Tajemnice Nalewek/Tom II/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Tajemnice Nalewek Tom II | |
Wydawca | E. Wende i S-ka | |
Data wyd. | 1926 | |
Druk | Drukarnia Leona Nowaka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI
Cała powieść | |
| ||
Indeks stron |
HENRYK NAGIEL
Tajemnice Nalewek
TOM II
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Kraków, Lwów, Poznań, Wilno, Gdańsk — Polskie
Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch“ Sp. Akc. Łódź
i Katowice — Ludwik Fiszer.
Drukarnia Leona Nowaka, Warszawa, Warecka 12.
|
Niejeden z czytelników, przerzucając poprzedni rozdział, wzruszył ramionami. „Sielanka ajenta policyjnego?“ Czyż to prawdopodobne?
Odpowiemy na to: w życiu niema nic niemożebnego. Życie, rzeczywiste, prawdziwe życie, posiada w swem łonie tyle niespodzianek, że nigdyby im najbujniejsza fantazja powieściopisarza nie sprostała.
Do sielanki zresztą każdy ma prawo po przejściu dramatu.
Oto dzieje tych dwojga jeszcze młodych ludzi; dowiodą one, że biedacy mają oboje prawo do wypoczynku, do odetchnienia po burzach życia. Życie nie szczędziło im wcale swej chłosty.
Józef X. został bardzo wcześnie osierocony przez rodziców, ludzi względnie zamożnych. Opiekun, człowiek obcy i zupełnie prawie obojętny, dbał o niego bardzo niewiele. Oddał go na pensję, na której chłopiec, obdarzony zresztą wybornemi zdolnościami, uczyć się prawie nie chciał. Miał on przesadzone wyobrażenie o spadku, który mu się po rodzicach należał. Rwał się w świat, ażeby używać.
To też, jak tylko doszedł do 18 lat wieku, opiekun pośpieszył go usamowolnić, zadowolony, że zwalił z ramion niepotrzebne brzemię. Kuratorem usamowolnionego mianowano, na jego własne żądanie, jednego z jego przyjaciół, starszego od niego zaledwie o lat pięć, który, po opuszczeniu tejże pensji przed czterema laty, był urzędniczkiem w jakiemś biurze.
Odtąd zaczęło się wesołe życie. Hulanka i zabawy wyczerpywały dochód od kapitału, a kombinacje z usłużnymi Żydkami i z poczciwym kuratorem, wybornym koleżką i uczestnikiem wszystkich zabaw, pozwalały czerpać z samego kapitału. Jednem słowem, w parę lat po usamowolnieniu, w dwa miesiące po dojściu do pełnoletności, Józef X. znalazł się na bruku i bez grosza. Usłużni Żydkowie sprzedali mu przez licytację resztki, które posiadał, a sumienny kurator gdzieś się ulotnił.
Pomimo wszystko w gruncie był to niezły, choć wysoce lekkomyślny chłopiec ten Józef X. Miał tyle dumy, że nie poszedł żebrać do swoich byłych znajomych i towarzyszy hulanki. Chciał pracować — i zaczął szukać pracy. Ale nie umiał nic, nie potrafił nic, a fałszywy wstyd nie pozwalał mu chwycić się najcięższych robót. I o te było zresztą trudno.
Odtąd zaczął się dla niego upadek, stopniowy, a coraz cięższy. Sypiał po skwerach, całymi dniami nic nie jadał, chodził w dziurawych butach, a raczej bez butów. Pół roku takiej nędzy zdołało przytępić w nim uczucia moralne. Zaznajomił się z różnymi włóczęgami i ze złodziejami pobytowymi.
Pewnego razu, kiedy mu bardziej doskwierały głód i zimno, poszedł z dwoma innymi, więcej zresztą może przez ciekawość, niż z chęci współdziałania, na wyprawę złodziejską. Kiedy oni kradli, on stał przed domem. Schwytano ich wszystkich trzech. Znalazł się w więzieniu.
Było to straszne przebudzenie z ciężkiego odrętwienia, w jakiem od pół roku pozostawał. Wszystkie zdrowsze instynkty, cała wrodzona uczciwość podniosły głos w jego piersi. Zanim osądził go sąd, już sam został przez siebie osądzony. „Powinienem był pracować, jako robotnik, jako stróż — mówił sam do siebie — albo umrzeć z głodu“.
Do więziennej jego celi, pełnej dla niego podwójnego mroku, zstąpił jednak niedługo jaśniejszy promień.
Józefowi wyznaczono obrońcę z urzędu. Był to znany nam adwokat „Julek“. Nazwisko podsądnego odrazu zwróciło jego uwagę. Brat młodszy adwokata znajdował się na tej samej pensji, co i Józef; stąd znajomość. Przybyłemu do więzienia w celu naradzenia się z klientem prawnikowi Józef omal do nóg się nie rzucił. Z gorzkiemi łzami wyznał wszystko, od początku do końca.
Znamy już adwokata „Julka“, jak go krótko nazywano. Było to zawsze złote, wyborne serce. Podczas opowiadania młodego chłopaka nieraz mu się zakręciła łza w oku. Podniósł go klęczącego, uspokoił i obiecał zrobić wszystko.
Na posiedzeniu, z szlachetną otwartością Julek powtórzył sędziom to, co usłyszał w celi więziennej, i zapytał: czy chcą wrócić społeczeństwu pożytecznego członka, żałującego niezbyt zresztą zbrodniczej przeszłości, czy też pragną przysporzyć jeszcze jednego niewolnika występkowi? Odpowiedzią był — wyrok uniewinniający.
Adwokat „Julek“ nie poprzestał na tem jeszcze. Zaopatrzył biedaka Józefa w jaką taką garderobę i w parę złotych na tymczasem, tłumacząc, że to wszystko pożyczka, a potem wyrobił mu miejsce w straży ogniowej, co jednocześnie, podług ówczesnych przepisów, uwalniało od służby wojskowej.
Odtąd zaczęło się dla Józefa życie spokojne, równiejsze. Pracy było dosyć, czasami za dużo, niekiedy nienajprzyjemniejszej, wogóle za ciężkiej na jego wątłe siły, był bowiem zawsze chuderlakiem, ale przynajmniej miał gdzie spać i co jeść.
Służba jednak była dlań za ciężka. Po kilka miesiącach rozchorował się. Trzeba było myśleć o znalezieniu innego zajęcia. Zaproponowano mu posadę ajenta policyjnego. Pomimo odradzania kolegów-strażaków, którzy odtąd gadać z nim przestali, jako z kompromitującym ich szlachetny stan, Józef przyjął propozycję. Żywy jego umysł odrazu dostrzegł całą ciekawą, interesującą stronę tego zajęcia. Przytem znał już trochę świat przestępców z czasów swej nędzy i włóczęgi.
Sprawowanie się Józefa w straży było jak najlepsze. To też wkrótce nastąpiła jego nominacja.
Józef, pomimo że z powierzchowności niczem się nie odróżniał od kolegów, a nawet starał się nie dać im uczuwać swej intelektualnej wyższości, był jednak wyższy od nich pod wieloma względami. Szkoła dała mu pewne wykształcenie, a ocieranie się przez lat parę w inteligentniejszem bądź co bądź towarzystwie i praca nad sobą już w straży i w służbie, w charakterze ajenta, uzupełniły braki.
Ostatecznie stał się z niego wyborny i rozumny pracownik, a naczelnicy byli z niego zadowoleni.
Zarzucali mu jedno: oto zbytnią gorączkę i, jak się wyrażał jeden z nich „romantyczność“.
— Z tego „Frygi“ (bo wkrótce z powody swój ruchliwości otrzymał to przezwisko) — mówił — to cały Lecocq. Ty mu pokaż zwykłego złodzieja, a on ci z niego na jutro cały romans przyniesie. No, ale niczego chłopak, porządny, sprawny, a co najważniejsza, trzeźwy.
Już parę lat „Fryga“ pozostawał w służbie. Przy oszczędności zdołał on nawet dojść do jakiego takiego zasobiku. Gdy oto nastąpił wypadek, który zmienił tryb jego życia.
Pewnego razu, gdy znajdował się na służbie w wydziale, przyprowadzono jakąś aresztantkę. Była to młoda kobieta, raczej dziewczyna wyjątkowej piękności. Pomimo zaniedbanego ubioru, znamionującego ciężki niedostatek, pomimo położenia, w którem się w tej chwili znajdowała, twarz jej miała wyraz jakiejś dumy i jednocześnie wielkiej boleści. Oskarżano ją o dzieciobójstwo; ma się rozumieć, ofiarą miało paść dziecię urodzone z nieprawego związku.
Podczas służby „Fryga“ nie raz i nie setki razy widział młode i ładne kobiety, oskarżone o najróżnorodniejsze przestępstwa, nawet o ten sam czyn, który spowodował uwięzienie tej młodej dziewczyny, ale żadna nie zrobiła na nim takiego wrażenia. Zdało mu się odrazu, że to musi być tak samo ofiara fatalnych okoliczności jaką on sam był kiedyś. Serce „Frygi“ było zawsze miękkie i dobre, a choć je życie i ciężka nieraz służba hartowały, od czasu do czasu podnosiło ono głos.
Młoda kobieta pozostawała przez pewien czas w areszcie policyjnym. „Fryga“ widywał ją ciągle, nawet parę razy zdołał jej oddać drobne grzeczności. Powoli w jego sercu litość zaczęła się przeradzać w... miłość. Sam nie wiedział, jak to nastąpiło.
Tymczasem młodą kobietę przewieziono do głównego więzienia śledczego, a w parę tygodni nastąpiła jej sprawa. „Fryga“, schowany na jednej z dalszych ławek, z wytężoną uwagą słuchał przebiegu rozpraw.
Historja dziewczyny była bardzo prosta. Pozostawała w zamożnym domu w charakterze guwernantki. Niedoświadczona, młoda, padła ofiarą eleganckiego młodzieńca, kuzyna pani domu. W chwili, kiedy się wszystko wydało, kiedy miała zostać matką, ze zgrozą wypędzono ją ze świątobliwego domu. Gdzieś na poddaszu urodziła dziecko, które w dwa dni potem znaleziono zakopane na podwórzu. Twierdziła że dziecko urodziło się nieżywe.
Chodziło tu o wyjaśnienie, czy dziecko zabiła, czy też tylko urodzone nieżywe pochowała bez zachowania formalności. I jedno i drugie pociągało za sobą karę, ale stopniowanie kary ogromne. Obrońca jej — był to znowu adwokat „Julek“, uproszony tym razem przez „Frygę“ — na zasadzie opinji lekarzy twierdził stanowczo, że nie mogło tu być zabójstwa. Sąd skazał winowajczynię na trzy tygodnie aresztu.
Czas ten prędko upłynął. Gdy, po wypuszczeniu z więzienia, dziewczyna wyszła na świat bez grosza przy duszy i prawie w łachmanach, ów świat bynajmniej się jej nie uśmiechał. Nie wiedziała, co z sobą robić... Wyciągały do niej wstrętne swe ramiona — nędza i prostytucja.
Wówczas stanął przed nią mały człowieczek w długich butach, w jakimś wyszarzanym surducie i w zwykłej czapce na głowie, o fizjognomji niezmiernie ruchliwej, którego już nieraz zdołała zauważyć podczas pobytu w areszcie, i w słowach względnie jak na jego wygląd doborowych oświadczył jej swoje zainteresowanie i chęć pomocy.. Kiedy indziej, w inneni położeniu, młoda kobieta miałaby pewne skrupuły, podejrzewałaby zamiary „Frygi“, — ale teraz — cóż jej pozostawało do wyboru? Poszła za nim. Tem bardziej że on umiał przedstawić rzecz w sposób delikatny i nie obrażający jej godności.
„Fryga“ umieścił Karolcię (bo to była ona), jako sublokatorkę u znajomej straganiarki ze Starego Miasta, poczciwej babiny, nastręczył jej trochę roboty, ale sam pokazywał się bardzo rzadko. Było tam młodej kobiecie może niezbyt wygodnie, nie miała dostatków, ale zyskała wreszcie trochę tego spokoju, który jej po tylu wstrząśnieniach tak był potrzebny.
Powoli przyzwyczajała się cenić tego małego człowieczka, który jej nie pozwolił upaść w ostateczną przepaść nędzy i rozpaczy, który niczego za to od niej nie wymagał, poznała jego przeszłość, z której wyspowiadał się, nie tając nic, poznała wreszcie jego serce.
Po półtora roku przenieśli się do zacisznej izdebki Starego Miasta, gdzieśmy ich niedawno widzieli. „Sielankę“, jaka się tam dla nich rozpoczęła, on chciał uświęcić małżeństwem. Ona się temu oparła. Powiedziała: „nie potrzeba“. I tak zostało.
Wogóle ona miała poza sobą pewne tajemnice, z których się jemu nie zwierzała. Kiedy się czasami pytał o stosunki familijne, o życie poprzednie, — odpowiadała milczeniem. Przy rozpoczęciu wspólnego pożycia postawiła za główny warunek nieporuszanie tej kwestji...
Pozatem byli szczęśliwi. Nie komunikowali się ze światem obcym, żyli tylko sobą i trochę książkami. Zresztą jego zajmowała służba, ją gospodarstwo i praca. Szyła, ażeby zarobić trochę pieniędzy. Mieli spokój. Ich charaktery, ich umysły, stojące mniej więcej na jednym stopniu rozwoju, odpowiadały sobie wzajem. Sielankę tę uzupełniły narodziny małego Stacha.
Jednym zresztą z najciekawszych i najczęstszych przedmiotów ich rozmów były powierzane Józefowi śledztwa. Bądź co bądź interesowało ją to w wysokim stopniu. Wieczór, jak opisany w poprzednim rozdziale, nie był wcale wyjątkowy.
Jej żywa inteligencja pozwalała nieraz „Frydze“ wpaść na trop, którego już ze zmyślnością wytrawnego ogara nie tracił.
Była zaledwie godzina siódma rano nazajutrz.
Przez Nalewki, w stronę Muranowa, dążył zwykłym swym pośpiesznym krokiem „Fryga“. Obecność jego tutaj wytłumaczyć łatwo. O szóstej rano stawił się już na służbę i zaraz otrzymał polecenie sprawdzenia czegoś w okolicach Powązek. Biegł właśnie wykonać to, co mu zalecono.
Pomimo wczesnej pory Nalewki już były w ruchu. Otwierano sklepy. Tu i owdzie Izraelici powracali z modlitwy. Ukazywały się ładowne wozy. Słowem, Nalewki budziły się do całodziennego, ożywionego życia. Gdzie niegdzie na trotuarach trudno już było nawet przejść.
„Fryga“ biegł, jak strzała. Nie trzeba się tedy dziwić, że niespodzianie wpadł na wychodzących z jakiejś bramy dwóch panów. Jeden, ubrany elegancko, był w stroju cywilizowanym, drugi zaś w surducie, który nie miał ochoty być kapotą, ale nie śmiał jeszcze zamienić się w tużurek; obydwaj mieli rysy semickie.
— A to niezgrabjasz! — zawołał pierwszy z dwóch panów.
„Fryga“, zgromiony w ten sposób, przyjrzał się bliżej spotkanym. Na jego ruchliwej twarzy uwydatniło się zdziwienie.
— Aa! — pomyślał sobie — co oni tu mogą robić o tak wczesnej godzinie? No, Apenszlak, przypuśćmy, ale pan Natan Lurje... To może być ciekawe.
Przystanął i spojrzał na numer. Rozmyślał dalej:
— U kogo też byli?
Wzrok jego padł w tej chwili na stróża, polewającego podwórze.
— Ten mi powie — rzekł do siebie ajent.
Za chwilę, dzięki powadze swego urzędu, „Fryga“ wiedział już, że dwaj panowie odwiedzali niejakiego Fajnhanda, kapitalistę na 6% miesięcznie, zamieszkującego w tym domu na pierwszem piętrze od frontu. Stróż, zamiatając przed chwilą schody, widział, jak ich wyprowadzał sam stary Fajnhand w szlafroku. Kiedy przyszli? W tym względzie stróż nie mógł dać żadnego objaśnienia. Od pół godziny był ciągle na podwórzu, ale ich nie widział wchodzących.
— Ranne ptaszki! — mruknął „Fryga“ przez zęby i pobiegł dalej.
Około dwunastej w południe widzimy go jednak przed drzwiami Fajnhanda. Była to stara znajomość „Frygi“. Parę już razy zdarzyło się ajentowi bywać tu na rewizji. Fajnhand przyjmował dawniej różne rzeczy na zastaw i z tego powodu bywał w stosunkach z policją. Podejrzewano go, że zajmował się także paserstwem.
Pan Fajnhand, gruby, otyły mężczyzna, przyjął „Frygę“ jak najuprzejmiej. Poprosił go do swego gabinetu, zmusił do siedzenia i poczęstował dobrem cygarem.
— Pan, panie Fryge — mówił — potrzebujesz wypalić tego cygaro. To mi dał takich trzy jeden hrabia, co chce, żebym ja mu zdyskontował weksle z fałszywym podpisem jego żone. Un jest głupi! Naco mi to? Ja mogę i tak wziąć dobry procent bez fałszywe podpisy. Od czego są nieletnie?... Ale cygaro dobre, prawda?
„Fryga“ z powagą prawdziwego gentlemana obciął cygaro, zapalił, pociągnął parę razy i rzekł:
— Wyborne!
— Widzisz pan... Czemu mam zawdzięczyć godne pańskie wizyte, panie Fryge? — pytał dalej z wykwintną grzecznością Fajnhand.
„Fryga“ przez chwilę milczał.
— Pan wiesz — zaczął po chwili — że jestem panu życzliwy...
Fajnhand spojrzał trochę zdziwiony na ajenta.
— A pan masz wielu nieprzyjaciół. Oto nie dalej jak wczoraj pewien złodziej twierdził, że panu sprzedał za psie pieniądze jakieś klejnoty..
Fajnhand porwał się z krzesła.
— To gałgan, to rabuśnik! — zawołał.
— Ja też mu to powiedziałem pierwszy... I tak nagadałem, że się przyznał, iż klejnoty sprzedał, ale Szmaragdowi, temu, co mieszka tu niedaleko.
— No, to bardzo być może — rzekł uspokojony trochę Fajnhand.
— Ale, pomimo to, on jakoś ciągle i o panu także wspomina.
— O mnie? Jak on się nazywa?
— Właściwie, nie powinienbym panu tego mówić, bo to rzecz urzędowa. Ale tak po przyjaźni, powiem. Jest to Icek Kruk.
Fajnhand odetchnął. Zrobił minę pogardliwą.
— Potrzebujesz pan wiedzieć, że ten Kruk — ja go znam — to łapserdak, gałgan, łobuz; on był pobytowy. Un jest stały klient od tego Szmaragda. Ja wiem, to ten Szmaragd jemu namawia, żeby on na mnie gadał. To głupstwo. On mnie nie sprzedał ani za jeden grosz.
— Od czterech lat — dorzucił z uśmiechem „Fryga“.
Fajnhand roześmiał się także.
— Poco takie żarty? Pan potrzebujesz wiedzieć, że cztery lata to już jest nawet przedawnienie.
— Tak. Ale czy nie znasz pan także przypadkiem Piekarczyka?
Fajnhand, klepiąc się w tej chwili łagodnie ręką po brzuchu, znów aż podskoczył.
— Skąd ja mam znać taki łobuz?
— Jeżeli pan go nie znasz, to skądże wiesz, że to łobuz? — zrobił flegmatyczną uwagę „Fryga“.
Ale Fajnhand już się uspokoił. Przyjemny uśmiech wrócił na jego szerokie oblicze.
— Panie Fryge — odezwał się po chwilce — pan potrzebujesz ze mną nie bawić się w ślepego babkę... Krótko mówiąc, poco to wszystkie gadanie? Powiedz pan, co chcesz... Panu potrzeba pożyczyć trochę pieniędzy? Trzeba było przyjść i powiedzieć. Fajnhand nie jest zły. Fajnhand umie ocenić swoje przyjaciele... Może pan pozwolisz drugie hrabiowskie cygaro?
„Fryga“ roześmiał się mimowoli.
— Ile panu potrzeba? — pytał dalej Fajnhand.
— Tak ze sto pięćdziesiąt rubli.
— Sto pięćdziesiąt? Ja z panem będę mówił otwarcie. Fajnhand do swoje przyjaciele mówi zawsze otwarcie. Ja panu mogę na pańskie słowo pożyczyć, nawet bez procent, biały papierek, fünf und zwanzig.
— To za mało. Potrzebuję koniecznie sto pięćdziesiąt.
Fajnhand aż cmoknął ustami. Był w kłopotliwem położeniu. Nie chciał sobie narażać ajenta, który mógłby mu nieraz być użyteczny, a z drugiej strony sto pięćdziesiąt rubli na bezzwrotną pożyczkę, bo za taką ją uważał, wydawało mu się trochę za dużo. Namyślał się chwilę. Wreszcie szerokie jego oblicze, które zdawało się stworzonem do uśmiechu, rozjaśniło się.
— To można zrobić — rzekł do „Frygi“ — ale pan potrzebujesz znaleźć poręczyciela.
— Kogóż takiego? — rzekł ajent, udając zakłopotanie.
— Ma się rozumieć, kogoś odpowiedzialnego.
„Fryga“ chwilę milczał.
— Przecież nie poręczą za mną — roześmiał się z pewnym przymusem — ani Apenszlak, ani pan Natan Lurje...
Fajnhand rzucił nań ukośne spojrzenie.
— Skąd panu przyszli do głowy te panowie? — zapytał powoli.
— Tak sobie. Ot, widziałem ich dzisiaj rano, biegnąc za interesami, wychodzących z tego domu. Przypuszczam, że pewno byli u pana. To mnie nawet naprowadziło na myśl zwrócenia się do pana z moim kłopotem... Czy oni także pożyczają?
Fajnhand był ciągle poważny.
— Pożyczają i nie pożyczają...
Zamyślił się. Po chwili zwrócił się do „Frygi“:
— Panie Fryge, ja się namyśliłem. Ja panu dam te sto pięćdziesiąt rubli bez żadne poręczenie na pański jeden napis. Ja panu nawet dam dwieście rubli... Fajnhand lubi pokazać swoje przyjacioły, co un jest wart. Ale pod jeden warunek. Pan potrzebujesz nie dowiadywać się tak bardzo, kto bywa w mojego domu. To panu jest wcale niepotrzebne, a nawet ja panu co powiem, to może być niezdrowe... Pan za to możesz mi oddać przysługę. Jakby kto co gadał o mnie, pan potrzebujesz przyjść i powiedzieć mnie. Fajnhand zna się na grzeczności.
Fryga musiał użyć całej władzy nad sobą, ażeby grą muskułów swej ruchliwej twarzy nie dać poznać lichwiarzowi całego zdziwienia z tego niespodziewanego obrotu rzeczy. Zdołał tylko odpowiedzieć:
— Zgoda. Kiedyż dostanę pieniądze?
— Pan pewno nie masz blankiet wekslowy? Niech będzie dzisiaj wieczorem. I pamiętaj pan, między nami wszystko cicho — sza...
Fajnhand roześmiał się szerokim, głośnym śmiechem.
Za chwilę „Fryga“ zbiegał ze schodów. Był trochę oszołomiony. Biegł przez ulicę, gwiżdżąc pod nosem coś z „Mamy Angot“; to dowodziło, że był zaskoczony niespodzianie przez wypadki.
Niedługo znalazł się na Daniłowiczowskiej. Wpadł do knajpki, położonej w tyłach ratusza, gdzie go znali dobrze, i zadysponował kieliszek miętówki i przekąskę. Siedział tam blisko kwadrans zamyślony. Palcem, umaczanym w rozlanem piwie, kreślił jakieś plany i znaki na stole. Wreszcie podniósł głowę.
— Mam! — rzekł do siebie.
Myśli jego powoli wyjaśniły się. Rozumował tak: Musiał mimowoli, przypadkowo trafić na coś bardzo poważnego, skoro Fajnhand, lichwiarz, od którego gorszego nie znała Warszawa, chciał go przekupić. Zapewne, że nic dotąd nie wiedział, ale tem ciekawsza była gotowość Fajnhanda, na prostą tylko wzmiankę o Apenszlaku i Lurjem dać mu już nie sto pięćdziesiąt rubli, umyślnie tak przez niego wygórowaną cyfrę, ażeby interes nie przyszedł do skutku, ale nawet — dwieście rubli...
— To nie może być bez związku ze sprawą Ejtelesa — powtarzał sobie „Fryga“. — Mój węch mnie nie myli. W każdym razie, jeśli oni chcą coś ukryć, to „coś“ musi być warte odkrycia. Tak wskazuje prosta logika. Jesteśmy na tropie. Trzeba jednak przedewszystkiem nie wzbudzać ich nieufności i wziąć od Fajnhanda pieniądze. Ten weksel, którego żąda ode mnie lichwiarz, może mieć dla niego tylko jeden skutek. Nie myśli on wcale o odebraniu pieniędzy, bo przecież zna moją słabą odpowiedzialność. Wekslem chcą mnie trzymać w szachu. Gdyby dostrzegli jakiekolwiek działania z mojej strony na ich niekorzyść, postaraliby się mnie usunąć z drogi. Weksel znalazłby się w ręku mojej zwierzchności z odpowiednim komentarzem, a nazajutrz byłbym już dla nich nieszkodliwy — bo wyrzuconoby mnie ze służby.
„Fryga“ wypił jednym haustem stojący przed nim kieliszek miętówki. Uśmiechnął się drwiąco.
— Tylko, że to ze mną sprawa. Trzeba będzie pójść do naczelnika i opowiedzieć mu tę historję, nie wtajemniczając go zresztą zbytnio w szczegóły.
Stanowczo tego dnia „Fryga“ był niezmordowany. Kiedy po dłuższej konferencji wyszedł z gabinetu zwierzchnika i załatwił parę jego zleceń na mieście, rozpoczął niebawem nową wędrówkę na własną rękę. Zmienił przedtem kostjum tak, że teraz w kapeluszu na głowie i przyzwoitem ubraniu wyglądał niemal na eleganta.
Odwiedzał składy papieru. Przebiegł Długą, Elektoralną, był na Śto-Jerskiej i na kilku innych ulicach, dotąd bez rezultatu. Znajdujemy go w tej chwili w jednym ze składów na Nalewkach.
— Proszę pana — pyta „Fryga“ subjekta, jakiegoś młodego Żydka z czarną bródką — czy tu u pana nie mógłbym znaleźć papieru w rodzaju tego?
Wyjmuje z pugilaresu skrawek papieru i pokazuje subjektowi.
— Ten rodzaj papieru — mówi dalej — bardzo mi się podoba. Chciałbym obstalować większą ilość papieru listowego w podobnym gatunku. Posiadam sklep materjałów piśmiennych. Byłem już w paru składach i nigdzie nie mogę znaleźć nic, odpowiadającego memu żądaniu.
Subjekt przez dłuższą chwilę przypatrywał się szmatowi papieru.
— Panu idzie o takie gwiazdki? — zapytał.
— Tak.
— Nie możemy panu służyć. Papieru takiego dotąd niema wcale w handlu.
— Skądże się mógł wziąć ten skrawek?
— To rzecz zapewne przypadkowa.
„Fryga“ poruszył głową z ruchem powątpiewania.
— I nawet panu powiem, że u nas, w transporcie papieru z papierni Y., pomiędzy innemi arkuszami zwykłemi, znalazły się dwa czy trzy arkusze podobne — z gwiazdkami.
— Z papierni Y?
— Przypuszczamy, że są to braki. Albo też może papiernia robi próby z jakim nowym gatunkiem towaru.
— W samej rzeczy?
— Za to możemy panu ofiarować wybór najlepszych papierów listowych w innym gatunku.
Subjekcik zaczął wychwalać swój towar i przedstawiać próbki. Lecz „Fryga“ niedługo słuchał wyliczenia; zbył subjekta paru słowy i niebawem znalazł się na ulicy.
Wędrówka jego była skończona.
Wieczorem tegoż dnia podpisany został w mieszkaniu zacnego p. Fajnhanda weksel na 200 rubli. Pieniądze zostały wypłacone. Oryginalne było to, że Fajnhand żądał, ażeby na wekslu oprócz nazwiska ajenta, było dodane u dołu: „zwany Fryga”.
Ajent zgodził się i na to.
W godzinę potem dwie storublówki złożone zostały przez „Frygę“ do urzędowego depozytu jego zwierzchnika.
Jesteśmy w Hamburgu, w dzielnicy portowej, zacieśnionej domami staremi i czarnemi.
W jednej z wąskich uliczek stał, a zapewne i do dziś dnia jeszcze stoi, wielki dom w stylu staro-niemieckim, z czerwonej surowej cegły, z belwederem i przystawkami u wierzchu, wogóle jednak dość brudny. Na wysokości pierwszego piętra, pod dość misternie rzeźbionym balkonem, zawieszonym na drugiem piętrze, znajdowała się wielka złocona karta, na której wielkiemi gotyckiemi literami wysztychowano: „Joachim Landsberger aus Warschau“.
Była godzina jedenasta rano. W drugim pokoju swego niewielkiego biura, stanowiącym raczej wykwintny gabinet, siedział przed wielkim stołem biurowym, zarzuconym papierami, p. Joachim Landsberger, trzeci wspólnik firmy Ejteles i Sp. Był to mały, pulchny blondyn o twarzy różowej, ufryzowany bez żadnej nagany; twarz jego, zaopatrzona w niewielkie blond faworyty, wycackana i wymuskana, wyglądała trochę, jak lalka z za wystawy fryzjerskiej.
Pan Landsberger, w tej chwili ubrany dopiero w elegancki szlafrok, leżał na wygodnym fotelu. Jedną ręką trzymał szklankę z wonną herbatą, drugą przerzucał masy zgromadzonych na stole listów; niektóre z nich otwierał i czytał. Twarz jego miała wyraz niczem niezamąconego dobrego humoru i zupełnego zadowolenia z siebie.
W tej chwili zapukano do gabinetu.
— Herein — rzekł pan Landsberger.
Do pokoju wcisnęła się jakaś niepoczesna, niska, niezręczna figurka, o czerwonej, miejscami aż czarnej twarzy i niepomiernie długich rękach, w stroju, przyjętym przez marynarkę handlową w Niemczech.
— A, Herr Skrschiwanek! — odezwał się do przybyłego pan Landsberger — siadaj pan.
Przybyły niezręcznie obracał czapkę w rękach.
— No, cóż tam nowego, Herr Skrschiwanek? Co za interes? Zwyczajna asekuracja?
— Nie, gdzież tam! — burknął jakimś twardym głosem zapytany — nie niepokoiłbym pana, od tego jest przecież biuro. Co innego!
— Cóż?
— Mam partję jedwabiu liońskiego do sprzedania.
— Loco?
Stary wilk morski roześmiał się:
— Może jeszcze z kwitami od zapłaconego cła? Ma się rozumieć na morzu, z dostawą do brzegu, gdzie pan każesz. Może być nawet pod Królewiec.
— A po ile?
Skrschiwanek wymienił cenę. Pan Landsberger skrzywił się. Rozpoczął się targ; ostatecznie decyzja odłożona została do popołudnia.
— Widzisz pan, muszę się namyślić — rzekł w konkluzji pan Landsberger. — Stosunek z panem jest trochę niebezpieczny. Pruska straż celna zna pana, jak zły szeląg. Już i teraz pewno dali znać, że pan tu jesteś u mnie... Lepiej, gdybyś pan przychodził nie sam. Wogóle tym Prusakom nie trzeba się narażać, bo to bestje sprytne i zapamiętałe. Im wolałbym już nawet zapłacić cło. Główny interes jest na naszej granicy. Ale zobaczymy... Może coś obmyślę. Bądź pan, albo lepiej przyślij pan kogo dowiedzieć się. W tych dniach posyłać będę pewno większą partję towaru tam, gdzie pan wiesz... Może i to pchnęłoby się razem.
Począwszy od tego interesanta, zaczęła się w gabinecie p. Landsbergera cała procesja gości. Były to najróżnorodniejsze osobistości: eleganccy panowie, robotnicy, marynarze, to znów jakieś osobistości brudne, podejrzane, z któremi niebardzo przyjemnie byłoby spotkać się na uboczu. Były tu damy, byli i Żydkowie różnego kalibru, począwszy od elegantów, a skończywszy na chasydach, w wielkich kapeluszach i brudnych pończochach z grajcarkowatemi pejsami, jakich tylko gdzie niegdzie jeszcze w Austrji i Prasach spotkać można.
Od czasu do czasu konferencję przerywał jeden z trzech kantorzystów, pracujących w pierwszym pokoju, zapytując w tej lub innej kwestji.
Jednym z pierwszych po niezgrabnym marynarzu przybyszów był wysoki, młody mężczyzna, o wybitnym żydowskim typie, ubrany niezmiernie wykwintnie. Wpadł on do pokoju, rzucił głośne „Morgen“, zdjął rękawiczki i rzucił się w fotel. Pan Landsberger przysunął doń cygara, uścisnąwszy kordjalnie dłoń przybyłego.
— Mam dla pana obstalunek — zaczął prędko młody człowiek — od jednego z naszych najlepszych klientów, Szwalbina z Charkowa. Trzeba mu dostarczyć koronek za 8 tysięcy marek.
Wyjął z kieszeni arkusz papieru.
— Oto szczegółowy wykaz z wskazaniem fabryk, od których trzeba kupić. A oto przekazy i weksle — ciągnął dalej, wyjmując zwitek papierów — wszystko dobre pieniądze.
Pan Landsberger przerzucił wykaz i przeglądał przekazy i akcepty.
— Ma się rozumieć — mówił dalej młody człowiek — zamiast cła, w rachunku pomieszczona tylko bonifikacja. No, ale to już pańska rzecz, ponieważ towar ma iść aż do miejsca przeznaczenia na pańskie ryzyko. Za to tam wkońcu dodano ½% na asekurację. Zgoda?
Pan Landsberger uśmiechał się.
— Cło, to moja rzecz — odrzekł. — Dobrze, że pana widzę, chciałem do waszego domu pisać. Oto do przyszłego pierwszego jestem zmuszony na niektórych towarach podnieść cenę bonifikacji.
— Czy to nie zaszkodzi interesowi?
— Nie sądzę. Zresztą koszty handlowe ostatniemi czasy tak się zwiększyły, że jest mi niepodobieństwem robić inaczej. Oto wykaz podwyżki — dorzucił, podając kartkę.
— Dobrze — rzekł młody człowiek. — A teraz pozostałe tylko nasza prowizja od Szwalbina i, jak zawsze, zalecenie dyskrecji... Pamiętaj pan, żeby w korespondencji pańskiej ze Szwalbinem nie było o nas wzmianki.
Pan Landsberger rzucił parę słów na papier.
— Oto kartka do kasy. Jak zawsze, 1/10 procentu od sumy brutto. Co do dyskrecji, jest to nasz własny interes.
Młody człowiek roześmiał się; kładł w tej chwili rękawiczki.
— Pan wiesz — rzekł po chwili — że ja jestem bez przesądów. Ale firma istnieje przecież przeszło dwieście lat. I trochę byłoby niezręcznie, szczególniej dla mojego starego, który jest radcą na giełdzie, gdyby się dowiedziano, że zastępujemy sobie cło — bonifikacją.
Roześmieli się obydwaj. Nastąpił uścisk ręki. Młody człowiek już wychodził.
— Ale, ale — zatrzymał go na progu pan Landsberger — czy uprzedziłeś pan Szwalbina, że transport może być spóźniony w stosunku do normalnej drogi od 15 do 20 dni? Żeby nie miał pretensji...
— Ma się rozumieć. Przecież wiem, że wasze transporty muszą iść na Warszawę.
Następni interesanci przychodzili z takiemi lub podobnemi interesami. Kupowali i sprzedawali, wreszcie polecali p. Landsbergerowi ekspedycję najróżnorodniejszych towarów, herbaty, galanterji, wyrobów żelaznych, kawy, materji łokciowych i t. d, i t. d. A zawsze i wszędzie wzmianka o „cle“ wywoływała na ustach rozmawiających pół ironiczny uśmiech. Pomimo, że miejscem dostawy była przeważnie Warszawa, wreszcie różne miejscowości Królestwa i Cesarstwa, cło nie wchodziło nigdzie w rachubę, natomiast p. Landsberger liczył sobie — bonifikację. Przeważnie transporty miały być skierowane na imię Apenszlaka, niekiedy na imię Fajnhanda. Wypłaty miały się odbywać przez pośrednictwo firmy Ejteles i Sp.
Pod koniec audjencji do gabinetu pana Landsbergera wszedł człowiek o nieprzyjemnej twarzy, rudawych rzadkich włosach i rozciętym nosie; nadawało mu to trochę pozór buldoga.
Skłonił się nisko i stał przy drzwiach.
— Co tam? — zapytał p. Landsberger.
— Mam do sprzedania...
— Co?
— Trochę złota i srebra.
— Proszę pokazać.
Człowiek zbliżył się krokami lisiemi do biurka pana Landsbergera i zaczął wykładać złote pierścionki, kolczyki, broszki z brylantami, dwa lichtarze, parę łyżeczek srebrnych.
Pan Lansberger spojrzał na leżący nieopodal niego na biurku rewolwer, a następnie zaczął szczegółowo oglądać położone przed nim przedmioty. Trwało to kilka minut. Wreszcie odsunął na bok łyżeczki i parę kolczyków.
— Tego nie biorę. Za resztę dam sto dwadzieścia trzy marki.
Człowiek o podejrzanej fizjognomji podrapał się w głowę.
— Mało — rzekł po chwili. — Przecież to warte piętnaście razy tyle.
— To sprzedajcie komu innemu — odrzekł, uśmiechając się ironicznie, pan Joachim. — Wiecie, że u mnie powiedziana cena jest zawsze ostatnia. Nie chcecie, weźcie sobie i idźcie.
Człowiek znów się podrapał w głowę.
— Ha, cóż robić? Ale dlaczego wielmożny pan nie chce brać tamtego?
Pan Landsberger spojrzał na niego z uśmiechem, pełnym szyderstwa.
— No, miałem was za rozsądniejszego! — rzekł po chwilce. — Na łyżeczkach są cyfry, a na jednym z kolczyków... krew.
Człowiek zmieszał się. Poskoczył ku biurku, aż pan Landsberger położył rękę na rewolwerze; pochwycił łyżeczki i kolczyki i ukrył je w głębi swej kieszeni.
— To... to... krew mi leciała z nosa — mruczał pomiędzy zębami.
Pan Landsberger spoglądał nań chwilę z szyderczym uśmiechem; wreszcie podał mu skreśloną przez siebie kartkę.
— Oto asygnacja do kasy — rzekł. — Proszę powiedzieć, żeby tu nie wpuszczano nikogo, dopóki nie dam znać.
Po wyjściu interesanta, pan Landsberger zbliżył się do ściany w jednym z dalszych kątów pokoju i cztery razy zapukał z różnemi przerwami. Niebawem w ścianie otworzył się rodzaj lufcika, w którym ukazała się ręka. Pan Landsberger podawał jej kolejno kupione kosztowności, półgłosem wyliczając je szczegółowo, jakby dyktując.
W dziesięć minut lufcik został zamknięty, a najwprawniejsze oko nie odkryłoby śladu otworu w ścianie. Na biurku pana Landsbergera nie było już kawałka złota lub srebra.
Czas upływał. Wybiła pierwsza godzina na bronzowym zegarze w głębi pokoju. Pan Landsberger wstał z fotelu i zadzwonił.
— Więcej nie przyjmuję nikogo — rzekł do wchodzącego kantorzysty.
— Ależ tam czeka jeszcze parę osób.
— Powiedziałem, że nie przyjmuję. Niech przyjdą jutro.
W pół godziny potem pan Joachim wychodził z dalszych pokojów wyświeżony, wykrygowany, jak lalka, nawet upudrowany. W drzwiach, prowadzących z pierwszego pokoju do gabinetu, czatował już na niego kantorzysta.
— Co takiego? — zapytał trochę niecierpliwie zacny negocjant.
Kantorzysta zbliżył się niemal do ucha pryncypała.
— Proszę pana — zaczął półgłosem — jest tu jakiś człowiek... Chce asekurować towar, który ma podobno wysłać z Torunia do Warszawy przez „Czerwonego Janka“. Pytałem go się o rekomendację. Powołuje się na von Wildowa, naszego korespondenta w Alkonie.
— Więc cóż? — zapytał opryskliwie pan Landsberger.
— Otóż ten człowiek wydaje mi się podejrzany.
— Dlaczego?
— Niema nic na piśmie, żadnego znaku.
— To jeszcze głupstwo!
— I przytem Sperl mówi, że coś mu się przypomina, iż to indywiduum pracowało dla Weinmana.
— Dla Weinmana?
— A już mówiłem panu, że są złe wieści o „Czerwonym Janku“.
Pan Landsberger zamyślił się.
— Chciałbym go zobaczyć.
Kantorzysta otworzył trochę drzwi.
— Oto tam siedzi.
— Tak — mruczał pod nosem pan Joachim — to nie może być inaczej... Ten Weinman chce mi zrobić sztukę. — Myśli, że złapie starego wróbla na plewy. A jaka wartość towaru? — dorzucił głośniej.
— Czterdzieści trzy tysiące marek.
— Ba, ba! To widoczny kawał. Weinman chce mnie wziąć. Każe „Czerwonemu Jankowi“ dać się złapać na granicy, żebym ja zapłacił pieniądze. Na czyje imię asekurują?
— Na imię Schlafenberga.
Pan Landsberger zaczął się śmiać.
— A to osły!... To jasne, jak słońce, Schlafenberg przecież to szwagier Weinmana. Idź pan, powiedz mu, żeby sobie poszedł do djabła albo do Weinmana, który ma kantor tu zaraz na drugiej ulicy. Od nieznajomych nie przyjmujemy interesantów.
— A cóż będzie z „Czerwonym Jankiem“?
— Rzeczywiście — rzekł powoli pan Landsberger — z tym trzeba będzie coś zrobić. Ten może nam lada dnia zrządzić spory kłopot. Pomyślimy o tem, a tymczasem nie trzeba przyjmować asekuracji transportów, idących przez niego. Należy je kierować na innych naszych ludzi.
Kantorzysta skłonił się i wyszedł.
Pan Landsberger został sam. Przechadzał się po pokoju, uderzając laską w dywan.
— A to szelma Weinman — pomyślał — nie dość, że mi wlazł pod bok i robi konkurencję, ale jeszcze chce mnie urządzać! Ten człowiek mnie nie zna. Trzeba z nim także zrobić porządek.
Groźny uśmiech wykrzywił wargi pana Landsbergera, nadając jego pulchnej, różowej twarzy niezwykły wyraz krwiożerczości.
W tej chwili za ścianą dało się słyszeć kilka uderzeń w pewnych odstępach.
— Jeszcze coś nowego! — zawołał pan Joachim. — Ja dzisiaj nie wyjdę z domu.
Zamknął drzwi od kantoru na zasuwkę i, zbliżywszy się do ściany, odpowiedział pukaniem. Lufcik w ścianie, który widzieliśmy przed chwilą, znów się otworzył.
— Co tam? — pytał zacny negocjant półgłosem.
— Żądają pożyczki 5000 marek — odezwał się z lufcika przyciszony również głos niewidzialnej osoby.
— Kto taki i naco?
— Messer. Idzie o małą wyprawę do Baden-Baden. Tam mieszka jakiś stary Portugalczyk, posiadający podobno brylanty za parę miljonów. Messer będzie miał kilku towarzyszów. Muszą przekupić służbę starego. Warunki zwykłe: sprzedają wszystko nam podług naszych cen, z potrąceniem z sumy sprzedażnej 10000 marek.
Pan Landsberger namyślał się.
— Czy w kasie jest w tej chwili dość pieniędzy? — zapytał.
— Przeszło 30000 marek.
— W takim razie można. Tylko jedna ostrożność. Messer niech da na czas wyprawy na zastaw swoją Bertę. Maleńka zostanie przez ten czas u pana: Z nim inaczej nie można.
— Dobrze.
— Jeszcze jedno. Muszę widzieć Messera. Niech o piątej będzie u ciebie. Przyjdę tam. Rozumiesz?
— Rozumiem.
Lufcik się zamknął.
— No, idźmy — i wreszcie... Grosberg czeka mnie od pół godziny.
Pan Landsberger przebiegł swój gabinet i kantor. We drzwiach jednak zagrodził mu znowu drogę listonosz.
— List do wielmożnego pana. Napisano na kopercie: „Bardzo pilno!“
Pan Joachim machnął tylko ręką i chciał włożyć list do kieszeni, gdy wtem rzucił okiem na kopertę.
— No, dziś same nowości — mruknął. — Czego do licha tak pilno Natanowi?
Stanął w oknie, rozerwał kopertę i przebiegł oczyma długie pismo. Oczy jego wyrażały zdziwienie. Jeszcze raz przeczytał list uważnie i schował go do kieszeni. Zwrócił się do starszego z dwóch kantorzystów, ciągle piszącego coś za kratkami. Rzekł do niego:
— Panie Ringhof, dziś wieczorem wyjeżdżam. Niech pan przygotuje wszystko, co jest do załatwienia, na szóstą wieczorem. Dam panu wszelkie instrukcje.
Obydwaj kantorzyści założyli pióra za uszy. Spoglądali z podziwem na swego zwierzchnika.
— Kiedy... kiedy pan pryncypał wyjeżdża? — wyjąkał wreszcie starszy z nich.
— Powiedziałem, że dziś wieczorem. Proszę, żeby wszystko było gotowe.
Rzeczywiście o godzinie wpół do jedenastej wieczorem pan Joachim Landsberger, otulony w pled, siedział w wagonie pierwszej klasy pociągu osobowego, wyruszającego do Berlina. Jeszcze raz czytał list, który był powodem tak nagłego wyjazdu.
Krótki ów liścik, pisany po niemiecku, brzmiał, jak następuje:
„Przyjeżdżaj jak najprędzej. Jest tutaj bardzo gorąco. „Stary“ zaczyna nam płatać figle. Ostatnia historja przybiera obrót, którego ja sam w żaden sposób nie rozumiem. „Stary“ musi mieć skądś wiadomości. Potrzeba działać. Przytem „ta“ zaczyna przewąchiwać coś o „bonifikacjach“. Słowem, trzeba, żebyś był. Musimy koniecznie zażegnać burzę.
— Niepodobieństwo, żeby Weinman w tem ręki nie umoczył — mówił sam do siebie zacny negocjant. — To też dobrze, że się rozmówiłem przed wyjazdem z Messerem.
Na jednym z domów, położonych na Nalewkach, zdaleka już widniał na wysokości drugiego piętra olbrzymi szyld: „Kantor realizacji i inkasa“.
Rzeczywiście, kantor ów imponował całemu domowi. Właściciel kantoru, pan Abram Meiner, zajmował całe drugie piętro, a cała ulica wiedziała, że w „biurze“, jak je nazywał sam pompatycznie, znajdują się kratki, oddzielające publiczność od personelu, siedzi kasjer, korespondent i trzech pisarzy, że nadto w mieszkaniu prywatnem pana Abrahama znajdują się szafy dębowe, każda, sztuka w sztukę, warta po 170 rubli, garnitur mebli za 900 rubli i nawet podobno taka maszyna, co sama gra (kupiona na licytacji).
Cały świat wiedział że p. Abraham Meiner, chociaż człowiek jeszcze młody, ma już pieniądze i jest, chwała Bogu, szanowany.
Nie można powiedzieć, ażeby się p. Abraham urodził na stopniach tronu — bynajmniej! Jego matka była śledziarką, która dała Abramkowi wykształcenie o tyle niedostateczne, że — jak twierdzili bliżej wtajemniczeni — właściciel „kantoru“ umiał się zaledwie podpisać, zaś ani czytać pisanego, ani pisać nie potrafił. Ale to pewno była potwarz. Bo trzeba było tylko zobaczyć naszego p. Abrahama (Abrahamowicza, jak się zwykł był w urzędowym języku wyrażać), kiedy przed kratkami sądu wymownie wprowadzał sprawę. Fale wymowy wypływały z jego ust całemi masami, a nierzadko tę elokwencję, może niezbyt poprawną, ale pełną energji i zapału, ożywiały artykuły prawne, cytowane zresztą dość opacznie.
Bo p. Abraham miał zawsze, dzięki swym zdolnościom i temu, że zamiast plenipotencji brał od klientów cesje, mnóstwo spraw, więcej pewno, niż dziesięciu wziętych razem adwokatów.
Mówiąc krótko, p. Abraham był pokątnym doradcą, ale pokątnym doradcą genjalnym. Pomimo mniemanej czy rzeczywistej swej niepiśmienności, p. Abraham od rana do wieczora uwijał się po sądach, wnosił podania, stawał w sprawach, uzyskiwał zabezpieczenia, brał wyroki, odwiedzał komorników, chodził na zajęcia i licytacje, ogłaszał upadłości, wsadzał za długi do kozy, pracował sam i zatrudniał kilku ludzi — słowem, trudził się od świtu do późnej nocy. Ma się rozumieć, w pracy pomagał mu zwykle sekretarz, ponieważ rzeczywiście p. Abraham nigdy nie pisał sam, jak mówił, dla kurczu w ręce.
Co jednak było najpotężniejszą bronią i najpoważniejszem źródłem dochodu p. Abrahama, to udzielanie porad w delikatnych kwestjach prawnych. Tam gdzie adwokaci nic nie mogli poradzić, albo klienta, ze względu na charakter sprawy, byli zmuszeni wyrzucić za drzwi, gdzie trzeba było obejść najwyraźniejszy przepis prawa lub wynaleźć nowy kawał — tam zaczynała się działalność p. Abrahama.
Szczególniej sprawy upadłościowe były jego triumfem. Urządzić tak podstępne bankructwo, że bankrut miał minę nowonarodzonego dziecięcia lub przeciwnie, w interesie wierzycieli, z najuczciwszego upadłego zrobić nierzetelnego bankruta, było dla p. Abrahama igraszką.
To też biegły do niego tłumy pragnących się oświecić i poradzić.
Prawda, że profesja p. Abrahama przedstawiała pewne trudności, narażała go bowiem na zetknięcia ze sprawiedliwością i szykany sędziów śledczych; prawda, że raz z powodu jakiegoś fałszu, popełnionego w dokumencie, o mało go nie zaaresztowano i tylko złożona sędziemu śledczemu kaucja w kwocie 10,000 rubli gotówki uwolniła go w danej chwili od tej nieprzyjemności, ale — cóż robić? — każdy fach ma swoje przykrości.
Zresztą niewinność p. Abrahama zawsze zdołała zabłysnąć, jak słońce; np. w danym wypadku, z powodu fałszu, dowiódł on najuroczyściej, że, jako niepiśmienny, fałszu popełnić nie mógł. Sam w chwilach wywnętrzenia się mówił nieraz przed przyjaciółmi:
— Abraham Meiner nie taki głupi. Abraham Meiner ogłosił już w życiu trzydzieści kilka upadłości, a ile zajęć zrobił! Abraham Meiner był siedm razy pod sądem, a wiecie na ile skazany? Na głupie sześć dni aresztu!
Była godzina siódma wieczorem. W „biurze“ p. Abrahama w najlepsze jeszcze wrzała robota. Pisarze zapisywali wielkie arkusze podaniami, korespondent odbijał list w księdze kopjowej, a kasjer przerzucał wielkie „szczoty“. Kilku „klientów“, opartych o kratkę, oczekiwało.
Drzwi w głębi pokoju otworzyły się. Ukazał się w nich młody chłopiec, najwyżej lat dziewiętnastu, o szczupłej, wysokiej figurze, posiadający rysy wybitnie semickie i dwoje czarnych wielkich, głębokich oczu.
— Czy pan Abraham sam? — zapytał jednego z pisarzy głosem gardłowym.
— W tej chwili zajęty.
— Proszę mi dać znać, jak będzie wolny.
Wszedł z powrotem we drzwi, z których przed chwilą wyszedł.
Pisarz, którego zapytywał młody człowiek, bardzo elegancki, o wykwintnie przystrzyżonej brodzie, pochylił się nad stołem i rzekł do siedzącego naprzeciw niego kolegi, tłustego, pucołowatego blondyna:
— Nienawidzę tego człowieka, nie wiem sam za co. Kiedy go tylko[1] zobaczę, zaraz mi się tak robi, jakgdyby mnie kto szkłem po sercu drapał!
— Bo też rzeczywiście z tą swoją poważną miną, długim surdutem i temi oczyma wygląda, jak jaki karawaniarz — odrzekł drugi.
— Śmiej się, albo nie śmiej, jak chcesz, ale ile razy go zobaczę — ciągnął elegancki pisarz — na pewno mi się coś nieprzyjemnego zdarzy. Zobaczysz, pewno i dzisiaj nasz „Abramek“ zwymyśla mnie za co.
Pucołowaty blondyn się roześmiał.
W tej chwili drzwi gabinetu p. Abrahama, położone w części pokoju oddzielonej kratą, otworzyły się i on sam wyszedł, towarzysząc jakiemuś Żydkowi w złotych okularach, dość przyzwoicie, choć w długą kapotę, przybranemu.
— Tak, tak! — mówił jeszcze we drzwiach, prezentując swój wspaniały szlafrok — niech pan się namyśli. Interes można zrobić, ale taniej być nie może. Namyśl się pan.
Żydek kiwnął głową na znak zgody i rzekł:
— Dobrze! Ja tu jeszcze będę u pana jutro lub pojutrze.
W tej chwili p. Abraham zwrócił się w stronę pisarzy:
— Czy pan Stiefel jest już u siebie?
— Jest i nawet w tej chwili pytał się o pana — rzekł pucołowaty blondyn.
— Poprosić go — rzekł z pośpiechem p. Abraham.
Za chwilę wysoki młody człowiek przechodził przez biuro, kierując się ku gabinetowi właściciela „kantoru“. Przy świetle lamp, które przed chwilą zapalono na biurkach, poznajemy w nim naszego dobrego znajomego — „Joska“. Rzeczywiste jego nazwisko, bo winniśmy je wreszcie oznajmić czytelnikowi, jest Józef Stiefel i tak go zameldowano. Mieszka on jako kawaler u dalekiego swego kuzyna p. Abrahama Meinera. „Josek“, jak już wspominaliśmy, to tylko jego biurowe przezwisko.
Józef Stiefel, czyli “Josek“, wszedł do elegancko umeblowanego gabinetu swego kuzyna. Ten, choć znacznie starszy od przybyłego i nawet względnie wyżej w hierarchii społecznej postawiony, na jego widok z widocznem uszanowaniem zerwał się z fotelu i na gwałt chciał go w nim usadzić. „Josek“ skinął tylko ręką i usiadł skromnie na brzeżku krzesła, stojącego z boku biurka.
— Nie potrzeba — rzekł.
— Ależ panie Stiefel... — prosił właściciel „kantoru“.
— Mów mi „ty“. Zawsze cię o to proszę. Może kto słyszeć... Miałeś do mnie jakiś interes?
— Tak, w samej rzeczy.
— A więc słucham.
— Przepraszam pana... ciebie — poprawił się Abraham Meiner — że tak cię nudzę.
— Nie nudzisz mnie. Mów.
— Otóż był tu u mnie przed godziną jeden klient z interesem. Znajdował się w spółce z drugim Żydkiem: mieli razem fabrykę gorsetów. Ale ponieważ ten jest trochę plajt, więc wszystko było na imię tamtego. Nasz klient pracował tylko jako robotnik, ma się rozumieć tylko pozornie. Wczoraj rano tamten wypędził go precz. Nasz klient pobiegł zaraz do domu i przekonał się, że dowód piśmienny, który mu tamten wystawił, zginął, czy został mu skradziony. Co robić? Nasz klient jest pruski poddany i chce wyjechać zagranicę. Żąda pośpiechu.
„Josek“ się zamyślił.
— Może wystąpić do sądu handlowego o uznanie spółki na zasadzie badania świadków. Świadków możnaby znaleźć. Toby niedrogo kosztowało — roześmiał się p. Abraham.
— Głupi jesteś — odrzekł krótko „Josek“.
— Dlaczego? — naiwnie zapytał zmonitowany.
— Najpierw świadków sąd nie dopuści. A po wtóre, czy ci mało jednego procesu o poduszczanie do fałszywego świadczenia, który masz w biegu u sędziego śledczego?
Była chwila milczenia.
— Zrobisz tak — rzekł po chwili „Josek“. — Niech twój „klient“ wystawi ci weksel. Dostaniesz na niego zabezpieczenie na maszyny w spółkowej fabryce. Każesz mu, żeby tam był w chwili, kiedy komornik z tobą zejdzie. Trzeba skonstatować za pomocą jego obecności, że maszyny znajdują się w jego posiadaniu. Ponieważ to zabezpieczenie, przeto maszyny podług prawa muszą być oddane pod dozór samemu dłużnikowi. Ten znów, jako dozorca, ma prawo zabrać je tam, gdzie mu je będzie dogodniej przechować. Zabierze je więc. Będą tam, ma się rozumieć, krzyki i protesty, ale to nic. Prawo jest wyraźne.
Pan Abraham aż wstał z fotelu.
— To pyszne, to wspaniałe! — wołał. — Ale co dalej?
— Co dalej? Rzeczywiście, jakiś ty głupi, mój Abramku. Przecież twój „klient“, jeśli chce jechać zagranicę, maszyn ze sobą nie weźmie. Niech wtenczas próbuje ułożyć się ze wspólnikiem, albo wprost maszyny sprzeda i wyjeżdża. Ażeby w jego czynnościach nie było nic bezprawnego, na godzinę przed jego wyjazdem każ areszt z maszyn zdjąć i wydaj mu, jako wierzyciel, pokwitowanie, że dług odebrałeś. Przecież „swoje“, bo to w drodze zajęcia skonstatowano, maszyny sprzedać może.
W chwili, gdy „Josek“ to mówił, jego poważną, ascetyczną, że się tak wyrazimy, twarz ożywił uśmiech pełen niewymownego szyderstwa. Pokątny doradca tymczasem biegał, jak szalony, po gabinecie.
— Co za myśl! co za myśl! — wołał — że też ja na to nie wpadłem.
— I nie wpadniesz sam nigdy — rzekł mu krótko i zimno „Josek“.
— Ale, ale — pytał po chwili Abraham Meiner — gdyby nasz „klient“ chciał tu zostać?
— Może. Przecież, jeśli zniesiesz areszt, jest w porządku. A gdyby nawet wspólnik wystąpił o wyłączenie maszyn z zajęcia i uznanie ich za jego własność, nigdy sprawy nie wygra. Wiesz, że teraz wyłączający przegrywają wszystkie sprawy. Zresztą, od czegóż w ostatnim razie twoi fałszywi świadkowie?
Pan Abraham usiadł przy biurku.
— Cóż dalej? — pytał „Josek“.
— Aha, co dalej... Był tu u mnie jeden, któremu ma być ogłoszona upadłość. Potrzebuje książek.
— To już rzecz twojego buchaltera.
— Ale on także chce mieć dowody, że stracił na kredytach kilkanaście tysięcy rubli. Potrzebaby jakich niezapłaconych weksli, dowodów...
— No więc?
— Więc niema nic podobnego... Rozumiesz, że tu potrzeba weksli z datą pewną, dyskontowanych w bankach...
— Tylko to? To zupełne głupstwo.
Wyjął z kieszeni ołówek i papier i skreślił parę słów.
— Oto adres hurtowego składu takich weksli. Skład znajduje się w Kijowie. Dostaniesz nie za kilkanaście, ale za kilkadziesiąt tysięcy rubli. Pisz, że zarekomendował cię J. St. Już będą wiedzieli.
Pokątny doradca podziękował swemu mentorowi.
— A teraz już ostatnie. Chciałem pana... — Poprawił się — ciebie prosić, ażebyś mi przygotował na jutro szkic apelacji w tej oto sprawie. Oto są papiery.
— Dobrze. Czy już wszystko?
— Tak.
— Teraz ja mam do ciebie dwa słowa.
— Jestem na rozkazy.
— Krótko mówiąc, potrzebuję trzech albo czterech kupców, najlepiej handlujących cukrem, tu w Warszawie, lub na prowincji, którzyby chcieli z korzyścią dla siebie zbankrutować.
Pokątny doradca wytrzeszczył oczy. Najwidoczniej był zdumiony.
— Nie rozumiem — rzekł.
— A przecież mówię dość jasno. Przecież przychodzą do ciebie różni, którym urządzasz plajty, tak?
— No tak.
— Otóż potrzebuję takich kilku twoich klientów, ażeby im bezpłatnie urządzić doskonałe upadłości, na których oni grubo mogą zarobić. Jeśli pomiędzy tymi, co się tu zgłaszają, nie znajdziesz odpowiednich, poszukasz ich sam.
— Poszukać?
— Czy to ciebie dziwi? Oni tak często ciebie szukają, że ty raz w życiu możesz zrobić krok naprzód. Nikt nie odrzuci dobrego interesu, który mu za nic zaproponujesz.
— Ależ cel, cel? — pytał coraz bardziej zdziwiony pokątny doradca.
„Josek“ spojrzał na niego z ironią. Rzekł powoli:
— Widzisz, cele moje należą do mnie. Radzę ci nad tem się nie zastanawiać.
Po chwili dodał:
— Jeden warunek jest konieczny: oto, ażeby ten, kto ma zbankrutować, znajdował się koniecznie w stosunkach z Ejtelesem i Sp. i ażeby, upadając, grubo zarwał tę firmę.
— Aha!
— Od jutra zaczynasz szukać. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— A teraz następna kwestja. Posyłałeś do Apenszlaka, żeby przyszedł?
— Posyłałem. Stało się tak, jak ci mówiłem. Odpowiedział, że jeśli mam interes, mogę do niego przyjść. On się uważa za grubą rybę i na moje wezwanie nie przyjdzie.
— Zapłaci za to — odrzekł chłodno „Josek“. — Daj mi pióro.
Siadł przy biurku i wyjął z kieszeni ćwiartkę papieru. Przejrzał ją pod światło, a przekonawszy się, że kartka posiada wodne znaki w rodzaju gwiazdek, napisał na niej parę słów. Następnie włożył papier do koperty i zaadresował.
— Poślij to do Apenszlaka. A teraz do widzenia.
— Ach!!
Taki okrzyk wyrwał się jednocześnie z ust dwóch ludzi, którzy uderzyli o siebie na schodach, prowadzących do biura znanego nam już sędziego śledczego. Biegli w dwie różne strony i z tego powodu nastąpiło zetknięcie. Spojrzeli na siebie dopiero teraz i z ust ich wybiegły dwa wykrzykniki:
— Pan mecenas!...
— „Fryga“!...
Rzeczywiście, byli to adwokat Julek, wychodzący od sędziego, i ajent „Fryga“, który pędził z impetem, ażeby się stawić przed oblicze przedstawiciela sprawiedliwości. Obydwaj zatrzymali się przez chwilkę.
„Fryga“ spoglądał z zainteresowaniem na adwokata. Wiedział on dobrze, dzięki przeprowadzonemu przez siebie prywatnemu śledztwu, że adwokat „Julek“ należał do przyjaciół Strzeleckiego i że interesuje się śledztwem; miał nawet zamiar pójść do swego dobroczyńcy zapytać go o radę i wtajemniczyć w szczegóły śledztwa.
— Pan mecenas od sędziego? — zapytał „Fryga“.
— Tak.
— W sprawie kradzieży u Ejtelesa?
— A skąd to przypuszczasz, panie Józefie?
Delikatny uśmiech przesunął się przez cienkie wargi ajenta. W kilku słowach, zniżywszy głos, objaśnił adwokatowi swoje zainteresowanie się sprawą, chęć porozumienia się z nim i to, że wiedział o stosunkach, jakie łączyły oskarżonego z „Julkiem“.
— A więc można z panem mówić otwarcie, panie Józefie?
— Najzupełniej. Pan mecenas wie zresztą, że wskoczyłbym dla niego w żywy ogień.
— Otóż jestem cały poruszony. Miałem w tej chwili dość nieprzyjemną scenę z sędzią.
— Z sędzią?
— Tak. Przyszedłem do niego dowiedzieć się, jak stoi śledztwo. Sędzia jest moim kolegą uniwersyteckim. Objaśnił mnie wprawdzie w paru słowach o stanie rzeczy, ale jednocześnie uprzedził, że na przyszłość obowiązek sędziowski zabrania mu komunikować się ze mną w tej sprawie i udzielać mi jakichkolwiek, choćby najdrobniejszych, informacji. Twierdził, że i tak za dużo zrobił, słuchając moich instancji za oskarżonym i udzielając paru słów wiadomości. Kiedy wzruszony myślą o tym biedaku, siedzącym już tyle czasu w więzieniu, chciałem przekonać sędziego i gorąco zacząłem mu tłumaczyć, że Strzelecki nie może być winien, prosiłem wreszcie o uzupełnienie śledztwa dla wyjaśnienia składających się na sprawę tajemnic, odpowiedział mi bardzo zimno, że śledztwo jest skończone i może być uzupełnione chyba... przyznaniem się oskarżonego do winy. Rozeszliśmy się w sposób dość niemiły. Ostatecznie sędzia powiedział mi rzecz, za którą w innych okolicznościach zażądałbym od niego rachunku. Rzekł, iż przyjaciele Strzeleckiego w swej gorliwości chcieliby wprowadzić sprawiedliwość w błąd. Tym razem zmilczałem, aby nie pogorszyć położenia Janka.
„Fryga“ z wielką uwagą słuchał słów adwokata. Jego ruchliwa twarz zmieniała co chwila wyraz pod wpływem myśli, które przebiegały mu przez głowę.
— To źle, to bardzo źle! — zawołał wreszcie.
Adwokat spoglądał nań pytająco.
— W chwili, kiedy tak niegrzecznie uderzyłem pana mecenasa, pędziłem do sędziego z nowościami... Ale te nowości będą korzystne tylko wobec kogoś dobrze usposobionego dla sprawy. Tem bardziej — dorzucił „Fryga“ po chwili — że ja tu jestem cokolwiek winien... Miałem w ręku niektóre dane, ukrywałem je dotąd i prowadziłem śledztwo na własną rękę.
— To źle, bardzo źle! — zawołał zkolei adwokat. — Sędzia w tem usposobieniu, w jakiem się znajduje, gotów przypuścić jakąś zmowę z naszej strony, chęć wprowadzenia go w błąd, o czem zresztą już mówił. Niepodobna, ażeby się przy tej okoliczności nie dowiedział, że ja kiedyś pana broniłem.
„Fryga“ robił tymczasem najpocieszniejsze grymasy, mające wyrażać prawdziwe i głębokie zmartwienie.
— A to osioł ze mnie! — zawołał.
— A czy te odkrycia, które pan zrobiłeś obecnie, panie Józefie, mogą mieć poważniejsze znaczenie?
— To zależy.
Zapanowało przez chwilę milczenie.
— Niema co — zaczął wreszcie „Fryga“ — trzeba, jak na dziś, odłożyć wizytę u sędziego. Zbytnim pośpiechem możnaby wszystko zepsuć raz na zawsze. Tymczasem pan sędzia poczeka, a przed zobaczeniem się z nim muszę też najpierw objaśnić wszystko panu mecenasowi.
— Mnie?
— Ma się rozumieć. Przecież chyba pan mecenas bronić będzie tego biedaka?
— Co do tego, niema żadnej wątpliwości.
— No, to ostatecznie nie popełnię wielkiej zbrodni, porozumiawszy się z panem mecenasem.
— Przypuśćmy.
— Tylko, że tutaj na schodach będzie trochę niewygodnie.
— W samej rzeczy. Jedź pan, panie Józefie, do mnie.
— Czy zaraz?
— W tej chwili. Będzie to tem dogodniejsze iż spodziewam się dzisiaj przybycia do mnie kilku przyjaciół Strzeleckiego dla narady.
Za chwilę adwokat siedział w dorożce, a „Fryga”, pomimo usilnych próśb „Julka“, ażeby umieścił się razem z nim, towarzyszył mu, usadowiwszy się na koźle. Dorożka skierowała się przez Miodową, w stronę Długiej. Zaledwie jednak ruszyła, musiała się zatrzymać. Na środka ulicy zebrał się tłum publiczności.
„Fryga“, z przyzwyczajenia, przypuszczając, że zdarzył się jaki wypadek, zeskoczył z kozła i wszedł pomiędzy tłum. Za chwilę wrócił i usadowił się znów na koźle, podczas kiedy policjant otwierał pośród zgromadzonych miejsce dla dorożki.
— Co to takiego? — zapytał adwokat.
— Nic nadzwyczajnego — odrzekł „Fryga“ — dwie dorożki uderzyły o siebie. Jakaś dama wypadła na bruk. Prowadzą ją tam do sklepu, zanim ją będzie można odwieźć do domu.
Adwokat „Julek“ wychylił się z dorożki, ażeby lepiej widzieć.
— Tema! — zawołał naraz mimowoli.
Dorożkarz w tej chwili ruszył. Pomimo turkotu kół, „Fryga“ dosłyszał jednak to słowo. Odwrócił się z kozła i zapytał:
— Przepraszam pana mecenasa, czy to przypadkiem nie ta sama, co jest w sprawie? Nie widziałem jej nigdy osobiście.
— Tak.
„Fryga“ nie rzekł nic więcej. Podrapał się tylko po nosie i zagryzł rzadki wąsik, co u niego oznaczało, że był czemś zaciekawiony. Mruczał coś pod nosem. Gdyby odcyfrować to mruczenie, miałoby ono mniej więcej taki sens:
— No, no, partja zaczyna się ożywiać. Wszyscy jakoś przybliżają się do sędziego. Ciekawym, poco ta tutaj jechała? Bo dałbym głowę, że jechała do sądu. I to z własnej inicjatywy! Przecież nie mogła być wzywana, bo śledztwo już skończone. No zobaczymy!
Za dziesięć minut dorożka stanęła przed mieszkaniem adwokata.
Po chwilce „Julek“ zasiadł przy swojem biurku, a naprzeciwko siedział „Fryga“.
Opowiedział w krótkich słowach wszystko, co już czytelnikowi wiadomo, i dodał:
— Szczęśliwym trafem dziś rano dowiedziałem się jeszcze, na czyje zamówienia i przez kogo był robiony papier z gwiazdkami.
— No, no!
— Jak mówiłem panu mecenasowi, dowiedziałem się w składzie, z którego papierni pochodzą takie arkusze. Jak na szczęście, znam dyrektora tej papierni. Przed rokiem, zdołałem mu oddać niewielką usługę. Ponieważ papiernia znajduje się tuż pod Warszawą, rodzina dyrektora mieszka w mieście, a on też przepędza wolny czas w Warszawie. Zeszłego roku, podczas krótkiego wyjazdu całej rodziny na wieś, w mieszkaniu dyrektora popełniono znaczną kradzież. Zostały skradzione srebra i kosztowności. Otóż, trochę przy mojej pomocy, zdołano wszystko, co do ostatniego pierścionka i ostatniej solniczki odzyskać.
— Więc poszedłeś do dyrektora, panie Józefie?
— A ma się rozumieć. Jest to człowiek powszechnie szanowany, zacny, poważny, ojciec rodziny, nie obawiałem się więc, że trafię na kogoś interesowanego w naszej sprawie. I zrobiłem dobrze. Dyrektor przyjął mnie jak najlepiej i obiecał wszelką pomoc. Było to wczoraj. Dziś rano o szóstej wyjechaliśmy powozikiem dyrektora do papierni, a o jedenastej dyrektor już znalazł jedyną osobę w fabryce, która o wyrobie tego papieru mogła mieć wiadomość. Był to mechanik w fabryce.
— No i cóż?
— Ma się rozumieć, nie opowiadałem dyrektorowi wszystkich szczegółów i prosiłem go zresztą ażeby za punkt wyjścia swego badania wziął arkusze, znalezione przypadkowo w składzie. Badaniu temu byłem obecny, ukryty za portjerą. Winny, zagrożony natychmiastową dymisją, wyznał, że robił kilkadziesiąt arkuszy takiego papieru na obstalunek.
— Czyj?
— Niejakiego Abrahama Meinera, pokątnego doradcy, utrzymującego niby kantor realizacji i inkasa na Nalewkach.
— Meiner! — zawołał „Julek“ — ależ znam go z sądów... To łotr ostatniej próby.
— Zdaje się — dodał jeszcze „Fryga“ — że ten Meiner ma jakiś wpływ na mechanika; widać to było z całej rozmowy z dyrektorem, który mówiąc nawiasem, dał się wreszcie ubłagać swemu oficjaliście i darował mu winę.
— Meiner, Meiner! — wołał adwokat, uderzając ręką w biurko. — Jeśli tylko on jest wmieszany do interesu, nie dziw, że oplątano tak fatalnie tego biednego Janka. Przecież notorycznie wiadomo, że Meiner dostarcza na żądanie fałszywych świadków. Dlaczegóżby więc nie miał umaczać palca w zbrodni?
— Otóż wobec takich rezultatów — ciągnął dalej „Fryga“ — a szczególniej ze względu, że bez reszty tajemniczego papieru niewiele można dalej zrobić, biegłem do sędziego śledczego, ażeby mu wyjawić moją winę, polegającą na ukryciu części listu, i powiadomić o odkryciach. Ma się rozumieć, przygotowany byłem na zmycie głowy, ale niewielkie. To, co mi pan mecenas powiedział tam na schodach, trochę mnie przeraziło... Co teraz robić, ażeby nie zepsuć sprawy?
— Będziemy o tem mówili następnie — odrzekł adwokat. — Ponieważ jednak widzę, że dzielnie dopomagasz w celu uniewinnienia tego biedaka, muszę ci najpierw powiedzieć to, czego się dowiedziałem od sędziego śledczego i co jego wprawiło w tak złe dla Janka Strzeleckiego usposobienie.
— Słucham.
— Wiesz już zapewne, że główną poszlaką przeciwko niemu jest brak jakichkolwiek wiadomości o tem, co robił od ósmej lub dziewiątej wieczorem aż do rana. Nie umie tego objaśnić. Twierdzi, że stracił na ten czas świadomość, że nie wie, co się z nim działo.
— Tego nie wiedziałem.
— Jak widzę, mało jesteś poinformowany o przebiegu śledztwa.
— Wcale nic nie wiem. Jestem zbyt małą osobistością, ażebym miał tam dostęp.
— A więc muszę ci, panie Józefie, opowiedzieć szczegółowo rezultaty zbadania Strzeleckiego.
Nastąpiło opowiadanie, któremu „Fryga“ przysłuchiwał się z wyjątkową uwagą. Był tak zasłuchany, że na ruchliwej jego twarzy tym razem nie odbijały się uczucia i wrażenia, jak zazwyczaj.
— Obecnie — kończył „Julek” — przybywają nowe, niekorzystne fakty. Doktorzy nie umieli powiedzieć nic pewnego o nienormalnym stanie, w jakim miał się niby znajdować Strzelecki. Kupca W. w Moskwie dotąd, pomimo poszukiwań, nie wyszukano. Znaleźli się świadkowie, którzy widzieli Strzeleckiego między 9-tą a 11-tą wieczorem w okolicach Franciszkańskiej i Nalewek, to jest tuż obok mieszkania Halbersona. Wreszcie, co najważniejsza, stosownie do żądania samego Strzeleckiego, sprawdzono numery banknotów, znajdujących się w paczce 5.000 rubli...
— I cóż? i cóż?
— No, i pokazało się na nieszczęście, że numery te były zanotowane przez jeden z banków, jako wypłacone firmie Ejteles w dzień kradzieży.
„Fryga“ aż podskoczył na krześle.
— Ależ to niemożebne! Skądżeby sam Strzelecki żądał sprawdzenia?
— Postawiłem tę samą kwestję sędziemu. Odpowiedział mi: „Pański protegowany jest człowiekiem bardzo inteligentnym. Wiedział, że sprawiedliwość musi przyjść do wniosku o konieczności tego sprawdzenia i postanowił je uprzedzić. Zresztą, mógł przypuszczać, że w Banku nie kontrolowano numerów.
„Fryga“ wstał z krzesła.
— Przepraszam pana mecenasa, ale muszę zebrać myśli.
Przeszedł się parę razy po pokoju, wreszcie zbliżył się do biurka.
— To bardzo źle, panie mecenasie — zaczął.
— Sam o tem wiem.
— Dotąd byłem przekonany, że pan Strzelecki jest niewinny. Jego twarz, którą widziałem przez chwilę, uprzedziła mnie na jego korzyść. Ale teraz, po tem, co odkrył sędzia śledczy, nie przysiągłbym. Widzi pan mecenas, ja, jeżeli zbłądzę, lubię się prędko zorjentować. Czy w danym wypadku mamy rzeczywiście do czynienia z niewinnym?
„Fryga“ nie skończył jeszcze, a „Julek“ już był na nogach. Z całą energją wymowy zaczął zbijać poszlaki, świadczące przeciwko Strzeleckiemu, tłumaczył i wyjaśniał, że ten człowiek nie mógł spełnić zbrodni.
— Jestem przekonany z głębi serca — zakończył — że on jest niewinny. Wierz mi, panie Józefie, i postaraj się razem ze mną walczyć przeciw pozorom.
— Ależ z całego serca, panie mecenasie, skoro takie pańskie przekonanie. To dla mnie wystarcza. Jeślim wątpił przez chwilę, to dlatego, że, mojem zdaniem, nigdy się nie trzeba łudzić.
— W samej rzeczy. Ale przecie jesteśmy na drodze do odkryć.
— Aa! tylko nie wiadomo, dokąd te odkrycia doprowadzą. Gdybyśmy chociaż wiedzieli, co zawiera ten przeklęty list...
Teraz „Julek“ przechadzał się po pokoju zamyślony. Po chwili usiadł przy biurku.
— Musimy jednak przyjść do jakichś wniosków. Trzeba się zdecydować, co dalej robić.
— Tak, co robić? — powtarzał, jak echo, „Fryga“.
— Najpierw, sądzę — ciągnął adwokat — że trzeba się wstrzymać od komunikowania sędziemu rezultatów dotychczasowej twej działalności, panie Józefie. Mógłby je przyjąć bardzo źle, a przy ogólnikowości, jaką się niewątpliwie list odznacza, mogłoby to zepsuć ostatecznie sprawę.
— Trzeba więc szukać w dalszym ciągu rozwiązania zagadki na własną rękę.
— Tak jest, szukać, a znalazłszy, przyjść do sędziego z czemś poważnem w ręku.
— Pozostaje kwestja, w jakim kierunku robić poszukiwania.
Adwokat zamyślił się przez chwilę.
— Odpowiedź na to dość prosta. Dyktuje ją logika. Ponieważ Strzelecki twierdzi, że stracił świadomość swoich czynów od chwili widzenia się z jakąś „osobą“, której nie chce bliżej określić, trzeba odnaleźć najpierw ślad osoby i spotkania. Cóż na to powiesz, panie Józefie?
— Zupełna racja. Dodam tylko jedną rzecz: należy ustanowić, jakiej płci była osoba, z którą miał się spotkać pan Strzelecki. Ja sądzę, że to musiała być kobieta.
— I ja jestem tego zdania.
— Z mężczyzną nie spotyka się na ulicy, lecz w restauracji lub cukierni; wreszcie wzruszenie, jakie uczuwał p. Strzelecki przed schadzką, o którem sam wspomina, dowodzi najlepiej, że to była kobieta.
„Fryga“, zadowolony ze swego rozumowania, podniósł głowę. Adwokat przyznawał mu rację pochyleniem głowy.
— A teraz — ciągnął „Fryga“ — czyby nie można wykombinować miejsca, gdzie się odbyła schadzka? Będzie to trudniej. Ulic w Warszawie jest dużo. Ale przecież taki fakt, jak stracenie przytomności zaraz przy spotkaniu, mógł się czemś zamanifestować; mogli to zauważyć... Trzebaby tylko mieć promień ulic, od których należy zacząć poszukiwania.
„Fryga” zamyślił się; adwokat spoglądał nań z zaciekawieniem.
— Około dziewiątej p. Strzelecki był na Nalewkach; nie twierdzi, ażeby stamtąd pojechał na spotkanie, a więc — poszedł. Musiało ono być gdzieś niedaleko, zapewne nie pośród żydowskich ulic, tylko bliżej środka miasta. Będziemy więc szukali na Ś-to Jerskiej, Przejazd, Długiej, Bielańskiej...
Tu „Fryga“ nagle się zatrzymał.
— Ach, ach! — zawołał — jaką ja też mam kurzą pamięć...
Adwokat był już zaniepokojony.
— Co?... co takiego? — pytał.
— Ależ nie potrzeba poszukiwań. Mam już wszystko, co mi potrzeba, w ręku.
— Niepodobna!
— Najzupełniej. Tak, jakbym był przy schadzce. Rzecz działa się po dziewiątej wieczorem tego dnia, kiedy spełniono kradzież. Na rogu Bielańskiej i Placu Teatralnego przechadzała się jakaś młoda, elegancka kobieta. Było to nieopodal stacji posłańców, na której w tej chwili znajdował się jeszcze jeden posłaniec, oczekujący jakiego spóźnionego kursu. Dama przechadzała się niespokojnie. Widocznie oczekiwała kogoś, kto nie przychodził. Dopiero po kilkunastu minutach od Bielańskiej ukazał się mężczyzna młody i wysoki. Szedł powoli. Dama zbliżyła się do mężczyzny i zamieniła z nim parę słów, podniósłszy woalkę. W tej chwili mężczyzna widocznie zachwiał się na nogach. Upadłby, gdyby go nie podtrzymała kobieta. Wzięła go pod rękę i doprowadziła do stojącej na stacji dorożki, którą razem pojechali. Mężczyzna szedł z trudnością...
— Ależ to Strzelecki, to musiał być on. Skąd pan to wiesz, panie Józefie?
— O, to rzecz bardzo prosta. Niema tu z mojej strony żadnej zasługi, przeciwnie, dziwię się, że sobie tego nie przypomniałem odrazu. Za ratuszem jest knajpka, do której niekiedy zachodzimy. Otóż owego wieczora byłem w knajpce i słyszałem na własne uszy posłańca, opowiadającego o tem oryginalnem zdarzeniu. Wtenczas nie zwróciło to mojej uwagi...
— Wybornie, przecudownie! — wołał „Julek“ — mamy początek, trzeba tylko tak iść dalej.
— To już rzecz moja; ta strona kwestji i poszukiwań zdecydowana. Ale to chyba nie wszystko?
— W samej rzeczy. Ten kierunek poszukiwań nie wyczerpuje wszystkiego, co można zrobić dla biedaka. Sądzę, że jednocześnie trzeba jeszcze iść w innym kierunku. Mianowicie najprostszym śródkiem wykazania niewinności Strzeleckiego jest odkrycie prawdziwych winowajców.
— Zgoda.
— Wprawdzie tam, gdzie działają sądy i nic nie mogą odkryć, oprócz winy biednego Janka, którą my odrzucamy, zadanie jest trudne, bardzo trudne. Ale mamy przewodnią nić. Winowajcami są ci, którzy starali się zrzucić na barki Strzeleckiego ciężar winy, którzy go oplątali siecią fałszywych poszlak. Zapytasz — gdzie ich znaleźć? Twoje poszukiwania dały ci już odpowiedź. Zaczynaj od Meinera, który najwidoczniej jest związany z siecią wypadków, on cię doprowadzi dalej. Jak działać?... to już rzecz twoja.
„Fryga“ znowu był zamyślony; pocierał sobie nos i przygryzał wąsik.
— Tak — rzekł po chwili — Meiner numer pierwszy, a numer drugi... panna Tema.
— Jakto? Byłbyś zdania?...
— Tak, panie mecenasie, jestem zdania, że, jeśli p. Strzelecki nie ukradł tych pięciu tysięcy rubli, które złożyła panna Tema, jako niby pochodzące od niego, to niewątpliwie pieniądze te zostały ukradzione przez kogo innego i oddane pannie Temie dla złożenia ich tak, żeby kompromitowały p. Strzeleckiego. Jest więc ona albo wspólniczką, albo przynajmniej narzędziem sprawców zbrodni.
— To niepodobna. Widziałem Temę tegoż samego dnia, kiedy odkryto kradzież. Była bardzo zmartwiona, prawie spłakana. Zresztą wróble na dachu wiedzą, że Tema serjo zakochała się w Strzeleckim.
— Jednak tak mówi logika.
„Fryga“ znów wstał z krzesła i zaczął się przechadzać po pokoju.
— Wie pan, panie mecenasie, co ja o tej całej sprawie sądzę?
— Cóż?
— Nie śmiej się pan tylko ze mnie, jak to zrobił mój naczelnik, kiedy mu wspomniałem trochę o tem.
— Ależ słucham.
— Otóż powiadam panu mecenasowi, że to musi być robota nalewkowskiej „bandy“.
— Jakiej?
— W tem sęk, że nie wiem — jakiej. Ale ja ją przeczuwam, ja ją muszę odkryć, choćbym miał wleźć pod ziemię. Mój naczelnik powiada, że to romanse, a ja powiadam, że to rzetelna prawda. Trzeba panu wiedzieć, panie mecenasie, że od pewnego czasu zdarzyło się kilkanaście wypadków kradzieży, rabunku, samobójstw nawet, których kompletnie nie można sobie wyjaśnić. Obracają się one około Nalewek i są z Nalewkami w związku. Ja przypuszczam, jestem przekonany, że to nic innego, jak tylko sprawka bandy złoczyńców... bandy, jak ja ją nazywam, nalewkowskiej.
„Julek“ spoglądał na „Frygę“ z uśmiechem.
— No, czy tylko twój naczelnik nie ma racji, panie Józefie? Czy nie fantazjujesz zbytecznie?
Ale zapał „Frygi“ już przeszedł. Pocierał tylko sobie usilnie nos. Mruczał do siebie:
— To nie bez racji. Apenszlak, Feinhand, Meiner — wszyscy z Nalewek. I do tego Lurje, wspólnik Ejtelesa... To niejasne, to bardzo niejasne. Zobaczymy.
W tej chwili dzwonek u drzwi adwokata głośno zabrzmiał. Po chwili wszedł służący i zameldował, że dwie damy znajdują się w poczekalni.
— Aj, aj! — zawołał adwokat — zagadałem się tak z tobą, panie Józefie, że, zapomniałem o konferencji z przyjaciółmi Strzeleckiego. Oto i oni. Jedna z tych dam to narzeczona Janka, a druga jej przyjaciółka.
— Więc p. Strzelecki ma narzeczoną?
— Trzeba ci wiedzieć, panie Józefie — odrzekł adwokat — że to jeszcze tajemnica. Liczę na twoją dyskrecję. Oprócz tych pań, będzie p. Stawinicz.
— Znam go. Oryginał, ale wyborny człowiek — zrobił uwagę „Fryga“.
— Możebyś pan chciał, panie Józefie, uczestniczyć w tej naradzie?
— O nie, nie, bynajmniej; to nie dla mnie. Chcę też prosić, żeby pan mecenas nawet tym państwu nie wspominał o odkryciach, zrobionych przeze mnie, ani o planie dalszych poszukiwań.
— Czy to konieczne?
— Bezwarunkowo. Inaczej nie ręczę za skutek. A teraz do widzenia. Pojutrze będę z relacją.
— Pamiętaj raz jeszcze: Meiner.
— I panna Tema.
Ajent wyszedł, mrucząc:
— Tema? Dałbym głowę, że ona także z Nalewek. Strzelecki ma narzeczoną. Teraz można zrozumieć, dlaczego Tema...
Przechodził w tej chwili przez poczekalnię adwokata. Na kanapie siedziały dwie młode kobiety. Ajent rzucił na nie ukradkiem wzrok.
— Ach, ach! — rzekł sam do siebie — panna Róża i panna Ejtelesówna! Która z nich jest narzeczoną Strzeleckiego? To zaczyna być ciekawe. W każdym razie dobrzem zrobił, żem prosił mecenasa o milczenie.
Wybiegł, drapiąc się nielitościwie w nos.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W godzinę potem, w gabinecie adwokata, przy jego biurku, siedzieli: panna Fela, panna Róża, adwokat i Stawinicz. „Julek“ objaśnił ich właśnie o dotychczasowym przebiegu śledztwa.
Panna Róża czerwieniała i bladła na przemiany. Zdawało się jej, że położenie jest bez wyjścia. Wszystka krew spłynęła jej do serca. W oczach migały jej białe plamy.
— Ależ to labirynt! labirynt! — wołał Stawinicz, biorąc się za skronie. — Głowę o mur rozbić...
Tylko panna Fela pozostawała spokojna, milcząca.
— Jak wiele czasu może upłynąć do chwili ostatecznego zamknięcia śledztwa, właściwie aż do sformowania aktu oskarżenia?
— Przynajmniej trzy tygodnie — odrzekł adwokat.
— W takim razie nic jeszcze nie stracone. Zapewne przed dwoma tygodniami będę mogła dostarczyć pewnych wiadomości, które bardzo zmienią położenie pana Strzeleckiego.
— Pani?
— Ja.
Oczy wszystkich zwróciły się z zapytaniem na pannę Felę.
— Nic bliższego w tej chwili objaśnić nie mogę. Ale to, o czem mówię, niewątpliwie nastąpi. Tymczasem chciałabym się dowiedzieć jeszcze jednego. Jak wysokiej kaucji zażądał, na wypadek wypuszczenia na wolność p. Strzeleckiego, sędzia śledczy?
— O, olbrzymiej sumy, równej sumie skradzionej. Trzeba złożyć gotówką trzykroć dwanaście tysięcy rubli.
Panna Róża położyła na stole paczkę, trzymaną w ręku.
— Oto jest żądana kwota w papierach procentowych. Wynosić ona będzie nawet więcej, około trzystu trzydziestu tysięcy rubli. Proszę pana, panie adwokacie, złóż pan te pieniądze, jako kaucję za biednego pana Strzeleckiego.
Osłupienie wszystkich było ogromne. Róża była cała w kolorach. W oczach stanęły jej łzy. Naraz nie namyślając się, idąc za pierwszym popędem serca, pochwyciła rękę siedzącej obok Feli i ucałowała ją gorąco.
— Dziękuję ci, dziękuję! — wyszeptała.
Panna Fela starała się uwolnić od jej pocałunków. Przysunęła jej czoło i złożyła na niem macierzyński prawie pocałunek.
— Dziecko jesteś — rzekła.
Potem zwróciła się do dwóch mężczyzn.
— W ten sposób pan Strzelecki będzie uwolniony od rozpaczliwego położenia w więzieniu i zresztą będzie miał większą swobodę działań. Pomoże nam udowodnić jego niewinność. O jedną rzecz tylko prosiłabym którego z panów, oto o złożenie pieniędzy pod własnem nazwiskiem. Rozumiecie dobrze panowie, że mnie w żaden sposób nie wypada ich składać. Nazywam się Ejtelesówna.
„Julek“ ciągle spoglądał zdziwiony na leżącą na jego biurku grubą paczkę.
— Ależ pani — zaczął po chwili — sprawa naszego przyjaciela jest dla nas święta. Jednak... jednak zmuszony jestem zwrócić uwagę pani, iż, angażując tak znaczną sumę, należy się namyślić... rozważyć... Czy nie robi pani zbyt... dużo?
Stawinicz chciał także coś powiedzieć, ale zwrócone nań błagalne spojrzenie Róży zamknęło mu usta.
— Rozważyłam wszystko — odrzekła panna Fela — i nie mam nic więcej do rozwagi. Pieniądze te są moją własnością i nie wyczerpują zresztą mojego majątku osobistego. Mogę z niemi robić co uznam za właściwe.
Spojrzenie Róży padło zkolei i na „Julka“.
— W takim razie pozostaje mi tylko być pani posłusznym. Żeby tylko sędzia śledczy wobec nowych danych nie zrobił jakiej kwestji.
Zaczął pisać kwit z odbioru pieniędzy, odpieczętował paczkę, ażeby móc w kwicie wymienić papiery szczegółowo.
W kwadrans potem goście wychodzili z gabinetu ciągle jeszcze zdumionego „Julka“.
Róża Apenszlakówna w chwili, kiedy adwokat odprowadzał ich do drzwi, zatrzymała się ztyłu i pociągnęła gospodarza do jego gabinetu.
— Jedno słówko proszę pana — rzekła, zarumieniona jak prawdziwa róża.
— Jestem na rozkazy.
Róży zdawało się braknąć oddechu.
— Powiedz mi pan... czy on... czy on... nie kocha... tej kobiety, która go oskarża o zostawienie u niej pięciu tysięcy rubli?
Na ustach adwokata ukazał się uśmiech.
— Mówi pani o tej pannie... Temie?
Róża skinęła główką.
— O, może być pani spokojna. Nie kochał jej nigdy. Był to tylko przelotny kaprys i to dawno, dawno, kiedy pani jeszcze nie znał.
Róża zarumieniła się i uciekła.
Adwokat „Julek“ został sam. Spoglądając na leżące na biurku papiery procentowe, rzekł:
— No, teraz to już naprawdę nic nie rozumiem.
Na parterze jednego z nowych, wspaniale urządzonych domów przy ulicy Wspólnej mieszkała panna Tema Z., którą już parę razy widzieliśmy w toku tego opowiadania. Na liście lokatorów stan jej był określony w sposób następujący: „Z własnych funduszów“.
Rzeczywiście fundusze jakie posiadała panną Tema, musiały być znaczne, bo apartament, który zajmowała, był jednym z największych w całej kamienicy, a urządzenie jego odznaczało się niezwykłą wspaniałością.
Bronzy, marmury, aksamity, obicia atłasowe, miękkie szezlongi i kozetki, wspaniałe portjery i olbrzymie lustra stanowiły wspaniałą ramę, od której świetniej jeszcze odbijały wschodnie wdzięki Temy, jej bogate kształty, włosy czarne jak heban, błękitne oczy, twarz matowo blada, a przedewszystkiem te ogniste, gorące, czerwone wargi.
Tema panowała tutaj, jak królowa. U stóp jej klęczało tylu i tak namiętnie pragnących ognistego dotknięcia tych bezczelnie rozkosznych warg, że mogła być z tego dumną. Brała od nich hołdy — i szeleszczące jedwabnie banknoty. Od dwóch lat ta nowa Wenus była w modzie. Uwielbiała ją cała Warszawa. A ona szalała. O jej dziwactwach i kaprysach opowiadano całe legendy.
Było wpół do dziewiątej wieczorem. Od drzwi Temy odeszło już pięciu lub sześciu młodych ludzi, pragnących zaszczytu ujrzenia warszawskiej Afrodyty, a w tej liczbie i książę Stasz. Młoda i ładna pokojówka odprawiała wszystkich krótkiemi dwoma słówkami: „Pani chora“. Wielbiciele wydawali okrzyk niespodzianki i ubolewania, składali bilet i odchodzili.
Znowu zadzwoniono. Do przedpokoju, otoczonego dębowemi boazerjami, poważnego, oświetlonego dwoma płomieniami gazowemi, o szkłach, przypominających patery od szampana, wszedł młody, wysoki, szczupły człowiek, brunet, z niewielkiemi faworytami, w okularach i pince-nez; na głowie miał cylinder, ubrany był w modne palto jesienne.
— Pani w domu? — zapytał głosem gardłowym.
— Pani nie przyjmuje, pani chora! — odrzekła pokojówka tym samym frazesem, którym odprawiła już kilku gości poprzednio.
— Muszę się z panią widzieć koniecznie — ciągnął dalej młody człowiek.
— To niemożebne.
Młodzieniec nie odpowiedział nic. Rozpiął palto i wyjął pugilares. Z tego ostatniego wydobył bilet wizytowy, ołówek i białą dwudziestopięciorublówkę. Ołówkiem skreślił parę słów na bilecie.
— To dla ciebie, moja mała — rzekł z angielską flegmą, wręczając pokojówce bilet bankowy — a to oddasz swojej pani — dodał, pokazując bilet.
Pokojówka uśmiechnęła się zalotnie.
— Nie wiem, sprobuję — rzekła — zresztą za nic nie ręczę.
Wzruszyła kokieteryjnie ramionami i pobiegła. Młody człowiek tymczasem zdjął palto i w angielskim surducie, z kapeluszem w ręku, oczekiwał powrotu służącej. Był widocznie pewny przyjęcia.
Pokojówka wróciła za chwilę.
— Proszę za mną — rzekła. — Pani przeprasza, że przyjmuje w negliżu, ale jest bardzo chora.
— To nic nie szkodzi.
Służąca spojrzała na młodego człowieka, uśmiechając się z efronterją.
Za chwilę weszli do niewielkiego buduaru.
Wielka, blado-błękitna kula, zwieszona na kosztownym łańcuchu od sufitu, obrzucała bladem światłem fantazyjne, pełne uroku, wdzięku i jakiegoś wschodniego omdlenia umeblowanie. Wspaniała toaleta z weneckiem lustrem o przecudownej ramie pokryta była mnóstwem drobnostek. Po pokoju rozchodziła się upajająca woń pachnideł; okna i drzwi osłaniały portjery. W półcieniu widać było postać Temy, zwiniętą na szezlongu, zwanym „Balzac“, otuloną w coś białego, jakieś futro, czy puch.
— Luizo — odezwał się miękki, osłabiony głos kapłanki tej wspaniałej świątyni rozkoszy — przynieś lampę z jadalni. Tutaj tak ciemno.
— To zbyteczne — odrzekł głosem zimnym, suchym, trochę chrapowatym przybyły.
Tema uniosła się cokolwiek na szezlongu; spojrzała na gościa.
— A więc zostaw nas samych.
Pokojówka wyszła.
— Pan baron von Rajt? — zapytała po chwili znów Tema.
— Tak, w imieniu „Złotej rączki“ — była odpowiedź.
Nastąpiła chwila milczenia. Przybyły zabrał głos:
— Przedewszystkiem czy można w tym pokoju swobodnie mówić? Czy tu nikt nie podsłuchuje, nie podgląda?
Tema roześmiała się krótkim, stłumionym trochę śmiechem.
— O, nie. Tutaj zwykle daję audjencje. Służby mojej jestem pewna.
Baron von Rajt podniósł się i zbliżył do obydwóch drzwi. Obejrzał je uważnie.
— Dobrze — rzekł sam do siebie.
Tema ciągle czekała, uniósłszy cokolwiek głowę, patrząc na gościa, tak mało robiącego sobie z nią ceremonji.
— Pani jesteś chora? — zapytał wreszcie przybyły.
— Tak. Miałam dziś wypadek. Bałwan dorożkarz wyrzucił mnie na bruk. Kuleję.
Zręcznym ruchem odrzuciła brzeg futrzanego pokrycia, ukazując maleńką nóżkę obandażowaną; wyżej trochę, nad kostką, widać było kawałek różowego, rozkosznego ciała. Widok ten nie wywołał jednak u przybyłego zachwytu, na który Tema pewno trochę liczyła.
— Wypadek, który się pani wydarzył, powoduje moją bytność.
Tema oparła głowę na ręku i tak, półsiedząc półleżąc, czekała.
— Wprost nawet powiem pani, że to ja spowodowałem ten wypadek.
— Pan?..,
— Tak jest. „Złota rączka”, wyjeżdżając, poleciła mi, jako najbliższemu przyjacielowi, dopilnowanie pani. Zalecenie to nie było wcale zbyteczne. Siostra pani zna panią, widać, aż nadto dobrze. Pomimo, że sama pani narzucałaś się jej ze swoją rolą, przypuszczała zgóry, że przy zmienności charakteru pani przyjdzie chwila, kiedy zechcesz zrobić głupstwo. Chwila ta, już od pewnego czasu bliska, nastąpiła dzisiaj.
— Skąd pan o tem wiesz? — wyrwało się mimowoli Temie.
— Już nazajutrz, po wypadku, zaczęły pani przychodzić do głowy jakieś niedorzeczne żale. W miarę, jak ten idjota „Szmulek“ przynosił pani coraz nowe wiadomości o coraz gorszym stanie sprawy jego, przychodziły pani do głowy coraz nowe głupstwa... Robiłaś sobie pani, jakieś nie mające, sensu wyrzuty sumienia i skrupuły... wreszcie dzisiaj postanowiłaś udać się do sędziego śledczego i powiedzieć mu wszystko.
Mówiący zatrzymał się przez chwilę.
— Czyż pani nie masz dość rozsądku, ażeby zrozumieć, na jak straszne niebezpieczeństwo narażałaś „Złotą rączkę“? Czy nie pojmujesz, że, gdybyś nawet wyzwoliła z więzienia jego, musiałabyś pójść do więzienia sama? Wreszcie, gdzież zemsta nad tym, który cię zdradził i porzucił?
Głos barona był zimny, ale poważny i pełen mocy. Tema już od dłuższej chwili słuchała go z wielką uwagą. Naraz, nie zważając na skaleczoną nogę, skoczyła, jak pantera, z szezlongu. Była w zupełnym prawie negliżu. Białawe, puszyste futro, które ją okrywało przed chwilą, spływało obecnie z jednego jej ramienia. Jej pełne łono było napół odsłonięte. Stała pośrodku pokoju, jak wspaniały posąg, a jej czerwone, ogniste wargi paliły się zdaleka.
— A więc tak — zawołała — tak, tak i jeszcze raz tak! Chciałam zemsty, a teraz nie chcę. On nie może zgnić w kryminale, nie zgnije. Ja go uratuję. Ja go kocham, kocham! Spać nie mogę... We śnie widzę go w kajdanach, bladego, wynędzniałego. Kiedy indziej zdaje mi się, że on jest przy mnie, że mnie ściska, całuje... ach, jakie ogniste były jego pocałunki.
Tema szalała. Łono jej się wzdymało, oczy rzucały płomienie.
— Kocham go! Powiedz pan „Złotej rączce“, że nie jutro, to pojutrze pójdę do sędziego śledczego i powiem.
Baron pomimo swej młodości, pomimo całego nieprzezwyciężonego uroku powabów, które się przed nim roztaczały, był obojętny, zimny, jak lód, wobec tej napół nagiej, rozkosznej kobiety.
— Nie pójdziesz pani i nie powiesz — rzekł głosem zimnym, jak stal, głosem, w którym ani jedna nuta nie zadrgała.
Czy pod wpływem tego zimna, czy może drogą zwykłej reakcji, Tema tymczasem już się uspokoiła. Otuliła się szczelnie swojem puszystem okryciem, usiadła na brzegu szezlongu, wysunąwszy z pod futra bose nogi i zapytała srebrzystym głosem, w którym przebijała ironja:
— Ciekawam bardzo, dlaczego?
— Dlatego, że ja nie pozwolę.
Odpowiedzią był srebrny śmiech Temy.
— Jesteś pani pod moim nadzorem. Dziś, nieprzygotowany, potrafiłem udaremnić jej zamiar.
— Więc to pan kazałeś temu niezgrabjaszowi dorożkarzowi najechać na mnie... Dziękuję!
— Ja.
— No i cóż dalej?
— Nic, oprócz tego, że w żadnym razie nie będziesz się pani widziała z sędzią śledczym... choćby...
— Choćby?...
Baron podniósł głowę i odrzekł wyraźnie, zimno, stanowczo:
— Choćby trzeba było panią zabić!
W głosie jego czuć było potężną, niczem nie złamaną wolę. Czuć było, że to nie frazes, że ten człowiek dotrzyma tego, co obiecał. Zrozumiała to nawet Tema. Dreszcz przebiegł ją od stóp do głowy.
— Pan... żartujesz? — wyjąkała.
— Ani trochę. Bądź pani pewna, że odtąd każdy twój krok będzie śledzony. Zawsze będziesz na oku u moich ludzi. Nie staraj się oszukać mojej baczności. Zawsze to „musi“ skończyć się dla pani źle... Rozumiesz pani?
— Ależ ja go kocham, kocham!
— To mnie nie obchodzi. Strzelecki „musi“, powtarzam „musi“ być skazany. Zrozumiałaś pani?
Tema rozmyślała chwilę.
— Zobaczę — rzekła wreszcie — namyślę się. Nic nie obiecuję.
— Obietnice niepotrzebne. Moje środki są zarządzone. Rób pani, co chcesz. Jesteś przestrzeżona. Zresztą jestem przekonany, że pani się rozmyślisz i sama zgodzisz się na to, co jest nieuniknione. Możesz na tem tylko wygrać.
Tema nie odpowiadała.
— Ponieważ zaś nic bez wzajemności, oto usługa, jaką pani mogę z mojej strony oddać. Jutro o dziewiątej rano będzie u pani komornik, aby przystąpić do zajęcia mebli za dług należny modniarce, w sumie 2,400 rubli.
— Ach, prawda!
— Szmulek dał pani dziś rano ostatnie trzy storublówki, byłabyś więc zmuszona jutro dopuścić do zajęcia...
— Rzeczywiście.
— Otóż w tym pugilaresie znajdzie pani sumę dostateczną, aby zapłacić ten dług.
Złożył na toaletce elegancki pugilares, dobrze wypchany pieniędzmi.
— Gdybyś pani była w potrzebie kiedykolwiek, proszę napisać poste restante, pod literami B. v. R.
Ale ruchliwa, jak kotka, Tema już pobiegła do toaletki. Nie zważając na spadające jej z ramion futro, otworzyła pugilares i zaczęła przerzucać znajdujące się wewnątrz zwoje papierów bankowych. Szeleściły one miękko pod jej atłasowymi paluszkami.
— To bardzo grzecznie z pańskiej strony — powtarzała — bardzo grzecznie.
Baron skierował się ku wyjściu. Od progu rzekł:
— Żegnam. Pamiętaj pani: jeśli zechcesz pójść do sędziego umrzesz.
Wyszedł.
Tema została sama. Lekka jak ptak, przerzucając się co chwila od wrażenia do wrażenia, zaczęła śpiewać jakąś piosenkę. Podrzucała banknoty i bawiła się niemi. Cała toaletka została pokryta storublówkami. Tęczowe ich barwy oryginalnie odbijały od srebra, inkrustującego ramy zwierciadła toalety, pod blado-błękitnem światłem lampy.
Naraz Tema coś sobie przypomniała.
— Ach, Jaśko, biedny Jaśko! — zawołała, wybuchając płaczem.
Rzuciła się na szezlong. Konwulsyjne, gwałtowne łkania poruszały jej klasyczne łono. Puszyste futro odsłoniło całą tę półnagą, przedziwnie piękną postać. Wtuliła głowę w poduszki, darła i gryzła koronki batystowej chustki i małej poduszeczki. Krzyczała, uderzając nogami o szezlong:
— Jaśko, Jaśko!...
We drzwiach stanęła pokojówka i zapytała:
— Pani mnie woła?
Tema porwała się, jak raniona lwica. Pochwyciła z toalety jakiś metalowy drobiazg i rzuciła nim w służącą.
— Precz!
Przed domem na barona von Rajta czekała kareta. Stangret w liberji zasnął na koźle i kiwał się powoli. Gdyby nie był pogrążony we śnie, mógłby widzieć jakiegoś niskiego, małego człowieczka, który się uparcie przechadzał po drugiej stronie ulicy. Od czasu do czasu rzucał on badawcze spojrzenia na ekwipaż i na dom, w którym mieszkała Tema.
Płomień latarni gazowej, stojącej nieopodal bramy, wyraźnie oświetlał sylwetkę powozu i dom, tudzież wejście do bramy. Druga strona ulicy, niezabudowana, ogrodzona tylko jakimś parkanem, tonęła w cieniu.
Zdradzimy incognito małego człowieczka, wytrwale już od półtorej godziny krążącego naprzeciw okien pięknej kurtyzanki. Jest to „Fryga“, którego zresztą w żaden sposób w tej chwili nie poznalibyśmy. Nie mówiąc już o kostjumie, twarz ma zupełnie inną. Duże blond wąsy, blond hiszpanka i niebieskie okulary zmieniły zupełnie wyraz twarzy „Frygi“. Włosy jego, zwykle w nieładzie, były teraz starannie rozczesane.
„Fryga“ robi teraz wrażenie jakiegoś markiera z czwartorzędnej knajpki, a potrosze może przypomina typ warszawskiego „andrusa“, mniejsza o to, „pobytowego“, czy nie „pobytowego“.
Ajent policyjny, przechadzając się, pogwizduje sobie zcicha i swoim zwyczajem mruczy pod nosem:
— Tema... Tema... Dalibóg, przeczucie powiada mi, że ona także musiała urodzić się na Nalewkach. Djabli nadali, że nie miałem dziś czasu widzieć starego Kapuścińskiego. Ten zna wszystkie. Znałbym już ją jak zły szeląg. To zresztą rzecz nie stracona; trzeba będzie jutro kupić Kapuścińskiemu trzy „oczyszczone“ i będzie dobrze... Ale co to za gagatek? Przeczuwam połów. Niech co chce gada naczelnik i mecenas, ale ja wierzę w przeczucia! Jego twarz... jego twarz... Skąd ja ją znam?
Zatrzymał się. W ciszy wieczora, niczem nie przerywanej, naraz dał się słyszeć hałas w bramie.
— Ach, oto i on! — szepnął „Fryga“ — przyjrzymy mu się jeszcze raz.
W tej chwili z bramy wyszedł baron von Rajt. Promienie latarni padały na jego twarz, okoloną niewielkimi faworytami. Rzucił przenikliwym wzrokiem naokoło. „Fryga“ aż skurczył się w ciemnościach po drugiej stronie ulicy, ażeby nie zostać dostrzeżonym. Usunął się za jakiś wystąp parkana i czekał. Czy baron spostrzegł go? Oto kwestja... Scena ta trwała zresztą jedną, jedyną sekundę. Baron otworzył drzwi karety i szepnął parę słów rozbudzonemu już stangretowi. Za chwilę kareta ruszyła.
„Fryga“ pozostał sam, wciśnięty w kąt parkanu. Gestykulował w ciemności, jak opętany.
— Skąd ja go znam? skąd ja go znam? — powtarzał.
W tej chwili „Fryga“ szybko powziął postanowienie. Ruszył za karetą dobrym kłusem, a spotkawszy za chwilę na rogu dorożkę, wsiadł do niej i kazał jechać naprzód.
Tymczasem musimy objaśnić, w jaki sposób „Fryga“ znalazł się pod oknami pięknej Temy. Nie należał on napewno do jej wielbicieli i nie przyszedł chyba śpiewać serenad. W samej rzeczy, cel jego był trochę inny. Uważając Temę za punkt wyjścia śledztwa, w czem wcale się nie zgadzał z mecenasem „Julkiem“, ajent policyjny postanowił, według swego wyrażenia, „zobaczyć, jak ona wygląda“. W tym celu udał się na Wspólną, ażeby przeprowadzić swoje małe śledztwo. W chwili jednak, kiedy już przekonał się z listy lokatorów, że Tema mieszka na dole, i zdołał ujrzeć dwóch jej wielbicieli, odprawionych ode drzwi, zaturkotała kareta. Z ekwipażu wyskoczył młody człowiek. Otarł się on prawie o „Frygę“, który mógł zbliska przyjrzeć się jego szczupłej, bladej twarzy. Ta twarz uderzyła go. Wyraz jej był dość oryginalny, a „Fryga“, posiadający między innemi wyborną pamięć fizjognomji, przysięgał sobie, że ją już gdzieś widział. Nawet dziwiło go bardzo, że, wbrew swemu zwyczajowi, nie mógł jej sobie przypomnieć odrazu. Tak, czy inaczej, „przeczucie“, jak je nazywał, obudziło się w jego umyśle. Zdawało mu się, sam nie wiedział dlaczego, że właśnie ta osobistość ściśle musi być związana ze sprawą. Powiedział sobie: „Tema mi nie ucieknie!“ I pojechał za baronem.
Siedząc w dorożce, która posuwała się w pewnem oddaleniu za karetą, „Fryga“ rozmyślał nad badawczem spojrzeniem, które rzucił dokoła siebie młody człowiek, wsiadając do karety. Czyby co podejrzewał? Ależ to właśnie dowodzi, że ma się czego obawiać. „Fryga“ zatarł ręce. Starał się następnie odgadnąć przypuszczalny powód wizyty młodego człowieka. Ma się rozumieć, nawet tak bujna, jak jego, fantazja, nie mogła mu dać w tej mierze stanowczej odpowiedzi.
— No, no — pocieszał się „Fryga“ — nie odrazu Kraków zbudowano. W każdym razie, to nie bez kozery, że tego przyjęła... „Książę Stasz“, który podobno jest z nią bardzo dobrze, poszedł precz. Drugi poszedł precz. Słyszałem nawet z bramy, jak im coś służąca mówiła o chorobie. A ten przyjęty!
W tej chwili kareta wjechała z Wierzbowej na Plac Teatralny. Skierowała się ona wzdłuż kolumnady teatru. „Fryga“ zatrzymał swego dorożkarza na rogu, obok handlu naówczas Bocqueta, wyskoczył i stanął przy oknie wystawowem, przyglądając się niby wystawionym za szybą butelkom likieru. Z pod oka pilnie spoglądał wbok.
Kareta zatrzymała się przed cukiernią teatralną. Baron wyskoczył z niej i, wyjąwszy z pugilaresu jakiś papierek, dał stangretowi, następnie odprawił go skinieniem ręki, a sam wszedł do cukierni.
— A więc to kareta z remizy — zrobił sobie uwagę „Fryga”.
Poleciwszy swemu dorożkarzowi oczekiwać, ajent zaczął przechadzać się powoli pod kolumnadą. Zaglądał przez okna i drzwi do wnętrza cukierni. Młodego człowieka nie było widać ani w bufecie, ani we frontowych salonach.
— Musi być w palarni, albo na górze — myślał.
Upłynęło pół godziny, godzina. „Fryga” zaczął się niepokoić. Naraz przypomniał sobie, że cukiernia teatralna ma kilka wyjść. Przypomniał sobie badawcze spojrzenie, które rzucił młody człowiek wokoło, otwierając drzwi cukierni.
„Fryga” zdecydował się. Wyjął z kieszeni jakiś kawałek papieru, złożył go w formie listu i wszedł do cukierni. Subjektowi, który go pytał wzrokiem o powód wejścia do cukierni, pokazał papier i rzekł:
— List do jednego pana.
Rzucił pierwsze lepsze nazwisko i pobiegł dalej. Przebiegł wszystkie salony cukierni, palarnię, wszedł na górkę, poszedł nawet do teatralnego foyer — bruneta z faworytami nie było nigdzie...
— A to łotr! — zaklął „Fryga“, znalazłszy się przed teatrem — wymknął się albo przez podwórze do Wierzbowej, albo przez przedsionek teatralny... Osioł ze mnie!
W tej chwili ajenta pociągnięto za rękaw. Obok niego stał dorożkarz, niski, gruby mężczyzna, z czerwoną, jak karmazyn, twarzą i czerwieńszym jeszcze nosem, posiadający zawiesiste wąsy i dobroduszny uśmiech.
— Panie, panie! — rzekł on, patrząc cokolwiek podejrzliwie na „Frygę“ — trza płacić za kurs i za stanie. Czas jechać do domu; koniska się zmordowały.
„Fryga“ trochę się skrzywił. Trzeba było zapłacić, pomimo tak słabego rezultatu polowania. Wyjął woreczek i zwolna odliczył kilka złotych. Dorożkarz zważył pieniądze na dłoni i rzekł:
— No, zdałoby się na piwo.
Naraz ajentowi przyszła do głowy myśl. Zwrócił się do dorożkarza:
— Ha, kiedy tak, to lepiej chodźmy razem na kufelek.
Szeroka twarz dorożkarza roześmiała się wesoło.
— No — rzekł — chociaż to nie wedle przepisania, żeby furman z gościem pili razem piwo, ale kiedy prosicie...
— Ma się rozumieć, że proszę.
— A więc gdzie?
— Chyba tu, na Niecałą, do „resursy“.
Nieświadomych objaśniamy, że taką nazwę nosił pospolicie szynk, specjalnie przez dorożkarzy odwiedzany.
— Ho, ho! — roześmiał się dorożkarz — to wy widać z naszych, kiedy znacie „resursę“. Jeździliście?
— Trochę.
— No, to siadajcie do dryndy. Pojedziemy po kawalersku.
Za chwilę gruby „dryndziarz“, trzasnąwszy z fantazją z bata, zawrócił na miejscu i niebawem, po przebyciu króciutkiego kursu, był u celu. W minutę później dorożkarz i „Fryga“, ze strony którego przyjacielskie traktowanie dorożkarza nie powinno nas dziwić, skoro przypomnimy sobie strój, jaki przywdział, i twarz, jaką sobie zrobił, siedzieli w szynku, przy piwie. Po paru frazesach obojętnej rozmowy, „Fryga“, który już także zdołał przejść z wesołym dorożkarzem na „wy“, zagadnął go:
— Powiedzcie-no — staliście przecież ciągle na rogu Placu i Wierzbowej — czyście nie widzieli przypadkiem wychodzącego z dużej bramy z teatru, co to zaraz za Bocquetem, pewnego młodego człowieka?
— A bo co?
— Ta, potrzeba mi to wiedzieć.
— Bogać tam nie widziałem. Kręciło się tam parę osób, były nawet coś ze dwie kobiety. Ot, siedział człowiek i siedział, a nie miał co robić, to się gapił.
— Widzicie, idzie mi o młodego człowieka, wysokiego, szczupłego, w cylindrze, w porządnem palcie. Miał czarne faworytki, takie nieduże. Wyglądał, jak jaki hrabia.
— Hę... poczekajcie-no. A toć rychtyk taki jakby wychodził... Coś mi się nawet zdaje, że, jak wyszedł, to się bardzo mocno na wszystkie strony oglądał.
— I dokąd poszedł, w którą stronę? — pytał „Fryga“ gorączkowo.
Ale dobroduszny dorożkarz coś już kombinował. Odsunął od siebie nieskończony jeszcze kufel piwa i zapytał:
— A bo wy może z ratusza... hę? Tacyście ciekawi!.
Ale „Fryga“ jak najsolenniej sumitował się, że nigdy nic wspólnego z ratuszem nie miał. W pięć minut opowiedział towarzyszowi zmyśloną biografję i historję poszukiwań. Kiedyś powoził na dorożce, teraz służy u krawca (wymienił adres i nazwisko). Nad wieczorem jego pan spostrzegł przechodzącego drugą stroną ulicy swego dłużnika, który przed paru laty wyjechał z Warszawy, właśnie tego elegancika; kazał mu wziąć czapkę i pójść za nim, ażeby się dowiedzieć, gdzie mieszka. Chodził za nim i jeździł cały wieczór, aż mu się wymknął tak niespodzianie.
Gruby dorożkarz aż zanosił się tymczasem od śmiechu.
— Zuch chłop, zuch chłop! — powtarzał — a to was wziął!
— Ba, ale mi za to „stary“ sprawi futrunek, żem go puścił.
— Na frasunek dobry trunek — rzekł sentencjonalnie dorożkarz.
— A i to prawda.
„Fryga“ brzęknął woreczkiem z drobnymi pieniędzmi i dodał:
— „Stary“ dał na koszty dziesięć złotych. Na zmartwienie trzeba to przepić.
— Tak się patrzy.
— Markier, dwa piwa!
Upłynęła chwila na gawędzie.
— Aha! pytaliście się — przypomniał sobie wreszcie dorożkarz — w którą stronę poszedł ten wasz hrabia. No, niewiele wam z tego przyjdzie, ale zawsze powiem wam, że pomaszerował przez Wierzbową do Trębackiej, a co dalej się z nim stało, ma się rozumieć, nie wiem.
Kufle jakoś wysychały prędko.
— Markier, dwa piwa! — zawołał „Fryga“.
Twarz dorożkarza zaczynała się czerwienić coraz mocniej. Nos był już bronzowego koloru.
— Ho, ho! powiadam wam — ciągnął dalej — dziś to już taki mam ciekawy dzień. Same nadzwyczajne kursa! No, na waszym to człowiek niewiele zarobi. Przynajmniej dobrze, że się spotkało poczciwego człowieka. Ale rano!
— Cóż takiego rano? — zapytał „Fryga“, w którym zawsze był na straży instynkt policjanta.
— Powiadam wam, arabska historja. No, ale wam, kiedy nie jesteście z ratusza, można opowiedzieć.
— Gadajcie, gadajcie!
Na stole stanęły w tej chwili dwa sute kufle piwa. Czerwony dorożkarz pociągnął z jednego, widać dla kontenansu, i zaczął:
— Uważacie, jak jestem dwadzieścia trzy lata dorożkarzem, tak mi się jeszcze nic podobnego nie trafiło. Stoję ja sobie na stacji przy rogu Placu i Senatorskiej, aż tu wpada mi do dryndy jakiś niby Żydziak. Młode to, szczupłe! Niewiele myślący, wyjmuje z kieszeni dziesięć rubli i pyta: — Chcesz to zarobić? — Dlaczego nie? — Widzisz tę dorożkę? — Widzę. Trzeba za nią jechać, uważasz? — Uważam, to nawet nie tak trudne. — Otóż powiada mój Żydek — jeżeli ta dorożka nie pojedzie w Miodową — zarobisz i tak bez niczego ten papierek.
— A jeśli pojedzie? — Przerwał naraz „Fryga“, którego oczy zaczęły się już zapalać ciekawością.
Węszył on coś interesującego, a głos wewnętrzny mówił mu, że losy chcą dlań najwidoczniej powetować dopiero co doznane niepowodzenie.
— O, o! w gorącej jesteście, widzę, wodzie kąpani — rzekł dorożkarz.
Odsapnął i wypił kufel do dna.
— Ej, markier, jeszcze piwa! — wołał „Fryga“.
— Myślę sobie: — Niezgorszy jakiś Żydowina. Żeby tylko parch dotrzymał obietnicy. — I ruszam. A mój Żydek stoi w dorożce, tuż za mojem uchem i gada: — A jeśli pojedzie w Miodową, to będzie gorzej. — Oho! myślę sobie — to źle, kiedy gorzej. Ale nic, tylko jadę. — Trzeba będzie — peda — koniecznie zaraz na początku Miodowej zawinąć się tak, żeby najechać dobrze na tę dryndę, choćby jej tam trochę potłuc boki. — Obejrzałem się, czy ten człowiek przy zdrowych zmysłach? Pytam się go: — A jakże wedle kozy? — I chciałem zatrzymać konie. A tu mój Żydziaczek już mi tka dziesięć rubli w łapę i pokazuje ogromne pugilaresisko pełne pieniędzy i dalejże perswadować, że za wszystko zapłaci, że tamta dorożka może nie wjechać w Miodową (a już zawracała z Bielańskiej na Długą), że można nawet niedać się złapać, jak kto mądry, że to zakład, że go mam w ręku, że jakby mnie wzięli do kozy, to da jeszcze trzydzieści rubli... Powiadam wam, kumie, przez te dwie minuty nagadał więcej, niż inny przez rok.
— No i co, co?... — pytał rozgorączkowany „Fryga“.
Dorożkarz, który pod błogim wpływem wypitego piwa zaawansował już ajenta na „kuma“, kiwał się na wszystkie strony.
— A no, zaryzykowałem — odpowiedział po chwili. — Skotłował mi psia bestja głowę... Powiedziałem sobie: raz kozie śmierć!
— I cóż?
— A nic. Wjechałem na tamtą dryndę jak się patrzy... Złego jej, zdaje się, nic nie zrobiłem, tylko się baba wywaliła.
— Co za baba?
— Pasażerka ot jakaś była, rzetelnie nie wiem, bom zmykał przez Kapitulną, aż się koniskom uszy trzęsły... Zdaje się, że jakaś młoda i galanta.
— No i zemknęliście?
— A jakże.
— A żydziak?
— Poczciwy Żydzina... Dał jeszcze pięć rubli i na Krakowskiem-Przedmieściu wysiadł.
Dorożkarz wysączył piwo z kufla i wstał, trochę chwiejąc się na nogach.
— No, dobranoc wam, kumie. A jak ta wam na imię?
— Walenty.
— A mnie Mateusz. Najczęściej stoję tu, na rogu Senatorskiej i Placu. Przyjdźcie kiedy pogawędzić.
Wyszedł zwolna, stąpając dość fantastycznie.
„Fryga“ został sam. Przez chwilę stał zamyślony. Naraz uderzył się w głowę i zawołał:
— Jestem w domu!
Zapłacił markierowi i wybiegł, jak szalony. W głowie czuł chaos i zamęt. Przypomniał sobie, że na Miodowej, jadąc z adwokatem, był niemal świadkiem wypadku, i że ofiarą wypadku była — Tema. Najwidoczniej ktoś chciał jej nie pozwolić udać się... czy nie do sędziego śledczego? Ale kto? Kto był ten Żydek? Czy i jaki związek istnieje pomiędzy tym Żydkiem, goniącym rano Temę w dorożce, a tym eleganckim młodzieńcem, który odwiedzał ją wieczorem i który tak zręcznie potrafił dostrzec jego, „Frygę“ i tak łatwo się od jego nadzoru uwolnił? Takie pytania zadawał sobie „Fryga“.
Teraz stokroć więcej, aniżeli przed chwilą, żałował, że mu umknęła zwierzyna. Musiała ona mieć powody chronienia się.
„Fryga“ zresztą był dobrej myśli. Przypadek, a jak sam do siebie pocichu się przyznawał, i jego węch, służyły mu dobrze. Od paru dni był na tropie drobnych, ale ciągłych odkryć. Winszował sobie, między innemi, przyjaźni z dorożkarzem Mateuszem i obiecywał, że przy jego pomocy zdoła znaleźć „Żydka“.
Rozmyślając o tem wszystkiem, „Fryga“ mimowoli kierował się w stronę Starego Miasta. Był już przy rogu Podwala i Senatorskiej, kiedy się spostrzegł. Spojrzał na zegarek: dochodziła jedenasta. „Fryga“ przystanął.
— Wartoby pójść do Karolci — zaczął sam do siebie. — Biedactwo, czeka na mnie pewno z kolacją. Same nogi mnie w tę stronę przyniosły.
Po chwili machnął ręką:
— E, nie! Czuję, że dziś mam szczęście. Trzeba pójść chociaż rzucić okiem na dom, gdzie mieszka Meiner. Mam przeczucie. Może się uda co odkryć.
Pośpiesznym krokiem zagłębił się w Podwale. Za kwadrans był na Nalewkach.
O tej porze ta ruchliwa we dnie ulica była cicha i milcząca. Zrzadka tylko słychać było szybkie kroki przechodniów. Sklepy wszystkie pozamykane. We frontowych oknach nie widać świateł. Tylko gdzie niegdzie przed bramą rzucała słaby blask kolorowa latarnia jakiegoś hotelu. Zresztą, dwa szeregi latarń gazowych, o żółtych płomieniach, wydłużały się w dwie harmonijne linje, na tle śpiących w mroku kolosów-kamienic, które za kilka godzin miały znów zawrzeć zwykłym szumem i gwarem. Nalewki spały.
„Fryga“ już parękroć przeszedł się po trotuarze, położonym naprzeciwko domu, w którym mieścił się kantor Meinera. Okna drugiego piętra, zajmowanego przez pokątnego doradcę, były zupełnie ciemne. „Fryga“, który, nauczony doświadczeniem, udawał pijanego, z trudnością posuwającego się naprzód, zaczął już żałować bezużytecznej wycieczki.
Nagle serce mu uderzyło mocniej. Usłyszał hałas kroków; z głębi Nalewek, o kilka domów dalej, ukazały się dwa cienie, dwie postaci. „Fryga“ udawał pijanego z większą jeszcze, niż poprzednio, energją. Czapkę przekrzywił i mruczał coś niezrozumiale pod nosem.
Dwa cienie zbliżały się coraz więcej i rysowały coraz wyraźniej. Stanęły przed domem, w którym znajdował się kantor Meinera. Jeden z nich pociągnął za dzwonek.
„Fryga“, który przed chwilą odsunął się w przeciwnym kierunku, zbliżył się teraz ku nim.
Dwaj ludzie rozmawiający żegnali się widocznie. Brama szczęknęła; niebawem stanęła otworem. W tej chwili „Fryga“ ujrzał dwie twarze w podwójnem oświetleniu stojącej nieopodal latarni, gazowej i dużej latarni, zawieszonej w bramie. O mało co nie krzyknął.
Byli to Apenszlak i ów nieznajomy brunet z faworytami, który przed godziną tak zręcznie zdołał się wymknąć ajentowi tylnem wyjściem cukierni teatralnej.
„Fryga“ tak był zdumiony, iż zaledwie nie przestał grać roli mniemanego pijaka. Ale przytomność umysłu powróciła mu w jednej chwili. Począł tedy energiczniej, niż poprzednio, według warszawskiego wyrażenia, „zamiatać trotuar nogami“. Tymczasem Apenszlak i młody brunet rozmawiali jeszcze sekundę, wreszcie pożegnali się.
Brunet wszedł do bramy, Apenszlak oddalił się w głąb Nalewek.
„Fryga“ stał jeszcze przez chwilę przed kamienicą. Upłynęły dwie minuty. W jednem z okien mieszkania Abrahama Meinera, dotąd ciemnem, pokazało się światło. Tego tylko potrzeba było ajentowi.
— Och, och! — powiedział do siebie — znalazłem.
„Fryga“ dość już dziś zrobił.
Mógłby z czystem sumieniem odpocząć. Ale ajent policyjny był zdania, że trzeba „kuć żelazo, póki gorące“. Miał szczęśliwy wieczór — i postanowił wyeksploatować tę serję szczęścia do końca... Znamy już dobrze „Frygę“. Wiemy, że rządził się on zawsze cokolwiek przeczuciem i fatalizmem. Wierzył w szczęśliwe chwile i zapewniał, że wtedy udaje się mu rozwiązywać bez trudu najbardziej zawikłane zagadki, o klucz do których kiedyindziej kusiłby się napróżno. Z takich chwil trzeba jednak korzystać.
To też „Fryga“ bynajmniej nie myślał zawieszać swych poszukiwań.
Pozostawał mu obecnie Apenszlak, oddalający się coraz bardziej w głąb Nalewek. Sylwetka jego widniała na jednym z trotuarów, w tej chwili pustych, w żółtawem świetle latarń gazowych. „Fryga“ przyśpieszył kroku. Już był niedaleko, już trzeba było przedsięwziąć środki, ażeby go Apenszlak nie dostrzegł... Gdy wtem ojciec Róży zatrzymał się przed bramą domu.
Był to dom, w którym mieszkał.
Apenszlak zadzwonił i wszedł. W chwili, kiedy zdyszany ajent dobiegał do kamienicy, brama zamknęła się za właścicielem „kantoru“. „Fryga“ stanął na trotuarze, zdekoncertowany.
— Jakto, więc już? — pytał sam siebie. — Sesja skończyła się?
Nie chciał wierzyć, aby wieczór, tak pięknie zaczęty, miał go doprowadzić tak niedaleko. Rzeczywistość jednak była stanowcza. Apenszlak najwidoczniej poszedł do domu spać. Toż samo pozostawało do zrobienia ajentowi.
Był on jednak na to zbyt uparty.
Postanowił jeszcze poczekać.
— Może co będzie? — myślał sobie. — Pół godziny niewielka rzecz, a zobaczymy...
Przeszedł na przeciwległy trotuar i zaczął się przechadzać, uważnie przyglądając się domowi. Ktoś, ktoby go obserwował, mógłby przypuszczać, że oczekuje czegoś niezwykłego, jakiegoś wypadku.
Dom zresztą nie przedstawiał nic zajmującego. Front, starszej widocznie struktury, odróżniał się od sąsiednich wielkich trzypiętrowych kamienic. Był on stosunkowo niski, jednopiętrowy z facjatkami. „Fryga“ znał dobrze tę posesję. Wiedział on, że w środku wąskiej a długiej nieruchomości znajduje się oficyna poprzeczna podobnej konstrukcji, dzieląca dwa podwórza, a w głębi drugiego podwórza oficyna, w której mieścił się „kantor“ Apenszlaka. Oficynę tę czytelnik już zna. Wszystkie te budynki były niskie i stare. Zato boczne oficyny, wznoszące się z obudwu stron posesji, wzdłuż obu podwórz, zostały wzniesione niedawno. Były to wysokie, czteropiętrowe gmachy.
Jak powiadamy, „Fryga“ uparcie przyglądał się domowi.
Upór jego został wynagrodzony. Zrobił odkrycie. Było ono napozór bardzo drobne, bardzo nieznaczne, ale w tym stanie podbudzenia, w jakim się w tej chwili znajdował ajent, najmniejsza drobnostka stanowiła bardzo poważny materjał dla jego wyobraźni.
Ponad dom wybiegło wgórę, wysoko, parę złotych iskier, migotało na tle ciemnego nieba i zagasło. Trwało to jedną tylko chwilkę. Ajent sądził pierwotnie, że jest ofiarą złudzenia. Po minucie jednak iskry znów wyleciały w powietrze.
— Co to ma znaczyć? — pytał sam siebie „Fryga“.
Przysłowie powiada: niema dymu bez ognia, tem bardziej iskier. Musiano więc palić ogień wewnątrz domu. Ale kto i w jakim celu? Pora była ciepła, o paleniu w piecach nikt jeszcze w całej Warszawie nie myślał. Posiłku gotować o tej godzinie nikt nie mógł. Zresztą całe Nalewki i dom spały.
Ajent łamał sobie napróżno głowę nad pochodzeniem tych tajemniczych iskier...
— A może to wprost zapaliły się sadze w kominie? — rozumował. — Nie, niepodobna. Do tej chwili byłby już większy wybuch. Zaalarmowanoby mieszkańców.
Znów wyleciały w powietrze dwie czy trzy iskierki, wzniosły się wysoko wgórę i zagasły.
— W tem jest coś tajemniczego — mruczał pod nosem „Fryga“.
Przeszedł się jeszcze parę razy. Objaw powtórzył się parokrotnie. „Fryga“ tarł sobie zapamiętale nos i rozważał.
— Ach, ach! — rzekł do siebie, zatrzymując się — jakiż ja jestem niedomyślny. Te iskry w żadnym razie nie mogą pochodzić ze zwykłego ognia na kominie lub w piecu. Nie wylatywałyby wcale, a przynajmniej nie wypadałyby tak wysoko. Pamiętam, kiedy mieszkałem na Okopowej, widywałem często wylatujące podobne iskierki z wysokiego komina fabryki.
„Fryga“ stanowczo znajdował się wobec zagadki.
Postanowił znaleźć jej rozwiązanie. Iskry wylatywały nie z kominów domu frontowego, lecz widocznie z głębi posesji, prawdopodobnie z oficyny poprzecznej, lub z oficyny, zajmowanej przez Apenszlaka. Ajent widział szczyty wysokich bocznych oficyn, górujących nad posesją, i mógł stwierdzić, że iskry nie pochodziły z ich kominów. Ażeby tę rzecz zbadać, należało bądź co bądź dostać się do wnętrza domu.
— W jaki sposób? — zadawał sobie pytanie „Fryga“.
Pierwotnie chciał wprost zadzwonić do stróża i pod pozorem, iż zapaliły się sadze, wejść do środka.
— Nie, nie — rzekł sam do siebie — to byłoby do niczego niepodobne. Jeżeli tam jest co do odkrycia, to najprostszy sposób spłoszenia ptaszków i stracenia śladu raz na zawsze.
Namyślał się. Wzrok jego, błądząc dokoła, padł na przymknięte do połowy drzwi jakiegoś sklepu. Był to bodaj jedyny sklep, o tej porze niezupełnie zamknięty na Nalewkach. Z poza zamkniętej szyby drzwi wejściowych widać było blade światełko. Na szybie znajdował się czerwony napis: „Restauracja“ i wymalowane były dwa pomarańczowe kufle, związane jaskrawo-żółtą wstążką.
— Zapomniałem o Szapsiowej — rzekł ajent.
Przeszedł przez ulicę i skierował się do drzwi „Restauracji“. Wewnątrz, w zaniedbanej i brudnej izbie sklepowej, było prawie zupełnie pusto. Za bufetem kiwała się, napół śpiąca gruba Żydówka, pod piecem siedział jakiś młody Żydziak. Przy oknie dwaj Żydzi, o dość nieszczególnych fizjognomjach, grali w domino.
„Fryga“ rezolutnie skierował się w głąb izby, do drzwi, znajdujących się nieopodal bufetu. Przy tamtych drzwiach zatrzymał się.
— Przynieść mi „tam“ szabasówkę i gęsiny — rzekł.
Otworzył drzwi i wszedł do ciemnego korytarza. Z pewnością siebie posuwał się naprzód. Trafił znowu na drzwi, do których zastukał w umówiony sposób. Za chwilę drzwi otworzyły się cokolwiek. Zionęła z nich fala spartego powietrza, przepełnionego wyziewami spirytusu i tytoniu. W otworze drzwi ukazała się potężna postać olbrzymiego Żyda, o rudej brodzie.
— Co tam? — zapytał.
— Interes do Suchara. Czy jest Suchar?
— Niema, ale zaraz będzie — była odpowiedź Żyda. — Można wejść.
„Fryga“ został wpuszczony do wnętrza. Była to izba nader charakterystyczna. Obszerna, pełna dymu, zastawiona stołami i krzesłami, mieściła w tej chwili kilkadziesiąt indywiduów, postaci wstrętnej i podejrzanej, z którymi nie bardzo bezpiecznie byłoby spotkać się gdzie na samotności. Byli tu Żydzi i chrześcijanie, jednakowo nie budzący zaufania. Pili, palili, grali w karty i kości. Szczególnie zwracała uwagę nader charakterystyczna grupa Żydów w jednym z kątów. Grali w „oko“, a ciągłe okrzyki zwiastowały lada chwila mającą wybuchnąć burzę. Wogóle panowała tu wrzawa nie do opisania, hałasu jednak na zewnątrz nie słyszano, ponieważ drzwi i okna były zaopatrzone aż nadto dobrze.
Co jakiś czas w którejś z grup wybuchało nieporozumienie. Zaciskały się pięści, błyskały złowrogo wejrzenia, z zaciśniętych ust wylatywały syczące słowa. Dłonie szukały w kieszeniach nożów lub za cholewami. Lada chwila miała wybuchnąć walka.
Wówczas interwenjował wielki, rudobrody Żyd. Uspokajał przeciwników jednem spojrzeniem, a gdy tego było za mało, wstrzymywał, jak w żelaznych kleszczach, podniesione dłonie.
Był to Szapsia, znany siłacz warszawski, który nieraz nawet w cyrku potrafił się mierzyć z cudzoziemskimi akrobatami. Żona jego, gruba Żydówka, którą widzieliśmy w pierwszym pokoju, utrzymywała „restaurację“, a on, jako niegdyś „pobytowy“, był gospodarzem w tylnym pokoiku, przeznaczonym dla gości, którzy nie bardzo lubią światło dzienne.
Odbywały się tu po nocach wstrętne orgje, to też nie każdy mógł być tutaj dopuszczony. Trzeba było znać sygnał i mieć rekomendacje.
„Fryga“ znał dobrze knajpkę, a przed kilkoma tygodniami robił tu nawet rewizję. Co do Suchara, na którego się powołał, był to jeden z najniebezpieczniejszych bandytów warszawskich. Obawiać się jego przybycia nie potrzebował, ponieważ tego samego ranka własnoręcznie zapakował go do kozy.
Ajent usiadł przy którymś wolniejszym stole.
— Obstalowałem szabasówkę i gęsinę — rzekł.
Za chwilę otworzyły się małe drzwiczki, ukryte w głębi izby, i ukazał się młody Żydek, niosąc talerz. „Fryga“, stosownie do przyjętego tutaj zwyczaju, musiał zgóry uiścić należność. Kiedy wreszcie postawiono przed nim wódkę, pochwycił w jednej chwili wielki kielich i wychylił go do dna.
Pomimo wszystko, było mu trochę nieraźno. Coby było, gdyby go poznali? Nie miał nawet odwagi rozglądać się po twarzach obecnych, ale był pewny, że znalazłby niejednego znajomego. Sam Szapsia widział go nieraz. „Fryga“ winszował sobie pomysłu ukostjumowania się.
Rzeczywiście, na widok obcej fizjognomji ajenta, zaczęły się odzywać w różnych kątach izby szmery, ale nazwisko Suchara, rzucone przez Szapsię, niebawem uspokoiło burzących się.
„Fryga“ oparł się o ścianę, przymknął oczy, jakgdyby czekał. W samej rzeczy rozmyślał.
Plan jego dotąd nie był stanowczo zdecydowany. Postanowił dostać się do wnętrza domu, a „restauracja“ Szapsiowej miała być dlań tylko etapem na tej drodze. Szło o to: jak pójść dalej? Pierwotnie „Fryga“ zamierzał czekać tu aż do jakiej drugiej lub trzeciej nad ranem i dopiero wtedy, gdy wszyscy będą wychodzili tylnem wyjściem przez bramę, zawieruszyć się na podwórzu. Niebawem jednak uznał ten plan za mało praktyczny. Najwpierw, długie jego oczekiwanie mogło wzbudzić podejrzenia, których rezultat byłby dlań zapewne fatalny. Powtóre, tajemnicza robota, powodująca ukazywanie się iskier, napewno w ciągu paru godzin ustanie.
— Trzeba działać śpiesznie — mówił sam do siebie „Fryga“.
Powziął postanowienie. Wstał i zbliżył się do rudobrodego Żyda.
— Panie Szapsia! — rzekł — nie mogę dłużej czekać. Powiedz pan Sucharowi, jak przyjdzie, że był tu Józiek z fabryki i kazał mu powiedzieć, że „granda“ idzie.
Szapsia, nic nie mówiąc, kiwnął głową i otworzył drzwi.
„Fryga“ znalazł się w ciemnym korytarzyku, którym się niedawno tu dostał. Posuwał się naprzód, macając po prawej jego ścianie. Naraz zatrzymał się, namacał drzwi. Z niezmiernemi ostrożnościami nacisnął klamkę. Serce mu biło, jak młotem. Klamka powoli ustępowała, poruszył nią, drzwi nie były zamknięte na zamek. „Fryga“ omal nie krzyknął z radości, drzwi te bowiem, jak sobie przypomniał, prowadziły do bramy.
Odemknął je cokolwiek i spojrzał. W bramie nie było stróża, w latarni zaledwo się kopciła mała lampa naftowa.
W sekundę ajent już był na podwórzu.
Panowała tu ciemność i milczenie. Cały dom zdawał się spać głęboko. Ani jednego światełka w oknie. „Fryga“ przytulił się do muru i spoglądał wgórę. Czekał wylotu iskier. Nic... Serce uderzało mu mocno, sądził że mu rozsadzi piersi.
Czyżby iskry już zagasły? Więc jego podróż byłaby zbyteczną!... Ślad znikał w chwili, kiedy go miał ująć. Ajent zaczynał być wściekły. Zarzucał sobie, że sam jest winien, że odrazu powinien był próbować przejść na podwórze drzwiami w korytarzu, które tak szczęśliwie znalazł otwarte.
Naraz przyszła mu myśl. Znajduje się na pierwszem podwórzu. Iskry prawdopodobnie wylatują z drugiej, poprzecznej oficyny. Tutaj był zbyt blisko i mógł ich nie widzieć, ponieważ zasłaniała je pierwsza poprzeczna oficyna. Ta myśl dodała nowej energji ajentowi.
Nie bacząc na to, że położenie jego w nocy, w obcym domu, bez dokładnej możności wytłumaczenia nawet przed zwierzchnikami celu swych poszukiwań, nie było do pozazdroszczenia, szybko przemknął przez drugą bramę.
Drugie podwórze było również milczące.
Stanął w kącie i oczekiwał. Upłynęło parę sekund, które zdawały mu się wiekami. Wszędzie było ciemno, w drugim końcu podwórza rozróżniał kontury oficyny, zajmowanej przez Apenszlaka. Na ciemno błękitnem tle nieba rysowały się wyraźnie dwa daleko ciemniejsze kominy tego budynku. Nie oświetlały ich żadne błyski.
Naraz — „Frydze“ zdawało się, że się myli — na jednym z kominów zaświecił jakgdyby świętojański robaczek... potem drugi, trzeci... Teraz nie mogło być wątpliwości. Snop złotych iskier wybiegł w górę, rozsypał się i zagasł.
„Fryga“ omal nie wywinął koziołka z radości.
Teraz mógł triumfować. Iskry ukazywały się z oficyny, zamieszkanej przez Apenszlaka; Apenszlak widuje się z brunetem z faworytami, który bywa u Temy i mieszka u Meinera; Meiner zamawia papier, na którym pisany jest list do Halbersona; wreszcie Apenszlak i Lurje bywają razem u Fajnhanda. „Fryga“ trzyma ich wszystkich w ręku.
Bez namysłu, chciał biec w tej chwili, zaraz, do naczelnika, objaśnić wszystko i zażądać aresztowania winnych.
Niebawem jednak przyszła rozwaga. O co ich może oskarżyć?... Oto wielkie zapytanie, które mu się nastręczyło odrazu. Naczelnik słusznie powie, że to „romanse“. Cóż, że z kominów oficyny Apenszlaka, w której wszyscy śpią, ukazują się iskry, jeżeli jednocześnie nie można go oskarżyć o żaden stanowczo zdecydowany czyn występny? Jest to, jak dotychczas, tylko niezwykłe, niewytłumaczone, ale jeszcze nie karygodne zjawisko... Trzeba mieć coś więcej, trzeba mieć dowody, ażeby móc działać.
Pod wpływem tych uwag, entuzjazm ajenta stopniał, jak śnieg majowy. Przed chwilą zdawało mu się, że jest już u celu, teraz widział, że znajduje się dopiero na początku drogi.
— Czy w tej chwili można prowadzić dalsze poszukiwania? — zadał sam sobie pytanie „Fryga“.
Odpowiedź była: nie. W tej chwili nie miał żadnej szansy wśliznięcia się do wnętrza domu Apenszlaka; nie mógł przecież przypuszczać, że drzwi będą otwarte, jak te, któremi dostał się na podwórze. Trzeba było obmyślić rzecz i uskutecznić wyprawę kiedyindziej. Taki był ostateczny wniosek „Frygi“.
Pomimo to, instynkt policjanta skierował go ku oficynie. Czuł potrzebę dotknięcia się jej, posłuchania, czy wewnątrz nie będą się odzywały jakie tajemnicze szmery.
Posunął się naprzód. Obszedł całą oficynę, nie odkrywszy nic godnego uwagi. Nacisnął nawet zlekka klamkę drzwi — napróżno.
W tej chwili był na prawym końcu oficyny. Tutaj znajdował się rodzaj zagłębienia: oficyna nie dochodziła do muru sąsiedniej posesji na parę łokci. Powonienie objaśniło ajenta, że musiał się tu mieścić śmietnik.
Ajent chciał już wracać i, obudziwszy stróża, wydostać się na ulicę, udając zapóźnionego gościa Szapsiowej.
Wtem na podwórzu posłyszał szmer.. Zdawało mu się, że rozróżnia stąpania.
„Fryga“ jednym skokiem znalazł się w zagłębieniu. Przysunął się do samego muru. W ścianie oficyny, zamieszkanej przez Apenszlaka, znajdowało się tu coś w rodzaju niszy, widocznie przeznaczonej na przebicie drzwi na wypadek przedłużenia oficyny. Obok leżało kilka brukowców.
„Fryga“ ukrył się w tej niszy, ukląkłszy na kamieniach.
Po chwili szmer ustał. Wszędzie panowała cisza. Ajent musiał się omylić. Znów zamierzał się podnieść. Przykuło go do miejsca nowe wrażenie akustyczne. Zdawało mu się, że, przyciskając ucho do ściany, słyszy jakgdyby daleki, stłumiony szmer, niby turkot naładowanego wozu, niby odgłosy gromu, ginące gdzieś w przestrzeni, niby ciężki oddech jakiejś maszyny.
„Fryga“ zadrżał cały.
Podniósł się. Próbował wspiąć się na kamienie, ażeby lepiej słyszeć ów daleki, dochodzący jakgdyby z pod ziemi odgłos.
Wtem parę kamieni usunęło się pod nim. Upadł i uderzył o ścianę. Uczuł dotkliwy ból. W tej chwili doznał nowego wrażenia. Zdawało mu się, że gdzieś spada...
Ściana usuwała się pod nim.
„Fryga“, po krótkiem omdleniu, powrócił do świadomości.
Dokoła niego panowała cisza i ciemność. Powietrze było zaduszone, sparte, piwniczne.
„Fryga“ przedewszystkiem obmacał się. Czuł w kilku miejscach ciała ból i chciał przekonać się, czy nie ma jakiego członka nadwyrężonego. Rezultat wypadł dość pomyślnie. Oprócz kilku siniaków, tylko na prawem kolanie „Fryga“ znalazł niewielkie uszkodzenie. Spodnie były rozdarte, a z ranki sączyła się jakaś wilgoć. Była to widocznie krew.
Ajent wyjął chustkę z kieszeni i obandażował sobie mocno kolano.
Z zimną krwią przystąpił następnie do rozpoznania sytuacji.
— Najwidoczniej wpadłem w jakąś dziurę — rozmyślał. — Z jednej strony jest to bardzo niepokojące, z drugiej jednak cieszy mnie niewymownie... znajduję się bliżej tajemnicy Apenszlaka.
Rzeczywiście, hałas, który przed chwilą jeszcze na podwórzu uderzył słuch „Frygi“, tutaj dochodził, chociaż stłumiony, ale jednak już daleko wyraźniejszy.
— Zobaczymy, gdzie jesteśmy — rzekł do siebie ajent.
Z łatwością przekonał się, że leżał na zwykłej piwnicznej podłodze, którą stanowiła gruba warstwa kurzu, pod którą były cegły. Opierał się plecami o dolne stopnie jakichś schodków.
„Fryga“, jak go znamy, był niezłym strategikiem.
Przedewszystkiem tedy pomyślał o zabezpieczeniu sobie odwrotu. W tym celu, pomimo bólu w kolanie, począł się wdrapywać po stromych i wąskich schodkach. Naliczył ich szesnaście. Kończyły się one rodzajem małej platformy.
Próżno jednak ajent upatrywał w górze lub z boków jakiego otworu, którego jaśniejszy, odróżniający się od otaczających go ciemności zarys, wskazywałby miejsce, przez które możnaby wyjść nazewnątrz.
„Fryga“ stanął na platformie i podniósł ręce do góry. Nie trafił na żadną ścianę. Dokoła była próżnia. Tylko ręce ajenta, wzniesione do góry, zachwyciły długie pasma pajęczyny, zwieszające się skądś, z niewidzialnego sufitu.
A więc odwrót był odcięty.
— Tem gorzej — rzekł do siebie „Fryga“. — Pójdziemy naprzód.
Zeszedł ze schodków. Usiadł. Zastanawiał się nad kwestją, w jaki sposób znalazł się w tem podziemiu, lub w tej piwnicy: wypadkiem, czy też... inaczej? Była to ważna kwestja.
Ostatecznie wszystko przemawiało za wypadkiem. Oprócz stłumionego szmeru, podobnego do dalekiego grzmotu lub sapania maszyny, żaden inny odgłos nie przerywał milczenia. Nie można się było domyślać w pobliżu żadnej żyjącej istoty.
„Fryga“ zrobił sobie bardzo słuszną uwagę:
— Gdyby ściągnięto mnie tu z zamiarem, napewno miałbym już obok siebie kogoś ktoby się mną interesował.
Ajent przyszedł tedy do wniosku, że trafił przypadkowo na jakieś ukryte drzwi, które wskutek uderzenia otworzyły się i dały mu w ten sposób dostęp do tajemnic Apenszlaka. Stanowczo, przypadek mu sprzyjał.
Gdyby w tej chwili oświetlono twarz ajenta, dostrzeżonoby na niej szyderczy uśmiech.
— Martwiłem się właśnie — mówił do siebie — jak się dostać do pałaców Apenszlaka. Oto w nich jestem. Idźmy więc naprzód.
Podniósł się i postąpił dwa kroki, wyciągnąwszy przed siebie ręce. W tej chwili jednak musiał się zatrzymać, uderzył głową o sufit.
Pokazało się, że tylko schodki znajdowały się w rodzaju studzienki, której pułapu nie można było dosięgnąć. Samo podziemie było dość, a nawet bardzo niskie. „Fryga“, pomimo swego niewielkiego wzrostu, musiał uklęknąć i w ten sposób posuwać się naprzód, na kolanach.
Przed nim roztwierał się rodzaj korytarza, jak o tem mógł się przekonać za pomocą dotykania. Ściany stanowiły ciężkie paki, widocznie czemś naładowane. Ajent próbował którą z nich usunąć. Udawało mu się to z wielką trudnością.
Upłynął kwadrans. „Fryga“ powoli i z wielkiemi ostrożnościami posuwał się naprzód. Zdawało mu się dziwnem, że nie dosięgał żadnego celu. Tajemniczy hałas ciągle dochodził do niego, z jednakową prawie mocą.
— Cóż u licha! — mruknął sam do siebie „Fryga“ — jeszcze z parę minut, a znajdę się pod Placem Teatralnym.
Znów przeszło parę chwil.
Naraz ajent omal nie krzyknął. Trafił na jakieś schodki. Przyszło mu na myśl, że tędy może mieć zapewniony odwrót. Odbył szczegółową całą ich eksplorację. Schodki były takie same, jak pierwsze: tak samo szesnaście schodów i platforma. Tylko mniej pajęczyny zwieszało się u góry.
„Fryga“ znów puścił się w drogę. Za dziesięć minut znów trafił do schodków. Rezultat badania był taki sam, jak już dwa razy poprzednio. Ajent aż zaklął:
— Cóż do stu tysięcy djabłów! Nastawiali schodków, które nigdzie nie prowadzą.
Miał już puścić się w dalszą drogę. Wtem trafił ręką na jakiś przedmiot. „Fryga“ omal nie wybuchnął śmiechem. Była to jego własna czapka, która zleciała mu z głowy w chwili upadku.
Najwidoczniej tedy krążył ciągle dokoła i wracał do tego samego miejsca, skąd wyszedł.
— A to osioł ze mnie! — zawołał ajent, jak zwykle, nie żałujący dla siebie dość ubliżających epitetów.
Trzeba było zmienić system. „Fryga“ nie namyślał się długo. Postanowił kierować się za ciągle doń dochodzącym szmerem.
Niedługo jednak przekonał się, że nie jest to wcale łatwe.
Idąc za szmerem, trzeba się było przeciskać pomiędzy pakami, usuwać je. Ajent coraz bardziej czuł zmęczenie. Zaczynał mieć gorączkę. Stłuczenia i starcia na ciele, oraz ranka na kolanie paliły go dotkliwie. Uczuwał pragnienie.
Od czasu do czasu odpoczywał.
— To trudno, mój kochanku! — mówił sam do siebie — żeby złapać takie grube ryby, trzeba się trochę pomęczyć.
Trwało to, nie wiedział już, jak długo. W każdym razie parę godzin. Zdawało mu się, że to się nigdy nie skończy. Chwilami tracił niemal przytomność. Zdawało się mu, że znajduje się w cichej izdebce na Starem-Mieście, obok Karolci, że tam, nad komodą, świeci lampka przed obrazem Matki Boskiej... Po chwili dopiero przebudził się.
Głowa mu strasznie ciężyła. W oczach czuł gorąco.
Pomimo to, powtarzał ciągle:
— Trzeba iść naprzód!
Popychał i przesuwał ciężkie paki, rozdzierał sobie ubranie, kaleczył palce.
Chwilami obejmował go niewymowny przestrach. Zdawało się mu, że się nigdy nie wydobędzie z tego podziemia, z tych strasznych ciemności. Powietrze, panujące tutaj, dusiło go, padało mu na płuca.
Chciał krzyczeć.
Tylko cała energja rozsądku przytłumiała te nierozsądne zachcianki, które mogły być dlań tak zgubne w skutkach.
Tymczasem szmer, za którym się kierował, odzywał się coraz wyraźniej, coraz głośniej. Teraz zdawało mu się, że odróżnia stuk przesuwanej prasy.
Znów upłynęło sporo czasu.
„Fryga“ upadł przy jakiejś cięższej pace. W głowie mu się kręciło. W pierwsi brakło oddechu. Ręce miał jakby ołowiane. Leżał, ciężko dysząc.
— Nie, nie mogę — mówił do siebie — dalej nie pójdę.
Wzrok jego błądził dokoła, starając się odkryć coś nowego w ciemności.
Wtem wydał stłumiony okrzyk.
— Światełko? — pytał sam siebie. — Niepodobna!
Rzeczywiście, w dali, pomiędzy pakami, widniał jakiś blask złotawy.
Ajent porwał się. Nie bacząc na straszne zmęczenie, z gorączkową energją począł dążyć za tem światełkiem. W kwadrans przebył przestrzeń, która go dzieliła od owego światełka. Jak piórka, usuwał z drogi najcięższe paki.
Oczy jego, przywykłe do ciemności, odrazu zdołały ocenić położenie, kiedy wyszedł na trochę swobodniejszą przestrzeń. Znajdował się w rodzaju korytarza, na który wychodziły przedzielone drewnianemi przegródkami niby piwnice, niby celki.
Złotawy błysk przedzierał się przez szczelinę w zewnętrznej ścianie jednej z takich celek.
We „Frydze““, pomimo gorączki, która go ogarniała, pomimo całej słabości, obudził się znowu instynkt policjanta. Ostrożnie, powoli, zbliżył się, położył na jakimś barłogu, który znalazł na ziemi, przytknął oko do szczeliny i spojrzał.
Widok, jaki mu się przedstawił, był wielce dziwny.
Przed nim roztwierała się w dole, o jedno piętro niżej, obszerna izba, pełna światła.
W jednym kącie znajdował się ogromny piec, w którym, wpośród płomieni, stał kociołek, pełen jakiegoś srebrzystego płynu. Ów płyn czerpał od czasu do czasu wielką łyżką jakiś człowiek, następnie wlewał do naczynia, stojącego na stole. Płyn przechodził stąd pod ręczną praskę, którą manewrował drugi człowiek.
Z pod praski wypadały małe, niewielkie, błyszczące krążki.
— Ach, ach! — rzekł sam do siebie „Fryga“ — wyręczają komorę, robią plomby.
W drugim końcu izby znajdowała się maszyna, podobna do prasy drukarskiej, poruszana przez półnagich ludzi. Jej to odgłos przyprowadził tutaj ajenta.
Trzeci człowiek od czasu do czasu wyjmował z pod maszyny jakieś czerwone papierki.
„Fryga“ przyglądał się im uważnie.
— Dziesięciorublówki — rzekł wreszcie.
Po chwili maszynę zatrzymano. Papierki zostały złożone na stole. Wszyscy trzej ludzie przeglądali je uważnie. Niektóre, uznawane za dobre, składali na małą kupkę, pozostałe odrzucali na bok. Potem wrzucano je do pieca.
— Ładna fabryka! — mruknął do siebie ajent. — Teraz naczelnik nie powie, że to romanse.
Zmęczenie „Frygi“ coraz bardziej się wzmagało. Czuł w głowie jakiś szum, w uszach mu dzwoniło. W kościach czuł łamanie, strzykanie. Robiło się mu raz strasznie gorąco, to znów okropnie zimno. W ustach miał straszne palenie i suchość.
— Dałbym rubla za parę kropel wody! — rzekł do siebie półgłosem.
Było mu jakoś dziwnie, bardzo dziwnie. Brała go ochota do płaczu i do śmiechu razem.
Naraz uczuł, że kręci mu się w głowie. Zdawało mu się, że płomienie w izbie, którą miał przed oczyma, wirują, że cała izba się kręci, tonie w jakiejś mgle, znika gdzieś daleko. Z tej mgły wyskakiwały tylko od czasu do czasu gorejące języki ognia i migały czarne, osmolone postaci ludzi, pracujących w izbie.
„Fryga“ stracił znów przytomność.
W godzinę potem znajdujemy ajenta policyjnego na dole, w izbie, którą przed chwilą obserwował.
Pozór izby zmienił się nie do poznania. Robota, którą tu prowadzono przed godziną tak energicznie, ustała. Ogień przygaszono; w tej chwili tylko, od czasu do czasu, wzniesie się niebieskawy płomyk z dogasających węgli i znów zagaśnie. Izbę oświetla niewielka lampka, stojąca na stole. W jej niepewnym blasku widzimy „Frygę“, leżącego nieopodal pieca, na ziemi. Ma skrępowane nogi i ręce. Trochę dalej siedzi na ławce dwóch ludzi, od czasu do czasu spoglądających nań z uwagą.
Wszystkie charakterystyczne przyrządy, machina, której hałas przywiódł tutaj „Frygę“, praski, ołów — wszystko to znikło.
„Fryga“ leży nieruchomo, z zamkniętemi oczyma. Pomimo to, oddech jego przekonywa, że żyje, co więcej, odzyskał przytomność.
Nastąpiło to wkrótce potem, kiedy go skrępowano i przyniesiono tutaj. Straszny ból, jaki mu sprawiały cienkie sznury, wpijając się w ręce, otrzeźwiły go z gorączkowego stanu bezświadomości, w jaki wpadł przed chwilą.
Była to jednak żelazna natura ten „Fryga“.
Ból dojmował go tak, że omal w pierwszej chwili nie krzyknął na cały głos. Zdołał się jednak powstrzymać. Ostrożnie, napół otworzywszy oczy, sprawdził zmiany, jakie zaszły w izbie. Przywołał całą swą przytomność umysłu. Pomimo strasznego bólu, pomimo trawiącej go gorączki, starał się na zimno ocenić swoją sytuację. Jak zwykle, zaczął rozumować.
— Źle z nami! — myślał „Fryga“. — Od czasu, jak człowiek dostał nożem w ramię przy aresztowaniu Fajbusia na Smoczej, nie było tak źle... Zostałem odkryty... Ale jak?
Odpowiedź na to pytanie nie dała na siebie długo czekać.
Dwaj ludzie, siedzący na ławie, zaczęli rozmawiać przyciszonym głosem. Mówili żargonem żydowskim. Na szczęście, „Fryga“ wybornie rozumiał ów żargon i sam nawet nim mówił.
Dowiedział się tedy z ich rozmowy, że jeden z drabów zajętych na dole, wracając do komórki, stanowiącej jego sypialnię, znalazł „Frygę“ omdlałego na swym barłogu. Rozmawiający byli bardzo zaniepokojeni. Widocznie obecność „Frygi“ w podziemiu stanowiła dla nich zagadkę, której w żaden sposób wytłumaczyć sobie nie mogli. Przypadek był ich zdaniem, niemożebny. A więc musiał to być szpieg! Taka była opinja ich i towarzyszów. To też przedsięwzięli natychmiast środki w celu ukrycia swych robót, a jednocześnie dwaj z nich pobiegli uprzedzić „rebe“. O tym rebe w ciągu rozmowy wspominali parękroć.
— Jak się tu „ten“ dostał? — zapytywał jeden z drabów, ukazując na „Frygę“.
Drugi zrobił uwagę:
— Jeżeli on tu wszedł, mogą lada chwila wejść i inni. Bo przecież sam, nie mając nikogo za sobą, nie ośmieliłby się wślizgnąć.
Przez chwilę panowało milczenie.
— Dlaczego rebe nie przychodzi? — pytał któryś z drabów.
Te parę słów sprawiło, że ajentowi dreszcz przeszedł przez całe ciało.
Kto może być ów rebe, o którym wspominają? Najpewniej Apenszlak, w którego domu w piwnicach to wszystko się dzieje. A jeżeli tak — „Fryga“ mógł być pewny, że zostanie poznany. Przebranie jego teraz nie na wiele mu się przyda. A wówczas?
Skóra ścierpła ajentowi.
W każdym razie, ktokolwiek byłby ów rebe z chwilą jego przybycia rozpocznie się badanie „Frygi“ i sąd. Zbyt poważne rzeczy widział w tym podziemiu, ażeby go można było stąd tak łatwo wypuścić.
Serce zaczęło gwałtownie bić ajentowi. Pomimo osłabienia, pomimo gorączki, uczuł, że gotów byłby w tej chwili wszystko przedsięwziąć, ażeby tylko uniknąć ostatecznego spotkania się z tym rebe.
Pilnujący go znów zaczęli rozmawiać.
— Pewno rebe sprawdza, czy niema nic groźnego nazewnątrz — rzekł jeden z nich.
— Może — odpowiedział drugi.
— A potem przyjdzie przecież popytać naszego chłopca, skąd tu przyszedł.
Obydwaj roześmieli się przytłumionym, cynicznym śmiechem.
„Frygę“ znowu przeszedł dreszcz. Wszystkie jego pragnienia i chęci, cała energja, sformułowały się w dwóch słowach:
— Trzeba uciec!
Ale jak i którędy?
Ajent mimowolnie, odruchowo natężył związane ręce, próbując zerwać krępujące go sznury. Gorączka dodawała mu siły. Sznury wyprężone aż trzasnęły. Ale skutek był tylko taki, że sznur jeszcze głębiej wpił się w skórę, raniąc ją i sprawiając niewypowiedziany ból.
„Fryga“ z heroizmem, na któryby się kiedyindziej nie zdobył, ani syknął.
— A jakby gagatek nie chciał odpowiadać, to mu pomożemy! — rzekł jeden z drabów.
Śmiech ze strony drugiego był odpowiedzią na ten dość zagadkowy frazes.
— Pamiętasz, Icele — ciągnął pierwszy — tego karczmarza pod Grodnem, co to nie chciał powiedzieć, gdzie ma kerbełe?
— Pamiętam.
— Ładnie zaczął przebierać nogami, kiedy mu pokazaliśmy czerwonego koguta.
Rozmawiający zaczęli się znowu śmiać.
„Fryga“ aż nadto dobrze zrozumiał te cokolwiek zagadkowe słowa. Jego praktyka, jako ajenta, wystarczała na to. Mówiono o operacji, zwanej przypalaniem nóg.
Te słowa nie mogły nie dodać „Frydze“ energji. Zdawało mu się, że osłabienie, które go przed chwilą pozbawiło przytomności, znikło, że przybyło mu w trójnasób sił. Trzeba najpierw uwolnić ręce i nogi z więzów, a potem się zobaczy.
Ponowne usiłowanie „Frygi“ nie doprowadziło jednak do lepszego rezultatu, niż pierwsze.
„Fryga“ leżał na ziemi na grzbiecie. Ręce miał związane przed sobą. W chwili, kiedy zrobił gwałtowny wysiłek, mimowoli posunął się trochę wbok. Uczuł wówczas nowy, przejmujący ból w boku. Trafił na jakiś twardy i nawet ostry przedmiot, leżący na podłodze. Ów przedmiot rozciął mu ubranie i zadrasnął skórę.
„Fryga“ leżał nieruchomo. Przez głowę przebiegały mu bezładnie tysiączne pomysły.
Wreszcie, spoglądając co chwila z pod przymrużonych powiek w stronę zajętych rozmową drabów, zaczął robić usiłowania, ażeby móc powoli i bez zwrócenia na siebie uwagi przewrócić się twarzą ku ziemi. Po dziesięciu minutach, manewr ten, dzięki nierówności podłogi, udał mu się najzupełniej.
Węgle w piecu przestały błyskać iskrami; w kącie, w którym leżał „Fryga“, panował zupełny prawie zmrok. Dwaj łotrzy zajęci byli gawędą.
Wstrzymując jęki bólu, wydobywające się mu na usta, „Fryga“ skierował związane ręce na ów twardy, ostry przedmiot. Kaleczył mu on dłonie, ale jednocześnie przecinał sznurki.
W sekundę „Fryga“ znalazł się z powrotem na grzbiecie. Ręce miał przed sobą złożone tak, jakgdyby sznurki krępujące je ciągle jeszcze trzymały.
W tej chwili dał się słyszeć szmer. Wszedł trzeci drab.
— Cóż? — zapytał dwóch siedzących na ławie — nie ruszał się?
— Nie — była odpowiedź.
— Rebe kazał tobie przyjść na górę, Icele. A ty rozwiąż mu nogi i obudź go. Zaprowadź go do śpichrza — rzekł przybyły, wskazując ręką jeden z kątów, gdzie, pomimo półmroku, można było spostrzec zarys drzwi. — Rebe tam zaraz przyjdzie.
— A jak nie będzie chciał się obudzić? — zapytał drab.
— To już twoja rzecz...
Wszyscy trzej roześmieli się.
Dwaj ludzie wyszli, został tylko jeden. Przeciągnął się on, splunął i mruknął jakieś niezrozumiałe przekleństwo żydowskie.
Przystąpił do ajenta, leżącego nieruchomo, i zaczął mu rozwiązywać nogi.
„Fryga“ czekał cierpliwie końca tej operacji. Jak tylko uczuł, że nogi ma wolne, wyciągnął rękę i, pochwyciwszy nią garść popiołu, którego spora kupka leżała przed piecem, rzucił w oczy swemu stróżowi. W sekundę potem był już na nogach, trzymając w ręku przedmiot, który mu posłużył do przecięcia sznurów na rękach.
Wszystko to nastąpiło w jednej sekundzie.
W chwili, kiedy drab, oślepiony popiołem, rzucił się naprzód, pragnąc ciężarem swego ciała przydusić więźnia, „Fryga“ znajdował się już przy drzwiach, które przed chwilą wskazywał drab, dający towarzyszowi instrukcje.
Ajent z niezmierną szybkością i przytomnością umysłu usnuł plan, który tak szczęśliwie udało mu się wykonać. Nie mając innego wyjścia, postanowił umknąć do owego „śpichrza“, o którym mówiono przed chwilą. Przypuszczał, że drzwi będą otwarte, ów „śpichrz“ mógł mieć jakieś wyjście. Zresztą sądził, że ci, którzy podążą za nim w pogoń, nie odrazu wpadną na myśl, że udał się w tamtą stronę. W każdym razie, ponieważ słyszał, że rebe miał dopiero przyjść do „śpichrza“, przypuszczał, że go tam w tej chwili niema. Rozbierając tedy wszelkie ewentualności, wolał pójść tam, gdzie nie było nieprzyjaciół, niż tam, gdzieby ich musiał spotkać napewno. Miał wreszcie w ręku kawał żelaza, który mu już oddał tak znakomitą usługę. Było to duże i ostre dłuto.
Przypuszczenia „Frygi“ okazały się do pewnego stopnia słuszne.
Drzwi rzeczywiście ustąpiły i „Fryga“ znalazł się w niskim, ciemnym korytarzu.
Na jedną sekundę zatrzymał się. Dochodził doń straszny ryk draba, któremu popiół rzucony w oczy sprawiał widocznie straszny ból,
— Aj waj! gewałt! zbój!... Aj waj!...
Ajentowi dodało to tylko energji. Nasłuchując i macając po ścianach, zaczął się posuwać korytarzem. W tej chwili jednak poczuł dopiero, jak był słaby. Energja, podniecona na chwilę, naprężenie nerwów, doprowadzone do najwyższego stopnia, pozwoliły mu szczęśliwie uniknąć niebezpieczeństwa. Ale obecnie wracało osłabienie.
Musiał oprzeć się o ścianę, ażeby nie upaść. Czuł zamęt w głowie. Pomimo to, posuwał się naprzód, trzymając się ścian.
Trwało to parę minut.
Powietrze było w korytarzu zgęszczone, piwniczne. Zaledwie mógł oddychać. Pierś jego poruszała się ciężko. Z ręki sączyła mu się powoli krew.
Nagle „Fryga“ poczuł jakgdyby przypływ strugi świeżego powietrza. Podniósł głowę i otworzył oczy, na które mimowoli opadały strudzone powieki; w ukośnej linji ukazało się coś w rodzaju światełka. Mrok przynajmniej nie był taki gęsty.
„Fryga“ odetchnął.
Nadzieja dodała mu sił; posuwał się naprzód. Niebawem uderzył nogą o pierwsze stopnie schodów. Owe schody prowadziły widocznie do tego światełka, które dla biedaka „Frygi“ było symbolem swobody i ratunku.
Zaczął się wspinać po schodach.
Szło mu to dość trudno. Nogi znów odmawiały posłuszeństwa. Już na czwartym schodzie musiał się zatrzymać, oddychając ciężko.
W tej chwili z głębi korytarza doszedł doń hałas...
Stukano. Słychać było głosy i przekleństwa. Jednocześnie z załamku muru ukazał się odbłysk światła.
— Tutaj, tutaj! — wołał ktoś po żydowsku — na piasku widać ślady krwi.
„Fryga“ zebrał ostatnie siły. Schody teraz uciekały pod jego nogami. Piął się coraz wyżej. W parę sekund znalazł się u ich wierzchołka. Wąski, niezamykany otwór prowadził do obszernej, wysokiej blisko na dwa piętra izby, stanowiącej w samej rzeczy rodzaj śpichrza.
Panował tu półmrok. Widocznie na dworze świtało, a światło z zewnątrz dostawało się małemi okienkami, znajdującemi się u samej góry, na wysokości drugiego piętra.
Ajent stanął u otworu. Jednem spojrzeniem obrzucił wnętrze śpichrza. Śpichrz był murowany. W głębi widniała potężna brama, zamknięta od zewnątrz na żelazne sztaby, których śruby widać było z tej strony. „Fryga“ zrozumiał, że się stąd tak łatwo nie wydostanie.
Tymczasem z głębi schodów, z korytarza, dochodziły coraz to głośniejsze okrzyki.
Niebezpieczeństwo stawało się coraz groźniejsze. Za chwilę prześladowcy będą tuż, tuż... „Fryga“ silniej ścisnął w dłoni rękojeść dłuta. Stanął gotowy do walki.
Wtem nowa myśl przeszła mu przez głowę.
Tuż obok otworu, którym mieli się dostać jego prześladowcy, znajdowała się duża paka. „Fryga“ przysunął się do niej, ukląkł i z potężnym wysiłkiem zaczął ją pchać w stronę otworu. Był to ogromny ciężar. Kiedyindziej ajent aniby go ruszył z miejsca. Teraz uczuł, że paka się porusza, ustępuje naporowi jego ramion.
„Fryga“ roześmiał się dzikim, nieludzkim śmiechem.
Oczy niemal wychodziły mu na wierzch. Jeszcze parę cali, jeszcze trochę i paka znajdzie się nad otworem.
Tymczasem z głębi dochodził coraz bliższy gwar głosów. Światło, wydobywające się z otworu, rozpraszało panujący w śpichrzu półmrok.
„Fryga“ uczuł, że paka już częścią swej podstawy wysunęła się nad otwór. Pchnął jeszcze raz ramieniem.
Dał się słyszeć potężny trzask.
Paka znikła w otworze. Chmury kurzu wytrysnęły z głębi. Dało się słyszeć kilka przeraźliwych krzyków, kilka strasznych przekleństw. Światło, które przed chwilą przeświecało stamtąd, zagasło.
Przez krótką chwilę odzywał się z dołu jakgdyby odgłos podziemnego gromu, wreszcie wszystko zamilkło.
„Fryga“ klęczał, pochylony nad otworem, oparty na rękach.
Czekał.
Dokoła panowało milczenie... Upłynęło parę minut. Ajentem owładnęło zdumienie; zdawał się nic nie rozumieć. Był jakgdyby osłupiały. Zadawał sobie pytanie:
— Co się tam stało?
Wreszcie podniósł się.
Zimna rozwaga, która go nigdy na czas dłuższy nie opuszczała, wróciła mu. Powiedział sobie, że niebezpieczeństwo bynajmniej nie zostało ostatecznie usunięte. Za chwilę znowu niewątpliwie przyjdą. Partja stała tak, że nie mogli jej zostawić nierozegraną. Szło im o wszystko! Tymczasem on był coraz słabszy. Obecnie znów zaledwie trzymał się na nogach.
— Trzeba się stąd wydostać... koniecznie! — powtarzał „Fryga“.
Opierając się o paki, zaczął obchodzić dokoła spichrz. Próbował krzyczeć: „ratunku!“ Najwidoczniej jednak głos jego nie wydostawał się na zewnątrz przez grube mury.
Zbliżył się do bramy.
Ostatnim wysiłkiem uderzał w nią pięściami i całem ciałem. Z wściekłością wstrząsał potężną zaporę. Zagłębiał dłuto w drzewie.
Wszystko napróżno...
Wściekłość go ogarniała. Czuł że siły go odbiegają coraz bardziej. Chwilami nasłuchiwał. Wszędzie panowało milczenie. Z otworu nie słychać było żadnego szmeru.
To jeszcze bardziej drażniło jego naprężone nerwy; ta cisza zdawała mu się wróżyć coś niedobrego.
Spoglądał dokoła. W coraz bardziej rozświetlającym się półmroku ujrzał dwie galeryjki, obiegające dokoła śpichrz, jedną na wysokości pierwszego piętra, drugą tuż pod otworami, dającymi światło. Na galeryjkach rozstawione były mniejsze paczki. Na pierwszą z nich prowadziły schody, wyżej szła drabina.
— Znalazłem! — zawołał do siebie, Fryga“.
W dwie minuty znajdował się na wysokości pierwszej galerji.
Ściągnął już ręce ku drabince, prowadzącej na drugą galerję, gdy wtem uwagę jego zwrócił cichy szmer. Odwrócił głowę.
To, co ujrzał, zmroziło krew w jego żyłach.
W oddalonym kącie śpichrza, z maleńkich drzwiczek, których istnienia nigdyby nie przypuszczał, wydobywało się w tej chwili kilka osób. Pomimo półmroku, „Fryga“ w jednej z nich poznał Apenszlaka. Inni byli to dwaj czy trzej Żydzi, których widział niedawno w izbie podziemnej. Trzymali w rękach rewolwery.
Widok ten znów podniecił energię „Frygi“. Zaczął się drapać po drabinie.
— Ognia! — rzekł jakiś głos.
Parę kul świsnęło około ajenta.
Za chwilę był on już nietknięty na drugiej galerji. Energicznym ruchem odtrącił drabinę, która upadła, uderzając w ramię któregoś z nadbiegających prześladowców.
— Jeszcze raz — odezwał się ten sam głos.
„Fryga“ wychylił głowę przez drewnianą kratę jednego z otworów, podobnych do okien.
— Ratunku! — wołał.
Ale ratunek nie przychodził. Znów parę kulek świsnęło koło niego. Rozpacz zaczynała ogarniać „Frygę“.
— A więc niema żadnego sposobu — pomyślał sobie.
Uwiesił się obiema rękami u drewnianych krat otworu. Za chwilę kraty pękły. „Fryga“ podniósł się i wychylił całem ciałem przez wązki otwór. Zrobił gwałtowny ruch na zewnątrz.
„Fryga“ spadał z wysokości drugiego piętra, z okienka śpichrza.