Życie (de Maupassant, 1914)/Część pierwsza/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Życie
Wydawca Kraków: S. A. Krzyżanowski Warszawa:G. Centnerszwe
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków-Warszawa
Tłumacz Maria Feldmanowa
Tytuł orygin. Une vie
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Spakowawszy swe kufry, Janina podeszła do okna. Deszcz wcale nie ustawał.
Przez całą noc ulewa tłukła o okiennice i dachy. Niebo niskie, brzemienne wodą, jakby pęknięte, wyrzucało swą zawartość na ziemią, rozmiękczając ją na papką, roztapiając, jak cukier. Przeciągały wiatry, ciężkie od upału. Pomruk wezbranych strumieni napełniał puste ulice, a domy, niby gąbki, wchłaniały wilgoć, wciskającą się do ich wnętrzy i kroplistym potem występującą na ścianach, od piwnic do strychów.
Janina, opuściwszy wczoraj klasztor, wolna nakoniec raz na zawsze, żądna wszystkich radości życia, o których marzyła od tak dawna, lękając się teraz, czy ojciec zechce wyjechać, jeśli się nie rozpogodzi, już jaki setny raz od poranku zbliżała się do okna i badała horyzont.
Wtem spostrzegła, że zapomniała włożyć do torby podróżnej swój kalendarz. Zdjęła więc ze ściany kartonik, podzielony podług miesięcy i noszący w pośród ornamentu złotemi literami wypisaną datę roku 1819-go. Następnie kilku pociągnięciami ołówka zatarła pierwsze cztery kolumny, wykreślając wszystkie imiona świętych aż do drugiego maja, dnia opuszczenia klasztoru.
Za drzwiami ozwał się głos: Janinko!
Odparła: — Wejdź, ojcze. — I w progu ukazał się ojciec.
Baron, Szymon-Jakób Le Perthuis des Vauds był szlachcicem z ubiegłego stulecia; dziwak i dobry człowiek. Entuzyastyczny wyznawca Rousseau’a, najtkliwiej kochał przyrodę, pola, lasy, zwierzęta.
Arystokrata z urodzenia, instynktownie nienawidził ckliwości; lecz filozofem będąc z temperamentu, a człowiekiem liberalnym dzięki wychowaniu, brzydził się tyranią nienawiści, dając jej upust w nieszkodliwych deklamacyach.
Jego wielką siłę a równocześnie słabość stanowiła dobroć, dobroć nie mająca dość ramion do pieszczenia, dawania, ściskania, dobroć twórcy, rozrzutna, nieograniczona, jakby obezwładnienie nerwu woli, brak energii, niemal ułomność. Teoretyk, obmyślił był cały plan wychowania córki, pragnąc ją uczynić szczęśliwą, dobrą, prawą i czułą.
Do dwunastego roku żyła w domu, poczem, mimo łez matki, oddał ją do klasztoru Sacré-Coeur.
Trzymał ją w surowem zamknięciu, w odosobnieniu klasztornem, nieznaną i nie znającą spraw ludzkich. Chciał ją odebrać niewinną w siedmnastym roku życia, by sam mógł ją zanurzyć w pewnego rodzaju kąpieli poezyi rozsądnej, i wśród pól, na tle ziemi zapłodnionej, otworzyć jej duszę, wyprowadzić z odrętwienia nieświadomości widokiem miłości naiwnej, pieszczoty prostej zwierząt, praw pogodnych życia.
A oto wychodzi teraz z klasztoru, promienna, pełna pragnień i pożądań szczęścia, skora do wszelkiej radości, wszelkich wydarzeń czarownych, które przebiegła już była myślą w ciągu dni bezczynnych, długich nocy, w samotności wyczekiwania.
Wyglądała jak portret Veroneza, o jasnych, lśniących włosach i cerze, będącej niejako ich odbarwieniem, cerze arystokratycznej, zlekka tylko zaróżowionej, ocienionej meszkiem, jakby bladym aksamitem, dostrzegalnym tylko pod pieszczotą słońca. Oczy miała błękitne, o tym odcieniu nieprzejrzystym, jaki można zauważyć u fajansowych figurynek holandzkich.
Na lewem skrzydle nosa widniało drobne znamię, a takie same po prawej stronie brody, osłonięte paru włoskami, tak zupełnie zlewającymi się z barwą skóry, że były prawie niewidzialne. Była rosła, o kształtnej piersi i falującej kibici. Czysty głos wydawał się chwilami zbyt ostry, lecz szczery jej śmiech rozsiewał w okół niej radość. Często ruchem bezwiednym podnosiła do skroni obydwie ręce, jakby dla przygładzenia włosów.
Podbiegła do ojca, ucałowała go i ściskając jeszcze spytała:
— Jedziemy, prawda?
Uśmiechnął się, potrząsnął długimi, siwymi już włosami i wyciągając rękę ku oknu, rzekł:
— Jakże chcesz jechać w taką niepogodę?
Zaczęła go jednak prosić filuternie i pieszczotliwie:
— Och, ojczulku, jedźmy, błagam cię. Po południu będzie już ładnie.
— Ależ matka nie zgodzi się na to żadną miarą.
— Zgodzi się na pewno, ja to już biorę na siebie.
— Jeśli potrafisz skłonić matkę, to ja jestem gotów.
Rzuciła się ku drzwiom pokoju baronowej. Bo z coraz to większą niecierpliwością wyczekiwała tego dnia odjazdu.
Od wstąpienia do Sacré-Coeur nie wyjeżdżała wcale z Rouen, gdyż ojciec nie pozwalał na żadne rozrywki przed terminem ustanowionym. Dwa razy tylko zabierano ją na dwa tygodnie do Paryża, ale to było znów miasto, a ona marzyła tylko o wsi.
Miała teraz spędzić lato w posiadłości rodziców, w starym zamku Peuples, wznoszącym się na urwistej skale koło Yport; i z góry przyrzekała sobie niebywałe rozkosze życia swobodnego nad morzem. Było też ułożone, że siedzibę tę otrzyma w posagu i po zamążpójściu stale tam zamieszka.
Deszcz, lejący bez przerwy od kilku już godzin, był właściwie pierwszą jej wielką przykrością życiową.
Po kilku minutach jednak wybiegła z pokoju matki, wołając w głos, że rozlegało się po całym domu:
— Ojczulku, mama się zgadza; każ zaprzęgać!
Deszcz wcale nie ustawał, a może się nawet wzmagał, gdy zajechał powóz.
Janina gotowa już była wskoczyć do powozu, gdy baronowa zwolna zstępowała ze schodów, z jednej strony podtrzymywana przez męża, z drugiej przez rosłą, zdrową, dobrze zbudowaną pokojówkę. Była to Normandka z równin Caux, wyglądająca na lat co najmniej dwadzieścia, jakkolwiek liczyła dopiero ośmnaście. Baronostwo obchodzili się z nią niemal jak z drugą córką, gdyż była mleczną siostrą Janiny. Nazywała się Rozalia.
Głownem jej zajęciem było prowadzenie pod rękę swej pani, nadmiernie od kilku lat otyłej, wskutek natłuszczenia serca, na które się stale skarżyła.
Baronowa przystanęła, mocno zasapana, na krużganku starego pałacu i rzuciwszy okiem na podwórze, gdzie woda płynęła potokami, mruknęła:
— To doprawdy niema sensu.
Baron uśmiechnięty odparł:
— To ty zadecydowałaś, pani Adelajdo.
Ze względu na jej pompatyczne imię Adelajdy, zwykł do niego dodawać: pani, tonem respektu nieco ironicznego.
Uczyniła nakoniec jeszcze parę kroków i z trudem wsiadła do powozu, którego resory ugięły się pod jej ciężarem. Baron siadł obok niej, a Janina z Rozalią naprzeciw.
Kucharka Ludwina wyniosła mnóstwo okryć, które umieściła na kolanach państwa i Rozalii, a w nogach ustawiła im dwa kosze; następnie siadła na koźle obok starego Szymona, szczelnie otulona kocem, który ją zakrył całkowicie. Portyer i żona jego żegnali odjeżdżających, zamykając drzwiczki powozu; baron udzielił im jeszcze ostatnich wskazówek co do wysłania kufrów i konie ruszyły.
Stary Szymon, furman, z pochyloną głową i zgiętemi w kabłąk plecyma, ginął w ogromnym płaszczu, o trzech pelerynach. Deszcz ulewny dzwonił o szyby powozu, błotną kałużą zatapiając gościniec.
Powóz, szybkim kłusem pary koni, wjechał w aleją nadbrzeżną, okrążył cały las statków o masztach, drągach, linach, wznoszących się smutnie, niby drzewa ogołocone ku ociekającemu niebu, poczem wydostał się na długi bulwar Riboudet, Niebawem znaleźli się wśród łąk, a od czasu do czasu wierzba zmoknięta, o gałęziach, opuszczonych z trupią martwotą, niewyraźnie majaczyła poprzez mgłę dżdżu. Podkowy koni pluskały, a cztery koła tworzyły cztery tarcze błotniste.
Wszyscy milczeli, nawet umysły wydawały się przemokłe, jak ziemia. Mateczka, odwróciwszy sią, wsparła głową i przymknęła powieki. Baron smutnem spojrzeniem patrzył na mokre, jednostajne wsie. Rozalia, z pakietem na kolanach, popadła w bezmyślną zadumą wieśniaków. Janina natomiast, pod wpływem tej letniej wilgoci, czuła, że odżywa, jak roślina zamknięta, którą oto wyniesiono na świeże powietrze; a intenzywność szczęścia, niby gęste listkowie, osłaniała jej serce przed smutkiem. Nie mówiąc, miała jednak ochotą śpiewać, wyciągnąć rękę z karety, chwycić w nią deszczu i wypić: i radowała sią, że konie unoszą ją wyciągniętym kłusem, że oto wsie całe, pogrążone w smutku, go ona na tle tej powodzi, czuje się w bezpiecznem schronieniu.
Lśniące od deszczu grzbiety koni, wydzielały obłoczek ciepłej pary.
Baronowa zwolna zasypiała. Twarz jej w obramieniu sześciu regularnie opadających loków, pochylała się coraz niżej, zlekka podtrzymywana trzema dużymi fałdami szyi, zlewającymi sic ostatecznie w pełnem morzu jej obfitej piersi. Głowa, podnosząca się za każdym oddechem, Opadała nąpowrót; policzki się wydymały, a z nawpół rozwartych ust wydobywał© się głuche chrapanie. Mąż nachylił się nad nią i do rąk, skrzyżowanych ma wypukłości brzucha, wsunął ostrożnie mały, skórzany portfel.
To dotknięcie ją zbudziło; spojrzała na portfel okiem mętnem, z ogłupieniem, ogarniającem nas w pierwszej chwili snu przerwanego. Portfel osunął się i otworzył. Złoto i banknoty rozleciały się po karecie. To ją ostatecznie rozbudziło, a wesołość Janiny wyładowywała się kaskadą śmiechu.
Baron pozbierał pieniądze i kładąc jej na kolanach, rzekł:
— Oto, moja droga, wszystko, co pozostało z mego folwarku d’Életot. Sprzedałem go, by odrestaurować Peuples, gdzie często będziemy teraz przebywać.
Wyliczyła sześć tysięcy czterysta franków i spokojnie wsunęła je do kieszeni.
Z trzydziestu i jednego folwarków, odziedziczonych po rodzicach, sprzedali już oto dziewiąty z rzędu. Mieli jeszcze około dwudziestu tysięcy renty rocznej w posiadłościach ziemskich, które przy dobrej administracyi mogłyby z łatwością przynieść trzydzieści tysięcy franków rocznie.
Ponieważ żyli skromnie, dochód ten byłby wystarczającym, gdyby dom nie miał dziury, stale otwartej, w formie dobroci. Ona to wysuszała ich pieniądze, jak słońce wysusza bagna. Moneta płynęła, uciekała im z rąk, znikała. Jak? Nikt tego nie wiedział. Co chwila jedno z nich mówiło:
— Nie wiem, doprawdy, jakim sposobem wydało się dziś sto franków, bez żadnego poważniejszego zakupna.
Ta łatwość dawania była zresztą jedną z wielkich błogości ich życia; i oboje zgadzali się pod tym względem w sposób wzruszający i cudowny.
Janina zapytała:
— Czy ładny teraz mój zamek?
Baron odparł wesoło:
— Zobaczysz, córeczko.
Gwałtowność ulewy stopniowo się zmniejszała; nakoniec przemieniła się w rodzaj oparów, w lekki pyłek deszczu. Sklepienie chmur zdawało się podnosić w górę, bieleć, aż nagle przez otwór niewidzialny, długi, skośny promień słońca spłynął na łąki.
Chmury się rozstąpiły, odsłaniając błękit firmamentu; stopniowo otwór się powiększał, niby zasłona rozdarta i niebo czyste, lazurowe, przejasne, rozpostarło się nad światem.
Wietrzyk świeży, łagodny przeciągał nad polami, niby szczęsne westchnienie ziemi, a od ogrodów lub lasów dolatywał tu i ówdzie radosny śpiew ptaków, osuszających sobie piórka.
Wieczór zapadał. Wszyscy już posnęli w karecie, z wyjątkiem Janiny. Dwukrotnie zatrzymywano się w oberżach, by dać koniom wytchnąć, napoić je i popaść.
Słońce już zaszło; w dali słychać było dzwony. W małej wiosce zapalano latarnie, a niebo również roziskrzało się mrowiskiem gwiazd. Od czasu do czasu ukazywały się domy oświetlone, przecinając mrok punkcikami ognistymi; aż tu nagle z poza wzgórza, poprzez zieleń jodeł wyjrzał księżyc, ogromny, krwawy i jakby znieruchomiony przez słońce.
Było tak ciepło, że okna karety pozostały spuszczone. Janina, wyczerpana marzeniem, nasycona wizyami szczęścia, odpoczywała. Od czasu do czasu zdrętwiałość członków, spowodowana długiem siedzeniem, skłaniała ją do otworzenia oczu; wyglądała oknem i wśród jasnej nocy rozróżniała uciekające wstecz drzewa jakiegoś folwarku, to znów krowy, lezące na pastwisku i leniwie dźwigające głowy. Następnie starała się zająć inną pozycyę i podjąć na nowo marzenia przerwane; lecz ustawiczny turkot kół napełniał jej uszy i nużył myśl; ponownie więc przymykała oczy, czując się złamaną na ciele i duszy.
W tem kareta przystanęła. Mężczyźni i kobiety stali u bram, trzymając zapalone latarnie. Podróż skończona. Janina, nagle rozbudzona, wyskoczyła szybko z powozu. Ojciec z Rozalią, którym przyświecał jeden z dzierżawców, prawie że nieśli baronową, wyczerpaną, jęczącą, ustawicznie powtarzającą głosem słabiuchnym: Ach Boże! moje biedne dzieci! — Nie chciała nic jeść, ni pić, lecz natychmiast się położyła i zasnęła.
Janina i baron zasiedli do kolacyi we dwoje.
Uśmiechali się, patrząc na siebie i poprzez stół ujmując się za ręce, a ogarnięci oboje radością dziecinną, ruszyli na oglądanie siedziby odnowionej.
Było to jedno z owych wysokich, obszernych domostw normandzkich, obejmujących folwark i zamek; z białych kamieni, które już poszarzały, a tak obszerne, że mogłoby pomieścić całe pokolenie.
Olbrzymi korytarz, od dwóch frontów zakończony wielkiemi podwojami, dzielił dom na dwa skrzydła i prowadził do poszczególnych jego części. Schody podwójne zdawały się obejmować te dwa wejścia, środek pozostawiając wolny, z jednem wejściem połączony dwoma schodami, które biegły nakształt mostu.
Na parterze od strony prawej wchodziło się do ogromnego salonu, okrytego tapetami w liście, wśród których przechadzały się ptaki.
Wszystkie meble, obite kobiercami, były żywą ilustracyą bajek la Fontaine’a; a Janina drgnęła z radości na widok krzesła tak bardzo ukochanego w dzieciństwie, przedstawiającego historyę lisa i bociana.
Boczne drzwi prowadziły z salonu do biblioteki, pełnej starych ksiąg, i do dwóch innych pokoi nieużywanych; od lewej strony przechodziło się do jadalni o nowych boazeryach, do pralni, kancelaryi, kuchni i małego pokoiku, służącego za łazienkę.
Korytarz przecinał wzdłuż całe pierwsze piętro. Dziesięcioro drzwi z dziesięciu pokoi wychodziło na tę jakoby aleję. Całkiem w głębi, po prawej, był pokój Janiny. Tam weszli. Baron kazał go zupełnie odświeżyć, zużywszy poprostu obicia i meble pozostałe na strychu.
Tapety holenderskie, bardzo stare, zaludniały tę komnatę osobistościami niezwykłemi.
Ale na widok swego łóżka dziewczyna zaczęła wydawać okrzyki radości. We wszystkich czterech rogach cztery duże ptaki z drzewa dębowego, całkiem czarne i lśniące, podtrzymywały łoże, niby strażnicy. — Boki rzeźbione były w girlandy kwietne i owoce, a cztery kolumienki, subtelnie żłobkowane i zakończone korynckimi kapitelami, dźwigały gzyms, opleciony różami i amorkami.
Łoże to wznosiło się monumentalne, a jednak pełne wdzięku, mimo surowości materyału drewnianego, zczerniałego pod wpływem czasu.
Kołdra i baldachim promieniowały jak dwa firmamenty. Ze staroświeckiego jedwabiu ciemno-błękitnego błyszczały tu i owdzie dużemi liliami, kunsztownie haftowanemi złotem.
Po długiej chwili podziwu Janina podniosła światło do góry, by obejrzeć tapety i zrozumieć, co przedstawiają.
Młody kawaler i młoda dama, przybrani bardzo oryginalnie w kolory zielone, czerwone i żółte, rozmawiali pod błękitnem drzewem, na którem dojrzewały białe owoce. Duży zając, również białego koloru, obgryzał szarą trawę.
Tuż nad temi postaciami, w należytej odległości widniało pięć krągłych domków o spiczastych dachach; a wysoko, niemal w niebie, rysował się wiatrak, całkiem czerwony.
Ogromne gałęzie, podobne do kwiatów, oplatały całość.
Dwie dalsze ściany bardzo były podobne do pierwszej, z tą tylko różnicą, że tu wychodziło z domków czterech człowieczków, ubranych po flamandzku, którzy z oznakami najwyższego gniewu i zdumienia wznosili ręce ku niebu.
Dopiero ostatnia ściana przedstawiała scenę dramatyczną. Obok zająca, wciąż jeszcze szczypiącego trawę, młody człowiek leżał na ziemi, jakby martwy. Młoda dama, patrząc nań, szpadą przeszywała swą pierś, a owoce na drzewie stały się całkiem czarne.
Janina miała się już wyrzec zrozumienia sensu tej sceny, gdy nagle w samym rogu tapety dostrzegła potworka mikroskopijnego, którego zając mogłby połknąć jak źdźbło, gdyby był żywy. A jednak był to lew.
W tedy poznała nieszczęścia Pyrama i Tysby; a jakkolwiek uśmiechała się z naiwności rysunku, niemniej czuła się szczęśliwą, że otacza ją ta przygoda miłosna, która bezustannie przemawiać będzie do jej nadziei pieszczonych w sercu, nocą skierowując jej sny ku tej miłości legendarnej.
Reszta urządzenia jednoczyła w sobie style najróżnorodniejsze. Były tu sprzęty, pozostałe w rodzinie po wielu pokoleniach, co domom starym nadaje wygląd muzeów, obejmujących wszelaką mieszaninę. Wspaniała komoda w stylu Ludwika XIV, opancerzona lśniącym mosiądzem, stała pomiędzy dwoma fotelami w stylu Ludwika XV, obciągniętymi oryginalnym jedwabiem w bukiety. Sekretarzyk z różanego drzewa stał naprzeciw kominka, gdzie pod krągłym kloszem mieścił się zegar w stylu Cesarstwa.
Był to ul z bronzu, zawieszony na czterech kolumienkach marmurowych, ponad ogrodem złotych kwiatów. Maleńkie wahadło, wychodzące z ula podłużnym otworem, obnosiło ustawicznie po tym ogródku pszczółkę o skrzydłach emaliowych.
Tarcza była z malowanego fajansu, obramiona ściankami ula.
Zaczęła bić godzina jedenasta. Baron ucałował córką i poszedł do swego pokoju. Wtedy Janina z żalem zaczęła się układać na spoczynek.
Ostatniem jeszcze spojrzeniem przebiegła swój pokój i zgasiła świecą. Lecz łóżko, jedną tylko stroną dotykające ściany, stało naprzeciw okna, a fala światła księżycowego, wpadając przez nie, zaścielała podłogą smugami jasności.
Refleksy migotały na ścianach, refleksy blade, zwiewną pieszczotą ślizgając się po nieruchomej parze kochanków: Pyramie i Tysbe.
Przez drugie okno, naprzeciw stóp łóżka, Janina zobaczyła duże drzewo, całe skąpane w łagodnem świetle. — Odwróciła się na bok, przymknęła oczy, a po kilku minutach znów je otworzyła.
Zdawało się jej, że odczuwa jeszcze kołysać nie powozu, którego turkot ustawicznie jej brzmiał w uszach. Z początku leżała nieruchomo, spodziewając się, że spoczynek ten sprowadzi nareszcie sen, lecz zniecierpliwienie myśli rychło też owładnęło całem jej ciałem.
Uczuła skurcze w nogach i potęgujące się rozgorączkowanie. Wstała więc, i bosa, z obnażonemi ramionami, w długiej koszuli, nadającej jej wygląd widziadła, przebyła kałużę światła, rozlaną na posadzce, otworzyła okno i zaczęła patrzeć.
Noc była tak jasna, że widno było jak we dnie; i młoda dziewczyna widziała dokładnie krajobraz, ukochany od najpierwszego dzieciństwa.
Tuż w pobliżu rozpościerał się obszerny trawnik żółty, niby masło w nocnej poświacie.
Dwa drzewa olbrzymie wznosiły się strzeliście przed zamkiem, jawor od północy, a lipa od południa.
Duży ów trawnik kończył się gaikiem, zamykającym niejako tę przestrzeń, zabezpieczoną od wiatrów pięcioma szeregami wiązów starych, pokręconych, nadgryzionych, przyciętych pochyło jak dach, przez wiecznie rozpętane wichry morskie.
Ten rodzaj parku odgraniczały po stronie prawej i lewej dwie długie aleje olbrzymich topoli, oddzielając siedzibę właścicieli od dwóch przynależnych folwarków, z których jeden zajmowała rodzina Couillard, drugi rodzina Martin.
Poza tym obrębem rozścielała się ogromna płaszczyzna nieurodzajna, okryta ostem, nad którą wiatr świszczał i uganiał dniem i nocą.
Nagle brzeg spiętrzał się w wał skalisty, na sto metrów wysoki, prosty i biały, w falach kąpiący swe stopy.
Janina spoglądała ku długiej, sinawej tafli fal, zdającej się drzemać w świetle gwiazd.
W tem uciszeniu bezsłonecznem rozprzestrzeniały się wszystkie wonie. Jaśmin, obsnuwający okna, ustawicznie wydzielał swe odurzające tchnienie, które zlewało się ze słabszym zapachem młodych liści. Lekkie podmuchy przynosiły mocny odór słonego powietrza i lepką woń morszczyzny.
Młoda dziewczyna poddała się całkowicie błogości wdychania wszystkich tych woni, a spokój wsi i ją uspokajał, niby chłodna kąpiel.
Wszystkie stworzenia, budzące się z nadejściem wieczoru i ukrywające swe mroczne istnienie w ciszy nocnej, wypełniały teraz pół-mroki swym ruchem bezszelestnym. Wielkie ptaki, nie wydając wcale głosu, unosiły się w powietrzu, jak plamy ruchome lub cienie; bzykanie owadów niewidzialnych leciuchno potrącało o ucho; ciche szmery ruchu dochodziły od traw zroszonych lub od piaszczystych pustych dróg.
Tylko kilka ropuch melancholijnych wyrzucało do księżyca swe dźwięki krótkie, monotonne.
Janina miała wrażenie, że serce jej się rozszerza, rozszeptane jak ten wieczór jasny, rojne nagle tysiącem pragnień przelotnych, podobnych do tych nocnych stworzeń, których drgania i szelesty ją otaczały. Powinowactwo łączyło ją z tą żywą poezyą i w miękkiej białości nocy czuła przebiegające ją dreszcze zaziemskie, wibracyę nadziei nieuchwytnych, jakoby tchnienie szczęścia.
I zaczęła marzyć o miłości.
Miłość! Tej zbliżanie się od dwóch już lat przejmowało ją trwogą coraz to większą. Teraz wolno jej już kochać! chodzi tylko o spotkanie jego!
Jakim też będzie? Nie wiedziała dokładnie i nawet sobie nie stawiała tego pytania. Będzie on, oto wszystko.
Wiedziała tylko, że będzie go ubóstwiać całą duszą, a on ją będzie kochać ze wszech sił. — Będą się przechadzać w wieczory, jak dzisiejszy, w świetlnym pyle gwiazd. Będą chodzić obok siebie, dłoń w dłoni, przytuleni do siebie, słysząc wzajemne bicie serc, czując ciepło ramion, łącząc swą miłość z wonnem przeźroczem letnich nocy, tak zespoleni ze sobą, ze samą mocą uczucia przeniknąć zdołają najgłębszą tajnię swych myśli.
I tak będzie trwać w nieskończoność, w pogodzie miłości niezniszczalnej.
Nagle wydało się jej, ze czuje go tuż obok i nieokreślony dreszcz zmysłowości przebiegł ją od stóp do głowy. Bezwiednym ruchem oplotła ramiona koło piersi, jakby uścisnąć chciała tę zjawę, a usta, wyciągnięte ku nieznanemu, musnęło coś, przyprawiające ją niemal o omdlenie, jakby podmuch wiosny wycisnął na nich pocałunek miłosny.
Nagle, na drodze za zamkiem, usłyszała czyjeś kroki wśród nocy. I w szalonem uniesieniu duszy, w porywie wiary w rzeczy niemożliwe, przypadki cudowne, przeczucia nadludzkie, romantyczne zrządzenia losu, pomyślała: „Czyżby on?“ — Trwożnie wsłuchiwała się w rytmiczny odgłos idącego, pewna, że zatrzyma się u bram, prosząc o gościnność.
Gdy minął zamek, uczuła smutek rozczarowania. Rychło jednak uświadomiła sobie egzaltacyę tego pragnienia i uśmiechnęła się ze swego szaleństwa.
Wówczas nieco uspokojona, poddała się biegowi marzeń rozsądniejszych, starając się odgadnąć przyszłość, naszkicować dalsze swoje życie.
Z nim będzie tutaj żyła, w tym zamku cichym, nad brzegiem morza. Będzie mieć zapewne dwoje dzieci, syna dla niego, a córkę dla siebie. Widzi je już uganiające po trawie wśród jaworów i lip, gdy ojciec i matka biegną za niemi oczyma pełnemi zachwytu, ponad ich głowami zamieniając spojrzenia pełne miłości.
I długo, długo zatapiała się w tych marzeniach, gdy księżyc, przebiegłszy całe niebo, pogrążał się już w morzu. Powietrze stawało się coraz chłodniejsze. Widnokrąg blednął od wschodu. Kogut folwarczny zapiał od strony prawej; odpowiedziały mu koguty z folwarku przeciwległego. Ich głosy schrypnięte zdawały się płynąć z bardzo daleka, poprzez ścianki kurników; a na ogromnem sklepieniu nieba, blednącego niepostrzeżenie, gwiazdy znikały jedna po drugiej.
Skądś ozwał się krzyk ptaka. Świegoty, trwożne z początku, odpowiedziały wśród listkowia, stając się coraz to silniejsze, przenikliwsze, radosne, obejmując gałąź po gałęzi, drzewo po drzewie.
Janina uczuła się nagle wśród jasności i podniósłszy głowę, ukrytą dotąd w dłoniach, przymknęła oczy, oślepione blaskiem jutrzenki.
Góra chmur purpurowych, zakrywając ostatnią część wielkiej alei topoli, zlewała potoki krwi na rozbudzoną ziemię.
I powoli, drążąc świetlne chmury, siejąc ogień na drzewa, równiny i ocean, cały horyzont, glob olbrzymi, wyłonił się płomienny przed oczyma dziewczyny.
A ona omal nie szalała ze szczęścia. Radość upojna, wzruszenie bezkresne wobec tej wspaniałości świata, zalały jej serce omdlewające. — To jej słońce! jej jutrzenka! początek życia! świt nadziei! Wyciągnęła ramiona ku promiennemu przestworzu, z pragnieniem uściskania słońca; chciała mówić, krzyczeć coś tak boskiego, jak ten świt dnia; tymczasem trwała znieruchomiona w bezsilnym entuzyazmie. Wtedy oparłszy czoło na rękach, uczuła, ze oczy jej napełniają się łzami i płakać zaczęła z rozkoszy.
Gdy znów podniosła głowę, zniknął już był wspaniały świt. A ona czuła się uspokojoną, trochę zmęczoną i jakby zziębniętą. Nie zamknąwszy okna, położyła się na łóżku, marzyła jeszcze przez chwilę, poczem zasnęła tak głęboko, że o godzinie ósmej nie słyszała głosu ojca, przyzywającego ją do siebie i zbudziła się dopiero, gdy wszedł do jej pokoju.
Chciał jej pokazać upiększenia zamku, jej zamku.
Fasada, wychodząca na pole, oddzielona była od drogi obszernem podwórzem, zasadzonem jabłoniami. Droga ta, zwana gminną, biegła pomiędzy zabudowaniami wiejskiemi, łącząc się o pół mili dalej z gościńcem, wiodącym z Hawru do Fécamp.
Prosta aleja prowadziła od skraju lasu, a małe, proste budynki z kamyków, o dachach słomianych, wznosiły się w dwóch rzędach, bramując rowy obydwu folwarków.
Dach był całkiem odnowiony, część budowlana naprawiona, tak samo mury; wewnątrz zaś odmalowano i nowemi tapetami okryto wszystkie pokoje. Nowe okienice z świecącej blachy i świeży tynk na szarej fasadzie czyniły wrażenie plam na starym, zczerniałym gmachu.
Druga fasada, gdzie wychodziło jedno okno pokoju Janiny, miała poprzez gaik i wał wiązów, poszarpanych przez wiatr, daleki widok na morze.
Janina i baron, ująwszy się pod ręce, oglądali wszystko, nie pomijając żadnego kącika; następnie przechadzali się powoli długiemi alejami topoli, zamykającemi t. zw. park. Trawa, rosnąca pośród drzew, słała się wokół zielonym kobiercem. Gaik czarujący, u którego wylotu zbiegały się kręte ścieżyny, zasłany był tu i owdzie kępkami listowia. Zpod jednej z nich wyskoczył nagle zając, przeraziwszy Janinę swym raptownym skokiem, przebiegł zarośla i poprzez osty nadmorskie pędził ku skałom nadbrzeźnym.
Po śniadaniu, gdy pani Adelajda, wciąż jeszcze znużona, oświadczyła, ze musi wypoczywać, baron zaproponował córce, aby we dwoje udali się do Yport.
Ruszyli tedy w drogę, mijając przedewszystkiem wioseczkę Etouvent, gdzie znajdował się zamek Peuples. Trzej wieśniacy skłonili im się, jak gdyby ich znali od dawien dawna.
Weszli do lasów, biegnących pagórkowato wzdłuż krętej doliny aż po wybrzeże morza.
Niebawem wyłoniła się wieś Yport. Kobiety, siedząc na progach, zajęte łataniem odzieży, spoglądały za nimi, gdy przechodzili. Droga spadzista, przecięta strumieniem, z kupkami śmieci przed drzwiami domostw, wydzielała silną woń solanki. Brunatne śiecie, na których tu i owdzie lśniły łuski, niby płateczki srebra, suszyły się, wsparte o drzwi nędznych chałupin, z których wychodziły odory licznych rodzin, gnieżdżących się w jednej izbie.
Kilka gołębi przechadzało się nad strumieniem, szukając żywności.
Janina przyglądała się temu wszystkiemu, bo wydawało się jej nowem i zajmującem, jak dekoracya teatralna.
Nagle jednak, skręciwszy koło muru, ujrzała morze, nieprzeźrocze a lśniące, biegnące jak okiem sięgnąć.
Przystanęli naprzeciw wybrzeża, by patrzeć. Żagle, białe jak skrzydła ptaków, mknęły w oddali. Po prawej i lewej stronie wznosiły się olbrzymie skały nadmorskie. Z jednej strony wzrok zatrzymywał się na jakimś przylądku, z drugiej natomiast linia wybrzeża wydłużała się w nieskończoność, aż zanikła punkcikiem niedostrzegalnym.
Port i domy ukazały się w pobliskiej szczerbie wybrzeża, a drobne fale, wytwarzające na morzu grzywę piany, staczały się po głazikach z lekkim szmerem.
Barki rybackie, ustawione na wzgórku krągłych kamieni, spoczywały do góry dnem, wystawiając na słońce swe policzki, zczerniałe od smoły. Kilku rybaków przygotowywało je do przypływu nocnego.
Jeden z majtków zbliżył się, mając ryby na sprzedaż, a Janina kupiła flądrę, którą chciała sama odnieść na zamek.
Wówczas żeglarz zaofiarował swe usługi do wycieczek po morzu, raz po raz powtarzając swe nazwisko, by się dobrze wyryło w ich pamięci:
— Lastique, Józef Lastique.
Baron przyrzekł, ze nie zapomni.
I zawrócili do zamku.
Duża ryba rychło zmęczyła Janinę, więc wsunęła jej między skrzele laskę ojca, którą oboje ujęli za obydwa końce; tak maszerowali wesoło pod górę, paplając, jak dwoje dzieciaków, z twarzami podanemi na wiatr i błyszczącemi oczyma, gdy ogromna ryba, znużywszy stopniowo ich ramiona, tłustym ogonem zamiatała trawy przydrożne.

II.

Zaczęło się dla Janiny życie czarowne i swobodne. Czytała, marzyła i wałęsała się sama po okolicy. Wolnym krokiem błąkała się po drogach, zatopiona w marzeniach, lub też skacząc, zbiegała w dolinki kręte, o zboczach, okrytych złotem runem kwitnącego janowca, niby lamą złocistą. Silna i słodka woń kwiecia, spotęgowana upałem, upajała ją, jak wino pachnące, a odległy szum fal nadbrzeżnych burzą rozniecał w jej głowie.
Jakaś omdlałość ciała skłaniała ją czasami do położenia się na bujnej trawie pagórka; a gdy raptownie na skręcie dolinki, poprzez wąski lej zieleni, dostrzegła trójkąt błękitny morza, migocącego w słońcu, z żaglem rozpiętym na horyzoncie, ogarniała ją radość bezprzytomna, niby tajemnicze zstąpienie ku niej szczęścia, stale ją okrążającego.
Zamiłowanie samotności ogarniało ją w łagodnej atmosferze tego świeżego krajobrazu i ciszy krągłego nieboskłonu; siadywała też tak długo na wierzchołkach pagórków, że zajączki przebiegały w podskokach tuż u jej stóp.
A nieraz biegała po skałach nadmorskich, podniecona lekkiem tchnieniem wybrzeża, cała przejęta rozkoszą ruchu, bez zmęczenia, jak ryba w wodzie, lub jaskółka w powietrzu.
Wszędzie siała wspomnienia, jak ziarna w ziemię rzucane — wspomnienia, których korzenie trwają do śmierci. Zdawało się jej, że cząsteczki swego serca rzuca w te wszystkie zagłębienia dolin.
Namiętnie polubiła kąpiele. Wypływała daleko, że niepodobna jej było dostrzec z wybrzeża, silna, odważna i nie mająca świadomości niebezpieczeństwa.
— Było jej tak dobrze w wodzie zimnej, przeźroczej i błękitnej, kołyszącej ją na swej fali. Gdy była już daleko od brzegu, kładła się na plecy, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, a oczyma zapatrzonemi w lazur ciemny nieba, przecinanego raz wraz chybkim lotem jaskółki, lub białą sylwetką mewy. Nie dochodził tu już żaden szelest, prócz dalekiego szeptu fal, podmywających kamienie przybrzeżne i zmieszanych odgłosów ziemi, dobiegających jeszcze po rozkołysanych falach echem niepewnem, prawie już nieuchwytnem. Następnie stawała i w upojeniu radosnem wydawała głośne okrzyki, obydwiema dłońmi bijąc wodę.
Niekiedy, gdy puściła się zbyt daleko, wysyłano po nią łódkę.
Wracała do zamku, blada z głodu, lecz lekko ożywiona, z uśmiechem na ustach i szczęściem w oczach.
Baron znów obmyślał wielkie przedsięwzięcia gospodarcze; chciał robić próby, organizować postęp, czynić doświadczenia nowemi maszynami aklimatyzować zagraniczne rasy bydła; znaczną część dnia spędzał też na rozmowach z wieśniakami, którzy niedowierzająco kręcili głowami na wszystkie te jego zamierzenia.
Często też wyjeżdżał na morze z majtkami z Yport. Zwiedziwszy wszystkie groty, źródła i zwrotnice w całej okolicy, zapragnął łowić ryby jak prosty marynarz.
W dnie, kiedy wietrzyk wzdymał żagle, na grzbiecie fal unosząc pucołowate skorupy łodzi, a każdy kadłub okrętu wlókł za sobą smugę umykającą, za którą biegły całe gromady ryb, baron w ręce drżącej oczekiwaniem trzymał sznurek, który drga, ilekroć ryba pochwycona usiłuje się wymknąć.
Wyruszał na morze przy świetle księżyca, by brać sieci, nastawione wieczorem. Lubił słuchać trzaskania masztu, oddychać świszczącym wichrem nocy; a gdy po długiem krążeniu odnalazł wreszcie pływające beczki, kierując się jakimś szczytem, wieżycą kościelną lub latarnią morską w Fécamp, chętnie następnie wypoczywał pierwszymi promieniami słońca, zapalającego na pomoście łodzi wachlarzowate refleksy świetlne na błyszczących grzbietach płaszczek, lub tłustych brzuchach turbotów.
Przy każdym obiedzie opowiadał entuzyatycznie o tych swoich wycieczkach; mateczka zaś wzajem mu mówiła, ile razy przebyła długą aleję topoli, tę po prawej stronie, przylegającą do folwarku Couillard, bo ta druga ma za mało słońca.
Ponieważ jej zalecono „używać ruchu“, zapamiętale uprawiała spacery. Zaledwie rozprószył się chłód nocy, schodziła do parku, wsparta na ramieniu Rozalii, otulona mantylą i dwoma szalami, z głową szczelnie osłoniętą czarną kapotką, na którą nasuwano jeszcze czerwoną wełnianą chustę.
Powłócząc lewą nogą, trochę przyciężką, której ślad wyżłobił już na całej drodze tam i na powrót dwie bruzdy, pełne kurzu, pod którym zeschła trawa, rozpoczynała swą nieskończoną przechadzkę od węgła zamku, aż po pierwsze zarośla gaju. U początku i końca tego toru kazała ustawić ławeczki, a co piąć minut przystawała, mówiąc do podtrzymującej ją, biednej, cierpliwej garderobiany:
— Usiądźmy, moje dziecko, jestem trochą zmęczona.
I za każdym takim przystankiem zostawiała na ławce to chustą z głowy, to szal jeden, następnie drugi, później kapotką, wreszcie mantylą, co po obu końcach alei utworzyło dwa spore stosy odzieży, które Rozalia brała na ramią, gdy wracały na śniadanie.
Po południu baronowa znów rozpoczynała te samą przechadzką, krokiem wolniejszym, z dłuższymi przystankami, drzemiąc nawet po godzince na długim fotelu, który za nią toczono.
Nazywała to „swojem ćwiczeniem“, tak samo, jak zwykła była mówić: „moja hypertrofia“.
Lekarz, którego się radziła była przed dziesięciu laty z powodu duszności w piersiach, mówił coś o hypertrofii. Od tego czasu słowo to, którego znaczenia nie rozumiała, utkwiło jej w głowie. Wciąż dawała baronowi i Janinie i Rozalii wyczuwać swe serce, którego już nikt nie mógł odkryć pod ogromem piersi; energicznie natomiast wzbraniała się badaniu przez innego lekarza, z obawy, by nie stwierdził nowych jakich chorób; przy każdej zaś sposobności i tak często mówiła o „swojej“ hypertrofii, jak gdyby cierpienie to ją wyłącznie nawiedziło, niby coś jedynego, do czego nikt więcej nie ma prawa.
Baron mawiał: „hypertrofia mojej żony“, Janina: „hypertrofia mamy“, jak gdyby mówiła: „suknia, kapelusz, parasol“.
W młodości swej była bardzo ładna i smukła, jak trzcina. Walcując w ramionach wszystkich umundurowanych kawalerów Cesarstwa, czytywała „Korynnę“, która jej łzy wyciskała, a romans ten pozostawił na niej jakoby stygmat niezatarty.
W miarę, jak kibić jej stawała się ociężalszą, dusza coraz to poetyczniejszym oddawała się porywom, a gdy otyłość przygwoździła ją do fotelu, myśl ulatywała ku przygodom romantycznym, za których bohaterkę się uważała. Najulubieńsze przywoływała ustawicznie w swych marzeniach, niby aryę pozytywki, którą każdej chwili powtórzyć można za odpowiednim obrotem korby. Wszystkie łzawe opowieści o więźniach i jaskółkach stale zwilżały jej oczy, a lubiła nawet niektóre sprośne piosenki Berangera, jeśli wyrażały jakieś żale.
Czasem spędzała całe godziny nieruchomo, zatopiona w swych marzeniach; ogromnie jej się też podobała obecna jej siedziba, Peuples, jako odpowiednie tło dla przygód jej duszy, przypominając i lasem pobliskim i pustemi wydmami i sąsiedztwem morza powieści Waltera Scotta, w które wczytywała się od kilku miesięcy.
W dnie dżdżyste zamykała się w swym pokoju, by przeglądać, jak mawiała, swoje „relikwie“. Były to dawne jej listy, od matki i ojca, od barona z czasów narzeczeństwa i jeszcze inne.
Trzymała je zamknięte w mahoniowym sekretarzyku, o sfinksach mosiężnych po obu stronach. Specyalnym głosem mawiała do swej pokojówki:
— Rozalio, moje dziecko, przynieś mi szufladkę z „pamiątkami“.
Bona otwierała sekretarzyk, wyjmowała szufladkę, stawiała ją na krześle obok swej pani, która zabierała się do odczytywania powoli tych listów, jednego po drugim, od czasu do czasu roniąc łzy.
Czasem Janina zastępowała Rozalię i prowadziła mateczkę, która jej opowiadała wspomnienia z dzieciństwa. Dziewczyna odnajdywała siebie samą w tych dawnych historyach, dziwiąc się podobieństwu myśli i pokrewieństwu pragnień; bo każde serce mniema, że ono pierwsze i jedyne drgało pod naporem uczuć, które w rzeczywistości rozpierały serca pierwszych stworzeń i będą jeszcze żyć u ostatnich mężczyzn i kobiet.
Powolnym krokom odpowiadało powolne opowiadanie, przerywane chwilami atakami duszności, a wtedy myśl Janiny, odskakując od przygód rozpoczętych, biegła ku przyszłości radosnej, tarzając się w rozkosznych nadziejach.
Pewnego popołudnia, gdy wypoczywały na ławie w głębi parku, nagle ujrzały u skraju alei otyłego księdza, który ku nim podchodził.
Skłonił się zdaleka, przybrał minę uśmiechniętą, złożył ukłon ponowny i rzekł:
— I cóż, jakże się miewamy, pani baronowo?
Był to proboszcz miejscowy.
Mateczka, urodzona w wieku filozofów, wychowana przez ojca niezbyt wierzącego, za dni Rewolucyi, wcale nie chodziła do kościoła, jakkolwiek instynktem religijnym kobiety lubiła księży.
Najzupełniej była zapomniała o proboszczu Picot i zczerwieniła się na jego widok. Poczęła się też odrazu usprawiedliwiać, że nie uprzedziła jego przyjścia. Poczciwiec nie wydawał się jednak dotkniętym; patrzył na Janinę, zrobił jej kompliment, że dobrze wygląda, usiadł, trójgraniasty kapelusz umieścił na kolanach i otarł sobie czoło. Był bardzo gruby, bardzo czerwony i pot z niego spływał strumieniami. Wyjął z kieszeni ogromną chustkę w kratki, przepojoną potem i przesunął nią po twarzy i szyi; zaledwie jednak wilgotna chusta wróciła do czarnych głębi sutanny, gdy nowe krople wystąpiły mu na skórę i spadając na sutannę, wzdętą na brzuchu, w krągłe plamki ścinały kurz, osiadły na szacie.
Był wesół, prawdziwy ksiądz wiejski, pobłażliwy, gadatliwy i poczciwy. Opowiadał rozmaite historye, mówił o sąsiadach, zdając się nie zwracać uwagi, że dwie jego owieczki nie były jeszcze na żadnem nabożeństwie, co u baronowej wypływało z gnuśności, idącej w parze z połowicznością wiary. Janina zaś aż nadto była szczęśliwa, ze wydobyła się z klasztoru, gdzie ją przesycono ceremoniałem religijnym.
Nadszedł tez baron. Jego religia panteistyczna czyniła go obojętnym dla dogmatów. Był uprzejmym dla księdza, którego znał z daleka i zatrzymał go na obiedzie.
Ksiądz umiał się podobać, dzięki owej chytrości bezwiednej, jaką kształtowanie dusz nadaje ludziom najbardziej przeciętnym, zbiegiem okoliczności powołanym do sprawowania władzy nad równymi sobie.
Baronowa była dlań łaskawą, pociągnięta może powinowactwem natur zbliżonych, bo krwista twarz grubasa i jego ciężki oddech miły był jej własnej dyszącej otyłości.
Pod koniec deseru wpadł w doskonały humor i począł sypać facecyami, podniecony dobrym obiadem.
I nagle, jakby pod wpływem szczęśliwej myśli, wykrzyknął:
— Prawda, do parafii mej przybył jeszcze jeden członek, wicehrabia de Lamare, którego muszą państwu przedstawić!
A baronowa, znająca na pamięć cały herbarz prowincyi, spytała:
— Czy to z tych Lamare’ow z Eure?
Ksiądz skinął potakująco:
— Tak, pani baronowo, to syn wicehrabiego Jana de Lamare, zmarłego przed rokiem.
A pani Adelajda, nadewszystko miłująca szlachtę, poczęła go zasypywać pytaniami i dowiedziała się, że po spłaceniu długów ojca i sprzedaniu zamku rodzinnego, młody człowiek osiadł chwilowo na jednym ze swych trzech folwarków, należących do gminy Etouvent. Własność ta przedstawiała wszystkiego razem pięć do sześciu tysięcy rocznej renty, lecz wicehrabia, będąc oszczędnym i rozsądnym, postanowił przez dwa lub trzy lata żyć całkiem skromnie, by zebrać trochę kapitału i bez zaciągania długów lub obciążania folwarków hipoteką, mógł wrócić do towarzystwa i dobrze się ożenić.
Ksiądz dodał jeszcze:
— Bardzo miły chłopak, a taki stateczny i spokojny. Wcale mu tu jednak nie wesoło na wsi.
Baron rzekł:
— Proszę, niech go proboszcz do nas przyprowadzi, od czasu do czasu będzie miał jakąś rozrywkę.
I rozmowa przeszła na inny temat.
Po powrocie do salonu i czarnej kawie, ksiądz prosił o pozwolenie przejścia się trochę po ogrodzie, gdyż po obiedzie zwykł używać nieco ruchu. Baron mu towarzyszył. Powoli przechadzali się wzdłuż białej fasady zamku, zawracając tam i napowrót. Cienie ich, jeden chudy, drugi krągły, w grzybku na głowie, biegły i wracały przed nimi, to za nimi, zależnie od tego, czy twarzą byli zwróceni lub odwróceni od księżyca. Ksiądz żuł jakieś cygaro, wydobyte z kieszeni. Z szczerością wieśniaka wyłuszczał:
— To bardzo dobre przeciw odbijaniu, bo cierpię trochę na niestrawność. Nagle spojrzawszy ku niebu, po którem płynęła jasna tarcza, wyrzekł:
— Ten widok nigdy się nie znudzi.
I wrócił do zamku pożegnać panie.

III.

Następnej niedzieli, baronowa i Janina, wiedzione pewnem poczuciem delikatności względem proboszcza, poszły na mszę.
Po skończonem nabożeństwie zaczekały, by go zaprosić na czwartek na śniadanie. Wyszedł z zakrystyi z młodym, eleganckim człowiekiem, który poufale prowadził go pod ramię. Dostrzegłszy panie, wykonał gest radosnego zdziwienia i wykrzyknął:
— Jak doskonale się składa! Pani baronowa i panna Janina pozwolą, że przedstawią sąsiada, pana wicehrabiego de Lamare.
Wicehrabia się skłonił, zapewniając, że od dawna już pragnął tej znajomości i nawiązał rozmowę ze swobodą człowieka, doskonale obeznanego z formami towarzyskiemi. Miał twarz, o jakiej marzą wszystkie kobiety, a nienawidzą mężczyźni. Włosy czarne, faliste, ocieniały mu czoło gładkie i ogorzałe, a łuki brwi tak regularne, jak gdyby były sztucznie podrysowane, nadawały ciemnym jego oczom, o białku lekko zbłękitnionem, wyraz głębi i tkliwości.
Rzęsy gęste i długie nadawały spojrzeniu tę wymowę namiętną, co wprawia w pomieszanie piękną damę salonową, a każe się odwracać dziewczynie ulicznej, biegnącej z koszykiem.
Czar tęskny tego oka kazał wierzyć w głębię myśli, nadając wagi najbłahszym jego słowom.
Zarost bujny, lśniący i miękki osłaniał szczękę, trochę zbyt silnie rozwiniętą. Pożegnano się po wymianie miłych słówek.
W dwa dni później, de Lamare złożył pierwszą wizytę.
Przybył w chwili, gdy próbowano właśnie usadowić się na ławie ogrodowej, ustawionej tegoż ranka pod dużym wiązem, naprzeciw okien salonu. Baron chciał umieścić drugą taką samą pod lipą, lecz mateczka, nieprzyjaciółka symetryi, sprzeciwiała się projektowi. Wicehrabia, zapytany o zdanie, przyłączył się do baronowej.
Następnie mówił o kraju, który określał jako „malowniczy“, gdyż na swych samotnych przechadzkach odkrył mnóstwo czarujących widoków. Od czasu do czasu oczy jego, niby przypadkiem, spotykały się z oczyma Janiny, a ona doznawała wrażenia dziwnego pod wpływem tego spojrzenia nagłego, szybko odwróconego, a wyrażającego uwielbienie pieszczotliwe i rozbudzoną sympatyę.
Lamare ojciec, zmarły przed rokiem, znał był istotnie serdecznego przyjaciela państw a Culteux, rodziców mateczki, a odkrycie tej znajomości rodziło rozmowę nieskończoną na temat koligacyj, związków, dat. Baronowa odbywała całą podróż pamięciową, notując rozkwity i przekwity innych rodzin, krążąc ustawicznie, a ani na chwilę nie błądząc wśród labiryntu zawiłego genealogij.
— Powiedz wicehrabio, czy nie słyszałeś kiedyś o rodzinie Launoy de Varfleur; starszy syn, Gontran ożenił się z panną de Coursil, z Coursil-Courville’ów, a młodszy z jedną z moich kuzynek, z panną Roche-Aubert, spowinowaconą z Crisange’ami. Otóż pan Crisange był przyjacielem mego ojca i zapewne też znał ojca pańskiego.
— Tak, pani. Czy to nie ten Crisange, co wyemigrował z kraju, a którego syn zupełnie się zrujnował?
— Ten sam. Starał się o moją ciotkę po śmierci jej męża, hrabiego d’Eretry, ale go nie chciała, ponieważ zażywał tabakę. A propos, czy pan nie wie, co się stało z rodziną Viloise? Wyjechali około 1813 r. po utracie majątku, by osiąść w Owernii i od tego czasu nic o nich nie słyszałam.
— Zdaje mi się, że stary markiz umarł skutkiem nieszczęśliwego upadku z konia, zostawiwszy jedną córkę, zamężną za Anglikiem, a drugą za jakimś Bassolle, kupcem bogatym, który ją miał uwieść.
Raz wraz jawiły się w rozmowach starych koligatów nazwiska, słyszane jeszcze w dzieciństwie. A małżeństwa tych równych im rodów nabierały w ich umysłach doniosłości wielkich wypadków publicznych. Mówili o ludziach nigdy nie widzianych, jakby o dobrych znajomych, a ludzie owi, w innych stronach żyjący, w ten sam sposób mówili o nich; czuli się bliscy sobie, chociaż z oddali, niemal przyjaciółmi, niemal sojusznikami, przez sam fakt należenia do tej samej klasy, tej samej kasty, pochodzenia z równej krwi.
Baron, natura raczej dzika, o wykształceniu, nie uznającem przesądów i wierzeń ludzi swej sfery, wcale nie znał rodzin okolicznych i wypytywał o nie wicehrabiego.
Lamare odparł:
— Och, niewiele tu szlachty w okolicy — tonem, jakim mógłby był objaśnić, że mało jest zajęcy w pobliskich lasach i zaczął wyliczać szczegółowo. — W sąsiedztwie są właściwie tylko trzy rodziny: markiz de Coutelier, niejako głowa arystokracyi normandzkiej; wicehrabiastwo Brisevilie, potomkowie rodu znakomitego, lecz wiodący życie raczej samotne; wreszcie hrabia de Fourville, rodzaj dzieciojada, o którym mówiono, ze na śmierć udręczył żonę, zapamiętały myśliwy, żyjący na swym zamku Vrilette, wzniesionym pośrodku stawu.
Kilku parweniuszy, zakupiwszy posiadłości zdołało wtargnąć tu i ówdzie. Wicehrabia ich jednak nie znał.
Pożegnał się, ostatniem spojrzeniem obejmując Janinę, jak gdyby dla niej zachowywał pożegnanie specyalne, serdeczniejsze, słodsze.
Baronowej wydał się czarującym, a przedewszystkiem doskonale ułożonym. Ojciec odparł:
— Tak, niewątpliwie bardzo dobrze wychowany chłopak.
Zaproszono go na obiad w przyszłym tygodniu. Od tego czasu regularnie bywał na zamku.
Najczęściej przychodził koło czwartej po południu, przyłączał się do mateczki, przechadzającej się po „swej alei“ i odbywającej „swe ćwiczenie“ podawał ramię. O ile Janina była w domu, podtrzymywała matkę z drugiej strony i wszyscy troje kroczyli powoli od jednego do drugiego końca alei, tam i napowrót. Wcale nie mówił do dziewczyny, lecz oczy jego, jakby z czarnego aksamitu, często spotykały się z oczyma Janiny, podobnemi do błękitnych agatów.
Kilka razy ruszali oboje wraz z baronem aż do Yport.
Pewnego wieczora, gdy zeszli na wybrzeże, stary Lastique przystąpił do nich i nie wyjmując ust fajki, której nieobecność byłaby niewątpliwie bardziej zdumiewającą od zniknięcia jego nosa, oświadczył:
— Panie baronie, przy takim wietrze wartałoby wyjechać jutro do Etretat, a napowrót toby nas już sam wiatr przypędził.
Janina złożyła ręce:
— Och, tatusiu, gdybyś zechciał?
Baron zwrócił się do Lamare’a:
— A pan co? Możebyśmy tak jutro ruszyli na śniadanie?
Odrazu ułożono wycieczkę.
Od wschodu słońca Janina była na nogach. Asystowała ojcu, ubierającemu się powolniej i oboje ruszyli po rosie, naprzód doliną, a następnie lasem, całym rozedrganym od śpiewu ptactwa. Wicehrabia i ojciec Lastique siedzieli już na kołowrocie.
Dwóch innych majtków pomagało przy spuszczaniu łodzi. Barkami wsparci o flanki, pchali ze wszech sił, lecz łódź z trudem się poruszała na pokładzie z kamieni. Lastique wsunął pod klin wielki drzewa natłuszczonego, poczem zająwszy zwykłe miejsce, wlokącym głosem wyciągał swe nieskończone: ohe, hop! mające nadawać rytm wspólnym wysiłkom.
Dowleczona jednak do pochyłości, łódź w okamgnieniu stoczyła się po krągłych kamieniach, wydając szmer rozdzieranego płótna. Powstrzymała się dopiero tuż przy brzegu, obryzgana pianą drobnych fal, a wówczas wszyscy zajęli miejsca na ławach, poczem dwaj majtkowie, pozostali na lądzie, odepchnęli ją od brzegu.
Wietrzyk lekki lecz ustawiczny, przychodząc z oddali, muskał i marszczył powierzchnię woły. Nastawiono żagiel, który wzdął się lekko i łódź odpłynęła spokojnie, zaledwie kołysana przez morze.
Oddalali się od brzegu. Na widnokręgu niebo obniżając się, dotykało oceanu. Od strony lądu wysoka ściana skalna rzucała cień u swych stóp, a płaskowzgórza zielone, zalane słońcem, drążyły go tu i owdzie. Poniżej, w pewnej odległości, brunatne żagle wypływały z białej zatoki Fécamp, a jeszcze dalej skała dziwacznego kształtu, krągła i dziurkowata, miała poniekąd wygląd olbrzymiego słonia, zanurzającego swą trąbą we falach. Była to mała brama d’Etretat.
Janina, trzymając się ręką krawędzi łodzi, trochę oszołomiona kołysaniem fal, patrzyła w dal bezkresną i zdawało się jej, ze tylko trzy rzeczy są istotnie piękne na świecie: światło, przestrzeń i woda.
Nikt nie mówił. Ojciec Lastique, trzymając drąg, sięgał chwilami po butelką, ukrytą pod ławą, przyczem pykał bezustannie swą fajeczką, która wydawała się niewyczerpaną. Ustawicznie wydobywał się z niej drobniutki obłoczek dymu, gdy drugi podobny wychodził równocześnie z kącika ust palacza. Nigdy nie wiedziano, by zapalał ponownie ów piecyk gliniany, czarniejszy od hebanu, lub napełniał go tytoniem. Niekiedy odejmował go tylko od ust i z tego samego kącika, z którego wydobywał się dym, wyrzucał w morze długą strugą śliny brunatnej.
Baron, siedząc na przedzie, czuwał nad żaglem, zajmując miejsce majtka. Janina i wicehrabia znaleźli się obok siebie, nieco zmieszani oboje. Siła nieznana sprawiała, że oczy ich spotykały się raz po raz, powieki podnosiły się równocześnie, jak pod wpływem jakiegoś powinowactwa, gdyż ogarniała ich już owa czułość subtelna a nieuchwytna, powstająca tak szybko miedzy dwojgiem młodych ludzi, jeśli chłopak nie brzydki, a dziewczyna ładna. — Czuli się szczęśliwi obok siebie, może dlatego, że myśleli o osobie.
Słońce wzbijało się na niebie, jakby z wysoka patrzeć chciało na bezmiar morza, pod niem rozlanego, lecz ono jakby przez kokieteryę przesłoniło się lekką mgłą przed jasnymi promieniami. Była to mgła przejrzysta, bardzo blisko płynąca, złotawa, która nic nie ukrywając, nadawała oddali zarysy łagodniejsze. Słońce wysyłało swe groty, topiąc tę mgłę świetlistą, iż pod naporem całej jego siły ulotniła się i znikała; a morze, gładkie jak zwierciadło, zabłysło w jasności.
Janina, wzruszona do głębi, szepnęła: — Jakie to piękne! — Wicehrabia odpowiedział:
— Och tak, piękne. — Jasność pogodna tego ranka budziła niejako oddźwięk w ich sercach.
A nagle wyłoniły się wielkie arkady Étretat, niby dwie nogi skały, wkraczającej w morze, tak wysokie, że za łuk mostowy służyły okrętom, gdy iglica skalna, biała i spiczasta, wznosiła się na samym przedzie.
Przybili do brzegu, a gdy baron, wyskoczywszy pierwszy, zapomocą liny przyciągał łódź, wicehrabia podniósł Janinę i postawił ją na lądzie, by sobie nie zamoczyła stóp, poczem twardą ławicą kamieni ruszyli naprzód, oboje zmieszani tem chwilowem zbliżeniem, gdy nagle do uszu ich dobiegły słowa starego Lastique, mówiącego do barona:
— Ano, mnie się widzi, ze ładna z nich będzie para.
W małej oberży koło wybrzeża śniadanie było cudowne. Ocean, głusząc myśl i głos, uczynił ich milczącymi; teraz przy stole ogarnęła ich gadatliwość, gadatliwość dzieci podczas wakacyj.
Rzeczy najprostsze pobudzały ich do nadmiernej wesołości.
Ojciec Lastique, siadając do stołu, troskliwie ukrył w swej czapce fajkę, która jeszcze dymiła, co wywołało śmiech. Mucha, zwabiona zapewne czerwonym jego nosem, kilkakrotnie się na nim sadowiła, a gdy ją odpędził uderzeniem ręki, zbyt ciężkiej do pochwycenia owadu, przeniosła się na muszlinową firankę, opstrzoną już przez jej siostrzyce, zdając się czatować na pąsową trąbę majtka, ku której też natychmiast nadfrunęła.
Za każdorazowym lotem muchy zrywał się śmiech szalony, a gdy stary, zirytowany łaskotaniem owada, mruknął: — Ależ to dyablo uparta! — Janina i wicehrabia śmiali się do łez, pokładając się, dusząc, serwetką zatykając usta, by nie krzyczeć.
Po kawie Janina zaproponowała:
— A gdybyśmy się tak przeszli teraz?
Wicehrabia wstał, lecz baron, który wolał leżeć na wybrzeżu w słońcu, rzekł:
— Idźcie dzieci, za godzinę się tu spotkamy.
Minęli w prostym kierunku kilka chat, a przeszedłszy obok jakiegoś zameczku, wyglądającego na duży folwark, znaleźli się w dolinie otwartej, ścielącej się tuż przed nimi, Ruch morza ich był ukołysał, zakłócając równowagę obojga; szeroki, słony wiew podniecił im apetyt, śniadanie następnie ich oszołomiło, i wesołość podrażniła. Byli teraz jakby trochę podochoceni, mając ochotę biegać w cwał przez pola. Janina czuła szum w uszach, wzburzona wrażeniami nowemi i szybkiemi.
Padały na nich promienie słońca pożarne. Po obu stronach drogi zboża dojrzałe chyliły się, zgięte upałem. Szarańcze cykały rozgłośnie, niemal tak liczne jak źdźbła, wyrzucając zewsząd, z pośród zbóż i sitowi nadbrzeżnych cykanie piskliwe a głuszące.
Żaden inny dźwięk nie wzbijał się pod niebem żarnem, o błękicie migotliwym, pożółkłym, jakby się miał rozpalić w czerwień, podobnie jak metale, zbytnio do ogniska zbliżone.
Dostrzegłszy nieco na prawo lasek, ku niemu zwrócili kroki.
Obramiona z obu stron zaroślami, wąska ścieżka biegła w cieniu ogromnych drzew, nie dopuszczających słońca. Objął ich chłód wilgotny, owa wilgoć, co dreszcz wywołuje na skórze i wnika do płuc. Trawa tu zanikła z braku światła i świeżego powietrza, a tylko mchy okrywały ziemię.
Szli przed siebie.
— Ot, będziemy mogli usiąść tam na chwilę — rzekła Janina.
Nieco opodal dwa stare drzewa zeschły doszczętnie; korzystając z tego otworu wśród zielonej gęstwy, potok światła wpływał tam, ogrzewał ziemię, wskrzesił kiełki trawy, brodawników, pnączy, rozwinął białe kwiatuszki, zwiewne jak mgła i naparstnice, podobne do przędzy. Motyle, pszczoły, szerszenie przysadkowate, ogromne komary, podobne do szkieletów much, tysiące owadów skrzydlatych, boże krówki, różowe w czarne punkciki, duże owady o zielonych odbłyskach, to znów czarne, rogate, zaludniały ten kącik jasny i ciepły, wydrążony wśród cieni chłodnych zbitego listkowia.
Usiedli, mając głowy w cieniu, a nogi w słońcu. Przyglądali się temu rojnemu życiu drobnych tworów, wywołanemu przez jeden promyczek słońca, a Janina wzruszona powtarzała:
— Jak tu dobrze! jak piękną jest wieś! Są chwile, kiedy chciałabym być muchą lub motylem, aby się ukryć wśród kwiatów.
Poczęli mówić o sobie, o swych przyzwyczajeniach, upodobaniach, tonem przyciszonym, poufnym, jakim się czyni zwierzenia. On był już zniechęcony do świata, znużony życiem błahem, jakie prowadził; ciągle to samo, nic prawdziwego, nic szczerego.
Świat! jakżeby go ona chciała poznać, jakkolwiek z góry jest przekonaną, że nie wart wsi.
W miarę jak serca ich się zbliżały, jakkolwiek ceremonialnie tytułowali się „pan i pani“, spojrzenia ich zlewały się wzajem, rozpromienione; i zdawało się im, że jakaś dobroć nowa w nich wstępuje, uczucie rozlewniejsze, zainteresowanie dla tysiąca rzeczy, o które się wpierw nigdy nie troszczyli. Wrócili na miejsce umówione, lecz baron ruszył był pieszo do Chambre-aux-Demoiselles, groty, zawieszonej u szczytu skały; czekali więc na niego w oberży.
Wrócił dopiero o piątej wieczorem, po długiej przechadzce wzdłuż wybrzeża.
Znów wsiedli do łodzi. Odpłynęła lekko, mając wiatr z tyłu, bez żadnego wstrząśnienia, zdając się stać na miejscu. Wietrzyk zawiewał cichymi, ciepłymi podmuchy, które wzdymały żagiel na chwilę, pozwalając mu następnie opadać nieruchomo wzdłuż masztu. Fala mętna wydawała się martwą, a słońce, wyczerpane żarem, odbywając kolistą swą drogę, zbliżało się do niej z każdą chwilą.
Nieruchomość morza znów sprowadziła ogólne milczenie.
Nakoniec rzekła Janina:
— Jakżebym pragnęła podróżować!
Wicehrabia odparł:
— Tak, smutno jednak podróżować samemu; trzeba koniecznie chociaż jednego towarzysza, by się módz dzielić wrażeniami.
Zastanowiła się.
— To prawda... a jednak lubię chodzić sama... tak dobrze marzyć, gdy się jest samą...
Spojrzał na nią przeciągle:
— Można także marzyć we dwoje.
Spuściła oczy. Byłożby to aluzyą? Może. — Wpatrzyła się w horyzont, jakby chciała odkryć jakieś dale, poczem głosem wolnym mówiła:
— Chciałabym jechać do Włoch... i do Grecyi... tak, do Grecyi... i na Korsykę! ma tam być tak dziko i pięknie!
On przenosił Szwajcaryę dla szałasów i jezior.
Ona rzekła:
— Nie, ja wolę kraje całkiem nowe, jak Korsyka, lub bardzo stare, z mnóstwem zabytków, jak Grecya. Musi być ogromnie przyjemnie odkrywać ślady ludów, których dzieje znamy od dzieciństwa, oglądać miejsca, gdzie dokonały się rzeczy wielkie.
Wicehrabia, mniej egzaltowany, oświadczył:
— Mnie znów pociąga Anglia; kraj ogromnie pouczający.
Przebiegali tak wszechświat, omawiając przyjemne strony każdego kraju od biegunów po równik, zachwycając się krainami wymarzonemi i nieprawdopodobnymi zwyczajami i obyczajami takich ludów, jak Chińczycy i Lapończycy; ostatecznie jednak doszli do wniosku, że krajem najpiękniejszym na świecie jest Francya, ze swym klimatem umiarkowanym, świeżym w lecie, a łagodnym w zimie, z mnóstwem wsi, bogatych lasów, wielkich, spokojnych rzek i kultem dla sztuk pięknych, jaki nie istniał nigdzie od wielkiej epoki ateńskiej.
Następnie zamilkli.
Słońce, chyląc się coraz niżej, zdawało się krwawić, a szeroki tor świetlny, droga olśniewająca biegła po powierzchni wody, od oceanu aż po ślad, znaczony łodzią.
Ostatnie podmuchy wiatru ścichły; zmarszczki na wodzie się wygładziły, a żagiel nieruchomy był całkiem czerwony. Ukojenie bezkresne zdawało się wypełniać przestwór, kręgiem milczenia obejmować ten zespół żywiołów, gdy potworna oblubienica, morze, wydymając swe świetlne i płynne łono pod stropem niebios, oczekiwała chylącego się ku niej ognistego oblubieńca. A oblubieniec słoneczny coraz to przyspieszał swój upadek, cały purpurowy, jakby od żądzy uścisku. I złączył się z oblubienicą, która go zwolna pochłonęła.
A wówczas wiew chłodny zaleciał od nieboskłonu; dreszcz zmarszczył ruchliwe łono wody, jak gdyby gwiazda pochłonięta wyrzuciła na świat westchnienie uciszenia.
Zmierzch trwał krótko i wyłoniła się noc, poprzetykana gwiazdami. Ojciec Lastique ujął wiosła, kierując łodzią po fosforyzującej tafli wód. Janina i wicehrabia, siedząc obok siebie, patrzyli na te ruchliwe światełka, biegnące śladem łodzi. Prawie już nie myśleli, w dziwnej kontemplacyi pogrążeni, wchłaniając wieczór w rozkosznym błogostanie; a gdy Janina oparła rękę na ławie, palec sąsiada jakby przypadkiem dotknął jej skóry; nie poruszyła się, zdumiona, szczęśliwa, zmieszana tem lekkiem dotknieciem.
Po powrocie, wieczór, w swym pokoju uczuła się dziwnie wzburzoną i tak rozczuloną, że co chwila zbierało się jej na płacz. Patrząc na swój zegar, myślała, że drobna pszczółka uderza jak serce, jak serce przyjacielskie, że będzie świadkiem całego jej życia, że swem szybkiem, regularnem tykotaniem towarzyszyć jej będzie w radości i smutku; i zatrzymała złoconą muszkę, by pocałunek złożyć na jej skrzydełkach. W tej chwili byłaby całowała nie wiedzieć co. Przypomniała sobie, ze w głębi szufladki schowała była kiedyś starą lalką; wydobyła ją i przyglądała się jej z radością, z jaką witamy przyjaciół ukochanych, a przyciskając ją do piersi, gorącymi pocałunkami okrywała malowane policzki i len jej włosów.
I trzymając ją w objęciach, rozmyślała.
Byłżeby On małżonkiem, zapowiedzianym tysiącem głosów tajemnych, przez Opatrzność nieskończenie dobrotliwą rzuconym oto na jej drogą życia? Byłżeby on człowiekiem, dla niej stworzonym, któremu ma oddać swe istnienie? Byliżby oboje dla siebie przeznaczeni, by uczuciem wzajemnem złączyć sią, zespolić, stopić nierozerwalnie, zrodzić Miłość?
Nie doznawała jeszcze tych porywów gwałtownych całej swej istoty, tych uniesień szalonych, tych wzruszeń głębokich, które uważała za miłość; zdawało jej się jednak, ze zaczyna go kochać, bo na myśl o nim opanowywało ją nieraz dziwne omdlenie, a myślała o nim ustawicznie. Jego obecność niepokojem przepełniała jej serce; czerwieniała i bladła, spotykając się z jego spojrzeniem, a dreszcz ją przebiegał na dźwięk jego głosu.
Mało spała tej nocy.
I z każdym dniem wzbierało w niej coraz to potężniejsze pragnienie miłości. Ustawicznie radziła się w duchu siebie samej, radziła się stokrotek, i chmur i monet, rzucanych na stół.
Aż tu pewnego wieczora ojciec zwrócił się do niej:
— Zrób się piękną na jutro rano.
Spytała:
— Czemu, tatusiu?
Odparł:
— To tajemnica.
A gdy nazajutrz rano weszła do salonu świeża, w jasnej toalecie, ujrzała stół, pokryty pudełkami cukrów, a na krześle olbrzymi bukiet.
Na podwórze wjechał wózek. Wyczytała na nim napis: „Lerat, cukiernik z Fécamp. Uczta weselna“, a Ludwika przy pomocy kuchcika jęła wydobywać z wnętrza wózka przez okienko całą masę półmisków o nęcącej woni.
Zjawił się wicehrabia Lamare. Spodnie wąskie były podpięte pod małymi lakierkami, uwydatniającymi jego drobną stopę. Z długiego surduta, obcisłego w pasie, wyłaniał się na piersi żabot koronkowy; a krawat wytworny o kilku węzłach zmuszał go do noszenia wysoko pięknej, ciemnej głowy, pełnej powagi i dystynkcyi. Miał inny wygląd, niż zwykle, ów wygląd szczególny, jaki strój odmienny nadaje nagle twarzom najbliższych nawet znajomych.
Janina osłupiała patrzyła nań, jakby go widziała po raz pierwszy i wydał się jej nieskończenie wytwornym, wielkim panem od stóp do głowy.
Skłonił się jej, pytając z uśmiechem:
— I cóż, czy moja kuma gotowa?
Wybąkała:
— Jak to? Co to ma być?
— Dowiesz się niezadługo — rzekł baron.
Zajechała kareta, pani Adelajda wyszła ze swego pokoju z wielką okazałością, wsparta na ramieniu Rozalii, która wydawała się tak oszołomioną elegancyą pana de Lamare, że mateczka szepnęła:
— Powiedz-no wicehrabio, zdaje się, że naszej garderobianie przypadłeś do gustu.
Poczerwieniał wyżej uszu i udając, że nie słyszy, podjął z krzesła duży bukiet i podał go Janinie. Wzięła go, jeszcze bardziej zdziwiona. Wszyscy czworo wsiedli do karety, a kucharka Ludwika, która przyniosła baronowej trochę zimnej zupy dla pokrzepienia, oświadczyła:
— To doprawdy, proszę jasnej pani, jakby wesele.
Wysiedli w Yport, a w miarę jak zbliżali się ku wsi, majtkowie w świeżej odzieży, na której widniały jeszcze ślady niedawnego prasowania, wychodzili z domów, kłaniali się, ściskali rękę barona i przyłączali się, idąc za nimi, jakby za procesyą.
Wicehrabia podał ramię Janinie i oboje ruszyli przodem.
Przed kościołem przystanęli; ukazał się wielki, srebrny krzyż, niesiony prościuteńko przez chłopczynę od chóru, gdy inne chłopię białe i czerwone niosło urnę z święconą wodą, w której mokło kropidło.
Za nimi szli trzej starzy śpiewacy z chóru, z których jeden kulał, następnie organista, wreszcie proboszcz, na którego spiczastym brzuchu wydymała się złocona stuła, z krzyżem na przedzie. Pozdrowił ich uśmiechem i skinieniem głowy i z nawpół zmrużonemi oczyma, poruszając usta niedosłyszalnym szeptem modlitwy, w birecie głęboko wciśniętym, ruszył ze swym sztabem w białych komżach, w kierunku morza.
Na wybrzeżu tłum liczny otaczał nową łódź, uwieńczoną kwiatami. Maszt, żagiel, liny przystrojone były w długie wstęgi, fruwające na wietrze, a na samym przedzie imię „Janina“ widniało w złoconych literach.
Ojciec Lastique, właściciel tej łodzi, sporządzonej na koszt hrabiego, wysunął się na czoło orszaku. Wszyscy mężczyźni ruchem równoczesnym odkryli głowy, a grupa pobożnisiów, w szerokich, czarnych płaszczach, sutymi fałdami spływających z ramion, przyklękła kołem na widok krzyża.
Proboszcz, pomiędzy dwoma chórzystami, przystanął u jednego z punktów wylądowania, przy drugim zaś trzej starzy śpiewacy, brudni przy białych swych komżach, o podbródkach włochatych, poważnych minach, z oczyma utkwionemi w śpiewnik kościelny, na całe gardło wrzeszczeli w jasny poranek.
Ilekroć chwytali oddech, organista sam jeden ryczał ze wszystkich sił na trąbie, a szare jego oczka zupełnie znikały wśród wzdętych policzków. Nawet skóra czoła i szyi jakoby się odklejała od ciała, tak mocno wzdymały się przy trąbieniu.
Morze, nieruchome i przeźrocze, zdawało się uczestniczyć w skupieniu temu chrztu łodzi, która zaledwie się poruszając, z cichym szelestem grabi, przesuwanych po żwirze, zagarniała leciuchne, na palec wysokie fale. A duże mewy, białe, o rozpostartych skrzydłach, zataczając kręgi w błękicie, oddalały się, to znów zawracały lotem kolistym ponad głowy klęczących tłumów, jakby także chciały widzieć, co się tam dzieje.
Przez jakie pięć minut wyli wszyscy: amen, poczem śpiewy zamilkły, a ksiądz tłustym swym głosem wygdakał parę słów łacińskich, z których rozróżniano tylko donośnie rozbrzmiewające końcówki.
Następnie okrążył łódź, skrapiając ją wodą święconą, poczem zaczął mruczeć pacierze, krocząc brzegiem morza ku chrzestnym rodzicom, którzy trzymając się za ręce, stali bez ruchu.
Młody człowiek zachował nienagannie poważny wyraz pięknego chłopca, lecz dziewczyna, dławiona nagłem wzruszeniem, omdlewająca, zaczęła drzeć tak silnie, że zęby jej szczękały. Marzenie, prześladujące ją od pewnego czasu, przybrało nagle, jakby pod wpływem halucynacyi, pozór rzeczywistości. Mówiono o ślubie, ksiądz błogosławił, mężczyźni w komżach intonowali modlitwy; a może to jej ślub!
Czy naprawdę czuje w palcach dreszcz nerwowy, a wzburzenie jej serca czyżby wzdłuż żył przebiegało do serca sąsiada? Czy rozumie, odgaduje i ulega jak ona miłosnemu upojeniu? Czy może tylko wie z doświadczenia, że żadna kobieta nie zdoła mu się oprzeć? Nagle uczuła, że ściska jej rękę, z początku leciuchno, potem silniej, coraz silniej, jakby ją chciał złamać. — I nie zmieniając wyrazu twarzy, że nikt nie mógł zauważyć, powiedział, tak, z pewnością, powiedział bardzo wyraźnie:
— Och, Janino, gdybyś chciała, mogłyby to być nasze zaręczyny.
Skłoniła głową ruchem bardzo powolnym, mającym może powiedzieć: tak. A ksiądz, wciąż jeszcze kropiący święconą wodą, paru kroplami obryzgał im palce.
Ceremonia się skończyła. Kobiety powstały z klęczek. Odwrót dokonał się w nieładzie. — Krzyż w rękach pacholęcia z chóru utracił swą godność, chwiejąc się to w prawo, to w lewo, lub pochylając się naprzód, jakby mu miał spaść na nos. Ksiądz nie szeptał już pacierzy, lecz szybko biegł gdzieś z tyłu; śpiewacy i organista zniknęli boczną uliczką, by co szybciej zrzucić strój uroczysty, a majtkowie grupami rozbiegli się w różnych kierunkach. Tasama myśl, nasuwająca im jakoby woń kuchenną, przyspieszała ich kroki, ślinę napędzała do ust, zstępując aż do głębi brzuchów, w których odzywały się kiszki.
Dobre śniadanie czekało ich też na zamku w Peuples.
Na podwórzu pod jabłoniami stał wielki stół. Sześćdziesiąt osób, rodziny majtków i wieśniaków, zajęły miejsca. Baronowa w pośrodku miała za sąsiadów dwóch księży — proboszcza z Yport i z Peuples. Naprzeciw niej baron pomiędzy wójtem a wójtową, chudą, starą już wieśniaczką, na wszystkie strony rozsyłającą ukłony. Miała twarz wąską, wtłoczoną w duży czepiec normandzki, istną głowę kury o białym czubku, o oku całkiem krągłem i ciągle zdziwionem; a jadła tez szybkimi, drobnymi kąskami, jak gdyby nosem zdziobywała z talerza kruszyny.
Janina obok ojca chrzestnego podróżowała po krainie szczęścia. Nic już nie widziała, nic nie wiedziała, milcząc w radosnem pomieszaniu.
Spytała:
— Jak panu na imię?
Odparł:
— Julian. Pani nie wiedziała?
Nie odpowiedziała, mówiąc sobie w myśli:
— Jakże często będę imię to powtarzać!
Po skończonej uczcie pozostawili podwórze majtkom, a sami przeszli na drugą stronę zamku. — Baronowa zabrała się do swego marszu, wsparta na ramieniu barona i w towarzystwie obydwóch księży. Janina i Julian doszli aż do gaiku i wkrótce znaleźli się na wąskiej ścieżynie wśród zarośli. Nagle on pochwycił jej ręce:
— Powiedz, czy chcesz być moją żoną?

Jeszcze niżej pochyliła głowę, a gdy on wyszeptał: — Odpowiedz, błagam! — podniosła ku niemu oczy bardzo powoli, a w tem spojrzeniu on wyczytał odpowiedź.

IV.

Pewnego ranka baron wszedł do pokoju Janiny, zanim jeszcze wstała, i usiadłszy na brzegu, łóżka, rzekł:
— Wicehrabia Lamare prosił nas o twoją rękę.
Miała ochotą ukryć twarz pod kołdrą.
Ojciec ciągnął:
— Odłożyliśmy odpowiedź na później.
Szybko chwytała powietrze, zdławiona wzruszeniem.
Po upływie minuty baron, uśmiechając się, dodał:
— Nie chcieliśmy nic postanawiać bez ciebie. My z matką nie jesteśmy przeciwni temu małżeństwu, lecz nie chcemy cię też namawiać. Ty jesteś znacznie bogatszą od niego, lecz gdy chodzi o szczęście całego życia, nie można zważać na pieniądze. On nie ma już rodziców; jeślibyś więc wyszła za niego, wszedłby do naszego domu jako syn, gdy w innym wypadku ty, córka nasza, musiałabyś iść do obcych. — Chłopiec nam się podoba. A tobie, czyżby ci się podobał?
Zarumieniona wyżej uszu, wyjąkała:
— Tak, ojczulku.
A ojciec, patrząc jej głęboko w oczy i ciągle się śmiejąc, mruknął:
— Bo ja trochę wątpiłem, panienko.
Do samego wieczora była jakby pijana, nie wiedząc, co robi, machinalnie biorąc jedne przedmioty za drugie, a nogi się pod nią uginały, pomimo, że wcale nie chodziła.
Około godziny szóstej, gdy z mateczką siedziała pod wiązem, zjawił się wicehrabia.
Serce Janiny zaczęło bić jak szalone. Młody człowiek podchodził ku nim, nie wydając się wzruszonym. Stanąwszy tuż obok, ujął palce baronowej i ucałował je, następnie podniósł kolejno do ust drżącą rękę dziewczyny i całemi wargami złożył na niej pocałunek długi, pełen wdzięczności.
I rozpoczął się radosny okres narzeczeństwa. Rozmawiali ze sobą sam na sam w kątach salonu, lub siedząc w gaju na skarpie, naprzeciwko wydmy piaszczystej. Często przechadzali się też w alei mateczki; on mówił o przyszłości, ona słuchała, oczyma biegnąc za śladem, wydeptanym powłóczącą nogą baronowej.
Powziąwszy raz decyzyę, chciano przyspieszyć wykonanie; postanowiono tedy, że ślub odbędzie się za sześć tygodni, 15-go sierpnia, i że młoda para wyruszy natychmiast w podróż poślubną. Zapytana, do jakiego kraju pragnie wyjechać, Janina oświadczyła się za Korsyką, gdyż będą tam mogli być bardziej odcięci od świata, niż w miastach włoskich.
Czekali tedy chwili połączenia bez zbytniej niecierpliwości, lecz przejęci, kołysani uczuciem tkliwości rozkosznej, wysączając czar słodki pieszczot delikatnych, uścisku palców, spojrzeń miłosnych tak długich, że dusze zdawały się w nich jednoczyć, równocześnie niepokojeni mętnem pragnieniem zespolenia całkowitego.
Postanowiono nie prosić nikogo na ślub, z wyjątkiem ciotki Lizy, siostry baronowej, żyjącej jako pensyonaryuszka w klasztorze wersalskim.
Po śmierci ojca, baronowa chciała zatrzymać siostrę u siebie, lecz stara panna, opanowana wprost manią prześladowczą, że wszystkich krępuje, będąc bezużyteczną i natarczywą, usunęła się do jednego z owych klasztorów, wynajmujących pomieszkanie ludziom smutnym i samotnym.
Od czasu do czasu odwiedzała rodzinę, by z nią spędzić miesiąc lub dwa.
Była to kobietka drobna, małomówna, stale się usuwająca, przychodząca jedynie w porze posiłków, by natychmiast wrócić do swego pokoju, w którym ciągle pozostawała zamknięta.
Miała twarz dobrą, postarzałą, pomimo, że miała dopiero lat czterdzieści dwa, oczy łagodne i smutne; w rodzinie była zawsze uważana za zero. Jako dziecko, nie będąc ładną, ni zabawną, nie zaznała nigdy pieszczoty; cicha i łagodna, kryła, się po kątach. I od tego czasu zawsz była ofiarą. Nikt się też nią nie zajmował, jako młodą dziewczyną.
Tułała się po domu, jakby cień lub sprzęt żyjący, który widuje się codziennie, nigdy się o niego nie troszcząc.
Siostra, przyzwyczajona do tego w domu rodzicielskim, uważała ją za istotę zwichniętą, zupełnie bez znaczenia. Obchodzono się z nią ze swobodną poufałością, pod którą kryła się jakoby lekceważąca dobroć. Nazywała się Lizią, a to pieszczotliwe, zdrobniałe imię zdawało się ją krępować. Gdy nie wychodziła za mąż i widziano, że zapewne nigdy nie wyjdzie, przezwano Lizię Lizą. Od przyjścia na świat Janiny nazywała się „ciocią Lizą“, skromną krewniaczką, zawsze czyściutką, strasznie nieśmiałą, nawet wobec własnej siostry i szwagra, którzy ją jednak kochali, uczuciem co prawda dość dziwnem, złożonem z przywiązania chłodnego, bezwiednego współczucia i wrodzonej dobroci.
Niekiedy, mówiąc o rzeczach dawnych, z czasów swej młodości, baronowa, chcąc mniej więcej określić datę, mawiała: Było to w epoce tego szaleństwa Lizy.
Nic więcej o tem nie mówiono; a samo owo „szaleństwo“ było jakoby mgłą tajemniczą przesłonięte.
Pewnego wieczora Liza, licząc lat dwadzieścia, skoczyła do wody, z przyczyny niewiadomej. Ani jej życie, ani zachowanie nie pozwalały się domyślać podobnego szaleństwa. Wyłowiono ją nawpół martwą, a rodzice oburzeni, wznosząc ręce do góry, zamiast szukać przyczyny tajemniczej tego postępku, poprzestali na opowiadaniu o jej „szaleństwie“, taksamo, jak mówili o nieszczęśliwym wypadku konia „Koka“, który niezadługo przedtem złamał nogę i musiano go dobić.
Od owego czasu Lizia, wkrótce przezwana Lizą, poczęła uchodzić za istotę słabą na umyśle. Łagodna wzgarda, jaką okazywali jej najbliżsi, kolejno wsączała się w serca całego otoczenia. Nawet mała Janinka, wiedziona owym naturalnym instynktem dzieci, wcale się nią nie zajmowała, nigdy nie przychodziła rano do jej łóżka, by ją ucałować, nigdy nie wbiegała do jej pokoju. Pokojówka Rozalia, pełniąca najkonieczniejsze posługi w jej pokoju, była chyba jedyną istotą, wiedzącą, gdzie mieści się mieszkanie ciotki Lizy.
Gdy wchodziła do jadalni na śniadanie, „ malutka“ z przyzwyczajenia podawała jej czoło do pocałunku; i na tem koniec.
Jeśli ktoś chciał się z nią widzieć, przyzywano ją przez służącą, a jeśli jej nie było w jej pokoju, nikt się o to nie troszczył, nie myślał o niej, nikomu nie przyszło nigdy do głowy zaniepokoić się, zauważyć:
— Prawda, nie widziałem dziś Lizy.
Jednem słowem, uważano ją za nic; jedna z tych istot, co pozostają nieznane nawet dla swych najbliższych, jakby niezauważone; których śmierć nie czyni w domu pustki; jedna z tych istot, nie umiejących wejść w życie, ni w przyzwyczajenia, ni w miłość tych, obok których żyją.
Gdy mówiono: „ciocia Liza“, słowa te nie budziły u nikogo żadnego oddźwięku. Jak gdyby powiedziano imbryk, lub cukiernica.
Chodziła zawsze kroczkiem szybkim, bezszelestnym, nigdy nie sprawiała najlżejszego szmeru, o nic się nie potknęła, zdawała się wszystkie przedmioty czynić bezdźwięcznymi. Ręce jej zdawały się być z waty, tak leciuchne i delikatne było ich dotknięcie, cokolwiek robiła.
Przybyła teraz w połowie lipca, cała podniecona bliskiem małżeństwem siostrzenicy. Przywiozła mnóstwo podarków, których, jako od niej pochodzących, prawie nie zauważono.
Już drugiego dnia nie czuć było jej obecności.
W niej natomiast fermentowało wzburzenie nadzwyczajne, a oczy nie odrywały się od narzeczonych. Zajęła się przygotowaniem wyprawy z energią niezwykłą, gorączkową, pracując jak zwykła szwaczka w pokoju, w którym jej nikt nie odwiedzał.
Co chwila pokazywała baronowej chustki, które sama obrąbiła, serwetki, na których wyhaftowała monogramy, pytając:
— Adelajdo, czy tak będzie dobrze?
A mateczka, spojrzawszy od niechcenia, odpowiadała:
— Moja biedna Lizo, nie zadajże sobie tyle trudu.
Pewnego wieczora, pod koniec miesiąca, po dniu duszno-upalnym, księżyc ukazał się na niebie, w jedną z tych nocy świetlistych a ciepłych, co to upajają, rozczulają, egzaltują, zdają się rozbudzać w duszach całą poezyę utajoną. Słodkie tchnienie pół wpływało do zacisznego salonu. Baronowa z mężem grali spokojnie w karty w kręgu światła lampy, przyćmionej abażurem; ciotka Liza, siedząc pomiędzy nimi, zajęta była ręczną robótką, a młodzi, wsparci łokciami o parapet otwartego okna, patrzyli w ogród, zalany poświatą miesięczną.
Lipa i wiąz rzucały cienie na duży trawnik, blady i świetlany, biegnący aż po skraj gaju całkiem czarnego.
Ulegając nieprzezwyciężonemu czarowi tej nocy słodkiej, mglistą poświatą wysrebrzającej drzewa i wszystkie kształty, Janina zwróciła się do rodziców:
— Ojczulku, gdybyśmy się przeszli po trawie dokoła zamku?
Nie podnosząc oczu, baron odparł:
— Idźcie dzieci — i znów się zabrał do gry.
Wyszli i zaczęli przechadzać się zwolna po białym trawniku, aż po gaik.
Pora była spóźniona, a oni nie myśleli o powrocie. Baronowa zmęczona, chciała wracać do siebie.
— Trzeba zawołać zakochaną parę — rzekła.
Baron jednym rzutem oka przebiegł duży, wysrebrzony ogród, po którym snuły się dwa cienie.
— Daj im pokój, tak przyjemnie na dworze. Liza na nich zaczeka; nieprawdaż Lizo?
Stara panna podniosła niespokojne oczy i trwożnym swym głosem odparła:
— Rozumie się, zaczekam na nich.
Ojczulek pomógł żonie wstać, a sam będąc znużony upałem dnia, rzekł:
— I ja się położę. — I wyszedł z żoną.
Wtedy z kolei wstała ciotka Liza i zostawiwszy na poręczy fotelu rozpoczętą robotę, włóczkę i szydełko, siadła przy oknie i wsparta na łokciach, zapatrzyła się w noc czarowną.
Narzeczeni chodzili bez końca w poprzek trawnika, od gaiku po platformę, od platformy ku gajowi. Ściskali się za palce, wcale już nie rozmawiając, jakby w niemem zachwyceniu, całkiem zlani z żywą poezyą, wyłaniającą się z ziemi.
— Nagle dostrzegła Janina w obramieniu okna sylwetką starej panny, rysującą się w świetle lampy.
— Patrz — rzekła — ciotka Liza nam się przygląda.
Wicehrabia podniósł głową i głosem obojętnym, świadczącym, że nie jest odbiciem myśli, powtórzył:
— Tak, ciotka Liza nam się przygląda.
I w dalszym ciągu marzyli, przechadzając się zwolna, pełni miłości.
Lecz rosa pokryła już trawy i lekki dreszcz chłodu przebiegł ich postacie.
— Wracajmy już — rzekła.
I wrócili.
Za ich wejściem do salonu ciotka Liza znów podjęła robótką; głęboko nad nią pochyliła głową, a chude jej palce drżały lekko, jakby nadmiernie przemęczone.
Janina podeszła do niej.
— Ciociu, trzeba pójść spać!
Stara panna odwróciła oczy; były czerwone, jakby od płaczu. Zakochani wcale tego nie zauważyli; natomiast młody człowiek dostrzegł nagle, że lekkie trzewiczki dziewczyny były całkiem zroszone. Zdjęty niepokojem, zapytał pieszczotliwie:
— Czy nie zimno tym drogim nóżętom?
Nagle palce ciotki zadrżały tak silnie, że robótka się z nich wysunęła; kłębek wełny potoczył się daleko na podłogę, a ona ukrywszy twarz w dłoniach, konwulsyjnie zaczęła łkać.
Narzeczeni patrzyli na nią w osłupieniu, znieruchomieli. Raptownie Janina rzuciła się jej do kolan, odjęła jej ręce od twarzy i głęboko wstrząśnięta, powtarzała:
— Ciociu Lizo, coś ci się stało?
Wówczas biedaczka, cała skulona od bólu, głosem nabrzmiałym łzami wyjąkała:
— Gdy cię spytał... czy nie zimno... tym... drogim nóżętom?... do mnie nigdy nikt nie mówił w ten sposób... do mnie... nigdy... nigdy...
Janina zdumiona, zdjęta współczuciem, miała jednak chęć zaśmiać się na samą myśl, że kochanek jakiś miałby się zwracać z czułościami do ciotki Lizy; a wicehrabia się odwrócił, by ukryć wesołość.
Ciotka jednak zerwała się nagle i zostawiwszy wełnę z robótką na fotelu, uciekła bez światła do ciemnego korytarza, aby po omacku dostać się do swego pokoju.
Pozostawszy sami, narzeczeni spojrzeli na siebie, rozbawieni i wzruszeni.
Janina szepnęła:
— Biedna ciotka! Julian zaś dodał:
— Coś jej się w głowie pokręciło dziś wieczór.
Trzymali się za ręce, nie mając jakoś zamiaru się rozstać i zwolna, zwolna usta ich się zbliżały i zamieniły pierwszy pocałunek przed pustym fotelem ciotki Lizy.
Następnego dnia żadne z nich nie myślało już o łzach starej panny.
W ciągu dwóch tygodni, poprzedzających ślub, Janina była dość spokojna, jak gdyby wyczerpana rozkosznemi wzruszeniami.
Nie miała też czasu rozmyślać ranną godziną w dniu rozstrzygającym. — Doznawała tylko wielkiego uczucia pustki w całym organizmie, jak gdyby krew, kości, ciało stopniały były pod jej skórą, a dotykając przedmiotów, zauważyła, że palce jej drżą silnie.
Panowanie nad sobą odzyskała dopiero w kaplicy kościelnej, przed ołtarzem.
Zamężna! Więc jest mężatką! Kolejność rzeczy, ruchów, zdarzeń dokonanych od rana, wydawała się jej snem, snem prawdziwym. Istnieją chwile, gdy wszystko wokół nas zdaje się zmienionem; nawet gesty mają znaczenie nowe, a godziny wydają się niejako przestawione.
Czuła się oszołomioną, a przedewszystkiem zdumioną. Jeszcze wczorajszego wieczora nic w jej życiu nie było zmienionem; tylko ciągła nadzieja jej życia stawała się coraz to bliższą, niemal już uchwytną. Zasnęła młodą dziewczyną, a teraz jest oto kobietą.
Przekroczyła zatem baryerę, za którą kryje się niejako przyszłość z całą swą radością, z całem szczęściem wyśnionem. Miała wrażenie, ze rozwarły się przed nią podwoje, że wejść ma teraz w krainę Oczekiwanego.
Ceremonia się skończyła. Przeszli do zakryjstyi, niemal pustej, gdyż nikogo nie zaproszono na ślub i orszak wyszedł z kościoła.
Gdy ukazali się w bramie kościoła, rozległ się huk tak potężny, że panna młoda drgnęła, a baronowa wydała krzyk. Była to salwa, dana przez wieśniaków; od tej chwili aż do powrotu na zamek ustawicznie rozlegały się wystrzały.
Podano przekąskę dla rodziny, proboszcza miejscowego i jego kolegi z Yport, pana młodego i świadków ślubu, bogatych gospodarzy z sąsiedztwa.
Następnie przechadzano się po ogrodzie, czekając obiadu. Baron i baronowa, ciotka Liza, mer i ksiądz Picot, zaczęli przebiegać aleję mateczki; w alei zaś przeciwległej ksiądz, przechadzając się dużymi krokami, czytał swój brewiarz.
Od drugiej strony zamku dolatywały odgłosy hałaśliwej zabawy wieśniaków, spijających jabłecznik pod jabłoniami. Cała wieś w odświętnych strojach wypełniała podwórze. Chłopcy i dziewczęta uganiali po placu.
Janina i Julian przebyli gaik, następnie zarośla i w milczeniu patrzyli na morze. Jakkolwiek był dopiero sierpień, powietrze było chłodne; wiał wiatr północny, a wielka tarcza słoneczna twardo błyszczała na niebie, niepokalanie błękitnem.
Młodzi, szukając schronienia przed wiatrem, przebyli wydmą i skierowali się na prawo ku falistej, zalesionej dolinie, opadającej ku Yport. Zaledwie wkroczyli w gęstwę leśną, ustał wszelki podmuch wiatru; zeszli więc z drogi na wąską ścieżyną, wijącą się pod baldachimem liści. Zaledwie mogli iść przed siebie, aż oto nagle uczuła ramię, zwolna oplatające jej kibić.
Nic nie mówiła, dysząc, z wylękłem sercem i zapartym oddechem. Gałęzie niskie dotykały ich włosów; musieli się nieraz pochylać, aby przejść. Zerwała listek; dwie boże krówki, niby dwie drobniuchne czerwone muszelki, przytulone były pod spodem.
Wtedy całkiem niewinnie, nieco już uspokojona, rzekła:
— Patrz, oto parka.
Julian ustami musnął jej ucho, szepcząc:
— Dziś wieczór zostanie pani moją żoną.
Jakkolwiek w ciągu pobytu na wsi dowiedziała się wielu rzeczy, niemniej myślała dotąd jedynie o poezyi miłości i słowa jego ją zdumiały. Jego żoną? alboż nią już nie jest?
Zaczął ją obsypywać szybkimi pocałunkami w skronie i szyję, gdzie fryzowały się pierwsze włoski. Nieprzyzwyczajona do męskich pocałunków, za każdorazowem dotknięciem doznawała wstrząsu i instynktownie przechylała głowę na drugą stronę, by uniknąć pieszczoty, która ją jednak czarowała.
Nagłe znaleźli się na skraju lasu. Przystanęła zmieszana, że się tak oddalili od zamku.
— Co tam pomyślą? Wracajmy — rzekła.
Cofnął ramię, opasujące jej kibić, a odwróciwszy się, stanęli tuż naprzeciw siebie, twarz przy twarzy, tak blisko, że czuli wzajem swój oddech i zamienili spojrzenia. Spoglądali na siebie jednem z tych spojrzeń mocnych, ostrych, przenikliwych, zespalających niejako dwie dusze. Szukali się w swych oczach, poza oczyma, w tej nieznanej, nieprzeniknionej sferze istnienia; badali się pytaniem niemem a uporczywem. Czem będzie jedno dla drugiego? Jakiem będzie życie, które razem rozpoczną? Jakie dla siebie wzajem rezerwują szczęście, radość, czy rozczarowanie w długiem, nierozwiązalnem sam na sam małżeńskiem? I oboje doznali wrażenia, że nigdy się jeszcze nie byli widzieli.
Nagle Julian, kładąc obie ręce na ramionach żony, całemi ustami złożył na jej ustach pocałunek głęboki, jakiego nigdy jeszcze nie otrzymała. Pocałunek ten wnikał jej w żyły aż do szpiku kości; doznała wstrząsu tajemniczego, a tak silnego, że obiema rękami gwałtownie odepchnęła Juliana, a sama omal że nie padła w tył.
— Chodźmy stąd, chodźmy — mamrotała.
Nie odpowiedział, lecz ujął obydwie jej ręce i zatrzymał w swoich.
Nie zamienili już ani jednego słowa, wracając do domu. Reszta popołudnia zdawała się dłużyć.
Z zapadającym zmierzchem siedli do stołu.
Obiad był dość krótki i skromny, wbrew zwyczajom normandzkim. Pewien rodzaj zakłopotania krępował biesiadników. Tylko dwaj księża, mer i czterech gospodarzy, zaproszonych na obiad, okazywało trochę owej rubasznej wesołości, mającej towarzyszyć uroczystości weselnej.
Śmiech zdawał się zamierać, ożywiany od czasu do czasu jakiemś słówkiem mera. Dochodziła godzina dziewiąta — zabierano się do kawy. Na pierwszem podwórzu pod jabłoniami rozpoczął się już bal chłopski. Przez otwarte okno widać było całą zabawę. Ogarki, płonące wśród gałęzi, nadawały listkowiu odcień szarawo-zielony. — Gawiedź skakała, wyjąc dziką melodyę taneczną, przy słabym akompaniamencie dwóch skrzypicieli i jednego klarnecisty, usadowionych na stole kuchennym, jakby na estradzie. Wrzaskliwe śpiewy wieśniaków głuszyły całkowicie dźwięki instrumentów, a nikła muzyka, rozdzierana przez głosy wyuzdane, zdawała się opadać z nieba strzępami, drobnymi urywkami kilku rozprószonych tonów.
Dwie baryły, otoczone płonącemi pochodniami, dostarczały tłumom napoju. Służące ustawicznie płukały szklanice i czary w szafliku, by ociekające jeszcze wodą stawiać pod kurki, z których płynęła czerwona struga wina, lub złota struga jabłecznika. A spragnieni tancerze i spokojni starcy i dziewki zlane potem — wszyscy się tłoczyli, wyciągali ręce, by kolejno pochwycić którąkolwiek czarę i wielkimi łykami, przechyliwszy głowę, wlewać do gardzieli napój ulubiony.
Na stole stały stosy chleba, masła, sera i kiełbas. Od czasu do czasu ktoś połykał kęs, a ta zabawa, zdrowa i jurna, pod sklepieniem iluminowanych drzew, budziła w posępnych biesiadnikach na sali chęć przyłączenia się do tańców, picia z brzuchów olbrzymich kadzi i przygryzania chlebem z masłem i surową cebulą.
Mer, wybijając takt swym nożem, wykrzyknął:
— U dyaska, to ci zabawa, niby drugie wesele w Galilei.
Odpowiedziano tłumionym śmiechem. Ale ksiądz Picot, przeciwnik naturalny władzy świeckiej, odparł:
— Chciał pan powiedzieć: w Kanie.
Tamten jednak nie przyjął nauki.
— Nie, księże dobrodzieju, ja się znam na rzeczy; jeśli mówię w Galilei, to ma być w Galilei.
Wstali od stołu i przeszli do salonu. Następnie trochę podochoceni, goście zmieszali się na chwilę z chłopstwem, poczem się rozeszli.
Baron i baronowa sprzeczali się po cichu. Pan i Adelajda, bardziej zadyszana niż kiedykolwiek, zdawała się odmawiać żądaniu męża; nakoniec rzekła niemal głośno:
— Nie, mój drogi, ja nie mogę, nie potrafiłabym się do tego zabrać.
Wtedy ojczulek, widocznie wzburzony, odszedł od niej i zbliżył się do córki.
— Córuchno, możebyś się ze mną przeszła?
Bardzo wzruszona odparła:
— Jak chcesz, ojczulku.
I wyszli. Zaledwie stanęli w bramie, suchy wietrzyk wionął im w twarz — ów chłodny wiatr letni, zwiastujący już jesień.
Chmury pędziły po niebie, przesłaniając, to znów odsłaniając gwiazdy.
Baron przyciskał do siebie ramię córki, czule ściskając jej rękę. Przez parę chwil szli w milczeniu. — On wydawał się niezdecydowanym, zmieszanym. Wreszcie powziął postanowienie,
— Pieszczotko, mam oto spełnić rolę trudną, która należałaby się twej matce; ponieważ ona jednak odmówiła, ja musiałem się jej podjąć. Nie wiem, o ile jesteś obeznaną ze sprawami życiowemi. Są to tajemnice, starannie ukrywane przed dziećmi, a zwłaszcza przed dziewczętami, które mają zachować umysł czysty, niepokalanie czysty, aż do chwili, kiedy je oddajemy w objęcia mężczyzny, mającego dbać o szczęście powierzonej mu kobiety. On to ma podnieść zasłonę, kryjącą słodką tajemnicę życia. Ale dziewczyna, o ile żaden domysł nie skaził jeszcze jej niewinności, często się buntuje przeciw rzeczywistości, trochę brutalnej, ukrytej poza marzeniem. Zraniona na duszy, zraniona nawet na ciele, odmawia małżonkowi tego, co prawo, prawo ludzkie i prawo przyrodzone, przyznają mu jako jego prawo bezwzględne. — Nie mogę ci, kochanie, więcej powiedzieć; nie zapomnij tylko o tem, że całkowicie należysz do swego męża.
Ile właściwie wiedziała? ile się domyślała? Zaczęła drżeć całem ciałem, zdjęta nagle melancholią bolesną, gnębiącą jak przeczucie.
Wrócili do zamku. W drzwiach salonu przystanęli, zaskoczeni widokiem niespodzianym. Pani Adelajda szlochała na sercu Juliana. Jej łkania, głośne łkania, wyrzucane jakby przez miech kowalski, zdawały się wydobywać równocześnie z nosa, ust i oczu; a młody człowiek, osłupiały, niezręczny, podtrzymywał grubą kobietę, rozpaczającą w jego ramionach i polecającą mu swą pieszczotką, swą ukochaną, ubóstwianą córeczkę.
Baron podbiegł ku nim.
— Och, bez scen, bez roztkliwiań, proszę — i ująwszy żoną pod ramię, usadowił ją w fotelu.
Zaczęła chustką osuszać sobie twarz, gdy on zwrócił się do Janiny:
— No, maleńka, szybko ucałuj matką i idź spać.
Sama bliska płaczu, szybko ucałowała rodziców i wybiegła.
Ciotka Liza cofnęła się już była do swego pokoju. Baronostwo zostali sami z Julianem, i wszyscy troje byli tak zmieszani, że nie wiedzieli, co mówić; obaj mężczyźni w strojach wieczorowych stali zadumani, a pani Adelajda znękana na swym fotelu, wydobywała z gardła ostatnie szlochy. Gdy zakłopotanie stawało się coraz nieznośniejsze, baron zaczął mówić o podróży, w którą młodzi mieli wyruszyć za parą dni.
Janina w swoim pokoju pozwalała się rozbierać przez Rozalię, wylewającą istne strugi łez. Niepewnemi rękoma błądząc na chybił trafił, nie mogąc znaleść tasiemek, ni szpilek, wydawała się istotnie bardziej jeszcze wzruszoną od swej pani. Janina nie zwracała jednak uwagi na łzy służącej; miała wrażenie, że dostała się do innego świata, wyjechała na inną kulę ziemską, i oto odcięta jest od wszystkiego, co znała dotąd i kochała. Wszystko w jej życiu i myśli wydawało się jej wzburzonem do samych podstaw; nasunęło się jej nawet pytanie dziwne: czy ona właściwie kocha swego męża? Nagle bowiem wydał się jej człowiekiem obcym, którego zaledwie zna. Przed trzema miesiącami nie wiedziała o jego istnieniu, a teraz jest jego żoną. Czemu? Czemu tak szybko wpadać w małżeństwo, niby w jamę otwartą?
W nocnej bieliźnie wsunęła się do łóżka, a pościel, trochę chłodna, wywołując na ciele dreszcz, spotęgowała jeszcze to uczucie zimna, samotności, smutku, od dwóch godzin ciążącego na jej duszy.
Rozalia wybiegła, ciągle szlochając, a Janina czekała. Czekała trwożna, z sercem ściśniętem, tego czegoś odgadywanego, zapowiedzianego w słowach niejasnych przez ojca, tego objawienia tajemniczego, wielkiego misteryum miłości.
Trzy lekkie stuknięcia do jej drzwi — jakkolwiek nie słyszała, by ktoś wchodził był na schody. Wzdrygnęła się cała i nie odpowiadała. Zastukano ponownie i zgrzytnęła klamka. Ukryła głowę pod kołdrę, jak gdyby złodziej wtargnął był do jej pokoju. Obuwie zaskrzypiało na posadzce i nagle dotknięto jej łóżka.
Drgnęła nerwowo i wydała krzyk stłumiony, a wysunąwszy głowę z pod kołdry, ujrzała stojącego przy łóżku Juliana, który patrzył na nią z uśmiechem.
— Och, jakie mnie pan przestraszył! — rzekła.
Odparł:
— Więc pani mnie się nie spodziewała?
Nie odpowiadała. Był w toalecie wieczorowej, ze swą poważną miną pięknego chłopca; a ją zdjął wstyd okropny, ze mężczyzna, o powierzchowności tak nienagannej, widzi ją w łóżku.
Nie wiedzieli, co mówić, co robić, nie śmieli nawet patrzeć na siebie w tej chwili ważnej i rozstrzygającej o szczęściu domowem całego życia.
Może wyczuwał niejasno, jakie niebezpieczeństwo przedstawia ta walka, jakiej wymaga subtelności, panowania nad sobą, czułości wyrafinowanej, by nie dotknąć niezmiernie delikatnej, wstydliwej duszy dziewczęcej, karmionej marzeniami.
Więc łagodnie ujął jej rękę i ucałował, poczem klękając przed łóżkiem, niby przed ołtarzem, głosem cichutkim jak tchnienie spytał:
— Czy mnie pani zechce kochać?
A ona, nagle uspokojona, uniosła z poduszki głowę, otoczoną obłokiem koronek i z uśmiechem odparła:
— Wszak ja już pana kocham.
Wsunął sobie do ust wypieszczone paluszki żony i głosem, zmienionym przez ten knebel z ciała, rzekł:
— A czy otrzymam dowód miłości?
Ponownie zmieszana, nie rozumiejąc dobrze, co mówi, a tylko pamiętna słów ojca, odparła:
— Należę do ciebie, mój przyjacielu.
Zaczął piąstkę jej okrywać wilgotnymi pocałunkami i zwolna powstając z klęczek, zbliżał się do jej twarzy, którą znów ukrywała pod kołdrą.
Nagle, zarzuciwszy jedno ramią w poprzek łóżka, w pół ją objął przez kołdrą, zaś drugie ramię wsunął pod poduszką i unosząc wraz z nią głowę żony, cichutko, całkiem cichutko spytał:
— Więc zrobi mi troszeczkę miejsca obok siebie?
Strach ją zdjął, strach instynktowny i wyjąkała:
— Och, nie jeszcze, proszę.
Zdawał się rozczarowanym, trochę dotkniętym, i tonem wciąż jeszcze błagalnym, lecz trochę już porywczym, odparł:
— Poco czekać, skoro na tem przecież skończymy?
Zadrasnął ją tem powiedzeniem, lecz uległa i zrezygnowana, powtórzyła jak wpierw:
— Należę do ciebie, mój przyjacielu.
Wtedy zniknął szybko w garderobie, a ona słyszała dokładnie wszystkie jego ruchy, szelest zdejmowanych sukien, dźwięk monety w kieszeni i odgłos zrzucanych kolejno trzewików.
I nagle w kalesonach i skarpetkach przeszedł szybko pokój, by zegarek położyć na kominku. Następnie wbiegł szybko do sąsiedniego pokoju, coś się tam jeszcze krzątał, a Janina, czując, że podchodzi, odwróciła się plecyma i przymknęła oczy.
Podskoczyła, jakby chciała rzucić się na podłogę, gdy obok swej nogi uczuła nagle drugą, zimną i włochatą; i ukrywszy twarz w dłoniach, bezprzytomna, gotowa krzyczeć z pomieszania i strachu, wkuliła się w sam kącik łóżka.
Ale on chwycił ją w objęcia, pomimo, że leżała wciąż odwrócona, pożądliwie całując jej szyję, koronki faliste czepeczka i haftowany kołnierz nocnej koszuli.
Leżała bez ruchu, skostniała, w trwodze potwornej, czując, jak silna ręka szuka jej piersi, którą zakrywała łokciami. — Dyszała ciężko, wzburzona tem brutalnem dotknięciem, czując przedewszystkiem chęć ucieczki, wybiegnięcia z tego pokoju, zamknięcia się gdzieś, zdala od tego człowieka.
A on się nie ruszał. Czuła na plecach ciepło jego ciała. Więc strach jej rozwiał się jeszcze i nagle pomyślała, że potrzebuje się tylko odwrócić i pocałować go.
Wreszcie zdawał się niecierpliwić i głosem zasmuconym rzekł:
— Więc nie chce zostać moją żoneczką?
A ona szepnęła poprzez palce:
— Alboż nią nie jestem?
Z odcieniem złego humoru odparł:
— Ależ moja droga, proszę ze mnie nie drwić.
Całkiem wzburzona niezadowolonym tonem jego głosu, odwróciła się nagle, by go prosić o wybaczenie.
Pochwycił ją wpół jak szalony, trawiony żądzą, i pocałunkami szybkimi, kąszącymi, obłędnymi, okrywał całą jej twarz i kark i szyję, ogłuszając ją pieszczotą namiętną. Roztworzyła ręce i leżała bezwładna wobec jego zabiegów, nie wiedząc już, co robi ona, lub on, w oszołomieniu myśli, nie pozwalającem jej nic rozumieć. Nagłe szarpnął nią ból przejmujący i poczęła jęczeć, gdy on posiadł ją całkowicie i gwałtownie giął w swych objęciach.
Co się stało potem? Zgoła nie pamiętała, straciwszy głowę; zdawało się jej tylko, że wargi jej zasypywał gradem szybkich pocałunków wdzięczności.
A później zapewne do niej mówił, a ona odpowiadała. Następnie znów podjął próby, które odparła przerażona, a wyrywając mu się, dotknęła na jego piersi gęstego owłosienia, które czuła już była wpierw na swej nodze i cofnęła się pełna lęku.
Zmęczony nareszcie bezskutecznem naleganiem, leżał spokojnie na wznak.
A ona poczęła rozmyślać i zrozpaczona do głębi duszy, rozczarowana szałem, który wyobrażała sobie tak całkiem inaczej, zawiedziona w najdroższych oczekiwaniach, pozbawiona szczęścia wyśnionego, mówiła sobie:
— Oto, co znaczy być żoną; więc to tak, tak!
I długo tak leżała, nieszczęśliwa, błądząc wzrokiem po tapetach, przedstawiających starą legendę o miłości.
Gdy jednak Julian nic nie mówił i nie poruszał się, powoli skierowała spojrzenie na niego i ujrzała, że śpi! Spał z ustami nawpół otwartemi, z twarzą spokojną! Spał!
Nie mogła wprost uwierzyć, oburzona, bardziej dotknięta tym jego snem, niż poprzednią brutalnością, czując, że obchodzi się z nią, jak z pierwszą lepszą. On może spać w taką noc? Więc to, co zaszło między nimi, nie ma dla niego żadnego znaczenia? Och, jużby wolała, aby ją bił, gwałcił w dalszym ciągu, męczył pieszczotą ohydną aż do utraty przytomności.
Pozostała tak nieruchoma, wsparta na łokciu, pochylona nad nim, słuchając, jak z nawpół otwartych ust wydobywa się lekki szmer, chwilami przechodzący w chrapanie.
Dzień nadchodził, początkowo mglisty, następnie z każdą chwilą jaśniejszy, różowszy, promienniejszy.
Julian otworzył oczy, ziewnął, wyciągnął ramiona, spojrzał na żoną, uśmiechnął się i spytał:
— Czy dobrze spałaś, moja droga?
Zauważyła, że mówi jej teraz „ty“, i zdumiona odparła:
— Tak. A pan?
Odparł:
— Och, ja doskonale.
I zwróciwszy się do niej twarzą, pocałował ją i zaczął mówić całkiem spokojnie. Rozwijał plan życia, oparty na oszczędności, a słowo to, powtarzając się kilkakrotnie, zadziwiło Janinę. Słuchała, zaledwie chwytając znaczenie słów, patrzyła na niego, a tysiąc rzeczy przelatywało jej przez głowę, nie musnąwszy nawet jej myśli.
Wybiła godzina ósma.
— Trzeba wstać — oświadczył. — Narazilibyśmy się na śmieszność, zostając za długo w łóżku.
I wstał pierwszy, a skończywszy swoją toaletę, uprzejmie pomagał żonie, nie pozwalając przywołać Rozalii.
Wychodząc, przystanął jeszcze we drzwiach.
— Wiesz, tak między sobą to możemy się już teraz tykać, ale wobec rodziców lepiej jeszcze zaczekać. Będzie to całkiem naturalne po powrocie z naszej podróży poślubnej.
Zjawił się dopiero do śniadania. A dzień upłynął jak zwykle, jak gdyby nie było zaszło nic nowego. Tylko że w domu był jeszcze jeden mężczyzna.

V.

W cztery dni później zajechał powóz, mający ich odwieść do Marsylii.
Po lęku pierwszego wieczora Janina przyzwyczaiła się do stykania z Julianem, do jego pocałunków i czułych pieszczot, jakkolwiek wcale się w niej nie zmniejszył wstręt do stosunku małżeńskiego.
Podobał jej się fizycznie, kochała go i znów czuła się wesołą i szczęśliwą.
Pożegnanie było krótkie i bez smutku. — Tylko jedna baronowa wydawała się wzruszoną i gdy powóz miał już ruszyć, wsunęła córce do ręki dużą sakiewkę, ciężką jak z ołowiu.
— To na twe drobne wydatki kobiece — rzekła.
Janina wrzuciła sakiewkę do kieszeni i konie ruszyły.
Wieczorem Julian zagadnął:
— Ile ci matka dała w tej sakiewce?
Zupełnie o niej zapomniała, a teraz wysypała jej zawartość na kolana. Rozlała się fala złota: dwa tysiące franków.
Klasnęła w ręce:
— Toż będę robić głupstwa — i napowrót schowała pieniądze.
Po tygodniu jazdy, wśród upałów straszliwych, przybyli do Marsylii.
A następnego dnia „Król Ludwik“, stateczek, płynący do Neapolu, zatrzymując się w Ajaccio, unosił ich ku Korsyce.
Korsyka! bandyci! góry! ojczyzna Napoleona! Janinie się zdawało, że opuszcza świat rzeczywisty, by na jawie wejść w krainę marzenia.
Stojąc obok siebie na pokładzie, spoglądali na uciekające wstecz skały nadmorskie Prowansyi. Morze nieruchome, intenzywnie lazurowe, jakby skrzepłe, stwardniałe w jasności płomiennej, płynącej z nieba, rozlewało się pod niebem bezkresnem, o błękicie niemal przesadnie barwnem.
Spytała:
— Pamiętasz naszą wycieczkę na łodzi starego Lastique?
Zamiast odpowiedzi musnął jej ucho szybkim pocałunkiem.
Koła parowca biły o wodą, zakłócając jej sen głęboki; a długi ślad spieniony, niby blady ogon, w którym fala wzburzona musowała jak szampan, wydłużał w nieskończoność bruzdą, biegnącą za statkiem.
Nagłe, o parą sążni od okrętu, olbrzymia ryba, delfin, wyskoczyła z wody, poczem znów zanurzyła głową i znikła. Janina, zdjęta strachem, wydała okrzyk i rzuciła się Julianowi na szyją. Następnie zaczęła się śmiać ze swej trwogi i ciągle przerażona patrzyła na wodą, czy potwór znów się nie ukaże. I istotnie, po upływie kilku sekund, ryba się znów podrzuciła, jak ogromna zabawka mechaniczna. I zanurzyła sią, znów plusnęła, poczem wyłoniła się druga i trzecia, czwarta, piąta i szósta, by w podskokach okrążać ciężki statek, towarzyszyć potwornemu swemu bratu, delfinowi z drzewa o żelaznych płetwach. Przepływały na lewą stroną, to znów ukazywały się po prawej stronie okrętu, razem wszystkie, lub jedna po drugiej, jakby przy zabawie, przy gonitwie wesołej, podrzucały się w powietrze, zataczając półkole, i znów zanurzały się aż po koniec ogona.
Janina klaskała w dłonie, drżąc cała z zachwytu za każdem ukazaniem się olbrzymich, gibkich pływaków. Serce jej skakało taksamo jak one, w radości szalonej, dziecinnej.
Nagle zniknęły. Wyłoniły się raz jeszcze bardzo daleko na morzu, poczem zniknęły, a Janina przez kilka chwil czuła żal, ze ich już nie zobaczy.
Zapadał wieczór, cichy, łagodny, pogodny, pełen jasności i ukojnego spokoju. Najlżejszy wietrzyk nie mącił powierzchni wody, a ów spokój bezkresny morza i nieba kładł się na dusze śniące, w których również niezamącona panowała cisza.
Kula słoneczna osuwała się coraz niżej ku niewidzialnej Afryce, o ziemi rozpalonej, której żar zdawał się już tu dochodzić; lecz po zniknięciu słońca pewien chłód pieszczotliwy, nie będący jednakowoż najlżejszym nawet podmuchem zefiru, musnął twarze obojga.
Nie chcieli wracać do kabiny, cuchnącej od najrozmaitszych wyziewów, lecz oboje wyciągnęli się na pokładzie, przytuleni do siebie i obwinięci w płaszcze. Julian zasnął natychmiast, Janina zaś leżała z rozwartemi oczyma, podniecona tajemniczością podróży. Monotonny szum kół zdawał się ją kołysać; nieruchoma wpatrywała się w legiony gwiazd, tak jasnych, o świetle kłującem, migotliwem, jakby zwilgotniałem, na niepokalanie czystem niebie południowem.
Nad ranem się jednak zdrzemnęła. Zbudził ją hałas, głosy zmieszane, dolatujące ze wszech stron. To majtkowie śpiewali przy rannej toalecie. Kilkakrotnie potrząsnęła ramieniem męża, śpiącego jak kamień, i wstali.
Z zachwytem wchłaniała słoną mgłę, przejmującą ją aż do kończyn ciała. Wokół morze. Jednakowoż w pewnej oddali, coś szarego, zaledwie majaczącego w pierwszych odblaskach wschodzącego słońca, jakby zwał chmur dziwacznych, spiczastych, poszczerbionych, zdawał się spoczywać na falach.
Niebawem zarysy stały się wyraźniejsze, odcinając się lepiej na niebie, prawie już jasnem. Wyłonił się wielki łańcuch gór dziwacznych, stożkowatych: Korsyka, osłonięta niejako lekkim welonem.
A słońce wschodziło po drugiej stronie, obrysowując wszystkie załamania szczytów, spowitych w czarne cienie; niezadługo wszystkie wierzchołki błysnęły, zaś reszta wyspy pozostała w obłokach mgieł.
Kapitan, drobny starzec, ogorzały, wysuszony, zczerniały, uwędzony, pokurczony przez słone, ostre wichry, ukazał się na pomoście; i głosem, schrypłym od komendy, zużytym od krzyków, idących w zawody z wichurą, rzekł do Janiny:
— Czuje już pani tę łajdaczkę?
Istotnie czuła ostrą, szczególną woń roślinności, złożoną z jakichś dzikich zapachów.
A kapitan ciągnął:
— To Korsyka tak kwitnie: ona to pachnie jak piękna kobieta. Po dwudziestu latach poznałbym ją z parumilowej odległości. Stąd pochodzę. A on tam, na św. Helenie, ciągle o niej mówi, o zapachu swej ojczyzny. On z mojej rodziny.
I zdjąwszy kapelusz, kapitan złożył ukłon Korsyce, a drugi w poprzek oceanu wielkiemu cesarskiemu więźniowi, pochodzącemu z jego rodziny.
Janina była wzruszona do łez.
Stary wilk morski wyciągnął ramię, wskazując:
— Sanguinaires! (Krwawe Wyspy).
Julian, stojąc obok żony, obejmował ją w pół i oboje wytężali wzrok, by odkryć na horyzoncie punkt wskazany.
Nakoniec dostrzegli kilka skał kształtu pyramid, które statek okrążył niebawem, by wpłynąć do zatoki olbrzymiej, spokojnej, okolonej lasem wysokich szczytów, których zbocza zdawały się okryte mchem.
Kapitan ruchem ręki wskazał tę zieloność, mówiąc:
Macchie![1]
W miarą jak posuwali się naprzód, krąg gór zdawał się zamykać poza budynkiem, płynącym zwolna po jeziorze lazurowem, tak przejrzystem, że często widać było dno.
I nagle ukazało się miasto, całkiem białe, w głębi zatoki, tuż nad wodą, u podnóża gór.
Kilka małych statków włoskich zarzuciło było kotwicą w porcie. Cztery czy piąć łodzi poczęło krążyć koło „Króla Ludwika“, by zabrać pasażerów.
Julian, zajęty koło pakunków, cicho zapytał żoną:
— Myślę, że wystarczy dać pakierowi dwadzieścia sous?
Od tygodnia zadawał jej co chwila to pytanie, za każdym razem sprawiając jej przykrość.
Trochę zniecierpliwiona odparła:
— Jeśli się nie wie, ile się należy, to trzeba raczej dać więcej.
Bezustannie miał sprzeczki z właścicielami hoteli, ze służbą, z fiakrami i kupcami najrozmaitszymi, a gdy argumentami swymi zdołał uzyskać jakiś opust, zacierał ręce, mówiąc do Janiny:
— Nie pozwolę się okradać.
Drżała na widok rachunków, z góry pewna jego uwag nad każdą pozycyą, czując się upokorzoną tem targowaniem, czerwieniejąc po uszy pod wzgardliwemi spojrzeniami, jakiemi służba obrzucała jej męża, obracając w ręku jego skąpe napiwki.
Nakoniec targował się jeszcze z przewoźnikiem, który ich łódką odwiózł do brzegu.
Pierwszem drzewem, które ujrzała, była palma!
Umieścili się w dużym, pustym hotelu, na rogu obszernego placu i kazali sobie podać śniadanie.
Po deserze, gdy Janina wstała, by się trochę przejść po mieście, Julian, oplatając ją ramieniem, czule szepnął jej do ucha:
— Koteczko, możebyśmy się trochę położyli?
Spojrzała zdumiona.
— Położyć się? Ależ ja nie jestem znużona.
Silniej ją przycisnął do siebie.
— Ale ja cię tak pragnę. Rozumiesz? Już od dwóch dni!...
Oblała się purpurą, zawstydzona, jąkając:
— Och, teraz? Co powiedzą? Co pomyślą? Jakże śmiałbyś żądać pokoju teraz, w jasny dzień? Och, Julianie, ja cię błagam!
On jednak przerwał:
— Dużo sobie z tego robię, co o mnie powiedzą lub pomyślą w hotelu. Zobaczysz, ile mnie to obchodzi.
I zadzwonił.
Nic już nie rzekła, spuściwszy oczy, wzburzona duszą i ciałem tą żądzą bezustanną męża, posłuszna mimo odrazy, zrezygnowana, lecz upokorzona, widząc w tem coś zwierzęcego, poniżającego, wprost sprośnego.
Zmysły jej były jeszcze uśpione, a mąż obchodził się z nią tak, jak gdyby dzieliła jego porywy zmysłowe.
Gdy wszedł służący, Julian zażądał, by im wskazał pokój. — Mężczyzna, typowy korsykanin, zarośnięty po same oczy, nie rozumiejąc, o co idzie, zapewniał, że na wieczór pokój będzie przygotowany.
Julian zniecierpliwiony odparł:
— Nie, natychmiast. Jesteśmy zmęczeni podróżą i chcemy wypocząć.
Lokaj uśmiechnął się pod wąsem, a Janina, widząc to, miała ochotę uciec.
Gdy w godzinę później wychodzili z hotelu, nie śmiała nikomu spojrzeć w oczy, pewna, że chichoczą za jej plecyma. W głębi duszy miała urazę do Juliana, że jej nie rozumie, nie posiada tej subtelności, delikatności instynktownej; i czuła, że między nią a nim istnieje jakoby zasłona jakaś, przeszkoda, uświadamiając sobie po raz pierwszy, że dwoje ludzi nigdy nie zdoła przeniknąć aż do głębi swych dusz i myśli, że kroczą obok siebie, spleceni nieraz uściskiem, lecz nie zespoleni, i że istota duchowa każdego człowieka pozostaje wieczyście samotną.
Trzy dni spędzili w tem miasteczku, ukrytem w głębi błękitnej zatoki, gorącem jak piec za firanką nieprzeniknioną gór, nie dopuszczających najlżejszego wiatru.
Następnie ułożyli plan dalszej podróży i aby się nie cofać przed drogami uciążliwszemi, postanowili wynająć konie. Wzięli tedy dwa małe ogiery korsykańskie o płomiennych oczach, chude a niestrudzone, i o wschodzie słońca wjechali z miasteczka. Przewodnik na mule towarzyszył im, niosąc zapasy żywności, gdyż w dzikim tym kraju niema wcale gospód.
Droga wiodła początkowo wzdłuż zatoki, aby niebawem skręcić w dolinę, niezbyt głęboko bramującą wysokie góry. Nieraz przebywali potoki górskie, całkiem niemal wyschnięte; strumyk zaledwie szemrał pod kamieniami, niby zwierzę ukryte, trwożnie gulgocząc.
Ziemia nieurodzajna wydawała się prawie nagą. Zbocza pochyłości okrywała wysoka trwa, żółta w tej porze upalnej. Niekiedy spotykali wieśniaka, pieszo, na koniku, lub oklep na ośle, nie większym od psa. A każdy miał na plecach nabitą strzelbę, starą broń zardzewiałą, a straszną w ich rękach.
Zabójcza woń pachnących roślin, pokrywających wyspę, zdawała się zgęszczać powietrze, a droga, coraz to bardziej stroma, wznosiła się wzdłuż długich łańcuchów gór.
Granitowe szczyty, różowe lub błękitne, nadawały rozległemu krajobrazowi koloryt baśniowy; a na niższych grzbietach olbrzymie lasy kasztanów wyglądały niby zielone zarośla, wobec olbrzymich wyniosłości tego kraju.
Od czasu do czasu przewodnik, podnosząc rękę w kierunku poszczerbionych gór, rzucał jakąś nazwę. Janina i Julian patrzyli, nic nie widząc, a po chwili dopiero odkrywali coś szarego, czyniącego wrażenie kamieni, spadłych ze szczytu. Była to wioseczka lub osada z granitu, zawieszona, przyczepiona, istne gniazdeczko, prawie niewidzialne na ogromnej górze.
Ta długa podróż krok za krokiem drażniła Janinę.
— Pocwałujmy trochę — rzekła i popuściła koniowi cugli.
Po chwili, nie słysząc galopu drugiego konia, odwróciła się i szalonym wybuchnęła śmiechem, ujrzawszy dopędzającego ją męża, bladego, trzymającego się grzywy zwierzęcia i podskakującego na siodle do utraty równowagi. — Jego piękność, zgrabna figura „pięknego kawalera, przydawały jeszcze śmieszności jego niezręczności i trwodze.
Zaczęli jechać teraz wolnym kłusem. Droga prowadziła między dwoma w nieskończoność biegnącymi gąszczami zarośli, pokrywającymi całe wzgórze, jakby płaszczem.
Były to zwoje nieprzeniknione, z zielonych buków, jałowca, krzewów, mastyki, wrzosów, oleandrów, myrtów, bukszpanów, które oplatały znów i łączyły wzajem powoje, pnącze, paprocie olbrzymie, wiciokrzewy, szczodrzenice, rozmaryny, lawendy, jeżyny, rzucając na grzbiety gór runo nierozwikłane.
Uczuli głód. Przewodnik przyłączył się do nich i zaprowadził do jednego z tych czarująccych źródeł, tak częstych w tym skałami poszarpanym kraju. Wąziuchna, krągła niteczka wody lodowatej, tryskająca z otworu skalnego i płynąca po listku kasztana, przygotowanym przez któregoś przechodnia, by drobną strugę doprowadzić wprost do ust, sączyła się z cichym szmerem.
Janina czuła się tak szczęśliwą, że miała ochotę wyrzucać z siebie okrzyki radości.
Ruszyli dalej, zstępując już teraz stromą drogą ku zatoce.
Wieczorem minęli Cargese, wieś grecką, założoną kiedyś przez kolonię przybyszów, wydalonych z ojczyzny. Rosłe, piękne dziewczęta, o zgrabnych biodrach, długich rękach i smukłej kibici, nad wyraz wdzięczne, półkolem ugrupowały się koło studni. Julian rzucił im: „Dobry wieczór“, a one odpowiedziały głosem śpiewnym, w melodyjnym języku swej porzuconej ojczyzny.
Przybywszy do Piana, musieli prosić o gościnność, jak w czasach starożytnych i w krajach nietkniętych przez cywilizacyę. Janina drżała z radości, wyczekując otwarcia się drzwi, do których Julian zapukał! Och! to się zowie podróż prawdziwa, z wszystkiemi niespodziankami dróg niezbadanych.
Trafili właśnie na młode małżeństwo, które ich przyjęło, jak dawni patryarchowie przyjmować musieli gości, zesłanych przez Boga. Spędzili tedy noc na sienniku z kukurydzanki, w starym domu, nawskróś spróchniałym, którego części drzewne, stoczone przez robactwo, służące za plac wyścigowy czerwom, trzeszczały, zdawały się żyć i wzdychać.
Wyjechali o wschodzie słońca i wkrótce przystanęli naprzeciw lasu, prawdziwego lasu z purpurowego granitu. Były tam szczyty, kolumny, wieżyce, postacie zastanawiające, wyrzeźbione przez czas, wichry żrące i mgły nadmorskie.
Niektóre z tych skał zdumiewających, wysokie na trzysta metrów, to znów niskie, krągłe, wykrzywione, zgięte, bezkształtne, dziwaczne, fantastyczne, wyglądały jak drzewa, rośliny, zwierzęta, posągi, ludzie, mnisi w habitach, dyabły rogate, ptaki olbrzymie — cały świat odrębny, potworny, menażerya, oglądana przez pryzmat zmory męczącej, skamieniała na rozkaz jakiegoś kapryśnego boga.
Janina milczała z sercem ściśniętem i ująwszy rękę Juliana, ściskała ją, czując gwałtowną potrzebę kochania w obliczu takiego piękna.
I nagle, wyszedłszy z obrębu tego chaosu, ujrzeli nową zatokę, opasaną wokół krwawym wałem czerwonego granitu. A morze, całe błękitne, odzwierciedlało te szkarłatne skały.
Janina jąkała: — Och, Julianie! — nie mogąc znaleść innych słów, do głębi wzruszona, z dławiącym spazmem w gardle, a dwie łzy spływały jej z oczu.
Spojrzał na nią zdumiony:
— Co tobie, koteczko?
Otarła twarz, uśmiechnęła się i głosem trochę drżącym rzekła:
— Nic... To tylko nerwowe... Sama nie wiem... Byłam ogromnie wzruszona. Tak jestem szczęśliwa, że najdrobniejsze rzeczy zdołają mną wstrząsnąć do głębi.
Nie rozumiał tych wzruszeń kobiecych, wstrząsów gwałtownych tych istot wyczulonych, zachwycających się niczem, u których entuzyazm działa jak katastrofa, wrażenie nieuchwytne burzy równowagę, wywołując radość szaloną lub rozpacz.
Jej łzy wydały mu się czemś śmiesznem, a zajęty całkowicie przykrą do przebycia drogą, odparł:
— Lepiej zrobisz, uważając na konia.
Drogą niemal niedostępną zjechali ku zatoce, poczem zwrócili na prawo, by dotrzeć do ponurej doliny Ota.
Ścieżka jednak okazała się wprost niemożliwą, więc Julian podsunął
— Możebyśmy ruszyli pieszo?
To odpowiadało jej w sam raz; była zachwycona, że się trochę przejdzie, zostanie z nim sam na sam po głębokiem wzruszeniu, zaznanem przed chwilą.
Przewodnik z mułem i końmi ruszył przodem, a za nim drobnym krokiem oni oboje.
Góra, przecięta niejako od szczytu do samego dołu, rozwarła się przed nimi ścieżką, biegnącą w głąb tego wyłomu. Wije się ona pomiędzy dwoma potężnymi wałami, a potok huczny również przebiega tę rozpadlinę. Powietrze lodowate, granit prawie czarny, a wysoko więdniejący skrawek błękitu zdumiewa i oszałamia.
Nagle szum potężny wstrząsnął Janiną od stóp do głowy. Podniosła oczy; ogromny ptak wylatywał z dziupli: był to orzeł. Rozwartemi skrzydłami dotykał niemal obydwu ścian parowu, wzbijając się coraz to wyżej, aż zniknął w obłokach.
Trochę dalej rozpadlina góry się rozdwaja; ścieżka wije się stromo między dwoma wąwozami, w nagłych zakrętach. Janina lekka, upojona szczęściem, biegła pierwsza, nieulękniona, pochylając się nad otchłaniami, a kamienie usuwały się z pod jej stóp. On szedł za nią, trochę zdyszany, z oczyma spuszczonemi, obawiając się zawrotu głowy.
Nagle zalało ich słońce; doznali wrażenia, że wydobyli się oto z piekła. Czując pragnienie, ruszyli śladem wilgotnym poprzez stosy kamieni ku źródełku, gdzie po pieńku wydrążonym spływała woda dla użytku kóz. Kobierzec mchu zaścielał wokół ziemię. Janina przyklękła, by się napić, a za jej przykładem poszedł Julian.
Gdy orzeźwiała się świeżą wodą, on ujął ją wpół, starając się zająć jej miejsce u drewnianego leśnego kranu. Broniła się, a usta ich raz wraz się spotykały, zbliżały i odsuwały. Wśród tych zapasów kolejno chwytali w usta drobną rurkę i trzymali w rękach, by im się tylko nie wymknęła. A wąziutka struga zimnej wody, przerywana, to znów chwytana w usta, łamiąc się i zlewając ponownie, obryzgiwała im twarze, szyje, suknie i ręce. Kropelki niby perły lśniły w ich włosach. A ze wstążeczką wody spływały pocałunki.
Nagle przyszedł Janinie pomysł prawdziwie miłosny. Nabrała do ust przeźroczego napoju i mając policzki wzdęte jak wory skórzane, na migi pokazała Julianowi, że usta przy ustach, ugasi mu pragnienie.
Wyciągnął ku niej szyję, uśmiechnięty, z głową w tył odrzuconą i rozwartemi ramiony i jednym ciągiem pił z tego żywego źródła, wiewającego mu w żyły żar płomienny.
Janina wsparła się na nim z czułością niebywałą; serce jej tłukło się gwałtownie, łono falowało szybciej, oczy patrzały miękko, jakby zwilgotniałe.
Głosem najcichszym szepnęła:
— Julku... kocham cię! — i przyciągając go do siebie, padła na mech, kryjąc w dłoniach twarz, szkarłatną od wstydu.
Rzucił się na nią, gwałtownie porywając w objęcia. Dyszała w oczekiwaniu draźniącem i nagle wydała okrzyk, jak piorunem rażona tem, co sama wywołała.
Długo trwało, zanim stanęli u szczytu, tak była drżąca i złamana; a wieczór dopiero przybyli do Evisa, by zanocować u krewnego ich przewodnika, Paola Palabretti.
Był to mężczyzna wysoki, trochę przygarbiony, o smutnej twarzy suchotnika. Wprowadził ich do swej izby, smutnej, nagiej, kamiennej, lecz za piękną uchodzącej w tym kraju, nie mającym najlżejszego wyobrażenia o elegancyi; w swem narzeczu korsykańskiem, mieszaninie francuskiego i włoskiego, wyrażał im swą radość z powodu ich przybycia, gdy przerwał mu jakiś głos dźwięczny, a drobna, smagła kobieta o dużych, czarnych oczach, skórze spalonej od słońca, smukłej kibici i zębach lśniących w śmiechu bezustannym, wpadła, uściskała Janinę, potrząsnęła prawicą Juliana, powtarzając:
— Dobry wieczór pani, dobry wieczór panu, witajcie.
Zabrała kapelusze, szale, uprzątnęła wszystko jedną ręką, gdyż drugą nosiła na temblaku, następnie kazała wszystkim wyjść, mówiąc do męża:
— Oprowadzaj ich po wsi aż do obiadu.
Palabretti usłuchał natychmiast i krocząc między młodą parą, pokazywał im wieś. Zarówno jego chód, jak mowa, były wlokące; często pokaszliwał, powtarzając:
— To zimne powietrze rzuciło mi się na piersi.
Prowadził ich ścieżką samotną, ukrytą pod olbrzymimi kasztanami. Nagle przystanął i monotonnym swym głosem objaśnił:
— To tu Maciej Lori zabił mego krewniaka, Jana Rinaldiego. O, patrzcie, stałem tu koło Jana, gdy Maciej ukazał się o dziesięć kroków od nas. — Janie! — krzyknął — nie chodź ty do Albertacce; nie chodź tam Janie, inaczej cię zabiję. To ci powiadam.
Ja ująłem Jana za rękę i rzekłem: Nie chodź tam, Janie, bo on to gotów zrobić.
A chodziło im obu o dziewczynę, Paulinę Sinaconpi.
Ale Jan wrzasnął: — Macieju, właśnie że pójdę; ty mi nie zabronisz.
Wtedy Maciej pochylił swą strzelbę, zanim ja zdołałem przygotować moją, i wystrzelił.
Jan podskoczył obiema nogami, jak dziecko, skaczące przez sznur, tak, proszę pana, i całem ciałem zwalił się na mnie, że strzelba wysunęła mi się z ręki i potoczyła się aż do tamtego, ot, wielkiego kasztana.
Jan miał usta szeroko rozwarte, ale nie rzekł już ani słowa, bo nie żył.
Patrzyli w osłupieniu na spokojnego świadka zbrodni.
Janina spytała:
— A zabójca?
Paolo Palabretti kaszlał przez parę chwil, następnie odparł:
— Umknął w góry. Ale w rok później zabił go mój brat. Wiecie, ten bandyta, Filip Palabretti, brat mój.
Janina się wzdrygnęła.
— Wasz brat? Bandyta?
W oczach spokojnego korsykanina zamigotał błysk dumy.
— Tak, proszę pani, ten to był sławny. Położył trupem sześciu żandarmów. Zginął wraz z Mikołajem Morali, gdy ich osaczyli w Niolo, po sześciodniowej walce, kiedy już ginęli z głodu.
I z rezygnącyą dodał:
— Nasz kraj tego wymaga — tonem takim samym, jakim mówił: — To z tutejszego zimnego powietrza.
Następnie wrócili do obiadu, a mała korsykanka obchodziła się z nimi, jak gdyby ich znała od lat dwudziestu.
Janinę trapił jednak niepokój. Czy też w objęciach Juliana dozna jeszcze tego potężnego, dziwnego zmysłowego dreszczu, jak tam na mchu koło źródła?
Gdy sami zostali w pokoju, zdjął ją lęk, że pozostanie nieczułą na jego pieszczoty. Rychło się jednak uspokoiła, a noc ta była jej pierwszą nocą miłosną.
Nazajutrz rano ciężko jej było rozstać się ze skromnym domkiem, w którym sądziła, że nowe się dla niej rozpoczęło szczęście.
Wciągnęła do swego pokoju żonę gospodarza i solennie zapewniwszy, że wcale nie zamierza robić jej podarku, nalegała, gniewając się nawet za upór małej korsykanki, by mogła przesłać jej z Paryża pamiątkę — pamiątkę, do której ona zabobonną zdawała się przykładać wagę.
Korsykanka długo się wzbraniała, nie chcąc przyjąć żadnego daru. Nakoniec przyzwoliła:
— Więc dobrze; proszę mi przysłać mały pistolet, ale całkiem malutki.
Janina zdumiona szeroko rozwarła oczy. — A tamta, przykładając usta niemal do jej ucha, dodała cicho, jakby powierzając słodką tajemnicę serdeczną:
— Muszę zabić mego szwagra.
I z uśmiechem odwinęła szybko opaski z ramienia, które nosiła na temblaku, obnażając białe, jędrne ciało, z zabliźniającymi się śladami sztyletu.
— Gdybym nie była tak silna, jak on, byłby mnie zabił. Mój mąż nie jest zazdrosny, bo on mnie zna; przytem jest chory, jak wiecie, to też ma krew spokojniejszą. Zresztą ja jestem kobietą uczciwą, ale mój szwagier wierzy wszystkiemu, co mu kto powie. Jest zazdrosny za mojego męża i niezadługo pewnie zacznie ze mną nanowo. A gdybym miała mały pistolet, byłabym spokojna i mogłabym się zemścić.
Janina przyrzekła nadesłać broń, czule uściskała swą nową przyjaciółkę i ruszyła w dalszą drogę.
Reszta podróży była już jednym snem, nieprzerwanym uściskiem miłosnym, upojeniem, pieszczotą bez końca. Nic już nie widziała, ni krajobrazów, ni ludzi, ni miejscowości, w których się zatrzymywała, wpatrzona jedynie w Juliana.
I rozpoczęły się te czarowne, dziecinne głupstewka miłosne, rozkoszne błazeńskie przezwiska, pieszczotliwe określanie wszystkich linij, dołeczków i zaokrągleń ich ciał, okrywanych pocałunkami.
Ponieważ Janina sypiała zwykle na prawym boku, lewa jej pierś była rano czasem obnażona. Julian, zauważywszy to, nazwał ją „panią Naguśką“, a drugą „panią Kochliwą“, gdyż różowy jej pączek wrażliwszy był na pocałunki.
Głęboki przesmyk, jednoczący ich z sobą, przezwał „aleją mateczki“, bo ustawicznie się tędy przechadzał, a inna droga, bardziej tajemna, zwała się „drogą do Damaszku“, na pamiątkę doliny Ota.
Po przybyciu do Bastia trzeba było zapłacić przewodnikowi. Julian przetrząsał swe kieszenie, a nie znalazłszy, czego potrzebował, zwrócił się do Janiny:
— Ponieważ i tak nie wydajesz tych dwóch tysięcy od matki, to daj mi je do przechowania. Pewniejsze będą w moim pasie, a ja nie będę musiał zmieniać.
Wręczyła mu sakiewkę.
Przybyli do Livorna, zwiedzili Florencyę, Genuę i pewnego poranka z silnym wiatrem północno-zachodnim wpłynęli do Marsylii.
Dwa miesiące upłynęły od wyjazdu z Peuples. Piętnasty października.
Janina, wytrącona z równowagi przez zimny wicher, zdający się wiać aż hen, z dalekiej Normandyi, czuła się smutną. Julian od pewnego czasu też się wydawał zmienionym, zmęczonym, obojętnym i lęk ją ogarniał — nie wiadomo czemu.
Opóźniła jeszcze o cztery dni powrót do ojczyzny, nie mogąc się zdecydować na rozstanie z tą dobrotliwą krainą słońca. Miała wrażenie, że oto kończy się kołobieg jej szczęścia.
Nareszcie wyjechali.
W Paryżu mieli poczynić zakupna dla ostatecznego urządzenia się w Peuples, a Janina cieszyła się na myśl cudów, które przywiezie do domu, dzięki darowi mateczki; pierwszym jednak sprawunkiem, o którym myślała, był pistolet dla młodej korsykanki z Evizy.
Nazajutrz po przybyciu do Paryża rzekła do Juliana:
— Mój drogi, proszą cię, oddaj mi teraz pieniądze od mateczki, bo chcę poczynić zakupna.
Zwrócił się do niej z twarzą niezadowoloną.
— Ile ci potrzeba?
Pełna zdumienia wyjąkała:
— No... ile zechcesz...
— Dam ci sto franków — odparł — tylko proszę ich nie roztrwonić.
Nie wiedziała już, co powiedzieć, osłupiała, pomieszana.
Nakoniec, zacinając się, rzekła:
— Ależ... ja... ja ci przecież dałam te pieniądze do...
Nie pozwolił jej dokończyć.
— Tak, oczywiście. Ale to chyba obojętne, czy one będą w mojej kieszeni, czy w twojej, skoro mamy wspólną kasę. Przecież ci ich nie odmawiam, skoro dałem sto franków.
Wzięła pięć sztuk złotej monety, nie rzekłszy już ani słowa; nie śmiała jednak żądać więcej i nie kupiła nic, prócz pistoletu.
W tydzień później wyjechali, by wrócić do Peuples.

VI.

Przed białą bramą, o wysokich filarach z cegiełek, czekała rodzina i służba. Powóz stanął i długo trwały przywitania. Mateczka płakała; Janina wzruszona otarła dwie łzy, a ojciec, rozdrażniony, chodził tam i napowrót.
Później, w czasie znoszenia bagaży, opowiadano o podróży, siedząc w salonie przy kominku. — Słowa płynęły wymowne z ust Janiny i w ciągu pół godziny wszystko zostało powiedziane, z wyjątkiem paru może szczegółów, zapomnianych w tem szybkiem sprawozdaniu.
Następnie młoda kobieta poszła rozpakować walizy. Rozalia, również głęboko wzruszona, pomagała. Gdy skończyły, złożywszy gdzie należy, suknie, bieliznę i różne drobiazgi, pokojówka odeszła, a Janina, trochę znużona, usiadła.
Zadała sobie pytanie, do czego zabierze się teraz, szukając zajęcia dla umysłu i jakiejś roboty dla rąk. Nie miała ochoty zejść do salonu, gdzie matka urządzała sobie drzemkę, więc przez chwilę myślała o przechadzce; wieś wyglądała jednak tak smutno, że już sam widok z okna przejmował ją głuchą melancholią.
I zdała sobie sprawę, że nie ma już nic do czynienia i nigdy już nie będzie miała. Całą młodość w klasztorze spędziła na zajmowaniu się przyszłością, snując marzenia. Te ustawiczne rojenia całkowicie wypełniały jej czas; nie czuła też chwil mijających. Później, zaledwie opuściła posępne mury, wśród których wykwitły jej marzenia, a już wyczekiwanie miłości zostało urzeczywistnione. Mężczyzna wyczekiwany, spotkany, pokochany i poślubiony w ciągu kilku tygodni, jak to się zdarza pod wpływem szybkich postanowień, uniósł ją w swych ramionach, nie zostawiając czasu na zastanowienie. — I oto słodka rzeczywistość pierwszych dni ma się stać rzeczywistością codzienną, zamykając podwoje wszystkim tym czarownym niepokojom i bezkresnym marzeniom o Nieznanem. Tak, nadszedł kres wyczekiwać.
Więc nic już nie pozostaje do czynienia, ni dziś, ni jutro — nigdy. Wszystko to odczuwała w tej chwili, nakształt pewnego rozczarowania, unicestwienia jej marzeń dotychczasowych.
Wstała i przycisnęła czoło do zimnej szyby. Przez chwilę patrzyła na niebo, po którem przewalały się czarne chmury, poczem zdecydowała się wyjść.
Byłażby to tasama wieś, tasama trawa, tesame drzewa, co w maju? Cóż się stało ze słonecznem weselem listkowia, zieloną poezyą trawnika, wśród którego płonęły mniszki, krwawiły maki, migotały stokrocie, a fantastyczne żółte motyle kołysały się jakby na niewidzialnych niteczkach? A to powietrze upajające, brzemienne życiem, zapachami, zapładniającymi atomami? Już go niema.
Aleje, rozmokłe ciągłymi deszczami jesieni, wydłużały się, okryte kobiercem suchych liści, w obramieniu drżących, wychudłych, niemal nagich topoli. Wątłe gałęzie chwiały się na wietrze, potrząsając resztką liści, mających się niebawem rozprószyć w przestrzeni. — I tak bez przerwy, przez cały dzień, niby deszcz ustawiczny i rozpaczliwie smutny, ostatnie te liście, całkiem już żółte, podobne do dużych, złotych monet, odrywały się, wirowały, podlatywały i spadały.
Doszła aż do gaiku. Smutek rozdzierający, jak w pokoju umierającego. Zielony wał odgraniczający i tworzący prześliczne kręte drożyny, rozprószył się po świecie. Krzewy, splątane jak koronka, rzeźbiona w drzewie, trącały się wzajem nikłemi gałązkami; a szmer opadających suchych liści, które wiatr pędził przed siebie, podrzucał, tu i owdzie zagarniał w kupki, przypominał bolesne westchnienia konającego.
Drobne ptaszyny przeskakiwały tu i owdzie, z lekkim, słabiuchnym świegotem, szukając schronienia.
Osłonięte natomiast gęstą firanką wiązów przed morską wichurą, lipa i wiąz nosiły jeszcze swe szaty letnie, z których jedna wydawała się z czerwonego aksamitu, druga z pomarańczowego jedwabiu, pomalowane przez pierwszy przymrozek, zależnie od swych soków.
Janina chodziła tam i napowrót po alei mateczki, wzdłuż folwarku Couillardów. Jakiś ciężar zdawał się ją przytłaczać, niby przeczucie długiej nudy jednostajnego życia, jakie się dla niej rozpoczynało.
Później usiadła na skarpie, gdzie Julian po raz pierwszy mówił jej o miłości; i tak pozostała, zadumana, prawie bez myśli, do cna wyczerpana, mając chęć położyć się, zasnąć, by uciec od smutku tego dnia.
Nagle zobaczyła mewę, wichrem gnaną ku niebu, i przypomniała sobie orła, którego widziała tam daleko, na Korsyce, w ponurej dolinie Ota. Serce jej zadrżało gwałtownie tem wzruszeniem, jakiem nas przejmują wspomnienia rzeczy dobrych a dokonanych; i nagle ujrzała przed sobą wyspę promienną o dzikich woniach, słońcu, w którem dojrzewają pomarańcze i cytryny, górach o różowych wierzchołkach, lazurowych zatokach i parowach, którymi toczą się rwące strumienie.
A na to wspomnienie, zimny i twardy krajobraz ojczysty, z żałobną zawieją liści i szaremi chmurami, wleczonemi przez wiatr, przejął ją smutkiem tak szarpiącym, że wróciła do domu, by nie wybuchnąć łkaniem.
Mateczka, skulona przed kominkiem, drzemała, przywykła do melancholii tych dni, wcale jej już nie odczuwając. Ojciec z Julianem wyszli na przechadzką i rozmawiali o interesach. — A noc zapadała, siejąc ponure cienie w obszernym salonie, rozjaśnionym jedynie refleksami ognia na kominku.
Przez okna można było jeszcze w świetle zmierzchu rozróżnić brudny krajobraz jesienny i niebo szarawe, jakby również okryte było błotem.
Niebawem wszedł baron, a za nim Julian; zaledwie przekroczyli próg mrocznego salonu, baron zadzwonił, wołając:
— Światła, szybko! smutno tu po ciemku.
I zajął miejsce przed kominkiem. Gdy przemoczone jego buty parowały w pobliżu płomienia, a błoto, obsychając na podeszwach, kruszyło się i odpadało, on zacierając wesoło ręce, rzekł:
— Zdaje mi sią, że chwyci mróz; niebo rozjaśnia się od północy, a mamy dziś pełnię; mrozik będzie siarczysty tej nocy.
Następnie zwrócił się do córki:
— I cóż, mała, czy się cieszysz, że wróciłaś do kraju, do domu, do swych starych? To proste zapytanie wstrząsnęło nią do głębi.
Rzuciła się w objęcia ojca, z oczyma pełnem i łez, ściskając go nerwowo, jakby prosić chciała o przebaczenie; gdyż mimo serdecznych wysiłków, smutną się czuła do cna. Przypominała sobie, z jaką radością myślała o powrocie do rodziców i dziwiła się temu chłodowi, paraliżującemu jej uczucia. A może, myśląc długo z oddali o ludziach kochanych, a odzwyczaiwszy się od ciągłego z nimi obcowania, w pierwszej chwili odczuwa się jakby pewnego rodzaju stagnacyę uczuciową, zanim życie wspólne znów odnowi kontakt wzajemny.
Obiad się dłużył; wcale nie rozmawiano. Julian zapomniał niejako o żonie.
Gdy przeszli do salonu, Janinę, siedzącą naprzeciw mateczki, która zasnęła na dobre, również zmorzyło ciepło kominka; a zbudzona na chwilę dysputą mężczyzn, zadała sobie pytanie, usiłując otrząsnąć senność, czy i ona popadnie w ten smutny letarg przyzwyczajeń, którego nic przerwać nie zdoła.
Ogień na kominku, miękki i różowy w świetle dziennem, stawał się żywy, jasny, trzeszczący. Nagłą światłością zalewał raz w raz zczerniałe obicia foteli, podłużne refleksy rzucając na lisa i bociana, na melancholijną czaplę, na konika i mrówkę.
Baron zbliżył się z uśmiechem i wyciągając rozwarte palce ku rozpalonym głowniom, rzekł: Ach tak, dobrze się dziś pali. A mróz na dworze, moje dzieci, mróz porządny.
I kładąc rękę na ramieniu Janiny, wskazał na ogień:
— Spójrz, córeczko, oto, co na świecie najlepszego: ognisko, ognisko w kręgu rodziny. Nic się z tem równać nie może. Możeby się już jednak położyć? Musicie być zmęczeni po podróży?
Znalazłszy się w swym pokoju, młoda kobieta zapytywała się w duchu, jakim sposobem powtórny powrót do tej samej miejscowości, którą zdawała się kochać, może być tak różny od pierwszego. Czemu czuje się dziś tak udręczoną, czemu ten dom, ten kraj ukochany wszystko, dotychczas tak drogie jej sercu, dziś wydaje się jej rozdzierająco smutnem?
Nagle spojrzenie jej padło na zegar. Pszczółka fruwała ciągle od prawej ku lewej, od lewej ku prawej stronie, tymsamym ruchem szybkim a nieustannym, ponad różowymi kwiatkami. Nagle Janina doznała głębokiego wstrząsu, do łez wzruszona tym drobnym mechanizmem, zdającym się żyć, śpiewającym jej godziny żyia i drgającym jak pierś.
Istotnie, mniej była wzruszoną, witając ojca i matkę. W sercu ludzkiem kryją się tajemnice, nieprzystępne rozumowaniu.
Po raz pierwszy od ślubu spała sama w łóżku, gdyż Julian, pod pozorem zmęczenia, zajął inny pokój. Ułożyli się zresztą, że każde z nich będzie miało własny pokój.
Długo nie mogła zasnąć, zdziwiona, że nie czuje obok siebie drugiego ciała, odzwyczajona spać sama i rozdrażniona zaciekłym wichrem północnym, raz wraz przypuszczającym atak do dachu.
Rano zbudziła ją jasność ogromna, krwią zalewająca jej posłanie, a szyby okien, całkowicie porysowane szronem, były czerwone, jak gdyby cały horyzont płonął.
Okrywszy się długim penioarem, podbiegła do okna i otworzyła je.
Powiew lodowaty, zdrowy i kłujący, wdarł się do pokoju, smagając jej skórę i wyciskając łzy; a na niebie purpurowem duża kuła słoneczna, jasno-czerwona i odęta jak twarz pijaka, ukazała się z poza drzew. Ziemia, okryta białym szronem, twarda teraz i sucha, dzwoniła pod stopami wieśniaków. W ciągu jednej nocy wszystkie, strojne jeszcze gałęzie topól, postradały swą szatę, a w głębi, za wydmą, wyłoniła się zielonawa linia fal, poprzecinana białemi smugami.
Wiąz i lipa szybko się obnażały pod atakami wichury. Za każdym jej lodowatym powiewem, tumany liści, rozluźnionych nagłym mrozem, ulatywały z wiatrem jak gromady ptasząt.
Janina się ubrała, wyszła, i aby coś robić, postanowiła odwiedzić dzierżawców.
Martinowie podnieśli ręce ze zdumienia, a pani ucałowała ją w policzki, poczem zmuszono ją do wypicia kieliszeczka nalewki z pestek. Następnie poszła do drugiego folwarku. Couillardowie podnieśli ręce ze zdumienia, a pani musnęła ją w uszy, i znów trzeba było przełknąć kieliszeczek soku z czarnych porzeczek.
A potem wróciła na śniadanie.
Dzień upływał tak samo jak poprzedni, tylko ze zamiast wilgoci, chwycił mróz. A dalsze dni tygodnia podobne były do tych dwóch, zaś wszystkie tygodnie miesiąca były takie same jak pierwszy.
Powoli jednak słabnął w niej żal za krajami dalekimi. Przyzwyczajenie kładło na życie warstwę rezygnacyi, podobnej do wapnistego osadu, jakim okrywają się przedmioty, przez długi czas pozostawione w wodzie. I pewne zainteresowanie dla tysiącznych błahostek życia codziennego, dla zajęć zwykłych, przeciętnych, regularnych, odradzało się w jej sercu. A równocześnie rozwijała się w niej melancholijna zaduma, nieokreślone rozczarowanie życiem. Co powinna była uczynić? Czego pragnęła? Nie wiedziała. Nie trawiła jej żadna potrzeba światowa, ani żądza przyjemności, ani nawet pragnienie przyjemności dostępnych; bo i jakich? Podobnie jak stare fotele w salonie, wyblakłe pod wpływem czasu, wszystko powoli odbarwiało się w jej oczach, zacierało, przybierając odcień blady, żałobny.
Stosunek z Julianem całkowitej uległ zmianie. Wydawał się zupełnie innym od powrotu z tej podróży poślubnej, jak aktor, po odegraniu roli, wracający do zwykłego trybu życia. — Prawie się nią nie zajmował, prawie że z nią nawet nie mówił; wszelki ślad miłości zniknął nagle doszczętnie, a rzadko się też zdarzało, by na noc wchodził do jej pokoju.
Objął zarząd majątku, domu, przeglądał rachunki, dręczył chłopów, zmniejszał wydatki, a przybrawszy sam maniery wiejskiego szlachcica, utracił elegancyę i szyk z czasów narzeczeństwa.
Nie rozstawał się już ze starą aksamitną kurtką myśliwską, o mosiężnych guzikach, wynalezioną wśród starej garderoby kawalerskiej, a całkowicie pokrytą plamami, i ulegając coraz bardziej zaniedbaniu ludzi, nie potrzebujących się już podobać, zaprzestał się golić, a broda długa, źle strzyżona, szpeciła go niesłychanie. Nie pielęgnował też rąk, a po każdym posiłku wychylał cztery lub pięć koniaków.
Gdy Janina spróbowała delikatnych wymówek, odpowiedział jej tak opryskliwie: — Czy ty mi dasz pokój? — że nie miała już odwagi do czynienia jakichkolwiek uwag.
Zresztą pogodziła się z temi zmianami w sposób, który ją samą dziwił. — Stał się dla niej człowiekiem obcym, którego dusza i serce pozostały dla niej zamknięte. Często o tem myślała, zadając sobie pytanie, jak to się stało, że spotkawszy się, pokochawszy, połączywszy w porywie uczucia, nagle stali się niemal obcy dla siebie, jak gdyby nigdy nie byli dzielili łożnicy małżeńskiej.
I dlaczego ona nie cierpi więcej z powodu tego opuszczenia? Takiem — że jest życie? Czy się pomylili? I nic już dla niej niema w przyszłości?
Gdyby Julian pozostał był piękny, staranny, elegancki, czarujący, może cierpiałaby więcej?

Postanowiono, że po Nowym Roku młodzi zostaną sami, a ojciec i mateczka wrócą na parę miesięcy do swego domu w Rouen. Młode małżeństwo tej zimy wcale nie wyjedzie z Peuples, by się ostatecznie urządzić, przyzwyczaić i pokochać miejscowość, gdzie mieli spędzić życie. Mieli zresztą paru sąsiadów, którym Julian miał przedstawić żonę. Rodzinom Briseville, Coutelier i Fourville.
Nie mogli jednak składać jeszcze wizyt, gdyż dotąd niepodobna było dostać malarza, by zmienił herby karocy.
Baron odstąpił bowiem zięciowi karetę familijną, lecz Julian nie byłby się za nic w świecie pokazał na zamkach sąsiednich przed umieszczeniem obok tarczy herbowej Lepertuisów des Vauds, tarczy Lamare’ów.
Tymczasem w całej okolicy jeden tylko człowiek był specyalistą w ozdobach heraldycznych, a był nim malarz Bolbec, przezwany Bataille, wzywany kolejno na wszystkie zamczyska normandzkie dla umieszczania cennych ornamentów na drzwiczkach powozów.
Nakoniec, pewnego grudniowego poranku, ujrzano człowieka, który, otworzywszy bramę, prosto zmierzał do zamku. Na plecach niósł pudełko. Był to Bataille.
Wprowadzono go do sali i ugoszczono, jak pana, gdyż jego zawód, ciągłe ocieranie się o całą arystokracyę prowincyi, znajomość heraldyki, uświęconych godeł, uczyniła z niego samego rodzaj żywej tarczy herbowej, której szlachta ściskała ręce.
Przyniesiono też ołówek i papier i gdy Bataille się posilał, baron z Julianem szkicowali swe tarcze. Baronowa mocno podniecona, ilekroć chodziło o te rzeczy, udzielała swych rad, a nawet Janina brała udział w rozmowie, jak gdyby się w niej nagle rozbudziło tajemnicze jakieś zainteresowanie.
Bataille, zajęty śniadaniem, wyrażał jednak swe zdanie, brał chwilami ołówek, szkicował projekt, cytował przykłady, opisywał pańskie karoce całego kraju, zdając się wnosić z sobą, swym umysłem, swym głosem nawet, pewną atmosferą wielkopańską.
Był to drobny człowieczek o siwych, krótko strzyżonych włosach, rękach pożyłkowanych farbami, przepojony zapachem drzewa. Kiedyś — mówiono — miał brzydką sprawę, z powodu wykroczenia przeciw moralności, lecz ogólny szacunek wszystkich utytułowanych rodów dawno już zmazał z niego tę plamę.
Po spożytem śniadaniu zaprowadzono go do wozowni i usunięto ceratę, okrywającą karocę familijną. Bataille oglądał ją uważnie, z wielką powagą wypowiedział się co do rozmiarów projektowanego rysunku i po ponownej wymianie zdań zabrał się do roboty.
Pomimo zimna, baronowa kazała sobie przynieść krzesło, by przyglądać się jego robocie; następnie zażądała fajerki pod zlodowaciałe nogi i rozpoczęła długą pogawędką z malarzem, wypytując go o rozmaite nieznane jej skoligacenia, o świeże wypadki śmierci i narodzin, wzbogacając swe drzewo genealogiczne, żyjące w jej pamięci.
Julian został obok teściowej, okrakiem usadowiwszy się na krześle. Palił fajkę, pluł na ziemię, słuchając i przyglądając się zabarwianiu swego szlachectwa.
Niebawem stary Szymon, przechodząc z rydlem do ogrodu warzywnego, również przystanął, by się pogapić na robotę, a ponieważ wieść o przybyciu Bataille’a dosięgła już obydwa folwarki, obydwie dzierżawczynie nie omieszkały stawić się również na zamku.
Stojąc po obu stronach baronowej, zachwycały się, powtarzając:
— A jednak to trzeba głowy, by powymyślać takie wykrętasy.
Tarcze na drzwiczkach nie mogły być wykończone aż nazajutrz o godzinie jedenastej. Wszyscy się zgromadzili i wyciągnięto karetę na podworze, by lepiej módz oglądać.
Efekt był znakomity. Bataille, obsypany pochwałami, odszedł z pudełkiem na plecach. — A baron i żona, Janina i Julian zgodnie doszli do przekonania, że malarz ma wybitne zdolności i w warunkach korzystniejszych byłby niezawodnie został wielkim artystą.
Jednakowoż ze względów oszczędnościowych Julian wprowadził pewne reformy, które pociągnęły za sobą dalsze zmiany.
Dawny furman został ogrodnikiem, gdyż wicehrabia sam miał odtąd powozić, konie zaś cugowe sprzedano, by zaoszczędzić na paszy.
Potrzeba jednak było kogoś do trzymania koni, gdy państwo wysiedli, więc obowiązek ten powierzono małemu pastuchowi, Maryuszowi.
Nakoniec, aby jednak mieć konie do wyjazdu, Julian uzupełnił kontrakt z dzierżawcami specyalną klauzulą, na mocy której każdy z nich miał raz miesięcznie, podług daty określonej, stawiać do dyspozycyi jednego konia, za co znów zwolniono ich od dostarczania drobiu.
Przyprowadzili tedy Couillardowie wielką klacz gniadą, a Martinowie małego siwka o długiej sierści; a Maryusz, ginąc zupełnie w starej liberyi ojca Szymona, zajechał tym ekwipażem przed taras zamkowy.
Julian wyświeżony, ściśnięty w pasie, odzyskał nieco ze swej dawnej elegancyi, lecz długa broda nadawała mu mimo wszystko wygląd pospolity.
Oglądał zaprzęg, powóz i małego furmana i uznał, że wszystko jest w porządku, gdyż jego obchodziły jedynie odświeżone tarcze herbowe.
Baronowa, wsparta na ramieniu męża, z trudem weszła na stopień karocy i usiadła, wsparta o poduszki. Po niej wyszła Janina. Zaśmiała się na widok tak sparzonych koni, twierdząc, że siwek jest zapewne wnukiem gniadej; następnie zobaczywszy Maryusza, z twarzą zasłoniętą ogromnym kapeluszem z kokardą, że zaledwie nos wysuwał się na widownię, z rękami ginącemi w głębiach rękawów i nogami oplątanemi niby spódnicą połami liberyi, gdy stopy, szłapiąc w dużych buciskach, wyłaziły z dziurawych pończoch; gdy zobaczyła, jak chcąc spójrzeć, musiał wstrząsać głową, by kapelusz zsunąć na tylną część głowy, a za każdym krokiem podnosił omotane liberyą kolana, jakby chodziło o przeskoczenie rzeki, przyczem rzucał się jak ślepy, chcąc spełnić rozkazy, cały zaplątany w ogromnej liberyi — na widok ten wybuchnęła śmiechem niepowstrzymanym, śmiechem bez końca.
Baron się odwrócił, spojrzał na obałuszonego chłopca i ulegając zaraźliwemu śmiechowi, krztusząc sią, wskazał go żonie.
— S... spójrz, pr... pr... o... szę, spójrz na Ma... a... ryu... sza! Toż śmieszny! Boże, jakiż on prze... prze... śmieszny.
Baronowa, przechyliwszy się przez drzwiczki, spojrzała na niego i dostała tak spazmatycznego ataku śmiechu, że cała kareta podskakiwała na sprężynach, jak na wyboistej drodze.
Wtedy Julian, blady na twarzy, spytał:
— Z czegóż się tak śmiejecie? Chybaście powaryowali!
Janina, wstrząsana gwałtownym śmiechem, nie mogąc się uspokoić, usiadła na schodku tarasu. Baron poszedł za jej przykładem, a konwulsyjne kichania i gdakliwy śmiech w karecie świadczyły, ze baronowa się dusi. Nagle surdut Maryusza zaczął dygotać. Widocznie zrozumiał, o co chodzi i zaczął się śmiać na całe gardło pod swoją czapicą.
Julian rozwścieczony rzucił się ku niemu, potężnym policzkiem oddzielił głowę wyrostka od kapelusza, który pofrunął na trawnik, a zwróciwszy się do teścia, głosem drżącym od gniewu wybełkotał:
— Zdaje mi się, że niema tu powodu do śmiechu. Nie bylibyśmy do tego doszli, gdybyście nie byli roztrwonili, przejedli swej fortuny. Kto winien, żeście zrujnowani?
Cała wesołość zlodowaciała, zamarła w okamgnieniu. Nikt nie rzekł słowa. Janina bliska płaczu, w milczeniu usiadła obok matki. Baron osłupiały siadł naprzeciwko kobiet, a Julian zajął miejsce na koźle, wciągnąwszy płaczącego chłopca o spuchniętym policzku.
Droga była smutna i wydawała się długą. W karecie panowało milczenie. Wszyscy troje, zgnębieni i wytrąceni z równowagi, nie chcieli wyznać przed sobą, o czem myślą. Czuli jednak dobrze, że nie mogliby mówić o czem innem, opętani jedną myślą bolesną; woleli więc milczeć w smutku pogrążeni, niż dotykać tej smutnej sprawy.
Konie niedobrane, biegnąc nierównym kłusem, ciągnęły karetę wzdłuż podwórzy folwarcznych, a czarne kury, spłoszone turkotem, uciekały i kryły się po płotach; tu i owdzie pies wyskoczył z budy i wyjąc, gonił za powozem, by po chwili zawrócić ze zjeżoną sierścią i szczeknąć jeszcze kilkakrotnie za jadącymi. Chłopiec w zabłoconych sabotach, zmierzając kędyś długimi, niedbałymi krokami, z rękami w kieszeniach błękitnej bluzy, wzdętej przez wiatr, cofnął się na bok przed karetą, niezgrabnie ściągając czapkę i odsłaniając włosy przylizane, przylepione do czaszki.
A między jednym folwarkiem a drugim rozpościerały się płaszczyzny, w dal biegnące.
Nareszcie dojechali do wielkiej alei jodłowej, łączącej się z gościńcem. W głębokich, błotnistych śladach kół pochylała się kareta, okrzyki lęku wyrywając z ust mateczki. U końca alei widniała biała brama; Maryusz zeskoczył z kozła, by ją otworzyć, poczem okrążywszy ogromny kolisty gazon, kareta zajechała przed wysoki, duży, posępny budynek o zapuszczonych okiennicach.
Nagle rozwarły się drzwi środkowe i stary, reumatyczny służący w czerwonym kaftanie, czarno prążkowanym i zakrywającym częściowo fartuch codzienny, drobnymi, krzywymi krokami począł zstępować ze schodów werandy. — Poprosił o nazwiska i wprowadził gości do obszernego salonu, gdzie z trudem zdołał podnieść stale zapuszczone żaluzye. Meble były okryte pokrowcami, zegar i kandelabry osłonięte białem płótnem, a powietrze wilgotne, cuchnące pleśnią, mrożące, zdawało się wnikać smutkiem w płuca, serce i skórę.
Usiedli i czekali. Kroki, dochodzące z górnego korytarza, świadczyły o ruchu niezwykłym. To kasztelaństwo, niespodzianą wizytą zaskoczeni, przebierali się czemprędzej. — Trwało to długo. Kilkakrotnie rozlegał się odgłos dzwonka. Ktoś schodził z piętra i znów wracał.
Baronowa, nieprzyzwyczajona do przejmującego chłodu, kichała raz po raz. Julian przebiegał salon wzdłuż i wszerz. Janina, posępna, siedziała obok matki, a baron, wsparty plecami o marmur kominka, stał, z oczyma wbitemi w ziemię.
Nareszcie rozwarły się jedne z wysokich podwoi i ukazali się wicehrabiostwo de Briseville. Oboje drobnego wzrostu, chudawi, podrygujący, o wieku nieokreślonym, ceremonialni i zakłopotani. — Ona w sukni jedwabnej w kwiaty, w staroświeckim czepeczku ze wstążkami, mówiła szybko głosem cierpkawym.
Małżonek, w obcisłym, salonowym surducie, kłaniał się, zginając kolana. Jego nos, oczy, zęby obnażone z dziąseł, włosy jakby wywoskowane i piękny strój odświętny, błyszczały jak rzeczy, będące w dużem poszanowaniu.
Po powitaniach i wymianie komplimentów, nikt nie miał nic do powiedzenia. Gratulowano sobie wzajem, bez powodu. Niewątpliwie zawiążą się miłe stosunki sąsiedzkie. Takie odwiedziny, to przecież prawdziwa przyjemność, gdy się stale mieszka na wsi.
A lodowata atmosfera salonu, wnikając do szpiku kości, chrypką kładła się na gardła. Baronowa, kichając bezustannie, zaczęła też kaszleć. Wobec tego baron dał hasło do pożegnania.
Briseville’owie nalegali:
— Jakto? Tak szybko? Chociaż chwileczkę jeszcze. Prosimy.
Janina jednak wstała, mimo znaków Juliana, uważającego wizytę za nazbyt krótką. Chciano zadzwonić na służącego, by kazał zajechać. Okazało się jednak, że dzwonek zepsuty. Gospodarz pospieszył sam, lecz niebawem wrócił z wiadomością, że konie odprzężono i wzięto do stajni.
Trzeba więc było czekać. Każdy silił się na jakiś frazes, czy słów kilka. Mówiono o dżdżystej zimie. — Janina z bezwiednym dreszczem trwogi spytała, co też wicehrabiostwo mogą tak całkiem sami robić przez cały rok. Briseville’ów zdziwiło to pytanie; byli bowiem ustawicznie zajęci rozległą korespondencyą z arystokratyczną koligacyą, rozsianą po całym kraju, przytem spędzali czas na drobiazgowych — zajęciach, ceremonialni wobec siebie jak obcy, rozmawiając i majestatycznie o największych błahostkach.
I pod zczerniałym, wysokim plafonem ogromnego, niezamieszkałego salonu, opakowanego w pokrowce, ten mąż i żona, tacy drobni, tacy czyściutcy, tacy poprawni, czynili na Janinie wrażenie konserwów szlacheckich.
Nareszcie zajechała kareta, zaprzężona w dwa nierówne koniki. Maryusz natomiast zniknął. Sądził widocznie, ze będzie wolny do wieczora i chciał się przejść po wsi.
Julian wściekły poprosił, by go pieszo wyprawiono do domu i po długich pożegnaniach goście ruszyli z powrotem.
Zaledwie zatrzaśnięto drzwiczki karety, Janina i baron, mimo zgnębienia po brutalnej scenie Juliana, zaczęli się śmiać, naśladując gesta i ton Briseville’ów. Baron naśladował męża, Janina żonę; lecz baronowa, zadraśnięta ich brakiem szacunku, zauważyła:
— Nie macie się z czego śmiać; to ludzie bardzo „comme il faut“, skoligaceni z najwyższymi rodami.
Zamilkli, by nie drażnić mateczki, lecz od czasu do czasu ojciec z córką, zamieniwszy spojrzenia, rozpoczynali od nowa.
On kłaniał się ceremonialnie i tonem uroczystym wygłaszał:
— Zamek w Peuples musi być zapewne bardzo zimny, skutkiem wichrów morskich, co dnia go nawiedzających?
Ona przybrała minę przesadnie namaszczoną i krygując się, przytem lekko wzruszając głową, jak kaczka podczas kąpieli, rzekła:
— Och, proszę pana, ja przez cały rok mam tu dość zajęcia. Przytem mamy tylu krewnych, z którymi utrzymujemy korespondencyę. A pan de Briseville na mnie zwala wszystkie obowiązki, bo on zajmuje się z księdzem Pelle badaniami naukowemi. Pracują nad historyą religii w Normandyi.
Baronowa uśmiechnęła się, naw pół rozbawioną, naw pół dotknięta, powtarzając:
— Nie należy tak wyśmiewać ludzi naszej sfery.
Nagle powóz przystanął; rozległ się głos Juliana, przywołującego kogoś. — Janina i baron przechylili się ku drzwiczkom i zobaczyli stworzenie dziwne, zdające się ku nim toczyć. Nogi mając oplątane fruwającemi połam liberyi, w kapeluszu bezustannie opadającym na nos, wymachując rękawami jak skrzydłami wiatraku, brodząc po kałużach, to znów przeskakując je zapamiętale, potykając się o każdy kamień, trzepocząc się, skacząc, cały okryty błotem, Maryusz co sił biegł za karetą.
Julian przechylił się, grzmotnął go w kark, wciągnął na kozioł i puszczając cugle, pięściami począł walić go w kapelusz, który opadł aż do ramion wyrostka, za każdem uderzeniem odbrzmiewając jak bęben. Chłopak wył, próbował uciec, zeskoczyć, lecz pan jego, przytrzymując go jedną ręką, drugą nie przestawał okładać.
Janina przerażona mamrotała:
— Tatusiu... och! tatusiu!...
A baronowa, nie posiadając się z oburzenia, cisnęła ramię męża:
— Jakóbie, nie pozwalajże!
Wtedy baron gwałtownie spuścił okienko i chwytając zięcia za rękaw, głosem drżącym z gniewu rzucił:
— Czy rychło skończysz bić to dziecko?
Julian, zdumiony tą interwencyą, odparł:
— Alboż nie widzicie, w jakim stanie jest liberya tego gałgana?
Lecz baron, wsuwając głowę między obydwu, burknął:
— Wszystko jedno! nie można być do tego stopnia brutalnym.
Julian ponownie się zaperzył:
— Proszę się nie mieszać do moich spraw i zostawić mnie w spokoju!
Znów podniósł rękę, lecz teść chwycił ją nagle i odparł z taką siłą, że uderzyła o siedzenie, przyczem podniesionym głosem krzyknął:
— Jeśli nie przestaniesz, wysiadam i już ja sobie dam rady!
Wicehrabia uspokoił się w okamgnieniu i w milczeniu wzruszając ramionami, podciął konie, które kłusem pomknęły dalej.
Obydwie kobiety siedziały znieruchomiałe, pobladłe; wyraźnie słychać było ciężkie uderzenia serca baronowej.
Przy obiedzie Julian był uprzejmiejszy, niż zwykle, jak gdyby nic nie było zaszło. Janina, ojciec i pani Adelajda, dzięki pogodnej swej dobroci skłonni do zapominania, rozczuleni jego miłym humorem, poddali się wesołości z błogiem uczuciem rekonwalescentów; a gdy Janina znów wróciła do Briseville’ów, mąż zaczął również z nich żartować, szybko jednak dodał:
— Wszystko jedno; robią jednak wrażenie arystokratów.
Dalszych wizyt nie składano, gdyż każdy obawiał się wskrzeszenia sprawy Maryusza. Postanowiono tylko rozesłać sąsiadom powinszowania noworoczne i wyrazić nadzieję odwiedzenia ich w pierwsze ciepłe dni wiosenne.
Nadeszło Boże Narodzenie. Na obiedzie był proboszcz i mer z żoną. Zaproszono ich następnie na Nowy Rok. Było to jedyne urozmaicenie monotonii dni bieżących.
Ojciec i mateczka mieli wyjechać z Peuples dziewiątego stycznia; Janina pragnęła ich zatrzymać, lecz Julian wcale jej nie popierał, a wobec coraz to większej oziębłości zięcia, baron sprowadził z Rouen dyliżans pocztowy.
W wigilię wyjazdu, gdy rzeczy były już spakowane, baron i Janina, korzystając z jasnego, mroźnego dnia, postanowili pójść do Yport, gdzie nie byli od powrotu młodych z Korsyki.
Przebyli lasek, który przebiegała w dzień ślubu, przytulona do tego, którego towarzyszką stać się miała na zawsze, lasek, w którym przyjmowała pierwszą jego pieszczotę, pierwszego zaznała dreszczu, przeczuwając tę miłość zmysłową, która miała się jej objawić dopiero w dzikiej dolinie Ota, w pobliżu źródła, przy którem pili, mieszając pocałunki.
Ani liści, ani pnączy — nic, prócz szelestu konarów i tego suchego szmeru, jaki zimową porą wydają ogołocone zarośla.
Weszli do wioszczyny. Uliczki puste, ciche, przepojone wonią morza, morszczyzny i ryb. — Duże, zczerniałe sieci ciągle suszyły się wsparte przed drzwiami, lub rozłożone na kamykach. Morze szare i zimne, ze swą wieczyście huczącą pianą, zaczęło odpływać ku Fécamp, odsłaniając zielonawe skały. A wzdłuż wybrzeża, duże łodzie, przewrócone dnem do góry, robiły wrażenie ogromnych nieżywych ryb. Wieczór zapadał, a rybacy schodzili się grupkami, krocząc ciężko w swych wielkich buciskach, okręciwszy szyje wełnianymi szalami, w jednej ręce niosąc litr wódki, w drugiej latarkę. Długo krążyli koło przechylonych łodzi; z normandzką powolnością układali swe sieci, boje, bochen chleba, garnek masła, kieliszek i flaszkę gorzałki. — Następnie spychali łodzie, zgrzytające po kamieniach, które, przecinając pianę, wznosiły się na fali, chybotały przez chwil parę, poczem rozpiąwszy brunatne żagle, znikały w mroku nocy z małem światełkiem, zatkniętem na szczycie masztu.
A rosłe żony majtków, których twarde kadłuby wyraziście się rysowały pod krótkiemi spódniczkami, zaczekawszy na wybrzeżu aż do odpłynięcia wszystkich rybaków, wracały do wsi uśpionej, krzykliwymi swymi głosami zakłócając ciężki sen ciemnych uliczek.
Baron i Janina znieruchomieli, odprowadzali spojrzeniem oddalające się cienie tych ludzi, co noc narażających życie, by nie umrzeć z głodu, a tak biednych, że nigdy nie jadali mięsa.
Baron, porwany widokiem oceanu, szepnął:
— Straszne i piękne zarazem. Jakżeż wspaniałe jest to morze, otoczone mrokiem, mające w swej mocy tyle istnień, narażonych na niebezpieczeństwo! Nieprawdaż, Janinko?
Z lodowatym uśmiechem odparła:
— Nie może się równać ze Śródziemnem.
Ojciec się oburzył:
— Śródziemne! z oliwy i cukrzonej wody, błękitne pomyje w cebrzyku. Spójrz na to morze, jakie jest groźne ze swemi grzywami fal! I pomyśl o wszystkich tych ludziach, co wypłynęli w mrok i których już nie widać.
Janina westchnęła:
— Tak, to prawda.
Ale słowo: „Śródziemne“, bezwiednie wybiegłszy jej na usta, znów ją ukłuło w serce, przerzucając myśl ku krainie dalekiej, kędy błąkały się jej marzenia.
Zamiast wracać laskiem, ojciec i córka wyszli na gościniec i zwolnionym krokiem wspinali się pod górę. Wcale nie mówili, odczuwając już smutek bliskiego rozstania.
Tu i owdzie zalatywał ich od budynków folwarcznych zapach jabłek, ów zapach silny świeżego jabłecznika, zdający się w tej porze roku unosić nad całą Normandyą, lub też tłusta woń stajen, miły, ciepły odór, jaki wydziela obora krowia. Oświetlone okienko w głębi podwórza wskazywało dom mieszkalny.
A Janina miała wrażenie, że dusza jej się rozszerza, pojmuje rzeczy niewidzialne; a owe drobne światełka, rozprószone wśród pól, dały jej nagle żywe odczucie osamotnienia wszystkich istot, które wszystko oddziela, wszystko rozłącza, wszystko oddala od tego, coby mogły kochać.
I głosem zrezygnowanym rzekła:
— Życie nie zawsze jest wesołe.
Baron westchnął:
— Trudno, dziecinko; my na to nie poradzimy.
A nazajutrz, po wyjeździe ojca i mateczki, Janina i Julian zostali sami.

VII.

Karty weszły teraz na porządek dzienny w życiu młodych. Codziennie, po śniadaniu, paląc fajką i łykając sześć do ośmiu kieliszków koniaku, Julian grał z żoną kilka partyjek bezika. Po skończeniu gry Janina wchodziła na piętro do swego pokoju, siadała koło okna i gdy deszcz tłukł o szyby, lub wiatr niemi dzwonił, ona uporczywie haftowała bieliznę. Chwilami, znużona, podnosiła oczy i patrzyła w dal, w morze ponure, spienione. A po kilku minutach tego nieokreślonego patrzenia, znów podejmowała robotę.
Nie miała zresztą nic innego do czynienia, gdyż Julian objął cały nadzór domu, by zaspokoić swą potrzebą rządzenia, oraz chętkę wprowadzania coraz to nowych oszczędności. Okazał się skąpcem nieubłaganym; nigdy nie dawał żadnych napiwków, żywność ograniczył do pokarmów najniezbędniejszych; Janinie, która od przyjazdu do Peuples co rano dostawała od piekarza świeżą bułeczkę normandzką, skreślił ten wydatek, zmuszając ją do smażonego chleba.
Nic nie powiedziała, pragnąc uniknąć wyjaśnień, sporów i sprzeczek, lecz każdy nowy objaw skąpstwa ze strony męża był dla niej jeszcze jednem ukłuciem szpilki. Dla niej było to czemś niskiem i wstrętnem — dla niej, wychowanej w rodzinie, gdzie pieniądz nie miał żadnego znaczenia.
Ileż to razy słyszała, jak ojciec mówił do mateczki:
— Ależ pieniądze są po to, by je wydawać.
Julian natomiast powtarzał:
— Więc nigdy się nie odzwyczaisz od wyrzucania pieniędzy przez okno?
A ilekroć udało mu się obciąć kilka sous przy płaceniu wyrobnikom, lub załatwianiu jakichś rachunków, z uśmiechem wsuwał do kieszeni pieniądz zaoszczędzony, mówiąc:
— Ziarnko do ziarnka, będzie miarka.
Bywało jednak, że Janina chwilami oddawała się marzeniom. Zwolna przestawała haftować i ze zgaszonem spojrzeniem, z bezwładnie opuszczonemi rękami, wskrzeszała pamięcią marzenia młodej dziewczyny, rojącej o czarownych przygodach.
Lecz nagle głos Juliana, wydającego rozkazy staremu Szymonowi, wyrywał ją z kołysanki marzeń; podejmowała cierpliwą robotę, mówiąc sobie w duchu:
— Skończone, wszystko to już skończone — i łza spływała na palce, ujmujące igłę.
Nawet Rozalia, niegdyś tak wesoła, wciąż śpiewająca, zmieniła się całkowicie. Jej krągłe policzki straciły świeży rumieniec i niemal zapadłe, miały chwilami kolor ziemisty.
Janina nieraz ją zapytywała:
— Czyś ty może chora?
Ale dziewczyna odpowiadała stale:
— Nie, proszę pani.
Za każdem takiem zapytaniem czerwieniła się lekko i co prędzej zmykała.
Zamiast biegać zwinnie jak dawniej, z trudem powłóczyła nogami i przestała się nawet stroić, z niczem odprawiając wędrownych przekupniów, napróżno rozkładających przed nią jedwabne wstążki, gorsety i perfumy najprzeróżniejsze.
I wielki dom robił wrażenie głuchej pustki, pełen smutku, o fasadzie, szaremi smugami porysowanej przez ciągłe deszcze.
Z końcem stycznia spadły śniegi. Zdala już widziano ciężkie chmury, od północy nadciągające nad posępne morze, i rychło rozpoczęła się zamieć białych płatków. W ciągu jednej nocy cała równina została zasypana, a drzewa ukazały się rano w ażurowej szacie z lodu.
Julian, w wysokich butach, z włochatą twarzą, spędzał czas w lasku, zaczajony w rowie, wychodzącym na wydmę, by czyhać na ptactwo przelotne. Od czasu do czasu wystrzał rozrywał skrzepłe milczenie pól, a gromady czarnych, wystraszonych kruków ulatywały z wysokich drzew, kręgi zataczając w powietrzu.
Janina, ulegając nudzie, schodziła czasem na taras. Odgłosy życia dochodziły tu z bardzo daleka, rozbrzmiewając wśród sennego spokoju równi sinej i smutnej.
A później słyszała już tylko jakby chrapanie dalekich fal i ustawiczny, nieuchwytny szmer tego pyłu zmarzłej wody, prószącego bez przerwy.
A śnieżne posłanie ciągle się wznosiło, pod bezustanną falą tego mchu lekkiego a gęstego.
Jednego z tych bladych poranków, Janina, siedząc nieruchomo przed kominkiem, ogrzewała sobie nogi, gdy Rozalia, z każdym dniem bardziej zmieniona, powoli słała łóżko. Nagle usłyszała bolesne westchnienie. Nie odwracając głowy, spytała:
— Cóż tobie?
Pokojówka odpowiedziała jak zwykle:
— Nic, proszą pani — lecz głos jej brzmiał jakby złamany, zamierający.
Janina myślała już o czem innem, gdy nagle zauważyła, że nie słyszy krzątania się pokojówki.
Zawołała:
— Rozalio!
Nic się nie poruszyło.
Myśląc przeto, że wyszła z pokoju, powtórzyła już głośniej:
— Rozalio! — i właśnie wyciągała rąkę do dzwonka, gdy dobiegł ją jak głęboki tuż w pobliżu.
Zerwała się gwałtownie, z dreszczem trwogi.
Pokojówka, śmiertelnie blada, z błądnem spojrzeniem, siedziała na podłodze, z wyciągniętemi nogami, plecami wsparta o krawędź łóżka.
Janina rzuciła się ku niej.
— Co ci, co ci się stało?
Tamta nie odrzekła słowa, nie poruszyła się; utkwiła tylko w swej pani spojrzenie obłędne i dyszała ciężko, jakby potwornym szarpana bólem. Nagle wyciągnęła się cała i osunęła na plecy, dławiąc miedzy zaciśniętymi zębami krzyk rozpaczliwy.
A pod jej spódnicą, jakby przyklejoną do rozwartych ud, zaczęło się coś poruszać. I szczególny wydobył się dźwięk, niby chlipanie, charkot duszącej się istoty, następnie przeciągłe miauczenie, skarga słabiutka a już bolesna, pierwszy zew cierpienia niemowlęcia, rozpoczynającego życie.
Janina nagle zrozumiała i całkiem bezradna wybiegła na schody, wołając:
— Julianie, Julianie!
Odkrzyknął z dołu:
— Czego chcesz?
Z trudem niezmiernym wykrztusiła:
— To... to Rozalia...
Julian wybiegł, przesadzając odrazu po dwa schody i wpadłszy do pokoju, jednym szybkim ruchem uniósł spódnicę dziewczyny i ujrzał straszną drobinę ciała, pomarszczonego, jęczącego, skulonego, lepkiego, poruszającego się pomiędzy dwiema obnażonemi nogami.
Wyprostował się z twarzą gniewną i wypchnął bezprzytomną żonę, mówiąc:
— To nie twoja rzecz. Idź stąd. I przyślij mi Ludwinę i starego Szymona.
Janina, drżąc cała, zeszła do kuchni, a nie śmiejąc wrócić na górę, weszła do salonu, nieopalanego od wyjazdu rodziców, i pełna trwogi oczekiwała wiadomości.
Niebawem zobaczyła służącego, pędem wybiegającego z domu. W pięć minut później wrócił z wdową Dentu, miejscową akuszerką.
Następnie powstał w klatce schodowej ruch, jak gdyby znoszono rannego, a Julian wszedł do salonu, by powiedzieć Janinie, że może wrócić do swego pokoju.
Drżała na całem ciele, jak gdyby dopiero co była obecną przy jakimś wypadku straszliwym. Ponownie usiadła przed ogniskiem, a po chwili spytała:
— Jakże jej?
Julian zamyślony, nerwowy, biegał po pokoju, widocznie szarpany gniewem. W pierwszej chwili wcale nie odpowiedział na jej pytanie, dopiero po upływie paru sekund przystanął i spytał:
— Co ty zamierzasz zrobić z tą dziewczyną?
Nie rozumiejąc, spojrzała nań pytająco:
— Jak to? Co chcesz powiedzieć? Nie rozumiem.
Nagle krzyknął, jakby w uniesieniu:
— Przecież nie możemy trzymać w domu bękarta!
Janina mocno się zmieszała, lecz po długiem milczeniu wyrzekła:
— Mój drogi, a czy nie możnaby je oddać gdzieś na wychowanie?
Nie pozwolił jej dokończyć:
— A kto będzie płacił? Zapewne ty?
Zastanawiała się długo, szukając wyjścia; wreszcie rzekła:
— Przecież tem się zajmie ojciec dziecka, a gdy się ożeni z Rozalią, wszystko będzie załatwione.
Julian, jakby doprowadzony do ostateczności, wściekły, odparł:
— Ojciec!... ojciec!... Czy go znasz... tego ojca?
— Nie! A zatem? No i cóż?...
Janina wzburzona odparła z żywością:
— Ale przecież on tak dziewczyny rzucić nie może. Byłby nikczemnikiem! Dowiemy się, kto on i wynajdziemy go, a będzie się już musiał wytłómaczyć.
Julian uspokoił się i znów zaczął chodzić po pokoju.
— Moja droga, ona nie chce wymienić jego nazwiska; nie wyzna go tobie, taksamo jak nie wyznała mnie... a zresztą, jeśli on jej nie chce?... A my przecież nie możemy zostawić pod naszym dachem dziewki z bękartem, chyba to zrozumiesz?
Janina uporczywie powtarzała:
— Więc to nędznik, ten człowiek; my go jednak musimy odnaleść, a wtedy będzie miał z nami do czynienia.
Julian bardzo czerwony rzucił gniewnie:
— A tymczasem?...
Nie wiedząc, co radzić, spytała:
— A jakbyś ty postąpił?
On miał odpowiedź gotową:
— Och, dla mnie to bardzo proste. Dałbym jej trochę pieniędzy i wypędził do dyabła wraz z bębnem.
Ale młoda kobieta, oburzona, odrazu zaprotestowała:
— Co to, to nigdy! To moja mleczna siostra i chowałyśmy się razem. Popełniła błąd, tem gorzej, ale z tego powodu nie mogę jej wyrzucać z domu. A jeśli trzeba, to ja wychowam to dziecko.
Julian wybuchnął:
— I będziemy mieć piękną reputacyę, my, z takiem nazwiskiem, tak skoligaceni! Zaczną mówić, że protegujemy występek, że dajemy schronienie ladacznicom i ludzie honorowi nie zechcą przekroczyć naszych progów. Nie wiem, doprawdy, jak mogłaś myśleć o czemś podobnem? Szalona jesteś!
Wysłuchała całkiem spokojnie.
— Nie pozwolę wypędzić Rozalii, nigdy! A jeśli ty jej nie chcesz zatrzymać, to wróci do mojej matki; przedewszystkiem jednak trzeba się będzie dowiedzieć, kto jest ojcem tego dziecka.
Wybiegł z pokoju, wściekły, zatrzaskując drzwiami i krzycząc:
— Te idyotyczne babskie pomysły!
Po południu Janina weszła do położnicy. — Rozalia, przy której czuwała wdowa Dentu, leciała w łóżku nieruchoma, z otwartemi oczyma, a akuszerka kołysała na rękach niemowlę.
Na widok swej pani, chora zaczęła szlochać, kryjąc twarz w pościeli, cała wstrząsana łkaniem konwulsyjnem.
Janina chciała ją uściskać, lecz tamta usunęła się, zasłaniając twarz. Akuszerka, pośrednicząc, odjęła jej ręce od twarzy, poczem Rozalia leżała już spokojnie, z cicha tylko popłakując.
Na kominku słaby się tlił płomień; zimno było w pokoju, a dziecko płakało. Janina nie śmiała już mówić, z obawy wywołania ponownego wybuchu łez; ujęła tylko rękę pokojówki, powtarzając machinalnie:
— Nic ci się nie stanie, nic ci się nie stanie.
Biedna dziewczyna ukradkiem spoglądała ku akuszerce, a każdy krzyk niemowlęcia wprawiał ją w drżenie; chwilami wyrywał jej się jeszcze z piersi szloch konwulsyjny, a łzy połykane chlubotały w gardle.
Janina raz ją jeszcze uściskała i cichutko szepnęła do ucha
— Już my się tem zajmiemy, bądź spokojna.
Widząc jednak nowy zalew łez, szybko się wysunęła.
Codziennie przychodziła i codziennie Rozalia na widok swej pani wybuchała łkaniem.
Dziecko oddano na wychowanie do sąsiadki.
Julian natomiast zaledwie mówił do żony, jak gdyby żywił do niej głęboki gniew, że nie pozwoliła wyrzucić dziewczyny. Pewnego dnia wrócił do tej sprawy, lecz Janina wydobyła z kieszeni list baronowej, żądającej, by natychmiast przysłano jej Rozalię, jeśli jej nie zatrzymają w Peuples.
Julian wściekły krzyknął:
— Twoja matka takasama waryatka, jak ty.
Nie obstawał już jednak przy wydaleniu pokojówki.
W dwa tygodnie później położnica wstała i objęła swe obowiązki.
Pewnego ranka Janina kazała jej usiąść, ujęła ją za ręce i utkwiwszy w niej oczy, rzekła:
— A teraz, moja droga, musisz mi wszystko wyznać.
Rozalia zaczęła drżeć i wyjąkała:
— Co, proszę pani?
— Czyje jest to dziecko?
Pytanie to wprawiło pokojówkę w rozpacz straszliwą; ze wszech sił starała się uwolnić swe ręce, by sobie zasłonić twarz.
Janina jednak ściskała ją wbrew jej woli, pocieszając ją, jak mogła:
— Trudno, moja droga, to nieszczęście. Byłaś słabą, ale to się zdarza wielu innym. Skoro ojciec dziecka się z tobą ożeni, wszystko pójdzie w niepamięć, a będzie mógł służyć u nas, razem z tobą.
Rozalia jęczała, jak na torturach, od czasu do czasu starając się wyrwać i umknąć.
Janina znów poczęła:
— Dobrze rozumiem, że ci wstyd, ale widzisz przecież, że się nie gniewam i łagodnie do ciebie mówią. Jeśli pytam o nazwisko tego człowieka, to dla twego dobra, bo współczuję z tobą i nie pozwolą, by cię porzucił. Widzisz, Julian go odszuka i zmusimy go, by się z tobą ożenił; a ponieważ oboje zostaniecie u nas, więc będziemy też czuwać, by był dobry dla ciebie.
Tym razem Rozalia szarpnęła się tak mocno, że wyrwała ręce z rąk swej pani i uciekła jak szalona.
Wieczór, podczas obiadu, Janina zwróciła się do Juliana:
— Chciałam skłonić Rozalią, by mi wyjawiła nazwisko swego uwodziciela. Nie udało mi się. Spróbuj więc ty, bo trzeba przecież zmusić tego nędznika, by się z nią ożenił.
Julian odrazu się rozgniewał:
— Ach, wiesz przecież, ze nie chcę już słyszeć o tej historyi. Uparłaś się zatrzymać tę dziewczyną, więc ją sobie trzymaj, ale mnie już nie zawracaj głowy tą całą sprawą.
Od połogu Rozalii wydawał się jeszcze drażliwszym, niż przedtem; do żony przyzwyczaił się mówić stale głosem podniesionym, jak gdyby stale był rozgniewanym; ona natomiast zniżała głos, była łagodną i uległą, by uniknąć wszelkiego sporu, a nieraz w nocy płakała.
Mimo ciągłego rozdrażnienia, mąż powrócił do dawnych przyzwyczajeń miłosnych, zapomnianych od powrotu z podróży, i rzadko mijały trzy wieczory z rządu, by nie przekroczył jej sypialni.
Rozalia niebawem odzyskała zdrowie i była mniej smutna, jakkolwiek ciągle wydawała się przerażoną, jak gdyby ją tajemna jakaś dręczyła trwoga.
I dwukrotnie jeszcze uciekła, gdy Janina próbowała ją badać.
Nagle Julian stał się uprzejmiejszy, a młoda kobieta, czepiając się nadziei nieuchwytnej, odzyskała wesołość, pomimo że chwilami cierpiała z powodu dziwnych dolegliwości, o których nikomu nie wspominała.
Mróz stale trzymał od pięciu tygodni, a niebo, jasne jak błękitny kryształ, nocą zasiane gwiazdami, jakby szronem przyprószonemi, tak zlodowaciały był cały ogromny przestwór, rozciągało się nad twardym, lśniącym, bezkresnym obrusem śniegu.
Folwarki odosobnione, zamknięte kwadratami podwórków, za firankami rozłożystych, oszronionych drzew, zdawały się spać, w białych koszulach. Ni ludzie, ni zwierzęta nie wychodzili z domów; tylko kominy chat przejawiały życie utajone drobnemi smugami dymu, wzbijającego się prostą linią w powietrzu zlodowaciałem.
Równina, płoty, wiązy parków, wszystko wydawało się martwem, uśmierconem przez zimno. Od czasu do czasu słychać było trzask drzew, jak gdyby drewniane ich członki pękały pod korą; tu i owdzie konar potężny odłamywał się i spadał, gdy mróz wszechwładny wysuszył mu soki i przeciął włókna.
Janina trwożnie wyczekiwała powrotu ciepłych tchnień wiośnianych, przypisując surowości klimatu wszystkie swe dziwne dolegliwości.
Bywało, że wcale nie mogła jeść, czując wstręt nieprzeparty do pożywienia; to znów pulsa jej biły szalenie, lub posiłek bardzo umiarkowany przyprawiał ją o mdłości i niestrawność; a nerwy, ustawicznie napięte, podrażnione, sprawiały, że żyła w stanie ciągłego, nieznośnego wzburzenia.
Pewnego wieczora termometr opadł jeszcze niżej, a Julian, drżąc cały, gdy wstawał od stołu (bo przez oszczędność nie pozwalał opalać jadalni) i zacierając ręce, szepnął:
— Koteczko, dobrze będzie tej nocy spać razem, prawda?
Zaśmiał się swym dobrym, dziecinnym śmiechem, jak dawniej, a Janina rzuciła mu się na szyję; tak się jednak źle czuła, tak była rozbolałą i dziwnie rozdrażnioną, że całując go w usta, poprosiła cichutko, by ją tej nocy zostawił w spokoju. W paru słowach powiedziała mu, co jej dolega.
— Proszę cię, mój drogi; doprawdy, że źle się czuję. Jutro mi pewnie będzie lepiej.
Nie nalegał.
— Jak chcesz, moja droga; skoro jesteś chora, to musisz na siebie uważać.
I zaczął mówić o czemś innem.
Wcześnie udała się na spoczynek. Julian, wbrew zwyczajowi, kazał zapalić w swym pokoju. Gdy mu zameldowano, że „płomień już bucha“, pocałował żonę w czoło i wyszedł.
Cały dom zmagał się niejako z zimnem; mury zlodowaciałe wydawały lekkie szmery, jakby wstrząsane dreszczem, a Janina dygotała w swem łóżku.
Dwa razy wstawała, by podsycić ognisko i zebrać suknie, spódnice, co było pod ręką, by je narzucić na łóżko. Nie mogła się rozgrzać; nogi jej drętwiały, a wzdłuż łydek aż do ud ustawiczne ją przebiegały dreszcze, zmuszając do ciągłego przewracania się, poruszania, w straszliwe wprawiając ją rozdrażnienie.
Niebawem zęby jej zaczęły szczękać, ręce drżały, w piersi czuła ściskanie, a serce biło coraz powolniej, głuchemi uderzeniami, chwilami zdając się przystawać zupełnie, gdy z gardła wydobywało się ciężkie dyszenie, jakby w niemożności chwycenia powietrza.
Trwoga straszliwa ogarniała jej duszę, gdy zimno nieprzezwyciężone mroziło ją do szpiku kości. Nigdy nie doświadczała czegoś podobnego, nigdy nie czuła się tak wyzutą z sił życiowych, jakby lada chwila wydać miała ostatnie tchnienie.
Przez głowę przeleciało jej:
— Umrę... Umieram...
I przerażeniem zdjęta, wyskoczyła z łóżka, zadzwoniła na Rozalię, czekała, zadzwoniła powtórnie, czekając jeszcze, cała zlodowaciała i drżąca.
Pokojówka nie przychodziła. Pewnie zasnęła tym pierwszym, twardym snem, którego nic przerwać nie zdoła; i Janina, tracąc zastanowienie, bosa, wybiegła na schody.
Weszła cicho, po omacku trafiła do drzwi, Otworzyła, zawołała: — Rozalio! — ciągle podchodząc, dotknęła łóżka, powiodła po niem rękami i przekonała się że puste. Puste było i całkiem zimne, jakby nikt nie był w niem spał.
Zdumiona pomyślała:
— Cóż to, w taki czas, miałażby jeszcze gdzieś uganiać?
Gdy jednak serce jej, nagle wzburzone, podskakując rytmem gwałtownym, dławiło ją i uciskało, zeszła na dół, chwiejąc się na nogach, by zbudzić Juliana.
Wbiegła gwałtownie, gnana przekonaniem niezbitem, że życie z niej ulatuje i pragnąc go jeszcze zobaczyć przed utratą przytomności.
Przy odblasku dogasającego ognia, ujrzała tuż obok głowy męża spoczywającą na poduszce głowę Rozalii.
Na krzyk, jaki wypadł z jej piersi, zerwali się oboje. Ona przez jednę chwilę stała, znieruchomiona grozą tego odkrycia. — Następnie uciekła do swego pokoju, a gdy Julian przerażony zawołał: — Janino! — zdjął ją lęk potworny przed jego widokiem, usłyszeniem jego głosu, słuchaniem tłómaczeń, kłamstw, spojrzeniem mu w twarz; i znów wypadła na schody i poczęła zbiegać na dół.
Biegła w ciemności, narażając się na runięcie ze schodów, zgruchotanie członków na kamieniach. Biegła przed siebie, pędzona potrzebą nieprzepartą ucieczki, by nic nie słyszeć, nie wiedzieć nikogo.
Gdy zbiegła na dół, przysiadła na schodzie, w samej tylko koszuli i boso; i tak trwała bez myśli, bez ruchu.
Julian wyskoczył z łóżka i spiesznie się ubierał. Słyszała jego ruchy i kroki. Zerwała się, by uciec, a oto był już na schodach i wołał:
— Janino, posłuchaj!
Nie, nie chce go słuchać, ni pozwolić się dotknąć końcami palców; rzuciła się więc do jadalni, uciekając jak przed mordercą. Szukała wyjścia, kryjówki, ciemnego kąta, sposobu uniknięcia jego widoku. Przycupnęła pod stołem. Ale już otwierał drzwi, ze światłem w ręku, wciąż powtarzając: Janino! — więc jak zając skoczyła do kuchni, dwukrotnie się obróciła, jak zwierz osaczony, a gdy ją znów dopędzał, gwałtownie otworzyła drzwi do ogrodu wiodące i pomknęła ku wsi.
Lodowe zetknięcie ze śniegiem, w którym nagie jej nogi brnęły chwilami po kolana, wlało w nią nagle energię rozpaczliwą. Nie było jej zimno, pomimo obnażenia; nic już nie czuła, do tego stopnia konwulsye duszy odrętwiły jej ciało i biała jak ziemia, wciąż biegła przed siebie.
Długą aleją dostała się do lasku, przeskoczyła rówr i rzuciła się wskroś wydmy.
Księżyc nie świecił, a gwiazdy, niby posiew ognisty, migotały wśród mroku nieba; równina jednak była jasna, tą bielą martwą skrzepłej nieruchomości, objętej ciszą bezkresną.
Janina szła szybko, wcale niezdyszana, nie wiedząc, nie myśląc o niczem. I nagle znalazła się na skraju skały. Przystanęła w okamgnieniu instynktownie i przycupnęła, pozbawiona doszczętnie myśli i woli.
W ciemnej dziurze, tuż przed nią, morze, niewidzialne i milczące, wyłaniało słony odór morszczyzny, pozostałej po odpływie.
Tak pozostawała długo, obumarła duszą i ciałem; następnie zaczęła drżeć raptownie, dygocąc straszliwie, jak żagiel, szarpany wiatrem. Ramiona jej, ręce, nogi trzęsły się, drgały w nagłych podrzutach i nagle wróciła jej świadomość, jasna, kłująca.
A później przesunęły jej się przed oczyma obrazy dawne: przejażdżka z nim w łodzi ojca Lastique, ówczesna rozmowa, jego rodząca się miłość, poświęcenie łodzi; a potem cofnęła się jeszcze dalej, aż do owej nocy kołysanej marzeniami, gdy po raz pierwszy przybyła z klasztoru do Peuples. A teraz! teraz! Och, życie jej zdruzgotane, wszelka radość skończona, wszelka nadzieja uniemożliwiona, a czeka ją przyszłość straszna, pełna udręki, zdrad i rozpaczy. Raczej umrzeć i skończyć odrazu.
Lecz głos jakiś dobiegł ją z daleka:
— Tędy, tu widać ślady; prędzej, prędzej, tędy!
To Julian ją szuka.
Och! nie chce go widzieć. W otchłani, tuz przed nią, usłyszała teraz lekki szmer, nieokreślony szum fal, potrącających o skały.
Wyprostowała się i przechyliła nad skalną krawędzią, a rzucając życiu pożegnanie zrozpaczeńców, jęknęła ostatnie słowo umierających, słowo konających młodych żołnierzy, którym kula przeszyła wnętrzności:
— Mamo!
Nagle przeszyła ją myśl o mateczce; ujrzała ją łkającą; ujrzała ojca, klęczącego przed jej zastygłemi zwłokami; w jednej sekundzie przeżyła całą ich rozpacz.
I bezwładna opadła na śnieg; i nie uciekała już, gdy Julian ze starym Szymonem, za którymi szedł Maryusz z latarnią, chwycili ją za ramię i odrzucili w tył, tak była przechylona nad otchłanią.
Robili z nią, co chcieli, gdyż nie mogła się już poruszać. Czuła, że ją niosą, następnie kładą do łóżka, następnie wycierają gorącą bielizną; a później cała pamięć się zatarła, cała świadomość zniknęła.
A później napastowała ją jakaś zmora — czyżby zmora? Leżała w swym pokoju. Dzień był, a ona nie mogła wstać. Czemu? — nie wiedziała.
I wtedy usłyszała na suficie jakiś szmer, jakby skrobanie, czy łaskotanie, i nagle mysz, szara myszka przebiegła szybko po jej prześcieradle. Po niej wbiegła druga i trzecia, szybko, zręcznie podbiegając ku piersi. Janina się nie bała, chciała jednak pochwycić zwierzątko i wyciągnęła rękę, lecz się jej nie udało.
I wtedy inne myszy, dziesięć, dwadzieścia, setki, tysiące, wybiegły ze wszech stron. Wspinały się po słupach, goniły po tapetach, pokrywały całe łóżko. A niebawem wsunęły się też pod kołdrę; Janina czuła, jak ślizgały się po jej skórze, łaskocząc po nogach, biegając tam i napowrót wzdłuż ciała. Widziała, jak wyłaziły od stóp łóżka i sunęły wzdłuż krawędzi ku jej szyi; zaczęła się tedy szamotać i wymachiwać rękami, by schwycić chociaż jednę, lecz ciągłe zamykała dłoń pustą.
Miotała się, chciała uciec, krzyczała i zdawało jej się, że ją przytrzymują, że silne ramiona oplatają ją i obezwładniają, lecz nie widziała nikogo.
Zatraciła najzupełniej świadomość czasu. Musiało to trwać długo, bardzo długo.
Później nastąpiło przebudzenie, powolne, męczące, a jednak słodkie. Czuła się słabą, tak słabą. — Otworzyła oczy i nie zdziwiła się, zobaczywszy w swym pokoju mateczkę, siedzącą obok jakiegoś grubego mężczyzny, którego nie znała.
Ile może mieć lat? Nie miała wyobrażenia i uważała się za małą dziewczynką. Nic też nie pamiętała.
Gruby jegomość rzekł:
— Widzi pani, odzyskuje świadomość.
A mateczka zaczęła płakać.
Zaś gruby jegomość dodał:
— Proszę, niech pani baronowa się uspokoi, teraz już mogę ręczyć. Tylko proszę jej o niczem nie wspominać, o niczem. Niech śpi.
I zdawało się Janinie, że bardzo jeszcze długo żyła tak we śnie, ponownie snem ciężkim zmożona w chwili, gdy zaczęła myśleć; nie próbowała sobie jednak przypominać czegokolwiek, jak gdyby instynktownie obawiała się powrotu świadomości.
Aż tu pewnego razu, zbudziwszy się, ujrzała Juliana przy sobie; i nagle wszystko stanęło jej w pamięci, jak gdyby raptownie podniesiono zasłonę, kryjącą jej życie ubiegłe.
W sercu uczuła ból potworny i chciała znów uciekać. Odrzuciła kołdrę, wyskoczyła na podłogę i upadła, nie mogąc się jeszcze utrzymać na nogach.
Julian rzucił się ku niej, a ona zaczęła wyć, by jej nie dotknął. Wiła się, tarzała po łóżku.
Drzwi się otworzyły. Wbiegła ciotka Liza z wdową Dentu, następnie baron, a nakoniec mateczka, zadyszana, przerażona.
Ułożono ją napowrót, a ona natychmiast przymknęła oczy, by nie mówić, a myśleć bez przeszkody.
Matka i ciotka pielęgnowały ją, krzątały się, dopytywały:
— Janinko, moja droga Janinko, czy słyszysz, że do ciebie mówimy?
Udawała głuchą, nie dając żadnej odpowiedzi, lecz doskonale zdawała sobie sprawę, że dzień dobiega końca. Nadeszła noc. Koło łóżka ulokowała się pielęgniarka, od czasu do czasu podając jej coś do picia.
Piła w milczeniu, lecz już nie spała; rozmyślała, mozolnie szukając rzeczy, które jej umknęły, jak gdyby w pamięci jej były dziury, duże białe karty, na których zdarzenia wcale się nie odbiły.
Zwolna, po długich wysiłkach, odnalazła wszystkie wypadki.
I rozmyślała nad nimi z uporczywością niewzruszoną.
Mateczka przybyła i ciotka Liza i baron, więc była bardzo chora. Ale Julian? Co on powiedział? Czy rodzice wiedzą? A Rozalia? gdzie ona? I co począć teraz? co począć? — Błysła jej myśl: wrócić z ojcem i mateczką do Rouen, jak dawniej. Będzie wdową, i koniec.
I czekała, słuchając, co koło niej mówią, rozumiejąc wszystko bardzo dobrze, lecz nie dając tego poznać, korzystając z odzyskania świadomości cierpliwie i przebiegle.
Wieczór nakoniec znalazłszy się z baronową sam na sam, zawołała cichutko:
— Mateczko!
Zdziwił ją dźwięk własnego jej głosu, tak wydał się jej zmienionym. Baronowa ujęła ją za ręce:
— Moja córuchno! Janinko kochana! córuchno, ty mnie poznajesz?
— Tak, mateczko, tylko proszę cię, nie płacz; mamy wiele do omówienia. Czy Julian ci powiedział, dlaczego uciekłam w nocy i ukryłam się w śniegu?
— Tak, pieszczotko, miałaś straszną gorączkę, bardzo niebezpieczną.
— To nie dlatego, mamo. Gorączka przyszła potem; ale czy ci powiedział, z czego dostałam tej gorączki i dlaczego uciekłam?
— Nie, pieszczotko.
— Otóż dlatego, że zobaczyłam Rozalię w jego łóżku.
Baronowa przekonana, że to jeszcze majaczenia gorączkowe, pogłaskała ją, mówiąc:
— Śpij, kochanie, uspokój się, próbuj zasnąć.
Ale Janina, nie dając się zbić z tropu, odparła:
— Mateczko, ja mówię teraz całkiem przytomnie; to nie są bredzenia, jakich musieliście pewnie słuchać w ciągu ostatnich dni. Jednej nocy czułam się chorą i poszłam zawołać Juliana. A Rozalia spała z nim. Ze zmartwienia straciłam głowę i wybiegłam na śnieg, by się rzucić ze skały.
Ale baronowa powtarzała:
— Tak, kochanko, byłaś bardzo, bardzo chora.
— Nie o to chodzi, mamo, tylko ze zastałam Rozalię w łóżku Juliana i nie mogę już z nim być dłużej. Zabierz mnie do Rouen, jak dawniej.
Baronowa, której lekarz zalecił, by się Janinie w niczem nie sprzeciwiała, odparła:
— Dobrze, moja pieszczotko.
Ale chora się zniecierpliwiła:
— Widzę, że mi nie wierzysz. Idź, przywołaj ojczulka, on mnie już zrozumie.
I mateczka dźwignęła się z trudem, ujęła obydwie laski i wyszła, powłócząc nogami, a po paru minutach wróciła z baronem, który ją podtrzymywał.
Usiedli przy łóżku, a Janina zaczęła odrazu mówić. Opowiedziała wszystko, łagodnie, głosem słabym, jasno: o dziwacznym charakterze Juliana, jego szorstkości, skąpstwie, a nakoniec o niewierności.
Gdy skończyła, baron czuł dobrze, że to nie bredzenia gorączkowe, lecz nie wiedział, co myśleć, co postanowić i odpowiedzieć.
Ujął jej rękę, pieszczotliwie, jak niegdyś, gdy ją usypiał bajeczkami.
— Posłuchaj, kochanie, trzeba działać rozsądnie. Nie bądźmy zbyt porywczymi; staraj się znosić męża aż do chwili powzięcia jakiejś decyzyi stanowczej... Czy mi przyrzekasz?
Odparła:
— Będę się starała, ale po wyzdrowieniu nie zostanę już tutaj.
Po chwili całkiem cicho spytała:
— Gdzie jest teraz Rozalia?
Baron odparł:
— Już jej nie zobaczysz.
Nie dała się jednak zbyć.
— Gdzie ona? ja chcę wiedzieć.
Wtedy wyznał, że dotąd jest w domu, lecz że go teraz opuści.
Wyszedłszy od chorej, baron wrzący gniewem, zraniony do głębi serca jako ojciec, odszukał Juliana i odrazu przystąpił do rzeczy:
— Mój panie, przychodzę zażądać rachunku z postępowania wzglądem mojej córki. Oszukałeś ją z własną służącą; to podwójnie haniebne.
Ale Julian udawał niewinnego, namiętnie zaprzeczając, przysięgając, Boga biorąc za świadka. Jakiż mają dowód przeciw niemu? Czyż Janina nie jest szaloną? czy nie przebyła dopiero co zapalenia mózgu? czyż nie uciekła z domu nocą, na śnieg, w przystępie obłędu, jakim rozpoczęła się jej choroba? I właśnie podczas tego ataku, gdy prawie naga biegała po domu, twierdzi, że widziała służącą w łóżku swego męża!
Uniósł się, groził procesem, oburzony do najwyższego stopnia. A baron, zmieszany, począł się usprawiedliwiać, przepraszać, wyciągnął nawet rękę na dowód zgody, lecz Julian cofnął swoją.
Janina, usłyszawszy odpowiedź męża, wcale się nie zdziwiła i nie zirytowała, lecz rzekła:
— On kłamie, ojczulku, ale potrafimy dowieść swego.
W ciągu następnych dni była posępna, zamyślona, skupiona.
Trzeciego dnia zażądała, by przywołano Rozalię. Baron odmówił, twierdząc, że pokojówka już wyjechała.
Janina jednak nie ustępowała, powtarzając:
— Więc trzeba ją tu sprowadzić.
Lekarz, który właśnie przybył, zastał ją mocno rozdrażnioną. Opowiedziano mu wszystko, by osądził, co począć.
Ale Janina wybuchnęła nagle płaczem i zdenerwowana do najwyższego stopnia, wołała głosem podniesionym:
— Ja chcą widzieć Rozalię, ja chcą widzieć Rozalię!
Wtedy lekarz ujął ją za rękę i głosem cichym rzekł:
— Proszę, niech się pani uspokoi; wszelkie wstrząśnienie mogłoby się stać niebezpiecznem, bo pani jest w stanie odmiennym.
Osłupiała, jakby pod uderzeniem obucha, i natychmiast się jej wydało, że coś się w niej porusza. Następnie leżała milcząca, nie słuchając nawet, co koło niej mówią, pogrążona we własnych myślach.
W nocy nie mogła spać, podniecona myślą nową i dziwną, że dziecko żyje w jej wnętrzu; posmutniała, zgnębiona, że może to być syn; rozmyślała pełna lęku: a nuż będzie podobny do ojca?
Rano kazała przywołać barona.
— Ojczulku, powzięłam już postanowienie; chcę wiedzieć wszystko, zwłaszcza teraz; słyszysz, ja chcę; a wiesz przecież, że nie należy mi się sprzeciwiać, w moim stanie obecnym. Posłuchaj. Musisz tu sprowadzić proboszcza. Potrzebuję go, by Rozalia nie dopuściła się kłamstwa. Gdy przyjdzie, niech wejdzie tu do mnie, a ty i mateczka musicie być obecni. Przedewszystkiem musisz tak urządzić, by Julian nie powziął podejrzenia.
W godzinę później wszedł ksiądz, jeszcze otylszy niż dawniej, dysząc taksamo jak mateczka. Usiadł obok łóżka we fotelu, a brzuch opadał mu między rozkraczone nogi; z przyzwyczajenia przesuwając po czole swą kraciastą chustką, począł żartować:
— I jakże, pani baronowo, zdaje się, że nie chudniemy; dalibóg, że stajemy się podobni do siebie.
A zwracając się do chorej, dodał:
— Ho, ho! co mi to powiedziano o jednej młodej damie! Rychło podobno będziemy mieć nowy chrzest? Ach! ach! ach! tym razem to już nie łudzi.
I tonem poważnym dodał:
— Będzie obrońca ojczyzny!
A po chwilowym namyśle dorzucił:
— Albo też dobra matka rodu. Jak pani — zakończył.
Wtem otworzyły się drzwi. Rozalia przerażona, zabeczana, wzbraniała się wejść, uczepiwszy się odrzwi, od których baron usiłował ją oderwać. Zniecierpliwiony, wepchnął ją gwałtem do pokoju. Wtedy zasłoniła sobie twarz rękami i przystanęła, łkając.
Janina na jej widok zerwała się gwałtownie i usiadła, bledsza od swej pościeli; a serce, oszalałe, gwałtownem biciem wzdymało koszulę, przylepioną do jej ciała. Nie mogła wydobyć głosu, z trudem chwytając oddech i ciężko dysząc.
Nareszcie głosem drżącym od wzburzenia wyjąkała:
— Nie... potrzebowałabym cię... już badać... Wystarczy widzieć cię... taką... zdjętą... wstydem...
Po chwilowej pauzie, zaczerpnąwszy powietrza, podjęła:
— Chcę jednak wiedzieć wszystko... wszystko... Poprosiłam księdza proboszcza, abyś mówiła, jak na spowiedzi... Słyszysz?
Stojąc bez ruchu, Rozalia wyrzucała głośne krzyki poprzez zaciśnięte na twarzy ręce.
Baron, którego gniew się potęgował, chwycił ją za ręce, gwałtownie oderwał je od jej twarzy i rzucając dziewczynę na kolana, koło łóżka córki, krzyknął:
— Gadaj-że! Odpowiadaj.
Pozostała na ziemi, w pozycyi pokutującej Magdaleny, w czepku na bakier, gdy fartuszek rozwiązany osunął się na podłogę. Wyswobodzonemi rękami ponownie zasłoniła twarz.
Wtedy ozwał się proboszcz:
— Otóż, moja córko, słuchaj, co mówią do ciebie i odpowiadaj. Nie chcemy ci zrobić nic złego, lecz musimy wiedzieć, co było.
Janina, przechylona nad krawędzią łóżka, patrzyła na nią.
Rzekła:
— Wszak prawda, ze byłaś w łóżku Juliana, gdy was przychwyciłam.
Rozalia, poprzez przyciśnięte do twarzy ręce, jęknęła:
— Tak, proszę pani.
Baronowa zaczęła gwałtownie płakać, gdy z piersi jej wyrywały się świsty duszności; a konwulsyjnym jej łkaniom wtórowała Rozalia.
Janina, utkwiwszy oczy w pokojówce, spytała:
— Kiedy się to zaczęło?
Rozalia wybąkała:
— Odkąd tu przyjechał.
Janina nie rozumiała.
— Odkąd tu przyjechał... Więc... od... od wiosny?
— Tak, proszę pani.
A Janina, jakby opętana żądzą badania, pytała głosem naglącym:
— Ale jak się to stało? Jak tego zażądał?
Jak cię wziął? Co ci powiedział? Kiedy, kiedy mu uległaś? jak mogłaś mu się oddać?
A Rozalia, odjąwszy teraz ręce od twarzy, widocznie ulegając też gorączkowej potrzebie wyjaśnienia, mówienia, odparła:
— Czy ja wiem? Tego dnia, kiedy tu był pierwszy raz na obiedzie, przyszedł do mego pokoju. Skrył się na strychu. Ja nie śmiałam krzyczeć, by nie urządzać awantury, i położył się ze mną; a od tego czasu nie wiem, co się ze mną działo; on ze mną robił, co chciał. Ja już nic nie mówiłam, bo mi się podobał!...
Janina krzyknęła:
— Więc... to... to dziecko... jest jego?...
Rozalia zaczęła łkać.
— Tak, proszę pani.
Następnie zamilkły obydwie.
Słychać było tylko płacz Rozalii i baronomwej.
Janina zgnębiona, uczuła, że do jej oczu również nabiegają łzy i cicho spływają po policzkach.
Dziecko jej pokojówki ma tegosamego ojca, co jej dziecko! — Gniew jej opadł raptownie; natomiast ogarnęła ją rozpacz głucha, cicha, głęboka, bezkresna.
Nakoniec podjęła głosem zmienionym, załzawionym, nabrzmiałym łzami:
— Gdyśmy wrócili... stamtąd... z podróży... kiedy znowu rozpoczął?
Pokojówka, całkiem skulona na podłodze, wyjąkała:
— Pierw... pierwszego wieczora.
Każde słowo rozdzierało serce Janiny. Więc pierwszego wieczora, pierwszego zaraz wieczora po powrocie do Peuples, porzucił ją dla tej dziewczyny. Więc dlatego pozwolił jej spać samej!
Wiedziała już teraz dosyć; nie chciała dowiedzieć się więcej, więc krzyknęła:
— Wynoś się! precz!
A gdy Rozalia się nie poruszyła, odrętwiała, Janina zwróciła się do ojca:
— Wyprowadź ją, oddal ją.
Ale proboszcz, który jeszcze nic nie powiedział, uważał, że nadeszła chwila stosowna do wygłoszenia krótkiego kazania.
— Bardzo źle postąpiłaś, moja córko, bardzo źle, i Pan Bóg nie rychło ci przebaczy. — Myśl o piekle, które cię czeka, jeśli odtąd nie będziesz się sprawować porządnie. Teraz, skoro masz dziecko, musisz się już ustatkować. Pani baronowa zapewne coś dla ciebie zrobi i wyszukamy ci męża...
Byłby tak mówił długo, lecz baron chwycił znów Rozalię za barki, popchnął ją, dowlókł aż do drzwi i jak tobołek wyrzucił na korytarz.
Gdy wrócił, niemniej blady od córki, proboszcz ponownie zabrał głos:
— Co począć? One tu wszystkie jednakowe. To rozpacz, ale niema rady i trzeba mieć trochę wyrozumiałości dla ułomnej ludzkiej natury. Nigdy nie wychodzą za mąż inaczej, jak w stanie brzemiennym.
I uśmiechając się dodał:
— Możnaby prawie rzec: zwyczaj miejscowy.
Po chwili tonem oburzenia ciągnął:
— Najgorsze, że to się już przedostało do dzieci. Przecież dopiero zeszłego roku zdybałem na cmentarzu chłopca i dziewczynkę — oboje szkolne dzieciaki. Zawiadomiłem rodziców. I wiecie państw o, co mi odpowiedzieli? „Czego proboszcz chcą od nas; myśmy ich przecież tych świństw nie uczyli, to i nic na to nie poradzimy“... Więc proszę państwa, pokojówka wasza postąpiła taksamo, jak wszystkie inne...
Ale baron, drżąc cały z irytacyi, przerwał:
— Ona? Cóż ona kogo obchodzi! Julian mnie oburza. To z jego strony podłość, i córkę swą stąd zabiorę.
I biegał po pokoju, coraz więcej podniecony, wściekły:
— To podłość, w ten sposób zdradzić moją córkę, podłość! Taki szubrawiec, taka kanalia, nędznik. Ja mu to powiem, wypoliczkuję, obiję laską!
Ale ksiądz, stojąc obok zalanej łzami baronowej, zażywając powoli szczyptę tabaki, pragnąc dopełnić swej roli pojednawcy, podjął od nowa:
— Panie baronie, miedzy nami mówiąc, to nie gorszy on od innych. Wielu to pan zna wiernych mężów?
I ze złośliwą dobrodusznością dodał:
— Ba, założyłbym się, że i pan dopuszczał się takich sztuczek. No, z ręką na sercu, czy tak nie było?
Baron zaskoczony, przystanął naprzeciw księdza, który ciągnął:
— Och naturalnie, nie był pan wyjątkiem. Kto wie nawet, czy się też kiedy nie zadawał z taką, ot, pokojóweczką. Powiadam panu, że wszyscy są jednakowi. A czy pani baronowa była dlatego mniej szczęśliwą, lub mniej kochaną?
Baron stał bez ruchu, mocno wzburzony.
— Dalibóg, prawda, że sam to robił nieraz, często nawet, ilekroć się nadarzyła sposobność; on również nie przestrzegał wierności małżeńskiej, a jeśli pokojówki żony były ładne, to sobie także nie robił skrupułów! A czy dlatego zasługuje na miano nędznika? Czemu więc tak surowo sądzi postępowanie Juliana, gdy siebie samego nigdy nie uważał za winnego?
A po ustach baronowej, całkiem jeszcze zadyszanej od płaczu, przewinął się cień uśmiechu na wspomnienie różnych wybryków męża; należała bowiem do tych istot sentymentalnych, czułostkowych a dobrodusznych, dla których sprawy miłosne są częścią życia.
Janina do cna wyczerpana, patrzyła przed siebie szeroko rozwartemi oczyma, leżąc na plecach, z bezwładnie osuniętemi ramionami, boleśnie zamyślona. Powiedzenie Rozalii raniło jej duszę, niby świdrem wwiercając się w jej serce: — Ja już nic nie mówiłam, bo mi się podobał.
Jej się również podobał; i jedynie dlatego mu się oddała, związała z nim na całe życie, wyrzekłszy się raz na zawsze wszelkich nadziei, wszelkich niespodzianek, wszelkich nieznanych darów jutra. Wpadła w to małżeństwo, w tę otchłań bez brzegów, z której niepodobna się już wydobyć, w tę nędzę, smutek i rozpacz, poniewaź on się jej podobał — taksamo jak Rozalii.
Drzwi się rozwarły, gwałtownie pchnięte z zewnątrz. Ukazał się Julian z twarzą gniewną. Zobaczył na schodach jęczącą Rozalię i chciał wiedzieć, co jest, domyślając się, że coś tu knowają i że pokojówka się wygadała. Widok księdza przygwoździł go na miejscu.
Głosem drżącym, lecz spokojnym, spytał:
— Co? Co to?
Baron, tak gwałtowny przed chwilą, nie śmiał nic powiedzieć, bojąc się argumentu księdza i własnej winy, wskrzeszonej przez zięcia. Mateczka zaczęła łkać głośniej, lecz Janina, dźwignąwszy się na rękach, patrzyła ciężko dysząc, na tego, który jej tak okrutne zadał cierpienie.
Wyjąkała:
— Wiemy już wszystko, znamy te wszystkie bezeceństwa od... od chwili przybycia do tego domu... wiemy, że dziecko tej dziewki jest twoje, taksamo... jak to moje... że są braćmi...
A obezwładniona nadmiarem bólu, wywołanego tą myślą, opadła na pościel, łkając spazmatycznie.
Stał z rozdziawionemi ustami, nie wiedząc, co powiedzieć, ni zrobić.
Ksiądz usiłował załagodzić:
— No, no, nie martwić się tak strasznie, młoda pani, proszę się uspokoić.
Wstał, podszedł do łóżka i ciepłą swą ręką dotknął czoła desperatki.
To proste dotknięcie dziwnie ją uśmierzyło, ułagodziło; jak gdyby ta silna dłoń wieśniaka, przyzwyczajona do gestów rozgrzeszających, pocieszających, dotknięciem swem przyniosła jej tajemnicze ukojenie.
A poczciwiec, wciąż stojąc koło łóżka, mówił:
— Pani droga, należy zawsze wybaczać. Spotkało panią wielkie nieszczęście, ale Bóg w swem miłosierdziu wynagrodził panią wielkiem szczęściem, skoro zostajesz matką. To dziecko będzie pociechą pani. W jego imieniu panią błagam, zaklinam, byś przebaczyła panu Julianowi. — Ono będzie nowym waszym węzłem, rękojmią wierności na przyszłość. Czy może pani odwrócić serce od człowieka, którego twór nosisz w swem łonie?
Nie odpowiadała, umęczona, rozbolała, wyczerpana, nie mając wprost sił do gniewu, czy urazy. Wydawało jej się, że nerwy ma odprężone, nawpół przecięte — zaledwie żyła.
Baronowa, nie umiejąca do nikogo żywić urazy, o duszy wprost niezdolnej do żadnego wysiłku dłuższego, szepnęła:
— No, Janinko...
Wówczas proboszcz ujął młodego człowieka, przyciągnął go do łóżka i w jego rękę wsunął rękę żony. Na znak pojednania stanowczego przyklapnął obydwie te ręce swoją dłonią, a porzucając ton kaznodziejski i zawodowy, rzekł z zadowoleniem:
— No, już zgoda; wierzajcie mi, ze tak lepiej.
A ręce, chwilowo zjednoczone, natychmiast się rozłączyły. Julian, nie śmiejąc uściskać Janiny, ucałował w czoło teściową, okręcił się na piętach, ujął pod ramię barona, zupełnie bezwolnego i w głębi duszy szczęśliwego, że sprawa dała się w ten sposób załatwić, i obaj wyszli na cygaro.
Po ich wyjściu chora wycieńczona zasnęła, gdy ksiądz z mateczką gawędzili głosem przyciszonym.
Ksiądz mówił, tłómaczył, wyłuszcząjąc swe myśli, a baronowa stale potakiwała ruchem głowy. Nakoniec zakonkludował:
— A zatem ułożone; da pani tej dziewczynnie folwark Barville, a ja się już podejmę wyszukać męża, porządnego chłopca, statecznego. Och! z majątkiem wartości dwudziestu tysięcy franków, znajdzie dość amatorów. Będziemy raczej mieć kłopot z dokonaniem wyboru.
A baronowa się uśmiechała, szczęśliwa, z dwiema łzami zastygłemi w pośrodku policzków, na których już jednak obeschły ślady wilgotne.
Potwierdziła:
— Ułożone; Barville warte na ślepo dwadzieścia tysięcy, lecz majątek będzie zapisany na dziecko; rodzice będą mieć tylko dożywocie.
A proboszcz wstał i uścisnął rękę mateczki.
— Dobrze już, dobrze, pani baronowo, proszę się nie kłopotać; już ja się znam na rzeczy.
Gdy wychodził, spotkał ciotkę Lizę, która szła odwiedzić chorą. Nic nie spostrzegła, nic jej nie powiedziano, i nic nie wiedziała, jak zwykle.

VIII.

Rozalia opuściła dom, a Janina przebywała dalszy okres bolesnej ciąży. Nie czuła w sercu żadnej radości na myśl, że zostanie matką — przytłoczona nadmiarem zgryzot. Oczekiwała dziecka swego bez ciekawości, uginając się pod brzemieniem obaw, przeczuć smutnych, nieokreślonych.
Wiosna nadeszła prawie niespodzianie. Nagie drzewa dygotały pod naporem zimnego jeszcze wiatru, ale wśród wilgotnej trawy rowów, gdzie gniły liście z jesieni, zaczęły się ukazywać żółte pierwiosnki. Z całej równiny, z podworaków folwarcznych, z pól rozmiękłych, zewsząd unosiły się wilgotne opary, jakby woń fermemtacyi. A mnóstwo drobnych, zielonych punkcików wychodziło z ciemnej ziemi, lśniąc w promieniach słońca.
Tęga kobieta, zbudowana jak forteca, zastęppowała Rozalię, podtrzymując baronową podczas jednostajnych spacerów wzdłuż alei, gdzie ślad nogi coraz cięższej znaczył się odbiciem wciąż wilgotnem, błotnem.
Ojczulek podawał ramię Janinie, ociężałej teraz i ustawicznie cierpiącej; a ciotka Liza, zaniepokojona, przejęta zdarzeniem bliskiem, ujmowała drugą jej rękę, cała wzburzona tajemnicą, której sama nigdy poznać nie miała.
Tak przechadzali się godzinami, w milczeniu, gdy Julian konno przebiegał okolicę, poddając się namiętnie temu nowemu zamiłowaniu.
Nic już nie przerywało obecnie ich posępnego życia. Baron z żoną i wicehrabia złożyli wizytę u Fourville’ów, z którymi Julian zdawał się już być dobrze zaznajomiony, niewiadomo skąd i jak. Zamieniono też jeszcze jednę wizytę ceremonialną z Briseville’ami, zawsze ukrytymi w swej uśpionej siedzibie.
Pewnego popołudnia około godziny czwartej, dwóch jeźdźców, mężczyzna i kobieta, wjechali na podwórze zamku, a Julian, bardzo ożywiony, wpadł równocześnie do pokoju Janiny.
— Prędko, prędko, zejdź do salonu. Przyjechali Fourville’owie. Tak, całkiem bez ceremonii, po sąsiedzku, wiedząc, w jakim jesteś stanie. Powiedz im, że wyszedłem, ale rychło wrócę. Muszę się trochę przebrać.
Janina zeszła, zdumiona. Młoda kobieta, ładna, blada, o wyrazie twarzy bolesnym i rozmarzonych oczach, o włosach tak jasnych i bez połysku, jakby nigdy nie były zaznały pieszczoty słońca, przedstawiła spokojnie swego męża, olbrzyma, istnego dzieciojada, o potężnych, rudawych wąsach.
Następnie dodała:
— Kilka razy mieliśmy sposobność spotkania pana de Lamare. Od niego dowiedzieliśmy się, że pani cierpiąca; więc nie chcieliśmy dłużej odwlekać przyjemności poznania i oto jesteśmy bezceremonialnie, po sąsiedzku. Jak pani widzi, konno. Zresztą miałam kiedyś przyjemność odwiedzin baronostwa, rodziców pani.
Mówiła z niezmierną swobodą, prostotą i dystynkcyą.
Janina była odrazu oczarowana i podbita.
— Oto przyjaciółka — pomyślała.
Hrabia Fourville natomiast robił wrażenie niedźwiedzia, wprowadzonego do salonu. Usiadłszy, położył kapelusz na stojącem obok krześle, przez chwilę nie wiedział, co począć z rękami, złożył je na kolanach, następnie na poręczy fotelu, a nakoniec splótł dłonie jak do modlitwy.
Nagle wszedł Julian.
Janina osłupiała, nie mogąc go wprost poznać. Ogolił się — był piękny, elegancki, czarujący, jak w okresie narzeczeństwa. Uścisnął kosmatą łapę hrabiego, budzącego się niejako na jego widok, i ucałował rękę hrabiny, której twarz z kości słoniowej lekko poróżowiała, a powieki zadrgały.
Zaczął mówić. Był ujmujący jak dawniej. Duże oczy, zwierciadła miłości, znów przybrały wyraz pieszczący, a włosy, przed chwilą jeszcze twarde i bez połysku, nagle pod szczotką i pachnącym olejkiem odzyskały swą miękką falistość.
W chwili pożegnania hrabina zwróciła się do niego:
— Kochany hrabio, czy nie przejechałbyś się pan konno we czwartek?
Gdy kłaniając się, szepnął: — Ależ z przyjemnością — ona ujęła rękę Janiny i głosem czułym, suggestywnym, uśmiechając się życzliwie, dodała:
— Och, skoro pani odzyska zdrowie, będziemy galopować w trójkę. To będzie cudowne — nieprawdaż?
Wdzięcznym ruchem podjęła tren swej amazonki, a za chwilę z lekkością ptaka usiadła na siodle, gdy mąż jej, złożywszy niezgrabny ukłon, prostopadle jak centaur okraczał swego ciężkiego normandzkiego konia.
Gdy zniknęli na zakręcie, Julian, widocznie zachwycony, wykrzyknął:
— Co za czarujący ludzie! O to znajomość, która się nam przyda.
Janina również zadowolona, nie zdając sobie sprawy dlaczego, odparła:
— Hrabina jest czarująca, czuję, że ją pokocham, ale mąż robi wrażenie bydlaka. Gdzie się z nimi poznałeś?
Wesoło zatarł ręce:
— Przypadkowo spotkałem ich u Briseville’ów. On wydaje się trochę nieokrzesanym. Zapalony myśliwiec — ale szlachcic, co się zowie.
Obiad upłynął niemal wesoło, jak gdyby tajne jakieś szczęście wstąpiło było w progi domu.
I nic się już nie zdarzyło aż do ostatnich dni lipca.
Pewnego wtorku wieczorem, gdy siedzieli pod wiązem koło drewnianego stołu, na którym stała karafka z wódką i dwa kieliszeczki, Janina wydała nagle krzyk i blednąc straszliwie, obiema rękami chwyciła się za brzuch. Ból nagły, ostry, przeszył ją raptownie i natychmiast minął.
Jednakowoż po upływie dziesięciu minut, zjawił się ból ponowny, mniej ostry, lecz dłużej trwający. Z trudem zdołała wrócić do domu, prawie niesiona przez ojca i męża. Krótka przestrzeń od wiązu do pokoju wydawała się jej nieskończenie długą; mimowoli wydawała głuche jęki, chciała usiąść, przystanąć, nie mogąc znieść przytłaczającego uczucia ciężaru brzucha.
Porodu spodziewano się dopiero we wrześniu; na wszelki jednak wypadek baron kazał zaprzęgnąć do bryczki i stary Szymon galopem pojechał po lekarza.
Przybył koło północy i na pierwszy rzut oka rozpoznał symptomy przedwczesnego porodu.
W łóżku bole nieco osłabły, lecz Janina, zdjęta trwogą okropną, czując rozpaczliwe zamieranie całej swej istoty, doznawała coś w rodzaju przeczucia, tajemniczego muśnięcia śmierci. Są chwile, gdy tchnienie jej czujemy tak blisko, ze mrozi nam serce.
W pokoju było pełno ludzi. Mateczka dyszała, omdlewając we fotelu. Baron, któremu ręce się trzęsły, biegał to tu, to tam, przynosił rozmaite rzeczy, wypytywał lekarza, tracił głowę. — Julian chodził wzdłuż i wszerz, poważny, lecz spokojny; a wdowa Dentu stała u stóp łóżka, z miną zastosowaną do okoliczności, z miną kobiety doświadczonej, którą nic nie dziwi. Pielęgniarka, akuszerka, czuwająca nad zmarłymi, pomagająca przyjściu na świat, słuchająca pierwszego krzyku noworodków, po raz pierwszy obmywająca ich ciało, zawijająca je w pierwszą bieliznę, a z takimsamym też spokojem odbierająca ostatnie słowo, ostatnie rzężenie, ostatni dreszcz odchodzących, następnie wkładająca im ostatnią szatę, zmywająca octem ich ciało zużyte, okrywająca je ostatniem prześcieradłem — doszła do obojętności niewzruszonej wobec wszystkich wypadków narodzin lub śmierci.
Kucharka Ludwina i ciotka Liza stały dyskretnie ukryte pod drzwiami, wiodącemi na korytarz.
A z ust chorej wydzierał się od czasu do czasu słaby jęk.
Przez dwie godziny można było przypuszczać, ze poród nie nastąpi jeszcze rychło; lecz pod wieczór znów wróciły gwałtowne bole i niebawem stały się wprost straszliwe.
A Janina, której krzyki wyrywały się wbrew woli przez zaciśnięte zęby, myślała ustawicznie o Rozalii, która wcale nie cierpiała, prawie nawet nie zajęczała, której dziecko, bękart, narodziło się lekko, bez męki.
W swej duszy biednej, udręczonej, bezustannie czyniła porównania, złorzecząc Bogu, którego uważała niegdyś za sprawiedliwego; oburzała się na niesprawiedliwość przeznaczeń i na kłamstwa zbrodnicze tych, co zalecają dobro i prawość.
Chwilami napięcie bolu dochodziło do tego stopnia, że zatracała wszelką świadomość. — Wszystkie jej siły, życie całe, świadomość, skupiły się w cierpieniu.
W chwilach uśmierzenia nie mogła oderwać oczu od Juliana; i ból inny, ból duszy tłoczył ją straszliwie na wspomnienie dnia, kiedy jej pokojówka upadła przy temsamem łóżku, z noworodkiem między nogami, z bratem tej istotki, która tak okrutnie rozrywa jej wnętrzności. Pamięcią jasną, najlżejszym niezamąconą cieniem, odtwarzała gesty, spojrzenia, słowa swego męża przed lezącą na podłodze dziewczyną; a oto w tej chwili czyta w nim, jak gdyby myśli jego wypisane były w jego ruchach — czyta w nim tęsamą nudę, tęsamą obojętność dla niej, jak dla tamtej, tęsamą beztroskę egoisty, zirytowanego faktem ojcostwa.
Wtem chwyciły ją konwulsye okropne, spazm tak szarpiący, ze sobie powiedziała:
— Umrę, umieram!
I bunt wściekły, potrzeba złorzeczenia napełniły jej duszę, nienawiść szalona do tego człowieka, który ją zgubił, i do dziecka nieznanego, przynoszącego jej śmierć.
Wyprężyła się wysiłkiem ostatecznym, pragnąc wyrzucić z siebie ten ciężar. Nagle wydało się jej, że cały jej brzuch raptownie się wypróżnił, a równocześnie ustąpiły bole.
Akuszerka i lekarz pochylali się nad nią, dotykali jej. Podnieśli coś, a w tejże chwili przeszył ją ten dźwięk zdławiony, jaki już raz słyszała; po chwili ów pisk bolesny, cichutkie kwilenie niemowlęcia przejęło jej duszę i serce i całe jej biedne, wyczerpane ciało; ruchem bezwiednym chciała wyciągnąć ramiona.
Zalała ją fala radości, poryw szczęścia nowego, rozkwitającego. — W jednej sekundzie uczuła się oswobodzoną, uciszoną, szczęśliwą, tak szczęśliwą, jak nią nie była nigdy. Serce jej i ciało odżyły — czuła się matką!
Chciała zobaczyć swe dziecko! Nie miało włosków, ni paznogci, przyszedłszy na świat zawcześnie; gdy jednak zobaczyła tę poruszającą się poczwarkę, gdy zobaczyła, jak otwiera usta, z których wydobywa się kwilenie, gdy dotknęła tego płodu poronionego, zmarszczonego, skrzywionego, żywego, uczuła w sercu zalew radości bezmiernej, zrozumiała, że jest ocaloną, zabezpieczoną przeciw wszelkiej rozpaczy, że oto ma coś do kochania i że poza tem niczego więcej nie potrzebuje.

Od tej chwili jedna ją tylko zajmowała myśl: o dziecku. — Stała się matką-fanatyczką, tem bardziej egzaltowaną, że została zawiedzioną w miłości, oszukaną w swych nadziejach. — Kołyska musiała stać przy jej łóżku, a później, gdy mogła opuścić łóżko, całe dnie spędzała przy oknie, kołysząc lekkie zawiniątko.
Była zazdrosna o mamkę; a gdy maleństwo spragnione, wyciągało rączki ku grubej piersi o błękitnawych żyłach i żarłocznemi wargami chwytało guzek ciała brunatnego, pomarszczonego, patrzyła na spokojną, zdrową wieśniaczkę drżąca i pobladła, pragnąc jej wyrwać synka, obić, paznogciami poszarpać tę pierś, z której pił tak chciwie.
Później zapragnęła haftować własnoręcznie rozmaite stroiki dla niego, ubierać go z wyszukaną elegancyą. Otulała go obłokiem koronek, wymyślała najwspanialsze czepeczki. O niczem innem nie mówiła; przerywała rozmowę, by kazać podziwiać to pieluszki, to podbródki, lub wstążki nadzwyczajnie wyszyte i nie zważając, że inni mówią, wpadała w zachwyt nad szmatkami bielizny, które sama szyła; obracała je w podniesionej ręce, by lepiej pokazać i pytała:
— Jak myślicie, czy mu w tem będzie ładnie?
Baron i mateczka uśmiechali się z tego namiętnego przywiązania, lecz Julian, któremu to przeszkadzało w uregulowanym trybie życia, czując się uszczuplonym w swej wszechwładzy przez przybycie tego wrzaskliwego tyrana, bezwiednie zazdrosny o tę kruszynę ludzką, zabierającą mu jego miejsce w domu, powtarzał ustawicznie, zniecierpliwiony i zły: i — Toż ona nudna z tym dzieciakiem!
Wkrótce pozwoliła się do tego stopnia opętać tej miłości, że całemi nocami wysiadywała przy kołysce, by patrzeć na śpiącego synka. — Ponieważ to namiętne, chorobliwe wpatrywanie się w dziecko straszliwie ją wyczerpywało, nie pozwalając na żaden wypoczynek, rychło opadła z sił, schudła i zaczęła kaszleć, wobec czego lekarz polecił ją rozłączyć ze synem.
Gniewała się, płakała, błagała, lecz wszystko to na nic się nie przydało. Co wieczór przenoszono dziecko do pokoju mamki, i co noc matka wstawała, biegła boso do drzwi, przykładała ucho do otworu zamku, nadsłuchując, czy śpi spokojnie, czy się nie budzi i czegoś nie potrzebuje.
Pewnej nocy przydybał ją tak Julian, wracając późno z obiadu u Fourville’ów; odtąd zamykano ją na klucz w jej pokoju, by w ten sposób zmusić ją do spoczynku.
Chrzciny odbyły się z końcem sierpnia. Baron był ojcem chrzestnym, a ciotka Liza chrzestną matką. Dziecku nadano trzy imiona: Piotra-Szymona-Pawła; nazywać go miano Pawełkiem.
W pierwszych dniach września ciotka Liza cicho wyjechała, a jej nieobecność pozostała taksamo niezauważona, jak obecność.
Pewnego wieczora po obiedzie zjawił się proboszcz. Miał minę zakłopotaną, jak gdyby się nosił z jakąś tajemnicą, i po szeregu zbytecznych błahostek zwrócił się do baronowej i męża, by mu udzielili paru chwil rozmowy poufnej.
Wszyscy troje powolnym krokiem przeszli aż do końca długiej alei, żywo coś rozmawiając, gdy Julian, zostawszy sam z Janiną, dziwił się, niepokoił, irytował tą tajemnicą.
Żegnającemu się księdzu zaproponował, że go odprowadzi i niebawem zniknęli obydwaj w kierunku kościoła, gdzie dzwoniono właśnie na Anioł Pański.
Chłodno było na dworze, prawie zimno, więc wnet wrócono do salonu. Wszyscy zdrzemnęli się trochę, gdy Julian wpadł gwałtownie, czerwony, z miną oburzoną.
Już od drzwi, nie zważając na obecność Janiny, krzyknął do swych teściów:
— Wyście chyba poszaleli, u licha! Dwadzieścia tysięcy franków wyrzucać dla takiej dziewki!
Nikt nie odpowiadał — tak bezmiernem było ich zdumienie.
Więc rycząc wprost z gniewu, począł znowu:
— Jeszcze nikt do tego stopnia nie zgłupiał; chyba, że nam nie chcecie zostawić ani halerza!
Wtedy baron, odzyskawszy równowagą, próbował go przywieść do opamiętania:
— Cicho! Nie zapominaj, że mówisz w obecności swej żony.
Ale tam ten, tupiąc z wściekłości, krzyczał:
— Dużo sobie z tego robię; zresztą ona dobrze wie o tem. Przytem chodzi o kradzież, z uszczerbkiem dla niej.
Janina zdumiona, patrzyła, nie rozumiejąc.
Wyjąkała:
— Co to jest?
Wtedy Julian zwrócił się do niej, biorąc ją za świadka, jako wspólniczkę taksamo poszkodowaną w spadku oczekiwanym. Tonem porywczym opowiedział jej o spisku, dotyczącym wydania za mąż Rozalii i o darowaniu folwarku Barville, wartości co najmniej dwudziestu tysięcy franków.
Powtarzał:
— Ależ rodzice twoi zwaryowali, moja droga, najzupełniej zwaryowali! Dwadzieścia tysięcy franków! dwadzieścia tysięcy franków! Stracili głowy! Dwadzieścia tysięcy franków dla bękarta!
Janina słuchała bez wzruszenia i bez gniewu, dziwiąc się sama swej spokojnej obojętności wobec wszystkiego, cokolwiek nie dotyczyło jej dziecka.
Baron dusił się z gniewu, nie mogąc znaleść odpowiedzi.
Nakoniec wybuchnął i tupnąwszy nogą, krzyknął:
— Zastanów się nad swemi słowami, tego ostatecznie za dużo! Czyjaż to wina, ze trzeba tę dziewczynę wyposażyć? A dziecko czyje? — Chciałbyś ją teraz rzucić!
Julian, zdumiony gwałtownością barona, wpatrywał się w niego nieruchomo.
Po chwili rzekł tonem bardziej umiarkowanym:
— Wystarczyłoby jednak w zupełności tysiąc pięćset franków. Wszystkie mają dzieci przed zamążpójściem. A zupełnie chyba jedno, czy z tym, czy z owym. Zamiast darować folwark wartości dwudziestu tysięcy franków, co pomijając nasz uszczerbek, znaczy wybębnić sprawę przed całym światem, należało co najmniej mieć wzgląd na nasze nazwisko i pozycyę.
Mówił głosem surowym człowieka, przekonanego o swej słuszności i logice rozumowania.
Baron, zmieszany tą jego niespodziewaną argumentacyą, stał z rozwartemi ustami, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
A Julian, czując swą przewagę, zakonkludował:
— Na szczęście, nic się jeszcze nie stało; znam chłopca, mającego się z nią ożenić; to porządny człowiek, z którym będzie się można ułożyć. Ja to biorę na siebie.
To rzekłszy, wyszedł, obawiając się zapewne przedłużenia rozmowy, szczęśliwy z ogólnego milczenia, które uważał za znak zgody.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, baron, nie posiadając się ze zdumienia, trzęsąc się cały, wykrzyknął:
— Och, tego już za wiele, tego za wiele!
Ale Janina, podniósłszy oczy na osłupiałą twarz ojca, zaczęła się nagle śmiać, swym jasnym śmiechem z dawnych czasów, gdy uczestniczyła w urządzeniu jakiegoś figla.
I raz po raz powtarzała:
— Ojczulku, ojczulku, czyś słyszał, jak on to wymawiał: Dwadzieścia tysięcy franków?
A mateczka, równie skora do śmiechu, jak do łez, na wspomnienie rozwścieczonej twarzy zięcia, jego wykrzyków oburzenia i gwałtownego protestu przeciw darowaniu uwiedzionej przez niego dziewczynie majątku, nie należącego do niego — szczęśliwa przytem dobrym humorem Janiny, trzęsła się od dychawicznego śmiechu, aż łzy jej nabiegały do oczu.
Wtedy baron, ulegając zaraźliwej wesołości, również wybuchnął śmiechem i wszyscy troje bawili się, jak za dawnych dobrych czasów, wprost pokładając się od śmiechu.
Gdy się trochę uspokoili, Janina zauważyła:
— To dziwne, jak mnie to nic nie obchodzi. Uważam go teraz za człowieka obcego. Nie mogę uwierzyć, ze jestem jego żoną. Widzicie że bawię się jego... jego... brakiem delikatności...
I nie wiedząc czemu uściskali się, uśmiechnięci jeszcze i rozczuleni.
W dwa dni później, po śniadaniu, gdy Julian wyjechał właśnie konno, jakiś rosły mężczyzna, mogący liczyć dwadzieścia dwa do dwudziestu pięciu lat, w błękitnej, nowiutkiej bluzie w sztywne fałdy, o rękawach szerokich, zapiętych u przegubu ręki, z ponurą miną przeskoczył baryerę, jak gdyby tam był przyczajony od rana, prześlizgnął się wzdłuż rowu Couillar’dów, okrążył zamek i skradającym się krokiem podchodził do barona i obydwu pań, siedzących jak zwykle pod wiązem.
Zdjął kaszkiet, kłaniając się co parę kroków, z miną mocno zakłopotaną.
Gdy zbliżył się już o tyle, by go słyszano, wymamrotał:
— Sługa uniżony pana barona, pani baronowej i towarzystwa.
Gdy tamci milczeli, dodał:
— Bo to ja jestem Dezydery Lecoq.
Nazwisko to nie było jednak żadnem wyjaśnieniem, więc baron spytał:
— A czego ty chcesz?
Widząc konieczność wyłuszczenia swej sprawy, zmieszał się do reszty. Spuszczając oczy i podnosząc je naprzemian od czapki, którą miętosił w ręku, na szczyt dachu pałacowego, jąkał:
— Bo to wedle tego interesu, co mi wspomniał ksiądz proboszcz...
Zamilkł znów z obawy powiedzenia za wiele i popsucia sprawy.
Baron nie rozumiejąc, spytał:
— O jaki to interes chodzi? Bo ja nic nie wiem.
Wtedy zniżając głos, tamten oświadczył:
— No, rozchodzi się niby o tę pokojówkę... Rozalię...
Janina domyśliwszy się, wstała i z dzieckiem na ręku odeszła.
A baron rzekł:
— Zbliż się — poczem wskazał krzesło, na którem dopiero co siedziała córka.
Wieśniak usiadł natychmiast, mrucząc:
— Pan baron bardzo łaskawy.
I czekał, jak gdyby nie miał już nic do powiedzenia.
— Po długiej chwili milczenia zdecydował się nakoniec i wznosząc oczy ku błękitnemu niebu, rzekł:
— Ładną mamy pogodę. Nie bardzo się tam przyda, bo wszystko już zebrane.
I zamilkł ponownie.
Baron zniecierpliwiony, odrazu przystąpił do rzeczy, mówiąc tonem suchym:
— Więc to ty się żenisz z Rozalią.
Chłop zmieszał się odrazu, gdyż taka obcesowość nie odpowiadała jego podstępnej ostrożności normandzkiej.
Więc tonem żywszym, z odcieniem nieufności, odparł:
— To zależy; może tak, a może i nie, to zależy.
Ale baron, rozdrażniony tymi wykrętami, krzyknął:
— Do licha! odpowiadaj mi jasno! W tej sprawie przychodzisz, czy nie? Bierzesz ją, czy nie bierzesz?
Wieśniak zakłopotany, nie podnosząc oczu od swych butów, rzekł:
— Jeśli będzie tak, jak mówi ksiądz proboszcz, to ją wezmę, a jeśli tak, jak pan Julian, to jej nie chcę.
— A cóż ci to powiedział pan Julian?
— Ano, pan Julian mi powiedział, że dostanę półtora tysiąca franków, a ksiądz proboszcz mówił, że dwadzieścia tysięcy; no to za dwadzieścia tysięcy, to się niby godzę, ale za półtora, to zaś nie.
Baronowa wygodnie ulokowana w swym fotelu, na widok trwożnej niepewności wieśniaka, wybuchała raz po raz krótkim, urywanym śmiechem.
Chłop spojrzał na nią z podełba, okiem niezadowolonem, nie rozumiejąc tej wesołości, i czekał.
Baron, zirytowany tym targiem, przerwał krótko:
— Powiedziałem księdzu proboszczowi, ze dostaniesz folwark Barville na dożywocie, a potem zostanie dla dziecka. Folwark wart dwadzieścia tysięcy. Com powiedział, tego nie cofam. Więc tak, czy nie?
Chłop uśmiechnął się z miną pokorną i zadowoloną, odrazu wpadając w gadatliwość:
— Och, skoro tak, to nie odmawiam. O to mi się jeno rozchodziło. — Jak mi powiedział ksiądz proboszcz, to zgodziłem się odrazu; chciałem też zadowolnić pana barona, bo wiedziałem, że mi to wynagrodzi. Bo to przecie tak między ludźmi, jak jeden drugiemu wygodzi, to i potem się nie zapomina. Ale potem przyszedł pan Julian i znowu się nazywało, że półtora tysiąca. Tak sobie rzekłem: trza się dowiedzieć, no i przyszedłem. To nie o to, żebym nie wierzył, tylko że lepiej zawżdy mieć pewność. Między przyjaciółmi, ale ścisły rachunek. Prawda, panie baronie?...
Chcąc powstrzymać ten potok wymowy, baron spytał:
— A kiedy ślub?
Chłop raptownie spokorniał, pełen zakłopotania.
Nakoniec wybąkał wahająco:
— Bo możeby przedtem spisać małą umowę?...
Baron wybuchnął:
— Do kaduka! przecież dostaniesz ślubną intercyzę. To najlepsza umowa.
Ale chłop się upierał:
— No, ale tymczasem nie zawadziłoby spisać umowy.
Baron wstał, chcąc raz zakończyć.
— Odpowiadaj: tak, czy nie, i to natychmiast. Jeśli nie chcesz, znajdę innego kandydata.
Obawa przed współzawodnikiem odjęła chytremu normandczykowi wszelkie zastanowienie. Zgodził się, wyciągnął rękę jak po zakupnie krowy i rzekł:
— No, niech pan baron uderzy. Gałgan, kto nie dotrzymuje.
Baron uderzył, poczem zawołał:
— Ludwino!
Kucharka wysunęła głowę przez okno kuchenne.
— Proszę przynieść butelkę wina!
Trącono się kieliszkami, celem ostatecznego ubicia sprawy.
I wieśniak odszedł krokiem żwawszym, niż przyszedł.
O wizycie tej wcale nie wspomniano Julianowi. Intercyzę ślubną sporządzono potajemnie, a po ogłoszeniu zapowiedzi, pewnego poniedziałku odbył się ślub.
Za nowożeńcami jedna z sąsiadek niosła do kościoła niemowlę, jako niezawodną rękojmię szczęścia. I nikt się we wsi nie dziwił; zazdrościli tylko Dezyderemu Lecoq. — W czepku się urodził — mówili ze złośliwym uśmiechem, wolnym jednak od oburzenia.
Julian urządził straszną scenę, która skróciła pobyt teściów w Peuples. Janina żegnała ich bez zbytniego smutku, gdyż Pawełek stał się dla niej niewyczerpanem źródłem szczęścia.

Koniec tomu I.




  1. Gąszcze, pokrywające stoki Korsyki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: Maria Feldmanowa.