Po czemu miłość wypada starcom?

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Po czemu miłość wypada starcom?
Pochodzenie Blaski i nędze życia kurtyzany (1933)
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1933
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. À combien l’amour revient aux vieillards
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po czemu miłość wypada starcom?

Od tygodnia, Nucingen zachodził prawie codzień do sklepu przy ulicy Neuve-Saint-Marc, targować się o wydanie tej którą kochał. Tam, to pod mianem pani Saint-Estève, to pod nazwiskiem oddanej sobie pani Nourrisson, królowała Azja, wśród najpiękniejszych strojów, które doszły do tej straszliwej fazy, gdy suknia nie jest już suknią, a nie jest jeszcze łachmanem. Rama była w harmonji z fizjognomją jaką stworzyła sobie ta kobieta; sklepy te bowiem są jedną z najposępniejszych osobliwości Paryża. Widzi się łachy, które śmierć rzuciła tam kościstą ręką; słyszy się, pod jakimś szalem, rzężenie suchotnicy, jak odgaduje się agonję nędzy pod suknią lamowaną złotem. Okrutne szamotania między zbytkiem a głodem wypisane są tam na lekkich koronkach. Marzy się rysy królowej pod turbanem z piór, którego poza przypomina i odtwarza niemal nieobecną twarz. Jest w tem coś z mizdrzącego się trupa. Bicz Juwenala potrząsany rękami taksatora rozrzuca wytarte rękawiczki, zniszczone futra dziewczyn przypartych nędzą. Jestto śmietnik kwiatów, na którym, tu i ówdzie, błyszczą róże ucięte wczoraj, noszone jeden dzień; a zawsze siedzi na nim w kuczki stara kobieta, cioteczna siostra Lichwy, Azja, łysa, bezzębna, gotowa sprzedać zawartość tak jak nawykła kupować powłokę, suknię bez kobiety albo kobietę bez sukni! Azja była tam, niby dozorca na galerach, jak sęp o dziobie krwawym od trupów, w pełni swego żywiołu; ohydniejsza niż te okropności które przejmują dreszczem przechodniów, zdumionych niekiedy iż widzą któreś ze swych świeżych i młodych wspomnień wiszące w brudnej witrynie, poza którą szczerzy dziąsła w uśmiechu prawdziwa Saint-Estève na emeryturze.
Pędzony umiejętnie dawkowaną podnietą z jednego dziesiątka tysięcy franków w drugi, bankier doszedł do tego, iż ofiarował sześćdziesiąt tysięcy. Megera odmówiła grymasem zdolnym doprowadzić do rozpaczy szympansa. Po niespokojnej nocy, oceniwszy do jakiego stopnia myśl o Esterze rujnuje jego interesy, uszczknąwszy jakieś nieoczekiwane zyski, Nucingen przyszedł wreszcie z zamiarem uronienia stu tysięcy franków żądanych przez Azję, ale wprzód chciał z niej wycisnąć mnóstwo informacyj.
— Namyśliłeś się zatem, paskudziarzu? rzekła Azja, klepiąc go po ramieniu.
Najbardziej obrażająca poufałość jest pierwszym podatkiem, jakim tego rodzaju kobiety okładają rozszalałą namiętność albo nędzę która się im zawierzy; nie wznoszą się nigdy do poziomu klienta, zawsze każą mu siąść obok siebie na kupie błota. Azja, jak się okazuje, cudownie wypełniła program mistrza.
— Cóż robić, rzekł Nucingen.
— I nie przepłacasz, odparła Azja. Sprzedawano już kobiety drożej niż ty zapłacisz za swój ideał. Są kobiety i kobiety. De Marsay dał za nieboszczkę Koralję sześćdziesiąt tysięcy. Ta, do której ty rżysz, kosztowała sto tysięcy franków z pierwszej ręki, ale z tobą, widzisz, stary plugawcze, to kwestja umowy.
— Ale gdzie jest?
— Zobaczysz ją, zobaczysz. Jestem jak ty: z rączki do rączki... Ba, ba... aniołku, twój ideał narobił szaleństw. Te młode dziewczęta, to takie postrzelone. Twoja księżniczka jest w tej chwili tem, co nazywamy ptakiem nocnym...
Bdagiem...
— Ejże, chcesz udawać głupiego?... Louchard następuje jej na pięty; ja, jak mnie widzisz, pożyczyłam jej pięćdziesiąt tysięcy.
— Dwadzieścia pięć, powiedz, wykrzyknął bankier.
— Na honor! dwadzieścia pięć za pięćdziesiąt, rozumie się samo przez się, odparła Azja. Ta kobieta, trzeba jej oddać sprawiedliwość, to uczciwość chodząca! Nie miała już nic prócz swej osoby, powiedziała mi: „Moja złociutka pani Saint-Estève, ścigają mnie, pani jedna możesz mnie poratować, daj mi dwadzieścia tysięcy franków, zahipotekuję ci je na mojem sercu...“ Och, ma śliczne serduszko!... Ja jedna wiem gdzie ona jest. Niedyskrecja kosztowałaby mnie moje dwadzieścia tysięcy. Przedtem, mieszkała przy ulicy Taitbout. Nim opuściła mieszkanie... (Meble były zajęte... niby z tytułu kosztów... Hycle komorniki!... Ty to znasz, stary wygo)... otóż, ta mała, nie taka głupia, wynajęła na dwa miesiące mieszkanie Angielce, wspaniałej kobiecie, która miała tego małego... Rubempré... był o nią tak zazdrosny, że woził ją na spacer w nocy... Ale, ponieważ mieli sprzedawać meble, Angielka zwiała, zwłaszcza że była o wiele za droga dla takiego picusia jak Lucjan...
— Pani trudnisz się pożyczkami, rzekł Nucingen.
— W naturze, rzekła Azja. Pożyczam ładnym kobietom, to się opłaca, eskontuje się dwa walory naraz.
Azja robiła sobie zabawę z tego aby szarżować rolę owych kobiet, które są bezwzględne, ale bardziej obleśne, bardziej słodkie niż ta Malajka, i które usprawiedliwiają swój przemysł pięknemi pobudkami. Azja przedstawiła się jako osoba która postradała wszelkie złudzenia, pięciu kochanków, dzieci, osoba dająca się okradać całemu światu, mimo swych doświadczeń. Wyciągała, od czasu do czasu, kwity lombardowe, aby dowieść ile zawodów zdarza się w tym przemyśle. Opowiadała o swoich kłopotach, długach. Słowem, była tak szczerze wstrętna, iż baron uwierzył wkońcu w to co mu wmawiała.
— Więc dobrze, jeżeli dam sto tysięcy, gdzie ją zobaczę? rzekł, czyniąc gest człowieka gotowego do wszelkich poświęceń.
— Mój grubasku, stawisz się dziś wieczór, w powozie... dajmy na to, naprzeciw Gymnase. To po drodze, rzekła Azja. Zatrzymasz się na rogu św. Barbary. Będę tam na czatach, pójdziemy razem zobaczyć moją czarnowłosą hipotekę... Och, ma prześliczne włosy, ta moja hipoteka! Skoro wyjmie grzebień, może się schować cała jak pod namiotem. Ale, o ile znasz się na cyfrach, wydajesz mi się poza tem dość tępy; radzę ci dobrze ukryć małą, wpakują ci ją do św. Pelagji, i to żywo, zaraz jutro, skoro ją znajdą, a... szukają jej.
— Czy nie możnaby odkupić należytości? rzekł niepoprawny lichwiarz.
— Komornik ma akta w ręku... ani dudu. Dziewczynka przypaliła się do pewnego lalusia i przeputali razem depozyt, którego teraz od niej żądają. A, ba! dwudziestodwuletnie serduszko, to wielki figlarz...
— Dobrze, dobrze, ja to załatwię, rzekł Nucingen przybierając chytrą minę. Rozumie się, że ja się nią zaopiekuję.
— Ba, stary wieprzu, to twoja rzecz aby zechciała cię pokochać, a masz w istocie dość środków aby kupić udaną miłość, łudząco podobną do prawdziwej. Oddaję ci donnę w ręce; obowiązana jest iść z tobą, nie troszcząc się o resztę... Ale ona jest przyzwyczajona do zbytku, do największych względów. Tak, mój aniołku, to przyzwoita kobieta całą gębą... Inaczej, czyżbym jej dała dwadzieścia tysięcy?
— Zatem rzecz załatwiona. Do wieczora!
Baron przystąpił znowu do tualety godowej, którą już raz uczynił; ale, tym razem, pewność powodzenia kazała mu zdwoić liczbę pigułek. O dziewiątej, zastał ohydną wiedźmę w umówionem miejscu i wziął ją do powozu.
Kcie? spytał baron.
— Gdzie? powtórzyła Azja. Ulica Perłowa, na Marais, adres bardzo trafny, bo twoja perła jest w błocie, ale wszak ją umyjesz?
Skoro przybyli na miejsce, rzekoma pani de Saint-Estève rzekła do bankiera z obrzydliwym uśmiechem:
— Musimy przejść parę kroków pieszo, nie jestem tak głupia aby dawać prawdziwy adres.
Myźliż o fzyzdgiem, rzekł Nucingen.
— To mój fach, odparła.
Azja zaprowadziła Nucingena na ulicę Barbette, i zawiodła go na czwarte piętro jakiegoś podejrzanego domu. Widząc, w nędznie umeblowanym pokoju, Esterę ubraną jak robotnicę i pracującą nad haftem, miljoner zbladł. Po kwadransie, przez który Azja niby szeptała coś z Esterą, młody starzec zaledwie zdołał przemówić.
— Panienko, rzekł wreszcie do biednej dziewczyny, czy raczy mnie pani przyjąć za opiekuna?
— Muszę, rzekła Ester, w której oczach zabłysły wielkie łzy.
— Niech panienka nie płacze. Zrobię panią najszczęśliwszą ze wszystkich kobiet na świecie... Pozwól mi się tylko kochać, zobaczysz...
— Moja mała, pan baron jest rozsądny, rzekła Azja; wie, że ma skończonych sześćdziesiąt sześć lat i będzie bardzo pobłażliwy. Słowem, mój aniołku, znalazłam ci istnego ojca... — Trzeba z nią z tego tonu, szepnęła Azja do niezadowolonego bankiera. Nie łapie się jaskółek pukając z pistoletu. Chodź pan tu, rzekła Azja prowadząc Nucingena do sąsiedniego pokoju, pamiętasz nasz układzik, moje serce?
Nucingen wydobył z kieszeni fraka portfel i wyliczył sto tysięcy, na które Karlos, ukryty w gabinecie, czekał z niecierpliwością a które kucharka mu zaniosła.
— Oto sto tysięcy, które baron ulokował w Azji; teraz postarajmy się aby coś ulokował w Europie, rzekł Karlos do swej powiernicy, skoro znaleźli się w sieni.
Znikł, dawszy instrukcje Malajce, która wróciła do pokoju, gdzie Estera płakała gorącemi łzami. Dziecko, niby zbrodzień skalany na śmierć, wyroiło sobie baśń nadziei, i oto wybiła fatalna godzina.
— Moje drogie dzieci, rzekła Azja, gdzie chcecie iść?... Baron Nucingen...
Estera spojrzała na słynnego bankiera, czyniąc cudownie odegrany gest zdumienia.
— Tak, dziecko, jestem baron de Nucingen...
— Baron de Nucingen nie może, nie powinien zostać w takim chlewku. Posłuchaj mnie. Twoja dawna pokojówka Eugenja...
— Eugenja! z ulicy Taitbout? wykrzyknął baron.
— No tak, jest sądowną opiekunką mebli, odparła Azja, ona podnajęła apartament pięknej Angielce...
A! rosumiem! rzekł baron.
— Dawna pokojówka pani, rzekła z szacunkiem Azja pokazując Esterę, przyjmie was chętnie na dziś wieczór, nigdy zaś komornikowi nie przyjdzie na myśl szukać panny w apartamencie, który opuściła przed trzema miesiącami...
— Świetnie! świetnie! wykrzyknął baron. Zresztą, ja znam komorników i wiem jak z nimi mówić aby się ich pozbyć...
— Będzie pan miał w Europie sprytną dziewuszkę, rzekła Azja, to ja poleciłam ją pani.
— Znam ją, zawołał miljoner śmiejąc się. Eugenja naciągnęła mnie na trzydzieści tysięcy!...
Estera uczyniła gest zgrozy, na wiarę którego człowiek z sercem byłby jej zawierzył majątek.
Och! s mojej finy, dodał baron, ubęcałem zię sa topą...
I opowiedział quiproquo, jakiego przyczyną stało się mieszkanie wynajęte Angielce.
— I ot, widzi pani? rzekła Azja, Eugenja nic pani o tem nie wspomniała, szelma! — Ale pani jest bardzo przyzwyczajona do tej dziewczyny, niech ją pan zatrzyma.
Azja wzięła Nucingena na stronę i rzekła:
— Dając pięćset franków na miesiąc Eugenji, będzie pan wiedział wszystko co Estera robi. Eugenja będzie panu tem bardziej oddana, ile że już pana naciągnęła... Nic nie przywiązuje tak kobiet do mężczyzny, jak tęgie nabranie. Ale trzymaj pan Eugenję ostro: wszystko zrobiłaby za pieniądze; ta dziewczyna, to coś ohydnego!...
A dy?
— Ja, rzekła Azja, ja tylko ściągam swoją należytość.
Nucingen, ten człowiek tak wytrawny, miał przepaskę na oczach; dał się omotać jak dziecko. Widok niewinnej i czarującej Estery, ocierającej oczy i liczącej ze skromnością młodej panienki oczka koronki, wracał zakochanemu starcowi wrażenia, jakich doznał w Vincennes; byłby oddał klucz od kasy! Czuł się młody, miał serce pełne ubóstwienia, czekał aż Azja wyjdzie, aby paść na kolana przed tą rafaelową madonną. Ten nagły rozkwit dziecięctwa w sercu starego giełdziarza jest jednym z fenomenów, które fizjologja najłatwiej objaśni. Zdławiona ciężarem interesów, zduszona rachunkiem, gonitwą za miljonami, młodość, ze swemi cudownemi złudzeniami, pręży się i rozwija niby zapomniane ziarno, którego rozkwit zawisł od przypadku, od spóźnionego promienia słońca. Umieszczony, w dwunastym roku życia, jako chłopiec do posyłek w starej firmie Aldriggera w Strasburgu, baron nie stąpił nigdy nogą w świecie uczuć. To też, stał przed swojem bóstwem, oszołomiony tysiącem zdań które mu się tłukły po głowie, a nie znajdując żadnego na ustach; wreszcie poszedł za głosem brutalnego pragnienia, w którem znów przejawił się sześćdziesięciosześcioletni mężczyzna.
— Czy chce pani iść na ulicę Taitbout?... rzekł.
— Gdzie pan zechce, odparła Estera, wstając.
Kcie ban sechdze! powtórzył w upojeniu. Jesteś aniołem który zstąpił z nieba... kocham cię jakgdybym był młodym chłopcem, mimo swoich szpakowatych włosów...
— Och! może pan powiedzieć siwych! zanadto są ślicznie czarne, aby były tylko szpakowate, rzekła Azja.
— Idź precz, podła handlarko ludzkiego ciała! Dostałaś pieniądze, nie śliń już swojem spojrzeniem tego kwiatu miłości! wykrzyknął baron, mszcząc się za wszystkie zuchwalstwa jakie musiał ścierpieć.
— Stary plugawcze! zapłacisz mi za ten komplement!... rzekła Azja, grożąc bankierowi gestem godnym hal, na który baron odpowiedział wzruszeniem ramion.
Miljonerzy, których pieniędzy strzeże Bank francuski, których pałaców strzeże armja lokai i których osoba posiada, na ulicy, szaniec szybkiego pojazdu i angielskich koni, nie lękają się żadnego nieszczęścia; to też baron zimno zmierzył oczami Azję, jak człowiek który dopiero co dał jej sto tysięcy franków.
Majestat ten wywarł wrażenie. Azja wykonała odwrót, odkazując się na schodach i wygłaszając zdania nader rewolucyjne: bąkała coś o rusztowaniu!
— Co pan jej powiedział?... spytała Estera; to dobra kobieta.
— Sprzedała cię, ograbiła...
— Kiedy znajdziemy się w nędzy, rzekła ze spojrzeniem zdolnem rozczulić serce dyplomaty, któż ma dla nas pieniądze i względy?...
— Biedna mała! rzekł Nucingen, nie zostawaj tu ani minuty dłużej!
Nucingen podał rękę Esterze, zabrał ją jak stała i wsadził do powozu z większym może szacunkiem niżby go okazał pięknej księżnej de Maufrigneuse.
— Będziesz miała śliczny ekwipaż, najładniejszy w Paryżu, mówił Nucingen przez drogę, wszystko co najkosztowniejsze, najwykwintniejsze, będzie twoje. Królowa nie będzie bogatsza od ciebie. Będę cię szanował jak świętą: chcę cię mieć wolną... kocham cię prawdziwie czystą miłością. Każda twoja łza rozdziera mi serce...
— Czyż można prawdziwie kochać kobietę, którą się kupuje?... spytała rozkosznym głosem biedna dziewczyna.
— Józefa sprzedali bracia dla jego piękności; tak mówi Biblja. Zresztą, na Wschodzie, kupuje się prawe żony.
Przybywszy na ulicę Taitbout, Estera nie mogła zdławić uczucia bólu na widok teatru dawnego szczęścia. Padła na kanapę jak martwa, sącząc jedną łzę po drugiej, nie słysząc oszalałego miłością szwargotu bankiera. Ukląkł przy niej, nie broniła mu tego, oddając mu ręce kiedy je brał, ale nie wiedząc, można powiedzieć, do jakiej płci należy istota która jej grzała nogi, bo wydało się Nucingenowi że są zimne. Ta scena, w czasie której Estera roniła palące łzy na głowę barona, on zaś grzał oddechem jej lodowate stopy, trwała do drugiej z rana.
— Eugenjo, rzekł wreszcie baron przywołując Europę, nakłoń panią żeby się położyła...
— Nie, wykrzyknęła Estera, zrywając się niby spłoszony koń, nigdy tutaj!...
— Niech pan posłucha, ja znam panią, jest słodka i dobra jak baranek, rzekła Europa do bankiera; tylko nie trzeba się jej sprzeciwiać, trzeba zawsze po dobroci... Była tutaj tak nieszczęśliwa! — Patrz pan!... meble są bardzo zniszczone! — Niech jej pan pozwoli mieć swoje kaprysy. — Urządź jej pan, ot, jaki ładny pałacyk. Może, widząc wszystko koło siebie nowe, zapomni o przeszłości, może wydasz się jej możliwszy niż jesteś i podda się wszystkiemu z anielską dobrocią... Och, pani to istna perła! może pan się szczycić, żeś uczynił dobry nabytek: dobre serduszko, pieszczocha, ręce, nóżki, skóra... istna różyczka... O! i wesoła umie być... skazanego na śmierć doprowadziłaby do śmiechu... O tak, pani ma serce!... A jak się umie ubrać!... Tak, tak, drogo bo drogo, ale człowiek ma, jak to mówią, za swoje pieniądze. — Tutaj, wszystkie suknie są zafantowane, tualeta zatem jest zacofana o trzy miesiące. — Ale pani jest taka dobra, widzi pan, że ja, jak mnie pan widzi, kocham ją, choć to moja pani! Niech pan będzie sprawiedliwy: kobieta taka jak ona, w zafantowanych meblach!... I dla kogo? dla łajdaka który ją wyzyskał... Biedne kobieciątko! niepodobna jest do samej siebie.
— Ester... Ester... powiadał baron, połóż się, mój aniele! — Słuchaj! jeżeli mnie się boisz, zostanę na tej kanapie... wykrzyknął baron rozpłomieniony najczystszą miłością na widok Estery wciąż tonącej we łzach.
— Więc dobrze, odparła Estera ujmując rękę barona i całując ją z wdzięcznością która sprowadziła do oczu starego żbika coś podobnego do łzy, zapamiętam to panu...
I uciekła do swego pokoju, zaryglowując drzwi.
— Jest coś niewytłumaczonego w tem wszystkiem... mówił do siebie Nucingen którego organizm nurtowały zażyte pigułki. Co powiedzą u mnie w domu?
Wstał, wyjrzał przez okno.
— Moja kareta stoi ciągle... Już blisko dzień!...
Przeszedł kilka razy po pokoju:
— Toby sobie Delfina drwiła ze mnie, gdyby się dowiedziała kiedy, jak spędziłem tę noc!...
Przyłożył ucho do drzwi, znajdując iż odgrywa w istocie głupią rolę.
Ezder!...
Żadnej odpowiedzi.
Mój Posze! bładże dziąkle!... rzekł wracając aby się ułożyć na kanapie.
W dziesięć minut po wschodzie słońca, baron de Nucingen, który, skulony w niewygodnej pozycji na kanapie, usnął niezdrowym snem, zbudził się pod szarpnięciem Europy.
— Ach, mój Boże! krzyczała, pani, pani! żołnierze!... żandarmi, trybunał... Chcą panią uwięzić...
W chwili gdy Estera otworzyła drzwi i pokazała się ledwie zawinięta w lekki szlafroczek, z bosemi nogami w pantofelkach, z włosami w nieładzie, piękna tak iż skusiłaby archanioła, drzwi od salonu wyrzygały falę błota ludzkiego, które runęło na dziesięciu łapach ku tej niebiańskiej dziewczynie upozowanej niby anioł na flamandzkim obrazie. Jakiś człowiek wysunął się. Contenson, ohydny Contenson położył rękę na wilgotnem ramieniu Estery.
— Pani jesteś panną Ester Van...? rzekł.
Europa, wymierzywszy Contensonowi energiczny policzek, rozciągnęła go na dywanie tem łatwiej, ile że równocześnie zaaplikowała mu w goleń owo suche kopnięcie nogą, tak dobrze znane w pewnej sferze.
— Precz! krzyknęła, nie tykać mojej pani.
— Złamała mi nogę! wrzeszczał Contenson podnosząc się, zapłacą mi za to...
Z grupy pięciu łapaczy, stojących w ohydnych kapeluszach na ohydniejszych jeszcze głowach, wyłonił się Louchard, wyglądający nieco przyzwoiciej niż jego ludzie, ale też w kapeluszu, z twarzą obleśną i uśmiechniętą.
— Panienko, rzekł do Estery, aresztuję panią. Co do ciebie, moja panno, rzekł do Europy, wszelki bunt będzie ukarany, a opór jest daremny.
Chrzęst fuzyj, których kolby uderzyły o posadzkę jadalni i przedpokoju świadcząc iż szpiclom towarzyszy siła zbrojna, potwierdził to oświadczenie.
— I za co mnie pan aresztuje? spytała niewinnie Estera.
— A nasze dłużki?... odparł Louchard.
— Ach! prawda! wykrzyknęła. Pozwólcie mi się ubrać.
— Niestety, pani, zmuszony jestem upewnić się, czy pokój pani nie przedstawia jakiego sposobu do ucieczki.
Wszystko to stało się tak szybko, że baron nie miał czasu się wmięszać.
I dzósz, jezdem f dej chfili hantlargą działa lucgieko, paronie Nudzinken!... krzyknęła straszliwa Azja, prześlizgując się między łapaczami do kanapy, gdzie jakoby spostrzegła barona.
Żelmo blukafa! rzekł Nucingen, prostując się w majestacie króla finansów.
I rzucił się między Esterę a Loucharda, który zdjął kapelusz na okrzyk Contensona:
— Baron de Nucingen!...
Na znak Loucharda, łapacze opuścili pokój, odkrywając z szacunkiem głowy. Jeden Contenson został.
— Pan baron płaci?... spytał agent z kapeluszem w ręce.
Bładzę, odparł, ale trzeba wiedzieć wreszcie o co idzie.
— O trzysta dwanaście tysięcy franków z centymami, z wliczeniem kosztów; aresztowania nie policzono.
— Trzysta tysięcy franków, wykrzyknął baron. Za drogie obudzenie dla człowieka który spędził noc na kanapie, szepnął do ucha Europie.
— Czy ten człowiek jest baron de Nucingen? rzekła Europa do Loucharda podkreślając swą wątpliwość gestem, którego pozazdrościłaby jej panna Dupont, ostatnia subretka Komedji Francuskiej.
— Tak, panienko, rzekł Louchard.
— Tak, odparł Contenson.
— Ręczę za nią, rzekł baron, którego ambicję podnieciła wątpliwość Europy, pozwólcie mi powiedzieć jej słówko.
Estera i jej stary wielbiciel przeszli do sypialni, przyczem Louchard uważał za obowiązek przyłożyć ucho do dziurki od klucza.
— Kocham cię bardziej niż życie, Estero; ale poco dawać wierzycielom pieniądze, które o wiele bardziej na miejscu byłyby w twojej sakiewce? Idź do więzienia: podejmuję się odkupić te trzysta tysięcy za trzecią część, a zostanie dwieście tysięcy franków dla ciebie.
— Ten system, krzyknął Louchard, jest bezcelowy. Wierzyciel nie jest zakochany w pannie!... Rozumie pan? I żąda więcej niż wszystko, od czasu jak wie że pan się nią zajął.
— Ośle głupi! zawołał Nucingen do Loucharda otwierając drzwi i wprowadzając go do pokoju, nie wiesz co gadasz! Daję tobie pięć od sta, jeżeli załatwisz sprawę...
— Niepodobna, panie baronie.
— Jakto! wmięszała się Europa, pan miałby serce patrzeć, jak panią prowadzą do więzienia!... Ależ!... chce pani moje zasługi, moje oszczędności? niech pani bierze, mam czterdzieści tysięcy.
— Och, zacna dziewczyno, nie znałam cię! wykrzyknęła Estera ściskając Europę.
Europa wylewała potoki łez.
Bładzę, rzekł żałośnie baron wydobywając karnet, z którego wydarł ową ćwiartkę drukowanego papieru jakie Bank wydaje bankierom: wystarczy im wypełnić sumę aby sporządzić przekaz na okaziciela.
— To na nic, panie baronie, rzekł Louchard, mam rozkaz przyjąć należność jedynie w złocie lub srebrze. Ze względu na pana, zadowolę się biletami bankowymi.
— Hultaje! wykrzyknął baron, pokażcie mi akta!
Contenson przedstawił trzy pliki aktów w teczkach z sinego papieru. Baron wziął je, spojrzał na Contensona i rzekł mu do ucha:
— Byłbyś zrobił lepszy interes uprzedzając mnie.
— Ech! czy ja wiedziałem, że pan jest tutaj, panie baronie? odparł szpieg, nie troszcząc się czy Louchard go słyszy. Dużo pan stracił, odbierając mi swoje zaufanie. Naciągają pana, dodał ten głęboki filozof wzruszając ramionami.
— To prawda, rzekł sobie baron. Ach! moje dziecko, wykrzyknął obejrzawszy weksle i zwracając się do Estery, jesteś ofiarą kutego łajdaka! oszusta!
— Niestety! tak, rzekła biedna Estera; ale tak umiał kochać!...
— Gdybym był wiedział... byłbym założył opozycję w twoje ręce.
— Traci pan głowę, panie baronie, rzekł Louchard, jest trzeci podpis.
— Tak, podjął, jest trzeci podpis...
— Czy pan baron zechce napisać słówko do swego kasjera? rzekł Louchard; poślę z niem Contensona i odprawię ludzi. Godzina robi się późna, i wszyscyby wiedzieli...
— Idź, Contenson! wykrzyknął Nucingen. Masz tu bilecik do niego, aby poszedł do du Tilleta albo do Kellerów, w razie gdybyśmy nie mieli trzystu tysięcy franków; nasze pieniądze są wszystkie w banku... Ubierz się, mój aniele, rzekł do Estery, jesteś wolna. — Stare kobiety, wykrzyknął patrząc na Azję, są niebezpieczniejsze od młodych.
— Pójdę opowiedzieć wierzycielowi, rzekła Azja; uśmieje się i wsunie mi ładny upominek. — Pes urasy, banie paronie!... dodała stara Saint-Estève składając bezwstydny ukłon.
Louchard odebrał papiery z rąk barona i został z nim w salonie, dokąd, w pół godziny później, przybył kasjer w towarzystwie Contensona. Estera pojawiła się wówczas w czarującej mimo że pospiesznej tualecie. Skoro Louchard przeliczył pieniądze, baron chciał obejrzeć weksle; ale Estera chwyciła je ruchem kotki i zaniosła je do sekretarzyka.
— Co pan baron wyrzuci dla kanalji?... rzekł Contenson do Nucingena.
— Nie byliście zbyt delikatni, rzekł baron.
— A moja noga!... zawołał Contenson.
— Louchard, dasz sto franków Contensonowi z tego co zostanie z tysiączki...
Pięgna gopita! rzekł kasjer do barona de Nucingen, ale parco troko gożduje bana parona.
— Zachowaj pan sekret, rzekł baron, który prosił również o sekret Contensona i Loucharda.
Louchard oddalił się z Contensonem; ale, na bulwarze, Azja, która szła w ich tropy, zatrzymała agenta trybunału:
— Komornik i wierzyciel są w dorożce, pilno im! rzekła, będzie smarowanie!
Gdy Louchard wyliczył pieniądze, Contenson mógł przyjrzeć się klientowi. Ujrzał oczy Karlosa, zauważył kształt czoła pod peruką i ta peruka wydała mu się słusznie podejrzana; zapamiętał numer dorożki, pozornie nie zwracając uwagi na to co się dzieje. Sądził, iż baron padł ofiarą ludzi nadzwyczaj zręcznych, tem więcej że Louchard, używając jego pomocy, zachował osobliwą dyskrecję. Kopnięcie Europy tknęło Contensona nietylko w goleń.
— Ten cios pachnie mi kryminałem! powiedział sobie podnosząc się.
Karlos odprawił komornika, zapłacił go hojnie i rzekł do woźnicy płacąc za kurs:
Palais-Royal, wjazd!
— A! hultaj! rzekł Contenson, który usłyszał zlecenie, jest w tem coś!...
Karlos dobił do Palais-Royal z szybkością, która wykluczała obawę pogoni. Przebył galerję na swój sposób, wziął inną dorożkę na placu Château-d’Eau, mówiąc:
— Pasaż Opery, od ulicy Pinon.
W kwadrans później, był na ulicy Taitbout. Widząc go, Ester rzekła:
— Oto nieszczęsne dokumenty!
Karlos wziął weksle, obejrzał, następnie spalił je w piecu kuchennym.
— Sztuczka się udała! wykrzyknął pokazując trzysta tysięcy zwinięte w paczkę którą wydobył z kieszeni. To, i sto tysięcy uszczknięte przez Azję, pozwalają nam działać.
— Boże! Boże! wykrzyknęła biedna Estera.
— Ależ, gąsko, rzekł okrutny rachmistrz, bądź publicznie kochanką Nucingena, a będziesz mogła widywać Lucjana; jest w przyjaźni z bankierem, nie bronię ci durzyć się w nim!
Estera ujrzała słabe światełko w mrokach swego życia, odetchnęła.
— Europo, moje dziecko, rzekł pociągając tę istotę w kąt buduaru gdzie nikt nie mógł podchwycić ani słowa, Europo, jestem rad z ciebie.
Europa podniosła głowę, popatrzyła na tego człowieka z wyrazem który tak dalece zmienił jej zwiędłą twarz, iż świadek tej sceny, Azja, która czuwała przy drzwiach, pytała samą siebie, czy interes, zapomocą którego Karlos trzymał Europę, mógł przewyższać ten, jakim ona sama była do niego przykuta.
— To nie wszystko, moje dziecko. Czterysta tysięcy, to dla mnie nic... Paccard odda ci rachunek za srebra, który sięga trzydziestu tysięcy i na który dano zaliczkę, ale nasz złotnik Biddin narobił kosztów. Zajął nam meble i wystawi je z pewnością na licytację jutro. Idź do Biddina, da ci kwity lombardowe na dziesięć tysięcy. Rozumiesz: Estera zamówiła srebra, nie zapłaciła i zastawiła je, grozi jej skarga o oszustwo. Zatem, trzeba będzie dać trzydzieści tysięcy złotnikowi, a dziesięć tysięcy w lombardzie na wykupienie sreber. Razem: czterdzieści trzy tysiące z kosztami. Srebra pokażą się liche, baron kupi nowe, znów zdmuchniemy mu parę tysiączek. Jesteście winne, no cóż, za dwa lata krawcowej?
— Będzie może ze sześć tysięcy, odparła Europa.
— Otóż, jeżeli pani Augusta chce otrzymać pieniądze i zachować klientelę, musi wystawić rachunek na trzydzieści tysięcy franków za cztery lata. To samo z modystką. Jubiler, Samuel Frisch, pożyczy ci kwitów, musimy mu być winni dwadzieścia pięć tysięcy, a zastawiliśmy za sześć tysięcy klejnotów w lombardzie. Słowem, sprawisz, aby nasz gość wypluł jeszcze sto pięćdziesiąt tysięcy w ciągu tygodnia.
— Pani będzie musiała pomódz trochę, odparła Europa; niech pan z nią pomówi, siedzi jak zatumaniona. Muszę sama zużywać więcej konceptu niż trzech autorów do jednej sztuki.
— Gdyby Estera bawiła się w gąskę, uprzedzisz mnie, rzekł Karlos. Należą się jej od Nucingena powóz i konie; niech powie, że chce wszystko wybrać i kupić sama. Udacie się do powoźnika u którego mieszka Paccard. Znajdziemy tam wspaniałe konie, bardzo drogie, które w miesiąc zakuleją i trzeba będzie je zmienić.
Możnaby wydobyć sześć tysięcy franków na rachunek magazynu perfum, rzekła Europa.
— Och, odparł potrząsając głową, tylko powoli. Chwyciliśmy w tryby dopiero ramię, trzeba nam głowy. Muszę mieć, poza tem wszystkiem, pięćset tysięcy.
— Może je pan mieć, odparła Europa. Koło szóstych stutysięcy pani zacznie być łaskawsza dla tego grubego wieprza, a zażąda czterystu tysięcy aby go pokochać do reszty.
— Słuchaj, dziecko. W dniu w który podejmę ostatnie sto tysięcy franków, dwadzieścia tysięcy znajdzie się dla ciebie.
— Na co mi się to zdało, rzekła Europa, opuszczając ramiona jak osoba której życie wydaje się niemożliwe.
— Będziesz mogła wrócić do Valenciennes, kupić folwarczek i stać się uczciwą kobietą, jeśli chcesz; bywają rozmaite gusta. Paccard myśli o tem niekiedy; nie ma nic na barkach, prawie nic na sumieniu, moglibyście się sobie nadać, odparł Karlos.
— Wrócić do Valenciennes!... Pan to serjo mówi? wykrzyknęła Europa przerażona.
Urodzona w Valenciennes jako córka biednych tkaczy, Europa dostała się w siódmym roku życia do przędzalni, w której nowożytny przemysł wyczerpał jej siły fizyczne, jak występek znieprawił ją przedwcześnie. Skażona w dwunastym roku, w trzynastym została matką; równocześnie weszła w towarzystwo ludzi głęboko upadłych. Z okazji jakiegoś morderstwa, znalazła się, jako świadek zresztą, przed sądem. Resztki uczciwości jakie zachowała w szesnastym roku, groza aparatu sądowego, sprawiły, iż zeznaniem swojem obciążyła oskarżonego, którego skazano na dwadzieścia lat ciężkich robót. Zbrodniarz ten, jeden z owych nałogowych przestępców którzy umieją wszystko poświęcić dla straszliwej zemsty, rzekł na rozprawie temu dziecku:
— Za dziesięć lat, jak mnie tu widzisz, Prudencjo (Europa nazywała się Prudencja Servien), wrócę aby cię skryć pod ziemię, choćbym miał sam dać głowę.
Prezydent trybunału próbował wprawdzie uspokoić Prudencję przyrzekając jej opiekę, poparcie sprawiedliwości; ale biedna dziewczyna uległa tak głębokiemu wstrząśnieniu, iż rozchorowała się i została rok w szpitalu. Sprawiedliwość jest to istota teoretyczna, wcielona w zbiór indywiduów zmieniających się bezustanku, których dobre intencje i pamięć są, jak one, niezmiernie wędrowne. Prokuratorja, trybunały, nie mogą nic uczynić dla zapobieżenia zbrodni; zadaniem ich jest działać wobec spełnionych faktów. Pod tym względem, policja ochronna byłaby dobrodziejstwem, ale słowo policja przeraża dziś prawodawcę, który nie umie już rozróżniać między temi słowami: rządzić — administrować — stanowić prawa. Prawodawca sili się wszystko skupić w państwie, jakgdyby ono mogło działać. Zbrodniarz myśli bez ustanku o swej ofierze i mści się wówczas kiedy sprawiedliwość zapomni o nim. Prudencja, która instynktem zrozumiała niebezpieczeństwo, opuściła Valenciennes i przybyła w siedemnastym roku do Paryża, aby się tam ukryć. Przeszła cztery rzemiosła, z których najlepszem był zawód figurantki w teatrzyku. Spotkał ją Paccard, któremu opowiedziała swoje nieszczęście. Paccard, wierny pies Jakóba Collin, wspomniał o Prudencji swemu panu; ten zaś, w chwili gdy potrzebował niewolnicy, rzekł do niej:
— Jeżeli będziesz mi służyć tak jak się służy djabłu, uwolnię cię od Duruta.
Durut, był to ów galernik, miecz Damoklesa wiszący nad głową Prudencji Servien. Bez tych szczegółów, wielu krytykom wydawałoby się przywiązanie Europy nieco fantastyczne. Wreszcie, nikt nie zrozumiałby teatralnego efektu jaki gotował Karlos.
— Tak, moje dziecko, będziesz mogła wrócić do Valenciennes... Masz, czytaj.
I podał jej wczorajszy dziennik, pokazując palcem następujący artykuł:
TOULON. — Wczoraj odbyło się stracenie Jana Franciszka Durut... Od rana, garnizon, etc.
Prudencja upuściła dziennik; nogi ugięły się pod nią: odzyskiwała życie, nie czuła bowiem, jak mówiła, smaku chleba od czasu groźby Duruta.
— Widzisz, dotrzymałem słowa. Trzeba było czterech lat, aby strącić głowę Duruta wciągając go w pułapkę... Otóż, dokończ tu mego dzieła a zostaniesz panią sklepiku w rodzinnem miasteczku, właścicielką dwudziestu tysięcy i żoną Paccarda, któremu pozwalam, jako emeryturę, wstąpić na drogę cnoty...
Europa podjęła dziennik i odczytała błyszczącemi oczami wszystkie szczegóły, jakie, od dwudziestu lat, dzienniki podają niestrudzenie o egzekucjach: imponujące widowisko, kapelan który nawrócił pacjenta, stary zbrodniarz który ma kazanie do kolegów, artylerja nastawia działa, galernicy klękają; wkońcu banalne refleksje, nic nie zmieniające w systemie galer, gdzie kłębi się ośmnaście tysięcy zbrodni!
— Trzeba ściągnąć z powrotem Azję, rzekł Karlos.
Azja zbliżyła się, nie rozumiejąc pantominy Europy.
— Aby ją umieścić tu jako kucharkę, zaczniesz od tego iż podacie baronowi obiad taki jakiego w życiu nie jadł; następnie powiesz mu, że Azja przegrała wszystko i wróciła do służby. Obejdziemy się bez strzelca: Paccard będzie stangretem, stangreci nie opuszczają kozła, gdzie są niedostępni; mniej będzie mu groziło szpiegostwo. Pani każe mu nosić pudrowaną perukę, trójgraniasty kapelusz z galonem, to go zmieni: ucharakteryzuję go zresztą.
— Będziemy mieli służbę? rzekła Azja patrząc z pod oka.
— Samych uczciwych ludzi, odparł Karlos.
— Słabe głowy! rzuciła mulatka.
— Jeżeli baron wynajmie pałacyk, Paccard ma przyjaciela który mógłby być odźwiernym, rzekł Karlos. Trzeba nam będzie tylko lokaja i pomywaczki, możecie mieć łatwo oko na tych dwoje...
W chwili gdy Karlos miał wyjść, zjawił się Paccard.
— Niech pan zostanie, są ludzie na ulicy, rzekł strzelec.
Proste te słowa wywarły przerażający skutek. Karlos schronił się do pokoju Europy i został tam dopóki Paccard nie przybył po niego najętym powozem który wjechał do bramy. Karlos spuścił story, i powóz ruszył w tempie udaremniającym pościg.
Dobiwszy do przedmieścia St. Antoine, wysiadł o kilka kroków od stacji dorożek i wrócił fiakrem na quai Malaquais, uchodząc w ten sposób zbyt ciekawym oczom.
— Patrz, chłopcze, rzekł do Lucjana, pokazując czterysta tysiącfrankowych biletów, oto, mam nadzieję, zadatek na cenę dóbr Rubempré. Zaryzykujemy z nich sto tysięcy. Mają puścić w ruch omnibusy, Paryżanie wezmą się na tę nowość; za trzy miesiące potroimy kapitalik. Znam tę sprawę; będą dawać wspaniałe dywidendy wzięte z kapitału, aby podbić akcje... odświeżony koncept Nucingena. Odkupując dobra Rubempré, nie wyłożymy wszystkiego gotówką. Udasz się do pana des Lupeaulx i poprosisz, aby cię osobiście polecił adwokatowi nazwiskiem Desroches; odwiedzisz tego lisa w kancelarji; upoważnisz go aby się udał do Rubempré, wymacać grunt; przyrzekniesz dwadzieścia tysięcy honorarjum, jeżeli zdoła, kupując za ośmset tysięcy franków ziemi dokoła ruin zamku, stworzyć ci trzydzieści tysięcy franków renty.
— Ależ ty galopujesz!... Ale pędzisz!...
— Taki już jestem. Nie żartujmy. Pójdziesz umieścić sto tysięcy talarów w papierach państwowych aby nie tracić procentu; możesz je zostawić u Desroches’a; jest równie uczciwy jak kuty... To uczyniwszy, pędź do Angoulême, uzyskaj od szwagra i siostry aby wzięli na siebie kłamstewko z grzeczności. Mogą powiedzieć, iż dali ci sześćset tysięcy franków aby ci ułatwić małżeństwo z Klotyldą; w tem niema hańby.
— Jesteśmy ocaleni! wykrzyknął Lucjan olśniony.
— Ty, tak! odparł Karlos, ale i to dopiero wówczas, kiedy będziesz wychodził z kościoła, prowadząc żonę pod rękę...
— Czego się boisz? rzekł Lucjan, napozór przejęty losami swego doradcy.
— Zadużo ciekawych się mną zajmuje, trzeba mi będzie mieć minę prawdziwego księdza, a to piekielnie nudne! Djabeł nie będzie się mną opiekował, widząc mnie z brewiarzem pod pachą.

W tej chwili, baron de Nucingen, który odszedł pod ramię z kasjerem, dochodził do bramy swego pałacu.
— Bardzo się boję, rzekł wchodząc, że zrobiłem lichy interes... Ba! odbijemy to.
— Najgorsze, że pan baron zanadto się afiszował, odparł dobroduszny Niemiec, troszczący się tylko o dekorum.
— Tak, moja oficjalna kochanka powinna mieć pozycję godną mnie, odparł ów Ludwik XIV finansów.
Pewien iż, prędzej czy później, będzie miał Esterę, baron stał się z powrotem wielkim finansistą. Ujął tak energicznie ster spraw, iż kasjer, zastawszy go nazajutrz o szóstej rano w gabinecie, sprawdzającego walory, zatarł ręce.
— Stanowczo, pan baron zrobił oszczędność ostatniej nocy, rzekł z istnym uśmiechem Niemca, głupawym a chytrym.
Jeżeli ludzie bogaci w typie barona de Nucingen mają więcej sposobności aby tracić pieniądze, mają też więcej sposobności do robienia ich, nawet kiedy się oddają szaleństwom. Mimo iż wyłożymy gdzieindziej politykę finansową słynnego banku Nucingena[1], nie bez pożytku będzie zauważyć, że tego rodzaju fortun nie da się nabyć, utrzymać, powiększać, pośród handlowych, politycznych i przemysłowych przewrotów naszej epoki, bez olbrzymich strat, lub, jeśli wolicie, bez podatków nakładanych na fortuny prywatne. Bardzo mało nowych walorów wpływa do skarbca naszego globu. Wszelka zdobycz przedstawia nową nierówność w ogólnym podziale. Państwo oddaje to co ściąga z obywateli; ale co zgarnie bank Nucingena, to przepadło. Legalna ta grabież umyka się prawom, z tej samej racji która z Fryderyka II zrobiłaby Jakóba Collin lub Mandryna, gdyby, miast operować w prowincjach wojskiem, pracował w kontrabandzie lub w ruchomych walorach. Zmusić państwa europejskie do pożyczania na dziesięć lub dwadzieścia od sta, zarabiać tych dziesięć lub dwadzieścia od sta kapitałami publiczności, grubo opodatkować przemysł zagarniając surowce, podać twórcy jakiegoś pomysłu sznur aby go utrzymać na powierzchni póki się nie wyłowi jego nawpół zadławionego przedsięwzięcia, słowem wszystkie te wygrane bitwy pieniężne, oto polityka banku. Zapewne, zdarza się dla bankiera, jak dla zdobywcy, ryzyko; ale jest tak mało ludzi mogących wydać podobne batalje, że barany skazane są na rzeź. Te wielkie sprawy rozgrywają się między pasterzami. Przytem, ponieważ sprawieni (termin giełdowy) winni są tem że chcieli za wiele zarobić, świat mało się interesuje nieszczęściami spowodowanemi przez kombinacje Nucingenów. Niech spekulant strzeli sobie w łeb, niech agent giełdowy drapnie, niech rejent uwiezie majątek stu rodzin, co jest gorzej niż zamordować człowieka; niech bankier urządzi fałszywe bankructwo; wszystkie te katastrofy idą w Paryżu w zapomnienie w kilka miesięcy; ocean stolicy pokrywa je rychło. Olbrzymie fortuny takich Jakóbów Coeur, Medyceuszów, Ango de Dieppe, Aufredi de la Rochelle, Fuggerów, Tiepolów, Kornerów, były niegdyś uczciwie zdobyte dzięki przywilejom płynącym z nieświadomości ogółu co do pochodzenia szacownych produktów; ale dziś, wiadomości geograficzne tak wniknęły w masy, konkurencja tak ograniczyła zyski, że każdy szybko zdobyty majątek jest albo owocem przypadku i odkrycia, albo wynikiem legalnej kradzieży. Zepsuty skandalicznemi przykładami, mniejszy handel odpowiedział, zwłaszcza od dziesięciu lat, na przewrotne zamachy wielkiego handlu zapomocą wstrętnych malwersacyj z surowcami. Wszędzie gdzie uprawia się chemję, znika naturalne wino; toteż przemysł winny upada. Sprzedaje się fałszowaną sól, aby oszukać skarb. Trybunały przerażone są powszechną nieuczciwością. Słowem, przemysł francuski podejrzany jest całemu światu. Anglja demoralizuje się również. Źródłem zła jest, u nas, ustrój polityczny. Konstytucja obwieściła panowanie pieniądza, powodzenie stało się najwyższą racją bezbożnej epoki. Toteż, zepsucie sfer wyższych, mimo lśniących od złota pozorów i mimo sofistycznych dowodzeń, jest o wiele wstrętniejsze, niż plugawe i niejako indywidualne zepsucie sfer niższych, którego niektóre rysy zaprawiają komizmem — straszliwym, przyznaję wam — to opowiadanie. Rząd, który przeraża wszelka nowa myśl, wygnał z teatru elementy współczesnego komizmu. Mieszczaństwo, mniej wolnomyślne od Ludwika XIV, drży aby nie nadeszło jego Wesele Figara, zabrania grać politycznego Świętoszka i z pewnością nie pozwoliłoby grać dziś Turcareta, bo Turcaret stał się monarchą. Z tą chwilą, komedje trzeba opowiadać, książka stała się mniej szybką, ale tem pewniejszą bronią poetów.
Tego ranka, w zamęcie audjencyj, rozkazów, kilkominutowych narad które robią z gabinetu Nucingena rodzaj wielkiej czekalni finansów jeden z agentów giełdowych oznajmił baronowi zniknięcie swego kolegi po fachu, jednego z najzręczniejszych, najbogatszych; Jakóba Falleix, brata Marcina Falleix i następcy Juljana Desmarets. Jakób Falleix był agentem firmy Nucingen. W zmowie z du Tilletem i Kellerami, baron uplanował zgubę tego człowieka równie na zimno, co gdyby chodziło o zabicie baranka na Wielkanoc.
Nie mókł bżedżymadź, rzekł spokojnie Nucingen.
Jakób Falleix oddał spekulacji ogromne usługi. Kilka miesięcy wprzódy, w czasie przesilenia, on, zapomocą śmiałych manewrów, ocalił sytuację. Ale żądać wdzięczności od rozpruwaczy finansowych, czyż to nie to samo, co chcieć rozczulić w zimie wilki ukraińskie?
— Biedny człowiek! odparł agent giełdowy, tak dalece nie przewidywał tego końca, że urządził pałacyk dla swej kochanki; wydał pięćdziesiąt tysięcy na dekorację, na meble. Tak kochał nieborak panią du Val-Noble!... Biedna kobieta musi opuścić to wszystko... Wszystko niezapłacone.
Topsze! topsze! rzekł sobie Nucingen, oto okazja odbicia moich strat z tej nocy... — Nie zapłacił? spytał.
— Ba! odparł agent, któryż dostawca byłby takim gburem, aby nie zakredytować Jakóbowi Falleix? Zdaje się, że jest tam i piwniczka, prima! Nawiasem mówiąc, dom jest do sprzedania, miał zamiar go kupić. Najem na jego nazwisko. Cóż za głupstwo! Srebro, meble, wina, powóz, konie, wszystko to wejdzie do masy, a cóż wierzycielom dostanie się z tego?
— Przyjdź pan jutro, rzekł Nucingen, obejrzę to wszystko, i jeżeli nie ogłoszą upadłości, jeżeli rzecz ułoży się zgodnie, upoważnię pana abyś ofiarował racjonalną cenę za to urządzenie, przejmując najem...
— Toby się dało doskonale ułożyć. Niech pan idzie tam dziś rano, zastanie pan jednego ze wspólników Falleixa z dostawcami którzy chcieliby zapewnić sobie pierwszeństwo; ale ta Val-Noble ma w ręku ich rachunki na imię Falleixa.
Baron posłał natychmiast jednego z urzędników do rejenta. Jakób Falleix wspominał mu o tym domu, którego wartość sięgała najwyżej sześćdziesięciu tysięcy: otóż, baron chciał się stać bezzwłocznie właścicielem, aby zyskać udział w likwidacji tytułem czynszów.
Kasjer (uczciwy człeczyna!) przyszedł dowiedzieć się czy jego pan traci co na bankructwie Falleixa.
— Przeciwnie, mój dobry Wolfgangu, odbiję na niem sto tysięcy franków.
— A to jak?
— Jak? Kupię pałacyk, który ten biedaczysko Falleix przygotowywał od roku dla swojej kochanki. Dostanę go, ofiarując pięćdziesiąt tysięcy wierzycielom, a Cardot, mój rejent, kupi na moje zlecenie dom, właściciel podobno jest w kłopotach... Wiedziałem o tem, ale nie miałem do niczego głowy. Niedługo moja boska Ester będzie mieszkała w prawdziwym pałacu... Falleix pokazywał mi ten domek: istne cacko, i o dwa kroki stąd... Cudownie się składa...
Bankructwo Falleixa kazało baronowi udać się na giełdę; ale niepodobna mu było wyjść z domu, aby nie zajść na ulicę Taitbout: cierpiał już przez tych kilka godzin rozłąki z Esterą, chciałby ją mieć ciągle przy sobie. Zysk, jaki miał nadzieję wyciągnąć z ruiny agenta, czynił mu stratę już wydanych czterystu tysięcy bardzo lekką. Uszczęśliwiony że będzie mógł oznajmić zfemu aniołofi rychłe przenosiny z ulicy Taitbout na ulicę św. Jerzego, to baładzygu gdzie wspomnienia nie będą stawały w poprzek jego szczęściu, deptał bruk lekką stopą, szedł jak młody człowiek w dobie młodzieńczych marzeń. Na zakręcie, w pełni swego zachwytu, baron ujrzał zbliżającą się Europę ze zmienioną twarzą.
Kcie icież? spytał.
— Ach! panie baronie, szłam do pana. Miał pan wielką słuszność wczoraj! Rozumiem teraz, że biedna pani powinna była dać się przymknąć na kilka dni. Ale czyż kobiety rozumieją się na finansach?... Skoro wierzyciele dowiedzieli się, że pani wróciła, rzucili się na nią jak na żer... Wczoraj, o siódmej wieczór, przylepiono ohydne afisze, ogłoszono na sobotę sprzedaż ruchomości... Ale to jeszcze nic... Pani, która żyje tylko sercem, chciała, w swoim czasie, ratować tego potwora, no, wie pan!
Dzo sa bodfora?
— No, jej kochanek, d’Estourny; och, przemiły człowiek. Grał, to wszystko.
— Grał znaczonemi kartami...
— Więc cóż, a pan?... rzekła Europa, co pan robi na giełdzie? Ale niech pan słucha. Jednego dnia, aby wstrzymać Jerzego od palnięcia sobie w łeb, zaniosła do lombardu wszystko srebro, klejnoty, jeszcze niezapłacone. Dowiedziawszy się, że dała coś jednemu wierzycielowi, wszyscy przyszli zrobić scenę... Grożą aresztem, policją. Pański anioł na ławie oskarżonych!... czyż nie mogą od tego powstać wszystkie włosy na peruce!... Pani tonie we łzach, chce rzucić się w rzekę... Och! ona to zrobi...
— Jeżeli pójdę do was, przepadła giełda! wykrzyknął Nucingen. A niemożliwe jest, abym nie poszedł na giełdę, zarobię tam coś dla niej... Trzeba ją uspokoić: zapłacę długi, przyjdę do niej koło czwartej. Ale, Eugenjo, powiedz jej, żeby mnie kochała trochę...
— Jakto, trochę? bardzo!... Niech pan wierzy, niema jak hojność, aby zdobyć serce kobiety... Zapewne, oszczędziłby pan może jakich sto tysięcy pozwalając ją zabrać do więzienia; ale nigdy nie miałbyś jej serca... Jak ona mówiła do mnie: „Wiesz, Eugenjo, był bardzo wielki, bardzo szczodry... To piękna dusza!“
Dag bofieciała? wykrzyknął baron.
— Tak, panie baronie, jak tu do pana mówię.
— Masz, weź tu dziesięć ludwików...
— Dziękuję... Ale też płacze w tej chwili, wylała od wczoraj tyle łez, ile święta Magdalena przez miesiąc... Ta, którą pan kocha, jest w rozpaczy, i to za długi zaciągnięte nie dla siebie! Och! mężczyźni! umieją skubać kobiety tak, jak kobiety skubią starych pryków... o!...
— Wszystkie są takie!... Ręczyć!... Nigdy nie trzeba ręczyć... Niech nic już nie podpisuje. Zapłacę, ale, jeżeli jeszcze raz coś podpisze, to...
— Cóżby pan zrobił? rzekła Europa prostując się z godnością.
— Mój Boże! nie mam nad nią żadnej władzy... Wezmę w ręce jej interesy... Idź, idź, pociesz ją, powiedz że za miesiąc będzie miała własny pałacyk.
— Ulokował pan, panie baronie, kapitały w sercu kobiety na gruby procent! Wie pan... wydaje mi się pan jakby młodszy... Choć jestem tylko pokojówką, nieraz widziałam takie objawy... to szczęście... szczęście daje ten odblask... Gdyby pan miał jakieś wydatki, niech pan nie żałuje: zobaczy pan, ile to przynosi. Powiedziałam pani: byłaby ostatnią z ostatnich, ladacznicą, gdyby pana nie kochała, wydobył ją pan z piekła... Skoro raz pozbędzie się trosk, pozna ją pan. Między nami, mogę panu wyznać, że tej nocy kiedy tak płakała... cóż pan chce! nam kobietom zależy przecie na szacunku człowieka który ma nas utrzymywać... nie śmiała panu powiedzieć tego wszystkiego... chciała uciec.
— Uciec! wykrzyknął baron przerażony tą myślą. Ale giełda! giełda! Idź, idź, nie wchodzę... ale niech się pokaże choć w oknie... Widok jej doda mi serca...
Estera uśmiechnęła się do pana de Nuncingen, kiedy przechodził pod domem; bankier odszedł ciężkim krokiem powiadając sobie:
— To anioł!
Oto jak wzięła się do rzeczy Europa, aby osiągnąć ten niemożliwy rezultat. Około wpół do trzeciej, Estera skończyła się ubierać tak jak dawniej kiedy oczekiwała Lucjana, była urocza; widząc ją, Prudencja rzekła, spojrzawszy przez okno:
— Pan idzie!
Biedna dziewczyna rzuciła się, myśląc że zobaczy Lucjana, i ujrzała Nucingena.
— Och! przykrość mi zrobiłaś! rzekła.
— To był jedyny sposób, aby się wydawało że pani zwraca nieco uwagi na biednego staruszka, który zapłaci pani długi, bo wszystko będzie zapłacone.
— Jakie długi? wykrzyknęła biedna istota, która myślała jedynie o tem aby zdławić swą miłość.
— Te, które pan Karlos zrobił za panią.
— Jakto! wszak to już blisko czterysta tysięcy! wykrzyknęła Estera.
— Jeszcze ma pani tego za sto pięćdziesiąt tysięcy. Ale baron przyjął to bardzo dobrze, zabierze panią stąd, umieści panią f źlidżnym baładzygu... Dalibóg! nie dzieje się pani krzywda!... Na pani miejscu, skoro tak dobrze trzymasz tego człowieka, kazałabym sobie, raz zaspokoiwszy Karlosa, kupić dom i zapewnić rentę. Z pani jest z pewnością najładniejsza kobieta jaką widziałam i najprzylepniejsza, ale uroda mija tak prędko! I ja byłam ładna i świeża, i ot... Mam dwadzieścia trzy lat, prawie tyle co pani, a wyglądam na dziesięć lat więcej... Jedna choroba wystarczy... Kiedy się ma dom w Paryżu i rentę, człowiek nie boi się przynajmniej skończyć na ulicy...
Estera nie słuchała już Europy, Eugenji Prudencji Servien. Wola człowieka obdarzonego genjuszem zepsucia zanurzyła tedy Esterę z powrotem w błoto, z tą samą siłą, jakiej użyła aby ją z niego wydobyć. Ci, którzy znają miłość w jej bezmiarach, wiedzą, iż niesposób kosztować jej rozkoszy nie przyswoiwszy sobie jej cnót. Od pamiętnej sceny w norze przy ulicy de Langlade, Estera zapomniała zupełnie dawnego życia. Żyła do tej pory nieskazitelnie, zasklepiona w swej namiętności. Toteż, nie chcąc napotkać przeszkody, wytrawny kusiciel przygotował wszystko tak, aby biedna dziewczyna, parta poświęceniem, potrzebowała jedynie zgodzić się na spełnione już albo przygotowane hultajstwa. Subtelność ta daje zarazem miarę sposobów, któremi człowiek ten owładnął Lucjanem. Stwarzać straszliwe konieczności, wykopać minę, napełnić ją prochem i, w krytycznym momencie, rzec wspólnikowi: „Jeden ruch, a wszystko wyleci w powietrze!“ Niegdyś, Estera, wyrosła w pojęciach właściwych kurtyzanom, uważała wszystkie te sztuczki za tak naturalne, że szacowała rywalki swoje jedynie wedle tego, do jakiej sumy zdołają doprowadzić mężczyznę. Zniszczone fortuny, to oficerskie szlify tych istot. Karlos, licząc na wspomnienia Estery, nie omylił się. Owe podstępy wojenne, tysiąc razy używane nietylko przez te kobiety, ale także przez utracjuszów, nie mąciły duszy Estery. Biedna dziewczyna czuła tylko swoje poniżenie. Kochała Lucjana, miała zostać utrzymanką barona de Nucingen; wszystko dla niej zamykało się w tem. To, że fałszywy Hiszpan zawczasu obłuskał ofiarę, że Lucjan budował gmach swej fortuny z kamieni grobu Estery, że jedna noc rozkoszy miała kosztować więcej albo mniej banknotów starego bankiera, że Europa miała zeń wycisnąć parękroć zapomocą mniej lub więcej pomysłowych środków, to wszystko nie obchodziło zakochanej dziewczyny; inny rak żarł jego serce. Czuła się pięć lat białą jak anioł! Kochała, była szczęśliwa, bez cienia niewierności. Ta piękna czysta miłość miała się zbrukać. To nie rozum nastręczał jej kontrast tego pięknego tajemnego życia z ohydną przyszłością. To nie była rachuba ani poezja; doświadczała nieokreślonego uczucia o niezwykłej sile: z białej, stawała się czarna; z czystej, nieczysta; ze szlachetnej, nikczemna. Wysiłkiem własnej woli stała się gronostajem, brud był jej już nie do zniesienia. Toteż, skoro baron zagroził jej swą miłością, myśl aby się rzucić oknem przyszła jej do głowy. Słowem, kochała Lucjana absolutnie, jak niezmiernie rzadko kobieta kocha mężczyznę. Kobiety które mówią że kochają, które często sądzą że kochają bez granic, tańczą, walcują, bawią się z innymi, stroją się, zbierają żniwo łakomych spojrzeń; ale Estera spełniła, bez żadnego poświęcenia, cud prawdziwej miłości. Kochała Lucjana sześć lat tak, jak kochają aktorki i kurtyzany. Wytarzawszy się w bagnie i brudzie, mają one głód szlachetności, poświęceń, i rzucają się wówczas w wyłączność (czyż nie trzeba ukuć słowa, aby oddać pojęcie tak rzadkie w praktyce?) Wymarłe narody, Grecja, Rzym i Wschód, zamykały kobietę: kobieta, która kocha, powinna się zamknąć sama. Można tedy pojąć, iż, opuszczając fantastyczny pałac w którym spełniło się to święto, ten poemat, aby wejść do baładzygu zimnego starca, Estera stała się pastwą choroby moralnej. Popychana żelazną ręką, zanurzyła się w hańbie do pół ciała, nim mogła się zastanowić; ale od dwóch dni zastanawiała się i czuła śmiertelny dreszcz w sercu.
Na te słowa: „skończyć na ulicy“, podniosła się gwałtownie i rzekła:
— Skończyć na ulicy?... nie, raczej w Sekwanie...
— W Sekwanie?... A pan Lucjan?... rzekła Europa.
To słowo sprawiło, że Estera osunęła się z powrotem na fotel; siedziała z oczami wlepionemi w dywan; żar kipiący pod sklepieniem czaszki wysuszał łzy. O czwartej, Nucingen zastał swego anioła zatopionego w tym oceanie refleksyj i postanowień, po którym buja myśl kobiet i z którego wynurzają się one niezrozumiałe dla tych, którzy nie towarzyszyli im w tej żegludze.
— Rozchmurz czoło, moja śliczna, rzekł baron siadając obok niej. Nie będziesz już miała długów... porozumiem się z Eugenją, i za miesiąc opuścisz to mieszkanie aby się przenieść do pałacyku... Och! co za śliczna ręka... Daj, niech ją ucałuję. (Estera pozwoliła wziąć rękę, tak jak pies podaje łapę). Ha! ty dajesz rękę, ale nie serce, a ja serce twoje kocham...
Było to powiedziane z akcentem takiej szczerości, że biedna Estera obróciła oczy na bankiera z wyrazem litości, który przywiódł go niemal do szaleństwa. Zakochani, jak męczennicy, czują się braćmi po męczarni! Dwie pokrewne boleści rozumieją się najlepiej.
— Biedny człowiek, rzekła, kocha mnie.
Słysząc te słowa, których sens źle zrozumiał, baron zbladł, krew zakipiała mu w żyłach, czuł się w niebie. W jego wieku, miljonerzy płacą za podobne wrażenie tyle złota, ile kobieta zażąda.
— Kocham cię tak, jak moją córkę!... rzekł, i czuję tu, dodał kładąc rękę na sercu, że nie mogę znieść tego abyś była nieszczęśliwa.
— Jeżeli chce pan być tylko moim ojcem, będę pana bardzo kochała, nie opuszczę pana nigdy, i przekona się pan wówczas, że nie jestem zła, ani przedajna, ani interesowna jak się wydaję w tej chwili...
— Narobiłaś potrosze głupstw, odparł baron, jak zwykle ładne kobiety; ot i wszystko. Nie mówmy już o tem. Naszem rzemiosłem jest zarabiać pieniądze dla was... Bądź szczęśliwa: będę chętnie twoim ojcem przez kilka dni, rozumiem że trzeba się przyzwyczaić do starego dziada.
— Naprawdę!... krzyknęła wstając i skacząc na kolana Nucingena, okalając mu szyję i tuląc się doń.
Nabraftę, odpowiedział usiłując oblec twarz w uśmiech.
Ucałowała go w czoło, uwierzyła w niemożebną kombinację: zostać czystą i widywać Lucjana... Upieściła bankiera tak, jak potrafiła tylko dawna Drętwa. Oczarowała starca, który przyrzekł zostać ojcem przez czterdzieści dni. Te czterdzieści dni były potrzebne dla nabycia i urządzenia pałacyku przy ulicy św. Jerzego. Znalazłszy się na ulicy i wracając do domu, bankier powtarzał sobie:
— Jestem dudek.
W istocie, o ile stawał się dzieckiem w obecności Estery, zdala od niej przywdziewał skórę żbika.
— Pół miljona, i nie widzieć jeszcze ani kawałka jej nogi, to za głupie; ale, na szczęście, nikt o tem nie będzie wiedział, powiadał w trzy tygodnie później.
I czynił piękne postanowienia aby skończyć sprawę z kobietą którą kupił tak drogo; następnie, skoro się znalazł w obecności Estery, wszystek czas, jaki mógł jej oddać, obracał na naprawienie początkowej brutalności.
Nie mokę, powiadał jej po miesiącu, pydź ojdzem fieguizdym!
Z końcem grudnia 1829, w wilję instalacji Estery przy ulicy św. Jerzego, baron prosił du Tilleta aby przyprowadził Florynę dla zbadania czy wszystko jest w harmonji z majątkiem Nucingena, i czy to słowo baładzyg zostało w istocie obleczone w ciało przez artystów, którym polecono uczynić tę klatkę godną ptaka. Wszystkie wymysły, wynalezione przez zbytek z przed rewolucji 1830, uczyniły z tego domu wzór smaku. Architekt Grindot włożył weń cały swój talent. Schody udające marmur, stiuki, materje, dyskretne złocenia, najmniejsze szczegóły jak i wielkie perspektywy, przewyższały wszystko, co wiek Ludwika XV zostawił w tym rodzaju w Paryżu.
— Oto moje marzenie: to, i cnota! rzekła Floryna z uśmiechem. — I dla kogo te wkłady? spytała Nucingena. Czy to jaka dziewica, która namyśliła się zstąpić z nieba?
Gopieda gdóra dam fradza, odparł baron.
— Robisz tedy z siebie coś niby Jowisza, odparła aktorka. I kiedyż ją ujrzymy?
— Och! w dniu w którym będziemy oblewać instalację, wykrzyknął du Tillet.
Nie fdżeźniej... rzekł baron.
— Trzeba się będzie pięknie wyczesać, wysznurować, wypolerować, wtrąciła Floryna. Och! ależ kobiety nadręczą swoje modniarki i fryzjerów przed tym wieczorem... I kiedyż to?
— To nie zależy odemnie.
— To mi kobieta, doprawdy!... wykrzyknęła Floryna. Och! jakbym chciała ją poznać.
— I ja także, rzekł baron, dając temu słowu naiwnie biblijne znaczenie.
— Jakto! dom, kobieta, meble, wszystko nowe?
— Nawet bankier, rzekł du Tillet: kochany baron wydaje się dziwnie odmłodzony.
— Hm, rzekła Floryna, trzeba mu będzie wskrzesić swoje dwadzieścia lat, przynajmniej na moment.
W pierwszych dniach 1830, cały Paryż mówił o miłości Nucingena i o szalonym zbytku jego pałacyku. Biedny baron, obnoszony na językach, wyszydzany, trawiony łatwą do pojęcia wściekłością, nabił sobie głowę kaprysem finansisty, zgodnym zresztą z namiętnością jaką gorzał. Pragnął, oblewając nową siedzibę, porzucić również szatę szlachetnego ojca i uzyskać nagrodę tylu poświęceń. Wciąż mamiony przez Drętwę, postanowił traktować sprawy swych zaślubin przez korespondencję, aby otrzymać zobowiązanie na piśmie. Bankierzy wierzą jedynie w obligi. Zaczem, pewnego dnia (było to z początkiem roku), wstał wcześnie, zamknął się w gabinecie i zasiadł do następującego listu, napisanego w dobrej francuzczyźnie, o ile bowiem źle wymawiał, o tyle z ortografją żył w niezłej harmonji.
„Droga Estero, kwiecie moich myśli, jedyne szczęście mego życia, kiedy ci mówiłem że kocham cię jak własną córkę, oszukałem cię i oszukiwałem siebie. Chciałem tylko wyrazić ci świętość moich uczuć, które nie są podobne żadnym z tych jakich ludzie doświadczają: raz że jestem starcem, powtóre że nigdy nie kochałem. Kocham cię tak, iż gdybyś mnie kosztowała cały majątek, nie zmniejszyłoby to mej miłości. Bądź sprawiedliwa! większość ludzi nie widziałaby, jak ja, w tobie anioła: nigdy nie rzuciłem okiem na twą przeszłość. Kocham cię równocześnie tak, jak kocham moją Augustę, moje jedyne dziecko, i jak kochałbym moją żonę, gdyby żona mogła mnie była pokochać. Jeżeli szczęście jest jedynem rozgrzeszeniem zakochanego starca, spytaj sama siebie, czy nie gram śmiesznej roli? Uczyniłem z ciebie pociechę, radość moich starych dni. Wiesz, że, aż do mej śmierci, będziesz szczęśliwa tak, jak tylko nią kobieta być może; wiesz również, że, po mojej śmierci, będziesz dość bogata aby ci wiele kobiet pozazdrościło losu. We wszystkich interesach, jakie robię od czasu gdy miałem szczęście mówić z tobą, część idzie na twoje dobro: masz swoje konto w banku Nucingena. Za kilka dni, wejdziesz w dom, który, wcześniej lub później, stanie się twoim, jeśli ci się spodoba. Powiedz, czy jeszcze, przyjmując mnie tam, przyjmiesz tylko ojca, czy też będę wreszcie szczęśliwy?... Przebacz mi, że piszę tak jasno; ale, kiedy jestem blisko ciebie, nie mam odwagi: nadto czuję że jesteś moją panią. Nie mam zamiaru obrażać cię, chcę ci tylko powiedzieć, jak bardzo cierpię i jak okrutne jest w moim wieku czekać, kiedy każdy dzień uszczupla mi nadziei i rozkoszy. Delikatność mego postępowania jest zresztą rękojmią szczerości. Czyż poczynałem sobie kiedy jak wierzyciel? Jesteś jak twierdza, a ja nie jestem młody człowiek. Odpowiadasz na me utyskiwania, że chodzi o twoje życie; wierzę w to, póki cię słucham; ale tutaj owładają mną czarne zgryzoty, zwątpienia, które przynoszą ujmę nam obojgu. Wydałaś mi się równie dobra, równie niewinna jak piękna; ale silisz się sama niweczyć mą wiarę. Sama osądź! Powiadasz, że kryjesz w sercu miłość do kogoś, miłość nieubłaganą, i wzbraniasz się powiedzieć mi do kogo... Czy to naturalne? Zmieniłaś człowieka dość silnego w bezmiar słabości... Widzisz, do czegom doszedł! trzeba mi pytać cię, po pięciu miesiącach, jaką przyszłość gotujesz mej miłości? Muszę wiedzieć wreszcie, jaką rolę będę odgrywał w inauguracji twego domu. Pieniądze są niczem gdy chodzi o ciebie; nie będę tak śmieszny aby czynić sobie z tego chlubę w twoich oczach; ale, o ile miłość moja jest bez granic, majątek mój jest ograniczony, a zależy mi na nim jedynie dla ciebie. Ach, gdybym, oddając ci wszystko co posiadam, mógł, jako biedak, uzyskać twoje przywiązanie, wolałbym raczej być biedny i kochany, niż bogaty a wzgardzony. Zmieniłaś mnie zupełnie, droga Estero, świat mnie już nie poznaje: zapłaciłem dziesięć tysięcy za obraz Józefa Bridau, gdyż powiedziałaś, że to jest zdolny a nieznany artysta. Każdemu ubogiemu, którego spotkam, daję pięć franków w twojem imieniu. Otóż, czego żąda biedny starzec, który uważa się za twego dłużnika, kiedy mu czynisz ten zaszczyt aby przyjąć coś od niego?... Jedynie nadziei, i jakiej nadziei, wielki Boże! Czy raczej to nie pewność, że nigdy nie uzyskam od ciebie nic, poza tem co moja namiętność na tobie wymusi? Ale ogień mego serca wspomoże twoje okrutne kłamstwa. Jestem gotów poddać się wszystkim warunkom jakie nałożysz memu szczęściu, moim rzadkim rozkoszom; ale powiedz mi bodaj, że w dniu w którym obejmiesz w posiadanie swój domek, przyjmiesz serce i służby tego, który kreśli się, na resztę życia,

twoim niewolnikiem,
Fryderykiem de Nucingen“.
— Ech! nudzi mnie ta skrzynia z miljonami! wykrzyknęła Estera, stając się z powrotem kurtyzaną.

Wzięła bilecik i napisała na całej ćwiartce olbrzymiemi literami: Niech pan Bóg opatrzy.
W kwadrans potem, zdjęta wyrzutami, Estera nakreśliła następujący list.

„Panie baronie!

„Niech pan nie bierze w rachubę listu który pan otrzymał przed chwilą; wróciłam do szalonej natury mej młodości; niech ją pan wybaczy biednej dziewczynie, która winna być niewolnicą. Nigdy lepiej nie czułam nikczemności swego stanu, jak od dnia w którym wydano mnie w pańskie ręce. Zapłaciłeś, masz prawo do mnie. Niema nic świętszego niż dług hańby. Nie mam prawa zlikwidować go, rzucając się w Sekwanę. Można zawsze wyrównać dług w tej ohydnej monecie; znajdzie mnie pan tedy do swoich rozkazów. Chcę spłacić, w jedną noc, wszystkie sumy zahipotekowane na tym nieszczęsnym momencie; mam pewność, że godzina mego życia warta jest miljony, tem więcej że to będzie jedyna, ostatnia. Potem będziemy skwitowani, i będę mogła opuścić świat. Uczciwa kobieta może podnieść się z upadku; ale my, biedne istoty, spadamy zbyt nisko. Toteż, postanowienie moje jest tak stanowcze, iż proszę pana byś zachował mój list jako świadectwo przyczyny śmierci tej, która mieni się, na jeden dzień,

Twoją powolną sługą,
Esterą“.

Wysławszy ten list, Estera uczuła żal. W dziesięć minut później, napisała trzeci:
„Drogi, drogi baronie, to jeszcze ja. Nie chciałam ani zadrwić z pana, ani cię urazić; chcę tylko zwrócić pana uwagę na to proste rozumowanie: jeżeli zostaniemy nadal ojcem i córką, będzie pan miał przyjemność słabą ale trwałą; jeżeli będziesz wymagał spełnienia kontraktu, gotuj się opłakiwać moją śmierć. Nie chcę już pana nudzić; dzień, w którym wybierzesz przyjemność zamiast szczęścia, będzie dla mnie dniem bez jutra.

Twoja córka,
Estera“.

Po pierwszym liście, baron wpadł w ową zimną wściekłość, od której stary człowiek może paść na miejscu; spojrzał w lustro, zadzwonił:
— Kąpiel na nogi!... zawołał na nowego kamerdynera.
Podczas kiedy brał kąpiel, przyszedł drugi list: przeczytał go i upadł bez zmysłów. Zaniesiono miljonera do łóżka. Skoro bankier przyszedł do siebie, pani de Nucingen siedziała przy nim.
— Ta dziewczyna ma słuszność! rzekła. Czemu chcesz kupować miłość?... czy to się sprzedaje na targu? Pokaż-że, coś napisał.
Baron podał kilka bruljonów listu; pani de Nucingen czytając uśmiechnęła się. Nadszedł trzeci list.
— To zdumiewająca dziewczyna! rzekła baronowa przeczytawszy.
— Co czynić? spytał baron żony.
— Czekać.
— Czekać! odparł, natura jest nielitościwa...
— Słuchaj, mój drogi, rzekła baronowa, jesteś teraz bardzo dobry dla mnie, spróbuję dać ci dobrą radę.
— Jesteś dobra żona!... rzekł. Rób długi, ja zapłacę...
— To, co ci się zdarzyło po otrzymaniu listów tej dziewczyny, bardziej wzrusza kobietę niż wszystkie wyrzucone miljony i wszystkie listy, choćby najpiękniejsze; staraj się, aby się o tem dowiedziała pośrednio, może ją dostaniesz! i... nie miej żadnego skrupułu, nie umrze z tego, rzekła mierząc oczami męża.
Pani de Nucingen nie znała zupełnie natury tych dziewczyn.
— Jaka ta Delfina sprytna! pomyślał baron, skoro zostawiła go samego.
Ale, im więcej bankier podziwiał przemyślność tej rady, tem mniej miał pojęcia jak się nią posłużyć; nietylko czuł się zupełnie głupi, ale przyznawał się w duchu do tego.
Głupota finansistów, mimo że stała się poniekąd przysłowiowa, jest tylko względna. Z właściwościami umysłu jest jak z przymiotami ciała. U tancerza siła mieszka w nogach, u kowala w ramionach; osiłek ćwiczy się w dźwiganiu ciężarów, śpiewak pracuje nad krtanią, pianista hartuje przeguby. Bankier przyzwyczaja się planować interesy, studjować je, puszczać w ruch ich sprężyny, jak komedjopisarz wkłada się w kombinowanie sytuacyj, studjowanie tematów, poruszanie figurami. Tak samo byłoby niewczesne wymagać od barona de Nucingen dowcipu w rozmowie, jak szukać obrazów poety w mózgu matematyka. Buffon był ciężki, Newton nie znał co miłość, Byron kochał jedynie siebie, Rousseau był ponury i prawie obłąkany, La Fontaine roztargniony. Równo rozłożona, siła ludzka wydaje głupców lub miernotę; nierówna, płodzi owe dziwolągi, którym daje się miano genjuszu i które, gdyby były widzialne, wydawałyby się potwornością. To samo prawo rządzi ciałem: doskonałej piękności towarzyszy prawie zawsze chłód albo głupota. To że Pascal był równocześnie wielkim geometrą i wielkim pisarzem, że Beaumarchais był wielkim aferzystą, że Zamet był wytrawnym dworakiem, to rzadkie wyjątki, które potwierdzają zasadę specjalizacji ducha. W sferze rachuby i spekulacji, bankier rozwija tyleż bystrości, sprytu, subtelności, co dyplomata w sferze interesów państwa. Gdyby, wyszedłszy ze swego gabinetu, bankier był jeszcze niepospolity, byłby wielkim człowiekiem. Nucingen pomnożony przez księcia de Ligne, Mazarina lub Diderota, jest formułą ludzką prawie niemożebną, która, mimo to, nazywa się Perykles, Arystoteles, Wolter i Napoleon. Blask cesarskiego słońca nie powinien zasuwać w cień człowieka prywatnego: cesarz miał wdzięk, był wykształcony, dowcipny. Pan de Nucingen, wyłącznie bankier, bez żadnej inteligencji poza swemi obliczeniami jak większość bankierów, wierzył jedynie w walory pewne. W rzeczach sztuki, miał ten rozsądek aby udawać się, ze złotem w garści, do znawców w każdej specjalności, biorąc najlepszego architekta, najlepszego chirurga, najtęższego eksperta obrazów, rzeźb, najzdolniejszego adwokata, z chwilą gdy chodziło o to aby zbudować dom, chronić zdrowie, nabyć dzieło sztuki lub majątek ziemski. Ale, ponieważ niema przysięgłego znawcy miłostek ani eksperta namiętności, bankier, kiedy się zakocha, staje się frycem, bardzo niezręcznym w powodowaniu kobietą. Nucingen nie umiał zdobyć się na nic lepszego niż to co już uczynił: dać pieniędzy jakiemuś męskiemu lub żeńskiemu ladaco, aby działali lub myśleli za niego. Jedna pani de Saint-Estève mogła uruchomić system baronowej. Bankier żałował gorzko, że się poróżnił ze wstrętną tandeciarką. Mimo to, ufny w magnetyzm kasy, zadzwonił na lokaja i polecił mu wywiedzieć się o ohydną wdowę, prosząc aby przyszła. W Paryżu, krańce stykają się przez namiętności. Zepsucie sparza nieustannie bogatego z biednym, wielkiego z małym. Cesarzowa radzi się tam kabalarki.
Kamerdyner wrócił po dwóch godzinach.
— Panie baronie, rzekł, pani de Saint-Estève zbankrutowała.
— A, tem lepiej! rzekł radośnie baron, mam ją!
— Zacna kobieta troszeczkę ponoś oddaje się grze. Co więcej, znajduje się w rękach jakiegoś podmiejskiego aktorzyny, którego, dla przyzwoitości, podaje za siostrzeńca. Zdaje się, że jest znakomitą kucharką, szuka miejsca.
— Te szelmy pokątne genjusze mają wszyscy dziesięć sposobów zarabiania pieniędzy a dwanaście sposobów wydawania ich, rzekł baron, nie przypuszczając iż powtarza myśl Panurga z Rabelego.
Wyprawił z powrotem służącego za panią de Saint-Estève, która zjawiła się aż nazajutrz. Wzięty na spytki przez Azję, nowy lokaj zdradził jej straszliwe skutki listów Estery.
— Nasz pan musi bardzo kochać tę kobietę, zakonkludował służący, mało tego życiem nie przypłacił. Ja radziłem panu, aby się tam nie pokazywał, zarazby zaczęli śpiewać z innego tonu. Ten figiel kosztuje go już pięćset tysięcy, nie licząc pałacyku! Ale ta kobieta chce tylko pieniędzy, nic tylko pieniędzy... Wychodząc od pana, pani baronowa mówiła, śmiejąc się: „Jeśli tak pójdzie dalej, tej dziewczynie zawdzięczać będę wdowieństwo“.
— Ba! odparła Azja, nie trzeba nigdy zabijać kury niosącej złote jaja.
— Baron liczy już tylko na panią, rzekł kamerdyner.
— Tak!... bo też ja wiem, jak się gada z kobietkami!...
— Proszę, niech pani wejdzie, rzekł lokaj schylając głowę przed tą tajemną potęgą.
— I cóż, rzekła fałszywa Saint-Estève wchodząc z uniżoną miną do chorego, baronowi zdarzyły się małe przeciwności? Cóż pan chce, każdy ma swoje. I na mnie zwaliły się nieszczęścia. W dwa miesiące, koło fortuny fatalnie obróciło się dla mnie! Szukam miejsca... Nie byliśmy rozsądni, ani pan, ani ja. Gdyby baron zechciał mnie umieścić za kucharkę u pani Estery, miałby we mnie najoddańszą sługę, pomogłabym mu pilnować Eugenji i pani.
— Nie chodzi o to, rzekł baron. Nie mogę dojść do tego aby być panem, kręcą mną jak...
— Bąkiem, przerwała Azja. Kręciłeś ty drugimi, ojczulku, teraz ta smarkata trzyma cię i płata ci figle... Jest w świecie sprawiedliwość
— Sprawiedliwość? rzekł baron. Nie sprowadziłem cię na to, aby słuchać morałów...
— Ba! mój synu, nieco morału nigdy nie zaszkodzi. To sól życia dla nas, jak grzeszki dla dewotów. Więc dobrze, czy byłeś hojny? Zapłaciłeś długi...
Dag, rzekł miłosiernie baron.
— To dobrze. Wykupiłeś jej rzeczy, to jeszcze lepiej; ale niech baron przyzna, to nie dosyć; to nie wypełnia jeszcze życia, a te stworzenia lubią żyć...
— Przygotowuję jej niespodziankę... śliczny pałacyk... Ona wie... rzekł baron. Ale nie chcę się dać wodzić za nos.
— Zatem, spróbuj się oddalić.
— Boję się że mnie puści! wykrzyknął baron.
— A baronek chciałby użyć za swoje pieniądze, odparła Azja. Posłuchaj, Ściągnąłeś z ludzi dosyć miljonków, filucie! Powiadają, że ma ich pan dwadzieścia pięć.
Baron nie mógł się powstrzymać od uśmiechu.
— Otóż, trzeba spuścić jeden...
— Spuściłbym chętnie, odparł baron, ale zaledwiebym spuścił, zaraz zażądają drugiego.
— Tak, rozumiem, odparła Azja, nie chcesz pan powiedzieć B, z obawy aby nie dojść do Z. Ale Estera to uczciwa dziewczyna...
— Bardzo uczciwa dziewczyna! wykrzyknął baron, chce dopełnić zobowiązania, ale tak jak się płaci dług.
— Słowem, nie chce być pańską kochanką, ma wstręt. Ha, rozumiem; biedne dziecko szło zawsze za swoim kaprysem. Kiedy się znało samych uroczych chłopców, nie ma się zbytniej ochoty na starca... Nie jesteś ładny, jesteś gruby jak Ludwik XVIII, i trochę nieoskrobany, jak wszyscy co ciułają grosze zamiast zajmować się kobietami. Otóż, jeśli pan się nie cofnie przed sześćiomaset tysiącami franków, rzekła Azja, podejmuję się sprawić, aby Estera wysłuchała twoich życzeń.
— Sześćset tysięcy franków! wykrzyknął baron, wstrząsając się lekko. Estera kosztuje mnie już miljon!...
— Szczęście warte jest miljon sześćkroć, grubasie. Widzisz dość ludzi naokoło siebie, którzy z pewnością przejedli więcej niż jeden i dwa miljony z kochankami. Znam nawet kobiety, które kosztowały życie i dla których człowiek wypluł głowę w kosz na rusztowaniu... Pamięta pan tego lekarza, który otruł przyjaciela?... chciał zdobyć majątek aby dać szczęście kobiecie.
— Tak, wiem o tem; ale, choć jestem zakochany, nie jestem głupi, tutaj przynajmniej, bo skoro ją widzę, oddałbym jej klucz od kasy...
— Słuchaj mnie, baronie, rzekła Azja przybierając pozę Semiramidy, dosyć już panem się naponiewierali. Doprawdy, jak się nazywam Saint-Estève (w handlu, rozumie się), stanę po pańskiej stronie.
Topsze... fynakrocę dzię.
— Chętnie wierzę; pokazałam panu że umiem się mścić. Zresztą, wiedz o tem, ojczulku, rzekła obejmując go straszliwem spojrzeniem, mam sposób zdmuchnięcia ci Estery, jak się zdmuchuje świecę. A znam tę kobietkę! Skoro szelmeczka uszczęśliwi pana wreszcie, stanie ci się jeszcze konieczniejsza niż teraz. Zapłaciłeś mnie sumiennie, trzeba cię było trochę ciągnąć za uszy, aleś w końcu wybulił! Ja dopełniłam zobowiązań, nieprawdaż? Otóż, słuchaj pan, ofiaruję panu mały handel.
— Jaki?...
— Umieści mnie pan za kucharkę u pani, zgodzisz mnie na dziesięć lat z tysiącem franków zasług, zapłacisz pięć ostatnich lat zgóry... no cóż, prosty zadatek!... Skoro raz znajdę się u pani, potrafię ją skłonić do następujących ustępstw. Naprzykład, sprowadzisz jej cudowną tualetę od pani Augusty, która zna pani smak i zwyczaje, i dasz rozkaz, aby nowy ekwipaż był o czwartej przed bramą. Po giełdzie, wstępujesz do niej i jedziecie we dwoje na spacer do Lasku. Powiada w ten sposób światu, że jest pańską kochanką, wiąże się na oczach całego Paryża.. — Sto tysięcy franków... — Zje pan z nią obiad (umiem przyrządzać takie obiadki) i zawieziesz ją do Varietés, posadzisz ją w loży tuż przy scenie; cały Paryż powie wówczas: „O, o, ten stary opryszek Nucingen ze swoją kochanką...“ To miło słyszeć coś podobnego... Wszystkie te postępy — jestem dobra kobieta — są już objęte w pierwszych stu tysiącach... W ciągu tygodnia, postępując w ten sposób, zrobisz dobry kawał drogi.
— Zapłacę sto tysięcy franków...
— W drugim tygodniu, ciągnęła Azja jakgdyby nie dosłyszawszy tego boleściwego zdania, pani, skuszona tym wstępem, namyśli się opuścić swoje mieszkanko i przenieść się do pałacyku, który jej ofiarujesz. Ujrzy na nowo świat, spotka dawne przyjaciółki, zapragnie błyszczeć, zacznie przyjmować! To zrozumiałe... — Znowu sto tysięcy franków! — Zatem, jesteś u siebie, Estera dała się obłaskawić... jest twoja. Pozostaje bagatelka, z której ty robisz główną rzecz, stary nosorożcu! (Ależ wybałusza oczy na mnie, ten potwór!). Otóż, biorę to na siebie. — Czterysta tysięcy... — Nie bój się, grubasie, te wybulisz dopiero nazajutrz... Rzetelnie?... Więcej ufam tobie, niż ty mnie. Jeżeli skłonię panią aby się dała obwieźć jako twoja kochanka, aby zechciała się skompromitować, przyjąć wszystko co ofiarujesz, i to może dziś jeszcze, uwierzysz, że potrafię ją skłonić, aby ci wydała swój przesmyk św. Bernarda. A to nie łatwo, niech cię!... przeprowadzić tamtędy twoją artylerję, to tyle kłopotu, ile Pierwszy Konsul miał w Alpach.
— Czemu?
— Panienka kocha się na umór, odparła Azja. Uważa się za drugą królowę Sabę, bo obmyła się w poświęceniach dla swego kochanka... ot, te kobietki wbiją sobie czasem takiego ćwieka w głowę! A, mój synku, trzeba być sprawiedliwym, to piękne! Ta szelmutka mogłaby umrzeć ze zgryzoty że należała do ciebie, nie dziwiłabym się temu; ale co mnie uspakaja (mówię to, aby panu dodać serca), to że, przy wszystkich chimerach, ona ma grunt dobry.
— Ty masz, rzekł baron, który słuchał Azji w głębokiem milczeniu i z podziwem, genjusz zepsucia, jak ja mam genjusz finansów.
— Zatem stoi, kochasiu? spytała Azja.
— Stoi za pięćdziesiąt tysięcy franków zamiast stu!... A pięćset tysięcy nazajutrz po tryumfie.
— Zatem, biorę się do dzieła, odparła Azja... Och! może pan przyjść, dodała z szacunkiem. Zastaniesz Esterę łagodną jak owieczka, a może skłonną poddać się jego chęciom.
— Idź, idź, moja poczciwa, rzekł bankier, zacierając ręce.
I uśmiechając się do ohydnej mulatki, rzekł do siebie:
— Jaką człowiek ma słuszność żeby mieć dużo pieniędzy!
Wyskoczył z łóżka, udał się do biura i w wesołości ducha objął ster olbrzymich interesów.
Nic nie mogło być bardziej złowrogie dla Estery niż postanowienie Nucingena. Biedna kurtyzana broniła swego życia, broniąc się od niewierności. Karlos nazywał świętoszkostwem tę tak naturalną obronę. Owóż, Azja udała się, nie bez zwykłych ostrożności, aby uwiadomić Karlosa o naradzie z baronem i o spodziewanych korzyściach. Gniew tego człowieka był, jak on, straszliwy; przybył natychmiast powozem z zapuszczonemi storami do Estery, każąc woźnicy wjechać do bramy. Podwójny fałszerz ukazał się biednej dziewczynie blady z wściekłości; spojrzała nań i osunęła się na fotel jak podcięta.
— Co panu? rzekła, drżąc na całem ciele.
— Zostaw nas, Europo, rzekł do pokojówki.
Estera spojrzała na dziewczynę tak, jakby dziecko spojrzało na matkę, z którąby morderca je rozłączał.
— Czy wiesz, dokąd wyślesz Lucjana? podjął Karlos, znalazłszy się sam z Esterą.
— Dokąd?... spytała słabym głosem, odważając się podnieść wzrok na swego kata.
— Tam skąd ja wracam, mój klejnocie.
Estera spojrzała nań i ujrzała krwawą mgłę przed oczami.
— Na galery! dodał cicho.
Estera zamknęła oczy, nogi jej zdrętwiały, ramiona zwisły, zbielała. Karlos zadzwonił, zjawiła się Prudencja.
— Ocuć ją, rzekł chłodno, jeszcze nie skończyłem.
Przechadzał się po salonie, czekając. Prudencja-Europa zmuszona była prosić Karlosa, aby pomógł zanieść Esterę na łóżko; uniósł ją z łatwością, która zdradzała atletyczną siłę. Trzeba było szukać w aptece najgwałtowniejszych środków, aby wrócić Esterze świadomość cierpień. W godzinę potem, biedna dziewczyna była zdolna wysłuchać tego żywego upiora siedzącego przy łóżku ze spojrzeniem nieruchomem i oślepiającem jak dwa strumienie roztopionego ołowiu.
— Moje serduszko, podjął, Lucjan znajduje się pomiędzy życiem wspaniałem, szczęśliwem, godnem, a jamą pełną wody, błota i kamieni, w którą miał się rzucić kiedy go spotkałem. Dom księstwa de Grandlieu wymaga od tego drogiego chłopca dóbr wartości miljona; wówczas dopiero uzyskają dlań tytuł margrabiego i podadzą mu tę wielką żerdź, imieniem Klotylda, po której dostanie się do władzy. Dzięki nam dwojgu, Lucjan nabył siedzibę macierzystą, stary zamek de Rubempré, który nie kosztował wiele, trzydzieści tysięcy franków; ale, przez szczęśliwe negocjacje, adwokatowi udało się dołączyć do zamku posiadłość za miljon, na który zadatkowano już trzysta tysięcy. Zamek, koszta, premje dla tych których użyto aby ukryć te tranzakcje, pochłonęły resztę. Mamy, prawda, w interesie sto tysięcy franków, które za kilka miesięcy będą warte dwieście do trzystu; ale zostaje zawsze czterysta tysięcy do zapłacenia... Za trzy dni, Lucjan wróci z Angoulême, dokąd się udał, bo nie trzeba aby go podejrzewano iż zdobył majątek gremplując twoje materace...
— Och! nie, rzekła podnosząc oczy cudownym gestem.
— Otóż, pytam się, czy to jest chwila aby wystraszać barona? rzekł spokojnie; a omal żeś go nie zabiła przedwczoraj! zemdlał jak baba, czytając twój drugi list. Masz tęgi styl, przyjm moje powinszowania. Gdyby baron umarł, cóżby się z nami stało? Kiedy Lucjan wyjdzie z kościoła jako zięć księcia de Grandlieu, jeżeli wówczas zechcesz wziąć kąpiel w Sekwanie... podam ci rękę, aniołku, abyśmy dali nurka razem. Też niezłe zakończenie. Ale zastanów się trochę! Czyż nie lepiej byłoby żyć, powiadając sobie w każdej chwili: „Ta świetna fortuna, ta szczęśliwa rodzina...“ bo on będzie miał dzieci — dzieci... czy pomyślałaś kiedy o rozkoszy zanurzenia rąk w kędziorach jego dzieci?
Estera zamknęła oczy z łagodnym dreszczem.
— Otóż, widząc gmach tego szczęścia, powiesz sobie: „To moje dzieło!“
Nastała chwila milczenia, w której te dwie istoty patrzały na siebie wzajem.
— Oto, co pokusiłem się uczynić z rozpaczy, która pchała go do wody, podjął Karlos. Czy jestem egoistą? Oto co znaczy kochać! Tak poświęcają się ludzie jedynie dla królów; ale ja namaściłem Lucjana na króla! Mogliby mnie przykuć na resztę dni do dawnego łańcucha, zdaje mi się że zdołałbym wytrwać spokojnie, powiadając sobie: „On jest na balu, on jest na dworze“. Dusza moja i myśl święciłyby tryumfy, gdy mój łachman byłby zdany dozorcom. Ty jesteś nędzna samica, kochasz jak samica! Ale miłość, u kurtyzany, powinnaby być, jak u wszystkich sponiewieranych istot, cudem macierzyństwa, naprzekór naturze która cię naznaczyła bezpłodnością! Gdyby kiedy, pod skórą księdza Herrery, odnaleziono galernika którym byłem wprzódy, czy wiesz cobym uczynił aby nie narazić Lucjana?
Estera czekała odpowiedzi z gorączkowym lękiem.
— Otóż, podjął po krótkiej pauzie, umarłbym jak murzyni, połykając język. A ty, swemi błazeństwami, wskazujesz mój trop. Czego od ciebie żądałem?... abyś oblekła spódniczkę Drętwy na pół roku, na sześć tygodni, i posłużyła się nią dla pochwycenia miljona... Lucjan nie zapomni o tobie nigdy! Mężczyzna nie zapomina istoty, codzień przypominającej się jego pamięci bogactwem które mu dała w ręce. Lucjan wart jest więcej od ciebie... Za młodu, kochał Koralję: dziewczyna umiera, dobrze; ale nie miał jej za co pochować, nie zrobił jak ty, nie zemdlał, mimo że poeta; napisał sześć hulaszczych piosenek i wycisnął z nich trzysta franków, aby opłacić kondukt. Mam te piosenki, umiem je na pamięć. Ułóż i ty swoje piosenki: bądź szalona, wesoła, nieodparta, i... nienasycona! Słyszałaś? nie każ mi powtarzać. — Ucałuj papę. Bądź zdrowa...
Kiedy, w pół godziny później, Europa weszła do pokoju pani, zastała ją przed krucyfiksem. Z końcem ostatniej modlitwy, Estera wyrzekła się swego pięknego życia, czci jaką sobie stworzyła, swojej chwały, cnót, miłości! Wstała.
— Och! pani, już pani nigdy nie będzie taka! wykrzyknęła Prudencja, zdumiona nadziemską pięknością Estery.
Obróciła wielkie zwierciadło, aby biedna dziewczyna mogła się ujrzeć. Oczy zachowały jeszcze nieco duszy, która ulatywała do nieba. Wspaniała płeć Żydówki połyskiwała żarem. Rzęsy, zwilżone łzami które osuszyła modlitwa, podobne były do gąszczu liści po letnim dżdżu; słońce czystej miłości złociło je ostatni raz. Wargi zachowały jakgdyby wyraz ostatniej rozmowy z aniołami, od których niewątpliwie pożyczyła palmy męczeńskiej, powierzając im życie bez zmazy. Słowem, miała ten majestat, jaki musiał błyszczeć w Marji Stuart, w chwili gdy żegnała się z koroną, ziemią i miłością.
— Chciałabym, aby Lucjan widział mnie taką, rzekła wydając westchnienie. — A teraz, dodała dźwięcznym głosem, jazda na całego!...
Słysząc to, Europa stanęła w osłupieniu, jakgdyby usłyszała bluźnierstwo z ust anioła.
— I cóż, czego się patrzysz na mnie, jakgdybyś nigdy nie widziała takiej? Jestem obecnie tylko bezecną i plugawą istotą, dziewką, łajdaczką, i czekam na gościa. Każ zagrzać kąpiel i przygotuj tualetę. Jest południe, baron przyjdzie z pewnością po giełdzie; dam znać, że go czekam. Powiedz Azji, by nam przygotowała obiadek taki jak to ona umie, chcę doprowadzić tego człowieka do szaleństwa... No, idź, moje dziecko... Zaczniemy się bawić, to znaczy zaczniemy pracować.
Siadła przy stoliku i napisała następujący list.
„Drogi baronie, gdyby kucharka którą mi przysłałeś nie była nigdy w mojej służbie, mogłabym myśleć, iż zamiarem twoim było opowiedzieć mi, ile razy zemdlałeś przedwczoraj, czytając moje listy. (Cóż chcesz! byłam bardzo rozstrojona tego dnia, odgrzewałam w myśli pamięć swojej żałosnej egzystencji). Ale ja znam szczerość Azji. Nie żałuję już, że sprawiłam ci nieco zmartwienia, skoro zdało się ono na to, aby dowieść jak ci jestem droga. Takie już jesteśmy, biedne wzgardzone istoty: prawdziwe uczucie więcej nas wzrusza od szalonych wydatków. Co do mnie, lękałam się zawsze, aby nie być manekinem, na którym rozwieszasz swoją próżność. Przykro mi było być tylko tem dla ciebie. Tak, mimo twych pięknych zaklęć, sądziłam, że mnie uważasz za kobietę którą kupiłeś. Otóż, teraz przyrzekam być dobra dla ciebie, pod warunkiem że zawsze będziesz mi trochę posłuszny. Jeśli ten list zdoła zastąpić recepty lekarzy, dowiedzie mi pan tego, zachodząc odwiedzić mnie po giełdzie. Zastaniesz w pełnym rynsztunku, przystrojoną w twoje dary, tę, która się kreśli, na całe życie, narzędziem twoich rozkoszy,

Ester“.

Na giełdzie, baron de Nucingen był tak rzeźki, tak wesół, tak dobroduszny napozór i pełen konceptów, że du Tillet i Kellerowie nie mogli się wstrzymać aby nie spytać o powód ukontentowania.
— Kocha mnie... Niedługo będziemy oblewali nowe mieszkanie, rzekł do du Tilleta.
— Na ile to panu wypada? spytał prosto z mostu Franciszek Keller, którego pani Colleville kosztowała, jak mówiono, dwadzieścia tysięcy rocznie.
— Nigdy ta kobieta, ten anioł wcielony, nie zażądała odemnie ani szeląga.
— Ba! tego się nigdy nie robi, odparł du Tillet. Właśnie dlatego aby niczego nie żądać, trzymają sobie ciotki i matki.
Między giełdą a ulicą Taitbout, baron krzyknął siedm razy na stangreta:
— Czego się tak wleczesz, zatnijże konia!
Zeskoczył lekko i pierwszy raz ujrzał swą ubóstwianą, piękną nakształt tych dziewczyn których jedynem zatrudnieniem jest troska o własny strój i urodę. Wyszła prosto z kąpieli; w rozkosznym szlafroczku, wyglądała jak pachnący kwiat.
— Czy to nie okropność widzieć panią tak piękną w tak nieświeżej ramie? rzekła Europa do barona otwierając drzwi do salonu.
— Zatem przenieście się do pałacyku, rzekł baron stając w pozycji niby pies do kuropatwy. Czas mamy wspaniały, przejedziemy się po polach Elizejskich, a pani Saint-Estève z Eugenją przeniosą całą pani tualetę, bieliznę i obiad na nowe mieszkanie.
— Zrobię wszystko co zechcesz, baronie; ty nawzajem zrób mi tę przyjemność, aby nazywać moją kucharkę Azją, a Eugenję Europą. Nazywałam tak wszystkie dziewczyny które miałam w służbie, od samych początków. Nie lubię zmiany...
— Azja... Europa... powtórzył śmiejąc się baron. Jakaś ty zabawna... masz takie pomysły... Dużo mógłbym zjeść obiadów, zanimbym nazwał kucharkę Azją.
— To nasze rzemiosło, abyśmy były zabawne. Powiedz, baronie, czy biedna dziewczyna nie może kazać się żywić Azji a ubierać Europie, skoro ty żyjesz z całego świata? To jest mit! Istnieją kobiety, które zjadłyby całą ziemię; mnie trzeba tylko połowy...
— Cóż to za kobieta ta pani Saint-Estève, rzekł do siebie baron, podziwiając zmianę Estery.
— Europo, moje dziecko, kapelusz, prędko! rzekła Estera. Wiesz już: czarna atłasowa budka z różową podszewką, ta z koronkami.
— Pani Thomas nie odesłała... Dalej, baronie, prędko, zrywaj się! zacznij swoje ciężkie roboty, to znaczy służbę szczęśliwego kochanka! Szczęście jest ciężkie!... Masz pan na dole kabrjolet, jedź do pani Thomas, rzekła Europa do barona. Spytasz przez służącego o kapelusz pani Van Bogseck... A zwłaszcza, rzekła mu do ucha, przywieź najpiękniejszy bukiet jaki jest w Paryżu. Mamy obecnie zimę, postaraj się o kwiaty z pod zwrotnika.
Baron zeszedł i rzekł do służącego.
— Do pani Thomas.
Stangret zawiózł pana do słynnej cukierni.
— To jest sklep kapeluszy, ośle kwadratowy, nie ciastek, zawołał baron. Po drodze, wpadł do Palais-Royal do pani Prévôt, gdzie kazał sobie ułożyć bukiet za dziesięć ludwików, gdy służący udał się do słynnej modniarki.
Przechadzając się po Paryżu, powierzchowny spostrzegacz pyta sam siebie, co za szaleńcy kupują bajeczne kwiaty zdobiące sklep słynnej kwiaciarki, jak również kto spożywa nowalje znakomitego Cheveta, jedynego, obok Rocher-de-Cancale, sklepu spożywczego, który przedstawia prawdziwy i rozkoszny przegląd dwóch światów... Otóż, rodzi się w Paryżu codziennie sto i kilka namiętności à la Nucingen, które szukają dowodów w owych rzadkościach przerastających środki niejednej królowej a ofiarowywanych na kolanach kurtyzanom. Bez tego szczegółu, uczciwa mieszczka nie zrozumiałaby nigdy, w jaki sposób fortuny topnieją w rękach tych istot, których zadaniem społecznem, w systemie Fouriera, jest może naprawiać krzywdy wynikłe ze skąpstwa i chciwości. Marnotrawstwo jest z pewnością dla społeczeństwa tem, czem cięcie lancetu dla przekrwionego organizmu. W dwa miesiące, Nucingen podlał handel więcej niż dwustoma tysiącami franków.
Skoro podstarzały kochanek wrócił, zapadła noc, bukiet okazał się niepotrzebny. Godzina Pól Elizejskich, w zimie, przypada między drugą a czwartą. Mimo to, powóz posłużył Esterze aby się udać z ulicy Taitbout na ulicę św. Jerzego, gdzie objęła w posiadanie baładzyg. Nigdy, zauważmy to, Estera nie była przedmiotem podobnego kultu ani hojności, była oszołomiona; ale strzegła się pilnie, jak wszystkie te królewskie niewdzięcznice, okazać najmniejsze zdumienie. Kiedy wchodzicie do św. Piotra w Rzymie, wówczas, aby uprzytomnić obszar i wysokość królowej katedr, pokazuję wam mały paluszek posągu, który posiada nie wiem już jaką długość, a który wam się zdaje naturalnym małym palcem. Otóż, opisy, tak potrzebne w historji naszych obyczajów, spotkały się już z tyloma krytykami, że trzeba tu naśladować rzymskiego cicerone. Zatem, wchodząc do jadalni, baron nie mógł się wstrzymać, aby nie kazać Esterze dotknąć firanek, udrapowanych z królewską obfitością; były podszyte białą morą i przybrane w sposób godny stanika portugalskiej księżniczki. Sama materja była skrojona ze sztuki jedwabiu, kupionej w Kantonie, na której chińska cierpliwość umiała wymalować azjatyckie ptaki z doskonałością jakiej wzór znajduje się jedynie na welinach średniowiecza lub w mszale Karola V, dumie cesarskiej bibljoteki w Wiedniu.
— Kosztowała po dwa tysiące franków łokieć pewnego milorda, który przywiózł ją z Indyj...
— Doskonale... Ślicznie!... Cóż za przyjemność będzie pić tutaj szampańskie! rzekła Estera. Piana nie będzie się walać na posadzce!
— Och! pani, rzekła Europa, ale niechże pani spojrzy na dywan...
— Wyrysowano ten dywan dla księcia Torlonia, mego przyjaciela; wydał mu się za drogi, więc ja wziąłem go dla siebie, moja ty królowo! rzekł Nucingen.
Dziwną igraszką trafu, dywan ten, dzieło jednego z naszych najzdolniejszych rysowników, harmonizował doskonale z chińską draperją. Ściany, malowane przez Schinnera i Leona de Lora, przedstawiały rozkoszne sceny, ujęte w rzeźbioną hebanową ramę, nabytą na wagę złota u Dusommerarda. Z tego możecie sądzić o reszcie.
— Dobrze zrobiłeś, baronie, przywożąc mnie tu, rzekła Ester; trzeba mi będzie jakiego tygodnia aby się przyzwyczaić do mego domu i nie mieć miny parwenjuszki...
— Mego domu! powtórzył radośnie baron. Przyjmujesz więc?...
— Ależ tak, tysiąc razy tak, rzekła patrząc nań z uśmiechem.
Biedny rozpruwacz giełdowy ujął rękę Estery i położył ją sobie na sercu:
— Patrz jak bije... od jednego czulszego słowa!...
I zaprowadził swoją boginię (pokinię) do sypialni.
— Och! pani, rzekła Eugenja, ja nie mogę tu zostać! Człowiek zanadto ma ochotę położyć się do łóżka.
— A teraz, rzekła Estera, należy się coś odemnie czarodziejowi, który działa takie cuda. Słuchaj, mamucie, po obiedzie pójdziemy razem do teatru. Mam szaloną ochotę na jakieś widowisko.
Od pięciu lat Estera nie była w teatrze. Cały Paryż tłoczył się wówczas do Porte-Saint-Martin, aby zobaczyć jedną z owych sztuk, którym potęga aktorów użycza pozoru prawdy; Ryszarda Darlington. Jak wszystkie pierwotne natury, Estera w równym stopniu lubiła odczuwać dreszcz strachu, co poddawać się łzom tkliwości.
— Pójdziemy zobaczyć Fryderyka Lemaître, rzekła, ubóstwiam go.
— To straszny dramat, rzekł Nucingen, przestraszony nieco nagłą perspektywą publicznego afiszowania się.
Baron posłał służącego po lożę na proscenium pierwszego piętra. Nowa oryginalność paryska. Choćby ten teatr był niewiedzieć jak przepełniony, zawsze można, bodaj na dziesięć minut przed podniesieniem kurtyny, dostać lożę na proscenium. Dyrektor teatru zatrzymuje ją dla siebie, o ile się nie zgłosi jakaś namiętność à la Nucingen. Loża ta jest, jak nowalja Cheveta, podatkiem, którym się okłada kaprysy paryskiego Olimpu.
Niema potrzeby mówić o serwisach. Nucingen spiętrzył trzy serwisy: mały, średni, i duży. Deserowe nakrycie wielkiego serwisu było całe — półmiski i talerze — z rzeźbionego złoconego srebra. Aby nie miażdżyć zbyt widocznie stołu wartością metalu, bankier przydał do wszystkich tych serwisów cudownie delikatną porcelanę, która kosztowała więcej niż srebro. Co do bielizny stołowej, płótna Saksonji, Anglji, Flandrji i Francji rywalizowały doskonałością deseni.
Przy obiedzie, na barona przyszła kolej zdumienia, skoro skosztował kuchni Azji.
— Rozumiem, rzekł, dlaczego nazywasz ją Azją: to kuchnia azjatycka.
— A! zaczynam wierzyć że mnie kocha, rzekła Ester do Europy, powiedział coś, co jest podobne do dowcipu.
Kuchnia była zaprawna korzeniami w sposób zdolny przyprawić o niestrawność barona, iżby wcześniej zabrał się do domu; to było wszystko, co, w zakresie przyjemności, wyniósł z tego pierwszego sam na sam. W teatrze, musiał pić niezliczoną obfitość wody z cukrem, zostawiając Esterę w antraktach samą. Zdarzeniem tak łatwem do przewidzenia że nie można go nazwać trafem, Tulja, Marjeta i pani Val-Noble znalazły się tego dnia w teatrze. Otóż, istota tej urody co Estera, ubrana jak Estera, nie mogła błyszczeć bezkarnie na proscenium Porte-Saint-Martin. Od drugiego aktu, wybuchła w loży tancerek istna rewolucja, wywołana stwierdzeniem tożsamości pięknej nieznajomej z Drętwą.
— A to!... skąd ona się bierze? rzekła Marjeta do pani Val-Noble, myślałam że się utopiła...
— Czy to ona? Wydaje mi się trzydzieści siedem razy młodsza i piękniejsza niż przed sześciu laty.
— Zakonserwowała się może, jak pani d’Espard i pani Zajączek, w lodzie, rzekł hrabia de Brambourg który towarzyszył trzem kobietom. — Czy to nie ten szczur, któregoście mi chciały przysłać[2] dla uporania się z wujaszkiem? rzekł, zwracając się do Tulji.
— Właśnie, odparła tancerka. Du Bruel, idźże do krzeseł zobaczyć czy to ona.
— Ależ się nosi! wykrzyknęła pani du Val-Noble niewybredną gwarą ulicy.
— Och! wykrzyknął hrabia de Brambourg, ma prawo, jest z moim przyjacielem, baronem de Nucingen. Idę do nich.
— Czyżby to była ta mniemana Joanna d’Arc, która podbiła Nucingena i którą piłują nas od trzech miesięcy?... rzekła Marjeta.
— Dobry wieczór, drogi baronie, rzekł Filip Bridau, wchodząc do loży Nucingena. Jesteś zatem małżonkiem panny Estery?... Pani, mam zaszczyt się przedstawić, jestem owym biednym oficerem, którego miałaś niegdyś ratować ze srogich opałów, w Issoudun... Filip Bridau...
— Nie mam przyjemności, rzekła Estera kierując lornetkę na salę.
— Pani, zauważył baron, nie nazywa się już poprostu Ester; zwie się bani te Żamby (Champy), od mająteczku który jej kupiłem...
— O ile pan postępuje sobie jak gentleman, rzekł hrabia, towarzyszki moje twierdzą iż pani de Champy zanadto się nosi... — Jeżeli pani nie chce mnie sobie przypomnieć, raczysz może poznać Marjetę, Tulję, panią du Val-Noble, dodał parwenjusz, który księciu de Maufrigneuse zawdzięczał stanowisko przy osobie następcy tronu.
— Jeżeli te panie będą miłe dla mnie, mogą być pewne wzajemnej życzliwości, odparła sucho pani de Champy.
— Ba! właśnie mówiły o pani jaknajlepiej, nazywają panią Joanną d’Arc.
— Zatem, jeśli te damy chcą jej dotrzymać towarzystwa, rzekł Nucingen, zostawię panią samą, bo za wiele jadłem. Powóz i służba zajadą po panią... — Djablica ta Azja!
— Pierwszy raz, i zostawia mnie pan! rzekła Ester. Ej, baronie, trzeba umieć mężnie zginąć na posterunku. Potrzebuję mężczyzny przy wyjściu. Gdyby mnie ktoś obraził, miałabym krzyczeć nadaremno?...
Egoizm starego miljonera musiał ustąpić wobec obowiązków kochanka. Baron przecierpiał i został. Estera miała swoje racje aby go zatrzymać. O ileby dawne znajome zechciały ją odwiedzić, w towarzystwie nie mogłyby jej wypytywać tak bezwzględnie jak wówczas gdyby była sama. Filip Bridau pospieszył do tancerek, którym zdał sprawę ze stanu rzeczy.
— A! to ona dziedziczy mój pałacyk przy ulicy św. Jerzego! rzekła z goryczą do pułkownika pani du Val-Noble, która, wedle języka tego rodzaju kobiet, była w tej chwili spieszona.
— Prawdopodobnie, odparł. Du Tillet mówił mi, że baron utopił tam trzy razy tyle co twój biedny Falleix.
— Chodźmyż ją odwiedzić, rzekła Tulja.
— Na honor, nie! odparła Marjeta, za ładna jest; wolę odwiedzić ją w domu.
— Czuję się na siłach aby ponieść ryzyko, rzekła Tulja.
Odważna primabalerina poszła tedy w antrakcie i odnowiła znajomość z Esterą, która ograniczyła się do ogólników.
— Ale skądże wracasz, drogie dziecko? spytała tancerka, którą rozsadzała ciekawość.
— Och! siedziałam pięć lat w zamku alpejskim z Anglikiem zazdrosnym jak tygrys, istnym nababem. I oto, jak widzisz, wpadłam w bankiera; to się nazywa spaść z deszczu pod rynnę. Toteż, kiedy wreszcie wróciłam do Paryża, mam obecnie kręćka na punkcie zabawy; będę prowadziła dom otwarty. Ba! trzeba mi odrobić pięć lat samotności, zaczynam je odbijać. Pięć lat Anglji, to za dużo; w myśl afiszów, wycieczka powinna trwać sześć tygodni.
— I to baron dał ci te koronki?
— Nie, to resztki po nababie... Ależ trzeba nie mieć szczęścia! wyobraź sobie, był żółty jak cytryna, myślałam że umrze w dziesięć miesięcy. Ba! silny był jak dąb. Strzeżcie się ludzi, którzy rzekomo chorują na wątrobę... Ten nabab okradł mnie na równej drodze, umarł bez testamentu, a rodzina wygnała mnie jak zadżumioną. Toteż, powiedziałam memu nowemu staremu: „Zapłacisz za dwóch!.. Masz słuszność, że nazywasz mnie Joanną d’Arc: zgubiłam Anglję! i może spłonę na stosie...
— Miłości? rzekła Tulja.
— I to żywcem! odparła Estera, którą to słowo wtrąciło w zadumę.
Baron śmiał się z tych grubo solonych konceptów, ale nie zawsze chwytał je natychmiast, tak że śmiech jego podobny był do zapomnianych rakiet, które strzelają po ukończonym fajerwerku.
Żyjemy wszyscy w jakiejś sferze, a mieszkańcy wszystkich sfer mają jednaką dozę ciekawości. Nazajutrz, w Operze, przygoda Estery była plotką kulis. Między drugą a czwartą popołudniu, cały Paryż Pól Elizejskich poznał Drętwę i odgadł wreszcie przedmiot miłości barona.
— Czy wiesz, rzekł Blondet do de Marsaya w przedsionku Opery, że Drętwa znikła nazajutrz po dniu, w którym poznaliśmy ją tutaj jako kochankę Lucusia.
W Paryżu, jak na prowincji, wszystko jest wiadome. Policja urzędowa nie jest z pewnością tak sprawna jak policja świata, gdzie każdy szpieguje nie wiedząc o tem. Toteż, Karlos dobrze odgadł, jak niebezpieczną była pozycja Lucjana podczas epizodu z ulicy Taibout.
Niema straszliwszego położenia, niż to, w jakiem znajdowała się pani du Val-Noble, a słowo spieszona oddaje je doskonale. Lekkomyślność i rozrzutność tych kobiet nie pozwala im myśleć o przyszłości. W tym wyjątkowym świecie, o wiele zabawniejszym i dowcipniejszym niżby kto mniemał, jedynie kobiety które nie są piękne ową rzeczywistą pięknością, prawie niezmienną i łatwą do rozpoznania, kobiety które mogą budzić miłość raczej z kaprysu, jedynie te kobiety myślą o starości i gromadzą majątek: im są piękniejsze, tem mniej są przewidujące. „Boisz się zbrzydnąć, że ciułasz?...“ to odezwanie Floryny do Marjety maluje dobrze źródło ich rozrzutności. Trafiwszy tedy na spekulanta który sobie odbiera życie, na marnotrawcę który dokopał się dna, kobiety te spadają z przerażającą szybkością z bezczelnego zbytku w głęboką nędzę. Rzucają się wówczas w objęcia modystki, sprzedają za bezcen wspaniałe klejnoty, zadłużają się byle tylko utrzymać się w pozornym dostatku, któryby im pozwolił odnaleźć to co straciły: kasę, gdzieby mogły czerpać. Te wzloty i upadki ich życia tłumaczą dość dobrze koszt tych stosunków, prawie zawsze kleconych w rzeczywistości tak, jak Azja sparzyła (także ich słownik) Nucingena z Esterą. Toteż, bywalcy paryscy wiedzą doskonale co sądzić, widząc na Polach Elizejskich, wśród owego ruchomego i wrzącego bazaru, w najętym powozie kobietę, którą rok, pół roku wprzódy, oglądali w ekwipażu lśniącym od zbytku. „Kiedy się spada do więzienia za długi, trzeba umieć odskoczyć do Lasku Bulońskiego“, mówiła Floryna śmiejąc się z Blondetem z młodego wicehrabiego de Portenduère. Naprawdę zręczne kobiety nie narażają się nigdy na ten kontrast. Wolą się zagrzebać w pokątnym hoteliku, gdzie pokutują za swą rozrzutność najtwardszą biedą; ale nie wszczepia im to najlżejszych pojęć oszczędności. Puszczają się na bale maskowe, podejmują wycieczki na prowincję, pokazują się w pogodny dzień dobrze ubrane na bulwarach. Znajdują zresztą u koleżanek oddanie, zwyczajne u ludzi będących poza nawiasem społeczeństwa. Użyczona pomoc mało kosztuje kobietę w pomyślności, która powiada sobie w duchu: „Jutro ja mogę być w tem położeniu“.
Najskuteczniejszem wszakże oparciem jest modystka. Kiedy ta lichwiarka zagrożona jest w swej wierzytelności, przetrząsa serca wszystkich starców na rzecz swojej hipoteki. Pani du Val-Noble nie mogła przewidzieć katastrofy jednego z najzręczniejszych agentów giełdowych: klęska zaskoczyła ją zupełnie nieprzygotowaną. Obracała pieniądze kochanka na swoje zachcenia, a zdawała na niego troskę o rzeczy użyteczne i o przyszłość. „Jak można było, mówiła do Marjety, spodziewać się czegoś podobnego? zdawało się, że to taki dobry chłopiec“. Prawie we wszystkich klasach społeczeństwa, dobry chłopiec, to człowiek który ma szeroką rękę, który rozpożycza na prawo i lewo po kilka talarów nie upominając się o zwrot, który postępuje zawsze wedle reguł pewnej rycerskości, poza moralnością pospolitą, bieżącą. Niektórzy ludzie, rzekomo zacni i uczciwi, zrujnowali, jak Nucingen, swoich dobroczyńców; inni znowuż, którzy poznali się z kryminałem, okazują cudowną uczciwość wobec kobiety. Cnota zupełna, marzenie Moliera, Alcest, jest nadzwyczaj rzadka; ale zdarza się, nawet w Paryżu. Dobry chłopiec jest wytworem pewnego wdzięku, nie dowodzącego zresztą nic. Mężczyzna taki jest dobrym chłopcem, jak kot jest miękki w dotknięciu, jak pantofel jest zrobiony aby otulał nogę.
Zatem, w pojęciu słowa dobry chłopiec utartem w owej klasie, Falleix powinien był uprzedzić kochankę o bankructwie i zostawić jej zaopatrzenie. D’Estourny, szalbierz o czułem sercu, był dobrym chłopcem: oszukiwał w grze, ale odłożył na bok trzydzieści tysięcy franków dla kochanki. Toteż w chwili szczerych wynurzeń, kobiety odpowiadały moralistom „TO WSZYSTKO JEDNO!... gadajcie co chcecie, Jerzy był dobry chłopiec, umiał wychodzić z ludźmi, wart był lepszego losu!“ Te dziewczyny drwią sobie z praw, uwielbiają pewną delikatność; umieją się sprzedać, jak Estera, dla swego pięknego tajemnego ideału, dla swojej Religji. Ocaliwszy, z wielkim trudem, zaledwie kilka klejnotów, pani du Val-Noble uginała się pod ciężarem tego oskarżenia: „Zrujnowała Falleixa“. Dochodziła trzydziestki i, mimo że w pełnym rozkwicie, łatwo mogła osunąć się w kategorję starzejących się kobiet, ile że, w tego rodzaju przesileniach, kobieta ma przeciw sobie wszystkie rywalki. Marjeta, Floryna i Tulja zapraszały wprawdzie przyjaciółkę na obiad, pożyczały jej nieco grosza, ale, nie znając cyfry jej długów, nie miały odwagi zgłębiać tej otchłani. Sześć lat stanowi przerwę zbyt długą w falowaniu paryskiego morza, aby kobieta spieszona mogła się zwrócić do kobiety w powozie; ale Val-Noble wiedziała że Estera zbyt jest wspaniałomyślna, aby nie miała wspomnieć czasami, iż, wedle jej wyrażenia, odziedziczyła po niej; toteż postarała się zbliżyć do Estery w nawpół przypadkowem, nawpół rozmyślnem spotkaniu. Aby sprowadzić ten przypadek, pani du Val-Noble, ucharakteryzowana na przyzwoitą kobietę, przechadzała się codzień po Polach Elizejskich. Towarzyszył jej Teodor Gaillard, dziennikarz, który skończył na tem że się z nią ożenił, a który, w tej katastrofie, postępował z dawną kochanką bardzo po rycersku, dawał jej loże i pilnował aby ją zaproszono na wszystkie fety.
Liczyła na to, iż, w jakiś pogodny dzień, Estera wybierze się na przejażdżkę i że się natkną na siebie. Estera miała za woźnicę Paccarda; wogóle, w ciągu pięciu dni, Azja, Europa i Paccard, wspierani wskazówkami Karlosa, zorganizowali jej dom w ten sposób, aby z pałacyku Estery uczynić niezdobytą fortecę. Ze swej strony, Peyrade, party głęboką nienawiścią, pragnieniem zemsty, a zwłaszcza zamiarem wydania zamąż ukochanej Lydji, obrał za cel przechadzek Pola Elizejskie, z chwilą gdy Contenson mu powiedział, że kochanka pana de Nucingen tam bywa. Peyrade przebierał się tak doskonale za Anglika, mówił tak dobrze po francusku z akcentem wyspiarzy, lub tak czysto po angielsku, znał tak dokładnie sprawy owego kraju, dokąd, na trzy zawody, w 1779 i 1786, wysyłała go policja paryska, iż grał rolę Anglika zarówno w ambasadzie jak w Londynie nie budząc podejrzenia. Peyrade umiał się charakteryzować tak cudownie, że jednego dnia sam Contenson go nie poznał! W towarzystwie Contensona, przebranego za mulata, Peyrade badał, okiem które zdaje się roztargnione ale które widzi wszystko, Esterę i jej ludzi. Zrozumiałym trafem, znajdował się tedy w alei, w dniu w którym Estera spotkała tam panią du Val-Noble. Peyrade, za którym kroczył mulat w liberji, szedł swobodnie, jak prawdziwy nabab który myśli tylko o sobie; równocześnie zaś silił się pochwycić parę słów rozmowy.
— Zatem, drogie dziecko, mówiła Estera do pani du Val-Noble, przyjdź mnie odwiedzić. Nucingen winien to samemu sobie, aby nie zostawić bez grosza kochanki swego agenta...
— Tembardziej, iż powiadają że go zrujnował, rzekł Gaillard, i że łatwo moglibyśmy go przycisnąć...
— Będzie u mnie jutro na obiedzie, przyjdź, moja droga, rzekła Estera.
Następnie, rzekła jej do ucha:
— Robię z nim co zechcę, nie dostał jeszcze ani tyle!
Przyłożyła paznokietek w rękawiczce do najładniejszego z perłowych ząbków i uczyniła znany gest, którego energiczna wymowa oznacza: „Nic a nic!“
— Trzymasz go...
— Moja droga, dopiero zapłacił moje długi...
— To brudas! wykrzyknęła Zuzanna du Val-Noble.
— Och! podjęła Estera, miałam tego tyle, iż mogłabym przestraszyć ministra finansów. Teraz chcę trzydziestu tysięcy renty, nim... nim północ wybije. Och, on jest bardzo gładki, nie mam powodu się skarżyć... Załatwia rzeczy po pańsku. Za tydzień oblewamy mieszkanie, przyjdziesz... Rano ma mi wręczyć kontrakt darowizny. Stanowczo, nie można mieszkać w podobnym domu, nie mając trzydziestu tysięcy renty na własność, ot, na czarną godzinę. Poznałam nędzę i nie chcę jej już. Są znajomości, których ma się dosyć od pierwszego razu.
— Ty, która mówiłaś: „Majątek to ja“, jak ty się zmieniłaś! wykrzyknęła Zuzanna.
— To szwajcarskie powietrze, człowiek się robi oszczędny... Ot, jedź tam, moja droga. Złap jakiego Szwajcara, wystrychniesz go może na męża! nie wiedzą jeszcze, co to kobietki takie jak my... W każdym razie, wrócisz stamtąd z miłością do papierów wartościowych, miłością uczciwą i pełną względów!... Do widzenia.
Ester wsiadła z powrotem do powrozu, zaprzężonego w jabłkowite konie najwspanialsze w Paryżu.
— Ta w powoziku jest ładna, rzekł Peyrade do Contensona, ale wolę tę która się przechadza; udasz się za nią i dowiesz się kto to taki.
— Wiesz, co ten Anglik powiedział przed chwilą po angielsku? rzekł Gaillard, powtarzając pani du Val-Noble słowa Peyrade’a.
Zanim się puścił na odezwanie się po angielsku, Peyrade rzucił w tym języku parę słów, które wywołały na fizjogjnomji Teodora Gaillard odruch dający pewność że dziennikarz zna język wyspiarzy. Pani du Val-Noble udała się bardzo wolno do siebie, na ulicę Louis-le-Grand, do przyzwoitego hoteliku, zerkając z pod oka czy mulat idzie za nią. Hotelik ten należał do niejakiej pani Gérard, której, w dniach świetności, pani du Val-Noble oddała usługę; pani Gérard okazała wdzięczność, dając jej do rozporządzenia przyzwoite mieszkanie. Zacna ta kobieta, mieszczka uczciwa i pełna cnót, pobożna nawet, patrzała na kurtyzanę jako na kobietę wyższego rzędu; widziała ją zawsze otoczoną zbytkiem, brała ją za upadłą królowę; powierzała jej córki które bardzo kochały panią du Val-Noble; otóż — rzecz naturalniejsza niżby kto mniemał — prowadząc je do teatru, kurtyzana była uważająca jak rodzona matka. Zacna ta i godna kobieta podobna była do owych szczytnych księży, którzy, w tych istotach postawionych poza prawem, widzą duszę ludzką do zbawienia, do kochania. Pani du Val-Noble szanowała tę uczciwość, często zazdrościła jej rozmawiając wieczorem i opłakując swoje nieszczęścia. „Jesteś jeszcze ładna, możesz wszystko dobrze zakończyć“, mówiła jej pani Gérard. Upadek pani du Val-Noble był zresztą tylko względny. Garderoba tej kobiety, tak rozrzutnej i wykwintnej, była jeszcze dość dobrze zaopatrzona; przy okazji, jak w dzień Ryszarda Darlington w Porte-Saint Martin, mogła się pokazać w całym blasku. Pani Gérard opłacała jeszcze dość chętnie dorożki, których kobieta spieszona potrzebowała, udając się na jakiś obiadek, do teatru i z teatru.
— Wie pani, moja dobra pani Gérard, rzekła do uczciwej matki rodziny, mój los ulegnie zmianie, mam nadzieję...
— Chwała Bogu, tem lepiej, ale bądź pani rozsądna, myśl o przyszłości... Nie rób już długów. Tyle mam kłopotu z odprawianiem ludzi, którzy tu panią nachodzą!...
— Ech! nie kłopocz się pani o tych psów, którzy pozarabiali na mnie olbrzymie sumy. O, ma pani bilety do Varietés dla córek, dobra loża na drugiem piętrze. Gdyby ktoś pytał o mnie dziś wieczór, a mnieby jeszcze nie było, niech pani wpuści i tak. Adela, moja dawna pokojówka, będzie w domu; zaraz ją pani przyślę.
Pani du Val-Noble, nie mając matki ani ciotki, musiała użyć pokojówki (także spieszonej!), by odegrała rolę starej Saint-Estève wobec nieznajomego, przez którego miała nadzieję odzyskać dawne stanowisko. Poszła na obiad z Teodorem Gaillard, który tego dnia miał gratkę: to znaczy obiad dany przez Natana, owoc przegranego zakładu, jedną z tych hulanek przy których się mówi zapraszając: Będzie i płeć odmienna.
Peyrade nie bez potężnych racji namyślił się umaczać palce w tej intrydze. Ciekawość jego, jak i Corentina, była zresztą tak podrażniona, iż, nawet bez innych przyczyn, byłby się wmięszał w ten dramat. W tej chwili, polityka Karola X ukończyła swą ostatnią ewolucję. Powierzywszy ster spraw zaufanym ministrom, król obmyślał zdobycie Algieru, aby się posłużyć świeżą chwałą jako paszportem do tego co nazwano jego zamachem Stanu. W kraju, nikt już nie spiskował; Karol X sądził, że nie ma przeciwnika. W polityce, jak na morzu, bywają zwodnicze cisze. Corentin trawił się tedy w bezczynności. W tem położeniu, prawdziwy myśliwy, w braku zwierzyny, poluje na ptaszki. Domiejan zabijał muchy w braku chrześcijan. Będąc świadkiem uwięzienia Estery, Contenson z całą przenikliwością szpicla ocenił tę operację. Jak widzieliśmy, hultaj nie zadawał sobie trudu, aby ukrywać swój sąd przed baronem. „Na czyje dobro okłada się haraczem szał bankiera?“ oto pierwsze pytanie, jakie sobie zadali dwaj przyjaciele. Poznawszy w Azji jedną z aktorek sztuki, Contenson miał nadzieję przez nią dotrzeć do autora; ale wyślizgnęła mu się z rąk, kryjąc się jak węgorz w paryskim bajorze; kiedy ją zaś znalazł z powrotem jako kucharkę u Estery, współpracownictwo mulatki wydało mu się niezrozumiałe. Po raz pierwszy, dwaj artyści szpiclostwa trafili na tekst nie do odczytania; mogli tylko podejrzewać jakąś ciemną historję. Podczas trzech kolejnych i śmiałych szturmów na dom przy ulicy Taitbout, Contenson natknął się na upartą niemotę. Póki Estera tam mieszkała, odźwierny wyraźnie był przejęty lękiem. Może Azja przyrzekła, w razie niedyskrecji, zatrute gałeczki dla całej rodziny? Nazajutrz po dniu, w którym Estera opuściła mieszkanie, Contenson zastał odźwiernego nieco bardziej do rzeczy; żałował tej damulki, która, powiadał, żywiła go resztkami swego stołu. Contenson, przebrany za agenta handlowego, targował mieszkanie i słuchał utyskiwań odźwiernego, bawiąc się nim, raz po razu wtrącając swoje: „Czy podobna?... — Tak, panie, ta damulka mieszkała tu pięć lat, nie wychodząc ani razu. Kochanek jej, zazdrosny mimo iż nie dawała mu żadnego powodu, zachowywał największe ostrożności. Był to zresztą bardzo piękny chłopiec“. Lucjan znajdował się jeszcze w Marsac, u swojej siostry, pani Séchard; skoro wrócił, Contenson posłał odźwiernego na quai Malaquais, aby się spytał pana de Rubempré, czy zechce sprzedać meble po pani Van Bogseck. Odźwierny poznał w Lucjanie tajemniczego kochanka młodej wdowy; to było wszystko, co Contenson chciał wiedzieć. Można osądzić głębokie, mimo iż powściągane zdumienie, jakie ogarnęło Lucjana i Karlosa; udali iż myślą że odźwierny oszalał; próbowali to w niego wmówić.
W dwadzieścia cztery godziny, Karlos zorganizował kontrpolicję, która przychwyciła Contensona na gorącym uczynku szpiegostwa. Contenson, przebrany za tragarza z Hal, dwa razy już odniósł towary zakupione rano przez Azję, i dwa razy przekroczył próg pałacyku przy ulicy św. Jerzego. Corentin, ze swej strony, krzątał się; ale autentyczność Karlosa Herrery osadziła go na miejscu, dowiedział się bowiem rychło, że ten ksiądz, tajny wysłannik Ferdynanda VII, przybył do Paryża pod koniec roku 1823. Mimo to, Corentin postanowił zgłębić przyczyny, które skłaniają Hiszpana do opieki nad Lucjanem. Corentin zyskał niebawem pewność, że Lucjan był pięć lat kochankiem Estery. Zatem, podstawienie Angielki w miejsce Estery odbyło się w interesie młodego dandysa. Owóż, Lucjan nie miał żadnych środków utrzymania, odmawiano mu ręki panny de Grandlieu, i oto świeżo nabył za miljon dobra de Rubempré. Corentin poruszył zręcznie generalnego dyrektora, któremu prefekt policji zwierzył się, że w sprawie Peyrade’a, osobą użalającą się byli sam hrabia de Sérizy oraz Lucjan de Rubempré.
— Jesteśmy w domu! wykrzyknęli Peyrade i Corentin.
Dwaj przyjaciele naszkicowali plan w jednej chwili.
— Ta dziewczyna, rzekł Corentin, miała stosunki, ma przyjaciółki. Pośród tych przyjaciółek, niepodobna aby nie znalazła się któraś w nędzy; jeden z nas musi odegrać rolę bogatego cudzoziemca który ją weźmie na utrzymanie; postaramy się, aby się pokumały z sobą. Te kobietki zawsze potrzebują jedne drugich; wówczas będziemy w centrum fortecy.
Peyrade postanowił wcielić się w rolę Anglika. Hulaszcze życie, jakie mu trzeba będzie pędzić przez czas potrzebny do odkrycia spisku, uśmiechało mu się; gdy Corentin, postarzały w pracy i nietęgiego zdrowia, nie był łasy na te rzeczy. Przebrany za mulata, Contenson zniknął z oczu kontrpolicji Karlosa. Na trzy dni przed spotkaniem się Peyrade’a z panią du Val-Noble na Polach Elizejskich, ostatni z agentów pp. de Sartine i Lenoir, opatrzony prawidłowym paszportem, zajechał na ulicę de la Paix, do hotelu Mirabeau, przybywając z kolonij przez Hawr w kolasce zachlastanej tak, jakgdyby przybywała z Hawru, mimo że odbyła tylko drogę z Saint-Denis do Paryża.
Ze swej strony, Karlos Herrera dał zawizować paszport w hiszpańskiej ambasadzie i przygotował na quai Malaquais wszystko do podróży do Madrytu. Oto czemu. Za kilka dni, Estera miała stać się właścicielką pałacyku, miała otrzymać walory na trzydzieści tysięcy renty; Europa i Azja były dość sprytne aby walory sprzedać i oddać sumę potajemnie Lucjanowi. Lucjan, bogaty rzekomą hojnością siostry, dopłaciłby resztę za dobra Rubempré. Nikt nie mógł mieć temu nic do zarzucenia. Estera jedna mogła popełnić niedyskrecję; ale raczej trupem by padła, niżby się zdradziła jednem mrugnięciem. Klotylda przybrała swą bocianią szyję kawałkiem różowej gazy, w pałacu tedy Grandlieu partja była wygrana. Akcje omnibusów potroiły już kapitał. Karlos, znikając na kilka dni, mylił wszystkie podejrzenia. Przezorność ludzka przewidziała wszystko, najmniejszy błąd nie był możliwy. Fałszywy Hiszpan miał wyjechać nazajutrz po dniu, w którym Peyrade spotkał na Polach Elizejskich panią du Val-Noble. Otóż, tej samej nocy, o drugiej z rana, Azja przybyła dorożką na quai Malaquais.
— Paccard, szepnęła Azja Karlosowi, poznał wczoraj, o wpół do trzeciej, na Polach Elizejskich, Contensona przebranego za mulata, rzekomo służącego u pewnego Anglika, który, od trzech dni, przechadza się aby śledzić Esterę. Paccard poznał tego lisa, tak samo jak kiedy udawał tragarza w Halach, po oczach. Paccard odwiózł małą do domu tak aby nie stracić z oczu hultaja. Stoi w hotelu Mirabeau; wymienił zaś z Anglikiem takie znaki, że niepodobna, powiada Paccard, aby Anglik był Anglikiem.
— Dobierają się do nas, rzekł Karlos. Jadę aż pojutrze. Ten Contenson, to z pewnością ów człowiek, który nasłał na nas odźwiernego z ulicy Taitbout; trzeba wybadać, czy fałszywy Anglik to także wróg.
O południu, mulat pana Samuela Johnson usługiwał poważnie swemu panu, który, z umysłu, śniadał zawsze zbyt suto. Peyrade chciał uchodzić za Anglika z rodzaju pijących; stale wychodził na miasto pod dobrą datą. Nosił czarne sukienne kamasze do kolan, wypchane tak aby pogrubiały nogę; spodnie podszyte grubym barchanem, kamizelka zapięta pod samą brodę; niebieski krawat otulał szyję do policzków; ruda peruczka zasłaniała pół czoła; dodał sobie blisko trzy cale, tak iż najstarszy bywalec kawiarni Dawida nie byłby go poznał. Sądząc z zamożnego i schludnego czarnego surduta, każdy wziąłby go za Anglika-miljonera. Contenson przybrał zimną bezczelność zaufanego lokaja, był niemy, opryskliwy, lekceważący, nieskłonny do gawędy; pozwalał sobie na osobliwe gesty i dzikie wykrzyki. Nabab kończył drugą butelkę, kiedy służący, hotelowy wprowadził bez ceremonji człowieka, w którym Peyrade, zarówno jak Contenson, poznali żandarma po cywilnemu.
— Panie Peyrade, rzekł żandarm do ucha nababa, mam rozkaz zawieźć pana do prefektury.
Peyrade wstał, nie czyniąc najmniejszej uwagi i wziął kapelusz.
— Znajdzie pan dorożkę u bramy, rzekł żandarm na schodach. Prefekt chciał pana aresztować, ale zadowolił się poleceniem abyś pan złożył wyjaśnienia urzędnikowi, którego zastanie pan w dorożce.
— Czy mam wsiąść? spytał żandarm urzędnika policji, skoro Peyrade wsiadł do pojazdu.
— Nie, odparł urzędnik. Powiedz pocichu woźnicy aby jechał do prefektury.
Peyrade i Karlos znaleźli się razem w dorożce. Karlos miał pod ręką sztylet. Woźnica był to człowiek zaufany; w danym razie pozwoliłby wysiąść Karlosowi nie zauważywszy tego, i, zajechawszy na miejsce, zdziwiłby się że znajduje w dorożce trupa. Władze nie dochodzą nigdy śmierci szpicla. Sprawiedliwość puszcza prawie zawsze te morderstwa płazem, tak trudno jest rozjaśnić takie sprawy. Peyrade objął szpiclowskim rzutem oka urzędnika którego nasłał mu prefekt policji; fizjognomja Karlosa wydała mu się zadowalająca: czaszka wytarta, poorana zmarszczkami, włosy pudrowane; na oczach czerwona obwódka zdradzająca lichy stan ich zdrowia, wysoce biurokratyczne złote okulary o podwójnych zielonych szkłach. Oczy te zawierały jakgdyby prospekt podejrzanych chorób. Perkalowa koszula z żabotem, czarne bawełniane pończochy i sznurowane trzewiki, długi czarny surdut, czarne noszone od dziesięciu dni dwufrankowe rękawiczki, złoty łańcuszek przy zegarku. Był to, ni mniej ni więcej, urzędnik niższej kategorji, nazywany bardzo antynomicznie oficerem pokoju.
— Drogi panie Peyrade, przykro mi, że człowiek taki jak pan jest przedmiotem nadzoru, i że sam, postępowaniem swojem, sili się usprawiedliwić tę konieczność. Przebranie pańskie nie podoba się panu prefektowi. Jeżeli pan sądzi, że w ten sposób uchodzisz naszej czujności, jesteś w błędzie. Wyruszyłeś zapewne z Anglji w Beaumont-sur-Oise?...
— W Beaumont-sur-Oise?... odparł Peyrade.
— Albo w Saint-Denis? dodał fałszywy urzędnik.
Peyrade zmieszał się. To nowe pytanie wymagało odpowiedzi. Otóż, wszelka odpowiedź była niebezpieczna. Potwierdzenie zakrawało na drwiny; przeczenie, jeżeli ten człowiek wiedział prawdę, pogrążało Peyrade’a.
— Szczwany lis, pomyślał.
Spróbował spojrzeć na oficera pokoju z uśmiechem i ofiarował uśmiech za odpowiedź. Przyjęto uśmiech bez protestu.
— W jakim celu przebrałeś się pan, wynająłeś pokój w hotelu Mirabeau i ucharakteryzowałeś Contensona za mulata? spytał oficer pokoju.
— Pan prefekt zrobi ze mną co zechce, ale rachunek ze swoich czynności winien jestem jedynie swoim przełożonym, rzekł Peyrade z godnością.
— Jeżeli mi pan daje do zrozumienia, że działasz na rachunek generalnej policji, rzekł fałszywy agent, zaraz zmienimy kierunek i udamy się na ulicę Grenelle, zamiast na Jerozolimską. Mam co do pana rozkazy bardzo stanowcze. Ale uważaj pan dobrze! sprawa nie przedstawia się zbyt groźnie, i oto, w jednej chwili, pogorszyłbyś ją znacznie. Co do mnie, nie życzę panu źle... Ale bądźmy szczerzy!... Powiedz pan prawdę.
— A więc powiem prawdę, rzekł Peyrade, zatapiając chytre spojrzenie w czerwonych oczach swego cerbera.
Twarz rzekomego urzędnika pozostała niewzruszona; pełnił swoje rzemiosło, wszelka prawda zdawała mu się obojętna, wyglądał na to iż posądza prefekta o jakiś kaprys. Prefekci miewają swoje widzimisię.
— Zadurzyłem się jak warjat w pewnej kobiecie, kochance owego giełdowego agenta który odbywa podróż ku swojej przyjemności a przykrości wierzycieli, Falleixa.
— Pani du Val-Noble, rzekł oficer pokoju.
— Tak, odparł Peyrade. Aby ją mieć dla siebie na miesiąc, co mnie będzie kosztowało nie więcej niż tysiąc talarów, przebrałem się za nababa i wziąłem Contensona. Jestto tak dalece prawda, że, jeżeli pan zechce mnie zostawić w dorożce, gdzie będę czekał na pana (słowo ex-generalnego komisarza policji!), idź pan do hotelu i przesłuchaj Contensona. Nietylko Contenson potwierdzi to co mam zaszczyt powiedzieć, ale zastanie pan służącą pani du Val-Noble, która ma nam przynieść dziś rano zgodę na moje propozycje, lub warunki swojej pani. Stary wyga zna się na interesie: ofiarowałem tysiąc franków na miesiąc, powóz, to razem tysiąc pięćset; pięćset w podarkach, tyleż na obiadki, spacery, teatry; widzi pan, że, powiadając tysiąc talarów, nie mylę się ani o centyma. Człowiek w moim wieku może przecie zapłacić tysiąc talarów za swój ostatni kaprys.
— A! papo Peyrade, lubisz jeszcze natyle kobietki, aby... Ale bierzesz mnie na fis; toż ja mam dopiero sześćdziesiąt lat, a obchodzę się wybornie bez... Jeśli jednak rzeczy tak stoją, pojmuję, że, dla zaspokojenia tej chętki, trzeba ci było nadać sobie postać cudzoziemca.
— Rozumie pan, że Peyrade, albo ojciec Canquoëlle z ulicy des Moineaux...
— Tak, ani jeden ani drugi nie nadałby się pani du Val-Noble, przerwał Karlos niezmiernie rad iż dowiedział się adresu ojca Canquoëlle. Pani du Val-Noble jest kobietą dystyngowaną, widziałem ją kiedyś w Operze, podoba mi się... Każ zawrócić na ulicę de la Paix, drogi Peyrade, wstąpię do twego mieszkania i sprawdzę rzeczy własnemi oczami. Ustny raport wystarczy zapewne panu prefektowi.
Karlos wydobył z kieszeni srebrną tabakierkę, otworzył ją i cudownie dobrodusznym gestem poczęstował Peyrada. Peyrade rzekł sobie w duchu:
— Oto jakich mają agentów!... Mój Boże! gdyby pan Lenoir albo pan Sartine wrócili na świat, cóżby powiedzieli?
— Jest w tem z pewnością część prawdy, ale to nie wszystko, drogi panie, rzekł fałszywy oficer pokoju, zażywając tabakę. Wmięszałeś się pan w sprawy sercowe barona de Nucingen i z pewnością chcesz go zamotać w jakąś siatkę: chybiłeś z pistoletu, bierzesz go na cel z armaty. Pani du Val-Noble jest przyjaciółką pani du Champy...
— Tam do licha! nie dajmy się chwycić! rzekł sobie Peyrade. To tęższy gracz niż przypuszczałem. Mami mnie: natrąca o uwolnieniu, a chce mnie poprostu ciągnąć za język.
— A więc?... rzekł Karlos z urzędową powagą.
— Panie, przyznaję iż popełniłem ten błąd, że szukałem na rzecz pana de Nucingen kobiety, w której baron zakochał się do szaleństwa. Oto przyczyna mej niełaski; zdaje się, że, nie wiedząc o tem, dotknąłem poważnych interesów.
Urzędnik zachował niewzruszony spokój.
— Ale znam na tyle policję, strawiwszy w niej pięćdziesiąt dwa lat, ciągnął Peyrade, aby poniechać wszystkiego od czasu admonicji, której mi udzielił pan prefekt, admonicji niewątpliwie słusznej...
— Wyrzekłbyś się pan tedy swego kaprysu, gdyby pan prefekt zażądał? Byłby to, jak sądzę, najlepszy dowód szczerości tego co pan powiadasz...
— A, szelma! a wyga! mówił sobie w duchu Peyrade. Tam do kroćset, dzisiejsi agenci nie gorsi są od starej gwardji pana Lenoir!
— Wyrzec się? odparł głośno Peyrade. Będę czekał rozkazów pana prefekta... Ale, jeżeli pan chce wstąpić, jesteśmy przed hotelem.
— Skąd pan bierze fundusze? spytał nagle Karlos z przenikliwem spojrzeniem.
— Mam przyjaciela...
— Opowie to pan, odparł Karlos, sędziemu śledczemu...
Ta zuchwała scena była, ze strony Karlosa, wynikiem jednej z kombinacyj nadzwyczaj prostych, ale zdolnych urodzić się jedynie w głowie człowieka tej miary. Wyprawił, wcześnie rano, Lucjana do hrabiny de Sérizy. Lucjan poprosił prywatnego sekretarza hrabiego, aby w imieniu hrabiego postarał się uzyskać u prefekta wskazówki co do agenta użytego przez barona de Nucingen. Sekretarz wrócił z notatką skopjowaną z rejestrów prefektury.
Zatrudniony w policji od 1779, a przybyły z Awinionu do Paryża dwa lata wprzódy.
Bez majątku, lichego prowadzenia, posiadający tajemnice Stanu.
Zamieszkały przy ulicy des Moineaux, pod nazwiskiem Canquoëlle. Jestto nazwa mająteczku, w którym żyje jego rodzina, w departamencie Vaucluse, rodzina zresztą szanowna.
Niedawno pytał się o niego jeden z jego stryjecznych wnuków, imieniem Teodozjusz de la Peyrade (patrz raport agenta, nr. 37 aktów).
— To musi być ten Anglik, któremu Contenson służy za mulata, wykrzyknął Karlos, kiedy Lucjan przyniósł mu, oprócz notatki, ustne szczegóły.
W trzy godziny, człowiek ten, obdarzony energją wodza, znalazł w Paccardzie niewinnego wspólnika zdolnego odegrać rolę żandarma po cywilnemu, sam zaś przebrał się za oficera pokoju. Trzy razy zawahał się czy ma zabić Peyrade’a w dorożce, ale miał zasadę nie popełniać nigdy morderstwa własnoręcznie. Przyrzekł sobie pozbyć się na czas Peyrade’a, wskazując go jako miljonera paru zbiegłym galernikom.
Peyrade i jego mentor usłyszeli głos Contensona, który rozmawiał z pokojówką pani du Val-Noble. Peyrade dał znak Karlosowi, aby został w pierwszym pokoju, jakgdyby mówiąc: „Będzie pan mógł osądzić mą szczerość“.
— Pani zgadza się na wszystko, mówiła Adela. Jest w tej chwili u swojej przyjaciółki, pani de Champy, która na rok jeszcze zatrzymała apartament przy ulicy Taitbout i zapewne go jej użyczy. Tam będzie pani mogła lepiej przyjąć pana Johnson, meble są bardzo porządne: pan będzie je mógł odkupić dla mojej pani, porozumiawszy się z panią de Champy.
— Dobrze, moje dziecko. Jeżeli myślicie, żeście trafiły na frajerów, mylicie się grubo, rzekł mulat do zdumionej dziewczyny, ale przepołowimy to...
— A to doprawdy! bezczelny murzyn! wykrzyknęła panna Adela. Jeżeli twój nabab jest nabab, może chyba ofiarować pani te mebelki. Najem kończy się w kwietniu 1830, będzie mógł go przedłużyć, jeżeli mu się spodoba.
Pardzo mnie się potoba! odparł Peyrade, wchodząc do pokoju i klepiąc służącą po ramieniu.
Równocześnie mrugnął porozumiewawczo do Karlosa, który skinął głową, niby to rozumiejąc że nabab musiał zostać w swej roli. Ale scena zmieniła się nagle wskutek wejścia nowej osoby, nad którą ani Karlos, ani prefekt nie mieli żadnej władzy. Nagle, zjawił się Corentin. Zastał drzwi otwarte, wstąpił przechodząc, aby się przyjrzeć jak stary Peyrade odgrywa rolę nababa.
— Prefekt depce mi wciąż po piętach! szepnął Peyrade, odkrył mnie jako nababa.
— Obalimy prefekta, odrzekł Corentin przyjacielowi do ucha.
— Zostań pan tu do mego powrotu, jadę do prefektury. Jeżeli nie wrócę, to znaczy, że może pan uczynić zadość swej zachciance.
Rzekłszy te słowa do ucha Peyrade’a aby nie psuć jego gry wobec pokojówki, Karlos wyszedł, nie mając ochoty zostawać pod spojrzeniem nowoprzybyłego, w którym rozpoznał jedną z owych chłodnych natur, o niebieskiem oku, straszliwych na zimno.
— To oficer pokoju, którego nasłał mi prefekt, rzekł Peyrade do Corentina.
— To? odparł Corentin. Dałeś się wziąć na kawał. Ten człowiek ma trzy talje kart w trzewikach, widać po kształcie nogi; zresztą oficer pokoju nie potrzebuje się przebierać!
Corentin zeszedł szybko aby rozjaśnić swoje podejrzenia; Karlos wsiadał do dorożki.
— Wasza wielebność!... krzyknął Corentin.
Karlos odwrócił głowę, ujrzał Corentina i wsiadł; jednakże Corentin zdążył rzucić mu przez szybę:
— Oto wszystko co chciałem wiedzieć. — Quai Malaquais! krzyknął Corentin woźnicy z piekielnem szyderstwem.
— Niema co, rzekł Jakób Collin, wpadłem, są na tropie, trzeba ich ubiec, a zwłaszcza dowiedzieć się czego chcą od nas.
Corentin widział kilka razy księdza Herrerę, a wzroku tego człowieka niepodobna było zapomnieć. Poznał odrazu budowę ramion, obrzmiałość twarzy, wreszcie sztuczkę zapomocą której Collin dodał sobie trzy cale.
— A, mój stary, wzięto cię na fis! rzekł Corentin, widząc że w sypialni zostali tylko Peyrade i Contenson.
— Kto? wykrzyknął Peyrade z metaliczną wibracją w głosie; obrócę ostatnie dni życia na to, aby go nadziać na rożen i przypiec na wolnym ogniu.
— Ksiądz Karlos Herrera, prawdopodobnie Corentin Hiszpanji. Wszystko się tłumaczy. Ów Hiszpan, to rozpustnik w wielkim stylu, który chciał stworzyć los temu młodemu człowiekowi, bijąc monetę poduszką ładnej dziewczyny... Osądź teraz, czy masz ochotę wstępować w szranki z dyplomatą, który mi się wydaje djablo szczwany.
— Och! wykrzyknął Contenson, to on odebrał trzysta tysięcy franków w dzień uwięzienia Estery, był w dorożce! przypominam sobie te oczy, to czoło, te ślady ospy.
— Ha! cóż za posag miałaby moja biedna Lydja! wykrzyknął Peyrade.
— Możesz zostać w skórze nababa, rzekł Corentin. Aby mieć oko u Estery, trzeba ją zbliżyć z tą Val-Noble: to Estera była prawdziwą kochanką Lucjana de Rubempré.
— Zdmuchnięto już przeszło pół miljona Nucingenowi, rzekł Contenson.
— Trzeba im jeszcze drugie tyle, odparł Corentin, dobra Rubempré kosztują miljon. Ojczulku, rzekł klepiąc po ramieniu Peyrade’a, będziesz mógł wykroić przeszło sto tysięcy na posag dla Lydji.
— Nie mów tego, Corentin. Gdyby twój plan chybił, nie wiem do czego byłbym zdolny...
— Będziesz je miał może jutro! Ksiądz, mój drogi, to sprytna sztuka, trzeba nam się skłonić przed nim, to czart wysokiej klasy; ale mamy go: to rozumny człowiek, skapituluje. Staraj się być głupi jak przystało na nababa i nie lękaj się już o nic.
Wieczorem tegoż samego dnia w którym prawdziwi przeciwnicy spotkali się oko w oko, Lucjan wybrał się do pałacu Grandlieu. Zastał liczne towarzystwo. W obliczu całego salonu, księżna zatrzymała dłuższą chwilę Lucjana, była bardzo serdeczna.
— Odbył pan małą podróż? spytała.
— Tak, księżno. Siostra moja, w chęci ułatwienia mi małżeństwa, uczyniła wielkie ofiary, dzięki czemu mogłem nabyć dobra Rubempré, skupić je w całości. Przytem, mój adwokat paryski okazał się bardzo zręczny, umiał mi oszczędzić pretensyj, jakie właściciele tych dóbr byliby podnieśli, gdyby odgadli osobę nabywcy.
— Czy jest i zamek? rzekła Klotylda z nazbyt żywym uśmiechem.
— Coś podobnego do zamku; ale najrozsądniej będzie użyć go za materjał do zbudowania pałacyku w nowym stylu.
Oczy Klotyldy rzucały poprzez uśmiech płomienie szczęścia.
— Siądzie pan dziś wieczór do wista z ojcem, szepnęła. Za dwa tygodnie mam nadzieję że będzie pan zaproszony na obiad.
— I cóż, drogi panie, rzekł książę de Grandlieu, kupiłeś pan, powiadają, dobra Rubempré, winszuję panu szczerze. To odpowiedź tym, którzy pomawiali pana o długi. My, osiadli, możemy, jak Francja albo Anglja, mieć dług publiczny; ale, widzi pan, ludzie bez majątku, początkujący, nie mogą sobie pozwolić na ten zbytek...
— Ba, proszę księcia, jeszcze wisi pięćkroć na moim majątku.
— Trzeba tedy znaleźć pannę, któraby je panu wniosła; ale myślę, iż niełatwo znajdziesz partję z takim majątkiem w naszej dzielnicy, gdzie panny mają nieduże posagi.
— Starczy im nazwisko, odparł Lucjan.
— Jest nas tylko trzech do wista, Maufrigneuse, d’Espard i ja, chce pan siąść na czwartego? rzekł książę do Lucjana wskazując stolik.
Klotylda podeszła do stolika, zaglądając w karty ojca.
— Ta mała chce abym to wziął do siebie, rzekł książę, klepiąc córkę po ręce i spoglądając przelotnie na Lucjana, który zachował minę serjo.
Lucjan, grający z panem d’Espard przeciw księciu, przegrał dwadzieścia ludwików.
— Mamusiu, rzekła Klotylda, podchodząc do księżnej, miał ten spryt aby przegrać.
O jedenastej, po kilku zaklęciach wymienionych z panną de Grandlieu, Lucjan wrócił do domu. Położył się do łóżka, myśląc o tryumfie jaki miał osiągnąć za miesiąc; nie wątpił że zostanie oficjalnym narzeczonym Klotyldy i że zaślubi ją przed końcem karnawału.
Nazajutrz, po śniadaniu, gdy Lucjan palił papierosa w towarzystwie Herrery, który zdawał się zatroskany, oznajmiono pana de Saint-Estève (cóż za złośliwość!) który pragnął mówić bądź z księdzem Karlosem Herrerą, bądź z panem Lucjanem de Rubempré.
— Czy powiedziano na dole, że wyjechałem? krzyknął ksiądz.
— Tak, panie, odparł groom.
— A więc, przyjmij tego człowieka, rzekł do Lucjana; ale nie powiedz ani jednego kompromitującego słowa, nie zdradź się najlżejszym gestem: to wróg.
— Będziesz mnie słyszał, rzekł Lucjan.
Karlos ukrył się w sąsiednim pokoju i, przez szczelinę w drzwiach, ujrzał Corentina, którego poznał tylko po głosie, tak dalece ów nieznany wielki człowiek posiadał dar przeobrażenia się. W tej chwili, Corentin podobny był do starego szefa departamentu w ministerjum finansów.
— Nie mam zaszczytu być panu znany, rzekł Corentin, ale...
— Daruje pan, że mu przerwę, rzekł Lucjan, ale...
— Ale chodzi o pańskie małżeństwo z panną Klotyldą de Grandlieu, które nie dojdzie do skutku, dokończył żywo Corentin.
Lucjan usiadł, nie mówiąc nic.
— Jest pan w rękach człowieka, który ma możność, ochotę, łatwość dowiedzenia księciu de Grandlieu, że dobra Rubempré będą spłacone ceną, jaką pewien dudek zapłacił panu za pańską kochankę, pannę Esterę, ciągnął Corentin. Znajdziemy łatwo odpisy wyroków, na mocy których panna Estera stała się przedmiotem pościgu, potrafimy też pociągnąć za język pana d’Estourny. Sztuczki użyte na barona de Nucingen wyjdą na wierzch... W tej chwili, wszystko dałoby się ułożyć. Daj pan sto tysięcy franków, a będziesz miał spokój... Mnie to nie dotyczy w niczem. Jestem jedynie pełnomocnikiem osób, które podjęły ten szantaż, oto wszystko.
Corentin mógłby mówić godzinę, Lucjan palił papierosa z miną najzupełniej obojętną.
— Panie, odparł, nie chcę wiedzieć kto pan jest; ludzie którzy podejmują się podobnych zleceń, nie mają wogóle nazwiska, dla mnie przynajmniej. Pozwoliłem panu mówić spokojnie, jesteś w moim domu. Mam wrażenie, że pan jest trochę pomylony; posłuchaj tedy mego dylematu.
Nastała pauza, w czasie której Lucjan przeciwstawił wlepionym w niego kocim oczom Corentina spojrzenie z lodu.
— Albo się pan opierasz na faktach zupełnie fałszywych, o które nie mam przyczyny się troszczyć, podjął Lucjan, albo masz słuszność: w tym wypadku, dając panu sto tysięcy, zostawiłbym panu prawo żądania odemnie tyle razy po sto tysięcy franków, ilu pański mocodawca znajdzie panów de Saint-Estève do dyspozycji... Ale, aby zakończyć od jednego razu pańską szacowną negocjację, wiedz pan, że ja, Lucjan de Rubempré, nie lękam się nikogo. Nie mam żadnego udziału w szacherkach, o których pan mówi. Jeżeli księstwo de Grandlieu będą robili trudności, są jeszcze inne panny na wydaniu bardzo dobrze urodzone; niema wreszcie wstydu zostać kawalerem, zwłaszcza uprawiając, jak pan to daje do zrozumienia, handel żywym towarem przynoszący podobne zyski...
— Jeśli ksiądz Karlos Herrera...
— Panie, rzekł Lucjan przerywając Corentinowi, ksiądz Karlos Herrera znajduje się w tej chwili w drodze do Hiszpanji, nie ma nic do czynienia w moich sprawach. Ten mąż Stanu zechciał wprawdzie wspierać mnie długi czas swemi radami, ale powołał go obowiązek zdania rachunków J. K. M. królowi Hiszpanji; jeżeli ma pan z nim do pomówienia, radzę skierować się na drogę do Madrytu.
— Panie, rzekł jasno Corentin, nie zostanie pan nigdy mężem panny Klotyldy de Grandlieu.
— Tem gorzej dla niej, odparł Lucjan, popychając niecierpliwie Corentina ku drzwiom.
— Czy się pan dobrze zastanowił? rzekł zimno Corentin.
— Mój panie, nie przyznaję panu prawa ani mięszania się do moich spraw, ani pozbawiania mnie przyjemności papierosa, rzekł Lucjan rzucając zgasły papieros.
— Żegnam pana, rzekł Corentin. Nie ujrzymy się już... ale, to pewna, przyjdzie chwila, w której dałby pan połowę majątku za to, aby w tej chwili przyszło ci na myśl odwołać mnie ze schodów.
W odpowiedzi na tę groźbę, Karlos uczynił gest jakby ucinał głowę.
— Do dzieła teraz, wykrzyknął spoglądając na Lucjana, który pobladł jak trup po tej strasznej rozmowie.

Gdyby, w dosyć ograniczonej liczbie czytelników których interesuje moralna i filozoficzna strona książki, znalazł się bodaj jeden zdolny uwierzyć w ziszczenie marzeń barona de Nucingen, dowiódłby jak trudno jest zgłębić serce takich dziewczyn jakąkolwiek fizjologją. Estera postanowiła kazać drogo opłacić biednemu miljonerowi to, co miljoner nazywał tniem dryumwu. Toteż, w pierwszych dniach lutego 1830, inauguracja baładzygu jeszcze się nie odbyła.
— Ale, rzekła Estera poufnie przyjaciółkom które powtórzyły to baronowi, w karnawale otwieram budę, i chcę aby mój grubas kąpał się w szczęściu jak pączek w mazi.
Wyrażenie to stało się przysłowiowe w świecie dziewcząt. Baron lamentował tedy srodze. Podobny ludziom żonatym w analogicznej sytuacji, stawał się śmieszny, zaczynał się skarżyć przed znajomymi, niezadowolenie jego było jawne. Na razie, Estera wypełniła sumiennie rolę pani de Pompadour tego monarchy finansów. Wydała już parę małych wieczorków, jedynie poto aby wprowadzić do domu Lucjana: Lousteau, Rastignac, du Tillet, Bixiou, Natan, hrabia de Brambourg, kwiat lwów paryskich, stali się jej stałymi gośćmi. Z żeńskiego personelu powołała Estera, do sztuki którą improwizowała, Tulję, Florentynę, Fanny Beaupré, Florynę — dwie aktorki a dwie tancerki — i panią du Val-Noble. Niema nic smutniejszego niż dom kurtyzany bez soli rywalizacji, blasku tualet i rozmaitości fizjognomij. W sześć tygodni, Estera stała się najbardziej dowcipną, zabawną, piękną i wykwintną z owych żeńskich parjasów które tworzą klasę utrzymanek. Postawiona na prawdziwym piedestale, kosztowała wszystkich rozkoszy próżności, tak ponętnych dla zwykłych kobiet; ale kosztowała ich jak kobieta, którą tajemna myśl wznosi powyżej jej klasy. Przechowywała w sercu obraz siebie samej, który równocześnie przyprawiał ją o rumieniec i którym się szczyciła; godzina abdykacji była wciąż obecna jej sumieniu; toteż żyła jakby rozszczepiona na dwie istoty, czując politowanie dla swej roli. Sarkazmy jej odbijały jej wewnętrzny stan, w którym wyrażały ową głęboką wzgardę, jaką anioł miłości, zamknięty w kurtyzanie, żywił dla bezecnej i wstrętnej roli, odgrywanej przez ciało w obliczu duszy. Będąc zarazem widzem i aktorem, sędzią i podsądnym, urzeczywistniała cudowną fikcję arabskich powieści, w których znajduje się prawie zawsze wzniosła istota pod plugawą powłoką. Użyczywszy sobie życia aż do nazajutrz upadku, ofiara mogła się bawić nieco swym katem. Zresztą, uświadomienie Estery co do haniebnych środków jakim baron zawdzięczał olbrzymi majątek, odjęły jej wszelki skrupuł; sprawiało jej przyjemność odgrywać rolę bogini Ate, Zemsty, wedle wyrażenia Karlosa. Toteż, bywała kolejno czarująca i okropna dla miljonera, który żył tylko nią. Kiedy baron dochodził do tego stopnia męki że chciał ją opuścić, Estera sprowadzała go z powrotem sceną czułości.
Herrera, wyjechawszy ostentacyjnie do Hiszpanji, dotarł do Tours. Zostawiwszy w pojeździe służącego który miał odgrywać rolę pana, kazał jechać aż do Bordeaux i tam czekać nań w umówionej gospodzie. Następnie, wróciwszy dyliżansem w przebraniu komiwojażera, zainstalował się potajemnie u Estery, skąd, zapomocą Azji, Europy i Paccarda, kierował machinacjami i miał baczenie na wszystko, zwłaszcza na Peyrade’a.
Na dwa tygodnie mniej więcej przed inauguracją, mającą się odbyć nazajutrz po pierwszym balu Opery, kurtyzana, której cięte słówka zaczęły niecić grozę w paryskim światku, znajdowała się we Włoskim, w loży, którą baron, zmuszony dać jej lożę, wziął umyślnie na parterze aby ukryć tam kochankę i nie pokazywać się z nią publicznie o kilka kroków od pani de Nucingen. Estera wybrała lożę w ten sposób, aby móc widzieć lożę pani de Sérizy, której Lucjan towarzyszył prawie zawsze. Biedna kurtyzana mieściła swoje szczęście w tem, aby, we wtorki, czwartki i soboty, oglądać Lucjana obok pani de Sérizy. Tego dnia, Estera ujrzała, około wpół do dziesiątej, Lucjana wchodzącego do loży hrabiny z czołem stroskanem, bladem, z twarzą niemal zmienioną. Te oznaki wewnętrznej rozpaczy były widoczne jedynie dla Estery. Znajomość twarzy mężczyzny, jest, u kochającej kobiety, tem, czem znajomość morza u marynarza.
— Boże! co jemu może być?... co się stało? Czyżby potrzebował mówić z tym szatanem, który jest dlań aniołem stróżem, a który żyje ukryty na poddaszu obok Azji i Europy?
Pochłonięta okrutnemi myślami, Estera ledwie że słyszała muzykę. Toteż, można łatwo uwierzyć, że nie słyszała zupełnie barona, który trzymał w obu rękach dłoń swego anioła, przemawiając do niej w swoim szwargocie polskiego żyda, równie przykrym z pewnością dla czytelnika jak dla słuchacza.
Ezder, rzekł puszczając jej rękę i odpychając ją z żalem, dy mnie nie złuchaż!
— Baronie, doprawdy, ty kaleczysz miłość tak jak francuzczyznę.
Nietopra!
— Nie jestem w swoim buduarze, jestem w teatrze. Gdybyś nie był poprostu kasą żelazną, która, przez kaprys natury, przeobraziła się w żywą istotę, nie robiłbyś takiego hałasu w loży kobiety która lubi muzykę. Rozumie się że nie słucham! Tkwisz tutaj, brzęcząc mi nad uchem, plotąc niestworzone rzeczy, et, śmiech mnie bierze i litość! Powtarzasz mi: Źlidżna jezdeś, zchrubałpym dzię... Stary samochwale! gdybym ci odpowiedziała: „Jesteś mi mniej wstrętny dziś wieczór niż zwykle, chodźmy do domu! — otóż, po sposobie w jaki wzdychasz (bo o ile cię nie słucham, czuję cię), widzę że objadłeś się straszliwie na obiad, trawienie jest w pełnym toku. Dowiedz się odemnie (kosztuję cię dosyć drogo, abym ci udzieliła, od czasu do czasu, dobrej rady za twoje pieniądze!), dowiedz się, baronku, że, kiedy się ma trawienie równie mozolne jak twoje, nie wolno mówić bezkarnie, o tak niewłaściwych porach, do kochanki: „Źlidżna jezdeź... Pewien stary generał umarł z takich przechwałek w objęciach religji, jak pisał Blondet... Jest dziesiąta, ucztowałeś do dziewiątej u du Tilleta ze swoim gołąbkiem, hrabią de Brambourg, masz miljony i trufle do strawienia, przyjdź jutro o dziesiątej.
Jagaź dy ogrudna!... wykrzyknął baron, który uznał głęboką słuszność tego lekarskiego argumentu.
— Okrutna!... rzekła Ester, patrząc wciąż na Lucjana. Czy nie radziłeś się Bianchona, Despleina, starego Haudry?... Od czasu kiedy ci zaświtała jutrzenka szczęścia, czy wiesz, jakie na mnie robisz wrażenie?
Jagie?
— Poczciwego grubasa zakutanego we flanelę, który z godziny na godzinę odbywa przechadzkę od fotelu do okna, aby się przekonać czy termometr wskazuje stopień przepisany przez lekarza.
Tobrafty, dy jezdeź niefciędżna! wykrzyknął baron, doprowadzony do rozpaczy tą muzyką, którą zakochani starcy słyszą dość często we Włoskim.
— Niewdzięczna! rzekła Ester. I cóż ty mi dałeś dotąd?... wiele utrapień. Powiedz sam, dziadygo, czy mam powód być dumna z ciebie? Ty, co innego! ty jesteś ze mnie dumny, bardzo dobrze noszę twoje galony i twoją liberję. Zapłaciłeś moje długi!... niech będzie. Ale zwędziłeś dosyć miljonów... (Och! och! nie rób takiej miny, zgodziłeś się już ze mną co do tego punktu)... aby nie dbać o to. I oto twój największy tytuł do chwały... Dziwka i złodziej, trudno o lepszą parę. Zbudowałeś wspaniałą klatkę dla papugi, która ci się podoba... Idź pytać się ary brazylijskiej, czy winna jest wdzięczność temu, kto ją wsadził do złoconej klatki... — Nie patrz na mnie w ten sposób, masz minę istnego bonza... — Pokazujesz swoją czerwono-białą arę całemu Paryżowi. Powiadasz: „Czy jest kto w Paryżu, ktoby posiadał podobną papugę — A jak szczebioce!... jakie dowcipy się jej udają!...“ Du Tillet wchodzi, ona mówi: „Dzień dobry, opryszku...“ Ależ jesteś szczęśliwy, jak Holender, który posiada jedyny okaz tulipanu; jak azjatycki ex-nabab na żołdzie angielskim, któremu komiwojażer sprzedał szwajcarską tabakierkę grającą trzy uwertury. Chcesz mego serca? A zatem, słuchaj, dam ci środki, jakiemi możesz je zdobyć.
Móf! móf!... zrobię wszystko dla ciebie... Lubię jak sobie drwisz ze mnie!
— Bądź młody, bądź piękny, bądź taki jak Lucjan de Rubempré, który właśnie jest u twojej żony, a zyskasz gratis to, czego nigdy nie zdołasz kupić za swoje miljony!
— Odchodzę, bo doprawdy jesteś straszna dziś wieczór... rzekł stary giełdziarz, któremu twarz się wydłużyła.
— A zatem, dobranoc. Poleć Jeszemu, aby ci posłał wysoko poduszki i nogi ułożył pochyło; masz dziś wieczór cerę trochę apoplektyczną... Nie powiesz przynajmniej, że nie interesuję się twojem zdrowiem.
Baron stał i trzymał za klamkę.
— Nucingen, do nogi!... rzekła Ester, przywołując go wyniosłym gestem.
Baron pochylił się z psią pokorą.
— Czy chcesz abym była milusia i poczęstowała cię dziś u siebie szklanką wody z cukrem, ti, ti, glubasku?
Zerdze mi łamiesz...
Zerdze!... powtórzyła, przedrzeźniając wymowę barona. Zatem, przyprowadź mi Lucjana; chcę go zaprosić na naszą ucztę Baltazara i mieć pewność że nie skrewi. Jeśli ci się uda to poselstwo, powiem ci tak ładnie że cię kocham, mój gruby Frycku, że uwierzysz...
— Jesteś czarodziejka, rzekł baron, całując rękawiczkę Estery. Zgodziłbym się słuchać godzinę obelg, gdyby zawsze była pieszczota na końcu...
— No, jeżeli mnie nie usłuchasz, to... rzekła, grożąc baronowi palcem tak jak się grozi dzieciom.
Baron poruszył głową jak ptak chwycony w paść i wpatrzony błagalnie w myśliwca.
— Mój Boże! co Lucjanowi? rzekła do siebie skoro znalazła się sama, nie mogąc wstrzymać spływających łez: nigdy nie był taki smutny!
Oto co owego dnia zdarzyło się Lucjanowi. O dziewiątej wsiadł, jak co wieczór, do powozu, aby się udać do pałacu Grandlieu. Wszystko uśmiechało mu się od miesiąca. Był trzy razy na obiedzie u księstwa de Grandlieu, książę był dla niego bardzo łaskaw; akcje omnibusów, sprzedane za trzysta tysięcy, pozwoliły mu spłacić znowu sporą część ceny kupna. Klotylda de Grandlieu, która roztaczała prześliczne tualety, rumieniła się jak piwonia kiedy Lucjan wchodził do salonu i afiszowała głośno swą miłość. Kilka osób dość wysoko postawionych mówiło o tem małżeństwie jako o rzeczy wielce prawdopodobnej. Książę de Chaulieu, dawny ambasador w Hiszpanji i przez krótki czas minister spraw zagranicznych, przyrzekł księżnej de Grandlieu poprosić króla o tytuł margrabiego dla Lucjana. Zjadłszy obiad u pani de Sérizy, Lucjan wybrał się tedy owego wieczora, aby złożyć księstwu codzienną wizytę. Przybywa, woźnica woła o bramę, brama się otwiera, powóz zatrzymuje się przed wjazdem. Wysiadając, Lucjan zauważył w dziedzińcu cztery ekwipaże. Widząc pana de Rubempré, lokaj który otwierał i zamykał drzwi wchodowe, wysuwa się i staje przed drzwiami jak żołnierz na posterunku.
— Jego Dostojności niema w domu! rzekł.
— Księżna pani przyjmuje, zauważył Lucjan.
— Księżna pani wyszła, odparł poważnie lokaj.
— Panna Klotylda...
— Nie sądzę, aby panna Klotylda przyjęła jaśnie pana w nieobecności księżnej pani...
— Ależ są goście, odparł Lucjan, rażony gromem.
— Nie wiem, odparł lokaj, starając się być równocześnie głupim i pełnym szacunku.
Niema nic straszliwszego niż etykieta, dla tych, którzy ją uznają za najpotężniejsze prawo. Lucjan odgadł łatwo znaczenie tej morderczej sceny; księstwo nie chcieli go przyjąć; uczuł iż szpik pacierzowy ścina mu się w kręgach, zimny pot uperlił mu czoło. Rozmowa ta miała miejsce wobec jego własnego służącego, który trzymał drzwiczki i wahał się czy ma je zamknąć; Lucjan dał znak że odjeżdża: ale, wsiadając, usłyszał zgiełk kilku osób schodzących ze schodów, oraz lokaja wykrzykującego kolejno: „Powóz księcia de Chaulieu! — Powóz wicebrabiny de Grandlieu!“ Lucjan rzucił służącemu tylko jedno słowo: „Prędko do Włoskiego!..“ Mimo pośpiechu, dandys nie mógł uniknąć księcia de Chaulieu i syna jego, księcia de Rhétoré, z którymi musiał wymienić ukłon; nie odezwali się doń ani słowa. Katastrofa dworska, upadek groźnego faworyta, zamyka się często na progu gabinetu w jednem słowie odźwiernego o twarzy z marmuru.
— Jak zawiadomić bezzwłocznie o tej klęsce mego doradcę? dumał Lucjan jadąc do Włoskiego. Co się dzieje?...
Gubił się w domysłach. Oto co zaszło. Tego samego rana, o jedenastej, książę de Grandlieu wszedł do saloniku gdzie śniadał w rodzinie, i rzekł do Klotyldy, uściskawszy ją.
— Moje dziecko, aż do nowych rozkazów, nie zajmuj się imćpanem de Rubempré.
Następnie, ujął za rękę księżnę i pociągnął ją do okna aby szepnąć kilka słów, które sprawiły że biedna Klotylda zmieniła się na twarzy. Panna de Grandlieu obserwowała matkę i ujrzała jej zdumienie.
— Janie, rzekł książę do służącego, masz tu, zanieś ten bilecik do księcia de Chaulieu i proś o ustną odpowiedź. — Proszę go, aby przyszedł na obiad, rzekł do żony.
Śniadanie odbyło się smutno. Księżna była zamyślona, książę jakgdyby nierad z siebie, a Klotyldzie trudno było wstrzymać łzy.
— Moje dziecko, ojciec ma słuszność, spełń jego wolę, rzekła czule matka. Nie mogę ci powiedzieć jak on: „Nie myśl o Lucjanie!“ Nie, rozumiem twą boleść. (Klotylda ucałowała rękę matki). Ale powiem ci, aniołku: „Czekaj, nie czyniąc żadnego kroku, cierp w milczeniu skoro go kochasz, i zaufaj rodzicom!“ Wielkie damy, moje dziecko, są wielkie, bo umieją spełnić obowiązek w każdem położeniu, i zawsze z godnością.
— O co chodzi?... spytała Klotylda, blada jak lilja.
— O rzeczy zbyt poważne aby można było mówić o nich z tobą, moje serce, odparła księżna; jeżeli są fałszywe, myśl twoja zbrukałaby się napróżno; jeżeli zaś są prawdą, nie powinnaś wiedzieć o nich.
O szóstej, książę de Chaulieu wszedł do gabinetu księcia de Grandlieu, który go oczekiwał.
— Słuchaj, Henryku... (Dwaj książęta tykali się i nazywali się po imieniu. Jestto jeden z owych odcieni, wymyślonych aby dawkować stopień zażyłości, bronić się przed naporem poufałości francuskiej i upokarzać ambicje...) Słuchaj, Henryku, jestem w takim kłopocie, że mogę się poradzić jedynie starego przyjaciela jak ty, który zna dobrze świat i ludzi, a ty zęby na tem zjadłeś. Córka moja kocha, jak ci wiadomo, tego smarkacza Rubempré, którego byłem prawie zmuszony jej przyrzec. Byłem zawsze przeciwny temu małżeństwu; ale, w końcu, żona moja nie umiała się obronić miłości Klotyldy. Kiedy ten chłopak odkupił rodowy majątek i spłacił go w trzech czwartych, nie robiłem już trudności. I ot, dostałem wczoraj wieczór anonim (wiesz, ile wagi trzeba do tego przywiązywać), w którym utrzymują, że majątek tego chłopca pochodzi z nieczystego źródła i że pan Rubempré oszukuje nas, gdy mówi, iż siostra dostarczyła mu kapitałów. Wzywają mnie, w imię szczęścia córki i dobrej sławy rodziny, abym zasięgnął wiadomości, a zarazem wskazują sposoby potemu. Masz, przeczytaj.
— Podzielam twój sąd o anonimach, drogi Ferdynandzie, odparł książę de Chaulieu przeczytawszy; ale, gardząc niemi, należy z nich korzystać. Zamknij, na razie, drzwi temu jegomości, i starajmy się zebrać informacje... Hm, mam coś dla ciebie. Pełnomocnikiem twoim jest Derville, człowiek w którym pokładamy pełne zaufanie; posiada sekrety wielu rodzin, może udźwignąć i ten. Jest to człowiek uczciwy, odpowiedzialny, człowiek honoru; jest sprytny, szczwany; ale spryt posiada wyłącznie w interesach, należy ci go użyć jedynie jako świadka, na którym mógłbyś polegać. Mamy, w ministerstwie spraw zagranicznych, z ramienia policji, człowieka jedynego do sekretów Stanu, którego wysyłamy często w misjach. Uprzedź Dervilla, że będzie miał w tej sprawie adjutanta. Nasz szpieg, to pan który wystąpi z krzyżem Legji, będzie miał minę dyplomaty. Ten hultaj będzie myśliwcem, Derville poprostu świadkiem polowania. On powie ci ostatecznie, czy góra urodziła mysz, czy też należy ci zerwać z tym Rubempré.
— Młody człowiek nie jest jeszcze natyle margrabią, aby się miał obrazić, że nie zastanie mnie w domu przez tydzień, rzekł książę de Grandlieu.
— Zwłaszcza o ile mu dasz córkę, odparł były minister. Jeżeli anonim ma słuszność, co ci na nim zależy? Wyprawisz Klotyldę w podróż, z moją synową Magdaleną, która wybiera się do Włoch...
— Ratujesz mnie z kłopotu! i nie wiem jeszcze, czy mam ci dziękować...
— Czekajmyż wydarzeń.
— Aha! wykrzyknął książę de Grandlieu, jak nazwisko tego pana? Trzeba powiedzieć Derville‘owi... Przyszlij mi go jutro koło czwartej, ściągnę Derville‘a, niech się porozumieją z sobą.
— Prawdziwe jego miano, rzekł były minister, jest, zdaje mi się, Corentin... (zapewne nigdy nie słyszałeś tego nazwiska), ale do ciebie przyjdzie opancerzony swem nazwiskiem ministerjalnem. Każe się wołać pan de Saint coś... Aha! Saint-Yves! Sainte-Valère, jedno albo drugie. — Możesz mu zaufać, Ludwik XVIII polegał na nim w zupełności.
Po tej naradzie, marszałek otrzymał rozkaz zamknięcia drzwi panu de Rubempré, co też wykonano.
Lucjan przechadzał się po foyer włoskiego teatru jak pijany. Rozumiał, że stanie się bajką całego Paryża. Miał w księciu de Rhétoré jednego z owych nieubłaganych wrogów, do których trzeba się uśmiechać nie mogąc się zemścić, pociski ich bowiem zgodne są z prawidłami świata. Książę de Rhétoré wiedział, jaka scena rozegrała się przed bramą pałacu Grandlieu. Lucjan czuł potrzebę powiadomienia o tej nagłej klęsce swego tajnego doradcy, lękał się jednak narazić udając się do Estery, gdzie mógł zastać gości. Zapomniał, że Estera jest już w teatrze, tak dalece myśli mąciły mu się w głowie. Wśród tylu wzruszeń, trzeba mu było rozmawiać z Rastignakiem, który, nie wiedząc nic o katastrofie, winszował mu bliskiego małżeństwa. W tej chwili ukazał się Nucingen i rzekł z uśmiechem do Lucjana:
— Czy chce mi pan zrobić tę przyjemność aby odwiedzić panią de Champy, która pragnie go osobiście zaprosić na inaugurację naszego pałacyku...
— Chętnie, baronie, rzekł Lucjan, któremu finansista ukazał się jak anioł wybawiciel.
— Zostaw nas, baronie, rzekła Estera na widok Lucjana; idź odwiedzić panią du Val-Noble, którą widzę w loży trzeciego piętra z jej nababem... Dużo nababów rodzi się w Indjach, rzekła spoglądając na Lucjana porozumiewawczo.
— A ten, rzekł Lucjan z uśmiechem, niezmiernie jest podobny do nababa pani.
— I, rzekła Estera, odpowiadając Lucjanowi nowym znakiem a zarazem wciąż mówiąc do barona, przyprowadź mi ją razem z jej protektorem. Ma wielką ochotę zawrzeć z tobą znajomość, mówią że szalenie bogaty. Biedna kobieta wypłakała się już na mem łonie: skarży się, że ten nabab jest mocno nieużyty; gdybyś mu ulżył nieco balastu, stałby się może lotniejszy.
Piesze naz sadem bani sa słociejóf? rzekł baron wychodząc.
— Co tobie, Lucjanie?... rzekła Ester do ucha kochanka, muskając je wargami, skoro drzwi zamknęły się za baronem.
— Jestem zgubiony! Przed chwilą nie wpuszczono mnie do pałacu Grandlieu, pod pozorem że niema nikogo. Oboje księstwo byli w domu i pięć pojazdów czekało w dziedzińcu...
— Jakto! małżeństwo zagrożone? rzekła Ester wzruszona, ujrzała bowiem perspektywę raju.
— Nie wiem jeszcze, co uknuto przeciw mnie...
— Mój Lucjanie, odparła cudownie pieszczotliwym głosem, czemu się martwić? znajdziesz później jeszcze świetniejsze małżeństwo... zdobędę ci majątków ile zechcesz...
— Urządź u siebie kolację dziś wieczór, abym mógł mówić tajemnie z Karlosem, a zwłaszcza zaproś fałszywego Anglika i panią Val-Noble. Ten nabab spowodował mą ruinę, jest naszym wrogiem, będziemy go mieli w ręku...
Nagle Lucjan urwał z gestem rozpaczy.
— Och! pani de Sérizy widzi mnie! wykrzyknął Lucjan; na domiar zaś nieszczęścia, książę de Rhétoré, jeden ze świadków mego afrontu, jest u niej.
W istocie, w tej samej chwili, książę de Rhétoré igrał z boleścią pani de Sérizy.
— Widzi pani Lucjana paradującego w loży panny Estery? mówił młody książę, pokazując lożę. Pani się nim interesuje; powinnaby mu pani zwrócić uwagę, że tego się nie robi. Można być u tej panienki na kolacji, można nawet... ale doprawdy nie dziwię się, że księstwo Grandlieu tak ostygli dla tego chłopca: byłem świadkiem, jak go odprawiono od drzwi...
— Te dziewczyny są bardzo niebezpieczne! rzekła pani de Sérizy, która wycelowała lornetkę na lożę Estery.
— Tak, rzekł książę, zarówno przez swoje wpływy jak i przez swoje zachcenia...
— Zrujnują go! rzekła pani de Sérizy; są, jak mi mówiono, równie kosztowne kiedy się je ma gratis, co kiedy się je płaci.
— Nie dla niego!... odparł młody książę, udając zdziwienie. Nietylko że go nie kosztują, ale jeszczeby dołożyły w potrzebie, upędzają się wszystkie za nim.
Usta hrabiny zadrgały nerwowym skurczem, którego nie można było zaliczyć do kategorji uśmiechów.
— A więc, rzekła Estera, przyjdź o północy. Przyprowadź Blondeta i Rastignaka. Niech będą przynajmniej dwie osoby zabawne, a razem nie więcej niż dziewięć.
— Trzebaby koniecznie posłać po Europę pod pozorem uprzedzenia Azji: powiesz jej, co mi się zdarzyło, słowem niech Karlos wie o wszystkiem, zanim będzie miał nababa w saku.
— Bądź spokojny, rzekła Estera.
Tak więc, Peyrade miał się prawdopodobnie znaleźć pod jednym dachem ze swym przeciwnikiem. Tygrys wchodził do klatki lwa i to lwa w otoczeniu swych straży.
Kiedy Lucjan wrócił do loży, pani de Sérizy, miast obrócić głowę, uśmiechnąć się i wskazać mu miejsce obok siebie, udała że nie zwraca na niego najmniejszej uwagi, wodziła dalej oczyma po sali; ale Lucjan spostrzegł po drżeniu lornetki, że hrabina jest w tej chwili pastwą straszliwego bólu, jednego z tych, któremi płaci się zakazane szczęście. Wysunął się mimo to na przód loży, i siadł obok niej w przeciwległym rogu, zostawiając między hrabiną a sobą przestrzeń próżną; oparł się o krawędź łokciem wspierając brodę na dłoni; następnie obrócił się nawpół, czekając słowa. Pół aktu minęło, a hrabina nie odezwała się i nie spojrzała w jego stronę.
— Nie wiem właściwie, rzekła wreszcie, co pan robi tutaj; pańskie miejsce jest w loży panny Estery...
— Idę tam, rzekł Lucjan; poczem wyszedł, nie spojrzawszy na hrabinę.
— Ach, moja droga, rzekła pani du Val-Noble wchodząc do loży Estery z Peyradem, którego baron de Nucingen nie poznał; szczęśliwa jestem że mogę ci przedstawić pana Samuela Johnson; jest wielbicielem talentów pana de Nucingen.
— Doprawdy? rzekła Estera uśmiechając się do Peyrade‘a.
O yes, bardzo, rzekł Peyrade.
— Otóż masz, baronie, francuzczyzna podobna do twojej mniejwięcej tak, jak język bretoński do burgundzkiego... Bardzo mnie to zabawi posłuchać, jak będziecie rozmawiali o finansach... Czy pan wie, czego wymagam od pana, panie nababie, wzamian za to że pana zapoznam z baronem? rzekła z uśmiechem.
O!... czękuję peni, pczetstawi mnie pani penu paronowy!...
— Tak, odparła. Ale, musi mi pan zrobić tę przyjemność i przyjść do mnie na kolację... Niema silniejszego cementu między ludźmi niż szampan, on pieczętuje wszystkie sprawy, zwłaszcza te, w których chodzi o to aby kogoś zarżnąć. Przyjdź pan dziś wieczór, zastaniesz dobrych chłopców! — Co do ciebie, Frycku, rzekła do ucha barona, masz tu swój powóz, pędź do mnie i przywieź mi Europę, muszę jej szepnąć parę słów o kolacji... Zaprosiłam Lucjana, przyprowadzi nam dwóch miłych ludzi. Pociągniemy Anglika za sznurek, rzekła do ucha pani du Val-Noble.
Peyrade i baron zostawili kobiety same.
— Och, moja droga, jeśli zdołasz pociągnąć za sznurek tego wstrętnego pajaca, będziesz bardzo sprytna, rzekła Val-Noble.
— Gdyby to było niemożliwe, pożyczysz mi go na tydzień, rzekła Estera śmiejąc się.
— Nie, nie zniosłabyś go ani pół dnia, odparła pani du Val-Noble; to za twardy chleb, zęby sobie łamię na nim. Nie podejmę się już, póki życia, uszczęśliwiać żadnego Anglika... To wszystko zimni egoiści, wyfraczone wieprze...
— Tacy brutalni? rzekła Estera, uśmiechając się.
— Przeciwnie, moja droga, ten potwór nie powiedział mi jeszcze ty.
— W żadnej sytuacji? rzekła Estera.
— Nędznik tytułuje mnie zawsze penią i zachowuje najdoskonalszą zimną krew w chwilach gdy wszyscy mężczyźni są mniej lub więcej wzięci. Miłość, ot, na honor, to dla niego tyle co ogolić się przed lustrem z miną taką jakby sobie mówił: „Nie zaciąłem się“. Poczem, odnosi się do mnie z szacunkiem zdolnym przywieźć kobietę do obłędu. To bydlę robi sobie zabawkę z tego, aby kazać biednemu Teodorowi chować się po szafach i wystawać pół dnia w gotowalni! Sprzeciwia mi się we wszystkiem. A skąpy... jak Gobseck i Gigonnet razem. Kiedy mnie zaprosi na obiad, nie płaci dorożki którą wracam, jeżeli przypadkowo nie zamówiłam własnego powozu.
— No i, rzekła Estera, cóż ci daje za te usługi?
— Och! moja droga, poprostu nic. Gołe pięćset franków na miesiąc, i powóz. Ale co to jest?... remiza jaką wynajmują sklepikarze w dzień ślubu, aby jechać do merostwa, do kościoła i do restauracji pod Kompasem... Zarzyna mnie szacunkiem. Jeżeli próbuję mieć atak i czuć się niedobrze, nie gniewa się, powiada mi swoim szwargotem: Niech peni robi co peni sobie życzy: niema nic wstrętniejszego niż mówić młodej, ładnej kobicie: „jesteś dla mnie niby ładunek bawełna, niby towar“. Nie! peni miała szczęście dostać się w ręce członka towarzystwa wstrzemięźliwości, oraz towarzystwa zwalczania handlu niewolnikami. I bałwan siada naprzeciw mnie, blady, suchy, zimny, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że ma dla mnie szacunek tak jakby go miał dla murzyna, i że to nie płynie z serca, ale z przekonań abolicjonistycznych.
— Tak, to już szczyt bezeceństwa, rzekła Estera, ale jabym go zrujnowała, tego chińczyka!
— Zrujnować go? wtrąciła pani du Val-Noble; ba! gdybyż mnie kochał. Ręczę ci, że nie miałabyś serca poprosić go bodaj o dwa liardy. Wysłuchałby poważnie, i powiedziałby ci, zachowując owe brytyjskie formy przy których zamalowanie w papę wydaje się aktem uprzejmości, że opłaca dość drogo tę dropnostkę, jaką jest miłość w jego biednej egzystencji.
— Powiedzieć, że w naszej profesji można spotkać takich ludzi! wykrzyknęła Estera.
— A, moja droga, ty miałaś szczęście!... Chuchaj dobrze na swego Nucingena...
— On musi mieć w tem swoje wyrachowanie, twój nabab!
— Ten człowiek, moja droga, postanowił sobie obudzić nienawiść w kobiecie i doprowadzić do tego aby z nim zerwała w oznaczonym czasie.
— Albo chce robić interesy z Nucingenem i wziął mnie wiedząc że żyjemy blisko. Tak sądzi Adela, odparła pani du Val-Noble. Oto czemu przedstawiłam ci go dzisiaj. Ach! gdybym mogła być pewna że ma ten plan, jakżebym się ślicznie porozumiała z tobą i z Nucingenem!
— Nie wybuchasz? rzekła Estera, nie palisz mu, od czasu do czasu, słów prawdy?
— Spróbowałabyś, na mojem miejscu... otóż, jak jesteś sprytna i miła, zabiłby cię swemi lodowatymi uśmiechami. Odpowiedziałby ci: Jestem antisclavery, jest peni wolna... Mogłabyś mówić rzeczy najpocieszniejsze w świecie, popatrzyłby na ciebie, powiedziałby: Very good! i spostrzegłabyś że nie jesteś w jego oczach niczem jak tylko pajacem.
— A gniew?
— Tak samo! To dla niego widowisko. Możnaby mu serce krajać nożem, nie poczułby nawet; trzewia musi mieć z blachy. Powiedziałam mu to. Odparł: — Bardzo rad jestem z tej właszczywoszczy. I zawsze grzecznie. Moja droga, on ma duszę w rękawiczkach... Będę jeszcze kilka dni cierpiała to męczeństwo, aby zaspokoić ciekawość. Inaczej, poprosiłabym dawno Filipa, który nie ma równego sobie na szpady, aby wypoliczkował tego milorda: to jedno mi pozostało...
— Toż samo myślałam! wykrzyknęła Estera, ale dowiedz się wprzód, czy umie się boksować: ci starzy Anglicy, moja droga, bywają pełni niespodzianek.
— Ten jest bez konkurencji!... Nie, gdybyś go widziała, jak pyta o rozkazy i o której godzinie może się zjawić, poto aby mnie zaskoczyć (rozumie się!); jak sadzi się na gentlemaństwo, powiedziałabyś: „On ubóstwia tę kobietę“, i każdy powiedziałby to samo...
— I powiedzieć, że nam zazdroszczą! rzekła Estera.
— Ba!... wykrzyknęła pani du Val-Noble. Wiesz, wszystkie, mniej lub więcej, dowiedziałyśmy się w życiu, jak mało mężczyźni przywiązują do nas wagi; ale, moja droga, nigdy nie czułam się tak okrutnie, tak głęboko upokorzona żadną brutalnością, jak szacunkiem tego bukłaka pełnego porto. Kiedy jest zawiany, odchodzi, aby nie być niemiło, yes, mówi Adeli, i nie podlegać dwóm podęgom naraz: kobiecie i winu. Nadużywa mego pojazdu, posługuje się nim więcej odemnie... Och! gdybyśmy mogli zwalić go pod stół dziś wieczór!... ale może wypić dziesięć butelek i jest ledwie że wstawiony; oczy ma mętne, ale widzi jasno.
— To jak ludzie, u których okna są brudne nazewnątrz, rzekła Estera, a którzy, od siebie, widzą co się dzieje na dworze... Znam tę właściwość; du Tillet posiada ją w najwyższym stopniu.
— Staraj się pozyskać du Tilleta; gdyby mogli, we dwóch z Nucingenem, wpakować go w jedną ze swoich kombinacji, byłabym przynajmniej pomszczona!... doprowadziliby go do torby żebraczej! Och! moja droga, wpaść na hipokrytę protestanta, po tym biednym Falleix który był taki zabawny, taki dobry chłopiec, taki kawalarz!... Cośmy się nieraz naśmiali!... Mówią, że wszyscy agenci giełdowi są głupi... Otóż ten okazał brak dowcipu tylko jeden raz...
— Kiedy cię zostawił bez grosza? to ci dało poznać odwrotną stronę przyjemności...
Europa, przywieziona w cwał przez Nucingena, wsunęła przez drzwi swoją główkę żmiji; przyjąwszy do wiadomości kilka słów które pani szepnęła jej do ucha, znikła.
O wpół do dwunastej, pięć pojazdów zatrzymało się przed bramą znamienitej kurtyzany: powóz Lucjana, który przybył z Rastignakiem, Blondetem i Bixiou, dalej powozy du Tilleta, barona de Nucingen, nababa, i Floryny którą ściągnął du Tillet. Potrójne szczelne okienice były ukryte w fałdach wspaniałych chińskich firanek. Wieczerzę miano podać o pierwszej, świece płonęły, salonik i jadalnia roztaczały swoje przepychy. Obiecywano sobie jedną z owych hulaszczych nocy, jakim jedynie te trzy kobiety i ci mężczyźni mogli stawić czoło. Zrazu, wszyscy siedli do gry, trzeba bowiem było czekać blisko dwie godziny.
— Gra pan, milordzie? rzekł du Tillet do Peyrade’a.
Yes, grywalam z O’Connell, Pitt, Fox, Canning, lort Brougham, lort...
— Powiedz pan odrazu z nieskończoną ilością lordów, rzekł Bixiou.
Lort Fitz-William, lort Ellenborough, lort Hutfort, lort...
Bixiou popatrzył na trzewiki Peyrade’a i schylił się.
— Czego szukasz? spytał Blondet.
— Czego? sprężyny, którą trzeba pocisnąć aby zatrzymać mechanikę, rzekła Floryna.
— Gra pan po dwadzieścia franków punkt? spytał Lucjan.
Ja gral wszystko co pan chcial przegrać.
— Ależ kuty?... rzekła Estera do Lucjana. Biorą go wszyscy za Anglika!...
Du Tillet, Nucingen, Peyrade i Rastignac zasiedli do wista. Floryna, pani du Val-Noble, Estera, Blondet, Bixiou gawędzili przy kominku. Lucjan przeglądał jakiś czas wspaniałe dzieło z rycinami.
— Dano do stołu, rzekł Paccard w olśniewającej liberji.
Peyrade siedział po lewej ręce Floryny, mając za sąsiada Bixiou, któremu Estera kazała lać w nababa ponad miarę, wyzywając go na szklanki. Bixiou posiadał tę właściwość, że mógł pić bez końca. Nigdy, w całem swem życiu, Peyrade nie widział podobnego przepychu, ani kosztował podobnej kuchni, ani nie widział tak ładnych kobiet.
— Użyłem dziś wieczór za całe tysiąc talarów jakie mnie już kosztuje ta Val-Noble, pomyślał; zresztą, odebrałem im tysiąc franków w wista.
— Oto przykład do naśladowania, krzyknęła pod jego adresem pani du Val-Noble, wskazując gestem przepychy jadalni.
Estera posadziła Lucjana przy sobie i ściskała jego nogę pod stołem między swojemi.
— Słyszy pan? rzekła Val-Noble, patrząc na Peyrade’a który udawał głuchego, oto jak powinienbyś mi urządzić dom! Kiedy się wraca z Indyj z miljonami i chciałoby się robić interesy z Nucingenem, trzeba się postawić na odpowiedniej stopie.
Ja należal do towarzystwa wstrzemięśliwości...
— W takim razie będzie pan pił setnie, rzekł Bixiou, bo tam w Indjach bardzo jest gorąco, wujaszku!
Bixiou wpadł na koncept, aby przez cały wieczór traktować Peyrade’a niby wuja który wrócił z Indyj.
Bani ti Fal-Nople mófiła mi, sze ban ma zfoje bomyzły?... spytał Nucingen mierząc wzrokiem Peyrade’a.
— Oto co chciałem słyszeć, rzekł du Tillet do Rastignaka, te dwa szwargoty w duecie.
— Zobaczycie, że się zrozumieją wkońcu doskonale, rzekł Bixiou, który odgadł co du Tillet mówi Rastignakowi.
Penie baronet, ja ulożyl a little spekuleszen, oh! very confortable... bardzo zyskowna, dużo dochód...
— Zobaczycie, rzekł Blondet do du Tilleta, że nie upłynie ani minuta, żeby nie wściubił Parlamentu i rządu angielskiego.
To było w China... z opium.
Dag, snam, odparł natychmiast Nucingen jak człowiek który posiada glob handlowy na palcach; ale rząd angielski użył opjum za środek działania aby sobie otworzyć Chiny, i nie pozwoliłby nam...
— Nucingen wydarł mu słówko o rządzie, rzekł du Tillet do Blondeta.
— A! pan uprawiałeś handel opium! wykrzyknęła pani du Val-Noble; rozumiem teraz, czemu działasz tak nasennie, zostało ci coś we krwi...
Badż ban! wykrzyknął baron do mniemanego handlarza opium pokazując panią du Val-Noble, z panem jest jak ze mną: nigdy miljonerzy nie mogą zrobić tego, żeby kobiety ich kochały.
Ja kochal dużo i często, miledy, yes, odparł Peyrade.
— Wciąż z przyczyny swojej wstrzemięźliwości, rzekł Bixiou, który wlał już w Peyrade’a trzy butelki bordo, obecnie zaś podsuwał mu flaszkę porto.
O! wykrzyknął Peyrade, to byl prawdzife wino Portiugal z Anglja.
Blondet, du Tillet i Bixiou wymienili uśmiech. Peyrade umiał w sobie wszystko przecharakteryzować, nawet dowcip. Niewielu jest Anglików, którzyby wam nie utrzymywali w żywe oczy, że złoto i srebro lepsze są w Anglji niż wszędzie indziej. Kurczęta i jajka z Normandji wysyłane do Londynu, uprawniają Anglików do twierdzenia, że kurczęta i jajka londyńskie wyższe są (very fines) od paryskich, które pochodzą z tych samych okolic. Estera i Lucjan patrzyli w osłupieniu na tę doskonałość stroju, wysłowienia i bezczelności. Piło się, jadło się tyle i tak wesoło śmiejąc się i rozmawiając, że zrobiła się czwarta rano. Bixiou sądził, iż odniósł walne zwycięstwo; ale w chwili gdy, napełniając wujaszkowi szklankę powiadał do siebie: „Pokonałem Anglję!...“ Peyrade odpowiedział okrutnemu kpiarzowi mruknięciem: Tak, mój chłopcze! które usłyszał jedynie Bixiou.
— Hej, tam, kompanja, on taki Anglik jak ja!... Mój wujaszek jest z Gaskonji!... nie mogłem mieć innego!
Bixiou był sam z Peyradem, nikt tedy nie słyszał tej rewelacji. Peyrade runął z krzesła na ziemię. Natychmiast Paccard uniósł Anglika i zaniósł go do jakiegoś pokoiku, gdzie ów usnął głębokim snem. O szóstej wieczór, nabab obudził się pod dotknięciem mokrego ręcznika, którym myto mu twarz; ujrzał, że leży na lichem składanem łóżku, naprzeciw Azji, zamaskowanej i obleczonej w czarne domino.
— A, papo Peyrade, policzymy się teraz! rzekła.
— Gdzie jestem?... rzekł spoglądając dokoła siebie.
— Słuchaj mnie, to cię otrzeźwi, odparła Azja. Jeżeli nie kochasz pani du Val-Noble, kochasz swoją córkę, nieprawdaż?
— Moją córkę? wykrzyknął Peyrade wydając ryk.
— Tak, pannę Lydję...
— A więc?
— A więc, niema jej już przy ulicy des Moineaux, wykradziono ją.
Peyrade wydał westchnienie podobne do cichego jęku żołnierzy, którzy padają ugodzeni śmiertelnie na polu bitwy.
— Kiedyś ty podrabiał Anglika, kto inny podrobił Peyrade’a. Twoja Lydja myślała że się udaje na wezwanie ojca; jest w bezpiecznem miejscu... Och! nie odnajdziesz jej nigdy! chyba że naprawisz nieszczęście jakiegoś narobił.
— Jakie nieszczęście?
— Wczoraj, u księcia de Grandlieu zamknięto drzwi Lucjanowi de Rubempré. Rezultat ten zawdzięczamy twoim intrygom, oraz człowiekowi którego nam nasłałeś. Ani słowa. Słuchaj! rzekła Azja, widząc że Peyrade otwiera usta. Ujrzysz swą córkę, czystą i bez skazy, podjęła Azja podkreślając każde słowo, dopiero nazajutrz po dniu, w którym pan Lucjan de Rubempré wyjdzie z kościoła jako mąż panny Klotyldy. Jeżeli, do dziesięciu dni, Lucjana de Rubempré nie przyjmą, jak poprzednio, w pałacu Grandlieu, umrzesz przedewszystkiem gwałtowną śmiercią: nic cię nie uratuje. Następnie, kiedy będziesz czuł śmierć w żyłach, damy ci czas, abyś, przed śmiercią, podumał nad tą myślą: „Córka moja jest ladacznicą na resztę dni!...“ Mimo żeś był dość głupi aby zostawić tę ofiarę naszym pazurom, masz jeszcze tyle rozumu aby się zastanowić nad tem oświadczeniem naszego rządu: Nie szczekaj, nie mów słowa, idź się przebrać do Contensona, wracaj do siebie, a Katt powie ci, że na twoje zlecenie Lidja wyszła z domu i nie pokazała się więcej. Jeżeli się poskarżysz, jeżeli uczynisz krok, zaczniemy od tego na czem powiedziałam ci że się skończy: córka twoja przyrzeczona jest de Marsay’owi. Z ojcem Canquoëlle nie ma potrzeby stroić frazesów ani wkładać rękawiczek, nieprawda?... Idź, pomyśl, jak naprawić to, coś popsuł.
Azja zostawiła Peyrade’a w stanie godnym współczucia, każde słowo było dlań ciosem maczugi. Szpicel miał łzy w oczach, łzy spływały mu po policzkach dwoma wilgotnemi szlakami.
— Czekają pana Johnsona z obiadem, rzekła w chwilę później Europa, ukazując głowę.
Peyrade nie odpowiedział, zeszedł na dół, powlókł się do stacji dorożek, pobiegł się rozebrać do Contensona do którego nie rzekł słowa, oblókł z powrotem skórę ojca Canquoëlle i, o wpół do ósmej, znalazł się u siebie. Wszedł na górę z bijącem sercem. Skoro Flamandka usłyszała pana, spytała tak naturalnie: „A cóż, gdzie panienka?“ że stary szpicel musiał oprzeć się o krzesło. Cios przeszedł jego siły. Wszedł do pokoju córki; omdlał z bólu znajdując mieszkanie próżne i słuchając Katt, która opowiedziała mu szczegóły uprowadzenia, równie sprytnie uplanowane co gdyby on sam je wymyślił.
— Trudno, rzekł, trzeba kapitulować, zemszczę się później, chodźmy do Corentina... Pierwszy raz w życiu spotkaliśmy przeciwników. Corentin pozwoli temu lalusiowi ożenić się z cesarzówną, jeżeli ma ochotę!... A! rozumiem, że córka moja pokochała go od pierwszego spojrzenia... Och! ten hiszpański klecha zna się na towarze... Odwagi, bądź mężny, stary Peyrade, wypluj swą ofiarę!
Biedny ojciec nie spodziewał się ciosu, jaki go czekał.
Skoro przybył do Corentina, Bruno, zaufany służący który znał Peyrade’a, rzekł:
— Pan wyjechał.
— Na długo?
— Na dziesięć dni.
— Dokąd?
— Nie wiem.
— Och! Boże, ja idjocieję! pytam dokąd?... jakgdybyśmy się im zwierzali, pomyślał.
Na kilka godzin przed chwilą w której Peyrade miał się obudzić w pałacyku Estery, Corentin, przybyły ze swej posiadłości w Passy, stawił się u księcia de Grandlieu. W dziurce od klapy widniała wstążeczka Legji. Oblekł na tę okoliczność fizjognomję starca, pomarszczoną, wyblakłą, z pudrowanemi włosami. Oczy zasłonięte były okularami w rogowej oprawie. Słowem, wyglądał na starego wyższego urzędnika. Skoro wymienił nazwisko (p. de Saint-Denis), wprowadzono go do gabinetu księcia, gdzie zastał adwokata Derville czytającego list, który Corentin podyktował sam jednemu ze swych agentów, numerowi mającemu wydział pisma. Książę wziął na stronę Corentina, aby mu wytłómaczyć wszystko co Corentin wiedział. Pan de Saint-Denis słuchał zimno, z szacunkiem, studjując sobie dla rozrywki tego wielkiego pana, wnikając w sam miąższ obleczony aksamitem, wydobywając na światło to życie, całkowicie wypełnione wistem i wielkością domu Grandlieu. Wielcy panowie są tak prostoduszni, że Corentin nie potrzebował zadawać wiele uniżonych pytań księciu, aby zeń wykrzesać impertynencje.
— Jeśli pan zechce mnie posłuchać, rzekł Corentin do Derville’a po ceremonji zapoznania się, ruszymy jeszcze dziś do Angoulême; wystarczy nam sześć godzin pobytu, aby uzyskać objaśnienia, jakich książę-pan sobie życzy. Wystarczy wszak, o ile dobrze zrozumiałem Waszą Dostojność, dowiedzieć się, czy siostra i szwagier pana de Rubempré mogli mu dać miljon dwakroć tysięcy franków?...
— Doskonale pan zrozumiał, odparł par Francji.
— Będziemy z powrotem za cztery dni, odparł Corentin spoglądając na adwokata; sądzę że, przez ten czas, zajęcia nasze nie ucierpią zbytnio.
— To był jedyny wzgląd który mnie krępował, rzekł Derville. Jest czwarta, wracam powiedzieć słówko dependentowi, spakować walizkę, i zjadłszy obiad stawię się o ósmej... Ale czy dostaniemy miejsca? wtrącił zwracając się do pana Saint-Denis.
— Ręczę za to; niech pan będzie o ósmej w dziedzińcu poczty. Jeżeli nie będzie miejsca, wytrzasnę je z pod ziemi; nic niema niepodobnego, gdy chodzi o służby Jego Dostojności.
— Panowie, rzekł książę z nieskończonym wdziękiem, nie dziękuję panom jeszcze...
Corentin i adwokat, którzy wzięli te słowa za pożegnanie, skłonili się i wyszli. W chwili gdy Peyrade rozmawiał ze służącym Corentina, pan de Saint-Denis i Derville, siedząc w dyliżansie Paryż-Bordeaux, obserwowali się w milczeniu. Nazajutrz, między Orleans a Tours, Derville, znudzony, zrobił się rozmowny; Corentin zabawiał go zlekka, zachowując wszakże pewien dystans. Dał mu do zrozumienia, że należy do dyplomacji i że, dzięki poparciu, spodziewa się zostać generalnym konsulem. W dwa dni po wyjeździe z Paryża, Corentin i Derville zatrzymali się w Mansle, ku zdziwieniu adwokata, który sądził iż jadą do Angoulême.
— Znajdziemy w tem miasteczku niewątpliwe informacje co do pani Séchard.
— Zna ją pan? spytał Derville, zdziwiony iż Corentin wydaje się tak dobrze zorjentowany.
— Rozgadałem konduktora, dowiedziawszy się że jest z Angoulême. Opowiedział mi, że pani Séchard mieszka w Marsac, otóż Marsac jest tylko o milę od Mansle. Sądzę, że w tej miejscowości łatwiej dopytamy się prawdy niż w samem Angoulême.
— Ostatecznie, pomyślał Derville, jestem, jak mi oznajmił książę, jedynie świadkiem zadań, które ma podjąć ten zaufany jegomość...
Właściciel oberży pod Gwiazdą był to krwisty i otyły człowiek, jeden z tych którzy budzą obawę że się ich nie zastanie za powrotem, a których, w dziesięć lat później, widzi się wciąż na progu, z tą samą obfitością ciała, tą samą włóczkową czapeczką, tym samym fartuchem, tym samym nożem, temi samemi tłustemi włosami i potrójnym podbródkiem. Wizerunek ten powtarza się u wszystkich romansopisarzy, od nieśmiertelnego Cervantesa aż do nieśmiertelnego Walter Scotta. Wszyscy oni pełni są pretensyj kucharskich, nieodmiennie mają wszystko do waszych usług, kończą zaś tem, że dają chudego kurczaka i jarzynę na podejrzanem maśle. Wszyscy wychwalają swoje przednie wina, a zmuszają was w końcu do miejscowego cienkusza... Ale, od młodych lat, Corentin nauczył się wydobywać z oberżystów rzeczy bardziej esencjonalne niż wątpliwe dania oraz chrzczone wina. Toteż, nie czyniąc żadnych trudności gastronomicznych, oznajmił że zdaje się ze wszystkiem na talenty najlepszego kuchmistrza w Mansle.
— Nie trudno mi być najlepszym, jestem jedyny, odparł gospodarz.
— Nakryj pan w bocznej salce, rzekł Corentin, mrugając na Derville’a; a zwłaszcza nie żałuj ognia na kominku, chcemy odtajać trochę.
— Tak, nie było zbyt ciepło w dyliżansie, rzekł Derville.
— Daleko stąd do Marsac? spytał Corentin żony oberżysty, która zstąpiła z górnych regjonów, usłyszawszy że dyliżans wyładował gości na nocleg.
— Pan jedzie do Marsac? spytała.
— Nie wiem, uciął sucho. — Czy to daleko? spytał znów Corentin, dawszy gospodyni czas na zauważenie czerwonej wstążeczki.
— Kabrjoletem, to małe pół godzinki, odparła żona oberżysty.
— Czy sądzi pani, że państwo Séchard są obecnie w domu?
— Bez żadnego wątpienia, spędzają tam cały rok...
— Jest piąta, o dziewiątej może jeszcze nie będą spali?
— Och, do dziesiątej mają co wieczór gości, proboszcza, doktora Marron...
— To zacni ludzie? spytał Derville.
— Och! panie, śmietana! odparła żona oberżysty, ludzie uczciwi, szczerzy... i nie dumni, och!... Pan Séchard, mimo że i tak nie biedny, miałby miljony, wedle tego co mówią, gdyby się nie dał obedrzeć ze swego wynalazku, z którego korzystają bracia Cointet...
— Cicho-że bądź, rzekł oberżysta. Co to może obchodzić panów? panowie nie są handlarze papieru... Jeżeli panowie zamierzają spędzić noc u mnie — pod Gwiazdą — rzekł oberżysta, zwracając się do podróżnych, oto książka, proszę, chciejcie się zapisać. Nasz brygadjer nie ma nic do roboty i tylko wymyśla czemby dokuczyć...
— Tam do kata! ja myślałem, że Séchardowie są bardzo bogaci, rzekł Corentin, gdy Derville wypisywał swoje nazwisko i tytuły adwokata przy trybunale pierwszej instancji departamentu Sekwany.
— Są ludzie, odparł oberżysta, którzy powiadają że to miljonerzy; ba, przeszkodzić językom gadać, to tyle co wstrzymać rzekę w biegu. Stary Séchard zostawił dwieście tysięcy franków w dobrej ziemi: to już wcale ładnie, jak na człowieka który zaczął od prostego robotnika. No i może drugie tyle oszczędności... wyciskał pod koniec jakieś dziesięć do dwunastu tysięcy ze swego folwarczku. Przypuśćmy zresztą trzysta tysięcy franków, jak go pomawiają, to i wszystko. Pięćset tysięcy, to bardzo daleko do miljona. Chciałbym mieć tylko tyle, ile wynosi różnica; nie siedziałbym pod Gwiazdą.
— Jakto, rzekł Corentin, pan Séchard i jego żona nie mają paru miljonów?...
— Ależ, wykrzyknęła żona oberżysty, tyle przypisują Cointetom, którzy go obłupili z wynalazku; nie dostał od nich więcej niż dwadzieścia tysięcy... Gdzie pan chce, aby ci uczciwi ludzie znaleźli miljony? Bardzo było koło nich kuso za życia ojca. Gdyby nie Kolb, ich rządca, i pani Kolb, która jest im równie oddana, nie wiem czy zdołaliby związać koniec z końcem. Cóż to było, to całe la Verberie?... ot, tysiąc talarów rocznie!...
Corentin wziął Derville’a na stronę i rzekł:
In vino veritas! prawda mieszka w szynkowni. Co do mnie, uważam gospodę za prawdziwy urząd hipoteczny okolicy, sam rejent nie wie lepiej o wszystkiem co się dzieje w takiej dziurze... Patrz pan! przeświadczeni są, że musimy znać Cointetów, Kolba, etc. Oberżysta jest żyjącym rejestrem wydarzeń, pełni funkcje policji, nie wiedząc o tem. Rządowi wystarczyłoby zupełnie dwustu płatnych tajnych agentów; w kraju bowiem takim jak Francja, znajduje się dziesięć miljonów uczciwych szpiegów. Ale nie mamy obowiązku polegać na tem zeznaniu, mimo że w małem miasteczku wiedziałoby się coś o miljonie z górą obróconym na kupno dóbr Rubempré. Nie będziemy tu bawili długo...
— Mam nadzieję, rzekł Derville.
— Oto czemu, ciągnął Corentin. Znalazłem najnaturalniejszy sposób wydobycia prawdy z ust państwa Séchard. Liczę na pana, że swą powagą adwokacką poprzesz mały podstęp, którym się posłużę aby uzyskać ścisły rachunek ich majątku. — Po obiedzie, jedziemy do pana Séchard, rzekł Corentin; będzie pani tak dobra przygotować łóżka, dla każdego oddzielny pokój.
— Do usług, rzekł oberżysta.
— I skąd, u licha, ten młody człowiek wytrzasnął pieniądze?... Czyżby anonim miał słuszność, byłażby ich źródłem ciepła rączka ładnej dziewczyny? rzekł Derville siadając do stołu.
— A, to byłby przedmiot osobnego dochodzenia, rzekł Corentin. Lucjan de Rubempré żyje, powiedział mi książę de Chaulieu, z ochrzczoną żydówką, która podaje się za Holenderkę, a nazywa się Estera van Bogseck.
— Cóż za zbieg okoliczności! rzekł adwokat, szukam spadkobierczyni Holendra nazwiskiem Gobseck: to samo nazwisko z przestawieniem liter.
— A więc, rzekł Corentin, zbiorę dla pana wskazówki za powrotem do Paryża.
W godzinę później, dwaj wysłańcy domu Grandlieu wyruszyli do la Verberie, posiadłości państwa Séchard. Nigdy Lucjan nie doświadczył głębszych wzruszeń niż te, które go ogarnęły w la Verberie przez porównanie własnego losu z losem szwagra. Dwaj Paryżanie mieli tam zastać ten sam obraz, który, kilka dni przedtem, uderzył Lucjana. Wszystko tu oddychało spokojem i dostatkiem. W tej chwili, salon w La Verberie gościł kółko złożone z czterech osób: proboszcz z Marsac, młody ksiądz, który na prośbę pani Séchard podjął się kierować nauką małego Lucusia; lekarz, nazwiskiem Marron; mer gminy; wreszcie stary pułkownik na pensji, który hodował róże w posiadłości naprzeciw la Verberie, po drugiej stronie drogi. Każdego zimowego wieczora, osoby te schodziły się grać niewinnego bostona po groszu, pożyczać gazetę lub odnieść przeczytaną. Kiedy państwo Séchard kupili la Verberie, domek zbudowany z miejscowego kamienia i kryty łupkiem, główną jego ozdobę stanowiły dwa morgi ogrodu. Z czasem, przeznaczając na to swoje oszczędności, piękna pani Séchard rozszerzyła ogród aż do strumyka, wykupując winnice i obracając je na trawniki i gaje. W tej chwili, la Verberie, otoczona blisko dwudziestomorgowym parkiem, uchodziła za najznaczniejszą posiadłość w okolicy. Dom nieboszczyka Séchard i jego zabudowania służyły jedynie do celów gospodarskich. Oprócz dwudziestu kilku morgów wina, stary zostawił pięć ferm przynoszących około sześciu tysięcy, oraz dziesięć morgów łąk z drugiej strony strumienia, wprost parku; toteż pani Séchard zamierzała je do niego włączyć z przyszłym rokiem. Już w okolicy ochrzczono la Verberie mianem zamku i nazywano Ewę Séchard panią z Marsac. Czyniąc zadość swej próżności, Lucjan naśladował jedynie chłopów i winiarzy.
Courtois, właściciel młyna malowniczo położonego o kilka strzeleń od łąk la Verberie, traktował, jak mówiono, o sprzedaż tego młyna z panią Séchard. Nabytek ten zapewniłby już stanowczo folwarkowi Dawidów charakter pierwszej posiadłości w departamencie. Pani Séchard, która robiła wiele dobrego, rozwijając w tem wiele inteligencji i szlachetności, cieszyła się równym szacunkiem co miłością. Piękność jej, wspaniale rozkwitła, sięgała swego szczytu. Mimo iż miała około dwudziestu sześciu lat, zachowała świeżość młodości, łącząc z nią spokój i obfitość jaką daje życie wiejskie. Zawsze zakochana w mężu, szanowała w nim człowieka talentu, dość skromnego aby się wyrzec zgiełku sławy; aby ją odmalować, wystarczy może powiedzieć, że, przez całe życie, nie mogłaby policzyć ani jednego uderzenia serca, któreby nie było poświęcone mężowi lub dzieciom. Podatkiem, który to stadło spłacało nieszczęściu, była, można się tego domyślać, zgryzota jaką sprawiało im życie Lucjana. Ewa przeczuwała w niem tajemnice i lękała się ich tem więcej, ile że, w czasie ostatnich odwiedzin, Lucjan przecinał sucho zapytania siostry, mówiąc iż ludzie ambitni winni są rachunek ze swych dróg jedynie sobie. W ciągu sześciu lat, Lucjan odwiedził siostrę trzy razy, pisał zaś nie więcej niż sześć. Pierwsza jego bytność w la Verberie przypadła po śmierci matki, ostatnia zaś miała za cel prośbę o użyczenie mu firmy tak potrzebnej jego zamiarom. Żądanie to stało się powodem dość poważnej sceny, która zostawiła okropne wątpliwości w sercu tego cichego i szlachetnego stadła.
Wnętrze domu, przekształcone tak samo jak zewnętrzna postać, mimo iż bez zbytku, było wygodne. Można o tem sądzić z rzutu oka na salon, w którym znajdowało się w tej chwili towarzystwo. Ładny krajowy dywan, szare bawełniane obicia strojne zielonemi oszyciami, malowania naśladujące drzewo, meble mahoniowe obite szarym kaszmirem z zielonemi taśmami, żardiniery mimo zimowej pory pełne kwiatów, tworzyły całość miłą dla oka. Firanki również zielone jedwabne, garnitur na kominku, oprawa luster, wolne były od złego smaku który wszystko psuje na prowincji; najdrobniejsze szczegóły cechował pewien schludny wykwint. Całość oddychała ową poezją, jaką kochająca i inteligentna kobieta może i powinna wprowadzić w swą siedzibę.
Pani Séchard, jeszcze w żałobie po teściu, pracowała przy kominku nad jakimś dywanem; pomagała jej pani Kolb, gospodyni na której spoczywała troska o szczegóły gospodarstwa. W chwili gdy kabrjolet mijał pierwsze zabudowania Marsac, grono zwykłych gości la Verberie pomnożył młynarz Courtois, niedawno owdowiały, który chciał się wycofać z interesów i spodziewał się dobrze sprzedać swą posiadłość: pani Ewie wyraźnie zależało na niej, Courtois zaś wiedział czemu.
— Kabrjolet jakiś zatrzymał się tutaj! rzekł Courtois, słysząc u bramy turkot; sądząc z hałasu, zdaje się że to miejscowy...
— Zapewne Pestel z żoną, wybrali się nas odwiedzić.
— Proszę pani, rzekł Kolb, tęgi i gruby Alzatczyk, adwokat z Paryża pragnie mówić z panem.
— Adwokat?... wykrzyknął Séchard. To słowo przyprawia mnie o kurcz żołądka.
— Dziękuję, rzekł mer Marsac, nazwiskiem Cachan, niegdyś adwokat w Angoulême, któremu, swego czasu, poruczono ściganie Dawida.
— Poczciwy Dawid nie zmieni się już, zawsze będzie roztargniony! rzekła Ewa z uśmiechem.
— Adwokat z Paryża! rzekł Courtois, macie państwo interesy w Paryżu?
— Nie, rzekła Ewa.
— Macie tam brata, zauważył Courtois.
— Byle to nie było coś z powodu spadku po ojcu Séchard, rzekł Cachan. Stary robił interesy bardzo podejrzane!...
Corentin i Derville, skłoniwszy się i wymieniwszy nazwiska, poprosili o rozmowę na osobności z panią Séchard i jej mężem.
— Chętnie, rzekł Séchard. Ale czy to w interesach?
— Wyłącznie w sprawie spadku po szanownym ojcu pańskim, odparł Corentin.
— Pozwoli pan w takim razie, że pan mer, który jest dawnym adwokatem z Angoulême, będzie obecny.
— Pan Derville?... rzekł Cachan spoglądając na Corentina.
— Nie, to pan, odparł Corentin, wskazując adwokata który się ukłonił.
— Ale, rzekł Séchard, jesteśmy tu w rodzinie, nie mamy nic do ukrywania naszym sąsiadom, poco chodzić do gabinetu gdzie niema ognia... Życie moje jest jasne.
— Ale życie pańskiego ojca, rzekł Corentin, miało swoje tajemnice, których może nie będzie pan rad rozgłaszać.
— Czy to rzecz, o którą trzebaby nam się rumienić?... wykrzyknęła Ewa, przerażona.
— Och! nie, drobnostka, grzeszek młodości, rzekł Corentin, zastawiając z najzimniejszą krwią jedną z tysiąca swoich łapek na myszy. Ojciec obdarzył pana starszym bratem.
— A, stary niedźwiedź! wykrzyknął Courtois; on pana nie lubił, panie Séchard, zachował panu tę niespodziankę, stary kutwa... A! rozumiem teraz, co znaczyło to, co mi nieraz powiadał: „Ładne rzeczy ujrzycie po moim pogrzebie!“
— Och, niech się pan uspokoi, drogi panie, rzekł Corentin do Sécharda, śledząc Ewę z pod oka.
— Brat! wykrzyknął lekarz, zatem spadek idzie do połowy!...
Derville udawał, że się przygląda sztychom zdobiącym ściany.
— Niech się pani uspokoi, powtórzył Corentin widząc zdziwienie na pięknej twarzy pani Séchard; chodzi tylko o dziecko naturalne. Tytuły dziecka naturalnego nie są te same co legalnego syna. Dziecko to znajduje się w nędzy, ma prawo do sumy oznaczonej wedle wysokości spadku... Miljony, które zostawił ojciec...
Na to słowo miljony, powstał w salonie krzyk najzupełniej jednogłośny. W tej chwili, Derville nie oglądał już rycin.
— Ojciec Séchard, miljony?... rzekł gruby Courtois. Kto panu to powiedział? jakiś chłopek...
— Panie, rzekł Cachan, nie należy pan do urzędu skarbowego, można zatem powiedzieć jak się rzeczy mają.
— Niech pan będzie spokojny, rzekł Corentin, słowo honoru, że nie jestem z podatków.
Cachan, który dał wszystkim znak nakazujący ciszę, uczynił gest zadowolenia.
— Proszę pana, rzekł Corentin, gdyby był tylko jeden miljon, cząstka naturalnego dziecka byłaby wcale ładna. Nie przychodzimy wszczynać procesu, przybywamy, przeciwnie, proponować ugodę w wysokości stu tysięcy franków i wracamy...
— Sto tysięcy!... przerwał Cachan. Ależ, panie, stary Séchard zostawił dwadzieścia morgów wina, pięć folwarków, dziesięć morgów łąki w Marsac, i ani szeląga w gotowiźnie...
— Za żadne skarby, wykrzyknął Dawid mięszając się do rozmowy, nie chciałbym się dopuścić kłamstwa, panie Cachan, a tem mniej w kwestji pieniężnej... — Panowie, rzekł do Corentina i Dervilla, ojciec zostawił, oprócz tych posiadłości...
Daremnie Courtois i Cachan dawali znaki Dawidowi, dokończył:
— ...Trzysta tysięcy franków, wskutek czego cyfra spadku wynosi około pięciuset tysięcy.
— Panie Cachan, rzekła Ewa, jaki udział przyznaje prawo naturalnemu dziecku?...
— Pani, rzekł Corentin, nie jesteśmy lichwiarze, prosimy jedynie aby nam pani przysięgła w obliczu tych panów, że pani nie otrzymała po teściu więcej niż sto tysięcy talarów w gotowiźnie, a porozumiemy się z pewnością...
— Niech pan da wprzódy słowo honoru, rzekł ex-adwokat do pan Derville, że jesteś adwokatem.
— Oto mój paszport, rzekł Derville do Cachana podając papier złożony we czworo, ten pan zaś nie jest, jak moglibyście państwo przypuszczać, inspektorem wymiaru należytości, uspokójcie się, dodał Derville. Mieliśmy jedynie bardzo ważne przyczyny, aby się dowiedzieć prawdy w sprawie spadku po panu Séchard, i wiemy ją...
Derville ujął panią Ewę za rękę i zawiódł ją bardzo dwornie w kąt salonu.
— Pani, rzekł zniżonym głosem, gdyby honor i przyszłość rodziny Grandlieu nie zależały od tej kwestji, nie byłbym się zgodził grać rolę w sztuczce wymyślonej przez mego towarzysza; ale daruje nam pani, chodziło o odkrycie kłamstwa, zapomocą którego brat jej podszedł dobrą wiarę tej szlachetnej rodziny. Niech się pani strzeże obecnie twierdzić, że dała pani miljon dwakroć tysięcy franków bratu na odkup dóbr Rubempré...
— Miljon dwakroć! wykrzyknęła pani Séchard blednąc. I skąd on je wziął, nieszczęśliwy?
— Otóż to, rzekł Derville; boję się, że źródło tej fortuny może być nieczyste.
Ewie stanęły łzy w oczach, co zauważyli sąsiedzi.
— Oddaliśmy może państwu wielką przysługę, rzekł Derville, chroniąc was od udziału w kłamstwie, którego skutki mogą być bardzo niebezpieczne.
Derville zostawił panią Séchard na fotelu, bladą, z załzawionemi policzkami, i skłonił się towarzystwu.
— Do Mansle, rzekł Corentin woźnicy.
Dyliżans z Bordeaux do Paryża, który przejeżdżał w nocy, miał tylko jedno miejsce: Derville poprosił Corentina, aby mu pozwolił z niego skorzystać, powołując się na swoje zajęcia. W głębi odczuwał nieufność do towarzystwa podróży, którego dyplomatyczna zręczność oraz zimna krew zdawały się nawykiem zawodowym. Corentin został trzy dni w Mansle, nie znajdując sposobności do powrotu; musiał napisać do Bordeaux aby mu zatrzymano miejsce do Paryża, dokąd zdołał wrócić dopiero w dziesięć dni od wyjazdu.
Przez ten czas, Peyrade zachodził codzień, bądź w Passy bądź w Paryżu, do Corentina, dowiadując się czy wrócił. Ósmego dnia, zostawił, w jednem i drugiem mieszkaniu, list pisany umówionym kluczem, aby wytłumaczyć przyjacielowi śmierć która mu zagraża, porwanie Lydji oraz straszliwy los gotowany jej przez wrogów. Zaatakowany tak jak dotąd on atakował innych, Peyrade, pozbawiony Corentina ale wspierany przez Contensona, zachował wciąż kostjum nababa. Mimo iż niewidzialni wrogowie odkryli go, mniemał dość słusznie, że zdoła pochwycić jakiś błysk światła zostając na terenie walki. Contenson wprawił w ruch wszystkich swoich konfidentów w poszukiwaniu Lidji, miał nadzieję iż uda mu się znaleźć dom w którym jest ukryta; ale z każdym dniem coraz oczywistsza niemożność schwycenia najlżejszego śladu pomnażała rozpacz Peyrade’a. Stary szpicel otoczył się strażą dwunastu najzręczniejszych agentów. Nadzorowano ulice des Moineaux i Taitbout, gdzie przebywał jako nabab u pani du Val-Noble. Przez trzy ostatnie dni złowrogiej odwłoki udzielonej przez Azję, Contenson nie opuszczał weterana policji. Toteż poezja grozy jaką podstępy wrogich plemion roztaczają w czasie wojny w lasach Ameryki i którą tak wyzyskał Cooper, wiązała się z najdrobniejszemi szczegółami paryskiego życia. Przechodnie, sklepy, dorożki, osoba stojąca w oknie, wszystko nabierało, w oczach ludzi-numerów którym powierzono obronę życia starego Peyrade, owego olbrzymiego znaczenia, jakie mają w romansach Coopera pień drzewa, mieszkanie bobra, skała, skóra bizuna, nieruchome czółno, zarośla nad wodą.
— Jeżeli Hiszpan wyjechał, nie ma się pan czego obawiać, rzekł Contenson do Peyrade’a, zwracając mu uwagę na głęboki spokój jaki ich otacza.
— A jeśli nie wyjechał? odparł Peyrade.
— Jeden z moich ludzi towarzyszył mu uczepiony z tyłu karocy; ale w Blois, agent mój, zmuszony zesiąść na chwilę, nie mógł dogonić powozu.
W pięć dni po powrocie Derville’a, jednego rana oznajmiono Lucjanowi Rastignaka.
— Jestem, mój drogi, w rozpaczy, iż muszę wywiązać się ze zlecenia, którem mnie obarczono z przyczyny naszej zażyłości. Małżeństwo twoje zerwane bez nadziei. Nie pokazuj się już w pałacu Grandlieu. Aby zaślubić Klotyldę, trzeba czekać śmierci jej ojca, jest zaś zanadto wielkim egoistą aby umrzeć tak rychło. Starzy gracze w wista bronią się zawzięcie przed wpadką... do trumny. Klotylda wyjeżdża do Włoch z Magdaleną de Lenoncourt-Chaulieu. Biedna dziewczyna tak cię kocha, że trzeba jej było pilnować; chciała lecieć do ciebie, ułożyła plan wykradzenia... To pewna pociecha w twojem nieszczęściu.
Lucjan nie odpowiedział, spoglądał na Rastignaka.
— Ostatecznie, czy to nieszczęście?... ciągnął jego krajan, znajdziesz łatwo inną pannę równie dobrze urodzoną a ładniejszą od Klotyldy!... Pani de Sérizy ożeni cię przez zemstę, nie może znosić księstwa Grandlieu którzy nigdy jej nie chcieli przyjąć; ma siostrzenicę, młodą Klementynę de Rouvre.
— Mój drogi, odparł wreszcie Lucjan, od naszej ostatniej kolacji nie jestem dobrze z panią de Sérizy; widziała mnie w loży Estery, zrobiła mi scenę, odwróciłem się i wyszedłem.
— Kobieta która minęła czterdziestkę nie gniewa się długo z młodym człowiekiem równie pięknym jak ty, rzekł Rastignac. Znam trochę te zachody słońca!... to trwa dziesięć minut na widnokręgu, a dziesięć lat w sercu kobiety.
— Oto już tydzień, jak czekam listu od niej.
— Idź sam.
— Trzeba będzie.
— Czy będziesz chociaż jutro u pięknej Val-Noble? nabab oddaje Nucingenowi jego wieczerzę.
— Owszem, będę, rzekł Lucjan poważnie.
Nazajutrz po stwierdzeniu swego nieszczęścia, o czem Azja uprzedziła bezzwłocznie Karlosa, Lucjan przybył z Rastignakiem i Nucingenem do fałszywego nababa.
O północy, dawna jadalnia Estery skupiła prawie wszystkie osoby tego dramatu, którego grunt, ukryty pod samem łożyskiem tych burzliwych egzystencyj, znali jedynie Estera, Lucjan, Peyrade, mulat Contenson oraz Paccard: ten przybył, aby usługiwać swej pani. Pani du Val-Noble poprosiła, bez wiedzy Peyrade’a i Contensona, Azję, aby przyszła pomagać jej kucharce. Siadając do stołu, Peyrade, który wyliczył pani du Val-Noble pięćset franków na koszta tej fety, znalazł w serwecie karteczkę, na której były te słowa napisane ołówkiem: Dziesięć dni mija w chwili gdy siadasz do stołu. Peyrade podał papier Contensonowi, stojącemu za jego krzesłem, mówiąc po angielsku:
— Czy to ty umieściłeś tu moje nazwisko?
Contenson przeczytał przy blasku świec owo Mane, Thekel, Fares, i schował kartkę do kieszeni, ale wiedział jak trudno jest sprawdzić pismo ołówkiem, zwłaszcza kreślone dużemi literami, to znaczy zapomocą linji niejako matematycznych.
Kolacja była ponura, Peyrade znajdował się pod wpływem wyraźnego niepokoju. Z młodych lampartów, którzy umieją ożywić kolację, byli tylko Lucjan i Rastignac. Lucjan był smutny i zamyślony. Rastignac, który przegrał przed kolacją dwa tysiące franków, przeżuwał myśl odbicia się po wieczerzy. Kobiety, uderzone tym chłodem, spoglądały po sobie. Nuda odebrała potrawom smak. Z kolacjami jest jak ze sztukami teatralnemi i z książkami: mają swoje fata.
Z końcem wieczerzy, podano lody; każda porcja była w szklance, z owocami kandyzowanymi na wierzchu. Lody te zamówiła pani du Val-Noble u Tortoniego, którego słynny sklep znajduje się na rogu ulicy Taitbout i bulwarów. Kucharka zawołała mulata aby wyrównał rachunek cukiernika. Contenson, któremu natarczywość chłopca nie wydała się naturalna, zeszedł i zmiażdżył go tem słowem:
— Nie jesteś od Tortoniego?...
Poczem natychmiast wrócił.
Ale Paccard już skorzystał z tej chwili aby obnieść lody. Ledwie mulat dotarł do drzwi, jeden z agentów nadzorujących ulicę des Moineaux krzyknął:
— Numer dwudziesty siódmy!
— Co takiego? odparł Contenson, zbiegając żywo.
— Powiedz ojczulkowi, że córka wróciła, ale w jakim stanie, dobry Boże! Niech przybywa, dziewczyna umiera.
W chwili gdy Contenson wrócił do jadalni, stary Peyrade, który zresztą dobrze chodził koło szkła, zajadał wisienki mrożone w lodach. Wnoszono zdrowie pani du Val-Noble, nabab napełnił szklankę i wychylił ją duszkiem. Contensona, mimo że był bardzo wzruszony nowiną jakiej miał udzielić, uderzyła głęboka uwaga z jaką Paccard wpatruje się w nababa. Oczy służącego pani de Champy podobne były do dwóch zakrzepłych płomieni. Spostrzeżenie to, mimo swej wagi, nie mogło wszakże zatrzymać mulata, który pochylił się do pana, w chwili gdy Peyrade stawiał próżną szklankę na stole.
— Lydja jest w domu, rzekł Contenson, w bardzo smutnym stanie.
Peyrade wyrzucił z siebie najbardziej francuskie z francuskich przekleństw z tak wybitnym południowym akcentem, iż zdumienie pojawiło się na twarzach biesiadników. Spostrzegłszy swój błąd, Peyrade przyznał się do przebrania, mówiąc Contensonowi w poprawnej francuzczyźnie:
— Sprowadź dorożkę!... pędzę.
Wszyscy powstali z miejsc.
— Któż pan jesteś? wykrzyknął Lucjan.
Dag!... rzekł baron.
— Bixiou ręczył mi, że pan umiesz udawać Anglika lepiej od niego, nie chciałem wierzyć! rzekł Rastignac.
— To jakiś bankrut, którego ślad odkryto, rzekł głośno du Tillet, domyślałem się tego.
— Osobliwy kraj ten Paryż!... rzekła pani du Val-Noble. Zlicytowany w swojej dzielnicy kupiec wypływa bezkarnie na Polach Elizejskich jako nabab lub dandys!... Och, nie mam szczęścia, bankructwo to mój robak.
— Powiadają, że każdy kwiat ma swego, rzekła spokojnie Estera; mój podobny jest do robaka Kleopatry, żmiji.
— Kto jestem?... rzekł Peyrade we drzwiach. Och! dowiecie się o tem: jeżeli umrę, wyjdę z grobu aby was straszyć w nocy!...
Mówiąc te ostatnie słowa, spoglądał na Esterę i na Lucjana; następnie, skorzystał z ogólnego zdumienia aby zniknąć nadzwyczaj zwinnie; chciał gnać do domu nie czekając dorożki. Pod bramą, Azja, ubrana w czarną mantylkę, jaką nosiły wówczas kobiety jadące na bal, zatrzymała szpicla za rękę:
— Poślij po księdza, papo Peyrade, rzekła głosem, który raz już oznajmił mu nieszczęście.
Powóz czekał, Azja wsiadła, konie pomknęły jak wicher. Pod domem było pięć pojazdów; ludzie Peyrade’a nie mogli nic zauważyć.
Przybywszy do swego domku w ustronnym i pogodnym zakątku Passy, Corentin, który uchodził za kupca rozmiłowanego w ogrodnictwie, zastał szyfrowany list przyjaciela. Zamiast się położyć, wsiadł z powrotem do dorożki; kazał się zawieźć na ulicę des Moineaux, gdzie zastał tylko Katt. Dowiedział się od Flamandki o zniknięciu Lydji i zdumiał się brakiem przezorności, jaki Peyrade i on sam okazali w tym wypadku.
Oni mnie jeszcze nie znają, powiedział sobie. Ci ludzie są zdolni do wszystkiego; trzeba czekać czy zabiją Peyrade’a, wówczas nie pokażę się już...
Im życie jest nikczemniejsze, tem więcej człowiekowi zależy na niem; jest ono wówczas protestem, ciągłą zemstą. Corentin poszedł się przebrać za chorowitego starowinę w zielonkawym surducie, w wyszarzanej peruce, i wrócił pieszo, wiedziony przyjaźnią dla Peyrade’a. Idąc ulicą św. Honorjusza aby, przez ulicę św. Rocha, dojść na plac Vendôme, ujrzał idącą w tym samym kierunku dziewczynę w pantoflach i nocnem odzieniu. Miała na sobie biały kaftanik i czepek na głowie; idąc szlochała, wybuchając od czasu do czasu mimowolną skargą. Corentin wyprzedził ją o kilka kroków i poznał Lydję.
— Jestem przyjacielem ojca pani, pana Canquoëlle, rzekł naturalnym głosem.
— Ach! wreszcie ktoś, komu mogę zaufać!... rzekła.
— Niech pani się nie zdradza, że mnie pani zna, odparł Corentin, jesteśmy ścigani przez okrutnych nieprzyjaciół, zmuszeni się ukrywać. Ale opowiedz mi, co ci się zdarzyło.
— Och! panie, rzekła biedna dziewczyna, takich rzeczy nie da się opowiedzieć... Jestem zbezczeszczona, zgubiona, sama nie umiem pojąć jak!...
— Skąd pani przybywa?
— Nie wiem! Uciekłam z takim pośpiechem, przebyłam tyle ulic, tyle zaułków, myśląc że mnie ścigają... I, kiedy spotkałam kogo uczciwego, pytałam o drogę do bulwarów aby się dostać na ulicę de la Paix! Wreszcie, idąc przez... która godzina?
— Wpół do dwunastej! rzekł Corentin.
— Uciekłam o zmierzchu, pięć godzin jestem w drodze!... wykrzyknęła Lydja.
— Pójdziemy, zaraz pani spocznie, ujrzysz swoją poczciwą Katt...
— Och, panie, niema już dla mnie spoczynku! nie chcę już innego spoczynku niż w grobie; będę go oczekiwała w klasztorze, jeśli mnie nie odepchną od furty jako niegodną...
— Biedna mała! broniłaś się?
— Tak, panie. Och! gdyby pan wiedział, między jakiemi ohydnemi istotami mnie umieszczono...
— Uśpiono cię pewnie?
— Tak, właśnie, odparła Lydja. Jeszcze trochę wysiłku, a dobiję do domu. Czuję że mdleję, myśli mi się plączą... Przed chwilą zdawało mi się, że jestem w ogrodzie...
Corentin zaniósł na rękach Lydję, która straciła przytomność, do drzwi mieszkania.
— Katt! krzyknął.
Katt ukazała się, wydając okrzyki radości.
— Nie ciesz się zbytnio! rzekł poważnie Corentin, panienka jest bardzo chora.
Skoro Lydję położono na łóżku, skoro, przy blasku świec, poznała swój pokój, wpadła w malignę. Nuciła piosenki, to znów wykrzykiwała jakieś ohydne słowa, które zasłyszała widocznie! Na piękną jej twarz wystąpiły sine centki. Mięszała wspomnienia swego czystego życia z temi dziesięcioma dniami hańby. Katt płakała. Corentin przechadzał się po pokoju, zatrzymując się chwilami aby się przyjrzeć Lydji.
— Płaci za ojca! rzekł. Czyżby istniała Opatrzność? Och! dobrzem uczynił, że nie mam rodziny... Dziecko, to, na honor, powiedział niewiem już który filozof, zakładnik jakiego dajemy nieszczęściu!
— Och! rzekła biedna dziewczyna siadając na łóżku okryta płaszczem włosów, zamiast leżeć tutaj, Katt, powinnabym leżeć w piasku na dnie Sekwany...
— Katt, zamiast płakać i patrzeć na panienkę, co jej nie uleczy, powinnabyś iść do doktora, najpierw po lekarza okręgowego, następnie po panów Desplein i Bianchon... trzeba ratować tę niewinną istotę...
I Corentin napisał adresy dwóch słynnych lekarzy. W tej chwili wbiegł po schodach człowiek, któremu droga ta była snadź znajoma; drzwi otwarły się. Peyrade, zlany potem, siny, z oczami nabiegłemi krwią, sapiąc jak miech, skoczył do pokoju Lydji, krzycząc:
— Gdzie córka?
Ujrzał smutny gest Corentina: spojrzenie Peyrade’a pobiegło za tym gestem. Stan Lydji można porównać jedynie z kwiatem, miłośnie wychodowanym przez botanika, strąconym z łodygi i zdeptanym chłopskiemi butami. Przenieście ten obraz w samo serce ojcostwa, a zrozumienie Peyrade’a. Grube łzy popłynęły mu do oczu.
— Ktoś płacze, to ojciec, rzekło dziecko.
Lydja zdołała jeszcze poznać ojca; podniosła się, uklękła u kolan starca w chwili gdy się osunął na fotel.
— Przebacz, ojczulku!... rzekła głosem, który przeszył serce Peyrade’a; równocześnie uczuł niby cios maczugi walący go w czaszkę.
— Umieram... Ha! łotry!... było jego ostatnie słowo.
Corentin pochylił się aby ratować przyjaciela i przyjął jego ostatnie tchnienie.
— Umarł otruty!... rzekł do siebie Corentin. A oto lekarz, wykrzyknął, słysząc turkot dorożki.
Contenson, który zjawił się obmyty z cery mulata, stanął niby posąg z bronzu słysząc Lydję mówiącą:
— Nie przebaczysz mi, ojcze?... To nie z mojej winy!
Nie spostrzegła, że ojciec nie żyje.
— Och! jakie on ma oczy! rzekła biedna obłąkana.
— Trzeba mu je zamknąć, rzekł Contenson, który ułożył nieboszczyka na łóżku.
— Głupstwo robimy, rzekł Corentin, zanieśmy go do gabinetu; dziewczyna jest wpół obłąkana, oszalałaby do reszty widząc że umarł, sądziłaby że go zabiła.
Widząc że ojca wynoszą, Lydja stanęła w osłupieniu.
— Oto mój jedyny przyjaciel! rzekł Corentin dając folgę wzruszeniu, skoro ułożono Peyrade’a. Miał, w ciągu całego życia, jeden odruch chciwości! i to dla córki!... Niech ci to służy za naukę, Contenson. Każdy stan ma swoją cześć. Peyrade źle zrobił, że się wmięszał do spraw prywatnych, winniśmy się zaprzątać jedynie sprawami publicznemi. Ale, cobądźby się mogło zdarzyć, przysięgam, rzekł z akcentem, spojrzeniem i gestem które przejęły grozą Contensona, pomścić mego biednego Peyrade’a! Odkryję sprawców jego śmierci i hańby jego córki! I, na mój własny egoizm, na tych niewiele dni które mi zostały i które narażam dla zemsty, przysięgam, że wszyscy ci ludzie zakończą żywot, o czwartej rano, w pełni sił, ogoleni do czysta, na placu de Grève!...
— A ja panu pomogę! rzekł Contenson wzruszony.
Niema, w istocie, nic bardziej wzruszającego, niż widok namiętności u człowieka zimnego, wyrachowanego, metodycznego, w którym, od dwudziestu lat, nikt nie zauważył śladu czułości. Jestto niby roztopiona sztaba żelaza, która topi wszystko co napotka. Toteż Contenson uczuł jakby skurcz wnętrzności.
— Biedny ojciec Canquoëlle! dodał, patrząc na Corentina, ugaszczał mnie często... I ot — jedynie ludzie znający co to namiętność zdolni są do takich rzeczy — często dał mi dziesięć franków abym poszedł grać...
Po tej mowie pogrzebowej, dwaj mściciele Peyrade’a przeszli do Lydji, słysząc na schodach głosy Katt i lekarza.
— Idź do komisarza policji, rzekł Corentin; prokurator nie znalazłby tutaj przyczyn do wkroczenia; ale zrobimy raport do prefektury, może zda się na coś. — Panie doktorze, rzekł, zastanie pan w tym pokoju zmarłego człowieka, nie sądzę aby śmierć jego była naturalna; dokona pan autopsji wobec komisarza policji, który, na moje zaproszenie, przyjdzie niebawem. Staraj się pan wykryć ślady trucizny; pomogą panu w tem za chwilę pp. Bianchon i Desplein. Zaprosiłem ich, aby zbadali córkę mego najlepszego przyjaciela, której stan jest gorszy niż ojca, mimo iż ten nie żyje...
— Nie trzeba mi tych panów, rzekł lekarz, aby dopełnić obowiązku...
— A, tak! pomyślał Corentin. — Nie formalizujmy się, drogi panie, odparł. W dwóch słowach, oto moje mniemanie. Ci, co zabili ojca, shańbili i córkę.
Z brzaskiem dnia, Lydja poddała się znużeniu; spała, kiedy znakomity chirurg i młody lekarz przybyli. Lekarz powołany do stwierdzenia zgonów przystąpił do otwarcia zwłok i szukał przyczyn śmierci.
— Zanim obudzę chorą, rzekł Corentin do dwóch sławnych lekarzy, czy zechcą panowie pomóc jednemu z kolegów w badaniu, które z pewnością będzie dla panów zajmujące, a w którem zdanie ich będzie miało swoją wagę w protokóle sądowym?
— Krewny pański uległ apopleksji, rzekł lekarz, są znaki straszliwego udaru mózgowego...
— Zbadajcie panowie, rzekł Corentin, i zważcie czy nie istnieją w toksykologji trucizny zdolne wywołać ten sam skutek.
— Żołądek, rzekł lekarz, był przepełniony treścią; ale, o ile nie uciekniemy się do analizy, nie widzę śladów trucizny.
— Jeżeli cechy udaru są dobrze stwierdzone, mamy tutaj, zważywszy wiek zmarłego, dostateczną przyczynę śmierci, rzekł Desplein, wskazując olbrzymią ilość pokarmów.
— Czy tutaj jadł? spytał Bianchon.
— Nie, rzekł Corentin, przybył z bulwarów i zastał córkę zgwałconą...
— Oto prawdziwa trucizna, jeżeli kochał córkę.
— Jakaż trucizna mogłaby wywołać ten sam skutek? spytał Corentin, nie odstępując od swej myśli.
— Istnieje tylko jedna, rzekł Desplein, zbadawszy wszystko starannie. To trucizna z archipelagu Jawy, dobywana z roślin mało jeszcze znanych, o naturze pokrewnej z gatunkiem strychnos. Krajowcy używają jej do zatruwania owej niebezpiecznej broni... dzirytów malajskich... tak powiadają przynajmniej...
Przybył komisarz policji; Corentin udzielił mu swych podejrzeń i poprosił o ułożenie raportu, podając w jakim domu i z kim Peyrade wieczerzał; następnie, powiadomił go o spisku ułożonym przeciw życiu Peyrade’a i o przyczynach stanu w jakim znajdowała się Lydja. Corentin przeszedł do pokoju biednej dziewczyny, gdzie Desplein i Bianchon badali chorą; ale spotkał ich w progu.
— I cóż, panowie? spytał Corentin.
— Umieść pan dziewczynę w domu zdrowia; jeżeli nie odzyska zmysłów po porodzie, o ile wogóle zajdzie w ciążę, zostanie do śmierci warjatką. Niema innej drogi wyleczenia prócz uczuć macierzyńskich, o ile się obudzą.
Corentin dał obu doktorom po czterdzieści franków w złocie, i zwrócił się do komisarza policji, który ciągnął go za rękaw.
— Lekarz utrzymuje, że śmierć jest naturalna, rzekł urzędnik; tembardziej niepodobna mi czynić doniesienia, że idzie tu o ojca Canquoëlle; był wmięszany w rozmaite sprawy, nie można tedy nigdy wiedzieć na kogo się natrafi... Tego rodzaju ludzie umierają często z rozkazu...
— Nazywam się Corentin, rzekł Corentin do ucha komisarza.
Komisarz uczynił gest zdziwienia.
— Zatem, sporządź pan notatkę, podjął Corentin, będzie ona bardzo użyteczna później, i prześlij ją jedynie w charakterze poufnej informacji. Zbrodnia jest nie do udowodnienia, i wiem że wstrzymanoby dochodzenie od pierwszego kroku... Ale dostanę któregoś dnia winnych, będę ich śledził i pochwycę na gorącym uczynku.
Komisarz policji skłonił się i wyszedł.
— Proszę pana, rzekła Katt, panienka wciąż śpiewa i tańczy; co czynić?
— Ale czy coś zaszło?
— Dowiedziała się, że ojciec umarł...
— Wsadźcie ją do dorożki i zawieźcie ją poprostu do Charenton; napiszę słówko do generalnego dyrektora policji, aby ją tam przyzwoicie umieszczono. Córka w Charenton, ojciec we wspólnym dole! rzekł Corentin. Contenson, idź zamówić wóz dla ubogich... A teraz, spróbujemy się, don Karlosie Herrera!...
— Karlos? rzekł Contenson, jest w Hiszpanji.
— Jest w Paryżu! rzekł stanowczo Corentin. Jest w tem genjusz hiszpański z czasu Filipa II, ale ja mam paści na wszystkich, nawet na królów.

W pięć dni po zniknięciu nababa, pani du Val-Noble siedziała, o dziewiątej rano, u wezgłowia Estery i płakała; czuła, że znajduje się nad urwiskiem nędzy.
— Gdyby bodaj sto ludwików renty! Z tem, moja droga, można osiąść w jakiemś miasteczku, znaleźć męża...
— Mogę ci się o nie wystarać, rzekła Estera.
— Jak? wykrzyknęła pani du Val-Noble.
— Och, bardzo łatwo. Słuchaj. Przyjdzie ci ochota zabić się, odegraj dobrze tę komedję; sprowadzisz Azję i ofiarujesz jej dziesięć tysięcy franków za dwie czarne perły z cieniutkiego szkła, zawierające truciznę która zabija w sekundzie; przyniesiesz mi je, a dam ci pięćdziesiąt tysięcy franków...
— Czemu sama nie zażądasz?... rzekła pani du Val-Noble.
— Azja-by mi nie sprzedała.
— To nie dla ciebie przecież?...
— Może.
— Ty! która żyjesz w radości, w zbytku, we własnym domu! w wilję uczty o której będą mówili dziesięć lat, która kosztuje Nucingena dwadzieścia tysięcy franków! Będą, powiadają, poziomki w lutym, szparagi, winogrona, melony, za tysiąc talarów kwiatów w domu...
— Co ty mówisz! za tysiąc talarów róż na samych schodach.
— Powiadają, że twoja tualeta kosztuje dziesięć tysięcy?
— Tak, suknia z brukselskiej koronki; Delfina, żona jego, jest wściekła. Ale chciałam mieć strój oblubienicy.
— Gdzie jest tych dziesięć tysięcy franków? rzekła pani du Val-Noble.
— To wszystkie moje pieniądze, rzekła Estera z uśmiechem. Otwórz tualetkę, są pod papierem na papiloty...
— Kto mówi o śmierci, ten się nie zabija, rzekła pani du Val-Noble. Gdyby to było dla jakiejś...
— Zbrodni? cóż znowu! rzekła Estera kończąc myśl przyjaciółki i widząc jej wahanie. Możesz być spokojna, rzekła, nie chcę zabić nikogo. Miałam przyjaciółkę, kobietę bardzo szczęśliwą, umarła, pójdę za nią... to wszystko.
— Jakaś ty głupia!
— Cóż chcesz! przyrzekłyśmy sobie.
— Daj bez skrupułu zaprotestować ten weksel, rzekła pani du Val-Noble z uśmiechem.
— Zrób co ci mówię i idź sobie. Słyszę jakiś pojazd: to Nucingen, człowiek który szaleje ze szczęścia! Ten mnie kocha... Czemu nie kochamy tych, którzy nas kochają? ostatecznie, robią wszystko aby się nam przypodobać...
— A ba? rzekła pani du Val-Noble, to tak jak ze śledziem, który jest najchytrzejszą z ryb.
— Dlaczego?
— Tego właśnie nikt nie mógł się dowiedzieć.
— Idźże już sobie, moja złota! Muszę poprosić o twoje pięćdziesiąt tysięcy franków.
Od trzech dni, obejście Estery z baronem zupełnie się zmieniło. Małpka zrobiła się kotką, a kotka stawała się kobietą. Estera wylewała na tego starca skarby przywiązania, była dlań urocza. Rozmowy jej, pozbawione złośliwości i ironji, pełne czułych domyślników, ukołysały ociężałego bankiera: nazywała go Frycem, wierzył w jej serdeczność.
— Mój dobry Frycu, bardzom cię nadręczyła, rzekła, nadokazywałam się z tobą, miałeś anielską cierpliwość, kochasz mnie, widzę to i nagrodzę cię. Podobasz mi się teraz; nie wiem czem się to dzieje, ale wolałabym ciebie niż jakiego młodzika. To może owoc doświadczenia... Z biegiem czasu, człowiek dochodzi do przekonania, że przyjemność jest majątkiem duszy, i że równie mało jest pochlebne być kochanym za przyjemność, co być kochanym dla pieniędzy... A potem, młodzi ludzie są nadto samolubni, myślą więcej o sobie niż o nas; gdy ty, ty myślisz tylko o mnie. Jestem całem twojem życiem. Toteż nie chcę już nic od ciebie, chcę ci dowieść, do jakiego stopnia jestem bezinteresowna.
— Ja ci nic nie dałem, rzekł baron zachwycony, zamierzam przynieść ci jutro trzydzieści tysięcy franków renty... to mój podarek ślubny...
Estera uścisnęła Nucingena tak przymilnie, że zbladł bez pigułek.
— Och! rzekła, nie myśl że to za twoje trzydzieści tysięcy franków jestem taka; to dlatego, że teraz... kocham cię, mój gruby Frycu!...
— Och, mój Boże, dlaczego było mnie doświadczać... byłbym taki szczęśliwy od trzech miesięcy...
— Czy to renta trzy czy pięcioprocentowa, moja kotuchno? rzekła Estera, wodząc rękami po włosach Nucingena i układając je kapryśnie.
— Trzy... miałem tego masę...
Baron przyniósł tedy tego rana obligacje; przybywał zjeść śniadanie z drogą córuchną, spytać o rozkazy na jutro, sławną sobotę, wielki dzień!
— Masz, moja żoneczko, moja jedyna żoneczko, rzekł radośnie bankier, którego fizjognomja promieniała szczęściem, oto masz z czego pokryć wydatki domowe do końca życia...
Estera wzięła papier bez najmniejszego wzruszenia, złożyła go i włożyła do tualetki.
— Otoś kontent, jak widzę, ty potworze niewdzięczności, rzekła dając bankierowi klapsa w twarz, że zgodziłam się wreszcie coś przyjąć od ciebie. Nie mogę ci już mówić prawdy w oczy, dzielę owoc tego co nazywasz swoją pracą... To nie podarek, mój synu, to restytucja... No, nie przybieraj swojej fizjognomji giełdowej. Wiesz dobrze, że cię kocham.
— Moja piękna Ester, mój aniele miłości, rzekł bankier, nie mów już tak do mnie... Wiesz, toby mi było wszystko jedno żeby cały świat uważał mnie za złodzieja, gdybym był uczciwym człowiekiem w twoich oczach... Kocham cię z każdym dniem więcej.
— Tego chciałam, rzekła Estera. Toteż nie mówię ci już nic coby cię martwiło, moja sarenko, mój słoniu miluchny, zrobiłeś się niewinny jak dziecko... Dalibóg, grubasku, nie znałeś nigdy co to niewinność; musiałeś przynieść jej cośniecoś przychodząc na świat, jakoż wypłynęła na powierzchnię; ale była tak głęboko zapchana, że wypłynęła dopiero w sześćdziesiątym szóstym roku... i to na haczyku miłości. Ten cud zdarza się u starców... I zato właśnie pokochałam cię w końcu, jesteś młody, bardzo młody... Ja jedna znałam tego Fryderyka... ja jedna!... bo byłeś bankierem mając piętnaście lat... W szkole, musiałeś pożyczać kolegom piłkę pod warunkiem że ci oddadzą dwie...
Wskoczyła mu na kolana, widząc że się śmieje.
— A zresztą, rób co zechcesz. Ech, Boże! obdzieraj ludzi... łup, ja ci pomogę. Ludzie nie warci są aby ich kochać, Napoleon zabijał ich jak muchy. Czy Francuzi płacą podatki tobie albo skarbowi, czy im nie wszystko jedno?... Nie można romansować ze skarbem... na honor... — wiesz, zastanawiałam się nad tem, masz słuszność, — strzyż barany, tak mówi Ewangelja wedle Bérangera... Uściskaj swoją Ezder... Aha! słuchaj, darujesz tej biednej Val-Noble meble z ulicy Taitbout! A przytem, jutro, ofiarujesz jej pięćdziesiąt tysięcy franków... to cię postawi, widzisz, mój kocie. Zarżnąłeś Falleixa, zaczynają szemrać na ciebie... Ta wspaniałomyślność wyda się niebotyczna... wszystkie kobiety będą mówiły o tobie. Och!... będziesz wielki, szlachetny, cały Paryż będzie cię obnosił, i świat jest już taki, że zapomni o Falleixie. Słowem, kapitał ulokowany w szacunku publicznym!
Maż złużnoźdź, mój aniele, ty znasz świat, odparł bankier, ty będziesz moim doradcą.
— Więc widzisz, rzekła Estera, widzisz jak ja myślę o sprawach mego grubasa, o jego opinji, honorze... Idź, idź, przynieś pięćdziesiąt tysięcy.
Chciała się pozbyć Nucingena aby wezwać agenta i sprzedać, tegoż samego wieczora, na giełdzie swoją rentę.
— A dlaczego zaraz?... spytał.
— Widzisz, kocie, trzeba je ofiarować w atłasowej szkatułce i zawinąć w nie wachlarz. Powiesz jej: „Oto wachlarz, który, mam nadzieję, zrobi pani przyjemność“... Uchodzisz za brudasa, okażesz się wielkim panem.
W chwili gdy biedna Estera osunęła się na fotel, zmęczona odgrywaną rolą, weszła Europa.
— Pani, przyszedł człowiek wysłany z quai Malaquais przez Celestyna, lokaja pana Lucjana...
— Niech wejdzie!... albo nie, idę do przedpokoju.
— Jest list od Celestyna do pani.
Estera rzuciła się do przedpokoju i spojrzała na posłańca; wydał się jej posłańcem czystej krwi.
— Powiedz mu, aby zeszedł tutaj!... rzekła Estera słabym głosem, osunąwszy się na krzesło po przeczytaniu. Lucjan chce się zabić... dodała do ucha Europy. Zanieś mu zresztą list.
Karlos Herrera, który zachował strój komiwojażera, zeszedł natychmiast; skoro spostrzegł w przedpokoju obcego, spojrzenie jego skierowało się natychmiast na rzekomego posłańca.
— Powiedziałaś, że niema nikogo, szepnął Europie.
I, przez nadmiar ostrożności, przeszedł natychmiast do salonu, przyjrzawszy się posłańcowi. Ołży-Śmierć nie wiedział, że, od jakiegoś czasu, słynny naczelny agent bezpieczeństwa, który go uwięził w pensjonacie pani Vauquer, miał rywala, prawdopodobnie przyszłego następcę. Ten rywal był posłańcem.
— Mają słuszność, rzekł fałszywy posłaniec do Contensona który czekał na ulicy. Człowiek, któregoś mi opisał, jest w domu; ale to nie Hiszpan. Włożyłbym rękę w ogień, że to coś z naszej zwierzyny kryje się pod tą sutanną.
— On jest taki sam ksiądz jak Hiszpan, rzekł Contenson.
— Pewien tego jestem, rzekł szef brygady bezpieczeństwa.
— Och! gdybyśmy mieli słuszność... rzekł Contenson.
Lucjan nie pokazał się w domu dwa dni: skorzystano z tego aby zastawić pułapkę; ale wrócił tego samego wieczora, i niepokoje Estery uśmierzyły się.
Nazajutrz rano, w porze gdy kurtyzana wyszła z kąpieli i kładła się z powrotem do łóżka, zjawiła się przyjaciółka.
— Mam perły! rzekła Val-Noble.
— Pokaż! rzekła Estera, podnosząc się i opierając śliczny łokieć na poduszce przybranej koronkami.
Pani du Val-Noble podała przyjaciółce dwie czarne porzeczki. Baron darował Esterze dwa cudne charty, pochodzące z głośnego rodu: toteż, kurtyzana, dumna że je zdobyła, zachowała im imiona przodków, Romeo i Julja. Niema potrzeby rozwodzić się nad urodą, białością, wdziękiem tych zwierząt. Estera zawołała Romea; przybył na łapkach tak gibkich i cienkich, tak silnych i nerwowych, że możnaby rzec łodygi ze stali. Spojrzał na panią. Estera uczyniła gest, jakgdyby mu rzucała jedną z pereł aby ściągnąć jego uwagę.
— Imię jego przeznacza mu taką śmierć! rzekła Estera rzucając perłę, którą Romeo zgniótł w zębach.
Pies nie wydał głosu, okręcił się i padł martwy. Stało się to gdy Estera wygłaszała owo zdanie, stanowiące jego mowę pogrzebową.
— Ach! Boże! krzyknęła pani du Val-Noble.
— Masz dorożkę, zabierz Romea, rzekła Estera, śmierć jego wywołałaby popłoch tutaj; darowałam ci go, zginął, ogłoś afiszami. Śpiesz się, będziesz miała dziś wieczór pięćdziesiąt tysięcy.
Było to powiedziane tak spokojnie i z taką obojętnością kurtyzany, że pani du Val-Noble wykrzyknęła:
— Ty jesteś w istocie naszą królową!
— Przyjdź wcześnie i bądź ładna...
O piątej, Ester przybrała strój panny młodej. Włożyła koronkową suknię na spódniczkę z białego atłasu, białą szarfę, białe atłasowe trzewiczki, na ładne ramiona narzuciła chusteczkę z angielskiej koronki. We włosy wpięła białe naturalne kamelje, naśladując uczesanie młodej dziewicy. Na piersiach połyskiwał naszyjnik pereł za trzydzieści tysięcy franków, dar Nucingena. Mimo iż ukończyła strój przed szóstą, kazała zamknąć drzwi dla wszystkich, nawet dla Nucingena. Europa miała wprowadzić Lucjana do sypialni. Lucjan przybył koło siódmej, Europa zdołała wpuścić go do pani bez zwrócenia niczyjej uwagi.
Lucjan, na widok Estery, pomyślał:
— Dlaszegoby nie osiąść z nią w Rubempré, zdala od świata, wyrzekając się na zawsze Paryża?... Mamy za sobą pięć lat wspólnego życia, a charakter tej drogiej istoty ręczy że nigdy nie sprzeniewierzy się sobie!... I gdzie znaleźć podobne arcydzieło?
— Kochanku mój, ty z którego uczyniłam sobie Boga, rzekła Estera klękając na poduszce przed Lucjanem, pobłogosław mnie...
Lucjan chciał podnieść Esterę i uściskać ją, mówiąc: „Cóż to znów za żart, drogi aniele?“ Spróbował objąć ją, ale uwolniła się ruchem, który malował tyleż szacunku co grozy.
— Nie jestem już godna ciebie, Lucjanie, rzekła ze łzami w oczach. Błagam, pobłogosław mnie i przysięgnij że ufundujesz w szpitalu Bożego Ciała dwa łóżka... Modlitwy kościelne wyproszą przebaczenie tylko dla mnie jednej... Zanadto cię kochałam, jedyny mój. Wreszcie, powiedz mi, że byłeś ze mną szczęśliwy i że pomyślisz czasem o mnie... powiedz!
Lucjan odczuł tyle uroczystej szczerości w Esterze, że zamyślił się.
— Ty chcesz się zabić! rzekł wreszcie tonem, który zdradzał głęboką zadumę.
— Nie, drogi mój; ale dziś, widzisz, to śmierć kobiety czystej, niewinnej, kochającej, którą ty miałeś... lękam się iż zgryzota mnie zabije.
— Biedne dziecko, czekaj! rzekł Lucjan; podjąłem, od dwóch dni, wiele wysiłków, zdołałem dotrzeć do Klotyldy.
— Zawsze Klotylda! rzekła Estera z akcentem zdławionej wściekłości.
— Tak, odparł, porozumieliśmy się listownie... We wtorek rano jedzie, ale, na drodze do Włoch, mam się z nią widzieć w Fontainebleau.
— Ech! koniecznie ci więc trzeba tej deski!... krzyknęła biedna Estera. Słuchaj, gdybym miała siedem czy ośm miljonów, ożeniłbyś się ze mną?
— Dziecko, miałem ci powiedzieć, że, jeśli wszystko okaże się stracone, nie chcę już innej żony prócz ciebie.
Estera spuściła głowę, aby nie pokazać nagłej bladości i łez które otarła.
— Kochasz mnie?... rzekła do Lucjana z bólem. Więc to będzie moje błogosławieństwo. Nie zdradź się, wyjdź ukrytemi drzwiczkami i udaj że wchodzisz do salonu. Pocałuj mnie w czoło, rzekła...
Chwyciła Lucjana, przycisnęła go kurczowo do serca i dodała jeszcze:
— Wyjdź!... wyjdź!... albo zapragnę żyć.
Kiedy umierająca pojawiła się w salonie, rozległ się krzyk podziwu. Oczy Estery odbijały nieskończoność, w której gubiła się dusza tego kto w nie spojrzał. Granatowa czerń delikatnych włosów podnosiła biel kamelji. Efekt, jaki ta wspaniała dziewczyna zamierzyła, osiągnął swój cel. Nie miała rywalek. Zjawiła się jako wyraz szalonego zbytku, którego wytwory ją otaczały. Iskrzyła się zresztą dowcipem. Dawała takt orgji z tą zimną i spokojną siłą, jaką rozwija Habaneck w konserwatorjum, w owych koncertach, w których pierwsi muzycy Europy wznoszą się do szczytów interpretując Mozarta i Beethovena. Wśród tego, śledziła z niepokojem, że Nucingen je mało, nie pije i przybiera tony pana domu. O północy, wszystko było nieprzytomne. Tłuczono kieliszki, aby już nie służyły nikomu. Dwie firanki z malowanego pekinu podarto, Bixiou upił się drugi raz w życiu. Nikt nie mógł się utrzymać na nogach, kobiety posnęły na kanapach, goście nie mogli tedy spełnić planowanego konceptu, aby odprowadzić Esterę i Nucingena do sypialni, ze świecznikami w dłoni i śpiewając „buona sera“ z Cyrulika. Nucingen sam podał rękę Esterze; Bixiou, który ich spostrzegł, mimo iż pijany, miał jeszcze siłę powiedzieć, jak Rivarol o ostatniem małżeństwie księcia de Richelieu: „Trzebaby uprzedzić policję... zanosi się tu na brzydką sprawkę...“ Kpiarz myślał że żartuje, był prorokiem.
Pan de Nucingen pojawił się w domu dopiero w poniedziałek koło południa. O pierwszej, agent giełdowy oznajmił mu, że panna Estera Van Bogseck poleciła już w piątek sprzedać obligację na trzydzieści tysięcy franków renty i podjęła całą sumę.
— Ale, panie baronie, rzekł, dependent adwokata Derville zaszedł do mnie w chwili gdy mówiłem o tej tranzakcji, przeczytawszy prawdziwe nazwisko panny Estery, powiedział mi, że odziedziczyła siedem miljonów.
— Ba!
— Tak, ma być jedyną spadkobierczynią starego lichwiarza Gobsecka... Derville ma sprawdzić fakty. Jeżeli matką pańskiej kochanki jest owa piękna Holenderka, dziedziczy...
— Wiem, rzekł bankier, opowiedziała mi swoje życie... Napiszę słówko do Derville‘a!...
Baron siadł do biurka, skreślił bilecik do adwokata i wysłał przez służącego. Następnie, po giełdzie, zaszedł, koło trzeciej, do Estery.
— Pani zakazała się budzić pod jakimkolwiek pozorem, położyła się, śpi...
— Do licha! wykrzyknął baron. Puść, nie pogniewa się, skoro się dowie że jest miljonerką. Dziedziczy siedem miljonów. Stary Gobseck umarł i zostawił siedem miljonów, a twoja pani jest jego jedyną dziedziczką, matka jej była rodzoną siostrzenicą Gobsecka, który zresztą zrobił testament. Nie mogłem przypuszczać, że taki miljoner jak on zostawia Ester w nędzy...
— A ba! skończone twoje królowanie, stary pajacu! rzekła Europa, spoglądając na barona z bezczelnością molierowskiej subretki. Huź, ha! stary kruku alzacki!... Ona cię kocha mniejwięcej tak, jak się kocha morowe powietrze!... Boże wszechmogący! miljony!... ależ może teraz zaślubić swego chłopca! Och! ależ będzie szczęśliwa!
I Prudencja Servien zostawiła barona dosłownie rażonego gromem, aby oznajmić, pierwsza! swojej pani niespodziankę losu. Starzec, odurzony nadludzkiemu rozkoszami i pijany wiarą w szczęście, otrzymał zimny tusz, w chwili gdy miłość jego dochodziła najwyższej temperatury.
— Oszukiwała mnie!... wykrzyknął ze łzami w oczach. Oszukiwała mnie!... O Ester!... o moje życie!... ja głupiec! Czy podobne kwiaty rosną kiedy dla starców?... Mogę wszystko kupić z wyjątkiem młodości!... O mój Boże! co robić? co począć? Ma słuszność ta okrutna Europa! Ester bogata wymyka mi się z rąk... Czy mam się iść powiesić? Czem jest życie bez boskiego promienia rozkoszy, jakiej zakosztowałem?... Mój Boże...
I stary żbik giełdowy wydarł sobie fałszywy tupecik, jaki, od trzech miesięcy, wklejał w szpakowate włosy. Przeszywający krzyk, jaki wydała Europa, wstrząsnął barona do samych wnętrzności. Biedny bankier wstał, uczynił kilka kroków na nogach pijanych czarą zawodu jaką wypróżnił przed chwilą, nic bowiem tak nie upija jak wino nieszczęścia.
Stanąwszy w drzwiach, ujrzał Esterę na łóżku sztywną, zsiniałą od trucizny, martwą. Poszedł do łóżka i upadł na kolana.
— Tak, zapowiedziała to!... Umarła przezemnie...
Paccard, Azja, cały dom zbiegł się. Było to widowisko, niespodzianka, nie rozpacz. Wśród służby czuć było powiew niepewności. Baron stał się z powrotem bankierem, powziął podejrzenie i popełnił tę nieostrożność, iż spytał gdzie jest siedemset pięćdziesiąt tysięcy franków uzyskanych ze sprzedaży renty. Paccard, Azja i Europa spojrzeli po sobie tak znacząco, że Nucingen wyszedł natychmiast, przekonany o kradzieży i morderstwie. Europa, spostrzegłszy pod poduszką pani zawiniątko, które robiło wrażenie pliku banknotów, zaczęła „układać zmarłą“, jak mówiła.
— Idź, uprzedź pana, Azjo!... Umrzeć przed wiadomością że odziedziczyła siedem miljonów! Gobseck był wujem nieboszczki!... wykrzykiwała.
Paccard spostrzegł manewr Europy. Z chwilą gdy Azja opuściła pokój, Europa otworzyła pakiet, na którym biedna kurtyzana wypisała: Oddać panu Lucjanowi de Rubempré! Siedemset pięćdziesiąt tysiącfrankowych biletów błysnęło oczom Prudencji Servien, która wykrzyknęła:
— Czyby człowiek nie był z tem szczęśliwy i uczciwy do końca życia!
Paccard nie odpowiedział nic, złodziejska jego natura przemawiała silniej niż przywiązanie do Ołży-Śmierci.
— Durut umarł, odpowiedział biorąc banknoty, mój grzbiet jest jeszcze czysty, zmykajmy razem, podzielmy sumę aby nie kłaść wszystkich jaj do jednego koszyka, i pobierzmy się.
— Ale gdzie się ukryć? rzekła Prudencja.
— W Paryżu, odparł Paccard.
Prudencja i Paccard zbiegli natychmiast po schodach z chyżością dwojga uczciwych ludzi przeobrażonych w złodziei.
— Moje dziecko, rzekł Ołży-śmierć do Malajki z chwilą gdy rzekła pierwsze słowa, znajdź list Estery, podczas gdy ja napiszę testament po formie, poczem zaniesiesz Girardowi testament i list; ale niech się spieszy, trzeba wsunąć testament pod poduszkę, nim przyłożą pieczęcie.
I skreślił następujący testament:

„Nie mając na całym świecie innej drogiej mi istoty prócz pana Lucjana Chardon de Rubempré, i postanowiwszy raczej zrobić sobie koniec niż popaść z powrotem w występek i plugawe życie, z którego jego miłosierdzie mnie wydobyło, daję i zapisuję rzeczonemu Lucjanowi Chardon de Rubempré wszystko co posiadam w chwili zgonu, pod warunkiem że ufunduje w parafji św. Rocha wieczystą mszę za spokój tej, która oddała mu wszystko, nawet swą ostatnią myśl

Estera Gobseck.

— To dosyć w jej stylu, rzekł do siebie Ołży-Śmierć.
O siódmej wieczór, Azja wsunęła pod poduszkę Estery testament, przepisany i zapieczętowany.
— Jakóbie, rzekła wracając z pośpiechem, w chwili gdy wychodziłam z pokoju, nadchodziła policja...
— Chcesz powiedzieć sędzia pokoju?
— Nie, synku; był i sędzia pokoju, ale towarzyszyli mu żandarmi. Jest i prokurator i sędzia śledczy; wszystkie drzwi obstawione.
— Ta śmierć szybko narobiła rozgłosu, zauważył Collin.
— Patrz! Europa i Paccard nie zjawili się, boję się czy nie zdmuchnęli siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy, rzekła Azja.
— A! kanalje!... rzekł Ołży-Śmierć. Swojemi drobnemi świństewkami gubią nas!...
Sprawiedliwość ludzka i sprawiedliwość paryska, to znaczy najbardziej podejrzliwa, sprytna, zręczna, najlepiej poinformowana ze wszystkich na świecie, zanadto sprytna nawet, nieustannie bowiem interpretuje prawo, ściągnęła wreszcie rękę na kierowników tej straszliwej intrygi. Baron de Nucingen, zgadując śmierć z otrucia i nie znajdując siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy, pomyślał że jedna z owych wstrętnych figur które mu były tak niemiłe, Paccard albo Europa, była winna zbrodni! W pierwszej wściekłości, pobiegł na policję. Było to uderzenie dzwonu, które zwołało wszystkie numery Corentina. Prefektura, trybunał, komisarz policji, sędzia pokoju, sędzia śledczy, wszystko znalazło się na nogach. O dziewiątej wieczór, trzej lekarze dokonali autopsji biednej Ester, i zaczęło się przetrząsanie domu! Ołży-Śmierć, uprzedzony przez Azję, wykrzyknął:
— Nie wiedzą że tu jestem, mogę się ulotnić.
Wydobył się po ramie okna ze swego poddasza i z nieporównaną zwinnością znalazł się na dachu, skąd zaczął się rozpatrywać z zimną krwią godną pobijacza dachów.
— Dobrze! rzekł, spostrzegając, o pięć domów dalej, przy ulicy Provence, ogród: jestem ocalony.
— Tuś mi, Ołży-Śmierć! wykrzyknął nagle Contenson, wychodząc z za komina. Wytłumaczysz panu Camusot, co za mszę odprawiasz na dachu, księże, a zwłaszcza czemu uciekasz...
— Chodźmy do Hiszpanji przez twoje poddasze, odparł Contenson.
Fałszywy Hiszpan udał że ustępuje, ale wsparłszy się na gzymsie, chwycił i cisnął Constensona z taką siłą, że szpicel upadł w rynsztok ulicy. Contenson poległ na polu chwały. Jakób Collin wrócił spokojnie do izdebki, gdzie położył się do łóżka.
— Daj mi coś, od czegobym się porządnie schorował ale nie umarł, rzekł do Azji: trzeba znaleźć się w agonji, aby móc nie odpowiadać ciekawym. Nie bój się nic, jestem księdzem i zostanę księdzem. Pozbyłem się, i to w naturalny sposób, jednego z tych, którzy mnie mogli zdemaskować.
O siódmej wieczór poprzedniego dnia, Lucjan, zaopatrzywszy się w paszport, ruszył w kabriolecie pocztowym do Fontainebleau, gdzie zanocował w ostatniej gospodzie od strony Nemours. Nazajutrz, koło szóstej rano, udał się pieszo do lasu i zaszedł aż do Bouron.
— To tu, rzekł siadając na skale skąd roztacza się piękny widok na Bouron, miejsce gdzie Napoleon, na dwa dni przed abdykacją, zamierzał podjąć gigantyczny wysiłek.
Z brzaskiem dnia, usłyszał turkot poczty i ujrzał bryczkę, na której znajdowała się służba młodej księżnej de Lenoncourt-Chaulieu oraz pokojówka Klotyldy.
— One! rzekł do siebie Lucjan; dalej, odegrajmy dobrze komedję, a jestem ocalony, będę zięciem domu Grandlieu.
W godzinę później, berlinka w której znajdowały się dwie kobiety nadjechała z lekkim turkotem, po którym łatwo poznać wytworny ekwipaż. Panie oświadczyły, że pragną wysiąść; zaczem, siedzący z tyłu lokaj zatrzymał berlinkę. W tej chwili, wysunął się Lucjan.
— Klotyldo! zawołał pukając w szybę.
— Nie, rzekła księżna do przyjaciółki, nie wsiądzie do powozu i nie będziemy z nim same, moja droga. Rozmów się z nim po raz ostatni, zgoda: ale niech to będzie na gościńcu, pójdziemy pieszo, za nami pójdzie Baptysta... Dzień jest ładny, jesteśmy ciepło ubrane, nie lękamy się chłodu. Powóz będzie jechał za nami.
I obie kobiety wysiadły.
— Baptysto, rzekła młoda księżna, niech pocztyljon jedzie stępa, chcemy się przejść trochę, będziesz nam towarzyszył.
Magdalena de Mortsauf ujęła Klotyldę pod rękę i pozwoliła Lucjanowi z nią mówić. Doszli w ten sposób do małej wioski Grez. Była ósma; Klotylda pożegnała się z Lucjanem.
— A więc, drogi, rzekła kończąc z godnością tę długą rozmowę, nie wyjdę za mąż za nikogo prócz ciebie. Wolę raczej wierzyć tobie niż ludziom, niż ojcu i matce... Nikt chyba nie dał takiego dowodu przywiązania, nieprawdaż?... A teraz, staraj się rozproszyć fatalne uprzedzenia, jakie ciążą na tobie...
W tej chwili, dał się słyszeć galop kilkunastu koni i, ku zdumieniu pań, żandarmerja otoczyła grupę.
— Czego panowie chcecie?... rzekł Lucjan z arogancją dandysa.
— Pan jesteś Lucjan de Rubempré? spytał prokurator.
— Tak, panie.
— Uda się pan natychmiast z nami do więzienia; mam rozkaz aresztować pana.
— Kto są te kobiety? wykrzyknął brygadjer.
— A, prawda... Przepraszam panie, paszporty pań? pan Lucjan ma, wedle moich instrukcji, koneksje z kobietami, które dla niego zdolne są...
— Bierze pan księżnę de Lenoncourt-Chaulieu za dziewkę! rzekła Magdalena, obrzucając prokuratora spojrzeniem księżniczki.
— Jest pani dosyć ładna na to, odparł sprytnie urzędnik.
— Baptysto, pokaż nasze paszporty, rzekła młoda księżna uśmiechając się.
— I o jaką zbrodnię oskarżony jest pan... rzekła Klotylda, którą księżna usiłowała wsadzić do powozu.
— O wspólnictwo w morderstwie i kradzieży, odparł brygadjer żandarmerji.
Baptysta wsadził pannę de Grandlieu zemdloną do berlinki.
O północy, doprowadzono Lucjana do więzienia la Force, przy ulicy Payenne i des Ballets, gdzie pomieszczono go w oddzielnej celi. Ksiądz Karlos Herrera znajdował się tam już pierwej[3].




  1. Bank Nucingena.
  2. Kawalerskie gospodarstwo.
  3. Dokończenie historji bohaterów znajdzie się w powieści p. t. Ostatnie wcielenie Vautrina.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.