Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 23

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Uleczona
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ULECZONA.

Jadąc z Poznania na północ, natrafia się po kilku godzinach na wioskę, która jest siedzibą nadleśniczego. Nadleśniczówka, to gmach wysoki, na kształt zamku budowany. Poznać było, że był przeznaczony dla innych i liczniejszych mieszkańców niż ci, którzy go teraz zamieszkiwali. Zarazem jednak mury poczerniały, przeznaczono go więc na siedzibę nadleśniczego.
Nadleśniczy Rudowski nie był żonaty, a że zamieszkiwał ten ogromny zamek, sprowadził do niego daleką krewną z jej córką. Krewna ta, pani Zorska, była matką sławnego operatora, doktora Karola Zorskiego. Była wdową już od dłuższego czasu, więc zgodziła się chętnie na propozycję swego krewnego, którego powszechnie nazywali kapitanem, gdyż rzeczywiście był kapitanem podczas obrony kraju.
W bocznym zabudowaniu, które właściwie wyglądało jak oficyny zamku, mieszkała rodzina sternika Helmera. Składała się ona z najczęściej nieobecnego ojca, z jego żony i pięcioletniego synka, małego Roberta, wielkiego wisusa, ulubieńca całego zamku.
Pewnego wczesnego poranka siedział kapitan w swojej pracowni i sprawdzał rachunki. Była to robota dla niego najprzyjemniejsza, toteż czoło groźnie marszczył i w oczach jego zajaśniała błyskawica gniewu, gdy się znalazł ktoś, kto mu w tej pracy przeszkodził.
Wtem zapukano do drzwi.
— Wejść! — krzyknął kapitan tonem komendy.
Drzwi otworzyły się i wszedł pomocnik leśniczego, Ludwik. Był on jego prawą ręką. Służył w kompanii kapitana i przyzwyczajony by! do wojskowej karności. Stanął więc noga przy nodze przy drzwiach.
— Cóż to takiego? — burknął nadleśniczy.
— Dzień dobry, panie kapitanie.
— Dzień dobry, niech to czart porwie!
— Co? Złodziejów drzewa?
— Złodziejów! Głupcze! Ja myślę o tabelach.
— Prawda, gorsze są one od złodziejów drzewa. Szczęście moje, że nie jestem nadleśniczym, nie potrzebuję się troszczyć o tabele.
— Ha, ty i nadleśniczy! — zamruczał kapitan z gniewu. — Robiłbyś pewnie same głupstwa i bez tych tabeli.
— Głupstwa? Niech Bóg mię skarze, jeżeli kiedyś pomyślałem o czymś podobnym.
— Co? Może nie? Nie popełniłeś wczoraj żadnego głupstwa?
— Jakie?
— Tam w jeziorze!
— Ach, że chciałem Roberta nauczyć pływania?
— Tak, pięcioletni chłopiec ma pływać! A jeśli się utopi?
— Ależ on chciał się koniecznie nauczyć!
— I ty mu pokazałeś?
— Tak.
— Więc umiesz pływać?
— Nie.
— Łotrze, chcesz uczyć pływania, a sam nie umiesz? To przecież jest największym głupstwem, jakie wymyśleć można, do kroćset djabłów! Powiadam ci, że jeżeli jeden z was się utopi, a dowiem się, że to malcowi się przytrafiło, to możesz duszę polecić Bogu, jeśli ty się utopisz, nie mam nic przeciwko temu. Po co przyszedłeś?
— Jakiś pan czeka na dole i chce się rozmówić z panem kapitanem.
— Któż to taki?
— Nazwisko swoje chce tylko panu powiedzieć.
— Głupstwo! ma on porządny surdut na sobie?
— Ma. I okulary także.
— To u mnie nic nie znaczy. Dziś ladajaki półgłówek nosi okulary. Czuć od niego wódkę?
— Hm! nie wąchałem jeszcze.
— Co, nie? Na przyszły raz masz go obwąchiwać! zrozumiałeś? Teraz przyślij go na górę.
— W tej chwili, panie kapitanie.
Ludwik odszedł, szczęśliwy, że skończyła się Już lekcja i wnet wszedł nieznajomy do pokoju.
Był to wysoki, chudy człowiek z niebieskimi okularami na haczykowato zagiętym nosie. Wszedł jakby był u siebie w domu i zapytał z pewną poufałością w głosie:
— Czy pan jest nadleśniczy Rudowski?
Teraz dopiero znalazł kapitan kogoś, na którego mógł wylać cały swój gniew. Wstał, otworzył drzwi i wskazał ręką na korytarz.
— Cofnij się no pan trochę! — zagrzmiał.
— Dlaczego?
— Dlaczego? to bardzo jasne, bo ja tak chcę!
— Ale ja nie widzę przecież —
— Za drzwi!! — przerwał mu kapitan i to głosem, pod którego wrażeniem zadrżał przybysz.
— Dobrze więc, jeśli pan sobie tego życzy, mogę to uczynić.
To mówiąc, wyszedł.
— Teraz proszę wejść jeszcze raz i ukłonić się, co robi każdy porządny człowiek, jeśli przyjdzie nawet do najbiedniejszego wyrobnika!
Nieznajomy otworzył szeroko usta z podziwu, zdjął okulary, wyczyścił je, wsadził je napowrót i wpatrzył się ze zdumieniem w kapitana.
— Ależ, panie nadleśniczy, jakim prawem! uczy mię pan czegoś, co —
— Próżna gadanina! — przerwał mu kapitan, — Jakim prawem wchodzi pan do mnie, nie pozdrowiwszy mnie nawet?
— Bo mam prawo do tego.
— Prawo! Do pioruna!
Wtem nieznajomy wysunął się naprzód i rzekł, przybierając postawę arcyważną:
— Ja mogę wejść wszędzie, gdzie mi się podoba.
— A! Któż pan jest?
— Jestem pruskim komisarzem policyjnym. Zrozumiał pan?
— Tak? No i cóż z tego? Nawet gdyby pan był królewskim kucharzem pierogów, musiałbyś mię pozdrowić. Zrozumiałeś?
Wysunął go jeszcze dalej za próg i zamknął drzwi za nim. Nie upłynęła minuta, a już znowu zapukano do drzwi.
— Wejść! — krzyknął kapitan.
Nieznajomy otworzy! i wszedł. Szyderczo zaciśnięte usta jego wskazywały, że upokorzenie było tylko pozorne i krótkotrwałe.
— Panie nadleśniczy — rzekł — mam powody do ustępowania panu. Dzień dobry panu!
— Dzień dobry. Cóż dalej?
— Czy mogę prosić o chwilę urzędowej rozmowy?
— Nie mam wiele czasu, proszę wyrażać się krótko i węzłowato. Usiądź pan. Czego pan sobie życzy?
— W tym domu mieszka niejaka Zorska z córką?
— Tak.
— W jakim charakterze?
— Do tysiąca piorunów! Mieszkają u mnie jako lokatorzy.
— Muszę zauważyć, że upoważniony jestem do wymagania grzeczniejszych odpowiedzi.
— Otrzymasz je, panie komisarzu królestwa pruskiego.
— Czy oprócz córki są tu inne dzieci?
— Dzieci nie, lecz syn, lekarz.
— A gdzie on jest?
— Słuchaj no, przyjacielu, nie mam ani czasu, ani ochoty do dłuższego przesłuchania, którego cel i powód mi nie jest znany. Cóż pan chce od tego doktora Zorskiego?
— Wysłano za nim list gończy.
— List goń-goń-czy! — zawoła! kapitan. — Cóż pan plecie?
— Powiem panu prawdę. Ściga go policja hiszpańska.
— Z jakiego powodu?
— Jest winny usiłowania morderstwa, kradzieży, porwania i był członkiem bandy zbójeckiej.
Kapitan zmierzył komisarza jakimś szczególnym spojrzeniem, potem rzekł:
— Nic więcej? Tylko dla takich drobnostek?
— Panie nadleśniczy, czy to są drobnostki?
— No, nie rozumie mię pan widocznie, powiem panu moje zdanie. Ten Zorski jest najpoczciwszy z ludzi. Twierdzenie pańskie jest po prostu głupie, a głupstwami nie zwykłem się zajmować. Czy jest pan rzeczywiście królewskim komisarzem?
— Tak.
— Proszę pokazać legitymację.
— Panie, jak może pan żądać ode mnie czegoś podobnego! — krzyknął nieznajomy z gniewem.
— Bo każdy oszust może wpaść na myśl udawania komisarza policji. Idź pan sobie i nie wracaj bez legitymacji.
— Czy pan wie, na co się pan naraża?
— Wiem. Wyrzucę pana mianowicie za drzwi, jeśli pan dobrowolnie nie pójdzie!
— Więc wrócę z eskortą, pana zaś zaskarżę o opór władzy. Nie potrzebuje się pan wcale uważać za jakiegoś księcia Rzeszy!
Tu chwycił kapitan dzwonek i Ludwik wszedł.
— Ludwiku!
— Jestem, panie kapitanie!
— Wyprowadzić tego łotra, a jeśli nie będzie szedł prędko, to wyrzucić i poszczuć psami, aż do granicy Zalesia!
— W tej chwili, panie kapitanie — gdyż rozkaz ten przypadł mu do smaku.
— A jeśli się jeszcze raz pokaże u nas bez legitymacji, to aresztować go, gdyby zaś usiłował uciec, wypalić mu ładunek śrutu.
— Stanie się wedle rozkazu pana kapitana! — I zwróciwszy się do nieznajomego, wskazał mu rozkazującym gestem drzwi i rzekł ostrym głosem:
— Naprzód, w drogę, drabie!
Policjant cofnął się wprawdzie, lecz rzekł z wielkim gniewem:
— Zapłacicie mi za to, wy dwaj!
— Za drzwi! — rozkazał nadleśniczy, tupnąwszy z gniewu nogą.
Natychmiast pochwycił strzelec przybysza, wysunął się na korytarz i zrzucił ze schodów. Na dole stało kilku myśliwych bezczynnie. Zobaczyli, że nadarza się dobra robota i chwycili się jej natychmiast. Policjant opuścił zamek z błyskawiczną szybkością. Na dworze podniósł ręce i przysiągł sieczną zemstę leśniczemu.
Na podwórzu zamkowym stał mały chłopak w pięknym zielonym ubiorze strzeleckim. Był to Robert Helmer, pięcioletni syn sternika okrętu „Jefrouw Mietje“.
— Ludwiku — zapytał — czemu wyrzucają tego człowieka? Co on zawinił?
— Obraził pana kapitana — brzmiała odpowiedź.
Twarz chłopczyka przybrała gniewny wyraz i rzekł:
— Przyniosę zaraz moją strzelbę i przedziurawię mu nią skórę, że będzie miał dosyć. Kto pana kapitana obraża, tego zastrzelę bez litości.
Strzelec zaśmiał się z wielkiego zadowolenia. Lubiał, gdy mały jego ulubieniec był odważny.
— Stój — rzekł, zobaczywszy, że Robert rzeczywiście chciał iść po strzelbę. — Do ludzi nie wolno tak od razu strzelać, ale mam zwierzynę, którą mógłbyś upolować.
— Jaką?
— Lisa.
— Lisa? — zawołał malec, a oczy jego zajaśniały radością. — Gdzie ten łotr się ukrywa?
— Tam w Dąbrowach. Wyszukałem go — wczoraj i wyruszę później z jamnikami na polowanie.
— Mogę z tobą pójść?
— Rozumie się, jeżeli mama pozwoli.
— Zapytam się zaraz.
Pobiegł z największym pośpiechem do ogrodu. Tam matka jego karmiła właśnie drób. Była to brunetka, bardzo sympatyczna, a wśród kur i gołębi przedstawiała miły widok. Malec wskoczył w sam środek ptactwa, tak, że rozleciało się na wszystkie strony, i krzyknął wesoło:
— Mamciu, mamo, mam go zastrzelić?
— Kogo, mały lamparcie? — zapytała, śmiejąc się.
— Lisa, który nam dusi kury.
— Gdzie on jest?
— W Dąbrowach. Ludwik wyśledził go i pójdzie tam później. Czy mogę mu towarzyszyć?
— Możesz, bo Ludwik będzie uważał na ciebie.
Malec wyprostował się, przybrał zadąsaną minę i rzucił dumnie głową:
— O, ja właściwie Ludwika nie potrzebuję. Takiego lisa sam potrafię zastrzelić.
To mówiąc, wszedł do domu, powrócił jednak zaraz ze strzelbą, przewieszoną przez ramię. Była to strzelba z podwójną lufą, którą nadleśniczy umyślnie dla chłopca sprowadził jako podarunek na urodziny. Robert rozwinięty był nadzwyczaj umysłowo i fizycznie, pomimo, że liczył dopiero pięć lat i kapitan cieszył się bardzo, widząc, że maleć coraz lepiej się wprawiał w używaniu broni. Był on strzelcem, który śmiało mógł iść z niejednym starszym w zawody.
— Idę już, mamo — rzekł.
— Ale nie do wody, jak wczoraj — przypomniała mu.
— Dlaczego nie?
— W zimie jezioro zamarzło silnie. Przecież nikt się nie kąpie pod lodem!
— Kąpałaś mię jednak zawsze w zimnej wodzie. Ludwik powiedział, że zimna kąpiel hartuje zdrowie i siły, szczególnie w zimie. Jeśli się teraz nie nauczę pływać, to nie będę mógł pływać w lecie, gdy nadejdzie stosowna pora do kąpania.
— Ale możesz zachorować i umrzeć, moje dziecko. Matka twoja płakałaby bardzo za tobą.
Tu piękna jego nadąsana twarzyczka znowu przybrała przyjazny wyraz; przystąpił do matki, objął ją rączkami i rzekł:
— Nie, mamo, płakać nie będziesz. Jeżeli idę do wody, możesz mi zaufać.
Pocałowała go i odszedł z taką miną, jakby się wybierał na polowanie jastrzębi. Zastał już Ludwika, stojącego z kilku gajowymi. Prowadzili oni ożywioną rozmowę ze sobą.
Szli przez las i musieli wyczerpać całą swą wiedzę, by zaspokoić jego ciekawość. Jasnym było, że w chłopcu tkwiły zarodki silnego organizmu, który przy zwykłym rozwoju zaręczał mu nadzwyczajną przyszłość.
Ranek był jasny, zimowy. Cieple promienie słońca stopiły śnieg, pokrywający otwarte pola, lecz w kniei był głęboki na pół stopy. Robert musiał dzielnie kroczyć, by nie zostać w tyle za drugimi. Przybyli wreszcie do matecznika i odkryli tropy lisa. Psy rwały się całą siłą, nie puszczono ich jednak, gdyż należało wpierw obejść jego norę i przekonać się, czy jej jeszcze nie opuścił. Jak się zdawało, był to pustelnik, bez rodziny, który wolał swe leże zimowe zatrzymać dla siebie samego. Zatkano boczne szczeliny, tak, że tylko główne wyjście stało otworem, i spuszczono psy ze sfory. Zniknęły natychmiast. Teraz ustawili się strzelcy. Robertowi, który z dumą przygotowywał się do strzału, pozostawiono miejsce honorowe, obok wyjścia głównego.
— Nie zastrzel przypadkiem psa jakiego — napominał Ludwik. — Byłby to strzał bardzo nędzny.
Robert skulił się na ziemi i wsadził lufę swej dubeltówki w gałęzie. Usłyszano ujadanie jamników. Robert jednak pozostał spokojny na swym stanowisku; psy wytropiły więc lisa. Gniewne wycie dowodziło, że bronił się dzielnie. Był to widocznie szczwany lis, z którym psy miały ciężką robotę.
Wtem odezwał się pod ziemią straszliwy hałas, ciągnący się przez wszystkie szczeliny. Psy zmusiły lisa do opuszczenia nory.
— Baczność, Robercie, zjawi się zaraz! — przestrzegał go Ludwik i wycelował swą strzelbę na główny otwór.
Robert leżał jeszcze ciągle na ziemi. Słyszał wyraźnie, gdzie hałas się wzmagał; wtem rozległo się żałosne skomlenie. Lis zagryzł jednego jamnika. Po chwili wyleciało coś czarnego z nory.
— Lis! — zawołał Ludwik.
Równocześnie z tym okrzykiem padł strzał, a zwierzę śmiertelnie zranione runęło na ziemię.
W tej samej chwili podskoczył Robert i skierował swą strzelbę w innym zupełnie kierunku. Strzał jego huknął równocześnie ze strzałem myśliwego.
— Mam go tu! — krzyknął Ludwik i skoczył ku zwierzęciu; lecz już przy drugim kroku stanął przestraszony.
— Do pioruna, cóż to jest? — zaklął.
— To nasz leśnik — odpowiedział jeden z gajowych.
— Na Boga! zastrzeliłem leśnika!
— To już nie jest psi strzał, lecz świński prawdziwie! Coś podobnego nie zdarzyło mi się jeszcze. Lecz jakim sposobem może pies wybiec przed lisem?
— Bo ukąszony.
— Stul gębę, żółtodzióbie — burknął Ludwik, zły sam na siebie.
— Malcze! — zawołał Robert. — Oho! Zobacz pierwej co tam leży pod tym krzakiem na prawo.
Obecni spojrzeli.
— To lis! Naprawdę lis! — krzyknął Ludwik, Był to lis rzeczywiście, a jamniki stały przy; nim i szarpały jego futro.
— No, jestem jeszcze żółtodzióbem? — zapytał chłopiec.
— Ty? Może chcesz twierdzić, żeś go zastrzelił?
— A kto?
— Nie wierzę temu! To Ignacy lub Franciszek był tutaj.
Zamiast odpowiedzi chłopiec odrzucił dumnie głowę w tył i wyciągnął nabój, by naładować lufę już wystrzeloną.
— Nie, to nie ja strzeliłem — rzekł Franciszek.
— Ja również nie — oświadczył Ignacy.
— Do pioruna, więc jest to robota tego syna djabelskiego?! — krzyknął Ludwik. — Ależ łotrze, skąd ci wpadło na myśl celować w tamtą stronę?
— Bo usłyszałem, że lis biegł w tym kierunku i chciałem wam zostawić psi strzał.
Twarz Strzelca zarumieniła się od wstydu. Zbłaźnił się istotnie, a oprócz tego zastrzelił psa dobrego i już nie raz wypróbowanego.
— Przeklęte zdarzenie! — rzekł Ludwik, drapiąc się ze wstydu w głowę. — Jakże teraz powiem panu kapitanowi, że zamordowałem leśnika?!
— Wymyśl sobie sam! Teraz oglądnijmy przede wszystkim lisa.
Przystąpili i odegnali zajadłe psy. Był to stary zwierz, przebiegły i chytry, którego rzeczywiście już nie raz zaczepiano w norze, wiedział więc doskonale, że przed otworem głównym czeka go śmierć. Był tak dalece roztropny, że odsunął pyskiem gałęzie, tamujące jedną z dziur bocznych, i potem dopiero wybiegł z nory. Kula chłopca przeszła mu na wskroś głowy, co nie zawdzięczał pewnemu celowi, lecz przypadkowi jedynie.
— Tak, to była twoja kula, chłopcze, — rzekł Ludwik. Diabelski łotr z ciebie. Kładzie on w piątym roku lisa, podczas gdy ja, stary chłop, zabijam poczciwego psa. Zasłużyłem na najokropniejszą karę. No, niech Bóg zlituje się nade mną, gdy kapitan dowie się o tym. Tobie, chłopcze, należy się cześć dzisiaj. Zbliż się, niech ozdobię twój kapelusz nagrodą myśliwską.
Nagrodą była, według myśliwskiego zwyczaju, liściasta gałęź, którą przyczepiono do kapelusza na znak, że upolowano zwierzynę.
Ludwik zerwał gałęź, pomimo zimy, pokrytą jeszcze liśćmi i chciał zdjąć kapelusz z głowy Roberta, by ozdobić go. Chłopiec cofnął się jednak z twarzą, wyrażającą zacięty upór.
— Nie potrzebuję tej nagrody!
— Dlaczego?
— Mówiłeś mi zawsze, że jest ona oznakę honorową.
— Przecież ci się teraz należy.
— Lecz oznaka ta przystoi tylko temu, którego honor jest nienaruszony.
— Do kroćset djabłów, nie rozumiem cię! Spodziewam się, że twój honor jest nietknięty, malcze.
— Powiedz, czy może ten mówić o honorze, kto bezkarnie obrażać się daje?
Mały, pięcioletni chłopczyna przybrał tak groźną postawę, jakby chciał wyzwać strzelca na pojedynek.
— Któż to cię obraził?
— Ty sam. Nazwałeś mnie przecież malcem żółtodzióbym. Ty! Ty! Ty sam strzelasz jak prawdziwy żółtodzióby malec.
Myśliwi uśmiechnęli się, widząc ten wybuch dziecinnego gniewu, pohamowali jednak swą wesołość, gdyż Ludwik zachował powagę. Oczy jego zwilżyły się łzami, był głęboko wzruszony tym energicznym, honorowym wystąpieniem swego wychowanka. Przekonany był, że i on przyczynił się do tego, by w duszy chłopca tak uzdolnionego zasiać poczucie honoru. Dlatego przystąpił do niego, podał mu rękę, zdjął kapelusz z głowy i rzekł głosem drżącym ze wzruszenia.
— Jesteś dzielnym chłopcem, Robercie. Patrz, zdejmuję czapkę przed tobą. Czy chcesz mi wybaczyć, że nazwałem cię żółtodziobym malcem?
Otwarte oblicze chłopca rozjaśniło się, ujął wyciągniętą prawicę i odpowiedział:
— Owszem, Ludwiku. Chodź tu i pocałuj mnie, gdyż lubię ciebie. A teraz możesz mi zatknąć nagrodę!
Po otrzymaniu nagrody, Robert wsadził kapelusz z taką miną, jakby był cesarzem.
— A teraz żądam jeszcze czegoś.
— Cóż takiego?
— Lis jest mój, sam go zaniosę do domu.
— Oho! jesteś za mały i za słaby do tego!
— Ja! Cóż ty sobie myślisz. Nie pozwalam nikomu innemu nieść go. Zrozumieliście!
By dowieść, że nie jest za słaby, podniósł lisa za tylne nogi i trzymał go w powietrzu.
— Dobrze, spróbujemy! — rzekł Ludwik. Zasłużyłeś i na ten zaszczyt, jeśli ci będzie za ciężko,, pomożemy ci.
— Nic z tego! — sprzeciwił się chłopiec. Wrócę sam do domu.
— To niemożliwe, mój chłopcze. Za daleko dla ciebie!
— Sądzisz może, że nie znam drogi?
— Znasz ją dobrze, mój mały. Lecz lis jest ciężki, nie zaniesiesz go aż do domu.
— Więc odpocznę od czasu do czasu.
— Hm — mruknął Ludwik, który wiedział bardzo dobrze, z jakiego powodu chłopczyna sam chciał iść. Chciał widocznie oddać się bez przeszkody swym myślom i zastanowić się nad triumfem dziś odniesionym.
— Hm, żądanie twoje nie jest bez słuszności. No więc spróbujemy. Nie mam nic przeciwko temu, jeśli sam pójdziesz; my idziemy tymczasem do wroniej chałupy. Zwiążę lisa i przerzucę ci go przez plecy. Ja zaś do kroćset piorunów, będę miał zaszczyt niesienia martwego leśnika i wysłuchania mowy pogrzebowej, którą kapitan wygłosi na temat jego śmierci.
Związał nogi lisa i przerzucił mu przez barki w ten sposób, że nie mógł mu nadto ciążyć. Potem rzekł z uśmiechem:
— Tak, chłopcze, wracaj teraz do domu ze swymi wawrzynami. Jest to pierwszy lis, który padł z twojej ręki, ja zaś spodziewam się, że spudłowałem po raz ostatni.
Wziął zabitego psa i poszedł z towarzyszami w głąb lasu. Chłopiec stał na miejscu i patrzał za odchodzącymi, aż nie zniknęli mu z oczu. Potem obrócił się szybkim ruchem i ruszył w drogę. Znał las dobrze, nie potrzebował więc obawiać się, że zbłądzi. Cieszył się tak, że nie czuł ciężaru lisa, choć po krótkim czasie pot skroplił mu czoło. Szedł zwolna naprzód i musiał odpocząć w połowie drogi, lecz to nie przeszkodziło mu wcale. Miał jeszcze najwyżej dziesięć minut drogi. Wtem usłyszał szelest kroków i zobaczył mężczyznę, który szedł zwolna, jakby zatopiony w myślach. Był to jakiś nieznajomy; był wysoki i silnie zbudowany i miał na sobie płaszcz podróżny. Robert stanął, popatrzył nań badawczo i rzeki bardzo ostrym głosem.
— Stój! Czego szukasz tutaj?.
Słyszał to pytanie często, idąc z Ludwikiem przez las, gdy ten spotkał kogoś nieznajomego, lub kobietę z ładunkiem drzewa. Dziś wprawdzie Ludwika nie było, lecz człowiek ten był obcy, a Robert zastrzelił lisa, mniemał więc, że przynajmniej jest tyle wart co Ludwik.
Nieznajomy spojrzał naprzód ze zdziwieniem na chłopca, potem zaś zaśmiał się życzliwie i rzekł:
— Przestraszyłeś mnie! Brzmi to tak, jakbym miał samego pana nadleśniczego przed sobą.
Chłopiec ułożył sobie wygodniej lisa na barkach, przybrał wyzywającą postawę i rzekł:
— Nie brakuje też wiele do tego!
— Oho!
— Tak, to tak samo, jakby sam pan nadleśniczy cię pytał. Czego chcesz tutaj?
Uśmiech obcego wyrażał raczej podziw, niż życzliwość. Odpowiedział:
— Chcę iść do Zalesia. Czy daleko jeszcze stąd?
— Nie, leży ono tam, za dębami. Zaprowadzę cię, jeśli chcesz.
— Pięknie. Czy mogę ci za to nieść lisa?
— Nie! O tym nie ma mowy — rzekł Robert, wstrząsając głową energicznie.
— Ależ on ciężki!
— Nie dla mnie.
— Tak, widzę, że jesteś silny. Ile masz lat teraz — Osiem zapewne.
— Pięć.
— Pięć? zawołał nieznajomy, patrząc ze zdziwieniem na rozwiniętą postać chłopca. Ależ to niemożliwie!
— Myślisz może, że skłamałem? — zapytał Robert ostro.
— Nie, lecz ty masz strzelbę przy sobie.
— To się rozumie — odrzekł chłopiec dumnie i z pogardliwą miną dodał: — Chcesz ją może obejrzeć? Mam ją tu, ale uważaj, bo jest nabita.
Nieznajomy wziął strzelbę do ręki i rzekł zdziwiony:
— A! toż to prawdziwa strzelba, sporządzona umyślnie dla ciebie!
— Tak. Sądziłeś może, że to jest zabawka dla dzieci?
— Tak.
— Ależ głupiec z ciebie! Taką strzelbą nie można przecież zabić lisa.
— Przecież nie chcesz przez to powiedzieć, że ty zastrzeliłeś lisa!
— Tak, właśnie to chciałem powiedzieć.
— Ty? ty? — zapytał teraz obcy, zdziwiony niezmiernie.
— Pewnie! Nie będę się przecież wlec z lisem, którego sam nie zastrzeliłem!
— Ależ to prawdziwy mały bohater z ciebie!
Chłopiec skinął głową przyjaźnie; słowo to podobało mu się; obcy zjednał sobie przez nie jego serce, zapytał więc z miną protektora.
— Chcesz długo zostać w Zalesiu?
— Tak.
— Dobrze, będziesz mi raz towarzyszyć. Pokażę ci, jak się poluje na lisa.
— Dziękuję ci, mały człowieku — rzekł obcy. Proszę cię, nie zapomnij o tym. Ja ci za to pokażę, jak się poluje na niedźwiedzie, lwy, tygrysy i słonie.
Tu chłopiec stanął zdziwiony i zapytał:
— Czy polowałeś już na taką zwierzynę?
— Tak.
— Hm, masz dobrą postawę do tego! — rzekł z miną znawcy. Znam kogoś, który również polował na te zwierzęta.
— Któż to taki?
— Pan doktór Zorski.
— Znasz go?
— Tak. Nie widziałem go wprawdzie dotąd, lecz widziałem skóry lwów i niedźwiedzi, które zastrzelił. Znajdują się one w pokoju kochanej pani Zorskiej. Jest to jego matka i ona opowiadała mi o tych polowaniach. Chcę zostać także kiedyś sławnym myśliwym, jak on.
— Sądzę, że mu dorównasz? Tak, zdaje się, że posiadasz przymioty potrzebne do tego.
— Poczekaj, aż urosnę, jak ty! Umiem już jeździć na koniu i strzelać. Ludwik uczy mnie szermierki i gimnastyki; pływać nauczę się także, gdy będzie cieplej. Lecz jeśli chcesz zobaczyć panią Zorską, to ci ją zaraz pokażę.
— Gdzie? — zapytał nieznajomy, obróciwszy się szybko w kierunku wskazanym przez chłopca.
— Czy widzisz ten zamek.
— Widzę.
— I to mnóstwo szyb ponad ogrodem?
— Tak.
— Jest to ogród zimowy. Czy widzisz także dwie panie przechadzające się po nim?
— Widzę.
— Jest to pani Zorska i panna Helena Zorska. Robią bukiet, jeden z tych, które pan kapitan dostaje co dzień.
Twarz nieznajomego pokryła się rumieńcem radości, oczy jego wpatrzone były w te dwie postacie, gdy zapytał:
— Czy są tu drzwiczki w ogrodzeniu?
— Tak, lecz ty jesteś obcy, powinieneś wejść przez główną bramę!
— Ależ ja chcę iść do pani Zorskiej!
— Musisz powiedzieć służącemu, by oznajmił przybycie!
— Ona zna mnie już.
— Dobrze?
— O, bardzo dobrze.
— Hm, więc pokażę ci te małe wrota, bo mi się podobasz.
— Tak, podobam ci się?
— Doprawdy — odrzekł chłopiec szczerze.
— Ty mnie także. Jak się nazywasz?
— Robert.
— A Robert Helmer?
— Tak, znasz moje nazwisko?
— Znam je doskonale. Twój ojciec jest sternikiem okrętu „Jefrouw Mietje“.
— Tak jest, ale skąd ty wiesz?
— Pisała mi o tym pani Zorska. Ale chodź prędko. Gdzie są te drzwiczki?
— Tu na prawo, o dziesięć kroków stąd.
Nieznajomy przyśpieszył kroku i wszedł do ogrodu, do tej części, która pokryta była szklanymi szybami, a którą chłopiec nazwał ogrodem zimowym. Drzwi wiodące do cieplarni nie były zamknięte. Otworzył je i wszedł.
Wśród wysokich palm i wiecznie zielonych krzewów, siedziały dwie kobiety. Zajęte były właśnie wiązaniem kwiatów, tworząc przy tej robocie prześliczną grupę. Postacie obu były delikatne i wiotkie i wyglądały jak damy prawdziwie wykształcone, tak pod względem umysłu jak serca. Usłyszały skrzypienie drzwi i spojrzały na nic. Na widok wysokiej postaci, powstała pani Zorska i zapytała?
— Kogo pan szuka?
— Matko!
— Tym jednym słowem przerwał jej obcy i stanął przy niej, objął ją ramieniem i pocałował w usta. Zbladła pod wpływem niespodziewanej radości, leżała przez kilka chwil, jakby nieprzytomna w jego objęciach, opamiętała się jednak i zawołała:
— Karolu! Czy to prawda! Mój syn, mój Karol! O, jaka niespodzianka!
— Heleno, siostro, chodź tu!
— Karolku — krzyknęła dziewczyna, a twarz jej zajaśniała radością.
— Mówiłyśmy właśnie o tobie. Jakaż to radość, jakie szczęście! Sądziłyśmy, że jesteś w Hiszpanii.
— Tak, nie pisałem wam; chciałem wam sprawić niespodziankę, miał to być spóźniony dar na Boże Narodzenie.
— I udało ci się to zupełnie, mój synu najdroższy — rzekła matka.

Przytuliły się do niego i całowały w usta i policzki. Był to prześliczny obraz szczęścia i wesela; on silny i przystojny, one dwie wiotkie postacie.
Tymczasem ruszył Robert ze swym lisem w dalszą drogę i wszedł przez bramę na podwórze zamkowe. Stał tam parobek, któremu nadleśniczy powierzył nadzór nad swym gospodarstwem.
— A, macie go? zapytał chłopca, zobaczywszy lisa na jego barkach.
— Ja go mam — brzmiała dumna odpowiedź.
— Ty? Tak to widzę, któż go zastrzelił?
— Kucharka! — odpowiedział Robert, krocząc z miną obrażonego granda. Szedł po schodach, przekonany, że złajał parobka słusznie i zapukał do drzwi leśniczego.
— Wejść! — odezwał się gniewny pomruk z wnętrza pokoju.
Pan kapitan był jeszcze tego samego usposobienia, w jakim zastał go królewski komisarz policji. Robert wszedł, pokłonił się po wojskowemu i rzekł:
— Tu jest ten łotr, panie kapitanie!
Natychmiast rozjaśniła się twarz nadleśniczego. Powstał, przystąpił i rzekł:
— A! to stary łotr! To szczwany, bardzo stary lis. Gajowi z pewnością nie łatwo dali mu radę.
— Gajowi mieli z nim robotę, lecz nie ja.
— Ty nie, do wszystkich diabłów! Sądzę, że jest za ciężki dla ciebie.
— O, panie kapitanie, on był lekki i dał się zastrzelić łatwo.
— Więc niosłeś go przez cały las, malcze?
— Tak.
— Niech diabli porwą tych leniuchów. Wpakowali chłopcu taki ciężar na plecy i łażą obok leniwie! — złościł się Rudowski. „Zatrąbię im marsza, że nie będą wiedzieć, gdzie stoją!
Wtem postąpił Robert o krok naprzód i rzekł:
— Nie, panie kapitanie, nie zatrąbisz im marsza!
— Nie? A któż mi zabroni, mój paniczyku?
— Ja.
— Tak, ty byłbyś rzeczywiście zdolny do oporu. W jaki sposób chcesz mi to właściwie zrobić?
— Zmusiłem ich przecież, by mi pozwolili nieść samemu lisa!
— Byłby to zaszczyt nielada, dać się zmusić przez takiego malca.
— Oho, panie kapitanie, ja nie jestem malcem! Zresztą Ludwik powiedział, że mogę sam zanieść lisa do domu i że mam prawo do tego.
— Prawo? Prawo to należy się tylko temu, który zastrzelił zwierzynę.
— To ja właśnie byłem tym strzelcem.
— Ty? — — —? zapytał nadleśniczy, cofając się ze zdziwieniem o krok w tył.
— Tak, tu, w sam środek głowy.
— Do miliona diabłów! Od takiego łotrzyka wszystkiego spodziewać się można. Pokaż no, malcze!
Zdjął mu lisa z pleców, by obejrzeć dokładnie ranę.
— Naprawdę to ty byłeś! — zawołał. — Dziura jest mała, spowodowała ją kula twej strzelby. I to jeszcze w sam środek głowy! Łotrze, najwyraźniejszy drab z ciebie. Chodź tu, złapię cię za uszy i dam ci buziaka, który zagrzmi, jak wystrzał moździerza.
Ujął głowę chłopca i okrywał ją serdecznymi pocałunkami. Robert dał się całować z miną, jakby miał święte prawo do tych żołnierskich pieszczot, lecz skorzystał z pierwszej wolnej chwili i rzekł:
— Jesteś więc zadowolony ze mnie, panie kapitanie?
— Tak, mój chłopcze, zupełnie.
— Dobrze, więc możesz mi podarować ów mały piękny rewolwer, który mi niedawno przyrzekłeś. Strzelbą już umiem strzelać, chcę się także nauczyć strzelania z rewolweru.
— Tak, dostaniesz go, mój chłopcze i to natychmiast.
Otworzył jedną szufladę biurka i wyciągnął futerał.
— Masz, weź go sobie. Jest on bardzo dobry, wykładany srebrem. Tu masz także zapas nabojów. Ludwik ci pokaże, jak się go używa.
Tu chwycił chłopiec nadleśniczego za uszy, przyciągnął jego głowę ku sobie i pocałował kilka razy jego wąsy.
— Masz tu także ode mnie buziaka, panie kapitanie. Dziękuję ci.
— Chłopcze — zawołał kapitan wzruszony, Możesz jeszcze coś dostać. Może chcesz jeszcze coś, prócz tego?
Chłopiec nie namyślał się ani chwili, rzekł natychmiast.
— Dobrze, już wiem co.
— Co takiego?
— Ale zrobisz mi to?
— Zrobię, jeśli się to okaże korzystnym dla ciebie, a innym także nie zaszkodzi.
— Daj mi słowo honoru.
— Do pioruna, to brzmi całkiem serio! Ty łotrzyku, chcesz mię zmusić do czegoś? Może chcesz jakieś głupstwo popełnić?
— Nie, masz tylko komuś wybaczyć.
— A! Hm, znowu to twoje dobre serce. Któż to taki?
— Powiem dopiero, gdy będę miał twe słowo honoru.
— Ty łotrze, jesteś przebiegły. Powiedz, czy zaszkodzi to komu, jeżeli przebaczę?
— Nie.
— Dobrze więc, masz moje słowo honoru. Teraz zaś powiedz, co masz na sercu?
— Panie kapitanie, nie łaj Ludwika za to, że dziś spudłował.
Nadleśniczy zmarszczył czoło.
— On spudłował? Nie wierzę temu. Był przecież zawsze celnym strzelcem.
— A jednak to prawda. Powiedział sam, że jest to strzał świński.
— Hm! cóż więc zastrzelił?
— Psa.
— Psa! — krzyknął nadleśniczy. — Wszystkiemu wierzę, lecz to jest nieprawdopodobne.
— Tak, psa — powtórzył chłopiec. — Leśnika.
— Do kroćset djabłów, czy to możliwe?! Łotrze, nie pozwalaj sobie na żarty!
— Nie żartuję wcale, panie kapitanie! A więc nie będziesz go łajał?
Nadleśniczy przechadzał się w najwyższym gniewie. Używał wszystkich możliwych przekleństw, uspokoił się jednak wreszcie i rzekł.
— Zwyciężyłeś mnie, chłopcze, wziąłeś mnie na kawał i to jak jeszcze! Powinienem właściwie zbesztać tego Ludwika ostatnimi słowami, teraz jednak muszę dotrzymać słowa. Dobrze, nie będę go łajał, lecz ty bierz zaraz swego lisa i zabieraj się natychmiast. Nie chcę cię już widzieć nigdy, przez całe moje życie. Nie potrzebuję chłopca, który mi naprzód zabrał rewolwer, a po tym chytrze odebrał mi wolność działania. Wynoś się! Marsz za drzwi!
Stał z groźnym wyrazem twarzy i wskazał wysoko podniesioną ręką drzwi. Robert wsunął obojętnie rewolwer do kieszeni, przewiesił znowu lisa przez plecy, wziął strzelbę do ręki i rzekł, podnosząc jasne swe oczęta bez trwogi ku leśniczemu.
— Sądzisz może, że obawiam się ciebie, panie kapitanie? O, znam cię, znam cię dobrze!
— Co, ty mnie znasz? — zagrzmiał Rudowski. Więc musisz także wiedzieć, że koniec z nami, koniec na zawsze. Jesteś z gruntu fałszywy.
— Nie, ja nie jestem fałszywy! Umiesz wprawdzie krzyczeć i łajać, lecz to są strachy na lachy. Nie robię sobie nic z tego, bo wiem coś.
— Tak! Cóż wiesz, na przykład?
— Że ty mnie lubisz!
Rzekł to z miną tak szczerą, a jasne jego oczęta zajaśniały taką miłością, że nadleśniczy się schylił i ponownie go chwycił w ramiona.
— Masz słuszność, drabie. Teraz wynoś się, bo wyłudzisz ode mnie jeszcze rzeczy, za które nie będę mógł odpowiadać! Wysunął chłopca na korytarz, zauważył jednak, że Helena i Zorski właśnie zapukać chcieli do drzwi.
— To panna Helena? jakąż to wieść przynosi mi pani?
— Przede wszystkim przynoszę bukiet, a oprócz tego małą prośbę, panie kapitanie.
— Dziękuję. Proszę więc. Wie przecież pani, że jej niczego odmówić nie mogę. Lecz cóż to ma znaczyć. Twarz pani promienieje, jakby Boże Narodzenie nowe dary przyniosło!
— Przyniosło też, mój kochany panie kapitanie. I do tego właśnie odnosi się moja prośba.
— Więc proszę powiedzieć wreszcie o co chodzi.
— Czy pozwoli pan mej matce, by mu przedstawiła mego brata?
— Brata pani, pana doktora Zorskiego? — zapytał zdumiony.
— Tak.
— Więc już opuścił Hiszpanię?
— Tak, właśnie teraz przybył do zamku.
— Do diabla, to się zgadza z prawdą, tak, to prawda, wycedził powoli i z namysłem.
— Jak to, zapytała Helena, pan wie już?
— Nie wiem nic, zgoła nic — rzekł prędko, by naprawić popełniony błąd.
— Ale proszę przywieść go. Pragnąłbym go bardzo poznać.
— Matka już pewnie jest w drodze z nim, ja pobiegłam naprzód, by oznajmić panu ich przybycie. Już pukają. Czy mogę otworzyć, panie kapitanie?
— Pewnie, pewnie.
Otworzyła drzwi i wszedł Zorski z matką.
Na jego widok twarz nadleśniczego przybrała wyraz najwyższego zdumienia.
— Jakto? Ten pan jest doktorem Zorskim, synem pani Zorskiej?
Delikatna twarz damy pokryła się lekkim rumieńcem; nastąpiłaby pewnie przerwa między pytaniem a odpowiedzią, gdyby się Zorski prędko nie wmieszał do rozmowy.
— Jestem nim rzeczywiście, panie kapitanie. Przybyłem tu zaledwie przed dziesięcioma minutami i już przyszedłem, by podziękować panu z całego serca za dowody dobroci i życzliwości, które złożyłeś wobec mej matki i siostry.
Nadleśniczy patrzał jeszcze ciągle ze zdumieniem na mówiącego, potrząsając głową.
— Próżne gadanie. Właśnie ja powinienem dziękować pani Zorskiej. Stara się ona, by mnie, starego pustelnika przerobić na towarzyskiego człowieka, a za to mi pan chyba nie potrzebuje dziękować. Zresztą jesteśmy spokrewnieni, więc wszelkie podziękowania nie są tu na miejscu. Usiądź pan i wybacz, że patrzę na pana z takim zdumieniem. Przedstawiałem sobie pana zupełnie inaczej.
— Czy wolno mnie się spytać, jakie wyobrażenie miał pan o mnie? — rzekł Zorski, siadając między matką a siostrą.
— Przedstawiałem sobie pana, jako małego, słabo zbudowanego człowieka, o delikatnych i wyrazistych rysach twarzy, z okularami na nosie, a tymczasem...
Nie dokończył zdania, gdyż nie mógł znaleźć odpowiedniego dokończenia.
Aż Zorski rzekł z uśmiechem:
— Teraz zaś przedstawia się oczom pańskim Goliat, bez okularów i bez wyrazistych — —
— Stój, stój! Tego nie miałem na myśli — odparł Rudowski żywo. — Chodzi tu tylko o wzrost. Nie mogłem tylko pojąć, aby taki olbrzym był synem pani Zorskiej. Wolę jednak, że taki wysoki człowiek należy do takiej rodziny. Nie wygląda pan wcale, jakby ci się przy lada drobnostce słabo robiło, przyznam się więc otwarcie, że o przybyciu pańskim naprzód mnie powiadomiono.
— A!
— Tak, dziś rano.
— Przez kogo?
— Przez świetną naszą policję.
— Przez policję? — zapytała pani Zorska trwożliwie. — Cóż to nas może obchodzić
— O, był tu nawet królewski komisarz policyjny i pytał się mnie, czy mieszka tu niejaki doktór Zorski.
Zorski skinął głową i rzekł:
— Spodziewałem się czegoś podobnego.
— Naprawdę, czy policja ma jakieś powody szukania pana?
Zorski uśmiechnął się znacząco i odpowiedział:
— Czy komisarz ten przytoczył może jakiś dowód swej ciekawości?
— Tak, podał nawet więcej powodów.
— Na przykład?
— Powiedział, że wysłano listy gończe za panem z powodu usiłowanego morderstwa, kradzieży, udziału w zbrodniach bandy zbójeckiej i tak dalej.
— O Boże, jakże się przestraszyłam! — zawołała siostra.
— Ależ to niemożliwe! Może nam to wyjaśnisz, mój synu?
— Mogę, matko — odpowiedział Zorski. — Wprzód jednak pozwolę sobie zapytać pana kapitana, jaką odpowiedź dał pan temu przedstawicielowi bezpieczeństwa publicznego?
— O, była to najdokładniejsza odpowiedź, jaką w ogóle mógł otrzymać; kazałem go mianowicie po prostu wyrzucić za drzwi.
— Naprawdę?
— Tak, w całym tym słowa znaczeniu. Nie mogłem uwierzyć, żeby ten doktór Zorski, o którego zaszczytnych przymiotach już tyle czytałem i słyszałem, mógł być członkiem bandy rozbójników; teraz, gdy widzę pana osobiście przed sobą, jestem przekonany, że zdanie moje było słuszne i kazałem memu poczciwemu Ludwikowi — do pioruna, on spudłował jednak dzisiaj — by go wyrzucił za drzwi i by go jak najmacalniej strącił ze schodów. Zresztą, człowiek ten traktował mnie z góry i zapomniał nawet pozdrowić mnie przy wejściu.
Tu Zorski wyciągnął rękę ku niemu i odpowiedział:
— Dziękuję ci, panie kapitanie! Postąpił pan słusznie. Nie miałem jeszcze czasu, by pomówić z matką i siostrą w tej sprawie. Pan miał się od nich o wszystkim dowiedzieć. Czekałem więc dotychczas, by wyjaśnić całą sprawę w obecności trzech osób zainteresowanych. Czy ma pan kwadrans czasu dla nas?
— Dziesięć godzin i dwadzieścia nawet, panie doktorze! Mów pan.
— Jest to opowieść, którą wam teraz opowiem, opowieść, którą rzadko czyta się w książce. Ożenię się prawdopodobnie z córką hiszpańskiego hrabiego.
— Do pioruna! — krzyknął kapitan.
— Karolu! — zawołała matka.
— Ty żartujesz! — dodała siostra.
— Słuchajcie, poznałem w Paryżu taką cudną pannę, że wszyscy mężczyźni leżeli u jej stóp.
— Właśnie tę hrabiankę? — zapytał Rudowski.
— Tak. Dowiedziałem się, że jest hrabianką i spadkobierczynią wielu milionów. Podziwiałem jej prawdziwie królewską piękność, jej ogromne wykształcenie i dobroć jej serca, nie odważyłem się jednak składać jej hołdy, do których jako biedny lekarz nie miałem prawa. Widywaliśmy się jednak mimo tego i pewnego dnia powiedzieliśmy sobie, że miłość nasza jest beznadziejna, gdyż ona musiała się liczyć względami swego wysokiego stanu.
— Głupstwo — przerwał mu kapitan. — Wychodzi się za mąż za tego, kogo się kocha.
— Odjechała. Po pewnym czasie otrzymuję od niej list, w którym mię prosi, abym przyjechał do Hiszpanii i zajął się leczeniem jej ciężko chorego ojca. Był on ślepy i cierpiał na kamienie żółciowe, zagrażające jego życiu. Ruszyłem w drogę i, gdy przybyłem do Rodriganda, znalazłem go pod opieką lekarzy, o których byłem przekonany, że zapłacono im, by go zgładzili ze świata.
— Niech ich djabli porwą! — zawołał kapitan.
— Kazałem im rzeczywiście iść do djabła — rzekł Zorski.
— I przywrócił pan zdrowie hrabiemu?
— Tak, podjąłem się operacji oczu i kamieni i odzyskał wzrok na powrót.
— A więc sprawa była załatwiona. Gdy pan ocalił hrabiego od śmierci, nie było już wątpliwości, że da panu córkę za żonę!
— Byłby to uczynił z pewnością, lecz nie mógł. Słuchaj pan dalej.
Opowiedział szczegółowo swe przygody, przytaczał swe myśli i objaśniał od czasu do czasu śmiałe wnioski, jakie wysuwał często z drobnostek.
— Opowiadanie zajęło ich tak bardzo, że kapitan zaprzestał używania wojskowych słówek. Pod koniec jednak jego oburzenie wzmogło się tak dalece, że nie mógł się pohamować. Podskoczył z krzesła, przechadzał się wielkimi krokami po pokoju i zawołał:
— Do kroćset piorunów! to czyste zgromadzenia łotrów i łajdaków! Chciałbym ich mieć tu przed sobą. Oderznąłbym im szyje i powiesiłbym ich nogami do góry. Więc dostał się pan szczęśliwie za granicę?
— Tak. Stamtąd udałem się jak najprędzej do Paryża, by przedstawić się ambasadorowi i prosić o opiekę.
— Czy udzielił jej panu?
— Tak. Był także obecny, gdy zgromadziłem najznakomitszych uczonych psychologów i przedstawiłem im hrabiankę. Udzielił mi również wskazówek, co mam robić w Niemczech, by uniknąć prześladowań i zachować spadek hrabianki nietknięty.
— A ona? Gdzie jest teraz? Czy jest jeszcze chora?
— Przekroczywszy granicę niemiecką, poczyniłem wszelkie kroki, które mi radził ambasador, Zawiadomiłem władze hiszpańskie o popełnionych zbrodniach; naradzałem się w Kolonii z jednym z najznakomitszych prawników niemieckich, który mię zapewnił, że spadek zostanie z pewnością wypłacony, jeśli ją się tylko wyleczy. Potem pojechałem z nią i z dwoma wiernymi towarzyszami do Poznania, gdzie zostawiłem ich w hotelu, a sam udałem się w dalszą podróż, chcąc przede wszystkim odwiedzić matkę i siostrę.
— Więc oni są w Poznaniu? — zapytał kapitan, głęboko wzruszony tym opowiadaniem. — Dlaczego właśnie w Poznaniu? Czyż ja może nie mam serca, he? Czy nie ma dosyć pokojów i chleba dla takich ludzi? Jeżeli pan zaraz tam nie pojedzie i nie przywiezie ich do Zalesia, to natychmiast tam pojadę i odbiorę panu tę milionową hrabiankę. Może mi pan wierzyć! Czy ma pan bagaż ze sobą?
— Mam.
— Czy zmieści się na jednym wozie?
— Zdaje się, ze tak.
— Kapitan otworzył okno i krzyknął przez nie na podwórko.
— Henryku, zaprząż natychmiast dwie bryczki i jeden wóz drabiniasty. Za kwadrans wyruszyć trzeba do Poznania.
— Ależ panie kapitanie — rzekł Zorski — muszę serdecznie —
— Gadanina! — przerwał mu. — Jestem panem tego domu. Krótko i węzłowato: czy zdecydował się pan już, dokąd zawieźć hrabiankę?
— Nie.
— Czy dom nadleśniczego jest odpowiedni?, O tym przecież wątpić nie można; sądzę tylko —
— Tak, cóż pan sądzi?
— Że to zanadto uciążliwe będzie dla pa —
— Uciążliwe? Schowaj pan sobie to słowo. Przeniesiecie się jeszcze dzisiaj do Zalesia. Pan, hrabianka, Alimpo i jego Elwira, te cztery osoby — jedna bryczka; ja pani i panna Zorska — druga bryczka. Zmieścimy się więc wszyscy i pojedziemy razem. Pokoje dla gości są już przygotowane. Teraz zaś, moja droga pani Zorska, zajmij się tym, by doktór i mój kuzyn nie cierpiał z głodu. Idźcie państwo teraz, nie potrzebuję was więcej. Muszę się przebrać porządnie. Widzisz, kuzynie, że jestem otwarty i że nie robię dużo ceremonii; spodziewam się, że, pan tak samo względem mnie będzie postępować, a wtedy będziemy się ze sobą doskonale zgadzać.
Po niejakim czasie wyjechały dwie wytwornie zaprzężone bryczki za bramę, a w tyle w ślad za nimi jechał wóz drabiniasty. Jechano galopem aż do Poznania, gdzie zatrzymano się przed główną bramą jednego z hoteli. Liczba sług, która nadbiegła z ich przybyciem, dowodziła, jakie wrażenie zostawił po sobie doktór Zorski, pomimo, że był tylko w hotelu jedną godzinę.
Podróżni wysiedli z powozów i udali się do zajmowanych przez hrabiankę pokojów. W pierwszym spotkali kasztelana i jego żonę.
— A to pewnie Alimpo i jego poczciwa Elwira? — zapytał kapitan, zobaczywszy tę śmieszną parę.
Kasztelan usłyszał te imiona i wnioskował, że o nich mowa, złożył więc głęboki ukłon i rzekł:
— Mira! Yo soi Juan Alimpo e estra ma buena Elwira — oto ja jestem Juan Alimpo, a to jest moja poczciwa Elwira.
— A, przeklęcie, nie rozumiem ani słowa hiszpańskiej mowy — rzekł kapitan. — O tym nie myślałem jeszcze zgoła.
— Może pan umie po francusku? — zapytał Zorski.
— Trochę tylko.
— Więc może się pan porozumieć z tymi ludźmi, o ile zajdzie potrzeba. Lecz proszę, wejdźmy do pokoju.
Otworzył drzwi bocznego pokoju, a widok, który przedstawił się ich oczom, przejął wszystkich głębokim wzruszeniem.
Obok dywanu, przed którym z troskliwością pościelono miękkie poduszki, klęczała Róża. Delikatne i białe jej ręce złożone były do modlitwy, wzrok zwrócony był w górę, blade zaś wargi poruszały się niedosłyszalnym szeptem. Zapadnięta i wychudła jej twarz jaśniała pięknością nadziemską.
— Jaka ona piękna — szepnął kapitan w zachwycie. — O, należałoby ich powywieszać tych łotrów i wetknąć wszystkich na rożen. Będzie ona u mnie mieszkać, jak w niebie.
— O, mój Boże! — rzekła pani Zorska, a łzy zwilżyły jej oczy. — Biedne dziecko!
Helena nie rzekła ani słowa. Pośpieszyła do sofy, uklękła obok Róży, objęła ją pieszczotliwie i płakała.
— I nie próbował pan jeszcze tego środka? — zapytał kapitan.
— Nie — odrzekł Zorski — bo nie miałem odpowiedniego otoczenia i nie było nikogo, ktoby ją pielęgnował.
— I spodziewa się pan, że ten środek pomoże?
— Spodziewam się, chociaż trucizna rozeszła się już po całym ciele. Jutro rozpocznę leczenie. Ruszamy więc w drogę.
— Tak, pan wsiądzie z hrabianką, matką i siostrą w jednym powozie, ja zaś będę starał się w drugim przypomnieć sobie z pomocą Alimpa te trzy słowa hiszpańskie, które jeszcze pamiętam. Chodź pan.
Rzeczy, które przywiózł ze sobą Zorski, władowano na wóz i opuścili hotel. Jechali właśnie jedną z głównych ulic, gdy kapitan dał znak swemu woźnicy, by jechał obok powozu Zorskiego. Zbliżył się w ten sposób, że mógł z nim swobodnie rozmawiać.
— Kuzynie — rzekł — rzuć okiem na chodnik, tam na prawo. Czy widzisz tego człowieka w szarym surducie?
— Tego, który trzyma parasol pod nachą?
— Tak.
— Któż to jest?
— Jest to królewski komisarz.
— A, tego ptaszka muszę dokładnie obejrzeć.
— Spostrzegł on nas i założyłbym się, że zobaczymy go wnet w naszym domu, gdyż domyśli się zaraz, że pan jest tym poszukiwanym doktorem Zorskim.
Rzeczywiście, mężczyzna ów przystanął, gdy jechali koło niego. Poprawił okulary na nosie, a gdy go minęli, obrócił się z szyderczym uśmiechem na twarzy i pośpieszył w tę stronę, gdzie były budynki urzędowe i sądowe. Oni zaś jechali dalej, nie troszcząc się wcale o niego i przybyli w krótkim czasie do Zalesia.
Wieczorem zasiedli wszyscy przy wspólnym stole, by dokładniej jeszcze wysłuchać hiszpańskich awantur Zorskiego. Tylko Alimpo i Elwira nie byli obecni, gdyż siedzieli w przedpokoju hrabianki, a przy nich uwijał się mały Robert, który szczególnie sobie upodobał dwoje małych, pociesznych ludzi. Uczył się już od dłuższego czasu francuskiego i angielskiego, cieszyło go więc niewymownie, że mógł porozumieć się z Alimpem i z jego żoną.
Nazajutrz kapitan zjawił się pierwszy na podwórzu zamkowym. Spotkał właśnie Ludwika, zajętego karmieniem psów i przystąpił do niego.
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem — liczył — jeden brakuje.
Ludwik stawił się w żołnierskiej pozycji.
— Panie kapitanie, stało się, ja-ja...
Bał się tak, że słowa utkwiły mu w gardle i dokończyć nie mógł w żaden sposób.
— No, cóż tam takiego? — spytał Rudowski surowo.
— Ja-bra-brakuje jeden.
— Spostrzegłem to już, który?
— Leśnik.
— Gdzie on jest?
— Zm-zm-zmarł.
— Zmarł, czy oszalałeś?
— Tak, zmarł, panie kapitanie.
Grube krople potu zrosiły jego czoło. Miał wrażenie, jakby go miano wbić na pal.
— Zdechł? Kroćset piorunów! Z czego zdechł? Był przecież zdrów zupełnie!
— Był on — miał on — —
— Cóż on miał? Zjadł może za dużo?
— Tak, przejadł się, panie kapitanie.
Czoło kapitana pokryło się groźnymi zmarszczkami, gdyż sądził, że Ludwik chce go okłamać.
— Zjadł kulę, panie kapitanie — wykrztusił wreszcie Ludwik.
Zmarszczki znikały powoli, a nadleśniczy rzekł:
— Głupstwa pleciesz, przecież psy kul nie jedzą!
— Panie kapitanie, osioł ze mnie.
— O tym wiem od dawna.
— Tak. Wielki osioł, a nawet może i wół. Kulę tę ja mu dałem.
— Djabeł cię rozumie! Mów wyraźniej!
— Zastrzeliłem wczoraj, leśnika.
— Do tysiąca kartaczów! Dlaczego? Wściekł się może?
— Nie, lecz ja dostałem napadu wścieklizny; dlatego zastrzeliłem psa zamiast lisa.
— Tak, stary strzelec zastrzelił psa, a mały chłopiec położył lisa.
— A więc pan kapitan już wie o tym? Tak, to był świński strzał. Nie zasługuję na nic innego, jak na to, aby mię pan wypędził ze służby.
— Zrobiłbym to bez wątpienia, głupcze, lecz jestem związany słowem honoru, że nawet łajać cię nie będę.
— A komu dał pan słowo honoru, panie kapitanie?
— Robertowi.
— Robertowi? To dopiero poczciwy chłopiec. Nie zapomnę mu tego nigdy.
— Spodziewam się tego. Mógł sobie coś innego wyprosić, a przecież myślał tylko o tym, by oszczędzić ci łajania, na które sobie zasłużyłeś. Gdzie jest leśnik?
Pogrzebałem go w ogrodzie ze wszystkimi honorami.
Rudowski byłby jeszcze dłużej zatrważał Ludwika, lecz przerwano mu, gdyż wjechał wóz na podwórze, a w nim siedział komisarz policyjny w towarzystwie trzech żandarmów, trzymających karabiny przed sobą. Obrócił się i udał się do swojego pokoju, nie zwracając uwagi na ich przybycie. Wiedział przecież, że się zjawią prędzej, czy później.
Rzeczywiście, przybył po krótkim czasie Ludwik, by oznajmić odwiedziny pana komisarza.
— Niech wejdzie — rzekł nadleśniczy. — Gdzie stoją żandarmi?
— Obsadzili wejście, panie kapitanie.
— A! Pięknie, czekaj przed drzwiami.
Strzelec wyszedł i wpuścił komisarza.
— Dzień dobry panu nadleśniczemu! — pozdrowił tenże z szyderczą uprzejmością.
— Dzień dobry. Widzi pan, jak skutkuje dobra nauczka. Rób tylko tak dalej, człowieku.
— Może dziś ja panu dam nauczkę.
— Cieszyć mię to będzie. Lecz czy jej usłucham, to się później pokaże.
— Jestem pewny, że jej pan usłucha.
— Cóż pan chce właściwie?
— Czy jest tu doktór Zorski?
— Jest.
— Kiedy przyjechał?
— Wczoraj. Widział go pan przecież.
— Czy przywiózł jakieś osoby ze sobą?
— Tak.
— Kogo?
— Hm, niejakiego Alimpo.
— Kogo jeszcze?
— Niejaką Elwirę.
— Kogo jeszcze?
— Jakaś Róża czy Rozanna, nie zapamiętałem dokładnie nazwiska.
— Czy jest hrabianka także?
— Hrabianka? Nie wiem, zdaje się, że Elwira nie jest hrabianką.
— Czy mieli ze sobą kosztowności?
— O, tak.
— Jakie?
— Mościdzieju, nie jestem ich garderobianą, bym się takimi fatałaszkami miał zajmować. Ludwiku!
Na zawołanie zjawił się strzelec, rzucając przy wejściu wcale niemiłe spojrzenie komisarzowi.
— Poproś pana doktora Zorskiego do mnie.
Powiedz mu, że jakiś policjant tu jest i chce z nim pomówić. Ale prędko.
— Wedle rozkazu pana kapitana.
Gdy Ludwik zniknął, odezwał się komisarz surowo:
— Panie nadleśniczy, muszę prosić, by pan nie zapominał o grzeczności względem mnie.
— A czy zapomniałem?
— Mówił pan o jakimś policjancie, podczas gdy ja jestem królewskim komisarzem.
— Mościdzeju, to wszystko policjanci, począwszy od waszego ministra, skończywszy na nocnym stróżu.
— Nazywa mię pan człowieczkiem.
— A, to tylko zdrobniała forma w dobrym sensie. A może mam pana tytułować kobietką, hę? Nazywam tylko pana tak z tego powodu, bo nie wyglądasz tak bardzo na olbrzyma. Prawdziwy mężczyzna inaczej powinien wyglądać. Zaraz pan zobaczy, mościpanie.
Drzwi się otworzyły i Zorski wszedł do pokoju. Uścisnął serdecznie rękę kapitana, policjanta zaś zmierzył zimnym spojrzeniem.
— Pan kapitan mię prosił?
— Tak, ten człowiek chce z panem mówić!
— Któż to?
Kapitan chciał odpowiedzieć, komisarz jednak wyprzedził go i przedstawił się prędko:
— Jestem królewskim komisarzem policji.
— I co pan chce ode mnie?
— Czy pan jest doktorem Zorskim? — spytał komisarz.
— Może pan będzie łaskaw swe pytanie troszkę inaczej wystylizowane powtórzyć, panie komisarzu!
Mówiąc to, wyprostował swoją postać i oczy utkwił w twarzy policjanta.
— Czy mam przyjemność rozmawiać z panem doktorem Zorskim?
— Tak.
— Pan przyjechał z Hiszpanii?
— Tak.
— Mieszkał pan u hrabiego Rodriganda?
— Tak.
— Pan zabrał córkę hrabiego ze sobą do Polski?
— Tak.
— Pana broniła banda rabusiów w ucieczce, gdy miano pana schwytać?
— Tak.
— Pan uciekł z więzienia z Barcelony?
— Tak.
— Te wyznania wystarczają mi najzupełniej. Pan jest moim więźniem.
— Z przyjemnością.
— Co? — spytał kapitan — pozwala się kuzyn dać uwięzić?
— Tak — uśmiechnął się zapytany.
— Przede wszystkim muszę przeszukać pańskie rzeczy i kosztowności — zauważył komisarz.
— Nie wiem, czy pan kapitan, jako właściciel tego domu i jako mój gospodarz na to się zgodzi.
— Niech mię djabli porwą, jeżeli na to pozwolę! — krzyknął kapitan.
— Wszelkie sprzeciwianie się władzy muszę sobie wyprosić — zastrzegł się komisarz.
— Ja zaś muszę sobie wyprosić wszelkie kroki, o których w dokumencie nie ma mowy. Zdaje m i się, że pan mnie sobie przedstawia w fałszywym świetle i zwracam panu uwagę, że pociągnę pana do odpowiedzialności.
Te słowa i ton, w jakim je Zorski wypowiedział, zrobiły widocznie wrażenie na komisarzu. Skłonił się grzecznie i odpowiedział:
— Spełniam tylko mój obowiązek.
— Zbadajmy wpierw dokładniej ten obowiązek — rzekł Zorski. — Powiedział pan przecież wczoraj panu kapitanowi, że poszukują mię w Hiszpanii gończymi listami. Proszę mi te listy pokazać.
— Nie mam żadnego przy sobie — odpowiedział komisarz.
— Czytał pan przynajmniej jeden z nich?
— Nie muszę się tłumaczyć przed panem.
— Dobrze. Widzę jak sprawa stoi. Powiedział pan kapitanowi nieprawdę. O listach gończych nie ma mowy. Wiedzą tylko w Rodriganda, gdzie się znajduję, więc chcą, by mię z oka nie spuszczać. Jak więc może mię pan aresztować?
— Więc pan pójdzie ze mną do pana prokuratora?
— Tak.
— Proszę wsiąść do mojej bryczki.
— Na to się zgodzić nie mogę — rzekł Zorski. — Nie jestem mordercą, bym jechał w towarzystwie żandarmów. Pan kapitan będzie tak dobry i wypożyczy mi swojego konia, a pan może za mną jechać.
— Naturalnie, kuzynie, zaraz każę zaprząc — rzekł nadleśniczy. — Pojadę z tobą razem. Prokurator jest moim dobrym znajomym. Zobaczymy, czy nas zeżre, mociumpanie!
Zaprzągnięto zaraz i oba wózki potoczyły się gościńcem do Poznania. Zajechali przed gmach sądowy. Komisarz kazał się zameldować prokuratorowi.
— Tutaj jest Zorski — rzekł komisarz tonem służbowym.
— Ładnie — zauważył prokurator. — Ach, pan kapitan, bardzo mi przyjemnie widzieć pana.
— Przyjechałem, by mego kuzyna, pana doktora Zorskiego przedstawić w trochę innym świetle.
Prokurator nie mógł ukryć frasobliwego uśmiechu. Ukłonił się doktorowi.
— Przyznam się, że milej by mi było zawrzeć tę znajomość w innym miejscu, spodziewam się jednak, że zachodzi tu jakaś pomyłka, która się z czasem wyjaśni.
— Jestem przekonany, panie prokuratorze — rzekł Zorski. — Proszę tylko te dokumenty łaskawie przejrzeć.
Wyjął swój pugilares i wręczył urzędnikowi cały szereg papierów i dokumentów.
Gdy je prokurator przeglądał, mina jego wyrażała coraz większe zdziwienie, czasami rzucał bystry wzrok na Zorskiego, w końcu zawołał:
— Ależ to nadzwyczajne! Pan posiada listy polecające od takich osobistości, że najgorszy nieprzyjaciel pana musiałby ich usłuchać. Oto moja ręka. Proszę pozwolić zaliczyć się do grona pańskich przyjaciół i proszę zaszczycić mię pozwoleniem pomożenia panu w tych dziwnych zawikłanych sprawach.
Zorski uścisnął podaną mu dłoń i rzekł:
— Wiedziałem, że mam do czynienia z człowiekiem honoru. Proszę pozwolić, byśmy zostali przyjaciółmi i proszę mi nie odmawiać w ważniejszych kwestiach swojej pomocy.
Komisarz miał minę coraz bardziej gapowatą. Prokurator zwrócił się do niego i rzekł:
— Znowu pan strzelił strasznego byka. Urząd policyjny, który buduje swoje zeznania na jakichś fantazjach, nie spełnia swego zadania należycie. Dlatego będę zmuszony panu nie dowierzać. Proszę tych panów prosić o przebaczenie.
Z głową zmytą jak pudel, oblany wodą, podszedł bliżej i rzekł:
— Proszę mi wybaczyć, panowie.
Zorski zamiast odpowiedzi skinął nieznacznie głową, lecz poczciwy nadleśniczy nie mógł sobie odmówić satysfakcji i rzucić mu jeszcze parę słów na pożegnanie.
— Bardzo jestem ciekaw usłyszeć coś o tych awanturach pańskich w Hiszpanii — rzekł prokurator. — Ma pan może kwadransik czasu? Obok mam gabinet prywatny. Tam znajdzie się jakieś cygaro i lampka wina, więc proszę, chodźmy tam.
Tymczasem w Zalesiu mały Robert pobiegł w kierunku zamku, chcąc złożyć wizytę kapitanowi. Na podwórzu spotkał Ludwika.
— Dzień dobry, Ludwiku, jest pan kapitan w swoim pokoju? — zapytał.
— Nie — odrzekł strzelec krótko i z gniewem.
— Gdzie jest?
— Zaaresztowany.
— Zaaresztowany? Kto go śmiał aresztować?
— Komisarz policji, on i doktór Zorski.
— Co oni takiego zrobili?
— Nic, są zupełnie niewinni.
— A czegoś ich pozwolił zaaresztować?
— Cóż miałem zrobić?
— Co? uwolnić ich, a ty masz serce zajęcze!
— Do kroćset, ty się na tym nie rozumiesz, chłopcze.
— Kiedy przyjadą z powrotem?
— Czy ja wiem? Byli ludzie, którzy całymi latami niewinnie siedzieli w więzieniu.
— Słuchaj, Ludwik, gdzie oni są zamknięci?
— U prokuratora.
— A gdzie ten prokurator?
— W budynku sądowym.
— Tam, gdzie tyle krat na oknach?
— Tak.
— Słuchaj, Ludwik, nie mów nikomu, ja ich z więzienia wydostanę.
— Głupota. Prokurator cię wyśmieje.
— Niech spróbuje, biorę ze sobą moją strzelbę.
— Nie wpuszczą cię do niego. Twoja mama i tak ci nie pozwoli.
— Tak! Ale ja nie ścierpię tego, żeby mego pana kapitana i dobrego Zorskiego zamknęli. Myślisz może, że ich nikt nie potrafi uwolnić z więzienia?
— Nikt. Musimy cierpliwie czekać, jak się ta sprawa wyjaśni.
— Tak, to czekaj!
Chciał odejść, Ludwik zatrzymał go jednak
— Słuchaj, nie rób głupstw, przykro by mi było, bo jestem względem ciebie zobowiązany.
— Za co?
— Żeś wziął słowo honoru od kapitana z powodu zastrzelonego leśnika.
— Nie ma o czym mówić.
— Dobrze, pozwól więc, że wezmę od ciebie także słowo honoru.
— Jakie?
— Że nie zrobisz żadnego głupstwa w obronie uwięzionych.
— Z chęcią, Ludwiku. Tu masz moją rękę, z pewnością nie zrobię żadnego głupstwa.
— To dobrze. Teraz mogę być spokojny.
Robert odszedł. Poszedł do oficyn, po drodze zaś rozmawiał z samym sobą:
— Mogę dać śmiało słowo honoru, bo żadnych głupstw nie będę robił. Każę sobie osiodłać mojego konika i pojadę do Poznania. Tę kamienicę o zakratowanych oknach na pewno poznam, a chociaż nie mogę zabrać strzelby, to mam przecież rewolwer, który mogę schować. Ja rzeczywiście zastrzelę tego prokuratora, jeżeli ich zaraz nie wypuści.
Udał się więc do mieszkania, by się przekonać, czy matka mu nie przeszkodzi w jego przedsięwzięciu. Była właśnie zajęta w kuchni. Złapał swój zielony kapelusik i wyszedł do stajni. Tam stał jego mały konik górski, którego mu kapitan podarował. W stajni zastał służącą.
— Słuchaj, Paulino, czy lubisz mię?
— Naturalnie — odrzekła dziewczyna.
— Proszę cię więc, osiodłaj mego Jaśka.
— Dokąd chcesz pojechać?
— Jadę z Ludwikiem.
— A mama wie o tym?
— Wie, ale nie ma teraz czasu.
— Dobrze.
Ten z gruntu poczciwy chłopak nie zawahał się skłamać i nie uważał tego za grzech. Wiedział przecież, że czyni to dla dobra sprawy.
Służąca osiodłała mu konika i wyprowadziła na podwórze. Rewolwer schował do kieszeni, wsiadł na wierzchowca, wziął lejce do ręki i pocwałował do miasta.
Ładny przedstawiał widok ten mały kawalerzysta i niejeden stanął na gościńcu i patrzał z podziwem na jeźdźca.
W mieście pełno ciekawych gapiło się na niego.
Przed sądem zatrzymał konia i zeskoczył, przywiązał lejce u bocznej bramy, sam zaś wszedł śmiało do środka.
Na korytarzu spotkał jakiegoś mężczyznę w uniformie. Był to portier.
— Gdzie jest prokurator? — zapytał odważnie
— A czego ty chcesz, mały, od niego?

— Mam mu coś powiedzieć — odrzekł roztropnie.
— Idź tędy na górę, to cię zameldują.
Robert poszedł we wskazanym kierunku i otworzył drzwi. W pokoju siedziało kilku ludzi, którzy czekali na swoją kolej, za kratkami zaś siedział woźny sądowy, który zauważył chłopca.
— Czego ty tu chcesz?
— Chcę się widzieć z prokuratorem.
— Ty, chłopcze? — pytał ze zdziwieniem — a czego ty chcesz od niego?
— Mam zlecenie.
Woźny myślał, że rozchodzi się o jakąś sprawę familijną, więc poszedł chłopca zameldować.
Robertowi w tej izbie wydawało się duszno i nieprzyjemnie. Odwaga zaczęła znikać, ale gdy przypomniał sobie kapitana i doktora Zorskiego, podniósł znowu głowę do góry i wyprostował się śmiało.
Właśnie wszedł woźny.
— Możesz iść, mały, tutaj — rzekł, wskazując mu drzwi.
Robert wszedł do pokoju, który prokurator nazwał swoją pracownią. Siedział tam jego sekretarz. W tej chwili wszedł prokurator do pokoju i zapytał:
— A co nowego masz mi donieść, chłopczyku?
Wobec tego ostrego i badawczego wzroku zabrakło mu trochę odwagi, ale przypomniawszy sobie cel swej wizyty, ożywił się znowu i rzekł:
— Czy ty jesteś prokuratorem?
— Tak.
— O, to jesteś złym, bardzo złym człowiekiem.
Wskutek tego wyznania energia jego bardziej jeszcze wzrosła.
Prokurator zdziwiony spytał:
— A to dlaczego?
— Bo zamykasz ludzi do więzienia.
— A co to ciebie obchodzi?
— Mnie to bardzo obchodzi, bo zamknąłeś dwóch ludzi, których ja bardzo lubię!
— Cóż to za jedni?
— Pan kapitan i mój dobry wujaszek Zorski.
— Aha — rzekł urzędnik. — A kim ty jesteś?
— Ja jestem Robert Helmar z Zalesia.
— I po coś tu przyszedł?
— Nie ścierpię, by oni siedzieli w więzieniu.
— Hm, może chcesz się ze mną kłócić?
— Tak, ale naprzód będę grzeczny i poproszę cię, byś ich uwolnił. Oni nic złego nie zrobili.
— A jeżeli ich nie uwolnię?
— To cię zmuszę.
— W jaki sposób?
— Jak ich zaraz nie wypuścisz, to zastrzelę cię, tak, naprawdę zastrzelę.
— Chłopcze, czy cię djabeł opętał?
— Nie, mam tylko odwagę.
— Ale jeżeli mię zastrzelisz, to ciebie także zamkną do więzienia.
— To nic nie szkodzi, w ten sposób może prędzej dostanę się do nich.
— A czym chcesz mię zabić?
— Rewolwerem.
Sięgnął do kieszeni i wydobył go.
— Hm, zaczynam rzeczywiście obawiać się ciebie, no, a jeżeli wypuszczę ich, nic mi nie zrobisz?
— O, przeciwnie, podziękuję ci ładnie.
— A, to pięknie z twojej strony. Ponieważ z ciebie jest taki dzielny chłopak, spełnię twoje życzenie i uwolnię ich.
Słysząc te słowa, schował Robert swój rewolwer do kieszeni, przy czym zauważył:
— Wiedziałem, że się mię zlękną. Ludwik może mówić, że głupstwem jest wybrać się do miasta i chcieć zastrzelić prokuratora.
— A to osioł z niego.
— Naturalnie!
— Ale tym uwięzionym nie powodzi się tak źle w ich więzieniu, jak myślisz — odezwał się prokurator z uśmiechem. — Bardzo chwalą moje więzienie i są z niego zupełnie zadowoleni. Chodź, to ci je pokażę.
Poprowadził go do gabinetu. Obaj panowie zrobili zdziwione miny, gdy go niespodzianie zobaczyli, a Robertowi jakoś głupio się zrobiło, gdy ich ujrzał przy winie i cygarach.
— Do stu piorunów, czego ty tu chcesz, Robercie?
— Przyszedłem was uwolnić.
— Czyś zwariował?
— Zmusiłem pana prokuratora, by was natychmiast uwolnił z więzienia.
Kapitan podskoczył z fotelu przestraszony i prosił prokuratora, by mu wszystko opowiedział.
— Tyś zwariował, łajdaku! Przecież nas nie uwięziono! Co za nieszczęście mogłoby wyniknąć wskutek twej głupoty. Muszę cię krócej trzymać i wziąć w karby.
— Proszę się nie gniewać na niego — prosił prokurator. — To chłopiec, który zdradza wielką duszę. Proszę tylko dobrze uważać na jego wychowanie i nie traktować tej sprawy zlekka, a doczeka się pan kiedyś wielkiej pociechy.
Kapitan potakiwał głową.
— Wypowiada pan te same myśli, jakie i mnie często się nasuwają. Jestem bezdzietny, więc zadam sobie trud, by to drzewko wyhodować stosownie do jego gatunku. Skończmy tedy naszą rozmowę tym ciekawym epizodem i pożegnajmy pana prokuratora, widzę bowiem po doktorze, że się niecierpliwi i chciałby już wrócić do swej chorej, by zacząć tę ciężką i pełną nadziei kurację.
— Czy dzisiaj da jej pan ten straszny środek do zażycia?
— Tak, nie mogę dłużej zwlekać.
— Ach, chciałbym bardzo być przy tym.
— O, proszę, panie prokuratorze, proszę z nami jechać — prosił kapitan. — Wie pan przecież, że jest pan u mnie zawsze mile widzianym gościem.
— Dobrze, jadę z panami! Może to będzie korzystne, jeżeli spiszę protokuł, w którym będzie potwierdzone cale postępowanie urzędowo.
Dał swemu sekretarzowi parę wskazówek, jak ma postępować podczas jego nieobecności, po czym razem wyruszyli w drogę. Jechali powozem, podczas gdy Robert dosiadł swego konika i pogonił za nimi, pogrążony w myślach. Nie wiedział, czy dobrze postąpił, czy też rzeczywiście popełnił głupstwo. Po dłuższym namyśle doszedł do wniosku, że właśnie uczynił to drugie i zawstydził się bardzo. Gdy tylko przyjechał do domu i zsiadł z kucyka, wyszła jego matka na przeciw.
— Robert, chodź tu! — rzekła ostro.
Usłuchał zawstydzony.
— Jesteś kłamczuch! — zagrzmiał głos matki.
— Tak, mamo — odrzekł po cichu, lecz szczerze.
Czuł się tak upokorzony i zbity, że łzy mu stanęły w oczach. To przyznanie się do winy ułagodziło znacznie matkę, więc rzekła już łagodniejszym tonem:
— Czy myślisz, że takiego kłamcę będę kochała? Ja już przez ciebie bardzo płakałam.
Objął ją rączkami za szyję, wspinając się na palcach i zawołał, wybuchając głośnym płaczem:
— Mamo, ja już się dosyć dzisiaj zawstydziłem, więcej tego nie zrobię, przyrzekam ci.
— Więc dlaczegoś okłamał służącą?
— Bo nie chciałem, żebyście wiedzieli, dokąd pojechałem.
— A gdzie byłeś?
— U prokuratora, w więzieniu.
— Boże! Coś tam robił?
— Wziąłem rewolwer ze sobą i chciałem go zastrzelić, jeżeliby nie wypuścił pana kapitana i wuja Zorskiego.
— Toż to czyste szaleństwo! — zawołała z przestrachem. — Rozmawiałeś z prokuratorem?
— Tak.
— I groziłeś mu rewolwerem?
— Tak.
Załamała ręce przerażona i zawołała:
— Jezus, Maria! Unieszczęśliwisz wszystkich, ty niepoczciwy chłopcze! Co na to powiedział prokurator? Cud prawdziwy, że cię zaraz nie zamknął.
— O! on nie był zły. Śmiał się tylko trochę i powiedział, że z obawy, bym go nie zastrzelił, wypuści obu z więzienia.
— I co potem?
— Potem zaprowadził mnie do pokoju, w którym pan kapitan i doktór Zorski popijali wino i palili papierosy.
— Więc nie byli w więzieniu?
— Nie. O! mamo, ja się tak wstydzę, straszne głupstwo popełniłem.
Wypowiedział to z taką dziecinną szczerością i prostotą, a potok łez spadł na jego pełne różowe policzki, że nie mogła się powstrzymać, by go nie pocieszyć. Wszak był to jej jedynak.
— No, uspokój się, moje dziecko. Już sama pójdę do tych panów i będę ich prosiła o przebaczenie, oni już przyjechali, widziałam, ich.
— Mamo, ja także pójdę — rzekł.
— Dlaczego?
— Muszę ich prosić o przebaczenie sam.
Pochyliła się ku niemu, wzięła go w swoje ramiona i ucałowała serdecznie. Poczuła dziwną radość. Była tylko prostą, nieuczoną kobietą, a jednak przeczuła, że posiada skarb, za któryby inni miliony oddali.
— Dobrze, możesz pójść ze mną — rzekła. Ale więcej tego nie uczynisz, prawda?
— O, nigdy, mamo, proszę mi wierzyć.
— Więc muszę cię także trochę pocieszyć. Dostałam list, ładny, piękny list. Zgadnij od kogo?
Chłopiec podskoczył z radości, zaklasnął w rączki i zawołał:
— Od papy!
— Tak, mój Robercie — zawołała. Gdy dostałam list, szukałam cię, by ci go pokazać. Ale jeszcze coś radośniejszego muszę ci zdradzić, zgadnij, ca mi w nim pisze?
— Że przyjedzie? — zgadłem?
— Tak, mój Robercie, przyjedzie! zawołała z rozrzewnieniem.
— Brawo! tatko przyjedzie! Wiwat!
Krzycząc, skakał po dziedzińcu jak szalony i nie mógł się uspokoić, dopiero matka musiała mu przypomnieć, że muszą iść do zamku przeprosić panów.
Do zamku ich jednak nie wpuszczono i musieli wrócić, bo właśnie panowie znajdowali się w pokoju chorej i nakazali służbie, by im nikt nie przeszkadzał. Był to najpiękniejszy pokój w zamku, wielki i wygodnie urządzony. Miejsca było dużo, co właśnie przydało się teraz, bo w pokoju oprócz hrabianki i doktora był kapitan, prokurator, pani Żorska ze swą córką i Alimpo ze swą nieodstępną Elwirą.
Nawet i prokurator, mniej wrażliwy wskutek licznych widzianych już w sądach scen, czuł się mocno wstrząśnięty widokiem hrabianki, gdy wszedł do pokoju. Klęczała na pół leżąc przy sofie i modliła się.
Prokurator zasiadł do stołu, by spisać protokuł. Dziwny ten wypadek zajął go niezwykle i zapragnął pomóc tym nieszczęśliwym.
Gdy skończył, przeczytał go na głos, podpisał i oddał doktorowi.
Ten wyciągnął tymczasem mały słoik, badając poważnie jego zawartość.
— Czy to trucizna? — spytał prokurator.
— Tak. Zobaczy pan zaraz jak ją rozpuszczę.
— Jestem zdania, że środek ten powinien być użyty w obecności kilku zdolnych psychiatrów.
— Czy pan nie polega na mnie? Jestem przekonany, że sprzeciwiliby się użyciu tak silnego środka. Raczej zgodziliby się na to, by chora była do końca życia.
— Podziwiam i cenię pański spokój i bez wahania powierzyłbym panu życie moje i mych najbliższych.
— Proszę mi wierzyć — odrzekł Zorski drżącym głosem — że ten spokój niełatwo mi przychodzi. Używam środka, który jedynie pomóc może, którego jednak dotychczas nie wypróbowałem. Nie rozchodzi się tu tylko o wyleczenie chorej, lecz także o wygranie wielkiego procesu, o ukaranie zbrodniarzy, od udania się tej operacji zależy całe moje życie i szczęście. Nie ufam w tym wypadku sobie, o nie, tylko wiedzy i pomocy Boga.
— Panie doktorze, życzę panu szczęścia I powodzenia z całego serca.
— Ja również! — rzekł nadleśniczy. — Nie patrzcie tylko na mnie, starego durnia, bo ciekną mi łzy z oczu, jakby jakiemu smarkaczowi, kiedy w skórę dostanie, mociumdzieju. Jeżeli operacja się nie uda i hrabianka nie zostanie uleczona, to, jak mi Bóg miły, polecę do Hiszpanii i wysadzę do stu djabłów cały zamek Rodriganda w powietrze.
Poczciwy staruszek obcierał sobie łzy z brody, które bezustannie z ócz mu ciekły.
— No, a teraz w imię Boże zaczynamy! — zawołał Zorski.
Słowa te zelektryzowały wszystkich i wywołały lament i płacz. Pani Zorska i Helena pobiegły, do chorej i tuliły ją jak dziecko, nadleśniczy począł łkać jak mały uczniak, Alimpo chwycił swą Elwirę za rękę i płakali tak oboje na wyścigi, nawet prokurator wziął chusteczkę do ręki.
Tylko Zorski wydawał się być spokojny.
Musiał panować nad sobą z nadludzką wprost siłą.
Gdy nabierał wodę porcelanową łyżką, ręka mu nawet nie zadrżała.
— Trzymajcie ją! — prosił.
Matka i siostra uklękły po obu stronach chorej i podniosły jej głowę do góry. Zorski zbliżył łyżkę do ust Róży, natychmiast jednak cofnął ją i zakrył ręką oblicze. Krótkie, ale straszne łkanie wstrząsnęło jego potężnym ciałem. Był to krzyk, tak straszny, że inni zaczęli na nowo płakać. Ból szlachetnego lekarza wstrząsnął sercami więcej, aniżeli poprzednie łzy i narzekania.
— Panie! zawołał, to prawie ponad moje siły! Daj mi mocy!
Wołanie to było modlitwą.
Bóg widocznie zmiłował się. Zrozpaczony mężczyzna zebrał siły i wziął się na nowo do dzieła. Zaledwie dotknął łyżką wargi chorej, otwarła mechanicznie usta i wypiła fatalny płyn do ostatniej kropli. Zorski odstąpił od niej. Głębokie westchnienie wyrwało się z jego piersi. Położył łyżkę na stół i założył ręce.
— Ojcze, albo wskrześ Różę, albo daj mi umrzeć!
— Synu mój — szlochała matka.
— Nie wiedziałem, że jestem taką duszą z miękkim sercem — rzekł nadleśniczy.
— W jaki sposób będzie działać lekarstwo? — zapytał prokurator.
— Wkrótce zobaczy się, czy w ogóle będzie działać — odrzekł Zorski. — Po dziesięciu minutach musi zasnąć. Sen ten trwać będzie długo, może czterdzieści osiem godzin i podczas tego snu ma się stać rzecz najważniejsza. Jeżeli obudzi się przed czasem, to znaczy, że dawka była za słaba i muszę jeszcze dodać. Jeżeli nastąpi rozdrażnienie, niepokój, a nawet febra, to dawka była za silna i chora umrze, jeżeli nie dam przeciwdawki. Trzeba stale obserwować stan choroby i dlatego nie mogę oddalić się ani na minutę od jej łóżka. Muszę poprosić pana kapitana, aby koń był dzień i noc w pogotowiu, bym w razie potrzeby mógł posłać do miasta po potrzebne lekarstwa.
— Rozkaż tylko, mój kuzynie, a każę posłać wszystkie konie nawet na śmierć, odrzekł nadleśniczy.
Obecni czekali w naprężeniu dziesięć minut. Chora klęczała ciągle jeszcze. Wtem schyliła pomału głowę. Wargi nie poruszały się już, wreszcie zamknęły się oczy, pochyliła się ku ziemi.
— Bogu dzięki! — mówili wszyscy.
— Na pół wygrana! — cieszył się Zorski. — Matko, zanieś ją do łóżka. Odejdźmy, po pięciu minutach jednak powrócę, by objąć straż nad nią.
Panowie oddalili się. Alimpo udał się na podwórze, by po wzruszeniu zaczerpnąć pełnymi ustami świeżego powietrza. Tutaj spotkał Ludwika.
— Jakże tam, panie Alimpo, dobrze czy źle? — zapytał.
— Rien comprends[1] — brzmiała odpowiedź.
— Mam na myśli hrabiankę.
— Rien comprends.
Wtedy myśliwiec chwycił Hiszpana za rękę i pociągnął go ze sobą, gdzie znajdował się mały Robert.
— Robercie, ty umiesz rozmówić się z tym Alimpo? — zapytał.
— Umiem.
— Chcesz być tłumaczem?
— Tak.
— To powiedz mu, niech opowie nam, jak tam było u hrabianki.
Wszyscy troje usiedli na ławce na podwórzu, pani Helmerowa i służące przyszły także i Alimpo jął opowiadać całe zdarzenie, wszyscy płakali tak samo serdecznie, chociaż tłumaczenie chłopca miało ogromne luki.
Od zabiegu minęło trzydzieści sześć godzin. W Zalesiu panowała cisza, jak w grobie. Chodzono cichutko, rozmawiano tylko szeptem. Nadleśniczy nawet wymierzył na dziedzińcu policzek parobkowi za to, że drugiego wołał za głośno. Co godzinę przechodziły z ust do ust wiadomości o stanie chorej. Było takie oczekiwanie, jak przed ogłoszeniem wyroku w sądzie, kiedy się nie wie, czy werdykt brzmieć będzie „winny“ czy „niewinny“.
Na drugi dzień przybył sternik. W mieszkaniu zapanowała radość. Przytłumiło ją ciążące nad całym domostwem oczekiwanie.
Cicho i prawie skrycie odwiedzał domowników, Zorskiego jeszcze nie widział. Tego dnia po obiedzie siedział z żoną i dzieckiem w swojej izbie i kazał sobie opisać zdarzenia ostatnich dni.
— Jak się nazywa hrabianka? — zapytał.
— Róża — odpowiedziała żona.
— A nazwisko?
— Rodri — Rodri — nie mogę sobie przypomnieć nazwiska.
— Roderwanda — dorzucił Robert.
— Roderwanda? — zapytał ojciec z namysłem. — Hm! I jest Hiszpanka?
— Tak.
— To może nazywa się Rodriganda?
— Tak, tak, tak się nazywa! — krzyknął Robert. — Czy tatko zna tę miejscowość.
— Nie, ale słyszałem o niej. Hm, to dziwne.
— Cóż takiego?
— I tego doktora Zorskiego uwięziono niewinnie?
— Tak, pani Zorska mi to opowiadała.
— Gdzie?
— W — w — w mieście, którego imię przypomina porcelanę.
— Masz może na myśli Barcelonę?
— Tak, tak.
— To doprawdy bardzo dziwne!
— Co takiego?
— Nie wiesz, za co go uwięziono?
— Nie powiedziała mi tego.
— Czy może przez człowieka, który zniknął, w Rodrigandzie?
— Nie. Ale, mój Boże, cóż ty wiesz o tym. W Rodrigandzie zniknął rzeczywiście jeden człowiek. Pani Zorska to opowiadała.
— A! Któż to był?
— Porucznik od huzarów.
— Hm. I nie wiedzą, gdzie on teraz jest?
— Nie. Ale czekaj no, przypominam sobie: doktór Zorski sądzi, że go porwano na jakiś okręt.
— Do stu piorunów! Zgadza się! Jak nazywał się ten okręt?
— Pani Zorska tego nie powiedziała.
— Na pewno nie? Nie był to okręt „Pendola“, przypomnij sobie dobrze!
— Wiem to z pewnością, że nie wymieniła imienia.
— Nic więcej nie powiedziała?
Żona sternika namyśliła się chwilkę, potem odrzekła żywo:
— Czekaj, już mi się przypomniało: miał się wmieszać do tej sprawy jakiś adwokat.
— Jak się nazywa?
— Nie zapamiętałam sobie imienia, było obce i ciężkie.
— Nazywał się Gasparino Kortejo?
— Doprawdy on to musiał być. Ale skąd się dowiedziałeś o tym wszystkim?
— O tym ci jeszcze opowiem. Teraz powiedz mi, czy rzeczywiście nie można mówić z doktorem Zorskim?
— Nie.
— Więc muszę czekać, dopóki się nie pokaże.
— To z pewnością coś bardzo ważnego.
— Ogromnie ważne, jeżeli mię przeczucie nie myli.
W tym czasie siedział Zorski przy łożu chorej. Oprócz niego była w pokoju tylko matka. Siedziała nad robótką. Hrabianka w dalszym ciągu spała. Leżała w łóżku jak piękny obraz marmurowy. Ani powieka nie drgnęła, ani nie słychać było oddechu.
— Mamo! — dał się słyszeć szept pośród ciszy.
— Synu! — zapytała również cicho.
— Chodź no tu!
— Podniosła się i zbliżyła do niego. Jej pytające wejrzenie padło na jego oczy i spostrzegło lekki blask nadziei.
— Dotknij się tej ręki!
Ujęła marmurową białą rękę śpiącej w swoje ręce i przytaknęła radośnie.
— Czujesz puls, matko?
— Tak.
— Popatrz na usta, jak się zaczynają czerwienić. Idź do kapitana i powiedz mu, że hrabianka za godzinę się obudzi.
Przyciągnęła głowę syna do serca, pogłaskała pieszczotliwie go po twarzy.
Gdy wróciła z powrotem, zajęła poprzednie miejsce. Ale pracować nie mogła. Prosiła Boga, by był litościwy i zesłał szczęście jej synowi.
Upłynęło pół godziny i usłyszano lekkie oddychanie chorej, widziano, jak poruszać zaczęła się ręka, całe ramię i powieki zadrgały. I znowu po krótkim czasie położyła chorą głowę lekko na bok.
Pierś Zorskiego ledwie nie pękła. Trzymał ciepłą jej rękę w swojej i pozostał spokojny. Teraz odwróciła się twarzą do niego, a bystre jego oko spostrzegło, że niedługo obudzi się ze snu. Powieki zaczynały podnosić się powoli. Otworzyła oczy i patrzała prosto przed siebie.
— Wszechmocne niebiosa, dopomóżcie! Teraz się rozstrzygnie! — prosił cicho Zorski.
Patrzała z zupełną świadomością na otaczające ją przedmioty.
— Udało się! — radował się Zorski.
Wtem poczuła, że ktoś ją trzyma za rękę. I w tej chwili zobaczyła Zorskiego.
— Karlosie, mój Karlosie! — zawołała. — Tyś tutaj?
— Tak, moje życie, moje szczęście, jestem przy tobie — odrzekł drżącym głosem.
— Gdzie jestem? Jak długo spałam?
— Uspokój się, jesteś u mnie — prosił, obejmując dziewczynę swoimi ramionami i tuląc ją cło serca.
— Jestem spokojna — mówiła czule, podając mu usta do pocałunku. Ale musiałam spać długo, bardzo długo.
— Bardzo długo. Byłaś chora.
— Chora? — zapytała, namyślając się. — Jak to? Wczoraj przecież odprowadziłam moją Amy do Pons, a potem — aha, potem ciebie nie było. Pojechałam do korregidora do Manrezy i kłóciłam się z Alfonsem i Kortejo, by się dowiedzieć, gdzie jesteś. Potem strzelono na górze u Korteja. Potem zrobiło mi się bardzo źle i chciałam iść spać, zasnęłam jednak wśród modlitwy. Gdzieś ty był, mój Karlosie?
— Byłem w Barcelonie.
— Nie powiedziałeś mi o tym ani słówka, ty niedobry?
Wtem dało się słyszeć ciche przytłumione łkanie. Róża usłyszała je.
— Kto to płacze? Kto tu jest? Może to moja dobra Elwira?
— Nie, moje serce?
— A kto taki?
— Jest to bardzo dobra pani, która chciała cię bardzo zobaczyć.
— Ach, obca! — zawołała przestraszona. I równocześnie spostrzegła, że leży w negliżu obok swego ukochanego. — Któż to taki?
— Moja matka!
Róża popatrzyła nań, jakby go nie rozumiała, potem zawołała z wielką radością:
— Twoja matka? O, co za szczęście, co za niespodzianka. Przywołaj ją tutaj. Prędko, prędko!
— Ale musisz z nią rozmawiać po francusku, bo po hiszpańsku nie rozumie.
— Niech się tylko zbliży.
— Matko — poprosił Zorski — zbliż się do nas. Róża pragnie cię widzieć.
Przystąpiła powolnym krokiem. Róża usiadła na łóżku. Wyciągnęła ku niej ręce z jaśniejącym radością obliczem i rzekła:
— Pani jest matką mojego Karlosa? Czy mogę zostać twoją dobrą, posłuszną córką?
Pani Zorska złożyła wśród łez ręce na jej głowę i rzekła:
— Moje dziecko, błagam Boga, by zesłał na twoją głowę największe błogosławieństwo! Życie własne oddałabym dla waszego szczęścia!
Trwali tak we wzajemnym uścisku. Wtedy Zorski podniósł się, wyszedł z pokoju i poszedł do kapitana.
— Zwycięstwo! Zdrowa, zdrowa! — zagrzmiał w jego drzwiach.
— Do stu tysięcy bomb, granatów! — zawołał starzec przestraszony. — Hurra! Mociumdzieju! o świętości nieba! A można podskoczyć do niej? Można na nią popatrzeć?
— Nie.
— To naprawdę nie po ludzku! Muszę przecież coś robić z radości! Czekaj, wiem już.
Jak strzała pobiegł na dwór. Zorski wrócił natychmiast do chorej. Róża leżała jeszcze w objęciach matki. Nie mówiły ze sobą nic, tylko płakały i całowały się.
— Karlosie, dziękuję ci za matkę, którą mi dałeś. O, jak bardzo ją kocham. Ale, czy to prawda, że byłam chora?
— Tak, moje serce.
— Długo?
— Bardzo długo.
— I tyś mnie wyleczył, ty?
— Tak.
— A gdzie Alfons, Kortejo, Alimpo i moja dobra Elwira?
— Alimpo i Elwira są tutaj. Reszty dowiesz się później. Nie wolno ci jeszcze dużo mówić. Musisz uważać na siebie.
— Będę cię słuchać. Tylko jedno mi powiedz, gdzie jestem?
— U naszego dobrego przyjaciela.
— Nie w Rodrigandzie?
— Nie, jeszcze się dzisiaj o wszystkim dowiesz.
— A gdzie jestem? — zapytała trwożliwie. — Gdzie mój ojciec? Czy to prawda, że już umarł?
— Nie, on żyje. Teraz jednak już nie mów, Ho się znowu rozchorujesz.
W tej chwili zadźwięczały pojedyncze trąbki myśliwskie z podwórza, potem zabrzmiał chorał na cztery głosy.
— Co to? — pytała Róża z rozjaśnionym obliczem.
— To jest piosenka, którą kazał zagrać nasz przyjaciel na twoją cześć. Byłem właśnie u niego i powiedziałem mu, żeś wyzdrowiała.
— Podziękuj mu za mnie, dopóki sama z nim pomówię. Ale, mój Karlosie, mam jedną prośbę do ciebie.
— Mów śmiało, moje życie.
— Jestem troszkę głodna.
— Doskonale, zaraz przyjdzie tu Elwira.
— O, rada bym bardzo ją widzieć! Ale mamcia niech też zaraz wróci.
Napisał parę słów na karteczce, którą matka zaniosła do kuchni. Po drodze spotkał ją nadleśniczy. Zatrzymał ją za rękę i zapytał:
— Czy to prawda, że ona już jest zdrowa?
— Bogu dzięki, już zdrowa.
— Holla! Mociumdzieju, hurra! Słyszała mój chorał?
— Słyszała.
— I cieszyła się? To moja ulubiona pieśń. Nie miałem nic innego. A dokąd pani leci?
— Do kuchni. Pan doktór mi coś napisał, co ma spożyć chora.
Wziął kartkę z jej ręki i czytał.
— Co? Czysty rosół z grysikiem! Trochę suszonego owocu. Czy on, mociumdzieju, nic oszalał? I to ma pomóc chorej? Przynieście jej kapusty dobrej, pierogów, albo gołąbków, świeżej szynki i marynowanego śledzia. To dobre na apetyt, wzmacnia mózg i nerwy.
Poleciał szybko na podwórze i czterej jego chłopcy musieli znowu wziąć się do rogów. Zagrali znowm parę punktów nowego programu, które mogły obeznanego ze sztuką doprowadzić do rozpaczy.
On stał przed nimi i dyrygował. Wtem zauważył stojącego zdala sternika i podskoczył ku niemu.
— Helmer, wie pan dlaczego gramy?
— Wiem. Doktór Zorski ocalił hrabiankę Różę.
— Tak, ten doktór to ci chwat pod względem medycyny, ale co się tyczy jadła, nie rozumie się wcale. Pan go jeszcze nie widział?
— Nie. Chociaż muszę z nim pomówić o pewnej sprawie.
— A co znowu nowego?
— Et, hiszpańska historia, która może mieć dla niego pewną wartość.
— Hiszpańska? Do stu bomb, kartaczy! Pewnie z Rodrigandy.
— Tak.
— Poślę doktora do pana, skoro tylko będzie można z nim pomówić.
Nie trwało długo, a zupa dla Róży była już gotowa. Pani Elwira zaniosła ją do pokoju chorej.
— Gdy weszła, hrabianka siedziała na łóżku, a Zorski obok niej.
— Witaj, poczciwa Elwiro! — zawołała Róża.
Dobrej kasztelanowej potoczyły się łzy po policzku.
— O, moja kochana, najdroższa kontezzo! — zawołała, płacząc — dzięki świętej Madonnie, że mnie znowu poznałaś. Podczas twojej choroby cierpieliśmy i smuciliśmy się wszyscy bardzo.
Po zjedzeniu obiadu nabrała rumieńców, a Zorski postanowił dziś jeszcze pomówić z nią o smutnym wypadku, który ją sprowadził z dalekiej Hiszpanii do jego ojczyzny.
Po jedzeniu zapadła znowu w lekką drzemkę.
Pani Zorska została z Elwirą w pokoju chorej, a lekarz wyszedł, chcąc raz po długim, nużącym czuwaniu zaczerpnąć świeżego powietrza.
Przechodząc przez podwórze, ujrzał sternika, siedzącego przed małą chatką na ławeczce. Na widok lekarza wstał i zdjął kapelusz. Zorski odkłonił się i stanął, bo poznał, że sternik chce z nim mówić.
— Czy mam zaszczyt mówić z doktorem Zorskim? — zapytał Helmer.
Doktór skinął głową.
— Pan jest zapewne sternikiem Helmerem, ojcem naszego Roberta?
— Tak. Dopiero niedawno wróciłem. Chciałbym z panem pomówić o pewnej sprawie, jaka dotyczy pańskiego pobytu w Hiszpanii.
— A! — zawołał Zorski zdziwiony. — Pan był w Hiszpanii?
— Nie, ale podczas mojej poroży morskiej dowiedziałem się o pewnej rzeczy, która, jak myślę, będzie pana interesować.
— Rzeczywiście, jestem ciekawy. Chciałem się trochę przejść, ale tu jest powietrza dosyć. Usiądźmy na tej ławce.
Usiedli i sternik opowiadał, co słyszał i przeżył w Funchalu.
Zorski przysłuchiwał się opowiadaniu ze wzrastającym zainteresowaniem. Wreszcie zawołał:
— Pan wcale nie wie, jakie ważne są dla mnie pańskie wiadomości. To, że podsłuchał pan tę rozmowę w domu mamci Dry, to nie żaden przypadek, a boskie zrządzenie. A więc twierdzi pan, że na okręcie znajduje się ten kapitan?
— Tak jest.
— I pan sądzi, że Landola i czarny kapitan to jedna osoba?
— Jestem tego pewny. Ten okręt się maskuje. Daję moją głowę, że „Pendola“ nie jest niczym innym, jak pirackim okrętem „Lion“, który grasuje na morzach afrykańskich i wschodnio-amerykańskich.
— Mój Boże, w takim razie nie byłby ten kapitan nikim innym, jak kapitanem Grandeprise?
— Z pewnością, panie doktorze! Cieszę się bardzo, że moje wiadomości mogą się panu przydać.
— O, nie tylko mogą się przydać, ale są one dla mnie ogromnej wagi! — zawołał Zorski, a potem dodał, namyślając się:
— Ależ to się zgadza zupełnie z tym, co mi opowiadał Garbilot w więzieniu!
— Garbilot? Czy Jakub Garbilot?
— Tak. Znacie go, sterniku?
— O, bardzo dobrze. Tęgi to był chłop. Kiedy byłem pomocnikiem na okręcie „Entrebas“, kierował on tym okrętem. Później spotkaliśmy się na okręcie „Cauntry“. Potem odszedł i słyszałem o nim, że dostał się w ręce piratów-rozbójników morskich.
— Rzeczywiście tak było. Wyznał mi to przed śmiercią. Słyszałem jego spowiedź, bo siedziałem z nim razem w jednej celi. Bardzo jestem panu wdzięczny za to, co mi pan dzisiaj opowiedział. Nie wie pan, dokąd udał się okręt „Pendola“ z Madeiry?
— Słyszałem, że zamierzano do Kapstattu. Wie pan, że tego rodzaju okręty nie mają określonego celu. Rozbójnik morski udaje się tam, gdzie się spodziewa zdobyczy.
— Czy nie możnaby się dowiedzieć, gdzie teraz stoi „Pendola“, albo gdzie ten okręt widziano?
— Można. Ale tego rodzaju dowiadywanie się połączone jest z wielkimi kosztami. Może się pan zwrócić do urzędu dla spraw zagranicznych, aby oni rozpytali o to u konsulów. Dowiedzą się o tym, chociaż potrwa to kilka miesięcy.
— A telegraficznie?
— A, tak to pójdzie prędzej, ale to będzie jeszcze więcej kosztować. Co pan zrobi, jeżeli się pan dowie?
— Poszukam „Pendolę“ i uwolnię uwięzionego.
— Czy tak drogą jest dla pana jego wolność?
— Bardzo droga! Może później opowiem panu tę historię obszerniej. Czy ma pan teraz zajęcie?
— Nie.
— Czy miałby pan odwagę kierować okrętem?
— Rozumie się.
— Może małym jachtem parowym?
— Tak, jeżeli mam dobrego maszynistę, na którego mogę polegać.
— Czy mógłby taki jacht natrzeć na „Pendolę“ na otwartym morzu?
— Do czarta, nie łatwe to pytanie! Musiałby mieć tęgie działa, być dobrze zbudowanym i posiadać bardzo dzielną załogę, znakomicie uzbrojoną.
— A więc jest możliwa walka?
— Tak. Musi pan sobie dać zbudować tęgiego potworka morskiego podług własnego planu.
— Gdzie budują najlepsze?
— W Szkocji. Musiałby się pan tam udać osobiście.
— Ale ja się na tym niebardzo rozumiem. Czy miałby pan ochotę towarzyszyć mi, abym mógł skorzystać z pańskich wskazówek.
— Z chęcią, panie doktorze.
— A więc dobrze. Rozmyślę się nad tym. Moja siostra, która bardzo lubi pańską żonę, pytała mię, czy bym nie miał ochoty dać panu pewną sumkę na kupienie dla pana okrętu. Nie będzie pan wprawdzie właścicielem zamówionego przeze mnie jachtu, ale jego komendantem, a jeżeli osiągniemy cel, nie zapomnę wynagrodzić pana. Dobrej nocy, sterniku!
— Dobrej nocy, panie doktorze.
Podali sobie ręce i rozeszli się. Każdy z nich był pewny, że losy ich odtąd zostaną związane ze sobą na jakiś czas.
Już minęła godzina, gdy Zorski powrócił do domu. W pokoju chorej zastał Różę, siedzącą na łóżku, zalaną łzami. Kasztelanowa siedziała obok niej i płakała również.
Musiało się stać coś bardzo nieprzyjemnego.
— Jak to dobrze, że przychodzisz, Karolu — rzekła pani Zorska. — Nie rozumiem po hiszpańsku, ale domyślam się, że pani Elwira coś wypaplała. Rozmawiały ze sobą bardzo długo i nie mogłam ich nawet prośbą nakłonić do milczenia.
Zwrócił się ku Róży, ale ona prosiła go drżącym głosem:
— Nie gniewaj się, mój Karlosie. Poczciwa Elwira opowiedziała mi coś niecoś, więc nie mogłam już dłużej wytrzymać i jęłam ją rozpytywrać o wszystko.
— Ależ, mój Boże! to ci przecież może zaszkodzić! — zawołał.
— Nie — odrzekła. — Świadomość nie zaszkodzi mi tak, jak troska, którą wpierw odczuwałam.
— Więc nie czujesz się gorzej?
— Nie. Jestem już zdrowa. Boże, coś ty się nacierpiał! Nie wstydź się. Będę się usilnie starać być godną ciebie. Mój Boże, więc byłam obłąkana? Doprawdy?
— Tak, obłąkana wskutek trucizny, którą ci podał Kortejo.
— Czy była to ta sama trucizna, którą dostał mój ojciec?
— Tak.
— Gdzie on jest? Powiedziałeś, że żyje.
— Uspokój się, moje serce. Opowiem ci dokładnie. Sądzę, że nasza Elwira nie wszystko ci opowiedziała.
Usiadł koło niej i poświęcił cały wieczór opowiadaniom wypadków, które wywarły taki ogromny wpływ na losach rodziny Rodriganda.
Na drugi dzień wstała Róża z łóżka i prosiła, by ją Alimpo odwiedził.
Gdy wszedł, stała hrabianka w rannej sukience taka hoża, jak ją niegdyś widział w Rodriganda. Pośpieszył do niej, przycisnął jej obie ręce do ust i zawołał:
— O, moja kochana łaskawa hrabianko, jak bardzo się cieszę, że jesteś znów zdrowa, a wszystko to sprawił sennor Zorski.
Wiem o tym. On mi opowiadał, ile wy zrobiliście dla mnie. Dziękuję wam za to, przyjaciele. Pomyślę nad tym, w jaki sposób wynagrodzić was za to. Ale czy nie poszedłbyś zapytać doktora Żorskiego, czy nie chciałby pójść ze mną na spacer?
— Natychmiast, w tej chwili! O, nasza kontezza już zdrowa!
Z tym okrzykiem radości pośpieszył do lekarza, który ucieszył się stanem zdrowia swej pacjentki i wyszedł z nią na spacer.
Godzinę wcześniej udał się do lasu mały Robert. Miał on w lesie starego znajomego, którego poszedł dziś odszukać. Był to borowy Tombi, który mieszkał w samotnej chacie i bardzo lubił chłopca.
— Zdaje się, że jeszcze nie wyszedł — mówił mały Robert. — To dobrze, będę miał miłe towarzystwo.
Mówiąc to, zapukał do drzwi.
— Kto tam? — odezwał się silny głos.
— Robert — odrzekł tenże.
— Zaraz.
Nie mógł mu otworzyć, bo był zajęty rzeczą, o której chłopiec nie mógł wiedzieć. Siedział przy stole, przy zamkniętych okiennicach i czytał list, pisany dziwnymi literami. Obok leżąca koperta miała stempel pocztowy z Manrezy w Hiszpanii. List pisany był w djalekcie malajskim, którym mówią na zachodnich wyspach Oceanu Spokojnego.

Pismo brzmiało:
— Do Tombi.

Mój synu!


Cieszę się, że naszym pupilom dobrze się powodzi. Z doktorem Zorskim ma się rzecz inaczej. Odjechał teraz z obłąkaną. Uda się pewnie do Paryża. Możliwe, że ją zawiezie do swojej matki i siostry. Jeśli by tak było, uważaj na ich szczęście. Przyjdzie czas, że ci za to podziękują i pomogą zemścić się na tym, który nas odepchnął. Napisz mi co nowego zaszło. Jesteś przyszłym królem Gigatów. Pamiętaj opiekować się wskazanym człowiekiem.

Twoja matka
Carba, królowa.

Borowy otrzymał to pismo wczoraj, a dziś powtórne czytanie przerwało mu pukanie chłopca. Złożył list i włożył do pugilaresa. Pugilares ten leżał zazwyczaj w skrzyni, pełnej listów, w tym samym malajskim języku pisanych i ze sporą wiązką banknotów.
— Dzień dobry, Tombi — rzekł mały Robert, gdy mu borowy otworzył drzwi.
Światło poranku padło na jego smukłą postać. Kto znał Alfonsa de Rodriganda i zobaczył tego człowieka, temu musiało wpaść w oko nadzwyczajne podobieństwo między tymi dwoma.
— Dopiero teraz wstajesz? — zapytał Robert.
— Nie, nie spałem wcale.
— Co robiłeś?
— Czatowałem na kozła.
— I złowiłeś go?
— Tak, tu jest w jaskini.
— Muszę go zobaczyć, pokaż mi go prędko! — zawołał chłopiec zachwycony.
— Chodź za mną.
Polszczyzna borowego brzmiała z cudzoziemska.
Miał bystre oko i wyraz uczciwości w obliczu, co mu zjednywało ludzi.

— Zaprowadził chłopca do izby, gdzie leżał kozioł.
— Kapitalny kozioł, trafiony w łopatkę. Z ciebie, Tombi, tęgi chłop.
— A z ciebie także, słyszałem, żeś zabił lisa. A kto był z tobą?
— Ludwik i dwaj inni.
— Hm! — mruczał borowy, patrząc bystro chłopcu w twarz. Ludwik przecież strzela zawsze dobrze.
Chłopiec jednak nie chciał zdradzić swego przyjaciela. Nie powiedział, że Ludwik zabił leśnika, o czym zresztą Tombi już wiedział.
— Chłopcze — rzekł borowy, gdy nie udało mu się nic od chłopca dowiedzieć — chciałem cię wziąć na próbę, spisałeś się dobrze. Przyjaciół nigdy zdrdzać nie wolno. To bardzo ładnie z twej strony. Dlaczego nie przychodziłaś wcale do mnie ostatnio?
— Nie miałem czasu. Kiedy zastrzeliłem lisa, przyjechali goście.
— Kto taki?
— Doktór Zorski, hrabianka z Rodrigandy z kuzynką Elwirą i kuzynem Alimpo.
— Słyszałem o tym, jak ci się podobają?
— Bardzo, bardzo.
— A hrabianka była chora?
— O, bardzo chora, ale wujaszek Zorski ją wyleczył. O, to jest mądry chłop, mówią, że mądrzejszy od pana kapitana.
— Mądrzejszy od ciebie nawet? — zapytał borowy żartem.
— Pewnie. Ale kiedy wyrosnę, pójdę z nim w zawody. A teraz chodź, będziemy strzelać.
Borowy wziął strzelbę do ręki i wyszedł z nim z chaty. Tutaj zwykle strzelali do celu.
Rozpoczęli swoje zwyczajne ćwiczenia. Po ćwiczeniach zwykle wracał chłopiec do zamku, a borowy towarzyszył mu. I dziś przerzucił Tombi zastrzelonego kozła przez ramię i udali się do domu.
Szli w milczeniu. Uszli już może połowę drogi, gdy usłyszeli rozmowę.
— Chodź no tu — rzekł borowy.
Ujął chłopca i zaciągnął go w zarośla. Tam stanęli i nadsłuchiwali. Może to jacyś ludzie, którzy przyszli do lasu w złym zamiarze?
Rozczarowali się jednak, bo dwoje ludzi, którzy przechodzili tą drogą, byli Zorski i hrabianka Róża.
— Damarita! — zamruczał Tombi, zdziwiony tą niespodzianką. — Całkiem książę Olsunna. Zupełnie jakby z obrazka wykrojony!
— Co? — zapytał szeptem Robert.
— Nic — odrzekł zapytany.
— Kto to jest ten olbrzym?
— Wujaszek Zorski.
— A ta wspaniała dama?
— Hrabianka.
Zorski szedł z ukochaną. Naraz coś trzasnęło na lewo od nich i dało się słyszeć gniewne hu, hu.
— Co to? — zapytała przestraszona Róża.
— Zdaje się, że dzik uciekający — rzekł przerażony Zorski.
Zaledwie wymówił te słowa, kiedy zarośla się rozchyliły i ukazał im się straszny dzik.
— Święta Panienko! — zawołał Zorski w strasznej trwodze, gdyż nie miał przy sobie żadnej broni.
Ujął kochankę w ramiona i właśnie w tej chwili, kiedy dzik miał ich dopaść, rozległ się strzał.
— Holla, wujaszku, nie bój się! — zawołał nagłe czysty głosik.
Dopiero teraz odzyskał Zorski odwagę, którą stracił z obawy o lubą.
— To ty, Robercie? — zapytał chłopca, który właśnie wyszedł z gęstwiny.
— Tak, ja — śmiał się Robert, trzymając jeszcze ciągle podniesioną strzelbę. — Czy dzik naprawdę jest zabity, wujaszku?
— Spodziewam się. O, Robercie, kochany, chłopczyku, tyś nam ocalił życie!
— O, nie, ja cię tylko uprzedziłem, ale ty przecież jesteś silny.
— Skąd się tu wziąłeś?
— Wracałem do zamku. Byłem u Tombi, który chce zanieść do zamku kozła.
— Tombi? Kto to?
— Tam stoi.
Tombi ukłonił się i rzekł:
— Jestem borowy i należę do zamku.
Kiedy Zorski spostrzegł go cofnął się ze zdziwieniem i Róża uczyniła to samo.
— Alfons! ach, nie, co za podobieństwo.
— Tombi nazywacie się? to nie polskie nazwisko.
— Nie jestem Polakiem, panie, jestem Gitano.
— Hiszpańskim cyganem? — zapytała Róża.
— Tak, moja pani — odrzekł Tombi po hiszpańsku.
— Z której okolicy?
— Z żadnej — odparł z żałosnym uśmiechem. — Gitano nie ma ojczyzny. Nie wie co to jest blisko, czy daleko. Ciągle wędruje, a gdzie przyjdzie, wszędzie jest obcy.
— O, jakże się cieszę, że słyszę mowę ojczystą. Ale jakże dostaliście się do tej służby?
— Nie raz wędrowałem przez Hiszpanię, Francję i Niemcy. Gdy przybyłem tutaj, potrzebni byli ludzie. Właśnie w tym czasie spotkałem pana kapitana, a że umiałem strzelać, zapytał mię, czy nie chciałbym tu zostać. Pozostałem.
— Jak dawno temu? — zapytał Zorski.
— Trzy lata.
— Tak, jak i moja matka. Lubię cyganów. Ile razy ich spotykałem podczas mojej podróży jako chłopak, czy student, zawsze byli dla mnie uprzejmi.
Nie przeczuwał, że znajdował się pod opieką królowej cyganów.
— Gitano jest przyjacielem swoich przyjaciół, a wrogiem wrogów — rzekł borowy.
— Nie macie krewnych? — zapytał Zorski.
— Mam dużo krewnych. Wszyscy cyganie są moimi braćmi i siostrami. Ojca nie mam, ale matka moja żyje. Nazywa się Carba.
— Carba? — zapytała Róża. — O, to była ona dużo razy w Rodriganda. Bardzo często mi wróżyła, gdy byłam jeszcze maleńką dziewczynką.
— Potem nie? — zapytał, śmiejąc się Zorski.
Róża zarumieniła się z zakłopotaniem, była jednak szczera i przyznała się.
— Raz także później. Wtedy mi radziła... nie, o tym już nawet nie myślałam, i o rzecz nadzwyczajnie dziwna.
— Co?
— Ona cię znała.
— To doprawdy dziwne! Co mówiła?
— Była w zamku, kiedy ojca mieli operować; trzej lekarze. Prosiła mię, bym sobie dała powróżyć. Wtedy powiedziała, że jest tylko jeden lekarz, który może pomóc mojemu ojcu, w Paryżu. Wymieniłam twoje nazwisko. Wtedy przytaknęła i rzekła, że mam cię sprowadzić, że mieszkasz u profesora Letourbier.
— Dziwna rzecz.
— Matka Carba wie o wszystkim — rzekł borowy dumnie. — Jest królową plemienia Brinijaków i Lambadarów. Potężniejsza jest od niejednego księcia na ziemi.
— I mimo to pozostajecie tutaj?
— Carba mię przywoła, jeśli mię będzie potrzebować.
— Życzę jej wszystkiego dobrego, gdyż zawdzięczam jej synowi życie. Nie zapomnijcie o tym, że się wam kiedyś odwdzięczę.
Podał Róży ramię i powrócił do zamku. Borowy został z Robertem koło dzika.
Kiedy przyszli do domu, spotkali na podwórku Ludwika.
— Ludwiku — rzekł Zorski — zaprzęgać. Na drodze do lasu leży dzik.
— Kto go zabił?
— Robert.
— Do djabła, kiedy?
— Przed chwilą. Zwierz wypadł na nas i byłoby źle z nami, gdyby nie znalazł się przypadkowo w pobliżu ten malec. Byłem bez broni.
— A więc uratował życie! Tęgi chłop, panie doktorze, nie?
— O tak! Nigdy mu tego nie zapomnę.
— Ja go wychowałem — rzekł Ludwik dumnie. — Pytano tu o pana. Jakiś pan przyjechał, zdaje się, prokurator.
Poszedł z Różą do zamku. Ludwik spoglądał za nimi.
— Co za para! On jak dąb, taki silny, a ona, jak lipa, taka miła i piękna.
Zorski zaprowadził Różę do jej pokoju, sam udał się do mieszkania leśniczego, gdzie zastał prokuratora. Nadleśniczy spytał go dobrodusznie:
— Gdzie to latasz tak wcześnie, kuzynie? I chorą włóczysz także ze sobą.
— Ona już zupełnie zdrowa — odpowiedział Zorski. — Wytrzymała nawet dość silny wstrząs, spowodowany przestrachem. Byliśmy bowiem w strasznym niebezpieczeństwie. Dzik na nas napadł.
Tu opowiedział Zorski całą historię, jaka im się przydarzyła w lesie.
Prokurator nie mógł uwierzyć, że mały, pięcioletni chłopiec uratował im życie.
— Toć to niemożliwe!
— O, tak — zauważył nadleśniczy — ten smarkacz to geniusz. Do tego pracuje nad jego wychowaniem matka i ten borowy. On z nim rozmawia taką obcą mową, że sądzę, iż spadła z księżyca.
— Właśnie był z tym Tombi w lesie.
— Stale razem chodzą, paplają i strzelają. No, sprawię małemu radość, mociumdzieju. A nie zaszkodzi hrabiance ten przestrach?
— Nie, jest już zupełnie zdrowa i pozwolę sobie poznać ją z panami, ale muszę przedtem o czymś pomówić.
— Aha, o czym pan wczoraj dowiedział się od sternika?
— Tak, właśnie, chciałem prosić pana prokuratora o pomoc w tej sprawie.
Zorski pokrótce opowiedział to, co wczoraj usłyszał od Helmera i dodał też swoje domysły, i zamiary.
— Czy chce mi pan powierzyć wyśledzenie tej sprawy? — spytał prokurator.
— Chętnie, jeżeli tylko nie leży poza obrębem pańskiej działalności urzędowej. Jako laik nie rozumiem się na tym.
— Nie troszcz się pan! Rozporządzam wielu środkami, których pan nie mógłby użyć. Poczynię rychło odpowiednie kroki, by się dowiedzieć, gdzie i kiedy ukazał się okręt „Pendola“ ostatnio. Innymi sprawami też już się zająłem.
— Czy wolno spytać jakimi?
— Bardzo proszę. Hrabianka ma prawo do majątku, a gdy dostaniemy świadectwo zgonu jej ojca, zwrócimy się do poselstwa hiszpańskiego. Myślałem również —
Zamilkł i popatrzył pytająco na Zorskiego.
— Proszę, proszę mówić dalej.
— Nie miałem praw a zająć się tą sprawą, a!e ona jest taka jasna i tak sama przez się zrozumiała, że odważyłem się. Mam na myśli związek małżeński pana z hrabianką Różą de Rodriganda.
Zorski zarumienił się trochę i rzekł:
— Nie mówiłem z nią jeszcze o tej sprawie, ale myślę, że nie sprzeciwi się temu.
— Do stu kartaczy, mociumdzieju! — zawołał kapitan. — Najpierw zaręczyny, a potem wesele. A jedno i drugie odbędzie się tutaj, w Zalesiu. O to chyba już mogę prosić, co, kuzynku?
— O, do tego czasu jest jeszcze dużo roboty — rzekł Zorski, uśmiechając się uszczęśliwiony.
— Dużo innej roboty? Co waść pleciesz? Wyrwałeś ją z rąk tych drabów hiszpańskich, ocaliłeś od śmierci i obłędu, co ma jeszcze takiego nastąpić? Ona teraz jest twoja duszą i ciałem. Chciałbym zobaczyć tego, kto by inaczej tę sprawę osądził.
— Władza będzie musiała wypowiedzieć w tej sprawię swoje zdanie, kochany panie kapitanie.!
— Władzę pozostaw mnie, panie doktorze — przerwał prokurator. Teraz proszę mnie przedstawić hrabiance.
Gdy powrócił z Różą, obaj mężczyźni byli oszołomieni jej pięknością i postacią. Kapitan zaklął siarczyście, hamując się w połowie tego serdecznego wybuchu. Do stu kar... rzekł. — Zorski, doktorze, kuzynie, jeśli w przeciągu tych dwóch tygodni nie urządzisz zaręczyn, to zabiorę ci ją z przed nosa i ożenię się, jakem Rudowski. Możesz mi wierzyć, dotrzymam słowa!





  1. Nic nie rozumiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.