Latarnia czarnoxięzka/II/Tom I/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
HISTORJA HERSZKA.

ROZDZIAŁ IV.



ZBLIŻAJĄC się ku granicy Polskiéj i Bugowi, podróżni nasi dostrzegli powiększającego się ruchu handlowego; traktami ciągnęły się mimo jesiennego błota, długie sznury furmanek wiozących pszenicę do Uściługa, żydkowie latali tam i nazad bidkami, wózkami, konno, całemi bryki, w których po dwudziestu pejsatych, zamyślonych handlarzy wyglądało. Ruscy z ładunkiem miodu, łoju, żelaza, wlekli się także ku granicy, najemni ślachta i chłopi z głębi Wołynia i Podola, łatwo odróżniający się strojem, na furach cztérma końmi zaprzężonych, sunęli także ku Bugowi, ku granicy. Więcéj tu było życia, ruchu i handlu, niż gdziekolwiek bądź indziéj.
Nasi podróżni z ciekawością i przyjemnością poglądali na to zajęcie powszechne, w duchu stękając tylko, że cały kierunek handlu, cały stér jego spoczywał w ręku żydowskiém, w istocie, znać było że się tu bez Żydów nic nie działo i mimo że na pięćdziesiąt werst od granicy żydzi nie siedzieli po karczmach, tylko karaimi lub szynkarze ślachta i chłopi (co się wcale do ulepszenia karczem nie przykładało) pełno było pejsów i łapserdaków wszędzie. — Na gościńcu czernieli aż żydzi, po wsiach włóczyli się z torbami, z wózkami, handlując, a po miasteczkach policzyć ich było niepodobna.
Tu więc co się działo, wszystko za pośrédnictwem żydów, i wszelkiego handlu zysk, przechodząc przez ich ręce, częścią w nich zostawał.
Od dawna przywykliśmy krzyczéć na żydów, kto wié, jednakże, czy gdybyśmy się nagle ich pozbyli, nieznaleźlibyśmy się w stanie człowieka, co długo chorując, uwolniony od choroby, czuje że mu czegoś, do czego jak do życia przywykł, braknie. Prawda, że żydzi zaprzątnieni handlem, odbiérają nam zyski jego, lecz cóż przeszkadza współzawodnictwu, zwłaszcza w wielkim handlu zbożowym? Gdybyśmy mieli dość przemyślności, wytrwałości nadewszystko i zamiłowania w pracy, moglibyśmy wyśmienicie wiéść też same handle co żydzi; a mając pojedyńczo daleko większe kapitały, zjednoczywszy je, (jak i oni czynią) moglibyśmy zabić handel żydowski. Ale wyznajmy szczérze, niepotrafilibyśmy sobie dać rady. Widziano próby, cóż z nich wynikło? Oto że wkrótce wiodący handel poczynali mniéj jeszcze być słówni od żydów, a mnożąc koszta na siebie, podręcznych, na życie wystawniéjsze, potrzebując tém samém większych zysków — albo upadać musieli, albo mniéj dogodne dla producentów ofiarować warunki. Dodajmy, że z żydem każdy z nas traktuje bez wszelkich ceremonij, patrząc pewności swojéj nadewszystko — a z panem bratem, zmuszony do zaufania, często go żałowałby potém. U naszych handlarzy rozbijał się wszelki dłuższy handel o podręcznych. Żydzi używają do tego ubogich, którzy ich ufność bardzo rzadko zawodzą. Nasza zaś klassa mogąca być użytą ku temu, żadnéj rękojmi w charakterze i sumienności nie daje, a nie opatrzna i niedbała o jutro, nawet własnym interessem nie daje się pohamować. Kapitaliści, zbyt wysoko stoją w swojém przekonaniu, aby się sami zajmować mieli szczegółami handlu, podręczni zaś których używają, jakeśmy wyżéj rzekli, nąjczęściéj są niesumienni.
Smutna, bolesna — ale czysta prawda. —
To też handle u nas przedsiębrane, nigdy długo w ręku kapitalistów utrzymać się nie mogą, przedsiębierstwo po dwóch, trzech latach upada z uszczérbkiem na kapitale często, a przynajmniéj bez wielkich zysków. Daj Boże jeszcze, aby niewierny podręczny sprzedawszy w Gdańsku lub Królewcu pszenicę, belki, siemię i t. p. nie zachwycił pieniędzy i nie skoczył z niémi za granicę, kłaniając się nizko pryncypałowi, który go napróżno oczekiwać będzie, i to się trafiało.
Cale inaczéj postępują sobie żydzi — większa część kupców handluje z niewielkiemi kapitałami, oni tak właśnie handlują, jak na Bursie, zakładają się à la hausse, à la baisse. Ze stu rublami faktor, kupuje tysiąc korcy żyta, pięćset pszenicy, a gdy może po dziesięć groszy zarobić, odprzedaje drugiemu. Ten drugi składa się z kilką innemi, na wypłatę należności. Czasem znowu, ubodzy bez funduszów żydzi, kupują samym zadatkiem, towar za kilka tysięcy złotych, za kilkaset gotowych. Resztę gdy transport do miasta dostawią, opłaca bogaty żyd i zabiéra do swoich magazynów w zakład towar, liczy sobie od pieniędzy procent, a przemyślne żydki szukają tymczasem, komu z zyskiem odprzedać.
Powiedzieliśmy, mały zysk im wystarcza, a że pieniądze w ciągłym są ruchu i nieustannie w obiegu przynoszą więcéj, niż myśléć można. Procenta jakie żydzi opłacają swoim współwiercom, od pożyczonych summ, są proporcjonalnie ogromne ale to ich nie ustrasza. Kredyt czyni, że żyd nie mający kapitału nad sto rubli, handluje i zyskuje jak na tysiącu, gdyby się ograniczył kupowaniem tylko takiéj ilości, na jaką mu funduszów wystarcza, widziemy jak niewielkie miałby zyski. Cały więc rozum żydowskiego handlu zależy na wierze i assocjacij. Gdybyśmy kiedy chcieli się wziąść do tego, ciekawa rzecz, gdziebyśmy znaleźli potrzebne zaufanie i ochotę do połączenia kapitałów i interessów. Każdy zapewne chciałby sam tylko korzystać, niktby drugiemu nie powierzył kapitału, a każdy znowu działając osobno i bez pewności pomocy od współbandlarzy, musiałby się ograniczyć, niezmiernie mało znaczącym handlem.
To co do handlu pozwolonego i prawego, ale żydzi, zwłaszcza bliżéj granicy, przewodniczą także wielkiemu choć rozdrobionemu handlowi kontrabandy, przemycaniu. Pomimo licznych straży, obsadzonéj granicy, pomimo nieustannego objeżdżania jéj i niezmordowanego oka tamożennych urzędników, przemycanie nieustaje i niém żyje mnóstwo ludzi.
Ono jest nawet uregulowane w pewien sposób, porządnie, i ci co się niém zajmują, mają zapewne środki pomocnicze, służące do przeprowadzania prawie niezawodnego towarów. Korzyści przemycania są tak wielkie, że utrata towarów kilkakrotna wynagradza się jedném szczęśliwém przebyciem granicy. Zwykle żydzi jadą od nas do Lwowa, lub innego blizkiego nadgranicznego miasta, za kupnem towarów zakazanych. Tam znajdują już usłużnych przemycaczy, z któremi robi się ugoda. Opłata wynosi pięćdziesiąt procentów, czasem więcéj. Kupiec nie daje za towar pieniędzy wszystkich, ale małą część tylko, jako zadatek, wybiéra swój towar, a kontrabandzista umawia się dostawić go w pewne miejsce, gdzie wartość towarów i procent ma się opłacić.
Wielkość zysków, może jedynie dodać odwagi przemycaczom, którzy życie, mienie i siebie samych narażają, dla tego zarobku. Najciemniéjsze nocy, najstraszniéjsze burze, są chwilą dla przemycaczy najpomyślniéjszą. Naówczas suchą granicą, laskiem przemykają się z jednéj strony na drugą. Ale wieleż to niebezpieczeństw nim się przebędzie linją i po jéj przebyciu! Co chwila można być złapanym, a naówczas jedynym ratunkiem porzucić konia, wóz i towar, a samemu uciekać.
Naturalnie, zbliżając się ku granicy, rozmowa między podróżnemi, toczyć się poczęła o handlu i o tém cośmy tu wyżéj wzmiankowali. Już niedaleko od granicy, wypadł im nocleg w traktowéj karczmie, pełnéj żydów, bryk, koni i otoczonéj całym obozem ładowanych furmanek.
August namówił Stasia, aby przejść do wielkiéj izby gościnnéj gdzie się ścisnęli wszyscy razem podróżni.
— Ani chybi, rzekł Staś, znowu kogoś spokusisz na opowiadanie nam jakiéj historyi.
— Zgadłeś myśl moją; chce mi się właśnie odszukać żyda i jeśli mi się to uda, zobaczysz co to za ciekawą i wyśmienitą zdobędziemy historją.
— Nie wiém tylko, czy potrafisz wydobyć co z żyda, z żyda co z natury swéj a raczéj z natury stosunków swoich z resztą świata, pełen jest skrytości.
— Zobaczemy — rzekł, uśmiéchając się August i wszedł do izby.
Izba pełna była ludzi — U komina paląc fajki gwarzyli nad kwartą; ludzie, których arędarz tajemniczo namawiał na poodsypywanie po trochu pszenicy z worków, wmawiając im, że tego postrzedz niebędzie można. Chłopki po cichu się zmawiali, a tymczasem dodająca duchu i odwagi kwarta krążyła. Pisarz doglądający transportu, pił wiszniak za stołem i nic nie widział, za dymem fajki i wiszniaku. Daléj kilka Ruskich targowało się o owies i siano, głośno krzycząc i hałasując na żyda. Była to ostatnia karczma nad pięćdziesiąt werstowną dystancją — i ostatni żyd; ruscy obiecywali sobie jechać choć po nocy do piérwszego karaima w niedalekiéj wiosce.
Jeden żyd chodził modląc się po izbie, kilku w czapkach siedzieli za stołem, maczając kawałeczki chleba w trosze rozpuszczonych na miseczce jaj, z dodatkiem cébuli i odrobiny masła na skorupce od potłuczonéj miski. Wszyscy jednocześnie wystawiali ręce do wspólnego jadła i pożywali je z powagą, i rozwagą szczególną. Odrobina téj strawy, starczyła na nich wszystkich i była zapewne jedynym całego dnia posiłkiem.
Na południe kawałek chleba z solą i cébulą wystarcza. W szabas tylko jedzą więcéj i odważają się na kawałek mięsa lub gotowanéj ryby; resztę tygodnia wstrzemięźliwość i oszczędność żydowska, jest prawie nie pojętą. I to nam tłumaczy, jak małe zyski mogą wystarczać ludziom, co tak małém żyją. Każdy potrzebujący więcéj dla siebie, tém samém musi żądać większych korzyści z handlu; a w jednym interessie, przy równych zyskach, żyd zawsze chowa więcéj, bo mniéj go kosztuje życie. Strawa dzienna, gdyby ją Izraelita chciał sobie dobiérać wytworniéj, kosztowała by go daleko więcéj, niż nas, bo w proporcją materjały są droższe, mięso koszerne, i wszelki koszer nie bez zachodu i pewnych obrzędów otrzymywane, drożéj się daleko płacą niż pospolite.
Przybliżyli się do stołu. August poznał między żydami, znajomego sobie kupca i pozdrowił go.
Stary żyd oddał ukłon od niechcenia i jadł daléj. Nigdy żyd niéma tyle powagi, jak przy jedzeniu. Czuje on co czyni, a że spożywa miły grosz, dumny jest tą abnegacją, tą rozrzutnością swoją. Im kosztowniéjszą jé strawę, tém więcéj się nadyma i marszczy. I w istocie jest czego! Jeżli nie wierzycie, przypatrzcie się kiedy żydom siedzącym za stołem.
Gdy zjedli, usta otarli, miseczki pozabiérano, obrus ściągnięto i pomodlili się żydzi, kupiec wyszedł z za stołu, przystąpił do Augusta włożywszy ręce za pas.
Poczęła się rozmowa; przeszli do alkiérza, a choć Stanisław dobrze ucha nadstawiał, nie mógł jednak pojąć jakim dziwnym sposobem wuj nakłonił żyda, do opowiedzenia im swojéj historyi. Przechodziło to wszelkie oczekiwanie Stasia, który z największą ciekawością zasiadł słuchać powieści. Długo się żyd zbiérał, drapał, drożył, ale nareście, dobity szklanką mocnéj herbaty z rumem, która zupełnie grała tu rolę herbaty, ofiarowanéj przez Pana Niebieskiego Państwa, przy uroczystém posłuchaniu posłów; herbaty, za którą trzeba trzy razy klękać i dziewięćkroć bić czołem — stary żyd począł jąkając się i oglądając niespokojnie:
— Co ja jasnemu panu ciekawego powiém? odezwał się żyd po chwilce — Jak ja się rodził? tak jak wszyscy się rodzą. Nu — a trzeba wiedziéć, ja się rodził w téj wsi co i Sawka, o którym pan spomniał, mój ojciec był arędarzem Grafa, i ojciec mego ojca i naszego ojca i nasze dziadowie, bo ta karczma, to była w naszéj familij od dwóchset lat. I kiedy my raz popstrzykali się z tym P. Rządzcą nowym, a on chciał nas wyrzucić jak mówił z bebechami, to my jemu powiedzieli:
— My tu byli, jak Waspana nie było, i będziemy jak Waspana nie będzie. A tak się stało — Bo P. Rządzca wyjechał sobie prędko, jak my P. Grafowi wszystko opowiedzieli co ón tu wyrabiał, a my zostali, i teraz jeszcze mój wnuk trzyma karczmę i młyn u Jasnéj panienki, która poszła — za Grafa Z....
— Moja matka jaka była kobiéta rozumna, mówił daléj żyd — osobliwość. Bywało, kto zajedzie do nas, to się z nią nagadać nie może. Ona wszystkich tak znała, a ją tak wszyscy szanowali! A kiedy gdzie pojedzie za handlem, po dworach, bo my zawsze handlowali wielkiemi partjami, to ją tak przyjmują, tak witają, i nazywali ją zawsze pani Lejbowa i herbatą częstowali. Mój ojciec to był uczony żyd, ón tak był nauczny, że lepiéj wszystko wiedział od Rabina, ale za tą uczonością, z pozwoleniem Jegomości, to tak zgłupiał, że sobie nosa nie umiał utrzéć i gadać zapomniał. A wszystko czytał w Gamurze i w Misznie i kiwał głową. Jadł tak mało, że za małe dziecko nie zjadł; a złe duchy tak go męczyły, dla jego wielkiéj nauki, że w nocy za próg karczmy nie mógł przestąpić, bo go zaraz chwytali. I raz byli zanieśli aż w staw pod młynek, co go ledwie wydobyli ztamtąd nad rankiem wynalazłszy. Co to gadać o jego rozumie, kiedy starszy Rabin z Brześcia przyjéżdżał do niego, i jak się z nim zamknęli nad xiążkami, to siedzieli dwie nocy i dwa dni, aż kiedy wszedł mój starszy brat, to znalazł ich śpiących na xiążkach; bo z pracy byli posnęli.
I że mój ojciec był taki mądry, to ón nic téż nie robił, tylko czytał a kiwał się za stołem; a moja matka to i arędę brała i gospodarowała i handlowała, i pieniądze chowała i nam szpeklorów przyjmowała, aż wyrósł mój starszy brat Dawid. Nas było z łaski Bożéj dosyć, pięciu braci i trzy siostry. Siostry powychodzili za mąż, jedna do Berdyczowa, druga aż do Brodów za bogatego kupca, trzecia taki za tutejszego żyda. A były bogate, wzięły po trzysta rubli posagu.
Jak ja zaczął chodzić, a był szpektor do starszych, to mnie zaczęli po trosze uczyć. Nu, prawda, że dobrze uczył, ale bił po głowie mocno. A wszystkiego trzeba było uczyć się nabożeństwa, choć z xiążki, na pamięć, bo my liter nie znali, a już czytać musieli. Już tego nie zapomnę nigdy, jak bywało siedzi nas trzech bachurów za stołem w alkiérzu, jeden na kuferku, drugi na stołku, trzeci na beczce wywróconéj i drzemy się, a krzyczym, kto kogo zagłuszy. Szpektor sobie, my sobie, jeden od drugiego głośniéj, to taki gwar w izbie, jakby w niedzielę, kiedy się parobcy pobiją.
Póki był ja u szpektora, to ja nic nie robił. Nu, czasem siana zrzucił dla gościnnych koni, wydał owsa, oberwał po grzbiecie od matki, od furmanów, ale to było tak jak nic, zabawka. Dopiéro jam wyszedł na człowieka, jak mnie szpektor puścił, kiedy ja już wszystkie nabożeństwo umiał, a matka dała dziesięć rublów na handel.
— Zaczynałeś handlować a nie byłeś żonaty? — spytał August.
— Nie byłem jeszcze — odpowiedział. Moja matka była bardzo rozumna kobiéta, ona wszystko robiła najmędrzéj. Ona i mnie mówiła — tobie Hersz czas ożenić się, ale poczekaj, niechaj się drudzy głupi żenią, ty handluj, a ja tobie bogatą żonę napatrzę. — A żona nie uciecze. To ja i handlował. A jak dostałem dziesięć całkowych, naprzód zacząłem myśléć, co ja zrobię z niémi; taki mnie strach brał, żeby ja ich nie stracił, — myślał ja kupić zboża — Nu, a jak zboże spadnie? Myślał kupić krowę, a jak krowa zdechnie? myślał ja pożyczyć na procent? A jak zginie i kapitał i procent? I tak siedziałem na progu i myślałem aż matka wyszła, postała, popatrzała i zapytała:
— Co ty myślisz Hersz?
Jam powiedział, a ona się roześmiała bo była bardzo rozumna kobiéta — i mówiła mi:
— Ja widzę że ty będziesz wielki handlarz, ale jak ty będziesz myślał a strachał się, to nigdy nic nie zrobisz. Twój ojciec mówił, że dziad co był ubogi, dorobił się piéniędzy wielkich handlując skórkami; zacznij i ty od skórek.
— Od skórek pomyślał ja — Nu, dobrze skórka nie zdechnie, nie jé, nie pije — a jak tanio kupię — Będę handlował skórkami. Trzeba wiedziéć że matka dała mnie starego konia, otóż ja zaprzągł jego do biédki, i wiu hop — w świat, za skórkami ruszył.
Zaraz niedaleko wioska Hrehorów — W Hrehorowie owce padły, bydło padło, bo tam i pan hulał i ekonomowie hulali, a gospodarstwo szło jak Bóg dał — Stanąłem przed karczmą, koniowi zarzuciłem siana i wszedłem do arędarza, tamtemu to się dobrze działo! Co to on zarabiał dostawiając wszystkiego do dworu, a znosząc się z officyalistami i kradnąc pana, tak że ón ani widział. W lat dwa pobogaciał jak największy kupiec i miał bydła w zagrodzie kilkadziesiąt sztuk, a woły na brazie, i gorzelnią nie małą. Właśnie siedział na progu i w zębach dłubał kostką od ryby — Przywitaliśmy się. Zacząłem go wypytywać — Niéma co u was ua przedaż?
Ón się zmarszczył, bo sam zawsze kupował wszystko wpół ceny.
— Nu, a co spytał?
Ja nie głupi, nie powiedział za czém przyjechał. — Zboża, wódki? albo —
— Albo co?
— Cokolwiek na handel.
— Jedź do dworu powiedział mi zimno —
Widzę że się nie dowiém.
— Ja wam po szczérości powiém, odezwałem się ciszéj — ja nie wielki kupiec, wam szkody nie zrobię — Ja chcę skórek kupić — Ón skórkami nie handlował. Skórek? rzekł śmiejąc się — Nu, skórki są, powiedział, ja z tobą pojadę, tak i gadaj —
Wymawiałem się żeby ze mną nie jechał, bo teraz między nami żydami to taki zwyczaj, że każdy coś od drugiego mało wiele musi wziąść, za faktorstwo, żeby był i bogaty; gdy narai kupno, pomoże do przedaży, to i sobie coś uskubnie. Ale widząc że bez niego nic nie zrobię, poszedłem razem do dworu — Weszli my do samego pana, ale nas do niego nie dopuścili i odesłali do kommissarza, bo pan miał gości, kommissarz także miał gości odesłał do Ekonoma, Ekonom byt pijany, kazał nam iść do gumiennego. Z nim my łatwo doszli sprawy, ón poszedł powiedziéć, że skóry bardzo popsute i pogniłe, ja jemu dałem za to rubla i kupiłem za pół ceny. Prawda, trzeba było jeszcze Ekonomowi także dać i arędarzowi; ale ja za to dostałem skórek furę, kupionych, jakem się nie spodziéwał. A że pieniędzy nie miałem tylko dziesięć całkowych, umówiłem się żeby skóry dostawili zaraz do miasteczka, gdzie resztę miałem dopłacić.
Nuż ja na bidę i do miasteczka, w targ z żydkami o skóry. Jak skóry nadjechały, oni mnie zapłacili i zyskałem wiecéj niż grosz na grosz.
Teraz ja do matki pojechałem, a jaki szczęśliwy — tego ja Jasnemu panu nie mogę powiedziéć. Co to piérwszy handel kiedy się uda, bo to i dobry znak i ochoty dodaje.
— Nu, a co Hersz? spytała matka.
A ja nie bardzo wesołą minę zrobiłem:
— Nu już probowałem, odpowiedziałem.
— Straciłeś? rzekła patrząc mi w oczy.
— Nie —
— A dużoś zarobił, pięć procentów?
Zrobiłem minę aż się matka podziwowała.
— A gadajże co zarobiłeś?
— Grosz na grosz.
— Ach! a matka jak mnie pochwyciła, jak wzięła ściskać i poprowadziła do ojca, do braci. To ja musiałem wszystko im rozpowiadać i śmieliśmy się z goimów i weselili. Aż matka powiedziała. Kiedy tak Hersz, tobie czas ożenić się, a ja tobie napatrzyłam żonę. Córka Arędarza z Wielichowa, bogata, będzie miała 300 całkowych posagu i ty rozpoczniesz wielki handel. A przez rok albo dwa, to i mnie będzie lżéj, bo ciebie teść powinien z żoną utrzymywać.
Nic ja nie mówiłem, bo mnie posag zkusił, ale moja żona, z pozwoleniem, wyglądała nie bardzo, ona była jeszcze młoda, a zdawało się że stara, i chuda i żółta — Ale u nas jak się żenić, to się żenić, aby się ożenić i ożeniłem się. Rok my potém siedzieli u teścia, póki wyszli na swoje gospodarstwo i wziąłem arędę w Jasnym stawie za trzecią część żoninego posagu.
Teraz już ja inszy handel począł — Kupowałem tysiącami korcy żyto, pszenicę, zboże różne, wódkę, choć tysiąc choć dwa tysiące garncy. A Jasny Pan spyta, jak to może być, kiedym ja tyle piéniędzy niémiał? Nu, prawda, ale u nas to tak się robi. Niech ja mam sto karbowanych, to ja kupuję za pięćset i za ośmset, i daję tylko zadatek. — Z kontraktem jadę i odprzedaję z zarobkiem. Dadzą mnie trzy grosze, pięć od korca, mnie dosyć, ja jadę i kupuję w drugiém miejscu i tak daléj a daléj. Żyd swoje piéniądze ryzykuje dla małego zysku, nu, ale często zyskuje. Piérwszych lat ja nie siedziałem w domu, raz wraz na bidce od dworu do dworu latałem; jak zboże szło w górę my kupowali; wiedzieli gdzie który pan potrzebuje piéniędzy, jechali do takich co łatwo przedają. A przy tém i na arendzie zarabiałem, bo piérwszy kwartał, to już z góry się zapłaciło, a reszta mięsem, łojem, kwitkami, różnemi dostawkami do dworu, a na nich to z osobna trzeba także zarobić. Jasny Pan myśli, żyd głupi, niechaj tak, ale żyd umié piéniądze robić, żyd nie ustąpi żeby nie zyskał, czy tak, czy owak, wypłacze, wyprosi, wymodli, wykpi, a taki zarobi. Żyd z tego żyje. A na wsi z ludźmi, to inszy interes znowu; oni piją, i im się daje na borg, a odbiéra się zbożem, kurami, jajami, płótnem, skórami. Zarobek na wódce, na towarze, a jeszcze chłop za interes, musi kosić na łące arendarskiéj, na polu robić, w ogrodzie, pojechać do lasu, parobkować w winnicy.
Jak się u mnie piérwszy syn urodził, ja już miałem może tysiąc rubli, może więcéj i piéniądze po ludziach, i karczma zapłacona na pół roku na przód i bydło i kozy, i konia, a taki i perły żony cóś warte i moja miedź, dwa kotły z czapką.
O tym czasie zdarzył się mnie wielki przypadek — wielkie nieszczęście — Jeszcze ja widać, nie był ze wszystkiém rozumny. Zaczęli żydzi między sobą gadać, że wódka idzie w cenę. A u mnie było trochę swojéj i piéniądze miałem. Myślę sobie, kupię wódki i zaprzęgłem konia do wózka, a pojechałem o mil trzy, gdzie mówili u wielkiego pana była wódka na przedaż. Swoim zwyczajem przyjechałem ja do karczmy naprzód i rozpytałem się u arędarza:
— Wasz pan nie przeda wódki?
— Czemu nie przeda! powiedział.
— Dobra u was?
— Czemu nie dobra!
— A jaki u was pan?
— Nu, a jaki ma być? Daj Boże takich panów.
Pojechałem do dworu — Coś mnie niespodobało się tam, ale ja sam nie wiedziałem czemu. Pałac był wielki żółty, wysoki jak nasza szkoła, a koło niego, waliły się budowle inne, szpichlerze, stajnie, stodoły, jedna w jeden, druga w drugi bok stały po przechylane, popodpiérane. Nim mnie dopuścili do pana, bo tu sam pan interessa robił, pogadałem ze szlachtą, czekającą na niego w sieniach. Wszystkim był winien, temu tysiąc, temu dwa, temu trzy tysiące złotych — Dobrze, myślę sobie, tanio przeda, potrzebuje piéniędzy.
Zawołali mnie do pokoju, pokłoniłem się do ziemi, Jasny Pan paląc fajkę chodził po pokoju w boki się wziąwszy,
— Czego chcesz? spytał mnie.
— Może Jasny Pan wódkę przeda?
— A masz piéniądze?
— Kto bez piéniędzy kupuje?
— Wiele chcesz?
— Choćby i trzy tysiące garncy?
— Po czemu dasz kwartę?
— Po czemu Jasny Pan chce?
— Ja nie lubię długo gadać, po srebrnym groszu.
— To nie może być — Kto słyszał taką cenę, niech Jasny Pan powié sprawiedliwą cenę, ja się nie będę długo targować.
— Ostatnia cena po 6 groszy, chcesz bierz, chcesz nie bierz — i piéniądze z góry na stół.
Mnie coś piknęło i powiedziałem połowę piéniędzy.
— Niech połowę, rzekł pan, po sześć groszy.
— Po cztéry. I targ w targ, kupiłem po pięć, a wódka już podchodziła do dziesięciu.
Zawołali jakiegoś młodego, kontrakt pisać, a ón wszystko swemu panu coś poszeptywał z cicha, a pan jemu mówił:
— Pisz Waćpan i kwita.
Siadł pisać i uśmiechał się i głową kiwał. Ja nie wiedział co to miało znaczyć i piéniądze liczyłem na stole. Wziąłem próbkę, kontrakt i pojechałem. Wódki nie sprzedałem zaraz bo spodziéwaliśmy się, że więcéj jeszcze pójdzie w cenę. Ja sobie siedzę spokojnie, aż tu piérwszy termin transportu przychodzi, a wódki niéma. Już ja niespokojny, na wózek, jadę. Przyjeżdżam, pana niéma, kommissarz się śmieje i powiada niéma wódki.
— A piéniądze? zawołałem.
— Niéma piéniędzy.
— A co będzie?
— Nic nie będzie.
Ja w krzyk, a oni wzięli mnie i za drzwi.
— Jedź, rzekł kommissarz, bo oberwiesz po grzbiecie.
— Oberwiesz po grzbiecie za swoje piéniądze, a wej! Ja w krzyk, do miasta po radę. A wszyscy mi mówią — zła sprawa, kontrakt nie ważny, ten pan wódkę sprzedał dawno. Musisz albo czekać do przyszłego roku, albo wszystko stracić może. Ja się tak rozchorował, że leżałem dwa tygodnie bez pamięci. Co to stracić tyle piéniędzy, to nie żart! Ledwie wyzdrowiałem, ja znowu do pana. Niéma sposobu, jak zaczął ja tam przecię odgrażać się i piszczeć i krzyczéć, tak kommissarz powiada:
— Tu niéma rady — daj mnie co, ustąp, a ja się postaram, że tobie piéniądze będą oddane.
— Wszystkie?
— O! nie, musisz ustąpić — albo nic nie weźmiesz. Targ w targ, straciłem na tym Jasnym panu, tysiąc złotych; ale jak ón potém się ożenił, choć ja zakwitowałem, to póty płakałem, aż mnie choć w części musiał nagrodzić. Nu — ale ja drugi raz niekupowałem tak u lada kogo i dobrze rozpytywał się u ludzi.
Mnie się jeszcze przytrafiło wówczas bardzo wielkie drugie nieszczęście.
Żona mnie umarła — A cóż robić? Ja się niedługo drugi raz ożenił i znowu handlował. Moi bracia porozchodzili się po świecie za handlami, także po arędach, a jak ojciec umarł, wziąłem arędę u Jasnego Grafa** — Matka była już stara i oddała mnie wszystko — Ja w ówczas nazywał się bogatym i był bogaty, u mnie nieraz Graf piéniędzy pożyczał, i zacząłem handel wołami. Napróżno mnie matka odradzała, byłem taki śmiały, że niczego się nie lękałem choć wówczas gadali o pomorku, nawet i ja gadałem, żeby drugich odstręczyć od kupna.
Jak piérwszy raz szedłem z wołami do Włodawy, spotkali mnie Warszawscy kupcy w pół drogi, dawali po rublu na wole zarobku. Ja myślałem — to mało i niezachciałem.
Przyszedłszy na granicę, aż strach co tam wołów zastałem, a były i tłuściéjsze i górniéjsze od moich. Nu, co robić, a tu kupcy nie dają tylko po pół rubla zarobku, a siano drogie i zaczynają gadać, że w Królestwie jeszcze droższe, a woły tanie. Mnie się żal zrobiło tracić, idę do Warszawy.
W pół drogi dawali mnie za woły znowu zarobku po całkowym, mnie się zrobiło ochotniéj i szedłem daléj.
— Nu, co Jasny pan powié, zarobiłem bardzo piękny grosz, tylko wielka biéda, że tam każdy rzeźnik osobno bierze i osobno płaci za woły, a chcąc razem piéniędzy, procent trzeba ustąpić.
Piérwszy to ja raz wówczas byłem w Warszawie, strach jakie miasto! Co to nasze miasta, śmiéch przeciw niego! a jakie tam kupcy bogate! Jasny Pan to wié, niéma co gadać.
— I cóż? spylat August żyda, całeż twoje życie takie było — Handel tylko i handel?
— A! niechaj no pan daléj posłucha.
— Przyznam ci się, żeś już dość moją ciekawość zaspokoił.
— Jeszcze ja mam co powiedziéć — rzekł, Jasny Pan jeszcze i połowy nie słyszał.
Dalszy ciąg opowiadania żyda, przetłumaczym czytelnikowi, niechcąc go dłużéj męczyć, jak męczył podróżnych naszych powieścią którą sami wywołali.
Handel Hersza szedł najpomyślniéj, i pomimo cząstkowych strat niewielkich, dorabiał się ciągle majątku, tracił bowiem w drobnych spekulacjach, w wielkich działał z całą przytomnością umysłu, na jaką się mógł tylko zdobyć. Przygoda z wódką, nauczyła go nadal ostrożności, tak że dając zadatek znaczniéjszy dobrze naprzód opatrywał, w jakie się dostawał ręce.
Ale tak ciągle biegając za handlem, Hersz zostawiał młodą żonę, samą jedną, panią w domu, spokojnie zasypiając o nienaruszoną jéj cnotę. Trzeba wiedziéć albowiem, że u żydów złamanie wiary małżeńskiéj, bardzo jest rzadkie i najsrożéj karane; a pomimo tego na Wołyniu, przez obcowanie poufałe z dość pod tym względem zepsutemi klassami pośredniemi, i żydzi nie są już wolni od zarzutu rozwiązłości. Między surowe przepisy ich prawa, wśliznęło się zepsucie jak wąż i usiadło ścieląc gniazdo. Nie myślał o tém jednak i niezastanawiał się głęboko Hersz, którego umysł wytężony był nie ustannie w jedną stronę, na wyszukanie zysków, zwiększenie majętności. Pani Herszowa, była piękną jednakże, i co najgorzéj, wiedziała o tém dobrze. Ubrana czysto, w bogatych perłach na skroni, z przymrużonemi oczyma czarnemi, z rękoma w fartuszku, obuta w białe pończoszki i safianowe trzewiczki; ilekroć zahuczało na drodze, wybiegała i nieraz niewiedziéć jak, dla czego, gość który był minął karczmę myśląc popasać lub nocować daléj, zawracał się do niéj, rozważywszy, że były chmury na zachodzie, lub mrok zbyt blizki, by mu dał dojechać do wygodnego o milę noclegu. Herszowa była wesoła, figlarna, umiała gości swoich bawić, umiała im usłużyć, i miała téż przysięgłych swych przyjaciół, którzy jéj nie mijali nigdy.
Z pomiędzy nich czułością swoją dla pani Herszowéj i częstemi odwiedzinami, celował Pan Jan Chwalczewski, młody, tęgi mężczyzna, właściciel wioski zadłużonéj w sąsiedztwie. Olbrzymiéj postawy, oczu czarnych na wierzchu głowy siedzących, krągłych policzków, troszkę łysy, choć jeszcze młody; gaduła i dowcipniś, choć bez dowcipu, lubił on towarzystwo którém by się nie trudził, w którém mógł wszelki wstyd i względy przyzwoitości, zrzucić razem z kamizelką i surdutem. W domu hulał od rana do wieczora, ujeżdżając i zajeżdżając konie, wprawiając swoją muzykę złożoną z kilku chłopaków od kuchni i stajni, grających Bóg wié co i Bóg wié jak. Przy téj muzyce całe wieczory śpiéwał piosenki najnieprzystojniéjsze, których na pamięć umiał liczbę niezmierną. Podobnych sobie dobrawszy przyjaciół, pił z niémi, śpiéwał i latał w przegony na wychudłych szkapach. Pomimo najgorszego stanu interessów, pan Jan zawsze był weselutki i gotów do hulanki — Śmieli się z niego sąsiedzi rokując mu rychłą ruinę, ón się śmiał z sąsiadów.
Przejeżdżając raz mimo wstąpił Pan Jan do Herszowéj, wpadła mu w oko czarnobrewa, uśmiéchająca się miluchno. Pożartowawszy z nią pół godziny, pojechał, ale odtąd rzadki był dzień, żeby jego wyhasane konie, nie zajeżdżały przed karczmę. Osobliwie téż zatrzymywać się przy niéj lubił, gdy męża nie było. Hersz gdy go zastał, nigdy się nie domyślił powodu częstych popasów; a płacony i przepłacany za owies, kontent był z odwiedzin Jasnego pana. Herszowa coraz mu się poufaléj uśmiéchała, i pan Jan nie w ciemię bity, przy mężu wstrzemięźliwszy był w umizgach.
Trwało to jakoś przez kilka miesięcy. Hersz na dłużéj niż zwykle wyjechał, a Pan Jan z powodu złamanego koła cały dzień jeden w karczmie przesiedział. Zrana śmiejąc się wyjechał w wybornym humorze i z początku często, potém znowu rzadziéj bywał u Herszkowéj. Ona posmutniała, pobladła, wychudła, i zmieniła się widocznie. Niespokojna wybiegała często przed wrota, stawała, dumała, i równie niespokojnie powracała. Rzadko czoło jéj się rozjaśniło, gdy Pan Jan przyjechał, ale ón nie pokazywał się już tak często jak wprzódy. Hersz z drogi powrócił w wybornym humorze, zyskał wiele i zaczął spekulacją nową, po któréj się złotych gór spodziéwał, był to podrad na worki do Magazynu Wojennego. Napisał do brata w blizkiéj siedzącego karczmie, aby do niego przyjechał, chcąc się z nim podzielić przedsięwzięciem, którego sam dopełnić nie mógł. Zamknęli się nad rachunkami do osobnéj izby, i po dwugodzinnéj żwawéj rozmowie, wyszedł z niéj Hersz z czerwonemi policzkami, obłąkanym wzrokiem, sapiąc niespokojny. Żona zagadała do niego, nie odpowiedział. Domyślna kobiéta, pobladła, pojęła że coś się stało, że mąż dowiedział się o czémś, zadrżała i bez siły prawie usiadła na ławce pod piecem. Hersz chociaż tylko co powrócił, kazał niewyraźnym głosem zaprzęgać konie i wyjechał. Po głowie kobiéty strach ogromnemi przelatywał skrzydły.
Zaledwie Hersz był za bramą, wyszła z izby i usiadłszy na wóz chłopski, kazała się wiéść do wsi pana Jana.
Niech sobie czytelnicy wystawią scenę, jaką był jéj przyjazd.
Pan Jan jak zwykle ucztował z przyjacioły, odzywały się skrzypki, a gospodarz grubym głosem zawodził karczemną mazowiecką piosenkę, gdy w dziedzińcu ukazała się zdyszana, biegnąca Herszkowa.
Wybiegł przeciw niéj gospodarz, poznawszy ją przez okno, ale nim usta otworzył, którémi miał żart jakiś bezecny wyrzucić, ona go pociągnęła za suknią.
— Wielkie nieszczęście, zawołała, wielkie nieszczęście, niechaj pan posłucha.
— No! to gadaj. —
— Tu nie można — tu kto posłyszy.
Pan Jan wprowadził ją do osobnego pokoju w officynie.
— Nu i cóż? zawołał.
— Mój mąż! mój mąż wié o wszystkiém, ón mnie zabije!
— Cha! cha! cha! zawrzasł gospodarz. — A! jaki z ciebie tchórz! Cóż wybił cię?
— Jeszcze nie, ale jemu brat powiedział, ón wié, pojechał do miasta po Podrabina. Oni mnie zabiją, ja wiém. — A! panie broń mnie!
— Cóż ja zrobię na to — zimno, wpół żartobliwie jeszcze, spytał zagadniony.
— Ja się ochrzczę, niech pan mnie schowa. I to mówiąc, a posłyszawszy szelest, rzuciła się krzycząc w głąb’ izby.
— Jeśli kto to Pan Jan był w niemałym kłopocie. Czoło mu się namarszczyło, usta nadęły i obróciwszy się do Herszkowéj, rzekł:
— Dajże ty sobie pokój i ruszaj ztąd, bo ja ciebie nie chcę znać i o niczém wiedziéć. Będzie kłopot, na co mnie to?
Żydówka osłupiała, posłyszawszy.
— Co? zakrzyknęła — co?
— No cóż — idź sobie i po wszystkiém — rzekł Pan Jan, idź sobie jakeś przyszła, bo ja ciebie nie przyjmę.
— Pan mnie nie przyjmiesz? Zawołała głośno! pan to śmiész mówić? Pan, ty jesteś tak podły?
— Ja! podły? zakrzyczał pan Jan.
— Ty, podły, ty musisz mnie przyjąć; bo nie wiész co zrobię, co ci zrobić mogę?
Tchórz, jak wszyscy, udający wielkich zuchów, na te słowa wyrzeczone śmiało i stanowczo, pobladł i zmięszał się hulaka.
— Ale bo, ale bo, zaczął bąkać powoli, bo moja kochana Herszkowa, cóż ja z tobą zrobię!
Ona nawzajem teraz zdziwiła się odmianie jego głosu i miny.
— Co? rzekła, daj mi odzienie inne, ja się ochrzczę i będę twoją.
Tu znowu w głos się zaśmiał Pan Jan.
— Jak to?
— Albożeś nie mówił że mnie kochasz? Alboś mi na wszystkie twoje świętości nie przysięgał — Alboś mnie nie namawiał, żebym dom i męża opuściła? Masz mnie i musisz słowa dotrzymać.
To mówiąc zrzuciła perły z głowy, załużkę, chustki, i wołała o suknie inne.
Pan Jan osłupiał, i niewiedział co począć, wstydził się rady zasięgać u przyjaciół, nie pojmował jak sobie postąpić.
Ale nieco podbity zapałem żydówki, poruszony, pobiegł aby swych przyjaciół pozorem interessu wyprawić, i namyśléć się co miał czynić. Zaledwie wybiegł, Herszowa zatrzasnęła drzwi i zamknęła się na klucz w pokoju.
Wróćmy do Hersza. W istocie ón już wiedział o swojém nieszczęściu, ale niémając z drugą żoną dzieci, przedsięwziął się rozwiéść i na tém skończyć, pojechał więc po kartkę rozwodową, nic więcéj. Wróciwszy niezastał żony. Napróżno dopytywał się co się z nią stało, nikt nie wiedział. Niespokojny, sądził że do rodziców odjechała, gdy wieczorem chłop mu powiedział jakiś, że jego brat, odwiózł ją do Pana Jana i tam zostawił. Na tę wieść Hersz któremu dopiekł wstyd, że z jego domu uciekła żona, aby się wychrzcić, jak szalony poleciał po nią. — Ale go zbyto niczém, Pan Jan zaparł się i wyprzysiągł że jéj nie było, opowiadał, jak zaraz daléj pojechała, niewiadomo dokąd, wyprosiwszy tylko konie u niego. Hersz poleciał wywiadywać się daléj, rozesłał żydków; żadnego śladu nie znaleźli. — Wrócili więc czatować, pilnować i śledzić w koło domu Pana Jana, a tu łatwo od podpojonych dowiedzieli się ludzi, że jakaś kobiéta, któréj sam pan jeść nosi, ukrywa się w osobnym pokoju officyn.
Tego tylko potrzeba było żydom; gorliwi o to aby się jéj nie dać ochrzcić, zmówili się o wykradzenie i wywiezienie daleko, aby śladu o niéj niepowzięto.
Tymczasem ona siedziała dni kilka w osobnéj izbie, a przy niéj często, niemal ciągle przebywał Pan Jan. Zepsuty ten człowiek, nie wiém jakim sposobem, uczuł obowiązek zajęcia się nieszczęśliwą; obcując z nią, słaby, dał się uwikłać jéj czarnym oczom i pięknéj twarzyczce, więcéj niż szczéremu przywiązaniu do siebie. Co dzień bardziéj zaprzątniony nią, nie wiedząc co z tego daléj wyniknie, grzązł w związek bez imienia i celu; nie pojmując na czém się ón skończyć będzie musiał. Przywołany Xiądz tajemnie uczył Herszową i przygotowywał ją do chrztu, którego pragnęła, aby się uwolnić od dawnych obowiązków. Zmienił się znacznie, a dla swych przyjaciół do niepoznania. Jan zamyślony, chodził smutny i nie wiedząc co począć, (i czego w życiu nie czuł potrzeby i przyczyny), nawet wzdychał. Wstydził się siebie, swéj namiętności, bał się przyszłości, a nie umiał jéj zapobiedz i wyrwać się zakochanéj żydówce. Ją także dni kilka niesłychanie zmieniło, rozwaga weszła do głowy, a nauki duchownego skutkowały tak, że przysięgła nie dać się do siebie zbliżyć Janowi, póki ją z nim ślub nie połączy. Cóż powiécie na to? Ten upór, to stałe postanowienie jéj, zamiast odstręczyć, przywiązało jątrząc namiętnego człowieka. Chciał koniecznie dogodzić żądzy, nie mógł; napróżno ją łudził słowy, pieścił, przymilał się, prosił, stała w postanowiéniu żydówka odpychała go, a stawiąc Xiędza między sobą a nim, zbijała go zupełnie z drogi.
Pan Jan przyszedł do tego stopnia rozjątrzenia i namiętnéj żądzy, iż w duchu już myślał się ożenić, chociaż sam tego jeszcze głośno przed sobą nie wyznawał.
Dzięki sługom, żydzi dowiedzieli się o dniu w którym Pan Jan z dwoma ludźmi, wyjechał do blizkiego miasteczka i w niém miał nocować. Spisek już dojrzał, postanowili téj nocy wykraść Herszowę. Hersz sam, dwóch jego braci, i kilku innych krewnych, zgromadzili się w niedalekiéj karczmie, czekając zmierzchu. Z przebiegłością żydowską, przygotowali się do wykradzenia. Trzy razem bryki podjechać miały pod wieś i każda w inną stronę cwałem leciéć, uwożąc żydówki, które bronić się i szarpać powinny były. Przeznaczona dla Herszowój buda ogromna, zapięta na wszystkie strony, zawalona próżnemi pakami, miała ją dowiéść tylko do traktu i traktem powoli noga za nogą się ciągnąć.
Nadeszła noc — żydzi po cichu podkradli się pod officyny, dwóch ich stanęło pode drzwiami, dwóch pod oknem — czekali aż światło zagaśnie. Około północy wyszedł ktoś z izby, to był stary duchowny, co ją do chrztu przysposabiał, puścili go żydzi poznawszy. Po jego wyjściu zaryglowała się Herszowa i światło zagasiła. Natychmiast poczęto okiennice po cichu odpiłowywać, aby przebudzona krzykiem nie zwabiła ludzi. Odjęta okiennica, nagle wybite okno, wskoczyli żydzi i nim rozespana żydówka, czas miała zawołać o pomoc, zabito jéj chustką gębę, porwano, rzucono w brykę, konie zacięto, trzy razem bryki ruszyły na trzy trakty i zniknęły śród nocy.
Pan Jan niewiém czemu i dla czego nie nocował w miasteczku, rozpuściwszy swoje cztéry chude szkapy, które latały jak szatany, galopował do domu; dzwoniąc i brzęcząc kółkami i dzwonkami chomątów. Stanął u officyn, zastukał — cisza. Zaszedł od ogrodu, aby zajrzéć wewnątrz sercem okiennicy. Lecz potknął się o nią leżącą na ziemi, okno znalazł otwarte, wszedł do izby, widoczne były ślady gwałtownego porwania. — Zawołał o światło, na ludzi, i dobitniéj jeszcze przekonał się ze śladów iż dwóch jakichś ludzi żydówkę pochwyciło. Wnet przypasał szablę, wziął pistolety i nie dając czasu rozmysłom, które by go niechybnie tchórzem zrobiły, rozkazał zaprządz drugą czwórkę, a dopadłszy śladu na drodze, ruszył co konie wyskoczyć mogły w pogoń. Trafem szczególnym, niepojechał na żadną z dróg, któremi popędzili żydzi umyślnie wysłani, na stropienie go i zbicie, ale trafił na ślad bryki, która ku traktowi, ruszyła. — Już się na brzask miało gdy kozak ujrzał wlokącą się po piasku gościńcem, brykę, któréj śladu się trzymali. Natychmiast obskoczyli ją. Pan Jan z pistoletem przyskoczył do furmana, furman rzucił lice i uciekł w las, dwóch żydów także zerwało się i nie czekając dłużéj, zemknęli.
Kozak, furman i pan, rozdarli płócienne nakrycie bryki, ale w niéj znaleźli tylko kontrabandę, pospolicie zwaną pekele. Wcale nie tego potrzeba było Panu Janowi, ruszył więc rzucając ją, i daléj w pogoń; lecz dzień cały gonił napróżno i noc go napadła, gdy przeprzężonemi na poczcie świéżémi końmi, dostawszy języka o żydówce, którą wysadzano gdzieś tajemniczo z bryki do karczmy, pojechał daléj.
Ściemniło się zupełnie, a noc była chmurna, jak mówią poprostu, choć oczy wykól. I można było nie tylko wykłóć oczy, ale zabić się, tak przeraźliwie było ciemno i wiater dął zimny, wilgotny, przeszywający. Jednakże nasz zapamiętały Rycerz, nie ochłódł, nie ostygł i nie wrócił się. W ciągłym zapale się utrzymując leciał a leciał. Nagle, o północy może, posłyszał przed sobą: Wiu! wiu! na furmańskie i ujrzał bielejącą brykę Krakowską i sunącą się powoli piaskiem. Podbiegł ku niéj. Bryka ruszyła prędzéj, ón za nią. — Stój! Nie stają, a zacinają koni. Pędzi aby ją przegonić, rozpoczynają się wyścigi; ale konie furmańskie do nich nie zwykłe, piasek po kłódki, a pocztowe wysilają się. — Wkrótce równa się Pan Jan z bryką, wyskakuje i chwyta zuchwale za uzdę konia, pociągniony z nim, strzela i bryka się zatrzymuje. Kozak wpada na woźnicę. — Żyd jeden wymyka się w las, drugi unosząc na ręku coś białego, za nim się ciągnie, postrzeżony, wstrzymany, i obalony, rzuca ciężar. Zbliża się ku niemu Pan Jan ale nic dojrzéć nie może.
Jest to ciało kobiéty — ale nie ruchome, jak nieżywe. Usta obwinięte chustkami. To ona! Żydzi pouciekali — trzéźwi ją, przenosi na swoją bryczkę i uwozi odzyskaną.
Hersz szczęśliwie uciekł do lasu, i nazajutrz jak gdyby nigdy nie jeździł nigdzie, spokojnie siedział w karczmie, modląc się na biblij. Herszowa została Wielmożną Jmć panią Chwalczewską; bardzo przyjemna kobiécina, powiadają sąsiedzi; szkoda tylko, że dla niéj, wszelkich stosunków zaparłszy się nowy mąż, w końcu ustatkowawszy się i wiernym zostawszy małżonkiem, rozpił się i z pijaństwa umarł. Ale to już do Historij Hersza nie należy, i my do niéj powrócim.
Bohatér nasz szczęśliwy do handlu, ale w małżeństwie nie fortunny, głęboko się namyślał co miał począć z sobą. — Nie żenić się nie mógł — prawo mu zakazywało tego; żenić się lękał, bo piérwszą żonę miał nie po sercu, a drugą, — o drugiéj już i nie wspominał nawet. Trzeba się było ożenić i wybrał ubogą żydóweczkę nie piękną, nie brzydką, spokojną, pokorną, którą zaślubił po utracie niewiernéj.
Ale cóż? jak dotąd wiodło mu się w handlu, tak teraz tracił a tracił. Kupił zboża dość drogo, zboże nagle spadło z ceny. Niespokojny, wyprzedał się ze stratą; w tydzień podniosła się cena, wyżéj niżeli była. Hersz rwał włosy z brody i z głowy. W gorzelni miał najgorszy wydatek, na woły brażne napadła zaraza i wyzdychały w połowie, w połowie chude, wyprzedał prawie za nic. Taki cios dla żyda trudny był do przeniesienia. Hersz skapcaniał wprzód jeszcze nim zubożał, opuścił się, i chodził jak nie swój, milczący, zadumany, smutny.
Żyd w takiém położeniu będący, blizki jest albo pójścia z torbą, albo zrobienia wielkiego majątku. Jedno z dwojga, albo przestanie probować szczęścia, albo wysilony ostatkiem odwagi, rzuci się na ogromną ryzykowną spekulację.
Tak właśnie zrobił Hersz, który nie utracił ze wszystkiém nadziei. Miał on jeszcze piéniądze dość znaczne i pomimo strat, miał się nieźle. Żyd jeden, którego znał od dawna, zaproponował mu kontrabandę, skupienie wielkiéj ilości towarów w Gallicij i wwiezienie ich do kraju potajemne, gdzie rozkupione natychmiast do Dubna, Łucka, Włodzimierza, być miały.
Hersz przyjął propozycją od razu, złożyli się na summę potrzebną i bidką jednym koniem, ruszyli ku granicy, wziąwszy paszporta w głąb’ Rossij, aby się nie domyślano, dokąd pojechali.
Wołyń graniczy z Gallicją, w niektórych miéjscach nie będąc od niéj oddzielony, ani rzeką, ani trudném do przejścia błotem lub trzęsawicą, lecz tylko zaroślami gęstemi, środkiem których wązka tryba przecięta.
Gęsta wprawdzie straż pilnuje przesmyków, ale w ciemną noc, z pomocą ludzi świadomych miéjscowości i wprawnych, łatwo się przekraść na drugą stronę. Kilka kroków tylko i jesteś już pod inném prawem, pod rządem innym.
Hersz ze swoim towarzyszem, zajechali na nocleg, do wsi najbliższéj granicy. Nie zajechali oni do karczmy, ale po ciemku i po cichu dopytali się chaty chłopa, który się zwykle trudnił przeprowadzaniem kontrabandystów.
Stary Jow siedział u ogniska i kurzył tytuń, gdy weszli. Chata jego na oko nieróżniła się od innych, lecz wewnątrz przypatrzywszy się postrzegłeś ślady ukrywanéj zamożności. Kilka naczyń miedzianych tam i siam porozstawianych, na szyi żony bogatsze sznury korali i krzyż bronzowy świécący; u niego fajka drewniana wyrabiana, koszula z płótna ciéńszego, bóty na nogach, pas nie domowéj roboty.
Gdy żydzi weszli, powrócił głową i popatrzył na nich.
— Ot już czort niesie żyda, rzekł po cichu, nie będzie nocy spokojnéj.
Żydzi kłaniali mu się, a towarzysz Hersza szeptał kto go przysłał.
— Dobrze, dobrze, rzekł chłop, już to jakoś będzie, a co dacie?
— Nu, a co ty chcesz?
— Wy idziecie z wielkiémi piéniędzmi mówił Jow.
— My! a wej!.. zakrzyknęli żydzi oba pobladłszy — my niémamy, tylko to co tobie dać, czy my szalone wieść z sobą piéniądze.
— Nu — a ja to znam, że wy macie piéniądze, rzekł Jow podpalając fajkę — gadajcie co chcecie. Jest was dwóch, to piérwsze — ty, wskazał na Hersza, masz trzos na brzuchu, a ty, rzekł do drugiego, pewnie podwiązki tłuste.
Żydzi pobledli.
— A czego się boicie? ja was nie obedrę — rzekł Jow, mnie ludzie znają; ja sprawiedliwy człowiek. A co dacie?
Żydzi się naradzali.
— Damy dwa czerwońce, rzekli, to więcéj niż wszyscy dają.
— Dacie cztéry, rzekł chłop.
— Ani grosza jak trzy.
— Jow milczał, zapalił fajkę na nowo, usiadł pod piecem i powoli powiedział:
— Niby to ja nie wiém, że wy dać musicie, a jak nie dacie, to ja się nie ruszę krokiem.
— A to my wolim wrócić do domu, rzekł Hersz.
— Dobréj nocy wam, idźcież sobie z Bogiem a dajcie mnie pokój.
Żydzi szwargotali znowu, Jow fajkę palił i drumkał pod nosem i ognia poprawiał.
— Nu, co z tobą robić, rzekł Hersz — damy, a chodź i prowadź.
— Dawajcież na stół.
— Jak przeprowadzisz.
— E! czy to ja mołokosos czy co? Ja nigdy inaczéj nie idę, aż pieniądze żonie oddam wprzódy. Wola wasza. A jak ja was przeprowadzę, gdzie ja was będę szukał?
Nareście namyśliwszy się, żydzi dobyli cztérech oberżniętych dukatów, i położyli na kominie. Chłop spójrzał i nie wziął.
— Nu, a co niebierzesz? rzekł Hersz.
— Kulfony! powiedział chłop.
— A! wej kulfony, zawołali żydzi, to najlepsze nowe dukaty. — Ale napróżno gadali, musieli dobyć lepszych. Dopiéro się Jow udobruchał.
— Prowadź że nas — prowadź, noc ciemna.
— Co wy wiécie kiedy prowadzić? śmiejąc się Jow odpowiedział. Nad rankiem choć nie tak ciemno, ale straż śpi najlepiéj i bezpieczniéj. Odpocznijcie wy tymczasem.
Musieli się żydzi zgodzić na to, radzi nie radzi. Jow tymczasem, wódką ich, dla dodania serca poczęstował, jajami nakarmił, a sam wziąwszy czapkę wyszedł z chaty.
Żydzi pokładli się spać na ziemi.
Gdy ich skrzyp otwiérających się drzwi przebudził, krzyknęli z przestrachu i porwali się na nogi. Przed niémi stał Jow, ale nie sam, ze strażnikiem granicznym, który fajkę zapalał.
— Gdzie te żydy? spytał strażnik.
W żydach duchu nie stało.
— Śpią tutaj.
— Już czas, rzekł strażnik.
— Pójdziemy, zawołał chłop.
Żydzi jak martwi nie odzywali się.
— Ot, mówił Jow do nich, tak najlepiéj będzie, pójdziemy z panem strażnikiem razem, ón najlepiéj przeprowadzi; a to niewiele będzie kosztować.
I śmiał się z przestrachu żydów; których ledwie przekonać mógł iż im pan strażnik nic nie zrobi. Nad rankiem byli już w Galicij.
Ale to dopiéro połowa i najłatwiéjsza połowa wyprawy dopełniona była — przejść do Galicij najłatwiéj, chodzi o to jak wrócić i jak przewiéść towary. Żydzi wiedzieli dobrze, że płacąc pięćdziesiąt procentów, można dostać towary przewiezione już na naszą stronę, bez wszelkiego frasunku; ruszaj tylko w konie i strzeż się sprawnika lub Strapczego, żeby o nakładne świadectwo i o plomby nie spytał. Ale żydom chciało się być mędrszemi od mądrych. Porachowali oni że opłacając przewodnika, strażnika; opędzając koszta wszelkie, nie wyexpensują nawet dwadzieścia pięć na sto. Umyślili sami przekradać kontrabandę, i zatrzymawszy Jowa przy sobie, a umówiwszy się ze strażnikiem, któremu dobrze zapłacili, a więcej jeszcze obiecali, poczęli kupna swoje.
Po akcencie, po ubiorze, po gatunku monety jaką z sobą mieli, poznano ich łatwo we Lwowie, że są z Wołynia, nie trudno téż było domyśléć się po co przyjechali, zwłaszcza, gdy choć po cichu i ostrożnie, sprawunki robić poczęli. Natychmiast mnóstwo przemycaczy, jęło im się stręczyć, do przeprowadzenia towarów przez granicę. Żydzi odpowiedzieli że nie jadą do Rossij, kontrabandy wiéść nie myślą i posługi niczyjéj nie potrzebują. Poczęto śledzić i dośledzono, zkąd są i za czém. Jow którego z sobą mieli, po części się wygadał, po części dał się domyśléć prawdy którą niezgrabnie ukrywał. Tymczasem żydzi chodzili po kupcach i robili sprawunki, radzi że im się bardzo tanio udawało, nabyć towary.
Jow siedział tymczasem u komina gospody i fajkę palił spluwając i klnąc po cichu, brał wprawdzie po reńskim na dzień, ale go korciało do domu.
Nareście pokupki zostały pokończone, upakowane, żydzi siedli na brykę z Jowem i ruszyli zupełnie w przeciwną stronę. Nie zatrzymując się nigdzie u karczem, nie gadając z nikim, zawrócili ujechawszy dobry drogi kawałek, nazad i manowcami, które Jow znał doskonale, skierowali się ku granicy, w toż samo miéjsce, gdzie raz już nocą się przekradli. Chłop wysłany naprzód po strażnika, zostawił żydów, samych jednych na bryce siedzących i dzwoniących zębami ze strachu; bo noc była ciemna i na krok przed końmi nic rozróżnić nie podobna. Dobra godzina upłynęła, nim Jow zasapany powrócił.
Strażnika z którym uczyniona była umowa, nie znalazł i kazał żydom jechać, wołając:
— Nie bijte sia, nie bijte! Sam przeprowadzę!
Żydzi marli ze strachu, trzęśli się, ale nie było co począć, musieli się na Jowa spuścić. Zbliżyli się ku linij granicznéj. Straże gdzieś pod krzakami spały, a deszcz lał coraz mocniéjszy, przemknęli się bez szwanku na drugą stronę, przejechali jakoś lasek i wybrawszy się na piérwszy gościniec, Jow usiadł do bryki, zacięto konie — polecieli.
Ale zaledwie z miéjsca — błysnęło, dał się słyszéć wystrzał, ruch na linij, tentent koni; żydzi pomarli z bojaźni, Jow zaciął konie rachując trochę na ciemność, trochę na swoje szczęście — i daléj.
Za niémi krzyki, pogoń, wystrzały, Jow ciągle zacina konie i jedzie, żydzi już chcieli wszystkiego się wyrzekłszy, uciekać, ale nie było sposobu; bryka przewracając się po rozmytéj od deszczu drodze, toczyła się szybko naprzód. Po pewnym upływie czasu, pogoń w tyle pozostała, żydzi odetchnęli, Jow jednak nie przestał koni zacinać i pędzić. Tak w największym strachu dojechali do jakiéjś wsi, w którą wleciawszy chłop, prosto zawrócił na podwórko, do stodoły.
— Gdzie ty jedziesz? gdzie? zakrzyczeli żydzi.
— Siedźcież cicho żydy! odpowiedział złażąc z bryki Jow. Zrzucajcie co prędzéj towary, i nie puszczajcie głosu.
Nadszedł drugi chłop, poczęli naradzać i kazano żydom zrzucić kontrabandę w słomę.
— A bryka, a konie? nie spokojny spytał Hersz.
— Tu niéma co robić, tylko chcecie być cali, to słuchać mnie, pogoń za nami. Wyrzucajcie co jest z bryki, a konie zaciąwszy puścić ku granicy, jak złapią, zadurzą się i może nam dadzą pokój. Inaczéj my przepadli.
Zmuszeni słuchać Jowa, żydzi wzięli się do zrzucania paczek w słomę, a zaledwie się uprzątnęli, chłop siadł na wóz znowu, i poleciał. Długo siedzieli w stodółce, czekając na niego, miało się na dzień dobrze, gdy pieszo, zmęczony, ociérając pot z czoła, przywlókł się Jow do nich.
— A konie, a bryka? zawołali żydzi.
— Na tamożni, zabrali strażnicy chwała Bogu.
— Jak to chwała Bogu!
— Lepiéj stracić konie i brykę, niż towary, teraz najmijcie konie i wieźcie pekele, a nam płaćcie.
Jeszcze tobie, zapłacić! Jeszcze tobie zapłacić! a konie! a wóz —
— Ja ich niewziął!
— A kto wié, czy ty ich nie wziął!
— No! no! odparł Jow zapalając fajkę, nie gadajcie, nie gadajcie, a zapłaćcie i mnie i kumowi co stodoły pozwolił; a nie —
— A nie, to co? zawołali żydzi.
— A nie — to pójdziem po strażników. Ot, tutaj w karczmie dwóch jest. —
Żydzi potruchleli, nuż w targ z chłopami i jakoś skończyli. Teraz trudność najęcia podwody, bo lada kogo nająć nie można, aby nie wydał po drodze. Jow tedy znowu poszedł najmować fury, i szarym mrokiem porannym żydzi wyjechali z wioski, kierując się na Boremel, Nieświéż ku Łuckowi. Byle dopadli miasta, mogli już być spokojni, towary pochować było łatwo. Ale tu cały dzień drogi przed niémi, a w dzień jechać nie podobna. Sami chłopi poradzili, zajechać do lasu, w gęstwinę i tam do drugiego zmroku przestać. Tak się i stało.. Jow pożegnał śmiejąc się, żydów, zdając ich na ręce nowym przewodnikom. Niedaleko odjechawszy, gdy rozedniało, zawrócono w dąbrowę gęstą, o podal od drogi.
Żydzi znużeni całonocną niespokojnością, pokładli się na ziemi i poczęli usypiać, chłopi spętawszy konie, posiadali u ognia i zabrali się do gotowania obiadu. Tym czasem dészczyk pruszył gęsty, dąbrowa szumiała i z daleka tylko, dochodziły podróżnych głosy przejéżdżających traktem pocztowych powózek i bryk kupieckich.
Posiliwszy się, chłopi także widząc że konie na bujnéj trawie spokojnie się pasą, pokładli się spocząć — nakrywszy od dészczu siermięgami. Nagle, zbudził ich i żydów, dosyć głośny śmiéch i wykrzyk.
— A nu! na nogi!
Wszyscy się przestraszeni porwali.
Jakiś jegomość w płaszczu z futrzanym kołniérzem, w czapce z czerwoną obwódką (co było znakiem najfatalniéjszym) z cybuchem krótkim w ręku, z szablą w drugiéj, stał koło bryk, poglądając na nie okiem wprawnego znawcy. Oblicze tego jegomości zwiastowało dowodnie, że to był assessor, który aż w głąb’ lasu wziąwszy ślad za poimką się wybrał.
Na ten głos: A nu — na nogi! żydzi naprzód pomyśleli uciekać, ale widząc samego jednego pana Assessora, wstrzymali się i mrugnęli na chłopów. Ci dorozumieli się o co chodzi i pobiegli za końmi.
— Nie myślcie darmo uciekać, zawołał śmiejąc się jeszcze raźniéj urzędnik, bo tu są ludzie moi niedaleko i czekają tylko znaku, to was pochwycą i was i pekele wasze pobiorą razem, a nim słońce zajdzie, będziecie pod dobrym kluczem w turmie.
— Pekele! pekele! zawołał żyd jeden odważniéjszy — Abo my to wieziemy pekele, abo co? My jedziemy po obywatelach z towarami.
— Anu! a tak! dodał drugi.
— A waść co za jedny? dodał żyd piérwszy.
— Zaprzęgaj konie! krzyczał Hersz.
— Ja moi kochani żysiowie, rzekł cierpliwie Assessor — jestem wiécie kto, bo mnie znacie i ja was znam. Wy zaś wieziecie kontrabandę ze Lwowa, wczoraj przekradliście się nocą przez granicę, brykę waszą próżną złapali, nocowaliście w stodole u chłopa za Boremlem, najęliście konie — Wszystko wiém — A nie myślcie uciekać, bo moi ludzie blizko, tylko niechciałem ich tu prowadzić, myśląc że z wami po ludzku się ułożę i puszczę was, ale kiedy myślicie mi tu —
Nie kończąc odwrócił się, żyd przyskoczył.
— Jegomość, nu! nu! dajcie pokój — pogadajmy!
— Ot tak, i będzie zgoda!
Poszli i począł się targ, ale nie uszedł żydom na sucho, broniąc się od poimki musieli zapłacić pięćdziesiąt rubli srebrem i dać nowiuteńkie futro szopy, a dodatku sukna na pokrycie. Odebrawszy swoją należność, urzędnik znikł w gęstwinie, a żydzi zostali z pospuszczanemi nosami, drapiąc się po głowach.
Nie było czego czekać, pozaprzęgano konie, ruszyli; lękali się, aby ich kto nienapędził znowu. — Zmiérzchem przebrali się na Nieświéż, Korszów, Gródek, do Kozińskiéj karczemki i tu dopiéro odetchnęli spokojniéj, widząc się blisko Łucka. — Poszli napić się sami wódki i poczęstować ludzi. Dészcz ciągle kropił i zmiérzch padał.
Po oślizłéj i zatoczystéj drodze, puścili się daléj, mijając Zaborol. Tu u murowanéj karczmy, znowu stali wytchnąć koniom, bo szkapy nie wiele karmione, pomęczyły się były zupełnie, ciągnąc dość wielką wagę. Łuck już był pod bokiem, o pięć werstw, mimo tylu przygód i tylu opłat żydzi rachowali swoje zyski i śpieszyli niespokojnie do miasteczka. Po ciemku posunęli się znowu z góry na górę, rżnąc się po kolejach błotnistych. — Na grobelce którą zowią czortkiem i nie darmo, bo ją tam czort cały posadzić musiał, dla zniecierpliwienia podróżnych, konie w gęstszym niż gdzieindziéj błocie ustawać zaczęły wyraźnie. Z tyłu dał się jak na złość słyszéć dzwonek pocztowy i wołanie pocztyljona.
Żydzi powstali na nogi, pochwycili baty od chłopów i nuż po koniach bić. Nareście wydobyli się z błota i pokłusowali. Na lżéjszéj drodze, wstąpił szczęściem duch w konie, Łuck był blisko, już świécił przed niémi, błyszczała woda rozlanego po ługach styru, bielały mury kościołów. —
— A nu! a nu! Jadą co konie mogą wyskoczyć, za niémi ciągle pocztarski dzwonek, co ich dreszczem przejmuje.
Jeden drugiemu szepcze.
— Może to Assessor?
— Może Assessor.
Spuszczają się z góry, przez rozlazłą kałużę przebiérają, już są u mostu Kraśniańskiego, a za niémi ciągle dzwoni; a tu u rogatki przystępuje rewidować strażnik, czy wódki nie wiozą. Hersz miał przytomność dać mu dziesięć groszy, puszczono ich. Ledwie są na pół mostu, słychać za niémi:
— Łowi! Łowi! derży!
Żydzi zacinają konie co sił staje, chłopi sobie — za niémi dudni na moście powózka assessorska.
Jeszcze chwila, a będą w mieście, jeszcze chwila a ocaleni zostaną!
Szczęściem na wiecznie popsutym moście Kraśniańskim, nie trudno o zawady: pod goniącym pomocnikiem Pana Assessora i strażnikami pęka mościna, koń zapada. — Chwila zwłoki, a żydzi już znikli.
Z mostu rzucili się po wyłamanych drewnianych pokładach, wprawo na stare miasto, przez rynek, na karaimszczyznę, a niedojechawszy do niéj, we wrota żydowskiego domu, które natychmiast zaparto. Kupa żydów otoczyła bryki, pochwycono towary w mgnieniu oka, naładowano wozy workami ze zbożem, które się znalazły na podorędziu, żydzi siedli na furmanki i wyjechali na Rynek.
Na Rynku nos w nos spotkali się z goniącemi za poimką.
— Stój! Stój! oto oni! to oni — Stój! otaczają wozy i znajdują na nich kilka korcy pszenicy.
Tym sposobem wwiózł Hersz kontrabandę, na któréj pomimo kosztów niemałych, grosz na groszu zarobił. To go zachęciło, ale nie odważył się jednak więcéj, sam przekradać, czyniąc potém jak wszyscy i płacąc procent od przemycania.
Żydzi nie umiéjący ocenić gwałtownych wzruszeń, dla których gracze stawią znaczne piéniądze na kartę, wolą spokojniéjszy zysk, bez wzruszenia.
Daléj rozpowiedział Hersz naszym podróżnym, jak piéniądze robią i jakie procenta biorą żydzi od pożyczanych panom obywatelom. Wprawdzie bardzo się często trafia, że tracą kapitał i procenta, ułakomiwszy się na lichwę, ale częściéj odbiérają to zbożem, to fantami, i zyskując na tanio przyjętych towarach, sowicie. Ostrożniéjsi po stracie, nie dają pieniędzy, jak na formalny oblig, a że procentu w nim, nad prawny wypisać nie można, na to łatwa rada, przylicza się do kapitału i pisze bez procentu. Tym sposobem summa przepaść nie może i lichwiarz odpowiedzialności nie podpada. W razie niewypłatności, żyd zabiéra co mu dają, byleby małą ceną, lub (jeśli ma nadzieję późniéjszéj wypłaty) dolicza tylko procenta do kapitału, odmiénia oblig, i od niespłaconych procentów, liczy procenta nowe. Tym sposobem trzysta rubli, co rok uczynić może około tysiąca. Na wielkich summach widoczniéjszą jest lichwa, na mniéjszych i w krótkich terminach, nie znaczną. Sami żydzi na handel nawet pożyczając, płacą ją sobie wzajemnie. Zastawy biorą się tylko od tych którym zupełnie wiary dać nie można, dla innych wystarcza nadzór pilny.
Gdy raz kto u żyda się zapożyczył, niech nie myśli, żeby swobodnie i po swojéj woli, mógł cokolwiek bądź spieniężyć. Albo wierzyciel staje się sam kupcem i zmusza do uczynienia kontraktu, potrząsając swym długiem, albo w ślad za każdym kupcem się jawi, w samą chwilę, gdy zazadatkowe piéniądze liczą się na stole. Arędarz, officjalista, chłop może, donosi mu najdokładniéj co się we dworze dzieje, wié każdy grosz wchodzący i wychodzący i rozrachowuje dochody, lepiéj niż ich właściciel. Przy takiéj ostrożności i baczności nieustannéj, nie podobna aby piéniędzy swych nie odzyskał. Hersz popijając herbatę, rozpowiedział to wszystko podróżnym z pewną pół szyderską, pół dumną minką. Czuł ón swoją godność i swój rozum, czuł wielką wyższość swoją — opowiadanie jego z małémi wyjątki, było pieśnią tryumfu: paeanem.
Późno już w noc było, gdy nareście opowiadanie się razem z herbatą skończyło, Hersz życzył dobréj nocy podróżnym i zaczął słać sobie pod piecem, w izbie, w któréj na rozmaitych wysokościach, spali sześciu żydów wyziewających najróżniéjsze wonie z siebie i odzienia. Na podłodze z dziesięciu chłopów powyciąganych chrapali smaczno dnia czekając. Na kominku tliły reszty ognia niedogasłego, a kur w alkiérzu piał zapamiętale.
Czas téż spać było, mianowicie podróżnym, co jutro postanowili sobie zrobić około dziewięciu mil drogi, po gęstém błocie jesienném.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.