Pan dziedzic Ballantrae/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan dziedzic Ballantrae |
Podtytuł | Gawęda zimowa |
Wydawca | Drukarnia Polska Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1935 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
„Nie potrzeba dodawać, żem ze znacznie większem zadowoleniem opuścił Ruthven, niżebym był do niego przyjechał. Czy to jednak zgubiłem drogę w pustkowiach, czy też opuścili mnie towarzysze, — dość, że wkrótce znalazłem się osamotniony. Położenie było wielce nieprzyjemne, jako żem nie znał ani onej straszliwej okolicy, ani jej dzikich mieszkańców, a przytem ostateczna klęska rejterady księcia uczyniła nas, Irlandczyków, jeszcze bardziej znienawidzonymi. Tak tedy rozmyślając o tarapatach, w jakich się znalazłem, obaczyłem nagle na wzgórzu jakiegoś jeźdźca, któregom zrazu wziął za upiora, gdyż wieść o jego śmierci, poniesionej w pierwszym szeregu pod Culloden rozeszła się już była po całem wojsku. Był to dziedzic Ballantrae, syn lorda Durrisdeer, młody szlachcic o arcyrzadkich talentach i wytworności, z natury stworzon zarówno do zdobienia dworów królewskich, jak i do zrywania laurów na polu chwały. Spotkanie nasze było dla nas obu tem serdeczniejsze, że dziedzic należał do tych nielicznych Szkotów, którzy odnosili się przychylnie do Irlandczyków, oraz, że mógł mi on oddać nielada usługi w mej ucieczce. Jednakże ugruntowaniem naszej przyjaźni była dopiero pewna okoliczność, sama w sobie tak romantyczna, niby jaka opowieść o królu Arturze.
Przespaliśmy razem noc dżdżystą na zboczu jakiejś góry — i tak się rozpoczął drugi dzień naszej ucieczki. Zdarzyło się, że tę samą drogę, co i my, przebywał człek niejaki rodem z Appinu, zwany Alan Black Stewart, czy też jakoś podobnie[1] (w każdym razie widziałem go później we Francji), który żywił jakąś zawiść do mego towarzysza. Od słowa do słowa rozpoczęła się między nimi zwada, w której posypały się z obu stron wielce plugawe obelgi i wyzwiska, w końcu Stewart jął krzyczeć na dziedzica by zsiadł z konia i rozstrzygnął spór orężem.
— Co znowu, panie Stewart! — odrzekł dziedzic. — A ja właśnie w tej chwili radbym urządzić z waćpanem wyścigi!
To rzekłszy, spiął konia ostrogami i pomknął cwałem. Stewart, iście jak dzieciuch smarkaty, biegł za naszemi końmi więcej niż milę. Dalibóg nie mogłem wstrzymać się od śmiechu, gdym się obejrzał nakoniec i obaczył go na wzgórzu, trzymającego się ręką za bok i ledwo zipiącego ze zmęczenia. Mimo to język mnie zaświerzbił i palnąłem do mego towarzysza te słowa:
— Wszelakoż co do mnie, nie zmuszałbym nikogo, by dla wcale słusznej sprawy biegał za mną, jeślibym przytem nie spełnił jego żądania. Żart był dobry, ale nieco trącił tchórzostwem.
On brew namarszczył, słysząc te słowa i odciął się:
— Już i tak to wiele z mej strony, żem się obarczył towarzystwem człowieka najbardziej niepopularnego w całej Szkocji; niech to asanu wystarczy za dowód odwagi.
— Przebóg! — odparłem. — Gołem okiem mógłbym dosięgnąć i wskazać aści człowieka jeszcze mniej popularnego; jeśli zaś waćpanu nie podoba się moje towarzystwo, możesz obarczyć się inną jaką osobą!
— Pułkowniku Burke! — odkrzyknął. — Nie wdawajmy się w kłótnię, a przytem pozwól, bym cię zapewnił, że nade mnie niemasz bardziej niecierpliwego człowieka!
— Jestem niemniej niecierpliwy od waszeci! — odpowiedziałem. — Przekonać się o tem łatwo!
— W ten sposób — rzekł on, ściągając cugle, — nie zajdziemy daleko. Proponuję, byśmy w tej chwili wybrali jedno z dwojga: czy mamy spierać się i spór rozstrzygać żelazem, czy też dać sobie niezłomne zapewnienie, że będziem szli sobie na rękę w każdej potrzebie.
— Jak dwaj bracia? — zapytałem.
— Nie powiedziałbym podobnego głupstwa — odrzekł mi na to. — Mam-ci brata rodzonego, a nie więcej o niego dbam, jak o głąb kapusty. Ale jeżeli mamy już ocierać się wzajemnie nosami w ciągu tej ucieczki, bądźmyż obaj we wszystkiem, jako dzicy ludzie, całkiem swobodni i przysięgnijmy sobie wzajem, że żaden z nas nie będzie żywił urazy do drugiego ani nie będzie starał się go przejednać. W gruncie rzeczy jestem bardzo złym człowiekiem i wszelkie udawanie cnoty uważam za rzecz nudną.
— O, ze mnie człowiek nielepszy od waszmości — odpowiedziałem. — Krew, nie woda, płynie w żyłach Franciszka Burke! Ale co też to będzie? Czy mamy bić się, czy zawrzeć przyjaźń?
— Było nie było! — odpowiedział mi na to. — Sądzę, że najlepiej będzie zagrać w orła i resztę.
Zbyt hazardowna była to propozycja, by nie miała mi przypaść do gustu; przeto, choć to się dziwnem może wydać u dwóch ludzi zacnego rodu z doby dzisiejszej, rzucaliśmy (niby jacy błędni rycerze dawnych wieków) na los szczęścia półkoronówkę, by zadecydować, czy mamy sobie wzajemnie poprzerzynać gardła, czy też zaprzysiąc sobie dozgonną przyjaźń. Nie wiem, zali często zdarzają się ludziom bardziej romantyczne okoliczności; więc też jest to jeden z tych rozdziałów mego pamiętnika, z których poznać możemy, iż starodawne opowieści Homera tudzież innych poetów mogłyby równie dzisiaj uchodzić za prawdziwe — przynajmniej ile chodzi o ludzi zacnej krwi i szlachetnych. Pieniądz upadł na tę stronę, która oznaczała zgodę, wobec czego uścisnęliśmy sobie dłonie, poręczając układ zawarty. Wtedy to mój kompan wyjaśnił mi powód swej ucieczki przed p. Stewartem, a mnie nie pozostało nic innego, jak uznać, iż fortel był godzien jego bystrego umysłu. Oto (jako mi powiadał) pogłoska o jego zgonie była dlań wielką ochroną atoli teraz zagroziło mu niebezpieczeństwo, odkąd został poznany przez Stewarta; wobec tego obrał najkrótszą drogę po temu, by zmusić tego ptaszka do milczenia.
— Bo trzeba ci wiedzieć — zaznaczył, że Alan Black zbyt jest chełpliwy i próżny, by miał przyznać się do takiego despektu, jaki go tu spotkał.
Około południa dotarliśmy do brzegów onej zatoki, ku której zmierzaliśmy. Znajdował się tam statek, który niedawno przedtem zapuścił kotwicę, przybyły z portu Havre-de-Grace, a zwany Sainte-Marie-des-Anges. Gdyśmy już skrzyknęli łódkę, co nas przewieźć miała, dziedzic pyta mnie, czy znam kapitana tego statku. Odpowiedziałem, iż jest to mój ziomek, człek nieskazitelnej uczciwości, ale niestety dosyć bojaźliwy.
— Nic nie szkodzi — odrzekł dziedzic. — Tak czy owak, dowie się on niechybnie całej prawdy.
Spytałem, czy ma na myśli wieść o bitwie, bom-ci wiedział, że jeżeli kapitan posłyszy choć słowo o klęsce, napewno corychlej odpłynie na pełne morze.
— A niechby odpłynął! — zawołał dziedzic. Teraz już oręż na nic się nie przyda!
— Któż tu ma na myśli oręż? Natomiast rzecz oczywista, iż winniśmy pamiętać o naszych przyjaciołach. Oni przybędą tuż w nasze tropy... może i sam książę tu się zjawi... a jeżeli okręt odpłynie, niejedno cenne życie może być wystawione na zgubę.
— Jeżeli ci o to idzie, tedy kapitan i załoga mają również żywot do stracenia! — sarknął Ballantrae.
Odparłem, iż za żart jeno uważam takową odpowiedź i że nie chciałbym słyszeć, jak kto rzecz całą wypaple kapitanowi. Na to Ballantrae dał mi dowcipną odpowiedź, gwoli której (a także i dlatego, żem miewał różne skrupuły względem tego, co się stać miało z Sainte-Marie-des-Anges) przytoczyłem tu ową rozmowę w całej rozciągłości.
— Franciszku — brzmiała ta odpowiedź. — pamiętaj o naszej umowie. Ja-ć nie będę się przeciwił, byś trzymał język za zębami, ba, siłą rzeczy będę cię do tego zachęcał; ty jednak, na mocy tychże warunków, nie powinieneś czynić mi wstrętów, gdy będę gadał o wszystkiem.
Słysząc to, nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, wszelakoż jeszczem go przestrzegał, jakie stąd mogą wypłynąć skutki.
— Nie dbam o skutki... choćby wszystko djabli wziąć mieli! — huknął ten nieliczący się z niczem zawadjaka. — Postępuję zawsze tak, jak mi się podoba... i basta!
Jak wiadomo, spełniły się moje przepowiednie. Ledwo kapitan posłyszał nowinę, natychmiast przeciął cumę i ruszył zpowrotem na pełne morze, a zanim błysnął poranek, jużeśmy byli na wodach Kanału.
Okręt był już mocno stary, a szyper, choć człek przezacny (i do tego Irlandczyk), nie grzeszył zbytkiem rozsądku. Wiatr podmuchiwał hucznie, a morze srożyło się do szaleństwa. Przez cały dzień nie mieliśmy wielkiej ochoty ani do jadła, ani do trunku; skwaszeni i niepokojem jakimś przejęci udaliśmy się wcześnie na spoczynek. W nocy wiatr (jak gdyby chciał nam dać nauczkę) szurnął nagle w kierunku północno-wschodnim; na morzu rozpętała się burza. Zerwaliśmy się ze snu, obudzeni straszliwemi grzmotami i dudnieniem stóp marynarzy, którzy z pośpiechem krzątali się po pokładzie. Mniemałem, że już niechybnie nadeszła nasza ostatnia godzina; trwogę zaś moją ponad wszelką miarę powiększał Ballantrae, szydząc z odmawianych przeze mnie pacierzy. W takich to godzinach człowiek, mający w sobie choć okruszynę pobożności ukazuje się w świetle prawdziwem, i wtedy też przekonywamy się o tem (czego nas uczono jeszcze za naszych lat pacholęcych), jak małą ufność można pokładać w naszych ziemskich przyjaciołach: a nie byłbym godzien mej religji, gdybym do tych słów nie przywiązywał szczególnej wagi. Przez, trzy dni leżeliśmy w ciemności na dnie kajuty, gryząc sucharek, co nam był jedynem pożywieniem. Czwartego dnia wiatr ucichł, zostawiając wśród pustkowia fal okręt kołyszący się bezradnie i masztu pozbawiony. Kapitan ani rusz nie umiał rozeznać, dokąd zagnała nas wichura; był to bowiem tępak i nieuk w swojem rzemiośle; nie stać go było na nic innego, jak na zasyłanie dziękczynień Najświętszej Panience — co, owszem, chwalebną jest rzeczą, ale powinno iść w parze z dokładną znajomością sztuki żeglarskiej. Jedyną nadzieję ratunku upatrywaliśmy w spotkaniu z jakim drugim okrętem... tylko jeżeliby, na ten przykład, nawinął się okręt angielski, nie byłoby to wielką pociechą ani dla dziedzica ani dla mnie.
Przez cały dzień piąty i szósty tłukliśmy się tak bezradnie. Dopiero siódmego dnia udało się nam rozpiąć kilka żagli, w każdym razie okręt był zgoła nieobrotny i mógł posuwać się jeno zwolna i to z wiatrem. Jakoż płynęliśmy niezmiennie w stronę południowo — zachodnią, a przypuszczam, że już poprzednio gnała nas w tym kierunku wichura z niedającą się opisać, gwałtownością. Dziewiąty poranek był chłodny i pochmurny, po morzu mknęły wielkie bałwany, a wszystko zapowiadało niepogodę. W tem położeniu odczuliśmy radość niepomierną, dostrzegłszy na widnokręgu mały statek, który, jakośmy wnet pomiarkowali, skręcił nagle i jął zmierzać w stronę Sainte-Marie. Atoli radość nasza nie trwała długo, bo gdy z owego statku spuszczono szalupę, w tejże chwili zaroiło się na niej od plugawych drabów, którzy śpiewali i wrzeszczeli, wiosłując, niebawem zaś wtargnęli tłumnie na nasz pokład, klnąc głośno i grożąc nam obnażonemi kordelasami. Hersztem ich był okrutny gbur o zczerniałej twarzy i zmierzwionych w kudły bokobrodach. Teach było miano tego głośnego korsarza. Wszedłszy na pokład, stąpał po nim hucznym krokiem, plotąc różne bzdurstwa i krzycząc, że okręt jego zwany jest piekłem, on zaś sam szatanem. Było w tym człowieku coś jakby ze złośliwego dzieciaka albo i przygłupka — coś co przerażało mnie ponad wszelki wyraz. Szepnąłem w ucho dziedzicowi, że nie byłbym od tego, by zgłosić się doń na służbę, i jeno modliłem się do Boga, by im było potrzeba ludzi. Towarzysz mój skinieniem głowy pochwalił owe zamiary. Wówczas odezwałem się do kapitana Teacha:
— Dalibóg! jeżeli aść jesteś szatanem, to ci się przyda djabeł w mej osobie!
Spodobały mu się te słowa, wobec czego (by nie zatrzymywać się dłużej na tych pełnych okropności zdarzeniach) Ballantrae, ja, oraz dwaj jeszcze inni, zostaliśmy przyjęci na okręt korsarski jako rekruci, natomiast szyper i reszta załogi ulegli straceniu w sposób okrutny, zapomocą t. zw. marszu po desce[2]. Po raz pierwszy w życiu widziałem obrzęd tej kaźni i serce mi zamierało w piersi na ten widok; a pomnę, że kapitan Teach, czy któryś z jego pomocników (nazbyt bowiem mąciło mi się w głowie, bym mógł dokładnie postrzegać, co się wkoło mnie działo w sposób nader niepokojący) przyglądał się mej wybladłej twarzy. Starczyło mi siły, by uciąć parę taktów jakiegoś skocznego tańca i wykrzykiwać przytem różne wszeteczne słowa, dzięki czemu narazie ocaliłem życie, jednakże nogi mi się uginały, jak pręty, gdy musiałem zejść do szalupy pomiędzy tych niegodziwców, a przy całej odrazie do mego towarzystwa tudzież trwodze, jaką mnie przejmował widok potwornych bałwanów, ledwie, że zdobyłem się na to, by po irlandzku rozpuścić język i pozwolić sobie na kilka facecyj, właśnie w chwili, gdy nas wyciągano na pokład. Za łaską Bożą znalazły się na tym pirackim statku jakieś skrzypce; wziąłem się do nich natychmiast, skorom je zoczył, a żem ta miał jaki taki talent do rzempolenia, tedy ku memu szczęściu zyskałem sobie wielką łaskę w oczach tych ludzi. Przezwali mnie Patrykiem-rzempołą[3], ale jam nie dbał o przezwiska, byle skóra moja była cała.
Opisać nie potrafię, jakiem czarciem siedliskiem był ów okręt; dość powiedzieć, iż miał za dowódcę istnego opętańca, a sam zasługiwałby na nazwę „pływającego szpitala warjatów“. Nie zdarzyło się, by wszyscy na nim byli trzeźwi; pijatyka, wrzaski, śpiewy, kłótnie i pląsy były tam stałem zajęciem. Bywały dnie takie, że gdyby nadeszła silniejsza fala, zatopiłaby nas wszystkich niezwłocznie, a gdyby znalazł się w pobliżu któryś z okrętów królewskich, zostałby nas zgoła niezdatnych do obrony. Kilka razy dostrzegliśmy żagle, widniejące na horyzoncie; jeżeli byliśmy dostatecznie trzeźwi, napadaliśmy na ów okręt (Boże, bądź nam miłościw!), jeżeli zaś nazbyt nas morzył trunek, okręt wychodził cało z opresji, za co ja w cichości ducha błogosławiłem wszystkich świętych. Teach rządził (o ile rządami nazwać można nieład panujący na okręcie) jedynie grozą i postrachem, a zauważyłem, że był wielce dumny ze swego stanowiska. Znałem marszałków Francji ba, nawet naczelników szkockich — ale żaden z nich tak się nie nadymał jak ten człowiek; to zasię rzuca szczególne światło na ludzką pogoń za zaszczytami i sławą. Dalibóg, im dłużej żyjemy, tem bardziej przekonywamy się o bystrości rozumu Arystotelesa i innych dawnych filozofów; i chociaż przez całe życie spragniony byłem prawowitych i godziwych wyróżnień, to dziś, gdy bieg życia ma już się ku końcowi, mogę z ręką na sercu oświadczyć, iż żadna rzecz — biorąc pod uwagę nawet i życie ludzkie — nie zasługuje na to, by ją zdobywać lub zabezpieczać kosztem naszej godności.
Przez czas dłuższy nie udawało mi się zostać sam na sam z dziedzicem Ballantrae, celem poufnej rozmowy, aż nakoniec w jedną noc, gdy reszta załogi zajmowała się czemś lepszem, wdrapaliśmy się na reję żaglową i tam utyskiwaliśmy na nasze położenie.
— Nikt prócz świętych nie zdoła nas wybawić — oświadczyłem.
— Zgoła innego jestem zdania — odrzekł Ballantrae. — Mam zamiar wyswobodzić się bez niczyjej pomocy. Ten Teach to najgorszy nędznik; nic nie zyskamy na przestawaniu z nim, owszem będziemy ustawicznie narażeni na niebezpieczeństwo wzięcia nas w niewolę. Przeto, póki mam jeszcze głowę na karku, nie myślę być po próżnicy plugawym morskim rozbójnikiem ani też zawisnąć na haku, zakuty w kajdany jako złoczyńca.
I zwierzył mi się, że zamiarem jego było zaprowadzenie większej karności na statku, co miało zapewnić nam na razie jakie takie bezpieczeństwo, w dalszej zaś przyszłości nadzieję wyzwolenia, gdy zdobywszy przewagę nad tymi ludźmi snadniej będziem mogli pozbyć się ich towarzystwa.
Wyznałem mu szczerze, że nerwy moje stargały się doszczętnie pośród otaczających nas okropności i że nie mogę go upewnić, zali może liczyć na mnie.
— Mnie niełatwo przestraszyć — odpowiedział, — a niełatwo też odwieźć od postanowienia.
W kilka dni później zdarzył się wypadek, który omal nie zaprowadził nas wszystkich na szubienicę, z niego można sobie utworzyć obraz tego zadurzenia i bezhołowia, jakie panowało we wszelkich naszych sprawach. Byliśmy wszyscy pijani jak bąki, a że właśnie któryś z tych warjatów dostrzegł żagiel kędyś w dali, Teach nawet się nie obejrzawszy, wydał rozkaz do niezwłocznego pościgu. Jęliśmy przeto popiesznie przysposabiać oręż i napawać się temi okropnościami, jakie nas czekały. Zauważyłem, iż Ballantrae stał spokojnie na przodzie okrętu, i patrzył przed siebie, przysłoniwszy oczy dłonią. Ja ze swej strony, wierny mej polityce w stosunku do tych dzikusów, krzątałem się tam gdzie najwięcej było roboty, sypiąc przytem jak z rękawa irlandzkiemi facecyjkami, co miały rozweselić mych towarzyszy.
— Bandera wgórę! — huknął Teach. — Pokazać „Wesołego Roberta“[4] tym skurczybykom!
Rozkaz taki był jeno objawem bezmyślnej pijackiej chełpliwości i mógł nas pozbawić nader cennej zdobyczy. Jam jednak uważał, że nie moją tu jest rzeczą wydawanie sądu, przeto jąłem wspinać się wgórę, dzierżąc w rękach czarną chorągiew.
W tejże chwili Ballantrae podszedł w stronę rufy i rzekł z uśmiechem:
— Może miło ci będzie posłyszeć, pijacka gębo, że ścigasz okręt floty królewskiej.
Teach rozwrzeszczał się przeraźliwie, zarzucając mu kłamstwo, mimo to podbiegł niezwłocznie ku balaskom, a wszyscy poszli za jego przykładem. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć, by tylu opojów wytrzeźwiało nagle w jednej chwili. Krążownik, widząc rozwiniętą bezczelnie naszą chorągiew, zawrócił ku nam i właśnie chwytał żaglami wiatr, by utrzymać się w nowym kierunku, wobec czego jego flaga rozwinęła się całkowicie i stała się widoczną. Gdyśmy się w nią wpatrywali, naraz stamtąd buchnął słup dymu, a następnie huk strzału, i kula armatnia plusnęła w wodę w niewielkiej od nas odległości. Kilku z załogi podbiegło ku linom i zdołali obrócić „Sarę“ (tak zwał się nasz okręt) z niewiarygodną szybkością w stronę przeciwną. Jeden z czeladzi okrętowej upadł na beczułkę z rumem, co odszpuntowana stała na pokładzie, i zepchnął ją w jednej chwili poza burtę. Co do mnie, wdarłem się corychlej na maszt, zdarłem flagę korsarską i rzuciłem ją w morze, przyczem omało sam za nią nie zleciałem — tak byłem zbity z tropu naszym głupim postępkiem. Teach, również nieswój, zbladł jak ściana i słaniając się na nogach zszedł do kajuty. Tego wieczoru tylko dwa razy wyjrzał stamtąd na pokład, podchodził do tylnej burty, przyglądał się rządowemu okrętowi, widniejącemu jeszcze na horyzoncie w pogoni za nami, — poczem w milczeniu powracał znów do kajuty. Wprost rzec można było, żeśmy zostali opuszczeni przez naszego kapitana — i gdyby nie pewien nader bystry żeglarz, znajdujący się na naszym pokładzie, i nie zwinność wiatru, dującego przez całą dobę, zawisnęlibyśmy wszyscy niechybnie tegoż dnia na rei okrętowej.
Można przypuszczać, że Teach czuł się upokorzony, a może i zaniepokojony swem stanowiskiem wobec załogi; w każdym razie sposób, w jaki człek ten postanowił odzyskać to, co był utracił, był dlań szczególnie znamienny. Nazajutrz wczesnym rankiem doszedł nas z jego kajuty swąd palonej siarki oraz przeraźliwy okrzyk: „Piekło! Piekło!“ Wiedziała załoga, co to ma oznaczać, przeto serca żeglarzy przejęte były lękiem. W pewnej chwili kapitan wszedł na pokład — i rzekłbyś, że urządzał jakową maskaradę: twarz miał poczernioną, włosy i bokobrody zmierzwione, za pasem mnóstwo pistoletów; dla większej zgrozy żuł w ustach okruchy szkła, iż mu krew spływała po brodzie, w ręku zasię dzierżył lśniący puginał, którym wywijał zawzięcie. Nie wiem, zali obyczaje te przejął od Indjan czerwonoskórych, z których się wywodził; dość, że sposobu tego nieraz używał, ilekroć chciał pokazać, iż jest gotów dopuścić się choćby najokropniejszych czynów. Pierwszy mu się nawinął pod rękę ów kompan, który dnia poprzedniego strącił w morze beczułkę z rumem. Tego Teach jął lżyć, przezywając go buntownikiem, i pchnął go sztyletem w samo serce, poczem zaczął skakać dokoła trupa, krzycząc coś bez związku, przeklinając i wyzywając nas, byśmy podeszli bliżej. Była to najgłupsza w świecie komedja, jednakowoż i wielce niebezpieczna, gdyż szelma, acz tchórzem podszyty, sposobił się już najoczywiściej do nowej zbrodni.
Nagie Ballantrae wyszedł naprzód i stanął przed nim.
— Skończyłbyś asan z tem błazeństwem — przemówił. — Zali mniemasz, że nas nastraszysz tem wykrzywianiem gęby? Wczoraj, gdy nam byłeś potrzebny, nikt z nas nie widział ani aspana ani jego czynów... a pozwól mi powiedzieć, żeśmy się dobrze sprawiali bez aspinej pomocy.
Szmer i poruszenie przeszły między załogą, będąc, jako mi się zdaje, niemal w równej mierze wyrazem zadowolenia jak i strachu. Teach wydał dziki okrzyk i wzniósł sztylet do rzutu, w którym (jak większość marynarzy) był wielce wprawny.
— Wytrąć mu to z ręki! — zawołał Ballantrae tak nagle i dobitnie, iż spełniłem ten rozkaz jeszcze zanim zdołałem go zrozumieć.
Teach stanął ogłupiały, nie próbując nawet brać się do pistoletów.
— A teraz wynoś się do swej kajuty — krzyknął nań Ballantrae, — i nie wychodź na pokład, póki nie wytrzeźwiejesz. Cóżeś ty sobie myślał?... że pójdziemy na szubienicę dla ciebie, umorusany półgłówku, opoju, bydlaku ostatni? Złaź mi w tej chwili!
To rzekłszy, tupnął nogą tak silnie, iż Teach, nie mogąc się przed nim ostać, zbiegł skwapliwie do kwatery czeladnej.
— A teraz — rzekł Ballantrae, — mam ja i do was słówko, kamraci. Nie wiem, zali jeno dla zabawy jesteście panami szczęścia[5]... w każdym razie nie myślcie, bym ja był taki. Ja pragnę zdobyć pieniądze i wróciwszy na ląd, żyć sobie po pańsku; przytem jedno sobie postanowiłem: iż nie dam się powiesić, póki będzie można wykręcić się od stryczka. Przeto zwracam się do was, byście powiedzieli, co mam robić; jam jest dopiero nowicjuszem! Czy niema sposobu, by w naszem rzemiośle ustanowić jaki taki ład i rozsądek?
Na to ozwał się jeden z obecnych, mówiąc, że w rzeczy samej powinniby mieć kwatermistrza. Ledwie wyrzekł te słowa, a już wszyscy zgodzili się z tem zapatrywaniem. Sprawę załatwiono przez aklamację: Ballantrae został wybrany kwatermistrzem, postawiono rum dla uświetnienia jego wyboru i ułożono naprędce prawa nawzór onych, które był ustanowił korsarz nazwiskiem Roberts. Ostatnim zasię wnioskiem było, by rozprawić się ostatecznie z Teachem. Temu jednak sprzeciwił się z całą stanowczością Ballantrae, bojąc się, by nie wybrano bardziej energicznego kapitana, któryby jemu samemu mógł bróździć.
— Teach — jako powiadał Ballantrae — nadaje się w sam raz do tego, by napastować okręty, a swemi klątwami i usmoloną gębą rozniecać trwogę w sercach głupców. Niełatwoby nam przyszło znaleźć kogoś drugiego, ktoby się z tego lepiej wywiązał od Teacha. Zresztą, ponieważ człowiek ten obecnie postradał wziętość, a omal już władzę, przeto mamy prawo uszczuplić jego dział w zdobyczy.
To przemówiło im do przekonania. Przypadającą na Teacha cząstkę zdobyczy okrojono do śmiesznych rozmiarów, iż stała się mniejszą nawet od mojej. Pozostały jeszcze tylko dwa punkty: czy Teach się zgodzi i kto mu oznajmi nasze postanowienie.
— Niech was o to głowa nie boli — rzekł Ballantrae; ja to uczynię.
To rzekłszy, zstąpił do kwatery czeladnej i podążył bez świadków do kajuty kapitańskiej, by stanąć oko w oko z tym pijanym zbójcą.
— To człowiek, jakiego nam potrzeba! — zawołał jeden z załogi.
— Wznieśmy trzykrotny okrzyk na cześć naszego kwatermistrza!
Okrzyk wzniesiono chętnie, a mój głos brzmiał w nim najrozgłośnej. Mam prawo przypuszczać, że te wiwaty doszły do uszu kapitana Teacha i uczyniły na nim należyte wrażenie, tak jak późniejszemi czasy zdarzało się nam widzieć, iż wrzaski uliczne zakłócały spokój ducha nawet pracodawcom.
Nigdy nie dowiedziano się dokładnie, co tam zaszło w kajucie, choć z czasem wydobyło się na jaw kilka ważniejszych szczegółów. W każdym razie byliśmy zarówno zdumieni jak uradowani, gdy Ballantrae, trzymając Teacha pod ramię, wyszedł na pokład i oznajmił, że doszło między nimi do zupełnej zgody.
Krótko przebiegnę te kilkanaście miesięcy, w ciągu których przebywaliśmy bez przerwy na wodach północnego Atlantyku, biorąc żywność i wodę ze zdobytych przez nas okrętów i ciesząc się naogół dobrem szczęściem i zyskiem. Doprawdy niktby chyba nie pragnął czytać rzeczy tak niecnotliwej, jakąby musiały być pamiętniki korsarza, choćby przyniewolonego jako ja. Wszystko szło teraz coraz lepiej po naszej myśli, a Ballantrae, ku wielkiemu memu zdziwieniu utrzymał się od dnia owego już na stałe przy władzy. Skłonny jestem do przypuszczenia, że człek zacnego rodu musi wszędy być pierwszy, nawet na pokładzie pirackiego okrętu: atoli co się mnie tyczy, nie ustępuję zacnością urodzenia żadnemu z lordów szkockich a nie wstydzę się przyznać, że pozostałem już do końca Patrykiem-Rzempołą i wesołkiem całej załogi. Zaiste, nie była to scena, na której mógłbym się popisywać memi zasługami. Zdrowie moje z wielu przyczyn podupadło i na szwank było wystawione; do końca życia zawdym się czuł lepiej na końskim grzbiecie niśli na pokładzie okrętu, a przytem (mamże być szczerym?) w duszy mej żył ustawicznie lęk przed morzem, zmagający się z lękiem wobec mych towarzyszy. Nie jestem z tych, co to krzykiem dokładają sobie odwagi: sprawiam się dobrze na wielu placach boju pod okiem sławnych generałów, a ostatni mój awans zdobyłem sobie czynem niezwykłej waleczności, na który mam wielu świadków. Atoli ilekroć przystępowaliśmy do zatapiania którego z okrętów, Franciszkowi Burke dusza ulatywała w pięty. Mała, do skorupki jaja podobna łódka, w której wyprawialiśmy się na morze, straszliwy łoskot olbrzymich bałwanów, wysokość okrętu na który mieliśmy się wspinać, myśl o tem, ilu też ludzi staje przeciwko nam w słusznej praw swoich obronie, groźne niebiosa, które (jak to bywa w onych okolicach) tak często przyglądały się pochmurnie naszym poczynaniom, oraz sam lament wiatru brzmiący mi w uszach — wszystko to były okoliczności zgoła nie w smak idące memu męstwu. Ponadto zważywszy, żem był zawsze człowiekiem wrażliwego serca, owe sceny, które następowały nieodwołalnie po naszych sukcesach, równie mało mnie nęciły, jak możliwość przegranej. Dwukrotnie zdarzyło się, żeśmy na okrętach napadniętych znaleźli kobiety — i chociaż widywałem miasta na łup wydane, a niedawnym czasem przyjrzałem się we Francji nader okropnym rozruchom, przecie nadewszystko bardziej mną wstrząsnęły owe korsarskie rozboje, gdzie w grę wchodziła tylko garstka obrońców i to w obliczu groźnego morskiego żywiołu. Wyznam szczerze, iż nigdym nie ważył się wystąpić czynnie w tej sprawie, jeżelim nie był niemal zupełnie pijany; to samo zresztą bywało i z załogą — nawet Teach nie czuł się sposobnym do czynu, póki nie zalał się rumem. To też jednem z najtrudniejszych zadań Ballantra‘ego było szafowanie nam trunku w odpowiednich porcjach. Ale nawet z tego wywiązał się w sposób godny podziwienia — boć to był pod każdym względem najzdolniejszy człek, jakiego zdarzyło mi się kiedykolwiek spotkać, jeden z tych którzy celują wrodzonym jenjuszem. Nie wkradał-ci on się zgoła w łaski załogi, jakom czynił ja, nadrabiający tęgą miną i ciągłem błaznowaniem w obliczu lęku, co mnie gnębiło w głębi duszy; on, wprost przeciwnie; w nader wielu sposobnościach zaznaczał silnie swą powagę oraz odstęp, co go od innych dzielił; to też wyglądał jako rodzic pomiędzy gromadką młodych pacholąt albo bakałarz pomiędzy dyscypułami. Co najwięcej utrudniało jego rolę, to zakorzeniony w załodze nałóg utyskiwań i szemrania. Wprowadzona przez Ballantrae‘go dyscyplina, acz łagodna, była solą w oku tym ludziom nawykłym do samowoli, cogorsza zaś będąc obecnie trzymani w trzeźwości, mieli czas do rozmyślań. Przeto niektórzy z nich uczuli skruchę i zaczęli żałować swych potwornych występków — szczególnie jeden, który był w sercu gorliwym katolikiem i z którym nieraz wymykałem się w kąt jaki, by wspólnie odmówić modlitwę; czyniliśmy to zwłaszcza podczas niepogody, mgły lub ulewnego deszczu, gdy mniej na nas zważano, a jestem przekonany, że nawet dwaj skazańcy, coby ich końmi włóczono, nie polecaliby się Bogu żarliwiej, niż my, w takie chwile. Reszta jednak załogi, nie mając równie silnego źródła nadziei, jęła spędzać czas w inny sposób: na obrachunkach. Po całych dniach przeliczali swoje działy albo znowu zżymali się na zbyt kuse dorobki. Wyraziłem się, że szczęście nam dopisywało — jednakże winienem tu dodać pewną uwagę: iż żadne zajęcie, jakiegom się jął na tym świecie, nie daje zysków takich coby dorównywały ludzkim oczekiwaniom. Napotkaliśmy wiele okrętów i wieleśmy ich zdobyli, atoli tylko kilka z nich zawierało znaczniejszą ilość pieniędzy, przeważnie zać cała majętność bywała dla nas zupełnie bez użytku — bo cóż nam przyszło z wielkiego ładunku pługów, a choćby i tytoniu? — a bolesna to rzecz pomyśleć, ile drużyn okrętowych zatopiliśmy co do ostatniego człowieka, zdobywając wzamian skrzynkę sucharów lub kilka garnców gorzałki.
Tymczasem okręt nasz porządnie już nadbutwiał, więc czas był już wielki, byśmy zawinęli do naszego port de carrénage, znajdującego się przy ujściu pewnej rzeki pośród trzęsawisk. Wszyscyśmy zdawali sobie jasno sprawę, że wówczas rozproszymy się niechybnie by przetrwonić przypadające na każdego cząstki zdobyczy. Myśl ta budziła we wszystkich żądzę zdobycia jeszcze czegoś więcej, tak iż nasza decyzja z dnia na dzień ulegała zwłoce. Całą sprawę rozstrzygnął wkońcu drobny wypadek, który ktoś rzeczy nieświadom, mógłby uważać za coś przygodnego w naszym trybie życia. Tu jednak muszę rzecz pewną wyjaśnić: ze wszystkich okrętów jakieśmy napadli, na jednym tylko spotkaliśmy rzetelny opór; był to ów pierwszy okręt, na którym znajdowały się kobiety. W onej okazji straciliśmy dwóch ludzi a kilku odniosło rany, i gdyby nie dzielne znalezienie się Ballantrae‘go, napewnobyśmy wkońcu doznali porażki. Wszędzie poza tem, o ile odważono się na jaką obronę, była ona tak nieudolna, iż najgorsze wojska w Europie mogłyby sobie z niej szydzić; przeto najtrudniejszą częścią naszego zadania było uchwycenie się hakami za burtę napastowanego okrętu; widywałem nieraz, jak owi nieszczęśnicy sami skwapliwie rzucali nam linę, woląc wejść w naszą służbę niż spaść z deski w morze. Ta ustawiczna bezkarność rozbisurmaniła wielce naszych towarzyszów, więc też zrozumiałem, jak do tego doszło, iż Teach wywierał na ich umysłach tak silne wrażenie — boć prawdą było, że obecność tego warjata była w naszym trybie życia największem niebezpieczeństwem. Owo zasię zdarzenie, o którem napomknąłem, było następujące: Obaczyliśmy we mgle przemykający się tuż obok nas mały statek o pełnem ożagleniu, który płynął niemal równie dobrze (lub ściślej powiedziawszy: równie źle) jak my. Niezwłocznie tedy wypaliliśmy z działa na przodzie okrętu, by strzaskać im ze dwie reje i trochę ich nastraszyć. Morze było dnia tego niezmiernie zwełnione, a okręt kołysał się straszliwie, więc też nic dziwnego, że nasi puszkarze wystrzelili już ze trzy razy a wciąż jeszcze nie mogli dosięgnąć celu. Tymczasem ścigany statek palnął z działa stojącego na rufie, a w chwilę później już zniknął nam z oczu, zakryty gęstą mgłą. Snadź mieli lepszych celowniczych, gdyż zaraz pierwszy pocisk trafił w przód naszego okrętu, rozbił na miazgę dwóch naszych puszkarzy, obryzgując nas wszystkich krwią i wpadł przez pokład do galardy, gdzieśmy sypiali. Ballantrae byłby z chęcią trwał nadal w pościgu — boć w tem contretemps nie było nic takiego, coby mogło wzruszyć umysł żołnierza; — atoli, mając dar bystrego odgadywania myśli ludzkich, rozumiał, iż ten celny strzał zniechęcał wszystkich do dalszego praktykowania ich zawodu. W jednej chwili myśl zgodna zjawiła się wśród załogi. Statek oddalał się od nas — niepodobieństwem i rzeczą nieprzydatną byłoby go ścigać; Sara, spękana i nadbutwiała, nie zdołałaby dogonić nawet pływającej butelki — dalsze żeglowanie na niej byłoby istnem szaleństwem. Takie wysuwając preteksty, zawrócono natychmiast z drogi i skierowano się w stronę rzeki. Dziwno było patrzeć, jaka wesołość ogarnęła naraz okrętową załogę — jak dreptali po pokładzie, to żartując to znów obliczając, na ile wzrósł każdemu dział jego zdobyczy wskutek śmierci dwóch puszkarzy.
Dziewięć dni zabrała nam jazda do onego portu — tak lekki był wiatr, z którym przyszło nam żaglować, i tak popsowane było dno okrętu. Ostatecznie jednak dnia dziesiątego, jeszcze przed świtem, gdy nad morzem podnosiła się lekka mgła poranna, dotarliśmy do wnijścia zatoki. W chwilę później mgła, co się była podniosła, poczęła znów opadać, i oczom naszym ukazał się krążownik, płynący w niewielkiej od nas odległości. Wywiązała się natychmiast wielka dysputa, czy nas dostrzeżono z onego statku, jeżeli zaś dostrzeżono, to czy jest rzeczą do prawdy podobną, by rozpoznano naszą Sarę. Prawda, że byliśmy zawsze bardzo ostrożni i niszczyliśmy co do nogi załogę każdego z opanowanych przez nas okrętów, by nie pozostawiać świadków mogących mieć w pamięci nasze twarze; co się jednak tyczy samej Sary, toż jej wyglądu nie można było tak zataić — zwłaszcza zaś ostatniemi czasy, gdy z powodu lichego jej stanu tylu statkom udało się umknąć przed naszym pościgiem, jej opis niewątpliwie często był podawany do powszechnej wiadomości. Przypuszczałem, że ten znak ostrzegawczy przyczyni się do natychmiastowego rozproszenia naszej załogi. Atoli niepospolity genjusz Ballantrae‘go znów tym razem wprawił mnie w niepomierne zdumienie.
Od pierwszego dnia, w którym objął wyznaczoną sobie funkcję, Ballantrae szedł ręka w rękę z Teachem; sojusz ten był chyba najważniejszym szczeblem wszelkich jego sukcesów. Nieraz zapytywano mego kompana, co to ma oznaczać owa komitywa; raz tylko udało mi się uzyskać odeń odpowiedź — zwierzył mi się mianowicie, że zawarł z Teachem porozumienie, które wielce zdumiałoby załogę, jeśliby o niem posłyszała, a zdumiałoby niepomału i jego samego, jeśliby zostało urzeczywistnione. Otóż w momencie, o którym mowa, on i Teach znowu byli jednej myśli, to też zaledwie zapuszczono kotwicę, już dzięki ich obopólnemu staraniu cała załoga pogrążona była w niedającem się opisać opilstwie. Popołudniu statek stał się iście zbiorowiskiem obłąkańców, ciskających w morze wszelakie sprzęty, wywodzących równocześnie najprzeróżniejsze, niezgodne z sobą piosenki, kłócących i czubiących się z sobą, a następnie zapominających o wszelkiej kłótni i obejmujących się w kordjalnym uścisku. Ballantrae nie pozwolił mi wziąć do ust ani kropelki trunku, nakazując wszakże, abym, jeżeli mi życie miłe, udawał pijanego. Nigdy mi się dzień bardziej nie dłużył jak wtedy; znaczną jego część przeleżałem, jak bela, na przedniej kwaterze okrętowej, wlepiając oczy w trzęsawice i zarośla, które otaczały i przed ludzkiem wzrokiem kryły naszą zatoczkę. Wkrótce po zapadnięciu zmierzchu Ballantrae przywlókł się ku mnie chwiejnym krokiem, zwalił się niechcący — umyślnie na ziemię, zanosząc się przytem od pijackiego śmiechu; zanim zerwał się znów na równe nogi, zdążył mi szepnąć: „bym stoczył się do kajuty i ułożył się nibyto do snu na jednej ze skrzyń, bo wkrótce będę potrzebny“. Uczyniłem wedle jego polecenia i dotarłszy do kajuty, gdzie już było całkiem ciemno, rzuciłem się na pierwszą z brzegu skrzynię. Aliści leżał już na niej jakiś człowiek; z siły, z jaką się poruszył i strącił mnie z siebie, pomiarkowałem, że chyba niebardzo był pijany — jednakże, gdym się oddalił i znalazł sobie inne legowisko, on zdawał się znów, jakby nic, spać w najlepsze. Serce poczęło mi bić mocno, bom czuł, że zanosi się na jakieś desperackie przedsięwzięcie. Naraz w kajucie pojawił się Ballantrae, zaniecił latarkę, rozejrzał się po kajucie, skinął głową jakoby na znak zadowolenia i powrócił na pokład, nie mówiąc ani słowa. Rozczapierzywszy nieco palce, któremi twarz przysłaniałem, rzuciłem wzrokiem przed siebie i obaczyłem, że prócz mnie dwaj jeszcze ludzie leżeli na skrzyniach, śpiąc albo też udając śpiących: byli to Dutton i Grady, chłopy rezolutne i gotowe na wszystka. Reszta załogi hulała na pokładzie, czyniąc iście piekielny harmider, wprost przechodzący granice ludzkiej możliwości — tak iż żadna przyzwoita nazwa nie zdoła określić wrzawy jaka tam panowała. Byłem-ci ja w mem życiu świadkiem wielu pijackich awantur — choćby na pokładzie samejże Sary — lecz czegoś podobnego dalibóg nigdy nie zdarzyło mi się słyszeć; wprędce wysnułem stąd wniosek, że trunek musiał być czemś zaprawiony. Wiele czasu zbiegło, zanim te wycia i wrzaski tłumiły się, przechodząc najpierw w jakowyś jęk żałosny, następnie zaś w zupełną ciszę, a potem jeszcze długo mi się wlekły chwile, zanim na schodach pojawił się znowu Ballantrae, tym razem wiodąc Teacha ze sobą. Ten, ujrzawszy nas trzech śpiących na skrzyniach, zaklął głośno.
— Stuliłbyś gębę! — upominał go Ballantrae. — Tym ludziom mógłbyś strzelać nad uchem, a nie obudzą się. Wiesz przecie, jakich nałykali się ingredjencyj.
W podłodze kajuty były drzwi spuszczone, pod niemi zaś chowaliśmy najbogatsze plony naszych łupów, mające tu pozostawać do dnia ostatecznego podziału. Zamknięcie to było umocnione zapomocą pierścienia i trzech kłódek, których klucze (dla większego bezpieczeństwa) w różnych były rękach; jednym opiekował się Teach, drugim Ballantrae, trzecim zaś bosman, nazwiskiem Hammond. W oną jednakże chwilę, ku memu nieopisanemu zdumieniu, obaczyłem je wszystkie w ręku jednego człowieka; jeszcze więcej zasię byłem zdumiony, gdy — patrząc ciągle przez szparę pomiędzy palcami — obaczyłem, że Ballantrae i Teach wynieśli z onego schowka cztery jakieś pakunki, starannie obwiązane sznurkiem celem przenoszenia.
— A teraz w drogę! — ozwał się Teach.
— Pozwól jeszcze słówko — rzekł Ballantrae. — Odkryłem, że prócz asana jest jeszcze jeden człowiek, który zna sekretną ścieżkę przez trzęsawiska... i to ścieżkę znacznie krótszą od twojej.
Teach wybuchnął gniewem, krzycząc, iż w takim wypadku są już zgubieni.
— Tego jeszcze nie jestem pewny — odrzekł Ballantrae. — Wszelakoż pozostało jeszcze kilka okoliczności, z któremi muszę cię zaznajomić. Popierwsze, nie znajdziesz ani jednej kulki w swych pistoletach, które (jak sobie może aspan przypominasz) raczyłem nabić dziś rano zarówno dla mnie jak dla ciebie. Powtóre, skoro jest jeszcze prócz ciebie ktoś drugi, co zna przejścia przez te wertepy, tedy sam przyznasz, iż postąpiłbym w najwyższym stopniu niedorzecznie, gdybym się obarczał towarzystwem takiego warjata jak waćpan. Potrzecie, ci, oto ludzie (którzy już nie potrzebują udawać śpiących) są w porozumieniu ze mnę, a teraz mają zakneblować ci usta i przywiązać cię do masztu; gdy zaś twoi ludzie się obudzą (jeżeli wogóle się obudzą po tych przyprawach, jakich domieszałem im do trunku), jestem pewny, że będę na tyle uprzejmi, by cię wyswobodzić z pęt, a asan chyba będziesz mógł bez trudności im wyjaśnić, co stało się z kluczami.
Teach nie rzekł ani słowa, tylko poglądał na nas jako przerażone dzieciątko, gdyśmy mu zatykali gębę i przywiązywaliśmy go do masztu.
— A teraz, mój nieboraczku, — ozwał się Ballantrae, — widzisz, dlaczego sporządziliśmy cztery paczki. Dotychczas zwano cię kapitanem Teachem, ale coś mi się zdaje, że odtąd winieneś raczej nosić inne miano: „kapitan Learn“.[6]
Były to ostatnie słowa, jakieśmy wyrzekli na pokładzie Sary. Cicho i niepostrzeżenie zsunęliśmy się we czwórkę do przygotowanej zawczasu szalupy, niosąc owe cztery zawiniątka. Pozostał za nami okręt jako grób milczący — zrzadka jeno dochodziły zeń jęki kilku opilców. Wodę zaległa mgła, sięgająca na wysokość naszych piersi, tak iż Dutton — ów, który znał drogę — musiał jechać stojąc, by kierować ruchami naszych wioseł; była to okoliczność dla nas zbawienna, gdyż zmuszała nas do wolniejszego a tem samem cichszego wiosłowania. Jeszcześmy nienazbyt oddalili się od okrętu, gdy na niebie poczęło szarzeć a ptactwo zrywało się już i krążyło ponad wodą. Naraz Dutton uderzył się dłońmi po goleniach i szepnął nam, byśmy umilkli i mieli się na baczności, jeżeli nam życie miłe. Poczęliśmy nadsłuchiwać. Jakoż niebawem posłyszeliśmy z jednej strony ciche skrzypienie wioseł, w chwilę zaś później takież skrzypienie po drugiej stronie, nieco słabsze i bardziej oddalone. Było rzeczą jasną, iż dostrzeżono nas rankiem dnia poprzedniego i że właśnie wysłano łodzie z krążownika, aby odciąć nam drogę ucieczki — my zaś osaczeni i bezbronni, znaleźliśmy się w sam raz pomiędzy niemi. Dalibóg, nigdy chyba człowiekowi nie zdarzyło się być w gorszej opresji, więc pot lał mi się rzęsiście z czoła, gdyśmy przywarli do wioseł, modląc się w głębi duszy, by mgła potrwała jeszcze czas jakiś. Nagle posłyszeliśmy plusk jednej z łodzi, jadącej tak blisko, iż sucharek, przez nas rzucony, trafiłby w nią na pewno.
— Ciszej wiosłujcie, chłopcy! — posłyszeliśmy rzucony szeptem rozkaz oficera. Dziw mnie brał, że nikt z przejeżdżających nie posłyszał głośnego tętna mego serca.
— Mniejsza o drogę! — szepnął Ballantrae. Przedewszystkiem musimy szukać schronienia; jedźmyż prosto do brzegów zatoki.
Ruszyliśmy tedy w drogę wśród wielkiego niepokoju i ostrożności, wiosłując — ile się tylko dało — rękoma i sterując na chybi — trafi we mgle, która bądź co bądź była nam jedyną ochroną.
Atoli strzegły nas niebiosa i prowadziły szczęśliwie; dotarliśmy do płytkiego miejsca koło jakichś gąszczy, wygramoliliśmy się z naszym skarbem na ląd, a ponieważ mgła zaczynała już się podnosić i nie mieliśmy innego sposobu, ukrycia czółna, zepchnęliśmy na głębie i tam zatopili. Zaledwieśmy znaleźli osłonę, aliści słońce już wstało, a jednocześnie z pośrodka zatoki zerwała się wielka wrzawa marynarzy. Wiedzieliśmy, iż w tej chwili przypuszczono szturm do Sary. Późniejszemi czasy słyszałem, że onego oficera, który ją zdobył, spotkały wysokie odznaczenia; przyznać muszę, że samo podejście było przezeń wybornie obmyślane i wykonane, atoli myślę, że gdy dotarł do okrętu, nie miał wiele kłopotu z jego zdobyciem[7].
Już dziękowałem wszystkim świętym za dopomożenie mi w ucieczce, gdy spostrzegłem, żeśmy popadli w innego rodzaju opresje. Wylądowaliśmy, jakom wspomniał, na chybi trafi pośrodku rozległych i zdradliwych moczarów — a dojście do ścieżki było kłopotem nielada, pełnym wątpliwości, utrudzenia i niebezpieczeństw. Dutton był zdania, że powinniśmy czekać, póki okręt nie odpłynie, a potem wyłowić z wody łódkę, gdyż wszelka zwłoka będzie czynem rozsądniejszym, niśli błądzenie na oślep po tych bagniskach. Ktoś tedy podszedł zpowrotem do skraju zatoki i wyzierając poprzez zarośla, obaczył iż mgła już znikła, a na Sarze powiewa proporzec angielski — atoli nie było tam widać żadnych przygotowań do odjazdu. Położenie nasze było teraz nader opłakane. Dłuższe przebywanie wśród trzęsawisk mogło wyrządzić szkodę naszemu zdrowiu; groził nam głód bo o ile pokwapiliśmy się zabrać z sobą skarby, to żywności wzięliśmy z sobą bardzo skąpo. Poza tem było rzeczą wielce pożądaną, byśmy się mogli stąd oddalić i dostać się do siedzib ludzkich, zanim rozejdzie się wieść o zdobyciu Sary. Przeciwko tym wszystkim względom przemawiało jedynie niebezpieczeństwo mogące nam grozić podczas przeprawy — przeto, jak myślę, nic w tem dziwnego, żeśmy się zdecydowali przystąpić niezwłocznie do dzieła.
Upał już był niemożliwy, gdyśmy wyruszyli w drogę, by przebyć moczary, a raczej wydostać się na ścieżkę z pomocą kompasu. Dutton wziął w rękę kompas, a myśmy kolejno dźwigali jego cząstkę skarbu. Ręczę wam, iż miał on baczne oko na tych, co szli poza nim, gdyż to co nam z konieczności zawierzył było mu drogie jak życie. Zarośla stanowiły jakby jedną zwartą kępę, a grunt był wielce zdradliwy, tak iż często grzęźliśmy okrutnie i musieliśmy kołować; pozatem powietrze było ciężkie niezwykle, skwar dusił nas i dławił, a kąśliwe owady napastowały nas w tak nieprzebranej ilości, iż każdy z nas wyglądał jakoby chmurą odziany. Już niejednokrotnie napomykano o tem, jak mężowie lepszego urodzenia snadniej znoszą trud i zmęczenie aniżeli ludzie z pospólstwa — wszak maszerujący ze swym oddziałem oficerowie, którym wypadnie brnąć w błocie tuż obok prostych żołnierzy, zawstydzą tychże swą wytrwałością. To samo dało się zauważyć i w wypadku, o którym tu mowa. Było nas dwóch szlachciców wysokiego rodu, Ballantrae i ja, z drugiej zaś strony Grady, prosty marynarz człek niemal olbrzymiego wzrostu i siły. Duttona nie biorę pod uwagę, bo przyznam, iż sprawiał się niegorzej od nas obu[8] — natomiast Grady rychło począł biadać nad swym losem, ociągając się ztyłu, wzbraniał się nieść paczkę Duttonową, gdy nań przyszła kolej, ustawicznie domagał się rumu (któregośmy mieli nader skąpo), a w końcu dobył krócicę i jął się odgrażać, że nas powystrzela, jeżeli nie damy mu wypocząć. Przypuszczam, iż Ballantrae byłby mu broń tę wytrącił, ja jednak zażyłem nań innego sposobu; zrobiliśmy postój i posililiśmy się nieco. Niebardzo to jednak, zda się, zadowoliło Gradyego; ledwośmy ruszyli w dalszą drogę, zaraz począł się ociągać, utyskiwać i skarżyć się na swój los, w końcu zaś gdy omieszkał postępować dokładnie naszym śladem, poślizgnął się wskutek nieuwagi i upadł w głęboką kałużę. Skoczyliśmy mu z pomocą, lecz było już zapóźno. Krzyknął straszliwie po kilkakroć — i w chwilę później utonął wraz ze swoim łupem. Los jego, nadewszystko zaś owe krzyki, przejęły nas do głębi duszy, jednakże koniec końców okoliczność ta okazała się dla nas deską ratunku, gdyż skłoniła Duttona, by wyszedł na drzewo, skąd mógł wyśledzić i wskazać mi (jam wdrapał się tam tuż za nim) szmat wysokiego lasu wytyczającego naszą ścieżkę. Odtąd snadź z mniejszą szedł ostrożnością, gdyż naraz obaczyliśmy, iż się zapadł nieco w błoto; wygramolił się zeń wprawdzie, ale za chwilę zapadł się znowu. Powtórzyło się to dwukrotnie. Wówczas zwrócił ku nam twarz pobladłą śmiertelnie.
— Podajcie mi rękę! — zawołał. — Zabrnąłem w brzydkie topielisko!
— Wcale tego nie widzę — odparł Ballantrae, nie ruszając się z miejsca.
Dutton wybuchnął stekiem najplugawszych przekleństw a zapadłszy się jeszcze nieco głębiej, tak iż błoto dochodziło mu niemal do lędźwi, wyrwał z za pasa pistolet i krzyknął:
— Pomóżcie mi... albo was powystrzelam jako psy!
— Nie żołądkuj się — odpowiedział Ballantrae; — jam jeno żartował! To mówiąc, położył na ziemi tobołek swój oraz Duttona, który wypadło mu właśnie dźwigać.
— Nie waż się podchodzić bliżej, póki nie okażesz się nam potrzebny — rzekł do mnie, poczem podszedł sam ku miejscu, gdzie nasz kamrat ugrząsł w błocie.
Dutton zachował się w tej chwili całkiem spokojnie, wszelakoż trzymał jeszcze w ręce krócicę, a wyraz trwogi malujący się na jego obliczu tak był wzruszający, iż nie mogłem nań patrzeć.
— Na miłość Boską! — przemówił; — patrz waszmość uważnie!
Ballantrae stanął właśnie tuż obok niego.
— Nie ruszaj się — rozkazał, a po chwili namysłu dodał jeszcze: — Ręce do góry!
Dutton odłożył pistolet, ale woda podbiegła już tak wysoko, iż tenże schował się przed nią całkowicie. Gdy opryszek schylił się, by broń swą podnieść, Ballantrae nagle podał się wprzód i z całej siły trzasnął go między łopatki. On wzniósł ręce nad głową — niewiedzieć, czy z bólu, czy z chęci obrony — w chwilę zaś później runął twarzą, wdół i pogrążył się w błocie.
Ballantrae zapadł się już powyżej kostek, zdołał się wszakże wygramolić i powrócił do mnie.
— A bodaj cię djabli, Franciszku! — zawołał, widząc, jak mi łydki dygocą. — Widzę, żeś tchórzem podszyty potworze! Przecież nie zrobiłem nic karygodnego; ot, wymierzyłem sprawiedliwość pospolitemu złoczyńcy. A oto jużeśmy zerwali wszelki związek z Sarą! Któż nam teraz dowiedzie, żeśmy maczali ręce w jakich tam nieczystych sprawkach?
Zapewniłem go, iż mylne miał o mnie pojęcie, wszelakoż okropność widzianego przed chwilą faktu pobudziła we mnie uczucie ludzkości, iż ledwo mi tchu starczyło na tę odpowiedź.
— No, no! — odrzekł mi na to. — Winieneś nabrać większej odwagi! Ten drab stał mi się niepotrzebny, skoro pokazał, kędy biegnie droga... a chyba mi nie zaprzeczysz, że byłbym szaleńcem, gdybym nie skorzystał z tak wybornej sposobności!
Trudno było przeczyć, iż w zasadzie miał słuszność; wszelakoż nie mogłem powstrzymać się od rzęsistych łez, których, jak sądzę, żaden człek zacny nie byłby się powstydził, a póki nie pociągnąłem sporego hausta rumu, nie czułem się na siłach do dalszej drogi. Powtarzam, iżem się zgoła nie wstydził mego szlachetnego wzruszenia; wszak litość pięknym bywa przymiotem u wojownika; mimo to nie mogę potępiać Ballantrae‘go, boć postąpienie jego było szczęśliwie pomyślane. Bez żadnych już złych przygód dotarliśmy niebawem do ścieżki, a pod wieczór, około zachodu słońca, wyszliśmy na skraj trzęsawiska.
Nazbyt byliśmy zmęczeni, byśmy mieli daleko się zapuszczać; położyliśmy się pod laskiem sosnowym na jakiejś suchej wydmie piasczystej, ciepłej jeszcze od promieni słońca, i natychmiast zapadliśmy w sen twardy.
Obudziliśmy się nazajutrz wczesnym rankiem i w ponurem usposobieniu zaczęliśmy rozmowę, która omal nie skończyła się bójką. Byliśmy wyrzuceni na brzeg kędyś w prowincjach południowych, o tysiące mil od osad francuskich; czekała nas ciężka podróż, pełna niezliczonych niebezpieczeństw: — dalibóg, jeżeli kiedy, to właśnie w oną godzinę potrzebna nam była zgoda i przymierze. Zmuszony jestem przypuszczać, iż Ballantrae zatracił w pewnej mierze poczucie prawdziwej wytworności, w czemby znowu nie było nic dziwnego, zważywszy dłuższe nasze obcowanie z gromadą wilków morskich. Do mej osoby odnosił się niegrzecznie i lekceważąco — i każdy człek dobrego rodu byłby na jego miejscu czuł się dotknięty jego postępowaniem.
Powiedziałem mu w oczy, co sądzę o jego sprawowaniu się niedawnem. On cofnął się nieco, jam zaś poszedł za nim, sypiąc gradem wymówek. Wkońcu ujął mnie za rękę i zmusił do zatrzymania się, mówiąc:
— Franciszku, przypomnij sobie, cośmy poprzysięgli jeden drugiemu! Wszelakoż żadna przysięga nie przywiodłaby mnie do spokojnego przełykania takich obelg, jeślibym nie żywił dla ciebie szczerego uczucia. Uczucia tego dałem ci dowody, przeto niepodobna byś miał w nie wątpić. Duttona musiałem wziąć z sobą, ponieważ znał przejście; także musiałem wziąć i Grady’ego, bo Dutton nie chciał bez niego wyruszyć... ale któż mi kazał obarczać się twoją osobą? Przez swoje nieznośne, językowi irlandzkiemu przyrodzone gadulstwo, narażasz mnie jeno na ustawiczne niebezpieczeństwa. Prawdę powiedziawszy, należałoby ci się byś się teraz znajdował w kajdanach na pokładzie krążownika! A ty, zamiast to ocenić, kłócisz się zemną, jak dzieciak, o jakieś tam błahostki!
Przemówienie to wydało mi się arcygrubijańskiem — i doprawdy, po dziś dzień trudno mi je pogodzić z wyobrażeniem mojem o szlachcicu, co był mym przyjacielem. Odciąłem mu się przymówką do jego szkockiego akcentu, który acz mniej dobitny niż u jego ziomków, wszakoż i tak był nader chropawy i gminny, czego nie omieszkałem powiedzieć jemu prosto w oczy. Cała zwada ciągnęłaby się nie wiem jak długo, gdyby jej nie przerwała budząca trwogę okoliczność. Oto podczas sprzeczki oddaliliśmy się nieco wgłąb wydmy piaszczystej. Miejsce niedawnego naszego noclegu — na którem leżały porozbijane nasze pakunki z wysypaną z nich zawartością pieniężną — znajdowało się pomiędzy nami a wspomnianym lasem sosnowym. Stamtąd to wyszedł z pewnością, ów nieznajomy, co nas tak zatrwożył. Było to chłopisko potężne, wiejski prostak, z szeroką siekierą na ramieniu. Stał w miejscu owem, gapiąc się z otwartą gębą to na skarb leżący tuż pod jego nogami to na naszą kłótnię, w której niewiele brakowało, byśmy poszli z sobą na ostre. Ledwośmy nań rzucili okiem, chłop wziął nogi za pas i zrobił fugas pomiędzy chrósty.
Trudno było mieć umysł spokojny wobec takiego zdarzenia. Wieść o dwóch ludziach zbrojnych, ubranych w odzież żeglarską, a zdybanych w kłótni nad skarbem, zaledwie o kilka mil od miejsca, gdzie zdobyto statek piracki — wieść ta, mówię, wystarczała najzupełniej, by nam na kark ściągnąć gromadę tubylców. Nie spieraliśmy się dłużej — już nam kłótnia wywietrzała z głowy. W mgnieniu oka porwaliśmy pakunki i w najlepszej już zgodzie wyprawiliśmy się biegiem w drogę. Cała bieda, żeśmy nie wiedzieli, w jakim iść kierunku, przetośmy wciąż powracali na własne ślady. Coprawda Ballantrae wydobył z Duttona wszelkie, jakie tylko mógł wiadomości; ale trudno przecie podróżować tylko na podstawie ustnej informacji... Ów liman, rozszerzający się w rozległą a nieregularną zatokę, wciąż to z jednej, to z drugiej strony hamował nasze kroki coraz to nowemi odnogami.
Jużemy byli niemal do cna wyczerpani ową gonitwą, gdy wyszedłszy na wierzchołek jednej z wyżyn, obaczyliśmy, iż mamy drogę odciętą nowem odgałęzieniem zatoki. Była to struga wody — bądź co bądź — zgoła różna od tych, które powstrzymywały nas poprzednio; brzegi bowiem miała skaliste i tak strome, iż pod ich osłoną mógł tu się usadowić mały statek, umocowany na linie. Załoga, przerzuciwszy zeń pomost na wybrzeże, rozpaliła ogniska i właśnie spożywała wieczerzę. Co do okrętu, nadmienić się godzi, że kształtem przypominał te, które budowano na Bermudach.
Miłość złota tudzież wielka nienawiść, jaką wszyscy żywią względem piratów, były to pobudki, które w danej chwili mogły mieć wpływ na ludność okoliczną i pobudzić ją do pościgu za nami. Zresztą dopiero teraz rozpoznaliśmy że znajdujemy się na półwyspie rozczapierzonym nakształt palców w dłoni; przegub tej ręki, czyli wiodący ku lądowi przesmyk, który powinniśmy byli przebyć z samego początku, był w danej chwili niewątpliwie już osaczony. Te rozważania przywiodły nas do iście zuchwałego zamysłu. Przeleżeliśmy się póki można było, wśród krzaków na czubku wydmy, rozglądając się co chwilę, by nadsłuchiwać głosów pogoni. Wytchnąwszy nieco w ten sposób i przyprowadziwszy do ładu nasz wygląd, zeszliśmy nakoniec śmiałym krokiem, z miną napozór obojętną ku gromadce ludzi u ogniska.
Zastaliśmy tam kupca (właściciela onego okrętu) oraz kilku podległych mu murzynów. Pochodzili z Albany, miasta na prowincji nowojorskiej, a właśnie byli w drodze powrotnej z Indyj, skąd wieźli towar. Nazwiska tego człowieka nie mogę sobie przypomnieć. Byliśmy zdumieni, dowiedziawszy się, że schronili się tutaj z obawy przed Sarą; nigdyśmy bowiem nie byli przypuszczali, że nasze śmiałe czyny zdobyły sobie taki rozgłos. Ledwo więc nasz Albańczyk posłyszał, iż Sarę zdobyto w dniu poprzednim, skoczył na równe nogi, poczęstował nas kubkiem za tę miłą wiadomość i pognał murzynów na statek, by rozpięli żagle. My ze swej strony wzięliśmy ów poczęstunek za sposobność do większej poufałości, aż wkońcu ofiarowaliśmy się za towarzyszów podróży onemu kapitanowi. On spojrzał wzrokiem badawczym na nasze wysmolone ubrania i nasze pistolety, i odrzekł dość uprzejmie, że ledwo ma dla siebie jaką taką kwaterę; nie zdołały go wzruszyć ani nasze prośby ani pieniądze, choć ofiarowaliśmy kwotę dość znaczną.
— Widzę, że waszmość źle o nas trzymasz — rzekł wówczas Ballantrae, — wobec tego ja waćpanu pokaże, jakie mamy doń zaufanie... bo wyjawię waszmości szczerą, prawdę. Jesteśmy zbiegowie-jakobici, a na głowy nasze nałożono cenę.
Na te słowa Albańczyk wzruszył się potrosze. Jął się nas wypytywać o różne szczegóły wojny szkockiej, a Ballantrae odpowiadał mu bardzo cierpliwie. On słuchał, poczem machnął ręką i rzekł:
— Zdaje mi się, że tak wy, jak wasz książę Karol otrzymaliście więcej, niżeście sami chcieli.
— Juści! — odpowiedziałem mu na to. — Ale, mój zacny człowiecze, pragnąłbym byś okazał nowy przykład szczodrobliwości i dał nam w dwójnasób tyle, ileśmy otrzymali.
Powiedziałem to akcentem irlandzkim, któremu jest udzielony jakowyś powab, chwytający za serce. Jest rzeczą uwagi godną oraz świadectwem miłości, jaką otoczony jest nasz naród, że ten sposób przemawiania bodaj zawdy na człowieku grzecznym wywrze wrażenie. Ileż to razy widziałem, jak prosty żołnierz uniknął kopyt końskich albo żebrak wyłudził sowitą jałmużnę dzięki lekkiemu posmakowi irlandzkiego akcentu!
Więc też, gdy Albańczyk roześmiał się, słysząc mą mowę, jużem był pewny, że dopiąłem swego. Jednakże, zanim przyjął nas na pokład, postawił nam wiele warunków, między in. odebrał nam broń wszelką. W każdym razie w chwilę później sunęliśmy z pomyślnym wiatrem przez zatokę, sławiąc Imię Boże za nasze ocalenie. Niemal koło samego ujścia limanu minęliśmy krążownik, a w chwilę później i nieszczęsną Sarę z wziętą w niewolę załogą. Jeden i drugi widok przejął nas dreszczem. Bermudzki statek wydawał nam się bezpiecznem schroniskiem, a nasz ryzykowny hazard szczęśliwą wygraną, gdy nam przed oczyma stanął los naszych towarzyszów. Mimo wszystko, wpadliśmy jeno z deszczu pod rynnę, z pod młota na kowadło, uchodząc przed jawnym wrogiem, jakim był statek wojenny, a zdając się na łaskę i niezbyt pewną uczciwość naszego kupca albańskiego.
Dzięki wielu okolicznościom tak się złożyło, że byliśmy lepiej zabezpieczeni, niżeśmy się mogli spodziewać. Miasto Albany, położone wśród stepów, trudniło się naówczas handlem przemytniczym, utrzymując żywe stosunki zarówno z Indjanami jak z Francuzami. Handel ten, zgoła nielegalny, podkopał w Albańczykach poczucie praworządności, a zadawanie się z najgrzeczniejszym i najbardziej oświeconym narodem świata skłoniło nawet poczęści sympatje ich w ową stronę. Krótko rzecz biorąc, byli oni podobni do innych przemytników: szpiegowie i agenci gotowi oddać swe usługi każdemu ze stronnictw. Nasz Albańczyk był osobiście człowiekiem wcale uczciwym, ale i wielce łakomym, a ku wielkiemu dla nas szczęściu znajdował wielkie upodobanie w naszem towarzystwie. Zanim dobiliśmy do Nowego Jorku, stanęła pomiędzy nami ugoda, iż on nas dowiezie swym okrętem aż do Albany, stąd zaś wyprowadzi nas na drogę, którędy będzie można przedrzeć się za granicę i stanąć w posiadłościach francuskich. Za wszystko to musieliśmy słono zapłacić; atoli żebrakom nie przystoi wybredzać w jałmużnie, ani banitom targować się o cenę.
Popłynęliśmy przeto w górę rzeki Hudson (która, zaznaczę mimochodem, jest wcale pokaźną strugą) i stanęliśmy pod „Godłem Królewskiem“ w Albany. Miasto roiło się od gwardzistów prowincji, dyszących żądzą walki z Francuzami. Bawił w niem sam gubernator Clinton, człek bardzo ruchliwy, a przytem o ile zdołałem wymiarkować, omal do szaleństwa doprowadzony polityczną zajadłością swej rady przybocznej. W walce brali udział również Indjanie przyłączając się do jednej i drugiej strony walczącej; widywaliśmy całe ich gromady, wiodące jeńców lub (co gorsza) zdarte z głów mężczyzn i kobiet okrwawione skalpy, za które płacono im od sztuki określoną kwotę pieniężną. Mogę was zapewnić, że widok to był zgoła niezachęcający. Wogóle trudno było znaleźć porę mniej dogodną do wykonania naszych zamiarów. Nasza gościna w najlepszej miejskiej gospodzie mogła być przedmiotem najstraszliwszych podejrzeń; nasz Albańczyk zwodził nas ciągle, wymyślając coraz to nowe przyczyny zwłoki, i widać było że ma ochotę wycofać się z danych zobowiązań. Wśród biednych zbiegów poczęło się jawić widmo zguby, przeto ugrzęźliśmy na pewien czas w wirze niezbyt cnotliwego życia, chcąc zagłuszyć trawiącą nas zgryzotę.
Okazało się, iż to nawet wyszło nam na dobre; jedną z uwag, jakie godzi się uczynić co do naszej ucieczki, jest ta, że Opatrzność do samego końca przedziwnie wiodła nasze kroki. Co za upokorzenie dla ludzkiej pychy! Moja filozfja, niepospolity jenjusz Ballantrae‘go, nasze męstwo, którem w równej mierze obaj szczycić się możem — wszystko to niewątpliwie okazałoby się niewystarczającem, gdyby błogosławieństwo Boskie nie sprzyjało naszym wysiłkom. I jakże prawdziwem jest to, co nam Kościół powiada, że prawdy wiary dają się zastosować nawet do pospolitych spraw codziennych! W każdym razie podczas owych naszych hulanek zawarliśmy znajomość z odważnym i bystrym młodzieniaszkiem, Indjaninem, zwanym Chew. Był to jeden z najśmielszych i najbardziej przedsiębiorczych handlarzy, doskonale obeznany z tajnemi ścieżkami w puszczy, utracjusz i hulaka, a nadomiar szczęścia, nieco poróżniony z rodziną. Jego tedy namówiliśmy, by przyszedł nam z pomocy. Pokryjomu, na własną rękę, wystarał się o wszystko, co nam było potrzebne do ucieczki — pewnego zaś dnia, nie mówiąc ni słówka dawnemu naszemu przyjacielowi, wymknęliśmy się z Albany i poszedłszy nieco wgórę rzeki, wsiedliśmy do czekającej na nas łodzi.
By opisać należycie trudy i niebezpieczeństwa owej przeprawy, trzebaby mieć pióro bardziej od mojego wytworne. Czytelnik przeto musi sam sobie wyobrazić straszliwą puszczę, przez którą wypadło nam się przedzierać: jej gęstwiny, mokradła, urwiska, rwące rzeki i zdumiewające swą wielkością wodospady. Wśród tej dziczy i tych okropności musieliśmy trudzić się od rana do wieczora to wiosłując, to przenosząc na plecach łódkę; nocą zaś sypialiśmy przy ognisku, trwożeni wyciem wilków oraz innych dzikich zwierząt. Naszym zamiarem było dotrzeć do źródlisk Huronu, w okolicę Crown Point, gdzie Francuzi mieli nad jeziorem Champlain stanowisko silnie umieszczone. Jednakowoż dokonanie tego drogą bezpośrednią byłoby zbyt niebezpieczne, wobec tego posuwaliśmy się takim labiryntem rzek, jezior i przesmyków, iż samo ich przypomnienie przyprawia mnie o zawrót głowy. W spokojnych czasach szlaki te były zupełnie opuszczone; teraz jednak okolica była w rozruchu, plemiona toczyły walkę pomiędzy sobą, a lasy roiły się od szpiegujących Indjan. Raz po raz napotykaliśmy ich gromadki, kiedyśmy się ich najmniej spodziewali. Szczególnie nie wyjdzie mi z pamięci jeden dzień, gdyśmy o świcie zostali nagle otoczeni przez pięciu czy sześciu takich malowanych djabłów, wydających ponure okrzyki i wymachujących zawzięcie toporkami. Uszło nam to zresztą na sucho, jak przy innych spotkaniach, albowiem Chew był dobrze znany i zażywał wielkiego miru wśród różnych plemion, jako człek wielce wytworny i godzien szacunku, choć młody; atoli nawet przy tych korzyściach, jakie dawało nam jego towarzystwo nie należy sobie wyobrażać, by owe spotkania nie groziły nam oczywistem niebezpieczeństwem. By dowieść przyjaźni z naszej strony, radzi nieradzi sięgaliśmy do naszych zapasów rumu — bo handlarz targujący z Indjanami, w jakimkolwiekby wystąpił charakterze czy przebraniu, musi mieć przy sobie w puszczy jakby wędrowną szynkownię; gdy zaś te opryszki raz zdobyły butelkę scaury (jak oni zowią ten djabelny trunek), nie zostawało nam nic innego jak machać tęgo wiosłami, by ujść oskalpowania. Dość było, by sobie lekko zaprószyli głowę, a już nie było ani mowy o rozsądku i przyzwoitości; wtedy im tylko jedno było w myśli: by zdobyć jeszcze nieco scaury. Wówczas łatwo im mogło strzelić do głowy, by puścić się za nami w pościg... A gdyby nas dopadli, jużbym się nigdy nie zabrał do pisania tych pamiętników.
Doszliśmy już do najbardziej ryzykownego punktu naszej przeprawy, gdzie mogliśmy wpaść zarówno w ręce Francuzów jak Anglików, gdy zdarzyło się nam straszne nieszczęście. Chew nagle zapadł w jakąś chorobę, mającą objawy podobne do zatrucia, i w ciągu kilku godzin wyzionął ducha na dnie łodzi. W ten sposób straciliśmy naraz naszego przewodnika, tłumacza, sternika i nasz glejt (boć on tem wszystkiem był dla nas jednocześnie) i zostaliśmy wtrąceni w rozpaczliwe i niedające się zażegnać opresje. Coprawda Chew, który bardzo się szczycił swą wiedzą, nieraz był nas pouczał o geografji tego kraju — a Ballantrae, jak mi się zdaje, nawet przysłuchiwał się uważnie jego słowom. Co się jednak mnie tyczy, zawsze mi się takie wykłady wydawały czemś bardzo nużącem, to też poza jednym faktem — iż przebywamy w kraju Indjan adirondackich i możemy snadnie dostać się na miejsce przeznaczenia, bylebyśmy znaleźli drogę — nie wiedziałem zgoła nic więcej. Niebawem moja niewiedza poczęła być jeszcze bardziej uderzającą, skoro i Ballantrae, pomimo wszelkich trudów, niewięcej zdziałać potrafił odemnie. Wiedział, że musimy się posuwać wciąż w górę jednej rzeki; następnie przedostać się przesmykiem na drugą i płynąć z jej prądem, potem znów piąć się pod prąd na trzeciej rzece... Wszystko to piękne — ale pomyśleć sobie, ile to strumieni toczy się ze wszech stron w górskiej okolicy! I jakoż to człek, po raz pierwszy bawiący w tej stronie świata, zdoła odróżnić jedną rzekę od drugiej? Nie jedyne to było nasze zmartwienie. Nie mieliśmy przecie wielkiej wprawy w jeżdżeniu łódką; przenoszenie tejże było niemal ponad nasze siły, tak iż nieraz siedzieliśmy przez dobre pół godziny w głuchej rozpaczy, nie mówiąc do siebie ni słowa; ponieważ zaś nie mieliśmy już sposobu porozumienia się z Indjanami, przeto pojawienie się choćby jednego z nich przyniosłoby niechybnie rychłą zgubę. Ponure nieco usposobienie, jakie począł okazywać Ballantrae, można mu było od biedy wybaczyć; natomiast trudniej było znosić jego nawyk łajania innych ludzi, niegorszych odeń rozsądkiem. Na okręcie korsarskim nauczył się sposobów przemawania, jakie zgoła nie uchodzą pomiędzy ludźmi dostojnego rodu; teraz zasię, gdy jakoby ogarnięty został gorączką, skłonność ta wzmogła się w nim niesłychanie.
Trzeciego dnia tej wędrówki, gdy przenosiliśmy łódkę przez skalisty spłacheć lądu, wypadła nam z rąk i podziurawiła się jak rzeszoto. Ów przesmyk był pomiędzy dwoma jeziorami, oba zaś ciągnęły się w przestrzeń daleką; ścieżynka — jaka tam ona była — wychodziła z obu końców na wodę, a po obu bokach była zamknięta nieprzerwanem pasmem borów, na samym zaś skraju jezior leżało tyle błota, iż brnąć tam tędy było niepodobna. Wobec tego ujrzeliśmy się zmuszeni nietylko porzucić łódkę i większą część zapasów, ale pogrążyć się odrazu w nieprzebite gąszcza i stracić z oczu jedyny nikły drogowskaz, jakiśmy dotąd mieli: łożysko rzeki. Każdy z nas zatknął za pas pistolety, zarzucił na ramię topór, spakował w tobołek swoje skarby oraz tyle jadła ile zdołał udźwignąć — i poniechawszy reszty naszego mienia, nawet szabel, któreby nam tylko zawadzały w gęstwinie, ruszyliśmy w drogę, narażając się na pożałowania godne przygody. Trudy Herkulesowe, tak nadobnie opisane przez Homerusa poetę, fraszką były w porównaniu z tem, co nam teraz przechodzić wypadło. Niektóre części lasu były od samej ziemi tak gęsto zarosłe, iż musieliśmy, jak robaczki w serze, zwolna sobie przebijać drogę. Gdzieniegdzie znowu grunt był grzęski i podmokły, a drzewa do cna przegniłe. Skoczyłem na jeden z pni zwalonych, tom się zapadł po kolana w próchnie; upadając, szukałem oparcia w kłodzie, która mi się wydawała mocną — aliści za mem dotknięciem rozsypała się na miazgę, jak płat papieru. Potykając się, upadając, brnąc po kolana w błocie, wyrębując drogę w gąszczy, przyczem o mało nie powykłuwaliśmy sobie oczu cierniami i gałęziami, a odzież podarliśmy na strzępy — harowaliśmy przez dzień cały a nie wiem, czy uszliśmy wszystkiego dwie mile. Cogorsza, rzadko mając możność rozejrzenia się w okolicy, przytem wciąż zbijani z drogi różnemi przeszkodami, niezdolni byliśmy nawet odgadnąć, w jakim kierunku się posuwamy.
Tuż przed zachodem słońca, gdyśmy wyszli na przestrzeń otwartą, przeciętą strumieniem a okrążoną okrutnemi górami, Ballantrae cisnął na ziemię swój tobołek.
Nie pójdę dalej! — zawołał i kazał mi rozniecić ognisko, lżąc mnie słowami, niestosownemi nawet dla lektykarza.
Poradziłem mu, by zapomniał, że był kiedyś korsarzem, i żeby sobie przypomniał, ze jest szlachcicem.
Czyś zwarjował? — krzyknął mi na to. Nie właź że mi tu w drogę!
Poczem zacisnął pięść i jął nią wygrażać onym górom:
— Na co mi też przyszło! — zawołał. — Pomyśleć sobie, że muszę kości me złożyć w tej przeklętej puszczy. Wolejbym zginął na rusztowaniu jako szlachcic!
Mówił to głosem podniesionym a szumnym, niby aktor jaki. Potem zaś usiadł, gryząc palce i wlepiając wzrok w ziemię, dając z siebie żałosne, zgoła niechrześcijańskie widowisko.
Wówczas nabrałem doń niejakiego wstrętu, bo przyszło mi na myśl, że żołnierz i szlachcic powinien okazać w obliczu śmierci bardziej filozoficzne usposobienie. Przeto nie odpowiedziałem ani słowem na jego wyrzekania. Zresztą o zmierzchu zrobiło się tak przenikliwie zimno, ze za najlepszą dla siebie rzecz uznałem podtrzymywanie ogniska... choć, Bóg świadkiem, czynność podobna w miejscu tak otwartem, w kraju rojącem się od dzikich ludzi, była świadectwem szaleńczego niemal nierozsądku. Ballantrae przez czas jakiś zdawał się nie zwracać na mnie najmniejszej uwagi; wkońcu jednak, gdy zabierałem się do wypiekania podpłomyków, podniósł oczy w górę.
— Miałeś li kiedy brata? — zapytał.
— Miałem ich za łaską Bożą aż pięciu! — odpowiedziałem.
— Jam miał tylko jednego! — rzekł mi na to głosem dziwnie zmienionym, po chwili zaś dodał: — Zapłaci mi on za to wszystko!
Zapytałem go, co zawinił jego brat naszym nieszczęściom.
— Jak to co zawinił? — krzyknął mi na to. — Siedzi w mej posiadłości, nosi mój tytuł, zaleca się do kobiety, która być miała moją żoną... ja zaś siedzę tu samowtór z durnym Irlandczykiem w tem pustkowiu i szczękam z zimna zębami! Co za osieł był ze mnie!
Uniesienie to było pod każdym względem tak obce naturze mego przyjaciela, iż zgoła nie wiedziałem, co sobie mam o tem myśleć; nawet nie upomniałem się o doznaną przed chwilą urazę. Rzecz prosta, że w tak niezwykłych okolicznościach wszelkie wyrażenie, obelżywe, choćby najdotkliwsze, może się wydać błahostką! Jednakowoż muszę tu wspomnieć pewną rzecz osobliwą. Do tego czasu Ballantrae raz tylko uczynił był wzmiankę o kobiecie, z którą był zaręczony. Było to, gdyśmy ujrzeli zdaleka miasto Nowy York; on mi wtedy się zwierzył, że gdyby praw swych nie utracił, oglądałby oto własne swe posiadłości, gdyż panna Graeme miała znaczny majątek w tej prowincji. Sposobność do owej wzmianki nawinęła się przeto całkiem naturalną rzeczy koleją, teraz atoli już po raz drugi posłyszałem wzmiankę o tej kobiecie... a może nie od rzeczy będzie zauważyć, że w tymże miesiącu, t. j. w listopadzie 1747 r., a zdaje mi się nawet, że w tym samym dniu, gdyśmy bawili wśród onych strasznych gór, odbył się ślub jego brata z panną Graeme[9]. Nie jestem bynajmniej przesądny, wszelakoż dłoń Opatrzności nazbyt wyraźnie tu się ujawniła, bym o tem zdarzeniu miał nie wspomnieć.
Dzień następny, a potem jeszcze jeden, przeszedł nam na podobnych trudach. Szliśmy naoślep, a Ballantrae niejednokrotnie jedynie rzucaniem pieniążka rozstrzygał o kierunku naszej drogi. Gdym go raz złajał za dziecinność tego postępowania, dał mi dziwną odpowiedz, która nigdy nie wyszła mi z pamięci:
— Nie mam lepszego sposobu, by wyrazić pogardę dla ludzkiego rozsądku.
— Na trzeci dzień (o ile sobie przypominam) znaleźliśmy zwłoki chrześcijanina, szpetnie posiekane, z czupryny odarte i leżące w kałuży krwi własnej; gęsto jak muchy, zebrało się nad niemi ptactwo, kracząc zwłowrogo. Nie potrafię opisać, jaką trwogą przejął nas ten widok; mnie w każdym razie odjął on wszelką siłę i nadzieję. Tegoż dnia, niedługo potem, przedzieraliśmy się przez zgliszcza spalonego lasu, gdy naraz Ballantrae, który szedł nieco przedemną, padł na ziemię i ukrył się za pniem powalonym. Przywlokłem się za nim do owego ukrycia, skąd mieliśmy rozległy widok na wsze strony, sami nie będąc widziani; na dnie najbliższego parowu dostrzegliśmy wielki orszak dzikich wojowników, posuwających się wpoprzek naszej drogi. Było ich tylu, że możnaby z nich sformować mały bataljon; wszyscy po pas nadzy, umazani sadzą i tłustością, a wymalowani blejwasem i karmazynem wedle ich sprośnego obyczaju. Szli jeden za drugim gęsiego, żwawym krokiem, tak iż ledwie chwila upłynęła, gdy przemknęli się z szelestem i zniknęli znowu w leśnej gęstwinie. Wszelakoż zdaje mi się, że w tych kilku minutach przeżyliśmy większą katuszę niepewności i naprężenia, niż niejeden człowiek przeżyć może przez całe życie. Czy to byli Indjanie z terytorjum francuskiego czy angielskiego, czy dybali na skalpy czy na jeńców, czy powinniśmy byli ryzykować czy też leżeć spokojnie, by następnie odbywać ciąg dalszy naszej żałosnej podróży: — wszystko to były zagadnienia, które nawet Arystotelesa zdołałyby w kozi róg zapędzić. Ballantrae zwrócił się do mnie, nie mówiąc ni słowa, ale całą swą postacią wyrażając jakoby pełne trwogi zapytanie; twarz mu się cała pocięła w drobne zmarszczki, a zęby wyszczerzyły się z poza warg, jak to bywa (wedle tego com czytał) u ludzi mrących z głodu...
— Być może, że to ci, co siedzą po stronie angielskiej — szepnąłem. — W takim razie najlepszą rzeczą, jakiej moglibyśmy się spodziewać, byłoby rozpoczęcie nanowo całej tej przeprawy.
Wiem... wiem — odpowiedział mi na to. — Przecie wkońcu musi to doprowadzić do jakiejś biedy!
I nagle wydobył z zanadrza swój pieniążek, potrząsnął nim w zamkniętych dłoniach, rzucił nań okiem, a potem padł na ziemię, grzebiąc twarz w piasku.
Dopisek p. Mackellara. Na tem przerywam opowieść kawalera, jako że tego samego dnia dwaj mężowie pokłócili się i rozstali się z sobą, a sprawozdanie kawalera z onej kłótni wydaje mi się (wyznam szczerze) zgoła niezgodne z naturą ich obu. Odtąd każdy z nich wędrował na własną rękę, doznając niesłychanych trudów i katuszy, póki jeden z nich a potem drugi nie zostali pojmani przez oddział zbrojny z fortalicji św. Fryderyka. Dwie tylko rzeczy godzi się zanotować. Primo (co dla mego przedsięwzięcia nader ważne): iż dziedzic Ballantrae w czasie owej nieszczęsnej tułaczki zakopał skarb swój w miejscu nigdy później niewykrytem, którą wszakże kryjówkę opisał krwią własną na podszewce swego kapelusza. Secundo: iż dostawszy się w ten sposób bez grosza do wspomnianej fortalicji, był iście po bratersku przywitany i ugoszczony przez kawalera, który później nawet opłacił jego podróż do Francji.
Prostoduszność jmć pułkownika przywodzi go w tem miejscu jego pamiętników do niepomiernych zachwytów nad osobą dziedzica; kto ma oko bystrzejsze i więcej chłodnego rozsądku, ten uzna, że jedynie sam kawaler wart był szacunku i pochwały. Ten prawdziwy szlachetny rys charakteru mego szacownego korespondenta z tem większą podkreślam radością, że mam skrupuły, czym go nieco wpierw nie poniżył i nie uraził. Powstrzymałem się był od przytaczania jego niezwykłych i (wedle mego zapatrywania) niemoralnych poglądów, bo wiem jako żądny jest szacunku u ludzi. Atoli jego relacja o przyczynach sporu w tym jest sposobie, iż nie mogę jej tu powtórzyć; znam bowiem i ja dziedzica i wiem, że trudno sobie wyobrazić człeka bardziej nieustraszonego. Omyłka kawalera tem większym przejmuje mnie żalem, że osnowa jego opowieści (pominąwszy kilka ozdobników) zadziwia mnie jako dzieło wielkiego talentu.
- ↑ Dopisek p. Mackellera. Nie był-że to przypadkiem Alan Breck Stuart, głośny następnie jako uczestnik mordu w Appinie? Kawaler czasami bardzo się myli w nazwiskach.
Przypisek tłumacza. Alan Breck Stuart jest obok Dawida Balfoura główną postacią słynnej powieści Stevensona „Porwany za młodu“. - ↑ Skazańcowi zawiązano oczy i kazano kroczyć po desce wystającej ponad burtę, póki pozbawiony oparcia — nie wpadł w morze.
- ↑ (P. tłum.) Św. Patryk był apostołem Irlandii. Jego imię było bardzo rozpowszechnione wśród Irlandczyków i stało się dla nich takiem nazwiskiem, jak Maciek dla Mazura, Antek dla andrusa krakowskiego, a Pepik dla Czecha.
- ↑ Nazwa popularna bandery korsarskiej.
- ↑ Nazwa, jaką nadawali sobie korsarze. Wspomina ją Stevenson w swej słynnej powieści „Wyspa skarbów“ (przekł. polski 1924).
- ↑ Teach (czyt. tycz) znaczy po ang. „uczyć“, learn (czyt lern) — „uczyć się“. Stevenson lubi takie igraszki z nazwiskami, n. p. gdy p.Hyde‘e (hide — ukrywać się) przebywa See’iem (seek — szukać). Przyp. tłum.
- ↑ Dopisek p. Mackellara. Tego Teacha, który był kapitanem Sary nie należy mieszać ze słynnym Czarnobrodym. Ani daty ani fakty nie są zgodne. Być może, że drugi Teach wziął od drugiego swe miano i naśladował osobliwsze jego obyczaje. Także i dziedzic Ballantrae mógł znaleźć ludzi, co go podziwiali.
- ↑ Dopisek p. Mackellara. Czyż ta rzecz jasno się nie tłumaczy? Wszak ów Dutton, narówni z oficerami, zaznawał bodźca w niejakiej odpowiedzialności, jaką nań nałożono.
- ↑ Dopisek p. Mackellara: Zgoła błędne mniemanie. W czasie wspomnianym nie było jeszcze mowy o ślubie. Zobacz o tem powyżej w mej opowieści.