W wąwozach Bałkanu/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W wąwozach Bałkanu
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Wśród przemytników
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Aleksandra Rippera
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. In den Schluchten des Balkan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
Wśród przemytników.

Choć było jeszcze ciemno dokoła, gdy się zbudziłem, mimoto czułem, że się wyspałem zupełnie. Zagadka wnet rozwiązała się, bo skoro powstałem, zauważyłem, że wszystkie otwory okienne pozamykane były okiennicami.
Pchnąłem jedną z nich i zobaczyłem słońce już dość wysoko. Wedle czasu wschodniego mogło być już koło dziewiątej.
Z zewnątrz dolatywało gorliwe stukanie młota i piłowanie. Wyszedłem. Kowal stał przy robocie, a żona poruszała miechem.
— Dzień dobry! — zawołał, śmiejąc się, do mnie. — Spałeś dobrze, effendi.
— Niestety, ale ty także!
— Jakto?
— Nie widzę mych towarzyszy.
— Ja także ich nie widziałem.
— Przejechali pewnie!
— Kiedy?
— W nocy.
— O, ty przypuszczasz, że spałem?
— Przeczuwam to.
— Oka nie zmrużyłem! Zapytaj żonę. Kiedy już spałeś, przyszła do mnie na dwór. Siedzieliśmy obok siebie i czekaliśmy oboje nadaremnie.
— A ogień palił się ciągle?
— Aż do teraz, effendi. Mówię prawdę.
— To wprawia mię w obawę o towarzyszy. Wyjadę naprzeciwko nich.
— Sądzę, że pojedziesz do Dżnibaszlu?
— Chciałem, ale...
— Nie obawiaj się, effendi! Oni nadjadą. Byli na tyle przezorni, żeby nie jechać nocą przez okolice nieznane.
— Nie; to ich przybycia nie opóźnia. Albo zetknęli się z jakąś nieprzewidzianą przeszkodą, albo zmylili drogę.
— To w każdym razie będzie dobrze, jeśli pojedziesz do Dżnibaszlu. Oni usuną przeszkodę i przybędą tu wkrótce, jeśli zaś zabłądzili, to znajdą drogę właściwą. Przez które miejscowości mieli przejeżdżać?
— Kazałem im jechać z Derekioj do Mastanly.
— W takim razie muszą tędy przejeżdżać. Jeśli kto ma wyjechać naprzeciwko nich, to ja to uczynię. Wezmę konia naszego więźnia.
— To byłoby dobre! Ale, czy z nim mówiłeś?
— Tak, zaglądałem do niego.
— Co ci powiedział?
— Przeklina okropnie. Żąda uwolnienia natychmiast, a gdy oświadczyłem, że nie mogę mu wrócić wolności, domagał się chwili rozmowy z tobą.
— Chętnie spełnię jego życzenie.
— Nie rób tego, effendi!
— Czemu?
— On bardzo podstępny. Chce się uwolnić przemocą, a gdyby się to nie udało, podstępem.
— Nie boję się ani jego siły, ani przewrotności. Siedzi w jamie i jest związany. Co mi zrobi? Nie może ręki do mnie wyciągnąć.
— Ale cię namówi!
— Tego nie potrafi. Nie należę do ludzi łatwowiernych, ani do takich, którzy teraz tak myślą, a za pięć minut inaczej. Ty będziesz zresztą przy tem. Chodź!
Mieliśmy właśnie zamiar otworzyć drzwi do piwnicy, kiedy przystąpiła żona kowala, dotknęła mnie tajemniczo w ramię i rzekła z cicha:
— Poznałam, poznałam!
— Co? — spytałem, cofając rękę od drzwi.
— Jego twarz i bliznę.
— Masz na myśli twarz i bliznę uwięzionego?
— Tak, effendi. Zapomniałam o jednem i drugiem.
— A zatem już go gdzieś widziałaś?
— Tak, ale mi to wyszło z pamięci. Przez całą noc nad tem myślałam i nie mogłam sobie przypomnieć; Wtem wpadło mi to zupełnie nagle.
— Chodź do drugiej izby, mógłby usłyszeć.
Poszli za mną oboje do izby, gdzie kowal ze zdumieniem przemówił do żony:
— Ty go widziałaś? Zapomniałaś, a przez całą noc siedziałaś przy mnie i myślałaś nad tem. Czemu nie powiedziałaś mi nic o tem?
— Nie chciałam się omylić. Gdybym była o tem mówiła, nie byłoby mi przyszło na myśl; tak sobie myślałam.
— Może masz słuszność — rzekłem. — Dobrze, że sobie przypomniałaś. A zatem gdzie go widziałaś?
— W Topoklu.
— Kiedy?
— Ostatniej wiosny u przyjaciółki.
— Wtedy, gdy byłaś w odwiedzinach w Topoklu? — zapytał mąż zdziwiony.
— Tak, wtenczas.
— Co on robił u twej przyjaciółki?
— Kupował proch strzelniczy i kapsle.
A zwróciwszy się do mnie, dodała:
— Trzeba ci wiedzieć, że mąż mojej przyjaciółki ma kram i sprzedaje wszystko, co chwilowo potrzebne. Zaprosiła mnie, bo nie miała nikogo, ktoby ją w chorobie pielęgnował. Siedziałam właśnie u niej, kiedy wszedł ktoś i zażądał amunicyi, a otrzymawszy, chciał zaraz spróbować. Na to poprosił go kramarz, żeby tego nie robił, bo jego żona chora i nie znosi strzelania, on jednak nabił pistolet i strzelił w głowę końską przeciwległego domu.
Bułgarzy lubią nad drzwiami, na końcach wiązania dachowego, albo w kątach szczytowych umieszczać głowy koni, lub innych, większych zwierząt jak wołów albo mułów.
Kowalowa mówiła dalej:
— Moja przyjaciółka krzyknęła głośno po strzale. On zaśmiał się i wystrzełił jeszcze kilka razy. W końcu zapłacił i poszedł. Przedtem jednak powiedział, że nie potrzebuje właściwie wcale płacić, ponieważ należy do spiskowców?
— Co to za ludzie? — spytałem.
— Ty tego nie wiesz? — rzekł kowal.
— Nie słyszałem jeszcze nigdy.
— Spiskowiec, to człowiek, który nie chce podlegać wielkorządcy, lecz mieć państwo bułgarskie z własnym królem.
— Czy ma kto odwagę przyznawać się publicznie do tego, że należy do tych spiskowców?
— Czemu nie? Wielkorządca przebywa w Istambule, a im dalej od tego miasta, tem mniejszą jest jego władza. Gdy zaś taki człowiek ujrzy się w niebezpieczeństwie, udaje się w góry. Mów dalej żono!
— Popatrzyłam przez szparę w ścianie i widziałam tego człowieka. Miał wielki plaster na ranie nad prawym policzkiem, a gdyśmy potem spytały kramarza, kto był ten obcy, powiedział nam, że to człowiek związku niezadowolonych i że mieszka we wsi Palaca. Nazywa się Mosklan i jest właściwie handlarzem koni, ale porzucił to zajęcie, aby całkiem poświęcić się tajnemu stowarzyszeniu. Ale kramarz prosił wtenczas, żebyśmy o tem nie mówiły nikomu. Słyszałyśmy jeszcze, że ten oszust rzadko bywa w domu, a ustawicznie jest w drodze.
— I zdaje ci się, że poznałaś go w naszym więźniu?
— Tak. Nie nosi już plastra i to mnie zmyliło. Czułam, że go już gdzieś widziałam, ale nie mogłam sobie przypomnieć. Wtem wpadła mi w oko blizna, nad prawym policzkiem i teraz wiem już dokładnie, że to tensam.
— Czy też się nie mylisz?
— O nie! Mogę przysiąc, że to on.
— A on się nazwał Pimozą i powiedział, że jest Serbem i ajentem z Lopaticzy nad Ibarem.
— To kłamstwo.
— To też mu nie wierzyłem. Mówił po wołosku i to takim dyalektem, jakim, o ile mi się zdaje, posługują się w okolicach Slatiny.
— Slatina? Tak, tak! — potwierdziła skwapliwie. — Kramarz znał go niewątpliwie lepiej, niż nam to okazał. Rozgniewał się na niego i nazwał go Wołochem, giaurem, russialy katolikiem i heretykiem ze Slatiny.
— Z tego wnosić należy w każdym razie, że go zna bardzo dobrze i że nasz więzień pochodzi ze Slatiny.
— A teraz przypominam sobie także, że w gniewie nazwał go posłańcem buntowników i rewolucyonistów.
— To wysoce zajmujące! Może od grubego piekarza w Dźnibaszlu dowiem się jeszcze czego więcej.
— Chcesz się tam udać, effendi?
— Tak, teraz już napewno.
— A czy więzień ma o tem wiedzieć?
— Oczywiście. Wszak sam mnie wezwał do tego.
— Czy powiesz mu także, że dowiedziałeś się, kim on jest właściwie?
— Nie; to byłaby nieostrożność, której się nie dopuszczę. Macie mi jeszcze co do powiedzenia?
— Nie — rzekła kobieta. — Powiedziałam wszystko, co wiem. Pozwól jednak, że spytam się o coś, co mię bardzo niepokoi!
— Pytaj, a może trwoga twoja okaże się bezpodstawną.
— O nie! Jeżeli ten obcy należy do niezadowolonych, to jesteśmy w niebezpieczeństwie. Schwyciliśmy go, a on się zemści, albo zemszczą się za niego jego sprzymierzeńcy.
— Zapewne, że to myśl, której trudno wam się pozbyć, może jednak uda [się sprawą tak pokierować, że nie będziecie mieli powodu do niepokoju. Jego sprzymierzeńcy was pokrzywdzili, a to jest przyczyną dostateczną do zastosowania do tego waszego postępowania. Przedewszystkiem pomówię z nim jeszcze teraz, ponieważ się tego domagał.
Zapaliliśmy trzaskę, otworzyli piwnicę i wsunęliśmy drabinę, po której zszedłem na dół. Więzień leżał na kupie węgli i przyjął mnie obelgami.
— Czy sądzisz, że w ten sposób poprawisz swoje położenie? — spytałem.
— Puść mnie! — odpowiedział. — Puść mię na wolność! Ty nie masz prawa mnie więzić.
— Aż dotąd jednak zdaje mi się, że mam to prawo.
— Czy farbiarz Boszak nie objaśnił ci jeszcze?
— Nie byłem jeszcze u niego.
— Czemu nie? Dlaczego zwlekasz? Niezawodnie jest już dawno po południu. Miałeś dość czasu pójść do Dżnibaszlu.
— Mylisz się. Nie jest jeszcze tak późno, jak sądzisz. Zaraz się zresztą wybiorę. Twierdzisz zatem, że zna ciebie.
— Tak. Zapytaj go tylko o ajenta Pimozę.
— Czy on wie, że nie byłeś teraz w Edreneh?
— Tak. Poświadczy ci, skoro go spytasz, że w ostatnich czasach byłem w Mandrze i Boldżibaku.
— Jakżeż może o tem wiedzieć?
Zawahał się z odpowiedzią i rzekł dopiero po chwili:
— Dowiesz się od niego samego.
— Ale ja wolałbym teraz usłyszeć to od ciebie.
— Na cóż?
— To najlepszy sposób zwalczenia mej nieufności.
— Tego nie widzę?
— Czy ja ci mam dać wpierw wyjaśnienie? Milczysz, bo chcesz zapobiec temu, żeby jego zeznanie nie sprzeciwiało się twemu. Powiedz mi zatem, czy on był może razem z tobą w obu tych miejscowościach?
— To niepotrzebne. Idź tam i dowiedz się!
— Zdaje mi się, że nie chcesz poprawić swego położenia, Poco właściwie tam pojadę? Nie mam powodu.
— Żądam tego, byś się przekonał o mej niewinności.
— Gdybyś był niewinny, to sam dałbyś mi żądane wyjaśnienia.
— Donieś mu, że się tutaj znajduję.
— Aby cię zabrał z tej piwnicy? Czy sądzisz, że głupota moja jest większa od twej mądrości? Aby uniknąć wszelkich zarzutów, pójdę do farbiarza. Może dowiem się od niego czegoś wprost przeciwnego od tego, co mi ma wedle życzenia twego powiedzieć. Czyś głodny?
— Nie.
— A pić chcesz?
— Nie. Wolę z głodu zginąć, niż przyjąć kroplę wody od takich ludzi jak wy!
— Stanie się tak, jak sobie życzysz!
Zabierałem się znowu do wyjścia; wtem rzekł do mnie szorstko rzekomy ajent:
— Zdejmcie mi więzy!
— Nie możesz tego żądać od ludzi, niegodnych dać ci kropli wody.
— One mi ból sprawiają!
— To nie szkodzi! Pragnienie także dolega, a mimoto chcesz je znosić, aby tylko nie być zmuszonym do przyjęcia od nas czegokolwiek. Zresztą wiem dobrze, że ci więzy bólu nie sprawiają. Prorok powiada: „Ilekroć popadniesz w cierpienia, pomyśl, że przeważnie nie było to wolą Allaha, lecz twoją“. Pomnij na te słowa, dopóki nie wrócę!
Na to się już nie odezwał.
Kowal przyprowadził mi tymczasem konia mego razem z koniem zbiega,
— Czy rzeczywiście chcesz wyjechać naprzeciwko moich ludzi? — spytałem.
— Tak, jeśli pozwolisz, effendi!
— Czy sądzisz, że nie potrzeba tu twej obecności?
— Jest przecież moja żona. Ona dopilnuje więźnia.
— Kto wie, co się stać może pod naszą nieobecność!
— Co się ma stać? Uważam to za konieczne, żeby się twoi ludzie dowiedzieli, gdzie się znajdujesz i że czekasz na nich. Pojadę tylko do Derekioj, a jeśli ich tam nie znajdę, to wrócę!
— Możecie się ominąć.
— Moja żona postara się o to, żeby nie przejechali, nie wstąpiwszy.
— No, jak chcesz! Musi przedewszystkiem dbać o to, żeby nikt nie dowiedział się, że mamy w piwnicy człowieka.
Kowalowa stała obok nas i wszystko słyszała.
— Effendi, jedź bez obawy do Dżnibaszlu — rzekła. — Będzie wszystko tak, jak gdybyś się ty sam tu znajdował.
Na to zapewnienie dosiadłem konia. Chciałem zostawić strzelby, aby mieć mniej do dźwigania, ale były dla mnie zbyt cenne, żeby się narażać na niebezpieczeństwo ich utraty. W tym domu nie było miejsca dogodnego do ukrycia czegokolwiek. Wziąłem je więc ze sobą.
Wieś leżała nieopodal od kuźni. Była niewielka, to też minęliśmy ją prędko. Potem przebyłem most i ruszyłem w lewo na południowy wschód, a nie, jak mówił kowal, na południe.
Przejechałem przez kilka łanów zasianych kukurydzą, następnie przez pastwiska i wreszcie natrafiłem na pola nieuprawne. Drogi właściwej nie było. Każdy chodzi tu, jeździ kołami lub konno, jak mu się podoba. Dlatego nie zdziwiłem się, ujrzawszy po prawej ręce wynurzającego się jeźdźca, który zdążał, jak się zdawało, w tym samym kierunku. On mnie także zobaczył i zwrócił się w moją stronę.
Podjechawszy bliżej, jął mi się przypatrywać, lecz nie mógł się widocznie rozeznać w położeniu. Za chwilę powziął jakieś postanowienie, bo zbliżył się szybkim kłusem.
— Sabahak bilcheer — dzień dobry! — pozdrowił mnie ku memu zdumieniu najczystszą arabszczyzną.
— Allah jussabihak bilcheer — Daj ci Boże dzień dobry! — odrzekłem przyjaźnie.
Jeździec mi się podobał. Niewątpliwie nie był bogaty. Koń jego wartał co najwyżej trzysta koron, a ubranie miał na sobie ubogie. Było ono jednak, jak na te okolice, niezwykle czyste, a koń, choć niezbyt utuczony, to w każdym razie dobrze utrzymany. Zgrzebło i szczotka zastopowały brak owsa. To robi zawsze korzystne wrażenie na miłośniku koni. Poza tem był jeździec ładnego wzrostu, a ozdobiona pielęgnowanym wąsem twarz miała wyraz tak szczery i uczciwy, że nie zgniewała mię bynajmniej wywołana przezeń przerwa w toku mych myśli.
— Pan mówi po arabsku — rzekł, dając mi skinieniem głowy do zrozumienia, iż zadowolony jest z tego, że mię należycie rozpoznał.
— Tak, nawet bardzo chętnie.
— Czy raczy mi pan powiedzieć, skąd pan przybywa?
— Z Koszikawaku.
— Dziękuję bardzo!
— Pojedzie pan może ze mną?
— Będę panu bardzo zobowiązany!
Ta uprzejmość była wprost ujmująca. Zapytałem, skąd przyszło mu na myśl, zagadnąć mię po arabsku. Wskazał błyszczącemi oczyma na mego konia i odrzekł:
— Na takim nedżi może tylko Arab jeździć. To prawdziwie pustynny ogier! Na Allaha, różowe nozdrza! Matką jego wobec tego była klacz Koheli.
— Ma pan dobre oko. Jego rodowód stwierdza prawdę słów pańskich.
— O, szczęśliwy, bogaty panie! Kopyta i pęciny wskazują, że ten koń nie urodził się na pustyni piasczystej, lecz skalistej.
— I to słuszne. Czy ta okolica jest pańską ojczyzną?
— Tak.
— A skądże pan ma tę bystrość w ocenianiu koni arabskich?
— Jestem hadżi. Odprawiwszy modły w Mekce, udałem się do Taif, gdzie wstąpiłem do jazdy wielkiego szeryfa z Mekki.
Znałem tę wyborową kawaleryę i wiedziałem, jak dobre miała konie, Wielki szeryf posiada istotnie wspaniałą stajnię. Nic więc dziwnego, że ten młody człowiek wyrobił sobie wzrok w tym kierunku.
Zajmowało mię to, że miałem przed sobą byłego kawalerzystę szeryfa z Mekki.
— Czemu pan tam nie został? — spytałem.
Zaczerwienił się, spojrzał w ziemię przed siebie, a potem popatrzył mi prosto w oczy i otwarcie wyrzekł słowo:
— Mahabbe — miłość!
— Welak — o biada!
— Na’m; hakassa — tak, tak!
„Biada“ wypowiedziałem w tonie żartobliwym, on jednak zrobił minę poważną i spojrzał przed siebie z tak głęboką zadumą, że z łatwością odgadłem, jak się to stało. Oczywiście nie miałem zamiaru dokuczać mu pytaniami w tej drażliwej sprawie. Przeciwnie, zboczyłem od tego tematu, podejmując rozmowę o koniu.
— Co się tyczy konia, miałeś pan słuszność, ale myli się pan co do jeźdźca.
— Jakto? Pan przecież Beduin!
— Czy siedzę na koniu jak Beduin?
— Nie. Zauważyłem to zaraz, ujrzawszy pana.
— I zdziwił się pan?
— Tak.
— Jest pan szczery?
— Czyż nim być nie mam?
— W imię Allaha! Mów pan śmiało!
— Nie mogłem tego pojąć, że właściciel tak rzadkiego konia tak źle jeździ.
— Tak to bywa na świecie!
Rzucił na mnie wzrokiem zakłopotanym:
— Czy pan wziął mi to za złe?
— O, nie!
— A przecież!
— Niech się pan nie kłopocze! To samo powiedziano mi już nie raz, a nie brałem tego nigdy za złe.
— Czemu pan nie zada sobie trudu i nie nauczy się jazdy konnej?
— O zadałem go sobie wiele, bardzo wiele!
— Jumkin — prawdopodobnie — uśmiechnął się z niedowierzaniem.
— Pan o tem wątpi?
— Tak.
— W takim razie powiem panu, że przez całe lata zsiadałem z siodła jedynie po to, aby się przespać.
— Allah akbar! — Boże wielki! Bóg stwarza ludzi i obdarza każdego darem szczególnym, ale zarazem i szczególnym brakiem. Poznałem człowieka, który nie umiał gwizdnąć. Męczył się, trudził i nie potrafił. Inni gwiżdżą już w kołysce. Dla pana jazda konna jest tem samem, czem dla tamtego gwizdanie. Za to prawdopodobnie udzielił panu Allah innego talentu.
— Słusznie.
— Wolno wiedzieć, jaki to talent?
— Picie.
— Picie? — zapytał stropiony.
— Tak. Piłem już w kołysce.
— Dowcipniś!
— Czy i w to pan nie wierzy?
— O, bardzo chętnie! Ten talent posiadaliśmy wszyscy już tak wcześnie. Tylko niema w tem powodu do zarozumiałości. Jeździć już trochę trudniej.
— Uważam to!
W spojrzeniu jego był wyraz niemal współczucia. Potem rzekł:
— Czy pan ma zdrowy kręgosłup?
— Tak.
— A piersi także?
— Bardzo.
— Czemu więc trzyma pan kręgosłup tak krzywo, a piersi tak wciska w siebie?
— Widziałem to u tysiąca innych.
— To byli bardzo źli jeźdźcy.
— Nawet bardzo dobrzy! Jeździec, lubiący swego konia, szanuje go i stara się mu, o ile może, ulżyć ciężaru. Jak się to robi, o tem ani Arab ani Turek nie ma ją pojęcia.
— Nie rozumiem.
— Wierzę panu.
— Ale pan przecież nie Arab?
— Nie.
— A cóż?
— Nemcze.
Kiwnął z namysłem głową i rzekł:
— Widziałem w Stambule ludzi z Alemanii. Sprzedawali płótno, worki i klingi nożowe. Piją piwo i śpiewają pieśni do tego. Ale na koniu żadnego z nich nie widziałem. Czy w Alemanii jest dużo żołnierzy?
— Więcej niż w Osmanly memleketi.
— Ale kawalerya zapewne nieszczególna!
— Jeżdżą tak samo jak ja.
— Naprawdę?
— Zapewniam pana!
— To smutne, bardzo smutne!
Brał to zupełnie poważnie. A ni mi przez myśl nie przeszło robić mu za to wyrzuty. Jemu jednak wydało się, że się za daleko posunął, bo zapytał:
— Pan tu obcy. Czy wolno spytać, dokąd pan dąży? Może przydam się panu na coś.
Może nie należało odpowiedzieć mu całkiem otwarcie, dlatego rzekłem.
— Najpierw do Dżnibaszlu.
— Pojedziemy więc razem jeszcze przez kwadrans, a potem moja droga skręca w prawo do Kabacz.
— Czy pan tam mieszka?
— Tak. Czy zgadnie pan, czem jestem?
— Nie. Dziwi mnie jednak, że pan już w tak młodym wieku wstąpił do służby u wielkiego szeryfa i że ją pan już znowu porzucił.
— Wie pan już, dlaczego się to stało. Byłem dawniej zegarmistrzem, a teraz jestem księgarzem.
— Ma pan własny sklep?
— Nie. Zapas mój przechowuję w kieszeni. Sprzedaję tutaj te rzeczy.
Sięgnął do kieszeni i wydobył kartkę. Zawierała ona zapomocą rozciętej trzcinki, maczanej w gumie, pismem neskhi napisaną fathę, pierwszą surę koranu, a potem posypaną pozłótką. Był to zatem kolporter i miał przy sobie, jak zauważyłem, wielki zapas tych kartek.
— Czy to w Mekce pisano? — spytałem.
— Tak.
— Przez dozorców Kaaby?
Na twarzy jego postał wyraz przebiegłości; wzruszył ramionami.
— Rozumiem. Kupujący wierzą w to.
— Tak. Pan jest Nemcze, a więc chrześcijanin. Panu powiem, że pisałem to ja sam w Mekce, przywiozłem z sobą wielki zapas i robię dobre interesa.
— Ile kosztuje egzemplarz?
— Stosownie do zamożności kupującego. Biedak płaci piastra, a nawet dostaje za darmo, gdy tymczasem od bogatych brałem już po dziesięć i więcej piastrów. Z tego zarobku żyję razem ze sparaliżowanym ojcem i zbieram materyał do zegara.
— Więc pracuje pan jeszcze w swym poprzednim zawodzie?
— Tak. Pracuję nad zegarem, który zamierzam sprzedać wielkorządcy! W całym kraju nie będzie takiego drugiego. Jeśli go kupi, będę panem całą gębą.
— A zatem dzieło sztuki?
— Tak.
— A wykona go pan?
— Całkiem pewnie. Pierwej sam miałem co do tego pewne obawy, ale teraz jestem już przekonany, że mi się uda. A potem, potem pogadam z tym Boszakiem!
Ostatnie słowa brzmiały niemal, jak groźba, a wymówione imię zastanowiło mnie wysoce. Tak się nazywał mój piekarz!
— Boszak? Kto to taki? — spytałem.
— Jej ojciec.
— Czemuż pan nie pomówi z nim pierwej?
— Wyrzuci mnie, gdy teraz przyjdę. Jestem dla niego za ubogi, zanadto biedny.
— A czy on bogaty?
— Nie. Ale ona jest najpiękniejszem dziewczęciem w Rumili.
Podniosłem rękę ku słońcu i rzekłem:
— Dzisiaj gorąco!
— Tutaj gorąco! — odrzekł, wygrażając zaciśniętą pięścią w stronę, gdzie domyślałem się Dżnibaszlu. — Byłem u jej ojca, ale mi drzwi pokazał!
— Czy ta najpiękniejsza z Rumelii takżeby panu drzwi pokazała?
— Nie. Widujemy się wieczorem i rozmawiamy.
— Pokryjomu?
— Tak, bo nie można inaczej.
— Czem jest jej ojciec?
— Piekarzem i farbiarzem. Ona nazywa się Ikbala[1].
— Jakież to piękne imię! Życzę panu, żeby się na panu spełniło!
— To nastąpi, ponieważ jest wolą Allaha i moją. Matka jest z nami w zmowie.
— Dzięki Bogu!
— Tak. Ona czuwa nad nami, gdy się schodzimy podczas snu piekarza. Oby Allah dał jej za to długie życie i dużo wnuków! Stary zaś niech dopóty żuje czosnek i pije atrament, dopóki nie zgodzi się zostać moim teściem!
— Wówczas będzie mógł pan używać go jako kałamarza, skoro wyjdzie panu obecny zapas i trzeba będzie panu nowego do pisania amuletów. Gdzież mieszka ten wściekły ojciec uwielbianej przez pana córki?
— W Dżnibaszlu.
— Wiem to, ale w którym domu?
— Dla wjeżdżającego do wsi z tej strony będzie to piąty dom po prawej ręce. Przed domem wisi drewniany placek, żółta rękawiczka i czerwona pończocha na znak, że Boszak jest piekarzem i farbiarzem. Dlaczego pyta pan o to?
— Chciałbym poznać tego tyrana.
— To bardzo łatwo.
— Jak to?
— Każe pan sobie u niego coś zabarwić.
— Kiedy nie wiem co. Chybabym dał karego na niebiesko pomalować, ale nie miałbym czasu czekać, aż wyschnie.
— To pan kupi cukrów u niego!
— Czyż jest także cukiernikiem?
— Tak, on piecze wszystko.
— Ale chyba nie rękawiczki i pończochy! Wszak może się zdarzyć zamiana obu rękodzieł. Pst! Słyszał pan co?
Zatrzymałem konia i jąłem nadsłuchiwać.
— Nie — odpowiedział.
— Wydało mi się, że doleciało mię skądś wołanie.
On stanął także i wytężył słuch. Osobliwy głos który mię doszedł, powtórzył się teraz znowu.
— To brzmi zupełnie tak, jak głos zamurowanego człowieka.
— Nie — odpowiedział. — To żaba skrzeczy.
— Nie słyszałem jeszcze żaby tak skrzeczącej.
— To ropucha. Słyszałem często, jak skrzeczały w ten sposób. Głos pochodzi z tego tam krzaka, tak nizkiego, że musielibyśmy zobaczyć człowieka, gdyby tam siedział. To zwierzę, nic innego, Ale teraz droga moja zbacza na prawo. Muszę pana pożegnać.
— Czy mógłbym dowiedzieć się przedtem, jak się pan nazywa?
— Nazywają mnie wszędzie Ali księgarz.
— Dziękuję! A jak daleko z Dżnibaszlu do pańskiego Kabaczu?
— Ja jadę trzy kwadranse. Chce pan może przybyć tam potem?
— Być może.
— W takim razie proszę mnie odwiedzić i oglądnąć mój zegar. Może będę miał sposobność wówczas zapytać o to, czego zaniechałem dotychczas.
— Czemu się pan nie spytał?
— Czy wolno być niegrzecznym?
— Wszakże ja dopytywałem się o pańskie stosunki!
— Panu wolno, bo pan kto inny niż ja. Pan jest incognito; to pewne!
Zaśmiał się przytem do mnie z taką ufnością, że ja także roześmiać się musiałem.
— Pan się myli!
— O nie! Pan wprawdzie jeździć nie umie, ale to nic nie znaczy. Pan jest może wielkim uczonym, albo innym effendi z cesarskiego dworu, pomimo że pan chrześcijanin. Gdybyś pan był muzułmaninem, zaszczyciłby pan moje kartki z fathą pozdrowieniem. Ale ja wiem, że padyszach otacza się także chrześcijanami, a ponieważ pan nie jest dobrym jeźdźcem, więc koń wypożyczony jest ze stajni padyszacha. Czy mam słuszność?
— Nie.
— Dobrze. Wobec tego zamilczę.
— Mądrze pan zrobi. Będzie pan łaskaw opisać mi mieszkanie?
— Owszem. Szczególnym zbiegiem okoliczności jest z niem tak samo, jak z tem tutaj. Jadąc z Dżnibaszlu do Kabaczu, znajdzie pan piąty dom na prawo. Jest to tylko uboga chałupka. Mój ojciec był zupełnie biednym pasterzem. Matka żyła jeszcze, kiedy udałem się w pielgrzymkę do Mekki. Ona umarła, a w krótki czas potem tknęła ojca apopleksya. Teraz nie może poruszyć żadnym członkiem ciała, ani przemówić: bełkocze tylko. Mimo to błaga ustawicznie Allaha, żeby go zabrał do siebie i żeby dłużej nie był dla mnie ciężarem. Ja natomiast modlę się skrycie do wielkiej boskiej miłości, żeby mi go jeszcze zachowała na długo. Raz tylko ma się ojca i matkę. Skoro umrą, przyjmuje cmentarz na swoje łono najlepszą cząstkę ich dziecka i odtąd nikt na świecie nie troszczy się o nie tak bardzo i wiernie, jak to czynili umarli. Ongiś, kiedy jeszcze byłem mały, przyszedł starzec do naszej chaty i prosił o przyjęcie. Dostał posłanie i chleb z mlekiem. Więcej nie mieliśmy sami. Ja coś zbroiłem, za co matka się rozgniewała. Na to wyjął starzec papier i ołówek. Był to rzymski katolik, a chociaż nie rozumiał tureckiego języka, napisał mi wiersz z waszej bibli, która jest pismem świętem dla chrześcijan. Słów tych kazał mi się nauczyć na pamięć, słuchać ich i nigdy ich nie zapomnieć. Nosiłem przy sobie tę kartkę jako amulet, dopóki nie poszła w strzępy. Podarła się i gdzieś przepadła, ale słowa pozostały mi w pamięci i w sercu i pozostaną tam, dopóki anioł śmierci nie wezwie mnie do wielkiego rozstania.
Wzruszony głęboko spytałem sahafa, którego oczy także zaszły wilgocią:
— Jakież to słowa?
— Bir goc cewklen-ar babaji, bir goc itaatetmec kargalar onu kacar-lar irmak jakinda, gendż kartalar onu jutar-lar.
Były to słowa biblii: „Oko, które ojca wyszydza i wzbrania się słuchać matki, wydziobią krucy nad strumieniem, a pożrą młode orlęta“.
Oto znowu przykład nieodpartej potęgi boskiego wyrazu, który działa jako „młot, co skały kruszy“. Gdzie znajdzie się miejsce, działające tak potężnie i bezpośrednio, w Koranie, w Wedach, albo (daruje czytelnik) w objawieniu „ostatnich świętych“ — mam na myśli fabrykat Joe Smitha, który on nazwał book of the Mormons. Można przeczytać księgę, zawierającą naukę Budhy o sobie samym, o pokucie, o powinności i o końcu wszechrzeczy, można się przy pomocy sumiennych studyów zagłębić w święte księgi indyjskie i papyrusy egipskie z reminiscencyami ich Ptah, Re i Amona — przecież jedno jest tylko słowo Boże na świecie, które brzmi tak mile: „Słowo twoje jest latarnią mej stopy i światłem na mojej drodze“, a karząca jego władza nie była chyba także nigdy bardziej wstrząsająco wyrażona, jak w tem miejscu straszliwem: „I zamienił się w kamień“.
Podałem rękę zegarmistrzowi-księgarzowi i spytałem:
— Więc pan tak kochasz swego ojca?
— Panie, czemu pan pyta? Czyż może być syn, któryby ojca nie kochał? Czyż syn może zapomnieć o rodzicach, którym wszystko, ale to wszystko zawdzięcza?
— Ma pan słuszność; pytanie moje było całkiem zbyteczne. Może zobaczę pańskiego ojca, a wówczas napiszę mu tak samo wiersz, jak panu napisał ów rzymski katolik. A jeśli spełni się życzenie, które żywię tajemnie, to może sprawię jemu, a prócz tego panu, wielką radość. Bądź pan w domu, żebym pana znalazł, skoro tam przyjdę! Allah juzellimak — Niechaj Bóg czuwa nad panem!
— Fi aman Allah — Bogu oddaję! — odpowiedział, przyciskając podaną sobię rękę do czoła.
Zwrócił konia „al el maimene“ — na prawą rękę i odjechał kłusem.
Patrzyłem za nim, dopóki nie zniknął pod dalekiemi zaroślami i ruszyłem w dalszą drogę. Nie ujechałem jeszcze daleko, kiedy ujrzałem na ziemi coś, czego się nie mogłem spodziewać, a mianowicie prawdziwą, rzeczywistą, sprawiedliwą bułkę, a raczej szereg z ośmiu brunatnych, przypalonych bułek.
Ten rodzaj pieczywa zawieźli nasi do Turcyi i dlatego nazywają je tam przeważnie frandżela-francuskie.
Zsiadłem z konia i podniosłem to świeżo upieczone, wonne wspomnienie ojczyzny. Co zrobić z tymi ośmioma bułkami? Nie namyślając się nad tem, co czynię, odłamałem koniuszek i podałem go karemu. Nie widział jeszcze nic podobnego, ale nie miał skrupułów. Czy to się nazywało chas et mek, czy frandżela, czy Semmel po niemiecku, a roli po angielsku, czy pain blanc po francusku, a piccolo pane po włosku, czy bułka pszenna po polsku, a pletenica po serbsku, czy punę albeh po wołosku, a bułka po rosyjsku — kary nie miał ani językowych, ani żadnych innych wątpliwości. Zbadał najpierw nosem, potem wziął koniuszek w zęby, a w końcu wyrwał mi z rąk cały, trzymający się kupy szereg bułek.
— Ma li hadże fih, zufra daime, tajib heiwan — nie potrzebuję tego; na zdrowie ci moje poczciwe zwierzę!
Zjadłszy ten rzadki przysmak, potarł koń piękną, pełną charakteru głową o moje ramię, poczem dosiadłem go i... o dwadzieścia kroków dalej leżał znowu taki zlepek bułek.
Co to było? Co miało znaczyć? Ten gatunek manny ani z nieba nie spada, ani nie rośnie na jesionie (fraxinus ornus), ani nie czołga się jako porost (sphaerothalia esculenta) po ziemi.
Zsiadłem po raz drugi, podniosłem bułki i schowałem do torby przy siodle.
Zaledwie znalazłem się w siodle, ujrzałem z daleka nową porcyę. Czy miałem znowu złazić? Nie! Ścisnąłem karego ostrogami. On wyciągnął się do ventre a terre, ja zaś w biegu podnosiłem bułki, widząc równocześnie kilka kawałków innego pieczywa, obok których przemknęliśmy jak wicher.
Czyżby tędy przejeżdżał roll boy amerykański z dziurawym wózkiem na bułki? Ci przedsiębiorczy gentlemani robią chętnie interesa, ale nie zachodzą nigdy tak daleko od ojczystego Baker’s oven.
Puściłem znowu konia tempem wolniejszem i pokazało się zaraz, że i dalsza droga poznaczona była w rozmaitych odstępach pieczywem. Co za błogosławiony kraj ta Rumelia!
Zostawiłem oczywiście na ziemi, co na niej leżało i starałem się tylko doścignąć dobroczynnego dostawcę tych pożywnych przecinków. W pośrodku nieuprawnej płaszczyzny znajdowała się wysepka zarośli. Skręciłem poza nią i oto stał ten dobroczyńca i to w bardzo ziemskiej postaci. Była to jedna z tych istot, którą Arabowie nazywają baghl, Turcy katyr, uczony Zachód equus hinnus, a Polacy mułem.
Stał tu i jadł. Ale co? Oto nie bułki, które tak bardzo smakowały mojemu koniowi, lecz cukierki, drogie, słodkie cukierki, takie same, jakie panie na Zachodzie chrupią na deser, a wschodnie piękności przez cały dzień obracają między czerwonemi wargami i czarnymi zębami. Niektórzy twierdzą, co prawda złośliwie, że te słodycze i na Zachodzie uwzględnia się także poza deserem.
Zeskoczyłem z konia po raz trzeci. Muł popatrzył najpierw na mnie, potem na konia, odszedł na bok, nie poczuwając się do żadnej winy, bez najmniejszego zrozumienia, że sprzeniewierzenie, a następnie użycie cudzego dobra podpada bezwzględnej karze ze strony sędziego. Chyba że zdawał się na znane mu już okoliczności łagodzące. To jednakowoż było mi obojętne, bo nawet zupełna nieznajomość ustawy nie chroni przed jej skutkami. Zacząłem zatem, żeby się dyplomatycznie wyrazić, bliżej badać sprawę słodyczy.
Muł dźwigał na plecach coś osobliwego; na poły juki, a na pół damskie siodło. Po obu bokach przymocowane były kosze, których zawartość stanowiły bułki i cukry. Bydlę spłoszyło się z jakiegoś powodu i poniosło. Sznury, którymi kosze były przytwierdzone, rozluźniły się podczas pędu, a część ich zawartości rozsypała się po drodze. Następnie wpadł muł na nieszczególny pomysł wtargnięcia w krzaki, i zaczepił się przytem o nie wiszącemi lejcami.
Stał jeszcze zaplątany jako obraz udowodnienia zbrodni. Ja byłem tą gniewną Erinją, mściwą Eumenidą — ale złoczyńca żuł dalej słodycze. Czyżby ufał temu, że nie było u niego złego zamiaru? Spodziewałem się, że mu to wykażę.
Kosze się zesunęły i leżały na ziemi w bezpośredniem pobliżu resztek swej zawartości. Pociągnąłem czcigodnego sir as szpicrutą po drzemiącem sumieniu tak, że skoczył w bok zupełnie stropiony i spojrzał na mnie pełnym wyrzutu, pytającym wzrokiem, kręcąc przytem uszyma, jak wiatrak skrzydłami. Odwiązałem go potem i odprowadziłem na bok, aby go tam lepiej przywiązać.
Tak uratowałem przynajmniej resztę pieczywa. Teraz narzucało się oczywiście pytanie, czy muł sam opuścił domowe ognisko, czy też w towarzystwie. Miałem chęć nieprzepartą przychylić się do tego drugiego przypuszczenia i tak zrobiłem.
Teraz dalsze pytanie: Czy dotycząca osoba była jeźdźcem, czy piechurem; oczywiście z uwzględnieniem tego, że mogła być rodzaju żeńskiego.
Ani na siodle, ani nigdzie nie było znaku, na podstawie którego możnaby to pytanie rozstrzygnąć. Jedno tylko było pewnem. Jeżeli ktoś jechał na mule, to go bydlę zrzuciło. Gdzie mógł się więc teraz znajdować?
Należało wrócić i śladów jakich poszukać. Uczyniłem to niezwłocznie. Przedtem nie uważałem, ale teraz widziałem dokładnie ślady mego konia i muła. Te drugie prowadziły w prawo ku kolczastemu krzakowi, z którego wówczas jeszcze, kiedy sahaf był przy mnie, doleciał przygłuszony okrzyk.
Teraz usłyszałem go znowu. Brzmiał, jak to już powiedziałem, podobnie do okrzyku człowieka zamurowanego. Poskoczyłem ku gąszczowi z krzaków ożyn i malin. Zdawało się, że jest nieprzebyty.
— Jardym, jardym, imdad — pomocy, pomocy, pomocy! — usłyszałem teraz całkiem dokładnie.
— Kto tam? — spytałem.
— Czileka, Czileka! — odezwało się.
Był to głos kobiecy. Imię, oznaczające „poziomka“, świadczyło także, że szło o istotę żeńskiego rodzaju.
— Zaraz, zaraz! — odpowiedziałem.
Pobiegłem dokoła krzaków i znalazłem miejsce, w którem nastąpiło „włamanie“. Tu było przejście. Przecisnąłem się, nożem sobie torując drogę i dostałem się w zagłębienie w kształcie kociołka lub lejka, napełnionego nie, jak się spodziewałem, cierniami, lecz dywanami i tym podobnemi rzeczami.

Tu z tej strony wpadł muł i wyszedł po drugiej stronie. Na ziemi zaś siedziała na miękkiej podściółce kobieta tak zażywna, jakiej w życiu nie widziałem.
— Pomocy, pomocy! — wołała.
Zaledwie mnie jednak dostrzegła, zakryła z wrzaskiem oblicze dywanem.
— Co tu się stało? — spytałem.
— Hasza! Geri czek! Jaszmak-ym, jaszmak-ym — Boże ratuj! Idź precz! Moja zasłona, moja zasłona!
Wołała o pomoc, a jednak odpędzała mnie, bo nie miała zasłony na twarzy. Rozglądnąwszy się lepiej, ujrzałem strzępy zasłony, pozaczepiane na kolcach.
— Burada; al mendil-im — masz; weź moją chustkę! — zawołałem.
Wyjąłem ją z kieszeni, obciążyłem kamieniem i rzuciłem nieszczęśliwej.
— Czewir, bys, bityn, tamam bityn — odwróć się, ale całkiem, zupełnie!
Zrobiłem, jak sobie życzyła.
— Tekrar etrafynda — obróć się napowrót! — wezwała mię po chwili.
Odwróciwszy się, ujrzałem twarz jej zasłoniętą, choć całkiem niepotrzebnie, bo już przedtem widziałem dość dokładnie jej ciemnoczerwone oblicze z torebkowatymi policzkami.
Gdyby była mężczyzną i wystąpiła na jakiej uroczystości gimnastycznej, pobiłaby przez samo pojawienie się wszystkich współzawodników, przynajmniej co się tyczy zażywności. Ponieważ była to dama, a ja chcę uchodzić za „genteel“, przeto nie podaję dokładniejszego opisu osoby.
Mieszkaniec Wschodu mierzy piękność żony wedle formuły: promień razy promień razy 3·14, pomnożony przez kwadrat średnicy, równa się w milimetrach pierwiastkowi sześciennemu stopnia piękności. Odpowiednio do tej teoryi zawierało wgłębienie, otoczone cierniami, skarb olbrzymiej wartości.
Czileka miała na sobie niebieski płaszcz z krótkimi rękawami, który nieco ucierpiał od kolców. Krótkość tych rękawów odsłaniała dwie przeraźliwie czerwone rękawiczki, doskonałej roboty, gdyż przylegały do ręki bez najmniejszego fałdu.
Nie wiem, jak udało się właścicielce rękawiczek zrobić dziurkę w chustce. Przez ten monokl przypatrywała mi się przez chwilę, poczem rzekła z potężnem westchnieniem:
— Cudzoziemcze, czy chcesz mnie ocalić?
— Tak — odrzekłem po rycersku.
— Czy mnie uniesiesz?
Przeraziłem się do głębi, ale starałem się opanować i spytałem:
— Czy tak być musi?
— Tak.
— Nie możesz chodzić?
— Nie.
— Czyś pokaleczona?
— Tak.
— Gdzie?
— Nie wiem.
— Musisz czuć przecież!
— Czuję to wszędzie.
— Czy próbowałaś się podnieść?
— Nie.
— Czemu nie?
— Nie potrafię.
— Spróbuj tylko! Pomogę ci.
Trzy stopy tylko wynosiła wysokość tej jamy. Zeskoczyłem i chciałem kobiecie podać rękę. W tem krzyknęła ona głośno:
— Missibet, missibet! — nieszczęście, nieszczęście! Nie dotykaj mnie, nie jestem zasłonięta!
— Gdzie nie jesteś zasłonięta?
— Na rękach.
— Masz przecież rękawiczki!
— Rękawiczki? Cudzoziemcze, czyś ślepy? To przecież tylko el pane, czerwona barwa!
Doprawdy! Ta Czileka, czyli „poziomka“, siedząca tu pośród ożyn i malin, nie miała na sobie rękawiczek; jej ręce lśniły się barwą czerwoną z karminu. Tak, teraz zrozumiałem, dlaczego rękawiczki nie miały zmarszczek.
Zrozumiałem jednak jeszcze coś. Pani „poziomka“ była piekarką, a ponieważ miała ręce czerwone, a zatem była i farbiarką. Spotkał mię zaszczyt dania pomocy żonie Bojadży Boszaka, którego chciałem odwiedzić, tej dobrej niewieście, która czuwała nad córką podczas rozmowy ze starającym się o jej rękę.
O zacna „poziomeczko“! Ten którego miłość kryjesz pod swe skrzydła macierzyńskie, nazwał cię przed chwilą dopiero żabą, a głos twój błagalny, krzykiem pokrytej brodawkami ropuchy! Czyż miłość niema lepszego instynktu? Czyż nie zdołała przeczuć blizkości opiekunki?
— Jakże cię mam podnieść, skoro nie pozwalasz się dotknąć? — zapytałem.
— Unieś mnie z tyłu! Zatoczyłem półkole, tak dostałem się poza jej plecy i położyłem pod nią ręce.
— Chajyr, chajyr! Sen czapuk kidżylelanyr — nie, nie! Mam łaskotki! — wrzasnęła tak, że odskoczyłem o kilka łokci.
— Gdzież cię mam ująć? — spytałem.
— Nie wiem.
— To spróbujmy inaczej!
— Ale jak?
— Tam leży sznur. Zapomnieli go ci, którzy przynieśli te towary. Pociągnę cię sznurem.
— Ale nie za szyję!
— Nie, za biodra.
— Spróbuj!
Otoczyłem sznurem korpus „poziomki“, obróciłem się do niej plecami, pochyliłem się, przeciągnąwszy sznur przez ramię i zawołałem:
— Gozet! Bir, iki, ecz — Baczność! Baz, dwa, trzy!
Przy słowie „trzy “ zacząłem się zwolna prostować. Sznur się naprężył, bo już ciągnąłem. Nie dało się.
— Zur, zur, zur, — podnieś się, podnieś, podnieś — wołałem dysząc.
— Mumkinzic, mumkinzic; kajar im — niemożliwe, niemożliwe; ślizgam się! — stękała jeszcze ciężej odemnie.
Odjąłem sznur i odetchnąłem. To dopiero niezgrabna kobieta! Podkład z dywanów, na którym leżała poziomka-mamut, był co prawda trochę gładki i tworzył nadto pochyłą płaszczyznę. Taki ciężar, sam w sobie bez ruchu, niełatwo było dźwignąć i przyznaję, że na widok kolczastych gałęzi zaświtała mi zbrodnicza myśl, ale porzuciłem ją natychmiast.
— Czy nie zauważyłaś teraz przynajmniej, czy jesteś zraniona? — spytałem.
— Tak, jestem zraniona — odrzekła.
— Gdzie? — Nie wiem; wszędzie. O Allah! Co sobie pomyślą ludzie, gdy się dowiedzą, że byłam t u z tobą sama jedna!
— Nie troszcz się! Nie dowiedzą się o tem!
— Ty nic nie powiesz?
— Nie. Zresztą jestem tu obcy.
— Obcy? A zatem nie z tej okolicy?
— Nie.
— A skąd?
— Z daleka z Zachodu!
— Więc nie jesteś muzułmanin?
— Nie. Jestem chrześcijanin.
— Prawda, że żony chrześcijan nie zasłaniają się? — zapytała.
— Nie.
— To i ja nie potrzebuję zasłony. Oczy chrześcijanina, który widział tysiąc kobiet, mnie nie obrażają. Podaj mi ręce!
Podałem jej ręce, a ona chwyciła się ich skwapliwie. Pociągnąłem ją mocno za sobą, wskutek czego stanęła wyprostowana przedemną, sapiąc wprawdzie, ale przecież szczęśliwie na równych nogach.
Czy jej oświadczenie, iż nie potrzebuje się mnie wstydzić, przynosiło mi ujmę, czy też zaszczyt?
— Odkiedy siedzisz już tutaj? — spytałem.
— Od bardzo, bardzo dawna!
— Ale jak się tu dostałaś?
— Osioł się spłoszył. Kolce drażniły go po nogach.
— A ty na nim siedziałaś?
— Tak.
Biedny, biedny muł! Teraz żal mi się zrobiło, że przerwałem mu ucztę. On zasłużył uczciwie na te cukry.
— Czemu wjechałaś z nim tu między te kolce? — pytałem.
— Chciałam — chciałam...
Pokraśniała jeszcze bardziej i umilkła. Rozejrzałem się dokoła. Był tu cały magazyn.
— Do kogo należą te rzeczy? — zapytałem.
— Nie... nie... nie wiem!
— A jednak wiedziałaś o tem, że tu się znajdują?
— Nie.
— Ja umiem milczeć i jestem obcy w dodatku. Mnie się nie potrzebujesz obawiać. Ale jak to dobrze, że nie zauważyłem cię, kiedy jeszcze drugi człowiek był ze mną.
— Nie byłeś sam?
— Nie. Był ze mną młody człowiek z Kabacz.
— Gdzie on teraz?
— Pojechał do domu.
— Czy wiesz, jak się nazywa?
— Tak. To jest sahaf Ali.
— Ach to ten? Nie, nie powinno dojść do jego wiadomości to, co tu widziałeś. Czy znasz go dobrze?
— Spotkałem go dziś po raz pierwszy, ale bardzo mi się podobał.
— A jak mnie tu znalazłeś?
— Zauważyłem twoje pieczywo, rozrzucone po ziemi, a potem znalazłem muła. Zaplątał się w krzakach. Przywiązałem go i poszedłem twym śladem. Tak dostałem się tutaj.
— Ten osioł to bardzo głupie zwierzę. Teraz muszę pozbierać pieczywo, a trudno mi się schylać. Czy mi pomożesz?
— Chętnie!
— To chodź!
— A potrafisz się stąd wydobyć?
— Nie. Ale ty mnie pociągniesz, albo popchasz.
— Zdaje się, że masz łaskotki!
— Nie mam już, skoro jesteś chrześcijaninem.
Hm! Ta niewiasta miała istotnie szczególne nerwy! Przeszedłem się teraz po dywanowej podściółce i zapytałem:
— Czy to miejsce należy jeszcze do Koszikawak, czy już do Dżnibaszlu?
— Do Dżnibaszlu.
— Jaki to człowiek wasz kiaja?
— Nie jestem jego przyjaciółką — rzekła szczerze.
Teraz wiedziałem dość. Przypadek w sunął mi w rękę atut, który postanowiłem wyzyskać na korzyść księgarza.
— Czy pójdziesz razem ze mną? — spytała.
— Tak.
— To chodź! Prowadź mnie!
Odprowadziłem ją z dywanów aż tam, gdzie zaczynały się kolce.
— Ależ suknia mi się zaczepi! — rzekła.
— Zrobię miejsce dla ciebie. Poobcinam nożem kolczaste gałęzie.
— Nie, nie! — rzekła trwożnie. — Tego ci robić nie wolno.
— Czemu nie?
— To zabronione.
— Kto zabronił?
— Właśnie ten zły kiaja.
Przeniknąłem jej myśli. Miejsce to było dobrą kryjówką dla nieprawnych czynów jej męża. Zarośla uważano za niedostępne, ale gdzieś musiało być dobre przejście. Gdybym utorował drogę szeroką, to jama byłaby wystawiona na niebezpieczeństwo odkrycia. Temu właśnie chciała ocalona zapobiec.
— Dokąd dążysz z pieczywem? — spytałem ją.
— Do Gyldżik, ale osioł mię uniósł.
Wiedziała, że może ostatniej nocy złożono tutaj te towary, a ciekawość zobaczenia ich sprowadziła ją z drogi. Zapędziła muła za daleko w kolczastą gęstwinę, a on uciekł, na nieszczęście, właśnie przez sam środek zarośli i wgłębienie na drugą stronę.
— Skąd dziś przybywasz? — zapytała mnie.
— Z Koszikawak.
— A dokąd jedziesz?
— Do Dżnibaszlu i Kabacz.
— Czego tam chcesz?
— Chcę odwiedzić Alego sahafa.
— Naprawdę? Cudzoziemcze, czy zrobiłbyś mi pewną przysługę?
— Bardzo chętnie.
— Dam ci coś dla niego.
— Pięknie.
— Ale nie mam tego tutaj. Musiałbyś pójść ze mną do mieszkania.
To było mi właśnie na rękę, ale mimoto rzekłem:
— Myślałem, że chcesz się udać do Gyldżik.
— Teraz już nie. Osłowi nie można dzisiaj dowierzać. Ale powiadam ci, że mój mąż nie śmie wiedzieć, iż poruczę ci poselstwo do Alego.
— Będę milczał. Kto jest twym mężem?
— Nazywa się Boszak, a jest bojadży i etmekczi. Ja nie powiem mu wcale, że byliśmy tutaj razem, a i ty nikomu o tem nie wspomnisz! Ta niewiasta uważała dyskrecyę z mej strony za coś, co się samo przez się rozumie. Mówiła dalej:
— Opowiem tylko mężowi, że uciekł mi osioł i że mnie zrzucił. Ty go schwytałeś, a mnie znalazłeś na drodze. Następnie odprowadziłeś m nie do domu.
— Co mam zanieść sahafowi?
— Powiem ci później. Teraz chodźmy stąd!
Była to robota nielada wywindować tę osobliwą „poziomkę“ po zboczu wgłębienia i przecisnąć się przez gąszcze. Ale udało się w końcu.
— Teraz zamkniesz znowu przechód, któryśmy zrobili — rozkazała stanowczo. — Nikomu niewolno wiedzieć, że można się przedostać przez kolce!
— Jesteś panią przezorną i masz słuszność.
Po tych słowach zabrałem się do żmudnej roboty, przyczem niejeden cierń wbił mi się w rękę.
— Tak, dobrze! — rzekła, gdy skończyłem ku jej zadowoleniu. — Jesteś bardzo zręczny w takich rzeczach. Dziękuję ci! Teraz pozwolisz mi wsiąść na twego konia.
— Nie wolisz pójść piechotą?
— Czemu pytasz?
— Na moim koniu nigdy jeszcze nie siedziała kobieta.
— O, ja mu nic nie zrobię!
— Wierzę, ale przypatrz się temu siodłu. Ono nie jest na delikatne członki kobiece. Jest tak wązkie, że się nie zmieścisz.
— To zdejm je! Siądę sobie na samym grzbiecie, to będzie miejsce.
— To zabrałoby zbyt wiele czasu. Musiałbym konia prowadzić, a nadto nie moglibyśmy pozbierać pieczywa, które rozsypał twój osioł. Stąd wcale niedaleko tam, gdzie go przywiązałem.
— Przywiązałeś go? To dobrze! Pójdę pieszo, skoro to uważasz za lepsze, chociaż mi to może zaszkodzić. Tracę zwykle oddech, ilekroć idę i muszę potem długo czekać, zanim mi wróci. Chodzenie przyprawia mię o bicie serca, kaszel i katar, tak, że jestem zawsze blizką śmierci.
Wziąłem karego za cugle. Kobieta oparła się o moje ramię i ruszyliśmy. Uszliśmy zaledwie trzydzieści kroków, kiedy zaczęła sapać i dyszeć. Stanęła, zaczerpnęła głęboko powietrza i rzekła:
— Widzisz, już się zaczyna. Muszę się lepiej oprzeć na tobie. Chodźmy powoli!
Kroczyliśmy dalej nie prędzej jak w pogrzebowym pochodzie. Gdyśmy doszli do miejsca, na którem leżała pierwsza bułka, przemówiła żona piekarza i farbiarza w jednej osobie:
— Tu leży frandżela. Podnieś!
Posłuchałem, a w chwilę potem ona powtórzyła:
— Tu leży także frandżela. Podnieś!
Posłuchałem znowu.
Wkrótce miałem pełną naręcz pieczywa, prowadziłem konia i podpierałem czcigodną niewiastę. W niewielkiem oddaleniu stanęła ona, wyciągnęła rękę z pod mego ramienia, klasnęła w dłonie i zawołała:
— O Allah! Tu leży cała kupa pieczywa na maśle! Ten muł ma niezawodnie myszy w głowie, że przyszła mu ochota porozrzucać po ziemi ten cenny wyrób. Podnieś to!
— Chętnie, bardzo chętnie! Powiedz mi jednak najpierw, gdzie mam zabrać te saj jaghyla? Brak mi już miejsca na nie.
— Schowaj do płaszcza!
— Allah’l Allah! Czy nie widzisz barwy jego?
— Biały. Jest biały, jak śnieg w górach. Przypuszczam, że nowy.
— Istotnie jest nowy, zapłaciłem zań dwieście piastrów!
— To dobrze! Nie pozwoliłabym na to, żeby to pieczywo na maśle chować do brudnego płaszcza.
— Allah użyczył ci pięknego zmysłu dla czystości. Musisz mu za to być wdzięczną przez całe życie, bo czystość to najpiękniejsza ozdoba kobiety. Ale powiadam ci, że cieszę się tym samym darem bożym. Bolałoby to moją duszę i napełniłoby smutkiem me serce, gdybym miał płaszcz ten poplamić masłem.
— O, masło to dobra rzecz! Plama z masła na płaszczu wstydu nie przynosi. Masło to ani tran rybi, an i tłuszcz koński.
— Ale nikt nie pozna po tych plamach, że pochodzą od twego masła!
— Drogi panie, jesteś jakimś dostojnikiem, więc może ci to być wszystko jedno, czy plamy na płaszczu uważać będą za plamy z masła, czy z tranu. Zdejm go i przewdziej na drugą stronę, to może wcale poznać nie będzie.
— Czyż nie wiesz, że nie wolno wobec kobiet zdejmować żadnej części ubrania?
— O, ty jesteś moim przyjacielem, moim zbawcą, a pod płaszczem nosisz bluzę i kamizelkę!
— A jednak nie chciałbym wykroczyć przeciwko prawom grzeczności i obyczajności. Pozwolisz, że te wiktuały schowam do koca.
— Czy on czysty?
— Tak. Trzepię go zwykle codziennie.
— Muszę się przekonać. Potrzepno!
Postępowanie piekarzowej bawiło mnie nadzwyczajnie. Derka przywiązano była zawsze z tyłu do siodła. Przed wyjazdem od kowala nie oczyściłem jej wcale, toteż miała na sobie znaczne ślady kurzu osiadłego podczas jazdy wczorajszej. Odpiąłem derkę i rozwinąłem.
— Potrząśnijno! — zażądała hoża „poziomka“.
Posłuchałem i całkiem wyraźna chmura kurzu uniosła się z koca. Mimo to rzekła:
— Tak, jest czysty. Podnieś więc i zawiń to pieczywo!
Zrobiłem z derki worek, do którego powkładałem wszystkie znalezione na drodze towary piekarskie.
Tak doszliśmy do krzaków, gdzie przywiązałem muła. Na widok koszów leżących na ziemi, załamała piekarka ręce wysoko i zawołała:
— O Allah! O ayesza! O fatme! Ile nieszczęścia narobiło to zwierzę! Kosze na ziemi, a obok nich wszystkie moje przysmaki! Ależ nie, niema wszystkiego. Bardzo dużo brakuje. Gdzie to?
Rzuciła na mnie pytające spojrzenie i mówiła dalej:
— Effendi, te rzeczy są bardzo słodkie i smakują.
— Wierzę!
— Czy lubisz słodycze?
— Czasami.
— Może ty zjadłeś to, czego brakuje?
— Nie.
— Powiedz prawdę! Me będę się gniewała, jeśli tylko zapłacisz!
— Nie zjadłem ich, luba Czileko!
— Gdzież się podziały? Gdzież są? Muszę mężowi z każdej sztuki zdać rachunek!
— Powiadam ci, że ich żaden człowiek nie zjadł.
— A któż?
— Twój muł.
— O co za nieszczęście, cóż to za zuchwalstwo! Czy sądzisz naprawdę, że muł może jeść cukry?
— Przyłapałem go na tem!
— Widziałeś to na własne oczy?
— Na moje własne oczy.
— A przedemną nie zdradził się z tem nigdy, że lubi słodycze. Ten obłudnik! Ten świętoszek! Effendi, czy zechcesz wyświadczyć mi pewną przysługę?
— Czy jedną? Wszak dowiodłem ci, że z ochotą oddaję ci się w usługi!
— Tak, uczyniłeś dla mnie wszystko, czego zażądałam. Weź szpicrutę i wybij to bydlę tak po głowie, żeby mu uszy poodlatywały!
— Tego nie zrobię.
— Nie? Czemu?
— To byłoby dręczeniem zwierzęcia.
— Co ciebie to obchodzi? Czy to twój osioł?
— Nie.
— A więc mój! Nie?
— Zapewne!
— A zatem mój; swoją własność mogę dręczyć, jak mi się podoba. A więc bij!
— Wybacz, że cię nie posłucham. Czy powiedziałaś osłu, że mu jeść tego nie wolno?
— Nie.
— Popełniłaś więc błąd bardzo wielki. Zdawało mu się, że może zjeść słodycze jako własność swojej pani. Przed następnym wyjazdem nie zapomnij mu tego wyjaśnić!
— O, ja zrobię to zaraz i spodziewam się, że moje słowa zrozumie!
Wyjęła moją szpicrutę z troków u siodła i przystąpiła z nią do muła, który spozierał na nią, nieufnie i machał z niepokojem uszami.
— Coś ty zrobił? — krzyknęła do niego. — Wiesz, co ty jesteś? Łajdak, wielki łajdak! Masz za karę!
Równocześnie uderzyła go po głowie.
— Łakomiec!
I znowu szpicruta spoczęła boleśnie na grzbiecie muła.
— Łotr podstępny!
Trzecie uderzenie świsnęło w powietrzu. Ale muł nie był widocznie dobrze wychowany i nie szanował swej pani ani trochę. Obrócił się błyskawicznie i wierzgnął ku niej nogami. Stało się to tak szybko, że zaledwie miałem czas szarpnąć ją na bok.
Wszelka złość przeminęła w tej chwili. Piekarzowa trzęsła się ze strachu.
— Effendi — rzekła — co on zrobił? Chciał wierzgnąć we mnie?
— Tak.
— Nędznik! Bydlę niewdzięczne! Nie wiesz, czy mnie gdzie trafił?
— Wątpię. Czy czujesz ból w którem miejscu?
— Naturalnie. Całe ciało moje wydaje się jednym guzem.
— Oj! Taki guz trudno wyleczyć!
— Tak. Ale przecież zdaje mi się, że nogi przeleciały koło mnie. Nie?
— Zdaje mi się, że zauważyłem to samo.
— Dzięki Allahowi! Gdyby mnie był w pierś ugodził, byłabym trupem. A co dopiero w twarz! Byłby mi ząb wybił, a może nawet i wszystkie. Nie uderzę już nigdy tego potwora!
— I dobrze zrobisz. Powiedziałem ci, że ja nie postąpiłbym tak, ale nie słuchałaś mojej rady.
— Ależ osioł jest moją własnością. Jak on śmie wierzgać na mnie? Przestraszyłam się, że drżę na całem ciele! Czy widzisz, jak się trzęsę?
— Widzę!
— Potrzymaj mnie!
— Czy to rzeczywiście potrzebne? Czyż aż tak źle jest?
— Tak, jest bardzo źle! Jest nawet tak źle, że muszę usiąść, by przyjść do siebie.
Eteryczniejsza niewiasta osunęłaby się w estetycznie malowniczy sposób na ziemię. Czileka uczyniła także próbę w tym kierunku, ale ciało jej było za ciężkie; straciła równowagę i znalazła się tak nagle na ziemi, że zaledwie miałem czas wyrwać kosz z pod niej, by w nim nie usiadła.
— Ach! Dziękuję ci! — rzekła.— Teraz muszę odetchnąć. Brak mi powietrza!
I tak było rzeczywiście. Gdy wrócił prawidłowy oddech, powiedziała:
— Teraz włożysz mi to wszystko, co pozostało, do koszów i przysposobisz mi siodło. Potem ruszymy.
Zastosowałem się i do tego rozkazu; w duchu rozważałem z ciekawością pytanie, jak ją wsadzę na siodło. Już pomoc przy powstaniu z ziemi kosztowała mnie wiele trudu. Gdy skończyłem nakazaną robotę, rozglądnęła się piekarzowa bezradnie dokoła.
— Czego szukasz? — spytałem.
— Schodków, małych schodków.
— Schodków? Skąd się tu w czystem polu znajdą schodki?
— Ależ potrzeba mi ich do wsiadania!
— Ojoj! To naprawdę przykra sprawa!
Rzuciłem także bezradne spojrzenie dokoła.
— Tam — rzekła nagle — tam widzę kloc. Zaprowadź mnie tam!
Udało mi się z pewnym trudem podsadzić ją na kloc, a następnie na siodło. Biedny muł załamywał się niemal pod ciężarem, ale zdawało się, że siły jego się zdwoiły, skoro zauważył, że się jedzie do domu. Wkrótce ujrzałem zdala kilka rozrzuconych domów.
— Czy to Dżnibaszlu? — spytałem.
— Nie, to dopiero Małe Dżnibaszlu, ale my tu mieszkamy — odrzekła.
Przybywszy tam, minęliśmy kilka nędznych domków, aż dostaliśmy się do budynku trochę większego. Towarzyszka moja skierowała się ku jego tylnemu frontowi.
Znajdowało się tam kilka jam z powpuszczanemi w ziemię beczkami napełnionemi różnobarwną cieczą. Stanęliśmy więc obok mieszkania farbiarza i piekarza Boszaka.
Amazonka wydała przeraźliwy gwizd i powtórzyła go kilkakrotnie. Następnie otworzyła się mała chałupka z desek i ukazał się mężczyzna z ptasią twarzą.
Całe jego ubranie stanowił rodzaj majtek kąpielowych. Ale nie to zdziwiło mię tak mocno, jak zabarwienie jego skóry. Ciało jego mieniło się wszystkiemi odcieniami barw od ciemno-brunatnego aż do krzyczącego pomarańczowego. A przytem miał ten człowiek minę tak swobodną i poważną, jak gdyby ta mozaika barw była czemś, zupełnie zwykłem.
Zsiadłem z konia i czekałem z żywem zaciekawieniem na dalsze wypadki.
— Sydżyrda, schodki! — rozkazała.
A więc sydżyrda, czyli szpak, nazywał się ten człowiek. Hm, są wspaniałe okazy tego ptaka, jak zapewniają ornitologowie. Wezwany poszedł majestatycznie przez tylne drzwi do domu i przyniósł istotnie drabinkę o kilku stopniach, którą przystawił do muła. Piekarzowa zsiadła.
— Co robi mąż? — spytała.
— Nie wiem — brzmiała odpowiedź.
— Przecież musi coś robić!
— Nie.
— Głupcze! Gdzie on jest?
— Nie wiem.
— Chyba w pokoju?
— Nie.
— W komorze?
— Nie.
— No a gdzież?
— Nie wiem.
— Ale jest w domu?
— Nie.
— A więc wyszedł?
— Tak.
— Czemu od razu tego nie powiedziałeś? Zabierz stąd osła!
Stubarwny człowiek dawał odpowiedzi w tonie wysoce uroczystym i z powagą, jak gdyby szło o rzeczy ogromnej wagi. Teraz u jął osła za uzdę i chciał już odejść.
— Zdjąć najpierw ładunek! — krzyknęła.
Skinął jej głową na znak zrozumienia i zabrał się do zdejmowania koszów.
— Wejdź teraz do środka, effendi! — zapraszała mnie.
Przywiązałem konia do wbitego w ziemię pala i poszedłem za nią. Uderzyła mnie silna woń masła i gotowanego ługu z sodą. Na lewo zauważyłem jakieś urządzenie, które wziąłem za piec piekarski w przypuszczeniu, że nora borsucza nie mogła się znajdować w domu mieszkalnym. Na prawo było wejście do pokoju.
Tutaj zastałem dziewczynę, silnie zbudowaną, istną „poziomkę“, tylko znacznie młodszą. Odrazu domyśliłem się, że to jej córka.
Ubrana z bułgarska, lekko po domowemu, miała rysy wcale zajmujące i niedoścignioną piękność wschodniej kobiety, czyli tuszę taką prawie jak matka.
Stała przed kilkoma miskami, przenosząc palcem wskazującym do ust śmietankę ze znajdującego się w miskach mleka.
— Ikbalo, cóż ty robisz? — spytała matka.
— Derazini czykar-im — zbieram śmietankę — odrzekła zapytana.
— Nereje — do czego?
— Aghyc iczine — do ust.
— Ależ tę śmietankę powinnaś zebrać na talerz, albo do garnka, a nie do ust.
— Kiedy mi bardzo smakuje!

Był to dowód niewątpliwie słuszny, to też matka uwzględniła go, a przystąpiwszy do córki, pogłaskała ją z czułością po twarzy i rzekła pieszczotliwie: — Benim czustlika — moja smakoszka!
Smakoszka tymczasem zwróciła na mnie wzrok wielce zdumiony, matka zaś oświadczyła:
— Ten effendi chce u nas spocząć.
— Czemu?
— Zmęczył się.
— To niech leży w trawie na dworze. Jak możesz rozmawiać z obcym bez zasłony i prowadzić go do mnie, skoro wiesz, że jej tutaj nie noszę?
— O, to mój przyjaciel, mój zbawca!
— Byłaś w niebezpieczeństwie?
— Nawet w wielkiem!
Teraz popatrzyła córka na mnie z mniejszą surowością i rzekła:
— Nie powinnaś jeszcze powrócić. Zapewne przydarzyło ci się coś po drodze.
— Oczywiście, że się coś stało.
— Cóż takiego?
— Nieszczęście.
— Przypuszczam, ale jakie nieszczęście?
— Nie myślałam o tem, że dziś właśnie jest jeden z pięćdziesięciu nieszczęśliwych dni w roku; byłabym została w domu. Ujechałam zaledwie pół godziny drogi, kiedy rozstąpiła się przedemną ziemia...
— O Allah! — zawołała córka z przestrachem.
— Wybuchnął niebieski dym — mówiła matka dalej.
— Wai sana — biedna ty!
— A z tego dymu wystąpił duch, widmo, które wyciągnęło do mnie sto czterdzieści cztery rąk.
— Niech cię Allah broni! Jest na świecie dużo strachów!
— Zapewne moje dziecko. Osioł zląkł się oczywiście i popędził, jak mógł najprędzej. Wiadomo ci, że jeżdżę dobrze, mimoto upadłam, a osioł uciekł.
— Co za nieszczęście! Czy niema go?
— Nie. Nadjechał ten effendi, złapał osła i podniósł mnie z ziemi, aby mnie odprowadzić do domu. Gdzie jest ojciec?
— Poszedł do wsi.
— Po co?
— Chce nakupić rodzynków i migdałów.
— Czy powiedział, kiedy powróci?
— Powiedział, że długo nie zabawi.
— To obsłuż tego effendi, póki nie wrócę. Muszę się przebrać.
Chciała wyjść przez drugie drzwi, ale córka wzięła ją za ramię i rzekła:
— Powiedz mi najpierw, co się stało z duchem, z tem widmem!
— Nie mam czasu. Zapytaj tego effendi, on ci opowie.
Z tem oddaliła się przebiegła niewiasta, pozostawiając mnie dośpiewanie bajki o strachu.
Zaraz przy pierwszych słowach, matki wypowiedzianych do córki, usiadłem na rogóży pod ścianą.
Młoda „poziomka“ zakłopotała się widocznie tem sam na sam ze mną i po chwili spytała:
— Czyś znużony, effendi?
— Nie.
— A może głodny?
— Także nie, moje dziecko.
— Ale spragniony?
— Ciepło na dworze! Daj mi łaskawie trochę wody, córo szczęśliwości!
Wzięła jedną z misek z mlekiem, z których zawartości zbierała przedtem część gęstą palcem i podała mi, mówiąc:
— Masz krowie mleko. Jest świeże, będzie ci smakowało. A może wolisz kozie mleko?
— Czy z koziego zebrano już także śmietankę?
— Tak, sama to zrobiłam.
— To daj wody! Pijam mleko tylko niezbierane.
Wyszła i przyniosła w glinianym garnku wody, która miała wygląd i zapach taki, jak gdyby wymyto w niej stary kapciuch, albo pudla.
— Skąd zaczerpnęłaś tej wody? — spytałem.
— Nabrałam z niecki.
— Czy nie masz innej?
— Owszem, mamy niedaleko domu wodę płynącą.
— Przynieś stamtąd!
— Mogłabym, ale pić tego nie będziesz.
— Czemu nie?
— Bo tam są żaby i ropuchy tak wielkie, jak pies owczarski, albo spasiony jeż.
— Nie macie studni w pobliżu?
— Mamy, ale w niej takie długie i grube jaszczurki jak węgorze.
— Ojojoj! To wolę nie pić.
— Panie, mogę ci dać dobrego moszczu.
— Czy rzeczywiście jest dobry?
— Słodki jak miód i cukier.
— To proszę!
Oddaliła się znowu i przyniosła w wydrążonej połówce harbuza płyn, który mi się wydał wprost niebezpiecznym dla życia. Powąchałem go tylko i postanowiłem trzymać się z nadzwyczajną rezerwą.
— Z jakich owoców wyduszono ten moszcz? — pytałem.
— Z morw, jagód, jarzębiny i cytryn. Zaprawiony jest żółcieniami i osłodzony syropem. Wzmocni cię i orzeźwi jak rzeka raju.
A więc morwy, które same dla siebie mają smak wstrętny, do tego jarzębina, służąca za pożywienie gilom i innym ptakom i kwaśne cytryny! Zaprawione żółcieniami, osłodzone cukrem. Smak można sobie wyobrazić, a skutków domyśleć. Rrznięcie lub coś podobnego było nieuniknionem. Ale miałem rzeczywiście pragnienie, więc przytknąłem harbuz do ust, zamknąłem oczy i pociągnąłem kilka razy. Wtem schwyciła mię dziewczyna za ramię.
— Dur, dur — stój, stój! — zawołała. — Salt bir iczimi, salt bir iczimi — tylko jeden łyk, tylko jeden łyk!
— Czemu? — spytałem.
Dopiero odłożywszy naczynie, poczułem obrzydliwy smak tego podstępnego napoju.
— Zandży, korkulu zandży — ból brzucha — odrzekła.
— Czemuż mi to dajesz?
— O, moszcz jest bardzo dobry, ale trzeba pić trochę i powoli. Uważaj! Tak!
Wzięła mi harbuz z ręki i sączyła przez usta długo, powolnie. Miała przytem taki wyraz twarzy, jak gdyby piła ekstrakt niebiańskiego nektaru.
Przyszedł mi wtedy na myśl wstrętny kumys, który piłem na stepie kirgizkim. Przy pierwszych próbach omal nie zemdlałem. Poradzono mi nos zatykać; stosując się do tej rady, używałem tego cuchnącego napoju bez wstrętu.
Ten moszcz tu w Dżnibaszlu był oczywiście o wiele gorszym, sztucznym wytworem. Ponieważ jednak miałem wyśmienity żołądek, pozostał zamach morderczy córki piekarza-farbiarza bez groźnych następstw.
Gdy dziewczyna postawiła harbuz na ziemi, przyszedł stary, trójkolorowy, kot, który dotąd leżał w kącie, zamaczał w nim badawczo wąsy, strzepnął głową z powątpiewaniem, ale w końcu zaczął lizać; z początku zwolna i niedowierzająco, a potem z widocznem zadowoleniem.
— Keczyk kedi-im icz; aszyk-um, tatlylyk um, benim, dżanymlyk, icz, icz, icz — pij kotku, mój słodki, mój drogi, pij, pij, pij! — mówiła Turczynka, głaszcząc kota.
— Stój, stój! — zawołałem ja tak głośno, że się zerwała z przestrachem.
— Co takiego? Czemu tak krzyczysz? — spytała.
— Nie pozwólże swemu ulubieńcowi pić tego moszczu
— Czemu?
— Dostanie bólu brzucha, przed którym mnie ostrzegałaś.
— O nie, on przywykł już do tego.
— Ach, więc pije go częściej?
— Tak.
— Z tego harbuza?
— Tak. Pije bardzo chętnie; dopiero niedawno pił, mój poczciwy, kochany!
Brakowało jeszcze tego! Najpierw pił ulubieniec, potem ja, a w końcu ona! A do tego ta nieporównana swoboda, z jaką mi to powiedziała! O Ikbalo, jakżeż cienka na tobie powłoka dobrych zwyczajów zachodniej Europy!
Powinienem był właściwie rozgniewać się. Jednakże bez cienia mściwości sprowadziłem rozmowę na inny przedmiot, który był dla niej bezwątpienia najmilszy.
— Czy Ali sahaf pije także czasem ten moszcz? Gdy wypowiedziałem spokojnie to pytanie, spojrzała na mnie, jak gdyby niem zaskoczona.
— Panie, ty znasz sahafa? — spytała.
Tak.
— Gdzie go poznałeś? Na drodze z Koszikawak i to dzisiaj, przed dwoma godzinami mniej więcej.
— Czy mówił o mnie?
— Tak. Mam cię pozdrowić od niego.
— Więc powiedział ci, że mnie kocha?
— Powiedział to i jeszcze coś.
— Co takiego?
— Że ty go kochasz tak samo.
— Tak, to prawda. Kochamy się z całego serca. Wrócił przezemnie z Arabii.
— A jednak nie wolno mu z tobą rozmawiać!
— Niestety! Ojciec sobie nie życzy.
— Ale matka jest duchem opiekuńczym, który się unosi nad wami.
— Ach tak! Gdybyśmy jej nie mieli, byłoby cierpienie serc naszych tak wielkie, jak najwyższy minaret w kraju władcy wszystkich wiernych. Zabilibyśmy się, albo trucizną na szczury, albo utopilibyśmy się tam, gdzie najgłębiej.
— Masz na myśli płynącą wodę?
— Zgadłeś.

— Czyż nie powiedziałaś, że żyją w niej żaby i ropuchy tak wielkie jak jeże?

Zgrabnym, wielkim łukiem przeskoczył Rih przez potok...
— I to prawda. Ale wyszukalibyśmy sobie miejsce, w którem żab niema.

— A skąd wzięlibyście truciznę?
— Ali pojechałby do Mastanly. Tam jest dwu aptekarzy, którzy mają wszystkie trucizny.
— Może nie będziecie potrzebowali iść do wody, albo apteki. Twój ojciec zmieni jeszcze swoje usposobienie na korzyść Alego.
— O nie! Mosklan nie dopuści do tego.
— Któż to jest Mosklan?
— Handluje końmi i robi inne jeszcze interesa. Nie znasz go? Mają mnie zmusić do wyjścia za niego.
— Wiem o tem.
— Czy powiedział ci Ali? Tak. Czy ten człowiek nie ma jeszcze innych imion?
Zawahała się z odpowiedzią.
Możesz być wobec mnie szczerą, żywię względem ciebie dobre zamiary — wtrąciłem.
— On nie ma innego imienia.
— Mówisz tak z obawy przed nim i przed ojcem.
— O nie! Nie wiem o in nem imieniu.
— No, a nie widziałaś człowieka, który się nazywa Pimoza, a pochodzi z Łopaticzy?
Zakłopotała się i spytała jąkając się:
— Gdzież miałam go widzieć?
— Tu u was w domu.
— Nie, ty się mylisz.
— No, to dobrze; pomyliłem się i to jest dla ciebie niepomyślne!
— Niepomyślne? Dlaczego?
— Gdybyś wiedziała, kim jest ten Pimoza i co robi, to mógłbym ojca twojego skłonić do oddania ciebie Alemu za żonę.
— Jakżeby to być mogło?
— Słuchaj! Powiem ci, że przybyłem tu, aby cię zobaczyć. Postanowiłem, jeśli mi się spodobasz, pojechać po Alego i przyprowadzić przed ojca, jako zięcia.
— To nie może być!
— Przeciwnie; to nawet bardzo możliwe.
— Cóżbyś począł?
— Tego ci nie powiem, bo ty nie jesteś szczera. Chciałem zmusić twego ojca, żeby dziś dał przyzwolenie; dzisiaj, rozumiesz?
— I sądzisz, że onby je dał?
— Tak, całkiem pewnie, ale ty mi nie ufasz, jestem więc tu zbyteczny i wobec tego odchodzę.
Chciałem się podnieść, ale w tej samej chwili przyskoczyła, wstrzymała mnie i rzekła:
— Panie, zostań i usiądź! Któżeś ty, że sądzisz, iż masz taką władzę nad ojcem?
— Jestem effendi z Zachodu, chadzam w cieniu padyszacha i mogę istotnie zmusić ojca do tego, by nie stawiał przeszkód przywiązaniu twemu do Alego. Ale teraz nie mam czasu; muszę iść!
— Zaczekaj jeszcze! Będę otwarta.
— Postąpisz mądrze i z korzyścią dla siebie. Powiedz mi zatem, czy znasz tego Pimozę?
— Tak, znam go. Przebacz, że przedtem mówiłam inaczej!
— Przebaczam ci, bo wiem, że musiałaś tak mówić ze względu na ojca.
— Ale czy przyrzekniesz mi, że ojciec nie poniesie żadnej szkody?
— Przyrzekam.
— Daj na to rękę!
— Masz. Gdy co przyrzekam, dotrzymuję zawsze słowa. A więc powiedz, kim jest ten Pimoza!
— On się nie nazywa Pimoza; przybiera sobie tylko czasem to imię. To jest właśnie ów Mosklan, którego żoną mam zostać.
— Wiedziałem już o tem. Czem on się jeszcze zajmuje prócz handlu końmi?
— To przemytnik i poseł Szuta.
— Czy Szut posyłał go już także do twego ojca?
— Tak.
— W jakiej sprawie?
— Nie wiem.
— Twój ojciec także przemytnik?
— Nie.
— Powiedz prawdę!
— On nie, ale przemytnicy przychodzą do niego czasami, a wtenczas...
Utknęła.
— No, a wtenczas...
— A wtenczas ma zawsze bardzo dużo towaru.
— Gdzie? Czy tu w domu?
— Nie, na polu.
— W którem miejscu?
— Tego powiedzieć nie mogę. Ja i matka musiałyśmy przysiąc, że nie zdradzimy.
— Zbyteczne mówić, gdyż znam to miejsce tak dokładnie jak ty.
— To nie może być; jesteś obcy!
— A jednak znam je. To jama tam pośród krzaków kolczastych.
Załamała ręce ze zdumienia i zawołała:
— O Allah! Ty wiesz naprawdę.
— A widzisz? Dziś właśnie leży tam dużo towarów.
— Widziałeś je?
— Tak, same dywany.
— Rzeczywiście wiesz wszystko! Kto ci zdradził to wszystko?
— Nikt. Skąd te dywany?
— Przyszły statkiem przez morze. Wylądowały w Makri, a stamtąd przynieśli je nasi tragarze do Gyrmirdżiny i do nas.
— A dokąd są przeznaczone?
— Mają pójść do Sofii, a stamtąd dalej, ale nie wiem już dokąd.
— Czy Szut bierze udział w przemytnictwie?
— Nie. Głównym kierownikiem jest silahdżi z Ismilan.
— Ach tak! Ten człowiek ma także kawehane?
— Tak.
— Mieszka przy drodze, wiodącej do wsi Czatak?
— Effendi, czy ty go znasz?
— Słyszałem o nim. Czy znane ci jego imię?
— Nazywa się Dezelim.
— Czy on był kiedy u was?
— Bardzo często. Przybędzie tu także dziś, albo jutro.
— Prawdopodobnie z powodu dywanów, które się znajdują tam w polu.
— Tak. Muszą być zabrane stamtąd.
— Czy sprowadzi ze sobą tragarzy?
— Kilku; reszta mieszka tu blizko.
— W Dżnibaszlu?
— Tu i w poblizkich miejscowościach.
— Kto ich zwołuje?
— Mój ojciec.
— Ale chyba nie sam.
— Nie. Posyła naszego pomocnika, który zna wszystkich.
— Czy to ten, który pomaga matce złazić z muła?
— Tak. On ma wszystkie barwy na twarzy. To bardzo przebiegły i odważny człowiek. Pst! Ktoś nadchodzi!
Z zewnątrz od drzwi dało się słyszeć szczególne stękanie i jęki.
— A buh! A buh! — zabrzmiało stękliwie.
— To ojciec — rzekła. — Nie daj mu poznać, żeśmy rozmawiali!
W następnej chwili zniknęła ona tam, gdzie wyszła jej matka.
Siedziałem w izbie sam, nie licząc kocura, który znowu się cofnął do kąta. Przykre to było, ale nie dało się odmienić. Usłyszałem odgłos kilku ciężkich, posuwistych kroków, kilka jeszcze „A buh“ i wszedł ojciec.
Przeraziłem się niemal, ujrzawszy tego człowieka. Był prawie tak gruby jak wysoki, a przez drzwi musiał się poprostu przecisnąć. Ubrany był całkiem po bułgarsku. Jego spodnie, tunika i krótki płaszcz z rękawami były wełniane, podczas gdy Turek nosi zwykle w porze letniej lekkie fałdziste lub bawełniane materye. Nogi owinięte miał także na bułgarski sposób grubemi wstęgami, okrywającemi je po stopę. Starobułgar czyli Tatar, który przeszedł na słowiańskie, nie lubi innego obuwia.
Ten strój szpecił oczywiście jeszcze bardziej piekarza. Krótki płaszcz, poobwijane nogi i pas na półtorej stopy dookoła ciała, czyniły go jeszcze grubszym i bardziej nieforemnym, niż był w istocie. Do tego należy wyobrazić sobie głowę ogoloną. Tylko na szczycie jej widniał kosmyk włosów, zapleciony w dwa warkocze, zwisające z tyłu. Nie miał na głowie fezu, ani żadnego innego okrycia. W ręce trzymał związaną na guz chusteczkę, z której wyglądało kilka zwitków.
Gdyby kto zapytał, jakiego koloru było jego ubranie, to nie zdołałbym go określić. Pierwotnie miało zapewnie jakiś kolor. Pokrywało go jednak tyle kresek najrozmaitszego zabarwienia, że spodu wcale nie dało się rozpoznać. Widać było jedynie, że człowiek ten wycierał sobie zawsze palce poprostu w ubranie, bez względu na to, czy powalane były ciastem przy pieczeniu, czy farbą przy wykonywaniu drugiego zawodu.
Ręce jego wyglądały tak, jak gdyby rozgniótł pudełko farb, roztarł proszek z olejem i posmarował sobie tem wszystkie palce. Ramion widzieć nie mogłem, ale były z pewnością całkiem podobne do rączek zacnej „poziomki“, których barwną powłokę wziąłem najpierw za rękawiczki.
A cóż dopiero twarz! To było wprost coś kolosalnego. W każdym razie miał on dwie, a może trzy nawyczki, niezgodne z jego zawodem: zażywał tabakę, lubiał przecierać sobie oczy i drapać się za uszami, gdyż zarówno nos jak otoczenie oczu i uszu wyglądały jakby po wtarciu w nie czarnego atramentu, powideł, żółtka, soku malinowego i rozmoczonej kredy.
Gdy wschodnia niewiasta rzęsy sobie poczerni, nadaje przez to wzrokowi szczególnej, melancholijnej, interesującej bystrości. Piekarz był widocznie zdania, że jego twarz także zyskuje na piękności dzięki tej warstwie kolorów. Z tego też prawdopodobnie powodu nie ubliżył oddawna swemu obliczu ani kroplą wody. Coś takiego nie zdarza się chyba na Zachodzie. Tam musiałaby wystąpić policya, bo taki człowiek wywoływałby publiczne zgorszenie.
Był to istotnie widok zabawny, z jakiem zdumieniem popatrzył on na mnie, siedzącego przy drzwiach spokojnie. Czoło mu się podniosło, usta się rozwarły szeroko, a uszy cofnęły wstecz.
— Oelim jyldyrym — śmierć i pioruny!
Więcej nie wydobył z siebie. Musiał się wysapać; nie wiem, czy z braku powietrza, czy wskutek tej niespodzianki.
— Sabahinic chajr ola — dzień dobry! — pozdrowiłem go, w stając powoli.
— Ne is ter sen bunda? Ne ararsen bunda? — Czego chcesz tutaj? Czego szukasz tutaj?
— Seni — ciebie — odrzekłem krótko.
— Beni — mnie? — spytał, potrząsając głową.
— Ewwet, seni — tak, ciebie.
— Bierzesz mnie za kogo innego!
— To chyba trudno. Ciebie poznać natychmiast.
Nie odczuł, jak się zdawało, obrazy, zawartej w ostatnich słowach, i mówił dalej, trzęsąc głową:
— Pomyliłeś się chyba co do domu, którego szukałeś!
— Nie; jestem we właściwym domu.
— Ależ ja ciebie nie znam!
— To m nie poznasz.
— Do kogo więc przyszedłeś?
— Do bojadży, który jest zarazem etmekczi, a nazywa się Boszak.
— To jestem ja rzeczywiście.
— Widzisz, że się nie mylę.
— Ale powiedziałeś, że poznałeś mnie natychmiast! Czy mnie już kiedy widziałeś?
— Nie, nigdy i nigdzie.
— Jakże mogłeś mnie poznać?
— Po niezwykłej godności twego stanu, wyrażonej na twem obliczu.
Właściwego znaczenia tych słów także nie pojął, gdyż przeciągnął swą barwną twarz w uśmiechu zadowolenia i rzekł:
— Jesteś bardzo uprzejmy i masz słuszność. Stan mój bardzo ważny. Bez nas musieliby ludzie z głodu ginąć i my nadajemy piękność każdej szacie. Jakież masz życzenie?
— Chciałbym z tobą pomówić w pewnym interesie.
— Czy jesteś może handlarzem mąki?
— Nie.
— Albo farb?
— Także nie. Mam na myśli inny interes.
— To powiedz!
— Najpierw zdejm płaszcz i usiądź sobie wygodnie koło mnie!
— Dobrze. Ale muszę cię na chwilę opuścić. Czekaj tu na mnie!
Wyszedł temi samemi drzwiami, poza którem i zniknęły jego żona i córka. Należało przypuszczać, że tam były dwa pokoje jeden za drugim, bo po głuchym dźwięku trzech głosów poznałem, że się znajdowali w ostatnim „gabinecie“.
Wróciwszy stamtąd, stanął gospodarz przedemną i rzekł:
— Im bunda. Isztahnyc warmy — Jestem tutaj. Czy masz apetyt?
— Na co?
— Do jedzenia.
— Nie — odrzekłem, przypomniawszy sobie ślady palców od ciasta, wytarte o spodnie.
— Albo do picia?
— Dziękuję bardzo!
Apetyt opuścił mnie zupełnie z powodu wody z niecek i sławnego moszczu.
— Pomówmy więc o interesie.
Trudno poprostu opisać, jak udało mu się wśród ciągłego stękania usiąść naprzeciwko mnie na ziemi. Po wykonaniu tego ciężkiego ćwiczenia gimnastycznego ułożył twarz w maskę powagi i władzy i klasnął głośno w dłonie.
Omal w twarz mu się nie roześmiałem, widząc, jak starał się tem nadać sobie pozór wysoko położonej osobistości, przywykłej do rozkazywania. Ale klaśnięcie dosłyszano, bo wszedł szczygiełkowaty czeladnik farbiarski, którego córka nazwała przebiegłym i odważnym człowiekiem.
Ponieważ znajdował się za domem, pouczyli go zapewne przez okno, jak się ma zachować. Ukłonił się ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma i spojrzał na swego pana i mistrza pokornie i wyczekująco.
— Getir benim luleju — przynieś mi fajkę! — rozkazał pan tonem baszy z trzema buńczukami.
Niewolnik tej chwili posłuchał rozkazu. Przyniósł fajkę, wyglądającą, jak gdyby już od dawna leżała w namule stawu, w którym żyją karpie. Następnie się oddalił, a pan sięgnął do kieszeni w spodniach, wydobył z niej garść tytoniu i napchał fajkę. Wreszcie zapytał:
— Sen mi titin iczen — czy palisz?
— Ewwet — tak — odrzekłem.
Zdjęła mnie trwoga, że każe przynieść dla mnie taką samą fajkę i napełni ją z tej samej kieszeni; doznałem jednak miłego rozczarowania, gdy spytał dalej:
— Kibritler onun iczun melik ol-zen — zatem posiadasz zapałki?
— Bre kaw cabt etmec-zen — nie masz krzesiwa? — spytałem.
Podczas tego pytania zrobił piekarz minę szczególnie chytrą, albo raczej głupio przebiegłą. Zapałek nie wszędzie się w tamtych stronach używa; można przeszukać całe wsi i nie znaleźć ani jednej. Kto je ma przy sobie, uchodzi za człowieka, mogącego sobie na coś pozwolić. Piekarz chciał się przekonać, czy ja należę do tych uprzywilejowanych ludzi. To też odpowiedziałem mu pytaniem o krzesiwo.
— Musiałbym znowu wstawać — rzekł. — Poznaję po tobie, że masz kibritler.
— Jak to poznajesz?
— Po całem twojem ubraniu. Jesteś bogaty.
Byłby miał słuszność, gdyby był powiedział: „jesteś czyściejszy odemnie“. Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem paczkę woskówek i podałem mu jedną. Popatrzył na to zdumiony i rzekł:
— Ależ to nie drewniane?
— Nie. Nie lubię wyrabianych z odun.
— To nawet wosk?
— Tak; zgadłeś.
— I w tem jest knot?
— Oczywiście!
— Mydżypatly, czok adżaib — cudowne, bardzo cudowne! Świeca do zapalania tytoniu! Tego jeszcze nie widziałem. Może mi podarujesz całą paczkę?
Uwierzyć trudno, jakie wrażenie wywiera czasem taka drobnostka. Należy zawsze korzystać z takiej sposobności; to też powiedziałem:
— Te świeczki przedstawiają dla mnie wielką wartość. Nie jest wykluczone, że ci je daruję, jeśli będę zadowolony z naszej rozmowy.
— To zaczynajmy; ale wpierw zapalę sobie fajkę.
Gdy poczułem dym, zauważyłem, że pali niezły gatunek tytoniu. Może przywłaszczył go sobie w sposób nie całkiem prawny.
— Tak, teraz możemy zacząć — rzekł. — Powiedz mi najpierw, kto jesteś.
— Naturalnie, musisz przecież wiedzieć, z kim masz do czynienia. Ale — może jednak lepiej będzie, jeśli ci później podam nazwisko.
— Dlaczegóż?
— Interes, który mię do ciebie sprowadza, jest niezwykły. Konieczna jest przytem chytrość i zdolność milczenia, a nie wiem, czy posiadasz te dary.
— Ach, teraz wiem już, czem jesteś.
— No, czem?
— Prowadzisz potajemnie handel.
— Hm! Może i źle nie zgadłeś. Mam na sprzedaż towar bardzo drogi, ale zbędę go bardzo tanio.
— Co to jest?
— Dywany.
— Ach, dywany! To dobry towar. Ale jakie dywany?
— Prawdziwy smyrneński towar.
— Allah! Ile?
— Około stu.
— Jak je sprzedajesz?
— Hurtem, po trzydzieści piastrów sztuka.
Na to wyjął on z ust fajkę, położył obok siebie na ziemi, złożył ręce i zapytał:
— Trzydzieści piastrów? Rzeczywiście trzydzieści?
— Nie więcej.
— Prawdziwe smyrneńskie dywany?
— Z pewnością!
— Można je oglądnąć?
— Rozumie się, że kupujący musi najpierw zobaczyć.
— Gdzie są?
— Ach! Myślisz, że wyjawię to, zanim się przekonam, czy kupujący jest człowiekiem pewnym?
— Jesteś bardzo ostrożny. Powiedz przynajmniej, czy daleko stąd to miejsce, na którem się znajdują.
— Wcale niedaleko.
— A dlaczego zwracasz się właśnie do mnie?
— Jesteś słynnym farbiarzem, a zatem znawcą, i potrafisz osądzić, czy towar jest istotnie prawdziwy pod względem farby.
— To prawda — rzekł, zadowolony z pochlebstwa.
— Dlatego przychodzę do ciebie! Nie sądzę wprawdzie, że kupisz dywany, ale przypuszczałem, że znasz kogoś, co byłby gotów skorzystać z tak pomyślnego targu.
— W takim razie domysł twój nie był niesłuszny.
— Czy znasz kogo takiego?
— Znam.
— I może zapłacić gotówką?
— Takie interesa robi się przeważnie na kredyt.
— Ja nie. Dobry towar, tani, ale gotówka. Wtedy obaj zadowoleni, kupujący i sprzedający.
— No, ten może zapłacić.
— To mię cieszy. Kto on?
— Rusznikarz.
— O joj!
— Czemu się dziwisz?
— Rusznikarz kupi taką masę dywanów?
— On już to zrobi. Jest zarazem właścicielem kawiarni i rozumie się na odsprzedaży towarów.
— Gdzie mieszka?
— W Ismilan.
— To niewygodnie dla mnie, bo daleko.
— Nie szkodzi. On przyjdzie do mnie dziś, albo jutro.
— Nie mogę czekać do jutra.
— Dlaczego?
— Łatwo się domyślić!
— Nie, zupełnie nie.
— Jeśli taki towar sprzedaję tak tanio, to z pewnością jest coś na tem.
— Hm! Zapewne...
— Muszę sprzedać co prędzej, bo może przepaść
— Czy wpadli na trop?
Zmrużył przytem oczy, łysnął niemi ku mnie znacząco i wykonał rękoma ruch, mający oznaczać przytrzymanie lub aresztowanie.
— Nie, to nie. Nikt nie wie dotąd o moim zamiarze, ale towar znajduje się w miejscu bardzo niepewnem.
— Zabierz go stamtąd!
— Niech to kupiec zrobi.
— Czy ten, u którego zostawiłeś, tak dalece nie jest godny zaufania?
— To nie jest złożone u nikogo.
— Nie? A gdzież?
— W czystem polu.
— Allah jest wielki! Jak wpadłeś na tę myśl?
— Nie ja na nią wpadłem, lecz inni.
— Ale ty dałeś przyzwolenie?
— Także nie. Nigdybym nie przechowywał takiego towaru tak lekkomyślnie.
— W takim razie nie rozumiem ciebie.
— Wytłómaczę ci to w zaufaniu. Robisz namnie wrażenie człowieka, który nie zdradzi drugiego.
— Nie, tego nigdy nie czynię!
— Dobrze, dobrze; wierzę ci. Sam przyznasz, że trzydzieści piastrów to mało, bardzo mało!
— Hm! Tego teraz jeszcze nie mogę powiedzieć. Nie widziałem dywanów.
— Powiadam ci, że to mało, bardzo mało. Nikt nie sprzedaje tak tanio.
— Dostałeś je zapewne jeszcze taniej!
— Oczywiście! To się samo przez się rozumie.
— Ile dałeś?
— Słuchaj! To niezbyt zręczne pytanie. Żaden sprzedający nie przyzna się, ile zarabia rzeczywiście, ale, jak już powiedziałem, będę z tobą otwarty.
— No, ile zarabiasz?
— Trzydzieści, tylko trzydzieści piastrów.
Spojrzał na mnie, nie rozumiejąc zupełnie.
— Na całym zapasie?
— Co mówisz? Nie byłbym przecież na tyle głupi, żeby się zadowalać tak małą kwotą. Na każdym dywanie tyle zarabiam.
— To przecież niemożliwe!
— Czemu nie?
— Sprzedajesz sztukę po trzydzieści piastrów i to samo na każdej zarabiasz?
— Tak jest.
— Chyba, że ci ktoś ten towar darował.
— Tego nikt nie robi.
— Na zrozumienie tego mój rozum za mały!
— Nie martw się tem; zato mój sięga dalej. Nie kupiłem tych dywanów, ani nie dostałem w darze; znalazłem je.
— Znalazłeś? — wybuchnął.
— Tak jest.
— Kiedy?
— To nie należy do rzeczy.
— Ale gdzie?
— Tu, całkiem blizko.
Przestraszył się bardzo. Zaczął chrząkać, zawracać oczyma, wreszcie z widoczną trudnością zapytał:
— Tu blizko?
— Oczywiście! Wszakże ci mówię!
— Czy mogę się dowiedzieć o miejscu?
— Znasz drogę stąd do Koszikawak?
— Znam!
— Prowadzi więc koło zarośli, za któremi nieco na prawo jest wgłębienie w ziemi; wydaje się ono niedostępnem, bo otaczają je kolczaste krzaki. Tam leżą dywany.
Zdawało się, że ciało piekarza zesztywniało zupełnie. Ani się nie ruszył, tylko płuca mocno pracowały. Chwilami tracił oddech. Wreszcie dał się słyszeć z ust jego głos niemal chrapliwy:
— Panie, to byłby cud!
— Tak, trudno pomyśleć, żeby można znaleźć w czystem polu zapas tak drogich dywanów. Ale tu deszcz pada tak rzadko. Teraz właśnie pora sucha i towar nie jest narażony na szkodliwe wpływy niepogody.
— Ale grozi mu niebezpieczeństwo ze strony ludzi!
— Jakto?
— Można je odkryć tak łatwo!
— O, nie. Jesteście tu naprawdę jak dzieci. Robicie tylko to, co wczoraj i dawniej. Nie chcecie dzisiaj wiedzieć nic ponad to, co już wiedzieliście przedtem. Zagłębienie, o którem mowa, uchodziło zawsze za niedostępne i nie prędko przyjdzie komu na myśl przekonać się, czy jest takiem rzeczywiście. Ciernie tam kłują, a to boli.
— Jak ty się tam dostałeś?
— Konno. Wiesz, że nie zawsze jest się panem swego konia. Takie stworzenie spłoszy się czasem i tak dostanie się człowiek w ciernie.
— Lanetli, lanetli, wakaa! — Przeklęty, przeklęty przypadek! — zawołał.
— Jakto? — spytałem tonem zdziwienia. — Gniewa cię to, że zrobiłem to odkrycie?
— Nie, o nie! Myślałem tylko nad tem, jak przykrem to musi być dla tego, do którego ten towar należy.
— Powinien go był lepiej przechować!
— Panie, dlaczego zamierzasz teraz sprzedać towar?
— Czy to nie najkorzystniejsze ze wszystkiego, co mógłbym uczynić?
— Dla ciebie, ale czy to twoje?
— Oczywiście! Wszak znalazłem!
— To jeszcze nie powód, żebyś to za swą własność uważał. Musisz ją zostawić właścicielowi.
— Więc niech się po nią zgłosi! Ale on się będzie bał.
— On to zabierze.
— On, albo ktoś inny. Jak łatwo może ktoś inny przyjść w posiadanie tego, jeśli tylko będzie odemnie mądrzejszy! Nie, ja to sprzedam.
Piekarz i farbiarz w jednej osobie ochłonął ze strachu, w miejsce którego wstąpiło małe podniecenie.
— Radzę ci tego nie czynić — rzekł. — Prawowity właściciel postara się już o to, żeby swej własności nie stracić. Byłbyś chyba złodziejem, a nie wyglądasz mi na takiego.
— Nie? Hm! Może masz słuszność. Wymówiłeś w sam czas to słowo. Złodziejem nie chcę być rzeczywiście.
— Zostawisz więc tam dywany?
— Tak.
— Przyrzekasz mi to?
— Czemu tobie? Czy są może twoje?
— Nie, ale nie chciałbym, żebyś duszę swą obarczał zbrodnią.
— Jesteś zacny i życzliwy dla mnie!
— Tak. A więc daj mi przyrzeczenie, daj mi rękę na to, że nie zabierzesz dywanów!
— Dobrze, spełnię twą wolę; podaję ci na to rękę! Ścisnął mi prawicę, odetchnął z ulgą i rzekł, chwytając fajkę:
— Chwała Allahowi! Zawróciłem cię z drogi grzechu. Przytem zgasł mi tytoń. Daj jeszcze jedną woskówkę!
— Masz tu! Cieszę się z tego, że zatrzymałeś mnie na drodze cnoty. Pokusa była istotnie wielka. Postaramy się, żeby jej kto inny nie uległ.
— Jak to uskutecznisz?
— Zawiadomię o znalezieniu.
— Allah ’l Allah! Kogo?
— Władzę.
Odłożył znowu czemprędzej zapaloną fajkę, potrząsnął przecząco rękami i rzekł:
— To wcale niepotrzebne!
— A jednak. Pójdę do kiaji, żeby zabrał dywany.
— Co ci przychodzi do głowy? Właściciel sam je zabierze!
— To nie odmieni mego postanowienia. Moim obowiązkiem jest donieść o tem władzy.
— Wcale nie! Ta sprawa ciebie nie obchodzi!
— Nawet bardzo wiele. Kto odkryje zbrodnię, ten ma o niej donieść.
— Czy tu zachodzi wypadek zbrodni?
— Człowiek uczciwy nie ukrywa swej własności w polu; to pewne. A zresztą przeczuwam, dla kogo są te dywany przeznaczone.
— Z pewnością mylnie sobie to wyobrażasz!
— O nie, jestem swego pewien.
— Któż jest tym człowiekiem?
— Ten sam, którego zalecałeś poprzednio jako kupca na dywany.
— Masz na myśli rusznikarza?
— Istotnie.
— O, ten nie ma nic z tem wspólnego. Znasz go?
— Nie, nie widziałem go jeszcze.
— Jakże możesz go o to podejrzywać? Nie podałem ci nawet jego nazwiska.
— Znani je. Nazywa się Dezelim.
— Dezelim? Nawet nie wiem, czy istnieje człowiek o takiem nazwisku!
— A zatem nie znasz także tego, który się Pimoza nazywa?
— Pimoza? O, jego znam!
— Skąd on?
— To Serb z Łopaticzy nad Ibarem. Gdzie go poznałeś?
— Później ci powiem. Czy on odwiedza cię kiedy?
— Tak.
— Był w ostatnich czasach u ciebie?
— Nie.
— Czy wiesz, gdzie on był niedawno?
— Nie.
— Hm! Czy nie byłeś ostatnimi dniami w Mandrze i Boldżibak?
Teraz twarz jego przybrała całkiem inny wyraz. Była to rzeczywiście twarz lisia. Ten grubas był naprawdę niebezpiecznym człowiekiem. W oczach jego zabłysło zrozumienie sytuacyi.
— Powiem ci prawdę — rzekł. — Byłem tam z Pimozą.
Spojrzenie jego, skierowane na mnie, było teraz wprost tryumfujące. Położyłem rękę na jego ramieniu, mówiąc z uśmiechem:
— Boszaku, nieźle ci się to udało, ty stary francie!
— Nieźle? Jak to rozumiesz?
— Zgadujesz, że rozmawiałem z Pimozą i to wcale niedawno.
— Przypuszczam.
Zabrałeś się do tego zaiste niedość chytrze; nie powinieneś był przyznać się do tego.
— Prawdę wolno zawsze powiedzieć!
— Nie bronię! Domyśliłeś się następnie, że wiem o pobycie Pimozy w Mandrze i Boldżibak i w ten sposób występujesz od razu jako świadek. Co będzie jednak, jeśli ci udowodnię, że się wcale stąd nie ruszałeś?
— Tego udowodnić nie możesz.
— Wystarczy tu zapytać. Niewątpliwie widywano cię; ale tego nie zrobię; nie chcę się tyle trudzić. Pojadę do wsi Palacy i tam dowiem się, kim właściwie jest Pimoza.
Grubas pobladł widocznie, mimo warstwy farby, pokrywającej twarz jego. Rzekł tonem, ile możności, najpewniejszym siebie:
— Nie dowiesz się tam niczego ponad to, co ci już powiedziałem.
— O, handlarz końmi Mosklan powiadomi mnie z pewnością lepiej! Widzę, że moja wizyta u ciebie skończona. Idę do kiaji.
Powstałem, a on także, i to tak szybko, że wnosić wypadało, iż tylko trwoga dać mogła mu tę niezwykłą szybkość.
— Panie — rzekł — nie odejdziesz, dopóki się nie porozumiemy!
— Porozumieć? Co do czego?
— Co do dywanów.
— I co do Szuta, nieprawdaż?
— Allahy sewerzin — Na Boga! Dlaczego mówisz o Szucie?
— Czemu trwożysz się, gdy o nim mówię? Skąd zapatrywanie, że musimy się porozumieć co do dywanów? Czyż należą do ciebie?
— Nie, nie!
— Czy wiesz, kto je tam ukrył?
— Także nie.
— A zatem możesz być spokojnym. Ja natomiast muszę pójść do kiaji, aby go zawiadomić o tem, co znalazłem.
— Nie będziesz miał z tego żadnego pożytku!
— Należy bez względu na własną korzyść pełnić swoją powinność.
Był w ogromnym kłopocie. Stanął nawet przed drzwiami, aby mnie nie wypuścić i rzekł:
— Ktoś ty właściwie, że przybywszy tu jako obcy, mięszasz się do naszych spraw?
— Czy umiesz czytać?
— Tak.
— No, to ci coś pokażę.
Wydobyłem i pokazałem mu swój paszport podróżny, ale tylko tak, żeby mógł pieczęć zobaczyć i zapytałem:
— Czy znasz to?
— Tak, to mohur wielkorządcy.
— A więc zawiadamiam cię, że posiadam mohur i uwięziłem ajenta Pimozę.
— Panie! Effendi! Jesteś urzędnikiem policyi? — wybuchnął z przerażeniem.
— Nie mam obowiązku odpowiadać. Ale ja zaaresztuję tak samo ciebie, oraz Dezelima z Ismilan, skoro się tu tylko pojawi.
— Mnie aresztować?
— Tyś powiedział.
— Za cóż?
— Za dywany i z wielu innych powodów.
— Effendi, jestem człowiekiem uczciwym!
— A jednak mnie okłamujesz?
— Wyznałem ci prawdę!
— Ty śmiesz rzeczywiście to twierdzić? Śpieszno ci do zguby. Niech się stanie twoja wola. Wielkie śledztwo będzie wdrożone przeciwko tobie; zginiesz w ten sposób. Chciałem cię ocalić. Przybyłem, aby ci w zaufaniu wskazać drogę, wiodącą do ratunku.
Piekarz oparł się o ścianę, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć.
— Dobrze byłoby, gdybyś się teraz sam zobaczył — rzekłem. — Wina i trwoga nie wyglądają inaczej, niż ty teraz. Weź płaszcz i chodź zemną do kiaji!
Wtem ukazały się jego żona i córka. Podsłuchiwały one w przyległym pokoju i słyszały wszystko. Obie wszczęły głośny lament i zarzucały mi, co tylko mogły. Piekarz zachowywał się spokojnie; rozważał widocznie, jak ma postąpić. Przysłuchiwałem się jakiś czas lamentom obu kobiet i uspokoiłem je potem:
— Bądźcie cicho! Ja chciałem go ocalić, ale on o to nie dbał. Teraz jeszcze byłbym gotów zaniechać doniesienia, ale same widzicie, że on nie prosi o to ani słowem.
To skłoniło go do przemówienia.
— Effendi — rzekł — co wiesz o mnie?
— Wszystko! Nie mam potrzeby podawać ci szczegółów; to rzecz sędziego.
— Czy sądzisz, że mógłbyś odstąpić od doniesienia?
— Tak. Nie uważam ciebie za złoczyńcę, tylko za uwiedzionego. Dlatego chciałbym łagodnie z tobą postąpić.
— Co musiałbym uczynić?
— Wyrzec się uwodzicieli.
— Chętnie to zrobię!
— Tak mówisz teraz, ale skoro się tylko oddalę, nie dotrzymasz przyrzeczenia.
— Dotrzymam; mogę na to przysiąc.
— Żądam więc, żebyś wymówił przyjaźń handlarzowi koni Mosklanowi.
— Oświadczą mu to.
— Dobrze! Chciałeś mu córką dać za żonę?
— Tak.
— Straci więc narzeczonego. Poszukaj dla niej innego!
Zastanowił się. Spojrzał badawczo na obie kobiety, a potem na mnie i spytał:
— Czy mówiliście ze sobą, zanim przyszedłem?
— Tak — odrzekłem zgodnie z prawdą.
— Czy uważasz, że powinienem wydać ją za sahafa Alego?
— Tak, radzą ci to w każdym razie.
— Wallahi! Więc wyście o nim mówiły?
— Tak, a ja nawet z nim samym już mówiłem. To prawy człowiek, a nie zbrodniarz, jak Mosklan. On uszczęśliwi twą córką. Nie mam czasu na tracenie słów wielu. Powiadam ci zatem, co następuje: Wyjdę teraz na kilka minut, a ty możesz tymczasem pogadać z żoną i córką. Gdy wrócę, a ty powiesz, że godzisz się na sahafa, pojadą natychmiast do niego, aby go tu sprowadzić. Dasz mu potem swój podpis i wszystko będzie dobrze. Jeśli jednak będziesz się wzbraniał, pójdą zaraz do kiaji i ciebie z sobą zabiorą.
Pot mu wystąpił na czoło, a jednak wydało mi się, że teraz o wiele był spokojniejszy niż przedtem. Żona i córka rzuciły się doń z prośbami, ale on odsunął je od siebie i zapytał, zwracając się do mnie:
— Chcesz więc sprowadzić sahafa?
— Tak.
— I chcesz pojechać do niego do Kabacz?
— Naturalnie, skoro go chcę sprowadzić!
— A jeśli mu dam swój podpis, czy bądziesz milczał o wszystkiem?
— Jak grób!
— O Szucie i o handlarzu koni?
— Tak.
— O dywanach także nic nie wspomnisz?
— Tylko jednemu.
— Komu?
— Sahafowi; on potem zrobi, co zechce.
— On będzie milczał, jeśli mu dam córkę. Powiedz, kiedy pojedziesz do Kabacz?
— Skoro się tylko zdecydujesz. Nie mam czasu. Daję ci więc kilka minut. Namyśl się nad całą sprawą!
Wyszedłem do konia. Usłyszałem, wychodząc z izby, że matka i córka uderzyły nań natychmiast prośbami, i byłem pewny mej sprawy. Nie pozostawało mu zdaniem mojem nic innego, jak zgodzić się i cieszyłem się już na myśl, że w tak krótkim czasie przyniosę sahafowi tak pocieszającą wiadomość.
Zadawałem sobie wprawdzie pytanie, czy nie należałoby donieść władzy, były jednak z drugiej strony dostateczne powody, aby tego zaniechać. Nie wiedziałem rzeczywiście dotychczas, czy dywany są istotnie przemycone. Może miało się to stać dopiero na serbskiej granicy. Uważałem zresztą sahafa za człowieka prawego i spodziewałem się, że on postąpi wedle swego sumienia, gdy mu o wszystkiem opowiem.
Odszedłem trochę od domu. Wydało mi się, że słyszę jakieś wołanie. Odwróciwszy się, ujrzałem, że pomocnik udał się ku jednemu z otworów okiennych i że z nim tam piekarz rozmawiał.
Co mnie to obchodziło? Miał mu pewnie dać jakieś polecenie w interesie. W kilka minut potem usłyszałem tętent. Nie widziałem jeźdźca i ani mi przez myśl nie przeszło podejrzewać cośkolwiek. Niestety czekało mnie doświadczenie, że byłem niedość ostrożny. Piekarz wysłał pomocnika, aby mi zgotować zasadzkę. Dziewczyna nazwała tego dudka przebiegłym. Był nim też rzeczywiście. Odjechał tak, że dom był między mną a nim i że nie mogłem zauważyć jego oddalenia się.
Czekałem z kwadrans i wróciłem do izby. Żona piekarza prosiła mię, żebym użyczył mężowi jeszcze krótkiej zwłoki. Trudno mu przychodzi powziąć postanowienie, gdyż nie wie, jakie Mosklan otrzyma odszkodowanie.
Zastosowałem się do jej prośby i wyszedłem ponownie. Tam zaczekałem, dopóki mnie nie zawołano. Piekarz wyszedł naprzeciw mnie i powiedział:
— Effendi, masz słuszność, zrobię to, co radzisz. Czy chcesz zaraz sprowadzić sahafa?
— Tak, pojadę zaraz.
— A chcesz potem na dzisiaj i dalsze dni być naszym gościem?
— Dziękuję, ale to być nie może. Muszę odjechać?
— Dokąd?
— Daleko na Zachód, gdzie znajduje się moja ojczyzna.
To powiedzenie było wielkim błędem, jak się potem przekonałem.
— Więc wejdź teraz przynajmniej do meharremu; to tylko selamlik. Muszę ci coś pokazać.
Był taki ustępliwy, a kobiety tak promieniały szczęściem, że nie mogłem odmówić i wszedłem do drugiej izby, urządzonej tak samo, jak pierwsza. Córka oddaliła się na chwilę i przyniosła jakiś przedmiot, owinięty w zgrzebne płótno i obwiązany sznurkami.
— Zgadnij, co to, effendi! — rzekł.
— Któż to może odgadnąć? Powiedz!
Odwinął płótno i ukazała się flaszka.
— To jest sok z winnej jagody. Czy wolno ci go pić?
— Wolno, ale zostaw go we flaszce. Sami się tem orzeźwiajcie!
— Nam to wzbronione. To wino z Grecyi. Dostałem je od pewnego handlarza i schowałem po to, aby mieć czem poczęstować, gdy komu wino pić wolno.
Pozostałem przy odmowie, co go widocznie strapiło. Zamyślił się na chwilę, a potem rzekł:
— Skoro niem gardzisz, nie chcę go mieć dłużej u siebie. Czileko, damy je biednemu choremu Sabanowi?
Zgodziła się na to zaraz i spytała, czy może dodać do tego trochę pieczywa. Pozwolił jej, a następnie zwrócił się do mnie:
— Ale effendi, skoro biedak otrzyma od nas ten dar, musisz zrobić nam pewną przysługę!
— Chętnie, jeśli tylko będę mógł. Kto to ten Saban?
— Był całe życie miotlarzem, ale teraz stał się żebrakiem, bo chory i nie może już pracować. Żyje z dobroczynności tych, których Allah pobłogosławił dobrobytem.
— Tak, to żebrak; otrzymuje czasem od nas dar jakiś — powtórzyła córka. — Mieszka w chałupce leśnej w połowie drogi do Kabacz.
Już samo powtórzenie powinno mię było zastanowić, a jeszcze bardziej ton, w którym wymówione zostały te słowa. Wpadła ojcu skwapliwie w słowo; zauważyłem, że chciała zwrócić na siebie moją uwagę. Stała bokiem za plecyma ojca, a kiedy ku niej spojrzałem, podniosła ostrzegawczo wskazujący palec prawej ręki tak, że ojciec tego nie widział.
— Co to za las? — spytałem zupełnie swobodnie.
— To same dęby i buki — odrzekł piekarz. — Tylko tu i ówdzie znajduje się między nimi jodła lub cyprys. Czy mam ci może drogę dokładnie opisać?
— Proszę cię o to! — Pojedziesz stąd na południowy zachód ciągle śladem kół, które zaprowadzą cię na płaskowzgórze. Tam idą te ślady ku południowi w kierunku Terzi Oren i Irek. Ty jednak trzymaj się śladów, które zawiodą cię w prawo nad strumień, uchodzący pod Kabacz do Soudlu. Niedaleko od miejsca, na którem dotrzesz do strumienia, znajduje się wolne miejsce, a na jego brzegu stoi chatka Sabana.
— On tam sam mieszka?
— Tak.
Żebrak i sam w lesie? To było uderzające. Do tego zachowanie się córki! Było dość powodów do przestrzegania ostrożności.
— Sądzisz, że go zastanę? — pytałem.
— Tak. O ile słyszałem, nie może wychodzić. Ma być chory. Dlatego posyłam mu te dary.
— A jaką to przysługę z mojej strony miałeś przedtem na myśli?
— Czy zabrałbyś te rzeczy, aby mu je tam zanieść?
— Dobrze! Zawiń je!
Zrobił to, a tymczasem córka oddaliła się, dając mi znak potajemnie. Wyszedłem za nią i zastałem ją poza domem.
— Czy masz mi co powiedzieć?
— Tak, effendi. Ostrzegam cię.
— Przedczem i dlaczego?
— Ten żebrak nie jest dobrym człowiekiem. Miej się na baczności!
— Czy sądzisz, że twój ojciec ma względem mnie złe zamiary?
— Ja nic nie wiem. Muszę tylko powiedzieć, że nie lubię tego żebraka, bo to nieprzyjaciel sahafa.
— Hm! Twoja matka chciała mi coś dać dla niego. Ojciec nie miał nic wiedzieć o tem.
— To już załatwione, effendi. Nie chciała ci odrazu powiedzieć, że to poselstwo. On miał...
Urwała, rumieniąc się, i patrzyła w ziemię.
— No i cóż miał, wzniosła Ikbalo?
— Miał dziś wieczór przyjść do... do matki.
— Do matki? Ale nie do waszego mieszkania?
— Nie, effendi.
— No, a gdzież? — spytałem natrętnie, ale z największą powagą.
— Miał tam czekać nad wodą.
— Tak tak! Twoja kochana mama lubi czasem sahafowi małą schadzkę naznaczyć?
— Tak — rzekła z tak naiwnym spokojem, że musiałem się zaśmiać.
— A ty jesteś opiekunką tych pięknych schadzek? — spytałem.
— O, effendi, ty wiesz o tem dobrze, że on nie do matki przychodzi, lecz do mnie!
— Tak wyobrażam to sobie. Ponieważ zaś mam go dziś do was sprowadzić, więc matka nie potrzebuje polecać mi tego, co było dla niego przeznaczone.
— Tak jest, effendi. Twój zamiar taki dobry; napełnia serce moje radością. Niechaj Allah sprawi, by się to udało!
— To także sahafa napełni radością. Kiedy z nim rozmawiałem, nazwał ciebie najpiękniejszą dziewicą z Rumilii tak...
— To prawda? — w trąciła pośpiesznie.
— Tak, on tak powiedział.
— W takim razie jest wielkim pochlebcą i przesadza bardzo.
— Nie, on nie przesadził bynajmniej. Jesteś słodszą od moszczu, który przyrządzasz. Ale powiedziałaś: Niechaj Allah sprawi, żeby się przedsięwzięcie moje udało. Czy masz jeszcze jakie wątpliwości? Wszak ojciec się już zgodził!
— Zgodził się wobec ciebie, ale mnie się wydaje, że nie myśli o tem poważnie. O effendi, przeczuwam niebezpieczeństwo. Czuwaj nad mym sahafem.
— Cóżby mu mogło grozić?
— Ja nie wiem, ale i ty i on musicie się mieć bardzo na baczności. Uroniłabym wiele, bardzo wiele łez, gdyby mu się stało co złego.
— Jemu? A za mną nic nie płakałabyś?
— Wszakże ty jesteś obcy!
Powiedziała to tak otwarcie i zabawnie, że musiałem się roześmiać serdecznie.
— No — odpowiedziałem — skoro ty będziesz tylko za nim płakała, to powiedz przynajmniej twojej anajah, żeby na wypadek, gdyby mnie stało się coś złego, za mną dwie, albo trzy łzy uroniła. Ale teraz idź po domu, żeby ojciec nie zauważył naszej rozmowy. Ja mu także nie dowierzam.
— Effendi, będę z daleka czuwać nad tobą!
Odeszła. Słowa jej wydały mi się bez sensu, później jednak dowiedziałem się, że była w mocy dotrzymać tego przyrzeczenia.
Odwiązałem konia i czekałem. Niebawem nadszedł piekarz i przyniósł mi przeznaczone dla żebraka dary.
— Gdzie żona i córka? — zapytałem jakby mimochodem, uważając jednak przytem potajemnie.— Czy nie mam się z niemi pożegnać?
— Przecież powrócisz, panie! — odpowiedział.
Przytem wyryło mu się przemijająco coś tak przebiegłego i złośliwego na tłustej twarzy, że położyłem mu natychmiast rękę na ramieniu i powiedziałem poważnie:
— Czy sądzisz, że nie zauważyłem ironii w twoich słowach?
Twarz jego przybrała natychmiast wyraz zdumionej szczerości. Spojrzał na mnie, skinąwszy głową i rzekł:
— Nie rozumiem ciebie. Nie myślę, że mię masz za kłamcę.
— Hm! Jest przysłowie, że nie należy ufać człowiekowi z rozciętemi uszyma.
— Czy to do mnie odnosisz? — zapytał w tonie pokrzywdzonego.
— Widzę, że masz bliznę na obu uszach.
— To nie znak, że cię okłamuję. Przedtem miałem uszy całe. Jestem wyznawcą proroka i przysięgam na brodę Mahometa, że zobaczymy się, jeśli się tego sam nie wyrzekniesz.
— Nie wyrzekam się i mam nadzieję, że to zobaczenie się będzie przyjazne. W przeciwnym razie mogłoby ci się stać coś niemiłego.
Podczas tej dziwnie przyjacielskiej rozmowy przymocowałem do siodła otrzymaną od niego paczkę, wsiadłem na konia i odjechałem.




  1. Dająca szczęście.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.