Winnetou/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Winnetou
Podtytuł czerwonoskóry gentleman
Wydawca Wydawnictwo
„Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1910
Druk Aleksander Ripper
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
Przez granicę.

W tydzień potem znajdowało się pięciu jeźdźców mniej więcej na tym punkcie, gdzie stykają się południowe rogi teksańskich hrabstw Medina i Uwalde. Biali jechali w dwie pary naprzód, a z tyłu za nimi murzyn. Jadący na czele biali byli prawie jednakowo ubrani z tą tylko różnicą, że ubranie młodszego było nowsze od ubrania starszego, wychudłego, człowieka. Niosły ich kasztanki, kłusując wesoło i parskając od czasu do czasu, jakby na znak, że podołają natężającej jeździe w tych odległych okolicach. Po drugiej parze podróżnych poznać było natychmiast, że to ojciec i syn. Byli także jednako ubrani, lecz nie w szaty skórzane jak pierwsi, ale wełniane. Na głowie mieli szerokie kapelusze pilśniowe, a broń ich składała się z dwururki, noża i rewolweru. Murzyn o żylastej postaci miał na sobie lekkie ciemne calico, a na wełnistej głowie wysoki, lśniący, cylinder. W ręku trzymał rifle z dwoma lufami, a za pasem tkwiła macheta, czyli długi szablowaty nóż, jakich przeważnie używają w Meksyku.
Nazwiska pierwszych są znane. Byli to Old Death, Lange, syn jego i ja. Czarny był murzynem Cortesia z La Grange, tym samym, który nas owego pamiętnego wieczora wpuszczał do Meksykanina. Trzy dni upłynęły, zanim się Old Death wylizał z owego stłuczenia, spowodowanego w tak śmieszny sposób. Zdawało mi się nawet, że wstydził się z tej przyczyny. Otrzymać w walce ranę to zaszczyt, ale runąć w tańcu i dać sobie mięso od kości prawie oderwać, to może jeszcze rozgniewać porządnego westmana i musiało też skutowi znacznie dolegać. Stłuczenie bolało go o wiele bardziej, aniżeli to okazywał, bo w przeciwnym razie byłby nie odłożył wyjazdu na trzy dni. Częste, nagłe, skurcze twarzy świadczyły, że i teraz jeszcze go ból nie opuścił. Cortesio dowiedział się oczywiście, że obaj Langowie przyłączają się do naszego towarzystwa. Ostatniego dnia przyszedł do nas i zapytał, czy nie bylibyśmy tak uprzejmi wziąć z sobą jego murzyna Sama. Rozumie się, że zdumieliśmy się na to żądanie, ale nie pokazaliśmy tego po sobie. Wszak nie każdemu jest to na rękę włóczyć się tygodniami z czarnym, który go wcale nie obchodzi. Lecz Cortesio wytłómaczył nam powód swej prośby. Oto otrzymał z Waszyngtonu ważne depesze, na skutek których musi równie ważny list wysłać do Chihuahua. Nam nie mógł tego listu powierzyć, gdyż miał nań dostać odpowiedź, której my nie mogliśmy mu przynieść. Zmuszony więc był pchnąć posłańca, a nikt nie nadawał się do tego lepiej od Sama. Był to wprawdzie murzyn, ale pod względem zdolności stał znacznie wyżej od zwykłych ludzi tej barwy skóry. Służył wiernie u Cortesia od wielu lat i kilkakrotnie już przeprawiał się przez granicę i przezwyciężył dzielnie wszystkie trudności takiej podróży. Cortesio zapewnił, że Sam wcale nam nie będzie przeszkadzał, przeciwnie będzie sługą uważnym i posłusznym. Zgodziliśmy się na życzenie Cortesia i aż dotychczas nie potrzebowaliśmy tego żałować. Sam był nietylko dobrym, lecz znakomitym jeźdźcem. Ćwiczył się w tym kunszcie jeszcze wówczas, kiedy ze swoim panem mieszkał w Meksyku i konno pilnował trzody bydła rogatego. Był zręczny, bardzo uprzejmy, trzymał się zawsze z respektem w tyle i mnie widocznie polubił najbardziej ze wszystkich, świadcząc mi mnóstwo grzeczności, jakie mogły być jedynie wynikiem szczególnego osobistego przywiązania.
Old Death uważał nie tylko za zbyteczne, lecz wprost za stratę czasu szukać śladów Gibsona, uganiając za nimi z miejsca na miejsce. Wiedzieliśmy dokładnie, w którym kierunku udał się z owym oddziałem ochotników, wysłanych Juarezowi przez Cortesia i obok których przejdzie miejscowości, przeto skut postanowił jechać wprost na Rio Nueces i do wąwozu Eagle, w przekonaniu, że w tej części kraju wpadniemy na trop oddziału. Oczywiście należało się spieszyć, ponieważ oddział wysunął się był przed nas daleko. Nie wierzyłem, żebyśmy go mogli doścignąć, lecz Old Death objaśnił, że meksykańscy nowozaciężni w takiej liczbie nie mogą się pokazywać, lecz muszą zbaczać to w prawo, to w lewo i drogi znacznie nakładać. Nam natomiast nie przeszkadzało nic jechać prosto, jak po sznurku i w ten sposób wyrównać stracony czas i drogę.
Tak ujechaliśmy w sześciu dniach prawie dwieście angielskich mil, czego, prócz Old Deatha, niktby się po naszych kasztanach nie spodziewał. Te stare konie odżyły widocznie tu na Zachodzie. Pasza na polu, świeże powietrze i szybki ruch doskonale na nie działały. Ośmielały się z każdym dniem i ożywiały coraz to więcej. Skut cieszył się tem nadzwyczajnie, gdyż dał tem dowód, że ma znakomity „rozum koński“.
Minęliśmy San Antonio i Castroville, przejechaliśmy obficie nawodnione hrabstwo Medina i zbliżaliśmy się do okolic, coraz uboższych w wodę, gdzie zaczyna się smutna teksańska pustynia piasczysta, dochodząca do największej jałowości pomiędzy Nueces a Rio Grande. Zmierzaliśmy najpierw ku Rio Leona, głównemu dopływowi Rio Frio, ku temu miejscu Rio Nueces, w którem wpada doń Turkey Creek. Na północny zachód od nas leżała wysoka góra Leona z fortem Inge w pobliżu. Oddział musiał tamtędy przechodzić, ale oczywiście ukradkiem, by go załoga nie zauważyła. Spodziewaliśmy się więc dostać wkrótce jakąś wieść o Gibsonie i jego towarzyszu.
Grunt, który mieliśmy teraz pod nogami, nadawał się doskonale do szybkiej jazdy. Znajdowaliśmy się na równej preryi, porosłej krótką trawą, po której konie nasze biegły z łatwością. Powietrze bardzo czyste sprawiało, że horyzont leżał przed nami jasno i wyraźnie. Jadąc na południowy zachód, mieliśmy przeważnie tę stronę na oku, a nie zajmowaliśmy się innemi. Z tego powodu dość późno spostrzegliśmy jeźdźców, na których Old Death zwrócił naszą uwagę. Wskazał w prawą stronę i rzekł:
— Popatrzcieno tam, panowie. Jak myślicie, co tam widać?
Ujrzeliśmy czarny punkt, zbliżający się na pozór bardzo powoli.
— Hm! — rzekł Lange, nakrywając dłonią oczy — to będzie pasące się zwierzę.
— Tak! — uśmiechnął się Old Death. — Zwierzę! W dodatku pasące się! Przedziwnie! Oczy wasze nie chcą się jakoś przyzwyczaić do perspektywy. Ten punkt oddalony jest od nas o jakie dwie mile angielskie, a wielkość jego pomimo tej odległości wskazuje, że to nie może być jedno zwierzę. Musiałby to chyba być bawół, pięć razy większy od starego słonia, a bawołów tu niema. Gdyby się nawet jaki zapędził, tutaj to nie w tej porze roku, lecz w jesieni, albo na wiosnę. Każdy niewprawny źle sobie zdaje sprawę z ruchu przedmiotu, znajdującego się przed nim w takiem oddaleniu. Bawół lub koń idzie, pasąc się, powoli krok za krokiem. Założę się, że ten punkt porusza się szybkim cwałem.
— To nie może być — rzekł Lange.
— No, skoro biali tak fałszywie sądzą — oświadczył Old Death — to posłuchajmy, co powie czarny. Samie, co o tem sądzisz?
Murzyn milczał skromnie dotychczas, teraz jednak, zapytany, wprost odpowiedział:
— Jeźdźcy być. Cztery, pięć albo sześć.
— I ja tak myślę. Może Indyanie?
— O nie, sirrah! Indian tak wprost nie przychodzić do białych. Indian się schować, aby się z ukrycia białym przypatrzyć, zanim z nimi mówić. Jeźdźcy jechać prosto na nas, więc być biali.
— To bardzo słuszne, poczciwy Samie. Widzę ku memu zadowoleniu, że masz rozum jaśniejszy od skóry.
— O, sirrah, o! — chrząkał poczciwiec, pokazując wszystkie zęby w uśmiechu. Pochwała Old Deatha była dla niego wielkiem odznaczeniem.
— Jeśli ci ludzie rzeczywiście mają zamiar do nas się zbliżyć, to musimy tu na nich zaczekać — zauważył Lange.
— Ani myślę! — odparł skut. — Wszak jasne jest, że nie jadą wprost na nas, lecz dążą bardziej ku południowi. Widzą, że się posuwamy i pędzą po przekątni na nasze spotkanie. A zatem naprzód! Szkoda czasu zatrzymywać się tutaj. Może to żołnierze z fortu Inge na zwiadach, a w takim razie nie mamy powodu cieszyć się tem spotkaniem.
— Czemu nie?
— Ponieważ zdarzy się nam coś niemiłego, master. Fort Inge położony jest stąd dość daleko na północny zachód. Skoro komendant wysyła aż tutaj patrole, to wisi w powietrzu coś przykrego. Usłyszycie to z pewnością.
Jechaliśmy dalej z niezmniejszoną szybkością. Punkt zbliżał się widocznie i rozdzielił się wkońcu na kilka mniejszych, które powiększały się bardzo prędko. Wnet poznaliśmy wyraźnie, że to są jeźdźcy, a w pięć minut potem rozeznaliśmy mundury wojskowe. Niebawem podeszli tak blizko nas, że usłyszeliśmy okrzyk, do nas zwrócony, którym kazali nam się zatrzymać. Był to sierżant dragonów z pięciu ludźmi.
— Dlaczego się tak śpieszycie? — zapytał, osadziwszy konia. — Czy nie zauważyliście, że nadjeżdżamy?
— Owszem — odparł skut z zimną krwią — ale nie pojmujemy, dlaczego mielibyśmy na was czekać.
— Ponieważ musimy bezwarunkowo wiedzieć, coście za jedni.
— No, jesteśmy białymi, a jedziemy na południe. To wam chyba wystarczy.
— Do dyabła! — wybuchnął sierżant. — Nie sądźcie, że pozwolę wam z nas żartować.
— Pshaw! — uśmiechnął się Old Death. — Ja sam nie mam chęci do żartów. Znajdujemy się tu w otwartej preryi, nie zaś w szkole, a wy nie jesteście nauczycielem, na którego pytania musielibyśmy odpowiadać posłusznie i uniżenie, nie chcąc narazić się na niebezpieczeństwo zetknięcia się z patykiem.
— Postępuję wedle instrukcyi i wzywam was, żebyście wymienili wasze nazwiska.
— A jeżeli nam się nie spodoba posłuchać?
— To przypatrzcie się, że jesteśmy uzbrojeni, potrafimy więc zmusić was do tego.
— Ah! Możecie to rzeczywiście uczynić? Cieszy mnie to nadzwyczaj ze względu na was, tylko nie radzę próbować. Jesteśmy wolnymi ludźmi, master sierżancie! Chcielibyśmy widzieć człowieka, któryby się odważył powiedzieć nam na seryo, że go słuchać musimy, słyszycie, musimy! Stratowałbym poprostu takiego draba!
Old Death błysnął oczyma, poderwał konia cuglami tak, że się podniósł i posłuszny naciskowi nóg skoczył groźnie ku sierżantowi. Dowódca szarpnął swego konia wstecz i chciał wybuchnąć gniewem, ale nasz stary nie dopuścił do tego, mówięc prędko dalej:
— Nie uwzględniam tego wcale, że mam dwa razy tyle lat, co wy, że więcej doświadczyłem i przeżyłem, aniżeli wy zobaczycie kiedykolwiek, zwracam tylko na to waszą uwagę, że wspomnieliście o broni. Czy wam się zdaje, że nasze noże z marcypanu, lufy z cukru, a kule z czekolady? Te słodycze nie wyszłyby wam na zdrowie! Tłumaczycie się, że działacie wedle instrukcyi. Well, tak powinno być i nic przeciwko temu nie mam. Ale czy kazano wam także fukać na doświadczonych westmanów i przemawiać do nich tonem, jakim posługuje się generał wobec rekrutów? Jesteśmy gotowi mówić z wami, ale my was nie wołaliśmy i żądamy przedewszystkiem grzeczności!
Podoficer się zakłopotał. Old Death zmienił się tym razem nagle do niepoznania. Wystąpienie jego nie pozostało bez skutku.
— Nie zapędzajcież się w gniewie tak daleko! — rzekł sierżant. — Nie zamierzam bynajmniej być grubiańskim.
— No, ja nie dosłuchałem się ani w waszym tonie, ani w wyrazach wielkiej delikatności.
— To dlatego właśnie, że tutaj nie jest salon dostojnej lady. Włóczy się tędy wszelkiego rodzaju hałastra, a my, jako wysunięci na daleką placówkę, musimy mieć oczy otwarte.
— Hałastra? Czy nas także zaliczacie do tych wątpliwych gentlemanów? — wybuchnął stary.
— Nie mogę powiedzieć ani tak, ani nie. Człowiek jednak z czystem sumieniem nie zawaha się podać swego nazwiska. Kręci się teraz w tych stronach mnóstwo tych przeklętych, którzy chcą dostać się do Juareza. Tym drabom nie można wierzyć.
— A więc wy stoicie po stronie secesyonistów, Stanów południowych?
— Tak; spodziewam się, że wy także.
— Ja sprzyjam każdemu ucziwemu przeciwko łajdakowi. Co do naszych nazwisk i pochodzenia, to nie potrzebujemy kryć się z tem wcale. Przybywamy z La Grange.
— A więc jesteście Teksańczykami. Teksas trzyma stronę Południa. Mam zatem do czynienia z ludźmi wspólnych zapatrywań.
— Wspólnych zapatrywań! All devils! Wyrażacie się bardzo wzniośle; nie spodziewałbym się tego po sierżancie. Ale zamiast podawać wam nasze nazwiska, które i tak zapomnielibyście niebawem, powiem wam dla ulgi tylko moje. Jestem starym preryowcem, a ci, którzy mnie znają, nazywają mnie Old Death.
Nazwisko to podziałało w tej chwili. Sierżant poderwał się na siodle i wytrzeszczył oczy na starego. Reszta żołnierzy rzuciła nań także zdziwione, ale już nieco przychylne spojrzenia. Podoficer ściągnął brwi i powiedział:
— Old Death! Szpieg Stanów północnych!
— Panie! — zawołał groźnie Old Death. — Miejcie się na baczności. Jeżeli słyszeliście kiedy o mnie, to zapewne nabraliście przekonania, że nie zwykłem przyjmować obelg. Ofiarowałem na rzecz Unii mienie, krew i życie, bo mi się tak podobało i ponieważ zamiary Północy uważałem za słuszne przedtem i do dziś za słuszne uważam. Przez słowo szpieg rozumiem coś innego, niż to, czem ja byłem i jeśli mi taka dziecinna głowa, jaką mi wasza się wydaje, rzuci w oczy taki wyraz, to tylko dlatego nie uderzam jej pięścią, że mi jej żal. Old Death nie boi się sześciu dragonów, ani dziesięciu, ani więcej. Na szczęście towarzysze wasi wyglądają rozumniej od was. Niechaj powiedzą komendantowi fortu Inge, że spotkaliście Old Deatha i że ofuknęliście go jak chłopca. Mam nadzieję, że wam potem da tak długiego nosa, że będzie wam potrzeba lunety, aby jego koniec zobaczyć!
Te słowa osiągnęły odpowiedni skutek. Komendant był chyba rozumniejszym człowiekiem od swego podwładnego. Sierżant musiał w swoim raporcie wspomnieć o tem spotkaniu i o jego wyniku. Zetknięcie się z tak sławnym myśliwcem posiada dla dowódcy patroli wielką wartość, bo może odeń słyszeć wiele myśli, zapatrywań i rad, mogących mu się bardzo przydać. Z westmanem w rodzaju Old Deatha obchodzą się oficerowie całkiem jak z równymi sobie, z największymi względami i uszanowaniem. Co mógł o nas donieść ten sierżant, skoro tak z nami postąpił! Zdawało się, że sobie to teraz w duchu powiedział, gdyż rumieniec zakłopotania pokrył mu twarz aż po czoło. Aby powiększyć to wrażenie, mówił Old Death dalej:
— Jestem z całym szacunkiem dla waszego munduru, ale mój wart przynajmniej tyle, co wasz. Nie zaszkodziłoby wam wcale wobec waszej młodości, gdybyście od Old Deatha kilka rad otrzymali. Kto jest teraz komendantem fortu Inge?
— Major Webster.
— Ten, który jeszcze przed dwoma laty był kapitanem w forcie Ripley? — spytał Old Death.
— Ten sam.
— To pozdrówcie go odemnie. Zna mnie bardzo dobrze, strzelałem z nim często do tarczy i wbijałem kulą gwóźdź w czarne. Może mi dacie notatkę, abym napisał kilka słów dla niego? Kalkuluję sobie, że się bardzo ucieszy na wieść, iż jeden z jego podwładnych nazwał Old Deatha szpiegiem.
Sierżant nie wiedział, co z tem zrobić. Połknął ślinę raz, drugi i trzeci i wykrztusił z widocznym trudem:
— Ależ, sir, ja was mogę zapewnić, że tak tego nie myślałem! W tych stosunkach, w jakich ciągle żyjemy człowiek się złości i nic dziwnego, że przybiera czasem ton niezamierzony.
— Tak, tak! To brzmi już uprzejmiej, aniżeli przedtem. Przyjmuję zatem, że nasza rozmowa zaczyna się dopiero teraz. Czy macie zapas cygar w forcie Inge?
— Już nie. Tytoń wyszedł nam ku naszemu ubolewaniu.
— To bardzo źle; żołnierz bez tytoniu jest tylko półczłowiekiem. Mój towarzysz zabrał z sobą pełną torbę cygar. Może wam co z tego udzieli.
Oczy sierżanta i jego ludzi zwróciły się na mnie pożądliwie. Wyjąłem garść cygar, rozdzieliłem je pomiędzy nich i podałem ognia. Gdy podoficer kilka razy pociągnął, rozlał mu się po twarzy wyraz zachwytu; skinął mi głową na podziękowanie, mówięc:
— Takie cygaro to czysta fajka pokoju. Zdaje mi się, że nie mógłbym się gniewać na najgorszego wroga, gdyby mi tu na preryi, po całych tygodniach tytuniowego postu, ofiarował coś takiego.
— Jeśli cygaro ma u was więcej siły niż największa nieprzyjaźń, to nie jesteście przynajmniej zdecydowanym złoczyńcą — śmiał się Old Death.
— Nie, tem oczywiście nie jestem. Ponieważ jednak, sir, musimy ruszać dalej, więc zdałoby się zapytać o potrzebne nam rzeczy. Czy widzieliście może tropy Indyan, lub kogo innego?
Old Death zaprzeczył i wyraził wątpliwość, czy mogą się tu Indyanie znajdować.
— Bardzo łatwo! Mamy wszelki powód do przypuszczenia, że tak jest, ponieważ te łotry wykopały znowu topór wojenny.
— Do wszystkich piorunów! Toby źle było! Jakie to szczepy?
— Komancze i Apacze.
— Najniebezpieczniejsze ludy! A my znajdujemy się właśnie pomiędzy ich terytoryami. Gdy nożyce się zamkną, to zwykle najgorzej wychodzi na tem to, co jest w środku.
— Tak, miejcie się na baczności! Przygotowaliśmy już wszystko i wysłaliśmy już ludzi po posiłki i zapasy żywności. Prawie dzień i noc przebiegamy okolicę w dalekim promieniu. Kogo tylko spotkamy, rzucamy nań podejrzenie, dopóki się nie przekonamy, że to nie hultaj. Dlatego wybaczcie nam, żeśmy się przed chwilą źle zachowali!
— To już zapomniane. Ale, z jakiegoż powodu wyruszają czerwoni przeciwko sobie?
— Temu winien ten dyabelski — pardon, sir! Wy może inaczej o nim sądzicie — prezydent Juarez. Słyszeliście, że musiał zmykać aż do El Paso. Francuzi poszli oczywiście za nim aż do Chihuahua i Cohahuela. On ukrył się przed nimi jak pracz przed psami, oni zaś gnali go aż nad Rio Grande i byliby go ścigali jeszcze dalej, a wkońcu wzięli do niewoli, gdyby nasz prezydent w Waszygtonie nie był taki głupi i nie zabronił im tego. Wszystko było przeciwko Juarezowi, wszyscy go opuścili, nawet Indyanie, do których należy jako rodowity czerwonoskórzec.
— Apacze także?
— Nie. To znaczy, że nie byli ani za nim, ani przeciw niemu, nie stawali wogóle po żadnej stronie i siedzieli cicho w swoich komyszach. Tak poradził im ich młody i sławny wódz, Winnetou. Tem lepiej udało się ajentom Bazaine’a wzburzyć przeciwko niemu Komanczów. Ci przeszli swoim zwyczajem potajemnie, ale w wielkich gromadach, przez granicę Meksyku, aby zrobić koniec stronnikom Juareza.
— Hm! Chcecie powiedzieć: aby rabować, mordować, pustoszyć i palić! Meksyk nic nie obchodzi Komanczów. Ich siedziby i tereny myśliwskie leżą po tamtej, a nie po tej stronie Rio Grande. Im obojętne, kto rządzi Meksykiem, Juarez, czy Maksymilian, czy Napoleon. Ale skoro panowie Francuzi wzywają ich, przeciwko ludziom spokojnym, to nie można im jako dzikim brać za złe tego, że korzystają skwapliwie ze sposobności wzbogacenia się. Kto ponosi za to odpowiedzialność, tego ja nie chcę rozstrzygać.
— No, mnie to także nic nie obchodzi. Krótko węzłowato, przeszli granicę i zrobili, czego od nich żądano, a przytem zderzyli się z Apaczami. Komancze byli zawsze śmiertelnymi wrogami Apaczów. To też napadli na ich obóz, wystrzelali, co tylko się nie poddało, a resztę zabrali do niewoli razem z namiotami i końmi.
— A co potem?
— Co potem, sir? Mężczyzn wedle obyczaju poprzywiązywali do pali męczeńskich.
— Kalkuluję sobie, że taki obyczaj nie może być przyjemnym dla tych, których przypiekają i szpikują żywcem nożami. Panowie Francuzi mają to na sumieniu! Oczywiście, że Apacze wyruszyli natychmiast, aby się zemścić?
— Nie. To przecież tchórze!
— Pierwszy raz słyszę coś podobnego. W każdym razie nie przyjęli tego spokojnie.
— Wysłali kilku wojowników dla naradzenia się nad tem z wodzami Komanczów. Narady te odbywały się u nas.
— W forcie Inge? Czemu tam?
— Bo to był grunt neutralny.
— Ładnie! Pojmuję. Czy wodzowie Komanczów przybyli?
— Pięciu wodzów z dwudziestu wojownikami.
— A ilu było Apaczów?
— Trzech.
— Z ilu towarzyszami?
— Bez towarzyszy.
— Hm! I wy mówicie, że to tchórze. Trzej ludzie mieli odwagę puścić się w sam środek wrogiego kraju na spotkanie z dwudziestu pięciu przeciwnikami! Panie, jeśli choć trochę znacie Indyan, musicie zaświadczyć, że to bohaterstwo. Jaki był wynik narady?
— Nie pokojowy, gdyż waśń pogłębiła się jeszcze bardziej. Wkońcu rzucili się Komancze na Apaczów. Dwu z nich zakłuto, trzeci zaś, chociaż ranny, dostał się do konia i przesadził trzyłokciowe ogrodzenie. Komancze ruszyli za nim w pogoń, ale nie zdołali go doścignąć.
— I to się stało na neutralnym gruncie, pod osłoną fortu i nadzorem majora wojsk Unii. Jakże zdradziecko postąpili Komancze! Czyż jest w tem coś dziwnego, że Apacze teraz ze swej strony wykopią topór wojenny? Zbiegły wojownik doniesie im o wszystkiem, poczem wyruszą ogromnemi hordami, aby się zemścić. Ponieważ zaś wymordowano posłów w forcie białych, zwrócą się także przeciw bladym twarzom. Jak zachowają się potem Komancze względem nas?
— Przyjaźnie. Naczelnicy zapewnili nas o tem przed opuszczeniem fortu. Oświadczyli, że walczyć będą tylko z Apaczami i w tym celu wyruszą, że natomiast bladych uważają za przyjaciół.
— Kiedy odbyły się te tak krwawo zakończone rokowania?
— W poniedziałek.
— Dziś jest piątek, a więc przed czterema dniami. Jak długo zabawili Komancze w forcie po ucieczce Apacza?
— Całkiem krótko. Odjechali w godzinę.
— A wyście ich wypuścili? Oni znieważyli prawo międzynarodowe, należało więc ich zatrzymać i ukarać. Wykroczyli przeciwko Stanom Zjednoczonym, bo na ich terytorym popełnili zdradę i podwójne morderstwo. Major powinien ich był uwięzić i donieść o tem do Waszyngtonu. Nie pojmuję go.
— Wyjechał był tego dnia na polowanie i powrócił dopiero wieczorem do domu.
— Aby nie być świadkiem narad i zdrady! Znam to! Skoro się Apacze dowiedzą, że pozwolono Komanczom odejść z fortu, wówczas biada każdemu białemu, który się dostanie w ręce pierwszych. Nie oszczędzą nikogo.
— Sir, nie zapalajcie się tak bardzo! To było dobre i dla Apaczów, że Komanczom wolno było odejść, gdyż w godzinę później byliby utracili jednego ze swoich wodzów, gdyby Komancze nie byli odeszli.
Old Death poruszył się, jak tknięty niespodzianką.
— Jeszcze jednego wodza, powiadacie? Ach, odgaduję! To było przed czterema dniami. Miał znakomitego konia i jechał prędzej od nas. To on był, to on z pewnością!
— Kogoż macie na myśli? — zapytał sierżant zdziwiony.
— Winnetou.
— Tak, to był on. Zaledwie Komancze na zachodzie zniknęli, ujrzeliśmy od strony Rio Frio wynurzającego się jeźdźca. Przybył do fortu, aby kupić sobie prochu, ołowiu i naboi do rewolweru. Nie miał odznak szczepowych, a myśmy go nie znali. Podczas zakupów dowiedział się o tem, co się stało. Przypadkowo był przy tem oficer dyżurny. Do niego też zwrócił się Indyanin.
— To wysoce, wysoce zajmujące! — zawołał Old Death. — Warto było być przy tem. Co powiedział oficerowi?
— Nic, oprócz tych słów: „Wielu białych odpokutuje za to, że taki czyn u was spełniono, że nie przeszkodziliście temu, a przynajmniej nie ukaraliście winnych!“ Następnie opuścił magazyn i wsiadł na konia. Oficer poszedł za nim, by się przypatrzyć wspaniałemu karoszowi, a czerwonoskóry jeszcze się tak do niego odezwał: „Ja chcę być uczciwszym, niż wy jesteście. Dlatego powiadam, że od dziś będzie wojna pomiędzy Apaczami a blademi twarzami. Wojownicy Apaczów siedzieli spokojnie w namiotach, wtem wpadli na nich zdradzieccy Komancze, zabrali im kobiety, dzieci, konie i namioty, zabili wielu, a resztę powlekli z sobą, by ich zamęczyć na palach. Mimoto słuchali jeszcze ojcowie Apaczów głosu Wielkiego Ducha. Nie wykopali natychmiast wojennego toporu, lecz wysłali do was swoich posłów, by się tu z Komanczami ułożyć. Daliście wolność Komanczom i dowiedliście w ten sposób, że jesteście wrogami Apaczów. Wszelka krew, która od dziś popłynie, niech spadnie na was, nie na nas!
— Tak, tak, on taki! Wydaje mi się, jak gdybym go słyszał! — rzekł Old Death. — Co odpowiedział na to oficer?
— Zapytał go, kim jest, a czerwony przedstawił się jako Winnetou, wódz Apaczów. Oficer zawołał natychmiast, żeby zamknięto drzwi i pojmano czerwonego, do czego miał prawo, ponieważ wojnę już wypowiedziano, a Winnetou nie był u nas w charakterze parlamentarza. Indyanin zaśmiał się tylko, przejechał po kilku z nas i nie zwrócił się wcale do bramy, lecz skoczył tak, jak poprzedni Apacz, przez ogrodzenie. Wysłano za nim natychmiast oddział żołnierzy, ale go już nie dostali.
— A no, macie! Teraz się zacznie! Biada fortowi i załodze, jeśli nie zwyciężą Komancze! Apacze żadnemu z was nie darują życia. Nie mieliście jakich odwiedzin?
— Tylko raz. Onegdaj pod wieczór był u nas jeździec sam jeden, który zdążał do Sabinal Wiem dobrze, że nazywał się Clinton, gdyż pełniłem wtedy właśnie służbę przy bramie.
— Clinton! Hm! Opiszę go wam. Uważajcie, czy to on!
Old Death opisał Gibsona, a sierżant potwierdził, że opis zgadza się zupełnie. W dodatku ja pokazałem fotografię, którą on uznał za niewątpliwy wizerunek tego człowieka.
— Pozwoliliście się zatem okłamać — rzekł Old Death. — On nie zmierzał wcale do Sabinal, lecz przybył do was, aby się dowiedzieć, jak u was rzeczy stoją. On należy do tej hołoty, o której mówiliście poprzednio. Potem wrócił do swego towarzystwa, czekającego nań. Zresztą nie zdarzyło się nic ważnego?
— Więcej nie słyszałem o niczem.
— W takim razie skończyliśmy z sobą. Wspomnijcie śmiało mojorowi, żeście się ze mną spotkali. Jako jego podwładny nie możecie mu powtórzyć, co myślę o ostatnich wypadkach, ale odwrócilibyście byli wielkie nieszczęście i uniknęli rozlewu krwi, gdybyście tak niedbale nie spełniali swych obowiązków. Good bye, boys!
Skręcił koniem i odjechał, a my za nim, rzuciwszy pozdrowienie dragonom, którzy zwrócili się wprost na północ. Przebyliśmy cwałem wielką przestrzeń. Old Death zwiesił głowę i zagłębił się w myślach. Na zachodzie tonęło słońce, pozostawała jeszcze najwyżej godzina dnia, a widnokrąg leżał przed nami odcięty od nieba linią jak ostrze noża. Chcieliśmy dzisiaj dotrzeć do Rio Leona, gdzie już rosły drzewa. One jednak odgraniczałyby widnokrąg grubszą linią, dlatego należało przypuścić, że jesteśmy jeszcze daleko od celu naszej dzisiejszej jazdy. Zauważył to był zapewne także Old Death, gdyż podpędzał konia, ilekroć ten chciał wpaść w wolniejsze tempo. Skutkiem tego pośpiechu, kiedy zwiększająca się ciągle kula słoneczna dotknęła linii horyzontu, ujrzeliśmy na południu ciemny pas, który stawał się wyraźniejszym w miarę zbliżania się doń. Grunt, w ostatnich godzinach piasczysty, pokrył się znowu trawą, a ciemny pas okazał się szeregiem drzew, które zapraszały nas do siebie po szybkiej jeździe. Old Death wskazał tam ręką, puścił konia stępa i rzekł:
— Tam, gdzie w tej strefie rosną drzewa, musi być woda w pobliżu. Mamy przed sobą Leonę i rozłożymy się obozem na brzegu.
Wkrótce dostaliśmy się do drzew. Tworzyły one wązki, wzdłuż brzegów biegnący gaj, podszyty zaroślami. Koryto rzeki było szerokie, ale tem uboższe w wodę, mimoto nie mogliśmy przeprawić się w tem miejscu, w którem przybyliśmy nad nią, pojechaliśmy więc zwolna w dół. Po niedługiem szukaniu znaleźliśmy miejsce płytkie, kamieniste, po którem przedostaliśmy się na drugą stronę. Old Death prowadził pochód. Właśnie w chwili, gdy koń jego wkładał nogę w wodę, zatrzymał go i pochylił się, by się uważnie przypatrzyć dnu rzeki.
— Well! — potwierdził. — Myślałem tak sobie! Tu spotykamy trop, którego przedtem nie mogliśmy zauważyć, ponieważ suchy brzeg pokryty jest twardym krzemieniem, nie przyjmującym odcisków. Popatrzcie na dno!
My także zsiedliśmy z koni i zauważyliśmy okrągłe, trochę większe od dłoni, wgłębienia, prowadzące do rzeki.
— Czy to jest trop? — zapytał Lange. — Mieliście istotnie słuszność, sir. Może to był koń, a więc i jeździec.
— Nie. Niechaj Sam przypatrzy się śladom. Zobaczę, co on o nich sądzi.
Murzyn stał dotąd skromnie za nami. Teraz przystąpił i spojrzał w wodę.
— To być dwaj jeźdźcy, którzy przejść przez wodę — rzekł.
— Dlaczego twierdzisz, że to jeźdźcy, a nie konie bezpańskie?
— Bo koń, który mieć żelazo, nie być dziki mustang, lecz swojski, a na takim zawsze siedzieć jeździec. I ślad głęboki. Konie nieść ciężar, a ten ciężar to ludzie. Konie przejść przez wodę nie obok siebie, lecz za sobą; a zanim puścić się na drugą stronę, stać i pić. Ale tutaj nie stanąć, lecz prosto tam jeden obok drugiego. To robić tylko, kiedy musieć i słuchać cugli. Gdzie być cugle, tam być i siodło, a na niem jeździec.
— Dobrze to wywnioskowałeś — pochwalił stary murzyna. — Ja sam nie wytłumaczyłbym tego lepiej. Widzicie, panowie, że w pewnych wypadkach może biały dużo jeszcze nauczyć się od czarnego. Ale obaj jeźdźcy śpieszyli się bardzo, bo nie pozwolili nawet koniom napić się wody. Ponieważ jednak zwierzęta w każdym razie były spragnione, a westman uważa przedewszystkiem na konia, kalkuluję sobie, że mieli powód do tego, aby się znaleźć czemprędzej na drugiej stronie. Spodziewani się, że ten powód odgadniemy.
Podczas tych roztrząsań piły nasze konie wodę długimi łykami. Gdy zaspokoiły pragnienie, wsiedliśmy na nie znowu i dostaliśmy się sucho na drugi brzeg, gdyż rzeka była tu tak płytka, że nawet strzemiona nie dotknęły powierzchni wody. Zaledwie stanęliśmy na drugiej stronie, rzekł Old Death, którego bystrości nic ujść nie mogło:
— Oto mamy powód. Przypatrzcie się tej lipie! Kora zdarta z niej na wysokość człowieka! A tutaj, co tkwi w ziemi?
Wskazał przed siebie, gdzie ujrzeliśmy dwa rzędy wbitych w ziemię palików, nie dłuższych i nie grubszych od zwyczajnego ołówka.
— Co mogą znaczyć te paliki? — ciągnął dalej Old Death. — W jakim pozostają stosunku do kory obdartej? Czy widzicie małe, zeschłe, kawałki łyka, porozrzucane po ziemi? Tych palików używano do przytrzymywania ok sieci. Czy wiecie, jak wygląda warsztat do tkania sieci, chust i tym podobnych rzeczy? Nie? No, taki warsztat mamy właśnie, przed sobą, tylko nie z drzewa i żelaznych gwoździ sporządzony. Obaj jeźdźcy zrobili z łyka długą, szeroką, wstęgę. Jak widać z ustawienia palików, miała ona dwa łokcie długości, a sześć cali szerokości, a więc była już gurtem. Takie wstęgi czyli gurty służą Indyanom do opatrywania ran. Soczyste łyko chłodzi ranę, a wyschnąwszy, tak się ściąga, że podtrzyma nawet kość uszkodzoną. Kalkuluję sobie zatem, że przynajmniej jeden z jeźdźców był ranny. A teraz spojrzyjcie tutaj w wodę! Czy widzicie dwa wgłębienia w kształcie muszli? Tutaj oba konie tarzały się w wodzie. Zdjęto z nich siodła, aby się mogły zamoczyć i orzeźwić, na co tylko Indyanie koniom pozwalają i to wtedy jedynie, kiedy czeka je długa i natężająca jazda. Możemy zatem przyjąć jako pewnik, że ci dwaj jeźdźcy bawili tu tylko przez taki czas, jakiego potrzeba do zrobienia opaski i pojechali potem dalej. Rezultat naszych badań jest zatem następujący: Dwaj jeźdźcy na indyańskich koniach, z których jeden przynajmniej był ranny, a którzy się tak spieszyli, że koni nie napoili po tamtej stronie, bo spostrzegli lipę na tym brzegu, odjechali po założeniu opaski. Co z tego wynika, panowie? Natężcie wy swój mózg! — zwrócił się do mnie Old Death.
— Spróbuję — odrzekłem — ale nie śmiejcie się ze mnie, jeśli na właściwą odpowiedź nie wpadnę.
— Ani mi się śni! Uważam was za swego ucznia, więc nie mogę od was wymagać dojrzałej odpowiedzi.
— Ponieważ to były konie indyańskie, przeto przypuszczam, że jeźdźcy należeli do czerwonego plemienia. Jeśli teraz wezmę na uwagę zdarzenia w forcie Inge, oraz tę wiadomość, że jeden z Apaczów umknął, ale ranny, Winnetou zaś również odjechał czemprędzej, to przychodzę do przekonania, że podążył za nim, nigdzie się nie zatrzymawszy i doścignął go, mając wyśmienitego konia.
— Nieźle! — potwierdził Old Death. — Czy wiecie co jeszcze?
— Tak. Obaj Apacze starali się przedewszystkiem jak najprędzej dostać do współplemieńców, aby im donieść, jaka hańba spotkała ich w forcie, oraz zwrócić uwagę na to, że ich wrogowie, Komancze, nadejdą wkrótce. Tem się tłumaczy ich wielki pośpiech, widoczny także w tem, że tutaj dopiero zabrali się do opatrzenia rany, wiedząc zresztą z góry, że nad rzeką znajdzie się łyko. Po krótkim odpoczynku pojechali dalej.
— Tak jest. Jestem z was zadowolony. Prawienie wątpię, że to był Winnetou ze zbiegłym wysłańcem na rokowania pokojowe. Jest już oczywiście zapóźno na to, aby znaleźć ich ślady w trawie, ale domyślam się, w którym podążyli kierunku. Musieli tak jak my przejść przez Rio Grande i udali się w kierunku najprostszym, co i my także zrobimy. Kalkuluję więc sobie, że napotkamy gdzieś jeszcze jakiś znak życia po nich. Rozglądnijmy się teraz za miejscem na obóz, gdyż jutro trzeba jak najwcześniej wyruszyć.
Wprawnem okiem wybrał wnet odpowiednie miejsce, otoczone krzakami i zarosłe soczystą trawą, na której konie mogły sobie użyć do syta. Rozsiodłaliśmy je i poprzywiązywaliśmy do palików, powbijanych w ziemię lassami, zabranemi z La Grange. Potem rozłożyliśmy się obozem i zasiedliśmy do wieczerzy, na którą złożyły się resztki naszych zapasów żywności. Na moje pytanie, czy nie możnaby rozniecić ognia, odrzekł Old Death z chytrze szyderczą miną:
— Spodziewałem się tego pytania z waszej strony, sir. Czytaliście pewnie już dawniej niejedną piękną historyę Coopera o Indyanach i innych autorów. Podobały wam się te rzeczy?
— Dość.
— Hm, tak! To się dobrze czyta, a wszystko idzie przytem gładko. Człowiek zapala fajkę, siada na kanapie, zakłada nogę za nogę i zagłębia się w pięknej książce, wziętej z wypożyczalni. Ale gdy człowiek sam pójdzie w puszczę na daleki Zachód, wówczas sprawa przedstawia się inaczej, aniżeli w książkach. Cooper był bardzo zdolnym pisarzem i ja również używałem na jego opowiadaniach o skórzanych pończochach, ale on Zachodu nie widział. Umiał doskonale łączyć poezyę z rzeczywistością, ale tutaj niestety spotyka człowiek tylko rzeczywistość, z poezyi ja przynajmniej nic nie znalazłem. W powieści czyta się o pięknie płonącem obozowem ognisku, nad którem piecze się soczysta polędwica bawola. Ja powiadam jednakowoż, że gdybyśmy rozniecili taki ognik, to zapach spalenizny zwabiłby do nas każdego Indyanina, któryby się znajdował w promieniu dwu mil angielskich.
— Prawie o godzinę drogi? Czy to możliwe?
— Przekonacie się jeszcze, jakie nosy mają czerwoni, a gdyby zresztą oni tego nie zwęszyli, to zwietrzą ich konie i zdradzą to parskaniem, którego ich Indyanie uczą. To parskanie sprowadziło już śmierć niejednego białego. Dla tego raczej wyrzekniemy się na dziś poezyi obozowego ogniska.
— Nie zachodzi żadna obawa, żeby Indyanie przebywali gdzieś w pobliżu, gdyż Komancze nie mogą jeszcze być w drodze. Zanim wysłańcy na rokowania powrócili do domu i zanim zgromadzą się wojownicy rozmaitych szczepów, upłynie sporo czasu.
— Hm! Jak to mądrze umie rozprawiać taki greenhorn! Niestety zapomnieliście o trzech rzeczach: po pierwsze jesteśmy właśnie na terytoryum Komanczów, powtóre zapędzili się ich wojownicy już aż do Meksyku, a po trzecie nie potrzeba na pozostałych dopiero bębnić, gdyż dawno już są zebrani i przygotowani do wyprawy wojennej. A może uważacie Komanczów za tak głupich, że zabili posłów Apaczów, nie będąc gotowymi do natychmiastowego wyruszenia? Ja twierdzę, że zdradziecki postępek względem tych posłów nie był bynajmniej skutkiem chwilowego gniewu, lecz postanowiony i obmyślany już z góry. Kalkuluję sobie, że nad Rio Grande będą już Komancze i obawiam się, że Winnetou z trudem tylko zdoła przejść obok nich niepostrzeżenie.
— Więc wy jesteście po stronie Apaczów?
— Pocichu, tak. Wyrządzono im krzywdę tym napadem haniebnym. Oprócz tego czuję dla Winnetou nadzwyczajną sympatyę. Jednakowoż rozwaga nakazuje nam nie być niczyim stronnikiem. Będziemy zadowoleni, jeśli dostaniemy się cało do celu i ani na myśl nam nie przyjdzie kokietować z jedną lub drugą stroną. Zresztą nie mam zbyt wielkiego powodu do strachu przed Komanczami. Oni mnie znają. Nie zrobiłem im nigdy świadomie nic złego, byłem u nich często i przyjmowali mnie uprzejmie. Jeden z najbardziej znanych ich wodzów Oyo-kolca czyli „Biały Bóbr“ jest nawet moim przyjacielem, gdyż wyrządziłem mu przysługę, której, jak powiedział, nigdy mi nie zapomni. Stało się to nad Red River, gdzie napadł na niego oddział Czikazajów, kiedyto byłby utracił z pewnością skalp i życie, gdybym się ja nie był pojawił. Ta przyjaźń posiada dla nas teraz wielką wartość. Powołam się na nią, gdybyśmy się spotkali z Komanczami, a oni próbowali źle się z nami obejść. Zresztą jest nas pięciu, z których każdy, jak sądzę, umie używać strzelby. Zanimby jaki czerwonoskórzec pozbawił mnie fryzury i życia, musiałby tuzin jego towarzyszy dostać bilet do wiecznych ostępów. Musimy być przygotowani na wszelki wypadek i zachowywać się tak, jak w kraju nieprzyjacielskim. Wszyscy więc nie będziemy spali, lecz każdy z nas kolejno zostanie na czatach, które zmieniać będziemy co godzinę. Porządek ustalimy za pomocą losowania źdźbłami trawy rozmaitej długości. Będzie razem pięć godzin snu, a to powinno wystarczyć.
To rzekłszy, ściął pięć trawek. Na mnie wypadła warta ostatnia. Tymczasem nastała noc i zrobiło się zupełnie ciemno. Dopóki nie zasnęliśmy, nie było potrzeba straży, a do snu nikt z nas nie miał ochoty. Zapaliliśmy cygara i bawiliśmy się rozmową tem chętniej, że Old Death opowiadał rozmaite zdarzenia z swego życia, które, jak zauważyłem, dobierał tak, iż mogliśmy się z nich czegoś nauczyć. Tak zeszedł nam czas do godziny jedynastej, którą wydzwonił mój repetierowy zegarek, gdy go w tym celu nakręciłem. Wtem zamilkł Old Death i zaczął nadsłuchiwać. Jeden z naszych koni zaparskał w szczególny sposób, jak gdyby z rozdrażnienia, lub strachu. Mnie także to zastanowiło.
— Hm! — mruknął Old Death. — Co to było? Czy nie miałem słuszności, mówięc do Cortesia, że oba nasze cłapaki bywały już na preryi? Tak parska tylko zwierzę, które nosiło już na sobie westmana. W pobliżu z pewnością znajduje się coś podejrzanego. Ale nie oglądajcie się, panowie! W zaroślach jest całkiem ciemno, a gdy się oczy natęża, aby coś ujrzeć w takiej ciemności, to nabierają takiego blasku, że je wróg może dostrzec. Patrzcie zatem spokojnie przed siebie! Ja sam rozglądnę się dokoła i ściągnę przytem na twarz kapelusz, ażeby nie wystawiać na widok moich oczu. Słuchajcie! Znowu! Nie ruszajcie się!
Parskanie się powtórzyło. Mój koń zaczął teraz tupać nogami, jak gdyby się chciał zerwać z lassa. My zamilkliśmy, co ja uważałem za wprost naturalne, lecz Old Death szepnął:
— Skąd to nagłe milczenie! Jeśli rzeczywiście ktoś jest w pobliżu, aby nas podsłuchać, to już słyszał nas rozmawiających, a pozna po milczeniu, że parskanie zwróciło naszą uwagę i wzbudziło w nas podejrzenie. A więc mówcie, mówcie dalej! Opowiadajcie sobie cokolwiekbądż!
W tem rzekł murzyn pocichu:
— Sam wiedzieć, gdzie człowiek być. Sam widzieć dwoje oczu.
— Dobrze, ale nie patrz już w tamtą stronę, bo zobaczy także twoje oczy. Gdzież to jest?
— Gdzie Sam przywiązać swego konia, koło krzaku dzikich śliw. Całkiem nizko przy ziemi, całkiem słabo widzieć iskrzące punkty.
— Dobrze! Ja zakradnę się na tyły tego człowieka i wezmę go trochę za kark. Niema obawy, żeby było ich więcej, bo w takim razie konie zachowałyby się inaczej. Rozmawiajcie więc dalej głośno! Przyda się to podwójnie, gdyż po pierwsze nie będzie ten człowiek podejrzewał niczego, a powtóre głosy wasze przygłuszą szmer, jakiego ja w tej ciemności nie potrafię uniknąć.
Wstał i odszedł. Lange zapytał mnie o coś głośno, na co ja odpowiedziałem tak samo. Z tego wywiązał się rodzaj sprzeczki, której ja usiłowałem nadać zabarwienie wesołe, ażeby był powód do śmiechu. Głośne objawy wesołości najlepiej mogły przekonać podsłuchującego, że niczego nie przeczuwamy, i przygłuszyć szmer, wywołany przez zbliżającego się doń Old Deatha. Will i murzyn wtórowali także i tak hałasowaliśmy z dziesięć minut, dopóki nie odezwał się głos skuta:
— Hola! Nie ryczcież jak lwy! To już nie potrzebne, bo go mam. Zaraz go przyniosę.
Usłyszeliśmy szelest tam, gdzie był przywiązany koń murzyna, a za chwilę wyszedł stary ciężkim krokiem i złożył przed nami ciężar, niesiony na plecach.
— Tak! — rzekł. — Walka była bardzo łatwa, gdyż zrobiliście zgiełk taki, że ten Indsman nie byłby zauważył trzęsienia ziemi razem ze wszystkiem, co temu towarzyszy.
— Indyanin? Jest ich więcej w pobliżu?
— Możliwe, lecz nie prawdopodobne. Ale teraz trzeba trochę światła, aby mu się przypatrzyć. Widziałem tam trochę suchych liści i zeschłe drzewko. Przyniosę je. Uważajcie tymczasem na niego!
— On się nie rusza. Czy nie żyje?
— Nie, tylko przytomność jego odeszła sobie na chwilę. Związałem mu ręce na plecach jego własnym pasem. Zanim przyjdzie do siebie, będę tu znowu.
Poszedł po wspomniane drzewko, a gdy je przyniósł, połupaliśmy je drobno nożami. Zapałki mieliśmy z sobą, niebawem więc zapłonął niewielki ogień, w którego blasku można było dobrze obejrzeć pojmanego, gdyż suche drzewo paliło się prawie bez dymu.
Czerwonoskóry miał na sobie indyańskie spodnie z frędzlami, taką samą bluzę i mokassyny bez ozdób. Na głowie, ogolonej gładko, zwisał tylko kosmyk skalpowy. Twarz miał pomalowaną w czarne pasy na żółtem tle. Broń, która się składała z noża, łuku i skórzanego kołczanu, odebrał mu Old Death. Leżał nieruchomo i z zamkniętemi oczyma, jak gdyby nie żył.
— To zwykły wojownik — rzekł Old Death — nie mający nawet odznaki, że zabił nieprzyjaciela. Nie widać u niego ani skalpu u pasa, ani włosów ludzkich we frendzlach u spodni, ani nawet woreczka z lekami na szyi. Ten ostatni brak wskazuje, że albo nie otrzymał jeszcze imienia wogóle, albo je już utracił. Użyto go teraz do zwiadów, bo to zadanie najniebezpieczniejsze, przy którem może się odznaczyć, zabić nieprzyjaciela i zdobyć imię nanowo. Patrzcie, już się rusza! Zaraz przyjdzie do siebie. Bądźcie cicho!
Jeniec wyciągnął członki i zaczerpnął głęboko powietrza. Poczuwszy, że ma ręce związane, drgnął jakby ze strachu na całym ciele. Otworzył oczy, spróbował się zerwać, lecz upadł napowrót. Teraz wypatrzył się na nas błyszczącemi oczyma. Gdy wzrok jego padł na Old Deatha, wyrwało mu się z ust:
— Kosza-pehwe![1]
— Tak to ja! — odpowiedział skut. — Czy czerwony wojownik zna mnie?
— Synowie Komanczów znają bardzo dobrze męża, noszącego to imię, ponieważ był u nich.
— Jesteś Komanczem. Widzę to po barwach wojennych na twojej twarzy. Jak ci na imię?
— Syn Komanczów utracił swe imię i nigdy go już nosić nie będzie. Wyszedł, aby je odzyskać, ale wpadł w ręce bladych twarzy i obarczył się wstydem i hańbą. Prosi blade twarze, by go zabiły. Zanuci pieśń wojenną, a oni nie usłyszą głosu skargi, kiedy go będą przypiekali na palu.
— Nie możemy spełnić twej prośby, gdyż jesteśmy chrześcijanami i twoimi przyjaciółmi. Wziąłem cię do niewoli, ponieważ z powodu ciemności nie spostrzegłem, że jesteś synem Komanczów, z któremi łączy nas pokój. Będziesz żył dalej, dokonasz jeszcze wielu dzielnych czynów i zdobędziesz imię, przed którem zadrżą wrogowie. Jesteś wolny!
Po tych słowach rozwiązał mu ręce. Przypuszczałem, że Komancz zerwie się z ziemi natychmiast. Tymczasem on leżał dalej, jak gdyby był ciągle związany.
— Syn Komanczów — rzekł — nie jest przecież wolny. On chce umrzeć. Wbij mu nóż w serce!
— Nie mam do tego powodu, ani najmniejszej ochoty. Dlaczego żądasz, żebym cię zabił?
— Ponieważ byłeś chytrzejszy odemnie i wziąłeś mnie do niewoli. Skoro się wojownicy Komanczów o tem dowiedzą, wypędzą mnie od siebie, mówiąc: Najpierw utracił leki, oraz imię, a potem wpadł w ręce bladych twarzy. Oko jego jest ślepe, a ucho głuche, on nie będzie nigdy godny odznaki wojownika.
Powiedział to tak smutnym tonem, że mi się go żal zrobiło naprawdę. Nie mogłem wprawdzie zrozumieć jego wszystkich słów, ponieważ mówił angielszczyzną, naszpikowaną bardzo językiem Komanczów, ale znaczenie wyrazów, dla mnie niejasnych, usiłowałem odgadnąć.
— Nasz czerwony brat nie ściągnął hańby na siebie — odezwałem się, zanim Old Death zdołał odpowiedzieć. — Dać się podejść tak sławnej bladej twarzy jak Kosza-pehwe nie jest hańbą, a zresztą wojownicy Komanczów nie dowiedzą się nigdy, że byłeś naszym jeńcem. Nasze usta będą o tem milczały.
— Czy Kosza-pehwe to potwierdzi? — zapytał Indyanin.
— Bardzo chętnie — rzekł stary. — Udamy, że spotkaliśmy się pokojowo. Ja jestem waszym przyjacielem, nie byłoby więc błędem z twej strony, gdybyś poznawszy mnie, przystąpił do nas otwarcie.
— Mój sławny, biały brat pociesza mnie swoją mową. Ufam jego słowom i wstanę, gdyż nie wrócę z hańbą do wojowników Komanczów. Bladym twarzom będę wdzięczny za ich milczenie, dopóki oczy moje będą oglądać słońce.
Usiadł i odetchnął głęboko. Wprawdzie na jego grubo posmarowanej twarzy nie było widać żadnego wzruszenia, ale zauważyliśmy zaraz, że mu się lżej zrobiło na sercu. Oczywiście dalszy ciąg rozmowy zdaliśmy na doświadczonego skuta, z czem się on długo nie ociągał.
— Nasz czerwony brat widzi — zaczął znowu — że mu jesteśmy życzliwi. Spodziewamy się zatem, że on także będzie nas uważał za przyjaciół i szczerze odpowie na moje pytania.
— Niech Kosza-pehwe zapyta. Powiem prawdę.
— Czy mój indyański brat wyruszył sam na zabicie nieprzyjaciela, lub niebezpiecznego zwierza, aby z nowem imieniem wrócić do wigwamu, czy też jest z nim więcej wojowników?
— Tylu, ile kropel wody w tej rzece.
— Czy czerwony brat chce przez to powiedzieć, że wszyscy wojownicy Komanczów opuścili namioty?
— Wyruszyli po skalpy nieprzyjaciół.
— Których nieprzyjaciół?
— Tych psów Apaczów. Od nich doleciał smród aż do namiotów Komanczów, a ci dosiedli koni, aby tych kujotów wytępić z ziemi.
— Czy wysłuchali przedtem rady starych, rozumnych, wodzów?
— Sędziwi wojownicy zebrali się na naradę i uchwalili wojnę. Potem lekarze zapytali Wielkiego Ducha o jego wolę, a odpowiedź Manitou wypadła zadowalająco. Od obozowisk Komanczów aż do rzeki, zwanej przez blade twarze Rio Grande del Norte, roi się od naszych wojowników. Słońce zaszło cztery razy, od kiedy topór wojenny noszono z namiotu do namiotu.
— A czy czerwony brat należy do takiego oddziału wojowników?
— Tak, obozujemy powyżej tego miejsca nad rzeką. Wysłano ludzi na zwiady, aby zbadali, czy okolica bezpieczna. Ja poszedłem w dół rzeki i przybyłem tu, gdzie zwęszyłem konie bladych twarzy. Wlazłem w krzaki, aby ich policzyć, gdy wtem wpadł na mnie Kosza-pehwe i zabił mnie na krótki czas.
— To zapomniane. Nikt o tem już mówić nie będzie. Ilu wojowników dzielnego szczepu Komanczów stoi tu obozem?
— Równo dziesięć razy po dziesięć.
— A kto dowodzi?
— Awat-wila[2] młody wódz.
— Nie znam go i nigdy nie słyszałem jego imienia.
— Otrzymał je dopiero niedawno, ponieważ w Wielkich Górach zabił szarego niedźwiedzia i przyniósł jego skórę i pazury. Jest on synem Oyo-kolca, którego blade twarze zowią „Białym Bobrem.“
— O, tego znam. To mój przyjaciel.
— Wiem o tem, bo widziałem ciebie u niego, kiedy byłeś gościem w jego namiocie. Syn jego, Wielki Niedźwiedź, przyjmie cię uprzejmie.
— Jak daleko stąd znajduje się wasz obóz?
— Mój biały brat nie będzie jechał nawet przez połowę tego czasu, który nazywa godziną.
— W takim razie poprosimy wodza o gościnę. Niech nas czerwony przyjaciel poprowadzi.
W kilka minut dosiedliśmy koni i pojechaliśmy pod przewodnictwem Indyanina najpierw poza owe drzewa aż na teren otwarty, a potem w górę rzeki.
W dobre pół godziny wynurzyło się przed nami kilka ciemnych postaci. Były to warty obozowe. Przewodnik zamienił z nimi kilka słów, oddalił się od nas, my zaś musieliśmy się zatrzymać. Po jakimś czasie wrócił, żeby nas dalej poprowadzić. Owej nocy panowała ciemność zupełna. Na zasępionem niebie nie świeciła ani jedna gwiazda. Choć patrzyłem pilnie na lewo i prawo, nic nie zdołałem zobaczyć. Ujechawszy znowu niewielką przestrzeń, rzekł przewodnik:
— Niech biali bracia nie posuwają się już dalej naprzód. Synowie Komanczów nie palą ognisk na wyprawach wojennych, teraz jednak są pewni, że w pobliżu niema nieprzyjaciela i rozniecą ogień.
My stanęliśmy na miejscu, on zaś odszedł. W kilka chwil potem ujrzałem jarzący się punkt wielkości główki od szpilki.
— To punks — objaśnił Old Death.
— Co to jest punks? — pytałem, udając, że nie wiem o co chodzi.
— Zapałka preryowa. Dwa kawałki drzewa, jeden szeroki, a drugi cienki, okrągły. W szerokim jest niewielkie wgłębienie, które napełnia się punksem tj. suchem próchnem ze zbutwiałych, starych drzew. To najlepsze krzesiwko na świecie. Cienki pręt wkłada się do wgłębienia z próchnem i obraca się szybko obiema rękami jak mątewkę. Przez to tarcie rozgrzewa się hubka i zapala. Patrzcie!
Płomyk łysnął raz i drugi i zamienił się w wielki płomień, podsycany zeschłem listowiem. Niebawem jednak opadł napowrót, gdyż Indyanin nie znosi daleko świecącego ognia. Dokoła poukładano gałęzie tak, że jednym końcem dotykały ognia. W środku więc płonął ogień, regulowany w ten sposób, że zwiększał się, albo zmniejszał w miarę, jak gałęzie zbliżano lub odsuwano. Kiedy liście mocniej zapłonęły, ujrzeliśmy się pod drzewami, otoczeni przez Indyan, trzymających broń w ręku. Kilku z nich miało strzelby, a reszta tylko włócznie, strzały i łuki. U wszystkich jednak zauważyłem tomahawki, straszliwe indyańskie topory, będące w ręku wprawnego wojownika bronią o wiele straszliwszą, aniżeli się zazwyczaj przypuszcza. Gdy ogień uregulowano, polecono nam zsiąść z koni, które odprowadzono na bok. W ten sposób znaleźliśmy się w mocy czerwonoskórych, gdyż bez koni nie mogliśmy w tych stronach nic począć. Nie zażądano wprawdzie od nas broni, ale pięciu przeciwko stu, to nie był zbyt przyjemny stosunek.
Pozwolono nam przystąpić do ognia, przy którym siedział jeden Indyanin. Wieku jego poznać nie było można, gdyż całą twarz miał pomalowaną tak samo, jak wywiadowca. We włosach, ujętych w węzeł, tkwiło pióro białego wojennego orła. U pasa wisiały dwa skalpy, a na sznurku, biegnącym dokoła szyi, worek z lekami i kalumet. Na poprzek kolan leżała strzelba, stary grat z dwudziestego lub trzydziestego roku. Indyanin przypatrzył się nam uważnie po kolei. Murzyna, jak się zdawało, pominął, gdyż czerwony gardzi czarnym.
— Dumnie sobie poczyna — rzekł Old Death po niemiecku, aby go czerwoni nie zrozumieli. — Pokażemy mu, że my także jesteśmy wodzami. Usiądźcie zatem i pozwólcie mi mówić!
Stary zajął miejsce naprzeciw wodza, a my tak samo. Tylko murzyn pozostał na nogach, wiedząc, że naraziłby życie, gdyby usiadł przy ognisku, co do przywilejów wodza jedynie należało.
— Uff! — zawołał Indyanin gniewnie i wybuchnął jeszcze kilku słowy, których jednak nie zrozumiałem.
— Czy umiesz mówić językiem bladych twarzy? — zapytał Old Death.
— Umiem, lecz nie używam go, gdyż mi się nie podoba — brzmiała odpowiedź wodza, którą natychmiast Old Death nam przetłómaczył.
— Proszę cię jednak, żebyś teraz nim mówił!
— Dlaczego?
— Ponieważ moi towarzysze nie rozumieją języka Komanczów, a muszą wiedzieć, o czem się będzie mówiło.
— Oni znajdują się u Komanczów i powinni ich językiem się posługiwać. Tego wymaga uprzejmość.
— Mylisz się. Oni nie potrafią mówić językiem, którego nie znają. To chyba jasne. Nadto są gośćmi Komanczów, oni więc mogą żądać od ciebie uprzejmości, której ty się od nich domagasz. Ty umiesz po angielsku. Jeśli nie zechcesz tym językiem mówić, pomyślą, że tak nie jest.
— Uff! — zawołał, a potem przeszedł do łamanej angielszczyzny. — Powiedziałem, że umiem i nie kłamię. Jeśli nie wierzą, to mnie obrażają, a za to każę ich zabić. Dlaczego ośmieliliście się usiąść przy mnie?
— Ponieważ mamy do tego prawo, jako wodzowie.
— Czyim ty jesteś wodzem?
— Wodzem skutów.
— A ten? — pokazał na Langego.
— Wodzem kowali, robiących broń.
— A ten? — wskazał na Willa.
— To jego syn, który kuje miecze, oraz wyrabia tomahawki, służące do rozrąbywania głów.
— Jeśli to umie, to jest bardzo zręcznym wodzem. A ten? — zakończył, patrząc na mnie.
— Ten sławny mąż pochodzi z dalekiego kraju i przepłynął Wielkie Morze, aby poznać wojowników Komanczów. Jest wodzem mądrości i wiedzy wszelkich rzeczy, a gdy wróci do swego kraju, opowie, jakimi ludźmi są Komancze.
To przerastało zdolność pojmowania Indyanina. Spojrzał na mnie frasobliwie i zauważył:
— Należy więc do ludzi mądrych i doświadczonych, ale włosy jego nie są białe.
— W owym kraju rodzą się synowie tak mądrzy, jak tutaj starzy.
— W takim razie zapewne Wielki Duch bardzo kocha ów kraj. Ale synowie Komanczów obejdą się bez mądrości tej bladej twarzy, gdyż sami są dość mądrzy i wiedzą, czego im do szczęścia potrzeba. Zdaje się, że mądrość nie weszła z nim do tego kraju, skoro się ośmiela przechodzić naszą ścieżką wojenną. Wykopawszy tomahawk, nie znoszą wojownicy Komanczów białych ludzi.
— Nie wiesz, jak się zdaje, co powiedzieli wasi wysłańcy w forcie Inge, którzy zapewniali, że prowadzą wojnę tylko z Apaczami, ale są przyjaciółmi bladych twarzy.
— Niech oni tego dotrzymają, mnie przytem nie było.
Indyanin mówił dotychczas bardzo nieprzyjaźnie, a Old Death odpowiadał uprzejmie. Teraz jednak uznał za stosowne zmienić ton i wybuchnął:
— Tak twierdzisz? Ktoś ty właściwie, że się ośmielasz odzywać tak do Kosza-pehwe? Czemu mi nie podałeś swego imienia? Czy je masz? Jeżeli nie, to wymień imię twego ojca!
Wódz zesztywniał widocznie ze zdumienia nad tem zuchwalstwem, patrzył przez długi czas w twarz Old Deatha, a wreszcie krzyknął:
— Człowiecze, pilnuj się, bo cię każę na śmierć zamęczyć!
— O to ja się nie boję!
— Jestem Awat-wila, wódz Komanczów!
— Awat-wila, Wielki Niedźwiedź? Kiedy ja zabiłem pierwszego niedźwiedzia, byłem jeszcze chłopcem, a od tego czasu położyłem ich tyle trupem, że mógłbym sobie całe ciało obwiesić ich pazurami. Człowiek, który zabił niedźwiedzia, nie jest jeszcze bohaterem w mych oczach.
— To przypatrz się skalpom u mego pasa!
— Pshaw! Gdybym był pozabierał skalpy tym wszystkim, których zabiłem, ozdobiłbym nimi całą gromadę twoich wojowników. To u mnie również nic nie znaczy.
— Jestem synem wielkiego wodza, Oyo-kolca.
— To już prędzej cię poleca. Ja wypaliłem z „Białym Bobrem“ fajkę pokoju; przysięgliśmy sobie nawzajem, że jego przyjaciele będą moimi, a moi jego przyjaciółmi i dotrzymywaliśmy zawsze słowa. Mam nadzieję, że syn będzie tak samo usposobiony, jak ojciec!
— Odzywasz się do mnie ciągle zuchwałym językiem! Czy uważasz wojowników Komanczów za myszy, na które pies może szczekać, jak mu się spodoba?
— Co? Pies? Jeślibyś myślał, że Old Death jest psem, którego można bić, jak się komu spodoba, to wysłałbym cię natychmiast do wiecznych ostępów!
— Uff! Tu stoi stu mężów!
Wskazał ręką dokoła.
— Dobrze — odparł Old Death — Ale tu my siedzimy i znaczymy tyle, co twoich stu Komanczów. Oni wszyscy nie zdołają przeszkodzić, żebym ci kuli w brzuch nie wpakował, a potem pomówilibyśmy jeszcze z nimi osobno. Popatrzno! Mam tu dwa rewolwery, a w każdym po sześć kul. Moi czterej towarzysze uzbrojeni są tak samo, a prócz tego widzisz u nas rusznice i noże. Zanimby nas pokonano, musiałaby wyginąć polowa twych wojowników!
Tak nie rozmawiało jeszcze nigdy z wodzem Indyan pięciu bladych wobec stu jego wojowników. Mimoto stary występował w ten sposób. Wódz nie mógł tego pojąć, dlatego zauważył:
— Masz pewnie bardzo silny lek!
— Tak jest, mam lek, amulet, który dotąd zawsze sprowadzał śmierć mego nieprzyjaciela. Tak będzie również nadal. Zapytuję cię, czy uznasz nas za swoich przyjaciół, czy też nie?
— Naradzę się z moimi wojownikami.
— Wódz Komanczów musi swoich ludzi pytać o radę? Tego byłbym nie przypuścił. Ponieważ jednak to mówisz, przeto niewątpliwie tak jest. My jako wodzowie czynimy, co nam się podoba, posiadamy zatem więcej powagi i władzy niż ty, a wobec tego, nie możemy z tobą siedzieć przy ognisku. Dosiędziemy koni i odjedziemy.
Old Death powstał, trzymając wciąż jeszcze w ręku oba rewolwery. „Wielki Niedźwiedź“ zerwał się, jak ukąszony przez żmiję, oczy mu rozgorzały, a wargi rozchyliły się, odsłaniając białe zęby. To świadczyło dostatecznie o jego wewnętrznem wzburzeniu. W razie walki bylibyśmy przypłacili śmiercią zuchwalstwo starego skuta, z drugiej strony jednak było równie pewnem, że wielu Komanczów padłoby z naszej ręki. Młody wódz wiedział, jak straszną bronią jest taki obracający się pistolet i że jego pierwszego dosięgłaby kula. Był przed swoim ojcem odpowiedzialny za wszystko, coby przedsięwziął na własną rękę, a chociaż u Indyan nie zmuszają nikogo do udziału w wyprawie wojennej, to jednak każdy, jeśli raz wyruszył, musi poddać się żelaznej dyscyplinie i nieubłaganemu prawu. Ojciec rzuca własnych synów w objęcia śmierci. Kto się okazał tchórzem w walce, niedołężnym, lub bezsilnym w panowaniu nad sobą i przenoszeniu względów ogólnych nad własne porywy, ten ściąga na siebie powszechną pogardę, żadne plemię nie przyjmie go do siebie; on musi się jako banita błąkać po dzikich krajach i tylko w ten sposób może do pewnego stopnia odzyskać dobre imię, że wróci w pobliże swojego szczepu i zada sobie śmierć powolną i najbardziej męczeńską, aby przynajmniej dowieść, że ból potrafi znosić. To jedyny środek otworzenia sobie drogi do wiecznych ostępów. Myśl o tych ostępach pędzi Indyanina do rzeczy, do jakich nikt inny nie byłby zdolny.
Takie rozmyślania zaprzątały teraz zapewne duszę czerwonoskórcy. Czy miał nas kazać zamordować, a potem powiedzieć ojcu, albo na wypadek swej śmierci zostawić pozostałym przy życiu pamięć tego, że nie umiał panować nad sobą, że chcąc grać rolę wodza, odmówił gościny przyjacielowi ojca, że ofuknął jego i towarzyszy jak kujoty? Na takie to rozważania liczył pewnie Old Death. Na jego twarzy nie było najmniejszego niepokoju; stał przed Indyaninem z palcami na cynglach obu rewolwerów i patrzył mu silnie w błyszczące od gniewu oczy.
— Chcecie odejść? — zawołał Indyanin. — Gdzie wasze konie? Nie dostaniecie ich! Jesteście otoczeni!
— A ty z nami! Pomnij na twarz Białego Bobra! Jeśli cię moja kula dosięgnie, nie osłoni on sobie głowy i nie zanuci pieśni żałobnej, lecz powie: „Nie miałem syna. Ten, którego zastrzelił Old Death, był niedoświadczonym chłopcem, bo nie poważał moich przyjaciół i słuchał tylko głosu nierozumu“. Cienie tych wojowników, których równocześnie z tobą zabijemy, zabronią ci wstępu do wiecznych krain myśliwskich, a stare baby otworzą bezzębne usta, aby wyśmiać wodza, który nie oszczędzał życia powierzonych mu wojowników, bo nie umiał sam nad sobą panować. Popatrz, jak ja tu stoję! Czy wyglądam na takiego, który się boi? Nie mówię tak do ciebie ze strachu, lecz dla tego, że jesteś synem mego czerwonego brata, któremu życzę, żeby miał z ciebie pociechę. Teraz rozstrzygaj! Jedno nieodpowiednie słowo, zwrócone do twoich ludzi, jeden fałszywy ruch z twojej strony, a strzelam; walka się zacznie!
Wódz stał jeszcze z minutę zupełnie bez ruchu. Co się w jego wnętrzu działo, to się nie dało rozpoznać, gdyż twarz jego pokrywała gruba warstwa farby. Wtem usiadł zwolna, zdjął kalumet z szyi i rzekł:
— Wielki Niedźwiedź zapali z blademi twarzami fajkę pokoju.
— I dobrze zrobisz. Kto chce walczyć z hordami Apaczów, nie powinien białych usposabiać wrogo dla siebie.
My usiedliśmy także napowrót.
Wielki Niedźwiedź dobył z za pasa woreczek z kinnikinnikiem, czyli tytoniem, zmieszanym z liśćmi dzikich konopi, napchał fajkę, zapalił ją, podniósł się, wygłosił krótką przemowę, pociągnął sześć razy, wypuścił dym ku niebu, ku ziemi i na cztery strony świata i podał fajkę Old Deathowi. Skut również przemówił bardzo przyjaźnie, a pociągnąwszy dymu parę razy, podał fajkę mnie z tą uwagą, że mówił za nas wszystkich i że wystarczy, jeśli każdy z nas po sześć razy pociągnie. Następnie poszedł kalumet szeregiem aż do Langego i jego syna. Murzyna znowu pominięto, gdyż Indyanin nie dotknąłby już nigdy fajki, gdyby czarny z niej zapalił. Mimoto należał Sam do naszego przymierza. Po tej ceremonii pousiadali Komańcze dokoła nas w szerokim kręgu, a wywiadowca musiał się zbliżyć, aby opowiedzieć, w jaki sposób przyszło do spotkania z nami. Zdał szczegółowo sprawę ze wszystkiego, tylko nie wspomniał o tem, że go Old Death pochwycił. Kiedy odstąpił, kazałem Sama zaprowadzić do koni, aby przyniósł cygar. Żaden z Komanczów, oczywiście oprócz wodza, nie dostał tego przysmaku, gdyż zaszkodziłoby to mojej godności wodza, gdybym się tak bratał ze zwykłymi wojownikami. Wielki Niedźwiedź wiedział widocznie, co to jest cygaro, gdyż twarz rozszerzyła mu się z zachwytu, a gdy pierwszy i drugi raz pociągnął dymu, wydał z siebie głos, podobny do krząkania owych miłych zwierząt, z których wyrabia się pragskie i westfalskie szynki, kiedy z przyjemnością ocierają się o jaką krawędź w chlewie. Następnie zapytał się nas nader uprzejmie o cel naszej jazdy. Old Death nie uważał za stosowne powiedzieć mu prawdy, oświadczył więc tylko, że chcemy doścignąć kilku białych, którzy podążyli ku Rio Grande, aby się udać do Meksyku.
— W takim razie mogą biali bracia jechać z nami — rzekł wódz. — Wyruszymy, skoro tylko znajdziemy trop Apacza, którego szukamy.
— Z której on miał przybyć strony?
— Był tam, gdzie Komancze układali się z tymi ścierwożercami, Apaczami. Biali nazywają to miejsce Fort Inge. Chciano go zabić, lecz on umknął. Dostał jednak kilka kul, nie mógł więc długo utrzymać się na siodle. Z pewnością gdzieś jest w tej okolicy. Czy biali bracia zauważyli może trop jego?
„Wielki Niedźwiedź“ miał oczywiście na myśli Apacza, którego opatrzył Winnetou, gdy razem przeszli przez rzekę, o drugim zaś wcale nie wiedział.
— Nie — rzekł Old Death, nie popełniając w ten sposób kłamstwa, gdyż nie znaleźliśmy śladu, tylko kilka wgłębień na dnie rzeki. Nie myśleliśmy bynajmniej zdradzać Winnetou.
— W takim razie ukrywa się ten pies gdzieś tu poniżej. Dalej nie mógł pojechać z powodu ran, oraz dla tego, że wojownicy Komanczów stali po tej stronie, gotowi na przyjęcie Apaczów, gdyby ci umknęli z fortu Inge.
Brzmiało to dla Winnetou dość niebezpiecznie. Wprawdzie nie ulegało wątpliwości, że Komancze nie odkryją śladów w rzece, ponieważ stratowały je już nasze konie, ale skoro bawili tutaj już od trzech dni, łatwo być mogło, że obaj Apacze wpadli w ręce innego oddziału. To, że Wielki Niedźwiedź nic o tem nie wiedział, nie było jeszcze dowodem, że się to nie stało. Chytry skut, który myślał o wszystkiem, zauważył:
— Jeśli moi czerwoni bracia poszukają, to znajdą miejsce, na którem przeszliśmy przez rzekę i odarliśmy drzewo z kory. Ja mam dawną ranę, która się teraz otworzyła, musiałem ją więc obwiązać łykiem. To znakomity środek na rany, o czem brat mój zapamiętać sobie powinien.
— Wojownicy Komanczów znają ten środek i używają go zawsze, gdy się znajdują blizko lasu. Mój biały brat nie powiedział mi nic nowego.
— Wobec tego życzę walecznym wojownikom Komanczów, żeby nie byli zmuszeni używać tego środka. Pragnę dla nich zwycięstwa i chwały, gdyż jestem ich przyjacielem, żałuję również, że nie mogę z nimi pozostać. Oni będą tu szukali tropu, a my musimy jechać dalej czemprędzej.
— W takim razie spotkają biali bracia Białego Bobra, który ucieszy się ich widokiem. Dam im wojownika, żeby ich do niego zaprowadził.
— Gdzie znajduje się sławny wódz, twój ojciec?
— Chcąc Old Deathowi odpowiedzieć na to pytanie, muszę nazwy miejscowości podać w języku białych. Jeśli moi bracia pojadą stąd ku zachodowi, przybędą nad dopływ rzeki Nueces, zwany Turkey Creek, Ramię Indyka. Potem muszą przejść przez Chico Creek, skąd ciągnie się wielka pustynia aż do Elm Creek. Po niej to krążą wojownicy Białego Bobra, aby nie puścić przez bród nikogo, ktoby usiłował powyżej wąwozu Eagle dostać się przez Rio del Norte.
— Do dyabła! — wymknęło się skutowi. Ale natychmiast się poprawił:
— To właśnie nasza droga! Mój czerwony brat uradował nas bardzo tą wiadomością. Jestem szczęśliwy, że będę mógł zobaczyć Białego Bobra. Teraz jednak czas udać się na spoczynek, aby o świcie się zbudzić.
— Wyznaczę sam białym braciom, gdzie się mają położyć.
Wstał i zaprowadził nas pod grube, gęsto liściem okryte, drzewo, a potem kazał przynieść nasze siodła i koce. Od chwili wypalenia kalumetu zmienił się całkiem. Gdy się oddalił, zbadaliśmy torby przy siodłach. Z uznaniem podnoszę fakt, że nie brakowało najmniejszego drobiazgu. Niebawem nadeszli także Komancze, a kładąc się na spoczynek, otoczyli nas dokoła.
— Nie powinno to budzić w nas żadnego podejrzenia — rzekł Old Death. — Czynią to, ponieważ biorą nas w swoją opiekę, nie zaś celem przeszkodzenia ucieczce. Skoro się raz wypaliło z czerwonym fajkę pokoju, można mu już zaufać. Musimy się jednak starać od nich odłączyć. Otumaniłem ich porządnie co do Winnetou, gdyż chciałem ich sprowadzić z jego tropu. Kalkuluję sobie jednak, że nawet jemu nie łatwo uda się przejść przez Rio Grande. Inny wprost nie dokazałby tego. Ale położenie jego niepokoi mnie podwójnie z tego powodu, że ma z sobą rannego. Do takich układów posyłają zawsze ludzi doświadczonych, dla tego przypuszczam, że to był człowiek stary. Jeśli się do tego doliczy gorączkę z ran, której musiał dostać, zwłaszcza podczas takiej jazdy forsownej, to obawiam się niesłychanie o Winnetou. No, śpijmy już. Dobranoc!
Mimo jego życzeń nie zaznałem dobrej nocy. O śnie mowy nie było, bo troska o Winnetou nie dawała mi spokoju. Z tego powodu nie spałem już, a raczej jeszcze, kiedy na wschodzie zaczynało świtać, i obudziłem towarzyszy. Podnieśli się zupełnie bez szmeru, ale w tej chwili stanęli dokoła nas lndyanie. Teraz za dnia można było lepiej przypatrzyć się czerwonoskórym, niż przy skąpem świetle ogniska. Dreszcz mnie przeszedł na widok ohydnie pomalowanych twarzy i fantastycznie poubieranych postaci. Tylko niektórzy z nich okryli nagość swoją odzieniem. Wielu poobwieszało się nędznymi łachmanami, pełnymi robactwa, wszyscy jednak przedstawiali się okazale, gdyż mężczyźni szczepu Komancze znani są z piękności. O kobietach nie można oczywiście mówić pod tym względem, gdyż skwaw jest pogardy godną niewolnicą czerwonoskórca.
Wódz zapytał, czy co zjemy i przyniósł rzeczywiście kilka kawałków łykowatego mięsa końskiego i już „ujeżdżonego.“ Podziękowaliśmy, tłumacząc się tem, że mamy swoje, chociaż w rzeczywistości było to tylko kilka kawałków szynki. Wielki Niedźwiedź przedstawił nam także człowieka, który miał nam towarzyszyć. Potrzeba było niemałej sztuki dyplomatycznej, aby go odwieść od tego zamiaru. Wyrzekł się tego wreszcie, gdy Old Death wyjaśnił, że korzystanie z usług przewodnika byłoby hańbą dla takich jak my białych wojowników, że tylko chłopcom, albo niedoświadczonym i niezręcznym wojownikom nie przyniosłoby to wstydu. Napełniwszy skórzane wory wodą i wziąwszy trochę trawy dla koni, wyruszyliśmy po kilku słowach rozstania. Mój zegarek wskazywał czwartą.
Z początku jechaliśmy powoli, aby się konie rozruszały. Przez jakiś czas droga nasza prowadziła po przestrzeni, pokrytej trawą, ale trawa rzedła i nędzniała z każdą chwilą, aż wkońcu całkiem jej zabrakło i zaczął się czysty piasek. Gdy już i drzewa nadbrzeżne za nami zniknęły, zdawało nam się, że znajdujemy się na Saharze. Przed nami i dokoła nas rozciągała się równina bez żadnego wzniesienia, piasek i tylko piasek, a nad nami słońce, którego promienie grzały pomimo wczesnego ranka.
— Niebawem będziemy mogli puścić się szybszym kłusem — rzekł Old Death. — Musimy się śpieszyć szczególniej przed południem, dopóki mamy słońce za plecami. Jedziemy prosto na zachód. Popołudniu będzie nam w twarz świeciło, a to bardziej męczy.
— Czy w tej jednostajnej płaszczyźnie, nie dającej żadnych punktów wytycznych, nie można zgubić kierunku? — zapytałem jako rzekomy greenhorn.
Old Death uśmiechnął się pobłażliwie i odpowiedział:
— To znowu jedno z waszych sławnych pytań, sir. Słońce jest najlepszym przewodnikiem. Zdążamy do Turkey Creek, o szesnaście mil stąd. Jeśli chcecie, to możemy się tam dostać za dwie godziny.
Skut podpędził konia najpierw do kłusu, a potem do cwału, a my za nim. Od tej chwili nie rozmawialiśmy z sobą. Każdy starał się ulżyć ciężaru koniowi i nie natężać go niepotrzebnymi ruchami. Minęła jedna godzina, a potem druga, podczas której pozwoliliśmy koniom iść stępa, aby im dać odsapnąć. W tem wskazał Old Death przed siebie i rzekł do mnie:
— Popatrzcie na zegarek, sir! Jechaliśmy dwie godziny i pięć minut i zbliżamy się do Nueces. Czy pomyliłem się co do czasu?
— Nie — odpowiedziałem.
— Widzicie więc — mówił dalej — człowiek ma w żyłach zegarek. Powiem wam nawet w ciemną noc, która godzina, a chybię zaledwie o kilka minut. Wy nauczycie się tego także.
Ciemny pas wskazywał rzekę, ale nad nią nie było drzew, tylko zarośla. Znaleźliśmy wkrótce miejsce, wygodne do przeprawy i przybyliśmy potem nad Turkey Creek, który w tych stronach uchodzi do Rio Nueces, tocząc w swych falach bardzo mało wody. Stąd udaliśmy się nad Chico Creek, gdzie stanęliśmy zaraz po dziewiątej godzinie. Łożysko tej rzeki było prawie suche, gdyż tylko tu i ówdzie błyszczała na dnie jakaś brudna kałuża, z której spływał nędzny strumyczek. Drzew ani krzaków nie było wcale, a rzadka trawa dawno straciła swą zieloność. Na drugim brzegu zsiedliśmy i napoiliśmy konie wodą z worów. Zamiast putni użyliśmy dużego kapelusza Willa Langego. Zabraną trawę zjadły konie bardzo prędko i po półgodzinnym popasie ruszyliśmy dalej ku Elm Creek. Tu pokazało się, że konie były zmęczone. Krótki wypoczynek pokrzepił je tylko nieznacznie i musieliśmy jechać krokiem.
Nadeszło południe. Słońce prażyło żarem, a piasek był tak gorący i głęboki, że konie w nim tonęły poprostu, co utrudniało bardzo jazdę. O drugiej zsiedliśmy znowu, aby dać koniom resztę wody. Sami nie piliśmy wcale, ponieważ Old Death nie pozwolił. Zdaniem jego mogliśmy daleko łatwiej znieść pragnienie niż konie, które musiały nas wlec po tym piasku.
— Zresztą — dodał krząkając — trzymaliście się zacnie. Nie wiecie nawet, jakie przebyliśmy przestrzenie. Powiedziałem, że dopiero wieczorem przybędziemy nad Elm Creek, tymczasem już za dwie godziny tam staniemy. Tego byle kto nie dokaże z takimi końmi.
Zboczył nieco z zachodniego kierunku na południowy i mówił dalej:
— Cud prawdziwy, że nie natrafiliśmy dotychczas na trop Komanczów. Widocznie posunęli się ku rzece. Co za głupota z ich strony szukać tak długo jednego Apacza. Gdyby byli udali się wprost ku Rio Grande, byliby już zaskoczyli swych nieprzyjaciół.
— Sądzą pewnie, że i teraz mogą to jeszcze uczynić — rzekł Lange — gdyż jeśli Winnetou nie przedostał się szczęśliwie z rannym Apaczem, to współplemieńcy jego nie będą mieli pojęcia, że zdradzieccy Komancze są już tak blizko.
— Hm! To nie jest pozbawione słuszności, sir. Ta okoliczność właśnie, że nie widzimy Komanczów, niepokoi mnie ze względu na Winnetou. Komancze nie uwijają się luźnie, lecz zapewne już się zgromadzili. To bardzo zły znak dla Apaczów. Może ich nawet pochwycono.
— Jakiby w takim razie los spotkał Winnetou?
— Najokropniejszy, jaki się da pomyśleć. Nie zabiliby go, ani nie zamęczyli podczas wyprawy wojennej. Nie. Ujęcie najsłynniejszego wodza Apaczów byłoby dla Komanczów niebywałem zdarzeniem, które zechcieliby uczcić godniej, tj. okropniej. Pod bezpieczną eskortą odprowadzonoby go na pastwiska Komanczów, gdzie pozostali tylko starcy, kobiety i dzieci. Tam pielęgnowaliby go troskliwie, nie zabrakłoby mu niczego oprócz wolności. Kobiety wyczytywałyby mu z oczu każde życzenie, możliwe do spełnienia. Jeśli jednak sądzicie, że to byłaby z ich strony uprzejmość, to się ogromnie mylicie. Oni starają się wzmocnić jeńca tylko na to, ażeby potrafił jak najwięcej znieść podczas męczarni, a nie umarł zaraz na początku. Powiadam wam, że Winnetou musiałby zginąć, ale nie prędko, nie za godzinę, ani za dzień. Rozszarpywanoby jego ciało z iście naukową rozwagą, upłynęłoby sporo dni, zanimby śmierć zdołała go wybawić. Oto śmierć godna wodza! Jestem pewien, że przy najwyszukańszych katuszach nie skrzywiłby się nawet, co więcej, wyszydzałby i wyśmiewałby swoich katów. Boję się o niego istotnie i oświadczam, że w potrzebie naraziłbym własne życie, żeby go z rąk zwycięzców wyrwać. W każdym razie mamy Komanczów przed sobą na zachodzie. Pojedziemy trochę ku południowi, do mego dawnego przyjaciela, od którego dowiemy się może, jak stoją sprawy nad Rio Grande. Przenocujemy u niego.
— A czy chętnie nas przyjmie?
— To się rozumie! Nie nazywałbym go przyjacielem. To ranchero, rolnik, prawdziwy Meksykanin, niefałszowanego hiszpańskiego pochodzenia. Jednego z jego przodków pasował ktoś na rycerza i dla tego sam siebie określa jako caballera, rycerza. To też swemu rancho nadał mile brzmiącą nazwę Estanzia del Caballero. Jego samego nazywajcie sennor Atanasio.
Po tych objaśnieniach jechaliśmy dalej w milczeniu. Nie udało nam się zmusić koni do cwału, gdyż zapadały w piasek po kolana. Zwolna jednak zmniejszała się jego głębokość, około czwartej popołudniu powitaliśmy pierwszą trawkę, a nieco później wspaniałą preryę, gdzie konni vaqueros pilnowali koni, bydła rogatego i owiec. Nasze konie nabrały nowego życia i same ruszyły szybszem tempem. Przed nami wznosiły się drzewa, aż wkońcu ujrzeliśmy coś białego, przeglądającego przez zieleń.
— Oto Estanzia del Caballero — rzekł Old Death. — To szczególny budynek, zupełnie w stylu budowli Moqui albo Zunni, prawdziwa twierdza, niezbędna w tych okolicach.
W pobliżu zabudowań mogliśmy się im dokładniej przypatrzyć. Opasywał je mur wysokości dwu ludzi, z szeroką bramą, przed którą znajdował się most nad głębokim, pozbawionym teraz wody, rowem. Budynek miał kształt sześcianu. Parteru nie było widać, ponieważ zasłaniał go mur zupełnie. Piętro było nieco wstecz cofnięte tak, że dookoła powstała galerya, osłonięta białem płótnem namiotowem. Okien nie zauważyliśmy wcale. Na tem sześciennem piętrze spoczywało drugie, tego samego kształtu, a podstawa jego była znowu mniejsza od podstawy pierwszego tak, że utworzyła się znowu galerya, przykryta płótnem. W ten sposób parter, pierwsze i drugie piętro przedstawiały się jak sześciany, z których każdy wyższy był zawsze mniejszy od niższego. Mur był pobielony, płótno tego samego koloru, to też dom błyszczał z daleka. Już prawie pod domem będąc, zauważyliśmy na każdem piętrze biegnący dokoła szereg wązkich otworów w murze, podobnych do strzelnic. To były prawdopodobnie okna.
— Piękny pałac! — zaśmiał się Old Death. — Urządzenie dopiero was zdziwi. Chciałbym widzieć wodza indyańskiego, który pokusiłby się o zdobycie szturmem tego domu!
Przejechaliśmy przez most do bramy, w której był mały otwór. Obok wisiał dzwon wielkości głowy ludzkiej. Old Death zadzwonił. Dźwięk można było usłyszeć o pół mili. Niebawem ukazał się w otworze nos Indyanina, a potem obrzękłe wargi, z pomiędzy których zabrzmiało po hiszpańsku:
— Kto tam?
— Przyjaciele gospodarza — odrzekł skut. — Czy sennor Atanasio jest w domu?
Nos i wargi osunęły się niżej, a na ich miejscu ukazała się para ciemnych oczu, poczem doleciały nas słowa:
— Jakaż radość! Sennor Death! Was wpuszczę oczywiście natychmiast. Chodźcie, sennores! Zaraz doniosę panu.
Usłyszeliśmy zgrzyt zasuwy, poczem drzwi się otwarły i wjechaliśmy przez bramę. Człowiek, który nam otworzył, był grubym, w białe płótno odzianym, Indyaninem, jednym z owych Indios fideles czyli Indyan wiernych, którzy w przeciwieństwie do Indios bravos pogodzili się spokojnie z cywilizacyą. Zamknął bramę, skłonił się nam głęboko, poszedł majestatycznie przez dziedziniec i pociągnął za drut, wiszący na murze.
— Mamy czas dom objechać — rzekł Old Death. — Przypatrzmy się budynkowi.
Teraz dopiero można było parter zobaczyć. I dokoła niego ciągnął się przez wszystkie ściany szereg strzelnic. Budynek stał na środku utworzonego przez okalający mur, dość szerokiego, niebrukowanego, lecz porosłego trawą dziedzińca. Oprócz strzelnic nie było widać żadnych otworów okiennych, a drzwi tu także nie było. Objechaliśmy dokoła cały dom, a Indyanin czekał na nas.
— Jakże się wchodzi do wnętrza domu? — spytał Lange.
— Zaraz zobaczycie! — odrzekł Old Death.
Wtem pochylił się jakiś człowiek z galeryi, położonej nad parterem i popatrzył, kto jest na dole. Ujrzawszy Indyanina, schował głowę, poczem spuszczono schody, podobne do drabiny. Ktoby sądził, że przynajmniej na pierwszem piętrze drzwi się znajdowały, ten byłby w błędzie. Na drugiem piętrze stał znowu służący, spuścił z góry drugą drabinę, po której dostaliśmy się na szczyt domu. Platforma była z blachy cynkowej, pokrytej piaskiem. W samym środku otwór czworoboczny stanowił ujście dla schodów, prowadzących do wnętrza.
— Tak budowano już od wieków w obecnych indyańskich pueblach — objaśnił Old Death. — Nikt nie wedrze się na dziedziniec, a gdyby się jakiemu nieprzyjacielowi udało przeleźć przez mur, to schody zastanie wciągnięte, a przed sobą będzie miał ścianę bez drzwi. W czasach spokojnych można także bez bramy i drabiny dostać się na górę w ten sposób, że się staje na koniu i wyłazi na galeryę. Podczas wojny jednak nie radziłbym nikomu tego próbować, gdyż z tej platformy można mur, teren, przed nim leżący i dziedziniec zasypać poprostu kulami. Sennor Atanasio utrzymuje zapewne z dwudziestu wakerów, peonów i służących, z których każdy ma strzelbę. Gdyby tu na górze stanęło dwudziestu takich ludzi, musiałyby zginąć setki Indyan, zanim pierwszy zdołałby się przez mur przedostać. Ten sposób budowania przedstawia tutaj na granicy wielkie korzyści, a hacyendero wytrzymał i odparł niejedno oblężenie.
Zauważyłem, że za domem przepływał Elm Creek, tocząc piękną, czystą wodę, co sprawiało, że dokoła był grunt urodzajny. Widok tej wody wzbudził we mnie chęć wykąpania się.
Zeszliśmy w towarzystwie służącego po schodach na dół do długiego i wązkiego korytarza, oświetlonego dwoma strzelnicami na jednym i drugim końcu. W obu ścianach zauważyłem szereg drzwi, a na przeciwległej stronie znajdował się otwór, prowadzący na parter. Aby się z podwórza tam dostać, trzeba było przejść dwoje schodów zewnątrz domu do góry i wewnątrz na dół. Wydało mi się to uciążliwem, ale było uzasadnione danymi warunkami. Służący zniknął za drzwiami i powrócił niebawem z doniesieniem, że sennor capitano de caballeria na nas czeka. Podczas tego zwrócił Old Death moją uwagę na pewną rzecz:
— Nie dziwcie się, gdy mój stary sennor Atanasio przyjmie was trochę etykietalnie. Hiszpan lubi etykietę, a pochodzący od niego Meksykanin to zachował. Gdybym był sam przyjechał, wybiegłby był już dawno naprzeciwko mnie. Ponieważ zaś towarzyszą mi inni, przeto wskazane jest coś w rodzaju dworskiego przyjęcia. Nie śmiejcie się, gdyby się zjawił w mundurze meksykańskiego rotmistrza. Był nim w młodszych latach, ale do dziś dnia pokazuje się chętnie w starym przeżytym mundurze. Poza tem jest to człowiek paradny.
Gdy wrócił służący, weszliśmy do mile działającej swym chłodem komnaty z kosztownem niegdyś, ale wyszarzałem teraz, umeblowaniem. Trzy, do połowy przysłonięte, strzelnice przepuszczały przytłumione światło. Na środku pokoju stał długi, chudy, jegomość z śnieżno białą czupryną i wąsem. Miał na sobie czerwone spodnie, obszyte złotemi bortami, wysokie buty z cholewami ze skóry błyszczącej i z ostrogami o kółkach, wielkości srebrnej pięciokoronówki. Frak był niebieski, wyszyty na piersiach bogato złotem. Złote epolety wskazywały rangę nie rotmistrza, lecz generała. U boku zwisała szabla w stalowej pochwie na rzemieniach, ze złoconemi sprzączkami. W lewej ręce trzymał trzyrożny kapelusz z brzegami, obszytymi złotem i z błyszczącą agrafą, przytrzymującą piuropusz. Wyglądało to na maszkarę, gdy się jednak spojrzało w starą, poważną, twarz i żywe jeszcze, poczciwe, oko, nie można się było wstrzymać, żeby się przynajmniej w duchu nie uśmiać. Kiedyśmy weszli, uderzył z brzękiem zapiętkiem o zapiętek, wyprostował się energicznie i powiedział:
— Dzień dobry panom! Bardzo mi przyjemnie powitać!
Brzmiało to bardzo sztywnie. Skłoniliśmy się wszyscy, a Old Death odrzekł po angielsku:
— Dziękujemy, sennor capitano de caballeria! Ponieważ znajdowaliśmy się w tych stronach, chciałem towarzyszom sprawić ten zaszczyt, żeby poznali dzielnego wojownika za niepodległość Meksyku. Pozwólcie, że wam ich przedstawię!
Podczas tych słów przemknął uśmiech zadowolenia po twarzy hacyendera. Skinął potakująco głową, mówiąc:
— Dobrze, sennor Death. Bardzo się cieszę, że mogę zawrzeć znajomość z sennorami, których przyprowadziliście do mnie.
Old Death wymienił nasze nazwiska, a caballero podał rękę każdemu z nas, nie wyłączając murzyna i poprosił, byśmy usiedli. Skut zapytał o sennorę i sennoritę, poczem hacyendero otworzył drzwi, a za nimi ukazały się przygotowane już na to panie. Sennora była bardzo piękną, uprzejmą, matroną, a sennorita miłem dziewczątkiem. Była to, jak dowiedzieliśmy się później, jej wnuczka. Obie miały na sobie suknie z czarnego jedwabiu, jak gdyby za chwilę miały się ukazać na królewskim dworze. Old Death podbiegł ku obu paniom i potrząsnął je tak serdecznie za ręce, że się przeląkłem. Obaj Langowie zadali sobie trudu, żeby się ukłonić, a Sam całą twarz wykrzywił w uśmiechu i zawołał:
— O missis, missus, jakie piękne, jaki jedwab!
Ja przystąpiłem do sennory, wziąłem jej rękę w końce palców, pochyliłem się i przyłożyłem do ust. Pani przyjęła bardzo przychylnie tę uprzejmość i podała mi policzek, żebym na nim złożył beso de cortesia czyli honorowy pocałunek. To samo powtórzyło się z sennoritą. Usiedliśmy znowu i rozpoczęła się rozmowa o celu naszej podróży. Opowiedzieliśmy, co uznaliśmy za stosowne, a więc także o naszem spotkaniu z Komanczami. Państwo domu słuchali nas z największą uwagą, przyczem wymieniali znaczące spojrzenia. Kiedy skończyliśmy, poprosił sennor Atanasio o opis obu ludzi, których szukaliśmy, na co ja wydobyłem obie fotografie. Zaledwie je zobaczyli, zawołała sennora:
— To oni, to oni! Całkiem pewnie! Nieprawdaż, kochany Atanasio?
— Tak — przyznał caballero — to rzeczywiście oni, sennores. Ci ludzie byli u mnie ubiegłej nocy.
— Kiedy przyszli i kiedy się oddalili? — zapytał skut.
— Przybyli późną nocą bardzo znużeni. Spotkał ich jeden z moich wakerów i sprowadził tutaj. Spali bardzo długo i zbudzili się dopiero popołudniu, odjechali dopiero przed trzema godzinami.
— Pięknie! W takim razie dościgniemy ich jutro z pewnością. W każdym razie ślad ich znajdziemy.
— Zapewne, sennor. Oni udali się stąd ku Rio Grande, aby przeprawić się przez tę rzekę pomiędzy Rio Moral a Rio las Moras niedaleko wąwozu Eagle. Zresztą usłyszymy o nich jeszcze, gdyż posłałem za nimi kilku wakerów, którzy powiedzą nam całkiem dokładnie, który kierunek oni obrali.
— Dlaczego wysłaliście ludzi za nimi?
— Ponieważ owi podróżni odpłacili mi niewdzięcznością za moją gościnę. Posłali do mnie wakera jednej z trzód koni ze zmyśloną wiadomością i ukradli pod jego nieobecność sześć koni, z którymi uszli czemprędzej.
— Podłość! Więc ci dwaj ludzie nie byli sami?
— Nie. Była z nimi gromada przebranych żołnierzy, którzy mieli przeprowadzić do Meksyku nowozaciężnych.
— W takim razie sądzę, że wasi ludzie nie odzyskają koni napowrót, są bowiem za słabi w stosunku do tych złodziei.
— O, moi wakerowie umieją obchodzić się z bronią, a wybrałem najdzielniejszych.
— Czy Gibson i Wiliam Ohlert mówili co o swoich planach?
— Ani słowa. Pierwszy był bardzo wesoły, a drugi bardzo milczący. Zaufałem im zupełnie. Prosili mnie, żebym im pokazał urządzenie domu i widzieli nawet rannego Indyanina, którego ukrywam przed wszystkimi.
— Ranny czerwonoskórzec? Kto on i co tu robi?
Caballero uśmiechnął się i odpowiedział:
— Tak, to was bardzo zajmie, sennores! Przechowuję wysłannika Apaczów, o którym wspomnieliście poprzednio, że go Winnetou nad Rio Lena opatrzył. To stary wódz Inda-niszo.
— Inda-niszo, „Dobry Człowiek,“ który to imię słusznie otrzymał! To najstarszy, najmędrszy i najbardziej pokojowo usposobiony wódz Apaczów! Muszę go zobaczyć.
— Pokażę go wam. Przybył do mnie w bardzo złym stanie. Trzeba wam wiedzieć, że sławny Winnetou zna się ze mną i zawsze do mnie zajeżdża, ilekroć znajduje się w tych stronach, pewny jest bowiem, że może mi zaufać. On doścignął Inda-niszo, jadąc z fortu Inge, opatrzył mu rany nad Rio Lena, gdyż stary wódz dostał jedną kulę w ramię, a drugą w udo. Po odpoczynku ruszyli dalej natychmiast. Starego jednak rozebrała silna gorączka z powodu ran, a Komancze uwijali się na wszystkie strony, aby go pojmać. Jak Winnetou tego dokazał, że pomimo takich przeszkód doprowadził go dg Estanzii del Caballero, to jest dla mnie zagadką. On jeden chyba mógł zdobyć się na coś takiego. Ale tak długo, jak było trzeba, ranny nie mógł się już na siodle utrzymać, gdyż zesłabł bardzo wskutek utraty krwi, a liczy przeszło siedmdziesięt lat.
— To się wprost niemożliwem wydaje! Z fortu Inge dojechać z takimi ranami aż tutaj! Droga, którą odbyli, wynosi więcej niż sto sześćdziesięt angielskich mil. W tym wieku może coś takiego tylko czerwonoskórzec wytrzymać. Proszę mówić dalej!
— Winnetou przybył tutaj wieczorem i zadzwonił. Zeszedłem sam i poznałem go odrazu. On opowiedział mi wszystko i poprosił, żebym się zaopiekował jego czerwonym bratem, dopóki po niego nie przyjdą. On sam musiał pośpieszyć czemprędzej przez Rio Grande do swoich plemion, by je zawiadomić o zdradzie i zbliżaniu się Komanczów. Posłałem z nim dwu najlepszych wakerów, aby się dowiedzieć, czy mu się uda przejść. Oni mieli go odprowadzić i przynieść mi potem wiadomość.
— No — zapytał z zaciekawieniem Old Death — czy przeszedł rzeczywiście.
— Tak i to uspokoiło mnie bardzo. Postąpił nadzwyczaj mądrze, bo nie przeprawił się przez Rio Grande powyżej Rio Moral, gdzie się snuli Komancze, lecz poniżej. Niema tam wprawdzie brodu, rzeka rwie bardzo, a przepłynąć ją jest bardzo niebezpieczną sztuczką, mimoto on i moi wakerowie dokonali tego, a potem odprowadzili go dalej, dopóki nie upewnili się, że już nie spotka Komanczów. W ten sposób zawiadomił Winnetou Apaczów o niebezpieczeństwie, a ci zgotują nieprzyjacielowi odpowiednie przyjęcie. Ale teraz chodźcie do starego wodza, jeśli chcecie, sennores!
Wszyscyśmy powstali, pożegnali się z paniami i zeszli na niższe piętro, gdzie znaleźliśmy się w kurytarzu, podobnym do górnego. Przekroczywszy ostatnie drzwi w korytarzu, ujrzeliśmy starego wodza, leżącego w bardzo chłodnej komnacie. Gorączka wprawdzie już go opuściła, ale osłabiony był jeszcze tak bardzo, że zaledwie mógł mówić. Oczy zapadły mu się głęboko, a policzki ogromnie wychudły. Lekarza oczywiście nie było, caballero jednak twierdził, że Winnetou jest mistrzem w opatrywaniu ran. Przyłożył choremu gojące zioła i zakazał ruszać opatrunku, zapewniając, że skoro tylko minie gorączka, nie będzie obawy o życie chorego, któremu tylko utrata krwi i gorączka grożą niebezpieczeństwem. Gdy zamknęliśmy drzwi i znaleźliśmy się na schodach, powiedziałem hacyenderowi, że chciałbym się w rzece wykąpać.
— Jeśli tak, to nie potrzebujecie wchodzić dopiero na schody — odrzekł. — Wypuszczę was tędy zaraz na dziedziniec.
— Zdaje mi się, że tu drzwi niema!
— Owszem są, tylko ukryte. Kazałem je tu umieścić, aby mieć drogę do ucieczki, gdyby kiedy czerwonym nieprzyjaciołom udało się wtargnąć do domu. Zaraz je zobaczycie.
Przy ścianie stała szafka. Gdy ją gospodarz odsunął, ujrzałem otwór prowadzący na dziedziniec. Na zewnątrz zakrywały go zasadzone tu umyślnie zarośla. Caballero wyprowadził mnie, wskazał na podobny krzak pod murem zewnętrznym i mówił dalej:
— Tam się wychodzi już na wolne pole, czegoby się nikt nie domyślił. Chcecie pójść do rzeki tą drogą jako najkrótszą? Zaczekajcie tu chwilę! Przyślę wam wygodne ubranie.
W tej chwili zadzwoniono u bramy. Gospodarz poszedł sam otworzyć, a ja przyłączyłem się do niego. Było to pięciu jeźdźców, wspaniałe, silne postaci, ludzie wysłani za koniokradami.
— No? — zapytał. — Niema koni?
— Nie — odrzekł jeden z nich. — Byliśmy już całkiem blizko. Oni przeszli przez rzekę, a po śladach poznaliśmy, że dościgniemy ich za kwadrans. Wtem natrafiliśmy na trop wielu koni, który łączył się od prawej ręki z ich tropem. Ruszyliśmy tamtędy i ujrzeliśmy ich wkrótce przed sobą. Ale było tam przeszło pięciuset Komanczów, a na taką przemoc nie mogliśmy się rzucić.
— Całkiem słusznie. Nie powinniście narażać życia dla kilku koni. Czy Komancze obchodzili się z białymi uprzejmie?
— Baliśmy się zbliżyć na tyle, żeby to móc zobaczyć.
— Dokąd dążyli?
— Ku Rio Grande.
— A więc, stąd licząc, prosto przed siebie. Bądźmy przeto spokojni. Wy idźcie teraz do swojej trzody!
Pasterze odjechali. Poczciwy caballero znajdował się jednak w grubym błędzie, sądząc, że ostatecznie dobrze się wszystko stało, gdyż, jak dowiedzieliśmy się później, doniósł Gibson Komanczom, że w hacyendzie del caballero znajduje się ranny wódz Apaczów. Z tego powodu wyruszyła zaraz pewna liczba wojowników ku hacyendzie wyciągniętym cwałem, aby wziąć do niewoli Apacza, a sennora Atanasio ukarać za jego życzliwość, okazaną Apaczom. Caballero poszedł schodami, a niebawem pojawił się peon i poprosił, żebym z nim poszedł. Wyprowadził mnie przez bramę nad rzekę. Powyżej hacyendy był bród, co poznałem zaraz po łamaniu się fal. Poniżej brodu rzeka była bardzo głęboka. Tu zatrzymał się peon. Na ramieniu miał białe płócienne ubranie.
— Tutaj, sennor — powiedział. — Po wykąpaniu się wdziejecie to ubranie, a rzeczy, które teraz złożycie, zabiorę zaraz z sobą. Po kąpieli zadzwonicie, to wam otworzą.
Oddalił się z mojem ubraniem, a ja wskoczyłem do wody. Po całodziennym skwarze i trudzie pływałem i zanurzałem się z prawdziwą rozkoszą. Zabawiwszy w wodzie z pół godziny, wyszedłem z rzeki i włożyłem ubranie. Właśnie się z tem uporałem, kiedy wzrok mój padł na brzeg przeciwległy. Z miejsca, na którem stałem, mogłem rzucić okiem pomiędzy drzewa aż tam, gdzie rzeka tworzyła zakręt. Ujrzałem długi szereg jeźdźców, jadących zwyczajem Indyan jeden za drugim. Popędziłem czemprędzej do bramy i zadzwoniłem. Otworzył mi peon, który mnie oczekiwał.
— Prędko do caballera! — powiedziałem. — Z tamtej strony rzeki nadciągają Indyanie do hacyendy.
— Ilu?
— Z pięćdziesięciu.
Peon przeraził się był z początku tą wieścią, ale gdy usłyszał dokładnie liczbę, przybrała jego twarz wyraz uspokojenia.
— Nie więcej? — spytał. — No, to niema obawy. My nawet z większą liczbą czerwonych damy sobie radę, sennor. Jesteśmy każdej chwili przygotowani na takie odwiedziny. Nie mogę pójść do caballera, ponieważ muszę natychmiast zawiadomić wakerów. Zasuńcie za mną bramę i spieszcie do sennora Atanasio. Ale wciągnijcie schodki za sobą!
— Jak tam z naszymi końmi? Czy są w pewnem miejscu?
— Tak, sennor. Zaniósłszy uprzęż do domu, wyprowadziliśmy je do wakerów, aby się popasły. O swoje wierzchowce nie potrzebujecie się więc obawiać.
Po tych słowach znikł czemprędzej. Zamknąłem za nim bramę i wszedłem na górę po schodach, poczem je wciągnąłem za sobą. W chwili właśnie, kiedy stanąłem na platformie, zobaczyłem sennora Atanasio i Old Deatha, wychodzących z wnętrza domu. Kiedy doniosłem o zbliżeniu się Indyan, hacyendero nie przeraził się tem bynajmniej, lecz zapytał spokojnie:
— Do jakiego szczepu należą?
— Nie wiem; nie zdołałem z tej odległości rozpoznać, jak pomalowane mieli twarze.
— No, zobaczymy niebawem. Albo są to Apacze, których Winnetou spotkał i wysłał po rannego wodza, albo Komancze, a w takim razie byłby to oddział wywiadowczy, którego zadaniem jest zapytać nas, czy nie widzeliśmy Apaczów. Odjadą natychmiast, gdy dostaną od nas odpowiedź.
— Mnie się jednak wydaje, że oni przychodzą w nieprzyjaznych zamiarach — rzekł Old Death. — Radzę jak najrychlej przygotować się do obrony.
— To się już stało. Każdy z moich ludzi wie, co ma czynić w takim wypadku. Widzicie, tam przez pole pędzi już peon do najbliższych koni, wsiędzie na jednego i zawiadomi wakerów, a najpóźniej w dziesięć minut pospędzają trzody. Dwaj zostaną przy koniach, a reszta zwróci się przeciwko czerwonym. Ich lassa są wielce niebezpieczną bronią, bo oni posiadają więcej wprawności niż Indyanie, a ich strzelby niosą dalej od łuków i starych strzelb dzikich, nie obawiają się więc pięćdziesięciu Indyan. Nas chroni estancya. Żaden czerwony przez mur nie przelezie. W najgorszym razie liczę na was. Z murzynem jest was pięciu uzbrojonych mężczyzn, a ja z ośmioma peonami dopełniam sumy czternastu ludzi. Chciałbym widzieć Indyanos, którzyby potrafili bramę wysadzić. O nie, sennor! Czerwoni zadzwonią, zapytają się i odejdą spokojnie. Skoro wywiadowca zobaczy tutaj czternastu dobrze uzbrojonych ludzi, nabierze prędko respektu. Sprawa nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa.
Na twarzy Old Deatha odbiło się powątpiewanie. Potrząsnął głową i powiedział:
— Pewna jednak myśl niepokoi mnie trochę. Twierdzę stanowczo, że mamy do czynienia nie z Apaczami, lecz z Komanczami. Czego oni chcą tutaj? Zwykłe zwiady nie mogły ich tu sprowadzić, gdyż, jeśliby w tych stronach znajdował się oddział Apaczów, to musiałyby to ślady wykazać. Oto nie potrzebowaliby pytać się tutaj. Nie, ta zgraja przybywa do nas wskutek zupełnie określonego powodu, a tym jest ranny wódz, ukrywający się tutaj.
— Przecież oni o tem nie wiedzą! Kto mógł im to zdradzić?
— Śledzony przez nas właśnie Gibson, który był u was. Wszak pokazaliście mu Apacza, on wyjawił to przed Komanczami, aby plemię usposobić dla siebie przychylnie. Jeśli to nie prawda, to niech dłużej nie będę Old Deathem! Czy jeszcze wątpicie?
— To możliwe. Wobec tego Komancze zechcą nas zmusić do wydania rannego.
— Pewnie. Czy usłuchacie ich?
— Ani myślę! Winnetou jest moim przyjacielem, powierzył mi Dobrego Męża, a ja mogę i muszę odpowiedzieć temu zaufaniu. Komancze nie dostaną rannego. Będziemy się bronili!
— Ściągniecie tem na siebie największe niebezpieczeństwo. Wprawdzie pięćdziesięciu zdołamy odeprzeć, ale gdy wrócą dziesięć razy liczniejsi, to będziecie zgubieni.
— To w ręku Boga. W każdym razie dotrzymam Winnetou słowa.
Na to podał Old Death rękę sennorowi i rzekł:
— Jesteście człowiekiem honoru, śmiało więc liczyć możecie na naszą pomoc. Dowódca Komanczów jest moim przyjacielem. Może mi się uda dzięki temu cios ten od was odwrócić. Czy pokazaliście także ukryte drzwi Gibsonowi?
— Nie, sennor.
— To bardzo dobrze. Dopóki czerwonoskórzy nie znają tego wejścia, będziemy mogli stawić opór. Zejdźmy teraz po broń!
Podczas mej nieobecności wybrano dla towarzyszy mieszkania i pownoszono tam ich i moje rzeczy. Pokój, przeznaczony dla mnie, znajdował się na przedniej stronie domu, a oświetlały ją promienie, wpadające przez dwie ze wspomnianych strzelnic. Tam wisiała moja strzelba. Zdejmując ją ze ściany, rzuciłem okiem na pole i ujrzałem Indyan, wychodzących z pod drzew tam, gdzie był bród powyżej hacyendy. Przeprawiwszy się przez rzekę, pędzili cwałem ku budynkowi, nie wyjąc przytem, jak to jest ich zwyczajem, lecz w podstępnem, groźnem milczeniu. Po barwach twarzy poznałem, że to Komancze. Naraz zatrzymali się pod murem, który ich zupełnie zakrył. Uzbrojeni byli we włócznie, łuki i strzały. Tylko pierwszy jeździec, prawdopodobnie dowódca, trzymał strzelbę w ręce. Niektórzy z nich wlekli za sobą jakieś długie przedmioty, które z początku wziąłem za tyczki do namiotów, przekonałem się jednak niebawem, że byłem w błędzie. Wyszedłem oczywiście natychmiast z izdebki, aby zawiadomić o tem, kogo należało. Na kurytarzu spotkałem się z Old Deathem, który wychodził z izby przeciwległej:
— Baczność! — krzyknął. — Przełażą przez mur. Przywieźli z sobą młode drzewka, których użyją jako drabin. Prędzej na platformę!
Ale to nie poszło tak szybko, jak sobie tego on życzył. Peoni znajdowali się o jedno piętro niżej od nas, gdzie były mieszkania służby, a nam również nie dano wyjść dość pośpiesznie, gdyż razem z caballerem wypadły na kurytarz panie, zatrwożone ogromnie najazdem Komanczów. Zanim przeszliśmy przez schody, już upłynęły były ze dwie minuty, a skutek tej straty czasu okazał się natychmiast, kiedy bowiem stanęliśmy na najwyższej platformie, wydobywał się na jej krawędź pierwszy Indyanin. Za nim wylazł prędko drugi, trzeci i czwarty. Mieliśmy naszą broń w ręku, ale nie mogliśmy im już wzbronić dostępu, jeśli nie chcieliśmy ich wprost wystrzelać. Z niesłychaną szybkością przeleźli przez mur, przebiegli przez dziedziniec i wydostali się na obie platformy. My staliśmy na środku, a oni na końcu najwyższego piętra.
— Zwróćcie ku nim strzelby! Nie dopuśćcie ich! — rozkazał Old Death. — Musimy przedewszystkiem zyskać na czasie.
Naliczyłem pięćdziesięciu dwu czerwonoskórych, z których żaden dotychczas głosu z siebie nie wydał. Zaskoczyli nas wprawdzie całkiem niespodzianie, ale nie odważyli się zaraz do nas przystąpić, lecz zatrzymali się na brzegu platformy z łukami i strzałami w rękach. Włócznie zostawili na dole, żeby im nie przeszkadzały podczas wspinania się po murze. Caballero wystąpił naprzód o kilka kroków i zapytał mieszaniną hiszpańskiego, angielskiego i indyańskiego języka, służącą jako środek porozumiewania się na tem pograniczu:
— Czego chcą u mnie czerwoni mężowie? Czemu wchodzą do mego domu, nie zapytawszy mnie wprzód o pozwolenie?
Dowódca, który przedtem miał strzelbę na ramieniu, a teraz ją wziął do ręki, wysunął się naprzód o kilka kroków i odpowiedział:
— Wojownicy Komanczów przybyli, ponieważ blada twarz jest ich wrogiem. Słońce dnia dzisiejszego będzie ostatniem w jego życiu.
— Nie jestem wrogiem Komanczów. Miłuję wszystkich czerwonych mężów, nie pytając, do jakiego szczepu należą.
— Blada twarz wygłasza wielkie kłamstwo. W tym domu ukrywa się wódz Apaczów, tych psów, którzy są wrogami Komanczów. Kto zaś u siebie przyjmuje Apacza, jest również naszym wrogiem i musi umrzeć.
— Caramba! Chcecie może zabronić mnie przyjmowania u siebie, kogo mi się spodoba? Kto tu ma prawo rozkazywać, wy czy ja?
— Wojownicy Komanczów wtargnęli do tego domu i są jego panami. Wydaj nam Apacza! A może będziesz się wypierał, że się u ciebie nie znajduje?
— Ani mi się śni. Kłamie tylko ten, kto się boi, ja zaś nie lękam się Komanczów i powiem otwarcie...
— Stójcie! — przerwał mu Old Death stłumionym głosem. — Nie róbcie głupstwa, sennor!
— Czy mam zaprzeczyć? — zapytał Meksykanin.
— To się rozumie. Ja sam przyznaję, że kłamstwo jest grzechem, ale prawda byłaby tu czystem samobójstwem. Powiedzcie zatem, co byłoby większym grzechem, czy dopuścić się kłamstwa, czy zabić samego siebie?
— Samobójstwo? Co poradzą ci ludzie przeciwko naszym czternastu strzelbom?
— Bardzo dużo, bo są już tu na górze. Większość padłaby wprawdzie, ale my dostalibyśmy także kilka strzał i pchnięć nożem. A nawet jeśli zwyciężymy, to pozostali przy życiu sprowadzą tamtych pięciuset. Pozwólcie mnie z nimi pomówić!
Zwrócił się do dowódcy czerwonych:
— Słowa mojego brata wprawiają nas w zdumienie. Skąd Komanczom przyszło na myśl, że tu się Apacz znajduje?
— Oni to wiedzą — odrzekł krótko zapytany.
— W takim razie posiadacie lepsze wiadomości, niż my sami.
— Czy chcesz twierdzić, że się mylimy? Jeżeli tak, to powiadasz kłamstwo!
— A ty wygłosiłeś tu słowo, za które życiem zapłacisz, jeśli je raz jeszcze powtórzysz. Ja nie pozwolę siebie kłamcą nazywać. Widzisz, że nasze strzelby zwrócone są do ciebie. Wystarczy jedno skinienie z mej strony, a padnie odrazu tylu twych ludzi, ilu nas jest.
— Ale drudzy wysłaliby was za nimi. W pobliżu znajduje się jeszcze wielu naszych wojowników, więcej niż dziesięć i dziesięć razy po pięć. Oni przyszliby i zrównaliby ten dom z ziemią.
— Nie dostaliby się nawet przez mur, gdyż jesteśmy już ostrzeżeni. Przywitalibyśmy ich z góry tylu kulami, że ani jeden nie zostałby przy życiu.
— Mój biały brat ma wielką i szeroką gębę. Dlaczego on do mnie mówi? Czy jest właścicielem domu? Kim jest i jak się nazywa, że śmie odzywać się do dowódcy Komanczów?
Old Death zrobił lekceważący ruch ręką.
— Kto jest dowódcą Komanczów? Czy jaki sławny wojownik? Czy zasiada on w radzie mędrców? Do jakiego plemienia Komanczów należycie, że musicie dopiero pytać o to, jak ja się nazywam? Imię moje brzmi Kosza-pehwe, ja paliłem fajkę pokoju z Oyo-kolcą, wodzem Komanczów. Rozmawiałem też wczoraj z jego synem Awat-wilą i przenocowałem razem z jego wojownikami. Jestem przyjacielem Komanczów, ale jeśli zarzucą mi kłamstwo, odpowiem im kulą.
Pomruk przebiegł szeregi czerwonoskórych. Dowódca cofnął się do nich i porozumiał się z nimi pocichu. Po rzucanych na Old Deatha spojrzeniach poznać było, że jego imię wywarło na nich wielkie wrażenie. Po krótkiej naradzie zwrócił się dowódca do skuta:
— Wojownicy Komanczów wiedzą, że „Stara Śmierć“ jest przyjacielem „Białego Bobra“, ale słowa jego nie są słowami przyjaciela. Dla czego zataja przed nami obecność Apacza?
— Nie zatajam niczego, lecz powiadam otwarcie, że się tu nie znajduje.
— A jednak dowiedzieliśmy się napewno, że Inda-niszo jest tutaj, od bladej twarzy, która udała się pod opiekę Komanczów.
— Jak się nazywa ta blada twarz?
— Imię jego nie jest stworzone dla ust Komanczów. Brzmi jak Ta-hi-ha-ho.
— Może Gawilano?
— Tak jest.
— W takim razie popełnili Komancze błąd wielki. Ja znam tego człowieka. To łotr, któremu kłamstwo z języka nigdy nie schodzi. Wojownicy Komanczów pożałują tego, że przyjęli go w swoją opiekę.
— Mój brat myli się bardzo. Blada twarz powiedziała nam prawdę. Słyszeliśmy, że Winnetou przyprowadził Dobrego Męża, a potem umknął przez Awat Hona[3]. Popędzimy za nim i pochwycimy go, by zginął wskutek mąk na palu. Wiemy, że „Dobry Mąż“ ranny jest w ramię i w udo. Znamy nawet całkiem dokładnie miejsce, w którem leży.
— Jeśli to prawda, to mi je opisz!
— Schodzi się stąd dwa razy w głąb domu, gdzie w wązkim kurytarzu znajduje się wiele drzwi na prawo i lewo. Jeśli się otworzy ostatnie drzwi po lewej ręce, zobaczy się Apacza na łożu, którego nie ma siły opuścić.
— Blada twarz cię okłamała. W tem miejscu nie znalazłbyś Apacza.
— Pozwól więc nam zejść, abyśmy się przekonali, kto mówi prawdę, ty czy blada twarz.
— Na to ja nie zezwolę. Ten dom jest dla ludzi, którzy wchodzą doń za zgodą właściciela, a nie dla tych, którzy nań wrogo napadają.
— Te słowa wskazują właśnie, że Apacz się tu ukrywa. Biały Bóbr nakazał nam go stąd zabrać i będziemy mu posłuszni.
— Mylisz się znowu. Nie dlatego nie chcę spełnić waszego życzenia, że tu Apacz przebywa, lecz dla tego, że żądanie wasze jest dla mnie obrazą. Skoro was Old Death zapewnia, że was okłamano, to powinniście temu uwierzyć. Jeśli mimo naszej odmowy zechcecie wejść, to spróbujcie! Czy nie widzicie, że jeden z nas wystarczy do obrony wejścia? Stojąc tu na schodach, może zastrzelić każdego, ktoby się ośmielił schodzić. Napadliście na nas, jak nieprzyjaciele, dla tego nie zgadzamy się na wasze żądanie. Zejdźcie na dół przed bramę i proście, jak się należy, by was wpuszczono, a może wtedy przyjmiemy was, jak przyjaciół.
— Stara Śmierć daje nam radę, dobrą dla niego, ale nie dla nas. Jeśli ma czyste sumienie, to niech nam pozwoli zejść do domu. Jeśli tego nie uczyni, to zostaniemy tutaj i wyślemy wojownika, by sprowadził całą gromadę Komanczów. Wówczas zrobimy, cośmy postanowili.
— Jesteście w błędzie! Żeby nawet przyjechało tysiąc Komanczów, mógłby zawsze zejść tylko jeden i musiałby to życiem przypłacić. Zresztą nie potrafisz wysłać wojownika, gdyż, skoro tylko wychyliłby się poza osłonę muru, położyłbym go trupem. Jestem przyjacielem Komanczów, ale wy przybyliście, jak nieprzyjaciele, więc ja także muszę z wami wrogo postępować.
Podczas tego gadania strzelby nasze ciągle zwrócone były na czerwonoskórych. Chociaż udało im się dostać na platformę, to jednak w stosunku do nas znajdowali się w gorszem położeniu, ale i nasze nie było godne zazdrości. Old Death poskrobał się frasobliwie za uchem i powiedział:
— To strasznie przykra historya. Rozwaga nie pozwala nam obejść się wrogo z Komanczami. Jeśli tamtych sprowadzą, to będzie po nas. Hej, gdyby można Apacza tak schować, żeby nie zdołali go znaleźć! Znam jednak ten dom dokładnie, wiem zatem, że niema w nim takiej kryjówki.
— To go wynieśmy! — zauważyłem ja.
— Wynieść? — rzekł stary. — Wam co do dyabła, sir! W jakiż sposób?
— Czy zapomnieliście o drzwiach ukrytych? Te są na tyle, a Komancze stoją na przedzie i nic nie zauważą. Zaniosę Apacza w zarośla nad rzeką, gdzie pozostanie, dopóki ci nie odejdą.
— To rzeczywiście niezła myśl — rzekł Old Death. — O tych drzwiach wcale nie pomyślałem. Wynieśćby go można, ale co wtedy, jeśliby Komancze postawili warty za murem?
— Nie wierzę w to. Jest ich tylko nieco ponad pięćdziesięciu. Kilku musi zostać przy koniach, które są z przodu pod murem. Wobec tego wątpię, czyby z tyłu także ludzi postawili na straży.
— Dobrze więc, spróbujmy, sir. Zajmiecie się tem wy i jeden z peonów. Urządzimy to tak, że was nie zobaczą, gdy będziecie schodzili, a potem także się tak ustawimy, że nie będą mogli nas zliczyć i przekonać się, że dwu z nas brakuje. Niech wam panie pomogą, a gdy wyjdziecie, zasuną za wami szafkę.
— I jeszcze jeden projekt. Czy nie dałoby się pań umieścić w izbie chorego? Skoro czerwoni zobaczą, że tam mieszkają kobiety, przekona ich to w dwójnasób, że nie znajdował się tam Indyanin.
— Całkiem słusznie — zauważył sennor Atanasio. — Wystarczy położyć tam kilka koców, a z pokoi żony i córki znieść hamaki. Haki do zawieszania wbite są we wszystkich izbach tego domu. Niech się tam panie pokładą. Wy zaś znajdziecie dla Apacza najlepszą kryjówkę zaraz poniżej tego miejsca w rzece, w którem kąpaliście się niedawno. Zwisają tam kwitnące gałęzie petunii aż do samej wody, a pod niemi ukryte jest czółno. Włożycie tam Apacza, a nikt go nie odkryje. Petro niech pójdzie z wami. Dopiero gdy wy powrócicie, pozwolimy Indyanom przeszukać wnętrze domu.
Zszedłem z peonem, imieniem Petro, na dół, gdzie obie panie, pełne niepokoju, czekały na przebieg wypadków. Gdyśmy im powiedzieli, o co idzie, zaczęły nam gorliwie pomagać w wykonaniu przedsięwzięcia. Same przyniosły koce i hamaki. W jedną z der owinięto Apacza. Gdy od nas usłyszał, że przybyli po niego Komancze, rzekł słabym głosem:
— Inda-niszo widział już wiele zim, a dni jego są policzone. Poco mają dobre blade twarze narażać się na śmierć przez niego? Niechaj go oddadzą Komanczom, ale go przedtem zabiją. On prosi o to.
Odpowiedziałem mu przecząco tylko energicznem potrząśnieniem głowy, poczem zabraliśmy go z izby. Po odsunięciu szafki przenieśliśmy go szczęśliwie aż do muru zewnętrznego, nie zauważeni przez nikogo. Za murem rosły krzaki, które nas na razie zasłoniły. Pomiędzy nimi jednak a rzeką ciągnął się wolny szmat ziemi, przez który musieliśmy przejść na poprzek. Wyglądnąłem ostrożnie i spostrzegłem ku memu rozczarowaniu Komancza, siedzącego na ziemi, uzbrojonego we włócznię, łuk i strzały w kołczanie.
— Musimy wrócić, sennor — rzekł peon, gdy mu pokazałem Indyanina. — Moglibyśmy go wprawdzie zabić, ale to ściągnęłoby na nas zemstę tamtych.
— O zabiciu nie może być mowy. Ale czy nie dałoby się jakoś go oddalić, zwabić gdzieindziej?
— Wątpię. On nie opuści swego stanowiska, dopóki go nie odwołają.
— Mam jednak pewien plan, który mi się może powiedzie. Ty tu zostaniesz w ukryciu, a ja pokażę się strażnikowi. Skoro mnie tylko zobaczy, udam, że się bardzo przestraszyłem i zacznę uciekać, a on popędzi za mną.
— Albo strzałę wypuści!
— Na to muszę być oczywiście przygotowanym.
— Nie róbcie tego, sennor! To zuchwalstwo. Komancze tak pewnie trafiają z łuków, jak my ze strzelb. W ucieczce odwrócicie się do niego plecami, nie zobaczycie strzały i nie będziecie jej mogli uniknąć.
— Będę umykał przez rzekę. Płynąc na plecach, zauważę, kiedy zechce strzelić i zanurzę się natychmiast. On sądząc, że coś planuję przeciwko jego towarzyszom, pójdzie za mną prawdopodobnie do wody, a na drugim brzegu ogłuszę go uderzeniem w głowę i uczynię w ten sposób nieszkodliwym. Ty nie opuścisz tego miejsca, dopóki ja nie wrócę. Gdy się niedawno tu kąpałem, widziałem krzak petunii i wiem, gdzie się czółno znajduje. Zabiorę je i przybiję do brzegu po przeciwnej stronie.
Peon starał się odwieść mnie od mego przedsięwzięcia, ale ja nie słuchałem jego wywodów, byłem bowiem przekonany, że inaczej nie zdołalibyśmy wykonać danego nam polecenia. Zostawiłem go więc na tem miejscu i aby go nie zdradzić, posunąłem się dość daleko wzdłuż muru zaroślami i wychyliłem się z nich, udając, że wyszedłem z za rogu. Komancz nie zaraz mnie zobaczył. Wkrótce jednak mimowoli skierował wzrok ku mnie i zerwał się czemprędzej. Ja odwróciłem twarz do połowy, aby jej potem nie poznał. On zawołał na mnie, żebym stanął, a gdy tego nie uczyniłem, porwał z ziemi łuk, wydobył strzałę z kołczanu i naciągnął cięciwę. W kilku skokach dostałem się do nadbrzeżnych zarośli tak szybko, że Indyanin nie miał jeszcze czasu wystrzelić. Wskoczyłem w tej chwili do wody, starając się dopłynąć na plecach do drugiego brzegu. W kilka chwil potem i on wypadł z zarośli, zobaczył mnie i wymierzył. Strzała wyleciała z cięciwy, ja zaś dałem nurka natychmiast, wskutek czego nie trafił mnie. Wynurzywszy się z wody, ujrzałem go na brzegu, pełnego oczekiwania. Drugiej strzały nie miał przy sobie, ponieważ zostawił kołczan pod murem. Widząc, że nie jestem zraniony, odrzucił łuk i wskoczył w wodę. Tego właśnie chciałem. Aby go za sobą zwabić, udałem, że licho pływam, i pozwoliłem mu zbliżyć się do mnie, poczem znowu pod wodą puściłem się jak najszybciej z biegiem rzeki, a wynurzyłem się tuż przy brzegu. Komancz zatrzymał się daleko powyżej mnie i wypatrywał, gdzie się znowu pokażę. W korzystnem dla siebie oddaleniu wyszedłem na brzeg i pobiegłem pomiędzy drzewami w górę rzeki. Wnet zobaczyłem gruby dąb, który nadawał się do mego celu. Minąłem go w odległości około pięciu kroków, potem zatoczyłem wielki łuk ku dębowi, aby się za nim ukryć. Przytuliwszy się do pnia, czekałem Komancza, który też zaraz nadbiegł, ociekając wodą i sapiąc ze zmęczenia, z okiem, wlepionem w mój trop. Gdy mnie minął, ruszyłem za nim. Ponieważ głośno sapał, przeto nie mógł moich kroków usłyszeć, zwłaszcza że ja biegłem za nim na palcach w wielkich o ile możności susach. Wreszcie tęgim skokiem nań wpadłszy, trąciłem sobą o jego ciało tak, że padł twarzą do ziemi, a ja ukląkłem na nim w tej chwili i pochwyciłem go za szyję. Po dwu uderzeniach pięścią w czaszkę przestał się ruszać. Nieopodal miejsca, na którem go ogłuszyłem, znajdował się złamany jawor, zwrócony prostopadle do biegu rzeki tak, że fale przepływały o dwa łokcie może pod jego zwiędłym wierzchołkiem. To dało mi znakomitą sposobność powrócenia do rzeki bez zostawienia śladu za sobą. Po pniu jaworu poszedłem aż nad wodę, do której znowu wskoczyłem. Prawie na przeciwko błyszczało kwiecie petunii. Popłynąłem tam, odwiązałem czółno i powiosłowałem brzegiem na to miejsce, skąd mieliśmy zabrać Apacza. Tam przywiązałem łódź do korzenia drzewa i pobiegłem do chorego, albowiem musieliśmy się spieszyć, by się uporać, zanim Komancz przyjdzie do siebie. Zanieśliśmy Apacza do czółna, pościeliwszy przedtem na dnie koc jego i szaty. Peon wrócił natychmiast do muru. Ja sam już odstawiłem potem chorego pod petunie, przymocowałem tam dobrze czółno i przypłynąłem na dawne miejsce, zdjąłem ubranie, by je z wody wykręcić. Włożywszy je napowrót, zbadałem okiem brzeg przeciwległy, czy się przypadkiem Komancz nie obudził i nie zauważył, cośmy zrobili, ale mimo wysiłku nie dostrzegłem niczego. Teraz nareszcie ukrytemi drzwiami wróciliśmy do estancyi, zużywszy na całą tę wyprawę kwadrans czasu. Od sennory otrzymałem zaraz suche ubranie i mogłem roześmiać się w twarz każdemu z Komanczów, któryby chciał twierdzić, że byłem poza domem i do tego w rzece.
Panie pokładły się w hamakach, a my wyszliśmy na platformę, wziąwszy oczywiście broń z sobą. Obie strony odbywały naradę. Old Death obstawał przy tem, że przeszukanie domu byłoby obelgą dla niego i hacyendera. Skoro go w krótkich słowach zawiadomiłem, że Apacz jest w bezpiecznem miejscu, zaczął się zwolna godzić i oświadczył wkońcu, że pięciu Komanczom będzie wolno przekonać się, że tu niema Apacza.
— Dlaczego tylko pięciu? — spytał dowódca. — Czy jeden z nas nie jest takim samym jak drugi? Co czyni jeden, mogą też czynić wszyscy. Niech Old Death nam zaufa. Nie dotkniemy niczego. Nikt z nas nic nie ukradnie.
— Dobrze! Zobaczycie, jak wspaniałomyślni jesteśmy. Wszystkim wam pozwolimy wejść do domu, ażeby każdy mógł się przekonać, że powiedziałem prawdę. Żądam jednak, żebyście wpierw broń odłożyli i żeby nam było wolno zatrzymać i ukarać każdego, kto poruszy jakąś osobę, lub przedmiot bez naszej zgody.
Naradziwszy się nad tem żądaniem, przyjęli je czerwonoskórcy. Odłożyli łuki, kołczany i noże i zeszli po jednemu do środka. Jeszcze nim ja z Petrem oddaliłem się był celem ukrycia rannego Apacza, stanęli już byli wakerowie na równinie, dobrze uzbrojeni i na koniach z wzrokiem, zwróconym ku nam. Czekali tylko na znak od pana i zachowywali się spokojnie jedynie dla tego, że tego znaku nie dostali dotychczas.
Hacyendero i Old Death mieli Komanczom otwierać wszystkie pokoje. Dwu innych z nas zostało na platformie, a po pięciu na obydwu kurytarzach, aby z bronią w ręku wystąpić przeciwko ewentualnym zamachom czerwonoskórych. Ja znajdowałem się w dolnym kurytarzu i ustawiłem się obok drzwi, prowadzących do izby, w której leżał Apacz. Komancze poszli prosto do tych drzwi, a Old Death je otworzył. Indyanie byli widocznie pewni, że zastaną tam „Dobrego Męża“. Zamiast niego zobaczyli panie, czytające swobodnie w hamakach.
— Uff! — zawołał dowódca z rozczarowaniem. — Tutaj kobiety!
— Tak — zaśmiał się Old Death. — I tu miał się ukrywać wódz Apaczów, wedle kłamliwej wieści owej bladej twarzy. Wejdźcież i poszukajcie go!
Dowódca przebiegł okiem komnatę i rzekł:
— Wojownik nie wchodzi do wigwamu kobiet. Tutaj niema Apacza. Oko moje dostrzegłoby go.
— To zbadajcie inne pokoje!
Minęła godzina, zanim Indyanie skończyli poszukiwania. Nie znalazłszy ani śladu po Apaczu, powrócili jeszcze raz. Panie musiały opuścić izbę, którą przeszukano ponownie. Czerwonoskórzy podnosili nawet koce i materace, leżące na gołej ziemi, a nawet podważali podłogę, podejrzewając, że są pod nią miejsca puste. Wreszcie upewnili się, że w estancyi niema Dobrego Męża. Gdy dowódca to przyznał, rzekł Old Death:
— Powiedziałem wam to z góry, ale wy nie chcieliście wierzyć. Zaufaliście bardziej kłamcy, aniżeli mnie, przyjacielowi Komanczów. Gdy przybędę do Białego Bobra, poskarżę się na was przed nim.
— Czy mój biały brat chce się udać do niego? W takim razie niech z nami pojedzie!
— To niemożliwe. Mój koń zmęczył się bardzo i dopiero jutro zdolny będzie do dalszej jazdy, a wojownicy Komanczów dziś jeszcze opuszczą te strony.
— Nie. Zostajemy tutaj. Słońce idzie na spoczynek, a my nocą nie jeździmy. Wyruszymy o świcie, może więc biały brat nam towarzyszyć.
— Dobrze! Ale ja nie jestem sam. Mam jeszcze czterech przyjaciół z sobą.
— Ich także Biały Bóbr chętnie powita. Czy biali bracia pozwolą nam spocząć tej nocy w swem pobliżu?
— Nie sprzeciwiam się temu — odrzekł Meksykanin. — Słyszeliście odemnie, że jestem przyjacielem czerwonych mężów, jeśli pokojowo do mnie przychodzą. Na dowód tego daruję wam wołu na zarznięcie. Rozniećcie ognisko i upieczcie go sobie.
Ta obietnica sprawiła bardzo dobre wrażenie na Komanczach, naprawdę teraz przekonanych, że popełnili niesłuszność. Starali się więc obecnie być względem nas jak najbardziej pokojowymi. Oczywiście przyczyniło się do tego w największej mierze poważanie, jakie mieli dla Old Deatba. Nie dotknęli rzeczywiście niczego i wyszli z domu dobrowolnie. Spuszczono schody, a brama stała otworem. Na platformie pozostało kilku uzbrojonych peonów na straży. Pomimo bowiem zmiany w usposobieniu czerwonoskórych należało być ostrożnym. Reszta nas zeszliśmy na dół, poczem nadjechali także wakerowie i otrzymali rozkaz schwytania jednego wołu. Wszystkie konie Komanczów znajdowały się z przodu za murem, okalającym dziedziniec, strzeżone przez trzech wojowników. Po drugiej stronie domu stał również jeden. Teraz odwołano tych ludzi. Jeden z nich był właśnie tym, którego zwabiłem był za rzekę. Jego mocno niezupełne ubranie było jeszcze całkiem mokre. Wrócił on był na swe stanowisko, ale nie miał jeszcze sposobności donieść dowódcy o tem, co się stało. Teraz przystąpił doń i opowiedział mu wszystko, ale tak, że my biali nie mogliśmy nic usłyszeć. Kończył już widocznie swoje sprawozdanie, kiedy wzrok jego padł na mnie. Z powodu pomalowania całej twarzy nie zauważyłem zmiany wyrazu w jego obliczu, ale wykonał nagle ruch gniewu, wskazał na mnie i zawołał do dowódcy kilka słów indyańskich, których nie zrozumiałem. Wymieniony zwrócił na mnie groźnie badawczy wzrok, zbliżył się do mnie, mówiąc:
— Młoda blada twarz przepłynęła przedtem przez rzekę! Powaliłeś tego czerwonego wojownika?
Old Death ujął się za mną, pytając dowódcy, o co chodzi. Ten przedstawił wypadek ze strażnikiem, na co skut zaśmiał się wesoło i powiedział:
— Zdaje się, że czerwoni wojownicy nie umieją rozróżniać bladych twarzy. Kto wie wogóle, czy to bladą twarz spotkał ten syn Komanczów.
— To był biały — odrzekł dotyczący tonem pewnym. — I nikt inny, jak tylko ten. Widziałem jego twarz, kiedy płynął, leżąc na plecach. Miał na sobie także to samo ubranie.
— Tak! W ubraniu płynął przez rzekę? Twoje jest jeszcze mokre, ale dotknij się jego ubrania, a przekonasz się, że całkiem suche.
— On zdjął mokre ubranie, a w domu wdział suche.
— A jak wszedł? Czy nasi wojownicy bramy nie pilnowali? Nikt nie może dostać się do tego domu, ani zeń wyjść bez tych schodów, na których stali Komancze. Czy mój młody towarzysz mógł zatem być poza domem?
Przyznali to, a wyprowadzony w pole strażnik sam nabrał wkońcu przekonania, że się pomylił. Gdy potem hacyendero zauważył, że w okolicy włóczy się banda koniokradów, do których musiał należeć ten biały, sprawa była załatwiona. Zagadką zostało tylko to, że nie było śladu, w którą stronę udał się ten człowiek. Dla jej rozwiązania przejechał dowódca ze strażnikiem i kilku innymi wojownikami przez bród, a potem na opisane miejsce. Szczęściem zaczęło się już ściemniać, dokładne więc badanie odbyć się już nie mogło. Przebiegły Old Death wziął mnie z sobą, aby się przejść wzdłuż rzeki. Z oczyma, zwróconemi na Komanczów po drugiej stronie, ale zajęci nimi tylko pozornie, szliśmy powoli i zatrzymaliśmy się przy petuniach. Tam odezwał się skut tak cicho, że mogłem to usłyszeć tylko ja i człowiek, znajdujący się w czółnie:
— Tu stoi Old Death i blada twarz, która Dobrego Męża tutaj schowała. Czy poznaje mnie wódz Apaczów go głosie?
— Tak — zabrzmiała równie cicha odpowiedź.
— Komancze myślą teraz, że Dobrego Męża tu niema. O świcie wyruszą dalej. Czy mój brat potrafi wytrzymać w czółnie tak długo?
— Apacz wytrzyma, bo zapach wody go orzeźwia i gorączka już nie wróci. Ale wódz Apaczów bardzo pragnąłby wiedzieć, jak długo pozostanie tu Old Death z towarzyszami.
— Odjeżdżamy jutro razem z Komanczami.
— Uff! Czemu brat mój przyłącza się do naszych nieprzyjaciół?
— Bo szukamy ludzi, którzy się u nich znajdują.
— Czy biali mężowie spotkają się także z wojownikami Apaczów?
— To bardzo łatwo być może.
— W takim razie chciałbym młodemu wojownikowi, który życie naraził, aby mnie tutaj schować, dać totem, które sprawi, że go Apacze chętnie przyjmą u siebie. Old Death jest chytrym i doświadczonym myśliwcem. Jego nie przyłapią te psy Komancze, jeśli mi w ciemności przyniesie nóż i kawałek białej skóry. Przed świtem zabierze sobie totem, które w nocy sporządzę.
— Przyniosę jedno i drugie. Czy życzysz sobie jeszcze czego?
— Nie. Apacz jest zadowolony. Oby dobry Manitou czuwał zawsze nad ścieżkami Old Deatha i młodej bladej twarzy!
Teraz powróciliśmy do domu. Nikomu nie wpadło w oko to, że staliśmy przez minutę nad rzeką.
— To wielka rzadkość — zaczął do mnie Old Death — żeby biały otrzymał totem od wodza indyańskiego. Macie dużo szczęścia, sir. Pismo własnoręczne Dobrego Męża może wam się bardzo przydać.
— A wy rzeczywiście postaracie się dlań o nóż i skórę? Jeśli was podpatrzą, to będzie po was i po Apaczu.
— Nonsens! Czy uważacie mnie za ucznia? Ja wiem zawsze dokładnie, na co się mogę odważyć, a na co nie.
Dowódca Komanczów powrócił, nic nie wskórawszy, śladu bowiem nie można było już wyraźnie rozpoznać.
Dzień minął bez nowych wypadków, a noc tak samo. Rano zbudził mnie Old Death i wręczył mi czworokątny kawałek białej skóry. Przypatrzyłem mu się, lecz nie zauważyłem nie szczególnego, gdyż kilka wcięć na gładkiej stronie skóry nie przedstawiało dla mnie żadnego znaczenia.
— To jest totem? — spytałem. — Nie znajduję tu nic nadzwyczajnego.
— To też nie potrzebne. Dajcie to pierwszemu spotkanemu Apaczowi, a wyjaśni wam, jaki skarb posiadacie. Pisma na totemie teraz jeszcze nie widać, bo Dobry Mąż nie miał farby przy sobie, ale skoro dacie to Apaczowi, zabarwi on wcięcia, poczem wystąpią odpowiednie figury. Tylko na miłość Boga kryjcie się z tem przed Komanczami, bo uważaliby was za przyjaciela Apaczów. Przebierzcie się teraz i zejdźcie na dół. Komancze wnet będą gotowi do drogi.
Dzicy spożywali śniadanie, złożone z pozostałych od wczoraj resztek mięsa. Potem sprowadzili konie, by je napoić. Odbyło to się szczęściem powyżej miejsca, na którem znajdował się chory Apacz. Potem ukazał się także hacyendero z obydwiema paniami, które już się wcale czerwonoskórych nie bały. Ujrzawszy nasze konie, rzekł do Old Deatha, kiwając głową:
— To nie dla was konie, sennor. Wy wiecie, co wart dobry koń. Sennor Lange i jego syn nic mnie nie obchodzą tak samo, jak i murzyn, wy zaś jesteście moim dawnym przyjacielem, a ponieważ tak kochacie tego młodego pana, przeto i ja otworzyłem dlań moje serce. Dostaniecie obaj lepsze konie.
Przyjęliśmy z podziękowaniem propozycyę hacyendera. Na jego rozkaz schwytali wakerowie dwa półdzikie konie, które musieliśmy wziąć w miejsce naszych. Potem pożegnaliśmy się z nim i z paniami i wyruszyliśmy dalej z Komanczami.
Słońce nie wychyliło się było jeszcze ponad horyzont, kiedy przeszliśmy przez Elm Creek i popędziliśmy cwałem na zachód. My i dowódca Komanczów jechaliśmy na przedzie, a jego ludzie za nami. Doznawałem przytem uczucia niepewności i zdawało mi się ciągle, że mnie w plecy musi ugodzić włócznia, albo strzała. Indyanie, siedzący na małych, kosmatych i chudych, a jednak wytrwałych, koniach, przez uzbrojenie swoje, pomalowanie twarzy i wogóle swojem zachowaniem nie budzili zbytniej ufności ku sobie. Old Death uspokoił mnie jednak co do tego. Nie było jeszcze o tem mowy, kiedy i gdzie spotkamy główny oddział Komanczów. Teraz zaś dowiedzieliśmy się, że ci nie czekali na powrót pięćdziesięciu wysłanych, lecz, że dowódca tych ostatnich otrzymał rozkaz wzięcia do niewoli Dobrego Męża, dostarczenia go pod eskortą dziesięciu ludzi do wsi Komanczów, gdzie miał zginąć na palu i w męczarniach. Pozostałym czterdziestu polecono pośpiesznem tempem jechać ku Rio Grande, poszukać tam tropu głównego oddziału, aby się z nim potem połączyć. Biały Bóbr dowiedziawszy się od Gibsona, że Winnetou umknął przez rzekę i natychmiast zaalarmuje Apaczów, postanowił działać jak najprędzej, aby przecież jeszcze zaskoczyć nieprzyjaciół, zanim będą gotowi do obrony. Nam zależało przedewszystkiem na tem, żeby Gibsona u Komanczów pochwycić.
W niespełna dwie godziny przybyliśmy na miejsce, gdzie nasi indyańscy towarzysze odłączyli się wczoraj od głównego oddziału. Na południe przed nami leżał nad Rio Grande wąwóz Eagle z fortem Dunkan, który Indyanie musieli ominąć. Po następnych dwu godzinach pokazały się znowu ślady trawy: pustynia Nueces była już za nami. Trop, po którym jechaliśmy, tworzył linię zupełnie prostą. Nie przecinała jej żadna inna, Indyanie więc przejechali niepostrzeżenie. Ziemia pokrywała się coraz bujniejszą zielonością, aż nareszcie ujrzeliśmy przed sobą las. To zapowiadało blizkość Rio Grande del Norte.
— Uff! — rzekł dowódca tonem ulgi. — Nie spotkała nas żadna blada twarz i nikt nie wzbroni nam przeprawy przez rzekę. Te psy Apacze zobaczą nas niebawem u siebie i zawyją ze strachu na widok naszych dzielnych wojowników.
Jechaliśmy przez pewien czas powoli pod wiązami, jaworami, klonami i drzewami kauczukowemi, dopóki nie przybyliśmy nad rzekę. Trop, który się ciągnął milami i służył nam za przewodnika, prowadził prosto do brodu. Rio Grande była tu bardzo szeroka, ale wody nie wiele w swych falach toczyła. Wystawały z niej nagie ławice, utworzone jednak przez lotny piasek, wskutek czego znajdowało się w nich dużo miejsc, gdzie można było się zapaść. Tu na brzegu rozłożyli się byli Komancze poprzedniej nocy obozem. Należało przypuścić, że wyruszyli tak wcześnie, jak my, ale nie mogli jechać tak prędko, gdyż zdążali przez okręg wypraw Apaczów i musieli zachowywać środki ostrożności, co oczywiście opóźniało jazdę. Zauważyliśmy również, że przeprawy dokonano z wielką ostrożnością. Liczne ślady stóp dowodziły, że kilku wojowników zsiadło z koni, aby pieszo zbadać zwodnicze pokłady. Miejsca, nadające się do przejścia, wytyczyli wbitemi w ziemię gałązkami, czem bardzo ułatwili nam przeprawę. Ławice dzieliły rzekę na kilka odnóg, które musieliśmy przepłynąć na koniach. Na drugim brzegu natrafiliśmy znów na pas drzew i zarośli, poczem nastąpił znowu piasek. Znajdowaliśmy się w okolicy, położonej między Rio Grande a Bolson de Mapimi, nadającej się doskonale do wycieczek dzikich hord indyańskich. Tylko zrzadka przerywały pola kaktusów szeroką, piasczystą, równinę, przez którą prowadził trop całkiem wyraźny na zachód z lekkiem pochyleniem ku południowi. Pomyliłem się jednak, sądząc, że dziś jeszcze dościgniemy Komanczów. Piasek, odrzucany daleko kopytami końskiemi, dowodził, że się bardzo śpieszyli. Około południa minęliśmy łańcuch nizkich, nagich wzgórz, poczem wjechaliśmy znowu na piasczystą pustynię.
Podziwiałem wytrwałość koni indyańskich, które nawet popołudniu nie okazywały jeszcze wcale znużenia. Konie Langego, jego syna i murzyna nadążały tylko z trudem. Natomiast wierzchowiec Old Deatha i mój dowiodły, że wyszliśmy dobrze na zamianie. Mrok już zapadał, kiedy nagle zmienił się kierunek tropu. Niespełna przed kwadransem przecięliśmy byli konną drogę, wiodącą z San Fernando do Baya, a teraz skręcał trop ku południowemu zachodowi. Powód, który to wywołał, wytłumaczył nam Old Death. Po śladach kopyt widać było, że Komancze zatrzymali się tutaj. Wprost od północy stykał się z ich tropem trop dwu jeźdźców. Stary zsiadł z konia, przypatrzył się nowemu tropowi i rzekł:
— Tu przybyli do Komanczów dwaj ludzie, Indyanie. Przynieśli im wiadomość, która wojowników Białego Bobra skłoniła do zmiany kierunku. My musimy zrobić to samo.
Dowódca zsiadł także z konia i potwierdził orzeczenie Old Deatha po zbadaniu tropu. Zwróciliśmy się więc na południe, jadąc ustawicznie, dopóki widać było trop, gdyż tego dnia należało przebyć przestrzeń jak największą. Nawet gdy się ściemniło, można było jeszcze odróżnić trop od gładkiej powierzchni piasku. Później jednak wszystko poczerniało. Już chcieliśmy się zatrzymać, gdy wtem koń mój rozdął nozdrza i zarżał, usiłując biec dalej. Spełniłem jego wolę, gdyż przypuszczałem, że poczuł wodę. W kilka minut przybyliśmy rzeczywiście nad rzekę, gdzie urządziliśmy postój.
Po takiej, dla ludzi i koni natężającej, jeździe była ta woda prawdziwem pokrzepieniem. Wybraliśmy wkrótce miejsce na obóz, czerwonoskórzy postawili straże i powierzyli konie ich opiece, a my biali posiadaliśmy razem. Old Death zaczął obliczać, jaka to mogła być rzeka, na którą natknęliśmy się tak niespodzianie i przyszedł do przekonania, że to Morelos, wpadająca pod fortem Dunkan do Rio Grande. Nazajutrz okazało się, że jesteśmy nad ładną rzeką, przez którą nieopodal przepływali Komancze. My zrobiliśmy to samo i puściliśmy się dalej ich tropem. Około południa skręcał trop znowu na zachód, a przed nami wynurzyły się nagie góry. Old Death przybrał minę zafrasowanego, a zapytany przezemnie o powód, odrzekł:
— Nie podoba mi się ta historya. Nie mogę pojąć Białego Bobra, dlaczego się w te strony zapuszcza. Czy wiecie, jaka to ładna okolica przed nami?
— Bolson de Mapimi.
— A znacie tę pustynię?
— Nie.
— Mapimi, to prawdziwe rojowisko, z którego po wszystkie czasy wypadały dzikie narody, aby po zbójecku rzucać się na kraje przyległe. Nie koniecznie jednak należy sądzić, że musi to być kraj żyzny, skoro wylęga się w nim takie mnóstwo ludzi. Doświadczenie poucza, że miejsca pustynne były zawsze punktem wyjścia wędrówek ludów. Do plemion, mieszkających na tym płaskowyżu, w tych przesmykach, ostępach i dolinach, nie podobna przystąpić. Wiem dobrze, że usadowiło się tam kilka hord Apaczów. Jeżeli Komancze mają zamiar napaść na nich, to mi ich żal; nie Apaczów, lecz Komanczów. Na północy snują się Apacze pomiędzy Rio del Norte a Rio Pecos i zajmują cały północny zachód aż poza Gilę. Komancze idą więc w pułapkę, która łatwo może się zamknąć za nimi.
— O biada! W takim razie i my w niej!
— Tak, ale ja nie obawiam się zbytnio. Nie zrobiliśmy Apaczom nic złego i spodziewam się, że wrogo z nami nie postąpią. W razie potrzeby podziała wasz totem.
— Możebyśmy ostrzegli Komanczów?
— Spróbujcie tylko, sir! Powiedzcie mu dziesięć razy, że głupi, a nie uwierzy. Wyraziłem przedtem dowódcy swoje przypuszczenia. On na to ofuknął mnie i odrzekł, że musi iść za tropem Białego Bobra, a my, jeśli nie chcemy tego uczynić, możemy obrać kierunek, jaki nam się spodoba.
— To było grubiaństwo!
— Tak, Komancze nie odbyli kursów towarzyskiej grzeczności i konwersacyi. Dziwiłbym się, gdyby tam w górze nie nawarzyło się coś nad nami. Przeszliśmy przez granicę, ale czy i jak wrócimy znów przez nią, to wydrukowane jest w książce, której ja nie czytałem jeszcze dotychczas.






  1. W języku Komanczów znaczy tyle co: Stara śmierć.
  2. Wielki Niedźwiedź
  3. Wielka rzeka, Rio Grande.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.