<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Dolina Śmierci
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
DAREMNE ŁOWY

Nie ulegało wątpliwości, że Tomasz Melton ukrył gdzieś rzeczy Huntera, ale gdzie? — odkrycie tego było zadaniem dosyć trudnem. Liczyłem na pomoc, dowcip i przenikliwość Winnetou i Emery’ego. Przedewszystkiem jednak trzeba było sporządzić dokument o sekcji zwłok Huntera. Papier znalazł się w pakach Krüger-beja. Akt został sporządzony w języku angielskim i arabskim i podpisany przez nas wszystkich. Krüger-bej i szeik przypięczętowali podpis swoimi sbawatim[1]. Ufałem, że dokument będzie uznany za prawomocny w Stanach Zjednoczonych. — Chcieliśmy się już zabrać do szukania rzeczy Huntera, gdy zatrzymał nas szeik:
— Spełniłem swoją powinność i będę spełniał nadal. Ale teraz proszę, abyście i wy uczynili, co do was należy.
— Co masz na myśli? — zapytałem.
— Miałeś nam wydać Uled Ayunów.
— Dostaniesz ich, ale pod warunkiem, że zgodzisz się na okup.
— Godzę się. Przyprowadźcie ich tutaj! Ja tymczasem zwołam zgromadzenie starszych, które oznajmi Ayunom nasze warunki.
Wiedziałem, że tu oczekuje nas ciężka praca. Okazała się o wiele cięższa, niż nawet przypuszczałem. Ayuni uważali, że sto wielbłądzic za jedno życie ludzkie to za wiele, stanowczo za wiele. Byli przekonani, że ustąpimy, i targowali się, dopóki nie poznali, że wytrwamy niezłomnie przy warunkach, i dopóki szeik nie oświadczył, że umrą jeszcze przed północą, jeśli będą się dłużej ociągać.
Aby nie tracić czasu, wysłano dwóch Uled Ayarów z poselstwem do Uled Ayunów. Mieli zawiadomić o tem, co się zdarzyło i co w następstwie uchwalono. Nie groziło im żadne niebezpieczeństwo. Posłowie, którzy przybywają po diyeh, są nietykalni według zwyczaju wszystkich plemion beduińskich.
Elatheh rzeczywiście wyjednałem sto wielbłądzic. Ponieważ Kruger-bej zapewnił ewentualną wojskową pomoc przy ściąganiu okupu, więc była pewna, że je otrzyma. Przyszła do mnie ze swym „panem i władcą“ podziękować za uratowanie życia i za „przyrzeczone bogactwo“.
Mąż jej był człowiekiem ubogim. Posiadał tę tyko odzież, którą nosił na sobie, a składała się z koszuli bez rękawów i z chusty na głowie. Mimo ubóstwa przemówił do mnie tonem potężnego księcia:
— Effendi, uratowałeś od śmierci moją żonę i dziecko, i oto twoja dobroć zapełni mój namiot bogactwem, którego zresztą jeszcze nie widzę. Moje serce jest przepełnione czułą wdzięcznością. Wiedz, że otaczam cię moją szczególną opieką, póki pozostaniesz między nami.
Rozporządzaliśmy wojskiem o sile czterechset jeźdźców — nie wiedziałem tedy, naco mi się może przydać opieka biednego Ayara. A jednak, nie ma istoty tak, słabej, małej i lichej, aby można było bezkarnie odrzucać jej przyjaźń.
Teraz mieliśmy dosyć czasu, aby odszukać rzeczy Smalla Huntera, lecz godzina była już za późna. Pertraktacje z czternastoma Ayunami trwały tak długo, że upłynął dzień i zbliżała się pora wieczorna. Nie pozostawało nam nic innego, tylko odłożyć poszukiwania do następnego dnia.
Nie śpieszyliśmy się zresztą. Obaj Meltonowie byli dobrze strzeżeni — przy starym czuwali dwaj kawalerzyści, którzy luzowali się co dwie godziny, młody zaś odstawiony został do jeńców Ayunów, pilnie strzeżonych przez Ayarów.
Los Tomasza Meltona przedstawiał się wyraźnie. Odwieziony do Tunisu, będzie tam jako zdrajca zasądzony i stracony. Rodzaj śmierci zależał od orzeczenia baszy. Natomiast przyszłość jego syna była mniej określona. Ponieważ spiskował wraz z ojcem, był zatem współwinowajcą, a więc należało się w każdym razie spodziewać, że droga jego nie będzie usłana różami.
Ubolewałem z całego serca, że nie potrafiłem, uratować Smalla Huntera. Natomiast obaj Meltonowie zostali unieszkodliwieni. Byłem przekonany, iż rodzina Vogel bez przeszkód wejdzie w posiadanie spadku. Kiedy sobie wyobrażałem radość tych ludzi, musiałem uważać wszystkie swoje trudy za niewspółmiernie drobne. — —
Tymczasem podczas dnia wojownicy Ayarów i nasi żołnierze odpowiednio przygotowali uroczystą ucztę pokojową, która miała się odbyć wieczorem. Według zwyczajów tamtejszych żadna uroczystość, żadne ważniejsze zdarzenie nie może się obejść bez hucznej biesiady.
Nasi żołnierze mieli znaczne zapasy suchej żywności. Ayarzy umieścili za wąwozem niewielką, przeznaczoną dla potrzeb wojska, trzodę, która została w ciągu dnia przyprowadzona do obozu. Mieliśmy więc dosyć mięsiw, mąki, daktylów i wiele innych produktów. Wody też nie brakowało, gdyż w wąwozie — zapomniałem nadmienić — biło źródło, które skłoniło Ayarów do rozłożenia tam obozu jeszcze przed naszem przybyciem. Światła nie trzeba było zapalać, ponieważ księżyc wkrótce wypłynął i świecił jasno.
Pomijam bez szkody dla czytelnika opis uczty. Beduin jest w najwyższym stopniu wstrzemięźliwy, ale w podobnych wypadkach potrafi pochłaniać wprost zadziwiającą ilość wszelakiego jadła. Nie myślano o oszczędności — wszak wiedziano, że wkrótce nadejdą wielkie trzody Ayunów.
Wrzawa i ożywienie ucichły dopiero po północy. Więcej niż nasyceni pokładli się w grupach żarłocy do snu. Po chwili zaległo milczenie. Ja i Winnetou dostaliśmy wspólny namiot.
Zanim się położyłem, obszedłem obóz i odwiedziłem obu Meltonów. Pod pieczą wartowników nie dawali powodu do troski. Kiedy wróciłem do namiotu, zobaczyłem siedzącego pod nim Beduina, w którym poznałem męża Elatheh.
— Co tu robisz? — zapytałem.
— Czuwam, effendi, — odpowiedział.
— Trud twój zbyteczny. Połóż się spać!
— Effendi, jeśli będę spał w dzień, w nocy będę mógł czuwać. Jesteś pod moją pieczą.
— Ależ człowieku, nie potrzebuję jej wcale!
— Skąd wiesz? Tylko Allah może wiedzieć! Mam ci tyle do zawdzięczenia, a jestem tak ubogi, że nie mogę nic podarować. Wyświadcz mi łaskę i pozwól czuwać! Wszak nie stać mnie na nic więcej!
— No, więc dobrze. Nie chcę zasmucać cię odmową. Niech Allah będzie z tobą, mój strażniku i przyjacielu!
Podałem mu rękę i wszedłem do namiotu. Miano przyjaciela uszczęśliwiło go ponad wszelki wyraz.
Winnetou był także zmęczony, gdyż nocy poprzedniej spał niewięcej, niż ja. Wkrótce zasnęliśmy. Blisko trzeciej po północy, a więc niebardzo długo potem, przebudził mnie okrzyk z poza namiotu:
— Kto tam? Wróć!
Wsłuchałem się uważnie. Winnetou zerwał się również
— Wróć! — zabrzmiało po raz drugi.
Wyszliśmy z namiotu. Mój przyjaciel i strażnik stał i wsłuchiwał się w ciszę nocną. Księżyc już zaszedł.
— Co się zdarzyło? — zapytałem.
— Siedziałem przy drzwiach i czuwałem — odpowiedział. — Nagle zauważyłem jakiegoś człowieka, który czołgał się na czworakach. Kiedy zawołałem, zniknął szybko. Podniosłem się i obszedłem namiot. Z drugiej strony zobaczyłem innego, który również zerwał się i uciekł.
— A może to były zwierzęta?
— Jakie zwierzęta! To byli ludzie, którzy przyszli tutaj w złych zamiarach.
— Nie sądzę. Jesteśmy wśród przyjaciół.
— Wiesz na pewno? Allah tylko może wiedzieć! Ale wróć do namiotu i śpij spokojnie. Czuwam nad tobą.
Wróciłem do namiotu, pewny, że Beduin się omylił. Winnetou był tego samego zdania.
Wkrótce zmożył nas sen. Lecz po godzinie obudził nowy zgiełk. Chwyciliśmy za broń wyszli z namiotu.
Na wschodzie rozlało się światło jutrzenki. Rozjaśniło się całkowicie. Pierwszym, którego zauważyłem, był Krüger-bej, pędzący ku naszemu namiotowi. Z podniecenia krzyczał po niemiecku i niemal bez tchu:
— Jeńcy uciekli, zabierając trzy wielbłądy!
— Jacy jeńcy? Mamy rozmaitych, Meltonów i czternastu Ayunów. O kim pan mówi?
— Nie Ayuni!...
— A zatem Meltonowie? Do pioruna! Musimy pędzić za nimi! Ale oto pańscy ludzie biegną w rozsypkę i zacierają ślady. Rozkaż pan, aby każdy zatrzymał się na miejscu, na którem teraz stoi!
Rozkaz został rozgłoszony iście gromowym głosem, poczem zapanował zupełny spokój. Szeik i Emery przybiegli także i oto co opowiedział Krüger-bej:
— Kiedy dwaj strażnicy przyszli przed dziesięciu minutami zastąpić swoich kolegów, nie zastali już kolorasiego Meltona. Jego więzy leżały na ziemi obok martwego strażnika. Pierś ma przebitą nożem.
— Czy nieboszczyk jeszcze tam leży? — zapytałem.
— Tak.
— Chodźmy!
Leżał biedny człeczyna. Klinga dotarła do samego serca. Nie zdążył zapewne nawet słowa powiedzieć, nawet krzyknąć. Najdziwniejsze jednak było to, że dopiero po tem odkryciu spostrzeżono nieobecność młodego Meltona. Poza tem zniknęły trzy najlepsze wielbłądy.
Winnetou nie rozumiał ani słowa. Spojrzał na mnie pytającem spojrzeniem. Wyjaśniłem mu to nowe, niezbyt miłe zdarzenie. Opuścił głowę, namyślał się przez chwilę, poczem rzekł:
— Jeden ze strażników nie żyje. Gdzie jest drugi?
— Zwiał! — odpowiedział Krüger-bej, któremu przetłumaczyłem pytanie.
— A zatem był w zmowie z Meltonem! — rzekł Apacz. — I dlatego właśnie Melton powiedział, że nie jest tak bezbronny, jak przypuszczasz.
— Słusznie — potwierdziłem. — My obaj, dzięki przezorności naszego strażnika, uszliśmy wielkiego niebezpieczeństwa. Meltonowie podkradli się do naszego namiotu, aby się zemścić, zostali jednak odpędzeni przez tego dzielnego człowieka.
— Musimy ich ścigać!
— Tak, i to natychmiast. Niestety, zabrali najlepsze wielbłądy. Trzeba się zadowolić gorszemi.
Zakomunikowałem Panu Zastępów nasze postanowienie i prosiłem, aby wyszukał trzy najlepsze zwierzęta i zaopatrzył nas w żywność i wodę na kilka dni.
— Tylko trzy? Czemu nie więcej?
— Ponieważ tylko we trzech pojedziemy — ja, Winnetou i Emery.
— A ja nie?
— Nie. Masz inne obowiązki. Musisz zostać przy wojsku.
Kiedyśmy rozmawiali ze sobą po niemiecku, mówiliśmy do siebie przez pan, ale po arabsku tykaliśmy się, ponieważ odpowiada to bardziej duchowi tego języka.
— W takim razie dam wam kilku dzielnych oficerów i żołnierzy.
— I na to się nie godzę. Cała nadzieja w pośpiechu. Zbyt wielu towarzyszy może być tylko przeszkodą. Skoro my trzej będziemy dosiadali najlepszych wielbłądów, inni wnet pozostaną za nami i nie przydadzą się zatem. Tak już wypada, żebyśmy we trzech pojechali. — Nakaż swoim pośpiech!
Wykonał prośbę. Winnetou wyszedł z obozu i tropił ślady. Wrócił wnet i oznajmił:
— Pojechali na północ.
— A zatem w kierunku Tunisu — mniemał Krüger-bej. — Można to było przewidzieć.
— Nie — odpowiedziałem. — Mogę się założyć, że nie jadą do Tunisu, albowiem nie jest to dla nich miejsce bezpieczne. Znają tam Meltona i gdy przybędzie pościg, sprawa może wziąć dlań zły obrót.
— Ale wiesz przecież, że chciał jechać do Tunisu!
— Chciał, owszem, ale teraz już nie chce. Wówczas warunki były inne. Teraz wie dobrze, że Emery, Winnetou i ja natychmiast puścimy się za nim i będziemy ścigali do samego Tunisu. To jest pewne. I wie również, że jeśli nie znajdą okrętu, bezzwłocznie wypływającego na morze, to przepadły ptaszki z kretesem. O nie — nie pojedzie do Tunisu, tylko do portu zatoki Hammamet, jako do najbliższej.
— Lecz Winnetou powiedział, że pojechali na północ!
— Nie wywiedzie mnie w pole. Melton przez dłuższy czas żył wśród westmanów i myśliwych, zna więc fortele prerji, aczkolwiek nie jest w nich mistrzem. Zamierza wyprowadzić nas na manowce i dlatego z początku pojechał na północ, abyśmy go ścigali w tym kierunku. Później, na terenie twardym, nie zachowującym śladu wielbłądów, zboczy na wschód.
— Lecz w Tunisie znalazłby pieniądze. Tu, w zatoce Hammamet, nie ma takiego człowieka, od którego mógłby co wydostać.
— Naco mu to? — Przedewszystkiem syn jego ma nieco gotówki. Nie odebrałem mu, ponieważ nie spodziewałem się takiego obrotu rzeczy. Po drugie, Small miał przy sobie zapewne grubą kwotę.
— Ale nie posiada jej Melton! Wszak przy rewizji nic nie znaleziono.
— Na pewno gdzieś schował i zabrał, zanim drapnął. Oto już i nasze trzy wielbłądy, osiodłane i objuczone. Możemy wyruszyć w drogę.
— Kiedy wrócicie?
— Kiedy ich schwytamy.
— Nie bądźże zbyt dufny w powodzenie! Pomyśl, że mają zwierzęta bardziej rącze i że wyprzedzili was o szmat drogi.
— To prawda. Stracimy także wiele czasu na wytropienie śladu, podczas gdy oni mogą jechać wciąż naprzód, nie oglądając się za niczem. Ale mimo to schwytamy ich — możesz na nas polegać. A jeśli nie tu, to już na pewno w Ameryce.
Maszallah! Aż tak daleko zamierzacie ich ścigać?
— Tak daleko, aż ich schwytamy.
— Ale jeśli się wam tutaj nie powiedzie, to wszak przed opuszczeniem kraju wpadniecie do Tunisu?
— Nie możemy tego przewidzieć. Bądź co bądź wielbłądy otrzymasz zpowrotem. O to już się postaram.
— Drobnostka! Byleby tylko łajdaki nie uciekły! Czy znasz drogę do zatoki Hammamet?
— Stąd nie znam, ale wnet znajdziemy. Naszym przewodnikiem, i to wyśmienitym, będą ślady zbiegów. Zaprowadzą nas najpewniej do celu.
— Jednakże udzielę ci kilku wskazówek. Prosta droga stąd do Hammametu prowadzi przez Wadi Budawas, przez ruiny el Khima i poprzez Dżebel Ussala do okolicy nadmorskiej. Beduini, których spotkasz po drodze, będą to Meidżerzy, Ussala i Uled Saïdzi, bardzo pokojowo usposobione plemiona, które się na was nie targną, skoro podacie się za moich przyjaciół.
Przy wyszczególnieniu tych plemion zapomniał o, jednem, najważniejszem, co w następstwie pociągnęło za sobą poważne skutki. Mam na myśli wrogich nam Uled Ayunów, od których zażądaliśmy wygórowanego okupu. Paśli swoje trzody aż po Wadi Budawas, gdzie się spotykali z Meidżerami. O tem Pan Zastępów zapomniał, wskutek czego nie podejrzewałem nawet, że możemy się zetknąć z tymi ludźmi.
Okoliczności nie pozwalały nam długo się żegnać. Po kilku minutach pojechaliśmy. Panu Zastępów markotnie było się rozstać, skoczył więc na konia i towarzyszył nam przez pół godziny. Chciał jeszcze pouczyć i udzielić pożytecznych rad i wskazówek. Ale nie mogliśmy nań zważać, gdyż skupiliśmy całą uwagę na tropieniu śladu, który tutaj, między skałami, był widoczny jedynie dla wprawnego oka westmana. Beduin na pewnoby go nie znalazł. Rozumiejąc to, Pan Zastępów, podniósłszy się w strzemionach, podał mi rękę i pożegnał. — —
Skorośmy wyjechali z warru i znaleźli się na otwartej równinie, spostrzegliśmy ze zdumieniem człowieka, który stał, bezradnie oglądając się pośród niezmierzonej samotności. Zauważył nas i zaczął uciekać, ale wnet się zatrzymał. Zrozumiał snać, że nie ukryje się przed nami. Piechur tutaj, w tej pustyni, był zjawiskiem nader dziwnem.
Wkrótce przestaliśmy się dziwić. Zbliska poznaliśmy z uniformu, że jest to jeden z naszych kawalerzystów.
— Zbiegły wartownik, — rzekł Emery.
— Bezwarunkowo — potwierdziłem.
— Ale dlaczego tu stoi?
— Został zdradziecko porzucony. Trzeba znać Meltona. Aby się uwolnić, przyrzekł strażnikowi złote góry, lecz, uwolniwszy się, wydał go na sztych.
— Biada temu żołnierzowi! Co teraz pocznie?
— Zobaczymy.
— Dezercja i uwolnienie więźniów. Będzie na pewno rozstrzelany. Czy chcesz go ocalić?
— Zależy, jak się zachowa.
— Ale ocalić go będzie trudno.
— Nie. Krüger-bej nie odmówi mej prośbie.
Skorośmy dojechali do żołnierza, rzucił się przed nami na klęczki, wyciągnął ręce do góry i zawołał błagalnie:
— Łaski, effendi, łaski! Jestem już dosyć ukarany!
Zwrócił się do mnie, ponieważ wiedział, że Pan Zastępów najwięcej ze mną obcował. Nie był widocznie do gruntu złym człowiekiem, gdyż błagając o łaskę, przyznał się do winy. Jednakże odpowiedziałem surowo:
— Dość ukarany? Jesteś dezerterem, dezerterem z pola! Wiesz jaka grozi ci kara?
— Śmierć.
— Ale oprócz tego uwolniłeś jeńców. Za to, przed rozstrzelaniem, zostaniesz wychłostany.
— Wiem o tem, lecz, o effendi, twoje słowo znajduje posłuch u Pana Zastępów. Błagam cię, wstaw za mną!
— Opowiedz przedewszystkiem, jak się to odbyło?
— Przyszliśmy doń we dwóch, Ja usiadłem, a kolega chodził tam i zpowrotem. Kiedy się oddalał od nas, nie mógł słyszeć, jak kolorasi do mnie szeptał.
— Co ci mówił?
— Zażądał swego pakietu.
— Jakiego pakietu?
— Pakietu, który mi wręczył.
— Ah! Kiedy?
— Kiedyście okrążyli Uled Ayarów. Moi koledzy leżeli jako jeńcy w wąwozie, ja jednak nie znajdowałem się przy nich, gdyż byłem ordynansem kolorasiego. Uwolniliście jeńców i zaczęliście się układać z szeikiem. Następnie szeik wrócił do wąwozu, a wówczas kolorasi rzekł do mnie gniewnie: — Teraz stracona wszelka nadzieja! Ten pies namówi Ayarów, aby wydali mnie Krüger-bejowi! — Wręczył zawiniątko, kazał mi skrycie przechowywać i poszedł do szeika. Wkrótce sprowadzono go związanego i pokiereszowanego. Uwięziono go. W pewnej chwili kazał mi odejść, gdyż spodziewał się, że przyjdziesz i obszukasz go, a zatem mogłeś mnie również zrewidować. Oddaliłem się, ale nakazał mi zawsze mieć przy sobie zawiniątko.
— Dlaczego?
— Abym mógł mu je każdej chwili zwrócić.
— Czy mówił, co zawiera paczka?
— Tak. Prawdziwy Koran z Mekki i kilka frendzli z chusty grobowej El Waïba z meczetu Okba w Kaïrwanie.
— Nader świątobliwe relikwje!
— Ale był to fałsz!
— Wiem. Jakże się dowiedziałeś o tem?
— Od niego samego. Kiedy strzegłem go w nocy, oświadczył, że paczka nie zawiera relikwij, tylko pieniądze, wiele, wiele pieniędzy. Przyrzekł za uwolnienie z więzów pięć tysięcy piastrów.
— Nie musiał ci chyba dopiero obiecać! Miałeś wszak tę całą paczkę w kieszeni.
— Nie mogła mi się przydać — tak mówił przynajmniej. W paczce nie było zwykłych pieniędzy, ale papiery, które osobiście musiał zamienić u serafiego[2] w Tunisie, gdyż nikt inny nie dostałby za nie złamanego szeląga. Miałem z nim uciec do Tunisu i otrzymać pięć tysięcy piastrów natychmiast po wymianie papierów.
— Ta suma cię olśniła, co?
— Tak, effendi. Biedny żołnierz baszy a pięć tysięcy piastrów! Przysięgał na Mohammeda i wszystkich kalifów, że dostanę całą sumę zaraz po przybyciu do Tunisu.
— Przysięga nie wiąże go, albowiem nie jest muzułmaninem, tylko niewiernym, poganinem, który w nic nie wierzy.
— Bodajbym wiedział! Zaufałem mu i rozwiązałem ręce. Poczem dałem nóż.
— A twój towarzysz?
— Widział nas, lecz nic podejrzanego nie dostrzegł. Umówiłem się bowiem z kolorasim, że uwolni się dopiero po zmianie warty. Ale nie dotrzymał słowa. Ledwie dostał nóż, gdy odciął się od pala, oswobodził nogi, ale leżał tak, jakgdyby był jeszcze skrępowany. Po pewnym czasie kolega mój do nas się przysiadł. Wówczas kolorasi znienacka rzucił się nań i zatopił nóż w sercu.
— To straszne! Cóż ty uczyniłeś?
— Chciałem krzyczeć, ale z przerażenia uwiązł mi głos w gardle. Usiłował mnie uspokoić — nadaremnie. Wówczas zaczął mi grozić. Mój własny nóż tkwił w sercu mego kolegi. To świadczyło przeciwko mnie. Zginąłbym, gdybym pozostał. Musiałem więc, musiałem — — z nim uciekać!
— Ale nie uciekliście odrazu?
— Nie. Wyszedł, a ja miałem czekać. Wkrótce nadszedł z tym młodym człowiekiem, który również uciekł. Jak go uwolnił — nie wiem. Wyszliśmy z namiotu, osiodłali trzy najlepsze wielbłądy Pana Zastępów i wyprowadzili z obozu. Ja zostałem przy zwierzętach, oni zaś wrócili jeszcze do obozu, aby się z tobą załatwić.
— Skąd wiesz o tem?
— Domyśliłem się z ich słów, pełnych wściekłości.
— Tak, chcieli mnie zamordować, ale przeszkodził im strażnik, który czuwał przed moim namiotem.
— Pomyślałem to odrazu, słysząc kilka głośnych okrzyków i widząc, jak pędem wracają, miotając gęste przekleństwa. — Dosiedliśmy wielbłądów i pojechali.
— Czy rozmawiali ze sobą po arabsku?
— Tak, z początku. To było nieroztropne z ich strony, gdyż słyszałem rzeczy, których nie powinienem był dla ich dobra słyszeć. Ale później posługiwali się językiem, z którego ani słowa nie rozumiałem.
— Czy wiesz, dokąd dążą?
— Do Tunisu.
— Nie wierzę. Tak samo pojadą do Tunisu, jak ty dostaniesz swoje piastry.
— O, ja nic nie dostanę! Oszukali mnie, wywiedli w pole! Niedaleko stąd zsiedli z wielbłądów i kazali mi to samo uczynić. Skoro stanąłem na ziemi, rzucili się na mnie i rozbroili całkowicie. Nadomiar skierowali we mnie lufy strzelb, tak że musiałem czem prędzej umykać. Wówczas wsiedli zpowrotem na zwierzęta, ujęli mego wielbłąda za olstro i, śmiejąc się, odjechali. O, effendi, bodajbym nie obdarzał tak wielkiem zaufaniem kolorasiego, tego niewiernego, tego zatraconego poganina!
— Jest to zgoła fałszywy żal. Nie zaufanie cię unieszczęśliwiło, tylko chciwość i brak dyscypliny. Powinieneś był zawołać: — O, bodajbym pozostał wierny obowiązkom! — Jesteś sprawcą dwojga przestępstw. Co zamierzasz uczynić?
— Więc nie zaaresztujesz mnie?
— Nie. Nie jestem twoim przełożonym, ani policjantem, ani też sędzią. Możesz sobie odejść, dokąd zechcesz. My cię nie zatrzymujemy.
— Dzięki ci, effendina! Twoja dobroć jest szersza niż pustynia, a łaska twoja wyższa nad niebo. Ale dokąd ja pójdę? Nie mam ani wody, ani żywności, ani pieniędzy, ani broni. Nie mam też konia, czy wielbłąda. Kto mię przyjmie? Jestem dezerterem, a zatem wszystkie plemiona, płacące haracz baszy, raczej wydadzą mnie, niż przyjmą do swego grona. Kolorasiemu winien jestem, że zostałem najnieszczęśliwszym na świecie człowiekiem!
— Nie kolorasi — ty sam jesteś sprawcą własnej niedoli! Ale że żałujesz swych czynów i że dowiedziałem się od ciebie pewnych rzeczy, przeto wskażę ci wyjście. Wróć do Pana Zastępów. Dam kartkę, w której polecę cię jego łaskawości. Przypuszczam, że ukarze cię łagodnie.
— Uczyń to, effendi, uczyń! Twoje słowa niosą ulgę mojemu skołatanemu sercu i krzepią moją duszę.
Emery zwrócił się do mnie po angielsku:
— Głupstwo! Albo wcale nie pomagajmy, albo pomóżmy do końca. Ten drab nie jest złym człowiekiem. Jeżeli wróci do Krüger-beja, to wprawdzie, dzięki twemu wstawiennictwu, nie rozstrzelają go, ale, co najmniej, obetną nos i uszy, lub wyłoją skórę, poczem wypędzą na cztery wiatry. Cóż tedy pocznie? Pominę już, że tem poleceniem wtrącisz Pana Zastępów w rozterkę z obowiązkiem. Przez wzgląd na ciebie będzie musiał ułaskawić przestępcę, wszyscy zaś żołnierze wiedzą, że powinien ukarać go surowo. Wystawiasz na szwank jego honor wobec wojska. — Jak daleko stąd do granicy Algeru?
— Jeśli można ominąć wioski i studnie, to bardzo niedaleko. Drogę karawanową, gdzie się znajduje miejscami woda i wioski, w których można kupić lub dostać żywność, piechur przejdzie w dwadzieścia godzin.
— Czy wpobliżu są jakieś placówki francuskiej armji?
— Tak, w Tybesie. Stąd — dwadzieścia cztery godziny drogi.
— Tam go poślij! Dam mu pieniądze. W Tybesie zaś zaciągnie się do wojska zwycięskiej Francji.
Wyciągnął sakiewkę i rzucił dezerterowi kilka monet.
— Czy znasz drogę do Lheïs — zapytałem żołnierza.
— Tak.
— Idź do Lheïs. Stamtąd pójdziesz poprzez Zausir, Thaleh i Hydre do Keïfah, która należy już do Algerji. Wpobliżu znajduje się małe francuskie garnizonowe miasto Tybesa. Tam będziesz się mógł zaciągnąć do wojska francuskiego, jeśli nie zechcesz czem innem się zająć. Ponieważ jesteś żołnierzem, więc chętnie będziesz widziany. Stąd do Tybesy prowadzi droga karawanowa, a zatem nie zaznasz głodu, ani pragnienia.
Twarz muzułmanina zajaśniała radością. Wybuchnął prawdziwym hymnem dziękczynień. Nie mieliśmy czasu na słuchanie podziękowań i podjęliśmy przerwaną jazdę. — — —
Ślad był teraz bardzo wyraźny. Zwracał się nieco zachód.
— To dziwne! — mruknął Emery. — Sądziliśmy, że na wschód, a okazuje się, że zboczyli w kierunku wręcz przeciwnym.
— W każdym razie postąpili tak umyślnie — odpowiedziałem. — Zapewne na zachodzie teren skalisty nie odciska śladów. Tam chcą nam zejść z oczu.
— Ale to im się nie uda!
— Sądzę. Pojedziemy wprost przed siebie. Meltonowie pojechali na zachód, później jednak zawrócą na wschód. A zatem, skoro podążymy po prostej linji natkniemy się znów na ich ślady.
Well! I zyskamy wiele czasu.
Winnetou wyprzedzał nas nieco i nie słyszał rozmowy. Mimo to, znając go dobrze, byłem przeświadczony, że nieinaczej planuje. I istotnie. Zatrzymał „okręt pustyni“, zeskoczył na ziemię, zbadał dokładnie trop, dosiadł zpowrotem wielbłąda i pojechał naprzód, wprost przed siebie, nie obejrzawszy się na nas ani razu. Znał bowiem mój sposób myślenia i wnioskowania tak samo dobrze, jak ja jego. Wszak zżyliśmy się ze sobą wyjątkowo doskonale.
Minęła godzina, a potem druga. Emery zniecierpliwiony gotów był pomyśleć, żeśmy się przerachowali. Nagle zobaczyliśmy, że Winnetou, który wciąż jechał na przodzie, znów zsiadł z wielbłąda i bada ziemię. Kiedyśmy się zbliżyli, zobaczyliśmy ślad trzech wielbłądów, który przecinał nam drogę, biegnąc z zachodu na wschód.
— To oni — rzekł Apacz. — Chcieli okpić Winnetou i Old Shatterhanda. Pshaw!
Trzeba było widzieć przytem jego twarz, niczem twarz profesora astronomji, któremu robotnik, powiedzmy z kopalni, chce wyjaśnić pochodzenie komety lub obliczyć odległość Syrjusza. Z przyjemnością przyglądałem się, jak siedział na wielbłądzie. Nie mając żadnego doświadczenia, dosiadał go z taką zręcznością i pewnością, że zdumiałbym się, gdybym nie wiedział, z jaką łatwością umie się znaleźć w każdej sytuacji.
Teraz skręciliśmy pod prostym kątem na prawo, na wschód, wślad za odnalezionym tropem. Jechaliśmy przez cały dzień, dopóki zmierzch i mrok nie osłonił śladu zbiegów. Trzeba było zatrzymać się i przenocować na płaskim szczerym stepie. Nazajutrz, ze świtem, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Ślady nie były już tak wyraźne, jak dnia poprzedniego. Emery sądził, że wkrótce będą wyraźniejsze, albowiem zbiegowie powinni byli gdzieś tutaj przenocować. Ja sądziłem inaczej. Wszak Meltonowie musieli za wszelką cenę wyprzedzić nas o jak największą odległość, jechali zatem przez noc bez odpoczynku. Nic nie stało temu na przeszkodzie, gdyż Tomasz Melton był doskonale obeznany z miejscowością, którą, jako oficer, zwiedzał często. Winnetou zgadzał się ze mną.
— Ale czemu chcieliby za wszelką cenę nas wyprzedzić? — zapytał Anglik. — Nie jest to konieczne.
— Nie? — odpowiedziałem. — Dlaczego?
— Ponieważ sądzą, że sprowadzili nas na manowce.
— I że zdążamy do Tunisu?
— Tak. Wszak wczoraj zboczyli na zachód tylko poto, aby nas okpić. Nie wątpią chyba, że wygrali sprawę.
— Czy aby nie wątpią? Tomasz Melton zna mnie i Winnetou zbyt dobrze. Może przypuścić, że nas oszukał, ale tylko na krótką chwilę. Skoro sobie uprzytomni to wszystko, co wie o nas, na pewno zrozumie, że jeżeli nawet damy się wywieść w pole, to przecież po paru godzinach odnajdziemy ślad i już nie spuścimy z oka.
— Hm! Pytanie jeszcze, czy wogóle spodziewają się naszego pościgu?
— Niewątpliwie. W przeciwnym bowiem razie nie zadawaliby sobie trudu skręcania z drogi, a przede wszystkiem już dawno natrafilibyśmy na miejsce ich postoju. Powtarzam, że jechali przez noc całą.
— Mój brat Szarlieh ma słuszność — potwierdził Apacz. — Nie zatrzymywali się wcale i wyprzedzili nas o znaczną odległość, albowiem mają lepsze wielbłądy. Musimy się śpieszyć!
Okazało się, że słuszność jest po mojej stronie. Jechaliśmy przez całe przedpołudnie za coraz słabszym tropem, nie spotykając nigdzie miejsca postoju zbiegów. — —
Step dawno się był już skończył i przeszedł w pustynię piaszczystą. Teraz znów widziało się gdzie niegdzie pojedyńcze źdźbła trawy, a dalej całe kępki. Jeszcze kilka minut jazdy, a zobaczyliśmy niskie, długie pagórki, wznoszące się na wschodzie i ciągnące z północy na południe.
— To zapewne Wadi Budawas — powiedziałem. — Dalej wznoszą się ruiny el Khïma, które musimy ominąć ze strony południowej, aby przejechać przez północny skarp Dżebel Ussala.
— Sądzę, że będziemy jechali wciąż za tropem, — wtrącił Emery.
— Bezwarunkowo. Ale jestem przekonany, że Meltonowie obiorą tę drogę jako najwygodniejszą.
Well! Ale czy tam, na lewo, nie widać jeźdźców?
Wskazał na północo-wschód. Szybko zbliżało się stamtąd kilka niewyraźnych punktów. Wkrótce poznaliśmy ośmiu jeźdźców Beduinów. Zauważyli nas, zbliżyli się i zatrzymali w pewnem oddaleniu. Byli dobrze uzbrojeni, nie zdradzali jednak napastliwości. Podjechaliśmy na odległość dwudziestu kroków, poczem powitałem ich:
Sallam! Czy to Wadi Budawas, tam za pagórkami
— Tak — odpowiedział jeden z nich, wyglądający na przywódcę.
— Z jakiego jesteście plemienia?
— Jesteśmy wojownikami Meidżerów. Polowaliśmy na gazele, ale nadaremnie, i oto wracamy do wadi, gdzie pasą się nasze trzody.
— Kiedyście wyjechali na łowy?
— Dziś przed świtem.
— W takim razie możecie odpowiedzieć na moje pytanie. Czy nie widzieliście dwóch cudzoziemców z trzema rączemi wielbłądami?
— Tak. Widzieliśmy dziś rano, w chwili gdy wyjeżdżaliśmy na łowy.
— Czy zatrzymali się tutaj?
— Tak. Zaprosiliśmy obcych i przyjęli zaproszenie, aczkolwiek oświadczyli, że nie mają czasu.
— Jak długo tutaj pozostawali?
— Dopóki nie napoili wielbłądów.
— Czy wiecie jacy to ludzie?
— Jeden z nich to kolorasi baszy, co było widoczne z odzieży, a drugi jego przyjaciel.
— Dokąd dążyli?
— Do El Kaïrwan, tak nam powiedzieli. Ale kim wy jesteście?
— Czy znasz Krüger-beja, Pana Zastępów?
— Tak. To nasz obrońca.
— Czy wiesz, gdzie się teraz znajduje?
— Słyszeliśmy od jeźdźców, że wyruszył przeciwko Uled Ayarom, aby ich uśmierzyć.
— W jakich jesteście stosunkach z Uled Ayarami?
— Z tymi żyjemy w zgodzie, ale nie znosimy Uled Ayunów, których oby Najwyższy wytępił!
— Ci właśnie są też naszymi wrogami. Przybywamy od Krüger-beja, który pokonał Uled Ayarów, a następnie zawarł z nimi pokój.
Maszallah! Pokonał wrogów, a potem ułaskawił? Jego serce jest pełne dobroci i życzliwości nawet w stosunku do nieprzyjaciół. Skoro przybywacie od beja, znajdujecie się chyba pod jego opieką?
— Zalicza nas do swoich najlepszych przyjaciół.
— Jeśli tak, to nie sprawicie tej przykrości, aby nas ominąć. Posilcie się naszą żywnością i napijcie naszej wody! Jesteście gośćmi równie mile widzianymi, jakgdybyście byli Panem Zastępów w jego własnej osobie.
— Jak się nazywa wasz szeik?
— Welad en Nari. To ja nim jestem.
— Ty jesteś szeikiem mężnych i gościnnych Meidżirów? W takim razie nie odmówimy. Wprawdzie i my się śpieszymy, ale możemy ci ofiarować tyle czasu, ile wymaga napełnienie naszych miechów świeżą wodą.
— Musicie także skosztować gazeli, którą upolowaliśmy onegdaj. Proszę was, chodźmy do naszego Bet en Sijara[3]!
Szeik skierował konia ku wspomnianym pagórkom. Pojechaliśmy za Meidżerem, mając za sobą resztę jeźdźców. Milczeliśmy. Zgodnie ze zwyczajami miejscowymi, musieliśmy czekać, aż do nas przemówią. To jednak nie obowiązywało do zachowywania milczenia między sobą. Skorzystałem z tego, aby przetłumaczyć Winnetou rozmowę z przywódcą. Apacz obejrzał go badawczo i zapytał:
— Czy ten człowiek podoba się memu bratu?
— Hm, W każdym razie nie budzi nieufności. Dlaczego się pytasz?
— Gęsta jego broda pokrywa całe oblicze, ale dla Winnetou broda jest lichą zasłoną, przez którą widać wyraźnie.
— I co widzisz?
— Radość, że mu towarzyszymy.
— No naturalnie! Zaprosił nas i cieszy się, że spełniliśmy jego życzenie.
— Jest to zła radość! Winnetou nie ma zaufania do tego człowieka.
— Sądzę, że niema podstawy do troski. Meidżerowie są, przynajmniej teraz, pokojowo usposobieni.
— A więc niech mój brat im ufa! Winnetou jednak będzie przezorny.
Nieufność nie przemknęła mi nawet przez myśl. Mimo to nie zapomniałbym o środkach ostrożności. Przywykłem liczyć się zawsze ze zdaniem Winnetou, dlatego jego słowa wywarły na mnie głębokie wrażenie.
Dotarliśmy do pagórków. Za niemi grunt raptownie się zniżał, tworząc dolinę, która w tem miejscu, gdzie zatrzymaliśmy się, była szeroka na kwadrans jazdy. Mieliśmy przed sobą Wadi Budawas, którego długość, jak słyszałem, wynosiła wiele godzin, lub wiele mil drogi.
U szczytu spostrzegliśmy zbocze, które spadało mniej stromo. Tędy zjechaliśmy do doliny. Widać było, że wadi w czasie deszczowym przemienia się w rzekę. Teraz natomiast była to zielona łąka, miejscami bardzo wilgotna, zawierająca w głębokości zaledwie kilku stóp wodę podskórną.
Zjechaliśmy nadół, skręciliśmy i wnet ukazało się naszym oczom swoiste życie obozu afrykańskich pasterzy. Wadi było teraz o wiele szersze, niż poprzednio, i obrośnięte nawet trawą — rzec można — soczystą. Jak daleko wzrok sięgał, pasły się trzody — konie, owce, kozy, barany i wielbłądy, które można było liczyć na wiele tysięcy. Między niemi krzątali się ludzie, a tak przecież nieliczni, że trudno było oprzeć się zdumieniu, iż taka garstka potrafi utrzymać w spokoju i ładzie tyle zwierząt. Widniało także kilka namiotów, które należały do bogatszych posiadaczy trzód. Biedniejsi Beduini nocowali zapewne w polu.
Pasterze, których mijaliśmy, podnosili się z szacunkiem i witali nas głębokiemi ukłonami. To, zdawało się, uspokoiło nieco Winnetou, albowiem wyraz jego twarzy znacznie złagodniał.
Jechaliśmy do skały, w której widniała wąska szczelina. Kilka kroków przed skałą szeik zatrzymał się, zsiadł z konia i rzekł:
— Bądźcie pozdrowieni w naszem wadi! Tu jest dom gościnny, w którym przyjmujemy wszystkich gości. Jest tu chłodno i wygodnie dla zmęczonych. Wstąpcie do mnie i nasyćcie się potrawami, któremi was wnet uraczymy.
Towarzysze jego zeskoczyli na ziemię. Poszliśmy ich przykładem, lecz, zanim ruszyliśmy przed siebie, rozejrzałem się dokładnie. Wpobliżu, nad nami, spoczywał, żując trawę, tuzin wspaniałych wielbłądów, Obok zobaczyliśmy podwójną ilość siodeł i podobnych przyborów. A dalej jeszcze pasły się trzy konie, wyjątkowo rasowe. Stały za ogrodzeniem z oszczepów, tkwiących w ziemi i obciągniętych sznurami z włókna palmowego. Już to samo świadczyło o wysokiej wartości, atoli znawcę widok ich musiał przepełnić zachwytem. Tuż przy koniach leżały siodła, rzemienna uprząż i czapraki. Szeik spostrzegł mój podziw i rzekł:
— Rodowód wierzchowców sięga najulubieńszych klaczy proroka. Te konie więcej są warte, niż liczne stada naszego plemienia.
Zatem mieliśmy wejść do szczeliny — była tym domem gościnnym, o którym mówił szeik. Skała miała pięćdziesiąt łokci wysokości. Szczelina dochodziła być może do połowy tej miary, była jednakże tak wąska, że na dole mogło stać najwyżej dwóch ludzi. Należało ją zatem nazwać raczej rysą, niż szczeliną. Obok, w odległości dziesięciu, dwunastu kroków, biła z ziemi woda, tworząc małe źródło.
Szeik zapewne zauważył, że szczelina nie wydaje się nam zbyt gościnną, i zapewnił:
— Jest to naprawdę dom dla gości, o którym mówiłem. Nieco głębiej rozpadlina rozszerza się i tworzy murabba[4], w której może się zmieścić ponad dziesięć osób. Chodźcie za mną!
— Pozwól nam uprzednio zaopatrzyć nasze wielbłądy — prosiłem.
— Czy sądzisz, że aż tak mało znamy obowiązki gościnności? — Moi ludzie napoją wielbłądy i wypełnią miechy.
Teraz wszelkie wahanie byłoby obrazą. Zresztą, wyprzedzał nas sam, nie było więc powodu nie ufać. Jeśliby jaskinia groziła jakiemś niebezpieczeństwem, to i onby go nie uszedł.
— Wejść tam? — rzekł Winnetou, widząc, jak szeik znika w szczelinie. — Czy mój brat pójdzie u nim?
— Tak. Wszak i on jest z nami.
— A jeśli oszuka?
— Zabierzemy ze sobą broń.
Mówiliśmy po angielsku. Emery odezwał się:
— Czemu się ociągacie? Co o nas pomyślą szeik i jego ludzie? Mają nas chyba za tchórzów, idziemy, my za nim!
Poszedł za szeikiem, a my za nim, uprzednio zaopatrzywszy się w broń. Dopóki miałem przy sobie sztuciec, nie lękałem się żadnego wroga. Niestety, nie mógł mnie obronić wobec podstępu...
Z prawej strony obok szczeliny leżał, a raczej stał, kamień w sposób osobliwy. Miał kształt połówki ogromnej, przeciętej z góry nadół, flachy. Ta połówka kamiennej flachy mogła ważyć dwanaście centnarów i stała na ziemi nie dnem, ale szyjką. Nie zbudziła we mnie podejrzenia, kładłem bowiem to zjawisko na karb osobliwości natury.
Natychmiast po wejściu przekonaliśmy się, że wnętrze szpary jest obszerniejsze, niż się można było spodziewać. Dziesięć osób mogło się tutaj swobodnie poruszać. Był to podłużny czworokąt o podłodze pokrytej matami z łyka. Pośrodku leżał dywan dobrego gatunku, a na nim stał sufra, stoliczek wysokości najwyżej dziesięciu cali z rodzaju tych, które się zazwyczaj spotyka w namiotach beduińskich. Tylko pośrodku można się było wyprostować całą postacią, gdyż szczelina zwężała się ku górze. Było chłodno, dziwnie chłodno, — prawdziwa rozkosz po upale słonecznym, który nas prażył dotychczas.
Szeik usiadł przy stoliku i skinieniem zaprosił nas do spoczynku. Czemu mielibyśmy się wahać, skoro już weszliśmy?
Ledwie usiedliśmy, młody pastuszek przyniósł trzy małe napełnione wodą kalebasy, które odrazu wypiliśmy. Po nim przyszedł drugi z czterema cybuchami, woreczkiem tytoniu i miednicą z węglami. Szeik sam nabił fajki, co stanowi wyraz szczególnego uszanowania, własnoręcznie nałożył żarzące się węgle na tabakę, podał każdemu z nas cybuch i rzekł:
— Palcie! Tytoń daje obłoki woni, na której dusza unosi się ku niebu. — Za chwilę przyniosą nam jadło.
Poszliśmy za jego przykładem i palili ziele dosyć dobre, jak na tutejsze stosunki. Czyniliśmy to, nie mówiąc nic, ponieważ nasz gospodarz milczał. Być może, uważał milczenie za bardziej odpowiednie dla swojej godności, a może było to dowodem grzeczności i szacunku.
Jeszcze nie wypaliliśmy cybuchów, gdy znów przybiegł jeden z pastuchów i przyniósł miskę z zimnym kuskussu, którą postawił na stole.
— Jak tam z mięsem, Selim? — zapytał szeik.
— Za chwilę przyniosą — odpowiedział zapytany, oddalając się szybko.
— To przynieś także — — —
Urwał, ponieważ Selima już nie było.
— Selim, Selim, słuchaj...! — wołał.
Nie było odpowiedzi. Zerwał się i pobiegł ku szczelinie, aby wezwać Selima. Nie podejrzewając podstępu, pozostaliśmy na miejscach.
— Selim, Selim! — powtarzał, wychodząc z jaskini.
— Zpowrotem go, zpowrotem! — zawołał Winnetou, aczkolwiek nie rozumiał po arabsku.
Skoczył, aby złapać i wciągnąć zpowrotem szeika, lecz, zanim zdążył podejść do otworu, rozległ się huk i szczelina została zamknięta. Powalono opisany powyżej kamień o szczególnym kształcie, który runął tak, że między nim a skałą nie można było przesunąć nawet palca.
Heigh-ho! — zawołał, skoczywszy z miejsca, Emery.
— Winnetou spodziewał się tego — stwierdził Apacz, siadając zpowrotem przy stole, jakgdyby nic się nie zdarzyło.
Nie odzywałem się wcale. Z wewnątrz rozbrzmiewały wielogłose okrzyki radości. Musiało się tam zbiec wielu Beduinów.
— Zdaje się, że jesteśmy uwięzieni! — gniewał się Anglik.
Nie odpowiedziałem.
— Odpowiadaj! — nalegał. — Zdaje się, że jesteśmy uwięzieni!
— Samiśmy sobie winni! Czemu nie usłuchaliśmy Winnetou?
Well! Wszak nie było podstawy do nieufności. Pan Zastępów zapewnił, że Meidżerowie nie są groźni.
— A czy to są Meidżerzy?
— Tak mówili...
— Szeik nas oszukał! Gdyby istotnie należał do tego plemienia, nie postąpiłby tak z nami.
— Prawda! Ale w takim razie jakie to plemię?
— Prawdopodobnie Uled Ayuni.
— To byłoby fatalne! Ale mimo to nie mogę pojąć, dlaczego szeik nas uwięził. Nie zna nas, nie zapytał nawet o nazwiska.
— Zna nas! Meltonowie byli tutaj, a może nawet jeszcze stąd nie odjechali!
All devils!
— Jeśli się nie mylę, spotkali się z Ayunami i opowiedzieli o wypadkach w warr’ze i wąwozie. Powiedzieli im, że szeik Uled Ayunów został wraz ze swymi towarzyszami schwytany do niewoli i że wyznaczono wysoki okup krwi. Ponieważ wiedzieli, że będziemy ich ścigać, powiadomili o tym Ayunów. Oznajmili, że my jesteśmy sprawcami ich niedoli, wymienili nasze nazwiska i opisali wygląd. Potem Ayuni czekali na nas, podali się za Meidżerów i zwabili do tej pułapki.
— Niech im czart za to podziękuje! Dlatego sterczał tak dziwnie ten kamień! Leżał podstawą do góry. Trzeba było jednego pchnięcia, aby runął i zamknął otwór. Jak sądzisz, czy został umyślnie dla nas ustawiony?
— Nie, gdyż w takim wypadku przytaszczonoby go tutaj niedawno, co natychmiast rzuciłoby się nam w oczy i ostrzegło przed wejściem. Głaz ten należy oddawna do pułapki, w której zamknięto już chyba niejednego człowieka.
— Ależ jakaż to wyjątkowa złośliwość tkwi w tym szeiku! Czy nie pił z nami wody, czy nie palił fajki? Jesteśmy jego gośćmi, których powinien bronić, jak siebie samego. Jakże wytłumaczysz to sobie?
— Wszak dowiedział się, że nie jesteśmy muzułmanami. Uważa widocznie, że niewiernych można oszukiwać, nie obarczając sumienia.
— Ach, a więc to tak! Ale wszak schwytaliśmy Farada el Aswad, szeika Uled Ayunów, który ma zapłacić okup krwi, Welad en Nari zaś nazywa siebie także szeikiem i jest Uled Ayunem, jeśli twoje przypuszczenie jest słuszne. Jakże to wyjaśnisz?
— Jest szeikiem ferkahu[5] Ayunów. Wymienił fałszywą nazwę.
— Co sądzisz o naszem położeniu? Czy jest niebezpieczne?
— To zależy. Jeśli Meltonowie jeszcze tutaj bawią, to zażądają naszej śmierci i będą nas zbyt dobrze strzec, abyśmy mogli się wymknąć.
— Jak sądzisz, co prawdopodobniejsze, czy są tutaj, czy ich już niema?
— To drugie, ponieważ łotrom zależało na pośpiechu. Tu grozi im zewsząd niebezpieczeństwo, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych, jeśli się pośpieszą, oczekuje wielki majątek.
Well! Jestem tegoż zdania. Ale jakże się stąd wydostaniemy? A gdy się wydostaniemy z pułapki, to jak uciekniemy?
— Podstępem albo siłą. — Poczekajmy jeszcze, co Ayuni poczną.
— Nie możemy czekać! Twoja broń będzie ich trzymała zdaleka. Nie mogą się zbliżyć do nas, aby ich nie trafiły kule z twojej niedźwiedziówki, nie lękamy się więc ich strzelb.
— Ale siła złego na jednego! Jeśli się nawet zgodzę z tobą, to jakże się stąd wymkniemy?
— Tak samo, jak weszliśmy. Głaz waży dziesięć, a najwyżej dwanaście centnarów. Trzech takich chłopów, jak my, podoła mu z łatwością. Cztery centnary na każdego.
— Tak, gdybyśmy mieli dosyć miejsca na wytężenie sił.
— Ale spróbujmy przynajmniej!
Winnetou słuchał, nie wtrącając się do rozmowy, teraz jednak rzekł:
— Nie podołamy. Moi bracia niech nawet nie usiłują.
— Spróbować można! — upierał się Emery. — Nie wolno niczego zaniedbać.
Nie wątpiłem, że w trzech potrafilibyśmy poruszyć z miejsca kamień dwunasto centnarowy. Ale tu — byłem przekonany — nie poradzimy. Winnetou uczynił zadość wezwaniu Englishmana. Stanął wraz z nim u szczeliny, — plecami byli zwróceni do siebie, gdyż wąska przestrzeń nie dawała więcej miejsca, — ramionami oparli się o kamień. Pochyliłem się nad nimi i pomagałem. Złączyliśmy i natężyli siły w gwałtownych uderzenia, ale napróżno, gdyż wysiłek nasz wywierał nacisk nie tylko na kamień, lecz także na sąsiednie ściany szczeliny. Szedł więc na marne, a kamienia nie ruszył z miejsca.
— Poniechajmy... — sapał Emery. — Nic nie zdziałamy.
Z poza muru rozległ się śmiech szyderczy. Emery dodał:
— Nadsłuchują z zewnątrz. Widzieli nasze wysiłki i kpią z nas. O, gdybym miał ich tutaj, odrazuby im śmiech przeszedł. Siłą nic nie zrobimy — widzę to jasno. Jedyny ratunek w podstępie. Ale jakim?
— Bez pośpiechu — prosiłem. — Rozwaga i zastanowienie rodzą dobre pomysły.
— Nie zawsze. Jakiegoż podstępu użyjemy, skoro tu tkwimy, a oni są wolni?
— Mój brat mógłby poczekać, jak już Szarlieh powiedział, — rzekł stanowczym głosem Winnetou. — Winnetou widzi wyjście i zbada, czy będzie możliwe.
— Jakie wyjście?
— Czy mój brat Emery nie zauważył, jak tu jest wilgotnie?
— Owszem. Zauważyłem.
— A ściany są mokre?
— Nie, suche. Tylko podłoga jest wilgotna.
Emery, mówiąc to, podniósł matę i obmacał podłogę.
— Mój brat widział źródło wpobliżu szczeliny? — pytał Winnetou. — Zapewne jest powodem tej wilgoci. Taka ilość wody nie mogłaby przebić się przez skałę, tylko przez piasek. Stąd wniosek, że pod podłogą jest piasek. Szczelina więc jest nietylko wysoka, ale również głęboka i zasypana piaskiem do tego poziomu na którym stoimy.
— A zatem kamień, który nas więzi, spoczywa nie na skale, tylko piasku! — zawołał Emery.
— Winnetou tak przypuszcza. Będziemy pod kamieniem kopać, aż się zapadnie tak głęboko, że uwolni przejście.
— Jeżeli podryjemy cały fundament, — odezwałam się — runie głaz podczas pracy i na nas się zwali. Jeśli przypuszczenie mego czerwonego brata jest słuszne, to należy kamień zostawić w spokoju, a jedynie pod nim wywiercić podkop. Bądź co bądź spróbujmy!
Zdjęliśmy maty i dywan i zabrali się do kopania. Wszystkie nasze instrumenty składały się tylko z trzech par rąk i noży. Oczywiście, rozpoczęliśmy pracę koło wyjścia, tuż przy kamieniu. Ku naszej radości znaleźliśmy ziarnisty piasek, pomieszany z kamykami. Sypaliśmy go do wnętrza rozpadliny!
Rozumie się, trzeba było pracować bardzo ostrożnie, aby żaden zdradliwy szmer nie przedostał się poza skałę. Dlatego praca nie szła nam z ręki. Ale nie martwiliśmy się zbytnio, bo czasu mieliśmy dosyć. Była dopiero pierwsza po południu, podkop zaś powinien był nas uwolnić dopiero po zmroku.
Światła do pracy mieliśmy dosyć, albowiem kamień zasłaniał tylko dolną część rozpadliny, pozostawiając u góry rodzaj okienka, tak niestety wąskiego, że najwyżej dziecko mogłoby się przecisnąć.
Im głębiej ryliśmy, tem możliwsze było zawalenie się ścian podkopu — piasek usuwał się z pod rąk. Na szczęście, mieliśmy dywany i maty, które wepchnęliśmy, podpierając strzelbami.
Przekopano już może łokieć, gdy usłyszeliśmy głos z zewnątrz:
— Kara ben Nemzi może podejść! Chcę z nim pomówić.
Był to głos szeika.
— Czy się odezwiesz? — zapytał Emery.
— Tak.
— Ten łajdak niewart jest usłyszeć tchnienia z naszych ust.
— Być może, ale to, czego się dowiem, może mieć dla nas wielkie znaczenie.
— Kara ben Nemzi! — zawołał szeik po raz wtóry.
A zatem znał nasze nazwiska.
— Tu jestem — odpowiedziałem. — Kamień przewrócił się — dlaczego ociągacie się z usunięciem? Wszak wiecie, że nam zależy na czasie!
Udawałem, że kładę wszystko na karb przypadku. Roześmiał się i rzekł:
— Nie upadł, ale myśmy go powalili.
— Powalili? Dlaczego?
— Dlaczego? Nie zgadujesz? Kolorasi przed odjazdem ostrzegał nas szczególnie przed tobą. Powiedział, że należy mieć się przed tobą na baczności bardziej, niż przed diaskiem, gdyż chytrość przewyższa w tobie nawet gwałtowność. Ale ty oto nie zgadujesz nawet, dlaczego powaliliśmy kamień!
— Jakże mogę wiedzieć? Powiedz!
Mówiłem tak umyślnie, aby nabrał złego mniemania o naszej przenikliwości, albowiem im mniejby nas cenił, tem mniej wierzyłby w nasze uwolnienie i, co zatem idzie, strzegłby opieszalej.
— Czy wiesz właściwie, gdzie się znajdujesz?
— Naturalnie. W obozie Meidżerów.
— Niech licho porwie Meidżerów! Należymy do Uled Ayunów.
Allah w' Allah! A więc nas oszukałeś?
— Ocyganiłem was! Czy to prawda, że jesteś giaurem?
— Jestem chrześcijaninem.
— A twoi towarzysze też nie są czcicielami proroka?
— Nie.
— Bądźcie przeklęci, psie syny! W piekle będziecie hasać na płonących rumakach! Kolorasi opowiadał żeście wzięli do niewoli naszego naczelnego szeika i jego towarzyszy. Pan Zastępów wysłał do Uled Ayun dwóch posłów, którzy zażądali okupu krwi tak wygórowanego, że projekt mógł wyskoczyć tylko z mózgu obłąkańca. Czy tak jest istotnie?
— Tak — odpowiedziałem, udając naiwnego. — Kolorasi nie kłamał. Zawołaj go tutaj. Chciałbym z nim pomówić.
— Niema go.
— Zawołaj jego przyjaciela.
— Też niema. Zatrzymali się tylko, aby nam opowiedzieć o was i o tych wszystkich zdarzeniach. Obaj posłowie Pana Zastępów niestety nie przyjechali do nas, ale do innego ferkah naszego plemienia. Posłałem po nich i wyjechałem na wasze spotkanie, aby zwabić was do rozpadliny. Obecnie jesteście w naszej mocy i zostaniecie zwolnieni dopiero po spełnieniu naszych żądań.
— Jakie macie żądania?
— Teraz ci nie powiem. Dowiesz się, gdy przyjdą posłowie Pana Zastępów. Przyrzekłem kolorasiemu zabić was wszystkich trzech i powinienem to uczynić, ponieważ jesteście niewiernymi psami i nietylko złapaliście naszych wojowników, ale nadto kazaliście wychłostać szeika. Jednakże jestem gotów z całem pobłażaniem darować wam życie, a nawet wolność, jeżeli uczynicie to, czego od was zażądam. A jeżeli nie, będziecie mogli tutaj pozostać i zdechnąć z głodu i niechaj wszystkie dziewięćdziesiąt dziewięć miljonów czartów kłócą się o wasze dusze!
Słyszałem, że się oddala. Nie wiedzieliśmy, czy postawił wartownika. Natężyłem słuch. Dobiegły mnie wprawdzie różne tony i szmery obozu, nic jednak takiego, z czegoby można było wymiarkować o obecności straży.
Nie komentowaliśmy tej rozmowy. Podjęto przerwaną pracę. Dużo kłopotu sprawił wielki wielocentnarowy kamień, który tkwił w piasku. Chcieliśmy go podnieść, ale miałki gruz pod naszemi stopami nie dawał oparcia i ześlizgiwał się nieustannie. Straciliśmy na tem parę godzin, dopóki nie wpadliśmy na pomysł odsunięcia go nabok. Dzięki temu zyskaliśmy podporę dla sypkich piasków. Nie skończyliśmy jeszcze, gdy znów zawołano na mnie z poza skały. Zapytałem, kto woła.
— Szeik — brzmiała odpowiedź. — Posłowie Pana Zastępów przybyli. Oznajmię wam warunki. Powtarzam, że jeżeli nie spełnicie, zginiecie z głodu i pragnienia!
— Ogłoś warunki!
— Złapaliśmy was, aby mieć zakładników. Co się stanie naszemu szeikowi i naszym braciom, to samo was spotka. Jeżeli ich zabiją, musicie umrzeć.
— Nie zabiją, skoro zapłacą okup.
— Właśnie, że nie zapłacą! Wy będziecie przedmiotem zamiany.
— Na to Uled Ayarzy się nie zgodzą.
— Tem gorzej dla ciebie! To ty wydałeś naszych w ręce Ayarów. Jeśli oni umrą, to i wy nie unikniecie śmierci. — Zaliczasz się do narodu giaurów, którzy stale noszą przy sobie papier. Chyba masz i ty także?
— Tak.
— Czy umiesz pisać?
— Tak.
— A więc napisz list do Pana Zastępów! Ale my nie posiadamy kalemu[6] ani hibru[7].
— Obejdę się bez hibru, mam bowiem kalem ressas[8]. Co napisać?
— Że jesteście w niewoli i że odpowiadacie za życie naszego naczelnego szeika i jego towarzyszy. Żądasz, aby ich uwolniono.
— A co wzamian przyrzekasz?
— Życie.
— I nic więcej? A wolność?
— Ze swojej strony mogę ci ją przyrzec, ale co uczyni naczelny szeik, to rzecz inna. Kazaliście go wysmagać. Jest to gorsze od śmierci. Będzie żądał zadośćuczynienia, być może nawet waszego życia.
— Wszak przyrzekłeś nam życie!
— Przyrzekłem i przez to, że was nie zabiję, dotrzymam słowa. Przyrzekam wam także wolność i mówię prawdę, wypuszczę was bowiem ze szczeliny, a co nastąpi później, to już szeik rozstrzygnie.
— Cóż może rozstrzygać, skoro jest w niewoli, a będzie wolny niewcześniej od nas. Pan Zastępów nie puści żadnego z waszych ludzi, jeśli my również nie odzyskamy zupełnej wolności.
Nastąpiła krótka pauza. Poczem szeik odezwał się:
— Czy to prawda, że masz dwie czarodziejskie strzelby i że z jednej strzelasz tysiąc kul, a nawet więcej, — ile tylko zechcesz — bez uprzedniego nabicia?
— Tak.
— I że druga strzela na najdalszą odległość, na odległość wielu dni drogi, — jak daleko zechcesz — i że nigdy nie pudłuje?
— Tak. A także kule pierwszej strzelby zawsze trafiają tam, gdzie tylko zechcę.
— Czy i to prawda, że posiadacie małe rewolwery, które po nabiciu jednokrotnem, kręcą się i wypluwają sześć kul, jedną po drugiej?
— I to prawda. Kto ci o tem powiedział?
— Posłowie Pana Zastępów, których po przybyciu ciągnąłem za języki. — Wydasz mi małe pistolety i obie strzelby czarodziejskie. Nad kamieniem jest szpara. Przesuń je przez ten otwór.
— Nie uczynię tego. Skoro chcesz strzelby, każ odwalić kamień i wejdź do nas! Wówczas będziemy mogli się umówić.
— Jeśli się będziesz ociągał, to cię zmuszę!
— Proszę, zmuś! Zamykając nas zdradziecko, sam pozbawiłeś się władzy przymusu.
Nie było odpowiedzi. Słyszałem tylko cichy szept. Snać naradzał się ze swoimi, potem znów zawołał:
— Pozwoliłem posłom Pana Zastępów wrócić do swoich. Czy chcesz im dać list?
— Tak.
— Będę dyktował!
— Nie mam nic przeciwko temu, chciałbym jednak się przekonać, że posłowie są tutaj istotnie.
— Daję na to słowo!
— Nie wierzę tobie, tylko oczom własnym. Wszak pierwej kłamałeś, a kto raz mnie oszuka, temu nie dam już wiary.
— Psie, obrażasz mnie!
— Mówię, co myślę. Jeżeli ci to niemiłe, to uświadom sobie, że to, co nam wyrządziłeś, nie było bardziej miłe.
— Napiszesz, chociaż ich nie zobaczysz. Ja żądam!
— Żądaj, ile tylko chcesz! Nie mam nic przeciwko temu.
— Niech cię Allah przewierci! Jesteś nieposłusznym, upartym psem. Czy zobaczysz ich, skoro tutaj staną?
— Tak. Z lewej strony kamień odstaje nieco od skały. Mógłbym ich zobaczyć, jeśli staną w tem miejscu.
— Przyprowadźcie tych opryszków — niechaj ich zobaczy!
Słyszałem szybko oddalające się kroki. Przyprowadzono obu posłów i ustawiono jednego po drugim na miejscu wskazanem. Istotnie byli to posłowie Pana Zastępów.
— Poznałeś ich? — zapytał szeik.
— Tak.
— Widzisz zatem, że mówiłem prawdę! Jeżeli mnie jeszcze raz nazwiesz kłamcą, każę cię tak wychłostać, że krew będzie biła strumieniami!
— A jednak jesteś nim! Powiedziałeś, że kolorasi i jego towarzysze odjechali, a faktem jest, że są tutaj.
— Powtarzam, że odjechali!
— Chciałbym wiedzieć, dokąd! Wiem na pewno, że dążyli tylko do was, aby oddać się w obronę Uled Ayunom.
— Nieprawda! Zmierzali gdzie indziej — mówię prawdę. Wszak dałem im przewodnika, najlepszego znawcę miejscowości leżących między nami a wybrzeżem morskiem, który miał ich zaprowadzić do Hammametu. — Czy będziesz pisał?
— Tak.
— Odprowadźcie obu opryszków!
Osiągnąłem cel pytań. Wiedziałem nietylko to, że Meltonów w obozie niema, ale ponadto dowiedziałem się tym razem na pewno, dokąd pojechali. — Posłowie zostali wyprowadzeni, potem szeik podyktował mi list.
Była to szczególna, prawie śmieszna sytuacja. Na zewnątrz stał Beduin, który nie umiał pisać, a zapewne i czytać, ja zaś musiałem, czy miałem pisać pod jego dyktando. Stawiał warunki nie do wykonania. Zmierzał ku zwolnieniu czternastu Ayunów bez żadnego okupu, nie zobowiązując się wzamian nawet darować nam życia.
Aby go nie okłamywać, wszystko, co dyktował, pisałem po jednej stronie kartki, którą wyrwałem z notesu. Korzystałem jednak z pauz, podczas których się zastanawiał, aby po drugiej stronie opisać Panu Zastępów całą przygodę i uspokoić zapewnieniem, że w ciągu najbliższej nocy będziemy wolni i wyruszymy do Hammametu.
— Czy skończyłeś? — zapytał.
— Tak.
— Daj mi list!
Przesunąłem list przez lukę, przez którą poprzednio patrzałem. Zaległo chwilowe milczenie. Szeik obejrzał list i rzekł głosem pełnym zdziwienia:
— Cóżto takiego? Tego nie można odczytać!
— Pan Zastępów odczyta z łatwością — odpowiedziałem.
Chodziło o to, że napisałem list po niemiecku. Przypuszczam, że szeik pokazywał go swym towarzyom, gdyż słychać było szepty i minęło dosyć wiele czasu, zanim zapytał:
— Ale cóżto jest właściwie? Wszak jest to pismo zupełnie obce!
— Jest to pismo używane w moim kraju rodzinnym.
— I Pan Zastępów zdoła je odczytać?
— Tak.
— Dobrze! Jeżeli nie, to tylko ty na tem ucierpisz. Niech posłowie doręczą list i wskażą miejsce, gdzie będziemy czekać na odpowiedź, albowiem nie zostaniemy tutaj, — rankiem wyruszamy gdzie indziej. Dopóki nie nadejdzie odpowiedź, nie otrzymacie ani jadła, ani napoju, abyście oczekiwali z tem większą tęsknotą wiadomości.
Oddalił się wraz ze swymi towarzyszami. Wdrapałem się niczem kominiarz po głazie, aby wreszcie zbadać położenie.
W miejscu, gdzie kamień się kończył, szerokość rozpadliny wynosiła łokieć. Zauważyłem teraz małą rysę — wsadziłem nóż i odłamałem kawałek. Mogłem swobodnie wysunąć głowę i obejrzeć się dookoła
Nie było wartownika. Widocznie uważano kamień za wystarczającą zaporę, co nas mogło tylko cieszyć. Rozejrzałem się wszerz całej doliny, a patrzałem także z lewej strony pod górę i z prawej wdół wadi. Było tam więcej ludzi, niż poprzednio, kiedy przybyliśmy. Zapewne schowali się, aby spotęgować naszą ufność. Szeik rozmawiał z posłami Krüger-beja. Widziałem, jak wręczył pismo, poczem Ayarzy dosiedli koni i pojechali. — Czy spełni się to, co napisałem? Czy ziści się nadzieja? Czy zdołamy uwolnić się w ciągu nocy? — Któż mógł o tem wiedzieć!
Nigdy czas nie pierzcha tak szybko, jak wówczas, gdy trzeba go jak najwięcej. Słońce ukryło się za wysokim zachodnim brzegiem wadi i wkrótce rozległa się modlitwa przedwieczorna. Potem nastąpiła wieczerza. Księżyc wypłynął na niebo, ale blask nie przenikał do naszego pięknego „domu gościnnego“. Wspiąłem się wgórę i wyjrzałem. Nie paliło się żadne ognisko, gdyż księżyc świecił jasno. Przy nas nie było wartownika. Zaufano kamieniowi. Pracowaliśmy ciężko, kopiąc w ciemnościach. Nie widząc nic, zdawaliśmy się jedynie na dotyk. Winnetou pracował na przodzie, odgrzebywał piasek i przekazywał stojącemu za nim Emery’emu który odrzucał go do mnie, ja zaś sypałem wgórę na podłogę t. zw. pokoju. Staliśmy bowiem o wiele niżej poziomu pokoju. Dziura, wykopana przez nas, prowadziła na dwa łokcie wdół, a potem na trzy łokcie naprzód. Winnetou w każdym razie znajdował się już pod kamieniem i musiał teraz kopać pod górę. Było blisko północy. Za godzinę myśleliśmy skończyć.
Wówczas usłyszałem stłumiony szmer.
— Emery! — zawołałem.
— Jestem. Co takiego? — odpowiedział.
— Co robi Winnetou?
— Odpoczywa. Nie dostaję od niego piasku.
— Na miłość Boską, sięgnij po niego!
Minęła krótka, ale straszliwa chwila, poczem Emery zawołał:
— Zasypany!
— Niebiosa! Cały?
— Nie. Trzymam go za nogi. Zatrzymaj się! Nie odsuwaj mnie! Niema tu dla dwóch miejsca.
Chciałem go bowiem odsunąć, aby znaleźć się przy Winnetou.
— Prędzej, bo udusi się! — zawołałem w przerażeniu.
Położyłem ręce na plecach Emery’ego i poczułem, że pracuje z całym wysiłkiem.
Cheer up! — zawołał. — Teraz na powietrze! Żyje! Winnetou, stary, poczciwy chłopie, jak się czujesz?
Ku najwyższej radości usłyszałem głos Apacza.
— Był już czas najwyższy. Omal się nie udusiłem. Sufit zapadł się i przygniótł mnie tak, że nie zdołałem nawet krzyknąć.
Pluł, kaszlał, strącając z siebie piasek, który mu zatknął usta, nos, oczy. Poczem rzekł:
— Teraz trzeba zacząć odnowa! Trzeba podwoić wysiłek, aby przynajmniej uporać się do rana.
— Czy aż tak się zapadło? — zapytałem.
— Tak.
— Ale chodź tutaj! Za bardzo się wysilałeś. Teraz ja będę na przodzie.
— Nie — sprzeciwiał się Emery. — Będziemy się luzowali kolejno, tak jak stoimy. Ja pójdę naprzód, Winnetou za nami.
Apacz opierał się, ale musiał ustąpić. Niestety, tyle pracy daremnej! Trzeba było robotę podjąć odnowa. Winnetou miał słuszność, twierdząc, że nie skończymy w nocy. Mogliśmy liczyć, że wydostaniemy się dopiero nad ranem, o ile nie zdarzy się nowe nieszczęście. Świt, oczywiście, znacznie utrudniłby ucieczkę. A gdyby nam się jednak nie udało, wówczas musielibyśmy wyruszyć wraz z Uled Ayunami, którzy, ujrzawszy podkop, podwoiliby czujność.
Pracowaliśmy tak, jakgdyby od tej pracy zawisło życie. A było tak istotnie. Po pewnym czasie zluzownłem Emery’ego i wystąpiłem na czoło. Winnetou pracował pośrodku. Nie myśleliśmy o tem, czy jest późno, czy wcześnie, — ryliśmy, kopali i sypali bez przerwy, zagłębiając się coraz bardziej. Wierciłem ku górze, klęcząc na dnie poziomej części podkopu. Nagle otrzymałem mocny cios w kark i prawe ramię. Jakiś ciężar ugiął mnie ztyłu i przygniótł piersi do piasku tak, że prawie nie mogłem oddychać. Oddychać? — — Czułem się jak w przestrzeni pozbawionej powietrza. Wyciągając rękę za siebie, namacałem coś twardego — podkop był zamknięty. Kamień zawalił się, i to za mną. Nie mogłem się ruszyć ani naprzód, ani wtył.
— Winnetou! — zawołałem.
Okrzyk przebrzmiał głucho. Nie było odpowiedzi.
— Emery!
Ten sam pozbawiony rezonansu dźwięk i ta sama po nim cisza! Nie mogłem spodziewać się pomocy. Zanim towarzysze zdołają usunąć przeszkodę, będzie już po mnie. Tylko u góry mogłem znaleźć ratunek. Powietrza! Powietrza! Powietrza! Kopałem, drapałem, drążyłem, wierciłem co sił w rękach. Nie zważałem na to, że piasek, który usuwałem rękoma, zatykał mi usta, oczy, nos i uszy. — Dalej, coraz dalej ku górze w straszliwym, gorączkowym, obłąkanym pośpiechu i nagle, nagle — — — ach, świeże, dobre powietrze! Powietrza, jak najwięcej powietrza w puste płuca! Brałem je i wsysałem chciwie. Oddychałem z głęboką rozkoszą. Strzepnąłem z oczu piasek i zobaczyłem nad sobą blade niebo, na którem migotały ostatnie gwiazdy. O tak! Przebiłem się przez powierzchnię ziemi. Oprzeć się na łokciach i wyskoczyć — było rzeczą jednej chwili.
Teraz dopiero spostrzegłem, co było powodem niebezpieczeństwa, niebezpieczeństwa o wiele większego, niż mogłem sądzić. Gdybym się znajdował o kilka cali głębiej, byłbym przygniecony, całkowicie zmiażdżony. Okazało się bowiem, że fatalny kamień się zapadł, — piasek, przez nas przewiercony, był zbyt słaby, aby go utrzymać. Wprawdzie kamień zagłębił się jedynie o dwa łokcie, ale nie wprost, tylko nieco pochyło i wskutek tego szpara między nim a skałą powiększyła się o tyle, że chciałem aż krzyknąć z radości — łatwo było wrócić do rozpadliny!
Moi towarzysze? Niebiosa! Nie myślałem o nich, myślałem tylko o sobie! Co się z nimi stało? Czy żyją jeszcze? Czy może któryś z nich został przywalony kamieniem? Pośpieszyłem do szczeliny i nasłuchiwałem. Przejęła mnie radość ogromna, gdy z dołu usłyszałem następującą rozmowę:
— Więc nie piasek?
— Nie, tylko skała, — odpowiedział głucho Apacz.
— Wszak był tu poprzednio piasek!
— Tak, ale głaz obsunął się.
— Niebiosa! W takim razie został zmiażdżony.
— Zmiażdżony albo uduszony! Winnetou oddałby życie, aby uratować swego brata, ale nikt nie podoła temu głazowi! Zaszło słońce Apacza w dalekim kraju i gwiazdy jego przygasły w — — —
— Przygasły w świetle dnia, który wschodzi tutaj na górze! — przerwałem, przechylając się, aby mnie usłyszano i zobaczono z dołu.
— Szarlieh! — zawołał, nie, ryknął poprostu.
— Winnetou!
— Żyje, żyje! Jest na górze!
— Tak, żyje! Na górę do niego! — potwierdził Emery.
W brzasku zapadającego dnia widać było, jak wynurzali się z głębi. Winnetou objął mnie zprzodu, Emery ztyłu. Ciągnęli i ściskali, aż mi dech zaparło bardziej nawet, niż poprzednio pod ziemią.
— Szarlieh, mój bracie! — tylko te trzy słowa wyrzekł Winnetou, ale wibracja jego głosu więcej mówiła niż oracja najdłuższa.
Emery był spokojniejszy w mowie, ale niemniej serdeczny.
— Skąd się tu bierzesz? — zapytał wreszcie uspokojony. — Uważaliśmy cię za zgubionego, zaduszonego na dole w piasku, — i oto jesteś tutaj!
— Przebiłem się na wolność. Wyjdźcie i zobaczcie, jak się to stało!
Dopiero teraz spostrzegli, że światło dzienne przeniknęło przez szparę. Wyszliśmy z jaskini.
— Jaskinia jest otwarta — powiedział Emery szeptem, ponieważ tu, na wolności, należało zachować wielką ostrożność. — Uwolniło nas właśnie to, co ciebie naraziło na niebezpieczeństwo. Jesteśmy uratowani!
— Uratowani! — kiwnął głową Apacz, trzymając mnie jeszcze za rękę. — Moi bracia niech pójdą ze mną i zabiorą swoją broń!
Zabrawszy broń, obejrzeliśmy wadi. Cóżto za ludzie byli ci Uled Ayuni! Mieli trzech jeńców tak niebezpiecznych i mimo to spali wszyscy spokojnie. Nie widać było dookoła żywej duszy czuwającej.
Z lewej strony spoczywały wielbłądy, a za ogrodzeniem leżały konie, które podziwialiśmy rano. Ludzie spali pojedyńczo lub w grupach między owcami i innem bydłem, które tak samo spało, lub głupio wytrzeszczało gały na różową jutrzenkę.
— Konie, czy wielbłądy? — zapytał Winnetou.
— Konie — odpowiedziałem. — Chodźcie za mną!
Położyłem się na ziemi i poczołgałem do koni. Towarzysze poszli za moim przykładem. Wpobliżu ogrodzenia zatrzymałem się i szepnąłem:
— Poczekajcie tutaj, dopóki na was nie skinę. We trzech zaniepokoimy rumaki. Trzeba uniknąć parskania.
Obejrzałem się ostrożnie. Żaden z uśpionych nie poruszył się, nikt się nie przebudził. Na prawo, w odległości trzydziestu kroków, stał namiot zamieszkały przez najgłębszą ciszę. Wprost przed nami widniał drugi, dalej trzeci.
Nie można było pełzać nadal, aby nie przestraszyć zwierząt. Ośmieliłem się podnieść i podejść bliżej.
Teraz oczekiwała mnie rzecz najtrudniejsza. Każdy szlachetny rumak arabski ma tak zwaną tajemnicę i każdy posiadacz takiego konia codziennie mu ją powtarza. Polega przeważnie na tem, że szepcze się koniowi do ucha jakąś część sury. A ponieważ rzadko się zmawia surę bez poprzedniej fathhy, przeto stanąłem między dwoma najbliższemi końmi, głaskałem je po grzywie i zacząłem pocichu zmawiać fathhę. Wierzchowce, i nietylko oba, strzygły uszami i nie zdradzały zaniepokojenia.
Wyszukałem trzy najlepsze. Osiodłałem konie, jednego po drugim, co zajęło więcej niż pół godziny czasu. Obejrzałem się — w tej chwili z trzeciego namiotu wyszedł Beduin, zwrócił się twarzą na wschód, wyciągnął ramiona i zawołał głośno:
Allah ill Allah! Wstańcie, wierni, do modlitwy porannej, albowiem El Isfirar, żółty odblask, ukazał się na niebie.
W ciągu chwili zawrzało życie w obozie. Beduini zerwali się na nogi. Nie wolno było stracić ani minuty, ani chwili, ani migu. Rozciąłem sznury ogrodzenia i rzuciłem się na siodło. Po chwili Winnetou i Emery siedzieli na koniach. Puściliśmy się w cwał, bez jednego dźwięku, wprost poprzez wadi.
Beduini, którzy przecierali sobie oczy, osłupieli ze strachu. Nawet ci, których minęliśmy, nie zatrzymali nas, tak byli przerażeni. Słyszeliśmy wszystkie okrzyki strachu i przerażenia, jakie tylko posiada mowa arabska, ale niedługo, gdyż bieguny unosiły nas z szybkością strzały. Wyjechaliśmy pod górę i ścisnęli konie kolanami, aby wyprzedzić znacznie ścigających Beduinów.
Kto nie dosiadał jeszcze takiego rumaka, a oczywiście tyczy się to większości ludzi, ten nie może mieć wyobrażenia o szybkości prawdziwego, wyhodowanego na pustyni lub stepie arabskiego bieguna. Cokolwiek się o tem mówi, twierdzę z całą stanowczością, że żaden z naszych najlepszych wyścigowców nie dorówna im szybkością. Jechaliśmy obok siebie i siedzieli tak prosto i spokojnie, że moglibyśmy świetnie ćwiczyć się w kaligrafji, nie popełniając najmniejszego błędu. Twarz zaś Apacza wręcz jaśniała zachwytem.
— Szarlieh, — zawołał — czy przypominasz sobie swego Hatatitla[9]?
— A ty swego Iltszi[10]? — zapytałem zkolei.
To były nasze ogiery indjańskie, te, na których przebiegaliśmy sawany, najlepsze z widywanych tam kiedykolwiek, ale mimo to Winnetou krzyknął:
— Sto Hatatitla i sto Iltszi za jednego takiego konia! Nawet sam Wielki Manitou nie dosiada lepszego w Wiecznych Ostępach! — —
Przemknęły przed nami słynne ruiny El Khima. Po godzinie jazdy zwolniliśmy biegu, a jednak nie było śladu piany, ani kropli potu na pięknych rumakach.
Po upływie pół godziny Winnetou obejrzał się i zawołał:
— Dwóch jeźdźców za nami. To pościg!
Zatrzymałem się i spojrzałem. Jeźdźcy byli daleko za nami; jeden znacznie wyprzedzał drugiego. Jechali z niezwykłą szybkością. Tak, to był pościg!
— Znowu w galop! — rzekłem. — Muszą nas stracić z oczu!
Zmiataliśmy szybko. Przekonałem się, że istotnie wybrałem trzy najlepsze rumaki, gdyż nasi prześladowcy zbliżali się bardzo wolno, aczkolwiek wypędzali z wierzchowców ostatni dech. My, natomiast, nie rozwijaliśmy największej szybkości. Bardziej oddalony Beduin zbliżał się zupełnie nieznacznie, pierwszy mógł nas dogonić za pół godziny. Tymczasem wyłonił się z za widnokręgu trzeci jeździec. Nie byli groźni. Nas było trzech, a każdy chętnieby podjął walkę z dziesięcioma rozproszonymi wrogami.
Upłynęło pół godziny. Jechaliśmy wciąż po tej samej piaszczystej, miejscami zlekka trawiastej równinie. Nie zadawaliśmy sobie trudu oglądania się. Obwiesie mogliby pomyśleć, że się ich boimy. Lecz naraz usłyszeliśmy za sobą przeraźliwy wrzask. Był to czas odpowiedni, aby się zająć najbliższym ze ścigających. Osadziliśmy konie.
Za nami pędził szeik. Stojąc w strzemionach, trzymał długą flintę i krzyczał:
Ia lussus, ia haramija, afrasi, afrasi! — Wy zbójcy, wy złodzieje, moje klacze, moje klacze!
Przybliżył się już o tyle, że mogłem nie użyć niedźwiedziówki — wystarczył sztuciec. Przyłożyłem broń do ramienia. Jakkolwiek gniewem pałał wielkim, to jednak, widząc skierowaną w siebie lufę, zahamował konia, rzucił go wbok i, opisując półkole dookoła nas, zawołał:
— Ukradliście moje najlepsze rumaki, moje klacze, które cenię ponad własne życie! Zwróćcie mi!
— Podejdź i zabierz! — rzekłem. — Zajrzyj w lufę mojej zaczarowanej strzelby, która, jak sam mówiłeś, strzela więcej niż tysiąc kul, — wówczas dowiemy się, czy twoje konie są ci milsze, niż życie!
Nie usłuchał wezwania i krzyknął:
— Dlaczegoście zrabowali? Czy wasi wielcy siziad[11] są koniokradami?
— Nie. Lecz u nas niema także szeików, którzy więżą swoich gości i kradną ich wielbłądy!
— Odzyskacie je! Wróćcie ze mną, a zwrócę wam wielbłądy!
— Jesteś kłamcą. Nie wierzymy ci.
Iil’an daknak! — Niechaj będzie przeklęta twoja broda! — Oddasz mi konie, czy nie?
— Nie.
— A więc nadeszła twoja ostatnia godzina! — groził, podnosząc broń.
Natychmiast wycelowałem w niego i zawołałem:
— Skoro kolba dotknie twego policzka, kula utkwi w twojej głowie! Precz z flintą!
Natychmiast opuścił broń i, trzęsąc się ze wściekłości, zawołał:
— Ale sam widzisz, że w żadnym razie nie możesz zabrać moich koni!
— Owszem, widzę, że mi się bardzo mogą przydać. Pozwolą nam odbić zwłokę, na którą nas naraziłeś. Wiedziałeś, o szeiku, że ścigamy kolorasiego. Wybaczamy ci wspaniałomyślnie to, że wierzyłeś w swoją moc więzienia nas, albowiem sokół nie zważa na muchę, która grozi mu odgryzieniem skrzydeł. Jesteście największymi tenabilami[12], z jakimi kiedykolwiek w życiu miałem do czynienia, i setka wasza nie podoła jednemu mężowi giaurowi. Wskutek twojej zdrady straciliśmy dwadzieścia cennych godzin i dlatego potrzebne nam są te trzy klacze, aby powetować zwłokę. Kiedy mi dyktowałeś list, wiedzieliśmy już, będziemy wolni. Napisałem to Panu Zastępów.
— To napisałeś, a nie moje żądania?!
— Twoje żądania również, ale tylko poto, aby się nich wyśmiał.
— A zatem posłowie jego nie wrócą?
— Nie. Ale on sam teraz z całem wojskiem przyjdzie odebrać okup krwi i ukarać ciebie za twój występek.
Allah w’ Allah! I to ja sam posłałem mu twoje pismo!
— Tak, posłałeś. Widzisz zatem, jak wielką obdarzył cię Allah mądrością. Ale na teraz dosyć słów. Czas nagli. Allah jekuhn ma’ak! — Allah niechaj będzie z tobą!
Zrobiłem ruch, jakgdybym chciał się oddalić. Wówczas krzyknął:
— Stój! Nie ruszaj się z miejsca! Zwróć konie! Widzisz, że nie jestem sam!
Istotnie przyłączył się doń jego towarzysz, lecz nie odważył podjechać do nas. Trzeci, który wyłonił się był z za widnokręgu, zbliżał się w szybkim tempie, a za nim inni.
— Nie ośmieszaj się! — odpowiedziałem. Chcę postępować z tobą łagodnie i, aby cię uspokoić, powiem, co następuje: trzy wielbłądy, które zabrałeś, należą do Pana Zastępów. Nie nam je zrabowałeś, ale jemu. Zato podarujemy mu te trzy konie — będziesz się mógł z nim porozumieć w tej sprawie. Kto wie, może zgodzi się zamienić je zpowrotem na swoje wielbłądy.
— Uważaj, czy zdołasz uciec!
Przyłożył błyskawicznie strzelbę i spuścił kurek. Nie mogłem już przeciwstawić mu się kulą, szarpnąłem więc konia i spiąłem, skoro rozległ się wystrzał, do dalekiej lansady. Kula spudłowała. Chciałem wpaść na szeika, ale wyręczył mnie Winnetou. Mężny Apacz nie uznał za potrzebne posługiwać się bronią. Zboku dopadł szeika, zmusił rumaka do wysokiego skoku, a wówczas nieodpartem natarciem przewrócił jeźdźca i rumaka. Potem wpadł na drugiego Uled Ayuna, wyrwał mu z ręki flintę i, schylając się, rozbił o ziemię w szczapy.
— Pysznie zrobione, pierwszorzędnie! — zawołał Emery. — Ale teraz naprzód, aby się pozbyć tych gadów!
Uczyniliśmy to, nie zwracając uwagi na okrzyki. Dopiero po dłuższym czasie obejrzeliśmy się — pięciu prześladowców było za nami. Pędziliśmy kłusem.
— Szybciej, — rzekł Emery — inaczej łatwo możemy ztyłu dostać kulką. A może chcesz pokazać, na jaką odległość mogą się przysunąć?
— Natychmiast — odpowiedziałem, gdyż pytanie było do mnie skierowane.
Zatrzymałem się, dopuszczając Ayunów na taką odległość, że mogli usłyszeć moje słowa.
— Precz stąd!
— Naprzód, naprzód! — ryczał szeik, napędzając swoich ludzi.
— Nie ważcie się! Kto nie usłucha, przypłaci z początku flintą, a następnie życiem!
Zawiadomiłem ich i pojechałem dalej. Po pewnym czasie obejrzałem się po raz wtóry. Napastowali nas w odległości tysiąca kroków. Szeik jechał na przodzie, ze strzelbą wpoprzek siodła leżącą; drugi siedział na koniu zupełnie tak samo. Nie chciałem nikogo ranić, ale nie byłem pewny swego obecnego konia. Nie nauczono go zachowywać spokoju przy wystrzale. Dlatego zeskoczyłem na ziemię, wycelowałem i dałem dwa strzały z niedźwiedziówki. Kule moje trafiły w lufy obu strzelb, które leżały na siodłach przed jeźdźcami, i uderzyły z taką siłą, że wysadziły Beduinów z siodeł.
Ia mussiba, ia huzn, ia szaka! — O nieszczęście, o smutku, o niedoli! — rozległy się okrzyki — To była broń, która godzi z milowych odległości! Trafił w strzelby, teraz ugodzi w nas samych! Zatrzymajcie się, albowiem Allah nie życzy sobie, aby wierny zginął z ręki niewiernego czarodzieja!
Szeik podniósł się i stał pośrodku swych jeźdźców z twarzą skrzywioną, trzymając się rękoma za obolałą część ciała. Uderzenie bynajmniej nie uszanowało jego rangi. Dosiadłem zpowrotem bieguna i pojechaliśmy, pozostawiając Beduinów, którzy wkrótce znikli nam z oczu.
— Lecz czy wrócą do siebie? — zapytał Emery.
— Ani im się śni — w każdym razie szeikowi. Beduin niełatwo zrzeknie się trzech takich rumaków.
— Musimy się więc postarać, aby zgubili nasz ślad.
— Stracilibyśmy wiele czasu i to nadaremnie.
— Nadaremnie? Skoro szeik nie znajdzie naszego śladu, pozbędziemy się go zupełnie.
— Nie. Słyszałem od niego, że kolorasi udał do Hammametu. A ponieważ dowiedział się, że ścigamy kolorasiego, wie zatem, dokąd jedziemy. Pojedzie także do Hammametu, bez względu na to, czy zobaczy, czy nie zobaczy naszych śladów. Tam zażąda zwrotu koni. — —
Jechaliśmy przez cały dzień, nie spotykając żadnego z prześladowców. Nie dojrzeliśmy też tropu zbiegów. Nie szukaliśmy go zresztą, wszak już wiedzieliśmy dokąd podążyli. Odległość, o którą nas wyprzedzili, była stracona bezpowrotnie. Całą nadzieję pokładaliśmy w tem, że nie znajdą w porcie okrętu, któryby odrazu wypłynął na morze.
Przed wieczorem dotarliśmy do gór Ussalat, gdzie znalazła się pasza i woda dla koni. My jednak musieliśmy położyć się do snu o głodzie, ponieważ nie zabraliśmy ze sobą prowiantu. Nie martwiło to nas — wszak byliśmy przyzwyczajeni.
Następnego dnia spotkaliśmy koło ruin Nabhannah Beduinów z plemienia Ussalah, którzy powitali nas przyjaźnie. Za kilka monet srebrnych nabyliśmy wystarczającą do Hammametu ilość prowiantu.
Tego dnia dotarliśmy do Mahnlute-Kasr, gdzie przenocowaliśmy. Rano wyruszyliśmy do ruin Zehlum i poprzez Kasr-azeït i El Menarah przybyliśmy wreszcie wieczorem do Hammametu.
Niezwłocznie udałem się do rejjis el mina[13] który czasem zwie się również rejjis el mersa. Dowiedziałem się od niego, oczywiście za odpowiednim napiwkiem, że od czterech, pięciu dni żaden statek, prócz niewielkiego kutra, nie opuścił portu.
— Do kogo należy ten kuter?
— Do Żyda Musah Babuama z Tunisu.
Niestety, przypadek wyjątkowo sprzyjał zbiegom. Aczkolwiek byłem przekonany, że nie omieszkali z niego skorzystać, zapytałem:
— Czy kuter zabrał tylko ładunek, czy także pasażerów?
— Dwóch pasażerów.
— Cóżto za jedni?
— Kolorasi baszy, który dążył drogą morską do Tunisu, i jakiś młody człowiek z Beled Amirika.
— Kiedy odjechał kuter?
— Dziś rano z przypływem. Pasażerowie przybyli niedługo przedtem. Naprędce odprzedali swe wielbłądy i śpiesznie wsiedli na statek, który wkrótce miał podnieść kotwicę.
— Czy w drodze do Tunisu zatrzyma się gdziekolwiek?
— Nie. Cały ładunek przeznaczony jest do Tunisu.
— Kiedy tam przyjedzie?
— Przy takim wietrze, za trzy dni.
Ta wiadomość ucieszyła mnie, ponieważ drogę lądową z Hammametu do Tunisu mogliśmy przebyć w dwa dni, a więc przybyć tam o dzień wcześniej od kutra. Wprawdzie wypadło wątpić, czy Meltonowie będą aż tak zuchwali, aby w Tunisie lądować. Ale jedynie w tym porcie mogli natrafić na wielki parowiec, chyba, że spotkają jakiś przypadkowo w drodze.
Tego samego zdania był Emery. Zgodził się ze mną i zapytał:
— Wyruszamy stąd jutro rano?
— A jak sądzisz? Może masz inną propozycję?
— Tak. Mówiłeś sam, że szeik nie zaniecha pościgu z powodu rumaków. Może wkrótce nadjechać i zatrzymać nas tu dłużej, niż chcemy. Czy nie lepiej więc zniknąć, zanim przyjedzie.
— Masz rację. Pojedziemy niedaleko, drogą do Solimanu. Wszak nam wszystko jedno, gdzie przenocujemy, nawet lepiej jest spać pod gołem niebem, niż w menzilu[14] małego miasteczka.
Jeszcze wieczorem opuściliśmy Hammamet i spaliśmy pod miasteczkiem w ogrodzie oliwkowym. Nazajutrz dotarliśmy do Solimanu, a następnego dnia po południu przybyliśmy do Tunisu. Wierzchowce natychmiast zostawiliśmy w Bardo do dyspozycji Pana Zastępów.
Według obliczenia kapitana z Hammametu, mieliśmy tylko jeden dzień czekać na przybycie kutra. W istocie czekaliśmy trzy dni. Wreszcie statek zawinął do portu. Żaden pasażer nie schodził z pokładu. Do kapitana nie chciałem się zwracać — mógł mnie jedynie oszukać. Wnet nadarzył się lepszy informator. Skoro kuter zarzucił kotwicę, usłyszałem przeraźliwe krzyki, — po pokładzie chłostano jakiegoś chłopca, poczem wypędzono na brzeg. Gdy dotarł do lądu, odwrócił się, pogroził swoim gnębicielom pięściami i wrzasnął coś, czego nie mogłem zdala dosłyszeć. Potem powlókł się powoli ku miastu.
Jako wypędzony chłopak okrętowy nie miał oczywiście środków do życia, ale nie przejmował się tem zbytnio. Nie kłopotał się o zarobek — miał swój własny pogląd na życie. Kiedy, przechodząc koło niego, udawałem, że chcę go wyminąć, zatrzymał się i wyciągnął rękę, prosząc o jałmużnę. Nie poskąpiłem mu sutego datku i zacząłem się pytać o warunki życiowe. Był tem, co u nas nazywają sprytną bestją; mimo lat czternastu przeżył wiele. Pierwsza jego podróż morska skończyła się chłostą i wypędzeniem.
— Czy mieliście tylko ładunek, czy również pasażerów? — zapytałem.
— Dwóch pasażerów.
— Czy wysiedli tutaj, w Goletta?
— Nie. Musieliśmy ich zawieść do wyspy Pantellania, gdzie wysiedli i kupili sobie ubiory Franków. Potem, gdy wrócili, zaczęliśmy lawirować po morzu tak długo, aż spotkaliśmy wielki parowiec, który wziął ich na pokład.
— A jak się nazywał ten parowiec?
— Nie wiem.
— Skąd przybywał i dokąd jechał?
— Nie mogę tego powiedzieć. Mój rejjis[15] sądził, że nie powinienem o tem wiedzieć.
To było wszystko. Chłopak był po raz pierwszy na morzu i za mało wiedział, aby mógł dać dostateczne informacje. Jedno tylko było pewne, i to najważniejsze i najbardziej zarazem nieprzyjemne, mianowicie to, że obaj Meltonowie zbiegli wielkim europejskim parowcem. Rozumie się, zamierzali jak najprędzej dostać się do Ameryki. Jeżeli nie mogliśmy ich już wyprzedzić, to musieliśmy przynajmniej nie dać im dosyć czasu do przeprowadzenia zbrodniczych planów.
Rozmówiłem się ze swymi towarzyszami, którzy zatrzymali się w tym samym hotelu, co za pierwszym pobytem w Tunisie. Postanowiliśmy wsiąść na parowiec, który nazajutrz miał wyruszyć do Marsylji. Tam już łatwo mogliśmy znaleźć okręt do Ameryki.
Moi przyjaciele wyszli na miasto, aby poczynić odpowiednie przygotowania, ja zaś zostałem sam w hotelu i spisywałem notatki. Naraz usłyszałem w korytarzu szybkie kroki. Ktoś zastukał energicznie i szarpnął drzwi z całej siły. Podniosłem się, aby skarcić gbura, który tak niegrzecznie się wrywał do mego pokoju, ale słowa zamarły mi na ustach, miałem bowiem przed sobą — mego starego, kochanego Krüger-beja. Objął mnie, ściskał, przyciskał z całej siły i wołał:
— Wy już znowu tutaj w Tunisie! Nikt nie chciałby móc przypuszczać, aby takie rychłe przybycie było możliwe do wykonania.
— Tak, poszło szybciej, niż się sam spodziewałem, — odpowiedziałem, ściskając jego prawicę. — Przyszedł pan nas odwiedzić. Skąd pan wie, że przybyliśmy? Pokazano widocznie nasze konie?
— Tak, tak, i z tego sądzić chciałem, że panowie tu jesteście.
— Naturalnie, wszak wierzchowce nie mogły same przybiec. Powiedziano panu także, kto je przyprowadził. Jakże się podobają?
— Cudownie! Przy pewności czystej rasy nikt nie mógłby je opłacić.
— Tak, to są prawdziwe, czyste, bezcenne wprost folbluty.
— Jakże pan znalazł się w posiadaniu takich skarbów?
— Opowiem panu. Niech mi pan uprzednio jednak wyjaśni, jak pan tu przybył. Sądziłem, że sprawy wymagają dłuższej obecności u Uled Ayarów.
— Tej konieczności uczyniłem zadość błyskawicznem działaniem i tak szybkim napadem na Uled Ayunów, że nie mieli czasu się przeciwstawić.
Opowiedział mi w swej klasycznej niemiecczyźnie, jak to natychmiast wyruszył z odsieczą, aczkolwiek uwierzył mojej notatce, że zdołamy się w ciągu nocy uwolnić. Uled Ayuni obozowali jeszcze w wadi, które poprzednio zamierzali opuścić. Wyczekiwali powrotu szeika i jego kilku najlepszych wojowników. Ci ścigali nas aż do Hammametu. Krüger-bej, który wyruszył wraz z całem wojskiem i Uled Ayarami, okrążył Ayunów i zmusił do poddania się bez sprzeciwu. Natychmiast potem napadł na dwa inne szczepy i pokonał bez rozlewu krwi. Ayuni byli zmuszeni zapłacić wyznaczony okup, co jednak wymagało pewnego czasu.
Obecność Krüger-beja nie była konieczna. Zostawił na miejscu dwa szwadrony, a z resztą wojska wrócił do Tunisu, gdzie odrazu po przybyciu dowiedział się, że byliśmy w Bardo i zostawili konie. Domyślił się, że zatrzymaliśmy się w tym samym hotelu, co dawniej, i przybiegł do nas czem prędzej.
Ponieważ rano mieliśmy wyjechać, przeto należało jeszcze tegoż dnia uzupełnić formalności, dotyczące sprawy zamordowania Smalla Huntera. Krüger-bej uważał tę sprawę za dostatecznie poważną aby ją osobiście przedłożyć Mohammed es Sadok-baszy, władcy Tunisu. Odwiedziliśmy również posła Stanów Zjednoczonych i jeszcze przed wieczorem otrzymaliśmy prawomocne dokumenty, które Meltonowie, w razie schwytania, mogli przypieczętować śmiercią.
Wieczór spędziliśmy w Bardo z moim starym przyjacielem. Chętnieby zatrzymał dłużej, lecz pojmował nasz pośpiech, i wyraził nadzieję, że zobaczy nas jeszcze w Tunisie.
Nazajutrz parowiec punktualnie zawinął do portu. Krüger-bej odprowadził nas aż na pokład, aby się osobiście przekonać, że nam nie brak niczego. Wreszcie pożegnał się i długo jeszcze z brzegu odprowadzał wzrokiem okręt, który unosił nas ku dalekim lądom w pościgu za zbiegłymi nędznikami. — — —





  1. Sygnet.
  2. Bankier.
  3. Dom dla gości.
  4. Pokój.
  5. Szczep.
  6. Pióro.
  7. Atrament.
  8. Ołówek.
  9. Błyskawica.
  10. Wicher.
  11. Panowie.
  12. Głupiec.
  13. Kapitan portowy.
  14. Zajazd.
  15. Kapitan.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.