Przez dziki Kurdystan/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez dziki Kurdystan
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Rozdział Śmierć ofiarna świętego
Wydawca Wydawnictwo Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1937
Druk Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Poznań; Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durchs wilde Kurdistan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I
ŚMIERĆ OFIARNA ŚWIĘTEGO

Wracaliśmy z odwiedzin u naczelnika Kurdów Badinan. Kiedyśmy weszli na ostatnie wzgórze i objęli wzrokiem dolinę czcicieli djabła, zauważyliśmy wpobliżu domu beja olbrzymią kupę chróstu, którą kilku Dżezidów ciągle powiększało. Obok stał Pir Kamek i dorzucał od czasu do czasu po kawałku żywicy ziemnej.
— Oto jego stos ofiarny — rzekł Ali Bej.
— A co pójdzie na ofiarę?
— Nie wiem.
— Czy jakie zwierzę?
— Tylko poganie palą zwierzęta.
— Więc może owoce?
— Dżezidzi nie palą ani zwierząt, ani owoców. Pir nie powiedział mi, co spali, ale on jest wielkim świętym i grzechu nie popełni żadnego.
Z przeciwległego wzgórza brzmiały wciąż jeszcze salwy nadciągających pielgrzymów i wciąż jeszcze odpowiadano im zdołu. Zauważyłem jednak, kiedy zeszliśmy na dół, że dolina już chyba niewielu ludzi ponadto objąć potrafi. Oddaliśmy nasze konie i udaliśmy się do grobowca. Na wiodącej tam drodze znajdował się wodotrysk, ujęty w płyty kamienne. Na jednej z nich siedział Mir Szejk Chan i rozmawiał z kilku pielgrzymami, stojącymi w pełnej uszanowania postawie i oddaleniu od niego.
— Ta studnia jest święta i tylko Mirowi, mnie i kapłanom wolno siadać na tych kamieniach. Nie gniewaj się więc, że będziesz stać — rzekł do mnie Ali.
— Uszanuję wasze zwyczaje.
Gdyśmy się zbliżyli, dał Chan znak otaczającym go, poczem ci rozstąpili się tak, że mogliśmy dostać się do niego. Podniósł się, podszedł ku nam kilka kroków i podał nam ręce.
— Witajcie w swym powrocie! Usiądźcie po mojej prawicy i lewicy!
Wskazał bejowi stronę lewą tak, że mnie pozostała prawa. Usiadłem na jednym z tych poświęconych kamieni i nie zauważyłem u nikogo z obecnych niechęci z tego powodu. Jakżeż bardzo odbijało to, od zachowania, które się spostrzega u muzułmanów.
— Czy rozmawiałeś z wodzem? — zapytał Chan.
— Tak jest. Wszystko już w największym porządku. A pielgrzymów powiadomiłeś już?
— Nie jeszcze.
— Czas już, żeby ci ludzie zebrali się. Daj rozkaz do tego.
— Ja rządzę tylko w sprawach, dotyczących wiary, a wszystko inne należy do ciebie. Nie umniejszę ci nigdy sławy, jako obrońcy wiernych i zwycięzcy nieprzyjaciół.
To było także skromnością, jakiej nie spotyka się nigdy u mahometańskich imamów. Ali Bej podniósł się i odszedł. Podczas mojej rozmowy z Chanem zauważyłem wśród pielgrzymów ruch, który wzrastał z każdą chwilą. Kobiety i dzieci pozostały na swoich miejscach, mężczyźni zaś ustawili się wzdłuż strumienia, a dowódcy poszczególnych plemion, szczepów i miejscowości otoczyli kręgiem Ali Beja, który obwieścił im zamiary mutessaryfa z Mossul. Panował przytem spokój i porządek, jak podczas parady europejskiego wojska, bez tej hałaśliwej krętaniny, jaką zwykle się widzi i słyszy u wojowników Wschodu. W jakiś czas potem, gdy dowódcy zawiadomili swoich ludzi o rzeczy i powtórzyli im rozkazy Ali Beja, rozeszło się zgromadzenie, bez żadnego nieporządku; każdy udał się na miejsce zajmowane poprzednio.
Ali Bej powrócił do nas.
— Co nakazałeś? — spytał Chan.
Zapytany wyciągnął rękę i wskazał na oddział z dwudziestu może ludzi, wchodzący na tę samą ścieżkę, którą niedawno myśmy zeszli.
— Patrz, oto są wojownicy z Airam, Hadżi Dso i Szura Chan, którzy doskonale znają tę okolicę. Wychodzą naprzeciw Turków i zawiadomią nas o ich nadejściu zawczasu. W stronie Baadri stoją moje straże tak, że nas niepodobna zaskoczyć. Noc nastanie dopiero za trzy godziny, a to wystarczy, aby wszystko, co tu zbyteczne, przenieść do doliny Idiz. Ci ludzie wyruszą teraz, a Selek wskaże im drogę.
— Czy wrócą, nim się zaczną święte obrzędy?
— Tak, to pewne.
— Niechaj więc idą.
Niebawem kroczył obok nas długi korowód ludzi, prowadzących ze sobą zwierzęta, lub niosących rozmaite rzeczy. Powoli, jeden za drugim, znikali za grobowcem, a potem pojawiali się znowu ponad nim na skalnej ścieżynie. Siedząc, mogliśmy obserwować całą drogę aż tam, gdzie niknęła w gęstym, wysokim lesie.
Musiałem teraz pójść z Ali Bejem, aby spożyć obiad. Potem przystąpił do mnie Baszybożuk i rzekł:
— Panie, mam ci coś powiedzieć.
— Co takiego?
— Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo.
— Ach! Jakie?
— Ja nie wiem, ale ci ludzie djabła patrzyli na mnie od pół godziny oczyma, które były okropne. Wygląda to całkiem tak, jakgdyby nas chcieli zabić.
Widząc turecki mundur buluka emini, mogłem sobie łatwo wyjaśnić zachowanie się względem niego Dżezidów, zagrożonych przez Turków. Mimo to byłem przekonany, że nic mu się nie stanie.
— To źle! — rzekłem. — Jeżeli ciebie zabiją, to kto potem będzie obsługiwał ogon twojego osła?
— Panie, oni zakłują osła wraz ze mną. Czyż nie widziałeś, że pozabijali już większą część przyprowadzonych owiec i bawołów?
— Twój osioł jest pewny, a ty także. Należycie do siebie i nie rozerwą was nigdy.
— Przyrzekasz mi to?
— Przyrzekam.
— Bałem się jednak, kiedy nie było ciebie poprzednio. Odejdziesz znowu?
— Zostanę, ale nakazuję ci nie wychodzić wcale z domu i nie mieszać się między Dżezidów, inaczej nie mógłbym cię ochronić.
Poszedł na pół pocieszony bohater, dany mi przez mutessaryfa dla obrony. Nadeszło jednak ostrzeżenie z innej jeszcze strony. Oto wyszukał mię Halef i rzekł:
— Zihdi[1], czy wiesz, że będzie wojna?
— Wojna? Z kim? — Między Osmanli a ludźmi djabła.
— Kto to powiedział?
— Nikt.
— Nikt? Słyszałeś zapewne, co mówiliśmy o tem w Baadri już dzisiaj rano.
— Nic nie słyszałem, gdyż mówiliście po turecku, a ci ludzie tak wymawiają ten język, że ich nie mogę zrozumieć. Widziałem jednak, że odbyło się wielkie zebranie i że potem wszyscy mężczyźni poprawiali swoją broń. Następnie wyprowadzili zwierzęta i wynieśli swoje mienie, a gdy przyszedłem na platformę do Mohammed Emina, widziałem, jak wyjmował ze swych pistoletów stare naboje, a wkładał nowe. Czyż nie dość oznak, że oczekuje się niebezpieczeństwa?
— Masz słuszność, Halefie. Jutro z brzaskiem dnia wpadną na Dżezidów Turcy od strony Baadri i Kaloni.
— A Dżezidzi wiedzą o tem?
— Wiedzą.
— Ilu będzie Turków?
— Tysiąc pięciuset.
— Wielu z nich padnie, gdyż plan ich zdradzony. Komu będziesz pomagać, zihdi, Turkom czy Dżezidom?
— Wcale walczyć nie będę.
— Nie? — odparł z rozczarowaniem. — A ja nie mogę?
— Komu chcesz pomagać?
— Dżezidom.
— Halefie, chcesz pomagać tym, o których sądziłeś, że przyprawią cię o utratę raju?
— O zihdi, nie znałem ich, lecz teraz ich kocham.
— Przecież to niewierni.
— A czyż sam nie dopomagałeś zawsze tylko dobrym, nie pytając o to, czy wierzą w Allaha, czy też w innego Boga?
Mój dzielny Halef chciał mnie przerobić na muzułmanina, a obecnie widziałem ku wielkiej mojej radości, że serce swoje otworzył całkiem dla uczuć chrześcijańskich. Odpowiedziałem mu:
— Zostaniesz ze mną!
— Podczas gdy inni będą walczyć odważnie?
— Będziemy może mieli sposobność być jeszcze waleczniejszymi i odważniejszymi niż oni.
— Więc zostanę z tobą. Buluk emini także?
— On także!
Wyszedłem na platformę do Mohammed Emina.
— Hamdullillah, chwała Bogu, że przychodzisz — rzekł. — Tęskniłem za tobą, jako trawa za rosą nocy.
— Byłeś cały czas tu na górze?
— Ciągle. Nikt mnie nie śmie poznać, gdyż inaczej mógłby mnie kto zdradzić. Dowiedziałeś się czego nowego?
Powiedziałem mu wszystko, a gdy skończyłem, wskazał na broń, przed nim leżącą.
— Przyjmiemy ich.
— Nie będziesz potrzebował tej broni.
— Nie? Czyż nie mam bronić siebie i moich przyjaciół?
— Są na to dość silni. Czyż chcesz może wpaść w ręce Turków, którym ledwie umknąłeś, czy też ma cię trafić kula lub ostrze noża, aby syn twój dłużej jeszcze męczył się w więzieniu?
— Emirze, mówisz, jak człowiek rozsądny, lecz nie jak waleczny.
— Szejku, wierz, że nie boję się żadnego wroga. To nie trwoga mówi przezemnie. Ali Bej zażądał od nas, abyśmy się wstrzymali od walki. Ma on zresztą to przekonanie, że do walki wcale nie przyjdzie, a ja sądzę tak samo.
— Myślisz, że Turcy poddadzą się bez oporu?
— Jeżeli nie uczynią tego, zostaną wystrzelani.
— Oficerowie tureccy nic nie warci, ale żołnierze są waleczni. Przypuszczą szturm do wzgórz i wyswobodzą się.
— Tysiąc pięciuset ludzi przeciwko sześciu tysiącom.
— Jeżeli uda się ich otoczyć.
— Nie uda się.
— Musimy więc iść z kobietami do doliny Idiz?
— Ty tak.
— A ty?
— Ja zostanę tutaj.
— Allah kerim! Poco? To byłaby twoja śmierć.
— Nie przypuszczam. Znajduję się w gielgieda padyszahnin, mam polecenia mutessaryfa, oraz buluka emini ze sobą, którego już sama obecność wystarczyłaby, by mię ochronić.
— Ależ, co chcesz tu robić?
— Zapobiec nieszczęściu, o ile to będzie możliwe.
— Czy Ali Bej wie o tem?
— Nie.
— A może Mir Szejk Chan?
— Także nie. Dowiedzą się o tem jeszcze na czas.
Był to istotnie trud wielki namówić szejka do aprobaty mojego postanowienia. Udało mi się wkońcu jednak.
— Allah il Allah! Drogi ludzkie zapisane są w księdze — rzekł — nie chcę cię namawiać do porzucenia tego zamiaru, ale pozostanę z tobą tutaj.
— Ty? To niemożliwe.
— Czemu?
— Nie powinni cię tutaj zastać.
— Ciebie także nie.
— Wytłumaczyłem ci już, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, ciebie jednak czekałby inny los, gdyby cię tak poznali.
— Koniec człowieka zapisany jest w księdze. Jeżeli mam umrzeć, to umrę, a wówczas wszystko jedno, czy to się stanie tu, czy w Amadijah.
— Rzucisz się w niebezpieczeństwo, a zapominasz przy tem, że wikłasz w to także mnie.
Wydało mi się to jedyną drogą do zachwiania jego uporu.
— Ciebie? Jakto? — zapytał.
— Jeżeli tu będę sam, ochronią mnie moje firmany, jeżeli jednak zastaną u mnie ciebie, wroga mutessaryfa, zbiegłego jeńca, wówczas stracę tę obronę i zaprzepaszczę ją. Wówczas zgubieni jesteśmy obydwaj, ja i ty.
Patrzył w zamyśleniu przed siebie. Wiedziałem, co buntowało się w nim przeciwko drodze do doliny Idiz, ale dałem mu czas do powzięcia postanowienia. Wreszcie rzekł niepewnym półgłosem:
— Emirze, masz mię za tchórza?
— Nie! Wiem, że jesteś waleczny i nieustraszony.
— Co pomyśli sobie Ali Bej?
— Myśli tak samo jak ja, a tak samo myśli też Mir Szejk Chan.
— A inni Dżezidi?
— Znają twą sławę i wiedzą, że nie umykasz przed żadnym nieprzyjacielem. Możesz zdać się na to zupełnie.
— A gdyby zwątpiono w moją odwagę, czy obronisz mnie wówczas? Czy powiesz publicznie, że poszedłem z kobietami do Idiz jedynie dlatego, żeby ciebie posłuchać?
— Powiem to wszędzie i publicznie.
— Więc dobrze; uczynię, co mi poleciłeś.
Odsunął flintę od siebie z rezygnacją i zwrócił znowu twarz ku dolinie, poczynającej już otulać się w mroki wieczorne.
Właśnie wracali ludzie, którzy wyszli byli poprzednio do Idiz. Tworzyli szereg idących pojedyńczo ludzi, który rozwiązał się przed nami w dole.
Wtem zagrzmiała z grobu świętego salwa, a równocześnie wszedł Ali Bej ze słowami:
— Nad grobem zaczyna się wielka uroczystość. Nie było przytem dotąd nigdy jeszcze obcego, lecz Mir Szejk Chan pozwolił mi w imieniu wszystkich kapłanów zaprosić was.
Był to w każdym razie zaszczyt wysoki, ale szejk Mohammed Emin odmówił.
— Dziękuję ci, panie! Muzułmaninowi nie wolno uczestniczyć w czci dla kogoś innego, niż Allaha.
Był muzułmaninem, mógł jednak odmowę swoją ubrać w inne słowa. Został, a ja poszedłem z bejem.
Kiedy wyszliśmy z domu, przedstawił się oczom naszym widok osobliwy i piękny, nie do opisania. Jak daleko sięgała dolina, migotały światła pod drzewami i na nich, nad wodą w dole i na każdej skale w górze, dokoła domów i na ich platformach. Najbardziej ożywiony ruch panował przy grobowcu świętego. Mir zapalił światło wiecznej lampy i wyszedł z nią na wewnętrzny dziedziniec. Od tego światła zapalili szejkowie i kawa e swoje lampy, od nich brali sobie światło fakirzy, poczem wszyscy wyszli nazewnątrz, a tysiące płynęły ku nim, aby oczyścić się w świętym ogniu.
Kto tylko mógł się zbliżyć do świateł kapłanów, przesunął rękę przez płomień i pociągał nią potem po czole i po okolicy serca. Mężczyźni przesuwali potem powtórnie ręce przez płomienie, aby zanieść błogosławieństwo swoim żonom i dzieciom. Matki czyniły to samo dla dzieci, które nie mogły przecisnąć się przez zbite tłumy. Panowała przy tem uciecha i radość, które jednak nie miały w sobie nic zdrożnego.
Świątynia była także iluminowana. W każdą z licznych nisz wstawiono lampę, a ponad dziedzińcami ciągnęły się długie girlandy lampionów i płomieni. Każda gałąź rosnących tam drzew była niejako ramieniem olbrzymiego świecznika, a setki świateł biegły po obydwu wieżach aż do ich szczytów, tworząc jakby dwa żyrandole, których widok był wprost czarujący.
Kapłani usiedli teraz wewnątrz, we dwa szeregi. Po jednej stronie siedzieli szejkowie w swoich białych strojach, a naprzeciwko nich kawale. Ci ostatni trzymali instrumenty; na przemian: jeden flet, a drugi tamburyn. Siedziałem z Ali Bejem w winnej altanie. Nie mogłem zauważyć, gdzie się znajdował szejk Chan.
Wtem zabrzmiał okrzyk z wnętrza grobu, a kawale podnieśli swe instrumenty. Flety rozpoczęły powolną melodję jakby jakiejś skargi, a tainburyny wybijały do tego takt. Potem nastąpił długo wytrzymany czterogłosowy akord, jak mi się zdaje w tercji, kwarcie i sekscie, połączony z drobnym trylem, wykonanym palcami na tamburynach; spoczątku pianissimo, potem piano, coraz silniej i silniej aż do fortissimo. Następnie wpadły flety w jakąś dwugłosową arję, której nie odpowiada żadna z naszych nazw muzycznych, a której wrażenie jednak było miłe i zadowalające.
Po przegraniu tego kawałka wyszedł z wnętrza Mir Szejk Chan. Towarzyszyli mu dwaj szejkowie. Jeden z nich niósł przed nim drewniany postument, podobny do pulpitu na nuty, który ustawiono następnie na środku dziedzińca. Drugi niósł jedno małe naczynie z wodą, a drugie otwarte, krągłe, w którem znajdował się jakiś gorejący płyn. Oba te naczynia postawiono na postumencie, do którego przystąpił Mir Szejk Chan.
Dał znak ręką i muzyka rozpoczęła się na nowo. Grano wstęp, w który kapłani wpadli hymnem unisono. Niestety, nie mogłem sobie zanotować jego treści, gdyż wpadałoby to zbyt w oko, a istotne jego brzmienie uleciało mi z pamięci. Było to ułożone w języku arabskim wezwanie do czystości wiary i czujności.
Po nim wygłosił Mir Szejk Chan krótką przemowę do kapłanów. W treściwych słowach określił, jak koniecznem jest utrzymać żywot wolnym od grzechu, czynić dobrze wszystkim ludziom, pozostać wiernym swej wierze i bronić jej od wszystkich nieprzyjaciół.
Następnie cofnął się i usiadł przy nas pod winną latoroślą. Jeden z kapłanów przyniósł żywego koguta, którego sznurkiem przywiązano do postumentu. Po prawej jego stronie postawiono ogień, po lewej wodę.
Muzyka zaczęła się znowu. Kogut siedział zagłębiony w sobie; cichych tonów fletów zdawał się nie zauważać. Wtem zabrzmiały tony silniej i kogut jął nadsłuchiwać. Wyciągnąwszy głowę z pierza, oglądnął się dokoła jasnemi, rozumnemi oczyma i zauważył wodę. Szybko sięgnął do niej dziobem, aby się napić. Radosne to zdarzenie obwieszczono uderzeniem w tamburyny. To widocznie podnieciło muzykalne zainteresowanie ptaka. Przekrzywił szyję i nadsłuchiwał uważnie. Dostrzegł przytem, że znajduje się w niebezpiecznem sąsiedztwie z ogniem. Chciał się cofnąć, lecz nie mógł, bo był na uwięzi. Rozgniewany tem, podniósł się i zapiał głośno „kukuryku“, któremu zawtórowały natychmiast flety i tamburyny. To wzbudziło w nim widocznie mniemanie, że tu idzie o turniej muzyczny. Obrócił się odważnie ku muzykantom, uderzył skrzydłami i krzyknął jeszcze raz. Na to otrzymał znowu tę samą odpowiedź i tak rozwinęła się walka na tony, która tak wkońcu rozgniewała koguta, że z wściekłem gdakaniem oderwał się od pulpitu i uciekł do wnętrza grobu.
Muzyka towarzyszyła temu bohaterstwu w najsilniejszem fortissimo, głosy kapłanów wpadły w nią radośnie i nastąpiło finale, zdolne istotnie zmęczyć muzykantów i śpiewaków. Po odegraniu kawałka ucałowali kawale swoje instrumenty.
Czyżby to głośne, grzmiące finale dało w jakikolwiek sposób sposobność do pomieszania Dżezidów z nieobyczajnymi Cheragh Sonderan, albo, jak to brzmi w języku kurdyjskim: Czerah sonderan?[2]. Uczucie religijne chrześcijanina mogło się wprawdzie buntować przeciwko wprowadzaniu tego ptaka, lecz pozatem nic niemoralnego nie mogłem zauważyć.
Obecnie nastąpić miała sprzedaż kulek, o których już wspominałem. Przedtem jednakże zeszli się kapłani i dali Ali Bejowi i mnie po siedem kulek. Były zupełnie okrągłe i opatrzone arabskim napisem, wyrytym na nich jakimś śpiczastym przyrządem. Cztery z moich kulek nosiły napis: „El Szems“, słońce.
Sprzedaż odbywała się na dziedzińcu zewnętrznym, podczas gdy z wewnętrznego brzmiały jeszcze tony instrumentów i głosy ludzkie. Opuściłem świątynię. Przypuszczałem, że dolina musi z góry przedstawiać widok cudowny i poszedłem, aby wziąć sobie Halefa do towarzystwa. Zastałem go siedzącego obok buluka emini na platformie domu. Jak mi się zdało, pogrążeni byli obaj w bardzo ożywionej rozmowie, gdyż usłyszałem, jak Halef rzekł:
— Co? Powiadasz, że to był Rosjanin?
— Tak, Russikow, któremu oby Allah obciął głowę. Żeby nie on, posiadałbym jeszcze mój nos. Rąbałem dokoła siebie, jak wściekły, ten hultaj jednak zamierzył się na moją głowę; chciałem uniknąć ciosu i cofnąłem się. Cięcie, które miało paść na głowę, trafiło tylko....
— Hadżi Halefie! — zawołałem.
Bawiło mię to istotnie, że mogłem także raz przerwać słynną historję o nosie. Zerwali się obaj i przystąpili do mnie.
— Będziesz mi towarzyszyć, Halefie; chodź!
— Dokąd, zihdi?
— Tam na wzgórze, aby zobaczyć, jak wygląda iluminacja doliny.
— Emirze, pozwól mi pójść z sobą! — prosił Ifra.
— Nie mam nic przeciw temu. Naprzód!
Wyszliśmy na wzgórze, położone ku Baadri. Wszędzie spotykaliśmy mężczyzn, kobiety i dzieci z pochodniami i świecami, a wszędzie witano nas i przemawiano do nas z dziecięcą radością. Kilku Dżezidów poszło za nami, aby nam świecić, prosiłem jednak, żeby wrócili lub pogasili pochodnie. Kto chciał w pełni użyć widoku, musiał sam znajdować się w ciemności.
Na dole w dolinie kołysał się płomień przy płomieniu. Tysiąc świecących punktów krzyżowało się, podskakiwało, tańczyło, wystrzelało w górę i przemykało obok siebie: małe, całkiem małe, głęboko w dole, a coraz to większe w miarę, jak były bliżej nas. Świątynia gorzała niemal w blasku i świetle, a obie wieże strzelały w ciemną noc ku górze, jak hymny płomienne. Równocześnie brzmiało z dołu ku nam głuche wrzenie i poszum głosów, przerywany często donośnym, bo bliskim okrzykiem radości. Mógłbym był stać tu godzinami i napawać się tym widokiem.
— Co to za gwiazda? — zabrzmiało tuż obok mnie pytanie w kurdyjskim języku.
Wymówił je któryś z Dżezidów.
— Gdzie? — zapytał inny.
— Patrz na rea kadizan[3] tu, na prawo!
— Widzę ją.
— Pod nią zabłysnęła jasna gwiazda. Teraz znowu! Widzisz ją?
— Widziałem. To jest Kjale be szeri[4].
Te cztery gwiazdy, które w naszej grupie gwiazd tworzą grzbiet Niedźwiedzicy, nazywają Kurdowie „Stara“. Sądzą oni, że głowa jej kryje się za grupą sąsiednią. Te trzy gwiazdy, które u nas tworzą ogon Wielkiej Niedźwiedzicy (albo dyszel „Wozu“, jak to się jeszcze inaczej nazywa), zwie się u nich: „Dwaj bracia i ślepa matka starej“.
— Kjale be szeri? Ona ma jeszcze cztery gwiazdy — zauważył pierwszy z pytających. — To będzie Kumikji sziwan[5].
— Ta stoi wyżej. O, błysnęło znowu. Ach, pomyliliśmy się; to południe. To będzie Meszin[6].
— Meszin ma także więcej gwiazd. Jak pan sądzi, co to jest?
Pytanie to zwrócono do mnie, a samo zjawisko uderzyło i mnie także szczególnie.
Pochodnie i świece rzucały w górę tyle światła, że niepodobna było gwiazd dobrze rozpoznać. Blask jednak, który roziskrzał się tam po drugiej stronie, aby zniknąć natychmiast, był intensywny. Wyglądał, jak błędny ognik, rozświecający się nagle i gasnący w mgnieniu oka. Przypatrywałem się przez jakiś czas, a następnie zwróciłem się do Halefa:
— Hadżi Halefie, spiesz natychmiast do Ali Beja i powiedz mu, żeby jak najprędzej przybył tu do mnie. Idzie o coś ważnego.
Służący zniknął szybko, ja zaś posunąłem się jeszcze naprzód, częścią, aby rzekomą gwiazdę lepiej obserwować, a częścią, żeby uniknąć wszelkich dalszych zapytań.
Szczęściem, słyszał Ali Bej, że poszedłem na górę, i postanowił pójść za mną. Halef spotkał się z nim nieopodal pod nami i przyprowadził go do mnie.
— Co chcesz mi pokazać, emirze?
Wyciągnąłem rękę.
— Patrz dobrze tam! Zobaczysz, jak zabłyśnie tam gwiazda.... Teraz!
— Widzę ją.
— Już zniknęła. Czy znasz ją?
— Nie. Leży bardzo nisko i nie należy do żadnej grupy.
Przystąpiłem do pobliskiego krzaku i wyciąłem zeń kilka prętów. Jeden z nich wetknąłem w ziemię i stanąłem potem o kilka kroków przed Ali Bejem.
— Uklęknij równo za tym prętem; w kierunku, gdzie gwiazda błyśnie ponownie, wetknę drugi pręt. Widziałeś ją teraz?
— Tak, całkiem wyraźnie.
— Gdzie ma być pręt? Tutaj?
— Stopę na prawo.
— Tutaj?
— Tak, to już dokładne.
— A więc obserwuj dalej.
— Teraz znów ją ujrzałem — zauważył po krótkiej chwili.
— Gdzie? Wetknę trzeci pręt.
— Gwiazda nie była na dawnem miejscu. Posunęła się daleko na lewo.
— Powiedz, jak daleko?
— O dwie stopy od poprzedniego pręta.
— Tutaj?
— Tak jest.
Wetknąłem trzeci pręt, a Ali Bej badał w dalszym ciągu.
— Teraz znów ją widziałem — rzekł niebawem.
— Gdzie?
— Już nie nalewo, lecz naprawo.
— Dobrze! Oto, co ci chciałem pokazać. Teraz możesz już powstać.
Reszta obecnych ze zdziwieniem przypatrywała się mojemu zachowaniu, nawet sam Ali Bej nie rozumiał jeszcze jego przyczyny.
— Czemu kazałeś wołać mię spowodu tej gwiazdy?
— Bo to nie gwiazda!
— A cóż innego? Światło?
— No, gdyby to nawet było tylko jedno światło, to już byłoby dość szczególne, ale tu jest świateł cały szereg.
— Z czego to wnosisz?
— Gwiazdą to być nie może, bo jest o wiele niżej od szczytu góry, leżącej poza nią. Że jest więcej świateł, to mogłeś rozpoznać na podstawie zrobionego przez nas eksperymentu. Tam po drugiej stronie idzie lub jedzie wielu ludzi z pochodniami, albo z latarniami; światło którejś z nich błyska ku nam od czasu do czasu.
Ali Bej wydał okrzyk zdziwienia.
— Masz słuszność, emirze!
— Ktoby to mógł być?
— Pielgrzymi to nie są, gdyż przybywaliby tu drogą z Baadri do Szejk Adi.
— To pomyśl, że to Turcy!
— Panie! Byłobyż to możliwe?
— Nie wiem tego, bo nie znam okolicy. Opisz mi ją, beju!
— Prosto stąd idzie droga do Baadri, a tu dalej nalewo do Ain Sifni. Podziel tę drogę na trzy części i przejdź pierwszą część, a wtedy będziesz miał te światła po lewej ręce, ku wodzie, płynącej z Szejk Adi.
— Czy można jechać wzdłuż tej wody?
— Można.
— I w ten sposób dostać się do Szejk Adi?
— Tak.
— Popełniono zatem wielki błąd!
— Jaki?
— Rozstawiłeś forpoczty ku Baadri i ku Kaloni, a nie ku Ain Sifni.
— Tamtędy Turcy nie nadejdą. Ludzie z Ain Sifni zdradziliby nam to zaraz.
— A jeżeli Turcy nie pójdą przez Ain Sifni, lecz przejdą pod Dżeraijah przez Khausser i zechcą dostać się do doliny pomiędzy Ain Sifni a tem miejscem? Zdaje mi się, że obraliby w takim razie ten sam kierunek, w którym poruszają się tamte światła. Patrz, posunęli się znowu nalewo.
— Emirze, przypuszczenie twoje jest może słuszne. Wyślę zaraz straże w tę stronę.
— A ja przyjrzę się zbliska tym gwiazdom. Czy masz człowieka, znającego dobrze okolicę?
— Nikt jej nie zna lepiej od Seleka.
— Jest dobrym jeźdźcem; niech mnie prowadzi!
Zeszliśmy wdół, jak można było najszybciej. Ostatnią część rozmowy prowadziliśmy po cichu tak, że nikt zwłaszcza Baszybożuk, nic z niej nie słyszał. Selek wnet się znalazł; dostał konia i wziął z sobą broń. I Halef musiał pójść razem. Mogłem mu więcej zaufać, niż komukolwiek innemu. W dwadzieścia minut po pierwszem dostrzeżeniu gwiazdy przezemnie pędziliśmy drogą do Ain Sifni. Zatrzymaliśmy się na najbliższej wyżynie. Starałem się rozróżnić przedmioty w ciemności i ujrzałem znowu błysk. Zwróciłem na niego uwagę Seleka.
— Emirze, to nie jest gwiazda, ale też inie pochodnie, gdyż rzucałyby szerszy krąg światła. To są latarnie.
— Muszę więcej przybliżyć się do nich. Znasz dobrze okolicę?
— Poprowadzę cię; znam każdy kamień i każdy kierz. Trzymaj się tylko tuż za mną i ściągnij krótko cugle.
Zwrócił się od wody wprawo i ruszyliśmy przez wertepy. Była to jazda bardzo przykra, ale już w dobry kwadrans mogliśmy rozróżnić kilka świateł. Po następnym kwadransie, w ciągu którego poznikały nam z oczu te światła za leżącem przed nami wzgórzem, dotarliśmy na jego grzbiet i ujrzeliśmy już całkiem wyraźnie, że mamy przed sobą wcale długi korowód. Kto go tworzył, tego stąd nie można było rozpoznać; zauważyliśmy tylko, że zniknął nagle i nie ukazał się już potem.
— Czy tam znowu znajduje się jaki pagórek?
— Nie, tu już równina — odparł Selek.
— A może jest tam jakie zagłębienie, dolina, w której mogły poznikać światła?
— Nie.
— Albo las...
— Tak jest, emirze! — wtrącił prędko. — Tam, gdzie zniknęły, znajduje się lasek oliwny.
— Aha! Zostaniesz więc z końmi tutaj i będziesz na nas czekać, Halef zaś będzie mi towarzyszyć.
— Panie, weź mnie także ze sobą! — prosił.
— Zwierzęta zdradziłyby nas.
— Uwiążemy je.
— Mój karosz jest zbyt cenny, ażebym miał zostawiać go bez nadzoru. Zresztą nie umiesz naprawdę skradać się. Usłyszanoby cię lub nawet zobaczono.
— Emirze, umiem to!
— Bądź cicho! — wtrącił Halef. — Ja także sądziłem, że umiem zaczołgać się w sam środek duaru i zabrać stamtąd najlepszego konia, kiedy jednak przyszło popisać się tem przed effendim, musiałem się zawstydzić, jak chłopiec. Pociesz się jednak tem, że Allah nie chciał, aby z ciebie była jaszczurka.
Pozostawiliśmy strzelby i ruszyliśmy naprzód. Światła było właśnie na tyle, że można było o pięćdziesiąt kroków jako tako rozpoznać człowieka. Przed nami wynurzył się niebawem ciemny przedmiot, którego rozmiary rosły z każdym krokiem — był to lasek oliwny. W odległości, którą mogliśmy przejść w pięć do sześciu minut, zatrzymałem się przed lasem i nadsłuchiwałem z wytężoną uwagą. Nie słychać było najmniejszego szmeru.
— Postępuj za mną tak, żeby nasze osoby tworzyły jedną linję.
Miałem na sobie tylko ciemną bluzę i takież spodnie, na głowie zaś tarbusz, z którego odwinąłem chustę turbanu. Dzięki temu nie łatwo było odróżnić mnie od ciemnego terenu. Z Halefem było to samo.
Bez szmeru posuwaliśmy się dalej. Wtem doszedł nas trzask łamanych gałęzi. Położyliśmy się na ziemi i czołgaliśmy się powoli naprzód. Trzask i łamanie były coraz głośniejsze.
— Zbierają gałęzie, może na ognisko.
— To dobre dla nas, zihdi — szepnął Halef.
Niebawem dostaliśmy się do skraju lasu. Dało, się słyszeć prychanie zwierząt i głosy męskie. Leżeliśmy właśnie tuż obok gęstego krza. Wskazałem nań i rzekłem po cichu:
— Ukryj się tu i czekaj na mnie!
— Panie, ja cię nie opuszczę; pójdę za tobą.
— Zdradziłbyś mnie. Trudniej jest skradać się niedosłyszalnie przez las, niż w czystem polu. Wziąłem cię z sobą tylko dlatego, aby sobie zabezpieczyć odwrót. Pozostaniesz tu, chociażbyś nawet strzał usłyszał. Jak cię zawołam, pospieszysz ku mnie jak najszybciej.
— A jeżeli ani nie przyjdziesz, ani nie zawołasz?
— To za pół godziny przyczołgasz się bliżej, aby zobaczyć, co ze mną się stało.
— Zihdi, jeżeli ciebie zabiją, to ja pozabijam ich wszystkich.
Doleciało mię tylko to zapewnienie, gdyż oddaliłem się. Nie uszedłem jeszcze daleko, kiedy usłyszałem, jak głos jakiś zawołał rozkazująco:
— Et atesz — zapal ognisko.
Głos ten pochodził z odległości jakich stu stóp. Mogłem więc bez obawy czołgać się dalej. Wtem usłyszałem trzeszczenie ognia i dostrzegłem zarazem światło, dochodzące między drzewami niemal aż do mnie. To utrudniło mi oczywiście znacznie mój zamiar.
— Taszlar atesz czewrezinde — poobkładaj kamieniami ognisko! — rozkazał ten sam głos.
Rozkaz ten spełniono widocznie natychmiast, gdyż zdradzieckie promienie światła zniknęły i mogłem żwawiej posuwać się naprzód. Czołgałem się od drzewa do drzewa i czekałem za każdem z nich, dopóki nie przekonałem się, że mnie nie spostrzeżono. Szczęściem ostrożność ta była zbyteczna. Nie były to dziewicze lasy amerykańskie, a poczciwcom, których miałem przed sobą, ani przez myśl nie przeszło, żeby ktoś ich miał podsłuchiwać.
Tak posuwałem się ciągle coraz to dalej, aż dostałem się do drzewa, mającego korzenie o tylu odnogach, że spodziewałem się za niemi znaleźć niezłą kryjówkę. Było to o tyle pożądane, że tuż obok drzewa siedziało dwu ludzi, o jakich mi właśnie chodziło — dwaj oficerowie tureccy.

Przy pewnej ostrożności udało mi się między odnogami położyć się wcale swobodnie tak, że mogłem objąć okiem całą scenę.
Zewnątrz lasku stały cztery działa górskie, albo raczej dwa działa i dwie haubice, a na skraju stało przywiązanych około dwudziestu mułów, potrzebnych do transportu dział. Do jednej armaty potrzeba zwykle cztery do pięciu mułów; jeden musi nieść lawetę, jeden lufę, a dwa do czterech niosą jaszczyki.
Artylerzyści porozkładali się wygodnie na ziemi jak dłudzy i gwarzyli z sobą. Oficerowie chcieli pić kawę i palić swoje fajki; w tym celu rozniecono ogień, a nad nim ustawiono na dwóch kamieniach mały kociołek. Jeden z tych dwu bohaterów był kapitanem, drugi porucznikiem. Kapitan miał wcale dobroduszne wejrzenie; wyglądał mi właściwie całkiem na poczciwego, grubego niemieckiego piekarza, który w teatrze amatorskim ma grać dzikiego Turka, i wypożyczył sobie w tym celu za parę marek odpowiedni kostjum. Z porucznikiem było prawie to samo. Zupełnie tak samo musiała wyglądać sześćdziesięcioletnia miłośnica kawy z mlekiem, która wpadła na panieński pomysł ubrania się w szarawary i bluzę turecką, aby tak pójść na redutę.
Leżałem tak blisko, że mogłem wszystko usłyszeć.
— Działa nasze są dobre! — mruknął kapitan.
— Bardzo dobre — zapiszczał porucznik.
— Będziemy strzelać, wszystko wystrzelamy!
— Wszystko! — zabrzmiało echo.
— Weźmiemy łup!
— Wielki łup!
— Będziemy waleczni!
— Bardzo waleczni!
— Zaawansujemy!
— Wysoko, nader wysoko!
— Potem będziemy palić tytoń z Persji.
— Tytoń z Szirasu!
— I pić kawę z Arabji!
— Kawę z Mokki!
— Dżezidzi wszyscy muszą wymrzeć!
— Wszyscy!
— Hultaje!
— Łajdaki!
— Nieczyści, bezwstydni.
— Psy!
— Pozabijamy ich!
— Zaraz jutro rano!
— Oczywiście, to się rozumie!
Widziałem i usłyszałem już dość, cofnąłem się więc, spoczątku wolno i ostrożnie, potem jednak coraz prędzej. Podniosłem się nawet z ziemi, czemu nie mało zdziwił się Halef, gdy się doń zbliżyłem.
— Kto to, zihdi?
— Artylerzyści. Chodź, nie mamy czasu!
— Pójdziemy w postawie wyprostowanej?
— Tak.
Niebawem dostaliśmy się do koni, dosiedliśmy ich i wrócili. Przestrzeń do Szejk Adi przebyliśmy teraz oczywiście prędzej niż poprzednio. Zastaliśmy tam jeszcze to samo ożywienie.
Słyszałem, że Ali Bej znajduje się obok świątyni i spotkałem go wraz z Mir Szejk Chanem na wewnętrznym dziedzińcu. Wyszedł nam na spotkanie pełen oczekiwania i zaprowadził mnie do Chana.
— Co widziałeś — zapytał.
— Armaty!
— Och! — zawołał przestraszony. — Ile?
— Cztery małe działa górskie.
— Jakie ich przeznaczenie?
— Mają tem zburzyć Szejk Adi. Podczas gdy piechota przypuści ataki od strony Baadri i Kaloni, będzie artylerja gnać tu wdół, nad wodę. Plan niezły, bo stamtąd można istotnie razić strzałam i całą dolinę. Szło tylko o to, żeby działa przeprowadzić niepostrzeżenie przez wzgórza. I udało się; użyli mułów, a z ich pomocą można armaty przenieść w godzinę z obozu aż do Szejk Adi.
— Cóż uczynimy, emirze?
— Daj mi natychmiast sześćdziesięciu jeźdźców i kilka latarń, a za dwie godziny zobaczysz te działa tutaj w Szejk Adi.
— Wzięte do niewoli?
— Wzięte.
— Panie, dam ci stu jeźdźców.
— No, dobrze, daj mi natychmiast osiemdziesięciu i powiedz im, że ich czekam na dole przy wodzie.
Poszedłem i zastałem Halefa i Seleka jeszcze przy koniach.
— Co uczyni Ali Bej? — spytał Halef.
— Nic. Zrobimy sami, co trzeba.
— Co takiego, zihdi? Ty się uśmiechasz! Panie, znam twe oblicze; zabierzemy działa?
— W każdym razie! Chciałbym jednak mieć armaty bez rozlewu krwi i dlatego bierzemy z sobą osiemdziesięciu jeźdźców.
Podjechaliśmy ku wylotowi doliny, gdzie niedługo czekaliśmy na przybycie owych osiemdziesięciu jeźdźców.
Wysłałem Seleka naprzód z dziesięciu ludźmi, a sam z resztą jechałem za nimi w pewnem oddaleniu. Nie widząc nieprzyjaciela, dojechaliśmy na wzgórze, na którem Selek czekał na nas poprzednio i zsiedliśmy z koni. Najprzód wysłałem ludzi, którzy mieli dbać o nasze własne bezpieczeństwo. Następnie pozostawiłem dziesięciu ludzi przy koniach i nakazałem im nie opuszczać tego miejsca bez mojego rozkazu. Wreszcie jąłem się z pozostałymi skradać ku laskowi. W odpowiedniem oddaleniu zatrzymaliśmy się, a ja sam poszedłem naprzód. Jak przedtem, tak i teraz dostałem się bez przeszkody do drzewa, pod którem leżałem. Turcy leżeli grupkami obok siebie i gawędzili. Sądziłem, że będą spali. Czujność wojskowa i oczekiwanie bitwy nie dały im zasnąć. Naliczyłem ich razem z podoficerami i oficerami do trzydziestu czterech ludzi i powróciłem do swoich.
— Hadżi Halefie i Seleku, weźcie swoje konie. Pojedziecie łukiem dokoła lasku i po tamtej stronie przejedziecie tuż obok niego. Zatrzymają was. Powiecie, że zabłądziliście i, że chcecie zdążyć na święta do Szejk Adi. W ten sposób odwrócicie od nas uwagę Ottomanów, a zwrócicie ją na siebie. Reszta, to nasza rzecz. Idźcie!
Pozostałym kazałem stanąć we dwa długie szeregi mające na celu otoczenie lasku z dwóch stron. Po wydaniu potrzebnych zarządzeń, położyliśmy się na ziemi i poczołgaliśmy się dalej.
Ja oczywiście posuwałem się najprędzej. Byłem już od dwu minut pod mojem drzewem, kiedy zadudniły uderzenia kopyt końskich. Ognisko płonęło jeszcze więc mogłem nieźle objąć okiem całą scenę. Obaj oficerowie palili widocznie i pili kawę podczas mej nieobecności.
— Szejk Adi, to złe gniazdo! — usłyszałem, jak mówił kapitan.
— Całkiem złe — odpowiedział porucznik.
— Tam ludzie oddają cześć djabłu.
— Djabłu; niechaj ich Allah rozsieka i zmiażdży!
— My to zrobimy!
— Tak, rozszarpiemy ich!
— Do szczętu!
Aż do tych słów słyszałem rozmowę; potem doleciał mnie wspomniany tętent. Porucznik podniósł głowę.
— Ktoś nadchodzi! — rzekł.
Kapitan także jął nadsłuchiwać.
— Ktoby to mógł być? — zapytał.
— To dwaj jeźdźcy; słyszę to.
Powstali, a żołnierze uczynili to samo. W świetle ogniska widać było Halefa i Seleka. Kapitan zastąpił im drogę i dobył szabli.
— Stać! Kto wy?! — zawołał do nich.
Turcy otoczyli ich natychmiast. Mój mały Halef przypatrywał się z konia oficerom, z miną, po której poznałem, że zrobili na nim podobne wrażenie, jak na mnie.
— Kto wy, pytałem! — powtórzył kapitan.
— Ludzie! — odparł Halef.
— Jacy ludzie?
— Mężczyźni!
— Jacy mężczyźni?
— Mężczyźni konni!
— Niech was djabeł połknie! Odpowiadajcie lepiej, albo dostaniecie bastonadę. Więc kto wy?
— Dżezidzi — odpowiedział teraz Selek cichym głosem.
— Dżezidzi? Aha! A skąd?
— Z Mekki!
— Z Mekki? Allah il Allah. Czy i tam są czciciele djabła?
— Równo pięćkroć stotysięcy.
— Aż tylu? Allah kerim; pozwala, żeby tyle chwastu rosło wśród pszenicy. Dokąd dążycie?
— Do Szejk Adi.
— Aha, mam was! Czego tam chcecie?
— Obchodzą tam wielkie święto.
— Wiem o tem. Tańczycie i śpiewacie z djabłem i modlicie się przytem do koguta, wygrzanego w ogniu Dżehenny. Zsiądźcie! Jesteście moimi jeńcami.
— Jeńcami? Cóż uczyniliśmy takiego?
— Jesteście synami djabła. Należy was bić, dopóki was nie opuści wasz ojciec. Z koni!
Zabrał się do nich sam, i obu zwleczono formalnie z koni.
— Oddajcie broń.
Wiedziałem, że Halef nie uczyniłby tego nigdy, nawet w obecnych warunkach. Patrzył ku ognisku, jakby szukał tam kogoś; wzniosłem więc głowę tak wysoko, że mnie mógł dostrzec. Po szeleście za mną poznałem, że moi ludzie osaczyli już obóz zupełnie.
— Naszą broń? — zapytał Halef. — Słuchaj jis baszi, pozwól sobie coś powiedzieć.
— Co takiego?
— Możemy to powiedzieć jedynie tobie i milazimowi.
— Nie chcę od was nic wiedzieć!
— Ale to ważne, bardzo ważne!
— Czego dotyczy?
— Posłuchaj!
Szepnął mu do ucha kilka słów, które wywarły skutek natychmiastowy. Kapitan cofnął się o krok i badał mówiącego z miną pełną szacunku. Potem dopiero dowiedziałem się, że chytry Halef szepnął mu: „dotyczy to waszej kiesy!“
— To prawda? — spytał oficer.
— Prawda.
— I będziesz o tem milczał?
— Jak grób.
— Przysięgnij mi.
— Jak mam przysięgać?
— Na Allaha i brodę... lecz nie, wy jesteście Dżezidami. Przysięgnij mi więc na djabła, któremu oddajesz cześć.
— Dobrze więc! Djabeł wie, że nic potem nie powiem.
— Ale on cię rozszarpie, jeżeli mówisz nieprawdę. Chodź, milazimie; chodźcie wy obaj.
Wszyscy czterej przystąpili do ognia tak, że mogłem usłyszeć każde ich słowo.
— Więc mów! — rozkazał kapitan.
— Wypuść nas na wolność! My ci zapłacimy.
— Pieniądze macie?
— Mamy pieniądze.
— A czy wiecie, że te pieniądze już do mnie należą? Wszystko, co macie z sobą, należy do nas.
— Nie znajdziesz ich nigdy. Wracamy z Mekki, a kto taką podróż odbywa, ten potrafi już ukryć swoje pieniądze.
— Ja je znajdę.
— Nie znajdziesz, choćbyś nas zabił nawet i kazał najdokładniej przeszukać. Czciciele djabła mają doskonałe sposoby robienia pieniędzy niewidzialnemi.
— Allah jest wszechwiedzący!
— Lecz ty nie jesteś Allah!
— Nie mogę was puścić wolno.
— Czemu?
— Zdradzilibyście nas.
— Zdradzilibyśmy, a to jak?
— Czyż nie widzicie, że jesteśmy tutaj spowodu wyprawy wojennej?
— Nie zdradzimy cię!
— Ależ chcecie iść do Szejk Adi!
— Nie wolno nam?
— Nie.
— Więc wyślij nas, dokąd ci się podoba.
— Poszlibyście do Baaweiza i zaczekalibyście tam przez dwa dni?
— Dobrze!
— Ile chcecie nam zapłacić za swoją wolność?
— Ile żądasz?
— Po piętnaście tysięcy pjastrów za każdego.
— Panie, jesteśmy biednymi pielgrzymami i nie mamy tyle ze sobą.
— Ile macie?
— Pięćset pjastrów dalibyśmy ci może.
— Pięćset? Hultaju, chcecie nas oszukać!
— Może zbierzemy i sześćset.
— Dacie dwanaście tysięcy pjastrów i ani pary mniej. Przysięgam wam to na Mahometa. Jeżeli nie chcecie, to każę was dopóty ćwiczyć, dopóki nie dacie. Powiedzieliście, że znacie środki zrobienia pieniędzy niewidzialnemi; macie dużo z sobą, a ja znowu mam środki na zjawienie się waszych pjastrów.
Halef udał przerażonego.
— Panie, czy naprawdę nie zrobisz taniej?
— Nie.
— Więc musimy ci to dać?
— A szubrawcy! teraz dopiero widzę, że macie z sobą dużo pieniędzy. Nie będziecie więc wolni za dwanaście tysięcy pjastrów, lecz musicie dać tyle, ile żądałem pierwotnie, t. j. piętnaście tysięcy.
— Przebacz, panie, ale to za mało.
Kapitan spojrzał na małego Halefa ogromnie zdumiony.
— Jak to rozumiesz, hultaju?
— Przypuszczam, że każdy z nas więcej wart niż piętnaścią tysięcy pjastrów. Pozwól, że damy ci pięćdziesiąt tysięcy.
— Człowieku, zwarjowałeś!
— Albo sto tysięcy.
Majster piekarski jis baszi wydął bezradnie policzki, spojrzał porucznikowi w jego chude oblicze i zapytał go:
— Poruczniku, co ty na to? Zapytany miał usta otwarte i wyznał całkiem szczerze:
— Nic, zupełnie nic.
— Ja także nic. Ci ludzie muszą być ogromnie bogaci!
Następnie zwrócił się znów do Halefa:
— Gdzie macie pieniądze?
— Musisz to wiedzieć?
— Tak.
— Mamy ze sobą kogoś, co za nas zapłaci. Ty jednak nie możesz go widzieć.
— Allah niechaj ma nas w opiece. Masz na myśli djabła!
— Czy ma przyjść?
— Nie, nie, przenigdy! Nie jestem Dżezidem i nie umiem z nim mówić. Umarłbym ze strachu!
— Nie zlękniesz się, gdyż ten szejtan ukaże się w postaci ludzkiej. Oto i on!
Powstałem spoza drzewa i w dwu szybkich krokach stanąłem przed oficerami. Rozskoczyli się przerażeni; jeden wprawo drugi wlewo. Ponieważ jednak postać moja nie wydała im się znowu tak bardzo przerażającą, zatrzymali się po chwili i patrzyli na mnie w osłupieniu.
— Jis baszi — przemówiłem do nich — słyszałem wszystko, o czem mówiliście dzisiaj wieczorem. Powiedzieliście, że Szejk Adi to gniazdo bardzo złe.
Ciężkie westchnienie było jedyną odpowiedzią.
— Powiedzieliście: oby Allah ludzi tamtejszych rozsiekał i zmiażdżył.
— Oh! oh! — dało się słyszeć.
Powiedzieliście następnie, że wystrzelacie tych gałganów i drabów i że weźmiecie wielki łup.
Milazim był napoły martwy z przerażenia, a jis baszi nie umiał nic więcej, jak tylko wzdychać.
— Potem mieliście dostać awans i palić tytoń z Szirasu!
— Wie o wszystkiem! — wydobył z siebie trwożnie kapitan.
— Tak, wiem o wszystkiem! — Pójdziecie naprzód, ale wiesz dokąd?
Potrząsnął przecząco głową.
Do Szejk Adi, do nieczystych i bezwstydnych, których chcieliście pozabijać. Powiadam wam teraz to, co przed chwilą mówiliście do tych dwu mężów: Jesteście moimi jeńcami!
Żołnierze nie mogli sobie wytłumaczyć tego, co się stało; stali stłoczeni w jeden kłąb. Na znak, dany przezemnie po ostatnich słowach, wystąpili Dżezidzi z lasu i otoczyli ich. Ani jeden nie pomyślał o oporze; osłupieli zupełnie. Oficerowie jednak zaczęli połapywać się w istotnym stanie rzeczy i sięgnęli za pas.
— Stać! żadnej obrony! — upomniałem ich, dobywszy rewolweru. — Kto chwyci za broń, w mgnieniu oka padnie zastrzelony.
— Ktoś ty? — spytał kapitan.
Pocił się, a mnie żal było zarówno poczciwego Falstaffa, jako też i Don Kiszota. Ich awans przepadł już raz na zawsze.
— Jestem waszym przyjacielem i dlatego życzę sobie, żeby was Dżezidzi nie wystrzelali. Oddajcie broń!
— Przecież jej potrzebujemy!
— Na co?
— Musimy bronić naszych dział.
Niepodobna było oprzeć się działaniu tej bezprzykładnej naiwności i dlatego zaśmiałem się. Następnie uspokoiłem ich.
— Nie troszczcie się, działa weźmiemy w opiekę.
Mówiło się jeszcze jakiś czas to i owo, wkońcu jednak złożyli broń.
— Co z nami zrobicie? — zapytał stroskany jis baszi.
— Będzie to zupełnie zależało od waszego zachowania. Może zginiecie, może jednak uzyskacie łaskę, jeżeli będziecie posłuszni.
— Co mamy uczynić?
— Przedewszystkiem odpowiadać prawdę na moje pytania.
— Pytaj!
— Czy idzie za wami więcej wojska?
— Nie.
— Jesteście tu rzeczywiście jedyni?
— Tak jest.
— W takim razie miralaj Omar Amed jest człowiekiem bez zdolności. W Szejk Adi stoi kilka tysięcy ludzi zbrojnych, a on wysyła tu przeciwko nim trzydziestu ludzi z czterema działami. Powinien był dodać wam przynajmniej alaja emini z dwustu ludźmi piechoty. Temu człowiekowi zdawało się, że Dżezidów można tak łatwo pochwytać i pozabijać, jak muchy. Jakie dał wam rozkazy?
— Mamy działa niepostrzeżenie doprowadzić do wody.
— A potem?
— Potem iść wzdłuż niej w górę i stanąć na pół godziny drogi przed Szejk Adi.
— Dalej!
— Tam mamy czekać, dopóki nam nie przyśle posłańca. Następnie mamy się posunąć aż do doliny i ostrzeliwać Dżezidów kulami, kartaczami i granatami.
— Posuwać się naprzód wam wolno, dojdziecie nawet dalej, niż do wejścia doliny. Strzelanie obejmą inni.
Skoro się to raz już stało, zdali się Turcy, jako prawdziwi fataliści, na swój los z całym spokojem. Musieli się zebrać i odeszli pod eskortą Dżezidów. Części armat wzięły muły na swoje grzbiety; ruszono naprzód. Przyszedłszy do naszych koni, dosiedliśmy ich.
Na pół godziny drogi od doliny, zostawiłem działa pod osłoną dwudziestu ludzi. Stało się to ze względu na owego posłańca, mającego przyjść od miralaja.
Zaraz u wejścia do doliny, natknęliśmy się na znaczną gromadę ludzi. Wieść o naszej małej wyprawie rozbiegła się bardzo szybko między pielgrzymami; wobec tego zgromadzono się tu, aby jak najrychlej dowiedzieć się o jej wyniku. Z tego powodu zaprzestano też strzelania w dolinie tak, że panowała w niej cisza głęboka. Chciano słyszeć strzały, gdyby było między Turkami a nami przyszło do walki poważnej.
Pierwszym, który ku mnie podszedł, był Ali Bej.
— Przybywasz nareszcie! — zawołał z ulgą widoczną; potem zaś dodał frasobliwie — ale bez armat! No i ludzi brakuje.
— Nie brakuje ani jednego człowieka i nikt nie jest ranny.
— Gdzież są?
— Są z Halefem i Selekiem przy działach, które w tyle zostawiłem.
— Czemu?
— Ten jis baszi opowiadał mi, że miralaj wyśle posłańca tam, gdzie stoją działa. Turcy mieli potem posunąć się i ostrzeliwać Szejk Adi kulami, kartaczami i granatami. Czy masz ludzi umiejących obsłużyć armatę?
— Poddostatkiem.
— Więc poślij ich tam. Niech zamienią odzież z Turkami, pojmają posłańca i dadzą natychmiast jeden strzał. To będzie dla nas najlepszym sygnałem, że nieprzyjaciel już blisko, jego zaś samego skłoni do przedwczesnego ataku. Co zrobisz z jeńcami?
— Odeślę ich i każę strzec.
— W dolinie Idiz?
— Nie. Tego miejsca nie śmie widzieć nikt, prócz Dżezidów. Jest tu jednak mały wykrot, w którym niewielu ludzi ustrzeże jeńców. Chodź ze mną.
W domu jego czekała na mnie obfita wieczerza, podczas której usługiwała mi jego żona. Jego samego w domu nie było, gdyż musiał uważać na przebieranie się jeńców, których potem odprowadzono. Ci, którzy otrzymali mundury tureckie, byli to sami wyszkoleni artylerzyści: wyruszyli niebawem, aby się udać do dział.
Gwiazdy zaczynały już blednąć, kiedy przyszedł do mnie Ali Bej.
— Czyś gotów wyruszyć, emirze?
— Dokąd?
— Do doliny Idiz.
— Pozwolisz, że tu zostanę:
— Chcesz walczyć wspólnie?
— Nie.
— Przyłączyć się tylko do nas, aby widzieć, czy jesteśmy waleczni?
— Do was nie przyłączę się także; zostanę tutaj w Szejk Adi.
— Panie, co ty zamyślasz?
— Myślę, że to będzie właściwem.
— Zabiją cię!
— Nie. Jestem pod opieką wielkorządcy i mutessaryfa.
— Ale jesteś naszym przyjacielem; wziąłeś artylerję do niewoli; przypłacisz to życiem.
— Kto o tem Turkom opowie? Zostaję tutaj z Halefem i z Baszybożukiem. W ten sposób uczynię dla was więcej może, niż walcząc w waszych szeregach.
— Masz może słuszność, emirze, ale jak będziemy strzelać, możesz i ty być zranionym, a nawet zabitym.
— Nie sądzę, gdyż będę się strzegł wystawiać na wasze kule.
Wtem otwarły się drzwi i wszedł człowiek, który należał do wysłanych przez Ali Beja straży.
— Panie! — rzekł — cofnęliśmy się, gdyż Turcy są już w Baadri. Za godzinę tu będą.
— Idź i powiedz twoim, żeby trzymali się zawsze blisko Turków, żeby się im jednakże nie pokazywali.
Wyszliśmy przed dom. Kobiety i dzieci przeszły obok nas i zniknęły poza świątynią. Wtem nadbiegł zadyszany drugi posłaniec i oznajmił:
— Panie, Turcy już dawno opuścili Kaloni i ciągną przez las. Za godzinę mogą być już tutaj.
— Ustawcie się po drugiej stronie pierwszej doliny i cofnijcie się, skoro nadejdą. Nasi będą na was czekać w górze.
Posłaniec wrócił, a bej oddalił się na pewien czas. Stałem przed domem i przypatrywałem się przechodzącym obok mnie postaciom. Gdy kobiety i dzieci już przeszły, ruszyły długie szeregi mężczyzn pieszych i konnych. Nie znikali oni poza świątynią, lecz wspinali się na wzgórza ku Baadri i Kaloni, aby Turkom pozostawić dolinę wolną. Osobliwego uczucia doznawałem na widok tych ciemnych postaci. Zdmuchnięto świece, pogasły pochodnie jedna po drugiej, tylko grobowiec wyciągał ku niebu płomienne języki swoich dwu wież. Byłem sam tutaj. Wszyscy krewni i domownicy beja odeszli. Buluk emini spał na platformie, a Halef jeszcze nie wrócił. Wtem doleciał mnie odgłos galopu końskiego. Wpadł Halef. Gdy zsiadł z konia, zagrzmiały z dołu dwa ciężkie jakieś uderzenia.
— Co to było, Halefie?
— Padają drzewa. Ali Bej kazał je pościnać, aby tam w dole zamknąć wąwóz i zabezpieczyć armaty przed napadem Turków.
— To czyn rozsądny! Gdzie reszta owych dwudziestu?
— Zostali na rozkaz beja przy działach. Oprócz tego wyznaczył on jeszcze trzydziestu innych do wzmocnienia ich.
— A zatem pięćdziesięciu ludzi. Ci zdołaliby już atak wytrzymać.
— Gdzie jeńcy? — zapytał Halef.
— Odeszli już pod nadzorem.
— A ci ludzie ruszają już do boju?
— Tak jest.
— A my?
— Zostaniemy tutaj. Pragnę zobaczyć twarze Turków, gdy spostrzegą, że wpadli w pułapkę.
Ta myśl zadowoliła widocznie Halefa, bo nie szemrał na to, że zostajemy, chociaż może powiedział sobie w duszy, że niebezpieczniej jest zostawać, niż przyłączyć się do walczących.
— Gdzie jest Ifra? — zapytał jeszcze.
— Śpi na platformie.
— To śpioch, zihdi, i dlatego prawdopodobnie dał mu kapitan osła, który krzyczy przez całą noc. Czy wie on już cośkolwiek o tem, co się tu stanie?
— Przypuszczam, że nie. Nie powinien też wiedzieć, że braliśmy udział w tem wszystkiem; rozumiesz?
Ali Bej powrócił jeszcze raz, aby zabrać swojego konia. Usiłował jeszcze raz przedstawić mi rzecz, widząc jednak, że to nie skutkuje, musiał mnie wreszcie opuścić. Uczynił to z najserdeczniejszem życzeniem, żeby mi się nic złego nie stało i zapewniał mnie, że kazałby wystrzelać wszystkich tysiąc pięciuset Turków, gdyby mię z ich strony spotkała jaka krzywda. W końcu prosił mnie, żebym na widocznej z góry platformie wywiesił znajdującą się w izbie płachtę na znak, że się mam dobrze. Gdyby biała płachta zniknęła, wówczas będzie wiedzieć, że jestem w niebezpieczeństwie i postąpi odpowiednio natychmiast.
Dosiadł konia i odjechał jako ostatni ze swoich.
Świt zaczynał już szarzeć; niebo rozjaśniało się tak, że na tle jego można było rozróżnić już gałęzie drzew. Z góry, z przeciwległego zbocza doliny, cichnął tętent konia Ali-Beja. Wobec tego, że i mój tłumacz mię opuścił, byłem z moimi dwoma służącymi sam w dolinie tajemniczego wciąż jeszcze zagadkowego dla mnie kultu. Sam, całkiem sam? Czy to prawda istotnie, czy też doleciały mię czyjeś kroki z małego domu poświęconego El Szemsowi? Wyszła z niego wysoka, biała postać mężczyzny i rozglądała się dokoła. Długa czarna broda spadała mu na piersi, podczas gdy włos śnieżnobiały spływał na ramiona. Był to Pir Kamek; poznałem go teraz.
— Ty jeszcze tu? — zapytał, stając przedemną, głosem niemal twardym. — Kiedy pójdziesz za innymi?
— Zostaję tutaj.
— Zostajesz? Czemu?
— Bo tutaj więcej mogę wam przydać się, niż w inny sposób.
— Może być, emirze, a jednak powinienbyś odejść.
— Pytam ciebie o to samo: Kiedy pójdzież za innymi?
— Zostaję.
— Czemu?
— Czyż nie widziałeś tam stosu? — odparł posępnie — on mnie zatrzymuje.
— Czemu on?
— Bo czas już spełnić ofiarę, dla której wzniosłem go tutaj.
— Turcy przeszkodzą ci.
— Sami przyniosą mi nawet ofiarę, a ja święcić dziś będę najważniejszy dzień życia mego.
Zrobiło mi się niemal nieswojo na dźwięk tego, jakby z próżni wydobywającego się głosu. Przemogłem jednak to uczucie i spytałem:
— Nie pomówiłbyś dziś jeszcze ze mną o twojej książce, której użyczył mi Ali Bej?
— Czy może ci to przynieść jaką radość i pożytek?
— Zapewne!
— Emirze, jestem ubogim kapłanem; trzy tylko rzeczy należą do mnie: moje życie, moje ubranie i książka, o której mówisz. Życie moje oddam Czystemu, Potężnemu i Miłosiernemu, który mi je dał. Ubranie moje pozostawię temu żywiołowi, w którym pochowane będzie moje ciało, a książkę darowuję tobie, aby duch twój mógł z moim rozmawiać, kiedy dzielić nas będą czasy, lądy, morza i światy.
Czy był to tylko kwiecisty, orjentalny sposób wyrażania się, czy też mówiło z niego istotnie przeczucie bliskiego zgonu? Przeszedł mię dreszcz, z którego nie mogłem się otrząsnąć.
— Pirze Kameku, dar twój jest wielki; prawie że nie mogę go przyjąć.
— Emirze, miłuję ciebie! Otrzymasz książkę, a gdy wzrok twój padnie na słowa, tą ręką pisane, to wspomnij o ostatniem, które ręka ta wpisze do księgi, gdzie przedstawiona jest krwawa historja Dżezidów, tych wzgardzonych i prześladowanych.
Musiałem go uścisnąć; nie mogłem postąpić inaczej.
— Dziękuję ci, Pirze Kameku! Ja także ciebie miłuję, a ilekroć otworzę twoją książkę, stanie przedemną twa postać i słyszeć będę z twoich ust słowa, które do mnie mówiłeś. Teraz jednak powinieneś opuścić Szejk Adi, gdyż jeszcze nie jest zapóźno.
— Widzisz tam świątynię? W niej pochowany jest ten, którego prześladowano i zabito. On nie uciekał nigdy. Czyż niema tego także w twoim Kitab, że nie należy bać się tego, który ciało tylko zabija? Zostanę tu, bo wiem, że mi Osmanli szkodzić nie mogą. A gdyby mnie zabili, to cóżby się stało? Azali kropla nie musi unieść się ku niebu? Czyż El Szems promienne nie umiera codziennie, aby codziennie z martwych powstać na nowo? Czyliż śmierć nie jest tylko wnijściem do jaśniejszego, czystszego świata? Słyszałeś kiedykolwiek, żeby Dżezid mówił o innym, że umarł? Powiada tylko, że się przemienił. Niema ani śmierci, ani grobu; jest tylko życie i nic więcej, jak życie. Dlatego też wiem, że cię jeszcze zobaczę.
Po tych słowach oddalił się i zniknął poza murem zewnętrznym grobowca.
Wszedłem do domu i udałem się na platformę. Tam słyszałem jakieś głosy. To Halef i Ifra rozmawiali z sobą.
— Zupełnie sam? — pytał Ifra.
— Tak.
— A gdzie ci inni; tych wielu, te tysiące?
— Kto to wie!
— Ale dlaczego odeszli?
— Umknęli.
— Przed kim?
— Przed wami.
— Przed nami? Hadżi Halefie Omarze, nie rozumiem, co mówisz!
— Więc powiem co wyraźniej. Uciekli przed twoim mutessaryfem i przed twoim Omar Amedem.
— Ależ dlaczego?
— Ponieważ miralaj nadchodzi, aby napaść na Szejk Adi.
— Allah akbar, Bóg jest wielki, a ręka mutessaryfa jest potężna! Powiedz mi, czy mam pozostać przy naszym emirze, czy też walczyć pod miralajem?
— Musisz zostać z nami.
— Hamdullillah! chwała i dzięki Bogu! gdyż dobrze jest u naszego emira, którego mi strzec polecono.
— Tobie? A kiedyż to ty go strzegłeś?
— Ciągle, od kiedy chodzi pod moją osłoną.
Halef zaśmiał się i odpowiedział:
— Tak, ty właśnie jesteś do tego. Czy wiesz, kto jest obrońcą emira?
— Ja!
— Nie, ja!
— Czyż nie oddał mi go w opiekę sam mutessaryf?
— Czyż on sam nie oddał się mnie w opiekę? A kto tu więcej zinaczy, zihdi, czy ten twój nicpoń mutessaryf?
— Halefie Om arze, pilnuj swego języka. Bo jeżeli powiem to słowo mutessaryfowi!...
— Sądzisz, że się go zlęknę? Jestem hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas, Ibn hadżi Dawud al Gossarah.
— A ja nazywam się Ifra, należę do walecznych Baszybożuków wielkorządcy, a za moje bohaterskie czyny zamianowano mnie bulukiem emini. O ciebie troszczy się tylko jedna osoba, a o mnie padyszach i całe państwo, zwane Otomańskiem.
— Ciekawym naprawdę, jaką masz korzyść z tej troski?
— Jaką korzyść? Otrzymuję żołdu miesięcznego trzydzieści pięć pjastrów, dwa funty chleba dziennie, siedemnaście łutów mięsa, trzy łuty masła, pięć łutów ryżu, łut soli, półtora łuta dodatków, oraz mydło, oliwę i smarowidło do butów.
— I za to dokonywasz czynów bohaterskich?
— Tak, wielu i bardzo wielkich.
— Chciałbym je widzieć.
— Co, nie wierzysz temu? Jak utraciłem np. nos, którego już nie mam! Było to podczas sporu między Druzami a Maronitami z Dżebel Libanon. Wysłano nas, abyśmy wywalczyli spokój, oraz poszanowanie dla ustaw. W jednej z tych bitew waliłem dokoła siebie jak wściekły. Wtem zamierzył się jeden z nieprzyjaciół na moją głowę. Chciałem ustąpić i cofnąłem się, a tymczasem cios zamiast w głowę ugodził mię w... ooh!... aah!... co to było?
— Tak, co to było? Wystrzał armatni!
Halef miał słuszność. Był to wystrzał armatni, który tym razem nie pozwolił małemu bulukowi emini dokończyć zajmującego opowiadania. Był to zapewne znak od naszych artylerzystów, że wzięli już do niewoli adjutanta miralajowego. Obaj służący zbiegli natychmiast z góry.
— Zihdi, strzelają! — zawołał Halef, patrząc na kurki swoich pistoletów.
— Z armat! — dodał Ifra.
— To ładnie! Wprowadźcie zwierzęta na dziedziniec wewnętrzny.
— Czy i mojego osła?
— Tak, a potem zamknijcie drzwi.
Ja sam wziąłem biały szal i rozpostarłem go na platformie. Potem kazałem przynieść kilka koców i położyłem się na nich tak, że mię z dołu nie można było zobaczyć. Obaj słudzy zajęli miejsca obok mnie.
Tymczasem zrobiło się już tak jasno, że było widać wszystko dość wyraźnie. Mgły podnosiły się już z doliny; a wciąż jeszcze gorzały światła świątyni; widok, od którego zaczynały boleć oczy.
Tak upłynęło pięć do dziesięciu minut, pełnych oczekiwania. W tem doleciało mię ze zbocza rżenie konia, jedno, potem drugie, a niebawem odpowiedziało mu trzecie ze strony przeciwnej. Było to jasne: wojska wkraczały równocześnie z dwóch stron na dolinę. Rozkazy miralaja wykonano z wielką punktualnością.
— Nadchodzą! — stwierdził Halef.
— Tak, nadchodzą! — przyznał Ifra. — Panie, a jeżeli wezmą nas za Dżezidów i będą strzelać do nas?
— Wówczas wypuścisz swojego osła, po którym po znają cię natychmiast.
Konnicy widocznie nie było. Konie, które rżały, należały do oficerów. Dałby się był słyszeć tętent. Niebawem jednak usłyszeliśmy szmer, wzmagający się z każdą chwilą. Było to stąpanie wielu ludzi, którzy się ciągle zbliżali.
Wreszcie zabrzmiały głosy od strony grobowca, a w dwie minuty potem usłyszeliśmy miarowy krok zwartej kolumny. Podniosłem głowę i spojrzałem wdół. Było to dwustu może Arnautów o wspaniałych postaciach i dzikich obliczach, pod dowództwem alaja emini i dwu kapitanów. Szli w zwartych szeregach na dolinę. Za nimi sunęła banda Baszybożuków, która rozproszyła się na prawo i lewo, aby wyszukać niewidzialnych mieszkańców doliny. Potem postępowała mała kawalkada samych oficerów: dwaj jis baszi, dwaj alaje emini[7], dwaj bimbaszi[8], jeden kajm akam[9] i jeden kol agassi[10]. Na czele ich jechał długi, chudy człowiek, o nadzwyczaj grubo ciosanej twarzy, przybrany w kapiący od złota mundur komendanta pułku.
— To jest miralaj Omar Amed — zauważył Ifra w tonie pełnym uszanowania.
— A kto to ten cywilny u jego boku? — zapytałem.
U boku pułkownika jechał człowiek o rysach uderzających w najwyższym stopniu. Wiem o tem, że nie należy człowieka porównywać z istotą zwierzęcą, są jednak zaprawdę fizjognomje, przypominające mimowolnie pewne zwierzęta. Widziałem twarze, mające w sobie coś z małpy, buldoga i kota, a na widok niektórych przychodziły mi stale na myśl wół, osioł, sowa, łasica, ryjowiec, lis, albo niedźwiedź. Czy się jest frenologiem i fizjognomikiem, czy nie jest, zawsze zauważy się, że postawa, chód, wyraz i całe zachowanie się takiego człowieka, ma pewne podobieństwo do zachowania się zwierzęcia, które przypomina się dzięki tej fizjognomji. Oblicze człowieka, którego ujrzałem teraz, miało w sobie coś z drapieżnego ptaka.
— To makredż[11] z Mossul, zaufany mutessaryfa — zauważył Ifra.
Czego chciał tu ten makredż razem z wojskami? Nie mogłem się wdawać głębiej w moje przypuszczenia na tym punkcie, gdyż znowu zagrzmiał wystrzał armatni, a zaraz po nim jeszcze jeden. Zabrzmiały zmieszane okrzyki wycia i wołania, a następnie słyszeć się dał tętent, jak gdyby wielu ludzi, zbliżających się cwałem. Kawalkada stanęła tuż pod moim posterunkiem obserwacyjnym.
— Co to było? — zawołał miralaj.
— Dwa wystrzały armatnie — odpowiedział makredż.
— Bardzo słusznie — zauważył drwiąco pułkownik — oficer z trudem wpadłby na tę odpowiedź. Lecz, Allah, co to?
Arnauci, którzy przed chwilą byli przeszli, wrócili teraz z krzykiem i w największym nieporządku. Czterech z nich broczyło krwią, a wszyscy byli przerażeni w najwyższym stopniu.
— Stać! — krzyknął pułkownik. — Co się stało?
— Strzelano do nas kartaczami. Alaj emini i jeden z kapitanów zabici; drugi leży tam ranny.
— Allah onlari boza-uz — Allah, wygub ich. Strzelać do własnych ludzi! Każę ich wszystkich na śmierć zaćwiczyć. Nazir agassi, jedź naprzód i objaśnij tym psom.
Rozkaz ten wystosowany był do jednego z kol agassich, znajdujących się w jego orszaku. Był to ten sam, którego zaskoczyłem nad strumieniem w Baadri, i potem dopomogłem do odzyskania wolności. Dał koniowi ostrogę i pomknął, lecz powrócił w krótkim czasie.
— Ci, którzy strzelali, to nie nasi, lecz Dżezidzi. Pozwolili mi zbliżyć się i wołali do mnie.
— A gdzie nasze działa?
— Są w ich ręku; z nich strzelali; odebrali je dzisiaj w nocy jis basziemu.
Pułkownik rzucił straszne przekleństwo.
— Ten łajdak odpokutuje! Gdzie on?
— W niewoli, wraz ze wszystkimi swoimi ludźmi.
— W niewoli, ze wszystkimi? A więc całkiem bez obrony!
Wbił koniowi ostrogi w brzuch tak, że stanął dęba prosto, jak świeca, a następnie pytał dalej:
— Gdzie są Dżezidzi, te giaury między giaurami? Chciałbym ich schwytać, oćwiczyć, pozabijać, ale zniknęli. Znajdziemy ich. Przedtem jednak przyprowadźcie mi działa z powrotem. Ludzie z Djarbekir złączyli się. Naprzód oni, a potem te psy z Kjerikjuk za nimi.
Kol agassi pogalopował z powrotem, a zaraz potem ruszyła z miejsca piechota z Djarbekir. Pułkownik szedł ze sztabem u boku. Więcej widzieć nie mogłem przez załom doliny. Zaledwie jednak upłynęła minuta, huknął znowu wystrzał armatni, a za nim drugi, trzeci i czwarty, poczem powtórzyła się znowu ta sama scena, co poprzednio. Zdrowi i lekko ranni nadbiegli w ucieczce, zostawiając za sobą zabitych i ciężko rannych. Pułkownik wjechał pomiędzy nich i płazując ich szablą, krzyczał:
— Stójcie, tchórze, stójcie, albo sam wyślę was własną ręką do Dżehenny. Agassi, dragoni, nadół!
Adjutant popędził naprzód. Uciekający zatrzymali się, a zarazem wróciło wielu Baszybożuków, aby oznajmić, że wszystkie budynki puste.
— Zniszczyć te gniazda, spalić wszystko i szukać śladów. Muszę wiedzieć, dokąd poszli ci niewierni.
Teraz przyszedł czas na mnie, jeżeli wogóle miałem się tu na coś przydać.
— Halefie, gdyby mi się stało co złego, to zdejmiesz tę białą płachtę. To znak dla Ali Beja.
Po tych słowach podniosłem się; zauważono mnie natychmiast.
— Ah — zawołał miralaj — tam przecież jest jeden! Zejdź tu, psi synu; chcę mieć wiadomości!
Skinąłem głową i cofnąłem się.
— Halefie, zamkniesz drzwi i nie wpuścisz nikogo bez mego zezwolenia. Gdy zawołam cię po imieniu, otworzysz natychmiast.
Wziąłem go z sobą na dół i wyszedłem przed dom. W tej chwili otoczyli mnie oficerowie dokoła.
— Gadzie jakiś, odpowiadaj natychmiast na moje pytania, albo każę cię zarżnąć! — zawołał pułkownik.
— Gadzie? — zapytałem spokojnie. — Weź to i czytaj!
Błysnął ku mnie wściekłym wzrokiem, lecz porwał przecież firman wielkorządcy. Ujrzawszy pieczęć, przycisnął pergamin do czoła lekko i jakby z pogardą i przebiegł oczyma treść.
— Jesteś Frankiem?
— Tak.
— Co tu robisz?
— Przybyłem, aby studjować zwyczaje Dżezidów — odparłem, odbierając firman z powrotem.
— Na co to! Co mnie obchodzi to budjeruldi! Byłeś w Mossul u mutessaryfa?
— Tak.
— Masz od niego pozwolenie na pobyt tutaj?
— Tak, oto ono.
Podałem mu drugi dokument, a on przeczytał i oddał mi go napowrót.
— To dobre, ale...
Zatrzymał się, gdyż w tej chwili rozległ się trzask bardzo silnego ognia karabinowego na przeciwległem zboczu, a równocześnie doleciał nas tętent szybko biegnących koni.
— Szejtan, a tam w górze co?
Pytanie to odnosiło się do mnie napoły, więc odpowiedziałem na nie:
— To Dżezidzi. Jesteś osaczony i wszelki opór daremny.
Podniósł się w siodle.
— Psie! — ryknął do mnie.
— Miralaju, daj pokój temu słowu! Jeżeli wymówisz je raz jeszcze, odejdę.
— Zostaniesz!
— Kto mię zatrzyma? Dam ci wszelkie wyjaśnienia, lecz pamiętaj sobie, że nie zwykłem podporządkowywać się miralajowi. Pokazałem ci, pod jaką jestem osłoną, a jeżeliby to nie pomogło, to potrafię sam się obronić.
— Ah! Podniósł rękę, aby mnie uderzyć.
— Halefie!
Z tym głośnym okrzykiem na ustach przecisnąłem się pomiędzy końmi, drzwi otwarły się, a ledwie zamknęły się za mną, zgrzytnęła kula pistoletowa w ich drzewie. Miralaj strzelił do mnie.
— To było dla ciebie, zihdi — zauważył Halef zaniepokojony.
— Chodź na górę!
Zanim jeszcze wyszliśmy na schody, usłyszeliśmy chaotyczne wołania, pomieszane z tętentem koni. Wyszedłszy na górę, ujrzałem tylną straż dragonów, znikającą za załomem doliny. Było czystem szaleństwem gnać ją przeciw armatom, które mógł jedynie boczny atak strzelców od strony góry zmusić do milczenia. Miralaj nie orjentował się wcale w swojem położeniu i było szczęściem dla niego, że Ali Bej oszczędzać chciał życia ludzi. W górze obok świątyni i na wszystkich ścieżkach aż do połowy zbocza góry stali Turcy tak gęsto, że każda kula Dżezidów porwać musiała jedną lub nawet więcej ofiar.
Wtem zahuczał znowu grzmot armat. Dobrze wymierzone kartacze i granaty musiały poczynić straszne spustoszenia wśród jeźdźców. Okazało się to też dość prędko. Cała najniższa część doliny pokryła się umykającymi jeźdźcami, biegnącymi pieszo dragonami i końmi bez jeźdźców.
Teraz miralaj zesztywniał całkiem z przerażenia i wściekłości, przyszedł jednak widocznie do przekonania, że musi postąpić inaczej. Zauważył głowę moją, gdym spoglądał w dół i skinął na mnie. Podniosłem się znowu.
— Zejdź!
— Na co?
— Mam cię zapytać.
— I strzelić do mnie?
— To nie było do ciebie.
— Dobrze, więc pytaj! Będę ci z góry odpowiadał, a ty usłyszysz moje słowa tak, jak gdybym stał przy tobie. Ale — dałem przytem znak Halefowi, który mię natychmiast zrozumiał — ale widzisz tego człowieka? To mój służący. Ma w ręku strzelbę i mierzy w ciebie. Gdyby podniosła się na mnie jedna broń, zabije cię, miralaju, a ja powiem wówczas tak samo jak ty: to nie było do ciebie.
Halef ukląkł tuż nad brzegiem platformy ze strzelbą, wymierzoną w głowę pułkownika, który mienił się przy tem na twarzy; niewiadomo czy z trwogi czy z wściekłości.
— Odłóżcie strzelbę! — zawołał.
— Zostanie tak.
— Człowiecze, mam tu blisko dwa tysiące żołnierzy; mogę cię zmiażdżyć!
— A ja mam z sobą tylko tego jednego i mogę cię jednem skinieniem wysłać do twoich ojców!
— Moi pomściliby mnie straszliwie.
— Zginęłoby wielu z nich, zanim który dostałby się do wnętrza domu. Zresztą dolinę otacza cztery tysiące wojowników, którym łatwo przyjdzie wygubić was w ciągu pół godziny.
— Ilu powiadasz?
— Cztery tysiące. Spojrzyj na wzgórza! Nie widzisz tam głowy przy głowie? Schodzi stamtąd jakiś człowiek i powiewa chustą z turbanu. To pewnie posłaniec Beja z Baadri, który chce układać się z tobą. Daj mu pewny glejt i przyjmij go, jak nakazuje zwyczaj; to przysłuży ci się najlepiej.
— Nie potrzebuję twych nauk. Niechaj tylko przyjdą buntownicy. Gdzie znajdują się wszyscy Dżezidzi?
— Pozwól, to ci opowiem! Ali Bej dowiedział się, że masz napaść pielgrzymów. Wysłał posłańców i kazał im baczyć na wojska z Mossul, Djarbekir i Kjerkjuk. Kobiety i dzieci odprowadzono w miejsca bezpieczne. Nie stanął w drodze twemu pochodowi, lecz opuścił dolinę i otoczył ją. Ma nad tobą przewagę zarówno co do liczby wojowników, jakoteż pod względem terenu. Jest także w posiadaniu twej artylerji wraz z całą amunicją. Jesteś zgubiony, jeżeli nie podejmiesz przyjaźnie układów z jego posłem.
— Dziękuję ci, Franku! Ułożę się naprzód z nim, a potem i z tobą. Masz budjeruldi wielkorządcy i firman mutessaryfa, a jednak trzymasz z ich wrogami. Jesteś zdrajcą i karę swoją otrzymasz.
Wtem przysunął się doń z koniem adjutant Nazir agassi i szepnął mu kilka słów. Pułkownik wskazał na mnie i zapytał:
— Tenby to był?
— On był. Nie należy do nieprzyjaciół, jest tylko ich gościem i uratował mi życie.
— W takim razie pomówimy o tem jeszcze, a teraz chodźcie do tamtego budynku.
Podjechali ku świątyni słońca, zsiedli z koni i weszli do środka.
Tymczasem parlamentarz zeszedł w dolinę, skacząc w prostej linji z kamienia na kamień, i przeszedł przez strumień. Wszedł także do świątyni. Nie padł ani strzał; panował zupełny spokój. Słychać było tylko odgłos kroków żołnierzy, którzy czuli się zbyt odsłonięci i usuwali się z wyższej części doliny ku jej dołowi.
Upłynęło pół godziny. Parlamentarz wyszedł z wnętrza, lecz nie sam; prowadzono go związanego. Miralaj, który ukazał się przed wejściem, oglądnął się, spostrzegł stos i wskazał nań. Zawołano dziesięciu Arnautów; wzięli go we środek i powlekli ku stosowi. Podczas gdy jedni trzymali go, pochwycili inni swoje strzelby; miano go rozstrzelać.
— Stać! — zawołałem do pułkownika. — Co chcesz uczynić? To wysłannik, a więc osoba nietykalna.
— To buntownik tak, jak ty. Naprzód on, a potem ty. Wiemy już teraz, kto napadł na artylerzystów.
Skinął, huknęły strzały, człowiek padł martwy. Wtem stało się coś, czego się nie spodziewałem! Pomiędzy żołnierzy przecisnął się jakiś człowiek; był to Pir Kamek. Dostał się do stosu i ukląkł obok zmarłego.
— Ah, drugi! — zawołał pułkownik i przystąpił bliżej. — Powstań i odpowiadaj mi.
Więcej słyszeć nie mogłem spowodu zbyt wielkiego oddalenia. Widziałem tylko uroczyste gesty Pira i gniewne miralaja. Następnie dojrzałem, że pierwszy z nich wetknął ręce w stos, a w kilka sekund wybuchnęły zeń ogniste języki. Opanowało mnie dziwne przeczucie. Wielki Boże, czyżby miał na myśli taką ofiarę, taką karę, taką zemstę nad mordercą swojej żony i synów!
Pochwycono go i oderwano od stosu, ale za późno; ognia niepodobna już było zagasić, gdyż miał w smole ziemnej straszliwą podnietę. W przeciągu jednej zaledwie minuty biły w niebo olbrzymie płomienie.
Pira otoczono i trzymano. Zdawało się, że miralaj chciał odejść. W tem wrócił i przystąpił do kapłana. Rozmawiali ze sobą; pułkownik podrażniony, a Pir spokojnie i z zamkniętemi oczyma. Naraz otworzył je, odrzucił od siebie tych dwu, którzy go trzymali i pochwycił pułkownika. Z siłą olbrzyma podniósł go w górę i w dwu skokach stanął przy stosie; jeszcze jeden skok i zniknęli w żarze płomieni, które się nad nimi zamknęły. Po ruchu wewnątrz widać było, że walczyli ze sobą; jeden, aby ratować życie, drugi, aby umierając, zatrzymać pierwszego.
Miałem wrażenie, jakgdybym runął do wody w najsroższe zimowe mrozy. Więc dlatego dzień ten był dlań „najważniejszy w życiu“, jak mi to sam powiedział. Tak, najważniejszym dniem życia jest ten, w którym się to życie traci, aby się powierzyć wzburzonym nurtom wieczności. Ta straszna zemsta nad miralajem miała więc być tem ostatniem słowem, które miał wpisać własną ręką do owej księgi, zawierającej krwawą historję Dżezidów — tych wzgardzonych i prześladowanych? Ten ogień więc, to ów „żywioł“, w którym jego ciało pochowanem być miało, a odzież pozostać?
To straszne! Zamknąłem oczy. Nie pragnąłem już ani widzieć, ani wiedzieć niczego. Zeszedłem do izby i położyłem się na poduszkach twarzą do ściany. Przez pewien czas cicho było jeszcze na dworze, niebawem jednak rozpoczęło się strzelanie na nowo. Nie obchodziło mię to wcale. Gdyby mi groziło jakie niebezpieczeństwo, zawiadomiłby mię o tem Halef napewno. Widziałem wciąż tylko białe włosy, czarną, falistą brodę i iskrzący się od złota mundur, niknące w płomieniach stosu. Mój Boże, jak cenne, jak nieskończenie cenne jest życie człowieka, a jednak — jednak — jednak!...
Tak upłynęło sporo czasu. Wtem strzelanina ustała i doszedł mnie odgłos kroków na schodach. Wszedł Halef.
— Zihdi, wyjdź na dach!
— Na co?
— Chce cię widzieć oficer.
Wstałem i poszedłem na górę. Jedno spojrzenie pouczyło mnie o stanie rzeczy. Dżezidzi nie zajmowali już wzgórz, lecz zsunęli się powoli niżej. Za każdem drzewem lub krzakiem krył się jeden z nich, aby z tej bezpiecznej pozycji wysłać kulę w stronę nieprzyjaciół. W dolnej części doliny dosięgli nawet jej dna i zagnieździli się w haszczach nad strumieniem. Brakowało tylko, żeby działa podsunęły się jeszcze trochę wyżej, a możnaby kilku salwami zniszczyć Turków zupełnie.
Przed domem stał Nazir agassi.
— Panie, czy pomówisz z nami jeszcze raz? — spytał.
— Co macie mi powiedzieć?
— Chcemy wysłać posłańca do Ali Beja, a ponieważ miralaj, niech mu Allah raju użyczy — tu wskazał na dymiący wciąż jeszcze stos — zabił posła Dżezidów, nie może pójść tam żaden z nas. Czy zrobisz to?
— Zrobię. A co mam powiedzieć?
— Kajmakam ci rozkaże. On jest teraz dowódcą i znajduje się w tamtym domu. Przejdź tutaj.
— Rozkaże? Wasz kajmakam nie ma mi nic do rozkazywania. Co czynię, czynię dobrowolnie. Niech kajmakam tu przyjdzie i powie, co mi ma powiedzieć. Dom ten stoi dla niego otworem, ale tylko dla niego lub co najwyżej dla jednej jeszcze osoby. Ktokolwiekby zbliżył się prócz niego, tego każę zastrzelić.
— Kto jest w domu?
— Mój służący i kawass muttessaryfa, Baszybożuk.
— Jak się nazywa?
— To buluk emini Ifra.
— Ifra ze swoim osłem?
— Tak jest — zaśmiałem się.
— Więc to ty jesteś tym obcym, który wyjednał arnauckim oficerom darowanie bastonady i pozyskał sobie przyjaźń mutessaryfa?
— Ja nim jestem.
— Zaczekaj więc chwilę, panie. Kajmakam zaraz przybędzie.
Trwało istotnie niedługo, a ze świątyni wyszedł kajmakam i zbliżył się do domu. Towarzyszył mu tylko makredż.
— Halefie, otwórz im i wprowadź ich do izby. Zamkniesz za nimi drzwi, a potem wrócisz tu znowu. Gdyby się ktoś niepowołany przybliżył do domu, strzelisz do niego.
Zszedłem na dół. Weszli obaj zapowiedziani mężowie. Byli to wysocy dygnitarze, lecz to nie wiele mnie obchodziło. Przyjąłem ich tedy bardzo powściągliwie i skinąłem im tylko, aby sobie usiedli. Potem zapytałem bez osobnego powitania:
— Wpuścił was mój służący. Czy powiedział wam, jak mię macie nazywać?
— Nie.
— Zwą mnie tutaj hadżi emir Kara Ben Nemzi. O was wiem już, kto jesteście. Co macie mi powiedzieć?
— Jesteś hadżim? — zapytał makredż.
— Tak jest.
— A zatem byłeś w Mekce.
— Tak. Czyż nie widzisz koranu, wiszącego na mojej szyi i małej flaszeczki z wodą Cęm-Cem?
— Sądziliśmy, że jesteś giaurem.
— Czy przyszliście tu, aby mi to powiedzieć?
— Nie. Prosimy cię, ażebyś poszedł do Ali Beja z naszego polecenia.
— Dacie mi pewny glejt?
— Damy.
— Mnie i moim służącym?
— Tak.
— Co mu mam powiedzieć?
— Żeby złożył broń i wrócił do posłuszeństwa wobec mutessaryfa.
— A potem? — zapytałem ciekawy, co dalej nastąpi.
— Potem pokuta, jaką wyznaczy mutessaryf, będzie, ile możności, łagodną.
— Jesteś makredżem z Mossul, a ten człowiek, to kajmakam i dowódca wojsk tu stojących. On ma mi dawać polecenia, a nie ty.
— Jestem z nim z polecenia mutessaryfa.
Człowiek z twarzą jastrzębia wypiął się dumnie przy tych słowach.
— Masz pełnomocnictwo na piśmie?
— Nie.
— Znaczysz więc tu tylko tyle, co każdy inny.
— Kajmakam za mnie zaświadczy.
— Możesz się wylegitymować tylko pełnomocnictwem na piśmie. Idź i postaraj się o nie. Mutessaryf z Mosul pozwoli siebie zastępować tylko człowiekowi z jakiemiś wiadomościami.
— Czy chcesz mię obrazić?
— Nie. Chcę tylko stwierdzić, że nie jesteś oficerem, że na rzeczach wojskowych się nie znasz, i że tutaj masz milczeć.
— Emirze — zawołał, rzucając mi wściekłe spojrzenie.
— Czy mam ci dowieść prawdy słów moich? Jesteście tak osaczeni, że ani jeden z was ujść nie może. Potrzeba tylko pół godzinki, a będziecie wystrzelani do nogi. Mam więc wobec takiego stanu rzeczy mówić bejowi, żeby broń złożył? Uważałby mię za szaleńca. Miralaj — niech mu Allah użyczy swej łaski i miłosierdzia — poprowadził przez swą lekkomyślność tysiąc pięciuset wojowników na zgubę. Kajmakamowi przypada w udziale zaszczytne zadanie wydarcia ich tej zgubie. Jeżeli mu się to uda, postąpi, jak dobry oficer, jak bohater. Ale nie uda mu się to w górnolotnych słowach, za któremi czają się trwoga i podstęp. W rzeczach wojskowych rozstrzygać ma tylko wojownik.
— A jednak i mnie posłuchaj!
— Nie wiem, w jakim kierunku.
— Należy też ułożyć sprawy ze strony prawnej, a ja jestem makredżem.
— Bądź, czem ci się podoba! Nie możesz mi pokazać pełnomocnictwa, więc między nami rzecz skończona.
Miałem zdecydowaną niechęć do tego człowieka, nie byłoby mi jednak przyszło na myśl dawać jej tak silnego wyrazu, gdybym nie miał wyraźnego wyczucia, że człowiek ten w obecnych warunkach zawinił najwięcej. Pocóż ten sądownik przyłączył się do wyprawy? Oto tylko dlatego, ażeby po ewentualnem zwycięstwie nad Dżezidami dać im na drodze prawa muzułmańskiego jeszcze bardziej odczuć otomańską przewagę.
Zwróciłem się do kajmakama.
— Co mam powiedzieć bejowi, skoro mię spyta, czemu napadliście na Szejk-Adi?
— Ponieważ chcemy wydostać tu dwu morderców, oraz dlatego, że Dżezidzi nie płacą regularnie haraczu[12].
— Zdziwią go bardzo te powody. Morderców winniścię szukać wśród siebie; tego on wam dowiedzie, a haracz mogliście wydobyć na innej drodze. Co mam mu powiedzieć o twoich obecnych postanowieniach?
— Powiedz mu, żeby mi przysłał człowieka celem omówienia warunków, pod którymi odejdę.
— A gdy mnie spyta o podstawę twych warunków?
— Żądam w imieniu mutessaryfa zwrotu naszych dział; żądam grzywny za każdego zabitego i rannego; żądam nieuiszczonego haraczu i żądam wypłacenia sumy, którą później oznaczę, tytułem kontrybucji.
— Allah kerim, Bóg jest dobrotliwy! Dał ci usta, które bardzo dobrze umieją żądać. Nie potrzebujesz mówić mi już nic więcej; zresztą powiesz sam Ali Bejowi. Pójdę zaraz do niego i doniosę wam zaraz o odpowiedzi bądź sam, bądź też przez posłańca.
— Powiedz im jeszcze tylko, że mają wypuścić na wolność naszych artylerzystów i wynagrodzić im trwogę.
— Oznajmię mu i to także, obawiam się jednak, że on ze swej strony zażąda wynagrodzenia za niespodziankę, którą jemu zgotowaliście. Jesteśmy gotowi; wybieram się, lecz muszę was przedtem ostrzec w jednym kierunku. Jeżeli poczynicie w Szejk Adi jakie szkody, wówczas Ali Bej nie zechce was oszczędzać.
Powstałem, a oni uczynili to samo i odeszli.
Zawołałem z góry Halefa i Ifrę, aby siodłali konie, co zabrało czasu nie wiele. Opuściliśmy dom i dosiedliśmy koni.
— Zatrzymajcie się tutaj, wrócę zaraz.
Rzekłszy to, pojechałem trochę w dół doliny, aby przyjrzeć się skutkom dział. Były okropne, złagodzone tylko tem, że Dżezidzi pozbierali rannych Turków i opatrzyli ich wedle możności. O ileż inaczej wyglądałoby wszystko, gdyby Turkom udał się był ich napad! Odwróciłem się, pomimo że zwycięzcy nawoływali mnie radośnie z swoich zasieków. Zabrałem Halefa i Ifrę i pojechałem wgórę potokiem, aby się dostać na drogę do Baadri, gdzie spodziewałem się znaleźć beja.
Przejeżdżając obok świątyni, zastałem tam kajmakama ze sztabem. Gdy skinął na mnie, podjechałem ku niemu.
— Powiedz szejkowi, że zapłaci pewną kwotę jako wynagrodzenie za śmierć miralaja.
— Wierzę, że makredż z Mossul zadaje sobie sporo trudu, aby wymyśleć coraz nowe żądania, ale przypuszczam, że i bej zażąda wielkiej sumy za śmierć parlamentarza. Powtórzę mu jednak twoje słowa.
— Masz przy sobie Baszybożuka?
— Jak widzisz!
— Kto ci go dał?
— Mutessaryf.
— Potrzeba ci go jeszcze?
— Tak jest.
— My potrzebujemy go także.
— To postaraj się o rozkaz gubernatora. Jak mi go pokażesz, oddam ci buluka emini.
Pojechałem dalej, mijając same ponure oblicza. Niejedna dłoń drgnęła, aby sięgnąć po sztylet, ale Nazir agassi towarzyszył mi, póki nie byłem pewny bezpieczeństwa i potem dopiero rozstał się ze mną.
Pożegnanie było krótkie; czas naglił.
— Effendi, zobaczymy się kiedy? — zapytał Nazir agassi.
— Allah wie wszystko, więc także i to, ale my nie.
— Uratowałeś mnie; nie zapomnę cię nigdy i dziękuję ci. Gdybyśmy się kiedy jeszcze spotkali, powiedz mi wówczas, czy mogę ci w czemś usłużyć.
— Niech cię Bóg ma w swojej opiece! Może ujrzę cię kiedy miralajem; niechaj cię wówczas spotka lepszy kismet niż Omara Ameda.
Podaliśmy sobie ręce i rozstaliśmy się. I jego widziałem znowu w takim czasie, kiedy najmniej o nim myślałem.
Jeszcze kilka kroków dalej w górę i napotkaliśmy w krzaku pierwszego Dżezida, który posunął się naprzód tak daleko, aby mieć cel pewniejszy za podjęciem walki na nowo. Był to syn Seleka, mój tłumacz.
— Emirze, czy masz się dobrze? — zawołał ku mnie.
— Całkiem dobrze. Czy masz z sobą książkę Pir Kameka?
— Ukryłem ją w miejscu, gdzie nic jej nie zaszkodzi.
— Gdybyś jednak był zginął — zginęłaby także i książka.
— Nie, effendi. Powiadomiłem kilku ludzi o tem, gdzie się znajduje, a oni powiedzieliby tobie.
— Gdzie bej?
— Tam na wystającej skale, skąd można objąć wzrokiem całą dolinę. Pozwól, że cię tam zaprowadzę.
Wziął strzelbę na ramię i poszedł przodem. Dostaliśmy się na górę, skąd przedstawił się zajmujący widok na kryjówki Dżezidów. Jedni z nich stali, drudzy siedzieli, inni znowu klęczeli lub leżeli, gotowi w każdej chwili na znak dowódcy rozpocząć poważną walkę. Tu bardziej jeszcze niż na dole musiało się nabrać przekonania, że Turcy byliby zgubieni, jeżeliby im się nie udało pogodzić z przeciwnikami. Na tem samem miejscu stałem z Ali Bejem, przypatrując się rzekomym gwiazdom, a teraz zaledwie w kilka godzin potem mała sekta, która odważyła się na bój z wojskami wielkorządcy, stała tu jako zwycięzca.
Podjechaliśmy dalej wlewo, aż dostaliśmy się na skałę, wystającą nieco poza krawędź doliny. Tu siedział bej, a z nim jego sztab, złożony tylko z trzech bosych Dżezidów. Wyszedł naprzeciw mnie uradowany.
— Dzięki Wszechdobremu, który zachował cię zdrowym i nienaruszonym! — rzekł serdecznie. — Czy spotkało cię co złego?
— Nie, gdyż w przeciwnym razie dałbym ci był znak umówiony.
— Pójdź!
Zsiadłem z konia i poszedłem za nim na skałę. Widać stąd było dokładnie wszystko: świętynie, dom beja, baterje w oszańcowaniu i obie ściany doliny.
— Widzisz tę białą plamę na moim domu? — zapytał.
— Tak, to szal.
— Gdyby był zniknął, dałbym był znak, a pięciuset moich ludzi zbiegłoby szturmem wdół pod osłoną dział, które byłyby wstrzymały nieprzyjaciela.
— Dziękuję ci, beju. Nic mi się nie stało; tylko miralaj strzelił do mnie, ale chybił.
— Odpokutuje za to.
— On już odpokutował.
Opowiedziałem mu wszystko, na co patrzyłem i powtórzyłem mu słowa pożegnania Pir Kameka ze mną. Słuchał uważnie z najgłębszem wzruszeniem, a gdy skończyłem, rzekł tylko:
— To był bohater!
Potem popadł w głęboką zadumę, z której ocknął się dopiero po chwili.
— I co mówisz? Zabili mojego posła?
— Stracili go, rozstrzelali.
— Kto wydał rozkaz?
— Zapewne miralaj.
— Oh, żeby on jeszcze żył! — zgrzytnął bej. — Przeczuwałem, że się posłańcowi coś stanie. Powiedziałem mu, że walkę rozpocznę na nowo, jeżeli w pół godziny nie wróci. Ale pomszczę go. Dam teraz znak, żeby nareszcie wziąć się do Turków poważnie.
— Zaczekaj jeszcze, mam z tobą przedtem jeszcze pomówić. Wysłał mię do ciebie kajmakam, który teraz dowodzi.
Opowiedziałem mu dosłownie całą rozmowę z podpułkownikiem i makredżem. Gdy wspomniałem o tym ostatnim, bej ściągnął brwi, wysłuchał mię jednak spokojnie do końca.
— A więc makredż jest przy tem! O teraz wiem, komu zawdzięczamy to wszystko! To najgorszy wróg Dżezidów. Nienawidzi ich, jest wampirem, ssącym ich krew. On to nadał temu morderstwu zwrot, dzięki któremu stało się pretekstem do wymuszenia kontrybucji zapomocą napadu. Ale poselstwo moje, wysłane do Stambułu, pójdzie także do Anadoli Kazi Askeri[13], aby mu wręczyć list odemnie, który napisał mi jeszcze Pir Kamek. Znali się wzajemnie i lubili się, a Pir był długi czas jego gościem. On umie odróżnić kłamstwo od prawdy i da nam pomoc.
— Życzę ci tego z serca, lecz kogo wyślesz do kajmakama? Nie może to być człek zwyczajny, bo wywiodą go w pole.
— Pytasz kogo poślę? Nikogo, żadnego z ludzi. Ja sam tylko będę z nim mówił. Jestem głową moich, on zaś dowódcą swoich i tylko my dwaj możemy rozstrzygać. Ale ja jestem zwycięzcą, a on zwyciężonym; on ma przyjść do mnie!
— To słuszne!
— Będę go tu oczekiwał. Dam mu swobodny przechód, ale gdy nie zjawi się na miejscu do trzydziestu minut, każę rozpocząć ostrzeliwanie i nie zaprzestanę go, dopóki choć jeden Turek będzie przy życiu.
Przystąpił do swych adjutantów i rozmawiał z nimi przez chwilę, poczem dwu z nich oddaliło się szybko. Jeden wziął biały szal, odłożył broń i zeszedł na lewo tam, skąd ja teraz przyszedłem. Drugi szedł krawędzią wzgórza i spuścił się na prawo w dół, gdzie stały działa.
Ali Bej kazał kilku Dżezidom postawić dla nas namiot. Rekwizyta potrzebne do tego były w pogotowiu. Gdy ludzie wykonywali jego rozkaz, zauważyłem, że się szaniec w dole otworzył. Przez powstałą stąd lukę wyciągnięto armaty i posunięto je naprzód wzdłuż strumienia aż do linji tych Dżezidów, którzy zajęli już byli stanowiska na dnie doliny. Tam znajdowało się kilka odłamów skalnych, a z nich utworzono wnet zapomocą kilku szybko ociosanych pni nowy szaniec.
Nie upłynęło jeszcze dwadzieścia minut od wysłania Dżezidów, kiedy zbliżył się kajmakam. Towarzyszyło mu trzech tureckich żołnieży, a u jego boku szedł makredż. Było to wielce nieroztropnem z jego strony. Poznałem to po wzroku ponurym, jakim Ali Bej nań patrzył.
Bej wszedł do namiotu, ustawionego tymczasem i usiadł na dywanie, tworzącym podłogę. Przyjąłem wchodzących. Trzej żołnierze zostali na dworze; a ci dwaj weszli.
— Sallam! — pozdrowił kajmakam.
Makredż nie przywitał się. Jako przewodniczący wielkorządczego sądu przypuszczał, że pozdrowi go bej czcicieli djabła. Ten jednak ani nie zwrócił na niego uwagi, ani nie odpowiedział na pytanie podpułkownika. Zauważył tylko:
— Kajmakam, komar-zen — możesz usiąść.
Zagadnięty usiadł z godnością, a obok niego usadowił się makredż.
— Prosiłeś nas, iżbyśmy przyszli do ciebie — zaczął oficer. — Dlaczego nie przyszedłeś ty do nas?
— Mylisz się! odparł Ali Bej z powagą. — Nie prosiłem cię, zawiadomiłem cię tylko, że rozkażę kartaczować Osmanlich, jeżeli nie przyjdziesz. Czy to prośba? Pytasz następnie, czemu nie przyszedłem do ciebie? Gdy ja z Szejk Adi przyjdę do Mossul, wówczas ciebie wyszukam, nie żądając, abyś się trudził do mnie. Ty przyszedłeś z Mossul do Szejk Adi i znasz zapewne prawa uprzejmości, które ci nakazują potrudzić się do mnie. Zresztą zniewala mnie twoje pytanie do wyjaśnienia ci natychmiast stanowiska, z jakiego wyjść musimy, mówiąc ze sobą. Ty jesteś sługą, urzędnikiem wielkorządcy i mutessaryfa, oficerem dowodzącym co najwyżej pułkiem, ja zaś jestem wolnym księciem Kurdów i głównodowodzącym wszystkich moich wojowników. Nie sądź zatem, że twoja ranga wyższą jest od mojej.
— Nie jestem sługą....
— Milcz! Nawykłem, żeby mię słuchano i pozwolono mi się wypowiedzieć; zapamiętaj to sobie, kajmakamie! Wtargnąłeś na moje terytorjum bezprawnie i bez poprzedniej zapowiedzi, jak złodziej, jak rozbójnik — zbrojną ręką. Rozbójnika chwytam i zabijam, zupełnie jak mi się podoba. Ponieważ jednak jesteś sługą wielkorządcy i mutessaryfa, więc chcę z tobą po dobremu pomówić, zanim rozwinę całą moją potęgę. To, że żyjesz jeszcze ty i twoi ludzie, to zawdzięczasz li tylko mej dobroci i pobłażliwości. Powiedz zatem, kto ma prawo czekać, aż drugi doń przyjdzie, ty, czy ja?
Kajmakam zrobił minę zdziwioną, gdyż właściwie nie spodziewał się takiego postawienia sprawy. Namyślał się jeszcze nad tem, coby powiedzieć, kiedy zabrał głos makredż, po którego jastrzębiej fizjognomji drgały płomyki złości:
— Ali Beju, na co ty się ważysz? Nazywasz złodziejami i rozbójnikami nas, siedzących tu jako zastępców padyszacha i generalnego gubernatora. Miej się na baczności, bo pożałujesz!
Bej zwrócił się do oficera z zupełnym spokojem:
— Podpułkowniku, kto jest ten warjat?
Zapytany zrobił gest przestrachu.
— Pilnuj swego języka, Ali Beju! Ten effendi, to makredż z Mossul.
— Żartujesz! Makredż musiałby posiadać przytomność. Makredż z Mossul namówił mutessaryfa do wyprawy przeciwko mnie. Gdyby nie zwarjował, nie ośmieliłby się przyjść do mnie; musi wiedzieć, coby go w tym wypadku czekało!
— Nie żartuję. On ci to jest rzeczywiście.
— Widzę, że ani nie śnisz, ani nie jesteś pijany, więc muszę ci wierzyć. Rozważ jednak, że tylko ciebie samego wezwałem do siebie.
— Poszedł ze mną, jako zastępca i wysłannik mutessaryfa.
— Możliwe, bo to mówisz, ale czy możesz mi tego dowieść?
— Powiadam to i poświadczam.
— To nic tutaj nie znaczy. Ufam tobie, lecz każdy inny przybywający do mnie w tej, czy innej sprawie, musi dowieść, że ma prawo i polecenie układać się ze mną. W przeciwnym razie gotów jestem postąpić z nim tak, jak wy postąpiliście z moim posłem.
— Makredż nie może nigdy znaleźć się w takiem niebezpieczeństwie.
— Dowiodę ci czegoś przeciwnego.
Klasnął w dłonie, a w tej chwili pojawił się ten sam Dżezid, który chodził po kajmakama.
— Zapewniłeś bezpieczeństwo kajmakamowi?
— Tak, panie!
— Komu jeszcze?
— Nikomu.
— A tym trzem żołnierzom, stojącym na dworze, także nie?
— Nie; makredżowi także nie.
— Odprowadzić tych trzech; są jeńcami! Zabrać także tego człowieka, który się podaje za makredża z Mossul. On winien wszystkiemu i zamordowaniu mojego parlamentarza.
— Protestuję! — zawołał kajmakam.
— Potrafię się obronić i zemścić — zagroził makredż, dobywają zza pasa sztyletu.
W mgnieniu oka zerwał się Ali Bej i palnął go pięścią w środek twarzy z taką siłą, że uderzony runął na wznak na ziemię.
— Psie, śmiesz w moim namiocie broni na mnie dobywać!... Precz z nim!
— Stać! — rozkazał kajmakam. — Przyszliśmy na układy; nie może nam się stać nic złego.
— I mój poseł przyszedł do was, aby się układać, a jednak zabiliście go, zabiliście go jako zdrajcę. Precz z tym człowiekiem.
Obecny przy tem Dżezid pochwycił makredża i zabrał go.
— A więc pójdę i ja także! — zagroził kajmakam.
— A idź sobie! Dojdziesz do swoich nienaruszony. Zanim się tam jednak dostaniesz, zginie wielu z nich. Emirze Kara Ben Nemzi, wyjdź na skałę i wznieś prawicę. To znak, żeby rozpoczęto kanonadę.
— Zostań! — zwrócił się szybko do mnie kajmakam. — Nie śmiecie strzelać.
— Czemu nie? — spytał Ali Bej.
— To byłby mord, ponieważ nie możemy się bronić.
— To nie byłby mord, tylko kara i odwet. Chcieliście napaść na nas, nic nie przeczuwających. Przyszliście z szablami, strzelbami i armatami, aby nas posiekać i skartaczować. Teraz, kiedy działa wasze są w naszym ręku, kiedy przyjęliśmy was już w sposób odpowiedni, teraz każdego, kto strzeli, nazywacie mordercą! Kajmakamie, możesz pozwolić, żeby gniewano się na ciebie, ale nie daj siebie wyśmiewać.
— Uwolnisz makredża!
— To odwet za parlamentarza.
— Zabijesz go?
— Może i tak. To wszystko zależy od tego, jak się porozumiemy.
— Czego żądasz odemnie?...
— Jestem gotów wysłuchać twoich ustępstw.
— Ustępstw? Przybyliśmy tu z żądaniami.
— Prosiłem cię już raz, żebyś się nie narażał na śmiech. Powiedz mi najprzód, z jakiego powodu napadliście na nas.
— Między wami są mordercy.
— Wiem, o jakim myślisz wypadku, powiadam ci, że ci doniesiono fałszywie. Nie dwu naszych ubiło jednego z was, lecz trzej wasi zamordowali jednego z nas. Postarałem się już o to, żeby wam to udowodnić. Niebawem będzie tu kiajah[14] tej miejscowości, w której czyn popełniono, a z nim i rodzina zamordowanego.
— Może to inny wypadek?
— To ten sam, ale makredż przekręcił go. Nie zrobi już tego więcej. Gdyby zaś było tak, jak mówisz, to nie może to bynajmniej być powodem do zbrojnego napadu na nasze terytorjum.
— Mamy jeszcze drugi powód.
— Jaki?
— Nie zapłaciliście haraczu.
— Zapłaciliśmy go. Co ty wogóle nazywasz haraczem? Myśmy wolni Kurdowie. Co płacimy, płacimy dobrowolnie. Zapłaciliśmy pogłówne, które płaci każdy nie-muzułmanin za uwolnienie od służby wojskowej. Teraz chcecie jeszcze haraczu, który jest właśnie tylko tem zapłaconem już pogłównem. A gdybyście nawet mieli prawo, gdybyśmy nawet nie uiścili mutessaryfowi podatku, to czy to dostateczny powód do napadu na nas? Czy musi napadać właśnie na Szejk Adi, gdzie znajdują się teraz tysiące ludzi, nie przynależnych do Mossul, którzy mu w każdym razie nic nie winni? Kajmakamie, ty i ja wiemy dobrze, czego od nas chce gubernator: pieniędzy i łupów. Nie udało mu się złupić nas, nie mówmy więc o jego powodach. Nie jesteś ani prawnikiem, ani poborcą podatków; jesteś oficerem i dlatego mam z tobą omówić jedynie to, co się odnosi do twojego wojennego zadania. Mów, a ja posłucham.
— Mam od ciebie zażądać haraczu i morderców, a w przeciwnym razie mam na rozkaz mutessaryfa zburzyć Szejk Adi i wszystkie miejscowości Dżezidów, a zabić każdego, kto będzie stawiał mnie opór.
— I zabrać wszystko ze sobą, co tylko posiadają Dżezidzi?
— Wszystko.
— Tak brzmi rozkaz gubernatora?
— Tak.
— I ty go wykonasz?
— Wedle sił wszystkich.
— Uczyń to!
Podniósł się na znak, że rozmowa skończona. Kajmakam poruszył się, aby go wstrzymać.
— Co poczniesz, beju?
— Ty poburzysz sioła Dżezidów i złupisz ich mieszkańców, a ja, wódz Dżezidów, potrafię ich przedtem obronić. Wtargnęliście do nas bez poprzedniego zawiadomienia, bronicie tego motywami, które są kłamstwem. Chcecie niszczyć, palić, łupić i mordować. Zabiliście nawet mojego posła; popełniliście więc czyn zupełnie niezgodny z prawem narodów. Z tego wynika, że was za wojowników uważać nie mogę, lecz za rozbójników, a rozbójników należy poprostu wystrzelać. Jesteśmy gotowi! Wracaj do swoich! Narazie jesteś jeszcze pod moją opieką, potem jednak każdy zrobi z tobą, co zechce.
Wyszedł z namiotu i podniósł rękę. Artylerzyści czekali na to widocznie dość długo — huknął wystrzał armatni jeden i drugi.
— Panie, co czynisz?! — zawołał kajmakan — zrywasz zawieszenie broni, jeszcze zanim wróciłem od ciebie.
— Czyż zawarliśmy jakie zawieszenie broni? Czyż nie powiedziałem ci, żeśmy gotowi? Słyszysz? To były kartacze, a to granaty; te same, które przeznaczyliście na nas. Teraz trafiają was. Allah osądził; dosięga grzesznika własnym jego grzechem. Słyszysz wrzaski twych ludzi? Idź i rozkaż im, aby burzyli nasze sioła!
— Wstrzymaj się, Ali Beju! Daj znak zaprzestania ognia, abyśmy dalej mogli prowadzić układy.
Trzeci i czwarty strzał wywarły widocznie skutek nadzwyczajny. Można to było wnosić z dzikiego wycia, dolatującego z doliny.
— Ty znasz rozkaz mutessaryfa, a ja znam swój obowiązek; jesteśmy gotowi.
— Mutessaryf nie wydawał rozkazów mnie, lecz miralajowi, a teraz jest moim obowiązkiem zapobiec wystrzelaniu moich bezbronnych ludzi. Muszę starać się ich wyratować.
— Jeżeli chcesz przy tej myśli pozostać, to gotów jestem wznowić układy.
— Wejdź zatem!
Ali Bej odwiązał chustkę z turbanu, wionął nią ku dołowi i wszedł do namiotu.
— Czego żądasz odemnie? — spytał kajmakam.
Bej patrzył w ziemię zamyślony, a następnie odpowiedział:
— Nie tyś jest tym, na którego się gniewam, więc chciałbym ciebie oszczędzić; każdy zaś ostateczny układ między nami, musiałby być zgubą dla ciebie, ponieważ warunki moje są więcej, niż niekorzystne. To też będę się układał z samym mutessaryfem, a ty będziesz wolny od wszelkiej odpowiedzialności.
— Dziękuję ci, beju!
Kajmakam był widocznie niezłym człowiekiem. Ucieszył się z takiego zwrotu całej sprawy i dlatego podziękowanie jego płynęło ze szczerego serca.
— Lecz jeden warunek mam także co do ciebie — ciągnął dalej Ali Bej.
— Jaki?
— Będziesz siebie i wojsko swoje uważał za wzięte do niewoli i pozostaniesz w Szejk Adi aż do mojej ugody z mutessaryfem.
— Na to się zgadzam, bo mogę to usprawiedliwić Miralaj winien wszystkiemu; posuwał się zbyt nieostrożnie.
— Złożysz więc broń?
— To hańba!
— Czy jako jeńcom wolno wam broń zachować?
— Uważam się o tyle tylko za wziętego do niewoli, o ile pozostaję w Szejk Adi i nie będę się usiłował przedrzeć, dopóki się nie dowiem, jak mutessaryf nami rozporządzi.
— Próba przedarcia się byłaby twą zgubą; straciłbyś wszystkich ludzi.
— Beju, chcę być uczciwym i przyznaję, że położenie nasze bardzo złe, ale czy ty wiesz, co może tysiąc ludzi doprowadzonych do rozpaczy?
— Wiem, mimo to nie przedrze się z was ani jeden.
— Padnie jednak i niejeden z was! Rozważ także, że mutessaryf ma jeszcze do rozporządzenia jeden pułk linjowy i pułk dragonów, których większa część została w Mossul. Dolicz do tego pomoc, jaką może otrzymać z Kierkjuk, Djarbekir, Sulimanijah i z innych załóg; policz artylerję, która jest jeszcze pod jego rozkazami, a poznasz sam, że jesteś wprawdzie panem sytuacji obecnej, ale nim nie pozostaniesz.
— Mam zrezygnować ze zwycięstwa i nie wyzyskać go dla tego, że później będę może pobity? Niechaj mutessaryf przybywa ze swoimi pułkami; powiem mu, że ponowny atak na nas będzie was życie kosztować. Jeżeli zaś on liczyć może na pomoc, to tak samo ma się rzecz także i ze mną. Wiesz, że potrzeba tylko mojego wezwania, aby powstało przeciwko niemu nie jedno waleczne plemię kurdyjskie. Ale ja miłuję pokój, nie wojnę. Zgromadziłem wprawdzie dzisiaj Dżezidów z całego Kurdystanu i przyległych prowincyj i mógłbym rzucić między nich żagiew powstania, lecz nie uczynię tego, skoro tylko mutessaryf pozwoli mi przestrzegać praw moich ludzi. Pozostawię jeszcze broń tobie i twoim, ale obiecałem pewnemu sprzymierzeńcowi strzelby i tych będzie mi musiał dostarczyć gubernator na każdy wypadek.
— Kto jest tym sprzymierzeńcem?
— Żaden Dżezid nie zdradzi swojego przyjaciela. Zatrzymasz więc broń, ale wydasz mi wszystką amunicję, a ja przyrzekam ci za to postarać się o potrzebną ci żywność.
— Jeżeli wydam ci amunicję, to będzie tak samo, jakbyś i broń miał.
Ali Bej uśmiechnął się.
— Dobrze, zatrzymaj więc i amunicję! Oświadczam ci jednak: jeżeli ludzie twoi będą głodni, a ty poprosisz mnie o żywność, wówczas sprzedam ci ją tylko za flinty, pistolety, pałasze i noże. W ten sposób nie jesteście w niewoli, lecz zawieramy tylko zawieszenie broni.
— Tak jest i na to mogę się zgodzić.
— Widzisz, że jestem bardzo pobłażliwy. Posłuchaj jednak moich warunków! Pozostaniecie w dolinie Szejk Adi i to bez żadnej komunikacji na zewnątrz. Wstrzymacie się od wszelkich kroków nieprzyjacielskich względem moich. Uszanujecie nasze świątynie i mieszkania; do pierwszych wchodzić wam nie wolno, a do drugich tylko za mojem zezwoleniem. Zawieszenie broni trwać będzie dopóty, dopóki nie nadejdzie dla was rozkaz mutessaryfa, oddany wam w mojej obecności. Każda próba ucieczki, choćby poszczególnego człowieka, każdy czyn przeciwny naszej umowie znosi zawieszenie broni natychmiast. Zatrzymujecie swoje teraźniejsze pozycje, a ja pozostaję na mojej. W zamian obowiązuję się wstrzymać od wszelkich kroków nieprzyjacielskich. Zgadzasz się na to?
Po krótkiej rozwadze oraz sformułowaniu kilku nieistotnych dodatków i objaśnień, przyjął kajmakam warunki. Wstawiał się usilnie za makredżem i żądał wydania go, lecz Ali Bej nie zgodził się na to. Przyniesiono papier, ja napisałem umowę, a oni obaj podpisali ją; jeden imieniem, a drugi swojem bu-kendjum[15]. Następnie powrócił oficer na dolinę, przyczem pozwolono mu zabrać z sobą jego trzech żołnierzy.
Pali czekał na rozkazy swego przełożonego.
— Napiszesz mi list do mutessaryfa? — zapytał Ali-Bej.
— O czem go chcesz zawiadomić?
— O obecnem położeniu jego wojsk. Oprócz tego powiesz mu, że chcę się z nim ułożyć, i że oczekuję go tu, albo spotkam się z nim w Dżeraijah. Wolno mu jednak przyprowadzić z sobą orszak, złożony co najwyżej z pięćdziesięciu ludzi, oraz że ma zaniechać wszelkich kroków nieprzyjacielskich. Spotkanie ma nastąpić pojutrze do południa. Jeżeli nie stawi się do tej chwili, każę zabić makredża, a wojsku jego dam uczuć działanie jego własnych kartaczy. Nastąpi to także wówczas, gdy zauważę, że zamierza w dalszym ciągu zachowywać się nieprzyjaźnie. Możesz to spisać?
— Mogę.
— Wydam Palem u jeszcze osobne polecenia. Napisz to, jak możesz najrychlej, żeby wnet mógł z tem odejść.
W kilka minut potem siedziałem w namiocie i pisałem list do gubernatora ołówkiem, sposobem wschodnim na kolanie od prawej do lewej. Nie domyślał on się zapewne, że układał go jego pupilek. Zaledwie w pół godziny później pognał koń, niosący Palego, galopem drogą do Baadri.
Święta Dżezidów doznały nadzwyczajnej przeszkody, ale żal z tego powodu nie byt tak wielki, jak radość, że udało się odwrócić wielkie nieszczęście, grożące zebraniu się w Szejk Adi.
— Co się stanie ze świętami? — zapytałem Ali Beja. — Turcy mogą jeszcze kilka dni zabawić tam na dole, a Dżezidzi gotowi nie czekać tak długo.
— Dam im święto większe, niż się spodziewali — odparł.— Znasz dokładnie drogę do doliny Idiz?
— Znam.
— Masz czas. Pojedź tam i sprowadź tu Mir Szejk Chana z Sizejkami i kawałami. Zobaczymy, czy nie znajdą się zwłoki Pir Kameka i pochowamy je w dolinie Idiz.
Była to istotnie idea, zdolna wzbudzić zapał wśród Dżezidów, mnie zaś podobała się myśl obecności na pogrzebie Dżezidy. Wziąłem ze sobą tylko H alefa, a buluka emini zostawiłem w domu.
Powiedziałem wprawdzie, że znam drogę do doliny Idiz, ale jechałem tam z Baadri, a nie z Szejk Adi. Ali Bej myślał zapewne, że jechałem z Selekiem przez Szejk Adi, a ja nie wyjaśniłem mu sprawy, ponieważ chciałem mieć tę przyjemność, że zobaczę, czy odnajdę dolinę, nie znając drogi do niej. Co do kierunku pomylić się nie mogłem, a ślady Dżezidów z dnia poprzedniego powinny były zaprowadzić mię pewnie na miejsce. Jechałem więc krawędzią doliny, dopóki nie dostałem się powyżej świątyni. Aż dotąd spotykałem wielu Dżezidów, którzy gęsto obsadzili zbocze, a potem zwróciłem się wlewo do lasu. Dla oka wprawnego nie było trudno nawet z konia dostrzec wspomniane ślady. Jadąc za nimi, dostaliśmy się niebawem do miejsca, z którego przed kilkoma dniami schodziłem z moim tłumaczem. Tu stała straż z poleceniem zawrócenia każdego niepowołanego. Zsiedliśmy z koni i zostawiliśmy je na górze.
Podczas zejścia przedstawił się oczom naszym szczególnie piękny i nader żywy widok. Tysiące kobiet i dzieci rozłożyły się tam w wysoce malowniczych pozycjach i grupach. Pasły się konie i bydło rogate, owce i kozy spinały się po skałach, ale głosów żadnych słychać nie było. Każdy mówił po cichu, ażeby nie zdradzić kryjówki jakim głosem nieostrożnym. Nad wodą siedział Mir Szejk Chan ze swoimi kapłanami. Przyjęli mnie z wielką radością, słyszeli bowiem wprawdzie, że się napad nieprzyjaciela nie udał, ale nie otrzymali dotąd obszerniejszego sprawozdania.
— Czy świątynia ocalona?
To było pierwsze pytanie, zwrócone do mnie przez Chana.
— Świątynia nienaruszona, jak również inne budynki.
— Słyszeliśmy strzały. Popłynęło dużo krwi?
— Tylko krew Osmanlich.
— A nasi?
— Nie słyszałem, żeby się komu w walce stało cokolwiek. Dwu tylko nie żyje, lecz ci nie w boju zginęli.
— Kto taki?
— Sarradż[16] Hefi z Baazoni i....
— Hefi z Baazoni? Pobożny, pracowity, dzielny człowiek. Nie w boju? Jakżeż umarł?
— Bej wysłał go jako parlamentarza do Turków a oni go zastrzelili. Musiałem patrzeć na to, a nie mogłem go ocalić.
Kapłani pochylili głowy, złożyli ręce i milczeli. Tylko Mir Szejk Chan rzekł poważnym głębokim głosem:
— Przemienił się. El Szems już mu tu świecić nie będzie, ale on chodzi w promieniach wyższego słońca, w krainie, w której go znów zobaczymy. Niema tam ani śmierci, ani grobu, ani cierpienia, ani smutku; tam wieczna jasność i rozkosz, bo jest u Boga.
Ten sposób przyjmowania wieści o zgonie przyjaciela był porywający. Ani słówkiem nie dotknięto morderców. Kapłani żałowali zmarłego, lecz chętnie godzili się z jego przeniesieniem. Do takiego poddania się Islam nigdy nie zdolny; mogło ono być jedynie skutkiem idei i zapatrywań chrześcijańskich, przyjętych i zachowywanych przez Dżezidów.
— A kto ten drugi? — spytał Chan.
— Przerazisz się!
— Mąż nie lęka się śmierci, bo śmierć, to radość człowieka, to koniec grzechu, a początek zbawienia. Któż to więc?
— Pir Kamek.
Drgnęli wszyscy, jak gdyby pod wpływem nagłego bólu, ale nikt nie rzekł ani słowa. I teraz przemówił pierwszy Mir Szejk Chan.
— Ewlija dejisztirmis — święty przemienił się. — Chida bujurdi — Bóg tak chciał. Opowiedz nam o jego śmierci.
Opowiedziałem tak obszernie, jak tylko mogłem. Wszyscy słuchali głęboko wzruszeni, aż w końcu Chan się odezwał:
— Bracia, pomyślmy o nim!
Wszyscy spuścili nisko głowy. Czy się modlili? Nie wiem, ale widziałem, że oczy kilku z nich zwilżyły się łzami i że wzruszyli się głęboko i serdecznie. O jakże pragnąłbym dla nich tego, żeby łagodność i jasność chrześcijaństwa mogła rozświetlić cienie ich dolin i szczyty ich gór ozłocić!
Po dłuższej dopiero chwili ustąpił nastrój nabożny zwyczajnemu tak, że mogłem znów mówić do nich.
— Teraz przysyła mię Ali Bej, abym was zabrał do niego. Chce spróbować, czy nie znajdą się szczątki świętego i pochować je ewentualnie dziś jeszcze.
— Tak, to ważne zadanie, które mamy do spełnienia. Zwłoki Pir Kameka nie mogą spoczywać tam, gdzie leżą zwłoki miralaja.
— Obawiam się, że nie znajdziemy już zwłok, tylko popioły.
— Spieszmy więc.
Wyruszyliśmy, to jest wszyscy kapłani i kawale. Fakirzy pozostali dla nadzoru Idiz. Kiedy doszliśmy do namiotu beja, powyżej Szejk Adi, zastaliśmy go rozmawiającego z człowiekiem, którego wysłał był do kajmakama z zapytaniem, czy Turcy pozwolą przeszukać stos. Oficer zgodził się na to i dodał tylko warunek, żeby dotyczące osoby nie miały broni z sobą.
Ali Bej nie mógł szejkom towarzyszyć, ponieważ potrzebny był ciągle gdzieindziej. Prosiłem o to, żebym się mógł przyłączyć i pozwolono mi chętnie. Omal że nie zapomniano rzeczy najważniejszej — naczynia na przechowanie popiołów świętego. Na zapytanie w tej sprawie pokazał Ali Bej, że pamiętał już i o tej okoliczności.
— Mir Szejk Chanie, wiesz, że słynny garncarz Rassat z Baazoni zrobił urnę ojcu memu Husseinowi, aby kiedyś w niej prochy jego przechować, gdy przyjdzie czas wydobycia go z grobu, aby nie pomieszał się i nie zanieczyścił pyłem trumiennym. Ta urna, to arcydzieło sławnego garncarza, godne tego, aby przyjęło śmiertelne szczątki świętego. Znajduje się w domu moim w Baadri i wysłałem już posłańca, aby ją przynieść. Nadejdzie, zanim jeszcze skończycie pracę przy stosie.
To wystarczało i procesja ruszyła wdół. Przeszliśmy obok baterji i dotarliśmy do miejsca, na którem święty ofiarował zemście siebie i swego wroga. Ujrzeliśmy wzgórek popiołu, z którego sterczały na pół spalone grube kawały drzewa. Przed stosem leżał trup zastrzelonego parlamentarza. Żar ognia zniszczył jego odzież, ale ciała nie naruszył. Usunięto go, przyczem ucierpiał silnie nasz zmysł powonienia.
Popiół już wychłódł. Z pobliskich domostw przyniesiono potrzebne narzędzia i rozpoczęło się ostrożne, cal za calem postępujące usuwanie wierzchniej okrywy popiołu. Musiano to robić tak troskliwie, że sporo czasu upłynęło na tej pracy. Podczas tego nadszedł Dżezid z mułem, który niósł przymocowaną na grzbiecie urnę. Kształtem przypomniała odwróconą umbrę, jaką widujemy na naszych lampach, umieszczoną na nodze. Na tem znajdowała się nakrywa, ozdobiona słońcem jak koroną. Na naczyniu wypalony był jeszcze jakiś wizerunek i kilka słów w narzeczu Karmangdżi.
Zdawało mi się, że niepodobna będzie odróżnić szczątków świętego od szczątków stosu; okazało się jednak, że przypuszczenie to było mylne. Gdy odgarnięto popiół aż do spodu, ukazały się dwie nieforemne bryły, na które kapłani zwrócili całą swoją uwagę. Nie mogli oni widocznie jasno się rozeznać i Mir Szejk Chan skinął na mnie.
Zbadanie obu tych przedmiotów było rzeczą wcale nie łatwą. Należało przedewszystkiem zatkać sobie usta i nos. Mieliśmy przed sobą rzeczywiście ciała obydwu zmarłych. Były upieczone i zwęglone na poły, a okryte dość twardą skorupą. Przy bliższem zbadaniu okazało się, że ta skorupa składała się z niepalnych części smoły ziemnej i przylepionego do niej popiołu.
— To zmarli... — zauważyłem. — Zawdzięczacie to smole ziemnej, że możecie pochować waszego „świętego“.
— Ale który to?
— Znajdźcie go!
Chciałem zobaczyć, jak daleko sięga bystrość tych ludzi. Trudzili się, jak tylko mogli, ale nie zdołali rozstrzygnąć tego pozornie tak trudnego, a jednak łatwego pytania.
— Nie można poznać Pira — rzekł Chan dosyć bezradnie. — Musimy albo zrezygnować z pochowania jego prochów z należną czcią, albo włożyć oba ciała do jednej urny, pochować razem przyjaciela i wroga, zbożnego i bezbożnika. Czy znasz inną radę, emirze Kara Ben Nemzi?
— Znam.
— Jakaż to?
— Włożyć do urny tylko zwłoki Pira.
— Słyszałeś przecie, że nie możemy ich odróżnić od zwłok miralaja.
— To nie takie trudne! Tu jest „święty“, a tutaj Turek.
— Z czego to wnosisz? Masz dowód na to?
— Taki pewny, jakiego tylko życzyć sobie możecie. Pir nie miał broni przy sobie, a miralaj nosił szablę, sztylet i dwa pistolety. Widzicie te pogięte lufy pistoletów, i tę klingę noża, przylepione do jego ciała. Drzewce i głownia spalone. A tu wprost pod nim wyziera z popiołu ostrze szabli. Ten więc był miralajem całkiem pewnie.
Teraz poczęli się Dżezidzi dziwić, że sami nie wpadli na pomysł taki prosty. Bez wyjątku przyznali mi słuszność i zabrali się do złożenia resztek Pira do urny.
Podczas całej tej procedury stał kajmakam z kilku oficerami w pobliżu. Pozostawiono mu trupa jego poprzedniego przełożonego, poczem powróciliśmy na górę. Tam poprosił Ali Bej Chana o rozkazy co do uroczystości pogrzebowych.
— Musimy je odłożyć do jutra — odparł.
— Czemu?
— Pir Kamek był najpobożniejszym i najmędrszym wśród Dżezidów; należy go pochować godnie, a na to dziś już zapóźno. Zarządzę, aby w dolinie Idiz zbudowano grobowiec. Dopiero jutro będzie można go skończyć.
— Będą ci potrzebni murarze i cieśle?
— Nie. Wystawimy z głazów prostą budowlę nie wymagającą spajania; każdy mężczyzna, każda kobieta, każde dziecko nawet przyniesie kamień wedle sił swoich, aby żaden z pielgrzymów nie był wykluczony od fundacji odpowiedniego pomnika dla przemienionego.
— Potrzebuję jednak wojowników do strzeżenia Turków! — zauważył Ali Bej.
— Będą się luzować, a w takim razie będziesz ich miał zawsze poddostatkiem. Naradźmy się nad kształtem budowli.
Ponieważ nie brałem w tem udziału, wyszukałem mego tłumacza, aby wziąć odeń rękopis zmarłego. Schował go był w wydrążeniu drzewa thinar. Wydobywszy go stamtąd, usiedliśmy w pobliżu, gdzie mogłem bez przeszkody w dalszym ciągu oddać się moim ćwiczeniom językowym.
Na tem zeszedł cały dzień. Wieczorem zabłysły na wzgórzach otaczających dolinę Szejk Adi światła wartownicze, jedno obok drugiego. Turcy nie mogli ujść, nawet gdyby kajmakam wbrew danemu słowu chciał skorzystać z nocy do pójścia na przebój. Okres ciemności minął bez przeszkody, a rano powrócił Pali. Szybkość i wytrwałość jego konia skróciły znacznie przestrzeń między Szejk Adi a Mossul. Spałem w namiocie beja i byłem tam jeszcze, gdy wszedł posłaniec.
— Czy zastałeś mutessaryfa? — zapytał Ali.
— Tak panie; jeszcze późnym wieczorem.
— Co powiedział?
— Z początku się wściekał i chciał zaćwiczyć mnie na śmierć. Potem kazał zwołać wielu oficerów i swój diwan effendizi[17], z którymi długo się naradzał. Następnie mogłem powrócić.
— Nie byłeś obecny przy tej naradzie?
— Nie.
— Jaką otrzymałeś odpowiedź?
— List do ciebie.
— Pokaż go.
Pali wydobył pismo zamknięte i opatrzone wielkim myhir mutessarifin[18]. Ali Bej otworzył je i oglądnął wiersze. W wielkiem piśmie znajdował się mały otwarty list. Podał mi oba.
— Przeczytaj, emirze! Ciekawy jestem, co postanowił mutessaryf.
Pismo ułożone było przez pisarza gubernatorskiego, a podpisane przez mutessaryfa. Obiecywał w niem przybyć do Dżerraijah nazajutrz rano w otoczeniu dziesięciu ludzi i podał jako warunek, żeby Ali Bejowi towarzyszyło także tylko tak mało ludzi. Oczekiwał, że ugoda dojdzie do skutku w drodze pokojowej i prosił, aby kajmakamowi oddać załączony rozkaz. Zawierał on także pokojowe polecenie zaprzestania wszelkich kroków nieprzyjacielskich aż do dalszego zarządzenia, oszczędzania miejscowości Szejk Adi i traktowania Dżezidów jako przyjaciół. Do listu tego dołączona była uwaga, żeby go czytać dokładnie.
Ali Bej skinął głową z zadowoleniem, a po krótkiej pauzie ulżył swojemu wezbranemu sercu:
— Wygraliśmy i daliśmy mutessaryfowi skuteczną naukę na przyszłość. Widzisz to, emirze? Kajmakam otrzyma ten rozkaz, a jutro będę w Dżerraijah.
— Na co dawać ten list kajmakamowi?
— Należy mu się.
— A jednak to zbyteczne; zobowiązał się przecież sam uczynić to, co mu tu polecono.
— Wykona to tem pewniej i wierniej, skoro zobaczy, że to jest także wolą mutessaryfa.
— Przyznam ci się, że ten rozkaz na piśmie budzi we mnie podejrzenie.
— Dlaczego?
— Bo zbyteczny. A jak dziwnie brzmią ostatnie słowa, żeby kajmakam czytał rozkaz dokładnie.
— Ma to nas przekonać o dobrej woli mutessaryfa, a kajmakama skłonić do punktualnego posłuszeństwa.
— Ta punktualność rozumie się sama przez się i dlatego wydaje mi się ten rozkaz więcej niż zbytecznym.
— Ten list nie do mnie należy; gubernator powierzył go mej uczciwości, więc kajmakam ma go otrzymać.
Wydało się, że przypadek sam chce dać osobną sankcję zamiarowi beja, gdyż w tej właśnie chwili oznajmił wchodzący Dżezida:
— Panie, jakiś jeździec zbliża się z doliny.
Wyszliśmy i poznaliśmy po jakimś czasie, że to kajmakam. Nadjeżdżał bez orszaku. Oczekiwaliśmy go na wolnem powietrzu.
— Seni zelamlar-im — witam cię — rzekł, zsiadając z konia naprzód do beja, a potem do mnie.
— Chosz geldin-zen, effendi — bądź pozdrowiony, panie! — odrzekł Ali Bej. — Jakie życzenie sprowadza cię do mnie?
— Życzenie moich wojowników, którzy nie mają chleba do jedzenia.
To było istotnie powiedziane bez wstępu. Ali zaśmiał się z cicha.
— Spodziewałem się tego, ale czy zapamiętałeś sobie, że sprzedaję żywność tylko za broń?
— Tak powiedziałeś, ale przyjmiesz przecież pieniądze!
— Co raz powie bej Dżezidów, tego też i dotrzyma. Tobie potrzeba potraw, a mnie broni i amunicji. Zamieniamy się i obu nam się to przyda.
— Zapominasz, że sam potrzebuję broni i amunicji!
— Zapominasz, że sam potrzebuję chleba! U mnie zebrało się kilka tysięcy Dżezidów, wszyscy chcą jeść i pić. A nacóż tobie broń? Czyż nie jesteśmy przyjaciółmi?
— Wszakże tylko do końca zawieszenia broni.
— O i dłużej! Emirze, proszę cię, przeczytaj mu list gubernatora!
— Nadszedł list od niego? — zapytał skwapliwie podpułkownik.
— Tak, wysłałem posłańca, który teraz powrócił. Czytaj, emirze!
Przeczytałem pismo, które miałem jeszcze przy sobie. Zdawało mi się, że dostrzegam w minie kajmakama rozczarowanie.
— Nastanie więc pokój między nami — rzekł.
— Tak — odrzekł bej — i aż do tej chwili będziesz się przyjaźnie do nas odnosić, jak ci to mutessaryf nakazuje osobno.
— Osobno? — Dołączył list, który mam ci doręczyć.
— List do mnie? — zawołał oficer. — Gdzie on?
— Emir go ma, niechaj ci odda.
Już, już miałem wrócić kajmakamowi pismo, ale stropił mnie pospiech, z jakim on sięgnął po nie.
— Pozwolisz, to ci przeczytam!
Czytałem, ale tylko do ostatniej uwagi, która tak dalece wzbudziła we mnie podejrzenie. On jednak zapytał:
— Czy to wszystko? Niema nic więcej?
— Jeszcze dwa wiersze, posłuchaj!
Przeczytałem do końca, patrząc przy tem przez pół na niego. Na krótką tylko chwilę otwarły się jego oczy szerzej niż zwykle, ale wiedziałem już na pewno, że zdanie to ma jakieś niewiadome nam znaczenie.
— List ten do mnie należy. Pokaż go!
Przy tych słowach tak szybko sięgnął po papier, że ledwie miałem czas cofnąć rękę.
— Czemu tak pospiesznie, kajmakamie? — zapytałem go, patrząc nań mocno. — Czy wiersze te zawierają coś tak ważnego, że tracisz całkiem panowanie nad sobą?
— Nie, nic nie znaczą, ten list jednak jest moim.
— Mutessaryf przysłał go bejowi i od niego tylko zależy, czy ci go odda, czy też zawiadomi cię tylko o jego treści.
— Powiedział ci już przecież, że mam list otrzymać.
— Ponieważ papier ten wydaje ci się tak dalece ważnym, mimo, że znasz już treść jego, pozwolisz mi przyjrzeć mu się dokładnie.
Podejrzenie moje utwierdziło się jeszcze bardziej. Zamiast zniknąć, stało się już pewnem przypuszczeniem. Przytrzymałem papier pod słońce, ale nie zauważyłem nic uderzającego. Obmacałem go i obwąchałem, ale bez rezultatu. W końcu położyłem go poziomo tak, że mogłem okiem uchwycić padające nań promienie słońca i pokazało się kilka miejsc, dostrzegalnych w każdym razie tylko dla oka wprawnego, które spływały się z barwą papieru, ale posiadały, jak się zdawało, kształt znaków pisarskich.
— Nie otrzymasz tego papieru! — — rzekłem do kajmakama.
— Czemu nie?
— Ponieważ zawiera tajne pismo, które ja zbadam.
Zaczął się mienić na twarzy.
— Mylisz się, effendi.
— Widzę to wyraźnie. — I aby go wypróbować, dodałem: — To tajne pismo będzie można przeczytać, jeżeli papier włożę do wody.
— Zrób tak! — rzekł z widoczną ulgą.
— Zdradziłeś się spokojem słów twoich, kajmakamie. Teraz nie włożę papieru do wody, lecz przytrzymam go nad ogniem.
Odgadłem tajemnicę; poznałem to po nie całkiem stłumionym przestrachu, jaki przemknął się po otwartem jego obliczu.
— Spalisz list przy tem i zniszczysz go — ostrzegał.
— Nie troszcz się! Effendi z Zachodu umie już obchodzić się z takiemi rzeczami.
Bej był zupełnie zdumiony.
— Sądzisz istotnie, że list zawiera pismo ukryte?
— Każ rozniecić ogień, a dowiodę ci!
Pali był jeszcze przy tem. Na skinienie Alego nazbierał trochę chróstu i podpalił. Przysiadłem się i trzymałem papier ostrożnie nad ogniem. Wtem skoczył nagle kajmakam, aby mi go wydrzeć. Spodziewałem się tego, ustąpiłem w bok. On potknął się i upadł na ziemię. W tejże samej chwili klęczał już na nim Ali Bej.
— Stój, kajmakamie! — zawołał. — Jesteś fałszywy i zdradziecki. Przybyłeś teraz, nie zapewniwszy sobie wprzód mej opieki i robię cię moim jeńcem.
Oficer bronił się jak mógł, ale nas było trzech przeciw jednemu, a prócz tego przyszło kilku Dżezidów, znajdujących się w pobliżu. Rozbrojono go, związano i zawleczono do namiotu.
Teraz mogłem dokończyć mego eksperymentu. Ogień rozgrzał papier aż do przepalenia i ukazały się wyraźne słowa, umieszczone na brzegu pisma.
— Widzisz, Ali Beju, że miałem słuszność?
— Emirze, jesteś czarodziejem.
— Nie, lecz wiem, jak się uwidacznia takie pisma.
— O effendi, wielką jest mądrość ludzi Zachodu.
— A czyż mutessaryf nie umiał tej samej czarodziejskiej sztuki? Są materje, z których robić można atrament, znikający po napisaniu, a zapomocą innego znowu środka można go zmusić do ukazania się na nowo. Nauka, która zna te środki, zowie się chemją. Uprawiają ją u nas gorliwiej niż u was i dlatego to mamy lepsze od was środki. Znamy wiele rodzajów pism tajnych, bardzo trudnych do odczytania, wasze zaś są tak łatwe, że nie potrzeba na to wielkiej roztropności, aby je uczynić widzialnemi. Zgadnij, czem pisano te słowa.
— Powiedz mi to!
— Moczem.
— Nie może być! — Jeżeli napiszesz coś moczem zwierzęcia lub człowieka, to pismo zniknie, gdy wyschnie; jeżeli zaś potem potrzymasz papier nad ogniem, poczernieje i możesz je przeczytać.
— Jak brzmią te słowa?
— Przybywam pojutrze, aby zwyciężyć.
— Czy rzeczywiście? Nie mylisz się?
— Tu stoi dokładnie.
— A więc dobrze, daj mi ten list!
Przeszedł kilkakroć tam i napowrót w wielkiem rozdrażnieniu i stanął przedemną.
— Czy to zdrada, emirze, czy nie?
— To podstępna złość.
— Czy mam zniszczyć tego mutessaryfa? To w mojej mocy.
— Będziesz miał potem do czynienia z padyszachem.
— Effendi, Rosjanie mają przysłowie: „Niebo wysoko, a car daleko“. Tak też i z padyszachem. Zwyciężę.
— Ale przelejesz dużo krwi. Czyż nie powiedziałeś mi niedawno, że miłujesz pokój?
— Miłuję, lecz niech i mnie w nim zostawią. Ci Turcy przyszli nam zrabować wolność, mienie i życie. Teraz knują nową zdradę. Mam się nie bronić?
— Broń się, ale nie szablą!
— A czemże innem?
— Tym listem. Wystąp z nim przed mutessaryfa, a będzie zwyciężony i pobity.
— Zrobi na mnie zasadzkę i weźmie mnie do niewoli, jeżeli jutro pojawię się w Dżerraijah.
— A któż ci broni zrobić mu to samo? Ty go masz pewniej, niż on ciebie, gdyż nie wie o tem, że znasz jego zamiary.
Przez długą chwilę patrzył Ali Bej w zamyśleniu przed siebie; potem rzekł:
— Porozumiem się z Mir Szejk Chanem. Pojedziesz ze mną do doliny Idiz?
— Jadę.
— Wprzód jednak chcę tym tam ludziom odebrać możność czynienia szkody. Nie wchodź ze mną, lecz czekaj mnie tutaj!
Dlaczego nie miałem mu towarzyszyć do namiotu? Ręka jego spoczywała na sztylecie, a oko patrzyło zdecydowanie. Czyżby chciał mi przeszkodzić w uchronieniu go od spiesznego czynu? Stałem sam z pół godziny, a podczas tego słyszałem gniewne głosy rozmowy, prowadzonej w rozdrażnieniu. Wreszcie wrócił z papierem w ręku. Podał mi go i rzekł:
— Czytaj! Chcę wiedzieć, czy jest bez fałszu.
Pismo zawierało krótkie polecenie dla oficerów służbowych, aby wydali natychmiast wszystką broń i amunicję tym Dżezidom, których dowódca wykaże się tym rozkazem.
— To dobre, ale jak to otrzymałeś?
— Kazałbym był natychmiast rozstrzelać jego i makredża i rozpocząłbym kanonadę. W godzinę bylibyśmy się z nimi załatwili.
— Więc pozostanie w więzieniu?
— Tak jest. Strzegą go razem z makredżem.
— A jeżeli jego ludzie nie posłuchają?
— To wykonam mą groźbę. Zostań tutaj, aż wrócę, a zobaczysz, czy Turcy mię respektują.
Wydał jeszcze kilka rozkazów i zeszedł ku baterji.
W przeciągu dziesięciu minut wszyscy Dżezidzi byli gotowi do walki. Strzelcy leżeli w swoich kryjówkach z podniesionemi strzelbami, a artylerzyści stali obok dział gotowi do strzału. Szaniec otwarł się, aby przepuścić około dwustu Dżezidów i trzydzieści mułów. Zwierzęta należały przeważnie do zabranych wraz z artylerją. Pochód stanął w pewnem oddaleniu, podczas gdy jego dowódca udał się na miejsce, gdzie znajdowali się otomańscy oficerowie.
Ze swojego stanowiska mogłem wszystko obserwować dokładnie. Układy trwały dość długo. W reszcie skupili się żołnierze w oddziały, a każdy z nich podchodził aż do mułów, aby tam broń swoją złożyć. Nie poszło to wprawdzie gładko i spokojnie, ponieważ także wyższe szarże musiały się rozstać z szablą i pistoletem, lecz skończyło się na pustych wykrzyknikach. Turcy wiedzieli, że każdy poważny opór przełamany będzie kartaczami.
Po jednogodzinnej zaledwie nieobecności wrócił Ali Bej. Za nim postępowały muły, obładowane bronią, a ci, którzy je pędzili, mieli zabrać ten cenny łup do doliny Idiz. Kajmakama zawiodło także kilku wojowników w miejsce, skąd nie mógł zemknąć. Zaprowadzono go tam, gdzie makredż miał to szczęście cieszyć się towarzystwem grubego kapitana i jego towarzysza. Mógł tu razem z nimi czekać na awans i palić „tytoń z Szirasu“.
Ruszyliśmy więc w drogę. Halef jechał ze mną, ale Baszybożuka nie było nigdzie widać; musiał z nudów wyjechać gdzieś na swym ośle. Na drodze do doliny Idiz spotkaliśmy długi szereg powracających Dżezidów. Byli to ci, którzy wykonali już swoją część przy budowie grobowca i wracali, aby zluzować taką samą liczbę towarzyszy. Oznajmili nam, że budowa postępuje szybko.
Wchodząc do doliny, zastaliśmy tam obraz bardzo ruchliwego życia. Wpośrodku jej zgromadziło się dużo kobiet; jedne z nich mełły mąkę dużemi płaskiemi kamieniami, drugie siedziały nad jamami rozgrzanemi przez ogień, celem pieczenia chleba, a inne wreszcie robiły pochodnie lub przygotowywały lampy i latarnie, przyniesione z Szejk Adi, na uroczystość. Największe ożywienie panowało jednak w górnej części doliny tam, gdzie właśnie budowano grobowiec. Była to olbrzymia kamienna piramida, tylną ścianą oparta o skałę. Fundament składał się z ogromnych głazów, których przeniesienie i ustawienie musiało kosztować dużo wysiłku. W połowie przypuszczalnej wysokości pozostawiono miejsce puste w kształcie słońca o dwunastu promieniach; w środek jego wstawić miano urnę. Pracowało nad tem kilkuset mężczyzn, a jeszcze więcej kobiet i dzieci zajętych było staczaniem głazów. Niektóre z nich siedziały jak wiewiórki na wyskokach skalnej ściany, aby stamtąd dopomagać w robocie.
Kapłani zajęci byli częścią nadzorem nad pracą, częścią zaś sami do niej przykładali ręce. Mir Szejk Chan siedział wpobliżu piramidy. Podeszliśmy doń. Ali Bej opowiedział mu wypadki dnia i pokazał oba pisma mutessaryfa. Chan pogrążył się w głębokiej zadumie, a po chwili zapytał:
— Co uczynisz, Ali Beju?
— Jesteś starszy i mędrszy; przybyłem prosić cię o radę.
— Powiadasz, że jestem starszy. Starość lubuje się w pokoju i ciszy. Mówisz, że jestem mędrszy. Najwyższą mądrością jest myśl o Wszechmocnym i Wszechdobrotliwym. On czyni mocnym słabego i ochrania uciśnionego, on nie chce, żeby brat przelewał krew brata.
— Czyż ci Turcy są naszymi braćmi? Oni, którzy jak dzikie zwierzęta napadają na naszych ludzi?
— Są braćmi, chociaż nie postępują z nami jak bracia. Azali zabijesz brata, który ci dobrze nie życzy?
— Nie.
— Będziesz z nim mówił przyjaźnie albo surowo, ale życia jego pożądać nie będziesz. Mów więc tak samo z mutessaryfem.
— A jeżeli mnie nie usłucha?
— Wszechlitościwy dał człowiekowi rozum ku myśleniu, a serce, aby czuł. Kto nie przemyśli mowy drugiego i nie odczuje uczuć swego brata, ten opuścił Wszechmiłosiernego i wyparł się go, a wówczas dopiero może nań spaść gniew i kara.
— Mir Szejk Chanie, uczynię wedle słów twoich.
— Ponawiam więc swoje pytanie: co uczynisz?
— Pójdę z dziesięciu ludźmi do Dżerraijah, za mną jednak pójdzie dość wojowników aby pojmać mutessaryfa. Przedtem jednak, dziś jeszcze, wyślę ludzi na zwiady do Mossul, Kufjundżik, Telkejf, Baaweiza, Ras-u-Ain i Korsabad, a ci zawczasu powiadomią mię o jego planach. Pomówię z nim po dobremu, a potem surowo, jeżeli mnie nie usłucha; gdy zaś i to nie pomoże, pokażę mu jego tajny list i dam znak, aby go pojmano. Podczas gdy ja będę u niego, ludzie moi otoczą Dżerraijah. Ujść mi nie może.
— A może on także wyśle ludzi, aby się wywiedzieć, jak się to przygotowujesz do spotkania z nim.
— Niczego się nie dowie, gdyż moi ludzie odejdą stąd już w nocy i to nie drogą do Baardi, lecz w prawo prawie aż do Bozan. Staną rankiem nad strumieniem na zachód od Dżerraijah.
— A kto będzie dowodził w Szejk Adi pod twą nieobecność?
— Może ty chcesz?
— Zgadzam się.
Jak poprostu to brzmiało! Świecki władca Dżezidów oddawał swą władzę władcy duchownemu bez najmniejszego drgnienia małostkowej zazdrości, bez wszelkiej nieufności i namysłu. „Chcesz?“ — spytał jeden. „Zgadzam się“ — odrzekł drugi. Jak musi brzmieć określenie „walki kulturalnej“ w djalekcie tych czcicieli djabła!
Omówiono jeszcze sprawę zaprowiantowania Turków, zamkniętych w Szejk Adi, i dzisiejszej uroczystości. Ja tymczasem włóczyłem się od grupy do grupy, aby tu lub ówdzie zrobić jakieś językowe odkrycie. Wtem zbliżył się ktoś z tyłu do mnie, stękając; usłyszałem głos człowieka łapiącego z trudem oddech:
— Z drogi, zihdi.
Odwróciłem się i, ujrzałem Halefa, który wytężał wszystkie swe siły, aby potoczyć przed siebie potężny głaz.
— Co tu robisz? — spytałem zdumiony.
— To mój przyczynek do pomnika.
— A przyjmą go? Nie jesteś przecież Dżezidem.
— Bardzo chętnie! Pytałem o to.
— To i ja wezmę kamień!
Nieopodal leżał dość spory odłam skały. Odłożyłem broń i wierzchnią odzież i zabrałem się do poruszenia go. Szejkowie przyjęli to z wdzięcznością. Po wyryciu na głazie mego imienia sztyletem, wyciągnięto go na linach w górę i umieszczono wprost ponad słońcem.
Tymczasem Ali Bej osiągnął już był cel swych odwiedzin. Chciał znów wyruszyć i spytał mnie, czy będę mu towarzyszyć, czy też wolę pozostać tutaj.
— W jaki sposób będę mógł najlepiej przypatrzyć się uroczystości? — zapytałem go.
— Jeżeli pójdziesz ze mną — odpowiedział. — Urnę przeniosą dziś wieczorem przy blasku pochodni i latarń z Szejk Adi do doliny Idiz.
— Przypuszczam, że znajduje się już tutaj.
— Nie, stoi w lesie nad zimną wodą i przeniosą ją dopiero do nowej świątyni.
— Pomimo Turków?
— Nie mogą nam przeszkodzić.
— W takim razie pojadę z tobą.
— Mam czas aż do wieczora. Czy chcesz mi wyrządzić pewną przysługę?
— Chętnie, jeżeli tylko potrafię.
— Wiesz o tem, że przyrzekłem strzelby wodzowi Kurdów z Badinan. Czy znajdziesz to miejsce, gdzie on ma swoje chałupy?
— Z łatwością. Nie potrzeba zresztą jechać aż tam, bo chciał obsadzić wąwóz i boczne doliny. Czas wreszcie dać mu jakąś wiadomość.
— Chcesz się tego podjąć?
— Dobrze.
— I zabierzesz strzelby dla niego?
— Skoro mi je powierzysz!
— Otrzyma sto i amunicję do tego. Trzy muły to uniosą. Ilu ludzi chcesz mieć ze sobą?
— Czy należy się spodziewać napadu lub innych jakich kroków nieprzyjacielskich?
— Nie.
— Daj mi dziesięciu wojowników. Wezmę z sobą także Mahommed Ernina, który tam schodzi z góry.
Dowiedziałem się już poprzednio, że Szejk Haddedihnów wyszedł na polowanie. Wogóle nie spotykałem się z nim w czasach ostatnich. Starał się pokazywać jak najmniej, aby o obecności jego nie mówiono publicznie, a także dlatego, że nie całkiem przezwyciężył dotąd swój przesąd względem czcicieli djabła. To też ucieszył się, że mógł ze mną znowu zaraz wyruszyć.
W krótki czas potem muły były już obładowane i mały nasz korowód ruszył z miejsca. Spoczątku posuwaliśmy się w kierunku Szejk Adi, potem zboczyliśmy na lewo, aby się dostać na drogę do Kaloni. Przypuszczenie moje potwierdziło się niebawem. Już na pierwszem wzgórzu spotkałem kilku Kurdów badinańskich. Zaprowadzili mnie do swego wodza, który tym razem przyjął mnie z wielkiem uszanowaniem. Musiałem zostać u niego na obiedzie, przygotowanym przez jego żonę. Był bardzo zadowolony ze strzelb i wprost nadzwyczajnie ucieszył się szablą kajmakama, daną mi dlań przez Ali Beja, jako osobny podarunek. Mohammed Eminowi spodobali się Kurdowie badinańscy tak dalece, że postanowił pozostać tutaj i czekać na mnie, pomimo że nie rozumiał kurdyjskiego języka. Nie odradzałem mu tego, gdyż obecność jego w Szejk Adi mogli Turcy przecież zauważyć, a to wystawiłoby na szwank naszą jazdę w góry. Powróciłem więc bez niego.
Upłynął już prawie dzień cały, kiedy przybyłem z powrotem do Ali Beja i zawiadomiłem go o Badinanach. Zauważyłem, że Turcy cofnęli się ku środkowi doliny i opróżnili przestrzeń wpobliżu świątyni.
— Kiedy zaczyna się uroczystość? — spytałem Beja.
— Skoro tylko się zmierzchnie. Weź z sobą strzelby; będą dużo strzelać.
— Daj mi jedną z twoich! Muszę oszczędzać moich naboi, bo nie dostanę tu nowych.
Byłem istotnie ciekawy, jak wyglądać będzie pogrzeb, w którym miałem wziąć udział. Było bardzo możliwem, że żaden Europejczyk przedemną nie uczestniczył w pogrzebie jednego z najhardziej poważanych ludzi wśród czcicieli djabła. Siedziałem na krawędzi doliny i patrzyłem wdół, dopóki nie padły na nią cienie nocy. Zabłysły światła wartownicze dokoła, a nad świątynią wyrosła powoli dwupiramida świateł tak samo jak pierwszego wieczora, który spędziłem w Szejk Adi. Oboje drzwi grobowca obwieszono lampami.
— Chodź! — zachęcał mię Ali Bej, dosiadając konia z kilku uprzywilejowanymi.
Baszybożuk pozostał, a Halef nam towarzyszył. Zjechaliśmy na dolinę i dostaliśmy się do świątyni, oświetlonej już teraz zupełnie. Plac przed nią zamknął podwójny szereg Dżezidów, aby nie dopuścić nikogo z Turków. W świątyni znajdował się tylko Mir Szejk Chan w otoczeniu kapłanów. Innym prócz Ali Beja i mnie wstępu nie dozwolono. Na dziedzińcu wewnętrznym stały obok siebie dwa ciasno sprzężone muły, a wpoprzek ich grzbietów znajdował się postument z przytwierdzoną doń urną. Dokoła tych dwojga zwierząt stali kręgiem kapłani. Po naszem zjawieniu się rozpoczęli w bardzo powolnem tempie monotonny śpiew, w którym często powtarzały się słowa: „dżan dedim — oddaję duszę moją“. Po tem napojono muły wodą ze świętego źródła i dano im po garści ziarna, dla zaznaczenia, że ten, którego niosą, ma długą podróż przed sobą. Teraz dał Mir Szejk Chan ręką kilka znaków, których nie rozumiałem i rozpoczął się nowy śpiew — cichy, harmonijny. Pieśń miała cztery ustępy, zaczynające się od słów: „Tu chode dehabini, kejt inim — Miłujesz Boga, zażyj pokoju!“ Niestety, zbyt mało umiałem po kurdyjsku, aby całość pojąć i zapamiętać.
Po ukończeniu tego śpiewu Chan dał znak nowy. Stanął na czele, dwaj szejkowie wzięli muły za cugle, a za nimi stanęli parami inni szejkowie i kawale, do których przyłączył się Ali Bej ze mną. Korowód ruszył z miejsca, a gdy wychylił się ze świątyni, straż przyjęła go salwą.
W tej chwili zahuczały setki wystrzałów po wzgórzach i poniosły w dal wieść, że ruszyliśmy ku dolinie Idiz.
Pięliśmy się zwolna wgórę, a gdy wydostaliśmy się na drogę do doliny, przedstawił się oczom naszym widok czarujący. Dżezidzi utworzyli od Szejk Adi aż do Idiz szpaler, którego oba szeregi stały od siebie w odległości około trzydziestu kroków. Każdy z ludzi miał z sobą pochodnię i strzelbę, a oba szeregi przyłączyły się do nas w tyle z towarzyszeniem wystrzałów. Tak tworzył się korowód, przedłużający się z każdą chwilą i za każdym wystrzałem. Światło pochodni oblewało ciemny las, złożony tu przeważnie z wysokich dębów, barwami nie do opisania, a huk salw rozlegał się echem, idącem nieustannie od głębi ciemnego boru.
Nieprzezwyciężonym jednak stał się czar widowiska, gdyśmy wkońcu dostali się nad dolinę. Był to niejako potężny krater wulkanu, z którego dna buchały olbrzymie płomienie, a pośród nich błądziły tysiące duchów z gorejącemi światłami. Okrzyk wielotysięczny był nam pozdrowieniem, a w kilka minut uszeregowały się światła po obu stronach dna doliny i rozjaśniły ją wielką i szeroką jak we dnie. Najwięcej światła rzucały dwa gigantyczne ogniska, których płomienie, podsycane przez dwa olbrzymie stosy, pełzały wgórę po nagiej ścianie doliny. Zdjął mię ów „słodki lęk“, miły i przygnębiający zarazem, jaki zawsze chwyta serca ludzkie, ilekroć coś wzniosłego wedrze się w granice naszego małego wewnętrznego świata.
Zeszliśmy w dół przez rozkołysane morze pochodni i zatrzymaliśmy się przed pomnikiem. W wydrążeniu na kształt słońca stali dwaj kapłani, których białe szaty żywo odbijały od ciemnych kamieni. Wysoko nad nimi umieściło się kilku ludzi, którzy mieli urnę podnieść w górę na linach.
W chwili, gdy muły doszły do piramidy, umilkły strzały i zapanowała głęboka cisza. Urnę zdjęto z mułów i przymocowano na sznurach. Jeden z nich przywiązano z dołu do urny, aby kruche naczynie trzymać zdala od twardych kamieni. Mir Szejk Chan skinął i sznury się naprężyły. Urna unosiła się coraz to wyżej i wyżej, aż dosięgła słońca. Kapłani pochwycili ją, wciągnęli do środka i ustawili, a sami potem uczepili się sznurów, aby się spuścić na ziemię.
Teraz dał Chan znak, że chce mówić. Przemowa była krótka. Jego słowa, wypowiadane powoli, wyraźnie i bardzo głośno brzmiały ponad całą doliną, a chociaż rozumiałem z nich bardzo niewiele, czułem się jednak pod wrażeniem tego niezwykłego zdarzenia, głęboko przejętym. Gdy skończył, rozpoczął chór kapłanów pieśń radosną, z której rozumiałem tylko refren poszczególnych części: „Ro dehele — słońce wschodzi“. Z ostatnim tonem podnieśli wszyscy ręce do góry, a w tej chwili huknęła ze wszystkich strzelb salwa, jakiej jeszcze nigdy nie słyszałem.
Na tem skończyła się uroczystość właściwa, a zaczęło się poruszać życie. Niema nic takiego, z czem mógłbym porównać tę noc w dolinie Idiz, tę noc płomieni i pochodni między niebosiężnemi skałami, tę noc pytań i skarg pośród wzgardzonych i poniżanych, tę noc pośród wyznawców kultu, którego rysem zasadniczym zbłąkana, a więc nigdy nieukojona tęsknota za owem światłem, które przyświecało ongiś trzem szejkom. Może to z tego samego kraju, w którym teraz przebywałem, pielgrzymowali oni do Betleem, aby przed żłóbkiem złożyć wyznanie: „Ujrzeliśmy na Wschodzie Jego gwiazdę i oto przyszliśmy, aby Go uczcić“.
Siedziałem z kapłanami długo po północy. Potem pogasły pochodnie i pozapadały się ogniska. Tylko dwa ognie obok pomnika płonęły jeszcze, kiedy owinąwszy się w burnus, ułożyłem się do snu pod drzewem. Tam w górze stała urna ze zwłokami „świętego”. Ten Merdesz-Szejtan był najbardziej wykształconym wśród swych współwyznawców, a jednak nie zdołał znaleźć właściwej drogi do prawdy.
Jak szczęśliwymi zwać należy tych, których kolebka stoi już na tej drodze, a jednak, jakże trudno im nieraz uznać i ocenić to szczęście! Zamknąłem oczy i wkońcu udało mi się zasnąć, ale śniłem cały czas o korowodach z pochodniami i salwach, o stosach i urnach, z których wyłaziły szkielety i tańczyły dokoła mnie, chrześcijanina, z szyderczym uśmiechem. Już chciały mnie pochwycić, gdy zjawił się Pir Kamek, który odepchnął je odemnie i rzekł:
— On ma świętą Kitab, a w niej napisano: „Oghuldszikler, zizi oranizde zewyn iz“ — Dziatki, miłujcie się pomiędzy sobą.




  1. Pan.
  2. Gasiciel światła.
  3. Droga mleczna.
  4. Dosłownie: Stara bez głowy (Wielka Niedźwiedzica).
  5. Wenus.
  6. Waga.
  7. Kwaterowy pułku — major.
  8. Szef bataljonu.
  9. Podpułkownik.
  10. Oficer sztabowy, adjutant.
  11. Naczelnik sądu.
  12. Opłata składana przez nie-mahometan.
  13. Najwyższy sędzia Turcji azjatyckiej.
  14. Naczelnik.
  15. Dosłownie: „To ja sam“, lub „to jestem ja sam“ — znak, który ma znaczenie podpisu.
  16. Rymarz.
  17. Zebranie radnych.
  18. Pieczęć namiestnictwa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.