<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Szut
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Dodatek
Wydawca Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Schut
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Dodatek.

W ostatnim wierszu poprzedniego rozdziału zakończyła się nasza podróż, tam też należało położyć wyraz: „koniec“, jednak, ku swej radości, muszę jeszcze napisać dodatek.
Powiadam, ku mej radości, gdyż setki pism i listów ze wszystkich stron kraju i zagranicy dowiodły mi, jak ścisły związek duchowy wytworzył się między mną a moimi czytelnikami. To, co pisały gazety o dotychczasowych sześciu tomach, cieszy mnie bardzo i jest dla mnie zaszczytem, lecz o wiele, o wiele głębiej wzrusza mnie to, że z tylu listów prywatnych od starych i młodych wszelkich stanów dowiaduję się, iż nietylko ja zostałem przyjacielem czytelników, lecz że i moi towarzysze zdobyli sobie zarówno wielkie, jak powszechne sympatye.
Przedewszystkiem dopytują się o dalsze losy mego wiernego hadżego Halefa Omara i o jego obecne stosunki. Z kół, stojących blizko tronu, i z małej chatki robotnika, z pod drogiego, złotego pióra milionera i drżącej ręki ubogiej wdowy, z buduaru światowej damy i z poważnej klasztornej klauzury, z ławy szkolnej kadecika lub ucznia gimnazyalnego i z teczki małej, hożej pensyonarki otrzymałem zapytania, dotyczące przeważnie dzielnego hadżego. Mogę śmiało powiedzieć, że ten miły człowieczek zdobył sobie serca wszystkich, nietylko moje.
Czego tam nie chcą się o nim dowiedzieć! Choćbym pisał listy za listami, nie uporałbym się nigdy, bo z dniem każdym nadchodzą nowe zapytania: czy, kiedy, gdzie i jak z nim się spotkałem i co z nim wówczas przeżyłem. Cóż robić? Muszę, o ile się to da, już tutaj spełnić te prośby, a zarazem zaznaczyć, że w późniejszych tomach często i dużo jeszcze będzie mowy o Halefie. Czego nie zawierają te tomy, to opowiem tutaj, a mianowicie o moim ostatnim pobycie razem z wiernym sługą, a zarazem najbardziej skłonnym do ofiar przyjacielem.
Przy tej sposobności zaspokoję także życzenia tych, którzy polubili drugą istotę, tak blizką mojemu sercu, chociaż nie był to człowiek, lecz zwierzę. Myślę o moim karoszu, Rihu, o którego dopytuje się także wielu czytelników. Opowiem zatem, co przeżyłem jeszcze z hadżim Halefem Omarem i o mojej ostatniej jeździe na Rihu...
Byłem znowu w Damaszku i zamierzałem udać się stamtąd przez Aleppo, Diarbekr, Erzerum i granicę rosyjską do Tyflisu. Jeden z moich przyjaciół, znany profesor i lingwista, potrafił zająć mnie narzeczami kaukazkiemi, a ja, jak to jest moim zwyczajem, postanowiłem nie odbywać studyów w domu, lecz na miejscu. Oczywiście, że nie zamieszkałem w Damaszku w hotelu, lecz zajechałem na „Prostą ulicę“ do Jakóba Afaraha[1], gdzie mnie z wielką radością przyjęto. Dawniej nie miałem czasu zapoznać się z okolicą Damaszku, chciałem więc teraz to uzupełnić. Robiłem codziennie wycieczki i tak daleko zwiedziłem te strony, że pozostało mi tylko położone na północ Dżebel Kassium. Góra ta dlatego jest godną uwagi, że tam, według podania wschodniego, Kain zabił brata swego Abla.
Wyjechałem sam na tę wycieczkę, aby bez przeszkody napawać się widokiem przepysznego miasta, Było jeszcze bardzo wcześnie, dlatego spodziewałem się, że nikt mi się nie będzie naprzykrzał. Stanąwszy na górze, zauważyłem, że nie byłem tam w owym dniu pierwszym. Spostrzegłem młodego hammara (oślarza), leżącego w trawie obok osła, a minąwszy kilka zarośli oliwnych, ujrzałem człowieka, którego to zwierzę wyniosło na górę. Odwrócony był do mnie plecyma, ale po ubraniu sądziłem, że to Europejczyk, gdyż tubylec nie mógł w żaden sposób mieć na sobie takiej odzieży.
Wysoki, szary, cylinder osadzony był na długiej, wązkiej głowie, uboższej pod względem zarostu od pustyni Sahary. Chuda, naga szyja wystawała z bardzo szerokiego, wykładanego i nieposzlakowanie wyprasowanego kołnierza. Dalej rzucał się natarczywie w oczy szary kratkowany surdut, szare kratkowane spodnie i szare kratkowane kamasze. Choć tego pana tylko z tyłu widziałem, mimo to mogłem przysiąc, że miał również szarą kratkowaną kamizelkę i szary kratkowany krawat, nad którym zwisała długa, cienka, broda, szerokie usta o cienkich wargach, a jeszcze wyżej nos z pozostałością po guzie alepskim. O tem byłem przekonany, gdyż znałem tego człowieka, który wtedy tak pogrążył się był w sobie, że mnie wcale nie zauważył.
Zsiadłem z konia, zakradłem się ku niemu, położyłem mu obie dłonie na oczach i spytałem po angielsku zmienionym głosem:
— Kto to?
Zląkł się trochę i przytoczył kilka angielskich nazwisk prawdopodobnie znajomych, przebywających wówczas w Damaszku. Potem zawołałem głosem naturalnym:
— Źle, sir! Zobaczymy, czy mnie teraz poznacie.
Na to odrzekł on w tej chwili:
— All devils! Jeżeli to nie ten nędzny Kara Ben Nemzi, który darował karego ogiera, zamiast mnie go sprzedać, to niech się sam przemienię zaraz w tem miejscu w karosza.
Wyrwał mi się z rąk i zwrócił do mnie twarzą. Wpatrzył się we mnie, usta rozszerzyły mu się od ucha do ucha, a długi nos zaczął się strasznie poruszać.
— Słusznie, słusznie, całkiem słusznie! — wybuchnął. — To on, naprawdę on, ten człowiek, który nie przyjął odemnie ani grosza, choć mam mu tyle do zawdzięczenia! Pójdźcie do mego serca, sir! Muszę was przycisnąć do piersi!
Owinął się dokoła mnie jak polip długiemi rękoma, przygniótł z pięć czy sześć razy do swego frontu i przycisnął potem — have care! — złożone w straszny ciup usta do moich, co mu się tylko dlatego udało, że nos wykonał odważnie zwrot na bok. Następnie odsunął mnie od siebie i zapytał z oczyma błyszczącemi od radości:
— Człecze, chłopie, przyjacielu serdeczny, skąd wzięliście się w tych stronach i na tej górze? Wychodzę ze skóry z uciechy i zdumienia. Czyż może otrzymaliście mój list?
— Jaki list, sir?
— Z Tryjestu. Wezwałem was, żebyście tam przybyli i pojechali ze mną do Kairu.
— Nie dostałem listu, bo mnie w domu nie było.
— A więc przypadek? Czysty przypadek? Od kiedyż tu uganiacie?
— Już od dni jedynastu.
— U mnie dopiero cztery. Jutro dalej. Dokąd się stąd udajecie?
— Na Kaukaz.
— Kaukaz? A to na co?
— Studya językowe.
— Głupstwo! I tak trzepiecie już dość obcymi językami. Co wam z tego przyjdzie, że będziecie się tłuc z Czerkiesami? Jedźcie ze mną! Nie będzie was nic kosztowało.
— Dokąd?
— Do Haddedihnów.
— Co? — zapytałem sam teraz zdumiony. — Udajecie się do Haddedihnów.
— Yes! — skinął głową, a nos poruszył mu się trzy razy na własny rachunek. — Czy macie co przeciw temu?
— Ani trochę. Ale skąd wam to na myśl przyszło? Czy chcecie znowu wykopywać byki skrzydlate?
— Zamknijcie usta! Nie naciągajcie mnie, sir; porzuciłem już dawno te zachcianki. Wiecie przecież, że jestem członkiem Traveller-Klubu, Londyn Near Street, 47. Podjąłem się odbyć podróż na ośm tysięcy mil; wszystko jedno, gdzie. Rozważyłem całą sprawę, przypomniałem sobie dawniejsze jazdy i postanowiłem odszukać znane miejscowości, a potem z Bagdadu puścić się do Indyi i do Chin. Przyłączacie się?
— Dziękuję, nie mam tyle czasu.
— A więc przynajmniej ze mną do Haddedihnów. Chciałem wynająć kilku przewodników. Zamówiłem ich nawet, ale skoro wy pojedziecie, to mogą sobie tu zostać.
Myśl odwiedzin u Haddedihnów, a szczególnie u Halefa, była dla mnie nie do pogardzenia, ponieważ jednak rozporządziłem był czasem inaczej, zacząłem się sprzeciwiać. Anglik nie chciał o tem słyszeć, kiwał głową, wywijał nosem w sposób niebezpieczny, machał rękami tak, że musiałem się cofnąć o kilka kroków i wyrzucił taką falę protestów, zarzutów i napomnień, że go w końcu poprosiłem:
— Zważajcie, sir, na swoje organy głosowe! Może wam się jeszcze później przydadzą.
— Pshaw! Będę tak, dopóty gadał, dopóki nie zgodzicie się na wspólną podróż.
— Wobec tego muszę się bardziej nad wami litować, niż nad sobą samym. Jadę, ale zastrzegam się, że nie mogę wam poświęcić więcej niż miesiąc czasu.
— Pięknie, pięknie, wspaniale, pysznie! Skoro teraz ofiarujecie się na miesiąc, to jestem zadowolony, gdyż wiem, że się u was z tego łatwo rok zrobi.
Wziął mnie znowu w objęcia i usiłował zadać mi jeszcze jeden pocałunek, ale uniknąłem go chytrym ruchem głowy, a złożone usta cmoknęły w powietrzu.
— Gdzie mieszkacie w Damaszku, sir? — zapytałem teraz.
— U angielskiego konsula, który jest moim krewnym dalekim — odrzekł. — A wy?
— Oczywiście, że u Jakóba Afaraha. Zrobiłem im tem wielką przyjemność. Czemu nie odwiedziliście go dotychczas?
— A skąd wiecie, że u niego nie byłem?
— Ponieważ mi to powiedział.
— Well! Sądziłem, że mnie tam zaraz zatrzyma, a wiadomo wam, że lubię być swoim panem. Gość jest zawsze krępowany. Ponieważ was jednak odszukałem, odprowadzę was do niego. Chciałbym zobaczyć ten sławny fortepian, na którym wtenczas daliście nam koncert.
Pamiętne miejsce Kaina i Abla nie budziło już tak dalece naszej ciekawości, odjechaliśmy więc do miasta. Było to znowu jedno z tych spotkań, jakich już tyle przeżyłem! Skutkiem tego zamiast w podróż na północ udałem się do kochanych Haddedihnów z plemienia Szammar. W dwa dni potem byliśmy już w drodze sami zupełnie, gdyż przewodnicy byliby nam tylko przeszkadzali. Przygotowania nie kosztowały mnie ani grosza. Lindsay kupił trzy dobre wielbłądy; jednego z nich pod zapasy. O podarki postarał się także bardzo hojnie. Nie potrafiłem niestety nakłonić go, by zdjął okropne szare kratkowane ubranie. Na wszystkie moje przedstawienia w tym kierunku odpowiadał stale:
— Dajcie mi spokój z waszą obcą odzieżą! Raz tylko miałem na sobie kurdyjskie ubranie i tego mi dość! Wydawałem się sobie lwem w oślej skórze!
— Rzeczywiście? To szczególne!
— Co szczególne?
— To odwrócenie. Bajka przecież mówi o ośle w lwiej skórze.
— Sir! Czy to ma być przytyk?
— Nie, tylko sprostowanie.
— Well! Nie wyszłoby wam to na dobre! Zresztą może wam dowiodę, że nie potrzebuję obcej skóry, aby okazać odwagę, skoro nadarzy się do tego sposobność. Wierzcie mi!
Ta uwaga była zbyteczna. Lord okazał się więcej niż dostatecznie odważnym, tylko że zwykle przy tem brał wszystko z odwrotnej strony. Sprostowałem porównanie z osłem i lwią skórą, by się przekonać, czy mogę z Lindsayem obcować po dawnemu.
Obraliśmy tę samą drogę, którą wówczas jechałem z pastwisk Haddedihnów do Damaszku i przejechaliśmy w okolicy Deiru przez Eufrat. Nie zdarzyło się dotąd nic godnego wzmianki. W Deirze jednak dowiedzieliśmy się, że Arabowie Abu Ferhan wypasający teraz trzody swoje nad Gaburem, powaśnili się z Haddedihnami i mogli wrogo wystąpić przeciwko nam, jako zaprzyjaźnionym z tamtymi. Zboczyliśmy więc nieco ku południowi i przeprawiliśmy się pod Abu Serai przez Gabur. Tam leżą ruiny dawnego Circesium, czyli Karchemisz, gdzie w roku 605. przed Chrystusem Nebukadnezar pobił Egipcyanina Nechona, W dzień potem opuściliśmy kraj Abu-Ferhanów, nie spotkawszy się z nimi. Obliczaliśmy sobie, że ujrzymy Haddedihnów jutro lub najdalej pojutrze.
Następnego wieczoru zatrzymaliśmy się na równinie, pokrytej kwiecistą łąką. Lindsay byłby chętnie rozniecił ognisko, lecz na to nie pozwoliłem. Obozowaliśmy w ciemności. Około północy usłyszałem tętent koni, ale jeźdźców rozpoznać nie zdołałem. Odgłos wskazywał, że jechali na wschód, a więc w kierunku, w którym my zmierzaliśmy ku Haddedihnom. Gdybyśmy byli rozpalili ogień, byliby nas ci ludzie zauważyli.
O świcie ruszyliśmy dalej. Po godzinie drogi ujrzeliśmy dwa oddziały jeźdźców na wschodzie. Pierwszy z nich złożony z sześciu do ośmiu ludzi, ciągnął na północ i zniknął nam z oczu niebawem, drugi tylko z dwu jeźdźców pędził dość szybko wprost na nas. Domyślałem się, że oddziały te należały do siebie i że rozłączyły się dopiero przed kilku minutami.
Z początku nie widzieliśmy dokładnie, bo jeźdźcy byli zbyt daleko, ponieważ jednak zbliżali się prędko, rozpoznaliśmy, że jeden z nich siedział na siwym koniu, a drugi na czarnym. Oni nas spostrzegli również, ale nie zmienili kierunku, zaczęli wywijać rękami i wydawać radosne okrzyki, które brzmiały zdaleka, jak: „Negah, negah, nefad!“ Jeśli nie słyszałem fałszywie, to znaczyły one: „Udało się, udało!“ Uważali nas widocznie za swoich.
Niewątpliwie potem dokładniej zobaczyli pokratkowaną na szaro postać Anglika, ale mimoto podjechali ku nam. Byli jeszcze od nas na niespełna dwieście długości konia, kiedy już nie zdołałem powstrzymać okrzyku zdumienia: poznałem obydwa konie. Anglik zauważył to samo, bo rzekł równocześnie:
— Do piorunów! To nasz Rih! Czy to Haddedihnowie?
— Nie, koniokrady — odrzekłem cicho. — Nie spłoszcie mi ich! To pewnie ci sami Abu-Ferhanowie, którzy nocą przejechali koło nas. Ukradli dwa najlepsze konie Haddedihnom. Zsiądźcie, sir, i zatrzymajcie się tu, dopóki nie wrócę! Musimy im odbić te konie.
Wielbłądy uklękły, a my stanęliśmy na ziemi. Nie wziąwszy ani rusznicy, ani sztućca, poszedłem naprzeciwko obu jeźdźców z gołemi rękami. Oni także osadzili konie. Odwróciłem się na chwilę wstecz i ujrzałem Lindsaya ze strzelbą w ręku. Gdy mię od nich dzieliło jeszcze mniej więcej sześćdziesiąt kroków, zawołał na mnie jadący na karym koniu:
— Stój! Kto jesteś?
— Jestem właścicielem konia, na którym siedzisz. Złaź zaraz!
— Niech cię Allah spali! — odrzekł. — Czy zwaryowałeś? To mój koń!
— To się zaraz pokaże.
Zrzuciłem burnus tak, że kary mógł łatwiej przypomnieć sobie moją postać i zawołałem:
— Rih, Rih tajibi, ta’al, ta’ a lahaun — Rihu, kochany Rihu, chodź tu do mnie!
Wspaniały koń już mnie długo nie widział, lecz poznał mnie natychmiast. Skoczył raz wszystkiemi czterema nogami w górę, a drugi raz w bok, a jeździec leżał na ziemi. W następnem mgnieniu oka koń stanął już przy mnie i zarżał donośnie. Dawniej pieścił się ze mną w ten sposób, że pocierał o mnie głową, albo mnie lizał. Teraz taki go zachwyt opanował, że mu to nie wystarczało: wziął ramię moje w pysk i zaprychał radośnie, jak gdyby chciał głosem ludzkim powiedzieć: O kochany, kochany panie, umrę chyba z rozkoszy, że cię znowu oglądam.
Ale czasu na czułości nie było. Zrzucony z konia przyskoczył już z nożem w ręku, a drugi podpędzał na mnie konia. Jednym skokiem znalazłem się na siodle. Wyjąłem rewolwer, wymierzyłem ku pierwszemu i krzyknąłem:
— Stój, bo strzelam!
Usłuchał.
— Z konia! — zawołałem do drugiego.
Zatrzymał siwka, nie mając odwagi się przybliżyć i wrzasnął gniewnie:
— Psie, co ty nam masz rozkazywać! Te konie do nas należą, a ja...
— Milcz! — przerwałem mu. — Jestem Kara Ben Nemzi emir, przyjaciel Haddedihnów, a ten koń jest mój.
— Kara Ben Nemzi! Cudzoziemiec z zaczarowanemi strzelbami! — powiedział prawie osłupiały.
Chwilę patrzył na mnie bezradnie, poczem pomknął szybko, jak myśl, po równinie.
— Sir, przytrzymajcie tu tego draba! — rzekłem donośnie do Anglika i puściłem się za jeźdźcem.
Nikt byłby go nie doścignął prócz mnie, gdyż siedział na najszybszym koniu Haddedihnów, owej młodej siwce, o której Mohammed Emin powiedział do mnie: „Tę klacz oddam tylko z życiem.“ Na niej to gonił on dzikiego osła Sindżaru, aż padł zmęczony. Nawet Rih nie dorównałby jej w biegu, gdyby miała na sobie prawowitego właściciela. Ale ten złodziej nie wykradł razem z klaczą „tajemnicy“ i nie mógł jej zachęcić do największej chyżości. Ja natomiast znałem ogiera i dlatego nie wątpiłem o dobrym wyniku gonitwy.
Położyłem karemu dłoń pomiędzy uszami i zawołałem trzykrotnie „Rih!“ Zarżał głośno i pognał tak, że omal nie dostałem zawrotu głowy. Już w pół minuty spostrzegłem, że odległość między mną a złodziejem zmniejszała się, a on oglądnąwszy się, zauważył to także. Zaczął bić klacz, ale ona, szlachetnej natury córa pustyni, nie była przyzwyczajona do takiego postępowania z nią. Zaczęła się opierać, a dzięki temu ja zbliżyłem się jeszcze bardziej. Drab wysilał się i używał całej swej sztuki w jeździe konnej; zapanował nad koniem i popędził dalej.
Był to jeździec znakomity. Nic dziwnego. Gdy jeden szczep chce drugiemu ukraść najlepsze konie, to podejmują się tego tylko najlepsi jeźdźcy. Idą bez długiej broni, żeby im nie przeszkadzała, biorą tylko noże. Za to towarzysze, którzy mają ich chronić i bronić, uzbrajają się obficiej. Oni to stanowili ten drugi oddział, który się skierował na prawo, aby pościg za właściwymi złodziejami odwrócić na siebie.
Ale zręczność nie przydała się temu człowiekowi na nic, gdyż zbliżałem się doń stale. Puścił się więc na finty, zbaczając z prostego kierunku to na prawo, to w lewo, jak lis przed sforą, ale daremnie. Byłem już obok niego.
— Zatrzymaj się! — zawołałem.
Wywinął nożem, zaśmiał się wściekle i nie usłuchał. Mogłem przeskoczyć z mego konia na jego i uczepić się go z tyłu, ale to byłoby delikatnej klaczy zaszkodziło. To też powtórzyłem wezwanie, mierząc do niego z boku.
— Jeszcze raz: Stój, bo strzelam!
Zaśmiał się znowu. Wycelowałem w rękę, w której nóż trzymał i wypaliłem dwukrotnie. Obie kule trafiły, a on krzyknął i nóż z ręki wypuścił. Był więc bezbronny. Przysunąłem karego tuż do siwej, podniosłem się w strzemionach i uderzyłem przeciwnika pięścią w głowę. Zachwiał się, lejce wypadły mu z lewej ręki, a ja pochwyciłem je natychmiast: koń i jeździec byli w mojej mocy. Konie ubiegły jeszcze pewną przestrzeń, poczem zatrzymały się.
Nie ogłuszyłem złodzieja całkiem, jednak chwiał się on na siodle. Krew płynęła mu z prawej ręki.
— Uważaj, byś nie spadł; wracamy! — nakazałem mu. — Jeśli się ruszysz, aby uciec, lub się bronić, zastrzelę cię na śmierć!
Mimo wściekłości, jaka go opanowała, poznał, że musi się poddać losowi.
Pościg trwał zaledwie pięć minut, a mimo to odbiegliśmy od Anglika daleko, bardzo daleko. Upłynął kwadrans jazdy kłusem, zanim zobaczyłem go znowu. Siedział koło wielbłądów, a drugi złodziej obok niego.
— Dobrze, że przybywacie — zawołał do mnie. — To dyabelnie nudny człowiek. Chciałem się z nim wdać w rozmowę, ale nie rozumie po angielsku.
— To też lord z Oldengland nie powinien rozmawiać z koniokradem — zaśmiałem się. — Jak chwyciliście go?
— Rękami, któremi można wziąć wszystko. Chciał uciec drab, ale ja mam także dwie nogi. Well!
— Ale on miał nóż!
— Ja także.
— Czy bronił się?
— Oczywiście. Dałem mu jednak klapsa w nos tak, że wkrótce będzie wyglądał jak mój, kiedy na nim siedział guz alepski. A ten także dostał klapsa?
Wskazał przytem na złodzieja, którego ja przyprowadziłem. Jego jeniec trzymał się za nos oburącz.
— Tak — odrzekłem. — Teraz oni pojadą na wielbłądach, a my dosiędziemy koni.
— A dokąd teraz?
— Niedaleko; tylko tam, gdzie rozdzielili się ci hultaje.
— Rozdzielili, jakto?
— To bardzo proste, sir. Haddedihnowie spostrzegli kradzież oczywiście natychmiast, skoro tylko dzień nastał i ruszyli w pogoń. Aby ich zmylić, rozbiegli się złodzieje, jedni na północ, a ci dwaj ze skradzionymi końmi tutaj na zachód. Pojedziemy na miejsce, w którem się rozeszli złoczyńcy i ujrzymy niebawem Haddedihnów.
— Well! A to zrobią oczy, gdy tak rychło odzyskają konie. I to za czyją sprawą!
Obaj Abu-Ferhanowie — gdyż należeli istotnie do tego szczepu — musieli wsiąść na wielbłądy. Udaliśmy się aż do miejsca, gdzie tropy się rozdzielały. Tam zsiedliśmy ze zwierząt, puszczając je na paszę, a sami poukładaliśmy się w trawie. Lindsay zacierał ręce z radości.
— Jestem ciekaw twarzy, jakie zobaczymy! To będzie przyjemność! Nieprawdaż? — odezwał się pierwszy.
— Ogromna niespodzianka. Halef będzie jednym z pierwszych, a Amad el Ghandur oczywiście także.
Muszę tu nadmienić, że wróciwszy z Halefem z karawany śmierci do Haddedihnów, nie zastałem był jeszcze Amada el Ghandur. Uważaliśmy go za straconego, później jednak przybył szczęśliwie. Pomścił na Bebbehach śmierć ojca, ale kosztowało go to więcej czasu, niźli przypuszczał.
Piastował teraz po śmierci Mohammed Emina stanowisko szejka Haddedihnów.
— I Omar Ben Sadek ze swym srokaczem — dodał Lindsay. — Cieszę się naprzód nadzieją na to, jak kania na wodę. To przecież zupełnie co innego z wami jeździć, sir. Coś przynajmniej człowiek przeżywa.
— Nie wzbijajcie mnie w dumę, mylordzie! Inni ludzie także niejednej doświadczają rzeczy w podróżach.
— Ale jak! Opuśćcie wy tego mylorda! Dla was nazywam się Lindsay, Dawid Lindsay tak samo, jak dawniej. Zrozumiano?
Obydwaj jeńcy nie przemówili ani słowa. Jeden z nich siedział wpatrzony w ziemię, a drugi obmacywał ustawicznie nos, przybierający z każdą chwilą na barwności i rozmiarach. Lord zadał mu widocznie cios niezwykły.
Po kwadransie ujrzeliśmy gromadę jeźdźców, wynurzającą się z poza wschodniego horyzontu.
— Nadchodzą, nadchodzą! — zawołał Lindsay z uśmiechem na całej twarzy.
— Z ochotą podarowałbym im zaraz tysiąc funtów, tak się cieszę.
Tak, to byli oni. Zbliżali się szybko, jadąc tropem koniokradów. Spostrzegli nas i zatrzymali się, by się nam przypatrzyć. Obok naszych wielbłądów zauważyli siwka i karego. Wprawdzie maść koni się zgadzała, jednak za swoje tych koni nie mogli uważać, gdyż w takim razie my bylibyśmy złodziejami i nie oczekiwalibyśmy ich tutaj tak spokojnie.
— Sir — spytał Anglik — kto jest ten wysoki z brodą, na czele?
— To Amad el Ghandur. Nosi taką długą brodę, jak ojciec, tylko czarną, a Mohammed Emina była biała jak srebro.
— A ten starzec obok niego?
— Szejk Małek z Ateibehów, dziadek Hanneh, najwspanialszej ze wspaniałych.
— A ten malec obok niego?
— To nasz hadżi Halef Omar.
— W eil! Macie lepsze oczy odemnie. Czy nie siedzi tam ktoś na srokaczu?
— Tak, to Omar ben Sadek na koniu Aladżego. Nie poznali nas jeszcze, ale teraz nadchodzą.
— Well! Pokażę im się zaraz w całej wysokości.
Wstał, wydłużył jeszcze, o ile to było możliwe, i tak już długą swą postać i poszedł naprzeciw. Nadjeżdżający zatrzymali się znowu. Zastanowiła ich ta szaro kratkowana figura. Wtem wydał hadżi okrzyk radości, podpędził konia i zawołał, zdobiąc swą arabszczyznę przyswojonymi okruchami języka niemieckiego i angielskiego.
— Maszallah, cud Boski! That’s lord David Lindsay.
Lord kroczył poważnie dalej ku Halefowi, a gdy się spotkali, zeskoczył hadżi z konia i zapytał:
— You tutaj u nas! Allah’l Allah! Czy słyszeliście co o moim dobrym zihdim? Jak mu się powodzi? Czy się ożenił, czy nie? Co...?
Reszta pytania utkwiła mu w gardle. Byłem doń przedtem zwrócony plecyma, ale teraz powstałem i podszedłem ku niemu. Z początku nie mógł się ruszyć, tylko otworzył ramiona, jak gdyby chciał mnie z daleka już objąć, ale nie zdołał zrobić ani kroku; ukląkł tylko, poruszając wargami. Widać było, że chciał przemówić, ale mu się to nie udało, grube łzy spływały mu po policzkach.
Wzruszony do głębi tem nadzwyczajnem wstrząśnieniem duchowem podniosłem go i przycisnąłem do piersi. On objął mnie rękoma, przytulił do mnie twarz i jął szlochać, że aż serce pękało.
Tymczasem ożywili się także drudzy. Nie wątpili już, że to my. Poznali ogiera i klacz siwą, a w następnej chwili otoczyło nas koło jeźdźców, którzy pozeskakiwali z koni i zarzucali nas okrzykami i pytaniami. Wszystkich ręce wyciągały się do nas, ale nie mogłem żadnej uścisnąć, gdyż miałem zbyt wiele do czynienia z Halefem, który wreszcie na tyle się uspokoił, że przemówił. Z początku wyrzucał tylko słowa:
— Ya zihdi, hajaji, na imi, nuri esz szems, ya Allah, ya Allah! — o zihdi, moje życie, moje szczęście moje światło słoneczne, o Boże, o Boże! Przytem głaskał mnie oboma rękami po twarzy i całował brzeg mego burnusa. Jemu było w tej chwili obojętne, czy oba konie ocalone, czy nie. Zobaczył mnie i to mu wystarczało.
Tem większą była radość drugich z tego powodu, że konie były już bezpieczne. Mnie wystąpiły także łzy w oczach wskutek wzruszenia Halefa, mimo to nie mogłem się wstrzymać od uśmiechu, słysząc jak szaro kratkowany lord witał Haddedihnów. Zebrał swój cały zapas słów arabskich i tureckich, aby im oświadczyć, jak się ich widokiem raduje. Można sobie wyobrazić, jakie niedorzeczności z tego wyniknęły.
Omar Ben Sadek czekał długo, zanim dostał się do mnie. Wreszcie wziął Halefa poprostu za barki, odsunął odemnie i rzekł:
— Czy sądzisz, że pozwolę ci tego zihdi zatrzymać tylko dla siebie. Tu jest jeszcze ktoś, kto chce go powitać.
Mimo mego oporu przycisnął wargi do mej ręki i nie odstąpił, dopóki jego miejsca nie zajął Amad el Ghandur, który wziął mnie za rękę i w te odezwał się słowa:
— Dzięki Allahowi za to, że cię znów do nas sprowadza, emirze! Będzie wielka radość w obozie i rozkosz w namiotach. Nasi wojownicy przyjmą was lab el barud, zabawą prochu, a z ust kobiet i córek zabrzmi pieśń pochwalna. Bądź u nas przyjęty, jak nie przyjęto jeszcze nikogo, gdyż jesteś najlepszym z naszych przyjaciół i samo twoje zbliżenie się przyniosło nam już szczęście. Ocaliłeś dwa najkosztowniejsze konie naszego szczepu. Czy powiesz nam, jak ci się to udało?
Dopiero to pytanie szejka skłoniło Halefa do odwrócenia oczu ze mnie na karego.
— Tak — zawołał — jeszcze zihdi nogi u nas nie postawił, a już spływa na nas szczęście z jego ręki. O zihdi, ukradziono mi twego Riha, konia mej duszy i karosza mojego serca. Jaka hańba byłaby spadła na mnie, gdybyś nie był pobił rabusiów! Jak dopędziłeś skradzione konie na waszych powolnych wielbłądach?
— Dowiesz się zaraz, skoro tylko powitam tego małego Beni Araba, o którym się domyślam, kim jest.
Ośmioletni może chłopiec siedział na młodym karym ogierze. Patrzył z konia na mnie wielkiemi, czarnemi oczyma z osobliwym wyrazem. Podałem mu rękę, mówiąc:
— Nie widzieliśmy się od trzech lat. Ty jesteś Kara Ben hadżi Halef, syn mego imienia?
— Ja nim jestem — odrzekł, a wskazując na swego młodego konia, dodał: — a ten kary ogier to Assil Ben Rih, syn tego, którego darowałeś mojemu ojcu.
— Co, Rih ma syna? — zapytałem zdziwiony.
— Syna i córkę — odrzekł Halef. — Czy mógł taki koń nie mieć potomstwa? Chciałem, żeby potomkowie jego byli tak samo czarni, jak on, dlatego dowiadywałem się o najlepszą czarną klacz. Ten sławny koń żył w pustyni arabskiej na dolinie El Hamad, musiałem więc pokonać wielkie niebezpieczeństwa, zanim zdołałem powitać szczęśliwego właściciela. Nasz Rih mu się podobał, zawarłem więc z nim umowę, że jeśli nam Rih da syna i córkę, to ona należeć będzie do właściciela klaczy, a syn do mnie jako właściciela ogiera. Tak się też stało. Rih spełnił nasze nadzieje i obdarzył nas tem, czego życzyliśmy sobie. Córka ma dwa, a syn trzy lata i oto widzisz go, zihdi. Jest niemal jeszcze szlachetniejszy od Riha i nosi już mego chłopaka, syna najmilszej z pięknych. Obydwaj są razem dzień i noc i nauczyliśmy go już tajemnicy, którą ci powiem, ponieważ jesteś właścicielem obydwu.
— Ani jeden, ani drugi nie jest mój — odrzekłem.
A na to Halef zauważył:
— Nie. Ty powierzyłeś mi tylko wspaniałego Riha, bo jedynie tutaj mogło mu się dobrze powodzić. Hodowałem go z bogactwa, które dzięki tobie otrzymałem i jeździłem na nim pod twoją nieobecność. To wynagrodziło mi sowicie trudy, jakie poniosłem dla niego. Zresztą nie były to trudy, lecz radości i rozkosze. Wróciłeś do nas, niechże on znowu tobie służy. Spodziewam się, że nie odmówisz tej prośbie, gdyż nawet choćby się twoje prawo posiadania przestarzało, zdobyłeś je na nowo ocaleniem konia z rąk złodziei. Więc weź go, a sprawisz nam tem wielką przyjemność. Ja nie potrafię inaczej patrzeć na mojego zihdi, jak tylko wtedy, gdy będzie na koniu, który niósł go wśród tylu niebezpieczeństw i czynów.
Musiałem oczywiście spełnić to życzenie, choć to nie było moim zamiarem. Przyjąłem więc Riha, ale zaznaczyłem wyraźnie, że tylko na krótki czas mego pobytu.
Potem opowiedziałem, jak pojmaliśmy obu Abu-Ferhanów. Przywiązano ich do wielbłądów, aby ich z sobą zabrać. Kradzież tak drogich koni karze się śmiercią, ale z radości z powodu moich odwiedzin obiecali mi Amad el Ghandur i hadżi Halef, że kara będzie łagodniejsza.
Wyruszyliśmy ku pastwisku Haddedihnów. Wysłano naprzód posłańca, by tam zapowiedział nasze przybycie.
Jechaliśmy już ze trzy godziny. Po upływie tego czasu ujrzeliśmy przed sobą chmarę jeźdźców. Nadbiegli z wielkim krzykiem, otoczyli nas i cisnęli się tak, jak gdyby nas chcieli stratować. Gnali jeden przez drugiego, wrzeszczeli pozdrowienia, sławili moje czyny i strzelali w pędzie z pistoletów, przyczem marnowało się mnóstwo prochu. Dlatego to nazywa się takie przyjęcie, taka fantazya, la’b el barud, zabawa prochowa.
Tak trwało to, dopóki nie ujrzeliśmy namiotów obozowiska. Stamtąd zabrzmiał śpiew powitalny kobiet i dziewcząt, które ustawiły się przy wejściu do wsi. Naczelne miejsce zajęły niewiasty, z któremi dawniej już wszedłem w styczność. Najpierwszą była władczyni Mohammed Emina z przybocznemi kobietami, które podczas Pierwszego pobytu pokropiłem „świętą“ wodą Cem-cem. Wówczas była jeszcze młodą, ale postarzała się potem ze smut u po stracie męża szejka. Wargi i brwi nie były już malowane, na czole nie zauważyłem ani jednego plasterka, brakowało także złotych kolczyków, które dawniej zwisały z nosa i uszu. Jej karku, kostek i rąk nie zdobiły jak dawniej pierścienie, korale, pstre kamienie i walce asyryjskie. Obok niej stała Amsza, wciąż jeszcze tak a poważna i dumna, jaką spotkaliśmy ją na stepie Dżidda, a po jej prawej stronie Hanneh, żona Halefa, „najmilsza z niewiast, słońce wśród gwiazd żeńskiego rodzaju“. Wydała mi się tak samo młodą i piękną jak wówczas, kiedy zaślubiliśmy ją z zacnym Halefem. Ciemne jej oczy zwracały się ku mnie z widoczną sympatyą i szacunkiem.
Wśród śpiewu i dźwięków wjechaliśmy między namioty szeroką ulicą i zsiedliśmy z koni przed największym i najlepszym namiotem, rozpiętym naprędce po zawiadomieniu przez posłańca o naszem oblizaniu się. Tu umyliśmy się, podczas której to czynności spytał mnie lord:
— Co można zrobić zaraz, tego nie należy odkładać. Kiedy chcecie rozdzielić swoje dary?
— Jakie dary? Ja nie mam żadnych.
— Głupstwo! Widzieliście je i kupowaliście razem.
— Ale nie płaciłem za nie.
— Ani słowa! Należą do tych, dla których są przeznaczone. Wy im je dajcie!
— To wasza rzecz.
— Nie sprzeciwiajcie się! Jak mogę ja, Dawid Lindsay, obdarzać te arabskie ladies!
— Gdybyście w y nie mogli, to i mnie nie byłoby wolno.
— Pshaw! Co wy robicie, to ma szyk. Lepiej wam to wypada niż mnie. Ciekawe, co jabym powiedział przy tem, jakbym się wyraził! Wole lwa ścigać, niż lady ofiarować upominek! Jeżeli nie weźmiecie tego odemnie, to wyrzucę te głupstwa!
Nie były to bynajmniej głupstwa, przeciwnie rzeczy pożyteczne, piękne i przeważnie kosztowne.
— No dobrze — rzekłem — zrobię to dla was. Ale nie zwykłem stroić się w cudze pióra, dlatego wymienię wasze nazwisko.
— Wymieńcie, kogo chcecie, nawet króla portugalskiego, albo cesarza Laponii i Kaffarii, jeśli tylko każdy i każda otrzymają, co dla nich przywieźliśmy. Mnie zostawcie w spokoju!
Niebawem zaleciał nas świetny zapach pieczeni. Kazałem przyjść Halefowi i wręczyłem mu upominki do rozdania. On sam dostał dwa piękne rewolwery i jedwabną chustę do turbanu, czem się uradował ogromnie. Dla Hanneh, najwspanialszej ze wspaniałych, przeznaczyliśmy ubranie z czerwonego jedwabiu, pierścień, dwa kolczyki, łańcuch na szyję i dyadem ze złotych i srebrnych monet. Widzieliśmy potem, że była tem zachwycona. Reszty kobiet me minęły również podarunki, oraz tych mężczyzn, z którymi stykaliśmy się dawniej.
Uczta odbyła się na wolnem powietrzu. Po jedzeniu zaprosił nas Amad el Ghandur do swojego namiotu, gdzie chciał nam jakąś prośbę przedłożyć. Zebrali się tam najstarsi z plemienia. Obecność Maleka i Halefa na radzie dowodziła, że Halef umiał się zżyć z plemieniem i zdobyć jego szacunek.
— Emirze — zaczął szejk — przybyliście właśnie w ważnej dla nas chwili. Czy przypominasz sobie jeszcze którego dnia umarł Mohammed Emin, szejk Haddedihnów plemienia Szammar?
— Bardzo dobrze. Było to dwunastego dnia miesiąca haziran.
— Tak jest. Ośm lat minęło od tego czasu, a dotąd nikt jeszcze nie był na jego grobie, aby tam z przyjaźni i pokrewieństwa odmówić modły. To mi spokoju nie daje. Chcę pójść w góry, aby spełnić swój obowiązek, a szczep postanowił, żeby towarzyszyła mi pewna liczba dzielnych wojowników. Pragniemy, żeby nabożeństwo odbyło się w sposób, godny tak sławnego szejka. Ja i dwudziestu ludzi mieliśmy wyruszyć już dziś po południu w czasie asru i dlatego obchodziliśmy wczoraj do późna w noc uroczyste pożegnanie. Znużeni tem strażnicy umożliwili tym psom Abu-Ferhanom kradzież dwu najlepszych koni. Teraz przyjechaliście wy, a gościnność nakazuje pozostać z wami. Jednak życzymy sobie gorąco w dzień śmierci szejka być na jego grobie. Poradź nam, który z tych dwu obowiązków mamy spełnić.
— Ten, który postanowiliście przedtem — odpowiedziałem krótko i z naciskiem.
— Powiadasz, że powinniśmy się udać w góry? W takim razie zostaną tu z wami tylko zwyczajni wojownicy, którzy nie zdołają uprzyjemnić wam pobytu.
— Mylisz się co do tego. Będziemy mieli z sobą najlepszych ze szczepu, a mianowicie was.
— Nas? Jakto?
— Pytasz jeszcze? Czyż Mohammed Emin nie był mi najlepszym przyjacielem i bratem? Czyż nie walczyliśmy obok siebie przeciwko nieprzyjaciołom Haddedihnów? Czyż nie radowaliśmy się wspólnie, mnie narażaliśmy się na smutki, niebezpieczeństwa i niedostatek? Czy nie zraniono mnie w tym samym dniu, w którym go Allah powołał do siebie? Czy nie pochowałem go i nie odmówiłem sury zmartwychwstania? Czy nie przysługuje mi prawo stanąć z wami nad jego grobem? Czy nie jest mym obowiązkiem odwiedzić drogiego przyjaciela, który obsypał mnie tylu dowodami miłości?
— Emirze, chcesz nam towarzyszyć? — zawołał radośnie Amad el Ghandun.
— Tak. Spodziewam się, że pozwolicie na to!
— Allah, co za pytanie! Czy pozwolimy! Nie śmieliśmy tylko prosić o to, ponieważ tyle już dla nas zrobiłeś. Teraz jesteśmy pewni, że zwyciężymy wszelkie niebezpieczeństwa.
— Czy są teraz większe, niż zwykle?
— Nie.
— Którą obraliście drogę?
— Zastosujemy się pod tym względem do twojej woli. Postanowiliśmy nie jechać wprost do grobu. Moi wojownicy pragnęli poznać naszą ówczesną drogę, aby zwiedzić miejsca, w których szejk przebywał przez dni ostatnie. Zdawało im się, że mu są to winni, a ja się z tem zgodziłem, gdyż odczuwałem tę samą potrzebę. Dlatego zamierzamy pójść w góry Cagros, najpierw do lasu Czimar, gdzie spotkaliśmy Hajder Mirlama. To był pierwszy stopień do grobowca ojca mego Mohammed Emina.
— Zgadzam się, gdyż chciałbym także zobaczyć okolice, któremi przeszliśmy wówczas. Ale jak tam z Kurdami Bebbeh? Byli naszymi wrogami, a ty pomściłeś na nich śmierć ojca, dlatego każdy Haddedihn, któryby im wpadł w ręce, stałby się ofiarą zemsty. Będziemy się musieli ich wystrzegać.
— Rozumie się. Ale w tej porze roku łatwo ich ominąć, a innych plemion kurdyjskich nie potrzebujemy się obawiać. W dodatku będzie nas dwudziestu dzielnych mężów. Ty zaś ze swojemi strzelbami wystarczysz za stu.
Na to podniósł się hadżi Halef Omar. Swych trzynaście włosków w wąsie usiłował podkręcić marsowato w górę, odkrząknął jak zwykle, gdy się zabierał do wygłoszenia mowy, z których już słynął.
— Posłuchajcie — rzekł z powagą — dzielni, niezwyciężeni mężowie, gdyż chcę do was przemówić! Było to dwunastego dnia miesiąca haziran, który nasz kochany i sławny Kara Ben Nemzi emir nazywa czerwcem. Dnia tego Mohammed Emin, wielki szejk Haddedihnów padł w walce przeciwko Kurdom Bebbeh. Sława jego rozbrzmiewa po całej ziemi, gdyż walczyliśmy zwycięsko przy jego boku, przyczem mój zihdi otrzymał pchnięcie włócznią i postrzał w udo. Postanowiliśmy święcić uroczyście dzień śmierci i nad grobem szejka nabożeństwo odprawić. Nie chcemy przy tem przelewać krwi, gdyż śmierć Mohammed Emina już jest pomszczoną. Nadto nauczyłem się od mego zihdi kierować się łaską i miłosierdziem. Jazda nasza niechaj będzie jazdą pokoju i nabożeństwa. Dlatego unikajmy spotkania z wrogimi nam ludźmi, a wielkiemu hadżemu Kara Ben Nemzi powierzymy dowództwo. On nas tak poprowadzi, że nie narazimy się na żadną walkę. Przypuszczam, że te moje słowa nie wzbudzą podejrzenia, jakobym był tchórzem. Ktoby tak pomyślał, tego wyzwałbym natychmiast do walki na śmierć i życie!
Kiedy hadżi usiadł, zabrałem głos ja.
— Nikomu z nas nie przyjdzie na myśl posądzać o tchórzostwo dzielnego hadżego Halefa Omara, który złożył liczne dowody odwagi. On przemówił mi do duszy. Niechaj jazda nasza będzie spokojną. Ale wielkiego zaszczytu dowodzenia wami nie mogę przyjąć. Każdy z was jest tak samo mężny jak ja. Amad el Ghandur jest waszym szejkiem, ja zaś tylko gościem i chętnie poddam się jego władzy.
Na to jednak nie zgodzili się Haddedihnowie i sprzeciwili się wszyscy, Amad el Ghandur zaś zrobił następującą uwagę:
— Zihdi, słyszysz, że nikt z nas nie chce na to przystać. Byłeś wówczas naszym dowódcą, więc bądź nim także i dzisiaj.
— Ależ ja jestem obcym w tym kraju, a ty go znasz lepiej odemnie.
— Nie, ty tu już obcym nie jesteś, a rozum twój znajduje drogi nawet w okolicach, w których nigdy przedtem nie byłeś. Widzieliśmy i przekonaliśmy się o tem już nie raz. Nie sprzeciwiaj się zatem, będziesz dowódcą.
Tak załatwiono tę sprawę. Przyjąłem dowództwo ze względu na to, że w każdym razie lepiej było, żeby pochopni do sprzeczek Beduini słuchali raczej moich niż swoich pobudek.
Omówiliśmy także inne, mniej ważne, punkty podróży i naznaczyliśmy wymarsz na trzeci dzień rano. Haddedihnowie woleli wprawdzie wyruszyć w porze asru, czyli modlitwy popołudniowej, bo o tej godzinie puszcza się zawsze w drogą każdy prawowierny mahometanin, ale w końcu zgodzili się ze mną, gdy im udowodniłem, że szkoda tracić trzy ćwierci dnia. Musieliśmy się bardzo spieszyć, aby dotrzeć do grobu w dzień śmierci.
Omar Ben Sadek znajdował się także między towarzyszami podróży. Nie byłby się też dał odwieść od tego, myśl odbycia ze mną takiej jazdy opanowała go zupełnie. Zbyteczne chyba wspominać, że jego i żonę Sahamę obdarzyliśmy także sowicie.
Halef poprosił mnie, żeby mógł tej nocy przy mnie spać, czemu ja nie sprzeciwiłem się, chociaż przewidywałem, że czas snu spędzimy na rozmowie. Tak się też stało. Musiałem mu opowiadać, a on miał również tyle zajmujących nowości, że dopiero nad ranem zamknęliśmy oczy, a w godzinę potem zbudziło nas gwarne życie obozu.
Na śniadanie dostaliśmy dobrą kawę i pachnące kebab, czyli małe kawałki ryby, przypiekane nad ogniem. Potem zaprowadził mnie Halef do swego namiotu, ponieważ Hanneh, „najmilsza z żon i córek“ pragnęła mnie zobaczyć u siebie. Przygotowała nam drugie delikatne śniadanie, a hadżi był uszczęśliwiony, uważając, z jakim szacunkiem zachowuję się wobec jego „najpiękniejszej z pięknych“. Po jedzeniu zapytał:
— Zihdi, widziałeś wczoraj Kara Ben Halefa na koniu. Jak on jeździ?
— Bardzo dobrze — zapewniłem, patrząc nań z oczekiwaniem, gdyż zmiarkowałem już dawno, że ma coś ważnego na sercu. Odpowiedziałem mu tak, nie ze względu na jego dumę ojcowską, lecz zgodnie z prawdą. — Nie widziałem jeszcze — ciągnąłem dalej — żeby chłopiec w tym wieku tak panował nad koniem. Trzyma się rzeczywiście, jak dorosły.
Oczy Hanneh rozgorzały zachwytem, a Halef zawołał:
— W jaką dumę wzbijasz mnie swemi słowy, zihdi! Ja sam byłem jego nauczycielem i dlatego pochwała ta działa dziesięćkrotnie. A teraz zobacz, jak strzela. Czy będziesz tak dobry wyjść ze mną?
Wyprowadził mnie przed obóz, gdzie czekał już na nas Kara Ben hadżi Halef Omar, uzbrojony w strzelbę, dwa pistolety i rewolwer. W ziemię był wbity pal, na który wskazał Halef i rzekł:
— Zihdi, ileż to razy, znajdując się w niebezpieczeństwie, pokazywałeś taki pal nieprzyjaciołom, aby im dowieść, jak niechybne są twoje kule i że będą zgubieni, jeśli się odważą ciebie zaatakować. Ćwiczyłem się potem w ten sam sposób i uczyłem mojego syna. Niech ci pokaże, co umie. Pozwolisz?
Nie miałem oczywiście nic przeciw temu. Chłopak strzelał z największej odległości i zawsze trafił. Wszystkie kule utkwiły o cal jedna pod drugą. Takie skutki strzelania widywał Halef u mnie.
— No, zihdi, czy ci ta próba wystarcza? — spytał hadżi.
— Naturalnie — odrzekłem.
— Będzie wojownikiem, jak jego ojciec, ja zaś dumny jestem z tego, że nosi moje imię: Kara.
— Niechaj będzie bohaterem, jak ty, emirze. Wróć ze mną do namiotu, gdyż ja, oraz najlepsza z żon i matek, Hanneh, mamy cię o coś poprosić.
Domyślałem się, jakie to będzie życzenie i nie pomyliłem się, gdy bowiem znaleźliśmy się znowu w namiocie, rzekł Halef:
— Mój syn nie powinien, pierwszej wyprawy odbyć pod zwykłem przewodnictwem. Byłbym nad wyraz szczęśliwy, gdybym go ujrzał pod twojem kierownictwem. Czyż mam czekać, dopóki tu znów nie przybędziesz? Możnaż to wiedzieć, czy spodoba się Allahowi uradować nas jeszcze kiedy twą obecnością? Ale teraz jesteś tu i poprowadzisz nas do grobu szejka. Przyznasz sam, że należy mi skorzystać z tej sposobności i zobaczyć swego następcę w cieniu twej doskonałości. Pozwól mi więc zabrać go, zihdi, a wdzięczność moja będzie bez granic!
— On za młody, kochany Halefie — wtrąciłem.
— Czy starość lub młodość wolno mierzyć liczbami? Są młodzi ludzie, postępujący jak starzy, a na odwrót widzi się często starych, nie mędrszych od dzieci niedoświadczonych.
— To słuszne. Nie przeczę, że twój Kara Ben Halef wystrzelił daleko poza swój wiek, ale ciało jego nie jest jeszcze dość odporne, aby wytrzymać taką szybką, daleką i wytężającą jazdę.
— Nie sądź tak, zihdi! On zahartowany jak stary. Wziąłem go w tym roku z sobą do Basry, to jazda dłuższa, o wiele dłuższa od tej, która czeka nas teraz, a po powrocie był taki żwawy i świeży jak przed wyruszeniem. Powiadam ci, że zniesie trudy lepiej, niż wojownik lat trzydziestu, lub czterdziestu. Bolałoby mnie bardzo, gdybyś nie spełnił mego życzenia.
— Niema mowy o spełnieniu, lub niespełnieniu przezemnie prośby. Jesteś ojcem i sam rozstrzygaj, co twój syn ma robić, lub nie. Od ciebie zależy, czy go zabierzesz, czy zostawisz.
— Tak ty mówisz, zihdi, ale Haddedihnowie inaczej będą myśleli. Przypuszczam, że będą się opierali moim zamiarom.
— Przyznam się, że nie mogę im tego brać za złe, pomimo że przedstawiają sobie tę jazdę jako bardzo łatwą.
— Więc uważasz ją za ciężką?
— Nietylko za ciężką, lecz nawet za niebezpieczną.
— Niebezpieczną? Dlaczego?
— Powierzyliście mnie dowództwo. Uczyniliście, co zachowaj dla siebie, krok dobry, gdyż jako człowiek z Zachodu jestem od nich dużo rozważniejszy. Przywykłem namyśleć się naprzód nad wszystkiem i uważam za bardzo możliwe, że zetrzemy się z Bebbehami.
Ależ objedziemy z łatwością te strony, w których się oni teraz znajdują!
— Nie, tego prawdopodobnie nie potrafimy, gdyż możemy się tam właśnie z nimi spotkać, gdzie sami zdążamy.
— Przy grobowcu Mohammed Emina?
— Tak.
— Czegoby oni tam szukali?
— Tego samego, co my.
— Nie rozumiem cię, zihdi. Nie przyjdzie im chyba na myśl modlić się na grobie swojego wroga, szejka Haddedihnów!
— Oczywiście, że nie, ale jest tam grób inny, który może ich w dniu tym samym sprowadzić. Przypomnij sobie szejka Gazal Gaboyę!
— Którego ja zastrzeliłem?
— Tak. Dzień jego śmierci jest ten sam co Mohammed Emina. Czy teraz pojmujesz mnie?
— Allah l’ Allah! O tem nie pomyślałem! Ale przypominam sobie teraz, że niema tam żadnego grobu, gdyż wszystkie trupy, a więc i szejka, powrzucaliśmy do rzeki.
— Do czego ja nie byłbym dopuścił, gdybym nie był ogłuszony — wtrąciłem. — Umarłych należy uczcić, a to się wówczas nie stało i dlatego nastrój Bebbehów jest z pewnością odtąd dwa razy tak wrogi. Do tego należy dodać, że Amad el Ghandur pomścił na nich śmierć ojca.
— Więc sądzisz, że oni przybędą nad wodę, aby odprawić modły? — Przybycie ich uważam za możliwe. Skoro jednak nadciągną, nie muszą koniecznie stawać nad wodą. Nie wątpię, że wówczas po naszym odjeździe wrócili, aby zobaczyć, co się stało z ich poległymi wojownikami. Wydobyli pewnie zwłoki z wody i pochowali je w ziemi. Jest tam też zapewne jakieś miejsce, gdzie gromadzą się na nabożeństwa. Nasi Haddedihnowie nie przewidują i nie oceniają tego należycie. Mam więc dostateczny powód do tego, żeby przed tą jazdą, dość niebezpieczny, ciebie przestrzec. Łatwo przyjść może do starcia. Jeśli weźmiesz syna z sobą, to wiedz już teraz, na jakie narażasz go niebezpieczeństwo.
— Zihdi, to jeszcze nie powód, aby zostawić go tutaj! Czyż on ma się bać niebezpieczeństwa, na które ojciec jego z zimną krwią wyrusza? Teraz dopiero będzie sobie życzył naprawdę towarzyszyć mnie. Czy on jest czemś lepszem, niż ja? Czyż jestem w porównaniu z nim tak bez wartości, że ja, jego ojciec muszę się dać zastrzelić, a tymczasem on, syn pozostanie tu z kobietami, aby pieścić swe szlachetne ciało i nacierać skórę wonnemi maściami? Jakże wyrośnie na bohatera, jeśli już teraz nie okaże blasku swego męstwa i światła swej waleczności? Czy mam sobie coś takiego zbudować, co wy na Zachodzie nazywacie choristan el kecaz,[2] zamknąć w tem mego syna, ażeby jaki pyłek na niego nie upadł i podziwiać przez szklanne szyby jego bojaźliwość?
Mały hadżi popadł w rozdrażnienie. Mówił dalej i przytaczał jeszcze dużo względów na przekonanie mnie, że jest nieodzowną potrzebą, żeby chłopak w naszej wyprawie wziął udział. Cieszył mnie ten zapał dzielnego człowieka. Pragnął on dać synowi sposobność okazania już teraz, iż należy się po nim spodziewać godnego następcy ojca w ich rodzie. Zaraz po pierwszem słowie byłem skłonny przystać na jego życzenie. Zrobiłem tylko jeszcze jedną, ostatnią uwagę:
— Twoje powody są dla mnie zrozumiałe, kochany Halefie, ale jak się będzie zapatrywać na to matka tego dziecka, Hanneh? Ona także ma prawo wyjawić swoje zdanie.
— Tak, niechaj powie natychmiast, co myśli. Hanneh, ty najmilsza z najmilszych, oświadcz naszemu zihdi twoją wolę i życzenie!
Ona siedziała obok nas, nie rzekłszy dotąd ani słowa, ale przysłuchiwała się naszej rozmowie z wielkiem zajęciem. Teraz zaczęła skromnie:
— Zihdi, postanów, co zechcesz, a ja poddam się twojej woli, gdyż niewiasta powinna radzie mężów podlegać. Ponieważ jednak żądasz, żebym powiedziała swoje zdanie, więc je usłyszysz. Wiesz, jak kocham mego pana i władcę, hadżego Halefa Omara, mimoto chętnie puściłam go z tobą, chociaż wiedziałam, jakie go niebezpieczeństwa czekały i jak często będzie musiał wystawić na szwank swoje życie. Pokryjomu bałam się o niego i modliłam się za nim, ale byłam z tego dumna, że mógł ci towarzyszyć i okazać swoje wierne i odważne serce. Przebył szczęśliwie wszystko i wrócił do mnie jako mąż, który przeżył i doświadczył więcej, niżeli wszyscy wojownicy tych okolic. Teraz zasiada w radzie najstarszych, którzy słuchają chętnie jego głosu i postępują według niego prawie zawsze. To napełnia me serce wielką rozkoszą, gdyż posiadam małżonka, z którym nikt się nie może porównać. My ze szczepu Ateibehów byliśmy najbardziej pogardzeni z pogardzonych, kiedy nas poznałeś, a teraz zmieniło się to zupełnie, gdyż imię hadżego Halefa Omara jest znane ze sławy aż po wody Eufratu i Tygrysu. Schodzą się wojownicy oddalonych plemion, aby zobaczyć i poznać mojego małżonka. Czyż promienie jego sławy nie oświecają mnie także? Chciałabym być tak samo dumną z syna, a wiem, że tylko ty możesz go tak szybko doprowadzić do chwały, jak również przez ciebie tylko imię ojca jego jest dziś na wszystkich wargach i językach. Kocham go bardziej od siebie, ale dlatego to właśnie jest mem najwyższem życzeniem, żeby się stał godnym swego ojca. Wiem, że pod twoją opieką będzie mu tak bezpiecznie, jak gdyby siedział w tym namiocie. Może od ciebie otrzymać wzór i przykład na całe dalsze życie, ale tylko w ten sposób, że go przed sobą mieć będzie, że będzie w twojem pobliżu. Dlatego życzę sobie tego samego, co hadżi Halef Omar: spełń naszą prośbę i weź syna naszego z sobą! Będzie potem żył tem wspomnieniem, jak się pije ze źródła, z którego woda płynie nieustannie!
Na to objął ją Halef, pocałował w czoło, w usta i w policzki i zawołał:
— Byłem pewny, że tak przemówisz, ty najrozumniejsza z rozumnych, ty żono walecznego i matko przyszłego bohatera! Słyszałeś, ziadi? Ona pragnie także, żeby Kara Ben hadżi Halef Omar wyruszył z nami. Nie sprzeciwiaj się więc już dłużej!
Wyciągnął do mnie ręką, którą uścisnąłem.
— Niechaj się spełni wasza wola — rzekłem — pojedzie z nami.
— Gdyby nawet drudzy krzywo na to patrzyli? Naw et wtedy, gdyż spodziewam się, że Haddedihnowie posłuchają mej rady.
— Z pewnością, zihdi. Możesz od nich zażądać, czego zechcesz. Nie odmówią, jeśli to tylko możliwe.
Promieniał poprostu z zachwytu, a Hanneh radowała się także mojem przyrzeczeniem. Halef wybiegł, by synowi donieść o wyniku rozmowy.
Stało się to, co przewidywałem. Gdy Haddedihnowie dowiedzieli się, że hadżi chce zabrać syna, oparli się temu jednogłośnie, lecz ja nie tracąc wielu słów, oświadczyłem, że ja również życzę sobie mieć z sobą mego pochrześnika i imiennika. Wobec tego ustąpili Haddedihnowie.
Nazajutrz przygotowano się już wczesnym rankiem do drogi. Oprócz Lindsaya, mnie i chłopca, było razem dwudziestu jeźdźców, uzbrojonych, jak można było najlepiej. Kilka jucznych koni niosło zapasy żywności, aby po drodze nie tracić czasu na polowania. Amad el Ghandur jechał na siwce, ja na Rihu, chłopak na synie karego, Omar ben Sadek na srokaczu, a Lindsay i Halef pożyczyli sobie dwa z najurodziwszych koni plemienia. Ponieważ i reszta miała konie bardzo dobre, przeto nie należało się obawiać, by szybkość jazdy pozostawiała co do życzenia.
Zmierzaliśmy najpierw do gór Cagros, gdzie dotarliśmy bez wypadku w przeciągu tygodnia. Znaleźliśmy las Czimar, na którego skraju obozowaliśmy wówczas[3], kiedy spotkaliśmy się z Turkomanami z plemienia Bejat i zatrzymaliśmy się w tem samem miejscu. Ponieważ obraliśmy zupełnie tę samą drogę, chcąc zwiedzić miejsca, przez które jechaliśmy wówczas, przeto udaliśmy się aż do owego zakrętu, gdzie napadli na nas Bebbehowie pod dowództwem szejka Gazal Gaboyi. Tu spędziliśmy jedną noc. Ożyły w nas wspomnienia wszystkiego, cośmy tutaj przebyli. Owe wypadki omówiliśmy aż do najdrobniejszych szczegółów.
Stosownie do programu znaleźliśmy się nazajutrz wieczorem koło owej małej chałupki, w której zastaliśmy byli niedźwiadkowatego węglarza Alla. Nikt w niej nie mieszkał, to też zapadła się na poły. Następnego południa stanęliśmy nad rzeką Berocieh, w której wodach kąpaliśmy się podówczas. W dzień potem przejechaliśmy przez wyżynę Banna i wiodący na południe wąwóz. W dwadzieścia i cztery godzin spuściliśmy się na wązką dolinkę z pasem łączki w środku, gdzie wtedy po raz drugi napadli na nas Bebbehowie, a następnie w krzywą boczną dolinę, w której mocowaliśmy się z bratem szejka Gazal Gaboyi. Wreszcie dostaliśmy się do obozowiska, gdzie podówczas zbuntowali się byli przeciwko mnie obaj Haddedihnowie. Tu zatrzymał się Amad el Ghandur i rzekł:
— Emirze, mój ojciec żyłby może do dzisiaj, gdybyśmy się byli tutaj nie sprzeciwili twej woli i nie puścili potem wolno szejka Gazal Gaboyi. Byliśmy wtenczas wielkimi głupcami.
Wolałem milczeć teraz, gdyż odpowiedź byłaby tylko całkiem zbytecznym wyrzutem.
Przybyliśmy także do domu Mahmuda Khanzur, szejka Kurdów Dżiaf i zajechaliśmy do niego. Ku naszej radości żył jeszcze Gibrail Mamrahsz ze swoją żoną. Poznali nas i na noc zaprosili. Spełniliśmy ich życzenie, gdyż mieliśmy czas i wiedzieliśmy, że nas chętnie przyjmują.
Dotychczas nic nadzyczajnego nam się nie wydarzyło. Ja prowadziłem z Halefem i jego synem pochód, aby badać okolice, a Haddedihnom wolno było dopiero z daleka posuwać się za nami. W ten sposób uniknęło się wszelkich niebezpiecznych spotkań, ale zarazem i takich, z których możnaby się było dowiedzieć czegoś o obecnym stanie rzeczy. To dało się powetować u Mamrahsza.
Halef pokazywał synowi po drodze każde miejsce, żyjące w naszej pamięci i opowiadał — może po raz setny — co na niem się stało. Czynił to na swój obrazowy sposób; ja bawiłem się tem nadzwyczajnie. Wedle jego przedstawienia rzeczy był on przynajmniej półbogiem, a ja więcej niż całym.
Małego Kara Ben Halefa wziąłem od pierwszego dnia do szkoły. Nie odstępował mnie prawie i okazał się bardzo uważnym i pojętnym uczniem. Uczyłem go słuchać odgłosów puszczy, a na każdym śladzie, jak się go ma odczytać, aby go zrozumieć właściwie. Już w tydzień przyszedłem do przekonania, że z chłopca wyrośnie dzielny Beduin. Polubiłem go i czułem, że on darzy mnie również swem przywiązaniem. Omar Ben Sadek zdobył je sobie także i chłopak nie nazywał go nigdy inaczej, jak amm, czyli stryjem.
Kiedy po raz pierwszy byliśmy u Mamrahsza, dowiedzieliśmy się, że w pobliżu niema wielu Kurdów Dżiaf, do których on należał, że natomiast nadciągnął tam szczep Bilba z Persyi. Tak było i do dzisiaj.
— A Bebbehowie? — spytałem. — Gdzie oni mają teraz swoje pastwiska?
— Pomiędzy Persyą a górami Cagros — odpowiedział.
— A więc dość daleko stąd. Czy nie było ich tu przypadkiem w ostatnich czasach?
— U mnie nie, ale o dzień drogi stąd zatrzymuje się rokrocznie ich oddział.
— Ach! Rzeczywiście z taką regularnością?
— Tak. Raz do roku. Teraz również obozują tam, jak mi się zdaje.
— W jakiej liczbie?
— Zawsze dziesięciu do dwudziestu ludzi.
— A co robią?
— Przypuszczam, że obchodzą id el amwat[4].
— Tak? Czy są tam groby?
— Jest kilka nad brzegiem rzeki Dialah. Mogiły usypane są z ziemi, a na wzgórzu skalistem znajduje się grób kamienny.
— Czy znasz go?
— Tak, byłem tam raz na górze.
— A czy dobrze zachowany?
— Bardzo dobrze. Wypadło tylko kilka kamieni. Można więc do środka zaglądnąć. Widać tam zmarłego w siedzącej postawie, który nie zgnił, lecz wysechł, jak mumija[5] w Egipcie. Ma bardzo długą, srebrno-siwą brodę.
— Czy nie domyślasz się, kim on mógł być?
— Nie wiem dokładnie. Gdy byłem tam zeszłego roku, twarz miał tak zeschniętą, że już właściwych rysów nie było, ale zdawało mi się, że to szejk, ten czcigodny starzec, który był u mnie z wami.
— Odgadłeś dobrze. To Mohammed Emin, szejk Haddedihnów. Ten wojownik, to jego syn i następca. Przybyliśmy, aby złożyć mu „cześć umarłych“. Czy grób jego znają w tych stronach?
— Tak. Wielu wiernych odbywa pielgrzymki na tę górę. Opowiadano, że zmarły walczył z Bebbehami i tylu ich pozabijał, ilu tam leży w mogiłach nad rzeką, że jednak potem uległ przemocy.
— I to prawda w zasadzie. Dziwi mnie jednak, że ci Kurdowie nie porwali się podczas corocznych wycieczek na zwłoki i na grób tego zmarłego.
— Co myślisz, panie! To wprawdzie złodzieje i rozbójnicy, ale prawowierni muzułmanie, a żaden prawdziwy wierny nie znieważy grobu choćby najgorszego wroga. Prorok tego surowo zabronił. To napisane jest w Koranie.
— W Koranie tego niema. Prorok tego nie powiedział, lecz Samakszari, który Koran objaśniał. Twierdzi on, że człowiek, który grób wiernego znieważy, nie będzie mógł w sądny dzień opuścić swego i nie wejdzie do nieba.
— Czy byliście przy tem panie, gdy go zabito?
— Tak.
— Czy mogę się dowiedzieć, jak to było? Wszakże był moim gościem.
Halef pochwycił oczywiście zaraz sposobność, by zabłysnąć talentem narratorskim. Zabrał natychmiast głos, aby zdać sprawę z dnia śmierci Mohammed Emina.
Nasi zacni gospodarze robili znowu, co mogli, aby uprzyjemnić nam pobyt w swym domu. Obdarzyliśmy ich więc znowu sowicie przy rozstaniu.
Około południa dostaliśmy się na słynną drogę Szamian, łączącą Sulimanię z Kirmanszah i przeszliśmy rzekę Garran. Nazajutrz rano przybyliśmy w pobliże Dialahu, nad którego brzegiem zginął wówczas Mohammed Emin. Ponieważ sprawdziło się moje przypuszczenie, że Bebbehowie odwiedzają groby współplemieńców, należało być nadzwyczajnie ostrożnym. Mogli się już tu znajdować, gdyż dziś właśnie był jedenasty haziranu, a nazajutrz rocznica owej zwycięskiej, ale dla nas tak nieszczęśliwej zarazem, walki.
Nie chcąc Halefowego chłopca wystawiać na niebezpieczeństwo, pojechałem sam przodem, a reszta musiała postępować za mną pojedynczo. Wytężałem wzrok, ale nie zauważyłem ani śladu ludzkiej istoty. Stanęliśmy bez przeszkody na miejscu, gdzie podówczas zatrzymaliśmy się byli w południe. Jak wtedy, mieliśmy z jednej strony rzekę, a z drugiej łagodne wzgórza, porosłe jaworami, dereniami, klonami i kasztanami. Przed nami wznosił się grzbiet skalisty, którego szczyt poszarpany przypominał ruiny starego zamczyska.
Towarzysze zaraz chcieli się udać na miejsce walki, ale nie dopuściłem do tego, chcąc wpierw zbadać teren. Musieli się więc zatrzymać, ja zaś zsiadłem z konia i jąłem się skradać w tym kierunku. Przybywszy na miejsce, nie znalazłem także najmniejszego śladu. Ale zastanowiła mnie wysokość rosnącej tu trawy i dlatego powiedziałem, wróciwszy do towarzyszy:
— Radzę nie iść na miejsce walki. Trawa tam tak wysoka i gęsta, że gdybyśmy ją podeptali, nie podniosłaby się za dwa, ani za trzy dni — nie moglibyśmy zatrzeć naszych śladów.
— Czy z powodu Bebbehów odradzasz nam tam pójść? — spytał Amad el Ghandur.
— Tak.
— Ich niema się co obawiać!
— Nie? Czyż nie zadali nam wówczas klęski, czy nie ponieśliśmy przez nich szkody?
— Wówczas ich było czterdziestu, a teraz dziesięciu albo dwunastu.
— Czy jesteś pewny, że tego roku przybędą w tej samej liczbie, a nie większej?
— To nie zaszkodziłoby nam wcale, gdyż jesteśmy teraz przygotowani na to.
— Ale postanowiliśmy unikać wszelkiej walki.
— To też czynimy, ale niema znowu powodu tych psów się lękać. Zanadto się boisz, emirze. Nie wiemy wcale, czy przyjdą w tym roku. Przybyliśmy tutaj i nie odważymy się nawet pójść na miejsce najważniejsze? Muszę popatrzeć na miejsce, gdzie popłynęła krew ojca. Pojechałbym, gdyby się tam nawet znajdowało tysiąc Kurdów. A zatem naprzód!
Był dotychczas taki spokojny, a teraz podziałała na niego blizkość miejsca i podrażniło straszne wspomnienie. Podpędził konia, a drudzy uczynili tosamo. Nie mogłem sam zostać w tyle, ale zawołałem za nim:
— Sami jesteście winni temu, że ojciec wtedy zginął. Jeśli teraz będziecie znowu tak nieostrożni, to nie zwalajcie na mnie odpowiedzialności za to, co się stać może.
— Nie bój się! — krzyknął ku mnie. — Nic się nie stanie, a gdyby nawet co zaszło, to nie zarzucimy tobie winy.
Pojechaliśmy skrajem łąki nad rzeką, skręciliśmy poza załom gór i znaleźliśmy się na właściwem miejscu. Na prawo sterczała skała, gdzie w swoim czasie ujrzeliśmy walczących Persów, przed nami miejsce, na którem, stojąc nad trupem ojca, bronił się kolbą Amad el Ghandur, na lewo Halef zastrzelił Gazal Gaboye, a na bok od tego miejsca padłem ja razem z koniem. Bliżej wody leżały groby Kurdów. Widać było, że od czasu do czasu — a więc zawsze w rocznicę — naprawiano je i nadsypywano.
Amad el Ghandur zsiadł z konia, ukląkł na ziemi, nasyconej krwią ojca, a reszta z wyjątkiem mnie i Lindsaya poszła za jego przykładem. Gdy się z klęczek podnieśli, opowiedział szejk przebieg owej walki. Z tego skorzystał lord i rzekł do mnie:
— Był strasznie głupi dzień wtenczas. Utraciłem dwa palce, więc dwadzieścia procent, ponieważ miałem ich tylko dziesięć. Czy to nie dużo, sir?
— Pewnie — potwierdziłem. — Ale to jeszcze nie wszystko. Czy nie otrzymaliście prócz tego cięcia tu w pobliżu rozumu?
— Yes. Postradałem kilka włosów i kawałek kości mniej więcej z tej okolicy głowy, w której mieści się zwykle odrobina rozumu.
— Czy nie poszła część tego rozumu do dyabła?
— Nie przypuszczam, sir, chociaż mógłbym o wiele łatwiej niż wy znieść taką stratę. Mam rozumu o tyle właśnie za dużo, ile wam go brakuje. Well!
Odwrócił się ze śmiechem.
Zdziwiłem się w duszy, że Halef nie wyzyskał sposobności, aby przedstawić Haddedihnom przebieg walki. Poszedł z synem do mogił Kurdów, stanął przy nich ze złożonemi rękoma i poruszał w modlitwie wargami.
— Ty się modlisz? — zapytałem go, udając zdumienie.
— Tak, zihdi, ja i syn mój Kara Ben Halef pomodlimy się i tutaj.
— Nad grobami nieprzyjaciół?
— Umarli nie są już nieprzyjaciółmi. Chrześcijanin wogóle nie ma nieprzyjaciół, nie żywi nienawiści do nikogo, lecz kocha wszystkich. Wszak sam to głosiłeś.
— Co odmówiłeś? Fatihe?
— Nie. Kto ją odmawia, jest mahometaninem, a taki nie pomodli się na grobie wroga. Ja i syn odmawialiśmy jako chrześcijanie świętą abunę[6], której mnie nauczyłeś. Hanneh, ta perła wśród żon i matek, modli się także z nami. Czy dziwisz się temu?
— Nie dziwię się, gdyż wiem, że słowo Boże jest jako ziarnko, które, wsadzone w ziemię, rozwija się w drzewo potężne i miłe dla oka, a wydające coraz nowe owoce i nasiona. Ty otrzymałeś takie ziarnko odemnie, a ono w tobie wyrasta i przyniesie owoce. Rozdawaj dalej te ziarna, a przypodobasz się Bogu i uszczęśliwisz wielu, wielu ludzi.
— O, ja wiem o tem, effendi. Ja sam jestem taki szczęśliwy. Pamiętasz jeszcze, jakto starałem się nawrócić ciebie na islam? Powiedziałem przytem niejedno słowo takie, jak druga głowa wielbłąda, który przecie może mieć tylko jedną. Ty uśmiechałeś się na to, a gdy się potem gniewałem, byłeś nadal dobrym i przychylnym. Zwyciężyła mnie ta twoja dobroć. Jedno ciepłe twe słowo więcej znaczyło, niż wszystkie moje najdłuższe przemowy. Islam to zoka[7], rosnąca tylko na suchej ziemi, a chrześcijaństwo to nachla[8], wznosząca się w górę, pełna owoców. Islam jest podobny do pustyni, gdzie tylko tu i ówdzie jest studnia z lichą wodą, a chrześcijaństwo podobne jest do pięknej krainy z potężnemi górami, z których brzmią dzwony, i z pięknemi dolinami, przez które płyną rzeki, odżywiające lasy, pola i ogrody, a nad ich brzegami leżą wsi i miasta, których mieszkańcy są posłusznemi dziećmi Ojca w niebiesiech. Tobie zawdzięczam, że to wiem, ale wielu, wielu musi się dopiero odemnie tego nauczyć.
Prowadząc konie za cugle, udaliśmy się teraz na miejsce, gdzie obozowaliśmy z Persami po walce. Przypomniał mi się „dom“, który mnie i Halefa zaopatrywał w rozmaite przysmaki i zdawało mi się w tej chwili, że owiewa mnie znowu ów słodki zapach Wschodu. Jakiż straszny zgon był udziałem tych dobrych łudzi, na drodze karawany umarłych!
Zaczęliśmy się wspinać na wzgórze skaliste. Stały tu jeszcze resztki chałupy Soranina. On nie wrócił do niej, gdyż towarzyszył potem Amadowi el Ghandur i obawiał się zemsty Bebbehów. Niedaleko stamtąd wznosił się na kamiennej płaszczyźnie grobowiec szejka. Słowa wypowiedziane wówczas przez jego syna, sprawdzały się i obecnie: „Słońce wita to miejsce rankiem, kiedy przychodzi, a żegna wieczorem, kiedy odchodzi“. Grób znajdował się jeszcze w dobrym stanie, ale po stronie południowo zachodniej wypadło, jak wspomniał Mamrahsz kilka kamieni. Amad el Ghandur przystąpił i zaglądnął do środka. Nsaraz cofnął się i krzyknął:
— Maszallah! Mój ojciec! Czyżby dusza jeszcze z niego nie wyszła?
Gdy przystąpiłem do otworu, zrozumiałem ten okrzyk. Szejk siedział jeszcze tak, jak posadziliśmy go wówczas ze spływającą na piersi brodą i złożonemi rękami. Twarz mu zapadła głęboko, ale można ją było poznać. Czemu, jakim wpływom chemicznym przypisać należało zachowanie się trupa w tym stanie, nie wiem, ale widok jego działał nadzwyczajnie. Po miesiącach pamiętałem go, a dziś nawet zdaje mi się, że widzę przed sobą mumię szlachetnego starca.
Haddedihnowie zbliżali się jeden po drugim, aby zobaczyć zwłoki walecznego dowódcy. Odbywało się to w milczeniu i ze zrozumiałą nabożnością. Gdy ostatni odszedł od grobu, sięgnął Amad el Ghandur do kieszeni wyjął z niej mały kamień i rzekł:
— Effendi, Kara Ben Nemzi, emirze i hadżi Halefie Omarze, wy byliście przy pochowaniu ojca mego, szejka Haddedihnów, Mohammeda Emina, w tym grobowcu. Widzieliście, że sztyletem odbiłem ten kamień z grobowca i schowałem go, a niewątpliwie słusznie przypuszczaliście, co to ma znaczyć. Teraz przynoszę go napowrót i oddaję zmarłemu. Mordercy polegli, a śmierć ojca pomszczona. Niechaj dusze ich płoną w najgorętszym ogniu dżehenny, a jego duch niechaj błądzi pod palmami siódmego nieba i pije ze źródeł raju po wszystkie wieki.
To była thar, zemsta krwi: Oko za oko, ząb za ząb, krew za krew! Zimno mnie przeszło, ale cóż miałem na to powiedzieć? Słowa byłyby nietylko daremne, lecz mogłyby mi wprost zaszkodzić. Nie należy niczego mówić, ani czynić, o czem się wie z góry, że nie będzie uwieńczone skutkiem. To przyniosłoby tylko szkodę, zamiast pożytku. Te uczucia i myśli nietylko mnie przenikały, gdyż skoro Amad el Ghandur cisnął kamień do wnętrza grobu, rzucił mi Halef spojrzenie, po którem poznałem, że miał takie same zdanie jak ja. I on, taki niewzruszony przedtem mahometanin, który mnie chciał nawrócić na islam, czuł teraz nie inaczej niż ja: „Kochajcie waszych nieprzyjaciół, czyńcie dobrze tym, którzy was obrażają i prześladują, a wtedy będziecie dobremi dziećmi Boga w niebiesiech“!
Ponieważ właściwa uroczystość miała nastąpić dopiero nazajutrz w rocznicę śmierci, mogliśmy przeto dzisiaj wypocząć i należało się rozglądnąć za miejscem odpowiedniem na obóz. Chciałem zejść w tym celu ze wzgórza, ale Amad el Ghandur powiedział:
— Effendi, to niepotrzebne. Ja nie zostanę nigdzie, tylko przy grobie ojca.
— Czemu?
— Jak możesz pytać w ten sposób? Czy nie uznajesz tego, że miejsce moje tu przy nim?
— Pamiętaj o niepewności tych okolic i o Bebbehach, którzy mogą nadciągnąć!
— Mam pamiętać o ojcu. Przybyłem jego odwiedzić, a skoro już raz tu jestem, nie odstąpię od niego, dopóki tych stron nie opuścimy!
— To byłoby największą nierozwagą. Gdyby na tym terenie nas zaskoczyli, bylibyśmy zdani na ich łaskę i niełaskę.
— Tak, gdyby nadeszli! Ale nawet wówczas nie byłoby jeszcze tak źle. Dowiedzieliśmy się, w jak małej przybywają tu liczbie. Nas jest dwudziestu doświadczonych i walecznych wojowników. Czego mielibyśmy się obawiać?
— Walecznych — bez wątpienia, ale czy także doświadczonych? Na co się przyda doświadczenie, jeśli się podług niego nie postępuje? Czyż w tym roku liczniej przybyć nie mogą? Gdyby ich nawet było tak nie wielu, to, jak powiedziałem, teren jest dla nas niekorzystny.
— Właśnie, że korzystny. Jesteśmy tutaj na górze, a oni przyszliby z dołu; wyższy zawsze silniejszy.
— Ale nie w tym wypadku. Przypatrz się temu położeniu! Skała opada na południe, zachód i północ tak stromo, że tędy zejść niepodobna, a przynajmniej trzeba dobrze umieć się wspinać. Z końmi zaś jest to wprost niemożliwe.
— Nie będziemy też tamtędy schodzić — wtrącił.
— Pozwól mi skończyć, a zobaczysz, że łatwo możemy znaleźć się w tem położeniu, iż nie będziemy mieli, którędy uciekać.
— Uciekać? Przed tymi psami? Nigdy! — zawołał.
— Nigdy, nigdy, nigdy! — zawtórowali Haddedihnowie.
— Pozwólcież mówić memu effendi! — upomniał Halef. — On mędrszy od nas wszystkich, a ja doświadczyłem nieraz, że kto jego nie posłuchał, musiał tego potem żałować.
Spojrzałem nań z uznaniem i ciągnąłem dalej:
— Wyjść i zejść można tylko od wschodu góry, a tam w jednem miejscu tak blizko stykają się skały, że zmieści się tylko dwu jeźdźców. To brama, która kryje w sobie niebezpieczeństwo.
— Jakto? — zapytał szejk.
— Jeśli Kurdowie nas obsadzą, my stąd nie wyjdziemy.
— A jeśli my ją obsadzimy, to oni nie wejdą! — rzekł tonem wyższości.
— To brzmi bardzo pięknie, ale tak nie jest. Czy my obsadzimy tę cieśninę, czy oni, czy my ich nie puścimy na górę, czy oni nas na dół, to wszystko jedno. Ruszyć się nie będziemy mogli w każdym razie.
— To ich wypędzimy!
— To byłaby właśnie walka, której chcemy uniknąć.
— Wobec tego zostaniemy tu na górze tak długo, aż się stąd zabiorą!
— To im przez myśl nawet nie przejdzie. Po pierwsze zatrzymają się dlatego, że pragną zemsty, a powtóre dlatego, że ich nie odpędzi bieda, jakby to było z nami.
— Z nami? Jaka bieda?
— Głód. Woda jest, ale co będziemy jedli? Czy tu na tej nagiej kamiennej wyżynie jest jaka zwierzyna? Sądzę, że nie. Nasze zapasy już się wyczerpały. Będę musiał potem wyjść, aby co upolować dla mięsa.
— Malujesz to tak groźnie, bo masz zwyczaj myśleć o tem, co najgorsze i wyprzedzać wypadki. Ja nie patrzę tak czarno, bo stoi przy mnie dwudziestu walecznych wojowników, którzy w razie napadu bronić będą tego wzgórza jak twierdzy. Co się tyczy zapasów, to wyślę teraz wszystkich na polowanie. Wówczas podostatkiem znaleźliśmy zwierzyny. Jest nadzieja, że teraz jej nie zabraknie.
— Nie rób tego!
— Czemu?
— Gdyż byłoby to wielką nierozwagą. Powinniśmy jak najmniej śladów zostawić, a gdy dwudziestu mężczyzn rozbiegnie się w rozmaitych kierunkach, będą Kurdowie musieli zauważyć nas, jeśli przybędą.
— Zauważą nas i bez tego. Jak już kilkakroć powiedziałem, jesteś zanadto trwożliwy.
— Lepiej tu być trwożliwym, niż zanadto pewnym siebie. Proszę cię rzeczywiście usilnie, nie zostawaj dziś tutaj! Trzeba wyszukać pod obóz miejsce, na którem moglibyśmy się dobrze ukryć i obserwować wejście na to wzgórze.
— Nie nalegaj tą prośbą, bo jej spełnić nie mogę. Ja mam być tutaj przy ojcu. Jeśli wy nie chcecie zostać tu na górze, to idźcie, dokąd wam się podoba!
— Zostaniemy, zostaniemy! — zawołali zgodnie Haddedihnowie.
— Słyszysz? — zapytał Amad el Ghandur. — Oni mnie nie opuszczą, ale ty masz swoją wolę i możesz sobie wyszukać inne miejsce na obóz. Halef i jego syn pójdą pewnie za tobą.
— O tem nie wątpię, gdyż hadżi wie, że moje zdanie jest uzasadnione. Ale na co przydałaby się nam rozłąka z wami? My bylibyśmy o siebie spokojni, gdy tymczasem wam groziłoby niebezpieczeństwo. To mogliby drudzy wziąć za tchórzostwo z naszej strony, aby więc tego uniknąć, zostaniemy. Ale gdy się moje obawy spełnią, to przypomnij sobie, na kogo wina za to spaść powinna.
Wziąłem sztuciec, chcąc pójść na polowanie. Widząc to lord, zapytał:
— Dokąd, sir?
— Zastrzelić coś do jedzenia.
— Well, idę razem.
— Wolałbym, żebyście tu pozostali.
— Z jakiego powodu? — Bo należy jak najmniej śladów wydeptywać.
— Jeden ślad więcej nie będzie stanowił różnicy. Ale czegóż taką minę macie? Gniewacie się na Haddedihnów?
— Tak.
— Czemu? Zauważyłem, że sprzeczaliście się z szejkiem, ale nie rozumiałem tego gadania.
— Zły jestem za to, że chcą tu zostać, gdy tymczasem ja uważam pobyt w lesie na dole za bezpieczniejszy.
— Czy ze względu na Bebbehów?
— Tak.
— Niech was to nie trapi! Czy zderzymy się z nimi tu, czy na dole, to zupełnie wszystko jedno.
— Ja myślę inaczej, mylordzie! Zresztą postanowiliśmy się powstrzymać od kroków nieprzyjacielskich.
— Well, nie miałem nic przeciw temu, ale jeżeli ci Kurdowie nadejdą i zechcą nas zaczepić, to ja wyrównam także swój rachunek z nimi. Ci gentlemani pozbawili mnie dwu palców i odłupali kawał kości z głowy. Nie chcę być wprawdzie mścicielem krwi, a jednak brzmi to nieźle: oko za oko, ząb za ząb, palec za palec, kość za kość. Jeżeli nas zostawią w spokoju, nic im nie zrobię, jeśli jednak będą uważali za stosowne boksować się ze mną, to dostaną, że z nich drzazgi polecą! A teraz mogę pójść z wami?
— Niech i tak będzie. Nudzilibyście się tutaj, nie mogąc rozmawiać z Beduinami.
— A kto jeszcze idzie?
— Oczywiście, że Halef.
— I jego boy?
— Prawdopodobnie.
— Well, ma zupełną słuszność. Chłopak dzielny rwie się, żeby się czegoś od was nauczyć. Czy weźmiecie go z sobą?
Mały Kara Ben Halef ucieszył się bardzo, posłyszawszy, że będzie nam z ojcem towarzyszył. Zeszliśmy we czterech z góry, poprosiwszy przedtem Amada el Ghandur, żeby nie puszczał swoich ludzi na polowanie. Nie dowierzałem mu, gdyż od kiedy znajdował się przy grobie ojca, nie tylko zaczął myśleć o zemście, lecz zrobił się wobec mnie bardzo uparty.
Przybyliśmy do lasu, pokrywającego ten łańcuch wzgórz, gdzie polowaliśmy podówczas. Wybrałem umyślnie ten kierunek, ponieważ Kurdowie, gdyby nadeszli, musieliby się zbliżyć ze strony przeciwnej.
Mieliśmy szczęście. Halef okazał się dobrym myśliwym, lord znał się także na tym kunszcie szlachetnym, a mały Kara Ben Halef tak dobrze brał się do rzeczy, że zasłużył na pochwałę. Po upływie czterech godzin wyszliśmy z lasu, objuczeni łupem.
Wróciwszy na wzgórze, zastałem płonące już ognisko, a nad niem rumieniła się świeża pieczeń.
— A więc ktoś z was przecież wychodził? — spytałem Amada el Ghandur. — Prosiłem, żeby tego zaniechać!
— Mieliśmy tu siedzieć i próżnować, gdy tymczasem wyście się mozolili? — odparł.
— Temu chłopcu pozwalasz polować, a zabraniasz nam, dorosłym wojownikom?
— Chłopak był ze mną, nie bałem się więc, że popełni jaki błąd.
— Ci czterej, których wysłałem, sprawili się również dobrze.
— To jeszcze pytanie. Byłoby pewnie lepiej, gdyby tego byli nie zrobili.
— Przeciwnie, jest to dla nas nader korzystne, gdyż przynieśli bardzo ważną wiadomość.
— Jaką?
— Że Bebbehowie w tym roku tu nie przybędą. Widzisz więc, że twoja wielka trwożliwość była nieuzasadniona.
Uśmiechnął się przytem do mnie z wyższością. Mnie ta sprawa wydała się nie całkiem pewną.
— O trwożliwości nie może być mowy — odpowiedziałem. — Jestem ostrożny, ale trwogi nie znam. Użyłeś słowa „wiadomość,“ ale do niej potrzeba dwóch: jeden ją daje, a drugi odbiera. Od kogo otrzymali ją twoi ludzie?
— Od dwu Kurdów z plemienia Soran.
— Aha! A gdzie ich spotkali?
— Tam nad wodą, gdzie było pobojowisko.
— Kull szejatin — do wszystkich dyabłów! — wybuchnąłem wbrew mojemu zwyczajowi, gdyż staram się w każdem położeniu o spokój. — Kto im pozwolił pójść na to miejsce?
— Ja — odrzekł Amad el Ghandur, wbijając we mnie ostre, wyzywające niemal, spojrzenie.
— Tak, ty! Raz już sprzeciwiłem się był odwiedzaniu tego miejsca. Powinniście byli zaniechać tego z szacunku dla mnie!
— Nie będę się z tobą sprzeczał. Jeśli się chcesz czegoś dowiedzieć, to zapytaj Battara.
Odwrócił się odemnie, ja zaś odpowiedziałem:
— Nie mam bynajmniej zamiaru kłócić się z tobą. Ale przypatrz się temu grobowi, w którym spoczywa twój ojciec! On powinien być przestrogą dla ciebie i dla drugich. Mohammed Emin pochowany w nim tylko dlatego, że nie postąpiliście wówczas wedle mej rady. Obraliście mnie dobrowolnie swym wodzem i dopóki słuchaliście mnie, przebyliśmy szczęśliwie wszelkie niebezpieczeństwa. Jestem chrześcijanin i dlatego unikałem zawsze niepotrzebnego zabijania ludzi, wy natomiast pragnęliście wówczas krwi i zbuntowaliście się przeciw moim wskazówkom. To się na was zemściło i przypłaciliście to krwią szejka.
Zamilkłem na chwilę. Nikt się nie odezwał. Ciągnąłem więc dalej:
— Teraz znów powierzyliście mnie dowództwo, nawet wbrew mojej woli, gdyż radziłem zdać je na Amada el Ghandur. Słuchaliście mnie w drodze i wszystko szło dobrze. Teraz buchnął wam nagle do głowy opar z krwi szejka, zamroczył wam rozum, dlatego zaczynacie mi się sprzeciwiać. Zważcie dobrze, co czynicie! Gotów jestem dzielić z wami wszystkie trudy i niebezpieczeństwa, nie opuszczę was w żadnym razie, ale skoro zobaczę, że lekceważycie sobie moje rady i popełniacie głupstwa, za które życiem możemy zapłacić, wtedy złożę dowództwo bez namysłu.
Amad el Ghandur odwrócił się odemnie plecyma, nie mówiąc ani słowa, ale Haddedihn Battar, którego kazał mi zapytać, wrzasnął gniewnie:
— Głupstwa, effendi? Gdyby to nie tobie wyrwało się to słowo, odpowiedziałbym na to sztyletem! Haddedihn z plemienia Szammar głupstw się nie dopuszcza!
— Mylisz się, — rzekłem spokojnie. — Mógłbym wam wyliczyć cały szereg błędów, a nawet głupstw, na rachunek sławnych Haddedihnów. Kto nie chce uznać swych błędów, nie zmądrzeje nigdy, a jeżeli zabiera się do ich obrony, to wtedy z nim jeszcze gorzej. Uważam za swój obowiązek wyjawić wam prawdę, ale skoro gardzicie mojemi chęciami, to nie poradzę. Ciekaw jestem, jak spotkaliście się z tymi rzekomymi Soranami i o czem mówiliście z nimi.
Amad el Ghandur ciągle się jeszcze nie ruszał; jego ludzie patrzyli przed siebie ponuro, a Battar, do którego wystosowałem ostatnie słowa, nie odpowiadał także. Zabolało mnie serce, gdyż byłem przekonany, że upór tych ludzi sprowadzi niedobre skutki. Umówili się pewnie podczas mej nieobecności, żeby w razie spotkania się z Kurdami nie zważać na moje humanitarne wskazówki. Musiałem jeszcze raz powtórzyć, pytanie zanim Battar był łaskaw odpowiedzieć mi, co następuje:
— Ledwie zeszliśmy na dolinę, aby poszukać ptactwa nad rzeką, zjawili się Soranie.
— Czy wy ich, czy oni was pierwej spostrzegli?
— My ich.
— Jak się zachowali na wasz widok?
— Zdumieli się i wstrzymali konie. Zbliżyliśmy się do nich i daliśmy znak, że jesteśmy usposobieni przyjaźnie. Wobec tego dopuścili nas blizko do siebie.
— Jak byli uzbrojeni?
— Mieli strzelby, noże i pistolety.
— A na jakich koniach siedzieli?
— Na bardzo dobrych. Powitali nas bardzo uprzejmie i zapytali, kim jesteśmy.
— Czy odpowiedzieliście im na to?
— Nie zaraz. Zażądaliśmy najpierw wyjaśnienia, do jakiego szczepu oni należą i dowiedzieliśmy się, że są Kurdami Soran.
— Czy pytaliście o obóz ich szczepu?
— Tak. Wypasają swoje trzody nad kanałem Bela Druz.
— Tak daleko stąd na południe? A przybyli z północy? Gdzie byli do teraz?
— Nie pytaliśmy o to.
— A dokąd jechali?
— Do swego szczepu. Dopiero potem wszystkiem usłyszeli oni od nas, że jesteśmy Haddedihnami.
— Czy zwierzyliście się im jeszcze z czego?
— Oczywiście Soranie są wrogami Bebbehów. Nie mieliśmy więc powodu obawiać się ich. Ucieszyli się bardzo na wieść o przyczynie, która nas tutaj sprowadziła, gdyż sława Mohammed Emina doszła także do ich szczepu. Byli wprost zachwyceni, gdy się dowiedzieli, że jeden z ich szczepu towarzyszył wówczas Amadowi el Ghandur w jego wyprawie podjętej dla wykonania zemsty.
— Więc opisaliście im także wypadki, które się podówczas tutaj rozegrały?
— Naturalnie! Tak z nami współczuli, jak gdyby należeli do naszego plemienia.
— Czy powiedzieliście im także, kto tu jest teraz?
— Tak. Pytali nas o to. Mówiliśmy o tobie, o hadżim Halefie Omarze, o jego synu Kara Ben Halef, o Inglisie, który wówczas był także przy tem i został zraniony. Okazali nam tyle przyjaźni, że pytali nawet o twego słynnego Riha i czy znów na nim jeździsz.
— A potem co zrobili?
— Potem? Odjechali.
— Dokąd?
— Z powrotem.
— Z powrotem, a więc na północ, nie na południe?
— Tak.
— A ja sądziłem, że pójdą na południe do swego szczepu.
— Słusznie, emirze, ale jeden z nich zauważył podczas rozmowy, że wypadł mu sztylet z za pasa. Ponieważ była to stara, kosztowna, puścizna, której nie chciał się wyrzec, przeto musieli wrócić, aby odnaleźć zgubę.
— Wspominaliście pewnie także o Bebbehach. Czego dowiedzieliście się o nich?
— Oświadczyliśmy z góry, że jesteśmy przygotowani na ich przybycie, wiedząc, że bywają tutaj rokrocznie. Na to zapewnił nas Soranin, że Bebbehowie wcale nie przyjadą w tym roku.
— Jaki powód podali? — Kurdowie Bebbeh prowadzą teraz właśnie spór z Kurdami Piran, pojmiesz zatem, effendi, że nie mają czasu podjąć wyprawy w celach obrzędowych.
— Pięknie. O czemże więcej mówiliście z nimi?
— O niczem więcej. Treść całej rozmowy naszej z nimi podałem ci już. Przyznasz chyba teraz, że próżne były twoje obawy, że natomiast nasz szejk Amad el Ghandur miał słuszność?
Pytanie to wygłosił z akcentem wielkiego zadowolenia, a Amad el Ghandur poruszył się także wkońcu.
Odwrócił się zwolna i rzucił mi dumne spojrzenie. Udałem, że tego nie spostrzegłem.
— Twierdzę, że Amad el Ghandur nie miał wcale słuszności — odrzekłem na to.
W tej chwili zerwał się Amad i zawołał groźnie:
— Nie miałem słuszności? Skoro potem, co teraz słyszałeś, wypowiadasz jeszcze to słowo, to widocznie rozum straciłeś, najlepiej więc zrobimy, jeśli odbierzemy ci dowództwo. Słuchając cię nadal, moglibyśmy łatwo narazić się na zgubę.
— Proszę cię, nie unoś się. Gdybym nawet rozum utracił, to pozostała odrobina wystarczyłaby na to, żeby poznać, iż staracie się całą siłą sprowadzić zgubę na siebie. Jeśli tak dalej...
— Milcz! — krzyknął na mnie, porywając się z miejsca. — Ty właśnie byłbyś tem nieszczęściem, gdybyśmy byli powolni twoim rozkazom. Rób, co ci się podoba! Idź, gdzie chcesz, ale bez nas. My nie potrzebujemy innego obozowiska! Bebbehowie nie przyjdą, a miejsce moje przy grobie ojca!
Nie wiele brakowało, żebym także wybuchnął, lecz zapanowałem jeszcze nad sobą i rzekłem tonem spokojnym:
— Pozwól więc przynajmniej powiedzieć sobie, dlaczego ja...
— Nie chcę słyszeć o niczem — bronił się, przerywając mi ponownie. — Zarzuciłeś nam, że naszem postępowaniem spowodowaliśmy śmierć ojca. Rzecz przedstawia się jednak całkiem inaczej. Gdybyś nam był nie zabronił strzelać do Bebbehów i zabić ich dowódcy Ghazal Gaboyi, byłby on nie żył, a jego podwładni nie byliby mogli nas ścigać. Ty jesteś winien, ty jedynie! Oskarżam cię o śmierć ojca i nie chcę już nic wiedzieć o tobie. Żądam, żebyś rozstał się z nami!
Wyciągnął rękę, wykonując ruch rozkazujący, a oczy mu rozgorzały. Ludzie jego podnieśli się także ze swoich miejsc i otoczyli go na znak, że są jego zdania. Przy mnie zostali tylko Halef, syn jego, Omar Ben Sadek i Anglik. Czy należało odpowiedzieć na to ciężkie oskarżenie Amada el Ghandur, czy nie? Wahałem się jeszcze, kiedy zerwali się Halef i Omar. Pierwszy z nich wystąpił o kilka kroków, odchrząknął wedle zwyczaju i zawołał:
— Allah ’l Allah! Jakież to cuda dzieją się dzisiaj! Niewdzięczność stroi się w szaty dumy, a zasługę kalają odchodami wielbłądów i owiec! Mój effendi jest najmędrszy z mądrych i najdzielniejszy z dzielnych. Troszczył się zawsze, jak ojciec i matka, o tych, którzy mu towarzyszyli, czuwał za nich i brał na siebie wszelkie niebezpieczeństwa. Ja, hadżi Halef Omar, nie będę tutaj wyliczał, ile on także dla was uczynił; winniście jemu wdzięczność teraz i po wszystkie wieki. Ale zamiast mu ją okazać, rzucacie nań oskarżenie, za które zemściłbym się natychmiast, gdybym się był nie zapisał w wasz poczet. Nie on rozum postradał, lecz wyście go utracili. Mój effendi wie zawsze, co mówi. On przewiduje teraz wielkie niebezpieczeństwo, w którem zginiecie, jeśli go nie usłuchacie. Głowy wasze były do dzisiaj wolne od myśli fałszywych, ale od kiedy ujrzeliście ten grób, wlazły w was dyabły zemsty, otumaniły wam serca i oślepiły wasze oczy. Zdaje się, że opadła was groźna sachuna,[9] w której głosicie szalone rzeczy i zachowujecie się jak bezrozumne stworzenia. Proszę was, żebyście wysłuchali tego effendi! Z pewnością przyznacie mu słuszność!
— Nie, nie chcemy nic słyszeć! — zawołał Amad el Ghandur, wyciągając obie ręce przed siebie. — On opętał twe serce tak, że przeszedłeś na jego wiarę, dlatego za nim przemawiasz. Nie potrzeba nam ani ciebie, ani jego. Krwawa zemsta to święte przykazanie, a ty jesteś odstępcą Allaha. Zostań ze swoim effendim! My nie mamy już z wami nic wspólnego!
Na to zbliżył się Halef o jeden krok i zaczął:
— Tak, wyrzekłem się nauki, która nakazuje rozlew krwi i zemstę i wyznaję miłość, która przygarnia nawet niegodnego. Dlatego nie odpłacę wam za obecne wasze słowa i czyny, lecz będę nadal czuwał nad wami, iżbyście nie zginęli w błędzie. Stoję tu przy mym effendim i wytrwam do końca życia w wierności dla niego, gdyż jam jest hadżi Halef Omar, który nic nie chce wiedzieć o waszych krwawych przykazaniach!
Na to zbliżył się ku nam Omar i rzekł:
— A jam jest Omar Ben Sadek, na którym nigdy plama żadna nie postała. Obraziliście naszego effendiego Kara Ben Nemzi, ja trzymam jego stronę, a skutki na was niech spadną!
Teraz zaszło coś, czego się nie spodziewałem. Oto mały syn Halefa stanął po drugiej stronie ojca i zawołał młodym, jasnym głosem:
— A jam jest Kara Ben Halef i staję przy effendim, którego imię noszę. On większy jest od was wszystkich!
— Ruah ya mezah — idź, ty karle! — zaśmiał się Amad złośliwie — zmalejesz jeszcze bardziej! Kogo osłania taki chłopak, ten może być zaprawdę dumny ze swej mądrości i męstwa!
— Tak, jestem dumny istotnie — odrzekłem — ale nie z tych dwu zalet, lecz z tego, że ten chłopiec, którym zająłem się dopiero od kilku dni, bystrzejszy ma wzrok od was, którzy nazywacie siebie dorosłymi i doświadczonymi wojownikami. Odepchnąłeś mnie od siebie. Dobrze, rozstaję się z wami, ale odejdę tylko na kilka kroków, gdyż wiem, że pomoc moja będzie wam potrzebna. Powiedziałeś poprzednio w swym uporze słowa: „Moje miejsce przy grobie ojca! Zostaję tutaj!“ Uważaj, żeby się nie spełniły w ten sposób, że na zawsze tu pozostaniesz!
Odwróciłem się i zabrałem Riha od reszty koni, co było oznaką stanowczego rozłączenia. Halef, syn jego, i Omar odprowadzili także na bok swe konie. Na to podniósł się Anglik, który słuchał wszystkiego w milczeniu, ujął swojego konia za uzdę i zapytał:
— Słuchajcie, szanowny sir Kara Ben Nemzi, co za dyabeł zagospodarował się tu na dobre? Czy poróżniliście się z Haddedihnami?
— Tak.
— Czemu?
— Ponieważ złożyli mnie z dowództwa. Ci czterej, którzy przedtem byli na polowaniu, spotkali dwu Bebbehów, uważają ich jednak za Soranów. Radziłem obrać inne miejsce na obóz, ale oni tutaj zostają.
— All devils! To może tu coś zajść? Czy powiecie, co...
— Nie teraz — przerwałem mu — później. Muszę pójść zaraz za tymi dwoma Bebbehami. Zabieram Halefa i jego syna z sobą, a...
— Co, ich? Czemu nie mnie? — w trącił pośpiesznie.
— Ponieważ muszę tu przy koniach mieć pewnego człowieka, a wy jesteście najpewniejsi.
— Well, pięknie, zostaję — rzekł zadowolony, chociaż nie brałem go tylko dlatego z sobą, że bałem się, aby głupstwa jakiego nie popełnił.
W kilka minut potem zszedłem znowu z Halefem i chłopcem na dolinę. Do tego miejsca nie zauważyłem nic, bo droga była skalista, ale na dole padł mój wzrok na ślady owych czterech Haddedihnów, którzy wyjeżdżali na polowanie. Trop ten oddalał się i powracał. Obok widniały jeszcze inne odciski dwu ludzi, skierowane nie na ścieżkę skalną, lecz od niej w bok.
— Czy domyślasz się, kto tędy mógł przejść? — zapytałem Halefa.
— Nie, effendi, — odpowiedział. — Ponieważ nie słyszałem jeszcze twojego zdania o tem, więc nie wiem, od czego mam wyjść.
— Od przypuszczenia, że ci dwaj Kurdowie, którzy podali się za Soranów, są Bebbehami.
— Maszallah! Tak sądzisz?
— Tak.
— Dlaczego?
— Z wielu powodów. Po pierwsze, Soranów już niema.
— To słuszne, zihdi. Szczep ten wytępili Bebbehowie tak, że zostali tylko poszczególni ludzie, którzy się dziś jeszcze kryć muszą. Nie pomyślałem nad tem dotychczas.
— Jak więc może szczep Soranów wypasać trzody nad kanałem Bela Druz!
— Tam wogóle nigdy nie przebywali Kurdowie, jeno plemiona arabskie. Tych czterech haddedihńskich myśliwych okłamano haniebnie.
— A oni głupi uwierzyli. Ci dwaj Kurdowie stanowili oddział rozpoznawczy, byli kwatermistrzami Bebbehów, którzy przybywają dziś, jak co roku, i wysłali dla bezpieczeństwa dwu ludzi przodem. Ci wywiadowcy poznali oczywiście zaraz po plemiennych oznakach, że ci czterej myśliwi to Haddedihnowie i dlatego podali się za Soranów. Wybadali ich przytem o wszystko, a potem wymyślili sobie kłamstwo ze sztyletem, aby móc cofnąć się bez przeszkód. Potem schowali konie, a sami wrócili tutaj, aby się zakraść na wzgórze i nas zobaczyć. Trop ich prowadzi w górę, ale nie z góry. Wątpię, czy jeszcze są na górze! Zaczekajcie tutaj! Muszę się upewnić.
Przekradłem się obok zarośli i skały znowu na górę. Choć z niemałą trudnością, wyśledziłem na twardym gruncie ich trop. Widocznie podpatrywali nas, może nawet słyszeli naszą rozmowę, gdyż w podrażnieniu podnosiliśmy znacznie głos. Potem schodził trop bokiem na dół. Tam w trawie widać go było wyraźnie. Ciągnął się może przez kwadrans drogi. Zawołałem Halefa i jego syna, aby go im objaśnić. Jakże dumny był hadżi z tego, że syn towarzyszył nam w tej niebezpiecznej wyprawie.
Szliśmy więc razem śladami na poprzek stopni tarasu ku mogiłom nad wodą, a potem na północ, trzymając się z początku brzegu. Ślady łączyły się oczywiście potem ze śladami, odciśniętymi przez Bebbehów przed spotkaniem czterech Haddedihnów. Mieliśmy więc trop dawny, idący ku nam i nowy, powrotny.
Niebawem znaleźliśmy się w zaroślach, w których Bebbehowie ukryli byli swoje konie. Zauważyliśmy, że odjechali stąd cwałem, aby swoim zanieść czemprędzej ważną wiadomość. Wyjaśniłem, idąc dalej, mojemu małemu uczniowi wszystko, czego jeszcze nie rozumiał i radowałem się nadzwyczajnie tem, że tak dobrze, bystro i szybko pojmował.
Od owych zarośli posuwaliśmy się dobre pół godziny brzegiem rzeki, korzystając z każdego miejsca, które nas zasłonić mogło. Tu zniżał się las aż do rzeki, otaczając swemi ramionami wązkiemi dość obszerną polanę.
— Tu musimy się ukryć — powiedziałem.
— Dlaczego właśnie tutaj? — zapytał Halef.
— Ponieważ Bebbehowie rozłożą się tu obozem.
— Effendi, czy jesteś wszechwiedzącym?
— Nie, wysnuwam tylko wnioski z danych okoliczności. Ledwie godzina jeszcze do zachodu słońca, o tym czasie muszą Kurdowie stanąć obozem.
— Czy nie pojadą dalej do grobu skalnego?
— Nie. Ciemno będzie, a księżyc wschodzi teraz później. Może przy jego świetle do nas się zbliżą. W każdym razie zatrzymają się pierwej tutaj.
— Czemu nie wyżej? Wszak wtedy musielibyśmy udać się ku nim dalej, by ich zobaczyć.
— Czyż nie widzisz, że obaj wywiadowcy tu zsiedli z koni. Mnóstwo tych śladów świadczy, że przeszukiwali także przyległy skraj lasu. Jakiż inny powód tego, jak to, że chcą swoich podprowadzić aż tutaj?
— Masz słuszność, jak zawsze, effendi. Cóż my teraz poczniemy? Podsłuchamy, co będą mówili?
— Chciałbym bardzo zaiste. Zobaczymy, czy nastręczy się sposobność do tego. Zaczaimy się w lesie, dopóki nie przyjdą.
Weszliśmy z lewej strony w las, aż do zarośli, które nas całkowicie ukryły.
Byłem nadzwyczaj ciekaw, czy Kurdowie zatrzymają się rzeczywiście tam, gdzie przypuszczałem. Halef podzielał tą ciekawość razem z synem.
Godziny czekania skracaliśmy sobie cichą rozmową, a przedmiotem jej było zachowanie się szejka i Haddedihnów. Hadżi był mocno rozgoryczony i sypał najdosadniejszymi wyrazami przeciwko tym ludziom nieostrożnym. Jeszcze bardziej jednak gnębiła go myśl, że mnie tak zmartwili. Chociaż go zapewniałem, że teraz nie gniewam się, ani nie smucę, że uważam sobie tylko za obowiązek czuwać nad tymi ludźmi, których oczy oślepły, a uszy ogłuchły, nie wierzył mi i usiłował wszelkimi sposobami uspokoić mnie, pocieszyć, oraz utwierdzić we mnie przekonanie o swej wierności i przywiązaniu. Było to niesłychanie wzruszające, gdy leżąc obok, tulił się do mnie, ściskał mi dłoń oburącz i starał się cichemu swemu głosowi nadać jak najserdeczniejsze brzmienie. Nie potrzebowałem ani pociechy, ani uspokojenia, gdyż nie gryzłem się, a nawet rozdrażnienie już było przeszło, ale ta wierna, pełna poświęcenia, miłość działała w ten sposób, że mniej dotkliwie odczuwałem obawy.
Owładnęło mną nieokreślone przeczucie, że niepowstrzymanie zbliża się smutne zdarzenie. To przeczucie nie zawiodło mnie dotąd nigdy, lecz sprawdzało się zawsze. Stąd też pochodziły ostatnie słowa, które wyrzekłem do Amada el Ghandur. O siebie nie bałem się bynajmniej, tylko jakiś wewnętrzny głos mówił mi, że to on powinien mieć się na baczności. Postanowiłem uczynić wszystko, nawet życie narazić, byle tylko odwrócić grożące niebezpieczeństwo, z którego rodzaju sam jeszcze nie zdawałem sobie sprawy.
Wieczór zapadał, coraz większa ciemność dokoła nas się roztaczała, gdy wtem usłyszałem tętent koni: to nadjeżdżali Kurdowie. Odgłos kopyt nie oddalał się: nie pomyliłem się zatem. Zatrzymali się na wspomnianem poprzednio miejscu.
— Zihdi, ty słusznie przypuszczałeś. Zsiadają z koni. Czy pójdziemy tam? — spytał Halef.
— Ani ty, ani Kara Ben Halef! Narazilibyście się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo, ponieważ nie rozumiecie kurdyjskiego języka. Pójdę sam.
— Dobrze, ale jeśli wkrótce nie wrócisz, to ja pośpieszę za tobą!
— Więcej rozwagi, Halefie! Chcę ich podsłuchać i muszę zaczekać, dopóki nie będą mówili o sprawach, mnie obchodzących. Zanim to nastąpi, mogą całe godziny przeminąć.
— Poddaję się twej woli, ale biada im, gdy cię pochwycą! Wykłuję i wystrzelam ich wszystkich!
Ułożyłem już sobie, jak swój zamiar wykonam. Woda wiosenna, spływając z góry przez las, wyżłobiła sobie rów, dość głęboki, którym płynęła do rzeki. Rów ten, obecnie suchy, przechodził na poprzek przez miejsce, na którem zatrzymali się Bebbehowie. Wlazłem z zarośli w ten rów i jąłem się nim zsuwać na dół. Kurdowie nie mówili głośno, gdyż Haddedihnowie mogli się przypadkowo znajdować niedaleko, gdy jednak zbliżyłem się cokolwiek więcej, usłyszałem pytanie:
— Czy rozniecimy tu ogień?
— Nie — odrzekł drugi głos. — Najpierw musimy posłać kogoś w dół na podsłuchy, żeby zbadał, czy nam tu będzie bezpiecznie.
— To zbyteczne, gdyż Haddedihnowie obozują na górze przy grobie szejka i nie oddalą się tak bardzo w ciemności.
— Tak, Haddedihnowie to głupie traszki, które nie mają odwagi ze swoich nor się wychylić. Ale ten czart cudzoziemski jest zawsze tam, gdzie go najmniej potrzeba, a z nim ten mały pies z cienkim wąsem, który zastrzelił mi ojca Ghazal Gaboyę. Tego karła należy umęczyć, żeby daleko i donośnie zawył ponad góry i doliny.
Zawołał jednego z ludzi i kazał mu przeszukać okolicę ku dołowi. Było mi to oczywiście na rękę, że miało jeszcze ciemno pozostać, bo to mogło mi się tylko przydać. Zacząłem leźć dalej i dalej, dopóki nie minąłem drzew i nie znalazłem się w rowie na skraju trawą pokrytej polany. Konie pobiegły nad wodę. Na lewo od rowu pousiadali Kurdowie, aby zaczekać na wynik zwiadów. Rozmawiali teraz głośniej, albowiem gdyby Haddedihnowie znajdowali się w pobliżu, to wysłany na przeszpiegi odkryłby ich prawdopodobnie i doniósł o tem swoim towarzyszom.
Z tego, co mówili dotychczas, należało wnosić, że dowodził tymi Kurdami syn Ghazal Gaboyi, którego Halef w swoim czasie zastrzelił. Biada, gdybyśmy wpadli w ręce tego mściciela krwi. W dalszym ciągu rozmowy usłyszałem, że nazywał się Ahmed Azad; tak wołali go drudzy. Oko moje, przyzwyczajone do ciemności, naliczyło teraz jedenaście osób. Jeśli ich więcej nie było, nie mieliśmy istotnie powodu do obawy.
— Szczęście — rzekł Ahmed Azad — że przyszło mi na myśl wysłać tych dwu na zwiady! Gdyby nie to, bylibyśmy wpadli może w ręce Haddedihnom.
— Kiedy na nich napadniemy? — spytał jeden z Kurdów.
— To zależy od tego, czy nasz posłaniec był dość rączy. Najlepiej byłoby w nocy, bo niespostrzeżeni przez nich zaskoczylibyśmy ich tak, że żywcem dostalibyśmy ich w nasze ręce. Powiadasz, że mają cenne konie?
— Tak. Najpierw kary ogier cudzoziemca, zwanego Kara Ben Nemzi, który podobno posiada strzelby czarodziejskie, strzelające w nieskończoność bez nabijania. Potem młody kary ogier, na którym jeździ syn tego karła z rzadkim wąsem. Wkońcu cenna siwa klacz szejka Amada el Ghandur. Jest tam także znakomity srokacz.
— Czy widziałeś te konie?
— Wszystkie, z wyjątkiem srokacza.
— Czy sądzisz, że są lepsze od mojej perskiej klaczy?
— Nie. Takiej jak twoja klacz szukać daremnie. Jej rodowód sięga stajni Nadir szacha.
— Mimo to musimy dostać te konie. Nikomu nie wolno do nich strzelać, chyba w razie wielkiego niebezpieczeństwa. Oto jednak się nie boję, gdyż opadniemy te psy parszywe tak szybko, że nie będą miały czasu nikogo ukąsić.
Niestety teraz powrócił człowiek, wysłany na zwiady i oznajmił, że nie zauważył nic podejrzanego. Na to rzekł Ahmed Azad:
— Więc rozniećcie ognisko, żebyście mogli co zjeść. Potem, gdy księżyc zaświeci, podjedziemy do skalnego wzgórza i rozłożymy się tam obozem pod stanowiskiem Haddedihnów.
Przybysz zapytał:
— W takim razie powinienem może udać się na górę przed atakiem i zobaczyć, czy śpią, czy palą ogień?
— Naturalnie, że o to trzeba się wpierw dowiedzieć. Pójdziesz naprzód i doniesiesz mi o tem.
Kurdowie zaczęli w zaroślach i pod drzewami szukać chróstu. Ogień byłby mnie zdradził, więc się cofnąłem. Szczęśliwie dostałem się do towarzyszy, niezauważony przez Bebbehów. Teraz rozpoczęliśmy powrót. Z początku szliśmy powoli, nie czyniąc szmeru, ale znalazłszy się w odległości, z której głos nie byłby już doleciał do Kurdów, nie zachowywaliśmy już takich ostrożności.
Halef był bardzo ciekaw, czego się dowiedziałem. Gdy zdałem mu z tego sprawę, zapytał:
— Czy sądzisz, że rzucą się na nas jeszcze w nocy?
— Tak. Niejasne są dla mnie tylko słowa wodza, że napad zależy od tego, czy posłaniec będzie dość rączy. Jakiego posłańca mógł mieć na myśli?
— Kto to wie!
— Ale trzebaby to wiedzieć koniecznie. W naszem położeniu wskazana jest jak największa przezorność. Naliczyłem jedenastu ludzi, a z posłańcem dwunastu. Czy nie wyprawiono posłańca po więcej ludzi?
— W takim razie musiałoby być więcej Bebbehów w pobliżu!
— Czemu nie? Gdyby się to sprawdziło, mielibyśmy ciężką przeprawę.
— Ja się nie boję, zihdi!
— Wiem, kochany Halefie, ale przeczuwam, że to się i tym razem dobrze nie skończy.
— Nie obawiaj się tak bardzo! Ileż to razy byliśmy w gorszych niebezpieczeństwach i zawsze wyszliśmy szczęśliwie. Tak będzie dzisiaj i jutro. Co zamierzasz uczynić? Czy zaczekamy na Bebbehów, czy też sami ich napadniemy?
— Nie mogę o tem rozstrzygać. Wszak wiesz, że teraz dowodzi Amad el Ghandur.
— Pożal się Boże! Może rozmyślił się już tymczasem!
— Wątpię. Znam gorączkę krwawej zemsty. Kto raz w nią popadnie, temu już nic nie poradzi, dopóki przeciwnicy zemsty nie wykonają, jeden albo drugi życiem nie przypłaci. Zobaczysz, że nie zmienił swego poglądu.
Dostaliśmy się tymczasem na niższą dolinę i jęliśmy piąć się do grobowca. Już zdala świecił ku nam blask olbrzymiego ogniska.
— Coż za nieostrożność rozniecać takie ogniska! — wyrwało mi się, chociaż postanowiłem teraz nic nie czynić i wyczekiwać spokojnie.
— Zaraz im powiem moje zdanie — rzekł Halef.
Rączy jak zawsze wybiegł na wzgórze i zawołał do siedzących przy ogniu i ucztujących Haddedihnów:
— Allah akbar — Bóg jest wielki, ale wasza nierozwaga jeszcze większa! Jak mogliście rozpalić takie ognisko?
— Co to ciebie obchodzi? — zawołał Amad el Ghandur.
— Bardzo wiele. Moje życie zawisło od tego.
— Na twojem życiu nie wiele zależy!
— Tak? Gdybyś nie mówił w szale zemsty, dostałbyś inną odpowiedź niż ta, którą ci daję. Bebbehowie przybyli, by na nas napaść, a wy ogień palicie, aby ich kule tem pewniej nas dosięgły!
— Bebbehowie? Kłamiesz!
— Pilnuj swego języka! Jestem hadżi Halef Omar i nie skłamałem jeszcze nigdy. Dwaj wywiadowcy Bebbehów okpili was, twierdząc, że są Kurdami Soran i wyciągnęli z was wszystkie potrzebne wiadomości. Potem wrócili i sprowadzili Ahmeda Azada, syna Ghazal Gaboyi. On zatrzymał się niedaleko z zamiarem uderzenia na nas.
Teraz przecież stracili Haddedihnowie równowagę ducha. Zażądali od Halefa, żeby opowiedział im wszystko. On zaś rzekł:
— W rzeczywistości nie zasługujecie ani na jedno słowo. Poróżniliście się z moim effendim i powinnibyśmy właściwie odjechać, nie troszcząc się wcale o was, ale ja wiem, co mi nakazuje prawdziwa Miłość, do której się nawróciłem. Spełnię więc waszą prośbę. Emir Kara Ben Nemzi, ja hadżi Halef Omar i syn mój Kara Ben Halef byliśmy pod obozem Bebbehów i podsłuchaliśmy ich rozmowy. Gdyby nie to, pozarzynaliby was oni dziś w nocy jak owce, pozbawione pasterza i obrońcy.
Halef opowiedział w swój barwny sposób, cośmy zrobili, widzieli i słyszeli i dodał nadto doskonałe napomnienia. Już myślałem, że jego przedstawienie rzeczy skutek wywrze należyty, kiedy Amad el Ghandur huknął na niego:
— Milcz! Nie potrzebujemy twoich uwag. Sami wiemy, co mamy czynić. A zatem naliczyliście dwunastu Bebbehów?
— Tak, jeśli się chcesz przekonać, to zejdź tam do nich!
— I oto taki hałas poczynasz? Dwunastu przeciwko dwudziestu!
— Ale bardzo łatwo może więcej ich nadejść, bo Ahmed Azad mówił o posłańcu.
— My się ich nie boimy. Czemu tak krzyczysz na ten wielki ogień? To właśnie dobre do napadu. Usiądziemy w cieniu i Bebbehowie nas nie zobaczą, lecz my ich i poślemy im kule.
— Ale nasza jazda miała być pokojową!
— Milcz! Kurdowie nadchodzą, aby zemścić się na nas, więc musimy się bronić. Ale i bez tej przyczyny chwycilibyśmy za broń. Te psy tego nie warte, żeby się błąkały pod sklepieniem Allaha. Należy ich wytępić!
— Dobrze, zamilknę, ale wy będziecie płakali i wyli nad tem, co z tego wyniknie!
Halef odwrócił się i poszedł tam, gdzie siedzieli Omar Ben Sadek i Anglik. Ja postanowiłem się nie odzywać, ale trudno się było powstrzymać. Chodziło o zapobieżenie rozlewowi krwi. Haddedihnowie mogli tu na górze, a Bebbehowie na dole, modlić się na swoich grobach, a zemstę odłożyć na później. Dlatego jeszcze raz spróbowałem nakłonić do zgody:
— Amadzie el Ghandur, byłem twoim przyjacielem, bratem i towarzyszem i chcę nim być teraz jeszcze. Czy nie wrzuciłeś dziś do grobowca kamienia i nie stwierdziłeś, że ojciec pomszczony? Czemu pożądasz krwi znowu?
— Zemsta nie zmarła — mruknął — zasnęła tylko, a teraz się obudziła.
— Nie, tak nie jest, ona śpi jeszcze ciągle, tylko ty chcesz ją obudzić. Kto wznieca pożar, niech będzie ostrożny i najpierw rozważy, bo może się sam łatwo spalić.
— Czy sądzisz, że potrzeba nam twych nauk?
— Tak sądzę. Teraz właśnie powinieneś mieć na nie uszy otwarte. Nie chcę się chwalić, ani żądam zapłaty za to, co uczyniłem, ale dziś, kiedy życie tylu osób i twoje zależy od ciebie, przypomnę ci więzienie w Amadijah, gdzie byłbyś zginął, gdybym cię nie oswobodził. Gdyby twój ojciec Mohammed był jeszcze przy życiu, poradziłby ci pójść za moją radą.
— Nie — wybuchnął na to — nie zrobiłby tego, gdyż twoje rady i słowa doprowadziły go wówczas do zguby. Nie jesteś wyznawcą naszej wiary i jesteś nam obcy. Ilekroć prawowierny muzułmanin słucha chrześcijanina, ponosi szkodę. Pragnę zemsty, pragnę krwi i przeprowadzę moją wolę.
— A ja pragnę miłości i przebaczenia. Zobaczymy, czyje postępowanie przyniesie lepsze owoce!
Poznałem, że wszelkie wysiłki są daremne, poszedłem więc do towarzyszy i usiadłem koło nich w głębokim cieniu. Haddedihnowie udali się także na miejsca, nie oświetlone, aby przyjąć kulami Kurdów.
Lord nie wiele rozumiał z naszej rozmowy, musiałem mu więc niejedno objaśnić.
— Twarde głowy! — rzekł — Czy sądzicie, że Bebbehowie mają także takie twarde?
— Tak.
— Więc musi przyjść do starcia?
— Prawdopodobnie, ale ja spróbuję temu zapobiec.
— W jaki sposób?
— Na razie nie mogę nic więcej zrobić, jak powiadomić Ahmeda Azada, że wiemy o zamierzonym napadzie. Przypuszczam, że zaniecha tego przynajmniej tej nocy.
— I wykona potem za dnia!
— Właśnie dążę do tego, a tymczasem może przyjdzie mi jaka myśl zbawienna.
— Ale jak się dowie ten Kurd, że zdradzono nam jego zamach?
— Przez wywiadowcę, którego tu na górę chce wysłać, by podpatrzył, czy śpimy i palimy ognisko.
— Jemu to chcecie powiedzieć?
— Tak.
— A jak się do tego weźmiecie, master, zihdi i effendi?
— Pochwycę go.
— Ach, och, pochwycić!
Mimo ciemności dostrzegłem, że usta lorda przybrały z zachwytu kształt trapezoidu, a nos zaczął się niezwykle poruszać. Ujął mnie za rękę i mówił dalej:
— Słuchajcie, wy wielki, znakomity i sławny Kara Ben Nemzi, czy nie zdalibyście na mnie pojmania tego Kurda? Podczas całej tej jazdy niczego nie dokazałem, a chciałbym walczyć nawet z glistą, lub przynajmniej zdeptać jaszczura. Teraz zbliża się dla moich ośmiu palców dobra sposobność objęcia szyi Bebbeha. Pozwólcie mi, sir! Zapłacę wam za to sto i więcej funtów szterlingów!
— Możecie to zrobić bez zapłaty, mylordzie. Zgadzam się, lecz pod warunkiem, że ja będę przy tem i że zachowacie się wedle moich wskazówek!
— Well, dobrze, yes! Bebbeh, palce, szyja, w skazówki, pysznie, nieporównanie! Nareszcie zaczyna się znowu porządne życie! Wykrzyknął to tak głośno, że musiałem go poprosić o spokój. Niebawem zeszedł księżyc, a ta okoliczność kazała się domyślać, że Kurdowie opuścili już obóz na łące. Udałem się więc z Anglikiem w tajemnicy przed Haddedihnami do skalnego przesmyku, by się tam ukryć.
Ponieważ od strony wzgórza oświetlało go ognisko Haddedihnów, przeto minęliśmy go i położyliśmy się po stronie nieoświetlonej za krzakiem. Można się było spodziewać, że szpieg nie dostrzeże nas tutaj w ciemności.
— Ale czy tylko przyjdzie? — spytał lord, srodze zawzięty na schwytanie Bebbeha.
— Napewno — odrzekłem. — Ahmed Azad, szejk jego tak powiedział. Ale teraz bądźcie cicho, żebyśmy mogli nietylko zobaczyć, lecz także usłyszeć, jak nadejdzie.
Leżeliśmy tak z kwadrans. Z dołu dochodził jednostajny, a jednak tak wymowny szum lasu, owe porywające kazanie o wszechmocy nieskończonego i wiecznego Boga. Wtem doleciał mnie z dołu jakiś szmer przygłuszony.
— Słuchajcie! — szepnąłem do lorda.
— Nie słyszę nic! — odpowiedział.
— Ale ja słyszę wyraźnie. To tętent koni na łące tam w dole. Nadchodzą.
— Well! Macie widocznie długie uszy, sir! Końce ich zwisają chyba aż tam, skąd te draby pędzą. Jesteście unikum i kwalifikujecie się do panoptikum.
— Dziękuję, mylordzie! Ale teraz uważać, bo wnet szpieg tu stanie.
Upłynęło z pięć minut, kiedy usłyszałem lekkie uderzenia spadającego kamienia.
— Zbliża się — szepnąłem do lorda. — Weźcie go za szyję, ale odrazu tak mocno, żeby głosu nie wydał z siebie!
— A potem?
— To moja rzecz.
Usłyszeliśmy ciche stąpania, a w kilka chwil ujrzeliśmy jego samego. Księżyc oświecał go jasno, gdy tymczasem my leżeliśmy w cieniu skalistego przesmyku. Był chyba z Kurdów najlepszym do śledzenia, a jednak lichym wywiadowcą. Ja skradałbym się na jego miejscu ciemnemi miejscami za zaroślami i czołgałbym się, a on szedł prosto.
Z początku stawiał kroki powoli, aż nareszcie zatrzymał się i jął nadsłuchiwać. Nie zauważywszy nic podejrzanego, zboczył do przesmyku, musiał więc koło nas przechodzić. Trąciłem lorda, który wyprostował też swą długą postać. Kurd spostrzegł ją tak nagle tuż obok siebie, że cofnął się o krok przerażony, ale zanim się opamiętał i zdołał krzyknąć, chwycił go już Anglik za gardło.
— Mam go! — rzekł Lindsay. — Co teraz?
— Położyć.
Podniosłem Bebbehowi obie nogi, a lord opuścił go na ziemię. Kurd się nie bronił. Wyjąłem mu nóż z za pasa, przytknąłem ostrze do piersi tak, że je poczuł, poprosiłem Lindsaya, żeby puścił mu szyję i zagroziłem:
— Jeżeli wymówisz głośniej jedno słowo, zakłuję cię, a jeżeli będziesz posłuszny, nic ci się nie stanie!
Charczał przez chwilę, potem zaczerpnął powietrza, ale nie odważył się odezwać, ani zakrzyknąć.
— Widzisz, że nie zawsze masz szczęście w śledzeniu — mówiłem dalej. — Udało ci się raz, gdy byłeś tu z towarzyszem, ale teraz zginiesz, jeżeli nie zachowasz się tak, jak ci każę. Odpowiadaj na pytania, ale tak cicho, żebyśmy to tylko sami słyszeli! Czy Ahmed Azad obozuje z wami na dolinie?
Milczał i namyślał się, jak się ma w swojem położeniu zachować. Powtórzyłem pytanie i nacisnąłem silniej nożem.
— Chodih[10], nie kłuj! — poprosił prędko! — Tak, jesteśmy na dole.
— Ilu ludzi?
— Dwunastu.
— Nie więcej?
— Nie.
— Ale nadejdzie więcej?
— Nie.
— Pchnęliście przecież posłańca! Na co?
— Katera chodeh — na Boga! — wybuchnął. — Czy już wiesz o tem?
— Tak.
— Ktoś ty, panie?
— Zdaje mi się, że mnie znasz. Przypatrz się! — odpowiedziałem, wychodząc z cienia na pełne światło księżyca.
— To obcy emir z zaczarowanemi strzelbami! — rzekł głosem, drżącym z przestrachu.
— Tak, to ja. Odpowiedz na moje pytanie!
Usłuchał dopiero po chwili namysłu.
— Nie pojmuję, jak możesz o tem wiedzieć, ale to prawda. Wyprawiliśmy posłańca do Gibraila Mamralisza.
— Ach, do domu szejka Kurdów Dżiaf? To prawie półtora dnia drogi. W jakim celu poszedł?
— To prawda, że tam daleko, ale to w każdym razie najbliższe miejsce, gdzie można dostać mięsa i mąki. Przybyliśmy tu na nabożeństwo, więc nie mamy czasu na polowanie i chcemy od Gibraila Mamrahsza kupić środków żywności.
— Od niego? Hm! Przecież on Dżiaf, a wyście ich wrogami.
— Teraz już nie.
— Niech i tak będzie! Nie wierzę ci. Uważaj więc na siebie! Wiem dobrze, że chcecie tu na nas uderzyć. Widzisz jednak, że obsadziliśmy drogi na wzgórze. Kto się zbliży, będzie zastrzelony.
— Chodih, nie chcieliśmy wam nic zrobić!
— Milcz! Ja wiem lepiej o tem i wogóle o wszystkiem. My także przyszliśmy tu na nabożeństwo, a nie na bój, dlatego postąpię z tobą i z wami inaczej, niżbym powinien. Poco mamy się wzajemnie zwalczać, skoro zemście stało się zadość? Czemu z miłej Bogu modlitwy ma powstać bezbożna rzeź i mordy? Powstań, puszczam cię wolno! Zejdź do swego dowódcy Ahmeda Azada i zanieś mu tę wiadomość! Przedkładam mu pokój. Radzę, żeby obie strony odprawiły na grobach swe modły, a potem odeszły, kiedy i jak im się spodoba.
— Nie, to być nie może! — zabrzmiał głos tuż obok mnie.
Amad el Grhandur wyszedł ze skalnego przesmyka, gdzie siedział dotychczas i mówił dalej groźnie:
— Jak możesz stanowić o nas, nie pytając mnie o to! Widziałem was odchodzących i pomyślałem zaraz, że zamierzacie coś przeciwko mej woli. Udałem się tutaj za wami i słyszałem rozmowę. Zastrzegam się jednak, że ty nie masz prawa prosić o pokój. Ja wstydziłbym się wogóle prosić o coś te psy kurdyjskie! Rozumiesz?
— Przedstawiłem im tylko sprawę pokoju, ale nie żebrałem wcale o pokój. Rozumiesz? Odłączyłeś się odemnie, możemy teraz każdy na własną rękę czynić, co nam się podoba.
— Dobrze, ale ten Kurd jest naszym jeńcem i musisz mi go wydać.
— Nie, tego nie zrobię. Nie złamałem nigdy słowa dotychczas i tak będzie, jak powiedziałem. On wolny!
— On nie jest wolny! — krzyknął Amad el Grhandur, chwytając Kurda za ramię.— On do mnie należy i przysięgam ci na Allaha, że...
— Stój, nie przysięgaj! — przerwałem. — Nie mógłbyś tej przysięgi dotrzymać!
— Dotrzymam i oświadczam, że nawet z bronią w ręku przeprowadzę moją wolę!
— Nawet wbrew mojej woli?
— Wbrew woli każdego, kto mi się sprzeciwi!
— Dobrze! Jeżeli przyjaźń, wdzięczność, przezorność i rozwaga nic już nie znaczą, to niechaj nóż między nami rozstrzyga. Będzie dzisiaj to samo, co wówczas z Ghazal Gaboyą, a ty odpokutujesz za swój upór. Postanowiłem, że ten Kurd będzie wolny, i słowo moje nie pójdzie na marne. Zdejm z niego rękę!
— Nie! — zgrzytnął.
— Odejm, bo cię zwalę na ziemię tą pięścią! Znasz to uderzenie!
— Bij! Odważ się! — zagroził mi nie puszczając Kurda i dobywając noża.
Zamierzyłem się do ciosu pięścią, ale spuściłem rękę czemprędzej, gdyż tuż obok nas huknął strzał z zarośli, Amad el Ghandur odstąpił od Kurda, obrócił się do połowy i zatoczył się na skałę. Jeniec umknął, a z za krzaków wyskoczyły dwie postaci i rzuciły się na mnie i na Anglika z odwróconemi strzelbami, by nas kolbami powalić na ziemię.
Czyny w takich chwilach odbywają się o wiele prędzej, niźli można opowiedzieć. Nie czekałem na cios, przeciwko mnie wymierzony, poskoczyłem ku napastnikowi w bok i z całej siły, na jaką mnie było stać, pchnąłem go pięścią pod pachę podniesionej wysoko ręki. Upuścił strzelbę, krzyknął, odleciał o pięć kroków i runął tam jak wór na ziemię.
Drugi tymczasem chciał palnąć lorda, ale nie trafił, bo lord uchylił się przed ciosem. Ja postąpiłem szybko naprzód, przewróciłem go i przytrzymałem, dopóki lord nie wyrwał mu z za pasa noża i pistoletu. Księżyc go oświetlił: poznałem w nim przychylnego mi ongiś brata szejka Ghazal Gaboyi. Był mi, jak wiadomo, winien wdzięczność, ponieważ obroniłem go przed Haddedihnami i oswobodziłem z niewoli. Gdyby nie ja, byłby podówczas zginął od kuli.
Pierwszy napastnik zerwał się z ziemi i umknął. Nie przeszkodziłem mu w ucieczce, pomimo że Anglik zawołał:
— Ten drab tam zmyka. Trzymajcie go, sir Kara!
— Niech zmyka! — odpowiedziałem. — Ujęliśmy kogoś lepszego i droższego!
— Kogo? Ali by god, to ów sławny brat szejka, którego mieliśmy wówczas zamordować.
— Tak. Do przesmyku z nim co prędzej! Na górę mogło wejść jeszcze więcej Kurdów! Ja zabieram jego, wy weźcie Amada el Ghandur!
— Nie potrzebuję nikogo. Pójdę sam! — odrzekł szejk. — Ty jesteś temu winien, effendi. Tego ci nigdy nie zapomnę. Chciałeś mnie uderzyć. Zrywam z tobą na zawsze! Zatoczył się do przesmyku, a my dwaj poszliśmy za nim. Minąwszy przesmyk, natknęliśmy się na nadbiegającego Halefa i jego syna.
— Zihdi, słyszeliśmy strzały. Co się stało? — zawołał.
— Atak dwu Kurdów — odrzekłem. — Może ich więcej nadejdzie. Ukryj się z Kara Ben Halefem w przesmyku i uważajcie! Strzelicie do każdego nadchodzącego wroga!
Obaj zniknęli pomiędzy skałami. Do Haddedihnów doszedł także odgłos strzałów. Obstąpili rannego szejka i miotali groźby. Nie zważałem na nich, mając pomówić z Bebbehem, którego nie trzymaliśmy już teraz. Stał on oparty o skałę i patrzał ponuro przed siebie.
— Dostałem się po raz drugi w twe ręce, emirze — zaczął.
— Tak, sprawia mi to wielką przykrość. Sam przyznałeś wówczas, że ocaliłem ci życie i honor. Zostałem twoim przyjacielem i bratem,[11] a mimo to strzeliłeś do mnie dopiero co.
— Do ciebie? Mylisz się. Wysłaliśmy jednego z nas na zwiady, a on nie wracał zbyt długo. Wobec tego zakradłem się ja z jeszcze jednym na górę. Zobaczyłem was i usłyszałem twoją pokojową przemowę, a potem, jak twój własny przyjaciel dobył noża przeciwko tobie. Widząc to, strzeliliśmy do niego.
— A więc ty wiesz, że ja nie chcę was zwalczać?
— Tak.
— Dobrze! Jesteś więc, jak dawniej moim bratem. Puszczam cię wolno, możesz odejść.
— Rzeczywiście, emirze, naprawdę? — zapytał, patrząc na mnie z niedowierzaniem.
— Tak.
— Ale... ale... ależ tego nikt nie czyni!
— Zapewne, że muzułmanin nie, ale ty chyba wiesz, że jestem chrześcijaninem. Wracaj w imię Boże do swoich. Za przesmykiem leży broń wasza. Zabierz ją z sobą. Oświadcz Ahmedowi Azad, że chcę pokoju! Udam się do was jutro przed południem do obozu i ułożę się z nim.
— Ty się na to odważysz?
— To nic nadzwyczajnego. Wiem dobrze, co czynię. Nie boję się was, chociaż co do liczby jest was o wiele więcej.
— I to wiesz także?
— Tak. Wasz wywiadowca mnie okłamał. Powiedział, że posłańca wyprawiono do Gibraila Mamrahsza po żywność. Może byłby kogo innego okpił, ale nie mnie! Posłaniec sprowadził więcej waszych wojowników.
— Tak jest, emirze. Znajdujemy się na wyprawie wojennej przeciwko Kurdom Rummok i Piran. Ahmed Azad zboczył z drogi, aby groby odwiedzić i pchnął do nas posłańca z rozkazem, żebyśmy tu zaraz przybyli, gdyż są Haddedihnowie. Nasi wojownicy pragnęli zemścić się na nich.
— Ilu ich jest?
— Stu dwudziestu. Będziecie zgubieni, ponieważ obraliście tu na górze złe miejsce.
— Tak, miejsce jest złe, ale tem lepsze dla naszej broni. Jednak nietylko to odgrywa tutaj rolę, trzeba pamiętać także o człowieku, który tę broń nosi, o jego głowie i zawartych w niej myślach. Powtarzam, że się was nie boję. Zejdź na dół i powiedz to towarzyszom! Będzie to nawet lepsze dla nich, jeżeli tak zrobią, jakby nas tu wcale nie było. Ich wyprawa wojenna może się łatwo zamienić w klęskę.
Wziąwszy mnie za rękę, zaczął zapewniać:
— Panie, nie znałem jeszcze człowieka, któryby tak myślał, mówił i działał ja k ty. Gdybym nie był Bebbehem, chciałbym być chrześcijaninem i mieszkać w twoim kraju. Czy tam są wszyscy tacy?
— Nie wszyscy. Wszędzie są źli i dobrzy, ale chrześcijanin nie będzie nigdy pragnął krwi bliźniego, nawet choćby był jego wrogiem najgorszym. Prawdziwy chrześcijanin wierzy, że miłość jest wszechmocna, że jej w końcu nienawiść ulegnie. Wracaj więc, a ja odwiedzę was jutro przed południem. Ostrzeż jednak Bebbehów, że w nocy będziemy się tu bronili i zastrzelimy każdego, kto odważy się do nas przybliżyć!
— Powiem to im, emirze. Niech się, co chce dzieje, ja zachowam się wobec ciebie, jak przyjaciel. Zobaczysz!
— I wobec mych towarzyszy?
— Nie, ponieważ są wrogami mojego szczepu. Względem nich nie jestem do niczego zobowiązany. Bądź zdrów! Pragnę jutro, jeśli się okaże tego potrzeba, przysłużyć się tobie, by ci się odwdzięczyć, choć w drobnej mierze za twoją łagodność i przyjaźń.
Dałem Halefowi i synowi jego polecenie, żeby przepuścili Kurda bez przeszkód. Odszedł też zaraz wśród podziękowań za naszą wspaniałomyślność. Lord nie zrozumiał oczywiście nic z naszej kurdyjskiej rozmowy. To też zapytał teraz:
— Puszczacie go, sir? Czy nie lepiejby go zatrzymać? Mielibyśmy zakładnika.
— Tego nie mogę zrobić, ponieważ wtenczas zawarłem z nim przyjaźń i braterstwo. Bądźcie pewni, że teraz zdziała dla nas daleko więcej niż jako zakładnik.
— Well, jak chcecie. Ale tego drugiego tak pięknie trzymałem za gardło, a teraz go tam już niema! Jesteście człek osobliwy...
Jeszcze nie skończył, kiedy mu przerwał Amad el Ghandur, który przystąpił do nas szybko w groźnej postawie. Burnus miał całkiem skrwawiony: strzał zranił go w plecy.
— Nie widzę Kurda! — zawołał gniewnie, błyskając z zawziętością oczyma.
— Ja także nie — odrzekłem spokojnie.
— Gdzie on jest?
— Niema go.
— Dokąd poszedł?
— Na dół do swego obozu.
— Kto go wypuścił?
— Ja.
— Effendi, czy mam cię ubić? Ten pies mnie zranił, a ty go uwalniasz! Pytam raz jeszcze, czy mam cię ubić?
— Czyż nie wiesz, że zostałem wówczas jego bratem? Nie wyrządził mi nic złego, więc puściłem go wolno.
— Ależ on mnie chciał zabić! Czy widzisz krew na mej szacie? To woła o pomstę!
— Ty sam jesteś temu winien. On nie miał zamiaru wrogo przeciwko nam występować, ale zobaczywszy, że dobyłeś noża na mnie, jego przyjaciela, strzelił do ciebie.
— Obowiązkiem twoim było oddać go mnie!
— Był w moich rękach, nie w twoich. Mogłem uczynić według upodobania. Chcesz go mieć, to go sobie weź!
— Czy naprawdę ośmielasz się mówić ze mną w ten sposób? Pytam cię poraz trzeci, czy mam cię ubić?
— A ja po raz trzeci nie odpowiadam. Sam zaznaczyłeś, że już nas nic nie łączy. Daj mi więc spokój! Moja równowaga zdziwiła go widocznie, ale mimo to z wysiłkiem wielkim ledwie opanował wzburzenie. Haddedihnowie byli stanęli za nim. Gdyby ich był wezwał do pochwycenia mnie, nie wiem doprawdy, czy byliby go posłuchali, czy nie. Oni myśleli także tylko o walce i zemście. Poszedłem naprzód obok Amada el Ghandur, a potem pomiędzy nich. Nie odważyli się mię zatrzymać. Odwróciłem się raz jeszcze do szejka ze słowami następującemi:
— Oprócz tego powiedział ten Kurd, że jesteśmy zgubieni, bo mamy tutaj złe miejsce. Jego oddział liczy już nie dwunastu, lecz stu dwudziestu ludzi. Wątpię, czy z twoimi podołasz!
— Stu dwudziestu? To kłamstwo!
Udałem, że nie słyszę tej obelgi i poszedłem do mego konia, gdzie się położyłem na ziemi. Następnie zluzowałem Halefa i jego syna i na czuwaniu spędziłem resztę nocy w skalnym przesmyku.
Była to przykra noc. Zdawało się, że szatan opętał Haddedihnów. Jak się cieszyli mojem przybyciem! Jaką okazywali mi cześć i przywiązanie. A teraz nagle wybuchł nastrój, dla mnie wprost wrogi. To było upojenie się zemstą, Kto tego nie doświadczył, nigdy nie uwierzy jaki wpływ wywiera ona na pół dzikich ludzi. Wszakże i w naszych cywilizowanych krajach zdarza się wcale nie rzadko, że człowiek odrzuca dla zemsty honor i całe szczęście swojego życia, co czasem nietylko nie po chrześcijańsku, ale wprost śmiesznie wygląda. Skoro tak postępują chrześcijanie, cóż sądzić o Beduinie, Indyaninie, Hotentocie, lub o murzynie z Australii.
Takie myśli snuły mi się po głowie tej nocy. Kiedy dzień nastał, poszedłem do Riha, by go nakarmić. Lizał mnie po policzkach i rękach i łasił się nadzwyczajnie, bo nie byłem w nocy u niego. Zatęsknił za mną. Wziąłem dla niego woreczek z daktylami, ale dotychczas jadł z tego nie wiele, bo trawy było podostatkiem. Ale tu na górze było skąpo zieleni. Ponieważ nadto przeczuwałem, że dziś przyjdzie do walki, że może będę musiał powierzyć się szybkości i wytrwałości jego, dałem mu zjeść wszystkie daktyle. Jeszcze się ze mną nigdy tak nie pieścił, pocierał o mnie ciągle głową i starał się z tyłu dosięgnąć mnie ogonem. Rozumny koń wiedział, że nie wolno tutaj odezwać się głośniej, widać było, ze chciał zarżeć z miłości, ale się nie ośmielił, wydawał z siebie tylko głosy, pośrednie między rżeniem a parskaniem. Tem charkotaniem i gulgotaniem przypominał kwokę, wabiącą pisklęta pod skrzydła. Gdyby to nie wyglądało na śmieszność, to powiedziałbym niemal, ze Rih przeczuwał, co go czeka, że chciał mi po raz ostatni okazać miłość i pożegnać się ze mną. Nie wstydzę się przyznać, że dzisiaj, kiedy to piszę, płyną mi z oczu krople, wcale nie męskie.
Amad el Ghandur także nie spał. Stał oparty o grobowiec ojca i śledził moje ruchy posępnemi oczyma. Ranę odniósł dość ciężką, oczy błyszczały mu, jak gdyby nadchodziła gorączka. Mimo wszystko, co wynikło wczoraj między nami, poszedłem doń, aby mu się ofiarować z pomocą, ale on odwrócił się prędko i rzekł:
— Wynoś się! Już mnie żaden chrześcijanin nigdy nie dotknie!
Wysłałem znowu Halefa do przesmyku na wartę a sam zarzuciłem sztuciec na plecy i wybrałem się do Kurdów. Halef chciał koniecznie iść ze mną, ale się na to nie zgodziłem. Zbyt niebezpieczna była to próba, żebym miał pozwolić na udział w niej innym ludziom.
Przemykałem się od krzaka do krzaka, aby się nie pokazywać, gdyż chciałem z nienacka znaleść się między Kurdami. W tem ujrzałem jednego z nich, opartego o drzewo. Patrzył ku górze, jak gdyby kogoś stamtąd wyglądał. Był to brat Ghazal Gaboyi. Wiedział o moim zamiarze. Czy czekał na mnie? Może z jaką wieścią dla mnie? Wystąpiłem z zarośli. Na mój widok przystąpił szybko do mnie i powiedział: Emirze, jesteś mym bratem, muszę cię więc ocalić. Rozstań się czemprędzej z Haddedihnami, bo zginiesz razem z nimi!
— Czemu?
— Najpóźniej za kwadrans uderzą na was.
— Wszak nie przedostaniecie się przez skalny przesmyk, którego będziemy bronili.
— O, nie pójdziemy z tej strony.
— Aha, więc chcecie wspiąć się po drugiej?
— Tak. Zaraz o świcie dzięki skrzętnym poszukiwaniom znaleźliśmy miejsce, po którem wyjdziemy na górę. Żaden Beduin nie wydostałby się tamtędy, gdyż są to mieszkańcy równin, ale my Kurdowie mieszkamy w górach i umiemy się dobrze wspinać.
— My was i tam przyjmiemy!
— Rozumie się to teraz, kiedy ci powiedziałem o naszym zamiarze. Widzisz, jaki wdzięczny ci jestem; zdradzam na twoją korzyść własnych towarzyszy. Ale to wam nic nie pomoże, bo zaatakują was z dwu stron, od przesmyku także.
— Hm! Gdzie wasz obóz? Czy jeszcze wciąż wprost pod nami?
— Nie. Cofnęliśmy się o połowę obwodu skały. Więcej mi powiedzieć nie wolno. Spełniłem swoją powinność, a ty teraz czyń, co chcesz. Chodeh te bahwece — niech cię Bóg zachowa!
Odwrócił się i pobiegł, ja zaś szybko wszedłem na górę i zawołałem tam, zapominając o wczorajszej kłótni i dzisiejszem zachowaniu się Amada el Ghandur:
— Do broni, mężowie! Bebbehowie uderzą na nas od skalnego przesmyku i z drugiej strony skały.
Na to zerwał się Amad el Ghandur i zapytał:
— Gdzie oni teraz?
— Obeszli do połowy górę od północy. Powiedział mi to brat Ghazal Gaboyi, dlatego żądam, żeby mu się nic złego nie stało. Nie strzelajcie do niego. Wogóle oszczędzajcie nieprzyjaciół, ile możności. Celujcie w nogi! Ja stanę z moim sztućcem na...
— Milcz! — krzyknął na mnie Amad el Ghandur. — Co ty tu masz rozkazywać! Jam teraz panem i wszystko pójdzie po mojej woli. My ich zaskoczymy, nie czekając, aż z dwu stron na nas napadną. Weźcie broń i konie, waleczni wojownicy Haddedihnów! Sprowadzimy je aż tam, gdzie będzie można ich dosiąść, a potem wjedziemy w sam środek tych psów...!
— Na Boga! Tego nie róbcie! — wtrąciłem. — Musicie...
— Milcz! — wrzasnął szejk powtórnie. — Myślisz, że ja się całkiem nie rozumiem na prowadzeniu wojny? Nie potrzebujemy twej rady, ani pomocy. Zostań tutaj i uduś się własną mądrością i słynną miłością wrogów. A jeżeli twój Halef zapomni, że teraz jest właściwie Haddedihnem, że przez to nie do ciebie, lecz do nas należy, to niech ci dotrzymuje towarzystwa wraz z swoim chłopcem i nie nasuwa się nam na oczy. Obejdziemy się bez tchórzów!
— Ja tchórz? Ja? — zawołał Halef. — Tego mi jeszcze nikt nie powiedział! Ja ci pokażę, czy jestem tchórzem! Jadę z wami!
Zarzucił strzelbę na plecy i poszedł do swego konia, a syn zrobił to samo. Była to chwila największego rozdrażnienia. Ja nie wtrącałem się już do niczego, czułem bowiem, że wszelkie moje starania o zgodę byłyby daremne. Lordowi, gdy mnie o przyczynę tego zgiełku zapytał, wyjaśniłem sprawę.
— Bierzemy udział? — spytał znowu.
— Tu nie możemy zostać.
— Well, to Bebbehowie poznają niejakiego Dawida Lindsaya!
— Nie, mylordzie! Ani myślę z tymi oszalałymi ludźmi rzucać się prosto w zgubę. Powstrzymałbym ich chętnie, ale widzicie, że mnie nie słuchają. Pojedziemy za nimi, a potem zobaczymy, co czynić. Oby Bóg sprowadził korzystniejszy wynik, niż ten, jakiego ja się obawiam.
Haddedihnowie cisnęli się przesmykiem z Halefem i jego synem na ostatku.
— Zihdi, — zawołał do mnie — gniewasz się na mnie? Czyż miałem dopuścić, żeby Hanneh, ta najlepsza z kobiet, dowiedziała się, że jestem tchórzem?
— Ty musisz niestety iść z nimi, gdyż honor ci to nakazuje, ale Kara BenH alef niech przy mnie pozostanie.
— Nie, effendi. On również nie może narazić się na nazwą tchórza. Hadzi Halef Omar nie pozwoli kalać swojego imienia. Jeśli zginiemy, pozdrów odemnie Hanneh, tę różę wśród kwiatów i pociesz tę dobrą niewiastę wieścią, żeśmy nie drżeli przed śmiercią. Bądź zdrów, kochany, kochany panie!
Pośpieszył za Haddedihnami, a Omar Ben Sadek został.
— No, a ty? — zapytałem go.
— Ja nie zwaryowałem, więc nie opuszczą ciebie. — odrzekł. — Niech mnie mają za tchórza; moja duma nie zważa na gadanie takich ludzi.
— Przyznaję ci słuszność. Zresztą znajdziesz jeszcze sposobność na to, by dowieść, że nie brak ci odwagi. Pójdźmy!
Wzięliśmy konie za uzdy i zaczęliśmy schodzić. Wy dostawszy się poza przesmyk, nie zastaliśmy już z Haddedihnów ani śladu, tak bardzo śpieszyli się wpaść w objęcia nieszczęścia. Na dole wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy ich śladem, widzieliśmy bowiem, gdzie obozowali Bebbehowie. Ślady ich koni prowadziły na północ dokoła wzgórza, którego stok zachodni łączył się z równiną o szerokości jednej mili angielskiej.
Właśnie skręcaliśmy doliną na zachód, kiedy usłyszeliśmy strzały i dzikie wrzaski. Puściliśmy się biegiem naprzód. Strzelanina trwała dalej.
— All devils! — zawołał lord, którego opanowywała widocznie gorączka bojowa. — Kurdowie wyrżną naszych Haddedihnów do ostatniego, jeżeli nie pośpieszymy. Naprzód, naprzód!
Ścisnął konia ostrogami i pomknął cwałem, ja z Omarem uczyniliśmy tosamo. Strzelać przestali, ale wrzask się zwiększył. Wtem ujrzeliśmy przed sobą na równinie pole walki. Tu obozowali Kurdowie. Napad, jak to przewidziałem, nie udał się zupełnie: mnóstwo zabitych i rannych tarzało się po ziemi, a ci Haddedihnowie, którzy się z walki wymknęli, pędzili po równinie, parci przez Kurdów. Na lewo sadził Amad el Ghandur na siwku, a za nim pięciu Kurdów. Pierwszy z nich, szejk Ahmed Azad, jechał na przepysznej perskiej karej klaczy. Wprost przed nami umykał mały Kara Ben Halef, a ścigał go Kurd na czerwonym perskim ogierze, również szlachetnej rasy. Tuż za nim pędził Halef na pomoc synowi, ale koń jego nie był na tyle rączy, żeby mógł dogonić kasztana. Nie zwracałem uwagi na resztę jeźdźców, widząc, że Kara Ben Halefa czekała niechybna śmierć, gdyby go dopadł silniejszy od niego Kurd; musiałem więc przyjść mu z pomocą.
— Za chłopcem! — zawołałem do towarzyszy. — Rih Rih, kawahm, kawahm — prędko, prędko!
Przebiegliśmy koło pobojowiska. Kilku Kurdów, zajętych tam rannymi, chciało do nas strzelać, ale nie mieli w lufach naboi. Następnie, nie oglądając się na Omara i Lindsaya, przemknąłem obok wrzeszczących w pościgu Kurdów, nie spuszczając z oka chłopca i zbliżającego się doń perskiego kasztana.
Prosto przed nami zamykało równinę wzgórze, pokryte lasem, a u jego stóp rozległa się na lewo szeroka dolina. W niej zniknął Amad el Ghandur, a tuż za nim jechał Ahmed Azad. Tam skręcił także Kara Ben Halef, za nim Kurd, a wreszcie ojciec, do którego szybko się zbliżyłem. Słysząc, że nadjeżdżam, obrócił się na siodle, a spostrzegłszy mnie, zawołał:
— Zihdi, ratuj mi syna! Mój koń nie dobiegnie!
— Czy on podniecił już konia tajemnicą?
— Nie.
— To dobrze. Jedź za mną i nie troszcz się o nic! Z temi słowy na ustach minąłem go w szalonym pędzie. Z każdą sekundą byłem bliżej kasztana i wkrótce dzieliło mnie od niego tylko kilka długości konia. Jeździec odwrócił się, a zobaczywszy mnie, krzyknął z szyderczym śmiechem:
— Toś ty, giaurze! Weź mnie, jeśli potrafisz! Jestem Nizar Hared, drugi syn Ghazal Gaboyi! Wyrwał pistolet z za pasa i strzelił do mnie, ale nie trafił. Wobec tego sięgnął ręką za siebie, ujął konia za ogon i zawołał doń:
— Chadu bend, chadu bend, ec andża, ec andża!
Te perskie słowa, znaczące: „zwycięzco, zwycięzco, dalej, dalej“, były tajemnicą jego konia. Usłyszawszy to Kara Ben Halef, zaśmiał się tryumfująco i położył swemu koniowi rękę między uszami. Nie wiem, co mu przytem powiedział, ale ujrzałem skutek. Jego kary był godnym synem Riha. Usłyszawszy tajemnicę, pomknął ze zdwojoną szybkością, a kasztan za nim niemal tak samo prędko. Kurd poznał jednak widocznie, że z czasem zostanie w tyle, bo zdjął strzelbę z ramienia, aby nabić ją w biegu. Chciał strzelić do chłopca. Teraz ja zawołałem „Rih, Rih!“ i położyłem karemu rękę między uszami. Koń parsknął silnie i pomknął z taką szybkością, że w minutę znalazłem się obok Kurda. Jedno uderzenie kolbą rusznicy zwaliło go z konia i legł jak bez życia na ziemi. Krzyknąłem na chłopca, by się zatrzymał. Tuż za mną pędził Omar na srokaczu, a za nim Lindsay i Halef.
— Jedźcie prędko za mną — zawołałem do syna Halefowego — i zabierzcie tego Kurda i jego konia! Ja polecę jeszcze za Amadem el Ghandur!
Po tych słowach pognałem dalej, używszy znów „tajemnicy“. Właściwie dziwiło mię to bardzo, czemu waleczny zresztą Amad el Ghandur umykał przed Ahmed Azadem, ujrzałem jednak niebawem, że wytrącono mu z ręki strzelbę, a oprócz tego pas mu się rozerwał i nóż z pistoletami wypadł na ziemię. Brakło mu więc wszelkiej broni, tylko szybkość konia mogła go ocalić.
Niestety i ten zamiar miał mu się nie udać. Osłabiony był wskutek wczorajszej utraty krwi, oraz dzisiejszego rozdrażnienia, a do tego nadchodziła prawdopodobnie gorączka z powodu rany. Pędząc przed swym prześladowcą, musiał skręcić gwałtownie w załom doliny. Wtem ujrzał przed sobą długi, wysoki odłam skalny, lezący na poprzek drogi, który należało przeskoczyć wobec braku sił na ominięcie. Jednak sił mu już nie starczyło na to, żeby pomóc koniowi, który też zaczepił o głaz tylnemi nogami i runął po drugiej stronie na ziemię. Szczęściem wyjął Amad el Ghandur ze strzemion nogi i spadł z konia.
W dwie sekundy potem przejechał Ahmed Azad przez zakręt, lecz panował nad koniem tak dobrze, że udało mu się skałę ominąć i zatrzymać się za nią. Zeskoczył z siodła, aby się rzucić na leżącego, na pół ogłuszonego Haddedihna. W tej chwili dotarłem i ja poza załom i ujrzałem obydwu, Bebbeh dobył noża i zamierzył się nim w pierś Amada el Ghandur.
— Stój, nie kłuj! Śmierć twoja! — zawołałem doń i poderwałem Riha, aby skoczyć przez skałę i stratować Bebbeha. Na to odrzucił on nóż, pochwycił nabitą jeszcze strzelbę z ramienia i krzyknął, zwrócony do mnie:
— Chodź tutaj, psie! Jesteś mój!
Nie mogłem się już zatrzymać, gdyż w tej chwili zerwał się Rih do skoku. Huknął strzał ze zwróconej ku mnie lufy w chwili właśnie, kiedy kary przelatywał wysoko nad skałą. Ponieważ Bebbeh mierzył we mnie nizko, a ja teraz podniosłem się był znacznie wskutek skoku konia, przeto trafiła kula nie we mnie, lecz w Riha. Miałem wrażenie, jak gdybym siedział na krześle, które ktoś uderzył po nogach. Wyrwałem obie nogi ze strzemion i wyleciałem szerokim łukiem z siodła, Rih przewrócił się na ziemię po drugiej stronie skały.
Straciłem panowanie nad sobą. Zerwałem się i skoczyłem, nie zważając na Kurda, do mego konia. Kula wbiła mu się w pierś: był zgubiony bez ratunku. Opanowała mnie wściekłość, jakiej jeszcze nigdy nie odczuwałem i pchnęła mnie od konia ku Bebbehowi, ale już zapóźno, gdyż on właśnie wskoczył już był znowu na konia. Zobaczył, że mi nie zaszkodził, a trwoga przedemną i przed moją bronią gnała go dalej.
— Szatan cię znowu ochronił; mieszkaj w piekle u niego! — krzyknął i popędził.
Porwany przez wściekłość, omal nie zastrzeliłem Kurda, ale szczęściem nawet w tej chwili usłuchałem głosu rozwagi. Przez zabicie szejka Kurdów wyzwałbym tembardziej ich zemstę, mając go zaś w ręku żywego, mogłem z niego skorzystać jako z zakładnika. Musiałem go więc pochwycić. Ale jak? Rih nie mógł już zrobić ani kroku, lecz była przecież siwa klacz Amada el Ghandur, który leżał jeszcze na ziemi, próbował powstać i stękał boleśnie.
— O emirze, zdaje się, że sobie coś złamałem, a twój Rih wspaniały nie żyje. Pomścij się za nas na Ahmed Azadzie!
— Pożycz mi twej siwki — odrzekłem, dosiadając jej równocześnie i powierz mi jej tajemnicę, nie zdradzę jej nikomu. — Prędko, prędko!
Amad el Ghandur zrobił teraz to, czego byłby nie uczynił nigdy.
— Pogłaskaj ją — rzekł — palcem trzy razy w poprzek szyi i powiedz przy tem za każdym razem słowo „adżal“[12].
Mówił coś dalej, lecz nie słyszałem już tego, gdyż pędziłem już za Ahmedem Azadem, który ze ścigającego zmienił się w ściganego. Nie ujechawszy daleko, zobaczyłem go znowu. Ponieważ Amad el Ghandur upadł, a Rih był zabity, sądził Kurd, że już jest bezpieczny i jechał wolnym kłusem, gdy tymczasem ja cwałowałem. Nie oglądał się i nie mógł mnie usłyszeć, bo grunt był tutaj miękki. Aby go zupełnie zaskoczyć, użyłem tajemnicy. Siwa posłuchała i zaczęła rwać wprost cudownie tak, że kiedy Bebbeh usłyszał w końcu tętent za sobą, byłem za nim zaledwie o dwadzieścia końskich skoków. Oglądnął się i wydał okrzyk przerażenia tak wielkiego, że przez kilka sekund zapomniał nawet konia podpędzić i to mi wystarczyło. Chwyciłem rusznicę i w przelocie zwaliłem go kolbą z konia.
Skoro tylko zdołałem siwą powstrzymać, zawróciłem do Ahmeda Azada. Jego koń stał już przy nim, a on leżał na ziemi i usiłował się właśnie podnieść. Z ust jego buchnęła na mnie fala przekleństw i złorzeczeń:
— Milcz, jeśli ci życie miłe! — zawołałem. — Zastrzeliłeś mi konia. Czy wiesz, co cię za to może spotkać? Takiego konia i stu Kurdów życiem swojem nie potrafi zapłacić. Jesteś moim jeńcem i jeśli nie zechcesz słuchać, dostaniesz nożem w tej chwili. Podaj ręce, niech ci je zwiążę na plecach!
Opierał się pomimo groźby, a ponieważ nie miałem zamiaru go zabijać, przeto dużo trudu poświęciłem, zanim go zwyciężyłem. Gdy w końcu położyłem go na ziemi, skrępowawszy mu ręce i nogi, zobaczyłem Halefa, jego syna i Omara Ben Sadek nadjeżdżających galopem. Pierwszy z nich pędził na perskim kasztanie Nizar Hazeda. Zatrzymali się przy nas i zsiedli z koni, a Halef wziął mnie za ręce i rzekł:
— O zihdi, Allah rzucił wielki smutek na nasze serca. Rih nie żyje, trafiony w swą pierś wspaniałą! Dusza moja tonie w morzu boleści, ale w oku niema ani kropli, bo strata za nadto wielka! Gdzie ten pies, którego kula spowodowała tę rozpacz? Czy to Ahmed Azad, który tu leży powalony twą ręką? Powiedz, iżbym go zagniótł i poszarpał temi rękoma!
— Zostaw mnie teraz samego, Halefie! — prosiłem. — Ta kula przeznaczona była mnie; Rih zginął za mnie. Gdy padł, musiałem czemprędzej popędzić dalej i teraz dopiero mam czas pomyśleć nad tem, cośmy stracili.
Było tak, jak powiedziałem. Pełna świadomość straty wystąpiła u mnie dopiero teraz. Odszedłem na bok, usiadłem i ukryłem twarz w dłoniach. Syn Halefa płakał głośno, ojciec usiadł przy mnie i objął mnie ręką, a Omar oddalił się o kilka kroków, aby objąć okiem przejechaną przestrzeń i pogroził zawzięcie:
— Siedź spokojnie, effendi! Będę czuwał nad waszem bezpieczeństwem. Biada, Kurdowi, któryby nadszedł, aby się na was porwać. Kula moja pośle go w najgłębszą otchłań dżehenny!
Niebawem ujrzeliśmy Amada el Ghandur z lordem i z pojmanym Nizar Hazedem. Szejk nie odważył się przemówić, gdyż czuł, że wszystkiemu zawinił. Natomiast Lindsay wydawał najosobliwsze okrzyki z powodu śmierci karego. Płakał przy tem, a ponieważ starał się to ukryć, przeto twarz jego przybierała nieopisane miny.
Chciałem właśnie w stać i oświadczyć, że pójdziemy do Riha, którego trupa postanowiłem nie zostawiać tam pod żadnym warunkiem, kiedy nagle Omar zakrzyknął:
— Maszallah, szuf, szuf, effendi, bjidżi, bjidżi — cud boski, patrz, patrz, effendi, idzie, idzie!
— Kto, kto? — pytałem.
— Twój Rih!
Rih? Czyżby nie zginął? Czyżby rana nie była śmiertelną? Pomyliłem się może? W dwu, czy trzech skokach byłem już obok Omara, skąd mogłem spojrzeć za siebie. Tak to zbliżał się mój karosz wolnym kłusem, chwiejąc się i potykając. Przywiązanie do mnie jeszcze raz popędziło go za mną. Serce na ten widok pękało. Poskoczyliśmy ku niemu; z piersi płynął mu strumień krwi, gruby na palec. Stanąłem przy nim pierwszy i objąłem mu szyję rękoma. Parsknął do mnie radośnie, polizał mnie po twarzy i szyi, poczem upadł powoli, najpierw tyłem, a następnie przodem. Po daremnym wysiłku, aby znowu się zerwać, podniósł swą piękną, małą głowę, spojrzał na mnie gasnącemi oczyma i zarżał cicho, jak przy skonaniu. Rzuciłem się obok niego na ziemię, ułożyłem głowę jego na mojej piersi, a Halef tymczasem starał się zatrzymać krew, z rany buchającą. Płakaliśmy wszyscy tak, jak gdyby umierał jakiś drogi, kochany, człowiek. Pysk karosza spoczywał mi na ręce, a on lizał ją coraz to lżej i powolniej, aż w końcu przestał ruszać językiem. Parsknął jeszcze raz, jeszcze raz zadrgnął kurczowo i... skończył życie!
Zdjąłem z głowy chustę z pod turbanu, przycisnąłem ją do rany i zebrałem ostatki cieknącej z niej krwi. Potem podałem sztuciec Halefowi z temi słowy:
— Masz tu, hadżi, tę strzelbę. Ty jeden oprócz mnie umiesz się z nią obchodzić. Chcę jeszcze chwilę pozostać przy koniu. Gdyby nadeszli Kurdowie, nie puść tutaj żadnego i wyślij kulę każdemu! Ty wiesz, że krwi nie pragnę, ale skoro z Riha ją wytoczyli, to wszystko mi jedno, kto jeszcze odda zań swoją.
— Tak, effendi, siedź tu spokojnie. — odrzekł. — Żaden z tych psów się do ciebie nie zbliży. Oczy zalewają mi się łzami boleści, ale mimo to będą na tyle bystre, że nie stracą celu ani razu!
Proszę nie sądzić zbyt surowo ówczesnego mojego nastroju. Lubić zwierzę, kochać je niemal serdecznie, to nie jest objaw słabości, zwłaszcza gdy jest takie szlachetne, jak był Rih. Cierpiał razem ze mną głód i pragnienie, niósł mnie przez tyle niebezpieczeńtw i tyle razy ocalił mi życie, nawet teraz, gdy zginął od kuli, która mnie miała dosięgnąć. Można się poróżnić z ludźmi, z przyjaciółmi, można gniewać się na nich i smucić; Rih nie dał mi ani razu powodu do niezadowolenia, kary, uderzenia. Rozumiał każde me słowo, każde skinienie i wykonywał je, rzec mogę, z radosnem posłuszeństwem. Stał się wprost częścią mnie samego, którą teraz oto utraciłem na zawsze. Czy dziwne to, że śmierć jego tak sobie wziąłem do serca, że płakałem, jak dziecko i że długo siedziałem przy nim, nie troszcząc się o to, co się dokoła mnie działo?
Tymczasem zjawili się ci Haddedihnowie, którzy uszli Bebbehom; brakowało dwunastu ludzi. Jak dowiedzieliśmy się później, sześciu zginęło, a reszta dostała się do niewoli. Bebbehowie ponieśli jednak straty o wiele większe.
Wreszcie nadjechał pościg, lecz zatrzymał się na skutek kilku strzałów Halefa, które i mnie z zadumy wyrwały. Wstałem, wziąłem od Halefa sztuciec i wyszedłem naprzeciw Kurdów. Choć przystąpiłem do nich może na sto kroków, nie odważyli się strzelać.
— Zsiądźcie z koni i zostańcie tam, gdzie jesteście! — zawołałem. — Pojmaliśmy Ahmed Azada i Nizar Hazeda i zabijemy ich natychmiast, jeśli nie zachowacie się spokojnie. Ułożymy się z nimi i puścimy ich wolno, skoro tylko okażą gotowość zawarcia z nami pokoju.
Nie troszcząc się o nich dalej, wróciłem do towarzyszy i powiedziałem do Halefa tak głośno, żeby obaj jeńcy słyszeli:
— Nie będę tracił wiele słów, bo Rih nie żyje. Za to musiałby dać życie ten, kto go zastrzelił. Pomów z obydwoma Kurdami. Żądam wypuszczenia Haddedihnów, wziętych do niewoli i wydania zabitych celem pochowania. Następnie domagam się, żeby Bebbehowie natychmiast opuścili te strony i zatrzymali się dopiero w odległości pół dnia drogi stąd. W końcu dadzą nam w zamian za Riha obydwa perskie konie. Zostawiam synom Ghazal Gaboyi kwandrans czasu do namysłu. Jeśli do tej chwili nie zgodzą się na moje warunki, powiesimy ich tu na tym dębie. Tym razem nie odstąpię od moich żądań, Halefie!
— Tak, zihdi, Riha oni muszą opłacić, albo my go pomścimy. — odrzekł. — Przysięgam ci, że nie zaczekam ani minuty dłużej, niż kwadrans.
Usiadłem znowu przy koniu, nie zważając na to, co powiedzieli pojmani. Potem ujrzałem, że pomimo zakazu oddzielił się jeden z Kurdów od reszty i zbliżył się do nas. Był to mój przyjaciel, brat Ghazal Gaboyi. Dopuściłem go, a on wziął udział w układach. Dzięki jego przedstawieniom przyjęto moje warunki, chociaż wyrzeczenie się zemsty i strata dwu szlachetnych koni kosztowała obu braci niemało. Brat Ghazal Gaboyi przyrzekł odprowadzić Kurdów jako tymczasowy dowódca. Ahmed Azad i Nizar Hazed mieli pozostać przy nas jako zakładnicy, dopóki nie wyruszymy w drogę.
Niebawem Bebbehowie odeszli, a w pewien czas potem wrócili puszczeni na wolność Haddedihnowie. Zabici musieli na razie zostać na pobojowisku.
Podczas ucieczki i pościgu opisaliśmy dość duże koło, znajdowaliśmy się więc teraz na południowej stronie wzgórza. Wyraziłem życzenie, żeby zanieść Riha na górę i pochować obok Mohammed Emina. Wszyscy się na to zgodzili i pomogli wydźwignąć na górę ten drogi dla mnie ciężar. Potem przyniesiono także sześciu poległych Haddedihnów, aby ich tam na górze oddać matce ziemi.
Postawiono Riha na nogach zapomocą drewnianych podpór, a osiodłanego i okiełzanego obłożono kamieniami, podobnie jak to ongiś uczyniliśmy z Mohammed Eminem. Jego zesztywniałe, a niegdyś takie ogniste i rozumne, oczy sprawiały mi okropny ból, stuliłem mu więc powieki. Gdy grób skalny zamknął się nad nim, wsiadłem na perską klacz Ahmed Azada i pojechałem za Kurdami, aby się przekonać, czy słowa dotrzymają.
Bebbehowie byli tym razem uczciwi i odeszli rzeczywiście, mimo to wróciłem na wzgórze dopiero wieczorem. Chciałem być sam i nie wziąć udziału w mahometańskich scenach żałobnych. Przybywszy, dowiedziałem się, że Amad el Ghandur pytał o mnie kilkakrotnie. Leżał w gorączce. Zbadałem go, poczem okazało się, że rana była groźna, ale nie niebezpieczna dla życia; kula wyszła z drugiej strony. Opatrzyłem go lepiej i postarałem się o chłodzenie rany.
Noc była smutna. Sen mnie odbiegał, a Halefa i Omara także. Natomiast lord ciskał na Haddedihnów i ich dowódzcę straszne obelgi, których ci na szczęście nie rozumieli. Odczasu do czasu krzyczał Amad el Ghandur w gorączce i wołał mnie na pomoc przeciwko Ahmed Azadowi. Ucieszyłem się, gdy nadszedł ranek.
Ani tu pozostać nie mogliśmy, ani też jechać z powrotem do pastwisk Haddedihnów. Poradziłem więc, żeby się udać do Gibraila Mamrahsza, gdzie Amad el Ghandur mógł znaleźć spokój i pielęgnacyę. Zgodzono się i w cichej skrusze uznano mnie jako wodza.
Zbudowaliśmy nosze z gałęzi i liści dla rannego i przywiązaliśmy je między dwa konie. Po ogólnym wymarszu zostałem z Halefem jeszcze przez kilka minut nad grobem Riha.
— Zihdi, tak mi boleśnie i smutno — płakał Halef. — Ja się chyba nie zaśmieję już nigdy. Serce moje pełne łez, jak gdybym, jeżeli to nie grzech powiedzieć, Hanneh utracił, tę najpiękniejszą z niewiast.
Uścisnąłem mu rękę w milczeniu i pojechaliśmy za tamtymi. Około południa wypuściliśmy obydwu Kurdów, a nazajutrz stanęliśmy u Gibraila Mamrahsza, który z przyjemnością dom swój nam odstąpił.
Dwudniowa jazda bardzo zaszkodziła rannemu. Szalał poprostu i wzywał mnie ustawicznie do siebie. Szczęściem okazało się mylnem przypuszczenie, jakoby sobie coś złamał w upadku. Nie mogłem na mgnienie oka oddalić się od jego łoża. Gdy mu po kilku dniach powróciła przytomność, gdy mnie poznał, podał mi rękę i rzekł głosem przytłumionym:
— Dzięki Allahowi, że jesteś przy mnie, effendi! Walczyłem z wielu wrogami i ty mnie ocaliłeś.
Ja milczałem, a on mówił dalej w zadumie:
— Powiedziałem do ciebie, że nie dotknie mnie już nigdy żaden chrześcijanin. Przebacz mi! Ręka twoja działa na mnie dobrze, jak ręka proroka. Pragnąłem krwi, a ty miłości. Ja przelałem zato dużo własnej krwi, a ty utraciłeś Riha. Zbierać jednak będziesz miłość samą odemnie i od mego plemienia!
Potem zasnął.
Dopiero w cztery tygodnie przyszedł do siebie o tyle, że mogliśmy ruszyć w dalszą drogę i jechać powoli w krótkich dziennych odstępach.
Haddedihnowie nie przyjęli nas radośnie. Amada el Ghandur zasypano wyrzutami, które tak wziął sobie to do serca, że złożył dobrowolnie godność szejka. Oddano ją jednogłośnie Malekowi, byłemu szejkowi Ateibehów, a dziadowi Hanneh. Po jego śmierci zostanie mój hadżi Halef Omar szejkiem Haddedihnów. Darowałem mu obydwa perskie konie, co uszczęśliwiło go bardzo.
W trzy dni potem wyruszył Anglik, którego Omar Ben Sadek chciał z oddziałem Haddedihnów odprowadzić do Bagdadu, pożegnawszy się ze mną temi słowy:
— Bardzo chętnie zostałbym tu z wami dłużej, ale wasza droga prowadzi do Damaszku, a ja muszę odbyć drogę, którą sobie wyznaczyłem. Jesteście mym najlepszym przyjacielem, ale mimo to strasznie głupim człowiekiem! Gdybyście byli wówczas sprzedali Riha mnie, byliby go teraz nie zastrzelili. Well! Mam jednak nadzieję, że się spotkamy niedługo. Życzę wam, żebyście byli zawsze zdrowi, a w podróży do Damaszku dostali takiego guza alepskiego, jak ja podówczas. Yes!
Nazajutrz i ja odjechałem. Wojownicy haddedihńscy towarzyszyli mi pół dnia drogi jako straż honorowa. Halef i jego syn odprowadzili mnie dalej i rozstali się ze mną dopiero po drugiej stronie Dżezireh.
— Zihdi, mój drogi, kochany zihdi, odchodzi odemnie pół życia; druga połowa należy do mojej żony Hanneh i do mego syna Kara Ben Halefa — rzekł hadżi, wycierając sobie oczy. — Niechaj Bóg będzie z tobą... zawsze... i... ja... ja nie mogę dalej... dalej mówić!
Szlochając głośno, zawrócił konia i odjechał cwałem. Ja podałem ręką jego synowi i rzekłem także ze łzami w oczach:
— Bądź bogobojny, uczciwy i zostań mężczyzną, jak ojciec! Może jeszcze zobaczymy się kiedyś. A jeśli kiedy będziesz tam w Kurdystanie, to wyjdź na wzgórze skaliste i pozdrów Riha odemnie!
Wargi drżeć mu zaczęły ze wzruszenia i rozrzewnienia. Chciał odpowiedzieć, lecz nie mógł; złożył tylko jakby w niemem przyrzeczeniu ręce na sercu i pojechał za ojcem.

KONIEC.





  1. Patrz t. III. rozdz. 6.
  2. Szafka szklanna.
  3. Patrz tom III., rozdz. I.
  4. Uroczystość zmarłych.
  5. Mumia.
  6. Ojcze nasz.
  7. Oset.
  8. Palma.
  9. Gorączka.
  10. Po kurdyjsku: panie.
  11. Tom III. str. 96.
  12. Szybkość.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.