Bracia Karamazow/Część III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Bracia Karamazow
Część III
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1913
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. Братья Карамазовы
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Teodor Dostojewski.


BRACIA KARAMAZOW
Przekład Barbary Beaupré.
Biblioteka Dzieł Wyborowych
WARSZAWA
Druk L. Bogusławskiego, Świętokrzyska № 11




CZĘŚĆ TRZECIA.


NĘDZARZE.

Alosza był istotnie poważnie zmartwiony. Nie mógł sobie darować wystąpienia swego, które uważał za zuchwałe i niedorzeczne.
— O Boże — myślał — starzec posłał mnie w świat dla pogodzenia i uspokojenia zwaśnionych, tak to spełniłem jego rozkaz? Cóż ztąd, że działałem szczerze i z dobrymi zamiarami, to nie dosyć, trzeba przedewszystkiem mieć rozum i umiejętność życia.
Tak był zbolały, że nie potrafił nawet żartować z własnych błędów.
Spełniając polecenie Katarzyny, udał się na ową wskazaną sobie odległą uliczkę, poszukując skrzywdzonego przez Dymitra starca. W opowiadaniu tem uderzył go najbardziej szczegół o płaczącym malcu, który usiłował oswobodzić ojca z rąk prześladowcy. Przeczucie mówiło mu, że musiał to być niezawodnie ten sam dzieciak, który się dziś tak wrogo względem niego zachował. Rozmyślając o tem wszystkiem, co zaszło, postanowił nie trapić się napróżno tem, czego już odwołać nie można, ale działać czynnie i, o ile można, najpożyteczniej, a co ma być, niech będzie. Po drodze wstąpił do brata, Dymitra, którego jednak nie zastał. Gospodarz jego, t. j. pewien stary stolarz, żona jego i syn, przyjęli Aloszę niechętnie i podejrzliwie. Na pytanie, gdzie się Dymitr znajduje, odpowiedzieli mu, że już trzeci dzień w domu nie nocuje i że zgoła nie wiedzą, gdzie jest. Widocznie trzymali się ściśle z góry otrzymanych instrukcyi. Alosza próbował dać im do poznania, że wtajemniczony jest w życie brata. Zagadywał o Gruszę, i o ustronie, w którem Dymitr zwykł był na nią oczekiwać, nic to nie pomogło, zachowywano się względem niego z niezmienną powściągliwością. „Widocznie kochają tu Dymitra, — pomyślał sobie — to dobrze.”
Wreszcie odnalazł mieszkanie byłego oficera, które znajdowało się w pochyłym, nawpół zrujnowanym podmiejskim domku. Dopytawszy się z trudnością o niego głuchej jego gospodyni, zastukał do drzwi, które mu wskazano. Po dziesięciu prawie sekundach głos jakiś opryskliwy i gniewny odpowiedział mu z wnętrza:
— A kto tam? i czego?
Alosza otworzył wtedy drzwi i przekroczył próg izby, bardzo nawet obszernej, ale niesłychanie zastawionej rozmaitymi sprzętami i rupieciami. Na lewo wznosił się ogromny rosyjski piec. Od pieca ku lewej ścianie przeciągnięty był sznur, na którym rozwieszone były rozmaite łachmany. Po obu stronach izby pod ścianami stały dwa łóżka, zasłane szynelkowemi kapami. Na jednem z nich znajdował się cały stos poduszek, coraz to mniejszych, na drugiem jedna tylko mała poduszeczka. Okna miały szyby stare, zielone, tęczowe aż od starości, przepuszczały też bardzo mało światła, a były tak szczelnie zamknięte, że nie dawały wcale przystępu powiewom świeżego powietrza, to też w izbie duszno było i ciemno.
Pod jednem oknem stał stół drewniany prosty, kuchenny, na którym znajdowała się patelnia z resztkami jajecznicy, przy tem nadgryziona kromka chleba, prócz tego butelka piwa z niedopitemi resztkami na dnie. Na krześle, obok jednego z łóżek, siedziała kobieta o wyglądzie damy, ubrana w perkalową suknię. Twarz miała chudą i żółtą, policzki zapadłe i wszystko w niej zdradzało wielkie wycieńczenie i chorobę. Przedewszystkiem jednak uderzył Aloszę wzrok biednej „damy”, wyrażający jednocześnie jakby zdziwienie i dumę. Alosza zauważył, że przez ciąg rozmowy jego z gospodarzem domu, dama wodziła wciąż za nimi swemi wielkiemi czarnemi oczami, przenosząc pytający wzrok z jednego na drugiego. Obok niej stała młoda dziewczyna, dość brzydka, o rudych włosach, ubrana ubogo, ale starannie; ta patrzyła niechętnie i chmurnie na wchodzącego Aloszę. Obok drugiego łóżka siedziało na krześle nieszczęśliwe jakieś pokrzywione stworzenie. Była to także młoda dziewczyna, garbata i bez nóg, której nogi uschły, jak potem objaśniono Aloszę. Kule, których widocznie używała, stały obok niej za łóżkiem. Biedna kaleka miała niezwykle piękne i dobre oczy, któremi spojrzała na Aloszę spokojnie i łagodnie. Przy stole siedział, kończąc jajecznicę, mężczyzna lat około 55, mały, chudy, wątły z ryżemi włosami i takąż bródką. Był to widocznie gospodarz domu, który za wejściem Aloszy zerwał się z miejsca i pośpieszył na jego spotkanie.
— Mnich po kweście, rzeczywiście ładnie się wybrał, — przemówiła opryskliwie ruda dziewczyna, stojąca pod oknem.
— Mylisz się, moja córko, — przerwał rudy jegomość. — Pozwól pan, swoją drogą, zadać sobie pytanie, co mogło sprowadzić pana w nasze nizkie progi? — dodał, zwracając się do Aloszy.
Alosza spojrzał na niego uważnie. Człowieka tego widział poraz pierwszy. Twarz jego łączyła w sobie wyraz krańcowej popędliwości, zmieszanej w dziwny sposób z widoczną trwożliwością. Wyglądał on na człowieka, który zdolny był długo wysługiwać się i znosić, ale mógł też nagle wybuchnąć protestem. Albo, lepiej jeszcze, robił wrażenie kogoś, który ma niezmyśloną ochotę uderzyć swego gościa, a jednocześnie okropnie się tego boi. W dźwiękach przyciszonego jego głosu, słychać było jakby rozpaczliwy humor, nie zupełnie normalny, a w intonacyi, z jaką wspomniał o „nizkich progach” czuć było coś jednocześnie trwożliwego i wyzywającego.
Po wejściu Aloszy, skoczył na jego powitanie tak gwałtownie, że Alosza cofnął się, mimowoli, o krok w tył. Ubrany był ów jegomość w stary, zniszczony nankinowy paltot, i jasne niegdyś, poplamione, pasiaste spodnie z jakiejś bardzo cienkiej i wiotkiej materyjki.
— Jestem Aleksy Karamazow, — przedstawił się Alosza.
— Mam honor domyślać się — odciął gospodarz, dając do poznania, że i bez przedstawienia wie, z kim ma do czynienia. — Pragnąłem jednak dowiedzieć się, co właściwie mogło skłonić...
— Przyszedłem tu... To jest w samej rzeczy chciałbym pomówić z panem słów parę, jeśli pan pozwoli.
— W takim razie „zechciej pan zająć miejsce”, tak przynajmniej mówią zwykle w teatrze, w salonowych komedyach. — Mówiąc to, były oficer wysunął na środek pokoju prosty, drewniany stołek, który wskazał Aloszy, sam zaś usiadł naprzeciw, na drugim, podobnym, tak blizko, że dotykał prawie kolanami kolan Aloszy.
— Jestem Śniegirow, — mówił przedstawiając się, — były sztabs kapitan rosyjskiej piechoty, co prawda, trochę skompromitowany, ale zawsze były oficer. Należałoby raczej nazwać się panem Sumitonow, bo od drugiej połowy życia zacząłem się ludziom sumitować, do czego człowiek, żyjący w poniżeniu, bywa często zmuszony.
— Słuszna uwaga, — uśmiechnął się Alosza.
— Widzę, że pan pojmujesz moje położenie i okazujesz mi pewne zainteresowanie, czem jednak mogłem wzbudzić taką ciekawość? bo żyjemy tu na stopie skromnej, nieodpowiedniej do przyjmowania wizyt.
— Przyszedłem tu w tej samej sprawie.
— Jakto w tej samej? — przerwał niecierpliwie Śniegirow.
— W sprawie zajścia, jakie pan miał z bratem moim Dymitrem.
— Jakiego zajścia? No — tu chodzi o owe miotełki. — Mówiąc to, Śniegirow przysunął się tak blizko, że przycisnął kolanami swego gościa, a wargi zaciął tak, że wyglądały jak dwie wązkie niteczki.
— O jakich miotełkach pan mówi? — pytał Alosza.
— To on, papo, z pewnością przyszedł się na mnie skarżyć — przemówił z za firanki dziecinny głosik, w którym Alosza poznał głos dzisiejszego swego napastnika. — Ja go dziś w palec ukąsiłem. — W tej chwili firanka się rozsunęła i ukazał się za nią wtulony w kącie pod obrazami chłopak, okryty studenckim swym paltocikiem i jeszcze jednem starem, watowem okryciem.
Malec był widocznie chory, a po błyszczących oczach poznać można było, że ma gorączkę. Patrzył na Aloszę zupełnie inaczej, niż zrana, śmiało i spokojnie, a wzrok ten zdawał się mówić. — „Teraz się ciebie nie boję, w domu mi nic nie zrobisz”.
— To on pana w palec ukąsił? — zawołał były oficer, zrywając się z krzesła.
— Tak. Spotkałem go na ulicy, bijącego się z sześciu chłopcami, którzy rzucali na niego kamieniami. Zbliżyłem się do niego, pytając o przyczynę, ale on i we mnie cisnął kamieniem, a potem ukąsił mocno w palec, nie wiem za co.
— Rózgami go wysiekę, tak rózgami, — wołał Śniegirow.
— Ja się wcale nie skarżę, i nie pragnę bynajmniej, abyś go pan rózgami siekł. — Opowiedziałem tylko jak było.
— A to pan sobie wyobrażał, że ja go naprawdę wysiekę, że ja dla pańskiej przyjemności siec będę rózgami swego małego Iljuszkę? — mówił były oficer, zwracając się ku Aloszy takim ruchem, jakby zamierzał się na niego rzucić.
— Boleję niewymownie nad pańskim ukąszonym palcem, ale raczej uciąłbym sobie sam cztery palce tym samym nożem, zanimbym tknął mojego Iljuszkę. Cztery ucięte palce zaspokoiłyby, prawdopodobnie, pańską, zupełnie słuszną, żądzę zemsty. — Mówił to bez tchu prawie, a każdy rys jego twarzy drgał pod wpływem hamowanego rozdraźnienia.
— Zdaje mi się, że już wszystko rozumiem, — odparł cicho Alosza. — Synek pański, to dobry syn, kocha ojca, i rzucił się na mnie, jako na brata krzywdziciela. Tak, teraz wszystko rozumiem. Ale brat mój, Dymitr, żałuje teraz swego postępku, wiem o tem i gotów jest przyjść tutaj, albo lepiej jeszcze, spotkać się z panem w tej samej restauracyi, gdzie pana ukrzywdził, i prosić o przebaczenie.
— To jest, wyszarpał mnie za brodę, a teraz uniewinni się z tego postępku i tem wszystko zakończy i załagodzi. Czy tak?
— O nie, on zrobi wszystko, czego pan od niego zażąda.
— Taak. — A jeśli ja zażądam, żeby padł przedemną na kolana, w tej samej restauracyi, albo na środku miejskiego rynku, to on i to zrobi.
— Tak, choćby i to.
— Taak. — Poniżył mnie, a teraz gotów się sam poniżyć. Prawdziwie zaczynam teraz dopiero oceniać wielkoduszne uczucia pańskiego brata. Pozwól pan teraz, że go przedstawię pozostałym członkom mojej rodziny. Oto moja progenitura: dwie córki i syn. Gdy umrę, któż ich kochać będzie? A wzamian, póki żyję, któż, prócz nich, zdolny byłby kochać takie brzydkie indywiduum, jakiem ja jestem? Wielkie są sprawy Boskie i z Boskiego to zrządzenia każdy człowiek w moim rodzaju ma jednak kogoś do kochania, tak potrzeba.
— Ach tak, to święta prawda — potwierdził Alosza.
— Niechże ojciec da pokój, przyjdzie pierwszy lepszy dureń, a ojciec się przed nim wywnętrza — krzyknęła nagle ruda dziewczyna, stojąca pod oknem.
— Hamuj się, moja córko, i nie zdradzaj braku edukacyi, — strofował ją stary tonem pozornie gniewnym, w istocie jednak patrzył na nią wzrokiem pełnym uznania. — To już taki nasz familijny charakter, — dodał, zwracając się do Aloszy. — Należymy do tych, co to: „W całej przyrodzie i wszechświecie nic błogosławić nie są zdolni”.
— A teraz pozwól pan, że go jeszcze zapoznam z małżonką moją, Anną Piotrówną. Pamiętaj pan tylko, że to dama, dama bez nóg, to jest ma nogi, ale chodzić nie może. Rozpogódź oblicze, Anno Piotrówno, oto przedstawiam ci Aleksego Fedorowicza Karamazowa.
— A teraz wstań, panie Aleksy Fedorowiczu — zawołał nagle, chwytając Aloszę za rękę i podnosząc go z całkiem niespodziewaną gwałtownością. — Należy wstać, przedstawiając się damie. Słuchaj mameczko! — dodał, zwracając się do obłąkanej — oto jest pan Karamazow, nie ten, co to wiesz, i tam dalej, ale brat jego, który przybywa tu z różdżką pokoju i pojednania. Pozwól, Anno Piotrówno, abym ucałował czcigodną twą rączkę.
Mówiąc to, ucałował rękę żony z pełną czci tkliwością.
Ruda dziewczyna odwróciła się ze wzgardą od tej sceny, twarz zaś obłąkanej zawsze równie uroczysta i pytająca, wyrażała w tej chwili uprzejmą łaskawość.
— Zechciej pan usiąść, panie Czarnomazow — przemówiła.
— Karamazow, duszko, nie Czarnomazow — poprawił Śniegirow. — My prości ludzie — dodał szeptem, w charakterze objaśnienia.
— No! Karamazow, czy jak tam, a dla mnie Czarnomazow, niech siada. A powiedz, panie, dlaczego on pana z krzesła podniósł. Dama, powiada, bez nóg, to nieprawda, mam nogi, tylko spuchnięte, jak wiadra, a sama wyschłam, jak tyczka, kiedyś to ja byłam tłusta, a teraz ot sucha jestem, jakbym igłę połknęła.
— My prości, prości ludzie — dodał znów Śniegirow.
— Ach, ojcze! przestań — przemówiła, milcząca dotąd, garbata dziewczyna.
— Pajac! — burknęła niecierpliwie ruda.
Obłąkana bredzić coś zaczęła długo i bez związku, przypominając widocznie czasy, gdy mąż jej był jeszcze członkiem armii, a w domu ich goszczono wojskowych dygnitarzy; w końcu utrzymywać zaczęła, że nikt jej obecnie nie kocha, prócz małego Iljuszki, i rozełkała się na dobre.
— Cicho, mateczko! cicho, gołąbku! — uspokajać ją zaczął Śniegirow, gładząc ją po twarzy i ocierając jej łzy serwetą.
Aloszy zdało się, że i sam ma łzy w oczach.
— Cóż, widziałeś pan? słyszałeś? — rzekł opryskliwie, zwracając się do Aloszy.
— Widziałem i słyszałem — szepnął ten.
— Papo! papo! cóż się z nim zadajesz, porzuć go, papo! — zawołał nagle malec, podnosząc się z pościeli i wpatrując w ojca gorączkowo błyszczącemi oczami.
— Niechże ojciec raz przestanie wyprawiać głupie błazeństwa, które do niczego nie prowadzą — krzyknęła ze swego kąta rudowłosa dziewczyna i tupnęła gniewnie nogą.
— Mówisz zupełnie słusznie, Barbaro Mikołajówno, i natychmiast spełnię twoje żądanie. Weź pan swoją czapeczkę, Aleksy Fedorowiczu, a i ja zrobię to samo i wyjdziemy na ulicę, aby swobodnie pogadać, bo tu jakoś rozmowa nie idzie. Ale zapomniałem cię jeszcze zapoznać z mojemi córkami. Ta, co siedzi na krześle i nic nie mówi, to Nina Mikołajówna, anioł w ludzkiem ciele, zesłany śmiertelnikom, jeżeli jesteś pan w stanie zrozumieć takie rzeczy; a ta ot, co nóżką na mnie tupnęła, a przed chwilą nazwała mnie pajacem, to Barbara Mikołajówna, również anioł w ludzkiem ciele. A teraz chodźmy.
Mówiąc to, ujął za rękę Aloszę i wyprowadził go z izby.
— Tu świeże powietrze — mówił, wyszedłszy na podwórze — a tam, w naszych salonach, cokolwiek duszno, i to pod każdym względem. Przejdźmy się, panie kochany, i pogadajmy, bo pragnąłbym bardzo zainteresować pana.
— Ja także mam do pana interes, tylko nie wiem jak zacząć — zauważył Alosza.
— Oczywiście, że musisz pan mieć jakiś interes, inaczej nie byłbyś do nas zajrzał. A może to tylko skarga na malca; tam nie mogłem panu wszystkiego opowiedzieć, ale teraz opiszę panu całą tę scenę. Widzi pan, miotełka moja (tak chłopcy ze szkoły nazwali moją brodę) gęstsza była tydzień temu. Wywlókł mnie pański brat, Dymitr Fedorowicz, za brodę z restauracyi na ulicę, ot tak, bez żadnej przyczyny, nie w humorze był, a ja mu się w tej chwili pod rękę nawinąłem. A właśnie przechodzili ulicą chłopcy, powracający ze szkoły, a z nimi mój mały. Jak mnie zobaczył w takim stanie, rzucił się ku mnie. „Papo! — woła — papo!” i chwyta, obejmując rączkami, chce wyrwać z rąk mego prześladowcy i woła do niego: „puść go pan, daruj, to mój tatuś!” Tak wołał i za rękę go chwycił, i w rękę całował. Pamiętam, o! pamiętam, jaką miał wtedy twarzyczkę, nie zapomnę, póki życia.
— Klnę się na wszystko, — zawołał Alosza — że brat mój przeprosi pana i da panu najpełniejsze zadośćuczynienie, chociażby publicznie, na klęczkach, w tem samem miejscu, inaczej on mnie nie brat.
— Aha! więc to dopiero w projekcie, nie wprost od niego, ale skutkiem szlachetności pańskiego serca. Trzeba było odrazu powiedzieć. Wobec tego i ja opowiem panu o wysoce szlachetnej i rycerskiej propozycyi, jaką mi zrobił pański brat. Gdy ochłonął trochę i wypuścił mnie, powiada: „ty oficer i ja oficer; jeśli znajdziesz porządnego człowieka, który ci zechce służyć za sekundanta, to przysyłaj i wyzwij na pojedynek, przyjmę i bić się z tobą będę, chociaż ty szubrawiec”. Tak mi powiedział. Zaprawdę, rycerski duch. Odeszliśmy wtedy z Iljuszką, a obraz ten, ilustrujący nasze szlacheckie drzewo genealogiczne, pozostanie już wyryty na zawsze w jego młodocianej pamięci.
Sam pan raczyłeś być u mnie, widziałeś, co się dzieje w moich salonach. Trzy damy: jedna bez nóg garbata, druga bez nóg waryatka nieprzytomna, a trzecia, no ta i z nogami, i z rozumem, studentka, do Petersburga się znowu rwie, aby tam, nad brzegami Newy, wywalczać prawa dla rosyjskiej kobiety. Nie mówię już o Iljuszce moim; dziewięć lat ma chłopiec. Jeżeli umrę, co stanie się z całą tą biedotą? Pytam pana — co? Jeśli go wyzwę na pojedynek, a on mnie zabije, co z nimi będzie? A jeśli nawet nie zabije, tylko skaleczy i zrobi niezdolnym do pracy, a gębę zostawi, co źreć będzie chciała, któż gębę tę nakarmi? Kto wszystkich ich wyżywi? Czy Iljuszka, zamiast chodzić do szkoły, ma iść żebrać po ulicy?
Oto czem byłby dla mnie ten pojedynek, głupie słowo i nic więcej.
— On pana przeprosi, na rynku, publicznie, do nóg się panu pokłoni — zawołał Alosza z ogniem.
— Chciałem go pozwać do sądu za obrazę, — opowiadał dalej Śniegirow — ale przejrzyj pan nasz kodeks, a sam się przekonasz, że nie wielebym wskórał za moją krzywdę. Przytem Agrypina Aleksandrówna Grusza, dowiedziawszy się o tem, wpadła na mnie; „Ani myśl o tem — krzyczała — jeśli ty go pozwiesz do sądu, to tak obrócę sprawę, że łajdactwo twoje na jaw wyjdzie i wszyscy się dowiedzą, że Mitia bił ciebie za twoje łotrostwo”. To wyszło przecie z jej rozkazu i z polecenia Fedora Pawłowicza, ja byłem tylko narzędziem w ich ręku. „Do tego — mówi Grusza — nie dam ci już żadnego zarobku, a i kupcowi memu powiem, żeby cię do niczego nie używał. A trzeba panu wiedzieć, że mi już teraz tylko ich dwoje zostało, ona i ten kupiec, jej stary — innych klijentów nie mam. Ojciec pana, Fedor Pawłowicz, zawziął się także na mnie z pewnych postronnych przyczyn i nietylko roboty mi nie daje, ale jeszcze chce mnie przed sądem oskarżyć. Dla tych to różnych powodów przycichłem i krzywdy swojej nie dochodzę.
A teraz pozwól pan siebie zapytać, czy mój Iljuszka mocno pana w palec ugryzł?
— Bardzo mocno! Nic dziwnego, mścił się na mnie, jako na Karamazowie, za ojca. Ale o to mniejsza, trzeba raczej zwrócić uwagę na jego bójki z kolegami; oni go jeszcze kiedy zabiją, te głupie dzieci; nie rozumieją, a kamień leci, gdzie chce. W głowę go jeszcze trafi.
— Już i trafił, nie w głowę wprawdzie, a w piersi. Ma duży siniak powyżej serca; przybył, płacząc, a teraz stęka i chory jakiś.
I wie pan, on się sam jeden na wszystkich rzuca, jednego malca scyzorykiem skaleczył. Krasotkin, zdaje się, jego nazwisko.
— To niedobrze. Stary Krasotkin, to znaczny urzędnik, z tego może być bieda. Jabym też radził panu, aby go przez jakiś czas do szkoły nie posyłać, przynajmniej dopóki mu gniew nie przejdzie.
— Gniew? — podchwycił Śniegorow — tak, masz pan słuszność, w takiem małem stworzeniu tkwi ogromny gniew. Poszło to ztąd, że dzieci w szkole draźnić go poczęły, naśmiewając się z tej mojej miotełki. Chłopcy w szkołach bywają często okrutni. Wogóle dzieci bywają takie: każde zosobna aniołek z nieba, ale w gromadzie bezlitośne są i złe. Zaczęli go prześladować, aż Iljuszka mój uczuł w sobie szlachetny, odważny duch. Inny chłopak, mniej dobry syn, wstydziłby się ojca, zapierał, on, przeciwnie, ujął się za mną. Co on już wycierpiał wtedy na ulicy, gdy zobaczył mnie tak wleczonego, i prosił za mną, wołając: „to tatuś, mój tatuś”, to już tylko Bóg wie jeden i ja, ojciec. I tak to dzieci nasze, to jest nie wasze, ale nasze, dzieci biedaków, poznają wcześnie samą istotę rzeczy, jak mój Iljuszka w dziewięciu latach. Już wtedy, na ulicy, gdy na krzywdę ojca patrzał, a prześladowcy jego zmiłowania prosił, poznał mój chłopczyk prawdę, która przylgnęła do niego już na wieki i przeniknęła go nawskroś. Dzieci bogaczy przeżyją nieraz całe życie, a przepaści takiej nie zgłębią. Mój Iljuszka cały dzień nic do mnie nie mówił, tylko w kącie siedział, niby lekcyi się ucząc, a wciąż raz poraz z kąta ku mnie spozierał. W nocy gorączki dostał i bredził. Na drugi dzień ja, ot tak, z żałości, upiłem się — zwyczajnie, grzeszny człowiek, i niech się pan nie gorszy, hałasowałem trochę, a nawet żonę szturchnąłem, choć ja ją, biedaczkę, bardzo kocham. U nas, w Rosyi, zawsze tak — ludzie dobrzy są wogóle i wogóle pijacy. A tymczasem w szkole chłopcy dokuczać już zaczęli Iljuszce. Przyszedł do domu blady; pytam, co mu jest? on nic. Wziąłem chłopca za rękę i wyszliśmy na przechadzkę po tej samej drodze, którą teraz idziemy; my z nim tak codzień spacerujemy. Rączka jego w mojem ręku jakaś chłodna, a oczka mu świecą. „Papo!”, mówi. „A co, synku?” „Jak on tam ciebie wtedy?” „Cóż robić, synku, mówię, przeszło już.” „Ty się z nim, papo, nie gódź. Chłopcy w szkole mówią, że on ci da dziesięć rubli, to mu wszystko darujesz.” „Nie, Iljuszka, mówię, nie wezmę od niego pieniędzy.” Uchwycił moją rękę i całować zaczął. „Papo, mówi, wyzwij ty jego na pojedynek; oni mówią, żeś ty tchórz, do pojedynku nie staniesz, a dziesięć rubli weźmiesz.” Wtedy ja mu o pojedynku powiedziałem mniej więcej to, co panu przed chwilą. „Papo, mówi, ty się i tak z nim nie gódź; jak wyrosnę, wyzwę go i zabiję.”
Ja, zawsze ojciec, wyłożyłem mu prawdę: że grzech zabijać, nawet w pojedynku. Tymczasem codzień przychodził ze szkoły zbity, i pan masz słuszność, że nie można go tam dłużej posyłać. „Papo, pyta mnie, gdyśmy znowu poszli na spacer, czy bogaty zawsze musi być silniejszy?” „Tak, synku, mówię, bogaty na tym świecie zawsze silniejszy.” „To ja wzbogacę się, mówi, albo lepiej jeszcze oficerem zostanę, pójdę na wojnę i wszystkich zwyciężę, a wtedy nikt już nie będzie śmiał.” Widzi pan, jaki już proces odbył się w jego duszyczce przez te kilka dni, kiedy tylko o tej zemście marzył i w gorączce o niej bredził. To znów mówi mi: „Papo! jakie to nasze miasto brzydkie, pojedźmy do innego miasta, gdzie nas nikt nie zna.” „Pojedziemy, mówię, Iljuszka, pojedziemy, jak tylko pieniądze mieć będę”, i zabawiam go tem, jak to konia sobie kupimy i wózek, posadzimy matkę i siostrę, a sami iść będziemy obok wózka, i czasem tylko po kolei przysiądziemy. Widzę, że to dobry pomysł, myśl dziecku odwraca. Chłopiec zawsze lubi o koniu pogwarzyć, konik mu towarzyszem od urodzenia. Ale nie na długo i to pomogło.
Na trzeci dzień widzę, chłopak milczy, napróżno o koniku, i wózku zagaduję, już go to nie zajmuje, ani cieszy. Obaśmy smutni. Zimno jakoś i szarą jesienią powiało. Doszliśmy z Iljuszką do tego oto kamienia, a na niebie chmury się zbierają, migają błyskawice, grzmi raz po raz, a wicher niesie nam piasek prosto w oczy. Wtedy nagle, jak się mój mały rzuci na mnie, rączkami obejmie i ściśnie, łzami się zalał, nie łzy to były, a strumienie, którymi mi całą twarz obryzgał. Trzeba panu wiedzieć, że taki hardy dzieciak długo milczy i łzy w sobie tłumi, ale jak się już raz rozpłacze, to inaczej, jak drugi. Tuli się do mnie, drżąc jak w febrze. „Tatuniu, mówi, tatuniu, jak on ciebie poniżył, sponiewierał. Tatuniu! mój tatusiu”! Rozpłakałem się i ja, siedząc na tym kamieniu. — „Iljuszka, mówię przez łzy, Iljuszka mój!” Nikogo wtedy tu nie było. Bóg jeden widział nas. Podziękuj pan bratu swemu, Aleksy Fedorowiczu, i pamiętaj, że ja mego chłopca dla twojej satysfakcyi bić nie będę.
Pod koniec powrócił znów do swego dawnego, drwiąco-gniewnego tonu, mimo to, Alosza uczuł, że biedak ma do niego zaufanie, i że nikomu innemu nie powiedziałby tego wszystkiego, z czem się przed nim wywnętrzył. To dodało mu trochę odwagi, bo dusza drżała już w nim od łez.
— O! jakżebym chciał pogodzić się z pańskim synkiem! — zawołał. — Gdybyś pan mógł mi to jakoś ułatwić.
— Ale owszem, owszem — bąknął Śniegirow.
— Ale ja nie po to przyszedłem, — mówił dalej. — Posłuchaj pan, proszę. Mój brat, ten Dymitr, obraził także ciężko narzeczoną swoją, jedną z najszlachetniejszych kobiet, jakie znam. Prawdopodobnie słyszałeś pan o niej. Sądzę, że mam prawo wtajemniczyć pana w nasze rodzinne stosunki, a nawet powinienem to zrobić, bo ona to właśnie, owa narzeczona, dowiedziawszy się o krzywdzie pańskiej, poleciła mi przyjść panu z pomocą. Ona, tylko ona, nie Dymitr, który ją porzucił i obraził. Słowem, pomoc ta pochodzi tylko od niej, od osoby skrzywdzonej równie ciężko, jak pan, i przez tegoż, co pan, człowieka. To jakby ofiara siostry, która chce przyjść bratu z pomocą. Prosiła mnie usilnie, bym nakłonił pana do przyjęcia od niej tych dwustu rubli, bo wie o pańskiem ciężkiem położeniu. Nikt o tem wiedzieć nie będzie i nikt tego postępku źle nie zrozumie. Oto są pieniądze i klnę się Bogiem, że pan je powinien przyjąć, chyba, że na świecie panuje tylko nienawiść, braterstwo ma być już tylko czczym wyrazem. Pan to pojmujesz, bo duszę masz szlachetną, pan powinien przyjąć.
Mówiąc to, Alosza podawał mu dwa sto rublowe banknoty, których widok wywarł na biednego Śniegirowa wprost piorunujące wrażenie. W pierwszej chwili było to tylko zdziwienie na myśl, że ktoś mógł mu pośpieszyć z pomocą i to tak znaczną.
— To dla mnie, dla mnie? tyle pieniędzy? od czterech lat nie miałem w ręku tak znacznej sumy. I mówi pan, że przysyła to, jak siostra, i to naprawdę, naprawdę?
— Przysięgam panu, że tak powiedziała, dając mi to zlecenie.
— Posłuchaj mnie pan, gołąbku, posłuchaj.
A jeżeli przyjmę, czy nie będziesz mnie pan uważał za nikczemnika, czy w oczach twoich nie stanę się podłym? Aleksy Fedorowiczu, pan powiada, że ona mi to przysyła, jak siostra, ale gdy przyjmę, czy nie uczuje dla mnie w duszy pogardy? jeśli ja przyjmę, co?
— Och nie, nie, na zbawienie duszy mojej klnę się, że nie.
— Posłuchaj pan, Aleksy Fedorowiczu, posłuchaj, bo przyszła wreszcie taka godzina, że trzeba mnie wysłuchać. Pan nawet wyobrażenia nie masz, czem mogą być dla mnie te pieniądze, — wołał biedak przechodząc stopniowo w stan jakiegoś bezładnego, dzikiego prawie uniesienia. Mówił urywanie, szybko, bez tchu prawie, jakby się lękał, że mu nie dadzą wszystkiego wypowiedzieć. — Czy pan to pojmuje, że w takim razie mógłbym podleczyć trochę mameczkę (to znaczy moją żonę) i Ninę, tego mego anioła garbatego. — Przyjeżdżał tu do nich doktór Herzenszube, tak z dobroci serca, oglądał obie, nic, powiada, nie rozumiem, ale przepisał im lekarstwa, wody mineralne i wanny. Ale to wszystko kosztuje, wziąłem recepty i położyłem na półce pod obrazem, i tak leży. Nina biedaczka cała zreumatyzowana, bóle ma straszne, po nocach nie śpi, ale nie jęczy, stara się być cicho, żeby nam nie zawadzać. Kąska prawie jedzenia brać nie chce, żeby nam zostało więcej, powiada, że ona nieużyteczna, ciężarem nam jest, że nie warta, abyśmy jej służyli, a miły Boże, któż wart jeśli nie ona? ona swoją anielską rezygnacyą spokój nam z nieba przyzywa, gdyby nie ona, piekło u nas byłoby w domu, nawet tamtą studentkę ułagodzić potrafi. A i tamtej nie sądź z pozoru, przyjechała do nas na wakacye z Petersburga, odłożyła 16 rubli, zarobionych lekcyami, na drogę powrotną, a myśmy te pieniądze zabrali i przeżyli, ją zaprzęgliśmy, osiodłali do najcięższej pracy, istna katorga. Ona jest jedna zdrowa, więc wszystko sama robić musi, siostrę i matkę opatruje, a matka biedna obłąkana, kapryśna co niemiara.
Z tymi dwustu rublami mogę już rozpocząć kuracyę moich biedaczek, mogę pozwolić sobie na żywienie rodziny mojej mięsem, mogę studentkę moją do Petersburga wyprawić. Mój Boże! to przecież marzenie.
Alosza był uszczęśliwiony, że mógł być sprawcą tylu pomyślności, że biedak zgadzał się na ich przyjęcie.
— Poczekaj pan, Aleksy Fedorowiczu, — mówił dalej Śniegirow, z jednakiem zawsze podnieceniem — mamy jeszcze jedno marzenie z Iljuszką. Kupić wózek i konia karego, koniecznie karego, taki się tylko Iljuszce podoba, i pojechać do pewnego miasta w sąsiedniej gubernii, gdzie mam znajomego adwokata, który przyrzekł mi dać u siebie posadę. Gdybym tam przyjechał, możeby naprawdę przyrzeczenia dotrzymał. O Boże, gdyby się tylko udało odzyskać pewien dłużek, moją należność, którą tu mam, to możeby i wystarczyło na podróż i zagospodarowanie się.
— Ależ wystarczy napewno, — dodał Alosza — Katarzyna Iwanówna da i więcej, jeśli będzie potrzeba, a i ja mam swoje pieniądze, niech pan z nich bierze, co będzie potrzeba, jak od brata. I wie pan, nie można nic lepszego wymarzyć, jak to przeniesienie się do innego miasta, zwłaszcza dla synka pana to jedyny środek, i to nie trzeba zwlekać, śpieszyć się trzeba, aby być jeszcze przed zimą. — Alosza był uradowany, że miał ochotę paść w ramiona Śniegirowa, gdy naraz spojrzał na niego. Twarz byłego oficera miała w tej chwili jakiś twardy i dziki wyraz, wyciągnął on szyję wydął wargi i poruszał niemi bezdźwięcznie.
— Co panu? — spytał Alosza, który wzdrygnął się na ten widok.
— Ja! nic, to jest pan, Aleksy Fedorowiczu — mruczał Śniegirow, patrząc na niego dziwnie, — chce pan? to panu pokażę jedną sztukę.
— Jaką sztukę? — pytał Alosza.
— Sztukę? Ot, taką sztukę — szepnął Śniegirow, krzywiąc wargi w lewą stronę i przymrużając lewe oko. — Ot jaką! patrz pan.
To mówiąc, zmiął w garści oba storublowe banknoty, które trzymał był przez cały czas rozmowy za jeden rożek, cisnął je z rozmachem na ziemię i wdeptał z całej siły w piasek.
— Ot! wasze pieniądze! Macie wasze pieniądze! macie wasze pieniądze! — powtarzał wciąż, prostując się przed Aloszą w postawie pełnej niewysłowionej dumy.
— Powiedz pan tym, którzy cię tu przysłali, że Śniegirow nie przyjmuje pieniędzy za sponiewieraną cześć swoją! — wołał, robiąc ręką w powietrzu szeroki ruch. Powiedziawszy to, odwrócił się i zaczął iść ku domowi. Uszedłszy parę kroków, zatrzymał się, jakby chciał coś powiedzieć, poszedł jednak dalej, ale za chwilę zatrzymał się znów i zwrócił się do Aloszy z całkiem już odmiennym wyrazem twarzy. Twarz ta wyrażała rzewne wzruszenie, a w oczach jego błyszczały łzy.
— A cóżbym, cóżbym ja powiedział mojemu chłopczykowi, gdybym od was te pieniądze przyjął? — rzekł cicho, wracając się znów ku domowi. Potem odszedł równym i spokojnym krokiem. Alosza wiedział, że tym razem już nie wróci, poszedł więc w stronę miasta, aby zdać sprawę Katarzynie Iwanównie z powierzonego sobie zlecenia.





ROZDZIAŁ CZWARTY.


ZA I PRZECIW.

Pani Chachłakow wybiegła znów na spotkanie Aloszy, tym razem bardzo strapiona stanem zdrowia Katarzyny, która po ataku nerwowym wpadła w omdlenie, a potem, jakby dostała gorączki i bredzić zaczęła nieprzytomnie. Sprowadzono obie ciotki i posłano po doktora Herzenszube. Alosza wysłuchał tych wiadomości z niepokojem, chciał jednak opowiedzieć pani Chachłakow całe zajście ze Śniegirowem, ale ta przerwała mu żywo.
— Idź pan teraz do Lizy i tam czekaj na mnie, teraz nie mam głowy do niczego. Nie masz pan pojęcia, jak mnie moja Liza zdziwiła i ucieszyła; wystaw pan sobie, skoro pan teraz wyszedł, dziewczynka moja zaczęła ze mną rozmawiać tak dobrze, rozumnie, serdecznie, a przytem tak poważnie, żem jej nie poznawała.
A to wszystko z pańskiego powodu.
Wystaw pan sobie, nie może sobie darować, że dokuczała panu podobno dziś i wczoraj, że żartowała z pana, ogromnie poważnie zmartwiona, do łez prawie. Co prawda, nie miała nigdy takich skrupułów z mego powodu, choć zwykle uwagi moje w żart obraca. — Być może, że ja ją trochę psuję, ale to takie rozumne dziecko. Ona ogromnie ceni pańskie zdanie, Aleksy Fedorowiczu, pan mógłbyś mieć na nią doskonały wpływ. Tak wspominała czasy dzieciństwa swego w Moskie, mówiła, że pan był jej jedynym, prawdziwym przyjacielem. A jakie robiła spostrzeżenia z powodu sosny, która u nas w ogrodzie rośnie. „Pamiętam, mamo, mówi, tę sosnę, stoi pewno taka sama, drzewa nie zmieniają się, to nie ludzie”. Mówię panu, nadzwyczajne dziecko. Ale idź pan teraz do niej, Aleksy Fedorowiczu. Ja z tem wszystkiem poprostu zmysły stracę. A trzeba panu wiedzieć, że już dwa razy w życiu chorowałam ciężko na nerwy, ledwo mnie wyleczono.
— Liza! — zawołała, pukając do jej drzwi — przyprowadzam ci tu Aleksego Fedorowicza, którego tak ciężko obraziłaś, który jednak, mimo to, nie gniewa się na ciebie.
— Merci, maman, proszę, wejdź pan, Aleksy Fedorowiczu.
Alosza wszedł. Liza zmieszała się na jego widok i mocno poczerwieniała. Najwyraźniej była czemś zażenowana i, jak to zwykle bywa w takich razach, mówić poczęła szybko o rzeczach postronnych, dla odwrócenia uwagi od przedmiotu, który ją wyłącznie zajmował.
— Mama opowiedziała mi wszystko o tych dwustu rublach i o tym biednym pokrzywdzonym człowieku. Pan wie, jak mama opowiada, jedno drugiego się nie trzyma. Mimo to, zrozumiałam wszystko i płakałam, słuchając; cóż się dzieje z tym biedakiem i czy przyjął pieniądze?
— Właśnie, że nie przyjął — odpowiedział Alosza — i to cała historya — mówił, jakby był pochłonięty myślą, dlaczego Śniegirow nie chciał przyjąć wsparcia. Liza jednak zauważyła doskonale, że Alosza także unika jej wzroku i ma coś innego na sercu. Po chwili jednak opanował się i wpadł znowu w ton zupełnie swobodny, który się udzielił i Lizie. Dawno już, jeszcze w czasach dzieciństwa, było u nich w zwyczaju opowiadać sobie wzajemnie wszystko, co ich spotkało, co przeżyli lub przeczytali. To też i teraz, pod świeżem wrażeniem, Alosza opowiadał z przejęciem historyę nieszczęśliwej rodziny, a zwłaszcza odmalował Lizie, niezmiernie żywo, obraz małego Iljuszki. Gdy doszedł do tego, jak Śniegirow podeptał ofiarowane sobie pieniądze, Liza klasnęła w dłonie.
— Jakto, więc pan nie oddał? jak można było? trzeba było koniecznie pobiedz za nim i oddać.
— Nie, Lizo, lepiej, że się tak stało — odparł Alosza, wstając z krzesła i przechadzając się w zamyśleniu po pokoju.
— Co za lepiej? A oni tam teraz bez chleba z głodu zginą.
— Nie zginą, bo jutro zaniosę im te pieniądze i oni przyjmą, zobaczysz, że przyjmą — mówił zadumany Alosza, zatrzymując się przed Lizą. — Bo widzisz, Lizo, ja tu sam popełniłem jedną omyłkę, ale ta omyłka wyjdzie na dobre.
— Jakim sposobem? dlaczego na dobre?
— Widzisz, ten człowiek jest z natury nieśmiały, a charakter ma mięki, prawie słaby, przytem on jest z tych wstydliwych biedaków, dla których męczarnią się staje, jeśli wszyscy, którzy się z nim stykają, okazują gotowość świadczenia im dobrodziejstw. Niewiem na czem to polega, ale i starzec mi to mówił i ja sam zauważyłem już to nieraz w stosunku z biednymi ludźmi. Otóż obrażającem już było dla niego to, że sam niewiedząc kiedy, zaczął mi się szczerze ze wszystkiego spowiadać, a w dodatku okazał tak wielką radość z powodu niespodziewanej pomocy. Bo z początku ucieszył się bardzo tymi pieniędzmi. Gdyby radości tej nie okazał i robił miny pełne godności, możeby się później tak nie rozgniewał. Ale to człowiek dobry i szczery, radości ukryć nie umiał, choć czuł nawpół świadomie, że okazać jej nie powinien.
Był już więc niezadowolony z siebie. Gdy zaś jeszcze w dodatku ja mu zaproponowałem pomoc pieniężną, to dopełniło miary; a zkądże i ten przychodzi do świadczenia mi dobrodziejstw? pomyślał wtedy i podeptał pieniądze, ale to się nawet lepiej stało.
— Dlaczego lepiej?
— Dlatego, Lizo, że gdyby on pieniędzy tych nie odrzucił, to już w kilka chwil potem uczułby się poniżony, upokorzony, potępiałby siebie i prawdopodobnie odniósłby na drugi dzień dwieście rubli i nie przyjąłby ich. A teraz, przeciwnie, gdy odszedł dumny i zadowolony z siebie, gdy dowiódł, że już ma godność i ambicyę i płacić sobie za krzywdy nie pozwoli, to może znów, powróciwszy do domu, rozmyślać zacznie nad swoją nędzą i mimowoli przyjdzie mu jednak na myśl, ileby mógł przynieść ulgi swojej rodzinie, gdyby pieniądze te istotnie posiadał. Myśl ta nurtować go będzie coraz bardziej do jutra, a wtedy ja powrócę i już daleko łatwiej mi będzie powiedzieć mi: „Weź pan, przyjmij tę pomoc i daruj nam”, a on się zgodzi.
— To prawda! — zawołała Liza. — Taki pan młody, a tak pan umie zrozumieć wszystko, co się u kogo w duszy dzieje, jabym nigdy nie potrafiła.
— Teraz przedewszystkiem trzeba tak wszystko urządzić, żeby on rozumiał, że się go traktuje na równej z nami stopie, a właściwie na wyższej — mówił Alosza dalej, idąc za biegiem swych myśli.
— Na wyższej! prześlicznie! Aleksy Fedorowiczu, mów pan dalej, mów.
— Może się niewłaściwie wyraziłem, ale to nic.
— Ależ nic, naturalnie że nic, nie gniewaj się na mnie, Alosza drogi; czy pan wie, ja dotąd nie tak pana ceniłam, to jest ceniłam, ale na równej stopie, a teraz będę na wyższej. Miły, nie gniewaj się, ja nierozumna jestem, dziecinna, ale spytam cię o jedno: czy to nie jest lekceważenie, prawie pogarda, że my tak śmiało twierdzimy, iż on pieniądze te przyjmie?
— Nie, Lizo, niema w tem żadnej pogardy — odpowiedział Alosza, jakgdyby przygotowany już był na to pytanie. — Jakaż tu może być pogarda, jeżeliśmy wszyscy tacy sami, jak on, niczem nie lepsi, a przynajmniej nie bylibyśmy z pewnością lepsi w jego położeniu? Bo nie wiem, jak ty, Lizo, ale ja doskonale zdaję sobie sprawę, że mam duszę marną i grubą; tamten zaś człowiek przeciwnie, ma niezawodnie duszę bardzo subtelną. Przytem wiesz, Lizo, mój starzec mówił mi raz: „Niektórych ludzi strzedz się trzeba i pilnować, jak dzieci, z innymi obchodzić się należy, jak z chorymi w szpitalach.”
— Jak z chorymi! Prześliczna myśl, Aleksy Fedorowiczu; zabieraj się więc do roboty i postępuj z ludźmi, jak z chorymi.
— Chciałbym, Lizo, chciałbym, ale niewiem czy potrafię, bywam często niecierpliwy, a także brak mi daru spostrzegawczego. No! ale dość już o tem, pomówimy teraz o naszych interesach.
— Nie uwierzysz, nie uwierzysz pan, jaka jestem szczęśliwa.
— Jak to dobrze, Lizo, że ty tak mówisz.
— Pan jest taki dobry, taki dobry, tylko troszeczkę pedant, mimo, że nie wygląda pan wcale na pedanta. A teraz, proszę, uchyl pan trochę drzwi i zobacz, czy mama nas nie podsłuchuje — dodała Liza nerwowym szeptem.
Alosza spełnił jej życzenie.
— Chodź pan tu blizko i siadaj koło mnie — mówiła dalej Liza, rumieniąc się coraz bardziej. — Daj mi pan teraz ręce, ot tak.
Widzi pan, muszę się teraz panu przyznać, że mój wczorajszy list pisany był wcale nie na żarty, ale całkiem seryo. — I zakryła oczy dłonią. Widać było, że wyznanie to kosztowało ją wiele. Potem nagle ujęła rękę Aloszy i pocałowała ją trzykrotnie.
— Ach! Lizo, jak to dobrze — zawołał z radością Alosza — i ja tak byłem pewny, że pisałaś to na seryo.
— Patrzcie go! był pewny! — mówiła Liza z radosnym śmiechem, odsuwając rękę Aloszy, której jednak nie wypuszczała ze swej dłoni. — Ja go w rękę całuję, a on przyjmuje to spokojnie i mówi, że to bardzo dobrze.
Liza obwiniała tu Aloszę niesłusznie, gdyż był on także bardzo zmieszany.
— Chciałbym podobać ci się zawsze, Lizo, tylko niewiem, jak się do tego wziąć — wyjąkał niepewnie, rumieniąc się.
— Ach, mój drogi, jesteś zimny i impertynent — wołała Liza. — Raczył wybrać mnie za małżonkę i odrazu uspokoił się — zaraz był pewien, że to wszystko na seryo.
— Czyż to źle, że wziąłem to na seryo? — zaśmiał się Alosza.
— Przeciwnie, to dobrze, to doskonale — odrzekła Liza, patrząc na niego tkliwie i radośnie; a gdy nie wypuszczała wciąż jego ręki, Alosza pochylił się nad nią i pocałował ją w same usta.
— A to co znowu? Co panu jest? — krzyknęła Liza, tak, że Alosza zupełnie stracił rezon.
— Nie gniewaj się, jeżeli źle się stało, ale powiedziałaś, że jestem zimny, a mnie zachciało się pocałować ciebie, widzę teraz, że zrobiłem głupstwo.
Liza śmiała się, ukrywszy twarz w dłoniach, ale po chwili spoważniała i spojrzała na Aloszę prawie surowo.
— Nie! Z pocałunkami poczekajmy jeszcze, bo oboje tego jeszcze nie umiemy. Powiedz mi pan lepiej, dlaczego mnie pan bierze, taką chorą, głupią dziewczynę, pan taki rozumny, myślący, taki niepospolity. Ach! Alosza drogi, jak ja się czuję szczęśliwa, choć zupełnie nie warta jestem ciebie.
— O nie mów tego, Lizo. Więc to już postanowione; w najkrótszym czasie wystąpię z klasztoru, a jeśli mam się ożenić, jak mi starzec rozkazał, to gdzież znajdę lepszą żonę, jak ty. Ja to już wszystko obmyśliłem; przedewszystkiem znamy się od dzieciństwa, następnie, ty masz mnóstwo zalet, jakich mi brakuje. Masz weselszą duszę, niewinna jesteś, podczas kiedy ja wiele, wiele już rzeczy zblizka poznałem. Nie próżno jestem Karamazow. Że śmiejesz się i żartujesz często ze mnie, to nic, bo robisz to tak miło, jak dziecko, a przytem umiesz myśleć, jak święta męczennica.
— Jakto, jak święta?
— A tak, Lizo. Ta uwaga twoja, czy nie jest to pogardą z naszej strony dla tego biedaka, że pozwalamy sobie analizować jego duszę. Takie spostrzeżenie może zrobić tylko ktoś, co już cierpiał i cierpieć potrafi. Musiałaś ty już wiele przemyśleć, siedząc w swoim krześle.
— Daj mi rękę, Alosza, czemu mi ją usuwasz? — mówiła Liza głosem cichym, osłabionym ze wzruszenia i radości. — Powiedz, powiedz mi, proszę, jakie sprawisz sobie ubranie, gdy się pozbędziesz klasztornego habitu?
— Nie pomyślałem jeszcze o tem.
— Dla mnie to bardzo ważna kwestya. Musisz mieć granatowy aksamitny tużurek, białą pikową kamizelkę i mięki popielaty kapelusz. Powiedz mi pan, coś sobie pomyślał, gdy ja się wyparłam mojego listu, czy pan uwierzył?
— Nie, Lizo, nie uwierzyłem.
— Coraz lepiej, co za nieznośny człowiek z pana.
— Nie uwierzyłem ani przez chwilę, a tylko udawałem, że wierzę, ażeby ci zrobić przyjemność.
— Coraz gorzej, to jest coraz lepiej... A wiesz, co ja sobie myślałam: „jeżeli on odda mi mój list, to znaczy, że nic nie rozumie i nie kocha mnie wcale, głupi, nierozumny chłopak.” Ale pan zostawił list w domu, bo pan przeczuwał, że będę go chciała odebrać. Czy tak?
— Wcale nie tak. List ten miałem i mam przy sobie, w tej oto kieszeni, patrz, tylko nie bierz go do rąk.
Mówiąc to, pokazał jej list zdaleka.
— A to ładnie, to pan skłamał przed chwilą.
— Skłamałem, aby list przy sobie zatrzymać. Zanadto mi jest drogi, abym ci go oddał — to już na wieki i nigdy go nikomu nie oddam.
Liza patrzyła na niego z zachwytem.
— Alosza! — zaszczebiotała — pójdź do drzwi i zobacz, czy mama nie podsłuchuje.
— Mogę zajrzeć, ale dlaczego, Lizo, podejrzywasz własną matkę o tak nizki postępek?
— Jaki tam nizki? Nic w nim niema nizkiego. To prawo matki podglądać i podsłuchiwać, co robi jej córka i bądź pan pewien, Aleksy Fedorowiczu, że skoro tylko zostanę matką i będę miała taką córkę, jak ja, to podsłuchiwać ją i podglądać będę.
— Ależ, Lizo, to niedobrze.
— Co niedobrze? Byłoby niedobrze, gdyby to sobie była taka zwyczajna, towarzyska rozmowa, ale tu córka zamknęła się sam na sam z młodym człowiekiem... Przygotuj się na to, Alosza, że skoro się się tylko pobierzemy, otwierać będę i czytać wszystkie twoje listy, podglądać cię i podsłuchiwać. Jesteś pan uprzedzony.
— Niech i tak będzie, Lizo, skoro chcesz, ale zawsze to nieładnie.
— Och! Z jaką pogardą pan to mówi, ale dajmy temu pokój, nie będziemy się przecie już kłócili. Powiem panu lepiej odrazu, co myślę. — Podsłuchiwać jest bardzo źle, i pan masz słuszność, a nie ja, ale mimo to, ja będę zawsze podsłuchiwała.
— Jak chcesz, i tak niczego się nie dosłuchasz, — zaśmiał się Alosza.
— A będziesz-że mi pan ulegał we wszystkiem? bo i to trzeba z góry postanowić.
— Z przyjemnością, Lizo, z wyjątkiem rzeczy zasadniczych. Bo pamiętaj, że gdybyś była innego zdania, niż ja, w sprawach ważnych, to ja, mimo to, postąpię, jak mi powinność każe.
— Tak być powinno. I wiedz o tem, że ja nietylko w ważnych, ale i w najdrobniejszych rzeczach, ulegać panu będę we wszystkiem, i to z całą rozkoszą, i to przez całe życie, przysięgam panu, — wołała gorąco Liza. — Nie dość na tem, przysięgam na wszystko, że nie będę pana nigdy podpatrywała, ani podsłuchiwała, choćbym niewiem jak chciała, i listu żadnego nie otworzę, ponieważ pan uważałbyś to za rzecz nieszlachetną. — Nie wiem, czy to moje przywidzenie, ale zdaje mi się, że pan musisz mieć także jakieś tajemne, ukryte zmartwienie, oprócz tych wszystkich kłopotów i trosk, o których mówiliśmy.
— Istotnie, mam ukryte zmartwienie. Widzę, Lizo, że kochasz mnie naprawdę skoro to odgadłaś.
— Jakież to? czy mogę wiedzieć? — pytała Liza z nieśmiałą prośbą.
— Potem ci powiem, Lizo, potem — mówił niepewnie Alosza. — Teraz nie zrozumiałabyś może, a może i ja sam tego nie rozumiem.
— Ja, prócz tego, wiem, że pan się martwi braćmi i ojcem.
— Tak, braćmi zwłaszcza, — szepnął Alosza sam do siebie.
— Nie lubię pańskiego brata, Iwana, — zauważyła nagle Liza.
Uwaga ta zdziwiła Aloszę, ale nie podniósł jej.
— Bracia moi gubią się, ojciec także, a w dodatku gubią drugich wraz z sobą. To już taka żywiołowa siła Karamazowych, jak mówi ojciec Paisy. Siła żywiołowa, a przytem jakaś niesamowita. Czy unosi się nad nią duch Boży? niewiem, ale wiem, że i ja także jestem Karamazow — i we mnie także tkwi owa siła. — A jeszcze opuszcza mnie teraz jedyny, najlepszy mój przyjaciel, najwyższy duch, jakiego ziemia wydała. O, gdybyś wiedziała, Lizo, jak silne łączą nas węzły duchowe? Odchodzi, a ja zostanę sam.
Przyjdę też, Lizo, do ciebie i w przyszłości będziemy żyli razem.
— O! tak, razem, razem, od dziś żyć będziemy razem przez całe życie.
Słuchaj, Alosza! pocałuj mnie jeszcze, teraz pozwalam.
Alosza pocałował ją.
— A teraz idź! Bóg z tobą — mówiąc to, pożegnała go. — Idź do starca i bądź z nim, póki jeszcze żyje, i tak zatrzymałam cię tu za długo. Modlić się dziś będę za niego i za ciebie, Alosza, i będziemy szczęśliwi, prawda, że będziemy szczęśliwi?
— Zdaje się, że będziemy, Lizo.
Wyszedłszy od Lizy, Alosza nie uważał za stosowne zajść do pani Chachłakow, i zamierzał udać się prosto do domu, nie żegnając się z nią wcale. Zaledwie jednak wstąpił na korytarz, matka Lizy stanęła nagle przed nim. Z pierwszych jej słów Alosza odgadł, że czeka tu na niego umyślnie.
— Aleksy Fedorowiczu, — rzuciła się na niego pani Chachłakow, — Co za niedorzeczność! co za dziecinne mrzonki! mam nadzieję, że nie będziecie się niemi długi bawili.
— Tylko niech jej pani tego nie mówi, — rzekł Alosza, — oddziałałoby to na nią bardzo niekorzystnie.
— To przynajmniej rozumne słowo. To znaczy, że pan się nie chciał sprzeciwiać jej fantazyom, ze względu na stan jej zdrowia.
— O bynajmniej. Rozmawiałem z nią najzupełniej seryo — zaprzeczał stanowczo Alosza.
— Tu niema mowy o żadnem seryo, bo, po pierwsze, od dziś nie przyjmę pana ani razu u siebie, a po drugie, wyjadę ztąd i ją z sobą zabiorę. Wiedz pan o tem.
— I po co? — mówił Alosza. — Przecież to jeszcze nie prędko, za lat parę, a może i więcej. Czekać na siebie musimy.
— Prawda, to prawda, a przez te parę lat możecie się jeszcze dziesięć razy poróżnić, a nawet rozejść. Boże, jak ja sobie z tem wszystkiem dam radę. Czekałam tu na pana umyślnie, jak w komedyi, gdzie nieraz najważniejsze sprawy załatwiają się w kurytarzu. Teraz rozumiem te noce bezsenne Lizy i jej histeryczne ataki.
Słyszałam wszystko, coście do siebie mówili, ledwo ustałam pod tymi drzwiami. Boże mój, zakochana córka, to śmierć dla matki, choć w grób się położyć. A przedewszystkiem, oddaj mi pan jej list, i to natychmiast, natychmiast!
— O nie, nie zrobię tego. Niech mi pani lepiej powie, jak zdrowie Katarzyny Iwanownej?
— Wciąż nieprzytomna. Obie jej ciotki stoją nad nią, wołając och! i ach! Posłałam po doktora Herzenszube, ale on tak się zląkł, że nie wiedziałam już, co z nim począć, i chciałam sprowadzić do niego innego jakiego doktora. Odwieźli go do domu w mojej karecie. A teraz na domiar wszystkiego jeszcze, pan i Liza z tym listem swoim. Zaklinam pana na miłość dla wielkiego, konającego starca, pokaż mi ten list, ja przecież jestem matka, muszę widzieć. Możesz mi go pan nie oddawać, ale pokaż mi go tak, bym go mogła przeczytać.
— Nie, nie pokażę, choćby nawet ona pozwoliła. Jutro, jeśli pani życzy, mogę przyjść i pomówimy o tem, a teraz dowidzenia.
I Alosza wybiegł na ulicę.





SMERDIAKOW W ZALOTACH.

Aloszy ciążyła głównie jedna myśl. Oto chciał znaleźć za wszelką cenę brata, Dymitra, który się najwidoczniej przed nim ukrywał, i pomówić z nim stanowczo. Nie dobrze wiedział, co ma właściwie bratu powiedzieć, ale zdawało mu się, że musi koniecznie zrobić coś dla zapobieżenia katastrofie, którą przeczuwał. Nie umiałby zdać sobie sprawy, na czem polegać będzie owa katastrofa, czuł jednak, że musi ona nastąpić, jeśli się nie zrobi coś dla powstrzymania nadchodzącego niebezpieczeństwa. „Chociażby nawet dobroczyńca mój umarł bezemnie, to przynajmniej wyrzucać sobie nie będę, że mogąc ocalić kogoś i złe usunąć, obowiązku tego zaniedbałem, czyniąc zaś tak, postępować będę podług wielkich słów jego”.
Postanowił więc udać się do owego ogrodu, w którym wczoraj spotkał się z Dymitrem, i oczekiwać tam na niego w tej samej altance, chociażby nawet musiał spędzić noc poza obrębem klasztoru. Spełnił też dokładnie ten plan, a przelazłszy przez płot, w tem samem miejscu co wczoraj, dostał się milczkiem do altanki, i usiadł w oczekiwaniu, nie zdradzając obecności swojej przed właścicielami posiadłości, którzy, jak się zdawało, byli po stronie Dymitra, i mogli mu przeszkodzić w tem spotkaniu. Nie upłynął i kwadrans, w czasie którego zaczęły już nachodzić Aloszę smutne i bezbarwne myśli, towarzyszące zwykle niepokojącemu oczekiwaniu, gdy naraz gdzieś w pobliżu, usłyszał on dźwięki gitary. O jakie dwadzieścia kroków od niego znajdowała się w krzakach stara pozieleniała ławka, na której siedziały w tej chwili dwie ludzkie postacie. Na razie nie mógł ich dojrzeć wyraźnie, usłyszał tylko męzki głos, który słodkim falsetem śpiewał miłosne kuplety:

Nieprzemożona siła,
Z tobą mnie wiąże, miła,
Niechże Bóg wielki w niebie
Połączy mnie i ciebie.

Połączy mnie i ciebie. — Głos ucichł. Był to tenor męzki, o zabarwieniu i pokroju lokajskiem, takim też był i ton śpiewanej piosenki. Wówczas dał się słyszeć i drugi głos kobiecy, o brzmieniu nieśmiałem i jakby wstydliwem.
— Dlaczego to pan tak dawno u nas nie był, Pawle Fedorowiczu? — pogardza pan widać naszą chatą.
— Nie, wcale — odpowiedział głos męzki łaskawie, ale nie bez pewnej dumy, świadczącej o poczuciu własnej wyższości. Widocznie mężczyzna miał tu przewagę, kobieta zaś dopraszała się względów. Alosza poznał po głosie, że to był Smerdiakow, towarzyszką zaś jego musiała być córka właścicielki tej chałupy, do której należał ogród wraz z altanką. Alosza przypomniał sobie, że widywał ją w kuchni swego ojca, gdzie Marta, żona Gregora, częstowała ją zwykle zupą, a nawet udzielała jej małą porcyę na domowy użytek. Dziewczyna ubierała się z pańska i nosiła powłóczyste suknie, które sobie poprzywoziła z Moskwy.
— Lubię nad wyraz wszystko, co wierszem napisane, zwłaszcza, jeśli kto ładnie śpiewa. Czemu pan przestał, Pawle Fedorowiczu?
Głos męski zabrzmiał znowu:

Niźli carska korona,
Milsza mi ulubiona,
Niechże więc Bóg na niebie,
Połączy mnie i ciebie.

— Przeszłym razem pan to jeszcze lepiej śpiewał, jeszcze piękniej wychodziły te cudne wierszyki.
— Wiersz głupstwo, — zawyrokował surowo Smerdiakow.
— Ach nie! ja przepadam za wierszami.
— Głupstwo! mówię pani. I coby to było, gdybyśmy wszyscy zaczęli mówić wierszami? choćby nawet za rozporządzeniem i nakazem władz. Dużobyśmy się nagadali, co?
— Jaki pan uczony i wszystko rozumiejący, — przymilał się coraz czulej głos kobiecy.
— Nie tobym ja jeszcze umiał, i nie to potrafił, gdyby nie los nieszczęśliwy, który mnie od dzieciństwa prześladuje.
O! gdyby nie to, to niezawodnie wyzwałbym na pojedynek i zabił pistoletem każdego, ktoby śmiał utrzymywać, że gorszy jestem od innych, dlatego, że urodziłem się bez ojca, i miałem za matkę włóczęgę nazwiskiem Smerdiaszcza. — Tymczasem oni tam, w Moskwie, raz wraz oczy mi pochodzeniem mojem wypiekali. A to z łaski Grigora, który wszystkim o niem opowiadał. Grigor irytuje się na mnie i powiada, że ja powstaję przeciw własnemu urodzeniu. — Ale ja, co prawda, dałbym się był chętnie zabić jeszcze w żywocie matki, byleby na ten świat wcale nie przychodzić.
Na targu nawet opowiadają sobie tutejsi ludzie, a pierwsza matka pani powtarzała wszystkim ze zwykłą swoją niedelikatnością, że matka moja miała kołtun na głowie i była karlicą, tak, jakby nie można było powiedzieć poprostu, po ludzku, że była sobie małego wzrostu. Ale czyż to rosyjski prostak jest w stanie zrozumieć delikatne uczucia człowieka wykształconego, chamskie dusze! pojąć nie mogą delikatnych uczuć człowieka z edukacyą i wykształceniem, a to wszystko skutkiem rosyjskiej ciemnoty. Od dzieciństwa, od lat najmłodszych, znosić nie mogłem tutejszego wysłowienia się, jak usłyszę, bywało, jakie ordynarne słowo, to wprost na ścianę się drapię.
— Inaczejby pan mówił, gdyby pan był wojskowym, takim np. huzarem, albo podoficerem. — Wyjąłby pan wtedy szabelkę z pochwy, aby Rosyi naszej bronić.
— Nietylko nie pragnę wcale być wojskowym, Maryo Kondratiewno, ale życzyłbym sobie, aby wojsko zostało zniesione.
— A jakby nieprzyjaciel przyszedł, któżby nas wtedy bronił?
Słowom tym towarzyszyło prawdopodobnie czułe, powłóczyste spojrzenie.
— To już, jak kto uważa.
— Ale pan to zupełnie zagraniczny człowiek, wygląda pan, jak jaki szlachetny cudzoziemiec. Muszę to panu powiedzieć w oczy, choć może i nie wypada.
— Chce pani wiedzieć, to powiem pani, że, co się tyczy rozpusty, to zagraniczni ludzie zupełnie podobni są do naszych, szelmy jedni i drudzy. Tylko, że tam przynajmniej chodzą w lakierowanych trzewikach, a nasi babrzą się w swoich cuchnących brudach i dobrze im z tem. Rosyjskich ludzi należy trzymać pod batem, jak słusznie mówi Fedor Pawłowicz, chociaż on jest waryat, również, jak wszyscy jego synowie.
— Przecież pan sam mówił, że szanuje pan Iwana Fedorowicza.
— Tak, a on mnie nazwał cuchnącym lokajem. Im się zdaje, że ja należę do burzycieli, ale bardzo się mylą, gdybym tylko miał w kieszeni pewną sumę, tobym pojechał w świat i słuchby po mnie zaginął. Przecież Dymitr Fedorowicz rozumem i konduitą gorszy jest od każdego lokaja, nic nie robi, nic nie umie, a mimo to, każdy go szanuje. Ja jestem sobie prosty kucharz, ale przecież gdybym chciał, tobym mógł założyć kawiarnię i restauracyę na pierwszej ulicy w Moskwie, bo gotuję znakomicie i nie znalazłbym równego sobie w całej Moskwie, chyba między cudzoziemcami. Dymitr Fedorowicz, to goły chłystek, a przecież gdyby wyzwał na pojedynek jakiego hrabskiego syna, to tenby mu zaraz stanął, nie to, co mnie, — a dlaczego? czemże on lepszy jest odemnie, czy dlatego, że tysiąc razy głupszy? A ileż to on pieniędzy przemarnował bez żadnej potrzeby!
— To musi być bardzo ładnie wyzwać kogoś na pojedynek, — zauważyła Marya Kondratiewna.
— Dlaczego?
— Tak straszno i tak walecznie, osobliwie, kiedy dwaj młodzi oficerowie palą do siebie z pistoletów, to musi ślicznie wyglądać, jak obraz malowany. Jaka szkoda, że nie pozwalają panienkom patrzeć na to. — Zarazbym pobiegła.
— Dobrze temu, co patrzy, ale jak komu prosto w mordę mierzą, to taki musi się głupio czuć. Pani zarazby uciekła, Maryo Kondratiewno.
— A pan, czyby uciekł?
Smerdiakow nie raczył odpowiedzieć, za to po chwili dały się słyszeć dźwięki gitary.

Choć przyjdzie cię rzucić
Nie będę się smucić,
Tęsknej piosnki nucić.
Pójdę w świat daleki,
Zapomnę na wieki,
Zapomnę na wieki.

Tu zaszedł niespodziewany wypadek, a mianowicie ukryty w altance Alosza kichnął na cały głos.
Głosy przycichły, Alosza wstał i zbliżył się do siedzących na ławce. Był to w istocie Smerdiakow i Marya Kondratiewna, córka miejscowej gospodyni. Smerdiakow ubrany był z niesłychaną elegancyą, wypomadowany, ufryzowany, i w lakierowanych trzewikach, towarzyszka jego, młoda jeszcze dziewczyna, nie brzydka, z twarzą trochę za szeroką, usianą gęsto piegami, ubrana była w niebieską suknię z parołokciowym trenem.
— Czy prędko wróci brat mój, Dymitr? — spytał spokojnie Alosza.
Smerdiakow podniósł się zwolna, Marya Kondriatiewna zrobiła toż samo.
— Zkądże ja mogę mieć jakieś wiadomości o Dymitrze Fedorowiczu? nie jestem przecie jego stróżem, — rzekł Smerdiakow, cedząc zwolna słówko po słówku, z wyraźnem lekceważeniem.
— Myślałem, że wiecie, gdzie jest obecnie, — objaśnił Alosza.
— Niewiem nic o krokach Dymitra Fedorowicza i wiedzieć o nich niechcę.
— A jednak brat mówił mi wyraźnie, że dajesz mu znać o wszystkiem, co się dzieje w domu, i że przyrzekłeś go zawiadomić o dniu przybycia Agrypiny Aleksandrówny.
Smerdiakow zmierzył go spokojnym wzrokiem i rzekł wcale nie zmieszany.
— A jakimże sposobem pan raczył wejść tutaj, skoro brama już od godziny zamknięta, — pytał, patrząc uważnie na Aloszę.
— Przelazłem przez ogrodzenie prosto z ulicy, i czekałem w altanie, mam nadzieję, że mi pani tego za złe nie weźmie — usprawiedliwiał się uprzejmie przed Maryą Kondriatiewną. — Muszę dziś koniecznie przyłapać mego brata, Dymitra.
— Czyż może pan o to pytać? — odrzekła Marya Kondratiewna, bardzo ujęta uprzejmym tonem Aloszy — Dymitr Fedorowicz przychodzi także często tą samą drogą, i sami nawet niewiemy kiedy.
— Czekam na niego niecierpliwie, bo chcę się z nim widzieć w bardzo ważnej sprawie.
— On się nam nie spowiada z tego, gdzie bywa, — objaśniała Marya Kondratiewna.
— Jestem tutaj z wizytą u znajomych, — zaczął dalej Smerdiakow, — a i tu prześladują mnie pytaniami o pana Dymitra i Fedora Pawłowicza, tak, jakbym mógł wiedzieć, kto do nich przychodzi, a kto nie, pan Dymitr już i tak raz mi śmiercią groził.
— Jakto śmiercią? — zadziwił się Alosza.
— To przecie nic dziwnego z takim charakterem, jak pan Dymitr, sam pan przecie widział wczoraj, czego się może dopuścić. „Jeśli, powiada, Grusza przyjdzie kiedy na noc do ojca, nie żyć już tobie na świecie”. Ja się pana Dymitra boję, a gdyby nie to, dawnoby już trzeba dać znać policyi, a to Bóg wie, co tu jeszcze zdarzyć się może.
— Wczoraj jeszcze powiedział: „w moździerzu cię utłukę” — dodała Marya Kondratiewna.
— To już taki jego sposób mówienia, — uspokajał ją Alosza. — Gdybym się zobaczył z Dymitrem, wspomniałbym mu i o tem.
— Tyle tylko mogę powiedzieć, — dodał Smerdiakow, jakby po namyśle, — że Iwan Fedorowicz posyłał mnie dziś rano do pana Dymitra bez listu, a tylko kazał mi powiedzieć, że czekać będzie na niego w restauracyi na rynku, gdzieby chciał z nim razem zjeść obiad. Pana Dymitra w domu nie było, powtórzyłem więc to gospodyni, która mówiła, że był, ale wcześnie wyszedł. Może być więc, że obaj pańscy bracia obiadują w tej chwili w restauracyi, bo pana Iwana w domu nie było, a Fedor Pawłowicz przed godziną już zjadł obiad, a teraz położył się i śpi. — Prosiłbym tylko najusilniej, żeby pan nie wspominał panu Dymitrowi, żem to wszystko opowiadał, boby mnie napewno zamordował. Co się tyczy tego, że bywam tu z wizytą u sąsiadki, to chyba mam do tego prawo.
— Więc brat Iwan zapraszał Dymitra do restauracyi „Stołeczny gród”? — pytał ciekawie Alosza.
— Tak, proszę pana.
— To bardzo ważna wiadomość, dziękuję wam, Smerdiakow. Natychmiast tam pobiegnę.
— Tylko niech pan nie mówi, że to odemnie.
— Bądź spokojny, wpadnę tam jakby wypadkowo.
— Proszę, niech pan zaczeka, furtkę otworzę — proponowała uprzejmie Marya Kondratiewna.
— Nie trzeba, bliżej przez płot — zawołał Alosza i wybiegł z ogrodu tą samą drogą, jaką wszedł. Wiadomość o braciach poruszyła go mocno, postanowił koniecznie się z nimi widzieć, nie wypadało mu, wprawdzie, zachodzić do restauracyi w stroju kleryka, mógł jednak wywołać brata na korytarz i tam się z nim porozumieć. Zaledwie też doszedł do rynku, i zbliżył się do kamienicy, w której mieściła się restauracya, gdy wychylił się do niego przez okno otwarte brat Iwan.
— Alosza! możesz tu przyjść?
— Nie wypada mi, ze względu na strój.
— Właśnie zamówiłem osobny gabinet, wejdź, a ja zbiegnę na twoje spotkanie i wprowadzę cię.
Za chwilę obaj bracia siedzieli przy stole restauracyjnym, gdzie Iwan objadował sam.





POZNANIE BRACI.

Pokoik, w którym znajdował się Iwan, nie był to właściwie osobny gabinet, lecz tylko miejsce przy oknie, odgrodzone od reszty sali parawanami, w każdym razie można tam było zachować incognito w stosunku do ogółu publiczności, której zresztą nie było tu wiele. Z dalszych dopiero sal dochodziły gwarne głosy, słychać było odkorkowywanie butelek i stuk kul bilardowych, tam widocznie koncentrowało się hulaszcze życie wesołych klijentów, tu znajdował się tylko bufet i paru emerytów, pijących spokojnie herbatę, których sylwetki odcinały się niekiedy na ścianach ogrodzenia. Alosza wiedział, że Iwan niechętnie bywa w knajpach i nie lubi życia restauracyjnego, przyszedł widocznie dla Dymitra, który się jednak nie stawił na umówionem miejscu.
— Każę ci zaraz podać potrawę z ryby, nie żyjesz przecie samą herbatą — zawołał Iwan, widocznie uszczęśliwiony obecnością Aloszy. Sam skończył już był obiad i popijał go herbatą.
— Każ dać, i owszem, istotnie przegłodziłem się trochę, ale potem i herbaty nie odmówię, — odparł wesoło Alosza.
— A konfitury wiśniowe, pamiętasz, jakeś je lubił będąc dzieckiem.
— Toś tego nie zapomniał? lubię je, co prawda, i teraz.
Iwan zadzwonił na chłopca i kazał podać wyżej wymienione dania.
— Słuchaj, Alosza, pamiętam ja wszystko, pamiętam cię doskonale od lat jedenastu, ja miałem wówczas piętnaście; dla chłopców w tym wieku to duża różnica i dlatego nie byliśmy towarzyszami! Nie jestem nawet pewien, czy czułem jakie przywiązanie do ciebie wtedy, gdy wyjeżdżałem do Moskwy, a gdyś i ty się tam dostał, widzieliśmy się z sobą zaledwie jeden raz. A teraz siedzimy tu obaj czwarty już miesiąc, a właściwie nie rozmawialiśmy z sobą. Wyjeżdżam jutro, to też, siedząc tu przed chwilą, myślałem sobie, jakby to dobrze było zobaczyć cię jeszcze i pożegnać się z tobą przed rozstaniem, a tu widzę, idziesz.
— Więc pragnąłeś mnie widzieć?
— O! bardzo. Chcę zapoznać się z tobą na dobre, dać się tobie poznać już raz na zawsze i pożegnać cię. Rozstajemy się, a mojem zdaniem, najlepsza to chwila do zaznajomienia się z sobą. Przez całe trzy miesiące czułem wciąż na sobie pytający twój i wyczekujący wzrok, badałeś mnie wciąż, a tego nienawidzę i dlatego nie zbliżałem się do ciebie. Ale w końcu nauczyłem się ciebie szanować. „Ten umie stać mocno przy swojem”. Mówię to całkiem poważnie. Ty umiesz twardo stać przy swojem, a takich ludzi lubię, bez względu na to, przy czem stoją. Od tego czasu twój pytający wzrok przestał mi ciężyć, przeciwnie, polubiłem go. Bo ty, Alosza, kochasz mnie, niewiem za co.
— Tak, kocham cię. Brat Dymitr mówi o tobie „Iwan grób”, ja mówię Iwan zagadka; choć od dzisiejszego rana, mniej już jesteś zagadkowy.
— Dlaczegóż to?
— A nie pogniewasz się na mnie?
— Nie.
— Bo dziś dopiero spostrzegłem, że ty jesteś jeszcze bardzo młody, całkiem młody, świeży chłopak, żółtodzióbek, jeśli się za to określenie nie obrazisz.
— Nie, bynajmniej, przeciwnie podziwiam jasną przenikliwość twego spostrzeżenia. Bo czy uwierzysz, że od chwili rozstania się mego z tobą, tam, u niej, o tem tylko myślałem, o tej mojej wielkiej, chłopięcej prawie młodości. I czy wiesz, co mówiłem sobie, siedząc tu przed chwilą?... Chociażbym nawet utracił wiarę w życie, choćbym się zawiódł na ukochanej kobiecie, i stracił wszelkie złudzenia co do praw rządzących światem, choćbym doszedł do przekonania, że nie ład i harmonia, a przeklęty jakiś bezładny, piekielny chaos, rządzi przebiegiem zdarzeń, to, mimo to, chcę żyć i raz przywarłszy ustami do brzegów puhara, nie oderwę się od niego, aż dopóki nie wychylę wszystkiego do dna, choćby spaść miały na mnie wszystkie nieszczęścia i rozczarowania tego świata.
Do trzydziestu lat młodość moja pokona wszystko, potem, być może, puhar odrzucę i odejdę, gdzie? niewiem, tak mi się przynajmniej zdaje. Zapytywałem siebie nieraz, czy jest na świecie taka rozpacz, takie nieszczęście, taka klęska, któreby mogły zagłuszyć we mnie tę nieskończoną, bezmierną, nieprzyzwoitą, może, żądzę życia, a przecież to charakterystyczna cecha Karamazowych, i ona tkwi niezawodnie w tobie, również jak we mnie, ale dlaczego ma być podłą? Żyć chcę i żyć będę, chociażby wbrew wszelkim prawom logiki. Mogę nie wierzyć w cel i porządek wszechrzeczy, a, mimo to, drogie mi będą rozwijające się na wiosnę pączki zieleni, i niebo błękitne, i niektórzy ludzie, i niektóre ludzkie porywy, w których wartość dawno, być może, przestałem już wierzyć, a które jednak czcić muszę starym nałogiem, i kocham je z całego serca.
Przynieśli ci twój obiad, jedz, bracie, na zdrowie, świetnie tu przyrządzają tę rybę.
Jadę do Europy, Alosza, i wiem z góry, że jadę na cmentarz, ale na drogi, święty cmentarz. Drogocenni tam spoczywają zmarli. Tam każdy kamień świadczy o minionem życiu, pełnem ognia i wiary namiętnej w swoją prawdę, w swoją walkę, w swoją naukę. I wiem z góry, że padnę twarzą na owe kamienie i płakać będę gorącemi łzami, wiedząc, że opłakuję cmentarze, prochy i popioły, a, mimo to, płakać będę nie z żalu, a ze szczęścia, że łzy takie wylewać mogę. Upoję się własnym zachwytem. Kocham pączki wiosenne i niebo błękitne! ot co! To nie rozumem, nie logiką, a wnętrznościami i żywotem kocha się własne siły żywotne. Rozumiesz ty co, Alosza, z tej mojej gadaniny?
— Rozumiem wszystko, Iwanie. Wnętrznościami własnemi i żywotem kochać należy. Przepięknie to powiedziałeś. Życie kochać należy nad wszystko na świecie.
— Jakto? Życie samo kochać bardziej, niż jego istotę?
— Tak, stanowczo tak. Kochać je, zanim się je zrozumie, kochać poza wszelką wyrozumowaną logiką, a wtedy dopiero pojmie się jego sens. Dokonałeś już połowy dzieła, skoro kochasz jego połowę, a będziesz zbawiony.
— Cóż to? już mnie zbawiać zaczynasz? Możem przecie jeszcze nie zgubiony. A na czemże polega ta twoja druga połowa?
— Na tem, byś mógł wskrzesić twoich zmarłych, którzy, być może, jeszcze nie skonali. Daj herbaty. Rad jestem, że rozmawiamy ze sobą.
— Widzę, że jesteś w natchnieniu, lubię, nad wyraz lubię, takie gorące wyznanie wiary w ustach nowicyusza. Czy to prawda, że rzucasz klasztor?
— Tak. Mój starzec kazał mi iść w świat.
— W takim razie spotkamy się jeszcze w świecie, może w chwili, gdy zacznę odrywać wargi od puhara życia.
Tak przynajmniej zamierzam około trzydziestego roku. Ojciec nasz nie chce odrzucać puharu dziś jeszcze, chce czerpać z niego do siedemdziesięciu lat. Ten stoi jak mur przy swoich pożądaniach, używanie to jego hasło, chociaż kto wie, czy po trzydziestu latach zostaje już co innego człowiekowi. W każdym razie, sądzę, że do siedemdziesięciu lat to za długo, szlachetniej i godniej jest skończyć na trzydziestu, zachowuje się przynajmniej jakiś cień dostojności, chociażby to było tylko złudzenie. Nie widziałeś ty Dymitra?
— Nie, za to widziałem Smerdiakowa. — Tu Alosza opowiedział szczegółowo bratu przypadkowe swoje spotkanie z kucharzem ojca.
Słuchając tego, Iwan spochmurniał.
— Co ci jest? — spytał Alosza. — Czy to Smerdiakow cię draźni?
— Ach nie, nie o to idzie, dyabli go bierz. Ale istotnie chciałem się widzieć z Dymitrem, teraz już nie czas — odrzucił niechętnie Iwan.
— Więc ty naprawdę jutro wyjedziesz?
— Tak.
— A cóż będzie z Dymitrem? co z ojcem? jak się to między nimi skończy? — pytał trwożnie Alosza.
— A ty wciąż swoje. Cóż ja? cóż mnie to obchodzi? czy jestem stróżem brata Dymitra? — odrzekł z rozdraźnieniem Iwan. — Kainowa odpowiedź Bogu, na zapytanie o brata, pomyślałeś to zapewne w tej chwili. Ale czyż w samej rzeczy nie mam prawa uchylić się od tego stróżowania. Skończyłem swoje interesa i jadę. Nie myślisz chyba, jak drudzy, że zazdrosny jestem o Dymitra, i usiłuję mu odbić jego „krasawicę”, Katarzynę Iwanównę. Do dyabła! mogłem mieć przecie swoje własne sprawy, skończyłem je i jadę. Tak, skończyłem je dziś rano, widziałeś sam, byłeś świadkiem.
— U Katarzyny Iwanównej?
— Tak, u niej. Miałem z nią swoje własne rachunki, nie mające nic wspólnego z Dymitrem. Co mnie do Dymitra? Swoją drogą, sam wiesz, że Dymitr tak postępował, jakby był ze mną w zmowie. Nie proszony, zrzekał się i przelewał na mnie swoje prawa do Katarzyny, błogosławił nas. Śmiechu warte! Nie! O nie! Gdybyś mógł wiedzieć, Alosza, jaki ja się teraz czuję swobodny. Przed chwilą miałem ochotę postawić szampana, aby święcić pierwszą godzinę odzyskanej wolności. Tfu! Pół roku prawie dźwigać taki ciężar, a teraz pozbyłem się go odrazu. Sam się jeszcze wczoraj nie domyślałem, że to mi tak łatwo, tak lekko przyjdzie.
— Mówisz o swojej miłości, Iwanie?
— O miłości? Tak, jeśli chcesz. Kochałem się w tej waszej panience instytutce, kochałem się w niej i dręczyłem się, ona mnie dręczyła, aż naraz wszystko znikło. Pamiętasz, z jakiem uniesieniem mówiłem tam u niej, a skorom wyszedł, roześmiałem się na głos. Nie wierzysz może? Mówię ci to całkiem szczerze.
— I teraz mówisz o tem dziwnie wesoło, — zauważył Alosza — wpatrując się uważnie w istotnie rozpogodzoną twarz Iwana.
— Dlaczego ja nie wiedziałem, że jej wcale nie kocham? Che! che! che!
A przecież gdybyś wiedział, jak mi się strasznie podobała, jak mi się podoba dziś jeszcze. Mimo to, tak mi łatwo rozstać się z nią. Myślisz może, że fanfaronuję.
— Nie. Ale może nie była to wcale miłość.
— Alosza! — zaśmiał się Iwan. — Daj pokój wszelkim rozumowaniom o miłości, tobie to nie przystoi. A! jakeś to wtedy wyskoczył. Zapomniałem uściskać cię za to. „Kocha mnie, mówiłeś i dlatego dręczy, wie, że ją kocham, a miłość Dymitra, to tylko przymus”. Wszystko to prawda, a w tem tylko trudność cała, że ona potrzebuje na to piętnastu, a może dwudziestu lat, aby się przekonać, że nie kocha Dymitra, a tylko mnie, którego dręczy, a może i nigdy się tego nie domyśli, pomimo wczorajszej nauczki. To też i lepiej, że odjadę i porzucę ją raz na zawsze. Ale, ale, a co się z nią teraz dzieje? Co zaszło, skorom odszedł?
Alosza opowiedział mu o zasłabnięciu Katarzyny, która dotąd leży w gorączce.
— Czy nie kłamie ta Chachłakowa?
— Zdaje się, że nie.
— Wartoby sprawdzić. Co prawda, z ataku nerwowego nikt nie umarł. Przeciwnie, to łaska Boska dla kobiet, te ich ataki nerwowe. Nie pójdę tam. Poco leźć znowu?
— Pocóż jej powiedziałeś, że nie kochała cię nigdy?
— To tak umyślnie, mój drogi. No! każmy sobie podać szampana i pijmy na oswobodzenie moje. Nie uwierzysz, jak jestem szczęśliwy.
— Nie, bracie — odrzekł Alosza — nie będziemy pili, bo mi czegoś smutno.
— Zauważyłem to odrazu, że ci coś jest.
— Więc ty naprawdę wyjeżdżasz jutro rano?
— Nie powiedziałem, że koniecznie rano, ale może i tak będzie. Czy wiesz, dlaczego przyszedłem tu dzisiaj? Poprostu nie mogę już wytrzymać z naszym starym, taki wstrętny. Dawnobym już odjechał, byle go tylko nie widzieć. Ale dlaczego ty się tak niepokoisz moim odjazdem? Mamy jeszcze moc czasu do rozmówienia się, wieczność, powiadam ci, nieskończoność.
— Jeśli wyjeżdżasz jutro, jakaż tu nieskończoność?
— A cóż nas to obchodzi? — zaśmiał się Iwan. — I tak znajdziemy czas na powiedzenie sobie tego, co mamy wypowiedzieć. Bo powiedz prawdę, Alosza, pocośmy się tu zeszli, czy po to, aby gadać o miłości mojej dla Katarzyny, o ojcu, o Dymitrze, o zagranicy, o cesarzu Napoleonie. — Czy po to?
— O nie.
— Widzisz. Rozumiesz równie dobrze, jak ja, pocośmy tu przyszli.
Niech świat trudzi się codziennymi potrzebami, my młodzi, żółtodzióbki, jak nas nazywają, inny cel mamy przed sobą. Cała młoda Rosya o jednem tylko marzy: jak rozwiązać odwieczne ogólne zagadnienia, w przeciwieństwie do starych, którzy tylko praktyczne sprawy mają na względzie. Dlaczego ty np. patrzyłeś na mnie całe trzy miesiące z tak niespokojnem wyczekiwaniem.
Czy wierzę? w co wierzę? jak wierzę? Oto co mówiły mi twoje oczy przez całe długie trzy miesiące. Czy nie tak?
— Być może — uśmiechnął się Alosza — ale czy nie żartujesz teraz, Iwanie?
— Nie do żartów mi. Nie chciałbym przecież obrazić drogiego mego braciszka, co śledził mnie tak badawczo przez całe trzy miesiące. Popatrz na mnie, Alosza, i przyznaj, że, pominąwszy to, że ty jesteś klerykiem, jesteśmy obaj zupełnie tacy sami. Dwaj młodzi, bardzo młodzi chłopcy, jakich tysiące spotyka się dziś w Rosyi. A co robią dziś takie rosyjskie chłopaki? Zejdą się w restauracyi ludzie, którzy się nigdy przedtem nie widzieli i prawdopodobnie nigdy się widzieć nie będą. Zasiądą w kącie przy stoliku i mówić będą o wszechświatowych zagadnieniach, o wierze, o nieśmiertelności, ci zaś, którzy nie wierzą, o socyalizmie, o anarchizmie, o przetworzeniu i zreformowaniu ustroju społecznego, słowem, poruszać będą wciąż te same odwieczne pytania, tylko od drugiego końca, że tak powiem; czy nie tak? Tak się dziś zabawia oryginalna rosyjska młodzież.
— Tak — odparł Alosza z łagodno-przenikliwym uśmiechem. — Takie kwestye zajmują dziś naszą młodzież, choćby z drugiego końca, jakeś powiedział, ale to dobrze i tak być powinno.
— Słuchajno, Alosza. Nie jest to wcale rzecz mądra być takim rosyjskim młodzieńcem, a nawet, prawdę powiedziawszy, trudno sobie wyobrazić coś głupszego, jak to nieustanne rozwiązywanie zadań. A mimo to, jest tu pewien chłopak, który się temu oddaje, a którego serdecznie kocham.
— Bardzo to ładnie wyprowadziłeś — uśmiechnął się Alosza.
— No, bracie, zaczynajmy więc, a od czego zaczniemy, czy może od wiary?
— O wierze wypowiedziałeś się już wczoraj, tam, u ojca — zauważył Alosza, patrząc badawczo na brata.
— Powiedziałem wczoraj, że nie wierzę, umyślnie, żeby cię podrażnić. Jakże ci oczy błysnęły! Ale dziś co innego, dziś mówić będę poważnie, bo chcę się z tobą zejść. Nie miałem dotąd przyjaciela, spróbuję, czy ty nim być możesz? No więc, przypuśćmy, że wierzę. Nie spodziewałeś się tego — co?
— Nie bardzo. Ale może i teraz drwisz tylko?
— To samo zarzucano mi parę dni temu, tam w celi starca. Czy ja wierzę? Przecież już w XVIII-ym wieku powiedział stary grzesznik Voltaire: „Si Dieu n’existent pas il faudrait l’inventer”. Nie o to chodzi, czy kto wierzy. To tylko dziwne, że taka święta, rzewna, konieczna i przemądra myśl mogła wejść do mózgownicy tak dzikiego i złośliwego bydlęcia, jakiem jest człowiek. Tam, na Zachodzie, stawiają ludzie różne hypotezy, ale nasza rosyjska młodzież wyprowadza z nich natychmiast nieomylne pewniki. Oni potrzebują dogmatów, i to nietylko młodzież, ale profesorowie nasi i uczeni, którzy są bardzo podobni do młodzieży. Świat, jak wiadomo, stworzony został podług praw Euklidesa, a umysł ludzki pojmować może jedynie trzy wymiary przestrzeni. A przecież znajdowali się i znajdują jeszcze matematycy i filozofowie, którzy podają w wątpliwość, czy istotnie świat stworzony został podług trójwymiarowych praw Euklidesa. Co więcej, ośmielają się marzyć, że dwie linie równoległe, które podług praw Euklidesa na ziemi zejść się nie mogą, schodzą się może jednak gdzieś tam, w nieskończoności. Otóż ja, w pokorze ducha, przyznaję, że umysł mój niezdolny jest do rozstrzygania tego rodzaju kwestyi. Umysł mam Euklidowski, ziemski, i dlatego nie poważam się wyrokować o sprawach poza ziemskich. I tobie też, bracie, radzę, nie zagłębiaj się w sprawdzanie pojęć, niezgodnych z wyobrażeniami naszymi, o ustroju rzeczy trójprzymiarowym.
I tak, uznaję z całego serca, uznaję potęgę, mądrość i wielkość Bożą. Wierzę także w cel, jakkolwiek zupełnie dla nas niepojęty, istnienia wszechrzeczy, w porządek, ład i wieczystą harmonię, w którą zlejemy się kiedyś wszyscy i w rozmaite inne jeszcze pewniki (dość chyba słów wypowiedziano już na ten temat). Więc, prawdopodobnie, jestem już chyba na dobrej drodze. A przecież, wystaw sobie, że w ostatecznym rezultacie nie uznaję jednak tego świata, stworzonego tak harmonijnie i celowo. Wiem, że istnieje, a mimo to, nie uznaję go wcale. Zechciej zrozumieć, że ja na istnienie takiego świata zgodzić się nie mogę.
Gotów jestem wierzyć, jak dziecko, że przyjdzie czas, gdy wszystkie ludzkie cierpienia rozwieją się gdzieś i znikną, gdy cała bolesna i krzywdząca komedya sprzeczności życiowych roztopi się gdzieś i zaginie, jak złudny miraż, twór nizkiego i małostkowego ducha, atomistycznego ludzkiego rozumu, opartego na prawach Euklidesa. Ufam, że gdzieś, pod koniec, w chwili dopełnienia się wiecznej harmonii, odsłoni się i objawi coś tak wielkiego i cennego, co starczy na zaspokojenie wszystkich serc, na ukojenie wszelkich oburzeń, na odkupienie, a nawet usprawiedliwienie wszelkich występków ludzkich, wszelkiej przelanej krwi, co starczy nietylko na przebaczenie, ale nawet na usprawiedliwienie wszystkiego, co się ludziom zdarzyło. Niech! niech się tak stanie, a jednak wtedy nie uznam i nie przyjmę tego, co było przedtem, i uznać tego nie mogę. Choćby nawet dwie równoległe linie zeszły się z sobą w przestrzeni, choćbym to widział na własne oczy, to faktu tego nie przyjmę i nie uznam. To moja teza, to moje wyznanie wiary; chciałeś je przecie znać, Alosza. Umyślnie zacząłem rozmowę naszą tak zupełnie głupio, a jednak doprowadziłem ją do tej spowiedzi, bo wiem, że musisz, że chcesz wiedzieć, czem żyje brat twój, którego kochasz. Powiedziałem.
Iwan zakończył długą swoją przemowę ze szczególnem i niezwykłem u siebie przejęciem.
— A czemuż zacząłeś tak „głupio”, jak się wyraziłeś? — pytał Alosza, patrząc w zamyśleniu na brata.
— Po pierwsze, żeby to było czysto po rosyjsku, bo nasze rosyjskie rozmowy muszą się zawsze głupio zaczynać, a po drugie, że im głupiej, tem bliżej celu. Głupota jest jasna i nieprzebiegła, rozum zaś wykręca się i zasłania; rozum podły jest, a głupota uczciwa i prosta. Odsłoniłem ci głąb rozpaczy mojej, a im głupiej to się stało, tem dla mnie lepiej.
— Czy zechcesz mnie objaśnić, dlaczego ty nie uznajesz świata? — pytał Alosza.
— Oczywiście, że tak, niema w tem żadnej tajemnicy, i do tego właśnie zmierzałem — odparł Iwan. — Nie chcę ja ciebie zgorszyć, braciszku drogi, ani zachwiać cię w podstawach, na których stoisz. Przeciwnie, sam pragnąłbym uleczyć się obcowaniem z tobą.
Mówiąc to, Iwan miał na ustach uśmiech prawie dziecięcy, jakiego Alosza nigdy wprzód u niego nie zauważył.





BUNT.

— Muszę ci zrobić jedno wyznanie — mówił dalej Iwan. — Nigdy zrozumieć nie mogłem, jak można kochać swoich bliźnich, blizkich. Właśnie niepodobieństwem jest kochać blizkich swoich, raczej już dalekich. Czytałem gdzieś, że wielki jakiś święty przygarnął kiedyś do łoża swego umierającego wędrowca i ogrzewał własnym oddechem cuchnące jego rany. Przekonany jestem, że zrobił to z musu, z wielkim wysiłkiem, jako narzucony sobie obowiązek. Człowiek, który chce być kochany, musi się ukrywać, gdy zaś pokaże prawdziwą twarz swoją, miłość znika.
— Mówił mi to nieraz starzec Zosima — zauważył Alosza — mówił także, że odsłonięcie się człowieka niszczy często miłość w niedoświadczonych sercach. Mimo to, wierz mi, że jest wśród ludzi dużo Chrystusowej prawie miłości, sam widziałem, Iwanie.
— Ale ja nie widziałem, a dokąd nie zobaczę, nie pojmę, i ze mną wielu ludzi. I niewiem, czy pochodzi to ze złych skłonności, które wykluczają miłość, czy też taka jest wogóle natura ludzka. Mojem zdaniem, miłość Chrystusowa, to cud, którego się na ziemi nie spotyka. Prawda, że On był Bogiem, a my bogami nie jesteśmy. Np. ja, cierpieć mogę nieskończenie, a nigdy drugi człowiek dowiedzieć się nie może, do jakiego stopnia cierpię, poprostu dlatego, że to drugi człowiek, nie ja, a prócz tego, rzadko człowiek zgadza się na to, aby uznać cierpienie drugiego, jakby to była wyższość jaka lub ranga. A dlaczego, jak myślisz, cierpienia tego nie uzna? Bo np. jeden ma jakieś kalectwo, drugi głupią twarz, a trzeci nastąpił mu na nogę. Przytem są różne gatunki cierpień. Na cierpienie poniżające, upokarzające, np. głód fizyczny, zgodzi się bliźni mój i dobroczyńca, ale w cierpienie wyższego gatunku, dla idei np., nie uwierzy nigdy, a przynajmniej rzadko. Bo np. twarz moja wyda mu się zupełnie inną, niż ta, którą, jak sobie wyobraził, mieć musi człowiek cierpiący dla idei. Niema wtedy dla mnie żadnego współczucia, i to nie ze złego serca. Ubodzy, zwłaszcza ze sfer inteligentnych, nie powinni nigdy osobiście prosić o jałmużnę, raczej za pośrednictwem gazet. Znosimy jeszcze żebraków, takich, jakich się widuje na scenie, w balecie, gdzie pląsają z wdziękiem w jedwabnych łachmanach, tam jeszcze można ich lubić — no, nie kochać; ale dość o tem.
Chciałem mówić o cierpieniach ludzkich wogóle, ale może wystarczy, gdy wspomnę tylko o cierpieniach dzieci. Bo przedewszystkiem dzieci kochać można nawet zblizka, nawet gdy są bardzo brudne i brzydkie (choć zdaje mi się, że dzieci nigdy nie bywają brzydkie). Powtóre, starsi nietylko, że są wstrętni i niegodni miłości, ale jeszcze umieją się mścić. Zakosztowali już z drzewa złego i dobrego, i kosztują nadal z niego, dzieci zaś niczego jeszcze nie zakosztowały i są, do czasu, niewinne. Lubisz dzieci, Alosza, nieprawdaż? dlatego też zrozumiesz łatwo, dlaczego o nich, mianowicie, mówić zamierzam. Jeżeli i one cierpieć muszą na ziemi, to karane są za winy ojców swoich, którzy jabłka zakosztowali, ale wyrok taki, pochodzący z tamtego świata, niezrozumiały jest zupełnie dla naszego ziemskiego serca. Istota niewinna, a w dodatku tak bezbronna, nie powinna cierpieć za drugiego. Popatrz na mnie, Alosza, ja także lubię bardzo dzieci. I zanotuj to sobie, że nawet dzikie, okrutne, zmysłowe, takie Karamazowskie natury, kochają często dzieci i to bardzo.
Dzieci, do lat siedmiu, ogromnie się różnią od starszych, jakby zupełnie inne istoty, inne natury. Czy wiesz, znałem jednego mordercę, rozbójnika z zawodu, który w ciągu swojej karyery wymordowywał nieraz dla rabunku całe rodziny, wśród których znajdowały się, oczywiście, i dzieci. Ten sam zbójca, siedząc w więzieniu, przepadał poprostu za dziećmi; całe godziny spędzał w oknie, patrząc na zabawy dziecinne, a jednego chłopaczka przywabił nawet do siebie i zaprzyjaźnił się z nim bardzo. Ty nie wiesz, dlaczego to mówię, Alosza. Głowa mi cięży i czuję się smutny.
— Mówisz to jakoś dziwnie — zauważył niespokojnie Alosza, — jakby w szaleństwie.
— Opowiadał mi niedawno jeden Bułgar — mówił dalej Iwan, jakgdyby nie słysząc uwagi Aloszy, — jak tam u nich Turcy popełniają mordy i okrucieństwa, obawiając się ogólnego powstania Słowian. Palą i mordują, gwałcą kobiety i dzieci, przybijają ćwiekami za uszy pojmanych więźniów, trzymają ich tak do rana, a następnie wieszają, różne inne okropne popełniają występki. Nieraz się słyszy o zwierzęcem okrucieństwie ludzi, ale to porównanie jest zupełnie niesprawiedliwe i zanadto krzywdzące dla zwierząt. Zwierzę nie potrafi przecie nigdy popełniać tak wyrafinowanych i artystycznych okrucieństw, jak człowiek. Tygrys rzuca się, szarpie, gryzie i nic więcej. Nie przyszłoby mu nigdy na myśl przybijać kogoś gwoździami za uszy, choćby to nawet umiał zrobić. Nie przyszłoby mu na myśl wyrzynać dzieci z żywotów matek, lub też podrzucać je w górę i łapać na ostrza pik, jak to robili żołnierze i to w obecności matek. W tem właśnie cała rozkosz okrucieństwa, że w obecności matek. Albo taki obraz. Dzikie żołdactwo w przystępie wesołości chce się zabawić, otaczają kołem drżącą z przerażenia matkę z małem dziecięciem na ręku. Zabawiają dziecię, śmiejąc się do niego i doprowadzają je rzeczywiście do śmiechu, wtedy taki artysta dzikości mierzy w dziecię pistoletem tuż, tuż przy jego twarzyczce, dziecię wyciąga radośnie rączki do świecącej błyskotki, a żołdak spuszcza kurek i kula rozrywa i roztrzaskuje uśmiechniętą twarzyczkę. Prawda, ładny obraz?
— I po co to wszystko, bracie? — pytał Alosza.
— Bo myślę, że jeżeli szatan istnieje, to człowiek stworzył go na podobieństwo swoje.
— Więc uznajesz szatana?
— Umiesz zręcznie chwytać mnie za słówka, ale nie o to chodzi. Jestem kolekcyonista dyletant i zbieram sobie rozmaite anegdotki i ciekawe fakty, a mam już ich spory zapas. Nie jesteśmy wprawdzie mahometanami i przybijanie gwoździami więźniów za uszy nie jest u nas dozwolone, ale mamy my swoje, rosyjskie, narodowe rózgi i pletnie, to już czysto nasze i nie może być nam odjęte. Za granicą prawo nie pozwala na bicie, ale wynagrodzono to sobie innemi sposobami, a są one dla nich równie charakterystyczne, jak dla nas rózgi i pletnie. Mam bardzo charakterystyczną broszurkę, przełożoną z francuzkiego, opisującą fakt jeden, który się zdarzył w Szwajcaryi. Był tam chłopak jeden, imieniem Ryszard, dziecko nieślubne, które rodzice podarowali górskim pastuchom alpejskim. Dziecko miało wówczas lat sześć, a pastuchy wcześnie zaczęli go używać do pracy, i nie poczuwali się, bynajmniej, do obowiązku żywienia go i odziewania. Dziecko posyłano od siedmiu lat na pastwisko z trzodą, a gdy głodny był, skradać musiał jedzenie świniom, a za to chłostano go, złapawszy na gorącym uczynku. Nie uczono go niczego, rósł sam, jak dzikie zwierzątko. Gdy dorósł i nabrał sił, zarabiać zaczął dzienną pracą, a zarobione pieniądze przepijał, nie umiałby nawet użyć ich inaczej. Ostatecznie ograbił i zamordował jakiegoś starca, a sąd ujął go i skazał na śmierć. Tam nie bawią się w sentymentalizm. W więzieniu dopiero rzuciły się na niego całe tłumy pastorów i rozmaitych członków towarzystw dobroczynnych.
Nauczyli go czytać i pisać, wtajemniczyli w zasady wiary, nastawali na niego, przekonywali, doradzali, aż wreszcie udało się im doprowadzić go do wyznania. Ryszard napisał sam do sądu zeznanie, w którem obwinia siebie i ogłasza, że żył dotąd, jak zwierzę, ale nakoniec i na niego spłynęło światło niebieskie. Na to poruszyła się cała Genewa, wszystko, co było w mieście znakomitszego i zajmowało się dobroczynnością, zwaliło się do więzienia, całowano, ściskano biednego Ryszarda, mówiono mu bracie, ciesząc się jego nawróceniem, a biedny Ryszard wylewał łzy wzruszenia, powtarzając za innymi: „Żyłem dotąd w ciemności, podobny zwierzęciu nieczystemu, ale i na mnie spłynęło teraz światło i łaska i umrę w Panu.” Przychodzi wreszcie dzień spełnienia wyroku; dobroczynne damy i członkowie stowarzyszeń śpieszą tłumnie na miejsce egzekucyi; czy może wydrzeć chcą nieszczęsnego ze szponów świeckiej sprawiedliwości? O nie, bynajmniej. „Umieraj, Ryszardzie, umieraj bracie nasz, to najpiękniejszy dzień twego życia”, a i on sam, cokolwiek niepewny, osłabiony wzruszeniem, powtarza za nimi: „To najpiękniejszy dzień mego życia.” I kładą głowę jego na rusztowaniu, a bracia jego, członkowie stowarzyszeń i dobroczynne damy, patrzą z zachwytem, jak głowa ta, odcięta nożem gilotyny, stacza się po stopniach szafotu. Prawda, że to charakterystyczne, a fakt to zupełnie prawdziwy, który zaszedł niedawno w naszym wieku, opisano go w osobnej broszurze, którą stowarzyszenia protestanckie przełożyły na różne języki i rozpowszechniano ją wraz z dziennikami. W ten sposób dostała się do rąk moich. U nas wprawdzie nie mordują ludzi wśród takich okoliczności, ale za to mamy, jak już wyżej wspomniałem, nasze własne, narodowe, rosyjskie bicie. Jest śliczny wiersz Niekrasowa, bardzo znamienny. Rosyjski chłop bije konia, to takie nasze, któż tego nie widział. Biedne zwierzę, obarczone ciężarem nad siły, ugrzęzło w błocie i nie może ruszyć z miejsca, chłop bije go zapamiętale, bezrozumnie, siecze go po oczach, po jego biednych, smutnych oczach, wie, że zwierzę ruszyć nie jest w stanie, ale bije, siecze bez ustanku. „Zdychaj, a ciągnij”; bije go po jego biednych, łzawych oczach i zwierzę ostatnim wysiłkiem szarpie się i wyciągnęło wóz i poszło dalej drżące, zataiwszy oddech, poruszając się bezładnie, dzięki tylko sile nabytego rozpędu. Prawdziwie i strasznie oddał to Niekrasow; ale to tylko koń; konia na to ma człowiek, aby miał kogo siec. Nasi potrafią i lepiej. Wszak Tatarzy zostawili nam knut w dziedzictwie. Można przecie siec i ludzi. Naprzykład pewna inteligentna, wykształcona para, siekła własne dziecko, córeczkę siedmioletnią, siekli ją rózgami, mam to zapisane z najdrobniejszymi szczegółami. Ojciec używał rózgi z kolcami, to się lepiej czuje. A trzeba ci wiedzieć, że są usposobienia, które w miarę bicia rozgrzewają się, zapalają za każdem uderzeniem, dochodzą do namiętności, biją minutę, dwie, trzy, pięć, dziesięć minut, dziecko krzyczy, wreszcie słabnie i krzyczeć już nie może. Sprawa przyszła przed sąd, rodzice najmują adwokata. Niedarmo lud nasz nazywa adwokata „abłakat” (przedajne sumienie).
Adwokat podniósł wrzawę w obronie swojego klijenta; sprawa taka prosta, zwyczajna, familijna, ojciec skarcił dziecko, czyż nie wstyd sprawę taką wytaczać przed sądem. Sędziowie przysięgli, zupełnie przekonani, uniewinniają dręczyciela, publiczność wyje z zachwytu z powodu tak sprawiedliwego wyroku. Szkoda, że mnie tam nie było, zaproponowałbym składkę na stypendyum imienia tego wzorowego ojca. Piękny obraz. Prawda? Ale mam jeszcze lepszy; dużo, dużo dokumentów udało mi się zebrać z życia naszych rosyjskich dzieci. Pewni rodzice, ludzie ze sfer inteligentnych, wykształceni, cywilizowani, znienawidzili własne dziecko, pięcioletnią dziewczynkę. Wspominałem ci już, że są usposobienia, znajdujące specyalną przyjemność w dręczeniu dzieci. Poza tem w stosunku do ludzi dorosłych mogą być uprzejmi, delikatni, ogładzeni, jak przystało na ludzi cywilizowanych, przejętych europejską kulturą. Dzieci tylko dręczyć potrafią, to jest ich sposób lubienia dzieci. Właśnie ta zupełna bezbronność, anielska ufność i łatwowierność, jaką tu spotykają, rozbudza w nich zwierzęce instynkty. Bo w każdym człowieku tai się zwierz złości i pożądania, zwierz spuszczonych z łańcucha żądz i chorób nabytych w rozpuście, taki zwierz budzi się i rozżera widokiem krwi i krzykiem dręczonych ofiar. Ową biedną pięcioletnią dziewczynkę poddawali ci dobrze wychowani rodzice wszelkiego rodzaju torturom. Bili ją bez żadnej przyczyny, deptali nogami, tak, że całe ciało pokryte było czarnymi sińcami, zamykali w zimne, mroźne noce w miejscach ustępowych na kilka godzin, utrzymując, że nie jest dość porządną i t. p. I to matka robiła, własna matka, i zdolna była zasypiać spokojnie przy rozpaczliwych krzykach biednego dziecka, zamkniętego w nikczemnym, smrodliwym zakątku. Zastanów się teraz, co mogło czuć takie biedne, bezradne stworzenie, nie będące jeszcze w stanie zrozumieć, co się z niem dzieje. Jak tłukło się drobnymi rączynami w dziecinną wątłą pierś, wzywając Boga na pomoc. Czy wytłómaczysz mi teraz, bracie ty mój, pokorny i słodki sługo Boży, na co i po co potrzebne są takie potworności? Czy wistocie po to, aby się człowiek nauczył odróżnić zło od dobra?
— I po co? po co to piekielne poznanie zła i dobra, jeżeli się ma ono nabywać takim kosztem, cały bezmiar poznania nie opłaci owych rozpaczliwych łez dziecka, wzywającego napróżno pomocy. Ty cierpisz, Alosza, słuchając takich opowiadań, to nad twoje siły. Jeżeli chcesz — przestanę.
— To nic, ja chcę cierpieć, — wyszeptał z trudem Alosza.
— Jeszcze jeden, jeden ci tylko przytoczę przykład, bardzo charakterystyczny, fakt, którego opis czytałem w jednym z naszych roczników archiwalnych w „Ruskiej Starinie”. Działo się to w pełnym rozkwicie chłopskiej pańszczyzny, gdzieś w początku XIX-go stulecia. Żył wówczas na wsi pewien generał, z rodziny ziemiańskiej, skoligacony z najbogatszem obywatelstwem okolicznem. Należał on do licznych tych, którzy przekonani byli, że mają najpełniejsze prawo życia i śmierci nad swymi poddanymi. Dużo takich było wówczas w Rosyi. Żył więc ów generał w swoim majątku, liczącym dwa tysiące dusz (poddanych). Uboższych sąsiadów traktował z góry, uważając ich za swoich pieczeniarzy i błaznów, trzymał niezmiernie liczną psiarnię do polowania i całe setki psiarczyków umundurowanych i konnych.
Otóż jedno z dzieci, będących na służbie, chłopak ośmioletni, skaleczył kamieniem w nogę ulubioną charcicę pana generała. — „Cóż to, pies mój kuleje?” — woła grzmiącym głosem samowładca — objaśniają mu przyczynę.
„Któryż, to chłopak? brać go!” — brzmi rozkaz, — i biorą dzieciaka, zamykają go na całą noc w jakiejś piwnicy. Rankiem, skoro świt, wyjeżdża generał na polowanie. Wsiadł na konia, dokoła niego goście, rezydenci, służba, leśnicy, dojeżdżacze, wszystko konno, dalej sfory psów gończych. — Wyprowadzają chłopca, ranek jesienny, dżdżysty, chłodny, dzień bardzo dobry do polowania. Generał rozkazuje rozebrać chłopca do naga, dzieciak drży oszołomiony, prawie bezprzytomny ze strachu. — „Gonić go”, — komenderuje generał, „biegaj! biegaj!” — wołają psiarki i dojeżdżacze, i chłopak biegnie. — „Huź! ha! huź! ha!” — krzyczy generał i wypuszczają na chłopca wszystkie psy, spuszczone ze smyczy; rozszarpały go psy w oczach matki, rozszarpały na strzępki dzieciaka.
Generała wzięli pod kuratelę. A ty, jak myślisz, Alosza, rozstrzelać takiego, co? Mów, Alosza.
— Rozstrzelać! — szepnął, blady, jak ściana, Alosza, krzywiąc usta dziwnym jakimś uśmiechem i podnosząc nieśmiały wzrok na brata.
— Brawo! — zawołał w ekstazie Iwan — brawo! — Ty, słodki kleryk, rozstrzelać każesz. — A widzisz! taki to szatan czai się i w tobie, Aleksy Karamazow.
— Powiedziałem głupstwo — ale...
— Otóż to! — pochwycił Iwan — to ale... pamiętaj, Alosza, że głupstwa potrzebne są na świecie, bez takich głupstw wiele rzeczy wcaleby nie zaszło, możeby się wogóle nic na świecie nie zrobiło. Wiem, co wiem.
— Cóż ty wiesz?
— Ja nie rozumiem nic, — mówił dalej Iwan, jakby w gorączce, — ja nie chcę nic rozumieć, dawno już przestałem rozumieć. Trzymam się tylko faktów i postanowiłem przy nich zostać.
— Dlaczego trzymasz mnie tak długo w niepewności, powiedz raz, co masz powiedzieć, — zawołał Alosza prawie z goryczą.
— Powiem! o! powiem, do tego przecież zdążam, — odrzekł Iwan, — zanadto mi jesteś drogi, abym cię chciał utracić; nie odstąpię cię twemu starcowi Zosimie.
Iwan zamilkł na chwilę, a twarz jego stała się bardzo posępna.
— Słuchaj — mówił dalej, — wspomniałem tylko o cierpieniach dzieci, aby rzecz moją bardziej uwydatnić, o innych łzach ludzkich, któremi ziemia nasza przesiąknięta jest nawskroś, nie powiem już ani słowa. Robak jestem i przyznaję w najgłębszej pokorze, że nie rozumiem i nie zrozumiem nigdy, dlaczego życie nasze jest takie, a nie inne. Człowiek, oczywiście, sam sobie winien, dano mu raj na ziemi, a on zapragnął swobody i wykradł ogień z niebios, wiedząc z góry, że ściąga na siebie nieszczęście, zatem żałować go nie należy. Prosty mój, marny, Euklidowski rozum, mówi mi tylko: na ziemi jest cierpienie, a winnych właściwie niema — i wszystko wypływa logicznie jedno z drugiego. Cóż ztąd? cóż mi ztąd, że to wszystko wiem, kiedy ja się na świat tak stworzony zgodzić nie mogę. Ja domagam się zadośćuczynienia, i to nie gdzieś, kiedyś, tam, w przyszłem życiu, ale tu, na ziemi, koniecznie je widzieć muszę. Muszę je widzieć sam, a gdybym umarł przedtem, pragnę być wskrzeszony, aby to jednak ujrzeć, inaczej czułbym się skrzywdzonym. Nie zgadzam się na to, aby cierpienie moje służyło jako nawóz dla użyźnienia jakiejś przyszłej harmonii. Ja widzieć muszę czasy, w których trwożliwa łania uśnie spokojnie obok lwa drapieżnego, a morderca trzymać będzie w objęciach ofiarę swoją, gdy wszystko zleje się w ogólnej harmonii i przebaczeniu, a wszyscy zrozumieją, dlaczego działo się to wszystko, co się działo. Ale wtedy jeszcze sprawa cierpień dziecinnych byłaby dla mnie niepojętą i nierozwikłaną zagadką i nie zrozumiałbym nigdy, dlaczego i one także przyczyniać się miały do użyźnienia jakiejś przyszłej szczęśliwości.
Rozumiem, że jeśli ludzie solidarni są w grzechu, to podobnaż solidarność panować powinna i w zadośćuczynieniu za grzech, ale solidarności tej nie uznają dla dzieci. Jeśli prawdą jest, że i one odpowiadać muszą za grzechy ojców swoich, to prawda ta jest nie z tego świata i dla mnie niepojęta. Może wprawdzie utrzymywać jaki błazen, że dzieci także dorosną kiedyś, grzeszyć będą, zatem i one powinny być karane, ale wszakże ten ośmioletni chłopak nie dorósł, zaszczuli go psami, gdy był jeszcze dzieckiem, cóż z takim począć? O! Alosza mój, nie mam zamiaru bluźnić, wyobrażam sobie doskonale, jaki dreszcz powszechnej radości przeniknie świat cały w chwili, gdy wszystko na niebie i na ziemi zleje się w jeden pochwalny hymn, i wszystko, co kiedy żyło i żyć będzie, zawoła chórem „sprawiedliwe są zrządzenia Twoje, Panie, bo odkryłeś nam wreszcie ścieżki twoje”. I wtedy matka zamordowanego dziecięcia zespoli się uściskiem z mordercą i wszystko troje zawoła jednym głosem: „Sprawiedliwe są zrządzenia Twoje, o Panie”. I wszystko będzie już wówczas zbadane i wyjaśnione. — Otóż widzisz, ja takiego rozwiązania przyjąć nie mogę i zastrzegam się przeciw niemu i protestuję, dopóki jeszcze żyję na ziemi.
Ja nie chcę, żeby matka przebaczała katowi swego dziecięcia, ona niema prawa przebaczać, niech mu daruje własne łzy swoje i macierzyńskie cierpienia, ale nikt i nic nie daje jej prawa przebaczać mordercy tortur zadanych jej dziecku, a jeśli niema przebaczenia, gdzież owa harmonia? A czyż jest istota, któraby takie rzeczy przebaczyć mogła? Nie chcę powszechnej harmonii, jeśli ma być kupiona takim kosztem, cała ta harmonia nie warta owych łez, i cierpień dziecięcych. Zresztą może być, że ja jestem w błędzie, ale ja chcę przy błędzie moim pozostać. Niczemu nie zaprzeczam, tylko twierdzę, że ta przyszła ogólna szczęśliwość za drogo jest oceniona na moją kieszeń i dlatego udziału w niej brać nie chcę i bilet wejścia zwracam. Uważasz, zwracam bilet, bo jestem człowiek uczciwy, a cena dla mnie za droga.
— Ależ to bunt! bracie, — zauważył cicho Alosza.
— Bunt? Nie chciałbym od ciebie słyszeć tego słowa, buntem przecież żyć nie można, a ja żyć chcę. Zresztą, powiedz, gdybyś mógł stworzyć i zapewnić ludziom sam tę powszechną ogólną szczęśliwość, dla której jednak niezbędne byłoby i konieczne zadręczenie jednej tylko sieroty, choćby takiego oto biednego dziecka, torturowanego przez własnych rodziców, czy zgodziłbyś się za taką cenę zostać architektem szczęśliwości, okupionej cierpieniem choćby tej jednej tylko istoty?
— Nie, nie zgodziłbym się — odrzekł Alosza.
— A czy przypuszczasz, że ludzie, dla którychbyś zgotował ową szczęśliwość, zgodziliby się przyjąć ją i korzystać z niej wieki całe, korzystać ze szczęścia, opartego na niewinnie przelanej krwi zamordowanego dziecka.
— Nie, i tego nie przypuszczam — odparł Alosza, którego oczy błysnęły nagle. — Ale sam pytałeś przed chwilą, czy jest na świecie istota, któraby mogła i miała prawo przebaczyć wszystko i za wszystkich? Zapomniałeś, bracie, że jest ktoś, co ma do tego prawo, bo sam przelał krew niewinną, za wszystko i za wszystkich. Zapomniałeś o Nim, do którego i dziś w każdej chwili zawołać możesz „Panie! sprawiedliwe są zarządzenia Twoje i drogi Twoje”.
— Nie, bracie, nie zapomniałem o Nim, o Tym Jedynym bezgrzesznym i o Jego niewinnie przelanej krwi. Nie, nie zapomniałem. Dziwno mi, tylko, żeś tak późno dopiero wspomniał o Nim, bo zwykle twoje „wszystkie spory i dysputy” od Niego się zaczynają i zasłaniają się Jego imieniem. A czy wiesz, że ja napisałem na ten temat poemat cały.
— Ty napisałeś poemat? — pytał zdziwiony Alosza.
— Nie, właściwie nie napisałem, — uśmiechnął się Iwan. — W życiu swojem nie skleiłem dwóch wierszy, ale poemat ten wyśniłem, wymarzyłem, mam go w głowie. Mógłbym ci go w każdej chwili przeczytać, właściwie wypowiedzieć, gdybyś chciał posłuchać.
— Ale owszem, posłucham chętnie.
— Poemat mój nazywa się „Wielki Inkwizytor”.





NIEJASNE TRWOGI.

Iwan Fedorowicz rozstawszy się z Aloszą, udał się do domu ojca. Po drodze zauważył, że napada go jakaś dziwna, niewytłómaczona, a z każdą chwilą rosnąca troska. Nie to było dziwne, że doświadczał tego uczucia, zdarzało mu się to przecie i dawniej, ale, co mu najbardziej ciężyło, to, że nie mógł sobie zdać sprawy, na czem troska owa polega. Przechodził myślą rozmaite przyczyny, które stan ów wywołać mogły, rozumiał, że wzruszyła go rozmowa z Aloszą, w której on, co milczał lata całe, raczył wreszcie przemówić i wypowiedział tyle, jak mu się zdawało, błahych niedorzeczności. A przecież to nie to. I nie obawa przed nieznaną przyszłością, w którą zamierzał się rzucić, zrywając ze wszystkiem, co go dotąd wiązało. Napróżno szukał przyczyn, wyjaśniających mu stan jego ducha, nic znaleźć nie mógł. Postanowił wreszcie wcale nie myśleć. Ale i to go nie zaspokoiło. Najbardziej mu to dolegało, że owa dokuczliwa i dręcząca troska, miała jakiś charakter czysto zewnętrzny. Było to wrażenie, jakie się ma, gdy się o czemś zapomniało, a mimo to, ma się to wciąż w pamięci, przy najbardziej ożywionej rozmowie lub pochłaniających zajęciach. Stoi to wciąż przed oczyma i niepokoi, jak upuszczona chustka lub książka, wyjęta z szafy. Uczucie dziwnie draźniące, a niedające się jasno określić.
Wreszcie Iwan Fedorowicz doszedł do domu swego ojca, zawsze równie rozdraźniony i niespokojny i na piętnaście może kroków przed bramą uświadomił sobie nagle, co było przyczyną jego niepokoju. Na ławeczce przed bramą siedział lokaj Smerdiakow, używając wieczornego chłodu. Od pierwszego wejrzenia, rzuconego na niego, pojął naraz Iwan, że nie kto inny, tylko ten oto człowiek jest tem czemś, co tkwi w jego duszy i powoduje całą jego troskę, bo dusza jego znosić go nie może. Naraz stało mu się wszystko zupełnie jasnem. Przypomniał sobie, że od chwili, gdy Alosza opowiedział mu spotkanie swoje ze Smerdiakowem, coś złowrogiego i posępnego wżarło się w jego serce i wywołało w nim głuchy gniew. Potem, w czasie długiej rozmowy z Aloszą, postać Smerdiakowa usunęła się w cień, jakgdyby przyczajona gdzieś na dnie jego duszy, w czasie jednak powrotu do domu, zapomniane wrażenie zaczęło znów wychodzić na jaw, wysuwając się na pierwszy plan. „Jakim sposobem ten podły łajdak może mnie do tego stopnia obchodzić”, — myślał z gniewem Iwan. Rzeczywiście, w ostatnich czasach, a zwłaszcza w ostatnich dniach, Iwan uczuwać zaczął dziwną niechęć do Smerdiakowa, zaczął go prawie nienawidzieć. A jednak w pierwszych czasach pobytu jego w domu ojcowskim, postępował zupełnie inaczej. Smerdiakow wydał mu się ciekawym, a nawet bardzo oryginalnym typem. Rozmawiał z nim chętnie i upoważnił do pewnego rodzaju poufałości. Dziwiły go wprawdzie pewne, jakby chwilowe, zboczenia, a raczej jakiś niepokój wewnętrzny, trapiący widocznie nieustannie tego człowieka. Roztrząsał z nim jednak niektóre kwestye filozoficzne i bawił się jego uwagami na temat np. stworzenia świata i wątpliwości, jakie mu się pod tym względem nasuwały, dostrzegł jednak wreszcie, że nie chodzi tu bynajmniej o żadną filozofię, i że na dnie wszystkiego tkwi w nim przedewszystkiem bezwzględny egoizm i obrażona miłość własna. Nastąpiły później rodzinne sceny w domu Karamazowych, gwałtowne spory o Gruszę, o Dymitra. Smerdiakow brał w tem wszystkiem żywy udział, nie można się jednak było domyśleć, czego się tu właściwie spodziewa dla siebie i czego pragnie. Zadawał niekiedy pytania napozór nielogiczne i bez związku, potem milkł nagle i nikt nie mógł odgadnąć, do czego te pytania prowadziły. Wszystkie te spostrzeżenia, razem wzięte, zrażały Iwana do Smerdiakowa, a przedewszystkiem drażnił go poufały ton i szczególniejszego rodzaju zaufanie, jakiem go ten zaczął obdarzać. Nie uchybiał wprawdzie nigdy należnym mu względom, ale stanął z nim na takiej stopie, jakgdyby panowało między nimi tajemnicze porozumienie i solidarność w czemś, wiadomem tylko im obu. I teraz Iwan przejść chciał obok Smerdiakowa, nie zwróciwszy na niego uwagi, ale ten podniósł się z ławki na jego widok, i po tym jednym ruchu poznał Iwan, że Smerdiakow czeka na niego umyślnie i chce mu coś powiedzieć. Mimowoli zatrzymał się, zły sam na siebie, i ze wstrętem i odrazą spojrzał na Smerdiakowa, nie mogąc jednak przejść mimo. Ten patrzył na niego, przymrużywszy znacząco swe oko, jak gdyby chciał mu powiedzieć: „Nie przejdziesz ty, nie pogadawszy ze mną, bo dwaj rozumni ludzie mają sobie zawsze coś do powiedzenia”.
Iwan Fedorowicz zadrżał.
— Precz łotrze! Czy masz mnie za swoją kompanię, durniu! — przemknęło mu przez głowę, ku największemu jednak swemu zdziwieniu nie wypowiedział wcale tych słów, ale zupełnie co innego.
— Czy ojciec śpi? czy się zbudził? — spytał zupełnie spokojnie, i sam nie wiedząc dlaczego to robi, usiadł na ławce.
Smerdiakow stał naprzeciw i patrzył na niego wyzywająco, prawie surowo.
— Śpi jeszcze, — odparł Smerdiakow takim tonem jakby chciał dodać: „a co, widzisz żeś pierwszy do mnie przemówił”. — Bardzo się panu dziwię — mówił dalej, przymykając zwolna powieki i rysując końcem lakierowanego trzewika rozsypany po ścieżce piasek.
— Czegóż się to dziwisz? — spytał porywczo Iwan, a jednocześnie uczuł z odrazą, że jest niesłychanie ciekawy, co mu powie Smerdiakow i że nie odejdzie ztąd, póki się tego nie dowie.
— Czemu pan nie jedzie do Szeremaszny? — odpowiedział Smerdiakow, mrużąc porozumiewawczo lewe oko, jakby chciał dodać: „sam wiedzieć musisz, jeśliś rozumny człowiek, dlaczego powinieneś wyjechać” — uśmiechnął się przytem znacząco.
— Czegóż to mam jechać do Czeremaszny? — pytał zdziwiony Iwan. Smerdiakow milczał chwilę.
— Przecież sam Fedor Pawłowicz prosił tak pana o to — dodał niedbale, jakby nie przywiązując żadnej wagi do tej odpowiedzi.
— Mów-że raz, do trzystu dyabłów, czego ci trzeba! — krzyknął gniewnie Iwan, przechodząc nagle od uprzejmości do grubiaństwa.
— Nic mi nie trzeba, tak tylko wypadło z rozmowy — rzucił Smerdiakow.
Nastąpiło milczenie, trwające blizko minutę. Iwan czuł, że powinien zostać i zgromić surowo Smerdiakowa. Ten zaś stał przed nim, jakby na to tylko oczekiwał.
W końcu Iwan zrobił ruch, jakby chciał wstać z ławki, ale Smerdiakow podchwycił natychmiast sposobność i zaczął mu się zwierzać.
— Jestem w bardzo przykrem położeniu — mówił, cedząc powoli słówko po słówku. — I sam niewiem, jak sobie poradzić.
Przy tych słowach westchnął, a Iwan usiadł znów na ławce.
— Oni obaj są jak dzieci, jak małe chłopaki, sam nie wiem, co z nimi począć — mówił dalej Smerdiakow. — Pan wie, że mówię to o pańskim ojcu i o panu Dymitrze. Ot teraz np., ojciec pański wstanie i pocznie zaraz pytać. A gdzie ona? Czemu nie przyszła? Niby Agrafia Aleksandrówna. I tak do północy, a nawet i po północy. A gdy nie przyjdzie (a ona, zdaje się, niema wcale zamiaru przyjść), to jutro znów rzuci się na mnie Fedor Pawłowicz i znów pytać zacznie „czemu nie przyszła?” tak, jakby to była moja wina, że ona nie przychodzi. A jeżeli przyjdzie, to pan Dymitr wpadnie tu natychmiast z pistoletem w ręku. „Ty kuchciku szelmowski”, pocznie krzyczeć na mnie, „jeśli nie dopilnujesz i pozwolisz jej tu przyjść, łeb rozwalę, na miejscu zabiję, zobaczysz”. Na drugi dzień znowu to samo, znów Fedor Pawłowicz męczyć mnie zacznie, czemu nie przyszła? dlaczego nie przyszła? kiedy przyjdzie? I pogniewa się na mnie, jakby to była moja wina, i tak z każdym dniem gorzej. Tamci kłócą się z sobą, a może się na mnie skrupić.
— A pocóżeś wmieszał się w nieswoje sprawy — przerwał gniewnie Iwan.
— Jak mogłem się nie wmieszać, kiedy oni sami mnie wplątali. Jeśli pan chce wiedzieć prawdę, to ja z początku nie odezwałem się ani słówkiem, ale oni sami zaczęli się mnie zwierzać i posługują się mną, jak swoim. Wciąż słyszę jedno i pewno się z tego rozchoruję, ot może być, że jutro dostanę długiego ataku.
— Co to ma znaczyć?
— Ataki epileptyczne trwają często długo, kilka godzin, a nawet i cały dzień. Raz, gdy upadłem na strychu, leżałem bezprzytomnie całe 3 dni, padaczka powracała wciąż. Wtedy Fedor Pawłowicz posłał po doktora Herzenszube, a ten przykładał mi lód do głowy, a także wewnętrzne zapisał mi lekarstwo.
— Przecież nie można wiedzieć z góry, kiedy przyjdzie atak epileptyczny. Jakże to możesz zapowiadać, że zachorujesz jutro i to na 3 dni — pytał ciekawie Iwan.
— Wiadomo, że tego nie można przewidzieć.
— Zresztą wtedy spadłeś ze strychu, więc to był wyjątkowy wypadek.
— Codzień chodzę na strych, więc mogę tam codzień upaść, albo może mi się to przytrafić w piwnicy.
Iwan popatrzył na niego długo.
— Pleciesz od rzeczy i trudno zrozumieć, o co ci chodzi. Ale czy nie zamierzasz ty jutro udawać poprostu choroby? — pytał Iwan głosem przyciszonym i jakby groźnym.
Smerdiakow patrzał w ziemię i przestępował z nogi na nogę, bawiąc się końcem buta. Po chwili podniósł głowę i spojrzał z uśmiechem na Iwana.
— A gdybym nawet rzeczywiście udał chorobę, a taką sztukę łatwo można urządzić, mając doświadczenie. To i cóż, miałbym przecie prawo ratować się w ten sposób. Bo gdyby Agrafia Aleksandrówna przyszła rzeczywiście do pańskiego ojca, to pan Dymitr nie mógłby się mnie czepić, wiedząc, że leżę chory, a inaczej gotów mnie zabić.
— Cóż u dyabła! — zawołał gniewnie Iwan, krzywiąc się z niesmakiem. — Cóż się tak trzęsiesz nad tem swojem życiem, na które nikt nie godzi. Chociażby Dymitr groził ci kiedy, to tylko słowa bez znaczenia, wiesz dobrze, że ci nic nie zrobi, zabije, być może, ale nie ciebie.
— Zabije on i mnie i to jak muchę — upierał się Smerdiakow. — A powtóre boję się, żeby mnie nie posądzano o konszachty z nim, gdyby się coś przytrafiło pańskiemu ojcu.
— Dlaczegóżby miano cię posądzać?
— A dlatego, że ja mu wydałem w sekrecie tajemnicę umówionych znaków.
— Jakie znaki? Komuś je wydał? tłómacz się jaśniej, do stu dyabłów.
— Muszę się przyznać, — mówił Smerdiakow, z pedantycznym spokojem, — że między mną a Fedorem Pawłowiczem są umówione znaki. Niewiem, czy pan zauważył, że od kilku dni Fedor Pawłowicz zamyka się w nocy na wszystkie zamki i nikogo do siebie nie puszcza, nawet Grigora Wasilewicza. Ja jeden mam wstęp do niego i pomagam mu przy rozbieraniu się, chociaż także nocuję w oficynie. Wszystko to dlatego, że ojciec wasz wyczekuje codzień przyjścia Agrafii Aleksandrównej i nie chce, aby mu kto wtedy przeszkodził. Czeka jej z dnia na dzień i jest formalnie pomieszany na tym punkcie! Mnie polecił czuwać codzień do północy, a gdy ją dostrzegę, dać mu znać, stukając trzy razy do okna. Oprócz tego, w razie, gdyby zaszło coś nadzwyczajnego, gdyby np. wpadł nagle Mitka, jak on go nazywa, to mam inne znaki umówione. Fedor Pawłowicz boi się bardzo pana Dymitra, dlatego myśli, że Grusza przyjść może tylko w sekrecie przed nim. Tymczasem te umówione znaki znane są teraz i p. Dymitrowi.
— Jakim sposobem?
— Ja mu je odkryłem.
— Jak śmiałeś?
— Wydałem je ze strachu. Jakżebym ośmielił się ukrywać coś przed Dymitrem Fedorowiczem, który codzień nalegał mnie. „Ty mnie, powiada, oszukujesz, ty przedemną coś ukrywasz, ręce i nogi ci połamię.” Tak tedy wydałem mu te znaki, żeby się przekonał, że mu wszystko donoszę i nie oszukuję go.
— Ale pamiętaj, że gdyby Dymitr chciał skorzystać z tej wiadomości i próbował dostać się tu w nocy, ty nie odważ się go wpuszczać.
— A jeżeli będę miał właśnie wtedy atak epileptyczny, jakże go będę mógł wtedy nie wpuścić, a i tak nie wiem, czybym się ośmielił stawić opór takiemu zawziętemu człowiekowi.
— Cóż u dyabła, zkądże ty masz taką pewność, że przyjdzie na ciebie atak epileptyczny? Drwisz ze mnie, czy co?
— Jakżebym śmiał drwić. Nie do śmiechu mnie teraz, kiedy w ciągłym strachu żyję. Mam przeczucie, że dostanę ataku; to można przeczuć i jestem pewien, że przyjdzie.
— A choćbyś i dostał ataku, może cię wtedy zastąpić Grigor, a on już z pewnością Dymitra nie wpuści.
— Kiedy, bo widzi pan, ja Grigorowi umówionych znaków wydać nie mogę bez wiedzy Fedora Pawłowicza, a przytem Grigor teraz także jakiś nieswój i Marta leczy go swojem lekarstwem, t. j. ziołami, których sekret sama tylko zna. Zioła to bardzo mocne, a gdy się oboje napiją, bo i ona pije dla kompanii, to walą się jak kłody i śpią jak zabici; z pewnością też nie usłyszą, gdyby kto wchodził.
— Cóż to za brednie opowiadasz mi. Wygląda to, jakbyś wszystko umyślnie ukartował! Tobie ma przyjść na zawołanie atak epileptyczny, ci tam znowu leżeć mają bez pamięci, cóż to wszystko znaczy? — zawołał Iwan, groźnie marszcząc brwi.
— Dlaczegóżbym ja miał coś umyślnie układać, kiedy to wcale nie odemnie zależy, a od Dymitra Fedorowicza. Nie mogę przecież przewidzieć, co mu na myśl przyjdzie i co zechce zrobić, a ja go przecież umyślnie na ojca nie nasyłam.
— A pocóż ma Dymitr przychodzić tutaj, a jeszcze ukradkiem, skoro, jak sam twierdziłeś, Grusza tu wcale nie przyjdzie, jak się to staremu marzy — mówił Iwan, blady z gniewu. — Gadaj mi zaraz, jakie masz myśli ukryte?
— Przecież pan sam dobrze wie, po co tu pan Dymitr może przyjść, i niepotrzeba tu żadnych myśli ukrytych. A po co wpadł wczoraj, szukając Gruszy po wszystkich pokojach? Skoro się dowie, że ja leżę chory i nie mogę mu o niczem donosić, wpadnie tu sam, żeby się osobiście przekonać. W dodatku wie on doskonale, że Fedor Pawłowicz trzyma pod poduszką wielką kopertę zapieczętowaną trzema pieczęciami, w której znajdują się trzy tysiące rubli; na kopercie zaś stoi napis, umieszczony własną ręką Fedora Pawłowicza: „Mojemu aniołowi, Gruszeńce, jeśli zechce przyjść”. Kopertę tę trzyma już dawno pod poduszką, a parę dni temu dopisał na niej jeszcze: „Dla mego kurczątka”.
— Brednie! — krzyknął Iwan z wściekłością prawie. — Dymitr nie będzie kradł pieniędzy ojcowskich i ojca dla pieniędzy nie zamorduje. Może go zabić w przystępie zazdrości o Gruszę, ale nigdy dla pieniędzy.
— Pan Dymitr ogromnie teraz potrzebuje pieniędzy, pan nawet nie domyśla się, jak bardzo ich potrzebuje — zauważył Smerdiakow, z wielkim spokojem i nadzwyczajną pewnością siebie. — Przytem on uważać będzie te trzy tysiące jako swoją własność. Sam mi nieraz mówił, że mu ojciec jeszcze tyle winien; a przytem trzeba wiedzieć, że jeżeli Agrafia Aleksandrówna zechce, to wyda się za Fedora Pawłowicza, a ona może zechcieć, a choć ja mówię, że nie przyjdzie tu, to kto wie, czy się jej nie zachce zostać naprawdę panią Karamazow.
Za pana Dymitra nie pójdzie, bo wie, że pieniędzy nie ma, ale za Fedora Pawłowicza — to co innego; sam słyszałem, jak rozmawiała o tem ze swoim kupcem, tym Samsonowem; śmieli się oboje i mówili, że byłby to wcale nie głupi interes. A gdyby się tak stało, to wtedy ani pan, ani bracia pana, Dymitr Fedorowicz i Aleksy Fedorowicz, nie dostaliby nic po ojcu, bo Agrafia Aleksandrówna przepisze zaraz na swoje imię cały majątek Fedora Pawłowicza i wszystkie kapitały. A przeciwnie, gdyby ojciec panów umarł bezżenny, to każdemu z synów zostawi po czterdzieści tysięcy, nawet panu Dymitrowi, którego tak nienawidzi.
Coś, jakby nerwowe drganie, przebiegło po twarzy Iwana Fedorowicza.
— Pocóż to radzisz mnie jechać teraz do Czeremaszny? — pytał z tłumionym gniewem — co chcesz przez to powiedzieć? Czy się tu na co zanosi?
— A właśnie — cicho, ale dobitnie potwierdził Smerdiakow, patrząc uważnie na Iwana.
— Co właśnie? — spytał Iwan, hamując się z trudnością, a w oczach jego błysnął gniew.
— Mówię tak, bo mi pana żal. Na pańskiem miejscu rzuciłbym wszystko i nie mieszałbym się do takich interesów. I po co panu tu siedzieć? — pytał Smerdiakow, patrząc prosto w oczy Iwana, poczem obaj zamilkli na chwilę.
— Z ciebie, jak widzę, całkowity idyota i skończony szubrawiec — sarknął gniewnie Iwan, powstając z ławki i kierując się do drzwi wchodowych; ale w tej chwili stało się z nim coś dziwnego. Zatrzymał się nagle i zwróciwszy się w stronę Smerdiakowa, zacisnął pięście i przez jedną chwilę, krótkie mgnienie oka, miał szaloną chęć rzucić się na niego i powalić na ziemię. Tamten zauważył ten ruch i cofnął się całem ciałem w tył. Chwila jednak przeszła bez szkody dla Smerdiakowa, Iwan zaś zawrócił się bez słowa i wstępować zaczął na ganek.
— Jutro rano jadę do Moskwy, ot i wszystko — objaśnił nagle Iwan. Nieraz potem dziwił się, jakim sposobem i zkąd przyszło mu na myśl zawiadamiać o zamiarach swoich Smerdiakowa.
— To i lepiej — podchwycił ten — tego się właśnie spodziewałem, tylko, że i w Moskwie mogą pana niepokoić telegramami, w razie, gdyby się coś zdarzyło.
Iwan Fedorowicz zatrzymał się znowu i spojrzał badawczo na Smerdiakowa, ale w tym zaszła nagła zmiana. Dotychczasowy ton niedbałej poufałości znikł gdzieś bez śladu, natomiast twarz jego i postawa wyrażały natężoną uwagę i oczekiwanie, połączone z nieśmiałą uniżonością. „Czy nie powiesz mi coś jeszcze? czy nie dodasz czego?”, zdawał się mówić wzrok jego, wpatrzony w Iwana.
— A cóż to! czy i z Czeremaszny nie mogą mnie tak samo wezwać!? — krzyknął Iwan, sam nie wiedząc dlaczego głos podnosi.
— Z pewnością, że i w Czeremasznie mogą pana niepokoić — szepnął Smerdiakow, nie spuszczając oczu z Iwana.
— Tylko, że z Moskwy dalej, oszczędzasz więc widocznie moją kieszeń, nastając na wyjazd do Czeremaszny.
— Właśnie tak — wycedził niedbale Smerdiakow, cofając się nieznacznie w tył, jakby się chciał uchylić, w razie, gdyby się Iwan na niego rzucił. Ale ten roześmiał się tylko na głos, ku wielkiemu zdziwieniu Smerdiakowa, a śmiech ten brzmiał jeszcze długo, wtedy jeszcze, gdy Iwan znikł za drzwiami ganku. Ktoby patrzył wówczas na jego twarz, nie dojrzałby wcale na niej wesołego wyrazu, usprawiedliwiającego ten śmiech, a i on sam nie umiałby sobie zdać sprawy, co się z nim właściwie dzieje. Szedł jak w gorączce.





MIŁO JEST POMÓWIĆ Z ROZUMNYM CZŁOWIEKIEM.

Wszedłszy do sali jadalnej, Iwan obaczył ojca, siedzącego przy stole. Machnął gniewnie ręką i zawołał: „Idę prosto do siebie, proszę mnie nie zatrzymywać”. I przeszedł mimo, starając się nie patrzyć na Fedora Pawłowicza. Nienawidził w tej chwili starego i nie umiał tego ukryć. To też takie bezceremonialne okazanie niechęci było u niego czemś tak niezwykłem, że Fedor Pawłowicz uczuł się zdziwiony. Czekał on rzeczywiście na syna, chcąc podzielić się z nim jakąś wiadomością, widząc się tak jednak straktowanym, zamilkł i powiódł tylko drwiącym wzrokiem za odchodzącym.
— On co taki? — spytał Smerdiakowa, który w ślad za Iwanem wkroczył do sali.
— A gniewa się, kto go wie, czego — odparł tamten z przekąsem.
— A niech się złości zdrów, a ty podawaj prędko samowar, a sam się wynoś. A co tam, czy nie słychać co nowego?
I rozpoczęły się pytania, na które przed chwilą właśnie żalił się Smerdiakow Iwanowi.
W pół godziny potem w domu było ciemno, drzwi zaryglowano i tylko zwaryowany starzec chodził niecierpliwie po sali, oczekując umówionych znaków, t. j. stuknięcia w okiennice, i zaglądał wciąż w ciemne okna, za któremi panowały pustka i noc.
Późno już było, gdy się Iwan położył, a i on także zasnąć nie mógł, pogrążony w myślach. Trudnoby było w tej chwili zajrzeć do tej duszy, bo to, co się w niej działo, nie było myśleniem, a raczej jakiemś chaotycznem kotłowaniem. Iwan czuł sam, że utracił w tej chwili realne podstawy rozumowania, a przytem przychodziły mu jakieś dziwne, nieoczekiwane pragnienia. Naprzykład uczuł naraz niewypowiedzianą ochotę wstać z łóżka i pójść do Smerdiakowa, aby go przyzwoicie nabić, za co jednak, sam nie wiedział. Chyba za to jedno, że nienawidził go w tej chwili, jak najgorszego wroga. Z drugiej strony ogarniała go jednocześnie tchórzliwa nieśmiałość i niemoc, od której tracił prawie fizyczne siły. Czuł ból głowy i zawrót w niej, coś wrogiego i nienawistnego gryzło mu duszę. Chwilami nienawidził nawet Aloszę za rozmowę, jaką z nim miał niedawno, nienawidził także samego siebie. O Katarzynie jakby zupełnie zapomniał, i sam się temu dziwił, bo pamiętał przecież, że gdy wczoraj, po rozmowie z nią, zapowiedział swój wyjazd do Moskwy, coś mu w duszy szepnęło: „nie wyjedziesz, i nie tak ci łatwo będzie oderwać się od niej, jak to fanfaronujesz”. Długo jeszcze, długo wspominał Iwan Fedorowicz tę noc, a wspominał ją ze szczególniejszą odrazą i wstrętem. Jedno, mianowicie, wparło mu się w pamięć, że wstawał parę razy, wychodził aż na schody i słuchał z natężeniem, co się dzieje tam, na dole, gdzie chodził jego ojciec. Wsłuchiwał się w te kroki uważnie, a zarazem trwożliwie, jakby się lękał, aby go kto nie złapał na tej czynności podsłuchiwania. Postępek ten nazywał i później, przez całe życie, najnikczemniejszym czynem, jakiego się kiedy dopuścił. Nasłuchiwał tak z biciem serca długo i ciekawie, a nie czuł w tej chwili najmniejszej urazy do ojca, tylko wielką, chorobliwą prawie, ciekawość, co też on robi w tej chwili. Wyobrażał sobie, jak chodzi, zagląda w ciemne okna, czekając na znaki, i robiło mu to szczególną przyjemność.
Gdy w końcu wszystko ucichło i Fedor Pawłowicz przestał chodzić, położył się też i Iwan, z mocnem postanowieniem zaśnięcia. Zasnął też istotnie i przespał całą noc spokojnie i bez marzeń, ale obudził się wcześnie, bo o siódmej zrana.
Za obudzeniem się, Iwan poczuł w sobie przypływ niepospolitej energii, zerwał się szybko i ubrał, a pierwszą myślą jego było zabrać się do pakowania rzeczy. Wyciągnął kuferek i torbę podróżną i zaczął układać odzienie. Bieliznę właśnie wczoraj odebrał od praczki, nic więc nie stawało na przeszkodzie. Iwan aż uśmiechnął się na myśl o nagłym swoim wyjeździe, w który wczoraj sam jeszcze nie wierzył; bo mimo, że zapowiadał go Katarzynie, Aloszy, a na ostatku Smierdiakowi, nie miał w gruncie najmniejszego zamiaru wykonać tej zapowiedzi. Właśnie co tylko skończył pakowanie kuferka, gdy weszła do pokoju Marta, zapytując, jak zwykle, czy będzie pił śniadanie u siebie, czy też na dole. Iwan zdecydował się na to ostatecznie i zeszedł na dół w usposobieniu rzeźwem, prawie wesół. Pozdrowił ojca z niezwykłą uprzejmością, zapytał go nawet o zdrowie, chociaż, co prawda, nie czekając na odpowiedź, zapowiedział, że za godzinę wyjeżdża już zupełnie, i poprosił o konie. Stary przyjął wiadomość o wyjeździe syna bez najmniejszego zdziwienia. Nie silił się bynajmniej na wyrażenie jakiegokolwiek żalu z powodu tego rozłączenia. Natomiast zakłopotał się bardzo na myśl, że ten nagły wyjazd psuje mu plany co do pośrednictwa Iwana w sprawie sprzedaży jednego z jego lasów.
— Czemużeś mi wczoraj nie powiedział, — zawołał na syna, — przygotowałbym wszystko i zajechałbyś do Czeremaszny zastąpić mnie przy tej sprzedaży, chociaż, co prawda, to i dziś jeszcze mógłbyś mi to załatwić. Proszę cię, zrób mi tę łaskę i zajedź tam po drodze, wszak to niewielkie zboczenie.
— Niemożliwe, pociąg do Moskwy wychodzi o godzinie siódmej wieczór, a do stacyi osiemdziesiąt wiorst.
— Więc pojedziesz tam jutro, a nie, to pojutrze, a dzisiaj jedź do Czeremaszny, trafia mi się doskonały kupiec na drzewo, a w dodatku nie tutejszy, nie boi się konkurencyi Masłowych. Tamci dawali mi zeszłego jeszcze roku tylko 8 tysięcy, a ten od razu na stół kładzie 11 tysięcy, a może da i 12. Zabawić ma tylko tydzień, niema więc czasu do stracenia. Jest tam, wprawdzie, jeden pop znajomy, który obiecał mi zająć się tym interesem, ale zawsze to nie to, co swój.
— To niech ojciec napisze do tego popa.
— Kiedy, bo widzisz, ten pop, to złoty człowiek, ale nie umie patrzeć, nie potrafi doglądać, uczciwy bardzo i powierzyłbym mu na słowo najznaczniejszą sumę, ale ma dziwne przyzwyczajenie, łże, powiadam ci, jak najęty. Niedawno np. opowiadał, że mu żona umarła, i że ożenił się z drugą, tymczasem nie było w tem i słowa prawdy, jego żona wcale nie umarła, żyje i ma się doskonale, i bije męża regularnie po trzy razy na dzień. Tak więc i teraz nie można być pewnym, czy to wszystko prawda o tym kupcu i czy on wistocie daje te 12 tysięcy, trzeba jechać na miejsce i przekonać się.
— Ja się tam na nic nie przydam, nie znam się na tego rodzaju interesach, i z pewnością nie dopatrzę.
— Poczekaj już, ja ci ułatwię, nie potrzebujesz na nic patrzeć, a tylko uważaj na Gorstkina, tak się nazywa ów pop. Brodę ma ryżą, długą, cieniutką, i na brodę jego tylko uważać trzeba. W oczy mu, broń Boże, nie patrz, po oczach nic nie poznasz, ciemna woda, kałuża. Ale, jeżeli brodę szarpie i mówi, niby ze złością, to znaczy prawda wszystko, interes czysty, jeżeli zaś tę swoją brodę gładzi, a uśmiecha się, to już na pewno łże. Otóż rozmówisz się z nim i dasz mi znać, a wtedy już ja sam przybędę jeśli jest po co.
— Niech ojciec daruje, doprawdy, nie mogę.
— Ach, Boże! nie mógłbyś to raz ojcu dogodzić, nie zapomniałbym ci tego. Do Wenecyi śpieszysz? Nie rozwali się ta twoja Wenecya przez dwa dni. Posłałbym może Aloszę, ale widzisz, on w takich sprawach do niczego, a ty mądry jesteś, oko masz, chociażeś dotąd jeszcze drzewem nie handlował. I cóż to trudnego dojrzeć tylko, czy popina szarpie bródkę, czy nie.
— Cóż to? Sam mnie ojciec pcha do tej przeklętej Czeremaszny, — krzyknął Iwan z gniewnym uśmiechem.
Stary nie zauważył, czy nie chciał zauważyć gniewnego tonu, a podchwycił tylko uśmiech.
— Więc jedziesz, co? Zgoda.
— Nie wiem, w drodze się to rozstrzygnie.
— Po co w drodze? możesz się przecie zaraz decydować. Zdecyduj się, gołąbku. Napiszę ci zaraz list do mego popa, a odpowiedź twoją on mi już sam przyśle i konie ci do stacyi da. Potem już cię zatrzymywać nie będę, leć sobie do swojej Wenecyi.
Stary był uradowany. Napisał natychmiast list do popa, posłał po konie, zakąskę kazał podać z koniakiem. Wogóle, gdy stary wpadał w dobry humor, stawał się nadzwyczaj wylany, dziś jednak, jakby się hamował i niewiele mówił, jakby mu brakowało tematu. Zauważył to Iwan. „Dokuczyłem mu widać porządnie”, — pomyślał. Gdy wreszcie konie już zajechały i przyszło do ostatniego pożegnania, Fedor Pawłowicz, jakby się opamiętał, rzucił się do uścisku, chcąc syna serdecznie pożegnać, ale Iwan, dostrzegłszy to, podał mu ostatecznie rękę, nie chcąc się wdawać w żadne zbyteczne, jego zdaniem, czułości.
— No! z Bogiem! z Bogiem! — wołał za nim stary, — a przyjedź jeszcze kiedy do mnie, zawsze rad będę, Bóg z tobą!
Iwan Fedorowicz wsiadł na tarantas.
— Bywaj zdrów, Iwan! a nie wspominaj mnie źle, — krzyknął jeszcze raz stary.
Wszyscy domownicy wyszli również na ganek, aby pożegnać odjeżdżającego, Grigor, Marta i Smerdiakow. Iwan dał każdemu z nich po 10 rubli. Smerdiakow wskoczył na stopień tarantasa, poprawiając coś w siedzeniu.
— Ot, widzisz, że jadę do Czeremaszny — rzucił mu nagle Iwan, a wyrwało mu się to tak niewiadomo zkąd, zupełnie, jak wczoraj, zaśmiał się przytem nerwowo. Nieraz potem wspominał ten śmiech i tę chwilę.
— Prawdę widać mówią ludzie, że miło jest pomówić z rozumnym człowiekiem, — odrzekł z naciskiem Smerdiakow. Tarantas ruszył, Iwanowi smutno było z początku na duszy, ale gdy znalazł się wśród rozległych pól na gościńcu, zrobiło mu się naraz lżej. Patrzył chwilę na zboże i drzewa zielone, na stada ptaków wędrownych, przelatujące mu nad głową, i uczuł się szczęśliwym, zawiązał rozmowę z powożącym chłopakiem, i prowadził ją z zajęciem. Po chwili zaprzestał, ale czuł, że i tak dobrze mu jest. Świeże, czyste, chłodne powietrze, orzeźwiało go i krzepiło. Stanęli mu na chwilę w oczach Katarzyna i Alosza, uśmiechnął się do nich cicho, potem zdmuchnął drogie widziadła, które rozwiały się w przestrzeni. „Przyjdzie jeszcze czas i na nich”, pomyślał. Przyjechał wreszcie na stacyę, gdzie miano zmienić konie. Wysiadł z tarantasu i rozpytywał się o odległość Czeremaszny, wydało mu się za daleko.
— Słuchaj, bracie, — spytał woźnicy — czy zdążyłbyś jeszcze na pociąg do Moskwy o siódmej wieczór.
— Akurat dojedziemy. Czy zaprzęgać?
— Zaprzęgać i to migiem, a czy nie będzie który z was w mieście, dziś lub jutro?
— Jakże nie, Mitry wybiera się.
— Chodź tu Mitry! A znasz ty Fedora Pawłowicza Karamazowa?
— Jakżeby nie. Znamy go tu wszyscy.
— No, to dam ci list. A masz tu na czarkę, bo on to cię tam nie koniecznie opatrzy.
— Wiadomo, że nie — zaśmiał się Mitry. — Bóg zapłać wielmożnemu panu, list oddam napewno.
O siódmej wieczór Iwan wsiadł do wagonu, jadącego do Moskwy. „Precz z oczu wszystko przeszłe, — pomyślał; — co było, skończone już i na wieki. Nie chcę już ani głosu, ani wieści z dawnego życia. Nowe życie, nowy świat! tam śpieszyć, a nie oglądać się za siebie. Ale zamiast radości, uczuł w duszy taki mrok, a w sercu jego zawyła taka rozpacz, jakiej w życiu jeszcze nie doznawał. Przedumał tak całą noc, nie zmrużywszy oka, dopiero o świcie, w Moskwie, przyszedł jakby do siebie.
— Podły jestem! — syknął przez zęby.
Po odjeździe syna Fedor Pawłowicz poweselał i czuł się szczęśliwy przez całe dwie godziny, popijając wciąż koniaczek. Naraz zdarzył się wypadek, bardzo, dla wszystkich nieprzyjemny. Oto Smerdiakow dostał epileptycznego ataku, schodząc do piwnicy i spadł po schodach, aż na dno, gdzie znaleziono go w kurczach i pianą na ustach. Szczęściem, Marta, znajdująca się wówczas w pobliżu, usłyszała znany sobie dobrze krzyk epileptyka, i pośpieszyła mu z pomocą. W pierwszej chwili myślano, że chory musiał sobie coś złamać, lub nadwyrężyć, ale nic podobnego nie zaszło. „Bóg strzeże widocznie”, zauważyła Marta. Wyniesiono go z trudem z piwnicy, w czem dopomagał sam Fedor Pawłowicz, bardzo przejęty wypadkiem. Posłano nawet po doktora Herzenszube, który orzekł, że atak musiał być niezwyczajnie silny i niebezpieczny, i polecił odpowiednie lekarstwa. Chorego ułożono w oficynie, obok mieszkania Marty i Grigora. Cały dzień następny był dla Fedora Pawłowicza szeregiem niepowodzeń. Marta gotowała obiad, skutkiem czego zupa miała smak pomyi, a kurczęta wysuszone były do tego stopnia, że niepodobna było ich ugryźć, pod wieczór zaś doniesiono mu, że Grigor, który już od kilku dni był nieswój, zaniemógł tak mocno, że się musiał również położyć. Zniechęcony tem wszystkiem Fedor Pawłowicz wypił herbatę, jak mógł najwcześniej i zamknął się na noc, zupełnie sam w domu. Czas schodził mu na trwożnem oczekiwaniu. Pochodziło to ztąd, że właśnie tego dnia spodziewał się już napewno przybycia Gruszeńki, przynajmniej Smerdiakow zapewniał go jeszcze zrana, że tym razem obiecała napewno przyjść. Serce niepohamowanego starca tłukło, jak młotem, chodził po pustych pokojach i nasłuchiwał. Należało być ostrożnym, bo nieopodal ukrywać się mógł gdzieś Dymitr.
To też trzeba było otworzyć drzwi natychmiast po usłyszeniu umówionych znaków (Smerdiakow upewniał go, że zawiadomił Gruszę, jak ma zastukać), bo, broń Boże, mogłaby się czem zastraszyć, a w takim razie uciekłaby do domu. Niepokoił się więc stary, ale też nigdy serce jego nie kąpało się w tak słodkiej nadziei, bo tym razem można już było twierdzić napewno, że upragniona Grusza nadejdzie.





ROZDZIAŁ PIĄTY.

Chrześcijański mnich.

ŚMIERĆ STARCA.

Gdy Alosza wchodził do celi starca, z sercem pełnem bólu i trwogi, oczom jego przedstawił się widok, który go wprawił w zdumienie. Zamiast zastać ukochanego mistrza blizkim już zgonu i nieprzytomnym, jak się tego obawiał, obaczył go siedzącego w fotelu, z twarzą znużoną, wprawdzie, ale pogodną, otoczonego przyjaciółmi, z którymi wiódł ciche rozmowy. Znajdowali się tam ojciec bibliotekarz i ojciec Paisy, jako też paru innych jeszcze zakonników, bardziej oddanych starcowi. Ojciec Paisy nie był wcale zdziwiony pomyślną zmianą, jaka zaszła w stanie zdrowia chorego, wierzył on bowiem święcie w każde słowo Zosimy, a ten zapowiedział był jeszcze zrana, że nie odejdzie z tego świata, zanim się raz jeszcze nie pożegna z najbliższymi sobie. Między tymi znajdował się jeden jeszcze zakonnik, człowiek prosty, pochodzenia chłopskiego, najpokorniejszy z pokornych i najcichszy z cichych. Nie miał on żadnego wykształcenia, umiał zaledwie czytać i pisać, a miał wygląd człowieka na wieki zastraszonego czemś niesłychanie wielkiem i strasznem, a wiele przewyższającem jego biedny rozum. Dawnemi już bardzo czasy, przed jakimi czterdziestu laty, on i starzec Zosima odbywali razem długie wędrówki po kraju, zbierając kwestę na ubogi klasztor Kostromski, w którym sami rozpoczynali duchowną swą karyerę.
Wszyscy ci goście okrążali starca, cisnąc się w jego szczupłej celi. Poczynało już zmierzchać, a cela oświetlona była tylko światłem lampek i świec płonących przed obrazami. Ujrzawszy Aloszę, który zdziwiony stał w progu, starzec uśmiechnął się i wyciągnął do niego rękę.
— Witaj mi, ty mój cichy, drogi chłopcze. Wiedziałem, że przyjdziesz.
Alosza postąpił bliżej, skłonił się do ziemi starcowi i zapłakał. Coś mu się rwało w sercu, a dusza trzepotała się w nim, jak ptak strwożony. Chciało mu się łkać na głos.
— Co tobie? Wstrzymaj się jeszcze z opłakiwaniem mnie — uśmiechnął się starzec, kładąc rękę na głowie Aloszy. — Ot, widzisz, siedzę jeszcze i rozmawiam. Kto wie, pożyję może jeszcze długo, jak mi tego wczoraj życzyła ta dobra, wesoła pątniczka z Wyszhory, z małą córeczką na ręku, Elżbietka jej na imię. Zmiłuj się, Boże, nad nią i nad jej córeczką, Elżbietą — mówiąc to, przeżegnał się. — Ojcze Porfiry — dodał, zwracając się do jednego z obecnych zakonników, — czy zanieśliście jej dar podług mego polecenia?
Ojciec Porfiry objaśnił, że zaniósł parę szóstaków, ofiarowanych przez poczciwą kobietę, rodzinie pogorzelców, która straciwszy cały dobytek w ogniu, żyła z ludzkiego miłosierdzia.
— Wstań miły! — mówił starzec do Aloszy — niech spojrzę na ciebie. Byłeś że u swoich? widziałeś brata?
Aloszy wydało się to dziwne, że starzec pyta tak stanowczo o jednego tylko brata. Którego jednak miał na myśli?
— Widziałem jednego z braci — odpowiedział.
— Pytam o starszego, tego, któremu onegdaj oddałem pokłon do ziemi.
— Tego nie widziałem. Nie mogłem go w żaden sposób znaleźć — rzekł Alosza.
— Znajdźże go koniecznie i to śpiesznie, idź zaraz jutro i szukaj go, a może uda ci się jeszcze uprzedzić coś strasznego, co nad nim wisi. Ja onegdaj jego przyszłemu cierpieniu pokłon oddałem.
Urwał nagle i jakby się zamyślił. Słowa jego brzmiały dziwnie. Słysząc je, ojciec bibliotekarz i ojciec Paisy zamienili między sobą znaczące spojrzenia. Alosza nie mógł znieść niepewności.
— Ojcze mój i nauczycielu! — pytał wzburzony — słowa twoje są ciemne. Jakież to cierpienie grozi memu bratu?
— Nie pytaj za wiele. W oczach jego widziałem rzecz straszną, jakgdyby zapowiedź przyszłego jego losu. Taki wyraz zdarzyło mi się widzieć raz tylko lub dwa razy w życiu, a za każdym razem miałem wrażenie, jakby człowiek taki gotował w tej chwili swój przyszły los — i los ten, niestety, spełnił się co do joty. Posłałem ciebie do brata, Alosza, bo zdawało mi się, że twoja braterska obecność może mu być pomocą. Ziarno pszeniczne, rzucone w ziemię, pozostaje samo, jeśli nie zamrze, gdy zaś zamrze, wydaje plon obfity. Zapamiętaj to sobie, Alosza.
Błogosławiłem ja ciebie nieraz w myśli za obecność twoją — mówił starzec z cichym uśmiechem. — Myślę o tobie, że wyjdziesz z tych murów i przebywać będziesz długi czas w świecie jako wędrowiec tylko. Dużo będziesz miał przeciwników, ale i wrogi twoje nawet kochać cię będą. Wiele nieszczęść przyniesie ci życie, mimo to jednak, błogosławić je będziesz, a co ważniejsza, nauczysz także drugich błogosławić je. Taki już jesteś. Ojcowie moi i nauczyciele — mówił dalej, zwracając się do obecnych zakonników, — nigdy nie zwierzyłem się nikomu, dlaczego widok tego młodzieńca był tak miły sercu mojemu, on sam nawet o tem nie wie. Teraz dopiero powiem. W zaraniu dni moich miałem starszego brata, który zgasł młodo w oczach moich, mając lat siedemnaście. W ciągu późniejszego żywota mego przekonałem się wielokrotnie, że ten brat mój zesłany mi był jako zapowiedź i wskazówka mego losu. Gdyby nie on, nigdybym nie wstąpił na zakonną pielgrzymią drogę, na której zeszło mi życie.
Brat ten mój był mi jakby objawieniem przyszłego losu mego jeszcze w latach dziecinnych, aż oto dziś, na schyłku dni moich, Aleksy Karamazow jest mi jakby powtórzeniem tego samego zjawiska. Jest on tak podobny do zmarłego młodzieńca, który był bratem moim, że zdaje mi się niekiedy, jakby to ten sam brat przybył odwiedzić mnie raz jeszcze przed śmiercią, a podobieństwo to jest nie tyle zewnętrzne, ile raczej duchowe. Dlatego to miłowałem tak Aleksego ponad wszystkich innych, którzy mnie otaczali.
Starzec mówił jeszcze długo i tak szczegółowo, jak jeszcze nigdy dotąd, o młodości swej i pierwszych wrażeniach, jako też o wypadkach, które wpłynęły na dalszy przebieg jego życia. Słowa te spisał później Alosza, który wsłuchiwał się w nie chciwie i ztąd zostały one przechowane w klasztornem archiwum, stanowiąc ciekawy materyał do biografii tego niezwykłego człowieka.
Śmierć starca nastąpiła tegoż dnia jeszcze, zupełnie nagle i niespodziewanie dla otaczających. Opowiadano później, że na pięć minut jeszcze przed zgonem nic nie zapowiadało tak blizkiego końca.
Starzec uczuł nagle ból w piersi i przycisnął rękę do serca, wszyscy obecni skoczyli ku niemu, ale on, nie przyjmując niczyjej pomocy, osunął się zwolna na ziemię i, upadłszy na twarz w radosnym zachwycie, modląc się cicho i uśmiechając, Bogu ducha oddał.
Wieść o tym zgonie rozeszła się natychmiast po klasztorze, przyjaciele zmarłego i starsi między bracią klasztorną pośpieszyli dla oddania mu ostatniej posługi. Nazajutrz, wczesnym rankiem, grobowa wieść dotarła do miasta, wywołując ogromne wrażenie. Tłumy ludzi popłynęły w stronę klasztoru, chcąc raz jeszcze oglądać zwłoki świątobliwego człowieka, który przez tyle lat był dla nich ucieczką i źródłem pociechy w różnorodnych ich utrapieniach. Wówczas zaszła pewna okoliczność, zupełnie nieoczekiwana, która napełniła zgrozą i smutkiem serca oddanych druhów i czcicieli zmarłego.





MŁODOŚĆ STARCA ZOSIMY.

Szczegóły biograficzne z życia starca Zosimy spisane zostały później przez Aloszę, który starał się oddać je najwierniej i najdokładniej, tak, jak je słyszał wraz z innymi braćmi klasztornymi z ust samego mistrza.
„Mili bracia i nauczyciele moi — mówił starzec. — Urodziłem się w dalekiej północnej części naszego kraju, w mieście W. Ojciec mój, niezamożny szlachcic, nie piastował żadnego urzędu, a odumarł mnie, gdy byłem jeszcze dwuletniem dzieckiem i nie pamiętam go wcale. Zostawił on matce mojej drewniany dom w mieście, w którym mieszkaliśmy, i kapitalik, również niewielki, ale wystarczający na utrzymanie. Było nas dwóch to jest ja i starszy brat mój, Marek. Był to chłopak dobry i zdolny, ale bardzo skryty i zamknięty w sobie. Ze mną i z matką nigdy prawie nie rozmawiał, uczył się dobrze, ale kolegów unikał i nie żył bliżej z żadnym. Na pół roku przed ukończeniem gimnazyum zaprzyjaźnił się bardzo z pewnym uczonym, bawiącym chwilowo w naszem mieście. Człowiek ten, który także bardzo polubił Marka i gościł go u siebie chętnie, wywarł na niego ogromny wpływ, a przedewszystkiem osłabił w nim zupełnie wiarę i wszelkie uczucia religijne. Przychodzi, naprzykład, wielki post, a Marek nie chce pościć i śmieje z tego, mówiąc, że to wszystko brednie, nikomu na nic niepotrzebne. Gadania takie trwożyły bardzo i martwiły matkę moją i gorszyły naszą służbę, a nawet i mnie samego. Służby mieliśmy wówczas czworo, a byli to wszystko ludzie ze wsi, kupieni za pieniądze od znajomego ziemianina. Jak dziś pamiętam, że matka moja sprzedała za sześćdziesiąt rubli starą naszą kulawą kucharkę, a na jej miejsce przyjęła wolną najmitkę — takie to obyczaje panowały wówczas w Rosyi. W tym czasie właśnie brat mój zaziębił się, a że był zawsze wątłej budowy, rozwinęła się w nim choroba piersiowa, a wezwany doktór skonstatował galopujące suchoty. Matka zaczęła płakać i nieśmiało bardzo, aby go nie strwożyć, prosiła brata, aby się wyspowiadał; ten w pierwszej chwili rozgniewał się i stanowczo odmówił, ale po namyśle doszedł do przekonania, że musi być widocznie niebezpiecznie chory, skoro matka nakłania go do spowiedzi. Około kwietniej niedzieli zachorował tak ciężko, że nie mógł już wstawać z łóżka i zdecydował się na spowiedź. „Ja to, mateczko, wyłącznie dla ciebie robię, aby uradować cię i uspokoić” — mówił, a matka zalewała się łzami, z radości i z bólu razem.
„Widać blizki już koniec jego — myślała — skoro taka w nim zaszła przemiana.” Od tego czasu kaszel męczył go wciąż, zwłaszcza w nocy, mimo to, budził się zrana i z trudem przechodził na fotel, na którym spędzał dnie całe. Pamiętam go, jak siedział cichy, słodki, a mimo, że tak chory, twarz miał wesołą, pogodną. Dziwna w nim zaszła duchowa przemiana. Bywało, przyjdzie do pokoju stara niańka i pyta: „Pozwolisz, gołąbeczku, zaświecić lampę przed obrazem?” (dawniej nie pozwalał). A on na to: „Zaświeć, kochana, zaświeć, miła, byłem ja gorszy od zwierza, żem ci dawniej na to nie pozwalał, ty chwalisz Boga, paląc lampki przed obrazami, a ja cieszę się twoją radością i tak jednemu Bogu służymy.” Dziwne się nam wydawały takie słowa; słuchając ich, matka wychodziła do swojego pokoju i zalewała się łzami z żalu nad nim, wracając zaś, obcierała oczy i starała się nadać swej twarzy wyraz wesoły.
„Nie płacz, matko — mówił, widząc to — dość ja jeszcze pożyję na świecie i wami się nacieszę, bo życie dobre jest, wesołe, radosne.” „Jakaż tobie radość, synku mój — odpowiadała matka — kiedy cię całą noc gorączka pali, a kaszel mało ci piersi nie rozerwie.” „Matko, — odpowiadał — życie to raj i wszyscy żyjemy w raju, tylko wiedzieć o tem nie chcemy.”
Dziwiliśmy się tym słowom jego i płakaliśmy wszyscy ze wzruszenia, a on z każdym dniem stawał się pogodniejszy, radosny, a dziwnie słodki i miękki dla otoczenia swego. „Matko miła! — mówił, — radości ty moja, wiedz o tem, żeśmy tu na świecie wszyscy winni, jeden przed drugim i jeden za drugiego, a ja chyba najwinniejszy ze wszystkich”. Matka uśmiechała się przez łzy na te słowa, mówiąc: „I zkądże to ty masz być najbardziej winny; tam zbójcy, mordercy, a cóżeś ty zdołał dotąd nagrzeszyć? i czasu na to nie miałeś”. „Mateczko! szczęście moje! sam nie wiem, jak ci to wytłomaczyć, ale czuję, że tak jest, czuję to aż do udręki”. Przekomarzał się nieraz z doktorem, który go leczył. Niemiec to był, nazywał się Eisenschmidt. „Doktorze! — mówi — pożyję ja jeszcze dzień jaki?” „Nie dzień, ale całe jeszcze miesiące i lata pożyjesz pan”odpowiadał doktór. — „Po co lata? po co miesiące? — mówił brat mój, — dzień jeden wystarczy, aby przekonać się, jak dalece życie jest piękne. Byle nie swarzyć się z sobą, nie przechwalać byle czem. Pójść gwarnie w ogród kwiecisty i wziąwszy się za ręce, cieszyć się, kochać nawzajem i błogosławić życie”. „Nie z tego już świata wasz syn, mówił doktór do matki, gdy odprowadzała go do sieni, z choroby wpada w takę egzaltacyę”. Okna jego pokoju wychodziły na ogród nasz, duży, cienisty, zarosły staremi drzewami. Z wiosną pączki ukazały się na drzewach i ptaszki wiosenne zleciały się gromadne, świergocąc mu pod oknem. On wtedy i ptaszków skrzydlatych o przebaczenie prosił. „Darujcie, mi ptaszkowie Boży — mówił, składając ręce, — bo i przed wami winien jestem”. Takiej mowy już nikt z nas zrozumieć nie mógł. „Dokoła mnie — mówił — wszystko żyło w chwale Bożej, ptaszki, drzewa, łąki zielone, modre niebiosa, ja jeden nurzałem się w poniżeniu, i nie przyczyniłem niczemu chwały, ani krasy”. „Zanadto już siebie obwiniasz — mówiła płacząc matka”. „To z radości tak, matko, nie z żalu, choćbym i nie był winien, chciałbym zawinić, aby mi wszyscy przebaczyć mogli, w tem raj — czyż nie tak, matko?” Raz, pamiętam, wbiegłem do jego pokoju w godzinie wieczornej, gdy słońce już zachodziło, oświecając ukośnemi promieniami wszystko dokoła. Zawołał mnie do siebie, a ująwszy za ramiona, wpatrywał się we mnie długi czas z miłością, trwało to dobrą minutę. Wreszcie rzekł: „Idź, dziecko, baw się, wesel, trzeba, żebyś żył za mnie.” Pobiegłem do ogrodu i bawiłem się, a później nieraz wspominałem ze łzami, jak to on kazał mi żyć za siebie. Wiele jeszcze mówił takich rzeczy dziwnych i przepięknych, chociaż wówczas jeszcze dla mnie niejasnych. Wreszcie zgasł w trzecią niedzielę po Wielkiej nocy, do ostatka zupełnie przytomny, a gdy już nawet mowę stracił, to jeszcze uśmiechał się do nas, obejmując nas pełnym miłości wzrokiem. W całem mieście mówiono wiele o tej jego niezwykłej śmierci, a i na mnie wywarła ona wstrząsające wrażenie, które wprawdzie zatarło się z czasem, na to jednak, aby później odżyć i zmartwychwstać.
Gdy zostałem jedynakiem, sąsiedzi i przyjaciele doradzać zaczęli matce, aby oddała mnie do korpusu kadetów do Petersburga, matka długo się wahała, nie chcąc się ze mną rozstać, zgodziła się jednak wreszcie, dla mego, jakoby, szczęścia. Zawiozła mnie więc do stolicy i umieściła w owym zakładzie, nie widziałem jej już więcej, bo wkrótce potem umarła, z żalu za nami obydwoma. Z domu rodzinnego wyniosłem drogocenne wspomnienia, jakie zresztą każdy prawie człowiek wynosi z lat dziecięcych, o ile w rodzinie panuje choć względny spokój i zgoda. W korpusie kadetów, w Petersburgu, przebyłem lat 8, zapomniałem tam wiele z dziecinnych wrażeń, chociaż nie wszystkie, natomiast nabrałem nowych przyzwyczajeń i wyobrażeń, stałem się jakby zupełnie innym człowiekiem, istotą dziką, brutalną i bezmyślną. Nauczono nas zewnętrznej ogłady i francuskiego języka, a służących nam w korpusie żołnierzy uważaliśmy wszyscy za bydło i obchodziliśmy się z nimi odpowiednio. Gdyśmy zostali oficerami, gotowi byliśmy przelewać krew za honor naszego pułku, o istotnym zaś honorze i poczuciu godności nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, gdyby zaś nam kto określił właściwą istotę honoru, roześmielibyśmy się mu w oczy, a ja pierwszy, byłem bowiem najwrażliwszy z moich towarzyszów.
Odziedziczywszy kapitał po matce, byłem niezależny majątkowo, korzystałem też z tego, prowadząc życie hulaszcze i bezmyślne, nie odmawiając sobie żadnego używania i płynąc pełnemi żaglami rozbujałej młodości. To jedno było dziwnem, że nie straciłem zamiłowania do książek, owszem, czytałem dużo i chętnie, biblii tylko nie otwierałem nigdy, mimo, że miałem ją zawsze przy sobie i woziłem z sobą wszędzie, jako pamiątkę po matce i zmarłym bracie. Po czterech latach takiego życia, stojąc z pułkiem swoim w pewnem mieście, zakochałem się w pannie pięknej, rozumnej i szlachetnej. W domu jej rodziców przyjmowano mnie chętnie i uprzejmie, a że uchodziłem za bogatego, pewien byłem, że w razie oświadczyn, nie spotkałaby mnie odmowa. Znacznie dopiero później przekonałem się, że uczucie moje dla tej panny, nie było właściwie miłością, a uznaniem i czcią dla niepospolitych jej zalet i charakteru, wtedy jednak myślałem inaczej. Ciężko mi jednak było rozstać się z hulaszczem, kawalerskiem życiem, z tego powodu odkładałem krok stanowczy. Zdarzyło się w tym czasie, że wysłano mnie z pułkiem na dwa miesiące do sąsiedniego powiatu, gdy zaś wróciłem, panna, którą kochałem, była już żoną innego.
Wypadek ten dotknął mnie bardzo, tem więcej, że, jak się pokazało, panna owa była już dawno zaręczona i ja sam spotykałem nieraz w jej domu dzisiejszego jej męża, nie domyślając się, jaki stosunek ich łączy. Uczułem w duszy wielki gniew i wstyd na myśl, żem tyle razy zdradzał się z moją miłością tam, gdzie prawdopodobnie drwią tylko ze mnie. Postanowiłem wtedy zemścić się. Pamiętam teraz, że postanowienie to było dla mnie samego ciężkie, bo będąc dość lekkomyślnym z natury, nie byłem w stanie zatrzymać się dłużej myślą nad jednym przedmiotem, tembardziej gniewać się długo, mimo to, podtrzymywałem się sztucznie w mojej urazie. Dopiąłem swego i spotkawszy się w towarzystwie mego szczęśliwego współzawodnika, obraziłem go ciężko, a potem wyzwałem na pojedynek. Tamten wyzwanie przyjął, bo był mi także niechętny, i wyrażał się zawsze o mnie lekceważąco wobec żony, obawiał się więc nie stracić w jej oczach, gdyby wyzwanie odrzucił. Pojedynki były wprawdzie surowo zakazane, mimo to jednak, była jakby moda na nie, zwłaszcza między wojskowymi. W wigilię spotkania, które miało się odbyć za miastem, o godzinie siódmej zrana, powróciłem do domu wieczorem, rozbestwiony i dziki, i rozgniewawszy się na posługującego mi żołnierza, uderzyłem go z całej siły dwa razy w twarz, tak, że krwią się zalał. Czy uwierzycie mili, że mimo, że działo się to już 40 lat temu, wspomnienie to prześladuje mnie i przepełnia bólem i wstydem po dziś dzień. — Położyłem się potem, a przespawszy 3 godziny, obudziłem się, gdy już dniało. Zerwałem się z pościeli i otworzyłem okno, które wychodziło na ogród. Patrzę, słońce wschodzi, ciepło, pięknie, ptaszki śpiewają, mimo to czuję w duszy coś dziwnie tłoczącego — i jakby upokarzającego. Co to być może? — myślę. — Czy krew, którą mam przelać? czy obawa śmierci? — nie, zupełnie nie to, cóż więc? i wreszcie doszedłem, że boli mnie tak i cięży wczorajszy mój czyn — pobicie mego ordynansa. Stanęło mi wszystko w oczach jak żywe — widzę go, jak patrzy na mnie i oczu zmrużyć nie śmie, a ręce trzyma przy sobie, bezbronny wobec zwierzęcej mojej brutalności. — Jakto? — myślę — i to człowiek poważa się postępować w ten sposób z drugim człowiekiem, ależ to zbrodnia! — i jakby igła ostra przeszyła mi serce. Stoję, jak obłąkany, a tu słoneczko świeci, muszki brzęczą, ptaszki świergotem Boga chwalą. Zakryłem obu dłońmi oczy i stanął mi w pamięci zmarły mój brat, który w ostatniej swej chorobie z taką słodyczą i wdzięcznością przyjmował każdą oddaną sobie przysługę, tak stokrotnie za nią dziękował, powtarzając wciąż: „czyż godzien jestem, abyście mi służyli”. Nie wytrzymałem i rzuciłem się na łóżko, łkając głośno. Nagle rozjaśniła się w umyśle moim cała prawda i zrozumiałem dopiero, co zamierzam uczynić. Idę zabijać człowieka dobrego, rozumnego, szlachetnego, który mi właściwie nic nie zawinił, a mordując jego, unieszczęśliwiam kobietę, którą kochałem — jaki w tem wszystkiem sens? Przemyślałem tak długi czas z twarzą ukrytą w poduszkach, aż wszedł kolega mój, oficer, który miał być sekundantem. Zerwałem się prawie nieprzytomny, nie wiedząc, o co chodzi, a kolega mój zabrał mnie z sobą i siedliśmy w dorożkę. „Poczekaj chwilę, — mówię do kolegi, — wpaść muszę jeszcze do domu, bo zapomniałem sakiewki.” Powróciłem szybko do mieszkania i pobiegłem do izdebki mego żołnierza, Afanasia. „Bracie! — mówię — wczoraj uderzyłem cię tak mocno, daruj mi.” On wzdrygnął się i spojrzał na mnie, jak wystraszony, nic nie rozumiejąc. Widzę, że to mało, mało, nie wystarcza, więc jak byłem w epoletach i pełnym mundurze oficerskim, upadam mu do nóg, uderzając czołem o ziemię. — „Przebacz! bracie, przebacz.” Wtedy i on zupełnie już rozrzewnił się. — „Wasza wysokość! Panie, ojcze, jakże tak można, czyżem ja godzien?” — i jak ja wczoraj, zakrywszy dłońmi oczy, odwrócił się do okna i płakać zaczął. Wybiegłem i skoczyłem szybko w dorożkę. — „Wieź! bracie — wołam. — Pogromiciela wieziesz” — i wpadłszy w nadzwyczajny humor, śmiałem się, żartowałem, stałem się dziwnie rozmowny. — „Brawo! — mówi kolega — chwat z ciebie, umiesz nosić mundur.” Przyjechaliśmy na miejsce spotkania, gdzie oczekiwano już na nas. Ustawiono nas w odległości dwunastu kroków od siebie. Mój przeciwnik miał pierwszy strzał. Stałem, patrząc mu śmiało w oczy, strzał chybił, kula drasnęła mi tylko lekko ucho. Gdy przyszła na mnie kolej, zwróciłem lufę pistoletu w przeciwną stronę i strzeliłem w las. — „Tamtędy twoja droga” — wołam.
Zwróciłem się następnie do mego przeciwnika z prośbą o przebaczenie. „Daruj mi pan, postąpiłem jak głupiec, obrażając pana, a następnie zmuszając do tej strzelaniny. Stoisz pan tysiąc razy wyżej odemnie, co zechciej powtórzyć osobie, którą obaj czcimy nad wszystko na świecie”. On się prawie rozgniewał. „Pocóżeś pan zaczynał, skoro nie miałeś zamiaru skończyć?” „Wczoraj byłem głupi — odparłem wesoło, — dziś zrozumiałem”. „Wierzę we wczorajsze, — odpowiedział tamten, — ale wątpię, czy dziś przyniosło jakąś zmianę”. — „I na to zgoda — wołam — zasłużyłem w pełni na tę nauczkę”. — „Dość tego! będziesz pan strzelał, czy nie”. — „Nie będę — odpowiadam, — a pan strzelaj jeszcze raz, jeśli masz ochotę, chociaż lepiej byłoby nie strzelać”. — Wtedy i sekundant obruszył się na mnie.
„Cóż to za postępowanie! hańbisz pułk. Stojąc na mecie, nie wolno wdawać się w przeproszenia, gdybym wiedział, nigdybym się w to nie wdał”. Ja się tylko śmieję. „Panowie — mówię, — czy taka osobliwość spotkać człowieka, który uznawszy własną niedorzeczność, usprawiedliwia się przed tym, którego obraził?”
„Tak, ale nie na stanowisku i to w czasie pojedynku” — dodaje znów mój sekundant. — „Zapewne, że tak, bo należało mi to zrobić wprzódy, — odpowiadam, — należało nie dopuścić do pierwszego strzału, i nie doprowadzać uczciwego człowieka, do śmiertelnego grzechu. Ale samiśmy w ten sposób życie urządzili, że niepodobieństwem było tak postąpić, bo uznanoby mnie za tchórza i nikt by nie przywiązywał wagi do słów moich.” Chciałem mówić jeszcze dłużej, ale nie mogłem, tak mi było dobrze, lekko, na duszy, taki się czułem szczęśliwy. „Postąpiłeś pan bardzo rozumnie i uczciwie, w każdym razie oryginalny z pana człowiek” — przemówił wreszcie mój przeciwnik. „Żartuje pan teraz ze mnie, ale w każdym razie przyjdzie jeszcze czas, że mnie pan szczerze pochwali” — odparłem, śmiejąc się. Przeciwnik mój chciał mi podać rękę, ale powstrzymałem go mówiąc. — „Przyjdzie jeszcze na to czas, gdy zasłużę na pański szacunek.” Wróciliśmy do domu, po drodze sekundant mój łajał mnie, ale ja ściskałem go ze śmiechem i nie broniłem się wcale. Tegoż dnia jeszcze koledzy pułkowi złożyli na mnie sąd. „Mundur splamiłeś, prosząc o przebaczenie na mecie”. Byli jednak i tacy, którzy mnie bronili. „Wytrzymał odważnie pierwszy strzał, nie okazał się więc tchórzem”. „Ale stchórzył przed drugim strzałem”, — mówili przeciwnicy. „Gdyby tak było, skorzystałby ze swojej kolei, mógł przecie strzelić i zranić przeciwnika, a on pistolet odrzucił, to nie był brak odwagi, tylko oryginalność”. Słuchałem tego wszystkiego patrząc na nich wesoło, a potem mówiąc: „Drodzy moi, nie troszczcie się o wyrok, bo ja już i tak postanowiłem opuścić wojsko i wstąpić do zakonu.” Gdy to usłyszeli, rozśmieli się wszyscy co, do jednego. „Czemużeś nam tego odrazu nie powiedział? teraz się wszystko wyjaśnia, do mnicha sąd wojenny niema prawa”. Od tego czasu pokochali mnie wszyscy, nawet przeciwnicy moi i oskarżyciele, każdy miał dla mnie miłe słowo, żałować mnie nawet poczęli, i starali się zmienić moje postanowienie. Taż sama zmiana zaszła i w usposobieniu miejscowego towarzystwa, zapraszano mnie i goszczono wszędzie, żartowano, niby, ze mnie, ale naogół polubili mnie wszyscy. Sprawa naszego pojedynku została zatuszowana przez władze, które patrzyły przez szpary na to zajście, tembardziej, że nie było właściwie przelewu krwi.
Słuchano teraz chętnie wszystkiego, co mówiłem, uważając mnie za człowieka wielce oryginalnego. „Nie jesteście w stanie pojąć wielu rzeczy — mówiłem im, — bo świat na inne teraz wszedł drogi, tak, że uważamy kłamstwa za prawdę i jedni od drugich kłamstwa się tylko domagamy. Ot, ja np. raz w życiu postąpiłem uczciwie, to zaczęliście mnie uważać za cokolwiek niespełna rozumu, mimo, że jesteście mi życzliwi, śmiejecie się ze mnie”. Naraz podniosła się z grona dam młoda osoba, której obecności nie zauważyłem, bo towarzystwo było liczne, i dopiero teraz spostrzegłem, że jest to moja dawna ukochana, z której przyczyny był pojedynek. „Pozwól pan sobie powiedzieć, — rzekła mi, — że ja pierwsza nietylko że się z pana nie śmieję, ale mam dla pana najwyższy szacunek i wdzięczność, za to, co pan zrobił”. Zbliżył się i mąż jej, a za nim wielu innych, a wszyscy okazywali mi wielką serdeczność, przedewszystkiem jednak zwrócił na siebie moją uwagę pewien podżyły jegomość, którego dawniej nie spotkałem, mimo, że znałem go z nazwiska. Człowiek ten zajmował w naszem mieście wybitne stanowisko i słynął z dobroczynności. Ofiarował był znaczne sumy na dom sierot i szpital, a spełnił także wiele cichych dobrych uczynków, które wyszły na jaw dopiero po jego śmierci. Otóż ten pan odwiedził mnie pierwszy, rozmawiał ze mną długo i ciekawie o wszystko dopytywał. „Słuchałem pana, — mówił, — z wielkiem zajęciem i zapragnąłem poznać się z panem bliżej, aby dowiedzieć się bliższych jeszcze szczegółów, jeśli mi pan ich zechce udzielić”. „Uważać to będę za najwyższy zaszczyt i przyjemność”, — odparłem uprzejmie, w tejże chwili jednak uczułem, że widok gościa mego budzi we mnie dziwne uczucie, jakby nagłego lęku, czego już i pierwszej doświadczyłem, gdy nas z sobą zapoznawano. Pochodziło to, być może, z powodu, że był to człowiek starszy, o wyrazie twarzy bardzo poważnym, i jakby surowym, tak sobie przynajmniej to wówczas tłómaczyłem. „Widzę w panu ogromną siłę charakteru, — mówił dalej mój gość, — bo nie lękałeś się pan służyć prawdzie, mimo, że mogłeś ściągnąć przez to na siebie ogólną pogardę i lekceważenie. Co pan czułeś w chwili, gdy odrzuciwszy pistolet, prosiłeś o przebaczenie swego przeciwnika? musiało to pana wiele kosztować?”
„Zaraz panu objaśnię i powiem to, czego innym nie mówiłem.” — Tu opowiadałem zajście moje z żołnierzem moim Afanasjem, jakem go najpierw spoliczkował, a potem do ziemi mu się pokłoniłem, o przebaczenie prosząc. „Zrozumie pan, że chwila pojedynku była już dla mnie lżejszą, bo pierwszy krok jest najtrudniejszy, a reszta poszła mi już zupełnie łatwo, a nawet radośnie”. Wsłuchiwał się pilnie, patrząc na mnie bardzo życzliwie. „Wszystko to nadzwyczaj jest ciekawe — mówił, — przyjdę tu jeszcze, aby pomówić z panem”. Odtąd przychodził do mnie codziennie i zaprzyjaźnilibyśmy się z sobą bardzo, gdyby nie to, że dopytywał mnie o wszystko, pragnąc dowiedzieć się o mnie każdego szczegółu, nie opowiedział mi zaś nigdy nic o sobie, tak, że postać jego była dla mnie zagadką.
„To pewna, że życie jest rajem, — mówił raz — sam już o tem dawno myślałem, wierzę w to mocno, również, jak pan, a może i więcej jeszcze, a dlaczego, to się wkrótce pokaże.” Słuchając tego, myślałem, że powie mi już teraz swoją tajemnicę, bo dawno przeczuwałem, że tajemnicę jakąś mieć musi. „Raj każdy z nas nosi w sobie — mówił dalej, — kryje się on i we mnie, a jeśli zechcę, objawi się jutro, i odtąd szczęśliwy już będę na całe życie.
To także doskonale pan powiedziałeś, że każdy człowiek winien jest za wszystko i za wszystkich, dziwno mi prawie, że mogłeś myśl taką objąć w całej pełni. Gdyby ludzie raz już zrozumieli taką prawdę, to Królestwo niebieskie zapanowałoby na ziemi, nie w marzeniu, jak teraz, a w rzeczywistości”.
— A czy nastąpi to kiedy? czy stanie się? nie jest-że to tylko marzeniem? — pytałem z niepokojem.
— Jakto? więc i pan nie wierzysz; wieścisz taką rzecz, a sam wiary nie masz? Otóż, wiedz pan o tem, że stanie i spełni to, jak je nazywasz, marzenie, nie wpierw jednak, aż zakończy się okres ludzkiego odosobnienia.
— Jakiego odosobnienia? — pytałem.
— Takiego, jakie panuje dziś na świecie, osobliwie teraz, w naszych czasach. Dziś każdy usiłuje odosobnić się jak najbardziej od innych, i osiągnąć sam w sobie pełnię życia; wysiłki te zaś zamiast do pełni życia, doprowadzają go tylko do pełnego samobójstwa. Dziś oddala się jeden od drugiego i kryje się do swojej nory, i kryje zazdrośnie to, co posiada, i to, co w nim jest, a odsuwając się od ludzi, odstręcza ich także od siebie. Gromadzi samotnie bogactwa, i sądzi z tego powodu, że jest silny i zabezpieczony, a nie wie szalony, że robiąc tak, pogrąża się, samochcąc, w samobójczą niemoc. Przyjdzie jednak czas, gdy powieje prąd inny i ludzie dziwić się będą, że siedzieli tak długo pogrążeni w ciemności i światła nie widzieli. Zanim się to stanie, powinni ludzie, chociaż pojedyńczo, wychodzić z odosobnienia, chociażby nawet postępowanie takie wydawało się innym szaleństwem, w ten sposób tylko ocalą od zatraty myśl wielką.
Na takich to górnych i płomiennych rozmowach schodziły nam całe wieczory. Odsunąłem się nawet skutkiem tego od towarzystwa, gdzie już zresztą i tak popularność moja zaczynała się zmniejszać, zaczynałem już wychodzić z mody. Nowy mój towarzysz zaciekawiał mnie coraz bardziej, bo, prócz uroku jego towarzystwa, zaczynałem domyślać się w nim jakiejś tajemnicy, a i on sam dawał mi niekiedy do poznania, że tajemnica taka istnieje, i że mi ją sam kiedyś odkryje. „Czy wie pan? — mówił mi raz, — że zajmują się już w mieście naszą przyjaźnią, i dziwią się bardzo, że odwiedzam pana tak często. Mniejsza o to zresztą, i tak wkrótce wszystko się wyjaśni”. Czasem gość mój ulegał dziwnemu podnieceniu, wtedy zwykle zrywał się nagle i wychodził. Czasem znowu zdawało się, że już tuż, tuż, za chwilę, powie to coś, co mu na sercu leży, a on zmieniał nagle przedmiot rozmowy i zagadywał o czembądź innem. Żalił się też coraz częściej na ból głowy. Aż raz, całkiem niespodzianie, wśród płomiennej rozmowy o ogólnych zagadnieniach, pobladł nagle i z dziwnie zmienioną twarzą, wpatrywał się we mnie uporczywie.
— Co panu jest? — zawołałem. — Czy pan nie chory?
— Ja... wie pan co? ja zabiłem człowieka.
Rzekłszy to, uśmiechać się zaczął, a blady był przytem, jak ściana. Czego się on uśmiecha? pomyślałem, a myśl ta pochłonęła moją uwagę więcej jeszcze, niż to jego wyznanie.
— Co pan?... Co pan to...! — krzyknąłem. A on mi na to, zawsze z bladym uśmiechem:
— Widzi pan, tak mi trudno było powiedzieć pierwsze słowo, ale gdy je raz wyrzekłem pójdę prawdopodobnie dalej.
Długo mu nie wierzyłem, mając go za obłąkanego, ale, gdy przychodząc do mnie dzień po dniu, opowiadał mi wszystko, z nadrobniejszymi szczegółami, musiałem w końcu uznać za prawdę ów fakt straszliwy.
Straszna bo też była to zbrodnia. Ów powszechnie szanowany, dobroczynny filantrop, zamordował był przed czterema laty młodą kobietę, bogatą i piękną wdowę, w której się sam szalenie kochał. Powziąwszy ku niej namiętną miłość, oświadczył się o jej rękę, ale ona kochała innego, odmówiła też i wzbroniła nawet wstępu do siebie. Przestał bywać, ale namiętność nie wygasła w nim wcale. Znając dokładnie rozkład mieszkania owej pani, zakradł się tam w nocy przez dach, nie bacząc na niebezpieczeństwo, w sposób niesłychanie ryzykowny i wszystko powiodło mu się nadspodziewanie. Z dachu dostał się na strych, a ztamtąd, po drabince, do wnętrza sieni, zkąd łatwo już było dobrać się do mieszkalnych pokoi. Dnia tego, jakby umyślnie, dom był pusty, bo służące rozbiegły się bez pytania; wszedł więc bez przeszkody do jej sypialni. Nie zbudziła się, a widok śpiącej rozbudził z większą jeszcze siłą gorejącą w nim namiętność. Po chwili, na wspomnienie doznanej odmowy, zawrzał w nim straszny gniew i wówczas rzucił się do niej, jak pijany, i wepchnął jej nóż w serce tak szybko i z taką siłą, że nie wydała głosu.
Wtedy dopiero zrozumiał, co się stało. Z bezprzykładną przytomnością umysłu i piekielnem wyrachowaniem urządził wszystko tak, aby podejrzenie padło na służbę. Zabrał sakiewkę swojej ofiary, otworzył kluczem komodę i wydobył z niej klejnoty i gotówkę, zostawiając papiery wartościowe na wysokie sumy, tak właśnie, jakby postąpił ciemny sługa, nie znający się na wartości takich rzeczy. Dokonawszy tego, wyszedł tą samą drogą, jaką wszedł, nie zwróciwszy niczyjej uwagi. Gdy nazajutrz podniosła się trwoga z powodu tak zuchwałej zbrodni, podejrzenie padło na zbiegłego stróża zamordowanej, który oddawał się pijaństwu i odgrażał się nieraz po pijanemu, że nie pozwoli na to, aby go jego pani oddała do wojska. (Prawo wyboru rekruta należało wówczas do właścicieli ziemskich). Nigdy zaś, ani przedtem, ani potem nikomu na myśl nie przyszło posądzać o jakikolwiek współudział w zbrodni tak ogólnie szanowanego człowieka. Zbiegłego stróża znaleziono na gościńcu spitego bez pamięci, w dodatku ręce miał zakrwawione (on wprawdzie twierdził, że miał krwotok z nosa, nikt jednak mu nie uwierzył). Słowem, wszystkie poszlaki mówiły przeciw niemu.
Aresztowano biedaka i zaczęto go sądzić, ten jednak zachorował na jakąś niebezpieczną gorączkę i umarł w kilka dni. Wobec tego, sprawa została umorzona, a sąd i opinia publiczna przekonane były, że nie kto inny, tylko zmarły, był sprawcą morderstwa. Opowiadał mi dalej mój nowy przyjaciel, że z początku nie doznawał żadnych wyrzutów sumienia z powodu popełnionej zbrodni, a tylko bolał i rozpaczał nad śmiercią ukochanej kobiety i nad tem, że mordując ją, zamordował własną miłość. Niepokoiło go trochę uwięzienie niewinnego sługi, ale gdy ten umarł, zanim został osądzony i ten skrupuł ustąpił. Ukradzione pieniądze zwrócił w formie hojnych darów ofiarowanych na dobroczynność. Z czasem zapomniał prawie o zamordowanej, przywiązał się do innej pięknej i rozumnej kobiety, ożenił się z nią miał dzieci i spodziewał się, że nowe obowiązki przytłumią w nim do reszty bolesne wspomnienia, stało się jednak przeciwnie. Już w pierwszym roku pożycia zaczął sobie zadawać pytanie, co będzie, jeśli żona, która go kocha, dowie się o jego zbrodni. Gdy dowiedział się, że ma zostać ojcem, mówił sobie w duszy: „daję życie, a życie odjąłem”.
I tak wciąż dalej wyrzuty występować zaczęły z coraz to większą siłą. Dzieci rosły, chciałoby się popieścić je, ucieszyć się niemi, a jakże tu patrzeć na ich niewinność? jak uczyć tego, co dobre, skoro się samemu krew przelało? Zaczęły go nawiedzać sny straszne, krew zamordowanej ofiary coraz wyraźniej wołała o pomstę. Nie mogąc znieść tej męki wewnętrznej, myślał chwilami o samobójstwie! Wtedy dopiero świtać mu zaczęła myśl, a raczej mrzonka, która wydawała mu się z początku szaleństwem i niemożliwością, ale z czasem owładnęła nim zupełnie, tak, że oderwać się od niej nie mógł.
„A gdyby tak stanąć gdzieś w miejscu publicznem i ogłosić całemu światu, że jestem mordercą.” Uwierzył w końcu z całego serca, że postępek taki wybawiłby go i uleczył na wieki, ale jednocześnie uczuł, że nie będzie miał odwagi spełnić to, co postanowił. Wtedy właśnie zaszedł wypadek z moim pojedynkiem, który zdecydował go ostatecznie. Dziś gotów jest zrobić wyznanie.
— Jakże to? — pytałem zdziwiony — mogłażby tak drobna okoliczność wpłynąć na krok tak stanowczy?
— Postanowienie moje tworzyło się we mnie i dojrzewało przez całe trzy lata — odrzekł prawie surowo. — Pański pojedynek był tylko ostatniem ziarnkiem, przeważającem na szali.
— Nikt panu nie uwierzy, choćbyś pan zrobił wyznanie.
— Złożę dowody.
Zapłakałem wówczas i zacząłem go ściskać.
— Jedno tylko — dodał jeszcze, zwracając się do mnie, jakby wszystko odemnie tylko zależało. — Żona, dzieci... żona umrzeć może z żalu, a na dzieci spadnie hańba splamionego imienia, i jaka pamięć po mnie zostanie w ich sercach?
Milczałem.
— A jak tu rozstać się z nimi? i to już na zawsze, na zawsze...
Siedziałem bez słowa, szepcząc w myśli modlitwę. Powstałem wreszcie, a było mi straszno.
— Idź pan — rzekłem — i powiedz całą prawdę; wszystko minie, prawda tylko jest wieczna. Dzieci zrozumieją, gdy wyrosną, ile wielkości duszy było w pańskim postępku.
Pożegnał mnie wtedy i odszedł, zdecydowany, jakoby, na wszystko. Mimo to, przez dwa tygodnie jeszcze przychodził do mnie dzień po dniu, przysposabiając się, niby, do stanowczego kroku. Zmęczył mnie wówczas bardzo. Czasem przychodził w dobrem usposobieniu, mówiąc:
— Wiem dobrze, że skoro tylko wyznam prawdę, ziemia stanie się dla mnie rajem. Czternaście lat żyłem w piekle. Takie cierpienia... przyjmę je chętnie i od tej chwili żyć zacznę.
Teraz nietylko bliźnich, ale dzieci własnych kochać nie śmiem.
Wtedy odchodził jakby pocieszony, a nazajutrz wracał w zupełnie już innym nastroju, przychodził blady, gniewny i mówił drwiąco:
— Cóż pan tak na mnie patrzy? Ciekawość pana bierze, czym już złożył wyznanie. Nie tak to łatwo, jak się panu zdaje. Może i wcale tego nie zrobię. Co? czy zrobi pan wtedy na mnie doniesienie do policyi?
Bałem się wówczas spojrzeć na niego, zmęczony byłem śmiertelnie, a duszę miałem pełną łez, sen nawet odbiegł mnie zupełnie.
— Idę prosto od żony — mówił dalej. — Czy pan rozumiesz, co to jest żona, dzieci. Gdy wychodzę, wołają za mną: „Dowidzenia, tatusiu, powracaj prędko, to będziesz nam czytał bajeczki”. Nie, takich rzeczy pan nie możesz zrozumieć, cudza bieda rozumu nie uczy.
Oczy mu błysnęły, usta zadrżały, uderzył z taką siłą pięścią w stół, że wszystko podskoczyło.
— I po co robić taką rzecz? po co? Czy to potrzebne? czy to się komu na co przyda? Nikt przecie za mnie nie cierpiał, nie został ukarany. Ów sługa, na którego było podejrzenie, umarł z choroby. Za krew przelaną odpokutowałem całem życiem mąk. Gotów jestem zresztą męczyć się tak przez drugie jeszcze życie, byle nie zgubić żony i dzieci. Byłożby to sprawiedliwe, żeby one za mnie cierpiały? Gdzież ta prawda? Powiedz pan co, mam robić? rządź losem moim.
— Wyznaj pan — wyszeptałem prawie bez głosu, ale ostro i dobitnie. Wziąłem potem ze stołu książkę z ewangelią i odczytywałem mu niektóre ustępy. Słuchał uważnie, ale potem uśmiechnął się gorzko.
— I cóż ztąd? — mówił — to wszystko bardzo piękne, ale któż pisał te książki: ludzie tacy, jak my.
— Duch święty! — zawołałem.
— Łatwo panu bajać — rzekł z półśmiechem, patrząc na mnie prawie już z nienawiścią. — Żegnaj pan — dodał jeszcze — może już tu wcale nie przyjdę; zobaczymy się chyba w raju — i wyszedł.
Ja wówczas padłem na kolana i modliłem się za niego gorąco. Trwało to pół godziny. Naraz ktoś zastukał do drzwi; był to gość mój, który znowu powrócił. Zdziwiłem się, bo zdarzyło mu się to pierwszy raz, a była już późna godzina w nocy.
— Zkądże pan? — spytałem.
— Ja, nic, zapomniałem tu coś, zdaje mi się, chustkę od nosa, ale choćbym i nic nie zapomniał, to i tak pozwól pan usiąść na chwilę. Usiądź-że i pan — rzekł do mnie.
Usiadłem obok niego i przez kilka chwil patrzyliśmy na siebie, milcząc. Naraz on wstał, uścisnął mnie i pocałował.
— Zapamiętaj to sobie — rzekł z naciskiem — zapamiętaj te moje powtórne odwiedziny, nie zapomnisz o nich nigdy.
Pierwszy raz powiedział do mnie: ty.
Nazajutrz był dzień jego imienin, obchodzony zwykle uroczyście, przyjęciem, na którem bywało całe miasto. Tak się też stało i teraz. Goście zeszli się bardzo licznie. Po kolacyi wyszedł on na środek sali, trzymając w ręku papier, na którym opisał najformalniejsze zeznanie, złożone władzom, a władze te znajdowały się w tej chwili w jego domu i były jego gośćmi. Odczytał zebranym u siebie gościom dokładny opis zbrodni, z najdrobniejszymi szczegółami. „Wykreślam się i wykluczam z pośród ludzkiego społeczeństwa — mówił — Bóg mnie nawiedził i pragnę cierpieć.” Przedstawił następnie dowody, tak długo starannie ukrywane, jako to rozmaite klejnoty zamordowanej, fotografię jej narzeczonego i list jej, pisany do tegoż narzeczonego, list nieskończony, który znalazł na jej biurku i ukrył wraz z innymi. I cóż się stało? Obecni, zdumieni w pierwszej chwili, doszli naraz do przekonania, że to halucynacya, mania chorobliwa, dowód umysłowego zboczenia. Nikt nie uwierzył. A że w kilka dni później zachorował ciężko, i doktorowie rozpoznali rozstrój nerwowy, podejrzenie tembardziej odwróciło się od niego. Badano i mnie i rozpytywano, ale, oczywiście, nic nie wydałem.
Gdy chciałem odwiedzić chorego, wzbronili mi do niego dostępu. Żona jego, zwłaszcza, bardzo była na mnie zażalona. „To pan — mówiła — rozstroił go do tego stopnia; bywał wprawdzie i dawniej rozdrażniony, ale pan doprowadził go do tej strasznej choroby, pan zgubił go temi ciągłemi gadaniami; w ostatnim miesiącu nie wychodził prawie od pana.” I nietylko żona, ale miasto całe powstało przeciw mnie. „To wszystko przez pana”, mówiono. Milczałem i nawet temu byłem rad, widząc w tem miłosierdzie Boże nad żałującym. Wreszcie dopuścili mnie do niego, bo sam tego usilnie żądał, chcąc się ze mną pożegnać. Wszedłszy, poznałem odrazu, że nietylko dni, ale godziny jego są policzone. Osłabiony był, żółty, ręce mu drżały, ale wyraz twarzy pogodny miał i promienny.
— Spełniło się — rzekł do mnie — dawno już pragnąłem widzieć pana. Czemu nie przychodziłeś?
Nie powiedziałem mu, że nie dopuszczano mię do niego.
— Bóg ulitował się nademną i przyzywa mnie do siebie. Czuję, że śmierć nadchodzi, ale radość mam w duszy i spokój, którego nie zaznałem od tylu lat. Teraz dopiero odważam się kochać i pieścić moje dzieci. Nie uwierzył mi nikt, ani żona, ani sędziowie moi, to też i dzieci nie uwierzą ani dziś, ani w przyszłości. Takie już miłosierdzie Boże nademną.
Nie mógł już mówić, ale jeszcze ściskał gorąco dłoń moją, patrząc na mnie rozpromienionym wzrokiem.
Nie długo trwała nasza rozmowa, którą i tak przerywało ciągłe zaglądanie jego żony, zdążył mi jednak powiedzieć jeszcze jedno.
— A pamiętasz ty, jakem wpadł do ciebie w nocy i prosiłem cię potem, abyś nie zapomniał o tej chwili? A wiesz ty, po co ja wówczas przyszedłem? Chciałem cię zabić.
Wzdrygnąłem się, a on mówił dalej:
— Wyszedłszy wtedy od ciebie, błądziłem po ulicach i pasowałem się z sobą. Nienawidziłem cię wówczas do tego stopnia, że prawie już znieść tego nie mogłem.
Teraz, myślałem, on jeden jest sędzią moim, przez niego nie mogę już uniknąć jutrzejszej męki, bo on wie wszystko. I nie tego się bałem, abyś doniósł o mnie władzom; ta myśl ani na chwilę nie postała mi w głowie, ale czułem, że nie będę ci śmiał w oczy spojrzeć, jeśli zbrodni mej publicznie nie wyznam. I chociażbyś był nawet daleko, to sama myśl, że żyjesz gdzieś i czujesz dla mnie pogardę, stała mi się nieznośną. Znienawidziłem cię, jakbyś ty sam był przyczyną mego nieszczęścia. Wróciłem wtedy do ciebie i, jak pamiętasz, sam usiadłem i tobie siąść kazałem. Na stole twoim leżał kindżał, którym chciałem cię zabić.
Siedzieliśmy tak parę minut obok siebie. Nienawidziłem cię wówczas bez miary i pragnąłem z całych sił zemścić się za moje cierpienia. Ale Bóg poskromił szatana, goszczącego w mojem sercu. Wiedz tedy, że nigdy nie byłeś tak blizki śmierci.
W parę dni potem chory umarł. Pogrzeb jego był wspaniały i całe miasto przeprowadzało go do grobu. Nad trumną wygłoszono pochwalne mowy, ubolewając nad chorobą, która skróciła dni jego. Całe miasto powstało przeciw mnie; oburzenie było tak wielkie, że przestano mnie zupełnie przyjmować. Prawda, że po pewnym czasie ten i ów przypomniał sobie dziwne wyznanie zmarłego i zaczął przypuszczać, że mogło być w niem coś prawdy. Zaczęto mnie znów odwiedzać i badać, ale ja nie powiedziałem słowa, a wkrótce wyjechałem zupełnie.
W pięć miesięcy potem byłem już na drodze, którą mi Pan wskazał w swojem miłosierdziu, a nieszczęsnego, którego cierpień byłem powiernikiem, wspominam po dziś dzień w modlitwach moich.”
Tu kończą się notatki Aloszy z życia starca Zosimy. Następują jeszcze poszczególne wskazówki, dotyczące różnych zagadnień moralnych, cenne rady i napomnienia, które przez długie lata służyć miały Aloszy, jako pokarm duchowy i oparcie w wątpliwych i trudnych chwilach.





ROZCZAROWANIE.

Po śmierci starca najbliżsi przyjaciele zmarłego, t. j. ojciec Paisy i ojciec bibliotekarz, zajęli się przysposobieniem ciała do pogrzebu, według starodawnych, uświęconych obyczajów. Nakreślono mu na czole, na piersiach, na rękach i na nogach krzyż święconą wodą, przyobleczono go w zakonne szaty i włożono do trumny, przygotowanej już dawno, za życia jeszcze zmarłego. Trumnę ustawiono w tej samej salce, w której starzec za życia przyjmował swoich gości, gdzie tak niedawno jeszcze próbował przywrócić porozumienie w rodzinie Karamazowych.
Nad ciałem jego miały być wciąż czytane ewangelie, czego podjęli się znaczniejsi wśród braci zakonnej. Ojciec Paisy, który był najgorętszym i najserdeczniej przywiązanym przyjacielem starca, chodził frasobliwie, troszcząc się o wszystko i zarządzając, aby wszystko stało się z jaknajwiększą powagą i dostojnością. Jak już wspomnieliśmy wyżej, wieść o śmierci starca rozeszła się już wszędzie i tłumy pielgrzymów z ludu, a nawet i z inteligencyi, napływać zaczęły do klasztoru. Wśród tego tłumu zauważył odrazu ojciec Paisy nastrój, który go niecierpliwił i drażnił. Wszyscy ci ludzie podnieceni byli jakiemś gorączkowem oczekiwaniem czegoś nadzwyczajnego i cudownego, i domagali się prawie, aby się im to coś natychmiast objawiło. Wielu poprzywoziło z sobą chore dzieci, oczekując uzdrowienia, inni przybyli poprostu tylko z ciekawości, która przybierała chorobliwe prawie rozmiary. Usposobienie to publiczności wydało się ojcu Paisemu niestosowne i lekkomyślne. Świeccy zachowywać się mogą z tak niewłaściwą natarczywością, chociaż w głębi duszy i sam oczekiwał i pragnął czegoś, czegoby bliżej określić nie umiał, a co miałoby być, jakby, dopełnieniem i uwieńczeniem tego życia, pełnego ofiar i wyrzeczenia się samego siebie. Najbardziej podejrzanymi wśród publiczności wydali mu się Rakitin i Obdoszkin, braciszek, których wszędzie było pełno. Zaglądali oni wszędzie i wszystko śledzili, tak dalece, że na ich widok nasuwała się mimowoli myśl o czemś, podobnem do szpiegowania.
Rakitin, jak się później okazało, wysłany był rzeczywiście przez panią Chachłakow, która poleciła mu donosić co pół godziny o wszystkiem, co zajść mogło w obrębie murów klasztornych. Poczciwa dama zrobiła to z najlepszych chęci, wiedziona, co prawda, także ciekawością, chociaż natury świątobliwej, a Rakitin, który umiał ze wszystkiego korzyść wyciągnąć, chętnie się podjął tego polecenia. Naraz ojciec Paisy przypomniał sobie Aloszę, którego już od kilku godzin nie widział, i w tejże chwili prawie ujrzał go siedzącego na jednej z mogił na cmentarzu, okalającym pustelnię. Zbliżywszy się, obaczył, że Alosza zakrył twarz obiema dłońmi, a wstrząsające ciałem drganie świadczyło o cichych, ale gorzkich łzach jego.
— Uspokój się, synu drogi — przemówił do niego tkliwie — czegoż ty? Nie płacz, a raduj się, czyż nie wiesz, że dla niego najszczęśliwszy to dzień, czyż zapominasz, gdzie jest w tej chwili.
Alosza odjął na chwilę ręce od twarzy, ukazując nabrzmiałe od płaczu oczy i twarz rozżaloną, jak u dziecka; ale po chwili zakrył oczy i znów płakać zaczął.
— Niech zresztą i tak będzie. Chrystus ci zesłał te łzy twoje dobre i święte — posłużą ci one do radości i duchownego wesela.
Słowa te rzekł już prawie do siebie, odchodząc i myśląc z miłością o płaczącym młodzieńcu.
Tymczasem odprawiano panichidy za duszę zmarłego, a nad ciałem jego czytano nieustannie ewangelie. A w miarę, jak zbliżało się południe, wśród wchodzących i wychodzących z salki, w której wystawione były zwłoki, powstawały jakieś szepty, trwożne i niepewne z początku, potem coraz wyraźniejsze, aż nareszcie rzecz, o której mówiono z początku cicho i prawie w nią nie wierząc, stała się naraz głośną, jawną i wzbudziła powszechną boleść, zgrozę, a wśród wielu nawet zgorszenie. Fakt to był sam przez się nic nieznaczący i nie wartoby go było nawet wspominać, gdyby nie to, że wywarł on także silny wpływ na umysł Aloszy i zachwiał go z początku, a potem jeszcze bardziej utwierdził w przekonaniach, którym pozostać miał wierny i to już przez całe życie. Oto zwłoki zmarłego, umieszczone w małej, dusznej celi, w której zaniedbano nawet pootwierać okien, rozkładać się zaczęły o wiele wcześniej, niż się tego spodziewano. Był to fakt sam w sobie zupełnie naturalny, ale zupełnie sprzeczny z tem, czego się spodziewano i wyczekiwano, jak to już wyżej wspomnieliśmy, w tak gorączkowem podnieceniu. Wieść rozeszła się szybko między wierzącymi i niewierzącymi. Niewierzący uradowali się, co się zaś tyczy wierzących, to znaleźli się między nimi tacy, którzy się jeszcze bardziej uradowali, niż niewierzący, bo, jak zwykł był mawiać starzec, jeszcze za życia „ludzie chętnie patrzą na upadek i poniżenie sprawiedliwego.” Przypominano sobie, że z poprzednimi starcami działo się zupełnie inaczej, jeden z nich, mianowicie, wielce świątobliwy i który żył do stu lat, miał być po śmierci piękniejszy, niż za życia, twarz jego jakby się rozjaśniła w trumnie, a ciało i po trzech dniach jeszcze nie zdradzało najmniejszego śladu rozkładu, tu zaś, mimo, że i doba jeszcze nie upłynęła od chwili zgonu, woń i zaduch zgnilizny rozchodziły się już, rażąc uczucia obecnych. Ojciec Paisy, który bez przerwy czytał ewangelie, zauważył już zmianę, jaka zaszła w odwiedzających. Zamiast przejętych czcią pielgrzymów, pragnących złożyć hołd pamięci świętego, ukazywały się rozmaite nieznane figury, a przebywszy chwil kilka, jakby dla naocznego przekonania się o czemś, wychodziły szybko, aby podzielić się nowiną z innymi, którzy czekali u progu. Z miasta napłynęło dużo takich, którzy przybyli jedynie przez ciekawość, bez której nie byliby się wcale ukazali w klasztorze. Dotąd zachowywano się jeszcze z odpowiednim szacunkiem, ale już od czasu do czasu dawały się słyszeć takie uwagi, jak: „To widoczny sąd Boży”, „Pan Bóg chciał pokazać”, „Zkąd się to mogło wziąć? gdyby był tłusty, ale to skóra tylko i kosteczki.” Napróżno ojciec Paisy zbywał wszystko pogardliwem milczeniem, a drugi przyjaciel zmarłego, ojciec bibliotekarz, przekładał zgorszonym, że fakt rozkładu ciała niema najmniejszego związku ze świątobliwością nieboszczyka, nikt go nie słuchał i słuchać nie chciał. Podnieśli też głos i tacy z pośród braci zakonnej, którzy byli zdecydowanymi przeciwnikami samejże instytucyi starców, uważając ją za szkodliwe nowatorstwo. „Nową modę zaprowadzał”, „ciału dogadzał, jadł naprzykład konfitury wiśniowe z herbatą”, „na kolana przed nim padali, a on przyjmował to, jako sobie należne” i zarzutom tego rodzaju końca nie było. Słuchał ich uważnie obdorski braciszek, wzdychając głęboko i znacząco kiwając głową. „Słusznie widać mówił wczoraj ojciec Ferapont” — powtarzał sobie w duchu, a właśnie w tejże chwili ojciec Ferapont ukazał się między innymi. I do jego pustelniczej celki dostała się wiadomość o tak widocznym sądzie Bożym nad zmarłym, a udzielił mu jej, prawdopodobnie, wczorajszy jego gość z Obdorka. Ojciec Paisy, znający dobrze środowisko, wśród którego przebywał, zdawał sobie sprawę z tego nagłego przełomu opinii, i przeczuwał, co dalej nastąpi, spokojnie i bez trwogi. Wkrótce też w sieniach, obok celi zmarłego, powstał gwar i szum, naruszający spokój i powagę należną domowi żałoby. Szum ten i hałas robili ludzie, towarzyszący tłumnie ojcu Ferapontowi, którzy jednak zatrzymali się u progu, z wyjątkiem obdorskiego braciszka. Drzwi od celi otwarły się na oścież z wielkim hałasem, a na progu stanął ojciec Ferapont z podniesioną groźnie prawicą.
— Przegnam nieczystą siłę! — zawołał i żegnać zaczął wszystkie ściany i kąty izdebki. — Precz ztąd, szatanie! — powtarzał za każdym razem, a towarzyszący mu tłum patrzył na to z najwyższem uznaniem, i człowiek, który do niedawna jeszcze uchodził za wpółobłąkanego, urósł naraz w ich oczach do rozmiarów potężnego pogromcy duchów piekielnych. Stał w grubej swojej szacie, podpasanej sznurem, z piersią odkrytą, obrosłą siwym włosem, nogi miał bose, a za każdym ruchem jego dzwoniły żelazne łańcuchy, które nosił pod szatą.
Widząc, co się dzieje, ojciec Paisy zaprzestał czytania ewangelii i wystąpił naprzeciw wchodzących.
— Pocoście tu przyszli, czcigodny ojcze? — spytał surowo. — Dlaczego naruszacie spokój tej celi, dlaczego burzycie i buntujecie lud wierny?
— Po co przyszedłem? po co? jakaż to wiara wasza? — zawołał z nieprzytomnem zapamiętaniem Ferapont. — Gości tu waszych przeganiać muszę, czarty nieczyste zagnieździły się po kątach waszych, policzyć tu ich przyszedłem i wypędzić.
— Z nieczystą siłą walczyć chcesz, a sam jej może służysz — odparł spokojnie i bez trwogi ojciec Paisy. — Któż z nas śmiałby wyrzec o sobie: jam święty! Czy może ty, ojcze?
— Lichy ja jestem, a nie święty, nie siądę też i nie spocznę i pokarmu do ust nie wezmę, dokąd pokłonu Bogu nie oddam — zagrzmiał Ferapont. — Ale wy tu wiarę świętą gubicie. Patrzcie na tego oto nieboszczyka — mówił, zwracając się do stojącego za progiem tłumu. — Postów nie zachowywał, strawę gotowaną jadał, ciału grzesznemu dogadzał, karmiąc je słodyczami. Ot i pokazał Bóg i sąd nad nim objawił; a jaki teraz wstyd! jaki srom!
— Lekkomyślne słowa twoje, ojcze! — zawołał podniesionym głosem ojciec Paisy. — Umiesz ty posty zachowywać i umartwienia sobie zadawać, ale duszę masz lekkomyślną, jak chłopię świeckie, małoduszne i bezrozumne. Wyjdź ztąd natychmiast, rozkazuję ci.
— Wyjdę ja, wyjdę! — odparł Ferapont, cokolwiek zmieszany, nie zaniechawszy jednak złości swojej. — Uczeni wy, mędrce! wynosicie się nade mną, maluczkim, rozumem waszym; mało ja miałem nauki, skorom tu przyszedł, a i tej się wyrzekłem, uchronił mnie Bóg od uczoności waszej.
Ojciec Paisy stał niewzruszony, górując nad przeciwnikiem swoim powagą i spokojem. Ferapont wahał się chwilę, ale wreszcie cofać się zaczął, zstępując powoli po schodach i spozierając z pod oka na trumnę starca. Nagle zmienił ton i przemawiać zaczął żałośliwie i łzawo:
— Nad takim oto przesławne kanony i śpiewy święte odprawiają, a nademną biednym, gdy zdechnąć przyjdzie, jaką tam ledwie modlitwę odmówią. Taka dola.
Mówiąc to, zeszedł szybko ze schodów, a na jego widok tłum, stojący w dole, zakołysał się niepewny.
Ojciec Paisy wyszedł za odchodzącym i zatrzymał się na ganku, uważając, co się stanie, ale zaciekły Ferapont nie skończył jeszcze. Oddaliwszy się na jakie 20 kroków od ganku, odwrócił się w stronę zachodzącego słońca, a rozpostarłszy szeroko ręce, runął, jak podcięty, na ziemię, wydając przeogromny krzyk.
— Zwyciężył Bóg mój! Chrystus zwyciężył, zachodzącemu słońcu zwycięztwo dał! — zawołał, poczem łkać zaczął, jak dziecko, a konwulsyjne drgania wstrząsały jego ciałem.
Na ten widok tłum rzucił się ku niemu, rozległy się krzyki i wołania, wielu ryknęło płaczem, jakiś obłęd ogarnął wszystkich.
— Ot kto święty! ot kto sprawiedliwy! — wołano zewsząd. — Takiemu starcem być — odezwało się kilka głosów, ale inni zaraz zaprzeczyli.
— Nie starcem jemu być, on i bez tego święty, nieczyste siły pokonał. Nowomodnych wymysłów naśladować nie będzie.
I niewiadomo, na czemby się to skończyło, gdyby nie rozległ się głos dzwonu, wzywającego na nabożeństwo. Wszyscy zaczęli się żegnać i znaczna część obecnych pośpieszyła w stronę cerkwi. Podniósł się też i ojciec Ferapont i posunął do swojej celi, mówiąc wciąż do siebie, ale już zupełnie bez związku. Towarzyszyło mu jeszcze trochę ludzi, ale już w znacznie mniejszej liczbie, a ci rozeszli się w końcu, zostawiając zdziwaczałego starca jego ascetycznym rozmyślaniom.
Widząc, że się burza uspokoiła, ojciec Paisy powierzył czytanie ewangelii ojcu bibliotekarzowi, a sam opuścił ściany pustelni ze smutkiem w duszy. I sam nie wiedział, zkąd pochodzi ciężar, gniotący mu serce. Nie mogła go przecie zachwiać, ani wytrącić z równowagi wrzawa obałamuconej tłuszczy, a jednak czuł, że coś mu niedostaje i mąci wewnętrzny jego spokój. Po głębszym namyśle odszukał przyczynę tego stanu duszy; oto wśród falującego tłumu, towarzyszącego ojcu Ferapontowi, dostrzegł wśród innych zmienioną twarz Aloszy i od tego czasu czuł w sercu dotkliwy ból. „Czyżby ten chłopak obchodził mnie do tego stopnia?” — pytał gniewny sam na siebie.
W tejże chwili Alosza przechodził w pobliżu i mimowoli spotkały się ich wejrzenia. Alosza odwrócił szybko oczy i spuścił je ku ziemi, a z tego jednego ruchu poznał ojciec Paisy, jaka przemiana odbywała się w duszy młodego nowicyusza.
— Czy i ty zgorszyłeś się? i ty trzymasz z ludźmi małej wiary? — pytał z goryczą.
Alosza zatrzymał się i spojrzał przelotnie na ojca Paisego, ale wnet odwrócił oczy i stał bokiem do pytającego, nie zwracając ku niemu twarzy.
— Gdzież tak śpieszysz? — mówił dalej ojciec Paisy — czy to na nabożeństwo dla służby Bożej?
Alosza nie dał i na to żadnej odpowiedzi.
— Cóż to? z pustelni odchodzisz? i to tak nagle, bez pytania, bez błogosławieństwa?
Alosza spojrzał znów na pytającego z dziwnym i nad wyraz gorzkim uśmiechem, potem machnął ręką i, nie rzekłszy słowa, wybiegł za wrota.
— Wrócisz ty jeszcze, wrócisz — szepnął za odchodzącym ojciec Paisy i poszedł w swoją stronę.

KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Barbara Beaupré.