<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Staropolska miłość
Podtytuł Urywek pamiętnika
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


„Bądź pozdrowiona starości, co mi trochę spokoju przynosisz: błogosławię ci wieku spoczynku i rozmyślań, bez którego życie ludzkie nie byłoby pełnem. Wszystko tedy dokończone, z rękami złożonemi na wystygłe piersi, siedzę otoczony grobami wśród wielkiej ciszy wieczora i patrzę jak mi słońce zachodzi... na wieki wieków!
Myślą zbierani chwila po chwili uczynki moje jak paciorki różańca i przesuwam je nawleczone wspomnieniem, modląc się i plącząc.
O biedneż to życie nasze, kiedy ja sam com je przebiegł, ledwie dziś z niego myślą pochwycić mogę kilka chwil, a gdyby mi przyszło odeśnić dzień po dniu, i połowybym go już nie potrafił przypomnieć. Wszystko przeszło, utonęło, a ocalałe reszty pływające po morzu, lada dzień fala rozkruszy na proch i drobiazgami na nieznany brzeg wyrzuci.
Kocham jednak to wczoraj moje i wspominać je lubię, choć gorzkiem mi jest, a długie dziś godziny niem tylko zajmuję i rozjaśniam. Nikomu się to pewnie na nic nie przyda, że żywot mój a raczej część jego tylko spiszę próżniaczą i drżącą już ręką; ale to dla mnie starca jakieś zajęcie i zabawka. Zdaje mi się, że tak przebiegając życie, drugi się je raz przeżywa.. Wreszcie co robić? jak długie godziny zająć? Nie zawsze modlić się można, nie co dzień ma się ludzi i ucho powolne.
Pamiętam dobrze dom rodziców moich, którego dach dziś moich synowców pokrywa, krwią ze mną związanych, ale wiekiem i wyobrażeniami obcych dla mnie. Nie dano mi było ani żyć długo pod tą strzechą, ani tu wieku dokonać. Mieszkali rodzice moi wówczas na tym skraju Litwy, a raczej Rusi litewskiej, który się ponad Bugiem od Brześcia Litewskiego rozciąga. Strona ta pozostała dla mnie rodzinną i gdy mi się chce odetchnąć nieco i orzeźwić wspomnieniem, tam biegnę myślą, nad Bug, Szczarę i Jasiołdę. Chociażem dawno tu nie bywał, jeszcze mi ta okolica żywo przytomną cała i dziwnie piękną się wydaje. Może się to zmieniło latami, ale podówczas Brzeskie było cichym i ubłogosławionym kątem. Ziemia w niem nie wszędzie urodzajna, piaszczysta, jednak lepsza niż ku Grodnu; lasy bardzo piękne, płaszczyzna poprzerzynana to gajami brzozowemi, to sosnowemi borami, to niezmiernemi bioty, po których brzegach śliczne olszyny wznoszą się wiecznie od pniów odrastające. Pamiętam i zapach tych brzóz i olch wiosenny, i czerwone jakby krwią oblane pnie ich długo po ścięciu świadczące o barbarzyństwie człowieka. Wioski dosyć były gęste, a dworki przy nich szlacheckie schludne, czyściutkie i miłe. Pańskich rezydencyj nie było wiele i dóbr rozległych także, ale nasz szlachecki żywot wiejski ziemiański, kwitnął tu swobodnie. Na całej wielkiej przestrzeni kraju tego, rzekłbyś jedna rozrodzona mieszkała rodzina, tak z sobą żyliśmy zgodnie, w pokoju i przyjaźni serdecznej. Dworek ze dworkiem mało który bliżej lub dalej przez kogoś nie był spowinowacony, jeden rodzaj życia prowadzili wszyscy, jedno kochali, jednem oddychali, a do ochoczej pomocy każdy dla brata był gotów. Zwali się wszyscy braćmi i nie było to czcze słowo, ale wielkiego znaczenia wyraz, malujący stosunki chrześcijańskie społeczeństwa. Ani partyj, ani podziału na stronnictwa, ani różnicy w sposobie pojmowania rzeczy nie było i być u nas nie mogło. Nikt się nad drugiego nie wynosił, ani chciał rej wodzić: prawdziwa to była res-publika, do której garnęli się i możniejsi nawet, ściskając pana brata bez obłudy, boć z nim żyć musieli i bez niego się obejść nie mogli, a wówczas jeszcze wychowanie i pojęcia nie tak bardzo klasy rozróżniały.
Z dworku do dworku w kitlach płóciennych, z laską w ręku szedł szlachcic do szlachcica, jak do rodzonego brata, a wszystko się tu znało i kochało i niedaleko szukając związków, żeniło i wiązało do kupy jeszcze mocniej. Sami to byli kumowie, szwagrowie, powinowaci, i rzadki nie nazywał drugiego po imieniu i pokrewieństwie. Starczyło to za tytuły. Gdy niestało wyrazów na stosunki, mianowano, to cioską; to rówieśnikiem, to kolegą, zastępując pokrewieństwo, a zawsze węzeł jakiś musiał łączyć z sobą wszystkich w spólną i nierozerwalną całość. Pokazał się obcy, to go naprzód badano, czy jakiego Brześcianinia nie miał w familji, i w pół godziny już go zwano panem bratankiem lub siostrzanem, choćby po prababce. A stosunki te nie były tylko w słowach i wyrazach próżnych, pociągały one za sobą obowiązki, które ściśle spełniano. Wszyscy ujmowali się za jednego, gotowi byli z pomocą, z radą, i na myśl nikomu nie przyszło od jakiejkolwiek wymawiać się posługi.
Broń Boże dopustu ognia, tośmy bywało wszyscy zaraz kupą pogorzelca ratowali, i drzewem, dobytkiem i czem kto mógł i jak kogo stało. W biedzie u łóżka chorego mieniali się sąsiedzi; na pogrzeb niepotrzeba było zapraszać, ale też i chrzciny bez sąsiadów nie obeszły się.
Ówczesne szlacheckie życie inaczej też wyglądało niż to, na które się dziś zanosi: bliżej biliśmy chłopka i prostoty patrjarchalnej, niewiele człek potrzebował, na małem przestawał, a do głowy nikomu nie przyszło gwałtownie się fortuny dobijać. Utrzymać co Bóg dał po rodzicach, zaszczędzić na czarną godzinę umieliśmy, ale z nas nikt nie pragnął nazbyt wiele, ba i użycia tego nie byłby zrozumiał. Każdy kochał swoją wiosczynę i nie zamieniłby jej dla zbogacenia się. Dziś to zupełnie inaczej i nie wiem czy lepiej. Obojętni jesteśmy na pamiątki i nie przywiązujemy się do miejsca; skończy się na tem, że i dla kraju będziemy zimni: jedno za drugiem idzie. Kto zaczyna od tego, że mogiły ojców dla marnego grosza frymarczy, ten dalej i całe wielkie cmentarzysko wieków, w którem się urodził, sprzedać będzie gotów.
O ile sobie przypominam ówczesne życie na wsi, inny ono miało charakter i znaczenie. Przybyszów między nami i przybłędów tak jak nie było, wszyscy swoi, spójnia między nami wielka, miłość wielka i związek jakiego dziś już nie widać.
W kradł się zbytek i próżność, poczęliśmy iść na wyprzodki stare musiało się odmienić. Już dziś więcej się chce błyszczeć, niż spełniać co do kogo należy; zdaje się to nic z razu, ale wielka rzecz w istocie rozpasać miłość własną ludzi. Ten i ów dla niej zaszargał się, wyprzedał, wychrzta po nim ziemię kupił, dalej drugi i trzeci Niemiec, któremu wszędzie dobrze, byle brod. Ot nowe życie weszło i społeczność się rozsypuje na części: kleju dawnego nie stało, bo są rzeczy, których nakleić niepodobna jak żelazo z czerepem.
W tamtych czasach, które pamiętam, choć ludzie byli ludźmi, ale więcej powiem, ogół tyle miał w sobie braterstwa i miłości, że potęgą tych świętych uczuć, nawet obce sobie pierwiastki przyswajał i pokonywał. Trafiło się i Tatara, i żyda neofitę z obcych stron przywlokę widzieć, których już dzieci i wnuki tak z nami się zrosły, jakby od wieków tu żyli. I nie tęskniło to już po niczem, bo miało rodzinę. Na większą skalę dowód tego był na Tatarach, którzy się z nami tak zrośli, że mimo jedności wiary i pochodzenia, kraju od Turka i Perekopców bronili nie gorzej od innych. Krzyczą na żyda, i ja sam się nim brzydzę: prawda, że nas ssał nieraz, ale zapominamy, że i w nim często odzywało się serce i przywiązanie do szlachty. Nie ma co już nawet mówić o wieśniaku, bo z tym dziedzic był jak z bratem. Do jednego chadzali kościoła, chrzcili sobie dzieci nawzajem, wspomagali się wzajemnie, a czasu żniwa siadłszy na półkopku, pan dziedzic tak gawędził swobodnie z chłopkiem i tak mu się dawał wywnętrzać, jakby się pod jedną urodzili strzechą.
Już to w ogólności pod owe czasy jeszcze kraj cały żył i myślał jedno, a choć się trafiały i waśnie i procesa i kłótnie, bo bez tego być nie może, tak były wyjątkowe i chwilowe, że nie spoczęliśmy, póki się to nie zatarło i nie zagoiło. Ledwie szlachcic z sąsiadem się podrapał, wiele nas było, jeździliśmy, chodziliśmy, pośredniczyli wszyscy póty, póki sobie rąk nie podali. Zamiast ogień rozdmuchiwać, gasił go każdy i zalewał jako mógł. Bo takie rozdrażnienie bolało zaraz wszystkich i dawało się czuć nieprzyjemnie całemu bractwu: już że potrzeba było oglądać się kto jedzie, ażeby się tam jeden z drugim nie spotkał, żeby w domu nie mieć historji nieprzyjemnej a jak się zejść, a co gadać, żeby nie obrazić; więc w tem długo wytrwać nie było można. To też bywało jak się wezmą wszyscy, jak porzną jeździć, gadać, namawiać, prosić i zaklinać, to najtwardsze serce się zmiękczy, i największa musi ulec obraza. Tożto potem radość, to przyjaźń serdeczna, to ściskanie i całowanie bez miary miedzy pojednanemi, jakby chcieli czas stracony w kłótni odzyskać.
Dziś, choć się to do tego nikt nie przyzna jawnie, dla reszty poczciwego wstydu jakiegoś, każdy sobie i dla siebie: gotów popchnąć z kładki, byle sam przeszedł suchą nogą. Wówczas nie o sobie się jednym myślało, ale jakby było lepiej dla wszystkich. Już niech sobie co chcą gadają ci, co tego nie rozumieją, ale to była respublica re et nomine zarazem, i taka jedność serdeczna, jakiej może nigdzie na świecie nie zobaczyć. Nawet jeśli się kłóciło, to po bratersku i pocichu, a sprawy kończyło się w kącie, żeby za granice powiatu nie wychodziły. Człek nie potrzebował do zbytku przemyślać o sobie, bo myśleli o nim wszyscy potrosze, i jeszcze nie dopatrzył się czasem co mu czynić wypadało, a już mu dziesięć rąk wskazywały kędy droga bezpieczna.
Nie powiem tam, byśmy aniołami byli, bo mało aniołów na ziemi Bożej i prędko ich powołują niebiosa; ale inny był taki świat, i dalipan lepszy od dzisiejszego. Piszą, jakoby ziemia powoli stygła: bodaj czy także i nie ludzie.
Gdzie to podobieństwo do naszego szlacheckiego żywota w Brzeskiem, jak ja je w młodości mojej pamiętam! trudno to opisać, a ciśnie mi się tysiąc szczegółów, którychbym na wołowej skórze nie pomieścił; maluczkie rzeczy, a każda znacząca. Trzeba było widzieć jak się to szlachta zjedzie do kościółka na odpust do Zbirowej, albo do Berezy; co Bogu to Bogu, ale potem i aniołom w niebiesiech miło być musiało popatrzeć, jak to się witało, ściskało, radowało i kochało co żyło. Toś tylko słyszał całowania, uśmiechy, pytania, a wszystko takie, jakby się to rodzeństwo zjechało po długiem niewidzeniu. Nawet nieznajomi inaczej wówczas byli przyjmowani jak dzisiaj. Teraz nieufnem spogląda się okiem: a nuż przybysz nie myśli nam co wydrzeć, a broń Boże nie ma-li złych zamiarów, wita się człek i obawia: to pierwsze uczucie na widok obcej twarzy. Wówczas się garnęło, zapraszało i pierwsze uczucie było wyszukać stosunki, znaleźć powód kochania, pomóc, wesprzeć, zaprosić. Niechby się w niedzielę pokazał człek podróżny, nieznany w czasie nabożeństwa, tobyśmy spokoju nie mieli, ażby go kto poprosił, ażby go ugoszczono i poratowano, skierowano w drodze i opatrzono jak brata. Społeczność przygarniała miłością ku sobie i pracowała nad powiększeniem się prawdziwemi skarby; dziś każdy członek z osobna się obmurowuje, odosabnia, wydziela i na klucz zamyka. To też osobliwsza to teraz dla was zagadka, jak ci starzy ludzie, śmieszni często, niebardzo wysoce wykształceni, prości, trochę przesądni, w wielu swych dziełach byli potężni. Cóż to robiło? — oto duch miłości chrześcijańskiej, jaki w nich gorzał, którego ani rozum, ani nauka, ani żadna siła nowa nie zastąpią.
Ta spójnia człowieka z ludźmi nie wyradzała wcale niewoli: słodką była i swobodną. Czyniło się wedle serca, wedle obowiązku to właśnie, co najpewniej do szczęścia prowadzi. Pragnienia były ograniczone, pojmowano lepiej życie i rozumiano, że czy wyżej trochę, czy nieco niżej się żyje, byle poczciwie, wszystko to koniec końcem jedno.
Pogarda zbytku i zniewieściałości przyczyniała się wielce do dania hartu ludziom i uczynienia ich swobodnemi. Fraszka to na oko, że się człowiek przyzwyczai do miękkości, alić nie obejrzy się, jak mu te róże, na których śpi, w kajdany się przemienią. Przywykł do czegoś tam, ot zabrakło: oho! już i podłość gotów spełnić, żeby mu nie dokuczał niedostatek rzeczy, z której sobie nałóg dobrowolnie uczynił.
Nic prostszego nad to dawne życie nasze, jak ja je u rodziców pamiętam jeszcze: człowiek musiał być szczęśliwy, bo nie pragnął nic, czegoby mieć nie mógł. Wszystkie, najmajętniejszej szlachty dwory prawie na jedno podobieństwo stawiane były, a miał kto liczniejszą z łaski Bożej rodzinę, to alkierz z tylu przyczepił. Dachy pod słomą, ściany z drzewa... wszędzie sernik piętrowy w dziedzińcu i stajenki i gumna pod jedną formę stawiane, z krzyżami wyszywanemi na dachach. In hoc signo vinces. Nie było dworku bez krzyża; a szło o to szlachcicowi, nie żeby u niego lepiej i pokaźniej było jak u drugiego, ale tak samo nie inaczej jak u wszystkich. Toż w stroju, toż w życia sposobie; dostał kto co nadzwyczajnego, zaraz się dzielił i rozsyłał, żeby to nie u niego jednego było tylko, boby smutno mu było samemu używać. Jeżeli się trafiło bodaj większego złapać szczupaka, obdzielali się nim po dzwonku sąsiedzi, lub zapraszali nań (lucium a cauda najstarszemu ofiarując). A taki to był święty nałóg, że ani pić, ani jeść samemu się już nie chciało. I gdy szlachcic sam jeden chwilowo został we dworze, to choć ekonoma, pisarza, lub ciwuna do misy zawezwał, boby mu w gardło nie szło, gdyby do stołu siadł samotnie.
Już tam zazdrość miejsca mieć nie mogła, ani pociecha z cudzej biedy niepoczciwa; owszem najrzałoli cudze oko co u sąsiada szkodliwego, wnet o tem znać dawało, jeśli samo zaradzić nie mogło. Upadki też fortun, jak nabycia i wzbogacenia się gwałtowne i nadzwyczajne, miejsca tu mieć nie mogły i nie miały.
Nie dorabiano się majątków, ale czasami składały się tak okoliczności, że go jeden więcej dostawał niż drugi; wymarli krewni, zebrały się spadki po rodzeństwie i na jedną głowę znaczna przeszła majętność. Tak ze szlachcica stawał się ktoś panem, a w trzeciem pokoleniu rozrodzonem, znowu na sztachetkę przechodził. Znałem wsie takie, gdzie tyle prawie dziedziców, ile włościan było. A gdy się komu losem więcej dostało, nie zmienił wcale fantazji, ani życia sposobu; poczuwał się do większych obowiązków i spełniał je pocichu, szanowano go za to, co uczynił, i po wszystkiem. Choć się to później wyrodziło i popsuło obcemi wpływy, ale w pańskich domach długo widać było ślady takiego pojmowania szafunku majętności. Którenżeto dom nie chował secinami ubogiej szlachty, panien respektowych, rezydentów i t. p. Potem się to przerobiło na narzędzie wpływów i stosunków, ale pierwiastkowo było spełnieniem braterskich obowiązków. Pamiętam jeszcze podkomorzego Burtyłowicza, który miał wioskę porządną, choć się bogatym nazwać nie mógł: ożenił się był, owdowiał bezdzietnie i postarzał, gdy w tem umiera mu brat rodzony, potem stryj jeden i ciotka, wszyscy jakoś bezpotomni, i w lat trzy Burtyłowicz staje się całą gębą panem. Przypominam sobie jak wielce tem zafrasowany przyjechał do ojca mego po radę.
— A co ja z tem będę robił? mówił: dwóch żołądków nie mam, żebym więcej zjadł, ani mi to potrzebne, a kłopotu przez wierzch głowy! Poradźże mi asindziej jak tego użyć, boć nie darmo to Bóg dał w ręce, trzeba zrobić jakiś użytek. Mnieby się już chciało spokoju, a tu praca na stare lata nad siły.
I nim pomyślał podkomorzy, żeby używać, ale się troskał jak tego dopilnować, żeby nie przepadło, jak to na dobre obrócić. Dorozumieć się łatwo, że taki człowiek z poczciwemi chęciami nie zmarnował fortuny, ale trzeba go było widzieć, jak nie przez chciwość, jeno z uczucia obowiązku świętego jeździł, gospodarzył, troskał się około tych wiosek, które później w najlepszym stanie krewnym ubogim rozpisał. Radzili mu, żeby się ożenił: i mógłby był wziąść kogo chciał, ale miał ten rozum, że tego nie zrobił. W końcu na dewocji osiadł przy klasztorze Dominikańskim w Brześciu, dwa tysiące złotych warując sobie na utrzymanie, z uśmiechem na ustach powróciwszy z prymarji, życia dokonał.
Jak go jeszcze pamiętam, to więcej było daleko widać frasunku na jego twarzy, niż radości z tego przybytku, bo miał to przekonanie, że majątek jest powierzony człowiekowi do szafunku, nie do użycia osobistego i używać go nie może uczciwie, jeno w miarę pracy jednając sobie do tego prawo.
To też nie widzieliśmy w naszym kącie ani owych dziwnych, szybkich, a podejrzanych dorabiań się majątku, ani katastrof i ruin, jakie potem w ślad za niemi przyszły. Nikt nie sprzedawał ziemi, boby to bez konieczności za świętokradztwo prawie było poczytane, nikt nie myślał o zakupywaniu więcej niż mógł dojrzeć i zagospodarować. Dziś ziemia stała się towarem, jak i wszystko, ale nią nie była dawniej. Przywykliśmy większą do niej przywiązywać wagę, a ktoby lada groszowitemu przybłędowi dla garści pieniędzy marnych zbył ojcowiznę, oczówby był między ludzi pokazać nie śmiał.
Dziśto naturalna droga sprzedać, tanio kupić wioskę, zarobić na niej i znowu nabyć w widokach zysku; dawniej dzikoby na takiego patrzano, coby śmiał o podobnym frymarku pomyśleć. Powoli przyszliśmy do wcale innego stanu i pojmowania rzeczy, ale że to wyrabiało się stopniowo i nie nagle, dziś zdaje się naturalnem i wcale godziwem, na coby przed stu laty ojcom włosy na głowie powstały.
Może być, że ten kąt, o którym mówię, przechował od innych dłużej stare obyczaje i wyobrażenia, ale ja go jeszcze takim pamiętam.
Ojciec mój nie był bogatszym od innych, bo tam jakoś ziemia się na równe prawie dzieliła części: osady były niewielkie w ogólności, a rzadko która wioska nad trzydzieści chat liczyła, co się już nazywało majętnością znaczną. Były i takich nawet więcej, wioseczki po chat dziesięć i piętnaście, całkiem odrębne. Niemal jedną formą, jakem powiedział, stały wszystkie dwory i zabudowania u gaju olchowego, co je od północy zasłaniał, w pośród starych grusz i jabłoni sadu, w którym dziećmi na smolanki i sapieżanki polowaliśmy.
Nasza rodzina jak zapamiętam, składała się z jegomości ojca mojego, matki mojej, starszego brata, siostry i stryjecznego ojca, który u nas przemieszkiwał, bo swojego nie miał kąta.
Gdyby kto tak dziś ubogiego krewniaka bez sukni na grzbiecie i bez grosza w kieszeni przyjął z łaski do domu, nie inaczejby to pewnie uczynił, jak dając mu uczuć bez ceremonji wielkie dobrodziejstwo swoje. Wówczas i to inaczej się działo: zawsze gość był gościem, i łaskę czynił temu, pod czyj się dach schronił. Nigdy rotmistrz nie czuł się upokorzonym, ani draśniętym, bo mu pilnie starano się osłodzić przykre jego już samo z siebie położenie. My dzieci szanowaliśmy go na równi z ojcem, a gospodarz sadzał go zawsze na pierwszem miejscu, matka czuwała nad jego wygodami, a kiedy rozczulony starowina chciał sam być w czem pomocnym i posłużyć za kawałek chleba, nigdy mu nie pozwolono pomyśleć nawet o jakiejś wdzięczności. Dobry uczynek zyskiwał jeszcze na tem, jak go spełniano, nie dając poznać ofiary, dziękując za to, za co się należała wdzięczność. Znosiliśmy czasem i kaprysy rotmistrza, my i rodzice w pokorze i milczeniu.
Ja i starszy brat oddani byliśmy do szkół księży Pijarów do Lubieszowa, bez szczególnych o nasze wychowanie zabiegów, ale pod dozór dalekiego krewnego, który tam był podówczas prefektem. A choć w domu był dostatek i rodzice nie ubodzy, nie wypieszczano nas wcale, hartując do życia. Jeździliśmy prostym wozem do szkół i na wakacje, staliśmy u mieszczanina we dworku, a jedli co Bóg dał: krupnik i kartofle najczęściej, jajecznicę z kiełbasą od wielkiego święta. Nie strojono nas i nie chuchano nad nami, a zdrowośmy i krzepko wyrośli. Między mną a bratem rok tylko był różnicy wieku, to też szliśmy w szkołach razem prawie, a że on nie miał szczególnych zdolności, często mnie łatwiej przychodziło niż jemu, bom pamięć miał okrutną. Ja też pilniej się musiałem przykładać, mając przed sobą czynniejsze życie, bo nami tak rozporządzano salva melioratione od kolebki, że brat miał pozostać przy wiosce i siostrę spłacić; a jam powinien był szczęścia i doli szukać sobie po święcie. Nie byłoto wydziedziczenie, bo mi kiedyś rodzony miał zapłacić co należało i kapitał u ks. Sapiehów ulokowany miałem dla siebie przeznaczony, ale fundum powinno było zostać przy starszym. Naówczas w młodej głowie nie postało nawet, żebym miał kiedy rodzinnej strzechy pożałować, i uśmiechał się świat, w który puścić się miałem. Brat mój znowu więcej do gospodarstwa czujący powołania, rad był także ze swojego udziału.
Nieboszczyk ojciec nasz był człowiekiem w całej okolicy wielce szanowanym i na poszanowanie zasługującym. Prosty wieśniak i hreczkosiej, ale poczciwość i szlachetność chodząca, rozum zdrowy, serce młode i ciepłe. Rzadko za dom wyruszał, ale też to życie nasze szlacheckie, którego był członkiem i wspólnikiem, pojmował i znał, jak nikt lepiej. Tradycyje szlacheckie i ducha starego miał w sobie jak mało ludzi. O mil kilkanaście przyjeżdżano się go radzić, a w sprawach zawiłych nigdy się bez jego uczestnictwa nie obeszło. Gospodarz był zawołany i to nie dla grosza wcale, ale wprost z jakiejś można rzec namiętności i miłości pracy. Kochał ziemię, lubił swoje bydełko, bawiły kłopotliwie dla innych zajęcia gospodarskie, nie wyłączając żadnego. Całe dnie bywało odziawszy się stosownie do pory, pracuje z ludźmi uśmiechając się, żartując, nie rzadko i własną ręką coś robiąc. Na obiad przyjdzie, zje wesół, otrze usta i znowu rusza. Już jak raz do gumna schował zboże, to tam się o przedaż nie bardzo troszczył i na matkę ją zdawał, która lepiej sobie z tem poradzić umiała; ale do siejby, do żniwa, do zwozu nie wyręczał się nikim. Powiadał on zawsze: wszelka praca poczciwa, ale najszlachetniejsza około roli, i ta najlepiej szlachcicowi przystała. Była mu ona najmilszą razem pracą i zabawą. Kiedy w jesieni rzucone ziarno poczynało nad czarną wytryskać grzędę, zielone i rumiane puszczając kiełki, to biegał co rana niespokojny, to śledził i rozpowiadał, nagadać się o tem nie mogąc, jak to się ruszało i rosło. Każdy zagon znajomy mu był doskonale i z góry odgadł gdzie, co i jak wyrośnie. W każdej porze roku znajdował jakieś tego rodzaju zajęcie: zimą około dobytku w oborach, przy owieczkach i koniach. A pomimo tego zamiłowania i takiej zapobiegliwości, nikt nadeń święciej i cierpliwiej przeciwności nie znosił. Kiedy mu burze i grady zboże powybijały, a matka płakała, to się bywało aż gniewał.
— A coto nasze, czy co? mawiał do niej. Boskie to moja jejmość nie czyje, i Bóg z tem czyni co mu się podoba. Z głodu nie pomrzemy, z torbami nie pójdziem, a dobrze że nam Bóg przypomni, iż my tu jego kmiecie, on zaś sam gospodarz.
— Żal mi waszeci, mówił nieraz do mnie, że ci wypada innego chleba skosztować i gospodarstwa się podobno wyrzec przyjdzie. No! ale taki choć na starość, musisz do roli powrócić, boto nasze przeznaczenie: jeżeli nie wojak to hreczkosiej, a bodajto zagon w pocie czoła uprawiać. Nie ma życia jak na wsi. Niemcy i przybysze miasteczka pobudowali, w których śmierdzi i ciasno; szlachcicowi nie żyć w tym barłogu a wlezie tam z biedą, to zparszywieć musi. Pamiętaj i taki prędzej później na wieś powracaj, bo tu jedno poczciwie Boga można chwalić i szczęścia pokosztować.
Stało się, jak mówił stary ojciec: gospodarzyłem potroszę i gospodarzę niby jeszcze, ale mi popsutemu nie smakuje to zajęcie, jak miłe było staremu naszemu patrjarsze.
To życie nieustannie czynne nie dawało mu się zestarzeć, i choć nie młodo skończył, do ostatka się jeszcze gospodarstwem zajmował.
Przeszliśmy szkoły pijarskie i ja i brat mój bez wielkich sukcessów: ale pilnie się ucząc, wynieśliśmy z nich to, co wówczas wszystkiej naszej braci na drogę życia dawano. Umieliśmy dobrze po łacinie, bez czegoby człowiek okulawiał, trochę arytmetyki i matematyki i maluczko obcych języków. Gdyśmy powrócili do domu razem, ojciec brata przy sobie zatrzymał, chcąc go wdrożyć do gospodarstwa, a mnie z listem do książąt Sapiehów do Kodnia, obligując o protekcją i pokierowanie na świecie.
Może znając bliżej ówczesny skład dworu familji książęcej nie byłby tego uczynił, ale po staremu ani się domyślał, aby w tej pańskiej rodzinie, do której zdawien dawna, z dziada pradziada należeliśmy krwią i stosunkami nieprzerwanemi powiązani będąc, tak się wiele rzeczy odmienić miało.
Wkradła się tam przez podróże i obcowanie z dworem, przez nieoględne małżeństwa pańskość nie nasza i nie republikańskiego ducha. Podania stare, na których stał kraj i domy, zapomniane zostały; a rwano się do naśladowania obczyzny, której nie rozumiano. Stad i to nawet, co gdzieindziej w związku z całością i z niej wyrosłe, dobrem być mogło, u nas stało się zgubnem, przesadzone na inną ziemię i nietrafnie przyczepione do naszych obyczajów. Dwór Sapiehów w Kodniu nie był już na starym zamku rycerskim, w którego podwórcu stała kaplica uświęcająca gród wodza: wyniósł się po za miasteczko do ogrodu, który zakładano wielkim sumptem i drewnianego dworu o kilkudziesiąt salach i pokojach.
We wszystkiem, co człek czyni, jest jakieś znaczenie: było i w tem na pozór obojętnem porzuceniu starego zamku a budowaniu się nowem i do innych potrzeb zastosowanem. Czasy rycerstwa minęły i ten, co stał na straży pilnej, przenosił się w szerszą dolinę, odetchnąć świeżem powietrzem wśród dzikiej promenady, zabawić w wielkich salach.
Zastałem dosyć nieładu w Kodniu; książęta podróżowali naówczas i w domu ich nie było, jak zwyczajnie. Niemiec i Polak gospodarowali za wojewodzica, jeden w dobrach, drugi we dworze, a księżna pani zajmowała się interesami, które nie musiały być w najlepszym stanie. Okazałość była jeszcze wielka, ludu dosyć, ale mnie to uderzyło zaraz, że dwór cały jakoś z cudzoziemska wyglądał. Zamek się pomału walił, a pałac dźwigano nie podnosząc go. W jednej oficynie uczyła się kapela, w drugiej przerabiano mundury na fazę zagraniczną. Kancelarja była liczna, darmozjadów mnóstwo, krzątanina ogromna, porządku nigdzie. Księżna sama w towarzystwie generała K. i sędziego M. dwóch swoich totumfackich, cały dzień pisała listy, lub siedziała zamknięta i nieprzystępna, a koło niej robili co chcieli otaczający, nie bardzo oglądając się na jej rozkazy.
Możebym nie został przyjęty na dwór i odprawiony tylko z grzecznym do ojca odpisem, gdyby nie ta summa, którąśmy mieli u książąt Sapiehów, bo księżna zapłacić jej w tej chwili nie mogąc, poniekąd zmuszona była mnie zatrzymać. Nazajutrz po przybyciu mojem zostałem jej przedstawiony przez sędziego w nowym domu drewnianym. Sala była duża, tylko co jako tako dokończona, ale zastawiona meblami przepysznemi, choć niedobranemi, bo je widać z różnych rezydencyj pościągano dla przybrania nowego pałacu, który się budował włoskim zupełnie smakiem. Księżna siedziała za stołem, zarzuconym papierami i odwróciła się ku mnie z badawczem i śmiałem wejrzeniem, które mnie oczy spuścić zmusiło. Wzrok jej był dziwnie przeszywający.
— Cóżbymto ja dla Wpana zrobić mogła? i jak go tu pomieścić? — zapytała mnie. — Nie masz Wpan ochoty do wojska?
— Do artylerji wątpię, ażeby był usposobiony — pochwycił sędzia — a gdzieindziej dziś by go trudno ulokować stosownie.
— Piszesz dobrze? hę? — spytała księżna pani — tobym mogła zostawić go przy kancelarji.
Charakter ręki miałem staroświecki trochę, ale dosyć wyraźny i czysty, chwalić mi się jednak z nim nie wypadało; odpowiedziałem więc skromnie, że wyraźnie i czysto pisać potrafię.
— A prędko? — zapytała wojewodzicowa. — Ot! najlepiej spróbować, dodała żywo, robiąc miejsce u stołu. — Siadaj Wpan i pisz, a śmiało.
Wskazała mi miejsce obok siebie, sędzia uśmiechając się przysunął papier i kałamarz, księżna wstała i chodząc po sali, a przeglądając się w lustrach, zaczęła dyktować. Chociaż miałem dosyć wprawy, ale się z tego nie mogłem dobrze wywiązać w żaden sposób. Poczęła tak żywo sypać mi wyrazami, mieszając co chwila francuskie, łacińskie i polskie, żem na drugim wierszu ustać musiał zawstydzony, i poplątałem się wiekuiście. Sędzia śmiał się ze mnie, jam się niezmiernie zapłonił, księżna spojrzała tylko na charakter i ten się jej widać podobał.
— Zostaniesz przy mojej kancelarji — rzekła z uśmiechem i wejrzeniem dosyć łagodnem. Niechże go tam umieszczą, dodała, odwracając się do sędziego.
W taki sposób przy dworze kodeńskim zatrzymany zostałem, nie wiedząc na jakich warunkach i do czego, bo księżna o tem odpisała tylko ojcu memu, mnie zaś mało do czego używano zrazu. Dali mi zaraz izdebkę w starej oficynie nad wystawą, miejsce u stołu marszałkowskiego, codzień chodziłem do kancelarii, gdzie mi kiedyniekiedy coś przepisywać kazano, a większą połowę dnia miałem wolną.
Na dworze też tym było swobody do zbytku i choć czasem wybuchał rygor nadzwyczajny po jakiejś awanturze, to znowu po niejakim czasie puszczono nam cugle bez miary.
Przy księżnie, która całe to lato bawiła w Kodniu, fraucymer był bardzo mnogi, ale wśród ubogich panienek szlacheckich, jedną tylko odrazu zauważyłem i podobno dla niej w Kodniu pozostałem, choć mi się zresztą to próżniacze życie niewiele podobało.
Mogłem mu być rad jako młody człowiek skłonny z natury do próżnowania i zbytniej wolności, podobało mi się czasem, że mnie tu nikt do zbytniej pracy nie pędził, ani tak bardzo wglądano w czynności; ale obok tego tak wpojone mieliśmy uczucie obowiązków i surowsze ich pojęcie, że mnie ta swoboda nieograniczona niepokoiła jakoś i w sumieniu gryzła. Nie widziałem do czegoby mnie to na przyszłość prowadzić mogło, żem dnie czasem całe leżał do góry brzuchem, świszcząc w pustej mojej izdebce, lub po ogrodzie chodził za pannami, albo w kancelarji popisawszy pół godziny, na polowanie w nadbużańskie łęgi i wyżary ruszał.
Byłbym zaraz pewnie inaczej o sobie pomyślał, gdyby nie jedna istota, która mnie i do tego dworu i do miejsca i do życia przywiązała. Tyle lat od tego czasu ubiegło, a jeszcze bez wzruszenia opisać nie potrafię, jakiem ją pierwszy raz zobaczył, i jakie na mnie uczyniła wrażenie. Choć chłopiec byłem dobrze pod wąsem, nie śniło mi się wcale o ożenieniu i kobietach; wiedziałem dobrze, że o tem myśleć nie powinienem, sercem miał spokojne, a choć się pożartowało patrząc na drugich, że to czynili, namiętności nie rozpasane dzięki Rogu spały jeszcze spokojnie. Byłem przytem z natury więcej skłonny do czci i poszanowania, do rycerskiego przywiązania dla niewiasty, niżeli do płochych jakichś zalotów. Nicem jeszcze w życiu nie widział, coby mnie popsuć i rozczarować mogło, a kobietę stawiłem tak wysoko, otaczałem taką światłością, żem przed nią, jak przed nieziemską istotą bił czołem. Odwracałem zawsze w ciągu życia oczy od wszystkiego, coby mi inne wyobrażenie o świecie dać mogło, a wówczas czysty jeszcze byłem i spokojny na duchu, widząc w kobietach matrony święte, żony zacne i aniołki cudnego wdzięku, a niepokalanej czystości. Dlatego to oczyma wodząc po świecie, rychlej w górę niż na dół spoglądałem, szukając czemby wzrok i duszę pokarmić. Wszystko to jeszcze dziś tak mi jest przytomnem, jakby dopiero wczoraj przebyte: najdrobniejsze okoliczności i jaki był dzień, i jak wyglądała ziemia, którą deptałem, i jaki zapach rozchodził się w powietrzu, doskonale pomnę.
W ogólności na dworze księżnej dosyć było swobody i wesołości: panny respektowe i my choć z zachowaniem wszelkiej przyzwoitości i pod okiem starszyzny schadzaliśmy się wieczorami w Placencji, owym ogrodzie przy pałacu założonym. Ale ja byłem trochę dziki i choć mnie do tego ciekawość ciągnęła, a towarzysze namawiali, żebym z niemi szedł do panien, odkładałem od dnia do dnia, obawiając się po części, abym jako prostak wyśmianym nie był. Czułem instynktowo, że tu się dziwnie jakoś wydać ja muszę z tego, jak mi się oni wydawali. Nie byłem ani tak wytworny, ani tak śmiały, ani tak swobodny i pewien siebie jak oni. Znać we mnie było lubieszowskich uliczek wychowańca, który jeszcze żadnego dworu i światła nie widział. Musiałem się wprzódy nieco otrzeć i ostrzelać, nimbym śmiało mógł się pokazać. Rzucając więc ukradkowo wzrok na wszystko co mnie otaczało, ucząc się obyczajów miejscowych, więcej w mojej izdebce nad wystawką i w kancelarji siadywałem, niżelim się pokazywał w liczniejszych zgromadzeniach i zabawach dworaków. Postrzegłem wkrótce, że tu najwięcej zależało na śmiałości, której mi w sobie jakoś trudno było wyrobić. Wogóle to miał wielce dobrego cały dwór księżnej, że choć się tam, jak wszędzie, młodzież do śmiechu i pustoty skłonna przedrwiwała trochę z siebie i nowo przybyłych, ludzie jednak to byli prawie wszyscy serdeczni, poczciwi, nie zazdrośni. Mnie też nie mieli czego zazdrościć, ani względów samej pani, bo ta umieściwszy mnie w kancelarji, ani się już o mnie zapytała, ani wysokich protekcyj, bo tych nie miałem, ani szczególnego w świecie położenia. Przy stoliku, u którego ja zwykle pracowałem, było nas kilku młodych, wszystko świetniejsi i pokaźniejsi odemnie: albo Warszawiacy, albo z takich domów, w których się światu lepiej przypatrzeć mogli, a ja jeden wieśniak i człek całkiem prawie nowy.
Jak to prawie zawsze bywa między młodzieżą, w kilka czasów dobraliśmy się we dwóch ze skarbnikowiczem Mierzejewskim na dozgonnych przyjaciół. Skarbnikowicz daleko był i starszy i doświadczeńszy odemnie: proste i dobre chłopię, temperamentu bardzo żywego, nie lubiący pracy, uśmiechający się do życia, przystojnej powierzchowności, wesół i miły. Przyszłość go tak bardzo nie obchodziła, był jej prawie pewien, zabijać się robotą dla niej nie myślał, a pilniej nad wszystko było mu zakazanego owocu ukąsić. W kancelarji ledwie czasem pióro umoczył, a że miał stryja sędziego możnego patrona i nie obawiał się nikogo prócz niego, czas trawił na przechadzkach, myślistwie i umizgach do panien.
Potrzebował się zwierzać nieustannie jak wszyscy ludzie tej natury, a żem ja najmniej mu się sprzeciwiał i nie żartował sobie z niego nigdy, obrał mnie na druha i powiernika. Przychodził bywało do mnie na górkę, kładł się na mojem łóżku, wzdychał, opowiadał o swoich projektach i całe niemal dnie przesiadywał u mnie. On mi najlepiej dał poznać dwór księżnej, nie żeby to miał na celu, ale było czegoby nie zaczepił. On wreszcie wyciągnął mnie na pierwszą do Placencji przechadzkę, która, mogę powiedzieć, wpływ stanowczy na całe życie moje wywarła.
Było to późną już jesienią, ale dnie mieliśmy piękne, w ogrodzie z mnóstwem ludzi pracowali dwaj Niemcy około zasadzania ulic, ślimaczej górki i projektowanych przyozdobień. Chodzili tam wszyscy, począwszy od księżnej oglądać ich roboty. Jak zaczął mnie skarbnikowicz namawiać i przymuszać, żeby zobaczyć grotę, którą z kamieni i muszli bardzo misternie z fontanną w środku robiono właśnie, takem mu się dał wyciągnąć do ogrodu... Ubrawszy się tedy przystojnie, zszedłem razem z nim na Placencją. Korzystając z pięknego wieczora, cały dwór przechadzał się po ogrodzie i koło tej groty, którą właśnie mchami obtykano, a gdy wszyscy oczy na mnie obrócili, czułem, żem się cały krwią oblał.
Ale cofać się już nie czas było i szliśmy dalej z Mierzejewskim. Najwięcej zmięszały mnie panny księżnej wojewodzicowej, które widocznie palcami sobie przybysza ukazywały, a figlarne ich minki zwiastowały, że nie myślą nowicjusza wypuścić bez jakiejś frycówki. Szedłem tedy dalej trzymając się Mierzejewskiego, a w głowie mi się kręciło: nicem nie widział, choć oczy wytrzeszczałem na wszystko. W tem, gdy tak pędzę, że skarbnikowicz ledwie i nie dogonić może, oko w oko na ulicy zetknęliśmy się z samą księżną panią, która szła osobno z kilką pannami, jenerałem Kurdwanowskim i sędzią M... Ustąpiliśmy się na bok zdjąwszy czapki, a gdym na przesuwający się powoli orszak oczy podniósł, przypadek, czy wola Boża chciała, żebym spotkał wzrok ku mnie wymierzony dziwnie pięknej osoby, tuż idącej za księżną.
Pięknej, mało powiedzieć, bo na wyrażenie jak mnie jej piękność uderzyła, słów braknie. Zdawało mi się, żem ją już kędyś widział, twarz uderzyła jak niby znajoma, jednak czułem, że nie z tego świata... Była to dzieweczka lat piętnastu, niesłychanego wdzięku figury i twarzy, jaką chyba na obrazach widzieć można. Niezbyt słusznego wzrostu, szykownej na podziw kibici, biała jak alabaster, wydała mi się aniołem z nieba zstępującym na ziemię... Wzrok jej czarnych oczu, który tak niespodzianie napotkałem, łagodny był, smutny i pełen dobroci niewysłowionej. Chociaż cała była niewypowiedzianej piękności, twarz, którą objąłem jednem wejrzeniem, przechodziła zda się wszystko, co wyśnić może człowiek. Takiej regularności rysów, doskonałości wszystkich linij, takiej całości przedziwnej nie widuje się na świecie, gdzie tysiące okoliczności ludzką postać wykrzywiają i kaleczą. Zdarzyło się pewnie każdemu nieraz ujrzeć piękność na pierwszy rzut oka doskonalą, cóż, rozpatrzywszy się, gdy przemówiła, ruszyła się, odetchnęła, dostrzegłeś skazy pierworodnej. Tu ja jej nigdy się nie dopatrzyłem... Byłato regularna, jak ją zowią, grecka piękność, z wyrazem pokoju i siły na twarzy wcale nieziemskim; oko czarne słodyczy pełne, usta malutkie i uśmiechnione zawsze łagodnie, czoło wypogodzone jak niebo dnia wiosennego... Ale tego pióro żadne nie określi, gdyby najmozolniej się siliło; fraszka szczegóły przy całości tak niewypowiedzianie cudnej, że przed nią klękać było potrzeba. Wszystkie twarze gasły przy tej i wydawały mi się grube i pospolite, zbrukane, pokrzywione, ułomne... Sama księżna wspaniała jeszcze, i resztki dawnej a nie pospolitej piękności na licu nosząca, dziwnie zwiędłą i zmęczoną przy niej mi się ukazała; inne dzieweczki choć miały świeżość i młodość, jak proste chłopki przy królowej wydawały się. Jakiem stał, gdy przechodziła koło mnie, takem kołkiem w ziemię wrosnął i musiał mnie p. Mierzejewski targnąć dobrze za połę, żebym z nim szedł dalej.
Nicem już nie widział nad nią, a gdy główkę obróciwszy drugi raz na nową i nieznajomą sobie twarz moją spojrzała, uczułem się tak ubłogosławiony, szczęśliwy, że śmiercibym nie poczuł, gdyby mi wówczas w oczy zajrzała...
Księżna znać dostrzegła mojego osłupienia, tłumacząc go sobie zapewne mojem dla niej uszanowaniem, i skinąwszy dobrotliwie ręką, uśmiechając się poszła dalej, parę razy jeszcze obejrzawszy się na mnie.
Mnie już niecierpliwy skarbnikowicz rwał w przeciwną stronę, bo mu pilno było do panny Izabeli Różańskiej, w której się naówczas na złość pannie Marjannie Duninównie kochał.
Trzeba bo wiedzieć, że u niego owo kochanie przychodziło tak dniami i odchodziło paroksyzmami, a gdy mu która co skrewiła, brał się inmediate do drugiej, nigdy popróżnować nie mogąc, bo serce mieć musiał zawsze zajęte. Ciągnął mnie tedy w ulicę grabową, gdzie panny inne chodziły, i po chwili znaleźliśmy się przed fraucymerem księżnej, który śmieszkami i szeptami nas przywitał. Na czele jego szła dojrzała już panna Solska, jeszcze nie bez pretensji, ale ospowata i bardzo brzydka; figurę tylko miała szykowną, a znać o tem wiedziała, bo się wykręcała różnie, żeby ją wszystkim pokazać. Po tej twarzy, którą jeszcze olśniony byłem, dziewicze wdzięki panien fraucymeru straszliwie mi się pospolitemi wydały: panna Solska okropną, reszta nieledwie brzydką. Byłyć tam i wcale przystojne panienki i oczki żywe i usta rumiane, ale to tak wyglądało po mojej bogini, jak zgrzebne płótno, choć czyste i białe, po szwabskiem.
Dokuczając pannie Marjannie Duninównie za to, że łaskawie spojrzała na kogoś innego, mój towarzysz minął ją, jakby nie postrzegłszy i poszedł wprost do panny Izabeli Różańskiej. Naówczasem się ciekawie wpatrzył w obie i nie mogłem w duszy zrozumieć, jak on się mógł w której z nich pokochać. Obie były brunetki wcale nieszpetne, ale wodę im było wozić za ową moją nieznajomą, która szła za księżną. Panna Duninówna przysadzista była i tłusta, z oczkami jak dwa węgielki rozżarzone, z usty wydatnemi, niezmiernie widać wesołej i figlarnej natury; panna Izabella zaś dumna i skromna zarazem, bojaźliwa, smutniejsza, wysoka i szczupła, oczy spuszczała ciągle ku ziemi, a oglądała się ukradkiem, jakby obawiała się czego. Jużem tam nie słyszał i nie widział, jak skarbnikowicz słodycze jej prawić począł, ciągnąc się za niemi powoli: wciąż miałem na oczach obraz cudowny, którym byłem jak oczarowany. Nie śmiałem spytać nikogo o tę nadzwyczajną piękność, żeby się ze mnie nie wyśmiali, a zmiarkowałem, że kiedy szła przy księżnej, musiała być albo jaka daleka jej krewna, albo jakaś osoba wyższego urodzenia, do pospolitego fraucymeru nie należąca.
Panna Duninówna na przekorę skarbnikowiczowi zaczepiła mnie zaraz, alem nie zrozumiał z początku o co spytała i odpowiadałem trzy po trzy, co ona biorąc na karb wrażenia, jakie na mnie uczyniła, śmiać się poczęła i chichotać serdecznie. Wreszcie ulitowały się znać mojej biedy i frasunku panny, i widząc, że ze mnie słowa nie wyciągną, dały mi jakoś pokój. Już też zmierzchało dobrze i panna Solska weszła do oficyn z fraucymerem. Szepnąwszy coś na ucho pannie Izabelli, Mierzejewski chwycił mnie pod rękę i uprowadził. Lżej mi się zrobiło, gdyśmy sami zostali, a obawiając się nowej jakiej ciężkiej próby, poprosiłem go, żebyśmy zaraz do mnie na górkę wrócili. Że on tu już nie miał co robić, zgodził się no to i zawróciliśmy się do oficyny.
Tu ledwieśmy weszli, zabębnili wedle zwyczaju na wieczerzę i trzeba było iść do stołu: więc gadać nie było czasu, chociem żywo pragnął dowiedzieć się od niego, co to była za jedna ta istota, która takie na mnie uczyniła wrażenie. A jak z jednej strony ochota brała zapytać, tak z drugiej śmiertelnie znów obawiałem się, aby mój towarzysz nie postrzegł, żem nią był zajęty i nie szydził, żem tak wysoko odrazu oczy podniósł.
Wieczerzę sprzątnęliśmy prędko i każdy poszedł w swoją stronę, a po rychłem ujściu z placu skarbnikowicza domyślić mi się było łatwo, że miał jakąś nadzieję choć przez okno zobaczyć twarzyczkę, lub zdaleka usłyszeć głosik panny Izabelli. Ja na górkę poszedłszy, tylkom dumał o tej niezwyczajnej widzianej przezemnie, jakby we śnie, piękności. A tak mi obraz jej tkwił w pamięci, żem nie pojmując jeszcze co to znaczyć miało, gniewał się sam na siebie za głupstwo moje, które nie bez tego, żeby mnie jakoś nie męczyło.
Nazajutrz rano piekło już Mierzejewskiego opowiedzieć mi, jak wczoraj do ostatniej złości doprowadził Duninównę, jak nań panna Izabella była łaskawa, jak na pamiątkę od niej pierścioneczek otrzymał i tym podobnie. Z tem więc przyszedł do dnia. Mnie równie pilno było się coś dowiedzieć, a strach usta zaklejał. Nareszcie po długich przyborach rozpytując o to i owo, płonąc jak rak, czego szczęściem Mierzejewski nie zobaczył, zagadłem go o orszak wczorajszy księżnej pani.
— A taż śliczna panienka, co z nią szła? — zapytałem.
— To panna Barbara Szujska — rzekł mi skarbnikowicz, wielkiego rodu kniaziówna: jakaś podobno krewna samej księżnej czy księcia... Ma tylko ojca zubożałego szlachcica, który dźwigając się, a chcąc się po pańsku utrzymać jak imieniowi przystało, nieszpetną słyszę fortunę utracił. Siedzi jeszcze na kilku wioskach odłużonych, które po nim kiedyś weźmie jedynaczka... Szukają jej męża ale to nie łatwo będzie, bo ojciec patrzy wysoko, a posagu ani grosza.
I więcej już mówić nie chcąc, lub nie mając co, począł znowu o swojej pannie Izabelli.
Kilka dni upłynęło, a ja wciąż odurzony dziwną apparacją, chociażem się śmiał z siebie i wyrzucał sobie głupstwo moje, pozbyć się nie mogłem utrapionego o tem myślenia; a że rzadko zbliżałem się do księżnej i tych, co ją bliżej otaczali, nawet już postrzec panny Barbary nie miałem zręczności. Zwierzyć się panu Mierzejewskiemu mojej preokupacji anim myślał, gdyżby mnie wcale nie zrozumiał i srodzeby żartował... Tak wysoko sięgnąć oczyma biedakowi! aż do krwi książęcej! cóżby to ludzie powiedzieli! Wprostbym z siebie pośmiewisko uczynił.
Miesiąc czy więcej tak upłynął, ja się powoli do pisania listów i dyspozycyj wprawiałem, a że charakter dosyć miałem czytelny i czysty, spotkało mnie to szczęście, że księżna pani kilka razy do siebie dla sporządzenia kopij listów sekretniejszych, których do kancelarji posyłać nie wypadało, zawezwała. Może też i znajome usposobienie moje, małomówność i bojaźliwość to szczęście wyjednały; dosyć, żem raz na próbę w niebytności pana Śmietankowskiego, potem w pomoc jemu, a dalej i sam już był wzywany do księżnej, która z całym światem korespondując, tysiące mając interesów, codzień najmniej godzin kilka na dyktowaniu listów i przepisywaniu gazetek spędzała. Odbywało się to w różnych pokojach: w wielkiej sali, w gabinecie księżnej, i w sypialni nawet, jeśli się czuła niezdrową, bo zapadała często na gardło, a wówczas powietrza wystrzegać się musiała. Zwykle tam bywała sama, ale za drugą razą zastałem przy niej księżniczkę Barbarę. Siedziała w oknie u krosienek i gdym wszedł, oczy na mnie podniosła, długo po dziecinnemu przypatrując mi się, co mnie tak przejęło, żem nie usłyszał dyspozycji księżnej, świata zapomniał i nierychło mogłem przyjść do opamiętania. Znowum ją inaczej piękną, ale zawsze cudownym jaśniejącą blaskiem ujrzał tutaj, tak, że gdyby nie księżna i nie wstyd, byłbym padł na kolana jak przed cudownym obrazem; w sposób tak dziwnie miły, tak uprzejmie i z takiem zajęciem spozierała na mnie, żem się czuł wzruszony do głębi, i od drugiego razu byłbym się dał za nią w drobne sztuki posiekać.
Bóg tam wie, jak tego dnia pisałem, księżna mi kilka omyłek własnoręcznie poprawiła i wyniosłem się co najrychlej, bo choć mi słodko jak w niebiesiech było patrząc na pannę Barbarę, ale przy niej czułem się jednak jakby przygnieciony ciężarem uciskającym piersi i głowę: nie będąc panem siebie wciąż jej każdy ruch oczyma ścigałem. Kilka razy wśród pisania jeszcze spotkałem wzrok jej we mnie ciekawie utkwiony, czego księżna nie musiała dopatrzeć, boby ją pewnie, lub mnie z pokoju wyprawiła.
Nie miałem ja naówczas żadnego pojęcia o uczuciu miłości dla kobiety takiem, jakiem je w książkach swych historycy i poeci malują, bom mało co czytał, owszem czyby ono egzystowało nie wiedziałem prawie; jednakże samo przez się rozbudziło się ono we mnie tak gwałtownie, a zarazem czyste i wielkie, iż mnie, rzec mogę, całego przetworzyło do gruntu. Byłoto jakby namaszczenie do żywota: w chwili przestałem być dzieckiem i stałem się człowiekiem, dojrzałem i zmężniałem, a Mierzejewski, który ze mną całe niemal dnie przepędzał, nie mógł się wstrzymać, żeby mi nie powiedział, jak wielkiej we mnie zmiany dopatrzył. Innym ją jednak powodom przypisując, wcale się prawdy nie domyślał.
— Tażto ciebie poznać nie można — rzekł mi jednego wieczora — tak ci nasz dwór posłużył i w tak krótkim czasie! Wszyscy to obserwują i ja ci winszuję, a zdaje mi się, żem ci i ja do tego dopomógł. Otóż co znaczy otarcie się na świecie, a choć się dobrowolnie w kąt szyjesz, jakeśmy cię wytresowali!
Sam ja czułem choćby mi tego nie gadał, że wewnątrz mnie odbyła się wielka zmiana, ale to przyszło nie skutkiem chęci, ani pracy własnej, ani z wrażeń zewnętrznych, ale wprost niepojętym sposobem z dziwnego uczucia tego, które mnie opanowało. I stało się to niespodzianie, niewyrachowanie, cudownie: położyłem się spać dzieciakiem, a wstałem mężczyzną, i uczucie dla panny Barbary, nie płoche i nie samolubne, tak mnie dźwignęło odrazo wysoko, że nie wiem na cobym się dla niej, by jej szacunek pozyskać, nie ważył.
Chociażem jej wcale nie znał, zaledwie parę razy widział, a słowa z ust jej nie słyszał, osobliwszą operacją umysłu mego czułem, że ją znam głęboko, że ją pojmuję doskonale i że inną być nie może, jeno taką, jaką ja sobie ją wyobrażam. Widziałem ją nieskończenie wyższą nad siebie i świat, w którym żyła, a miłość moja dla niej pędziła mnie do podniesienia się samemu, by stanąć bliżej jej i lepiej ją zrozumieć. W wejrzeniu jej anielskiej dobroci czytałem duszę, a żem się wcale nie mylił w zawczesnym moim o niej sądzie, o tem się później przekonałem. Za całe wówczas szczęście jedyne wyobrażałem sobie zawsze tylko móc na nią zdala poglądać i być na jej usługach, choćby nawet spojrzeć na mnie i skinąć mi nie miała. Nie wiem jak to się działo, ale jej piękność żadnych we mnie młodzieńczych nie poruszała passji, jakąś tylko cześć i poszanowanie, które wszelka doskonałość i wyższość obudzać zwykły.
Tylem o niej tylko wiedział co od skarbnikowicza, niewiele więcej i drudzy i on sam: właściwie bowiem rzekłszy, nie należała wcale do dworu fraucymeru księżnej pani, ale przy niej mieszkała jako krewna. Bystre oko młodzieży dostrzegało, że to ciche, potulne, a jednak nie bez wielkiej mocy charakteru dziewczę, żywej fantastycznej i kapryśnej pani niebardzo do serca przypadało.
Za to we dworze nie było, ktoby jej nie kochał i nie szanował, a ci co najwięcej złego upatrywali we wszystkich, na nią nic pomyśleć nawet nie mogli. Zresztą mało ją kto widywał i słyszał, siedziała albo w swoim pokoiku przy garderobie księżnej dla niej wyznaczonym, albo w sali na rozkazy wojewodzicowej i dla jej towarzystwa, czytając głośno listy, gazety i różne książki. Na przechadzki tylko z księżną wychodziła, a w stosunkach ze dworem nie przez dumę, ale z obawy jakiejś bardzo była powściągliwą i oględną. Dla mnie widocznem było, że to nie pochodziło z pogardy ani z lekceważenia, ale z bojaźni, którą w niej dosyć swobodnie obejście się mężczyzn i zbytnia poufałość obudzały. Mnie chociażem okazji wyszukiwał, aby ją choć zdaleka zobaczyć, bo zblizka nie śmiałem i nie roiłem nawet, rzadko się to szczęście trafiło, krom gdy do listów pisania wzywano, a potem w kościele na nabożeństwie, na które uczęszczała z księżną, z panną Solską, a nawet niekiedy sama z garderobną. Z Placencji do kolegjaty dobry był kawał drogi, w czas pogodny odbywaliśmy go pieszo, a ja stałem się nawet pobożniejszym niż kiedy, dlatego może, aby się jej zdaleka napatrzyć. Kościół infułacki w Kodniu, jak wiadomo, przepyszny, sławny jest obrazem cudownym N. Panny z Rzymu przez jednego z Sapiehów skradzionym, potem przez Papieża z przebaczeniem winy pobożnemu przywłaszczycielowi darowanym i koronowanym. Gmach to obszerny, wspaniały i na okolicę najsławniejszy; mnóstwo też ludu gromadzi się tu na odpusty i nabożeństwo przed Taumaturgą odprawiane. Panna Barbara chodziła regularnie niemal codzień do kaplicy Matki Boskiej na mszę ranną śpiewaną, co gdym zaraz odkrył, i mnie też gorąca jakaś pobożność chwyciła. Dawniej mi dosyć bywało niedzieli i święta, teraz pomyślałem, że mając czasu dosyć, nie żleby było codzień mszy w tak łaskami słynącem miejscu słuchać: obawiałem się tylko śmiechu, gdyby przewąchano, że chodzę nie dla Pana Boga, ale przypatrzenia się gładkiej twarzy. Tom się też wykręcał i tak robił, aby jednego dnia przyjść na koniec, drugiego na początek mszy św., innego wreszcie tak, abym ją powracającą napotkał. Nie byłem ja nigdy libertynem, z Lubieszowa jeszcze wyniosłem przywyknienie do ścisłego spełniania religijnych obowiązków, ale czyniło się to bez namaszczenia, ze zwyczaju i bez wielkiego podniesienia ducha. Teraz znowu wielką w duszy mojej dostrzegłem zmianę, żem się nieraz zamadlał godzinami rzewnie, serdecznie poufaląc się z Bogiem i łącząc się z nim istotnie modlitwą.
Ale bo też jej przykład także na mnie podziałać musiał! Nie wiedziałem wówczas, czyli ma jakie powody błagania Boga o pomoc tak gorąco, lub jakie ukryte zmartwienia: domyśleć się tego jednak byłem powinien, tak cudownie się modliła. Na naszym dworze nie było bezbożności jawnej, ale znowu i ducha też wielkiego próżnoby szukał. Sama księżna spełniała obowiązki religijne z dystrakcją, z obowiązku, dla przykładu bez przejęcia. Byłato kobieta swojego wieku, zwolenniczka Voltair’a, admiratorka Rousseau, czytająca wiele po francusku i filozofka, ale kobieta z taktem i znajomością świata choć straciła wiarę, nie wdawała się ani w propagandę sceptycyzmu, ani się chlubiła filozofią ową, zatrzymując ją dla siebie. Znać pospolity lud za niedojrzały do niej uważała. W towarzystwie poufałem swoich przyjaciół pozwalała sobie żarcików z księży i cermonij religijnych, wszakże wiary nie wytępiała wcale, chodziła raz w rok dla decorum do spowiedzi i nie pilnując zbytnie na swoim dworze pobożności, nie wyśmiewała też tych, którzy ją ze starych obyczajów zachowali.
Jakkolwiek to jej postępowanie było umiarkowane i rozsądne, wszelako dawało się to jej uczynić mimo jej woli, że w sercu nie miała wiary głębokiej, dwór nie był pobożny, panny nawet podżartowywały czasem ze świętości, a mężczyźni postępowali sobie jak im było dogodniej, nie zmuszając się do niczego, uwalniając od wielu rzeczy.
Jak najmniej zresztą mówiono o przedmiotach religijnych i zaczepiać się unikano. W kościele choć JO. kolatorkę szanował ksiądz infułat i księża wikarjusze, ale że się to nic ukryć nie może, a pobożność jej nie dochodziła dawnej Sapiehów gorliwości, gromili z kazalnicy oziębłość powszechną, nastając na to, co znaczy przykład z góry. Słuchano ich uważnie, śmiano się w kątku i swoje robiono, choć śmiało prawdę mówili nie ustępując. Można powiedzieć, że jedna panna Barbara najpobożniejszą była z dworu całego, a gdy czasem trochę cierpko wstrzymywała ją księżna od regularnych przechadzek do kościoła i wysiadywania tam długich godzin lub dobijania się po błocie do kolegjaty, choć nic nie odpowiadała, starała się jednak przy swojem pozostać. Że zaś kobiety nie tak jeszcze były naówczas popsute, zwłaszcza niższego stanu, wpływała wiele na fraucymer księżnej, który powoli naśladować ją począł.
Tak to ja do kościoła więcej uczęszczać zacząłem, i zdaje mi się, żem nie jedno łaskawe jej wejrzenie winien był postępowaniu mojemu. Nie było to bez zgryzot i walki z mojej strony, bom pojmował, że Pana Boga nie oszukam, a grzeszę chodząc tam dla kobiety, gdzie dla modlitwy iść byłem powinien... Ale dobre z jakiegokolwiek czyni się powodu, zawsze dobrem jest, tak jak złe, które i z dobrych pobudek uczynione, złem jest zawsze.
Zrazu włóczyłem się obojętny, potem taki z serca modlić się zacząłem, wreszcie dla modlitwy samej, słodyczy i pokoju, jaki mi dawała, chodziłem do kościoła. Jakkolwiek to bacznie robiłem, aby wyśmianym nie być, że nic we dworze oka ciekawych wścibskich nie uchodzi, postrzeżono zmianę obyczaju a moją zbytnią żarliwość, z której wytłumaczyłem się im tem, że mnie Pijarowie lubieszowscy do tego przyuczyli.
Tymczasem życie szło swoim trybem dosyć jednostajnie całego tego roku: księżna dla niedobrego zdrowia i interesów swoich, nigdzie, nawet w Poznańskie nie wyjeżdżała. Siedzieliśmy cicho, gońce tylko biegali, to do pana Lipskiego, to w inne strony, i listami też nas nawiedzano niemal codzień.
Przybywali także krewni, znajomi, interesowani o dzierżawy, zastawy, kapitały, gdyż księżna była w wielkich interesach i frymarkach nieustannych. Więc czasem potrzeba było wystąpić i występowano co się zowie, a potem znowu cichośmy żyli jak przedtem. W niedzielę zwykle grywała kapela w kościele, potem na pokojach lub w ogrodzie, zjeżdżali się sąsiedzi, obiad był na kilkadziesiąt osób, a wśród tygodnia po dwie, po trzy osoby przybywały niemal codziennie.
Jednego dnia wchodzi do mnie skarbnikowicz z rana i powiada:
— Otóż mamy gościa.
— No, to nie nowina, — rzekłem.
— Ale ba, takiegoś jeszcze nie widział, bo to z Siemiatycz książę Szujski.
Nie wiem czemu mnie tak tknęło, jakby kto nóż gorący w serce wbił. Jaki Szujski? — spytałem.
— A ojciec panny Barbary — rzekł chłodno.
— I cóż to za figura? — począłem zapytywać.
— Co chcesz, żebym ci gadał: zobaczysz odparł skarbnikowicz.
Z gawęd dowiedziałem się nieco więcej, bo go tam znali dobrze. Był to człowiek już nie młody, ale jeszcze fantazji wielkiej; śniło mu się i to księstwo jeno i preponderencja między szlachtą, na której pozyskanie cały niemal stracił majątek i resztkami już jego gonił. Zarazem się tam ułożył, żeby go zobaczyć, gdy będzie iść do pałacu. Miał ze sobą kilku szlachty od Siemiatycz nie pysznej, ale zamaszystej, wszystko chłop w chłopa, sążniowi, starą modą poubierani, po litewsku z rękawicami łasiowemi za pasem, w przyjacielskich mundurach Szujskiego: zielone kontusze, żupany ponsowe, konfederatki białe. On sam olbrzymiego wzrostu, ramion szerokich, siwy jak gołąb, z wąsem i całkowitą brodą do pasa, ani mi wyglądał, żeby miał być ojcem takiego anioła. Tylko oko czarne, świecące z pod brwi nawiesistej, piękne, choć dziko patrzące, cośkolwiek córkę przypominało. Głowę nosił do góry, zarzuconą aż na plecy, wygoloną starym obyczajem z czubem na wierzchu. W istocie postawę miał wielką i wspaniałą. Obyczaj też tego człowieka, jakem go później poznał, odpowiadał gęstej minie; całe życie trawił na robieniu sobie partji i adherentów, a to mu najlepiej dogadzało, gdy jak najwięcej szumu i hałasu na sejmikach w Brześciu narobił. Rujnował się tem, aby dumie dogodzić. A co większa, nie spełna podobno wiedział czego chciał, bo wedle tego, jak mu która strona pokłoniła się szedł za tą lub za ową, w niej dobro publiczne upatrując i nie jasno się w tem przeglądając. Niczego się tem wcale nie dorobił, a choć przed sejmikami o swojego kandydata i król czasem do niego pisał i magnaci zjeżdżali się, aby go sobie pozyskać, ledwo za to wszystko dali mu starostwo pohorelskie, które stanowiło kilkanaście chatek wcale nie intratnych: ale tytuł był.
Śmieli się z niego ludzie, korzystali z jego buty, a on się nigdy nie obejrzał, że marnie życie tracił. Polityk to był tego rodzaju, co się zawsze tego jeno strachał, co sobie wyśnił, nigdy istotnego nie widząc niebezpieczeństwa. Podejrzywał wiecznie wszystkich, że pracowali dla absolutum dominium, że kuli zdradę, że kraj sprzedać myśleli. Życie jego na dworze w Siemiatyczach całe upływało na rozprawianiu o sejmikach przed niemi i po nich, na rozrywaniu się kozackiemi figlami swych dworaków i sług.
Szlachta mu nowiny dzikie zwoziła i pili a hałasowali, objadając go co wlazło. Dla tej mniemanej roli statysty, którą chciał odegrywać, wszystkiego się wyrzekł i trzymając dom otwarty, coraz dalej brnął w długi. Głowa słaba, dal się prowadzić gdzie chciano hałasem i wielkiemi słowy. Zresztą w gruncie najuczciwszy i zasad prawych, gdyby rozsądku miał więcej, byłby mógł istotnie być użytecznym przy swej gorliwości. Ale tak nim miotano gdzie chciano, a on się wcale nie postrzegał. Że na statystę chorując czytać i pisać nie umiał, byłoby nie do wiary, ale istotnie mimo sekretu, który z tego czynił, ledwie się swego podpisu rysować naliczył. Nie przyznawał się do tego, gdy przyszło do czytania, składając się bolem oczu, a w pisaniu cudzą zawsze wyręczając się ręką: ale łatwo to było postrzec. To, co pochwycił z rozmów i sejmikowej gadaniny, cały zapas jego stanowiło. Żonaty z krewną książąt Sapiehów, która mu zmarła córkę na świat wydawszy, owdowiał nie bolejąc nad tą stratą, bo mu życie w stanie małżeńskim nie dogadzało, a córkę jak skoro z pieluch wyszła, oddał na dwór księżnej pani.
Pan Bóg znać sam wychował sierotę, bo na niej ani nieładu domowego pana starosty pohorelskiego, ani innych znamion, jakieby wychowanie tutejsze wywrzeć mogło, znać nie było. Prawda, że staruszka ciotka, która jakoś prędko zmarła, zajmowała się nią początkowo w dzieciństwie, a musiała to być osoba pobożna i święta, która przez miłość dla Basi, znosiła ciężki krzyż w domu starosty.
Po jej to śmierci panna Barbara przeszła na dwór księżnej od lat młodych. Ale wierzę w to, że są istoty tak obdarowane od Boga, że same z siebie czerpiąc bez pomocy obcej do dobrego dojść mogą. Przypuścić tu należy szczególną łaskę i opiekę niebieską nad niemi, bo inaczej słabość ludzka nie podołałaby zwyciężyć złe, ku któremu ciągnie ułomna natura.
Przybycie starosty pohorelskiego, nie wiem dlaczego, wzruszyło mnie mocno i jakby przeraziło; nie był jeszcze ni razu przy mnie, choć już go obiecywano i dawniej: kolnęło mnie coś przeczuciem i nie bez przyczyny. Zaraz też wieczorem od Mierzejewskiego dowiedziałem się, że panna Duninówna, z którą znowu był już w najlepszej komitywie, mówiła mu, iż podsłuchując rozmowy poobiednej z księżną w gabinecie, dorozumiała się, że Szujski napierał się zabrać córkę z sobą. Mówił on, że dla niej wynalazł męża stosownego i że czas było wydać ją za mąż. Wojewodzicowa dopytywała się ktoby był dla Basi przeznaczony i zakrzyknęła głośno dowiedziawszy się o nim, ale panna Duninówna nie dosłyszała nazwiska. Miała mu księżna przekładać, że tu lub w Warszawie lepszą daleko partją wyrobić może dla krewnej, ale starosta poborelski stał przy swojem ostro.
— Już ja to najlepiej wiem — mówił — co mojemu dziecku potrzeba: nie chcę, żeby dłużej cudze kąty wycierało: wdzięczen jestem za łaskę W. Ks. Mości, ale ją zabrać muszę. Niech się uczy dom trzymać, gospodarować; przytem i mnie tęskno, słuszna abym się swojem dzieckiem pocieszył. — Księżna spierać się miała długo i tak nic nie postanowiwszy, rozeszli się. Czy panna Barbara wiedziała o tem, czy nie, dojść nie mogłem; alem ją ujrzał z oczyma czerwonemi na nieszporach, jakby zapłakaną, I nie dziw: spojrzawszy na tych kilku szlachty, co przybyli ze starostą i z nich biorąc miarę towarzystwa, w które popaść miała, ochota nie brała ją z Rodnia wyjeżdżać. Ale wola ojca dla dziecięcia święta.
Nazajutrz rano zawołano mnie do księżnej jeszcze nim starosta z oficyn ze swemi akolitami do pałacu przyszedł na śniadanie; było coś pilnego do pisania. Wchodzę na salę, niema nikogo: w bocznym pokoju tylko słyszę głos księżnej. Postąpić dalej nie śmiałem, odkaszlnąłem, żeby o sobie dać znać, ale mnie nie usłyszano, i schwyciłem mimo woli kawałek rozmowy, który mnie przejął do gruntu.
Księżna mówiła naprzód:
— Ten szacunek i posłuszeństwo, jakie masz dla ojca, bardzo ci chwalę moja Basiu, ale Pan Bóg, ani ludzie daremnych poświęceń nie wymagają po człowieku. Jeżeli pojedziesz, zakopiesz się w Siemiatyczach i nic nikomu z tego nie przyjdzie dobrego. Wydadzą cię za zamąż licho i życie stracisz marnie.
— Ale wola ojca, M. Księżno — rzekł miły i słodziuchny głosik panny Barbary.
— Zapewne, gdybyś ojcu potrzebną była, lub użyteczną być mogła, nie mówię; ale on dla ciebie trybu życia nie zmieni, a wydać cię może za jakiego sejmikowicza.
— Juściż potrafi i moją wolę poszanować...
— Nie, moje serce, oni przywykli dziećmi się rozporządzić, bez odwoływania się do nich; taki był obyczaj dawniej, takie jeszcze dziś chcą mieć prawo. Jeśli pojedziesz, ja nic ci z tego nie wróżę dobrego.
— Ale mogęż nie jechać, jeśli gwałtownie zażąda?... W K. Mość nawet nic nie poradzisz na to!
— Postaram się, a W. Panna ze swej strony powiedz stanowczo, że życzyłabyś sobie zostać przy mnie.
Wtem bonończyk księżnej zaszczekał zwąchawszy obcego, rzucił się z gabinetu, za nim szpice i cała psów pokojowych czereda obstąpiła mnie ujadając. Księżna sądząc, żem tylko co przyszedł wyjrzała, i przerwawszy rozmowę, poczęła mi zaraz dyktować list do pana hetmana. Tylem tylko uchwycił, ale i głos i myśl utkwiły mi w sercu.
Chociaż z nawyknienia pisałem już bez omyłek, gdym od dykty wstał, zabiłby mnie, a nie mógłbym powiedzieć, co ów list zawierał, takem był obawą przejęty o to, co się stanie z panną Barbarą.
Ledwiem miał czas złożyć pismo, gdy oznajmiono starostę pohorelskiego, który z attencją przychodził. Dopierom go teraz zbliska zobaczył, gdy nisko pokłoniwszy się księżnie, z nienawykłością jak widać do obcowania z kobietami, dosyć niezgrabnie przyszedł rękę jej ucałować.
— A co kuzynie? — rzekła księżna wojewodzicowa do niego — wszak mi Basię zostawisz: nie zechcesz mnie osierocać?
— A już to nie sierota, księżno dobrodziejko — rzekł gładząc brodę siwą — hę? W. K. Mość masz tu się z kim zabawić i rozerwać, jam pustelnik. Gospodyni mi potrzebna, i mam moje projekta...
— Zmiłuj się! a toć i ja bez nich nie jestem! mam i ja wyborne! Pojedziemy do Warszawy: z jej wdziękiem, skromnością, nazwiskiem — przycisnęła księżna — Bóg wie jaką partją zrobić może. Takiej jej w Siemiatyczach nie dasz...
Kniaź wziął się oburącz za pas.
— Hm — rzekł — co to mam obwijać! A na co mnie zięć Poniatowczyk i dworak? Ja sobie wybiorę szlachcica prostego, ale do mego serca. Tych modnych paniczyków z kusa wcięto i opięto poodziewanych nie cierpię.
— Jużciż starego jej dasz męża...
— Nie, ale dojrzałego i statystę...
Dalej skinęła na mnie księżna, żebym wyszedł i już nic nie słyszałem. Siedział jeszcze kniaź w Kodniu dni kilka, przyjmowali go dosyć przystojnie, ale mu tu było nudno. Ani pijatyki hałaśliwej nie miał, ani towarzystwa stosownego. Generał Kurdwanowski bawił go pokazywaniem psów i koni, na co on był obojętny; sędzia politykował z nim zdala, bo się kłócili. Dopiero jak do oficyn późną nocą ze swojemi poszedł, tam sobie pozwalali szumniej, ale im wszakże tęskno było do zabawek siemiatyckich...
Już tedy w dni kilka poczęli się zbierać napowrót, ale rozeszła się wieść, że choć kniaź córkę zostawił, to tylko do czasu i ochmistrzynią po nią z wozami miał przysłać za kilka tygodni. Ani perswazje księżnej, ani łzy panny Barbary nic nie pomogły: mnie jak kosą podciął, gdym się o tem dowiedział.
Co tu robić? nie widzieć jej, nie słyszeć i stracić na wieki, myślałem, to i mnie chyba nie żyć więcej. Ale to być nie może. Kiedy serce pragnie na swojem postawić, musi, a gdyby i za morzami była, znaleźć ją muszę i dojdę do niej. Nikomum tego mówić nie mógł, ale tak mocno to w sobie postanowiłem, że jeśli ją zabiorą stąd, i ja z Kodnia ruszę, a starać się będę gdzieś bliżej Siemiatycz umieścić. Jak? tegom nie wiedział, i nie rozumiał, alem czuł, że to zrobię.
Tembardziej poznawszy ojca, a widząc jej pozycją potrzebującą przyjacielskiej pomocy, czułem się obowiązany dla sieroty, której tak ginąć nie było można...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.