Michał Duniak
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Michał Duniak |
Pochodzenie | Cztery nowele |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
W pianach cała i bryzgach, jak ptak biały, zrywa się skrzydlata i pod mostem, wyniesionym wysoko, szumi i huczy tak niekarnie, jakby jarzma tego z drzewa a żelaza na hardym swym grzbiecie znosić nie mogła. Wody jéj, zebrane z szerokich łężnych rozlewów, jak hufiec rozbity wpadają w koryto, wspinając się jedne na drugie, i tak spiętrzone prą się nawałem na pale, trzeszczące pod ich naciskiem, byle prędzéj od przymusu uciec, i ponieść się w kaskadach na szersze spadki i podmiały, i mdléć u brzegu, niosąc resztę piany i błysków gniewnych w coraz słabiéj pulsujących falach.
Po takiém najściu wód wiosennych i most i groblę jak po Tatarach naprawiać trzeba. Połamane bale i wiązania znaczą ich pochód zwycięzki i nie jeden dąb krzepki głową nałożyć musi rozhukaną rzeki swawolę.
Ale téż i w porze téj miasteczko wygląda prześlicznie w lazurowych ramach wód i wiosennego błękitu, z wynurzającą się z pod srebrnych fal wczesną zielenią łąk żyznych i szeregami wierzb, które tu sadybę ulubioną mają od wielu pokoleń.
Jedne z nich na grobli, krzesane siekierą częściéj, z grubych ogołoconych pniów starych pędzą w górę latorózgi śmigłe, rozbujane wysoko. Inne, po łężnych kotlinach rozrosłe, gałęźmi umiatają ziemię, sięgając czołem wilgotnych oparów, dyszących tu w mgliste poranki. Inne jeszcze, spruchniałe, z resztą sterczącéj korony, straszą pustém wnętrzem przechodnia, a wieczorami odzywają się głosem puszczyków i roją cichemi lotami nietoperzy.
Jeszcze inne, podszyte puszkiem srebrzystym, mienią się w delikatne wzory na tle żółtawego złotaku, który całemi kępami rzuca się po obu brzegach grobli i zapuszcza na łąki i mszary.
Ile tu ptastwa świegoce w poranek, ile fujarek odzywa się pod wieczór, trudnoby zliczyć! Osobną muzykę swoją mają oczerety takie, a pojedyńcze głosy, szmery, nawoływania dalekie, zestraja w pieśń uroków pełną potężny szum wezbranéj rzeki.
W orkiestrze téj słowik jest pierwszym solistą, szmer liści na młodocianych gałązkach — harfą o rozlotnych tonach, fujarki pastusze — fletem, powiewy wiatru, niosące pieśń oddaloną flisów — wiolonczelą namiętną, a noc — słuchaczem. Mylę się, zdarza się nieraz, że koń na przednich nogach spętany, skubiący trawę zroszoną na burcie w grobli, nagle podniesie głowę, i zarży, i stanie, jakby słuchał tych dźwięków ponocnych.
Zdarza się nieraz, że czajka, spłoszona niemi, zrywa się z oparzeliska, i bijąc niespokojnie skrzydłami, trwożliwe roznosi hasła.
Zdarza się, że spóźniony wędrowiec idzie, świszcząc piosenkę, — naraz wstrzymuje się, umilka i słucha ciszy téj, w sto chórów rozbitéj i niosącéj się z falami daleko. Ludzie tutejsi kochają tę rzekę swoją, lubo nie zdają sobie może sprawy z jéj piękności majestatycznéj, surowéj.
Chociaż nie jeden stóg siana zabiera im corocznie, choć wilgoć jéj sprowadza febry, trzęsące głodnych na przednowku, — tulą się do niéj chaty, stawiąc niemal na szlakach jéj wiosennych rozlewów i powierzając jéj ufnie dobytek swój cały. Niedorostki już rwą się do flisów a tratew, i „ta droga, która sama idzie,” nie jednego już parobczaka porwała z rodzinnéj chaty w świat nieznany, daleki... Fale wód po wszystkie czasy przykuwały do siebie urokiem szerszéj przestrzeni i tajemniczych przygód, i były naturalném ujściem dla niespokojnych tych duchów, którym ciasno w domu.
Wędrowiec, któryby z téj strony do miasteczka wjeżdżał wiosenną, księżycową nocą, miałby przed sobą jeden z najpiękniejszych krajobrazów, któryby mu zapomniéć pozwolił nietylko o trudach przebytéj drogi, ale ukołysałby duszę jego do cichych rozmyślań, błogości pełnych.
I zbudziłby się dopiero, przebywając most o nierównych, klekoczących pod kopytami koni balach, o poręczach wyniesionych wysoko ponad wodą, która tuż, z pod nóg prawie, rozbiega się na prawo i na lewo w dwa wielkie, drżące w miesięcznych blaskach skrzydła, jak ptak rwący się do lotu. Za mostem ujrzałby poprzeczną belkę szlabanu, a tuż przy nim budkę mizerną, kilkoma stopniami schodków trzęsących wyniesioną nad poziom. Prawdopodobném jest bardzo, że wędrowiec nasz huknąćby musiał nie raz, nie dwa: „otwieraj!” i nie jedną klątwę rzucić w ciche, wilgotne powietrze, zanimby go dosłyszał stary Hersz, żyd siwy, blady, zaschły, z długą, rozwianą brodą, modlący się jękliwie, jakby w ekstazie jakiéj, z wzniesionemi rękami i zwróconą do księżyca twarzą.
Ogłuszony własnym, drżącym i złamanym w skargi namiętne głosem, Hersz nierychło zwykle budził się z upojenia swego, a wędrowiec nasz mógłby przez długą chwilę słuchać biblijnego rapsodu, rozbitego w żałosne echa nad lecącą w szumach ponocnych rzeką.
Powoli dopiero upamiętywał się Hersz stary, zapalone modlitwą źrenice jego, zaczerwienione od wiatru i kurzu drożnego, a może i od łez przelanych, zwolna gasły; ramiona opadały na znoszony kamlotowy chałat; sine, cienkie wargi przestawały się trząść w psalmodyi namiętnéj; przebłyski księżycowe na czole jego i brodzie siwéj zaćmiewały się, cała postać w oczach niemal kurczyła się i zwijała w sobie, a kiedy skrzypiący szlaban podnosił swoje ciężkie ramię, wędrowiec nasz miał przed sobą zgarbionego, kaszlącego żyda, którego drżące i sztywne palce zaledwie mogły utrzymać grosz celny.
Stary Hersz mieszkał sam. Żona jego, i synowie, i dzieci synów jego, legli już dawno na mogiłkach przedmiejskich. Sam był, lecz samotności swéj użyć mógł chyba w nocy, nie dosypiając, ile już stary i nawykły do snów przerywanych.
W dzień bowiem, w piątki zwłaszcza i wtorki, most, stojący na głównym trakcie, roił się od chłopskich wozów, wozików i szlacheckich bryczek, i dudniał pod ciężarem nie jednego korca pszenicy i żyta, a rżenie koni, ryk bydła i energiczne klątwy powożących brzmiały tam wtedy od świtu do zmierzchu.
Noc dopiero późna uciszała ten rozgwar targowy. Odrębność dźwięków zacierała się zwolna, głosy w oddaleniu gasły, a niewyraźne szmery roztapiały się w ogólny ciszę, wśród któréj słychać już tylko było szum rzeki, prącéj naprzód całą siłą wód swoich, i recitativa modlitewnego starego Hersza, falujące po całéj gamie głosu tych zapadłych piersi, a w najwyższych swoich nutach zdające się być przenikliwym okrzykiem jakiéjś czuwającéj nad uśpioném miastem strażnicy.
Otóż rzeka ta i jéj brzegi były jedyną poezyą tego zakątka.
Wędrowiec nasz, przebywszy most, znajdował się odrazu w mizernéj mieścinie, która zdawała sobie wprawdzie przypominać lepsze jakieś czasy i jako klejnot szlachecki ukazywała zamek po-biskupi, i kościół stary, i jakieś mury a wieże, ale w sercu swém pozwoliła się rozsiąść kramikom brudnym, niechlujnym, domostwom nędznym, szynczkom podejrzanym, i ulic swoich nie strzegła przed błotem, a na parkanach świeciła pstrocizną porozwieszanéj pościeli. Ot, zwyczajnie — ni wieś, ni miasto. Coś, co samo nie wie, jak mu się rozwijać daléj: czy przykupując rozległe grunta i sadowiąc się po włościańsku między zagonami warzywa i kartofli, czy cisnąc się na rynek i legitymując prawa do swéj nazwy kilkoma murowanemi kamienicami, które zdawały się wyrzekać wszelkiéj wspólności z uliczkami, rozbiegającemi się na prawo i na lewo, nierzadko zakończonemi miedzą, dzielącą dwa pólka sąsiedzkie.
Miasteczko *** było miastem, bo miało wszystko prawie, czego miastu trzeba. Więc burmistrza, burmistrzową i ich dwie córki, aptekarza, felczera, bańki i pijawki, księdza proboszcza, wikaryusza i handel winny, dwóch policyantów, z których jeden ograniczał swe funkcye administracyjne do wyręczania kucharki burmistrza w skrobaniu kartofli i noszeniu wody, — drugi, człowiek stateczny, z nosem mocno zaczerwienionym i przybierającym w mrozy zimowe barwę dojrzewającéj śliwki, nosił zwykle pod pachą „papiery,“ jak się wyrażał. Coby to jednak były za papiery, mieszkańcy miasteczka nigdy dowiedziéć się nie mogli. Były jednak poszlaki, pozwalające się domyślać, że są to akta jakiéjś staréj, spadłéj z regestru sprawy, z któremi policyant nasz, ex-woźny, nigdy się rozstać nie mógł, jako z zabytkiem minionéj świetności losu.
Miasteczko nasze miało prócz tego sklep „galanteryjny,” w którym można było dostać szuwaksu, szczotek do butów, śledzi, starych obręczy, nafty i bawełnianych towarów; tudzież sklep korzenny, którego właściciel handlował zbożem z okoliczną szlachtą, fundując już sam butelczynę, ilekroć kupił „ze stratą,” — że już nie wspomnę o mniejszych kramach i kramikach, nierzadko składających się z kilku funtów mąki lub kilkunastu łokci tasiemek jaskrawych. Prócz tego, na czém zresztą, mówiąc nawiasem, niejedno miasteczko poprzestaćby już mogło, *** miało sikawkę i trzy zielone beczki, zatoczone majestatycznie przed balkon pani burmistrzowéj, — pocztę wcale porządną, gdzie można było od czasu do czasu odebrać listy, no i gazety, jeśli ich nie zagubiły dzieci pana adjunkta, będącego w ścisłéj przyjaźni z pocztmistrzem. Ah, przepraszam! miało jeszcze restauratora, który był zarazem rzeźnikiem, a przyrządzał co targ i co jarmark wyśmienite kotlety wieprzowe z różnych odpadków, kotlety tak pieprzne, że po nich najwstrzemięźliwszy szlachcic pił w handelku do wieczora. Wreszcie miało i szkółkę, w któréj dzieci miejskie uczyły się katechizmu, pieśni kościelnych, czytania, pisania i rachunków. To ostatnie podaję z zastrzeżeniem, wiedząc, że nauczyciel, człeczek zafukany, chuderlawy, mały, sam nawet nigdy jakoś pod wieczór wyrachować się nie mógł przed żoną z groszaków, gdy zbyt długo w podmiejskiéj karczmie „na Maiku” siedział.
Otóż, z tego wszystkiego pokazuje się, że miasteczko nasze nie było jakąś tam pierwszą lepszą osadą, ale wcale przyzwoitém miastem. Złudzenie to chciałbym ci, czytelniku, zachować jaknajdłużéj. Tak mało wogóle mamy dziś złudzeń!
Cóż, kiedy z drugiéj znów strony, miało ono w obrębie swoim proste, zwykłe stodoły, w których cepy bębniły każdéj jesieni, że daj Boże amen! — jak mawiał policyant numer 1, — miało obory z beczącemi bez ceremonii cielętami, ku wielkiemu zgorszeniu pani burmistrzowéj, mającéj to sobie za osobistą obrazę, — tudzież przybudówki mocno podejrzane, z których rozlegało się pod wieczór wcale niedwuznaczne krząkanie stworzeń, na widok których pani aptekarzowa z lekkim, dystyngowanym okrzykiem cofała się w stronę spacerującego z nią kasyera, lubo zdawaćby się mogło profanom, że w aptekarzu pewniejszą pomoc w tak groźnéj sytuacyi znaléźćby powinna. Daléj, miasteczko nasze miało całe tuziny ledwo odzianych dzieciąt, trzepoczących się jak wróble w kurzu ulicznym; miało mnóstwo kur z przyznanemi prawami obywatelstwa, rozgrzebujących poważnie śmiecie na środku rynku; — oraz całe procesye kaczek, pluszczących się w stojących tamże po każdym deszczu kałużach, — i wiele jeszcze innych, równie kompromitujących znamion znikczemnienia chłopskiego prawie i zaparcia się swéj własnéj miejskiéj godności.
Czego zaś miasteczko nasze nie miało, nie będę tu wspominać dla dwóch przyczyn: pierwsza, że i stolica nasza wielu rzeczy niezbędnych miastu dotąd także nie ma, a powtóre, że ono samo nie obliczało się nigdy ze swemi brakami, sądząc, i słusznie, w prostocie ducha swojego, że wiatr rozniesie wreszcie każdą kupę śmiecia, że słońce wysuszy każdą kałużę i, co nawet jest dowodem wysokiéj moralności jego, że ludzie wieczorem powinni siedziéć w domu, a nie rozbijać nosów, włócząc się po ciemnych ulicach.
Otóż, przyjąwszy raz tę zasadę, zgodną najzupełniéj z prawami natury i etyki, władza administracyjna naszego miasteczka spała dobrze, trawiła jeszcze lepiéj, a co najważniejsza, nie „wysadzała” żadnych komisyj i, co za tém idzie, miała mniéj rozczarowań a więcéj spokoju.
Otóż w tym to błogosławionym zakątku, który nie miał nic wspólnego z burzliwemi teoryami rozwoju, na jednéj z uliczek, wybiegających już w pole, bujnym obsiane owsem, na samym brzegu rzeki, która tutaj rozlewa się po piaszczystym odsepie i bywa płytką o wiośnie nawet, stało ubogie domostwo, chata prawie.
Dach, gontami pobity, łatany był i mchem porastał. Nizko nad ziemią zapadłe okienka zasnuły się pajęczyną na pordzewiałych zawiasach; jedno z nich deskami było zabite, drugie przez otwór czarny ukazywało wnętrze izby pustéj, z napół rozwalonym kominem.
Drzwi, zaparte kołkiem, krzywo wisiały na oderwanéj zawiasie, a płot, rozebrany prawie do szczętu, resztkami połamanych żeber osłaniał ślady drobnych pod okienkiem grządek, na który świeciło kilka zdziczałych jaskrów, zabytek dawnego ogródka.
Domostwo to pustką stało.
Przed wielu laty, ostatni właściciel jego, Paweł Duniak, rybak stary, wstał z progu o brzasku bladego dnia zimowego, wziął sieć, kij, torbę płócienną, nasunął czapkę na siwą głowę tak głęboko, jakby nie chciał, żeby go wschodzące widziało słońce, obejrzał się, drzwi kołkiem zaparł, na psa świsnął i poszedł drogą.
Od owéj pory nikt tu nie mieszkał. Duniak krewnych nie miał, do dziedzictwa mizernego nikt się nie kwapił; może téż ludziska spodziewali się powrotu starego Pawła, dość, że chata została bezpańską i poczęto ją zwać „Dunianką,” jak po umarłym. Za chatą rozciągał się kawałek nieobsianego pola, na którém bujnie wyrastały dziewanny kiściaste i piołun rzucał się kępkami zieleni bladéj, chorowitéj, zgorzkniałéj.
W chacie gospodarzyły nietoperze i myszy; pólka obsiewał wiatr naniesioném ziarnem mietlicy srebrzystéj i czerwonego szczawiku, rosa podlewała zapuszczone grzędy w ogródku, a słonko pilnowało obejścia od świtu do zmierzchu.
W najbliższém sąsiedztwie chaty owéj, kiedy jeszcze Paweł stary w niéj mieszkał, nieco tylko wyżéj w górę rzeki, stała farbiarnia z należącą do niéj obszerną szopą. Szyld zastępowały kolorowe pasma wełny, kusząc oczy przechodzących niewiast i dziewek.
Co téż to za farbiarz był ten stary Joś Goebel! Wełny w takich kolorach nie widziałeś na trzy mile wkoło. Kiedy pons, to już taki, że się sam śmiał do człowieka. Kiedy zielony, to jak ruta w wianku. Kiedy modry, to jak niebo.
Sławną téż była farbiarnia Goebla na okolicę; nigdzie kolor złocisty nie był tak jaskrawy, nigdzie granat tak czysty.
Śmiały się do nich oczy dziewcząt, chodzących po wodę do rzeki, ale najbardziéj — siwe oczy Kasi Duniaczki, która siadywała na przełazku, łączącym obie zagrody, czekając, rychło ojciec powróci.
O tych oczach Kasi dużo było w miasteczku gadania. Wielkie, podłużne i znacznie od oprawy swojéj jaśniejsze, były jakby powtórzeniem fali rzecznéj, ocienionéj zarastającą brzegi wierzbiną, fali, w którą matka dziewczyny, przed urodzeniem jéj jeszcze, wpatrywała się rankiem i wieczorem, czekając, aż się we mgłach sinych ukażą czarniawe tratwy, na których Paweł Duniak flisował podówczas.
Miały téż te oczy wszystkie właściwości tajemniczéj głębiny rzecznéj. Jak ona odbijały rankiem promyki słońca, które się w nich dwoiły, niby złote strzałki, wymierzone prosto w serce tych, co nieopatrznie nadto się do Kasi zbliżyli; jak ona pełne były ruchomych świateł i cieni, odbijając najulotniejsze duszy wrażenia; jak ona, w chwilach niepokoju lub gniewu, stawały się czarne prawie, przepaściste, wzburzone. Jak ona wreszcie przyciągały i odpychały zarazem, a gdyś się w nie zapatrzył, widziałeś jasno, że ich zadumane spojrzenia lecą gdzieś w dal nieznaną, w nieskończoną, w mglistą. Całkiem, jak rzeka. Oczy te, pomimo, a może właśnie dla piękności swojéj, smutnéj używały sławy.
Poprostu mówiono, że były „uroczne.”
Stara Mikulina wiedziała nawet, dlaczego były takiemi. A ot, jak się rzecz miała.
Kiedy żona Pawła Duniaka przestała karmić piersią małą swoją Kasię, — dziecko, nędznie żywione, poczęło marniéć tak, że w parę tygodni wyglądało „jak pasyjka.” Krowy nie było kupić za co, na mleko téż nie codzień grosz jaki się znalazł. Osowiała dziecina żyć musiała kartoflami i przygrzewaną polewką. Maleństwo płakało a płakało; mówiono, że było przełamane.
Mierzyła je tedy stara Mikulina, dociągając lewy łokietek do prawego kolanka i lewe kolanko do prawego łokietka, a gdy i to nie pomogło, matka poczęła zawodzić, a kumoszki zbiegły się z pociechą. Jedna radziła wyskrobać trzy niecki, z ciasta tego ugotować trzy kluski i dać je naczczo dziecku; druga radziła mierzyć je nicią dziewięcioraką nakrzyż; inna, ryzykowniejsza, doradzała kąpać je w „hebdzie,” które to ziele taką ma własność, że dziecko słabe albo zaraz umrze, jeśli mu nie na życie, albo téż wnet wyzdrowieje. Pawłowa popatrzała dziwnie na mówiącą, a potém machnęła ręką i rzekła: „niech ono tam!” co zapewne znaczyć miało: „kocham je i tak, to blade biedactwo moje... nie przykrzy mi się!” — i znów oczy zakryła fartuchem.
Gdy się sąsiadki rozeszły, a dziecko płakać zaczęło, matka, instynktem jakimś wiedziona, przycisnęła je do piersi, w któréj źródło pokarmu niecałkiem wyschło jeszcze. Usta dzieciny chciwie ją chwyciły.
W parę tygodni potém dziecka poznać było trudno. Żółta, pomarszczona twarzyczka wypełniła się i wybielała dziwnie, oczęta patrzyły wesoło, rączki igrały to z pulchnemi paluszkami nóżek różowych, to z koralami na matczynéj szyi.
— A widzicie, nie mówiłam, że się dziewięcioraka nić nada! — rzekła raz Błażkowa.
Duniaczka się zaśmiała.
— Ot, nadało się, że dziewucha ssie znowu.
Okrzyknęła się głośno Błażkowa:
— A cóżeście wy najlepszego zrobili! a toćże dziewczyna będzie miała uroczne oczy!
— A niech je tam ma zdrowa! — odrzekła z filozoficznym spokojem matka, ku wielkiemu zgorszeniu wszystkich sąsiadek, które się zbiegły przypatrywać przyszłemu wyrodkowi natury. Stały, kiwały głowami, pomrukiwały zcicha, a wyrodek natury ssał tymczasem pełną buzią, a jego oczy, owe przyszłe „uroczne,” śmiały się do matki.
Niedługo jednak Duniaczka cieszyła się swojém piękném, tak heroicznie uratowaném dzieckiem. Czy to, że szczupłą i wątłą kobietę zmęczyło przedłużone karmienie Kasi, czy téż zbyt ostry wiatr przeciągał nad rzeką, gdy młoda żona flisaka wypatrywała Pawła swojego we mgłach jesiennych poranków, dość, że pod zimę zaczęła chudnąć, kasłać, niedomagać czegoś, i nie doczekawszy Zielonych Świąt wiosennych, umarła, osierocając trzechletnią dziecinę. Paweł od rozumu z żalu odchodził. Kochał on bardzo tę niebogę swoją, do któréj po kilka miesięcy nieraz tęsknić musiał na tratwach. Tęsknota téż owa wplotła w tę miłość jego dziwnie poetyczny żywioł. Wartując przy ognisku w wiosenne miesięczne noce, słuchiwał wiatru, wiejącego od swojéj chaty, i śpiewywał piosenki o Zoście swojéj, o modrookiéj, i wzdychał. A kiedy wracał, serce mu się tłukło w piersiach pod sukmaną siwą, jak ptak spłoszony, i obejmował ognistym wzrokiem i uściskiem żonę młodą, płoniącą mu się, jako krasny mak, w ramionach.
Otóż gdy mu to kochanie jego umarło, kumoszki mówiły, że od żałości w głowie mu się popsuło. Z cechowemi wódki ni miodu nie chciał pić, korali z szyi nieboszczki zdjąć nie dał, jakby w domu córki nie było, nocą przy ciele sam został, a gdy dzwony poczęły bić, a kościelny z krzyżem ku mogiłkom ruszył, podniósł się z ławy bez łzy jednéj, bez jęku, ściskając jeno pięści, aż kości trzeszczały. I tak w milczeniu na cmentarz szedł, a z cmentarza wprost do lasu, nie zaglądając nawet do chaty, do dziecka.
Trzy dni sumował w lesie, tłukąc głowę o sosny, o zielone, i piersią padając na ziemię, na czarną. Las szumiał i dziwował się, że w piersi ludzkiéj takie wichry jęków zrywać się mogły, a rosa dziwiła się, że nim padła na mchy, już one mokre były i spłakane.
Czwartego dnia wrócił Paweł do chaty blady i postarzały, jakby po ciężkiéj niemocy. Kumoszkom, które się opiekowały Kasią, „Bóg zapłać” powiedział, nawiązał sieci i, porzuciwszy tratwy i żywot flisaczy, rybakiem został.
Tak minęło lat kilka. W sierocéj chacie Duniaka nie było gospodyni nowéj. Paweł, zawsze posępny, milczący, odstraszał nawet najbardziéj zaciekłe w swataniu kumoszki. Pólko swoje obsiewał prosem, obsadzał ziemniakami, dziecko pielęgnował troskliwie, ryby łowił i do miasta nosił.
Tak przechodziła większa część roku. Ale kiedy na wiosnę ruszyły wody i flisacze pieśni się rozległy, do Pawła „coś przystępowało,” jak mawiali jego sąsiedzi. Dniami i nocami włóczył się nad rzeką, zapominając ponastawiać sieci i podrywki, chwytał powietrze głęboko unoszącą się piersią, jakby mu oddechu brakło, a w oczach błyszczał mu ogień dawny. Aż gdy usłyszał głos Kasi, lub spojrzał na mogiłki zielone, wzdychał, opuszczał głowę i chmurny wracał do chaty.
Kasia tymczasem rosła, jak trzcina, a oczy jéj nie rzucały dotychczas żadnych innych uroków, prócz uroku wiosennéj swobody. Aż oto drobny wypadek przypomniał je kumoszkom i podał w podejrzenie mocne.
Pod kowalową strzechą jaskółka ulepiła gniazdko, a wkrótce na brzeżku jego gładkim, okrągłym, miękko wytłoczonym piersią matczyną, ukazały się trzy żółte, roztwarte dziobki, przedmiot podziwu chłopców od szewca, którzy przystawali, przypatrując im się, ilekroć bez niebezpieczeństwa oberwania pocięglem po grzbiecie udało im się obrócić drogę na kuźnię. Stara jaskółka bywała wtedy niespokojna bardzo i z głośnym krzykiem padała piersią na gniazdko, otulając je dwojgiem skrzydeł czarnych przed pożądliwym wzrokiem adeptów kunsztu szewckiego, którzy, niezadowoleni z takiéj przerwy ciekawego widowiska, starali się spłoszyć biedną ptaszynę klaskaniem, gwizdaniem i rzucaniem mniéj lub wiecéj szczęśliwém grudką ziemi i błota.
Trafiona jaskółka zrywała się wówczas, a opisawszy w powietrzu błyskawiczne kółko, padała znów cała drżąca, bez tchu prawie na gniazdko; otworzywszy zaś dziobek czarny, zwracała się do napastników, sycząc i trzepiąc skrzydłami. To rozdrażnienie bezbronnéj ptaszyny wywoływało zwykle głośne wybuchy śmiechu pomiędzy chłopcami i pobudzało ich do nowych napaści. Otóż, zdarzyło się, że Kasia, przechodząc koło kuźni, zatrzymała się w pośród gromadki dzieci i przypatrywać się poczęła téj nierównéj ze wszech miar walce; ale zaledwie wlepiła w gniazdko siwe swoje oczy, powiał wiatr niespodziany i przeniósł je na ziemię z pod strzechy. Chłopcy od szewca rzucili się na zdobycz, tak, jak ludzie zwykli się rzucać na każdą rzecz upadłą, bez litości, ze śmiechem, z hałasem. A gdy przeminął zachwyt posiadania trzech, bardzo brzydkich, nagich jeszcze, z ogromnemi głowami piskląt, przypomniano sobie Kasię i osądzono, że to jéj oczy uroczne spowodowały upadek gniazdeczka.
— Popatrzyła, i już! — mówili chłopaki, obchodząc ją dokoła ciekawie i trwożnie; i każdy z nich poniósł z sobą do domu wrażenie przypadku, który w opowiadaniu nabrał wszystkich cech cudownych wydarzeń i żywo przypomniał starszym prorocze przepowiednie Błażkowéj.
Ktoś z sąsiadów wspomniał o tém Pawłowi; ale rybak splunął w garść i spojrzał na mówiącego tak, że tamten, cofnąwszy się dyplomatycznie, oparł się dopiero u własnego płotu. Odtąd jednakże dzieci z miasteczka, przestrzeżone zapewne przez trwożliwe matki, poczęły unikać Kasi; a gdy dzieweczka pytała, czemu z nią bawić się nie chcą, rówieśnica jéj, zezowata stolarzanka odpowiedziała z przekąsem:
— Matusia powiadają, że ty masz złe oczy.
Kasia zawstydziła się i, zaczerwieniwszy się mocno, spuściła ku ziemi śliczne swoje, długiemi rzęsami ocienione źrenice, a postawszy tak chwilę i czując napływające do nich łzy gorące, zwróciła się i zwolna poszła ku domowi. A za nią leciał szyderczy, niemiłosierny śmiech dzieci.
Dnia tego wieczorem Kasia zapytała ojca:
— Powiedzcie mi, tatuńciu, co to są złe oczy?
Rybak przypomniał sobie zaczepkę sąsiada.
— Kto ci to powiedział? — krzyknął, zrywając się w ognistych łunach cały.
— A to dzieci powiadają, że ja mam złe oczy.
Paweł wstrząsnął dziewczynę za ramię.
— To jest kłamstwo! słyszysz, to jest kłamstwo! — zawołał wściekły; — a ty mi do dzieci obcych nie chodź, przy domu siedź, rozumiesz?
Kasi z bólu i ze strachu łzy po twarzyczce pobiegły; otarłszy je ukradkiem, ojca za nogi chwyciła, dziękując, a potém cichutko w kąt poszła i, łykając łzy nieproszone, zabrała się do skrobania ziemniaków na wieczerzę. Paweł z pode łba poglądał na nią, siedząc zadumany na ławie. A gdy powieczerzali i dziewczyna spać się już układła, zbliżył się do niéj, śpiącą w oczy lekko pocałował, a otarłszy rękawem łzę gorzką, westchnął zcicha: „Oj, biednaż ty, biedna sierota!”
Tak tedy Kasi, odepchniętéj przez dziatwę miasteczka, pozostał tylko jeden towarzysz zabaw, kudłaty Burek, z którym dziewczyna dzieliła obiad swój i wieczerzę. Zabawy te jednak ograniczały się z konieczności na bieganiu po podwórku lub po izbie. Gdy ojciec na rzece był, lub zadumał się smutnie, jak to zwyczajem mu się stawało, Kasia nie miała do kogo przemówić słowa.
Jakże chętnie byłaby pogadała nieraz z Urielem, synem farbiarza Goebla, który był jedyną istotą ludzką, nieprześladującą jéj nigdy.
Nie śmiała jednak jakoś go zaczepić.
Chłopiec był piękny, parę lat zaledwie od niéj starszy, lecz milczący i smutny, jak nieraz bywają dzieci tego ludu w najpierwszéj młodości swojéj, póki im życie nie obudzi duszy, śniącéj w jakiéjś bezwiednéj zadumie o niedolach wiekowych wzgardzonego plemienia swojego.
Z chajdery, którą ukończył świeżo, wyniósł myśl zamgloną, skłonną do marzeń, roztęsknioną proroctwami do jakiéjś nieznanéj przyszłości, i nawyknienie do śpiewnéj, zawodzącéj jakoby mowy. W domu jedynakiem był, nienaganianym do pracy żadnéj, a wychowany przez matkę, która go osierociła wcześnie, lgnął do ludzi sercem, potrzebującém cieplejszego uczucia i otoczenia, niż je znajdował w farbiarni, gdzie stary Goebel, cały oddany faskom swoim i cebrzykom, potrzeby takiéj ani sam doznawał, ani ją u syna pojmował.
Uriel lubił cichą, spokojną dzieweczkę rybaka.
Prostota serc i samotność przyciągała ich wzajemnie; nie było nikogo, ktoby rozdmuchiwał w ich młodych piersiach te wstręty i nienawiści rasowe, które w takich właśnie społecznych nizinach, gdzie ich nie łagodzi żadna wspólność pojęć, dążeń i celów, występuję zwykle w najbardziéj szorstkich, odpychających się wzajemnie przejawach. Ot, poprostu, nie było pomiędzy niemi nikogo, ktoby im mówił: Nie gadaj do niego, bo to żyd; nie patrz na nią, bo to córka goja.
Morze łez i krwi, dzielące ludy i rasy, nie istniało dla nich.
Zrazu siadywali sobie cicho, każde na swoim progu, słuchając w milczeniu, jak huczał młyn na Czekaju, jak las szumiał na Majdanach za rzeką, jak przewoźnicy nawoływali się z promów, jak psy szczekały, lub bocian klekotał.
Wkrótce jednak Kasia, ośmieliwszy się, zagadała do chłopca raz i drugi, a że im szum rzeki przeszkadzał w rozmowie, zeszli się u przełazka, przy płocie, łączącym obie zagrody.
Tutaj to dziewczyna opowiedziała Urielowi, jako jéj tatuńcio do dzieci chodzić nie da; jako i dzieci bawić się z nią nie chcą i mówią, że ona ma złe oczy.
— Może to ono tak i jest! — dodała, zamyśliwszy się smutnie.
W istocie, te oczy, które, lubo dziecięce jeszcze, tyle już łez wylać musiały, jéj saméj wydawały się nieraz już „złemi.”
— Może tak jest... — powtórzyła, podnosząc na chłopca trwożliwe, jakby spłoszone, niezwykłéj piękności źrenice.
Uriel popatrzył w nie długo — i jemu wydały się czegoś straszne te głębokie, przejrzyste jak rzeka oczy. Nie odrzekł jednak nic, żeby dziewczyny nie martwić. Zagadał o czém inném, rozśmiał się i dziewczę poweselało jakoś. Odtąd jednakże ciągnęła go do niéj dziwna ciekawość. Czuł się podrażnionym tém niebezpieczeństwem tajemniczém, nieznaném, które mu groziło tak zblizka, a które on miał dość odwagi wyzywać niejako. Przychodził do przełazka wzruszony, niespokojny, i patrzał, patrzał, patrzał i napatrzyć się oczu tych nie mógł. Dziewczyna, szczebiocząc z nim, grządki swoje pełła, króliki karmiła, ziemniaki skrobała, a wszystko szło raźniéj jakoś i weseléj. Nie była już samą. Burek tylko, widząc się zaniedbanym teraz, warczał za zbliżeniem się chłopca, póki go Kasia nie uciszyła, głaszcząc po łbie kudłatym śniadą swoją, opaloną rączką.
Tak minęły dwa lata, dwie zimy — i znów przyszła wiosna. Kasia, piętnastoletnia już wówczas dziewczyna, wyrosła i rozkwitła pięknością niezwykłą, jak dziki kwiat leśny. I chociaż śliczne jéj włosy okrywała tylko mizerna chusteczka, chociaż na święto miała jedyną, spłowiałą, perkalową sukienczynę, a na codzień lichy modraczek, to jednak, kiedy otworzyła świeże, czerwone usta, na których uśmiech, jak motyl złoty, siadywał; kiedy podniosła oczy swoje przejrzyste i zawiodła jednę z tych piosnek, które na polach naszych skowronki gubią w przelocie, — Kasia była tak piękną, tak wiosennie powabną, że patrząc na nią, mimowoli przypomniéć było można zasłyszane kiedyś baśnie o zaklętéj królewnie. Uriel po dawnemu patrzał na nią z dziwem, a gdy znikła w progu chaty, stał jeszcze i widział ją przed sobą, migającą mu, jak mgiełka w błękitném, wiosenném powietrzu. Źrenice jego nauczyły się, chodząc za nią ciągle, odtwarzać obraz jéj, gdy jéj już nie było. Widocznie urok rzuciła na niego.
Pewnego czerwcowego wieczora, Kasia, piorąc chusty, stała u rzeki na kamieniu, w krótkiéj spódniczynie, bijąc z całych sił swoich kijanką grubą odzież rybaczą starego Pawła.
Wtém, na przeciwległym brzegu rozległa się chrypliwa piosenka stelmacha Kałużnego, znanego pijaka, który pod wieczór korbelki na raki zastawiał.
Dziewczyna podniosła głowę i słuchała, przestawszy uderzać kijanką. Że jednak uderzenia te stelmachowi taktu dodawały, spostrzegł wnet przerwę i spojrzał w stronę, zkąd dolatywały go poprzednio. Ujrzawszy Kasię, splunął z gniewem i rzekł:
— Na psa urok! a czegóżeś się ty na mnie tak wpatrzyła, wiedźmo ty jakaś? Dyabli nadali! Nic już z moich raków nie będzie!
Mówiąc to, szarpnął się gniewnie; a że już pod zwykłą swoją miarę w głowie miał, tak nieszczęśliwie się zatoczył, że w wodę wpadł i tonąć począł.
Krzyknęła przenikliwie strwożona Kasia; ludzie się zbiegli ratować i wkrótce wydobyto Kałużnego, który, przyszedłszy nieco do siebie, zbielałe oczy podniósł na brzeg przeciwny, gdzie struchlała Kasia stała, załamawszy ręce, i począł bełkotać gniewnie:
— A to ta przeklęta dziewka Duniaka wypatrzyła mi ten trafunek temi swemi powietrznemi oczami...
Przed szumem rzeki Kasia słów tych dosłyszéć nie mogła; lecz zobaczywszy kilka wzniesionych, grożących jéj pięści, rzuciła się z krzykiem do chaty, drzwi na skobelek zaparła i gorzko płakać zaczęła, przytuliwszy się w kącie.
Ojca nie było podtenczas w chacie.
Skuloną tak i płaczącą zastał ją Uriel, który z miasteczka wracał, a nie widząc dziewczęcia ani u rzeki, gdzie ją zostawił, ani na podwórku, niespokojny do okienka szedł patrzyć, co się z nią stało.
Zobaczywszy go, dziewczyna szybko otarła oczy.
— Czego ty płaczesz, Kasia? — zapytał chłopiec.
— A czegóżbym płakała, jak nie téj złéj doli mojéj z temi oczami... Kałużny do wody wpadł, i tyle... a teraz się odgrażają... bić może będą!... a tatuńcia niema!
Chłopiec, słysząc to, zafrasował się mocno. A jednak, wyznać trzeba, że uczuł pewne zadowolenie na myśl, że może mu dziewczyny bronić wypadnie.
Od okna przeszedł do drzwi, obejrzał skobelek, zamknął, zastawił ławą; sam zaś, ująwszy kij starego Pawła, przy oknie stanął, czekając napaści. Kasi tymczasem polecił siedziéć na zapiecku, w najbezpieczniejszém, jak mu się zdawało, miejscu.
Podczas tych przygotowań do obrony mówili z sobą półsłówkami, zcicha, jak mówią ci, którym zagraża wielkie i blizkie niebezpieczeństwo. Kasia płakać przestała, Uriel oczekiwał napastników z bijącém od zmieszanych wzruszeń sercem. Była tam i obawa, i duma, i budząca się w nim bujność zuchwała, młodzieńcza. Tak minęła godzina, mniéj może. Heroiczne to jednak usposobienie bohaterów naszych na nic się tym razem nie zdało, gromadka bowiem ratujących rozeszła się powoli do domów, a ci, co najzawzięciéj Kasi wygrażali, razem z Kałużnym pociągnęli do narożnego szynczku na rozgrzewkę. Gdy znikli, Uriel westchnął głęboko. Było to może odetchnienie ulgi pełne dla ściśnionych niepokojem piersi, a może westchnienie żalu, że nie mógł okazać, jaki to on mocny, jak to on niczego się nie boi, jak to on Kasię obronić potrafi.
— Odeszli — szepnął, zawiedziony jakby, dziewczynie.
Kasia zeskoczyła z zapiecka, niespokojna o chusty swoje.
Otworzyli drzwi, popatrzyli — nie było nikogo.
Uriel jednak dziewczyny saméj puścić nie chciał, do rzeki ją podprowadził, a gdy Kasia, zabrawszy grube ojca koszule, do chaty wróciła, na płocie siadł i nieprędzéj ze stanowiska obranego zeszedł, aż ujrzał podpływającego z siećmi Pawła Duniaka.
Rybak stary powrócił zły czegoś, zgryziony — i dlatego to zapewne Kasia o całém owém zajściu nie wspomniała nic, a tajemnica ta wspólna ściśléj jeszcze połączyła dwie młode istoty, tak wyjątkowo zbliżone do siebie osamotnieniem i jakby fatalnością jakąś.
Zażyłość z musu stała się wkrótce zażyłością z wyboru.
Tak przeszło kilka miesięcy.
Tymczasem farbiarnia się rozwijała tak pomyślnie, że stary Joś Goebel, nie mogąc robocie nadążyć sam, a nie chcąc przymusu czynić jedynakowi, którego zajęcie to nie pociągało jakoś, przyjął na gody parobka, rudego Franka z Czekaja, który, lubo szpetny jak szatan, kosooki i przez ospę podziobany jak sito, do roboty tęgo się brał i nie robił sobie z tego skrupułu, że „u żyda służy,” co w miasteczku uważaném było dotychczas za coś jakby wzgardliwego.
Owóż Frankowi temu śliczna Kasia Duniaczka odrazu w oko wpadła. Słyszał on tam coś o tych „urokach,” ale, że już nie z jednego pieca chleb jadł i po świecie rozglądał się z maleńka, libertynem potrosze był i nie dowierzał przygadywkom kumoszek. Ot, poprostu głowę stracił.
Drogę jéj zabiegał, wiadro ze studzienki wyciągał, drewka znosić pomagał i już tylko o tém myślał, jakby tę jagodę, tę malinę, przywabić do siebie.
Niełatwo to było. Dziewczyna, harda z natury, spłoszona złém ludzi obejściem, dziką była, a Franka rudego bała się poprostu — tak szpetnym zdał się ten ospowaty, czarniawy człowiek jéj oczom, przywykłym do pięknéj, pogodnéj, delikatnéj twarzy Uriela.
Spostrzegł niebawem rudy aspirant, że drogą tą nie zajdzie daleko, to téż chwycił się po niejakim czasie całkiem innéj taktyki. Ilekroć wrócił z miasteczka, przynosił Kasi jakąś wieść drażniącą, powtarzając, co tam o oczach tych jéj mówiono, jak ją nazywano wiedźmą, jak się odgrażano na nią; dziewczyna truła się tém i płakiwała po kątach, a rudy Franek oczekiwał tylko, aż dziewczę poznawszy, jak bardzo jest wzgardzoném, i straciwszy wszelką nadzieję szczęśliwszéj losu odmiany, powie sobie wreszcie: „Jaki on poczciwy ten Franek, że patrzy na mnie, jak na każdą inną, z prawemi oczami dziewczynę!” Nieszczęściem jednak dla planów swoich, przybył Franek na farbiarnię zapóźno; Kasia nadto już przywykła pocieszać się w utrapieniach swoich słodką życzliwością Uriela. Nie była już samotną; miała się przed kim użalić, wypłakać; wiedziała téż, że chłopcu miłą była, jak siostra, a proste jéj serce nie pragnęło więcéj. Franek jednak nie był jednym z tych, co łatwo porzucają zamiary swoje. Obojętność i wstręt, jaki mu okazywała piękna dziewczyna, drażniły go coraz bardziéj.
Na domiar złego, rzucając dokoła kosemi swemi oczami, spostrzegł, że Kasia mile patrzy na farbiarzowego syna. Przy pierwszéj więc sposobności do Duniaka zaszedłszy, bąknął coś o tém staremu. Rybak zatrząsł się, za kark go pochwycił i, podniósłszy wysoko, przez płot do farbiarni rzucił, a potém splunął, ręce w połę wytarł, jakby po dotknięciu padliny, i siadł dumać na ławie, oddychając gniewnie i głośno. Czy wierzył, czy nie wierzył — trudno było wiedziéć; dziewczynie jednak swojéj nie rzekł i słowa; czas tylko jaki patrzał pilnie na jéj bladawą, dziecinną jeszcze twarzyczkę i ciężko wzdychał. Rudy Franek długo w pokrzywach pod płotem leżał, jak garnek rozbity, nareszcie pod wieczór, pozbierawszy się jakoś, klnąc i stękając, na farbiarnię wrócił, z sercem kipiącém nienawiścią i zemstą dla hardego starca i jego pięknéj córki.
Odtąd, ilekroć do miasteczka zaszedł, dziwy opowiadał o „urocznéj” dziewczynie Duniaka, która się pokochała w żydzie i na „katolika” (tu pięścią uderzał w chude, zapadłe piersi) patrzéć nawet nie chce.
Zgorszenie było powszechne; kumoszki głowami kiwały, wzdychając; dziewczęta chichotały szyderczo; chłopcy się odgrażali, słowem, wszystko aż wrzało przeciw biednéj Kasi, jak w poruszoném mrowisku.
Nadszedł dzień Bożego Ciała. Ustawiono w rynku ołtarze. Dziewczęta z miasteczka szły w bieli i w kwiatach, niosąc chorągwie złociste i jaskrawo malowane obrazy. Jedna tylko Kasia Duniaczka nie śmiała iść z niemi, i wtedy dopiero, kiedy procesya do kościoła weszła, przypadła biedna dziewczyna na progu kruchty, łącząc swój głos, łzami nabrany, z płaczem śpiewającego ludu. Przez drzwi otworzone szeroko widać było ołtarz wśród jarzących świateł i chwiejące się po obu stronach nawy chorągwie rozwiane.
Naraz, zrobiła się cisza. Siwy kapłan wzniósł w obu rękach monstrancyę złocistą, obwieszoną wianuszkami z ziół pachnących, i zwrócił się do ludu, by mu błogosławić. Uderzyły rozgłośnie dzwony, dymy kadzideł obłoczkiem sinym w górę się poniosły, tłum padł twarzą na ziemię, a w powietrzu zabrzmiało uroczyste Salvum fac.
Uniesiona wzruszeniem tajemniczém, Kasia podniosła w górę piękne oczy swoje, podniosła — i krzyknęła...
Ołtarz, obwieszony jedwabiami, które się od wysoko ustawionych świec zajęły, palił się na najwyższych gzemsach swoich, jak Tabor ukoronowany płomieniem.
W kościele cisza była; drżący głos starca, wznoszącego „święte świętych,” zwiastował pokój i zbawienie ludowi.
Przenikliwy krzyk Kasi zatrzepotał się, jak ptak, pod kamienném sklepieniem świątyni i znikł w majestatycznym chórze organów, które kapłanowi odpowiedziały: „Amen.”
Ołtarz gorzał...
Dziewczyna, jak urzeczona, wpatrzyła się weń szeroko roztwartemi z przerażenia oczami.
Kapłan błogosławił wschodowi i zachodowi słońca, zakreślając krzyż, złocistych blasków pełen, nad ukorzonym tłumem. Błogosławił południowi i północy...
Naraz rozległo się wołanie: „gore!”
Na krzyk ten, zerwała się Kasia i, jak obłąkana, biedz w stronę rzeki poczęła...
Powstało zamieszanie okropne, ludzie rzucili się jedni ratować, inni uciekać. Ci właśnie spostrzegli Kasię. Ktoś krzyknął: „czarownica!” a na to hasło, tłum rozjątrzony rzucił się za nią w pogoń, miotając kamienie, obelgi i błoto, co kto miał.
Bez tchu leciała dziewczyna, jak wichrem niesiona; jasne jéj długie włosy rozplotły się w biegu; mizerna chusteczka, związana na piersiach, szeleściała jako skrzydła ptaka... Już, już dopaść miała chaty ojca swego, gdy przebiegającą mimo farbiarni kamień trafnie rzucony uderzył w głowę tak silnie, że dziewczyna bez pamięci na ziemię upadła. Krew polała się z rozciętéj skroni, tłum roznamiętniony coraz był bliżéj i byłby ją rozszarpał niechybnie, gdy w progu farbiarni ukazał się Uriel, dziewczynę ranioną pochwycił na ręce i drzwi zaparł. Napastnicy, ujrzawszy strugę krwi czerwoną, ostygli jakoś w zaciętości swojéj i, powybijawszy tylko szyby w farbiarni, do pożaru w miasteczku wrócili. Tymczasem nadbiegł Paweł, który z garstką odważnych ratował kościół od ognia; w drodze dowiedział on się o zajściu pod farbiarnią i biegł oszalały prawie z bólu i wściekłości. Gdy do izby wszedł i obaczył krwawe na podłodze ślady, zatrząsł się cały, a chwyciwszy się obiema rękami za włosy siwe, ryknął, jak zwierz raniony, i padł na ziemię przy ławie, na któréj złożono Kasię, tamując naprędce krew, obficie spływającą na bladą jéj twarzyczkę. Chwilę tak leżał z zaciśniętemi pięściami i chrapliwym oddechem, a łzy grube, ciężkie spadały mu po zoranéj troską twarzy.
Wreszcie opamiętał się jakoś, dziewczynę na ręce wziął i do chaty swojéj niósł, chwiejąc się cały, jak człowiek, który dźwiga ciężar nad siły. Długo leżała w gorączce Kasia biedna, rzucając się i krzycząc po nocach ratunku; długo potém, z sił wyczerpana, leżała nieruchoma, z zamkniętemi oczami. Nareszcie młodość przemogła chorobę, rana zabliźniła się, a blada dziewczyna wstała z ubogiego tapczana na życie dalszéj niedoli.
Uriel dopiero w czasie choroby Kasi poznał, jak drogą mu była. Tęsknił bez niéj, marniał, sechł, jak kwiat bez rosy; a kiedy dziewczę pierwszy raz stanęło w blaskach dnia jesiennego na progu swojéj chaty, rzucił się do niéj i poczuł, że kocha.
Dziewczyna téż na widok jego pięknéj, pobladłéj twarzy, zmieszała się dziwnie, a w uszach jéj zabrzmiał echem głos złowieszczy ścigającego ją tłumu, który ją i tego żydowskiego chłopca w jedném łączył przekleństwie.
Zadrżała. Zdawało jéj się, że ten tłum wyjący pędzi tuż, tuż za nią, że ją napiera, popychając nad brzeg przepaści straszliwéj, na dnie któréj, w płomieniach cały, Uriel wyciąga do niéj ramiona.
Chwyciła się odźwierka, żeby nie upaść, i przymknęła oczy olśnione.
Było jéj miło i straszno czegoś. Oprzytomniawszy, poruszyła ustami, chcąc się uśmiechnąć do patrzącego w nią, jak w obraz, chłopca, ale uśmiech ten zagasiły dwie łzy, jasne i wielkie, któremi przemówiły bez słów „uroczne” jéj oczy.
Odtąd uczucie, łączące Uriela i Kasię, nabrało jakiéjś gorącéj barwy, podobnie, jak rozwijające się kwiaty, które słońce maluje w coraz to żywsze kolory.
Chłopiec zapomniéć nie mógł, jak ją przytuloną do piersi swoich niósł; dziewczyna słyszała ciągle ten głos nieszczęsny, który razem z obelgą rzucił jéj jakby wyrok losu nieodmienny. Mówili z sobą mało, milkli nagle, spoglądając na siebie długo, dziewczyna zadumywała się czegoś. Uriel płonął, a potém większa jeszcze bladość osiadała na jego namiętnéj, pokrywającéj się puchem młodzieńczym twarzy.
Przychodził do przełazka wzruszony, drżący i przemawiał do Kasi zcicha, gorąco, chociaż treść rozmowy prostą była, powszednią, a mówiąc, pochylał się ku niéj i oczyma pił jéj spojrzenie. O! teraz i on był pewnym, że dziewczyna ma oczy „uroczne.” Jasność ich błękitną czuł w piersiach, jak świt nieznanego dotychczas, tajemniczego słońca, które budziło do życia wszystkie jego władze.
Dziwna jakaś nieśmiałość zastąpiła dawne poufne obejście. Widywali się rzadziéj, witali stęsknieni, rozchodzili smutni. Pogodna jesień długo tego roku chodziła w błękitnych mgłach i srebrnych tkankach pajęczych po ziemi usypanéj różnobarwnym liściem, zapalając purpurą winogrady dzikie i potrząsając złotem brzozy i wierzby płaczące nad rzeką. Jaskółki i bociany wahały się z odlotem, wiśnie tu i owdzie w sadach podmiejskich zakwitły spóźnionym kwiatem.
Dla Uriela i Kasi była to jakby druga wiosna, owszem nawet, jakby pierwsza w ich życiu.
Tymczasem rudy Franek raz jeszcze zmienił swe plany. Z właściwą sobie chytrą przebiegłością zrozumiał, że Kasię tylko po jakiéjś ostatecznéj katastrofie posiąść będzie mógł. Zapragnął tedy kwiat ten dziki, który świeży, biały swój kielich odwracał od niego, widziéć jaknajprędzéj zerwanym, rzuconym na ziemię, zdeptanym. Przestał więc prześladować Kasię, i natomiast, niechcący jakoby, ułatwiał widywanie się z nią Urielowi, drażnił chłopca za nieśmiałość jego, dziewczęcą prawie. Pilno mu było widziéć dziewczynę w przepaści hańby, obarczoną przekleństwem ojca i wzgardą ludzi, gdyż mówił sobie: „wtedy musi moją być!”
Nie na rękę mu była niewinność ich dziewicza, niecierpliwił się, klął, radby w Uriela przelać własne swoje żary. To znowu, widząc ich razem, burzył się i za włosy darł, i znieść nie mógł świeżego głosu dziewczyny, gdy wiatr poniósł jéj piosenkę od rzeki.
A tymczasem płomień, rozdmuchiwany przez niego, ogarniał dwie te fatalnie zbliżone z sobą istoty, koniecznie, bez ratunku, na zgubę.
Gwiazda wieczorna, która długo nad ich głowami złote roztaczała blaski, zakryła oczy mgłą srebrną, jako rąbkiem białym. Zaszumiał las na Majdanach, zerwał się wicher z za rzeki, zatrząsł chatą Duniaka i rozwiał się po polach w poświstach długich, jęczących. Szron na okienku Kasi topniał od jéj oddechu, a śnieg na ścieżce do okienka tego topniał od śladów Uriela.
Minęła zima. W czerwcu ławicą szły jesiotry pod wodę. Stary Duniak całe noce spędzał na rzece z sieciami, to ryby łowiąc, to nasłuchując pieśni flisaczych. Rankiem dopiero powracał i znużony usypiał na ławie, ledwo spojrzawszy na córkę.
Kasia bywała blada, milcząca, roztargniona czegoś, niechętnie zabierała się do roboty i nieraz polewka nie była gotową, gdy ojciec świtaniem powrócił.
Pobłażał jednak Paweł jedynaczce swojéj, — była sierotą, nie miał serca jéj łajać, folgował.
Dziwno mu tylko było, że Kasia nie posiała w ogródku swoim krasnych maczków, ni lawendy, ni ostróżek modrych, i że mu się nie wiesza na szyi, prosząc o paciorki lub wstążkę, jak owo dawniéj bywało.
— Ot, sumuje czegoś! zwyczajnie sierota, bez matki!
I wzdychał.
Tak przeszło lato, burzliwe w tym roku, pełne piorunów, nawałnic, chmur czarnych jak noc i oślepiających błysków. Ziemia była rozpalona; parne powietrze wrzało. Burze biły plony ziemi; do rzeki, która się niosła z szumem ogromnym, przystęp był trudny, sieci trzeba było nastawiać z mozołem wielkim.
Stary Goebel dopadkami tylko suszył piękne, jaskrawe pasma wełny swojéj; parobek jego chodził chmurny, z zaiskrzonemi, jak wilk, oczyma.
W powszechnéj trosce o chleb codzienny zapomniano jakoś o Kasi. Naraz, w jesieni, ludzie, przechodzący około chaty Duniaka, posłyszeli głośny, zawodzący płacz kobiecy i krzyk ogromny drżącego, męzkiego głosu, i klątwy, i jęki. A w chwilę ucichło wszystko nagle, snadź opanował się ten gniew wielki i zdusił nadludzką siłą woli wpół wybuchu.
Ludzie postali, pogadali i i rozeszli się zwolna.
Nazajutrz jednak Kasia nie wyszła z chaty, jak zwykle co ranek, po wodę i odtąd nie widywano jéj wcale. Chorą była, mówiono; na pewne jednak nie wiedziano nic zgoła, — stary nie puszczał do chaty nikogo, na pytania nie odpowiadał.
Ryby łowił tylko na wędkę, tuż przy domu, drzwi na zaszczepkę zatknąwszy, i to tyle tylko, ile sam zjeść mógł, bo na sprzedaż nie nosił ich do miasta.
Po wodę do studni sam chodził, sam kartofle podbierał i skrobał, sam warzył wieczerzę i obiad, sam chusty prał. Obca noga w chacie nie postała.
Ludziska różnie o tém gadali. Stare kumoszki zwłaszcza w głowę zachodziły, co to ma znaczyć.
Podglądały, podpatrywały, — wszystko napróżno, chata była tak szczelnie zamknięta, że para z niéj nie wyszła.
Do kościoła nawet Duniak chodzić przestał. On, co dawniéj, chorągiew niosąc cechową, najtęższym basem śpiewał: „Witaj Królowo!” tak, że aż sklepienia drżały, dziś, jakby zapomniał pacierza, w niedzielne ranki siadywał na progu milczący.
Rudy Franek téż ludzi unikać zaczął.
Bywało — podejdzie wieczorem pod chatę Duniaka i patrzy i słucha, ale gdy raz i drugi stary pięście ścisnął i warknął, jak rozjątrzony brytan, i podniósł się z progu, kosooki parobek odchodził w milczeniu, łyskając nieprzyjemnie oczami.
Odpychały się wzajemnie ta duma i ta zawziętość.
Uriela nie było w domu. W przeddzień owego wybuchu w Duniaka chacie, wyjechał z polecenia ojca do wuja swego, mieszkającego w mieście poblizkiém. Żegnając Kasię, mówił jéj, że za trzy dni wróci; oddalał się niechętnie, — każda godzina bez niéj straconą mu była. Tymczasem nie wracał, a Kasia nie wyglądała go nawet okienkiem; chata Duniaka jak grób zamkniętą była.
Aż jakoś po godach drzwi jéj otwarły się nagle.
W progu stał proboszcz sędziwy, który tu w nocy, widać, wezwanym być musiał. Stał i oczy ocierał z łez, czy z mgły porannéj, patrząc na wschodzące słońce. Poza nim wysunęła się z chaty stara jakaś, nieznana kobieta i, otulona w chustę, poszła ku Majdanom leśnym. Stado wron zerwało się z krzykiem, łopocąc ciężko skrzydłami. Domostwa się otwierały, ludzie stawali na progach, sine dymy wiły się gdzieniegdzie z kominów. Proboszcz szeptał modlitwę, potém odwrócił się raz jeszcze, zrobił znak krzyża i opuścił chatę.
W izbie, na tapczanie, pod ścianą, leżał trup pięknéj Kasi, z dwoma wielkiemi, niezastygłemi jeszcze łzami u spuszczonych rzęs ciemnych.
Duniak stał nad tapczanem osłupiały, nieprzytomny, śniady jakiś dziwnie na twarzy, z załamanemi kościstemi rękami, niepatrzący na ludzi, co się tłoczyć poczęli do izby tłumnie, wynagradzając sobie tak długo powstrzymywaną ciekawość.
Zdawało im się, że tu ujrzą dziw jakiś, — tymczasem nic niezwykłego w izbie nie było. Śmierć i boleść nie są przecież rzeczą niezwykłą na ziemi.
Popatrzyli, pomodlili się, ten i ów westchnął i odeszli do pracy codziennéj. Ojciec ten zmartwiały, milczący, został sam z trupem jedynaczki swojéj. Słońce tylko ulitowało się tego siwego sieroty i przyszło mu świecić do izby ciemnéj i zimnéj jednym z tych promieni, które w końcu lutego zapowiadają już wiosnę.
Pogrzeb Kasi odbył się cicho i śpiesznie. Ojciec nie dał jéj tknąć nikomu: sam w trumience ułożył ją, jak dziecko; sam ubrał, sam zaplótł warkocze, sam powiózł na cmentarz. A gdy powrócił, chusty i tapczan spalił; stolik pchnął nogą, aż się rozleciał, a potém, noc całą przesiedziawszy na progu, wstał rankiem, otrząsnął się, przetarł oczy i, przybrawszy się niewiele do drogi, chatę, jakeśmy mówili, zaparł i w świat precz poszedł.
∗ ∗
∗ |
Na farbiarni cicho było tymczasem. Jesienią jeszcze, zaraz po owym w chacie wybuchu, zaszedł był stary Duniak do Goebla, którego zastał przy robocie w półkożuszku, w klapiących łapciach, z krótką fajeczką w zębach, przed progiem.
— Gdzie syn wasz? — ochrypłym zagadnął głosem.
— Nu! gdzie ma być?... w mieście jest...
Duniakowi twarz gniewem zaszła.
— Nie sądzono mu... — mruknął gwałtownie przez zaciśnięte zęby; a potém chwycił Goebla za kołnierz i wrzucił go niemal do izby; sam za nim wszedł i drzwiami trzasnął. Co mówili z sobą — nikt nie wie. Słychać tylko było stłumiony, wściekłością rwący się w piersi głos starego rybaka i jękliwe „o weh mir!... o weh mir!...” żyda.
I wówczas nawet, gdy Duniak wyszedł w płomieniach cały, z zaciśniętemi pięściami i ostatnią na ustach klątwą, farbiarz nie przestawał jęczéć i wyrzekać, i targać się za pejsy i brodę, kiwając się w tył i naprzód, a lamentując głośno.
Dopiero nocą już prawie wywlókł się z izby, zaszwargotał z parobkiem, pomagając mu śpiesznie konia do wózka zakładać, wdział na siebie chałat pikowany, a usiadłszy w głębi wózka na worku z obrokiem, nerwowym ruchem targnął lejce, wysoko wywijając batem, skręcił w stronę najbliższego miasta.
Kurzawa podniosła się na drodze i zakryła wózek; długo jednak jeszcze parobek, patrzący za nim z wykrzywioną brzydkim uśmiechem twarzą, słyszał jękliwy głos w cieniach nocy i skargi spazmatyczne starego Goebla.
Pod samém miastem dopiero, u celu już drogi swéj, uciszył się farbiarz.
Poprawił jarmułkę, bat przełożył w drugą rękę, splunął i z pozornym spokojem zajechał do szwagra, u którego Uriel w odwiedzinach od dwu dni bawił.
Młody chłopiec, zobaczywszy ojca i szkapę zziajaną, poczerwieniał, otworzył usta, chciał pytać się o coś, ale nie śmiał.
Stary powitał go spokojnie, w oczy mu jednak nie patrząc, konia mu oddał, napoić kazał i obrok zasypać, a sam ze szwagrem, który tu bławatny sklep trzymał, do alkierza szedł na rozmowę.
Do świtu prawie słychać było zapalczywy szept dwóch głosów, zachłystujących się i przemagających kolejno.
Urielowi, który w obocznéj izbie na ławie zasnąć próbował, zdawało się, że odróżnia chrzęst rozwiązywanego trzosa i liczenie pieniędzy.
Potém ucichło jakoś, a z alkierza wyszedł kupiec bławatny, pas gładząc. Przymrużonemi oczyma spojrzał na Uriela z uśmiechem, odchylającym piękne, wypukłe wargi, i przeszedł dyskretnie mimo ławy na palcach, skrzypiąc świecącemi butami.
Za nim wysunął się stary Goebel, z zafrasowaném obliczem; syna zbudził i, zaprzągłszy z nim szkapę, pożegnał go uściskiem długim, gorączkowym jakimś i, siadłszy na wózek, jechał precz do domu.
Uriel, wytrzymać już dłużéj nie mogąc, rzucił się z pytaniami do wuja... Przeczuwał niebezpieczeństwo jakieś dla siebie, było mu tak, jakby w wodę szedł, nie wiedząc jak głęboka.
Wuj atoli długo nań drwiąco jakoś w milczeniu patrzał, aż naglony, rzekł:
— Nu! co ma być? stary tobie żonę wyszukał.
Chłopiec głowę spuścił, oczy mu zaszły jakąś mgłą wilgotną, w gardle mu zaschło, przełknął ślinę, zachłysnął się i milczał.
Wuj téż, czy ulitował się nad zmieszaniem jego, czy rad był choć krótkiemu jeszcze spoczynkowi w betach, usłanych wysoko, rozmowy nie przedłużał i, kołysząc lekko swoją okazałą postać, z powagą do alkierza szedł.
Chłopiec czas jakiś stał jak martwy. Aż gdy turkot wózka ucichł na drodze, a z alkierza dolatywać poczęło lekkie, nosowe chrapanie kupca bławatnego, uczuł się nagle tak samotnym, tak opuszczonym, że za ojcem biedz chciał i, u progu dopiero opamiętawszy się, zawrócił, na ławę padł z załamanemi nad głową rękami i, w poczuciu bezsilności swojéj, gorzko zapłakał, jak dziecko, łkając cicho i żałośnie.
Tymczasem stary Goebel do farbiarni wrócił i pracy się gorączkowo chwycił, jakby dla zagłuszenia się. Był niezmordowanym, od roboty rąk nie odejmował, grzbietu nie prostował, oczu nie podnosił, ust nie otwierał.
Czasem tylko, gdy spojrzał na zamkniętą chatę Duniaka, który okienko wychodzące na farbiarnię deskami zabił, a w progu siadywał sam, zagradzając do niéj wejście szerokiemi swemi barami, Goebel trząść się poczynał, z rąk puszczał cebrzyki swoje i, chwytając się za siwą głowę, jęczał zcicha: „o weh mir!”
Dopiero pod wiosnę uciszył się jakoś, po owym pogrzebie Kasi, gdy stary Duniak z oczu mu zeszedł, precz w świat idąc.
Odkąd chata rybacza, kołkiem zaparta, zupełnie osamotnioną została, zdało się, że farbiarzowi ciężar jakiś spadł z serca.
Raźniejszy już, pojechał na wesele jedynaka swego, który dostał pannę z bogatego domu i ze znacznéj, jak mówiono, familii.
Przeszłość zdawała się coraz daléj i daléj uchodzić. Cień jéj zaledwo majaczył w wiosenne noce nad zapadniętą mogiłką Kasi i opuszczoną chatą rybaka.
Czasem tylko przeszłość ta rzucała długie spojrzenie swych zamglonych oczu w serca tych, co przez nią żyli, czuli, radowali się i cierpieli.
Wszystko zdawało się obracać na dobre; farbiarnia przynosiła coraz większe zyski.
Kosooki, rudy Franek tęgim był pomocnikiem, i choć od śmierci Kasi pić począł, choć po nocach włóczył się, nie wiadomo gdzie i po co, rankiem przecież stawał do roboty pilno, nie dając nigdy wołać jakoś na siebie.
Przy farbiarni się trzymał i choć mu indziéj większe obiecywano zasługi, trwał tu, jakby wyczekując czegoś.
Goeblowi miłym był ten towarzysz milczący, chmurny, dyskretny.
Nie wytrzymałby pewno z oczajduszą jakim, coby na muzykę latał, za dziewczętami patrzał i plótł co ślina przyniesie.
Jego boleść, zabliźniona zaledwie, potrzebowała tego otoczenia ciszy, choćby to była cisza przed burzą.
Raz do roku syna odwiedzał, zabawił dzień, dwa i wracał sam do swoich motków z wełną.
Tak przeszło lat cztery.
Pod wiosnę jakoś stary farbiarz niedomagać począł. Wysechł, pożółkł, zadychiwał się częściéj coraz, postarzał i w oczach nikł prawie. Wreszcie nie podniósł się już wcale z posłania. Do konającego zlecieli się krewni.
Uriel przybiegł najpierwszy, żonę w domu zostawiając i od zmysłów niemal odchodząc z żalu.
Kochał on ojca, a przytém czuł się może względem niego winnym... któż to wie?
To pewna, że od czasu owego widzenia się w domu wuja i owych łez przelanych na ławie twardéj podczas szarego brzasku dnia jesiennego, Uriel, jakby sam osądził się i skazał, tak cichym był, tak powolnym dla wszystkich, tak bezwładnym niemal. Jakaś apatya złamała tę namiętną, lecz nieposiadającą żadnego hartu duszę. Do rodziców wybranéj panny bez oporu zawieźć się dał, obracał się i mówił, jak mu kazano, i chociaż na weselu blady był i drżący tak, jakby to kaźni godzina była, ani jedném słówkiem nie przerwał długich obrzędów i nie zdradził swojéj niechęci.
Po weselu zamieszkał w domu teścia i oddał się pracy, cichy, powolny, milczący, rozczarowany jakby. Czy był lubionym, trudno to powiedziéć, — obojętnym był i obojętność téż wywoływał może. Mało go zresztą znać było w tym domu. Zadumywał się często, po kątach siadał. Teść jego kiwał głową, lecz milczał. Żona za to rzucała mu błyskawice niecierpliwych spojrzeń, rozrządzając nim, jakby martwą rzeczą jaką.
Największe łaski miał u teściowéj; ta jedno mu tylko miała do zarzucenia: Cztery lata mijały już od hucznego wesela Hany, a przecież nie była ona dotychczas matką.
Mimo to jednak Uriel był dla staréj teściowéj Beniaminkiem jakby.
Tłumaczyła go nawet nieraz w téj drażliwéj kwestyi, nad którą bolała sama przed sąsiadkami swojemi.
— Takie delikatne... — mawiała z przymrużeniem małych swych, siwych oczu i z pewném znaczącém skrzywieniem ust, które jéj się zdawało dystyngowaném bardzo.
Otóż, kiedy po pogrzebie ojca, Uriel odprawił bosiny we łzach i poście, jak na pokutnika przystało, wywabiony szumem wezbranych wód wiosennych, na progu farbiarni stanął i spojrzał przed siebie.
Chata Duniaka stała tam, w miesięcznych blaskach, jak grób cicha, pusta, zaparta...
Uriel zakrył oczy rękami.
Zdawało mu się, że ujrzał widmo białe, milczące, a jednak pełne wymowy namiętnéj.
I zdawało mu się, że widzi Kasię, świegocącą na przełazku, jak ptak, i jak ptak zraniony spadającą z połamanemi skrzydły, głęboko pod ziemię...
Echo przyniosło piosenkę jakąś z za rzeki.
Zasłuchał się, wspomnienia poczynały go chwytać potężną siłą. Nie czuł, gdzie jest i co się z nim dzieje.
Przeszłość lat czterech minęła dla niego jak sen, zdawało mu się, że lada chwila ujrzy pstrokatą sukienczynę Kasi i jéj długie, miękkie warkocze, na ramiona niedbale spuszczone.
Wstrzymał oddech, żeby jéj nie spłoszyć; zapatrzył się, jakby olśniony, w przestrzeń daleką.
Naraz drgnął. Szybkie, czające się kroki w pobliżu wyrwały go z zadumy téj, czarów pełnéj.
Spojrzał — przed nim stała stara, zgarbiona wieśniaczka, przebierając suchemi palcami, jakby w zakłopotaniu jakiémś.
Stała i milczała, nie wiedząc, jak go na razie pozdrowić.
Zwykle mawiała ona do ludzi: „pochwalony” — to był żyd jednak, nie godziło się.
Milczała więc chwilę, nareszcie podeszła bliżéj i, odchrząknąwszy, zapytała zniżonym głosem:
— Wyście syn farbiarza?
— Ja. A bo co?
— Dawno się już czaję do was, ano przy ludziach, w dzień, nijako, w nocy znów psa się boję, a tu malec jeść chce, a niema mu kto dać; ja, stara, nie zarobię. Póki farbiarz żył, dawał potrosze na chleb, na krupy; teraz go brakło, brakło i chleba. Tamten stary poganin, Duniak, córkę uśmiercił prawie, taj w świat poszedł. Wam dziecko blizkie, radźcież co.
Uriel słuchał olśniony, wzruszony, drżący. Za rękę chwycił starą.
— To dziecko żyje?
— Tać żyje, krzywdy mu nie było, Bóg świadkiem! chłopiec jak iskra, jak orzeszek...
Uriel oddychał z trudnością, twarz mu pobladła, oczy mgłą zachodziły. Ruszył się i chciał iść przodem, ale długi post i nagłe wzruszenie odebrały mu siły, — jak pijany zatoczył się i wesprzéć musiał.
Po chwili dopiero opamiętawszy się jakoś, do izby wszedł, za czapkę chwycił i śpiesznie miał się do drogi.
— Chodźmy! — szepnął staréj, — chodźmy.
Stara wskazała ręką ku leśnym Majdanom.
— Ano, łęgiem chyba... pod Pławkami, a potém koło młyna... najbliżéj to, ale topiele, aż strach!
Uriel ruszył, wyprzedzając starą. W oczach mu migotały jeszcze czarne, to świecące płatki, szedł jednak, śpiesząc; gdyby mógł, ptakiem by leciał.
W milczeniu szli. Stara zadychiwała się i kaszlała ciężko, kijem macając pewniejszego przejścia po mokradłach łężnych, po kępkach, gdzie rzucało się sitowie ostre i kostka. Jéj chude, w łachmany owinięte stopy, przywykłe snadź do drogi takiéj, nie więcéj znajdowały tu trudności, niż nogi czapli, żórawia lub bociana. Od chwili do chwili pomrukiwała zcicha; było to przywyknienie jéj samotności.
Uriel szedł, nie oglądając się na nią. Powiew nocy rozrzucił mu poły długiego chałata i przynosił szum oddalony, z którym łączyła się jakby modlitwa.
Był to, zwykły o wiosennym nowiu, duet rzeki, wezbranéj całą pełnią wód swoich, i starego Hersza, który dziwnie, przenikliwie wzywał dziś Jehowy o dotrzymanie dawno uczynionych obietnic, obietnic, danych ojcom ojców jego.
Gwiazdy już poczynały gasnąć, kiedy stanęli u chatynki nędznéj, przytulonéj pod lasem, schowanéj prawie pod gałęziami, jak gniazdo ptasie.
Przy chacie téj nie było nic zgoła. Ni grządki, ni płotka, ni studziennego żórawia, ni obórki jakiéj, ni chlewika. Stała sama pod lasem, dumająca, zgarbiona, podporą pod lewy bok ujęta, z roztrzęsionym dachem, i widoczném było po jéj rozmiarach, że jednę tylko izbę mieściła w sobie. Ot, nędza — i tyle.
Opodal, gdzie rzedniał brzeg lasu, widać było bielejące chaty duże, szeregiem między kwitnącemi sadami stojące; to były Majdany leśne.
Psy trwożliwie oszczeknęły się ztamtąd na podróżnych naszych, gorliwsze na drogę wybiegły, ale przycichły wkrótce; pod las nie poszedł żaden.
— Wejdźcież — mówiła stara, chatę otwierając z zaszczepki, gdy Uriel bez tchu prawie oparł się ciężko o pierwszy sośniak z brzegu, — wejdźcie, chłopiec śpi pewno.
Jakoż spał.
Uriel, potknąwszy się zrazu w ciemności, ujrzał przy rozdmuchaném przez starą łuczywie najprzód chustę grubą, na ziemi przed kominkiem zwiniętą, a późniéj śpiącego na niéj chłopczynę. Rzuciło mu się w piersiach serce, jakby ukropem oblane... staréj z rąk kaganek chwycił i chłopcu przypatrywać się począł chciwie.
Dziecko było drobne, niezwykle piękne, z twarzyczką bladawą, ściągłą, na którą ciemne rzęsy u spuszczonych powiek rzucały jakiś cień żałobny, sierocy. Brudne było, zaniedbane, głodne może. Bose nożyny zimne były, twarzyczka szczupła bardzo, oczęta jakby nabrzmiałe po niedawnym płaczu.
Uriel poruszył ustami niewyraźnie, jakby mówić chciał, czy całować; nagle schylił się, chwycił dziecko w ramiona, chałatem go swoim okrył, a rzuciwszy staréj pieniądze, jakie miał, wybiegł z chaty, nie oglądając się nawet.
W pierwszéj téj chwili nie obliczał się z niczém. To drobne ciałko dziecięce, przytulone do jego odkrytéj piersi, senne, oddane mu zupełnie, przejmowało go dreszczem nieznanéj dotychczas rozkoszy.
Olśniony jakby, nie patrząc drogi, biegł, i dopiero przed samą farbiarnią oprzytomniał nieco, usłyszawszy głośne chrapanie parobka pod szopą.
Przyszło mu na myśl, co ludziom powie?
Do dziecka tego, bądź-co-bądź, głośno przyznać się nie mógł; miał żonę, krewnych.
Lecz wyrzec się go — było téż już teraz nad siły jego. Przed kilkoma godzinami wprawdzie nie wiedział o jego istnieniu, lecz teraz, gdy je tak długo, tak gorąco tulił w ramionach, gdy czuł oddech jego, równy, leciuchny oddech, muskający mu twarz pałającą, teraz kochał je.
Uścisk jeden zbliżył te dwie istoty, rozdzielone wszystkiemi prawami świata.
Pod oczyma Boga, w ciszy téj samotnéj nocy, Uriel uczuł je swojém; nie mógł go już oddać nikomu.
Wszedł ostrożnie do izby; dziecko na posłaniu złożył i, przypadłszy twarzą do poduszek, łkał namiętnie, oddany na pastwę wspomnień, pragnień i beznadziejnych żalów.
Chłopczyna rzucił się we śnie, a na piersiach, niezakrytych grubą koszuliną, błysnął mały mosiężny krzyżyk. Dziecko było chrześcianinem.
Nazajutrz kosooki parobek jął złośliwie przypatrywać się chłopcu.
— A wam zkąd ten chuchrak?
— Sierota.
Nie kłamał; dziecko to było straszliwym sierotą; sierotą bez praw, bez opieki, bez imienia.
Franek nie poprzestał na tém.
— Toż i sieroty nie rosną jak grzyby po deszczu, a deszczu dziś w nocy nawet i nie było.
Uriel zmilczał. Zbroił się w cierpliwość, czuł, że to pierwsza dopiero zaczepka, że więcéj takich odpierać mu przyjdzie, i postanowił sobie bronić się tém jedném słowem: sierota.
Chłopczyna tymczasem otworzył wielkie swoje czarne oczy i, przypatrując się obcym, skrzywił do płaczu usteczka, powtarzając żałośnie:
— Babusia! babusia! ja chcę do babusi!
Rudy Franek nie odstępował od dziecka. Trochę się domyślał, trochę przypominał; złośliwym téż był tak, że i bez widoków żadnych dręczyć lubił a drażnić.
— A gdzież babusia twoja? — pytał chłopczyny.
— A w lesie.
— Ii... to pewno jaka stara sowa.
— Nie sowa, nie! ino babusia!
— A gdzież matusia twoja?
— Niema matusi, ino babusia.
— A tatuś?
— Niema tatusia...
Dziecko płakało.
— Głupiś, patrz ino dobrze, to zobaczysz tatusia.
Chłopczyna spoglądał wokoło i silniéj płakać zaczynał.
— A jak ci na imię, pędraku?
— Michałek — odpowiadał malec.
— A może tobie Mosiek? — dogadywał Franek z brzydkim uśmiechem.
Uriela drażniło to niezmiernie.
Myślał, przemyśliwał, jakąby tu obronę chłopcu dać — i nic wymyśléć nie mógł.
Bądź-co-bądź, postanowił, że z dzieckiem nie rozstanie się nigdy.
Liczył na to, że z czasem ludzie przyzwyczają się widziéć tego sierotę pod jego dachem; milczeniem i cierpliwością najzaciętszych przejednać się spodziewał. Tak minęło dni kilka.
Chłopczyna coraz rzadziéj płakał, wspominając babusię, coraz częściéj uśmiechał się do tego bladego mężczyzny, który go na ręce brał, huśtał, pienikami i mlekiem karmił i tak gorąco całował. Było mu tu lepiéj, ciepléj niż w lesie, nie bywał głodny, a do zabawy miał kłębek kolorowéj wełny, którym ciskał po izbie dzień cały, śmiejąc się i szczebiocząc jak wróbel.
Gdy Uriel do umierającego ojca pośpieszał, nie był pewnym, czy pozostanie tu już i obejmie farbiarnię na siebie, czy téż sprzeda ją i powróci do rodziców żony.
Odszukanie chłopca rozstrzygnęło tę wątpliwość. Śmielszym, silniejszym czuł się Uriel tu, gdzie miał dziedzictwo własne.
Postanowił pozostać.
Przygarnąć dziecinę tę, opiekę jéj dać — mógł tylko tutaj. Trzeba jednak było rozmówić się z teściami i sprowadzić żonę. Pomyślał, że im prędzéj to zrobi, tém lepiéj się stanie. Pilno mu teraz było wyjść z dotychczasowéj apatyi i stawić czoło burzy, jaka go prawdopodobnie czekała.
Z wieczora téż zaraz zawołał Franka, zbierając się do drogi.
— Jadę na noc, domu mi tu pilnuj i dziecka — rzekł krótko.
Frankowi nie podobały się te polecania.
— Wilk go nie porwie, a jeśli się boicie, to je weźcie z sobą, pokażecie żonie — mówił drwiąco.
Urielowi oczy błysnęły; chwytał go gniew. Przemógł się jednak, w milczeniu na wózek wsiadł i ruszył tą samą drogą, którą niegdyś stary Goebel, lamentując wśród nocnéj ciszy, przebywał.
∗ ∗
∗ |
W kilka dni potém gwarno było przed farbiarnią. Uriel przywiózł żonę.
Była to kobieta starsza od niego, niepiękna, śniada, z szybko biegającemi czarnemi oczami, które zdradzały wiele chciwości i sprytu.
Mówiła dużo, z gestykulacyą zapalczywą, w któréj znać było nawyknienia kramu, gdzie przez lat kilka wyręczała matkę, ujadając się o każdy grosz z kupującymi.
Mowa jéj posiadała dziwną obfitość określników, improwizowanych naprędce, chwytanych w powietrzu, któremi zasypywała męża, furmana i parobka, wydając polecenia różne.
Od chwili, kiedy postawiła dużą swą, płaską nogę na progu domu tego, znać było, że obejmie go w posiadanie wyłączne, że będzie tu panią.
Uriel, ze swoją postawą szczupłą i pochyloną cokolwiek, z twarzą bladą i nieruchomą, jak cień snuł się w milczeniu. Przy téj kobiecie, zbudowanéj silnie i rozwiniętéj okazale, wyglądał na wyrostka niemal.
Znoszono kufry, przestawiano sprzęty; nowa gospodyni opatrywała rzecz każdą.
Nawinął się Michałek.
— Czyje to? — rzuciła Hana.
Franek uśmiechnął się.
— Nie wiem, majster wiedzą.
— Sierota — pochwycił Uriel.
— Jaka sierota?
— Z drogi podjąłem; podziać się nie ma gdzie.
— Nu, ludziom go dać.
— Bułką się na dzień wyżywi, pod szopą sypia... smutno tak samym.
Hana błysnęła okiem.
— Jakto samym? co to samym? czemu to ma być samym? co to takie rzeczy gadać?
Mówiła, oddychając szybko; snadź kwestya ta wprawiała ją w rozdrażnienie.
Uriel spuścił głowę, czuł się winowajcą, milczał.
Hanę rozbroiła pokora męża; zawołała chłopca i dała mu obwarzanek.
— Jak tobie imię? — spytała.
— Michałek.
— Wie?
Uriel stał jak na rozpalonych węglach.
Hana otwarła usta, nabierając tchu do jakiegoś gwałtownego zarzutu, gdy wtém z samego wierzchołka wysoko wyładowanéj bryki spadło ogromne pudło, a z niego posypały się czepce z kwiatami i jaskrawemi wstęgami.
— Herr Got! — krzyknęła Hana, uderzając w obie dłonie, i jednym skokiem rzuciła się na ratunek drogocennych strojów, których przeznaczeniem było przyprawić o zazdrość wszystkie elegantki miejscowe.
Burza chwilowo zażegnaną była; zdawało się, że wszystko ułoży się szczęśliwie.
Hana, zajęta rozpakowaniem swoich rupieci, nie zapytała już o Michałka, którego téż Uriel przezornie usunął jéj z oczu, uśpiwszy wcześnie pod szopą na sianie.
Nazajutrz, w gorączce instalacyi, młoda pani mniéj zważała na plączące się koło domu chłopię, raz nawet zagadnęła je łaskawie, pytając, czy nie głodne.
Uriel spojrzał i znalazł ją w téj chwili piękną prawie.
Wieczorem zakłopotała się Hana o dziecko, gdzie spać będzie?
— Pod szopą.
— W stancyi miejsca dość, na kufrze spaćby mógł.
Uriel zarumienił się mocno.
Noc poprzednia przeszła mu bezsennie. Tonąc w betach, pod sufit niemal wysłanych, myślał o tém chłopięciu, śpiącém pod szopą, i przewracał się z boku na bok. Na piersiach by je tulić rad i na rękach do snu kołysać.
To téż przed świtem jeszcze zerwał się, tłumacząc żonie, że do koni zajrzy. Pobiegł do szopy. Chłopczyna spał. Uriel pochylił się nad nim i gorącym pocałunkiem zamknął jego piękne, wpół otwarte usteczka, przypominające usta matki.
Potém stanął i zamyślił się.
— Do chedery go nie poszlę — szepnął. — Jeśli mu tu źle będzie, jemu i mnie, to wezmę go i w świat pójdę — szepnął znowu.
Była to jakby obietnica, dana niewidzialnéj istocie jakiéjś, czuwającéj nad sierotą. Ilekroć bowiem był z chłopcem sam, zdawało mu się, że czuje jéj obecność. Przejmowała go wtedy niewymowna słodycz tajemniczego porozumienia we troje. Twarz mu się ożywiała, oczy nabierały wyrazu łagodności niezmiernéj, po ustach błądziły uśmiechy i urywane słowa.
Lecz gdy posłyszał głos Hany, gasnął niejako sam w sobie i powracał do powszedniości oblicza.
Gdy zamęt pierwszych dni po przybyciu Hany przeminął, na farbiarni rozpoczęło się życie pracowite, pełne zabiegów, w które żona Uriela całą swą wkładała duszę.
Od rana do nocy można ją było widziéć kręcącą się to po miasteczku, gdzie wełnę zamawiała, odnosiła, przedawała, — to po domu, gdzie zwijała pasma jaskrawe na wielkiém motowidle, lub warzyła posiłek. Do dziecka przywykła jakoś. Kilka jeszcze razy zapytywała o nie męża, ale młody człowiek miał na ustach tę jednę tylko odpowiedź: sierota.
Zabiegi Hany nie były daremne, farbiarnia rozwijała się widocznie, a w wielkiéj skrzyni, stojącéj w głowach małżeńskiego łoża, nie jeden srebrny talar leżał, czekając dziedzica.
Dziedzic jednak nie przybywał.
Jedyném téż zmartwieniem Hany było to, że dzieci nie miała.
Tak przeszło lat sześć.
W miasteczku, w miarę jak chłopiec rósł, zaczęło się przejawiać pewne zaciekawienie się nim.
To dziecko ochrzczone, które przebywało w żydowskiéj rodzinie, nie dawało spać kumoszkom.
Widywano chłopca w kościele, to prawda, ale wiedziano także, iż razem z opiekunami swoimi obchodzi szabas. To było dziwne, potworne, oburzające.
Szepty, ciche zrazu, zaczęły krążyć śmieléj, głośniéj, zuchwaléj coraz... niejedno słówko dobiegło aż do uszu Hany, w któréj zaczęła się budzić jakaś skryta niechęć dla tego chrześciańskiego sieroty, który miał przejrzyste, podłużne oczy jéj męża.
A kiedy chłopiec doszedł lat dziesięciu i gdy wcześnie ustalające się rysy jego żywo przypomniały piękną Kasię, szepty zmieniły się w urągania głośne, a chłopca zwać zaczęto: Michał Duniak.
Ile w tém wszystkiém było roboty tajemnéj Franka, trudno było orzec. Parobek w dzień pracował, a wieczorem znikał z farbiarni i nieraz świtem dopiero powracał. Widywano go w miasteczku w brudnych szynkowniach, gdzie nierozłącznym towarzyszem jego był od jakiegoś czasu Mowsza.
Kto to był Mowsza? czém się trudnił? z czego żył? niełatwo byłoby nam odpowiedziéć na to.
Wiedziano powszechnie, że Mowsza ze szwarcownikami za rzeką się schodził, że po ustronnych karczmach z włóczęgami się zmawiał, że konszachty jakieś prowadził.
Uczciwi żydzi w miasteczku jawną mu okazywali wzgardę, zarzucano mu czyny haniebne, w synagodze pokazać się nie śmiał.
Sama już powierzchowność jego złą była dla niego rekomendacyą.
Twarz jego, brudnéj i niezdrowéj cery, nadzwyczaj była ruchliwa. Raz zdawała się czaić, jak zwierzę, zwinięta w tysiąc zmarszczek, skrzyżowanych na niéj burzliwie i maskujących jéj rysy, to znów występowała wypukło, bezczelnie, z świecącemi się policzkami, rozlana jakaś, pełna moralnego nieładu. Ręce jego długie, haczykowate, drżące, podrzucane gestykulacyą ohydną, zdawały się czyhać na coś, jak szpony drapieżnego ptaka. Człowiek ten wnętrze swoje na wierzchu nosił i sprawiał wrażenie nad wyraz wstrętne.
Franek jednak, czy potrzebował go, czy téż nie był zdolnym do subtelniejszych wrażeń, przylgnął jakoś do Mowszy, trawiąc z nim co dnia prawie długie godziny w brudnym jakim zaułku i szeptem a gestem porozumiewając się z nowym przyjacielem.
Tymczasem kahał miasteczka niemniéj poruszony był sprawą Michałka. Domyślano się wiele, pewnego jednak nie było nic. Uriel, zaczepiany, podnosił ramiona i odpowiadał krótko: sierota.
Tu jednak ciekawość całkiem inny przybrała charakter.
Kumoszki szeptały, uśmiechały się złośliwie, gorszyły, ale niemniéj za serce je chwytała ta ojcowska opieka, jaką farbiarz otaczał chłopca.
W kahale, przeciwnie, ciekawość ta przeradzała się, w miarę zyskiwania podstaw, w jakąś inkwizytorską zaciętość. W tém zagorzałém, fanatyczném gronie fakt istnienia Michałka uważany był za jakąś osobliwą zbrodnię, za jakąś anomalię potworną, którą należało, bądź-co-bądź, zgładzić, zniszczyć, zatrzéć bez śladu.
Zaczęły się tedy napastliwe wycieczki przeciw Urielowi. Farbiarz znosił je cierpliwie. Miłość jego dla chłopca tak wielką była, że rozkosz jéj opłacała mu sowicie doznawane przykrości i zniewagi.
Czuł jednak, że ta siła, która przeciw niemu i chłopcu powstaje, potężną jest — i drżał na myśl, że zgnieść może dziecko. Zaczęły się dla niego dnie niespokojne i noce bezsenne. Myślał, jakby tę burzę zażegnać, nie rozłączając się z chłopcem. W domu téż, cichym dotąd, zaczęły się swary, wymówki, podejrzenia...
Hana, jakby ulegając jakimś podmuchom nienawiści, patrzéć nie mogła na sierotę. Mściła się na nim za smutną zadumę, z jaką Uriel poglądał w dal, jakby w przeszłość zamgloną, za milczenie, które go odosobniało od niéj, za to może nawet, że dzieci dotąd nie miała. Chłopiec zdawał jéj się być żywą zaporą pomiędzy nią a mężem. Zaczęła go téż prześladować z całą zaciętością kobiety zazdrosnéj, namiętnéj.
Dziecko pomizerniało, pobladło, zrobiło się milczące, dzikie. Uriel ukradkiem chwytał je w ramiona i całował i pieścił, bolało go to jednak niezmiernie, że taić się musiał. Oczy jego zapadły, postać pochyliła się, postarzał. Widoczném było, że całe to, tak naprężone położenie doprowadzić musi do rychłego wybuchu. Drżał i chwytał się za głowę, patrząc poważnym wzrokiem na zapadłą chatę Duniaka, z któréj w miesięczne noce zdawały się dolatywać skargi jakieś i płacze.
Tymczasem wytężona uwaga kahału zwróciła się od farbiarni w inną całkiem stronę.
Do miasteczka przybywał nowy rabin, który miał sławę cudotwórczéj niemal świętości.
Żydzi od zmysłów prawie odchodzili z uwielbienia; mężczyźni gromadami chodzili po ulicach w odświętnych chałatach, jakby na uroczystość jaką; kobiety warzyły rybę i makaron, jak na szabas.
Chorzy, kalecy, nędzarze, procesyą obiegli drzwi uczonego rabina, szukając porady i pomocy.
Rabin mało kogo do siebie dopuszczał i całe dnie modlił się w milczeniu i w poście, a od drzwi jego chorzy i smutni odchodzili, błogosławiąc go, wskrzeszeni na duchu, ufni, pełni nadziei.
Wiara uzdrawiała tu jeszcze całą swą potęgą.
Wieści o uczonym rabinie wstrząsnęły duszą Hany, dawne nadzieje w niéj ożyły — ona pójdzie i prosić go będzie o modlitwę za sobą, a Bóg da jéj synów i córki, któreby chować i wyposażać mogła.
Wierzyła, iż się tak stać musi, bo i dlaczegóż staćby się nie miało? Większe, dziwniejsze cuda opowiadano sobie z powodu nowego rabina.
Uriel, któremu Hana powierzyła te myśli swoje, nie zdawał się być uniesiony w tym samym stopniu, co żona jego; nie odradzał atoli i milczeniem przyzwalał.
Przybrawszy się tedy w jedwabną, szeleszczącą suknię i w czepiec z żółtemi wstęgami, ruszyła Hana do miasteczka, pełna najświetniejszych nadziei.
W miarę jednak, jak się zbliżała do celu swéj drogi, ogarniało ją zakłopotanie jakieś; przeczuwała zapytania drażliwe, na które wolałaby nie odpowiadać. Przede drzwiami już samemi zawahała się niemal, i kto wie, jaki wycieczka ta miałaby koniec, gdyby nie zjawienie się Mendla Szajnermana, starszego z kahału, który téż do rabina szedł.
Mendel otworzył drzwi i Hanę przed sobą puścił.
— Do rabina? — zapytał zcicha.
Hana skinęła głową.
Mendel dyskretnym był; pierwszą stancyę w milczeniu przeszedł i już miał Hanie drzwi drugie otworzyć, gdy nagle przypomniał coś sobie, za rękę chwycił ją, wstrzymując, i sam poszedł przodem.
Bawił długą dość chwilę. Gdy wyszedł wreszcie i Hanę wpuścił, rabin, nie czekając jéj odezwy, rzekł:
— Sierotę macie u siebie?
— Nu, tak — odpowiedziała Hana.
— Chłopiec to chrześciański jest — dodał rabin, — a ty nie będziesz miéć dzieci, póki on w domu.
Hana klasnęła w ręce. Przeczucia jéj nie były więc daremne.
Zdawna nienawidziła chłopca tego, instynktem czując w nim przeszkodę do szczęścia swego. I oto wszystko się sprawdziło.
Tyle lat, tyle lat straconych! Mogłaby już miéć z tuzin mniejszych lub większych bachorków. Och!
Myśli te błyskawicą przez mózg jéj przemknęły, stała zafrasowana przy progu, czekając jeszcze, spodziewając się rady.
Lecz siwy, zeschły starzec ten, który nad wielką rozłożoną księgą pochylił głowę na obu białych, delikatnych dłoniach, zapomniał już może nawet o obecności kobiety.
Postawszy więc chwilę jeszcze i widząc go tak zadumanym głęboko, na palcach wyszła i nieprędzéj, aż znalazłszy się w ulicy, frasunkowi swemu ulżyła ciężkiém westchnieniem. Usunąć chłopcu z domu — wydało jéj się rzeczą łatwą bardzo, i nie nad tém téż myślała bynajmniéj; lecz te stracone lata, te dzieci, które przedstawiała sobie tak żywo i uważała prawie za odebrane, za wydarte sobie, — to wszystko burzyło ją niezmiernie.
To téż wróciwszy do farbiarni, rozpłynęła się w wymówkach, we łzach, w narzekaniach.
Uriel słuchał zrazu, nic nie rozumiejąc, gdy wreszcie pojął, o co chodzi, porwał się i wybiegł z izby.
Stało się więc to, czego się tak bardzo obawiał.
Odbiorą mu dziecko jego! dziecko jego mu odbiorą!
Za głowę się chwytał i chodził jak obłąkany. Michałka nie było w domu.
Razem z innymi chłopcami z miasteczka pobiegł on przypatrywać się tratwom, które, zaskoczone nagłym mrozem, u brzegów stały, nie mogąc wyruszyć srebrną swoją drogą.
Widok rzeki był smutny, gnębiący jakiś.
Nie zdążyła ona uciszyć, wygładzić wód swoich jesiennych, do których długie deszcze niejednę mętną czarę dolały, gdy niespodzianie mróz silny ściął lodem wszystkie bruzdy jéj zachmurzonego oblicza i brudne piany, noszące się przy brzegach, jak zdarte łachmany.
Nie była to lustrzana szyba, któraby mogła odbić promienie zimowego słońca, ale nierówna, chropowata, wichrami zorana przestrzeń, któréj zmącone wody, jak szły, tak porażone mrozem stanęły, — podobne do oblicza gwałtowną śmiercią zmarłego człowieka, które w osłupieniu śmiertelném zachowało ślady ostatniéj walki bytu z nicością.
Wiatr ostry, północny, niósł się ponad rzeką, kłębiąc w powietrzu śnieżne chmury, któremi zawlókł się horyzont cały.
Tratwy tuliły się na prawym brzegu rzeki. Było ich kilka. Zdaleka wyglądały jak ptastwo w sidła schwytane. Nad rzeką gwarno było i ludno. Nawet policyant Nr 2 „z papierami” stanął, przyglądając się tratwom. Ludzie mają w sobie coś, co ich popycha do przypatrywania się szkodzie lub przykrości cudzéj. Otóż i tutaj nie brak było publiki, która całemi godzinami przysłuchiwała się klątwom i złorzeczeniom Niemca, posyłającego do wszystkich dyabłów tę przeklętą rzekę, która jego drzewo bez procentu trzymać zechce może całą, długą, polską zimę.
Rzeka jednak głuchą była na te klątwy. Wody jéj murem stanęły, jakby broniąc tych dębów i sosen, które kędyś na brzegach jéj wzrosły.
Niemiec, pomimo mrozu, pocił się, drepcząc na krótkich swych nogach; była to pierwsza spekulacya jego w tym kraju i pierwsze niepowodzenie. Przypatrywał się chmurom, rzece téj, palił krótką fajeczkę i klął w przestankach, spluwając.
Kilku flisaków krzątało się po tratwach, paląc w budkach ogniska; inni pili po szynkowniach podmiejskich; byli i tacy, co w miasteczku rodzinę mieli.
Otóż do tratew tych właśnie pobiegł Michałek. Niezmiernie nęciły go flisacze pieśni i nawoływania się, którym odhukiwał ciemny las jodłowy, szumiąc nad Majdanami daleko, wysoko.
Chłopiec w naturze swéj miał coś, co go ciągnęło do wrażeń żywych, niezwykłych. We dnie zamyślał się, patrząc w las ciemny albo w głębię rzeki; nocą zasłuchiwał się w ciszy tak, jakby ona opowiadała mu cudowne jakieś powieści.
Późno już było, gdy wrócił do domu, zziębnięty, ze śladami rozmarzenia w wielkich czarnych oczach.
Uriel czekał na niego przed progiem. Milcząc, chłopca za rękę chwycił i pociągnął za sobą ku chacie Duniaka.
Przeraźliwą była ta pustka zmierzchem zimowym.
Żaden kwiat dziki nie zakrywał śmiertelnego jéj opuszczenia; żaden świegot ptaszy nie przerywał posępnéj ciszy; żaden promyk słońca nie ożywiał tych ścian zapadłych, zczerniałych, gdzie nieszczęście i spustoszenie siedzibę swą miały.
Wiatr miotał zapartemi drzwiami, które na jednéj tylko zgrzytającéj trzymały się zawiasie; okienko drżało, szczękając jakby z zimna resztkami okucia; rozwalony komin przepuszczał mroźne, świszczące podmuchy, które jękiem i skargą napełniały izbę w czasie długich, burzliwych nocy.
Uriel szedł w milczeniu, konwulsyjnie ściskając za rękę dziecko, które dreptało obok niego, zatrwożone czegoś i smutne.
Gdy wreszcie u chaty stanęli, farbiarz pociągnął chłopca ku sobie i rękę mu na głowie położył. Blady był bardzo, usta mu drżały, na słowo zebrać się nie mógł.
Po chwili jednak wzruszenie swoje przemógł i głosem dziwnie miękkim rzekł:
— Nie miałeś ty krzywdy u mnie? Nie był ja dla ciebie zły?
Michałek przytulił się do niego, w oczy mu patrząc.
Westchnął głęboko farbiarz i mówił daléj:
— Odejść ode mnie musisz... do ludzi obcych cię dam...
Chłopcu łzy błysnęły w oczach.
— Nie chcę do obcych... nie chcę!... — zawołał przerażony niemal.
Farbiarz pochylił się do niego.
— Trzeba — mówił głosem wzruszonym, głębokim; — ja nie rad dam ciebie... ale trzeba. Nu, a będziesz ty mnie pamiętał?
I nagle dziecko w ramiona chwyciwszy, uniósł je i o pierś swą oparł, a okrywając pobladłą jego twarzyczkę pocałunkami, szeptał namiętnie:
— Ojcem ci chciałem być... nazwij mnie ty ojcem...
Była chwila milczenia, w któréj można było słyszéć głośne, wytężone bicie serca i przerywany oddech farbiarza.
Michałek rączyny koło szyi mu zarzucił, głowę mu na ramieniu sparł i, jakby ulegając potrzebie sierocego serca, przemówił zcicha:
— Ojcze!
Zaniósł się łkaniem żyd, dziecko na ziemi postawił, a podniósłszy twarz bladą ku zachmurzonym niebiosom, poruszał ustami, jakoby w modlitwie.
Po chwili opamiętał się, chłopca na rękę wziął i do farbiarni zwolna powracał.
Gdy ich tak razem idących obaczyła Hana, która, na progu stojąc, wyglądała męża, zatrząsł nią gniew wielki, źrenice jéj błysnęły żółtém, fosforyczném światłem, usta wązkie drgnęły, nozdrza poruszyły się gwałtownie. Narazie jednak opanowała się jakoś, w chwilę dopiero późniéj, razem z wieczerzą rzuciła chłopcu przez ostre, białe zęby swoje kolący wyraz: „znajdek.” Téj zemsty nie mogła sobie odmówić. Dosłyszał go Uriel, płomienie przeleciały mu po twarzy, łyżkę, którą już do ust niósł, precz odrzucił, wstał, odsuwając gwałtownie stołek, i wyszedł z izby nieprzytomny prawie. Widoczném było, że chłopiec musi ustąpić z domu. Walka nie mogła przeciągać się dłużéj.
Większą część nocy chodził nad rzeką Uriel zadumany, Hana zaś niespokojnie przewracała się na łóżku; dziecko tylko, zmęczone i spłakane, usnęło snem cichym, głębokim.
Nazajutrz farbiarz rzekł pierwszy:
— Namyśliłem się, chłopca do ślusarza oddam, uczciwy to człowiek, krzywdy mu nie zrobi.
Hana w milczeniu i obojętnie napozór wiadomość tę przyjęła. Z gorączkowym jednak pośpiechem zaczęła zbierać manatki chłopca, wiążąc je w węzełek, jakby jéj pilno było wyprawić go choćby natychmiast.
— Niechno jéj zejdzie z oczu ten goj przeklęty — myślała, — a wkrótce potém przyjdą jéj dzieci, jéj własne, małe i duże dzieci.
I rozpływała się w sobie słodyczą niezmierną téj nadziei życia swego.
Tymczasem, wolnym, poważnym krokiem szedł do farbiarni starszy kahału, Mendel Szajnerman.
Był to gość tak niezwykły, że na widok jego Hana krzyknęła głośno; Uriel skinął głową, dotknięty przykrém uczuciem zbliżającéj się katastrofy.
— Przychodzę wedle waszego chłopca — rzekł Szajnerman po kilku wstępnych wyrazach, — sieroty — dodał z uśmiechem wzgardliwym.
Hana zamigotała oczami, ścierając fartuchem najbliższe krzesło dla gościa.
— Ja we Wrocławiu mam znajomego felczera — mówił daléj starszy kahału, siadając na podaném krześle, — nu, tak on rychtyk potrzebuje takiego chłopca jak wasz.
— Na drogę pieniądze się znajdą, niech jedzie.
Uriel wargę przygryzł i milczał. W propozycyi téj poczuł chłodne ostrze niecofnionego wyroku, tak właśnie, jak nieszczęsny seraskier czuje śmiertelny węzeł na obnażonéj szyi, gdy mu z uprzejmém pozdrowieniem i życzeniami szczęścia sułtan przyśle sznurek jedwabny.
Zdobył się jednak biedny człowiek na energię obrony i rzekł:
— Nie, nie chcę, żeby do Wrocławia jechał i u felczera był. Oddam go tu w mieście do ślusarza.
— Co? tu? — zdziwił się Szajnerman; — ja ze starszymi kahału gadał, i z rabinem gadał, i oni powiedzieli, co chłopiec daleko jechać ma.
— Trzymać go u siebie nie będę — odrzekł farbiarz, — ale gdzieś między obcych nie dam go téż.
— Goebel — rzekł tonem napomnienia Szajnerman, — ty z kahałem wojny nie zaczynaj, ty Bogu dziękuj, że się to tak skończy, a chłopca oddaj.
Uriel poczerwieniał, ta groźba dotknęła go do żywego.
— Co mi tam kahał! — zawołał namiętnie. — Wycierpiałem tyle, wycierpię i więcéj, a chłopca na stracenie nie dam.
— Jakie stracenie? co za stracenie? — począł szybko Szajnerman. — Co to gadać takie głupstwa?
A widząc, że farbiarz padł wyczerpany na stołek i milczy, dyplomatycznie zwrócił się do Hany i rzekł:
— Nu, niech się maż namyśli, ja przyjdę jutro.
I skinąwszy głową, wyszedł, z powagą wielką przez podwórze krocząc.
Kiedy przechodził koło szopy, ujrzał Mowszę, rozmawiającego z parobkiem farbiarza. Nagła myśl jakaś zaświeciła mu w oczach. Skinął na wzgardzonego żyda i szedł z nim, już nie w stronę miasteczka, ale wzdłuż rzeki, po samotnéj drożynie, żywemi gestami porozumiewając się w długiéj i cichéj rozmowie.
W izbie tymczasem wybuchnęła Hana potokiem wymówek, łez i narzekań. Uriel, wsparłszy głowę na ręku, jak ogłuszony za stołem siedział. Wszystko więc skończyło się dla niego. Jedyny promyk jego życia zagasa. Odtąd stanie się on własnością wyłączną téj kobiety niekochanéj, która w téj chwili odrazę w nim prawie budziła; dusza jego nie będzie miała gdzie uleciéć, przytulić się, wypocząć. Wszystko się skończyło!
W goryczy cierpienia zdało mu się, jakoby słyszał głos jakiś stary, drżący, złamany, który go po przepaściach wieczności przeklina. I zdało mu się, jakoby słyszał głos drugi, słodki, niewieści, błagający o przebaczenie dla niego. I dusza mdlała mu w piersi, a z oczu przez palce trysnęły łzy — i tak w rozmyślaniach boleści pełnych trwał aż do zmierzchu. Dopiero wieczorna cisza zbudziła go z zadumy.
Nazajutrz, wczesnym rankiem Szajnerman na farbiarnię powrócił. Twarz jego jednak nie miała w sobie téj powagi, spokoju, co wczoraj. Przelatywały po niéj jakieś nagłe cienie i błyski, oczy jego rzucały się szybko z przedmiotu na przedmiot, usta zmuszały się do uśmiechu. Wczoraj przyszedł z czołem wzniesioném wysoko, dziś skradał się niemal. Zdawało się, że długa rozmowa z Mowszą zostawiła jakiś ślad brudny na jego czole.
Zmieszany był, ale przyjacielski bardzo.
— Nu — zawołał od progu zaraz, — dzisiaj zgodzimy się pewno. Ja trochę ustąpię i wy téż trochę ustąpicie. Byłem u rabina — tu zająknął się; — chłopiec w mieście może zostać, ale nie u ślusarza. Niech nie będzie ani mnie, ani tobie, jak ten powiada...
Odsapnął kilka razy głośno i przy stole usiadł.
— Ja wam co powiem — rzekł. — Stary Hersz na szlabanie potrzebuje chłopca takiego; głuchy jest, ludzie wołać muszą i stać, robota łatwa i we dnie tylko, bo nocą mało kto teraz jeździ. Jeśli chcecie teraz zgodę zrobić, tam go dajcie, choćby dziś.
Uriel po walce, jaką przebył sam z sobą, czuł się zupełnie przybitym, złamanym, energia jego wyczerpaną była. Propozycyi téj nowéj słuchał w milczeniu.
Hersza starego znał, iż uczciwym człowiekiem był; warunek oddalenia, który mu najcięższym się zdawał, w téj kombinacyi miejsca już nie miał. Zresztą, jeśli tęsknota zbyt silną będzie, on może sam farbiarnię tę rzuci, chłopca swojego weźmie i w świat z nim pójdzie. Ze szlabanu łatwiéj to jeszcze, niż zkądkolwiek.
Pomyślał chwilę, a potém rzekł:
— Niech będzie!
I zamilkł, wpadając znowu w ponurą zadumę.
Szajnerman, który z wytężeniem na odpowiedź czekał, odetchnął głęboko i za chłopcem się po izbie obejrzał.
Spostrzegła to Hana i zawołała Michałka, który w sieni motowidło strugał.
Chłopczyna wszedł i piękne swoje oczy na gościa podniósł.
Uriel spojrzał na niego i z stłumionym jękiem ręce załamał.
Starszy kahału otworzył usta, zachłysnął się, ślinę przełknął i oczami błysnął kilka razy, jakby tego ufnego dziecięcego wejrzenia znieść nie mógł. Przystąpił wreszcie do niego, a gładząc go po głowie swoją dużą, białą ręką, rzekł:
— Michałek, a chcesz ty do szlabanu iść?
Chłopiec na farbiarza spojrzał, a widząc go tak bladym i stroskanym, rzekł zcicha:
— Czy to ja już koniecznie mam ztąd iść?
Uriel głosem zagasłym powtórzył jak echo:
— Koniecznie!
Chłopczyna zawahał się, a potém rzekł:
— Kiedy tak, to mi wszystko jedno gdzie, pójdę do szlabanu.
— A kluger Bube! — szepnął Szajnerman z przykrym uśmiechem.
Hana krzątała się po izbie, ukrywając swą radość z tego pomyślnego obrotu sprawy; była tak uszczęśliwiona, że stojącemu przy drzwiach chłopcu dała kawałek piernika, przygotowanego dla gościa.
Szajnerman chwilę jeszcze bawił, przedstawiając szczegóły swego projektu.
Stanęło na tém, że farbiarz dziś jeszcze odprowadzi Herszowi chłopca i że nieczęściéj jak raz w tydzień widywać go będzie.
Zaczęła się tedy dla biednego naszego chłopczyny druga faza sieroctwa, cięższa stokroć i smutniejsza niż dotąd.
Wygnańcem się czuł i opuszczonym — i pierwszą gorycz łez tutaj poznał. Dzieckiem był jeszcze drobném, potrzebował rozwijać się w cieple uczucia, jak pisklę w puchu.
A tu wyrzucono go zimą z gniazda jego i pozostawiono z tym już wpółzastygłym starcem, który dnie cale milczał, drzemiąc, a wieczorem rozpoczynał swoje żałobne, rozdzierające duszę modlitwy, przy odgłosie których sierota zasypiał snem gorączkowym, niespokojnym, męczącym.
Przyroda nie dawała mu teraz pociechy żadnéj. Jesienne wichry przestały huczéć nad Majdanami leśnemi. Czarny bór stał niemy i martwy, ostrą linią odcięty od śnieżnéj płaszczyzny. Obumarła rzeka nie porywała już oczu ciemną głębią wód swoich, pusto na niéj było i cicho, żadnego szumu, żadnego pluśnięcia, ni wiosła, ni rybki, ni skrzydeł jaskółczych.
Chłopcu zdawało się, że mu dusza kona wraz z tém bladem, stygnącém słońcem, które, rozproszywszy chmury, zaczynało się ukazywać na kilka chwil znikomych.
Jedyną rozrywką jego oczu były konie i tratwy stojące u brzegu.
Konie lubił bardzo. W domu jeszcze stara szkapa Uriela była przedmiotem jego tkliwych starań, chociaż boki jéj zapadłe nigdy się jakoś wygładzić nie mogły, a dychawiczny kaszel nie opuszczał jéj ni zimą, ni latem. Teraz widział piękniejsze, głośno parskające, rzeźkie koniki, a jednak tęsknił do biednego, zapracowanego zwierzęcia, któremu niejeden pokos trawy drobne jego ręce podały.
— Ona jest w domu! — myślał z zazdrością niemal.
Tratwy przestały już być przedmiotem ciekawości miasta. Niemiec, przekląwszy polską zimę, dawno odjechał, zostawiając pisarza, który wprawdzie za szkodę w drzewie odpowiedzialnym był, ale chętnie wyręczał się wartownikiem, sam w miasteczku bawiąc, gdzie organiścinie na harmonii rad wygrywał. Flisacy, rozproszeni, rzadko tu zaglądali; wrony gospodarzyły dzień cały, napełniając krzykiem powietrze; nocą ciemność padała głęboka, odbita od ogniska, które wartownik rozpalał z wieczora.
Chłopiec patrzył na tratwy — i dziwny smutek przejmował mu duszę. Czuł się tu przykutym jakby urokiem jakimś tajemnym.
Uriel przybiegał wprawdzie wieczorami, wbrew umowie swojéj ze starszym kahału, ale cóż to znaczy wobec całych dni tęsknoty! Kilka zmieszanych pytań i odpowiedzi, kilka pocałunków, kilka łez — i to już wszystko!
Zresztą, dwa czy cztery razy napotkał na drodze swojéj Mowszę, który po tratwach się snuł, flisów wódką częstując, — mógł go widziéć z chłopcem... trzeba się było strzedz i uściśnieniom dziecka wyrywać niemal.
Tak przeszły dwa długie tygodnie.
W farbiarni tymczasem, wbrew nadziejom Hany, nic prawie nie zmieniło się na lepsze.
Uriel zdawał się nie widziéć zabiegów i przymilań, któremi go otaczała żona. Milczący był i zamknięty w sobie, robotę zdał prawie zupełnie na parobka, a wieczorami włóczył się koło domu jak struty, miejsca sobie znaléźć nie mogąc.
Próżno Hana kupowała najpiękniejsze ryby, próżno zagniatała z najbielszéj mąki makaron, — Uriel do stołu niechętnie siadał, a popatrzywszy na miejsce, zajmowane dawniéj przez chłopca, talerz i łyżkę odsuwał, podpierał głowę na ręku i zapadał w głęboką zadumę.
W początku trzeciego tygodnia, we wtorek wieczorem, zjawił się w farbiarni Szajnerman, który od czasu wydalenia chłopca wielką jakoby przyjaźń dla farbiarza powziął, a widząc go tak smutnym i posępnym, zaproponował grę w karty.
Hana świegotliwie poczęła namawiać męża do téj zabawy, stawiając na stole butelkę miodu i pierniki swego pieczywa.
Dał się pociągnąć Uriel naleganiom, machinalnie karty wziął i gra się zaczęła.
Szajnerman okazał się bardziéj jeszcze roztargnionym niżeli farbiarz, przegrywał ciągle, karty wyrzucał nie w porę, pozwalał bić się, zapominał, ręce mu drżały, odkrywał grę, pogwizdywał i raz po raz patrzał niespokojnym wzrokiem w okno, przez które zaglądała noc gwiaździsta, pierwsza noc pogodna téj zimy.
Do szopy tymczasem, gdzie leżał rudy Franek, kopcąc krótką fajeczkę, podszedł skradającym się krokiem Mowsza.
— No i cóż? — rzucił się parobek zapalczywie i zerwał się ze słomy.
— Wird fertig! — odpowiedział krótko Mowsza, dodając do słów tych gest ohydny.
— Dziś? — zapytał Franek, a ręce trząść mu się poczęły.
— Nu, nu! — odrzekł, zachłystując się, Mowsza, jakby mu w gardle zaschło, — śpieszta się ino.
Franek schylił się, wygrzebał ze słomy worek, przerzucił go przez plecy i wyszedł w milczeniu z przybyłym.
Gdy minęli podwórze, Franek rzekł:
— Chłopca sprowadzę, ale ręki w tém maczać nie chce. Pomsty mojéj i tak dosyć. Cóż dają?
— Nu, co oni mają dawać, kiedy jeszcze nic niema?
— Pamiętaj, żydzie, jeśli mnie oszukasz, w kajdanach zginiesz.
— Owa! z wami, czy bez was?
— Czy ze mną, czy nie ze mną, to ci już zarówno! Ty patrz, żebyś dzielił uczciwie.
— Nu, nu! — szepnął, oblizując się, Mowsza, i zamilkł nagłe, gdyż właśnie doszli do mostu.
Tutaj dwaj towarzysze rozłączyli się. Franek przez most do szlabanu szedł, Mowsza zaś po lodzie ku tratwom, wprost tam, gdzie wartownik rozniecił ognisko.
Wartownikiem w dniu tym był Szymon Dopadnik, chłop młody, przystojny, zwięzły, niewielkiego wzrostu, lecz dziwnie kształtnéj budowy.
Między wszystkimi flisakami odznaczał się on serdeczną nienawiścią do Niemców i nieugaszoném pragnieniem, które go razwraz do karczmy ciągnęło.
I teraz właśnie, tylko co wróciwszy z „Maika,” gdzie w tańcu od południa rej wodził, napół pijany, ognisko rozpalił, na drzewie przy niém się układł i śpiewał piosenki, które mu wraz z piszczącą nutą katarynki po głowie się snuły.
Mowsza do leżącego podszedł; pies warknął i, stuliwszy ogon pod siebie, w drugi koniec tratwy się powlókł.
— Dobry wieczór, Szymonie — rzekł żyd.
— A co ty, żydzie, psiawiaro, przyszedłeś mnie okraść, czy zabić? — odrzekł Szymek żartobliwym tonem.
— Nu — odpowiedział z uśmiechem Mowsza, — ja z wami, Szymonie, przyszedłem wódki się napić.
— Toś trafił! — zawołał Szymek, — a co to ja szynkarz z Maika, żebym wódkę z wody robił?
— Nu, ja przyniósł swoję pejsówkę.
— Toś mi zuch! — okrzyknął się Szymek; — a mocna?
— Spróbujta — rzekł żyd, nalewając z flaszki, którą pod pachą miał, sporą pękatą lampkę, a maczając w niéj usta, dodał — w ręce wasze.
Szymek haustem jednym wychylił, przełknąwszy jednak, słowa przemówić nie mógł, otwarł usta, oczy zbielały mu jak u ryby.
Po chwili dopiero rzekł:
— Czort nie wódka! ty zkąd taką wziął?
— Co to wziął? zkąd ja miał ją wziąć? od szabasu u mnie została.
— Oj! oj! żeby ja taką wódkę na szabas pijał, dopieroby to ja majufes śpiewał! to mi wódka! choroba z tym szynkarzem z Maika! szczerą wodę daje.
— Nu, na rozgrzewkę! — rzekł Mowsza, nalewając drugą lampkę.
Szymek rękę po nią wyciągnął.
— Albo nie? — rzekł. — Bodaj z piekła nie wyjrzał ten po psie miemiec, co nas tu na rzece jak raki zimuje. Pan pisarz, wielka figura! inoby sobie na organkach grał, a fartuchy babom przysiadał, a ty, chłopie chamie, waruj, jak pies na łańcuchu! ani zjedzenia, ani wyspania, ani nijakiéj wygody. Dawaj jeszcze, żydzie, téj pejsówki!
— Pijta na zdrowie! — rzekł Mowsza.
— Oj! oj! na zdrowie!... a tu człowiek nie wie, co go za bieda czeka. Miałem ci ja chałupę; ino że to nie była chałupa sama po sobie, ale była izba; miałem i roli trzy pręty, ano byłem gospodarzem i juści; komornego nie odrabiałem, na zarobek nie chodziłem. Co miałem chodzić, kiej był grunt... aż tu dyabli perki wzięli, rób co chcesz! Ni ja chleba, ni ja soli, ni ja okrasy. Wziąłem krowę za rogi, taj sprzedałem... Dopóki było, to się jadło. Aż tu się miemiec do wsi przyplątał, i na flisa ludzi zmawiał, i zadatek na rękę dawał. Hej! hej! myślę ja sobie, wziąć nie wziąć? Gruntu nie było czém obsiać, ni czém zaorać; w karczmie téż tam człek trochę krzyw był, tak i wziąłem! Wciorności nadali!
— Pijta, pijta — mówił, nalewając wódkę, Mowsza, — w gardle wam już zaschło... na frasunek.
— To się wie! A bodajże go tu zaraz grób ogarnął tego miemca! wymanił mnie ze wsi i tyle!
— Nu! jego i tak dyabli wezmą — rzekł Mowsza.
Szymek nagle rozweselił się.
— Hu, ha! — huknął i zaczął śpiewać:
A wiem ci ja ptaszka w lesie,
Malowane jajka niesie,
Jedno bure, drugie siare,
A w Zalesiu dziewki stare.
— A pójdziesz! — krzyknął raptem na psa, który, zwróciwszy oczy na księżyc, nagle przeraźliwie wyć zaczął.
Ale pies wył ciągle, coraz to żałośniéj.
Zerwał się Szymek, chcąc mu dać dosadniejsze jakieś napomnienie, ale w impecie tym równowagę stracił i potoczył się na żyda.
Potoczył się, na ramionach mu ręce wsparł, przygniatając go prawie do ziemi ciężarem swym, i stał tak chwilę, schyliwszy głowę z opadniętemi na czoło włosami, kiwając się w tył i na przód, jakby paść miał.
Naraz wyprostował się, stanął pewniéj jakoś na nogach, ręce z ramion Mowszy zdjął i w biodra sobie wparł, a krzyknąwszy głośno: słuchaj, żydzie! śpiewał daléj:
A we Wólce młodziusieńkie,
Mają gęby słodziusieńkie...
Jeden ci ją pocałował,
Trzy lata się oblizował...
Mowsza popatrzył na leżącego z urągliwym uśmiechem, a gdy Szymek głośno chrapać zaczął, popchnął go nogą i odwrócił się.
Od szlabanu tymczasem szedł Franek, a przy nim biegł prawie, nadążając mu kroku, Michałek.
W ciszy nocnéj słychać było rozmowę idących.
— Jak zaświecić łuczywem, to się i złapie...
— I duża?
— Ha, jak przyjdzie duża, to się i duża złapie, do światła każda pójdzie.
— A przerembel?
— To się zrobi z tratwy już; nad brzegiem woda miałka, ryb niema... Cóż tam Hersz stary?
— Hersz się modli... tak śpiewa, tak śpiewa, że to jakby płakał!
— Głupie żydzisko...
Zbliżyli się do tratwy.
— Czekaj tu — rzekł parobek, — pójdę ja zobaczyć, czy wartownik siekierę ma.
Chłopczyna został sam. Na brzegu stanął i rozglądał się niespokojnie.
Pierwsza to była jego tajemna ze szlabanu wycieczka. Drżał czegoś... strach jakiś mrozem po kościach mu chodził, rad byłby uciec ztąd, ale się wstydził trochę... przytém zaciekawiało go to łowienie ryb przy łuczywie, które obiecał mu Franek.
Po kilku chwilach tego trwożnego oczekiwania parobek powrócił i rzekł:
— Wartownik śpi, ale siekiera jest.
Wziął dziecko za rękę, chłopczyna uczuł zimny i sztywny uścisk jakby żelaznych kleszczy.
— Pójdź! — rzekł parobek krótko.
Zeszli ostrożnie po wiązaniach tratew, aż do miejsca, gdzie ognisko wartownika czerwonemi językami pełzało po smolnych polanach. Mowsza stał przy ognisku z miną obojętną, znudzoną; gdy Franek z chłopcem nadszedł, zwrócił się do nich i rzekł:
— Kanalia ten Szymek! spił się, zamiast ognia pilnować. Winien mi rubla, umyślnie przyszedłem...
Mówiąc to, butem kopnął źle ułożone ognisko które w trzeszczących rozsypawszy się głowniach, przygasać zaczęło.
— Czego ten pies tak wyje? — zapytał chłopiec zcicha. — Franek! wróćmy lepiéj na szlaban... Mnie strach czegoś.
— A coś ty, baba? — zawołał grubym, zmienionym głosem parobek. — A bodajżeś zdechł! — dodał, rzucając zapalczywie kawałkiem drewna na psa, który zaskomlał żałośnie i do nóg leżącego Szymka przypadł.
Mowsza miał minę zafrasowaną i w głowę się drapał.
— Sam nie wiem, iść, czy czekać — bąknął.
— Czekajcie za mną — rzekł Franek, z gorączkowym pośpiechem siekierę chwycił i odszedł na brzeg najdaléj ku środkowi rzeki posuniętéj tratwy. W chwilę potém rozległ się głuchy trzask pękającego lodu.
Chłopiec, który do żyda zdawna instynktowny wstręt uczuwał, nie chciał pozostać przy ognisku, ale z parobkiem poszedł przypatrywać się robocie. Myśl, że połów zaraz się zacznie, uspokoiła go nieco; nie drżał już, tylko mu smutno czegoś było bardzo. Spojrzał ku farbiarni, zkąd widać było żywo bijące światło, i westchnął. Potém zwrócił oczy ku niebu.
Parobek, nie podnosząc głowy, wyrębywał daléj przerembel.
— Gwiazda spadła — przemówił chłopczyna cichym, słodkim głosem, jakim dzieci mówią o rzeczach, które je tajemnie wzruszają.
Parobek spojrzał na niego i rzekł.
— Mówiłeś ty pacierz?
— Nie jeszcze!... zmówię późniéj, jak wrócę.
— Zmów teraz — rzekł Franek posępnie.
Chłopcu rozporządzenie to nie wydało się dziwném, — w istocie, była to pora, w któréj zwykle się modlił.
Z prostotą uklęknął, złożył drobne ręce i zaczął głośno mówić swój pacierz wieczorny.
Franek na toporzysku się wsparł i w milczeniu słuchał.
Dopiero gdy chłopczyna, uderzając się w piersi zaciśniętą ręką, powtórzył po trzykroć: „Boże, bądź miłościw duszy mojéj!” parobek wstrząsł się, w garść splunął i, chwyciwszy siekierę, daléj rąbać zaczął.
Krótka ta chwila nie uszła baczności Mowszy. Zbliżył się na brzeg tratwy niespokojny i z zaiskrzonym wzrokiem szepnął coś parobkowi do ucha.
Franek, siekierę rzuciwszy, rzekł: dosyć będzie! — i po łuczywo do ogniska poszedł. Gdy wrócił, siny był i blady, oczy miał nieruchome, rozszerzone, usta zacięte.
Chłopiec, patrząc na niego, znów czegoś lękać się zaczął.
— Weź to — przemówił parobek zmienionym głosem — i świeć mi tu nad przeremblem samym.
Michałek smolną drzazgę wziął i pochylił się z tratwy.
— Niżéj! — krzyknął chrapliwie parobek.
Chłopczyna schylił się jeszcze.
Nagle, popchnięty z tyłu, na lód twarzą padł, puszczając z ręki łuczywo, którego płomień zatoczył wielkie, czerwone koła, smolnych iskier pełne.
Mowsza skokiem dzikiego zwierza na dziecko się rzucił i dusić je począł.
Biedactwo wołało na pomoc Franka, potém ojca. Ojciec daleko był, a Franek, na lód z tratwy skoczywszy, stał cały na przód podany, z sinemi pręgami na czole, ze świszczącym oddechem w piersiach, chłonąc w siebie wszystkiemi zmysłami ohydną scenę mordu.
Chłopiec gasnącym głosem jęczał ciszéj coraz; przytomność już tracił, chciał przymknąć oczy, żeby nie widziéć téj okropnéj, rozczerwienionéj twarzy żyda nad sobą, ale nie mógł; przez chwilę zdawało mu się, że wszystkie gwiazdy spadają na ziemię, tyle iskier obaczył i tyle szumu posłyszał... i zdawało mu się, że wszystkie dzwony w miasteczku na gwałt biją. Gorącość jakąś poczuł w piersiach i w gardle, wyprężył się... różowa piana pokazała się na ustach... konał.
Parobek rzucił żydowi worek, którym ten chłopca głowinę okręcił, niewpierw jednak puszczając rękę, jak szpony wszczepioną w delikatną szyję dziecka, aż konwulsyjne drgania drobnego ciała, słabnąc coraz, zupełnie ustały.
Podniósł się wtedy, w łunach krwawych cały, i rękawem otarł z czoła pot, który tèż krwawym mógł być.
Potém schylił się, oderwał od brzegu tratwy rączyny chłopca, który, padając, chwycił się go nieprzytomnie; trupa w przerembel stoczył, a podniósłszy z tratwy żerdź długą, daleko go pod lodem na środek rzeki odepchnął.
Noc była cicha i piękna. Srebrne mgły niosły się w blaskach księżyca nad ziemią. Pies tylko wartownika, jakby przerażony, skowycząc zcicha, rzucił się na pierś śpiącego. Szymek miał sny jakieś różowe... nawznak rozwalony, z przechyloną w tył głową, w pijanéj drzemce bełkotał:
— Ej, Maryś!... a nie mówiłem?
Poczém na drugi bok się przewróciwszy, głośno chrapać począł.
W farbiarni tymczasem, bębniąc z uśmiecham po stole białemi palcami dużéj swojéj ręki, Szajnerman obliczał przegraną, Uriel siedział jak na szpilkach.
Miał on zamiar dziś właśnie chłopca swojego odwiedzić, gość ten popsuł mu wszystkie szyki. Od soboty nie widział już dziecka, tęsknota wzbierała mu w piersiach jakąś gorącą falą, niespokojny był i zdawało mu się, że duszę jego niezmierny ciężar przygniata.
Wreszcie, nie mogąc dotrwać, wyszedł z izby zobaczyć, jak mówił, czy parobek latarnię zagasił.
W szopie było już ciemno. Franek leżał na słomie, z szeroko otwartemi oczami, oddychając ciężko, jak w gorączce.
Farbiarzowi, pytającemu, coby mu było, odpowiedział, że febrę ma — i otulił się kożuchem, odwracając głowę od smugi księżycowego światła, które przez drzwi uchylone do szopy wpadało.
Gdy starszy kahału głosy rozmawiających posłyszał, zbladł i za poręcz krzesła się chwycił, poczém, tłumacząc się przed Haną chwilowym zawrotem głowy, gospodarzy pożegnał i do miasteczka śpiesznie powracał.
Kiedy nazajutrz zrana Hersz stary po chłopca ze szlabanu do farbiarni przysłał, chwycił się Uriel za głowę i jak szalony do mostu pobiegł.
Koło północy dopiero powrócił milczący, śmiertelnie blady, pochylony, lecz spokojny.
Był to spokój rozpaczy, która już niczego nie spodziewa się w życiu. O chłopcu ani jedném słowem nie wspomniał. Zdawało mu się, że sercu własnemu głęboką mogiłę wykopał i ciężkim przywalił je kamieniem.
Mieszkańcy miasteczka wzruszyli się niezmiernie wieścią o zaginieniu Michałka.
Była nawet taka chwila naprężenia ciekawości publicznéj, że policyant Nr 1, Józef Kos, cały tydzień kartofli nie skrobał w municypalnéj kuchni, tylko wałęsał się po mieście, zbierając coraz to osobliwsze wieści, które za pośrednictwem panny Maryanny, kucharki, dochodziły do uszu pani burmistrzowéj, wielce lubiącéj wszelkie niezwykłe, romantyczne przygody.
Pan burmistrz nawet, wyrwany z swojéj wygodnéj administracyjnéj drzemki, przetarł maleńkie oczki, którym zwycięzki rozrost policzków zupełną groził zagładą, a wysłuchawszy opowiadania — w którém jednocześnie brały udział: pani burmistrzowa, dwie panny burmistrzówny, pani aptekarzowa, dama mocna w słowie, oraz Maryanna, wnosząca tacę z przyborami do kawy, — jako głęboki psycholog, oświadczył, że farbiarz chłopca „zagałuszył.”
Poczém, przybrawszy się w mundur, w nieposzlakowanie urzędowym stylu raport napisał, starannie go złożył i do sądu odesłał.
Skutkiem téj to właśnie gorliwości, godnéj nietylko pochwały, ale nawet maleńkiego jakiegoś awansu lub chociażby gratyfikacyi, Uriel, wezwany przez prokuratora, przez dwa czy trzy miesiące w domu badań siedział i tylko „dla braku dowodów” wypuszczonym został. Na pochwałę kahału powiedziéć nam trzeba, że jakieś starania robił podobno za uwięzionym.
Było to wiele z jego strony; témbardziéj, że w czasach tych mocno był zajęty obradami nad przybudowaniem nowéj galeryi w bożnicy. Entreprenerem był Mowsza.
Tak nadeszła wiosna.
Sprawa Michałka, wstrząsająca niedawno jeszcze miasteczkiem, ucichła. Ludzie gadali o niéj zrazu dużo bardzo, późniéj mniéj coraz, wreszcie na przedmieściu zapaliła się stara stodoła, a wypadek ten odwrócił ostatecznie uwagę mieszkańców miasteczka w całkiem inną stronę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Marzec był cudownie ciepły w tym roku. Słońce, po długich, ostrych mrozach, uderzyło w ziemię całą siłą swych ożywczych promieni. Lody pękły, kry nawałem przéć się poczęły.
Nad rzeką przeciągało ptactwo dzikie, razem z ciepłemi powiewami wiatru.
Uszczęśliwiony Niemiec przyleciał po swoje tratwy.
— Zum Teufel! niezawsze jednak zima jest w téj Polsce.
W dniu, w którym retmanka, jak drobna jaskółka, puściła się z biegiem wody na zwiady, na moście pełno było publiki, złożonéj po największéj części z wyrostków, która głośnemi okrzykami żegnała ruszające się tratwy.
Na pierwszéj z nich wiosłował Szymon Dopadnik, który wyjątkowo w dniu tym prawie zupełnie był trzeźwym.
Podpływając pod most, czapkę w górę wyrzucił i w powietrzu ją chwycił. Widzowie odpowiedzieli wybuchem śmiechu i okrzyków.
Kiedy jednakże wody odsłoniły się zupełnie, spostrzeżono biały jakiś przedmiot, unoszony z biegiem rzeki, nieopodal od lewego brzegu.
Rzucono się do łodzi i w godzinę potém wyciągnięto na ląd trupa młodego chłopca. Zbiegli się ludzie, nikt jednak poznać go nie mógł. Twarz była zmieniona, straszna prawie... woda wyżłobiła na niéj mętne swoje drogi; źrenice głęboko zapadłe nie przypominały żadnego znanego spojrzenia, usta otwarte żwiru były pełne. Tłum obojętny stał i patrzał u brzegu, gdy nagle rozległ się krzyk przenikliwy, ostry, rażący...
Uriel Goebel, blady, bez pamięci, roztrącając wszystkich, do topielca się rzucił, a rozerwawszy na nim koszulę, odkrył zczerniałe i zgniecione piersi dziecka, na których był zawieszony mosiężny, zaśniedziały krzyżyk.
Dotknąwszy go ręką, żyd zatoczył się i padł bez zmysłów.
Topielcem był Michał Duniak.
Przy bliższém zbadaniu trupa dostrzeżono ślady ciężkich obrażeń na ciele, powstały różne domysły, ciało chłopca zabezpieczono na brzegu aż do zejścia sądu.
Tymczasem w przypatrującym się tłumie powstał spór, gdzie należy pochować chłopca.
Wiedziano, że Michałek żyda wychowańcem był, że szabas obchodził; może być, że wiedziano coś więcéj jeszcze, krzyżyk ten jednakże wskazywał, że dziecko ochrzczoném było. Zdania się dzieliły, większość akceptowała mogiłę na rozstajnych drogach, do któréj śmierć ta niezwykła, tragiczna, dawała téż kwalifikacye pewne.
W tłumie tym, spierającym się o grób nieszczęśliwego chłopca, stał jakiś dziad siwy, z sakwami na plecach, i bacznie rozmów tych słuchał.
A gdy ludzie rozchodzić się poczęli, i on téż, na kiju swoim wsparty, ku Majdanom leśnym się powlókł.
Nadeszła noc. Dwóch wartowników pilnowało topielca nad rzeką. Jednym z nich był Franek, który od godów farbiarnię rzucił, a kupiwszy sobie brykę i parę koni, na furmanki się żydom z miasteczka najmował.
Rzeźwiąc się ze snu jedną i druga miarką wódki, wartownicy spostrzegli rzecz dziwną.
Oto w opuszczonéj od lat tylu Duniance błysnęło światło... zagasło... i znów błysnęło...
Drzwi zaparte poruszyły się i zwolna otwarły, a w nich ukazał się wyniosły starzec, w nędzném, prawie żebraczém odzieniu.
Frankowi zdawało się, że go ktoś za gardło ściska.
Starzec próg przestąpił i szedł zwolna ku nim, z czołem odkrytém i tonącém w blaskach miesięcznych. Jego siwa, rozwiana broda zlewała się ze srebrnemi tonami księżycowéj nocy; twarz blada i ku niebu zwrócona czyniła go podobnym jakiemuś sennemu zjawisku.
Gdy niedaleko już był, tak, że rysy jego rozpoznać można było, Franek zerwał się i z krzykiem do miasteczka uciekać począł.
Starzec ani przyśpieszył, ani zwolnił kroku.
Szedł, jak idzie konieczność: cichy, poważny, surowy, a idąc, mówił głośno: „Ojcze nasz...”
Przystąpiwszy, schylił się, podjął krzepko z ziemi topielca i zawrócił ku lasowi, kończąc modlitwę cichszym i jakby konającym głosem...