<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Dolina Śmierci
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



KAROL MAY


Dolina Śmierci
cykl
SZATAN i JUDASZ
POWIEŚĆ
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.

I
DAREMNE ŁOWY

Nie ulegało wątpliwości, że Tomasz Melton ukrył gdzieś rzeczy Huntera, ale gdzie? — odkrycie tego było zadaniem dosyć trudnem. Liczyłem na pomoc, dowcip i przenikliwość Winnetou i Emery’ego. Przedewszystkiem jednak trzeba było sporządzić dokument o sekcji zwłok Huntera. Papier znalazł się w pakach Krüger-beja. Akt został sporządzony w języku angielskim i arabskim i podpisany przez nas wszystkich. Krüger-bej i szeik przypięczętowali podpis swoimi sbawatim[1]. Ufałem, że dokument będzie uznany za prawomocny w Stanach Zjednoczonych. — Chcieliśmy się już zabrać do szukania rzeczy Huntera, gdy zatrzymał nas szeik:
— Spełniłem swoją powinność i będę spełniał nadal. Ale teraz proszę, abyście i wy uczynili, co do was należy.
— Co masz na myśli? — zapytałem.
— Miałeś nam wydać Uled Ayunów.
— Dostaniesz ich, ale pod warunkiem, że zgodzisz się na okup.
— Godzę się. Przyprowadźcie ich tutaj! Ja tymczasem zwołam zgromadzenie starszych, które oznajmi Ayunom nasze warunki.
Wiedziałem, że tu oczekuje nas ciężka praca. Okazała się o wiele cięższa, niż nawet przypuszczałem. Ayuni uważali, że sto wielbłądzic za jedno życie ludzkie to za wiele, stanowczo za wiele. Byli przekonani, że ustąpimy, i targowali się, dopóki nie poznali, że wytrwamy niezłomnie przy warunkach, i dopóki szeik nie oświadczył, że umrą jeszcze przed północą, jeśli będą się dłużej ociągać.
Aby nie tracić czasu, wysłano dwóch Uled Ayarów z poselstwem do Uled Ayunów. Mieli zawiadomić o tem, co się zdarzyło i co w następstwie uchwalono. Nie groziło im żadne niebezpieczeństwo. Posłowie, którzy przybywają po diyeh, są nietykalni według zwyczaju wszystkich plemion beduińskich.
Elatheh rzeczywiście wyjednałem sto wielbłądzic. Ponieważ Kruger-bej zapewnił ewentualną wojskową pomoc przy ściąganiu okupu, więc była pewna, że je otrzyma. Przyszła do mnie ze swym „panem i władcą“ podziękować za uratowanie życia i za „przyrzeczone bogactwo“.
Mąż jej był człowiekiem ubogim. Posiadał tę tyko odzież, którą nosił na sobie, a składała się z koszuli bez rękawów i z chusty na głowie. Mimo ubóstwa przemówił do mnie tonem potężnego księcia:
— Effendi, uratowałeś od śmierci moją żonę i dziecko, i oto twoja dobroć zapełni mój namiot bogactwem, którego zresztą jeszcze nie widzę. Moje serce jest przepełnione czułą wdzięcznością. Wiedz, że otaczam cię moją szczególną opieką, póki pozostaniesz między nami.
Rozporządzaliśmy wojskiem o sile czterechset jeźdźców — nie wiedziałem tedy, naco mi się może przydać opieka biednego Ayara. A jednak, nie ma istoty tak, słabej, małej i lichej, aby można było bezkarnie odrzucać jej przyjaźń.
Teraz mieliśmy dosyć czasu, aby odszukać rzeczy Smalla Huntera, lecz godzina była już za późna. Pertraktacje z czternastoma Ayunami trwały tak długo, że upłynął dzień i zbliżała się pora wieczorna. Nie pozostawało nam nic innego, tylko odłożyć poszukiwania do następnego dnia.
Nie śpieszyliśmy się zresztą. Obaj Meltonowie byli dobrze strzeżeni — przy starym czuwali dwaj kawalerzyści, którzy luzowali się co dwie godziny, młody zaś odstawiony został do jeńców Ayunów, pilnie strzeżonych przez Ayarów.
Los Tomasza Meltona przedstawiał się wyraźnie. Odwieziony do Tunisu, będzie tam jako zdrajca zasądzony i stracony. Rodzaj śmierci zależał od orzeczenia baszy. Natomiast przyszłość jego syna była mniej określona. Ponieważ spiskował wraz z ojcem, był zatem współwinowajcą, a więc należało się w każdym razie spodziewać, że droga jego nie będzie usłana różami.
Ubolewałem z całego serca, że nie potrafiłem, uratować Smalla Huntera. Natomiast obaj Meltonowie zostali unieszkodliwieni. Byłem przekonany, iż rodzina Vogel bez przeszkód wejdzie w posiadanie spadku. Kiedy sobie wyobrażałem radość tych ludzi, musiałem uważać wszystkie swoje trudy za niewspółmiernie drobne. — —
Tymczasem podczas dnia wojownicy Ayarów i nasi żołnierze odpowiednio przygotowali uroczystą ucztę pokojową, która miała się odbyć wieczorem. Według zwyczajów tamtejszych żadna uroczystość, żadne ważniejsze zdarzenie nie może się obejść bez hucznej biesiady.
Nasi żołnierze mieli znaczne zapasy suchej żywności. Ayarzy umieścili za wąwozem niewielką, przeznaczoną dla potrzeb wojska, trzodę, która została w ciągu dnia przyprowadzona do obozu. Mieliśmy więc dosyć mięsiw, mąki, daktylów i wiele innych produktów. Wody też nie brakowało, gdyż w wąwozie — zapomniałem nadmienić — biło źródło, które skłoniło Ayarów do rozłożenia tam obozu jeszcze przed naszem przybyciem. Światła nie trzeba było zapalać, ponieważ księżyc wkrótce wypłynął i świecił jasno.
Pomijam bez szkody dla czytelnika opis uczty. Beduin jest w najwyższym stopniu wstrzemięźliwy, ale w podobnych wypadkach potrafi pochłaniać wprost zadziwiającą ilość wszelakiego jadła. Nie myślano o oszczędności — wszak wiedziano, że wkrótce nadejdą wielkie trzody Ayunów.
Wrzawa i ożywienie ucichły dopiero po północy. Więcej niż nasyceni pokładli się w grupach żarłocy do snu. Po chwili zaległo milczenie. Ja i Winnetou dostaliśmy wspólny namiot.
Zanim się położyłem, obszedłem obóz i odwiedziłem obu Meltonów. Pod pieczą wartowników nie dawali powodu do troski. Kiedy wróciłem do namiotu, zobaczyłem siedzącego pod nim Beduina, w którym poznałem męża Elatheh.
— Co tu robisz? — zapytałem.
— Czuwam, effendi, — odpowiedział.
— Trud twój zbyteczny. Połóż się spać!
— Effendi, jeśli będę spał w dzień, w nocy będę mógł czuwać. Jesteś pod moją pieczą.
— Ależ człowieku, nie potrzebuję jej wcale!
— Skąd wiesz? Tylko Allah może wiedzieć! Mam ci tyle do zawdzięczenia, a jestem tak ubogi, że nie mogę nic podarować. Wyświadcz mi łaskę i pozwól czuwać! Wszak nie stać mnie na nic więcej!
— No, więc dobrze. Nie chcę zasmucać cię odmową. Niech Allah będzie z tobą, mój strażniku i przyjacielu!
Podałem mu rękę i wszedłem do namiotu. Miano przyjaciela uszczęśliwiło go ponad wszelki wyraz.
Winnetou był także zmęczony, gdyż nocy poprzedniej spał niewięcej, niż ja. Wkrótce zasnęliśmy. Blisko trzeciej po północy, a więc niebardzo długo potem, przebudził mnie okrzyk z poza namiotu:
— Kto tam? Wróć!
Wsłuchałem się uważnie. Winnetou zerwał się również
— Wróć! — zabrzmiało po raz drugi.
Wyszliśmy z namiotu. Mój przyjaciel i strażnik stał i wsłuchiwał się w ciszę nocną. Księżyc już zaszedł.
— Co się zdarzyło? — zapytałem.
— Siedziałem przy drzwiach i czuwałem — odpowiedział. — Nagle zauważyłem jakiegoś człowieka, który czołgał się na czworakach. Kiedy zawołałem, zniknął szybko. Podniosłem się i obszedłem namiot. Z drugiej strony zobaczyłem innego, który również zerwał się i uciekł.
— A może to były zwierzęta?
— Jakie zwierzęta! To byli ludzie, którzy przyszli tutaj w złych zamiarach.
— Nie sądzę. Jesteśmy wśród przyjaciół.
— Wiesz na pewno? Allah tylko może wiedzieć! Ale wróć do namiotu i śpij spokojnie. Czuwam nad tobą.
Wróciłem do namiotu, pewny, że Beduin się omylił. Winnetou był tego samego zdania.
Wkrótce zmożył nas sen. Lecz po godzinie obudził nowy zgiełk. Chwyciliśmy za broń wyszli z namiotu.
Na wschodzie rozlało się światło jutrzenki. Rozjaśniło się całkowicie. Pierwszym, którego zauważyłem, był Krüger-bej, pędzący ku naszemu namiotowi. Z podniecenia krzyczał po niemiecku i niemal bez tchu:
— Jeńcy uciekli, zabierając trzy wielbłądy!
— Jacy jeńcy? Mamy rozmaitych, Meltonów i czternastu Ayunów. O kim pan mówi?
— Nie Ayuni!...
— A zatem Meltonowie? Do pioruna! Musimy pędzić za nimi! Ale oto pańscy ludzie biegną w rozsypkę i zacierają ślady. Rozkaż pan, aby każdy zatrzymał się na miejscu, na którem teraz stoi!
Rozkaz został rozgłoszony iście gromowym głosem, poczem zapanował zupełny spokój. Szeik i Emery przybiegli także i oto co opowiedział Krüger-bej:
— Kiedy dwaj strażnicy przyszli przed dziesięciu minutami zastąpić swoich kolegów, nie zastali już kolorasiego Meltona. Jego więzy leżały na ziemi obok martwego strażnika. Pierś ma przebitą nożem.
— Czy nieboszczyk jeszcze tam leży? — zapytałem.
— Tak.
— Chodźmy!
Leżał biedny człeczyna. Klinga dotarła do samego serca. Nie zdążył zapewne nawet słowa powiedzieć, nawet krzyknąć. Najdziwniejsze jednak było to, że dopiero po tem odkryciu spostrzeżono nieobecność młodego Meltona. Poza tem zniknęły trzy najlepsze wielbłądy.
Winnetou nie rozumiał ani słowa. Spojrzał na mnie pytającem spojrzeniem. Wyjaśniłem mu to nowe, niezbyt miłe zdarzenie. Opuścił głowę, namyślał się przez chwilę, poczem rzekł:
— Jeden ze strażników nie żyje. Gdzie jest drugi?
— Zwiał! — odpowiedział Krüger-bej, któremu przetłumaczyłem pytanie.
— A zatem był w zmowie z Meltonem! — rzekł Apacz. — I dlatego właśnie Melton powiedział, że nie jest tak bezbronny, jak przypuszczasz.
— Słusznie — potwierdziłem. — My obaj, dzięki przezorności naszego strażnika, uszliśmy wielkiego niebezpieczeństwa. Meltonowie podkradli się do naszego namiotu, aby się zemścić, zostali jednak odpędzeni przez tego dzielnego człowieka.
— Musimy ich ścigać!
— Tak, i to natychmiast. Niestety, zabrali najlepsze wielbłądy. Trzeba się zadowolić gorszemi.
Zakomunikowałem Panu Zastępów nasze postanowienie i prosiłem, aby wyszukał trzy najlepsze zwierzęta i zaopatrzył nas w żywność i wodę na kilka dni.
— Tylko trzy? Czemu nie więcej?
— Ponieważ tylko we trzech pojedziemy — ja, Winnetou i Emery.
— A ja nie?
— Nie. Masz inne obowiązki. Musisz zostać przy wojsku.
Kiedyśmy rozmawiali ze sobą po niemiecku, mówiliśmy do siebie przez pan, ale po arabsku tykaliśmy się, ponieważ odpowiada to bardziej duchowi tego języka.
— W takim razie dam wam kilku dzielnych oficerów i żołnierzy.
— I na to się nie godzę. Cała nadzieja w pośpiechu. Zbyt wielu towarzyszy może być tylko przeszkodą. Skoro my trzej będziemy dosiadali najlepszych wielbłądów, inni wnet pozostaną za nami i nie przydadzą się zatem. Tak już wypada, żebyśmy we trzech pojechali. — Nakaż swoim pośpiech!
Wykonał prośbę. Winnetou wyszedł z obozu i tropił ślady. Wrócił wnet i oznajmił:
— Pojechali na północ.
— A zatem w kierunku Tunisu — mniemał Krüger-bej. — Można to było przewidzieć.
— Nie — odpowiedziałem. — Mogę się założyć, że nie jadą do Tunisu, albowiem nie jest to dla nich miejsce bezpieczne. Znają tam Meltona i gdy przybędzie pościg, sprawa może wziąć dlań zły obrót.
— Ale wiesz przecież, że chciał jechać do Tunisu!
— Chciał, owszem, ale teraz już nie chce. Wówczas warunki były inne. Teraz wie dobrze, że Emery, Winnetou i ja natychmiast puścimy się za nim i będziemy ścigali do samego Tunisu. To jest pewne. I wie również, że jeśli nie znajdą okrętu, bezzwłocznie wypływającego na morze, to przepadły ptaszki z kretesem. O nie — nie pojedzie do Tunisu, tylko do portu zatoki Hammamet, jako do najbliższej.
— Lecz Winnetou powiedział, że pojechali na północ!
— Nie wywiedzie mnie w pole. Melton przez dłuższy czas żył wśród westmanów i myśliwych, zna więc fortele prerji, aczkolwiek nie jest w nich mistrzem. Zamierza wyprowadzić nas na manowce i dlatego z początku pojechał na północ, abyśmy go ścigali w tym kierunku. Później, na terenie twardym, nie zachowującym śladu wielbłądów, zboczy na wschód.
— Lecz w Tunisie znalazłby pieniądze. Tu, w zatoce Hammamet, nie ma takiego człowieka, od którego mógłby co wydostać.
— Naco mu to? — Przedewszystkiem syn jego ma nieco gotówki. Nie odebrałem mu, ponieważ nie spodziewałem się takiego obrotu rzeczy. Po drugie, Small miał przy sobie zapewne grubą kwotę.
— Ale nie posiada jej Melton! Wszak przy rewizji nic nie znaleziono.
— Na pewno gdzieś schował i zabrał, zanim drapnął. Oto już i nasze trzy wielbłądy, osiodłane i objuczone. Możemy wyruszyć w drogę.
— Kiedy wrócicie?
— Kiedy ich schwytamy.
— Nie bądźże zbyt dufny w powodzenie! Pomyśl, że mają zwierzęta bardziej rącze i że wyprzedzili was o szmat drogi.
— To prawda. Stracimy także wiele czasu na wytropienie śladu, podczas gdy oni mogą jechać wciąż naprzód, nie oglądając się za niczem. Ale mimo to schwytamy ich — możesz na nas polegać. A jeśli nie tu, to już na pewno w Ameryce.
Maszallah! Aż tak daleko zamierzacie ich ścigać?
— Tak daleko, aż ich schwytamy.
— Ale jeśli się wam tutaj nie powiedzie, to wszak przed opuszczeniem kraju wpadniecie do Tunisu?
— Nie możemy tego przewidzieć. Bądź co bądź wielbłądy otrzymasz zpowrotem. O to już się postaram.
— Drobnostka! Byleby tylko łajdaki nie uciekły! Czy znasz drogę do zatoki Hammamet?
— Stąd nie znam, ale wnet znajdziemy. Naszym przewodnikiem, i to wyśmienitym, będą ślady zbiegów. Zaprowadzą nas najpewniej do celu.
— Jednakże udzielę ci kilku wskazówek. Prosta droga stąd do Hammametu prowadzi przez Wadi Budawas, przez ruiny el Khima i poprzez Dżebel Ussala do okolicy nadmorskiej. Beduini, których spotkasz po drodze, będą to Meidżerzy, Ussala i Uled Saïdzi, bardzo pokojowo usposobione plemiona, które się na was nie targną, skoro podacie się za moich przyjaciół.
Przy wyszczególnieniu tych plemion zapomniał o, jednem, najważniejszem, co w następstwie pociągnęło za sobą poważne skutki. Mam na myśli wrogich nam Uled Ayunów, od których zażądaliśmy wygórowanego okupu. Paśli swoje trzody aż po Wadi Budawas, gdzie się spotykali z Meidżerami. O tem Pan Zastępów zapomniał, wskutek czego nie podejrzewałem nawet, że możemy się zetknąć z tymi ludźmi.
Okoliczności nie pozwalały nam długo się żegnać. Po kilku minutach pojechaliśmy. Panu Zastępów markotnie było się rozstać, skoczył więc na konia i towarzyszył nam przez pół godziny. Chciał jeszcze pouczyć i udzielić pożytecznych rad i wskazówek. Ale nie mogliśmy nań zważać, gdyż skupiliśmy całą uwagę na tropieniu śladu, który tutaj, między skałami, był widoczny jedynie dla wprawnego oka westmana. Beduin na pewnoby go nie znalazł. Rozumiejąc to, Pan Zastępów, podniósłszy się w strzemionach, podał mi rękę i pożegnał. — —
Skorośmy wyjechali z warru i znaleźli się na otwartej równinie, spostrzegliśmy ze zdumieniem człowieka, który stał, bezradnie oglądając się pośród niezmierzonej samotności. Zauważył nas i zaczął uciekać, ale wnet się zatrzymał. Zrozumiał snać, że nie ukryje się przed nami. Piechur tutaj, w tej pustyni, był zjawiskiem nader dziwnem.
Wkrótce przestaliśmy się dziwić. Zbliska poznaliśmy z uniformu, że jest to jeden z naszych kawalerzystów.
— Zbiegły wartownik, — rzekł Emery.
— Bezwarunkowo — potwierdziłem.
— Ale dlaczego tu stoi?
— Został zdradziecko porzucony. Trzeba znać Meltona. Aby się uwolnić, przyrzekł strażnikowi złote góry, lecz, uwolniwszy się, wydał go na sztych.
— Biada temu żołnierzowi! Co teraz pocznie?
— Zobaczymy.
— Dezercja i uwolnienie więźniów. Będzie na pewno rozstrzelany. Czy chcesz go ocalić?
— Zależy, jak się zachowa.
— Ale ocalić go będzie trudno.
— Nie. Krüger-bej nie odmówi mej prośbie.
Skorośmy dojechali do żołnierza, rzucił się przed nami na klęczki, wyciągnął ręce do góry i zawołał błagalnie:
— Łaski, effendi, łaski! Jestem już dosyć ukarany!
Zwrócił się do mnie, ponieważ wiedział, że Pan Zastępów najwięcej ze mną obcował. Nie był widocznie do gruntu złym człowiekiem, gdyż błagając o łaskę, przyznał się do winy. Jednakże odpowiedziałem surowo:
— Dość ukarany? Jesteś dezerterem, dezerterem z pola! Wiesz jaka grozi ci kara?
— Śmierć.
— Ale oprócz tego uwolniłeś jeńców. Za to, przed rozstrzelaniem, zostaniesz wychłostany.
— Wiem o tem, lecz, o effendi, twoje słowo znajduje posłuch u Pana Zastępów. Błagam cię, wstaw za mną!
— Opowiedz przedewszystkiem, jak się to odbyło?
— Przyszliśmy doń we dwóch, Ja usiadłem, a kolega chodził tam i zpowrotem. Kiedy się oddalał od nas, nie mógł słyszeć, jak kolorasi do mnie szeptał.
— Co ci mówił?
— Zażądał swego pakietu.
— Jakiego pakietu?
— Pakietu, który mi wręczył.
— Ah! Kiedy?
— Kiedyście okrążyli Uled Ayarów. Moi koledzy leżeli jako jeńcy w wąwozie, ja jednak nie znajdowałem się przy nich, gdyż byłem ordynansem kolorasiego. Uwolniliście jeńców i zaczęliście się układać z szeikiem. Następnie szeik wrócił do wąwozu, a wówczas kolorasi rzekł do mnie gniewnie: — Teraz stracona wszelka nadzieja! Ten pies namówi Ayarów, aby wydali mnie Krüger-bejowi! — Wręczył zawiniątko, kazał mi skrycie przechowywać i poszedł do szeika. Wkrótce sprowadzono go związanego i pokiereszowanego. Uwięziono go. W pewnej chwili kazał mi odejść, gdyż spodziewał się, że przyjdziesz i obszukasz go, a zatem mogłeś mnie również zrewidować. Oddaliłem się, ale nakazał mi zawsze mieć przy sobie zawiniątko.
— Dlaczego?
— Abym mógł mu je każdej chwili zwrócić.
— Czy mówił, co zawiera paczka?
— Tak. Prawdziwy Koran z Mekki i kilka frendzli z chusty grobowej El Waïba z meczetu Okba w Kaïrwanie.
— Nader świątobliwe relikwje!
— Ale był to fałsz!
— Wiem. Jakże się dowiedziałeś o tem?
— Od niego samego. Kiedy strzegłem go w nocy, oświadczył, że paczka nie zawiera relikwij, tylko pieniądze, wiele, wiele pieniędzy. Przyrzekł za uwolnienie z więzów pięć tysięcy piastrów.
— Nie musiał ci chyba dopiero obiecać! Miałeś wszak tę całą paczkę w kieszeni.
— Nie mogła mi się przydać — tak mówił przynajmniej. W paczce nie było zwykłych pieniędzy, ale papiery, które osobiście musiał zamienić u serafiego[2] w Tunisie, gdyż nikt inny nie dostałby za nie złamanego szeląga. Miałem z nim uciec do Tunisu i otrzymać pięć tysięcy piastrów natychmiast po wymianie papierów.
— Ta suma cię olśniła, co?
— Tak, effendi. Biedny żołnierz baszy a pięć tysięcy piastrów! Przysięgał na Mohammeda i wszystkich kalifów, że dostanę całą sumę zaraz po przybyciu do Tunisu.
— Przysięga nie wiąże go, albowiem nie jest muzułmaninem, tylko niewiernym, poganinem, który w nic nie wierzy.
— Bodajbym wiedział! Zaufałem mu i rozwiązałem ręce. Poczem dałem nóż.
— A twój towarzysz?
— Widział nas, lecz nic podejrzanego nie dostrzegł. Umówiłem się bowiem z kolorasim, że uwolni się dopiero po zmianie warty. Ale nie dotrzymał słowa. Ledwie dostał nóż, gdy odciął się od pala, oswobodził nogi, ale leżał tak, jakgdyby był jeszcze skrępowany. Po pewnym czasie kolega mój do nas się przysiadł. Wówczas kolorasi znienacka rzucił się nań i zatopił nóż w sercu.
— To straszne! Cóż ty uczyniłeś?
— Chciałem krzyczeć, ale z przerażenia uwiązł mi głos w gardle. Usiłował mnie uspokoić — nadaremnie. Wówczas zaczął mi grozić. Mój własny nóż tkwił w sercu mego kolegi. To świadczyło przeciwko mnie. Zginąłbym, gdybym pozostał. Musiałem więc, musiałem — — z nim uciekać!
— Ale nie uciekliście odrazu?
— Nie. Wyszedł, a ja miałem czekać. Wkrótce nadszedł z tym młodym człowiekiem, który również uciekł. Jak go uwolnił — nie wiem. Wyszliśmy z namiotu, osiodłali trzy najlepsze wielbłądy Pana Zastępów i wyprowadzili z obozu. Ja zostałem przy zwierzętach, oni zaś wrócili jeszcze do obozu, aby się z tobą załatwić.
— Skąd wiesz o tem?
— Domyśliłem się z ich słów, pełnych wściekłości.
— Tak, chcieli mnie zamordować, ale przeszkodził im strażnik, który czuwał przed moim namiotem.
— Pomyślałem to odrazu, słysząc kilka głośnych okrzyków i widząc, jak pędem wracają, miotając gęste przekleństwa. — Dosiedliśmy wielbłądów i pojechali.
— Czy rozmawiali ze sobą po arabsku?
— Tak, z początku. To było nieroztropne z ich strony, gdyż słyszałem rzeczy, których nie powinienem był dla ich dobra słyszeć. Ale później posługiwali się językiem, z którego ani słowa nie rozumiałem.
— Czy wiesz, dokąd dążą?
— Do Tunisu.
— Nie wierzę. Tak samo pojadą do Tunisu, jak ty dostaniesz swoje piastry.
— O, ja nic nie dostanę! Oszukali mnie, wywiedli w pole! Niedaleko stąd zsiedli z wielbłądów i kazali mi to samo uczynić. Skoro stanąłem na ziemi, rzucili się na mnie i rozbroili całkowicie. Nadomiar skierowali we mnie lufy strzelb, tak że musiałem czem prędzej umykać. Wówczas wsiedli zpowrotem na zwierzęta, ujęli mego wielbłąda za olstro i, śmiejąc się, odjechali. O, effendi, bodajbym nie obdarzał tak wielkiem zaufaniem kolorasiego, tego niewiernego, tego zatraconego poganina!
— Jest to zgoła fałszywy żal. Nie zaufanie cię unieszczęśliwiło, tylko chciwość i brak dyscypliny. Powinieneś był zawołać: — O, bodajbym pozostał wierny obowiązkom! — Jesteś sprawcą dwojga przestępstw. Co zamierzasz uczynić?
— Więc nie zaaresztujesz mnie?
— Nie. Nie jestem twoim przełożonym, ani policjantem, ani też sędzią. Możesz sobie odejść, dokąd zechcesz. My cię nie zatrzymujemy.
— Dzięki ci, effendina! Twoja dobroć jest szersza niż pustynia, a łaska twoja wyższa nad niebo. Ale dokąd ja pójdę? Nie mam ani wody, ani żywności, ani pieniędzy, ani broni. Nie mam też konia, czy wielbłąda. Kto mię przyjmie? Jestem dezerterem, a zatem wszystkie plemiona, płacące haracz baszy, raczej wydadzą mnie, niż przyjmą do swego grona. Kolorasiemu winien jestem, że zostałem najnieszczęśliwszym na świecie człowiekiem!
— Nie kolorasi — ty sam jesteś sprawcą własnej niedoli! Ale że żałujesz swych czynów i że dowiedziałem się od ciebie pewnych rzeczy, przeto wskażę ci wyjście. Wróć do Pana Zastępów. Dam kartkę, w której polecę cię jego łaskawości. Przypuszczam, że ukarze cię łagodnie.
— Uczyń to, effendi, uczyń! Twoje słowa niosą ulgę mojemu skołatanemu sercu i krzepią moją duszę.
Emery zwrócił się do mnie po angielsku:
— Głupstwo! Albo wcale nie pomagajmy, albo pomóżmy do końca. Ten drab nie jest złym człowiekiem. Jeżeli wróci do Krüger-beja, to wprawdzie, dzięki twemu wstawiennictwu, nie rozstrzelają go, ale, co najmniej, obetną nos i uszy, lub wyłoją skórę, poczem wypędzą na cztery wiatry. Cóż tedy pocznie? Pominę już, że tem poleceniem wtrącisz Pana Zastępów w rozterkę z obowiązkiem. Przez wzgląd na ciebie będzie musiał ułaskawić przestępcę, wszyscy zaś żołnierze wiedzą, że powinien ukarać go surowo. Wystawiasz na szwank jego honor wobec wojska. — Jak daleko stąd do granicy Algeru?
— Jeśli można ominąć wioski i studnie, to bardzo niedaleko. Drogę karawanową, gdzie się znajduje miejscami woda i wioski, w których można kupić lub dostać żywność, piechur przejdzie w dwadzieścia godzin.
— Czy wpobliżu są jakieś placówki francuskiej armji?
— Tak, w Tybesie. Stąd — dwadzieścia cztery godziny drogi.
— Tam go poślij! Dam mu pieniądze. W Tybesie zaś zaciągnie się do wojska zwycięskiej Francji.
Wyciągnął sakiewkę i rzucił dezerterowi kilka monet.
— Czy znasz drogę do Lheïs — zapytałem żołnierza.
— Tak.
— Idź do Lheïs. Stamtąd pójdziesz poprzez Zausir, Thaleh i Hydre do Keïfah, która należy już do Algerji. Wpobliżu znajduje się małe francuskie garnizonowe miasto Tybesa. Tam będziesz się mógł zaciągnąć do wojska francuskiego, jeśli nie zechcesz czem innem się zająć. Ponieważ jesteś żołnierzem, więc chętnie będziesz widziany. Stąd do Tybesy prowadzi droga karawanowa, a zatem nie zaznasz głodu, ani pragnienia.
Twarz muzułmanina zajaśniała radością. Wybuchnął prawdziwym hymnem dziękczynień. Nie mieliśmy czasu na słuchanie podziękowań i podjęliśmy przerwaną jazdę. — — —
Ślad był teraz bardzo wyraźny. Zwracał się nieco zachód.
— To dziwne! — mruknął Emery. — Sądziliśmy, że na wschód, a okazuje się, że zboczyli w kierunku wręcz przeciwnym.
— W każdym razie postąpili tak umyślnie — odpowiedziałem. — Zapewne na zachodzie teren skalisty nie odciska śladów. Tam chcą nam zejść z oczu.
— Ale to im się nie uda!
— Sądzę. Pojedziemy wprost przed siebie. Meltonowie pojechali na zachód, później jednak zawrócą na wschód. A zatem, skoro podążymy po prostej linji natkniemy się znów na ich ślady.
Well! I zyskamy wiele czasu.
Winnetou wyprzedzał nas nieco i nie słyszał rozmowy. Mimo to, znając go dobrze, byłem przeświadczony, że nieinaczej planuje. I istotnie. Zatrzymał „okręt pustyni“, zeskoczył na ziemię, zbadał dokładnie trop, dosiadł zpowrotem wielbłąda i pojechał naprzód, wprost przed siebie, nie obejrzawszy się na nas ani razu. Znał bowiem mój sposób myślenia i wnioskowania tak samo dobrze, jak ja jego. Wszak zżyliśmy się ze sobą wyjątkowo doskonale.
Minęła godzina, a potem druga. Emery zniecierpliwiony gotów był pomyśleć, żeśmy się przerachowali. Nagle zobaczyliśmy, że Winnetou, który wciąż jechał na przodzie, znów zsiadł z wielbłąda i bada ziemię. Kiedyśmy się zbliżyli, zobaczyliśmy ślad trzech wielbłądów, który przecinał nam drogę, biegnąc z zachodu na wschód.
— To oni — rzekł Apacz. — Chcieli okpić Winnetou i Old Shatterhanda. Pshaw!
Trzeba było widzieć przytem jego twarz, niczem twarz profesora astronomji, któremu robotnik, powiedzmy z kopalni, chce wyjaśnić pochodzenie komety lub obliczyć odległość Syrjusza. Z przyjemnością przyglądałem się, jak siedział na wielbłądzie. Nie mając żadnego doświadczenia, dosiadał go z taką zręcznością i pewnością, że zdumiałbym się, gdybym nie wiedział, z jaką łatwością umie się znaleźć w każdej sytuacji.
Teraz skręciliśmy pod prostym kątem na prawo, na wschód, wślad za odnalezionym tropem. Jechaliśmy przez cały dzień, dopóki zmierzch i mrok nie osłonił śladu zbiegów. Trzeba było zatrzymać się i przenocować na płaskim szczerym stepie. Nazajutrz, ze świtem, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Ślady nie były już tak wyraźne, jak dnia poprzedniego. Emery sądził, że wkrótce będą wyraźniejsze, albowiem zbiegowie powinni byli gdzieś tutaj przenocować. Ja sądziłem inaczej. Wszak Meltonowie musieli za wszelką cenę wyprzedzić nas o jak największą odległość, jechali zatem przez noc bez odpoczynku. Nic nie stało temu na przeszkodzie, gdyż Tomasz Melton był doskonale obeznany z miejscowością, którą, jako oficer, zwiedzał często. Winnetou zgadzał się ze mną.
— Ale czemu chcieliby za wszelką cenę nas wyprzedzić? — zapytał Anglik. — Nie jest to konieczne.
— Nie? — odpowiedziałem. — Dlaczego?
— Ponieważ sądzą, że sprowadzili nas na manowce.
— I że zdążamy do Tunisu?
— Tak. Wszak wczoraj zboczyli na zachód tylko poto, aby nas okpić. Nie wątpią chyba, że wygrali sprawę.
— Czy aby nie wątpią? Tomasz Melton zna mnie i Winnetou zbyt dobrze. Może przypuścić, że nas oszukał, ale tylko na krótką chwilę. Skoro sobie uprzytomni to wszystko, co wie o nas, na pewno zrozumie, że jeżeli nawet damy się wywieść w pole, to przecież po paru godzinach odnajdziemy ślad i już nie spuścimy z oka.
— Hm! Pytanie jeszcze, czy wogóle spodziewają się naszego pościgu?
— Niewątpliwie. W przeciwnym bowiem razie nie zadawaliby sobie trudu skręcania z drogi, a przede wszystkiem już dawno natrafilibyśmy na miejsce ich postoju. Powtarzam, że jechali przez noc całą.
— Mój brat Szarlieh ma słuszność — potwierdził Apacz. — Nie zatrzymywali się wcale i wyprzedzili nas o znaczną odległość, albowiem mają lepsze wielbłądy. Musimy się śpieszyć!
Okazało się, że słuszność jest po mojej stronie. Jechaliśmy przez całe przedpołudnie za coraz słabszym tropem, nie spotykając nigdzie miejsca postoju zbiegów. — —
Step dawno się był już skończył i przeszedł w pustynię piaszczystą. Teraz znów widziało się gdzie niegdzie pojedyńcze źdźbła trawy, a dalej całe kępki. Jeszcze kilka minut jazdy, a zobaczyliśmy niskie, długie pagórki, wznoszące się na wschodzie i ciągnące z północy na południe.
— To zapewne Wadi Budawas — powiedziałem. — Dalej wznoszą się ruiny el Khïma, które musimy ominąć ze strony południowej, aby przejechać przez północny skarp Dżebel Ussala.
— Sądzę, że będziemy jechali wciąż za tropem, — wtrącił Emery.
— Bezwarunkowo. Ale jestem przekonany, że Meltonowie obiorą tę drogę jako najwygodniejszą.
Well! Ale czy tam, na lewo, nie widać jeźdźców?
Wskazał na północo-wschód. Szybko zbliżało się stamtąd kilka niewyraźnych punktów. Wkrótce poznaliśmy ośmiu jeźdźców Beduinów. Zauważyli nas, zbliżyli się i zatrzymali w pewnem oddaleniu. Byli dobrze uzbrojeni, nie zdradzali jednak napastliwości. Podjechaliśmy na odległość dwudziestu kroków, poczem powitałem ich:
Sallam! Czy to Wadi Budawas, tam za pagórkami
— Tak — odpowiedział jeden z nich, wyglądający na przywódcę.
— Z jakiego jesteście plemienia?
— Jesteśmy wojownikami Meidżerów. Polowaliśmy na gazele, ale nadaremnie, i oto wracamy do wadi, gdzie pasą się nasze trzody.
— Kiedyście wyjechali na łowy?
— Dziś przed świtem.
— W takim razie możecie odpowiedzieć na moje pytanie. Czy nie widzieliście dwóch cudzoziemców z trzema rączemi wielbłądami?
— Tak. Widzieliśmy dziś rano, w chwili gdy wyjeżdżaliśmy na łowy.
— Czy zatrzymali się tutaj?
— Tak. Zaprosiliśmy obcych i przyjęli zaproszenie, aczkolwiek oświadczyli, że nie mają czasu.
— Jak długo tutaj pozostawali?
— Dopóki nie napoili wielbłądów.
— Czy wiecie jacy to ludzie?
— Jeden z nich to kolorasi baszy, co było widoczne z odzieży, a drugi jego przyjaciel.
— Dokąd dążyli?
— Do El Kaïrwan, tak nam powiedzieli. Ale kim wy jesteście?
— Czy znasz Krüger-beja, Pana Zastępów?
— Tak. To nasz obrońca.
— Czy wiesz, gdzie się teraz znajduje?
— Słyszeliśmy od jeźdźców, że wyruszył przeciwko Uled Ayarom, aby ich uśmierzyć.
— W jakich jesteście stosunkach z Uled Ayarami?
— Z tymi żyjemy w zgodzie, ale nie znosimy Uled Ayunów, których oby Najwyższy wytępił!
— Ci właśnie są też naszymi wrogami. Przybywamy od Krüger-beja, który pokonał Uled Ayarów, a następnie zawarł z nimi pokój.
Maszallah! Pokonał wrogów, a potem ułaskawił? Jego serce jest pełne dobroci i życzliwości nawet w stosunku do nieprzyjaciół. Skoro przybywacie od beja, znajdujecie się chyba pod jego opieką?
— Zalicza nas do swoich najlepszych przyjaciół.
— Jeśli tak, to nie sprawicie tej przykrości, aby nas ominąć. Posilcie się naszą żywnością i napijcie naszej wody! Jesteście gośćmi równie mile widzianymi, jakgdybyście byli Panem Zastępów w jego własnej osobie.
— Jak się nazywa wasz szeik?
— Welad en Nari. To ja nim jestem.
— Ty jesteś szeikiem mężnych i gościnnych Meidżirów? W takim razie nie odmówimy. Wprawdzie i my się śpieszymy, ale możemy ci ofiarować tyle czasu, ile wymaga napełnienie naszych miechów świeżą wodą.
— Musicie także skosztować gazeli, którą upolowaliśmy onegdaj. Proszę was, chodźmy do naszego Bet en Sijara[3]!
Szeik skierował konia ku wspomnianym pagórkom. Pojechaliśmy za Meidżerem, mając za sobą resztę jeźdźców. Milczeliśmy. Zgodnie ze zwyczajami miejscowymi, musieliśmy czekać, aż do nas przemówią. To jednak nie obowiązywało do zachowywania milczenia między sobą. Skorzystałem z tego, aby przetłumaczyć Winnetou rozmowę z przywódcą. Apacz obejrzał go badawczo i zapytał:
— Czy ten człowiek podoba się memu bratu?
— Hm, W każdym razie nie budzi nieufności. Dlaczego się pytasz?
— Gęsta jego broda pokrywa całe oblicze, ale dla Winnetou broda jest lichą zasłoną, przez którą widać wyraźnie.
— I co widzisz?
— Radość, że mu towarzyszymy.
— No naturalnie! Zaprosił nas i cieszy się, że spełniliśmy jego życzenie.
— Jest to zła radość! Winnetou nie ma zaufania do tego człowieka.
— Sądzę, że niema podstawy do troski. Meidżerowie są, przynajmniej teraz, pokojowo usposobieni.
— A więc niech mój brat im ufa! Winnetou jednak będzie przezorny.
Nieufność nie przemknęła mi nawet przez myśl. Mimo to nie zapomniałbym o środkach ostrożności. Przywykłem liczyć się zawsze ze zdaniem Winnetou, dlatego jego słowa wywarły na mnie głębokie wrażenie.
Dotarliśmy do pagórków. Za niemi grunt raptownie się zniżał, tworząc dolinę, która w tem miejscu, gdzie zatrzymaliśmy się, była szeroka na kwadrans jazdy. Mieliśmy przed sobą Wadi Budawas, którego długość, jak słyszałem, wynosiła wiele godzin, lub wiele mil drogi.
U szczytu spostrzegliśmy zbocze, które spadało mniej stromo. Tędy zjechaliśmy do doliny. Widać było, że wadi w czasie deszczowym przemienia się w rzekę. Teraz natomiast była to zielona łąka, miejscami bardzo wilgotna, zawierająca w głębokości zaledwie kilku stóp wodę podskórną.
Zjechaliśmy nadół, skręciliśmy i wnet ukazało się naszym oczom swoiste życie obozu afrykańskich pasterzy. Wadi było teraz o wiele szersze, niż poprzednio, i obrośnięte nawet trawą — rzec można — soczystą. Jak daleko wzrok sięgał, pasły się trzody — konie, owce, kozy, barany i wielbłądy, które można było liczyć na wiele tysięcy. Między niemi krzątali się ludzie, a tak przecież nieliczni, że trudno było oprzeć się zdumieniu, iż taka garstka potrafi utrzymać w spokoju i ładzie tyle zwierząt. Widniało także kilka namiotów, które należały do bogatszych posiadaczy trzód. Biedniejsi Beduini nocowali zapewne w polu.
Pasterze, których mijaliśmy, podnosili się z szacunkiem i witali nas głębokiemi ukłonami. To, zdawało się, uspokoiło nieco Winnetou, albowiem wyraz jego twarzy znacznie złagodniał.
Jechaliśmy do skały, w której widniała wąska szczelina. Kilka kroków przed skałą szeik zatrzymał się, zsiadł z konia i rzekł:
— Bądźcie pozdrowieni w naszem wadi! Tu jest dom gościnny, w którym przyjmujemy wszystkich gości. Jest tu chłodno i wygodnie dla zmęczonych. Wstąpcie do mnie i nasyćcie się potrawami, któremi was wnet uraczymy.
Towarzysze jego zeskoczyli na ziemię. Poszliśmy ich przykładem, lecz, zanim ruszyliśmy przed siebie, rozejrzałem się dokładnie. Wpobliżu, nad nami, spoczywał, żując trawę, tuzin wspaniałych wielbłądów, Obok zobaczyliśmy podwójną ilość siodeł i podobnych przyborów. A dalej jeszcze pasły się trzy konie, wyjątkowo rasowe. Stały za ogrodzeniem z oszczepów, tkwiących w ziemi i obciągniętych sznurami z włókna palmowego. Już to samo świadczyło o wysokiej wartości, atoli znawcę widok ich musiał przepełnić zachwytem. Tuż przy koniach leżały siodła, rzemienna uprząż i czapraki. Szeik spostrzegł mój podziw i rzekł:
— Rodowód wierzchowców sięga najulubieńszych klaczy proroka. Te konie więcej są warte, niż liczne stada naszego plemienia.
Zatem mieliśmy wejść do szczeliny — była tym domem gościnnym, o którym mówił szeik. Skała miała pięćdziesiąt łokci wysokości. Szczelina dochodziła być może do połowy tej miary, była jednakże tak wąska, że na dole mogło stać najwyżej dwóch ludzi. Należało ją zatem nazwać raczej rysą, niż szczeliną. Obok, w odległości dziesięciu, dwunastu kroków, biła z ziemi woda, tworząc małe źródło.
Szeik zapewne zauważył, że szczelina nie wydaje się nam zbyt gościnną, i zapewnił:
— Jest to naprawdę dom dla gości, o którym mówiłem. Nieco głębiej rozpadlina rozszerza się i tworzy murabba[4], w której może się zmieścić ponad dziesięć osób. Chodźcie za mną!
— Pozwól nam uprzednio zaopatrzyć nasze wielbłądy — prosiłem.
— Czy sądzisz, że aż tak mało znamy obowiązki gościnności? — Moi ludzie napoją wielbłądy i wypełnią miechy.
Teraz wszelkie wahanie byłoby obrazą. Zresztą, wyprzedzał nas sam, nie było więc powodu nie ufać. Jeśliby jaskinia groziła jakiemś niebezpieczeństwem, to i onby go nie uszedł.
— Wejść tam? — rzekł Winnetou, widząc, jak szeik znika w szczelinie. — Czy mój brat pójdzie u nim?
— Tak. Wszak i on jest z nami.
— A jeśli oszuka?
— Zabierzemy ze sobą broń.
Mówiliśmy po angielsku. Emery odezwał się:
— Czemu się ociągacie? Co o nas pomyślą szeik i jego ludzie? Mają nas chyba za tchórzów, idziemy, my za nim!
Poszedł za szeikiem, a my za nim, uprzednio zaopatrzywszy się w broń. Dopóki miałem przy sobie sztuciec, nie lękałem się żadnego wroga. Niestety, nie mógł mnie obronić wobec podstępu...
Z prawej strony obok szczeliny leżał, a raczej stał, kamień w sposób osobliwy. Miał kształt połówki ogromnej, przeciętej z góry nadół, flachy. Ta połówka kamiennej flachy mogła ważyć dwanaście centnarów i stała na ziemi nie dnem, ale szyjką. Nie zbudziła we mnie podejrzenia, kładłem bowiem to zjawisko na karb osobliwości natury.
Natychmiast po wejściu przekonaliśmy się, że wnętrze szpary jest obszerniejsze, niż się można było spodziewać. Dziesięć osób mogło się tutaj swobodnie poruszać. Był to podłużny czworokąt o podłodze pokrytej matami z łyka. Pośrodku leżał dywan dobrego gatunku, a na nim stał sufra, stoliczek wysokości najwyżej dziesięciu cali z rodzaju tych, które się zazwyczaj spotyka w namiotach beduińskich. Tylko pośrodku można się było wyprostować całą postacią, gdyż szczelina zwężała się ku górze. Było chłodno, dziwnie chłodno, — prawdziwa rozkosz po upale słonecznym, który nas prażył dotychczas.
Szeik usiadł przy stoliku i skinieniem zaprosił nas do spoczynku. Czemu mielibyśmy się wahać, skoro już weszliśmy?
Ledwie usiedliśmy, młody pastuszek przyniósł trzy małe napełnione wodą kalebasy, które odrazu wypiliśmy. Po nim przyszedł drugi z czterema cybuchami, woreczkiem tytoniu i miednicą z węglami. Szeik sam nabił fajki, co stanowi wyraz szczególnego uszanowania, własnoręcznie nałożył żarzące się węgle na tabakę, podał każdemu z nas cybuch i rzekł:
— Palcie! Tytoń daje obłoki woni, na której dusza unosi się ku niebu. — Za chwilę przyniosą nam jadło.
Poszliśmy za jego przykładem i palili ziele dosyć dobre, jak na tutejsze stosunki. Czyniliśmy to, nie mówiąc nic, ponieważ nasz gospodarz milczał. Być może, uważał milczenie za bardziej odpowiednie dla swojej godności, a może było to dowodem grzeczności i szacunku.
Jeszcze nie wypaliliśmy cybuchów, gdy znów przybiegł jeden z pastuchów i przyniósł miskę z zimnym kuskussu, którą postawił na stole.
— Jak tam z mięsem, Selim? — zapytał szeik.
— Za chwilę przyniosą — odpowiedział zapytany, oddalając się szybko.
— To przynieś także — — —
Urwał, ponieważ Selima już nie było.
— Selim, Selim, słuchaj...! — wołał.
Nie było odpowiedzi. Zerwał się i pobiegł ku szczelinie, aby wezwać Selima. Nie podejrzewając podstępu, pozostaliśmy na miejscach.
— Selim, Selim! — powtarzał, wychodząc z jaskini.
— Zpowrotem go, zpowrotem! — zawołał Winnetou, aczkolwiek nie rozumiał po arabsku.
Skoczył, aby złapać i wciągnąć zpowrotem szeika, lecz, zanim zdążył podejść do otworu, rozległ się huk i szczelina została zamknięta. Powalono opisany powyżej kamień o szczególnym kształcie, który runął tak, że między nim a skałą nie można było przesunąć nawet palca.
Heigh-ho! — zawołał, skoczywszy z miejsca, Emery.
— Winnetou spodziewał się tego — stwierdził Apacz, siadając zpowrotem przy stole, jakgdyby nic się nie zdarzyło.
Nie odzywałem się wcale. Z wewnątrz rozbrzmiewały wielogłose okrzyki radości. Musiało się tam zbiec wielu Beduinów.
— Zdaje się, że jesteśmy uwięzieni! — gniewał się Anglik.
Nie odpowiedziałem.
— Odpowiadaj! — nalegał. — Zdaje się, że jesteśmy uwięzieni!
— Samiśmy sobie winni! Czemu nie usłuchaliśmy Winnetou?
Well! Wszak nie było podstawy do nieufności. Pan Zastępów zapewnił, że Meidżerowie nie są groźni.
— A czy to są Meidżerzy?
— Tak mówili...
— Szeik nas oszukał! Gdyby istotnie należał do tego plemienia, nie postąpiłby tak z nami.
— Prawda! Ale w takim razie jakie to plemię?
— Prawdopodobnie Uled Ayuni.
— To byłoby fatalne! Ale mimo to nie mogę pojąć, dlaczego szeik nas uwięził. Nie zna nas, nie zapytał nawet o nazwiska.
— Zna nas! Meltonowie byli tutaj, a może nawet jeszcze stąd nie odjechali!
All devils!
— Jeśli się nie mylę, spotkali się z Ayunami i opowiedzieli o wypadkach w warr’ze i wąwozie. Powiedzieli im, że szeik Uled Ayunów został wraz ze swymi towarzyszami schwytany do niewoli i że wyznaczono wysoki okup krwi. Ponieważ wiedzieli, że będziemy ich ścigać, powiadomili o tym Ayunów. Oznajmili, że my jesteśmy sprawcami ich niedoli, wymienili nasze nazwiska i opisali wygląd. Potem Ayuni czekali na nas, podali się za Meidżerów i zwabili do tej pułapki.
— Niech im czart za to podziękuje! Dlatego sterczał tak dziwnie ten kamień! Leżał podstawą do góry. Trzeba było jednego pchnięcia, aby runął i zamknął otwór. Jak sądzisz, czy został umyślnie dla nas ustawiony?
— Nie, gdyż w takim wypadku przytaszczonoby go tutaj niedawno, co natychmiast rzuciłoby się nam w oczy i ostrzegło przed wejściem. Głaz ten należy oddawna do pułapki, w której zamknięto już chyba niejednego człowieka.
— Ależ jakaż to wyjątkowa złośliwość tkwi w tym szeiku! Czy nie pił z nami wody, czy nie palił fajki? Jesteśmy jego gośćmi, których powinien bronić, jak siebie samego. Jakże wytłumaczysz to sobie?
— Wszak dowiedział się, że nie jesteśmy muzułmanami. Uważa widocznie, że niewiernych można oszukiwać, nie obarczając sumienia.
— Ach, a więc to tak! Ale wszak schwytaliśmy Farada el Aswad, szeika Uled Ayunów, który ma zapłacić okup krwi, Welad en Nari zaś nazywa siebie także szeikiem i jest Uled Ayunem, jeśli twoje przypuszczenie jest słuszne. Jakże to wyjaśnisz?
— Jest szeikiem ferkahu[5] Ayunów. Wymienił fałszywą nazwę.
— Co sądzisz o naszem położeniu? Czy jest niebezpieczne?
— To zależy. Jeśli Meltonowie jeszcze tutaj bawią, to zażądają naszej śmierci i będą nas zbyt dobrze strzec, abyśmy mogli się wymknąć.
— Jak sądzisz, co prawdopodobniejsze, czy są tutaj, czy ich już niema?
— To drugie, ponieważ łotrom zależało na pośpiechu. Tu grozi im zewsząd niebezpieczeństwo, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych, jeśli się pośpieszą, oczekuje wielki majątek.
Well! Jestem tegoż zdania. Ale jakże się stąd wydostaniemy? A gdy się wydostaniemy z pułapki, to jak uciekniemy?
— Podstępem albo siłą. — Poczekajmy jeszcze, co Ayuni poczną.
— Nie możemy czekać! Twoja broń będzie ich trzymała zdaleka. Nie mogą się zbliżyć do nas, aby ich nie trafiły kule z twojej niedźwiedziówki, nie lękamy się więc ich strzelb.
— Ale siła złego na jednego! Jeśli się nawet zgodzę z tobą, to jakże się stąd wymkniemy?
— Tak samo, jak weszliśmy. Głaz waży dziesięć, a najwyżej dwanaście centnarów. Trzech takich chłopów, jak my, podoła mu z łatwością. Cztery centnary na każdego.
— Tak, gdybyśmy mieli dosyć miejsca na wytężenie sił.
— Ale spróbujmy przynajmniej!
Winnetou słuchał, nie wtrącając się do rozmowy, teraz jednak rzekł:
— Nie podołamy. Moi bracia niech nawet nie usiłują.
— Spróbować można! — upierał się Emery. — Nie wolno niczego zaniedbać.
Nie wątpiłem, że w trzech potrafilibyśmy poruszyć z miejsca kamień dwunasto centnarowy. Ale tu — byłem przekonany — nie poradzimy. Winnetou uczynił zadość wezwaniu Englishmana. Stanął wraz z nim u szczeliny, — plecami byli zwróceni do siebie, gdyż wąska przestrzeń nie dawała więcej miejsca, — ramionami oparli się o kamień. Pochyliłem się nad nimi i pomagałem. Złączyliśmy i natężyli siły w gwałtownych uderzenia, ale napróżno, gdyż wysiłek nasz wywierał nacisk nie tylko na kamień, lecz także na sąsiednie ściany szczeliny. Szedł więc na marne, a kamienia nie ruszył z miejsca.
— Poniechajmy... — sapał Emery. — Nic nie zdziałamy.
Z poza muru rozległ się śmiech szyderczy. Emery dodał:
— Nadsłuchują z zewnątrz. Widzieli nasze wysiłki i kpią z nas. O, gdybym miał ich tutaj, odrazuby im śmiech przeszedł. Siłą nic nie zrobimy — widzę to jasno. Jedyny ratunek w podstępie. Ale jakim?
— Bez pośpiechu — prosiłem. — Rozwaga i zastanowienie rodzą dobre pomysły.
— Nie zawsze. Jakiegoż podstępu użyjemy, skoro tu tkwimy, a oni są wolni?
— Mój brat mógłby poczekać, jak już Szarlieh powiedział, — rzekł stanowczym głosem Winnetou. — Winnetou widzi wyjście i zbada, czy będzie możliwe.
— Jakie wyjście?
— Czy mój brat Emery nie zauważył, jak tu jest wilgotnie?
— Owszem. Zauważyłem.
— A ściany są mokre?
— Nie, suche. Tylko podłoga jest wilgotna.
Emery, mówiąc to, podniósł matę i obmacał podłogę.
— Mój brat widział źródło wpobliżu szczeliny? — pytał Winnetou. — Zapewne jest powodem tej wilgoci. Taka ilość wody nie mogłaby przebić się przez skałę, tylko przez piasek. Stąd wniosek, że pod podłogą jest piasek. Szczelina więc jest nietylko wysoka, ale również głęboka i zasypana piaskiem do tego poziomu na którym stoimy.
— A zatem kamień, który nas więzi, spoczywa nie na skale, tylko piasku! — zawołał Emery.
— Winnetou tak przypuszcza. Będziemy pod kamieniem kopać, aż się zapadnie tak głęboko, że uwolni przejście.
— Jeżeli podryjemy cały fundament, — odezwałam się — runie głaz podczas pracy i na nas się zwali. Jeśli przypuszczenie mego czerwonego brata jest słuszne, to należy kamień zostawić w spokoju, a jedynie pod nim wywiercić podkop. Bądź co bądź spróbujmy!
Zdjęliśmy maty i dywan i zabrali się do kopania. Wszystkie nasze instrumenty składały się tylko z trzech par rąk i noży. Oczywiście, rozpoczęliśmy pracę koło wyjścia, tuż przy kamieniu. Ku naszej radości znaleźliśmy ziarnisty piasek, pomieszany z kamykami. Sypaliśmy go do wnętrza rozpadliny!
Rozumie się, trzeba było pracować bardzo ostrożnie, aby żaden zdradliwy szmer nie przedostał się poza skałę. Dlatego praca nie szła nam z ręki. Ale nie martwiliśmy się zbytnio, bo czasu mieliśmy dosyć. Była dopiero pierwsza po południu, podkop zaś powinien był nas uwolnić dopiero po zmroku.
Światła do pracy mieliśmy dosyć, albowiem kamień zasłaniał tylko dolną część rozpadliny, pozostawiając u góry rodzaj okienka, tak niestety wąskiego, że najwyżej dziecko mogłoby się przecisnąć.
Im głębiej ryliśmy, tem możliwsze było zawalenie się ścian podkopu — piasek usuwał się z pod rąk. Na szczęście, mieliśmy dywany i maty, które wepchnęliśmy, podpierając strzelbami.
Przekopano już może łokieć, gdy usłyszeliśmy głos z zewnątrz:
— Kara ben Nemzi może podejść! Chcę z nim pomówić.
Był to głos szeika.
— Czy się odezwiesz? — zapytał Emery.
— Tak.
— Ten łajdak niewart jest usłyszeć tchnienia z naszych ust.
— Być może, ale to, czego się dowiem, może mieć dla nas wielkie znaczenie.
— Kara ben Nemzi! — zawołał szeik po raz wtóry.
A zatem znał nasze nazwiska.
— Tu jestem — odpowiedziałem. — Kamień przewrócił się — dlaczego ociągacie się z usunięciem? Wszak wiecie, że nam zależy na czasie!
Udawałem, że kładę wszystko na karb przypadku. Roześmiał się i rzekł:
— Nie upadł, ale myśmy go powalili.
— Powalili? Dlaczego?
— Dlaczego? Nie zgadujesz? Kolorasi przed odjazdem ostrzegał nas szczególnie przed tobą. Powiedział, że należy mieć się przed tobą na baczności bardziej, niż przed diaskiem, gdyż chytrość przewyższa w tobie nawet gwałtowność. Ale ty oto nie zgadujesz nawet, dlaczego powaliliśmy kamień!
— Jakże mogę wiedzieć? Powiedz!
Mówiłem tak umyślnie, aby nabrał złego mniemania o naszej przenikliwości, albowiem im mniejby nas cenił, tem mniej wierzyłby w nasze uwolnienie i, co zatem idzie, strzegłby opieszalej.
— Czy wiesz właściwie, gdzie się znajdujesz?
— Naturalnie. W obozie Meidżerów.
— Niech licho porwie Meidżerów! Należymy do Uled Ayunów.
Allah w' Allah! A więc nas oszukałeś?
— Ocyganiłem was! Czy to prawda, że jesteś giaurem?
— Jestem chrześcijaninem.
— A twoi towarzysze też nie są czcicielami proroka?
— Nie.
— Bądźcie przeklęci, psie syny! W piekle będziecie hasać na płonących rumakach! Kolorasi opowiadał żeście wzięli do niewoli naszego naczelnego szeika i jego towarzyszy. Pan Zastępów wysłał do Uled Ayun dwóch posłów, którzy zażądali okupu krwi tak wygórowanego, że projekt mógł wyskoczyć tylko z mózgu obłąkańca. Czy tak jest istotnie?
— Tak — odpowiedziałem, udając naiwnego. — Kolorasi nie kłamał. Zawołaj go tutaj. Chciałbym z nim pomówić.
— Niema go.
— Zawołaj jego przyjaciela.
— Też niema. Zatrzymali się tylko, aby nam opowiedzieć o was i o tych wszystkich zdarzeniach. Obaj posłowie Pana Zastępów niestety nie przyjechali do nas, ale do innego ferkah naszego plemienia. Posłałem po nich i wyjechałem na wasze spotkanie, aby zwabić was do rozpadliny. Obecnie jesteście w naszej mocy i zostaniecie zwolnieni dopiero po spełnieniu naszych żądań.
— Jakie macie żądania?
— Teraz ci nie powiem. Dowiesz się, gdy przyjdą posłowie Pana Zastępów. Przyrzekłem kolorasiemu zabić was wszystkich trzech i powinienem to uczynić, ponieważ jesteście niewiernymi psami i nietylko złapaliście naszych wojowników, ale nadto kazaliście wychłostać szeika. Jednakże jestem gotów z całem pobłażaniem darować wam życie, a nawet wolność, jeżeli uczynicie to, czego od was zażądam. A jeżeli nie, będziecie mogli tutaj pozostać i zdechnąć z głodu i niechaj wszystkie dziewięćdziesiąt dziewięć miljonów czartów kłócą się o wasze dusze!
Słyszałem, że się oddala. Nie wiedzieliśmy, czy postawił wartownika. Natężyłem słuch. Dobiegły mnie wprawdzie różne tony i szmery obozu, nic jednak takiego, z czegoby można było wymiarkować o obecności straży.
Nie komentowaliśmy tej rozmowy. Podjęto przerwaną pracę. Dużo kłopotu sprawił wielki wielocentnarowy kamień, który tkwił w piasku. Chcieliśmy go podnieść, ale miałki gruz pod naszemi stopami nie dawał oparcia i ześlizgiwał się nieustannie. Straciliśmy na tem parę godzin, dopóki nie wpadliśmy na pomysł odsunięcia go nabok. Dzięki temu zyskaliśmy podporę dla sypkich piasków. Nie skończyliśmy jeszcze, gdy znów zawołano na mnie z poza skały. Zapytałem, kto woła.
— Szeik — brzmiała odpowiedź. — Posłowie Pana Zastępów przybyli. Oznajmię wam warunki. Powtarzam, że jeżeli nie spełnicie, zginiecie z głodu i pragnienia!
— Ogłoś warunki!
— Złapaliśmy was, aby mieć zakładników. Co się stanie naszemu szeikowi i naszym braciom, to samo was spotka. Jeżeli ich zabiją, musicie umrzeć.
— Nie zabiją, skoro zapłacą okup.
— Właśnie, że nie zapłacą! Wy będziecie przedmiotem zamiany.
— Na to Uled Ayarzy się nie zgodzą.
— Tem gorzej dla ciebie! To ty wydałeś naszych w ręce Ayarów. Jeśli oni umrą, to i wy nie unikniecie śmierci. — Zaliczasz się do narodu giaurów, którzy stale noszą przy sobie papier. Chyba masz i ty także?
— Tak.
— Czy umiesz pisać?
— Tak.
— A więc napisz list do Pana Zastępów! Ale my nie posiadamy kalemu[6] ani hibru[7].
— Obejdę się bez hibru, mam bowiem kalem ressas[8]. Co napisać?
— Że jesteście w niewoli i że odpowiadacie za życie naszego naczelnego szeika i jego towarzyszy. Żądasz, aby ich uwolniono.
— A co wzamian przyrzekasz?
— Życie.
— I nic więcej? A wolność?
— Ze swojej strony mogę ci ją przyrzec, ale co uczyni naczelny szeik, to rzecz inna. Kazaliście go wysmagać. Jest to gorsze od śmierci. Będzie żądał zadośćuczynienia, być może nawet waszego życia.
— Wszak przyrzekłeś nam życie!
— Przyrzekłem i przez to, że was nie zabiję, dotrzymam słowa. Przyrzekam wam także wolność i mówię prawdę, wypuszczę was bowiem ze szczeliny, a co nastąpi później, to już szeik rozstrzygnie.
— Cóż może rozstrzygać, skoro jest w niewoli, a będzie wolny niewcześniej od nas. Pan Zastępów nie puści żadnego z waszych ludzi, jeśli my również nie odzyskamy zupełnej wolności.
Nastąpiła krótka pauza. Poczem szeik odezwał się:
— Czy to prawda, że masz dwie czarodziejskie strzelby i że z jednej strzelasz tysiąc kul, a nawet więcej, — ile tylko zechcesz — bez uprzedniego nabicia?
— Tak.
— I że druga strzela na najdalszą odległość, na odległość wielu dni drogi, — jak daleko zechcesz — i że nigdy nie pudłuje?
— Tak. A także kule pierwszej strzelby zawsze trafiają tam, gdzie tylko zechcę.
— Czy i to prawda, że posiadacie małe rewolwery, które po nabiciu jednokrotnem, kręcą się i wypluwają sześć kul, jedną po drugiej?
— I to prawda. Kto ci o tem powiedział?
— Posłowie Pana Zastępów, których po przybyciu ciągnąłem za języki. — Wydasz mi małe pistolety i obie strzelby czarodziejskie. Nad kamieniem jest szpara. Przesuń je przez ten otwór.
— Nie uczynię tego. Skoro chcesz strzelby, każ odwalić kamień i wejdź do nas! Wówczas będziemy mogli się umówić.
— Jeśli się będziesz ociągał, to cię zmuszę!
— Proszę, zmuś! Zamykając nas zdradziecko, sam pozbawiłeś się władzy przymusu.
Nie było odpowiedzi. Słyszałem tylko cichy szept. Snać naradzał się ze swoimi, potem znów zawołał:
— Pozwoliłem posłom Pana Zastępów wrócić do swoich. Czy chcesz im dać list?
— Tak.
— Będę dyktował!
— Nie mam nic przeciwko temu, chciałbym jednak się przekonać, że posłowie są tutaj istotnie.
— Daję na to słowo!
— Nie wierzę tobie, tylko oczom własnym. Wszak pierwej kłamałeś, a kto raz mnie oszuka, temu nie dam już wiary.
— Psie, obrażasz mnie!
— Mówię, co myślę. Jeżeli ci to niemiłe, to uświadom sobie, że to, co nam wyrządziłeś, nie było bardziej miłe.
— Napiszesz, chociaż ich nie zobaczysz. Ja żądam!
— Żądaj, ile tylko chcesz! Nie mam nic przeciwko temu.
— Niech cię Allah przewierci! Jesteś nieposłusznym, upartym psem. Czy zobaczysz ich, skoro tutaj staną?
— Tak. Z lewej strony kamień odstaje nieco od skały. Mógłbym ich zobaczyć, jeśli staną w tem miejscu.
— Przyprowadźcie tych opryszków — niechaj ich zobaczy!
Słyszałem szybko oddalające się kroki. Przyprowadzono obu posłów i ustawiono jednego po drugim na miejscu wskazanem. Istotnie byli to posłowie Pana Zastępów.
— Poznałeś ich? — zapytał szeik.
— Tak.
— Widzisz zatem, że mówiłem prawdę! Jeżeli mnie jeszcze raz nazwiesz kłamcą, każę cię tak wychłostać, że krew będzie biła strumieniami!
— A jednak jesteś nim! Powiedziałeś, że kolorasi i jego towarzysze odjechali, a faktem jest, że są tutaj.
— Powtarzam, że odjechali!
— Chciałbym wiedzieć, dokąd! Wiem na pewno, że dążyli tylko do was, aby oddać się w obronę Uled Ayunom.
— Nieprawda! Zmierzali gdzie indziej — mówię prawdę. Wszak dałem im przewodnika, najlepszego znawcę miejscowości leżących między nami a wybrzeżem morskiem, który miał ich zaprowadzić do Hammametu. — Czy będziesz pisał?
— Tak.
— Odprowadźcie obu opryszków!
Osiągnąłem cel pytań. Wiedziałem nietylko to, że Meltonów w obozie niema, ale ponadto dowiedziałem się tym razem na pewno, dokąd pojechali. — Posłowie zostali wyprowadzeni, potem szeik podyktował mi list.
Była to szczególna, prawie śmieszna sytuacja. Na zewnątrz stał Beduin, który nie umiał pisać, a zapewne i czytać, ja zaś musiałem, czy miałem pisać pod jego dyktando. Stawiał warunki nie do wykonania. Zmierzał ku zwolnieniu czternastu Ayunów bez żadnego okupu, nie zobowiązując się wzamian nawet darować nam życia.
Aby go nie okłamywać, wszystko, co dyktował, pisałem po jednej stronie kartki, którą wyrwałem z notesu. Korzystałem jednak z pauz, podczas których się zastanawiał, aby po drugiej stronie opisać Panu Zastępów całą przygodę i uspokoić zapewnieniem, że w ciągu najbliższej nocy będziemy wolni i wyruszymy do Hammametu.
— Czy skończyłeś? — zapytał.
— Tak.
— Daj mi list!
Przesunąłem list przez lukę, przez którą poprzednio patrzałem. Zaległo chwilowe milczenie. Szeik obejrzał list i rzekł głosem pełnym zdziwienia:
— Cóżto takiego? Tego nie można odczytać!
— Pan Zastępów odczyta z łatwością — odpowiedziałem.
Chodziło o to, że napisałem list po niemiecku. Przypuszczam, że szeik pokazywał go swym towarzyom, gdyż słychać było szepty i minęło dosyć wiele czasu, zanim zapytał:
— Ale cóżto jest właściwie? Wszak jest to pismo zupełnie obce!
— Jest to pismo używane w moim kraju rodzinnym.
— I Pan Zastępów zdoła je odczytać?
— Tak.
— Dobrze! Jeżeli nie, to tylko ty na tem ucierpisz. Niech posłowie doręczą list i wskażą miejsce, gdzie będziemy czekać na odpowiedź, albowiem nie zostaniemy tutaj, — rankiem wyruszamy gdzie indziej. Dopóki nie nadejdzie odpowiedź, nie otrzymacie ani jadła, ani napoju, abyście oczekiwali z tem większą tęsknotą wiadomości.
Oddalił się wraz ze swymi towarzyszami. Wdrapałem się niczem kominiarz po głazie, aby wreszcie zbadać położenie.
W miejscu, gdzie kamień się kończył, szerokość rozpadliny wynosiła łokieć. Zauważyłem teraz małą rysę — wsadziłem nóż i odłamałem kawałek. Mogłem swobodnie wysunąć głowę i obejrzeć się dookoła
Nie było wartownika. Widocznie uważano kamień za wystarczającą zaporę, co nas mogło tylko cieszyć. Rozejrzałem się wszerz całej doliny, a patrzałem także z lewej strony pod górę i z prawej wdół wadi. Było tam więcej ludzi, niż poprzednio, kiedy przybyliśmy. Zapewne schowali się, aby spotęgować naszą ufność. Szeik rozmawiał z posłami Krüger-beja. Widziałem, jak wręczył pismo, poczem Ayarzy dosiedli koni i pojechali. — Czy spełni się to, co napisałem? Czy ziści się nadzieja? Czy zdołamy uwolnić się w ciągu nocy? — Któż mógł o tem wiedzieć!
Nigdy czas nie pierzcha tak szybko, jak wówczas, gdy trzeba go jak najwięcej. Słońce ukryło się za wysokim zachodnim brzegiem wadi i wkrótce rozległa się modlitwa przedwieczorna. Potem nastąpiła wieczerza. Księżyc wypłynął na niebo, ale blask nie przenikał do naszego pięknego „domu gościnnego“. Wspiąłem się wgórę i wyjrzałem. Nie paliło się żadne ognisko, gdyż księżyc świecił jasno. Przy nas nie było wartownika. Zaufano kamieniowi. Pracowaliśmy ciężko, kopiąc w ciemnościach. Nie widząc nic, zdawaliśmy się jedynie na dotyk. Winnetou pracował na przodzie, odgrzebywał piasek i przekazywał stojącemu za nim Emery’emu który odrzucał go do mnie, ja zaś sypałem wgórę na podłogę t. zw. pokoju. Staliśmy bowiem o wiele niżej poziomu pokoju. Dziura, wykopana przez nas, prowadziła na dwa łokcie wdół, a potem na trzy łokcie naprzód. Winnetou w każdym razie znajdował się już pod kamieniem i musiał teraz kopać pod górę. Było blisko północy. Za godzinę myśleliśmy skończyć.
Wówczas usłyszałem stłumiony szmer.
— Emery! — zawołałem.
— Jestem. Co takiego? — odpowiedział.
— Co robi Winnetou?
— Odpoczywa. Nie dostaję od niego piasku.
— Na miłość Boską, sięgnij po niego!
Minęła krótka, ale straszliwa chwila, poczem Emery zawołał:
— Zasypany!
— Niebiosa! Cały?
— Nie. Trzymam go za nogi. Zatrzymaj się! Nie odsuwaj mnie! Niema tu dla dwóch miejsca.
Chciałem go bowiem odsunąć, aby znaleźć się przy Winnetou.
— Prędzej, bo udusi się! — zawołałem w przerażeniu.
Położyłem ręce na plecach Emery’ego i poczułem, że pracuje z całym wysiłkiem.
Cheer up! — zawołał. — Teraz na powietrze! Żyje! Winnetou, stary, poczciwy chłopie, jak się czujesz?
Ku najwyższej radości usłyszałem głos Apacza.
— Był już czas najwyższy. Omal się nie udusiłem. Sufit zapadł się i przygniótł mnie tak, że nie zdołałem nawet krzyknąć.
Pluł, kaszlał, strącając z siebie piasek, który mu zatknął usta, nos, oczy. Poczem rzekł:
— Teraz trzeba zacząć odnowa! Trzeba podwoić wysiłek, aby przynajmniej uporać się do rana.
— Czy aż tak się zapadło? — zapytałem.
— Tak.
— Ale chodź tutaj! Za bardzo się wysilałeś. Teraz ja będę na przodzie.
— Nie — sprzeciwiał się Emery. — Będziemy się luzowali kolejno, tak jak stoimy. Ja pójdę naprzód, Winnetou za nami.
Apacz opierał się, ale musiał ustąpić. Niestety, tyle pracy daremnej! Trzeba było robotę podjąć odnowa. Winnetou miał słuszność, twierdząc, że nie skończymy w nocy. Mogliśmy liczyć, że wydostaniemy się dopiero nad ranem, o ile nie zdarzy się nowe nieszczęście. Świt, oczywiście, znacznie utrudniłby ucieczkę. A gdyby nam się jednak nie udało, wówczas musielibyśmy wyruszyć wraz z Uled Ayunami, którzy, ujrzawszy podkop, podwoiliby czujność.
Pracowaliśmy tak, jakgdyby od tej pracy zawisło życie. A było tak istotnie. Po pewnym czasie zluzownłem Emery’ego i wystąpiłem na czoło. Winnetou pracował pośrodku. Nie myśleliśmy o tem, czy jest późno, czy wcześnie, — ryliśmy, kopali i sypali bez przerwy, zagłębiając się coraz bardziej. Wierciłem ku górze, klęcząc na dnie poziomej części podkopu. Nagle otrzymałem mocny cios w kark i prawe ramię. Jakiś ciężar ugiął mnie ztyłu i przygniótł piersi do piasku tak, że prawie nie mogłem oddychać. Oddychać? — — Czułem się jak w przestrzeni pozbawionej powietrza. Wyciągając rękę za siebie, namacałem coś twardego — podkop był zamknięty. Kamień zawalił się, i to za mną. Nie mogłem się ruszyć ani naprzód, ani wtył.
— Winnetou! — zawołałem.
Okrzyk przebrzmiał głucho. Nie było odpowiedzi.
— Emery!
Ten sam pozbawiony rezonansu dźwięk i ta sama po nim cisza! Nie mogłem spodziewać się pomocy. Zanim towarzysze zdołają usunąć przeszkodę, będzie już po mnie. Tylko u góry mogłem znaleźć ratunek. Powietrza! Powietrza! Powietrza! Kopałem, drapałem, drążyłem, wierciłem co sił w rękach. Nie zważałem na to, że piasek, który usuwałem rękoma, zatykał mi usta, oczy, nos i uszy. — Dalej, coraz dalej ku górze w straszliwym, gorączkowym, obłąkanym pośpiechu i nagle, nagle — — — ach, świeże, dobre powietrze! Powietrza, jak najwięcej powietrza w puste płuca! Brałem je i wsysałem chciwie. Oddychałem z głęboką rozkoszą. Strzepnąłem z oczu piasek i zobaczyłem nad sobą blade niebo, na którem migotały ostatnie gwiazdy. O tak! Przebiłem się przez powierzchnię ziemi. Oprzeć się na łokciach i wyskoczyć — było rzeczą jednej chwili.
Teraz dopiero spostrzegłem, co było powodem niebezpieczeństwa, niebezpieczeństwa o wiele większego, niż mogłem sądzić. Gdybym się znajdował o kilka cali głębiej, byłbym przygniecony, całkowicie zmiażdżony. Okazało się bowiem, że fatalny kamień się zapadł, — piasek, przez nas przewiercony, był zbyt słaby, aby go utrzymać. Wprawdzie kamień zagłębił się jedynie o dwa łokcie, ale nie wprost, tylko nieco pochyło i wskutek tego szpara między nim a skałą powiększyła się o tyle, że chciałem aż krzyknąć z radości — łatwo było wrócić do rozpadliny!
Moi towarzysze? Niebiosa! Nie myślałem o nich, myślałem tylko o sobie! Co się z nimi stało? Czy żyją jeszcze? Czy może któryś z nich został przywalony kamieniem? Pośpieszyłem do szczeliny i nasłuchiwałem. Przejęła mnie radość ogromna, gdy z dołu usłyszałem następującą rozmowę:
— Więc nie piasek?
— Nie, tylko skała, — odpowiedział głucho Apacz.
— Wszak był tu poprzednio piasek!
— Tak, ale głaz obsunął się.
— Niebiosa! W takim razie został zmiażdżony.
— Zmiażdżony albo uduszony! Winnetou oddałby życie, aby uratować swego brata, ale nikt nie podoła temu głazowi! Zaszło słońce Apacza w dalekim kraju i gwiazdy jego przygasły w — — —
— Przygasły w świetle dnia, który wschodzi tutaj na górze! — przerwałem, przechylając się, aby mnie usłyszano i zobaczono z dołu.
— Szarlieh! — zawołał, nie, ryknął poprostu.
— Winnetou!
— Żyje, żyje! Jest na górze!
— Tak, żyje! Na górę do niego! — potwierdził Emery.
W brzasku zapadającego dnia widać było, jak wynurzali się z głębi. Winnetou objął mnie zprzodu, Emery ztyłu. Ciągnęli i ściskali, aż mi dech zaparło bardziej nawet, niż poprzednio pod ziemią.
— Szarlieh, mój bracie! — tylko te trzy słowa wyrzekł Winnetou, ale wibracja jego głosu więcej mówiła niż oracja najdłuższa.
Emery był spokojniejszy w mowie, ale niemniej serdeczny.
— Skąd się tu bierzesz? — zapytał wreszcie uspokojony. — Uważaliśmy cię za zgubionego, zaduszonego na dole w piasku, — i oto jesteś tutaj!
— Przebiłem się na wolność. Wyjdźcie i zobaczcie, jak się to stało!
Dopiero teraz spostrzegli, że światło dzienne przeniknęło przez szparę. Wyszliśmy z jaskini.
— Jaskinia jest otwarta — powiedział Emery szeptem, ponieważ tu, na wolności, należało zachować wielką ostrożność. — Uwolniło nas właśnie to, co ciebie naraziło na niebezpieczeństwo. Jesteśmy uratowani!
— Uratowani! — kiwnął głową Apacz, trzymając mnie jeszcze za rękę. — Moi bracia niech pójdą ze mną i zabiorą swoją broń!
Zabrawszy broń, obejrzeliśmy wadi. Cóżto za ludzie byli ci Uled Ayuni! Mieli trzech jeńców tak niebezpiecznych i mimo to spali wszyscy spokojnie. Nie widać było dookoła żywej duszy czuwającej.
Z lewej strony spoczywały wielbłądy, a za ogrodzeniem leżały konie, które podziwialiśmy rano. Ludzie spali pojedyńczo lub w grupach między owcami i innem bydłem, które tak samo spało, lub głupio wytrzeszczało gały na różową jutrzenkę.
— Konie, czy wielbłądy? — zapytał Winnetou.
— Konie — odpowiedziałem. — Chodźcie za mną!
Położyłem się na ziemi i poczołgałem do koni. Towarzysze poszli za moim przykładem. Wpobliżu ogrodzenia zatrzymałem się i szepnąłem:
— Poczekajcie tutaj, dopóki na was nie skinę. We trzech zaniepokoimy rumaki. Trzeba uniknąć parskania.
Obejrzałem się ostrożnie. Żaden z uśpionych nie poruszył się, nikt się nie przebudził. Na prawo, w odległości trzydziestu kroków, stał namiot zamieszkały przez najgłębszą ciszę. Wprost przed nami widniał drugi, dalej trzeci.
Nie można było pełzać nadal, aby nie przestraszyć zwierząt. Ośmieliłem się podnieść i podejść bliżej.
Teraz oczekiwała mnie rzecz najtrudniejsza. Każdy szlachetny rumak arabski ma tak zwaną tajemnicę i każdy posiadacz takiego konia codziennie mu ją powtarza. Polega przeważnie na tem, że szepcze się koniowi do ucha jakąś część sury. A ponieważ rzadko się zmawia surę bez poprzedniej fathhy, przeto stanąłem między dwoma najbliższemi końmi, głaskałem je po grzywie i zacząłem pocichu zmawiać fathhę. Wierzchowce, i nietylko oba, strzygły uszami i nie zdradzały zaniepokojenia.
Wyszukałem trzy najlepsze. Osiodłałem konie, jednego po drugim, co zajęło więcej niż pół godziny czasu. Obejrzałem się — w tej chwili z trzeciego namiotu wyszedł Beduin, zwrócił się twarzą na wschód, wyciągnął ramiona i zawołał głośno:
Allah ill Allah! Wstańcie, wierni, do modlitwy porannej, albowiem El Isfirar, żółty odblask, ukazał się na niebie.
W ciągu chwili zawrzało życie w obozie. Beduini zerwali się na nogi. Nie wolno było stracić ani minuty, ani chwili, ani migu. Rozciąłem sznury ogrodzenia i rzuciłem się na siodło. Po chwili Winnetou i Emery siedzieli na koniach. Puściliśmy się w cwał, bez jednego dźwięku, wprost poprzez wadi.
Beduini, którzy przecierali sobie oczy, osłupieli ze strachu. Nawet ci, których minęliśmy, nie zatrzymali nas, tak byli przerażeni. Słyszeliśmy wszystkie okrzyki strachu i przerażenia, jakie tylko posiada mowa arabska, ale niedługo, gdyż bieguny unosiły nas z szybkością strzały. Wyjechaliśmy pod górę i ścisnęli konie kolanami, aby wyprzedzić znacznie ścigających Beduinów.
Kto nie dosiadał jeszcze takiego rumaka, a oczywiście tyczy się to większości ludzi, ten nie może mieć wyobrażenia o szybkości prawdziwego, wyhodowanego na pustyni lub stepie arabskiego bieguna. Cokolwiek się o tem mówi, twierdzę z całą stanowczością, że żaden z naszych najlepszych wyścigowców nie dorówna im szybkością. Jechaliśmy obok siebie i siedzieli tak prosto i spokojnie, że moglibyśmy świetnie ćwiczyć się w kaligrafji, nie popełniając najmniejszego błędu. Twarz zaś Apacza wręcz jaśniała zachwytem.
— Szarlieh, — zawołał — czy przypominasz sobie swego Hatatitla[9]?
— A ty swego Iltszi[10]? — zapytałem zkolei.
To były nasze ogiery indjańskie, te, na których przebiegaliśmy sawany, najlepsze z widywanych tam kiedykolwiek, ale mimo to Winnetou krzyknął:
— Sto Hatatitla i sto Iltszi za jednego takiego konia! Nawet sam Wielki Manitou nie dosiada lepszego w Wiecznych Ostępach! — —
Przemknęły przed nami słynne ruiny El Khima. Po godzinie jazdy zwolniliśmy biegu, a jednak nie było śladu piany, ani kropli potu na pięknych rumakach.
Po upływie pół godziny Winnetou obejrzał się i zawołał:
— Dwóch jeźdźców za nami. To pościg!
Zatrzymałem się i spojrzałem. Jeźdźcy byli daleko za nami; jeden znacznie wyprzedzał drugiego. Jechali z niezwykłą szybkością. Tak, to był pościg!
— Znowu w galop! — rzekłem. — Muszą nas stracić z oczu!
Zmiataliśmy szybko. Przekonałem się, że istotnie wybrałem trzy najlepsze rumaki, gdyż nasi prześladowcy zbliżali się bardzo wolno, aczkolwiek wypędzali z wierzchowców ostatni dech. My, natomiast, nie rozwijaliśmy największej szybkości. Bardziej oddalony Beduin zbliżał się zupełnie nieznacznie, pierwszy mógł nas dogonić za pół godziny. Tymczasem wyłonił się z za widnokręgu trzeci jeździec. Nie byli groźni. Nas było trzech, a każdy chętnieby podjął walkę z dziesięcioma rozproszonymi wrogami.
Upłynęło pół godziny. Jechaliśmy wciąż po tej samej piaszczystej, miejscami zlekka trawiastej równinie. Nie zadawaliśmy sobie trudu oglądania się. Obwiesie mogliby pomyśleć, że się ich boimy. Lecz naraz usłyszeliśmy za sobą przeraźliwy wrzask. Był to czas odpowiedni, aby się zająć najbliższym ze ścigających. Osadziliśmy konie.
Za nami pędził szeik. Stojąc w strzemionach, trzymał długą flintę i krzyczał:
Ia lussus, ia haramija, afrasi, afrasi! — Wy zbójcy, wy złodzieje, moje klacze, moje klacze!
Przybliżył się już o tyle, że mogłem nie użyć niedźwiedziówki — wystarczył sztuciec. Przyłożyłem broń do ramienia. Jakkolwiek gniewem pałał wielkim, to jednak, widząc skierowaną w siebie lufę, zahamował konia, rzucił go wbok i, opisując półkole dookoła nas, zawołał:
— Ukradliście moje najlepsze rumaki, moje klacze, które cenię ponad własne życie! Zwróćcie mi!
— Podejdź i zabierz! — rzekłem. — Zajrzyj w lufę mojej zaczarowanej strzelby, która, jak sam mówiłeś, strzela więcej niż tysiąc kul, — wówczas dowiemy się, czy twoje konie są ci milsze, niż życie!
Nie usłuchał wezwania i krzyknął:
— Dlaczegoście zrabowali? Czy wasi wielcy siziad[11] są koniokradami?
— Nie. Lecz u nas niema także szeików, którzy więżą swoich gości i kradną ich wielbłądy!
— Odzyskacie je! Wróćcie ze mną, a zwrócę wam wielbłądy!
— Jesteś kłamcą. Nie wierzymy ci.
Iil’an daknak! — Niechaj będzie przeklęta twoja broda! — Oddasz mi konie, czy nie?
— Nie.
— A więc nadeszła twoja ostatnia godzina! — groził, podnosząc broń.
Natychmiast wycelowałem w niego i zawołałem:
— Skoro kolba dotknie twego policzka, kula utkwi w twojej głowie! Precz z flintą!
Natychmiast opuścił broń i, trzęsąc się ze wściekłości, zawołał:
— Ale sam widzisz, że w żadnym razie nie możesz zabrać moich koni!
— Owszem, widzę, że mi się bardzo mogą przydać. Pozwolą nam odbić zwłokę, na którą nas naraziłeś. Wiedziałeś, o szeiku, że ścigamy kolorasiego. Wybaczamy ci wspaniałomyślnie to, że wierzyłeś w swoją moc więzienia nas, albowiem sokół nie zważa na muchę, która grozi mu odgryzieniem skrzydeł. Jesteście największymi tenabilami[12], z jakimi kiedykolwiek w życiu miałem do czynienia, i setka wasza nie podoła jednemu mężowi giaurowi. Wskutek twojej zdrady straciliśmy dwadzieścia cennych godzin i dlatego potrzebne nam są te trzy klacze, aby powetować zwłokę. Kiedy mi dyktowałeś list, wiedzieliśmy już, będziemy wolni. Napisałem to Panu Zastępów.
— To napisałeś, a nie moje żądania?!
— Twoje żądania również, ale tylko poto, aby się nich wyśmiał.
— A zatem posłowie jego nie wrócą?
— Nie. Ale on sam teraz z całem wojskiem przyjdzie odebrać okup krwi i ukarać ciebie za twój występek.
Allah w’ Allah! I to ja sam posłałem mu twoje pismo!
— Tak, posłałeś. Widzisz zatem, jak wielką obdarzył cię Allah mądrością. Ale na teraz dosyć słów. Czas nagli. Allah jekuhn ma’ak! — Allah niechaj będzie z tobą!
Zrobiłem ruch, jakgdybym chciał się oddalić. Wówczas krzyknął:
— Stój! Nie ruszaj się z miejsca! Zwróć konie! Widzisz, że nie jestem sam!
Istotnie przyłączył się doń jego towarzysz, lecz nie odważył podjechać do nas. Trzeci, który wyłonił się był z za widnokręgu, zbliżał się w szybkim tempie, a za nim inni.
— Nie ośmieszaj się! — odpowiedziałem. Chcę postępować z tobą łagodnie i, aby cię uspokoić, powiem, co następuje: trzy wielbłądy, które zabrałeś, należą do Pana Zastępów. Nie nam je zrabowałeś, ale jemu. Zato podarujemy mu te trzy konie — będziesz się mógł z nim porozumieć w tej sprawie. Kto wie, może zgodzi się zamienić je zpowrotem na swoje wielbłądy.
— Uważaj, czy zdołasz uciec!
Przyłożył błyskawicznie strzelbę i spuścił kurek. Nie mogłem już przeciwstawić mu się kulą, szarpnąłem więc konia i spiąłem, skoro rozległ się wystrzał, do dalekiej lansady. Kula spudłowała. Chciałem wpaść na szeika, ale wyręczył mnie Winnetou. Mężny Apacz nie uznał za potrzebne posługiwać się bronią. Zboku dopadł szeika, zmusił rumaka do wysokiego skoku, a wówczas nieodpartem natarciem przewrócił jeźdźca i rumaka. Potem wpadł na drugiego Uled Ayuna, wyrwał mu z ręki flintę i, schylając się, rozbił o ziemię w szczapy.
— Pysznie zrobione, pierwszorzędnie! — zawołał Emery. — Ale teraz naprzód, aby się pozbyć tych gadów!
Uczyniliśmy to, nie zwracając uwagi na okrzyki. Dopiero po dłuższym czasie obejrzeliśmy się — pięciu prześladowców było za nami. Pędziliśmy kłusem.
— Szybciej, — rzekł Emery — inaczej łatwo możemy ztyłu dostać kulką. A może chcesz pokazać, na jaką odległość mogą się przysunąć?
— Natychmiast — odpowiedziałem, gdyż pytanie było do mnie skierowane.
Zatrzymałem się, dopuszczając Ayunów na taką odległość, że mogli usłyszeć moje słowa.
— Precz stąd!
— Naprzód, naprzód! — ryczał szeik, napędzając swoich ludzi.
— Nie ważcie się! Kto nie usłucha, przypłaci z początku flintą, a następnie życiem!
Zawiadomiłem ich i pojechałem dalej. Po pewnym czasie obejrzałem się po raz wtóry. Napastowali nas w odległości tysiąca kroków. Szeik jechał na przodzie, ze strzelbą wpoprzek siodła leżącą; drugi siedział na koniu zupełnie tak samo. Nie chciałem nikogo ranić, ale nie byłem pewny swego obecnego konia. Nie nauczono go zachowywać spokoju przy wystrzale. Dlatego zeskoczyłem na ziemię, wycelowałem i dałem dwa strzały z niedźwiedziówki. Kule moje trafiły w lufy obu strzelb, które leżały na siodłach przed jeźdźcami, i uderzyły z taką siłą, że wysadziły Beduinów z siodeł.
Ia mussiba, ia huzn, ia szaka! — O nieszczęście, o smutku, o niedoli! — rozległy się okrzyki — To była broń, która godzi z milowych odległości! Trafił w strzelby, teraz ugodzi w nas samych! Zatrzymajcie się, albowiem Allah nie życzy sobie, aby wierny zginął z ręki niewiernego czarodzieja!
Szeik podniósł się i stał pośrodku swych jeźdźców z twarzą skrzywioną, trzymając się rękoma za obolałą część ciała. Uderzenie bynajmniej nie uszanowało jego rangi. Dosiadłem zpowrotem bieguna i pojechaliśmy, pozostawiając Beduinów, którzy wkrótce znikli nam z oczu.
— Lecz czy wrócą do siebie? — zapytał Emery.
— Ani im się śni — w każdym razie szeikowi. Beduin niełatwo zrzeknie się trzech takich rumaków.
— Musimy się więc postarać, aby zgubili nasz ślad.
— Stracilibyśmy wiele czasu i to nadaremnie.
— Nadaremnie? Skoro szeik nie znajdzie naszego śladu, pozbędziemy się go zupełnie.
— Nie. Słyszałem od niego, że kolorasi udał do Hammametu. A ponieważ dowiedział się, że ścigamy kolorasiego, wie zatem, dokąd jedziemy. Pojedzie także do Hammametu, bez względu na to, czy zobaczy, czy nie zobaczy naszych śladów. Tam zażąda zwrotu koni. — —
Jechaliśmy przez cały dzień, nie spotykając żadnego z prześladowców. Nie dojrzeliśmy też tropu zbiegów. Nie szukaliśmy go zresztą, wszak już wiedzieliśmy dokąd podążyli. Odległość, o którą nas wyprzedzili, była stracona bezpowrotnie. Całą nadzieję pokładaliśmy w tem, że nie znajdą w porcie okrętu, któryby odrazu wypłynął na morze.
Przed wieczorem dotarliśmy do gór Ussalat, gdzie znalazła się pasza i woda dla koni. My jednak musieliśmy położyć się do snu o głodzie, ponieważ nie zabraliśmy ze sobą prowiantu. Nie martwiło to nas — wszak byliśmy przyzwyczajeni.
Następnego dnia spotkaliśmy koło ruin Nabhannah Beduinów z plemienia Ussalah, którzy powitali nas przyjaźnie. Za kilka monet srebrnych nabyliśmy wystarczającą do Hammametu ilość prowiantu.
Tego dnia dotarliśmy do Mahnlute-Kasr, gdzie przenocowaliśmy. Rano wyruszyliśmy do ruin Zehlum i poprzez Kasr-azeït i El Menarah przybyliśmy wreszcie wieczorem do Hammametu.
Niezwłocznie udałem się do rejjis el mina[13] który czasem zwie się również rejjis el mersa. Dowiedziałem się od niego, oczywiście za odpowiednim napiwkiem, że od czterech, pięciu dni żaden statek, prócz niewielkiego kutra, nie opuścił portu.
— Do kogo należy ten kuter?
— Do Żyda Musah Babuama z Tunisu.
Niestety, przypadek wyjątkowo sprzyjał zbiegom. Aczkolwiek byłem przekonany, że nie omieszkali z niego skorzystać, zapytałem:
— Czy kuter zabrał tylko ładunek, czy także pasażerów?
— Dwóch pasażerów.
— Cóżto za jedni?
— Kolorasi baszy, który dążył drogą morską do Tunisu, i jakiś młody człowiek z Beled Amirika.
— Kiedy odjechał kuter?
— Dziś rano z przypływem. Pasażerowie przybyli niedługo przedtem. Naprędce odprzedali swe wielbłądy i śpiesznie wsiedli na statek, który wkrótce miał podnieść kotwicę.
— Czy w drodze do Tunisu zatrzyma się gdziekolwiek?
— Nie. Cały ładunek przeznaczony jest do Tunisu.
— Kiedy tam przyjedzie?
— Przy takim wietrze, za trzy dni.
Ta wiadomość ucieszyła mnie, ponieważ drogę lądową z Hammametu do Tunisu mogliśmy przebyć w dwa dni, a więc przybyć tam o dzień wcześniej od kutra. Wprawdzie wypadło wątpić, czy Meltonowie będą aż tak zuchwali, aby w Tunisie lądować. Ale jedynie w tym porcie mogli natrafić na wielki parowiec, chyba, że spotkają jakiś przypadkowo w drodze.
Tego samego zdania był Emery. Zgodził się ze mną i zapytał:
— Wyruszamy stąd jutro rano?
— A jak sądzisz? Może masz inną propozycję?
— Tak. Mówiłeś sam, że szeik nie zaniecha pościgu z powodu rumaków. Może wkrótce nadjechać i zatrzymać nas tu dłużej, niż chcemy. Czy nie lepiej więc zniknąć, zanim przyjedzie.
— Masz rację. Pojedziemy niedaleko, drogą do Solimanu. Wszak nam wszystko jedno, gdzie przenocujemy, nawet lepiej jest spać pod gołem niebem, niż w menzilu[14] małego miasteczka.
Jeszcze wieczorem opuściliśmy Hammamet i spaliśmy pod miasteczkiem w ogrodzie oliwkowym. Nazajutrz dotarliśmy do Solimanu, a następnego dnia po południu przybyliśmy do Tunisu. Wierzchowce natychmiast zostawiliśmy w Bardo do dyspozycji Pana Zastępów.
Według obliczenia kapitana z Hammametu, mieliśmy tylko jeden dzień czekać na przybycie kutra. W istocie czekaliśmy trzy dni. Wreszcie statek zawinął do portu. Żaden pasażer nie schodził z pokładu. Do kapitana nie chciałem się zwracać — mógł mnie jedynie oszukać. Wnet nadarzył się lepszy informator. Skoro kuter zarzucił kotwicę, usłyszałem przeraźliwe krzyki, — po pokładzie chłostano jakiegoś chłopca, poczem wypędzono na brzeg. Gdy dotarł do lądu, odwrócił się, pogroził swoim gnębicielom pięściami i wrzasnął coś, czego nie mogłem zdala dosłyszeć. Potem powlókł się powoli ku miastu.
Jako wypędzony chłopak okrętowy nie miał oczywiście środków do życia, ale nie przejmował się tem zbytnio. Nie kłopotał się o zarobek — miał swój własny pogląd na życie. Kiedy, przechodząc koło niego, udawałem, że chcę go wyminąć, zatrzymał się i wyciągnął rękę, prosząc o jałmużnę. Nie poskąpiłem mu sutego datku i zacząłem się pytać o warunki życiowe. Był tem, co u nas nazywają sprytną bestją; mimo lat czternastu przeżył wiele. Pierwsza jego podróż morska skończyła się chłostą i wypędzeniem.
— Czy mieliście tylko ładunek, czy również pasażerów? — zapytałem.
— Dwóch pasażerów.
— Czy wysiedli tutaj, w Goletta?
— Nie. Musieliśmy ich zawieść do wyspy Pantellania, gdzie wysiedli i kupili sobie ubiory Franków. Potem, gdy wrócili, zaczęliśmy lawirować po morzu tak długo, aż spotkaliśmy wielki parowiec, który wziął ich na pokład.
— A jak się nazywał ten parowiec?
— Nie wiem.
— Skąd przybywał i dokąd jechał?
— Nie mogę tego powiedzieć. Mój rejjis[15] sądził, że nie powinienem o tem wiedzieć.
To było wszystko. Chłopak był po raz pierwszy na morzu i za mało wiedział, aby mógł dać dostateczne informacje. Jedno tylko było pewne, i to najważniejsze i najbardziej zarazem nieprzyjemne, mianowicie to, że obaj Meltonowie zbiegli wielkim europejskim parowcem. Rozumie się, zamierzali jak najprędzej dostać się do Ameryki. Jeżeli nie mogliśmy ich już wyprzedzić, to musieliśmy przynajmniej nie dać im dosyć czasu do przeprowadzenia zbrodniczych planów.
Rozmówiłem się ze swymi towarzyszami, którzy zatrzymali się w tym samym hotelu, co za pierwszym pobytem w Tunisie. Postanowiliśmy wsiąść na parowiec, który nazajutrz miał wyruszyć do Marsylji. Tam już łatwo mogliśmy znaleźć okręt do Ameryki.
Moi przyjaciele wyszli na miasto, aby poczynić odpowiednie przygotowania, ja zaś zostałem sam w hotelu i spisywałem notatki. Naraz usłyszałem w korytarzu szybkie kroki. Ktoś zastukał energicznie i szarpnął drzwi z całej siły. Podniosłem się, aby skarcić gbura, który tak niegrzecznie się wrywał do mego pokoju, ale słowa zamarły mi na ustach, miałem bowiem przed sobą — mego starego, kochanego Krüger-beja. Objął mnie, ściskał, przyciskał z całej siły i wołał:
— Wy już znowu tutaj w Tunisie! Nikt nie chciałby móc przypuszczać, aby takie rychłe przybycie było możliwe do wykonania.
— Tak, poszło szybciej, niż się sam spodziewałem, — odpowiedziałem, ściskając jego prawicę. — Przyszedł pan nas odwiedzić. Skąd pan wie, że przybyliśmy? Pokazano widocznie nasze konie?
— Tak, tak, i z tego sądzić chciałem, że panowie tu jesteście.
— Naturalnie, wszak wierzchowce nie mogły same przybiec. Powiedziano panu także, kto je przyprowadził. Jakże się podobają?
— Cudownie! Przy pewności czystej rasy nikt nie mógłby je opłacić.
— Tak, to są prawdziwe, czyste, bezcenne wprost folbluty.
— Jakże pan znalazł się w posiadaniu takich skarbów?
— Opowiem panu. Niech mi pan uprzednio jednak wyjaśni, jak pan tu przybył. Sądziłem, że sprawy wymagają dłuższej obecności u Uled Ayarów.
— Tej konieczności uczyniłem zadość błyskawicznem działaniem i tak szybkim napadem na Uled Ayunów, że nie mieli czasu się przeciwstawić.
Opowiedział mi w swej klasycznej niemiecczyźnie, jak to natychmiast wyruszył z odsieczą, aczkolwiek uwierzył mojej notatce, że zdołamy się w ciągu nocy uwolnić. Uled Ayuni obozowali jeszcze w wadi, które poprzednio zamierzali opuścić. Wyczekiwali powrotu szeika i jego kilku najlepszych wojowników. Ci ścigali nas aż do Hammametu. Krüger-bej, który wyruszył wraz z całem wojskiem i Uled Ayarami, okrążył Ayunów i zmusił do poddania się bez sprzeciwu. Natychmiast potem napadł na dwa inne szczepy i pokonał bez rozlewu krwi. Ayuni byli zmuszeni zapłacić wyznaczony okup, co jednak wymagało pewnego czasu.
Obecność Krüger-beja nie była konieczna. Zostawił na miejscu dwa szwadrony, a z resztą wojska wrócił do Tunisu, gdzie odrazu po przybyciu dowiedział się, że byliśmy w Bardo i zostawili konie. Domyślił się, że zatrzymaliśmy się w tym samym hotelu, co dawniej, i przybiegł do nas czem prędzej.
Ponieważ rano mieliśmy wyjechać, przeto należało jeszcze tegoż dnia uzupełnić formalności, dotyczące sprawy zamordowania Smalla Huntera. Krüger-bej uważał tę sprawę za dostatecznie poważną aby ją osobiście przedłożyć Mohammed es Sadok-baszy, władcy Tunisu. Odwiedziliśmy również posła Stanów Zjednoczonych i jeszcze przed wieczorem otrzymaliśmy prawomocne dokumenty, które Meltonowie, w razie schwytania, mogli przypieczętować śmiercią.
Wieczór spędziliśmy w Bardo z moim starym przyjacielem. Chętnieby zatrzymał dłużej, lecz pojmował nasz pośpiech, i wyraził nadzieję, że zobaczy nas jeszcze w Tunisie.
Nazajutrz parowiec punktualnie zawinął do portu. Krüger-bej odprowadził nas aż na pokład, aby się osobiście przekonać, że nam nie brak niczego. Wreszcie pożegnał się i długo jeszcze z brzegu odprowadzał wzrokiem okręt, który unosił nas ku dalekim lądom w pościgu za zbiegłymi nędznikami. — — —



II
ZNÓW NA ZACHODZIE

Od czasu opisanych zdarzeń minęły cztery miesiące. Trzy upłynęły na pasowaniu się nieskończenie mi drogiej osoby ze śmiercią. Mówię tu, niestety, o moim przyjacielu Winnetou.
Natura jego, naogół bardzo odporna, nie zniosła pobytu, jakkolwiek krótkiego, w Afryce. — W Marsylji nadarzyła się szybka sposobność podróży tylko do Southamptonu. Ledwo okręt podniósł kotwicę, cierpienie zbiło z nóg Winnetou. Kładliśmy je na karb podróży morskiej, ale, ponieważ nie wystąpiły zwykłe objawy tej choroby, zawezwaliśmy lekarza okrętowego. Ten stwierdził niedomagania wątroby i żółci, gotowe przyjąć niebezpieczny obrót. Skoro przybyliśmy do Southamptonu, chory był już tak wycieńczony, że trzeba go było przenieść. O dalszej podróży, rzecz oczywista, nie było nawet mowy. Emery, który znał dobrze Southampton, wynajął dla nas podmiejską willę, jedną z licznych w tym porcie, zwanym ogrodem Anglji. Tu umieściliśmy chorego i zawezwali dwóch najlepszych lekarzy.
Apacz, który po stokroć bez lęku zaglądał w oczy śmierci, teraz musiał mocować się z wrogiem ukrytym i zdradzieckim, którego niesposób było schwytać. To ulegał przewadze, to znowu brał górę, przepełniając nas nadzieją, niestety, niezbyt długotrwałą. Czytelnik nie wątpi chyba, że nie myśleliśmy o niczem innem, tylko o pielęgnowaniu drogiego przyjaciela. Dzień i noc siedzieliśmy na zmianę u jego wezgłowia i nie szczędziliśmy żadnych zabiegów, byle zmusić wewnętrznego wroga do odwrotu. Atoli dopiero w trzynastym tygodniu oświadczyli eskulapowie, że kryzys minął i chory potrzebuje jedynie odpoczynku i spokoju.
Spokoju i odpoczynku! Apacz uśmiechnął się przy tych słowach — uśmiechnął się, lecz na jego wychudłej jak szkielet twarzy wyglądało to raczej jak stłumione łkanie.
— Spokoju? — zapytał. — Nie pora na to obecnie! Odpoczynku? Czyż Winnetou może odpocząć tu, na tem posłaniu, w tym kraju? Dajcie mu prerję, zwróćcie mu jego prastare lasy, — wówczas odzyska siły. Musimy wyjechać stąd! Moi bracia wiedzą, jak palące wołają nas sprawy.
Wiedzieliśmy bardzo dobrze. Sprawy nader nagliły, ale kto wylizał się z tak niebezpiecznej, obłożnej choroby, musiał się wystrzegać pośpiechu.
Rzecz oczywista, że nie zaniedbaliśmy niczego, co mogło w naszym gnuśnym stanie zapobiec planom obu Meltonów, zmierzającym ku zagarnięciu miljonowej spuścizny. Obaj szubrawcy zdołali drapnąć do Ameryki. Uderzające podobieństwo młodego Meltona do zamordowanego oraz skradzione tegoż dokumenty miały im przynieść olbrzymi spadek biednego Huntera. A zatem natychmiast po wylądowaniu w Southamptonie depeszowałem do młodego adwokata Freda Murphy do Nowego Orleanu. Ponieważ depesza nie wracała, uważałem, że ją otrzymał. Wślad za depeszą wysłałem obszerny list ze szczegółowym opisem naszych przeżyć i przygód. Prosiłem o zaaresztowanie Meltonów, skoro tylko zjawią się w New-Orleanie, i o zatrzymanie ich do naszego przybycia.
Po trzech tygodniach nadeszła odpowiedź. Adwokat dziękował za ostrzeżenie i zawiadamiał o pomyślnych rezultatach. Jako przyjaciel Smalla Huntera zajął się tak pilnie odszukaniem spadkobiercy i całą sprawą że został przez sąd mianowany egzekutorem testamentu. Otrzymawszy moją depeszę i list, natychmiast przekazał je władzom i załączył do aktów. Wkrótce potem zgłosił się wrzekomy Hunter. Oczywiście, aresztowano go wraz z ojcem. Wyglądał jak wykapany Small Hunter i znał najtajniejsze jego sprawy. Gdyby nie mój list, nie wahanoby się przyznać mu bez żadnych trudności całej wielomiljonowej schedy. Zbadano go jedynie naskutek mego zawiadomienia i stwierdzono istotnie, że posiada normalne stopy, podczas gdy prawdziwy Small Hunter miał, jak wiadomo, dwanaście palców u nóg.
Ponadto adwokat prosił, abym przesłał dokumenty, które posiadam, a które są mu niezbędne do szybkiego zakończenia sprawy. Przypuszcza bowiem, że my trzej nie będziemy mogli rychło przyjechać, szybkie zaś postępowanie leży w interesie właściwych spadkobierców.
Musiałem mu przyznać słuszność, jednakże głos jakiś wewnętrzny ostrzegał mnie, abym nie wysyłał dokumentów. W takim porcie jak Southampton można było dostać wszystkie poważniejsze zagraniczne dzienniki — przeglądałem codziennie trzy najpoczytniejsze pisma z New-Orleanu, a jednak żaden nie wspominał ani słowem o całej aferze. Zbudziły się we mnie podejrzenia.
— Władze pragną utrzymać tę sprawę w tajemnicy — tłumaczył Emery.
— A to czemu? — zapytałem.
— Hm! Nie domyślam się powodu.
— Ja też nie. Tem bardziej, że w innych sprawach władze amerykańskie nie unikają jawności. Jankes, jako prawnik i jako kryminalista, nie zwykł otaczać się tajemniczością. W naszym wypadku jawność jest bardziej zalecona, gdyż pozwoliłaby pomnożyć druzgocące dowody wykroczeń Meltonów. Jestem o tem aż nazbyt przeświadczony.
Well. Ja także.
— A zatem nie pojmuję tej tajemniczości. Co więcej, wydaje mi się podejrzana.
— Nie zechcesz więc wysłać dokumentów?
— Nie. Napiszę do adwokata, że dokumenty są zbyt wielkiej wagi, aby narażać je na niepewności poczty morskiej. Jeśli jest biegłym i przezornym prawnikiem, o czem nie mam powodu wątpić, pochwali jedynie moją rezerwę.
Wyłuszczyłem w liście wszystko i znów po trzech tygodniach otrzymałem odpowiedź. Fred Murphy nie odmawiał pewnej słuszności, mimo to prosił, bym dokumenty przesłał przez zaufanego człowieka. Ja nie kwapiłem się bynajmniej. Gazety z New-Orleanu po dawnemu milczały o całej aferze. Nie odpowiedziałem adwokatowi i nie otrzymałem też od niego listów. Przypuszczałem tedy, że brał mi coprawda za złe ostrożność, ale zgodził się czekać mego przybycia.
Wysłałem również list do pani Werner i do jej brata skrzypka. Zawiadomiłem ich o wszystkiem i zapewniłem, że na pewno obejmą sukcesję, której usiłowali ich pozbawić obaj Meltonowie. Zawczasu cieszyłem się radością rodzeństwa. Nie otrzymałem wszakże odpowiedzi. Aliści perswadowałem sobie, że do San Francisco jest dalej, niż do New-Orleanu, a poza tem adresaci mogli zmienić miejsce pobytu. A że koniec końcem dostaną mój list — tego byłem pewien. Ufałem, że skrzypek dał mi właściwy adres, lub że przynajmniej dbał, aby listy zostały przesłane pod ewentualny, zmieniony adres. — —
Wreszcie zdrowie Winnetou poprawiło się o tyle, że mógł wychodzić z domu. Zaproponowałem, aby pozostał do całkowitego wyzdrowienia w Southamptonie, nam zaś pozwolił wyjechać do New-Orleanu. W odpowiedzi obrzucił mnie zdziwionem spojrzeniem i zapytał:
— Czy brat mój to mówi poważnie? Czy brat mój zapomniał, że Old Shatterhand i Winnetou nie rozstają się nigdy?
— Tu zachodzi wypadek wyjątkowy. Sprawy naglą, ty zaś nie odzyskałeś jeszcze zdrowia.
— Winnetou prędzej wyzdrowieje na morzu, niż tu, w tym wielkim domu. Pojedzie z tobą. Na kiedy naznaczyłeś wyjazd?
— Wobec tego niebardzo prędko. Nie puszczasz nas bez ciebie, ja jednak nie mogę narażać cię na recydywę, która może się stać o wiele groźniejszą, niż przebyta choroba.
— A jednak pojedziemy! Ja tak chcę. Niech mój brat się dowie, kiedy odchodzi najbliższy okręt do New-Orleanu. Howgh!
Skoro wyrzekł to słowo, próżno było się certować, — musiałem być powolny jego życzeniu.
Po upływie czterech dni wsiedliśmy na pokład. Rozumie się, poczyniliśmy wszelkie zabiegi, mogące ułatwić podróż naszemu przyjacielowi.
Nasz niepokój był istotnie zbyteczny. Winnetou odzyskał siły z podziwu godną szybkością i, zanim przybyliśmy do New-Orleanu, czuł się niezgorzej, niż przed chorobą.
Zbyteczną chyba rzeczą byłoby wspominać, że towarzyszył nam Emery. Obecność jego jako świadka, aczkolwiek pożądana, nie była konieczna, atoli już całą duszą wciągnął się w sprawę, koszta zaś podróży nie odgrywały dlań żadnej roli.
Po zainstalowaniu się w hotelu, poszedłem do adwokata sam jeden, ponieważ obecność moich przyjaciół była zbyteczna. Łatwo odszukałem jego mieszkanie i biuro. Z wielkości pomieszczenia i ilości oczekujących klientów można było wnioskować, że jest to wielce renomowany i popularny adwokat. Wręczyłem służącemu kartę wizytową, każąc natychmiast oddać szefowi. Usłuchał, a wróciwszy, nie polecił mi, ku zdumieniu, wejść do gabinetu, lecz wskazał puste krzesło.
— Czy Mr. Murphy odczytał moją kartę? — zapytałem.
Yes — kiwnął.
— Cóż kazał powiedzieć?
Nothing.
— Nic? Zna mnie przecież!
Well!
— Poza tem sprawa moja jest nietylko nader ważna, ale nagląca. Wejdź pan i zamelduj, że ja proszę o natychmiastowe przyjęcie.
Well!
Odwrócił się sztywno i znikł za drzwiami gabinetu. Po chwili wrócił, nie spojrzał na mnie nawet, tylko podszedł do okna i patrzył spokojnie przez szybę.
— No, cóż powiedział Mr. Murphy? — zapytałem, zbliżając się do niego.
Nothing.
— Znowu nic? Nie pojmuję! Czy pan aby naprawdę wykonał moje polecenie?
Odwrócił się szybko i rzekł:
— Próżne gadanie, sir! Mam pilniejszą robotę, niż głaskanie pańskiej babskiej ciekawości. Mr. Murphy po dwakroć obejrzał pańską wizytówkę i nic nie powiedział. To ma znaczyć, że musi pan czekać, jak każdy inny, na swoją kolej. Siadaj pan i zostaw mnie w spokoju!
Co to mogło znaczyć? Nie zraziło mnie bynajmniej grubjaństwo służącego — o, wcale nie. Usiadłem spokojnie i czekałem. Lecz, że adwokat kazał mi czekać mimo dwukrotnego meldowania, tego nie mogłem pojąć. Mego nazwiska nie słyszy się tak często, szczególnie w Ameryce, a w danym wypadku łączyło się ze sprawami zbyt poważnemi, aby adwokat, czytając je, mógł o nich nie pamiętać. To wymagało bezwzględnie wyjaśnienia!
Byłem ostatnim z pośród dwudziestu prawie klientów. Minęła godzina, jedna i druga, a nawet półtrzeciej upłynęło, zanim przyszła na mnie kolej.
Adwokat miał zapewne niewiele ponad trzydziestkę. Skierował na mnie z wyrazem zapytania ostre a wymowne oczy inteligentnej twarzy.
— Mr. Murphy? — zapytałem, kłaniając się lekko.
— Tak — odparł. — Życzy pan sobie?
— Zna mnie pan. Przybywam wprost z Southamptonu.
— Southampton? — powtórzył, kiwając głową. — Nie przypominam sobie, abym był w jakich stosunkach z tem miastem.
— Nawet po przeczytaniu mojej karty?
— Nawet.
— Rzecz dziwna! Proszę, niech pan sobie przypomni. Nie mogłem rychlej przybyć z powodu choroby Winnetou.
— Winnetou? Czy mówi pan o słynnym wodzu Apaczów?
— No tak.
— No, ten cwałuje z nierozłącznym Old Shatterhandem po prerjach i górach. Skąd pan wie, że Apacz był chory?
— Leżał w Southamptonie obłożnie chory. Jestem Old Shatterhand. Pielęgnowałem wodza, a teraz przybyliśmy, by wręczyć panu dokumenty, o których przesłanie pocztą pan prosił.
Adwokat zerwał się z krzesła, obejrzał mnie ze zdumieniem i zawołał:
— Old Shatterhand? A więc spełnia się moje wielkie pragnienie! Jakże często i wiele słyszałem o panu, o Winnetou, o Old Firehandzie, o długim Davy’m, grubym Jemmy’m i o wielu innych pańskich towarzyszach z Zachodu! Ależ witam pana, sir, witam z całego serca! Gorąco pragnąłem spotkać pana i oto widzę go tak nieoczekiwanie. I oto przyszedł pan do mnie. Niech pan siada, proszę! Rozporządzam teraz wolnym czasem.
— Teraz, ale nie poprzednio.
— Jakto?
— Nie przyjął mnie pan odrazu. Musiałem czekać półtrzeciej godziny.
— Żałuję, bardzo żałuję, sir! Znam pański pseudonim, ale nie znałem właściwego nazwiska.
— Chyba się pan myli? Pisałem do sira dwukrotnie i dwukrotnie mi pan odpowiadał.
— Nie przypominam sobie — nie pisałem nigdy do Southamptonu. W jakiej właściwie sprawie pisał pan do mnie?
— W sprawie spuścizny Smalla Huntera.
— Smalla Huntera? Ah, jego spadek! Kilka miljonów! Byłem wykonawcą testamentu. Była to dobra, opłacalna praca. Musiałem, niestety, szybko doprowadzić ją do końca. Wolałbym, aby nie skończyła się tak prędko.
— Skończyła się? Nie chce pan chyba powiedzieć, że sprawa jest załatwiona?
— Czemu nie? Rozumie się, to chciałem powiedzieć.
— Załatwiona? — zapytałem przerażony. — A zatem znalazł się właściwy spadkobierca?
— A jakże!
— I odebrał spadek?
— Odebrał aż do ostatniego penny.
— Rodzina Vogel z San Francisco?
Vogel? Nie miałem do czynienia z rodziną Vogel z San Francisco.
— Nie? Więc komu wypłacono spadek?
— Smallowi Hunterowi.
— Do piorunów! A więc przyjechałem poniewczasie! Wszak ostrzegałem przed Smallem Hunterem!
— Co takiego? Ostrzec mnie przed Smallem Hunterem? Sir, mimo szacunku dla pana, muszę stwierdzić, że coprawda jesteś znakomitym westmanem, lecz poza prerją stajesz się niezbyt zrozumiałym, lub też może lubujesz w zagadkach. Pan mnie ostrzegał przed Smallem Hunterem? Muszę oświadczyć, że ten młody gentleman jest moim przyjacielem.
— Wiem o tem, wiem, że był pańskim przyjacielem. Był, bo czy nieboszczyk może być jeszcze teraz przyjacielem pana?
— Nieboszczyk? Co pan powiada! Small Hunter nietylko żyje, lecz jest zdrów jak ryba.
— Czy mogę wiedzieć, gdzie według pana przebywa?
— Jest w podróży na Wschód. Ja sam odprowadziłem go na okręt, który wyruszył drogą na Anglję.
— Na Anglję? Hm! Czy sam pojechał?
— Sam jeden, bez służącego, jak to przystoi tak przedniemu hulace. Zainkasował gotówkę, wszystko pozostałe sprzedał co rychlej i wyjechał, jak sądzę, do Indyj.
— Zabrał ze sobą cały majątek?
— Tak.
— Czy to nie wydało się panu podejrzane? Czy zdarza się, aby turysta obwoził po świecie cały swój wielomiljonowy majątek?
— Nie. Ale Small Hunter nie jest turystą. Zamierza bowiem na stałe zainstalować się w Egipcie czy Indjach, czy też gdzie indziej na Wchodzie. Z tego właśnie względu spieniężył całą sukcesję.
— Dowiodę panu, że uczynił to z innego względu. Proszę, sir, niech mi pan powie, czy Hunter nie miał na ciele jakiejś cechy szczególnej, jakiejś nienormalności?
— Nienormalności? Jakto? Do czego pan zmierza?
— Dowie się pan zaraz. Przedtem niech pan odpowie.
— Skoro pan nalega!... Owszem, miał nienormalność niedostrzegalną z zewnątrz. Mianowicie, po sześć palców u każdej nogi.
— Czy pan wie dokładnie?
— Tak dokładnie, że mógłbym przysiąc.
— A czy jegomość, któremu pan przekazał miljony, miał również dwanaście palców?
— Jakże pan może zadawać podobne pytania! Czy prawo nakazuje liczyć palce u nóg spadkobierców?
— Nie. Ale jegomość, któremu pan oddał ten olbrzymi majątek, ma tylko dziesięć palców w butach.
— Duby smalone! — powiedziałbym, gdyby pan nie był Old Shatterhandem.
— Może pan powiedzieć — nie wezmę tego za złe. Może pan nawet powtórzyć, gdy panu oświadczę, że prawdziwy Smali Hunter, o dwunastu palcach, spoczywa w grobie na terenie tuniskich Beduinów z plemienia Uled Ayarów.
— Spoczy — —
Nie dokończył słowa, cofnął się o dwa kroki i wlepił we mnie nieruchome spojrzenie.
— Tak, spoczywa w grobie, — dodałem. — Smali Hunter został zamordowany, pan zaś wręczył jego spadek oszustowi.
— Oszustowi? Czy jest pan przy zdrowych zmysłach, sir? Mówiłem wszak, że Small Hunter jest moim dobrym przyjacielem, — ja zatem — miałbym przyjąć zaś oszusta?
— No tak.
— Myli się pan! Musi się pan mylić, bezwarunkowo się pan myli! Jestem ze Smallem Hunterem tak zaprzyjaźniony, obcowałem z nim tak wiele i znaliśmy się i znamy obopólnie tak wyśmienicie, że oszust, choćby nie wiem jak podobny, wystawiłby się na niebezpieczeństwo odkrycia.
— Niebezpieczeństwo odkrycia, którego zdołał uniknąć.
— Niech się pan zastanowi! Jest pan Old Shatterhandem. Przypuszczam, że przyszedł pan nietylko poto, by mówić tak niepojęte rzeczy, lecz także aby odpowiednio działać.
— Tak też zamierzam. Zresztą, już działałem w tej sprawie, szczególnie o ile dotyczy to pana. Wszak wysłałem z Southamptonu dwa listy.
— Nic o tem nie wiem!
— W takim razie pozwoli sir pokazać mu jego obydwie odpowiedzi.
Wyjąłem listy z kieszeni i położyłem na stole. Schwycił i czytał — jeden, a potem drugi. Śledziłem wyraz jego twarzy. Jakże się rysy przeobraziły! Po przeczytaniu drugiego listu, zabrał się ponownie do pierwszego, poczem znów do drugiego. Czytał po trzykroć, po czterykroć, nie mówiąc ani słowa. Rumieniec spełzł z twarzy, która oblekła się trupią bladością. Ręką dotknął czoła, gęsto skroplonego potem.
— A teraz, — przerwałem milczenie — czy pan poznaje te listy?
— Nie — odpowiedział z głębokiem, bardzo głębokiem westchnieniem.
Twarz powlekła się wypiekami podniecenia i grozy.
— Obejrzyj pan koperty — listy pochodzą z pańskiego biura, jak tego dowodzi pieczątka.
— Tak.
— Poza tem są przez pana podpisane.
— Nie!
— Nie? Mamy tu dwojakie pismo. List został napisany przez któregoś z pańskich biuralistów, a podpisany przez pana.
— Tylko pierwsze jest prawdą.
— A więc pański kancelista napisał ten list?
— Tak. Jest to charakter pisma Hudsona. Nie wątpię, że on to napisał.
— A podpis —?
— Podrobiony! Podrobiony tak dokładnie, że ja tylko mogę się na tem poznać. Mój Boże! Uważałem pańskie pytania i słowa za pozbawione treści — oto jednak mam przed oczami podrobiony mój własny podpis! Musiało zatem coś istotnie prawdziwego skierować pana na te nieprawdopodobne przypuszczenia.
— Tak, sir. Krótka treść wszystkiego, co mogę panu oznajmić, jest zawarta w słowach, które już poprzednio zakomunikowałem: prawdziwy Smali Hunter został zamordowany i oto pan oddał spadek nietylko oszustowi, ale, co więcej, mordercy Huntera.
— Mordercy? — powtórzył nieprzytomnie.
— Tak, aczkolwiek nie należy rozumieć zbyt dokładnie. On sam nie mordował, ale był w spisku i ponosi moralnie tę samą odpowiedzialność, co właściwy zabójca.
— Sir, mam wrażenie, że śnię! Straszny koszmar... Czego się muszę nasłuchać!
— Czy ma pan dosyć czasu, aby wysłuchać bardzo długiej opowieści?
— Czasu — czasu! Co za pytanie! Trzymam w ręce podrobione listy, które świadczą, że moja kancelarja była terenem oszukańczych manipulacyj. Muszę mieć czas, choćby opowiadanie pańskie trwało tygodniami. Siadaj sir i pozwól mi tylko wydać polecenie służącemu, aby nikogo nie wpuszczał!
Usiadłem. Przyznaję, że byłem podniecony. Wszak nie wątpiłem, że moje listy dotarły do właściwego adresata, a okazało się, że wręcz przeciwnie, wpadły w najmniej właściwe ręce. Hultaje przeprowadzili swoje plany. Być może, wszystkie nasze wysiłki, wszystkie zabiegi spełzną na niczem!
Po chwili wrócił adwokat, usiadł naprzeciw mnie i dał znak ręką, abym zaczął. Twarz miał bladą, wargi drżały. Z najwyższym wysiłkiem starał się zachować spokój wewnętrzny. Żal mi było tego człowieka, którego honor był wystawiony na szwank. Jego uczciwość osobista — byłem przekonany — nie podlegała żadnemu posądzeniu, lecz w kancelarji działy się oszustwa. On sam dał się zwieść wyrafinowanemu oszustowi — zaprzepaścił znaczny majątek. Publiczne ujawnienie tych faktów musiało go, jako adwokata, zmiażdżyć doszczętnie.
Byłem przeświadczony, że Tomasz i Jonatan Melton wciągnęli do współpracy Harry’ego. Dlatego nie pominąłem go w opowiadaniu. Dokładnie opowiedziałem wszystko, co wiedziałem i co przeżyłem z tą trójką. Trwało to oczywiście dosyć długo. Adwokat mi ani razu nie przerywał. Nawet gdy skończyłem, siedział jeszcze długo w milczeniu, wpierając nieruchome spojrzenie w kąt pokoju. Potem podniósł się, kilkakrotnie przemierzył gabinet nerwowemi krokami, i, zatrzymując się przede mną, zapytał:
— Sir, wszystko, co słyszałem, jest prawdą, jest istotnie prawdą?
— Tak.
— Wybaczy pan to pytanie! Widzę, trudno zresztą nie widzieć, że jest zbyteczne, ale słowa pana, które brzmią tak fantastycznie dla mnie, posiadają o wiele większe znaczenie, niż pan sobie może wyobrazić.
— Mogę sobie wyobrazić — chodzi o pańską renomę, o przyszłość, może nawet o majątek pana.
— Naturalnie, że o majątek również. Jeżeli się okaże, iż pan się nie omylił, wówczas, nawet bez przymusu, całym swoim majątkiem powetuję straty z mojej winy wynikłe dla prawdziwych spadkobierców. A niestety, aż nazbyt wiem, że wszystko, co oddałem oszustowi, jest na zawsze stracone.
— Niema jeszcze powodu do rezygnacji. Może zdołamy go schwytać.
— Wątpię. Przebywa już za oceanem i schroni się w bezpiecznem miejscu.
— Cóż z tego? Czy ojciec jego nie ukrył się daleko? A jednak znaleźliśmy go w Tunisie. Sądzę, że syn nie jest sprytniejszy od ojca. Właściwa trudność polega na tem, że ci trzej szubrawcy podzielą między siebie zdobycz. Jeśli nawet schwytamy jednego, odzyskamy tylko jedną trzecią majątku.
— A więc przypuszcza pan, że Harry Melton maczał w tem rękę?
— Jestem jak najbardziej tego pewny.
— Na czem polegała jego rola?
— Hm! — Jak się nazywał autor tych dwóch listów, a zarazem podrabiacz pańskiego podpisu?
— Hudson.
— Jak dawno pracuje u pana?
— Półtora roku.
— Przypuszczam, że niema go już w pańskiem biurze?
— Oczekuję jutro jego powrotu. Dostał telegraficzną wiadomość o śmierci brata, wobec czego dałem mu dwutygodniowy urlop.
— Gdzie mieszkał i umarł jego brat?
— W St. Louis.
— A więc możemy być pewni, że Hudson nie pojechał w tym kierunku. Jakże pan się z nim poznał?
— Miał piśmienne rekomendacje. Z początku był zatrudniony jako zwyczajny pisarz, aczkolwiek nie odpowiadało to jego wiekowi. Już wkrótce potem wykazał takie zdolności, że powierzałem mu coraz to poważniejsze stanowiska. Żył wyjątkowo powściągliwie, był bardzo pilny i punktualny. Sądząc z wiedzy, uczył się w wolnych od zajęć godzinach. W niektórych działach mogłem śmiało odsyłać do niego klientów — wiedziałem, że dogodzi im niegorzej ode mnie.
— Jakie stosunki utrzymywał z kolegami?
— Naogół był odludkiem. W jego zachowaniu przebijało coś, co nakazywało dystans, aczkolwiek nie można było nazwać go odstręczającym. W miarę, jak obejmował coraz to wyższe stanowiska, aż do szefostwa biura, odosobnienie jego wzrastało.
— Kto odbierał korespondencję?
— Hudson, Przedkładał mi tylko to, czego sam nie mógł załatwić.
— A zatem otrzymał, przeczytał i odpowiedział na moje listy, nic o nich panu nie wspominając? — Na ile lat wyglądał?
— Miał chyba pięć krzyżyków.
— A postać?
— Wysmukły, kościsty brunet.
— Zęby?
— Wszystkie.
— Twarz?
— Twarz miał szczególną. Hudson był bardzo pięknym mężczyzną. Nie widziałem jeszcze tak pięknej twarzy męskiej. Lecz po dłuższem wpatrzeniu odbierało się wrażenie, jakgdyby twarz jego miała jakieś osobliwe braki. Nie jestem malarzem, ani znawcą, i nie umiem się właściwie wyrazić. Jego twarz była piękna — podobała mi się, ale tylko, gdy na nią przelotnie spogłądałem.
— Dobrze, sir! Wiem już, co o tem sądzić. Szefem pańskiego biura był — Harry Melton.
— Do kata! Czy jest pan przeświadczony?
— Bezwątpienia! Spryciarz dobrze się ukrył. Czy policja będzie szukała przestępcy wśród personelu znakomitego adwokata?
— To prawda! — Czyżby, przyjmując u mnie posadę, wiedział już, że tą drogą uda mu się zrealizować swój plan?
— Być może.
— Ale nikt nie mógł przewidzieć podówczas, że to ja będę wykonawcą testamentu!
— A jednak... Zbliżała się godzina śmierci starego Huntera. Syn jego, podobny do młodego Meltona, przyjaźnił się z panem. Z tego wynikało, że młody Hunter w kwestjach prawnych będzie zasięgał rady pana. — — Oto i wszystko!
— Trudno mi przecież wierzyć, że padłem ofiarą od tak dawna opracowanego planu. Ale pan mnie przekonał. Przyznaję panu rację.
— Jestem nawet pewny, że ten przeklęty szef pańskiego biura nietylko korespondował z bratem z Tunisu, lecz także otrzymywał od czasu do czasu od bratanka listy, które go uwiadamiały o biegu rzeczy.
— Co za otchłań podłości i okrucieństwa! I co za szczęście, że pan im nie przesłał dokumentów! Uległyby zniszczeniu i bylibyśmy pozbawieni dowodów, świadczących przeciw Meltonom.
— Co się tego tyczy, to można byłoby sprowadzić nowe dokumenty z Tunisu, oczywiście ze znaczną stratą czasu. Pewnie, że lepiej się stało, iż nie wydałem ich w ręce oszustów. — Co pan zamierza teraz, sir?
— Spełnię przedewszystkiem swój obowiązek — zamelduję natychmiast władzom. Potrzebne mi są w tym celu pańskie dokumenty. Czy powierzy mi pan?
— Naturalnie! Wszak poto je sprowadziłem. Wręczę panu również inne papiery, które odebrałem Harry’emu Meltonowi i jego bratankowi. Oto pakiet.
— Dziękuję! Będziemy zmuszeni pana i jego towarzyszy fatygować jeszcze kilka razy na przesłuchanie. Proszę pana o szczególne zaakcentowanie podobieństwa, które mnie zwiodło.
— Może pan być przekonany, że nie pominę nic, co mogłoby błąd pana usprawiedliwić. Prawdopodobnie zarządzi się natychmiastowy pościg za zbrodniarzami?
— Naturalnie! I to bez zwłoki. Bogu dzięki, mamy tu nader przemyślnych, doświadczonych i bystrych detektywów, głośnych we wszystkich naszych stanach. Zrobią wszystko, co w ich mocy, aby schwytać zbiegów.
— Jest to ich obowiązkiem i za to im się płaci. Zresztą, ja sam natychmiast zabiorę się do tropienia śladu Meltonów, a skoro odnajdę, niełatwo dam go sobie wydrzeć.
— Czy nie należałoby śledztwa powierzyć raczej tajnej policji? Mógłby pan popełnić błędy, które tylko utrudnią pracę detektywom.
— Tak pan sądzi?
— Tak. Jesteś sir wyśmienitym myśliwym, lecz wytropienie zwierzyny, a odszukanie trzech tak wyrafinowanych przestępców, to dwie całkiem różne rzeczy.
— Hm! Pańskie pouczenie brzmi tak przygniatająco, że zaniecham wszystkiego, co mogłoby przeszkodzić panom detektywom. Kiedy właściwie wyjechał stąd wrzekomy Small Hunter?
— Przed dwoma tygodniami.
— A więc w tym samym czasie, kiedy szef pańskiego biura otrzymał urlop. W jakim hotelu mieszkał Hunter?
— W żadnym. Odnajmował od pewnej wdowy bardzo ładne mieszkanko niedaleko stąd. Nie wychodził prawie nigdy z domu — odwiedzał mnie tylko w wypadkach koniecznych.
— Czem uzasadniał swoje postępowanie?
— Studjami języka indyjskiego, co go całkowicie pochłonęło.
— A więc nie obcował z nikim?
— Z nikim. Wdowa, Mrs. Elias, mieszka na parterze o pięć domów stąd. Byłem tam kilkakrotnie i zawsze go zastawałem zatopionego w obcych księgach, tak, że tylko mogłem z nim rozmawiać o rzeczach najzbędniejszych.
— A jednak twierdził pan, że oszust wystawiał się na niebezpieczeństwo odkrycia?
— Ma pan słuszność. Teraz, kiedy mi pan zdarł łuskę z oczu, widzę dopiero jego postępowanie we właściwem świetle i uświadamiam sobie, że istotnie wystrzegał się jak ognia intymnej ze mną rozmowy.
— A gdzie mieszkał dzielny szef pańskiej kancelarji?
— Na parterze w pierwszym domu na prawo.
— Czem się zajmuje jego gospodarz?
— Handlarz, nie wiem zresztą czego. Hudson był jego sublokatorem. Chce się pan jeszcze czego o nim dowiedzieć? Niech pan to zostawi tajnej policji! Może pan wiele, a nawet wszystko popsuć!
Muszę przyznać, że to powtórne ostrzeżenie dosyć mnie złościło. Wszak niejednokrotnie byłem czynny jako detektyw i wywiązywałem się z zadania wzorowo. Opowiedziałem adwokatowi całą sprawę i, aczkolwiek starałem się ukryć swoją osobę w cieniu, to jednak musiał chyba wywnioskować, że ja i moi przyjaciele nie jesteśmy w ciemię bici. Jego nierozumne twierdzenie, iż mogę popsuć sprawę, skwasiło mi humor do reszty. Dałem mu adres hotelu i pożegnałem w poczuciu, że jest tem, czem ja nie jestem, mianowicie dobrym prawnikiem, ale że poza tem nie umiał przejrzeć obydwu Meltonów. — — —
Jakże się zdumieli Winnetou i Emery, kiedy im złożyłem sprawozdanie z wizyty. Emery huknął pięścią w stół i krzyknął wściekle:
— Czy można było przypuścić! Teraz będziemy mogli rozpocząć odnowa tylko w tym wypadku, jeśli byli tak łaskawi, że zostawili jakieś ślady. Ale i wówczas można się spodziewać, iż nasze największe nawet wysiłki i niebezpieczeństwa nie zwrócą złota prawdziwym spadkobiercom. I to się nazywa adwokat! I ten śmie jeszcze mówić, że łatwiej jest schwytać zwierzynę, niż człowieka. Niechno mi ta oferma spróbuje schwytać grizzly-niedźwiedzia. Muchę, to i owszem, ale nie niedźwiedzia! Przyjmuje nieznanego oszusta za najlepszego przyjaciela, mianuje szefem kancelarji zatraconego rozbójnika i mordercę i śmie nam — nam — nam dawać nauczki! Niechaj Bogu dziękuje, że niema go teraz w tym pokoju. Jabym go — —!
Nie skończył wprawdzie groźby, lecz zastąpił ją takiem uderzeniem w stół, że aż blat wyskoczył. Winnetou natomiast milczał. Duma Indjanina nie pozwoliła mu dać upustu uczuciom, które nim targały.
Nie upłynęły jeszcze dwie godziny, gdy przyszedł goniec, aby nas wezwać na posłuchanie. Musieliśmy zaprzysiąc nasze zeznania. Apacza zresztą, który podówczas nie przyjął jeszcze chrztu, aczkolwiek z duszy był chrześcijaninem, z przysięgi zwolniono. Napomknięto nam, że mamy się stawić na każdorazowe wezwanie. A jednak byliśmy zdecydowani wyjechać z New-Orleanu, o ileby zaszła konieczność.
Ledwie wróciliśmy do hotelu, kelner zameldował jakiegoś pana, który chciał się z nami rozmówić. Był to bardzo starannie ubrany starszy master o szczwanym wyglądzie. Bez zaproszenia rozsiadł się wygodnie na krześle, obejrzał nas bardzo uważnie, splunął, przesunął lulkę z jednego do drugiego kąta ust i zapytał Emery’ego:
— Mam zaszczyt widzieć przed sobą wielce szanownego pana Bothwella?
— Nazywam się Bothwell — odparł zapytany.
— Pan zaś jesteś owym znakomitym westmanem, którego mienią Old Shatterhandem? — rzekł, zwracając się do mnie.
— Tak.
— A pan jesteś redmanem, imieniem Winnetou?
Pomimo niegrzecznej formy zapytania, Winnetou skinął potakująco.
Well! A zatem trafiłem do właściwych ludzi mam nadzieję, że udzielą mi panowie odpowiednich wiadomości.
— Czy nie chciałby pan przedewszystkiem powiedzieć, kim jesteś, master? — odezwał się Emery. — A może niczem nie jesteś i nie masz żadnego nazwiska?
— Jestem wszystkiem i mam wszystkie nazwiska — brzmiała zuchwała odpowiedź. — Jak się nazywam, to obojętne. Dosyć, że powiem, iż zamierzamy odszukać Meltonów. Jestem kierownikiem detektywów i chcę panów nadewszystko prosić, abyście poniechali tej sprawy.
— Zastosujemy się do tego z przyjemnością — oświadczył Emery. — Niech pan tylko zawsze pamięta o tej przyjaznej prośbie!
— A więc przystępujemy do pytań! Znacie panowie dobrze Meltonów?
Odpowiadaliśmy zarozumiałemu jegomościowi tak skąpo, że wreszcie odszedł zagniewany. Wówczas odezwał się Emery:
— Sami musimy znaleźć Meltonów. Ale gdzie ich szukać? Czy wierzysz, że Jonatan wyjechał za morze?
— Ani myślał. Wszedł na pokład, aby zmylić adwokata, — odpowiedziałem.
— A jego stryjek Harry?
— Nie pojechał do St. Louis. Do Europy również nie zwiali z obawy przed listami gończemi. Do Afryki i dalej nie drapnęli, gdyż znaleźli już tam kolce zamiast róż. Dla nich środkiem najwłaściwszym jest schronić się gdzieś na ustroniu i wówczas dopiero pokazać się między ludźmi, kiedy przeszłość mchem porośnie. A gdzie można się najlepiej i najszybciej ukryć? Niewątpliwie tutaj, w stepach zachodnich. Mogę się założyć, że tkwią gdzieś w tutejszych górach. Mają wszak dosyć pieniędzy, aby zabrać zapasy. W kompletnem ukryciu mogą przetrwać rok, a nawet dłużej.
— Ja tak samo myślę. Miejmy nadzieję, że pozostawili po sobie jakieś ślady.
— Żadne zdarzenie, żaden czyn nie mija bez śladu. Trudność polega na tem, aby go wykryć. Przedewszystkiem zwiedzę mieszkania obu łotrów. Być może, znajdę jakąś nitkę, która nas zaprowadzi do kłębka.
Poszedłem do Mrs. Elias, przedtem jednak wstąpiłem do szynku, mieszczącego się w sąsiednim domu. Sądziłem, że zasięgnę języka. Niestety, kelner — stary zaspany murzyn — służył tu zaledwie od kilku dni. Zaniechałem więc pytań. Byłem jednak zadowolony, że wstąpiłem do szynku, gdyż po chwili ujrzałem naszego detektywa „gentlemana“, wychodzącego z domu wdowy. Złożył wizytę Mrs. Elias, aby dowiedzieć się czegoś o Jonatanie Meltonie.
Przeczekałem piętnaście minut, poczem przeszedłem na drugą stronę ulicy. Kartka na drzwiach oznajmiała, że mieszkanie jest znowu, a raczej jeszcze, do wynajęcia. Zadzwoniłem. Otworzyła mi bardzo stara i nader tęga jejmość, mulatka, która swym okazałym tułowiem zatkała wejście, oglądając mnie uważnie. Wiedziałem, jak trzeba się obchodzić z tego rodzaju służącemi, — zerwałem z głowy kapelusz i zapytałem:
— Przepraszam, milady, czy mam szczęście widzieć Mrs. Elias?
Pochlebstwo miało doraźny skutek. Twarz mulatki rozpłynęła się w błogim uśmiechu.
— Nie — odpowiedziała. — Jestem jej kucharką. Mrs. Elias jest w pokoju. Pójdź pan ze mną, sirrrr!
— Proszę, oto moja karta, milady! Nie należy wchodzić bez meldowania do tak czcigodnej damy.
Wzięła moją kartę, wyprzedziła mnie, rozchyliła naoścież drzwi i znikła w pokoju, mówiąc głośno, abym usłyszał:
— Oto, Ma’am, karta bardzo, bardzo szlachetnego sira, Wonderful fine! O wiele inteligentniejszy, niż ten, który był poprzednio.
Wpuściła mnie do pokoju i zamknęła drzwi. Miałem przed sobą starszą damę, o łagodnym wyrazie twarzy. Powitała mnie przyjaznem spojrzeniem.
— Przepraszam panią. Przeczytałem, że jest tu mieszkanie do odnajęcia.
— Tak — odrzekła, patrząc naprzemian to na mnie, to na kartę wizytową. — Zdaje się, że jest pan Niemcem.
— Istotnie.
— To mnie bardzo cieszy. Jestem rodaczką pana. Proszę bardzo, niech pan siada! Mieszkanie składa się z czterech pokojów. Czy to nie za wiele dla pana?
Powiedziała to po niemiecku. Spojrzałem na jej dobrą, uczciwą twarz i przykro mi się zrobiło, że ją oszukuję. — Jaka szkoda, Niemiec a jednak łgarz! — nie chciałem, aby tak o mnie myślała, czy mówiła. Dlatego odpowiedziałem:
— Stanowczo. Nawet jeden pokój — i to za wiele dla mnie. Nie przychodzę w sprawie najmu mieszkania, madame.
— Nie — zapytała ździwiona. — A wszak pan mówił — —
— To była tylko wymówka! Ale ponieważ jest pani moją rodaczką i ponieważ ujęła mnie swojem szczerem spojrzeniem — nie mogę dłużej kłamać. Przyszedłem w celu zasiągnięcia informacyj o Smallu Hunterze.
— O tym? Czy jest pan z tajnej policji?
Mówiąc to, wyraźnie się zasępiła.
— Nie, pani. Jestem człowiekiem prywatnym, wiążą mnie jednak ze Smallem Hunterem sprawy tak istotne, że będę pani nader wdzięczny, jeśli zechce mi łaskawie udzielić informacyj.
Uśmiechnęła się i rzekła:
— Nie powinnam tego właściwie czynić, ponieważ nie obrał pan prostej drogi. Ale, że pan okazał skruchę, spełnię pańskie życzenie. Zna pan Huntera?
— Lepiej, niżby to mogło być miłe.
— Lepiej — —? Niżby to mogło być miłe — — ? — A więc to prawda, co mówił agent policji?
— Co mówił?
— Że Hunter jest oszustem, a nawet zbrodniarzem.
— To prawda.
— Boże Wielki! I u mnie mieszkał taki zbrodniarz, taki niebezpieczny opryszek! Gdybym wiedziała, nie zaznałabym chwili spokoju, dopókiby się nie wyprowadził. To rzecz straszna, przerażająca!
— Agent poinformował panią o wszystkiem?
— Tak. Hunter nazywa się Melton, zamordował właściwego Huntera i zagarnął jego majątek. Czy tak jest istotnie?
— Mniej więcej. Nie wiem, czy detektyw postąpił właściwie, wtajemniczając panią. Lecz skoro to uczynił, mogę z panią porozmawiać. Ja odkryłem to piekielne oszustwo; Melton jest łajdakiem, co się zowie. Spadek, zagrabiony dzięki morderstwu i oszustwu, powinien dostać się pewnej biednej, poczciwej rodzinie niemieckiej w San Francisco, która już ledwie wiąże koniec z końcem. Pani się może bardzo przyczynić do zwrócenia tym ludziom należnego im majątku.
— Uczynię wszystko, co będzie w mej mocy. Czem mogę panu służyć?
— Jakąś wskazówką, któraby mogła naprowadzić na miejsce pobytu Meltonów.
— O to prosił także agent.
— Udzieliła mu pani jakichś informacyj?
— Nie. Zwracał się do mnie tak brutalnie, że nic prawie nie powiedziałam. Zresztą, przy najlepszych chęciach nie mogłabym uczynić zadość jego życzeniu.
— Z kim Hunter obcował?
— Adwokat Murphy przychodził nieraz. Hunter zaś wyszedł dwa, czy trzy razy, — nie wiem dokąd, przypuszczam, że do adwokata.
— Poza tem nikt go nie odwiedzał?
— Pewnego dnia przyszedł jakiś jegomość z biura adwokata. Był ogromnie podobny do służącego Huntera.
— A zatem Hunter miał służącego?
— Owszem, na czas pobytu w New-Orleanie. Przyjął go tutaj i odprawił przed wyjazdem.
— Hm! Cóżto za człowiek był ten służący? Czy może go pani określić?
Opis mnie przekonał, że wrzekomym służącym Meltona był jego własny ojciec.
— Czy nie słyszała pani, o czem Hunter rozmawiał ze służącym?
— To, co słyszałam, nie odbiegało od spraw powszednich. Ale często szeptali ze sobą — mieli chyba jakieś wspólne sekrety.
— Czem zajmował się Small Hunter? Skoro nie opuszczał mieszkania, miał dużo wolnego czasu. Czy nie spędzał go na jakiejś pracy pożytecznej?
— Nie. Stale siedział przy oknie.
— Mówiono mi, że studjował?
— Nieprawda. Chwytał za książkę tylko wówczas, gdy adwokat przychodził.
— Tak też przypuszczałem. Jakiego pani była o im zdania? Musiało panią przecież zastanowić, że ten młody człowiek całemi dniami zbija bąki.
— Uważałam go za chorego, — bo ja wiem — za melancholika. Zresztą, zmieniłam zdanie, skoro zaczął odwiedzać damę, mieszkającą na górze, nad nami.
— Czy mieszka sama?
— Nie. Ma dwie służące Indjanki.
— Młoda?
— Tak. I piękna.
— Jak się nazywa?
— Silverhill.
— To jest nazwisko angielskie.
— Tak. Jednak nie sądzę, aby jej rodzice byli Yankees albo Anglikami. Słyszałam nieraz, jak rozmawia ze swemi służącemi po hiszpańsku.
— Hm! A więc z tą damą obcował pani lokator?
— Dopiero w drugim tygodniu. Siedział wszak całemi godzinami przy oknie — widział ją, gdy wychodziła, lub wracała. Zapytał o nią, wreszcie złożył wizytę i odtąd zaczął często odwiedzać.
— Czy adwokat Murphy wiedział coś o tem?
— Nie wiem. Sądzę, że nie.
— Czy wie pani coś jeszcze o wrzekomym Hunterze?
— Nic więcej. W każdym razie nie przypominam sobie chwilowo nic ciekawego. Niech mnie pan odwiedzi, może sobie jeszcze co przypomnę.
— Z przyjemnością przyjąłbym pani zaproszenie, ale nie chciałbym deranżować pani.
— O, nie deranżuje mnie pan bynajmniej! Wręcz przeciwnie, jest pan miłym gościem. Cieszę się bardzo, że z grzesznika, pragnącego skłamać, zmienił się pan w człowieka uczciwego.
— I to mam do zawdzięczenia pani — odpowiedziałem, podejmując żart. — Czy mogłaby mnie pani jeszcze poinformować o tej damie z góry?
— Bardzo niewiele. Jest nader bogata. Moja kucharka rozmawiała parę razy z Indjankami. Dama namiętnie uprawia grę hazardową i szczęście jej stale dopisuje. Zaprasza do siebie również namiętnych graczy. To wszystko, co wiem. Ponadto przypuszczam, że jest wdową. Wydała się z tem jedna z Indjanek. Mąż jej pono nie był zwykłym zjadaczem chleba.
— Może był wodzem indjańskim?
Powiedziałem to żartobliwie. Roześmiała się. Ale natychmiast błysła mi myśl. — Zapytałem:
— Czy widziała pani kiedy służące Indjanki?
— Nie.
— Wolna Indjanka nigdy nie poniży się do posług domowych u białych. Tu muszą zachodzić szczególne okoliczności. Znam taki wypadek, że biała kobieta poślubiła wodza indjańskiego. Czy ta pani jest blondynką?
— Nie, to mocna brunetka. Zdaje się, że jest Żydówką.
— Żydówką? Ach! Czy zna pani jej imię?
— Tak. Któregoś dnia przyniesiono dla niej list i wręczono przez pomyłkę mojej mulatce, która, nie umiejąc czytać, przyniosła go do mnie. Nazwisko damy brzmi Judyta Silverhill.
— Moje przeczucie, moje przeczucie! Silverhill po niemiecku jest Silberberg, a Żydówka, która poślubiła wodza indjańskiego, nazywała się Silberstein. Muszę natychmiast pójść do niej!
— Jakto? Zna ją pan?
— Tak, jeżeli się nie mylę. Jest to niezwykle ciekawy zbieg okoliczności, który może mi się bardzo przydać. Madame, pani była tak dobra i łaskawa dla mnie — proszę o wielką przysługę!
— O ile tylko będę mogła, chętnie ją wyświadczę.
— Nie rozmawiała pani jeszcze z tą damą?
— Jeszcze nie.
— Może to jednak łatwo się zdarzyć w najbliższej przyszłości. Proszę panią bardzo, niech pani zatai cel mego przybycia! Niech pani wogóle o mnie nie wspomina i niech pani łaskawie poleci swej mulatce aby nie wygadała się przed Indjankami o aferze Smalla Huntera.
— Ona o niczem nie wie, ani też się dowie. A zatem, zamierza pan tę damę odwiedzić?
— Stanowczo!
Podziękowałem gospodyni za dobre przyjęcie i pożegnałem. Wszedłem o piętro wyżej i zadzwoniłam. Otworzyła młoda dziewczyna, niezawodnie Indjanka. Wpuściła mnie do bardzo pięknie urządzonego pokoju. Po chwili portjera odsunęła się, i oto miałem przed sobą — — Judytę Silberstein, którą po raz ostatni widziałem jako narzeczoną wodza Yuma. Od tego czasu rozwinęła się przepysznie — była piękniejsza, wyższa i bardziej kobieca. Pierwsze spojrzenie pouczyło mnie, że nie zaniedbała wrodzonego talentu i wyrobiła się na kokietkę w pełnem tego słowa znaczeniu. Nawet teraz, w domu u siebie, nie spodziewając się wizyty, na szyi i obnażonych ramionach nosiła brylanty. — Poznała mnie natychmiast. Tonem napoły radosnym, napoły zakłopotanym, zawołała po hiszpańsku:
— Pan, sennor — sennor — —! Co za radosne oszołomienie! Jakże pragnęłam pana zobaczyć! Proszę, niech pan wejdzie do buduaru! Niech pan usiądzie przy mnie! Mamy sobie wiele, bardzo wiele do opowiedzenia.
Pociągnęła mnie za rękę do buduaru i kazała usiąść przy sobie na kanapie. Trzymała mą dłoń w swojej i rzekła z zalotnem mrugnięciem:
— Muszę się panu przedewszystkiem przyznać, że nie pamiętam jego nazwiska. Jest to rzecz niewybaczalna, czy prawda?
— Tak, szczególnie, że pragnęła mnie pani widzieć.
— Ale pan mi wybaczy! Widzi się, przeżywa tyle, że łatwo się zapomina o szczegółach. Miał pan, o ile pamiętam, dwa nazwiska — jedno właściwe, a drugie nadane przez Indjan. To drugie brzmiało — brzmiało — no jakże? Była tam noga czy ręka!
— Old Firefoot — wtrąciłem szybko. Było mi to bardzo na rękę, że nie pamiętała mego nazwiska. Wszak obcowała z Jonatanem Meltonem.
— Tak, tak, właśnie, była w tem noga — foot — wszak mówiłam panu! — rzekła ze śmiechem. — A pańskie właściwe nazwisko? Jeśli się nie mylę, nazywa się pan tak, jak jeden z dwunastu miesięcy?
— März — rzekłem.
— Tak. März, istotnie März. A zatem, sennor März, czy pamięta pan, jakeśmy się rozstali?
— Niezbyt przyjaźnie.
— O tak, niezbyt. Czy wie pan, czem mi groziłeś?
— Tak, wiem.
— Miałby pan odwagę dzisiaj to powtórzyć?
— Czemu nie? Mówiłem, że panią każę wychłostać, skoro mi się pani nawinie na oczy.
— To straszne! Niech się pan tylko przysłucha jak to brzmi! Wychłostać kobietę, nadto kobietę młodą. Mam nadzieję, że była to tylko pogróżka.
— Wówczas nie miała pani tej nadziei, albowiem nie pokazała mi się na oczy.
— Zatem istotnie spełniłby pan groźbę?
— Z całą pewnością. Daję pani słowo, że mówiłem poważnie.
— Okropność! Nie jesteś pan ani sennorem, ani człowiekiem, — jesteś tyranem!
— Nie. Wręcz przeciwnie, mam bardzo miękkie serce. Wosk i żelazo są jednako uprawnione, ale każde w twoim czasie. Kiedy chodzi o wolność tylu ludzi, o rozlew krwi, o śmierć i życie, wówczas nie zważam na żadne kaprysy — niech to będą nawet kaprysy młodej, no i ślicznej kobiety.
— Dlaczego akcentuje pan to słówko śliczna? Uważał pan, że byłam szpetna?
— Nie.
— Pańskie zachowanie każe mi tak sądzić.
— Nie, to tylko pani postępowanie nie było śliczne. Patrzała pani na ciepłe jeszcze zwłoki swego narzeczonego, niczem na pieczeń.
— Nie kochałam go już wówczas. Ale jednak nie odmawiał mi pan urody? A teraz? Czy nie spostrzegł pan, żem się zmieniła?
— Tak. Wypiękniała pani.
— I mówi to pan tak lodowatym głosem? Jest pan naprawdę okropnym człowiekiem i nie zmieniłeś się ani na jotę! Jestem piękniejsza, natomiast pan nie jest lepszy, ani bardziej uczuciowy. Ale właśnie ten pański chłód, pańska moc imponowała mi wielce.
— Nie mówmy o mnie. Jakże się pani wówczas powiodło? Czy zawsze pani było dobrze?
— Tak.
— Nie żałuje pani, żeś została żoną czerwonoskórego?
— Z początku nie żałowałam, gdyż wywiązywał się z przyrzeczenia. Dostałam od niego złoto, klejnoty, pałac a nawet zamek.
— Ach! Wiem wprawdzie, że niektórzy Indjanie wiedzą, gdzie są skarby ukryte, ale nie sądziłem, że wódz wywiąże się tak skrupulatnie z danego słowa. A zatem był naprawdę tak bogaty, jak twierdził?
— Tak. Zebrał wiele złota, nie wiem dotychczas skąd, nie chciał mi bowiem powiedzieć. W każdym razie przynosił je z gór, gdzie nie brak żył i starych sztolni. Opuściliśmy Sonorę i wyruszyli nad granicę Arizony i Nowego Meksyku. Tam właśnie wznosi się mój zamek. Jest to olbrzymia budowla aztekańska, w której, prócz mnie, nie stanęła jeszcze noga białego człowieka. Dziesięciu Yuma, nie chcąc się rozstać z wodzem, pojechało z nim wraz z dziećmi i żonami. A jednak ciężko odczuwałam osamotnienie i tęskniłam za miastem. Wyjechaliśmy tedy do Francisco, gdzie kupił mi dom, pałac.
— Szczęśliwa! Gdzie jest mąż pani?
— W Wiecznych Ostępach — odparła obojętnie.
— Co spowodowało jego śmierć?
— Nóż.
— Proszę, niech mi pani opowie szczegółowo! Jestem niezmiernie zaciekawiony. Był Indjaninem, ale mężnym, chwackim i uczciwym. Dotrzymał mi słowa wiernie. Zawsze myślałem o nim z przyjaznem uczuciem.
— Cóż mogę panu opowiedzieć! Rzecz przedstawia się nader prosto. Rozumie się, nie uszłam uwagi w San Francisco. Odwiedzano mnie, zalecano się, i to go bardzo drażniło. Któregoś dnia odwiedziliśmy znajomego hacjendera. Było wiele gości, a między nimi kilku wielce interesujących caballeros i oficerów, którzy bardzo się mną zajęli. W następstwie doszło do rozprawy na noże między moim mężom a jednym z panów. Caballero otrzymał pchnięcie w ramię, mąż mój w serce.
— A pani? Co czułaś, co myślałaś, coś uczyniła?
— Ja? Cóż miałam czynić? Czyż nie wie pan, że kobieta, której mąż ginie w podobnych okolicznościach, zyskuje sławę, staje się przedmiotem podziwu i zazdrości innych kobiet? Związek, tak lekkomyślnie zadzierzgnięty z dzikim, został zerwany, i oto odzyskałam cenną wolność.
Gdybym powiedział, że okrucieństwo tej kobiety było oburzające, powiedziałbym za mało!
Ciągnęła dalej tym samym spokojnym głosem:
— Oczywiście, korzystałam z wolności pełnemi garściami. Nauczyłam się grać i mogę sobie folgować, nie pytając nikogo o pozwolenie. Wygrywam prawie zawsze, a co się tyczy miłości, to mam nowego konkurenta, który tak jest oczarowany, że pragnie mnie czem prędzej poślubić.
— Również oficer?
— Nie, młody, bardzo piękny i wykształcony caballero, który objechał cały świat, zna szczególnie dobrze Wschód i, co najważniejsze, odziedziczył niedawno kilka miljonów.
— Na Boga! Ma pani kolosalne szczęście! — zawołałem wielce uradowany, wiedziałem bowiem, że Judyta ma na myśli Jonatana Meltona.
— Nie przychodzi za wcześnie to szczęście... Powiedziałam, że zawsze wygrywam. Wydatki pochłaniają wszystko, a ze złota wodza nie pozostało śladu. Sprzedałam już dom we Frisco, a skoro i te pieniądze się roztopią, pozostanie mi tylko stary zamek na pustkowiu, za który nikt nie da złamanego szeląga.
— Ale czy to pewne, że zamek należy do pani? Czy ma pani jakiś tytuł posiadania?
— Nie. Zresztą to mnie nie obchodzi. Na moje pierwsze żądanie poślubi mnie Mr. Hunter, a wówczas będę miljonerką. Co dla mnie znaczy stara skalista rudera gdzieś na pustyni!
— Czy sennor, o którym pani wzmiankowała, nie jest tym wielce interesującym Smallem Hunterem, któremu za pośrednictwem adwokata Murphy wypłacono przed paroma tygodniami kilka miljonów?
— Tak, to ten sam. Czy zna go pan?
— Nie. Słyszałem tylko o nim. Może wszak pani sobie wyobrazić, że wróble na dachach o tem świegocą. Podobno wyjechał do Indyj?
— Nieprawda.
— Wszędzie tak mówiono. Widziano, jak wsiadał na okręt. Adwokat odprowadził go aż na pokład.
— To prawda, ale Hunter wnet powrócił na ląd łódką. Ja sama siedziałam w tej łódce. Skoro się ściemniło, przekradliśmy się do domu, grali do północy, poczem dopiero naprawdę wyjechał.
— To ciekawe! Czemu udawał, że wyjeżdża do Anglji, a stamtąd do Indyj?
— O, to jest sekret, który mogę tylko panu wyjawić. Ja jestem właściwym powodem tej komedji.
— Pani? Jakto?
— Jego ojciec, stary Hunter, przebywał niegdyś przez długie lata w Indjach. Umiłował ten kraj tak gorąco, że w testamencie zażądał, aby syn natychmiast po otrzymaniu spadku pojechał do Indyj i mieszkał tam przez lat dziesięć. Dziesięć lat — nawet jednego dnia nie mogło zabraknąć, inaczej musiałby zwrócić spuściznę. Poza tem, przez ten cały czas nie wolno mu się żenić. Small zgodził się na warunki i nawet się pod niemi podpisał. W dwa dni później poznał mnie, a co zatem idzie, może pan się domyślić. A więc, czyż mógł jechać do Indyj? Czyż mógł spełnić warunki, na które wyraził był zgodę?
— Czemu nie? Kto mógł stanąć na zawadzie?
— Ja, oczywiście, że ja.
— Dlaczego? Jeśli macie się ku sobie, to mogła pani pojechać z nim do Indyj.
Ha, ha, — roześmiała się. — Nie mam zamiaru z powodu mężczyzny, chociażbym go kochała ponad wszelką miarę, przesiedlać się do zgoła obcego kraju. Już raz porzuciłam ojczyznę, wyjeżdżając do Ameryki. Wszak pan wie najlepiej, jak się to stało[16]. Teraz, skoro znalazłam drugą ojczyznę, miałabym ją porzucać dla kogoś?
— Ale od niego żąda pani poświęcenia, żąda pani, aby tu pozostał!
— Cóżto za poświęcenie? Tam, w Indjach, musiałby trwać w stanie kawalerskim, gdy natomiast tutaj może się ze mną pobrać.
— Sądzi pani, że w Indjach dowiedzianoby się, iż wszedł w związki małżeńskie, i doniesionoby tutejszym władzom?
— Prawdopodobnie — tak przynajmniej twierdził.
— A tu? Nie sądzi pani, że pozostając tutaj, narażacie się o wiele bardziej na odkrycie?
— Myli się pan. Pobierzemy się potajemnie i będziemy mieszkać w ukryciu. Mój zamek jest tak ukryty, że, prócz mnie i ojca, nie stanęła w nim jeszcze noga białego.
— A więc ojciec pani tam pozostał?
— Tak.
— Chyba bardzo mu się przykrzy w tej samotności?
— Wcale nie. Powiedziałam już panu, że osiedliło się tam kilka rodzin indjańskich, tworzących odosobnioną, ale wesołą kolonję.
— Lecz skąd biorą żywność?
— Sprowadzają za pośrednictwem Indjan z plemion Mogollon i Zuni.
— Czy te plemiona przebywają wpobliżu zamku?
Było to bardzo doniosłe pytanie. Czekałem na odpowiedź z niecierpliwością, której nie mogła zresztą spostrzec. Rozumie się, Jonatan Melton oszukiwał Judytę, ale nie chciałem jej tego powiedzieć. Uważałem ją dzięki urodzie za przynętę u wędki, na którą chciałem złapać Meltonów.
— Tak — odpowiedziała. — Mój zamek wznosi się między obszarami tych plemion, nad małą Kolorado, a właściwie nad pierwszym jej lewym dopływem.
— W takim razie położenie pani zamku jest nader romantyczne, gdyż, o ile pamiętam, dopływ czerpie wody z północnej skarpy Sierra Blanca?
— Istotnie.
— Skarpa południowa należy do Apaczów i Pimo?
— Tak. Swego czasu przejeżdżaliśmy tamtędy.
Nie podejrzewała nawet, jaką radością napełniały mnie jej odpowiedzi. Zadawałem wszakże pytania z chłodną i obojętną miną, ona zaś była tak ufna i nieuprzedzona, że bez ociągania wyśpiewała cały sekret.
— Jest to naprawdę ustronie — rzekłem. — Wątpię, czy Hunter trafi tam bez pani.
— To też go odprowadzę.
— Pani? A więc nie wyjechał stąd?
— A jakże, wyjechał. Ale wyznaczyliśmy sobie spotkanie. A nawet, jeśli ja nie będę mogła przyjechać, to w każdym razie spotka się z dwoma doświadczonymi westmanami, którzy go odprowadzą do zamku.
— Zna pani tych westmanów? — zapytałem, wiedząc dobrze, że są nimi ojciec i stryj Meltona.
— Nie, nie znam.
— Czyż to nie jest lekkomyślne zaufać nieznajomym?
— Nie. Small mnie zapewnił, że są to jego serdeczni przyjaciele. Jeden z nich to jego służący.
— Ach, tak! Razem więc wyjechali?
— Nie. Każdy pojechał osobno, ponieważ wyprawa do zamku miała pozostać w tajemnicy. Trzej jeźdźcy łatwiej wpadają w oko, niż jeden. Spotkamy się wszyscy w Albuquerque.
— A więc w Nowym Meksyku?
— Tak, w domu niejakiego Plenera, który posiada wielki tak zwany saloon z jadłodajnią.
— Tam będą istotnie dobrze ukryci. Ale pani, czemu pani nie wyjechała wraz z nimi?
Przybrała komicznie poważny wyraz twarzy i rzekła:
— Mam tu jeszcze przez jakiś czas pozostać na posterunku.
— Na posterunku? Rzecz staje się coraz bardziej interesująca!
— O, bardzo interesująca, nader interesująca! Otóż niech pan sobie wyobrazi, że zarządzono poszukiwania, czy aby sennor Hunter, mój narzeczony, spełnił warunki testamentu, czy aby, miast jechać do Indyj, nie schował się w kraju.
— Istotnie? Komu mogło na tem zależyć?
— Krewnemu, któremu w tym wypadku przypadłaby spuścizna.
— Do licha! Taka osoba może wam za skórę zaleźć. Cóżto za jegomość?
— Jest to pewien Niemiec, myśliwy, który związał się z jakimś angielskim westmanem i Indjaninem w celu wytropienia mego narzeczonego.
— Jakże się ci trzej nazywają?
— Nie wiem, nie pytałam o ich nazwiska.
— Jakto? Wszak została pani na czatach. Musi pani przecież znać ludzi, na których czatujesz?
— Niekoniecznie. Kto inny będzie czatował i doniesie mi o wszystkiem. Skoro to nie nastąpi w ciągu najbliższego tygodnia, nie będę dłużej czekała, ale pojadę wprost do Albuquerque.
— Ale zna pani przynajmniej tego człowieka?
— Nie widziałam go jeszcze na oczy. Jest to kupiec; mieszka niedaleko. Drugi przyjaciel Huntera był sublokatorem tego kupca i udzielił mu odpowiednich wskazówek — — przepraszam pana, ktoś dzwonił!
Istotnie, ktoś zadzwonił. Podniosła się z kanapy i znikła za portjerą, która zasłaniała pokój sąsiedni. Indjanka otworzyła drzwi i powiedziała nazwisko, którego nie dosłyszałem.
— Niech wejdzie! — rzekła Judyta, wchodząc do drugiego pokoju. — Zostałem sam w buduarze, i usłyszałem całą rozmowę, aczkolwiek byłem najmniej do tego powołany.
— Czy jesteśmy sami? — zapytał po angielsku przybysz, po krótkiem powitaniu.
— Niech pan mówi.
— Mam donieść Mrs. Silverhill, że trzy osoby których oczekuje, są już w mieście. Mój syn natychmiast mnie zawiadomił. Pracuje tam, gdzie ich przesłuchano.
— Przesłuchano? A zatem zwrócili się do władz?
— Tak.
— Aby się dowiedzieć, czy Mr. Hunter naprawdę wyjechał do Indyj?
Ociągał się z odpowiedzią, poczem rzekł dwuznacznie:
— O podróży nie mówiono. Miałem panią tylko zawiadomić, że przybyli. Nic ponadto. Mogę jeszcze pani wymienić ich nazwiska, ale chyba zna je pani.
— Nie znam.
— A więc Indjanin jest wodzem Apaczów Winnetou.
— Winnetou! — zawołała zdumiona. — Znam go bardzo dobrze! Widziałam Apacza dawniej.
— Następnie Anglik nazywa się Bothwell.
— Nie znam takiego.
— Niemiec zaś myśliwy jest westmanem, zwanym powszechnie Old Shatterhand.
— Old Shat — ter — hand! — zawołała, jąkając się. — To — to — to jest — — chodź, chodźże pan prędzej!
Trzasnęła drzwiami, poczem zaległo milczenie. Zaprowadziła go do drugiego pokoju, bardziej odległego. Jej rozmówca był niewątpliwie gospodarzem Harry’ego Meltona. Skoro wymienił nazwisko Old Shatterhand, uprzytomniła sobie, że to mój przydomek, a nie ten, który podałem, Old Firefoot. Widziała mnie w Sonorze razem z Winnetou. Mniemała zatem, że ja jestem Niemcem, któremu miał przypaść spadek, jeśliby Hunter nie pojechał do Indyj. I oto mnie właśnie opowiedziała, że Hunter naprawdę nie zamierza porzucać ojczyzny! Byłem bardzo ciekaw, co teraz pocznie.
Minęło piętnaście minut, zanim wróciła. Blade policzki i groźny błysk oczu świadczył o podnieceniu, które starała się utaić.
— Sennor, słyszał pan część rozmowy, jaka się toczyła w sąsiednim pokoju? — zapytała.
Głos jej drżał. Najwyższym wysiłkiem hamowała wezbraną wściekłość.
— Tak — odpowiedziałem spokojnie.
— A zatem, podsłuchiwał pan!
— Ani myślałem. Była pani tak dobra, że rozmawiała z tym człowiekiem w sąsiednim pokoju, i tylko głuchy mógł rozmowy nie dosłyszeć.
— Tak, byłam nieostrożna. Ale pan mnie okłamał! Nazwałeś się Old Firefoot!
— Czy nie wolno mi przybrać przydomka, jaki mi się podoba?
— Ale nazywasz się pan Old Shatterhand!
— No tak, nazywają mnie także tem imieniem.
— Dlaczego pan go nie wymienił?
— A dlaczego miałem wymienić?
— Oszukałeś mnie! Wie pan, jak powinnam to nazwać! Podejść w ten sposób damę, to —
— Proszę, niech pani milczy! — przerwałem. — Nie ścierpię żadnej obelgi. Jesteś narzeczoną oszusta. Cóż mi przeszkodzi przekazać panią policji?
— Co panu przeszkodzi? To się natychmiast okaże! Poczekaj pan chwileczkę. Muszę tylko dać napiwek posłańcowi; moja sakiewka leży w sypialni. Potem usłyszy pan, co mu powiem!
Wyszła z buduaru przez drzwi, znajdujące się naprzeciw kanapy. Słyszałem lekki szmer, jakgdyby zasuniętego rygla. Zbliżyłem się do drzwi i ująłem za klamkę — były zamknięte. Pocichu wróciłem do buduaru i przedostałem się do sąsiedniego pokoju. Ale i ten zamknięto. To było już chyba czynem Indjanki.
— Ach, zamknęła cię, aby się tymczasem ulotnić, — roześmiałem się. — Bardzo pięknie! Niech umyka!
Otworzyłem okno i wyjrzałem na ulicę, ale tak, aby mnie nie spostrzeżono. Zobaczyłem Judytę, zanim jeszcze minęło pięć minut. Szybko się ubrała i naprędce zagarnęła całą gotówkę oraz kosztowności. Nosiła szarą deszczówkę i skromny kapelusz. Za nią szła Indjanka z torbą, a dalej mężczyzna o czarnej brodzie dźwigał kuferek. Był to ten, który ją zawiadomił o naszem przybyciu. Spojrzeli na górę, lecz nie zauważyli mnie, ponieważ szybko cofnąłem głowę. Kiedy wyjrzałem po raz drugi, byli już daleko. Zmieszali się wnet z tłumem przechodniów.
Kto inny na mojem miejscu wyłamałby zapewne drzwi i pobiegł za nimi. Ja ani o tem myślałem. Byłem pewny Judyty, aczkolwiek wiedziałem, że bezzwłocznie wyjedzie z New-Orleanu.
Znów próbowałem otworzyć drzwi — były naprawdę zamknięte. Zbadałem dokładnie oba pokoje, które zostawiła mi do dyspozycji. Na małym stoliku w buduarze zwrócił moją uwagę album z fotografjami. Otworzyłem go i wnet znalazłem podobiznę Jonatana Meltona w gabinetowym formacie. Za fotografją tkwiła złożona kartka. Nie byłem aż tak dyskretny, aby ją zostawić na miejscu. Wręcz przeciwnie, przeczytałem, co następuje:

Oświadczam niniejszem i poświadczam własnoręcznym podpisem, że przyrzekłem poślubić Mrs. Silverhill.
Small Hunter.

Ci, którzy znają surowe prawa małżeńskie Stanów Zjednoczonych, wiedzą, co znaczą takie trzy, czy cztery wiersze, zaopatrzone podpisem. O tak, ten zimny i wyrachowany człowiek tkwił w jej sidłach! Mogłem być przekonany, że jeśli go nie zastanę w Albuquerque, to w każdym razie spotkam na „zamku“.
Przeszukałem starannie oba pokoje, nie znalazłem jednak nic godnego uwagi. Włożyłem do kieszeni fotografję oraz kartkę i zacząłem badać mechanizm zamku. Nie trzeba było znać kunsztu włamywaczy, aby drzwi otworzyć. W neseserze zauważyłem mały nożyk. Odłamałem koniec i następnie, przytępionym narzędziem, wyciągnąłem cztery gwoździki, które przytwierdzały zamek. Zdjąłem go — drzwi były otwarte. Znalazłem się w korytarzu, gdzie powtórzyłem tę samą procedurę.
Po drodze zajrzałem do wdowy. Opowiedziałem Niemce to, co uważałem za stosowne. Była zaskoczona ucieczką Judyty. Pożegnałem ją czem prędzej i pobiegłem, nie do swych przyjaciół, ale do domu, gdzie według wskazówek adwokata mieszkał jego „szef biura“. Chciałem, aby gospodarz po powrocie zastał mnie w swojem mieszkaniu. Nie pobiegłem za Judytą, ponieważ przypuszczałem, że od gospodarza wyciągnę więcej, niż mógłbym sam zobaczyć.
Napis na oknach parteru wyjaśniał, że nazwisko handlarza brzmi Jeffers i że zajmuje się sprzedażą wyrobów złotniczych oraz zegarów. Drzwi były od wnętrza zaryglowane. Zapukałem — otworzyła jakaś kobieta.
— Mr. Jeffers w domu? — zapytałem.
— Nie. Czego pan sobie życzy?
— Bransolety lub innego prezentu dla niewiasty.
— W jakiej cenie?
— Od dziesięciu do piętnastu dolarów.
— Niech pan wejdzie, sir. Mój mąż zaraz wróci.
Gdybym podał mniejszą sumę, kazałaby zapewne przyjść później. Wszedłem do przedpokoju o dwojgu drzwi. Jedne prowadziły w głąb, drugie do pokojów, zajmowanych doniedawna przez Harry’ego Meltona.
Kobieta była ubrana schludnie i sprawiała wrażenie istoty bezwolnej i przybitej. Musiałem czekać trzy kwadranse, zanim powrócił Mr. Jeffers. Otworzyła mu drzwi i zawiadomiła o kliencie. Wszedł, zaprowadził mnie do pokoju, w którym leżał towar.
— A więc życzy pan sobie bransoletki, sir, rzekł. — Polecam panu gorąco te granaty — mam do nich odpowiednią broszkę. Bardzo są twarzowe, szczególnie dla blondynki.
— Mrs. Silverhill nie jest blondynką.
Opuścił rękę z bransoletą i szybko zapytał:
— Mrs. Silverhill? Zna pan damę o takiem nazwisku?
— Naturalnie. Kupuję dla niej ten prezent. Czemu to pana dziwi?
— Ależ nie! Gdzie mieszka Mrs. Silverhill?
— Na tej ulicy, o kilka domów dalej.
— Jest pan z nią zaprzyjaźniony?
— Tak. Stara znajomość, nic więcej.
Well, o to mnie głowa nie boli. Interesujemy się osobami, dla których przeznaczony jest nasz towar. Ponieważ przypadkowo słyszałem, że Mrs. Silverhill jest bardzo bogatą damą, radzę panu kupić co dobrego.
— Bardzo słusznie. Właściwie mówiąc, powinienem był pójść do wielkiego magazynu jubilerskiego, ale zwróciłem się do pana, gdyż tylko za pańską sprawą będę mógł jej wręczyć ten prezent.
— Jakto?
— Mrs. Silverhill wyjechała i tylko pan wie, dokąd.
— Ja? — krzyknął z wyrazem lęku na twarzy. — Co mam wspólnego z Mrs. Silverhill?
— Zapytaj pan policji!
— Po — —?
Usiłował wykrztusić słowo do końca, lecz uwięzło w gardle.
— Tak, policji, — potwierdziłem poważnie i z naciskiem.
— Cóżto znaczy? Co mogę wiedzieć o pańskiej Mrs. Silverhill?
— Dokąd wyjechała, wie pan bardzo dobrze. Sam odniósł pan jej kufer! Odwiedził pan Mrs. Silverhill i zawiadomił o przybyciu Old Shatterhanda, Winnetou i Mr. Bothwella.
— Do piorunów, sir! Te — te — te nazwiska — —
— Wymienił je panu syn, który z tego powodu straci posadę. Naturalnie, poza tem wytoczą zarówno jemu, jak i panu sprawę, a o co, to wie pan wie doskonale.
— Ja — ja — o niczem nie wiem!
— Istotnie? A czy nie zna pan nazwiska Small Hunter?
— Small — —?!
— A czy nie mieszkał u pana pisarz Hudson? Czy nie polecono panu oznajmić o obcych Mrs. Silverhill? Powiadam, to bokiem wylezie panu i jego synowi, który wszak wiedział, o co wrzekomy Hunter jest oskarżony.
— Co za fatalna historja! Lepiejbym sobie głowy tem wszystkiem nie zaprzątał!
Runął niemal na krzesło i uderzył się dłonią w czoło.
— Tak, to się fatalnie dla pana skończy; to prawda — potwierdziłem. — Coż pan powie na to, że natychmiast pana ze sobą zabiorę, master?
Skoczył na równe nogi i zapytał zatrwożony:
— Czy naprawdę jest aż tak — tak źle, tak niebezpiecznie, sir? Wszak dotychczas wierzyłem w autentyczność Smalla Huntera i dopiero przed dwiema godzinami dowiedziałem się od syna, że to ma być oszust, w co zresztą dotychczas nie mogę uwierzyć.
Czułem, że nie kłamie. Wyglądał na człowieka który, gdy nadarzał się zarobek, niekoniecznie słuchał głosu uczciwości, ale w każdym razie nie sprawiał wrażenia zawodowego przestępcy.
— Hunter popełnił nietylko oszustwo, lecz i coś o wiele gorszego, — zapewniałem złotnika. — Skoro się go schwyta, da gardło. Nie o wiele lepszy los czeka jego zauszników.
Nie skąpiłem jeszcze innych pogróżek. To poskutkowało. Rzekł:
— Wyznam panu wszystko. — Sir, pan jesteś detektywem i musisz spełnić swój obowiązek. A jednak możeby pan mógł mnie i mego syna wyłączyć z tej sprawy? Weź pan sobie zegarek lub klejnot najlepszy, jaki jest w mojem posiadaniu.
Uważał mnie więc za agenta policji — to było mi na rękę. Szczęściem, nie widział mnie poprzednio w mieszkaniu Judyty. Zastanawiałem się przez chwilę, poczem rzekłem:
— Chce mnie pan przekupić — niech się pan nie waży powtórzyć propozycji! Przepuszczę ją mimo uszu, albowiem, gdybym i to zameldował, pogrążyłbym pana jeszcze bardziej. Nie chcę wierzyć, aby pan miał wspólne interesy z takiemi łotrami, i dlatego — —
— Sir, — wtrącił — nic wspólnego! Przysięgam panu!
— Ale obcował pan z pisarzem adwokackim?
— Nie! Obcowałem z nim tylko o tyle, o ile obcuje gospodarz z sublokatorem.
— A jednak spełnił pan jego polecenie, dotyczące Mrs. Silverhill.
— W najlepszej wierze. Pojechał do St. Louis i zapowiedział rychły powrót. Na odjezdnem prosił, abym się od syna dowiedział, czy przybyli trzej panowie, którzy mają podać w podejrzenie Smalla Huntera. Skoroby tylko przyjechali, miałem natychmiast zameldować o tem Mrs. Silverhill.
— Zapłacono panu za to?
— Dał mi kilka dolarów.
— Hm, to znów nie przemawia na pańską korzyść!
— Sir, jestem biedny i nie mogę gardzić dolarem! Czy jest więc możliwość wyłączenia mnie ze sprawy?
— To bardzo trudne... Można, gdyby nikt się o tem wszystkiem nie dowiedział.
— Nie puszczę pary z ust, sir! Pozwolę się raczej zabić, niż rozwiązać język!
— A czy będzie pan milczał wobec moich kolegów? Mogę tylko pod tym warunkiem oszczędzić pana, że nic nikomu nie powiesz, lecz ze mną będziesz szczery.
— Przyrzekam i jedno i drugie, sir!
— Dobrze. Zobaczymy. A więc, gdzie znajduje się obecnie pański sublokator, tak zwany Hudson?
— Wiem tylko tyle, że pojechał wraz ze służącym Smalla Huntera do St. Louis.
— Widział pan służącego?
— Tak. Był tu kilkakrotnie. Są bardzo do siebie podobni.
— Ponieważ są rodzonymi braćmi. A dokąd po jechał wrzekomy Hunter?
— Dotychczas myślałem, że pojechał do Indyj, ale z nieopacznie rzuconego słówka Mrs. Silverhill wywnioskowałem, że tam nie pojechał.
— Cóżto za słówko?
— Powiedziała, że mr. Hunter pomyślał już o tem, aby mogła wkrótce się z nim spotkać. Wkrótce? Więc chyba nie w Indjach!
— No tak. Jakże mogła się tak nieopacznie wyrazić?
— Nie pojmuję! Poszedłem do niej, aby wykonać polecenie. Przyjęła mnie w jednym z pokojów i kazała mówić. Mówiłem. Wiedziała, o co chodzi, ale nie znała zapewne nazwisk, gdyż, skoro je wymieniłem, przeraziła się i pociągnęła mnie do korytarza. Zapytała, czy zgodzę się za zapłatą odprowadzić ją na dworzec. Zgodziłem się i poczekałem na Mrs. Silverhill na schodach. Wyszła wnet ze służącą i dała mi do dźwigania kuferek. Powiedziała, że Old Shatterhand jest w jej pokoju, że ona musi natychmiast wyjechać do Mr. Huntera, który pomyślał już o tem, aby mogła wkrótce się z nim spotkać.
— Dokąd poszliście?
— Do Great-Union-Hotel. Właściwie ja sam tam poszedłem, ona zaś ze służącą czekała wpobliżu. Kupiłem w hotelu bilety kolejowe.
— Jakie bilety?
— To jest sprawa nieco skomplikowana. Chciała właściwie pojechać do Gainesville, lękała się bowiem nawet przez godzinę zostać w New-Orleanie. Ponieważ trzeba było długo czekać na bezpośrednią komunikację do Gainesville, kupiłem bilet okrężny do Jackson, Vickeburg, Monroe i Marschall, skąd już przez Dallas i Danton przyjeżdża się do Gainesville.
— Jest to istotnie okrężna droga. Mogła stąd wyjechać o wiele później, a jednak wcześniej przybyć Gainesville.
— Pędził ją strach przed Old Shatterhandem.
— Strach rozwiązał jej także język. Czy dowiedział się pan czego jeszcze?
— Nie, sir. Powiedziałem już wszystko, co wiem. Czy mogę się spodziewać, że będzie pan miał wzgląd na mnie?
— Hm, niech i tak będzie! Ale nie piśnie pan nikomu o tem słówka?
— Ani zgłoski!
— Jest to nieodzowny warunek! Jeżeli pan komu opowie, to i ja nie będę mógł milczeć. Przeprowadzę dalsze badania. Jeżeli się okaże, że pan postępował uczciwie — no, w takim razie nic o panu nie wspomnę. Skoro jednak okaże się, żeś pan mnie zwiódł, chociażby w najmniejszej drobnostce, wówczas spodziewaj się długich lat więzienia dla siebie i syna.
— Jeśli tak się rzecz ma, to mogę być spokojny.
Well! Wszystkiego dobrego! Najlepiej będzie dla pana, jeśli się już więcej nie zobaczymy. Oczywiście, nie kupię bransoletki. Był to tylko pozór, jak tego mógł się pan domyśleć.
— Naturalnie! — rzekł, odetchnąwszy z ulgą. — Ale, sir, czy nie mógłby mi pan wyjaśnić, skąd wiesz o mojej rozmowie z Mrs. Silverhill? Od chwili, jak do niej przybyłem, aż do samej chwili odjazdu nie zamieniła słówka z nikim, wyjąwszy mnie i Indjankę. A jednak jest pan tak dokładnie poinformowany!
— Jest to już moja tajemnica, mister Jeffers. Policja musi być czasem wszechwiedząca.
— A czy nie mógłby sir zajrzeć do mieszkania Mrs. Silverhill? Powiedziała, że znajduje się tam Old Shatterhand. Dlatego uciekła tak szybko. Zamknęła drzwi na klucz. Przypuszczam, że ów master jest uwięziony i nie może wyjść.
— Niech się pan o niego nie troszczy! Westmana niełatwo uwięzić. A jeśli nawet się to przytrafi, bez wysiłku wydostanie się na świeże powietrze. — —
Byłem wielce z wyników moich poszukiwań zadowolony. Myśleliśmy, że przyjdzie nam zostać przez dłuższy czas w New-Orleanie. Okazało się, że musimy czem prędzej opuścić to miasto.
Powszechnie wiadomo, że w Stanach Zjednoczonych bilety kolejowe można nabywać w każdym większym hotelu. Wróciwszy do naszego hotelu, przedewszystkiem obejrzałem rozkład jazdy. Mieliśmy dwie bite godziny do odejścia pociągu. Dosyć czasu, aby się dokładnie porozumieć.

Moi towarzysze bardzo byli uradowani ze znalezienia śladu zbiegów. Nie wątpili, że ten ślad nas nie zawiedzie. Gdyby nie oni, nie mógłbym natychmiast wyruszyć do Gainesville, bilet bowiem kosztował o wiele więcej, niż wynosiła zawartość mego pugilaresu. Dla miljonera Emery’ego była to tylko drobnostka, podobnie jak dla Apacza, któremu wystarczyło do pasa sięgnąć, aby zamienić kilka nuggetów na huk pieniędzy. Ja, proletarjusz, musiałem jechać na fundę. — — —
III
W DOLINIE ŚMIERCI

Nie wpadło nam zgoła na myśl zameldować komukolwiek o naszym wyjeździe. Kiedy wieczór zapadł, siedzieliśmy już w wagonie i mknęli prawym brzegiem Missisipi a potem Red River ku Shreveport. Tamtędy biegła linja z Jackson i Vicksburg przez Monroe. Według naszych obliczeń, Judyta musiała przyjechać najbliższym pociągiem tej linji.
Siedzieliśmy w wagonie restauracyjnym i z naprężeniem wypatrywali przybycia Żydówki. Ponieważ znała mnie i Winnetou, usiedliśmy tak, aby nie zauważyła nas przy wsiadaniu do pociągu. Emery mógł się nie ukrywać. Skoro pociąg ruszył, Emery wyprawił się na przegląd wagonów i, wróciwszy, oznajmił wesoło:
— Jest. Siedzi w przedostatnim wagonie.
— Czy się aby nie mylisz?
— Nie mogę się mylić. Ładna niewiasta o typie semickim, obok niej Indjanka. Bagaż — kuferek i torba. Skromny kapelusz, szary płaszcz — tak, jak powiedziałeś. Co teraz z nią poczniemy?
— Pozwolimy jej jechać.
Well! Ale byłoby lepiej, gdybyśmy mogli ją zatrzymać.
— Nie. Właściwie ona nas wcale nie obchodzi. Zależy nam tylko na Meltonach.
— No tak, ale zamierza ich ostrzec.
— Nie zdąży, ponieważ ją wyprzedzimy. Prędzej znajdziemy się w Albuquerque, niż ona.
— Należy się spodziewać. Ale nic nie można przewidzieć. Może lepiej byłoby ją zatrzymać?
— Jakżeto uczynimy?
— Przez szeryfa.
— Który musiałby nas także zatrzymać i sytuacja byłaby pogorszona. — Nie ulega wątpliwości, że Judyta zamierza z Gainesville przedostać się do New-Mexico. Nie podejrzewa nawet, jakiej to wymaga odwagi i zuchwałości. Może nawet przypuszczać, iż po drodze zginie marnie. Z nami natomiast, to inna śpiewka. Kupimy w Gainesville konie i pojedziemy w góry.
— Ale kto wie, czy po drodze nie czeka nas rozprawa z Komanczami lub Kiowayami.
— Nie szkodzi. Przygody skracają czas podróży.
Winnetou ofuknął mnie:
— Niech mój brat tego nie mówi! Komanczowie zachodzą czasem na północ aż do szosy Santa Fé. Winnetou jednak nie lęka się ich, mimo że są jego wrogami śmiertelnymi. Ale skoro śpieszy nam się do Albuquerque, nie możemy tracić czasu na walki.
Milczałem — nie mogłem mu odmówić słuszności. Emery znów zajrzał do przedostatniego wagonu. Judyta drzemała. Dotychczas bowiem nie mogła oka zmrużyć.
W Dallas trzeba było się przesiąść. Musieliśmy przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności, aby Judyta nas nie zauważyła. Wszak łatwo mogła się wymknąć w drodze do Shermanu. Nie zauważyła nas jednak ani tu, ani też przy powtórnem przesiadaniu w Denton. Stąd dalej tor był niedawno ułożony, pociąg więc poruszał się bardzo ostrożnie i powoli, to też dopiero o zmroku przybyliśmy do ostatniej stacji — Gaineswille.
Czekaliśmy, aż Judyta wysiądzie, poczem wyruszyliśmy za nią. Gainesville było podówczas nędzną dziurą. Zabudowania należało raczej nazwać chatkami niż domami. Na stacji nie można było zasięgnąć żadnych informacyj.
Były tu tylko dwa tak zwane hotele, niestety, tylko tak zwane. Nasze zajazdy wiejskie mogły wobec nich uchodzić za rajskie gospody. Uciekinierka zniknęła za wrotami oberży, która miała o jedno okno więcej od swej konkurentki, to znaczy, miała trzy okna. Po chwili weszliśmy za Judytą.
W gospodzie było ciemno, choć oko wykol. Nie palono tu światła, a znikomy blask głębokiego zmierzchu nie zdołał się przebić poprzez zakurzone szybki.
Zboku rozlegał się głos tubalny. Zapewne z kuchni, gdzie płonęło światełko małej łojówki. Głos mówił:
All right! Wszystko jest przewidziane. W mgnieniu oka przyniosą światło do salonu!
Usłyszeliśmy lekki szmer zbliżających się kroków, które umilkły wpobliżu. Czy to Judyta rozmawiała z gospodarzem? Jeśli tak, to znajdowała się tu, w pokoju, przezwanym przez hotelarza salonem. Po omacku podeszliśmy do stołu, przy którym stała ława. Stół i ława sklecone były z ledwie ociosanych desek. Usiedliśmy.
Wreszcie zjawił się oberżysta i postawił na stole lampę. Światło padło na nas.
Halloo, są tu jeszcze i inni goście, — rzekł. — Bądźcie pozdrowieni, gentlemans! Zostaniecie na dziś w hotelu? Wytrawna kuchnia, dobre posłanie i bardzo niskie ceny.
— Zobaczymy — rzekł Emery. — Czy ma pan piwo?
— Jeszcze jakie! Prawdziwy angielski porter.
— Podaj pan trzy flaszki. Skoro nam nektar nie przypadnie do smaku, będziesz go musiał sam wyżłopać.
— Wielcebym to sobie chwalił, lecz wiem, że nie zakosztuję tej rozkoszy.
Przyjemność, której tymczasem doznałem, była większa, niż ta, którą mnie uraczył jego kiepski odwar jęczmienny. Otóż, skoro gospodarz przyniósł lampę, spostrzegłem nawprost siebie, na przeciwległej ławie, — kogo? — Judytę i jej służącą! Jakież to miny przybrały, gdy mnie zobaczyły! Chyba żadnemu malarzowi nie udało się uchwycić tak doskonałego wyrazu osłupienia, tak doskonałego, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Po wyjściu gospodarza podniosłem się, nachyliłem ku Judycie i rzekłem:
— Mrs. Silverhill, widzi pani, nasze wczorajsze spotkanie tak mnie oczarowało, iż nie mogę się z panią rozstać. Old Shatterhand wpadł na ślad pani, mimo że wykupiłaś bilet przez podstawioną osobę.
— Pan — pan — tu w Gainesville! — bełkotała.
— Czyżby pani przypuszczała, że siedzę jeszcze w jej buduarze? Być może zresztą, mimo pani urody zostałbym jeszcze w New-Orleanie, lecz w pośpiechu zapomniała pani dokumentu nader dla niej cennego, przeto czem prędzej udałem się za panią, aby go doręczyć. Otóż jest, sennora!
Wyciągnąłem z kieszeni zobowiązanie małżeńskie, rozłożyłem i podsunąłem pod światło lampy. Judyta ledwo przeczytała parę słów, wyrwała mi dokument z ręki i zawołała:
— To moja własność! Odzyskując to świadectwo, nie żałuję reszty rzeczy, które musiałam porzucić na pastwę losu.
— Niech pani zachowa ten dokument, sennora. Dzięki niemu będzie pani mogła zmusić do uczciwości jednego z największych oszustów, zanim kat założy mu postronek.
W odpowiedzi syknęła wściekle:
— Milcz pan! Jesteś oszczercą! Sennor Hunter to człowiek uczciwy, po tysiąckroć uczciwszy od pana. Wolę się z panem nie stykać. Lecz Hunter zemści na panu, możesz być tego pewien!
Zwracając się do wchodzącego hotelarza, dodała:
— Sennor, czy posiada pan dla kobiety, która nie może przebywać z takimi ludźmi, pokój oddalony i zamknięty aż do jutra rana, to jest, do mego odjazdu?
— Krzywdzi mnie pani tem pytaniem! — odpowiedział. — Mam pokój, w którym nawet księżniczka krwi poczuje się niczem u siebie.
— A więc zaprowadź pan mnie i moją pokojówkę!
Zabrał lampę i wyprowadził obie niewiasty. Dom składał się właściwie z dwóch izb — większej, w której, siedzieliśmy, i mniejszej, stanowiącej kuchnię a zarazem mieszkanie gospodarza. W jednej i drugiej powała była drewniana, tylko że w kuchni, pośrodku, widniała czworokątna dziura. Gospodarz przystawił do otworu drabinę i wlazł z lampą w ręku na górę. Judyta i Indjanka wspięły się za nim. Siedzieliśmy w ciemnościach, dopóki po kwadransie nie wrócił, trzymając w ręku małą łojówkę.
— Przepraszam, messurs! — rzekł. — Dzisiaj mam tylko jedną lampę. Trzy wielkie żyrandole, które zamówiłem w Little Rock, przyjdą, niestety, dopiero pojutrze. Czy zechcą się panowie posilić?
— Tak — odparł Emery. — Co można dostać?
— Doskonałą krzyżówkę i do tego naleśniki.
— Kto jest kucharzem?
— Ja sam. Moja żona przybędzie dopiero pojutrze, czterej zaś kelnerzy, którzy mieli przyjechać jeszcze wczoraj, spóźnili się z winy krawca, gdyż nie wykończył im na czas fraków.
— W takim razie jest to nasze wielkie szczęście, żeś sam jegomość już przybył. Rozmawiał pan z tą panią na górze. Czy mówiła, dokąd jedzie?
— Nie.
— A kiedy wyjeżdża?
— Też nie mówiła. Ale słyszał pan wszak, że zajmuje mój buduar tylko do jutra rano.
— Czy możemy tutaj przenocować?
— Naturalnie! Będziecie spali, niczem młodzi bogowie.
— Gdzie?
— Tu, w salonie. Posłanie iście królewskie!
— Pięknie! Czy można w tym błogosławionym Gainesville nabyć konie?
— Rozumie się, sir! Na całym Zachodzie nie znajdzie pan takich koni, jak tutejsze. Prawdziwe arabskie, perskie i angielskie folbluty! A ceny, ceny — powiadam wam, nie warto nawet o nich mówić! Ja zaś mam najlepsze konie w okolicy.
— A może i siodła?
— Siodła we wszelkich gatunkach — wprost sprowadzone od najsłynniejszych siodlarzy w St. Louis.
— Życzyłbym tylko sobie, aby konie i siodła były lepsze, niż prawdziwie angielski porter, który pan tak samo gorąco zachwalał. — Jakie wyjście prowadzi z buduaru, w którym sennor umieścił obie kobiety?
— Tylko to jedno. Lecz wybaczcie mi panowie! Muszę się zająć przyrządzeniem kolacji.
Była to szczwana bestja, jakich mało. Porterem nazywał small-beer własnego wyrobu. Następnie, jako krzyżówkę, podał nam niestrawne ścięgna nóżek cielęcych, co się zaś tyczy naleśników, były to kluski z podłej mąki, parzone we wrzątku. Posłanie składało się z wiórów. I za te boskie rozkosze mieliśmy płacić po trzy dolary od osoby! Jedyną pociechą była pewność, że „księżniczki krwi“ opływały w takie same rozkosze.
Nie ufaliśmy gospodarzowi, ale nie wiedząc, w czem mu nie ufać, ułożyliśmy się do snu, postanowiwszy wstać z kurami.
Naraz w nocy budzi mnie Winnetou.
— Niechaj mój brat posłucha! — rzekł.
Natężyłem słuch. Z ulicy donosił się słaby dźwięk, jakgdyby odjeżdżającego wozu. Po chwili dźwięk ten zamarł i zaległo ponure milczenie. Zasnęliśmy więc ze spokojnem sumieniem, ponieważ sądziliśmy, że gdyby Judyta usiłowała zejść po drabinie z „buduaru“ musiałaby nas obudzić. Przecież wszystkich nas trzech, szczególnie zaś Winnetou, budził najlżejszy szelest. — —
Szarzało, kiedyśmy wstali. Ponieważ saloon był zamknięty nie na klucz, tylko na drewnianą zasuwę, wyszliśmy przed dom, nie budząc gospodarza, smacznie śpiącego w kuchni. Drabina, która stała tam wieczorem, obecnie oparta o ścianę zewnętrzną, przystawiona była do otwartego okna górnej izby, nazywanej przez gospodarza buduarem. Zauważyliśmy również drzwi, prowadzące bezpośrednio z kuchni na ulicę. Oczywiście w mig obudziliśmy oberżystę.
— Gdzie są damy, które nocowały na górze? — zapytałem.
— Wyjechały — odpowiedział, strojąc złośliwą minę. — Wypuściłem je.
— Ukradkiem, abyśmy nie spostrzegli, co?
— Bezwzględnie, messurs! Nie skąpię snu swym czcigodnym gościom. Dlatego też cicho otworzyłem drzwi kuchni i tak bez szmeru wyniosłem drabinę i przystawiłem do okna, że nie usłyszelibyście nawet, czuwając. Cichutko też panie zeszły po drabinie.
Chętniebym go za te kpinki spoliczkował. Ala zapytałem tylko:
— Wie pan, dokąd pojechały?
— Nie.
— A wszak pan wyprawił je powozem?
— Powozem? — zawołał zdumiony. — Skąd pan wie?
Przyszły mi na myśl słowa Judyty, skierowane do złotnika: — Mr. Hunter pomyślał o tem, abym mogła wkrótce się z nim spotkać. — Czy zapowiedział przy pożegnaniu, że zostawi tu dla niej powóz?
— Wiem, — odpowiedziałem — że zostawiono tu powóz dla niejakiej Mrs. Silverhill.
— Skoro pan wie, to czemuż miałbym w żywe oczy kłamać? Powóz stał tam w szopie, niedaleko dworca. Musiałem go sprowadzić z Little Rock i zapłacić zań górę złota, aczkolwiek jest to tylko stary, zużyty kocz.
— W jakim więc kierunku pojechała?
— Co panu do tego?
Well, jak pan chce, sir! No a teraz pokaż nam konie, które chcesz sprzedać.
— Nie sprzedam! Muszę otwarcie wyznać, że Mrs. Silverhill, dama nadzwyczaj dobrze usytuowana, zapłaciła mi, abym wam nie sprzedawał koni.
— W takim razie sprzedadzą nam inni.
— Tu, w Gainesville? Jesteś pan w błędzie. Niema tu kopyta, któreby do mnie nie należało. Piękne rumaki — bez kwestji. Czy mam je panu pokazać? Stoją w stajni.
Zapytał podle złośliwym tonem i ręką wskazał ku stajni. Winnetou zpodełba wysłał mi spojrzeniu, które wlot zrozumiałem. Rzekłem:
— Obejrzeć można w każdym razie. Zaprowadź nas, master!
Mieliśmy przy sobie cały nasz dobytek. Poszliśmy za gospodarzem do stajni, oddalonej o dziesięć minut drogi. Mieściło się w niej dwanaście koni, z których kilka przypadło nam do gustu. Oberżysta jednak nie ustępował. Wówczas rzekłem:
— Sir, czy Mrs. Silverhill wymieniła panu nasze nazwiska?
— Nie.
— Więc ja dopowiem. To jest Winnetou, wódz Apaczów, ja jestem Old Shatterhand, o którym pan zapewne słyszał, a ten pan to również mężczyzna, który nie da sobie w kaszę dmuchać. Sprzedaje pan konie, a te są nam właśnie potrzebne. Ale pan, szykanując nas, odmawia sprzedaży. Posłuchajże jegomość, co mu rzeknę, — jest to nasz niezłomny zamiar, który, nie ociągając się, wcielimy w czyn. — Kupujemy te dwa gniade i tamtego karego i płacimy natychmiast gotówką po osiemdziesiąt pięć dolarów. Poza tem ustąpi nam pan trzech używanych siodeł z cuglami po piętnaście dolarów za sztukę, co summa summarum stanowi trzysta dolarów. Nie zechce pan, dobrze, pójdziemy sobie. Ale co później nastąpi, to już nasza rzecz, a nie pańska!
— Jakto? Czy to prawda, czy to prawda? Pan jesteś Winnetou, a pan Old Shatterhand? — zawołał oberżysta. — Jeśli naprawdę, jakiż to dla mnie zaszczyt! Z jaką dumą będę mógł rozpowiadać, że gościłem takich mężów w swoim salonie! No tak, teraz mi się oczy otwierają, messurs! To jest Winnetou, wódz ze srebrną strzelbą! A oto pańska broń, niedźwiedziówka i słynny sztuciec! Messurs, bez słowa sprzedaję wam rumaki i siodła! Weźcie, weźcie je sobie! A oprócz tego powiem wam, dokąd te panie pojechały. Do Henrietta, gdzie zmienią zaprząg. Potem wyruszą poprzez Dryfurt Red River, aby dostać się na szosę kanadyjską, prowadzącą do San Pedro i Albuquerque.
Nie spodziewałem się takiego zwrotu. Raczej byłem przygotowany na upór. W tym wypadku skoczylibyśmy błyskawicznie na wierzchowce, rzucili mu sto pięćdziesiąt dolarów i ruszyli bez siodeł i cugli, co koń wyskoczy. Oczywiście, lepiej się stało, iż ustąpił.
Prosił nas, abyśmy wrócili jeszcze do „hotelu“ i sami wybrali siodła. Uczyniliśmy zadość jego prośbie. Naraz znikł na parę chwil. Powód niedługo pozostał w ukryciu. Za powracającym gospodarzem walił cały tłum i w mig zapełnił saloon. Zbiegli się mieszkańcy Gainesville, młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety, aby nas nietylko zobaczyć, ale poprostu pochłaniać oczami. Dowoli mogli się sycić naszym widokiem — nie przeszkadzali nam bynajmniej. Nikt nie śmiał pary z ust wypuścić. Najlepiej na tem wyszedł gospodarz, gdyż podczas niedługiego naszego pobytu pochłonięto tyle trunku, że twarz hotelarza wdzięczyła się w coraz szczerszym uśmiechu. Z tego też zapewne powodu prosił, abyśmy wzięli jako nawiązkę zapas żywności. Naturalnie, nie odmówiliśmy. Okazało się, że posiadał mąkę i mięso w lepszym znacznie gatunku, niż to, którem nas poprzedniego dnia uraczył. Podarował nam także małą patelnię i trzy kubki, które mogły się przydać w drodze.
Tak zaopatrzeni, ruszyliśmy, oczywiście w kierunku Henrietta. Tam dowiedzieliśmy się, że Judyta wyprzedziła nas o osiem godzin i wzięła konie nietylko do zaprzęgu, ale i zapasowe. Spodziewała się widocznie pościgu, gdyż uprzedziła w Henrietta, aby nam nie udzielano żadnych informacyj.
Poparła to, oczywiście, przyzwoitym napiwkiem. Rozporządzała prawdopodobnie wielką sumą, skoro zabrała tyle koni. A zatem odmawiano nam informacyj. Gdy jednak Emery odprowadził na stronę chłopca stajennego i dał mu do łapy dwa dolary, malec odzyskał mowę. Opowiedział nietylko, kiedy przyjechała i odjechała Judyta, lecz dodał, że niedawno był tu pewien gentleman, który zarządził, aby ta pani nie traciła ani chwili czasu. Opisał owego gentlemana z taką dokładnością, że poznaliśmy Jonatana Meltona.
Łatwo było się domyślić, że Jonatan szczegółowo omówił z Judytą podróż i, wyprzedzając narzeczoną, ułatwił jej drogę. Wszak pieniędzy miał poddostatkiem.
A zatem Judyta zmierzała ku szosie San Pedro. Miała po temu słuszne powody, albowiem tylko na tej drodze można było zmieniać konie. Ponieważ wiedzieliśmy, że dąży do Albuquerque, mogliśmy zboczyć z jej śladów. Jechała powozem. Aby zmieniać znużone konie cugowe, musiała obrać drogę okrężną. My natomiast mogliśmy jechać drogą prostą, wyprzedzić ją w Albuquerque, a tymczasem rozejrzeć się za Meltonami. Wprawdzie prosta droga miała swoje minusy — mianowicie prowadziła poprzez północną część Llano estacado, pustynię podobną do Sahary, gdzie mogliśmy się spodziewać rozmaitych trudności i niedostatków. A jednak radziłem obrać ten kierunek. Emery nie godził się ze mną i motywował swój sprzeciw względami, które nie wytrzymywały krytyki. Mimo to poparł go Winnetou. Rzekł:
— Mój brat zna owo płaskowzgórze niegorzej ode mnie. Jedzie się przez długie dnie, nie znajdując kropli wody. Czy nasze rumaki zniosą pragnienie?
— O tej wilgotnej porze roku można zdobyć wodę — odparłem.
— Ale nie na płaskowzgórzu, gdzie wiatr wysusza wlot każdą kałużę i wszelkie opady.
— Przynajmniej natkniemy się na bory kaktusowe. Nasze rumaki zaspokoją pragnienie wodnistemi owocami.
— Słusznie; owoce kaktusowe zawierają wiele wody. Nie pomyślałem o tem. Ale są inne jeszcze szkopuły. Czy Old Shatterhand wie na pewno, że Jonatana Meltona można zastać w Albuquerque?
— Tak. Oczywiście, o ile Judyta nie kłamała.
— Na pewno nie kłamała. Ale czy Jonatan Melton nie mógł zatrzymać się po drodze?
— To nie jest wykluczone.
— W takim razie spotka się z Judytą, która mu powie, że ją ścigamy i że wiemy, dokąd dąży. A wówczas pojadą gdzie indziej.
— To wszystko mogłoby się stać tylko wtedy, gdyby przypadek zmusił go do zatrzymania się w drodze.
— Niekoniecznie. Mógłby zatrzymać się z własnej woli.
— Niepotrzebnie traciłby czas.
— Bynajmniej! Wszak mu wszystko jedno, czy czeka na Judytę w Albuquerque, czy też po drodze. Co więcej, w Albuquerque mogą go łatwiej odkryć i zdemaskować, niż gdzieś na pustkowiu.
— Hm! Nie mogę oponować. Ale poprostu czuję, że powinniśmy jechać wprost do Albuquerque.
— Wiem, że mój brat miewa często nieokreślone przeczucia i za ich głosem idzie. Ale w tym wypadku proszę, aby raczej słuchał głosu rozwagi.
— Skoro Winnetou tak sądzi, nie waham się iść za jego radą. A więc jedźmy wślad za Judytą!
W Henrietta skompletowaliśmy nasz sprzęt podróżny i ruszyli z początku w kierunku zachodnim, aż do dopływu Red River. Dotarliśmy tam wieczorem. Przeprawiliśmy się nazajutrz i stąd skręcili na północ ku South Fork of Red River, gdzie stanęliśmy w południe.
Tu właśnie znajdował się Dryfurt, o którym nam mówiono. Bród zawdzięczał nazwę tej okoliczności, iż rzeka w tem miejscu była tak szeroka i płytka, że jeździec, wyjąwszy czas powodzi, mógł ją przebyć, nie zmoczywszy nawet cholew.
Dotychczas mieliśmy dosyć paszy dla koni. — Widzieliśmy wyraźnie ślad powozu; teraz jednak ślad skręcał ostro ku północo-zachodowi, oddalając się od rzeki. Musieliśmy być przygotowani na to, że przez dłuższy czas nie będziemy mieli paszy, ani wody dla wierzchowców. Oczywiście, napiliśmy się ryczałtem i napoili konie, ile się zmieściło, poczem kontynuowaliśmy jazdę.
O wiele lepsza byłaby droga przez Camp Radzimsky i Fort Elliot, lecz Jonatan Melton z różnych powodów, które nietrudno odgadnąć, unikał miejsc zamieszkałych. Im mniej ludzi spotykał, tem czuł się lepiej.
Wspomniałem już, że Judyta wyprzedziła nas o osiem godzin. Dotychczas nie zdołaliśmy zmniejszyć tej odległości, przeciwnie, zdawało się, iż się raczej powiększyła. Aczkolwiek jechała ciężkim koczem, jednak miała tę nad nami przewagę, że mogła zmieniać zaprząg.
Roślinność, której nie brakowało między dopływami Red River, zniknęła zupełnie. Prerja przeszła w pustynię, w piaszczystą pustynię, przez którą jechaliśmy cały dzień, nie widząc źdźbła trawy. Następnego dnia sunęliśmy znów po kamienistej pustyni, tak zwartej i twardej, że, pomimo największej uwagi i wprawy, nie zdołaliśmy odkryć śladów powozu, — tem bardziej, iż, jak sądziliśmy, kocz ubiegł nas o dzień cały. Aliści, tropiąc go, wpadliśmy na kałużę. Powitaliśmy ją z wielką radością, chociaż nie miała zbyt apetycznego zabarwienia. Piliśmy wodę, filtrując przez chustki. Napoiliśmy również konie, aż wreszcie w kałuży został szlam jedynie.
Odnaleźliśmy ślad na gruncie, który znów był piaszczysty, straciliśmy jednak drugi dzień na poszukiwaniach. Trop zatem pochodził z przed dwóch dni i tylko miejscami był widoczny.
— Głupia historja! — mówił Emery. — Jeśli tak dalej pójdzie, nie schwytamy tej paniusi do samej Kostuni!
— W każdym razie do Albuquerque — dodałem.
— Miałeś słuszność, że raczej należało jechać wprost do Albuquerque, a nie uganiać się za śladem.
— Przyznajesz mi rację, niestety, zbyt późno. Wracać już nie można.
— A gdyby nawet można było, jabym z tego nie skorzystał, — wtrącił Apacz. — Może Jonatan Melton gdzieś tu w drodze wypatruje Judyty. A w takim razie na pewno dogonimy powóz.
— A gdzie się, według mniemania brata mego, Melton zatrzymał?
— Wpobliżu wody, a więc tam, przy rzece Canadian, gdzie będziemy za dwa dni.
Potrząsnąłem tylko głową. Zbyt szanowałem dowcip i doświadczenie Apacza, abym miał ostro wypominać błędy. Byłem innego zdania, uległem jednak jego woli, wobec czego wszelkie gderanie, a nawet zarzuty były nie na miejscu. Lecz, zauważywszy mój ruch, Apacz rzekł:
— Mój brat ma jakieś wątpliwości?
— Tak. Sądzę, że nie dogonimy Judyty.
— Nawet, gdyby się spotkała z Meltonem?
— Nawet. Wszak będzie na nią czekał tylko do czasu jej przybycia, poczem natychmiast wyruszą dalej.
Uff! Może jednak pozwoli jej wypocząć.
— W żadnym razie, skoro się dowie o pościgu.
Winnetou spuścił głowę i rzekł szeptem:
— Mój brat ma słuszność. Trzeba było posłuchań jego rady. Winnetou był głupcem.
Zabolało mnie bardzo, że taki człowiek, jak Winnetou, nazwał siebie głupcem. Zrehabilitował się jednak później o tyle, że istotnie dogoniliśmy powóz, niestety, w innych zgoła okolicznościach, niż mógł przewidzieć. — —
A zatem do Canadian-river mieliśmy dwa dni drogi, drogi bardzo uciążliwej. Jechaliśmy płaskowzgórzem. Wierzchowce brnęły w głębokim piasku, a żar piekł nas tak dokuczliwie, jakgdybyśmy się dostali do rozpalonego pieca. Jednakże pierwszy dzień dobiegł szczęśliwie do kresu. Po krótkiem wytchnieniu chętniebyśmy pojechali dalej i wykorzystali miły chłód wieczora i nocy, lecz musieliśmy pozostać, albowiem w ciemnościach wszelki ślad ginął.
Nazajutrz znowu z radością spostrzegliśmy kałużę, którą wysuszyły wnet nasze rumaki. Koło południa dotarliśmy do miejscowości, zarośniętej kolczastemi kaktusami. Okrągły owoc zawierał płyn wodnisty, wprawdzie niebardzo smaczny, ale zastępujący spragnionemu wodę. Wiedzą o tem także zwierzęta.
Wypiliśmy tego soku tyle, że ugasiliśmy pragnienie. Rumaki z apetytem pochłonęły całą masę owoców, z których uprzednio zdarliśmy kolce. Potem ruszyliśmy dalej. Liczyliśmy na to, że pod wieczór natkniemy się na jakiś dopływ Canadian-river. Tam nie zbywałoby nam na wodzie i trawie.
Wkrótce po południu atmosfera stała się tak duszna, że ledwo mogliśmy oddychać. Widnokrąg zachodni zabarwił się na czerwono. Winnetou spoglądał ostro na złowrogą łunę.
— Wygląda tak, jakby się zbliżał samum, — zauważył Emery.
— To też się zerwie! — odpowiedziałem. — To szczęście, że niedaleko do rzeki. Niema żartów ze szturmem na Llano estacado.
— Mój brat Shatterhand nie myli się — potwierdził Winnetou. — Gdy duch Llano wychyla się z głębin, szturmuje wściekle po pustyni, rzuca ku niebu piasek i wyrywa z korzeniami lasy, które napotka.
— Do pioruna! I sądzicie, że oczekuje nas z tym złym duchem przeprawa?
— Wisi w powietrzu — Winnetou poznaje bardzo dokładnie. Niech moi bracia kłują ostrogami wierzchowce. Jeśli nie chcemy dać się pogrzebać między chmurami a piaskiem, musimy czem prędzej dotrzeć do miejsca, gdzie siła burzy nie przejawi się w pełni.
Pomknęliśmy, co koń wyskoczy. Nasze rumaki, instynktem przeczuwając zbliżające się niebezpieczeństwo, same natężyły wszystkie swe siły.
Czerwony odblask na horyzoncie rozlewał się coraz szerzej po niebie. U góry jasny, w głębi zaś ciemny, podniósł się aż pod zenit i napływał ku północy równocześnie ze strony zachodniej i wschodniej. Wyglądało to nader groźnie, i nietylko wyglądało. Wiedziałem, co się święci, albowiem przebyłem już kilka takich burz w Llano estacado.
Upłynęły bezmała dwie godziny, — już za kwadrans mogła wybuchnąć burza — a jednak konie ledwo sunęły naprzód. Nic nie pomagały ostrogi i smagania, zresztą wierzchowce dobywały resztek sił. Oszczędziliśmy im zatem zbytecznych mąk i z upragnieniem wypatrywaliśmy ratunku.
W pewnej chwili ze wschodu wyłoniła się mała, ale bardzo wydłużona wyżyna. Piasek tu był mniej głęboki, miejscami wyzierała nawet ziemia ze źdźbłami trawy.
— Kres pustyni! — zawołał Winnetou. — Widzisz ten długi pagórek na wschodzie i to samotne wyschnięte drzewo tam nawprost nas, bracie Shatterhand?
— Tak — odparłem.
Istotnie, w głębi widnokręgu, wprost przed nami, wznosiło się wysokie, suche, prawie doszczętnie pozbawione gałęzi, drzewo.
— Czy poznajesz ten pagórek i to drzewo?
— Poznaję. Jesteśmy ocaleni. Tu się zaczyna trawa, a o kwadrans jazdy od drzewa spływa mały strumyk ze wzgórza. Trzeba zaciąć konie, abyśmy na czas przybyli do strumyka.
Dopingowaliśmy wierzchowce uderzeniami i wypędzali z nich dech ostatni. Chodziło wszak nietylko o nasze, lecz i o ich życie. Gnały z wysuniętemi jęzorami. Gdybyśmy je osadzili, na pewnoby runęły zmiejsca. Smagaliśmy rumaki, gwizdali, krzyczeli i wyli, aby nie pozwolić im się zatrzymać, — przemknęliśmy koło drzewa po trawniku — a teraz wyłonił się zagajnik, z pomiędzy krzewów lśniła woda, — dalej, dalej, — w krzewy — poprzez wodę — znów przez krzewy i — — otośmy się zatrzymali!
Konie oszczędziły nam skoku podczas zsiadania, gdyż natychmiast padły. Boki drgały, pyski pieniły się, jęzory leżały wyciągnięte, oczy zawarły się bezsilnie.
— Zerwać koce! — krzyknąłem. — Pocierać zwierzęta i smagać rózgami, aby nie zmarzły! Musimy je uratować. Bez nich zginiemy!
Mówiąc to, porwałem swój koc i ściąłem kilka ulistwionych gałęzi z zagajnika. Winnetou poszedł za moim przykładem bezzwłocznie.
— Smagać rózgami biedne zwierzęta? — zapytał Emery, oglądając mnie ze zdumieniem.
— Tak! Prędzej weź pled i pocieraj konia, szczególnie po torsie!
— Aby nie zmarzł?
— No tak!
— Szaleństwo! W tym upale — —
— Poczekaj! Oto masz rózgi!
Wziął, patrząc wciąż ze zdumieniem, i rzekł:
— Czemu zapuściliśmy się tak głęboko w zagajnik? Czy nie lepiej było zatrzymać się nad strumykiem? Tam jest woda, której najbardziej pragnęliśmy.
— Niebawem się przekonasz! Rób szybko to samo, co my!
Z całej siły tarłem konia, to samo robił Apacz. Englishman naśladował nas, lubo niewiele rozumiał.
I oto — oto nastąpiło! Nad nami w powietrzu trąbiło, niczem puzon, lub trąba. Potem zabrzmiały setki gwiżdżących, wyjących, piszczących i ostrych głosów. Uchwycił nas przeraźliwy żar i naraz, znienacka, ogarnął taki mróz, jaki chyba nie panuje na biegunie. Znałem to — wiedziałem, jakie niebezpieczeństwo grozi koniom. Smagałem swego wierzchowca rózgą nie aby mu ból sprawić, lecz by spędzić krew pod skórę. Winnetou i Emery, który już wiedział, o co mi chodzi, uwijali się z niemniejszą gorliwością.
Mróz trzymał niedłużej jak minutę, był jednak tak ostry i siarczysty, że ta jedna minuta po zmęczeniu poprzedniem i po rozgorączkowaniu mogła nasze konie o śmierć przyprawić. Dzięki uderzeniom i wcieraniu, rumaki nie odczuły zgubnej potęgi przymrozku w całej jego grozie.
Następnie wrócił poprzedni żar. Niesamowite trąbienie w powietrzu umilkło, natomiast rozbrzmiewał potężny poszum. Powietrze nie było już przezroczyste. Ledwo mogłem dojrzeć towarzyszów. Wiedziałem, że mnie nie usłyszą, krzyczałem jednak na całe gardło:
— Padnijcie głowami na północ! Trzymajcie się mocno, inaczej porwie was wicher!
Tak, minęły już zwiastuny, — i oto zjawił się sam huragan. Powietrze było wypełnione piaskiem, który przenikał do każdego otworu. W przeciągu kilku sekund miałem zatkane oczy, uszy i nos, mimo że ukryłem twarz w kocu. Z największym wysiłkiem łapałem dech. Można się było zadusić.
Trwało to niespełna trzy minuty, poczem zapanował spokój. Leżała na nas warstwa piasku, wysoka na osiem do dziesięciu cali. Lecz powietrze było czyste i jasne. Podnieśliśmy się i zaczęli wdychać je z rozkoszą.
Na południu ujrzeliśmy niezwykły widok. Mimo że powietrze było czyste i jasne, zamiast nieba widniała tam rozległa równina piaszczysta, na której krańcu wznosiło się wysokie, suche drzewo, prawie bez, gałęzi.
— Fata morgana! — zawołał Emery.
— Tak, jest to złudne odbicie Llano estacado które często następuje po burzy, lub ją poprzedza, — odparł Apacz.
— Spójrz, — dodałem — widzimy okolicę, leżącą na południu. Ludzie zaś, znajdujący się teraz na północy, widzą nas, lub może widzieli przed burzą. Miraż powstaje dzięki dwom rozmaicie nagrzanym warstwom powietrza, o różnej gęstości, i objawia się w sposób rozmaity. Ale zwróćmy raczej uwagę na nasze wierzchowce! Zmęczenie, spiekota a potem zimno, burza i ponowny żar, to wszystko musiały przebyć. Trzeba je tymczasem nacierać, a później dopiero spróbować, czy zdołają powstać i kontynuować jazdę.
Tak się też stało. Po kwadransie konie mogły powstać. Wsiedliśmy i jechali dookoła dziesięć minut, aby zapobiec zbytniemu zesztywnieniu ich członków. Nie powinny były jeszcze pić. Uwolniliśmy murawę od piasku i pozwolili wierzchowcom popasać.
Teraz można było pomyśleć o sobie. Oczyściliśmy się z piasku, usiedli i skracali czas rozmową.
— Znaliście to drzewo i ten pagórek? — zapytał Englishman. — A ty, Charley, wiedziałeś, że za drzewem płynie strumyk? A zatem byliście już tu kiedyś?
— Tak.
— Dlaczego nie zatrzymaliście się koło strumyka?
— Ponieważ trzeba było jak najgłębiej wszyć się w zagajnik. Im więcej było za nami krzewów, z tem mniejszą siłą uderzała w nas burza. Gdyby nas zastała na otwartej równinie, rozrzuciłaby na rozmaite strony. Na szczęście, burza dzisiejsza nie była znowu tak silna.
— Tak, hm! Ta miejscowość musiała wam się wrazić w pamięć, skoroście ją natychmiast poznali.
— Stanowczo. Gdybyś obejrzał szczegółowo drzewo, spostrzegłbyś, że nie starość jest powodem jego wyschnięcia, lecz ogień.
— Ah! Pożar lasu na skraju Llano estacado?
— Nic podobnego. Ten płomień był ogniem radosnym dla Komanczów, a bolesnym dla mnie i Winnetou.
— Do pioruna! Chciano was usmażyć?
— Tak. Nietylko nas, ale także czterech naszych towarzyszów.
— Człowieku, nie miałem o tem pojęcia! Opowiedzże czem prędzej!
— Winnetou i ja przybyliśmy z Sierra Guadelupe i dążyli poprzez pustynne Staked Plains ku fortowi Griffin. Znaliśmy dobrze pustynię i nie lękaliśmy się, tem bardziej, że mieliśmy żywności sporo i dwa wory, napełnione wodą. Na połowie drogi spotkaliśmy się z czterema osobami, które przybyły z fortu Davis i jechały do fortu Dodge — —
— Osobliwa i niebezpieczna droga! Z Rio Grande aż do Arkanzas! W linji powietrznej stanowi to mniej więcej sześćset mil. Cóż dopiero wzdłuż pustyni Llano! Czyż nie mogli jechać drogą okrężną?
— Nietylko mogli, ale nawet powinni byli. Niestety, nie zdali sobie z tego sprawy, tem bardziej zaś ci, którzy ich wysłali. Dowiedziałem się od nich tylko tyle, że chodzi o świetny interes, na którym można sporo zarobić w razie szybkiego załatwienia. Nie było zatem chwili do stracenia. Dlatego też wysłańcy musieli jechać drogą prostą, prowadzącą przez dzikie Llano. Byli to dwaj młodzi kupcy i nie znali Zachodu. Towarzyszyli im dwaj przewodnicy-myśliwi, którzy wprawdzie byli już raz w Llano, ale nie w głębi. Nie wiedzieli zatem, jak przebyć tę przestrzeń z południa na północ.
— Co za głupota! Powinni byli zjechać wdół Rio Grande, wsiąść na okręt do New-Orleanu, poczem dostać się na Missisipi i Arkanzas.
— Tak. Albo mogli jechać wgórę Rio Grande i poprzez New-Mexico dotrzeć do Santa Fé. aby stąd udać się szosą do Arkanzas. Jedną albo drugą drogą rychlejby dotarli do celu, niż poprzez Llano, nawet gdyby droga nie nastręczała szczególnych trudności.
— A trudności nastręcza aż zbyt wiele!
— Niestety! Poprostu rzucali się w objęcia śmierci. Kiedyśmy ich spotkali, leżeli w piasku niemal zemdleni wraz ze swymi końmi. Gdyby nie sprowadził nas przypadek, zginęliby marnie. Nieco wody postawiło ich jako tako na nogi. Zaprowadziliśmy ich do pobliskiego strumyka — miejsce to znał Winnetou. Radziliśmy im jechać do fortu Griffin. Ale błagali, abyśmy ich odprowadzili na północ, tak bardzo, żeśmy się po długiem wahaniu zgodzili. Zrezygnowawszy z dalszej drogi pojechaliśmy na północ.
— Narażaliście się na wielkie niebezpieczeństwo!
— Rozumie się. Nie wiem, czy dziś, kiedy mam większe doświadczenie, ważyłbym się na coś podobnego. To też później bardzo żałowaliśmy. Winnetou liczył na dwa skupienia wody po drodze. Lecz jedno musieliśmy ominąć, albowiem zebrała się tam liczna kompanja wszelakich rozbójników, a drugie było prawie do dna wyschnięte. Odrobiną wody napoiliśmy konie, sami zaś pojechali dalej, paleni ostrem pragnieniem.
— I to wszystko dla szaleńczych pokus obcych ludzi?
— Tak. Byli to wprawdzie obcy, ale zawsze ludzie, jak słusznie rzekłeś. Ty sam zrobiłbyś na naszem miejscu to samo z niemniejszą gotowością. Znam cię, Emery!
Pshaw! Ale opowiadaj dalej!
— Pozwoliliśmy się ciągnąć koniom, dopóki można było. Ta niewielka ilość wody nie starczyła długo. Już nazajutrz wierzchowce ledwie powłóczyły nogami. Odpoczęliśmy do następnego dnia, poczem poszliśmy, nieco wzmocnieni na siłach.
— Poszliście? Nie mogliście jechać?
— Nie. Wierzchowce były zbyt osłabione. Koło południa zakłuliśmy jednego i żłopali krew.
Fuj!
— Nie mów fuj — zrobiłbyś to samo! Wieczorem musieliśmy zakłuć drugiego. Czemu nie? I takby niebawem zdechły. Z trzecim załatwiliśmy się w nocy. Nazajutrz zakłuliśmy pozostałe. Krew koni zachowała nas przy życiu, ale gdybym ci miał powiedzieć, jak nam było na duszy i w jakim byliśmy stanie, to muszę przyznać — nie potrafiłbym. Przekonałem się, iż krew istotnie upija, być może zresztą, że tylko w stanie nadmiernego osłabienia. Chromaliśmy, potykali się i padali wciąż na nowo, padaliśmy i podnosili się, szli naprzód, znów rozciągali, i takeśmy już wreszcie pozostali.
— To straszne! Gdzie się to działo?
— Niedaleko stąd, być może o godzinę drogi, na południo-zachód od drzewa, któreś poprzednio widział.
— Teraz pojmuję! Zaskoczyli was Komanczowie i, oczywiście, schwytali bez sprzeciwu.
— Otóż właśnie. Leżałem omdlały na ziemi. W gorączce majaczyły mi się przeróżne szalone obrazy. To samo działo się z Winnetou, jak mi później wyznał. Naraz rozległ się krzyk i wycie dookoła nas. Usiłowałem się podnieść — napróżno! Padłem w omdlenie. Gdy oprzytomniałem, byłem związany. Obok leżał Winnetou i czterej towarzysze, a dookoła rozłożyli się Komanczowie.
— Iluż ich było?
— Zebrałem całą przytomność umysłu i zliczyłem czternastu.
— Tylko?
— Tak, tylko! Czternastu zdrowego, silnego chłopa wobec sześciu umrzyków.
— Nie unoś się, przyjacielu! Nie myślę stawiać wam zarzutów. Nie byliście zdolni do obrony. — I co dalej?
— Czerwoni nakarmili nas i napoili, ale nie myśl, że z poczucia humanitaryzmu. Pragnęli nas wzmocnić, abyśmy tem dotkliwiej odczuli męki przedśmiertne. Skoro mogliśmy już chodzić o własnych siłach, zaprowadzono nas tutaj i dano jadła i napoju, ileśmy tylko pragnęli. Spędziliśmy tak całą noc, poczem zaprowadzono nas do drzewa, gdzie mieliśmy spłonąć, albowiem tak postanowił wódz.
— Ach, był wódz z nimi?
— I to nawet bardzo znakomity. Nazywał się Atesza-Mu — Silna Ręka. Słynął jako najbardziej wojowniczy wódz Komanczów. A zatem przyprowadzono nas do drzewa. Z początku przywiązano obu kupców do pnia i rozpalono pod nimi ognisko. Skoro wyzionęli ducha, przyszła kolej na obydwu myśliwych. Winnetou i ja mieliśmy zginąć ostatni.
— I musieliście się przyglądać, jak tamci obaj spłonęli?
— Tak. Widok był okropny, ale głosy jeszcze straszliwsze. Scenę tę wolę pominąć milczeniem. Jeszcze dziś wzdrygam się cały, skoro o niej pomyślę. Wreszcie skazańcy umilkli, i wówczas zabrano się do nas.
— Szybciej, szybciej! Opowiadaj szybciej, abym się czem prędzej dowiedział, w jaki sposób ocaleliście!
— Muszę ci przedewszystkiem powiedzieć, że pozbawiono nas wszystkich rzeczy — —
— Także twojej broni, sztućca i niedźwiedziówki?
— Sztućca jeszcze nie posiadałem.
— A srebrna strzelba Winnetou?
— Wódz zabrał, jako osobistą zdobycz. Podczas egzekucji trzymał ją w ręku. Widzieliśmy, że strzelba jest nabita. Koni wpobliżu nie było, albowiem zostawiono je tutaj, nad strumykiem.
— Oczywiście, pod nadzorem?
— Nie. I to była wielce szczęśliwa okoliczność. Muszę wspomnieć, że ja i Winnetou odzyskaliśmy w pełni siły. Dodam nawet, że wściekłość, która mną targała, podwoiła je na pewno. Zdawałem sobie z tego sprawę. Przy wodzu stał syn, młody, barczysty wojownik, który nosił torbę ze śrutem Winnetou. Po tych uwagach odgadniesz chyba resztę. Mieliśmy biec od strumyka do drzewa. W tym celu odwiązano nam nogi. Ręce mieliśmy skrępowane na plecach. Winnetou rzucił mi wymowne spojrzenie, wskazujące na drzewo i strumyk. Nikt, oprócz mnie, tego nie zauważył. Byliśmy związani tak samo, jak nasi nieszczęśliwi towarzysze. Otóż zauważyliśmy, że przed drzewem odwiązano ich, ustawiono twarzą w twarz, zmuszono, aby się objęli, poczem dopiero przywiązano do drzewa. To objęcie zostało wymyślone przez wyrafinowanych czerwonych, aby powiększyć katusze, my jednak upatrywaliśmy w niem ocalenie. Gdyby chciano nas zmusić do objęcia się, musianoby wszak odwiązać nam uprzednio ręce, skrępowane na plecach, — przynajmniej na parę chwil. Tych parę chwil wystarczyłoby w zupełności.
— Ale złe, straszne chwile, jakich nie chciałbym przeżyć!
— Przeżyłeś już bardziej niebezpieczne. Stało się tak, jakeśmy się spodziewali. Wódz skinął na syna i na drugiego wojownika. Tamten podszedł do Winnetou, ten do mnie. Rozsupłał rzemienie i chwycił mnie mocno za rękę, aby podprowadzić do Winnetou, który był także wolny, — wszak mieliśmy się objąć. Lecz Winnetou z szybkością błyskawicy lewą ręką zerwał z młodzieńca torbę ze śrutem, a prawą wyrwał z rąk wodza swą srebrną strzelbę. W tejże chwili, zwolniony z uścisku mego niedoszłego kata, wyrwałem mu nóż z za pasa jedną ręką, drugą zaś uderzyłem tak, że aż fiknął koziołka. Za mną stał Indjanin z moją niedźwiedziówką. Odzyskać ją i zwiać wraz z Winnetou ku strumykowi — było rzeczą jednej chwili.
— Nie ścigano was kulami?
— Nie. Wałkonie byli tak zaskoczeni, że tylko rozdziawili gęby. Wprawdzie nie zdołałem tego zobaczyć, gdyż nie była pora na spoglądanie wstecz. Wkrótce rozległo się okropne wycie — rzucili się za nami. Ubiegliśmy ich jednak o taki szmat drogi, że niepodobna było nas doścignąć. Skoro dotarliśmy do pierwszego zagajnika, Winnetou zatrzymał się i zastrzelił pierwszych dwóch prześladowców. Moja nabita niedźwiedziówka położyła trupem dwóch następnych. Pozostali nie ważyli się zbyt gorliwie nas ścigać — zatrzymali się tedy i jęli naradzać. Po chwili rozbiegli się w rozsypkę, aby nas zajść z rozmaitych stron. Skorzystaliśmy z tej przerwy, aby wybrać najlepsze rumaki i pojechać bez pożegnania.
— Co za szczęście! I to wszystko opowiadasz takim obojętnym tonem, jakbyś recytował tabliczkę mnożenia!
— Jakimże tonem mam opowiadać? To nic wielkiego. Czerwonoskórzy sami ułatwili nam ucieczkę. Ale teraz zaczęliśmy ich prześladować. Poczwórne morderstwo wołało o pomstę do nieba. Mściliśmy. Czterech ukatrupiliśmy z początku, nazajutrz znowu czterech, następnego dnia trzech — —
— Razem jedenastu. Czternastu ich było, pozostało więc trzech.
— Rachunek sprawdza się. Wszyscy zasłużyli na śmierć, atoli jeden powinien był ocaleć, aby swoim opowiadać, jak Winnetou potrafi pomścić zabójstwo. — Zaskoczyliśmy ostatnich trzech nad Canadian, w miejscu, które Komanczowie nazywają Keapa-yuay, to jest Dolina Śmierci. Istotnie, dla dwóch Komanczów była to dolina śmierci.
— Wódz już nie żył?
— Żył jeszcze. Należał do tej ostatniej trójki. Chowaliśmy go naostatek, aby tem dłużej widział przed sobą pewną śmierć. Potem jednak zastrzeliliśmy go, a także jednego z towarzyszy, drugiemu zaś pozwolili drapnąć.
— A co się stało z trupami?
— Pogrzebaliśmy wraz z ich własnością. Naturalnie odebraliśmy jednak wszystko, co złupili z nas i z naszych towarzyszy. Między innemi kilka listów z fortu Davis, które następnie odwieźliśmy do fortu Dodge. Atesza-Mu, jako wódz, spoczął w odpowiedniej mogile. Winnetou nie odmówił mu tej posługi, aczkolwiek był jego wrogiem śmiertelnym. Ułożyliśmy go do szczeliny skalnej z orężem w ręku.
— Czy spoczywa tam jeszcze? Drapieżne ptaki chyba przeniknęły do szczeliny i rozdziobały go doszczętnie?
— Bynajmniej, zawaliliśmy szczelinę kamieniami. Indjanin, któremu darowaliśmy życie, musiał to widzieć, gdyż Komanczowie znają grób Silnej Ręki. Musiał im zatem miejsce określić, albo ich tam zaprowadzić.
— Skąd wiesz, że znają?
— Byłem tam po raz drugi z Winnetou. Zamiast wielu kamyków, któremi zatkaliśmy szczelinę, siedział mocno jeden wielki głaz. A więc zwiedził ktoś i uczcił mogiłę swego wodza. Teraz wiesz już, w jakich warunkach zawarliśmy znajomość z tą miejscowością. Drzewo trzyma się jeszcze, lecz ogień Komanczów pozbawił je życia.
— To ciekawy dreszczyk — obozować na tem samem miejscu, na którem leżeliście spętani.
— Ciekawy? Nie jest to odpowiednie określenie. Najchętniejbym się stąd wyniósł. Jakiego zdania jest Winnetou?
Lecz Winnetou sądził, że trzeba zostać na miejscu. Wieczór zbliżał się szybko — nie zbywało nam tutaj na wodzie i paszy. Czegóż jeszcze można było pragnąć! Jednakże czułem w sobie jakąś niejasną niechęć.
Konie, wietrząc pod warstwą piasku paszę, odgarniały ją kopytami, niczem renifer, wydobywający mech z pod śniegu. Teraz można je było napoić.
Następnie zbadaliśmy dokładnie okolicę, albowiem tutaj, wpobliżu rzeczki, łatwiej było o spotkanie, niż na bezpłodnej równinie. Dla westmana zaś każde spotkanie łatwo może przyjąć niebezpieczny obrót. Dlatego badałem okolicę bardzo skrupulatnie, ale nie odkryłem nic podejrzanego. Już miałem wrócić do swoich, gdy padł strzał. Nie przeląkłem się bynajmniej, myśliwy poznaje natychmiast odgłos każdej znajomej broni. Poznałem, że strzelił Emery. A że strzał się nie powtórzył, nie było powodu do troski. Skoro wróciłem do obozu, zobaczyłem, że Emery upolował tłustego ptaka. Nie wzięliśmy mu tego za złe, bo też spragnieni byliśmy smacznego mięsa.
Upatrzywszy miejsce na nocleg, roznieciliśmy ogień, aby usmażyć indyka. Smakował nam wyśmienicie, lecz zjedliśmy tylko połowę, drugą zachowując na jutro.
Na jutro! Jakgdyby człowiek mógł dysponować jutrem! Nie, nawet najbliższą godziną! Zachowana połówka indyka była przeznaczona nie dla nas, tylko dla ludzi, którym najmniej mogliśmy jej życzyć!
Rozumie się, że nie spaliśmy wszyscy razem. Każdy musiał naprzemian czuwać. Z początku ja, później Winnetou, a następnie Emery. Koło północy zluzowałem Anglika i zgasiłem ognisko, które nie było nam potrzebne. Po godzinie obudziłem Winnetou i zapadłem w głęboki sen. Przebudzenie nastąpiło w innej sytuacji, niż sobie wyobrażałem. Tymczasem męczył mnie zły sen. Oto leżałem w domu na łóżku. Naraz drzwi, aczkolwiek były zaryglowane od wewnątrz, otwierają się i staje w nich mała, tęga, podobna do małpy postać, która jednym susem skacze na łóżko, siada na mej piersi i owija mą szyję długiemi owłosionemi ramionami. Nie mogę oddychać, poruszyć się, zawołać o pomoc. To była zmora!
Zmora! Gdy zmora dusi, trzeba tylko wymówić to słowo, aby natychmiast ucisk znikł, pozwalając swobodnie odetchnąć. Tak ludzie mówią, i musi to być prawdą, gdyż, ledwo wymówiłem słówko zmora, poczułem się lepiej i mogłem odetchnąć. Przebudziłem się ze snu.
Ach! Nie leżałem w domu, tylko tu, wpobliżu rzeki Canadian!
— Winnetou! — zawołałem.
— Szarlieh! — odpowiedział.
Leżał koło mnie. Chciałem go dotknąć, ale nie mogłem ruszyć rękoma. Były przywiązane do pasa. Nogi? Te również były skrępowane. Chciałem się unieść, ale odrazu upadłem zpowrotem — powróz czy rzemień ścisnął mi szyję!
Czy śniłem jeszcze, czy była to rzeczywistość? Widziałem nad sobą gwiazdy, które już bladły, a dookoła zagajnik. Ale cóżto, u licha! Między krzewami siedziało mnóstwo ciemnych postaci. Zapach tłuszczu tego niezbędnego przyboru tualetowego Indjan, mówił mi, że są to czerwonoskórzy. Żaden się nie poruszył żaden nie wyrzekł słowa.
Wyglądało to jak sen, a jednak wiedziałem, że nie śnię. Byłem spętany. Tak samo Winnetou. A Englishman? Z gwiazd poznałem, że jest godzina trzecia. A więc godzina jego warty.
— Emery? — zapytałem.
Well! — odpowiedział.
— A więc i ty!
— W ordynarny sposób zaskoczony!
— Podczas warty?
— Niestety! Podeszli mnie, jakby z pod ziemi. Uwiesili się na szyi, na ramionach, nogach, ztyłu, zprzodu, zgóry, zdołu. Ścisnęli mi grdykę, że nie mogłem wydać dźwięku ostrzegawczego.
— Kto?
— Indsmans.
W tej chwili rozległo się wpobliżu:
— Master Bothwell nie może panu wytłumaczyć szczegółów. Ja zato służę informacją. Dostał się pan w ręce Avat-Uh.
Avat-Uh znaczy Wielka Strzała — wódz Komanczów, znany powszechnie ze swego okrucieństwa. Skorośmy się znajdowali w mocy tego człowieka, nie było dla nas wielkiej nadziei. Nie widziałem go jeszcze na oczy, ale słyszałem, że jest to dosyć młody człowiek.
Kto jednak przemawiał do mnie? Odwróciłem głowę. Było jeszcze dosyć ciemno, ale dojrzałem, że nosi odzienie białych. Coprawda mogłem się nie odwracać. Poznałem go z głosu. — Był to Jonatan Melton!
— Odwraca pan ode mnie oczy? — śmiał się. — Czy jestem panu tak wstrętny, czy też nie poznaje mnie pan? Powiedz, czy wiesz, kim jestem?
Milczeć było śmiesznie i nierozsądnie — wszak mogłem zasięgnąć języka. Dlatego też odpowiedziałem, lecz niezbyt grzecznie:
— Kim jesteś? Największym łotrem i łajdakiem, jakiego w życiu spotkałem!
— Jest to uprzedzenie, wielkie i niesprawiedliwe uprzedzenie, sir. Jestem uczciwym człowiekiem, przynajmniej w stosunku do pana. Mam panu dowieść?
Nie odpowiedziałem. Mówił dalej szyderczo:
— Chyba będzie panu przyjemnie przekonać się, że jestem uczciwy. Dowiesz się wkrótce, że nie kłamię. Wszak przyzna pan sam, iż mam ci wiele, bardzo wiele do zawdzięczenia?
— Tak.
— No, więc zamierzam odpłacić pięknem za nadobne, odpłacić wraz z odsetkami od odsetek. Czy to nie uczciwe postępowanie?
— Jestem zachwycony!
— Nieprawdaż! Tak właśnie sądziłem. Będę nawet jeszcze wspaniałomyślniejszy, niż pan sądzi. Chętnieby się pan pewnie dowiedział, jak się znalazłeś w obecnej sytuacji i czego możesz się spodziewać?
— Owszem.
— A więc! Nie uważaj mnie pan jednak za nieroztropnego głupca. Opowiem wszystko, ponieważ wiem, że moje słowa zabierzesz ze sobą do grobu. Pańska awanturnicza rola dobiega kresu. Nie potrafi mi pan żadnej krzywdy wyrządzić, albowiem testament sira już przypieczętowany. Jesteś jeńcem Wielkiej Strzały. Czy wiesz, jak się nazywał jego ojciec?
— Nie.
— Silna Ręka. Zamordowałeś go i pogrzebałeś w Dolinie Śmierci. Dlatego oczekuje was najokrutniejsza śmierć, jaką wyobraźnia ludzka może upatrzyć. Wraz z Winnetou, który był wówczas świadkiem zajścia, będziesz pogrzebany żywcem przy kościach zabitego wodza. Wielka Strzała przysiągł, a wie pan, że Indjanin w takich okolicznościach przysięgi nie łamie. A teraz sir, jak panu na duszy?
— Bardzo dobrze.
— Pięknie! Będzie panu jeszcze lepiej. A zatem masz długo, powoli konać w mogile kamiennej. A ponieważ obdarza mnie pan wielką przyjaźnią, upiększę pańską śmierć i pozwolę ci zabrać ze sobą do piekieł pewność, że będą się czuł na ziemi, niczem w niebie. Ponadto chcę jeszcze przed pańskim zgonem wyznać, że jestem istotnie tym, za kogo mnie sir uważał.
— To znaczy, Jonatanem Meltonem, oszustem, — nieboszczyk zaś, pogrzebany w wąwozie Uled Ayarów, był prawdziwym Smallem Hunterem?
— Tak.
— Kolorasi jest pańskim ojcem?
— Tak. To on zastrzelił Huntera. Sądziliśmy, że nie wygrzebie się pan z rąk Uled Ayarów. Bęcwały pozwoliły panom drapnąć. Nic to, nas przecież nie dogoniliście. Pojechaliśmy natychmiast do New-Orleanu, gdzie oddawna przygotowano dla nas teren.
— Czynił to stryj pański?
— Tak. Otrzymał depeszę i listy, które wyprzedziły nasz przyjazd. Szybko wykorzystaliśmy okazję. Sądził pan, że działałeś chytrze, ale teraz przyznasz chyba, żeś fuszerem. A nadewszystko cieszy mnie to, że ubiegłem sira przy Mrs. Silverhill. Musiało panu mocno dolegać, kiedy mu dała kosza?
— Kiedy?
— W Sonorze, gdzie tak często padał pan przed nią na klączki.
— Ja? — zapytałem, śmiejąc się, mimo sytuacji bynajmniej nie uspasabiającej do śmiechu.
— Tak, pan! Śmiej się pan — nie oszukasz mnie. Jakże promieniało pańskie oblicze, gdy ją zobaczyłeś w New-Orleanie!
— Promieniało? Moje oblicze? To niezłe!
Pah! Z zachwytu zgłupiał pan poprostu!
— Prawdopodobnie padłem przed nią znów na klęczki?
— Naturalnie, naturalnie! Przyznaj się, sir!
— Tak, mam zwyczaj padać na kolana przed każdą niewiastą. Oczywiście, ona to panu opowiedziała?
— No tak! A skądże mógłbym wiedzieć? Jakże się serdecznie śmiała, opowiadając o tem, jak sira zamknęła na klucz i odeszła. Spodziewam się, powiedziała panu, że jest moją narzeczoną?
— Tak.
— Przyznaj się pan, nietylko dla mnie jechał pan za nią!
— Naturalnie, naturalnie!
— Powiedziała wszystko. Być może nawet, dogoniłby ją pan, gdybym uprzednio nie poczynił odpowiednich zarządzeń. Czy mówiła panu, że pojechałem do Albuquerque i że się tam spotkam z ojcem i stryjem?
— Tak.
— I że następnie pojedziemy do jej zamku, gdzie zamierzam sobie urządzić spokojne i ciche życie?
— I to także.
— A więc wiesz wszystko, i nie mam nic więcej do dodania, prócz tego, że tęsknota za nią nie pozwoliła mi jechać dalej. Zatrzymałem się w Canadian, aby tu na nią poczekać. Skoro przybyła, pojechaliśmy natychmiast dalej. Jak widzę teraz, ubiegliśmy was o dwa dni drogi. Lecz nie zdążyła jeszcze Judyta zdać relacji, gdy wpadliśmy w ręce Komanczów. Śmierć zajrzała nam w oczy, lecz nagle przyszła mi do głowy znakomita myśl. Może pan odgadnie?
— Tak.
— Wiedziałem, że panowie nas ścigacie — —
— Lecz nie wiedział pan wszak o krwawej zemście, którą poprzysięgli nam Komanczowie?
— Nie, ale wiem bardzo dobrze, że Komanczowie żyją z Apaczami w odwiecznej niezgodzie. Zaproponowałem tedy Wielkiej Strzale interes, który mógł i wilka nasycić i owcę ocalić. Żądałem, aby wypuścili nas i nasze mienie, wzamian zaś przyrzekłem wskazać miejsce, gdzie można schwytać Winnetou.
— Zgodził się?
— Z przyjemnością, tem bardziej, że się dowiedział, iż Apaczowi towarzyszy Old Shatterhand.
— Ale nie ufał wam — wszak was jeszcze nie puścił na wolność.
— No tak. Nie mógł przecież wykonać mego warunku, dopóki nie wywiązałem się z zobowiązania. Było rzeczą pewną, że schwytamy was na tropie Judyty. Wyjechaliśmy przeto na spotkanie. Nagle wybuchnął orkan i fata morgana ukazała nam trzech jeźdźców, zbliżających się w galopie do strumyka. Któż to mógł być, jeśli nie wy? Komanczowie biwakowali wpobliżu strumyka. Sądzili jednak, że tu przenocujecie, cofnęli się zatem do odległego o pół godziny lasu. Piasek zatarł ślady. Skoro burza minęła, widzieliśmy was — badaliście miejscowość. Następnie, kiedy się ściemniło, pchnęliśmy wywiadowców, a ci nas informowali. Siedzieliście nad ogniskiem i smażyli indyka. Tymczasem Komanczowie otoczyli was ze wszystkich stron. Leżeli dookoła, aleście niczego nie spostrzegli. Czuwaliście na zmianę. Zaskoczyć Winnetou lub Old Shatterhanda jest rzeczą trudną. Dlatego czekali, aż przyjdzie kolej na trzeciego, master Bothwella, który istotnie pozwolił się obezwładnić, nie pisnąwszy słówka. Szybko spętano was podczas snu. Teraz jesteście o wszystkiem poinformowani. Resztę indyka zabiorę dla siebie i podzielę się z Judytą. Oczywiście, jedząc, będziemy o was myśleli.
— Gdzie jest Mrs. Silverhill?
— Musiała zostać w lesie pod nadzorem Indjanina. Mam tylko dwie prośby do pana, które pan, jako wdzięczny gentleman, na pewno wykona.
— Jakież to prośby?
— Jestem amatorem broni, pan zaś posiada dwie strzelby, bardzo słynne. Proszę pana zatem, abyś mi je przekazał po śmierci.
— A jeśli odmówię?
— To się panu na nic nie zda, gdyż uznam je za swoją zdobycz!
— Pięknie! A druga prośba?
— Wiosną w Tunisie odebrał mi pan niektóre dokumenty, poza tem spisano protokół o pewnej sekcji zwłok. Gdzie się znajdują te papiery?
— Zwróć się pan do New-Orleanu, do swego adwokata Freda Murphy. Ten wyda je panu na pewno.
— Niech się pan nie sili na dowcipy! Patrz pan, oto mam indyka, a teraz zabieram broń pańską.
Istotnie, wziął resztę ptaka i sięgał po strzelby, które leżały wciąż koło mnie. Ponieważ byliśmy dobrze spętani, Komanczowie nie uważali za potrzebne usunąć broni. Już miałem wezwać wodza, gdy rozległ się za mną ostry głos, mówiący łamaną angielszczyzną, jaką posługują się zwykle Indjanie:
— Stój — odłóż broń!
Indjanin wystąpił naprzód. Był to wódz, miał bowiem trzy pióra na głowie. Tymczasem tak się rozjaśniło, że wyraźnie widać było jego twarz hardą i surową.
— Dlaczego odłożyć? — zapytał Melton. — To należy do mnie.
— Nie. Wszak przyrzekłeś mi tych trzech wojowników?
— Tak, lecz nie ich rzeczy!
— Własność zwyciężonego należy do zwycięzcy. Wara od broni!
Ponieważ Melton nieodrazu usłuchał, czerwonoskóry wyciągnął nóż i groźnie błysnął. Melton opuścił broń i, kipiąc wściekłością, rzekł:
— Więc zabierz ją sobie, aczkolwiek nie do ciebie należy! Idę do swego powozu, aby natychmiast wyruszyć w drogę.
— Poczekaj jeszcze!
— Czekać?! Poco? Dotrzymałem słowa, więc musisz mnie puścić zgodnie z przyrzeczeniem!
— Przyrzekłem i spełnię obietnicę! Ale czy mogłeś mi powiedzieć, o której godzinie schwytamy tych trzech wojowników?
— Nie.
— Tak samo ja nie potrafiłem określić godziny, o której możesz odejść. Musisz tu jeszcze zostać!
— Może mnie również uważasz za jeńca?
Wódz mruknął:
— Milcz, śmierdzący kujocie. Stul pysk!
Melton natychmiast wrócił na swoje miejsce Czerwonoskóry mówił spokojniejszym tonem:
— Obiecałeś mi Winnetou i Old Shatterhanda, muszę się zatem przekonać, czy to oni w istocie.
Zwracając się do Winnetou, obejrzał go płomiennem spojrzeniem i zapytał:
— Jak się nazywasz?
— Jestem Winnetou, wódz Apaczów.
— A jak ty się nazywasz? — zwrócił się do Englishmana.
— Nazywam się Bothwell.
— To imię nie rozległo się jeszcze w żadnym namiocie i żadnym obozie.
Następnie podszedł do mnie, wraził we mnie spojrzenie i zapytał:
— Czy ciebie nazywają Old Shatterhandem?
— Tak.
— Jesteś wrogiem Komanczów?
— Nie. Lecz bronię się wobec każdego napastnika, czy to jest biały, czy czerwony.
— Czyś ty wraz z Winnetou zabił Mocną Rękę, wodza Komanczów, mego ojca?
— Tak, ale nie wraz z Winnetou, gdyż moja to kula przeszyła serce wodza.
— Winnetou był przy tem, ciąży więc na nim ta sama wina i spotka go ta sama kara. A ponieważ Bothwella schwytaliśmy wraz z wami, nie uniknie waszego losu. Będziecie żywcem zamurowani w grobowcu Silnej Ręki. — Hej tam, wziąć jeńców do środka! Wracamy do koni!
Wódz wyglądał na lat trzydzieści. Nietylko twarz — postawa cała i głos świadczyły wyraźnie o charakterze niezłomnym i hardym. Nie można się było po nim spodziewać cienia łagodności, ani pobłażania. — —
Rozpętano nam nogi, poczem ruszyliśmy. Naliczyłem dwudziestu trzech Komanczów. Od lasu dzieliło nas pół godziny drogi. Nie był to las we właściwem znaczeniu tego słowa — drzewa rosły zrzadka. Przez wąskie ich pasmo przeświecała prerja. Tu właśnie pasły się konie pod opieką dwóch Indjan. Zobaczyliśmy między niemi nasze wierzchowce.
Teraz spętano nas nieco inaczej, mianowicie związano ręce na plecach. Kazano nam wsiąść na konie i przywiązano nogi do popręgów. Puściliśmy się galopem na północ, poprzez prerję tak szeroką, że minęliśmy ją dopiero po dwóch godzinach. Tu również orkan zasypał trawę warstwą piasku.
Następnie ujrzeliśmy wysokie, ulistwione drzewa i dotarli do południowego brzegu Canadian, wzdłuż którego ciągnęła się szosa do San Pedro i Albuquerque. Oczywiście nie jest to szosa według naszych pojęć. Poprostu wydeptały tę drogę wozy, zaprzężone w byki, — to było wszystko.
Między drzewami stała zniszczona kareta, a obok pasło się sześć koni. Judyta siedziała na trawie, lecz, ujrzawszy nas, wstała. Natomiast dwaj mężczyźni, zapewne woźnice, leżeli nawznak i nie ruszyli się z miejsca. Pięciu Komanczów stanowiło straż — a zatem cała czereda składała się z trzydziestu wojowników.
— Mamy ich! — krzyknął Melton do Judyty. — Przyprowadzam ci twego odpalonego wielbiciela.
Mówiąc to, wskazał na mnie. Uśmiechnęła się i z zadowoleniem skinęła głową, nie racząc mnie nawet przelotnem spojrzeniem. Wobec takiego zuchwalstwa — cóż miałem począć? Milczałem. Lecz oto wystąpił jako mój rzecznik ktoś, po kimbym najmniej się tego spodziewał, mianowicie wódz. Zwrócił się do Meltona:
— Dotrzymałeś obietnicy, więc ja także wywiążę się ze swojej. Możecie sobie odjechać z życiem i mieniem, ale przypatrz się uprzednio tym wojownikom! Winnetou i Old Shatterhand zostali schwytani i mieli spłonąć na stosie, i oto, mimo więzów, uratowali się w jasny dzień i zastrzelili najmężniejszego z pośród wodzów i jego dwunastu wojowników. Nie porzucili go jednak na pastwę sępów i kujotów, ale pogrzebali, jak należy, z orężem, aby mógł bez przeszkód dostać się do Wiecznych Ostępów. Są to nasi wrogowie, lecz też wielcy wojownicy i mężowie cnoty. A kim jesteś ty — –
— Jestem także gentlemanem, — przerwał — który — —
— Milcz! — powstrzymał go wódz. — Kiedy rozmawiałeś z Old Shatterhandem, leżąc wpobliżu, słyszałem całą rozmowę. Nie jesteś wojownikiem, ale tchórzliwym złodziejem i oszustem! Ja, Wielka Strzała, byłem w miastach białych ludzi i widziałem tam bardzo wiele. Widziałem także ludzi, których więziono, ponieważ byli złodziejami i oszustami. Aby ich odróżnić od uczciwych i mężnych, ścinano im wszystkie włosy. Dotrzymałem słowa, albowiem cię puszczę, ale dla odróżnienia od tych śmiałych i uczciwych mężów — stracisz włosy! Zdejmcie mu je nożami z głowy!
— Moje włosy? Moje — —
— Milcz, ropucho, inaczej pozbawię cię nietylko włosów, ale i życia! — zagrzmiał wódz.
Melton jednak dobrowolnie nie uległ. Krzyczał i zdzierał gardło, ale to nie pomogło. Powalono go. Dziesięć, dwanaście muskularnych, czarnych pięści trzymało Jonatana, podczas gdy jakiś stary Indjanin strzygł mu czaszkę nożem. To zimne i suche golenie, sądząc z wycia, którem Melton rozdzierał powietrze, nie było chyba zbyt rozkoszne.
Skoro go do skóry ostrzyżono, pozwolono mu skoczyć na nogi i ukryć się za powozem. Judyta chciała go naśladować, lecz wódz zatrzymał ją i rzekł:
— Stój, zostań! Nazwano białego wojownika, Old Shatterhanda, twoim wielbicielem. Czy to prawda?
— Tak — odpowiedziała bez wahania.
— Odtrąciłaś go i wolałaś pójść z osobnikiem, który się ukrył za wozem? Czy jesteś jego żoną?
— Jeszcze nie.
— Czerwona dziewczyna nigdy nie odbędzie takiej podróży z mężczyzną, którego nie jest squaw. Twój język nie jest językiem, ale żądłem jadowitej żmii. Każda z tysiąca czerwonych dziewcząt cieszyłaby się, gdyby ją Old Shatterhand pragnął pojąć za żonę. Takiego ziółka, jak ty, nie mógł jednak pragnąć. Skłamałaś. Przyznaj się!
— Tak — przyznała szeptem.
— I zapryskałaś jadem kłamstwa znakomitego wojownika, którego nie jesteś warta oglądać! Duszę masz tak plugawą, jak ten, z którym podróżujesz, powinnaś zatem upodobnić się do niego wyglądem. Obraziłaś wielkiego wojownika, który jest zbyt dumny, aby się bronić chociaż słówkiem wobec kobiety. Zdejmcie i jej włosy z głowy! A potem niechaj sobie te ropuchy jadą, dokąd im się żywnie spodoba!
Judyta krzyknęła. Zdecydowałem się za nią wstawić. Rzekłem:
— Avat-Uh jest mężnym człowiekiem i wielkim wojownikiem. Ta squaw nie jest warta, aby się nią zajmował. Niech jej zostawi włosy, niechaj się z dumą odwróci od niej i jej towarzysza!
Obrzucił mnie gniewnym spojrzeniem i rzekł:
— Kto pozwolił Old Shatterhandowi zmieniać rozkazy Wielkiej Strzały? Wódz i wojownik powinien sobie zdawać sprawę ze swoich słów i wytrwać w postanowieniu. — Niechaj jej zdejmą włosy!
Odwróciłem się, aby przynajmniej nie widzieć tego, co, niestety, słuch mi uprzytomnił. Judyta broniła się wszelkiemi siłami — krzyczała, jakgdyby ją mordowano. Skoro umilkła, odwróciłem się, ale już jej nie było. Czem prędzej uciekła do karety, z poza której odezwał się głos Meltona:
— Niechaj mi Wielka Strzała przynajmniej powie, czy dotrzyma przyrzeczenia i zabije trzech jeńców!
— Dotrzymam przyrzeczenia. Jutro zostaną zamurowani. A teraz niech tchórzliwa biała twarz wraz z tą kobietą, która nie jest jego squaw, postara zniknąć nam z oczu, inaczej pozbawimy ich jeszcze czegoś ponadto!
Natychmiast wprzęgnięto do powozu konie. Woźnice skoczyli na kozły i Melton wszedł do karocy. Poczem towarzystwo ruszyło w drogę. Osobnik, którego ścigaliśmy z Afryki aż do Canadian, uciekł nam po raz drugi, a my mieliśmy zostać żywcem pogrzebani!
Zsiedliśmy z koni i położyli się na trawie. Komanczowie dotychczas nie jedli, tu więc miano się posilić przed pociągnięciem do Doliny Śmierci.
Ani myślałem zrezygnować z nadziei. Na łaskę nie można było liczyć. Lecz dopiero nazajutrz miano nas zamurować, zatem rozporządzaliśmy dwudziestoma godzinami czasu. A jak wiele może się zdarzyć w ciągu dwudziestu godzin!
Nie spodziewałem się, żeby kto nas odbił. Mogliśmy sobie tylko sami pomóc — ale jak?
Jedyną pociechą było przypuszczenie, że nie zamierzano poddawać nas zbytecznym torturom. Wódz dowiódł słowami i czynem, że szanuje nas jako mężnych wojowników. Niczego więcej nie mogliśmy wymagać.
Dostały nam się porcje mięsa niemniejsze, niż każdemu z Komanczów. Aby nie karmić nas jak niemowlęta, odwiązano ręce, a związano nam nogi. Poza tem obserwowano każdy nasz ruch, najmniejszy nawet. Skoro się posililiśmy, znowu spętano nam ręce.
Spostrzegłem, że Emery podczas tej procedury miał osobliwy, skupiony wyraz twarzy. Widząc, że skierowałem nań uwagę, rzekł po niemiecku:
— Poznałeś coś po mnie?
— Tak. Wolałbym jednak nie spostrzec, gdyż Komanczowie mogli również coś zwietrzyć i powziąć podejrzenie.
Czerwony, który siedział wpobliżu, odezwał się do wodza:
— Obaj biali rozmawiają w języku, którego nie rozumiem.
— Old Shatterhand niech powie, co to za język? — rzekł wódz.
— Jest to mowa naszego kraju i narodu.
— Gdzie jest kraj twoich przodków?
— Hen, za wielkiem, wschodniem morzem.
— Anglja?
— Nie. Moja ojczyzna leży dalej na wschód.
— Czy twój naród zna pieśni śmierci, tak, jak my?
— Tak. Pieśni i modlitwy do Wielkiego Manitou.
— W waszej własnej mowie?
— Tak.
Teraz podniósł głos, aby wszyscy mogli słyszeć:
— Skoro mężny wojownik czuje bliskość zgonu, zaczyna się doń gotować. Wspomina swe czyny i chwali według zwyczaju swego narodu. Obaj biali są mężnymi wojownikami. Wkrótce wyzioną ducha, muszą tedy rozpamiętywać swe czyny w języku ich przodków. Mamy ich zabić, ale powinniśmy zostawić ich dusze, aby mogły obsługiwać Silną Rękę w Wiecznych Ostępach. Nie przeszkadzajmy im zatem porozumiewać się w ich własnej mowie.
Była to wielka wyrozumiałość ze strony człowieka, którego uważałem za nieużytego, — pobłażliwość, wypływająca z jego religijnych przekonań. Teraz więc mogłem dowoli rozmawiać z Emery’m. Mieliśmy tak skupiony wyraz twarzy, jakgdybyśmy o niczem innem nie gwarzyli, tylko o oczekującej nas śmierci.
— A więc, — zapytałem — o czem myślałeś?
— O truck’u, który kilkakrotnie widziałem. Nawet sam użyłem. Nazywają go spętanym czarodziejem. Otóż, czy nie można będzie teraz zastosować tego fortelu?
— Hm! Nie łudź się, że zdołasz tych ludzi nabrać na jakiś hokus-pokus!
— To nie jest hokus-pokus, tylko dwie sztuczki, które nie wpadną w oko żadnemu białemu, ani czerwonemu.
— Czy możesz je opisać?
— Lepiej pokazać, ale chwilowo niepodobna. Czarodziej pozwala sobie związać ręce na plecach sznurem, czy rzemieniem, a jednak każdej chwili może się uwolnić z więzów.
— To wpada w oczy.
— Bynajmniej. Rzecz najważniejsza — samemu przełożyć rzemień przez przegub lewej ręki.
— Tak, to nie wydaje się podejrzane. Poprostu chce się dopomóc czerwonoskóremu. Dalej!
— Uważaj! Bierze się rzemień pośrodku, kładzie jeden koniec na lewym przegubie i pozwala się związać w supeł. Gdy ten, który wiąże mocno, naciąga rzemień, pomaga mu się, jakoby w tym celu, aby wzmocnić supeł i pętlę. W istocie zaś supeł jest wyciągnięty, to znaczy, jest ruchomy na rzemieniu i można go po nim przesuwać w tę lub tamtę stronę. Zarówno ten, który wiąże, jak i otoczenie nie może spostrzec różnicy. Potem zaś trzyma się obie ręce za plecami, aby drugi koniec rzemienia przełożyć przez przegub prawej ręki i związać. Przytem przytrzymuje się prawy rękaw, wrzekomo aby nie przeszkadzał. Dzięki temu, ręce są od siebie bardzo oddalone i zyskuje się przestrzeń do pociągnięcia pętli, a także okazję do odpowiednego ułożenia rzemienia. Pęta zachowują moc pozorną, choć w każdej chwili można z nich wysunąć to jedną, to drugą rękę, zapomocą odsunięcia to jednego, to drugiego węzła. Można pęta zresztą ponownie wdziać, gdy kto zapragnie węzły zbadać. Czy zrozumiałeś mnie?
— Naturalnie. Być może, że to nas uratuje.
— Tak. Poprzednio, gdy nas związano, uważałem dobrze. Jestem związany według pierwszych przepisów tej sztuczki. Skoro nam zwolnią ręce do kolacji, mam nadzieję, że potrafię w całości wykonać fortel. A ty?
— Hm! Jestem przekonany, że mógłbym się spisać, jak zazwyczaj za pierwszą próbą. Tu jednak, gdy chodzi o życie i wolność, trzeba mieć więcej doświadczenia. Pozostawiam próbę tobie.
— Czemu to? Skoro pouczymy także Winnetou, będziemy mogli wszyscy trzej w chwili stosownej momentalnie się uwolnić. Potem znikamy, zanim pomyślą o sprzeciwie.
— Brzmi to bardzo kusząco, ale nie jest tak łatwe, jak ci się wydaje. Po pierwsze, czy zdołamy wytłumaczyć Winnetou tak, aby nas strażnicy nie zrozumieli? Wszak bardzo mało rozumie po niemiecku, tamci zaś znają angielski, przynajmniej tyle, aby wiedzieć, o czem mówimy.
— To, niestety, prawda!
— A po drugie, rzeczą najważniejszą jest, aby nikt nie zauważył, że się samemu wykonywa pierwszy chwyt przy wiązaniu. Jednemu tylko z nas może się udać. Ten sam ruch, trzykrotnie powtórzony, wzbudziłby podejrzenia. Więc jestem za tem, abyś sam czary wykonał.
— Ale co się z wami stanie?
— Zobaczymy. Potrzebny nóż. Odebrano nam wraz z inną bronią.
— Ja zachowałem mały scyzoryk z pilnikiem — ukrywam go zwykle w wewnętrznej kieszonce od kamizelki. Przeszukają nam zapewne kieszenie, ale przypuszczam, że tej kieszonki nie spostrzegą.
— To się wyśmienicie składa. Skoro uwolnisz ręce, łatwo scyzorykiem przetniesz pęta na nogach, a potem i nasze więzy.
Well, bardzo się cieszę! Pomijając niebezpieczeństwo, które nam grozi, pragnąłbym serdecznie być sprawcą uwolnienia, albowiem to ja byłem sprawcą klęski.
— Czy nie słyszałeś, jak nadeszli?
— Nawet głośniejszego oddechu, aczkolwiek naprawdę bardzo starannie uważałem. Niestety, nie mam tak czujnych uszu, jak ty, lub Winnetou. Możesz sobie wyobrazić, jak mnie gryzą wyrzuty.
— Przestań! Nie można już wrócić przeszłości, a zresztą nie jest wykluczone, że i my dalibyśmy się zaskoczyć.
— Słyszałeś, że czekali na moją kolej.
— To kwestja ich uznania. Jesteśmy w niewoli, i pragniemy się uwolnić. Wyrzutami nic sobie nie poradzimy.
Winnetou, mimo że siedział przy nas, bardzo mało rozumiał z naszej rozmowy. Ufałem jednak, że będę mógł mu udzielić odpowiednich wskazówek. Wkrótce zdarzyło się to, cośmy przewidzieli. Mianowicie, po posiłku przeszukano nas i wypróżniono kieszenie. Zabrano nam wszystko, wszystko, prócz niedostrzeżonego scyzoryka Emery’ego. Następnie przywiązano nas ponownie do koni i ruszono ku Dolinie śmierci.
Dawniej, gdy z Winnetou ścigaliśmy Komanczów, ci nie dążyli bynajmniej do Doliny śmierci. Krążyli dokoła, aby nas wywieść w pole. Dlatego dopiero po kilku dniach dotarliśmy do doliny i dokonali zemsty. Teraz zaś, jadąc wprost, mogliśmy dotrzeć po siedmiu lub ośmiu godzinach.
Komanczowie mieli o wiele lepsze konie, niż my. Niektóre rumaki były wprost pierwszorzędne. Przeprawiliśmy się w bród przez Canadian i pojechali na północ. Nad rzeką rosły drzewa i gęste trawniki, ale dalej ciągnęła się pustynia.
Cel naszej podróży nazywał się Doliną Śmierci, nie dlatego żeśmy zabili tam wodza Komanczów, lecz że leżał w zupełnie wymarłej okolicy. Dlatego też Silna Ręka usiłował tam się ukryć przed naszym pościgiem.
Dolina miała kształt zapadniętego krateru. Ściany wznosiły się stromo, tworząc zwartą kamienną masę. Konno można było zjechać tylko jedną ścieżką, pieszo — w kilku miejscach. Właściwa dolina stanowiła koło o obwodzie półgodzinnej jazdy.
Na północy biło małe źródło. Woda, pachnąca siarką, odrazu znikała w szczelinie, jednak żywiła trochę roślin i traw.
W południe zarządzono wypoczynek. Ku naszej radości otrzymaliśmy ponownie porcję mięsa. Teraz można było wypróbować sztuczkę. Ręce mieliśmy wolne i posługiwaliśmy się niemi podczas posiłku. Potem związano nas napowrót. Uważnie przyglądałem się Emery’emu. Z miną najpoczciwszą w świecie sięgnął po rzemień, przełożył go przez przegub lewej ręki, pozwolił związać węzeł i założył ręce na plecach, aby je spętano. Czerwonoskóry nie powziął żadnego podejrzenia, lecz po związaniu obejrzał więzy, — a miał przytem tak zadowolone oblicze, że straciłem zaufanie do czarodziejskich zdolności Emery’ego.
— No jakże, — zapytałem — omyliłeś się? Czerwonoskóry uważnie obejrzał twoje więzy i nic podejrzanego nie znalazł.
— A jednak oszukałem go. Mogę każdej chwili uwolnić ręce. Chciałbym i mógłbym ci pokazać. Wiesz, co zrobię ponadto?
— No?
— Dziś wieczorem zrzeknę się kolacji. Skoro nie zechcę jeść, nie uwolnią mi rąk, a w takim razie więzy zachowają się w dawnym stanie. Gdybym jednak jadł, nie wiem, czyby się fortel ponownie udał.
— Ale to może wzbudzić nieufność. Wszak kto ma tak długo związane ręce na plecach, nie pominie żadnej okazji, aby je uwolnić.
— Słusznie! To może istotnie zwrócić uwagę, a zatem nie wyrzeknę się wieczerzy.
Wyruszyliśmy ponownie. Eskortowano nas razem — Winnetou jechał pośrodku, dzięki czemu zdołałem mu wyłuszczyć nasz plan w krótkich słowach. Nie mogli nas podsłuchać Komanczowie, ani wyprzedzający, ani jadący za nami. Wyraz jego pięknej, jasnobronzowej twarzy nie zmienił się wcale. Szepnął tylko:
— Wolni, — tak — ale nie bez mojej srebrnej strzelby!
— A także nie bez mojej broni — powiedziałem po niemiecku, zwracając się do Emery’ego.
— A jeśli wypadnie z niej zrezygnować?
— W takim razie odłożę ucieczkę na później. Wolność jest cennym darem, lecz co z nią pocznę tu, w tem pustkowiu, skoro nie będę miał broni?
— Bardzo słusznie. Ale tu chodzi o życie!
— To rozstrzyga. A zatem uciekać, chociażby bez broni! Ale gdybym był pewny życia, nie uwolniłbym się, dopókibym nie miał swej broni w ręku. — —
Za niespełna godzinę miało już zmierzchać gdyśmy dotarli do Doliny Śmierci. Zjechaliśmy wąską i stromą ścieżką jeden za drugim, niczem za konduktem żałobnym. Jeśli istotnie nie uda nam się wrócić na górę! Otrząsnąłem się z tej myśli. Nie! Jeśli kto miał zostać na wieki w dolinie, to nie my, lecz Komanczowie!
Wódz skierował pochód ku miejscu, gdzie biło małe źródło. Osadził konia i zeskoczył na ziemię. Wojownicy naśladowali dowódcę, albowiem tu, nad wodą, mieliśmy przenocować. Usiłowano napoić konie, ale rumaki wzdragały się przed siarczaną wodą, która cuchnęła, jak zgniłe jajka.
Tymczasem rozejrzałem się po dolinie. W północnej, najbardziej stromej skale widniała szczelina, w której pogrzebaliśmy ongiś wodza. Nie była wielka. U podstawy szeroka na sześć stóp, ku górze zwężała się coraz bardziej, aż wreszcie na wysokości mężczyzny miała dwie piędzi. Stąd biegła na znaczną wysokość. Ponieważ niepodobna było na takiej wysokości zakryć skały, powietrze miało tu dostęp. A zatem, gdyby nas zamknięto, zginęlibyśmy z głodu i pragnienia, ale nie z braku powietrza. Płyta, zamykająca rozpadlinę, była u dołu szersza od szczeliny, a wysoka na trzy łokcie. Mimo że ciężka, nie mogłaby nas zamknąć, nie mogłaby się oprzeć połączonym naszym wysiłkom. Ale wpobliżu leżało mnóstwo innych kamieni, któremi można było podeprzeć płytę w ten sposób, abyśmy nie zdołali jej usunąć ani na włosek.
Czerwonoskórzy zaprowadzili nas do mogiły. Sześciu odsunęło płytę. Następnie wódz stanął u wejścia do szczeliny i rzekł uroczyście:
— Tu spoczywa Atesza-Mu, wielki wódz Komanczów. Jego duch wszedł do Wiecznych Ostępów, gdzie daremnie oczekiwał dusz swych zabójców, którzy mają mu tam służyć. Niechaj wróci, aby usłyszeć, co ja — syn jego i mściciel — powiem!
Przeczekał chwilę, aby ojciec jego zdążył przebyć drogę z zaświatów, poczem kontynuował:
— Silna Ręka był prześladowany i zabity przez Winnetou i Old Shatterhanda. Obaj wrogowie wpadli w moje ręce i muszą śmierć Atesza-Mu przypłacić życiem. Każdy nieboszczyk wchodzi do Wiecznych Ostępów w tym stanie, w jakim znajduje się w chwili zgonu. Jeśli umęczymy i zranimy zabójców, przyjdą do Atesza-Mu słabi, krwawiący, i będą złymi sługami. A zatem nietkniętych zamurujemy przy jego kościach, aby umarli bez ran i aby byli silnymi sługami, z którymi będzie przebiegał Wieczne Ostępy, wyniesiony ponad innych. Howgh!
Znów ułożono płytę, nie pozwalając mi nawet zajrzeć do grobowca. Odprowadzono nas zpowrotem nad wodę, lecz nie tu mieliśmy zostać, w odległości dwudziestu kroków odcinała się w skale wąska rysa — w tej właśnie szczelinie nas umieszczono. Usiedliśmy. Spętano nam nogi i postawiono przy nas dwóch wartowników, którym wódz nakazał największą czujność i ostrożność. Pozostali wrócili nad wodę. — — —





  1. Sygnet.
  2. Bankier.
  3. Dom dla gości.
  4. Pokój.
  5. Szczep.
  6. Pióro.
  7. Atrament.
  8. Ołówek.
  9. Błyskawica.
  10. Wicher.
  11. Panowie.
  12. Głupiec.
  13. Kapitan portowy.
  14. Zajazd.
  15. Kapitan.
  16. Zbioru K. Maya t. 4.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.