Jak kochają ladacznice?

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Jak kochają ladacznice?
Pochodzenie Blaski i nędze życia kurtyzany (1933)
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1933
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Comment aiment les filles
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jak kochają ladacznice?

Na ostatnim balu Opery, w r. 1824, powszechną uwagę zwróciła uroda pewnego młodzieńca. Przechadzał się po kurytarzach i po foyer, krokiem człowieka szukającego kobiety, którą widocznie zatrzymały nieprzewidziane okoliczności. Tajemnicę owego znamiennego kroku, to niedbałego, to znów nerwowo pośpiesznego, znają jedynie stare kobiety i paru bywalców. W tem olbrzymiem miejscu schadzek, tłum niewiele przygląda się sobie, interesy grają, nawet próżniactwo jest czynne. Młody dandys tak był pochłonięty gorączką poszukiwań, że nie zauważył własnego powodzenia: wpółdrwiące zachwyty paru masek, złośliwe koncepty, najsłodsze słówka, wszystko to nie dochodziło jego uszu. Mimo że uroda stawiała go w rzędzie owych wyjątkowych mężczyzn którzy przychodzą na maskaradę aby szukać przygód i czekają ich tak, jak się czeka numeru na ruletce, nieznajomy robił wrażenie człowieka który już rozporządził wieczorem; snadź musiał być bohaterem jednej z owych trój-osobowych tajemnic tworzących cały bal Opery a znanych jedynie tym, którzy odgrywają w nich rolę.
Dla młodych kobiet, które przychodzą tu aby móc powiedzieć: „Byłam“; dla prowincjałów, dla niedoświadczonych młodzików, dla cudzoziemców, Opera jest poprostu pałacem znużenia i nudy. Dla nich, ta czarna, powolna i śpiesząca się ciżba, która tłoczy się, wije, krąży, mija, wchodzi, schodzi, i którą można porównać do mrówek na kupie drzewa, jest równie niezrozumiała jak Giełda dla bretońskiego wieśniaka. Poza rzadkiemi wyjątkami, mężczyźni nie maskują się tutaj: mężczyzna w dominie jest śmieszny. W tym szczególe ujawnia się charakter narodu. Ludzie, którzy chcą ukryć swoje szczęście, mogą być na balu Opery nie będąc tam; maski, bezwarunkowo zmuszone wejść, wychodzą corychlej. Jednem z najzabawniejszych widowisk jest ciżba, jaką, z początkiem balu, tworzy u drzwi tłum ludzi którzy się wymykają pasując się z wchodzącymi. Zatem, mężczyźni w maskach, to zazdrośni mężowie którzy przychodzą szpiegować żony, lub mężowie goniący za awanturką i unikający wzroku połowic: sytuacje jednako komiczne. Otóż, za młodym człowiekiem posuwało się, bez jego wiedzy, złowróżbne domino, krótkie i grube, toczące się niby baryłka. Bywalec Opery odgadłby pod tem dominem urzędnika, giełdziarza, bankiera, rejenta, słowem mieszczucha w pościgu za swą niewierną połową. W istocie, w towarzystwie naprawdę wykwintnem, nikt nie upędza się za owemi poniżającemi dowodami. Wiele masek pokazywało już sobie tę potworną osobistość, inne zaczepiły ją, kilku młodych ludzi strzeliło za nią drwinami; ale postawa i zachowanie się człowieka w masce zdradziły zupełną obojętność na te koncepty; szedł dokąd go wiódł piękny młodzian, jak idzie ścigany odyniec, nie troszcząc się o kule gwiżdżące mimo uszu, ani o naszczekujące psy. Mimo iż, na pierwsze wejrzenie, zabawa i obawa wdziewają tę samą liberję, dostojną czarną wenecką szatę, i że wszystko na balu Opery kłębi się razem, rozmaite koła, z jakich się składa paryskie towarzystwo, odnajdują się, poznają i śledzą wzajem. Istnieją, dla wtajemniczonych, tak ścisłe cechy, że zagmatwany bruljon interesów jest dla nich czytelny niby zajmujący romans. Wedle oceny bywalców, ten człowiek nie mógł tedy przyjść na schadzkę: nosiłby jakąś umówioną odznakę. Czyżby zemsta? Widząc że człowiek w masce sunie tuż za młodzieńcem oczekującym kogoś, ten i ów z gapiów wracał spojrzeniem do owej pięknej twarzy, którą rozkosz rozświetliła boską aureolą. Młody człowiek miał coś uroczego: im dłużej się przechadzał, tem więcej budził ciekawości. Wszystko zdradzało w nim zresztą nałogi wykwintu. Zgodnie ze znamiennym rysem naszej epoki, między najwytworniejszym, najlepiej wychowanym synem księcia i para, a tym uroczym chłopcem, którego niegdyś nędza ściskała żelaznemi kleszczami na bruku paryskim, różnice i fizyczne i moralne są bardzo nieznaczne. Piękność, młodość, mogły przesłaniać na tej twarzy głębokie przepaście, jak u wielu młodych ludzi, którzy chcą grać rolę w Paryżu nie posiadając dla swych pretensyj kapitału, i którzy co dnia stawiają wszystko na kartę, święcąc ofiary bogu największym otoczonemu kultem w tem królewskiem mieście, Losowi. Mimo to, strój jego, ruchy, były nienaganne; sunął po klasycznej posadzce foyer jak doświadczony bywalec. Któż nie zauważył, iż tam, jak we wszystkich strefach Paryża, istnieje pewien fason, który zdradza czem kto jest, co robi, skąd przybywa i czego pragnie?
— Śliczny chłopiec! Tutaj, można się odwrócić aby mu się przyjrzeć, rzekła maska, w której światowcy odgadywali kobietę z towarzystwa.
— Nie przypomina go sobie pani? odparł mężczyzna, który prowadził ją pod rękę. Pani du Châtelet przedstawiła go pani przecież.
— Jakto! to ten aptekarski synek, którym sobie zawróciła głowę, i który później został dziennikarzem, kochanek Koralji?
— Przypuszczałem, że spadł zbyt nisko, aby się zdołał kiedykolwiek podnieść; nie rozumiem w jaki sposób zdołał wyłonić się w paryskim świecie, rzekł hrabia Sykstus du Châtelet.
— Minę ma książęcą, rzekła maska, a z pewnością nie zawdzięcza jej aktorce z którą żył. Moja kuzynka, która przeczuła jego wartość, nie umiała go ogładzić. Chciałabym wiedzieć, kto jest kochanką tego amorka; powiedz mi pan coś z jego życia, czem mogłabym go zaintrygować.
Para ta, która szła za młodym człowiekiem szepcąc, ściągnęła na siebie szczególną uwagę maski o kwadratowych barach.
— Drogi panie Chardon, rzekł prefekt departamentu Charente, ujmując dandysa pod ramię, pozwól abym cię przedstawił osobie, która chciałaby odnowić znajomość...
— Drogi hrabio Châtelet, odparł młody człowiek, ta właśnie osoba uświadomiła mi, jak śmieszne jest nazwisko, które mi pan daje. Dekret królewski przywrócił mi miano macierzystych przodków, de Rubempré. Mimo że dzienniki doniosły o tym fakcie, dotyczy on tak mizernej osobistości, iż nie wstydzę się przypomnieć go moim przyjaciołom, wrogom i obojętnym; pomieści się pan w klasie w której się panu podoba, ale jestem pewien, że nie zgani pan kroku, który doradzała mi pańska żona, wówczas gdy była tylko panią de Bargeton.
Ten zręczny docinek, który sprowadził uśmiech na usta margrabiny, wywołał nerwowy skurcz na twarzy prefekta Charente.
— Powie jej pan, dodał Lucjan, iż obecnie, noszę, jako godło, rozjuszonego byka na lazurowem polu.
— Rozjuszonego... powtórzył Châtelet.
— Pani margrabina wytłumaczy panu, jeśli pan tego nie wie, czemu ten stary herb jest czemś więcej, niż klucz szambelański i złote pszczoły Cesarstwa, które widnieją w pańskim, ku rozpaczy pani Châtelet, z domu Négrepelisse d’Espard... dodał żywo Lucjan.
— Skoro mnie pan poznał, nie mogę już pana intrygować, a nie umiałabym wyrazić do jakiego stopnia pan mnie intryguje, rzekła pocichu margrabina d’Espard, zdumiona śmiałością i dumą człowieka, którego niegdyś obrzuciła wzgardą.
— Niech mi pani pozwoli zostać w owym tajemniczym półcieniu, skoro dzięki niemu udało mi się na chwilę zająć jej myśli, rzekł z uśmiechem człowieka, który nie chce narażać pewnego szczęścia.
Margrabina nie mogła powstrzymać nieznacznego suchego gestu, czując się niejako osadzona w miejscu repliką Lucjana.
— Niech pan przyjmie moje powinszowania z powodu zmiany pozycji, rzekł hrabia du Châtelet do Lucjana.
— Przyjmuję je tak, jak pan mi je składa, odparł Lucjan, chyląc się przed margrabiną z nieskończonym wdziękiem.
— Arogant! rzekł półgłosem hrabia do pani d’Espard; udało mu się wkońcu zdobyć przodków.
— U młodych ludzi, arogancja, kiedy odnosi się do kobiet, oznacza prawie zawsze jakąś wysoką protekcję płci żeńskiej; między mężczyznami bowiem jest ona wyrazem braku powodzenia. Toteż, radabym wiedzieć, która z naszych przyjaciółek wzięła tego pięknego ptaszka pod opiekę; może miałabym sposobność ubawić się dziś wieczór. Anonim, który dostałam, to z pewnością złośliwość ukuta przez jakąś rywalkę, bo jest tam mowa o tym młodym człowieku. Ktoś musiał mu podyktować jego impertynecje: niech go pan śledzi. Poproszę księcia de Navarreins aby mi podał rękę, odnajdzie mnie pan bez trudu.
W chwili gdy pani d’Espard miała podejść do swego krewnego, tajemnicza maska wsunęła się między nią a księcia, aby jej szepnąć do ucha:
— Lucjan kocha panią, to on jest autorem bileciku, prefekt jest jego najzawziętszym wrogiem, czyż mógł być szczery w jego obecności?
Nieznajomy oddalił się, wydając panią d’Espard na pastwę podwójnego zdumienia. Margrabina nie znała nikogo w świecie ktoby mógł odgrywać rolę tej maski, ulękła się pułapki; cofnęła się, aby usiąść na uboczu. Hrabia Sykstus du Châtelet, któremu Lucjan obciął jego ambitne du z naciskiem trącącym długo marzoną zemstą, posuwał się zdala za świetnym dandysem i spotkał niebawem człowieka, przed którym mógł się wywnętrzyć.
— I cóż, Rastignac, widziałeś Lucjana? przywdział nową skórę.
— Gdybym był równie ładnym chłopcem, byłbym jeszcze bogatszy od niego, odparł młody elegant lekkim, ale sprytnym tonem, w którym mieściła się atycka sól ironji.
— Nie, rzekł mu do ucha gruby człowiek w masce, akcentując tę zgłoskę w sposób płacący tysiącem szyderstw za jedno.
Rastignac, mimo iż z natury nie dający sobie dmuchać w kaszę, stanął w miejscu jak rażony piorunem. Żelazna ręka, z której niepodobna mu się było wyswobodzić, pociągnęła go ku oknu.
— Młody kogutku, wylęgły w kojcu mamy Vauquer[1], ty, któremu brakło odwagi aby zgarnąć miljony papy Taillefer, wówczas gdy główna część roboty była odwalona, wiedz, dla swego osobistego bezpieczeństwa, iż, jeżeli nie będziesz postępował z Lucjanem niby z ukochanym bratem, my mamy cię w rękach, a ty nas nie. Milczenie i lojalność, albo też wmieszam się w twoją grę, aby ci powywracać kręgle. Lucjan de Rubempré jest pod opieką największej dzisiaj potęgi, Kościoła. Wybieraj: życie a śmierć. Milczysz?
Rastignac odczuł zawrót głowy, jak człowiek który zasnął w lesie, a obudzi się w sąsiedztwie wygłodniałej lwicy. Uczuł lęk, ale bez świadków: najodważniejsi ludzie poddają się wówczas lękowi.
— Jeden tylko on może wiedzieć... ośmieliłby się... rzekł do siebie półgłosem.
Człowiek w masce ścisnął mu rękę, nie dając dokończyć:
— Czyń tak, jakgdyby to był on, rzekł.
Rastignac zachował się wówczas, jak zachowuje się miljoner na gościńcu na widok pistoletu bandyty: skapitulował.
— Drogi hrabio, rzekł do du Châteleta, jeżeli ci zależy na twej pozycji, odnoś się do Lucjana de Rubempré jak do człowieka który znajdzie się pewnego dnia o wiele wyżej od ciebie.
Człowiek w masce uczynił niedostrzegalny gest zadowolenia i dalej puścił się w tropy Lucjana.
— Szybko zmieniłeś przekonania co do niego, mój drogi?
— Równie szybko jak ci, którzy zasiadają w centrum a głosują z prawicą, odparł Rastignac prefektowi-posłowi, który sprzeniewierzył się od paru dni ministerstwu.
— Czyż dziś są przekonania! Są tylko interesy, odparł des Lupeaulx, który się przysłuchiwał. O co chodzi?
— O imć pana de Rubempré, którego Rastignac chce mi wmówić jako wielką figurę, odparł generalnemu sekretarzowi poseł.
— Drogi hrabio, odparł des Lupealux poważnie, pan de Rubempré jestto młody człowiek bardzo niepospolity i szczycący się takiem poparciem, iż byłbym nader szczęśliwy, gdybym mógł nawiązać z nim dawne stosunki.
— Ot, patrzcie, tuż tuż, a dostanie się w gniazdo szerszeni, największych wygów naszej epoki, rzekł Rastignac.
Wszyscy trzej odwrócili się w stronę, gdzie stała gromadka literatów, ludzi mniej lub więcej sławnych, oraz kilku elegantów. Panowie ci wymieniali spostrzeżenia, koncepty lub docinki, starając się rozerwać lub oczekując jakiej rozrywki. W ciekawej tej grupie znajdowali się ludzie, wśród których Lucjan miał niegdyś pozornych przyjaciół, a ukrytych wrogów.
— I cóż, Lucjanie, mój chłopcze, kochanie moje, zjawiasz się oto odświeżony, odlakierowany. Skądże wracasz? Zdołaliśmy tedy okiełzać z powrotem bydlątko zapomocą podarków[2] wysłanych z buduaru Floryny? Brawo, chłopcze! rzekł Blondet, porzucając ramię Finota aby objąć poufale Lucjana i przycisnąć go do serca.
Antoś Finot był właścicielem tygodnika w którym Lucjan pracował prawie gratis, a który Blondet bogacił swojem współpracownictwem, bystrością rad i głębią horyzontów. Finot i Blondet tworzyli wcielenie Bertranda i Ratona, z tą różnicą, iż ofiara spostrzegła się wkońcu, że ją wywodzą w pole i że, wiedząc o tem, Blondet wciąż wspierał Finota. Świetny kondotjer pióra miał, w istocie, długo cierpieć tę niewolę. Pod ciężkiemi pozorami, pod nadmiarem bezczelnej głupoty, potartej sprytem jak chleb wyrobnika potarty jest czosnkiem, Finot ukrywał brutalną wolę. Umiał ładować do śpichrza zgarnięte ukradkiem kłosy, myśli i talary zebrane po łanach hulaszczego życia, jakie wiodą literaci i polityczni aferzyści. Zdolności Blondeta, przeciwnie, na jego nieszczęście, były w służbie jego przywar i lenistwa. Zawsze wydany na łup potrzeb, należał on do owego biednego klanu utalentowanych ludzi, którzy stwarzają fortuny cudze, nie mogąc stworzyć własnej; Aladynów, którzy niebacznie pożyczają swej lampy. Ci cudowni doradcy mają sąd przenikliwy i trafny, o ile nie mąci go interes osobisty. Działa u nich nie ramię, ale głowa. Stąd nieporządek życia, stąd zgorszenie jakie budzą w ludziach przeciętnych. Blondet dzielił sakiewkę z kamratem, którego zranił wczoraj; jadł obiad, trącał się, sypiał z kimś kogo miał zarżnąć nazajutrz. Jego dowcipne paradoksy umiały usprawiedliwić wszystko. Biorąc świat cały jako żart, nie wymagał, aby jego brano serjo. Czując się młodym, kochanym, prawie sławnym, szczęśliwym, nie zaprzątał się, jak Finot, tem, aby zdobyć majątek, nieodzowny w dojrzałym wieku.
W tej chwili, Lucjan miał przed sobą nielada zadanie: osadzić w miejscu Blondeta, jak osadził panią d’Espard i Châteleta. Nieszczęściem, u Lucjana, próżność i chęć użycia paraliżowały dumę, która, niewątpliwie, jest czynnikiem wielu wielkich rzeczy. Próżność jego odniosła tryumf w poprzedniem spotkaniu: okazał się bogatym, szczęśliwym i lekceważącym wobec dwojga osób, które niegdyś wzgardziły nim kiedy był biedny i nieznany; ale czyż ten poeta mógł, niby osiwiały dyplomata, stawić czoło rzekomym przyjaciołom, którzy przygarnęli go w epoce nędzy, u których sypiał w najcięższych dniach? Finot, Blondet i on razem grzęźli niegdyś w błocie, razem pławili się w hulankach, które pochłaniały nietylko pieniądze wierzycieli. Jak owi żołnierze, którzy nie umieją dobrze użyć swej odwagi, Lucjan zrobił to, co robi wielu w Paryżu; wypadł z nowej roli, przyjmując uścisk dłoni Finota, nie umiejąc się obronić serdecznościom Blondeta. Ktokolwiek zanurzył się w dziennikarstwie lub nurza się w niem jeszcze, znajduje się w okrutnej konieczności wymieniania ukłonu z ludźmi którymi gardzi, uśmiechania się do serdecznego wroga, paktowania z podłościami i walania sobie palców skoro chce płacić napastnikom ich monetą. Człowiek przyzwyczaja się patrzeć na zło, machać na nie ręką; zaczyna od tego, że się z niem godzi, kończy na tem że je popełnia. Zczasem, dusza, wciąż kalana haniebnemi ustępstwami, spodla się, sprężyna szlachetnych myśli rdzewieje, zawiasy banalności ścierają się i obracają się już same. Alcest staje się Filintem, charaktery tracą hart, talenty niszczeją, wiara w piękne dzieła ulata. Człowiek, który chciał zabłysnąć piękną książką, rozprasza się w mizernych artykulikach, które, wcześniej lub później, sumienie wyrzuca mu jako szereg złych uczynków. Przybywa, jak Lousteau, jak Vernou, aby zostać wielkim pisarzem, widzi się wkońcu wyssanym gryzipiórkiem. Jakże wysoko tedy powinno się czcić ludzi, których charakter znajduje się na wyżynach talentu, takich d’Arthezów[3], umiejących kroczyć pewną nogą przez rafy literackiego życia. Lucjan nie umiał nic odpowiedzieć na obleśne karesy Blondeta, którego umysł wywierał nań nieprzeparty urok. Dziennikarz zachował cały dawny wpływ na ucznia; był zresztą dobrze postawiony w świecie dzięki stosunkowi z hrabiną de Moncornet.
— Czyś wziął spadek po wuju? rzekł Finot drwiąco.
— Opodatkowałem, jak ty, głupców, odparł Lucjan tym samym tonem.
— Czyżby Jego Dostojność założyła jaki tygodnik, dziennik? podjął Finot z tupetem eksploatatora.
— Coś lepszego, odparł Lucjan, którego próżność, draśnięta wyższością redaktorską Finota, wróciła mu świadomość nowej pozycji.
— Cóż takiego, mój drogi?...
— Stronnictwo.
— Istnieje stronnictwo Lucjana? rzekł, uśmiechając się, Vernou.
— Finot, wziął cię ten chłopak, przepowiadałem ci, Lucjan ma talent, nie umiałeś się z nim liczyć, wykierowałeś go. Dalej, do Kanossy, stary hultaju! rzekł Blondet.
Kuty na cztery nogi, Blondet podchwycił niejeden sekret w akcencie, geście, fizjognomji Lucjana; głaszcząc jego próżność, starał się go pociągnąć za język. Chciał poznać sprężyny powrotu Lucjana do Paryża, jego zamiary, środki.
— Na kolana przed człowiekiem, którego nie dorośniesz nigdy, mimo iż zowiesz się Finot! ciągnął. Policz Lucjana, i to natychmiast, między ludzi silnych, do których należy przyszłość; on jest nasz. Mając talent i urodę, czyż nie musi dojść do celu quibuscumque viis? Oto zjawił się znowu, w zbroicy medjolańskiej, z koncerzem dobytym z pochew i z rozwiniętym sztandarem! — Tam do kata, Lucjanie, gdzieżeś ty uszczknął tę śliczną kamizelkę? Jedynie miłość umie znajdować podobne materje. Mamy mieszkanko? W tej chwili, trzeba mi pilno adresów przyjaciół, nie mam dachu nad głową. Finot wypowiedział mi dom na dziś wieczór pod ordynarnym pretekstem „kobiety“.
— Mój drogi, odparł Lucjan, wprowadziłem w czyn zasadę, z którą człowiek pewny jest, że będzie żył w spokoju: Fuge, late, tace. Żegnaj.
— Ba, nie puszczę cię, póki się nie wypłacisz ze świętego długu: kolacyjka, wiesz? rzekł Blondet, który był smakoszem i chętnie dawał się gościć kiedy był bez pieniędzy.
— Co za kolacyjka? spytał Lucjan z mimowolnym gestem zniecierpliwienia.
— Nie przypominasz sobie? Oto, po czem poznaję, że druhowi dobrze się powodzi: traci pamięć.
— Wie co nam jest winien, ręczę za jego serce, podjął Finot, chwytając w lot koncept Blondeta.
— Rastignac, rzekł Blondet, biorąc pod rękę młodego eleganta, gdy ten zbliżał się do grupki przyjaciół, chodzi o kolację; musisz być także... Chyba że pan de Rubempré, dodał serjo, zechce się wypierać honorowego długu; to mu wolno.
— Pan de Rubempré, ręczę, niezdolny jest do czegoś podobnego, rzekł Rastignac, nie przeczuwając mistyfikacji.
— Oto Bixiou, wykrzyknął Blondet, musi być i on; bez niego niema zabawy. Bez niego wino hiszpańskie smakuje jak ziółka, wszystko wydaje się mdłe.
— Moi przyjaciele, rzekł Bixiou, widzę żeście się skupili około fenomenu chwili. Drogi Lucjan rozpoczyna Metamorfozy Owidjusza. Jak bogowie zmieniali się w jarzyny i t. p. aby uwodzić kobiety, tak on zmienił oset[4] w szlachcica, aby uwieść, kogo? Karola X! — Mój Lucusiu, rzekł ujmując go za guzik, dziennikarz, który przedzierzga się w wielkiego pana, zasługuje na serenadę. Na ich miejscu, rzekł nieubłagany kpiarz wskazując Finota i Felicjana Vernou, wziąłbym się do ciebie w dzienniczku; przyniósłbyś im ze sto franków, dziesięć kolumn samych konceptów.
— Bixiou, rzekł Blondet, amfitrjon jest dla nas święty, na dwadzieścia cztery godzin przed, i na dwanaście po uczcie: nasz znakomity przyjaciel wydaje kolację.
— Ba! ba! odparł Bixiou; cóż godziwszego niż ocalić z zapomnienia wielkie imię, wzbogacić wybitnym człowiekiem ubogą duchem arystokrację? Lucjanie, posiadasz szacunek prasy, której byłeś najpiękniejszą ozdobą, będziemy cię popierać. Finot, rżnij wzmiankę zaraz po wstępnym! — Blondet, przypraw-no cacy-notatkę na czwartej kolumnie Debatów! — Oznajmmy ukazanie się najpiękniejszego dzieła epoki, Gwardzisty Karola IX! Błagajmy Dauriata, aby nam rychło dał Stokrocie, boskie sonaty francuskiego Petrarki! Obnieśmy naszego druha na tarczy z gazetowego papieru, który mocen jest stwarzać i niweczyć reputacje!
— Jeżeli ci chodziło o kolację, rzekł Lucjan do Blondeta aby się pozbyć zgrai która zdawała się rosnąć w oczach, zdaje mi się, że nie potrzebowałeś z dawnym przyjacielem uciekać się do takich przenośni. Jutro wieczór, u Lointier, rzekł szybko, widząc zbliżającą się kobietę i pomykając w jej stronę.
— Ho! ho! ho! zaśpiewał drwiąco Bixiou, jakgdyby poznając maskę, którą dogonił Lucjan: to warto sprawdzić.
Puścił się za piękną parą, wyprzedził ją, zmierzył przenikliwem okiem i wrócił ku zadowoleniu zawistników, pałających ochotą dowiedzenia się, skąd pochodzi fortuna ex-kamrata.
— Moi drodzy, znacie oddawna i gruntownie heroinę imć pana de Rubempré, rzekł Bixiou: to dawny szczur referendarza des Lupeaulx.
Jednym ze zbytków dziś zapomnianych, ale w modzie na początku wieku, była instytucja szczurów. Szczur, nazwa już przestarzała, oznaczała dziewczynkę dziesięcio lub jedenastoletnią, figurantkę w którymś z teatrów, zwłaszcza w Operze, tresowaną niejako przez hulaków do rozpusty i hańby. Szczur był rodzajem piekielnego pazika, żeńskim urwisem, któremu darowywało się jego psie figle. Szczur mógł ściągnąć wszystko; trzeba się było strzec przed nim jak przed niebezpiecznem zwierzęciem, wprowadzał humor w życie, jak niegdyś Skapeny, Sganarele i Frontyny wprowadzali go w dawną komedję. Szczur był zbyt drogi: nie przynosił ani zaszczytu, ani zysku, ani przyjemności; moda szczurów przeszła tak szybko, iż dzisiaj mało kto znał ten rys wykwintnego życia z przed Restauracji, aż do chwili gdy niektórzy pisarze wygrzebali szczura dla nowości tematu.
— Jakto, miałżeby Lucjan, ubiwszy pod sobą Koralję, porwać nam Drętwę? rzekł Blondet.
Słysząc to imię, maska o atletycznych kształtach uczyniła gest, który, mimo iż natychmiast powściągnięty, zwrócił uwagę Rastignaka.
— To niemożliwe! odparł Finot; Drętwa[5] nie ma szeląga przy duszy: zapożyczyła się, mówił mi Natan, na tysiąc franków u Floryny.
— Och! panowie, panowie!... rzekł Rastignac, próbując bronić Lucjana przeciw tak wstrętnym domysłom.
— Ba! ba! wykrzyknął Vernou, ex-picuś Koralji byłżeby takim dudkiem?
— Och! te tysiąc franków, rzekł Bixiou, są dla mnie dowodem, że nasz przyjaciel Lucjan żyje z Drętwą...
— Jakąż niepowetowaną stratę ponosi śmietanka literatury, nauki, sztuki i polityki! rzekł Blondet. Drętwa jest jedyną z dziewcząt, w której był materjał na kurtyzanę w wielkim stylu; wykształcenie nie skaziło jej, nie umie pisać ani czytać: byłaby nas zrozumiała. Bylibyśmy wzbogacili naszą epokę jedną z owych wspaniałych Aspazyj, bez których niema wielkiego stulecia. Przypatrzcie się, jak du Barry harmonizuje z wiekiem XVIII, Ninon de Lenclos z XVII-ym, Marion de Lorme z XVI-ym, Imperia z XV-ym, Flora z republiką rzymską, którą uczyniła swą spadkobierczynią i która zdołała spłacić dług publiczny przy pomocy tego spadku! Czem byłby Horacy bez Lydji, Tibullus bez Delji, Katullus bez Lesbji, Propercjusz bez Cyntji, Demetrjusz bez Lamji, która jest dziś jego chwałą?
— Blondet, mówiący o Demetrjuszu w przedsionku Opery, zanadto mi cuchnie Debatami, rzekł Bixiou do ucha sąsiada.
— Ba! bez tych wszystkich monarchiń, czem byłoby władztwo Cezarów? prawił wciąż Blondet; Lais, Rodope, wszakci to Grecja i Egipt. Wszystkie są zresztą poezją epoki w której żyły. Poezji tej, której brakło Napoleonowi — ile że wdowa jego wielkiej armji jest konceptem godnym koszar — nie brakło Rewolucji, która miała panią Tallien! Obecnie, we Francji, tron jest wolny, chodzi o to kto na nim zasiędzie! Zebrawszy się wszyscy jak tu jesteśmy, moglibyśmy stworzyć królowę. Ja znalazłbym Drętwie ciotkę, gdyż matka jej zbyt autentycznie poległa[6] na polu niesławy; du Tillet zafundowałby jej pałac, Lousteau powóz, Rastignac służbę, des Lupeaulx kucharza, Finot kapelusze (Finot nie mógł powściągnąć konwulsyjnego ruchu, ugodzony w pierś tą aluzją); Vernou zrobiłby jej reklamę, Bixiou dostarczyłby konceptów! Arystokracja przychodziłaby się zabawiać w salonie naszej Ninon, dokąd, pod grozą śmiercionośnych artykułów, powołalibyśmy artystów. Ninon Druga byłaby wspaniała zuchwalstwem, miażdżąca zbytkiem. Miałaby przekonania. Czytałoby się u niej to lub owo zabronione arcydzieło, które, w razie potrzeby, możnaby umyślnie napisać. Nie byłaby liberalna; kurtyzana jest zasadniczo monarchiczna. Och! cóż za strata! miała ogarnąć cały wiek, a tłamsi się z młodym dziubasem! Lucjan zrobi z niej, ot, psa myśliwskiego!
— Żadna z potęg niewieścich, które wymieniłeś, nie paprała się w rynsztoku, rzekł Finot, ten zaś ładny szczurek nurzał się w błocie.
— Jak ziarno lilji w nagnojonym inspekcie, odparł Vernou; wypiękniała tam, zakwitła. To jej wartość. Czyż nie trzeba wszystkiego poznać, aby stworzyć śmiech i radość obejmujące wszystko?
— Ma słuszność, rzekł Lousteau, który dotąd przyglądał się nie zabierając głosu; Drętwa umie się śmiać i umie pobudzać do śmiechu. Ten dar wielkich aktorów i wielkich autorów jest udziałem tych, którzy przeniknęli wszystkie głębiny społeczne. W ośmnastu latach, dziewczyna ta poznała już najwyższy zbytek, najniższą nędzę, mężczyzn na wszystkich szczeblach. Ma w ręku niby laseczkę czarodziejską i, zapomocą niej, rozpętuje brutalne apetyty, przemocą zdławione u ludzi którzy zachowali jeszcze serce zajmując się polityką lub wiedzą, literaturą lub sztuką. Niema w Paryżu kobiety, któraby umiała tak jak ona powiedzieć bydlęciu: „Wyłaź!“ — i zwierzę opuszcza klatkę i tarza się w plugastwie. Ta dziewczyna zanurza cię przy stole po samą brodę, pomaga ci pić, palić. Słowem, ta kobieta, to owa sól opiewana przez Rabelego, która, w zetknięciu z materją, ożywia ją i wznosi do cudownych dziedzin sztuki: suknia jej roztacza niesłychane bogactwa, z palców jej sypią się klejnoty jak z ust uśmiechy; umie dobrać ton do każdej okazji; gwara jej mieni się i lśni od iskierek; posiada tajemnicę barwnej i wymownej onomatopei; ma...
— Marnujesz pięć franków za feljeton, przerwał Bixiou; Drętwa jest czemś nieskończenie więcej: byliście wszyscy, mniej lub więcej, jej kochankami, żaden z was nie może powiedzieć aby ona była jego kochanką; ona może was mieć zawsze, wy jej nigdy. Wchodzicie do niej gwałtem, prosicie ją o jaką przysługę...
— Och! jest wspaniałomyślniejsza niż herszt bandytów w dobie powodzenia; oddańsza niż najlepszy kolega szkolny, rzekł Blondet: można jej powierzyć sakiewkę i tajemnicę. Ale coby kazało wybrać ją na królowę, to jej burbońska obojętność dla upadłego faworyta.
— Jest taka jak jej matka, o wiele za droga, rzekł des Lupeaulx. Piękna Holenderka byłaby pochłonęła dochody arcybiskupa Toledo, schrupała dwóch rejentów...
— I żywiła Maksyma de Trailles, kiedy był paziem, rzekł Bixiou.
— Drętwa jest za droga, jak Rafael, jak Carême, jak Taglioni, jak Lawrence, jak Boulle, jak wszyscy genjalni artyści... rzekł Blondet.
— Nigdy Ester nie imitowała tak dobrze przyzwoitej kobiety, rzekł Rastignac, wskazując maskę idącą pod rękę z Lucjanem. Trzymam za panią de Sérizy.
— Niema wątpliwości, wykrzyknął du Châtelet; zatem, fortuna pana Rubempré tłumaczy się.
— Och! Kościół umie wybierać swoich lewitów; co to będzie za cacy-sekretarzyk ambasady, rzekł des Lupeaulx.
— Tem bardziej, podjął Rastignac, że Lucjan to człowiek z talentem; mieliście panowie tego niejeden dowód, dodał spoglądając na Finota, Blondeta i Lousteau.
— Ba, chłopak ma warunki aby zajść daleko, rzekł Lousteau który pękał od zazdrości; tem bardziej, że posiada to, co nazywamy brakiem przesądów...
— Tyś go wychował, rzekł Vernou.
— Zatem, rzekł Bixiou spoglądając na des Lupeaux, odwołuję się do wspomnień pana generalnego sekretarza i referendarza, ta maska to Drętwa, zakładam się o kolację..
— Trzymam zakład, rzekł du Chêtelet, żądny dowiedzenia się prawdy.
— Dalej, des Lupeaulx, rzekł Finot, spróbuj pan poznać po uszkach swego dawnego szczura.
— Niema potrzeby popełniać zbrodni obrazy maskarady, odparł Bixiou; Drętwa i Lucjan wrócą ku nam, podejmuję się wówczas dowieść, że to ona.
— Przyjaciel Lucjan wypłynął tedy na wierzch? rzekł Natan, który przyłączył się do grupy; sądziłem, że zagrzebie się w Angulemszczyźnie na resztę dni. Czy odkrył jaki sekret na Anglików?
— Zrobił to, czego ty nie zrobisz tak rychło, odparł Rastignac: zapłacił długi.
Gruba maska skinęła z uznaniem głową.
— Statkując się w tym wieku, człowiek wstępuje na niebezpieczną drogę, traci zuchwalstwo, robi się rentierem, rzekł Natan.
— Och! Lucjan zawsze zostanie wielkim panem, zawsze będzie miał owo coś, co go będzie wznosiło ponad wielu ludzi rzekomo niepospolitych, odparł Rastignac.
W tej chwili, dziennikarze, dandysi, próżniacy, wszyscy przyglądali się rozkosznemu przedmiotowi swego zakładu, jak handlarze koniowi na sprzedaż. Ci sędziowie, postarzali w paryskiej deprawacji, wszystko ludzie niepospolici, każdy z innego tytułu, jednako zepsuci i jednako promieniujący zepsucie, trawieni nieokiełzaną ambicją, nawykli wszystko podejrzewać, wszystko odgadywać, mieli oczy żarliwie wlepione w zamaskowaną kobietę, kobietę którą odcyfrować mogli tylko oni. Oni jedynie, i kilku może bywalców Opery, zdolni byli, pod całunem czarnego domina, pod kapturkiem i kołnierzem, rozpoznać krągłość form, postawę, chód, skręt kibici, sposób trzymania głowy, rzeczy niedostrzegalne dla pospolitych oczu, a tak czytelne dla nich. Poprzez tę bezkształtną powłokę, mogli tedy odgadnąć wzruszające widowisko: kobietę ożywioną prawdziwem uczuciem. Czy to była Drętwa, czy księżna de Maufrigneuse lub pani de Sérizy, najniższy lub najwyższy szczebel drabiny społecznej, istota ta była cudownem stworzeniem, błyskawicą rozkosznych marzeń. Ci starzy młodzi ludzie, zarówno jak ci młodzi starcy, doznali tak żywego wrażenia, że pozazdrościli Lucjanowi przywileju tej metamorfozy. Maseczka zachowywała się tak, jakby była sama z Lucjanem, nie istniało już dla tej kobiety dziesięć tysięcy osób, ciężka i pełna kurzu atmosfera, nic, promieniała pod niebiańskiem sklepieniem miłości, jak madonny Rafaela pod swą aureolą. Nie czuła potrąceń, płomień jej oczu strzelał przez dziury w masce i stapiał się z oczami Lucjana, drżenie jej ciała zdawało się wypływać z poruszeń kochanka. Skąd pochodzi ów blask który jaśnieje dokoła zakochanej kobiety i wyróżnia ją wśród wszystkich? Skąd owa lekkość sylfidy, która zdaje się zamieniać prawa ciężkości? Czy to promieniuje dusza? Czy szczęście posiada własności fizyczne? Niewinność dziewicy, uroki dziecięctwa, przebijały z pod domina. Mimo iż te dwie istoty szły oddzielnie, podobne były do owych grup Zefira i Flory misternie splecionych przez najbieglejszych rzeźbiarzy; ale było to więcej niż rzeźba, największa ze sztuk. Lucjan wraz z ładnem dominem przypominali owych otoczonych kwiatami lub ptaszkami aniołów, których pendzel Gian-Belliniego pomieścił pod obrazami Dziewicy-matki; Lucjan i ta kobieta należeli do świata wyobraźni, która jest powyżej sztuki, jak przyczyna jest powyżej skutku.
Kiedy ta kobieta, która zapomniała o całym świecie, znalazła się o krok od naszej zgrai, Bixiou krzyknął:
— Esterka!
Nieszczęśliwa odwróciła się żywo jak osoba którą wołają, poznała złośliwego ladaco i spuściła głowę niby człowiek oddający ostatnie tchnienie. Rozległ się ostry wybuch śmiechu, i gromadka wsiąkła w tłum niby myszy polne, kiedy, na skraju gościńca kryją się do swoich jam. Jeden Rastignac został, aby się nie wydawało że ucieka przed jarzącem spojrzeniem Lucjana. Mógł tedy podziwiać dwie boleści, jednako głębokie, mimo iż pod osłoną: biedną Drętwę, podciętą niby uderzeniem piorunu, i tajemniczą osobistość w masce, jedyną z gromadki która została w miejscu. Ester, pod którą uginały się kolana, szepnęła coś Lucjanowi: znikł wraz z nią, podtrzymując ją. Rastignac, pogrążony w zadumie, przeprowadził spojrzeniem ładną parę.
— Skąd jej się wziął ten przydomek Drętwy? zagadnął posępny głos, który sięgnął mu do samych wnętrzności, bo dźwięk jego nie był już udany.
— To on... znowu się wymknął... rzekł Rastignac na stronie.
— Milcz albo cię zdławię, odparł człowiek w masce, znów zmienionym głosem. Jestem rad z ciebie, dotrzymałeś słowa; toteż masz więcej niż jedno ramię na swoje usługi. Bądź od tej chwili niemy jak grób; a nim zamilkniesz, odpowiedz na moje pytanie.
— Zatem, stąd, że dziewczyna ta jest tak ponętna, że byłaby wprawiła w odrętwienie cesarza Napoleona: ba, odrętwiłaby kogoś jeszcze trudniejszego do uwiedzenia, ciebie! odparł Rastignac odchodząc.
— Chwila jeszcze, rzekł człowiek w masce. Dowiodę ci, iż, w rzeczywistości, nie widziałeś mnie nigdzie.
Uchylił maski. Rastignac zawahał się chwilę, nie znajdując nic z wstrętnej postaci, którą znał niegdyś w pensjonacie pani Vauquer[7].
— Djabeł pozwolił ci odmienić wszystko, z wyjątkiem oczu, których niepodobna zapomnieć, rzekł.
Żelazna ręka ścisnęła ramię młodzieńca, aby mu nakazać wiekuiste milczenie.
O trzeciej rano, des Lupeaulx i Finot zastali wytwornego Rastignaka w tem samem miejscu, wspartego o kolumnę przy której zostawiła go straszliwa maska. Rastignac wyspowiadał sam siebie: był księdzem i pokutnikiem, sędzią i oskarżonym. Dał się zaciągnąć na śniadanie i wrócił do domu zupełnie pijany, ale milczący.

Ulica de Langlade, zarówno jak kilka sąsiednich ulic, szpeci Palais-Royal i ulicę Rivoli. Ta część jednej z najświetniejszych dzielnic Paryża długo zachowa plugawe ślady, jakie zostawiły w niej wzgórza utworzone z nieczystości starego Paryża, gdzie niegdyś znajdowały się młyny. Ulice te, ciasne, ciemne i błotniste, w których gnieżdżą się rzemiosła obojętne na zewnętrzny wygląd, przybierają w nocy tajemniczą i pełną kontrastów fizjognomję. Przybywając z oświetlonych okolic ulicy św. Honorjusza, ulic Neuve-des-Petits-Champs i de Richelieu, gdzie tłoczy się nieustająca ciżba, gdzie błyszczą arcydzieła przemysłu, mody i sztuki, każdy kto nie zna wieczornego Paryża, doznałby uczucia smutku i grozy dostawszy się w sieć uliczek, która obejmuje kręgiem ten blask bijący aż w niebo. Gruby mrok po potokach gazu. Od czasu do czasu, latarnia rzuca niepewne i dymiące światło, które nie dochodzi do czarnych zaułków. Nieliczni przechodnie pomykają szybko. Sklepy przeważnie zamknięte; te, które są otwarte, wyglądają podejrzanie: jakiś niechlujny i ciemny szynk, sklepik praczki gdzie sprzedaje się wodę kolońską. Niezdrowy chłód rzuca wam wilgotny płaszcz na ramiona. Pojazdy zjawiają się rzadko. Są tam niebezpieczne zakątki; między niemi ulica de Langlade, ujście pasażu Saint-Guillaume i parę zakrętów. Rada gminna nic nie zdołała jeszcze uczynić aby oczyścić ten wielki barak trędowatych, oddawna bowiem prostytucja założyła tam główną kwaterę. Może to szczęście dla Paryżan, że zostawiono tym uliczkom ich plugawy charakter. Przechodząc tamtędy w dzień, nie można sobie wyobrazić, czem te uliczki stają się w nocy: krążą po nich dziwne istoty nie należące do żadnego świata: ściany stroją się w nawpół nagie i białe kształty; mrok nabiera życia. Między murem a przechodniem wyrastają cienie, które poruszają się i szepcą. Tu i ówdzie, uchylone drzwi zaczynają śmiać się do rozpuku. Wpadają w ucho owe wyrazy, o których opowiada Rabelais że zamarzły i odtajały. Refreny piosenek buchają z bruku. Ten zgiełk nie jest nieokreślony, wyraża coś: kiedy jest chrapliwy, to głos ludzki; ale kiedy się staje podobny do śpiewu, niema już nic ludzkiego, zbliża się do gwizdu. Często rozlega się głos świstawki. Łoskot obcasów o bruk ma w sobie coś dziwnie wyzywającego i drwiącego. Wszystko razem przyprawia o zawrót głowy. Warunki atmosferyczne wywracają się tam naopak: człowiekowi robi się gorąco w zimie, zimno w lecie. Ale, bez względu na czas, ta dziwaczna przyroda przedstawia zawsze to samo widowisko: fantastyczny świat Hoffmanna. Najskrupulatniejszy kasjer nie znajduje w nim nic realnego, przewędrowawszy zaułki prowadzące do uczciwych ulic, kędy znajdują się przechodnie, sklepy i latarnie. Nowożytna administracja i polityka są niedbalsze lub wstydliwsze niż królowie i monarchinie minionych czasów nie lękający się zajmować nierządnicami; nasza epoka nie śmie już spojrzeć w twarz tej żywej ranie stolic. Niewątpliwie, sposoby muszą z biegiem czasu ulegać zmianie, te zaś które dotyczą swobody osobistej jednostek szczególnie są drażliwe; ale może należałoby się zdobyć na szerokość i śmiałość co do elementów czysto materjalnych, jak powietrze, światło, mieszkanie. Moralista, artysta i roztropny gospodarz porówni żałują dawnych Galeryj drewnianych w Palais-Royal, owej zagrody dla owieczek, które zawsze pociągną tam gdzie jest tłum; czyż tedy nie lepiej, aby tłum szedł tam gdzie są one? Cóż się stało? Dzisiaj, najświetniejsze partje bulwarów, te urocze miejsca przechadzki, stały się wieczorem niemożebne dla rodzin. Policja nie umiała skorzystać z okoliczności i spożytkować pewnych zaułków aby ocalić główne ulice.
Dziewczyna zmiażdżona jednem słowem na balu Opery mieszkała od kilku tygodni przy ulicy Langlade, w domu o podejrzanym wyglądzie. Przyklejona do olbrzymiej kamienicy, budowla ta, licho otynkowana, płytka a wysoka, wychodzi wszystkiemi oknami na ulicę i dość jest podobna do słupka na którym siadają papugi. Na każdem piętrze mieszkanie z dwóch pokoi. Sklep i półpięterko należały wówczas do blacharza, właściciel mieszkał na pierwszem piętrze, cztery następne zajmowały bardzo przyzwoite gryzetki. Trudność wynajęcia tak osobliwie zbudowanego i położonego domu była przyczyną, że lokatorki te cieszyły się u gospodarza i u odźwiernej poważaniem i względami. Charakter tej dzielnicy tłumaczy się istnieniem sporej ilości podobnych domów, któremi handel gardzi i w których może się gnieździć jedynie przemysł pokątny, mało zaszczytny i cierpiany z łaski.
O trzeciej popołudniu, odźwierna, która widziała, jak, o drugiej zrana, młody człowiek odprowadził pannę Esterę wpół żywą, odbyła naradę z gryzetką mieszkającą o piętro wyżej. Dziewczyna ta, wsiadająca właśnie do powozu aby się udać na jakąś zabawę, zaniepokoiła się o Esterę: uderzyła ją głęboka cisza w mieszkaniu. Widocznie Estera spała jeszcze, ale sen ów wydał się podejrzany. Sama w swojej izdebce, odźwierna żałowała, że nie może zajrzeć co się dzieje na czwartem piętrze, gdzie znajdowało się mieszkanie Estery. W chwili gdy się namyśliła powierzyć synowi blacharza straż w swej loży, rodzaju nyży w zagłębieniu na półpiętrze, zajechała dorożka. Wysiadł z niej człowiek zawinięty w płaszcz od stóp do głowy, z wyraźnym zamiarem ukrycia swego stroju, i zapytał o pannę Esterę. Wówczas, odźwierna pozbyła się obaw. Spokój i cisza zdały się jej zupełnie jasne. Gdy gość wstępował po schodach, odźwierna zauważyła srebrne sprzączki zdobiące jego trzewiki; zdało się jej również, że dostrzega frendzle czarnego pasa od sutanny. Zeszła i wzięła na spytki woźnicę; odpowiedział jedynie gestem, ale odźwierna zrozumiała. Ksiądz zapukał, żadnej odpowiedzi; usłyszał lekkie wzdychanie, i wysadził drzwi podparłszy je z siłą, którą zapewne dawała mu żarliwość chrześcijańska, ale która u każdego innego wydałaby się wprawą. Wszedł do drugiego pokoju i ujrzał przed gipsową pomalowaną Matką Boską biedną Esterę klęczącą lub raczej leżącą ze złożonemi rękami na ziemi. Gryzetka konała. Wypalony piecyk z węglem opowiadał dzieje straszliwego ranka, kapturek i domino leżały na podłodze. Łóżko nie było rozebrane. Biedna istota, ugodzona śmiertelnie w serce, przygotowała zapewne wszystko za powrotem z Opery. Knot, zakrzepły w rozlanym łoju, wypełniającym krążek lichtarza, świadczył jak mocno pochłonęły Esterę ostatnie rozmyślania. Chustka wilgotna od łez dowodziła szczerości owej rozpaczającej Magdaleny. Ten bezmiar skruchy sprowadził uśmiech na usta księdza. Niedoświadczona samobójczyni zostawiła drzwi otwarte, nie obliczywszy, że przestrzeń dwóch pokoi wymaga większej ilości węgla. Czad odurzył ją tylko; powietrze napływające ze schodów przywróciło jej stopniowo świadomość cierpień. Ksiądz przystanął w posępnej zadumie, niewzruszony boską pięknością dziewczyny, śledząc jej ruchy jakby chodziło o zwierzę. Oczy jego przechodziły napozór obojętnie z tego bezwładnego ciała na otaczające przedmioty. Obszedł wzrokiem sprzęty w pokoju, którego czerwono woskowaną zimną podłogę ledwie pokrywał lichy wytarty dywanik. Staroświeckie drewniane łóżko, osłonięte żółtemi perkalowemi firankami w czerwone różyczki; jedyny fotel i dwa krzesła obite tym samym perkalem; szare papierowe obicia, upstrzone kwiatkami, ale zczerniałe od starości i brudu; mahoniowy stolik; kominek zastawiony sprzętem kuchennym najpodlejszego gatunku, dwie naręcze drzewa, konsolka na której leżały porzucone jakieś szkiełka, nieco klejnotów, nożyczki; brudna poduszeczka na szpilki, białe uperfumowane rękawiczki, prześliczny kapelusik nasadzony na dzbanek z wodą, kaszmirowy szal którym było zatkane okno, wytworna suknia na gwoździu, kanapka twarda i bez poduszek; liche połamane trepki i maleńkie trzewiczki, pantofelki godne królowej, poszczerbione talerze z grubego fajansu na których widać było resztkę posiłku wraz z cynowemi sztućcami; koszyk pełen ziemniaków i brudnej bielizny, na tem wszystkiem zaś świeży gazowy czepeczek; nędzna szafa z lustrem, otwarta i próżna, gdzie na półkach widniały kwity z lombardu; oto całokształt przedmiotów posępnych i radosnych, nędznych i bogatych, które nastręczały się oku.
Czy ślady zbytku w owych czerepach, czy to gospodarstwo tak dobrze malujące cygańskie życie dziewczyny, powalonej w rozchlastanej bieliźnie niby koń padły w uprzęży, pod złamanym dyszlem, zaplątany w lejce, czy to osobliwe widowisko budziło zadumę księdza? Czy powiadał sobie, iż, bądź co bądź, ta zbłąkana istota musiała być bezinteresowna aby skojarzyć taką nędzę z miłością bogatego młodzieńca? Czy w bezładzie mieszkania widział obraz bezładu życia? Czy doznawał litości czy grozy? Czy uczuł w sercu drgnienie miłosierdzia? Kto byłby go widział, ze skrzyżowanemi rękami, ze stroskanem czołem, z zaciśniętemi wargami, surowem okiem, sądziłby raczej, że pochłaniają go uczucia ponure, nienawistne, ścierające się z sobą refleksje, posępne zamiary. To pewna, że był nieczuły na wdzięczny zarys piersi zmiażdżonej prawie pod ciężarem przygiętego biustu, i na rozkoszne kształty rysujące się pod czarną spódnicą. Ta zemdlona głowa, która, widziana ztyłu, odsłaniała oczom biały, miękki i giętki kark, piękne ramiona o bogatej linji, nie wzruszały go; nie spieszył podnieść Estery, jakgdyby nie słyszał świszczącego oddechu świadczącego o powrocie do życia. Trzeba było okropnego szlochu oraz przeraźliwego spojrzenia dziewczyny, aby raczył ją dźwignąć i zanieść na łóżko z łatwością, która zdradzała zdumiewającą siłę.
— Lucjanie! szepnęła.
— Miłość mówi, kobieta wraca do życia, rzekł ksiądz z odcieniem goryczy.
Ofiara paryskiego zepsucia spostrzegła wówczas strój swego wybawcy; rzekła, z uśmiechem dziecka, kiedy chwyci w rękę upragniony przedmiot.
— Nie umrę tedy, nie pogodziwszy się z niebem!
— Możesz odpokutować swoje grzechy, rzekł ksiądz wilżąc jej czoło i podsuwając flaszeczkę z octem, którą znalazł gdzieś w kącie.
— Czuję, iż życie, zamiast mnie opuszczać, napływa we mnie, rzekła dziękując gestem pełnym prostoty.
Ta urocza mimika, jaką rozwinęłyby Gracje gdyby chciały kogoś oczarować, usprawiedliwiała w zupełności przydomek dziewczyny.
— Lepiej ci? spytał duchowny, podając szklankę wody z cukrem.
Człowiek ten wydawał się obyty z tem osobliwem gospodarstwem, znał wszystko. Był tam jak u siebie. Ten przywilej — być wszędzie u siebie — przysługuje jedynie królom, ulicznicom i złodziejom.
— Kiedy będziesz już zupełnie dobrze, podjął po pauzie ten szczególny ksiądz, powiesz mi co cię skłoniło do twej ostatniej zbrodni, do samobójstwa.
— Historja bardzo prosta, mój ojcze, odparła. Jeszcze trzy miesiące temu, żyłam w nierządzie, w którym się urodziłam. Byłam ostatnią i najpodlejszą z kobiet; obecnie jestem jedynie najnieszczęśliwszą. Pozwól mi nie wspominać o biednej matce, która zginęła zamordowana...
— Przez pewnego kapitana, w podejrzanym domu, rzekł ksiądz, przerywając... Znam twoje pochodzenie; wiem, że, jeżeli kiedy która kobieta może znaleźć usprawiedliwienie swego haniebnego życia, to ty, której zbywało dobrych przykładów.
— Niestety! nie ochrzczono mnie, nie udzielono żadnej religji...
— Wszystko jest tedy jeszcze do naprawienia, odparł ksiądz; byleby wiara twoja, skrucha, były szczere i bez ukrytej myśli.
— Lucjan i Bóg wypełniają me serce, rzekła ze wzruszającą naiwnością.
— Mogłabyś powiedzieć Bóg i Lucjan, odparł ksiądz z uśmiechem. Przypominasz mi cel moich odwiedzin. Nie opuszczaj nic, co tyczy tego chłopca.
— Przychodzisz, ojcze, od niego? spytała z wyrazem miłości, który byłby rozczulił każdego innego księdza. Och! domyślił się mego zamiaru.
— Nie, odparł, nie o twoją śmierć chodzi, ale o życie. No, teraz mów wszystko.
— W dwóch słowach, rzekła.
Biedna dziewczyna drżała pod wpływem brutalnego tonu księdza, ale jak kobieta którą brutalność oddawna przestała dziwić.
— Lucjan, to Lucjan, ciągnęła, najpiękniejszy i najlepszy z ludzi; jeżeli go pan zna, miłość moja musi ci się wydać bardzo naturalna. Spotkałam go przypadkiem, przed trzema miesiącami w Porte-Saint-Martin, dokąd poszłam w dzień wychodni, bo miałyśmy jeden dzień w tygodniu wolny u pani Meynardie, gdzie byłam. Nazajutrz, rozumie pan że uciekłam bez pozwolenia. Miłość wstąpiła w moje serce i odmieniła mnie tak, że, wracając z teatru, nie poznawałam sama siebie: brzydziłam się sobą. Nigdy Lucjan nie dowiedział się o niczem. Zamiast mu powiedzieć gdzie jestem, podałam adres tego mieszkania; zajmowała je wówczas jedna z przyjaciółek, która mi je odstąpiła potem. Przysięgam na wszystko...
— Nie trzeba się kląć.
— Czyż to znaczy się kląć, dawać najświętsze słowo? Zatem, od tego dnia, pracowałam w tym pokoju jak wyrobnica, szyłam koszule po półtora franka aby żyć z uczciwej pracy. Miesiąc jadłam same ziemniaki aby pozostać uczciwą i godną Lucjana, który mnie kocha i szanuje jak najcnotliwszą. Złożyłam, wedle przepisów, oświadczenie w policji, aby odzyskać swoje prawa; nałożono mi dwa lata nadzoru. Oni, tak łatwi aby wpisać człowieka w rejestr hańby, znajdują tysiąc trudności aby go zeń wykreślić. Błagałam nieba tylko o to, aby wspomagało moje postanowienie. Będę miała dziewiętnaście lat w kwietniu; w tym wieku jest jeszcze ratunek. Mam uczucie, jakgdybym się dopiero narodziła trzy miesiące temu... Modliłam się do Boga co rano, błagałam go o tę łaskę, aby nigdy Lucjan nie poznał mego dawnego życia. Kupiłam tę Matkę Boską którą pan widzi; modliłam się do niej na swój sposób, bo nie znam żadnych pacierzy; nie umiem czytać ani pisać, nie byłam nigdy w kościele, nie widziałam Boga inaczej niż na procesji, przez ciekawość.
— Cóż tedy mówisz Matce Boskiej?
— Mówię do niej tak jak do Lucjana, z tem wzruszeniem które przyprawia go o łzy.
— A! płacze?
— Z radości, odparła żywo. Biedny kotuś! rozumiemy się tak dobrze, jakgdybyśmy mieli jedną duszę. On jest taki miły, taki pieszczotliwy, taki słodki ma charakter, tyle serca!... Mówi, że jest poetą; ja mówię że jest bogiem... Przepraszam! ale wy, księża, wy nie wiecie co to miłość. Zresztą jedynie my znamy dostatecznie mężczyzn, aby ocenić takiego Lucjana. Lucjan, widzi ksiądz, to coś tak rzadkiego jak kobieta bez grzechu; kiedy się go spotka, niepodobna już kochać nic tylko jego: to już tak. Ale, dla podobnej istoty, trzeba równej jemu. Chciałam tedy być godna miłości mego Lucjana. Stąd nieszczęście. Wczoraj w Operze, poznali mnie młodzi ludzie którzy mają serca tygrysie; i to jeszcze prędzej ubłagałabym tygrysa! Zasłona niewinności opadła; śmiechy ich przeszyły mi głowę i serce. Niech ksiądz nie sądzi, że mnie ksiądz ocalił, ja umrę ze zgryzoty.
— Zasłona niewinności?... rzekł ksiądz. Byłaś tedy dla Lucjana tak surowa?
— Och, mój ojcze, w jaki sposób ty, który go znasz, możesz zadawać podobne pytanie! odparła krasząc twarz wspaniałym uśmiechem. Nie można się opierać bogu.
— Nie bluźnij, rzekł duchowny łagodnie. Nikt nie może być podobny do Boga: przesada nie godzi się z prawdziwą miłością. To, co czułaś dla swego bożyszcza, nie było czyste i szczere. Gdyby zaszła w tobie w istocie przemiana, byłabyś nabrała cnót które są przywilejem twego wieku; byłabyś poznała rozkosz czystości, skrupuły wstydu, te dwie chluby młodej dziewczyny. Nie kochasz.
Estera uczyniła gest, który ksiądz spostrzegł, ale który nie zachwiał niewzruszonego spokoju spowiednika.
— Tak, kochasz go dla siebie, nie dla niego; dla doczesnych uciech które cię upajają, nie dla miłości samej w sobie. Kiedyś owładnęła w ten sposób Lucjanem, nie czułaś owego świętego drżenia jakie budzi istota, na której Bóg położył pieczęć doskonałości. Czyś pomyślała, że go kochasz swą dawną nieczystością, że skazisz to dziecię w owych straszliwych rozkoszach, które zyskały ci twój przydomek, chlubny bezwstydem? Splugawiłaś siebie i swoją chuć, mającą żyć jeden dzień...
— Jeden dzień! powtórzyła, wznosząc oczy.
— Jak nazwać miłość która nie jest wieczna; która nas nie łączy, na to i na przyszłe życie, z istotą którą kochamy?
— Och! chcę zostać katoliczką, wykrzyknęła z głuchym i namiętnym akcentem, który byłby jej zjednał łaskę Zbawiciela.
— Czyż dziewczyna, która nie otrzymała ani chrztu kościoła ani chrztu wiedzy; która nie umie czytać ani pisać, ani modlić się; która nie może uczynić kroku iżby kamienie z bruku nie podniosły się aby ją oskarżać; godna uwagi jedynie przez ulotny przywilej piękności, którą choroba jutro może zetrzeć; czy ta istota, spodlona, poniżona i znająca swoje poniżenie... (będąc nieświadomą i mniej rozkochaną, godniejsza byłabyś usprawiedliwienia...) czy ta przyszła ofiara samobójstwa i piekła mogła zostać żoną Lucjana de Rubempré?
Każde zdanie było niby sztylet w serce. Za każdem zdaniem, szlochy, łzy dziewczyny świadczyły o sile, z jaką światło wnikało w jej inteligencję pierwotną jak u dzikiego, w duszę rozbudzoną wreszcie, w naturę którą zepsucie powlekło warstwą błotnistego lodu, topniejącego w tej chwili w świetle wiary.
— Czemu nie umarłam! to była jedyna myśl w potoku myśli, które spływały po jej mózgu szerząc w nim zniszczenie.
— Moja córko, rzekł straszliwy sędzia, jest miłość, która kryje się przed ludźmi, której zwierzenie aniołowie przyjmują z uśmiechem szczęścia.
— Jaka?
— Miłość bez nadziei, kiedy staje się źródłem życia, kiedy wlewa w nie ducha poświęcenia, kiedy uświęca wszystkie uczynki myślą o doskonałości. Tak, aniołowie pochwalają tę miłość, wiedzie ona do poznania Boga. Doskonalić się bez przerwy aby się stać godną przedmiotu swej miłości, czynić mu tysiąc tajemnych poświęceń, ubóstwiać zdaleka, oddawać krew kropla po kropli, deptać swą ambicję, nie mieć dlań dumy ani pychy, ukrywać przed nim nawet palącą zazdrość, dawać mu wszystko czego pragnie, choćby z naszą szkodą, wpatrzona w niego iść za nim bez jego wiedzy: taką miłość religja byłaby ci przebaczyła; nie obrażała ona praw ludzkich ani boskich, i wiodła na inną drogę niż na drogę plugawych rozkoszy.
Słysząc ten okropny wyrok, zawarty w jednem słowie (i jakiem! i z jakim akcentem!), Estera odczuła dość zrozumiałą nieufność. To było niby uderzenie piorunu, które oznajmia nadciągającą burzę. Spojrzała na księdza i uczuła ów skurcz, jaki w obliczu niebezpieczeństwa, skręca trzewia nawet najodważniejszemu. Żadne spojrzenie nie zdołałoby czytać w duszy tego człowieka; ale na widok jego oczu nawet najodważniejszy więcejby uczuł trwogi niż nadziei. Na oczach tych, niegdyś jasnych i żółtych jak oczy tygrysa, umartwienia i surowe życie rozciągnęły zasłonę podobną tej, jaka zasnuwa widnokrąg w dnie kanikuły: ziemia jest gorąca i promienna, ale opar czyni ją niewyraźną, zamgloną; jest prawie niewidzialna. Nawskroś hiszpańska powaga, głębokie bruzdy podobne do nierównych kolei gościńca a zeszpecone jeszcze śladami ospy, poorały jego oliwkową twarz spaloną słońcem. Surowość tej fizjognomji uwydatniała jeszcze peruka, peruka księdza który nie dba już o swoją osobę, wytarta, czarna, zrudziała. Tors atlety, ręce starego żołnierza, silne ramiona czyniły go podobnym do karjatyd na włoskich pałacach. Najmniej przenikliwy odgadłby, iż chyba jakieś palące namiętności lub niezwykłe przygody rzuciły tego człowieka na łono Kościoła; zaiste, jedynie potężne uderzenia gromu mogły go odmienić, o ile wogóle podobna natura dostępna jest odmianie. Kobiety, wiodące życie tak bardzo w tej chwili znienawidzone przez Esterę, dochodzą do zupełnej obojętności na punkcie fizycznych warunków mężczyzny. Podobne są do dzisiejszego krytyka literackiego, którego, pod pewnym względem, można do nich przyrównać i który nabywa głębokiej obojętności na formuły sztuki: czytał tyle utworów, tyle się ich przewinęło przed nim, tak się oswoił z drukiem, przeżył tyle rozwiązań, widział tyle dramatów, napisał tyle artykułów nie mówiąc tego co myśli, zdradzając tak często sprawę sztuki na rzecz przyjaźni lub niechęci, iż nabiera wstrętu do wszelkiego pisma, a mimo to sprawuje dalej sądy. Trzeba cudu, aby taki pisarz wydał dzieło, jak cudu trzeba aby szlachetna i czysta miłość mogła wykwitnąć w sercu kurtyzany. Ton i obejście tego księdza wydały się biednej dziewczynie tak wrogie, iż doznała uczucia, że jest dlań nietyle przedmiotem troski, ile potrzebnym czynnikiem jakiegoś planu. Nie umiejąc rozróżnić między obleśną mową interesu a namaszczeniem miłosierdzia (trzeba się dobrze mieć na baczności, aby rozpoznać fałszywą monetę przyjaźni), uczuła się niby w szponach potwornego i okrutnego ptaka, który spada na nią po długiem kołowaniu. W przerażeniu, rzekła strwożonym głosem:
— Myślałam, że kapłani mają obowiązek pocieszać nas, a ksiądz mnie dobija!
Na ten krzyk niewinności, duchowny zamilkł; skupił się, nim odpowiedział. Przez ten czas, dwie osoby postawione tak osobliwym trafem naprzeciw siebie, przyglądały się sobie ukradkiem. Ksiądz zrozumiał dziewczynę, nie pozwalając jej przeniknąć siebie. Poniechał widocznie jakiegoś planu, który groził biednej Esterze, i wrócił do pierwotnej myśli.
— Jesteśmy lekarzami dusz, rzekł łagodnie; wiemy, jakie lekarstwa przystały ich chorobom.
— Wiele trzeba przebaczyć nędzy, rzekła Estera.
Zsunęła się z łóżka, rzuciła się do stóp kapłana, ucałowała sutannę z pokorą i podniosła oczy skąpane we łzach.
— Sądziłam, żem wiele uczyniła, rzekła.
— Słuchaj, dziecko, twoja opłakana reputacja pogrążyła w żałobie rodzinę Lucjana: lękają się, i nie bez słuszności, abyś go nie wciągnęła w marnotrawstwo, w szaleństwa...
— Prawda, to ja go ściągnęłam na bal aby go intrygować.
— Jesteś dość piękna aby Lucjan zapragnął się pochwalić twą urodą przed światem. Gdybyż trwonił jedynie pieniądze!... ale będzie trwonił czas, siły; zmarnuje przyszłość. Zamiast być kiedyś ambasadorem, bogatym, podziwianym, wspaniałym, będzie, jak tylu rozpustników którzy utopili swoje talenty w błocie Paryża, jedynie kochankiem plugawej kobiety. Ty wrócisz z czasem do dawnego życia, wzniósłszy się przez chwilę na wyżyny; nie posiadasz w sobie owej siły, jaką daje staranne wychowanie, aby się oprzeć hańbie i myśleć o przyszłości. Tak samo nie zerwałaś ze swemi towarzyszkami, jak nie zerwałaś z ludźmi którzy cię zelżyli dziś rano. Prawdziwi przyjaciele Lucjana, zaniepokojeni miłością jego do ciebie, śledzili jego kroki, odkryli wszystko. Przejęci lękiem, wysłali mnie abym wybadał twój charakter i rozstrzygnął o twym losie! ale, jeżeli są dość potężni aby uprzątnąć kamień z drogi tego młodzieńca, są też i miłosierni. Wiedz to, moja córko: osoba, którą Lucjan kocha, ma prawo do ich szacunku, jak prawdziwy chrześcijanin ubóstwia błoto, w którem przypadkowo odbija się boskie światło. Przybyłem tu, aby być narzędziem dobroczynnej myśli; ale, gdybym cię zastał do szczętu skażoną, zbrojną bezwstydem, chytrością, zepsutą do szpiku, głuchą na wołanie skruchy, wydałbym cię ich gniewowi. Owo tak trudne do otrzymania wyzwolenie, które policja, w interesie samego społeczeństwa, słusznie tak odwleka a którego pożądałaś przed chwilą z żarem prawdziwej skruchy, oto jest, rzekł ksiądz dobywając z za pasa urzędowy papier. Dowiedziano się o tobie wczoraj, dokument datowany jest dzisiaj: widzisz, jak potężni są ludzie, którzy opiekują się Lucjanem.
Na widok tego dokumentu, wstrząsnęło Esterę konwulsyjne drżenie, jakie ogarnia na widok niespodzianego szczęścia. Na ustach jej pojawił się zastygły uśmiech, podobny do uśmiechu szaleńców. Ksiądz zatrzymał się, popatrzył na to dziecko, aby zbadać, czy, pozbawiona okropnej siły, jaką ludzie zepsuci czerpią we własnem zepsuciu, i wróciwszy do swej wątłej i delikatnej natury, oprze się tylu wrażeniom. Gdyby wciąż jeszcze była kłamliwą kurtyzaną, Estera grałaby komedję; ale, stawszy się z powrotem niewinną i szczerą, mogła umrzeć, jak ślepiec po operacji może nanowo postradać wzrok, uderzony zbyt jasnem światłem. Ksiądz ujrzał tedy, w jednem mgnieniu oka, naturę ludzką odsłonioną do dna, ale zachował straszliwy niewzruszony spokój: był niby szczyt alpejski, zimny, biały i bliski nieba, niezmienny i niebotyczny, o ścianach z granitu, a mimo to dobroczynny. Prostytutki, są to istoty niezmiernie pobudliwe, które, bez racji, od najupartszej nieufności przechodzą do bezwzględnego zaufania. Są one, pod tym względem, poniżej zwierzęcia. Krańcowe we wszystkiem, w swej radości, rozpaczy, religji, bezbożności, wszystkie prawie skończyłyby szaleństwem, gdyby śmiertelność, która jest ich udziałem, nie dziesiątkowała ich i gdyby szczęśliwe wypadki nie wynosiły pewnej ich liczby ponad bagno w którem żyją. Aby zajrzeć aż do dna tego okropnego życia, trzebaby widzieć dokąd istota ludzka może dojść w chwilowem szaleństwie; trzebaby widzieć ekstazę Drętwy u kolan księdza. Biedna dziewczyna patrzała na ów cyrograf wolności z wyrazem, którego Dante przepommiał a który przewyższał wymysły jego Piekła. Ale przyszła reakcja, wraz z potokiem łez. Estera wstała, zarzuciła ramiona na szyję tego człowieka, skłoniła głowę na jego łono, lała łzy, całowała grube sukno okrywające to serce ze stali, w które jakgdyby chciała wniknąć. Objęła księdza, obsypała mu ręce pocałunkami; rozwinęła, w świętym wylewie wdzięczności, kocią przymilność — dawała mu najsłodsze imiona, powtarzała, poprzez swe pieszczoty, tysiąc razy: Daj mi go! wciąż z nowym akcentem; spowiła go swemi czułościami, otuliła spojrzeniami z szybkością która nie zostawiła czasu na obronę; zdołała wreszcie uśpić jego gniew. Ksiądz przekonał się, jak bardzo ta dziewczyna zasłużyła na swój przydomek; zrozumiał jak trudno oprzeć się tej uroczej istocie, zrozumiał nagle miłość Lucjana, zrodzoną z zachwytu poety. Podobna namiętność kryje, wśród tysiąca powabów, haczyk, na który chwyta się zwłaszcza lotna dusza artystów. Namiętności takie, niezrozumiałe dla tłumu, tłumaczą się owem pragnieniem idealnego piękna, wyróżniającem istoty twórcze. Czyż to nie znaczy potrochu być podobną aniołom, które mają za zadanie przywracać występnych lepszym uczuciom? Czyż nie jest aktem twórczym oczyścić podobną istotę? Cóż za rozkosz pojednać piękność moralną z pięknością fizyczną! Co za upojenie, duma, jeśli się to powiedzie! Cóż za piękne zadanie, którego jedynem narzędziem jest miłość! Te związki, uświetnione zresztą przykładem Arystotelesa, Sokratesa, Platona, Alcybiadesa, Pompejusza, oparte są na tem samem uczuciu, które popchnęło Ludwika XIV do budowy Wersalu, które wtrąca ludzi w rujnujące przedsięwzięcia: zmienić bagnisko w pęk zapachów otoczony wodą; stworzyć jezioro na wzgórzu, jak książę Conti w Nointel, lub widoki Szwajcarji w Cassan, jak generalny dzierżawca Bergeret. Słowem, to sztuka, która wdziera się w dziedzinę moralną.
Ksiądz, zawstydzony że się poddał tym wybuchom, odepchnął żywo Esterę, również zawstydzoną i rzekł:
— Jesteś zawsze kurtyzaną.
I schował zimno papier. Jak dziecko mające w głowie tylko jedno pragnienie, Estera nie przestała patrzeć w miejsce gdzie tkwił papier.
— Moje dziecko, rzekł ksiądz, matka twoja była żydówką; nie ochrzczono cię, ale też nie zaprowadzono cię do synagogi: przebywasz w owej otchłani w której są małe dzieci...
— Małe dzieci! powtórzyła roztkliwionym głosem.
— ...Tak jak, w rejestrach policji, jesteś cyfrą poza społeczeństwem, mówił dalej nieubłagany ksiądz. Jeżeli, pod wpływem cudu miłości, doznałaś przed trzema miesiącami uczucia że rodzisz się na świat, musisz czuć, iż, od tego dnia, znajdujesz się w prawdziwem dziecięctwie. Trzeba tedy postąpić z tobą tak, jakgdybyś była dzieckiem. Podejmuję się odmienić cię zupełnie; staniesz się nie do poznania. Przedewszystkiem, zapomnisz o Lucjanie.
W biednej dziewczynie serce zastygło; podniosła oczy na księdza i uczyniła znak przeczenia; nie zdolna była mówić, znowuż znajdując kata w swym wybawcy.
— Wyrzekniesz się przynajmniej widywania go, ciągnął. Zaprowadzę cię do klasztoru, gdzie chowają się dziewczęta z najlepszych rodzin; zostaniesz tam katoliczką, zapoznasz się z praktyką chrześcijańską, nauczysz się zasad wiary; będziesz mogła wyjść stamtąd młodą panienką doskonałą, czystą, uczciwą, dobrze wychowaną, jeżeli...
Tu podniósł palec i zawiesił głos.
— Jeżeli, rzekł, czujesz w sobie siłę aby zostawić tutaj Drętwę.
— Ach! krzyknęło biedne dziecko, dla którego każde słowo było niby dźwięk muzyczny otwierający zwolna bramy raju; ach! gdyby można było wytoczyć tutaj wszystką krew i zaczerpnąć świeżej!...
— Słuchaj.
Zamilkła.
— Przyszłość twoja zależy od siły twego zapomnienia. Zastanów się nad wagą swych zobowiązań; jedno słowo, gest, któryby zdradził Drętwę, zabija żonę Lucjana! jedno słowo wyrzeczone we śnie, jedna mimowolna myśl, nieskromne spojrzenie, odruch niecierpliwości, wspomnienie dawnych wybryków, zaniedbanie, ruch głowy któryby odkrył to co wiesz lub coś wiedziała na swoje nieszczęście...
— Och, mój ojcze, rzekła dziewczyna z egzaltacją świętej, gdybyś mi kazał chodzić w trzewikach z rozpalonego żelaza i uśmiechać się, nosić gorset zbrojny kolcami i zachować wdzięk tancerki, jeść chleb posypany popiołem, poić się piołunem, wszystko będzie mi słodkie, łatwe!
Padła znów na kolana, całowała trzewiki księdza, oblewała je łzami, objęła nogi i przylgnęła do nich, szepcąc nieprzytomne słowa ze szlochem radości. Cudne włosy blond spłynęły potokiem i rozścieliły się niby dywan pod nogami niebieskiego wysłannika. Ale kiedy, podniósłszy się, Estera spojrzała nań, wydał się jej twardy i zimny.
— Czem obraziłam cię, ojcze? spytała. Słyszałam o kobiecie takiej jak ja, która umyła wonnościami stopy Chrystusa. Niestety! cnota uczyniła mnie tak biedną, że jedynie łzy mogę ci ofiarować.
— Nie słyszałaś? odparł okrutnym głosem. Mówię ci, iż, z domu gdzie cię zaprowadzę, trzeba wyjść tak zmienioną fizycznie i moralnie, aby nikt z tych którzy cię znali nie mógł krzyknąć za tobą: „Esterka!“ i zmusić do odwrócenia głowy. Wczoraj, miłość nie dała ci siły tak gruntownego pogrzebania dziewki, aby nie pojawiła się nigdy! Dziś jeszcze objawia się ona w ubóstwieniu które przynależy tylko Bogu.
— Czyż nie on przysłał cię do mnie, ojcze? rzekła.
— Jeżeli, w czasie twego wychowania, Lucjan zdoła cię ujrzeć, wszystko przepadło, pamiętaj.
— Któż go będzie pocieszał? rzekła.
— Po czem go pocieszałaś? spytał ksiądz głosem, który, pierwszy raz w ciągu tej sceny, zdradził nerwowe drżenie.
— Nie wiem, często przychodził smutny.
— Smutny! powtórzył ksiądz; czy mówił czemu?
— Nigdy, odparła.
— Był smutny, że kocha dziewkę taką, jak ty! wykrzyknął.
— Niestety! odparła z głęboką pokorą, jestem najbardziej godną wzgardy wśród istot mojej płci; jeśli mogłam znaleźć łaskę w jego oczach, to tylko siłą miłości.
— Ta miłość powinna ci również dać odwagę ślepego posłuszeństwa. Gdybym cię zaprowadził natychmiast do klasztoru, powiedzianoby furtjanowi, że wyszłaś w towarzystwie księdza; mógłby wpaść na trop. Zatem, od dziś za tydzień, o siódmej wieczór, wyjdziesz ukradkiem z domu i wsiądziesz do dorożki, która będzie czekała u wylotu ulicy. Przez ten tydzień, unikaj Lucjana, znajdź pozory, nie przyjmuj go, a kiedy przyjdzie, chroń się do przyjaciółki; będę wiedział, czyś się z nim widziała, w takim razie wszystko byłoby skończone, nie wróciłbym nawet. Ten tydzień jest ci potrzebny aby sporządzić sobie przyzwoitą wyprawkę i rozstać się ze skórą prostytutki, rzekł, kładąc sakiewkę na kominku. Jest w twojej postaci, w twoim stroju coś tak dobrze znanego Paryżanom, coś co mówi czem jesteś. Czyś nigdy nie spotkała na ulicy, na bulwarach, skromnej i cnotliwej młodej osoby w towarzystwie matki?
— Och, tak, na moje nieszczęście. Widok matki, idącej z córką, to jedna z naszych największych mąk, budzi palące wyrzuty... Wiem aż nadto, czego mi brak.
— Zatem, wiesz, jak powinnaś wyglądać w przyszłą niedzielę, rzekł ksiądz wstając.
— Och! ojcze, nim odejdziesz, naucz mnie prawdziwego pacierza, iżbym mogła modlić się do Boga.
Wzruszający to był widok, kiedy ksiądz kazał powtarzać za sobą Zdrowaś i Ojcze Nasz.
— To bardzo piękne! rzekła Estera, skoro wreszcie zdołała powtórzyć bez błędu te dwa wspaniałe i tak ludzkie wyrazy katolickiej wiary.
— Jak się nazywasz, ojcze? spytała przy rozstaniu.
— Karlos Herrera, jestem Hiszpan, wygnaniec.
Estera ujęła rękę księdza i ucałowała ją. Nie była to już kurtyzana; to był anioł, który podnosił się z upadku.

Z początkiem marca tegoż roku, w poniedziałek rano, pensjonarki zakładu, głośnego swem religijnem i arystokratycznem wychowaniem, ujrzały, iż wdzięczna ich gromadka pomnożyła się o jedną towarzyszkę. Piękność nowoprzybyłej odniosła, bez żadnego sporu, tryumf nie tylko nad koleżankami, ale nad każdym z osobna szczegółem urody panienek. We Francji, niezmiernie rzadkie — niemożliwe prawie — jest spotkać owych trzydzieści słynnych doskonałości, opisanych w perskich wierszach, wyrytych, jak mówią, na ścianie seraju, i rzekomo koniecznych aby kobieta była zupełnie piękna. We Francji, o ile rzadką jest całość, zdarzają się czarujące szczegóły. Doskonała całość, ta którą silą się oddać rzeźbiarze i którą oddali w istocie w paru arcydziełach, jak Djana lub Kallipygos, jest przywilejem Grecji i Azji Mniejszej. Estera pochodziła z owej kolebki rodzaju ludzkiego, ojczyzny piękności: matka jej była Żydówką. Żydzi, mimo iż tak często wyradzający się przez zetknięcie z innemi ludami, mają, pośród swoich licznych plemion, rody, w których zachował się niezrównany typ azjatyckich piękności. Estera byłaby zdobyła palmę w seraju; posiadała trzydzieści piękności harmonijnie stopionych. Hulaszcze życie nietylko nie zniszczyło skończoności, świeżości kształtów, ale, przeciwnie, udzieliło im czegoś nad wyraz kobiecego: nie była to już zbita i gładka tkanina zielonego owocu, a jeszcze nie był gorący ton dojrzałości, jeszcze było coś z kwiatu. Kilka chwil dłużej w rozpuście, a zrobiłaby się zbyt pulchna. Ten przepych zdrowia, ta zwierzęca doskonałość w istocie u której rozkosz zajmowała miejsce myśli, to fakt godny uwagi fizjologów. Dzięki okoliczności rzadkiej u bardzo młodych dziewczyn, ręce jej, niezrównanej szlachetności, były miękkie, przeźroczyste niby ręce kobiety tuż po drugiem dziecku. Nogi i włosy przypominały nogi i włosy księżnej de Berri, zażywające tak słusznej sławy. Włosów tych nie zdołałaby objąć dłoń fryzjera; były tak obfite i długie, iż, spływając, układały się w pierścienie, Estera posiadała bowiem ów średni wzrost, który czyni z kobiety rozkoszną zabawkę, pozwala brać ją, porzucać, brać znowu i nosić bez znużenia. Skóra, cienka jak chiński papier o gorącym kolorze ambry centkowanej czerwonemi żyłkami, była lśniąca a nie sucha, miękka a nie wilgotna. Obdarzona nerwową siłą, ale delikatna z pozoru, Estera wabiła od pierwszej chwili oko znamiennym rysem owych postaci, które rysunek Rafaela oddał najdoskonalej: Rafael jest malarzem, który najlepiej wcielił piękność żydowską. Cudowny ten rys to głębokość sklepienia, pod którem oko toczy się swobodnie, sklepienia którego czysta krzywizna podobna jest do arkady. Kiedy młodość oblecze przeźroczemi tonami ten piękny łuk, nad którym znaczą się gęste brwi; kiedy światło, wślizgując się w okrężną bruzdę, ubarwi ją różowym odcieniem, wówczas oko zawiera skarby czułości, zdolne upoić kochanka, piękności zdolne doprowadzić do rozpaczy malarza. Te świetlne fałdy, w których cień przybiera złociste tony, ta tkanka która ma tęgość nerwu, a elastyczność najdelikatniejszej błony, to ostateczny wysiłek przyrody. Oko spoczywa tam niby cudowne jajko w gniazdku z włókien jedwabiu. Ale, później, kiedy namiętności pociągną węglem te wiotkie kontury, kiedy cierpienie pomarszczy tę siateczkę, cud ten nabiera straszliwej melancholji. Pochodzenie Estery widniało w tym wschodnim wykroju oczu o tureckiej powiece, których szaro-łupkowy kolor nabierał w świetle odcienia skrzydeł kruka. Blask ich zdolna była złagodzić jedynie nadzwyczajna tkliwość spojrzenia. Wyłącznie rasy przybyłe z pustyni posiadają w oku władzę urocznego działania na wszystkich, kobieta bowiem zawsze rzuca urok na kogoś. Oczy ich zachowują niewątpliwie coś z bezkresu na jaki patrzyły. Czyżby, w swej przezorności, natura uzbroiła ich siatkówkę jakąś warstwą odbijającą blask, aby mogła wytrzymać migotanie piasku, potoki słońca i rozpalony kobalt eteru? lub też czy istoty ludzkie przejmują, jak inne stworzenia, coś ze środowiska, oraz zachowują przez wieki czerpane zeń właściwości? To rozwiązanie problemu ras mieści się może w samem pytaniu. Instynkt, to są żyjące fakty, których przyczyna tkwi w konieczności. Gatunki zwierzęce są wynikiem tych instynktów. Aby się przekonać o tej prawdzie, wystarczy przenieść na gromady ludzkie świeże spostrzeżenia, dokonane na hiszpańskich i angielskich baranach: w równinach, gdzie trawa jest obfita, idą skupione, rozpraszają się natomiast w górach, gdzie trawa jest skąpa. Wyrwijcie te barany z ich otoczenia, przenieście je do Szwajcarji lub Francji: baran górski będzie się pasł oddzielnie, mimo że na łące równej i obfitej; barany z równi będą się pasły gromadnie, mimo że na wyżach alpejskich. Zaledwie szereg generacji zdoła przekształcić nabyte i przekazane potomstwu instynkty. Po setkach lat, duch górski ujawni się w opornem jagnięciu, jak, po tysiącu ośmiuset latach wygnania, Wschód błyszczał w oczach Estery. Spojrzenie to nie miażdżyło straszliwem urzeczeniem; promieniowało łagodnem ciepłem, roztkliwiało nie przejmując lękiem, ale najtwardsza wola topniała pod jego płomieniem. Estera zwyciężyła nienawiść, wprawiła w osłupienie paryskich rozpustników; to spojrzenie wreszcie, oraz miękka i delikatna skóra, zjednały jej przydomek, który omal nie popchnął jej do grobu. Wszystko w niej znamionowało Peri gorących piasków. Czoło miała silnie sklepione, dumne. Nos, jak u Arabów, cienki, delikatny, o owalnych nozdrzach, z lekko odwiniętymi brzegami. Czerwone i świeże usta były niby róża bez skazy: orgje nie zostawiły na nich śladów. Broda, modelowana tak jakgdyby rozkochany rzeźbiarz wypolerował jej kontur, miała białość mleka. Jedyna rzecz, której nie mogła ukryć, zdradzała spadłą zbyt nisko kurtyzanę: zniszczone paznogcie, które wymagały czasu aby wrócić do wykwintnej formy, tak zniekształciły je grube zajęcia domowe. Młode pensjonarki patrzyły zrazu z zazdrością na te cudy piękności, ale wkońcu zazdrość zmieniła się w podziw. Nie minął tydzień, a już pokochały naiwną Esterę; zajęły je tajemnicze nieszczęścia ośmnastoletniej dziewczyny, która nie umiała czytać ani pisać, dla której wszelka wiedza, nauka była czemś nowem, i która miała dostarczyć arcybiskupowi chwały nawrócenia żydówki na katolicyzm, klasztorowi święta uroczystego chrztu. Przebaczyły Esterze piękność, czując iż górują nad nią wykształceniem. Estera przejęła niebawem obejście, słodycz i zachowanie tych wykwintnych dziewcząt; słowem, odzyskała swą pierwotną naturę. Zmiana była tak zupełna, iż, w czasie pierwszych odwiedzin, Herrera zdumiał się: on, którego, zdawałoby się, nic w świecie nie mogło zdumieć; przełożona zaś winszowała mu pupilki. Przez cały czas swego wychowawczego zawodu, zakonnice nie spotkały lepszej natury, bardziej chrześcijańskiej słodyczy, prawdziwszej skromności, gorętszego pragnienia światła. Skoro dziewczyna przeszła takie nieszczęścia, kiedy spodziewała się nagrody takiej jak ta którą Hiszpan ukazał Esterze, nie dziw iż zdolna jest urzeczywistnić cudy pierwszych dni Kościoła, cudy wskrzeszone przez Jezuitów w Paragwaju.
— Budująca jest, rzekła przełożona, całując ją w czoło.
Słowo to, nawskroś katolickie, wyraża wszystko.
W czasie rekreacji, Estera wypytywała nieśmiało towarzyszki o rzeczy najprostsze w świecie, które były dla niej tem, czem pierwsze dziwy życia są dla dziecka. Kiedy dowiedziała się, że będzie ubrana biało w dzień chrztu i komunji, że będzie miała przepaskę z białego atłasu, białe trzewiczki, białe rękawiczki, włosy zaplecione w białe wstążki, zalała się łzami w oczach zdumionych towarzyszek. Kurtyzana zlękła się, aby jej nie przejrzano: złożyła tę straszliwą melancholję na radość, jaką w niej budzi obraz uroczystości. Ponieważ między jej dawnym a obecnym obyczajem była przepaść niewątpliwie równie wielka co między stanem dzikości a cywilizacją, posiadała wdzięk, naiwność, głębię, które cechują cudowną heroinę amerykańskich purytanów. Miała także, nie wiedząc o tem, miłość w sercu, która ją żarła, miłość dziwną, pragnienie bardziej przemożne u niej, która wiedziała wszystko, niż bywa u dziewicy, która nie wie nic, mimo iż oba pragnienia mają jedną przyczynę i jeden cel. W pierwszych miesiącach, nowość zamkniętego życia, dziwy nauki, robótki, praktyki religijne, żarliwość poprawy, słodycz przyjaźni, czynność wreszcie obudzonej inteligencji, wszystko pomagało jej zdławić wspomnienia. Współdziałał w tem nawet wysiłek nowej pamięci, jaka się w niej tworzyła, miała bowiem tyleż do oduczenia się co do nauczenia. Istnieją w nas rozmaite pamięci: ciało, duch, każde ma swoją; nostalgja, naprzykład, jest chorobą pamięci fizycznej. W trzecim miesiącu, żar tej dziewiczej duszy która żeglowała pełnemi skrzydłami do Raju, stał się, nie zwyciężony, ale zahamowany głuchym oporem, którego źródła nie znała sama Estera. Jak owe szkockie barany, chciała się paść na uboczu, nie mogła zwyciężyć nabytych w rozpuście instynktów.
Czy błotniste ulice Paryża, których się odprzysięgła, wołały ją? Czy łańcuchy okropnych nałogów, z któremi zerwała, czepiały się jej zapomnianemi ogniwami, czy je czuła tak, jak, wedle lekarzy, inwalidzi czują jeszcze ból w członkach, których już nie mają? Czy zepsucie i jego narowy tak głęboko wsiąkły jej do szpiku, iż święte wody nie dosięgły jeszcze ukrytego tam demona? Czy widok człowieka, dla którego ponosiła te anielskie wysiłki, niezbędny był istocie, której Bóg miał przebaczyć pomięszanie miłości ziemskiej z niebiańską? Jedna przywiodła ją do drugiej. Czy odbywało się w niej przemieszczenie siły życiowej, połączone z nieodzownem cierpieniem? Wszystko jest ciemne i zagadkowe w problemie którego wiedza nie raczy roztrząsać, znajdując przedmiot zbyt niemoralnym i śliskim, jakgdyby lekarz i pisarz, kapłan i mąż stanu nie stali powyżej posądzeń! Być może, czarna melancholja, której Estera stała się pastwą i która ćmiła jej szczęście, miała źródło we wszystkich tych przyczynach. Fakt jest dość osobliwy. Obfite i zdrowe pokarmy, które zastąpiły ohydne i drażniące pożywienie, nie szły na zdrowie Esterze. Czysty i religijny obyczaj, który zajął miejsce dawnego nieporządnego życia o równie okropnych uciechach jak przykrościach, podkopywał siły młodej pensjonarki. Luby wypoczynek, spokojne noce, które zajęły miejsce miażdżących wyczerpań i straszliwego podniecenia, wprawiły ją w stan gorączki, której objawy umykały się dłoniom i oku siostry-pielęgniarki. Słowem, dobrobyt, szczęście po niedoli i nędzy, spokój po niepokoju, były Esterze równie zgubne jak dawne życie kurtyzany byłoby zgubne jej młodym towarzyszkom. Wzrosła w zepsuciu, rozwinęła się w niem. Jej piekielna ojczyzna odzywała się w niej jeszcze, mimo rozkazów wszechmocnej woli. To co nienawidziła było dla niej życiem, to co kochała zabijało ją. Miała tak żarliwą wiarę, iż pobożność jej radowała serce. Lubiła się modlić. Dusza jej otwarła się światłu religji, którą przyjmowała bez wysiłku, bez wątpień. Ksiądz, który nią kierował, był zachwycony; ale w niej samej ciało sprzeciwiało się nieustannie duszy. Wyjęto karpie z błotnistego stawu, aby je przenieść do marmurowego basenu, do czystej wody, na życzenie pani de Maintenon, która je karmiła okruchami królewskiego stołu. Karpie ginęły. Zwierzęta mogą być przywiązane, ale człowiek nie zaszczepi im nigdy trądu pochlebstwa. Pewien dworak podniósł w Wersalu ten fakt niemej opozycji. „Jest z niemi tak jak ze mną, odparła ta quasi-królowa: żałują swego bajorka“. To zdanie streszcza całą historję Estery. Chwilami, biedna dziewczyna czuła potrzebę uganiania po wspaniałych ogrodach klasztoru, biegła zadumana od drzewa do drzewa, rzucała się rozpaczliwie w ciemne zakątki, szukając w nich czego? nie wiedziała! chwytał ją jakiś demon; pieściła zalotnie drzewa, szeptała im słowa których nie wymawiała głośno. Czasami, wieczorem, przemykała się pod murami jak wąż, bez szala, z nagiemi ramionami. Często, w kaplicy, w czasie nabożeństwa, trwała nieruchomo z oczami wlepionemi w krucyfiks. Wszyscy podziwiali tę postać tonącą we łzach; ale ona płakała z wściekłości. W miejsce świętych obrazów które siliła się oglądać, wstawały przed nią płomienne noce w których dyrygowała orgją jak Habeneck dyryguje w Konserwatorjum symfonją Beethovena: noce lubieżne i drgające śmiechem, przerywane nerwowymi skurczami, niepohamowanemi wybuchami wesołości, wstawały rozwichrzone, wściekłe, brutalne. Estera była nazewnątrz słodka jak dziewica która trzyma się ziemi jedynie swym niewieścim kształtem, wewnątrz miotała się w niej cesarska Messalina. Ona jedna znała tajemnicę tej walki demona z aniołem; kiedy przełożona łajała ją iż uczesała się strojniej niż żąda reguła, zmieniała natychmiast uczesanie z cudownem posłuszeństwem, gotowa była obciąć włosy gdyby mateczka kazała. Ta nostalgja miała wzruszający wdzięk w dziewczynie która wolałaby raczej zginąć, niż wrócić w nieczyste krainy. Pobladła, zmieniła się, wychudła. Przełożona miarkowała ją łagodnie; wezwała to niezwykłe stworzenie do siebie aby ją wyspowiadać. Estera była szczęśliwa, podobała sobie nieskończenie w towarzystwie koleżanek; nie czuła się chora, ale sam węzeł życia był w niej podcięty. Nie żałowała, nie pragnęła niczego. Przełożona, zdziwiona odpowiedziami wychowanicy, nie wiedziała co myśleć, widząc pożerający ją zanik sił. Skoro stan młodej pensjonarki stał się groźny, wezwano lekarza; ale lekarz nie znał i nie mógł podejrzewać poprzedniego życia Estery; znalazł wszystkie organa zdrowe, nigdzie śladu cierpienia. Odpowiedzi chorej burzyły wszystkie domysły. Pozostawiał jeden sposób rozjaśnienia wątpliwości uczonego, który czepiał się straszliwej myśli: ale Estera wzdragała się uparcie poddać badaniu lekarza. W tym kłopocie, przełożona odwołała się do księdza Karlosa. Hiszpan przybył, ujrzał rozpaczliwy stan Estery i pomówił chwilę na uboczu z doktorem. Po tej naradzie, człowiek nauki oświadczył człowiekowi wiary, iż jedynym lekarstwem byłaby podróż do Włoch. Ksiądz nie życzył sobie, aby ta podróż odbyła się przed chrztem i pierwszą komunją Estery.
— Ile trzeba jeszcze czasu? spytał lekarz.
— Miesiąc, odparła przełożona.
— Zginie do tej pory, odparł lekarz.
— Tak, ale zbawiona i w stanie łaski, rzekł ksiądz.
Kwestja religijna góruje w Hiszpanji nad kwestjami politycznemi, cywilnemi i życiowemi; lekarz tedy zamilkł. Zwrócił się do przełożonej; ale straszliwy ksiądz ujął go za ramię.
— Ani słowa, doktorze! rzekł.
Lekarz, mimo że religijny i monarchiczny, objął Esterę spojrzeniem pełnem tkliwego współczucia. Dziewczyna była piękna jak lilja zwisająca na łodydze.
— A więc, na łaskę bożą! wykrzyknął odchodząc.
Tego samego dnia jeszcze, Estera znalazła się z opiekunem w modnej restauracji Rocher de Cancale. Chęć ocalenia dziewczyny podsunęła księdzu osobliwe środki ratunku; spróbował dwóch wybryków: wybornego obiadu, który mógł przypomnieć biednej dziewczynie jej orgje; i Opery, która nastręczała wspomnienie światowych obrazów. Trzeba było druzgoczącej powagi księdza, aby skłonić młodą świętą do takich profanacyj. Herrera przebrał się tak doskonale za wojskowego, iż Estera zaledwie zdołała go poznać; postarał się dla swej towarzyszki o welon i umieścił ją w loży, gdzie mogła się skryć przed spojrzeniami. Ten środek kojący, a nie groźny dla odzyskanej tak szczerze niewinności, wyczerpał się rychło. Pensjonarka czuła wstręt do obiadków swego protektora, pobożną odrazę do teatru, i popadła z powrotem w melancholję.
— Umiera z miłości do Lucjana, powiedział sobie Herrera, który chciał doświadczyć głębin tej duszy i dowiedzieć się ile może od niej żądać.
Przyszła tedy chwila, w której biedną dziewczynę podtrzymywała jedynie siła moralna, a której ciało miało ulec. Ksiądz obliczył ten moment z ową straszliwą bystrością, jaką niegdyś mieli kaci w sztuce zadawania tortur. Zastał pupilkę w ogrodzie, na ławce w altanie, którą pieściło kwietniowe słońce; widocznie było jej zimno, szukała ciepła. Koleżanki patrzyły ze współczuciem na jej bladość o odcieniu zwiędłej trawy, na jej oczy umierającej gazeli, melancholijną pozę. Ester podniosła się na widok Hiszpana, ruchem który uwydatnił jak mało miała w sobie życia i jak mało ochoty do życia. Ta biedna cyganka, ta zraniona dzika jaskółka, obudziła drugi raz litość Karlosa Herrery. Posępny sługa boży, którym Bóg powinien się był posługiwać jedynie dla dzieł swej zemsty, powitał chorą uśmiechem, który wyrażał tyleż goryczy co słodyczy, tyleż pomsty co miłosierdzia. Nawykła, od czasu klasztornego życia, do medytacji, do zagłębiania się w samej sobie, Ester odczuła po raz drugi nieufność na widok opiekuna; ale, jak pierwszym razem, uspokoiły ją natychmiast jego słowa.
— I cóż, drogie dziecko, rzekł, czemu nie mówisz nigdy o Lucjanie?
— Przyrzekłam, odparła zadrżawszy od stóp do głów, przysięgłam ci, ojcze, nie wymawiać tego imienia.
— Mimo to, nie przestałaś myśleć o nim.
— Och, to cała moja wina. O każdej godzinie myślę o nim, i teraz, kiedy ty, ojcze, się ukazałeś, powtarzałam sobie to imię.
— Rozłąka zabija cię?
Za całą odpowiedź, Ester pochyliła głowę jak chory który chyli się do grobu.
— Zobaczyć go?... rzekł.
— Toby znaczyło odżyć, odparła.
— Czy myślisz o nim jedynie duszą?
— Och, ojcze, miłości nie da się podzielić.
— Dziewko przeklętej rasy! uczyniłem wszystko aby cię zbawić, wracam cię twemu losowi: zobaczysz go!
— Czemu, ojcze, znieważasz moje szczęście? Czyż nie mogę kochać Lucjana i żyć w cnocie którą kocham tyleż co jego? Czyż nie jestem gotowa umrzeć tu dla niej, jak byłabym gotowa umrzeć dla Lucjana? Czyż nie trzeba mi wyzionąć ducha dla tych dwóch świętości: dla cnoty, która mnie uczyniła godną jego; dla niego, który mnie wtrącił w objęcia cnoty? Tak, gotowa jestem umrzeć nie ujrzawszy go, gotowa jestem żyć gdybym go ujrzała. Bóg mnie osądzi.
Kolory wróciły jej, bladość przybrała złotawy odcień. Estera jeszcze raz wyjednała sobie zmiłowanie:
— Nazajutrz po dniu w którym obmyjesz się w wodzie chrztu, ujrzysz Lucjana i, jeśli wierzysz że możesz żyć w cnocie żyjąc dla niego, nie rozłączycie się już.
Ksiądz był zmuszony podnieść Esterę. Kolana ugięły się pod nią. Biedna dziewczyna padła, jakgdyby jej zbrakło ziemi pod nogami. Ksiądz posadził ją na ławce; ona zaś, odzyskawszy mowę, rzekła:
— Czemu nie dziś?
— Czy chcesz pozbawić Jego Dostojność tryumfu twego chrztu i nawrócenia? Jesteś zbyt blisko Lucjana, aby nie być daleko od Boga.
— Tak, nie myślałam już o niczem!
— Nie będziesz nigdy istnieć dla żadnej religji, rzekł ksiądz z głęboką ironją.
— Bóg jest dobry, odparła, czyta w mem sercu.
Zwyciężony uroczą naiwnością jaka tryskała w głosie, spojrzeniu, gestach i postawie Estery, Herrera ucałował ją po raz pierwszy w czoło.
— Rozpustnicy dobrze cię nazwali: uwiodłabyś samego Boga Ojca. Jeszcze kilka dni; tak trzeba: potem będziecie wolni oboje!
— Oboje! powtórzyła z wybuchem ekstatycznej radości.
Scena ta, widziana z oddali, uderzyła pensjonarki i przełożone, które, porównując Esterę z jej poprzednim stanem, sądziły że są świadkami jakiegoś cudu. Dziewczyna, do gruntu odmieniona, żyła. Objawiła się w swej prawdziwej naturze, jako wcielenie miłości: rozkoszna, zalotna, przymilna, wesoła; słowem, wskrzesła z martwych!
Herrera mieszkał przy ulicy Cassette, blisko St.-Sulpice, w którym-to kościele dopełniał kapłańskich obowiązków. Kościół ten, w stylu twardym i suchym, przypadł do smaku Hiszpanowi, którego religja podobna była religji Dominikanów. Ślepo oddany chytrej polityce Ferdynanda VII, działał na szkodę sprawy konstytucyjnej, wiedząc że to poświęcenie może spotkać się z nagrodą jedynie w razie przywrócenia rey netto. Karlos Herrera oddał się ciałem i duszą kamaryli, w chwili gdy nic nie wróżyło obalenia Kortezów. Dla świata, postępowanie to świadczyło o duszy wyższej. Wyprawa księcia Angoulême przyszła do skutku, król Ferdynand panował, a Karlos nie wybierał się do Madrytu po nagrodę usług. Chroniąc się od ciekawości dyplomatycznem milczeniem, podawał jako przyczynę pobytu w Paryżu przywiązanie do Lucjana de Rubempré. Przywiązaniu temu młody człowiek zawdzięczał już dekret królewski pozwalający na zmianę nazwiska. Herrera żył zresztą, jak żyją tradycyjnie księża używani do tajemnych misji, bardzo na uboczu. Dopełniał obrządków religijnych w St.-Sulpice, opuszczał dom jedynie w interesach, zawsze wieczorem i zawsze dorożką. Dzień wypełniała hiszpańska siesta, czyli drzemka między dwoma posiłkami, w porze gdy Paryż najbardziej jest rojny i zatrudniony. Hiszpańskie cygaro odgrywało również swą rolę i pochłaniało tyleż czasu co tytoniu. Lenistwo jest maską, zarówno jak powaga, która także jest formą lenistwa. Herrera mieszkał w jednem skrzydle domu, na drugiem piętrze, Lucjan zajmował drugie skrzydło. Dwa te apartamenty były połączone salonem do przyjęć, którego staroświecka wspaniałość zarówno odpowiadała poważnemu duchownemu jak młodemu poecie. Dziedziniec był ciemny. Gęste drzewa zacieniały ogród. Milczenie i dyskrecja, oto znamiona prawdziwej księżej siedziby. Mieszkanie Herrery da się opisać w jednem słowie: cela.
Mieszkanie Lucjana, błyszczące zbytkiem i zbrojne w cały rynsztunek komfortu, skupiało wszystko, czego wymaga wykwintne życie dandysa, poety, pisarza, młodego człowieka ambitnego, zepsutego, dumnego i próżnego równocześnie, skłonnego do niedbalstwa a lubiącego porządek, jednego z owych niedokończonych genjuszów którzy zdolni są pragnąć, poczynać — co oznacza może jedno i tosamo — ale nie mają siły wykonania. Skupieni razem, Lucjan i Herrera, tworzyli, we dwóch, męża Stanu. W tem mieścił się zapewne sekret tego związku. Starzy ludzie, u których energja życia przemieściła się w sferę interesów, czują niekiedy potrzebę ładnego narzędzia, młodego i płomiennego aktora zdolnego spełniać ich zamiary. Richelieu zbyt późno poszukał zdobnej wąsikiem ładnej twarzyczki, aby ją wypuszczać na kobiety które potrzebował zabawić. Niezrozumiany przez młodych wartogłowów, musiał wypędzić matkę swego pana i nastraszyć królowę, spróbowawszy obudzić miłość tak w jednej jak w drugiej, ale nie będąc człowiekiem na miarę gustu monarchiń. W życiu wypełnionem ambicją, cobądź ktoś czyni, zawsze natknie się na kobietę, w chwili gdy najmniej się tego spodziewa. Choćby polityk był najpotężniejszy, trzeba mu kobiety, którąby mógł przeciwstawić innej, jak Holendrzy szlifują djament djamentem. Rzym, w okresie swej potęgi, rozumiał tę konieczność. Toteż, widzicie, o ile władza włoskiego kardynała Mazarini potężniejszą była niż władza kardynała Francuza. Richelieu spotyka się z opozycją wielkich panów, podnosi topór; umiera w kwiecie swej potęgi, zużyty tym pojedynkiem, w którym za sekundanta miał jedynie kapucyna. Mazarina odtrąciło mieszczaństwo i szlachta; cały naród zjednoczony, uzbrojony, niekiedy zwycięski, który doprowadził do ucieczki sam majestat królewski; ale służka Anny Austrjackiej nie ucina głowy nikomu, umie zwyciężyć całą Francję i urabia Ludwika XIV, który dokończył dzieła Richelieu‘go, dławiąc szlachtę złoconym stryczkiem w seraju wersalskim. Ze śmiercią pani de Pompadour, Choiseul był zgubiony!
Czy Herrera przejął się temi wielkiemi naukami? czy ocenił własne siły wcześniej niż to uczynił Richelieu? czy znalazł sobie w Lucjanie Cinq-Marsa, ale Cinq-Marsa wiernego? Nikt nie mógł odpowiedzieć na te zagadnienia, ani zmierzyć ambicji Hiszpana, jak nie można było przewidzieć jaki będzie jego koniec. Te pytania, stawiane przez osoby które mogły wejrzeć w ten związek, długi czas ukryty, zmierzały do przeniknięcia okropnej tajemnicy, którą Lucjan znał dopiero od kilku dni. Karlos był ambitny za dwóch, oto co mogły stwierdzić osoby które go znały; wedle powszechnego zaś mniemania, Lucjan był naturalnem dzieckiem księdza.
W piętnaście miesięcy po swem zjawieniu się w Operze, które rzuciło poetę zawcześnie w świat, gdzie ksiądz pragnął go widzieć dopiero w chwili kiedy go dostatecznie uzbroi przeciw światu, Lucjan miał w stajni trzy ładne koniki, powóz na wieczór, kabrjolet i tilbury na rano. Jadał w mieście. Przewidywania Herrery ziściły się: Lucjan zacząć szaleć; ale opiekun uważał za potrzebne oderwać go od niedorzecznej miłości Estery. Wydawszy około czterdziestu tysięcy, Lucjan, po każdem szaleństwie, tem żywiej wracał pamięcią do Drętwy, szukał jej z uporem: że zaś nie mógł jej znaleźć, stawała się dlań tem, czem zwierzyna dla myśliwego. Czyż Herrera mógł znać naturę poety? Skoro raz to uczucie owładnie głową jednego z tych małych wielkich ludzi tak jak rozpaliło ich serce i przeniknęło zmysły, poeta staje się o tyle wyższy od zwykłych ludzi miłością, o ile jest wyższy potęgą wyobraźni. Miłość poety staje się wówczas poematem, który często przerasta człowieka. Czyż nie stawia wówczas kochanki o wiele wyżej niż kobieta sobie tego życzy? Zmienia, jak wzniosły kawaler z Manszy, dziewuchę w księżniczkę. Posługuje się laseczką, której dotknięcie wszystko mieni w cud; mnoży rozkosze przez czarodziejski świat ideału. Tak więc, miłość ta jest szczytem namiętności: nadmierna we wszystkiem, w swoich nadziejach, rozpaczach, gniewach, melancholji, radości, leci, skacze i pełza, nie jest podobna do wzruszeń jakich doznaje ogół ludzi; jest, w stosunku do przeciętnej miłości, tem, czem wieczny strumień alpejski do potoku w równinie. Ci wspaniali genjusze spotykają się rzadko ze zrozumieniem, marnują się w fałszywych nadziejach; zużywają się w szukaniu idealnych kochanek, umierają prawie zawsze jak piękne owady, wystrojone przez naturę na święto miłości, a ginące w dziewictwie pod nogą przechodnia; kiedy zaś — drugie niebezpieczeństwo! — spotkają kształt który odpowiada ich duszy, a który często jest własnością jakiej piekarki, czynią jak Rafael, czynią jak ów piękny owad: umierają u stóp Fornariny. Lucjan był w tem położeniu. Jego poetyczna natura, krańcowa we wszystkiem, w dobrem i w złem, odgadła anioła w upadłej dziewczynie, raczej otartej o zepsucie niż zepsutej; widział ją wciąż białą, skrzydlatą, czystą i tajemniczą, jaką stała się dla niego, odgadując iż pragnie ją mieć taką.
Pod koniec maja 1824, Lucjan stracił całą swą żywość; nie wychodził z domu, jadał z Herrerą, trwał w zadumie, pracował, czytał zbiór traktatów dyplomatycznych, siedział godzinami po turecku na otomanie, i palił po trzy lub cztery nargile dziennie. Groom jego bardziej był zajęty czyszczeniem rurek tego pięknego instrumentu i napawaniem ich wonnością, niż czesaniem koni i strojeniem ich w róże na przejażdżkę do Lasku. W dniu w którym Hiszpan ujrzał iż czoło Lucjana pobladło, gdy spostrzegł iż szaleństwo zdławionej miłości zmienia się w chorobę, zapragnął dotrzeć do dna tego serca w którem pomieścił swe życie.
Pewnego wieczora, kiedy Lucjan, wyciągnięty w fotelu z fajką w ustach, przyglądał się machinalnie zachodowi słońca, wyrwało go z zadumy głębokie westchnienie. Odwrócił się i ujrzał księdza stojącego za nim z założonemi rękami.
— Byłeś tutaj! rzekł poeta.
— Oddawna, odparł ksiądz, myśli moje biegły w ślad twoich.
Lucjan zrozumiał.
— Nie podawałem się nigdy za naturę z bronzu, jak twoja. Życie jest dla mnie naprzemian niebem i piekłem; ale kiedy, przypadkiem, nie jest ani jednem ani drugiem, nudzi mnie; otóż... nudzę się...
— Jak można się nudzić, mając przed sobą tyle wspaniałych nadziei?
— Kiedy się nie wierzy w te nadzieje, lub kiedy są zbyt mgliste...
— Bez głupstw! rzekł ksiądz. O wiele godniejsze ciebie i mnie jest abyś mi otworzył swe serce. Jest między nami coś, czego nie powinno być nigdy: tajemnica. Tajemnica ta trwa od szesnastu miesięcy. Kochasz kobietę.
— Cóż dalej
— Dziewczynę najniższego rzędu, zwaną Drętwa.
— A więc?
— Moje dziecko, pozwoliłem ci mieć kochankę, ale kobietę ze Dworu, młodą, piękną, wpływową, conajmniej hrabinę. Wybrałem ci panią d‘Espard, iżbyś z niej uczynił bez skrupułu narzędzie fortuny; ona bowiem nie zawładnęłaby nigdy twojem sercem, zostałbyś wolny... Kochać prostytutkę najniższego gatunku, kiedy się nie ma, jak królowie, władzy podniesienia jej do siebie, jest strasznym błędem.
— Czy jestem pierwszy, który wyrzekł się ambicji aby iść za popędem niepohamowanej miłości?
— Dobrze! rzekł ksiądz podnosząc bocchinetto od nargilu które Lucjan upuścił na ziemię i podając mu je, rozumiem aluzję. Czyż nie można zjednoczyć ambicji i miłości? dziecko, posiadasz w Herrerze matkę, oddaną ci zupełnie...
— Wiem, mój stary, rzekł Lucjan biorąc go za rękę i wstrząsając ją.
— Chciałeś cacek bogactwa, masz je. Chcesz błyszczeć, kieruję cię na drogę władzy, całuję ręce bardzo brudne aby ci zapewnić przyszłość, i będziesz ją miał. Jeszcze trochę, a nie będzie ci zbywało nic z tego co tak czaruje mężczyzn i kobiety. Jesteś kobietą przez swoje kaprysy, przebaczam ci wszystko. Wystarcza ci rzec słowo, aby zaspokoić swoje jednodniowe zachcenia. Pomnożyłem twoje życie wprowadzając w nie to, co budzi uwielbienie tłumu: piętno polityki i władzy. Będziesz równie wielki jak jesteś mały, ale nie trzeba kruszyć młota, którym bijemy monetę. Pozwalam ci wszystko, prócz tego co zabiłoby twoją przyszłość. Kiedy ci otwieram salony Saint-Germain, zabraniam ci tarzać się w rynsztokach. Lucjanie! dla twego dobra będę jak sztaba z żelaza; ścierpię wszystko od ciebie, dla ciebie. Tak więc, twoją naiwność w grze życia zmieniłem w woltę wytrawnego gracza...
Lucjan podniósł głowę gwałtownym i wściekłym ruchem.
— Uprowadziłem Drętwę!
— Ty! wykrzyknął Lucjan.
W przystępie zwierzęcej wściekłości, poeta wstał, rzucił bocchinetto ze złota i drogich kamieni w twarz księdza, i pchnął go tak gwałtownie iż atleta upadł.
— Ja, rzekł Hiszpan, podnosząc się i zachowując straszliwą powagę.
Czarna peruka spadła. Czaszka gładka jak trupia głowa wróciła temu człowiekowi prawdziwą fizjognomję: była straszna. Lucjan siedział bez ruchu na otomanie, ze zwisłemi rękami, patrząc na księdza zmiażdżony, z ogłupiałą twarzą.
— Uprowadziłem ją, podjął ksiądz.
— Coś z nią uczynił? Uprowadziłeś ją nazajutrz po balu...
— Tak, nazajutrz po dniu w którym widziałem jak istotę należącą do ciebie znieważają hultaje, nie warci abym ich kopnął w...
— Hultaje! przerwał mu Lucjan; powiedz potwory: ci, których wysyła się na gilotynę, są wobec nich aniołami. Wiesz, co biedna Drętwa uczyniła dla trzech z nich? Jeden był, przez dwa miesiące, jej kochankiem. Była biedna i szukała chleba w rynsztoku; on nie miał ani grosza, był jak ja w chwili gdy mnie spotkałeś, bardzo blisko rzeki; chłopak wstawał w nocy, szedł do szafy gdzie były resztki obiadu tej dziewczyny i zjadał je. Odkryła wkońcu podstęp; zrozumiała tę hańbę, dbała o to aby dużo zostawiać, czuła się szczęśliwa; powiedziała to tylko mnie jednemu, w dorożce, kiedyśmy wracali z Opery. Drugi ukradł; ale, nim zdołano spostrzec kradzież, pożyczyła mu sumę potrzebną na pokrycie; dotychczas zapomniał zwrócić jej biednemu dziecku. Co do trzeciego, zdobyła mu karjerę odgrywając komedję, w której iskrzył się genjusz Figara: udawała jego żonę i została kochanką wszechpotężnego człowieka, który uważał ją za najcnotliwszą mieszczkę. Jednemu życie, drugiemu honor, trzeciemu fortunę, która jest dziś tem co honor i życie! I oto jak się wypłacili...
— Chcesz aby zginęli? rzekł Herrera, któremu zabłysła łza w oku.
— Zawsze jednaki! Poznaję cię...
— Nie, dowiedz się wszystkiego, opętany poeto, rzekł ksiądz; Drętwa już nie istnieje.
Lucjan rzucił się na Herrerę aby go chwycić za gardło tak gwałtownie, iż byłby powalił każdego innego; ale ramię Hiszpana wstrzymało poetę.
— Słuchaj, rzekł zimno. Uczyniłem z niej kobietę czystą, niewinną, dobrze wychowaną, nabożną, kobietę z towarzystwa; jest na drodze do wykształcenia. Może, powinna stać się, pod wpływem twej miłości, drugą Ninon, Marion Delorme, du Barry, jak bajał ów dziennikarz w Operze. Pokażesz ją światu jako swą kochankę, lub zostaniesz poza kurtyną swej kreacji, co będzie rozsądniejsze! Jedno i drugie postanowienie przyniesie ci zysk i chlubę, przyjemność i korzyści; ale, jeśli jesteś równie wielkim politykiem jak wielkim poetą, Estera będzie dla ciebie tylko dziewką. Kto wie, może później wyplącze nas z kłopotu, warta jest złota tyle ile sama waży. Pij, ale nie zaprósz sobie głowy. Gdybym nie był ujął cugli twojej namiętności, gdzie byłbyś dzisiaj? Byłbyś się stoczył z Drętwą w to samo błoto z którego cię wydobyłem... Masz, czytaj, rzekł Herrera z równą prostotą jak Talma w Manliuszu, którego nigdy nie widział.
Papier upadł na kolana poety, wyrwał go z osłupienia w jakiem pogrążyła go ta straszliwa odpowiedź; wziął i przeczytał pierwszy list napisany przez pannę Esterę.
Do Wielebnego księdza Karlosa Herrery.
„Drogi opiekunie, czy nie będziesz sądził, że u mnie wdzięczność idzie przed miłością, widząc iż, mogąc pierwszy raz wyrazić swoje myśli, pośpieszam tobie złożyć dzięki, zamiast kreślić miłość o której Lucjan może zapomniał? Ale powiem tobie, posłanniku niebios, to, czego nie śmiałabym powiedzieć jemu, który, na moje szczęście, przebywa jeszcze na ziemi. Uroczystość wczorajsza wlała we mnie skarby łaski, składam tedy mój los w twoje ręce. Gdybym nawet miała umrzeć zdala od mego ukochanego, umrę oczyszczona jak Magdalena, a dusza moja stanie się rywalką jego anioła stróża. Czyż mogłabym zapomnieć wczorajszej uroczystości? Czy mogłabym się wyrzec tronu na który wstąpiłam? Wczoraj obmyłam wszystkie zmazy w wodzie chrztu św., i przyjęłam święte ciało Zbawiciela; stałam się jego arką. Słyszałam pienia aniołów, byłam więcej niż kobietą, rodziłam się do życia pełnego światła, pośród weselnych okrzyków ziemi, podziwiana przez świat, w upajającej chmurze kadzideł i modlitwy, przybrana jak dziewica dla niebiańskiego małżonka. Stając się — czego nie śmiałam się spodziewać! — godna Lucjana, wyrzekłam się nieczystej miłości; nie chcę kroczyć już drogą inną niż drogą cnoty. Jeśli ciało moje słabsze jest niż dusza, niechaj zginie! Bądź, ojcze, sędzią mego losu; jeśli umrę, powiedz Lucjanowi, żem umarła dla niego, rodząc się dla Boga.

Niedziela wieczór.“

Lucjan podniósł na księdza oczy mokre od łez.
— Znasz mieszkanie grubej Karoliny Bellefeuille, ulica Taitbout, rzekł Hiszpan. Dziewczyna ta, opuszczona przez swego protektora, znalazła się w potrzebie, miano ją licytować; kazałem kupić jej mieszkanie. Estera, ten anioł który chciał wstąpić do nieba, jest tam i czeka na ciebie.
Równocześnie, Lucjan usłyszał parskanie koni w dziedzińcu. Nie miał sił do wyrażenia swego podziwu dla oddania, które on jeden mógł ocenić. Padł w ramiona człowieka którego znieważył, naprawił wszystko jednem spojrzeniem, niemym wylewem uczuć; zbiegł po schodach, rzucił adres Estery i konie pomknęły jakgdyby namiętność pana ożywiała ich nogi.
Nazajutrz, człowiek, którego, sądząc ze stroju, przechodnie mogli brać za przebranego żandarma, przechadzał się po ulicy Taitbout, jakgdyby oczekiwał kogoś; krok jego zdradzał niecierpliwość. Spotkacie często w Paryżu owych ulicznych szpiegów przy pracy: prawdziwych żandarmów którzy tropią niesfornego gwardzistę; łapaczy badających teren; wierzycieli obmyślających psikusa dłużnikowi który się gdzieś zaszył; zazdrosnych kochanków lub mężów; przyjaciół na czatach przez usłużność dla kamrata; ale rzadko zdarzy się wam spotkać fizjognomję rozświeconą owemi dzikiemi i surowemi myślami, jakie ożywiały twarz ponurego atlety, przechadzającego się pod oknami Estery. O południu, otworzyła okno panna służąca, która pchnęła wyścielone poduszkami okienice. W chwilę potem, Estera, wpół odziana, podeszła aby odetchnąć powietrzem wsparta na Lucjanie; ktoby ich ujrzał, wziąłby ich za oryginał jakiejś słodkiej winjety angielskiej. Estera pierwsza spostrzegła bazyliszkowe oczy Hiszpana; jakby ugodzona kulą, wydała krzyk przerażenia.
— To on! to ten straszny ksiądz, rzekła pokazując go Lucjanowi.
— On, rzekł uśmiechając się, on jest taki ksiądz jak ty...
— Czemże jest tedy? rzekła przerażona.
— Ech! to stary hultaj, który wierzy tylko w djabła, rzekł Lucjan.
Pochwycony przez istotę mniej oddaną niż Estera, błysk ten, oświetlający tajemnice rzekomego księdza, mógł był zgubić na zawsze Lucjana. Przechodząc z sypialnego pokoju do jadalni, gdzie właśnie podano śniadanie, kochankowie spotkali Karlosa Herrerę.
— Pocoś tu przyszedł? rzekł szorstko Lucjan.
— Pobłogosławić was, odparł zuchwały jegomość zagradzając drogę czułej parze i zatrzymując ją w saloniku. Słuchajcie mnie, aniołki! Bawcie się, bądźcie szczęśliwi, bardzo dobrze. Szczęście za wszelką cenę, to moja zasada. — Ale ty, rzekł do Estery, ty którą dobyłem z błota i umyłem do czysta, z ciałem i duszą, nie masz chyba pretensji aby stawać wpoprzek drogi Lucjana?...
— Co do ciebie, mój chłopcze, ciągnął po pauzie, nie jesteś już natyle poetą, aby ugrzęznąć w nowej Koralji. Uprawiamy dziś prozę. Czem może zostać kochanek Estery? niczem. Czy Estera może zostać panią de Rubempré? nie. — Otóż świat, moje dziecko, rzekł kładąc rękę na ręce Estery która zadrżała jakby od dotknięcia węża, świat nie powinien wiedzieć że istniejesz; świat powinien przedewszystkiem nie wiedzieć, że niejaka panna Estera kocha Lucjana i że Lucjan jest w niej zakochany. To mieszkanko będzie twojem więzieniem, moja mała. Jeśli będziesz chciała wyjść, jeśli zdrowie twoje będzie tego wymagało, będziesz zażywała przechadzki w nocy, gdy nikt nie będzie cię mógł zobaczyć; piękność twoja, młodość i dystynkcja jakiej nabyłaś w klasztorze, rychło ściągnęłyby uwagę Paryża. Dzień, w którym ktobądź w świecie, rzekł straszliwym tonem — a towarzyszyło mu jeszcze straszliwsze spojrzenie — dowiedziałby się że Lucjan jest twoim kochankiem, dzień ten byłby przedostanim twego życia. Uzyskaliśmy dla tego młodzieńca dekret, który pozwala mu nosić nazwisko i herb macierzystych przodków. Ale to nie wszystko! nie zwrócono nam jeszcze tytułu margrabiego; aby go odzyskać, musi ożenić się z panną z dobrego domu, której król wyświadczy tę łaskę. Związek ten wprowadzi Lucjana w towarzystwo i na Dwór. Dzieciak ten, z którego umiałem zrobić człowieka, zostanie, na początek, sekretarzem ambasady; później posłem przy jakimś małym niemieckim dworze, zaś przy boskiej lub (co więcej warte) mojej pomocy, zasiądzie pewnego dnia na ławkach Izby Parów...
— Lub na ławie... rzekł Lucjan, przerywając.
— Milcz, wykrzyknął Karlos zasłaniając szeroką dłonią usta Lucjana. Podobny sekret kobiecie!... szepnął mu do ucha.
— Estera, kobietą?... wykrzyknął autor Stokroci.
— Znów dzieciństwa! rzekł Hiszpan. Wszystkie te anioły stają się, prędzej lub później, z powrotem kobietami; otóż, kobieta ma zawsze chwile w których jest równocześnie małpką i dzieckiem: dwie istoty, które nas zabijają chcąc igrać z nami. — Estero, mój klejnocie, rzekł do przerażonej pensjonarki, znalazłem ci pokojówkę, istotę która mi jest oddana jakgdyby była moją córką. Za kucharkę będziesz miała mulatkę: to stawia dom na pańskiej stopie. Mając Europę i Azję, będziesz mogła, za tysiąc franków miesięcznie, żyć tutaj jak królowa... teatralna. Europa była szwaczką, modystką i figurantką; Azja służyła u milorda-smakosza. Te dwie istoty będą dla ciebie niby dwie wróżki.
Widząc że Lucjan staje się bardzo potulnym chłopczykiem wobec tego człowieka, winnego conajmniej świętokradztwa i fałszerstwa, ta kobieta, uświęcona przez swą miłość, uczuła dreszcz grozy. Nie odpowiadając, pociągnęła Lucjana do sypialni, i rzekła:
— Czy to djabeł?
— O wiele gorzej... dla mnie! odparł żywo. Ale, jeśli mnie kochasz, staraj się naśladować oddanie tego człowieka, i bądź mu posłuszna pod grozą śmierci...
— Śmierci?... rzekła jeszcze bardziej przerażona.
— Śmierci, odparł Lucjan. Niestety! mój aniele, żadna śmierć nie da się porównać z tą któraby mnie czekała, gdyby...
Słysząc te słowa, Estera zbladła i czuła że mdleje.
— I cóż, krzyknął fałszerz, jeszcze nie oskubaliście wszystkich swoich margerytek?
Estera i Lucjan zjawili się; biedna dziewczyna rzekła, nie śmiejąc spojrzeć na tajemniczego człowieka:
— Będę panu posłuszna jak drugiemu Bogu.
— Dobrze! odparł; możesz, przez jakiś czas, być bardzo szczęśliwa, i... będziesz się troszczyć tylko o szlafroczki i koszulki nocne; to wielka oszczędność.
Kochankowie skierowali się ku jadalni, ale protektor Lucjana zatrzymał piękną parę.
— Wspomniałem o służbie, moje dziecko, rzekł do Estery, muszę ci ją przedstawić.
Hiszpan zadzwonił dwa razy. Dwie kobiety, które nazwał Europą i Azją, pojawiły się; wówczas, łatwo było zrozumieć źródło tych przydomków.
Azja, która zdawała się zrodzona na wyspie Jawie, mogła, w pierwszej chwili, przerazić swą fizjognomją. Twarz jej była miedziana jak u Malajów, płaska jak deska, z nosem jakgdyby gwałtownie wtłoczonym. Wskutek osobliwej budowy szczęk, dół twarzy podobny był do twarzy małpy. Czoło, mimo że ściśnięte, nie było pozbawione inteligencji a raczej chytrości. Małe palące oczki były spokojne jak oczy tygrysa, ale nie patrzyły w twarz. Zdawałoby się, iż Azja lęka się przerazić tego z kim mówi. Z sinych warg wyglądały zęby lśniące ale nieregularne. Dominującym wyrazem jej zwierzęcej fizjognomji była podłość. Włosy, lśniące i tłuste jak i skóra na twarzy, zaczesane były w dwa czarne pasma i pokryte bogatym fularem. Uszy, wybitnie ładne, miały za ozdobę dwie wielkie brunatne perły. Mała, krótka, nabita, Azja podobna była do pociesznych figurek z chińskich ekranów, lub do bóstw hinduskich. Widząc tę poczwarę przybraną w biały fartuch na ciemnej sukni, Estera wzdrygnęła się.
— Azjo! rzekł Hiszpan, na którego kobieta ta podniosła głowę ruchem posłusznego psa, Azjo, oto twoja pani.
I wskazał palcem Esterę w lekkim peniuarze. Azja spojrzała na tę młodą czarodziejkę z wyrazem niemal bolesnym; ale równocześnie zdławiony błysk strzelił między rzęsami niby płomyk pożaru w stronę Lucjana, który, odziany we wspaniały robdeszan, w koszulę z fryzyjskiego płótna i czerwone pludry, w tureckim fezie z pod którego blond włosy wymykały się dużemi puklami, był niby obraz boskiej piękności. Genjusz włoski może wynaleźć opowieść o Otellu, genjusz angielski może ją oddać na scenie, ale jedynie natura umie być, w jednem spojrzeniu, wspanialsza i pełniejsza niż Anglja i Włochy w wyrazie zazdrości. Spojrzenie to, przejęte przez Esterę, sprawiło, iż chwyciła Hiszpana za ramię i wpiła się w nie paznogciami niby kot który się czepia aby nie runąć w przepaść. Hiszpan rzucił wówczas w nieznanym języku kilka słów azjatyckiej poczwarze, która uklękła pełzając do stóp Estery i ucałowała je.
— Jestto, rzekł Hiszpan, nie kucharka ale kucharz, który przyprawiłby samego wielkiego Carème o szaleństwo z zazdrości. Azja zna wszystko. Przyrządzi wam talerz fasoli tak, iż będziecie wątpić czy aniołowie nie zeszli aby dorzucić doń niebiańskiego ziela. Pójdzie co rano do Hal, będzie walczyła jak wcielony demon aby dostać wszystko po sprawiedliwej cenie, znuży ciekawych swą dyskrecją. Ponieważ będziesz uchodzić za osobę która była w Indjach, Azja pomoże ci uprawdopodobnić tę bajkę. Jestto jedna z owych Paryżanek, zdolnych pochodzić z kraju z którego im się podoba; ale nie uważam za właściwe abyś była cudzoziemką... — Europo, jak sądzisz?...
Europa tworzyła doskonały kontrast z Azją; był to idealny typ subretki: smukła, napozór roztrzepana, o pyszczku łasicy, świderkowatym nosku, Europa miała twarz zmęczoną paryskiem zepsuciem, wyblakłe oczy limfatycznej dziewczyny wyrosłej na surowych ziemniakach, wątłej a wytrzymałej. Z nóżką wysuniętą, z rękami w kieszeniach fartuszka, podrygiwała w miejscu mimo że stała nieruchomo, tyle było w niej życia. Miała coś z gryzetki i z figurantki; mimo swej młodości, musiała już uprawiać niejedno rzemiosło. Kto wie, może okradła rodziców i otarła się o policję? Azja rodziła lęk, ale znało się ją całkowicie w jednej chwili, pochodziła w prostej linji od Lokusty; gdy Europa budziła niepokój, który mógł tylko wzrastać w miarę zbliżenia; zepsucie jej zdawało się nie mieć granic.
— Pani mogłaby być z Valenciennes, rzekła Europa urzędowym tonem, ja jestem stamtąd. Czy pan, rzekła zwracając się do Lucjana, raczy oznajmić, jakiem imieniem zamierza panią wołać?
— Pani Van Bogseck, rzekł Hiszpan, przekręcając na poczekaniu nazwisko Estery. Pani jest żydówką z Holandji, wdową po kupcu. Cierpi na wątrobę, przywiozła to cierpienie z Jawy... Nie posiada wielkiego majątku, nie trzeba wzbudzać ciekawości.
— Tyle aby wyżyć, sześć tysięcy franków renty, będziemy się skarżyć na jej sknerstwo? rzekła Europa.
— Otóż to, rzekł Hiszpan skinąwszy głową. Błaźnice przeklęte! dodał straszliwym głosem, widząc iż Azja i Europa wymieniają spojrzenia które mu się nie podobały, wiecie, co wam powiedziałem? Służycie królowej, winne jej jesteście cześć należną królowej, będziecie ją hodować tak jakbyście hodowały zemstę, będziecie jej oddane jak mnie samemu. Ani odźwierny, ani sąsiedzi, ani lokatorzy, słowem nikt w świecie nie ma wiedzieć co się tu dzieje. Waszą rzeczą jest zmylić wszelką ciekawość. Pani zaś, dodał kładąc szeroką kosmatą rękę na ramieniu Estery, nie powinna popełnić najlżejszej nieostrożności, przeszkodziłybyście temu w potrzebie, ale... zawsze z szacunkiem. Europo, ty zajmiesz się toaletą pani; to będzie oszczędniej. Słowem, niech nikt, nawet najpodrzędniejsza figura, nie przekroczy progu mieszkania. We dwie, powinnyście sobie dać radę. — Moja panienko, rzekł do Estery, skoro zechcesz wyjechać wieczór powozem, powiesz tylko Europie, ona wie gdzie ma szukać twoich ludzi; bo będziesz miała strzelca, z mojej poręki, jak te dwie niewolnice.
Estera i Lucjan nie byli zdolni wyrzec słowa, słuchali Hiszpana i patrzyli na szacowne poddanki, którym wydawał rozkazy. Jakiej tajemnicy zawdzięczał on uległość, oddanie, wypisane na tych dwóch twarzach, jednej tak sprytnej, drugiej tak okrutnej? Odgadł myśl Estery i Lucjana, którzy stali w odrętwieniu niby Paweł i Wirginja na widok dwóch straszliwych wężów, i szepnął im życzliwie:
— Możecie liczyć na nie jak na mnie samego; nie miejcie dla nich tajemnic; to im pochlebi. — Podaj śniadanie, moja mała Aziu, rzekł do kucharki. — A ty, aniołku, dodaj jedno nakrycie, rzekł zwracając się do Europy, wypada przecież aby dzieci zaprosiły papę na śniadanie.
Skoro dwie kobiety zamknęły drzwi i skoro Hiszpan usłyszał kroki krzątającej się Europy, rzekł do Lucjana i do młodej dziewczyny, otwierając szeroką dłoń:
— Mam je w garści!
Słowa i gest zdolne były przyprawić o drżenie.
— Gdzieżeś ty je znalazł? wykrzyknął Lucjan.
— Tam do kata! odparł ten człowiek, nie szukałem ich u stóp tronu! Europa wyszła z błota i drży aby tam nie wrócić... Zagroźcie im księdzem Karlosem, kiedy nie będziecie z nich zadowoleni, a ujrzycie iż zaczną się trząść jak myszy na wspomnienie kota. Jestem pogromcą dzikich zwierząt, dodał z uśmiechem.
— Robi pan wrażenie czarta! wykrzyknęła z wdziękiem Estera, tuląc się do Lucjana.
— Moje dziecko, siliłem się oddać cię niebu, ale kajająca się kurtyzana będzie zawsze mistyfikacją; gdyby się znalazła taka, stałaby się z powrotem kurtyzaną w raju... Zyskałaś tyle, iż zapomniano o tobie i że nabrałaś wzięcia przyzwoitej kobiety; nauczyłaś się wielu rzeczy których nigdy nie mogłabyś poznać w haniebnej sferze w której żyłaś... Nie jesteś mi winna nic, rzekł widząc rozkoszny wyraz wdzięczności na twarzy Estery, wszystkom uczynił dla niego... (Wskazał Lucjana)... Jesteś dziewką, zostaniesz dziewką, umrzesz dziewką; mimo pięknych teoryj hodowców, nie można się stać na ziemi czem innem niż się jest. Nauka o guzach jest prawdą. Ty masz guz miłości.
Hiszpan był, jak z tego widać, fatalistą, jak Napoleon, Mahomet i wielu wielkich polityków. Rzecz dziwna, prawie wszyscy ludzie czynu skłaniają się do fatalizmu, jak większość myślicieli skłania się do Opatrzności.
— Nie wiem czem jestem, rzekła Estera ze słodyczą anioła; ale kocham Lucjana i umrę ubóstwiając go.
— Chodź na śniadanie, rzekł szorstko Hiszpan, i módl się aby Lucjan nie ożenił się rychło; wówczas nie ujrzałabyś go już.
— Małżeństwo jego będzie moją śmiercią, rzekła.
Przepuściła przodem rzekomego księdza, aby niepostrzeżenie wspiąć się do ucha Lucjana.
— Czy jest twoją wolą, rzekła, abym poddała się potędze człowieka, który każe mnie strzec tym dwóm hjenom?
Lucjan skłonił głowę. Biedna dziewczyna powściągnęła smutek i zdawała się wesoła, ale czuła okropny ucisk w sercu. Trzeba było więcej niż roku oddanych starań, aby się przyzwyczaiła do dwóch straszliwych istot, które Karlos Herrera nazywał swemi psami pasterskiemi.
Zachowanie się Lucjana od jego powrotu do Paryża nosiło piętno tak głębokiej polityki, iż musiało budzić zazdrość wszystkich dawnych przyjaciół, wobec których nie silił się na inną zemstę prócz tej iż doprowadzał ich do wściekłości swem powodzeniem, nieskazitelnym strojem i wzięciem, oraz sposobem trzymania ludzi na dystans.
Ten poeta tak udzielający się, tak rozlewny, stał się zimny i wstrzemięźliwy. Sam de Marsay, ów ideał paryskiej młodzieży, nie więcej zachowywał miary w słowach i uczynkach. Co się tyczy talentów, dziennikarz złożył już dawniej ich dowody. De Marsay, któremu wiele osób przeciwstawiało z upodobaniem Lucjana dając pierwszeństwo poecie, okazał tę małostkę że był o niego zazdrosny. Lucjan, cieszący się łaskami ludzi którzy sprawowali tajemnie władzę, tak dalece rzucił wszelką myśl o sławie literackiej, iż pozostał nieczuły na powodzenie swej powieści, wydanej na nowo pod prawdziwym tytułem Gwardzisty Karola IX, i na hałas jakiego narobił zbiór jego sonetów, Stokrocie, wyprzedany przez Dauriata w ciągu tygodnia.
— To sukces pośmiertny, odpowiedział, śmiejąc się, pannie des Touches, która mu winszowała.
Straszliwy Hiszpan utrzymywał żelazną ręką swą kreaturę na drodze, na której końcu oczekują cierpliwych fanfary zwycięstwa. Lucjan wziął kawalerskie mieszkanko po p. de Beaudenord, na quai Malaquais, aby być bliżej ulicy Taitbout, doradca jego zaś pomieścił się w trzech pokojach tego samego domu, na czwartem piętrze. Lucjan zatrzymał tylko jednego konia pod siodło i do kabrjoletu, jednego służącego i masztalerza. Kiedy nie miał proszonego obiadu, jadał u Estery. Karlos tak dobrze pilnował służby na quai Malaquais, iż Lucjan nie wydawał więcej niż dziesięć tysięcy rocznie. Dziesięć tysięcy franków wystarczało Esterze, dzięki wytrwałemu, niepojętemu poświęceniu Europy i Azji. Udając się na ulicę Taitbout i wychodząc stamtąd, Lucjan zachowywał największe ostrożności. Przybywał zawsze w dorożce ze spuszczonemi storami i kazał wjeżdżać do bramy. Toteż, miłość jego do Estery i mieszkanko przy ulicy Taitbout, zupełnie nieznane światu, nie zaszkodziły żadnemu z jego zamiarów ani stosunków; nigdy niedyskretne słowo nie wyrwało mu się w tym drażliwym przedmiocie. Błędy popełnione z Koralją za pierwszego pobytu w Paryżu, dały Lucjanowi doświadczenie. Życie jego miało, na pierwszy rzut oka, ową przyzwoitą regularność, pod którą może się kryć wiele tajemnic: bawił w świecie co wieczora do pierwszej po północy; można go było zastać w domu od dziesiątej do pierwszej rano; następnie Lasek Buloński i wizyty do piątej. Rzadko widywało się go pieszo, unikał w ten sposób dawnych znajomości. Kiedy go pozdrowił jaki dziennikarz lub który z dawnych kamratów, odpowiadał skinieniem głowy grzecznem ale wykluczającem poufałość. Pozbył się w ten sposób szybko ludzi, których znajomość chciał wykreślić z rejestrów. Dawna nienawiść nie pozwalała mu bywać u pani d’Espard, która niejednokrotnie próbowała go ściągnąć; kiedy ją spotkał u księżnej de Maufrigneuse, u panny des Touches, u hrabiny de Montcornet lub gdzieindziej, odnosił się do niej z najwytworniejszą grzecznością. Nienawiść ta, którą pani d‘Espard odpłacała równą miarą, zmuszała Lucjana do ostrożności; jak ujrzymy, spotęgował ją jeszcze, pozwoliwszy sobie wobec margrabiny na zemstę, która ściągnęła zresztą ostrą naganę Karlosa.
— Nie jesteś jeszcze dość potężny aby się mścić, rzekł Hiszpan. Kiedy kto wędruje w spiekę, nie zatrzymuje się aby uszczknąć bodaj najpiękniejszy kwiat...
Zawiele było w Lucjanie nadziei i zawiele prawdziwej wyższości, aby młodzi ludzie, których jego powrót oraz niewytłumaczona świetność zaćmiewały lub drażniły, nie płonęli chęcią wypłatania mu figla. Lucjanowi, który wiedział że ma wielu wrogów, nie był tajny ten nastrój. Toteż, ksiądz cudownie chronił swego przybranego syna od zdrad świata, od tak zgubnych młodym nieostrożności. Lucjan musiał, co wieczora, opowiadać księdzu najdrobniejsze wydarzenia. Dzięki radom tego mentora, mylił ciekawość najzręczniejszą ze wszystkich: ciekawość świata. Strzeżony angielską powagą, obwarowany szańcami dyplomacji, nie dawał nikomu prawa ani możności wglądania w swoje sprawy. Jego młoda i piękna twarz stała się z czasem niewzruszona jak twarz księżniczki w dnie ceremonji. W połowie roku 1829, zaczęto mówić o małżeństwie Lucjana z najstarszą córką księżnej de Grandlieu, która miała wówczas aż cztery córki na wydaniu. Nikt nie wątpił, iż, z okazji tego związku, król raczy wrócić Lucjanowi tytuł margrabiego. Małżeństwo to miało rozstrzygnąć o politycznej karjerze Lucjana, którego, prawdopodobnie, mianowanoby ambasadorem przy jakim niemieckim dworze. Od trzech lat zwłaszcza, prowadzenie się Lucjana było nieskazitelne; toteż, de Marsay wyrzekł o nim to szczególne zdanie:
— Ten chłopak musi mieć za sobą kogoś djablo silnego.
Lucjan stał się w ten sposób niemal osobistością. Miłość do Estery pomogła mu zresztą odgrywać rolę człowieka serjo. Nałóg tego rodzaju chroni ambitnego człowieka od wielu głupstw; nie będąc zawisły od żadnej kobiety, nie pozwala oddziaływać stanom fizycznym na moralny. Co do szczęścia, jakiego kosztował Lucjan, było to urzeczywistnienie marzeń poetów bez grosza, naczczo, na poddaszu. Estera, ideał zakochanej kurtyzany, przypominała Lucjanowi Koralję, aktorkę z którą żył przez rok, ale zarazem zaćmiewała ją zupełnie. Wszystkie kobiety kochające i oddane roją o ucieczce od świata, incognito, o życiu perły na dnie morza; ale przeważnie jestto u nich uroczy kaprys który stanowi temat do rozmowy, dowód miłości o którym marzą ale którego nie dają; gdy Estera, wciąż jakgdyby nazajutrz po pierwszem upojeniu, żyjąca wciąż pod wrażeniem płomiennych spojrzeń Lucjana, nie miała, w ciągu czterech lat, ani jednego drgnienia ciekawości. Całą baczność obracała na to, aby pozostać w granicach programu nakreślonego złowrogą ręką Hiszpana. O wiele więcej! wśród najbardziej upajających rozkoszy, nie nadużywała władzy, jakiej użyczają kochającej kobiecie pragnienia kochanka, aby zadać Lucjanowi jakieś pytanie tyczące Herrery, który zresztą przerażał ją zawsze: nie śmiała myśleć o nim. Dobrodziejstwa tego nieodgadnionego człowieka, któremu niewątpliwie Estera zawdzięczała i urok pensjonarki i wzięcie dystyngowanej kobiety i swoje odrodzenie, wydawały się biednej dziewczynie zaliczką na rachunek piekła.
— Zapłacę to któregoś dnia, myślała ze zgrozą.
Co noc, gdy było ładnie, wyjeżdżała najętym powozem. Śpieszyła, z chyżością nakazaną przez księdza, do jednego z uroczych lasków okalających Paryż, do Boulogne, Vincennes, Romainville lub Ville-d’Avray, często z Lucjanem, niekiedy sama z Europą. Przechadzała się bez obawy; towarzyszył jej — kiedy była bez Lucjana — rosły strzelec ubrany jak najwytworniejsi strzelcy, zbrojny prawdziwym kordelasem, i którego fizjognomja, zarówno jak muskulatura, zwiastowały groźnego atletę. Ten anioł-stróż opatrzony był, wedle mody angielskiej, długą laską, którą można się bronić bodaj kilku napastnikom. Zgodnie z rozkazem Karlosa, nigdy Estera nie odezwała się do strzelca ani słowa. Kiedy pani chciała wracać, Europa wydawała krzyk, strzelec gwizdał na woźnicę, który znajdował się zawsze we właściwej odległości. Kiedy Lucjan przechadzał się z Esterą, Europa i strzelec trzymali się o sto kroków niby dwaj piekielni paziowie Tysiąca i jednej nocy, których czarnoksiężnik daje swym protegowanym. Paryżanie, a zwłaszcza Paryżanki, nie znają uroku przechadzki po lesie w piękną noc. Cisza, księżyc, samotność, działają niby kojąca kąpiel. Zazwyczaj, Estera wyjeżdżała o dziesiątej, przechadzała się od północy do pierwszej, a wracała o wpół do trzeciej. Dzień nie zaczynał się dla niej nigdy przed jedenastą. Kąpała się, czyniła ową drobiazgową toaletę, nieznaną większości kobiet w Paryżu, wymaga bowiem zbyt wiele czasu i dostępna jest jedynie kurtyzanom, loretkom lub wielkim damom, jako iż wszystkie one mają cały dzień dla siebie. Była gotowa dopiero wówczas kiedy przybywał Lucjan, jawiła się jego spojrzeniom niby kwiat świeżo rozwity. Jedyną jej troską było szczęście poety; należała do niego jak rzecz, to znaczy zostawiała mu zupełną swobodę. Nigdy nie sięgnęła spojrzeniem poza sferę w której błyszczała; ksiądz zalecił jej to surowo, leżało bowiem w planach tego głębokiego polityka aby Lucjan miał sercowe zdobycze. Szczęście nie posiada historji; bajkopisarze wszystkich krajów zrozumieli to tak dobrze, iż zdanie: Byli szczęśliwi! zamyka wszystkie przygody miłosne. Toteż, możemy odmalować jedynie szczegóły tego szczęścia naprawdę fantastycznego w odmęcie Paryża. Było to szczęście w swej najpiękniejszej formie, poemat, symfonja trwająca cztery lata! Wszystkie kobiety rzekną: „To dużo!“ Ani Estera ani Lucjan nie rzekli: „To nadto“. Wreszcie, formuła: Byli szczęśliwi, była dla nich jeszcze pełniejsza niż w czarodziejskich bajkach, bo nie mieli dzieci.
Tak więc, Lucjan mógł bujać w świecie, poddawać się kaprysom poety, i, powiedzmy, koniecznościom swego położenia. Oddał, w ciągu owego czasu kiedy się przebijał powoli, tajemne usługi kilku wybitnym politykom współdziałając w ich pracach. Okazał w tem ogromną dyskrecję. Wiele przebywał w towarzystwie pani de Sérizy, z którą, wedle opinji salonów, był więcej niż dobrze. Pani de Sérizy odbiła Lucjana księżnej de Maufrigneuse, która, powiadano, nie stała już o niego: jedno ze słówek, jakiemi kobiety mszczą się za szczęście którego zazdroszczą. Lucjan przebywał, można powiedzieć, na łonie Wielkiego Konsystorza; był w bliskich stosunkach z kilkoma kobietami zaprzyjaźnionemi z arcybiskupem. Skromny i dyskretny, czekał cierpliwie. Toteż, powiedzenie de Marsaya, który wówczas ożenił się i nałożył żonie tryb życia podobny temu jaki wiodła Estera, zawierało więcej niż jedno spostrzeżenie. Ale podwodne rafy życia Lucjana ujawnią się w toku tej historji.
Wśród tych okoliczności, w piękną noc sierpniową, baron de Nucingen[8] wracał do Paryża z obiadu, z majątku bankiera cudzoziemca osiadłego we Francji. Majątek ten leżał o ośm mil od Paryża, we Brie. Woźnica pochwalił się, iż zawiezie barona na miejsce i odstawi z powrotem własnemi końmi, pozwolił sobie tedy jechać wolno, skoro noc zapadła. Kiedy wjechali do lasku Vincennes, oto położenie w jakiem znajdowali się pan, ludzie i konie. Woźnica, hojnie zakropiony w kredensie autokraty finansów, pijany zupełnie, spał, trzymając cugle w sposób zdolny omylić przechodniów. Służący, chrapał z tyłu jak orkiestra. Baron chciał oddać się myślom; ale, od mostu w Gournay, poobiednia senność zamknęła mu oczy. Czując wolno puszczone lejce, konie zrozumiały stan woźnicy; usłyszały głęboki bas lokaja strażującego z tyłu, uczuły się panami sytuacji i skorzystały z tego kwadransika swobody, nastręczając złodziejom sposobność obrabowania jednego z najbogatszych kapitalistów Francji, najwytrawniejszego gracza finansów. Wreszcie, coraz bardziej ośmielone, wiedzione ową ciekawością jaką każdy mógł zauważyć u zwierząt domowych, zatrzymały się na jakiemś skrzyżowaniu dróg, przy innych koniach, których spytały zapewne w końskim języku: „Czyje jesteście? Co porabiacie? Czy jesteście szczęśliwe?“ Kiedy pojazd przestał się toczyć, baron obudził się. Sądził w pierwszej chwili, że jest jeszcze w parku swego kolegi; następnie zdumiała go niebiańska wizja, która zaskoczyła go pozbawionego zwykłej jego broni, rachunku. Księżyc świecił tak wspaniale, iż możnaby czytać nawet wieczorny dziennik. W ciszy letniej i w tem czystem świetle, baron ujrzał samotną kobietę, która, wsiadając do powozu, przyglądała się ciekawie uśpionemu pojazdowi. Na widok tego anioła, baron uczuł jakgdyby blask wewnętrznego światła. Widząc jego zachwyt, młoda kobieta opuściła welon gestem przerażenia. Strzelec wydał ostry krzyk, którego znaczenie dobrze zrozumiał woźnica: pojazd pomknął jak strzała. Stary bankier doznał straszliwego wzruszenia: krew przypływająca do nóg zażegła ogień w jego głowie, głowa odsyłała płomienie do serca; gardło ścisnęło się. Nieszczęśliwy zląkł się niestrawności, ale, mimo tej przemożnej obawy, wyprężył się na nogach.
— Ruszaj galopa. — Przeklęty gamoń śpi! krzyknął. Sto franków jeśli dogonisz ten powóz.
Na te słowa: zdo wrangóf[9] woźnica rozbudził się, służący usłyszał je z pewnością przez sen. Baron powtórzył rozkaz, woźnica puścił konie pełnym galopem i zdołał dopaść koło rogatki powóz mniejwięcej podobny do tego w którym Nucingen ujrzał piękną nieznajomą. Ale w powozie rozpierał się jakiś subjekt bogatego magazynu z przyzwoitą kobietą z ulicy Vivienne.
Pomyłka ta wzburzyła barona.
— Gdybym był wziął Jerzego zamiast ciebie, stary ciemięgo, umiałby z pewnością znaleźć tę kobietę, rzekł do służącego, gdy strażnicy rewidowali powóz.
— Ba, panie baronie, sam djabeł ponoś siedział tam ztyłu pod postacią hajduka, i podstawił ten powóz zamiast swego.
Tjapła nima, rzekł baron.
Baron de Nucingen przyznawał się wówczas do sześćdziesięciu lat, kobiety stały mu się zupełnie obojętne, tembardziej własna żona. Chełpił się, że nigdy nie znał szaleństw miłości. Uważał to sobie za szczęście iż skończył z kobietami, z których — powiadał bez ceremonji — najbardziej anielska nie jest warta tego co kosztuje, nawet kiedy oddaje się gratis. Uchodził za człowieka tak przeżytego, że nie kupował już, za cenę paru tysięcy franków na miesiąc, tej przyjemności aby go oszukiwano. Z loży w Operze, zimne jego oczy lustrowały spokojnie baletniczki. Żadne oko z tego roju starych młodych dziewcząt i młodych starych kobiet, elity paryskich rozkoszy, nie strzelało w stronę kapitalisty. Miłość naturalną, miłość sztuczną opartą na ambicji, miłość z próżności, miłość-zachciankę, miłość godziwą i małżeńską, miłość ekscentryczną, wszystko to baron kupił, wszystko poznał, z wyjątkiem prawdziwej miłości. Miłość ta spadła nań w tej chwili jak orzeł na swą ofiarę, jak spadła na Gentza, konfidenta Jego Wysokości księcia Metternicha. Wiadome są szaleństwa, jakie ów stary dyplomata popełnił dla Fanny Elssler, której próby zajmowały go o wiele więcej niż interesy Europy. Istota, która wstrząsnęła do samego dna żelazną kasę nazwiskiem Nucingen, zjawiła mu się jak jedna z tych kobiet jedynych na całe pokolenie. Nie jest pewne, czy kochanka Tycjana, czy Mona Liza Leonarda da Vinci, czy Fornarina Rafaela były równie piękne jak boska Estera, w której najwprawniejsze oko Paryżanina nie rozpoznałoby śladu kurtyzany. Toteż, baron był oszołomiony zwłaszcza tym wyglądem szlachetnej i godnej kobiety, jaki Estera, kochana, otoczona zbytkiem, wykwintem i miłością, miała w najwyższym stopniu. Szczęśliwa miłość jest dla kobiet świętą ampułką namaszczenia, wszystkie stają się wówczas dumne jak cesarzowe.
Baron jeździł, przez osiem nocy z rzędu, do Vincennes, później do Lasku Bulońskiego, do Ville-d’Avray, do Meudon, we wszystkie okolice Paryża nie mogąc spotkać Estery. Ta dumna twarz żydowska którą nazywał bozdadzią s Piplji, stała mu wciąż przed oczami. Z końcem drugiego tygodnia, stracił apetyt. Delfina de Nucingen i córka jej Augusta, którą baronowa zaczynała pokazywać światu, nie spostrzegły zrazu zmiany jaka zaszła w baronie. Matka i córka widywały pana de Nucingen wyłącznie rano przy śniadaniu i wieczór przy obiedzie, kiedy wszyscy jadali w domu, co zdarzało się jedynie wówczas gdy Delfina miała gości. Ale, po dwóch miesiącach, baron, trawiony gorączką, doszedłszy do stanu podobnego stanom nostalgji, zdumiony bezsilnością miljona, schudł i zdawał się tak głęboko podcięty, iż w Delfinie zbudziła się nadzieja bliskiego wdowieństwa. Zaczęła dość obłudnie ubolewać nad mężem; poczem, wyprawiwszy córkę z pokoju, storturowała go pytaniami; odpowiadał tak, jak odpowiadają Anglicy dotknięci spleenem; nie odpowiadał prawie. Delfina wydawała co niedzielę wielki obiad. Wybrała ten dzień na przyjęcia, zauważywszy iż w wielkim świecie nikt nie bywa wtedy w teatrze, i że ten dzień, naogół, jest bez użytku. Inwazja klas mieszczańskich i kupieckich czyni niedzielę prawie równie głupią w Paryżu, jak jest nudna w Londynie. Baronowa zaprosiła tedy na obiad znakomitego Desplein, aby uzyskać konsultację wbrew woli chorego, Nucingen bowiem twierdził że się ma doskonale. Keller, Rastignac, de Marsay, du Tillet, wszyscy przyjaciele domu dali do zrozumienia baronowej, iż człowiek taki jak Nucingen nie powinien umrzeć bez przygotowania; jego olbrzymie interesy wymagały ostrożności, trzeba bezwarunkowo wiedzieć co o tem myśleć. Wszyscy ci panowie byli proszeni na obiad, zarówno jak hrabia de Gondreville, teść Franciszka Kellera, kawaler d’Espard, des Lupeaulx, doktór Bianchon, najulubieńszy uczeń Despleina, Beaudenord i jego żona, hrabiostwo Montcornet, Blondet, panna des Touches i Conti; wreszcie Lucjan de Rubempré, dla którego Rastignac powziął od pięciu lat szczególną przyjaźń; z nakazu władzy, jak pisze się na obwieszczeniach.
— Nie pozbędziemy się tak łatwo tego zucha, rzekł Blondet do Rastignaka, skoro ujrzał wchodzącego Lucjana, piękniejszego niż kiedykolwiek i ubranego z niewypowiedzianym smakiem.
— Lepiej być z nim w przyjaźni, niebezpieczny jest, odparł Rastignac.
— On? rzekł de Marsay. Uznaję za niebezpiecznych jedynie ludzi, których pozycja jest jasna, Lucjan zaś bardzo jest od tego daleki! Powiedzcie mi, z czego on żyje? Skąd jego majątek? Ma, jestem tego pewien, ze sześćdziesiąt tysięcy długów.
— Znalazł bogatego opiekuna w jakimś hiszpańskim księdzu, który mu jest serdecznie oddany, odparł Rastignac.
— Żeni się ze starszą panną de Grandlieu, rzekła panna des Touches.
— Tak, ale, rzekł kawaler d’Espard, żądają aby kupił majątek ziemski dający trzydzieści tysięcy franków rocznie dla ubezpieczenia posagu jaki ma przyznać swojej żonie; trzeba mu tedy miljona, który nie wyrasta pod nogami żadnego Hiszpana.
— To drogo, Klotylda jest bardzo brzydka, rzekła baronowa.
Pani de Nucingen lubiła nazywać pannę de Grandlieu chrzestnem imieniem, jakgdyby ona, z domu Goriot, bywała w tem towarzystwie.
— Nie, odparł du Tillet, księżniczka nie jest nigdy brzydka dla nas, chudopachołków, zwłaszcza kiedy przynosi tytuł margrabiego i stanowisko w dyplomacji; ale największą przeszkodą do tego małżeństwa jest szalona miłość pani de Sérizy do Lucjana: musi mu dawać dużo pieniędzy.
— Nie dziwię się tedy zadumie Lucjana; pani de Sérizy nie da mu miljona na to, aby się żenił z panną de Grandlieu. Nie wie z pewnością, jak się wywinąć z sytuacji, odparł de Marsay.
— Tak, ale panna de Grandlieu go ubóstwia, rzekła hrabina de Montcornet; dzięki instancjom tej młodej osoby, uzyska może lżejsze warunki.
— Cóż zrobi z siostrą i szwagrem z Angoulême? spytał kawaler d’Espard.
— Ba, rzekł Rastignac, siostra jest bogata, Lucjan nazywa ją dzisiaj panią Séchard de Marsac.
— Jeśli są jakie trudności, trzeba przyznać że chłopiec jest jak malowanie, rzekł Bianchon, wstając aby się przywitać z Lucjanem.
— Jak się masz, drogi Lucjanie, rzekł Rastignac wymieniając z nim serdeczny uścisk dłoni.
De Marsay, któremu Lucjan skłonił się pierwszy, zimno oddał ukłon. Przed obiadem, Desplein i Bianchon, którzy, żartując wesoło z baronem, starali się go wybadać, uznali że choroba jest natury czysto moralnej; ale nikt nie mógł zgadnąć jej przyczyny, tak bardzo zdało się niemożliwe aby ten król giełdowy mógł być zakochany. Kiedy Bianchon, widząc już chyba tylko miłość dla wytłumaczenia patologicznego stanu bankiera, szepnął słówko Delfinie, uśmiechnęła się jak kobieta, która oddawna wie co sądzić w tej mierze. Jednakże, po obiedzie, skoro towarzystwo zeszło do ogrodu, przyjaciele domu obstąpili bankiera; słysząc twierdzenie Bianchona, że Nucingen musi być zakochany, chcieli rozświetlić ten nadzwyczajny wypadek.
— Czy wiesz, baronie, rzekł de Marsay, że pan schudłeś porządnie? podejrzewają cię, iż pogwałciłeś prawa natury finansowej.
Nikty! rzekł baron.
— Ale tak, odparł de Marsay. Ośmielają się twierdzić, że jesteś zakochany.
— To prawda, odparł żałośliwie Nucingen. Wzdycham do czegoś nieznanego.
— Pan, baronie, zakochany?... Cóż za przechwałki! rzekł kawaler d’Espard.
— Być zakochanym w moim wieku, wiem że niema nic śmieszniejszego; ale, cóż chcecie? stało się!
— W kobiecie z towarzystwa? spytał Lucjan.
— Ależ, rzekł de Marsay, baron mógł tak schudnąć jedynie z miłości bez nadziei; ma za co kupić wszystkie kobiety, które chcą lub mogą się sprzedać.
— Nie znam jej, odparł baron. I mogę wam powiedzieć, skoro pani de Nucingen została w salonie, że aż dotąd, nie wiedziałem co to jest miłość. Miłość?... to coś z czego się chudnie.
— Gdzieżeś pan spotkał tę młodą niewinność? spytał Rastignac.
F pofosie, o bółnodzy, f lazgu Fęzen (Vincennes).
— Znaki poszczególne? rzekł de Marsay.
— Żabot z białej gazy, suknia różowa, biała szarfa, biały welon... postać prawdziwie biblijna! Oczy z płomienia, płeć wschodnia.
— Śniło się panu! rzekł Lucjan uśmiechając się.
— To prawda, spałem jak suseł... wracałem z obiadu na wsi u mego przyjaciela...
— Czy była sama? rzekł du Tillet, przerywając giełdziarzowi.
— Tak, rzekł baron boleściwie, oprócz hajduka za powozem i pokojowej...
— Lucjan wygląda tak jakby ją znał, wykrzyknął Rastignac pochwyciwszy uśmiech kochanka Estery.
— Któż nie zna kobiet zdolnych puścić się o północy na spotkanie Nucingena? rzekł Lucjan wykręcając się na pięcie.
— Słowem, to nie jest kobieta która bywa w towarzystwie? spytał kawaler d’Espard; baron byłby poznał hajduka.
— Nie widziałem jej nigdzie, odparł baron, a oto już od sześciu tygodni każę szukać jej przez policję...
— Lepiej aby pana kosztowała parękroć tysięcy franków niż żeby miała kosztować życie; w pańskim wieku, miłość bez pokarmu jest niebezpieczna, rzekł Desplein, można z tego umrzeć.
Dag, odparł Nucingen, to co jem, nie idzie mi na zdrowie, powietrze staje mi się śmiertelne. Jeżdżę do lasku Vincennes, oglądać miejsce gdzie ją ujrzałem!... Oto moje życie! nie mogłem zajmować się ostatnią pożyczką: zdałem się z tem na swoich kolegów, którzy się litowali nademną... Dałbym miljon, żeby poznać tę kobietę, zarobiłbym na tem, nie chodzę teraz wcale na giełdę... Spytajcie du Tilleta.
— Tak, odparł du Tillet, ma wstręt do interesów, zmienił się, to znaki śmierci.
Snag miłodździ, odparł Nucingen, tla mnie do jetno i do zamo!
Naiwność starca, który wyzbył się skóry żbika, i, który, pierwszy raz w życiu, spostrzegł coś świętszego i wyższego niż złoto, wzruszyła tych wygów: jedni uśmiechali się, drudzy patrzyli na Nucingena wyrażając niemo myśl: „Tak silny człowiek, żeby do tego doszedł!...“ Wrócili do salonu, rozmawiając o fakcie. Był to w istocie wypadek zdolny wywołać najgłębsze wrażenie. Pani de Nucingen zaczęła się śmiać kiedy Lucjan odkrył jej tajemnicę bankiera; ale, słysząc drwiny żony, bankier wziął ją za ramię i pociągnął ku oknu.
— Żono, rzekł sciszonym głosem, czy ja kiedy drwiłem sobie z twoich miłości, żebyś ty miała drwić z mojej? Dobra żona pomogłaby mężowi w takiej sprawie, zamiast drwić sobie z niego jak ty...
Z opisu starego bankiera, Lucjan poznał Esterę. Już bardzo nierad że zauważono jego uśmiech, skorzystał z ogólnej rozmowy przy kawie, aby zniknąć.
— Cóż się stało z panem de Rubempré? spytała baronowa.
— Wiemy jest swojej dewizie: Quid me continebit? odparł Rastignac.
— Co znaczy: „Któż zdoła mnie zatrzymać?“ lub: „Jestem niepokonany“; jak pani woli, odparł de Marsay.
— W chwili gdy pan baron mówił o swej nieznajomej, Lucjan uśmiechnął się w sposób pozwalający sądzić że ją zna, rzekł Bianchon, nie domyślając się niebezpieczeństw tak prostej uwagi.
Topsze! rzekł sobie w duchu bankier.
Podobny ludziom rozpaczliwie chorym, baron chwytał się wszystkiego co zdawało się nadzieją, i postanowił kazać szpiegować Lucjana poza szpiegami Loucharda, najzręczniejszego ajenta w Paryżu, do którego zwrócił się przed dwoma tygodniami.
Przed wizytą u Estery, Lucjan miał się udać do pałacu Grandlieu, aby tam spędzić dwie godziny, które czyniły Klotyldę Fryderykę de Grandlieu najszczęśliwszą dziewczyną w arystokratycznej dzielnicy. Ostrożność młodego karjerowicza poradziła mu natychmiast powiadomić Karlosa Herrerę o wrażeniu wywołanem przez uśmiech jaki mu wyrwał portret Estery, nakreślony przez Nucingena. Miłość barona, oraz zamiar jego wprawienia w ruch policji, były to zresztą wypadki dość ważne, aby ich udzielić człowiekowi szukającemu pod sutanną schronienia jakie niegdyś zbrodniarze znajdowali w kościołach. Otóż, z ulicy św. Łazarza, gdzie mieszkał wówczas bankier, na ulicę św. Dominika gdzie znajduje się pałac Grandlieu, droga Lucjana wiodła pod jego mieszkaniem na quai Malaquais. Lucjan zastał groźnego przyjaciela palącego swój brewiarz, to znaczy ostatnią fajkę do poduszki. Rzekomy Hiszpan porzucił hiszpańskie cygara, które już mu były za słabe.
— Rzecz robi się poważna, odparł, skoro Lucjan skończył. Baron, który posługuje się Louchardem aby szukać tej dziewczyny, znalazłby na tyle sprytu aby puścić szpiegów twoim tropem, i wszystkoby się wydało. Wcale nie zadużo będę miał czasu przez noc i jutrzejszy ranek aby przygotować karty do partji przeciw panu baronowi. Przedewszystkiem, musimy mu wykazać bezsilność policji. Skoro ten wyga straci wszelką nadzieję znalezienia swej owieczki, podejmuję się sprzedać mu ją za tyle ile jest dlań warta...
— Sprzedać Esterę! wykrzyknął Lucjan, którego pierwszy odruch był zawsze szlachetny.
— Zapominasz o naszem położeniu? odparł Karlos.
Lucjan spuścił głowę.
— Dno w szkatule, ciągnął Hiszpan, i przeszło sześćdziesiąt tysięcy długów! Jeśli chcesz zaślubić Klotyldę de Grandlieu, musisz kupić majątek wartości miljona aby zabezpieczyć wiano tej brzyduli. Otóż, Estera jest zwierzyną, za którą puszczę tego rysia w taki sposób aby uronił po drodze z miljonik. To moja rzecz...
— Estera nie zechce nigdy.
— To moja rzecz.
— Ona umrze.
— To rzecz zakładu pogrzebowego. A zresztą, cóż?... wykrzyknął ten straszny człowiek, przecinając gestem elegje Lucjana. — Ilu padło generałów w kwiecie wieku za Napoleona? spytał po chwili milczenia. Zawsze można znaleźć kobietę! W 1821, Koralja nie miała równej; mimo to, znalazła się Estera. Po tej dziewczynie przyjdzie... wiesz kto?... Kobieta nieznana! ta ze wszystkich kobiet najpiękniejsza; a poszukasz jej w stolicy, gdzie zięć księcia de Grandlieu będzie ambasadorem, przedstawicielem króla Francji... A potem, powiadasz, dzieciaku, Estera tego nie przeżyje? Czy myślisz, że mąż panny de Grandlieu może zachować stosunki z Esterą? Zresztą, zostaw to mnie, masz tę wygodę, że nie potrzebujesz myśleć o wszystkiem: to moja rzecz. Obejdziesz się jedynie bez Estery tydzień lub dwa, a będziesz, mimo to, chodził na ulicę Taitbout. Dalej, idź gruchać ze swoją deską ratunku, graj dobrze rolę, wsuń Klotyldzie namiętny liścik któryś skreślił dziś rano i przynieś mi cieplutką odpowiedź. Panienka wynagrodzi sobie na piśmie swoje prywacje. Podoba mi się ta dziewczyna. Estera będzie nieco markotna, ale wytłumacz jej że trzeba słuchać. Chodzi o naszą liberję cnoty, uczciwości, o parawan poza którym wielcy tego świata chowają wszystkie bezeceństwa... Chodzi o moje ładniejsze ja, o ciebie, na którego nie powinno paść żadne posądzenie. Przypadek lepiej nam posłużył niż moja myśl, która, od dwóch miesięcy, pracowała w próżni.
Wyrzucając te straszliwe zdania, niby strzały pistoletu, Karlos ubierał się i gotował do wyjścia.
— Radość twoja zdradziła cię, wykrzyknął Lucjan; nigdyś nie lubił biednej Estery, i widzisz z radością chwilę pozbycia się jej.
— Tobie się nigdy nie przejadło kochać jej, nieprawdaż?... Otóż, mnie się nigdy nie przejadło jej nienawidzić. Ale czy nie postępowałem zawsze tak, jakgdybym był szczerze przywiązany do tej dziewczyny, ja, który, za pośrednictwem Azji, miałem jej życie w rękach? Parę grzybów w potrawce, i byłoby po wszystkiem... Mimo to, panna Estera żyje!... jest szczęśliwa; wiesz czemu? bo ty ją kochasz! Nie rób dziecka. Cztery lata czekamy jakiegoś przypadku; otóż, trzeba rozwinąć genjalny wprost talent aby wycisnąć owoc jaki rzuca nam dziś los: w tym obrocie ruletki mieści się dobre i złe, jak we wszystkiem. Wiesz, o czem myślałem gdy wszedłeś?
— Nie...
— Aby, przy pomocy Azji, zostać, jak niegdyś w Barcelonie, spadkobiercą starej dewotki...
— Zbrodnia?
— Zostawała mi jedynie ta ucieczka aby zapewnić twoje szczęście. Wierzyciele ruszają się. Ścigany przez komorników, wypędzony z pałacu Grandlieu, cóżbyś począł? Nadszedłby termin cyrografu.
Karlos Herrera uczynił gest człowieka który się rzuca w wodę, następnie skierował na Lucjana nieugięte i przenikliwe spojrzenie, które przelewa wolę człowieka silnego w dusze ludzi słabych. Ten przemożny wzrok, pod którym nieodmiennie topniał wszelki opór, zwiastował nietylko śmiertelne tajemnice między Lucjanem a jego doradcą, ale także uczucia równie wyrastające nad uczucia pospolite, jak ten człowiek wyrastał nad nikczemność swego stanu.
Zniewolony żyć poza społeczeństwem, do którego prawo broniło mu na zawsze powrotu, wyczerpany zepsuciem oraz wściekłym, straszliwym buntem, ale obdarzony siłą duszy która go trawiła, człowiek ten, nikczemny i wielki, pokątny i sławny, pożerany zwłaszcza gorączką życia, odżywał w wytwornem ciele Lucjana, którego dusza stała się jego duszą. Ucieleśniał się w życiu społecznem przez tego poetę, któremu dawał swą tęgość i wolę. Dla niego, Lucjan był więcej niż synem, był jego zemstą: toteż, jako-że dusze silne bardziej przywiązują się do uczucia niż do istnienia, przywiązał się do niego nierozerwalnemi węzłami.
Kupiwszy życie Lucjana w chwili gdy zrozpaczony poeta myślał o samobójstwie, ofiarował mu piekielny pakt, jeden z tych które spotyka się tylko w powieściach, ale których straszliwą możebność niejeden raz wykazały głośne sprawy kryminalne. Otwierając Lucjanowi rozkosze paryskiego życia, dowodząc mu że może jeszcze zdobyć przyszłość, uczynił zeń swoją rzecz. Wszelkie poświęcenie było zresztą niczem dla tego dziwnego człowieka, z chwilą gdy chodziło o jego drugie ja. W pełni siły, był zarazem tak słaby wobec zachceń ulubieńca, iż powierzył mu wkońcu swoje tajemnice. Może to wspólnictwo, czysto moralne, było jednym więcej węzłem pomiędzy nimi! Od dnia w którym uprowadzono Drętwę, Lucjan wiedział na jakiej straszliwej podstawie wspiera się jego szczęście.
Ta sutanna hiszpańskiego księdza kryła Jakóba Collin, jednego z luminarzy galer, tego samego który, dziesięć lat wprzód, żył pod nazwiskiem Vautrina w pensjonacie pani Vauquer, gdzie Rastignac i Bianchon byli stołownikami[10]. Jakób Collin, zwany Ołżyśmierć, który wymknął się z Rochefort prawie natychmiast po osadzeniu go na galerach, wyzyskał przykład dany przez słynnego hrabiego de Sainte-Helène, ale zmieniając wszystko co było błędem w zuchwałym czynie Coignarda. Wejść w skórę uczciwego człowieka, a prowadzić dalej życie galernika, to założenie, którego przesłanki zbyt są sprzeczne aby nie miały dać wkońcu smutnego rozwiązania, zwłaszcza w Paryżu; wciskając się w jakąś rodzinę, skazaniec mnoży dziesięciokrotnie niebezpieczeństwo swej roli. Zresztą, aby być bezpiecznym od wszelkich poszukiwań, czyż nie trzeba znaleźć się wyżej niż pospolite interesy życiowe? Człowiek żyjący w świecie podlega przypadkom, które rzadko ciążą nad ludźmi pozbawionymi styczności ze światem. Toteż, sutanna jest najpewniejszem przebraniem, kiedy ją można dopełnić przykładnem i ustronnem życiem.
— Zatem, zrobię się księdzem, powiedział sobie ów cywilny nieboszczyk, który chciał bezwarunkowo odżyć w społecznej postaci i zadowolić namiętności równie niezwykłe jak on sam.
Wojna domowa, jaką konstytucja roku 1812 rozpaliła w Hiszpanji, dokąd udał się ten człowiek o niespożytej energji, dostarczyła mu sposobów tajemnego zabicia w zasadzce prawdziwego Karlosa Herrery. Ów ksiądz, był to bękart wielkiego pana, opuszczony przez ojca, nieznający własnej matki. Ferdynand VII, któremu polecił go pewien biskup, poruczył mu tajemną misję we Francji. Biskup, jedyny człowiek który interesował się Karlosem, umarł w czasie podróży jaką ten straceniec Kościoła odbywał z Kadyksu do Madrytu i z Madrytu do Francji. Szczęśliwy ze spotkania tej tak upragnionej osobistości i to w tak sprzyjających warunkach, Jakób Collin pocentkował sobie grzbiet ranami aby ukryć nieszczęsne litery, oraz zniekształcił sobie twarz zapomocą chemicznych odczynników. Charakteryzując się tak w obliczu trupa zanim go uprzątnął, mógł sobie nadać niejakie podobieństwo ze swym Sozją. Aby dokończyć tego cudownego przeobrażenia, galernik, który umiał po hiszpańsku, nauczył się po łacinie tyle, ile wypadało umieć andaluzyjskiemu księdzu. Jako bankier trzech galer, Collin posiadał depozyty, które zawdzięczał swej znanej uczciwości, przymusowej zresztą: między takimi wspólnikami, omyłkę płaci się pchnięciem sztyletu. Do tych kapitałów dołączył pieniądze jakie biskup dał Karlosowi Herrerze. Nim opuścił Hiszpanję, zdołał zagarnąć skarb pewnej dewotki w Barcelonie, której dał rozgrzeszenie, przyrzekając dopełnić restytucji sum skradzionych niegdyś przez nią przy pomocy morderstwa. Stawszy się księdzem, obarczony sekretną misją która mu zapewniała w Paryżu najpotężniejsze stosunki, Jakób Collin, postanowiwszy nie czynić nic coby mogło narazić jego przybrany charakter, miał się puścić na losy nowego istnienia, kiedy, na drodze z Angoulême do Paryża, spotkał Lucjana. Chłopiec ten wydał się rzekomemu księdzu cudownem narzędziem; ocalił go od samobójstwa, mówiąc:
— Oddaj się człowiekowi bożemu tak jakbyś się oddał djabłu, a zyskasz widoki nowego istnienia. Będziesz żył jak we śnie, najgorszem zaś możliwem przebudzeniem będzie taż sama śmierć, którą chciałeś sobie zadać...
Przymierze dwóch istot, które miały tworzyć tylko jedną, opierało się na tem wymownem rozumowaniu, które Karlos Herrera umocnił zresztą zapomocą umiejętnie stopniowanego wspólnictwa. Obdarzony genjuszem zepsucia, zniweczył skrupuły Lucjana zanurzając go w okrutnych próbach i wyciągając go z nich zapomocą milczącej zgody na złe lub haniebne uczynki, które zostawiały go zawsze czystym i szlachetnym w oczach świata. Lucjan był blaskiem społecznym, w cieniu którego pragnął żyć fałszerz.
— Ja jestem autor, ty będziesz dramatem; jeśli się nie udasz, mnie wygwizdają, rzekł w dniu, w którym wyznał mu swoje świętokradcze przebranie.
Karlos posuwał się ostrożnie od zwierzenia do zwierzenia, odmierzając bezeceństwo wyznań wedle postępów i potrzeb Lucjana. Toteż, Ołżyśmierć zdradził swą ostatnią tajemnicę dopiero w chwili, kiedy nałóg paryskich uciech, powodzenie, nasycona próżność, wydały mu z ciałem i duszą słabego poetę. Tam gdzie niegdyś Rastignac, kuszony przez tego demona, oparł się, Lucjan uległ, lepiej zażyty, umiejętniej wciągnięty do wspólnictwa, pokonany zwłaszcza szczęściem iż zdobył pozycję. Zło, którego poetyckie wcielenie nazywa się djabłem, rozwinęło wobec tego nawpół zniewieściałego mężczyzny urocze pokusy, żądało odeń zrazu mało, dając wiele. Wielkim argumentem Karlosa był ów wiekuisty sekret, jaki Tartuffe przyrzeka Elmirze. Dowody bezwzględnego poświęcenia Karlosa Herrery dokończyły straszliwego dzieła.
W tej chwili, nietylko Estera i Lucjan pochłonęli wszystkie kapitały bankiera galer, który narażał się na straszliwe rachunki z klientami, ale, prócz tego, dandys, fałszerz i kurtyzana mieli długi. W chwili tedy gdy Lucjan miał wygrać partję, najmniejszy kamyk pod nogą jednej z tych trzech istot mógł zwalić fantastyczny budynek tak zuchwale wzniesionej fortuny. Na reducie Opery, Rastignac poznał dawnego Vautrina, ale wiedział że niedyskrecja to pewna śmierć; toteż, kochanek pani de Nucingen wymieniał z Lucjanem spojrzenia, w których, z obu stron, lęk czaił się pod pozorami przyjaźni. W krytycznej chwili, Rastignac byłby oczywiście sprowadził z rozkoszą pojazd, któryby zawiózł Ołży-śmierć na rusztowanie. Każdy zrozumie teraz, jaka posępna radość wstrząsnęła Karlosem, skoro się dowiedział o miłości Nucingena i skoro jednym błyskiem myśli ogarnął korzyści, jakie spodziewał się wyciągnąć z biednej Estery.
— Widzisz, rzekł do Lucjana, djabeł opiekuje się swoim kapelanem.
— Palisz na beczce z prochem.
Incedo per ignes! odparł Karlos uśmiechając się, to moje rzemiosło.

Dom Grandlieu rozdzielił się, w połowie zeszłego wieku, na dwie gałęzie: najpierw, linja książęca, skazana na wygaśnięcie, ponieważ obecny książę ma jedynie córki; następnie, wicehrabiowie de Grandlieu, którzy mają odziedziczyć tytuł i herby starszej linji. Linja książęca ma za dewizę sławne Caveo non timeo! zawierające całą historję tego domu; wicehrabiowie mają godło: Grands faits, grand lieu! Obecna wicehrabina, wdowa od 1813, ma syna i córkę. Mimo że wróciła z emigracji niemal zrujnowana, odzyskała, dzięki oddaniu adwokata Derville, dość znaczną fortunę.
Wróciwszy w r. 1804, księstwo de Grandlieu stali się przedmiotem zalotów cesarza; jakoż, Napoleon, zdoławszy ich ściągnąć na dwór, oddał im wszystko, co skarb posiadał z dawnych majętności domu Grandlieu, około czterdzieści tysięcy franków renty. Ze wszystkich magnatów którzy się dali uwieść Napoleonowi, oboje księstwo (księżna pochodziła ze starszej linji Ajuda i spokrewniona była z domem Bragance) byli jedyni, którzy nie zaparli się cesarza ani jego dobrodziejstw. Ludwik XVIII uznał tę wierność, gdy dzielnica Saint-Germain czyniła z niej zbrodnię; może, postępując w ten sposób, król chciał dokuczyć bratu. Uważano za prawdopodobne małżeństwo młodego wicehrabiego de Grandlieu z Marją-Atenais, najmłodszą córką księcia, wówczas liczącą dziewięć lat. Sabina, przedostatnia, zaślubiła po rewolucji lipcowej barona du Guénic. Józefina, trzecia, została panią d’Ajuda-Pinto, skoro margrabia stracił pierwszą żonę, pannę de Rochefide (alias Rochegude). Najstarsza przywdziała welon w 1822. Druga, panna Klotylda-Fryderyka, licząca w tej chwili dwadzieścia siedem lat, kochała się na zabój w Lucjanie de Rubempré. Nie trzeba pytać, czy pałac Grandlieu wywierał tysiączne uroki na umysł Lucjana; za każdym razem kiedy olbrzymia brama otwierała się, aby przepuścić jego kabrjolet, doświadczał owego zadowolenia próżności, o której mówi Mirabeau.
— Mimo że mój ojciec był aptekarzem w Houmeau, jestem tutaj!...
Taka była myśl Lucjana. Toteż byłby popełnił większe zbrodnie niż związek z fałszerzem, aby zachować prawo wstępowania na te schody, aby słyszeć głos: „Pan de Rubempré!“ oznajmiający go w wielkim salonie w stylu Ludwika XIV, gdzie znajdowało się wybrane towarzystwo, śmietanka Paryża.
Szlachetnie urodzona Portugalka, osoba pędząca życie nad wyraz domowe, przebywała, po największej części, w otoczeniu sąsiadów, księstwa de Chaulieu, de Navarreins, Lenoncourt. Często, ładna baronowa de Macumer (z domu de Chaulieu), księżna de Maufrigneuse, pani d’Espard, pani de Camps, panna des Touches (spokrewniona z rodziną Grandlieu, która pochodzi z Bretanji), wpadały tam jadąc na bal lub wracając z Opery. Wicehrabia de Grandlieu, książę de Rhetoré, margrabia de Chaulieu, który miał w przyszłości zostać księciem Lenoncourt-Chaulieu, margrabia d’Ajuda-Punto, książę de Blamont-Chauvry, margrabia de Beauséant, widam de Pamiers, Vandenessowie, stary książę de Cadignan i syn jego książę de Maufrigneuse byli stałymi gośćmi wspaniałego salonu, gdzie oddychało się powietrzem Dworu. Atmosfera, ton, duch, były tam w harmonji z dostojeństwem państwa domu, których wysokie arystokratyczne piętno kazało wkońcu zapomnieć o epizodzie napoleońskiej niewoli.
Stara księżna d’Uxelles, matka księżnej de Maufrigneuse, była wyrocznią tego salonu, dokąd pani de Sérizy, mimo iż z domu de Ronquerolles, nigdy nie mogła uzyskać wstępu.
Lucjana wprowadziła tam pani de Maufrigneuse, która szalała za nim przez dwa lata, i zdołała na rzecz poety wyzyskać wpływy swej matki. Pełen wdzięku młodzieniec zawdzięczał oparcie swoje w tym salonie wpływom Wielkiego Konsystorza i względom arcybiskupa. Dopuszczono go wszakże dopiero po dekrecie, który wracał Lucjanowi nazwisko i herb domu Rubempré. Książę de Rhetoré, kawaler d’Espard, kilku innych jeszcze, zazdrośni o Lucjana, wciąż judzili przeciw niemu księcia de Grandlieu, opowiadając anegdoty z przeszłości Lucjana; ale nabożna księżna, otoczona świecznikami Kościoła, oraz Klotylda de Grandlieu, podtrzymywały go. Lucjan tłumaczył zresztą te niechęci przygodą swoją z kuzynką pani d’Espard, panią de Bargeton, później hrabiną du Châtelet. Czując potrzebę oparcia w tak potężnym domu, oraz popychany przez swego tajnego doradcę, który widział najlepszy środek w uwiedzeniu Klotyldy, Lucjan zdobył się na odwagę parwenjuszów: zjawiał się w pałacu pięć razy na tydzień, połykał z wdziękiem wszystkie węże zawiści, znosił lekceważące spojrzenia, odpowiadał dowcipnie na szyderstwa. Wytrwałość jego, urok, uprzejmość, zneutralizowały wkońcu skrupuły i wygładziły przeszkody. Lucjan zachował najlepsze stosunki z księżną de Maufrigneuse, której płomienne listy z epoki jej namiętności znajdowały się w przechowaniu u Karlosa; był bożyszczem pani de Sérizy, dobrze widzianym u panny des Touches; rad iż posiada wstęp do tych trzech domów, trzymał się wskazówek księdza, który zalecał mu oględność w stosunkach.
— Nie można być zażyłym w wielu domach naraz, powiadał ów doradca. Kto bywa wszędzie, nie interesują się nim nigdzie. Możni protegują jedynie tych, których widują codzień, którzy umieją stać się im czemś tak potrzebnem, jak kanapa na której się siada.
Nawykły uważać salon księstwa de Grandlieu za swoje pole bitwy, Lucjan chował dowcip, koncepty, nowiny i grację dworaka na chwile które spędzał tam prawie co wieczór. Przymilny, gładki, uprzedzony przez Klotyldę o rafach jakich należy mu unikać, umiał schlebiać słabostkom pana de Grandlieu. Klotylda, zacząwszy od zazdrości na widok szczęścia księżnej de Maufrigneuse, stopniowo zakochała się na śmierć w Lucjanie.
Ogarniając korzyści podobnego związku, Lucjan grał rolę kochanka tak jakby ją grał Armand, ostatni pierwszy amant Komedji Francuskiej. Pisał do Klotyldy listy, istne arcydzieła stylu; Klotylda odpowiadała, idąc z poetą o lepsze w wyrażaniu tej wściekłej miłości na papierze, jedynie bowiem ten wylew uczuć był jej dostępny. Lucjan chodził co niedzielę na mszę, podawał się za żarliwego katolika, wygłaszał tyrady monarchiczne i religijne. Pisywał zresztą do dzienników oddanych Kongregacji artykuły bardzo niepospolite, bez honorarjum, podpisując jedynie literą L. Pisał broszury polityczne na żądanie Karola X lub Wielkiego Konsystorza, nie wymagając najmniejszej nagrody.
— Król, mówił, tyle już zrobił dla mnie, że winien mu jestem moją krew.
Toteż, od kilku dni, była mowa o tem, aby przydzielić Lucjana do pierwszego ministra w charakterze osobistego sekretarza; ale pani d’Espard poruszyła tyle wybitnych figur przeciw niemu, że totumfacki Karola X wahał się. Pozycja Lucjana nie była dość jasna; słowa: „Z czego on żyje?“ które każdy miał na ustach w miarę jak poeta piął się w górę, wymagały odpowiedzi; co więcej, ciekawość, zarówno życzliwa jak niechętna, zapuszczała się coraz dalej w dociekaniach i znajdowała niejeden słaby punkt w jego zbroi. Klotylda de Grandlieu służyła rodzicom za niewinnego szpiega. Kilka dni przedtem, pociągnęła Lucjana do okna aby z nim pomówić i powiadomić go o zarzutach rodziny.
— Niech się pan wykaże majątkiem ziemskim wartości miljona, a otrzymasz moją rękę, rzekła.
— Spytają potem, skąd wziąłeś pieniądze! rzekł Karlos do Lucjana, skoro poeta zaniósł mu to ostatnie słowo.
— Szwagier mój musiał zrobić majątek, zauważył Lucjan, możemy go uczynić odpowiedzialnym wydawcą.
— Brakuje zatem tylko miljona! wykrzyknął Karlos; pomyślę o tem.
Pozycję Lucjana w pałacu Grandlieu objaśni okoliczność, że nigdy nie był tam na obiedzie. Ani Klotylda, ani księżna d’Uxelles, ani pani de Maufrigneuse, zawsze tak życzliwa dla Lucjana, nie mogły uzyskać od starego księcia tej łaski, tak nieufnie odnosił ów wielki pan do człowieka, którego nazywał imćpanem de Rubempré. Odcień ten, zauważony przez całe towarzystwo, zadawał żywe rany ambicji Lucjana; czuł że jedynie cierpią tam jego obecność. Świat ma prawo być wymagający, tak często wywodzą go w pole! Błyszczeć w Paryżu nie posiadając jasnego majątku i zawodu, to pozycja, której żadna zręczność nie zdoła utrzymać. Lucjan, wznosząc się w górę, coraz częściej ściągał to pytanie: „Z czego on żyje?“ Toteż, uważał za właściwe napomknąć raz u pani de Sérizy, której zawdzięczał poparcie generalnego prokuratora, pana Granville, oraz ministra Stanu, hrabiego Oktawa de Bauvan, prezydenta najwyższego trybunału:
— Zadłużam się straszliwie.
Wjeżdżając w dziedziniec pałacu w którym zogniskowały się jego ambicje, powiadał sobie z goryczą, myśląc o refleksjach Ołży-śmierci:
— Wszystko trzeszczy mi pod nogami!
Kochał Esterę, a pragnął panny de Grandlieu za żonę! Osobliwe położenie! Trzeba było sprzedać jedną, aby uzyskać drugą. Jeden tylko człowiek mógł przeprowadzić ten handel bez uszczerbku dla honoru Lucjana, a człowiekiem tym był fałszywy Hiszpan: czyż nie musieli obaj być jednako dyskretni? Jeden tylko istnieje pakt tego rodzaju; pakt, w którym każdy jest kolejno tyranem i niewolnikiem.
Lucjan spędził chmury przesłaniające mu czoło: wszedł wesoły, promienny. W tej chwili, okna były otwarte, z ogrodu płynęły wonie, stojąca na środku żardiniera zachwycała piramidą kwiatów. Księżna rozmawiała na sofie z księżną de Chaulieu. Kilka kobiet tworzyło grupę, zwracając uwagę rozmaitością wyrazu, w jaki każda stroiła udaną boleść. W wielkim świecie, nikt nie współczuje z nieszczęściem ani z cierpieniem, wszystko jest czczem słowem. Mężczyźni przechadzali się w salonie lub po ogrodzie. Klotylda i Józefina krzątały się koło herbaty. Widam de Pamiers, książę de Grandlieu, margrabia d’Ajuda-Pinto, książę de Maufrigneuse grali w wista. Skoro oznajmiono Lucjana, poeta przebył salon aby się skłonić przed księżną i spytać o przyczynę zmartwienia malującego się na jej twarzy.
— Pani de Chaulieu otrzymała straszliwą wiadomość: zięć jej, baron de Macumer, ex-książę de Soria, umarł właśnie. Młody książę de Soria i jego żona, którzy udali się do Chantepleurs aby pielęgnować brata, donieśli o tem smutnem wydarzeniu. Luiza jest w stanie wprost rozpaczliwym.
— Dwa razy w życiu nie zdarza się być tak kochaną jak Luizę kochał jej mąż, rzekła Magdalena de Mortsauf.
— To będzie bogata wdowa, zauważyła księżna d’Uxelles, spoglądając na Lucjana, którego twarz pozostała niewzruszona.
— Biedna Luiza, rzekła pani d’Espard, rozumiem ją i żal mi jej.
Margrabina d’Espard przybrała marzący wyraz kobiety z duszą i sercem. Mimo że Sabina de Grandlieu miała zaledwie dziesięć lat, podniosła na matkę inteligentne oko, którego drwiące niemal spojrzenie księżna zgasiła jednem zmarszczeniem brwi. Oto, co się nazywa dobrze wychowywać dzieci.
— Jeśli córka przeżyje ten cios, rzekła pani de Chaulieu macierzyńskim tonem, niespokojna jestem o jej przyszłość: Luiza jest bardzo romantyczna.
— Nie wiem, rzekła stara księżna d’Uxelles, skąd nasze córki wzięły ten charakter!...
— Trudno, rzekł wiekowy kardynał, pogodzić dziś serce z wymaganiami świata.
Lucjan, który nie miał sposobności wmieszać się do rozmowy, przeszedł do stolika z herbatą przywitać się z pannami. Skoro poeta znalazł się o parę kroków, margrabina d’Espard pochyliła się aby szepnąć do ucha księżnej de Grandlieu:
— Sądzisz, że ten chłopiec bardzo jest zakochany w drogiej Klotyldzie?
Złośliwość tego pytania można zrozumieć dopiero z wizerunku Klotyldy. Młoda osoba, licząca dwadzieścia siedem lat, stała w tej chwili przy stoliku. Postawa ta pozwalała drwiącemu spojrzeniu margrabiny ogarnąć wyschłą i szczupłą kibić Klotyldy, która była zupełnie podobna do szparaga. Gors biednej panny był tak płaski, że nie dopuszczał sztuczek tualetowych stosowanych przez zręczne modystki. Toteż, Klotylda, która wiedziała iż nazwisko zapewnia jej dostateczne atuty, zamiast silić się ukrywać ten brak, uwydatniała go heroicznie. Opinając się w obcisłe suknie osiągała efekty sztywnego i ostrego konturu, podobne tym, jakich średniowieczni rzeźbiarze szukali w swoich posążkach, odcinających się profilem w nyżach starych katedr. Klotylda miała pięć stóp i cztery cale wzrostu, z czego ogromny procent przypadał na nogi. Ten brak proporcji dawał biustowi coś niekształtnego. Ciemna jej cera, czarne i twarde włosy, gęste brwi, płomienne oczy w oczodołach zacienionych jak węglem, profil zakreślony w łuk nakształt pierwszej kwadry księżyca, wystające czoło, wszystko było niby karykaturą jej matki, jednej z najpiękniejszych kobiet Portugalji. Natura podoba sobie w takich igraszkach. Widuje się często, w jakiejś rodzinie, siostrę zadziwiająco piękną, której rysy zmieniają się u brata w skończoną brzydotę, mimo iż oboje podobni są do siebie. Usta, cofnięte wgłąb, nosiły u Klotyldy wyraz stałej wzgardy. Toteż, wargi jej wyrażały bardziej niż jakikolwiek inny rys tajemne drgnienia serca, miłość bowiem dawała im wyraz uroczy, i tembardziej zwracający uwagę, iż policzki, zbyt ciemne aby się rumienić, oraz zawsze twarde czarne oczy nie mówiły nigdy nic. Mimo tylu braków, mimo swego deskowatego wyglądu, posiadała ona, z wychowania i z rasy, coś imponującego; jakieś nieokreślone piętno, które zawdzięczała może szczerości swego kostjumu i które zdradzało pannę z wielkiego domu. Starała się wyzyskać jako atut włosy, których obfitość i długość były w istocie do pozazdroszczenia. Głos jej, starannie pielęgnowany, miał dziwny urok: śpiewała czarująco. Klotylda należała do osób, o których się mówi: „Ma ładne oczy“, albo: „Ma przemiły charakter!“ Komuś kto ją tytułował angielską modą: „Wasza Dostojność“, odparła: „Niech mnie pan nazywa Wasza Chudość“.
— Czemu nie miałby ktoś kochać mojej poczciwej Klotyldy, odparła księżna. Czy wiesz, co ona mi rzekła wczoraj? „Jeśli dziś mnie kocha przez ambicję, podejmuję się sprawić aby mnie pokochał dla mnie samej!“ Jest rozumna i ambitna; bywają mężczyźni, którym podobają się te dwa przymioty. Co do niego, moja droga, piękny jest jak marzenie; jeśli zdoła odkupić dobra de Rubempré, król przywróci mu, przez wzgląd na nas, tytuł margrabiego... Ostatecznie, matka jego jest ostatnią Rubempré.
— Biedny chłopiec, skądże on weźmie miljon? rzekła margrabina.
— To nie nasza rzecz, odparła księżna; to pewna, że niezdolny byłby go ukraść... Zresztą, nie wydalibyśmy Klotyldy za intryganta ani za nieuczciwego człowieka, choćby był piękny i młody, i choćby był poetą jak pan de Rubempré.
— Późno pan przychodzi, rzekła Klotylda, uśmiechając się z nieskończonym wdziękiem do Lucjana.
— Tak, byłem proszony na obiad...
— Dużo pan bywa w świecie od kilku dni, rzekła ukrywając zazdrość i niepokój pod uśmiechem.
— W świecie?... odparł Lucjan. Nie, tylko, najosobliwszym trafem, miałem przez cały tydzień proszone obiady u bankierów, dziś u Nucingena, wczoraj u du Tilleta, przedwczoraj u Kellerów...
Widzimy, iż Lucjan umiał sobie przyswoić dowcipną impertynencję wielkich panów.
— Ma pan wielu wrogów, rzekła Klotylda, podając mu (i z jakim wdziękiem!) filiżankę herbaty. Nagadano ojcu, że pan ma sześćdziesiąt tysięcy długu, i że niebawem będzie pan miał zamek św. Pelagji za letnie mieszkanie. Gdyby pan wiedział, jak ja odczuwam wszystkie potwarze... Wszystko to spada na mnie. Nie mówię panu o tem co ja cierpię (ojciec ma spojrzenia, któremi bierze mnie na tortury!) ale co pan musi cierpieć, w razie gdyby to miała być prawda.
— Niech się pani nie zajmuje temi dzieciństwami; kochaj mnie jak ja cię kocham i użycz mi kilku miesięcy czasu, szepnął Lucjan, stawiając pustą filiżankę na srebrnej tacy.
— Niech się pan nie pokazuje ojcu, powiedziałby ci jaką niegrzeczność, tybyś tego nie zniósł, bylibyśmy zgubieni... Ta niegodziwa d’Espard nagadała mu, że matka pana pielęgnowała kobiety w połogu a siostra prasowała bieliznę..
— Byliśmy w najgłębszej nędzy, odparł Lucjan, któremu łzy stanęły w oczach. To nie potwarz, tylko zwykła poczciwa obmowa. Dziś, siostra moja jest miljonerką, a matka umarła przed dwoma laty... Zachowano sobie te informacje na chwilę gdy będę bliski urzeczywistnienia marzeń...
— Ale co pan takiego zrobił pani d’Espard?
— Miałem tę nieostrożność, iż opowiedziałem pociesznie, u pani de Sérizy, w obecności pp. de Bauvan i de Granville, historję procesu, jaki wytoczyła aby uzyskać kuratelę[11] nad mężem, margrabiego d’Espard; szczegóły tej sprawy zdradził mi Bianchon. Opinja pana de Granville, poparta przez pp. de Bauvan i Sérizy, odmieniła poglądy ministra sprawiedliwości. Zlękli się Gazety trybunalskiej, zlękli się skandalu, i, w motywach wyroku który położył koniec tej ohydnej sprawie, margrabinie oberwało się po palcach. Jeżeli pan de Sérizy popełnił niedyskrecję która mi uczyniła z margrabiny śmiertelnego wroga, zyskałem wzamian poparcie jego samego, p. generalnego prokuratora, oraz hrabiego de Bauvan. Pani de Sérizy zwróciła im uwagę na niebezpieczeństwo w jakiem mnie postawili, pozwalając się domyślać skąd pochodzą ich informacje. Margrabia d’Espard był natyle niezręczny, że złożył mi wizytę, uważając mnie za przyczynę wygranej tego haniebnego procesu.
— Uwolnię pana od pani d’Espard, rzekła Klotylda.
— Jakim cudem? wykrzyknął Lucjan.
— Matka zaprosi młodych d’Espard, którzy są przemili i już dorośli. Ojciec i synowie będą tu śpiewali twoje pochwały, i jestem pewna że matki nie ujrzymy więcej...
— Och, Klotyldo, urocza jesteś: gdybym cię nie kochał dla ciebie samej, pokochałbym cię za twój rozum.
— To nie rozum, rzekła, wyrażając całą swą miłość w uśmiechu. Bądź zdrów. Nie pokazuj się tu kilka dni. Kiedy mnie ujrzysz u św. Tomasza z Akwinu w różowej szarfie, będzie to znaczyło że humor ojca się odmienił. Ma pan odpowiedź przyszpiloną do fotela na którym siedzisz; pocieszy może pana w tej krótkiej rozłące. Niech pan zawinie swój list w moją chusteczkę...
Ta młoda osoba miała wyraźnie więcej niż dwadzieścia siedem lat.
Lucjan wziął dorożkę przy ulicy de la Planche, wysiadł na bulwarach, wziął inną pod św. Magdaleną i udał się na ulicę Taitbout, każąc wjechać do bramy.
O jedenastej, wchodząc do Estery, zastał ją we łzach, ale przystrojoną tak, jak się stroiła na jego cześć! Czekała swego Lucjana leżąc na białej atłasowej kanapce w żółte kwiaty, ubrana w rozkoszny muślinowy peniuar, bez gorsetu, włosy związane w prosty węzeł, nóżki w pantofelkach wyścielonych atłasem. Świece były zapalone, fajka gotowa, ale ona nie wypaliła swojej: czekała... Słysząc że drzwi się otwierają, otarła łzy, skoczyła jak gazela i objęła Lucjana niby tkanina, która, porwana wiatrem, owinie się o drzewo.
— Mamy się rozłączyć, rzekła, nieprawdaż?
— Ba! na kilka dni, odparł Lucjan.
Ester puściła Lucjana i padła na sofkę jak martwa. W podobnem położeniu, większość kobiet szczebioce jak papugi. Och! jak one was kochają!... Po pięciu latach, są jak nazajutrz po pierwszym dniu szczęścia, nie mogą was opuścić, są szczytne oburzeniem, rozpaczą, miłością, gniewem, wyrzutami, grozą, przeczuciem, zgryzotą! Słowem, są piękne jak scena z Szekspira. Ale wiedzcie to! te kobiety nie kochają. Kiedy czują naprawdę to co mówią, słowem kiedy kochają naprawdę, robią jak zrobiła Estera, jak robią dzieci, jak robi prawdziwa miłość: Estera nie mówiła nic, leżała z twarzą w poduszkach i płakała gorącemi łzami. Lucjan silił się ją uspokoić.
— Ależ, dziecko, nie rozstajemy się... Jakto, po czterech blisko latach szczęścia, w taki sposób przyjmujesz krótką rozłąkę? Ech! co ja im zadałem, tym dziewczętom?... mruknął, przypominając sobie że tak samo kochała go Koralja.
— Ach, panie, pan jest bardzo piękny! rzekła Europa.
Zmysły mają swój ideał. Kiedy z uroczą pięknością łączy się słodycz poezji, która cechowała Lucjana, można zrozumieć namiętność tych istot tak wrażliwych na formę i tak naiwnych w swym podziwie. Estera szlochała łagodnie, wciąż w pozie zdradzającej bezmierną boleść.
— Ależ, głuptasku, rzekł Lucjan, czy nie powiedziano ci, że idzie o moje życie?
Na to słowo, umyślnie wyrzeczone przez Lucjana, Estera wyprężyła się jak dzikie zwierzę, włosy jej, rozplecione, objęły cudną twarz niby gęstwa liści; popatrzyła na Lucjana bystro.
— O twoje życie!... wykrzyknęła. Prawda, list tego okrutnika wspomina o jakichś strasznych rzeczach.
Wydobyła z za gorsu świstek, ale spostrzegła Europę i rzekła:
— Zostaw nas, dziecko.
Skoro Europa zamknęła drzwi, Estera rzekła, podając Lucjanowi świeży list Karlosa:
— Masz, oto co on mi pisze.
Lucjan przeczytał głośno:
„Wyjedziesz jutro o piątej rano, zawiozą cię do gajowego w Saint-Germain, zamieszkasz u niego na pierwszem piętrze. Nie wychodź z pokoju póki ci nie pozwolę; nie będzie ci tam zbywało na niczem. Gajowy i jego żona są pewni. Nie pisz do Lucjana. Nie zbliżaj się do okna za dnia; jeśli będziesz miała ochotę, możesz się przechadzać w nocy, pod strażą gajowego. Zapuść firanki w drodze; chodzi o życie Lucjana.
„Lucjan przyjdzie dziś wieczór pożegnać się z tobą; spal ten list w jego obecności...“
Lucjan spalił natychmiast list od świecy.
— Słuchaj, Lucjanie, rzekła Ester wysłuchawszy listu jak skazaniec wyroku śmierci, nie powiem ci że cię kocham, to byłoby głupie... Od blisko pięciu lat, kochać cię wydaje mi się równie naturalne jak oddychać, jak żyć... Pierwszego dnia, kiedy moje szczęście rozpoczęło się pod opieką tego niepojętego człowieka, który umieścił mnie tutaj jak zwierzątko w klatce, wiedziałam że masz się żenić. Małżeństwo jest niezbędne dla twej przyszłości; niech mnie Bóg broni, bym miała stawać wpoprzek widokom twego losu. To małżeństwo, to moja śmierć. Ale nie będę cię nudzić; nie zrobię jak gryzetki które się zaczadzają węglami; próbowałam tego raz... Nie, wyjadę bardzo daleko, poza Francję. Azja zna sekrety swego kraju, przyrzekła mi, nauczy mnie umrzeć spokojnie. Jedno ukłucie, paf! wszystko skończone. Proszę tylko o jedno, aniele ubóstwiany, to abyś mnie nie zwodził. Mój rachunek z życiem jest wyrównany; miałam, od dnia w którym cię ujrzałam, w r. 1824, do dziś, więcej szczęścia niż go mieści dziesięć egzystencyj szczęśliwych kobiet. Toteż, bierz mnie za to czem jestem: za kobietę równie silną jak słabą. Powiedz mi: „Żenię się“. Proszę cię tylko o serdeczne pożegnanie, i nie usłyszysz już o mnie.
Po tem oświadczeniu, którego szczerość można porównać jedynie z prostotą gestów i akcentu, zapanowała chwila ciszy.
— Czy chodzi o małżeństwo? rzekła, zatapiając w niebieskich oczach Lucjana spojrzenie błyszczące jak klinga styletu.
— Oto półtora roku jak pracujemy nad mojem małżeństwem i jeszcze niema nic pewnego, odparł Lucjan; nie wiem kiedy będzie mogło przyjść do skutku; ale nie chodzi o to, drogie maleństwo!... chodzi o Karlosa, o mnie, o ciebie... Jesteśmy zagrożeni... Nucingen widział cię...
— Tak, rzekła, w Vincennes; poznał mnie?
— Nie, odparł Lucjan, ale zakochany jest w tobie do utraty... kasy. Po obiedzie, kiedy kreślił twój obraz i mówił o waszem spotkaniu, zdradziłem się mimowoli niebacznym uśmiechem: jestem wśród tych ludzi jak dziki wśród zasadzek wrogiego szczepu. Karlos, który oszczędza mi wysiłku myślenia, uważa położenie za niebezpieczne; podejmuje się wystrychnąć na dudka Nucingena o ileby nas szpiegował, co bardzo na niego wygląda; baron wspomniał już o niezaradności policji. Rozpaliłaś pożar w starym piecu pełnym sadzy...
— I cóż Karlos chce uczynić? spytała Estera spokojnie.
— Nie wiem; powiedział abym się nie troszczył o nic, rzekł Lucjan nie mając odwagi spojrzeć na nią.
— Jeżeli tak, będę posłuszna owem psiem poddaniem które okazuję stale, rzekła Ester. Ujęła Lucjana pod ramię i zaciągnęła go do swego pokoju, mówiąc:
— Czy dobrze choć podjadłeś, Lulu złoty, u tego bezecnego barona?
— Po kuchni Azji, żaden obiad nie wyda mi się dobry, choćby z dłoni najsławniejszego kuchmistrza; ale gotował Carême, jak każdej niedzieli.
Lucjan porównywał mimowoli Esterę z Klotyldą. Kochanka była tak piękna, tak ciągle ponętna, że nie pozwoliła się jeszcze zbliżyć potworowi który pożera najsilniejsze namiętności: nasyceniu!
— Co za szkoda! rzekł sobie: znaleźć żonę w dwóch tomach! Z jednej strony poezja, rozkosz, miłość, oddanie, piękność, wdzięk...
Ester kręciła się po pokoju jak czynią kobiety nim położą się do łóżka, chodziła tam i z powrotem, bujała nucąc: istny kolibr.
...Z drugiej, wielkie imię, rasa, zaszczyty, stanowisko, znajomość świata!... I żadnego sposobu zjednoczenia ich w jednej osobie! wykrzyknął Lucjan.
Nazajutrz, o siódmej, budząc się w tym uroczym, białym i różowym pokoju, poeta ujrzał się sam. Skoro zadzwonił, zjawiła się niesamowita Europa.
— Czego pan sobie życzy?
— Ester!
— Pani wyjechała o trzy na piątą. Wedle rozkazów księdza Karlosa, otrzymaliśmy na skład franco nowego buziaka.
— Kobietę?...
— Nie, panie, Angielkę... jedną z tych istot, których porządek dzienny wypada w nocy... mamy rozkaz traktować ją tak jakby to była pani; co pan zamierza uczynić z tą lafiryndą?... Biedna pani, ależ płakała!... „Ha, trudno, tak trzeba!... wykrzyknęła. Zostawiłam biednego kotuśka gdy spał, rzekła do mnie ocierając łzy; Europo, gdyby był spojrzał na mnie albo wymówił moje imię, zostałabym, choćby mi przyszło umrzeć z nim razem“. Ot, wie pan, ja tak kocham panią, że nie pokazałam jej tej następczyni; wiele jest pokojówek, któreby jej nie oszczędziły tego sztychu w serce.
— Ta obca jest zatem tutaj?
— Tak, proszę pana, przyjechała powozem który wywiózł panią, ukryłam ją w swoim pokoju, wedle instrukcji...
— Czy to przyzwoita kobieta?
— Tak jak może być przyzwoita taka przygodna piękność, ale bez wysiłku odegra swą rolę, jeśli pan jej dopomoże, rzekła Europa idąc po fałszywą Esterę.
W wilję, przed pójściem spać, wszechpotężny baron dał rozkazy lokajowi, który, już o siódmej rano, wprowadził słynnego Louchard, najzręczniejszego z psów gończych handlowego trybunału, do saloniku, gdzie baron zjawił się w szlafroku i w pantoflach.
Sagbiłeś zopie se mnie! rzekł w odpowiedzi na pokłony agenta.
— Nie mogło być inaczej, panie baronie. Zależy mi na mojej posadzie; toteż miałem zaszczyt powiedzieć panu, że nie mogę się mięszać do sprawy obcej moim czynnościom. Cóż ja przyrzekłem? że nastręczę panu jednego z naszych agentów, człowieka który mi się wydaje najsposobniejszy do tej usługi. Ale pan baron zna linje graniczne, jakie istnieją między ludźmi rozmaitych zawodów... Kiedy się buduje dom, nie daje się stolarzowi roboty ślusarza. Otóż, istnieją dwie policje: polityczna i kryminalna. Nigdy agenci policji kryminalnej nie mieszają się do politycznej, i naodwrót. Gdyby się pan baron zwrócił do szefa policji politycznej, ów musiałby mieć upoważnienie ministra nimby się mógł zająć pańską sprawą, panu zaś nie wypadałoby o nie prosić. Agent, któryby szpiegował na własną rękę, straciłby miejsce. Policja kryminalna jest równie ostrożna jak policja polityczna. Nikt, w całem ministerjum spraw wewnętrznych ani w prefekturze, nie działa inaczej jak tylko w interesie państwa albo sprawiedliwości. Jeśli chodzi o spisek lub zbrodnię, och, mój Boże, cały aparat jest na pańskie rozkazy; ale zrozumie pan, panie baronie, że policja ma inne rzeczy na głowie niż zajmować się pięćdziesięcioma tysiącami miłostek w Paryżu. Co się nas tyczy, mamy prawo jedynie tropić dłużników; gdy chodzi o co innego, narażamy się straszliwie, w razie gdybyśmy zmącili czyjś spokój. Posłałem panu jednego ze swoich ludzi, ale oświadczając że nie odpowiadam za niego; polecił mu pan odszukać kobietę w Paryżu, i ot, Contenson naciągnął pana na tysiączkę, nie ruszając nawet palcem. Na jednoby wyszło szukać igły w rzece, co szukać w Paryżu kobiety która jakoby bywa w lasku Vincennes, a której rysopis podobny jest do rysopisu wszystkich ładnych kobiet.
— Czy Contenson, rzekł baron, nie mógł powiedzieć mi prawdy, zamiast mnie naciągać na tysiąc franków?
— Niech pan posłucha, panie baronie, rzekł Louchard. Chce mi pan dać tysiąc talarów? dam panu... sprzedam panu dobrą radę.
— Czy ta rada warta tysiąca talarów? spytał Nucingen.
— Ja się nie dam wykiwać, panie baronie, odparł Louchard. Jest pan zakochany, chcesz odnaleźć przedmiot swej miłości, usychasz jak roślinka bez wody. Wczoraj wieczór (mówił mi to pański lokaj) było tu dwóch lekarzy; jest pan w złej skórze; ja jeden mogę panu dać zręcznego człowieka... Ech! do djaska! gdyby życie pańskie nie było warte tysiąca talarów...
— Powiedz mi pan nazwisko tego zręcznego człowieka i licz na moją wspaniałomyślność!
Louchard wziął kapelusz, skłonił się i skierował ku drzwiom.
Dżard nie dżłofieg! wykrzyknął Nucingen, chodź pan, chodź pan...
— Niech pan raczy zauważyć, rzekł Louchard nim wziął pieniądze, że ja panu sprzedaję wyłącznie i poprostu informację. Dam panu nazwisko, adres jedynego człowieka zdolnego panu usłużyć, ale to jest mistrz...
Idź to tjapła! wykrzyknął Nucingen, jedno nazwisko Rotszylda warte jest tysiąca talarów, a i to wtedy, gdy je podpisze na wekslu... — Daję tysiąc franków.
Louchard, wyga kuty na cztery nogi, mrugnął znacząco okiem w stronę barona.
— Dla pana, tysiąc talarów albo nic; odbije je pan w kilka sekund na giełdzie, dodał.
Dyziądz wrangóf!... powtórzył baron.
— Panbyś się targował o kopalnię złota! rzekł Louchard kłaniając się i odchodząc.
— Będę miał adres za pięćset franków! wykrzyknął baron, każąc zawołać sekretarza.
Turcaret[12] już nie istnieje. Dzisiaj, największy jak i najmniejszy bankier rozwija swą chytrość w każdym drobiazgu: targuje się w rzeczach sztuki, dobroczynności, miłości: targowałby się z papieżem o rozgrzeszenie. Toteż, słuchając Loucharda, Nucingen pomyślał błyskawicznie, iż Contenson, będąc prawą ręką wielkiego łapacza, musi znać jego adres. Contenson wyda za pięćset franków to, co Louchard chce sprzedać za tysiąc talarów. Ta szybka kombinacja dowodzi niezbicie, że, jeśli miłość zawładnęła sercem tego człowieka, głowa zachowała jeszcze cechy giełdowego rabusia.
— Idź pan osobiście, rzekł baron do sekretarza, do Contensona, szpiega w służbie Loucharda, komornika handlowego, ale weź pan kabriolet, prędko, i przywieź go tu natychmiast. Czekam!... Jedź pan bramą ogrodową. — Oto klucz, nie chcę aby kto widział u mnie tego człowieka: wpuścisz go pan do małego pawilonu w ogrodzie. Staraj się spełnić zlecenie inteligentnie.
Do gabinetu Nucingena zaczęli napływać interesanci; ale on czekał na Contensona, roił o Esterze, powiadał sobie, iż, za niewiele dni, ujrzy kobietę której zawdzięczał niespodziewane wzruszenia: odprawił tedy wszystkich zapomocą nieokreślonych słówek, dwuznacznych obietnic. Contenson wydawał mu się najważniejszą osobą w Paryżu, wyglądał raz po raz na ogród. Wreszcie, dawszy rozkaz aby nie wpuszczano nikogo, kazał podać śniadanie do altany na końcu ogrodu. To postępowanie, te wahania najbardziej kutego, jasnowidzącego, przebiegłego z bankierów paryskich były dla jego urzędników czemś niewytłumaczonem.
— Co staremu? powiadał agent giełdowy do jednego z sekretarzy barona.
— Nie wiadomo, zdaje się że zdrowie jego budzi obawy; wczoraj, baronowa ściągnęła na obiad najsławniejszych lekarzy...
Pewnego dnia, cudzoziemcy zapragnęli widzieć Newtona w chwili gdy był zajęty tresowaniem swojej suczki Beauty, która przyprawiła go, jak wiadomo, o stratę olbrzymiej pracy, i której rzekł tylko: „Ach, Beauty, ty nie wiesz coś zniweczyła...“ Cudzoziemcy oddalili się, szanując czas wielkiego człowieka. We wszystkich potężnych egzystencjach, znajdzie się małą Beauty. Kiedy marszałek de Richelieu przybył pokłonić się Ludwikowi XV po wzięciu Mahon, jednym z największych czynów wojskowych XVIII wieku, król rzekł: „Wiesz, książę, wielką nowinę?... biedny Lansmatt umarł!“ Lansmatt był to odźwierny wtajemniczony w miłostki króla. Nigdy bankierzy paryscy nie dowiedzieli się co byli winni Contensonowi. Szpieg ten był przyczyną, iż Nucingen pozwolił dobić olbrzymiego interesu, w którym udział jego był zapewniony: oddał go im bez walki. Król giełdowy mógł codzień bombardować fortunę, gdy kochankowi w pogoni za szczęściem każda chwila była droga.
Słynny bankier pił herbatę, chrupał tartynki jak człowiek którego zębów oddawna już nie ostrzy apetyt, kiedy usłyszał powóz. Niebawem, sekretarz wprowadził Contensona; ledwie go dopadł w knajpie, gdzie agent przejadał właśnie napiwek otrzymany od dłużnika wzamian za względy okazane mu przy uwięzieniu. Contenson, to był cały poemat, poemat paryski. Na jego widok, odgadlibyście, na pierwszy rzut oka, że Figaro Beaumarchais‘go, Maskaryl Moliera, Frontyny z komedyj Marivaux i Lafleur Dancourta, te wyrazy łajdactwa, podstępu, chytrości, są czemś bardzo miernem w porównaniu z tym kolosem sprytu i nędzy. Kiedy, w Paryżu, spotkacie typ, to już nie jest człowiek, to widowisko! to już nie moment życia, ale całe istnienie, kilka istnień! Wypalcie trzy razy w piecu gipsowy biust, otrzymacie imitację florentyńskiego bronzu; otóż, nieprzeliczone nieszczęścia, straszliwe próby zbronzowiły głowę Contensona tak, jakgdyby żary pieca potrzykroć odbarwiły jego twarz. Gęste zmarszczki stały się już nie do wygładzenia, tworzyły wiekuiste fałdy. Czaszka, podobna do czaszki Woltera, miała martwotę trupiej głowy; gdyby nie kilka włosów na potylicy, możnaby wątpić czy to jest głowa żywego człowieka. Pod nieruchomem czołem biegały obojętne oczki chińczyka z magazynu herbaty; oczy sztuczne, które udają życie a których wyraz nie zmienia się nigdy. Nos, spłaszczony jak u kościotrupa, urągał losowi, usta zaś, wąskie jak usta skąpca, były zawsze otwarte a mimo to dyskretne jak otwór skrzynki pocztowej. Spokojny jak dziki, z ogorzałemi rękami, mały ten i chudy człowieczek odznaczał się ową djogeniczną beztroską, która się nigdy nie zdoła nagiąć do form szacunku. A co za komentarze życia i obyczajów były wypisane w kostjumie, dla tych którzy umieją odczytać kostjum!... Cóż za spodnie zwłaszcza!... spodnie łapacza, czarne i świecące jak krepa z której sporządza się togi adwokatów! kamizelka kupiona na tandecie, ale z szalem, haftowana!... zrudziały frak!... I wszystko to wyszczotkowane, prawie czyste, zdobne zegarkiem i łańcuszkiem z chryzopalów. Contenson miał na sobie koszulę z żółtego perkalu; na gorsie błyszczał guzik z fałszywego djamentu! Na aksamitny kołnierz, podobny do pręgierza, wylewały się czerwone fałdy skóry karaiba. Kapelusz lśnił jak atłas, zato z ronda dałoby się wytopić ze dwie lampki tłuszczu. Ale wyliczyć te akcesorja, to nic: trzebaby odmalować pretensję jaką Contenson umiał im nadać. Było coś niesłychanie zalotnego w kołnierzu fraka, w świeżutko wyszczotkowanych butach o wpół-oderwanych podeszwach, coś czego żadne wyrażenie nie zdołałoby oddać. Wreszcie ostatnia, syntetyczna uwaga: gdyby, zamiast być szpiclem, Contenson był złodziejem, wszystkie te łachy, miast sprowadzać uśmiech na wargi, przyprawiłyby o dreszcz grozy. Z tego kostjumu, ktoś mający dar obserwacji powiedziałby sobie: „Oto plugawy człowiek: pije, gra, ma złe nałogi, ale się nie upija, nie szachruje, nie jest złodziej ani morderca“. I Contenson był w istocie niepodobny do określenia, póki nie przyszło na myśl słowo szpicel. Człowiek ten uprawiał w życiu tyleż rzemiosł nieznanych, ile istnieje znanych. Sprytny uśmieszek bladych warg, mruganie zielonkawych oczu, grymas spłaszczonego nosa, mówiły że nie brak mu inteligencji. Miał twarz z blachy, a dusza musiała być taka jak twarz. Toteż gra jego fizjognomji była raczej grymasem przymusowej grzeczności niż wyrazem drgnień wewnętrznych. Byłby przerażający, gdyby nie był tak zabawny. Contenson, jeden z najciekawszych produktów szumowin paryskiej kadzi, gdzie wszystko jest w stanie fermentacji, miał zwłaszcza jedną ambicję: być filozofem. Powiadał bez goryczy:
— Posiadam wielkie talenty, ale świat ma je za nic: to tak samo, co gdybym był kretynem!
I potępiał siebie, miast oskarżać ludzi. Znajdźcie mi wielu szpiclów, którzyby byli równie bez żółci co Contenson!
— Okoliczności są przeciw nam, powiadał swoim przełożonym; mogliśmy być kryształem, jesteśmy ziarnkami piasku, to wszystko.
Abnegacja jego miała swoje znaczenie: nie dbał o strój codzienny tak samo jak aktorzy; celował w przebieraniu się, w charakteryzacji; mógłby dawać lekcje Fryderykowi Lemaître, umiał się zrobić dandysem gdy trzeba. Niegdyś, za młodu, musiał należeć do światka który używa życia. Miał głęboką wzgardę dla policji kryminalnej, bo należał za cesarstwa do policji Fouchégo, którego uważał za wielkiego człowieka. Od zniesienia ministerjum policji, chwycił się, w braku czego lepszego, policji handlowej; ale jego znane zdolności i spryt czyniły zeń cenny instrument; tajni naczelnicy policji politycznej zachowali jego nazwisko na swej liście. Contenson, jak jego koledzy, był tylko jednym z komparsów dramatu, którego pierwsze role należały do przełożonych z chwilą kiedy chodziło o politykę.
Ić ban zopie, rzekł Nucingen oddalając sekretarza gestem.
— Czemu ten człowiek mieszka w pałacu, a ja w norze?... mówił sobie Contenson. Trzy razy wyprowadził w pole wierzycieli, kradł; gdy ja nie wziąłem nigdy szeląga. Zdolności więcej mam od niego...
— Contenson, moje dziecko, rzekł baron, naciągnąłeś mnie na tysiąc franków...
— Dama mego serca miała długów wyżej uszu...
Dy maż gochangę? wykrzyknął Nucingen, patrząc na Contensona z podziwem i zazdrością.
— Mam dopiero sześćdziesiąt sześć lat, odparł Contenson, z miną człowieka w którym rozpusta utrzymała młodość, czyniąc zeń fatalny przykład.
A dzo ona ropi?
— Pomaga mi, rzekł Contenson. Kiedy ktoś jest złodziejem, a ma za kochankę uczciwą kobietę, albo ona staje się złodziejką, albo on sam robi się uczciwy. Ja zostałem szpiclem.
— Potrzeba ci pieniędzy zawsze? spytał Nucingen.
— Zawsze, odparł Contenson z uśmiechem; to mój zawód pragnąć ich, jak pański je zarabiać; możemy się porozumieć: pan niech zbiera, ja podejmuję się wydawać. Pan będzie studnią, ja wiadrem.
— Czy chcesz zarobić pięćset franków?
— Dobre pytanie! Ale jakiż ja głupi!... nie ofiaruje mi ich pan aby naprawić niesprawiedliwość losu względem mej osoby.
— Wcale nie, dołączę je do tysiąca który mi wykpiłeś; razem tysiąc pięćset franków.
— Rozumiem, daje mi pan tysiąc franków które wziąłem i dodaje pan pięćset...
— Właśnie, rzekł Nucingen skinąwszy głową.
— To i tak czyni razem tylko pięćset franków, rzekł z niewzruszonym spokojem Contenson. A zatem, na jakie walory pan baron pragnie to wymienić?
— Mówiono mi, że istnieje w Paryżu człowiek zdolny odszukać kobietę którą kocham, i że ty wiesz jego adres... Słowem, ma to być mistrz w szpiegowaniu...
— To prawda...
— A zatem, daj mi adres, a dostaniesz pięćset franków.
— Gdzie są? odparł żywo Contenson.
— Tu, rzekł baron, wydobywając banknot.
— Więc niech pan da, rzekł Contenson wyciągając rękę.
— Z rączki do rączki! Chodźmy znaleźć człowieka, a dostaniesz pieniądze. Mógłbyś mi sprzedać wiele adresów za tę cenę.
Contenson zaczął się śmiać.
— W istocie, ma pan prawo myśleć to o mnie, rzekł jakby z wyrzutem do samego siebie. Im bardziej nasze rzemiosło jest świńskie, tem więcej trzeba w niem uczciwości. Ale, widzi pan, panie baronie, niech pan da sześćset, a ja dam panu dobrą radę.
— Daj, i spuść się na moją wspaniałomyślność...
— Zaryzykuję, rzekł Contenson, ale puszczam się na gruby hazard. W sprawach policji, widzi pan, trzeba manewrować pod ziemią. Pan powiadasz: „Dalej, marsz!...“ Jesteś pan bogaty, sądzisz że wszystko ustępuje przed pieniądzem. Pieniądz, to z pewnością coś. Ale, przy pomocy pieniędzy, można mieć tylko ludzi. A istnieją rzeczy, o których się nie myśli, a których nie można kupić!... Nie da się przekupić trafu. Toteż, w dobrej policji, nie postępuje się w ten sposób. Chce pan wsiąść ze mną do powozu? zobaczą nas. Traf może być równie dobrze za nami jak przeciw nam.
Jagdo? rzekł baron.
— Juścić tak, panie baronie. Wszak to podkowa końska znaleziona na ulicy doprowadziła prefekta policji do odkrycia maszyny piekielnej. Otóż, gdybyśmy się udali dziś wieczór, nocą, w dorożce do pana de Saint-Germain, tak samo onby się nie czuł zakłopotany widząc jak pan wchodzi do niego, jak pan nie obawiałby się że pana kto spostrzeże.
Złużnie, rzekł baron.
— Ba! to gracz nad gracze, pomocnik słynnego Corentin, prawa ręka Fouchégo; niektórzy mówią, że to jego syn naturalny, którego miał będąc księdzem; ale to głupstwa: Fouché umiał być księdzem, jak umiał być ministrem. Otóż, widzi pan, nie ruszy pan z miejsca tego człowieka za mniej niż dziesięć tysiączek... niech się pan zastanowi... Ale rzecz będzie załatwiona i dobrze załatwiona. Trzeba uprzedzić pana de Saint-Germain, a on panu naznaczy schadzkę w jakiemś miejscu gdzie nikt nie będzie mógł widzieć ni słyszeć; bo naraża się pracując dla prywatnych osób. Ale co pan chce!... to dzielny człowiek, król swego rzemiosła, człowiek który zniósł wielkie prześladowania, za to że ocalił Francję, ba!... jak ja, jak wszyscy ci którzy ją ocalili!
— Więc dobrze, doniesiesz mi o dniu i miejscu tej czułej schadzki, rzekł baron uśmiechając się ze swego taniego konceptu.
— Czy pan baron nic nie dorzuci na koszta?... rzekł Contenson z twarzą równocześnie pełną uniżoności i groźby.
— Janie, krzyknął bankier na ogrodnika, idź poproś Jerzego o dwadzieścia franków i przynieś mi.
— Jeżeli pan baron nie ma innych wskazówek niż te które mnie dał, wątpię wszakże aby ów mistrz mógł być użyteczny.
— Mam i inne! odparł bankier z przebiegłą miną.
— Żegnam pana barona, rzekł Contenson biorąc dwudziestofrankówkę; będę miał zaszczyt oznajmić Jerzemu, gdzie się pan ma stawić dziś wieczór, bo w takich rzeczach trzeba unikać pisaniny.
— To zabawne, jakie te hycle są sprytne, rzekł do siebie baron, w tej policji to tak samo jak w interesach.
Rozstawszy się z baronem, Contenson udał się spokojnie do kawiarni Dawida; zajrzał przez szybę i ujrzał starca znanego tam pod nazwiskiem ojca Canquoëlle.
Kawiarnia Dawida, położona przy ulicy de la Monnaie, cieszyła się, przez trzydzieści pierwszych lat tego wieku, pewną sławą ograniczoną zresztą do swojej dzielnicy. Tam schodzili się starzy ex-kupcy lub hurtownicy: Camusot, Lebas, Pillerault, Popinot; także paru kamieniczników jak stary Molineux. Mówiło się o polityce, w swojem kółku, ale ostrożnie; panującą opinją kawiarni Dawida był liberalizm. Opowiadało się plotki z dzielnicy, tak bardzo ludzie odczuwają potrzebę kpienia wzajem z siebie!... Kawiarnia ta, jak wszystkie zresztą, miała swego oryginała w tym ojcu Canquoëlle, który przychodził od 1811 i zdawał się w tak doskonałej harmonji z zbierającymi się tam uczciwymi ludźmi, że nikt się nie krępował mówić o polityce w jego obecności. Niekiedy poczciwiec ten, którego prostoduszność dostarczała bywalcom stałego tematu do żartów, znikał na miesiąc lub dwa; ale nieobecność ta, zawsze przypisywana jego chorobom lub starości (wyglądał, od r. 1811, na człowieka który przekroczył sześćdziesiątkę), nie dziwiła nikogo.
— Cóż się dzieje z ojcem Canquoëlle?... pytano bufetowej.
— Coś mi się widzi, odpowiadała, iż, pewnego pięknego dnia, dowiemy się z Drobnych Ogłoszeń, że wyciągnął kopytka.
Ojciec Canquoëlle zarywał w wymowie mocno Bretanją z której był rodem. Nazwisko jego pochodziło od folwarczku zwanego les Canquoëlles (słowo które oznacza w niektórych prowincjach chrabąszcza), położonego w departamencie Vaucluse, skąd też przybył. Zaczęto w końcu omówić Canquoëlle zamiast des Canquoëlles, o co zresztą nieborak się nie gniewał, uważając, po r. 1793, szlachectwo za martwą literę; zresztą des Canquoëlles nie było jego własnością; był młodszym synem młodszej linji. Dzisiaj, strój ojca Canquoëlle wydałby się cudaczny, ale między r. 1811 a 1820 nie dziwił nikogo. Starzec nosił trzewiki o szlifowanych stalowych sprzączkach, jedwabne pończochy w białe i niebieskie prążki, do tego jedwabne pluderki. Biała haftowana kamizelka, stary zielonkawo-brunatny frak o metalowych guzikach i koszula z żabotem uzupełniały ten kostjum. Na środku żabotu błyszczał złoty medaljon, mieszczący, pod szkłem, małą świątynię z włosów: jedna z tych rozkosznych małostek uczucia, które uspokajają ludzi, jak strach na ptaki płoszy wróble. Większość ludzi, podobnie jak zwierzęta, uspokaja się lub płoszy lada czem. Spodeńki ojca Canquoëlle spięte były sprzączką, którą, modą zeszłego wieku, zapinało się powyżej brzucha. Od paska zwisały równolegle dwa stalowe łańcuszki z pękiem breloków. Biały krawat umocowany był z tyłu zapomocą złotej zapinki. Głowę wreszcie, śnieżną i upudrowaną, stroił jeszcze w r. 1816 trójgraniasty pierożek. Ulubione to nakrycie głowy zastąpił ojciec Canquoëlle od niedawna (poczciwiec uważał, iż winien jest swej epoce to poświęcenie) owym szpetnym okrągłym kapeluszem, przeciw któremu nikt nie ma odwagi się zbuntować. Mały harcap przewiązany wstążeczką opisywał na grzbiecie okrężny ślad, w którym brud znikał pod delikatnym osadem pudru. Opierając się na znamiennym rysie jego fizjognomji, nosie pełnym narośli, czerwonym, godnym figurować na półmisku z truflami, przypuścilibyście charakter łatwy, głupawy i poczciwy u zacnego „ojca Canquoëlle“, najczęściej zagapionego, i dalibyście się wystrychnąć na dudka jak cała kawiarnia Dawida, gdzie nikt nie zwrócił uwagi na inteligentne czoło, sardoniczne usta i zimne oczy tego starca, zamarynowanego w namiętnościach, spokojnego jak Vitellius, którego cesarski brzuch odradzał się, aby tak rzec, palingenetycznie. W r. 1817, młody komiwojażer nazwiskiem Gaudissart[13] stały gość kawiarni Dawida, upił się koło północy z jakimś spensjonowanym oficerem, i niebacznie zaczął paplać o sprzysiężeniu przeciw Burbonom, dość poważnem i bliskiem wybuchu. W kawiarni znajdował się już tylko ojciec Canquoëlle który zdawał się senny, dwaj drzemiący garsoni i bufetowa. W ciągu dwudziestu czterech godzin Gaudissarta uwięziono: sprzysiężenie wyszło na jaw. Dwóch ludzi zginęło na rusztowaniu. Ani Gaudissart ani nikt nie podejrzewał nigdy zacnego ojca Canquoëlle. Odprawiono garsonów, spoglądano po sobie nieufnie przez rok i mówiono z grozą o policji wspólnie z ojcem Canquoëlle, który omal nie przestał bywać w kawiarni Dawida, taki miał wstręt do policji.
Contenson wszedł do kawiarni, zawołał o kieliszek wódki, nie spojrzał na ojca Canquoëlle zajętego czytaniem; jedynie, wysączywszy kieliszek, ujął złotą sztukę otrzymaną od barona i zawołał chłopca uderzając nią trzy razy o stół. Bufetowa i chłopiec obejrzeli złoto z uwagą nader obelżywą dla Contensona; ale nieufność ich usprawiedliwiało zdziwienie jakie budził w stałych gościach jego wygląd.
— Czy to jest owoc kradzieży czy morderstwa?...
Tak myślał ten i ów z bywalców, którzy zerkali z pod okularów na Contensona, udając że czytają dzienniki. Contenson, który widział wszystko i nie dziwił się niczemu, otarł wzgardliwie usta łatanym fularem, wziął resztę, zapakował groszaki do kieszonki, której podszewka, niegdyś biała, była równie czarna jak sukno, i nie zostawił ani grosza napiwku.
— Cóż za obwieś! rzekł ojciec Canquoëlle do pana Pillerault, swego sąsiada.
— Ba! odparł na całą kawiarnię pan Camusot, jedyny który nie okazał najmniejszego zdumienia, to Contenson, prawa ręka Loucharda, agenta naszego trybunału. Może hultaje mają kogoś nakryć w dzielnicy.
W kwadrans potem, stary Canquoëlle wstał, wziął parasol i spokojnie wyszedł.
Czy nie należałoby wytłumaczyć, co za straszliwy i głęboki człowiek krył się pod sukniami ojca Canquoëlle, jak ksiądz Karlos ukrywał Vautrina? Południowiec ten, urodzony w Canquoëlles, jedynym majątku dość przyzwoitej zresztą rodziny, nazywał się Peyrade. Należał istotnie do młodszej linji de la Peyrade, starego ale zubożałego rodu z Gontat, posiadającego jeszcze małą wioskę. Był najmłodszy z siedmiorga dzieci i przybył pieszo do Paryża z dwoma talarami w kieszeni, w r. 1772, mając siedemnaście lat, party burzliwym temperamentem, żądzą wybicia się która ciągnie tylu południowców do stolicy, gdy zrozumieją że dom nie zdoła nigdy nastarczyć ich potrzebom. Objaśnimy całą młodość Peyrade’a, skoro powiemy, iż w r. 1782 był konfidentem, bohaterem generalnej dyrekcji policji, gdzie zażywał wielkiego poważania u pp. Lenoir i d’Albert, dwóch ostatnich generalnych dyrektorów. Rewolucja nie miała policji, nie potrzebowała jej. Szpiegostwo, wówczas dość powszechne, nazywało się gorliwością obywatelską. Dyrektorjat, ów rząd nieco prawidłowszy niż Komitet Ocalenia Publicznego, zmuszony był wskrzesić policję, Pierwszy Konsul zaś dokończył tej kreacji, stwarzając prefekturę oraz ministerjum policji. Peyrade, człowiek tradycji, złożył personel do spółki z niejakim Corentin, o wiele tęższym zresztą od niego, mimo iż młodszym, wręcz genjalnym w podziemnej pracy. W r. 1808, olbrzymie usługi jakie oddał Peyrade, zyskały mu nominację na generalnego komisarza policji w Antwerpji. W intencji Napoleona urząd ten równał się ministerstwu policji, mającemu nadzór nad Holandją. Po kampanji r. 1809, na rozkaz cesarskiego gabinetu, Peyrade’a porwano z Antwerpji, przywieziono pod strażą do Paryża i wtrącono do turmy. W dwa miesiące potem, wyszedł z więzienia, za poręką przyjaciela swego Corentina; poddano go wszakże w gabinecie prefekta policji śledztwu, trwającemu na trzy zawody po sześć godzin. Czy Peyrade winien był swą niełaskę energji z jaką wspomagał Fouchégo w obronie granic Francji, zagrożonych tak zwaną w owym czasie wyprawą Walcherena, w której książę Otranto rozwinął talenty budzące niepokój cesarza? Fouché uważał to za prawdopodobne; ale dziś, kiedy wszyscy wiedzą co zaszło na radzie ministrów zwołanej przez Cambacérèsa, jestto pewnik. Spiorunowani wiadomością o nowym zamachu Anglji, która odpłacała Napoleonowi wyprawę Bulońską, zaskoczeni bez pana, odciętego na wyspie Lobau, gdzie w mniemaniu Europy był już stracony, ministrowie nie wiedzieli co postanowić. Powszechne zdanie było, aby wysłać kurjera do cesarza; ale Fouché sam ośmielił się nakreślić plan kampanji, który wprowadził zresztą w czyn.
— Rób jak chcesz, rzekł Cambacérès, ale ja dbam o swoją głowę; wysyłam raport.
Wiadomo jakiego niedorzecznego pozoru chwycił się za powrotem cesarz, aby odtrącić swego ministra i ukarać go za to iż ocalił Francję bez niego. Od tego dnia, do niechęci księcia Talleyrand, cesarz dołączył nieprzyjaźń księcia Otranto, jedynych dwóch wielkich polityków jakich stworzyła Rewolucja, którzy byliby może ocalili Napoleona w r. 1813. Aby odstawić Peyrade’a, chwycono się pospolitego pretekstu przedajności: faworyzował przemytnictwo, dzieląc potrosze zyski z wielkim handlem. Postąpienie było ostre, w stosunku do człowieka który buławę generalnego komisarza zawdzięczał wielkim i istotnym usługom. Człowiek ten, osiwiały w praktyce, posiadał tajemnice wszystkich rządów od r. 1775, epoki w której wstąpił do generalnej policji. Cesarz, który lubił sam stwarzać ludzi, nie zwrócił uwagi na przedłożenia jakie mu później czyniono w sprawie człowieka, zażywającego opinji jednego z najpewniejszych, najzręczniejszych i najinteligentniejszych wśród tych nieznanych genjuszów, mających zadanie czuwać nad bezpieczeństwem Państwa. Sądził, iż będzie mógł zastąpić Peyrade’a Contensonem; ale Contensona zagarnął wówczas Corentin dla siebie. Dla Peyrade’a był to okrutny cios. Człowiek ten, hulaka i smakosz, znajdował się, w stosunku do kobiet, w położeniu cukiernika któryby lubił łakocie. Rozpusta stała się dlań drugą naturą: nie mógł się już obejść bez dobrego obiadu, bez gry, słowem bez tego trybu życia, pańskiego choć bez wystawy, jakiemu oddają się wszyscy ludzie o potężnych zdolnościach i, co za tem idzie, potrzebujący silnych rozrywek. Dotąd żył szeroko, opływając w rozkosze stołu prawie bez kosztów; nie targowano się z nim, ani z przyjacielem jego Corentinem. Przytem, z usposobienia filozof i cynik, Peyrade lubił swój stan. Wreszcie, szpicel, na jakiemkiemkolwiek piętrze by się znajdował, nie może, tak jak galernik, wrócić do tak zwanego uczciwego zawodu. Raz nacechowani, raz wciągnięci w księgi, szpicle i skazańcy nabierają, jak djakoni, niezniszczalnego charakteru. Są istoty, którym rola społeczna wytycza nieuniknioną drogę. Na swoje nieszczęście, Peyrade rozmiłował się w małej dziewczynce, dziecku, które niewątpliwie było jego owocem: miał je z głośną aktorką, której oddał jakąś usługę i która wypłaciła mu się trzymiesięczną wdzięcznością. Peyrade, który sprowadził dziecko z Antwerpji, ujrzał się tedy bez środków na bruku paryskim, z rocznym zasiłkiem tysiąca dwustu franków, przyznanym mu przez prefekturę policji. Umieścił się przy ulicy des Moineaux, na czwartem piętrze, w mieszkaniu z pięciu pokoi, za dwieście pięćdziesiąt franków na rok.
Któż lepiej może odczuwać dobrodziejstwo i słodycz przyjaźni, niż ów moralnie trędowaty zwany przez ogół szpiegiem, przez pospólstwo szpiclem, przez zwierzchność agentem? Peyrade i Corentin byli tedy przyjaciółmi jak Orestes i Pylades. Peyrade urobił Corentina jak Vien Dawida, ale uczeń przeszedł rychło mistrza. Dokonali razem niejednej wyprawy. Peyrade, szczęśliwy iż odgadł talenty Corentina, wspierał go radą i pomocą. Skłonił pupila, aby się posłużył kochanką która go odtrąciła, jako wędką dla pochwycenia ofiary. (Szuanie). A Corentin miał wówczas dopiero dwadzieścia pięć lat!... Corentin, zostawszy jednym z generałów których minister policji jest hetmanem, zachował, pod księciem Rovigo, wybitne miejsce, jakie zajmował pod księciem Otranto. Owóż, w policji ogólnej było wówczas tak jak w policji kryminalnej. Przy każdej donioślejszej sprawie, traktowano, można powiedzieć, ryczałtem z paroma zdolnymi agentami. Minister, powiadomiony o spisku, uprzedzony o knowaniach, mniejsza o to jak, mówił do jednego z pułkowników swojej policji:
— Ile wam trzeba, aby osiągnąć taki a taki rezultat?
Corentin, Contenson, odpowiadali po dojrzałem zbadaniu:
— Dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści tysięcy.
Następnie, skoro raz padł rozkaz: „Naprzód, marsz!“ zostawiano środki i ludzi do wyboru i uznania Corentina lub danego agenta. Policja kryminalna postępowała tak samo ze słynnym Vidocq.
Policja polityczna, tak samo jak kryminalna, dobierała ludzi głównie pomiędzy agentami znanymi, zarejestrowanymi, regularnymi, którzy są niby żołnierze owej tajemnej siły tak potrzebnej rządom, mimo deklamacji filantropów lub moralistów z ciasnemi głowami. Ale generałowie tej miary co Peyrade lub Corentin, cieszący się zaufaniem, mieli prawo używania osób nieznanych, z obowiązkiem zdania sprawy ministrowi w ważnych wypadkach. Doświadczenie, inteligencja Peyrade’a były dla Corentina nieoszacowanym skarbem; skoro tedy minęła zawierucha z r. 1810, używał stale starego przyjaciela, radził się go i zasilał hojnie jego potrzeby. Corentin znalazł sposób, aby wykroić około tysiąca franków miesięcznie dla Peyrade’a. Ze swej strony, Peyrade oddał Corentinowi olbrzymie usługi. W r. 1816, Corentin, z okazji sprzysiężenia w którem maczał rzekomo palce bonapartysta Gaudissart, próbował wcielić z powrotem Peyrade’a do generalnej policji; ale nieznane wpływy pokrzyżowały ten zamiar. Oto czemu. Pragnąc umocnić swą nieodzowność, Peyrade, Corentin i Contenson, za podszeptem księcia Otranto, zorganizowali, na rzecz Ludwika XVIII, kontr-policję, w której pracowali najtężsi agenci. Ludwik XVIII uniósł z sobą do grobu tajemnice, które pozostaną tajemnicami dla najlepiej powiadomionych historyków. Walka generalnej policji i kontr-policji króla zrodziła straszliwe sprawy, których tajemnicę zapewniło kilka wyroków śmierci. Nie tu czas ani miejsce wchodzić w szczegóły; wystarczy wskazać, jakie były środki człowieka, którego, w kawiarni Dawida, nazywano poczciwym starym Canquoëlle; przez jakie nitki stykał się ze straszliwą i tajemniczą potęgą. Od r. 1817 do 1822, Corentin, Contenson, Peyrade i ich agenci mieli często za zadanie szpiegować samego ministra! To może wytłumaczyć, czemu ministerjum odmówiło przyjęcia Peyrade’a i Contensona, na których Corentin, bez ich wiedzy, zwrócił podejrzenia ministrów, aby móc zużytkować przyjaciela, skoro powrót do urzędu okazał się niemożliwy. Ministrowie utwierdzili się wówczas w zaufaniu do Corentina, polecili mu nadzorowanie Peyrade’a, co ubawiło serdecznie Ludwika XVIII. Corentin i Peyrade zostali wówczas panami placu. Contenson, długi czas pracujący przy boku Peyrade’a, służył mu jeszcze. Z polecenia Corentina i Peyrade’a przyjął posadę tajnego agenta trybunału handlowego. Ci dwaj generałowie, zamiłowani w zawodzie, lubili umieszczać swoich najtęższych żołnierzy wszędzie gdzie można było zbierać wiadomości. Zresztą nałogi Contensona które ściągnęły go o wiele poniżej jego dwóch przyjaciół, wymagały tyle pieniędzy, iż trzeba mu było wiele pracy. Contenson, nie popełniając niedyskrecji, powiedział Louchardowi, iż zna jedynego człowieka zdolnego uczynić zadość baronowi de Nucingen. Peyrade był to, w istocie, jedyny agent, który mógł bezkarnie uprawiać szpiegostwo na rzecz prywatnej osoby. Ze śmiercią Ludwika XVIII-go, Peyrade stracił nietylko całe znaczenie, ale i korzyści pozycji nadwornego szpiega J. K. Mości. Nie przeczuwając że się to urwie, wiódł dalej dawny tryb życia. Kobiety, stół i gra pochłaniały wszystkie zasoby tego człowieka, który, jak wszyscy ludzie stworzeni do rozpusty, cieszył się żelaznem zdrowiem. Ale między r. 1826 a 1829, Peyrade, sięgający siedemdziesięciu czterech lat, podupadł. Z roku na rok było koło niego coraz cieniej. Patrzał na zmierzch policji, patrzał ze zgryzotą, jak rząd Karola X porzuca dobre tradycje. Sesja po sesji, Izba obcinała kredyty policji, przez nienawiść do tego środka rządzenia i w zamiarze umoralnienia tej instytucji.
— To tak, jakby się chciało gotować w białych rękawiczkach, mówił Peyrade do Corentina.
Corentin i Peyrade od 1822 przewidywali rok 1830. Znali głuchą nienawiść, jaką żywił Ludwik XVIII dla swego następcy; nienawiść, która tłumaczyła jego tolerancję wobec młodszej linji i bez której jego panowanie i polityka byłyby zagadką nie do rozwiązania.
W miarę jak Peyrade się starzał, przywiązanie jego do naturalnej córki rosło. Dla niej, ucharakteryzował się na mieszczucha, chciał wydać swoją Lydję za jakiegoś uczciwego człowieka. Toteż, od trzech lat zwłaszcza, chciał się gdzieś uczepić, czy to w prefekturze policji, czy w generalnej dyrekcji na jakiejś posadzie jawnej, nie hańbiącej. Wymyślił w końcu miejsce, którego konieczność, mówił do Corentina, prędzej lub później da się uczuć. Chodziło o to, aby stworzyć w prefekturze policji biuro t. zw. informacyjne, któreby było pośrednikiem pomiędzy policją paryską w ścisłem znaczeniu słowa, policją kryminalną i policją państwową, pozwalając generalnej dyrekcji korzystać ze wszystkich rozprószonych sił. Jeden stary Peyrade, mający za sobą pięćdziesiąt pięć lat dyskrecji, mógł być pierścieniem któryby jednoczył te trzy policje; archiwistą, do którego polityka i sprawiedliwość zwracałyby się dla rozświetlenia pewnych wypadków. Peyrade spodziewał się w ten sposób, przy pomocy Corentina, znaleźć posag i męża dla Lydji. Corentin, nie wymieniając Peyrade’a, wspomniał już o tej sprawie generalnemu dyrektorowi, ale dyrektor uważał za właściwsze aby propozycja wyszła z prefektury.
W chwili gdy Contenson stuknął trzy razy o stolik, który to sygnał oznaczał: „Mam z tobą do pomówienia“, nestor szpiclów zastanawiał się nad problemem: „Przez kogo, na jakiej drodze, poruszyć prefekta policji?“ Równocześnie, z bezmyślną miną, kiwał się nad swoim Kurjerem Francuskim.
— Nasz biedny Fouché, rozważał idąc ulicą św. Honorjusza, ten wielki człowiek nie żyje! dawni nasi pośrednicy są w niełasce! Zresztą, jak mi mówił wczoraj Corentin, nie wierzą w zwinność ani w inteligencję siedemdziesięcioletniego starca... Och! czemuż się przyzwyczaiłem jadać u Very’ego, spijać wyborne wina... grać... i tam dalej, kiedy miałem pieniądze? Aby zdobyć pozycję, nie wystarczy mieć talent, jak mówi Corentin, trzeba mieć i statek! Zacny pan Lenoir przewidział mój los, kiedy, z okazji naszyjnika[14], wykrzyknął: „Nie dojdziesz nigdy do niczego!“ dowiadując się, że nie wytrwałem pod łóżkiem ślicznej Oliwy...
Jeżeli czcigodny ojciec Canquoëlle (nazywano go ojcem Canquoëlle w całym domu) osiedlił się przy ulicy des Moineaux, na czwartem piętrze, możecie być pewni, iż znalazł w rozmieszczeniu lokalu pewne właściwości, które sprzyjały jego straszliwym funkcjom. Dom, położony na rogu ul. św. Rocha, z jednej strony nie miał żadnego sąsiedztwa. Ponieważ schody dzieliły go na dwie części, znajdowały się na każdym piętrze po dwa pokoje zupełnie oddzielne. Te dwa pokoje leżały od strony św. Rocha. Powyżej czwartego piętra, było poddasze, na którem jedna izdebka służyła za kuchnię, druga zaś za mieszkanie służącej, Flamandki imieniem Katt, która wykarmiła Lydję. W pierwszym pokoju urządził ojciec Canquoëlle swoją sypialnię, w drugim gabinet. Okno gabinetu, wychodzące na ulicę des Moineaux, znajdowało się naprzeciw narożnego muru bez okna; od schodów dzieliła tę izbę szerokość sypialni. Kiedy przyjaciele rozmawiali poufnie w tym gabinecie, jakby umyślnie sporządzonym dla ich ohydnego rzemiosła, nie obawiali się żadnego ucha, żadnego spojrzenia. Przez ostrożność, Peyrade wyścielił ściany i podłogę u Flamandki grubą tkaniną, pod pozorem dbałości o wygody piastunki. Co więcej, zniósł kominek; kazał wystawić piec, którego rura wychodziła na zewnątrz w ulicy św. Rocha. Wreszcie, rozciągnął na podłodze kilka dywanów, iżby mieszkańcy niższego piętra nie mogli pochwycić żadnego szmeru. Bity w technice szpiegostwa, sondował raz na tydzień mur, powałę i podłogę; badał je niby człowiek który chce wygubić natrętne owady. Bezpieczeństwo od świadków i słuchaczy kazało Corentinowi wybrać ten gabinet, o ile narady nie odbywały się u niego. Mieszkanie Corentina znali tylko generalny dyrektor policji i Peyrade; przyjmował tam osobistości, które ministerjum albo Zamek brały, w ważnych okolicznościach, za pośredników; ale żaden agent, żaden niższy funkcjonarjusz nie przestąpił jego progu. Szczegóły zawodowe układały się u Peyrade’a. W tym niepozornym pokoju kombinowało się plany; tam zapadały postanowienia, które, gdyby mury mogły mówić, dostarczyłyby treści osobliwym kronikom i dramatom. Tam, od 1816 do 1826, roztrząsało się olbrzymie interesy. Tam odsłaniało się w zarodku wypadki, które miały zaciążyć nad Francją. Tam, Peyrade i Corentin, równie przewidujący ale lepiej powiadomieni niż generalny prokurator Belart, powtarzali sobie nieraz, począwszy od 1819:
— Jeżeli Ludwik XVIII nie chce wydać takiego lub takiego zarządzenia, pozbyć się tego a tego księcia, zatem nienawidzi swego brata? chce mu tedy zostawić w spadku rewolucję?
Drzwi Peyrade’a zdobiła łupkowa tabliczka, na której znajdowały się niekiedy dziwne znaki kredą. Ten rodzaj piekielnej algebry miał dla wtajemniczonych znaczenie bardzo jasne. Naprzeciwko mizernego mieszkania Peyrade’a, znajdował się apartamencik Lydji, złożony z przedpokoju, saloniku, sypialni i gotowalni... Drzwi do mieszkania Lydji, podobnie jak do Peyrade’a, tworzyła gruba żelazna blacha, między dwiema mocnemi deskami dębowemi, zbrojnemi w zamki i system rygli. Drzwi te były warowne jak brama więzienia. Toteż, choć w domu nie było odźwiernego, Lydja żyła tam bez najmniejszej obawy. Jadalnia, salonik, sypialnia, z oknami kwitnącemi nakształt wiszących ogrodów, odznaczały się flamandzką czystością. Piastunka, która nazywała Lydję swą córką, nie opuszczała jej na krok. Obie chodziły do kościoła z regularnością, która dawała o starym Canquoëlle doskonałe pojęcie korzennikowi-rojaliście, zamieszkałemu w tym samym domu, na rogu ulicy des Moineaux i św. Rocha. Mieszkanie kupca, kuchnia i pokoiki subjektów zajmowały pierwsze piętro i półpięterko. Na drugiem mieszkał właściciel, na trzeciem zaś, od dwudziestu lat, pewien kamieniarz. Każdy lokator miał klucz od bramy. Kupczyni odbierała, przez uprzejmość, listy i pakiety przeznaczone dla tych trzech spokojnych domów jako że magazyn korzenny posiadał skrzynkę na listy. Bez tych szczegółów, tak cudzoziemcy jak ludzie znający Paryż nie mogliby zrozumieć, w jaki sposób, w tem miejscu, mogło się znaleźć schronienie łączące podobne warunki spokoju, dyskrecji i bezpieczeństwa. Od północy, ojciec Canquoëlle mógł knuć wszelakie plany, przyjmować szpiegów i ministrów, kobiety i dziewczęta, nie ściągając niczyjej uwagi. Peyrade, o którym Flamandka mówiła do sąsiadki: „Nie potrafiłby skrzywdzić muchy!“ uchodził za najlepszego z ludzi. Nie szczędził niczego dla córki. Lydja, którą Schmuke kształcił w muzyce, posiadła nawet kompozycję. Malowała sepią, guaszem i akwarelą. Peyrade jadał co niedzielę obiad z córką. W te dni, starowina był wyłącznie ojcem. Lydja, nabożna bez dewocji, chodziła raz na miesiąc do spowiedzi; mimo to, pozwalała sobie od czasu do czasu na teatr. Przechadzała się w Tuilleryach gdy było ładnie. To były wszystkie jej przyjemności, prowadziła życie nader zamknięte. Lydja, która ubóstwiała ojca, nie miała pojęcia o jego złowrogich talentach i podziemnych zajęciach. Żadne pragnienie nie zmąciło życia tego niewinnego dziecka. Smukła, piękna jak matka, obdarzona czarującym głosem, delikatną twarzyczką ujętą w piękne blond włosy, podobna była do owych aniołów, bardziej mistycznych niż realnych, jakimi malarze średniowiecza otaczają Świętą Rodzinę. Spojrzenie jej błękitnych oczu zdawało się sączyć promień z nieba temu na którym spoczęło. Strój jej, skromny, nie silący się hołdować modzie, oddychał uroczą mieszczańską prostotą. Wyobraźcie sobie starego czarta, który jest ojcem anioła i orzeźwia się jego boskim urokiem, a będziecie mieli wyobrażenie o pożyciu Peyrade’a z córką. Gdyby kto pokalał ten djament, ojciec wynalazłby na jego zgubę jedną z owych straszliwych paści, w jakie złapało się za Restauracji wielu nieszczęśliwych aby dać głowę na rusztowaniu. Tysiąc talarów rocznie wystarczało na życie Lydji i Katt, którą dziewczyna nazywała swą piastunką.
Wchodząc w ulicę des Moineaux, Peyrade spostrzegł Contensona; minął go, wszedł pierwszy, usłyszał kroki agenta na schodach i wpuścił go, nim Flamandka wyścibiła nos z kuchni. Dzwonek, umieszczony przy drzwiczkach z balasek na trzeciem piętrze koło mieszkania kamieniarza, ostrzegał mieszkańców trzeciego i czwartego piętra kiedy ktoś szedł do nich. Zbyteczne byłoby dodawać, iż od północy Peyrade owijał dzwonek szmatką.
— Cóż takiego pilnego, filozofie?
Filozof był to przydomek, jaki Peyrade dawał Contensonowi i na który ten Epiktet szpiclów zasługiwał w zupełności. Miano Contensona kryło, niestety! jedno z najstarszych nazwisk feudalnej Normandji.
— Hm, coś niby dziesięć tysięcy do capnięcia.
— Cóż takiego? polityka?
— Nie, bzdury! baron de Nucingen, wie pan, ten stary patentowany złodziej, rży za kobietą którą ujrzał w lasku Vincennes; trzeba mu ją znaleźć, umiera z miłości... Wczoraj, mówił mi lokaj, zwołano konsyljum... Uszczknąłem mu już tysiąc franków, pod pozorem wyszukania donny.
I Contenson opowiedział spotkanie Nucingena z Esterą, dodając że baron ma jakieś nowe wskazówki.
— Dobra! rzekł Peyrade, znajdziemy mu tę Dulcyneę; powiedz baronowi, aby przybył dziś wieczór w dorożce na pola Elizejskie, aleja Gabryjela, róg alei Marigny.
Peyrade wyprawił Contensona i zapukał w umówiony sposób do córki. Wszedł wesoło; przypadek dawał mu sposób zyskania wreszcie upragnionej posady. Zanurzył się w wolterowskim fotelu i, ucałowawszy Lydję w czoło, rzekł:
— Zagraj mi coś!
Lydja zagrała utwór fortepianowy Beethowena.
— Brawo, ślicznie, moja sarenko, rzekł sadzając ją sobie na kolanach. Czy wiesz, że mamy już dwadzieścia jeden lat? Trzeba iść za mąż, ojciec ma przeszło siedemdziesiątkę.
— Dobrze mi tutaj, odparła.
— Kochasz tylko mnie, starego, brzydkiego? spytał Peyrade.
— A kogóż miałabym kochać, ojcze?
— Jem dzisiaj obiad z tobą, mała, uprzedź Katt. Myślę o tem, aby się zakrzątnąć koło twej przyszłości; postarać się o dobre miejsce i poszukać męża godnego ciebie... poczciwego młodego chłopca, zdolnego chwata, z którego mogłabyś kiedyś być dumna...
— Spotkałam dopiero jednego, któryby mi się podobał...
— A, spotkałaś...
— Tak, w Tuillerjach, odparła Lydja; przechodził tamtędy, pod ręką z hrabiną de Sérizy.
— A nazywa się?
— Lucjan de Rubempré... Siedziałam pod lipą z Katt, nie myśląc o niczem. Obok nas były dwie panie, które mówiły do siebie: „O patrz, pani de Sérizy i piękny Lucjan“. Wówczas, spojrzałam na nich. „Ach moja droga, rzekła druga, istnieją kobiety, które mają szczęście!... Tej naprzykład świat daruje wszystko, dlatego że jest z domu de Ronquerolles i że jej mąż jest ministrem. — Ba, moja droga, odparła tamta, Lucuś słono ją kosztuje...“ Co to znaczy, ojczulku?
— Et, głupstwa, paplanina, odparł Peyrade dobrodusznie. Może robiły aluzję do polityki.
— Pytałeś, ojczulku, więc odpowiadam. Jeśli chcesz mnie wydać za mąż, znajdź męża któryby był podobny do niego...
— Dzieciaku! odparł ojciec, piękność nie zawsze jest oznaką dobroci. Młodzi ludzie z miłą powierzchownością nie spotykają w zaraniu życia żadnych trudności, nie rozwijają tedy w sobie żadnego talentu. Zepsuci są życzliwością świata, którą później trzeba im drogo opłacić!... Chciałbym ci znaleźć jednego z owych ludzi, którzy, w tym świecie mieszczuchów, bogaczy i głupców, przebijają się bez pomocy...
— Kogo, ojcze?
— Nieznanego człowieka z talentem... Ale bądź spokojna, dziecko, mam sposoby aby przetrząsnąć wszystkie poddasza Paryża i ziścić twoje marzenia, dając ci mężczyznę równie pięknego jak nicpoń o którym mówisz, ale pełnego nadziei, jednego z ludzi przeznaczonych do fortuny i sławy... Prawda! zapomniałem: toć ja muszę mieć armję bratanków, a między nimi znajdzie się może godny ciebie... Napiszę, albo każę napisać do Prowancji!
Rzecz osobliwa! w tej samej chwili młody człowiek umierający z głodu i znużenia, przybyły pieszo z Vaucluse, bratanek ojca Canquoëlle, wchodził do miasta z zamiarem odszukania stryja. W marzeniach rodziny, której losy tego stryja były nieznane, Peyrade przedstawiał kanwę wszelakich nadziei: sądzono, iż wrócił z Indji z miljonami! Rozpalony owemi romansami snutemi przy kominku, ten stryjeczny wnuk imieniem Teodozjusz, podjął wędrówkę w poszukiwaniu za fantastycznym stryjem.
Nasmakowawszy się kilka godzin rozkoszy ojcostwa, Peyrade, z umytemi i ufarbowanemi włosami (puder był przebraniem), odziany w poczciwy gruby surdut zapięty pod szyję, okryty czarnym płaszczem, obuty w grube trzewiki o silnych podeszwach i opatrzony specjalną kartą, szedł zwolna aleją Gabryela, gdzie Contenson, przebrany za handlarkę jarzyn, spotkał go koło Elysée-Bourbon.
— Panie de Saint-Germain, rzekł Contenson dając ex-przełożonemu jego urzędowy pseudonim, dałeś mi zarobić pięćset franiów; otóż, jeżeli przyszedłem się tu zaczaić na ciebie, to aby ci powiedzieć, iż przeklęty baron, przed rozwiązaniem sakiewki, poszedł zasięgnąć informacji w budzie (prefekturze).
— Będę cię zapewne potrzebował, odparł Peyrade. Dowiedz się o numery 7, 10 i 21; będziemy mogli użyć tych ludzi tak, aby się nikt nie spostrzegł, ani w policji, ani w prefekturze.
Contenson stanął tuż koło powozu, w którym p. de Nucingen oczekiwał Peyrade’a.
— Jestem Saint-Germain, rzekł południowiec do barona, wspinając się do drzwiczek.
— Dobrze, siadaj pan ze mną, rzekł baron; poczem kazał jechać w stronę łuku Gwiazdy.
— Chodził pan do prefektury, panie baronie? to niedobrze... Czy można wiedzieć, co pan powiedział prefektowi i co on odpowiedział? spytał Peyrade.
— Zanim miałem dać pięćset franków takiemu ladaco jak Contenson, rad byłem wiedzieć czy na nie zarobił... Powiedziałem poprostu prefektowi, że pragnąłbym użyć jednego agenta nazwiskiem Peyrade za granicą w delikatnej misji, i czy mogę mieć do niego nieograniczone zaufanie... Prefekt odpowiedział, że pan jest jeden z najzręczniejszych i najuczciwszych ludzi. To wszystko.
— Czy teraz, kiedy mu wyjawiono moje prawdziwe nazwisko, pan baron zechce mi opowiedzieć o co chodzi?
Baron opowiedział długo i rozwlekle, w swoim ohydnym żargonie polskiego żyda, spotkanie z Esterą, krzyk strzelca za powozem i swoje daremne wysiłki; wspomniał wreszcie, mówiąc o wczorajszym obiedzie, uśmiech Lucjana de Rubempré, przypuszczenia Bianchona i paru dandysów co do stosunków między nieznajomą a tym młodym człowiekiem.
— Niech pan posłucha, baronie: da mi pan zgóry dziesięć tysięcy, jako zaliczkę; w tej sprawie chodzi dla pana o życie; że zaś życie pańskie jest kuźnią interesów, nie trzeba niczego zaniedbywać, aby panu znaleźć tę kobietę. A, dostało pana!
Dag, tozdało mnie...
— Jeżeli to nie wystarczy, powiem panu więcej, baronie; niech mi pan zaufa, ciągnął Peyrade. Nie jestem, jak pan przypuszcza, szpiclem... Byłem, w 1807, naczelnym komisarzem policji w Antwerpji, i teraz, kiedy Ludwik XVIII umarł, mogę panu zdradzić, iż, przez siedem lat, kierowałem jego kontr-policją... Nie jestem tedy człowiekiem, z którymby się można targować. Rozumie pan, baronie, że nie można ułożyć kosztorysu ludzkich sumień, nim się rozpatrzy sprawę. Bądź pan spokojny, dojdziemy do celu. Nie sądź pan, iż zadowolisz mnie pieniędzmi, pragnę czego innego jako nagrody...
Pylepy nie grólezdfa!... rzekł bankier.
— Dla pana, to mniej niż nic.
— Tem lepiej!
— Zna pan Kellerów?
— Bardzo blisko.
— Franciszek Keller jest zięciem hrabiego de Gondreville, a hrabia de Gondreville był u pana wczoraj na obiedzie z zięciem.
— Kiż djabeł mógł panu powiedzieć?... wykrzyknął baron. To pewno Jerzy, zawsze paple.
Peyrade zaczął się śmiać. Zauważywszy ten uśmiech, bankier nabrał osobliwych podejrzeń co do swego służącego.
— Hrabia de Gondreville może z łatwością uzyskać dla mnie miejsce, którego pragnąłbym w prefekturze policji. Co do szczegółów, prefekt otrzyma, w czterdzieści ośm godzin, odpowiedni memorjał, ciągnął Peyrade. Zażądaj pan dla mnie tego miejsca, postaraj się aby hrabia de Gondreville zajął się tą sprawą, ale gorąco, w ten sposób odpłaci mi pan oddaną usługę. Chcę jedynie pańskiej obietnicy; gdybyś skrewił, przekląłbyś wcześniej lub później dzień w którym się urodziłeś... słowo Peyrade’a!
— Daję słowo honoru, że zrobię co będzie możebne...
— Gdybym ja zrobił dla pana tylko to co możebne, toby nie było dosyć.
— Więc dobrze, będę działał szczerze.
— Szczerze... Oto wszystko czego pragnę, rzekł Peyrade; szczerość jest jedynym, dość niebanalnym podarkiem, jaki możemy sobie uczynić wzajem.
— Szczerze, powtórzył baron. Gdzie pan chce, abym pana wysadził?
— Przy moście Ludwika XVI.
— Do mostu, rzekł baron do lokaja, który podszedł do drzwiczek.
— Będę zatem miał moją nieznajomą! rzekł w duchu baron odjeżdżając sam.
— Cóż za traf! mówił do siebie Peyrade, wracając pieszo do Palais-Royal, gdzie zamierzał potroić owe dziesięć tysięcy, aby z nich wykrzesać posag Lydji. Oto jestem zmuszony interesować się figlami tego samego młodego człowieka, którego spojrzenie urzekło mi córkę. Musi to być jeden z tych, na których kobiety lecą, rzekł.
Wróciwszy do domu, baron de Nucingen niepodobny był do siebie; zdziwił domowników i żonę, był rumiany, ożywiony, wesół.
— Biada akcjonarjuszom! rzekł du Tillet do Rastignaka.
Było to po Operze; siedzieli w tej chwili przy herbacie w saloniku Delfiny.
— Tak, rzekł uśmiechając się baron, który podchwycił koncept swego kmotra, czuję smak do interesów...
— Widziałeś tedy nieznajomą? spytała pani de Nucingen.
— Nie, odparł, mam dopiero nadzieję znalezienia jej.
— Czy kocha kto kiedy tak własną żonę?... wykrzyknęła pani de Nucingen, okazując nieco zazdrości, szczerej lub udanej.
— Skoro ją pan będzie miał, rzekł du Tillet do barona, musisz nas zaprosić na kolację; bardzom ciekaw przyjrzeć się istocie, która mogła pana odmłodzić do tego stopnia.
— To arcydzieło stworzenia, odparł stary bankier.
— Wpadnie jak smarkacz, szepnął Rastignac Delfinie.
— Ba! zarabia dosyć pieniędzy, aby...
— Aby ich oddać nieco, nieprawdaż? wtrącił du Tillet.
Nucingen przechadzał się po salonie, jakgdyby nogi mu zawadzały.
— Oto chwila, aby mu podsunąć do zapłacenia twoje świeże długi, rzekł Rastignac do ucha baronowej.
W tej samej chwili, Karlos, przybyły na ulicę Taitbout aby udzielić ostatnich przestróg Europie, głównej aktorce komedji wymyślonej dla Nucingena, odchodził pełen nadziei. Do bulwaru przeprowadził go Lucjan, dość zaniepokojony postacią tego czarta tak doskonale przebranego, iż on sam poznał go tylko po głosie.
— Gdzieś ty, u djabła, znalazł kobietę piękniejszą od Estery? spytał swego kusiciela.
— Mój drogi, tego towaru nie znajduje się w Paryżu. Takiej cery nie wyrabia się we Francji.
— Jak mnie tu widzisz, dotąd nie mogę się opamiętać... Wenus Kalipygos nie jest tak zbudowana! W piekłoby się poszło dla niej... Ale gdzieżeś ty ją znalazł?
— To najładniejsza dziewczyna w Londynie. Spiwszy się ginem, zamordowała kochanka w przystępie zazdrości. Kochanek ów, to był drab, od którego policja rada była się uwolnić; jakoż, wysłano na jakiś czas panienkę do Paryża, aby sprawa przyschła... Szelmeczka otrzymała staranne wychowanie. Córka pastora, mówi po francusku jakgdyby to był jej rodowity język; nie wie i nigdy nie zgadnie co robi tutaj. Powiedziano jej, że, jeżeli ci się spodoba, będzie mogła dobrać się do twoich miljonów, ale że jesteś zazdrosny jak tygrys; poczem dano jej program egzystencji Estery. Nie zna twego nazwiska.
— Ale gdyby Nucingen zapomniał dla niej o Esterze?...
— A! tuśmy się znaleźli!... wykrzyknął Karlos. Boisz się dzisiaj, że może się nie ziścić to, co cię tak przestraszało wczoraj. Bądź spokojny. Ta dziewczyna, blondynka, biała, z niebieskiemi oczami, stanowi zupełny kontrast pięknej Żydówki, a jedynie oczy Estery mogą poruszyć strupieszałego Nucingena. Nie mogłeś przecież ukrywać jakiejś brzyduli, u djaska! Skoro ta lala odegra swoją rolę, wyprawię ją, pod pewną eskortą, do Rzymu lub do Madrytu, gdzie będzie robiła furorę.
— Skoro ją mamy jedynie na krótko, rzekł Lucjan, wracam...
— Idź, chłopcze, baw się... Jutro będziesz o jeden dzień starszy. Ja oczekuję kogoś, komu poleciłem się wywiedzieć co się dzieje u barona.
— Komu?
— Kochance jego lokaja; trzeba wiedzieć w każdej chwili co się dzieje w nieprzyjacielskim obozie.
O północy, Paccard, strzelec Estery, spotkał Karlosa na moście des Arts, najsposobniejszem w całym Paryżu miejscu do wymienienia paru słów nie dla ludzkich uszu. Rozmawiając, strzelec spoglądał w jedną stronę, pan w drugą.
— Baron poszedł dziś do prefektury policji, między czwartą a piątą, rzekł strzelec, i chwalił się wieczór, że znajdzie kobietę którą widział w lasku Vincennes, przyrzeczono mu to.
— Będą nas śledzić! rzekł Karlos, ale kto?
— Użyto już Loucharda, agenta handlowego trybunału.
— To byłoby dzieciństwo, odparł Karlos. Niebezpieczna jest dla nas jedynie policja kryminalna; skoro ona się nie rusza, my możemy się ruszać!...
— Jest jeszcze coś.
— Co?
Kamraci z łączki... Widziałem wczoraj Lapouraille’a... Oporządził jakieś małżeństwo i zgarnął dziesięć tysięcy talarków... w złocie!
— Wezmą go, rzekł Jakób Collin: to morderstwo z ulicy Boucher.
— Jakie rozkazy? spytał Paccard, tonem marszałka przychodzącego po zlecenie Ludwika XVIII.
— Wyjedziesz co wieczór o dziesiątej, odparł udany ksiądz, udasz się tęgim kłusem do Vincennes, Meudon i Ville-d’Avray. Jeśli ktoś będzie was śledził lub jechał za wami, nie przeszkadzaj, bądź łatwy, rozmowny, przedajny! Będziesz mówił o zazdrości Rubemprégo który szaleje za panią, i który zwłaszcza nie chce, aby wiedziano w świecie, że ma tego rodzaju kochankę...
— Rozumiem. Czy trzeba mieć broń?
— Nigdy! rzekł żywo Karlos. Broń!... na co? aby się dopytać nieszczęścia? Nie posługuj się w żadnym wypadku nożem. Kiedy można połamać nogi najsilniejszemu człowiekowi ciosem którego cię nauczyłem... kiedy się można bronić trzem uzbrojonym szpiclom z tą pewnością iż się rozciągnie dwóch na ziemi nim zdołają wydobyć pałasik, czegóż się lękać? Czy nie masz laski?
— Prawda, odparł strzelec.
Paccard, nazywany Stara gwardja, człowiek o ścięgnach z żelaza, ramionach ze stali, włoskich bokobrodach, kędziorach artysty, brodzie sapera, twarzy wypełzłej i niewzruszonej jak twarz Contensona, krył swój temperament wewnątrz, miał minę tamburmajora rozbrajającą wszelkie podejrzenia. Człowiek zbiegły z Poissy lub Melun nie posiada tej zadowolonej z siebie powagi i tej wiary w swoje znaczenie. Ów sługus Al-Raszyda galer żywił dla Karlosa ten sam przyjacielski podziw, jaki Peyrade miał dla Corentina. Kolos ten, o długich nogach, niezbyt rozrosłej piersi, dość szczupły, przechadzał się na swych piszczelach z miną nader poważną. Za każdem stąpnięciem nogi prawej, prawe oko śledziło okolicę ze spokojną chyżością właściwą złodziejom i szpiegom. Oko lewe naśladowało prawe. Jeden krok, jeden rzut oka! Chudy, zwinny, gotów na wszystko, Paccard byłby, zdaniem Jakóba Collin, doskonały — tak gruntownie posiadał talenty człowieka w wojnie ze społeczeństwem — gdyby nie słabość do gorących napoi. Wkońcu jednak mistrz zdołał go wdrożyć do tego aby pił jedynie wieczór. Za powrotem do domu, Paccard pochłaniał płynne złoto, jakie mu sączyła małemi łyczkami brzuchata kamienna dziewczynka, przybyła z Gdańska.
— Będzie się miało oko, rzekł Paccard wkładając wspaniały kapelusz z piórami i skłoniwszy się temu, którego nazywał swoim spowiednikiem.
Oto przez jakie wydarzenia, ludzie, każdy w swoim zakresie, równie tędzy, Jakób Collin, Peyrade i Corentin, znaleźli się jako zapaśnicy na wspólnym terenie i mieli rozwinąć swe talenty w walce, w której każdy działał w imię namiętności lub interesów. Była to jedna z owych walk nieznanych ale strasznych, w których spala się tyle talentu, nienawiści, wzruszeń, rozwija się tyle marszów i kontrmarszów, podstępów, tyle siły, ileby wystarczyło na zdobycie majątku. Jakimi ludźmi, jakiemi środkami posłużył się Peyrade, wspomagany w obławie — błahostce dla tych graczy! — przez Corentina, pozostaje tajemnicą. Historja niema jest w tym przedmiocie, jak jest niema co do prawdziwych przyczyn wielu rewolucyj.
A oto wynik:
W pięć dni po spotkaniu Nucingena z Peyradem, pewnego rana, człowiek mniejwięcej pięćdziesięcioletni, z matowo-bladą twarzą dyplomaty, w niebieskim surducie, o dość wytwornej postawie, wyglądający bez mała na ambasadora, wysiadł ze wspaniałego kabrjoletu, rzucając cugle służącemu. Skoro lokaj siedzący w sieni otworzył z szacunkiem lustrzane drzwi, przybysz spytał, czy baron de Nucingen przyjmuje.
— Nazwisko jaśnie pana?... rzekł służący.
— Powiedz panu baronowi, że przybywam z alei Gabrjela. Jeśli kto jest u pana, nie wymawiaj tego głośno, wyleciałbyś ze służby.
W minutę lokaj wrócił i zaprowadził Corentina do gabinetu.
Corentin wymienił swoje nieprzeniknione spojrzenie z podobnem spojrzeniem bankiera, poczem skłonili się grzecznie wzajem.
— Panie baronie, rzekł, przychodzę w imieniu Peyrade’a...
Topsze, rzekł baron, zasuwając rygle.
— Kochanka pana de Rubempré mieszka przy ulicy Taitbout, w dawnym apartamencie panny de Bellefeuille, ex-kochanki pana de Granville, generalnego prokuratora.
— Tak blisko mnie, wykrzyknął baron, jakie to zabawne.
— Nie trudno mi uwierzyć, że pan szaleje za tą wspaniałą osobą, prawdziwą przyjemność sprawiło mi oglądać ją, odparł Corentin. Lucjan jest tak zazdrosny o tę dziewczynę, że zabrania jej wychylić się z domu; widocznie zaś umiał sobie zapewnić jej miłość, ponieważ, od czterech lat jak zajęła mieszkanie panny Bellefeuille, ani sąsiedzi, ani odźwierny, ani mieszkańcy domu nie mieli sposobności jej oglądać. Donna zażywa przechadzki jedynie w nocy. Kiedy wyjeżdża, story u powozu są zapuszczone, pani zaś zawoalowana. Nietylko zazdrość jest przyczyną że Lucjan ukrywa tę kobietę: chce się żenić z Klotyldą de Grandlieu, a jest obecnie faworytem pani de Sérizy. Oczywiście, zależy mu i na oficjalnej kochance i na narzeczonej. Tak więc, jesteś baron panem sytuacji, Lucjan poświęci przyjemność dla interesu i próżności. Jest pan bogaty, chodzi prawdopodobnie o pańskie ostatnie szczęście, bądź szczodry. Dojdzie pan do celu przez pannę służącą. Daj baron dziesięć tysięcy subretce, ukryje cię w sypialni: dla pana, to warte tyle!
Żadna figura retoryczna nie zdoła odmalować nerwowej, wyraźnej, stanowczej dykcji Corentina; toteż na twarzy barona zagościło zdziwienie, gość oddawna nieznany jego niewzruszonemu obliczu.
— Przychodzę prosić pana o pięć tysięcy franków dla mego przyjaciela Peyrade; zgubił gdzieś na ulicy pięć banknotów z tych które od pana otrzymał. Ot, nieszczęście!... ciągnął Corentin delikatnie rozkazującym tonem. Peyrade zbyt dobrze zna Paryż, aby się rujnować na afisze, liczy na pana. Ale nie to jest rzecz główna, rzekł Corentin, odmieniając temat w sposób odejmujący żądaniu pieniędzy wszelką wagę. Jeśli pan nie chce mieć zgryzoty na stare lata, uzyskaj dla Peyrada miejsce o które prosił, a może je pan baron uzyskać z łatwością. Generalny dyrektor policji otrzymał wczoraj notatkę w tym przedmiocie. Chodzi tylko o to, aby dotrzeć do prefekta policji przez pana de Gondreville. Otóż, powiedz pan hrabiemu de Gondreville, że chodzi o jednego z tych, którzy go uwolnili od pp. de Simeuse, a zrobi wszystko...
— Oto pieniądze, rzekł baron wyjmując pięć tysiącfrankówek i podając je Corentinowi.
— Pokojówka żyje blisko z dryblasem nazwiskiem Paccard, który mieszka przy ulicy de Provence, u fabrykanta powozów, i wynajmuje się jako strzelec. Dotrze pan do garderobianej pani Van Bogseck przez Paccarda, hultaja który nie gardzi wermutem.
Widocznie to zwierzenie, wytwornie rzucone jako post-scriptum, stanowiło towar oszacowany na pięć tysięcy franków. Baron silił się odgadnąć, do jakiej rasy należy Corentin; inteligencja gościa mówiła mu dostatecznie, że nie ma do czynienia z pospolitym szpiclem; ale Corentin został dlań tem, czem dla archeologa jest napis, w którym brakuje conajmniej trzy czwarte liter.
— Jak się nazywa pokojówka? spytał.
— Eugenja, odparł Corentin; poczem skłonił się i wyszedł.
Baron de Nucingen, przepełniony radością, opuścił interesy, biuro, i wpadł do siebie w owym szczęśliwym stanie w jakim znajduje się dwudziestoletni chłopiec w radosnem oczekiwaniu pierwszej schadzki. Baron wziął wszystkie tysiącfrankowe bilety ze swej osobistej kasy, sumę przy pomocy której mógłby zapewnić szczęście całej wiosce, pięćdziesiąt tysięcy i wepchał je poprostu do kieszeni. Rozrzutność miljonerów da się porównać jedynie z ich chciwością. Z chwilą gdy chodzi o kaprys, o namiętność, pieniądz jest niczem dla tych krezusów: w istocie, trudniej im o kaprys niż o złoto. Przyjemność jest największą rzadkością w tem życiu sytem, pełnem wzruszeń gry, na które-to wzruszenie te oschłe serca są stępiałe. Przykład: jeden z najbogatszych kapitalistów paryskich, znany zresztą z dziwactw, spotkał na bulwarach ładną dziewczynę. Gryzetka, idąca w towarzystwie matki, prowadziła się pod rękę z młodym człowiekiem o stroju dość dwuznacznym i o wiele mówiącem kołysaniu się bioder. Od pierwszego rzutu oka, miljoner zakochuje się w paryżance: idzie za nią aż do mieszkania, wchodzi; wypytuje o szczegóły tego życia przeplatanego balami Mabille, dniami bez chleba, widowiskami i pracą; zapala się, zostawia pod srebrną pięciofrankówką pięć biletów po tysiąc franków: hojna treść w niedelikatnej formie. Nazajutrz, słynny tapicer, Braschon, przychodzi oddać się na rozkazy gryzetki, mebluje wybrany przez nią apartament, czyni wkładów na jakie dwadzieścia tysięcy. Dziewczyna oddaje się fantastycznym nadziejom: ubiera przyzwoicie matkę, pochlebia sobie że zdoła umieścić ex-kochanka na jakiej posadzie. Czeka... dzień, dwa dni... potem tydzień, dwa tygodnie. Czuje się w obowiązku być wierną, zadłuża się. Kapitalista, wezwany do Holandji, zapomniał o przygodzie; nie poszedł ani razu do raju w którym ją umieścił i z którego spadła tak nisko jak można spaść w Paryżu. Nucingen nie grał, Nucingen nie był mecenasem sztuki, Nucingen nie miał żadnego kaprysu; musiał się tedy rzucić w namiętność do Estery z zaślepieniem, na które liczył Karlos Herrera.
Po śniadaniu, baron wezwał Jerzego, swego kamerdynera, i polecił mu iść na ulicę Taitbout, poprosić pannę Eugenję, pokojówkę pani Van Bogseck, aby przybyła do jego biura w ważnej sprawie.
— Będziesz jej wypatrywał, dodał, i zaprowadzisz ją do mego pokoju; powiedz że przyszłość jej jest zapewniona.
Jerzy z niezmiernym trudem zdołał skłonić Europę-Eugenję do przybycia. Pani (mówiła) nie pozwala jej wychodzić; może stracić miejsce etc. Toteż Jerzy wysławiał bardzo swoje zasługi przed baronem, który, w nagrodę, dał mu dziesięć ludwików.
— Jeżeli pani wyjedzie dziś wieczór sama, rzekł Jerzy swemu panu którego oczy błyszczały jak karbunkuły, Eugenja będzie tu około dziesiątej.
— Dobrze! przyjdziesz o dziewiątej ubrać mnie, uczesać; chcę wyglądać możliwie najlepiej. Mam nadzieję że ujrzę dziś moją ukochaną, albo pieniądze nie byłyby pieniędzmi...
Od dwunastej do pierwszej w południe starzec malował sobie włosy i bokobrody. O dziewiątej, baron, który wziął kąpiel przed obiadem, dopełnił istnej tualety weselnej, uperfumował się, wyświeżył. Pani de Nucingen, uprzedzona o metamorfozie, uczyniła sobie tę przyjemność aby obejrzeć męża.
— Mój Boże, rzekła, jakiś ty pocieszny!... Włóżże czarny atłasowy krawat zamiast tej białej krawatki przy której twoje faworyty wydają się jeszcze twardsze; zresztą to trąci Cesarstwem, to stara data, wyglądasz na ex-rajcę trybunału. Zdejmij-że te guziki djamentowe, z których każdy wart jest po sto tysięcy; ta małpa przymówiłaby się o nie, nie mógłbyś odmówić; a masz dawać dziewce, to już lepiej mnie je daj na kolczyki.
Biedny finansista, uderzony trafnością uwag żony, usłuchał pomrukując.
— Pocieszny! pocieszny!... Ja ci nigdy nie mówiłem że jesteś pocieszna, gdy się stroiłaś jak mogłaś dla swojego Rastignaka.
— Bardzo wierzę, że nigdy nie wydałam ci się śmieszna. Czyż jestem kobietą zdolną popełnić podobne błędy ortograficzne w tualecie? No, obróć się... Zapnij frak do samej góry, jak książę de Maufrigneuse. Słowem, staraj się odmłodzić.
— Jaśnie panie, rzekł Jerzy, panna Eugenja.
To ficenia... wykrzyknął baron.
Odprowadził żonę poza granice ich prywatnych apartamentów, aby być pewny, że nie będzie podsłuchiwała.
Wróciwszy, wziął za rękę Europę i wprowadził ją do gabinetu z ironicznym szacunkiem:
— I cóż, moje dziecko, jesteś bardzo szczęśliwa, jesteś w służbie u najpiękniejszej kobiety w świecie... Los twój jest zapewniony, jeżeli zechcesz przemówić za mną, pomagać mi.
— Och, tego nie zrobiłabym ani za dziesięć tysięcy, wykrzyknęła Europa. Rozumie pan, panie baronie, jestem przedewszystkiem uczciwą dziewczyną.
— Tak. Zamierzam też dobrze zapłacić twoją uczciwość.
— A potem, to nie wszystko, rzekła Europa. Jeżeli pan nie spodoba się pani, a przyznam się że to bardzo możliwe! pogniewa się, oddali mnie, a moje miejsce daje mi tysiąc franków rocznie.
— Kapitał tysiąca franków rocznie wynosi dwadzieścia tysięcy, jeśli więc ci je dam, nie stracisz nic.
— Na honor, jeżeli pan bierze z tego tonu, rzekła Europa, to bardzo zmienia kwestję. Gdzież są?...
Dudaj, odparł baron, ukazując plik biletów bankowych.
Śledził błyskawice, jakie każdy banknot krzesał ze źrenic Europy: odnajdywał w nich pożądliwość, na którą liczył.
— Płaci pan za miejsce, ale uczciwość, sumienie?... rzekła Europa, podnosząc przebiegłą twarz i obrzucając barona spojrzeniem serio-buffo.
— Sumienie nie jest warte tyle co miejsce; ale powiedzmy pięć tysięcy franków więcej, rzekł dodając pięć tysiącfrankówek.
— Nie, dwadzieścia tysięcy za sumienie, a pięć tysięcy za miejsce, jeżeli je stracę...
— Jak wolisz... rzekł dokładając pięć banknotów. Ale żeby je zarobić, trzeba mnie ukryć w pokoju twojej pani przez noc, kiedy będzie sama.
— Jeśli będę pewna, że nigdy pan nie powie kto pana wprowadził, godzę się. Ale uprzedzam o jednem: pani jest silna jak Herkules, kocha pana de Rubempré jak szalona, i choćbyś jej rzucił pod nogi miljon, nie skłoniłbyś jej do niewierności!... To głupie, ale taka już jest, że, kiedy kocha, gorsza jest niż uczciwa kobieta! Kiedy wyjeżdża na przechadzkę z panem, rzadko zdarza się aby pan wracał do domu; wyjechali razem dziś wieczór, mogę tedy ukryć pana barona w swoim pokoju. Jeżeli pani wróci sama, przyjdę do pana, zatrzyma się pan w salonie, zostawię drzwi do sypialni otwarte, a reszta... ba, reszta, to już pana rzecz... Niech się pan przysposobi.
— Dam ci dwadzieścia pięć tysięcy franków w salonie... Z rączki do rączki.
— A, rzekła Europa, taki pan ostrożny?... Proszę, proszę...
— Będziesz miała dość sposobności do naciągania mnie. Zawiążemy znajomość.
— Więc dobrze, staw się pan o północy; ale weź pan w takim razie trzydzieści tysięcy. Uczciwość pokojówki płaci się, jak dorożki, o wiele drożej po północy.
— Dla bezpieczeństwa dam ci czek na bank...
— Nie, nie, rzekła Europa, gotóweczka, albo nic z tego.
O pierwszej zrana, baron de Nucingen, ukryty na poddaszu gdzie sypiała Europa, przechodził wszystkie wzruszenia człowieka przed schadzką. Żył, krew tętniła mu aż w wielkich palcach u nogi, głowa była bliską pęknięcia jak zbyt nagrzana maszyna parowa.
— Użyłem moralnie za więcej niż za sto tysięcy, mówił do du Tilleta, opowiadając mu przygodę.
Nadsłuchiwał lada szelestu; wreszcie, o drugiej, usłyszał powóz ukochanej na bulwarze. Kiedy brama się otwarła, serce biło mu tak, iż podnosiło niemal jedwabną kamizelkę; miał tedy ujrzeć niebiańską, płomienną twarz Estery... Odczuł, niby trącenie w serce, łoskot stopnia i trzask zamykanych drzwiczek. Oczekiwanie wzruszało go więcej, niż gdyby chodziło o stratę majątku.
— Ach, zawołał, to znaczy żyć! Zanadto żyć nawet, nie będę zdolny do niczego!
— Pani sama, rzekła Europa zjawiając się. Tylko przedewszystkiem, nie rób hałasu, nosorożcu!
Nozorożdżu! powtórzył śmiejąc się i stąpając jak po sztabach rozpalonego żelaza.
Europa szła naprzód, ze świecznikiem w ręku.
— Masz, policz, rzekł bankier, podając Europie banknoty, gdy się znaleźli w salonie.
Europa wzięła z powagą trzydzieści biletów bankowych i wyszła zamykając bankiera. Nucingen poszedł prosto do pokoju, gdzie była piękna Angielka, która rzekła:
— To ty, Lucjanie?
— Nie, piękne dziecię... wykrzyknął Nucingen, ale nie dokończył.
Stanął w osłupieniu, widząc kobietę stanowiącą zupełne przeciwieństwo Estery: kolor blond tam gdzie widział czarny, słabość tam gdzie podziwiał siłę! łagodną noc Bretanji tam gdzie skryło się słońce Arabji.
— Jakto! co?... kto pan jest?... czego pan chce?... rzekła Angielka dzwoniąc, przyczem dzwonek nie wydał żadnego głosu.
— Obwiązałem dzwonek, ale niech się pani nie boi... ja odejdę, rzekł. Ot, i trzydzieści tysięcy franków rzucone w wodę. Bani jezdeź gochangą Ludzjana te Rupembré!
— Troszeczkę, mój synu, rzekła Angielka, która dobrze mówiła po francusku. Ale gdo dy jezdeź? dodała, przedrzeźniając Nucingena.
— Człowiekiem, który bardzo wpadł! odparł miłosiernie.
Dży do snadży fbaźć, ficiedź łatną gopitę? spytała żartując.
— Niech mi pani pozwoli posłać sobie jutro klejnot, na pamiątkę po baronie de Nucingen.
Nie snam!... rzekła, śmiejąc się jak szalona; ale klejnot będzie mile widziany, mój gruby gwałcicielu spokoju domowego.
— Pozna go pani! Żegnam. Jest pani królewskim kąskiem; ale ja jestem biedny bankier przeszło sześćdziesięcioletni... Dopiero zrozumiałem jak na mnie działa kobieta którą kocham, skoro pani nadziemska piękność nie pozwoliła mi o niej zapomnieć...
— Wie pan, to bardzo ładne co mi pan mówi, odparła Angielka.
— Nie takie ładne jak ta, która mnie tem natchnęła...
— Mówił pan coś o dżyciezdu tysiącach franków... komu je pan dał?
Dej żelmie bogojófdze bani...
Angielka zawołała, Europa była niedaleko.
— Och! wykrzyknęła Europa, mężczyzna w pokoju pani, a nie nasz pan!... Cóż za okropność!
— Czy dał ci trzydzieści tysięcy franków abyś go wprowadziła?
— Nie, proszę pani: mówiąc prawdę, obie razem nie jesteśmy tyle warte...
I Europa zaczęła wołać na pomoc tak gwałtownie, iż, bankier, przerażony, dopadł drzwi, skąd Europa wypchnęła go na schody.
— Stary opryszku, krzyknęła za nim, oczerniasz mnie przed panią!... Złodziej!... łapcie złodzieja!...
Zakochany baron, w rozpaczy, zdołał dobić do powozu, który czekał na bulwarze.
— Czyżby, przypadkiem, pani chciała mi odjąć moje obrywki? rzekła Europa wpadając jak furja na Angielkę.
— Nie znam zwyczajów francuskich, rzekła Angielka.
— Wiem tyle, że wystarczyłoby mi słowo powiedzieć panu, aby panią wyprawił jutro za drzwi, odparła zuchwale Europa.
— Ta przeklęta pokojówka, rzekł baron do Jerzego, który spytał oczywiście pana jak mu się powiodło, wydrwiła mi trzydzieści tysięcy franków, ale to moja wina, moja bardzo wielka wina!...
— Zatem, tualeta pana barona nie zdała się na nic. Do kata! nie radzę panu baronowi brać nadarmo swoje pastylki...
— Jerzy, ja umieram z rozpaczy... Zimno mi... Mam lód w sercu... Niema Estery, mój przyjacielu.
Jerzy był zawsze „przyjacielem“ swego pana w doniosłych okolicznościach.
W dwa dni po tej scenie, którą młoda Europa przedstawiła o wiele ucieszniej niż się da opowiedzieć, okrasiła ją bowiem mimiką, Karlos spożywał śniadanie z Lucjanem.
— Nie trzeba, chłopcze, aby policja, ani ktokolwiek inny wtykał nos w nasze sprawy, rzekł cicho, zapalając cygaro od Lucjana. To niezdrowo. Znalazłem sposób, śmiały ale niechybny, aby uspokoić barona i jego agentów. Pójdziesz do pani de Sérizy, będziesz dla niej bardzo czuły. Opowiesz, w ciągu rozmowy, iż, aby wygodzić Rastignakowi, który oddawna ma dosyć pani de Nucingen, zgodziłeś się służyć mu za płaszczyk dla ukrycia kochanki. Baron, zakochawszy się śmiertelnie w kobiecie którą ukrywa Rastignac (to ją ubawi), wpadł na pomysł posłużenia się policją dla szpiegowania ciebie, nie odpowiadającego za lampartki swego krajana. Lękasz się, że może ci to zaszkodzić w oczach księstwa de Grandlieu: poprosisz tedy hrabiny, aby ci uzyskała poparcie pana de Sérizy, który jest ministrem Stanu, celem interwencji w prefekturze policji. Znalazłszy się w obliczu prefekta, użal się, ale jak człowiek polityczny, który ma niebawem wejść w rozległy mechanizm rządu aby się stać jedną z jego głównych śrubek. Zrozumiesz policję jak mąż stanu, będziesz ją podziwiał, włącznie z prefektem. Najpiękniejszy mechanizm (powiesz) zostawia plamy z oliwy lub bryzga. Gniewaj się w miarę. Nie masz bynajmniej żalu do prefekta; poproś go tylko, aby miał oko na podwładnych i współczuj z nim iż musi połajać swoich ludzi. Im bardziej będziesz łagodny i dystyngowany, tembardziej prefekt będzie się srożył na agentów. Będziemy wówczas spokojni i sprowadzimy Esterę, która musi tam ryczeć niczem daniel w lesie.
Ówczesny prefekt był ex-sądownikiem. Dawny sędzia jest zwykle o wiele za młody na prefekta policji. Z narowu przepojony prawem, ujeżdżający na koniku legalności, człowiek taki nie ma dość śmiałej ręki w aktach samowoli, jakich dość często wymagają okoliczności. Działalność policji musi być nieraz podobna do strażaka gaszącego ogień. W obliczu wiceprezydenta Rady Stanu, prefekt zaczął ponad miarę bić się w piersi imieniem policji i ubolewać nad jej nadużyciami. Przypomniał sobie wizytę Nucingena i informacje jakich baron żądał. Przyrzekając powściągnąć zuchwalstwo agentów, prefekt podziękował Lucjanowi iż zwrócił się wprost do niego. Prefekt i minister Stanu wymienili piękne zdania o wolności osobistej, o nietykalności prywatnego mieszkania. Pan de Sérizy zwrócił uwagę, że, o ile interesy Państwa wymagają niekiedy tajemnych nielegalności, zbrodnią jest stosować te ryzykowne środki do celów prywatnych.
Nazajutrz, w chwili gdy Peyrade szedł do ukochanej kawiarni, gdzie się rozkoszował widokiem mieszczuchów jak artysta bawi się hodowlą kwiatów, żandarm po cywilnemu zaczepił go na ulicy.
— Szedłem do pana, rzekł mu do ucha; mam rozkaz przyprowadzić pana do prefektury.
Peyrade wziął dorożkę i nie czyniąc najmniejszej uwagi, wsiadł z żandarmem.
Prefekt policji potraktował Peyrade’a tak, jakby to był ostatni stróż więzienny. Przyjął go, przechadzając się po ogródku w prefekturze policji, która, w owym czasie, mieściła się na quai des Orfèvres.
— Nie bez racji, mój panie, usunięto pana, od 1809, z personelu... Czy pan nie wie, na co narażasz nas i siebie?
Kazanie skończyło się uderzeniem gromu. Prefekt oznajmił twardo biednemu Peyrade, że nietylko kasuje mu roczny zasiłek, ale że go oddaje pod specjalny nadzór. Starzec przyjął ten tusz z zupełnym spokojem. Niema nic równie martwego i niewzruszonego jak człowiek rażony piorunem. Peyrade zdążył przegrać wszystkie pieniądze barona; rachował na posadę, i oto ujrzał się bez środków prócz jałmużny Corentina.
— Byłem prefektem policji, przyznaję panu zupełną słuszność, rzekł spokojnie starzec do urzędnika puszącego się w sędziowskim majestacie. (Na te słowa, prefekt rzucił się dość znacząco). Ale pozwól mi pan, abym, nie siląc się na uniewinnienie, zwrócił pańską uwagę, że pan mnie nie zna, ciągnął Peyrade, obejmując prefekta bystrem spojrzeniem. Słowa pańskie są albo zbyt twarde jak dla ex-naczelnego komisarza policji w Holandji, albo nie dość surowe jak dla zwykłego szpicla. Otóż, panie prefekcie, dodał Peyrade po pauzie widząc że prefekt milczy, niech pan zapamięta to, co mam zaszczyt panu powiedzieć. Mimo iż nie będę się w niczem mięszał do pańskiej służby ani też silił się o usprawiedliwienie, będzie pan miał sposobność przekonać się, iż, w całej tej sprawie, jest ktoś, kogo wystrychnięto na dudka; w tej chwili, tym kimś jest pański sługa; później, powie pan sobie: „To ja“.
I skłonił się prefektowi, który zamyślił się, aby ukryć swoje zdumienie. Peyrade wrócił do domu, z podciętemi rękami i nogami, pełen zimnej wściekłości na barona. Jedynie gruby bankier mógł zdradzić sekret skupiony w głowach Contensona, Peyrade’a i Corentina. Starzec podejrzewał bankiera, iż, osiągnąwszy cel, chciał się wymigać od zapłaty. Jedno widzenie wystarczyło mu, aby przejrzeć chytrość najchytrzejszego z bankierów.
— Oszwabia cały świat, nawet nas, ale ja się zemszczę, mówił sobie stary. Nie prosiłem nigdy o nic Corentina, poproszę go aby mi pomógł zemścić się na tym worku złota. Ha! przeklęty baronie! dowiesz się co to ze mną sprawa, skoro, pewnego ranka, ujrzysz córkę swoją zniesławioną... Ale czy on kocha córkę?
Ta katastrofa, która obalała jego nadzieje, posunęła Peyrade’a o dziesięć lat w jednym dniu. W rozmowie z wiernym Corentinem lamentował nad smutną przyszłością jaką przekazywał w spadku córce, swemu bóstwu, perle...
— Będziemy pilnowali tej sprawy, mówił Corentin; trzeba najpierw wiedzieć, czy to bankier cię obwinił. Czy to było roztropne z naszej strony powoływać się na Gondreville’a?... Stary Malin zawiele nam zawdzięcza aby nie miał próbować nas zadławić; toteż kazałem śledzić zięcia jego, Kellera. Człowiek ten, wielki dudek w polityce, zdolny byłby umaczać palce w jakiem sprzysiężeniu dążącem do obalenia starszej linji... Jutro będę wiedział co się dzieje u Nucingena, czy widział swoją damulkę i kto nam spłatał tego figla... Nie rozpaczaj. Przedewszystkiem, prefekt nie długo będzie siedział na swej prefekturze... Czas jest brzemienny w rewolucje, a rewolucja to nasza mętna woda.
Osobliwe gwiźnięcie rozległo się na ulicy.
— To Contenson, rzekł Peyrade stawiając światło w oknie, przychodzi z czemś do mnie.
W chwilę potem, Contenson stanął przed obliczem dwóch gnomów policji, czczonych przez niego nakształt dwóch genjuszów.
— Cóż takiego? spytał Corentin.
— Nowiny! Wychodziłem ze 113, gdziem wszystko przegrał. Kogóż widzę w galerjach?... Jerzego! Chłopak wyleciał ze służby: baron podejrzewał go o szpiegostwo.
— Skutki uśmiechu, który mi się wymknął, rzekł Peyrade.
— Och! ileż widziałem nieszczęść spowodowanych uśmiechem!... rzekł Corentin.
— Oto, co się stało, odparł Contenson — Pociągnąłem za język Jerzego, stawiając mu kieliszeczki o niezliczonej mnogości kolorów, upił się sumiennie; co do mnie, muszę być jak alembik! Otóż, baronek wybrał się na ulicę Taitbout, nadziany pastylkami Seraju. Zastał tam ową piękność, którą pan zna. Ale, paradny kawał, ta Angielka, to nie jest jego niesnajoma!... A wydał trzydzieści tysięcy, aby kupić pokojówkę... Głupstwo. Taki baron uważa się za coś wielkiego, bo robi małe rzeczy zapomocą wielkich kapitałów: odwróćcie to zdanie, a rozwiążecie problem genjalnego człowieka. Baron wrócił w stanie godnym współczucia. Nazajutrz, Jerzy, chcąc się zabawić w anioła stróża, rzekł: „Czemu pan baron ucieka się do obwiesiów z pod ciemnej gwiazdy? Gdyby pan zechciał zdać się na mnie, znalazłbym mu nieznajomą; rysopis, jaki pan baron podał, wystarczy mi, przetrząsnę cały Paryż. — Idź, spiesz, rzekł baron, nagrodzę cię sowicie!“ Jerzy opowiedział mi to, z dodatkiem pociesznych szczegółów. Ale... cóż się dzieje? Nazajutrz, baron otrzymuje anonim w tym rodzaju: „Pan de Nucingen umiera z miłości do nieznajomej, wydał już sporo grosza na darmo; jeżeli zechce znaleźć się dziś o północy na końcu mostu Neuilly, i wsiąść, pozwalając sobie zawiązać oczy, do powozu, za którym będzie strzelec z lasku Vincennes, ujrzy tę, którą kocha... Aby uśmierzyć wszelkie obawy, baron może wziąć z sobą wiernego Jerzego. Nie będzie pozatem nikogo w powozie“. Baron idzie, nie mówiąc nic Jerzemu, z Jerzym. Pozwalają sobie przewiązać oczy i narzucić zasłony. Baron poznaje strzelca. W dwie godziny, powóz, który jechał tak jak powóz Ludwika XVIII (panie świeć nad jego duszą! ten się rozumiał na policji, zacny król!), zatrzymuje się w lesie. Baron, któremu zdejmują opaskę, widzi w stojącym powozie nieznajomą, która... fiut!... natychmiast znika. Powóz (wciąż w tempie Ludwika XVIII) odwozi go z powrotem do mostu Neuilly, gdzie znajduje swoją karetę. Ktoś wsadził w rękę Jerzemu bilecik tej treści: „Ile banknotów tysiącfrankowych uroni baron, aby się zbliżyć do nieznajomej?“ Jerzy oddał bilecik baronowi, ten zaś, nie wątpiąc iż Jerzy zwąchał się ze mną lub z panem, panie Peyrade, aby go wyzyskać, wyrzucił Jerzego ze służby. Cóż za tuman z tego bankiera, trzeba było odprawić Jerzego dopiero bżezbafży zię s niesnajomą.
— Jerzy widział tę kobietę? spytał Corentin.
— Tak, rzekł Contenson.
— I cóż, wykrzyknął Peyrade, jaka jest?
— Och! odparł Contenson, powiedział mi tylko tyle: słońce piękności!...
— Jacyś hultaje tężsi od nas wystrychnęli nas na dudków! wykrzyknął Peyrade. Te psy sprzedadzą bankierowi swoją kobietę porządnie słono.
Ja, mein Herr! odparł Contenson. Toteż, dowiedziawszy się, że pan dostał pucówkę w prefekturze, postarałem się rozgadać Jerzego.
— Chciałbym wiedzieć kto mnie wykiwał, wykrzyknął Peyrade, spróbowalibyśmy się jeszcze!
— Trzeba się przyczaić.
— Ma słuszność, rzekł Peyrade, wślizgnijmy się w szczeliny aby słuchać, śledzić...
— Weźmiemy się do tego kawałka, wykrzyknął Corentin; na tę chwilę nie mam nic do roboty. Ty, Peyrade, zachowuj się roztropnie; trzeba mieć respekt dla pana prefekta...
— Pan de Nucingen nadaje się aby mu krew puścić, zauważył Contenson, za wiele ma tysiącfrankówek w żyłach.
— To miał być posag Lydji! rzekł Peyrade do ucha Corentina.
— Contenson, chodźmy, dajmy się wyspać ojczulkowi... Bywaj stary... do ju...u...tra!
— Hm, panie, rzekł Contenson do Corentina za progiem, cóż za uciesznej operacji byłby dokonał nasz stary!... Hm! wydać za mąż córkę, za cenę... Ha! ha! możnaby wykroić z tego ładną sztukę, moralną w dodatku, pod tytułem: Posag dziewczęcia.
— Co ty masz za uszy, hultaju!... rzekł Corentin. Stanowczo, natura uzbraja każdy gatunek w przymioty zależne od usług, jakich się od niego spodziewa! Społeczeństwo, to druga natura!
— To bardzo filozoficzne co pan powiada, wykrzyknął Contenson; profesor ułożyłby z tego system!
— Miej oko, odparł Corentin uśmiechając się, na wszystko co się będzie działo u barona... ale bierz rzeczy z grubsza... nie subtylizuj... Człowiek taki jak Nucingen nie może zażywać szczęścia incognito. Zresztą, my, dla których ludzie są niby talja kart, nie powinniśmy nigdy dać się im orżnąć.
— Ba! toby było tak, jakgdyby skazaniec uczynił sobie figla i uciął głowę katowi, zawołał Contenson.
— Ty znajdziesz zawsze coś wesołego, odparł Corentin, z uśmiechem który wyżłobił lekkie fałdy w jego gipsowej masce.
Sprawa wydawała się interesująca sama w sobie, niezależnie od rezultatów. Jeżeli baron nie zdradził Peyrade’a, kto mógł mieć interes w tem, aby poruszyć prefekta policji? Corentinowi chodziło o stwierdzenie, czy niema zdrajców między jego ludźmi. Kładąc się, powtarzał sobie to samo, co na swoją rękę przeżuwał Peyrade:
— Kto mógł się poskarżyć prefektowi?... Do kogo należy ta kobieta?
Tak więc, nie wiedząc o sobie wzajem, Jakób Collin, Peyrade i Corentin zbliżali się nieświadomie; biedna Estera, Nucingen, Lucjan musieli nieodzownie dostać się w krąg już rozpoczętej walki, którą miłość własna właściwa agentom policji miała uczynić straszliwą.
Dzięki zręczności Europy, umorzono najgroźniejszą część sześćdziesięciu tysięcy, ciążących nad Esterą i Lucjanem. Zaufanie wierzycieli nie zachwiało się nawet. Jak dwa ścigane zwierzęta, które chłepczą wodę na skraju bajora, dwaj wspólnicy mogli dalej biec nad przepaściami, nad któremi człowiek silny prowadził słabego ku szubienicy lub ku fortunie.
— Dziś, rzekł Karlos, gramy banco o całą stawkę; ale, na szczęście, karty są znaczone, a poniterzy bardzo młodzi!
Jakiś czas, na rozkaz straszliwego mentora, Lucjan był bardzo gorliwy przy pani de Sérizy. W istocie, Lucjan nie powinien był być podejrzewany o to, że ma za kochankę zwykłą dziewczynę. Zresztą, odurzony miłością namiętnej kobiety, uciechami światowego życia, poeta nagiął się do swej roli. Posłuszny Klotyldzie de Grandlieu, widywał ją już tylko w Lasku albo na Polach Elizejskich.
Nazajutrz po dniu w którym zamknięto Esterę w domku leśniczego, człowiek tak dla niej zagadkowy, tak straszny, który zaciążył na jej życiu, przybył. Kazał jej podpisać in blanco trzy weksle o następującem groźnem brzmieniu: Przyjęto za sześćdziesiąt tysięcy franków, na pierwszym; Przyjęto za stodwadzieścia tysięcy franków, na drugim; Przyjęto za stodwadzieścia tysięcy franków, na trzecim. Razem, akceptów na trzysta tysięcy franków. Pisząc na sumę... wystawia się zwykły oblig. Słowo przyjęto stwarza istotę wekslu i poddaje go prawu o przymusie osobistym. Słowo to ściąga na człowieka, który je niebacznie podpisze, pięć lat więzienia: karę, której trybunał policji poprawczej nie wymierza prawie nigdy, sąd zaś karny jedynie w razie ciężkiej zbrodni. Prawo o przymusie osobistym jest pozostałością barbarzyństwa; ze swą głupotą, łączy ono ten rzadki przymiot że jest bezużyteczne, o tyle że nie dosięga nigdy hultajów. (Patrz Cierpienia Wynalazcy).
— Chodzi o to, rzekł Hiszpan do Estery, aby wydobyć Lucjana z kłopotu. Mamy sześćdziesiąt tysięcy długu, otóż, z temi trzystoma tysiącami, wyłabudamy się może.
Datując sześć miesięcy wstecz, Karlos wystawił weksle na zlecenie Estery imieniem człowieka niezrozumianego przez policję poprawczą, którego przygody, mimo rozgłosu jaki zyskały, poszły niebawem w zapomnienie, pokryte hałasem symfonji lipcowej 1830.

Ów młody człowiek, jeden z najzuchwalszych rycerzy przemysłu, syn komornika z Boulogne pod Paryżem, nazywał się Destourny. Ojciec, zmuszony sprzedać swą posadę w niepomyślnych warunkach, zostawił, około 1824, syna bez zaopatrzenia, dawszy mu zbytkowne wychowanie. Tego rodzaju szaleństwa zdarzają się w mieszczańskich rodzinach dość często. W dwudziestym trzecim roku, świetny student praw zaparł się już ojca, pisząc się na biletach:
JERZY D’ESTOURNY.

Bilet taki dawał właścicielowi zapaszek arystokracji. Elegant ów miał tę odwagę, iż najął tilbury i zaczął uczęszczać do klubów. Jedno słowo wytłumaczy wszystko: grał na giełdzie pieniędzmi utrzymanek których był powiernikiem. Wreszcie, powinęła mu się noga na terenie policji poprawczej, dokąd ściągnęło go oskarżenie, iż posługuje się zbyt szczęśliwemi kartami. — Miał wspólników, młodych ludzi sprowadzonych przezeń z uczciwej drogi, wiernych towarzyszów jego elegancji i kredytu. Zniewolony do ucieczki, ulotnił się, przepominając zapłacić dyferencyj na giełdzie. Cały Paryż, Paryż lichwiarzy i klubów, bulwarów i przemysłowców, trząsł się jeszcze od tej podwójnej sprawy.
Za czasów świetności, Jerzy d’Estourny, ładny chłopiec, dobry chłopiec, hojny jak herszt złodziejów, opiekował się Drętwą przez kilka miesięcy. Rzekomy Hiszpan oparł swą spekulację na stosunkach Estery ze słynnym szalbierzem, rzecz u kobiet tej klasy dość pospolita.
Jerzy d’Estourny, którego ambicja rozzuchwaliła w miarę powodzenia, wziął w opiekę człowieka, który przybył z prowincji aby wypłynąć w Paryżu. Był to niejaki Cérizet, którego partja liberalna chciała odszkodować za prześladowania jakie zniósł mężnie w walce prasy przeciw rządowi Karola X. Skoro, za rządów p. de Martignaca, represje osłabły, ułaskawiono też imć Cérizeta[15], owego odpowiedzialnego wydawcę przezwanego odważnym Cérizetem.
Otóż, Cérizet, popierany dla formy przez osobistości z lewicy, założył dom, który był czemś pośredniem między agencją handlową, bankiem a domem komisowym; coś nakształt owych służących ogłaszających się w Drobnych Ogłoszeniach jako do wszystkiego. Cérizet był bardzo rad, iż zbliżył się z Jerzym d’Estourny, który go niejako wychował.
Na podstawie legendy o Ninon, Estera mogła uchodzić za wierną depozytarjuszkę majątku Jerzego d’Estourny. Indos in blanco, podpisany Jerzy d’Estourny, czynił Karlosa Herrerę panem walorów które sam stworzył. Fałszerstwo to nie groziło żadnem niebezpieczeństwem, z chwilą gdy, czyto panna Estera, czy ktobądź za nią, mogli i gotowi byli zapłacić. Zasiągnąwszy informacji o agencji Cérizeta, Karlos odgadł w nim jedną z owych pokątnych figur, mających silne postanowienie zrobienia majątku, ale... legalnie. Cérizet, istotny depozytarjusz d’Estourny’ego, pozostał panem znacznych sum wówczas zaangażowanych na giełdzie, sum, które pozwalały Cérizetowi mienić się bankierem. Wszystko to zdarza się w Paryżu; gardzi się człowiekiem, nie gardzi się jego pieniędzmi.
Karlos udał się do Cérizeta w intencji obrobienia go na swój sposób, przypadkowo bowiem Hiszpan stał się panem sekretów owego godnego wspólnika.
Odważny Cérizet mieszkał na półpięterku przy ulicy Gros-Chenet. Karlos kazał się tajemniczo oznajmić jako przebywający z ramienia Jerzego d’Estourny, i zaskoczył rzekomego bankiera, którego twarz samo to imię powlekło bladością. Ksiądz ujrzał, w skromnym gabinecie, niedużego człowieka o rzadkich blond włosach, i poznał w nim, wedle rysopisu jaki mu dał Lucjan, Judasza który zdradził Dawida Séchard.
— Czy możemy mówić bez obawy? rzekł Hiszpan, przedzierzgnięty na tę okoliczność w Anglika z rudemi włosami, w niebieskich okularach, schludnego i czystego jak purytanin idący na kazanie.
— Dlaczego, proszę pana? rzekł Cérizet. Kto pan jest?
— Wiliam Barker, wierzyciel pana d’Estourny; ale zaraz wykażę panu konieczność zamknięcia drzwi, skoro pan tego pragnie. Wiemy, proszę pana, jakie były pańskie stosunki z panami Petit-Claud, Cointet i Séchard w Angoulême...
Na te słowa, Cérizet rzucił się ku drzwiom i zamknął je, pobiegł do drzwi wiodących do sypialni, zaryglował, następnie zaś rzekł:
— Ciszej, panie!
I zmierzył spojrzeniem fałszywego Anglika, mówiąc:
— Czego pan chce odemnie?
— Mój Boże! odparł Wiliam Barker, każdy dba o swoją skórę. Pan masz kapitały tego hultaja d’Estourny... Uspokój się, nie przychodzę ich żądać od pana; ale, przyciśnięty przezemnie, obwieś ów, który, mówiąc między nami, wart jest stryczka, dał mi te akcepty, mówiąc że może są jakieś widoki zrealizowania ich; że zaś nie chcę ścigać w swojem imieniu, powiedział że pan mi nie odmówi pomocy.
Cérizet obejrzał akcepty i rzekł:
— On nie jest już we Frankfurcie...
— Wiem, odparł Barker, ale mógł tam jeszcze być w dniu, na który opiewają weksle...
— Ale ja nie chcę być odpowiedzialny... rzekł Cérizet.
— Nie żądam tego poświęcenia, odparł Barker; mógł pan być upoważniony do podjęcia. Niech pan pokwituje, a ja podejmuję się zrealizować.
— Dziwi mnie taka nieufność ze strony d’Estourny’ego, rzekł Cérizet.
— W jego położeniu, rzekł Barker, nie można mu mieć za złe, że złożył jajka w rozmaitych koszykach.
— Czyżby pan przypuszczał?... spytał aferzysta, oddając fałszywemu Anglikowi weksle prawidłowo pokwitowane.
— ...Przypuszczam, że pan zachowa jego kapitały, rzekł Barker, jestem tego pewny: są już rzucone na zielony stół Giełdy.
— Majątek mój zależy od tego, aby...
— Aby je przegrać pozornie, rzekł Barker.
— Panie!... krzyknął Cérizet.
— Słuchaj mnie, drogi Cérizet, rzekł zimno Barker; oddałby mi pan przysługę, ułatwiając mi tę operację. Bądź pan tak uprzejmy napisać do mnie list, w którym powiesz, iż oddajesz te walory pokwitowane na rachunek d’Estourny’ego, i że komornik, któremu zlecono pościg, ma uważać okaziciela listu za posiadacza trzech akceptów.
— Czy zechce mi pan wymienić swoje nazwisko?
— Bez nazwiska! odparł angielski kapitalista. Pisz pan: okaziciel listu i akceptów... Zapłacę panu dobrze tę uprzejmość.
— Jak?... rzekł Cérizet.
— Jednem słowem. Zostaje pan we Francji, nieprawdaż...
— Tak, panie.
— Otóż, nigdy Jerzy d’Estourny nie wróci do kraju.
— Dlaczego?
— Jest więcej niż pięć osób, które, wedle mojej wiedzy, zamordowałyby go, i on wie o tem.
— Nie dziwię się, iż prosi mnie, abym mu pomógł zakupić ładunek przeznaczony dla Indyj! wykrzyknął Cérizet. I, na nieszczęście, zobowiązał mnie, abym uwięził wszystko w papierach publicznych. Już jesteśmy winni dyferencję bankowi du Tilleta. Żyję z dnia na dzień.
— Ratuj co możesz!
— Ha! gdybym był wiedział wcześniej! wykrzyknął Cérizet. Chybiłem fortunę.
— Ostatnie słowo!... rzekł Barker. Dyskrecja!... do tego jesteś pan zdolny, ale co jest mniej pewne, lojalność. Zobaczymy się jeszcze, dam panu w ręce majątek.
Rzuciwszy w tę plugawą duszę nadzieję która miała dłuższy czas zapewnić dyskrecję tego człowieka, Karlos, wciąż jako Barker, udał się do komornika na którego mógł liczyć, i polecił mu postarać się o wyrok przeciw Esterze.
— Wszystko będzie pokryte, rzekł do komornika, to rzecz honorowa, chcemy tylko być w porządku.
Barker kazał zastępować pannę Esterę przed trybunałem handlowym przez obrońcę, iżby wyrok był naoczny. Komornik, uproszony aby działał z zachowaniem względów, włożył do koperty akty i przyszedł osobiście zająć ruchomości Estery, przy ulicy Taitbout, gdzie go przyjęła Europa. Z chwilą, gdy raz ogłoszono przymus osobisty, Estera znalazła się jawnie pod ciężarem trzystu i kilku tysięcy franków bezspornych długów.
Karlos nie wysilał się w tem na zbytnią pomysłowość. Wodewil fałszywych długów odgrywa się w Paryżu często. Istnieją tam wice-Gobseki, wice-Gigonnety, którzy, za wynagrodzeniem, wynajmują swój udział w owym kalamburze, żartują bowiem sami z tej haniebnej sztuczki. Wszystko we Francji spełnia się ze śmiechem, nawet zbrodnie. W ten sposób, okłada się haraczem, bądź opornych krewnych, bądź namiętności, któreby skłonne były skąpić, ale które, w obliczu palącej konieczności lub mniemanej niesławy, rozwiązują sakiewkę. Maksym de Trailles[16] używał często tego środka, odświeżonego z komedyj dawnego repertuaru. Różnica była w tem, iż Karlos Herrera, pragnąc ocalić i cześć swojej sukni i honor Lucjana, uciekł się do fałszerstwa nie groźnego wprawdzie, ale praktykowanego tak często, iż sądy zainteresowały się niem wreszcie. Istnieje, powiadają, w okolicy Palais-Royal giełda fałszywych weksli, gdzie za trzy franki możecie dostać podpis.
Przed rozpoczęciem sprawy tych stu tysięcy talarów mających stróżować u drzwi sypialni, Karlos postanowił sobie na wstępie wycisnąć z Nucingena jeszcze sto tysięcy franków. Oto jak:
Z jego rozkazu, Azja przedstawiła się zakochanemu baronowi jako stara kobieta wtajemniczona w sprawy pięknej nieznajomej. Dotąd, malarze obyczajów wprowadzili na scenę wielu lichwiarzy; ale zapomniano o lichwiarce, dzisiejszej pani La Ressource, osobistości nadzwyczaj ciekawej, przyzwoicie nazwanej modniarką. Drapieżna Azja, posiadająca dwa magazyny, jeden koło Temple, drugi przy ulicy Neuve-Saint-Marc, oba prowadzone przez zaprzedane jej kobiety, doskonale mogła odgrywać tę rolę.
— Wdziejesz z powrotem skórę pani de Saint-Estève, rzekł Karlos.
Herrera chciał zobaczyć Azję przebraną.
Udana pośredniczka przyszła w adamaszkowej sukni w kwiaty, pochodzącej z portjer zdartych z jakiegoś zajętego buduaru; na tem kaszmirowy szal, wypełzły, zużyty, jeden z tych, które, niemożliwe już do sprzedania, kończą życie na grzbiecie takich kobiet. Miała kołnierz z wspaniałych ale obstrzępionych koronek i ohydny kapelusz; obuta była zato w trzewiki z irlandzkiej skóry, powyżej których ciało jej robiło wrażenie wałka z czarnego ażurowego jedwabiu.
— A co za klamra u paska! rzekła, ukazując podejrzany klejnot, odstający od brzucha godnego kucharki. Hę? co za elegancja! Niema co! mama Nourrisson przystroiła mnie jak się patrzy.
— Bądź zrazu obleśna, rzekł Karlos, lękliwa, nieufna jak kotka; wykłuwaj zwłaszcza oczy baronowi tem, iż uciekł się do pomocy policji. Przybieraj miny osoby, która nie ma przyczyny obawiać się szpiclów. Wreszcie, daj gościowi mniej lub więcej jasno do zrozumienia, że wyzywasz wszystkie policje świata, by odszukały miejsce, gdzie się kryje nasza ślicznotka. Nie zdradź najmniejszego śladu... Skoro spoufalicie się już tak, iż będziesz mogła klepać go po brzuchu mówiąc: „Stary ladaco!“ zrób się bezczelna i weź go poprostu za łeb.
Zagrożony tem, że nie ujrzy więcej pośredniczki, skoro poważy się ją szpiegować, Nucingen odwiedzał Azję idąc na giełdę, drapiąc się na nędzne półpięterko przy ulicy Neuve-Saint-Marc. Ileż razy zakochani miljonerzy zdeptali te błotniste ścieżki, i z jaką rozkoszą! wiedzą to bruki paryskie. Wodząc barona od nadziei do rozpaczy i przegradzając jedno drugiem, pani de Saint-Esteve doprowadziła go do tego, że chciał wiedzieć wszystko co tyczy nieznajomej, za wszelką cenę!...
Przez ten czas, komornik działał, i działał tem skuteczniej, ile że, nie spotykając ze strony Estery żadnego oporu, posuwał rzecz w zakreślonych ustawą terminach, nie tracąc ani doby!
Lucjan, prowadzony przez swego doradcę, odwiedził kilka razy pustelnicę w Saint-Germain. Okrutny twórca tych machinacyj uznał owe schadzki za potrzebne aby nie dać zniszczeć piękności Estery, uroda jej bowiem zaczynała grać rolę kapitału. W chwili gdy czas był opuścić domek leśnika, Karlos sprowadził Lucjana i biedną kurtyzanę na kraj opuszczonej drogi, w miejsce skąd było widać Paryż, a gdzie nikt nie mógł ich słyszeć. Wszyscy troje usiedli, o wschodzie słońca, na pniu ściętej topoli w obliczu tego krajobrazu, jednego z najwspanialszych na świecie, który obejmuje łożysko Sekwany, Montmartre, Paryż, Saint-Denis.
— Moje dzieci, rzekł Karlos, wasz sen się prześnił. Ty, mała, nie zobaczysz już Lucjana; albo, jeżeli go zobaczysz, znałaś go, przed pięciu laty, kilka dni zaledwie.
— Nadeszła zatem moja śmierć! rzekła nie roniąc ani jednej łzy.
— Ech! toć już od pięciu lat jesteś chora, odparł Herrera. Wyobraź sobie, że masz suchoty, i umrzyj nie nudząc nas lamentami. Ale zobaczysz, że możesz jeszcze żyć i to bardzo dobrze!... Zostaw nas, Lucjanie, idź zrywać sonety, orzekł ukazując łączkę o kilka kroków dalej.
Lucjan rzucił Esterze błagalne spojrzenie, właściwe owym ludziom słabym a chciwym, o miłem sercu a nikczemnym charakterze; Estera odpowiedziała skinieniem, które mówiło: „Wysłucham kata, aby wiedzieć jak mam położyć głowę pod topór, i będę miała odwagę mężnie umrzeć“. Było to tak wdzięczne, a zarazem tak pełne grozy, iż poeta zapłakał; Estera podbiegła ku niemu, utuliła go, wypiła tę łzę i rzekła: „Bądź spokojny!“ jedno z tych słów, które wymawia się gestem i oczami, głosem obłędu.
Karlos zaczął tłumaczyć jasno, bez dwuznaczników, często z okropną ścisłością wyrażeń, krytyczne położenie Lucjana, jego stanowisko w pałacu Grandlieu, jego piękne życie gdyby wygrał tę partję, obowiązek wreszcie Estery poświęcenia się dla tej wspaniałej przyszłości.
— Co trzeba uczynić? wykrzyknęła sfanatyzowana.
— Słuchać mnie ślepo, rzekł Karlos. I na cóż miałabyś się skarżyć? Od ciebie jedynie będzie zależało stworzyć sobie piękny los. Staniesz się tem, czem są Tulja, Floryna, Marjeta i Val-Noble, twoje dawne przyjaciółki: kochanką bogatego człowieka, którego nie kochasz. Skoro raz ubijemy nasze sprawy, wielbiciel twój jest dość bogaty aby cię uczynić szczęśliwą...
— Szczęśliwą!... rzekła podnosząc oczy do nieba.
— Miałaś cztery lata raju, odparł. Czyż nie można żyć takiemi wspomnieniami?...
— Będę posłuszna, rzekła ocierając łzę. Nie kłopocz się o resztę. Sam rzekłeś, miłość moja jest chorobą śmiertelną.
— To nie wszystko, odparł Karlos, trzeba pozostać piękną. W dwudziestym trzecim roku, znajdujesz się, dzięki swemu szczęściu, u szczytu piękności. Zwłaszcza, stać się z powrotem Drętwą! Bądź psotna, rozrzutna, przebiegła, bez litości dla miljonera, którego ci daję w ręce. Słuchaj!... ten człowiek, to opryszek, bandyta, był bez litości dla ludzi, utuczył się mienieni wdów i sierot, ty będziesz ich zemstą!... Azja przyjedzie do ciebie dorożką, staniesz w Paryżu dziś wieczór. Jeśli zdradzisz czemkolwiek czteroletnie stosunki z Lucjanem, na jedno wyjdzie co gdybyś wzięła pistolet i wypaliła mu w łeb. Będą pytali co się z tobą stało: odpowiesz, żeś podróżowała z Anglikiem nadzwyczaj zazdrosnym. Miałaś niegdyś dość dowcipu aby ludziom rzucać piasek w oczy, staraj się odnaleźć ten dowcip dziś...
Czy widzieliście kiedy promiennego latawca, tego olbrzyma motylów dziecięctwa, błyszczącego od złoceń, żeglującego po niebie?... Dziecko zapomni na chwilę o sznurku, przechodzień przetnie go, meteor chyli się głową na dół i spada z przerażającą chyżością. Oto obraz Estery, kiedy słuchała Karlosa.




  1. Ojciec Goriot.
  2. Cierpienia wynalazcy.
  3. Stracone złudzenia, Sekrety księżnej de Cadignan.
  4. Chardon, dawne nazwisko Lucjana. (Dwaj poeci).
  5. Kawalerskie gospodarstwo.
  6. Cezar Birotteau.
  7. Ojciec Goriot.
  8. Cezar Birotteau, Córka Ewy, Ojciec Goriot.
  9. W oryginale, baron kaleczy język z alzacka.
  10. Ojciec Goriot.
  11. Kuratela.
  12. Bohater sztuki Lesage‘a, której treść zaczerpnięta jest ze świata wielkich finansów XVIII w.
  13. Wielkość i upadek Cezara Birotteau, Znakomity Gaudissart, Kuzyn Pons.
  14. Słynna sprawa naszyjnika Marji Antoniny.
  15. Cierpienia wynalazcy.
  16. Ojciec Goriot, Gobseck.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.