<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Dolina Śmierci
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II
ZNÓW NA ZACHODZIE

Od czasu opisanych zdarzeń minęły cztery miesiące. Trzy upłynęły na pasowaniu się nieskończenie mi drogiej osoby ze śmiercią. Mówię tu, niestety, o moim przyjacielu Winnetou.
Natura jego, naogół bardzo odporna, nie zniosła pobytu, jakkolwiek krótkiego, w Afryce. — W Marsylji nadarzyła się szybka sposobność podróży tylko do Southamptonu. Ledwo okręt podniósł kotwicę, cierpienie zbiło z nóg Winnetou. Kładliśmy je na karb podróży morskiej, ale, ponieważ nie wystąpiły zwykłe objawy tej choroby, zawezwaliśmy lekarza okrętowego. Ten stwierdził niedomagania wątroby i żółci, gotowe przyjąć niebezpieczny obrót. Skoro przybyliśmy do Southamptonu, chory był już tak wycieńczony, że trzeba go było przenieść. O dalszej podróży, rzecz oczywista, nie było nawet mowy. Emery, który znał dobrze Southampton, wynajął dla nas podmiejską willę, jedną z licznych w tym porcie, zwanym ogrodem Anglji. Tu umieściliśmy chorego i zawezwali dwóch najlepszych lekarzy.
Apacz, który po stokroć bez lęku zaglądał w oczy śmierci, teraz musiał mocować się z wrogiem ukrytym i zdradzieckim, którego niesposób było schwytać. To ulegał przewadze, to znowu brał górę, przepełniając nas nadzieją, niestety, niezbyt długotrwałą. Czytelnik nie wątpi chyba, że nie myśleliśmy o niczem innem, tylko o pielęgnowaniu drogiego przyjaciela. Dzień i noc siedzieliśmy na zmianę u jego wezgłowia i nie szczędziliśmy żadnych zabiegów, byle zmusić wewnętrznego wroga do odwrotu. Atoli dopiero w trzynastym tygodniu oświadczyli eskulapowie, że kryzys minął i chory potrzebuje jedynie odpoczynku i spokoju.
Spokoju i odpoczynku! Apacz uśmiechnął się przy tych słowach — uśmiechnął się, lecz na jego wychudłej jak szkielet twarzy wyglądało to raczej jak stłumione łkanie.
— Spokoju? — zapytał. — Nie pora na to obecnie! Odpoczynku? Czyż Winnetou może odpocząć tu, na tem posłaniu, w tym kraju? Dajcie mu prerję, zwróćcie mu jego prastare lasy, — wówczas odzyska siły. Musimy wyjechać stąd! Moi bracia wiedzą, jak palące wołają nas sprawy.
Wiedzieliśmy bardzo dobrze. Sprawy nader nagliły, ale kto wylizał się z tak niebezpiecznej, obłożnej choroby, musiał się wystrzegać pośpiechu.
Rzecz oczywista, że nie zaniedbaliśmy niczego, co mogło w naszym gnuśnym stanie zapobiec planom obu Meltonów, zmierzającym ku zagarnięciu miljonowej spuścizny. Obaj szubrawcy zdołali drapnąć do Ameryki. Uderzające podobieństwo młodego Meltona do zamordowanego oraz skradzione tegoż dokumenty miały im przynieść olbrzymi spadek biednego Huntera. A zatem natychmiast po wylądowaniu w Southamptonie depeszowałem do młodego adwokata Freda Murphy do Nowego Orleanu. Ponieważ depesza nie wracała, uważałem, że ją otrzymał. Wślad za depeszą wysłałem obszerny list ze szczegółowym opisem naszych przeżyć i przygód. Prosiłem o zaaresztowanie Meltonów, skoro tylko zjawią się w New-Orleanie, i o zatrzymanie ich do naszego przybycia.
Po trzech tygodniach nadeszła odpowiedź. Adwokat dziękował za ostrzeżenie i zawiadamiał o pomyślnych rezultatach. Jako przyjaciel Smalla Huntera zajął się tak pilnie odszukaniem spadkobiercy i całą sprawą że został przez sąd mianowany egzekutorem testamentu. Otrzymawszy moją depeszę i list, natychmiast przekazał je władzom i załączył do aktów. Wkrótce potem zgłosił się wrzekomy Hunter. Oczywiście, aresztowano go wraz z ojcem. Wyglądał jak wykapany Small Hunter i znał najtajniejsze jego sprawy. Gdyby nie mój list, nie wahanoby się przyznać mu bez żadnych trudności całej wielomiljonowej schedy. Zbadano go jedynie naskutek mego zawiadomienia i stwierdzono istotnie, że posiada normalne stopy, podczas gdy prawdziwy Small Hunter miał, jak wiadomo, dwanaście palców u nóg.
Ponadto adwokat prosił, abym przesłał dokumenty, które posiadam, a które są mu niezbędne do szybkiego zakończenia sprawy. Przypuszcza bowiem, że my trzej nie będziemy mogli rychło przyjechać, szybkie zaś postępowanie leży w interesie właściwych spadkobierców.
Musiałem mu przyznać słuszność, jednakże głos jakiś wewnętrzny ostrzegał mnie, abym nie wysyłał dokumentów. W takim porcie jak Southampton można było dostać wszystkie poważniejsze zagraniczne dzienniki — przeglądałem codziennie trzy najpoczytniejsze pisma z New-Orleanu, a jednak żaden nie wspominał ani słowem o całej aferze. Zbudziły się we mnie podejrzenia.
— Władze pragną utrzymać tę sprawę w tajemnicy — tłumaczył Emery.
— A to czemu? — zapytałem.
— Hm! Nie domyślam się powodu.
— Ja też nie. Tem bardziej, że w innych sprawach władze amerykańskie nie unikają jawności. Jankes, jako prawnik i jako kryminalista, nie zwykł otaczać się tajemniczością. W naszym wypadku jawność jest bardziej zalecona, gdyż pozwoliłaby pomnożyć druzgocące dowody wykroczeń Meltonów. Jestem o tem aż nazbyt przeświadczony.
Well. Ja także.
— A zatem nie pojmuję tej tajemniczości. Co więcej, wydaje mi się podejrzana.
— Nie zechcesz więc wysłać dokumentów?
— Nie. Napiszę do adwokata, że dokumenty są zbyt wielkiej wagi, aby narażać je na niepewności poczty morskiej. Jeśli jest biegłym i przezornym prawnikiem, o czem nie mam powodu wątpić, pochwali jedynie moją rezerwę.
Wyłuszczyłem w liście wszystko i znów po trzech tygodniach otrzymałem odpowiedź. Fred Murphy nie odmawiał pewnej słuszności, mimo to prosił, bym dokumenty przesłał przez zaufanego człowieka. Ja nie kwapiłem się bynajmniej. Gazety z New-Orleanu po dawnemu milczały o całej aferze. Nie odpowiedziałem adwokatowi i nie otrzymałem też od niego listów. Przypuszczałem tedy, że brał mi coprawda za złe ostrożność, ale zgodził się czekać mego przybycia.
Wysłałem również list do pani Werner i do jej brata skrzypka. Zawiadomiłem ich o wszystkiem i zapewniłem, że na pewno obejmą sukcesję, której usiłowali ich pozbawić obaj Meltonowie. Zawczasu cieszyłem się radością rodzeństwa. Nie otrzymałem wszakże odpowiedzi. Aliści perswadowałem sobie, że do San Francisco jest dalej, niż do New-Orleanu, a poza tem adresaci mogli zmienić miejsce pobytu. A że koniec końcem dostaną mój list — tego byłem pewien. Ufałem, że skrzypek dał mi właściwy adres, lub że przynajmniej dbał, aby listy zostały przesłane pod ewentualny, zmieniony adres. — —
Wreszcie zdrowie Winnetou poprawiło się o tyle, że mógł wychodzić z domu. Zaproponowałem, aby pozostał do całkowitego wyzdrowienia w Southamptonie, nam zaś pozwolił wyjechać do New-Orleanu. W odpowiedzi obrzucił mnie zdziwionem spojrzeniem i zapytał:
— Czy brat mój to mówi poważnie? Czy brat mój zapomniał, że Old Shatterhand i Winnetou nie rozstają się nigdy?
— Tu zachodzi wypadek wyjątkowy. Sprawy naglą, ty zaś nie odzyskałeś jeszcze zdrowia.
— Winnetou prędzej wyzdrowieje na morzu, niż tu, w tym wielkim domu. Pojedzie z tobą. Na kiedy naznaczyłeś wyjazd?
— Wobec tego niebardzo prędko. Nie puszczasz nas bez ciebie, ja jednak nie mogę narażać cię na recydywę, która może się stać o wiele groźniejszą, niż przebyta choroba.
— A jednak pojedziemy! Ja tak chcę. Niech mój brat się dowie, kiedy odchodzi najbliższy okręt do New-Orleanu. Howgh!
Skoro wyrzekł to słowo, próżno było się certować, — musiałem być powolny jego życzeniu.
Po upływie czterech dni wsiedliśmy na pokład. Rozumie się, poczyniliśmy wszelkie zabiegi, mogące ułatwić podróż naszemu przyjacielowi.
Nasz niepokój był istotnie zbyteczny. Winnetou odzyskał siły z podziwu godną szybkością i, zanim przybyliśmy do New-Orleanu, czuł się niezgorzej, niż przed chorobą.
Zbyteczną chyba rzeczą byłoby wspominać, że towarzyszył nam Emery. Obecność jego jako świadka, aczkolwiek pożądana, nie była konieczna, atoli już całą duszą wciągnął się w sprawę, koszta zaś podróży nie odgrywały dlań żadnej roli.
Po zainstalowaniu się w hotelu, poszedłem do adwokata sam jeden, ponieważ obecność moich przyjaciół była zbyteczna. Łatwo odszukałem jego mieszkanie i biuro. Z wielkości pomieszczenia i ilości oczekujących klientów można było wnioskować, że jest to wielce renomowany i popularny adwokat. Wręczyłem służącemu kartę wizytową, każąc natychmiast oddać szefowi. Usłuchał, a wróciwszy, nie polecił mi, ku zdumieniu, wejść do gabinetu, lecz wskazał puste krzesło.
— Czy Mr. Murphy odczytał moją kartę? — zapytałem.
Yes — kiwnął.
— Cóż kazał powiedzieć?
Nothing.
— Nic? Zna mnie przecież!
Well!
— Poza tem sprawa moja jest nietylko nader ważna, ale nagląca. Wejdź pan i zamelduj, że ja proszę o natychmiastowe przyjęcie.
Well!
Odwrócił się sztywno i znikł za drzwiami gabinetu. Po chwili wrócił, nie spojrzał na mnie nawet, tylko podszedł do okna i patrzył spokojnie przez szybę.
— No, cóż powiedział Mr. Murphy? — zapytałem, zbliżając się do niego.
Nothing.
— Znowu nic? Nie pojmuję! Czy pan aby naprawdę wykonał moje polecenie?
Odwrócił się szybko i rzekł:
— Próżne gadanie, sir! Mam pilniejszą robotę, niż głaskanie pańskiej babskiej ciekawości. Mr. Murphy po dwakroć obejrzał pańską wizytówkę i nic nie powiedział. To ma znaczyć, że musi pan czekać, jak każdy inny, na swoją kolej. Siadaj pan i zostaw mnie w spokoju!
Co to mogło znaczyć? Nie zraziło mnie bynajmniej grubjaństwo służącego — o, wcale nie. Usiadłem spokojnie i czekałem. Lecz, że adwokat kazał mi czekać mimo dwukrotnego meldowania, tego nie mogłem pojąć. Mego nazwiska nie słyszy się tak często, szczególnie w Ameryce, a w danym wypadku łączyło się ze sprawami zbyt poważnemi, aby adwokat, czytając je, mógł o nich nie pamiętać. To wymagało bezwzględnie wyjaśnienia!
Byłem ostatnim z pośród dwudziestu prawie klientów. Minęła godzina, jedna i druga, a nawet półtrzeciej upłynęło, zanim przyszła na mnie kolej.
Adwokat miał zapewne niewiele ponad trzydziestkę. Skierował na mnie z wyrazem zapytania ostre a wymowne oczy inteligentnej twarzy.
— Mr. Murphy? — zapytałem, kłaniając się lekko.
— Tak — odparł. — Życzy pan sobie?
— Zna mnie pan. Przybywam wprost z Southamptonu.
— Southampton? — powtórzył, kiwając głową. — Nie przypominam sobie, abym był w jakich stosunkach z tem miastem.
— Nawet po przeczytaniu mojej karty?
— Nawet.
— Rzecz dziwna! Proszę, niech pan sobie przypomni. Nie mogłem rychlej przybyć z powodu choroby Winnetou.
— Winnetou? Czy mówi pan o słynnym wodzu Apaczów?
— No tak.
— No, ten cwałuje z nierozłącznym Old Shatterhandem po prerjach i górach. Skąd pan wie, że Apacz był chory?
— Leżał w Southamptonie obłożnie chory. Jestem Old Shatterhand. Pielęgnowałem wodza, a teraz przybyliśmy, by wręczyć panu dokumenty, o których przesłanie pocztą pan prosił.
Adwokat zerwał się z krzesła, obejrzał mnie ze zdumieniem i zawołał:
— Old Shatterhand? A więc spełnia się moje wielkie pragnienie! Jakże często i wiele słyszałem o panu, o Winnetou, o Old Firehandzie, o długim Davy’m, grubym Jemmy’m i o wielu innych pańskich towarzyszach z Zachodu! Ależ witam pana, sir, witam z całego serca! Gorąco pragnąłem spotkać pana i oto widzę go tak nieoczekiwanie. I oto przyszedł pan do mnie. Niech pan siada, proszę! Rozporządzam teraz wolnym czasem.
— Teraz, ale nie poprzednio.
— Jakto?
— Nie przyjął mnie pan odrazu. Musiałem czekać półtrzeciej godziny.
— Żałuję, bardzo żałuję, sir! Znam pański pseudonim, ale nie znałem właściwego nazwiska.
— Chyba się pan myli? Pisałem do sira dwukrotnie i dwukrotnie mi pan odpowiadał.
— Nie przypominam sobie — nie pisałem nigdy do Southamptonu. W jakiej właściwie sprawie pisał pan do mnie?
— W sprawie spuścizny Smalla Huntera.
— Smalla Huntera? Ah, jego spadek! Kilka miljonów! Byłem wykonawcą testamentu. Była to dobra, opłacalna praca. Musiałem, niestety, szybko doprowadzić ją do końca. Wolałbym, aby nie skończyła się tak prędko.
— Skończyła się? Nie chce pan chyba powiedzieć, że sprawa jest załatwiona?
— Czemu nie? Rozumie się, to chciałem powiedzieć.
— Załatwiona? — zapytałem przerażony. — A zatem znalazł się właściwy spadkobierca?
— A jakże!
— I odebrał spadek?
— Odebrał aż do ostatniego penny.
— Rodzina Vogel z San Francisco?
Vogel? Nie miałem do czynienia z rodziną Vogel z San Francisco.
— Nie? Więc komu wypłacono spadek?
— Smallowi Hunterowi.
— Do piorunów! A więc przyjechałem poniewczasie! Wszak ostrzegałem przed Smallem Hunterem!
— Co takiego? Ostrzec mnie przed Smallem Hunterem? Sir, mimo szacunku dla pana, muszę stwierdzić, że coprawda jesteś znakomitym westmanem, lecz poza prerją stajesz się niezbyt zrozumiałym, lub też może lubujesz w zagadkach. Pan mnie ostrzegał przed Smallem Hunterem? Muszę oświadczyć, że ten młody gentleman jest moim przyjacielem.
— Wiem o tem, wiem, że był pańskim przyjacielem. Był, bo czy nieboszczyk może być jeszcze teraz przyjacielem pana?
— Nieboszczyk? Co pan powiada! Small Hunter nietylko żyje, lecz jest zdrów jak ryba.
— Czy mogę wiedzieć, gdzie według pana przebywa?
— Jest w podróży na Wschód. Ja sam odprowadziłem go na okręt, który wyruszył drogą na Anglję.
— Na Anglję? Hm! Czy sam pojechał?
— Sam jeden, bez służącego, jak to przystoi tak przedniemu hulace. Zainkasował gotówkę, wszystko pozostałe sprzedał co rychlej i wyjechał, jak sądzę, do Indyj.
— Zabrał ze sobą cały majątek?
— Tak.
— Czy to nie wydało się panu podejrzane? Czy zdarza się, aby turysta obwoził po świecie cały swój wielomiljonowy majątek?
— Nie. Ale Small Hunter nie jest turystą. Zamierza bowiem na stałe zainstalować się w Egipcie czy Indjach, czy też gdzie indziej na Wchodzie. Z tego właśnie względu spieniężył całą sukcesję.
— Dowiodę panu, że uczynił to z innego względu. Proszę, sir, niech mi pan powie, czy Hunter nie miał na ciele jakiejś cechy szczególnej, jakiejś nienormalności?
— Nienormalności? Jakto? Do czego pan zmierza?
— Dowie się pan zaraz. Przedtem niech pan odpowie.
— Skoro pan nalega!... Owszem, miał nienormalność niedostrzegalną z zewnątrz. Mianowicie, po sześć palców u każdej nogi.
— Czy pan wie dokładnie?
— Tak dokładnie, że mógłbym przysiąc.
— A czy jegomość, któremu pan przekazał miljony, miał również dwanaście palców?
— Jakże pan może zadawać podobne pytania! Czy prawo nakazuje liczyć palce u nóg spadkobierców?
— Nie. Ale jegomość, któremu pan oddał ten olbrzymi majątek, ma tylko dziesięć palców w butach.
— Duby smalone! — powiedziałbym, gdyby pan nie był Old Shatterhandem.
— Może pan powiedzieć — nie wezmę tego za złe. Może pan nawet powtórzyć, gdy panu oświadczę, że prawdziwy Smali Hunter, o dwunastu palcach, spoczywa w grobie na terenie tuniskich Beduinów z plemienia Uled Ayarów.
— Spoczy — —
Nie dokończył słowa, cofnął się o dwa kroki i wlepił we mnie nieruchome spojrzenie.
— Tak, spoczywa w grobie, — dodałem. — Smali Hunter został zamordowany, pan zaś wręczył jego spadek oszustowi.
— Oszustowi? Czy jest pan przy zdrowych zmysłach, sir? Mówiłem wszak, że Small Hunter jest moim dobrym przyjacielem, — ja zatem — miałbym przyjąć zaś oszusta?
— No tak.
— Myli się pan! Musi się pan mylić, bezwarunkowo się pan myli! Jestem ze Smallem Hunterem tak zaprzyjaźniony, obcowałem z nim tak wiele i znaliśmy się i znamy obopólnie tak wyśmienicie, że oszust, choćby nie wiem jak podobny, wystawiłby się na niebezpieczeństwo odkrycia.
— Niebezpieczeństwo odkrycia, którego zdołał uniknąć.
— Niech się pan zastanowi! Jest pan Old Shatterhandem. Przypuszczam, że przyszedł pan nietylko poto, by mówić tak niepojęte rzeczy, lecz także aby odpowiednio działać.
— Tak też zamierzam. Zresztą, już działałem w tej sprawie, szczególnie o ile dotyczy to pana. Wszak wysłałem z Southamptonu dwa listy.
— Nic o tem nie wiem!
— W takim razie pozwoli sir pokazać mu jego obydwie odpowiedzi.
Wyjąłem listy z kieszeni i położyłem na stole. Schwycił i czytał — jeden, a potem drugi. Śledziłem wyraz jego twarzy. Jakże się rysy przeobraziły! Po przeczytaniu drugiego listu, zabrał się ponownie do pierwszego, poczem znów do drugiego. Czytał po trzykroć, po czterykroć, nie mówiąc ani słowa. Rumieniec spełzł z twarzy, która oblekła się trupią bladością. Ręką dotknął czoła, gęsto skroplonego potem.
— A teraz, — przerwałem milczenie — czy pan poznaje te listy?
— Nie — odpowiedział z głębokiem, bardzo głębokiem westchnieniem.
Twarz powlekła się wypiekami podniecenia i grozy.
— Obejrzyj pan koperty — listy pochodzą z pańskiego biura, jak tego dowodzi pieczątka.
— Tak.
— Poza tem są przez pana podpisane.
— Nie!
— Nie? Mamy tu dwojakie pismo. List został napisany przez któregoś z pańskich biuralistów, a podpisany przez pana.
— Tylko pierwsze jest prawdą.
— A więc pański kancelista napisał ten list?
— Tak. Jest to charakter pisma Hudsona. Nie wątpię, że on to napisał.
— A podpis —?
— Podrobiony! Podrobiony tak dokładnie, że ja tylko mogę się na tem poznać. Mój Boże! Uważałem pańskie pytania i słowa za pozbawione treści — oto jednak mam przed oczami podrobiony mój własny podpis! Musiało zatem coś istotnie prawdziwego skierować pana na te nieprawdopodobne przypuszczenia.
— Tak, sir. Krótka treść wszystkiego, co mogę panu oznajmić, jest zawarta w słowach, które już poprzednio zakomunikowałem: prawdziwy Smali Hunter został zamordowany i oto pan oddał spadek nietylko oszustowi, ale, co więcej, mordercy Huntera.
— Mordercy? — powtórzył nieprzytomnie.
— Tak, aczkolwiek nie należy rozumieć zbyt dokładnie. On sam nie mordował, ale był w spisku i ponosi moralnie tę samą odpowiedzialność, co właściwy zabójca.
— Sir, mam wrażenie, że śnię! Straszny koszmar... Czego się muszę nasłuchać!
— Czy ma pan dosyć czasu, aby wysłuchać bardzo długiej opowieści?
— Czasu — czasu! Co za pytanie! Trzymam w ręce podrobione listy, które świadczą, że moja kancelarja była terenem oszukańczych manipulacyj. Muszę mieć czas, choćby opowiadanie pańskie trwało tygodniami. Siadaj sir i pozwól mi tylko wydać polecenie służącemu, aby nikogo nie wpuszczał!
Usiadłem. Przyznaję, że byłem podniecony. Wszak nie wątpiłem, że moje listy dotarły do właściwego adresata, a okazało się, że wręcz przeciwnie, wpadły w najmniej właściwe ręce. Hultaje przeprowadzili swoje plany. Być może, wszystkie nasze wysiłki, wszystkie zabiegi spełzną na niczem!
Po chwili wrócił adwokat, usiadł naprzeciw mnie i dał znak ręką, abym zaczął. Twarz miał bladą, wargi drżały. Z najwyższym wysiłkiem starał się zachować spokój wewnętrzny. Żal mi było tego człowieka, którego honor był wystawiony na szwank. Jego uczciwość osobista — byłem przekonany — nie podlegała żadnemu posądzeniu, lecz w kancelarji działy się oszustwa. On sam dał się zwieść wyrafinowanemu oszustowi — zaprzepaścił znaczny majątek. Publiczne ujawnienie tych faktów musiało go, jako adwokata, zmiażdżyć doszczętnie.
Byłem przeświadczony, że Tomasz i Jonatan Melton wciągnęli do współpracy Harry’ego. Dlatego nie pominąłem go w opowiadaniu. Dokładnie opowiedziałem wszystko, co wiedziałem i co przeżyłem z tą trójką. Trwało to oczywiście dosyć długo. Adwokat mi ani razu nie przerywał. Nawet gdy skończyłem, siedział jeszcze długo w milczeniu, wpierając nieruchome spojrzenie w kąt pokoju. Potem podniósł się, kilkakrotnie przemierzył gabinet nerwowemi krokami, i, zatrzymując się przede mną, zapytał:
— Sir, wszystko, co słyszałem, jest prawdą, jest istotnie prawdą?
— Tak.
— Wybaczy pan to pytanie! Widzę, trudno zresztą nie widzieć, że jest zbyteczne, ale słowa pana, które brzmią tak fantastycznie dla mnie, posiadają o wiele większe znaczenie, niż pan sobie może wyobrazić.
— Mogę sobie wyobrazić — chodzi o pańską renomę, o przyszłość, może nawet o majątek pana.
— Naturalnie, że o majątek również. Jeżeli się okaże, iż pan się nie omylił, wówczas, nawet bez przymusu, całym swoim majątkiem powetuję straty z mojej winy wynikłe dla prawdziwych spadkobierców. A niestety, aż nazbyt wiem, że wszystko, co oddałem oszustowi, jest na zawsze stracone.
— Niema jeszcze powodu do rezygnacji. Może zdołamy go schwytać.
— Wątpię. Przebywa już za oceanem i schroni się w bezpiecznem miejscu.
— Cóż z tego? Czy ojciec jego nie ukrył się daleko? A jednak znaleźliśmy go w Tunisie. Sądzę, że syn nie jest sprytniejszy od ojca. Właściwa trudność polega na tem, że ci trzej szubrawcy podzielą między siebie zdobycz. Jeśli nawet schwytamy jednego, odzyskamy tylko jedną trzecią majątku.
— A więc przypuszcza pan, że Harry Melton maczał w tem rękę?
— Jestem jak najbardziej tego pewny.
— Na czem polegała jego rola?
— Hm! — Jak się nazywał autor tych dwóch listów, a zarazem podrabiacz pańskiego podpisu?
— Hudson.
— Jak dawno pracuje u pana?
— Półtora roku.
— Przypuszczam, że niema go już w pańskiem biurze?
— Oczekuję jutro jego powrotu. Dostał telegraficzną wiadomość o śmierci brata, wobec czego dałem mu dwutygodniowy urlop.
— Gdzie mieszkał i umarł jego brat?
— W St. Louis.
— A więc możemy być pewni, że Hudson nie pojechał w tym kierunku. Jakże pan się z nim poznał?
— Miał piśmienne rekomendacje. Z początku był zatrudniony jako zwyczajny pisarz, aczkolwiek nie odpowiadało to jego wiekowi. Już wkrótce potem wykazał takie zdolności, że powierzałem mu coraz to poważniejsze stanowiska. Żył wyjątkowo powściągliwie, był bardzo pilny i punktualny. Sądząc z wiedzy, uczył się w wolnych od zajęć godzinach. W niektórych działach mogłem śmiało odsyłać do niego klientów — wiedziałem, że dogodzi im niegorzej ode mnie.
— Jakie stosunki utrzymywał z kolegami?
— Naogół był odludkiem. W jego zachowaniu przebijało coś, co nakazywało dystans, aczkolwiek nie można było nazwać go odstręczającym. W miarę, jak obejmował coraz to wyższe stanowiska, aż do szefostwa biura, odosobnienie jego wzrastało.
— Kto odbierał korespondencję?
— Hudson, Przedkładał mi tylko to, czego sam nie mógł załatwić.
— A zatem otrzymał, przeczytał i odpowiedział na moje listy, nic o nich panu nie wspominając? — Na ile lat wyglądał?
— Miał chyba pięć krzyżyków.
— A postać?
— Wysmukły, kościsty brunet.
— Zęby?
— Wszystkie.
— Twarz?
— Twarz miał szczególną. Hudson był bardzo pięknym mężczyzną. Nie widziałem jeszcze tak pięknej twarzy męskiej. Lecz po dłuższem wpatrzeniu odbierało się wrażenie, jakgdyby twarz jego miała jakieś osobliwe braki. Nie jestem malarzem, ani znawcą, i nie umiem się właściwie wyrazić. Jego twarz była piękna — podobała mi się, ale tylko, gdy na nią przelotnie spogłądałem.
— Dobrze, sir! Wiem już, co o tem sądzić. Szefem pańskiego biura był — Harry Melton.
— Do kata! Czy jest pan przeświadczony?
— Bezwątpienia! Spryciarz dobrze się ukrył. Czy policja będzie szukała przestępcy wśród personelu znakomitego adwokata?
— To prawda! — Czyżby, przyjmując u mnie posadę, wiedział już, że tą drogą uda mu się zrealizować swój plan?
— Być może.
— Ale nikt nie mógł przewidzieć podówczas, że to ja będę wykonawcą testamentu!
— A jednak... Zbliżała się godzina śmierci starego Huntera. Syn jego, podobny do młodego Meltona, przyjaźnił się z panem. Z tego wynikało, że młody Hunter w kwestjach prawnych będzie zasięgał rady pana. — — Oto i wszystko!
— Trudno mi przecież wierzyć, że padłem ofiarą od tak dawna opracowanego planu. Ale pan mnie przekonał. Przyznaję panu rację.
— Jestem nawet pewny, że ten przeklęty szef pańskiego biura nietylko korespondował z bratem z Tunisu, lecz także otrzymywał od czasu do czasu od bratanka listy, które go uwiadamiały o biegu rzeczy.
— Co za otchłań podłości i okrucieństwa! I co za szczęście, że pan im nie przesłał dokumentów! Uległyby zniszczeniu i bylibyśmy pozbawieni dowodów, świadczących przeciw Meltonom.
— Co się tego tyczy, to można byłoby sprowadzić nowe dokumenty z Tunisu, oczywiście ze znaczną stratą czasu. Pewnie, że lepiej się stało, iż nie wydałem ich w ręce oszustów. — Co pan zamierza teraz, sir?
— Spełnię przedewszystkiem swój obowiązek — zamelduję natychmiast władzom. Potrzebne mi są w tym celu pańskie dokumenty. Czy powierzy mi pan?
— Naturalnie! Wszak poto je sprowadziłem. Wręczę panu również inne papiery, które odebrałem Harry’emu Meltonowi i jego bratankowi. Oto pakiet.
— Dziękuję! Będziemy zmuszeni pana i jego towarzyszy fatygować jeszcze kilka razy na przesłuchanie. Proszę pana o szczególne zaakcentowanie podobieństwa, które mnie zwiodło.
— Może pan być przekonany, że nie pominę nic, co mogłoby błąd pana usprawiedliwić. Prawdopodobnie zarządzi się natychmiastowy pościg za zbrodniarzami?
— Naturalnie! I to bez zwłoki. Bogu dzięki, mamy tu nader przemyślnych, doświadczonych i bystrych detektywów, głośnych we wszystkich naszych stanach. Zrobią wszystko, co w ich mocy, aby schwytać zbiegów.
— Jest to ich obowiązkiem i za to im się płaci. Zresztą, ja sam natychmiast zabiorę się do tropienia śladu Meltonów, a skoro odnajdę, niełatwo dam go sobie wydrzeć.
— Czy nie należałoby śledztwa powierzyć raczej tajnej policji? Mógłby pan popełnić błędy, które tylko utrudnią pracę detektywom.
— Tak pan sądzi?
— Tak. Jesteś sir wyśmienitym myśliwym, lecz wytropienie zwierzyny, a odszukanie trzech tak wyrafinowanych przestępców, to dwie całkiem różne rzeczy.
— Hm! Pańskie pouczenie brzmi tak przygniatająco, że zaniecham wszystkiego, co mogłoby przeszkodzić panom detektywom. Kiedy właściwie wyjechał stąd wrzekomy Small Hunter?
— Przed dwoma tygodniami.
— A więc w tym samym czasie, kiedy szef pańskiego biura otrzymał urlop. W jakim hotelu mieszkał Hunter?
— W żadnym. Odnajmował od pewnej wdowy bardzo ładne mieszkanko niedaleko stąd. Nie wychodził prawie nigdy z domu — odwiedzał mnie tylko w wypadkach koniecznych.
— Czem uzasadniał swoje postępowanie?
— Studjami języka indyjskiego, co go całkowicie pochłonęło.
— A więc nie obcował z nikim?
— Z nikim. Wdowa, Mrs. Elias, mieszka na parterze o pięć domów stąd. Byłem tam kilkakrotnie i zawsze go zastawałem zatopionego w obcych księgach, tak, że tylko mogłem z nim rozmawiać o rzeczach najzbędniejszych.
— A jednak twierdził pan, że oszust wystawiał się na niebezpieczeństwo odkrycia?
— Ma pan słuszność. Teraz, kiedy mi pan zdarł łuskę z oczu, widzę dopiero jego postępowanie we właściwem świetle i uświadamiam sobie, że istotnie wystrzegał się jak ognia intymnej ze mną rozmowy.
— A gdzie mieszkał dzielny szef pańskiej kancelarji?
— Na parterze w pierwszym domu na prawo.
— Czem się zajmuje jego gospodarz?
— Handlarz, nie wiem zresztą czego. Hudson był jego sublokatorem. Chce się pan jeszcze czego o nim dowiedzieć? Niech pan to zostawi tajnej policji! Może pan wiele, a nawet wszystko popsuć!
Muszę przyznać, że to powtórne ostrzeżenie dosyć mnie złościło. Wszak niejednokrotnie byłem czynny jako detektyw i wywiązywałem się z zadania wzorowo. Opowiedziałem adwokatowi całą sprawę i, aczkolwiek starałem się ukryć swoją osobę w cieniu, to jednak musiał chyba wywnioskować, że ja i moi przyjaciele nie jesteśmy w ciemię bici. Jego nierozumne twierdzenie, iż mogę popsuć sprawę, skwasiło mi humor do reszty. Dałem mu adres hotelu i pożegnałem w poczuciu, że jest tem, czem ja nie jestem, mianowicie dobrym prawnikiem, ale że poza tem nie umiał przejrzeć obydwu Meltonów. — — —
Jakże się zdumieli Winnetou i Emery, kiedy im złożyłem sprawozdanie z wizyty. Emery huknął pięścią w stół i krzyknął wściekle:
— Czy można było przypuścić! Teraz będziemy mogli rozpocząć odnowa tylko w tym wypadku, jeśli byli tak łaskawi, że zostawili jakieś ślady. Ale i wówczas można się spodziewać, iż nasze największe nawet wysiłki i niebezpieczeństwa nie zwrócą złota prawdziwym spadkobiercom. I to się nazywa adwokat! I ten śmie jeszcze mówić, że łatwiej jest schwytać zwierzynę, niż człowieka. Niechno mi ta oferma spróbuje schwytać grizzly-niedźwiedzia. Muchę, to i owszem, ale nie niedźwiedzia! Przyjmuje nieznanego oszusta za najlepszego przyjaciela, mianuje szefem kancelarji zatraconego rozbójnika i mordercę i śmie nam — nam — nam dawać nauczki! Niechaj Bogu dziękuje, że niema go teraz w tym pokoju. Jabym go — —!
Nie skończył wprawdzie groźby, lecz zastąpił ją takiem uderzeniem w stół, że aż blat wyskoczył. Winnetou natomiast milczał. Duma Indjanina nie pozwoliła mu dać upustu uczuciom, które nim targały.
Nie upłynęły jeszcze dwie godziny, gdy przyszedł goniec, aby nas wezwać na posłuchanie. Musieliśmy zaprzysiąc nasze zeznania. Apacza zresztą, który podówczas nie przyjął jeszcze chrztu, aczkolwiek z duszy był chrześcijaninem, z przysięgi zwolniono. Napomknięto nam, że mamy się stawić na każdorazowe wezwanie. A jednak byliśmy zdecydowani wyjechać z New-Orleanu, o ileby zaszła konieczność.
Ledwie wróciliśmy do hotelu, kelner zameldował jakiegoś pana, który chciał się z nami rozmówić. Był to bardzo starannie ubrany starszy master o szczwanym wyglądzie. Bez zaproszenia rozsiadł się wygodnie na krześle, obejrzał nas bardzo uważnie, splunął, przesunął lulkę z jednego do drugiego kąta ust i zapytał Emery’ego:
— Mam zaszczyt widzieć przed sobą wielce szanownego pana Bothwella?
— Nazywam się Bothwell — odparł zapytany.
— Pan zaś jesteś owym znakomitym westmanem, którego mienią Old Shatterhandem? — rzekł, zwracając się do mnie.
— Tak.
— A pan jesteś redmanem, imieniem Winnetou?
Pomimo niegrzecznej formy zapytania, Winnetou skinął potakująco.
Well! A zatem trafiłem do właściwych ludzi mam nadzieję, że udzielą mi panowie odpowiednich wiadomości.
— Czy nie chciałby pan przedewszystkiem powiedzieć, kim jesteś, master? — odezwał się Emery. — A może niczem nie jesteś i nie masz żadnego nazwiska?
— Jestem wszystkiem i mam wszystkie nazwiska — brzmiała zuchwała odpowiedź. — Jak się nazywam, to obojętne. Dosyć, że powiem, iż zamierzamy odszukać Meltonów. Jestem kierownikiem detektywów i chcę panów nadewszystko prosić, abyście poniechali tej sprawy.
— Zastosujemy się do tego z przyjemnością — oświadczył Emery. — Niech pan tylko zawsze pamięta o tej przyjaznej prośbie!
— A więc przystępujemy do pytań! Znacie panowie dobrze Meltonów?
Odpowiadaliśmy zarozumiałemu jegomościowi tak skąpo, że wreszcie odszedł zagniewany. Wówczas odezwał się Emery:
— Sami musimy znaleźć Meltonów. Ale gdzie ich szukać? Czy wierzysz, że Jonatan wyjechał za morze?
— Ani myślał. Wszedł na pokład, aby zmylić adwokata, — odpowiedziałem.
— A jego stryjek Harry?
— Nie pojechał do St. Louis. Do Europy również nie zwiali z obawy przed listami gończemi. Do Afryki i dalej nie drapnęli, gdyż znaleźli już tam kolce zamiast róż. Dla nich środkiem najwłaściwszym jest schronić się gdzieś na ustroniu i wówczas dopiero pokazać się między ludźmi, kiedy przeszłość mchem porośnie. A gdzie można się najlepiej i najszybciej ukryć? Niewątpliwie tutaj, w stepach zachodnich. Mogę się założyć, że tkwią gdzieś w tutejszych górach. Mają wszak dosyć pieniędzy, aby zabrać zapasy. W kompletnem ukryciu mogą przetrwać rok, a nawet dłużej.
— Ja tak samo myślę. Miejmy nadzieję, że pozostawili po sobie jakieś ślady.
— Żadne zdarzenie, żaden czyn nie mija bez śladu. Trudność polega na tem, aby go wykryć. Przedewszystkiem zwiedzę mieszkania obu łotrów. Być może, znajdę jakąś nitkę, która nas zaprowadzi do kłębka.
Poszedłem do Mrs. Elias, przedtem jednak wstąpiłem do szynku, mieszczącego się w sąsiednim domu. Sądziłem, że zasięgnę języka. Niestety, kelner — stary zaspany murzyn — służył tu zaledwie od kilku dni. Zaniechałem więc pytań. Byłem jednak zadowolony, że wstąpiłem do szynku, gdyż po chwili ujrzałem naszego detektywa „gentlemana“, wychodzącego z domu wdowy. Złożył wizytę Mrs. Elias, aby dowiedzieć się czegoś o Jonatanie Meltonie.
Przeczekałem piętnaście minut, poczem przeszedłem na drugą stronę ulicy. Kartka na drzwiach oznajmiała, że mieszkanie jest znowu, a raczej jeszcze, do wynajęcia. Zadzwoniłem. Otworzyła mi bardzo stara i nader tęga jejmość, mulatka, która swym okazałym tułowiem zatkała wejście, oglądając mnie uważnie. Wiedziałem, jak trzeba się obchodzić z tego rodzaju służącemi, — zerwałem z głowy kapelusz i zapytałem:
— Przepraszam, milady, czy mam szczęście widzieć Mrs. Elias?
Pochlebstwo miało doraźny skutek. Twarz mulatki rozpłynęła się w błogim uśmiechu.
— Nie — odpowiedziała. — Jestem jej kucharką. Mrs. Elias jest w pokoju. Pójdź pan ze mną, sirrrr!
— Proszę, oto moja karta, milady! Nie należy wchodzić bez meldowania do tak czcigodnej damy.
Wzięła moją kartę, wyprzedziła mnie, rozchyliła naoścież drzwi i znikła w pokoju, mówiąc głośno, abym usłyszał:
— Oto, Ma’am, karta bardzo, bardzo szlachetnego sira, Wonderful fine! O wiele inteligentniejszy, niż ten, który był poprzednio.
Wpuściła mnie do pokoju i zamknęła drzwi. Miałem przed sobą starszą damę, o łagodnym wyrazie twarzy. Powitała mnie przyjaznem spojrzeniem.
— Przepraszam panią. Przeczytałem, że jest tu mieszkanie do odnajęcia.
— Tak — odrzekła, patrząc naprzemian to na mnie, to na kartę wizytową. — Zdaje się, że jest pan Niemcem.
— Istotnie.
— To mnie bardzo cieszy. Jestem rodaczką pana. Proszę bardzo, niech pan siada! Mieszkanie składa się z czterech pokojów. Czy to nie za wiele dla pana?
Powiedziała to po niemiecku. Spojrzałem na jej dobrą, uczciwą twarz i przykro mi się zrobiło, że ją oszukuję. — Jaka szkoda, Niemiec a jednak łgarz! — nie chciałem, aby tak o mnie myślała, czy mówiła. Dlatego odpowiedziałem:
— Stanowczo. Nawet jeden pokój — i to za wiele dla mnie. Nie przychodzę w sprawie najmu mieszkania, madame.
— Nie — zapytała ździwiona. — A wszak pan mówił — —
— To była tylko wymówka! Ale ponieważ jest pani moją rodaczką i ponieważ ujęła mnie swojem szczerem spojrzeniem — nie mogę dłużej kłamać. Przyszedłem w celu zasiągnięcia informacyj o Smallu Hunterze.
— O tym? Czy jest pan z tajnej policji?
Mówiąc to, wyraźnie się zasępiła.
— Nie, pani. Jestem człowiekiem prywatnym, wiążą mnie jednak ze Smallem Hunterem sprawy tak istotne, że będę pani nader wdzięczny, jeśli zechce mi łaskawie udzielić informacyj.
Uśmiechnęła się i rzekła:
— Nie powinnam tego właściwie czynić, ponieważ nie obrał pan prostej drogi. Ale, że pan okazał skruchę, spełnię pańskie życzenie. Zna pan Huntera?
— Lepiej, niżby to mogło być miłe.
— Lepiej — —? Niżby to mogło być miłe — — ? — A więc to prawda, co mówił agent policji?
— Co mówił?
— Że Hunter jest oszustem, a nawet zbrodniarzem.
— To prawda.
— Boże Wielki! I u mnie mieszkał taki zbrodniarz, taki niebezpieczny opryszek! Gdybym wiedziała, nie zaznałabym chwili spokoju, dopókiby się nie wyprowadził. To rzecz straszna, przerażająca!
— Agent poinformował panią o wszystkiem?
— Tak. Hunter nazywa się Melton, zamordował właściwego Huntera i zagarnął jego majątek. Czy tak jest istotnie?
— Mniej więcej. Nie wiem, czy detektyw postąpił właściwie, wtajemniczając panią. Lecz skoro to uczynił, mogę z panią porozmawiać. Ja odkryłem to piekielne oszustwo; Melton jest łajdakiem, co się zowie. Spadek, zagrabiony dzięki morderstwu i oszustwu, powinien dostać się pewnej biednej, poczciwej rodzinie niemieckiej w San Francisco, która już ledwie wiąże koniec z końcem. Pani się może bardzo przyczynić do zwrócenia tym ludziom należnego im majątku.
— Uczynię wszystko, co będzie w mej mocy. Czem mogę panu służyć?
— Jakąś wskazówką, któraby mogła naprowadzić na miejsce pobytu Meltonów.
— O to prosił także agent.
— Udzieliła mu pani jakichś informacyj?
— Nie. Zwracał się do mnie tak brutalnie, że nic prawie nie powiedziałam. Zresztą, przy najlepszych chęciach nie mogłabym uczynić zadość jego życzeniu.
— Z kim Hunter obcował?
— Adwokat Murphy przychodził nieraz. Hunter zaś wyszedł dwa, czy trzy razy, — nie wiem dokąd, przypuszczam, że do adwokata.
— Poza tem nikt go nie odwiedzał?
— Pewnego dnia przyszedł jakiś jegomość z biura adwokata. Był ogromnie podobny do służącego Huntera.
— A zatem Hunter miał służącego?
— Owszem, na czas pobytu w New-Orleanie. Przyjął go tutaj i odprawił przed wyjazdem.
— Hm! Cóżto za człowiek był ten służący? Czy może go pani określić?
Opis mnie przekonał, że wrzekomym służącym Meltona był jego własny ojciec.
— Czy nie słyszała pani, o czem Hunter rozmawiał ze służącym?
— To, co słyszałam, nie odbiegało od spraw powszednich. Ale często szeptali ze sobą — mieli chyba jakieś wspólne sekrety.
— Czem zajmował się Small Hunter? Skoro nie opuszczał mieszkania, miał dużo wolnego czasu. Czy nie spędzał go na jakiejś pracy pożytecznej?
— Nie. Stale siedział przy oknie.
— Mówiono mi, że studjował?
— Nieprawda. Chwytał za książkę tylko wówczas, gdy adwokat przychodził.
— Tak też przypuszczałem. Jakiego pani była o im zdania? Musiało panią przecież zastanowić, że ten młody człowiek całemi dniami zbija bąki.
— Uważałam go za chorego, — bo ja wiem — za melancholika. Zresztą, zmieniłam zdanie, skoro zaczął odwiedzać damę, mieszkającą na górze, nad nami.
— Czy mieszka sama?
— Nie. Ma dwie służące Indjanki.
— Młoda?
— Tak. I piękna.
— Jak się nazywa?
— Silverhill.
— To jest nazwisko angielskie.
— Tak. Jednak nie sądzę, aby jej rodzice byli Yankees albo Anglikami. Słyszałam nieraz, jak rozmawia ze swemi służącemi po hiszpańsku.
— Hm! A więc z tą damą obcował pani lokator?
— Dopiero w drugim tygodniu. Siedział wszak całemi godzinami przy oknie — widział ją, gdy wychodziła, lub wracała. Zapytał o nią, wreszcie złożył wizytę i odtąd zaczął często odwiedzać.
— Czy adwokat Murphy wiedział coś o tem?
— Nie wiem. Sądzę, że nie.
— Czy wie pani coś jeszcze o wrzekomym Hunterze?
— Nic więcej. W każdym razie nie przypominam sobie chwilowo nic ciekawego. Niech mnie pan odwiedzi, może sobie jeszcze co przypomnę.
— Z przyjemnością przyjąłbym pani zaproszenie, ale nie chciałbym deranżować pani.
— O, nie deranżuje mnie pan bynajmniej! Wręcz przeciwnie, jest pan miłym gościem. Cieszę się bardzo, że z grzesznika, pragnącego skłamać, zmienił się pan w człowieka uczciwego.
— I to mam do zawdzięczenia pani — odpowiedziałem, podejmując żart. — Czy mogłaby mnie pani jeszcze poinformować o tej damie z góry?
— Bardzo niewiele. Jest nader bogata. Moja kucharka rozmawiała parę razy z Indjankami. Dama namiętnie uprawia grę hazardową i szczęście jej stale dopisuje. Zaprasza do siebie również namiętnych graczy. To wszystko, co wiem. Ponadto przypuszczam, że jest wdową. Wydała się z tem jedna z Indjanek. Mąż jej pono nie był zwykłym zjadaczem chleba.
— Może był wodzem indjańskim?
Powiedziałem to żartobliwie. Roześmiała się. Ale natychmiast błysła mi myśl. — Zapytałem:
— Czy widziała pani kiedy służące Indjanki?
— Nie.
— Wolna Indjanka nigdy nie poniży się do posług domowych u białych. Tu muszą zachodzić szczególne okoliczności. Znam taki wypadek, że biała kobieta poślubiła wodza indjańskiego. Czy ta pani jest blondynką?
— Nie, to mocna brunetka. Zdaje się, że jest Żydówką.
— Żydówką? Ach! Czy zna pani jej imię?
— Tak. Któregoś dnia przyniesiono dla niej list i wręczono przez pomyłkę mojej mulatce, która, nie umiejąc czytać, przyniosła go do mnie. Nazwisko damy brzmi Judyta Silverhill.
— Moje przeczucie, moje przeczucie! Silverhill po niemiecku jest Silberberg, a Żydówka, która poślubiła wodza indjańskiego, nazywała się Silberstein. Muszę natychmiast pójść do niej!
— Jakto? Zna ją pan?
— Tak, jeżeli się nie mylę. Jest to niezwykle ciekawy zbieg okoliczności, który może mi się bardzo przydać. Madame, pani była tak dobra i łaskawa dla mnie — proszę o wielką przysługę!
— O ile tylko będę mogła, chętnie ją wyświadczę.
— Nie rozmawiała pani jeszcze z tą damą?
— Jeszcze nie.
— Może to jednak łatwo się zdarzyć w najbliższej przyszłości. Proszę panią bardzo, niech pani zatai cel mego przybycia! Niech pani wogóle o mnie nie wspomina i niech pani łaskawie poleci swej mulatce aby nie wygadała się przed Indjankami o aferze Smalla Huntera.
— Ona o niczem nie wie, ani też się dowie. A zatem, zamierza pan tę damę odwiedzić?
— Stanowczo!
Podziękowałem gospodyni za dobre przyjęcie i pożegnałem. Wszedłem o piętro wyżej i zadzwoniłam. Otworzyła młoda dziewczyna, niezawodnie Indjanka. Wpuściła mnie do bardzo pięknie urządzonego pokoju. Po chwili portjera odsunęła się, i oto miałem przed sobą — — Judytę Silberstein, którą po raz ostatni widziałem jako narzeczoną wodza Yuma. Od tego czasu rozwinęła się przepysznie — była piękniejsza, wyższa i bardziej kobieca. Pierwsze spojrzenie pouczyło mnie, że nie zaniedbała wrodzonego talentu i wyrobiła się na kokietkę w pełnem tego słowa znaczeniu. Nawet teraz, w domu u siebie, nie spodziewając się wizyty, na szyi i obnażonych ramionach nosiła brylanty. — Poznała mnie natychmiast. Tonem napoły radosnym, napoły zakłopotanym, zawołała po hiszpańsku:
— Pan, sennor — sennor — —! Co za radosne oszołomienie! Jakże pragnęłam pana zobaczyć! Proszę, niech pan wejdzie do buduaru! Niech pan usiądzie przy mnie! Mamy sobie wiele, bardzo wiele do opowiedzenia.
Pociągnęła mnie za rękę do buduaru i kazała usiąść przy sobie na kanapie. Trzymała mą dłoń w swojej i rzekła z zalotnem mrugnięciem:
— Muszę się panu przedewszystkiem przyznać, że nie pamiętam jego nazwiska. Jest to rzecz niewybaczalna, czy prawda?
— Tak, szczególnie, że pragnęła mnie pani widzieć.
— Ale pan mi wybaczy! Widzi się, przeżywa tyle, że łatwo się zapomina o szczegółach. Miał pan, o ile pamiętam, dwa nazwiska — jedno właściwe, a drugie nadane przez Indjan. To drugie brzmiało — brzmiało — no jakże? Była tam noga czy ręka!
— Old Firefoot — wtrąciłem szybko. Było mi to bardzo na rękę, że nie pamiętała mego nazwiska. Wszak obcowała z Jonatanem Meltonem.
— Tak, tak, właśnie, była w tem noga — foot — wszak mówiłam panu! — rzekła ze śmiechem. — A pańskie właściwe nazwisko? Jeśli się nie mylę, nazywa się pan tak, jak jeden z dwunastu miesięcy?
— März — rzekłem.
— Tak. März, istotnie März. A zatem, sennor März, czy pamięta pan, jakeśmy się rozstali?
— Niezbyt przyjaźnie.
— O tak, niezbyt. Czy wie pan, czem mi groziłeś?
— Tak, wiem.
— Miałby pan odwagę dzisiaj to powtórzyć?
— Czemu nie? Mówiłem, że panią każę wychłostać, skoro mi się pani nawinie na oczy.
— To straszne! Niech się pan tylko przysłucha jak to brzmi! Wychłostać kobietę, nadto kobietę młodą. Mam nadzieję, że była to tylko pogróżka.
— Wówczas nie miała pani tej nadziei, albowiem nie pokazała mi się na oczy.
— Zatem istotnie spełniłby pan groźbę?
— Z całą pewnością. Daję pani słowo, że mówiłem poważnie.
— Okropność! Nie jesteś pan ani sennorem, ani człowiekiem, — jesteś tyranem!
— Nie. Wręcz przeciwnie, mam bardzo miękkie serce. Wosk i żelazo są jednako uprawnione, ale każde w twoim czasie. Kiedy chodzi o wolność tylu ludzi, o rozlew krwi, o śmierć i życie, wówczas nie zważam na żadne kaprysy — niech to będą nawet kaprysy młodej, no i ślicznej kobiety.
— Dlaczego akcentuje pan to słówko śliczna? Uważał pan, że byłam szpetna?
— Nie.
— Pańskie zachowanie każe mi tak sądzić.
— Nie, to tylko pani postępowanie nie było śliczne. Patrzała pani na ciepłe jeszcze zwłoki swego narzeczonego, niczem na pieczeń.
— Nie kochałam go już wówczas. Ale jednak nie odmawiał mi pan urody? A teraz? Czy nie spostrzegł pan, żem się zmieniła?
— Tak. Wypiękniała pani.
— I mówi to pan tak lodowatym głosem? Jest pan naprawdę okropnym człowiekiem i nie zmieniłeś się ani na jotę! Jestem piękniejsza, natomiast pan nie jest lepszy, ani bardziej uczuciowy. Ale właśnie ten pański chłód, pańska moc imponowała mi wielce.
— Nie mówmy o mnie. Jakże się pani wówczas powiodło? Czy zawsze pani było dobrze?
— Tak.
— Nie żałuje pani, żeś została żoną czerwonoskórego?
— Z początku nie żałowałam, gdyż wywiązywał się z przyrzeczenia. Dostałam od niego złoto, klejnoty, pałac a nawet zamek.
— Ach! Wiem wprawdzie, że niektórzy Indjanie wiedzą, gdzie są skarby ukryte, ale nie sądziłem, że wódz wywiąże się tak skrupulatnie z danego słowa. A zatem był naprawdę tak bogaty, jak twierdził?
— Tak. Zebrał wiele złota, nie wiem dotychczas skąd, nie chciał mi bowiem powiedzieć. W każdym razie przynosił je z gór, gdzie nie brak żył i starych sztolni. Opuściliśmy Sonorę i wyruszyli nad granicę Arizony i Nowego Meksyku. Tam właśnie wznosi się mój zamek. Jest to olbrzymia budowla aztekańska, w której, prócz mnie, nie stanęła jeszcze noga białego człowieka. Dziesięciu Yuma, nie chcąc się rozstać z wodzem, pojechało z nim wraz z dziećmi i żonami. A jednak ciężko odczuwałam osamotnienie i tęskniłam za miastem. Wyjechaliśmy tedy do Francisco, gdzie kupił mi dom, pałac.
— Szczęśliwa! Gdzie jest mąż pani?
— W Wiecznych Ostępach — odparła obojętnie.
— Co spowodowało jego śmierć?
— Nóż.
— Proszę, niech mi pani opowie szczegółowo! Jestem niezmiernie zaciekawiony. Był Indjaninem, ale mężnym, chwackim i uczciwym. Dotrzymał mi słowa wiernie. Zawsze myślałem o nim z przyjaznem uczuciem.
— Cóż mogę panu opowiedzieć! Rzecz przedstawia się nader prosto. Rozumie się, nie uszłam uwagi w San Francisco. Odwiedzano mnie, zalecano się, i to go bardzo drażniło. Któregoś dnia odwiedziliśmy znajomego hacjendera. Było wiele gości, a między nimi kilku wielce interesujących caballeros i oficerów, którzy bardzo się mną zajęli. W następstwie doszło do rozprawy na noże między moim mężom a jednym z panów. Caballero otrzymał pchnięcie w ramię, mąż mój w serce.
— A pani? Co czułaś, co myślałaś, coś uczyniła?
— Ja? Cóż miałam czynić? Czyż nie wie pan, że kobieta, której mąż ginie w podobnych okolicznościach, zyskuje sławę, staje się przedmiotem podziwu i zazdrości innych kobiet? Związek, tak lekkomyślnie zadzierzgnięty z dzikim, został zerwany, i oto odzyskałam cenną wolność.
Gdybym powiedział, że okrucieństwo tej kobiety było oburzające, powiedziałbym za mało!
Ciągnęła dalej tym samym spokojnym głosem:
— Oczywiście, korzystałam z wolności pełnemi garściami. Nauczyłam się grać i mogę sobie folgować, nie pytając nikogo o pozwolenie. Wygrywam prawie zawsze, a co się tyczy miłości, to mam nowego konkurenta, który tak jest oczarowany, że pragnie mnie czem prędzej poślubić.
— Również oficer?
— Nie, młody, bardzo piękny i wykształcony caballero, który objechał cały świat, zna szczególnie dobrze Wschód i, co najważniejsze, odziedziczył niedawno kilka miljonów.
— Na Boga! Ma pani kolosalne szczęście! — zawołałem wielce uradowany, wiedziałem bowiem, że Judyta ma na myśli Jonatana Meltona.
— Nie przychodzi za wcześnie to szczęście... Powiedziałam, że zawsze wygrywam. Wydatki pochłaniają wszystko, a ze złota wodza nie pozostało śladu. Sprzedałam już dom we Frisco, a skoro i te pieniądze się roztopią, pozostanie mi tylko stary zamek na pustkowiu, za który nikt nie da złamanego szeląga.
— Ale czy to pewne, że zamek należy do pani? Czy ma pani jakiś tytuł posiadania?
— Nie. Zresztą to mnie nie obchodzi. Na moje pierwsze żądanie poślubi mnie Mr. Hunter, a wówczas będę miljonerką. Co dla mnie znaczy stara skalista rudera gdzieś na pustyni!
— Czy sennor, o którym pani wzmiankowała, nie jest tym wielce interesującym Smallem Hunterem, któremu za pośrednictwem adwokata Murphy wypłacono przed paroma tygodniami kilka miljonów?
— Tak, to ten sam. Czy zna go pan?
— Nie. Słyszałem tylko o nim. Może wszak pani sobie wyobrazić, że wróble na dachach o tem świegocą. Podobno wyjechał do Indyj?
— Nieprawda.
— Wszędzie tak mówiono. Widziano, jak wsiadał na okręt. Adwokat odprowadził go aż na pokład.
— To prawda, ale Hunter wnet powrócił na ląd łódką. Ja sama siedziałam w tej łódce. Skoro się ściemniło, przekradliśmy się do domu, grali do północy, poczem dopiero naprawdę wyjechał.
— To ciekawe! Czemu udawał, że wyjeżdża do Anglji, a stamtąd do Indyj?
— O, to jest sekret, który mogę tylko panu wyjawić. Ja jestem właściwym powodem tej komedji.
— Pani? Jakto?
— Jego ojciec, stary Hunter, przebywał niegdyś przez długie lata w Indjach. Umiłował ten kraj tak gorąco, że w testamencie zażądał, aby syn natychmiast po otrzymaniu spadku pojechał do Indyj i mieszkał tam przez lat dziesięć. Dziesięć lat — nawet jednego dnia nie mogło zabraknąć, inaczej musiałby zwrócić spuściznę. Poza tem, przez ten cały czas nie wolno mu się żenić. Small zgodził się na warunki i nawet się pod niemi podpisał. W dwa dni później poznał mnie, a co zatem idzie, może pan się domyślić. A więc, czyż mógł jechać do Indyj? Czyż mógł spełnić warunki, na które wyraził był zgodę?
— Czemu nie? Kto mógł stanąć na zawadzie?
— Ja, oczywiście, że ja.
— Dlaczego? Jeśli macie się ku sobie, to mogła pani pojechać z nim do Indyj.
Ha, ha, — roześmiała się. — Nie mam zamiaru z powodu mężczyzny, chociażbym go kochała ponad wszelką miarę, przesiedlać się do zgoła obcego kraju. Już raz porzuciłam ojczyznę, wyjeżdżając do Ameryki. Wszak pan wie najlepiej, jak się to stało[1]. Teraz, skoro znalazłam drugą ojczyznę, miałabym ją porzucać dla kogoś?
— Ale od niego żąda pani poświęcenia, żąda pani, aby tu pozostał!
— Cóżto za poświęcenie? Tam, w Indjach, musiałby trwać w stanie kawalerskim, gdy natomiast tutaj może się ze mną pobrać.
— Sądzi pani, że w Indjach dowiedzianoby się, iż wszedł w związki małżeńskie, i doniesionoby tutejszym władzom?
— Prawdopodobnie — tak przynajmniej twierdził.
— A tu? Nie sądzi pani, że pozostając tutaj, narażacie się o wiele bardziej na odkrycie?
— Myli się pan. Pobierzemy się potajemnie i będziemy mieszkać w ukryciu. Mój zamek jest tak ukryty, że, prócz mnie i ojca, nie stanęła w nim jeszcze noga białego.
— A więc ojciec pani tam pozostał?
— Tak.
— Chyba bardzo mu się przykrzy w tej samotności?
— Wcale nie. Powiedziałam już panu, że osiedliło się tam kilka rodzin indjańskich, tworzących odosobnioną, ale wesołą kolonję.
— Lecz skąd biorą żywność?
— Sprowadzają za pośrednictwem Indjan z plemion Mogollon i Zuni.
— Czy te plemiona przebywają wpobliżu zamku?
Było to bardzo doniosłe pytanie. Czekałem na odpowiedź z niecierpliwością, której nie mogła zresztą spostrzec. Rozumie się, Jonatan Melton oszukiwał Judytę, ale nie chciałem jej tego powiedzieć. Uważałem ją dzięki urodzie za przynętę u wędki, na którą chciałem złapać Meltonów.
— Tak — odpowiedziała. — Mój zamek wznosi się między obszarami tych plemion, nad małą Kolorado, a właściwie nad pierwszym jej lewym dopływem.
— W takim razie położenie pani zamku jest nader romantyczne, gdyż, o ile pamiętam, dopływ czerpie wody z północnej skarpy Sierra Blanca?
— Istotnie.
— Skarpa południowa należy do Apaczów i Pimo?
— Tak. Swego czasu przejeżdżaliśmy tamtędy.
Nie podejrzewała nawet, jaką radością napełniały mnie jej odpowiedzi. Zadawałem wszakże pytania z chłodną i obojętną miną, ona zaś była tak ufna i nieuprzedzona, że bez ociągania wyśpiewała cały sekret.
— Jest to naprawdę ustronie — rzekłem. — Wątpię, czy Hunter trafi tam bez pani.
— To też go odprowadzę.
— Pani? A więc nie wyjechał stąd?
— A jakże, wyjechał. Ale wyznaczyliśmy sobie spotkanie. A nawet, jeśli ja nie będę mogła przyjechać, to w każdym razie spotka się z dwoma doświadczonymi westmanami, którzy go odprowadzą do zamku.
— Zna pani tych westmanów? — zapytałem, wiedząc dobrze, że są nimi ojciec i stryj Meltona.
— Nie, nie znam.
— Czyż to nie jest lekkomyślne zaufać nieznajomym?
— Nie. Small mnie zapewnił, że są to jego serdeczni przyjaciele. Jeden z nich to jego służący.
— Ach, tak! Razem więc wyjechali?
— Nie. Każdy pojechał osobno, ponieważ wyprawa do zamku miała pozostać w tajemnicy. Trzej jeźdźcy łatwiej wpadają w oko, niż jeden. Spotkamy się wszyscy w Albuquerque.
— A więc w Nowym Meksyku?
— Tak, w domu niejakiego Plenera, który posiada wielki tak zwany saloon z jadłodajnią.
— Tam będą istotnie dobrze ukryci. Ale pani, czemu pani nie wyjechała wraz z nimi?
Przybrała komicznie poważny wyraz twarzy i rzekła:
— Mam tu jeszcze przez jakiś czas pozostać na posterunku.
— Na posterunku? Rzecz staje się coraz bardziej interesująca!
— O, bardzo interesująca, nader interesująca! Otóż niech pan sobie wyobrazi, że zarządzono poszukiwania, czy aby sennor Hunter, mój narzeczony, spełnił warunki testamentu, czy aby, miast jechać do Indyj, nie schował się w kraju.
— Istotnie? Komu mogło na tem zależyć?
— Krewnemu, któremu w tym wypadku przypadłaby spuścizna.
— Do licha! Taka osoba może wam za skórę zaleźć. Cóżto za jegomość?
— Jest to pewien Niemiec, myśliwy, który związał się z jakimś angielskim westmanem i Indjaninem w celu wytropienia mego narzeczonego.
— Jakże się ci trzej nazywają?
— Nie wiem, nie pytałam o ich nazwiska.
— Jakto? Wszak została pani na czatach. Musi pani przecież znać ludzi, na których czatujesz?
— Niekoniecznie. Kto inny będzie czatował i doniesie mi o wszystkiem. Skoro to nie nastąpi w ciągu najbliższego tygodnia, nie będę dłużej czekała, ale pojadę wprost do Albuquerque.
— Ale zna pani przynajmniej tego człowieka?
— Nie widziałam go jeszcze na oczy. Jest to kupiec; mieszka niedaleko. Drugi przyjaciel Huntera był sublokatorem tego kupca i udzielił mu odpowiednich wskazówek — — przepraszam pana, ktoś dzwonił!
Istotnie, ktoś zadzwonił. Podniosła się z kanapy i znikła za portjerą, która zasłaniała pokój sąsiedni. Indjanka otworzyła drzwi i powiedziała nazwisko, którego nie dosłyszałem.
— Niech wejdzie! — rzekła Judyta, wchodząc do drugiego pokoju. — Zostałem sam w buduarze, i usłyszałem całą rozmowę, aczkolwiek byłem najmniej do tego powołany.
— Czy jesteśmy sami? — zapytał po angielsku przybysz, po krótkiem powitaniu.
— Niech pan mówi.
— Mam donieść Mrs. Silverhill, że trzy osoby których oczekuje, są już w mieście. Mój syn natychmiast mnie zawiadomił. Pracuje tam, gdzie ich przesłuchano.
— Przesłuchano? A zatem zwrócili się do władz?
— Tak.
— Aby się dowiedzieć, czy Mr. Hunter naprawdę wyjechał do Indyj?
Ociągał się z odpowiedzią, poczem rzekł dwuznacznie:
— O podróży nie mówiono. Miałem panią tylko zawiadomić, że przybyli. Nic ponadto. Mogę jeszcze pani wymienić ich nazwiska, ale chyba zna je pani.
— Nie znam.
— A więc Indjanin jest wodzem Apaczów Winnetou.
— Winnetou! — zawołała zdumiona. — Znam go bardzo dobrze! Widziałam Apacza dawniej.
— Następnie Anglik nazywa się Bothwell.
— Nie znam takiego.
— Niemiec zaś myśliwy jest westmanem, zwanym powszechnie Old Shatterhand.
— Old Shat — ter — hand! — zawołała, jąkając się. — To — to — to jest — — chodź, chodźże pan prędzej!
Trzasnęła drzwiami, poczem zaległo milczenie. Zaprowadziła go do drugiego pokoju, bardziej odległego. Jej rozmówca był niewątpliwie gospodarzem Harry’ego Meltona. Skoro wymienił nazwisko Old Shatterhand, uprzytomniła sobie, że to mój przydomek, a nie ten, który podałem, Old Firefoot. Widziała mnie w Sonorze razem z Winnetou. Mniemała zatem, że ja jestem Niemcem, któremu miał przypaść spadek, jeśliby Hunter nie pojechał do Indyj. I oto mnie właśnie opowiedziała, że Hunter naprawdę nie zamierza porzucać ojczyzny! Byłem bardzo ciekaw, co teraz pocznie.
Minęło piętnaście minut, zanim wróciła. Blade policzki i groźny błysk oczu świadczył o podnieceniu, które starała się utaić.
— Sennor, słyszał pan część rozmowy, jaka się toczyła w sąsiednim pokoju? — zapytała.
Głos jej drżał. Najwyższym wysiłkiem hamowała wezbraną wściekłość.
— Tak — odpowiedziałem spokojnie.
— A zatem, podsłuchiwał pan!
— Ani myślałem. Była pani tak dobra, że rozmawiała z tym człowiekiem w sąsiednim pokoju, i tylko głuchy mógł rozmowy nie dosłyszeć.
— Tak, byłam nieostrożna. Ale pan mnie okłamał! Nazwałeś się Old Firefoot!
— Czy nie wolno mi przybrać przydomka, jaki mi się podoba?
— Ale nazywasz się pan Old Shatterhand!
— No tak, nazywają mnie także tem imieniem.
— Dlaczego pan go nie wymienił?
— A dlaczego miałem wymienić?
— Oszukałeś mnie! Wie pan, jak powinnam to nazwać! Podejść w ten sposób damę, to —
— Proszę, niech pani milczy! — przerwałem. — Nie ścierpię żadnej obelgi. Jesteś narzeczoną oszusta. Cóż mi przeszkodzi przekazać panią policji?
— Co panu przeszkodzi? To się natychmiast okaże! Poczekaj pan chwileczkę. Muszę tylko dać napiwek posłańcowi; moja sakiewka leży w sypialni. Potem usłyszy pan, co mu powiem!
Wyszła z buduaru przez drzwi, znajdujące się naprzeciw kanapy. Słyszałem lekki szmer, jakgdyby zasuniętego rygla. Zbliżyłem się do drzwi i ująłem za klamkę — były zamknięte. Pocichu wróciłem do buduaru i przedostałem się do sąsiedniego pokoju. Ale i ten zamknięto. To było już chyba czynem Indjanki.
— Ach, zamknęła cię, aby się tymczasem ulotnić, — roześmiałem się. — Bardzo pięknie! Niech umyka!
Otworzyłem okno i wyjrzałem na ulicę, ale tak, aby mnie nie spostrzeżono. Zobaczyłem Judytę, zanim jeszcze minęło pięć minut. Szybko się ubrała i naprędce zagarnęła całą gotówkę oraz kosztowności. Nosiła szarą deszczówkę i skromny kapelusz. Za nią szła Indjanka z torbą, a dalej mężczyzna o czarnej brodzie dźwigał kuferek. Był to ten, który ją zawiadomił o naszem przybyciu. Spojrzeli na górę, lecz nie zauważyli mnie, ponieważ szybko cofnąłem głowę. Kiedy wyjrzałem po raz drugi, byli już daleko. Zmieszali się wnet z tłumem przechodniów.
Kto inny na mojem miejscu wyłamałby zapewne drzwi i pobiegł za nimi. Ja ani o tem myślałem. Byłem pewny Judyty, aczkolwiek wiedziałem, że bezzwłocznie wyjedzie z New-Orleanu.
Znów próbowałem otworzyć drzwi — były naprawdę zamknięte. Zbadałem dokładnie oba pokoje, które zostawiła mi do dyspozycji. Na małym stoliku w buduarze zwrócił moją uwagę album z fotografjami. Otworzyłem go i wnet znalazłem podobiznę Jonatana Meltona w gabinetowym formacie. Za fotografją tkwiła złożona kartka. Nie byłem aż tak dyskretny, aby ją zostawić na miejscu. Wręcz przeciwnie, przeczytałem, co następuje:

Oświadczam niniejszem i poświadczam własnoręcznym podpisem, że przyrzekłem poślubić Mrs. Silverhill.
Small Hunter.

Ci, którzy znają surowe prawa małżeńskie Stanów Zjednoczonych, wiedzą, co znaczą takie trzy, czy cztery wiersze, zaopatrzone podpisem. O tak, ten zimny i wyrachowany człowiek tkwił w jej sidłach! Mogłem być przekonany, że jeśli go nie zastanę w Albuquerque, to w każdym razie spotkam na „zamku“.
Przeszukałem starannie oba pokoje, nie znalazłem jednak nic godnego uwagi. Włożyłem do kieszeni fotografję oraz kartkę i zacząłem badać mechanizm zamku. Nie trzeba było znać kunsztu włamywaczy, aby drzwi otworzyć. W neseserze zauważyłem mały nożyk. Odłamałem koniec i następnie, przytępionym narzędziem, wyciągnąłem cztery gwoździki, które przytwierdzały zamek. Zdjąłem go — drzwi były otwarte. Znalazłem się w korytarzu, gdzie powtórzyłem tę samą procedurę.
Po drodze zajrzałem do wdowy. Opowiedziałem Niemce to, co uważałem za stosowne. Była zaskoczona ucieczką Judyty. Pożegnałem ją czem prędzej i pobiegłem, nie do swych przyjaciół, ale do domu, gdzie według wskazówek adwokata mieszkał jego „szef biura“. Chciałem, aby gospodarz po powrocie zastał mnie w swojem mieszkaniu. Nie pobiegłem za Judytą, ponieważ przypuszczałem, że od gospodarza wyciągnę więcej, niż mógłbym sam zobaczyć.
Napis na oknach parteru wyjaśniał, że nazwisko handlarza brzmi Jeffers i że zajmuje się sprzedażą wyrobów złotniczych oraz zegarów. Drzwi były od wnętrza zaryglowane. Zapukałem — otworzyła jakaś kobieta.
— Mr. Jeffers w domu? — zapytałem.
— Nie. Czego pan sobie życzy?
— Bransolety lub innego prezentu dla niewiasty.
— W jakiej cenie?
— Od dziesięciu do piętnastu dolarów.
— Niech pan wejdzie, sir. Mój mąż zaraz wróci.
Gdybym podał mniejszą sumę, kazałaby zapewne przyjść później. Wszedłem do przedpokoju o dwojgu drzwi. Jedne prowadziły w głąb, drugie do pokojów, zajmowanych doniedawna przez Harry’ego Meltona.
Kobieta była ubrana schludnie i sprawiała wrażenie istoty bezwolnej i przybitej. Musiałem czekać trzy kwadranse, zanim powrócił Mr. Jeffers. Otworzyła mu drzwi i zawiadomiła o kliencie. Wszedł, zaprowadził mnie do pokoju, w którym leżał towar.
— A więc życzy pan sobie bransoletki, sir, rzekł. — Polecam panu gorąco te granaty — mam do nich odpowiednią broszkę. Bardzo są twarzowe, szczególnie dla blondynki.
— Mrs. Silverhill nie jest blondynką.
Opuścił rękę z bransoletą i szybko zapytał:
— Mrs. Silverhill? Zna pan damę o takiem nazwisku?
— Naturalnie. Kupuję dla niej ten prezent. Czemu to pana dziwi?
— Ależ nie! Gdzie mieszka Mrs. Silverhill?
— Na tej ulicy, o kilka domów dalej.
— Jest pan z nią zaprzyjaźniony?
— Tak. Stara znajomość, nic więcej.
Well, o to mnie głowa nie boli. Interesujemy się osobami, dla których przeznaczony jest nasz towar. Ponieważ przypadkowo słyszałem, że Mrs. Silverhill jest bardzo bogatą damą, radzę panu kupić co dobrego.
— Bardzo słusznie. Właściwie mówiąc, powinienem był pójść do wielkiego magazynu jubilerskiego, ale zwróciłem się do pana, gdyż tylko za pańską sprawą będę mógł jej wręczyć ten prezent.
— Jakto?
— Mrs. Silverhill wyjechała i tylko pan wie, dokąd.
— Ja? — krzyknął z wyrazem lęku na twarzy. — Co mam wspólnego z Mrs. Silverhill?
— Zapytaj pan policji!
— Po — —?
Usiłował wykrztusić słowo do końca, lecz uwięzło w gardle.
— Tak, policji, — potwierdziłem poważnie i z naciskiem.
— Cóżto znaczy? Co mogę wiedzieć o pańskiej Mrs. Silverhill?
— Dokąd wyjechała, wie pan bardzo dobrze. Sam odniósł pan jej kufer! Odwiedził pan Mrs. Silverhill i zawiadomił o przybyciu Old Shatterhanda, Winnetou i Mr. Bothwella.
— Do piorunów, sir! Te — te — te nazwiska — —
— Wymienił je panu syn, który z tego powodu straci posadę. Naturalnie, poza tem wytoczą zarówno jemu, jak i panu sprawę, a o co, to wie pan wie doskonale.
— Ja — ja — o niczem nie wiem!
— Istotnie? A czy nie zna pan nazwiska Small Hunter?
— Small — —?!
— A czy nie mieszkał u pana pisarz Hudson? Czy nie polecono panu oznajmić o obcych Mrs. Silverhill? Powiadam, to bokiem wylezie panu i jego synowi, który wszak wiedział, o co wrzekomy Hunter jest oskarżony.
— Co za fatalna historja! Lepiejbym sobie głowy tem wszystkiem nie zaprzątał!
Runął niemal na krzesło i uderzył się dłonią w czoło.
— Tak, to się fatalnie dla pana skończy; to prawda — potwierdziłem. — Coż pan powie na to, że natychmiast pana ze sobą zabiorę, master?
Skoczył na równe nogi i zapytał zatrwożony:
— Czy naprawdę jest aż tak — tak źle, tak niebezpiecznie, sir? Wszak dotychczas wierzyłem w autentyczność Smalla Huntera i dopiero przed dwiema godzinami dowiedziałem się od syna, że to ma być oszust, w co zresztą dotychczas nie mogę uwierzyć.
Czułem, że nie kłamie. Wyglądał na człowieka który, gdy nadarzał się zarobek, niekoniecznie słuchał głosu uczciwości, ale w każdym razie nie sprawiał wrażenia zawodowego przestępcy.
— Hunter popełnił nietylko oszustwo, lecz i coś o wiele gorszego, — zapewniałem złotnika. — Skoro się go schwyta, da gardło. Nie o wiele lepszy los czeka jego zauszników.
Nie skąpiłem jeszcze innych pogróżek. To poskutkowało. Rzekł:
— Wyznam panu wszystko. — Sir, pan jesteś detektywem i musisz spełnić swój obowiązek. A jednak możeby pan mógł mnie i mego syna wyłączyć z tej sprawy? Weź pan sobie zegarek lub klejnot najlepszy, jaki jest w mojem posiadaniu.
Uważał mnie więc za agenta policji — to było mi na rękę. Szczęściem, nie widział mnie poprzednio w mieszkaniu Judyty. Zastanawiałem się przez chwilę, poczem rzekłem:
— Chce mnie pan przekupić — niech się pan nie waży powtórzyć propozycji! Przepuszczę ją mimo uszu, albowiem, gdybym i to zameldował, pogrążyłbym pana jeszcze bardziej. Nie chcę wierzyć, aby pan miał wspólne interesy z takiemi łotrami, i dlatego — —
— Sir, — wtrącił — nic wspólnego! Przysięgam panu!
— Ale obcował pan z pisarzem adwokackim?
— Nie! Obcowałem z nim tylko o tyle, o ile obcuje gospodarz z sublokatorem.
— A jednak spełnił pan jego polecenie, dotyczące Mrs. Silverhill.
— W najlepszej wierze. Pojechał do St. Louis i zapowiedział rychły powrót. Na odjezdnem prosił, abym się od syna dowiedział, czy przybyli trzej panowie, którzy mają podać w podejrzenie Smalla Huntera. Skoroby tylko przyjechali, miałem natychmiast zameldować o tem Mrs. Silverhill.
— Zapłacono panu za to?
— Dał mi kilka dolarów.
— Hm, to znów nie przemawia na pańską korzyść!
— Sir, jestem biedny i nie mogę gardzić dolarem! Czy jest więc możliwość wyłączenia mnie ze sprawy?
— To bardzo trudne... Można, gdyby nikt się o tem wszystkiem nie dowiedział.
— Nie puszczę pary z ust, sir! Pozwolę się raczej zabić, niż rozwiązać język!
— A czy będzie pan milczał wobec moich kolegów? Mogę tylko pod tym warunkiem oszczędzić pana, że nic nikomu nie powiesz, lecz ze mną będziesz szczery.
— Przyrzekam i jedno i drugie, sir!
— Dobrze. Zobaczymy. A więc, gdzie znajduje się obecnie pański sublokator, tak zwany Hudson?
— Wiem tylko tyle, że pojechał wraz ze służącym Smalla Huntera do St. Louis.
— Widział pan służącego?
— Tak. Był tu kilkakrotnie. Są bardzo do siebie podobni.
— Ponieważ są rodzonymi braćmi. A dokąd po jechał wrzekomy Hunter?
— Dotychczas myślałem, że pojechał do Indyj, ale z nieopacznie rzuconego słówka Mrs. Silverhill wywnioskowałem, że tam nie pojechał.
— Cóżto za słówko?
— Powiedziała, że mr. Hunter pomyślał już o tem, aby mogła wkrótce się z nim spotkać. Wkrótce? Więc chyba nie w Indjach!
— No tak. Jakże mogła się tak nieopacznie wyrazić?
— Nie pojmuję! Poszedłem do niej, aby wykonać polecenie. Przyjęła mnie w jednym z pokojów i kazała mówić. Mówiłem. Wiedziała, o co chodzi, ale nie znała zapewne nazwisk, gdyż, skoro je wymieniłem, przeraziła się i pociągnęła mnie do korytarza. Zapytała, czy zgodzę się za zapłatą odprowadzić ją na dworzec. Zgodziłem się i poczekałem na Mrs. Silverhill na schodach. Wyszła wnet ze służącą i dała mi do dźwigania kuferek. Powiedziała, że Old Shatterhand jest w jej pokoju, że ona musi natychmiast wyjechać do Mr. Huntera, który pomyślał już o tem, aby mogła wkrótce się z nim spotkać.
— Dokąd poszliście?
— Do Great-Union-Hotel. Właściwie ja sam tam poszedłem, ona zaś ze służącą czekała wpobliżu. Kupiłem w hotelu bilety kolejowe.
— Jakie bilety?
— To jest sprawa nieco skomplikowana. Chciała właściwie pojechać do Gainesville, lękała się bowiem nawet przez godzinę zostać w New-Orleanie. Ponieważ trzeba było długo czekać na bezpośrednią komunikację do Gainesville, kupiłem bilet okrężny do Jackson, Vickeburg, Monroe i Marschall, skąd już przez Dallas i Danton przyjeżdża się do Gainesville.
— Jest to istotnie okrężna droga. Mogła stąd wyjechać o wiele później, a jednak wcześniej przybyć Gainesville.
— Pędził ją strach przed Old Shatterhandem.
— Strach rozwiązał jej także język. Czy dowiedział się pan czego jeszcze?
— Nie, sir. Powiedziałem już wszystko, co wiem. Czy mogę się spodziewać, że będzie pan miał wzgląd na mnie?
— Hm, niech i tak będzie! Ale nie piśnie pan nikomu o tem słówka?
— Ani zgłoski!
— Jest to nieodzowny warunek! Jeżeli pan komu opowie, to i ja nie będę mógł milczeć. Przeprowadzę dalsze badania. Jeżeli się okaże, że pan postępował uczciwie — no, w takim razie nic o panu nie wspomnę. Skoro jednak okaże się, żeś pan mnie zwiódł, chociażby w najmniejszej drobnostce, wówczas spodziewaj się długich lat więzienia dla siebie i syna.
— Jeśli tak się rzecz ma, to mogę być spokojny.
Well! Wszystkiego dobrego! Najlepiej będzie dla pana, jeśli się już więcej nie zobaczymy. Oczywiście, nie kupię bransoletki. Był to tylko pozór, jak tego mógł się pan domyśleć.
— Naturalnie! — rzekł, odetchnąwszy z ulgą. — Ale, sir, czy nie mógłby mi pan wyjaśnić, skąd wiesz o mojej rozmowie z Mrs. Silverhill? Od chwili, jak do niej przybyłem, aż do samej chwili odjazdu nie zamieniła słówka z nikim, wyjąwszy mnie i Indjankę. A jednak jest pan tak dokładnie poinformowany!
— Jest to już moja tajemnica, mister Jeffers. Policja musi być czasem wszechwiedząca.
— A czy nie mógłby sir zajrzeć do mieszkania Mrs. Silverhill? Powiedziała, że znajduje się tam Old Shatterhand. Dlatego uciekła tak szybko. Zamknęła drzwi na klucz. Przypuszczam, że ów master jest uwięziony i nie może wyjść.
— Niech się pan o niego nie troszczy! Westmana niełatwo uwięzić. A jeśli nawet się to przytrafi, bez wysiłku wydostanie się na świeże powietrze. — —
Byłem wielce z wyników moich poszukiwań zadowolony. Myśleliśmy, że przyjdzie nam zostać przez dłuższy czas w New-Orleanie. Okazało się, że musimy czem prędzej opuścić to miasto.
Powszechnie wiadomo, że w Stanach Zjednoczonych bilety kolejowe można nabywać w każdym większym hotelu. Wróciwszy do naszego hotelu, przedewszystkiem obejrzałem rozkład jazdy. Mieliśmy dwie bite godziny do odejścia pociągu. Dosyć czasu, aby się dokładnie porozumieć.
Moi towarzysze bardzo byli uradowani ze znalezienia śladu zbiegów. Nie wątpili, że ten ślad nas nie zawiedzie. Gdyby nie oni, nie mógłbym natychmiast wyruszyć do Gainesville, bilet bowiem kosztował o wiele więcej, niż wynosiła zawartość mego pugilaresu. Dla miljonera Emery’ego była to tylko drobnostka, podobnie jak dla Apacza, któremu wystarczyło do pasa sięgnąć, aby zamienić kilka nuggetów na huk pieniędzy. Ja, proletarjusz, musiałem jechać na fundę. — — —




  1. Zbioru K. Maya t. 4.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.