Pompalińscy/Część druga/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pompalińscy |
Wydawca | Redakcya „Przeglądu Tygodniowego“ |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cała powieść |
Indeks stron |
W Odrzenicach nie widać było najmniejszych przygotowań, najlżejszego choćby krzątania się, które poprzedza zazwyczaj w domach wiejskich wszelkie liczniejsze zgromadzenie gości. Było to tem dziwniejsze, że w domu pani jenerałowej służba była bardzo nieliczna i pod względem płci męzkiej ograniczała się na starym kucharzu i również starym, bieluteńkim jak gołąbek lokaju, Ambrożym. Ów Ambroży rozmawiał z panią swą o przyjęciu oczekiwanych gości, nie więcej jak dwie minuty, szepnął z kolei coś bardzo lakonicznego staremu kucharzowi, poczem już ranek cały przepędził zupełnie jak przepędzał wszystkie inne ranki, z tą jedynie różnicą, że w wielkim bawialnym salonie, jak też i większej jeszcze sali jadalnej, wcale już dnia tego w piecach nie palił. Było to skutkiem wyraźnego rozkazu jenerałowej, która kończąc krótką swą konferencyę ze starym sługą, zawołała.
— W piecach nie palić, Ambroży! w piecach mi nie palić ani odrobinkę, ani krztę! Będzie im i tak ciepło! chi, chi, chi! Będzie im i tak gorąco!
W parę godzin po południu, jenerałowa siedziała już na swem zwykłem miejscu, w zimnem jak lodownia salonie, a zdala już odedrzwi można było dojrzeć aksamitną jej, jaskrawej barwy suknię, połyskujący na żółtej szyi gruby złoty łańcuch, z kosztownym medalionem i pąsowe pióro strusie, zdobiące aksamitny toczek, nad wysoko utrefionemi białemi włosami.
Wkrótce pod ganek domu zajeżdżać poczęły sanie różnego kalibru, a salon napełnił się towarzystwem nadzwyczaj wyborowem, samą najgęstszą śmietanką i samym najdelikatniejszym kwiatem towarzystwa, powiatu N.
Najpierwsi przybyli tam trzej bracia Tynf-Tutunfowiczowie. Młodzieńcy ci byli pod wszelkiemi zewnętrznemi względami extrémement bien a tylko osoby bliżej ich znające, odejść nie mogły ze zdziwienia zapytując siebie: jakim sposobem trzymać się oni mogli dotąd na tak cienkich nogach i na tak zrujnowanych majątkach? Co do pierwszego zagadnienia, rzecz rozstrzygała się znanem już powszechnie na Litwie przysłowiem o pewnym gatunku ludzi, których Aniołowie na rękach noszą, drugie wyjaśniało się również przysłowiem czysto litewskiem, opiewającem, iż... mędrcami opiekuje się Bóg. W istocie, nad rujnującą się wciąż ojcowizną trzech młodzieńców, (jakie to rujnowanie się postępowało na linii zupełnie równoległej ze zwężaniem się ich przyrządów chodzenia), wyraźną pieczę swą rozciągała Opatrzność. Ile razy bowiem już, już ojcowizna ta rozpaść się miała w gruzy ostateczne, spadł na nią testamentem zapisany, lub ciepłą ręką ofiarowany dar bogatej cioci jakiejś, wuja, stryja, lub kogoś podobnego i rozpadające się kawałki gmachu jako tako sklejał na nowo. Rujnował się on potem znowu gmach ten i znowu przybiegała mu zkądcić cudowna jakaś pomoc i podpora. Trwało to tak już oddawna i bracia Tutunfowiczowie głęboko wierzyli, że trwać będzie zawsze, że jednak strzeżonego Pan Bóg strzeże i temu kto sam sobie pomaga, Pan Bóg pomocy swej udziela, trzej bracia nie spuszczając się bezczynnie i biernie, pomimo tylokrotnie doświadczonych cudów na łaskę Opatrzności, własnemi siłami gotowali sobie nowy na przyszłość ratunek, bardzo pilnie pielęgnując znajomość i bardzo gorliwie starając się o życzliwe względy pani jenerałowej, z którą zostawali w niejakich stosunkach powinowactwa przez matkę swą urodzoną z Orczyńskiej, stryjecznej siostry nieboszczyka jenerała. I teraz także po długiej peregrynacyi przez lodowaty salon, dosięgłszy miejsca na którem stała znana i słynna w powiecie szeroka staroświecka kanapa, trzej młodzieńcy (najstarszy z nich przeszedł już granice wieku nazywanego Chrystusowemi latami), złożyli koleją pełne głębokiej czci, pocałunki na suchej, żółtej ręce pani domu i zajęli rzędem, trzy bardziej od kanapy oddalone fotele, bliższe miejsca, zwyczajem dystyngowanych i światowych kawalerów, pozostawiając damom.
Jakoż weszła wkrótce do salonu pani Sylwia Woryłłowa, najstarsza, (jedna z owych dwóch brzydkich) córka Żulietty Kniksowej. Mąż Woryłło, który na usilne domagania się swej małżonki i przez wzgląd na świętą spokojność domową, do poczciwego, szlacheckiego nazwiska swego, dodał niedawno chlubny przyrostek Jastrząb, nie tyle prowadzony, ile z pozoru sądząc, przemocą ciągnięty przez ukochaną swą Sylwię, z marsem na czole i ręką markotnie jakoś bujny wąs pokręcającą, miał pozór starożytnego niewolnika, prowadzonego na plac publicznych widowisk przez zwycięzkiego wodza. Ciągnąc z jednej strony męża, z drugiej pani Sylwia prowadziła dziesięcioletniego synka swego, a w takiem otoczeniu stanąwszy przed jenerałową, podobnie jak matka jej, nie tak tylko zgrabnie i lekko, do kolan, „najdroższej babci“ przypadła, poczem ten sam akt niewypowiedzianej czci i pokory dokonać rozkazawszy synowi swemu, obejrzała się na męża, ze spojrzeniem i gestem w szczególny sposób przypominającym ową grę dziecinną, której przywódzca oglądając się na resztę towarzystwa woła: „jestem majster Wirgili! co czynię czyńcie wy!“ Poczem za przewodnictwem majstra Wirgilego, dzieci przewracają krzesła lub wdrapują się na piec. Ale, zamiłowanie spokoju domowego, posuwało się w wielkim Worylle, do pewnego tylko stopnia; akt przypadania do kolan jenerałowej, przenosił widocznie siły jego i w najwyższym stopniu wydawać mu się musiał niestosownym, czy to ze względu niepomiernej wysokości i szerokości ciała jego, czy również wielkiej hardości duszy. Wszystko co zdołał wymódz na sobie, było to pocałowanie ręki jenerałowej, czyli raczej muśnięcie ręki tej bujnemi, szostkiemi wąsami, poczem wyjątkowy mąż ten, z wyjątkowo wśród wszystkich tych promieniejących twarzy schmurzonem czołem, oddalił się od kanapy tak szerokiemi krokami, jakby pragnął w tej chwili posiadać na nogach swych owe bajeczne siedmiomilowe buty i usiadł na ostatnim z rzędu fotelu, odgraniczonym od jenerałowej dziesięcioma, a od ostatniego z brzegu Tutunfowicza, pięcioma fotelami.
Na szczęście, pani jenerałowa nie miała czasu dostrzedz, a pani Sylwia skarcić spojrzeniem buntowniczego znalezienia się tego samotnego jak dotąd, członka opozycyi, otworzyły się albowiem drzwi i do salonu weszła pani Romania Trzewikowska, córka również pani Żulietty (druga z owych brzydkich) w podobnem jak siostra jej otoczeniu, liczniejszem tylko, bo oprócz męża, który ją prowadził i pięcioletniego synka, którego prowadziła za rękę, miała ona ze sobą ośmioletnią córeczkę, w białej, leciuchnej, mocno wygorsowanej sukience, cudnie piękne dziecko, a portret żyjący „najdroższej Babci“ jak wyraziła się pani Romania przyklękając (na wzór matki i siostry) przed jenerałową, przedstawiając jej córkę swą, której „najdroższa Babcia“ od kilku miesięcy już nie widziała i prosząc „Babcię“ o błogosławieństwo dla dziecięcia tego, które Pan Bóg tak cudownie opatrzył wszystkiemi aż do najdrobniejszych szczegółów rysami twarzy, czcigodnej i anielskiej jej prababki.
— Podobna! Julisia podobna do mnie! doprawdy! a to muszę być bardzo piękną, chi, chi, chi! nadzwyczaj ostro i cienko zapiszczała jenerałowa.
— Podobną jak dwie krople wody! najdroższa babciu! niech państwo potwierdzą! czyż moja Julisia nie ma w istocie tych samych oczu, tych ust, tego uśmiechu...
— Ależ najpewniej...
— C’est une ressemblance frappante!
— Żyjący portret pani jenerałowej! potwierdzili jednogłośnie bracia Tutunfowiczowie, za co obdarowanymi zostali przez panią Romanią bardzo wdzięcznem, przez panią Sylwią zaś, trochę jakby zjadliwem spojrzeniem.
— Niech mię piorun zabije, jeżeli widzę tu najmniejszy cień podobieństwa, mruknął na pustyni swej wielki Woryłło.
Niegrzeczne to à parte było szczęściem zbyt cichem, aby usłyszeć go mogła pani Sylwia. Pani jenerałowa usłyszała je może, bo dziwnie dnia tego błyszczącem i zielonkowatem okiem swem strzeliła ku odgrodzonemu od niej dziesięcią fotelami szlachcicowi. Ale Perła-Trzewikowski, mąż pani Romanii, ojciec ślicznej w istocie jak anioł Julisi, niepodzielający bynajmniej hypohondrycznych usposobień swego szwagra, ale odznaczający się przeciwnie nadzwyczajną łatwością humoru i giętkością charakteru, odkąd szczególniej został Perłą i posiadał swą ukochaną Romanię, odezwał się z żartobliwo-pieszczotliwym uśmiechem.
— I ktoby to pomyślał doprawdy, że pani jenerałowa jest już prababką!
— Dziesiąta woda po kisielu! zachichotała jenerałowa, dwudziesta woda po kisielu; chi! chi! chi! chi! Żulietta Kniksowa rodzi się ze Skórkowskiej, cioteczno-wujecznej siostrzenicy, mojej stryjecznej babki...
Odezwanie się to pani jenerałowej, czy to w skutek zawartego w niem, a trochę jakoś w złym guście brzmiącego nazwiska Skórkowskich, czy też dla onej przypomnianej dwudziestej wody po kisielu, rozluźniającej znacznie węzły pokrewieństwa z „najdroższą babcią“ zasępiło oblicza pań Sylwii i Romanii, mgłą lekkiej melancholii. Pomimo jednak lekkiego draśnięcia tego, które niemniejszą zapewne na sercach ich wyryło szramkę, jak na twarzy ich matki wczorajsze draśnięcie złośliwej broszy, — tkliwe te wnuki niewdzięcznej niekiedy babki, usadowiły dzieciny swe u jej kolan, w tak artystyczny i mistrzowsko wystudyowany sposób, że ze złożonemi rączętami, z twarzyczkami wzniesionemi ku żółtszej dziś, niż kiedykolwiek twarzy jenerałowej, wyglądały one jak grupa cherubinów z nadprzyrodzonem zachwyceniem wpatrujących się w oblicze Pana nad Pany.
Po wzroku Woryłły widać było, że radby on był wielce syna swego z grupy tej wyłączyć i ku sobie przywołać, ale wzrok ten spotykał się wciąż z oczami rozumnej Sylwii i w zniechęceniu smutnem ku ziemi opadał. Wkrótce zresztą, dla naprężonej tej nieco sytuacyi i urywającej się co chwilę rozmowy, nadeszła dywersya i pomoc w postaci nowo przybywających gości. Byli nimi dwaj młodzi Kniksowie, synowie pani Żulietty, a bracia trzech sióstr: Sylwii, Romanii i Delicyi, młodzieńcy będący także extrémement bien, epuzerowie jakich na te ciężkie czasy znajdzie się niewielu, stosownie też do wartości swej wysoko się więc ceniący od czasu szczególniej, gdy do nazwiska swego, trochę za krótko może i za ostro dźwięczącego, dodali przedłużający je i uszlachetniający przydomek Trzaska. Ojciec rodziny tej, Adam Kniks, ów uwielbiany Adam pani Żulietty, nic wcale o przydomku tym nie wiedział, albowiem przed urodzeniem się jeszcze jego, uległ jak wyrażała się pani Żulietta: „tej strasznej chorobie,“ czyli poprostu mówiąc, — zwaryował. Młodzi Kniksowie, po czołobitnościach złożonych ze swej strony „najczcigodniejszej babce“, połączyli się w jedno grono z Tutunfowiczami i Trzewikowskim, które to grono zwiększyło się niebawem, przybywającymi do kompanii, dwoma, czy trzema jeszcze mężczyznami.
Była to już tedy, z wyjątkiem pani Żulietty i Delicyi, które dotąd nie przybywały, cała jak wyrażano się najbliższa familia jenerałowej, zebrana w komplecie. Dalszej familii było jeszcze niezmiernie wiele, ale nie sprosiła ją do siebie na dzień ten pani jenerałowa, zkąd znowu członkowie familii sproszeni wyprowadzali sobie w myśli różne wnioski i pieścili się, powstającemi z wniosków, słodkiemi nad wyraz nadziejami. Całe towarzystwo to zresztą, ze strony kobiet naturalnie, odznaczało się tem mianowicie, że miało na sobie suknie niezmiernie strojne i bardzo nisko u szyi wycięte, znaczną obfitość klejnotów w rozmaitych miejscach tualety, z wyjątkiem rąk, z których na żadnej nie było więcej pierścieni nad jeden. Niech nikt przeto nie mniema, aby damy należące do śmietanki towarzystwa powiatu N. nie wiedziały o tem, iż suknie, nizko wycięte i znaczna obfitość klejnotów, nie wchodzą bynajmniej na wielkim świecie, w skład obiadowych tualet. Wiedziały one o tem doskonale jak o wszystkich zresztą innych prawidłach obowiązujących wielki świat, do którego przecież i same należały. Ale — wycięte suknie, klejnoty i samotne na palcach pierścienie, były to wszystko czułe i delikatnie wyrażane komplimenty dla jenerałowej, która widząc na otaczających ją osobach podobnie wierne odzwierciedlenie najdrobniejszych szczegółów swego stroju, jasno ztąd wnieść mogła, jak była kochaną, poważaną, i poczytywać się słusznie za królową nietylko już rządzącą sercami powiatu, ale i dyktującą jego — mody.
Pani Żulietta tymczasem i najmłodsza jej córka spóźniały się z przybyciem w sposób prawdziwie niepojęty. One! które tak pospiesznie przybywały zwykle na każde wezwanie najdroższej cioci i babci, teraz pozwoliły ubiedz się wszystkim, ale to wszystkim, całej najbliższej jej familii! Panie Sylwia i Romania, odejść nie mogły od zdziwienia i zaczęły przypuszczać, że cette chère maman, tak tkliwa zawsze, tak czuła, zachorowała może z nadmiaru serca, pierś jej przepełniającego, sama nawet jenerałowa, wydawała się niespokojną a nawet, prawdę mówiąc, formalnie złościć się zaczynała, czego dowodem było coraz żywsze trzepanie się jej po starej kanapie i coraz piskliwszym, a ostrzejszym głosem wydawane okrzyki.
— Gdzież jest Żulietta! cóż się stało z Żuliettą? czy nie wywróciła się czasem ze swoim aniołem do jakiego rowu, chi, chi, chi!
Otworzyły się w końcu drzwi ale zamiast oczekiwanych pań do najbliższej familii należących, wszedł przez nie stary Ambroży, a stanąwszy na środku olbrzymiego salonu, w kształcie anonsowania wykrzyknął tubalnym głosem.
— JW. Pan hrabia Cezary Pompaliński.
Gdyby od sufitu salonu spuścił się był sam Archanioł Michał i w znaną trąbę swą na sąd ostateczny uderzył, nie sprawiłoby to na zebraniu całem więcej piorunującego wrażenia jak owe nazwisko, przez starego Ambrożego, grobowym głosem ogłoszone. Wrażenie to posiadało kilka na raz przyczyn bytu. 1° Nikt nigdy nikogo w salonie jenerałowej nie anonsował, brzydziła się ona bowiem o tyle przynajmniej wszelkiemi ceremonijami światowemi co barwami żywych kwiatów i świeżą zielenią drzew rozłożystych. Zdarzyło się to więc po raz pierwszy, odkąd najbliższa familia, najbliższą krewną swą zapamiętać mogła, a zdarzyło się dla kogo mianowicie? Oto dla krewnego także i daleko bliższego, niż obecna tu najbliższa familija; wiedziano bowiem doskonale o tem, że Pompalińscy z Pompalina przypadali jenerałowej stryjeczno jakoś stryjecznemi, coś w drugim czy trzecim stopniu. 2° nigdy przenigdy żaden Pompaliński z Pompalina, stopy swej nie postawił na progu domu jenerałowej, odkąd została jenerałową i w Odrzenicach zamieszkała, zkąd pytanie: czego teraz ten przyjechał? czy w zamiarze starania się o względy swej krewnej? a więc nowy kandydat do konkursu i ogólne niebezpieczeństwo! czy może w zamiarach jakichś nieprzyjacielskich, impertynenckich, napastniczych? a więc wypadnie potrzeba niezbędna bronienia przed najezdnikiem najbliższą i najdroższą krewną — kłótnie, pojedynki może — w każdym razie, dla ludzi spokojność lubiących, nieprzyjemność wielka. 3° Pompaliński czemkolwiekby groził i w jakkolwiek niepojętych przybywałby zamiarach, był zawsze Pompalińskim, to jest kimś używającym (prawnie czy nieprawnie, ktoby tam w rzeczy podobne tak dalece chciał wchodzić,) używającym tytułu hrabiowskiego, dziedzicem majątku miljonowego, co najwięcej zaś mieszkańcem stałym stolicy i zagranicy, prawowitym członkiem wielkiego świata. Nie idzie za tem, aby zgromadzona tu najbliższa familja jenerałowej, nie uważała siebie samej za świat bardzo nawet wielki, ale każdy przecie ideał ma swe odcienia i stopnie... i tak gdy ideałem Pompalińskich i im podobnych było towarzystwo jaśniejące imionami Zamojskich, Lubomirskich, Sapiehów i t. p. szczęśliwców o których nie zapominali dawni bardzo kronikarze i historycy, ideałem Kniksów, Trzewikowskich, Tutunfowiczów, i im podobnych była sfera, w której bezsporne już i bardzo nawet szerokie miejsce zajmowali Pompalińscy. Wyżej nie śmieli oni sięgać, ale ku Pompalińskim — czemużby nie? I ten ideał jaśniał wprawdzie dość wysoko, ale nie tyle już wysoko, aby doń tęsknić, aby o nim marzyć, aby podług niego wzorować się nie było można. I tej to właśnie tęsknocie żywej do ideału, temu silnemu ku niemu pięciu się, przypisać należało doskonale żurnalowe ubrania zebranych tu członków najbliższej familji, dystynkcyą ich ruchów, makaronizmy ich mowy, wszystko słowem co czyniło ich tak bardzo, tak zupełnie, tak extrèmement bien. Ideał, panowie i panie, jest wielką, świętą rzeczą! I czegoż panowie i panie, wart jest człowiek, czegoż jest wartą społeczność nie posiadająca ideału swego? Owóż, nagle, niespodzianie, w pośród zgromadzoną śmietankę towarzystwa powiatu N. spadł pod postacią Pompalińskiego areolit, niby ze świecącego po nad nią słońca oderwany, spadł słowem — kawałek jej ideału! Było nad czem zamyślić się, i czego zblednąć i zarumienić się i dla czego fałdy sukni szerzej rozsunąć, lub wąsika sklejonego fiksatoarem w formę zaledwie już dostrzegalnych rożków ukształtować!
Jenerałowa także okazała się mocno zaniepokojoną. Nigdy przedtem nie spostrzegany u niej, ceglastej barwy rumieniec wybił się na jej żółte, zapadłe policzki, wyprostowała chudą drobniuchną postać swą jak strunę i — czekała.
Czekali wszyscy. Milczenie głuche zapanowało w salonie, który pomimo zgromadzonego w nim dość licznego towarzystwa wyglądał zawsze, jak step nagi i rozległy. Drzwi od sieni zamknięte po odejściu Ambrożego nie otwierały się jednak, za niemi niedosłyszalny dla osób w salonie będących toczył się mały dyalog następującej treści.
— Pawełku! wejdź ty pierwszy!
— Ale cóż znowu Cezarze! to nie wypada!
— Mój drogi Pawełku! tam tak dużo ludzi...
— Cóż ztąd? pomyśl że sam Cezary, kim ty jesteś a kim ja jestem...
— No kimże ja jestem? kim że ja tam jestem? Mój najdroższy Pawełku! jeżeli mię choć trochę lubisz wchodź pierwszy... ja za tobą...
— Zastanówże się! gdyby pani hrabina dowiedziała się o tem, że ja gdziekolwiek na świecie byłem pierwszym a ty drugim...
— Ale nie dowie się! z pewnością nie dowie się! mój Pawełku! jeżeli nie wejdziesz pierwszy, ja wrócę się do domu...
— Panie hrabio! chciej pan wejść do salonu! głośno i uroczyście zakończył dyalog ten Pawełek, zarazem otworzył drzwi na oścież i procederem bardzo podobnym do tego jakiego był użył niegdyś, w celu odprowadzenia kuzyna swego od igrzyskowego słupa, tylko najbardziej o ile być mogło ukrytym, wprowadził go, ściślej mówiąc, wepchnął do salonu.
Na widok wchodzących, a raczej wchodzącego, jenerałowa podniosła się z kanapy i ręką o stół wspierając się wpatrzyła się w zbliżającego się gościa jak w tęczę. Podniosła się z kanapy! myśleli sobie świadkowie sceny tej, dla nikogo przenigdy nie uczyniła tego! Wzruszoną jest widocznie, zdaje się nawet jakby nie wiedziała sama co czyni! czyliżby przywiązanie do tych stryjeczno-stryjecznych ozwało się w niej tak nagle i tak silnie! Biada nam!
Pawełek tymczasem, w pobliżu drzwi jeszcze szepnął kuzynowi swemu.
— Idź prosto ku wielkiej kanapie co pomiędzy oknami stoi! Maleńka dama z pąsowem piórkiem na głowie, to gospodyni domu!
Cezary kroczył tedy ku wskazanemu punktowi. Ręce jego, te wielkie, kościste ręce których widok do rozpaczy doprowadzał zwykle hrabinę Wiktoryą, nakształt dwóch, wątło przytwierdzonych wahadeł kołysały się po obu stronach czarnego jego fraka i czarnych również ineksprymablów według ostatniej mody uszytych, a siłę i bujny rozrost kształtów młodego hrabiego doskonale uwydatniających. Szapoklak pod ramieniem trzymany zsuwał mu się wciąż na żebra, a w celu przytrzymania go na właściwem stanowisku hr. Cezary czynił co chwila ramionami i całą górną połową korpusu swego rozpaczliwe wysilenia. Kiedy nakoniec stanął już u kresu wędrówki swej ciernistej, bo utkwionemi weń oczami ludzkiemi najeżonej, usta jego lekko były otwarte, a we wzroku malowała się bezdnia zmięszania. Głos jenerałowej przerwał nakoniec ogólną ciszę.
— Dziękuję, zaczęła, bardzo dziękuję kochanemu Waćpanowi za to, że zaproszenie moje przyjąłeś i dom krewnej swej nawiedzić chciałeś! Jesteś kochany Waćpan podobno faworytem swego stryja... prawem okiem, prawą ręką, przybranym synem pana Światosława! Bardzo pięknie! bardzo miło! bardzo chciałam kochanego Waćpana poznać! Zabawżeż się kochany Waćpan w domu moim wesoło! Oto rówiennicy Waćpana, młodzi kawalerowie jak i on: panowie Tutunfowiczowie, panowie Kniksowie, pan Trzewikowski, pan Korbyłkiewicz... bardzo proszę! bardzo proszę! bawcie się kochani Waćpaństwo! bawcie się!
Jednym tchem prawie wszystko to wypowiedziawszy, jenerałowa usiadła znowu na kanapie swej zdyszana, dziwnie zmieniona, rzekłby kto nawet, że trochę drżąca. Milczenie ogólne trwało po przemówieniu jej dość długą jeszcze chwilę. Jak po górach i wypukłościach falistego gruntu echo rozgłośne a ponure toczy się, leci i tysiąckrotnie powtarza dźwięk, który zabrzmiał w powietrzu, tak wśród obecnego tu zebrania od głowy do głowy toczył się, leciał i tysiąckrotnie, a ponuro w mózgach się odzywał, wyraz: Biada! biada! biada! Nikt przenigdy nie słyszał jenerałową przemawiającą takim stylem jak ten którym teraz do stryjeczno-stryjecznego bratanka swego przemówiła! a mówiąc nie zachichotała ni razu, ni razu głos jej nie zabrzmiał zwykłym sobie piskliwym tonem... i wzruszoną była — to widoczne — i gdy na kanapie swej już usiadła, ceglaste rumieńce wybiły się znowu na żółte jej policzki, a batystowa chustka do połowy-prawie ukryła się w drżących widocznie ustach... Tak; biada! ale także i... ideał, a raczej kawałek ideału spadły ze słońca wielkiego, stolicznego świata! I niech nikt nie ośmiela się twierdzić, że w naturze ludzkiej pierwiastki nieszlachetne biorą przewagę nad szlachetnemi, realizm nad idealizmem, interes materyalny nad wzniosłym, eterycznym popędem ducha! Zebrani goście widzieli w hr. Cezarym z jednej strony niebezpiecznego kandydata do konkursu, z drugiej odłam, odbłysk idealnego swego świata. I miłość dla ideału przeważyła nad instynktem złotochowawczym i powstali z miejsc swych pp. Tutunfowiczowie i pp.Kniksowie i etc., i otoczyli młodego hrabiego kołem na pozór poważnem i uprzejmem, w gruncie zaś nadzwyczaj ciekawem osoby jego i do zbratania się z nią nadzwyczaj skłonnem.
— Pan hrabia dawno w naszych stronach bawi?
— Pan hrabia tak rzadkim jest w naszych stronach gościem!
— Stolica zabiera nam większą część kwiatu naszego towarzystwa!
— Słyszeliśmy, że pp. hrabiowie nie myślą już nigdy osiedlić się w naszych stronach! i t. d. it. d.
O! gdyby tu, na miejscu brata swego był hr. Mścisław! Jakże jasno, jak świetnie przedstawićby zdołał ów świat idealny, którego barw i blasków nadaremnie w hr. Cezarym upatrywała zebrana do koła niego wykwintna młodzież powiatu N.! Hr. Mścisław dopiero mógłby ukazać im to lekkie zaniedbanie układu, połączone przecież z najstaranniejszą przyzwoitością, tę pyszną obojętność na wielkie rzeczy do świata ziemskiego należące, to głębokie znużenie życiem, tem cenniejsze im w młodszym doświadczone wieku, tę nakoniec postawę, ten wzrok, ten uśmiech, w których malowało się jasno wysokie poczucie własnej godności i doskonałą wiadomość o tem kim był i co się mu od reszty bliźnich jego z prawa i słuszności należało! Byłby to dopiero wzór, model, żurnal według którego mówiłoby, chodziło, uśmiechało się i patrzało wszystko co tylko w powiecie N. widzieć go miało szczęście! Ale hr. Cezary... Przemawiając do niego a zarazem w sposób jak najmniej dostrzegalny opatrując go od stóp do głowy, młodzież powiatu N. jednomyślnie myślała: „Czy podobna! est il possible! Zmięszany był nieborak najwidoczniej, szapoklak swój trzymał nie na żebrach już, jak wprzódy, ale w obu rękach spuszczonych w całej długości, a wyraźnie nie wiedzących co z sobą czynić mają, na liczne zwrócone ku niemu odezwy, odpowiadał półsłówkami i, z pozoru przynajmniej sądząc, zdawał się niczego więcej nie pragnąć, jak możności wycofania się z otaczającego go grona i schowania się, albo za staroświecki komin, zapełniający jeden z odległych kątów salonu, albo za równie staroświecki fortepian, stojący w kącie innym. Młodzież powiatu N. myślała dalej: „Drwi z nas sobie wyraźnie! posponuje nami! gra komedyą, aby nas w pole wywieść!“
Na myśl tę bracia Tutunfowiczowie wyprostowali się w całej swej wysokości, a że w tej chwili właśnie jeden z Kniksów zapytywał hrabiego czy Malewszczyzna jest już sprzedaną i otrzymywał krótką odpowiedź przeczącą, najstarszy z Tutunfowiczów biorąc to za assumpt do wypowiedzenia przekonań swych, zaczął w ten sposób.
— Wcale się nie dziwiłem panu hrabiemu słysząc, iż ma zamiar wyprzedać dobra swe, tu posiadane. Pan hrabia myśli zapewne o ekspatryowaniu się. Najzupełniej to pojmuję. Ja sam gdybym tylko znalazł dobrą sposobność wyprzedania się, uczyniłbym to i ekspatryowałbym się. Życie w tych stronach stało się niepodobnem. La vie est dévenue ici tout à fait imposible!
— Dla czego? zcicha i z wyraźnem zdziwieniem zagadnął hr. Cezary.
— O! pan hrabia nie znasz widać tych stron, jeżeli się o to zapytywać możesz, ciągnął najstarszy z Tutunfowiczów. C’est un desert! to pustynia! Towarzystwa wcale nie mamy i gdyby nie dom pani Jenerałowej, w którem zbieramy się od czasu do czasu, tak... nielicznie.. w małem familijnem kółku... moglibyśmy doprawdy zapomnieć jak wygląda dziesięciu przyzwoitych ludzi razem zebranych...
— Doprawdy! czy w powiecie N. wszyscy obywatele są... są tak... nieprzyzwoitymi? z doskonałą naiwnością zagadnął hr. Cezary.
— Obywatele! uśmiechnął się gorzko najstarszy Tutunfowicz i któż tu z obywateli pozostał? C’est sont des rustres, des gens de rien! Są to gbury, ludzie... no ludzie... zupełnie nic! a z pretensyami to! z fumami takimi, że niewiadomo doprawdy jak się od nich opędzić! Przedstawi sobie pan hrabia jakie się tu dzieją awantury! Ci ludzie przywłaszczają nawet sobie cudze nazwiska... tak np. wiadomo wszystkim, że w gubernji N. nie było nigdy innej familji Tutunfowiczów prócz naszej, to jest tej z której ja i bracia moi pochodzimy... Pieczętujemy się herbem Podkowa na złotem polu i jesteśmy jedynymi prawdziwymi Tutunfowiczami. Tymczasem, figurez-vous, comte, — po tych tam zamięszaniach, które cały kraj nasz przemieniły w jakiś bigos... demokratyczny... wcale nie smaczny... zjawiają się tu i tam jacyś Tutunfowiczowie, ani wiem jacy... wcale inaczej niż my pieczętujący się... jacyś szlachcice okoliczni... dorobkowicze... mówię panu hrabiemu des gens de rien... Przyjeżdżam raz do miasta... byłem trochę słaby... pytam się: jaki tu jest najlepszy doktor? Powiadają mi: Tutunfowicz! Jadę koleją, jedzie za mną dwóch facetów... bez maniery żadnej... bez żadnego widocznie pojęcia o dobrem towarzystwie... przy końcu podróży prezentują się mnie: Tutunfowiczowie, inżynierowie przy drodze żelaznej! I tak dalej i tak dalej! Nudziło mię to zrazu, potem zniecierpliwiło! Imię pozostawione nam po przodkach jest rzeczą ważną i świętą, nie można spokojnie patrzeć na to quand on la traine dans la bone... gdy je tarzają w błocie... Postanowiliśmy ja i bracia moi wyłączyć się stanowczo z tej gromady nowonarodzonych Tutunfowiczów, zaczęliśmy rozglądać się w naszych familijnych papierach i cóż pan hrabia powie? znaleźliśmy że istotnie Tutunfowiczów było zawsze wielu, ale my... to jest familija z której pochodzimy, nosiła niegdyś nazwisko Tynf, do którego potem dopiero, w skutek małżeństwa jakiegoś dodanem zostało Tutunfowicz... Jesteśmy więc w rzeczywistości nie Tutunfowiczami, ale Tynfami, że jednak urzędowo znani jesteśmy pod pierwszem nazwiskiem, podpisujemy się tedy od lat kilku: Tynf — Tutunfowiczami... Cała ta historya warta wydrukowania... tak jest doprawdy charakterystyczną... tak dobrze maluje naszą biedną prowincyę i wszystko co się tu od pewnego czasu dzieje... Zawsze to jednak przykro... bardzo przykro...
— Bardzo przykro! niby bierne echo szepnął hr. Cezary, który całego opowiadania nowego znajomego swego słuchał z szeroko otwartemi oczami, w których malowało się nieudane bynajmniej zdziwienie. O wielu, wielu bardzo imionach arystokratycznych słyszał on był od matki swej, od obu stryjów swych i od brata, ale o imieniu Tutunfowiczów, ani Tynfów nie słyszał nigdy. Namyśliwszy się tedy dobrze nad tem co mu powiedzieć wypadało, z pewnem jednak wahaniem w głosie, zapytał:
— Więc familija Panów jest zapewne... zapewne tak wielka jak i familija Pompalińskich?
To niesłychane a publiczne i tak wyraźne przyznanie się do wielkości własnej familiji, najwyższem zdumieniem napełniło słuchaczy. „Żartuje z nas sobie wyraźnie“ pomyśleli i już mieli obrazić się, gdy najmłodszy z Tutunfowiczów, znany powszechnie z pantaliku swego, z którego niczem zbić go nie było można, odezwał się wpół żartobliwie, wpół dumnie.
— Wychodząc z naszej staropolskiej zasady, iż „szlachcic na zagrodzie równy Wojewodzie!“ śmiało utrzymywać możemy iż ród nasz nie ustępuje żadnemu z największych rodów krajowych!
— To szkoda! najniespodzianiej w świecie szepnął hr. Cezary.
— Dla czego? chórem zapytali słuchacze, do najwyższego już stopnia zdumieni.
— Bo... zaczął młody hrabia,... bo ja myślę że... że daleko wygodniej jest nie pochodzić z wielkiego rodu...
Aha! pomyślała młodzież powiatu N., jesteśmy w domu! marzyciel! filozof! nowomodny hrabia — demokrata!
— Zapewne! zapewne! zgodził się pośpiesznie jeden z Kniksów, odpowiedzialność mniejsza... większa swoboda... noblesse oblige!...
Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale spojrzał przelotnie w okno i przerywając sobie zawołał. — Voiçi Maman!
— Voiçi Maman! jak zbiorowe echo powtórzyły za nim okrzyk ten panie Sylwia i Romanija.
Za oknami przesunęła się w istocie kareta na saniach, ciągnięta czterema w lice założonemi końmi, a po chwili otworzyły się drzwi od sieni i do salonu weszła pani Żulietta, prowadząca pod rękę najmłodszą córkę swą, piękną Delicyą.
O! jaka to była mądra i przebiegła matka ta pani Żulietta! Wiedziała ona bardzo dobrze dla czego przyjeżdżała tak późno, wtedy mianowicie gdy była pewną, że wszystkich co do jednego zaproszonych gości jenerałowej znajdzie zgromadzonych już w salonie! Wiedziała ona doskonale że niema na świecie nic efektowniejszego, jak młoda i piękna panna, która wdzięcznie na ramieniu dość młodej i dość pięknej jeszcze matki swej zwieszona przebywa zwolna ogromny salon, wyosobniona z pośród reszty towarzystwa, a więc wyraźnie i w pełni wszystkie dobre strony swej powierzchowności oczom widzów przedstawiająca! Co innego bywa zupełnie gdy przybywając gość ujrzy tę samą pannę siedzącą pośród licznego towarzystwa. Wtedy zamigocą mu w oczach różne twarze i różne barwy, wtedy może ją nawet nie zauważyć wcale, nie odróżnić z pomiędzy innych z bliska otaczających ją kobiet. Było to wyrachowanie pani Żulietty jedno. Wyrachowanie jej drugie ujawniało się w stroju którym przyoblekła dnia tego piękną swą córkę. Delicya, wbrew wszystkim przyjętym w Odrzenicach zwyczajom, ubraną była w suknią z białego kaszmiru nie wygorsowaną wcale, owszem bardzo skromnie aż po samą łabędzią szyję zapiętą, a powłóczystą, malowniczo opływającą ją bogatemi lecz dziwnie dziewiczo i anielsko jakoś wyglądającemi draperyami miękkiej materyi. I tylko rękawy u sukni pozwoliły sobie być krótkiemi, w zamian, gazowe, przezroczyste rękawki nakształt skrzydeł zwiniętych, osłaniały ramiona młodej panny o tyle tylko, aby doskonałe kształty ich i prawdziwa białość nie pozostawały w zupełnem przed oczyma świata ukryciu. Skromnie uczesane, ogromne, tak jasno płowe, popielate prawie włosy Delicyi, stroiła jedna tylko, świeżo z wazonu wyjęta blado różowa rosa-thee. Strój ten dziewiczy i poetyczny, a zarazem wszystkie wdzięki postaci doskonale uwydatniający, skomponowanym był na zasadzie może słów jenerałowej, uwiadamiających troskliwą matkę o tem, że hr. Cezary miał w sobie wybitne romantyczne usposobienia, a może też i pod dyktandem tego przedziwnego instynktu, który dla macierzyńskiego serca bywa tem, czem intuicya dla poety... trafnem niezmiernie domyślaniem się, odgadywaniem, jasnowidzeniem, układaniem słowem całego skieletu mamuta na mocy jednego posiadanego żeberka. Przyznać też trzeba, że nie nadaremnie p. Żulietta najmłodszą córkę swą nazywała Aniołem, posiadała ona bowiem ten właśnie rodzaj powierzchowności, w jakim kochają się malarze, przedstawiający na płótnach swych Aniołów.
Drobniuchna, niezmiernie kształtna, miała ona twarzyczkę okrągłą z niezmiernie białą i delikatnemi rumieńcami okraszoną cerą, usteczka małe, purpurowe i trochę zawsze w uśmiechu otwarte, jakby dla pokazania dwóch rzędów pięknych jak perły ząbków, oczy duże, błękitne, z brwią cienką i ciemną, charakterystycznie odbijającą przy popielatym warkoczu okrążającym czoło.
Nigdy jeszcze Delicya nie wyglądała tak pięknie jak dnia tego, a szczególniej tak niewinną, poetyczną, dziewiczą, anielską. Nigdy też hr. Cezary nie patrzał na kobietę żadną (z wyjątkiem może owej jasnowłosej panny służącej, z miłości dla której dostał był tyfusu), tak długo i z takiem zajęciem, jak na tę prześliczną istotę zwolna przebywającą ogromny salon jenerałowej.
— Kto to? zapytał z cicha jednego z młodych Kniksów, którzy stali po obu stronach.
— To nasza siostra, panie hrabio, odpowiedzieli młodzieńcy.
— A ta druga pani... starsza?...
— To nasza matka! panie hrabio!
Pani Żulietta w tej właśnie chwili skończyła całowanie rąk jenerałowej i zasiadając na fotelu, wdzięcznemi skinieniami głowy witała opodal stojących synów. Być może iż synowie zaczynali się domyślać czegoś ukartowanego. Spóźniony przyjazd matki, niezwykła jak na to miejsce tualeta Delicyi, żywsze niż zwykle rumieńce, które wybiły się na białą twarz p. Żulietty, w chwili gdy wzrok jej szybko i przelotnie przesunął się po skromnie na uboczu stojącej postaci hrabiego, wszystko to nasunęło może młodym Kniksom pewne myśli... przypuszczenia... dość że starszy z Kniksów z bardzo eleganckim kołysaniem się na obie strony i niezmiernie wdzięcznym uśmiechem ująwszy pod ramię hrabiego, wyrzekł: vous permettrez comte? i najzupełniej nie wiedzącego co z nim czynić zamierzają, pociągnął w stronę kanapy i fotelów.
— Maman! rzekł stając przed matką, pan hrabia Pompaliński!
Tu obrócił się wraz z hrabią ku innemu fotelowi i z małą odmianą powtórzył.
— Delicyo! pan hrabia Cezary Pompaliński!
Pan hrabia ukłonił się dwa razy i w straszliwy popadł kłopot z rękami swemi, dla których żadnym sposobem nie mógł obmyśleć naprędce właściwej sytuacyi, zwłaszcza że tkwił w nich ciągle okrągły i płaski jak półmisek, szapoklak. W najdrażliwszych jednak położeniach takt kobiety umie zarzucić od brzegu do brzegu leciuchny mościk i pierwsze lody zręcznie przełamać. Pani Żulietta rozkosznym gestem wskazała hrabiemu sąsiedni fotel, a gdy on domyśliwszy się iż oznaczało to zaproszenie do konwersacyi usiadł na nim, zaczęła:
— Miałam kiedyś przyjemność widywać panią hrabinę matkę pana hrabiego w porze, kiedy hrabiostwo mieszkali jeszcze w naszych stronach. Cieszę się bardzo że poznać mogę bliżej jednego z członków rodziny, związanej przecież z nami niejakim węzłem powinowactwa.
— Doprawdy? zapytał hr. Cezary zdziwionemi oczami patrząc na mówiącą, nigdy bowiem nie słyszał od matki swej ani od stryjów, aby Kniksowie byli w jakimkolwiek stopniu krewnymi Pompalińskich.
— Tak, potwierdziła p. Żulietta, przez panią jenerałowę, naszą najdroższą, najlepszą ciocię... Ciocia przecież jest Pompalińską z domu, a ja rodzę się...
— Ze Skórkowskiej, cioteczno-wujecznej siostrzenicy mojej stryjecznej babki! zapiszczał obok rozmawiających ostry głosik jenerałowej.
Pani Żulietta zarumieniła się do szkarłatu. Tracenie kontenansu nie leżało jednak ani w naturze jej ani w interesie. Uśmiechnęła się słodko do najdroższej cioci, poczem zwracając się do hrabiego i bystro nań popatrzywszy, a ze spojrzenia tego wywnioskowawszy, że genealogiczne wywody nie stanowiły dlań najbardziej zajmującego przedmiotu do rozmowy, zaczęła z innego tonu.
— Pan hrabia lubi wieś? zapytała.
Cezary ożywił się trochę.
— Bardzo lubię, odpowiedział przestając oglądać paliowe rękawiczki i podnosząc głowę, chciałbym bardzo mieszkać na wsi...
— O to zupełnie jak my! ja i Delicya przepadamy za wsią i nigdybyśmy się nie zgodziły zamieszkać w mieście. Ta cisza wiejska... ta zieloność drzew... ten śpiew słowika w Maju... a w jesieni te żółte liście na drzewach.
— To bardzo ładne! wtrącił hrabia ożywiający się w miarę jak p. Żulietta malowała przed nim z uniesieniem wszystkie piękności i uroki wiejskiej przyrody.
— N’est-ce pas? prześliczne! Całą wiosnę nic nigdy nie robimy z Delicyą tylko sadzimy i podlewamy kwiaty... Delicyo! pamiętasz, mon enfant, tę różę która w tym roku pod oknami naszemi zakwitła... tak była wielka, że gdy zwiędła przeliczyłyśmy jej listki... ile to ona listków miała... nie pamiętasz, Delice?
Zainterpelowana w ten sposób, na pobliskiem fotelu siedząca panna, zmieszała się widocznie. Nie posiadała znać ona w tej mierze daru improwizowania naprędce sielankowych ustępów, bo zmięszała się widocznie, spłonęła rumieńcami i za całą odpowiedź coś bardzo cichego i niewyraźnego wymówiła. Interpelacya jednak p. Żulietty, jakkolwiek nie oświeciła towarzystwa pod względem ilości listków zawierających się w cudownej róży, osiągnęła przecież skutek pożądany. Hr. Cezary patrzał na Delicyą.
Patrzał i miał widoczną, wielką ochotę przemówienia do niej. Bieda była w tem tylko, że i nie wiedział co mówić i nie śmiał odezwać się. Spojrzał parę razy na swoje rękawiczki i zaczerpnąwszy z nich jakby natchnienia, bardzo cicho zagadnął:
— Czy pani była w Warszawie?
Delicya podniosła śliczną swą główkę i odparła.
— O! byłam tam nieraz!
Słowa na pozór mało znaczące, lecz jakie towarzyszyło im spojrzenie miękkie i powłóczyste, co za uśmiech wtórował im łagodny, mętny jakby nieco, a tak awantażownie dwa rzędy białych ząbków prezentujący! tego już żaden język nie opowie i żadne pióro opisać nie potrafi.
— Jakże pani podobała się Warszawa? z większą jeszcze nieśmiałością niż przedtem zapytał młody hrabia.
Pani Żulietta usłyszawszy pytanie hrabiego struchlała w duchu. Nuż Delicya wyrwie się z czemś niestosownem i powie np. że uwielbia Warszawę, gwar jej, blask i rozmaitość, tak jak było w rzeczywistości! Cóż to będzie za rozdźwięk fatalny z sielankowemi pełnemi czułej niewinności gustami, objawionemi tylko co przez matkę jej i — młodego hrabiego! Ale napróżno trwożyła się p. Żulietta. Córka niewiasty tak biegłej w kombinacyach dyplomatycznych, musiała posiadać także wykształcenie dyplomatyczne, do dość wysokiego przynajmniej stopnia posunięte. Jakoż Delicya odpowiedziała z pełną wdzięku szczerotą i prostotą.
— O! ja tak tęskniłam zawsze w Warszawie do naszej kochanej wioski! Turkot, wrzawa i zabawy wielkiego miasta nudzą mnie bardzo i męczą!
— To zupełnie jak mnie! dość już głośno wymówił Cezary, który widocznie ożywiał i ośmielał się coraz bardziej.
— Jakież jednostajne gusta mają ci młodzi państwo! piskliwiej jeszcze jak zwykle zawołała jenerałowa. Hr. Cezary lubi wieś i moja wnuczka lubi wieś! moją wnuczkę męczy ruch wielkiego miasta i hrabiego także męczy! Co za podobieństwo inklinacyi! jaka zgoda bezprzykładna! chi, chi, chi! bezprzykładna!
Hr. Cezary zwrócił się do mówiącej tak pani domu ruchem pośpieszniejszym niż bywały zwykle jego ruchy i — ukłonił się. Dla czego to uczynił? Określić trudno. Co pewna, to że w fizyognomii jego zaszła od chwili zamienienia z Delicyą paru zdań powyższych, zmiana widoczna. Ożywiła się ona znacznie, a w oczach hrabiego mglistych wprzódy i zalęknionych, błyskała teraz iskra żywo uczuwanego zadowolenia. Le pauvre Cesar, posiadał widać w charakterze swym skłonność do cieszenia się małemi rzeczami...
Jenerałowa podniosła się z kanapy i rzekłszy prędko: proszę państwa na obiad! proszę! proszę! drobniutkim kroczkiem pobiegła ku drzwiom sąsiedniej sali, ugrupowanie się i porządek pochodu reszty towarzystwa, pozostawiając chęciom i upodobaniom składających je osób. To też wśród towarzystwa tego dążącego ku drzwiom w których zniknęła jenerałowa, utworzyły się liczne grupy i zawiązały się krótkie, ciche dyalogi.
— Kochana Sylwio! co ci się dziś stało? dla czego jesteś tak bladą? zapytała p. Żulietta najstarszą swą córkę.
— Czyż mama nie czuje że zimno tu jak w lodowni; skostniałam cała...
— Romanio! mówił do żony swej Perła Trzewikowski, czy ta przeklęta baba postanowiła nas tu zamrozić?
— W istocie, musi ci być bardzo zimno bo masz nos czerwony jak u gila! odparła małżonka.
— I twój nosek Romciu, wcale nie lepiej od mego wygląda!
— Czy wiesz Konradzie, szepnął swemu bratu najstarszy Tutunfowicz, że ta stara czarownica ma wyborne sposoby torturowania ludzi. Drżę cały od chłodu i obawiam się, abym nie dostał znowu zapalenia gardła jak po ostatniej tu bytności...
— Ba! pochwycił zbliżający się do dwóch braci Kniks, zaśpiewasz dopiero cienko gdy dobrze wygłodniejesz... co to będzie za obiad!
— Maman! mówił drugi Kniks do matki, odbywa się tu dziś jak widzę gra w łapanego...
— Chut Ladislas! wytłómaczę ci wszystko w domu...
— Nie płacz Julisiu! babcia będzie się gniewać! szeptała do ucha córeczce swej p. Romania,
— Kiedy zimno, mamo! hu, hu, hu! jak zimno!
— Brrrr! jak zimno! zatrzęsła się p. Sylwia...
— Oj, oj, oj! jak zimno! zajęczeli jednogłośnie państwo Trzewikowscy.
— Hu, hu, hu, hu! zabrzmiało nakształt roju pszczół całe towarzystwo z wyjątkiem jednego Woryłły, który bez najmniejszej ceremonii, z całej siły płuc swych potężnych w palce swoje chuchał, a do Pawełka bez najmniejszego cienia tajemniczości mówił.
— Panie odpuść mi ciężkie grzechy za te wizyty moje tutaj i za to marznięcie wszystkich członków moich! Niech mię dyabli wezmą jeśli ja się tu w słup lodu nie zamienię! Ha! cóż robić? mówią że dla dobra dzieci jeździć tu trzeba, to i jeżdżę, ale jak Pana Boga mego kocham, zbuntuję się kiedykolwiek i nie pojadę... niech tam sobie co chcą gadają — nie pojadę!
Tu był kres wszystkich szeptów, trzęsień się i wyrzekań, albowiem towarzystwo wchodziło do sali jadalnej, gdzie na jednem z krzeseł stół okrążających siedziała już jenerałowa.
— Zdaje się że tu zimno dziś trochę! zawołała, ujrzawszy wchodzących. Czy kochanym Waćpaństwu nie zimno? co? mnie bo nigdy nie zimno ale kochanym Waćpaństwu...
— Ale bynajmniej, najdroższa Ciociu...
— Gdzieżby tam babunieczko...
— Wcale nie...
— Mnie przynajmniej zupełnie jest ciepło...
— Rzecz nawet szczególna w jak doskonały sposób zbudowane tu są piece, że pomimo obszerności salonów jest zawsze tak ciepło...
— A prawda! kilka razy już obiecywałam sobie piece te rozpatrzyć i podobne kazać u siebie urządzić...
Jenerałowa słuchała wszystkich tych odezwań się z niepospolicie u niej nawet ostremi, a na wszystkie strony latającemi błyskami oczów. Zarazem chichotała zcicha, przeciągle i chustkę swą coraz głębiej do ust wkładała. Ostatni ze wszystkich odezwał się Woryłło.
— Już to co do mnie, rzekł, jeżeli mam otwarcie przyznać się pani dobrodziejce, jestem bardzo drażliwy na chłód i znajduję że tu porządnie jest zimno... Rąk nie czuję prawie tak mi skostniały od chłodu...
Liliowo blada od zimna twarz p. Sylwii zsiniała od gniewu, na ten buntowniczy wyskok małżonka, ale jenerałowa wyjęła z ust chustkę, wlepiła w Woryłłę błyskające oczy i zawołała.
— Ręce zimne, serce gorące! gorące! kochany Waćpan masz serce...
Umyślnie czy przypadkiem nie dokończyła i zwracając się ku drzwiom do salonu zawołała:
— Ale gdzież jest p. hrabia i gdzież jest Delicya? nie widzę ich tu! nie widzę! dla czego nie przychodzą?
Ba! dla czego nie przychodzili! powód tego był bardzo prosty ale zarazem i wielce niepospolity. Oto gdy całe towarzystwo ruszyło już było do stołu, p. Żulietta, par mégard zapewne pozostawiła córkę swą siedzącą jak siedziała. Delicya też nie ruszała się z miejsca przez chwilę. Nie ruszał się też ze swego i hr. Cezary. Wiódł wzrokiem za odchodzącymi, to patrzył znowu na piękne swoje vis-à-vis zajęte w tej chwili właśnie przyglądaniem się rzeźbionemu z bronzu postumentowi lampy. Ciężko mu było odejść — pozostać — niepodobna — czuł to sam dobrze. Gdyby tak pójść z nią razem, pomyślał. Ale jak? ona ani myśli wstawać z krzesła! Przypomniał sobie jak to na wielkich obiadach, w których brał udział, mężczyźni podają ramię damom aby je do stołu prowadzić. Podać więc jej ramię i poprowadzić? Łatwo to pomyśleć, ale niełatwo wykonać. Nie śmiał. Po chwilowem wahaniu się powstał jednak. Powstała także i Delicya. Jakie to piękne rzeźby, rzekła wskazując postument lampy.
— A prawda bardzo piękne! odpowiedział hrabia i stali tak znowu chwilę naprzeciw siebie, nieruchomi jak posągi: ona wpatrzona w postument, on w nią. Tymczasem ostatnia już z towarzystwa osoba zniknęła w drzwiach jadalni. Delicya oderwała wzrok od postumentu i ze zwieszonemi na suknią rączkami oddaliła się od stołu. Oddalała się tak powoli, że hr. Cezary miał czas do namysłu, jakoż namyślił się i z nagłą determinacyą wsuwając szapoklak swój pod jedno ramię, drugie podał odpływającej ku środkowi salonu dziewicy. Serce jego biło mocno, bardzo mocno, w chwili szczególniej gdy Delicya składając, przykryte zwiniętem gazowem skrzydłem, białe swe ramię na jego ramieniu, zapytała przyciszonym, melodyjnym głosem.
— Pan hrabia długo zabawi w naszych stronach...
— To jest... niewiem doprawdy...
— Bo, podchwyciła Delicya spuszczając oczy i uśmiechając się uroczo, jeżeli pan hrabia nie uleci ztąd prędko na ten wielki szeroki świat, o którym wiem z opowiadań tylko...
Tu zatrzymała się na chwilę.
— Chciałbym jak najpóźniej w ten świat ulecieć! odparł młody hrabia.
— Więc może pan hrabia zechce odwiedzić sąsiadów swych, dokończyła Delicya. Mama nadzwyczaj lubi gości i pan hrabia zrobi nam wielką przyjemność!...
— Będzie mi bardzo przyjemnie... zaczął hrabia, ale przerwała mu Delicya z figlarnym uśmiechem.
— O! nie, nie wierzę aby panu hrabiemu było przyjemnie...
— O! niech pani wierzy! z zapałem już prawie przerwał hrabia i z temi słowami weszli do jadalnego salonu.
Przy stole, dwa już tylko krzesła niezajętemi były, zasiadła na nich młoda para, — obok siebie. Po drugiej stronie hrabiego siedział Woryłło, za nim zaś umieszczony Pawełek przechylił się na swem krześle i bardzo cicho szepnął do Cezarego.
— Cezary! dla czego nie zostawiłeś w salonie swego kapelusza?
Zagadnięty zmięszał się niezmiernie i już, już chciał wstawać od stołu aby przedmiot nieustannego frasunku swego odnieść na stosowniejsze miejsce, kiedy w tej samej chwili zwrócił się do niego Woryłło i obcesowo nieco wymówił.
— Szczerze winszuję panu hrabiemu, szczerze cieszę się z tego że pan hrabia nie pozbyłeś się swej Malewszczyzny.
Odezwaniem się tem powstrzymany w zapędzie i na nowo z pantaliku zbity młody hrabia, złożył szapoklak swój na kolanach i po niejakim wahaniu się odpowiedział.
— Rzeczywiście ja sam rad jestem z tego.. lubię bardzo wieś... i Malewszczyznę lubię...
— Co bo też to za majątek... zaczął Woryłło.
Tymczasem przy bocznym stoliku Leokadya rozlewała zupę z ogromnej srebrnej wazy na prześliczne talerze z porcelany saskiej. Ambroży roznosił dokoła stołu talerze te w których pływała zawartość nieokreślonego rodzaju, coś nakształt wody ciepłej, różowo zafarbowanej i na mętnych swych toniach kołyszącej po kilka smętnych, samotnych krupek. Goście ujęli łyżki i z wielkim jednak na pozór przynajmniej apetytem, zajadać poczęli ciepłą wodę. Jeden tylko Woryłło zakosztowawszy onej niepojętego smaku i wyglądu potrawy, złożył spokojnie łyżkę swą na talerzu i mówił dalej do hrabiego.
— Malewszczyznę nabył był dziad pana hrabiego od podkomorowstwa W. zacnych nadzwyczaj, świętych ludzi... Majątek ten od niepamiętnych czasów zostawał w ręku rodziny W. Stanowił on punkt główny, do którego zjeżdżało się co tylko w Województwie całem było najzacniejszego i najrozumniejszego. Odbywały się tam narady sejmikowe, zbierały oddziały konfederacyi...
Cezary słuchał mowy tej sąsiada swego z wielką uwagą.
— Prawdziwie, odrzekł, nie wiedziałem wcale o tych historyach... które mi pan opowiedział... ale to piękne historye...
— Bardzo piękne... ze smutnem jakoś na hrabię spojrzeniem ciągnął Woryłło, to też nie godzi się, nie godzi się doprawdy wypuszczać z rąk swych pamiątek i szczerze panu hrabiemu winszuję iż namyśliłeś się pan i Malewszczyznę przy sobie pozostawiłeś.
— Ja także cieszę się z tego powtórzył hrabia, i jak tylko przyjadę do Malewszczyzny muszę zaraz obejrzeć stary zameczek i tej... sali przypatrzyć się lepiej...
— Warto! warto! markotnie jakoś dokończył Woryłło.
Cezary zaś zamyślił się tak, że łyżka którą trzymał w ręku, zawisła bezczynnie nad talerzem, a oczy jego machinalnie ścigały wędrówkę krupek samotnie żeglujących po różowawej powierzchni ciepłej wody. Opowiadanie Woryłły wbiło mu widoczne, jak to mówią, klina w głowę. Z zamyślenia tego wyrwał go przecież wkrótce melodyjny, przyciszony głosik Delicyi.
— I my także, z rozkosznym uśmiechem przemówiła dziewica, i my także jesteśmy bardzo radzi z tego, że Malewszczyzna sprzedaną nie została... Pan hrabia, bongré malgré, będzie musiał zostać naszym sąsiadem...
Słowa te, a bardziej może głos jakim wymówionemi były uczyniły na hrabim pewne wrażenie. Zwrócił się ku pięknej sąsiadce swej i z błogim na ustach uśmiechem zapytał:
— Czy doprawdy? panią obchodzi to choć troszeczkę czy ja zostanę sąsiadem państwa czy nie?
— Ależ bardzo, bardzo obchodzi to nas wszystkich! figlarnie śmiejąc się odparła Delicya. Tak mało mamy tu towarzystwa... tak mało osób takich... takich... z któremi...
— Ależ pani mię zna tak mało! nieśmiało zarzucił hrabia.
— Alboż trzeba znać długo aby ocenić... alboż pan hrabia nie wierzy w przeczucie serca, które uwiadamia nas o kimś czy będzie nam z nim przyjemnie czy nie!
Twarz hrabiego rozpromieniała się coraz bardziej.
— Więc pani... pani wierzy w serce? zagadnął z cicha, poczem jakby mu coś bardzo przykrego nasunęło się na pamięć, mówił dalej z odcieniem wyraźnego smutku w głosie:
— Ja bo widzi pani... nieraz słyszałem... że serce zwyciężać trzeba... dla wyższych familijnych interesów... i że kto tego nie robi... ten jest bon à rien!
Delicya podniosła nagle do ust chusteczkę, co mogło oznaczać zarówno doświadczone żywe wzruszenie, jako też gwałtowną potrzebę ukrycia napastującego ją śmiechu. Bardzo prędko jednak odzyskała równowagę władz swych i z przeciągłem na hrabiego spojrzeniem zapytała:
— A pan hrabia jakiego jest zdania pod tym względem?...
— Mnie bardzo trudno jest zwyciężać serce... to też mama zawsze mówi: mon pauvre...
Już, już miał zwierzyć się Delicyi ze swych domowych zmartwień, gdy uczuł lekkie trącenie w ramię, w skutek którego uczynił na krześle skok nieco zbyt gwałtowny i twarz od towarzyszki swej odwrócił. Trącenie było dziełem niezgrabnego już nieco w skutek starości Ambrożego, roznoszącego do koła stołu srebrny półmisek, na którym w niezupełnie malowniczym nieładzie spoczywały straszliwie chude i straszliwiej przypieczone członki dwóch, na rzecz uroczystości dzisiejszej zamordowanych kogutów. Goście z gorliwością godną, lepszego powodzenia, zabrali się do dyssekowania kogucich szkieletów. Końcem końców, głodnymi byli, a niezmiernie nizka temperatura mieszkania, nadwerężając giętkość i siłę ich palców, utrudniała robotę. Skrzypiały noże, uginały się widelce, kości kogucie, przykryte cieniutką zaledwie, a od przepalenia rudawej barwy skórą, wyskakiwały z pod uciskających je narzędzi ze swawolą nieposkromioną i wyprawiały na talerzach godne podziwu skoki i harce. Woryłło pierwszy porzucił niewdzięczne zadanie, po nim złożył swój nóż i widelec hr. Cezary.
— Pan hr. nie je? z szyderskim nieco uśmiechem na dobrodusznych wargach, zagadnął sąsiada swego Woryłło.
— Kiedy pieczyste to bardzo... twarde! najzupełniej dobrodusznie odparł hrabia... wszystko mi jedno zresztą.. nie jestem głodny...
— A to szczęśliwie! obracając się do Pawełka sarknął szlachcic, bo co ja to powiem otwarcie, że zdycham z głodu...
Cezary jednak mówił prawdę. Nie myślał on w tej chwili bynajmniej o jedzeniu. Delicya która półmisek z pieczystem usunęła od siebie lekkiem skinieniem ręki i nie jadła wcale, wyciągnęła teraz rękę po karafkę z wodą i nalewała ją sobie do szklanki. Gdy to czyniła, przed oczami młodego hrabiego mignęło parę razy, raz po raz, przysłonione gazowem skrzydłem białe jak alabaster jej ramię. Młody hrabia wpatrzył się w to arcydzieło natury tak uporczywie, że nie zauważył znowu starego Ambrożego, który po odebraniu od gości talerzy z koguciemi kośćmi i obdzieleniu ich innemi, roznosił do koła stołu inny znowu półmisek. Na półmisku tym piętrzyła się legumina bardzo smaczna, jakkolwiek niewybredna bo nosząca nazwę: kartofli w mundurach. Tu nastąpiła inna znowu, jakkolwiek dziwniejsza jeszcze może niż z koguciemi szkieletami awantura. Kartofle były bardzo gorące a goście okrótnie głodni. Głodne usta gości stykając się z gorącemi kartoflami, poczęły parzyć się niemiłosiernie i pomimo wszelkich usilności woli, sykać i dmuchać. W dodatku, aby spożyć leguminę tę, trzeba było wprzódy ogołocić ją z munduru. Dokonać tego nie podobna było inaczej, jak za pomocą białych paluszków dam i również prawie białych, bardzo wypieszczonych palców panów. Parzyły się tedy usta, piekły się, a co gorsza, brudziły się kartoflowemi łupinami palce, talerze okryte szczątkami mundurów wyglądały nadzwyczaj nieestetycznie, do tego stopnia nieestetycznie, że aby nie przedłużać widoku tego, panie bardzo prędko zakończyły jedzenie, a panowie, energiczniejszym apetytem obdarzeni, pożerali i gorące kartofle i okrywające je przypalone, więc gorzki smak posiadające mundury.
Jenerałowa przecież dawała ze swej strony towarzystwu całemu przykład, spartańskiego iście poprzestawania na małem. Ze smakiem widocznym, jakkolwiek powoli bardzo, zajadała kartofle, a w przestankach jedzenia, bardzo głośno i bardzo piskliwie mówiła.
— Nie osobliwym, wcale nie osobliwym obiadkiem poczęstowałam dziś kochanych Waćpaństwa (szmer grzecznej bardzo protestacyi, połączony z parą syknięć, mimowoli wydanych przez jakieś mocniej sparzone usta) ale cóż robić? cóż robić? Stary Ignacy mój zachorował i sklecił już co mógł i potrafił! Wcale inny obiad, wcale inny dysponowałam mu wczoraj...
Szmer wśród publiczności: ależ niepotrzebnie! doprawdy niepotrzebnie!
Jenerałowa dalej:
— Mieliście kochani Waćpaństwo mieć dziś u mnie barszczyk z pulpetami...
Publiczność szemrze: ależ i bulion był bardzo dobry! doskonały!
Woryłło do Pawełka: czy to był bulion? ja myślałem że zupa z muchomorów!
Jenerałowa dalej:
— Po barszczyku dysponowałam sztukę mięsa z truflami...
Szmer wśród publiczności: ależ i pieczyste było dobre, bardzo dobre!
Tutunfowiczowie przesuwają języki po oparzonych kartoflami wargach i wzdychają bardzo cicho: o trufle! trufle! trufle!
Jenerałowa dalej:
— Po sztuce mięsa miał być pasztet z jarząbków... z farszem... we francuskiem cieście...
Publiczność milczy głucho. Widok pasztetu przedstawiony jej wyobraźni, wprawia zmysły smaku i powonienia w drażliwość gorączkową prawie, mówić nie dozwalającą.
Młodszy Kniks nachyla się ku najstarszemu z Tutunfowiczów i szepce bardzo cicho: czy ta baba postanowiła nas zamęczyć?
Jenerałowa dalej:
— Zamiast kartofli dysponowałam krem jabłeczny z biszkoptami...
Publiczność szemrze: nie lubię słodyczy... słodycze są niezdrowe...
Pani Romanija do siostry swej bardzo cicho:
— Przepadam za kremem jabłecznym...
Pani Sylwija głośno z pieszczotliwym uśmiechem:
— Przepadam za kartoflami w mundurach, babciunieczko!
Woryłło do Pawełka:
— Drwi z nas sobie baba jak sama chce! noga moja tu więcej nigdy nie postanie!
Pawełek do Woryłły:
— Pani jenerałowa mówi zapewne prawdę. Dysponowała co innego, a co innego stary kucharz sporządził.
Woryłło do Pawełka:
— Djabła tam! zawsze nas tak częstuje.
Delicya niesie szklankę z wodą do purpurowych usteczek. Białe ramię z za gazowego skrzydła przesuwa się raz jeszcze przed oczami hr. Cezarego. Hr. Cezary wzdycha bardzo cicho.
Jenerałowa mówi znowu:
— Pan hrabia Pompaliński przebaczyć raczy, że go tak źle uczęstowałam... chi, chi, chi!
Hr. Cezary Pompaliński podnosi się nawpół z krzesła, kłania się i mówi z nadzwyczajnem zmięszaniem.
— I owszem... nic nie szkodzi... wszystko mi jedno... bardzo mi przyjemnie...
Przy ostatnim wyrazie wzrok jego oszklony już lekką mgłą rozmarzenia, spływa znowu na zwinięte skrzydło sąsiadującego z nim anioła i na białą jak alabaster jego (skrzydła) zawartość.
Jenerałowa szybko bardzo zrywa się ze swego krzesła i wołając: proszę państwa do salonu! proszę! proszę! drobniutkim kroczkiem opuszcza jadalną salę.
Wielkie suwanie krzesłami, szelesty jedwabiów, ciche jęki zgłodniałych piersi, cichsze jeszcze szepty i ponowne trzęsienia się od chłodu, poczem panowie podają ramiona swe paniom, (hr. Cezary bez najlżejszego już namysłu podaje ramię Delicyi) i parami wszedłszy do bawialnego salonu zatrzymują się na samym jego środku, rozłączają się, oddają sobie wzajemne ukłony i rozsypują się w różne strony pustego, zimnego stepu.
Dla tak szczupłego pożywienia były to może zbyt obszerne trochę ceremonije. Stało się jednak! Obiad był — przesiedzianym — ceremonije poobiednie odbyte — uroczystość cała zbliżała się ku końcowi. Wiedziano powszechnie, że jenerałowa nie lubiła jeśli zbyt długo u niej przesiadywano, a że wola jej była dla całej najbliższej a zebranej tu jej familji świętą i nienaruszalną, zamyślano tedy tu i owdzie o odwrocie. Delicya tylko bynajmniej nie wdając się w to, o czem inni myśleć mogli, z twarzą okrytą lekkim rumieńcem, opowiadała o czemś z wielkiem ożywieniem młodemu hrabiemu obok niej siedzącemu. Jenerałowa rzucała w stronę młodej pary błyskające, szybkie wejrzenia.
— Złapał się! szepnęła do siedzącej tuż przy niej p. Żulietty, złapał się już gagatek swego stryjaszka, w sidełka twego anioła! Bierz go teraz sobie Żulietto! bierz! bierz! już ty to wiesz jak zrobić... Pani Żulietta pochyliła się i rękę najdroższej cioci do ust swych przycisnęła.
— O! ciociu najdroższa! wdzięczność moja... szeptała... dozgonna...
Zachichotała jenerałowa.
— Nie trzeba wdzięczności, nie trzeba! nie trzeba! tylko pamiętaj sobie Żulietto! pamiętaj! jeżeli ten maryaż do skutku przyjdzie, Delicya będzie notowana w moim testamencie... zobaczysz jak będzie notowana...
Pani Żulieta obie już ręce jenerałowej w miękkie dłonie swe pochwyciła.
— Tyle łask, najdroższa ciociu! tyle łask! jakże wypowiem...
Nie miała czasu wypowiedzieć, bo w tej samej chwili pp. Tutunfowiczowie zbliżali się ku kanapie, naciągając na zaczerwienione od zimna ręce lilijowe rękawiczki, z szapoklakami mocno do żeber przyciśniętemi.
Nastąpiły pożegnania przed jenerałową składane i żegnania się wzajemne gości. W godzinę niespełna po obiedzie step jenerałowej pusty już był zupełnie i głuche zalegało go milczenie, od chwili do chwili tylko przerywane ostremi lub chrapliwemi wykrzykami z sypialni jenerałowej do bawialnego pokoju dolatującemi.
W niewielkiej sypialnej komnacie panował już zmrok głęboki, rozświecony tylko smukłym i migotliwym płomykiem lampy przed obrazami zawieszonej. Był to jedyny oświetlony kąt pokoju; dalsza głębia jego nurzała się w ciemniach wśród których widać było ciemny, nieruchomy profil Leokadyi, siedzącej u jednego z okien, u drugiego zaś wielką klatkę, kołyszącą się pod uderzeniami skrzydeł rozbudzonej ze snu papugi.
Twarz za to i postać jenerałowej, zwiniętej nakształt kłębka w kącie kozetki, złotawo oświetloną była blaskiem palącej się u obrazów lampy. Na czole jej i w koło ust wiło się i falowało mnóstwo zmarszczek, żółte powieki drżały nad palącemi się źrenicami; lśnił i połyskiwał na szyi jej złoty łańcuch, a bransolety okrywające ramiona dzwoniły jak łańcuchy.
Wiodła ona jedną ze zwykłych swych rozmów z papugą. Obelgi rzucane na ludzi sypały się z ust jej z ostrym, przeciągłym chichotem, podchwytywał je ptak, powtarzał i piskliwemu śmiechowi swej pani wtorował długim, zanoszącym się śmiechem. Przez dobry kwadrans wielka, wysoka komnata pełną była tej dzikiej, ponurej wrzawy i nic w niej innego słychać nie było, jak lecące od kozetki do okna i od okna do kozetki wyrazy: ludzie są głupi, głupi! obłudni! chciwi! podli!... Nakoniec, niby ostatni akord piekielnej jakiejś muzyki, zabrzmiały ciszej już przez jenerałową wymówione wyrazy: nędza na świecie, nędza! i cichsza jeszcze odpowiedź papugi, która głośnym, przenikliwym szeptem powtórzyła: nędza! i zwinąwszy skrzydła opadła ze stukiem na zielone pręty swej klatki.
Na chwilę umilkło wszystko. Jenerałowa oddychała z razu bardzo prędko i dzwoniła wciąż bransoletami jak łańcuchami, potem pierś jej opadać zaczęła w oddechu coraz powolniejszym, głębszym i ramiona nieruchomo na kolanach spoczęły. Wtedy złotawe błyski zwisającej od sufitu lampy przeglądały się w źrenicy jej bladobłękitnej, nieruchomo utkwionej w wiszące naprzeciw obrazy. Długo milczała zanurzona jakby w głębokiej jakiejś tajemnej kontemplacyi, poczem nie zmieniając kierunku wejrzenia, zawołała dość głośno i ostro:
— Czy panna tu jesteś?
— Jestem, odparł z głębi pokoju głos przyciszony nieco, z ciężko uciśniętej zda się piersi wychodzący i ciemna postać pod oknem siedząca podniosła się z miejsca swego.
— Pójdź tu panna... bliżej... chcę z panną porozmawiać...
Leokadya, przeszła zwolna przez pokój i ze złożonemi na kolanach rękami usiadła na taborecie w pobliżu kozetki stojącym. Teraz, blask lampy ukazał i jej twarz bardzo bladą, z pochylonem czołem i spuszczonemi powiekami i srebrzył zmięszane z kruczemi siwe jej włosy.
— Niech panna podniesie oczy i spojrzy na te obrazy... zaczęła jenerałowa, a głos jej daleko był mniej ostry i przenikliwy niż ten jakim przemawiała zazwyczaj.
Leokadya, nakształt niewolnicy przyzwyczajonej do machinalnego prawie spełniania udzielanych jej rozkazów, podniosła powieki i suchy, szklisty wzrok zwróciła we wskazanym jej kierunku.
Jenerałowa milczała. Po wązkich i drżących trochę jej ustach wił się dziwny jakiś uśmiech, jadowity i zarazem bolesny. Wyciągnęła nakoniec chudy, żółty swój palec w stronę obrazów i mówić zaczęła:
— Niech panna dobrze tylko przypatrzy się temu obrazowi co wisi po samym środku! jak tam wesoło być musi i ciepło w tym pokoiku takim pełnym ludzi! pełnym! pełnym! prawda? co? czy panna tego nie czujesz jak tam wesoło! czy panna nie słyszysz jak tam ludzie rozmawiają i śmieją się, a na tym kominie ogień trzaska a tam panienka pięknie na fortepianie przygrywa i dzieciaki tańczą, krzyczą, hałasują! Och! co to za gwar, co to za hałas i... tak tam cicho, cichuteńko, za oknami wiatr wyje.... śnieg wali a oni sobie ani dbają... dobrze im! dobrze! czy panna patrzysz na ten obraz?
— Patrzę, pani! szepnęła Leokadya. Patrzała w istocie na obraz jej wskazywany. Przypatrywała mu się tak po raz setny może, wzrok jej przecież, pod wpływem słów jenerałowej tkwił w nim zawsze jednostajnie nieprzepartą siłą.
Jenerałowa mówiła dalej.
— A czy panna wiesz kto są ci ludzie co tu na tym obrazku siedzą sobie przy kominie.... i uśmiechają się do siebie... wiesz panna?
Tu podniosła w górę palec, ten właśnie na którym połyskiwał samotny ów pierścień ze łzą brylantową i wymówiła zniżonym głosem:
— To mąż i żona! słyszy panna! mąż i żona!
Głos jej nie był już ani trochę piskliwym ni ostrym, możnaby go było prędzej nazwać uroczystym.
— A czy panna wiesz jak dawno ludzie ci żyją już z sobą... w tym pokoiku... O! dawno, dawno! dawno! on przyprowadził ją tu kiedy był młodym i ona była jeszcze młodą... i płynęły potem dnie... płynęły... płynęły... razem... teraz śmierć do nich biegnie... ale niech panna przypatrzy się tylko jak oni śmieją się sobie ze śmierci... cóż ona im zrobi? nie odbierze im już tego co było... co było... co było...
Mowa jenerałowej coraz cichsza, skończyła się w szepcie zaledwie dosłyszalnym. Oczy jej były szeroko otwarte i miały znowu barwę prawie tak szafirową jak niegdyś, brwi podniesione nadawały twarzy całej wyraz zdumienia i głębokiej, przepaścistej zda się zadumy. Leokadya nie odrywała też oczu od obrazu i zdawała się zapadać stopniowo w coraz rzewniejsze, miększe zamyślenie.
Jenerałowa przeniosła wzrok swój na inny obrazek.
— Niech panna teraz tam spojrzy... na prawo... w srebrnych ramkach ta dziewczyna chodząca po łące... widzisz panna jak tam słońce pięknie świeci.... jasno! jasno! tam dalej gaj szumi.... dziewczyna trzyma kwiaty w ręku i na gaj patrzy... czy ona czeka kogoś ztamtąd?... jakie u niej włosy ogromne, czarne... jakie oczy niewinne... wesołe... jaka twarz świeża... jak róża... czy panna słyszysz jak pod białym staniczkiem serce bije mocno... głośno... dobrze jej... jasno... ciepło... wesoło... Przypatrz się panna dobrze tej dziewczynie... i panna kiedyś taka byłaś i...
Tu głos jej zniżył się znowu do szeptu zaledwie dosłyszalnego.
— I..., dodała, i ja kiedyś taką byłam...
Patrzała wciąż na wdzięczny obrazek migocącemi szeroko otwartemi oczami. Patrzała nań także i Leokadya, a czarne źrenice jej tak suche zwykle i obojętne zaperliły się i błysnęły wielką łzą...
Pozostały tak obie w nieruchomych postawach — długo.
I był to dziwny duet, śpiewany przez dwa te serca kobiece, zbolałe, zgorzkniałe, przez dwie te dole złamane i sterane, duet żalów nieprzepłakanych, tęsknot na najgłębszem dnie serca chowanych, podnoszący się ku wizerunkom tego, co w świecie i ludzkości pięknością jest, świętością, miłością i szczęściem!
Nagle zwróciły się twarzami jedna ku drugiej i i zatonęły w sobie oczami. Ośm lat, ośm lat długich jak wieki przesiedziały tak razem w wielkim, pustym, zimnym domu, a za każdym razem gdy dom ten napełniał się obcymi ludźmi przegwarzyły tak długie, zimowe wieczory przed obrazami niby ołtarz lampą oświetlonemi i przemodliły się do nich tęsknotą i żalem. Leokadya młodszą była... serce jej więc uderzyło teraz żywiej, pierś wzdęła się, jak do modlitwy splotły się ręce i nagłym, instynktowym niemal ruchem porwawszy się z siedzenia osunęła się ona na ziemię do stóp jenerałowej i zawołała:
— O pani! pani! gdybyś chciała! gdybyś tylko wyciągnęła ramiona swe do mnie czy do kogo innego!... Tylu jest biednych, cierpiących na świecie, a tyś taka można... i jam taka smutna... a tyś tak samotna...
Jenerałowa ocknęła się z zamyślenia swego i drgnęła niby pod palącem, raniącem dotknięciem.
— I ty także... i panna także!... zawołała zwykłym już sobie piskliwym głosem... Przypadasz mi do kolan... chcesz mię całować w ręce... jak wszyscy... nigdyś dotąd nie robiła tego... miałam cię za lepszą... aleś taka sama jak wszyscy... wszyscy ludzie tacy sami... precz!... precz!
Leokadya powstała wyprostowana, blada bardzo. Dłonią przyciskała serce, a usta jej ułożone w wyraz dumnej obrazy drżały ostatniem niestłumionem jeszcze łkaniem. Nic jednak nie odpowiedziała. Nie broniła się. A tylko z głębi piersi odetchnąwszy stanęła przed jenerałową i zapytała:
— Czy pani potrzebuje mię jeszcze!
— Niech panna idzie i siedzi tam pod oknem dopóki ją nie zawołam. Proszę tylko z pokoju nie wychodzić, proszę! proszę!
Leokadya usiadła znowu na tem samem miejscu gdzie siedziała wprzódy. Wsparła czoło na dłoni, przymknęła oczy, bezmierne znużenie legło na bladej, nieruchomej jej twarzy — po chwili wydawać się mogło że usnęła. Przy drugiem oknie spała też nieruchoma w swej klatce papuga i tylko w głębokim kącie pokoju, oświetlonym złotym promieniem lampy, szeleściły od chwili do chwili jedwabie lub na gwałtownie poruszających się ramionach jenerałowej bransolety wydawały ciche lecz ostre dźwięki. Płynęły tak godziny, w sąsiednim wielkim salonie staroświecki zegar z kukawką wygłosił północ, a głos jego doskonale naśladujący wesołe wołania wiosennego ptaka dwanaście razy rozległ się w wielkim, pustym, milczącym jak grób domu i napełnił go przypomnieniem lata, słońca, zielonych gajów...
Wkrótce potem, w odpowiedź jakby, jenerałowa przeciągle krzyknęła: panno! panno! Leokadya zbudzona z lekkiego i nieustannie przerywającego się snu, powstała z miejsca i spiesznie zbliżywszy się do kozetki ujrzała jenerałową bez czucia i przytomności, bladą śmiertelnie, targającą się w przystępie okropnych spazmów.
Po chwili, konni posłańcy wyjeżdżali śpiesznie ze dworu, do poblizkich miast i miasteczek dążąc po lekarzy. Wiedziano powszechnie, że jenerałowa ulegała od czasu do czasu gwałtownym napadom tajemniczej jakiejś nerwowej choroby, w czasie których życie jej zawsze bywało w niebezpieczeństwie. Przytrafiało się to jej zwykle w pewne dni roku, — pamiątkowe dla niej może, i za każdym prawie razem, gdy przyjmowała u siebie liczniejsze cokolwiek zebranie gości. Lekarze, w wypadkach tych wezwani, zamyślali się nad chorą, wstrząsali głowami, a zebrawszy się w sąsiednim pokoju na naradę, chorobę jenerałowej nazywali każdy innem imieniem. Na jedno tylko zgadzali się jednogłośnie: „Organizacya to przeważnie nerwowa, mawiali.... umysł w najwyższym stopniu niespokojny, a może nawet pewnym patologicznym zboczeniom ulegający... parę jeszcze podobnych ataków a... wielka będzie radość pomiędzy — sukcesorami!“