Opowiadała mi niegdyś piastunka moja bajkę o Jaśku sierocie, który wysłany przez złą macochę po ptasie mleko do czarownicy, mieszkającej na drugim końcu głuchego a rozległego boru, napełnił torbę swą podróżną kamykami, i upuszczając co kroków kilkadziesiąt to różowy, to błękitny, to szary kamyczek, znaczył niemi ślad swój w pustyni, by po tych drogowskazach odnaleźć potem szlak wiodący do ojczystej zagrody. Naiwna bajka ta przychodzi mi dzisiaj na myśl, w chwili gdy układając zbiorek niniejszy, podnoszę z pyłu zapomnienia różowe, błękitne i szare kamuszki, porozrzucane niegdyś przezemnie po świecie, aby z nich utworzyć obraz mojej pisarskiej działalności. Zajęty tą żmudna pracą, a myślą o losach Jaśka-sieroty ścigany, nie mogę się oprzeć pewnemu rzewnemu wzruszeniu! Nie sam bowiem szedłem lesistem pustkowiem, szukając ptasiego mleka; — szli ze mną ziomkowie moi, a większa część tych porzuconych niegdyś przezemnie żwiru bryłek, które teraz po latach z ziemi podnoszę, świadczy o ich tęsknotach i radościach, nadziejach i zawodach, [9]zachwytach i oburzeniach, i ma przeto dla mnie świętość relikwji. Są to więc kartki z dziejów wspólnej podróży, które Wam tutaj przedkładam; — kartki z dziejów wspólnej wędrówki po niegościnnych lądach, wpośród głuchych jarów i dzikich uroczysk, kędy wędrowców częstokroć wabiły złudne majaki, — gdzie na nich czyhał srogi zwierz leśny, i dziksze od drapieżnego zwierza zgraje wilkołaków. Są to zapiski z pielgrzymki, w której „marzyciel-poeta“ i „brząkający dzwonkami dworniś“ to w lutnię uderzał, to błazeńską potrząsał grzechotką, stosownie do tego, czy w sercach podróżnej karawany należało słabnące pokrzepić męztwo, zwątlałą ożywić wiarę, i gasnącą rozniecić nadzieję, czy też przestrzedz pątników przed majaków obłudą, przed dzikiego zwierza podstępem, przed zdradami zresztą własnego serca, kruszącego się w żalu i tęsknicy!
∗ ∗ ∗
W taki to sposób powstawały Piosnki i żarty niniejsze, nucone O zmierzchu i świcie, w smutnej i wesołej dobie, na temat, jaki wynurzając się z bieżącego dziejów potoku, nastręczały śpiewakowi wypadki. Żywiołem piosnek tych była walka, a tworzeniu przewodniczyła myśl polityczna; artystyczna zaś dopiero na drugim znajdowała się planie. Zadaniem ich było zabrzmieć werblem tarabanu, lub dźwiękiem wesołej trąbki, ocucić na chwilę mdlejących z znużenia pielgrzymów, i przebrzmieć bez echa; — były to naboje, których przeznaczeniem było wyrzucić pocisk w stosownej porze, i spłonąć bez śladu. Zrodzone z chwili a pisane najczęściej [10]wprost zecerowi pod rękę, wśród trawiącego paroksyzmu dziennikarskiej gorączki, i w takt turkotu pospiesznej drukarskiej prasy, rzucałem te utwory na pastwę nienasyconego Molocha perjodycznych druków, aby niemi doraźny wywołać skutek. W tych warunkach tworzenia nie było czasu do namysłu, do należytego przetrawienia przedmiotu, i do artystycznego rzeczy obrobienia. Chwytało się też co było pod ręką: kosztowną perłę, czy głaz przydrożny? mniejsza o to! — byle tylko w czas podać cegiełkę do dalszej budowy, byle tylko w porę a skutecznie w pierś ugodzić przeciwnika. Konieczny w warunkach tych pospiech, i nieunikniona w takich razach drażliwość, tłomaczą też dorywczość sądu o rzeczach i ludziach, która beznamiętnego czytelnika w Piosnkach i żartach niniejszych tu i owdzie może niemile uderzy. W istocie, w pośród zgiełku i wrzawy gorącej walki, zdarzyło mi się nieraz podrapać tego i owego silniej, aniżeli się godziło, aniżeli to nawet było w moim zamiarze. Mimowolne niesprawiedliwości te uderzą oczywiście w Piosnkach i żartach tych, obecnie z ramek czasu i otoczenia wyjętych, tem silniej każdego dziś, gdy goryczy już nie tłomaczy walki zaciekłość. Od chwili, gdy pisałem te śpiewki, uległy dane, na których opierałem sądy moje, już częściowej zmianie, i nie da się zaprzeczyć, że się niejedno zmieniło na lepsze, — że osiągniętem zostało na drodze wolnego postępu niejedno z dóbr tych, o które wówczas zażarcie walczono, — że niejeden z dawnych mych przeciwników, do lepszego przyszedłszy przekonania, stał się żarliwym obrońcą tego, pod którym walczyłem, [11]sztandaru, — że wreszcie czas matematyk, i ludzkich bolów lekarz najskuteczniejszy, zatarł już do szczętu znaczną część onych antagonizmów, które nas rozgorączkowywały niegdyś tak wielce. Sądzę wszelakoż, że światły a ze stosunkami Galicyi obznajomiony czytelnik sam łatwo pozna te usterki, i usprawiedliwi je, a przynajmniej wytłómaczy dorywczością dziennikarskiej roboty, temperamentem autora, zbytnią jego może dla, poślubionej sprawy żarliwością, a wreszcie namiętnością walki, w której i on także nie wahał się nadstawiać głowy w potrzebie, a przeciwnicy jego wcale mu nie szczędzili dotkliwych razów. — Cokolwiekbądź, z ręką na sercu i na sumieniu oddać sobie mogę tę sprawiedliwość, żem się w tych zaciekłych czasami walkach powodował zawsze dobrą wiarą, — że mi zawsze chodziło o rzecz a nigdy o osobę, — że od krakowskich Stańczyków i lwowskich tromtadratów równie daleki, jednaką wszystkim mierzyłem miarą, i że pisząc zawsze kosztem mych nerwów a nieraz i spokoju, nie miałem nigdy osobistych korzyści na widoku. Nie ubiegałem się również o poklask salonu, ani też ulicy, czego najlepszym podobno dowodem będzie to, iż najczęściej nie podpisywałem mych wierszy, tak, iż uznanie, jeżeli było, zazwyczaj na obcy zapisywanem bywało rachunek. Mamże w przedmowie tej, będącej generalną spowiedzią mego pisarskiego działania, bronić zasad tych, w których służbie kruszyłem kopię tyle razy? Sądzę, że to rzecz zbyteczna, — myśl bowiem przewodnia, której, pisząc nigdy nie spuszczałem z oka, widoczną jest we wszystkich tych piosnkach, a grunt jej etyczny i filozoficzne uprawnienie nadto oczywistemi są, bym w pośród [12]światłych, a nieuprzedzonych, czytelników musiał dopiero dla zasad tych zdobywać wyznawców. O uprzedzonych oczywiście niema i mowy; tych bowiem przekonać trudno! Nie przekonały ich przecież nawet wypadki, które zdaniem mojem, stwierdziły już aż do zbytku słuszność poglądów, jakiemi się powodowałem, występując przeciwko polityce frymarek i szalbierstw, psowającej narodowego ducha, a otwierającej na oścież wrota wszelkiemu warcholstwu. Wprawdzie nie zawsze mi pozwalała forma piosnek tych wypowiedzieć myśl moją jasno i w sposób dodatni; — sądzę jednakże, iż mądrej głowie dość po słowie. — Niezawodna rzecz, że los nasz niepewnym jest, i że nad dolą naszą czarne wiszą chmury, aliści obowiązek nasz jest jasnym, tak jasnym, że może rozświecić dolę, chociażby najczarniejszą. Ktokolwiek tedy oswoił się z myślą, że czasy darmoch, obroków i szarwarków bezpowrotnie już minęły, — ktokolwiek nie jest opętany onym próżniaczym, pańszczyźnianym duchem, który pod eufemicznem mianem mesjanizmu pokutował w nas przez lat tyle, demoralizując naszego ducha, i przyuczając naród do gnuśnego wyczekiwania jakichś dziejowych cudów, — ktokolwiek przyszedł do przekonania, iż słomiany pożar zapału, który nas na niedolę naszą tylekroć do lekkomyślnych pobudził porywów, nie tworzy cudów, lecz owszem, jak każdy anormalny wysiłek, szkodę tylko niepowetowaną społecznemu organizmowi przynosi, — ktokolwiek wreszcie zdał sobie sprawę z tego, że opierając nadzieje nasze na działaniu sił po za naszym spółecznym ustrojem będących, opieramy je na przypadku, a nie na matematycznej oczywistości, [13]i działamy przeto nietylko lekkomyślnie, lecz nawet niemoralnie, — ten z pewnością w piosnkach tych znajdzie echo własnej swej myśli.
∗ ∗ ∗
Wielkie, olbrzymie zadanie przypadło naszemu pokoleniu w udziele! Wobec walki o byt, narzuconej nam przez losy, przez sam zresztą nieodwołalny świata porządek, musimy z jednej strony, nie spuszczając z oka tej ziemi, która się nam coraz bardziej z pod nóg usuwa, i pomnąc, że materjalna nędza nieubłaganie do umysłowego i moralnego prowadzi upadku, pracować mężnie a wytrwale, aby w rzeszy narodów wywalczyć sobie uronioną już niemal możność fizycznego istnienia; — musimy z drugiej strony, nie zapominając o tem, że byt nasz cały dziś w duchu leży, krzepić w sobie ducha bez przerwy, nie dozwalając mu zamierać w rozpaczy, ani usypiać w mesjanicznym kwietyzmie, ani też rozdrabiać się w szalonych porywach. Nie zbawi nas ani Mąż Czterdzieści Cztery, ani legendowy rumak Wernyhory, ani kantor austryackiej loteryi, ani ruleta zewnętrznych zawikłań, ani galwanizm sztucznie wywoływanych demonstracyi, ani też w ogóle żaden z wymysłów pokutującego w nas pańszczyźnianego ducha, jeżeli z siebie pracą kilku pokoleń nie dobędziemy zasobów zdrowego życia, — jeżeli życiu temu nie podłożymy szerokiej moralnej podstawy. Wszystko inne jest tylko mrzonką, zabawką i kuglarstwem! Musimy rozpocząć naszą reorganizacyę moralną, ucząc się myśleć tak, jak ludziom uczciwym myśleć przystało; — oto jest nasz pierwszy patryotyczny [14]obowiązek! Musimy wyprzeć się samolubstwa, musimy powrócić do uczuć prawdziwych, do zdrowych obyczajów, do silniejszego porozumienia się z sobą, do uporządkowania naszych zawichrzonych pojęć, inaczej steramy nieodwołalnie ostatek naszych duchowych zasobów w jałowych walkach, w bezowocnem szamotaniu się, w usiłowaniach reorganizacyjnych, z których niema żadnego wyjścia. Chcąc zatem zapewnić sobie trwałość i pomyślny rozwój tych duchowych zasobów, które ostatecznie całą treść naszą, i całą istotę dzisiaj stanowią, musimy postawić myśl naszą tak wysoko, aby całemu światu widną była jako Znicz jasny, jako typ doskonałej miłości, sprawiedliwości, prawdy, uczciwego obyczaju, wytrwałości, męzkiej rozwagi, porządku, światła i postępu; — musimy dążąc do jej urzeczywistnienia, iść zawsze drogami będącemi w harmonii z tym ideałem, krocząc tak, jak rozważnym i uczciwym ludziom kroczyć przystało: ostrożnie, powoli, lecz stale naprzód, zawsze w słońcu i gościńcem! Fałszem albowiem wierutnym jest twierdzenie t. z. praktycznych polityków, którzy przenosząc w zakres publicznego życia jarmarczne praktyki bałagułów i szulerów od zielonego stolika, utrzymują, że etyka i polityka są to dwie rzeczy wykluczające się wzajemnie, i że dla chwilowej dogodności poświęcić zawsze można jeden lub drugi artykuł wiary obowiązującego moralnego zakonu. Fałszywa teorya ta, zakorzeniwszy się u nas w ostatnich czasach szczególniej głęboko, jest powodem dlaczego pomimo pozorów nie posuwamy się naprzód duchowo od pewnego czasu, — dlaczego owszem odniesione nawet na tej drodze korzyści nie wychodzą [15]nam wcale na zdrowie. Głównymi apostołami tego oportunistycznego koranu są u nas Stańczycy, mieniący się „moralnym rządem“ naszego kraju, i par eccellence konserwatywnym obozem w naszem społeczeństwie. Tymczasem nie masz nic bardziej rewolucyjnego, nic bardziej niemoralnego, i nic więcej zdrowemu rozsądkowi przeciwnego nad zgubny posiew ten; — nie masz zarazem nic mniej utylitarnego i nic bardziej rozkładczego nad siewu tego owoce. Jestto po prostu poświęcenie rzeczy istniejącej i wiadomej t. j. obowiązku, dla rzeczy nieistniejącej jeszcze i niewiadomej t. j. korzyści, o której wartości praktyczny dopiero orzeka skutek, nie dający się z góry obliczyć, i nieznany nam w chwili czynu. Działając tak, przyuczamy społeczeństwo do awantury a nie do drogi obowiązku, rozluźniamy węzły moralnego zakonu, otwieramy na oścież wrota wszelkiej swawoli a nawet i zdradzie, wnosimy w umysły zawichrzenie pojęć, i sprowadzamy moralną i umysłową anarchię, której bezpośrednim a nieuniknionym wynikiem jest rozkład narodu jako spółecznego ciała. Zaprawdę głęboko mądremi są słowa wieszcza, że cel chociażby wzniosły nawet, nie odwszetecznia podłej drogi, a ja z mej strony pozwalam sobie dodać tutaj, że chwila w życiu narodu nic nie znaczy, bo narody żyją wiecznie, i że korzyść chwilowa klęską jest, skoro ją okupujemy transakcyą z sumieniem i poniewierką naszej moralnej wartości! —
∗ ∗ ∗
Tych to poglądów bronił zawsze „marzyciel-poeta“ i „brząkający dzwonkami dworniś“ w piosnkach tych nuconych w wesołej i smutnej dobie „O zmierzchu[16]i świcie“. Ztąd też pochodzi, że nastrój ich rozumowym jest więcej aniżeli uczuciowym, i że nad innemi tonami w śpiewkach tych góruje odpowiednia poważnej chwili nuta rozwagi. Wiem ja dobrze, iż wartość piosnek tych, że — powiadam wartość tych różowych, błękitnych i szarych kamuszków, które dziś z pyłu zapomnienia podnoszę i w niniejszą mozajkę układam, nie jest jednaką. Są między temi kamyczkami takie, które należycie oszlifowane i w misterną oprawę ujęte, mogłyby poczesne zająć miejsce w skarbcu lepszego odemnie poety, — są inne, które pochwyciłem z ziemi, lub z łoża tych, ktore mijałem potoków, — są wreszcie i takie, ktore wyrwałom wprost z obcej ręki, pożyczając u tego lub owego pisarza to formę, to myśl jedną lub drugą, to wyraz czasem szczęśliwy[1]. Wszystko to braki niezawodnie! — braki wielkie, których starannie unikać powinien pisarz godność swoją ceniący, i do laurowej wzdychający nagrody. Braków tych atoli dziś już poprawiać nie myślę; — piosnki te bowiem spełniły już swoje zadanie, czy to jako cegiełki wczas do dalszej podane budowy, czy to jako pociski wyrzucone w porę, ażeby w pierś ugodzić przeciwnika. Niechaj więc idą w świat śpiewki te takiemi, jakiemi je zrodziła chwila, — nacechowane piętnem dorywczości właściwej dziennikarskim robotom, i zapylone kurzawą [17]gorącej walki, a jedyną dla nich pochwałą, tak jak dla wystrzelonego ładunku, niechaj będzie to, że umiały wczas i wiernie wypełnić swoją powinność!
Szli przez pustynie — przez stepy bez końca,
Krwią znacząc często ślady na kamieniu;
Wkoło nich puszcza w grobowem milczeniu,
Nad nimi piekło libijskiego słońca.
A stepy dzikie — a niebiosa skwarne;
I nigdzie źródła, w któregoby wodzie
Mogli pragnienie ugasić pożarne,
I nigdzie palmy, gdzieby spocząć w chłodzie!
Czasem im drogę huragan zaskoczy,
I, chciwy pastwy ruchomy grobowiec,
Jak wąż piasczystym kłębem ich otoczy;
Czasem znów hiena lub szakal — wędrowiec,
Głodem zawywszy w tej stroskanej ciszy,
Chwilę pielgrzymom zdala towarzyszy;
A czasem majak zabłyśnie w oddali,
Wabiąc znużonych oazą uroczą;
Ale pielgrzymi z swej drogi nie boczą,
I wciąż milczący, idą wciąż, i dalej,
A poprzed nimi gwiazdka złota biegnie,
Gdzieś roziskrzona w Bogu: ta ich strzegnie!
Po ojcach wzięli prorocze podanie,
Że kiedyś światu zabłyśnie zbawienie,
I że się „Słowo wieczne“ ciałem stanie,
I „Światło prawdy“ nocy zwalczy cienie,
Że gwiazda złota na błękit wybiegnie,
I o spełnieniu tych dni ich ostrzegnie.
Więc za tą gwiazdą mimo słońca skwary,
Mimo piasczyste huraganów fale,
Mimo majaki, i mimo szakale,
Spieszą wytrwali, ufni, pełni wiary;
Nadzieja tęskne im rozwidnia twarze,
A wzięli z sobą w drogę skarb bogaty,
Aby go złożyć Wcielonemu w darze —
Skarb milszy Panu od perł Guzaraty:
Kadzidło modlitw, i miłości myrrę,
I serca złote, piastowskie i szczére!...
∗ ∗ ∗
Tak idąc, dzikie minęli pustynie,
I weszli w ziemię, która miodem płynie;
Więc idą pytać się w książęce grody:
„Gdzie Ów, którego czekają narody?“
Lecz nikt nie wiedział o Nim w dworskim gminie;
Jego tam niemasz! — Gwiazdka dalej płynie!
Więc znów pielgrzymie kije wzięli w ręce;
Idą w swą gwiazdkę wpatrzeni oczyma,
Aż wtem się ona w błękitach zatrzyma,
I przy ubogiej stanęli stajence.
A stajnia była kryta słomy wiechem,
Ale w tej chwili jasna słońcem złotem,
Przez dziury nieba świecąca uśmiechem,
Zwinnych jaskółek grająca świegotem,
A mędrcy mieli serca takie lasze,
I takie wierne, tak miłośne dusze,
Że ufni w szopki wstąpili poddasze,
Wyroki Pańskie w rzewnej wielbiąc skrusze!
∗ ∗ ∗
W żłobku, na sianie, w tym przytułku nędzy
Spoczywa dziecię na śnieżystej przędzy,
I spiące słodko do Tej się uśmiécha,
Co przy nim stoi spokojna i cicha,
Snu jego będąc aniołem i strażą.
Czasem ze sianka polny kwiatek strzeli,
I zawieszony nad dzieciny twarzą,
Kielich w skrzydlatą główkę przeanieli;
A czasem kwiaty te przeanielone
Skrzydłami w wianek uroczy się splotą,
I wioną piosnką na dziecię uspione;
— Kwiaty się stają wtedy arfą złotą!...
∗ ∗ ∗
Więc zapatrzeni w tę dziecinę Bożą,
Która w tej chwili z uspienia ocknięta,
Różane do nich wyciąga rączęta,
Klęknąwszy mędrce w proch swe czoła korzą,
A przez szczeliny strzechy rój promieni
Nad ich czołami zapalił wschód słońca,
I w blaskach jego stoją przebóstwieni
Oni, co wytrwać umieli do końca!
O Panie, Panie! I my, twoi wierni,
Za Twoją gwiazdą — za Twoim aniołem
Krwawy ślad znaczym na głogu i cierni;
I niema palmy pod którejby czołem
Można wypocząć, i krynicy niema,
Gdzieby ugasić pragnienie pielgrzyma;
I nam huragan skwarny, czoło pali,
I na nas stada czyhają szakali,
I wokoło nas step martwy i głuchy,
Jednak w znużeniu nie słabną nam duchy;
Bo wierzym Panie, że jak królów Wschodu
Nas przeprowadzisz przez pustyń bezdroże;
Lecz kiedyż błyśnie dla Twego narodu
Betlehemskiego dnia różanne zorze?...
Trzeba będzie język skrócić,
Uszy stulić, ogon schować,
I juchtowe buty zrzucić,
I spodeńki wywatować!
Kto tam zgadnie gdzie osiędziesz,
Gdzie po dawnym twym zwyczaju
„Portu“ jutro szukać będziesz,
W jakim raju i nahaju?
Weź więc bilet na te chóry,
Kędy siedzą twe augury;
Miło spojrzeć z tej wyżyny
Na sejmowe te łysiny,
Co los przędą twej krainy.
∗ ∗ ∗
Gankiem, gankiem za „Barankiem“,
Potem hejto za „Krywejtą“,
Korytarzem za „Brewiarzem“,
Z „Tromtadratą“ na zasadzie
Fiku-bryku do kurniku,
Gdzie usiadło stado gęsie,
Co opinią kraju trzęsie.
Gdy te wszystkie przebrniesz drogi,
Zachowawszy całe ziobra,
Całe poły, czyste nogi,
Podróż była bardzo dobra.
Lecz pamiętaj siedzieć makiem,
I nie wszczynać rozhoworów
Lekkomyślnem słówkiem jakiem
Z głodną rzeszą redaktorów,
By się który nie przyczepił,
I przedpłaty ci nie wlepił.
A gdy sobie już zdobędziesz
Miejsce w ławce, i usiędziesz,
To, nim spojrzysz okiem na dół,
I myśl twoją puścisz w tropy
Paplaniny sejmu gaduł,
Rzuć spojrzeniem jeszcze wprzódy
Na sufitów onych stropy,
Gdzie fujary, trąby, dudy
I cymbały zdobią pował,
Które — jakiś wieszcz malował!
A gdy znaki te odczytasz,
To — niejedno już zrozumiesz,
I już niczem się nie zdumiesz,
I o więcej nic nie spytasz!
∗ ∗ ∗
Z lewej, z prawej, stoją ławy,
Dwa sąsiedzkie tworząc rzędy;
W nich się mrowi tłum ruchawy,
I łysiny świecą wszędy.
I nie trudno mikroskopem
Za dyskusyi goniąc tropem,
Na tym mlecznym łysin szlaku,
Znaleźć każdy znak Zodyaku.
W głębi stanął tron złocony,
Zkąd „Niedźwiedziem“ nam przyświéca
Stary bartnik doświadczony;
Niżej wschody i mownica —
Ruskie kawki i gawrony
Smalą na niej swe androny,
Lub też ckliwie mży fatalny
Kapuśniaczek katastralny.
Przy niej jako dąb wiekowy
Zasiadł „Cerber“ urzędowy;
Twardy, chłodny jak Łomnica,
Świeci on dyskusyom co dnia,
Przy budżecie, jak pochodnia,
A w szkół sprawie jak gromnica!
∗ ∗ ∗
Tam pod ścianą, hen! na lewo,
Niby tłusty karp z podlewą,
Albo prosię z chrzanem w pysku,
Lub gęś szara na półmisku,
Leży gładko oskubana,
Ruś Czerwona — Ruś hreczana!
Stoi kopa koło chłopa;
Po oborze towar brodzi;
Od dobytku trzeszczy szopa,
Bo też luźno człek nie chodzi,
Wtem do chaty pop zawita,
I rozpoczną się wykłady
Polityczne, i biesiady,
I Jegomość „Słowo“ czyta,
I owieczkom swym tłómaczy
Świętojurskich treść zadaczy.
W ugor idą już zagony
Żyd zabiera zboże z szopy,
Żwawe byczki, tłuste skopy,
Lecz już chłopek nauczony
Kumom twierdzi swym przy szklance,
Że zbawienie jest w grażdance!
Aż w tem żydzi grabią chłopa,
I u popa — staje kopa!
Gdy na lud ten człek spoziera,
To aż serce żal opłynie,
I zapytać chęć cię zbiera:
— Co ci to Rusinie?
Ale Rusin nie wypowie,
Bo mu język z ust wywlekli
Grachy jego i Brutowie,
I na bigos go posiekli.
Lud na kwasie to pieczony;
Wszystko też tu zakalcowe,
Jak te knysze prażnikowe.
Każdy kwaśny i skiszony;
Sprawa wymieszona z błota,
A lud nudny niby słota,
Kwęczy ciągle — jak za rajem,
Tęskniąc wiecznie za nahajem!
Daj mu cukru — daj mu miodu,
Postaw mu ptasiego mleka!
Szkoda trudu i zachodu.
Niechce miodu, nie chce mleka.
I ucieka, od człowieka
Rad trzymając się zdaleka,
Jak prykazaw pan Seneka.
Narodowość to z tektury,
Kreowana po dekrecie,
Z misyą — w moście wielkiej dziury,
Z mową szytą na tandecie!
Dwieścieletnie męty, kały,
Pozostałe z biegiem wieków,
Na dziejowych spodzie ścieków,
W jeden się tu kanał zlały;
Wróg przepełzał śladem gadu,
I do mętów dolał jadu,
Zatruł z wierzchu — zmącił spodem,
I mianował to — narodem!
Toż gdy zbliżysz się do leży
Tego „nacionałytetu“,
Pięścią ciebie w nos uderzy
Woń ruskiego Essbukietu!
Smaruj masłem — smaruj miodem,
Nie pozbędziesz swędu bracie,
Bo ten foetus po Bajracie,
Siedmiorakim pachnie smrodem;
Każdy inny i odmienny,
— Ach, a każdy z nich — „korenny!“
Choć to człek się niezbyt kusi
Tykać rzeczy, która cuchnie,
Wiele robi ten, co musi!
Więc choć bracie i nos spuchnie,
Gdy chcesz poznać sprawę Rusi,
Zbadać musisz one swędy,
Bo nie znajdziesz tu lawendy. —
Pierwszy swąd więc — to ciemnota,
Drugi — to szlacheckie grzechy,
Trzeci — brzęk podłego złota
I szatańskich zdrad uśmiechy,
A swąd czwarty — to grażdanka,
Piąty — wsteczny ich kalendarz,
A swąd szósty — kartoflanka,
A zaś siódmy — to arendarz!
Toteż skutkiem tej malaryi,
Rad trzymając się podołka
Przenajświętszej kancelaryi,
Lud ten cały w kołek z kołka,
Nuci dumy tęsknej aryi,
I ta harna gąska w prosie,
I to w worku czułe prosię
I to w chlewku rewne cielę,
I ta kurka w obcej grzędzie,
I ci sławni borytele,
Co żrą bukwę i żołędzie,
Wszystko kwiczy, kwęczy, gdacze,
Że je srodze Lach uciska,
I wywodzi swoje płacze: Lisy i pasowyska!
∗ ∗ ∗
Jak lud żyje po bożemu,
Tak i szlachta z sobą wzajem,
Dawnym radzi obyczajem;
Wszystko, wszystko po staremu!
Każdy dudek ma swój czubek,
Każdy beitrag swe cuszlagi,
Każdy becyrk swe amtslagi,
Każdy powiat swe powagi;
Zaś powagę każdą zdobi
To, co trudno wypowiedzieć,
A co głównie ją sposobi,
Aby mogła w Sejmie siedzieć.
Rej też w Sejmie szlachta wiedzie,
I do Wiednia chętnie jedzie;
Tam to druchny śpiew miluchny,
I minister gościom rady,
Tam to tany, a biesiady,
I przyjęcie najłaskawsze,
I jest parę tłustych banków,
Wielkie głowy za granicą
Stoją w ludzie pracą żmudną,
U nas — wcale tem nie świécą,
A o „Gwiazdę“ nie tak trudno!
Ledwie człekby czasem wierzył:
Szlachcic — choć mu w łeb strzel zaraz —
Wtem mu powiat mandat zwierzył;
Ot — i „mowiec“ w mig się znalazł!
Choć mu obcą ekonomja,
Ale z serca Carrey płynie,
I — buczacka Detonomja,
Jak szeroka Polska słynie!
Minie doba trzecia, czwarta,
Już nie poznasz pana brata;
Rzekłbyś istne sztuki czarta,
Taki z niego dyplomata,
Finansista i legista,
I pedagog i statysta,
Tak ci gładko i z rezonem
Zwinąć umie się z andronem,
Kiedy w argumenta wda się: —
Nie policzysz kółek w pasie,
Już banialuk tak naplecie,
Że to istne — istne dziwa,
Jak cierpliwem to „P“ bywa,
Co to Posłów stawi w świecie,
I człek w myśli się zacieka:
Czemu ono się nie wścieka,
I urwawszy nie ucieka?
Więc też w Sejmie, czy w Wydziale
Czy w komisyach, czy w Rajchsracie,
Bogu dzięki, miły Bracie!
Zbytku głów nie cierpim wcale;
A ztąd i porządek doma
I niejedna sprawa chroma;
Lecz Opatrzność losem włada,
I tak jakoś chatę chowa,
Że się w wichrach nie rozpada;
I ............. Marszałkowa
Gospodarzy nam w Wydziale,
Ku .......... większej chwale,
I wypuszcza w pacht szpitale,
Z „wolnej ręki“ na pożytek
Przewielebnych sióstr Szarytek!
∗ ∗ ∗
O, te rządy, te obrazy
Autonomii i swobody —
Chwytaj pilnie wieszczu młody
Póki „złota era“ świta,
Bo nie wrócą się dwa razy,
Bo któż w gwiazdach to wyczyta
W jakim się przebudzim Reichu,
Przy najbliższym już Ausgleichu,
— A już wtedy z nimi — kwita!
Okładką z Carreya
Zapraw trzy Koźmiana ody;
Weź łut potem Macauleya,
Odcedź olej, dodaj wody;
Szekspirowi utnij rogi,
Rozlej Szmytem co zostanie;
Rdzę z Bajrona zdejm ostrogi,
I rozpuść ją w Ramajanie,
Przecedź Machiavella pilnie,
Przez Tomasza z Kempis potem,
I zamięszaj wszystko silnie
Z Nostradamem i Duns-Scottem,
Potem mocz przez rok Heinego,
W wszystkich trenach Jeremiasza;
Dodaj ze sto ód Molskiego,
I znów mieszaj — z grochem kasza!
∗ ∗ ∗
Gdy ten przepis do kropelki,
Spełnisz bez pomyłki wszelkiej,
To mieć będziesz Nie-Vandyka,
Nie-Szekspira, nie-stańczyka,
Nie-statystę, nie-krytyka,
Nie-wieszcza, nie-polityka,
Nie-mowcę, nie-historyka,
Słowem, wszystko nie, lecz wielkie!
Ale przecedź to przez włókno,
Specjalności, zlej w butelkę....
— M. D. S. „Wyrzuć za okno!“
Nie wytępiajcie ducha...... gdzie zakonu nie masz, tam ani przestępstwa. Ś. Paweł do Rzym. IV w. 15.
Wielcyśmy byli, choć śmieszniśmy byli,
Gyśmy się duchem powstańczym popili;
Szumiała w głowach ambrozja nam Boża,
Więc krzycząc: „Polska od morza do morza:“
Szliśmy na działa bez broni i boso;
Rzekłbyś, to duchy anielskie nas niosą!
Nektar wyszumiał! skarleli Tytani!
Dziś — rezolucyą jesteśmy pijani; —
W kuchni niemieckiej czyhając czy snadnie
Kość jakaś chuda nam z stołu nie spadnie,
Tańczym przed lada kuchtą najpocieszniej;
— O jak my mali! o jacy my śmieszni!
∗ ∗ ∗
Azaż myślicie męże rezolucyi,
Że Niemiec dawną nam Polskę przywróci?
Ze „swoją“ wschodnią rozbroi granicę,
Starą nam Piastów oddając ziemicę?
Lub, że „okręgląc się wciąż militarnie“
Niemna, ni Wisły nam już nie zagarnie“?
Azaż myślicie, że „zrządzeniem Bożem“
Wyprze się myśli zawładnięcia morzem,
I że się nigdy w nim myśl nie obudzi
Wydrzeć nam nowy szmat Litwy i Żmudzi,
By sięgnąć — wsparty na nasze wybrzeża,
Po mieczowego spuściznę Rycerza?...
O nie! Wy nie tak głupi! Ale skory
Duch wasz się zgodził już z temi rozbiory.
On taki „trzeźwy“, — on taki wytrawny,
Że już wziął rozbrat z gwiazdą Polski dawnej,
Że mu nie wstrętną już myśl zdrady jawnej!
— Nim jeszcze wbije wróg nóż w matki’ ciało.
Serce je wasze już rozćwiertowało!
∗ ∗ ∗
Mówicie: Nie śnić nam już o całości,
O dawnej sławie i dawnej wielkości,
Dość, niech rulety dziejowej nam gałka
Wróci kawałek — kawałek kawałka
Spuścizny ojców! Niech nam zszyją Prusy
Z kilku szmat Połski kaftan jakiś kusy,
Fetusik jakiś z ciałkiem zwiędłem, chorem,
Coby nie Polską był — lecz jej upiorem!
O jak Wy głupi! Azaż Wam nie widno,
Że Niemce zdradą Was łudzą ohydną?
Ażaliż one wskrzesić Polskę mogą,
One, co Słowian zbrojną depczą nogą?
Wszak one wiedzą, że choćby najmniejsza,
Polska od Rosyi nie niebezpieczniejsza,
Bo niezależna, nie chcąc być germańską,
Myśl by musiała podnieść wszechsłowiańską,
A głosząc hasło po szerokiej ziemi:
„Wolni z wolnymi i równi z równymi“,
Więcej u Słowian by znalazła miru,
Niżeli orły mroźnego Sybiru!
∗ ∗ ∗
Więc, jeślić prawdą, że własnemi siły,
Już nam się nie wznieść ninie z pod mogiły,
Przecz-że, gdy fałszem stare „Nie zginęła“,
Zrywacie z duchem lubelskiego dzieła,
I gdy Czech ku nam wyciąga dłoń bratnią,
Rwiecie zbawienia tę nić — tę ostatnią?
Tak jest: ostatnią! Jeśli ją zerwiecie,
Burza jak zwiędłe liście nas rozmiecie;
I niechaj wtedy groby, polskie jękną,
I niechaj wszystkie serca polskie pękną,
I niechaj wszystkie matki polskie ronią,
Bo Polska Waszą już zabita dłonią!
∗ ∗ ∗
O! wy nie myślcie, że można bezkarnie
Gasić ludowi duchową latarnię!
Czyście widzieli jak się niebo chmurzy?
Czyście słyszeli ryk pędzącej burzy?
O któż pod gmachu rwącem się sklepieniem
Stanie z potężnem Samsona ramieniem?
O któż podtrzyma pękające mury,
Jeśli duch Polski pójdzie w Niemiec ciury?
O! wy nie myślcie, że można bezkarnie
Gasić ludowi duchową latarnię?
Czyście widzieli jak się niebo chmurzy?
Czyście słyszeli ryk pędzącej burzy?
Więc gdy w nas gromem luną nieba wrogie,
Jakiż nam dacie wijatyk na drogę?
Jakąż przewodnią gwiazdę wpośród nocy?
I jakąż tarczę przeciwko przemocy?
∗ ∗ ∗
Mówicie: „Twierdzą naszą będzie wiara!“
Patrzcie: wżdy, z knutem łączy się tyara.
Mówicie: „Zbawi nas oświata ludu!“
O że się wiecznie spodziewacie cudu:
Ażaliż ugor ziarnem nie zasiany
Rozrunić może kłosem deszcz wiośniany?
Jakąż myśl dacie ludowi w przychowek,
Z nasienia chleby upiekłszy w przednowek?
Czyż tę „ideję państwa“, której w życie
Nie możem wcielić sami“, jak mówicie?
Czyliż te „hasła“ co dzień jeden żyją,
A jak psy głodne w prasie waszej wyją?
Ledwie lat kilka waszej gospodarki,
A wżdy, co stało się z narodu arki?
Ledwie lat kilka, a wżdy już sromotą
W salonach waszych zwać się patryotą.
I Was już samych — samych Was już owo
Przeraża każde szczero-polskie słowo:
Z powątpiewaniem, z uśmiechem niewiary
Pytacie: „Ruble-ż mówią? czy talary?
A ten-że czego chce? do czego zmierza,
Jeżeli w strunę tyrtejską uderza?
∗ ∗ ∗
Ani się dziwcie że niektórzy z braci
Piszą dziś „temu, który nią zapłaci“.
Dawny ideał tęczowy, świetlany
Rozmienialiście na drobne liczmany,
Które lud wziąć ma za dawny skarb w zamian,
Codzień innemi „hasłami“ omamian.
I któż dziś powie kędy prawda leży?
Czy w tych dogmatach, w które nikt nie wierzy?
Czyli w tych hasłach, co jeden dzień żyją,
I jak psy głodne w prasie waszej wyją,
A których wyciem ich panowie tyją?
— Rozhartowaliście w narodzie ducha;
Krzykniecie, Polska? — Nikt was nie posłucha!
Więc nie zrywajcie tej struny anielskiej,
Co wydzwoniła hymn unii lubelskiej,
A której jakby brzęk jakiś daleki,
W lechickich dziejach brzmi przez wszystkie wieki
Harmonią słodką jak Cherubów pienie,
Bo ztamtąd jeno czeka nas zbawienie.
1872.
Wiersz ten napisany z powodu konszachtów poznańskiej magnateryi, knowanych pod egidą arcybiskupa Ledóchowskiego w spółce z Bismarkiem, jakoteż z powodu prądów podówczas w Galicyi panujących, stał się dla autora powodem prześladowania. Posądzenia tromtadratów wietrzących w pieśni tej panslawistyczne tendencye, a niemal i zdradę, skłoniły mnie po zawieszeniu Chochlika do kilkoletniego milczenia.
„Do sejmowych przystępując obrad
Wobec spraw niezałatwionych stosów,
Sejm halicki wzywa Cię o Duchu,
Byś do niego raczył zejść z niebiosów!
Kwestya lichwy sterczy tu Charybdą,
A tam Scyllą reichsratu uchwała;
Zejdź o Duchu poradź co tu robić,
Aby wilk był syt i koza cała!“
„„Furda lubciu! — Święty Duch odpowie —
Minął czas ten, kiedym schadzał z nieba;
Kto chce dziś zasięgnąć mojej rady,
Temu do mnie duchem wznieść się trzeba!““
A Sejm znowu: „Zejdź o Duchu święty,
I w dróg sprawie postaw wniosek jaki,
Bo uchwała przez nas uchwalona,
Nie jest wartą i niucha tabaki;
Wschód w rozterkę wprawiła z Zachodem:
Tutaj chłopa, tam szlachcica gniecie,
Więc tu Gwelfy, a tam Gibeliny;
O, zejdź do nas z radą Paraklecie!“
„„Furda lubciu! — Święty Duch odpowie —
Minął czas już kiedym schadzał z nieba;
Kto chce dziś zasięgnąć mojej rady,
Temu do mnie duchem wznieść się trzeba!““
A Sejm dalej: „Kłopot mam nie mały
Z tą piekącą sprawą propinacyi;
Sprzedać czasby przecie raz to prawo,
Bo codziennie na wartości traci;
W filantropią my się nie bawimy,
Choć się nędza w ludzie strasznie sroży;
Zejdź o Duchu poradź co tu robić,
Aby okup wypadł jak najdrożej“.
„„Furda, furda! — Paraklet odpowie —
Minął czas już, kiedym schadzał z nieba;
Kto chce dziś zasięgnąć mojej rady,
Temu do mnie duchem wznieść się trzeba!““
Duch nie schodzi. „Kto wie — rzecze Fredzio —
Może być, że to nie jego wina.
Może zbłądził w ciemnym kurytarzu,
I przypadkiem — zaszedł do.... kasyna?
Może nie w smak Ci to Duchu święty,
Że tu mieszczan kilku jest i chłopów,
Lecz by Jove z miast nie przyjdzie więcej;
Możesz śmiało zejść z niebieskich stropów“.
„„Mości Hrabio! — Paraklet odpowie —
Ja mam wstręt jedynie ku liberjom,
Więc się bawcie sami po dawnemu,
Czyszcząc pilnie buty ministeryom!““
Ty, coś świstaki opiekuńczem skrzydłem
Prawa zasłonił przed myśliwców lufą,
Coś jak Stróż Anioł stanął dziś nad bydłem,
Nad krową (Vacca) i świnią (Sus, Buffon)
Sejmie — nad chłopa zlituj się cierpieniem;
Przecież on także Bożem jest stworzeniem!
Zwierz ten (w Pliniuszu zobacz: Agricola)
Pożyteczniejszym nawet jest od zięby,
Bo gdyby przestał uprawiać nam pola,
Nie mielibyśmy co włożyć do gęby;
Los weterański! (patrz co piszą o tem
Pouczająco Liebig z Moleschottem!)
Więc, że to casus wielce pascudeus,
Radzę Ci przeto pilne mieć staranie,
Ażeby lichwy paszczą Żyd (Judeus)
Stworzenia tego nie zjadł na śniadanie,
Bo jeśli zje go, to Ci powiem szczerze,
Że zejdziem na psa (patrz: Canis w Cuvierze).
Że nam rząd sprzyja znów nas zapewniano,
A Pismo mówi (patrzaj w Mateuszu)
Że „temu, który prosi, będzie dano“;
Tyś prosił, prawda! lecz bez animuszu,
Więc wystrychnięto nas sofizmów kupą
Na dudków (zobacz w Buffonie Uppupo!)
I stoi dalej w Piśmie (vide Łukasz)
Że „drzwi otworzą temu, który puka“,
Lecz ty mój drogi zbyt dyskretnie pukasz,
A to w pukaniu leży cała sztuka,
Bo miasto palców (digiti) najczęściej,
Pukając, trzeba użyć (pugni) pięści.
Więc że wiesz teraz jak pukać i prosić,
Już nie wyczekuj Rady karteluszu,
Bo z słów komisji przecie możesz wnosić.
Co piszczy w trawie (patrz Gramen w Plinjuszu!)
Lecz pukaj znowu pugno, a nie cicho,
A prosząc — trąby użyj z pod Jerycho.
Ani też zważaj, że to nie licuje
Z dyplomatycznych praktyk Twych sposoby,
I gdy Ci rzeką, iż „rząd kraj miłuje“,
Ty mów: „Głos słyszę — nie widzę osoby!“
Bo taki Pismo Ci zaleca modus
(Obacz w Mojżeszu, Rozdział V., Exodus).
Więc choćby nawet miało przyjść do borby,
Pukaj, niech wie lud kto mu życzy szczerze,
A zaś, kto byłby rad go ubrać w torby,
I chce go zmusić (patrz Shyllock w Szekspirze)
By gryzł od dołu grobów trawę (gramen)
— Od czego Boże, zachowaj nas! Amen!
Ach, bo któż wagę tej straty obliczy,
I czyż śmierć swojej zna wielkość zdobyczy?
Wiedzą to jeno jaki to skarb — jaki, Wdzięczne świstaki.
Utkwiwszy orli wzrok swój w Pizemje,
Wiedział on co się w Aragonie dzieje,
I rad dozierał hiszpańskiego prosa. Nie swego nosa.
Wygłaszać sławę jego w czas daleki Aere perennius będzie w wszystkie wieki
Lśniąca budowa jego — promienista Karczma wieczysta!
O, posyp skroń Twą sierocą popiołem
Biedna Galicjo, i w proch uderz czołem,
A Ty Zatorze smętnym zapłacz rymem, Wraz z Oświęcimem.
Ty zaś Krakowie, módl się, mój Ty drogi,
By jadąc w niebo, mógł krajowe drogi
Nieboszczyk mijać, bo by — o litości! — Połamał kości! —
1875.
Obrady tego Sejmu były rzeczywiście nader jałowemi. Oprócz ustawy o ochronie świstaków i pożytecznych ptaków, nie pozostawił on po sobie żadnego spadku.
której sens moralny zginął w austrjackiej wolności druku. Rzetelny znalazca raczy się zgłosić w c. k. prokuratorji, gdzie stósowną nagrodę otrzyma.
Za siódmą górą — hen! — za siódmą rzeką,
Za siódmem morzem — daleko! daleko!
(Tak opowiada bajka mojej babki)
Był kraj, gdzie nosił lud rogate czapki,
A pod czapkami głowy bystre — jasne;
(Tak mówi bajka; — to jej słowa własne).
Kraj ten był częścią rozległego państwa,
Które się zwało: „Perłą Chrześcijaństwa“,
Wolność albowiem kwitła tam nie lada:
Rząd robił co chciał, (Tak bajka powiada),
A zaś poddanym, „w ustawy obrębie“,
Wolno tam było — trzymać język w gębie,
Płacić podatek, i stawiać żołnierzy; —
(Tak mówi bajka; — kto chce niechaj wierzy).
Mimo to czynił, „w ustawy zakresie“
Rząd swym poddanym także i „koncesje“;
I tak: nie brano kalek na żołnierza,
Nie płacił danin, kto nie miał halerza,
Ni też nieboszczyk żaden na ostatek
Nie wiedział co to rekrut? co podatek? —
(Tak baje bajka, lecz wierzyć wypada,
Bo bajka klnie się, że prawdę powiada!)
I baje dalej bajka wiele rzeczy —
Jedne do rzeczy, drugie nie do rzeczy:
O pewnym Sejmie, o pewnej podróży, —
O mopsie, który na dwóch łapkach służy,
O pewnej „c. k. kukułce”, (A kuku!)
O konfiskatach, o wolności druku; —
Rzeczy ciekawe bardzo i bajeczne,
W których nauki leżą pożyteczne, —
Bo w każdej bajce sens moralny leży; —
(Tak mówi bajka; — więc kto chce niech wierzy).
Jednak tych rzeczy nie bardzo bezpiecznie
Powtarzać w krajach (brzmi to dość bajecznie)
Gdzie prasa wolną, ale Press-nowela
Gdy z góry kiwną, z kija nawet strzela. —
Więc chociaż do ust mi wciąż idzie ślinka,
Nie wiedząc: czy tam kto nie dostał Winka?
Milczę; — wszak gorą na złodziejach czapki; —
(To sens moralny bajki mojej babki!).
Wiersz ten ma na celu J. E. Ministra bez teki Ziemiałkowskiego, który wstąpił do wrogiego krajowi centralistycznego gabinetu, wrzekomo, ażeby tamże bronić praw i swobód krajowych. O działalności p. ministra bez teki prawili jego stronnicy (t. z. mamelucy) niestworzone cuda, działalność ta nie objawiła się jednak niczem, istotną racją bytu p. ministra było bowiem jak powiedział p. minister Lasser; die Polen confus zu machen — w błąd wprowadzać Polaków.
De los Rios di Alseros. Alser, maleńki cuchnący strumień, płynący przez jedną z dzielnic Wiednia. Dalszy ciąg „Małego Pütza“. Małym Pützem nazywają uczniowie podręcznik historyczny używany w galicyjskich gimnazjach. Na mój próżny pularesos. Aluzja do przemówienia p. Ziemiałkowskiego, gdy powołany celem sprawozdania z swej poselskiej czynności, roztoczył przed zgromadzonymi wyborcami obraz swych cierpień dla ojczyzny, i zakończył swe przemówienie zapewnieniem że w służbie publicznej nie dorobił się pieniędzy. W istocie jednak dorobił się w służbie tej wioski, orderu i tytułu. Taką to wiarę przywiązywać można do zapewnień nowożytnych Katonów. Fiezvous-y et buvez de l’eau tiède! Lub nieszczęsne te fueros.
Fueros nazywają Baskowie swoje prowincjonalne swobody.
Czy znasz ty gaskońskie zapusty? I w noc i we dnie
Wesołe — szalone — przednie! Choć worek pusty, Gdy żyd pożycza,
My pjani trunkiem Lokusty —
Nie zgadniesz troski oblicza! Szał nędzę kryje, A kto chce wiedzieć
Za co pan hula i pije? To odpowiedzieć
Śmiechem i krzykiem:
„ — Precz drapichrusty! My żyjem szykiem!“
Czy znasz ty gaskońskie zapusty?
Cóż ztąd, że Niemiec nas gniecie, Kiedy wspaniale
Pozwala nam w karnawale
Bawić się przecie?
Dla oficerek[5]
Złóżmy mu za to w ofierze
Choćby ostatni papierek Dzielne Stańczyki: Przegląd, Czas stary
Zagłusza uliczne krzyki Wrzawą bez miary: — „Won demokracya! Precz drapichrusty! To dyplomacya!“
Czy znasz ty gaskońskie zapusty?
Lecz niech nam naszej zabawy, Ulicznej jędzy
Nie psują: ciągły płacz — wrzawy O chłopów nędzy! Sami w potrzebie
Ledwie dość mamy pieniędzy
Na strój i szampan dla siebie. Ważniejsze dziury, Zapchać nam trzeba;
Dla Sztatthalterów stawim marmury![6]
3. A Marya wziąwszy funt maści szpikanardowej bardzo drogiej namazała nogi Jezusowe, i otarła włosami swemi nogi jego, i napełniony był ów dom wonnością onej maści.
4. Tedy rzekł jeden z uczniów Jego, Judasz syn Szymona, Iskarjot, który go miał wydać: 5. Przecież tej maści nie przedano za trzysta groszy, a nie dano ubogim? 6. A to mówił, nie ażeby miał pieczę o ubogich, ale że był złodziejem, i mieszek miał, a cokolwiek włożono nosił.
Ew. u św. Jana. Rozdz. XII. w. 3 do 6.
Odepchnęli biedną bez nadziei.
Ani wiedząc, kędy zwrócić kroki,
Szła jak sarna osaczona w kniei; —
Wokół serca twardsze od opoki,
Przed nią hańba, i żal bez nadziei!
Więc szła światem szukać zapomnienia,
Przed świętoszków śmiechem uchodząca,
Uchodząca przed głosem sumienia; —
Lecz śmiech ludzki ścigał ją bez końca,
I ścigały nieszczęsną — wspomnienia!
Niepamięci obietnicą wabi
Grób już nędzną, aż nagle zatętni
Wieść po kraju o „litośnym Rabbi“; —
Mistrz ten woła: „Pójdźcie do mnie smętni!
Pójdźcie do mnie, ja was wesprę, słabi!“
Więc jest jeszcze — jest nadzieja dla niej!
Jest litośne serce, co pokutną
Nie odtrąci — szyderstwem nie zrani!
Jest dłoń święta — dłoń co wesprze smutną!
— O radości! Jest nadzieja dla niej!
Ach, przed sercem onem się ukorzyć,
I rozpłakać we łzach całą duszę!
Ach, przed „dobrym“ tym „mistrzem“ otworzyć
Bolów tajnie! ducha obmyć w skrusze!
Ach, zapłakać!... Zapłakać to ożyć!
Ni ją straszy więcej niegodziwa
Wrzawa wzgardy, ciągle za nią grzmiąca;
Skowronkami już jej pierś rozrywa
Myśl, że padnie przed tym mistrzem drżąca,
I zapłacze — zapłacze szczęśliwa.
Więc pobiegła podobna do łani,
Gdy spragniona do wód żywych spieszy,
Szukać Tego, co właśnie w Betanii
Miłosierdzia zakon wieścił rzeszy;
— Szła, podobna do spragnionej łani.
I jak ptaszę ranne łowca grotem
Padła korna — drżąca — we łzach cała,
U stóp „Rabbi dobrego“, a potem
W wonnych maściach nogi mu kąpała,
Obnizając je swych włosów splotem.
U stóp Mistrza płonąca miłością,
Trwała — czerpiąc z słów jego otuchy,
Znicestwiona szczęściem i żałością;
— Od ofiary tej, i od tej skruchy
Dom się cały napełnił wonnością.
I rzekł Judasz, ów co był złodziejem:
— „Uczyniła ujmę snać mizernym,
Kąpiąc nogi Mistrza tym olejem“.
A to rzekł nie duchem miłosiernym,
Lecz, że nosił trzos i — był złodziejem.
I jął gromić biedną głosem srogim:
— „Wżdy rozrzutność twoja oczywista!
Źleś tym skarbem szafowała drogim;
Sprzedać było go za groszy trzysta,
I pieniądze te rozdać ubogim“.
Tedy rzecze Rabbi litościwie:
— „Precz ją trapisz słowami niechęci,
I uczynek jej sądzisz skwapliwie?
Wszak poczęła tak dla mej pamięci,
A co mogła — zrobiła godziwie.
I zaprawdę mówię wam, że wszędzie,
Kędy w świecie będzie powiadanem
Dobrej wieści tej błogie orędzie,
Wszędy tam jej imię będzie znanem,
I ofiara jej sławioną będzie!“
Tedy odszedł Judasz — zagniewany
Słowem Mistrza — do ludu zwierzchników,
By Go wydać; — i dały kapłany
Judaszowi trzydzieści srebrników;
Krwi zapłatę. — I był Mistrz pojmany.
I cierniami skronie Mu zwieńczono
I na krzyżu potem Go rozpięto,
I przebito włócznią Jego łono,
I w kamiennym grobie Go zamknięto,
A nad grobem straże postawiono.
Ale śmierć nie miała nad Nim mocy,
I wstał zmartwych w majestacie chwały,
I jak o Nim pisali prorocy,
Bramy piekieł zmódz go nie zdołały;
— Nie ma bowiem śmierć nad Prawdą mocy!
A gdy przyszła nad grób Jego smutna,
Ta, co maścią nogi Mu kąpała,
Płacząc, że Go wzięła śmierć okrutna,
Pierwsza chwałę Jego oglądała
Ta miłością płonąca — rozrzutna!
Ciebie również o Polsko, niebogo
Ściga dzisiaj zarzut Iskarjotów,
Że cierniową kroczyć woląc drogą,
Niż się spodlić spokojem Helotów,
Byt swój chciałaś okupić — za drogo!
Urągają Ci szydząc ze złością,
Żeś spaliła na stosie ofiernym
To, co oni zdobyć chcą podłością;
— Mówią to, nie duchem miłosiernym,
Ale trzosem swoim i chciwością.
Jednak próżna wrzawa tych puszczyków,
Co swym wrzaskiem chcąc powstrzymać zorze,
Lżą pamięci prawdy bojowników; —
— Czerń ta jadem swym nas oplwać może,
Lecz nie znajdzie w nas nigdy wspólników!
A gdy przyjdzie ludów przebudzenie,
I gdy szczęścia dzień zabłyśnie smutnym;
Wierzym Polsko, że w słusznej ocenie
Wiary, najpierw zjawisz się rozrzutnym,
Tak jak Chrystus — Maryi Magdalenie! —
Upadając pod krzyża brzemieniem,
Myśmy nieraz z piersi bolejącej
Głos do nieba słali błagający,
I pod świątyń szukali sklepieniem
Słów pociechy i błogosławieństwa,
W drogę twardą naszego męczeństwa.
I kruszyły się nam w smutkach duchy,
Że do nieba głos nasz próżno woła;
Zamiast pociech — spadł z szczytów kościoła
Grom na wierne zakute w łańcuchy!
— A więc w trwodześmy rozpacznej bladli,
Że nam Boga pociechy — ukradli.
I sądziliśmy już w przerażeniu,
Widząc stypy fałszywych proroków,
Że już Światło gaśnie w toni mroków,
Według wieszczby Jana w Objawieniu,
I słuchaliśmy drżący i smętni,
Czy już „płowy koń śmierci“ nie tętni?
I do ziemi przykładając ucho,
Łowiliśmy dźwięki wszystkie — głosy,
Lecz milczały nad nami niebiosy;
Nie zstępował Anioł k’nam z otuchą,
Tylko błękit uśmiechał się błogo,
Jakby w niebie nie było nikogo!
O któż rozpacz naszych duchów powie
Szamotanych na morzu niedoli
Bez kotwicy, bez gwiazd, bez bussoli
Wobec Światła, które z Nocą w zmowie,
Wobec Piekła, co nam w uszy wyło,
Że nas nawet i Niebo zdradziło?
A więc dzięki mężu Chrystusowy,
Dzięki Tobie, żeś nam w noc boleści
Wionął w serca „Pieśnią dobrej wieści“,
I żeś rozdarł ten całun grobowy,
Za którego żałobną powłoką
Próżno Boga wyglądało oko!
Dzięki Tobie za te słowa szczytne,
Pełne czynów nieśmiertelnych wagi,
Za czyn — pełen piorunu odwagi,
Boś nam niebo otworzył błękitne,
I wbrew piekłu i szyderstwu wroga,
Zdobył Polsce znów pociechy Boga.
19. marca 1876.
Wiersz ten napisany był z powodu śmiałego i prawdziwie ewanielicznego wystąpienia ks. Krechowieckiego przeciwko naszemu ultramontańskiemu stronnictwu, którego organa rzucając na postępowe stronnictwo kamieniem potępienia, mnożyło tylko siew niezgody i nienawiści.
Uraho! uraho! ura!
Pierzcha niewoli noc czarna;
Bałkan goreje łunami,
Jak gdyby czara ofiarna.
Na świat zajaśniał szeroki
Piorunowego błysk czynu;
— Uraho! uraho! ura! Za vieru i otcovinu!
Ufny w broń sztuczną i twierdze,
Szydzi z nas hardy pohaniec;
Za broń wystarczy nam topór,
A piersi nasze za szaniec,
Krzyż wbijem w serce najezdcy,
Jak żelaznego ząb klinu;
— Uraho! uraho! ura! Za vieru i otcovinu!
Myśmy nie gwałtu służalce,
Walczym za wiarę chrześcijańską,
Za wolną wolę człowieka,
Tę starą „prawdę“ słowiańską;
Zapał nas Boży rozpoił
Młodemu podobny winu:
— Uraho! uraho! ura! Za vieru i otcovinu!
Szydzą z naszego zuchwalstwa
Najemni fałszu prorocy,
Że stojąc sami wśród świata
Czoło stawimy przemocy;
My gardzim podłą mądrością
Płaziego Helotów gminu;
— Uraho! uraho! ura! Za vieru i otcovinu!
Ani nas straszy moc wroga,
Ni dzielność jego oręża;
Z nami jest słuszność i prawda,
I Bóg co zawsze zwycięża; —
Dalej więc naprzód do broni
Łazarów, Duszanów synu;
— Uraho! uraho! ura! Za vieru i otcovinu!
Wróg podły złotem kupuje
Zbirów gorliwość służalczą;
Myśmy ubodzy, nie płacim
Tych, którzy za wolność walczą;
Całą ich będzie nagrodą
Pieśń i gałązka wawrzynu;
— Uraho! uraho! ura! Za vieru i otcovinu!
Ach, tak mi jakoś zawadjacko,
Całkiem berlińsko i rajchsztadzko
Niby szlezwicko i holsztyńsko,
A magentowo-solferyńsko,
Niby Gyulaysko-Benedecko,
A znów lombardzko i wenecko,
Że chociaż groźne miny stroję,
— To chciałabym, to znów się boję!
I chciałabym coś po Moltkowsku,
Po Cavourowsku, Bismarkowsku,
Coś po alzacko-lotaryńsku,
Bośniacku i hercogowińsku,
Coś niby po Hohencollersku
Rozpocząć z kiepska po węgiersku,
I śnię zwycięzkie walki, boje,
I chciałabym — ale się boję!
Gdy wspomnę Uchacjusza rury,
Podnoszę zaraz nos do góry,
I z podniesioną stwierdzam głową,
Że mi jest — wielkomocarstwowo!
Lecz gdy się w siebie spojrzeć skuszę
Miękną mi naraz Uchacjusze,
I nie wiem sama już jak stoję,
A chciałabym — cóż, gdy się boję!
I nie wiem sama co się dzieje,
I z której strony wiatr dziś wieje;
Bo choć mi wprawdzie zawadjacko,
Całkiem berlińsko i rajchsztadzko,
To kiedy wspomnę krach gasztyński
Przeraża sojusz mnie berliński,
I nie wiem, głupstwa czy nie broję
I chciałabym, i znów się boję!
30. 7. 1876.
Wiersz ten napisany po zjeździe Bismarka i Andrassego w Reichstadt, gdzie postanowiono zabór Bośnii i Hercogowiny, zawiera charakterystykę anneksyjnych apetytów, przechwałek i obaw hr. Andrassego, które się przebijały w ówczesnych jego przemówieniach w wspólnych delegacych.
Niby gyulajsko-benedecko,
A znów lombardzko i wenecko.
Gyulay i Benedek, dwaj głośni w dziejach Austryi wodzowie. Pierwszy przechwalał się, iż poprowadzi wojsko autryackie spacerem przez Turyn do Paryża, — drugi, że Prusaków mokremi [79]ścieżkami rozpędzi. Przegrali, pierwszy bitwę pod Magentą, która spowodowała utratę Lombardyi, — drugi bitwę pod Königgrätzem, której skutkiem była utrata Wenecyi.
Gdy wspomnę Uchacyusza rury.
Jenerał Uchacyusz wynalazł armaty ze spiżowej stali, używane w austryackiej artyleryi.
To kiedy wspomnę krach gasztyński.
Gasztyn, miejsce kąpielowe, gdzie pomiędzy Austryą Prusami stanęła konwencya, której skutkiem była wspólna wyprawa do Szlezwiku, pierwszy punkt wyjścia austro-pruskiego antagonizmu.
Niegrzeczne dziecię! Kto też budzi Mamę,
Gdy Mama spiąca chce zażywać wczasu?
Wybory pójdą sobie gładko same;
Czyś nie czytała artykułów Czasu,
Czyś nie słyszała co mówią Stańczyki
W jednastym roku swych eksperymentów?
Pocóż niewczesne hałasy i krzyki,
I jakiż cel twych żałośnych lamentów?
Patrz na braciszki twoje i siostrzyczki,
Jak spią w niemieckich spokojnie pieluszkach!
Uśmiechają się słodko ich twarzyczki,
Oparte lekko na miękkich poduszkach;
Liczka ich jasne i pogodne czołka, Calungs-auflagi służą im za pierze,
I każda przytem ma swego aniołka
W swoim rodaku becyrksforsteherze.
Ja ci powiadam, że czas nie daleki,
Gdy dożyjemy rzeczy nadzwyczajnej,
I będą Polskę stawiać Benedeki,
Kriegi, Sachery, Breindle, Hammersteiny,
Dlatego trzeba dzisiaj rogi schować,
Nie drażnić Rządu, w pracę się nie bawić,
Bo Benedeki, nim zaczną budować,
Gotowe jeszcze wpierw Polskę zakrwawić!
Lecz nim się spełnią te dziejowe fakta,
O których tylko wie prorok Dziennika,
Odłóżmy opór niewczesny ad acta,
I jak nam trzeźwa każe polityka,
Spieszmy potulni do jatek nad Ister,
Wyniósłszy żale z serc wszystkich i kwasy,
Bo tak chce Anioł-Stróż: Rodak-minister,
Tudzież Aniołki niższej dyet klasy.
Ty dziecię mówisz, że żadna dziś praca
Nasza — owocu nam przynieść nie może,
Bo Niemiec w niwec każdy trud nasz zwraca,
I co uszyje Lwów, to Wiedeń porze;
Lecz to fałsz dziecię! Ściśnięci obrożem
Na lat dziesięciu dziś patrząc mozołę,
Że jest skuteczną, z dumą rzec to możem;
— „Wszak założyliśmy garncarską szkołę!“
Nie patrz więc w przyszłość okiem tak ponurem,
Zwolna odzyszczem dawne stanowisko;
Synowie nasi usiędą „pod Jurem“
Z garnkiem, i dzbankiem, i rynką, i miską
Własnej roboty. — Garncarz z zagranicy
Nie będzie mógł nam robić konkurencyi, Bo polski dzbanek chodzi do krynicy Chociaż mu nawet kto ucho ukręci.
10. 9. 1876.
Wiersz ten napisany został z powodu wrzawy t. z. trzeźwych polityków, przeciwko programowi Samborzan, którzy w chwili ogólnej apatyi, starali się zagrzewać kraj do rzetelnej organicznej pracy wewnętrznej i samodzielniejszej polityki w Radzie państwa.
Czyś nie słyszała co mówią Stańczyki
W jednastym roku swych eksperymentów.
Alluzya do artykułu Przeglądu Polskiego p. n. „Po dziesięciu latach“, w którym autor (p. hr. Tarnowski) stwierdziwszy, iż stronnictwo krakowskie, po dziesięciu latach wysługiwania się rządowi, żadnych dla kraju nie zdobyło korzyści, dowodzi, iż quand même dalej trwać należy na tej drodze.
Calungsauflagi służą im za pierze.
Calungsauflagami nazywają w Austryi nakazy płatnicze.
W swoim rodaku becyrksforsteherze.
Becyrksforsteher, tyle co naczelnik powiatu.
I będą Polskę stawiać Benedeki,
Kriegi, Sachery, Breindle, Hammersteiny.
Austryaccy wojskowi i urzędnicy, których nazwiska krwawo zapisane są w dziejach Galicyi.
Bo tak chce Anioł Stróż: Rodak-Minister.
Hasłem podówczas „Gwiazd“ naszych było, że nie należy rządowi przysparzać kłopotów żadnemi reform żądaniami, aby mu pozostawić wolne ręce do akcyi na zewnątrz, po której sobie cuda obiecywano.
Tutaj się wszczęły zgiełk i zamieszanie,
Z lewej oklaski, a z prawej sykanie.
„Finanz-Dyrekcya“ stroi marsy czoła,
„Landes-Haupt-Kassa“ do porządku woła,
„Gubernium“ marszczy brwi, a „Cytadela“
Strzelnie spojrzeniem groźnie wokół strzela,
„Pijary“ krzyczą, że niepolitycznie
Skończył lew mowę zaczętą tak ślicznie;
Struchlały mowca na dół spuścił nosek
I drżąc, pokornie szepnął: „Cofam wniosek!“
I wszystkie na to się zgodziły głosy,
By wysłać adres bez uwag i glossy.
I tak się stało. Nowy władca roku
Przyjął ten adres z łzą radości w oku.
31. 12. 1876
Wiersz ten zawiera charakterystykę dokładną ówczesnego stanowiska kraju wobec rządu, rządu wobec kraju, i rozlicznych stronnictw krajowych wobec rządu i siebie. — Lewek tu przemawiający umieszczonym jest jako chorągiewka na wieży ratuszowej, gdzie na wysokim pręcie kręci się za każdym wiatrem. „Pijary“ lwowski szpital powszechny, gdzie podówczas znajdował się oddział obłąkanych. „Szomer“ żydowskie polityczne stowarzyszenie, sprzyjające centralistycznemu rządowi. „Jur i Stawropigia“ główne agitacyjne ogniska świętojurskiego bractwa. [89]„Gubernium“, „Policya“, „Sąd wekslowy“ itd. tak nazywają we Lwowie gmachy gdzie się mieszczą odnośne dykasterye. „Krakowskie“, „Zarwanica“ dzielnice wyłącznie przez Żydów zamieszkałe.
Wypieramy się łączności z Samborem.
Wśród ogólnej apatyi jedna tylko samborska szlachta podniosła była głos, stawiając program rzetelnej pracy organicznej, i samodzielniejszej polityki. Program ten został przez kraj cały odrzuconym.
Kiedy raz zasnął Jakób syn Izaaka,
Pan Bóg mu we śnie pokazał drabinę,
A tej drabiny była długość taka,
Że aż w błękitów sięgała krainę;
— Zdumiał się Jakób: — „Na co też potrzeba
Drabiny długiej od ziemi do nieba?“
I gdy tak Jakób głowę sobie suszy,
Roztworzyły się podwoje błękitu,
I jasny orszak aniołów wyruszy,
Schodząc na ziemię z drabiny tej szczytu;
— Zdumiał się Jakób: — „Na co im się szatać
Po tej drabinie, kiedy mogą latać?
A gdy tak Jakób w domysłach się gubi,
Aniołów tłumem roją się lazury,
A ci co zeszli już nadół Cherubi,
Znowu po szczeblach drapią się do góry;
— Zdumiał się Jakób, w domysłach mózg traci:
„Na co ta męka? Kto im za to płaci?
A gdy tak sobie Jakób suszy głowę,
Patrz, oto nagle żydowskie bachury,
Wstępują śmiało na szczeble dębowe,
I zaczynają drapać się do góry; —
— Zdumiał się Jakób sobie nie dowierza:
— „Pewnie chcą kupić u aniołów pierza!“
A gdy tak Jakób głowę sobie łamie,
Coraz to nowy rój żydów naciera;
Trzymając siebie wzajem popod ramię,
Czerń ta aniołów z drabiny wypiera;
— Zdumiał się Jakób: „Gewalt!“ blady jęknie,
„Ostrożnie dziatki, bo drabina pęknie!“
A gdy tak Jakób trwoży się i biedzi,
Szturmuje szczeble cała Zarwanica,
I coraz więcej naciera gawiedzi;
Tamten dogryza chłopa, ów szlachcica;
— Zdumiał się Jakób: „Aj waj“ jęczy w strachu,
„Będziecie widzieć, że przyjdzie do Krachu!
I gdy tak Jakób troszczy się i lęka,
Drapie się w górę lichwiarska czerniawa,
Coraz to wyżej; drabina nie pęka,
Mimo fizyki odwiecznego prawa;
— Ocknął się Jakób ze snu, i tak rzecze:
— „Zaprawdę Pan ma nad mym ludem pieczę!“
I chwalił Pana Jakób w Nowej Pressie,
Ślubując sojusz wieczysty rządowi,
Który dał Żydom na lichwę koncesyę,
I błogosławił onemu krajowi,
Gdzie wilków strzygą, a owieczki dławią,
— I nazwał miejsce ono — Przedlitawią.
Chcieli najprzód mieć „samorząd
Jak Kroacyi“, a więc z wnioskiem
Pojechali do rajchsratu,
W podniesieniu ducha boskiem;
Ale głosy ich zostały
Wołającym w puszczy głosem:
Samorządu im nie dano,
Więc wrócili z długim nosem.
Nie dostawszy samorządu
Z kontenansu trochę zbici,
Pojechali znów do Wiednia
Po Kanclerza dla Galicyi;
Ale głosy ich zostały
Wołającym w puszczy głosem:
Bo Kanclerza im nie dano,
Więc wrócili z długim nosem.
Gdy Kanclerza im nie dano,
Jęli „kiwać palcem w bucie“,
I powieźli do rajchsratu
Mosterdzieju! rezolucyę!
Ale głosy ich zostały
Wołającym w puszczy głosem:
Rezolucyę odrzucono,
Więc wrócili z długim nosem!
Nadto grzeczni, aby głośno
Praw domagać się narodu,
Znów „z wnioskami o reformy“
Do Habsburgów spieszą grodu;
Ale głosy ich zostały
Wołającym w puszczy głosem:
W trąbę bowiem ich puszczono,
Więc wrócili z długim nosem.
I tak coraz mniej żądając,
Pielgrzymują do tej Mekki,
Gdzie prorokiem ich Pan Floryan,
Co dotychczas nie ma teki;
Ale „w górze“ napisano,
Że napróżno walczą z losem,
I jedynie po to jeżdżą,
Aby wrócić z długim nosem.
Nie zrażeni tym despektem,
Spieszą w salę znów rajchsratską,
Niosąc skromnie pod pachami
Sprawę „lichwy i pijacką“;
Wtór im czyni nędza ludu
I głód niemy z gadzin włosem,
Jednak — w trąbę ich puszczono,
Znów wrócili z długim nosem.
Wczoraj kazali nam żegnać marzenia,
I na czas dłuższy zaprządz się do pługa,
Iść drogą pracy ciągle, bez wytchnienia;
Rzekli, że droga to żmudna i długa,
I pełna cierni i pełna boleści,
Lecz, że nią krocząc unikniem zawodu,
Bowiem u drogi tej celu się mieści
Kupiony pracą — przyszły byt narodu!
I szliśmy korni za tym ich sztandarem,
Do pracy nasze gotując lemiesze,
Ufni, że słowo ich tym świętym żarem,
Co wiódł w pustyni izraelskie rzesze;
Szliśmy, choć skronie wstydem nam pałały,
W ministerjalne nawet przedpokoje,
Ufni, że wodze dobędą ze skały
Dla ust spragnionych wód ożywczych zdroje.
Szliśmy — jak Dante szedł niegdyś przez piekło
Za dziennikarskiej głosem Beatryczy,
Z skronią zbolałą i źrenicą spiekłą,
Smagani chłostą gadzinowych biczy;
Kaudyńskich jarzem omroczeni cieniem,
Szliśmy przez wszystkie hańby i sromoty,
Wierząc, że ból nasz jest owem nasieniem,
Z którego wzejdzie plon przyszłości złoty!
Dziś co? — Patrz, nowa w dekoracyi zmiana!
Ci, co nucili pieśń utylitarną
Dzwonią w róg Tella, wołają Hozanna!
Gwiazdę nam we mgle wskazując polarną.
Brutusy nowe, co wichrzą w narodzie,
Choć nie zrzucili jeszcze swej liberyi,
I chcą w lud wmówić, zmądrzały po szkodzie,
Że można Polskę wygrać na loteryi.
O! wy nie myślcie, żeśmy tak bez bolu,
Bez walki z sobą, bez serca ofiary,
Z dawnego marzeń zeszli Kapitolu,
By się w trumniane przystroić symary.
Jeśli przed kata nie blednąc powrozem,
Ku orkusowym zstąpiliśmy cieniom,
To jeno na to, by zostać nawozem,
Rolę późniejszym żyźniąc pokoleniom!
Więc próżno Wasze nam ślecie hejnały
Ku loteryjnym nas wabiąc kantorom,
Próżno na piersi nam krwawej, zbolałej
Siadacie równi gorączkowym zmorom.
Synu mój, tak mówi kaznodzieja, Nie bądź takim jak ci Samborzanie,
Co gdy spać chce matka-Galileja Śmią podnosić płacz i narzekanie;
Wszakżeż mamy w rządzie dobrodzieja, I rzecznika mamy też w Floryanie,
Co praw naszych przestrzega „odpornie“;
A więc schowaj rogi twe pokornie.
„Gwiazd narodu“ trzymaj się marszruty, Nie narzekaj, że cię trzewik gniecie,
By ów, który szyje tobie buty, Nie wziął tego-ć za złe, moje dziecię;
Cierpliwości! — minie czas pokuty, Bo Rząd, synu, „sprzyja tobie przecie“
I jedynie, pragnąc ci dogodzić,
Robi tak, byś mógł bez butów chodzić.
Jak w krainie baśni cudo-ziele, Lojalności niech twej kwitnie kwiatek;
Bądź pokornym, synu, jak to cielę, Które ssało piersi dwojga matek,
I nie sarkaj, że biorą za wiele, Gdy cię grabić przyjdą za podatek;
Mogąc zabrać wszystko ci — do diaska!
Biorą tylko pół; — patrz co za łaska!
I niech serce twe się nie rozżala, Że grasuje tyfus wśród narodu,
Tyfus bowiem, synu mój, ocala Radykalnie lud od śmierci z głodu;
Chwalmy przeto rząd który pozwala Tyfusowi opatrznie pochodu;
Gdy ludności padnie pół bez duszy,
— Reszta będzie — chleba mieć po uszy.
1877.
W czasach tych, za hasłem przez „Gwiazdy narodu“ rzuconem, poczytywano powszechnie jako najwyższą mądrość stanu, nie przysparzać rządowi sprawami wewnętrznemi żadnych kłopotów, aby nie osłabić działania jego na zewnątrz, którego celem miało być, risum teneatis! odbudowanie Polski. Jakkolwiek dziwaczną była ta kombinacya, nie mniej jednak wierzyli w nią Stańczykowie tak dobrze jak i tromtadraci, przypatrując się obojętnie tyfusowi głodowemu, dziesiątkującemu ludność galicyjską. Nie do uwierzenia, a jednak prawdziwe!
Pytał delegacyi naród: „Delegacyo!
Czemuż nie wystąpisz ty z interpelacyą?“
A ona mu na to: — „„Co to komu szkodzi,
Że nasz pan Grocholski w polskich butach chodzi?““ Hej, hej, delegacyo! Ty masz zawsze racyą — Lecz à la Rozbicki.
Pytał delegacyi naród: „Mój aniołku!
Czy ty na dwóch siedzisz, czy na jednym stołku?“
A ona mu na to: — „„Co do tego komu,
Że moja loika nie nocuje w domu? Hej, hej, delegacyo! Ty masz zawsze racyą; — Święte słowa Twoje!
Pytał delegacyi naród: „Moje życie!
Na jakież ci Pan Bóg dał język użycie?“
A ona mu na to: — „„Boję się ruchawki,
Bo za mną jest większość ludu w państwie Kawki[7]
Hej, hej, delegacyo! Ty masz zawsze racyą. — Dwa a dwa — to siedem!
Pytał delegacyi naród: — „Moje dziecię,
Czemuś nie broniła mych gorzelni przecie?“
A ona mu na to: — „„Wylazłam na gruszkę,
Nałapię tam raków, dam im jeść pietruszkę““. Hej, hej, delegacyo! Ty masz zawsze racyą, — Śliczne Twe cebule!
Pytał delegacyi naród: — „Moja miła,
Możeś ty ogłuchła, może mózg skręciła?
A ona mu na to: — „„Co komu do tego,
Jeżeli ja kocham pana Andrassego?““ Hej, hej, delegacyo! Ty masz zawsze racyą, — Niech Cię pan Bóg kocha!
Pytał Szczutku naród: — „Cóż to, Szczutku, proszę,
Że w twym wierszu nie ma sensu dziś ni trosze?“
A Szczutek mu na to: — „„Moi mili bracia,
Loiki mnie uczy wasza delegacya! Szczutku, me pacholę, Strzeż się, bo w tej szkole Gotóweś zwarjować.
Za pozwoleniem Państwa, kiedy mowa właśnie
Teraz o kwestyi wschodniej, to ja to wyjaśnię.
— Słyszę jakieś gadania. Ten bije Moskala,
Tamten znów gromi Turków, sułtana obala,
Legiony nie legiony, czort wie jakie bąki!
Nie było i nie będzie chleba z takiej mąki!
A wszyscy się zgadzają na to ostatecznie,
Ze kwestyę wschodnią trzeba rozwiązać koniecznie!
Rozwiązać kwestyę wschodnią? Toż to Panie zbrodnia!
A czy to wie dziennikarz, co to kwestya wschodnia?
Jemu tam fiu-fiu! w głowie, a to byt szlachcica:
To dziesięć reńskich owies! dwadzieścia pszenica!
To dwadzieścia guldenków jeden siana sążeń,
A nie tam jakieś mrzonki gazeciarskich dążeń! —
— Kwestya wschodnia, mosanie, to mama! to tato!
Niech temu Bóg koronę da niebieską za to,
Kto tę kwestyę wymyślił! Miał głowę nie lada!
Rozwiązać kwestyę wschodnią, to mospanie zdrada!
Dalibóg Mościdzieju zdrada narodowa!
Kryminał! — Niech na Pan Bóg od tego zachowa!
Mnie, panowie, spytajcie! nie chwaląc się wcale,
Ja znam tę kwestyę wschodnią; znam ją doskonale,
Bom przecie na niej zrobił majątku kawałek,
Podczas krymskiej kampanii. Zatem bez przechwałek
Mogę coś o tem mówić, jako doświadczony.
Otóż panie w kąt wszystkie dzienników androny:
Sympatye, niesympatye, przymierza — Bóg wie co?
— Tu panie cała mądrość: Trzymaj się z pszenicą!
Pamiętam, w krymskiej wojnie, miało się ku wiośnie,
Maszerują Moskale, a tu cena rośnie;
Moskale rejterują, zboże się podnosi,
Trzymam.... Kupiec przyjeżdża, kłania się i prosi:
Pszenica dziesięć reńskich, dwanaście, trzynaście,
Niech wielmożny pan sprzeda. — Nie sprzedam! — Czternaście!
Nie sprzedam. Niech wielmożny Pan sprzeda choć żyto:
Dziesięć reńskich. — Nie sprzedam. — Moskali pobito.
Pobito? górą nasza! — Francuz zajął Kamiesz;
Mówią, że już po wojnie. Kłamiesz żydzie, kłamiesz!
Wojna trwać będzie dalej, ceny pójdą w górę!
Kupiec krzywi się, żegna, ledwie siadł na furę,
Wpada drugi: Nie sprzeda pan owsa lub hreczki?
A co słychać? Mówili, że u Czarnej Rzeczki,
Pobito znów Moskali. — A co dasz za hreczkę?
Dam za czelną sześć reńskich! Poczekam troszeczkę!
Niech wielmożny Pan sprzeda! mówią, że już pokój!
Słuchaj mnie ty gałganie, ty mi nie prorokój!
Bo ja się Bogu dzięki znam na polityce,
I dacie mi dwadzieścia reńskich za pszenicę,
I będą jeszcze długo ceny rosły co dnia,
Bo to nie furda panie, tylko kwestya wschodnia!
I ciągle tak szło, ciągle! Pszenica piętnaście,
Szesnaście, hreczka osiem, a żyto dwanaście,
Trzynaście, owies osiem, dziewięć, półdziesiąta,
Trzymam, kupiec się ciągle około mnie krząta,
Trzymam! — cena pszenicy, co godzinę wzrasta:
Siedmnaście, ośmnaście, już półdziewiętnasta,
Trzymam! — żona nasyła na mnie szwagra, teścia,
Trzymam! — aż gdy pszenica wyszła na dwadzieścia,
Wtedy szast prast Mosanie, sprzedałem od słowa,
— A Francuzi zdobyli wieżę Małakowa!
Owoż z tego wynika, Panie, najdowodniej,
Że możem tylko zyskać na tej kwestyi wschodniej,
Lecz trzeba się Mosanie znać na polityce,
I mieć głowę na karku, a w spichrzu pszenicę!
6. 5. 1877.
Wiersz ten pisanym był w celu ochłodzenia tych, którym w owym czasie brykał po głowie koń Wernyhory.
Il ne vous est plus permis de commettre une seule faute! Thiers do Francuzów po r. 1871.
Minął złoty czas krzykactwa,
Samozwańczych czas mandatów,
Złota era Mierosławskich,
Czas eposu tromtadratów!
Naród nie chce już komedyi,
Z snu otrząsa skroń swą bolną.
Ciężkie czasy! — groźna chwila!
— Już nam robić głupstw nie wolno.
Ach, a był to czas wesoły,
Czas ów, kiedy lada dudek
Mógł, przywdziawszy orle puchy,
Wichrzyć szary wróbli ludek;
Dziś już znają tych Feniksów
Nawet między dziatwą szkolną,
Każdy woła: „Śmierdzisz dudku!“
— Już nam robić głupstw nie wolno!
Naród z ciężkich snów ocknięty
Skupił ducha w pracy cichej;
Dawne hasło: „Trza coś robić!“
Jak tandetne spełzło szychy;
Ufni w przyszłość kroczym trzeźwi
Drogą naszych prac mozolną,
W jedną tylko wierząc prawdę,
— Że nam robić głupstw nie wolno!
•
A więc dajcie sobie pokój
Kapitolu gąski szare,
Co gęganiem waszem chcecie
Dni minionych wskrzesić marę;
Próżno! już nas nie skusicie
Piosnką waszą nieudolną;
Czas wasz minął! — bądźcie zdrowe!
— Nam już robić głupstw nie wolno!
Siedli w ławkach swych posłowie liczni,
Żywą mowę wiedli o adresie;
„Młodzi“ byli „wielce sangwiniczni“,
„Weterani “ wierzyli „w koncesye“.
— „Adres nasz niech będzie orli, śmiały“
Młody trybun rzekł o chmurnych brwiach,
A starosta-poseł wstrząsł się cały.
Sięgnął w kieszeń, i powiedział: — „Ach!“
Na to wyrzekł Marszałek dobrodziej:
— „Adres zbyt gorący jest to błąd,
Nie powinien być — bo akcyi szkodzi“.
Młody trybun na to: — „A to zkąd?“
— „Adres nasz być musi politycznym“.
Tak Stańczyków chór z ław swoich powie;
To wyrzekłszy wzrokiem ironicznym
Spojrzał w twarz młodemu trybunowi.
Oto jest Rzym Cezarów na szczycie swej chwały,
Potężny władca świata, dumny, okazały!
Greckie dłuto w posągów go przystraja krocie;
Płoną kadzidła Tyru na Ofiru złocie;
Kwiecą się różnowzore Sydonu makaty
Pod ulewnym potopem pereł z Guzaraty.
Iberja śle mu srebro — kryształowe czary.
Fenicya — Syrakuza swe boskie nektary —
Indje swoją słoniową kość — Swewów wybrzeże
Bursztyny — a Kerassos swe owoce świeże —
Nubia, Libja, Germania, Galia niewolników —
Ateny swych sofistów, poetów, muzyków;
Świat cały spieszy złożyć dumnej świata pani
Romie, miastu Cezarów, bogactwa swe w dani,
I droższe ponad wszystkie skarby — krasawice,
Których uśmiech czaruje, i palą źrenice,
A pocałunek boską napawa rozkoszą,
A uściski namiętne — w niebiosa unoszą!
Wśród półnagich bachantek, z czarą wina w dłoni,
Senatorowie w wieńcach róż z Poestum u skroni;
Rzekłbyś rój korybantów pjanych lub histrjonów,
— To potomkowie Brutów, Grachów i Scypionów!
Ci, których ojców zwano „królów zgromadzeniem“,
Pijani rozbrat wziąwszy z wstydem i sumieniem,
Przyklaskują szalonym wybrykom Cezara:
„Patria? dźwięk tylko próżny! Libertas? czcza mara! Jus? virtus? — marne słowa? silni słabszych gniotą;
Dziś użycie jest wiarą, — rozpusta jest cnotą,
A prawem jest tyrana tylko wola święta,
Który rozkował żądze ciał, a duchy pęta,
I odarłszy z swobody lud, dumnie mu ciska,
Jak głodnemu szczenięciu kość — „chleb a igrzyska!“
Tłum rozkoszą pijany okrzyk grzmiący wznosi: „Evoe Dyonizos!“ — Chór poetów głosi
Łaskawość rządów pana, co hojnie otwiera
Źródła łask swych za wzorem Bachusa-Sotera:
„I jestże coś nad faleru z piwnicy Cezarów,
Co na dnie naszych skrzy się rozkosznie puharów?
Nad łakocie Nerona stołu, i bakalie?
Nad cyrkowe igrzyska, i nad bachanalie?
Nad oczy onych Menad — aż łzawe rozkoszą?
Nad te piersi, co burzą żądzy się podnoszą?
Nad te usta, co same całunków się proszą?“
„„Jest!““ odpowiada chrześcijan drużyna. „„Jest wiara!
Jest miłość, jest nadzieja! Jest serca ofiara!
Jest prawda, która słońcem zabłyśnie dla świata!
Jest braterstwo, co w każdym człeku widzi brata!
Jest wolność, co urąga gwałtom i przemocy!
Jest sprawiedliwość, gwiazda przewodnia wśród nocy!
Jest duch ludzki, co gwieździ się tęsknotą w niebie!
Jest w człowieku żar boski! jest zaparcie siebie!
Jest ducha panowanie nad ciałem! jest męztwo!
Jest bujne ziarno ofiar — a przy nich zwycięztwo!““
I pobladł dumny Cezar na swojej stolicy,
I urwali swą piosnkę pjani biesiadnicy,
Przerażeni śmiałością. — Wytrzeźwiona tłuszcza
Czary do ust niesione z drżących rąk wypuszcza.
Mściwy tyran zawoła: — „Na śmierć chrześcianie!
Chcieli przyświecać światu, więc niechaj się stanie:
Wszak bluźnili rozkoszy; niechże za tę zbrodnię
Zuchwalce ci zaświecą nam jako pochodnie!“
I stało się jak kazał.
Męczenników ciała
Spłonęły jak pochodnie, lecz myśl ich przetrwała.
Rzucone ziarno ofiar nie ginie, lecz wschodzi;
Bunie się pleni prawda, która świat odrodzi.
Patrz! oto z łzawem okiem, tam, zakuty w zbroi,
Gladjator zapatrzony w te pochodnie, stoi.
Może już tych świeczników palących się blaski
Oświeciły mu duszę promieniami łaski!
Patrz! obok tanecznica z lyrą Feba w ręku,
Wpatruje się w tych ludzi, ginących bez jęku
Za prawdę, co świat pragnie odrodzić miłością;
— Ona już chrześcijanką stała się — litością! —
Ci dwoje — to rzucone przez „pochodnie“ ziarna!
A więc — ofiara żadna nie jest w świecie marna!
— Daremnie oczy zamknąć sili się świat stary;
Darmo się w swej wściekłości miotają Cezary,
Kusząc się ludzkość gwałtu skrępować łańcuchem;
Do was należy przyszłość, o święte ofiary,
— Bo zwycięża ten zawsze, kto jest bielszy duchem!
1878.
Zwrócono uwagę moją na podobieństwo wiersza tego z prześlicznym wierszem p. Gomulickiego, napisanym z tego samego powodu. W istocie podobieństwo obydwu tych wierszy jest bardzo wielkie, tłumaczy się ono jednak tożsamością tematu, i jest najlepszym dowodem niepospolitych zalet obrazu, który dwóch autorów do tego samego nastroił kamertonu, i podsunął im tok myśli zupełnie prawie jednaki. Być jednakże bardzo może, iż czytałem wiersz p. Gomulickiego zaraz po jego pojawieniu się, t. j. na kilka miesięcy przed przybyciem obrazu Siemiradzkiego do Lwowa, że przy wybornej mojej wierszów pamięci zachowałem jego wrażenie w umyśle, i że potem gdy obraz ujrzałem, wrażenie to odezwało się we mnie bezwiednem już echem.
Anektujemy! — Precz z śmiechem! precz!
Aneksya? Wcale nie głupia rzecz,
Zwłaszcza, gdy przyjdą komuś „za durno“[8]
— Pod Chlumnem było ponoś pochmurno.[9]
Anektujemy na eins, zwei, drei!
Dwa Hinterlandy, prawdziwy raj,
Co oko wabi górską naturą;
— Quis scit, jak mówią, co tam za górą?
Dwa Hinterlandy — S’ist gar kein Spass!
Z Hercogowiną i Bośnia wraz,
Wraz z Serajewem i Banialuka;
— Szlezwicka w las już poszła nauka!
Dwa Hinterlandy — w nich dziki świat,
Lecz go za parę ogładzim lat,
Kultury w kraju szczepiąc arterje;
— Cywilizacyę krzewią — loterye.
Dwa Hinterlandy — w nich dużo skał;
Oby nam Bóg tam wdrapać się dał!
Podróż pod górę wielce jest żmudną;
— Za to już z góry wcale nietrudno!
Więc tycho, tycho i ne tupaj!
Anektujemy na eins, zwei, drei;
Skończon akt pierwszy! Dalej więc żwawo
— Wotujcie kredyt i krzyczcie — Brawo!
Owoż za moich czasów — młody mój kolego!
Mieliśmy inne hasła: „Baczność! Od prawego
Równaj się! Stać komenda i czekać rozkazu!
Kula w łeb, kto się ruszy!“ A jednak nie z głazu
Były te nasze piersi młode i gorące.
I nie wodą też lawy w piersiach naszych wrzące!
Lecz było wtedy w sercu każdego Polaka
Uczucie powinności, twarda wiara taka,
Jak w bohaterskich czasach kościelnej legendy,
— Że to Ojczyzna mówi przez usta komendy!
I byłby Mocium panie ten na sośnie popasł,
Ktoby próbował wojnę prowadzić samopas,
I ruszać do ataku, kiedy stać kazano;
Prawda, że adwokatów w szeregach nie znano,
I brzydzono się kruczkiem palestrantów cechu,
A wieszcz żaden by wówczas nie pochwalił grzechu!
A byli między nami także i poeci
Niczego! — I zapewne znane są Waszeci
Ich nazwiska i pieśni. Był taki Goszczyński,
Gosławski, Pol, Zaleski, Gaszyński, Garczyński,
Dzielne duchy! wieszczego śpiewacy natchnienia!
Lecz żaden z nich nie sławił hańby rozdwojenia,
Wiedząc, że karność ludów jest walczących zbroją,
I że jednością tylko słabi w świecie stoją!
Toż kiedyśmy upadli, wśród klęsk i zamętu,
Pozostały ich pieśni nakształt sakramentu,
Którym obmyci dotąd stoicie wśród świata,
Jako naród żyjący — pod ciosami kata,
Lejący krew serdeczną, ale nieśmiertelny, —
Któremu jutro może błyśnie dzień weselny,
Jeżeli trwać będzie przy starym zakonie,
Nie gasząc ducha, który w was jak w lampie płonie!
— Dziś co? Tracicie czucie! Ten goni do lasa,
Ów do Sasa, i karność popuściła pasa,
I mędrkujecie, jakim kruczkiem adwokackim
Pokryć tę rdzawą plamę na puklerzu lackim,
Niepamiętni, że w przyszłość jedna tylko droga,
I jedno hasło tylko: Karność wobec wroga!
Więc pytam: Jakże nazwać siew wasz w tej ojczyźnie?
I co wy zostawicie dzieciom swym w spuściźnie.
Oto jest galicyjski raj:
Tam gwarzy zdrój — tu szumi gaj!
Na wrzosach perlą się łzy rosy,
Rozkosznie śmieją się niebiosy,
Lud żyje tu bez wszelkiej troski;
— Niewierzysz? Patrz w Gazecie lwowskiej!
Jakżeś mi piękna, o Galicyo,
Wyblanszowana ex offcio,
Pomalowana na różowo,
Dytyrambicznie urzędowo,
C. k. Rubensów pendzlem picta
— Od „wstępnych“ aż — aż po „edykta“.
Błękitów żadna nie ćmi chmurka,
Skowronek ponad skibą furka;
To Officiosus, co arfianą,
Piosenką swą niestemplowaną
Wita rozkosznie babie lato,
— I dobrą pensyę bierze za to.
Z kwiatuszków, z trawek, z wrzosów, z ziółek
Zbierają miody roje pszczółek;
To Sztajeramty, co wśród pracy
Brzęczą wciąż: Płaćcie, o Polacy!
Wiruje w słońcu pszczół tych balet
— W egzekucyjny zbrojny palet.
Kwiatuszki, trawki, wrzosy, ziółka!
Gdy was nawiedzi taka pszczółka,
Wraz otwierajcie swe kielichy,
Bo taka pszczółka to nie chi-chi!
Gotowa żądłem skłuć cię, rybko,
— A egzekucya kroczy szybko.
Do koła wierzb jak gdyby w lesie,
A na nich gruszki; — to „koncesye!“
Czasem przyleci kruk-minister,
I porwie gruszkę, hen! nad Ister,
Ale cichutko — bez reklamy;
Nie płacz Galicyo! to dla mamy!
Wśród raju tego rośnie drzewo,
Pod drzewem stoi Adam z Ewą.
O Ewo! strzeż się ciekawości,
Bo to jest drzewo wiadomości,
Na którem wolne rośnie słowo,
— Reszta „Nowellą“ jest „prasową“.
I wokół cisza! W pośród ciszy
Słuch czasem huk daleki słyszy;
Zadrżała Ewa. Ale Adam
Pociesza: „Nie bójże się, madame!
To synek twój nadstawia głowy,
Lecz w wojnie — całkiem pokojowej!“
1878.
Wiersz ten napisany został na wieść o bitwie krwawej, stoczonej przez austryackie wojsko z bośniacko-hercogowińskimi powstańcami, w której to bitwie galicyjskie pułki w pierwszy ogień wysłane ciężkie poniosły straty.
C. k. Rubensów pendzlem picta
Od wstępnych, aż — aż po „edykta“.
Na ostatniej stronicy zamieszcza Gazeta Lwowska urzędowe ogłoszenia, zwane edyktami. Ogłoszenia, te dające obraz galicyjskiej nędzy, dziwnie niekiedy odbijają od różowych wstępnych artykułów tego dziennika.
To Sztajeramty co wśród pracy
Brzęczą wciąż „Płaćcie o Polacy!
Sztajeramtami lud nazywa urzędy podatkowe, przyswoiwszy sobie ten wyraz z czasów germanizacyjnego systemu.
W egzekucyjny zbrojny palet.
Palet egzekucyjny tyle co nakaz płatniczy.
Czasem przyleci kruk-minister
I porwie gruszkę — hen! nad Ister.
Alluzya do równoczesnej podróży ministra oświaty, po której rząd okroił atrybucye krajowej Rady szkolnej.
Lecz w wojnie — całkiem pokojowej.
Słowa ministra Andrassego, odnoszące się do bośniacko-hercogowińskiej kampanii.
Politycy moi, co liczycie
Na pieczonych półmiski gołąbków,
Które z chmur nam mają spaść, mówicie,
Ach, nie ostrzcie sobie próżno ząbków,
Mylnej los nasz zwierzając rachubie;
— Kruk krukowi oka nie wydzióbie!
Byłaby to pewnie piękna gratka,
Gdyby spadła pieczeń nam z błękitu
Rzecz zapewne w Austryi nawet rzadka!
Lecz nie róbcie sobie apetytu;
Piaskiem waszych rachub jest opoka;
— Kruk krukowi nie wydzióbie oka!
W własnem sercu naszem, w własnej głowie
Leży przyszłej doli naszej ziarno,
Bo choć kraczą na siebie krukowie,
Choć w powietrzu niby duszno, parno,
Wrogi znów się zgodzą — byle zdrowi!
— Nie wydzióbie oka kruk krukowi!
Ducha karmę — nieba rosę
Komuż godniej złożyć? — komu?
A czy wiecie co Wam niosę?
Niosę głos z Polskiego domu;
Z chaty tej gdzie serca ciepło
Mimo tylu burz nie skrzepło,
I wśród wichrów i zawiei
Ożywczemi płonie żary
Starej prawdy — starej wiary,
I miłości, i nadziei!
Niegdyś dom ten w świat daleki,
Hen za morza! — hen za rzeki!
W imię prawd tych co w nim płoną
Słał swą dziatwę uskrzydloną;
Swe husarze — swe sokoły,
Polskiej myśli apostoły!
A gdy w misyi apostolskiej
W świat wyruszał rycerz polski
Dom wyprawiał go pacierzem,
I żegnano go szkaplerzem;
Zaś by mężnie i wesoło
Rycerz czartu stawił czoło,
I szedł na śmierć jakby w tany,
Napełniano roztruhany,
Do husarza żegnanego,
Przepijając strzemiennego!
Dziś czas inny! Już z tej chaty
W świat nie spieszy huf skrzydlaty
W jasnej tęczy chorągwianej,
Aby w taniec pójść z pogany,
I strumieniem krwi gorącej
Świadczyć myśli w nas żyjącej;
Ale prawdy — prawdy święte
W węgły chaty tej zaklęte,
Żyją wiecznie, — „bo nie z cegły
Dom ten stawiał wiek ubiegły,
I duch był tu budowniczym,
I nie zaćmić prawd tych niczem!
Owoż prawdom onym wiecznym,
Nieśmiertelnym, a słonecznym
Trza świadectwo złożyć ninie,
W trudnej próby tej godzinie;
Trza, husarze Polski ducha!
Od pokusy bronić ucha,
I nie wierzyć czarta zdradzie,
Gdy u stóp wam skarby kładzie,
I w zapłatę swej hojności,
Nic nie żąda krom podłości.
Trzeba, krocząc zawsze przodem,
Sztandar prawd tych przed narodem
Nieść wysoko — silną dłonią,
Nad prywaty brudną tonią,
Nad widoczków małych pyłem,
Nad sofizmów tchnieniem zgniłem;
Nieść go w takiej wysokości,
By zachować go w czystości!
Trudno razem to i łatwo!
Boś nie samą, polska dziatwo,
I, wśród ludów rzeszy różnej,
Dziś nie stajesz już w postawie
Tego, który chce jałmużny,
O żebraczej dysząc strawie;
Dziś wśród ludów bratnich grona,
Co zebrane dla narady,
Stajesz — sercem upragniona —
Jak gość miły do biesiady!
Śmiało spieszcież na te gody
Wy — husarze Polski ducha!
Pomni, że Was Polska słucha,
Siew rzucajcie jej w narody!
Niechaj każde Wasze słowo
I czyn stwierdza jej wiekową
Myśl i prawdy one wieczne,
Które świecą nam słoneczne!
— Myślą zawsze tą skrzydlata
Leć drużyno! Tyś szermierzem,
Lackiej myśli. — Polska chata
Żegna Ciebie dziś szkaplerzem,
Powierzając Twojej straży
Znicz wieczysty swych ołtarzy!
18. 1. 1879.
Wiersz ten napisany z powodu wyjazdu delegatów naszych do wiedeńskiej Rady państwa, zasilonej po raz pierwszy udziałem Czechów w naradach tego ciała. Liczne wpływy starały się odwieść delegacyę naszą od sojuszu z Czechami, a niemieccy centraliści przyrzekali Polakom liczne korzyści, jeżeli poświęcą swych sojuszników. Pomimo podszeptów tych i pokus, wytrwali Polacy w tym sojuszu, którego węzeł ścieśnił się niebawem niemal nierozerwalnie.
Szumieli, krzyczeli wściekle!
Tłukąc się jak Marek w piekle,
Lub jak gęś szara po niebie,
Wmawiali w naród i w siebie,
Że chcą bić zaraz Moskali;
W głowach się, rzekłbyś, im pali,
Gwałt, rwetes robili taki!
Licząc na sojusz z Pomaki,
Do wojny parli Rakuzy;
„Kto chce z Moskalem pójść w tuzy
Wołali — zaraz już tera,
Niech Jenerała wybiera!“
I Jenerała wybrali,
Co miał bić zaraz Moskali,
Lecz, jak wiadomo, Jenerał
Wybrany — ust nie otwierał,
Chyba, gdy siadł do obiadu;
Wojny natychmiast ni śladu!
Mimo to pełni rezonu,
Popuścić nie chcieli z tonu,
Wrzącego pełni zapału,
A gdy kto rzekł im: „Pomału!“
Wołali zaraz: „„To zdrajca,
Kupion za ruble Nogajca!““
I rzekli do delegacyi:
„Nie zaśpij ty sytuacyi, Choć Austrya nie chce bojować, Ty wsadź ją na koń i prowadź!
Boć na to przecie wybrała
Stolica ci Jenerała,
I z Pomakami zawarty
Sojusz; — to przecie nie żarty!“
Lecz delegacya na plewy
Pójść im nie chciała, więc gniewy;
Z krzykiem ją tłuszcza opada,
Wołając: „Zdrada i zdrrraaada!“
I wynaleźli secesyę,
Na co? — to ich spytajcie się!
I powstał Hausner i Wolski,
I Niemcom na temat polski
Dziury w żołądkach gadali,
Aż Niemcy rzewnie płakali
Od rana aż do obiadu,
Lecz wojny zawsze ni śladu!
Widząc jak Niemiec łzy leje,
Powstał Jeremi i pieje,
„Jest Bóg, bo Niemiec budżetu
Dać nie chce!“ — i — wio do bufetu!
Dziś gdzie są? Kto ich dziś słyszy?
Do dziury skryli się myszej.
Gdzie mowca? prorok? Jenerał,
Co nigdy ust nie otwierał?
Gdy los nam dzisiaj mniej wrogi,
Trybunek chowa swe rogi,
I pouczając lud woła:
„Niech konowałów ci szkoła
Wystarczy, język na, dworcu
Krajowy, resztę złóż w korcu!“
— O Tromtadracyo in minus, Sit semper tecum Dominus!
9. 1879.
Wiersz ten ma na celu lwowską tromtadracyę, która w czasie kampanii wschodniej jeżdżąc na koniku Wernyhory, domagała się od delegacyi niemożliwych rzeczy, a następnie, gdy przyszło do walki w sejmie o rozszerzenie krajowych swobód, zredukowała swe wymagania do minimum. Wiersz ten streszcza całą tę wrzawę, którą czyniło to stronnictwo w czasie onej wojny i pamiętnej secesyi — niesposób więc tłómaczyć wszystkich aluzyi, które zawiera.
Zmiana rządu w pięć godzin — pomiędzy dwunastą
I piątą, i spokojny kraj cały i miasto!
Zmiana Rządu w pięć godzin bez wrzawy, bez huku,
I to na wulkanicznym tym paryskim bruku; —
Zmiana rządu w pięć godzin — bez wojska, policyi,
Bez bagnetów, bez armat, bez mordów, banicyi;
Zmiana rządu w pięć godzin — pod wolności hasłem,
Przebyta tak, jak gdybyś zjadł bułeczkę z masłem;
Zmiana rządu w pięć godzin — i milczą niesnaski;
Zaiste to się zowie państwo „z Bożej łaski!“
2. 2. 1879.
Wiersz ten napisany został z powodu ustąpienia Mac-Mahona i wyboru Grevy’ego.
W płaszcz szeroki sinych chmur spowity,
Zasiadł Bałkan na stolicy swej;
Nad skroniami płoną mu błękity —
U stóp jego szare drzemią mgły;
A z mgieł szarych miękkiego posłania
Wiatrem gnany od Tyrnawy stron,
Leci z echem hejnał zmartwychwstania,
Zmartwychwstania grzmi rozgłośnie dzwon.
Słucha Bałkan. — „Sen-że to, czy jawa?
Azaż pierzchnął Ahrymana cień?
Głoszą-ż usta spiżu tryumf prawa?
Świeci-ż ludom Betlehemski dzień?
Waży-ż więcej cnota dziś niż ołów?
Czyż już spłacon Kainowy dług?
Azaż zesłał ludom swych aniołów,
By je wiodły w miłość, wielki Bóg?“
Warneńczykaż tęcza chorągwiana?
Sobieskiego-ż to skrzydlaty huf,
Głosząc światu wolności Hozanna,
Ludy te do życia zbudził znów?“
„Powiedz chmuro! Wybiłaż godzina,
Której dawno z drżeniem czeka świat?
Chrystusowy siew, o powiedz sina!
Azaż w cudu już wystrzelił kwiat?
Czas-że mi rozmroczyć czoło moje,
Gdy spiżowy grzmi weselnie śpiew?
Ja — co wieki długie tutaj stoję,
A widziałem tylko — grzech i krew?“
Rzecze chmura: — „„Spij Bałkanie stary!
To nie siewów Chrystusowych plon —
Nie Sobieskich świecą tam sztandary,
Nie Asanów to homoni dzwon,
Orzeł czarny wstał w imię niewoli,
On co w sercach ludów krwawi dziób!
A posiewem jego — siew niedoli,
A na imię jego dziełom — grób!““
Westchnął Bałkan chmurami spowity,
I na nowo się zanurzył w sny;
Ponad głową płoną mu błękity,
Lecz u stóp mu grubsze legły mgły.
A z mgieł szarych wzniosły się ku niebu
Wiatrem gnane od Tyrnawy stron
Zmartwychwstania hymny? — nie, pogrzebu,
I pogrzebu głucho jęczał dzwon!
Smok wawelski trzech ćwików
Tęgich jak sam, Stańczyków Na biesiadę wysyła i rzecze.
„Włóżcie białe krawatki,
W fontaź zwiążcie je gładki I niech każdy frak czarny oblecze“.
„Zyblikiewicz nas zdradził,
Cały Lwów tu sprowadził, Ach, i Poznań i Wilno z Warsęgą!
Uczty, gody, bankiety!
A korona — o rety! Półwiekowy uczciła trud wstęgą“.
„A, pokpiliśmy sprawę,
W chłodną krzepnąc postawę, Nie odgadłszy „co myślą u góry“;
Trza front zmienić koniecznie.
Bo świat drwiłby z nas wiecznie Jak z podartej żydowskiej jarmury“.
„A więc spieszcie na gody,
I zrzuciwszy z serc lody, Niechaj każdy z Was mówkę wypowie.
Czeski lew tu dziś gości,
A więc pełen miłości Pierwszy Czechów niech wzniesie mi zdrowie!
„Drugi niechaj z kolei
Brząknie w struny nadziei, Toastując na przyszłe mi czasy;
Zgody zasię niech trzeci,
Zapał w sercu roznieci Wznosząc toast na cześć polskiej prasy!“
„Wiele robi, kto musi!
Więc niech każdy wykrztusi Ten, com zadał mu gładko mi pacierz;
Każdy mowca z was tęgi,
A symbolem wszak wstęgi, Nauczyła paciorka was macierz“.
Rzekł; — więc białą krawatką
Ozdobili kark gładko, Strojni, jakby na bal „gdzie u dworu“,
I nie tracąc i chwili,
Na biesiadę przybyli, Niby słodcy, a pełni rankoru.
I wśród uczty najszczerszej,
Wstał z kielichem ćwik pierwszy: W słowach jego miłości ni trocha;
Sensu wcale, ni taktu,
A stwierdzenie li faktu, Że p. hrabia nie-hrabiów nie kocha.
I wśród bratniej biesiady,
Wstawszy drugi z plejady, Jął się chwalić aż grzmiało po sali,
Zwał się „strażą pożarną“,
Co jest nader ofiarną, A skuteczną tam — gdzie się nie pali.
Wspomniał także na blizny,
Które w służbie ojczyzny Poniósł — kiedy? zatrzymał w sekrecie;
Więc nie płaczcie sąsiedzi,
Bo że źle ten nie siedzi, Kto Stańczykiem, wszak dobrze to wiecie.
I wśród uczty tej bratniej
W stał z plejady ostatni, I — słóweczka jednego nie przydam,
Plótł in usum delphini
Jak sterować opinii; — Mości sutor! ne ultra crepidam!
— Kiedy Smok to usłyszał
Wściekłym bolem zadyszał, Pysk mu brzydko się skrzywił pod maską,
I — do łez was poruszę! —
Djabłu smoczą dał duszę; Rycząc „Fiasco! Ach, trzy razy Fiasco!“
Kiedy w ciemności gwiazda dnia zapada,
I zmrok żałobne swe rozpostrze cienie,
Wychodzi księżyc nena nieba sklepienie,
I o piękności zgasłej opowiada,
Przez wszystkie nieba twarzą wysrebrzoną,
Świadcząc, — że piękność ta niezwyciężoną! —
Prawdę mówiłeś Mistrzu: „Nie ogarną
Ciemności światła!“ — Tyś takim księżycem,
Który promiennem swojem świadczy licem,
Piękności zamierzchłej w niedoli noc czarną,
Bo póki jedno takiem tętnem bije
Serce w narodzie — naród taki zyje!
Promiennyś stanął, o Mistrzu, z protestem —
W blaskach jeniuszu, i w blaskach miłości —
Jak herold Polski przed sądem ludzkości; —
Czynem Twym woła Polska światu: „Jestem!
Patrzcie: kólowąm ja mimo łańcucha,
— Bo rodzę synów królewskiego ducha!“
I oto stoisz nad serc bratnich falą,
Jak księżyc biały, co morzami włada;
Pierzcha strach nocny, z ócz łuska opada,
Święte się żary w sercach wszystkich palą,
Duch Twym przykładem oskrzydlony leci
Znów ku wyżynom, gdzie twa tarcza świeci!
I stanął kościół przykładem ofiary!
To, co w serc głębi drzemało ukryte,
Zaklęciem Twojem na jaw wydobyte,
Rwie się dziś w błękit śmiałemi filary,
I chram nadziei wyzywa moc wrogą,
— I już go bramy piekieł nie przemogą!
Błogosławiony bądź-że budowniczy,
Coś Twem ramieniem dźwignął duchy silnem,
I niewzruszonem zrobił, i niemylnem
To, czem się naród krzepił wśród goryczy
Twardego losu — tę wiarę, o której
Powiada pismo, że „przenosi góry!“
Witaj na Rusi Mistrzu! tu, gdzie ducha
Polskiego kresy! O, bo nam potrzeba
Tutaj tej wiary anielskiego chleba; —
Niechaj ożywcze tchnienie Twe rozdmucha
Zniczowe żary, co tlą w serca głębi,
A które trwoga i niedola ziębi.
Tym, co zbłąkani, weszli na manowiec,
Widząc naokół noc mroźną i czarną,
Mów, że „ciemności światła nie ogarną!”
A tym, co tęsknią, choć wierzący, powiedz,
Że „nieomylnie wywalczą zbawienie,
Idąc — przez miłość i przez poświęcenie!”
Wydzwoniły północ spiże; — głucho tonie w mgły
Dźwięk ostatni. Milionami gwiazd się błękit skrzy,
A z błękitu na ból ziemski, i ziemskie cierpienia,
Wieje słodką słów pociechę anioł zapomnienia.
Jeden tylko w swym pałacu spać nie może Car;
Otoczyły mu wezgłowie roje srogich mar,
Chorowodem okrążają miękkie jego łoże
A w swych dłoniach głownie niosą krwawe niosą noże.
Groza oddech mu zapiera, strach mu ścina krew;
Głucho wsiąka w nocną ciszę wiedźm złowrogi śpiew:
„Ty mord siałeś biały Carze! ciesz się: dziś twa niwa
Plon wydaje ci bogaty; — nuże więc do żniwa!“
„Piekło wraca ci twe ziarno, w bujny strzelił kwiat,
Zaszczepiony w serce ludu srogich gwałtów jad;
Z siejby twoich Murawiewów krwawy wzeszedł Marat:
Imię jego jest nihilizm — Ojcem jego carat!“
„Wiatr rozdmuchał w płomień jasny te, coś wzniecił, skry;
Tyś krew chłeptać nas przyuczył, daj nam teraz krwi,
Krwi! czy słyszysz biały Carze? Krwi! krwi ciepłej morze!“
— I podnoszą groźnie ręce uzbrojone w noże.
Głucho wsiąka w nocną ciszę śpiew złowrogi mar,
I z pościeli swej się zrywa Moskwy biały Car,
Oszalałym trwogą wzrokiem do koła spoziera,
Lodem ścina krew mu groza — lęk mu dech zapiera.
W odpowiedzi Nowej Pressie na artykuł pod tymże napisem.
W trumnie złożona kamiennej
Leży z otwartą powieką,
A nad nią trumniane wieko
I grobu kamień. Płomienny
Błyszczy się napis na ścianie:
— „Umarła i już nie wstanie!“
Nad grobem lampa się pali,
Chorym migocąc płomieniem;
Nad zimnym grobu kamieniem
Czuwa straż wsparta na stali,
Myślą tą słodząc czuwanie:
— „Umarła, i już nie wstanie!“
Cisza w kościele. Na chórach
Milczą potężne organy;
W cieniu blask lampy wiedźmiany
Po kolumn pełza marmurach;
Puhaczów słychać wołanie:
— „Umarła, i już nie wstanie!“
A jednak głos jakiś słyszy
Czujne grobowych straż ucho,
Tętniący z trumny tej głucho
W milczeniu północnej ciszy,
Jak serca żywego bicie,
Co tętnem swem stwierdza życie.
Więc kiedy kury zapieją,
To groza pada na straże,
I w trwodze bledną ich twarze,
I w strachu serca ich mdleją,
Z ich piersi głos się wyrywa:
— „Zaprawdę! żywa jest! żywa!“
— Oto komedya ta krwawa,
Którą przed trumną ofiary,
Grają piekielne trzy mary,
Z łez naszych jest jej wystawa.
Autorem: krzywda swobody,
I gwałt! — Klaskajcie narody!
Błąkaliśmy się zbyt długo
Błędnych śladami ogników,
Burz oślepieni szarugą,
Skwirem ścigani puszczyków!
Czas zejść nam z błędnych już torów,
Dróg krętych porzucić krzywość;
— Precz z panowaniem retorów!
— Niech żyje polska uczciwość!
Przecherów ścieżki obłudne
Zostawmy tym, których cele,
Boją się słońca — bo brudne!
Nam — drogą prostą iść śmiele!
Ta, która Prawdy jest arką
Niech w cień nie kryje się drząca;
— Precz z niemoralną frymarką!
— Polska chce światła i słońca!
Jak woda krynicy zdrowa,
Kojąca duchy w rozterce,
Zabrzmiały potężne słowa,
Płynące z serca — wprost w serce;
Rzekłbyś echowa Hoziana
Z strun brzmiąca lutni anielskiej;
— To nuta dobrze nam znana;
— To cud jest myśli lubelskiej! —
Słuchajcie, to Polska gada,
Ludy wzywając do zgody;
Pierzcha chmur czarnych gromada,
Rwą się cisnące nas lody.
Duch czasu stanął i słucha
Skowrończą wieszczbę miłości;
— O bywaj wiosno nam ducha,
— Za tobą słońce wolności!
Wreszcie, wreszcie — Bogu dzięki!
Kończy się Danaid praca,
I wykolejony rydwan
Znowu w dawne tory wraca.
Syzyfowa skała wniosków
W aktów się przepaście toczy;
— Jeśli owoc jej ujrzycie
Mieć będziecie — dobre oczy! —
WYDZIAŁ.
Bogu dzięki! Strach przeminął!
Przepłoszywszy Sejm abdankiem
Zażegnałem burzy grozę,
I — za górą już z barankiem!
Choć skubali, choć szarpali,
Dali wszystko ex officio;
— Ma foi, że miło rządzić
Z tak potulną opozycyą!
Wszystko poszło pięknie, gładko,
Starodawnym obyczajem:
Idziem ręka w rękę z rządem,
A rząd ręka w rękę z krajem.
Szkoda tylko, że tak drogo
Opłacamy to przymierze,
Że dłoń nasza ciągle daje,
Bo dłoń druga — ciągle bierze.
ZNANY LUDOWY TRYBUNEK.
Brawo! — Jestem rad ze siebie,
Bom też z próby wyszedł z chwałą,
I urządził się tak pięknie,
Że wilk syt — i owca całą.
Wprawdziem mową w sprawie szkolnej
Stańczykowskie poparł dzieło,
— Ale było tam „aczkolwiek“,
Co dla siebie mnie ujęło.
25. 7. 1880.
Sesya sejmowa o której rzecz tutaj, była istną burzą w szklance wody. Rozpoczęła się silną akcyą opozycyi przeciw stańczykowskim rządom Wydziału, którego licha administracya dawała pochop do ostrej krytyki, Wnioski Rządu i Wydziału, ażeby pokryć deficyt „oszczędnościami“ w szkolnym i szpitalnym budżecie, natrafiły na silny opór w Sejmie. Wtedy to Marszałek hr. Wodzicki, postawił wspólnie z Wydziałem kategogoryczne ultimatum, domagając się, aby Sejm oświadczył, czy
Wydział posiada zaufanie Sejmu, czyli nie? Sejm przeląkł się tej ostateczności, obawiając się, aby Cesarz, którego przyjazd miał niebawem nastąpić, nie zastał Galicyi bez Marszałka. Krytyki ucichły, skreślono wiele pozycyi szkolnego i szpitalnego budżetu a załatwiwszy deficyt w ten dowcipny sposób, zawotowano znaczne sumy na przyjęcie monarchy. Najzabawniejszą w tej całej komedyi była rola opozycyi, która przez usta nowo obranego posła lwowskiego p. Romanowicza, oświadczyła się za wszystkiemi wnioskami Stańczyków — z zastrzeżeniem. Ciekawa mowa ta zaczynała się od słowa „aczkolwiek“, które kilka razy powtórzone, ratować miało.... zasadę.
Nigdym nie widział Ciebie wśród tej tłuszczy,
Która w przedsionkach frymarczy kościoła
Gwiazdami — co nas w noc ciemną wśród puszczy
Wiodły, płomiennym słupem archanioła —
A urągając zakrwawionym zgliszczom,
Czołem uderza Baalowym bożyszczom.
Nigdym nie słyszał głosu Twego w chórze
Tych, którzy ojców kłam zadając wierze,
Gotowi wciskać bratni kark w obróże,
I z wrogiem prawdy wiązać się w przymierze,
I rękę Polski podawać do zbrodni,
Jeżli chwilowo z grzechem tym dogodniej.
Na targowisku jarmarcznej frymarki,
Gdzie łatwych zysków tłum bezmyślny szuka,
I szych skarbami naszej płacąc arki,
Cieszy się myślą, że kupca oszuka,
Tam Twe nazwisko nie znane wśród tłumu,
Co monopolem chełpi się rozumu.
Widziałem Ciebie zawsze przy sztandarze
Prawdy; — kroczyłeś z podniesioną głową,
Wzrok utopiwszy w stare te cmentarze,
Zkąd — żyć chcąc — musim podnieść myśl dziejową,
Myśl, która z grobu Warneńczyka bucha,
Ów spadek ojców i treść Polski ducha! —
I dziś myśl oną wzniósłszy nakształt główni,
Która rozżarzyć ma Znicz przygaszony;
„Z wolnymi wolni, a z równymi równi!“
Wołasz, — i duchem husarskim niesiony,
Rzucasz w twarz onym, co Znicz dawny gaszą,
Stare: „Za Waszą swobodę, i naszą!“
Więc nie samotny jesteś, o mój Książę!
I wtórzy Tobie pieśń rozgłośna wieków,
I duchem z Tobą naród się Twój wiąże,
Bo wie, że z nikąd nie zaczerpniem leków,
Jeno z krynicy, zkąd wytrysnął zdrowy
Tysiącoletni nasz potok dziejowy!
Krótki wykład zasad ekonomii politycznej według Schäfflego.[10]
Cześć przezornemu, co z góry osądził
Tę ziemską biedę, i tak się urządził,
Aby na świat ten, gdzie nędza doskwiera, Przyjść jako syn milionera!
Bystrości złożył on tem dowód rzadki,
Bo któż tłómaczył mu bytu zagadki?
Kto mu powiedział, że milion dziś wszystkiem? A kto go nie ma, ten chłystkiem!
Snać duchem zgadł on już: „co jest kapitał?“
Bo wątpię, aby wpierw Schäfflego czytał,
Lub na wykłady do wszechnicy chodził, — Nim się na świat ten urodził.
Zaiste, dziwna mądrość w takim malcu!
Rzekłbyś, że mając z góry w małym palcu
Wszystko, co pisał Bastat, Mill i Delitsch, Rzekł sobie: „Na kredyt nie licz!“
„Gołemu bowiem nie pożyczy centa
Nikt, choćby jakie przyrzekał procenta,
Choćby miał nawet Bank — jak żąda „mowiec“ Doktor Jasieński z Rasztowiec“[11].
„Nie głupim! — Wolę mieć milion od tatka;
Reszta już potem pójdzie mi jak z płatka;
Bez wszelkich trudów urosną w majątek Mając już — pierwszy początek!“
— Cześć i takiemu niechaj będzie zasię,
Który nie spoczął pierwej nim w swej kasie
Nie złożył pierwszy milion. — Tego wykład Mój wam dziś stawi za przykład.
Ekonomiczna powiada nauka,
Że cały sekret w tem leży i sztuka;
Potem już furda! Si fata non nocent, Rośnie i rośnie wciąż procent.
Do miliona pierwszego, jak słonki
Przyciągną drugi i trzeci milionki;
Zjawisko one zwiem wedle Prudhona Prawem pierwszego miliona!
Pauperyzm, nędza i spółeczne plagi
Płyną ztąd właśnie, że mało uwagi
Zwykł ogół zwracać na to piękne prawo, Co jest wszystkiego podstawą.
Więc auskultanci, i wy diurniści,
Wy literaci głodni, i artyści,
Bierzcie do serca płynący ztąd wniosek, A nie będziecie znać trosek.
Potrzeba dobrze Wam tą prawdą przesiąc,
Że miast pożyczać u żyda co miesiąc,
Człowiek powinien co roku — mniej więcej Złożyć choć z dwieście tysięcy!
Jeśli prawidłem tem się rządzić będziem,
To „pierwszy milion“ w lat pięć już zdobędziem,
Ten zaś otworzy nam dostatków bramę, —Co nam racz Boże dać — Amen!
Zygmuntowi na Wawelu,
Kiedy wstrząsa nim wspomnienie
O dniach bolu, o weselu,
Nakazuje się milczenie!
Niech spiżową piersią dzwoni
Stańczykowskiej wtór harmonii
Rozbrat z ojców biorąc pychą:
— Cicho! cicho! cicho! cicho!
Zakazuje się wyraźnie
Pod infamią i klątwami,
By nie dręczyć wyobraźnię
Nadziejami — marzeniami;
Nie oddawać grobom cześci,
Tłumić w sercu jęk boleści,
By drzemiące spało licho,
— Cicho! cicho! cicho! cicho!
Do spoczynku nocne straże:
— „Już dwunasta! już dwunasta!
Snów zaparłszy się i wspomień,
Gaście wszelki ducha płomień,
Gdzie iskierka jaka świeci
— Nuże wody! wody dzieci!“
„„Do poduszki! do poduszki!
Niechaj Przegląd razem z Czasem
W sen kołyszą wasze duszki,
Ów tenorem, ten zaś basem.
Anioł krajowego banku
Niech Was strzeże bez ustanku,
Sypiąc na Was maku kwiatki,
Luli! luli! — spijcie dziatki!
14. 11. 1880.
W przemówieniu swem na dziennikarskim bankiecie z powodu jubileuszu Kraszewskiego, nazwał p. Szujski Stańczyków strażą pożarną.
Zakazuje się wyraźnie
Pod infamią i klątwami,
By nie dręczyć wyobraźnię
Nadziejami — marzeniami.
Cztery te wiersze wzięte są z większego wiersza Lucyana Siemieńskiego, który też za gramatyczność ustępu w przedostatnim z powołanych tutaj wierszy odpowiada.
Zmierzchły nam gwiazdy dawnych lat,
I w nową fazę wchodzi świat;
Gdy rzędu łaski słońce grzeje,
Więc nową sławmy dziś ideję,
Co nam dziejowy znaczy szlak,
Bo w niej — zbawienia lśni się znak.
Ofiarny Znicz serc naszych zgasł,
I wydrwiczynów nadszedł czas;
Zwycięzko brzmią Stańczyków dzwonki,
Lud nawołując do pieczonki;
Uparte serce przestań śnić,
I — carpe diem, kto chce żyć.
Natchniony wieszczów umilkł rym,
I flet Panowy wiedzie prym,
I wtórzy nam Evoe Menad,
Domowych płosząc spokój penat;
I kwitnie powój z thyrsu wiech,
I korybantów pląsa cech.
Zbezwładniał Zewsa dłoni cios,
Minerwy trzeźwej zamilkł głos;
Wesoły nam dziś rządzi kmoter,
Attis-Sabazios — Bachus-Soter,
Co drogą z róż prowadzi świat
Ku złotej jutrzni szczęsnych lat.
Stoików tłuszczo, z drogi nam,
Bo wasza prawda — jeno kłam!
Z złud wytrzeźwieni i omamień
Mądrości my znaleźli kamień;
Uparte serce przestań śnić,
I — carpe diem kto chce żyć.
Różami zwieńczmy naszą skroń
I z pełną czarą wznieśmy dłoń;
Jutro nas wcale nie przestrasza,
Gdy pełna w ręku skrzy nam czasza,
I łask się na nas zlewa zdrój,
I cześć nam spiewa wieszczów rój.
Ach, chwilkę tak rozkosznie żyć,
I prząść wśród styp uciechy nić
Urokiem pojąc się żywota,
Oto jest prawda, mądrość, cnota,
Oto eliksir życia jest
I nowej Polski ducha chrzest!
I nie pytajcie wcale nas,
Co z siewów naszych zrodzi czas;
Na Pana zdaliśmy staranie,
Nie troszcząc się, co z ziarn tych wstanie,
Czy łzą zakwitną? czy też krwią?
Skoro dziś nasze — co nam to?
O, nie dzisiejsze ja pamiętam czasy!
Bom zrodzon kiedy przyszły do nas Sasy,
I pierwszy blaskiem mych barw się zadziwił
Książę „Sierotką“ nazwany Radziwiłł,
Który aż z Persyi sprowadził eunuchy,
Aby pasami zdobić polskie brzuchy.
Więc też pamiętam panie czasy inne: Corda fidelium, pijatyki słynne,
I oną stypę, gdy za króla Sasa
Polak jadł, pijał, i popuszczał pasa,
Za co dziś jeszcze siedzi na pokucie,
I świeci czołem, albo — dziurą w bucie!
Ale nie o tem mowa, mój Asindziej
Bo łacno o tem się dowiesz gdzieindziej,
I nie chcę dawny ci opiewać zbytek,
Bo cóż ztąd? jaki dla Waści pożytek,
Jeśli się dowiesz w ciężkiej dla cię chwili,
Że ojce twoi dobrze jedli, pili,
Jak wodą hojnie tak szafując złotem? —
Ot, gorycz tylko! — Więc nie mówmy o tem!
Lepiej Waszmości powiem tu na ucho,
Że było później nie raz ze mną krucho,
Bo ojców butnych mizerne wnuczęta
Już uważali mnie za „strój od święta“
Od „wielkich dzwonów“; więc też ciągle prawie
Leżałem panie w żydowskim zastawie,
Upokorzony tem wielce w mej bucie,
Bo jako widzisz: factus jestem Słuciœ!
I powiem Tobie, że z tego ukrycia
Wydobywano mnie wśród dzwonów bicia,
Wpośród dział huku, — ilekroć w zawiei
Gwiazdka Polakom zabłysła nadziei;
Żem słyszał jako bajał Lucchesini,
Iż Polskę wolną Król pruski uczyni;
Żem widział potem jako Bonaparte
Z księciem Józefem przekraczali Wartę;
Żem w Aleksandra błyszczał się drużynie;
Wierząc, że los nasz przebłaganym ninie;
Żem w tęcze pełen nadziei rozkwitał,
Gdym Mikołaja królem Polski witał,
I żem w orszaku jego czuł się swojsko,
Widząc, że mamy — własny skarb i wojsko!
I byłem Panie — przyznaję to z bolem —
Wszystkich nadziei tych widnym symbolem,
Bom w tęczy zawsze rozpalał stuwzorej
Urocze mojej tkaniny kolory,
Ilekroć błyśnie lepszej doli hasło,
Które jak słoma — buchnęło i zgasło,
Grubsze do koła roztaczając cienie,
I w cięższe duchy nurzając zwątpienie!
Więc niech to wcale nie dziwi Waszmości,
Że nie mam dawnej barw moich świetności,
Że od zawodów tych, i od tych wspomnień
Przygasł zupełnie tęczy mojej płomień,
I żem dziś szary, tak jak zgrzebne płótno;
Nie dziw: pamiętam wiele — więc mi smutno!
Dziękuję Bogu, że stworzył gęś, Co z grysu łyka pulpety,
Dziękuję Boże, że zmyślny człek, Robi z tych stworzeń pasztety.
Dziękuję Bogu po wszystek czas, Że w swej nam świętej mądrości,
Tak gościnnego burmistrza dał, Co pasztetami nas gości.
Dziękuję Bogu, że stworzył nam Wieszcza co gęsi los sławił,
A teraz Boże! proszę Cię daj, Bym w zdrowiu wszystko to strawił.
Kara-Audżi, Czarny Strzelec, pseudonim poety Karola Brzozowskiego. Wiersz Evoe odnosi się do hymnu powitania napisanego przez tego poetę, Brzozowski odpowiedział na wiersz ten, pełną skromności piosenką, w której powiada. iż uciekłszy przed dziegciem w kraj, gdzie golizna świętych atrybutem, spijał się tamże lecz tylko szampanem
Pieniącym w śnieżnych kaskadach kryształów
Padał na łoże wysłane bukszpanem,
Kędy czub jego w ogniu snuł przędziwo szałów.
Zapytując potem z pewnym żalem, czem go w poprzedzającym wierszu rzucono na szalę wielkości? tak że aż ważono co lepsze, czy „pasztety? czyli tez słowa biednego poety?“ powiada:
Oh! Kara Audżi do swej kniei wróci,
Wracając sobie dla pociechy nuci:
„Co głowa to rozum“ mówi przysłowie:
W tej głowie ciemno — w tej jasno głowie,
Ztąd i dla Ciebie, Polsko w mogile, Płynie rad tyle!
W licznych, a sprzecznych rozumów tłumie,
Być może wszędzie błądzisz rozumie!
Ale z nich wszystkich jedna myśl bije: Polska odżyje!
Tatrów powietrza w me płuca wciągnąłem,
Goplaną wodą strzemienne wypiję,
I pokrzepiony z jasnem pójdę czołem
Kędy szampana z gór krynica bije;
Na śmierć pijany zaczekam pobudki,
By ponieść piersi gdzie kule. — nie szczutki!
Nie! ja nie mam dla Cię szczutków!
Strzelcze anatolskich lasów,
I Jobowych piewco smutków!
My się znamy z dawnych czasów!
Znam Twe serce szczero złote,
Twe zasady twarde — jare,
I żywota Twego cnotę,
I niezłomną Twoją wiarę,
I gołębią Twą prostotę!
Za górami — za sinemi,
Hen za morzem — za szerokiem,
Po wertepach obcej ziemi,
Jam Cię śledził krok za krokiem,
Przez natolskie uroczyska,
Przez spienione fale morza,
Przez skał cyple i urwiska,
Przez libijskich puszcz bezdroża,
Po szerokim bożym świecie,
Twe nauki łowiąc słuchem,
Jak za matką kroczy dziecię
Duch mój szedł za Twoim duchem!
Tam gdzie Bul-bul[12] w myrtów cieniu
Wielbi Ałłę swym namazem[13]
My siadali z sobą razem,
Zadumani, — i w milczeniu
Zapatrzeni w dziejów nędzę
Snuli myślą szałów przędzę.
Gdy mi oddech marł w tęsknicy,
Brałeś duszę mą za rękę,
I otarłszy łzę z źrenicy,
Wieszczą nucąc jej piosenkę,
Nad powodzią mętną zdarzeń,
Wiodłeś ją w krainę marzeń.
Świadom powinności szlaków,
Tyś szedł, Kara Audżi, przodem,
Stroniąc pilnie tych majaków,
Co świeciły przed narodem.
Zapatrzeni w świt przebudzeń,
Szliśmy — tam, gdzie ideały,
A Twa pieśń jak anioł biały,
Strzegła duszę mą od złudzeń,
Że mi serca nie zabrały!
Czemuż, czemu Strzelcze Czarny
Porzuciłeś Twoje jary,
Twe jelenie, dziki, sarny,
Twoją knieję i ogary?
Czemuś z swego mateczniku
Zstąpił w jar nasz zgniły, głuchy,
Gdzie w sprośności tyją duchy,
Tak jak tyje — wieprz w karmniku?
Jeszcze więcej! Zabłąkany,
Gdy złudziła Cię tęsknota,
Schodzisz jasny i świetlany
Z twardych Twego dróg żywota,
W gmin Horacych dworskich zimny,
By weselne śpiewać hymny.
I nasz Audżi pudło strzela,
I pieśń ulicznikiem śwista, — A to czysta kuratela![14] To rzeź pragska oczywista!
Ho! ja wiem żeś niepoprawion,
Zawsze jeden i jednaki,
I Twój duch tęsknotą trawion,
Mógł jedynie zajść w te szlaki,
Oszukany przez majaki,
I zamroczon łez kurzawą;
Jać nie winię, boś człowiekiem,
Ale przestrzedz Cię mam prawo,
— Bom Twej pieśni karmion mlekiem!
Wracaj! wracaj Strzelcze Czarny,
W anatolskie Twoje jary,
Między dziki Twe i sarny,
I jelenie i ogary! Milsza ziemia ta zbójecka, Niż gościnność gdzieś niemiecka!
I pewniejsze puszczy szlaki
Od tej sprośnej białowieży,
Kędy zwodne lśnią majaki,
I kwiat zdobi sieć obieży!
Na posłaniu z myrtów, z róży,
Nucąc nam Jobowe smutki,
Choć źrenicę łza Ci zmróży
Śmierci czekaj — nie pobudki!
Ho! daleki świt wyzwoleń
A nasz żywot jeno chwilką,
I dla przyszłych my pokoleń
Och! nawozem bracie tylko!
Kiedyś — świt się rozpłomieni
Złotą łuną nad Warszawą,
Wtedy kraj rzuciwszy cieni,
Z piersią bolem już nie krwawą
Jadąc sobie chmurnym wózkiem,
Duchy nasze hukną żwawo: — Pod miasteczkiem — pod Pułtuskiem!
W szambelanski raj!
Tryumfalne widzę bramy,
I salony w świateł blasku,
I w brylantach widzę damy....
PIASKARZ.
Piasek! — piasek! — Nie trza piasku?
HRABIA ANIOŁ.
Fi donc! — Wstrętna woń cebuli,
Gdzieś aż z bruku tu zalata!
Pewnie jakiś tromtadrata!
Hej Filipku mój! patchouli!
(Poeta Filipek podaje Hrabiemu wiadomy psalm powitalny).
HRABIA ANIOŁ.
Apci!... Apci!... Już mi lepiej!
Ach, jak ta perfuma krzepi!
Znów do chmurnej zdolen jazdy
Lecę w coraz wyższe sfery —
Ponad światy — ponad gwiazdy
Między krzyże i ordery!
(skazany na głód. Obacz uchwałę sejmową z r. 1880 o budżecie
szkolnym).
In protundis zaś cykorja!
(Scena zamienia się w salę balową. Muzyka gra mazura).
CHÓR KANTARYD (w balowych sukniach).
Regardez par ci, regardez par là! Que dites vous de tout cela?
HRABIA ANIOŁ.
Patrz tam! Zorza-ż to różowa?
Thetis-że to z wód heleńskich?
POETA FILlPEK.
Nie, to pani Ar...rowa
W sukni metr po dziesięć reńskich.
HRABIA ANIOŁ.
A taż druga? „Ta anielska,
W brylantowych gwiazd koronie,
Skromna — tak jak nimfa sielska,
Gdy piwonią zwieńczy skronie,
Wenus to? czy ta co jaje
Jowiszowi zniosła Leda?
Jaśnie Pan jej nie poznaje?
Wszak to „mąż hrabi A...eda!“
HRABIA ANIOŁ.
A taż znowu, „co w mazurze
Tak bez huku strzałą miga“,
Powiedz wierny trubadurze!
Nie jest-że to Kalypyga?
POETA FILIPEK.
Co też Jaśnie Pan powiada?
Któraż wdziękom tym wyrówna
Czy bogini? czy najada?
Wszak to przecie S......kówna?
HRABIA ANIOŁ.
Jak mi błogo! — jak niebiańsko! —
Jaki w sercu maj!
Lećmy w sferę jaśnie pańską —
W coraz wyższy raj! —
Widzę — widzę Czasów czasy:
Złotem płoną lite pasy,
Widzę spinki — karabele...
Przyszła, przyszła wielka chwila
Której czekał wieków szereg,
I duch czasu się przesila,
I wesoły grzmi oberek; —
Na gościniec wchodzim bity,
Betlehemska zorza wstaje....
SZPITALNIK.
(obacz budżetowe rozprawy Sejmu w r. 1880.)
Bihme! dobre je szality!
KULAWY.
(obacz budżetowe rozprawy Sejmu w r. 1880.)
Szczoż kurne, jak prystupuje?
HRABIA ANIOŁ.
Coraz bardziej mi anielsko,
Austryacko i babelsko,
Graj, muzyko, graj!
Kukuryku! świt już dnieje!
Zapał, co mi piersi grzeje,
Nową wzbudził wam ideję,
I otwiera raj!
Kukuryku! świt już dnieje!
PRASA GALICYJSKA.
Gloria in excelsis, gloria!
HRABIA ANIOŁ.
Błędnym torem szła historja
Torem złudzeń i omamień; —
Hej Zygmuncie! Hej Batory!
Dziś na nowe wchodzim tory
Mądrości znalazłszy kamień.
Jak z żołędzi dąb wyrasta
Tak niedola cała nasza
Wzrosła z błędu księcia Piasta;
Czemuż, czemu zaślepiony
Przyjął polskiej dar korony?
Inną byłab’ dola nasza,
Gdyby znał był tę ideję,
Która Zniczem nas dziś grzeje,
I korony gardząc fantem,
Został koncepts-praktykantem!
POETA FILIPEK.
Jaśnie Pan jak książka gada!
Fiu! idea to nie lada!
A , e, i, o, u, y-psylon!
Minął stary rok nam chwilą,
I sejmowych kazań chłosty,
Co skazały nas na posty,
I ten adwent reform nowych,
Co spi w pracach ankietowych,
I szalony ten karnawał,
Który tłustym bale dawał,
A był chudym w gardle ością, —
Wszystko to jest dziś przeszłością! — — Czas jak strzała szybko leci, Korzystajcież z niego dzieci!
B, c, d, f, g, h, k; —
Młodość krótko tylko trwa!
W młodych latach czas nauki;
Uczcież się kłaniania sztuki. —
Który z was chce wyjść na ludzi,
Niech zawczasu grzbiet swój trudzi,
Bo nie pracą nie wytrwaniem,
Przejdziesz świat dziś, lecz czołganiem! —
Dostrój pieśń twą do tych kluczy,
Byś twój brzuszek później tuczył! — Czego się Jaś nie nauczył, Tego się Jan nie nauczy!
L, ł, m, n, p, q, r!
Wtóruj pieśni onych sfer,
Które w Czasie, w Lemberqerce
Kształcą myśl twą i twe serce; —
Sypiąc w koło pochlebstw plewą,
Chwal na prawo, chwal na lewo!
Pilnie unikając krytyk,
W którychby widziano przytyk,
Buntownicze jakieś fochy,
Wilcze zęby, i pazury! — Kto nie słucha swej macochy, Ten psiej musi słuchać skóry.
S, t, w, x, z, ź, ż!
Przedewszystkiem ćwicz twój grzbiet,
By nie zawiódł cie w ukłonie
W przedpokoju, lub salonie,
I zręcznemi byś lansady,
Przeskakiwać mógł zasady. —
Gdy się wprawisz do tych ćwiczeń,
To już ci nie trzeba życzeń,
Bo sam trafisz mój kochanku
Do tytułu lub do banku. — Czapką, łapką, papką, solą, Ludzie dziś ludzi niewolą!
2. 1. 1881.
I sejmowych kazań chłosty
Co skazały nas na posty.
Aluzya do rozpraw sejmowych z r. 1880, w których poddawszy ostrej krytyce ludowe szkoły nasze, skreślono liczne pozycye szkolnego budżetu, a osiągnięte oszczędności obrócono na festivale krakowskie i lwowskie. Ludowi nauczyciele galicyjscy mogli więc witać cesarza znanem: Ave Caesar imperator! salutant te morituri!
Niby-jasno i słonecznie
Świeci błękit nam nad głową; —
Wokół płoną niby-Znicze
Drogę znacząc nam dziejową,
Mamy niby-ideały,
Którym niby-wieszcze pieją,
I patrzymy w niby zorze,
Z niby-wiarą i nadzieją!
Niby-stale przy sztandarze
Dziejów naszych trwając myśli,
Sprzęgliśmy ją z myślą obcą;
Ta zaś — tor jej biegom kreśli,
Do księżyca zszedłszy roli,
Niby-rożków swoich końcem,
Świeci nam ta gwiazda nocna
W braku słońca — niby-słońcem!
Przy tej gwiazdy niby-blasku
Niby-czujnie, niby-trzeźwo,
Niby wierząc w własne siły,
Płyniem w niby-postęp rzeźwo,
Pługiem niby-organicznym,
Niby-pilnie ziemię czarną,
Krajem — ufni w przyszłe żniwo
Z pól, gdzie siejem — niby ziarno!
W naszym niby-Panteonie,
Niby-gwiazd się krocie jarzą;
Niby-Grachy i Brutusy,
Co o losach kraju — marzą;
Każdy z nich — ofiarnym-niby,
W swych dążeniach niby-szczery,
I przypadkiem niby-tylko
Dosługuje się karjery.
Mamy niby-zachowawców,
Są też niby-postępowce,
Niby-stali, niby-trzeźwi,
Jak Panurga słynne owce; —
Do głupstw skorzy ci i owi,
Grzeszą nieraz tromtadracyą; —
Są sofiści, co tłómaczą,
Bzik ich — niby-wyższą racyą.
Mamy niby-wolność wszelką;
Mamy prasę co bez maski
Głosić może — niby-prawdy;
Mamy rządu niby-łaski;
Brak nam niby ptasząt mleka,
Niby tylko z okien szyby; —
Słowem strasznieśmy szczęśliwi,
Ale zawsze — tylko niby!
Dwóch światów duch przemówił; dwa wielkie ogniska
Myśli i dążeń jasnym rozgorzały Zniczem,
I z dwóch stron niebo łuną weselną rozbłyska,
I — jak owe anioły z płomiennem obliczem,
Co przez manowce wiodły Izraelskie syny
Dwa przed ludzkością dzisiaj stają Cherubiny.
I spieszą rzesze ludu, by dwa uczcić święta;
Ku Zniczów swych ołtarzom obróceni twarzą,
Gdzie ideałów własnych wabi ich ponęta,
Gdzie lśnią gwiazdy przewodnie te, o których marzą,
Gdzie się, wedle ich przeczuć, zdrój żywota pieni,
Spieszą — tutaj zwycięzcy, a tam — zwyciężeni.
Zwycięzców serce twarde roi o grabieży,
I ponad prawem stawi gwałt i przemoc srogą,
Więc — tak jak pies myśliwski do stóp łowca bieży
Wietrząc żer, i choć tamten go potrąci nogą
Czołga się, i przymila i w prochu się wije —
Spieszą — by kornie lizać ten bicz, co ich bije.
I nie pomni urazy, a łupieztw spragnieni
Ciemięzcy swego kraju cieszą się weselem,
I strop — jarzących świateł morzem się płomieni,
I świątecznem swe domy przystroili zielem,
I poetów ich tłuszcza składa hołd przemocy,
I w pochód im przyświeca ciemny anioł nocy!
U zwyciężonych inny świat — inne pojęcia! —
I tam weselną jarzą się niebiosa łuną,
I wielkiego lud święci tryumf pieśni księcia,
Nie miecz krwawy, lecz arfę sławiąc złotostruną,
Co światu głosi zakon miru i swobody,
I wrogom nawet bratni niesie uścisk zgody.
I rzesza, myślą krewna ze swoim lirnikiem,
Kroczy w przyszłość za wieszczem tym, co ją prowadzi;
I Cherub dnia świetlany jest tam przewodnikiem,
I chorągwią tam Światło, co nigdy nie zdradzi,
I zbroją tam jest Prawda, Miłością niesiona,
— Szczera! wieczysta! jasna! nigdy niezwalczona!
— Oto dwa ducha prądy — dwa wielkie ogniska
Myśli i dążeń, światu dziś świecące Zniczem,
Dwa przewodnie Cheruby! — Jeden groźnie błyska
Opłomienionem łuny pożarnej obliczem,
I potrząsa jak furja biczem zwitym z węży
Drugi to geniusz światła! — Któryż z nich zwycięży?
6. 3. 1881.
Wiersz ten napisanym był z powodu jubileuszu Wiktora Hugo w Paryżu, i równoczesnych dworskich weselnych uroczystości w Berlinie.
I wrogom nawet bratni niesie uścisk zgody.
Aluzja do słów W. Hugo, gdy błogosławiąc miastom i ludom, wymienił Berlin i Niemcy między błogosławionymi.
Hasłem naszem Ktoś i Coś;
Niczem własne „Ja“ i praca,
Coś i Ktoś to bowiem oś
Wokół której się obraca,
Błędne koło naszych marzeń,
Złudzeń, żalów i oskarzeń!
Wierzym stale, ze ów Ktoś,
Co się zwie inaczej co dnia,
Dla nas święcie zrobi Coś?
Wojna wschodnia czy zachodnia,
Zmartwychwstaje znów legenda
I w umysłach wciąż się szwenda.
Więc pomyłki wieczne ztąd;
Niemasz końca naszej biedzie!
Krwią i łzami płacim błąd,
Gdy Coś zdradzi, Ktoś zawiedzie,
A zaś krwi i łzom Ktoś winien,
Bo Coś zrobić był powinien.
Jest to pieczeniarski duch,
Srogi naszej wróg ojczyzny,
Co chce darmo tuczyć brzuch,
I nawykły do pańszczyzny
Ostrzy jeno swoje ząbki
Na pieczone — na gołąbki.
Minie krwawych wojen czas; —
Poszedł świat wbrew naszym celom;
Staje Ktoś i Coś wśród nas
Niby Lelum i Polelum!
Program nasz, iż ostatecznie
„Ktoś ma zrobić Coś koniecznie“.
Wraca do nas z Wiednia znów
Delegacja — masz wnet kozła!
Piorunuje ten i ów:
„Czemu Czegoś nie przywiozła?“
Czego? żywy duch nie powie;
Mądrej głowie dość po słowie!
Więc by trzeba, żeby Ktoś
Raz określił już do djaska,
Czem jest to mityczne Coś?
Czy to szabla? czy to laska?
Czy ordery? czy trafika?
Czy pętelka od guzika?
Ty zaś synu nie wierz w Coś,
Bo to Coś, to może zero,
Lecz odważnie wszystkim głoś,
Czego żądasz? prawdę szczerą!
Choćby za złe ci to wzięli; —
Tyle słów dziś ewanielii! —
I tak powiadam — Mości Dobrodzieju!
Gore widocznie czapka na złodzieju!
A mówić Waści nie trzeba: kto złodziej?
Bowiem z tą wiedzą Polak już się rodzi,
I nie daremnie ojcowie śpiewali:
„Droga tabaka, tytoń“.... i tam dalej!
Więc też pocieszna trwoga tego łotra!
A musi szelma djablego mieć Piotra,
Skoro go sztuka kłamania zawodzi,
Boć przecie majstrem jest w łgarstwie ten złodziej,
Trzymany na to w „gadzinowym chlewie“,
By łapał wróble Europy na plewie.
Jeszcze nic! Jeszcze stare cuchną swędy!
Jeszcze nie pierzchły nieszczęsne obłędy,
I nikt nie może powiedzieć którędy
Wiatr ów powieje, co gdzieś w chmurach szumi?
Czy ludów wiosnę rozbudzi? czy stłumi?
A już — patrz Wasze! — jak ta piękna dusza
Przeciw możliwym nadziejom wyrusza,
Jako pełzając wężowemi ślady,
Na Bożą rolę wnosi piekieł zdrady,
Jako z swej paszczy miota fałszu jady,
Siląc się zatruć miru ziarno święte,
By zniszczyć dzieło — nim jeszcze poczęte.
Ale daremnie! i te oszczerstw plewy,
Miotane zdrady dłonią k’brzegom Newy,
Dziś już nie zwiodą mądrych wróbli stada —
Bo też zanadto widoczną jest zdrada,
I jej knowania pobudki ohydne,
Tak namacalne, iż z daleka widne.
Szaleniec bowiem chyba, proszę Waści!
Mógłby dać wiarę tej podłej napaści,
Co nas posądza, żeśmy weszli w śluby
Z nihilistami, — i smalone duby,
Co ideału szukają gdzieś w gminie,
A narodowi przeczą i rodzinie,
Wziąwszy za sztandar — pokruszyli wiosła
Tej łodzi, co nas falą dziejów niosła,
l zagasili gwiazdy te u stropu,
Które wynieślim z krwi i łez potopu,
I w które patrząc wśród losów zawiei,
Stoimy w świecie — potęgą nadziei!
Albo ten drugi z nad brzegów Negliny,
Co nas własnemi chce obarczyć winy,
Co będąc nakształt zjadliwego wrzodu
Jady zaszczepiał w krew swego narodu,
Ten kat, co nożem pierś naszą rozkrwawiał,
I lud swój na nas do gwałtów zaprawiał,
I kanibalizm w nim tak pielęgnował,
Aż z świętokradzkich siewów tych wychował
Tę, co kraj jego dziś uciska zmorę,
— Jakże pociesznie czapka na nim gore!
Jest zaś w popłochu tych obu złodziei,
I w tych podszeptach z nad Moskwy i Sprei
Dla rosyjskiego narodu nauka,
Jest obrok dla nas, jeśli kto poszuka.
Boć widnem, przyznasz mi Waćpan Dobrodziej!
O co obydwom tym gołąbkom chodzi!
I jawnie tutaj wystąpił znak czasu;
Oby więc morał nie poszedł do lasu!
1881.
Wiersz ten był protestem przeciw oszczerczym artykułom Norddeutsche Allgemeine Zeitung p. Pfintera, i Moskowskich Wiedomosti p. Katkowa, pomawiających Polaków o duchowe ojcowstwo nihilizmu.
Wiersz napisany z powodu wyboru Teofila Merunowicza na posła z mniejszych posiadłości lwowskiego okręgu.
Choć nasz samorząd idzie jak po grudzie,
Jednak ja powiem, że się kształcą ludzie,
I, że jak kropla deszczu, co przewierca
Pokład granitu, wnika zwolna w serca
Posiew swobody, — i mimo podmuchy
Zawistnych mocy, zapuszcza już w duchy
Wiośniane kiełki, na ludu ugorze,
Gotując Polsce — przyszłe żniwo Boże!
Już dziś ten kmiotek, którym nakształt frygi
Kręciły Jura Świętego intrygi, Wo imia miahkich, ili twiordych znaków,
Każąc mu stronić od braci Polaków; —
Już dziś ten kmiotek — powtarzam — co wczora
Zawistnem okiem patrzał w stronę „dwora“,
Odwraca ucha od podszeptów zdrady,
Co pchnąć go chciała w Żeleźniaka ślady,
Żar nienawiści budząc w nim zawzięty
I wstaje jakby z snów ciężkich ocknięty. —
Patrz! przetarł oczy, spojrzał w lewo, w prawo,
I porównywa to, co spostrzegł, z łzawą
Piosnką swych nianiek, — i szukając prawdy
Widzi, że fałszem go karmiono zawdy,
Że go po stepu wodzono rozłogach,
I pragnie stanąć dziś na własnych nogach!
I patrzcie, jako mimo zdrady trudu,
Pozostał zdrowym instynkt tego ludu,
Popatrzył w siebie w głąb własnego serca
I spostrzegł, że tam nie mieszka morderca;
Gonta-okrutnik — ryzuń-hajdamaka!
Że Lach i Rusin to vira odnaka, Odnaka nużda i jedno wesele,
Że obu braci wspólne łączą cele,
Że im to samo Boże słonko świeci,
Jednako ziemia się ta święta kwieci,
Co plon im jeden daje — i mogiły,
I że łącznemi im pracować siły!
I spojrzał potem w stronę swych Sakalów
Zkąd go zalatał wstrętny płacz szakalów
Wrzekomo w jego płakany obronie,
I widział jako Moksy Pisydonie
Do jego krzywdy przykładali dłonie,
W przymierzu z Niemcem waląc nań to brzemię,
Co pracę jego uciska i ziemię; —
l widział jako jego zastupnyki
Niby to w imię „wyższej polityki“
Na piersiach jego złą ciężący zmorą;
Przeniewierzyli mu się każdą porą,
Bając mu duby, wmawiając weń zawiść,
Której nie czuje; — szczepiąc weń nienawiść,
Której on nie zna. — Więc słysząc tę mowę,
Kmieć po zwyczaju poskrobał się w głowę,
A widząc jakim torem rzeczy idą,
Splunął ze wstrętem i rzekł: Szczezaj bido!
I zwrócił oczy łzą zamglone w końcu
Ku stronie pracy, co kroczyła w słońcu,
Cicha i skromna, lecz szczera, miłośna,
Nie szukająca wrzawy, nie rozgłośna,
Mrówczana, skrzętna, nie szczędząca trudu,
A której hasłem jedno: „dobro ludu!“ —
I patrz jak pełen ufności, ku stronie
Tej cichej pracy wyciąga swe dłonie, —
Jak jej swe serce miłośnie odmyka,
Jak ją za swego obiera sternika,
Jak ją zapału pełnem sercem wita,
Jako jej składa hołd — Mnohaja lita!
— Mnohaja lita! tobie praco cicha,
Którą kieruje nie ambitna pycha,
Lecz miłość bratnia, co nie szczędzi trudu!
Cześć tobie! kluczem tyś do serca ludu,
I ty jedynie, ty jesteś to ziarno,
Którego posiew nie przepadnie marno,
Lecz na serc ludu pleniąc się ugorze,
Zgotuje Polsce — przyszłe żniwo Boże! —
29. 5. 1881.
* Teofil Merunowicz, jeden z najzasłużeńszych publicystów galicyjskich, obrał sobie jako zakres działania naprawę naszych spółecznych stosunków. Zasługi jego uznał lud wiejski, z własnej inicyatywy stawiając jego kandydaturę na posła do Sejmu, która to kandydatura utrzymała się przy wyborach pomimo silnej agitacyi świętojurskiego stronnictwa i żydów. Był to w naszych prowincyonalnych dziejach pierwszy objaw samodzielności naszego ludu. Rozrzewniającym był widok, gdy po dokonanym wyborze włościanie składali elektowi życzenia: Mnohaja lita!
Skan zawiera grafikę.
↑Nieliczne parodye te pozna z pewnością wykształcony czytelnik. Te z nich zresztą, ktore mi do chronologicznego układu niniejszego zbiorku nie były koniecznie potrzebnemi, zamieściłem w drugim tomiku, w dziale Tłómaczenia i naśladowania. (Przyp. autora).
↑Wiersz ten, pisany w czasie ministerstwa hr. Potockiego, miał na celu autonomiczne stosunki ówczesne, tudzież charakterystykę stronnictw w r. 1870, Była to chwila względnej swobody, lecz zarazem i niepewności; — były to zarazem pierwsze brzaski t. z. „złotej ery“, która się zakończyła uciskiem centralistycznym i wiadomą giełdową stratą.
Oj nie zawsze, oj nie wszędzie
„Biały ośle“ tak ci będzie
Jako dziś za Potockiego.
Aluzya do tromtadratycznych knowań ówczesnych, i do istniejącego wówczas towarzystwa gimnastycznego p. n. Biały Orzeł, w którem się ogniskowały wszystkie tromtadratyczne żywioły.
Gankiem, gankiem za Barankiem,
Potem hejto za Krywejtą,
Kurytarzem za Brewiarzem,
Z Tromtadratą i t. d.
Aluzya do ówczesnych dzienników, Barankiem zwano pana Lama ówczesnego redaktora Dziennika Polskiego, Krywe Krwejtą p. Dobrzańskiego, redaktora Gazety narodowej, Brewiarzem p. L. Dębickiego korespondenta Czasu, Tromtadra oznacza redaktorów Dziennika lwowskiego.
Gdzie fujary, trąby, dudy
I cymbały zdobią pował,
Które jakiś wieszcz malował.
Odnosi się do muzycznych narzędzi, umieszczonych na suficie redutowej sali w skarbkowskim gmachu, gdzie się odbywały obrady sejmowe.
I jest parę tłustych banków
Zastawionych łapką zawsze
Na halickich panków.
Odnosi się do udzielonych wówczas koncesyj bankowych, których cukrem starano się przyhołubić naszych delegatów. Si fabula vera dawali się niektórzy ugłaskać w ten sposób, i tem też tłómaczono miękki opór naszej delegacyi przeciw rządowym zamiarom, oraz mameluckie aspiracye niektórych galicyjskich mężów stanu.
A o Gwiazdę nie tak trudno.
Odnosi się do słów p. Kabata, który p. Gołuchowskiego nazwał „Gwiazdą narodu“. Od tego czasu zwano wszystkich menerów politycznych c. k. Gwiazdami.
I buczacka Detonomia
Jak szeroka Polska słynie.
Aluzya do sławnego przemówienia p. E Wolańskiego, który krytykując samorząd nasz, zawołał w ferworze: „Moi panowie, to nie jest Autonomia, — to Detonomia!“
I wypuszcza w pacht szpitale.
Odnosi się do gospodarki Wydziału krajowego, który wbrew opinii publicznej, i zdania lekarzy, protegował Siostry miłosierdzia i wprowadził je do powszechnego szpitala.
↑Wiersz ten ma na celu dwulicową politykę niektórych w Galicyi magnackich rodzin.
↑Chlum-Königrec. Alluzya do sławnej mgły, która spowodować miała przegraną.
↑Pozwalamy sobie zwrócić uwagę czytelników na niniejszą pracę naszego ekonomicznego referenta. W chwili gdy, z powodu zamierzonego kongresu rolniczego staje na porządku dziennym tak długi szereg ekonomicznych zagadnień, a pomiędzy naszymi ekonomistami toczy się tak żywa polemika w kwesty: „O co się pierwej starać; o Bank, czy o miliony? głos ten z pewnością nie będzie obojętnym. W każdym razie nie ustępuje rozprawa niniejsza w niczem, tak co do powagi, jak co do znajomości rzeczy, ekonomicznym poglądom naszych dzienników, i nie mniejszy też prawdopodobnie przyniesie pożytek. A zatem audiatur et Chochlik! Przypisek redakcyi Szczutka, rok 1879 nr. 35.
↑Dajcie nam Bank krajowy, a damy mu miliony. Dr. Henryk Jasieński w „Gaz. nar.“