Dziewczyna o złotych oczach; Proboszcz z Tours/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dziewczyna o złotych oczach; Proboszcz z Tours | |
Wydawca | Biblioteka Boya | |
Data wyd. | 1935 | |
Druk | Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A. | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
BALZAC
KOMEDJA
LUDZKA
Dziewczyna o złotych oczach. — Proboszcz z Tours.
BIBLIOTEKA BOYA, WARSZAWA, SMOLNA 11
Wydanie nowe
Drukarnia
Zakładów
Wydawniczych
M. Arct S. A.
w Warszawie
|
Dziewczyna o złotych oczach stanowi trzecie z opowiadań[1], objętych we francuskiem wydaniu wspólnym tytułem: Historja trzynastu. I tu, jak w tamtych częściach, dzieje owej fantastycznej „trzynastki“ niewielkie mają znaczenie: pozatem że widzimy Ferragusa, z pękiem wytrychów wnikającego do (tajemniczego pałacu, mogłoby się obyć bez tego udziału. Henryk de Marsay nie potrzebowałby należeć do tajnego związku (o czem zresztą Balzac w późniejszych Utworach zapomina), alby być jedną z najciekawszych, najbardziej niepokojących postaci Komedji Ludzkiej. Jest też faworytem samego Balzaka: zakochany w jego urodzie, zuchwalstwie i wdzięku, pisarz przebacza mu wszystko i chowa go do najwyższych przeznaczeń. Oddaje mu wszystkie kobiety. „Powiedzmy na pochwałę kobiet, że miał wszystkie, których raczył pragnąć“, oto zdanie, które jakby mimowoli wyrywa się moraliście Balzakowi. De Marsay to przyszły mąż stanu[2], premjer gabinetu po rewolucji lipcowej (Kontrakt ślubny, Córka Ewy). Przeobrażenie to jest bardzo znamienne dla pojęć Balzaka o człowieku: wartość ludzką stanowi dlań siła motoru, transmisja jest kwestją okoliczności. Jedynie człowiek mierny nie będzie dlań nigdy niczem. Mimochodem rzucona jego uwaga o owych „porządnych ludziach“, którzy są plagą państwa, jest bardzo znamienna. Jestto jedno z owych powiedzeń Balzaka, odsłaniających śmiałość jego myśli, zawsze wybiegającej poza sferę zdawkowej moralności. Nam to przeobrażenie dandysa w męża czynu dosyć powinno trafiać do przekonania: czyż nie mamy najładniejszego przykładu takiej metamorfozy w naszym księciu Józefie?
Niemniej uderzająca jest charakterystyka owego księdza, który wychował i stworzył młodego Henryka. Ten „prałat, wspaniały typ ludzi, których genjusz ocali Kościół katolicki, apostolski i rzymski, zagrożony obecnie wskutek słabości swych rekrutów i zgrzybiałości swoich arcykapłanów“, mógłby być dosyć niewygodny tym, którzy chcą widzieć w Balzaku (na wiarę zresztą jego enuncjacji) filar katolicyzmu. Ale w gąszczu Balzaka tyle jest rzeczy, spojrzenie jego jest tak wielostronne, że każdy bierze z jego dzieła to co mu się nadaje, a zapomina łatwo o czem innem. Konfrontować Balzaka z Balzakiem, to jedna z bardziej interesujących rozrywek.
Dziewczyna o złotych oczach jest zarazem ciekawym przyczynkiem do zrozumienia kompozycji Balzaka i jego pozornych błędów kompozycyjnych. Spójrzmy na ten początek, mailujący dantejskie kręgi Paryża. Wstęp ten, zdawałoby się, niewiele ma wspólnego z samem opowiadaniem. Balzac, chcąc powiedzieć że świeża i młodzieńcza twarz jego bohatera musiała odbijać od fizjognomij spotykanych w Paryżu, tłumaczy czemu te fizjognomje są takie: i opis ten rozrasta mu się pod piórem w potężny obraz, zbędny może tutaj, ale jakże niezbędny w całości Komedji Ludzkiej! Wciąż instynktownie Balzac komponuje dla całości.
I znów w tym utworze mamy owego Balzaka, w którym poeta-romantyk, indywidualista, zmaga się z zaciekłym analitykiem życia, przyrodnikiem jego objawów. Po wstępie, sporządzającym, z ową dokładnością jaka zawsze będzie cechowała Balzaka, bilans każdej namiętności, wchodzimy niespodzianie w świat bajki, w jakąś dziwną, przepojoną zmysłowym czarem historję. Jakże daleko jesteśmy od balzakowskiego realizmu przy owej Paquicie, gdy to dziecko chowane w paryskim haremie, nie wiedzące nic o świecie, przemawia do kochanka tym stylem:
„Jeżeli chcesz wybrać schronienie godne nas, Azja jest jedynym krajem, gdzie miłość maże rozwinąć skrzydła...“
Te rozkoszne dzieciństwa, te przekrwienia wyobraźni, znów odsłaniają nam innego Balzaka. Są to w jego dziele oazy, które ten niestrudzony wędrowiec stwarzał sobie sam dla wypoczynku. Skojarzenie prawdy i marzenia, trzeźwości i szaleństwa, czyni go tak pełnym człowiekiem, tym który mógł napisać istotną Komedję Ludzką.
Dla balzakistów dodać należy, iże ów tak drobiazgowo opisany „ponsowy pokój“ jest wiernym opisem własnego pokoju Balzaka w owej epoce, urządzonego wedle jego smaku. Ten pokój, wymarzony przez miłość dla zazdrosnej i zbrodniczej rozkoszy, był w istocie pracownią i celą wielkiego1 samotnika. „Zmęczenie, wysiłki, walki, bóle głowy, kłopoty, wszystko to się rozgrywa w czterech ścianach owego białego i różowego buduaru, który znasz z opisu w Dziewczynie o złotych oczach“, pisze Balzac do pani Hańskiej.
Na tam ostatniem opowiadaniu kończy się owa historja trzynastu, której ślad ginie w dziele Balzaka. „Te trzy epizody, pisze Balzac w swojej nocie, są jedyne, które autor może ogłosić. Co się tyczy innych dramatów tej historji, tak płodnej w dramaty, da się je opowiedzieć między jedenastą a dwunastą w mocy: ale niepodobna ich napisać“.
Pierwsze wydanie Dziewczyny o złotych oczach opatrzył Bazac następującym komentarzem:
Co się tyczy dwóch innych epizodów, dosyć osób w Paryżu znało ich aktorów, abyśmy nie potrzebowali objaśniać, że pisarze nie wymyślają nigdy nic. Wyznanie to złożył pokornie wielki Walter Scott w swojej przedmowie, rozdzierając zasłonę, którą się tak długo spowijał. Nawet szczegóły rzadko należą do pisarza, który jest mniej lub więcej szczęśliwym kopistą. Jedyna rzecz, która należy do niego, kombinacja wydarzeń, ich rozmieszczenie literackie, stanowi zazwyczaj słabą stronę, którą krytyka skwapliwie atakuje. Krytyka nie ma racji. Nowoczesne społeczeństwo, równając wszystkie stany, oświetlając wszystko, zniosło komizm i tragizm. Historyk obyczajów jest zmuszony, jak tutaj, brać, tam gdzie je znajdzie, fakty zrodzone z tej samej namiętności, ale które się zdarzyły wielu osobom, i zeszyć je razem aby stworzyć pełny dramat. Tak więc, zakończenie Dziewczyny o złotych oczach, przy którem zatrzymała się rzeczywista historja opowiedziana przez autora w całej jej prawdzie, owo zakończenie jest w Paryżu faktem perjodycznym. Chirurgowie szpitalni znają tragedje tego miasta, gdyż medycyna i chirurgja są powiernicami szaleństw do jakich przywodzą namiętności, tak jak prawnicy powiernikami dramatów zrodzonych ze starcia interesów. Prawdziwe dramaty i komedje naszej epoki rozgrywają się w szpitalu lub w kancelarji prawników.
I znów Proboszcz z Tours (bohater tego opowiadania jest bratem — i jak prawdziwym bratem! — Cezara Birotteau) pokazuje nam, jak zawodne byłoby chcieć wytyczyć ewolucję Balzaka wedle epok jego twórczości. Gdy ta Dziewczyna o złotych oczach, stworzona w latach 1834 — 1835, tyle ma młodzieńczego romantyzmu, Proboszcz z Tours, pisany dwa lata wprzódy, posiada już cechy najdojrzalszej twórczości Balzaka. Jest to arcydzieło panowania nad tematem; zarazem wykazuje już w całej pełni to, co będzie najistotniejszą zdobyczą, niemal wynalazkiem Balzaka: zdolność dramatyzowania codzienności, wyolbrzymiania zdarzeń, które są drobne i poziome dla obojętnych, ale które dla swoich bohaterów zawierają pełnię ludzkich wzruszeń i namiętności. Twórca umiejący w nich czytać wyczyta te same lekcje i te same prawdy, co w najpatetyczniejszych księgach historji. I właśnie zestawione razem, dwa te utwory (oba spolszczone po raz pierwszy), dają nam klucz do zjawiska: BALZAC.
Jednym z widoków mieszczących w sobie najwięcej grozy jest bezwątpienia powszechny wygląd ludności paryskiej; okropne jest patrzeć na te twarze, wyschłe, żółte, ciemne. Czyż Paryż nie jest olbrzymiem polem bezustanku poruszanem burzą interesów? W jej podmuchu tańczy garść ludzi, których śmierć kosi częściej niż gdzieindziej i którzy odradzają się wciąż równie gęsto; z których pomiętych i wysilonych twarzy tryska wszystkiemi porami inteligencja, namiętności, trucizny lęgnące się w ich mózgach. To nie twarze, ale maski: maski słabości, maski siły, maski nędzy, maski radości, maski obłudy; wycieńczone, naznaczone niestartem piętnem dyszącej żądzy... Czego one chcą? Złota, rozkoszy?
Kilka objaśnień duszy Paryża może odsłonić przyczyny jego trupiej fizjognomji. Mo ona tylko dwa wieki: młodość albo zgrzybiałość; młodość wyblakła i bez kolorów, zgrzybiałość podmalowana i udająca młodość. Widząc tę ludność jakby dobytą z grobu, cudzoziemcy, którzy nie mają obowiązku zastanawiać się, czują w pierwszej chwili wstręt do tej stolicy, wielkiej hali uciech, z których rychło nie będą zdolni się wyrwać i gdzie skazują się na dobrowolne zwyrodnienie. Kalka słów starczy, aby fizjologicznie usprawiedliwić piekielną niemal cerę paryskich twarzy; bo nie dla żartu nazwano Paryż piekłem! Bierzcie to dosłownie. Wszystko tam dymi, wszystko pali się, błyszczy, wszystko kipi, płonie, paruje, gaśnie, rozpala się znowu, skrzy się, migoce i niszczeje. Nigdy w żadmej krainie życie nie było bardziej płomienne i palące. Ta natura społeczna, wciąż w stanie płynnej lawy, powiada sobie niejako po skończeniu każdego dzieła: „Następne!“ jak to sobie powiada sarnia natura. Tak jak natura, i ta natura społeczna zajmuje się owadami, jednodniowem kwieciem, drobiazgami, błahostkami, i też wyrzuca ogień i żar swoim wiekuistym kraterem. I, nim rozbierzemy przyczyny dające specjalną fizjognomję każdemu plemieniu tej inteligentnej i ruchliwej rasy, trzeba może wskazać przyczynę ogólną, z której twarze jednostek stają się mniej lub więcej bezbarwne, blade, sine i ciemne.
Wskutek interesowania się wszystkiem, paryżanin nie interesuje się wkońcu niczem. Ponieważ żadne uczucie nie przeważa na jego fizjognomji zużytej od tarcia, staje się ona szara jak tynk domów, na którym osiadł wszelki pył i dym. Obojętny wczoraj na to czem będzie się upajał jutro, paryżanin, bez względu na swój wiek, żyje jak dziecko. Narzeka na wszystko, pociesza się po wszystkiem, drwi ze wszystkiego, zapomina o wszystkiem, kosztuje wszystkiego, chwyta wszystko namiętnie, porzuca wszystko obojętnie; swoich królów, swoje podboje, swoją chwałę, swoje bożyszcze, czy ono będzie z bronzu czy ze szkła, — tak jak rzuca swoje pończochy, kapelusze i swoje ćmienie. W Paryżu żadne uczucie nie opiera się strumieniowi zdarzeń, a ich bieg zmusza do walki, która osłabia namiętności. Miłość jest tam pożądaniem, nienawiść zachcianką; niema tam prawdziwego krewnego poza tysiącfrankówką, a przyjaciela poza lombardem. Ta powszechna obojętność wydaje owoce; w salonie, jak na ulicy, nikt nie jest zbędny, nikt nie jest bardzo potrzebny ani bardzo szkodliwy: głupcy i hultaje, czy ludzie z głową i sercem. Paryż toleruje wszystko, rząd i gilotynę, religję i cholerę. Zawsze nadasz się temu światu, nie brakujesz mu nigdy. Cóż tedy włada w tej krainie bez obyczajów, bez wiary, bez żadnego uczucia, ale z której wychodzą i do której mierzą wszystkie uczucia, wszystkie wiary i obyczaje? Złoto i użycie. Weźcie te dwa słowa za pochodnię i przebiegnijcie tę wielką tynkowaną klatkę, ten ul o czarnych rynsztokach, idźcie za serpentyną myśli która nim porusza, która go dźwiga, trawi! Patrzcie. Przyjrzyjcie się najpierw światu, który nie ma nic.
Robotnik, proletarjusz, człowiek który porusza nogami, rękami, językiem, grzbietem, jednem ramieniem, pięcioma palcami aby żyć; otóż ten który przedewszystkiem powinienby oszczędzać motor swego życia, nadużywa swoich sił, zaprzęga żonę do jakiejś machiny, zatrudniła swoje dziecko i przygważdża je do jakiegoś trybu. Fabrykant, ten jakiś poboczny sznur wprawiający swojem drganiem w ruch owo plemię, które swemi brudnemi rękami lepi i złoci porcelanę, szyje ubrania i suknie, ciągnie żelazo, obrabia drzewo, poleruje stal; kręci konopie i nici, wygładza bronz, rżnie kryształ, wyrabia sztuczne kwiaty, przędzie wełnę, tresuje konie, plecie rzędy i galony, wycina miedź, maluje powozy, gnie młode wiązy, grempluje bawełnę, wydyma szkło, trawi djamemt, szlifuje metale, rznie w płyty marmur, gładzi kamienie, ubiera myśl, barwi, bieli i czerni wszystko; otóż podmajstrzy ów przyrzekł temu światu potu i woli, wiedzy i cierpliwości, nadzwyczajny zarobek czy to w imię kaprysów miasta czy to na głos potwora zwanego Spekulacją. Zaczem te czwororęki jęły czuwać, cierpieć, pracować, kląć, głodzić się, dreptać; wyprali z siebie wszystkie siły aby zdobyć złoto, które ich wabi. Następnie, obojętni na przyszłość, łakomi użycia, licząc ma swoje ramiona jak malarz na swą paletę, rzucają — jednodniowi magnaci — co poniedziałek swoje pieniądze w szynkownie tworzące miastu istną obręcz z błota; przepaskę najbezwstydniejszej Wenery, wciąż wkładaną i zdejmowaną, gdzie topi się, niby w grze, zarobek togo ludu, równie wściekłego w użyciu jak spokojnego przy pracy. Przez pięć dni tedy mierna spoczynku dla tej czynnej cząstki Paryża! Powtarza ruchy, od których krzywi się, grubieje, chudnie, blednie; tryska tysiącznym strumieniem twórczej woli. Potem przychodzi uciecha, odpoczynek: wyczerpująca rozpusta, o spalonej cerze, czarna od sińców, blada od pijaństwa lub żółta z niestrawności.. Trwa tylko dwa dni, ale kradnie przyszły chleb, całotygodniową zupę, suknie żony, podarte pieluszki dziecka.
Ci ludzie, zrodzeni zapewne poto aby byli piękni, — bo każde stworzenie ma swoją urodę, — zaciągnęli się od dziecka pod komendę siły, pod władzę miota, obcęgów, przędzalni, i z wulkanizowali się szybko. Szpetny i silny Wulkan czyż nie jest godłem tego szpetnego i silnego plemienia? Wspaniałe swą mechaniczną inteligencją, cierpliwe do czasu, straszliwe przez jeden dzień na cały wiek, zapalne jak proch i przygotowane wódką do pożaru rewolucji, dość pojętne zresztą aby buchnąć płomieniem na słowo pokusy, które zawsze dla niego znaczy: złoto i użycie! Licząc wszystkich tych, którzy wyciągają rękę po jałmużnę, po godziwy zarobek lub po pięciofrankówkę rzuconą wszelkim rodzajom paryskiej prostytucji, słowem po wszelki grosz źle lub dobrze zarobiony, — plemię to liczy trzysta tysięcy osób. Gdyby nie szynkownie, czyż nie obalanoby rządu co wtorek? Szczęściem, we wtorek ten lud jest stępiały, trawi swą hulankę, nie ma już ani grosza, i wraca do pracy, do suchego chleba, party potrzebą materjalnego płodzenia, które stało mu się nałogiem. Mimo to, lud ten ma swoje dziwy cnoty, swoich pełnych ludzi, swoich nieznanych Napoleonów, którzy są wcieleniem jego sił w najwyższem napięciu i streszczają jego społeczną doniosłość w istnieniu gdzie myśl i ruch kombinują się nietyle poto aby w nie wnieść radość, ile aby uregulować funkcje cierpienia.
Przypadek uczynił jakiegoś robotnika oszczędnym, przypadek obdarzył go myślą; zdołał objąć okiem przyszłość, spotkał kobietę, zastał ojcem, i po kilku latach ciężkich wyrzeczeń Otwiera kramik, najmuje sklep. Jeśli rozpusta ani choroba nie zatrzymają go w drodze, jeśli mu się powiodło, oto szkic tego normalnego żyda.
Przedewszystkiem, pokłońcie się temu królowi paryskiego ruchu, który zdołał ujarzmić czas i przestrzeń. Tak, pokłońcie się tej istocie z saletry i gazu, która dostarcza Francji dzieci w ciągu swoich pracowitych nocy, zstokrotnia zaś w ciągu dnia swą istność dla usług, chwały i przyjemności współobywateli. Ten człowiek rozwiązuje problem jak obsłużyć równocześnie kochaną żonę, dom, Constitutionnel, biuro, Gwardję Narodową, Operę i Pana Boga; ale poto, aby przemienić na talary Constitutionnel, biuro, Operę, Gwardję Narodową, kobietę i Boga. Słowem, pokłon wcielonemu perpetuum mobile! Wstawszy codzień o piątej rano, przebywa jak ptak przestrzeń dzielącą jego dom od ulicy Montmatre. Czy jest wiatr czy burza, deszcz! czy śnieg, ton jest w bramie Constitutionnel i czeka na porcję dzienników, którą zobowiązał się rozprzedać. Przyjmuje chciwie ten chleb polityczny, bierze go i niesie. O dziewiątej jest w domu, żartuje z żoną, darzy ją soczystym całusem, pije z lubością kawę lub łaje dzieci. O trzy kwadranse na dziesiątą zjawia się w magistracie. Tam, siedząc na fotelu niby papuga na drążku, w pokoju ogrzanym kosztem miasta, wpisuje do godziny czwartej, nie darząc ich łzą ani uśmiechem, zgony i uradzenia całego okręgu.
Szczęście i niedola dzielnicy spływają przez ostrze jego pióra, jak złote myśli Constitutionnel wędrowały przed chwilą na jego ramionach. Nic mu nie ciąży! Idzie wciąż przed siebie, czerpie gotowy patrjotyzm w swoim dzienniku, nie sprzeciwia się nikomu, krzyczy i klaszcze ze wszystkimi i żyje jak jaskółka. Będąc o dwa kroki od parafjalnego kościoła, może, w razie jakiej bogatej ceremonji, powierzyć swoje miejsce pomocnikowi i iść odśpiewać Requiem na chórze, którego jest w niedziele i święta najpiękniejszą ozdobą, najwspanialszym organem i gdzie rozdziera z energją szerokie usta intonując radosne Amen. Jest kantorem. Skończywszy o czwartej urzędowanie, zjawi- się aby wnieść radość i wesele na łono najsłynniejszego sklepu w dzielnicy Cité. Szczęśliwa jest i jego żona, bo on nie ma czasu być zazdrosny; jest raczej człowiekiem czynu niż uczucia. Toteż ledwie wszedłszy, droczy się ze sklepówkami, których żywe oczki ściągają sporo klientów; paprze się z lubością w stroikach, chusteczkach, muślinie krajanym zręcznemi rękami robotnic; lub, częściej jeszcze, obsługuje przed obiadem jakiegoś gościa, kopjuje stronicę dziennika, niesie do komornika niewykupiony weksel. O szóstej, co drugi dzień, jest niezawodnie na posterunku w Operze, jako nieśmiertelny bas w chórze, gotów stać się żołnierzem, Arabem, jeńcem, dzikim, wieśniakiem, cieniem, nogą wielbłąda, lwem, djabłem, duchem, niewolnikiem, czarnym lub białym eunuchem, wciąż gotów wyrażać radość, ból, litość, zdziwienie, wydawać nieodmienne krzyki, milczeć, polować, bić się, wcielać Rzym lub Egipt; ale wciąż in petto zostając sklepikarzem. O północy znów staje się dobrym mężem, człowiekiem, tkliwym ojcem, wsuwa się w łóżko małżeńskie, z wyobraźnią jeszcze rozgrzaną ponętnemu kształtami nimf operowych, i w ten sposób obraca na rzecz miłości małżeńskiej deprawacje świata oraz rozkoszne łydki panny Taglioni. Wreszcie, o ile śpi, śpi szybko, odrabia swój sen tak jak odrabia życie. Czyż to nie jest ruch który się stał człowiekiem, wcielona przestrzeń, proteusz cywilizacji?
Ten człowiek streszcza w sobie wszystko: historję, literaturę, politykę, rząd, religję, sztukę wojenną. Czyż to nie jest żywa encyklopedia, pocieszny Atlas, bezustanku w drodze jak Paryż, nie odpoczywając nigdy? Wszystko weszło u niego w nogi. Żadna fizjognomja nie może się ostać takiej pracy. Robotnik, który umiera starcem w trzydziestym roku, z żołądkiem wytrawionym rosnącemi dawkami wódki, wyda się może, wedle pewnych zamożnych filozofów, szczęśliwszy od tego sklepikarza. Jeden ginie odrazili, drugi patrosze. Ze swoich ośmiu zawodów, ze swoich ramion, gardła, rąk, ze swojej żony i swego handlu, ten wyciska — jak inni z roli — dzieci, kilka tysiący franków, oraz najpracowitsze szczęście, jakiego kiedykolwiek kosztowało serce człowieka. Ten mająteczek i te dzieci, lub też dzieci które są dlań wszystkiem, stają się łupem świata wyższego, któremu niesie swoje talary i swoją córkę, lub syna posyłanego do gimnazjum, i — jako że oświatą przerósł ojca — wyżej kierującego ambitne spojrzenia. Często młodszy syn sklepikarza marzy o karjerze urzędnika.
Ta ambicja prowadzi myśl w drugą strefę Paryża. Wstąpcie o piętro wyżej, do antresoli; lub zejdźcie z poddasza i zatrzymajcie się na czwartem piętrze; słowom, zapuśćcie się w świat który coś ma: ten sam rezultat. Hurtownicy i ich czeladź, urzędnicy, kasjerzy drobnych banczków a wzory uczciwości, hultaje, totumfaccy, młodsi i starsi subjekci, dependenci komornika, adwokata czy rejenta, — słowem działające, myślące, spekulujące organy owego drobnego mieszczaństwa, które miele na mąkę interesy Paryża i czuwa nad ziarnem, zgarnia zbiory, magazynuje produkty wytworzone przez nędzarzy, ładuje w beczki owoce południowe, ryby morskie, wina z wszelkich okolic umiłowanych przez słońce; które wyciąga ręce ku Wschodowi, skupuje tam szale wzgardzone przez Turków i Rosjan; wędruje po towar aż do Indji, przyczaja się aby wyczekać moment sprzedaży, pali się do zysku, eskontuje weksle, puszcza w ruch i inkasuje wszelkie walory; pakuje detalicznie cały Paryż, przewozi go, czyha na zachcenia dziecka, śledzi kaprysy i przywary dorosłych, wyzyskuje choroby... Otóż, nie pijąc wódki jak robotnik, nie tarzając się w taniej rozpuście, wszyscy oni też nadużywają swoich sił; wytężają ponad miarę ciało i umysł; spalają się pragnieniem, niszczą szaloną gonitwą. Dochodzą do kalectwa pod biczem interesów, pod chłostą ambicji, która żre wyższe sfery tego potwornego miasta, jak proletarjusze dochodzą do niego pod okrutnem wahadłem fizycznej pracy, wciąż nakładanej przez despotyzm arystokratycznego zachcenia. I tam również, ulegając owemu powszechnemu panu, rozkoszy lub złotu, trzeba pochłaniać czas, wyciskać czas, znajdować więcej niż dwadzieścia cztery godzin w każdej dobie, zamęczać się, zabijać, sprzedawać trzydzieści lat starości za dwa lata charłactw i odpoczynku. Tyle tylko, że robotnik, skoro się spełni ostatnia faza jego skarłowacenia, umiera w szpitalu, gdy mieszczuch zostaje żywy i żyje, ale skretyniały. Ujrzycie go z twarzą zniszczoną, płaską, starą, z oczami bez blasku, ze zwiotczałemi nogami, wlokącego się z ogłupiałą miną po bulwarach, tej przepasce jego Wenery, jego ukochanego miasta. Czego chciał mieszczuch? Pałasika gwardzisty narodowego, codziennego garnka zupy, przyzwoitego grobu na Père-Lachaise, a na starość nieco godziwie zarobionego złota. Jego poniedziałek, to niedziela; jego odpoczynek, to spacer w najętej dorożce; wycieczka na wieś, w czasie której żona i dziecko radośnie łykają kurz lub pieką się na słońcu; jego szynkownia to restaurator, którego trujący obiad ma dobrą markę, lub familijny balik, gdzie ludziska duszą się do północy. Dudki dziwią się tańcowi św. Wita, którym dotknięte są monady oglądane przez mikroskop w kropli wody; ale co powiedziałby rabelesowski Gargantua, owa postać nakreślona ze wspaniałym a niezrozumiałym rozmachem, co powiedziałby ten olbrzym, spadły ze stref niebieskich, gdyby dla rozrywki przyjrzał się ruchowi owego drugiego paryskiego życia, któreśmy właśnie streścili? Czy widzieliście te kramiki, zimne w lecie, w zimie ogrzane jedynie fajerką, skupione pod obszerną miedzianą czapeczką strojącą Hale zboża? Parni siedzi tam od rana, jest faktorką w Halach i zarabia podobno dwanaście tysięcy rocznie. Gdy pani wstaje, pan przechodzi do ciemnego gabinetu, gdzie pożycza pieniądze na lichwę kupcom w swojej dzielnicy. O dziewiątej tkwi w biurze paszportów, gdzie jest zastępcą naczelnika. Wieczorem, jest w kasie teatru Włoskiego, lub innego teatru, jeżeli wolicie. Dzieci są na mamkach, skąd je odbiera aby je oddać do kolegjum lub na pensję. Państwo mieszkają ma trzeciem piętrze, mają tylko kucharkę, dają bale przy kinkietach w salonie dwanaście stóp długim a osiem szerokimi; ale dadzą córce sto pięćdziesiąt tysiący franków posagu i odpoczną sobie w pięćdziesiątym roku życia, w którym-to wieku zaczynają się pojawiać w loży trzeciego piętra w Operze, w dorożce na wyścigach w Longchamp, lub w nieświeżej tualecie, w słoneczny dzień, na bulwarach, będących niby grzędą tej jarzymy. Są szanowani w dzielnicy, kochani przez rząd, spowinowaceni z Wysokiem mieszczaństwem. Pan dostaje w sześćdziesiątym piątym roku krzyż Legji, a ojciec jego zięcia, mer okręgu, zaprasza go na swoje wieczory. Te mozoły całego życia wychodzą tedy na korzyść dzieciom, pchanym przez to drobne mieszczaństwo do wyższego. Każda sfera składa tedy całą swoją ikrę w sferze wyższej. Syn bogatego korzennika zostaje rejentem; syn handlarza drzewa — sędzią. Żaden ząbek nie chybi swego rowka, wszystko pobudza prący ku górze ruch pieniądza.
Otośmy tedy doszli do trzeciego kręgu tego piekła, które może kiedyś znajdzie swego Danta. W tym trzecim kręgu społecznym, w tym brzuchu paryskim, gdzie trawią się sprawy miasta, zagęszczając się w formę t.zw. interesów, krząta się i rusza, ostrym i żółciowym ruchem jelitowym, ciżba prawników, lekarzy, rejentów, adwokatów, aferzystów, bankierów, przemysłowców, spekulantów, urzędników. Tam jeszcze więcej przyczyn fizycznego i moralnego rozkładu. Prawie wszyscy ci ludzie żyją w ohydnych kancelarjach, w zapowietrzonych salach sądowych, w zakratowanych klitkach; pędzą dni zgięci pod brzemieniem interesów, wstają o świcie aby wszystkiemu nadążyć, aby się nie dać okraść, aby wszystko zyskać łub nic nie stracić, aby chwycić człowieka lub jego pieniądze, nawiązać lub rozwiązać interes, wyzyskać przelotną sposobność, posłać na szubienicę lub uniewinnić człowieka. Popędzają komie, ubijają je pod sobą, przemęczają je, zdzierają im także mogli przed czasem. Czas jest ich tyranem, brakuje go im, umyka im, nie mogą ani go rozciągnąć ani ścisnąć.
Któraż dusza może pozostać wielka, czysta, uczciwa, szlachetna, a tem samem która twarz może pozostać piękna w szpetnej praktyce zawodu, który każe dźwigać ciężar niedoli publicznych, analizować je, ważyć, szacować, wyciskać z nich regularny dochód? Ci ludzie zostawiają swoje serce, gdzie?... nie wiem; ale zostawiają je gdzieś, o ile je mają, nim zstąpią co rano na dno tego piekła. Niema dla nich tajemnic; widzą podszewkę społeczeństwa, którego są spowiednikami, i gardzą niem. Otóż, chcąc czy nie chcąc, przez to samo iż mierzą się z zepsuciem, czują wstręt i smutek, lub też, znużeni, skłonni do tajemniczego kompromisu, godzą się z niem. W końcu obojętnieją na wszystkie uczucia; oni, którym prawa, ludzie, instytucje każą bujać nakształt wron nad ciepłemi jeszcze trupami. O każdej porze człowiek żyjący z pieniądza waży żywych, człowiek żyjący z kontraktów waży umarłych, człowiek żyjący z prawa waży sumienia.
Zmuszeni bezustanku mówić, wszyscy oni zastępują myśl słowem, uczucie frazesem, dusza ich zmienia się w krtań. Zużywają się i demoralizują. Ani wielki kupiec, ani sędzia, ani adwokat, nie są zdolni zachować poczucia prawości: nie czują już, stosują formuły, które paczą ducha. Niewolnicy swej krętej egzystencji, nie są ani mężami, ani ojcami, ani kochankami; ślizgają się jak na saneczkach po życiu, żyją z gadziny na godzinę pchani interesami wielkiego miasta. Kiedy wracają do domu, trzeba im iść na bal, do Qpery, na zabawę, gdzie będą zdobywali klientów, znajomości, protektorów. Wszyscy oni jedzą nad miarę, gnają, nie śpią, twarze ich rozlewają się, płaszczą, czerwienieją. Tak straszliwym wydatkom sił umysłowych, tak ciągłym skurczom moralnym, przeciwstawiają nie zabawę — jest zbyt blada i nie daje żadnego kontrastu — ale rozpustę, rozpustę tajemną, przerażającą, mogą bowiem rozrządzać wszystkiem i tworzą moralność społeczeństwa. Ich istotna tępota kryje się pod specjalnością. Znają swój zawód, ale nie mają pojęcia o niczem, co doń nie należy. Dlatego, aby ocalić swą miłość własną, podają w wątpliwość wszystko, krytykują na prawo i lew; udają sceptyków a w istocie są naiwni, ogłupiają się dyskusjami bez końca. Prawie wszyscy skwapliwie przyjmują wszelkie przesądy społeczne, literackie lub polityczne, aby nie musieć mieć własnego zdania; tak samo jak chronią swoje sumienie kodeksem lub trybunałem handlowym. Rzuciwszy się wcześnie w życie, aby zostać czemś wybitnem, stają się miernotami i pełzają po szczytach społecznych. Toteż twarze ich mają ową zgryźliwą bladość, owe fałszywe kolory, martwe i podsiniałe oczy, gadatliwe i zmysłowe usta, w których łatwo poznać ubóstwo myśli i deptanie w kręćku specjalności, zabijającej wszelką płodność mózgu, szerszy rzut oka, zdolność uogólniania i wyciągania wniosków. Kurczą się prawie wszyscy w piecu do wypalania interesów. Toteż nigdy człowiek, który dał się pochwycić w tryby i walce tych olbrzymich machin, nie może zostać wielkim. Jeżeli jest lekarzem, albo unika praktyki, albo jest wyjątkiem: jakiś Bichat, który umarł młodo. Jeżeli, jako wielki kupiec, zostaje czemś, jest niemal Jakóbem Coeur. Czy Robespierre praktykował? Danton był leniem, który czekał. Któż zresztą pozazdrościł kiedy postaciom Dantona i Robespierra, mimo iż tak wyniosłym?
Ci spekulanci do szpiku kości ściągają ku sobie pieniądze i gromadzą je aby się skojarzyć z arystokracją. Jeżeli(ambicja robotnika jest tożsama z ambicją mieszczucha, tutaj zmowuż te same namiętności. W Paryżu wszystkie namiętności streszcza próżność. Typem tej klasy byłby bądź ambitny mieszczuch, który, po wieku mąk i zabiegów, dostaje się do Rady Stanu, jak mrówka włazi przez szczelinę; bądź szczwany dziennikarz, którego król zrobi parem Francji, może na dość szlachcie; rejenit, który zostanie merem swego okręgu; wszystko ludzie wycieńczeni tym wyścigiem, którzy, jeśli dojdą do celu, dochodzą jako trupy. We Francji jest zwyczaj sadzać na tron pierników. Napoleon, Ludwik XIV, jedyni wielcy monarchowie, zawsze posługiwali się młodymi ludźmi.
Ponad tą sferą jest świat artystów. Lecz i tam twarze, nacechowane piętnem oryginalności, są szlachetnie zniszczone, lale zniszczone, zmęczone, pomięte. Przemęczeni musem tworzenia, wyciśnięci swemi kosztownemi zachceniami, wyczerpani zachłannym geniuszem, zgłodniali rozkoszy, wszyscy artyści paryscy silą się nadmierną pracą nadrobić luki zostawione przez lenistwo; próżno starają się pogodzić świat i sławę, pieniądz i sztukę. Na początku karjery, artysta wciąż dyszy pod uciskiem wierzyciela; potrzeby jego rodzą długi, długi żądają bezsennych nocy. Po pracy, hulanka. Aktor gra do północy, uczy się rano, w południe ma próbę. Rzeźbiarz ugina się pod swym posągiem. Dziennikarz — to myśl, maszerująca jak żołnierz na wojnie. Wzięty malarz zawalony jest pracą; malarz bez roboty trawi się i męczy, o ile czuje w sobie genjusz. Konkurencja, współzawodnictwo, potwarze, zabijają te talenty. Jedni, przywiedzeni do rozpaczy, rzucają się w błoto; drudzy umierają młodo nieznani, bo sprzedali na pniu swą przyszłość. Mało która z tych twarzy, pierwotnie tak uroczych, pozostaje piękna. Zresztą płomienna piękność tych głów bywa niezrozumiana. Twarz artysty jest zawsze wybrykiem; zawsze ma coś mniej albo coś więcej niż to, co głupcy mienią idealnem pięknem. Co za potęga je niszczy? Namiętność. Wszelka namiętność streszcza się w Paryżu w dwóch słowach: złoto i rozkosz.
A teraz, czy nie oddychacie swobodnie? Czy nie czujecie czystego powietrza, przestrzeni? Tutaj ani mozołu ani zgryzot. Spiralny ślimak złota dosięgnął szczytów. Z suteren gdzie zaczynają się jego ścieki, z głębi sklepów gdzie je zatrzymują wątłe groble, z kantorów i fabryk gdzie się je odlewa w sztaby, złoto, w postaci posagów lub spadków, przywiedzione dłonią młodych dziewcząt lub kościstemi rękami starca, tryska w sferę arystokratyczną, gdzie zabłyśnie, rozleje się strugą, pocieknie strumieniem. Ale, mim opuścimy cztery dziedziny na których wspiera się wielka własność paryska, czyż nie należy, wymieniwszy przyczyny moralne, wywieść przyczyny fizyczne; zwrócić uwagę na trąd, aby tak rzec podskórny, który stale żre twarz odźwiernego, sklepikarza, robotnika; wskazać zgubne działanie, którego zgnilizn a równa jest zgniliźnie paryskiej gospodarki pozwalającej jej swobodnie istnieć! Powietrze w domach, w których mieszka większość obywateli, jest zatrute; ulice zieją swoje okrutne miazmaty w duszne pokoiki za sklepami. Ale wiedzcie, że, poza tą zarazą, czterdzieści tysięcy domów stolicy nurza się fundamentami w kale. Władze nie pomyślały dotąd o tem, aby ująć ten kał betonem, któryby przeszkodził cuchnącemu błotu wsiąkać w ziemię, zatruwać studnie i podziemnie usprawiedliwiać sławne miano Lutecji. Połowa Paryża sypia w zgniłych wyziewach dziedzińców, ulic i ustępów.
Ale wejdźmy do wielkich salonów wietrzonych i złoconych, do pałaców z ogrodami, w świat bogaty, próżniaczy, szczęśliwy. Twarze są tam zawiędłe i przeżarte próżnością. Niema tam nic realnego. Gonić za przyjemnością, czyż nie znaczy znaleźć nudę? Ludzie światowi wcześnie ochwacili swą duszę. Pochłonięci jedynie użyciem, szybko nadużyli swoich zmysłów, jak robotnik nadużywa wódki. Przyjemność jest jak pewne substancje lekarskie: aby osiągać stale ten sam skutek, trzeba zdwajać dawki, śmierć zaś lub zidjocenie mieszczą się w ostatniej. Wszystkie niższe klasy pełzają przed bogaczami i śledzą ich upodobania, aby je zmienić w przywary i wyzyskać je. Jak oprzeć się zręcznym pokusom, w których tak celuje Paryż? Toteż Paryż ma swoje mikstury, w których gra, kult żołądka i kurtyzana zastępują opjum. U tych ludzi słabostki zajmują miejsce namiętności; mają romansowe fantazje i chłodne zachcenia. W tym świecie włada niemoc; tam niema już myśli, spłynęły wraz z energją w buduarowych komedjach, w damskich mizdrzeniach się. Są tam czterdziestoletni smarkacze i szesnastoletni filozofowie. Bogacze znajdują w Paryżu dowcip już gotowy, wiedzę już pożutą, przekonania już sformułowane, co ich zwalnia od posiadania dowcipu, wiedzy i przekonań. W tym świecie, niedorzeczność równa jest słabości i rozpuście. Ten świat skąpi swego czasu, bo go za wiele traci. Nie szukajcie tam przywiązania, tak samo nie szukajcie myśli. Uściski kryją obojętność, a grzeczność kryje wzgardę. Nikt tam nie kocha nikogo. Płytkie koncepty, dużo niedyskrecyj, płotki, zwłaszcza zaś komunały: oto treść ich języka; ale ci nieszczęśni szczęśliwi twierdzą, że nie schodzą się po to, aby sporządzać maksymy à la Rochefoucauld; jakgdyby nie istniała pośrednia strefa — odkrył ją wiek XVIII — między nadmiarem a próżnią. Jeżeli ten i ów inteligentny człowiek uprawia lekki i delikatny żart, nie rozumieją go; znużony niebawem tem, że daje a nie dostaje nic w zamian, zamyka się rychło w domu i pozwala królować głupcom w swoich dziedzinach. Ta pustka, to ciągłe wyczekiwanie przyjemności, która nie zjawia się nigdy, ta ciągła nuda, ta czczość duszy, serca i mózgu, to znużenie wielkim paryskim rantem, odbijają się w rysach i tworzą te twarze z tektury, te przedwczesne zmarszczki, tę fizjognomję „klas posiadających“, na której wydrzeźnia się niemoc, w której odbija się złoto i skąd pierzchła inteligencja.
Ten raut oka na Paryż moralny dowodzi, iż Paryż fizyczny nie mógłby być inny niż jest. To miasto w djademie, jest niby królowa, która, wciąż ciężarna, ma nieodparte i wściekłe zachcenia. Paryż jest głową świata, mózgiem który pęka od myśli i tworzy cywilizację, wielkim człowiekiem, wciąż twórczym artystą, jasnowidzącym politykiem, który musi z konieczności posiadać zmarszczki myśliciela, przywary wielkiego człowieka, kaprysy artysty i cynizm polityka. Fizjognomjia jego zdradza kiełkowanie dobrego i złego, walkę i zwycięstwo; bitwę moralną z roku 89, której trąby brzmią jeszcze we wszystkich kątach świata; a także przygnębienie z roku 1814. To miasto nie może tedy być moralniejsze, ani serdeczniejsze, ani schludniejsze niż kocioł wprawiający w ruch owe olbrzymie parowce, które podziwiacie widząc je jak prują fale! Czyż Paryż nie jest wspaniałym okrętem naładowanym inteligencją? Tak, herb jego, to jedna z owych wyroczni, na jakie zdobywa się niekiedy los: MIASTO PARYŻ ma swój wielki maszt, cały z bronzu, wyrzeźbiony zwycięstwami, a za szyldwacha ma Napoleona. Ten statek płynąc kołysze się i chwieje; ale pruje świat, roznieca w nim ogień stoma ustami swych trybun, przebiega morza nauki, płynie po nich pełnemi żaglami, krzyczy ze swego bocianiego gniazda głosem uczonych i artystów: „Naprzód, marsz! idźcie za mną!“ Niesie olbrzymią załogę, która lubi go stroić nowemi flagami. Ta załoga, to młodzi majtkowie i chłopcy okrętowi figlujący wśród lin; i balast ciężkiego mieszczaństwa; i robotnicy i majtkowie uwalani mazią; w kabinach szczęśliwi podróżni; wykwintni porucznicy palący cygara pochyleni nad parapetem; następnie, ma pokładzie, żołnierze, parci ciekawością lub ambicją, Śpieszą ku wszystkim brzegom i, rozświecając je żywym blaskiem, żądają sławy, która jest rozkoszą, i miłości, która żąda złota.
Tak więc, gorączkowy ruch nędzarzy; i orgja interesów miażdżąca dwie sfery mieszczaństwa; i drapieżna myśl artysty; i nadmiar rozkoszy wciąż gonionej przez możnych, wszystko to tłumaczy normalną szpetotę paryskiej fizjognomji. Jedynie na Wschodzie rasa ludzka wydała wspaniały typ; ale jestto wynik stałego spokoju w jakim trwają owi głębocy filozofowie o długiej fajce, o krótkich nogach, kwadratowym torsie, którzy gardzą ruchem i mają do niego wstręt; gdy w Paryżu mali, średni i wielcy biegną, skaczą i podrygują, smagani przez nieubłaganą boginię, Potrzebę: potrzebę pieniędzy, sławy i rozrywki. Toteż jakaś twarz świeża, wypoczęta, wdzięczna, naprawdę młoda, jest tu najosobliwszym wyjątkiem: spotyka się ją rzadko. Jeśli ujrzycie taką twarz, niewątpliwie będzie to jakiś młody i pobożny kleryk, albo poczciwy proboszcz czterdziestolatek o trzech podbródkach; niewinna i czysta panienka kwitnąca w rzadkich mieszczańskich domach; dwudziestoletnia mamusia, jeszcze pełna złudzeń i karmiąca swoje pierwsze dziecię; młody człowiek świeżo przybyły z prowincji i oddany pod opiekę nabożnej ciotki, która zostawia go bez grosza; albo jakiś chłopiec sklepowy, który kładzie się spać o północy zmorzony zwijaniem i rozwijaniem perkalu, a wstaje o siódmej oby urządzić wystawę; często uczony lub poeta, żyjący klasztornie sam na sam ze swą ideą, wstrzemięźliwy, cierpliwy i czysty; albo jakiś głupiec, zadowolony z siebie, wykarmiony na głupstwie, tryskający zdrowiem, uśmiechający się sam do siebie; albo wreszcie szczęśliwe i gnuśne plemię włóczykijów, jedynych ludzi naprawdę szczęśliwych w Paryżu, wałęsających się po nim i łykających raz po raz kąsek żywej poezji.
Istnieje wszakże w Paryżu garść istot uprzywilejowanych, którym wychodzi na korzyść ten nadmierny mich wytwórczości, interesów, spraw, artyzmu i złota. To kobiety. Mimo że i one mają tysiąc tajemnych przyczyn, które tam bardziej niż gdziekolwiek niszczą ich fizjognomję, spotyka się w świecie kobiecym małe szczęśliwe plemiona żyjące wschodnią modą i zdolne zachować swą piękność. Ale te kobiety rzadko pojawiają się pieszo, żyją w ukryciu, niby kosztowne rośliny, rozwijające swoje płatki tylko o pewnych godzinach. To są egzotyczne wyjątki.
Ale Paryż jest pod każdym względem krainą sprzeczności. O ile prawdziwe uczucia są tam rzadkie, spotyka się tam również, jak gdzieindziej, szlachetną przyjaźń, poświęcenie bez granic. Na tem polu bitwy interesów i namiętności, tak jak wśród owych maszerujących społeczeństw w których króluje egoizm, gdzie każdy zmuszony jest bronić się sam i które nazywamy armją, zdaje się że uczucia — kiedy się objawią — bywają pełne, i są, przez kontrast, tem wznioślejsze. Tak i twarze. Czasami w Paryżu w najwyższej arystokracji widzi się tu i ówdzie jakąś uroczą twarz młodego chłopca, owoc zgoła wyjątkowego wychowania i obyczaju. Z młodzieńczą urodą krwi angielskiej łączą takie twarze mocny typ południowy, francuskiego ducha, czystość formy. Ogień ich oczu, rozkoszna czerwień warg, lśniący heban włosów, biała cera, wytworny owal twarzy, czynią z nich piękne kwiaty ludzkie, wspaniale odcinające się od reszty fizjognomij zwiędłych, starych, pomiętych, skrzywionych. Toteż kobiety zwracają natychmiast pełen podziwu wzrok na tych młodych ludzi, wzrok pełen owej łakomej przyjemności, z jaką mężczyźni patrzą na osobę ładną, skromną, pełną uroku, strojną we wszystkie wdzięki, w jakie wyobraźnia nasza lubi stroić ideał dziewiczości.
Jeśli ten pobieżny rzut oka na ludność paryską wytłumaczył rzadkość rafaelowej twarzy, oraz namiętny podziw, jaki musi ona budzić od pierwszego spojrzenia, główny sens naszego opowiadania jest usprawiedliwiony. Quod erat demonstrandum — co było do udowodnienia — jeżeli wolno zastosować scholastyczne formuły do studjum obyczajów.
Otóż, w jeden z owych wiosennych poranków, kiedy liście, mimo iż rozwite, nie są jeszcze zielone; kiedy słońce zaczyna prażyć dachy a niebo jest błękitne; kiedy tłum paryski wychodzi ze swych komórek, zaczyna brzęczeć po bulwarach, płynie niby stubarwny wąż ulicą de la Paix ku Tuilerjom, pozdrawiając przepychy hymenu który zaczyna święcić natura; w jeden tedy z owych radosnych dni, młody człowiek, piękny jak piękny był ów dzień, wytwornie ubrany, swobodny, (zdradźmy tajemnicę) dziecię miłości, naturalny syn lorda Dudley i słynnej margrabiny de Vordac, przechadzał się po głównej alei Tuileryj. Adonis ten, nazwiskiem Henryk de Marsay, uradził się we Francji, gdzie lord Dudley wydał tę młodą osobę, już matkę Henryka, za starego szlachcica, pana de Marsay.
Ten wyblakły i niemal zgasły motylek uznał dziecko za swoje, w zamian za dożywacie stutysięcznej renty przepisanej na własność na jego rzekomego syna. Szaleństwo to nie wiele kosztowało lorda, ile że renta francuska stała wówczas po siedemnaście i pół franka. Stary szlachcic umarł, nie poznawszy swojej żony. Pani de Marsay zaślubiła później margrabiego de Vordac; ale nawet zanim została margrabinę, niewiele się troszczyła o swoje dziecko i o lorda Dudley. Po pierwsze, wojna między Francją a Anglją rozdzieliła parę kochanków, wierność zaś za wszelką cenę nie była i nie będzie w Paryżu chyba nigdy w modzie. Następnie, sukcesy kobiety wytwornej, ładnej, uwielbianej, zagłuszyły w paryżance macierzyństwo. Lord Dudley nie więcej od matki troszczył się o swego potomka. Rychła niewierność ukochanej kobiety zrodziła w nim może pewną niechęć do wszystkiego ca pochodziło od niej. Może zresztą ojcowie kochają jedynie dzieci z któremi się zżyli. Jestto społeczny artykuł wiary nader ważny dla spokoju rodzin; powinni go podtrzymywać wszyscy kawalerowie, dowodząc że ojcostwo jest to uczucie wyhodowane niby w cieplarni przez kobietę, prawa i obyczaje.
Biedny Henryk de Marsay znalazł tedy ojca jedynie w tym, który nie miał potemu żadnego obowiązku. Ojcostwo pana de Marsay było oczywiście bardzo niezupełne. Wedle naturalnego porządku, dzieci mają ojca jedynie zrzadka; pan de Marsay naśladował w tem naturę. Nieborak nie byłby sprzedał swego nazwiska, gdyby nie miał jakichś przywar. Przejadał tedy bez skrupułów i przepijał raty, które skarb wypłaca rentjerom. Następnie, oddał chłopca siostrze, starej pannie de Marsay, która o niego bardzo dbała. Z chudej pensyjki wyznaczonej przez brata, dała mu preceptora, jakiegoś księdza-hołysza, który oszacował w duchu przyszłość młodego człowieka i zahipotekował sobie na owych stu tysiącach renty starania użyczone pupilowi, do którego się zresztą przywiązał. Preceptor ów był to przypadkowo rasowy ksiądz, jeden z ludzi zdolnych zostać kardynałem we Francji lub Borgją w tjarze papieskiej. Nauczył chłopca w trzy lata tyle, ileby go nauczono w dziesięć lat w kolegjum. Następnie, ten wielki człowiek, nazwiskiem ksiądz de Maronis, dokończył edukacji ucznia, oświetlając mu wszechstronnie cywilizację. Wykarmił go swem doświadczeniem, bardzo niewiele ciągnąc go po kościołach, wówczas zamkniętych; prowadził go czasem za kulisy, częściej do kurtyzan; rozłożył mu uczucia ludzkie sprężynka po sprężynce; uczył go polityki w łonie salonów gdzie się ona wówczas smażyła; skatalogował mu metody rządu; słowem, starał się, przez sympatję do pięknej inteligencji zaniedbanej ale bogatej w nadzieje, zastąpić mu po męsku matkę: czyż Kościół nie jest matką sierot? Uczeń okazał się godny tych starań.
Ów zalany człowiek umarł w r. 1812, zadowolony że zostawia pacholę, zdolne, co do wyrobienia duszy i umysłu, już w szesnastym roku iść o lepsze z czterdziestoletnim mężczyzną. Któżbysię spodziewał znaleźć serce z bronzu, mózg wytrawiony alkoholem pod najbardziej uroczemi pozorami, jakie starzy malarze, ci naiwni artyści, dali kiedykolwiek wężowi w Raju? To jeszcze nic. Co więcej poczciwy fioletowy djabeł wyrobił w wielkim świecie paryskim swemu wybranemu dziecku pewne znajomością które, w rękach młodego człowieka, warte były drugich stu tysięcy renty. Słowem, ten ksiądz, zepsuty ale wytrawny, niedowiarek ale pełen światła, przewrotny ale miły, wątły napozór ale równie krzepki głowa jak ciałem, był tak użyteczny swemu wychowankowi, tak pobłażliwy dla jego wad, tak umiejący obliczyć wszelką siłę, tak głęboki gdy trzeba było przejść po człowieku, tak młody przy stole, we Frascati, w..., nie wiem już gdzie, że wdzięczny Henryk zdolny był w r. 1814 do wzruszania ma sami widok portretu swego drogiego biskupa. Była to jedyna ruchomość, jaką mógł mu zapisać ów prałat, wspaniały typ ludzi, których genjusz ocali Kościół katolicki, apostolski i rzymski, zagrożony obecnie dzięki słabości swoich rekrutów i zgrzybiałości swoich arcykapłanów: ale tak chce Kościół!
Wojna kontynentalna nie pozwoliła młodemu de Marsay poznać swego prawdziwego ojca; wątpliwe jest nawet, czy znał go z nazwiska. Jako porzucone dziecko, nie znał również parni de Mairsay. Oczywiście bardzo skromnie opłakiwał swego rzekomego ojca. Co się tyczy paniny de Marsay, swej jedynej matki, kazał jej wznieść — kiedy umarła- — bardzo ładny grobowiec na Père-Lachaise. Eminencja de Maronis zapewnił temu staremu kwefowi z loczkami pierwszorzędne miejsce w niebie, tak iż, widząc że umiera szczęśliwa, Henryk obdarzył ją samolubnemi łzami, opłakał ją dla samego siebie. Ksiądz osuszył łzy swego wychowanka, zwracając mu uwagę, że stara panna nieapetycznie zażywała tabakę i że robiła się tak brzydka, głucha i nudna, iż powinien był dziękować śmierci za przysługę.
Biskup usamowolnił swego wychowanka w r. 1811. Następnie, kiedy matka Henryka wyszła ponownie zamąż, ksiądz wybrał w radzie familijnej uczciwego głuptasa, znanego mu z konfesjonału, i powierzył mu zarząd majątku, którego dochody rad obracał na wspólne potrzeby, ale którego kapitał chciał ocalić.
Pod koniec r. 1814, Henryk de Marsay nie miał tedy na ziemi żadnego obowiązkowego uczucia i był wolny jak ptaszek bez pary. Miano że miał skończonych dwadzieścia dwa lat, wyglądał ledwie na siedemnaście. Nawet niechętni rywale musieli w nim uznać najładniejszego chłopca w Paryżu. Po ojcu, lordzie Dudley, wziął niebieskie uwodzicielskie i miłosne oczy; po matce gęste czarne włosy; po obojgu czystą krew, płeć młodej panny, łagodną i skromną minkę, wiotką i arystokratyczną kibić, bardzo ładne ręce. Dla kobiety, ujrzeć go, znaczyło szaleć za mim; rozumiecie? zapłonąć jednem z owych uczuć, które wżerają się w serce ale które mijają dla niemożności zaspokojenia; kobieta w Paryżu nie posiada naogół wytrwałości. Mało która powiada sobie, wzorem mężczyzn, owo „Utrzymam go“, godło domu orańskiego. Pod świeżą powłoką i mimo słodyczy swych oczu, Henryk był odważny jak lew, zręczny jak małpa. Przecinał na dziesięć kroków piłkę o ostrze noża; jeździł konno jak wcielana baśń o centaurze; prowadził z wdziękiem faeton puszczając lejce. Był zwinny jak Cherubin a spokojny jak baranek; ale umiał pobić podmiejskiego siłacza w straszliwych zapasach na pięści lub kije; grał przytem na fortepianie tak, że mógłby zostać artystą znalazłszy się w biednie, i miał głos, którym mógłby uzyskać pięćdziesiąt tysięcy za sezon. Niestety! wszystkie te piękne przymioty, te miłe wady, ćmiła okropna skaza: nie wierzył ani w mężczyzn ani w kobiety, w Boga ani w djabła. Kaprys natury naszkicował go obiecująco; ksiądz go dokończył.
Aby to opowiadanie stało się zrozumiałe, trzeba koniecznie dodać, że lord Dudley spotkał bez trudu wiele kobiet, gotowych wykonać parę odbitek tak uroczego portretu. Drugiem jego arcydziełem w tym rodzaju była młoda dziewczyna, imieniem Eufemja, urodzona z pewnej damy hiszpańskiej, wychowana na Hawanie, sprowadzona do Madrytu z młodą kreolką z Antyllów oraz z wszystkiemi rujnującemi nawykami kolonij. Na szczęście, wydano ją zamąż za starego i kolosalnie bogatego hiszpańskiego magnata, don Hijosa, margrabiego de San-Real, który, od czasu okupacji Hiszpanji przez wojska francuskie, osiadł w Paryżu i mieszkał przy ulicy Saint-Lazare. Zarówno przez obojętność, jak przez szacunek dla niewinności, lord Dudley nie uprzedzał swoich dzieci o krewieństwach, jakie im tworzył po całym świecie. Jestto lekkie niedomaganie cywilizacji; ale ma ona tyle zalet, że, przez wzgląd na jej dobrodziejstwa, trzeba wybaczyć jej braki. Lord Dudley — aby już z nim skończyć — schronił się w r. 1816 w Paryżu, aby ujść pościgu trybunałów angielskich, które z rzeczy wschodnich tolerują jedynie towary. Lord-podróżnik, widząc raz Henryka, spytał, kto jest ten piękny młody człowiek. Następnie, usłyszawszy jego nazwisko:
— A! to mój syn, rzekł. Cóż za szkoda!
Taka była historja młodzieńca, który w połowie kwietnia r. 1815 przebiegał niedbale główną aleję Tuileryj, ma sposób owych zwierząt, które, znając swą siłę, kroczą w spokoju i majestacie. Mieszczaneczki obracały się naiwnie aby go ujrzeć raz jeszcze; kobiety światowe nie odwracały się, czekały aż wróci, i zapisywały go w pamięci, aby przy sposobności przypomnieć sobie tę słodką twarz, z której byłaby dumna najpiękniejsza z nich.
— Cóż ty tu robisz w niedzielę? spytał mijając Henryka margrabia de Ronquarolles.
— Są ryby w saku, odparł młody człowiek.
Ta wymiana myśli odbyła się zapomocą dwóch znaczących spojrzeń w ten sposób, iż Romquerolles i de Marsay nie zdradzili niczem że się znają. Młody człowiek badał przechodniów z bystrością paryżanina, który napozór nie widzi i nie słyszy nic, ale widzi i słyszy wszystko. W tej chwili podszedł do Henryka młody człowiek, ujął go poufale pod ramię, mówiąc:
— Jakże się miewasz, kochany?
— Doskonale, odparł de Marsay owym tomem nibyto serdecznym, ale który, między młodymi ludźmi w Paryżu, nie dowodzi niczego, ani ma teraz ani na przyszłość.
W istocie, młodzi paryżanie nie są podobni do młodych ludzi w żadnem innem mieście. Dzielą się na dwie klasy: młodzieniec, który coś ma i młodzieniec, który nie ma nic; ten co pracuje i tem co się bawi. Ale, zrozumiejcie to, chodzi jedynie o rdzennych paryżan, którzy wiodą w tem mieście rozkoszne i wykwintne życie. Jest tam wprawdzie i garść innych; ale ci, to, są dzieci, które bardzo późno pojmują życie paryskie i padają jego ofiarą. Nie spekulują, ale kształcą się, kują, powiadają o mich tamci. Wreszcie widzi się tam jeszcze pewnych młodych ludzi, bogatych lub biednych, którzy obierają sobie zawód i trzymają się go poprostu; to coś nakształt Emila Russa, materjał ma obywateli. Ci nie pojawiają się nigdy w świecie. Dyplomaci nazywają ich niegrzecznie „dudkami“. Dudki czy nie, powiększają oni liczbę owych ludzi, miernych, pod których ciężarem ugina się Francja. Są zawsze pod ręką; zawsze gotowi partaczyć sprawy publiczne lub prywatne płaską kielnią mierności, szczycąc się swą impotencją, której dają miano cnoty i uczciwości. Te prymusy społeczne zabagniają urzędy, armję, sąd, parlament, dwór. Pomniejszają, płaszczą kraj i stanowią poniekąd w ciele politycznem limfę, która je obciąża i osłabia. Te uczciwe figury uważają ludzi z talentem za niemoralnych lub za łajdaków. Jeżeli te łajdaki każą opłacać swoje usługi, przynajmniej służą na coś; podczas gdy tamci szkodzą i cieszą się szacunkiem mas; ale, szczęściem dla Francji, wykwintna młodzież piętnuje ich na każdym kroku mianem ciemięgów.
Zatem, na pierwszy rzut oka, każdy pojmie głęboką różnicę między dwoma rodzajami złotej młodzieży, lubej korporacji do której należał Henryk de Marsay. Ale obserwatorowie, którzy nie zatrzymują się na powierzchni, dochodzą rychło do przekonania, że różnice są czysto moralne i niema nic tak zwodniczego jak piękna powłoka. Bądź co bądź, wszyscy oni cisną się jednako do pierwszych rzędów; paplą na prawo i lewo o sprawach, ludziach, o literaturze, sztukach pięknych; wciąż mają w ustach każdorocznego Pitta i Koburga; przerywają rozmowę dla kalamburu; obracają w śmieszność naukę i uczonego; gardzą wszystkiem czego nie znają lub czego się lękają; następnie wznoszą się ponad wszystko czyniąc się najwyższymi sędziami wszystkiego. Każdy obełgałby własnego ojca i byłby gotów wylewać krokodyle łzy na łonie matki; ale naogół nie wierzą w nic, obmawiają kobiety lub odgrywają skromność, a w rzeczywistości dadzą się wodzić za nos lichej kurtyzanie albo starej kochance. Wszyscy porówni stoczeni są do szpiku kości rachubą, zepsuciem, brutalną żądzą karjery. Jeżeli im grozi kamień, to przedewszystkiem sonda znalazłaby go w ich sercu.
W stanie normalnym mają śliczne pozory, wysuwają co chwila swoją przyjaźń, są jednako serdeczni. Jednakże drwiny dominują w ich zmieniającej się gwarze. Silą się wyróżnić strojem, a mieszczą swą dumę w tem, aby powtarzać głupstwa jakiegoś modnego aktora, i z kimkolwiek się zetkną, zaczyniają ad lekceważenia lub impertynencji, aby być niejako w tej partji na ręku; ale biada temu, kto sobie nie umie dać wykłuć jednego oka aby im wykłuć dwa. Zdają się jednako obojętni na niedolę ojczyzny i na jej klęski. Podobni są do owej białej piany, która wieńczy fale w czas burzy. Ubierają się, ucztują, bawią się w dniu bitwy pod Waterloo, podczas cholery lub podczas rewolucji. Wreszcie wszyscy jednako wydają pieniądze; ale tu zaczyna się różnica. Jedni posiadają kapitał owej płynnej i mile trwonionej fortuny, a drudzy oczekują go dopiero... Mają tych samych krawców, ale rachunki owych drugich wszą niezapłacone. Następnie, o ile jedni, podobni do sita, przepuszczają wszelkiego rodzaju myśli nie zatrzymując żadnej, drudzy ważą je i zachowują z nich to co dobre. Jedni myślą że coś wiedzą, nie wiedzą nic a rozumieją wszystko; pożyczają tym, którzy nie potrzebują niczego, a nie dadzą nic tym, którzy potrzebują; tamci zgłębiają potajemnie myśli drugich i lokują swoje pieniądze, tak jak swoje szaleństwa, ma gruby procent. Jedni nie widzą nic, bo dusza ich, jak lustro starte od używania, nie odbija już żadnego obrazu; drudzy oszczędzają swoje zmysły i swoje życie niby-to rozrzucając je, jak tamci, na cztery wiatry. Pierwsi, zmamieni nadzieją, oddają się bez przekonania partji która ma za sobą wiatr i płynie pod wodę, ale przeskakują ma inną tratwę, kiedy ta zaczyna tonąć; drudzy mierzą okiem przyszłość, zgłębiają ją i widzą w wierności politycznej to, co Anglicy widzą w uczciwości handlowej: warunek powodzenia.
Ale tam, gdzie młody człowiek, który coś ma, zrobi kalambur lub koncept o przesileniu koronnem, ten, który nie ma nic, zdobędzie się na jawną grę albo sekretną nikczemność i dojdzie do wszystkiego ściekając dłonie przyjaciołom. Jedni nie uznają nigdy cudzych zdolności, uważają każdą swoją myśl za coś nowego, jakgdyby świat był stworzony wczoraj; pokładają w sobie bezmierne, zaufanie, a nie mają cięższego wroga nad siebie. Ale drudzy zbrojni są w ciągłą nieufność. Szacują ludzi wedle ich wartości i są natyle sprytni aby posiadać o jedną myśl więcej od przyjaciół którymi się posługują; wieczorem, kiedy przyłożą głowę do poduszki, ważą ludzi tak, jak skąpiec waży sztuki złota. Jedni obrażają się o niewinny żart, a dają się brać na fundusz dyplomatom, którzy bawią się nimi ciągnąc tych pajaców za ich główną nitkę: próżność; drudzy każą się szanować i dobrze wybierają swoje ofiary i swoich protektorów. Zaczem, jednego dnia, ci, którzy nie mieli nic, mają coś, a ci, którzy mieli coś, nie mają nic. Ci uważają swoich szczęśliwych kompanów za ludzi nieszczerych, za złe serca, ale za tęgich graczy. „Kuty na cztery nogi!...“ oto najwyższa pochwała, oddawana tym, którzy doszli quibuscumque viis do karjery, do kobiety lub do majątku. Zdarzają się między takimi młodzi ludzie, którzy rozgrywają tę partję, siadając do niej z długami; ci, oczywiście, są niebezpieczniejsi od tych, co igrają nie mając ani grosza.
Młody człowiek, który mienił się przyjacielem Henryka, był to wartogłów przybyły z prowincji. Młode urwisy paryskie uczyły go sztuki eleganckiego schrupania sukcesji; ale miał jeszcze ostatnie ciasteczko w zapasie na prowincji, niezawodne małżeństwo. Był to poprostu sukcesor, który przeszedł nagle od chudych stu franków miesięcznie do całej fortuny ojcowskiej i który, o ile nie miał dość sprytu aby spostrzec że sobie kpią z niego, umiał na tyle rachować, aby się zatrzymać przy dwóch trzecich kapitału.
Poznał w Paryżu, za cenę pewnej ilości tysiącfrankówek, dokładną cenę uprzęży, sztukę nie oszczędzania zbytnio rękawiczek, słuchania uczonych wywodów na temat rękojmi, oraz dociekania jaka sprzedaż na pniu będzie najkorzystniejsza. Pokładał swą ambicję w tem, aby fachowo rozprawiać o koniach i o swoim pirenejskim psie; alby ze stroju, chodu, obuwia poznać do jakiej klasy należy kobieta; aby zgłębić sekrety écarté, pochwycić kilka modnych powiedzonek i zdobyć w świecie paryskim autorytet potrzebny, by wprowadzać później ma prowincję nałóg herbaty, angielskie srebra, oraz kupić sobie na resztę życia prawo gardzenia wszystkiem.
De Marsay zaprzyjaźnił się z mim, aby się nim posługiwać w świecie, jak śmiały spekulant posługuje się wiernym agentem. Przyjaźń Henryka, fałszywa czy prawdziwa, była pozycją socjalną Pawła de Manerville, który zmowuż uważał się za tęgiego gracza, wyzyskując na swój sposób swego druha. Żył odblaskiem przyjaciela, chował się wciąż pod jego parasol, wkładał jego buty, błyszczał jego promieniami. Stając w zwycięskiej pozie koło Henryka lub nawet idąc obok niego, zdawał się mówić: „Nie zaczepiajcie nas, jesteśmy dwa istne tygrysy“. Często odzywał się z przechwałką: „Gdybym poprosił Henryka o to lub owo, ma dla mnie tyle przyjaźni, żeby to zrobił“. Ale nigdy go nie prosił. Bał się go, a lęk ten, mimo że ledwie dostrzegalny, udzielał się innym i przydawał blasku Henrykowi.
— To tęgi chwat tem de Marsay, powiadał Paweł. Ba, ba! zobaczycie: zostanie czem sam zechce. Nie dziwiłbym się, gdybym pewnego dnia ujrzał go ministrem spraw zagranicznych. Nic mu się nie oprze.
De Marsay był dla mniego tem, czem dla kaprala Trim jego czapka.
— Spytajcie de Marsaya, a zobaczycie.
Albo:
— Kiedyś polowaliśmy z de Marsayem: nie chciał mi wierzyć, więc dla przekonania go wziąłem z miejsca krzak ani drgnąwszy na koniu!
Albo:
— Byliśmy z Henrykiem u kobietek i, daję słowo honoru, ja... etc.
Tak więc, Paweł de Manerville zdolny był zająć miejsce jedynie w wielkiej, dostojnej i znamienitej klasie głupców, którzy robią karjerę. Kiedyś miał zostać posłem. Narazie, nie był nawet młodym człowiekiem. Przyjaciel jego de Marsay określał go tak: „Pytacie mnie, co zacz jest Pawełek. Ależ Paweł... to Paweł de Manerville“.
— Cóż za cud, mój drogi, rzekł do Henryka, że jesteś tu w niedzielę.
— Miałem ci zadać to samo pytanie.
— Kobietka.
— Kobietka?
— Hm.
— Tobie mogę się przyznać bez niedyskrecji. Przy tem kobieta, która przychodzi w niedzielę do Tuileryj, nie istnieje z arystokratycznego punktu widzenia.
— Haha!
— Cicho siedź, albo już nic nie powiem. Za głośno się śmiejesz, pomyślą, że jesteśmy po dobrem śniadaniu. W ostatni czwartek, przechadzałem się tutaj po terasie des Feuillants, ot tak, bez żadnej myśli. Naraz, doszedłszy do bramy od ulicy Castiglione, którą namierzałem wyjść, spotykam się nos w nos z kobietą, lub raczej z młodą osóbką, która, jeżeli mi się nie rzuciła na szyję, to, jak sądzę, ni tyle przez skrupuły, ile wskutek owego głębokiego zdumienia, co to poraża ręce i nogi, przeszywa szpik i włazi w pięty aby przykuć człowieka do ziemi. Często wywierałem tego rodzaju wrażenie. To coś niby magnetyzm zwierzęcy, który staje się bardzo silny, kiedy atomy okazują szczególne powinowactwo. Ale to, mój drogi, nie było ani zdumienie, ani pospolita dziewczyna. Gdyby wyrazić co mówiła jej twarz, toby znaczyło: „Jakto! ty tu, mój ideał, przedmiot moich myśli, moich marzeń każdego ranka i każdego wieczoru! Skąd się tu wziąłeś? czemu dziś rano? czemu nie wczoraj? Weź mnie, jestem twoja, et caetera!“ — Dobryś, pomyślałem sobie, jeszcze jedna! Przyglądam się jej. Ba, mój drogi, z fizycznego punktu widzenia, ta nieznajoma, to najbardziej urocza kobiecość, jaką mi się zdarzyło spotkać. Należy do odmiany, którą Rzymianie nazywali fulva, flava, kobieta z płomienia. A przedewszystkiem, co mnie najbardziej uderzyło, w czem dotąd jestem rozkochany, to para oczu żółtych jak u tygrysa; żółtych jak lśniące złoto, złoto które żyje, złoto które myśli, kocha i chce bezwarunkowo wpaść do naszej sakiewki!
— Ależ znam, znam! wykrzyknął Paweł. Przychodzi tutaj czasem, to Dziewczyna o złotych oczach. Daliśmy jej to miano. Ma może dwadzieścia lat, może dwadzieścia dwa. Widziałem ją tutaj jeszcze za Burbonów, ale była wówczas z kobietą sto tysięcy razy godniejszą uwagi.
— Milcz, Pawle! Żadna kobieta nie może przesłonić tej dziewczyny. To istna kotka, która się ociera, biała dziewczyna z popielatemi włosami, wątła na pozór, ale która z pewnością ma włoski na palcach a na policzkach puszek lśniący w słońcu, zaczynający się koło uszu a ginący na karczku.
— Och, ta druga! ba, mój drogi! Ma bestyjka czarne oczy, które nigdy nie płakały, ale które palą; czarne zrośnięte brwi, które dają jej coś twardego, coś co się kłóci z lubemi fałdami warg, po których pocałunek spływa bez śladu, warg płomiennych i świeżych; cera mauretańska, w której człowiek grzeje się jak w słońcu... Ba!... ależ... słowo honoru, ona podobna jest do ciebie...
— Pochlebiasz jej!
— Giętka kibić, smukła linja lotnej korwety, która rzuca się na statek kupiecki z francuskim impetem, kąsa go i zatapia w mgnieniu oka.
— Ba, mój drogi, co mnie obchodzi ta której nie widziałem? odparł de Marsay. Od czasu jak zgłębiam kobiety, moja nieznajoma jest jedyną, której dziewicze łono, płomienne i rozkoszne kształty, wcieliły dla mnie kobietę o której marzyłem. To oryginał wściekłego obrazu pod tytułem: Kobieta pieszcząca Chimerę. To najgorętszy, najpiekielniejszy wybuch starożytnego genjuszu; święta poezja sprostytuowana przez tych, co ją skopjawali na freskach i mozaikach. Dudki widzą w tej kamei jedynie brelok; wieszają go sobie u zegarka, gdy to jest cała kobieta, otchłań rozkoszy, w której się człowiek nurza nie znajdując dna; kobieta idealna, jaką spotyka się czasem żywą w Hiszpanji, we Włoszech, nigdy prawie we Francji. Otóż, ujrzałem tu znowu tę dziewczynę o złotych oczach, tę kobietę pieszczącą swą chimerę, spotkałem ją tutaj w piątek. Przeczuwałem, że nazajutrz przyjdzie o tej samej godzinie; nie omyliłem się. Szedłem za nią niepostrzeżenie; śledziłem z rozkoszą ten leniwy krok kobiety spokojnej, w której ruchach maluje się drzemiąca rozkosz. I ot, odwróciła się, ujrzała mnie, ubóstwiła mnie na nowo, na nowo zadrżała, wstrząsnęła się. Wówczas zauważyłem prawdziwą duennę hiszpańską, która jej strzeże, hyenę którą zazdrośnik ubrał w suknię, djablicę dobrze opłaconą za to by strzegła tej rozkosznej istoty... Och, ta duenna tchnęła we mnie coś więcej niż miłość, obudziła moją ciekawość. W sobotę, — nikogo. I oto dziś jestem tu, oczekuję tej dziewczyny której jestem chimerą, i pragnę najgoręcej znaleźć się z nią w pozie owego potwora z fresku.
— Oto ona, rzekł Paweł, wszyscy się oglądają aby ją ujrzeć...
Nieznajoma zaczerwieniła się, oczy jej błysnęły na widok Henryka, zamknęła je i przeszła mimo.
— Mówisz, że ona puszcza do ciebie oko? rzekł jowialnie Paweł de Manerville.
Duenna przyjrzała się bystro dwóm natrętom. Kiedy nieznajoma i Henryk spotkali się znowu, dziewczyna otarła się o mego i uścisnęła dłoń młodzieńca. Następnie odwróciła się, uśmiechnęła się miłośnie; ale duenna pociągnęła ją ku furcie. Dwaj przyjaciele szli za młodą dziewczyną, podziwiając wspaniałą linję szyi, która spływała się harmonijnie z głową i na której kręciły się krótkie włoski. Dziewczyna o złotych oczach miała nogę zgrabną, cienką w kostce, wysoką na podbiciu, dającą tyle podniet łakomej wyobraźni. Toteż była wykwintnie obuta i miała krótką sukienkę. Odwracała się chwilę aby ujrzeć Henryka i z wyraźnym żalem szła za starą, której była jakgdyby panią wraz i niewolnicą: mogła ją kazać oćwiczyć, ale nie mogła jej oddalić. Wszystko to było widoczne.
Przyjaciele doszli do furty. Dwaj lokaje w liberji opuszczali stopień wykwintnego powozu z herbami. Dziewczyna o złotych oczach wsiadła pierwsza, zajęła miejsce tak aby Henryk mógł ją widzieć sikoro powóz zakręci. Oparła rękę o drzwiczki i bez wiedzy duenny dała znak chusteczką, drwiąc sobie z gapiów i mówiąc Henrykowi publicznie tym ruchem: „Jedź za mną!“
— Widziałeś kiedy, aby ktoś zgrabniej rzucił chusteczkę? rzekł Henryk do Pawła de Manerville.
Następnie, spostrzegając dorożkę, która, wysadziwszy gościa, miała odjechać, dał znak woźnicy aby zaczekał.
— Jedź za tym powozem, patrz w jaką ulicę, do którego domu wjedzie, dostaniesz dziesięć franków. — Bądź zdrów, Pawle.
Dorożka potoczyła się za powozem. Powóz wjechał w ulicę Saint-Lazare, do jednego z najpiękniejszych pałaców tej dzielnicy.
De Marsay był to człowiek z igłową. Każdy inny młodzik uległby chęci zdobycia bezzwłocznie jakichś wiadomości o dziewczynie, która tak wspaniale ucieleśniała najpromienniejsze poezje Wschodu; ale on, nazbyt zręczny aby narazić w ten sposób przyszłość swej miłostki, kazał dorożkarzowi jechać dalej i odwieźć się do domu. Nazajutrz, kamerdyner jego, imieniem Wawrzyniec, szczwany jak sługus ze starej komedji, zaczaił się w pobliżu domu gdzie mieszkała nieznajoma i czekał godziny listonosza. Aby móc szpiegować do woli i kręcić się koło pałacu, sprawił sobie, wzorem szpiclów kiedy chcą dobrze się przebrać, strój posłańca, siląc się przybrać i fizjognomję tego rzemiosła. Kiedy przechodził listonosz obsługujący tego dnia ulicę Saint-Lazare, Wawrzyniec udał, że nie może sobie przypomnieć nazwiska osoby której ma oddać przesyłkę i poradził się listonosza. Zwiedziony pozorami, listonosz, ta osobistość tak malownicza na tle paryskiej cywilizacji, pouczył go, że pałac, gdzie mieszka dziewczyna o złotych oczach, należy do dom Hijosa, margrabiego de San-Real, granda Hiszpanji.
— Paczka, rzekł, jest dla margrabiny.
— Niema jej, adparł listonosz. Listy odsyłają jej do Londynu.
— Więc to nie margrabina, ta młoda kobieta, która...
— Aha! przerwał listonosz, przerywając i przyglądając mu się bystro, ty jesteś taki posłaniec jak ja tancerz.
Wawrzyniec pokazał kilka sztuk złota funkcjonarjuszowi, który zaczął się uśmiechać.
— Masz, oto nazwa twojej zwierzyny,(rzekł wyjmując ze skórzanej torby list noszący pieczęć z Londynu. Adres: Do panny Paquity Valdes, ulica Saint-Lazare, pałac San-Real, w Paryżu, nakreślony był owem drobnem i podłużnem pismem, które zdradza rękę kobiety.
— Byłżebyś pan nieczuły na butelkę Chablis, towarzyszącą zrazowi polędwicy, a poprzedzoną tuzinem ostryg? rzekł Wawrzyniec, który pragnął zdobyć szacowną przyjaźń listonosza.
— O wpół do dziesiątej, po służbie... Gdzie?
— Róg Chaussée-d’Antin i Neuve-des-Mathurins, pod Suchą Studnią, rzekł Wawrzyniec.
— Słuchaj, przyjacielu, rzekł listonosz spotkawszy się w godzinę później z kamerdynerem, jeżeli twój pan kocha się w tej dziewczynie, będzie miał tęgą robotę! Wątpię, aby wami się udało ją zobaczyć. Od dziesięciu lat jak listonoszuję w Paryżu, mogłem poznać rozmaite systemy zamków! ale mogę rzec, bez obawy łgarstwa, że niemia bramy równie najemniczej jak brama pałacu San-Real. Nikt nie może wejść tam bez hasła; a zważ, że wybrano umyślnie pałac bez żadnego sąsiedztwa. Szwajcarem jest stary Hiszpan, który nie mówi ani słowa po francusku, ale który przygląda się każdemu niby sam Vidocq, aby zobaczyć czy to nie jaki złodziej. Gdyby tego pierwszego stróża zdołał oszukać kochanek, złodziej, albo nieprzymierzając ty, natknąłbyś się w pierwszej sali, do której wiodą oszklone drzwi, na marszałka dworu otoczonego lokajstwem, starego wygę jeszcze dzikszego i trudniejszego w pożyciu niż ów szwajcar. Kiedy ktoś minie bramę, marszałek wychodzą, czeka ma niego w sieni i bierze go na śledztwo jak zbrodniarza. Ja sam to przebyłem, ja, prosty listonosz. Myślał, że jestem przebrany i że noszę co innego, dodał śmiejąc się dobrodusznie. Co się tyczy służby, nie spodziewaj się z nich coś wyciągnąć; sądzę że ci ludzie są niemi, nikt w dzielnicy nie słyszał ani słowa z ich ust. Nie wiem, ile za to biorą aby nie mówić i nie pić; ale fakt, że nic się z nimi nie da zrobić, czy że boją się kulki w łeb, czy że straciliby grubo w razie niedyskrecji. Jeśli twój pan kocha natyle pannę Valdes aby pokonać wszystkie te trudności, nie ujarzmi, to pewna, donny Conchy Marialva, duenny która jej towarzyszy i która raczej schowałaby ją pod spódnicę niżby ją miała na krok opuścić. Te dwie kobiety wyglądają jakby były zeszyte razem.
— To co mi mówisz, czcigodny listonoszu, odparł Wawrzyniec pociągnąwszy wina, utwierdza mnie w tem, czego się dowiedziałem. Słowo uczciwego człowieka, myślałem że sobie kpią ze mnie. Owocarka z przeciwka mówiła mi, że w nocy spuszczają do ogrodu dwa psy, których jadło wisi na słupie tak aby nie mogły go dosięgnąć. Te przeklęte bydlęta myślą, że, kiedy kto próbuje wejść, łakomi się na ich porcję, i rozszarpałyby go w sztuki. Powiesz mi, że możnaby je struć; ale zdaje się tak są ułożone, że nic nie wezmą z innej ręki prócz ręki odźwiernego.
— Odźwierny barona de Nucingen, którego ogród styka się z ogrodem San-Real, też mi to powiedział, odparł listonosz.
— Dobra! mój pan go zna, powiedział sobie Wawrzyniec. — Czy wiecie, dodał mrugając do listonosza, że mój pan to tęgi chwat i że gdyby sobie uroił że pocałuje cesarzową w piętę, musiałby postawić ma swojem? Gdyby was potrzebował,czego wam życzę, bo to szczodry pan, czy można na was liczyć?
— Ba, panie Wawrzyniec, nazywam się Wrubel. Piszę, się zupełnie tak jak ten ptaszek: W-r-u-b-e-l, Wrubel.
— W istocie, rzekł Wawrzyniec.
— Mieszkam przy ulicy Trois-Frères, numer 11, na piątem, ciągnął Wrubel; mam żonę i czworo dzieci. Jeśli to, czego odemnie zażądacie, nie będzie isę sprzeciwiało sumieniu i obowiązkom służbowym, rozumiecie! jestem do usług.
— Dzielny z was człowiek, rzekł Wawrzyniec, ściskając mu rękę.
— Paquita de Valdes jest z pewnością kochanką margrabiego de San-Real, przyjaciela króla Ferdynanda. Tylko stary osiemdziesięcioletni trup hiszpański zdolny jest do podobnych ostrożności, rzekł Henryk, kiedy kamerdyner opowiedział mu rezultat swoich kroków.
— Proszę pana, rzekł Wawrzyniec, o ile ktoś nie dostanie się tam w balonie, niema sposobu wejść do tego pałacu.
— Głuptas z ciebie! Czyż potrzeba wchodzić do pałacu, skoro Paquita może wyjść?
— A duenna, proszę pana?
— Zamknie się twoją duennę na kilka dni.
— A więc będziemy mieli Paquitę! rzekł Wawrzyniec zacierając ręce.
— Błaźnie! odparł Henryk, wpakuję cię do łóżka z Conchą, jeśli się ważysz mówić tak zuchwale o kobiecie zanim ją będę miał... Pomóż mi się ubrać, wychodzę.
Henryk utonął na chwilę w radosnych myślach. Powiedzmy na pochwałę kobiet, że miał dotąd wszystkie, których raczył pragnąć. I cóżby trzeba pomyśleć o kobiecie nie mającej kochanka, gdyby się umiała oprzeć młodzieńcowi zbrojnemu pięknością, która jest dowcipem ciała, zbrojnemu dowcipem, który jest wdziękiem. duszy, zbrojnemu siłą moralną i majątkiem, które są jedynemi dwiema prawdziwemi potęgami? Ale, odnosząc tryumfy tak łatwo, de Marsay musiał się znudzić swemi tryumfami; toteż, blisko od dwóch lat nudził się mocno. Zanurzając się w otchłań rozkoszy, wynosił z niej więcej żwiru niż pereł. Doszedł też, jak monarchowie, do tego, iż błagał losu o jakąś przygodę, któraby wymagała napięcia jego niezużytych sił moralnych i fizycznych. Mimo iż Paquita zabłysła mu cudownym zbiorem doskonałości, których dotąd kosztował jedynie cząstkowo, podnieta zmysłów prawie u niego nie istniała. Ciągła sytość osłabiła w jego sercu nerw miłości. Podobnie jak starcy i ludzie zużyci, miał on już tylko osobliwe kaprysy, rujnujące zachcianki, fantazje, które, raz zaspokojone, nie zostawiały żadnego słodkiego wspomnienia. U młodych ludzi miłość jest najpiękniejszem z uczuć, rodzi w duszy życie, rozwija swą słoneczną mocą najpiękniejsze natchnienia i wielkie myśli; wszelkie pierwociny mają rozkoszny smak. U mężczyzn, miłość staje się namiętnością: siła wiedzie do nadużycia. U starców staje się deprawacją: niemoc wiedzie do wybryków.
Henryk był równocześnie starcem, mężczyzną i młodzieńcem. Aby mu przywrócić drżenie prawdziwej miłości, trzeba mu było, jak Lowelasowi, Klaryssy Harlowe. Bez magicznego odblasku tej najrzadszej perły, mógł mieć już tylko zachcenia podsycane jakąś paryską próżnostką, lub ambicję wobec samego siebie aby tę a tę kobietę doprowadzić do pewnego stopnia zepsucia, lub wreszcie przygody któreby podnieciły jego ciekawość. Raport Wawrzyńca, jego służącego, przydał olbrzymiej ceny dziewczynie o złotych oczach. Chodziło o stoczenie bitwy z jakimś tajemniczym wrogiem, który zdawał się równie niebezpieczny jak zręczny; dla odniesienia zwycięstwa, nie było zanadto wszystkich sił, jakiemi rozporządzał Henryk. Miał odegrać tę wieczną komedję, która będzie zawsze nowa, a której aktorami są starzec, młoda dziewczyna i kochanek: don Hijos, Paquita, de Marsay. O ile Wawrzyniec wart był Figara, duenna zdawała się nieprzedajna. Tak więc, żywa intryga była mocniej zawiązana przez los, niż jakikolwiek utwór teatralny przez autora! Alboż przypadek nie jest genjuszem?
— Trzeba dobrze rozegrać tę partję, powiedział sobie Henryk.
— I cóż, spytał Manerville wchodząc, jak rzeczy stoją? Przychodzę się zaprosić do ciebie na śniadanie.
— Dobrze, rzekł Henryk. Nie obrazisz się, jeżeli zrobię przy tobie tualetę?
— Cóż za koncept! Bierzemy obecnie tyle rzeczy od Anglików, że moglibyśmy łatwo stać się wstydliwi i obłudni jak oni, rzekł Henryk.
Wawrzyniec postawił przed swoim panem tyle przyborów, tyle rozmaitych sprzętów i ładnych drobiazgów, że Paweł spytał mimowoli:
— Ależ to potrwa ze dwie godziny?
— Nie! rzekł Henryk, półtrzeciej.
— A więc, skoro jesteśmy sami i możemy sobie mówić wszystko, wytłumacz mi, dlaczego człowiek niepospolity jak ty — bo ty jesteś niepospolity — udaje z umysłu fircyka, którym nie może być z natury? Poco się muskać dwie godziny, kiedy wystarczy wleźć na kwadrans do wanny, uczesać się raz dwa, i ubrać się? No, wytłumacz mi swój system.
— Muszę cię bardzo lubić, mój ty bucyfale, aby ci powierzać tak doniosłe sekrety, rzekł młody człowiek, któremu w tej chwili szczotkowano nogi miękką szczoteczką natartą angielskiem mydłem.
— Ależ ja jestem do ciebie głęboko przywiązany, odparł Paweł. Kocham cię właśnie za to, żeś więcej wart odemnie...
— Musiałeś zauważyć, o ile wogóle jesteś zdolny coś zaobserwować, że kobieta ma słabość do fircyków, odparł de Marsay jedynie spojrzeniem kwitując oświadczyny Pawła. Wiesz, czemu kobiety kochają fircyków? Dlatego, że fircyki to jedyni ludzie, którzy dbają o siebie. Otóż, zanadto dbać o siebie, czyż nie znaczy pielęgnować w sobie samym cudze dobro? Człowiek, który nie należy do siebie, to właśnie ten, na którego kobiety są łase. Miłość ma w sobie coś złodziejskiego. Nie mówię ci o tej przesadnej czystości, za którą szaleją. Czy znajdziesz kobietę, któraby lubiła niechluja, choćby to był genjalny człowiek? Jeżeli coś takiego się zdarzy, trzeba to położyć na karb zachceń kobiety w ciąży, owych niedorzecznych kaprysów, które mogą się zdarzyć każdemu. Naodwrót widziałem ludzi bardzo wybitnych, odtrąconych z powodu swego zaniedbania. Fircyk, który się najmuje swoją osobą, zajmuje się głupstwem, drobiazgiem. A cóż jest kobieta? drobiazg, zbiór głupstewek. Dwa słowa rzucone na wiatr, czyż nie wystarczą, aby ją zatrudnić na cztery godziny? Pewna jest, że fircyk będzie się nią najmował, skoro nie myśli o niczem poważnem. Nie zaniedba jej nigdy dla sławy, dla ambicji, polityki, sztuki, owych wielkich ladacznic, które są jej rywalkami. Następnie fircyk ma odwagę stać się śmieszny, aby się przypodobać kobiecie, a serce jej jest pełne nagród dla człowieka śmiesznego z miłości. Wreszcie fircyk może być fircykiem tylko o tyle, o ile ma prawo potemu. To kobiety dają nam tę rangę. Fircyk, to pułkownik miłości, ma pułk kobiet pod sobą! Mój drogi, w Paryżu ludzie wszystko wiedzą, mężczyzna nie może być fircykiem gratis. Ty, który masz tylko jedną kobietę i dobrze może robisz że masz tylko jedną, spróbuj być fircykiem?... nawet nie będziesz śmieszny, uśmiercisz się. Staniesz się chodzącą teorją, jednym z ludzi skazanych nieuchronnie na robienie wciąż tego samego. Będziesz znaczył głupstwo, jak Lafayette znaczy Ameryka; Talleyrand dyplomacja; Desaugiers piosenka, Segur romanza. O ile wyjdą poza swój rodzaj, nikt nie wierzy już w wartość tego co robią. Oto jacy my jesteśmy we Francji, zawsze z gruntu niesprawiedliwi! Talleyrand jest może wielkim finansistą, Lafayette tyranem, Desaugiers ma może talenty gospodarcze. Mógłbyś mieć na przyszły rok czterdzieści kobiet, nie danoby ci publicznie ani jednej. Tak więc, być fircykiem. Pawełku, to znak niezaprzeczonej władzy nad plemieniem kobiet. Człowiek posiadający wiele kobiet uchodzi za zbiór szczególnych zalet; dopieroż zaczyna się walka o tego nieszczęśnika! Ba, czy ty myślisz izreszitą, że to jest nic mieć prawo wejść do salonu, patrzeć na wszystkich z wysokości swego krawata lub owej lorynetki i móc lekceważyć najtęższego człowieka, o ile nosi zeszłoroczną kamizelkę? — Wawrzyncze, nogę mi złamiesz! — Po śniadaniu, Pawełku, pójdziemy do Tuileryj zobaczyć cudną dziewczyną o złotych oczach.
Kiedy, po doskonalem śniadanku, dwaj młodzi ladzie przebiegli terasę des Feuillants oraz wielką aleję Tuileryj, nie spotkali ani śladu boskiej Paquity, na której intencję znajdowało się tam pięćdziesięciu najwykwintniejszych młodych paryżan, wszyscy upiżmowani, w wysokich krawatach, butach z ostrogami, machający szpicrutą, chodzący, śmiejący się i wysyłający się wzajem do wszystkich djabłów.
— Spaliło na panewce, rzekł Henryk; ale przyszła mi wspaniała myśl. Ta dziewczyna dostaje listy z Londynu, trzeba tedy przekupić albo spoić listonosza, otworzyć list, oczywiście przeczytać, wsunąć czuły bilecik i zapieczętować z powrotem. Stary tyran, crudel tiranno, musi z pewnością znać osobę pisującą z Londynu i nie ma się przed nią na baczności.
Nazajutrz, de Marsay znowu przechadzał się w słońcu po terasie i ujrzał Paguitę; już namiętność upiękniła ją w jego oczach. Naprawdę oszalał dla tych oczu, których promienie miały coś z promieni słońca a których żar streszczał w sobie żar tego cudnego ciała oddychającego rozkoszą. De Marsay pałał żądzą otarcia się o suknię uroczej dziewczyny kiedy się mijali w czasie przechadzki; ale zabiegi jego były wciąż daremne. Raz, kiedy wyprzedził duennę i Paquitę, aby za powrotem znaleźć się obok dziewczyny o złotych oczach, nie mniej niecierpliwa Paquita przysunęła się żywo: de Marsay uczuł uścisk ręki tak szybki, tak namiętny i wymowny, że miał wrażenie iskry elektrycznej. W tej jednej chwili wszystkie wzruszenia młodości zadrgały w jego sercu. Kiedy kochankowie spojrzeli na siebie, Paquita zdawała się zawstydzona; spuściła oczy, aby nie widzieć już oczu Henryka, ale spojrzenie jej pomknęło dołem aby obejrzeć nogi i postać tego, którego przed rewolucją kobiety nabywały swoim zwycięscą.
— Stanowczo ta dziewczyna będzie moją kochanką, rzekł sobie Henryk.
Idąc za nią aż do końca tarasy, spostrzegł starego margrabiego de San-Real, który, wsparty na ramieniu służącego, stąpał z całą ostrożnością podagryka i cherlaka. Donna Concha, którą Henryk widocznie niepokoił, wzięła Paquitę między siebie i starca.
— Och, ty! powiedział sobie de Marsay, spoglądając ze wzgardą na duennę, jeśli się nie dasz obłaskawić, odrobina opium starczy aby cię uśpić. Znamy mitologję i bajkę o Argusie.
Nim wsiadła do powozu, dziewczyna o złotych oczach wymieniła z kochankiem parę spojrzeń, których niedwuznaczny wyraz oczarował Henryka. Ale duenna podchwyciła spojrzenie i rzekła żywo kilka słów. Paquita, zrozpaczona, cofnęła się wgłąb karety. Przez kilka dni, Paquita nie pojawiła się w Tuillerjach. Wawrzyniec, który, na rozkaz pana, sprawował czaty w pobliżu pałacu, dowiedział się od sąsiadów, że ani dwie kobiety ani stary margrabia nie opuścili domu od dnia w którym duenna podchwyciła wymianę spojrzeń między swą pupilką a Henrykiem. Słaby węzeł, który łączył parę kochanków, był tedy już zerwany.
W kilka dni później — nikt nie wie jakim sposobem — de Marsay dopiął celu. Miał pieczątkę i wosk, zupełnie podobne do pieczątki i wosku, któremi pieczętowane były listy z Londynu do panny Valdes: papier podobny temu, jakim posługiwał się jej korespondent, wreszcie wszystkie przybory i stemple potrzebne do podrobienia angielskich i francuskich pieczęci. Napisał list, któremu nadał wszelkie cechy listu wysłanego z Londynu:
„Droga Paquito, nie próbuję odmalować ci w słowach miłości jaką zbudziłaś we mnie. Jeżeli, na moje szczęście, podzielasz ją, dowiedz się, że znalazłem sposób korespondowania z, tobą. Nazywam się Adolf de Gouges, mieszkam przy ulicy Uniwersyteckiej nr. 54. Jeżeli cię zanadto pilnują ma to abyś mogła pisać, jeżeli nie masz papieru i piór, domyślę się tego z twojego milczenia. Zatem, o ile jutro, między ósmą rano a dziesiątą wieczór, nie rzucisz listu przez mur do ogrodu barona do Nucingen, gdzie będzie ktoś czekał cały dzień, nazajutrz, o dziesiątej rano, człowiek zupełnie mi oddany poda ci przez mur, za pomocą sznurka, dwa flakony. Staraj się przechadzać o tej godzinie. Jeden flakon będzie zawierał opium dla uśpienia twego Argusa; sześć kropel wystarczy. Drugi będzie zawierał atrament. Flakon z atramentem jest rżnięty, drugi gładki. Oba są na tyle płaskie, abyś je mogła ukryć za stanikiem. Wszystko com już uczynił aby móc się z tobą porozumiewać, dosyć ci chyba mówi jak cię kocham. Gdybyś wątpiła o tem, wyznaję ci, że, aby spędzić jedną godzinę z tobą, dałbym życie“.
— One w to wierzą, te biedne istoty! rzekł sobie de Marsay; ale mają słuszność. Cóżbyśmy pomyśleli o kobiecie, któraby została nieczuła na list miłosny poparty takiemi dowodami?
List ten doręczył pan Wrubel, listonosz, nazajutrz, koło ósmej rano, odźwiernemu z pałacu San-Real.
Aby się przybliżyć do pola bitwy, de Marsay przyszedł na śniadanie do Pawła, który mieszkał przy ulicy de la Pepinière. O drugiej, w chwili gdy dwaj przyjaciele opowiadali sobie ze śmiechem katastrofę młodego człowieka, który chciał żyć na wielką stopę nie mając rzetelnego majątku, oraz wróżyli mu koniec, woźnica Henryka przyszedł po swego pana aż tutaj i wprowadził tajemniczą osobistość, żądającą uporczywie rozmowy z samym Henrykiem. Osobistość ta, był to mulat, którego Talma, gdyby go był spotkał, wziąłby z pewnością za wzór do swego Otella. Nigdy afrykańska twarz nie wyrażała lepiej potęgi zemsty, chyżości podejrzenia, szybkości w spełnieniu myśli, siły Maura i jego dziecięcej naiwności. Czarne jego oczy były nieruchome jak oczy drapieżnego ptaka; oprawne były, jak u sępa, w sinawą błonkę pozbawioną rzęs. Niskie czoło miało coś groźnego. Widoczne było, że ten człowiek żyje pod naciskiem jednej myśli. Jego żylaste ramiona nie należały do niego. Towarzyszył mu człowiek, którego wszelka wyobraźnia, — od tych które dygocą z zimna w Grenlandji aż do tych które pocą się pod zwrotnikiem, — odmaluje sobie tem zdaniem: był to człowiek nieszczęśliwy. Z tych słów każdy go odgadnie i odmaluje go sobie wedle pojęć właściwych każdemu krajowi. Ale kto sobie wyroi jego twarz bladą, pomarszczoną, zaczerwieniony nos, długą brodę? Kto ujrzy jego zżółkły i skręcony krawat, zatłuszczony kołnierzyk, zużyty kapelusz, zielonkawy surdut, żałosne spodnie, przykusą kamizelkę, tombakową szpilkę, zabłocone trzewiki, których wstążki wlekły się w błocie? Kto go zrozumie w całym bezmiarze obecnej i przeszłej nędzy? Kto? tylko paryżanin. Nieszczęśliwy człowiek w Paryżu jest nieszczęśliwy w całej pełni, znajduje bowiem jeszcze radość w tem, aby wiedzieć jak jest nieszczęśliwy. Mulat wyglądał na kata Ludwika XI, kata który wiedzie człowieka na szubienicę.
— Któż nam wyłowił tych dwóch hultajów? rzekł Henryk.
— Dalibóg, jednego można się przestraszyć, odparł Paweł.
— Ktoś jest ty, któryś podobniejszy jest do chrześcijanina? rzekł Henryk spoglądając na człowieka nieszczęśliwego.
Mulat stał wytrzeszczając oczy na dwóch młodzieńców, jak człowiek, który nic nie rozumie a stara się coś odgadnąć z gestów i ruchu warg.
— Jestem pisarz publiczny i tłumacz. Mieszkam w Pałacu Sprawiedliwości i zwę się Poincet.
— Dobrze... A tamten? spytał Henryk, wskazując mulata.
— Nie wiem. Mówi tylko jakąś portugalską gwarą; przyprowadził mnie tutaj, aby się z panem porozumieć.
Mulat wydobył z kieszeni list, który Henryk napisał do Paquity, i oddał mu go. Henryk rzucił list w ogień.
— Brawo, rzecz zaczyna się rysować, rzekł do siebie Henryk. — Pawle, zostaw nas na chwilę.
— Przetłumaczyłem mu ten list, podjął tłumacz, skoro zostali sami. Kiedy skończyłem, poszedł niewiadomo gdzie. Potem wrócił, aby mnie przyprowadzić tutaj, przyrzekając mi dwa ludwiki.
— Co mi powiesz, Chińczyku? spytał Henryk.
— Nie powiedziałem mu Chińczyku, rzekł tłumacz czekając odpowiedzi mulata.
— Powiada, proszę pana, rzekł tłumacz wysłuchawszy nieznajomego, żeby pan był jutro o wpół do jedenastej wieczór na bulwarze Montmartre, koło kawiarni. Ujrzy pan powóz; wsiądzie pan, powiadając człowiekowi, który otworzy drzwiczki, słowo cortejo; po hiszpańsku kochanek, dodał Poincet winszując spojrzeniem Henrykowi.
— Dobrze! Mulat chciał wypłacić dwa ludwiki; ale de Marsay nie pozwolił i sam wynagrodził tłumacza; podczas tego mulat wyrzekł kilka słów.
— Co on mówi?
— Uprzedza mnie, odparł nędzarz, że, jeśli popełnię niedyskrecję, udusi mnie. Milutki jest, i wygląda na człowieka zdolnego to wykonać.
— Jestem pewny, odparł Henryk, że dotrzymałby słowa.
— Dodaje, dorzucił tłumacz, że osoba, która go wysłała, błaga pana, — dla pana i dla niej, — aby pan postępował z największą ostrożnością, ponieważ sztylety wzniesione nad waszemi głowami utonęłyby w waszych sercach, tak że nic w świecie nie zdołałoby was ocalić.
— Tak powiedział? Tem lepiej, to będzie zabawniejsze. — Możesz wrócić, Pawełku! krzyknął na przyjaciela.
Mulat, który cały czas patrzył na kochanka Paquity z magnetycznem skupieniem, odszedł z tłumaczem.
— Niema co, romantyczna przygoda, powiedział sobie Henryk, kiedy Paweł wrócił. Brałem udział w kilku takich, aż w końcu sam znalazłem w tym Paryżu intrygę z akompanjamentem poważnych okoliczności, autentycznych niebezpieczeństw. Do kata, jakże niebezpieczeństwo dodaje odwagi kobiecie! Krępować kobietę, chcieć ją spętać, czyż to nie znaczy dać jej prawo i odwagę przekroczenia jednym susem zapór, z któremu porałaby się całe lata? Pędź, skacz, śliczna istotko. Umrzeć? biedne dziecko! Sztylety! Rojenia kobiece! Wszystkie one rade są podbić cenę swojego figielka. Zresztą pomyślimy o tem, Paquito! pomyślimy, moja dziewuszko! Niech mnie czart porwie, teraz, kiedy wiem, że ta śliczna dziewczyna, to arcydzieło natury, należy do mnie, przygoda straciła swój pieprzyk.
Mimo tych niedbałych słów, młodzieniec zbudził się w Henryku. Aby skrócić męczarnie oczekiwania, rzucił się w hulankę: grał, jadł, pił z przyjaciółmi; pił jak dorożkarz, jadł jak Niemiec i wygrał jakiś dziesiątek tysięcy franków. Wyszedł z Rocher-de-Cancale o drugiej rano, spał jak dziecko i zbudził się nazajutrz różowy i świeży. Ubrał się, aby się udać do Tuilleryj, zamierzając, po ujrzeniu Paquity, przejechać się konno, aby zyskać na apetycie i smaczniej zjeść obiad, wszystko dla skrócenia czasu. O wskazanej godzinie, Henryk był na bulwarze; ujrzał powóz i rzucił hasło człowiekowi, który wyglądał ma owego mulata. Słysząc to hasło, człowiek otworzył drzwiczki i opuścił szybko stopień. Henryk pomknął tak szybko przez Paryż, a myśli jego tak mało pozwoliły mu zwracać uwagi na ulice któremi przejeżdżał, że nie wiedział gdzie powóz się zatrzymał. Mulat wprowadził go do domu, w którym schody znajdowały się tuż koło bramy. Schody były ciemne, zarówno jak sień, w której Henryk musiał czekać gdy mulat otwierał drzwi. Mieszkanie było wilgotne, duszne, bez światła. Izby, ledwie oświetlone świecą, którą przewodnik jego znalazł w przedpokoju, były puste i nędznie umeblowane, jak w domu którego mieszkańcy są w podróży. Przypomniało mu się wrażenie, jakiego doznał czytając romans Anny Radcliffe, gdy bohater przebywa ciemne, posępne, niezamieszkałe pokoje opuszczonego domostwa. Wygląd starych mebli i spełzłych draperyj, które zdobiły ten pokój, czyniły go podobnym do salonu w podejrzanym domu: ta sama pretensja do wykwintu i to samo nagromadzenie rzeczy w złym smaku, kurzu i brudu.
Na czerwonej aksamitnej kanapce, przy dymiącym kominku, gdzie ogień zduszony był popiołem, siedziała stara, dość licho odziana kobieta. Na głowie miała ów turban, jaki umieją wymyślać Angielki w pewnym wieku. Turban ten miałby powodzenie w Chinach, gdzie ideałem artystów jest potworność. Ten salon, ta staruszka, ten zimny kominek, byłyby zmroziły miłość, gdyby nie było tam Paquity, siedzącej na kozetce w rozkosznym peniuarze, ślącej swobodnie swoje spojrzenia1 ze złota i płomieni, pokazującej zgrabną stopkę, czarującej promiennemi ruchami.
To pierwsze spotkanie było tem, czem są wszystkie pierwsze schadzki namiętnych istot, które szybko przebyły oddalenie i które, nie znając się, pragną się gorąco. Niepodobna uniknąć pewnych dysonansów w położeniu kłopotliwem aż do chwili w której dusze nastroją się na jeden ton. O ile żądza dodaje śmiałości mężczyźnie i nastraja go zdobywczo, o tyle kochanka, pod grozą zniweczenia czaru, choćby jej miłość była najgorętsza, przerażona jest że tak szybko doszła celu i że stoi wobec konieczności oddania się. Dla wielu kobiet równa się to runięciu w przepaść, na której dnie nie wiedzą co znajdą. Mimowolny chłód kobiety kłóci się z wyznaniami jej miłości i oddziaływa nieodzownie na płomiemniejszego kochanka. Te myśli, które bujają niby opary dokoła dusz, powodują w nich rodzaj przelotnej choroby. W słodkiej podróży, jaką dwie istoty podejmują prze cudne krajobrazy miłości, chwila ta jest niby step do przebycia, step bez zarośli, wilgotny i ciepły naprzemian, pełen rozpalonych piasków, przerzynany bagnami i wiodący do rozkosznych różanych gajów, gdzie miłość i jej rozkosze pląsają na dywanie miękkiej zieleni. Często inteligentny mężczyzna ratuje się niemądrym śmiechem, który służy mu za odpowiedź na wszystko; umysł jego jest jakby odrętwiały pod lodowatym uciskiem żądzy. Może się zdarzyć, iż dwie istoty, jednako piękne, inteligentne i namiętne, będą wymieniały najgłupsze komunały, aż jakiś traf, słówko, drżenie pewnego spojrzenia, zetknięcie prądów, pozwolą im znaleźć szczęśliwe przejście, wiodące ich na ścieżkę wśród kwiatów, którą już nie idą ale toczą się, nie staczając się wszakże.
Ten stan duszy jest zawsze w proporcji do gwałtowności uczuć. Ludzie, którzy kochają słabo, nie doznają niczego podobnego. Wrażenie tego krytycznego momentu można też porównać z żarem czystego nieba. Natura jest na pierwsze wejrzenie pokryta zasłoną z gazy, lazur nieba zda się czarny, nadmierne światło podobne jest ciemności.
U Henryka i u Hiszpanki uczucia były jednako gwałtowne; prawo, mocą którego dwie równe siły znoszą się przy spotkaniu, jest może prawdziwe i w dziedzinie uczuć. Obecność starej mumji wzmogła to chwilowe zakłopotanie. Miłość płoszy się lub ożywia wszystkiem; wszystko ma dla niej znaczenie, wszystko jest szczęśliwą lub złowrogą wróżbą. Ta zgrzybiała kobieta była tam niby widmo przyszłości; wyobrażała ten ohydny rybi ogon, którym symbolizm grecki szpecił chimery i syreny, tak mroczę, tak kuszące swem łonem, jak wszystkie namiętności w ich zaraniu.
Mimo że Henryk był nie mocną głową — to miano ma zawsze coś ironicznego — ale człowiekiem bardzo silnym, człowiekiem tak wielkim jak można nim być bez wiary, obraz ten uderzył go. Zresztą, najsilniejsi ludzie są z natury najwrażliwsi, a tem samem najbardziej zabobonni, o ile można nazwać zabobonem odruch, który jest z pewnością wypadkową przyczyn ukrytych innym oczom, ale widocznych ich wzrokowi.
Hiszpanka korzystała z tego odrętwienia, aby się oddać ekstazie owej bezgranicznej adoracji, jaka ogarnia kobietę gdy kocha naprawdę i kiedy się znajdzie w obliczu daremnie oczekiwanego bóstwa. Oczy jej tryskały radością, szczęściem, biły z mich iskry. Była pod urokiem, upajała się bez obaw długo marzoną słodyczą. Zdała się w tej chwili Henrykowi tak cudownie piękna, że cała ta fantasmagorja łachmanów, starości, zużytych czerwonych kotar, zielonych mat przed fotelami, brunatna źle utrzymana podłoga, cały ten nędzny i niezdarny zbytek znikły nagle. Salon rozświetlił się; Henryk widział już tylko przez mgłę straszliwą wiedźmę, martwą i niemą na czerwonej kanapce, z żółtemi oczami zdradzającemu niskie uczucia, owoc nieszczęścia lub nałogu, który wiedzie do zbydlęcenia biczem swego despotyzmu. Oczy jej miały zimny blask oczu tygrysa w klatce, który zna własną bezsilność i musi dławić swą żądzę zniszczenia.
— Kto jest ta kobieta? spytał Henryk.
Paquita nie odpowiedziała nic. Uczyniła znak że nie rozumie po francusku i spytała Henryka czy mówi po angielsku. De Marsay powtórzył pytanie po angielsku.
— To jedyna kobieta, której mogę zaufać, mimo że już raz minie sprzedała. Drogi Adolfie, to moja matka, niewolnica kupiona w Gruzji dla swej rzadkiej piękności, z której niewiele coprawda dziś zostało. Mówi tylko ojczystym językiem.
Zachowanie tej kobiety, która widocznie siliła się odgadnąć z gestów córki i Henryka co się dzieje między nimi, stało się naraz jasne młodemu człowiekowi. Wyjaśnienie to wróciło mu swobodę.
— Paquito, rzekł, nie będziemy tedy wolni?
— Nigdy! odparła smutno. Mamy nawet niewiele dni przed sobą.
Spuściła oczy, spojrzała na swoją rękę i liczyła coś na palcach, ukazując zarazem najpiękniejsze ręce, jakie Henryk widział kiedy.
— Raz, dwa, trzy...
Doliczyła dwunastu.
— Tak, rzekła, mamy dwanaście dni.
— A potem?
— Potem... rzekła zmartwiała jak wątła kobieta w obliczu katowskiego topora, zabita zawczasu lękiem, wyzuta z owej wzniosłej energji, jaką natura obdarzyła ją jakby tylko po to aby mnożyć rozkosz i zmieniać najgrubsze uciechy w poematy bez końca. — Potem... powtórzyła.
— Oczy jej zgubiły się w przestrzeni; zdawało się, iż wpatruje się w odległy i groźny przedmiot.
— Nie wiem, rzekła.
— To warjatka, powiedział sobie Henryk, który również utonął w osobliwych myślach.
Widział, że Paquita zajęta jest czemś, co nie jest nim, jak kobieta owładnięta równocześnie namiętnością i wyrzutem. Może miała w sercu inną miłość, którą zapominała i przypominała sobie kolejno. W jednej chwili obiegło Henryka tysiąc sprzecznych myśli. Ta dziewczyna stała się dlań tajemnicą; ale przyglądał się jej z uwagą człowieka zużytego, głodnego nowych wzruszeń, niby ów wschodni król, który żądał aby dlań stworzono rozkosz. W świetle tej straszliwej żądzy, która trawi wielkie dusze, Henryk odgadywał w Paquicie najbujniejszą istotę, jaką kiedy natura wypieściła dla miłości. Przeczuwany szał tego ciała — nie licząc duszy — przeraziłby każdego innego, ale Henryka oczarowało to bogate żniwo wzruszeń, ta nieustanna rozmaitość w małości, marzenie każdego mężczyzny a przedmiot ambicji każdej kochającej kobiety. Ta dotykalna nieskończoność przeniesiona w sferę najwyższej ludzkiej rozkoszy, przywiodła go do szaleństwa. Ujrzał to wszystko w tej dziewczynie jeszcze wyraźniej niż wprzódy, bo pozwoliła się oglądać bez oporu, szczęśliwa że budzi podziw. Podziw Henryka zmienił się w tajoną wściekłość. Obnażył ją całkowicie, rzucając jej spojrzenie, które zrozumiała Hiszpanka, jakgdyby przyzwyczajona do podobnych spojrzeń.
— Gdybyś nie miała być wyłącznie moją, zabiłbym cię! wykrzyknął.
Na te słowa, Paquita zasłoniła twarz i wykrzyknęła naiwnie:
— Panno Najświętsza, w co ja się wpakowałam!
Wstała, rzuciła się na czerwoną kanapę, zanurzyła głowę w łachach okrywających łono jej matki, i zapłakała. Stara patrzała na córkę nie wychodząc ze zwykłej martwoty, nie zdradzając żadnych uczuć. Matka posiadała w najwyższym stopniu ową powagę dzikich plemion, martwotę posągów z której nic nie można wyczytać. Kochała córkę, czy nie? żadnej odpowiedzi. Pod tą maską czaiły się wszystkie uczucia ludzkie, dobre i złe; wszystkiego można było spodziewać się po tej istocie. Spojrzenie jej szło wolno od pięknych włosów córki okrywających ją jak płaszcz, do twarzy Henryka, której przyglądała się z niewymowną ciekawością. Zdawała się pytać samą siebie, przez jakie czary on się tu znalazł, jaki kaprys natury wydał tak uroczego mężczyznę.
— Te kobiety drwią sobie ze mnie! pomyślał Henryk.
W tej chwili, Paquita podniosła głowę i objęła go spojrzeniem, które przenika do duszy i pali. Wydała mu się tak piękna, że przysiągł sobie posiąść ten skarb piękności.
— Paquito, bądź moją!
— Chcesz mnie zabić? rzekła wystraszona, drżąca, niespokojna, ale parta ku niemu niewytłumaczoną siłą.
— Zabić cię, ja! rzekł z uśmiechem.
Paquita wydała krzyk przerażenia, rzekła coś starej, która ujęła przemocą dłoń Henryka, dłoń córka, popatrzyła na nich długo, poczem puściła ich ręce, potrząsając igłową w sposób straszliwie wymowny.
— Bądź moją dziś wieczór, zaraz, pójdź aa mną, nie opuszczaj mnie, ja chcę tego, Paquito! Kochasz mnie? chodź!
W jednej chwili obrzucił ją tysiącem szalonych słów, z chyżością strumienia, który pomyka między skały i powtarza pod tysiącem rozmaitych form ten sam dźwięk.
— To ten sam głos! — rzekła Paquita melancholijnie i tak cicho, że de Mareay nie mógł słyszeć. — I... ten sam płomień, dodała.
— A więc tak, dobrze, rzekła z wybuchem namiętności, której nic nie zdołałoby opisać. Tak, ale nie dziś wieczór. Dziś wieczór, Adolfie, dałam trochę za mało opjum Consze, mogłaby się obudzić, byłabym zgubiona; W tej chwili cały dom myśli że je śpię w swoim pokoju. Za dwa dni bądź w tem samem miejscu, powiedz to samo słowo temu samemu człowiekowi. Ten człowiek, to jak mój ojciec. Kristemjo ubóstwia mnie, umarłby dla mnie w mękach, a nie wydartoby zeń ani słowa przeciw mnie. Żegnaj, rzekła obejmując Henryka i owijając się dokoła niego jak wąż.
Uścisnęła go całego, przytuliła twarz do jego twarzy, podała mu wargi. Pocałunek, który z nich wypił, wprawił oboje w taki zawrót głowy, że de Marsay miał uczucie że ziemia się otwiera, a Paquita krzyknęła: „Idź już!“ głosem, który zwiastował jak mało była panią siebie. Ale trzymała go wciąż w objęciach, krzycząc ciągle: „Idź już“; i wyprowadziła go wolno na schody.
Tam, mulat, którego białe oczy zapłonęły na widok Paquity, wziął świecę z rąk swego bożyszcza i puścił Henryka ma ulicę. Zostawił świecę w bramie, otworzył drzwiczki, wsadził Henryka do powozu i wysadził go na bulwarze des Italiens ze zdumiewającą chyżością. Konie zdawały się mieć ogień piekielny w żyłach.
Scena ta była dla Henryka jak sen, ale jeden z owych snów, które, gdy się rozwieją, zostawiają w duszy uczucie nadprzyrodzonej rozkoszy i każą człowiekowi gonić za nią przez resztę życia. Jeden pocałunek wystarczył. Nigdy schadzka nie odbyła się w sposób przyzwoitszy, czystszy, chłodniejszy nawet, w miejscu bardziej ohydnem jako rama, w obliczu wstrętniejszego bóstwa. Ta matka została w wyobraźni Henryka jako coś piekielnego, zmurszałego, trupiego, zepsutego, okrutnie dzikiego, coś czego fantazja malarzy i poetów jeszcze nie odgadła. W istocie, nigdy żadna schadzka bardziej nie podrażniła jego zmysłów, nie odsłoniła zuchwalszych rozkoszy, nie wydobyła miłości z jej ośrodka, iżby się rozlała oparem dokoła całego człowieka. To było coś posępnego, tajemniczego, słodkiego, tkliwego, — połączenie męki i oddania, ohydy i czaru, nieba i piekła, — coś, co pogrążyło Henryka jakby w pijaństwie. Nie był już sobą, — a był to człowiek dość silny aby się oprzeć upojeniu rozkoszy.
Aby dobrze zrozumieć Henryka w zakończeniu tej historji, trzeba wytłumaczyć, w jaki sposób dusza jego zmężniała w wieku w którym młodzi ludzie zdrabniają się zazwyczaj żyjąc z kobietami lub zajmując się mierni zbytnio. Urósł dzięki zbiegowi tajemnych okoliczności, które oblekły go w olbrzymią nieznaną nikomu władzę. Młodzieniec ten miał w dłoni berło potężniejsze od berła nowoczesnych królów, którzy prawie wszyscy w każdej swojej chęci spętani są prawem. De Marsay wykonywał samodzierżawie wschodniego despoty. Ale władza ta, tak głupio stosowana w Azji przez zwyrodniałe jednostki, była dziesięciokrotnie spotęgowana europejską inteligencją, francuskim dowcipem, najżywszem i najostrzejszem narzędziem inteligencji. W zakresie rozkoszy i próżności, Henryk mógł wszystko co chciał. Tę niewidoczną władzę mad społeczeństwem oblekał majestat rzeczywisty, ale tajemny, bez zewnętrznych oznak, skupiony w sobie. Miał o sobie nie tę opinję jaką mógł mieć o sobie Ludwik XLV, ale opinję, jaką najdawniejsi z kalifów, faraonów, Xerxesów, uważający się aa potomków boskiej rasy, mieli o sobie, kiedy naśladowali Boga kryjąc się oczom poddanych, pod pozorem że spojrzenia ich zadają śmierć. Tak więc, bez majmniejszego skrupułu iż jest zarazem sędzią i stroną, de Marsay skazywał spokojnie ma śmierć mężczyznę lub kobietę, którzy go ciężej obrazili. Wyrok, mimo iż często wydany oniemiał lekkomyślnie, był nieodwołalny. Omyłka była nieszczęściem, podobnem temu, jakie powoduje piorun spadając na szczęśliwą paryżankę jadącą dorożką, zamiast zmiażdżyć starego woźnicę, który ją wiezie na schadzkę. Toteż ostry i niepokojący humor, jaki cechował rozmowę tego młodego człowieka, budził dość powszechnie lęk: nikt nie miał ochoty wejść mu w drogę. Kobiety uwielbiają namiętnie ludzi, którzy się sami mianują panami, którzy idą jakby pod eskortą lwów i liktorów, krocząc w atmosferze grozy. Stąd u tych ludzi spokój w działaniu, pewność władzy, hardość spojrzenia, lwia duma wcielająca dla kobiet siłę, o której marzą wszystkie. Taki był de Marsay.
Szczęśliwy w tej chwili nadzieją przyszłości, stał się znów młody i gibki; kładąc się spać, myślał jedynie o miłości. Marzył o dziewczynie o złotych oczach, jak marzą zakochani młodzieńcy. Były w tem marzeniu potworne obrazy, nieuchwytne fantazje, których błysk objawia nam niewidzialne światy, ale zawsze w sposób niepełny, gdyż przesłaniająca je mgła zmienia warunki optyczne. Na drugi i trzeci dzień, Henryk znikł, nikt nie wiedział co się z nim stało. Potęga jego związana była z pewnemi warunkami; szczęściem dla siebie, przez te dwa dni był prostym żołnierzem w służbie biesa, któremu zawdzięczał swą czarnoksięską egzystencję. Ale, o oznaczonej godzinie, wieczorem, na bulwarze, wyglądał powozu, który nie dał ma siebie długo czekać. Mulat zbliżył się do Henryka i wyrzekł po francusku zdanie, którego widocznie wyuczył się na pamięć:
— Jeżeli pan chce jechać, powiedziała pani, trzeba sobie dać zawiązać oczy.
I Kristemio pokazał białą jedwabną chustkę.
— Nie! rzekł Henryk, którego wczechpotęga zbuntowała się nagle.
I chciał wsiąść. Mulat dał znak, powóz odjechał.
— Dobrze! krzyknął de Marsay, wściekły że mu się wymyka marzone szczęście.
Pojął niemożliwość paktowania z niewolnikiem, którego posłuszeństwo było ślepe jak posłuszeństwo kata. Zresztą czyż na to bierne narzędzie powinien spaść jego gniew?
Mulat gwizdnął, powóz wrócił. Henryk wsiadł spiesznie. Już kilku gapiów skupiło się na bulwarze. Henryk był silny, chciał sobie zadrwić z mulata. Skoro powóz ruszył ostrym kłusem, chwycił go za ręce aby nim owładnąć i, ujarzmiwszy swego stróża, zachować swobodę widzenia. Daremne wysiłki. Oczy mulata błysły w cieniu. Wydał krzyk zdławionej wściekłości, uwolnił się, odepchnął żelazną ręką de Marsaya i przygwoździł go do siedzenia; poczem swobodną ręką wydobył trójgraniasty sztylet i gwizdnął. Woźnica usłyszał gwiźnięcie i zatrzymał konie. Henryk był bez broni, musiał się ugiąć; dał sobie zawiązać oczy. Ten gest ułagodził Kristemja, który przewiązał mu oczy z szacunkiem i delikatnością świadczącą o czci dla osoby ukochanej przez jego bożyszcze. Ale, nim podjął tę ostrożność, schował nieufnie sztylet do kieszeni i zapiął się pod szyję.
— Byłby mnie zabił ten chińczyk, pomyślał de Marsay.
Powóz potoczył się znów pędem. Henrykowi, znającemu Paryż ma wylot, zostawał jeden sposób. Aby poznać dokąd jedzie, potrzebował tylko skopić się, policzyć, wedle ilości przebytych rynsztoków, ulice mijane bulwarem, dopóki powóz będzie jechał prosto. W ten sposób mógł poznać w którą przecznicę skieruje się powóz, bądź ku Sekwanie bądź ku wzgórzom Mantmartre, oraz zgadnąć miano lub położenie ulicy, gdzie jego przewodnik każe się zatrzymać. Ale gwałtowne wzruszenia, walka, wściekłość w jaką go wprawiło sponiewieranie jego godności, myśl o zemście, domysły jakie mu podsuwała ostrożność tajemniczej dziewczyny, wszystko to nie pozwoliło mu rozwinąć owej czujności ślepca, koniecznej dla skupienia inteligencji i pamięci. Jazda trwała pół godzimy. Powóz zatrzymał się na ulicy, gdzie nie było już bruku. Mulat i woźnica wzięli Henryka wpół, unieśli go w górę, posadzili na nosze i ponieśli przez ogród. Uczuł zapach kwiatów i aromat drzew. Cisza panowała tam tak głęboka, że mógł policzyć krople wody spadające ma wilgotne liście.
Dwaj ludzie wnieśli Henryka na schody, kazali mu wstać, poprowadzili go przez kilka komnat. Wreszcie zostawili go w pokoju, w którym powietrze było przesycane wonnościami i gdzie Henryk uczuł pod stopą puszysty dywan. Ręka kobieca powiodła go ku otomanie i rozwiązała chustkę. Henryk ujrzał przed sobą Paquitę, ale Paquitę w całym blasku rozkosznej kobiety.
Połowa buduaru, w którym znajdował się Henryk, opisywała wdzięczne i miękkie półkole; w pośrodku drugiej części, prostokątnej, lśnił marmurowy biały ze złotem kominek. Boczne drzwi, któremi wszedł Henryk, zasłaniał bogaty dywan; po przeciwległej stronie było okno. Podkowę zdobiła prawdziwa turecka otomana, to znaczy materac położony na ziemi, ale materac szeroki jak łóżko, mający pięćdziesiąt stóp obwodu, z białego kaszmiru, strojny czarną i ponsową jedwabną frendzlą. Grzbiet tego olbrzymiego łóżka wznosił się ma kilka cali ponad stos poduszek, które przez swój dobór i barwność podnosiły jeszcze wrażenie bogactwa. Buduar był Obity czerwoną materją, a tę znów pokrywał spływający falami indyjski muślin. Z góry i z dołu przytrzymywała go szeroka wstążka ponsowej materji, na której widniały czarne arabeski. Pod tym muślinem, pons przybierał odcień różowy: miłosny kolor, który powtarzał się w firankach z indyjskiego muślinu podszytego różowym jedwabiem i zdobnego czarnemi i ponsowemi frendzlami. Sześć kryształowych dwuramiennych kinkietów oświecało otomanę. Sufit, z którego zwieszał się złocony świecznik, lśnił białością, gzyms był złocony. Dywan, podobny do wschodniego szala, wzorem swym przypominał poematy perskie, kraj gdzie stworzyły go ręce niewolnic. Meble były pokryte białym kaszmirem, z czarną i ponsową pasmanterją. Zegar, kandelabry, wszystko z białego marmuru ze złotem. Jedyny stół przykryty był kaszmirem. Wykwintne żardinjery mieściły wszelkie gatunki róż: białe, czerwone. Słowom, najdrobniejszy szczegół wypieszczony był miłośnie. Nigdy bogactwo nie ukryło się zalotniej aby się stać wykwintnem, aby wyrazić wdzięk, aby spowić rozkoszą. Wszystko tam rozgrzałoby najzimniejszą istotę. Barwa obicia, mieniąca się zależnie od tego skąd na nie patrzeć, albo zupełnie biała albo zupełnie różowią, spływała się z grą światła, które tonęło w przejrzystych fałdach muślinu, dając wrażenie mgły. Dusza ma szczególną sympatję do koloru białego, miłość lubuje się w czerwonym, złoto zaś pobudza żądzę, ma w sobie moc ziszczenia jej kaprysów.
Tak więc, wszystko co człowiek ma w sobie mglistego i tajemniczego, wszystkie jego niewytłumaczone powinowactwa znajdowały tam oddźwięk swych bezwiednych skłonności. Był w tej doskonałej harmonji koncert barw, na który dusza odpowiada lubem, mętnem, nieokreślonem uczuciem.
W tej mglistej atmosferze, przesyconej rozkosznemi wonnościami, Paquita, strojna w biały peniuar, boso, z kwiatem pomarańczowym w czarnych włosach, zjawiła się Henrykowi, klęcząc przed nim, wielbiąc go jak boga w tej świątyni, do której raczył zstąpić. Mimo iż de Marsay nawykły był do wspaniałości paryskiego zbytku, zdumiał się na widok tej konchy, podobnej muszli z której wyszła Wenera. Czy przez kontrast między ciemnością, w której był dotąd, a światłem które kąpało jego duszę, czy przez błyskawiczne porównanie tej sceny z pierwszem widzeniem, uczuł ów subtelny dreszcz, jaki rodzi prawdziwa poezja. Oglądając w tem ustroniu, wykwitłem pod różdżką czarodziejską, arcydzieło stworzenia, tę dziewczynę, której karnacja, której cera, delikatna ale lekko pozłocona refleksami czerwieni oraz nieokreślonym oparem miłości, lśniła tak jakby odbijała promienie barw i świateł, uczuł iż gniew jego, chęć zemsty, draśnięta próżność, wszystko milknie. Jak orzeł, który spada na ofiarę, chwycił ją w objęcia i wziął ją na kolana. Z niewymowną rozkoszą uczuł luby ciężar dziewczyny, której bujne wdzięki otuliły go łagodnie.
— Pójdź, Paquito! szepnął.
— Mów, mów, bez obawy! rzekła. To ustronie stworzono dla miłości. Żaden dźwięk się nie przedrze, tak żarliwie chciano zachować akcenty i melodje kochanego głosu. Krzyk, choćby najgłośniejszy, nie wyjdzie poza tę alkowę. Możnaby tu zamordować człowieka, skargi jego byłyby próżne niby w bezkresach pustyni.
— Któż tak dobrze zrozumiał zazdrość i jej potrzeby?
— Nie pytaj mnie nigdy o to, odparła rozwiązując czarującym gestem krawat młodego człowieka, zapewne aby lepiej obejrzeć jego szyję.
— Tak, to ta szyja, którą tak kocham!... rzekła. Chcesz mi zrobić przyjemność?
To pytanie, któremu akcent dawał coś lubieżnego, wyrwało Henryka z zadumy, w jakiej pogrążyła go stanowcza odpowiedź Paquity, broniąca mu wszelkich dociekań co do tajemniczej istoty unoszącej się jak cień mad nimi.
— A gdybym ja obciął wiedzieć, kto tutaj króluje?
Paquita spojrzała mań ze drżeniem.
— Więc nie ja? rzekł wstając i odtrącając dziewczynę, która padła głową wtył. Ja chcę być sam, tam gdzie jestem.
— Uderzające! uderzające!... rzekła biedna niewolnica zdjęta grozą.
— Za kogóż ty mnie bierzesz?... Czy odpowiesz?
Paquita wstała zwolna, z oczami we łzach, wyjęła z szuflady sztylet i podała go Henrykowi gestem, który rozczuliłby tygrysa.
— Daj mi ucztę taką, jaką daje mężczyzna kiedy kocha, — rzekła, — i, kiedy będę spała, zabij mnie, bo nie mogę ci odpowiedzieć. Słuchaj! Jestem przywiązana, jak biedne zwierzę do swego palika; sama się dziwię, że mogłam rzucić pomost nad przepaścią, która nas dzieli. Upój mnie, a potem mnie zabij. Och, nie, nie, rzekła składając ręce, nie zabijaj! ja kocham życie! Życie jest dla mnie tak piękne! Jestem niewolnicą, ale jestem i królową. Mogłabym cię okłamać, powiedzieć że kocham tylko ciebie, dowieść ci tęgo, skorzystać z chwilowej władzy aby ci rzec: „Weź mnie tok, jak się ktoś poi mimochodem zapachem kwiatu w ogrodzie króla“. Poczem, rozwinąwszy chytrą wymowę kobiecą i skrzydła rozkoszy, nasyciwszy swoje praignienie, mogłabym cię kazać wrzucić w studnię, gdzieby cię nikt nie znalazł, a którą zbudowano poto, aby nasycić zemstę bez obawy przed dłonią sprawiedliwości, studnię pełną wapnia, które zapaliłoby się aby cię strawić, tak iż nie odnalezionoby ani cząsteczki. Zastałbyś w mojem sercu, mój ma zawsze.
Henryk patrzał ma tę dziewczynę bez drżenia, a to nieustraszone spojrzenie przejęło ją rozkoszą.
— Nie, nie uczynię tego! Nie jesteś tu w pułapce, ale na łonie kobiety która cię ubóstwia; to mnie, mnie wrzucą do studni.
— Wszystko to wydaje mi się bardzo zabawne, rzekł de Marsay przyglądając się jej. Ale wyglądasz mi ma dobrą dziewczynę, cokolwiek pomyloną; jesteś, daję słowo, niby żyjąca szarada, której rozwiązanie niełatwo znaleźć.
Paquita nie zrozumiała ani słowa; patrzała łagodnie, otwierając oczy, które nigdy nie mogły być głupie, tyle się w nich malowało rozkoszy.
— Słuchaj, kochanie, rzekła wracając do pierwotnej myśli, chcesz mi zrobić przyjemność?
— Zrobię wszystko co zechcesz, nawet to czego nie zechcesz, odparł śmiejąc się de Marsay, który odzyskał swobodę kobieciarza postanawiając płynąć z prądem i nie spoglądać naprzód ani wstecz. Liczył może przytem na swą siłę i zręczność zdobywcy, wierząc iż w kilka godzin później zawładnie tą dziewczyną i wydobędzie z niej wszystkie sekrety.
— A więc, rzekła, pozwól mi przebrać cię tak, jak mam ochotę.
— Przebierz mnie jak masz ochotę, rzekł de Marsay.
Paquita, uszczęśliwiona, wyjęła z szafy czerwoną aksamitną suknię, oblekła w nią Henryka, włożyła mu damski czepeczek i owinęła go szalem. Oddając się tym szaleństwom, spełnionym a niewinnością dziecka, śmiała się konwulsyjnym śmiechem, podobna do ptaka trzepocącego skrzydłami; ale nie widziała nic pozatem.
O ile niepodobieństwem jest odmalować rozkosze, jakie znalazły te dwie piękne istoty stworzone przez niebo w chwili gdy niebo było radosne, trzeba może filozoficznie ująć niezwykłe i fantastyczne niemal wrażenia Henryka. Rzeczą, którą ludzie a jego klasy i żyjący tak jak on żył umieją najlepiej odróżnić, to niewinność młodej dziewczyny. Ale, rzecz osobliwa! o ile dziewczyna o złotych oczach była dziewicą, to pewna że nie była niewinną. To dziwne połączenie tajemnicy i rzeczywistości, cienia i światła, okropności i piękna, rozkoszy i niebezpieczeństwa, nieba i piekła, które już objawiło się w tej przygodzie, powtarzało się w kapryśnej i wzniosłej istocie, na której grał de Marsay. Wszystko co potrafi najwyrafinowańsza rozkosz, wszystko co Henryk znał dotąd a owej poezji zmysłów która zowie się miłością, zbladło wobec skarbów, jakie roztoczyła ta dziewczyna. Jej płomienne oczy nie skłaniały żadnej ze swych obietnic. Był to wschodni poemat, promienny słońcem, jakie Saadi i Hafir wlali w swoje porywające strofy. Ale ani, rytmy Saadiego ani Pindara nie zdołałyby wyrazić wstydliwego zachwytu i zdumienia jakie ogarnęło młodą dziewczynę, skoro rozwiała się nieświadomość, w jakiej utrzymywała ją żelazna ręka.
— Zginęłam, rzekła, zginęłam! Adolfie, zabierz mnie na kraj świata, na jakąś wyspę, gdzieby nikt o nas nie wiedział. Niech nasza ucieczka nie zostawi śladów! Ściganoby nas aż do piekła... Boże! już dnieje!... uchodź. Czy ujrzę cię znów kiedy? Tak, jutro, chcę idę widzieć, choćbym dla zdobycia tego szczęścia miała zadać śmierć wszystkim swoim stróżom. Do jutra.
Objęła go uściskiem, w którym przebijała groza śmierci. Następnie dotknęła sprężyny, która musiała wprawiać w ruch dzwonek, i ubłagała Henryka aby sobie pozwolił zawiązać oczy.
— A gdybym się nie zgodził?... gdybym chciał zostać tutaj?
— Spowodowałbyś tem rychlej moją śmierć, rzekła; bo obecnie jestem pewna, że umrę dla ciebie.
Henryk poddał się. W mężczyźnie, który dopiero co upił się rozkoszą, istnieje jakaś skłonność do zapomnienia, jakaś niewdzięczność, pragnienie wolności, ochota do przechadzki, odcień wzgardy a może niesmaku względem swego bóstwa; słowem nieokreślone uczucia, które go czynią bezecnym i szpetnym, świadomość owego stanu mglistego ale realnego u dusz nieoświeconych owem niebiańskiem światłem, ani nie namaszczonych świętym balsamem, który daje nam trwałość uczucia, podyktowała zapewne Russowi Przygody lorda Eduarda, — zakończenie listów Nowej Heloizy. O ile Rousseau niewątpliwie wzorował się na utworze Richardsona, odbiegł od niego w tysiącu szczegółów dających jego dziełu wspaniałą oryginalność. Przeszedł niem do potomności przez wielkie myśli, które trudno jest zanalizować, kiedy za młodu czyta się to dzieło szukając w niem gorącego obrazu najfizyczniejszego z naszych uczuć, podczas gdy poważni pisarze i filozofowie posługują się jego obrazem jedynie jako następstwem lub potrzebą myśli. Przygody lorda Edwarda są jedną z najbardziej po europejsku subtelnych koncepcyj tego dzieła.
Henryk znajdował się tedy pod wpływem owego mętnego uczucia, którego nie zna prawdziwa miłość. Trzeba było poniekąd wymownej perswazji porównań oraz nieodpartego czaru wspomnień aby go przywieść zpowrotem do kobiety. Prawdziwa miłość włada zwłaszcza przez pamięć. Kobieta, która się nie wyryła w duszy ani nadmiarem rozkoszy ani siłą uczucia, czyż może być kiedy kochana? Bez wiedzy Henryka, Paquita wcisnęła się weń temi dwoma sposobami. Ale w tej chwili, pogrążony w znużeniu szczęścia, w owej rozkosznej melancholji ciała, ledwie zdolny był analizować własne serce przywodząc na swe wargi smak najżywszych rozkoszy jakich kiedykolwiek kosztował. Znalazł się o świcie na bulwarze Montmartre, spojrzał tępo na powóz, który pomknął pędem, wyjął z kieszeni dwa cygara, zapalił jedno od latarki kobieciny sprzedającej wódkę i kawę robotnikom, ulicznikom i straganiarkom, całej tej ludności paryskiej która zaczyna żyć przededniem; poczem ruszył paląc cygaro i kładąc ręce do kieszeni z obojętnością doprawdy haniebną.
— Kapitalna rzecz, cygaro! Oto coś, co człowiekowi nigdy się nie znudzi.
Zaledwie że myślał o dziewczynie o złotych oczach, za którą w tej chwili szalała cała paryska złota młodzież! Myśl o śmierci wyrażona w pełni rozkoszy, lęk, który raz po raz zasępiał czoło pięknej istoty, mającej coś z azjatyckich hurys przez matkę, europejki z wychowania, córy tropików z pochodzenia, wydały mu się jedną z owych mistyfikacyj, któremi wszystkie kobiety pragną się stroić.
— Jest z Hawany, najbardziej hiszpańskiego kraju w całym Nowym Świecie; wolała tedy odgrywać lęk niż wygrywać cierpienie, trudności, zalotność lub obowiązek, jak czynią paryżanki. Na jej złote oczy, spać mi się chce potężnie!
Ujrzał dorożkę stojącą pod Frascati w oczekiwaniu jakiegoś gracza, obudził woźnicę, kazał się zawieźć do domu, położył się i usnął snem nicponiów, który — analogja nie wyzyskana jeszcze przez żadnego piosenkarza — bywa równie głęboki jak sen niewinności. Może to jest potwierdzenie przysłowia, że ostateczności graniczą z sobą.
Około południa, de Marsay obudził się, przeciągnął, i uczuł szarpanie owego wilczego głodu, którego każdy stary żołnierz doświadczał nazajutrz po zwycięstwie. Toteż ujrzał z przyjemnością Pawła de Manerville, niema bowiem wówczas nic przyjemniejszego niż jeść w towarzystwie.
— I cóż, rzekł przyjaciel, wyobrażaliśmy sobie, że ty siedzisz od dziesięciu dni zamknięty z dziewczyną o złotych oczach.
— Dziewczyna o złotych oczach! ani myślę już o miej. Dalibóg, mam inne rzeczy na głowie!
— A! bawisz się w dyskrecję.
— Czemu nie? rzekł śmiejąc się de Marsay. Mój drogi, dyskrecja jest najzręczniejszą rachubą. Słuchaj... Ale nie, nie powiem ani słowa. Ty mnie nigdy niczego nie nauczysz, nie mam ochoty rozdawać darmo skarbów swojej polityki. Życie, to rzeka służąca dla celów handlowych. Na wszystko co jest najświętszego na ziemi, na dobre cygaro, nie jestem profesorem ekonomji społecznej uproszczonej dla dudków. Siadajmy do śniadania. Taniej mi wypada dać ci omlet z kawiorem, niż częstować cię swoim mózgiem.
— Liczysz się z przyjacielem?
— Mój drogi, rzekł Henryk, który rzadko pomijał okazję złośliwości, ponieważ mogłoby ci się zdarzyć, jak każdemu zresztą, że potrzebowałbyś dyskrecji, i ponieważ bardzo cię kocham... Tak, kocham cię! Słowo honoru, gdyby ci trzeba było tylko jednej tysiączki aby cię ocalić od strzelenia sobie w łeb, znalazłbyś ją tutaj, bo jaszcześmy nie obdłużyli hipoteki, Pawle, co? Gdybyś się jutro strzelał, odmierzyłbym dystans i nabiłbym pistolety, aby cię zabito wedle wszelkich reguł. Wreszcie, gdyby kto inny niż ja ośmielił się źle o tobie mówić w twojej nieobecności, miałby do czynienia z zuchem zamieszkałym w mojej skórze. Oto to nazywam przyjaźnią w każdej próbie. Otóż, kiedy będziesz potrzebował dyskrecji, moje dziecko, dowiedz się, że istnieją dwa rodzaje dyskrecji: czynna i bierna. Dyskrecję bierną uprawiają głupcy: milczenie, przeczenie, nadęta mina, dyskrecja zamkniętych drzwi, dzieciństwa! Dyskrecja czynna działa zapomocą twierdzenia. Gdybym dziś wieczór w klubie powiedział: „Słowo honoru, ta dziewczyna o złotych oczach nie warta była tego, co mnie kosztuje!“ — każdy, po mojem odejściu, powiedziałby: „Słyszeliście tego samochwała Henryka? chce w nas wmówić, że miał już dziewczynę o złotych oczach. Chciałby się w ten sposób pozbyć rywalów; hoho, jaki sprytny!“ Ale to jest podstęp pospolity i niebezpieczny. Choćby głupstwo, które nam się wymknie, było najgrubszego kalibru, zawsze się znajdzie cymbał gotów w nie uwierzyć. Najlepsza dyskrecja, to ta, którą posługuje się sprytna żona, kiedy chce wywieść w pole męża. Polega na tem, aby skompromitować kobietę, na której mam nie zależy, albo której nie kochamy, albo której nie mieliśmy, poto aby ocalić honor tej, którą kochamy natyle aby ją szanować. Ja to nazywam kobieta-parawan... — A, jest Wawrzyniec. Co nam przynosisz?
— Ostrygi ostendzkie, panie hrabio...
— Dowiesz się kiedyś, Pawełku, jak miło jest zadrwić ze świata kryjąc mu tajemnicę swoich uczuć. Sprawia mi to ogromną przyjemność wyprowadzić w pole idjotyczny sąd tłumu, który nigdy nie wie ani czego chce ani czego mi się każe chcieć, który bierze środek za cel, który naprzemian ubóstwia i przeklina, wynosi i niszczy! Co za szczęście narzucać mu wzruszenia a nie brać ich od niego; ujarzmiać go, a nigdy mu nie ulegać! Jeżeli można z czego być dumnym, to czy nie z władzy zdobytej samemu, władzy, której jest się zarazem przyczyną i skutkiem, istotą i celem? Otóż, nikt w świecie nie wie ani co kocham, ani czego chcę. Może dowiedzą się kogo kochałem, czego chciałem, jak się poznaje minione dramaty; ale odsłaniać swoje kanty?... Słabość, głupota! Nie znam nic marniejszego, niż siła pokonana przez spryt. W tych igraszkach obznajmiam się z zawodem ambasadora, o ile, bądź co bądź, dyplomacja jest równie trudna jak życie. Wątpię. Czy masz ambicję? Chcesz zostać czemś?
— Ależ, Henryku, ty sobie drwisz ze mnie, jakgdybym nie był człowiekiem dość miernym, aby dojść do wszystkiego.
— Brawo, Pawełku! Jeżeli nadal będziesz drwił z samego siebie, będziesz mógł niebawem drwić z całego świata.
Przy śniadaniu, skoro przyszła godzina cygara, de Marsay zaczął rozważać nocne wypadki w nowem świetle. Jak często u wielkich umysłów, przenikliwość jego nie była doraźna, nie wnikał odrazu w głąb. Jak u wszystkich natur obdarzonych zdolnością silnego życia teraźniejszością, wyciskania w niej, aby tak rzec, soku i pochłaniania jej, jasnowidztwo jego potrzebowało jakgdyby snu aby się utożsamić z przyczynami.
Takim był kardynał Richelieu, co nie wykluczało w mim daru przewidywania, niezbędnego dla wielkich zamysłów. De Marsay posiadał wszystkie te warunki, ale z początku posługiwał się swą bronią jedynie dla swoich zabaw; został jednym z najgłębszych polityków obecnej doby dopiero nasyciwszy się przyjemnościami, o których myśli zrazu młody człowiek, kiedy ma złoto i władzę. Tak hartuje się mężczyzna: zużywa kobietę, aby kobieta nie mogła go zużyć. W tej chwili tedy, oglądając w całości ową noc, której rozkosze zrazu sączyły się stopniowo aby wkońcu rozlać się Strumieniem, de Marsay spostrzegł, że stał się igraszką dziewczyny o złotych oczach. Wówczas dopiero mógł odczytać tę tak świetną napozór stronicę, mógł odgadnąć jej ukryty sens. Czysto fizyczna niewinność Paquity, jej radosne zdumienie, kilka słów zrazu ciemnych a obecnie jasnych, wszystko dowiodło mu, że służył za namiastkę innej osoby. Ponieważ żadne zepsucie nie było mu obce, ponieważ niezdolny był zgorszyć się żadnym kaprysem i uważał je wszystkie za usprawiedliwione przez to samo że można je zadowolić, nie przeraził się zepsuciem; znał je tak, jak się zna przyjaciela! ale drasnęło go to, że mu służył za strawę. Jeżeli jego domysł był prawdą, była to śmiertelna zniewaga. Samo podejrzenie wprawiło go we wściekłość, ryknął jak tygrys, z którego zadrwiła gazella, jak tygrys, który z siłą zwierzęcia łączy inteligencję szatana.
— No, co tobie znowu? spytał Paweł.
— Nic! Nie chciałbym, gdyby cię spytano czy masz co przeciw mnie, abyś odpowiedział podobnem nic: trzebaby się nam pojedynkować nazajutrz.
— Już się nie pojedynkuję, rzekł de Marsay.
— To mi pachnie jeszcze tragiczniej. Mordujesz zatem?
— Używasz fałszywych słów. Wydaję wyrok.
— Mój drogi, rzekł Paweł, ostre masz dzisiaj żarciki.
— Cóż chcesz? rozkosz wiedzie do okrucieństwa. Czemu? nie mam pojęcia i nie jestem ciekawy wiedzieć. — Te cygara są wyborne. Nalej herbaty swemu przyjacielowi. — Wiesz, Pawle, że ja prowadzę bydlęce życie? Byłby czas obrać jakąś drogę, zużyć siły dla czegoś, co byłoby warte aby żyć. Życie, to jest osobliwa komedja. Przerażony jestem, śmieję się z niedorzeczności naszego społeczeństwa. Rząd każe ucinać głowę nieborakowi, który zabił człowieka, a daje patenty istotom, które, mówiąc po lekarsku, ekspedjują tuzin młodych ludzi w ciągu jednej zimy. Moralność jest bez siły wobec pewnych przywar, które niszczą społeczeństwo i których nic nie może ukarać. — Jeszcze jedną filiżankę? — Słowo honoru! człowiek jest błaznem, który tańczy nad przepaścią. Mówią nam o niemoralności Niebezpiecznych związków i jakiejś tam innej książki, która nosi imię pokojówki[3], ale istnieje książka ohydna, plugawa, przerażająca, deprawująca, wciąż otwarta, której nie zamknie się nigdy, wielka księga świata, nie licząc drugiej książki, tysiąckroć niebezpieczniejszej, która się składa ze wszystkiego co mężczyźni szepcą sobie do ucha, albo kobiety za wachlarzem, wieczorem, na balu.
— Henryku, w tobie się najoczywiściej dzieje coś niezwykłego; to widać mimo twojej czynnej dyskrecji.
— Tak! słuchaj, muszę zabić czas do dziś wieczora. Chodźmy grać... Może będę miał to szczęście że przegram.
De Marsay wstał, wziął garść banknotów, zwinął je, wsunął do etui na cygara, ubrał się i skorzystał z powozu Pawła aby się udać do klubu. Do obiadu strawił czas w drażniących kolejach gry, które są ostatnią ucieczką silnych organizacyj, kiedy im trzeba zużywać się w próżni. Wieczorem przyszedł na schadzkę i dał sobie posłusznie zawiązać oczy. Następnie, z ową niezłomną wolą, którą umieją skupiać jedynie ludzie prawdziwie silni, skierował całą uwagę i obrócił całą inteligencję na to, aby zgadnąć jakiemi ulicami jedzie. Był niemal pewny, że go zawieziono na ulicę Saint-Lazare i że powóz zatrzymał się u furtki pałacu San-Real.
Skoro minął, jak pierwszym razem, tę furtkę i kiedy go złożono na noszach, dźwiganych zapewne przez mulata i woźnicę, zrozumiał, słysząc skrzypienie piasku pod nogami, przyczynę tych ostrożności. Gdyby był swobodny, albo gdyby szedł, mógłby zerwać jakąś gałązkę, zbadać piasek któryby mu przylgnął do podeszew; podczas gdy przy tej powietrznej wędrówce do niedostępnego pałacu przygoda jego musiała zostać tem czem była dotąd, snem. Ale, ku swej rozpaczy, człowiek nie może nigdy zrobić nic doskonałego, ani w dobrem ani w złem. Wszystkie jego dzieła, duchowe czy fizyczne, naznaczone są piętnem zniszczenia. Padał lekki deszcz, ziemia była wilgotna. W nocy, pewne zapachy roślinne są o wiele silniejsze niż w dzień; Henryk uczuł tedy woń rezedy w alei którą go konwojowano. Wskazówka ta miała go oświecić w poszukiwaniach, jakie zamierzał podjąć celem rozpoznania pałacu, w którym znajdował się buduar Paquity. Uważał nawet zakręty, jakie czyniono idąc z noszami przez dom, i sądził że zdoła je zapamiętać. Znalazł się, jak wczoraj, na otomanie, w obliczu Paquity, która zdjęła mu chustkę; ale była blada i zmieniona. Widać było, że płakała. Klęcząc jak modlący się anioł, ale anioł smutny i pełen melancholji, — biedna dziewczyna nie była już podobna do ciekawej, niecierpliwej, rozszalałej istoty, która na swoich skrzydłach zaniosła Henryka w siódme niebo miłości. Było coś tak szczerego w tej rozpaczy przesłonionej rozkoszy, że straszliwy de Marsay uczuł podziw dla tego arcydzieła przyrody i zapomniał na chwilę o głównym celu schadzki.
— Co tobie, Paquito?
— Drogi mój, rzekła, zabierz mnie jeszcze tej nocy. Ukryj mnie gdzieś, gdzieby na mój widok nikt nie mógł rzec: „To Paquita“; gdzieby nikt nie odpowiedział: „Jest tu dziewczyna z długiem! włosami o złocistem spojrzeniu“. Tam dałabym ci wszystką rozkosz, jakiejbyś zażądał. Później, kiedy mnie już nie będziesz kochał, rzucisz mnie; nie będę się skarżyła, nie pawiem nic. Nie będziesz potrzebował robić sobie żadnych wyrzutów, bo jeden dzień spędzony przy tobie, jeden jedyny dzień, przez który patrzyłabym na ciebie, starczy mi za całe życie. Ale jeśli zastanę tutaj, jestem zgubiona.
— Nie mogę opuścić Paryża, moja mała, odparł Henryk. Nie należę do siebie, związany jestem przysięgą z losem wielu osób, które służą mnie jak ja im. Ale mogę ci stworzyć w Paryżu schronienie, gdzie żadna siła ludzka nie dotrze.
— Nie, rzekła, zapominasz o sile kobiecej.
Nigdy głos ludzki nie wyraził więcej grozy.
— Któż mógłby cię dosięgnąć, skoro ja stanę między tobą a światem?
— Trucizna! rzekła. Już donna Concha się domyśla... Przytem, dodała dając upust łzom, które błysnęły jej ma licach, łatwo poznać, że ja nie jestem już ta sama. Więc dobrze, jeśli mnie zostawisz wściekłości potwora który mnie pożre, niech się dzieje twoja święta wola! Ale pójdź, spraw aby wszystkie rozkosze życia wsiąkły w naszą miłość. Zresztą, będę błagać, będę płakać, krzyczeć, będę się bronić, uratuję się może.
— Kogo będziesz błagać? spytał.
— Cyt! rzekła Paquita. Jeśli uzyskam łaskę, to może dzięki mej dyskrecji.
— Daj mi moją suknię, rzekł podstępnie Henryk.
— Nie, nie! odparła żywo; zostań czem jesteś, jednym z aniołów, których minie nauczano nienawidzić i w których widziałam jedynie potwory, gdy wy jesteście tem co może być najpiękniejszego na ziemi, rzekła gładząc włosy Henryka. Ty nie wiesz, do jakiego stopnia ja jestem głupia. Niczego się nie uczyłam. Od dwunastego roku żyję w zamknięciu, nie widząc nikogo. Nie umiem czytać ani pisać, mówię tylko po angielsku i po hiszpańsku.
— W jaki sposób tedy dostajesz listy z Londynu?
— Moje lsty?... masz, oto są! rzekła dobywając zwitek papieru z japońskiej wazy.
Podała Henrykowi listy, w których młody człowiek ujrzał ze zdumieniem dziwaczne figury podobne do rebusów, kreślone krwią a wyrażające okrzyki pełne namiętności.
— Ależ, wykrzyknął podziwiając te hieroglify, stworzone dłonią przemyślnej zazdrości, jesteś tedy pod władzą piekielnego ducha?
— Tak, piekielnego, odparła.
— Ale w jaki sposób mogłaś wyjść...
— Ach, rzekła, to była moja zguba. Kazałam Consze wybierać między natychmiastową śmiercią a możebnym gniewem. Żarła mnie piekielna ciekawość, chciałam skruszyć spiżową obręcz, którą zakreślano między światem a mną, chciałam wiedzieć co to są młodzi ludzie, bo znałam z mężczyzn jedynie margrabiego i Krietemja. Woźnica i lokaj, który mam towarzyszy, to starcy...
— Ależ nie byłaś przecie zawsze zamknięta. Zdrowie twoje...
— Och, odparła, przechadzałyśmy się, ale w nocy, na wsi, nad Sekwaną, zdala ad świata.
— Czy nie i jesteś dumna z tego, że cię ktoś tak kocha?
— Nie, rzekła, już nie! To podziemne życie, mamo iż pełne wzruszeń, jest jedynie mrokiem w porównaniu ze światłem.
— Co nazywasz światłem?
— Ciebie, mój piękny Adolfie! ciebie, dla którego oddałabym życie. Całą namiętność, którą we mnie sączono i którą budziłam, ja czuję dla ciebie! Chwilami nie rozumiałam zupełnie życia, ale teraz wiem jak my kochamy. Dotąd, byłam jedynie sama kochaną, ja nie kochałam. Rzuciłabym wszystko dla ciebie, zabierz mnie. Jeżeli chcesz, weź mnie jak zabawkę, ale zostaw mnie przy sobie, póki mnie nie złamiesz.
— Nie będziesz żałować?
— Ani chwili! rzekła zwracając nań oczy, których złoty ton pozostał czysty i jasny.
— Czy jestem tym wybranym? rzekł sam do siebie Henryk, który, odgadując prawdę, skłońmy był przebaczyć zniewagę przez wzgląd ma tak naiwną miłość. — Przekonam się, pomyślał.
O ile Paquita nie była winna rachunku z przeszłości, najmniejsze wspomnienie stawało się zbrodnią w jego oczach. Miał tedy tę smutną siłę, aby kryć swoją myśl, sądzić swą kochankę, śledzić wszystko oddając się najbardziej porywającym rozkoszom, jakie kiedykolwiek Peri, zstąpiwszy z niebios, znalazła dla swego ukochanego. Paquita była snać ze szczególnem staraniem stworzona przez naturę dla miłości. Od jednej nocy do drugiej, kobiecość jej uczyniła olbrzymie postępy. Mimo całej władzy nad sobą, mimo swego zobojętnienia na rozkosz i mimo wczorajszego nasycenia, Henryk znalazł w dziewczynie o złotych oczach ów seraj, jaki umie stworzyć kobieta kochająca i którego mężczyzna nie wyrzeka się nigdy. Paquita odpowiadała tej namiętności, jaką we wszystkich ludziach naprawdę wielkich rodzi nieskończoność. To owa tajemnicza namiętność tak dramatycznie wyrażona w Fauście, tak poetycznie ucieleśniona w Manfredzie, ta sama, która parła dom Juana do zgłębienia serc kobiecych, w nadziei znalezienia tam owej myśli bez granic, za którą ugania się tylu łowców mar, ta sama którą uczeni gaszą w wiedzy, a którą mistycy znajdują jedynie w Bogu. Nadzieja, iż posiądzie wreszcie idealną istotę, z którą walka mogłaby być stałą bez znużenia, oczarowała Henryka: po raz pierwszy od wielu lat otworzył swoje serce. Nerwy jego zmiękły, chłód jego stopił się w atmosferze tej płomiennej duszy, jego brutalne zasady pierzchły, szczęście ubarwiło istność jego białą i różową barwą tego buduaru. Czując płomień nieznanej rozkoszy, dał się unieść poza granice, w jakich dotąd zamykały się jego uczucia. Nie chciał się dać prześcignąć tej dziewczynie, którą sztuczna poniekąd miłość urobiła zgóry dla potrzeb jego duszy. W próżności, która każe mężczyźnie zostać we wszystkiem zwycięzcą, znalazł siłę ujarzmienia tej dziewczyny; ale też, wyrzucony poza sferę w której dusza włada sobą, zgubił się w rozkosznej otchłani. Był tkliwy, dobry, serdeczny. Przywiódł Paquitę niemal do szaleństwa.
— Czemubyśmy nie mieli pojechać do Sorrento, do Nicei, do Chiavari, spędzić całe życie w ten sposób? Chcesz? mówił przejmującym głosem.
— Czy potrzebujesz mi kiedy mówić: „Chcesz?“ wykrzyknęła. Czyż ja mam wolę? Istnieję poza tobą jedynie poto aby ci być rozkoszą. Jeśli chcesz wybrać schronienie godne nas, Azja jest jedynym krajem, gdzie miłość może rozwinąć skrzydła...
— Masz słuszność, odparł Henryk. Jedźmy do Indyj, tam gdzie wiosna trwa wiecznie, gdzie ziemia rodzi wciąż same kwiaty, gdzie człowiek może się otoczyć monarszym przepychem nie ściągając ludzkich gadań, iak w głupich krajach, które chcą urzeczywistnić płaską chimerę równości. Jedźmy w strony, gdzie żyje się w otoczeniu niewolników, gdzie słońce wciąż oświeca pałac wiecznie biały, gdzie w powietrzu unoszą się zapachy, gdzie ptaki śpiewają miłość i gdzie człowiek umiera kiedy nie może już kochać...
— I gdzie umiera się razem! rzekła Paquita. Ale nie jedźmy jutro, jedźmy zaraz, weźmy Kristemja.
— Na honor, rozkosz jest najpiękniejszem rozwiązaniem życia. Jedźmy do Azji; ale, aby jechać, dziecko, trzeba dużo złota! aby zaś mieć złoto, trzeba uporządkować interesy.
Nie rozumiała.
— Złoto jest tu, o, potąd, rzekła podnosząc rękę.
— Nie moje.
— Cóż to szkodzi? odparła; jeżeli mam potrzeba, bierzmy.
— Nie należy do ciebie.
— Nie należy! powtórzyła. Czyż mnie nie wziąłeś? Skoro je weźmiemy, będzie należało do mas.
Zaczął się śmiać.
— Biedne niewiniątko! nie masz pojęcia o świecie.
— Nie, ale oto co wiem, rzekła pociągając Henryka w swoje ramiona.
W chwili gdy de Marsay zapominał o wszystkiem i umacniał się w chęci przywiązania do siebie na zawsze tej istoty, otrzymał w pełni upojenia cios, który przeszył ma wylot jego serce. Pierwszy raz zraniono je w ten sposób. Paquita, która podniosła go gwałtownie jakby chcąc mu się przyjrzeć, wykrzyknęła:
— Och! Mariquita!
— Mariquita! ryknął młodzieniec; wiem teraz wszystko, o czem chciałem jeszcze wątpić.
Rzucił się do mebla, w którym schowany był długi sztylet. Szczęściem dla Paquity i dla niego, szafa była zamknięta. Ta przeszkoda wzmogła jego wściekłość; ale odzyskał spokój, chwycił swój krawat i zbliżył się do niej tak dziko wymownym ruchem, że, nie wiedząc jaką zbrodnię popełniła, Paquita zrozumiała, że idzie tu o jej życie. Jednym skokiem rzuciła się w przeciwległy kąt aby uniknąć nieszczęsnego węzła, jaki de Marsay chciał jej zadzierzgnąć na szyi. Zaczęła się walka. Siła, zwinność, zręczność równe były po obu stronach. Aby zakończyć walkę, Paquita rzuciła pod nogi kochanka poduszkę, na której się przewrócił. Skorzystała z chwili, aby pocisnąć sprężynę i dać sygnał. Mulat zjawił się w tejże chwili. W mgnieniu oka Kristemjo skoczył na Henryka, powalił go, postawił mu nogę na piersi, piętą na gardle. De Marsay zrozumiał, że, jeśli się będzie bronił, zginie pod tą nogą na jeden znak Paquity.
— Czemu chciałeś mnie zabić, kochanie? rzekła.
De Marsay nie odpowiedział.
— Czem cię uraziłam? pytała. Mów, porozumiejmy się.
Henryk zachował zimną postawę człowieka silnego, który się czuje zwyciężony. Zachowanie jego, chłodne, milczące, nawskroś angielskie, chwilową rezygnacją wyrażało świadomość własnej godności. Zresztą, mimo swego gniewu, zastanowił się już, że nierozważnie byłoby wchodzić w zatarg ze Sprawiedliwością zabijając dziewczynę niespodzianie, nie przygotowawszy mordu tak, aby sobie zapewnić bezkarność.
— Mój ukochany, ciągnęła Paquita, mów do mnie; nie zostawiaj mnie bez serdecznego słowa! Nie chciałabym zachować w sercu grozy, jaką w nie wlałeś... Odpowiesz? rzekła tupiąc z gniewem.
Za całą odpowiedź de Marsay rzucił jej spojrzenie znaczące tak wyraźnie: Umrzesz! że Paquita skoczyła ku niemu.
— Powiedz, chcesz mnie zabić? Jeśli moja śmierć może ci sprawić przyjemność, zabij!
Dała znak mulatowi, który zdjął nogę z piersi młodzieńca i odszedł nie zdradzając twarzą sądu swego o Paquicie.
— Oto człowiek! rzekł w duchu de Marsay, ukazując mulata posępnym gestem. Prawdziwe oddanie jest tylko które posłuszne jest przyjaźni nie sądząc jej. Masz w tym człowieku rzetelnego przyjaciela.
— Dam ci go, jeżeli chcesz, odparła; jeśli mu każę, będzie ci służył z tem samem oddaniem co mnie.
Czekała słowa odpowiedzi i podjęła z akcentem pełnym tkliwości:
— Adolfie, powiedz mi dobre słowo!... Już dnieje.
Henryk nie odpowiedział. Młodzieniec ten miał jeden smutny przymiot, wielkie bowiem zdaje się wszystko co jest dowodem siły; wszak często ludzie ubóstwiają szaleństwo. Henryk nie umiał przebaczać. Odpuszczenie, które niewątpliwie jest łaską duszy, nie istniało dla niego. Okrucieństwo ludzi Północy, którem krew angielska dość jest przesycona, przeszło nań po ojcu. Był niezachwiany w dobrych jak i w złych uczuciach. Wykrzyknik Paquity był dlań tem okropniejszy, iż strącił go z wyżyn najsłodszego tryumfu, jakim kiedykolwiek wezbrała próżność ludzka. Nadzieja, miłość, wszystkie uczucia rozpłomieniły się w jego sercu i mózgu; i nagle te pochodnie, mające rozświecać jego życie, zgasły od zimnego podmuchu. Osłupiała Paquita miała w swej boleści ledwie tyle siły, aby mu dać znak rozstania.
— To niepotrzebne, rzekła odrzucając przepaskę. Skoro mnie nie kocha, skoro mnie nienawidzi, wszystko skończone.
Czekała spojrzenia, nie uzyskała go i padła wpółmartwa. Mulat objął Henryka spojrzeniem tak strasznie wymownem, że przyprawił — pierwszy raz w życiu — o dreszcz tego młodzieńca, któremu nikt nie odmawiał rzadkiej odwagi. „Jeśli jej nie będziesz kochał jak należy, jeśli jej sprawisz najlżejszą przykrość, zabiję cię!“ takie było znaczenie tego błyskawicznego spojrzenia. Przeprowadzono Henryka niemal uniżenie przez długi korytarz oświetlony małemu okienkami. Wyszedł ukrytemi drzwiczkami na sekretne schody wiodące do ogrodu. Mulat powiódł go ostrożnie aleją lipową do furtki wychodzącej na ulicę, wówczas odludną. De Marsay uważał dobrze wszystko. Powóz czekał nań; tym razem mulat nie wsiadł. W oliwili gdy Henryk wychylił głowę aby spojrzeć na ogród i pałac, napotkał białe oczy Kristemja, z którym wymienił spojrzenie. Było to z obu stron wyzwanie, zaczepka, zapowiedź istnej wojny Dzikich, pojedynku w którym ustają zwykłe prawa, gdzie zdrada i podstęp są dozwolonym środkiem. Henryk wiedział, że Kristemjo chce go zabić, nim on zabije Paquitę. Obaj rozumieli się doskonale.
— Przygoda wikła się w sposób dość zajmujący, rzekł w duchu Henryk.
— Dokąd pan jedzie? spytał woźnica.
De Marsay kazał się zawieść do Pawła de Manerville.
Przez tydzień przeszło, Henryka nie było w domu; nikt nie wiedział ani co robił przez ten czas, ani gdzie przebywał. Ukrycie to ocaliło go od wściekłości mulata i spowodowało zgubę biednej istoty, która złożyła całą nadzieję w człowieku i ukochanym tak, jak żadna istota nie była kochana na ziemi. W ostatnim dniu owego tygodnia, o jedenastej wieczór, Henryk przybył w powozie do furtki pałacu San-Real. Towarzyszyło oni czterech ludzi. Woźnica należał widocznie do jego przyjaciół, bo stanął na koźle, jak człowiek, który chce, niby czujny szyldwach, schwycić najlżejszy szmer. Jeden z trzech ludzi stał koło furtki na ulicy; drugi czuwał w ogrodzie oparty o mur; ostatni, trzymając w ręku pęk kluczy, towarzyszył Henrykowi.
— Henryku, rzekł towarzysz, ktoś nas zdradził.
— Kto, mój dobry Ferragusie?
— Nie wszyscy śpią, odparł wódz Płomiennych; najwidoczniej ktoś w domu nie pił ani nie jadł. O, widzisz światło.
— Mamy plan domu, skąd to światło?
— Nie trzeba mi na to planu, odparł Ferragus; z pokoju margrabiny.
— A! wykrzyknął de Marsay. Musiała zapewne przybyć dziś z Londynu. Ta kobieta zabrała mi nawet moją zemstę! Ale, jeżeli mnie wyprzedziła, mój dobry Gracjanie, wydamy ją w ręce sprawiedliwości.
— Słuchaj-że! już się stało, rzekł Ferragus do Henryka.
Dwaj przyjaciele nadstawili ucha i usłyszeli słaby krzyk, który byłby rozczulił tygrysa.
— Twoja margrabina nie pomyślała, że głos przedostanie się rurą od komina, rzekł wódz Płomiennych, śmiejąc się jak krytyk uszczęśliwiony iż odkrył błąd w pięknem dziele.
— My jedni umiemy wszystko przewidzieć, rzekł Henryk. Czekaj na mnie. Zobaczę co się tam dzieje na górze, niech się przekonam, jak one załatwiają swoje sprzeczki... Na miły Bóg, zdaje się, że ona ją piecze na wolnym ogniu.
De Marsay wbiegł lekko po schodach, które już znał, i zmacał drogę do buduaru. Kiedy otworzył drzwi, przebiegł go mimowolny dreszcz, jaki budzi w najśmielszym człowieku widok rozlanej krwi. Widok, który ukazał się jego oczom, mógł go zresztą zadziwić w niejednym względzie. Margrabina była kobietę: obliczyła swą zemstę z ową doskonałą chytrością, która cechuje zwierzęta słabe. Ukryła swój gniew, aby upewnić się o zbrodni, nim ją ukarze.
— Za późno, ukochany mój! rzekła umierająca Paquita, obracając ku Henrykowi blade spojrzenie.
Dziewczyna o złotych oczach konała brocząc krwią. Wszystkie pochodnie zapalone, delikatny zapach unoszący się w powietrzu, ów nieład, w którym oko kobieciarza umiało rozpoznać szały wspólne wszystkim namiętnościom, wszystko to świadczyło, że margrabina umiejętnie badała występną. Ten biały buduar, z którym krew harmonizowała tak dobrze, zdradzał długą walkę. Ręce Paquity były odciśnięte na poduszkach. Wszędzie czepiała się życia, wszędzie broniła się, i wszędzie ją ugodzono. Całe strzępy sfałdowanej gazy wydarły jej zakrwawione ręce, które z pewnością długo walczyły. Paquita musiała próbować wdrapać się na sufit. Bose jaj nogi odcisnęły się na oparciu otomany, po którem widocznie się wspinała. Ciało jej, poszarpane sztyletem jej kata, mówiło, z jaką zaciekłością broniła życia, które Henryk uczynił jej tak drągiem. Leżała na ziemi i konając ukąsiła w nogę panią de San-Real, która trzymała w ręce sztylet zbroczony krwią. Margrabina miała powyrywane włosy, pokryta była ukąszeniami, z których wiele krwawiło; rozdarta suknia odsłaniała jej podrapane piersi. Była wspaniała. Głowa jej, łakoma i wściekła, wdechała zapach krwi. Usta dyszały wpółotwarte, nozdrza nie mogły nastarczyć oddechowi. Pewne zwierzęta, wprawione we wściekłość, rzucają się na nieprzyjaciela, uśmiercają go, poczem, uspokojone zwycięstwem, jakgdyby zapominają wszystkiego. Są inne, które kręcą się dokoła ofiary, pilnują aby im jej ktoś nie wydarł i, podobne homerowemu Achillesowi, okrążają dziesięć razy Troję, wlokąc nieprzyjaciela za nogi. Taką była margrabina. Nie spostrzegła Henryka. Po pierwsze, zbyt była pewna że jest sama aby się lękać świadków; następnie zanadto się upiła ciepłą krwią, nadto rozgrzała walką, nadto była podniecona aby dostrzec bodaj cały Paryż, gdyby Paryż otoczył ją niby amfiteatrem. Nie byłaby usłyszała piorunu. Nie dosłyszała nawet ostatniego westchnienia Paquity i myślała że umarła może ją jeszcze zrozumieć.
— Umieraj bez spowiedzi! mówiła; idź do piekła, potworze niewdzięczności; nie bądź już niczyja, tylko czarta. Za krew, którą mu oddałaś, winna mi jesteś wszystką swoją! Umieraj, umieraj po tysiąc razy, byłam za dobra, zabiłam cię odrazu, byłabym chciała zadać ci wszystkie męki, które ty mi zostawiasz. Ja będę żyła! będę żyła nieszczęśliwa, skazana jestem na to aby już kochać tylko Boga! Przyjrzała się jej.
— Umarła! rzekła po pauzie, opamiętując się nagle. Umarła! och, ja umrę z bólu!
Zmożona rozpaczą, która odbierała jej głos, margrabina chciała się rzucić na otomanę, a ruch ten pozwolił jej wreszcie ujrzeć Henryka de Marsay.
— Ktoś ty? rzekła biegnąc ku niemu ze wzniesionym sztyletem.
Henryk zatrzymał jej ramię, mogli sobie spojrzeć oko w oko. Straszliwe zdumienie ścięło obojgu krew w żyłach, zadrżeli niby przestraszone konie. W istocie dwaj Menechmi nie byliby podobniejsi do siebie. Wyrzekli oboje te same słowa:
— Lord Dudley musi być twoim ojcem?
Każde z nich skinęło twierdząco głową.
— Była wierna krwi, rzekł Henryk wskazując Paquitę.
— Była tak niewinna jak tylko być może, odparła Małgorzata Eufemja Porraberil, i rzuciła się na ciało Paquity z krzykiem rozpaczy. — Biedna dziewczyna! och! chciałabym cię wskrzesić! Zbłądziłam, przebacz mi, Paquito!... Umarłaś, a ja żyję! Jam bardziej nieszczęśliwa.
W tej chwili ukazała się ohydna twarz matki Paquity.
— Powiesz, żeś mi jej nie sprzedała na to abym ją zabiła, wykrzyknęła margrabina. Wiem, po co wychodzisz ze swej nory. Zapłacę ci ją dwa razy. Milcz.
Dobyła worek złota z hebanowej szafki i rzuciła go ze wzgardą do nóg starej. Dźwięk złota zdołał wywołać uśmiech na martwą twarz Gruzinki.
— Przychodzę na czas dla ciebie, siostro, rzekł Henryk. Sąd zażąda od ciebie...
— Niczego, odparła margrabina. Jedna jedyna osoba mogła żądać rachunku za tę dziewczynę. Kristemjo nie żyje.
— A ta matka, rzekł Henryk wskazując starą, czy nie będzie wciąż ściągała z ciebie haraczu?
— Ona jest z kraju, gdzie kobieta nie jest człowiekiem, ale rzeczą, z którą się robi co się chce, którą się sprzedaje, kupuje, zabija, której się używa do swoich kaprysów, jak wy tutaj używacie swoich mebli. Zresztą ona ma namiętność, wobec której milkną wszystkie inne, i która unicestwiłaby jej miłość macierzyńską, gdyby kiedy kochała swą córkę; namiętność...
— Jaką? spytał żywo Henryk przerywając.
— Grę, od której niech cię Bóg strzeże! odparła margrabina.
— Ale kto ci pomoże, rzekł Henryk ukazując dziewczynę o złotych oczach, usunąć ślady tego kaprysu, którego sądy by ci nie darowały?
— Jej matka, odparła margrabina wskazując starą Gruzinkę, której dała znak aby została.
— Zobaczymy się, rzekł Henryk, który pomyślał o niepokoju przyjaciół i czuł że trzeba odejść.
— Nie, bracie, rzekła, nie zobaczymy się nigdy. Wracam do Hiszpanji, aby wstąpić do klasztoru los Dolores.
— Jesteś jeszcze za młoda, za piękna, rzekł Henryk, biorąc ją w objęcia i całując ją.
— Żegnaj, rzekła; nic nie zdoła pocieszyć po stracie tego co nam się zdało nieskończonością.
W tydzień (później, Manerville spotkał Henryka w Tuillerjach, na terasie des Feuillants.
— I cóż, ty zbrodniarzu, co się stało z naszą piękną dziewczyną o złotych oczach?
— Umarła.
— Na co?
— Na piersi.
Z początkiem jesieni r. 1826, księdza Birotteau, główną osobę tego opowiadania, zaskoczyła ulewa w chwili gdy wracał z wieczornej wizyty. Przebiegł tedy, tak szybko jak mu pozwalała jego tusza, pusty placyk, zwany le Cloître (klasztor), znajdujący się za chórem kościoła Saint-Gratien w Tours.
Ksiądz Birotteau, mały i krótki, o ąpoplektycznej budowie, liczący koło sześćdziesięciu lat, przebył już kilka ataków podagry. Otóż, ze wszystkich drobnych niedoli ludzkiego życia, wypadkiem do którego dobry ksiądz miał największy wstręt, było nagłe skropienie trzewików z szerokiemi srebrnemi klamrami oraz przemoknięcie podeszew. W istocie, mimo flanelowych szmatek w które stale zawijał nogi z iście księżą dbałością o swoją osobę, zawsze wrażliwy był ma wilgoć: nazajutrz, podagra dawała mu niechybne dowody swej pamięci. Mimo to, ponieważ bruk ma placyku jest zawsze suchy, ponieważ ksiądz Birotteau wygrał półczwarta franka u pani de Listomère, zniósł z rezygnacją deszcz od połowy placu arcybiskupiego, gdzie zaczęło padać obficie. W tej chwili pieścił zresztą swoje marzenie, pragnienie hodowane od dwunastu lat, klasyczne marzenie księdza! Pragnienie to, które nawiedzało go co wieczór, zdawało się bliskie ziszczenia: słowem, zbyt szczelnie zawijał się w pelerynkę kanonika, aby czuć wilgoć. Tego wieczora, osoby zbierające się stale u pani de Listomère niemal zaręczyły mu że otrzyma kanonję, — właśnie w kapitule katedralnej św. Gracjana, — dowodząc mu, że nikt nie zasługuje na tę posadę tyle co on, i że jego długo pomijane prawa są tym razem niezaprzeczone. Gdyby był przegrał w karty, gdyby się był dowiedział, że ksiądz Poirel, jego rywal, ma zostać kanonikiem, deszcz wydałby się poczciwinie o wiele chłodniejszy. Może byłby złorzeczył istnieniu. Ale znajdował się w jednym z owych rzadkich momentów, kiedy różowe myśli pozwalają o wszystkiem zapomnieć. Jeśli przyśpieszył kroku, to jedynie machinalnie. Prawda, owa prawda tak nieodzowna w historji obyczajów, każe wyznać, że nie myślał ani o ulewie ani o podagrze.
Niegdyś istniały w Klasztorze, od strony ulicy Wielkiej, liczne domy zamknięte wspólnem ogrodzeniem, należące do katedry i mieszczące kilku dygnitarzy kapituły. Od czasu zagarnięcia majątków kleru, miasto uczyniło z przejścia, które dzieli te domy, ulicę nazwaną Psalette, która prowadzi od Klasztoru do ulicy Wielkiej. Nazwa ta wskazuje dostatecznie, że tam mieścił się niegdyś wielki Kantor, jego szkoły i cały jego dwór. Lewą stronę tej ulicy wypełnia jeden dom, przez którego mury przechodzą żebra wspierające kościół. Żebra te tkwią w ogródku koło domu, tak iż trudnoby rozstrzygnąć, czy katedrę zbudowano dawniej, czy po tej starodawnej siedzibie. Ale, badając arabeski i kształt okien, łuk drzwi i zczerniałą od starości fasadę, archeolog pozna, że zawsze stanowiła ona część wspaniałej budowli z którą jest zespolona. Antykwarjusz (gdyby taki istniał w Tours, jednem z najmniej oświeconych miast we Francji) mógłby nawet rozpoznać, u wnijścia pasażu do Klasztoru, ślady arkady, która tworzyła niegdyś portyk owych księżych mieszkań i która musiała harmonizować z ogólnym charakterem budowli. Położony na północ od św. Gracjana, dom znajduje się stale w cieniu rzucanym przez tę wielką katedrę. Czas oblekł ją czarnym płaszczem, wycisnął na niej swe zmarszczki, posiał swój wilgotny chłód, swoje mchy i wysokie zioła. To też mieszkanie to jest zawsze spowite w głęboką ciszę, przerywaną jedynie dźwiękiem dzwonów, śpiewami kościelnemi przenikającemi mury kościoła, lub krakaniem kawek gnieżdżących się w dzwonnicy. Zakątek ten, to pustynia kamienna, samotnia pełna wyrazu, gdzie mieszkać mogą jedynie istoty sprowadzone do zupełnej nicości lub obdarzone olbrzymią siłą ducha. W domu o którym mowa, mieszkali zawsze księża, a należał on do starej panny nazwiskiem Gamard. Posiadłość tę nabył od Narodu, w czasie Terroru, ojciec panny Gamard; ale, ponieważ od dwudziestu lat stara panna wynajmowała ją księżom, nikomu nie przyszło na myśl gorszyć się za Restauracji, że dewotka posiada realność pochodzącą z tego źródła. Może duchowni przypuszczali, że panna Gamard ma zamiar zapisać dom kapitule, świeccy zaś nie widzieli zmiany w jego przeznaczeniu.
Ksiądz Birotteau kierował się tedy ku temu domowi, gdzie mieszkał od dwóch lat. Mieszkanie to było niegdyś — jak obecnie pelerynka — przedmiotem jego pragnień i jego hoc erat in votis przez jakich dwanaście lat. Być pensjonarzem panny Gamard i zostać kanonikiem, to były dwie wielkie sprawy jego życia; w istocie określają one dość ściśle ambicję księdza, który, czując się niejako pielgrzymem w drodze ku wieczności, może pragnąć na tym świecie jedynie dobrego legowiska, dobrej kuchni, schludnej odzieży, trzewików ze srebrnemi klamrami, rzeczy wystarczających dla potrzeb zwierzęcych; kanonji zaś dla zadowolenia mdłości własnej, tego szczególnego uczucia, które zaniesiemy z sobą pono aż przed oblicze Boga, skoro istnieją stopnie pomiędzy Świętymi. Ale pożądanie mieszkania, obecnie zajmowanego przez księdza Birotteau, owo uczucie tak blade w oczach świata, było dlań całą namiętnością, namiętnością pełną przeszkód i — jak najbardziej zbrodniczo namiętności — pełną nadziei, upojeń i wyrzutów.
Rozkład i charakter domu nie pozwalały pannie Gamard mieć więcej niż dwóch pensjonarzy. Otóż, mmiejwięcej na dwanaście lat przed dniem w którym Birotteau rozgościł się u starej panny, podjęła się ona hodować w zdrowiu i weselu księdza Troubert i księdza Chapeloud. Ksiądz Troubert żył, ksiądz Chapeloud umarł, a Birotteau zajął natychmiast jego miejsce.
Nieboszczyk ksiądz Chapeloud, za życia kanonik u św. Gracjana, był serdecznym przyjacielem księdza Birotteau. Za każdym razem kiedy wikary zaszedł do kanonika, stale podziwiał mieszkanie, meble i bibljotekę. Z tego podziwu zrodziła się pewnego dnia żądza posiadania tych pięknych rzeczy. Niepodobieństwem było księdzu Birotteau zdławić to pragnienie, które często zadawało mu straszny ból, skoro pomyślał, że jedynie śmierć najlepszego przyjaciela może zaspokoić to ukryte, ale wciąż rosnące pożądanie. Ksiądz Chapeloud i jego przyjaciel Birotteau nie byli bogaci. Obaj synowie chłopscy, nie mieli nic poza skąpą księżą płacą; szczupłe zaś oszczędności poszły na przetrwanie nieszczęsnej doby Rewolucji. Kiedy Napoleon przywrócił obrządek katolicki, zamianowano księdza Chapeloud kanonikiem św. Gracjana, a księdza Birotteau wikarjuszem katedralnym. Wówczas Chapeloud wprowadził się do panny Gamard. Kiedy Birotteau odwiedził kanonika na nowej siedzibie, ujrzał mieszkanie bardzo wygodnie urządzone; ale nie widział w niem nic więcej. Początek tej żądzy podobny był do szczerego uczucia, zaczynającego się niekiedy u młodego człowieka chłodnym podziwem dla kobiety, którą później pokochał na zawsze.
Mieszkalnie to, do którego wiodły kamienne schody, znajdowało się w części domu położonej od południa. Ksiądz Troubert zajmował parter, a panna Gamard pierwsze piętro od frontu.
Kiedy Chapeloud objął swoje mieszkanie, pokoje były nagie a sufity czarne od dymu. Kamienny i dość grubo rzeźbiony kominek nigdy nie był malowany. Za całe urządzenie, biedny kanonik ustawił łóżko, stół, kilka krzeseł i tych niewiele książek które posiadał. Mieszkanie podobne było do ładnej kobiety w łachmanach. Ale kiedy, w parę lat później, pewna stara dama zapisała księdzu Chapeloud dwa tysiące franków, obrócił tę sumę na zakupno dużej dębowej bibljoteki, pochodzącej z zamku rozszarpanego przez Czarną Bandę, a uderzającej rzeźbami godnemi podziwu artystów. Ksiądz nabył tę szafę skuszony metyle niską ceną, ile zupełną zgodnością jej wymiarów z wymiarami sieni. Oszczędności jego pozwoliły mu wówczas odnowić salonik, dotąd biedny i zaniedbany. Wywoskowano starannie posadzkę, wybielono sufit, pomalowano buazerję tak, aby imitowała słoje i sęki dębowe. Marmurowy kominek zajął miejsce dawnego. Kanonik miał na tyle gustu, aby wyszukać stare rzeźbione orzechowe fotele. Wreszcie długi hebanowy Stół i dwa meble Boulle’a dały tej izbie fizjognomję pełną charakteru. W ciągu dwóch lat, hojność pobożnych osób oraz legaty penitentek, mimo że skromne, wypełniły książkami puste zrazu półki bibljioteczne. Wreszcie wuj księdza Chapeloud, były oratorjanin, zapisał mu swoją kolekcję in folio Ojców Kościoła, i wiele innych dzieł cennych dla duchownego. Birotteau, coraz bardziej zdumiony przeobrażeniami tej gołej niegdyś izby, doszedł stopniowo do mimowolnej pożądliwości. Zapragnął posiadać ten gabinet, tak zestrojony z powagą stanu duchownego. Namiętność ta rosła z dnia na dzień. Pracując całe dni w tem ustroniu, wikarjusz mógł ocenić ciszę i spokój mieszkania, które zrazu zachwyciło go swoim wygodnym rozkładem. W ciągu następnych lat, Chapeloud uczynił ze swej celi modlitewnię, którą jego nabożne przyjaciółki skwapliwie upiększały. Jeszcze później, dama jakaś ofiarowała kanonikoi haftowany fotel, który sama długi czas robiła pod okiem tego sympatycznego człowieka, nie domyślającego się jego przeznaczenia. Wówczas, z sypialnią stało się to co z gabinetem; olśniła wikarego. Wreszcie, na trzy lata przed śmiercią, ksiądz Chapeloud dopełnił upiększeń w swojem mieszkaniu, strojąc salon. Melbie, mimo iż poprostu obite czerwonym welwetem, oczarowały księdza Birotteau. Od dnia w którym ujrzał firanki w czerwone pasy, mahoniowe meble, dywan i cały ten obszerny nowo pomalowany pokój, mieszkanie księdza Chapeloud stało się dlań przedmiotem tajemnej monomanji. Mieszkać tam, położyć się w łóżku o sutych jedwabnych firankach, gdzie sypiał kanonik, mieć koło siebie wszystkie te wygody, to był dla księdza Birotteau szczyt szczęścia: nie widział nic ponadto. Wszystkie pragnienia i ambicje lęgnące się w sercu ludzi skupiły się u księdza Birotteau w tajemnem i głębokiem uczuciu, z jakiem pragnął mieszkania podobnego do gniazdka księdza Chapeloud. Ilekroć przyjaciel zachorował, Birotteau przybiegał wiedziony niewątpliwie szczerem przywiązaniem; ale, kiedy się dowiadywał o jego niemocy lub kiedy mu dotrzymywał towarzystwa, rodziło się mimowoli w jego duszy tysiąc myśli, których najprostszym wyrazem było zawsze:
— Gdyby Chapeloud umarł, może odziedziczyłbym jego mieszkanie.
Że jednak Birotteau miał zacne serce, ciasny umysł i ograniczoną inteligencję, nie przychodziło mu na myśl uczynić cośkolwiek w tym celu, aby mu przyjaciel zapisał bibljotekę i meble.
Ksiądz Chapeloud, miły i pobłażliwy egoista, odgadł namiętność przyjaciela, co nie było trudno; i przebaczył mu ją, co może się wydać mniej łatwe u księdza. Ale też wikary, którego przyjaźń była wciąż niezmienna, przechadzał się codzień z przyjacielem w jednej i tej samej alei, nie mając doń ani przez chwilę żalu o czas, który od dwudziestu lat poświęcał na tę przechadzkę. Birotteau, który uważał swoje mimowolne pragnienia za grzech, byłby zdolny, za pokutę, do najgłębszy eh poświęceń. Kanonik spłacił dług wobec tak naiwnie szczerego braterstwa, mówiąc na kilka dni przed śmiercią do wikarego, który mu czytał Quotidienne:
— Tym razem dostaniesz mieszkamie. Czuję, że już koniec ze mną.
W istocie, ksiądz Chapeloud zapisał księdzu Birotteau bibljotekę i meble. Posiadanie tych rzeczy, tak żywo upragnionych, oraz nadzieja zostania pensjonarzem panny Gamard, złagodziły znacznie boleść, jaką zadała księdzu Birotteau strata przyjaciela: nie byłby go może wskrzesił, ale płakał po nim. Przez kilka dni był jak Gargantua, gdy mu żona umarła dając życie Pantagruelowi: nie wiedział, czy ma się cieszyć z narodzin syna, czy też martwić się że pochował poczciwą Badebek; wciąż mylił się, ciesząc się ze śmierci żony, a opłakując urodzenie Pantagruela. Birotteau spędził pierwsze dni żałoby na sprawdzaniu tomów swojej bibljoteki, na posługiwaniu się swojemi meblami, na oglądaniu ich; przyczem, tonem, którego na nieszczęście nikt nie mógł utrwalić, mówił: „Biedny Chapeloud!“ Radość jego i ból tak go pochłonęły, że nie uczuł żadnej przykrości widząc że kto inny otrzymał kanonję, której sukcesji nieboszczyk Chapeloud spodziewał się dla przyjaciela. Panna Gamard z przyjemnością wzięła wikarjusza na pensję; jakoż odtąd dostąpił wszystkich materjalnych szczęśliwości życia, które mu wychwalał zmarły. Nieobliczalne korzyści! Wedle tego co mówił nieboszczyk Chapeloud, żaden z księży mieszkających w Tours, nie wyjmując arcybiskupa, nie był z pewnością przedmiotem równie delikatnych, równie drobiazgowych starań, jak te, któremi parnia Gamard otaczała swoich dwóch pensjonarzy.
Pierwsze słowa kanonika, kiedy się spotykał z przyjacielem na przechadzce, tyczyły prawie zawsze smacznego obiadku, który właśnie spożył. Rzadko się zdarzyło, aby, w ciągu siedmiu spacerów w tygodniu, nie powiedział przynajmniej czternaście razy:
— Ta zacna panienka ma wyraźne powołanie do służby duchownej.
— Pomyśl, mówił kanonik Chapeloud do księdza Birotteau, przez dwanaście lat z rzędu, bielizna, alby, komże, rabaty, nigdy nic nie brakowało. Zawsze znajduję każdą rzecz na miejscu, w dostatecznej ilości, pachnącą irysem. Meble wyczyszczone i wytarte tak, że od dawna nie wiem poprostu co to kurz. Czy widziałeś kiedy u mnie bodaj źdźbło kurzu? Nigdy! Drzewo na opał piękne, suche, każda rzecz wyborowa; zdawałoby się, że panna Gamard przebywa ustawicznie w moim pokoju. Nie przypominam sobie, abym w ciągu dziesięciu lat zadzwonił dwa razy by prosić o cokolwiek. To się nazywa żyć! Nie musieć niczego szukać, nawet pantofli! Mieć zawsze dobry ogień, dobry stół! Naprzykład mieszek mój mnie niecierpliwił, źle ciągnął. Nie poskarżyłem się ani dwóch razy: już! na drugi dzień, panna Gamard dała mi bardzo ładny mieszek i te szczypczyki, któremi, jak widziałeś, grzebię sobie w ogniu.
Birotteau, za całą odpowiedź, szeptał tylko:
— Pachnące irysem!
To pachnące irysem wzruszało go zawsze. Słowa kanonika odsłaniały szczęście fantastyczne dla biednego wikarego, który miał wieczny kłopot ze swemi albami i rabatami, ile że nie miał zmysłu porządku i dość często zapominał zadysponować obiad. To też, czy to obchodził kościół z kwestą, czy odprawiał mszę, ilekroć spostrzegł pannę Gamard, zawsze obejmował ją słodkiem i życzliwem spojrzeniem, jakie święta Teresa mogła słać w niebo.
Szczęście, którego pragnie każde stworzenie i o którem tak często marzył wikary, ziściło się. Ale, ponieważ trudno jest komukolwiek, nawet księdzu, żyć bez jakiejś pasji, od pół roku ksiądz Birotteau zastąpił swoje dwie zaspokojone namiętności żądzą pelerynki. Tytuł kanonika stał się dlań tem, czem godność Para dla ministra-plebejusza. Toteż możliwość tej nominacji, nadzieje jakie mu dano u pani de Listomère, tak mocno zawróciły mu w głowie, iż wróciwszy do domu przypomniał sobie, że zostawił parasol. Gdyby nie deszcz, który lał jak z cebra, może nie byłby sobie wogóle o tem przypomniał, tak bardzo był pochłonięty myślami. Z rozkoszą przetrawiał wszystko, co mu powiedziały w sprawie jego promocji osoby bywające u pani de Listomère, starszej damy, u której co środę spędzał wieczór. Wikary zadzwonił żywo, jakgdyby chcąc tem powiedzieć służącej aby mu nie kazała czekać. Następnie przytulił się do bramy aby jak najmniej zmoknąć; ale woda spływając z dachu padała mu właśnie na końce trzewików, a wiatr kierował nań raz po raz strugi deszczu dość podobne do tuszu. Odczekawszy czas potrzebny aby służąca mogła wyjść z kuchni i pociągnąć za sznurek którym otwierało się bramę, wikary zadzwonił ponownie, i to tak, aby uczynić wymowny hałas.
— Nie mogły przecież wyjść, powiadał sobie nie słysząc żadnego odgłosu.
I zaczął dzwonić po raz trzeci, a dzwonek, powtórzony donośnie przez wszystkie echa katedry, rozległ się tak cierpko, że niepodobna było się nie obudzić. Toteż, w dobrą chwilę potem, usłyszał, nie bez pewnej przyjemności zaprawnej irytacją, saboty służącej łomocące po bruku podwórza. Mimo to, udręki jego nie skończyły się tak prędko jak ksiądz się spodziewał. Zamiast pociągnąć za sznurek, Miarjanna musiała otworzyć drzwi wielkim kluczem oraz odsunąć rygle.
— Jakże ty możesz dać mi trzy razy dzwonić na taki czas? rzekł do Marjanny.
— Przecie ksiądz widzi, że brama była zamknięta. Wszyscy oddawna śpią, biły już trzy kwadranse na dziesiątą. Nasza pani myślała pewnie, że ksiądz jest w domu.
— Ale tyś przecież widziała jakem wychodził! Zresztą pani wie dobrze, że bywam u pani de Listomère co środę.
— Cóż powiem, proszę księdza? zrobiłam jak pani kazała, odparła Marjanna zamykając bramę.
Słowa te zadały księdzu Birotteau cios, tem dotkliwszy przez kontrast z doskonałem szczęściem w jakiem właśnie tonął w marzeniu. Zamilkł, i udał się za Marjanną do kuchni aby wzdąć świecę, w przekonaniu że ją tam zostawił. Ale, zamiast wejść do kuchni, Marjanna zaprowadziła księdza na górę, gdzie ujrzał w przedpokoju swój lichtarz na stole. Niemy ze zdumienia, wszedł szybko do pokoju, zobaczył że niema ognia na kominku i przywołał Marjannę, która jeszcze nie zdążyła odejść.
— Nie zapaliłaś ognia? rzekł.
— Przepraszam księdza, odparła. Musiał zgasnąć.
Birotteau spojrzał na nowo na kominek i przekonał się, że był nietknięty od rana.
— Muszę osuszyć nogi, odparł; rozpal ogień.
Marjanna usłuchała z pośpiechem osoby której się widocznie chce spać. Szukając sam swoich pantofli i nie znajdując ich, jak bywałoizwykle, na dywaniku, ksiądz przyglądał się Marjannie i uczynił parę spostrzeżeń, świadczących, że ona nie wstała prosto z łóżka, jak twierdziła. Uprzytomnił sobie wówczas, że od dwóch tygodni pozbawiono go wszystkich owych drobnych wygód, które przez półtora roku uczyniły mu życie tak słodkiem. Otóż, ponieważ ciasne umysły skłonne są z natury do roztrząsania drobiazgów, ksiądz pogrążył się z miejsca w głębokich dumaniach nad temi czterema wypadkami, które, niedostrzegalne dla kogo innego, dla niego stanowiły cztery katastrofy. Była to najoczywistsza ruina jego szczęścia; to zapomnienie pantofli, to kłamstwo Marjanny o ogniu na kominku; to niesłychanie przeniesienie lichtarza do przedpokoju i wreszcie ta przymusowa kwarantanna w deszcz pod bramą.
Kiedy ogień błysnął, kiedy zapalono lampkę mocną i kiedy Marjanna opuściła pokój, nie spytawszy, jak niegdyś: „Czy księdzu jeszcze czego nie trzeba?“ Birotteau zanurzył się łagodnie w pięknej i obszernej berżerce zmarłego przyjaciela; ale ruch, jakim się w nią osunął, miał coś smutnego. Oblegało nieboraka przeczucie jakiegoś straszliwego nieszczęścia. Oczy jego wędrowały kolejno po pięknej szafie, komodzie, krzesłach, firankach, dywanach, po obszernem łóżku, kropielnicy, krucyfiksie, Madonnie Valentyna, Chrystusie Lebruna, słowem po wszystkich przedmiotach; a na jego twarzy odbił się ból najtkliwszego pożegnania, jakiem kiedy kochanek darzył pierwszą kochankę lub starzec swoje ostatnie zasadzone drzewa. Wikary poznał w tej chwili, nieco późno coprawda, oznaki cichego prześladowania, jakie cierpiał od trzech miesięcy ze strony panny Gamard. Człowiek inteligentny byłby z pewnością odgadł jej niechęć o wiele wcześniej. Alboż wszystkie stare panny nie mają specjalnego talentu akcentowania uczynków i słów, jakie podsuwa nienawiść? Drapią jak koty. Przytem nietylko ranią, ale doznają rozkoszy w tem aby ranić i aby pokazać ofierze że ją zraniły. Tam, gdzie człowiek obyty w świecie nie dałby się drasnąć dwa razy, poczciwemu Birotteau trzeba było kilku uderzeń łapą w twarz, nim uwierzył w złą intencję.
Natychmiast, z ową drobiazgową bystrością, jakiej nabywają księża, przywykli zgłębiać sumienia i roztrząsać błahostki przy konfesjonale, ksiądz Birotteau zaczął budować — jakgdyby chodziło o kontrowersję religijną — następujący pewnik:
— Przypuściwszy, że panna Gamard zapomniała o wieczorze u pani de Listomère, że Marjanna zapomniała rozpalić ogień, że myślały iż wróciłem: zważywszy że zniosłem dziś rano — i to osobiście! — mój lichtarz!!! niepodobieństwem jest, aby panna Gamard, widząc go u siebie w sali, mogła sądzić że ja jestem w domu. Ergo, panna Gamard chciała mnie wytrzymać pod bramą w deszcz; każąc zaś odnieść lichtarz na górę, miała zamiar okazać mi... — Co? rzekł głośno, przejęty grozą wypadków, wstając aby zdjąć mokrą odzież, wziąć szlafrok i fular na głowę.
Następnie przeszedł od łóżka do kominka, gestykulując i rzucając na rozmaite tony następujące zdania, każde przechodzące w dyszkant, jakby dla zamaskowania wykrzykników:
— Cóż ja jej, u djaiska, zrobiłem? Czego ona chce odemnie? Marjanna nie mogła zapomnieć o ogniu! To ona jej powiedziała, aby nie palić! Trzebaby być dzieckiem, aby nie spostrzec, z tonu i zachowania, że ona ma coś do mnie. Nigdy księdzu Chapeloud nie zdarzyło się coś podobnego! Niepodobna mi będzie żyć z takiem dokuczaniem... W moim wieku!...
Ksiądz położył się w nadziei wyświetlenia nazajutrz przyczyn nienawiści, niweczącej na zawsze owo szczęście, którem cieszył się od dwóch lat, wytęskniwszy się za niem tak długo. Niestety! tajemne pobudki panny Gamard miały dlań zostać na wieki nieznane, nie dlatego aby je trudno było odgadnąć, ale dlatego że nieborakowi brak było owej szczerości, z jaką ludzie wyżsi i hultaje umieją wejrzeć w siebie i osądzić się. Jedynie genjalny człowiek lub filut umie sobie powiedzieć: „Zbłądziłem“. Interes i talent, to jedyni sumienni i bystrzy doradcy. Otóż, ksiądz Birotteau, którego poczciwość graniczyła z głupotą, którego wykształcenie było jakby inkrustacją wtłoczoną wysiłkiem pracy, nie miał najmniejszego pojęcia o świecie i o życiu. Żył między mszą a konfesjonałem, wielce zajęty rozstrzyganiem najlżejszych skrupułów sumienia jako spowiednik miejscowych pensjonatów, oraz kilku zacnych dusz, które umiały go cenić. Było to wielkie dziecko, któremu mechanizm społeczny był prawie obcy. Jedynie egoizm wrodzony wszystkim ludzkim istotom, wzmocniony swoistym egoizmem księżym, oraz ciasnym egoizmem prowincji, rozwinął się w nim nieznacznie i mimo jego wiedzy. Gdyby ktoś zadał sobie ten trud, aby zgłębić duszę wikarego i wykazać mu, że w nieskończenie drobnych szczegółach jego egzystencji oraz drobnych obowiązkach jego prywatnego życia brak mu zasadniczo owego poświęcenia które głosił, byłby się sam ukarał, umartwiłby się z dobrą wiarą. Ale ci których zadraśniemy, nawet bezwiednie, nie troszczą się o naszą nieświadomość, chcą i umieją się zemścić. Zatem, Birotteau, mimo iż mały człeczyna, miał paść ofiarą owej wielkiej Sprawiedliwości, która nieodmiennie każe światu spełniać swoje wyroki, zwane przez wielu dudków nieszczęściami życia.
Między nieboszczykiem kanonikiem Chapeloud a jego wikarjuszem była ta różnica, że jeden był egoista zręczny i sprytny a drugi egoista szczery i naiwny. Kiedy ksiądz Chapeloud osiadł u panny Gamard, umiał doskonale ocenić charakter swojej gospodyni. Konfesjonał zdradził mu, ile goryczy wytwarza w sercu starej panny nieszczęście stawiające ją poza obrębem społeczeństwa; wytyczył tedy rozważnie plan postępowania. Gospodyni, licząca dopiero trzydzieści ośm lat, zachowała jeszcze pewne pretensje, które, u takich szarych osób, zmieniają się później w wysokie mniemanie o sobie. Kanonik zrozumiał, że, aby dobrze żyć z panną Gamard, musi mieć zawsze dla niej jednaką uprzejmość i jednakie względy, musi być bardziej nieomylny niż sam papież. Aby to osiągnąć, ograniczył się w stosunkach z nią jedynie(do tego co nakazuje prosta uprzejmość oraz zażyłość wytwarzająca się między osobami mieszkającemi pod jednym dachem. I tak, mimo że ksiądz Troubert i on jadali regularnie trzy razy dziennie, wymówił się od wspólnego śniadania, przyuczając pannę Gamard, aby mu posyłała do łóżka kawę ze śmietanką. Następnie, oszczędzał sobie nudów odsiadywania kolacji, wychodząc na herbatę do znajomych domów. W ten sposób, rzadko widywał swoją gospodynię poza obiadem, ale na obiad przychodził zawsze trochę wcześniej. W czasie tej niby-wizyty, zawsze, przez dwanaście lat które spędził pod jej dachem, zadawał jej te same pytania, otrzymując te same odpowiedzi. Zainteresowanie tem czy dobrze spała, śniadanie, drobne sprawy domowe, jej wygląd, zdrowie, pogada, czas trwania nabożeństw, epizody w czasie mszy, wreszcie zdrowie tego lub owego księdza, oto były tematy tej codziennej rozmowy. Przy obiedzie operował zawsze metodą delikatnego pochlebstwa, raz po raz przechodząc od zalet ryby, od delikatności zasmażki lub przymiotów sosu do przymiotów panny Gamard i jej zalet jako gospodyni. Umiał zręcznie głaskać próżnostki starej panny, chwaląc jej konfitury, korniszony, konserwy, pasztety i inne gastronomiczne wymysły. Nigdy wreszcie sprytny kanonik nie opuścił żółtego saloniku, nie powiedziawszy jej wprzódy, że nigdzie, w całem Tours, nie pija się równie dobrej kawy.
Dzięki temu doskonałemu zrozumieniu charakteru panny Gamard, oraz dzięki tej sztuce życia uprawianej przez kanonika w ciągu dwunastu lat, nigdy nie przyszło pomiędzy nimi do najmniejszego nieporozumienia. Ksiądz Chapeloud odrazu poznał wszystkie kanty, szorstkości, zadziory starej panny i uregulował nieuniknione punkty styczności w ten sposób, aby uzyskać od niej wszystko co było potrzebne dla szczęścia i spokoju jego życia. Toteż panna Gamard mówiła że ksiądz Chapeloud jestto człowiek bardzo miły, łatwy w pożyciu i nader dowcipny. Co się tyczy księdza Troubert, dewotka nie mówiła o nim bezwarunkowo nic. Zupełnie wszedłszy w krąg jej życia jak satelita w sferę swej planety, Troubert był dla niej czemś pośredniem między człowiekiem a psem; mieścił się w jej sercu tuż przed miejscem przeznaczonem dla przyjaciół oraz dla wielkiego dychawicznego mopsa, którego kochała tkliwie. Władała nim całkowicie. Zespolenie ich interesów posunęło się tak daleko, iż wiele osób żyjących blisko z panną Gamard mniemało, że ksiądz Troubert dybie na majątek starej panny, że ją przywiązuje do siebie bezgraniczną cierpliwością i powoduje nią tem skuteczniej udając że sam jej słucha i nie zdradzając najmniejszej chęci władzy.
Kiedy ksiądz Chapeloud umarł, stara panna, która chciała mieć spokojnego pensjonarza, pomyślała z natury rzeczy o wikarym. Nim jeszcze otwarto testament kanonika, już panna Gamard zamyśliła oddać mieszkanie zmarłego swemu poczciwemu księdzu Troubert, uważając, że mu jest niedobrze ma parterze. Ale kiedy ksiądz Birotteau przyszedł spisywać ze starą panną warunki, ujrzała, że tak jest rozkochany w tem mieszkaniu, którego pożądał tak długo dziś dopiero mogąc zdradzić siłę swoich pragnień, iż nie śmiała mu wspomnieć o zamianie. Przyjaźń poświęcała względom interesu. Aby pocieszyć ukochanego kanonika, dała w jego mieszkaniu posadzkę zamiast podłogi i przebudowała kominek, który dymił.
Ksiądz Birotteau odwiedzał przez dwanaście lat przyjaciela swego księdza Chapeloud, przyczem nigdy nie przyszło mu na myśl dochodzić, skąd pochodzi jego niezmierna oględność w stosunkach z panną Gamard. Kiedy się sprowadził do tej świątobliwej panienki, znajdował się w sytuacji kochanka, który doczekał się uwieńczenia swych pragnień. Gdyby nawet z natury nie był ślepy, oczy jego zanadto były olśnione szczęściem, aby mógł przejrzeć pannę Gamard i zastanowić się nad sposobem unormowania codziennych stosunków. Panna Gamard, widziana zdaleka przez pryzmat doczesnych szczęśliwości, jakie wikary marzył w jej domu, zdawała mu się istotą doskonałą, wzorową chrześcijanką, osobą pełną miłości bliźniego, niewiastą ewangeliczną, panną mądrą, strojną w owe ciche i skromne cnoty, nasycające życie niebiańskim zapachem. Toteż, z całym zachwytem człowieka, który dochodzi do dawno upragnionego celu, z naiwnością dziecka oraz nieopatrznością starca nieznającego świata, wszedł w życie panny Gamard, jak mucha łapie się w sieć pająka. I tak, pierwszego dnia kiedy miał jeść i spać w jej domu, został w salonie, wiedziony pragnieniem bliższego poznania, a również owem dziwnem zakłopotaniem, które tak często paraliżuje ludzi nieśmiałych: wydaje się im, że będą niegrzeczni, jeżeli przerwą rozmowę aby się pożegnać. Został tedy na cały wieczór. Druga stara panna, przyjaciółka księdza Birotteau, panna Salomon de Villenoix, przyszła tego wieczora. Uszczęśliwiona panna Gamard złożyła partyjkę bostona. Kładąc się spać, wikary pomyślał, że spędził bardzo miły wieczór. Znając jeszcze bardzo niewiele pannę Gamard i księdza Troubert, widział jedynie powierzchnie ich charakterów. Mało kto odsłania odrazu swoje wady. Naogół każdy stara się przybrać powabną maskę. Ksiądz Birotteau powziął tedy uroczy projekt poświęcenia swoich wieczorów pannie Gamard, zamiast je spędzać w mieście.
Osoba ta hodowała od kilku lat pragnienie, które potęgowało się w niej z każdym dniem. Pragnienie owo, z rzędu tych, które hodują starcy a nawet ładne kobiety, stało się u niej namiętnością podobną namiętności księdza Birotteau do mieszkania swego przyjaciela. Tkwiło ono w sercu starej panny korzeniami pychy i egoizmu, zazdrości i próżności, jakie istnieją u ludzi światowych. Wieczna historja: wystarczy rozszerzyć nieco ciasny krąg w którym poruszają się te osoby, aby otrzymać wzór wypadków zachodzących w najwyższych sferach towarzyskich.
Panna Gamard spędzała wieczory kolejno w sześciu czy ośmiu rozmaitych domach. Czy dolegało jej że musi szukać ludzi i czuła się w prawie — w swoim wieku — żądać od nich wzajemności; czy raniło jej miłość własną że nie ma własnego towarzystwa; czy wreszcie próżność jej żądała pochlebstw i względów, jakiemi cieszyły się jej przyjaciółki, dość, że całą jej ambicją było uczynić swój salon punktem zbornym, do którego co wieczór pewna ilość osób dążyłaby z przyjemnością. Kiedy Birotteau i jego przyjaciółka, panna Salomon, spędzili u niej kilka wieczorów w towarzystwie wiernego i cierpliwego księdza Troubert, pewnego wieczora, wychodząc od św. Gracjana, panina Gamard oznajmiła przyjaciółkom, których dotąd czuła się jakby niewolnicą, że osoby pragnące ją widzieć, mogą ją odwiedzać raz na tydzień u niej w domu, gdzie zbiera się grono przyjaciół dość liczne aby złożyć partyjkę bostona. Nie godzi się jej (mówiła) (zostawiać samego księdza Birotteau, swego nowego pensjonarza; panna Salomon nie opuściła jeszcze ani jednego dnia; ma obowiązki wobec swych przyjaciół... i to, i owo... i t. d. Słowa te były tem pokorniej dumne i tem obficiej słodkawe, iż parana Salomon de Villenoix należała do najarystokratyczniejszego towarzystwa w Tours. Mimo iż panna Salomon przychodziła jedynie przez przyjaźń dla wikarego, panna Gamard pyszniła się że ją ma w swoim salonie i czuła się, dzięki księdzu Birotteau, bliska ziszczenia wielkiego planu: stworzyć kółko równie liczne, równie miłe jak salony pani de Listomère, panny Merlin de la Blottière i innych dewotek, podejmujących nabożne towarzystwo w Tours! Ale, niestety, ksiądz Birotteau unicestwił zamiary parany Gamard. Otóż, jeżeli wszyscy ci, którzy osiągnęli w życiu oddawna upragnione szczęście, zrozumieli radość, jaką mógł czuć wikary kładąc się w łóżku księdza Chapeloud, powinni również wytworzyć sobie lekkie pojęcie o zgryzocie, jaką sprawiło pannie Gamard zwalenie jej ulubionego planu. Ścierpiawszy przez pół roku dość powolnie swoje szczęście, Birotteau pierzchnął z jej domu, uprowadzając pannę Salomon. Mimo niesłychanych wysiłków, ambitna Gamard zebrała ledwie jakieś pięć czy sześć osób, uczęszczających dość nieregularnie, trzebią zaś było conajmniej czworo wiernych, aby podtrzymać bostona. Musiała tedy uderzyć w skruchę i wrócić do dawnych przyjaciółek, stare panny bowiem czują się zbyt licho we własnem towarzystwie, aby się mogły obejść bez wątpliwych przyjemności świata.
Przyczynę tej dezercji łatwo odgadnąć. Mimo iż wikary był z rzędu tych, do których ma kiedyś należeć raj na mocy wyroku: Błogosławieni ubodzy duchem! — nie mógł, jak wielu ludzi głupich, znosić nudy, o jaką go przyprawiali inni głupcy. Ludzie nieinteligentni podobni są do chwastów, które lubują sobie w dobrej glebie; ponieważ sami się nudzą, tem bardziej potrzebują aby ich bawiono. Wcielenie nudy której są pastwą, połączone z ustawiczną potrzebą ucieczki od samych siebie, wytwarza tę namiętność ruchu, tę ciągłą potrzebę bycia tam gdzie ich niema. To ich cecha, podobnie jak cecha istot pozbawionych czucia, oraz tych, którzy chybią w życiu swego losu lub cierpią z własnej winy. Nie zgłębiając zbytnio pustki i nicości panny Gamard, ani też nie tłumacząc sobie ciasnoty jej myśli, biedny ksiądz Birotteau spostrzegł (nieco późno, na swoje nieszczęście) wady, jakie dzieliła z wszystkiemi staremi pannami, oraz te które posiadała osobiście. Zło, oglądane w drugich, odcina się tak wyraźnie od dobrego, iż uderza nas prawie zawsze w oczy zanim nas jeszcze zrani. Ten objaw mógłby usprawiedliwić skłonność, która nas mniej lub więcej popycha do obmowy. Tak naturalną rzeczą jest drwić sobie z ułomności drugich, iż powinniśmy wybaczyć uszczypliwe plotki usprawiedliwione naszemi śmiesznostkami i dziwić się jedynie potwarzy. Ale oczy poczciwego wikarego nigdy nie osiągnęły tego punktu optycznego, który pozwala światowcom dojrzeć rychło kolców sąsiada i umknąć ich; na to aby poznał wady swej gospodyni, musiał uczuć przestrogę, jakiej natura udziela wszystkim stworzeniom: ból! Stare panny, nie nagiąwszy swego charakteru i życia do cudzego życia i charakteru, jak tego wymaga dola kobiety, mają przeważnie tę manję, aby wszystko naginać do siebie. U panny Gamard skłonność ta wyrodziła się w despotyzm; ale ten despotyzm umiał się wyrazić tylko w drobiazgach. Tak więc, wśród tysiąca przykładów, koszyczek z fiszkami i sztonami, postawiony na stoliku do kart dla księdza Birotteau, powinien był zostać tam gdzie był; i ksiądz drażnił ją wielce przesuwając ten koszyczek, co zdarzało się prawie co wieczór. Skąd pochodziła owa drażliwość, tak niemądrze czepiająca się błahostek, i jaki był jej cel? Niktby tego nie umiał powiedzieć, panna Gamard sama nie wiedziała. Mimo iż z natury potulny jak owca, nowy pensjonarz — jak i owce zresztą — nie lubił zbyt często czuć laski pastuszej, zwłaszcza opatrzonej kolcem. Nie tłumacząc sobie bezgranicznej cierpliwości księdza Troubert, Birotteau zrezygnował ze szczęścia, które panina Gamard chciała mu przyrządzać na swój sposób, sądziła bowiem że ze szczęściem jest tak jak z konfiturami. Ale nieborak, wskutek naiwności swego charakteru, wziął się do rzeczy dość niezręcznie; rozstanie nie obeszło się tedy bez kwasów i szpileczek, na które ksiądz Birotteau silił się okazać obojętny.
Z końcem pierwszego roku przeżytego pod dachem panny Gamard, wikarjusz wrócił do dawnych obyczajów, spędzając dwa wieczory w tygodniu u pani de Listomère, trzy u panny Salomon a dwa pozostałe u panny Merlin de la Blottière. Osoby te należały do miejscowej arystokracji, do której panna Gamard nie miała wstępu. Toteż gospodyni dotkliwie odczuła ucieczkę księdza Birotteau, która dała jej poznać jej własną nicość: wszelki wybór mieści w sobie wzgardę porzuconego przedmiotu.
— Ksiądz Birotteau nie czuł się dobrze w naszem towarzystwie, powiadał ksiądz Troubert przyjaciołom panny Gamard, kiedy musiała poniechać swoich wieczorów. To inteligencja, smakosz!
Jemu trzeba wielkiego świata, zbytku, dowcipnej rozmowy, ploteczek...
Słowa te pobudzały zawsze pannę Gamard do wysławiania swego charakteru kosztem księdza Birotteau.
— Nie — taka znów inteligencja, mówiła. Gdyby nie ksiądz Chapeloud, nigdyby się nie wszrubował do pani de Listomère. Och! wiele straciłam, tracąc księdza Chapeloud. Cóż za miły człowiek, jaki łatwy! Dość powiedzieć, że, w ciągu dwumiastu lat, nie miałam z nim najmniejszego zajścia ani najmniejszej przykrości.
Panna Gamard przedstawiła księdza Birotteau w świetle tak ujemnem, że w tym mieszczańskim światku, tajemnie zawistnym o arystokrację, zyskał opinję człowieka bardzo przykrego i nieznośnego w pożyciu. Następnie stara panna miała kilka tygodni tę przyjemność, iż słuchała ubolewań przyjaciółek, które, nie myśląc ani słowa z tego co mówiły, powtarzały bezustanku: „Jakto, pani, taka zgodna i dobra, pani ściągnęła na siebie niechęć...?“ Albo: „Niech się pani pocieszy, droga pani Gamard, zbyt dobrze panią znają, aby...“ etc.
Ale wszyscy w duchu błogosławili wikarjusza, uszczęśliwieni że ominął ich wieczór w Klasztorze, miejscu najbardziej odludnem, posępnem i oddalonem od centrum w całem Tours.
Między osobami wciąż stykającemu się z sobą, nienawiść i miłość wciąż wzrastają; znajdujemy co chwila nowe przyczyny aby bardziej kochać lub nienawidzić. To też ksiądz Birotteau stał się dla panny Gamard nie do zniesienia. W półtora roku od swego wprowadzenia się, w chwili gdy poczciwiec widział błogi spokój w milczeniu nienawiści i rad był że tak dobrze ułożył swoje stosunki ze starą panną, w istocie Stał się dla niej celem tajemnej naganki i chłodno obmyślonej zemsty. Dopiero te cztery fundamentalne okoliczności: zamknięte drzwi, zapomniane pantofle, brak ognia, lichtarz przeniesiony do jego pokoju, zdołały mu odsłonić ową straszliwą nienawiść, której ostatnie ciosy miały nań spaść aż w chwili gdy będą nie do naprawienia.
Usypiając tedy, zacny wikarjusz łamał sobie daremnie biedną głowinę, aby sobie wytłumaczyć to szczególnie niegrzeczne postępowanie panny Gamard. Ponieważ swego czasu postąpił bardzo logicznie trzymając się naturalnych praw swego egoizmu, trudno mu było zrozumieć w czem zawinił wobec gospodyni? O ile wielkie rzeczy łatwo jest pojąć i wyrazić, małostki życia wymagają wielu szczegółów. Wypadki, stanowiące niejako prolog tego mieszczańskiego dramatu, w którym wszakże namiętności są równie gwałtowne co gdyby płynęły z wielkich przyczyn, wymagały tego długiego wstępu, i trudno byłoby wiernemu historykowi ograniczyć się.
Nazajutrz rano, po przebudzeniu, Birotteau tak usilnie myślał o swej kanonji, że nie pamiętał już czterech ostatnich okoliczności, w których w wilję ujrzał złowrogą wróżbę przyszłych nieszczęść. Wikarjusz nie był człowiekiem, któryby wstał z łóżka bez ognia, zadzwonił tedy na Marjannę; poczem, wedle zwyczaju, utonął w sennych rojeniach. Zwykle służąca, rozpalając ogień, wyrywała go łagodnie z tego półsnu szmerem swoich pytań i swego krzątania. Ksiądz lubił ten rodzaj muzyki. Upłynęło pół godziny, a Marjianna się nie zjawiła. Wikarjusz (nawpół już kanonik) miał zadzwonić na nowo, ale puścił taśmę, słysząc na schodach męskie kroki. Był to ksiądz Troubert, który, zapukawszy dyskretnie, wszedł na zaproszenie gospodarza. Wizyta ta, którą dwaj księża wymieniali dość regularnie raz na miesiąc, nie zaskoczyła wikarjusza. Najpierw kanonik zdziwił się, że Marjanna jeszcze nie roznieciła ognia u kolegi. Otworzył okno, ostro krzyknął na Marjannę wzywając ją do księdza Birotteau, poczem, zwracając się doń, rzekł:
— Gdyby panna Gamard dowiedziała się że ksiądz nie masz ognia, połajałaby Marjannę.
To rzekłszy, zagadnął księdza o zdrowie i spytał łagodnie, czy ma jakieś nowiny o swojej nominacji. Wikarjusz opowiedział mu o swych zabiegach i wymienił naiwnie osoby, na które stara się wpłynąć pani de Listomère. Nie wiedział, iż Troubert nigdy nie przebaczył owej pani tego, że nie mógł się dostać do jej domu, on, ksiądz Troubert, dwa razy już omal nie mianowany generalnym wikarjuszem diecezji! Niepodobna znaleźć dwóch twarzy, któreby przedstawiały więcej sprzeczności niż fizjognomje tych dwóch księży. Ironbert, wysoki i chudy, miał cerę śniadą i żółciową, gdy wikarjusz był co się nazywa pulchny. Twarz księdza Birotteau, okrągła i rumiana, wyrażała bezmyślną dobroduszność; gdy twarz Trouberta, długa i poorana bruzdami, nabierała chwilami wyrazu pełnego ironji i wzgardy: trzeba było wszakże przyjrzeć mu się uważnie, aby odkryć te dwa uczucia. Zwykle kanonik zachowywał zupełny spokój, mając powieki wciąż prawie opuszczone na dwoje piwnych oczu, których spojrzenie stawało się, kiedy zechciał, jasne i przenikliwe. Rude włosy dopełniały tej posępnej fizjognomji, bezustanku powleczonej mrokiem poważnych dumań. Wiele osób mniemało zrazu, że księdza Troubert pochłania jakaś wysoka i głęboka ambicja; ale ci co go rzekomo znali lepiej, obalili w końcu to mniemanie, przedstawiając go jako człowieka ogłupionego despotyzmem panny Gamard lub wyczerpanego nadmiernemi postami.
Mówił rzadko i nie śmiał się nigdy. Kiedy mu się zdarzyło być mile wzruszonym, wymykał mu się słaby uśmiech, gubiący się w fałdach twarzy.
Birotteau był przeciwnie z gruntu szczery, wylany, lubiący smacznie zjeść; bawił się lada czem z naiwnością człowieka bez żółci i zdrady. Ksiądz Troubert budził w pierwszej chwili mimowolną grozę, gdy wikarjusz skłaniał tych co go widzieli do łagodnego uśmiechu. Kiedy, przez arkady i nawy św. Gracjana, wysoki kanonik szedł uroczystym krokiem, z pochylonem czołem,z surowemi oczami, budził szacunek: jego przygarbiona postać harmonizowała z pożółkłemi sklepieniami katedry, fałdy jego sutanny miały coś monumentalnego, godnego rzeźbiarza. Natomiast poczciwy wikarjusz kręciłsię tam bez żadnej powagi, dreptał, deptał, tocząc się jak kulka.
Ci dwaj ludzie mieli wszakże jedno podobieństwo. Tak jak ambitne wejrzenie Trouberta, każąc go się obawiać, skazało go może na nieznaczącą rolę zwykłego kanonika, tak samo charakter i postać księdza Birotteau skazywały go niejako na wiekuisty wikarjat. Jednakże, ksiądz Troubert, doszedłszy pięćdziesięciu lat, taktem swoim, pozorami zupełnego braku ambicji i nawskroś świętem życiem rozproszył całkowicie obawy, jakie jego domniemane zdolności oraz groźna fizjognomja obudziły w jego zwierzchnikach. Ponieważ zdrowie jego było od roku poważnie zachwiane, nominacja jego na generalnego wikarjusza arcybiskupstwa zdawała się prawdopodobna. Nawet jego współzawodnicy życzyli mu tej nominacji, pragnąc lepiej przygotować własną przez tych niewiele dni, których użyczyłaby mu choroba, dziś już chroniczna. Zupełnie przeciwnie, potrójny podbródek księdza Birotteau był dla konkurentów walczących z nim o miejsce kanonika znamieniem kwitnącego zdrowia, jego zaś podagra zdawała się, w myśl przysłowia, rękojmią długowieczności.
Ksiądz Chapaloud, człowiek nader roztropny, mile widziany dla swoich towarzyskich zalet przez arystokrację oraz przez miejscowych dygnitarzy, zawsze przeciwdziałał, — tajemnie zresztą i bardzo sprytnie, — wywyższeniu księdza Troubert; bardzo zręcznie nawet zamknął mu przystęp do wszystkich znakomitszych salonów w Tours, mimo że Troubert odnosił się doń z wielkim szacunkiem, okazując mu w każdej okazji wysoką cześć. Uniżoność ta nie mogła zmienić opinji zmarłego kanonika, który, podczas ostatniej przechadzki, powtarzał jeszcze księdzu Birotteau:
— Strzeż się tego dryblasa Troubert! To Sykstus piąty, pomniejszony do rozmiarów konsystorza.
Takim był przyjaciel i towarzysz stołu panny Gamard, który, nazajutrz po dniu w którym stara panna wypowiedziała niejako wojnę biednemu Birotteau, przyszedł go odwiedzić z wylewami przyjaźni.
— Trzeba darować Marjannie, rzekł kanonik widząc wchodzący służącą. Zdaje się że zaczęła od mego mieszkania. U mnie jest bardzo wilgotno, kaszlałem dziś całą noc. — Bardzo tu zdrowo ksiądz mieszka, rzekł wodząc okiem po ścianach.
— Och! mieszkam jak kanonik, rzekł Birotteau z uśmiechem.
— A ja jak wikarjusz, rzekł pokorny ksiądz.
— Tak, ale niebawem będzie ksiądz mieszkał w konsystorzu, rzekł poczciwy Birotteau, który chciał aby wszyscy byli szczęśliwi.
— Och! albo ma cmentarzu. Ale niech się dzieje wola boża!
I Troubert podniósł oczy do nieba z rezygnacją.
— Przyszedłem, dodał, poprosić księdza o pożyczenie mi wykazu beneficjów. Jeden ksiądz w całem Tours masz to dzieło.
— Proszę, niech ksiądz weźmie z bibljoteki, odparł Birotteau, któremu ostatnie słowa Trouberta uprzytomniły wszystkie rozkosze własnego życia.
Wysoki kanonik przeszedł do bibljoteki i został tam przez czas, przez który wikarjusz się ubierał. Niebawem rozległ się dzwon ma śniadanie, podagryk zaś, pomyślawszy iż, gdyby nie odwiedziny Trouberta, nie miałby ognia przy wstawaniu, powiedział sobie:
— Poczciwy człowiek!
Obaj księża zeszli razem, uzbrojeni każdy olbrzymiem in folio, które złożyli na komsolce w jadalni.
— Cóż to takiego? spytała cierpko panna Gamard, zwracając się do księdza Birotteau. Mam nadzieję, że ksiądz mi nie będzie zagracał jadalni swemi szpargałami.
— To ja potrzebowałem tych książek, odparł Troubert; ksiądz wikarjusz był tak uprzejmy, że mi ich pożyczył.
— Powinnam się była domyśleć, rzekła uśmiechając się wzgardliwie. Ksiądz Birotteau nie często zagląda do tych foljałów.
— Jak się pani miewa? odparł pensjonarz pieszczonym głosem.
— Nieszczególnie, odparła sucho. Ksiądz jest przyczyną, że mnie zbudzono z pierwszego snu i całą noc mi to zepsuło.
Panna Gamard dodała siadając:
— Mleko stygnie, moi dobrodzieje.
Zdumiony tem cierpkiem przyjęciem gospodyni wówczas gdy spodziewał się przeprosin, ale przerażony, jak wszyscy ludzie nieśmiali, widokami dyskusji, zwłaszcza gdy miał być jej przedmiotem, biedny wikarjusz usiadł w milczeniu. Następnie, widząc na twarzy panny Gamard oznaki wyraźnej niechęci, trwał w niepewności: rozum kazał mu nie znosić zuchwalstwa gospodyni, charakter zaś skłaniał go do wnikania sporu. W tej dusznej udręce, Birotteau jął się uważnie przyglądać wielkim zielonym kratom na grubej ceracie, którą od niepamiętnych czasów panna Gamard zostawiała podczas śniadania na stole, bez względu na wytarte brzegi oraz liczne blizny tego nakrycia. Dwaj pensjonarze znaleźli się każdy w swoim trzcinowym fotelu, naprzeciw siebie, na dwóch krańcach tego prostokątnego stołu, którego centrum zajmowała gospodyni i nad którym górowała z wysokości swego krzesła wymoszczonego poduszkami i zwróconego grzbietem do pieca. Ten pokój, oraz wspólny salon, znajdowały się na parterze pod sypialnią i salonem księdza Birotteau. Kiedy wikarjusz brał z rąk panny Gamard filiżankę kawy z cukrem, zmroziło go głębokie milczenie, w jakiem miał dopełnić tego tak wesołego zazwyczaj aktu kończącego śniadanie. Nie śmiał patrzyć ani na oschłą twarz Trouberta ani na groźną twarz starej panny; aby coś z sobą począć, obrócił się w stronę wielkiego opasłego mopsa, który nie ruszał się nigdy z poduszki koło pieca, zawsze znajdując po lewej talerz pełen łakoci, po prawej zaś miseczkę wody.
— I cóż, kochasiu, czekasz na swoją kawkę?
Osobnik ten, jeden z najważniejszych w domu, ale mało krępujący o tyle że nie szczekał już i zostawiał głos swojej pani, podniósł na księdza Birotteau małe oczki ukryte pod fałdami tłuszczu, poczem zamknął je ponuro. Aby zrozumieć męczarnię biednego wikarjusz, a, trzeba powiedzieć, iż, obdarzony wymową pustą i dźwięczną jak brzęczenie bąka, twierdził on, nie mogąc zresztą przytoczyć żadnego argumentu na poparcie siwego mniemania, iż mowa pomaga trawieniu. Panna Gamard, która podzielała tę higjeniczną teorję, stale dotąd, mimo ich nieporozumień, rozmawiała z wikarjuszem przy stole; ale, od kilku dni, próżno wytężał swą inteligencję, daremnie silił się na chytre pytania, aby ją pociągnąć za język. Gdyby szczupłe ramy tej powiastki pozwoliły przytoczyć bodaj jedną z tych rozmów, które ściągały prawie zawsze cierpki i sardoniczny uśmiech na usta księdza Troubert, dałaby ona skończony obraz prowincjonalnego beocjanizmu. Ubawiłyby może czytelników osobliwe poglądy, jakie ksiądz Birotteau i panna Gamard wygłaszali w zakresie polityki, religji i literatury. Byłoby niewątpliwie ucieszną rzeczą przedstawić czyto powagę, z jaką, w roku 1826, podawali w wątpliwość śmierć Napoleona; czy to przypuszczenia, które kazały im wierzyć w istnienie Ludwika XVII, ocalonego dzięki kryjówce w dziupli grubego drzewa. Któżby się nie uśmiał, słysząc jak, na mocy sobie tylko wiadomych racyj, orzekają, że król francuski sam rozstrzyga o podatkach, że parlament powołany jest poto aby zniszczyć kler, że w czasie rewolucji zginęło przeszło miljon trzysta tysięcy osób na rusztowaniu? Następnie mówili o prasie, nie znając liczby dzienników, nie mając najmniejszego pojęcia czem jest to nowoczesne narzędzie. Wreszcie, ksiądz Birotteau słuchał z uwagą panny Gamard, kiedy mówiła, że człowiek jedzący jedno jajko co rano musi niechybnie umrzeć z końcem roku, i że widywano takie fakty; że pulchna bułeczka spożywana bez napoju przez kilka dni z rzędu, leczy ze scyjatyki; że wszyscy robotnicy, którzy pracowali przy zburzeniu opactwa Saint-Martin, pomarli w ciągu pół roku; że, za Bonapartego, pewien prefekt dokładał wszelkich starań aby zburzyć wieże św. Gracjana, i tysiąc podobnych baśni.
Ale w tej chwili Birotteau czuł że mu język zmartwiał, zdecydawał się tedy z żalem jeść w milczeniu. Po chwili uznał, że to milczenie niebezpieczne jest dla jego żołądka i rzekł zuchwale:
— Wyborna kawa dzisiaj!
Ten akt odwagi był zupełnie bezcelowy. Spojrzawszy w niebo przez małą przestrzeń, która dzieliła nad ogrodem dwa czarne żebra św. Gracjana, wikarjusz odważył się jeszcze:
— Dziś będzie ładniejsza pogoda niż wczoraj...
Na te słowa, panna Gamard spojrzała tkliwie na księdza Troubert, poczem zwróciła bezlitośnie surowy wzrok na księdza Birotteau, który, szczęściem, spuścił oczy.
Trudno o żeńską istotę, któraby doskonalej od panny Gamard wyrażała smętną dolę starej panny. Ale, aby dobrze odmalować osobę, dzięki której drobne wydarzenia tego dramatu, oraz uprzednie życie osób będących jego aktorami nabierają olbrzymiej wagi, trzeba może streścić tu pojęcie, które zawiera w sobie stara panna: codzienne życie urabia duszę, a dusza twarzy fizjognomję.
Jeżeli wszystko w społeczeństwie, jak w świecie, musi mieć cel, istnieją niewątpliwie egzystencje, których celu i pożytku niepodobna sobie wytłumaczyć. Zarówno moralność jak ekonomja polityczna odrzucają jednostkę, która konsumuje nie produkując, która zajmuje miejsce na ziemi nie tworząc dokoła siebie ani złego ani dobrego; zło bowiem jest niewątpliwie dobrem, które nie ujawnia się bezpośrednio. Rzadkie jest, aby, siłą rzeczy, stare panny nie mieściły się w rzędzie tych nieproduktywnych istot. Otóż, o ile świadomość pracy daje czynnej jednostce zadowolenie, które pomaga znosić życie, o tyle pewność że się jest ciężarem lub nawet nieużytkiem, musi wydawać przeciwny skutek; musi w bezczynnej istocie budzić dla samej siebie tę samą wzgardę, którą budzi w innych. Ten bezwzględny osąd społeczny jest jedną z przyczyn, które, bez ich wiedzy, sączą w dusze starych panien ową markotność odbijającą się na ich twarzy. Przesąd, w którym jest może coś prawdy, rzuca zawsze i wszędzie — we Francji więcej niż gdziekolwiek — bardzo ujemne światło na kobietę, z którą nikt nie chciał podzielić dali lub znosić niedoli życia. Nadchodzi dla panien wiek, w którym świat, słusznie czy nie, potępia je. Jeżeli jest brzydka, zalety charakteru powinny były okupić skazy natury; jeżeli ładna, nieszczęście jej musi mieć jakieś poważne przyczyny. Niewiadomo która z nich hardziej zasługuje na wzgardę. Jeżeli jej panieństwo jest wyrozumowane, jeżeli jest chęcią niezależności, żaden mężczyzna ani żadna matka nie przebaczą jej, że sprzeniewierzyła się powołaniu kobiety, zamykając serce dla uczuć, które płci jej daje tyle wdzięku. Wyrzec się tych cierpień, znaczy abdykować z ich poezji i stać się niegodną wszelkich pociech, do których matka ma zawsze niezaprzeczone prawa. Przytem szlachetne uczucia, wdzięki, przymioty kobiece rozwijają się jedynie przez nieustanne ćwiczenie; zastając panną, istota płci żeńskiej staje się wręcz nonsensem: samolubna i zimna, budzi we wszystkich wstręt. Ten nieubłagany wyrok jest niestety zbyt sprawiedliwy, i stare panny znają jego pobudki. Świadomość ta wzrasta w ich sercu, w miarę jak skutki ich smutnego życia odciskają się w ich rysach. Więdną tedy, ponieważ nieustanne wzruszenia szczęścia, które rozpromienia twarz kobiety i daje tyle miękkości jej ruchom, nigdy u niej nie istniały. Stają się cierpkie i zgryźliwe, bo istota, która chybiła swego powołania, jest nieszczęśliwa; cierpi, a cierpienie rodzi złość. W istocie, zanim zacznie mieć sama do siebie żal o swe osamotnienie, stara panna długo obwinia świat. Od oskarżenia do żądzy zemsty jest tylko krok. Wreszcie, brak wdzięku we wszystkiem co czynią jest również koniecznem następstwem ich życia. Ponieważ nigdy nie czuły potrzeby podobania się, wykwint, smak są dla nich czemś obcem. Widzą tylko siebie. To uczucie każe im bezwiednie wybierać to co im jest wygodne, z uszczerbkiem tego co mogłoby być miłe drugim. Nie zdając sobie dobrze sprawy z tego co je różni od innych kobiet, spostrzegają to wreszcie i cierpią. Zazdrość jest niezniszczalnem uczuciem w sercu kobiety. Stare panny są tedy zazdrosne w próżni. Znają tylko niedolę tej jedynej namiętności, jaką mężczyźni przebaczają płci pięknej, ponieważ im pochlebia. Tak więc, udręczone we wszystkich pragnieniach, zmuszone dławić głos natury, stare panny doznają zawsze jakiegoś wewnętrznego przymusu, z którym nie oswajają się nigdy. Czyż nie jest przykro w każdym wieku, zwłaszcza dla kobiety, czytać na twarzach odrazę, kiedy losem jej jest budzić w sercach jedynie miłe uczucia? Toteż spojrzenie starej panny jest zawsze kose, nietyle przez skromność, ile przez lęk i wstyd. Nie przebaczają światu swej fałszywej roli, ponieważ nie przebaczają jej samym sobie. Otóż, niepodobieństwem jest istocie ludzkiej, będącej w ciągłej wojnie z sobą, lub w sprzeczności z życiem, zostawić innych w spokoju i nie zazdrościć ich szczęścia.
Ten bezmiar smutnych myśli widniał w szarych i wyblakłych oczach panny Gamard, szeroka zaś czarna obwódka, która je okalała, świadczyła o długich walkach jej samotnego życia. Wszystkie zmarszczki jej twarzy biegły prosto. Linje czoła, głowy i policzków miały coś twardego, oschłego. Pozwalała obojętnie rosnąć siwym kosmykom z kilku brodawek, jakie miała na twarzy. Wąskie usta zaledwie pokrywały zbyt długie zęby, zresztą dość białe. Włosy jej, niegdyś czarne, zbielały w okropnych migrenach. Wypadek ten zmuszał ją do noszenia koku; ponieważ jednak nie umiała go wkładać tak aby ukryć jego ślady, istniała często przestrzeń między krajem czepka a czarnym sznurkiem, który przytrzymywał tę licho ufryzowaną perukę. Suknia jej, taftowa w lecie, merynosowa w zimie, ale zawsze brunatna, ściskała trochę zabardzo jej niezręczną kibić i chude ramiona. Z pod krochmalonego kołnierzyka wyglądała szyja, której czerwona skóra była artystycznie prążkowana niby dębowy liść oglądany pod światło. Pochodzenie panny Gamard dostatecznie zresztą tłumaczyło niedostatki jej wdzięku. Była córką handlarza drzewa, zbogaconego chłopa. Mając lat osiemnaście, mogła być świeża i pulchna; ale nie zostało ani śladu z białej cery ani z pięknych kolorów, które lubiła wspominać. Cera jej była wyblakła jak często u dewotek.
Ze wszystkich rysów, orli nos najdosadniej wyrażał despotyzm charakteru, jak płaskie czoło zdradzało ciasnotę myśli. W ruchach miała coś niespokojnego, co wykluczało wdzięk. Sam widok starej panny, gdy wyjmowała z woreczka chustkę aby obetrzeć hałaśliwie nos, pozwoliłby wam odgadnąć charakter jej i obyczaje. Dość wysokiego wzrostu, trzymała się bardzo prosto i usprawiedliwiała spostrzeżenie przyrodnika, który wytłumaczył fizycznie chód starych panien, twierdząc, że ich stawy się zrastają. Kiedy szła, ruch nie rozkładał się harmonijnie na całą osobę, nie tworzył owego wdzięcznego falowania, tak powabnego u kobiet; szła, aby tak rzec, z jednej sztuki, wyrastając aa każdym krokiem niby posąg komandora. W chwilach dobrego humoru, dawała do zrozumienia, jak wszystkie stare panny, że mogła była wyjść zamąż, ale szczęściem przejrzała na czas złą wiarę zalotnika. W ten sposób bezwiednie dyskredytowała własne serce, podkreślając swój zmysł rachuby.
Ten typowy okaz gatunku starej panny miał bardzo stosowną ramę w pociesznych wzorach tapety w sali jadalnej, przedstawiających jakieś tureckie krajobrazy. Panna Gamard przebywała zazwyczaj w tym pokoju, zdobnym w dwie konsole i barometr. Na fotelu każdego z księży znajdowała się haftowana poduszeczka o spełzłych kolorach. Salon, gdzie panna Gamard przyjmowała, był godny jej. Łatwo go objaśnimy, mówiąc że nazywał się żółtym salonem: portjery były żółte, meble i obicia żółte; na kominku strojnym w lustro o złoconych ramach stały kryształowe świeczniki i takaż zegar. Co się tyczy osobistego apartamentu panny Gamard, nikomu nie było dane tam zaglądać. Można było tylko przypuszczać, że pełen był owych gałganków, zużytych mebli, łachów, jakiemi się otaczają wszystkie stare panny. Taką była osoba, która miała wywrzeć przemożny wpływ na losy księdza Birotteau.
Nie mogąc użyć, w myśl głosu natury, energji właściwej kobiecie, a zmuszona jakoś zatrudnić tę energję, stara panna przelała ją w małostkowe intrygi, prowincjonalne plotki oraz w owe samolubne kombinacje, jakie z czasem tworzą wyłączną treść życia wszystkich starych panien. Na swoje nieszczęście, Birotteau rozwinął w Zofji Gamard jedyne uczucia do jakich biedna istota była zdolna: uczucia nienawiści, które, utajone, w spokoju i monotonii ciasnego prowincjonalnego życia, nabrały tem większej siły przez to, iż rozgrywały się na małych rzeczach i w ciasnej sferze. Birotteau był z rzędu tych łudzi, na których wszystko się wali, ponieważ, nie zdolni nic widzieć, nie mogą niczego umilknąć: wszystko na nich spada.
— Tak, będzie ładnie, odparł po chwili kanonik, który widocznie zbudził się z zadumy i chciał się okazać grzeczny.
Birotteau, przerażony czasem, jaki upłynął między pytaniem a odpowiedzią (pierwszy raz w życiu wypił kawę w milczeniu!), opuścił jadalnię ze ściśniętem sercem. Filiżanka kawy ciążyła mu w żołądku. Przechadzał się smutnie po wąskich bukszpanowych alejach, które tworzyły gwiazdę w ogródku. Kiedy się obrócił, obszedłszy raz w koło, ujrzał w progu salonu pannę Gamard i księdza Troubert. Stali w milczeniu: on ze skrzyżowanemi rękami, nieruchomy jak posąg ma grobie, ona oparta o oszklone drzwi. Patrzyli weń, jakgdyby licząc jego kroki. Dla człowieka nieśmiałego, niema uciążliwszej rzeczy, niż być przedmiotem ciekawych spojrzeń; ale, jeżeli spojrzenia te sączą nienawiść, ból jaki sprawiają zmienia się w męczarnię. Niebawem ksiądz Birotteau wyroił sobie, że przeszkadza pannie Gamard i kanonikowi. Myśl ta, zrodzona z lęku i poczciwości, wzmogła się tak, że wolał opuścić ogród. Odszedł nie myśląc już o swej kanonji, tak dalece pochłonęła go rozpaczliwa tyranja starej panny. Przypadkowo, szczęściem dla siebie, znalazł w kościele wiele roboty: było kilka pogrzebów, jeden ślub i dwa chrzty. To mu pozwoliło zapomnieć o swych strapieniach. Kiedy żołądek oznajmił mu godzinę obiadu, wydobył nie bez przerażenia zegarek i stwierdził, że jest kilka minut po czwartej. Znał punktualność panny Gamard, pośpieszył tedy czemprędzej do domu.
Ujrzał w kuchni pierwsze danie już sprzątnięte. Kiedy wszedł do jadalni, stara panna rzekła głosem, w którym przebijała równocześnie cierpka wymówka i radość że złapała pensjonarza na przestępstwie.
— Jest wpół do piątej, proszę księdza. Ksiądz wie, że tu się nie czeka na nikogo.
Wikarjusz spojrzał na zegar, a połażenie gazy mającej go chronić od kurzu dowiodło mu, że gospodyni poruszyła zegar, z umysłu posuwając go o kilka minut przed zegarem katedralnym. Nie było sposobu nic odpowiedzieć. Dać wyraz swoim podejrzeniom, znaczyło spowodować najstraszliwszy i najbardziej usprawiedliwiony wybuch elokwencji, której panna Gamard umiała, jak wszystkie kobiety jej klasy, dać folgę w podobnym wypadku. Panna Gamard odgadła tysiączne dokuczliwości, jakiemu służąca maże zatruć życie panu, albo żona mężowi, i zwaliła je na swego pensjonarza. Sposób, w jaki z lubością obmyślała te spiski przeciw domowemu szczęściu biednego księdza, nosił piętno głębokiego ducha złości. Umiała się tak urządzić, aby nigdy wina nie była po jej stronie.
W tydzień po momencie, od którego zaczyna się opowiadanie, ksiądz Birotteau nie mógł nie spostrzec, iż ma do czynienia ze spiskiem uknutym od pół roku. Póki stara panina wykonywała tajemnie swą zemstę i póki wikarjusz mógł dobrowolnie trwać w błędzie, nie chcąc wierzyć w złośliwe intencje, choroba moralna nie wielkie w nim uczyniła postępy. Ale od przygody z lichtarzem, od posunięcia zegara, Birotteau nie mógł już wątpić, że żyje pod wzrokiem nienawiści, której oko wciąż jest nań otwarte. Wówczas owładnęła nim rozpacz; o każdej porze widział cienkie i haczykowate palce panny Gamard, gotowe zatopić się w jego sercu! Szczęśliwa że może żyć uczuciem tak bogatem we wzruszenia jak zemsta, stara panna lubiła krążyć, ciążyć nad wikarjuszem, jak drapieżny ptak krąży nad myszą leśną nim ją pożre. Oddawna powzięła plan, którego oszołomiony ksiądz nie zdolny był odgadnąć i plan ten wprowadzała w życie z genjalnością, jaką umieją rozwijać w drobnych rzeczach osoby samotne, których dusza, niezdolna do wzlotów prawdziwej pobożności, rzuciła się w małostkową dewocję. Wreszcie, ostatnia ale okropna właściwość tej męczarni: utrapienia księdza Birotteau były tej natury, iż człowiek ten, skłonny do zwierzeń, rad gdy go żałowano i pocieszano, nie miał tej drobnej pociechy, aby je móc opowiedzieć swoim przyjaciołom! Odrobina taktu, jaką zawdzięczał swej nieśmiałości, dawała mu uczuć śmieszność, jaką okryłby się przyznając iż zaprząta się takiemi błahostkami. A mimo to błahostki te były całą jego egzystencją, jego drogą egzystencją, pełną zajęcia w próżni i próżni w zajęciu. To było całe jego bezbarwne i szare życie, w którem zbyt mocne uczucia były nieszczęściem, a szczęściem brak wszelkich wzruszeń. Raj biednego księdza zmienił się tedy nagle w piekło. W końcu, męczarnie jego stały się nie do zniesienia. Groza, o jaką go przyprawiała perspektywa wyjaśnień z panną Gamard, rosła z każdym dniem. To tajemne cierpienie, które truło dni jego starości, oddziałało na jego zdrowie. Pewnego ranka, kładąc niebieskie prążkowane pończochy, stwierdził ubytek ośmiu linij w obwodzie łydki. Zdumiony tym dotkliwym objawem, postanowił zwrócić się do księdza Troubert, z prośbą aby zechciał być pośrednikiem między nim a starą panną.
Groźny kanonik przyjął go w pokoju zupełnie nagim, opuściwszy szybko gabinet pełen papierów, gdzie pracował bezustanku i dokąd nikt nie miał wstępu. Wikarjusz, znalazłszy się w jego obliczu, uczuł niemal wstyd, że ma zaprzątać dokuczliwościami panny Gamard człowieka, który zdawał się tak poważnie zajęty. Ale, przeszedłszy wszystkie owe tajemne męki i pasowania, które u ludzi pokornych, niezdecydowanych lub słabych towarzyszą nawet błahostkom, zdecydował się, z wezbranem sercem, przedstawić księdzu Troubert swoje położenie. Kanonik słuchał poważnie i chłodno, starając się napróżno powściągnąć uśmiech, który inteligentnym oczom zdradziłby odruch zadowolenia. Płomień strzelił na chwilę z pod jego powiek, kiedy Birotteau odmalował mu z wymową prawdziwego uczucia gorycze jakiemi go pojono; ale Troubert zasłonił oczy gestem dość pospolitym u ludzi żyjących myślą i zachował zwykłą godność. Kiedy wikarjusz przestał mówić, daremnie szukał na twarzy Trouberta, w tej chwili upstrzonej plamami żółtszemi jeszcze niż zwykle, śladu uczuć, które musiał zbudzić w tajemniczym księdzu. Przetrwawszy chwilę w milczeniu, kanonik odpowiedział. Każde jego słowo musiało być zdawna odmierzone i odważone; odpowiedź ta byłaby dla inteligentnego człowieka dowodem zdumiewającej głębi jego duszy i potęgi umysłu. Pognębił wikarjusza, powiadając, że wszystko to dziwi go tem więcej, iż sam, bez zwierzeń księdza Birotteau, nie byłby spostrzegł nic; nieuwagę tę przypisuje swoim poważnym zajęciom, swojej pracy, oraz pochłonięciu myślami, które nie pozwalają mu zwracać uwagi ma drobiazgi. Wtrącił mimochodem, — ale tak aby się nie zdawało że chce sądzić postępki człowieka, którego wiek i nauka zasługują na szacunek, — że „niegdyś samotnicy niewiele myśleli o swem pożywieniu i mieszkaniu, w pustelniach, gdzie oddawali się świętym contemplactjom“, i że „dzisiaj kapłan wszędzie może myślą swoją stworzyć sobie pustelnię“. Następnie, wracając do sprawy wikarjuisza, dodał, że „te nieporozumienia są dlań czemś zupełnie nowem. Przez dwanaście lat nic podobnego nie zaszło pomiędzy panną Gamard a czcigodnym księdzem Chapeloud. Może (dodał) oczywiście podjąć się roli rozjemcy między wikarjuszem a gospodynią, ile że przyjaźń jego dla niej nie przekracza granic zakreślonych przez Kościół wiernym swoim sługom; ale wówczas sprawiedliwość wymaga, aby wysłuchał i panny Gamard. Pozatem (mówił), nie zauważył w niej żadnej zmiany; zawsze była taka; on sam chętnie poddaje się pewnym jej dziwactwom, wiedząc że ta czcigodna panienka jest wzorem wcielonej dobroci i słodyczy; te lekkie zmiany humoru trzeba przypisać chorobie piersiowej, o której nie mówi i którą znosi z rezygnacją chrześcijanki...“ W końcu oświadczył wikarjuszowi, że „o ile jeszcze kilka lat spędzi z parnią Gamaird, lepiej będzie umiał poznać i ocenić skarby tego przezacnego charakteru“.
Ksiądz Birotteau wyszedł zawstydzony. Znalazłszy się w okrutnej konieczności kierowania się własnym rozumem, osądził pannę Gamard wedle siebie. Poczciwiec mniemał, iż jeśli się usunie na kilka dni, wówczas, z braku pokarmu, nienawiść starej panny wygaśnie. Postanowił tedy udać się, jak bywało nieraz, na wieś, dokąd pani de Listomère przenosiła się z końcem jesieni, w porze gdy niebo w Turenji bywa zazwyczaj czyste i pogodne. Biedny człowiek! spełniał właśnie tajemne życzenia swej strasznej przyjaciółki, której zamiary mogłaby udaremnić jedynie mnisza cierpliwość; ale ksiądz Birotteau, nie domyślający się niczego, nie znający własnych spraw, musiał paść jak jagniątko pod pierwszym ciosem rzeźnika.
Posiadłość pani de Listomère na równinie między Tours a wyżem św. Jerzego, wystawiona na południe, otoczona skałami, łączyła wszystkie uroki wsi i wygody miasta. Wystarczyło dziesięć minut, aby się dostać od mostu w Tours do bramy tego domu nazwanego Skowronkiem: wielka zaleta w stronach, gdzie nikt nie chce się trudzić dla niczego, nawet dla własnej przyjemności. Ksiądz Birotteau bawił w Skowronku blisko od dziesięciu dni, kiedy, pewnego ranka, przy śniadaniu, odźwierny oznajmił mu, że pan Caron chce z nim mówić. Pan Caron był to prawnik prowadzący interesy panny Gamard. Birotteau, nie pamiętając ani wiedząc aby miał jakąkolwiek sprawę z kimkolwiek, wstał od stołu i z pewnym lękiem wyszedł do adwokata: zastał go na terasie, siedzącego skromnie na balustradzie.
— Skoro zamiar księdza dobrodzieja aby opuścić mieszkanie u panny Gamard stał się oczywisty... zaczął prawnik.
— Ależ, proszę pana, wykrzyknął Birotteau, ja nigdy nie miałem zamiaru opuszczać....
— Jednakże, proszę księdza, musiał ksiądz chyba porozumieć się w tym duchu z moją klientką, skoro ona mnie przysyła, abym się dowiedział, czy ksiądz długo zostanie na wsi. Dłuższa nieobecność, jako nieprzewidziana w umowie, może dać powód do wdrożenia kroków! Otóż, panna Gamard, uważając, iż warunkiem najmu...
— Panie, rzekł zdumiony Birotteau jeszcze raz przerywając adwokatowi, nie sądziłem aby trzeba było uciekać się do sądów poto by...
— Panna Gamard, która obce uprzedzić wszelkie komplikacje, rzekł pan Caron, przysłała mnie, abym się porozumiał z panem.
— A więc, jeżeli pan będzie tak uprzejmy zajść jutro, odparł mów ksiądz Birotteau, poradzę się i ja kogoś z mojej strony.
— Niech i tak będzie, rzekł Caron z ukłonem.
I kauzyperda odszedł. Biedny wikarjusz, przerażony uporem z jakim panna Gamard go ściga, wszedł do jadalni ze zmienioną twarzą. Na jego widok, zasypano go pytaniami:
— Cóż się takiego stało, księże Birotteau?
Zrozpaczony ksiądz usiadł bez odpowiedzi, tak mocno ogarnęło go poczucie nieszczęścia. Ale po śniadaniu, kiedy kilkoro jego przyjaciół skupiło się w salonie przy dobrym ogniu, Birotteau opowiedział naiwnie szczegóły swej przygody. Słuchacze, którzy zaczynali się już nudzić na wsi, zainteresowali się tą intrygą, tak bardzo w duchu życia prowincji. Wszyscy wzięli stronę księdza przeciw starej pannie.
— Jakto? rzekła pani de Listomère, czy ksiądz nie widzisz jasno, że kanonik Troubert chce twego mieszkania?
Tutaj historyk miałby prawo nakreślić portret tej damy; ale osądził, iż nawet ci, którym system kognomologji Sterne’a jest obcy, nie mogliby wymówić tych trzech słów: Pani de Listomére! nie wyobrażając sobie osoby szlachetnej, godnej, miarkującej surową dewocję staroświeckim klasyczno — monarchicznym wykwintem i dwornością manier; dobrej ale nieco sztywnej; lekko mówiącej przez nos; pozwalającej sobie na lekturę Nowej Heloizy, na teatr, i noszącej jeszcze sztuczne włosy.
— Nie powinien ksiądz ustępować tej starej jędzy! wykrzyknął pan de Listomère, porucznik okrętu, przybyły na urlop do ciotki. Jtśli ksiądz będzie miał odwagę i pójdzie za memi radami, niebawem będziemy mieli spokój.
Kolejno każdy zaczął roztrząsać postępki panny Gamard z przenikliwością właściwy mieszkańcom prowincji, którym nie można odmówić talentu obnażania najtajniejszych ludzkich pobudek.
— To nie to, rzekł stary obywatel, który znał dobrze te strony. W tem tkwi coś poważniejszego, coś czego jeszcze nie zgaduję. Troubert jest za mądry, aby go można było tak łatwo przejrzeć. Nasz kochamy Birotteau jest dopiero w początku swoich utrapień. Czy odzyskałby szczęście i spokój nawet ustępując Trouhertowi swego mieszkania? Wątpię — Jeżeli Caron przyszedł księdzu oznajmić, dodał zwracając się do osłupiałego wikarjusza, że ksiądz ma zamiar rozstać się z panną Gamard, to z pewnością panna Gamard ma zamiar wyparować księdza z domu... Niema co, opuścisz dom, po woli czy po niewoli. Tacy ludzie nigdy nie robią nic na wiatr i grają tylko na pewne.
Tem stary szlachcic, nazwiskiem pan de Bourbonne, wyrażał wszystkie pojęcia prowincji równie wiernie, jak Wolter wyrażał ducha swojej epoki. Chudy ten starzec był zaniedbamy w ubraniu, jak człowiek, którego wartość terytorjalna znana jest w departamencie. Fizjognomja jego, wygarbowana słońcem, była nietyle inteligentna ile chytra. Nawykły ważyć słowa, obmyślać każdy krok, ukrywał głębokie wyrachowanie pod zwodniczą prostotą. Toteż od pierwszego rzutu oka można było zgadnąć, że, podobnie jak chłop normandzki, człowiek ten musiał mieć zawsze górę w każdej sprawie. Był bardzo biegły w oinologji, ulubionej wiedzy Tureńczyków. Umiał zaokrąglić swoje łąki kosztem namułów Loary, tak aby się nie narazić ma procesy z rządem. Sztuczka ta utrwaliła wysokie mniemanie o jego talentach. Gdyby ktoś, oczarowany konwersacją pana de Bourbonne, spytał kogoś w okolicy o jego życiorys, przysłowiowa odpowiedź wszystkich co mu zazdrościli (a było takich dużo) brzmiała: — O, to stary wyga! W Turenji, jak przeważnie na prowincji, zazdrość jest rdzeniem języka.
Uwaga pana de Bourbonne spowodowała chwilowe milczenie. Osoby składające to małe grono zdawały się namyślać. Wśród tego oznajmiono pannę Salomon de Villenoix. Pragnąc przyjść z pomocą księdzu Birotteau, przybyła z Tours, a nowiny jakie przywiozła zmieniły zupełnie postać rzeczy. W chwili jej przybycia, wszyscy, z wyjątkiem szczwanego ziemianina, radzili księdzu podjąć wojnę przeciw spółce Troubert-Gamard, pod auspicjami arystokratycznego towarzystwa, które miało go wspierać w tej kampanji.
— Generalny wikarjusz, który prowadzi dział personalny, rzekła panna Salomon, zachorował; arcybiskup powierzył jego miejsce księdzu Troubert. Nominacja ma kanonika zależy tedy w zupełności od niego. Otóż, wczoraj, u panny de la Blottière, ksiądz Poirel mówił o przykrościach, jakie ksiądz Birottteau sprawia pannie Gamard, jakgdyby chcąc usprawiedliwić niełaskę, która spadnie na naszego kochanego wikarjusza: „Ksiądz Birotteau wiele stracił tracąc nieboszczyka Chapeloud, powiadał; od śmierci tego zacnego kanonika okazało się, że...“ Tu nastąpiły domysły, potwarze i t. d. Rozumiecie?
— Troubert będzie generalnym wikariuszem, rzekł uroczyście pan de Bourbonne.
— No, księże! rzekła pani de Lisitomère spoglądając na wikarego, co ksiądz woli; być kanonikiem, czy zostać u panny Gamard?
— Być kanonikiem! krzyknął powszechnie chór.
— A więc, odparła pani de Listomére, trzeba ustąpić księdzu Troubertt i pannie Gamard. Czyż ta wizyta Carona nie daje pośrednio do zrozumienia, że, jeżeli zgodzisz się ustąpić, zastaniesz kanonikiem? Z rączki do rączki!
Wszyscy jęli sławić przenikliwość i rozum pani de Listomére, z wyjątkiem barona de Listomére, jej bratanka, który rzekł jowialnie do pana de Bourbonne:
— Cieszyłem się na starcie okrętów Gamard i Birotteau.
Ale, nieszczęściem dla wikarjusza, siły w tej wojnie między światem a starą panną wspieraną przez księdza Troubert nie były równe. Rychło nadeszła chwila, w której walka miała się zarysować wyraźniej, urosnąć i przybrać olbrzymie proporcje. Z porady pani de Listomére i jej stronników, którzy rozpalili się do tej intrygi ożywiającej prowincjonalną pustkę, posłano po pana Garon. Prawnik wrócił z godną uwagi szybkością, która przeraziła jedynie pana de Bourbonne.
— Odłóżmy wszelką decyzję do ściślejszych informacji, orzekł ten Fabjusz w szlafroku, który mocą głębokiej refleksji przenikał wysokie kombinacje tureńskiej szachownicy.
Chciał oświecić księdza Birotteau co do niebezpieczeństw jego pozycji. Ale mądrość starego wygi nie szła na rękę namiętnościom chwili, toteż nie bardzo zwracano na niego uwagę. Narada adwokata z księdzem Birotteau trwała krótko. Wikarjusz wrócił bardzo pomięszany, mówiąc:
— Żąda stwierdzenia na piśmie mojej cesji.
— Cóż to za okropne słowo? spytał porucznik okrętu.
— Co to ma znaczyć? wykrzyknęła pani de Listomére.
— To znaczy poprostu, iż ksiądz ma oświadczyć, że chce opuścić dom panny Gamard, odpowiedział pan de Bourbonne zażywając tabakę.
— Tylko tyle? Niech ksiądz podpisze! rzekła pani de Listomère. Jeżeli ksiądz masz poważny zamiar opuścić jej dom, niema żadnej przeszkody do stwierdzenia pańskiej woli.
Wola księdza Birotteau!
— Słusznie, rzekł pan de Bourbonne zamykając tabakierkę suchym gestem, którego znaczenia niepodobna oddać, bo to był cały język. — Ale zawsze to niebezpieczna rzecz pisać, dodał kładąc tabakierkę na kominku z miną zdolną przerazić wikairjusza.
Birotteau był tak oszołomiony tym przewrotem wszystkich jego pojęć, szybkością wypadków, które go zaskakiwały bez obrony, lekkością z jaką przyjaciele traktowali najdroższe sprawy jego samotnego życia, że stał bez ruchu, jak lunatyk, nie myśląc nic, słuchając tylko i starając się zrozumieć sens padających słów. Wziął pismo pana Garon i przeczytał je z pozorami uwagi; ale był to ruch zupełnie machinalny. I podpisał ten papier, którym uznawał iż zrzeka się dobrowolnie mieszkania u panny Gamard jak również jadania u niej w myśl zawartego układu. Kiedy wikarjusz podpisał, imć Garon wziął akt i zapytał gdzie jego klientka ma odstawić rzeczy należące do księdza. Birotteau wskazał dom pani de Listomére. Skinieniem głowy dama ta zgodziła się przyjąć księdza na kilka dni, nie wątpiąc iż niebawem zostanie kanonikiem. Stary obywatel poprosił o pokazanie tej cesji; pan Garon podał mu akt.
— Jakto, spytał wikarjuaza przeczytawszy, istnieje tedy między księdzem a panną Gamard jakaś umowa pisana? Gdzie ona jest? Jakie są jej warunki?
— Akt jest u mnie, odparł Birotteau.
— Czy pan zna jego zawartość? spytał obywatel adwokata.
— Nie, panie, rzekł pan Garon wyciągając rękę aby odebrać nieszczęsny papier.
— Ba! powiedział sobie w duchu stary obywatel, ty, mości adwokacie, wiesz z pewnością co ten akt zawiera; ale nie głupi jesteś nam to powiedzieć.
I pan de Bourbonne oddał adwokatowi cesję.
— Gdzie ja podzieję wszystkie swoje melbie? wykrzyknął Birotteau, i moje książki, moją piękną bibliotekę, moje piękne obrazy, mój czerwony salon, słowem całe urządzenie!
I rozpacz nieboraka, który znalazł się, aby tak rzec, na bruku, miała coś tak naiwnego, tak dobrze malowała czystość jego obyczajów, nieświadomość spraw tego świata, że pani de Listomére i panna Salomon zaczęły go pocieszać, tonem matki która obiecuje dziecku zabawkę.
— Ech! będzie się ksiądz kłopotał o takie drobiazgi? Ależ znajdziemy księdzu zawsze jakieś mieszkanie, mniej zimne, mniej czarne niż u panny Gamard. Gdyby się nie znalazło coś coby się księdzu nadało, to cóż, jedna z nas weźmie księdza do siebie. No, siadajmy do triktraka. Jutro pójdzie ksiądz do księdza Troubert poprosić go o poparcie: zobaczy ksiądz, jak księdza dobrze przyjmie!
Ludzie słabi nabierają otuchy równie szybko jak się nastraszyli. Zatem, biedny Birotteau, olśniony widokami mieszkania u pani de Listomère, zapomniał o bezpowrotnej ruinie szczęścia, którego tak długo pragnął, którem się tak napawał. Ale wieczorem, nim usnął, trapił się jak człowiek dla którego kłopoty przenosin oraz zmiana przyzwyczajeń były ostateczną klęską. Dręczył się, czy znajdzie dla swojej biblioteki pomieszczenie równie dogodne. Widząc swoje książki wędrujące, meble porozwlekane, dom cały w nieładzie, pytał tysiąc razy w duchu, czemu pierwszy rok u panny Gamard był tak błogi a drugi tak okrutny? I wciąż przygoda jego była ową studnią bez dna, w której tonął jego rozum. Kanonja nie wydawała mu się już dostatecznem odszkodowaniem za tyle nieszczęść; porównywał swoje życie z pończochą, w której gdy jedno oczko puści, wszystko się pruje. Zostawała mu panna Salomon. Ale, tracąc stare złudzenia, biedny ksiądz nie śmiał już wierzyć w młodą przyjaźń.
W citta dolente starych panien, spotyka się, zwłaszcza we Francji, wiele takich, których życie jest codzienną ofiarą szlachetnie składaną na ołtarzu szlachetnych uczuć. Jedne dumnie pozostają wierne sercu, które śmierć im zbyt rychło wydarła: te męczennice miłości umieją pozostać kobietami duszą. Inne posłuszne są dumie rodzinnej, która, ku naszemu wstydowi, z każdym dniem upada, i poświęcają się dla karjery brata lub dla osieroconych bratanków: te stają się matkami, zostając dziewicami. Te stare panny sięgają najwyższego heroizmu swojej płci poświęcając wszystkie kobiece uczucia kultowi szczęścia. Idealizują postać kobiety wyrzekając się słodyczy swego losu, a przyjmując jego trudy. Żyją otoczone blaskiem swego poświęcenia, a mężczyźni skłaniają z szacunkiem głowę przed ich zwiędłemi rysami. Panina de Sombreuil nie była ani kobietą ani panną; była i będzie zawsze żywą poezją.
Panna Salomon należała do tych heroicznych istot. Poświęcenie jej było tem wspanialsze, iż miało pozostać bez chwały, będąc równocześnie każdodzienną męką. Będąc młodą i piękną pokochała, była kochana[4]; narzeczony jej postradał zmysły. Przez pięć lat poświęciła się, z całą odwagą miłości, pielęgnowaniu nieszczęśnika, z którego szaleństwem zespoliła się tak zupełnie, iż nie uważała go za szalonego. Była to zresztą osoba prosta w obejściu, szczera w mowie; blada jej twarz, mimo regularności rysów, miała wiele wyrazu. Nie mówiła nigdy o swojem życiu. Czasami tylko nagły dreszcz, który ją wstrząsnął kiedy słyszała opowiadanie jakiejś strasznej lub smutnej przygody, odsłaniał w niej bogactwo duszy, jakie rozwija się z wielkich bólów. Osiadła w Tours, straciwszy towarzysza swego życia. Nikt nie mógł tam ocenić jej istotnej wartości; uchodziła za dobrą osobę. Czyniła wiele dobrego, czuła zwłaszcza pociąg do istot słabych. Z tego tytułu biedny wikarjusz musiał w niej obudzić głęboką sympatję.
Panna de Villenoix, która rano jechała do miasta, zabrała z sobą księdza Birotteau, wysadziła go na ulicy Katedralnej, skąd ruszył w stronę Klasztoru. Pilno mu było przybyć, aby ocalić z rozbicia bodaj kanonję i czuwać nad przeniesieniem mebli. Zadzwonił, nie bez gwałtownego bicia serca, jakiego doznał na progu domu, dokąd zwykł był wchodzić od czternastu lat, w którym mieszkał i skąd skazał się na wiekuiste wyginanie. A tak marzył, że umrze w tym pokoju. śladem księdza Chapeloud! Marjanna przyjęła wikarjusza ze zdziwieniem. Oświadczył, że chce się widzieć z księdzem Troubert i skierował się w stronę mieszkania kanonika; ale Marjanna krzyknęła:
— Kanonik już tam nie mieszka, proszę księdza; jest w dawnem księdzowem mieszkaniu.
Słowa te wstrząsnęły wikarjusza. Zrozumiał wreszcie charakter Trouberta oraz jego powoli gotowaną zemstę, kiedy go ujrzał w bibliotece księdza Chapeloud, siedzącego w jego pięknym gotyckim fotelu, sypiającego zapewne w jego łóżku, obalającego jego testament i wreszcie wydziedziczającego przyjaciela tego Chapeloud, który go tak długo więził u panny Gamard, broniąc mu wszelkiego awansu i zamykając mu salony w Tours. Jaka różdżka czarnoksięska dokonała tej metamorfozy? Czyż to wszystko nie należało już do księdza Birotteau? To pewna, iż widząc sardoniczny uśmiech z jakim Troubert spoglądał na tę bibliotekę, biedny Birotteau zrozumiał, że przyszły generalny wikarjusz pewien jest wiecznego posiadania łupu po tych których tak okrutnie nienawidził: księdza Chapeloud jako swego wroga, a księdza Birotteau, ponieważ odnajdywał w nim jeszcze tamtego. Na ten widok tysiączne myślą zaroiły się w sercu nieboraka i pogrążyły go jakgdyby we śnie. Stał nieruchomy, niby urzeczony okiem Trouberta, który spoglądał nań bystro.
— Nie sądzę, księże, rzekł wreszcie Birotteau, abyś mnie chciał pozbawić rzeczy, które należą do mnie. Jeżeli pannie Gamard było tak pilno dać księdzu lepsze pomieszczenie, winna była bądź co bądź zachować tyle względów, aby mi zostawić czas na spakowanie książek i zabranie mebli.
— Mój księże, rzekł zimno ksiądz Troubert, panna Gamard oznajmiła mi wczoraj, że się ksiądz wyprowadza, nie wiem z jakiej przyczyny. Jeżeli mnie pomieściła tutaj, to z musu. Ksiądz Poirel zajął moje mieszkanie. Nie wiem, czy rzeczy znajdujące się w tych pokojach należą do panny Gamard czy nie; jeżeli są pańskie, znasz ksiądz jej rzetelność: świętość jej życia jest rękojmią jej uczciwości. Co do mnie, nie jest księdzu tajna prostata moich obyczajów. Sypiałem piętnaście lat w gołych ścianach nie zważając na wilgoć, która z biegiem czasu mnie zabiła. Mimo to, gdyby ksiądz chciał na nowo zająć to mieszkanie, ustąpiłbym go chętnie.
Słysząc te straszliwe słowa, Birotteau zapomniał o kanonji i zbiegł z chyżością młodzieńca aby szukać panny Gamard. Znalazł ją na dole, w obszernej sieni która łączyła dwa apartamenty.
— Pani, rzekł kłaniając się i nie zwracając uwagi na zgryźliwy i drwiący uśmiech błądzący po jej wargach ani na niezwykły płomień dający jej oczom blask oczu tygrysa, nie umiem sobie wytłumaczyć, że pani nie zaczekała aż zabiorę swoje meble, zanim...
— Jakto! przerwała, czy wszystkich pańskich rzeczy nie złożono u pani de Listomère?
— Ale moje meble?
Czyż ksiądz nie czytał umowy? rzekła stara parnia tonem, który trzebaby móc zanotować muzycznie, aby pokazać, ile odcieni nienawiść umie zamknąć w akcencie każdego słowa.
Zdawało się, że panna Gamard urosła; oczy jej błysnęły jeszcze mocniej, twarz rozpromieniła się, całe ciało zadrżało z rozkoszy. Ksiądz Troubert otworzył okno, aby móc lepiej czytać jakieś in folio. Birotteau stał jakby rażony gromem. Panna Gamard krzyczała mu w uszy, głosem dźwięcznym jak dźwięk trąbki, następujące słowa:
— Czyż nie umówiliśmy się iż, w razie gdyby się ksiądz wyprowadził, meble przechodzą na moją własność, jako odszkodowanie za różnicę między pensją księdza a pensją, którą płacił ksiądz Chapeloud? Otóż, ponieważ księdza Poirel mianowano kanonikiem...
Słysząc te ostatnie słowa, Birotteau pochylił się lekko, jakgdyby kłaniając się starej pannie; poczem wyszedł spiesznie. Bał się, iż, gdyby został dłużej, zemdleje i dostarczy zbył wielkiego tryumfu nieubłaganym wrogom. Idąc jak człowiek pijany, zaszedł do pani de Listomère, gdzie znalazł w sieni swoją bieliznę, ubranie i papiery mieszczące się w jednej walizce. Na widok szczątków swego dobytku, nieszczęśliwy ksiądz usiadł i ukrył twarz w dłoniach, aby zasłonić swoje oczy we łzach. Ksiądz Poirel kanonikiem! On, Birotteau, został bez dachu, bez środków i bez mebli! Szczęściem, panna Salomon przejeżdżała tamtędy. Odźwierny, który zrozumiał rozpacz nieboraka, skinął na woźnicę. Po kilku słowach wymienionych między starą panną a odźwiernym, wikarjuaz dał się zaprowadzić wpół żywy do wiernej przyjaciółki, która nie zdołała zeń wydobyć nic prócz słów bez związku. Panna Salomon, przerażona tym gwałtownym zamętem w głowie już tak słabej, zabrała go natychmiast do Skowronka, przypisując ten początek; pomięszania zmysłów wrażeniu jakie sprawiła nominacja księdza Poirel. Nie znała umowy księdza z panną Gamard, dla tej prostej przyczyny, iż on sam nie zdawał sobie sprawy z jej doniosłości. Że zaś jest w naturze człowieka, iż komizm mięsza się niekiedy z najbardziej dramatycznemi rzeczami, dziwne odpowiedzi księdza Birotteau przyprawiły niemal o uśmiech pannę Salomon.
— Chapeloud miał słuszność, powiadał. To potwór!
— Kto? spytała.
— Chapeloud. Wszystko mi zabrał.
— Kto, Poirel?
— Nie, Troubert.
Wreszcie przybyli do Skowronka. Przyjaciele księdza otoczyli go tak gorliwemi staraniami, iż pod wieczór uspokoili go i zdołali zeń wydobyć relację o tem co się zdarzyło w ciągu rana.
Flegmatyczny ziemianin zażądał przedewszystkiem aktu, w którym od wczoraj domyślał się słowa zagadki. Birotteau wydobył z kieszeni nieszczęsny papier, podał go panu de Bourbonne, który odczytał go śpiesznie i doszedł niebawem do takiej klauzuli:
„Ponieważ istnieje różnica ośmiuset franków rocznie między pensją jaką płacił nieboszczyk ksiądz Chapeloud a tą za jaką rzeczona Zofja Gamard godzi się przyjąć w swój dom, na powyżej wyszczególnionych warunkach, rzeczonego Franciszka Birotteau, zważywszy iż podpisany Franciszek Birotteau uznaje się ponad wszelką wątpliwość niezdolnym przez wiele lat opłacać pensję płaconą przez penajonarjuszy panny Gamard a w szczególności przez księdza Troubert, w uznaniu wreszcie rozmaitych zaliczek wypłaconych mu przez podpisaną Zofję Gamard, rzeczony Birotteau zobowiązuje się zostawić jej, tytułem odszkodowania, ruchomości, które będą w jego posiadaniu w chwili jego zgonu, lub też, gdyby, dla jakiejbądź przyczyny, opuścił z dobrej woli, w jakiejkolwiek porze, obecnie zajmowany lokal, i przestał korzystać ze świadczeń zastrzeżonych w zobowiązaniu zaciągniętem względem niego przez pannę Gamard“...
— Tam do licha, cóż za historja! wykrzyknął obywatel, i co za szpony ma ta rzeczona Zofjia Gamard!
Biedny Birotteau, nie wyobrażając sobie w swoim dziecięcym mózgu żadnej przyczyny któraby go mogła rozdzielić z panną Gamard, spodziewał się umrzeć w jej domu. Nie pamiętał zupełnie tej klauzuli, której punktów nawet nie rozważył w owym czasie, tak mu się wydawała sprawiedliwa wówczas, gdy, w swojem pragnieniu zamieszkania u starej panny, byłby podpisał wszystkie pergaminy jakieby mu podsunięto. Naiwność ta była tak czcigodna a postępowanie panny Gamard tak ohydne; los biednego starca miał w sobie coś tak żałosnego, a niemoc czyniła go tak wzruszającym, że, w pierwszej chwili oburzenia, pani de Listomère wykrzyknęła:
— Ja jestem przyczyną podpisania aktu, który księdza zrujnował, do mnie należy zwrócić księdzu szczęście którego cię pozbawiłam.
— Ba, rzekł stary szlachcic, ten akt kryje w sobie znamiona podstępu; tu jest punkt do procesu...
— Wybornie! Ksiądz wniesie skargę. Jeżeli przegra w Tours, wygra w Orleanie. Jeżeli przegra w Orleanie, wygra w Paryżu, wykrzyknął baron de Listomère.
— Jeżeli chce się procesować, odparł zimno pan de Bourbonne, radzę mu ustąpić wpierw z wikarjatu.
— Poradzimy się adwokatów, rzekła pani de Listomère i będziemy się procesowali, jeśli trzeba. Ale ta sprawa jest zbyt hańbiąca dla panny Gamard i może się stać zbyt szkodliwa dla księdza Troubert, abyśmy nie mieli uzyskać jakiej ugody.
Po dojrzałej rozwadze każdy przyrzekł pomoc księdzu Birotteau w walce jaka go czekała ze stronnikami jego wrogów. Niezawodne przeczucie, nieokreślony prowincjonalny instynkt kazał wszystkim łączyć te dwa nazwiska: Troubert i Gamard. Ale nikt z osób, które znajdowały się wówczas u pani de Listomère z wyjątkiem starego wygi, nie miał jasnego pojęcia o doniosłości podobnej wałki. Pan de Bourbonne odciągnął biednego księdza na bok.
— Z czternastu osób, które są tutaj, za dwa tygodnie ani jednej nie będzie miał ksiądz za sobą. Jeżeli ksiądz będzie potrzebował pomocy, jedynie ja będę może na tyle śmiały aby cię wziąć w obronę. Ja znam prowincję, ludzi, stosunki, a co ważniejsze, interesy! Wszyscy pańscy przyjaciele, mimo że pełni dobrych intencyj, pchają cię na złą drogę, z której ksiądz nie wybrniesz. Posłuchaj mojej rady. Jeżeli ksiądz chcesz żyć w spokoju, rzuć swój wikarjat, opuść Tours. Nie mów dokąd się udajesz, ale postaraj się o jakieś odległe probostwo, gdzieby Troubert nie mógł cię dosięgnąć.
— Opuścić Tours? wykrzyknął wikarjusz z nieopisanem przerażeniem.
Była to dla niego śmierć. Czyż to nie znaczyło zniszczyć wszystkie korzenie, któremi tkwił w świecie? U ludzi bezżennych przyzwyczajenie zastępuje uczucia. Kiedy ten ustrój moralny, mocą którego nietyle żyją ile przechodzą przez życie, połączy się ze słabym charakterem, wpływ rzeczy zewnętrznych wyrasta u nich do zdumiewających rozmiarów. Birotteau stał się podobny do rośliny: przeszczepić go, znaczyło podciąć jej niewinne życie. Jak drzewo, aby żyć, musi wciąż ssać te same soki i tkwić w jednym gruncie, tak Birotteau musiał wciąż dreptać po katedrze, kręcić się w miejscu gdzie nawykł się przechadzać, mijać te same ulice, odwiedzać trzy salony gdzie co wieczór grywał w wista lub tryktraka.
— A! nie pomyślałem o tem, odparł pan de Bourbonne spoglądając na księdza z litością.
Całe Tours dowiedziało się niebawem, że baronowa de Listomère, wdowa po generale-poruczniku, wzięła do domu księdza Birotteau, wikarjusza katedry. Fakt ten, który wiele osób podawało w wątpliwość, przeciął stanowczo wszystkie kwest je i rozgraniczył stronnictwa, zwłaszcza gdy panna Salomon odważyła się pierwsza mówić o podstępie i o procesie. Drażliwa ambicja, która cechuje stare panny, oraz jej wrodzona zaciekłość sprawiły iż panna Gamard uczuła się mocno dotknięta rolą pani de Listomère. Baronowa była to osoba z wielkiego świata, wykwintna, osoba której dobrego smaku, dworności, pobożności, nikt nie mógł podać w wątpliwość. Biorąc w dom księdza Birotteau, potępiała tem samem jawnie pannę Gamard, krytykowała pośrednio jej zachowanie i sankcjonowała niejako żale wikarjusza.
Dla zrozumienia tej historji, trzeba wyjaśnić, ile siły użyczała pannie Gamard bystrość, z jaką stare kobiety zdają sobie sprawę z postępków drugich, jak również jaką bronią rozprządzali jej poplecznicy. Stara panina, wraz z milczącym księdzem Troubert, spędzała wieczory w kilku domach, gdzie zbierała się garstka osób zespolonych wspólnością upodobań i analogją sytuacji. Było to paru starców żyjących plotkami i zainteresowaniami swoich gospodyń, kilka starych panien trawiących dni ma rozbieraniu słów, na ważeniu kroków swoich sąsiadów oraz ludzi pomieszczonych wyżej lub niżej nich w hierarchji społecznej; wreszcie kilka starych kobiet wyłącznie zajętych destylowaniem plotek, prowadzeniem rejestru wszystkich majątków i kontrolowaniem cudzych czynności; przepowiadały małżeństwa i krytykowały równie cierpko postępowanie swoich przyjaciółek jak nieprzyjaciółek. Osoby te, rozmieszczone w mieście niby naczynia włosko watę w roślinie, łaknęły, niby liść rosy, nowinek, tajemnic każdego stadła, wysysały je i udzielały ich natychmiast księdzu Troubert, jak liście udzielają łodydze wilgoci którą wchłonęły. Zaczem, co wieczora, parte ową potrzebą wzruszeń która mieszka w każdej istocie, zacne te dewotki sporządzały dokładny bilans miejscowych stosunków, rozwijając w tem bystrość godną Rady Dziesięciu i uprawiając szpiegostwo niezawodne siłą swego zapału. Następnie, kiedy odgadły tajemną przyczynę jakiegoś wypadku, miały tę ambicję aby wchłonąć całą mądrość swego sanhedrynu i dzięki temu grać pierwsze skrzypce plotek, każda w swojej sferze. Kongregacja ta, bezczynna a tak czynna, niewidzialna a widząca wszystko, niema a gadająca bezustanku, posiadała wpływ, nie niebezpieczny napozór z powodu nicości tego światka, ale straszliwy z chwilą gdy go ożywiał jakiś wyższy interes. Otóż, od dawna już nie pojawił się w sferze ich istnień wypadek równie doniosły i poważny, jak walka księdza Birotteau, wspomaganego przez panią de Listomère, przeciw księdzu Troubert i pannie Gamard. Domy, w których bywała parania Gamard, uważały za wrogi obóz salony pań de Listomère, de la Blottière i de Villlenoix; na dnie tego sporu czaiły się wszystkie klasowe próżności. Była to walka ludu i senatu rzymskiego w kretowisku, albo też burza w szklance wody, jak powiedział Monteskjusz o republice San-Marino, gdzie godności publiczne trwały tylko jeden dzień, tak łatwo było tam zagarnąć tyranję. Bądź co bądź, burza ta rodziła w duszach tyleż namiętności, ile byłoby ich trzeba aby kierować największemi sprawami. Czyż nie jest błędem mniemać, że czas biegnie szybciej jedynie dla serc miotanych wielkiemi zamiarami, które mącą życie i doprowadzają je do wrzenia? Godziny księdza Troubert biegły równie żywo, umykały brzemienne myślami równie pełnemi trosk, były pomarszczone nadzieją i rozpaczą równie głęboką, jak straszliwe gadziny człowieka ambitnego, kochanka lub gracza. Sam Bóg zna sumę energji, jaką nas kosztują tajemnie odniesione tryumfy nad ludźmi, wypadkami i nad samymi sobą. O ile nie zawsze wiemy dokąd dążymy, znamy dobrze trudy podróży! Jeśli wolno jest historykowi porzucić dramat który opowiada, aby objąć na chwilę rolę krytyka, jeśli wam pokazuje na chwilę życie tych starych panien i dwóch księży, aby tam poszukać przyczyn nieszczęścia, które je zatruło w samej jego istocie, zrozumiecie może, że człowiek musi zaznać pewnych namiętności aby rozwinąć w sobie przymioty uszlachetniające jego życie, rozszerzające jego sferę i dławiące egoizm wrodzony wszystkim stworzeniom.
Pani de Listomère wróciła do miasta, nie wiedząc, że od kilku dni przyjaciele jej zmuszeni byli odpierać bajki obiegające o niej. Bajki te, z których uśmiałaby się gdyby o nich wiedziała, podsuwały jej przywiązaniu do bratanka pobudki mocno podejrzane. Zaprowadziła księdza Birotteau do adwokata, któremu proces nie wydał się rzeczą łatwą. Przyjaciele wikarego, spokojni o los dobrej sprawy, lub opieszali w sporze nie tyczącym ich osobiście, odłożyli rzecz na porę gdy wrócą do Tours. Przyjaciele panny Gamard mogli tedy ich uprzedzić i umieli przedstawić rzecz w świetle niekorzystnem dla księdza Birotteau. Tak więc, prawnik, którego klientela składała się wyłącznie z osób nabożnych, nadziwił wielce panią de Listomère, radząc jej, aby się nie wdawała w podobny proces; oświadczył zresztą, że on nie podjąłby się jego prowadzenia. Prawnie, panna Gamard w myśl brzmienia aktu ma słuszność. Moralnie, to znaczy poza wykładem ściśle prawnym, w oczach trybunału i opinji ksiądz Birotteau okazałby się człowiekiem pozbawionym ducha pokoju, łagodności, zgody, sprzecznie z tem co o nim mniemano dotychczas. Panna Gamard (mówił adwokat) wygodziła księdzu Birotteau pożyczając mu pieniędzy na koszta połączone z testamentem księdza Chapeloud, i to bez kwitu. Ani wiek ani charakter księdza Birotteau nie pozwalają przypuszczać, aby podpisał akt nie wiedząc co zawiera, ani też nie znając jego wagi. Jeżeli opuścił dom panny Gamard po dwóch latach, gdy przyjaciel jego Chapeloud spędził tam lat dwanaście, a Troubert piętnaście, musiało to mieć jakieś pobudki, jemu tylko znane; proces uznanoby tedy za akt niewdzięczności, etc. Podczas gdy Birotteau miał się ku wyjściu, adwokat odciągnął na bok panią de Listomère i zaklął ją, w imię jej spokoju, aby się nie mięszała do tej sprawy.
Jednakże, wieczorem, biedny wikary, który męczył się tak jak skazaniec męczy się w swej celi czekając na wynik apelacji, nie mógł się powstrzymać aby nie opowiedzieć przyjaciołom rezultatu swojej wizyty, w chwili gdy, przed partyjką, wszyscy skupili się koło kominka.
— Wyjąwszy adwokata liberałów, nie widzę w Tours pirawnika, któryby się podjął tego procesu, chyba z zamiarem przegrania go, wykrzyknął pan de Bourbonne. Nie radzę się w to wdawać.
— W takim razie to jest nikczemność, rzekł porucznik okrętu. Ja zaprowadzę księdza do tego adwokata.
— Idźcie tam, kiedy już będzie noc, przerwał mu pan de Bourbonne.
— A to czemu?\
— Dowiedziałem się przed chwilą, że ksiądz Troubert otrzymał miejsce po generalnym wikarjuszu, który umarł przedwczoraj.
— Kpię sobie z waszego księdza Troubert!
Nieszczęściem, baron de Listomère, człowiek trzydziesto-sześoioletni, nie dojrzał znaku, jaki mu dał pan de Bourbonne, zalecając mu aby ważył swoje słowa i wskazując radcę prefektury, przyjaciela księdza Troubert. Porucznik dodał:
— Jeżeli ksiądz Troubert jest łajdakiem...
— Och! przerwał pan de Bourbonne, po co mięszaać księdza Troubert do sprawy, której jest najzupełniej obcy?...
— Ależ, rzekł baron, czyż nie korzysta z mebli księdza Birotteau? Przypominam sobie, że byłem raz u księdza Chapeloud i widziałem tam dwa cenne obrazy. Przypuśćmy, że warte są dziesięć tysięcy franków... Czy sądzicie, że ksiądz Birotteau miał zamiar dać za dwa lata mieszkania u panny Gamard dziesięć tysięcy franków, kiedy już bibljioteka i meble warte są w przybliżeniu tyleż?
Ksiądz Birotteau zrobił wielkie oczy, dowiadując się, że posiadał tak olbrzymi kapitał; baron zaś, podniecony, dodał:
— Tam do licha! Pan Salomon, były ekspert paryskiego Muzeum, przybył tu odwiedzić swoją teściową. Pójdę do niego jeszcze dziś wieczór z księdzem Birotteau, poprosić go aby oszacował obrazy. Stamtąd pójdziemy do adwokata.
W dwa dni po tej rozmowie, proces był rzeczą postanowioną. Adwokat liberałów, objąwszy sprawę księdza Birotteau, wiele przyczynił się do zwrotu opinji na niekorzyść wikarego. Ludzie przeciwni rządowi oraz ci którzy znani byli jako niechętni księżom lub religji (dwie rzeczy, które wiele osób miesza), najęli się tą sprawą, o której mówiło całe miasto. Były ekspert Muzeum oszacował na jedenaście tysięcy franków Madonnę Walantina oraz Chrystusa Lebruna, obrazy pierwszorzędnej piękności. Co się tyczy bibljoteki i gotyckich mebli, rosnący z każdym dniem w Paryżu szał do tych rzeczy dawał im chwilowo wartość dwunastu tysięcy.
Słowem, zbadawszy wszystko, ekspert ocenił całe urządzanie na trzydzieści tysięcy franków. Jasne było, że Birotteau nie miał zamiaru darować pannie Gamard tej ogromnej sumy za tych trochę pieniędzy, jakie mogły jej przypadać. Zachodziła tedy potrzeba zreasumowania, mówiąc prawniczo, umowy; inaczej stara panna stawała się winna rozmyślnego odejścia. Adwokat liberałów rozpoczął tedy sprawę od skargi przeciw pannie Gamard. Mimo iż bardzo jadowity, akt ten, poparty cytatami orzeczeń Najwyższego Trybunału oraz wzmocniony kilkoma paragrafami, był arcydziełem prawniczej logiki i potępiał starą pannę tak niezbicie, iż opozycja rozdała po mieście kilkadziesiąt kopij skargi.
W kilka dni po rozpoczęciu kroków wojennych między starą panną a księdzem Birotteau, baron de Listomère, który miał nadzieję zostać przy najbliższym awansie kapitanem korwety, otrzymał list, w którym jeden z przyjaciół oznajmiał mu, że jest w ministerjum mowa o tem aby go wogóle usunąć ze służby. Zdumiony ta wiadomością, pojechał corychlej do Paryża i wybrał się do ministra, który sam wydał się mocno zdziwiony, ale roześmiał się z obaw barona. Nazajutrz, mimo zapewnień ministra, baron przepytał się w ministerjum. Popełniając niedyskrecję w imię przyjaźni, pewien sekretarz pokazał mu gotowy już referat, którego jedynie wskutek choroby dyrektora nie przedłożono ministrowi; referat ten potwierdzał fatalną wiadomość. Natychmiast baron de Listomère udał się do stryja, który, będąc posłem, miał sposobność widzieć bezzwłocznie ministra w Izbie. Poprosił go, aby wybadał zamiary Ekscelencji, chodzi tu bowiem o całą jego przyszłość. Toteż z najżywszym niepokojem czekał w karecie końca posiedzenia. Poseł wyszedł o wiele przed końcem i w drodze do domu przemówił do siostrzeńca w te słowa:
— Co u licha! ty się bawisz w jakieś wojny z księżmi? Minister oświadczył mi ma wstępie, żeś ty stanął na czele liberałów w Tours! Masz fatalne zasady, nie trzymasz się linji rządu, etc. Prawił tak krętami frazesami, jak gdy by przemawiał jeszcze w Izbie. Wówczas wypaliłem wręcz: „Gadajmyż po ludzku!“ Ekscelencja wygadał się w końcu, że jesteś źle z konsystorzem. Krótko mówiąc, zasięgnąwszy języka u paru kolegów, dowiedziałem się, że wyrażałeś się bardzo lekko o niejakim księdzu Troubert, prostym wikarjuszu generalnym, ale zarazem najwybitniejszej figurze na całej prowincji, gdzie jest przedstawicielem Kongregacji. Zaręczyłem za ciebie ministrowi własną głową. Mości bratanku, jeżeli chcesz dojść do czegoś, nie narażaj się księżom. Jedź prędko do Tours i pogódź się z tym djabelskim klechą. Dowiedz się, że generalni wikarjusze, to ludzie, z którymi trzeba zawsze żyć w zgodzie. Tam do licha! Kiedy my pracujemy wszyscy nad odbudową religji, idjotyozne jest, aby prosty porucznik okrętu, który chce zostać kapitanem, dyskredytował księży! Jeżeli się nie pogodzisz z księdzem Troubert, nie licz ma mnie: zaprę się ciebie. Minister spraw kościelnych mówił ze mną przed chwilą o tym człowieku jako o przyszłym biskupie. Gdyby Troubert wziął na ząb naszą rodzinę, mógłby ubić moje parostwo przy najbliższych nominacjach. Rozumiesz?
Słowa te oświetliły porucznikowi okrętu tajemne zatrudnienia Trouberta, o którym Birotteau powiadał głupawo: „Nie wiem, nad czem on tak siedzi całe noce“.
Pozycja kanonika w senacie niewieścim, pełniącym tak subtelnie funkcje prowincjonalnej policji, jak również zdolności jego osobiste ściągnęły nań oczy Kongregacji, która wybrała go na swego tajnego prokonsula na całą Turenję. Arcybiskup, generał, prefekt, wielcy i mali, wszyscy byli pod jego tajną władzą. Baron de Listomère szybko powziął decyzję.
— Nie mam ochoty, rzekł do stryja, otrzymać drugiego pasterskiego upomnienia.
W trzy dni po tej familijno-dyplomatycznej konferencji, marynarz, wróciwszy ekstra pocztą do Tours, objaśnił ciotce niebezpieczeństwa, jakie grożą najdroższym nadziejom rodziny Listomère, jeżeli będą nadal obstawać za tym ciemięgą Birotteau. Baron zatrzymał pana de Bourbonne w chwili gdy stary szlachcic, ukończywszy partyjkę, brał laskę i kapelusz. Doświadczenie starego wygi było nieodzowne dla oświecenia traf, wśród których znalazła się rodzina Listomère, stary wyga zaś jedynie poto tak wcześnie szukał laski i kapelusza, aby mu szepnięto do ucha:
— Niech pan zostanie, chcielibyśmy pomówić z panem.
Szybki powrót barona, jego zadowolona mina, to znów powaga malująca się chwilami na jego twarzy, pozwoliły panu de Bourbonne domyślić się jakichś klęsk, które baron musiał ponieść w swojej kampanji przeciw spółce Gamard-Troubert. Nie okazał zdumienia, słysząc z ust barona tajemnicę potęgi generalnego wikarjusza i męża zaufania Kongregacji.
— Wiedziałem o tem, rzekł.
— Jakto! wykrzyknęła baronowa, czemuż nas pan nie ostrzegł?
— Pani, odparł żywo, zapomnijcie państwo, że ja odgadłem niewidzialny wpływ tego księdza, a ja zapomnę że wy go znacie również. Gdybyśmy nie dochowali sekretu, uchodzilibyśmy a a jego wspólników; lękanoby się i znienawidzonoby nas. Róbcie jak ja: udawajcie, że dajecie się omamić, ale wiedzcie gdzie stawiacie nogi. Powiedziałem wam swego czasu dosyć w tej mierze, nie zrozumieliście mnie, a ja nie chciałem się narażać.
— Co teraz czynić? rzekł baron.
Opuścić księdza Birotteau nie było nawet żadną kwestją; był to pierwszy warunek rozumiejący się sam przez się dla trojga deliberujących.
— Wykonać odwrót z honorami wojennemi było zawsze arcydziełem najzdolniejszych wodzów, odparł pan de Bourbonne. Ukórzcie się przed Troubertem; jeżeli próżność jego silniejsza jest od nienawiści, zyskacie w nim sprzymierzeńca; ale jeżeli ukorzycie się (zanadto, przejdzie po was, albowiem
Złam wszystko raczej, to hasło Kościoła,
powiedział Boileau. Pan, pianie baronie, udaj że porzucasz służbę, a wymkniesz mu się z łap. — Pani niech usunie wikarego z domu, dając tem samem wygraną pannie Gamard. Spotkawszy księdza Troubert u arcybiskupa, spyta go pani czy grywa w wista: odpowie tak. Zaprosi go pani na partyjkę do tego salonu, gdzie tak pragnąłby się dostać; przyjdzie z pewnością. Jest pani kobietą; niech się pani stara pozyskać tego księdza. Kiedy baron będzie kapitanem okrętu, jego wuj parem Francji a Troubert biskupem, będziecie mogli zrobić sobie swojego Birotteau kanonikiem. Do tej pory, ustępujcie, ale ustępujcie z wdziękiem i umiejąc grozić. Wasza rodzina może użyczyć Troubertowi tyle poparcia, ile on wam; porozumiecie się doskonale. — Zresztą żegluj pan z sondą w ręku, panie marynarzu!
— Biedny Birotteau! rzekła baronowa.
— Och! załatwcie go szybko, odparł szlachcic na odchodnem. Gdyby jaki zręczny liberał opanował tę pustą głowę, mógłby wam narobić przykrości. Ostatecznie, wyrok byłby ma jego korzyść; toteż Troubert musi się bać sądu. Może wam jeszcze przebaczyć żeście wszczęli walkę; ale po klęsce byłby nieubłagany. Rzekłem.
Puknął w tabakierkę, włożył kalosze i ruszył w drogę.
Nazajutrz rano, po śniadaniu, baronowa, zostawszy sama z wikarym, rzekła nie bez zakłopotania:
— Mój drogi księże Birotteau, prośba moja wyda się księdzu bardzo niekonsekwentna i bardzo niesprawiedliwa; ale trzeba, dla twego i dla naszego dobra, najpierw umorzyć proces z panną Gamard zrzekając się pretensyj, a następnie opuścić mój dom.
Słysząc te słowa, biedny ksiądz zbladł.
— Jestem, rzekła, niewinną przyczyną pańskich nieszczęść. Wiem, że bez mego bratanka, nie byłby ksiądz wszczął procesu, który obecnie jest naszem współnem strapieniem. Ale niech ksiądz posłucha!
Przedstawiła mu zwięźle olbrzymią doniosłość tej sprawy i wytłumaczyła jej następstwa. Dumając w nocy, baronowa odgadła przeszłość księdza Troubert; mogła tedy nieomylnie wskazać wikaremu sieci, w które go omotano, tak zręcznie przygotowawszy zemstę. Przedstawiła mu wysokie zdolności i wpływy jego wroga, wytłumaczyła mu jego nienawiść i jej przyczyny. Ukazała go jak przez dwanaście lat płaszczył się przed księdzem Chapeloud, a równocześnie podgryzał go, prześladując go jeszcze w osobie jogo przyjaciela. Naiwny Birotteau złożył ręce jak do modlitwy i zapłakał ze zgryzoty na widok ohydy ludzkiej, której jego niewinna dusza nigdy nie podejrzewała. Przerażony tak jakgdyby się znalazł na skraju przepaści, z martwemi i wilgotnemi oczami, niezdolny wyrzec słowa, słuchał przemowy swej dobrodziejki, która oświadczyła mu na zakończenie:
— Wiem, jak nieładnie jest opuścić cię, drogi księże; ale cóż, obowiązki rodzinne idą przed przyjaźnią. Ustąp, jak ja, tej burzy, będę ci umiała dowieść swej wdzięczności. Nie mówię księdzu o sprawach materjalnych, biorę to na siebie. Będziesz na całe życie bez obawy o swoje potrzeby. Za pośrednictwem pana de Bourbonne, który będzie umiał ocalić pozory, postaram się, aby księdzu me zbywało na niczem, Drogi przyjacielu, rozgrzesz mnie, pozwól bym cię zdradziła. Zostanę twoją przyjaciółką, naginając się do wymagań świata. Rozstrzygaj.
Biedny ksiądz w zdumieniu wykrzyknął:
— Chapeloud miał tedy słuszność, powiadając, że, gdyby Tiroubert mógł go wciągnąć za nogi do grobu, zrobiłby to! Sypia w łóżku mego Chapeloud!
— Nie pora na lamenty, rzekła pani de Listomêre, mamy niewiele czasu. Więc cóż?
Birotteau zbyt był poczciwy, aby nie iść w ważnych momentach za odruchem serca. Zresztą jego życie było już tylko agonją. Spojrzał na swą protektorkę rozpaczliwym wzrokiem, który ją osmucił, i rzekł:
— Zdaję się na panią. Ze mnie już kawałek śmiecia porzucony na ulicy! Tylko, pani baronowo, dodał, nie chciałbym zostawić Troubertowi portretu mego kochanego księdza Chapeloud; robiony był dla mnie, należy do mnie, niech pani uzyska to aby mi go oddano, — zrzekam się reszty.
— A więc, rzekła pani de Listomère, pójdę do panny Gamard.
Ton, jakim wyrzekła te słowa, świadczył o wysiłku, jaki czyniła baronowa de Listomère, zniżając się do rokowań z ambitną starą panną.
— Spróbuję, dodała, wszystko jakoś ułożyć. Zaledwie śmiem mieć nadzieję. Niech ksiądz idzie do pana de Bourbonne aby sporządził pańskie formalne zrzeczenie, niech mi ksiądz przyniesie ten akt; poczem, z pomocą arcybiskupa, uda się nam może to załatwić.
Birotteau wyszedł przerażony. Troubert urósł w jego oczach do rozmiarów egipskiej piramidy. Ręce tego człowieka były w Paryżu, a łokcie w klasztorze św. Gracjana.
— On, mówił sobie, przeszkodziłby margrabiemu de Listomère zostać parem Francji?... „I może, z pomocą arcybiskupa, uda się to załatwić!“
W obliczu tak wielkich spraw Birotteau uczuł się robakiem: poddał się losowi.
Nowina o przenosinach księdza Birotteau wywołała zdumienie tem większe, iż nikt nie umiał odgadnąć przyczyny. Pani de Listomère mówiła, że bratanek się żeni i rzuca służbę: trzeba tedy rozszerzyć apartament. Nikt nie wiedział jeszcze o zrzeczeniu się księdza. Toteż instrukcje pana de Bourbonne wykonano skrupulatnie. Te dwie nowiny, które doszły uszu wielkiego wikarjusza, musiały pogłaskać jego miłość własną, dowodząc mu, że, jeżeli rodzina Listomère nie kapituluje, to przynajmniej zostaje neutralna i uznaje milcząco tajną władzę Kongregacji. Uznać ją, czyż nie znaczy poddać się jej? Ale proces znajdował się sub judice. Czyż to nie znaczyło równocześnie ugiąć się i grozić?
Listomèrowie zajęli tedy w tej walce stanowisko zupełnie podobne jak wielki wikarjusz: zostali zewnątrz i mogli wszystkiem kierować. Ale zaszło ważne wydarzenie, które utrudniło sukces planu mającego na celu ułagodzenie stronili dwa Gamard-Troubert. Poprzedniego dnia, panna Gamard zaziębiła się wychodząc z katedry; położyła się do łóżka widocznie ciężko chora. Całe miasto rozbrzmiewało lamentami fałszywego współczucia. „Serce panny Gamard nie mogło wytrzymać tego skandalicznego procesu. Mimo słusznych praw, umrze ze zmartwienia. Birotteau zabił swoją dobrodziejkę“... Taka była treść zdań sączonych włoskowatemi naczyniami wielkiego zboru niewieściego i skwapliwie powtarzanych przez całe Tours.
Panią de Listomére spotkał ten wstyd, iż wybrawszy się do starej panny, nie zebrała żadnego owocu swej wizyty. Zapytała bardzo grzecznie o generalnego wikarjusza.
Troubert rad był może, iż może przyjąć — w bibljotece księdza Chapeloud i przy tym kominku ozdobionym dwoma słynnemi obrazami będącemi przedmiotem sporu — kobietę, która nie doceniła go niegdyś. Wytrzymał baronową chwilę, poczem zgodził się użyczyć jej audjencji. Nigdy żaden dworak ani dyplomata prowadzący swoje prywatne sprawy lub też państwowe negocjacje nie rozwinęli w rokowaniach więcej zręczności, Obłudy, rozumu, niż ich okazali baronowa i ksiądz Troubert skoro się znaleźli oko w oko.
Podobny ojcu chrzestnemu, który w średnich wiekach zbroił zapaśnika i krzepił go pożytecznemi radami w chwili wstąpienia w szranki, stary wyga powiedział baronowej:
— Niech pani nie zapomni swej roli: jest pani osobą pośredniczącą, a nie stroną. Troubert jest również pośrednikiem. Waż pani swoje słowa! bacz na każdy odcień jego głosu. Jeżeli się pogłaska po brodzie, znaczy żeś pani dopięła swego.
Czasami rysownicy przedstawiali dla zabawy w karykaturze częsty kontrast między tem co się mówi a tem co się myśli. Tutaj, aby dobrze oświetlić ten pojedynek na słowa między księdzem a wielką damą, konieczne jest odsłonić myśli, jakie ukrywali sobie wzajem pod nie znaczącemi napozór zdaniami.
Pani de Listomère wyraziła ubolewanie nad procesem, poczem wspominała, jak bardzo pragnęłaby, aby ta sprawa zakończyła się ku zadowoleniu obu stron.
— Zło się stało, pani, rzekł ksiądz poważnie, cnotliwa panna Gamard umiera. (Tyle mnie obchodzi to głupie dziewczysko co zeszłoroczny śnieg, myślał, ale chciałbym wam wpakować na grzbiet jej śmierć i zmącić wasze sumienie, o ile będziecie tak głupi aby się tem przejmować).
— Dowiedziawszy się o jej chorobie, odparła baronowa, wymogłam na ks. wikarym zrzeczenie się pretensji, które właśnie przyniosłam tej świątobliwej panience. (Odgaduję cię, szczwany łajdaku! myślała; ale to nas ubezpiecza od twoich potworzy. Co do ciebie, jeżeli przyjmiesz zrzeczenie, wpakujesz się, przyznasz się tem samem do wspólnictwa).
Nastała chwila milczenia.
— Sprawy doczesne panny Gamard nie obchodzą mnie, rzekł wreszcie ksiądz opuszczając szerokie powieki na swoje orle oczy aby ukryć wzruszenie. (Ha! ha! nie wpakujecie mnie! Ale, Bogu dzięki, przeklęci adwokaci nie będą rozmazywali sprawy, która mogłaby mnie poplamić. Czegóż oni chcą, ci Listomère, że się tak płaszczą przede mną?).
— Ojcze wielebny, odparła baronowa, sprawy księdza Birotteau są mi równie dalekie jak Ojcu sprawy panny Gamard; ale, na nieszczęście, religja może ucierpieć w tym sporze. Widzę tu w panu, wielebny ojcze, jedynie medjatora, jak i ja sama działam jedynie w duchu jednania... (Nie oszukamy się nawzajem, księżulku, myślała. Czy czujesz szpileczkę pod tą odpowiedzią?).
— Religja może ucierpieć? rzekł wielki wikarjustz. Religja jest zbyt wysoko, aby ludzie mogli jej dosięgnąć. (Religja, to ja, myślał). — Bóg nas osądzi bez omyłki, pani, dodał; uznaję tylko jego trybunał.
— Zatem, wielebny ojcze, odparła, starajmy się pogodzić sądy ludzi z sądami Boga. (Tak, religja, to ty).
Ksiądz Troubert odmienił ton:
— Podobno pani bratanek jeździł do Paryża? (Dowiedzieliście się tam o mnie, myślał. Mogę was zmiażdżyć, was coście mną wzgardzili. Przychodzicie się ugiąć).
— Owszem, proszę ojca; dziękuję, że się ojciec raczy nim interesować. Wraca dziś wieczór do Paryża, wezwał go minister, który ma dla nas wiele życzliwości i chciałby go odwieść od zamiaru porzucenia służby. (Nie zmiażdżysz nas, jezuito, myślała, ale zrozumiałam twój żarcik).
Chwila milczenia.
— Nie uważam za właściwe jego postępowania w tej sprawie, ale trzeba wybaczyć marynarzowi, że się nie rozumie na kodeksie. (Uczyńmy sojusz, myślała. Nic nie zyskamy na tem, aby wojować z sobą).
Lekki uśmiech księdza zginął w fałdach jego twarzy.
— Oddał nam tę usługę, że nam uświadomił wartość tych dwóch malowideł, rzekł ksiądz spoglądając na obrazy; będą piękną ozdobą kaplicy Na jaw. Panny. (Wsunęłaś mi szpileczkę, masz oto dwie; skwitowaliśmy się, moja pani).
— Gdyby je ojciec zamierzał darować katedrze, prosiłabym, aby ma wolno było ofarować ramy godne miejsca i dzieła. (Radabym wydobyć z ciebie wyznanie, że chciałeś zagarnąć meble księdza Birotteau, myślała).
— Nie należą do mnie, rzekł ksiądz wciąż mając się na baczności.
— Oto, rzekła pani de Listomère, akt, który przecina wszelką dyskusję i oddaje je pannie Gamard. — Położyła zrzeczenie na stole. — (Widzisz, księże, myślała, jakie ja mam do ciebie zaufanie). Godne jest ciebie, ojcze, dodała, godne twego pięknego charakteru, pojednać dwoje chrześcijan. Mimo że obecnie mało interesuję się księdzem Birotteau...
— Mieszka u pani, przerwał ksiądz Troubert.
— Już nie mieszka. (Parostwo mego szwagra i awans bratanka kosztują mnie wiele nikczemności, myślała).
Ksiądz siedział bez ruchu, ale jego spokój zdradzał najgwałtowniejsze wzruszenia. Jeden pan de Bourbonne odgadł tajemnicę tego pozornego spokoju. Ksiądz tryumfował!
— Czemu tedy podjęła się pani doręczyć jego zrzeczenie, spytał party tem samem uczuciem, które każe kobiecie kazać sobie powtarzać komplementy.
— Nie mogłam się obronić współczuciu. Ksiądz Birotteau, którego słaby charakter musi być ojcu znany, błagał mnie, abym poszła do panny Gamard i uzyskała, za cenę jego rezygnacji...
Ksiądz zmarszczył brwi.
—. ..Rezygnacji ze swoich praw, uznanych przez wybitnych adwokatów, portret...
Ksiądz spojrzał na panią de Listomère.
— Portret księdza de Chapeloud, ciągnęła. Poddaję uznaniu ojca jego żądanie... (Przegrałbyś, gdybyś chciał się procesować, myślała).
Akcent, jaki położyła na słowach: wybitnych adwokatów objaśnił księdzu, że baronowa zna silne i słabe strony wroga. W ciągu tej rozmowy, która utrzymała się dłuższy czas w tym tonie, pana de Listomére olśniła starego znawcę takim talentem, iż ksiądz zeszedł do panny Gamard, aby uzyskać jej odpowiedź na ofiarowaną transakcję.
Troubert wrócił niebawem.
— Pani, rzekł, oto słowa biednej umierającej: „Ksiądz Chapeloud okazywał mi zbyt wiele przyjaźni, rzekła, abym się mogła rozstać z jego portretem“. Co do mnie, rzekł, gdyby był moją własnością, nie ustąpiłbym go nikomu. Żywiłem zbyt trwałe uczucia dla drogiego zmarłego, abym się nie miał czuć w prawie walczenia o jego portret z całym światem.
— Ojcze, nie poróżnimy się przecież dla lichego portretu. (Kpię sobie z niego, tak samo jak i ty, myślała). Niech go Ojciec zachowa, damy sporządzić kopję. Cieszę się, żem umorzyła ten przykry i opłakany proces; osobiście zyskałam na tem przyjemność poznania Ojca. Słyszałam wiele o talentach Ojca w grze w wista. Daruje ojciec kobiecie że jest ciekawa, rzekła z uśmiechem. Gdyby Ojciec zechciał zajść do mnie czasami na partyjkę, nie wątpi Ojciec o przyjęciu z jakiemby się spotkał.
Troubert pogładził się po brodzie. — (Mam go! Bourbonne miał słuszność, pomyślała; ma swoją słabą stronę: prożność).
W istocie, wielki wikarjusz doznawał w tej chwili rozkosznego uczucia, któremu Mirabeau nie umiał się obronić, kiedy, w dniach swojej potęgi, ujrzał jak się otwiera przed jego powozem brama pałacu niegdyś dlań zamknięta.
— Pani margrabino, odparł, zbyt ważne ciążą na mnie obowiązki abym miał czas na wizyty; ale czegóżby się nie zrobiło dla pani? (Stara panna klapnie, ja się uczepię Listomèrów i pójdę im na rękę, jeżeli oni pójdą mnie na rękę! myślał. Lepiej jest mieć w nich przyjaciół niż wrogów).
Pani de Listomère wróciła do siebie, w nadziei iż arcybiskup dokończy tak szczęśliwie rozpoczętego dzieła pokoju. Ale Birotteau nie miał nawet skorzystać ze swego zrzeczenia. Nazajutrz pani de Listomère dowiedziała się o śmierci panny Gamard. Kiedy otwarto testament starej panny, nikt się nie zdziwił, dowiadując się, że uczyniła księdza Troubert generalnym spadkobiercą. Majątek jej oszacowano na trzysta tysięcy. Generalny wikarjusz posłał do pani de Listomère dwa zaproszenia na mszę żałobną i na kondukt: jedno dla niej, drugie dla jej bratanka.
— Trzebią iść, rzekła.
— Wyraźnie daje to do zrozumienia! wykrzyknął pan de Bourbonne. Jest to próba, wedle której wielebny Troubert chce was osądzić. Baronie, idź aż na cmentarz, dodał zwracając się do porucznika okrętu, który, ma swoje nieszczęście, nie wyjechał.
Nabożeństwo odbyło się z pompą godną osoby duchownej. Jeden tylko z uczestników płakał. Był to Birotteau, który, sam w ustronnej kaplicy, nie widziany przez nikogo, poczuł się winny tej śmierci i modlił się szczerze za duszę zmarłej, żałując gorzko, że nie uzyskał od niej przebaczenia za swoje winy. Ksiądz Troubert odprowadził swą przyjaciółkę aż do dołu, w którym ją miano pogrzebać. Stanąwszy nad grobem, wygłosił mowę żałobną, w której, dzięki jego talentów, obraz ciasnego życia, jakie wiodła jego dobrodziejka, nabrał monumentalnych wymiarów. Obecni zauważyli zwłaszcza te słowa: „To życie pełne dni poświęconych Bogu i religji, to życie strojne w tyle pięknych uczynków spełnianych w ciszy, w tyle pięknych cnót skromnych i nieznanych, złamała boleść, którą nazwalibyśmy niezasłużoną, gdyby, na skraju wieczności, wolno nam było zapomnieć, że wszystkie nasze strapienia zesłane są od Boga. Liczni przyjaciele tej świętej panienki, znając szlachetność i czystość jej duszy, przewidywali, że zdolna jest wszystko znieść, wyjąwszy podejrzeń rzucających cień na całe jej życie. Dlatego też Opatrzność zabrała ją na swe łono, aby ją zbawić od naszych nędz. Szczęśliwi ci, którzy mogą spoczywać tu na ziemi w pokoju duszy, tak jak Zofja spoczywa teraz w siedzibie błogosławionych w sukience swej niewinności!“
— Kiedy skończył tę pompatyczną mowę — dodał pan de Bourbonne, który opowiedział szczegóły pogrzebu pani de Listomère, w chwili gdy, po skończeniu partyjki i przy zamkniętych drzwiach, znalazł się sam z nią i z baronem — wyobraźcie sobie, jeżeli możliwe, tego Ludwika XI w sutannie, zadającego ostatni cios kropidłem zmaczanem w święconej wodzie.
Pan de Bourbonne wziął szczypce i oddał tak dobrze gest księdzu Troubert, że baron i jego ciołka nie mogli się wstrzymać od śmiechu.
— Tu jedynie, ciągnął stary obywatel, zdradził się. Dotąd, zachowanie się jego było wzorowe; ale kiedy grzebał ma zawsze tę starą pannicę, którą gardził szczerze i której nienawidził może tyleż co nieboszczyka Chapeloud, niepodobna mu było nie zdradzić swej radości jakimś gestem.
Nazajutrz rano, panna Salomon przyszła na śniadanie do pand de Listomère. Ledwie weszła, rzekła mocno wzruszona:
— Nasz biedny ksiądz Birotteau otrzymał przed chwilą straszliwy cios, świadczący o najbardziej wyrachowanej i złośliwej nienawiści. Mianowano go proboszczem św. Symforjana.
Św. Symforjan jestto przedmieście Tours, położone za mostem. Most ten, jeden z najpiękniejszych pomników francuskiej architektury, ma tysiąc dziewięćset stóp długości, a dwa place które go zamykają z obu stron są zupełnie jednakowe.
— Rozumie droga pani? podjęła po pauzie, zdumiona chłodem, z jakim pani de Listomère przyjęła tę nowinę. Birotteau będzie tam jakby o sto mil od Tours, od swoich przyjaciół, od wszystkiego. Czyż to nie jest wygnanie, tem okropniejsze, że wyrywa go z miasta, które oczy jego będą codziennie oglądały i gdzie nie będzie mógł już prawie bywać? On, który, od czasu swoich nieszczęść, ledwie może chodzić, musiałby robić całą milę, aby nas odwiedzić. W tej chwili biedaczysko leży w łóżku, ma gorączkę. Plebanja św.
Symforjana jest zimna, wilgotna, a parafja jest zbyt uboga aby ją mogła odrestaurować. Biedny starzec znajdzie się w prawdziwym grobie. Cóż za okropny pomysł!
A teraz wystarczy nam może, dla dokończenia tej historji, przytoczyć poprostu kilka wydarzeń i naszkicować ostatni obraz.
W pięć miesięcy później, generalny wikarjusz został biskupem. Pani de Listomère umarła i zapisała księdzu Birotteau tysiąc pięćset franków renty. W dniu, w którym otwarto testament baronowej, Jego Eminencja Hjiacynt, biskup Troyes, miał właśnie opuścić Tours aby się udać do swej djecezji; ale opóźnił wyjazd. Wściekły, że się dał oszukać kobiecie, której on podał rękę, gdy ona podawała i tajemnie dłoń jego wrogowi, Troubert namowo zagroził przyszłości barona oraz parostwu margrabiego de Listomère. W licznem zebraniu, w salonie arcybiskupa, rzucił jedno z owych duchownych główek, brzemiennych zemstą a pełnych obleśnej słodyczy. Ambitny marynarz udał się do nieubłaganego księdza, który z pewnością podyktował mu twarde warunki; zachowanie bowiem barona świadczyło o zupełnem poddaniu woli straszliwego komgreganisty. Nowy biskup darował prawomocnym aktem dom panny Gamard kapitule; bibljotekę i książki księdza Chapeloud darował seminarjum; dwa zakwestjonowane obrazy ofiarował do kaplicy Najśw. Panny; zatrzymał jedynie portret księdza Chapeloud. Nikt nie umiał sobie wytłumaczyć tego zupełnego niemal zrzeczenia się sukcesji po pannie Gamard. Pan de Bourbonne przypuszczał, że biskup zachował tajemnie gotowiznę, aby móc żyć na przyzwoitej stopie w Paryżu, w razie gdyby go powołano na ławę biskupów w senacie. Wreszcie, w wilję wyjazdu Jego Eminencji, stary wyga przemoknął ostatnią rachubę jaka się kryła w tym uczynku, śmiertelny cios zadany przez najwytrwalszą zemstę najsłabszej z bezbronnych ofiar. Baron de Listomère zaczepił zapis uczyniony przez panią de Listomère księdzu Birotteau pod pozorem wyłudzenia! W kilka dni po wniesieniu skargi, barona mianowano kapitanem okrętu. Zarządzeniem dyscyplinarnem proboszcza św. Symforjana zawieszono w jego funkcjach. Przełożeni kościelni osądzili proces z góry. Morderca nieboszczki Zofji Gamard był tedy łotrem! Gdyby Eminencja Troubert zachował spadek po starej pannie, trudno byłoby skazać księdza Birotteau.
W chwili gdy Jego Eminencja Hjacynt, biskup Troyes, mijał w kolasce pocztowej dzielnicę Św. Symforjana, udając się do Paryża, biednego księdza Birotteau posadzono w fotelu na słońcu na terasie. Biedny ksiądz, zmiażdżony przez arcybiskupa, był blady i wychudły. Zgryzota odciśnięta we wszystkich jego rysach zmieniła zupełnie tę twarz, niegdyś tak pogodną. Choroba powlekła jego oczy, niegdyś naiwnie ożywione rozkoszami dobrej kuchni i wolne od troski; zasnuła je zasłoną która udawała myśl. Był to szkielet owego Birotteau, który, rok wprzódy, toczył się, tak pusty ale tak zadowolony, przez uliczki Klasztoru. Biskup obrzucił swoją ofiarę spojrzeniem wzgardy i litości; poczem raczył zapomnieć o nim i pojechał dalej.
Niema wątpienia, iż Troubert byłby w innych czasach Hildebrandem albo Aleksandrem VI. Dziś, Kościół nie jest już potęgą polityczną i nie spożytkowuje sił swoich samotników. Celibat ma tę kapitalną wadę, iż, skupiając wartości człowieka na jedną namiętność, egoizm, czyni ludzi bezżennych albo szkodliwymi albo bezużytecznymi. Żyjemy w epoce, w której rządy (i to ich wada) metyle urządzają społeczeństwo dla człowieka, ile człowieka dla społeczeństwa. Istnieje nieustanna walka jednostki przeciw systemowi, który go chce wyzyskać, a który on chce wyzyskać na swoją korzyść; gdy niegdyś człowiek, w istocie bardziej wolny, okazywał się bardziej szczodry dla sprawy publicznej. Krąg, w którym poruszają się ludzie, rozszerzył się nieznacznie: dusza, która zdolna jest objąć jego syntezę, będzie zawsze tylko wspaniałym wyjątkiem; zazwyczaj bowiem, w świecie moralnym jak w świecie fizycznym, ruch traci na sile to, co zyskuje na przestrzeni. Społeczeństwo nie może się wspierać na wyjątkach. Najpierw, człowiek był poprostu i wyłącznie ojcem, i serce jego biło gorąco, skupione w sferze rodziny. Później żył dla klanu lub dla małej republiki: stąd wielkość Grecji lub Rzymu. Następnie był człowiekiem kasty lub religji, dla której umiał się okazać wzniosły; ale tu krąg jego interesów pomnożył się o wszystkie strefy intelektualne. Dziś, życie jego związane jest z życiem olbrzymiej ojczyzny; niebawem, powiadają, ojczyzną jego będzie cały świat. Czyżby ten kosmopolityzm moralny, nadzieja chrześcijańskiego Rzymu, nie był wzniosłą omyłką? Tak naturalne jest wierzyć w ziszczenie szlachetnej mrzonki, w braterstwo ludzi. Ale, niestety! istota ludzka nie ma tak boskich proporcyj. Dusza dość obszerna aby ogarnąć uczucia przeznaczone tylko dla wielkich ludzi, nie będzie nigdy duszą zwykłego obywatela ani ojca rodziny. Niektórzy fizjologowie sądzą, iż kiedy mózg tak się rozprzestrzenia, serce musi się ścieśniać. Fałsz! Pozorny egoizm ludzi, którzy noszę naukę, naród albo prawa w swojem łonie, czyż to nie jest najszlachetniejsza z namiętności, poniekąd macierzyństwo mas? Aby porodzić nowe ludy lub aby wydać nowe idee, czyż nie trzeba im skojarzyć w swych potężnych głowach wymion kobiety z potęgą Boga? Historja Innocentych III, Piotrów Wielkich i wszystkich ludzi prowadzących epokę lub naród, posłużyłaby w potrzebie, w sferze bardzo wysokiej, za przykład owej olbrzymiej myśli, którą Troubert wcielał w klasztorze św. Gracjana.