<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Stacho Szafarczyk
Pochodzenie Nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk P. Laskauer & W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Całe Nowele
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
STACHO SZAFARCZYK.

Kiedy się ludzie z cmentarza ruszyli, on już był daleko. Przygarbił się, szyję wyciągnął przed siebie, ramiona stulił, ręce w rękawy zasadził i w wielkiej mgle zimowej puścił się do domu sam. Zimnisko było przejmujące, nieznośne. Szeroki wiatr śródpolny zrywał się chwilami z ostrym świstem i drobnym deszczem w oczy siekł; to znów ucichało w powietrzu nagle, a wtedy mgła skłębiona słała się nad ziemią ciężka, wilgotna. Wskroś niej majaczyły nad drogą stare, wyniosłe topole, wynurzając się jedna po drugiej; czasem wrona obmokła porwała się z wrzaskiem, przelatując na zorane pole, czasem załopotały po gałęziach ciężkie skrzydliska — i cisza.
W ciszy tej szedł Stacho środkiem gościńca z zaciętością jakąś i uporem, nie wybierając drogi, nie podnosząc oczu od rozmiękłej grudy, w której po koleinach świeciła woda, a wierzchami śnieg się niedawny bielił. Dobrze się już chłopak od cmentarza oddalił, kiedy zdało mu się, że w jednej z tych kolein, wązkiej, zataczającej się po stronach, rozpoznaje ślad bosych kół wozika, którym tatusiową trumnę na mogiłki wywieźli, i śladu tego machinalnie pilnować się zaczął.
Zrazu bił za nim dzwon ze srogością jakąś i gniewem; potem jęknął żałośnie raz, drugi, trzeci, potem znów bardzo srogo — i cisza.
Szerokie dworskie pole czerniło się z pod śniegów, jak okiem zajrzeć, z obu stron gościńca, obtajałe po górkach, a po bruzdach białe. Wiatr hulał tam samopas gwiżdżąc przenikliwie, i rozmiatając kupki perzu nad wygon zgrabione; a gdy ucichał, wtedy pole, droga, i chłopiec, wszystko ginęło we mgle.
Wtem dał się słyszeć słaby turkot wozu.
— Oho! — rzekł półgłosem chłopak i na przydróżek uskoczył.
Nie obejrzał się wszakże, głowy nie podniósł, tylko, mocniej się zgarbiwszy, przyśpieszył kroku. Zrobiło mu się nagle bardzo zimno, więc zacisnął ręce w rękawach i wyżej podniósł chude, ostro sterczące z pod starej sukmanki ramiona. Wóz turkotał za nim głucho, nierówno, tym turkotem chłopskich wózków, których woźnica, bokiem na półdrabki siadłszy, z jadącymi gawędzi i luźno koniom szle puszcza, aż skończywszy swoje, szarpnie postronki, gwizdnie i krótkim pakulakiem nad szkapą wywinie.
Chłopak turkotu tego słuchał podraźniony, niepewny siebie, coraz bardziej wyciągając i nogi, i szyję, jakby się od niego jaknajśpieszniej chciał oddalić.
Na cmentarz jeszcze, bieżał jak zawsze, matczynego się fartucha trzymając, bieżał i popłakiwał, bo mu okrutnie markotno było na sercu. Aż kiedy pod krzyżem na rozstaju wóz się zatrzymał, a kumoszki do matki przepijać zaczęły, jako że to nigdy żałości bez pociechy niema być, a gospodarstwo, choć na piąci morgach, bez gospodarza nie obstoi długo, jako i ten nieboszczyczek, — świeć Panie jego duszy! — radość z tego będzie miał, chłopaka nagle jakby szydłem przekłół, płakać przestał, i matczynego fartucha się puściwszy, u wozu resztę drogi szedł, na cmentarzu z podełba na ludzi patrzył, a kiedy go kuma po głowie pogłaskać chciała, że to na sierotę każdego litość wzbiera, szarpnął sobą w bok i pochmurzył się więcej jeszcze. Nawet tego pacierza nie zmówił, choć go ze trzy razy coś zaczynał z jednego i z drugiego końca; kiedy zaś dziad łopatą świeży piasek na tatusiowej mogile przyklepywać zaczął, a matka, dobywszy chuściątka, groszaki z niego wysypywała dla kościelnych ludzi, zabrał się, niewiele myśląc, i ruszył z cmentarza sam.
Miarkował on dobrze, o czem baby matce u krzyża gadały. W chałupie jeszcze, nim cieśla trumnę zabił, ba, nim tatuś jeszcze na piękne oczy zamknął, już o tem rada między kumoszkami była. A to dzieciak jeden tylko, a to jeszcze koszulę w zębach nosi, a to pięć morgów gruntu jest, a to kobyła, a to dwie krowy, a to i przyodziewek i porządki różne. Gdzie to temu marnieć bez gospodarza! Kobieta młoda, samo zdrowie, to bez chłopa długo nie obstoi...
Słuchał tego Stacho, patrząc to na zachodzące bielmem oczy tatusia, to na młodego urlopnika Chrząsta, który, choć kulawy, często w tych ostatnich terminach do chałupy naglądał, to drew urąbać, to sieczki urznąć, to ćwiartkę żyta umłócić.
Chłopak lat czternaście na świecie żył i na niejedno już się we wsi napatrzył. Widział, jak Mrągowiaki co dzień się zażerały z ojczymem, jak Walczak kobietę swoję bijał, za każdym kijem wymawiając, że ją wdową pojął, że na cudze dzieci robić musi; widział jak się Kudela po sądach włóczył, żeby pasierbów z gruntu wyprawować; widział w jakiej poniewierce Jasiek po nieboszczyku Czapli u własnej matki był, od kiedy się za parobka wydała, a nowe dzieci w chałupie nastały. Jakby go tedy nożem przebodło owo gadanie kumoszek.
A kiedy Szymon Szafarz, wzmógłszy się na chwilę, głowę na śmiertelnej pościeli zdźwignął, na żonę pojrzał, i dyszącym ciężko głosem rzekł:
— A gospodarstwo chłopakowi trzymaj, boć to jego poojcowe!... — poczem na syna oczy obróciwszy — a ty sieroto — przydał — z gruntu się wyłuskać nie daj!...
Chłopak zaniósł się ogromnym na całą izbę krzykiem:
— Nie umierajta, tatuńciu, nie umierajta!.. Dlaboga, rety, nie umierajta!... Dlaboga rety!...
W krzyku tym słychać było i strach okrutny, i żałość, i niepewność srogą. A kiedy stał tak z twarzą posiniałą od krzyku, z wytrzeszczonemi na konającego oczyma, trzęsąc się cały i zaciskając drobne pięście, zdawać się mogło, że tuż mu na grzbiet spadnie kij ojczyma, i że jedyną od niego uchronę traci w tej szerokiej, ciemnej, spracowanej ręce, która nagle koszulę na piersi szarpnąwszy, z głuchym łoskotem na łóżko upadła.
Ten strach, ta żałość i teraz jeszcze wstrząsały jego wątłem ciałem, kiedy tak skulony, przydróżkiem idąc, coraz więcej wsiąkał w wielką mgłę zimową, bezbrzeżną, bezpromienną, głuchą.
Wóz tymczasem zbliżył się już znacznie. Jego nierówny turkot coraz wyraźniejszym się stawał, a kiedy wiatr ku ziemi przypadł, do turkotu mieszały się głosy jadących. Obejrzał się chłopak ukradkiem i wskróś mgły, dojrzał konia, wóz i trzęsące się na nim głowy kumoszek.
Ale i jego musiano z wozu zaoczyć coś nie coś, bo niedługo usłyszał głos matki:
— Stasiek! Stasinek! A kajż ty lecisz, sieroto?... A czekajże, to cię podwieziewa!... Stasiek!
Chłopak zmiękł i już się zatrzymać miał, kiedy nagle doleciało go wołanie powożącego Chrząsta.
— Wio, maluśki!... Wiśta, wio!
Natychmiast na pobladłą z zimna i płaczu twarz chłopca wybił posępny ogień wielkiej zawziętości; wyżej tedy podniósł ramiona, sukmankę rękoma koło siebie obcisnął i przyśpieszył kroku.
Chwilę jeszcze biegł za nim głos matki, ale chłopak się zaciął, i tylko patrzył, gdzie uskoczyć, jeśli go wóz dogoni.
O sto kroków może sterczał duży, oborany kamień, dokoła którego zdawna puściły się wielką gęstwią tarnie i jarzyny. Bezlistne to było teraz, ale tak splątane, że i chłop od biedy skryćby się tu mógł, nie dopieroż dzieciak.
Tego kamienia dopadłszy, przysiadł za nim Stacho, głowę między tarnie wsadził i na drogę patrzył.
Wóz toczył się zwolna, bo górka tu była i koń folgował sobie.
Stacho słyszał zmudne skrzypienie kół i rozmowy, gwarzenie kumoszek i niespokojny głos matki:
— Kożuchembym go przynakryła.. Sukmaniątko do cna na nim liche... Kajż on mi się w oczach podział?... Stasiek! Stasinek!...
Serce mu biło, jak młotem, kiedy wóz mimo przejeżdżał, tak się bał, żeby go matka nie zobaczyła i nie pojęła z sobą. Zaledwie jednak turkot oddalił się nieco, opanowało chłopaka uczucie bezbrzeżnego opuszczenia, sieroctwa i żalu. Wylazł z za kamienia, o topolę się ramieniem wsparł, sukmanka mu się na piersiach zatrzęsła, wytarł oczy raz, wytarł drugi raz, i szeroko je otworzywszy, patrzył na ciemny, ruchomy punkt, coraz malejący w mgle grubej, gęstej. Byłby tak może dłużej stał, bo nagle mu się zdało, że niema dokąd iść, ani po co, ale że go zimnisko srodze podbierać zaczęło, więc znów się skulił, a zszedłszy z przydróżka na gościniec, przed siebie ruszył. Nie szedł wszakże tak prędko, jak dotąd, i idąc, rozmyślał.
— Co też to najlepszego tatuś zrobili, że tak z dobrawoli wzięli i pomarli!... Była im to bieda, albo co? Nie mieli to konia, woza, chałupy? Nie robili to na swojem?... Tera krowa na ocieleniu, tera kopczyk kartofli, tera taki łepski wieprzak, tera czapka, tera kożuch nowy... Tera kłoda kapusty, tera żyta więcej niż na sześć posadów do młócki będzie, tera koszul cości aże cztery, tera buty, tera grunt... Gospodarstwo je, przyodziewek je, wszystko... Jużci i prawda, że się to tak samo nie obstoi! Żeby je choroba, te kumy z ich doradami!! Jużci nie co, tylko matkę zbuntują...
Spuścił głowę i pałającemi oczyma wodził po świeżych śladach powożonego przez Chrząsta wozu.
Wysoko nad nim przelatywała wrona, kracząc przykro. Chłopak wstrząsnął się nagle.
— Bić się nie dam! żeby tam nie wiedzieć jak, nie dam! Pójdź ino sam który, spróbuj!
Wydobył z rękawa pięść drobną, siną i pogroził nią niewidzialnemu przeciwnikowi w mgle gęstej, grubej. Posępny ogień objął twarz jego śniadą, chuderlawą, dziecięcą jeszcze, nadając jej wyraz stanowczości i oporu.
Wysada topolowa urywała się tutaj, i nagle ogarnęła Stacha szeroka pustka i szeroka cisza, w której nie było ani łopotu i wrzasku wron, ani borykania się gałęzi z harcującą po polach wichurą, w której on sam i myśli jego przepadać się zdawały. Teraz już nie odróżniał nic, ani przed sobą, ani za sobą; teraz się otworzyło przed nim jakby wielkie, mgłą nabrane morze.
Były to podleśne pastwiska, dyszące ciepłem oparzelisk swoich, których dech lżejszy, siny, kłębił się i przewalał z mgłą chłodną, górną, wypełniając całą przestrzeń od ziemi do nieba. Chłopiec zmrużył oczy i zagłębiał się w morze to zwolna, coraz mniej szarością sukmanki swej widny, coraz drobniejszy, coraz przezroczystszy, aż stopiony w jedno z sinym oparem — zniknął.
Wynurzył się dopiero za dworską olszyną, a tuż go objął gwar stojącej pod lasem karczmy, przy której, że wyrąb niedaleki był, zawsze się dość ludzi kręciło.
I teraz stało przed nią kilka chłopskich wozów i mieszczańska bryka. Dwóch żydków i jakiś surdutowy gadali przy niej: chłopy siedziały w izbie, z której buchała wrzawa.
Pookrywane to staremi sukmanami, to kawałem derki, podjezdki zanurzały głowy w workach i opałkach z sieczką; para gniadych uwiązanych łbami u bryki wałachów, wyciągała z siedzenia rozrzucone siano.
Stacho dojrzał natychmiast, że między wózikami jest i tatusiów także. Przystanął, oczy mu błysnęły, poczem obszedł bokiem, i z za węgła przyglądać się zaczął.
Właśnie w otwartych na ściężaj drzwiach karczmy stanął Chrząst, ocierając rękawem gębę po świeżo wypitym kieliszku. Chłopiec się cofnął, ale oczu nie zdejmował z «kulasa». Chrząst pociągnął nosem na prawo, na lewo, poczem zaćmiwszy papierosa, posztykutał z wiaderkiem do stojącej na uboczu studni.
Wtedy Stacho do sieni się chyłkiem wsunąwszy, do izby przez drzwi uchylone zajrzał.
Matka siedziała na ławie pod ścianą; z obu jej stron przepijały kumy.
Chłopak przełknął ślinę i przestąpił z nogi na nogę.
Kumy trącały się właśnie.
— Daj Boże!
— Daj Panie Boże!
— Za wasze zdrowie!
— Pijcie z Bogiem.
— A pijcież, kumo!
— Gdzie mi tam do picia...
— Adyć się choć kieliszka chwyćcie!
— Co tam będziecie się, kumo, frasowali, głowę sobie żałością psuli! A bo to wy jedni na świecie?
— A ino?
— Po ludziach się obejrzyjcie, chłopa sobie umówcie i tyla!
— Co mi ta po chłopie!... Ja tam chłopa nie łakoma...
— Albo i parobka od prędkości...
— Za parobka toby i Walek szedł.
— Który zaś Walek?
— A toć Kobylak.
— Albo Szymek Bączyk.
— Szymek?... Zaś by tam Szymka kowal puścił!
— Abo Głogowiak.
Brzęknęło szkło. Kumy rozmawiały i piły.
— Głogowiak tam nie do tego, za Jagną patrzy.
Uwaga ta wywołała chwilę ciszy. Baby milczkiem pociągały z kieliszków.
— Co tu daleko szukać — odezwała się jedna. — Albo to choćby i Chrząst za parobka nie stanie?
— O... Taka niemrawa! Poradzi to robocie?
— Co niema poradzić? Nie był to u młynarza cości przez dwa roki? Nie robił to w roli?
— Przecie! Choć ze dworu, to przysyłali, żeby szedł, jak Maćka do wojska pojęli.
— Przysyłali?
— Jak Boga kocham!
— Chrząst tam do dworu nie pójdzie. On tam od małego po wiejskich gospodarzach schowany, to on tam do dworu nie ciągnie.
— Kumo! Dalej go... Jakże se myślicie?
Ale matka nie odpowiadała. Głowę w ciemnej chuście na ręce sparła i słuchała tych dorad, kołysząc sobą w milczeniu. Nie mogła ich widać rozebrać jakoś, bo nagle w ręce klasnąwszy, wyrzekać zaczęła:
— O ja nieszczęśliwa sierota! O mój Jezu! Mój Jezu! Mój Jezu! A cóż ja teraz ze sobą pocznę! A gdzież ja się obrócę!...
Słuchał Stacho, słuchał, już mu usta latać zaczęły, już i on płaczem wybuchnąć miał, kiedy wtem sztykutanie Chrząsta posłyszał, więc na wylot sienią się rzuciwszy, karczmę dokoła obiegł, i nie patrząc drogi, na przełaj się wzburzony wyrębem puścił.
Już ani sukmanki nie obciskał, ani rąk w rękawy nie wsadzał, ani ramion nie stulał, żeby sobie ciepła przyczynić. Ogień jakiś podpalał go z wnętrza, a oczy, które kolejno pięściami wycierał, nie wiedział sam, czy mu we łzach, czy w zarzewiu stoją. I złość i żałość uderzały w niego, jak te czarne kruki, oślepiając go prawie, że się mało dziesięć razy o pieńki sterczące na wyrębie potknął; i złość i żałość pędziła go przed siebie, że mu tylko poły furkały. Sam nie wiedział, jak cały wyrąb przeleciawszy, na Kuźnieckie zaszedł. Dopiero kiedy mu wiatr w uszach przestał gwizdać, a pomrok na oczy padł, opamiętał się chłopak i stanął.
Ani jego droga, ani pomyślenie nie było tu chodzić; ale się zaraz spokoić w sobie zaczął z onej gorącości, co go dotąd gnała.
Wielka, głęboka cisza obeszła go, jak gołębim puchem. Bór był. Gonne sośnie stały gęsto, niewiele co dnia puszczając między siebie. Czubami tylko chodził wiatr po nich górny, małym szumem w gałęzie bijąc, na których jeszcze reszta okiści od cichej strony była. Tu, owdzie, płachetkę niedeptanego śniegu zajęczy trop dziurawił; tu, ówdzie, żółciło się igliwie, tu, ówdzie, wyszczerkał kierzek wrzosu, w badylki suche dzwoniąc, tu, ówdzie mech świecił zieloną, mokrą szybą...
Chłopak stał i oczyma po ziemi wodził, ni bliżej, ni dalej, tylko kręgiem koło siebie, jakby je tu o coś uczepić chciał, aż mu się nogi w kolanach złamały, i nagle twarzą na ziemię padłszy, wielkim głosem krzyknął:
— Tatusiu! Tatusiu! O dla Boga, rety, tatusiu!...
Trząsł się i wił, jak ten robak ziemny, od czasu do czasu podnosząc się w pół ciała. Wtedy krzyk swój za ściśniętemi zębami trzymając, wysoko podejmował głowę i rozstawione ręce, a trzęsąc niemi w powietrzu, wbijał szeroko otwarte, pełne ciężkich i zimnych łez oczy w skrawek szarzejącego wskroś sosen nieba, póki mu się te łzy nie stoczyły, ziębiąc twarz pobladłą, poczem zaraz gwałtowna żałość znów nim uderzała o ziemię, i nowa też fala biła mu do oczu, rzęsista, bujna.
A bór stał dokoła cichy i mroczny. Mały szum trącającego o gałęzie wiatru ledwo że dolatywał do połowy sośnic gęstych, nieporuszonych, jakby zadumanych o wielkich i smutnych rzeczach. Cichość taka borowa nie bierze w siebie głosów, aby grać niemi, jako cichość polna, ale je przydusza i tłumi. Pisk ptaka i płacz dziecka przepada i ginie w głuchej gęstwie, a to, co się nad nią wynieść ma, mocne być musi. Huk walącego się pod siekierą drzewa, strzał, łopot jastrzębich skrzydeł rośnie i ogromnieje w borowej ciszy; ale łkaniem drobnej piersi bór nie zadrga w sobie. Jego zbita, stwardniała, korzeniami przerosła i zamknięta ziemia nie wstrząsa się odgłosem gniazd zrzuconych i upadkiem piskląt. Ziemia borowa nie ma tego współczucia dla małości i nędzy, co ziemia polna, chleb rodząca i krajana pługiem. Po polu chodzi smętek, a po boru klęska.
Płacz chłopca ucichał zwolna. Rudy mech, o który uderzało jego drobne serce, wypił łzy jego bez śladu. Chłopak się podniósł, oczy połą sukmanki wytarł, westchnął głęboko raz i drugi, poczem na brzeg boru wyszedłszy, skierował się ku chacie.
Po onym bujnym płaczu wstąpiło mu w serce jakieś pocieszenie. Byłby nawet całkiem zmocniał na duchu, gdyby nie to, że był głodny i czczość burczała po nim.
Żeby ją zatłumić, poglądał roztargniony po stronach, kiedy nagle stanął, otworzył usta, oczy mu ogniem modrym rozbłysły, a na twarz uderzyło wzruszenie.
Chwilę tak stał, jak olśniony, oczyma po polu wodząc, aż sporym krokiem ruszywszy, zagadał sam do siebie:
— Co nie mam poradzić? Cóż to? Gęsi będę pasał?...
Szedł teraz spiesznie, głową kręcił, medytował tak i tak; to znów nagle stawał, szyję na bok wyciągał i zapatrywał się, choć w polu nic widać nie było. Raz nawet wyjął z rękawów ręce i do oczu je podniósłszy, obracał na obie strony, jakby je pierwszy raz widział. Chude były i cienkie, ale wydawały mu się mocne. Ścisnął pięść i jak cepem nią w powietrzu machał. Szło dobrze. Ten ruch dał mu poczucie własnej siły i obudził w nim potrzebę wywarcia jej bezpośredniego. Obejrzał się, schwycił, podniósł spory kamyk, a zamierzywszy się powyżej sosny, która od leśnej ściany wybiegła była nieco, śmignął nim z takim rozmachem, że aż się sam koło siebie okręcił. Warknęło w powietrzu, jakby kto strunę ruszył, a kamyk ze świstem nad sosnę się poniósł.
Stacho nasłuchiwał przez chwilę z iskrzącym wzrokiem, a kiedy kamyk daleko poza sosną spadł:
— Jaśniste! — szepnął z uczuciem dumy, roześmiał się i za drugim oglądać zaczął.
Nim go jednak upatrzył, nowe myśli tak nim zawładnęły, że zapomniawszy o zabawie, znów głowę zwiesił i śpiesznie puścił się drogą.
— Tera tyli szmat pola... pięć morgów stoi... A co? Nieobsiane to? Już tam przecie roboty koło tego wiele nie będzie... Aby tyle co kartofle. Wielki kram! Nie redlił to z tatusiem na jesień życiska? Nie poradzi to karczować? Nie wie to, jak szkapę zaprządz, abo co? A zaś na bezrok, na jesień, na tę twardą robotę, na orkę, to i jemu się już na piętnasty obróci... Zmocnieje, że to ha!... Nie chcieli go na Ś-ty Michał do dworu za średniaka? Ale! Za średniaka tam! Dobrze by on za parobka stanąć musiał. Już ta oni wiedzą, jak ganiać! Gdzie poradzi parobek, tam poradzi i średniak, aby tyle co płaca mniejsza i do miski dalej... Co parobek lepszego? Drugi, to i ze wszystkiem słaby... Tera takie kulasisko! Taka łomaga!... — Oburzył się na wspomnienie Chrząsta i nowym ogniem podpalony, coraz szybciej szedł. Hurmem zbudzone myśli rozpierały go niemal. W głowie miał jak gdyby kłąb przędzy, której nici snuły mu się to gładkie, to splątane, to szare, to jasne, to równe, to z takiemi szypułami, że mu przez mózg ledwie mogły przejść. Rwały się i wiązały i znów się rwały i znowu wiązały, a chłopak, jak odurzony, szedł, plącząc się coraz więcej w tej dziwnej przędzy, właśnie jak ptak, kiedy nad wnikiem w skrzydła trzepie, a dobyć się z niego nie może.
To jedno było mu jasne, że jak tam będzie, to będzie, a on w gospodarstwie wszystko zrobi sam. Piętnaście roków duchem skończy, mocny jest, robota mu nie cudo, a co cięższa, to już na jesień zeszła. Teraz, jak ciepła uderzą, to głównie kartofle... Jakby kartoflom nie poradził, to chrzestnemu się pokłoni, żeby z pół dnia pomógł, a parobka do chałupy nie puści. Ścisnął pięście, aż w nich mu trzasło.
I z gruntu też wyłuskać się nie da, jako że i tatuś przykazowali przede śmiercią...
Zmordowany, podniósł oczy i wskróś rzedniejącej mgły ujrzał blady, miesięcznemu kołu podobny krążek, po którym prędko zmącone chmury szły, to puszczając go mimo, to zupełnie zakrywając sobą.
Słońce to było zimowe, głęboko w niebie schowane, które kłamliwą białością przeglądało na świat. Wpatrzył się w nie Stach, utykając na korzeniach, które tu z pod leśnej ściany gęsto wybiegały na drogę, i zaraz mu na duszy zelżało.
Puściły go się one myśli bystre, jakoby je wiatr rozniósł, i tylko mu po nich cień został na czole, i namarszczenie jakieś, wpół surowe, wpół żałosne, oblewające jego twarz chłopięcą dziwnym wyrazem statku i powagi.
A że już był wsi blisko, ręce w kieszenie sukmanki zasadził, grzbiet sprostował, głowę podniósł i szerokim krokiem, nie patrząc po stronach, środkiem drogi ku chałupie dążył.
Wracając z pogrzebu, matka usłyszała skrzypienie łady w szopie. Zajrzała przez uchylone wrota i plasnęła w ręce.
W sieczkarni stał w katance tylko i bez czapki Stacho, a zaniósłszy się obu ramionami do wysoko umieszczonej korby, kręcił nią nierównym, raz silnym, raz słabym ruchem, wspinając się, gdy korba w górę szła, zawisając na niej całym ciężarem drobnego ciała, gdy szła ku dołowi. U wylotu leżała spora kupa niezbyt równo narzniętej sieczki; chłopakowi pot kipiał z czoła.
— Stasiek! — krzyknęła wdowa, załamując ręce. — A cóż ty, sieroto, najlepszego robisz?..
Chłopak drgnął, bo wejścia matki nie słyszał, ale tem pilniej korbę obracać zaczął.
— A nie widzicie to — przemówił przerywanym ze zmęczenia głosem, — co sieczkę rznę?
— A i na cóż się ty, sieroto, takiej roboty chwytasz?
Stacho znów kilka mozolnych obrotów zrobiwszy, rzekł:
— A czy nie wiecie to, że sieczki dla krowy, jako i dla konia, trza...
— I poradzisz to?
— A ino!
Otarł rękawem katanki pot i rznął dalej.
Kobieta nie odchodziła. Z załamanemi rękoma stała w pośrodku szopy, patrząc to na syna, to na rosnącą za każdym obrotem korby kupę sieczki. Nie wiedziała, czy ma na chłopaka fuknąć i od tej roboty go odwołać, czyli spokój dać.
Żałość, wzbudzona ubolewaniem kumoszek i poczęstunkiem w karczmie na Wyrębie, wielką falą wzbierała w jej sercu. Zaraz też fartuch do oczu podniósłszy, wyrzekać zaczęła:
— O mój Jezu! mój Jezu! mój Jezu! A cóż ja teraz pocznę sierota, cięższa od kamienia! A jakże ja sę poradzę! A któż mi sierocie pomoże! A któż mi robić będzie! Tera parobka funduj, tera płać, tera sobie od gęby odejmuj, a jemu podtykaj! Tera na cudze ręce dobytek puść, tera tyli ziemi szmat!... O Jezu! Jezu! Jezu!... — Chłopak zrazu korby zwolnił i pociągał nosem. Ale kiedy mowa do parobka przyszła, zapaliła mu się twarz i z podwójnym rozmachem koło obracać zaczął.
— Nie będzie tu nijaki parobek panował! — odezwał się posępnie, gdy matka ucichła.
— Roboty tera w polu niema, a sieczką się nie przerwę, — dorzucił dyszącym głosem.
Kobieta odjęła fartuch od jednego oka i popatrzyła na chłopca.
Wyciągał się i kulił za ruchem wysoko idącego koła, które go porywało niemal. Rękawy katanki osunęły mu się głęboko, ukazując ręce chude i cienkie.
Nie na ręce te przecież patrzyła wdowa; zdumiała ją śmiałość chłopaka, który wczoraj jeszcze fartucha jej się trzymał, a dziś takich rogów dostał.
— Co ty?.. — zaczęła i urwała zaraz. Właściwie nie była pewną, czy się to na dobre, czy na złe obróci; nie wiedziała, czy parobka zaraz brać, czy robót w polu czekać. Nie takież to bogactwo, choć i na pięciu morgach, żeby zimą parobka rządzić; podatek duży, na kartoflach, co zbędą, wieprzka uchowaćby warto. Zaraz też sobie miarkować zaczęła, że jużci prawda, jużci chłopczysko sieczki narznąć narznie, bydlątka obrządzi; jużciby się z kwartał przechynął, choćby i mniej, nimby chłopa do pola trza, juściby i do miski jedną gębą mniej było.
Do kulasa też, który się i sam, i przez kumy stręczył, wielce ją nie ciągnęło; o innym pomyślenia też jeszcze nie miała, na kopanie chyba...
Że jednak nie mogła tak sobie do razu wszystkiego rozebrać, westchnęła tedy ciężko, i kiwając miłosiernie głową, na nowo oczy wycierać zaczęła.
— A i cóż ty, chudziaszku, za radę tylej robocie dasz? — przemówiła zawodzącym głosem. A toć mi się na nic zmożesz!...
— Już wy się nie frasujcie! — odrzucił niecierpliwie chłopiec.
— Tera dwoje bydła, tera sieczki raz na raz trza...
— Już wy się nie frasujcie!...
— A to i gnoju by się urzucić zdało...
— Już wy...
Urwał chłopak, bo mu tchu nie stało, a że i matka zamilkła, przez chwilę słychać było tylko zgrzyt noży po słomie i szybki, sapiący oddech Stacha.
Powzdychała wdowa, powzdychała i do izby się zawróciła iść, bo ją po owych pocieszeniach na Wyrębie srogi sen zbierał. Koło tymczasem, jak szalone, latało pod ręką chłopca, który po chwili dopiero spostrzegł, że w ladzie słomy nie ma, i że sieczkarnia po próżnicy hurkocze. Puścił się tedy korby, pot z twarzy otarł i szuflą zwolna sieczkę odgarniać zaczął. Trzęsły mu się przy tej robocie wysilone u korby ręce, przecież raz po raz jasnym wzrokiem błyskał; zaczynał czuć się gospodarzem na ojczystych śmieciach.
Naraz wydało mu się, że słyszy utykający chód Chrząsta. Żar buchnął mu do twarzy, serce uderzyło jak młotem.
Istotnie; młody urlopnik sztykutał drogą, gwiżdżąc wesoło po onym pogrzebie, aż stanąwszy w uchylonych wrotach szopy, gwizdanie urwał i głową z dziwu pokręcił.
— A i któż to tyla sieczki umachał? — spytał zajętego szuflowaniem chłopca.
Stacho nie odwracał głowy.
— Chrzestny może? — pytał Chrząst dalej.
— Ale! chrzestny tam! — odmruknął Stach niechętnie.
— Ino kto? — nalegał urlopnik, któremu widać nieobojętnem to było, od kogo wdowa usługi przyjmuje.
— Ja sam!.. — bąknął chłopak.
Twarz Chrząsta rozjaśniła się szerokim śmiechem.
— Toś ty mocny! — rzekł drwiąco.
Stacho nic nie odpowiedział.
— Na dziś z jutrem! — dorzucił szyderczo kaleka.
— Jak Bóg da! — odparł Stach posępnie.
Sztykut postał, głową pokiwał i poszedł.
Chłopak rzucił się do bocznej ściany i twarz w szparę między deski wtulił. Nogi dygotały pod nim jak w febrze.
— Nie będziesz tu panował, ty łomago, nie! — szeptał dysząc głośno, i gorejącemi oczyma za nim wodził, póki kulas za Bugajową chałupę nie skręcił.
Nazajutrz, ledwie wdowa zaświeciła kaganek i na komin nałożyła drewek, zerwał się Stacho z ławy, na której pod ojcowskim kożuchem legał i w wielkim pośpiechem odziewać się zaczął. Owijał nogi słomą, bucięta naciągał, a precz oczy pięściami tarł, bo mu się jeszcze srodze spać chciało. Zazwyczaj do śniadania dopiero budziła go matka, a i to jeszcze ściągać go było trzeba. Obróciła się tedy ku niemu z dziwem:
— A tyże co się zrywasz, Stasiek?
— Ano... — zaciął chłopak i urwał.
Nie rozmyślił sobie jeszcze, co robić trzeba, ale czuł, że w nowem jego położeniu do dnia na nogach musi być, jako i tatuś bywał.
— Ano — powtórzył i zapatrzył się w matkę, — drzew urąbać, bydło poić...
Wdowie natychmiast na płacz się zebrało.
— Oj sierota ja, sierota! Oj dola, dola! Marnować się tera oto takiemu dzieciakowi! Nie dospać... do dnia harować... na takie zimnisko z chałupy bieżeć... I co to tam za rąbanie będzie? Co za pojenie! Na nic siekierzysko na sękach poszczerbi... Wiaderko utopi... O Jezu! Jezu!...
Wzdychając, ocierając oczy, schyliła się i dmuchała w komin.
Chłopak nic nie odpowiedział. Zimno ograżało go srodze, bo w starej chałupie Szafarzowej o kęs, że nie jak w polu, wiało; sen go też morzył okrutnie, i ręce w ramionach — po onem machaniu przy sieczce, — miał jak gdyby ze stawów wybite. Strzymał jednak, sukmankę rzemieniem podpasał, po siekierę za belkę sięgnął, wiaderko z kąta wziął, i szczękając zębami, wyszedł.
Nad chatą, wśród nagich, zwikłanych gałęzi starej polnej gruszy, świeciły blade gwiazdy. Świerszcz nocny odzywał się w strzesze, z obórki dolatywało leniwe i twarde żucie bydła. Świat stał jeszcze przed wielką przedporanną ciszą, i pod szarym rozbrzaskiem zimowego świtu.
W szarości tej zaskrzypiał w chwilę później mozolnie ciągniony żuraw, zapluskała wylewana w koryto woda, drzwi obórki uderzyły o uszak raz i drugi, aż wreszcie dał się słyszeć głuchy stuk siekiery, którego nierówny rytm zdradzał, że ostrze częściej omyka się z drewna, niżeli w nie trafia.
Były to zwykłe odgłosy dnia, wstającego nad chłopskiem podwórkiem; to tylko było niezwykłem, że wskroś nich, zamiast mocnego, szerokiego chodu i głośnego wykrzykiwania gospodarza czy parobka, słychać było drepczący tupot nóg drobnych i słaby, cienki głos dziecka, którego postać niknęła prawie w mętnym, zimowym brzasku.
Cały dzień ten Stacho oglądał się czegoś; co pies uchem strzygnie, co wiatr we drzwi trąci, chłopak podnosi konopiastą głowinę i słucha. Strach go zbierał przed Chrząstem. Wiedział, że się Chrząst po wsi szwęda, robotę tu, ówdzie chwyta; mógł też i do nich lada moment najrzeć, matusi się wmanić, jako wiadomo było, że chata bez rąk została. Ale zmrok przyszedł, a kulas nie pokazał się jakoś.
Chłopak to za zasadzkę wziął, i nie mogąc ścierpieć tego skrętu, jaki w sobie od samego rana czuł, wyleciał pod wieczór na wieś, żeby języka o kulasie powziąć. Tu usłyszał nowinę. Chrząst u Bugaja do młócki stanął, coś na cały tydzień. Chłopakowi tak się lekko na sercu zrobiło, że mało nie wyskoczył w górę, a kiedy przy misce do kolacyi siadł, to dwa razy łyżką żuru brał, a raz łykał, — tak mu się dobrze jadło. Syty i wesół, przewracał się razem z kotem u komina, pierwszy raz od tatusinowego pochowu śmiejąc się na całe gardło.
Jakoż nazajutrz rozeszło się z blizkiej Bugajowej stodoły tęgie bicie cepu. Cep był jeden, padał silnie, dźwięcznie, równo; znać było, że na wskroś do klepiska bije, że ledwo trzeba będzie posad na drugi bok przewracać. Wdowa, niosąc łyżkę do ust, przestała jeść i słuchała. Stachowi załopotało czegoś serce, w wątłej, wklęsłej piersi.
— Kajż to młócą? — przemówiła Szafarzowa. — U Wawrzonów, czy u Celki?
Słuchała chwilę. Chłopak milczał.
— Toć u Bugaja! — odezwała się, pomiarkowawszy.
Jedli chwilę w milczeniu.
— Któżby to tam tak młócił?... — odezwała się znów matka sama do siebie. — Bugaj, nie Bugaj... Stary nie machałby tak cepem... Młócił kiejści po żniwach sam, a to jakby kur nosem dziobał...
Chłopak miał już na zębach, że Chrząst, ale coś go wstrzymało.
Zjedli barszcz, wdowa się zabrała do zmywania statków. Odwracała jednak przy tej robocie głowę i nasłuchywała. Cep dźwięczał po suchej słomie, jakby granie jakie. Nie mogła dotrwać wdowa, i ledwie zmywszy miskę, mokre ręce pod fartuch wsadziła i z izby wytknęła głowę. Przez uchylone drzwi buchnął razem z mroźnym powiewem silny, jasny odgłos blizkiej młocki; chłopak podniósł głowę i słuchał.
Ktoś szedł mimo chaty.
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki. A kto tam u Bugaja tak tłucze?
— Dyć Chrząst.
— Chrząst-by zaś?
— A ino.
— Tęgo wali... Kajż idziesz Maryś?
— Do ciotki na odrobek. Ostajcie z Bogiem!
— Idź z Bogiem!
Postała jeszcze chwilę we drzwiach wdowa, ku Bugajowej chałupie zwrócona, poczem do izby wróciwszy, chwyciła za miotłę i z wielkiem rozmachem zamiatać się wzięła. Domiótłszy wszakże śmiecie do komina, stanęła przed nim i zadumała się, patrząc na dogasające węgle. Stasiek z głuchym niepokojem oczyma za matką wodził. Jak siadł do śniadania, tak jeszcze na ławie siedział, łamiąc i dojadając kromkę czarnego chleba. Czy w chlebie sporysz był, czy jakie złe zielsko, ale czuł chłopak, jak mu kęs każdy w gorycz się obraca.
Miarkował on teraz sobie, jako nie było się czem cieszyć wczora; miarkował, jako nic nie zyskał na tem, że Chrząst u Bugaja młóci; bezsilnym czuł się, bezobronnym, słabym... Jadł powoli, łykając jakby żółć za każdym kęsem, aż w siwych, szeroko otwartych oczach wzbierać zaczęły dwie łzy jasne, migoczące, przejrzyste. Wezbrawszy, drżały chwilę u ciemnych rzęs chłopca, aż ciężkie i słone spadły mu na chleb trzymany w ręce. Położył go wtedy na ławie Stacho, i wziąwszy widły z kąta, do obórki poszedł.
W południe wzięły rzeczy obrót gorszy jeszcze; chodzący za podymnem sołtys wstąpił i do Szafarzowej chałupy.
W chałupie nie było szeląga. Z półskrzynki do chuściątka, z chuściątka między ludzi, wszystko się do grosza na pochów gospodarza rozeszło; bieżeć też, do arendarza choćby, nie było na owinięcie palca z czem, tak się przez tę chorobę wysypłały i jajka, i masła kruszyna, i półsztuczek płótna, i siemienia miarka.
Namarszczył się sołtys, tych wynurzeń wdowy słuchając. Podymne zalegało dawno, a i szarwark też. Kancelarya folgowała długo.
Z podpartym na ręku policzkiem słuchała wdowa administracyjnego wykładu finansów gminy. Pociągała nosem, kiwała głową, jako że to niby i żałość miała, i wyrozumienie takoż; kiedy wreszcie chłop mówić przestał, objęła go nagle za kolana, aby do niedzieli o folgę prosząc, póki jakiej ćwiartki umłócić nie da i choć we młynie za marny grosz nie przeda, kiedy już taka nagłość przycisła.
Ujęła sołtysa ta pokora wdowy, a że sam drogę do kancelaryi na niedzielę sobie w myśli odkładał, dał się tedy ujednać aże do soboty, ale co w sobotę, to już święty Boże nie pomoże!
Zaprzysięgła się wdowa, przerzekli pochwalony, a sołtys, że ogromny chłop był, we drzwiach się do wyjścia schylił. Schylił, drzwi przetrwarł, i nie puszczając skobelka, odwrócił głowę.
— A i cóż to, kuma, nie myśli parobka rządzić?
Stachowi, który całej tej rozmowy z niepokojem słuchał, ciarki grzbietem przeszły.
Wdowa frasobliwie westchnęła. Wiedziała ona, że sołtys trzech chłopaków w domu na wybór ma, że ich nigdzie na służbie utrzymać nie może, bo rozpuszczone to było, jak dziadowskie bicze, i tylko patrzyło, żeby co z domu porwać, a do karczmy nieść; zaraz też sobie pomyślała, że choćby jej taki darmo służyć chciał, toby go nie wzięła. Że jednak łaska sołtysa potrzebna jej była w tej chwili, spolitykowała tedy, i nie odrzekając się niby, rzekła:
— A cóż tam parobek! O parobku przed świętym Wojciechem myśleć niema co...
— A choćby i do młocki?
— Iii... Już tam i tej młocki niewiela co będzie. Aby tyle co na podatek ode złego razu...
Wyszedł sołtys, czując, że mu bardziej nalegać nie wypada, a w chałupie zaraz rozpoczął się lament.
— A to do młocki najmuj, a to zapłatę szykuj, a to wódkę, a to podwieczorek... Żeby parobek w domu był, toby to duchem porwał i zrobił; a tera gdzie tu czego szukać!... — Jak na toż huknęły u Bugaja z nową siłą, po obiedniem posileniu, cepy. Na kobietę jakby kto żarem sypnął; zakręciła się po izbie, fartuch ze skrzynki chwyciła, i zarzuciwszy go na głowę, wyszła.
Z ciężkiem sercem patrzył za matką Stacho, a śniada twarz jego oblokła się cieniem.
Wdowa z razu ku Bugajowej stodole się puściwszy, u płotu stanęła i nasłychywała. Gdyby Chrząst wyjrzał, a podszedł, byliby się może tak albo tak zmówili, ale ze stodoły zalatał głos drugi: z Chrząstem ktoś gadał, stary Bugaj może. Postała tedy chwilę wdowa, postała, aż nie mogąc się widać rozmyślić ani w tę, ani w tę stronę, zabrała się i do kowalki poszła. Chłopak nie spuszczał matki z oka, póki ją tylko przez obmarzłą szybę widzieć mógł. Wzburzony był, niespokojny, drżący. Głucha nienawiść wzbierała w nim do tego niewidzialnego młocka, który coraz tężej bił, a którego każde uderzenie cepem zdawało się mówić: «Mocny jestem, zdrowy jestem, każdą robotę tylko przerzucę przez siebie.» Nie ulżyło też Stachowi, gdy matka do kuźni skręciła. Pamiętał on dobrze, jak kowalka na pogrzebie tatuńcia rajcowała, tak i tak matce głowę klekcząc, jako że i sama, po śmierci starego kowala, z kowalczykiem kuźnię na siebie trzymała, od tamtych żniw cości.
Mocniej tedy do szybki twarz przycisnął i patrzył. Matka szła prędko, plecami do niego zwrócona; mroźny wiatr szamotał jej fartuchem i pasiastą spódnicą, odsłaniając grube, krzepkie nogi. Raz czy dwa przystanęła, obejrzała się na Bugajową stodołę, aż zakręciwszy się na uwrocie, znikła. Wstrząsnął się wtedy chłopak, jakby mu wielkie zimno po kościach przeszło, z ławy się ciężko podniósł, przygarbił, u komina stanął, i na dogasające ognisko tępo, bezmyślnie patrzył.
Wiatr świszczał mu koło uszów, w głowie się kotłowało, jak w najtęższym garnku; na piersiach taką ciężkość czuł, jakby te nogi matczyne wprost po nim, nie po śniegu, deptały, a co Chrząst cepem wytnie, to właśnie jakby go obuchem zdzielił... jakby obuchem...
Po długiej dopiero chwili ocknął się, głownie polanem potrącił i na zydelku siadłszy, głowę oburącz podparł. Ano, niema co... Matusia do kowalki na rady poszła, wiater po chałupie śwista, tatusia zagrzebali na piasku, a Chrząst młóci... młóci... młóci...
Wszystko się het precz odwróciło, insze czasy nastały. Choć świerszcz, to inaczej tera w chałupie woła; choć iskra, to jakaś inaksza... Tatusiowy kożuch u belki za kominem wisi, rękawiska opuścił z tej żałości... Oj bieda... bieda... bieda... Żeby choć większe lata mieć... żeby choć większe lata... Wiatr oto śwista... matusia do kowalki na rady poszli... Splątały się myśli Stacha i urwały nagle.
Mały ogień rzucał migotliwą czerwień na jego śniadą twarz, którą po matce czarnobrewie wziął, i która dziwnie odbijała od jasnej, szczeromazurskiej czupryny i siwych, po ojcu odziedziczonych oczu. Kiedy wiatr żarem pomiótł i płomień silniej strzelił, w siwych tych, szeroko otwartych oczach widać było, przerażenie jakby...
Zmierzch tymczasem zapadł zwolna. Utonął w nim najpierw ciemny, dymny pułap izby, potem wysoko pod nim wiszące obrazy święte, potem poprzeczna belka z przerzuconą na niej odzieżą; utonęła w niej nareszcie szczupła postać chłopca. Żar na kominie przygasł, wiatr ucichł za oknem, w sieni trzepotały się wskakujące na grzędy kury, krowa ryknęła przeciągle raz i drugi, na pełne się oglądając wymię, kaczki żerowały hałaśliwie u starego koryta przed progiem, wieprzek się z chlewika wywarł, wałęsał tu i tam, mrucząc i potrącając ryjem drzwi od izby.
Słyszał to wszystko Stacho, ale się nie podnosił z zydla. To mu się zdawało, że go wiatr porwał, i że na ten komin patrzy ze strasznej dalekości; to znów, że mu się to tak wszystko wyśniwa, i ten wieprzek, i te kaczki, i te kur trzepoty, aż mu się przecie całe to myślenie po kościach jakoś rozchodzić zaczęło. Zmącone i osłupiałe źrenice ustawały się powoli, jak jeziorna woda, z siwych stały się modre, potem całkiem srebrne, aż zajęły się nagle całe złotym ogniem, i rozgorzawszy do dna, paliły się ciche i jasne. Rozprostował się chłopak, włosy z czoła strząsnął, przyciągnął na sukmance rzemienia, jakby się do drogi miał, ustami powietrza chwycił, podał naprzód pierś szczupłą, a między ciemnemi, silnie zbiegłemi brwiami zarysowała się podłużna brózda.
— Nie! nie da się wyłuskać z ojcowizny! Niech Chrząst... niech kto... on się i tak nie da!
Nazajutrz dzień był słoneczny, mroźny, iskrzasty. Sine dymy szły z kominów słupem pod niebo, pod nogami śnieg chrupał, z chat, z obórek, z chlewników kłębami buchała para.
Młody urlopnik, z długiego się kożucha zwlókłszy, w garść plunął i zlekka świeżo nałożony posad obijać zaczął. Zaledwie jednak uderzył z pięć czy ze sześć razy, kiedy nagle z wyniesionym nad ziemię cepem wyprostował się i słuchał.
Silnemu głosowi jego młócki odpowiadał głos drugi, nierówny i cichy. Myślał Chrząst z razu, że mu się tak echo między stodołami odzywa; ale głos trwał, sam w sobie się rozlegając z blizkiego boiska. Zaciekawiło to Chrząsta, a potem zaczęło korcić. Nastawił uszu na lewo, nastawił na prawo: nic, tylko w Szafarzowej stodole ktoś młóci... I ktoby to taki? Chłopcy popojeżdżały na szarwark, sołtysiaki przed kancelaryą, na sprawie siedzą. Jesionoszczyk słomą kopczyk z kartoflami przywala... Chybaby stary Domin, abo stary Paweł...
Słuchał chwilę z szyderczym uśmiechem.
— No! To ci młocka! Z pół żyta w słomie zostanie... A niech ta! — Trzepnął cepami, aż klepisko jękło, i gwizdać sobie na ochotę zaczął.
Co mu tam! Kto młóci, niech młóci. A to i pies ogonemby mocniej bił...
Około dziesiątej wszakże wytrzymać nie mógł; zgarnąwszy tedy omłot na kupkę, świeżego pokładu nie kładł, tylko narzucił na ramiona kożuch i drugą wrótnią, chyłkiem od sadu do stodółki Szafarzowej zaszedł. W stodółce stał Stacho, w jednej koszuli i hajdawerach, potem kipiący, z narzuconemi na czoło włosami, z całej swej chłopięcej siły walił cepem w niewielki posad żyta, za każdym zamachem i spuszczeniem cepa wydając dech głośny, świszczący. Zastanowił się Chrząst, rudego wąsika przykąsił, i jak czapla na jednej nodze się wsparłszy, na chłopaka patrzył. Dziwno mu było, że się taki dzieciuch na taką robotę porwał; zmiarkował też do razu, że Stacho daleko więcej, niż należało, zużywa przy niej siły.
Sam w młócce mistrz, wiedział doskonale, że jak młot w ręku kamieniarza, tak cep w ręku młocka, własnym ciężarem opadać powinien; wiedział, że byle dzierżak dobrze nad głowę wynieść a okręcić go należycie, to bijak sam, bez wysiłku spuszczony, ziarno ze słomy pędzi.
Zaśmiał się tedy z cicha, patrząc na mozolenie się chłopca, a dobywszy krzesiwka i papierosa, ognia krzesać zaczął.
— A to matka w ciebie orze, jak w siwego wołu! — odezwał się, puszczając cienki smużek dymu.
Obejrzał się chłopak. Na żółtawą, wielkim potem okrytą twarz jego, uderzyły ognie. Uderzyły i zgasły natychmiast, jakby je wiatr zdmuchnął. Stacho, na zaczepkę Chrząsta nie odpowiadając, młócił dalej.
— I cóż ty się do tylej roboty gnać dajesz? — odezwał się znów kulas.
— Mnie ta nikt nie gna! — odrzekł ponuro Stacho. — Robota mnie gna...
— I cóż? Będzie tego do wieczora z garniec? — pytał Chrząst szyderczo.
— Co będzie, to będzie...
Pomiarkował kulas, jako z chłopakiem gadania dziś niema, a że i papierosa już wyćmił, splunął tedy, głową pokiwał, i roześmiawszy się przykro, na odchodnem rzekł:
— No! Dałbym ja tobie młockę, gdybyś ty u mnie młócił!
Zakipiało w chłopaku, ale nie odpowiedział[1] Chrząst też, kożucha na sobie poprawiwszy, zabrał się i poszedł.
Pierwsza ta młocka Stachowa była jak gdyby pasowaniem chłopca na parobka.
Cała kupka dzieci i wyrostków zbiegła się na to widowisko; małe stanęły u wrót poważnie, zadziwione, onieśmielone nową rolą niedawnego towarzysza zabaw; starsi rówiennicy Stacha, wpadli do stodoły, napełniając ją śmiechem i gwarem.
Za dziećmi zaczęły hałasować zimujące pod strzechą wróble; a że słońce jasno we wrota świeciło, cały ten obrazek zdawał się owiany weselem i jasną pogodą.
Za dziećmi przystawały dziewczęta i baby; dziewczęta śmiały się w kułak, baby kiwały głowami.
— Przypatrzta się moi ludzie, jaki się to pąchel do młocki dał...
— Oj, gęsi tobie pasać, gęsi, choćby z rok jeszcze, ale nie młócić...
— A i najesz ty chleba z tego żyta?...
— A to ci drąg do cepów ma, jak koza do tańcowania!
— Oprócz żartów, tęgo młóci!
— Chłopak, bój się Boga! a toć stodołę rozwalisz, jak tak będziesz machał...
— Mój Boże, na co to chudziaczkowi przyszło! Jak się to marnuje w takiej pracy...
Chłopak nie odzywał się ani tak, ani tak, tylko raz koło razu cepem walił, bo już tej robocie lepiej, rozumieć zaczynał.
Dopiero kiedy Domin stary u wrótni przystanął, tabaki zażył, i pokręciwszy głową, powiedział mu: «Szczęść Boże!» chłopaka cości tkło, cep u słupa wsparł, pot z twarzy rękawem otarł, starego pod kolana chwycił, i odrzekłszy: «Daj Panie Boże» — w rękę go pocałował.
— I cóż ty chłopak? Uradzisz to cepom? — przemówił stary.
— Ciężko, ale uradzę! — odrzekł Stacho i podniósł na starego śmiało siwe oczy.
Domin znów tabaki zażył.
— Hm! Nie patrzysz ty mi jakoś na mocnego...
— E... — rozśmiał się chłopak, — to tylko tak powierzch...
— A daru bożego nie marnuj! Ziarna w słomie nie ostawiaj! Choć trzy, choć cztery razy posad strząchaj, a nie ostawiaj!...
Chłopak słuchał z iskrzącym wzrokiem. Stary gadał do niego, jak do słusznego parobka; to mu dodawało otuchy i napełniało poczuciem własnej siły.
Stary nie odchodził jeszcze.
— Cóż matka? — rzekł po chwili. — Obejrzała się już za parobkiem? Zgodziła którego?
Chłopak niespokojnie przestąpił z nogi na nogę.
— I... cóż tam matce po parobku, — rzekł, spuściwszy oczy. — Alboż to matka mnie nie ma?
Domin, niuch tabaki do nosa niesiony, zatrzymał, głowę przechylił, i jednem okiem z góry na chłopca spojrzał.
— Mędrsze jaje, niźli kura! — rzekł sentencyonalnie. — Mędrsze jaje... Taki czas nastał, taki porządek... A wiesz ty, chłopak, że ja w twoich latach źrebaki ledwo pasał? Na piąci morgach sam robić chcesz?... Phiii... To duże rzeczy są! Ta święta ziemia nie da z siebie kpić! Ta święta ziemia dużej pracy chce, dużego potu. Tam nie śmieszki, nie za gęsiami hukanie, nie schówki, nie dudki, nie baraszki, tam mocnej ręki potrzeba i mocnego rozumu. Sam... Hm! Łacno powiedzieć, ino że niełacno zrobić. A to się i chłop zegnie, zaś nie dopiero taki ta chruściel, jak ty. To są duże, duże rzeczy!...
Kręcił głową i tabakę brał; Stacho stał przed nim, jak na rozżarzonych węglach. Było to niejako pierwsze odwołanie się jego do opinii publicznej, pierwsza próba uznania zamysłów jego, lub potępienia ich przez gromadę.
— A no, próbuj! — rzekł wreszcie stary. — Roboty teraz jakby i nie było; na parobka czas, choćby i od Wielkiejnocy jeszcze.
Odetchnął Stacho lżej i do kolan staremu powtórnie się schylił. Było coś głęboko wzruszającego w tej pokorze chłopca, który zdawał się dziękować za to, że mu wolno ciężar nad siły dźwignąć i próbować, czy się pod nim złamie, czy nie złamie.
Musiało coś i starego tknąć w serce, bo zamiast po tabakę sięgnąć, rękoma głowę chłopca ścisnął i z cicha zaszeptał:
— Dajże ci Panie Boże, jaknajlepiej, sieroto!
Stach, jakby mu w dwoje tyle przybyło mocy, tak się do roboty po odejściu Domina porwał.
Wdowa raz po raz zaglądała ku stodółce z chałupy. Uczęstowana przez kowalkę herbatą z arakiem, późno wczoraj do domu wróciła, więc o zmawianiu kogo do młocki nie było już mowy; dziś znów zaspała jakoś, a chłopaczysko samo się z dobrawoli do takiej pracy dało. I rada była, i korciło to ją, że się tak chłopak bez opowiedzenia rządzi, jakby sam sobie gospodarzem był. Byłaby może jedynaka przepędziła ze stodoły, a i do czupryny możeby mu się zabrała, gdyby nie to, że już czwartek szedł, a w sobotę — święty Boże nie pomoże! — podatek płacić trzeba. Z całego tego frasunku dwa razy zarobiła zacierkę, a co się posięgnęła po co, to zapominała i podparłszy brodę ręką, stawała w zamysłach nawpośrodku izby. Właściwie mówiąc, nie wiedziała sama, czy brać parobka, czy nie brać; na krótkim dniu w zimie, nie wieleby się to i opłaciło, a chciwa była na grosz; ale znów ogarniał ją niepokój, jak bez chłopa radę gospodarce da?...
Chrząstaby wzięła, zawszećby się przydał, możeby tam i o zapłatę nie bardzo wołał, bo schorowane to było i w biedzie, ale cóż tam sobie takim pokraką świat wiązać ma! Przecież jeszcze nie takie jej lata, żeby się to jej sieroctwo odmienić nie miało. Wszakci całe odwieczerze kowalka jej to wczoraj w głowę kładła, że wolna do świata je, a im prędzej to wdowieństwo za płot ciśnie, tem ci lepiej będzie.
No, a jak się teraz tak chłopak znarowi, to i trudno może być...
Południe przyszło, a ona nie rozmyśliła się jeszcze ani w jednę, ani w drugą stronę. Tymczasem Stacho do izby wszedł, i szeroko sobie na ławie siadłszy, spojrzał na matkę pewnem i wesołem okiem.
— A co, matusiu? — rzekł. — Nie będziema parobka rządzili! Sam wszystko zrobię het, precz!
Westchnęła wdowa frasobliwie i zaraz fartuch do oczu podniósłszy, wyrzekać poczęła:
— Co ty ta zrobisz, nieboże! Taka ta robota, to tylko od nagłości! Ale na taką robotę, jak się patrzy, toś ty ze wszystkiem jeszcze głupi, i mocy też dobrej w sobie nie masz.
— Ja w sobie mocy nie mam? — obruszył się Stacho. — A nie młóciłem to pół dnia?
— Co tam taka młocka! A to jedno ziarno wybijesz, drugie przetrącisz, a jeszcze insze to ostawisz w słomie.
Chłopak grzmotnął się w piersi.
— No, matusiu. Jak nie uradzę robocie, to weźmiecie parobka, abo sołtysiaka którego, abo Jesionoszczyka, abo i Walka choćby; a jak uradzę, to nie weźmiecie! No, matusiu!
I raz jeszcze grzmotnął w piersi z wielką siłą, jako to niby nie puste słowo u niego jest, tylko zaprzysiężenie.
— Co ta taka mowa! Chrząst ato za niedrogie pieniądze by też szedł...
Chłopcu błysnęły oczy, jak wilkowi.
— Dałbym ja mu! — burknął, podnosząc pięść drobną.
Wdowa nie nalegała więcej.
Zaczęła się teraz jakby umówiona, gospodarka Stacha.
Chłopak się bez budzenia porywał ze snu, choć matka jeszcze spała; obchodził podwórko, sieczkę rznął, poił bydło, zasypywał obrok, okrywał kartofle, naprawiał płoty, a kiedy dzień był dżdżysty, młócił choć po ćwiartce.
We wszystkich tych czynnościach mimowoli naśladował ojca. Rys po rysie, dźwięk po dźwięku, odtwarza mu się w myśli posiać tatusia, jego mowa, jego ruchy, jego uzwyczajenia. Tak samo się więc przygarbiał, tak samo ręce w rękawy zasuwał, tak samo głowę między ramiona tulił, tak samo włosy na czoło zapuszczał i pochmurowato patrzył. Nieraz też matka aż stanęła z dziwu, kiedy ją chłopak tak samo, jak nieboszczyk, upominał, żeby ognia do komory między pakuły nie nosić.
We wsi przyzwyczajono się do tego porządku rzeczy. «Kiej poradzi, niech robi!» — taka była ostateczna decyzya gromady. Nie pomógł nikt, to prawda; ale też nikt nie bronił. Kumoszki tylko uspokoić się nie mogły.
Przez to zabranie się Stacha do roboty, odwlekała się sprawa rajenia wdowie parobka, któryby potem i gospodarzem mógł być.
Potem... Teraz, po krótkim zapuście post był, i o swataniu dopiero koło żniw można było myśleć. Mimo to nie ustawały szepty i narady. Prawda, że grunt na chłopca w «tabeli» szedł, jako że poojcowy całkiem w sobie był, nie matczyn; ale co tam kto jeszcze tyla czasu naprzód wiedzieć może? Niech ta sobie chłopak żyje z Panem Bogiem, ale że chuderlawy jest, na dwoje to jeszcze wypaść może, czy do lat dojdzie, czyli też nie dojdzie.
Nie raz i nie dwa słyszał te narady Stacho, boć się tam wielce nikt i nie krył przed nim; one to w spokojną jego napozór pracę wlewały to rwanie się, tę gorączkę, które go wyczerpywały więcej, niźli sama praca; one go nurtowały ciągłym niepokojem o trwałość stanowiska, jakie zajął w chacie.
Czasem go na owe mowy porywała złość, czasem żałość sroga.
— Czekajta baby! — mruczał półgłosem, zaciskając pięście. Ale wnet bezradność swoję uczuwał, i jak stał tak wylatywał z izby, a wsparłszy się czołem o węgieł chaty, szlochał z gwałtownym, niepohamowanym żalem, drżąc cały i powtarzając tylko: «Tatusiu! tatusiu! Ola Boga rety, tatusiu!»
Po takim wybuchu przychodziły pogodniejsze myśli. Wszystko zrobi, wszystkiemu poradzi, wszystko, jak należy, obrządzi!
Instynktem czuł, że tylko pracą dużą, wysiloną pracą, chatę od parobka, a sieroctwo swoje od ojczyma ochronić może. O stosunku sił swoich do pracy takiej nie myślał wcale.
— Wszystko zmogę! — z tem słowem usypiał na swojej ławie pod ojcowskim kożuchem, a od rana zaraz roboty się chwytał śmiało, zmęczenie twardo znosił, i tylko miarkował, co za praca po wsi idzie, żeby i sam w to trafił.
W ciężką zimową zawieję, między furmankami ciągnącemi po drzewo do lasu, można było widzieć wózik i konia, prowadzone przez dziecko prawie. W siwej swojej sukmance, z biczyskiem większem niemal od siebie samego, szedł Stacho przeciw wichurze, która nim pomiatała, jak przewiąsłem słomy, spychany przez ciągnący środkiem drogi tabor, na boki, gdzie on, koń i wózek, wszystko zapadało głęboko w świeże, miękkie śniegi. Czasem nie mogąc sobie rady dać z zamiecią, stawał, i zwrócony do wiatru plecami, spoczywał chwilę. Ale wozy nie czekały za nim. Odcięty od taboru, z oczyma zasypanemi śniegiem, kopał się wtedy chłopak sam, mało co drogi widząc przed sobą, skostniały, przejęty strachem, i choć niejedna łza, nie dość szybko otarta rękawem sukmany, u rzęs mu przymarzła, zawsze się przecież w końcu dobijał do czarnej linii głucho i niemo stojącego boru.
Nieśli chłopi żyto na wiatrak, niósł i on. Szkapy oszczędza, powiadał matce, ale właściwie chodziło mu o to, żeby pokazać, jako się bez parobka obejdzie, bo on to samo poradzi, co i drugi. Wlókł się tedy zmudnie, zgięty pod ćwiercią żyta, zatrzymując się i postając, ale z całej siły dzierżąc za czuprynę ciągnący go w tył worek.
Szli chłopi na szarwark szedł i on. Zgrabiałe cienkie jego ręce z trudnością wiązały faszynę, albo składały na kupę kamienie; naszamotał się dobrze i ze szkapą, która dużej siły nie miała w sobie, a narowista była.
— Psia! — Syknął nieraz przez zęby. — A to i w zimie robota ciężka je...
Srodze zmocowany, po nocach przez sen stękał, a kiedy go matka pytała co mu, zalękał się, że zmiarkuje może i powiadał, że mu się tylko tak wyśniwa cości. Wdowa też, zajęta drobną krzątaniną około chaty, prędko przywykła do widoku pracującego nad siły dziecka. O wzięciu parobka teraz, zaraz, natychmiast, nie było już mowy; odkładało się to do wiosny i do robót w polu.
Chrząst wszelako raz wraz się około domostwa Szafarzowej uwijał. Czy robił to z umysłu, czy też tak tylko, z przypadku — nie wiedzieć; ale w Stachu na sam widok jego siwej żołnierskiej guni i na sam odgłos sztykutania jego budziło się poczucie niebezpieczeństwa i głucha zaciętość. Nienawidził on tej okrągłej, czerwonej twarzy, z niewielkim, rudym, po sapersku przystrzyganym wąsem, tej kulawej, podrygującej, jakby zawsze gotowej do nadskoczenia nogi, tych małych, świdrowatych oczu, których spojrzenie czuł na sobie drwiące, niemiłe, a nadewszystko nienawidził tych szerokich, tęgich barów kulasa, tych mocnych, wielkich rąk jego, którym zazdrościł krzepkości i siły. Ręce te były dla niego ciągłą groźbą; w dzień stawały mu na oczach napastliwe, szorstkie, sięgające po tę ojcowiznę, o której mu tatuś przykazał, żeby się z niej wyłuskać nie dał; w nocy śniły mu się ogromne, czerwone, mocujące się z nim, spychające go w jakiś dół ciemny, w jakiś rów głęboki.
Wyciągnął się chłopak, wychudł, poczerniał na twarzy, stały cień osiadł mu w oczach siwych. Kiedy czasem przed kominem siadł a zamyślił się, zadumał, zgarbił, to nie na dziecko wyglądał, ale na starego człowieka.
Najgorsze było to, że coraz częściej czuł, jako niejedna robota ku ziemi go łamie. Spocony, zdyszany, zatrzymywał się wtedy nagle, podnosił głowę, jakby nadsłuchując, a szeroko otwarte oczy patrzyły przed siebie z przerażeniem jakiemś. Co to było? Czy robota ociężała, czy jemu sił brakło?
Tymczasem przesiliła się zima i dnia gwałtownie przybywać zaczęło. Opełzłe ze śniegów pola, gęsto przeświecały runią ozimą; suszący, ciepły wiatr zachodni powiewał po nich, muskając delikatne, kędzierzące się tu i owdzie pióra żyt, i nierównemi kępami ciemniejące zagony pszenicy.
Już na słońce odzywały się pliszki; już wróble, rzuciwszy strzechy stodół, chmarami obsiadały wierzby i topole; po łąkach stały małe szyby wody, po brózdach i przegonach świeciły role mokre, a drobne smugi uciekały do rowów, szemrzące, modre.
W całej wsi parowały odkryte kupy nawozu; gospodarze śpieszyli z wywózką pod groch, pod kartofle, pod jęczmień.
— Trzeba i nam z gnojem na pole, matusiu! — odezwał się dnia tego Stacho, i od obiadu wstawszy, zaraz wózek opatrywać zaczął.
Półdrabki zdjął, deski nałożył, koła obejrzał, jeden i drugi lon zastrugał, szkapę podpasł, widły narządził.
Patrzyła wdowa na tę krzątaninę chłopca, wzdychając głośno.
— Mój Boże! Na co jej to w tem sieroctwie przyszło! Co to za gospodarstwo ma być, kiedy tu ani rąk, ani głowy do niego niema. Tera taki dzieciuch — gnój wozić! Zrobi to dobrze, albo co?... Oj, wdowie gospodarstwo, żeby ono się na świat nie rodziło! Ano ujrzy, obaczy. Albo poradzi chłopak, albo nie poradzi. Cóż! Żeby tak mocny był, toby i poradził. Gnoju to tam mało co jest, aby tyle co pod kartofle, no i pod kapustę. Niewielka tam obrada. Ale cóż! chłopczysko jak ten chruściel...
Matko Boska Częstochowska! dopomóżże też jako, aby do świętego Wojciecha dociągnąć, aby do świętego Wojciecha dociągnąć, aby do świętego Wojciecha...
Słuchał posępnie tego biadania matki Stacho, a nazajutrz szaro jeszcze było, kiedy się do roboty porwał. Nie pierwszyzna mu była, bo już na jesień tatusiowi mierzwę nakładać pomagał. Ale teraz wywózka ciężko szła. Do poletka, zostawionego na kartofle, druga szła przez głęboko rozmarzłe padoły; szkapa grzęzła w rozmiękłej ziemi, wózek się zarzynał, trzeba go było podpierać, dźwigać, za koła wyciągać. Chłopak aż kipiał przy tej mitrędze; a kiedy stanął wytchnąć, to mu te gorące poty na grzbiecie stygły, jak lodowa kąpiel. Zmordowany, szczękający zębami do chaty o zmroku powrócił, i mało co barszczu przełknąwszy, zaraz się na ławę cisnął.
Ledwie nazajutrz z pierwszym wozem na podory wyjechał, kiedy ode wsi buchnął w powietrze jasny, krzykliwy głos dzieci: «Bociuś! bociuś!»
Drgnął Stacho i spojrzał w górę.
Na bladym błękicie porannego nieba, szeroko machając czarniawemi skrzydły, szybował bocian tuż nad jego głową ku mokrym, podmiękłym łąkom. Chłopak wrzasnął z uciechy, biczysko i lejce puścił, a zapomniawszy o szkapie i wozie, czapkę z głowy zerwał i wyrzucił w górę. Spadła opodal. Podbiegł, chwycił ją i chciał lecieć za dziećmi, które wywijając czapkami, rękoma, gałęźmi wikliny, całą kupą się za bocianem puściły. Ale nagle obejrzał się, wstrzymał, i opuścił głowę. Nie może przecie roboty zostawić i lecieć. Robota nie pyta, tylko trzyma. I jakby mu ten wiatr zachodni całą radość z twarzy zmiótł, przygasł w sobie, sposępniał, po rzucone biczysko sięgnął i na szkapę wołać zaczął:
— Anu!... wiśta!... Anu! maluśka!...
Ale był to głos inny jakiś, nizki, głuchy, zgoła niepodobny do tego, który mu się na widok bociana wyrwał z piersi rzeźkim, chłopięcym okrzykiem. Ramieniem podpierał deski, lejcami o chomąt bił, ale głowę co i raz odwracał ku krążącemu nad łąką boćkowi.
Ten dzień wydawał mu się bardzo długi, a robota szła mu ciężko, niesporo.
Mocny parobek, Chrząst choćby, o trzy dni by to wszystko za siebie przerzucił. Stacho mordował się tydzień cały.
Ostatniego dnia tak zesłabł, że się na mokrą rolę w potach rzuciwszy, z godzinę leżał na niej, jak ten kamień siwy, oczyma za białością obłoków wodząc, które po niebie szły a szły w zachodnią zorzą siną. Ale i zorze i obłoki wieczorny opar prędko ugaszać zaczął, na niebo wyszła gwiazda jedna, druga, potem sto może, potem — ktoby zliczył!
Już i żaby odezwały się z łąki, i bąki ślepym lotem zaczęły bić, ode wsi słychać było klekot wiatraka i naszczekiwania Kurty, a czujna szkapa po raz i drugi zcicha zarżała.
Podniósł się Stasiek do domu wracać, bo go srogie zimno ograżać zaczęło, chciał tchnąć, krzyknął i kłonicy się u wozika obiema rękami chwycił; plecy miał jak gdyby związane, a wskróś piersi przeszywał go ból ostry, kolący.
Ledwo się dowlókł tego dnia do chaty. Matka szarpnęła się zrazu, że późno; ale kiedy jej zmienionym głosem powiedział, jako starczyło mierzwy do końca stajania, zaraz go pogłaskała po głowie i łyżkę mu do ręki dała, żeby kaszę z garnczka brał, bo sama już jadła i na miskę nie było co wylewać. Ale ręka chłopcu okrutnie się trzęsła, ni to z zimna, ni z gorąca, sam nie wiedział, jak mu jest więc tylko u wiaderka przysiadłszy, wodę pił, a potem u komina się kiwał, drzemiąc, póki ostatnia iskierka w popiele tlała jeszcze...
W nocy rzucał się po ławie, stękał, kożuch to na ziemię spychał, to, szczękając zębami, wołał, że mu zimno, to do wiaderka biegał pić, aż usnął nareszcie, z rozczerwienioną twarzą i ogniem dyszący.
Nazajutrz, że to była niedziela, pofolgowała mu matka i sama się do kościoła wybrawszy, pod własną pierzyną dopołudnia wyleżeć mu się dała. Ale kiedy i w południe, choć się do miski zwlókł, nie było mu lepiej, co zaraz pomiarkować się dało, bo nie jadł, a zimno i gorąco uderzało po nim to ogniem, to bladością, zafrasowała się zaraz wdowa i dalej w lament:
— A czyś też złe miejsce, chłopak, przestąpił, czy co, i z chorobą! Tera gnój wywieziony, tera rozrzucać, tera kartofle sadzić, a tu masz! Jezu, Jezu! A i czemużeś się w tę chorobę nie dał za zimy, nie tera, kiedy robota je?... A czy mnie też Bóg skarał i z chruścielem takim! A cóż ja tera pocznę, sierota! Choćby nająć, to gdzie? Abo to kto pójdzie? Każdy się roboty chwycił a swój czas, i już! O Jezu... Jezu!
Stacho tymczasem znów się pod ojcowskim kożuchem na ławę układł, a kiedy matka półkwarcie z wodą postawiła przy nim, jako że ustawicznie pić żądał, chwycił jej rękę, i całując, mówił:
— Nie gniewajcie się, mamo! Moja złocista! Moja jedyna! Nie gniewajcie! Już ja do jutra ozdrowieję. A to i tak dziś święto, niedziela, to już tak do wieczora poleżę.. Aby dziś, aby do wieczora... Zaś wszystko porobię, wszystko duchem będzie... aby dziś... Sieczki tam kupa je, ściołka w szopie je, bom wczora z górki ściągnął... Nie gniewajcie się matusiu! Aby dziś... aby do wieczora...
Mówił, a czy to z choroby, czy taki już dziś rzewny był, zaraz mu z oczu łzy wielkie na matczyną rękę upadać zaczęły.
Ale i do wieczora nie było lepiej. Głowa mu się rozpaliła, w kościach łamanie miał, a co tchnął, to go w piersiach jakby szydła żgały.
Szaro już się w izbie robiło, kiedy kowalka wpadła i zaraz w szepty. Zmiarkował Stacho, że matkę gdzie wyciągnąć chce, ale wdowa o chorobie chłopca powiadać zaczęła:
— Abo się przerwał, albo przyrok... — mówiła, fartuch do oczu podnosząc.
— A cóż ta zaraz w lament uderzać? — obruszyła się kowalka. — Przecie nie na śmierć chory! Wódki mu, a to tłusto, na noc dać, to się i skrzepi.
— Bo ja wiem! — rzekła wdowa.
— Takiemu ta, na miętką kość, to byle co pomoże. Nie tak jak staremu...
Wdowa kiwała głową.
— Ano... Toby po wódkę trza. Z półkwaterek będzie?..
— Za wiwat!
Sięgnęła wdowa do skrzynki, odziała się nową chustką, poszeptały, poszły.
Kiedy drzwi od sieni skrzypły, chłopakowi zdawało się, że słyszy kulawy chód Chrząsta. Błysły mu oczy, porwał się i na ławie siadł. Cała rzewność ominęła go w jednej chwili, jakby ręką odjął. Bólu nie czuł, kłócia nie czuł, nie czuł zimna ni gorąca — tylko gniew wielki, wściekły, bezsilny, tylko złość wierzchem serca mu kipiącą i duszącą w gardle. Zęby ścisnął, pięście ścisnął i, jak wilk, na drzwi patrzał, aż nagle na wznak padł, potem się zwinął, do ściany odwrócił i wtuliwszy głowę w kożuch, załkał boleśnie, głośno, rozpaczliwie.
Czego płakał, powiedziećby pewno nie potrafił; wszakże czuł, że mu się krzywda jakaś dzieje, że wszystko się na jego szkodę, na jego zgubę składa; czuł, że sierotą jest, że się tu nikt nie ujmie za nim. Nienawidził wszystkich: Chrząsta, kowalkę, kumoszki... Matkę?!... Ucichnął i słuchał swego bijącego na gwałt serca... Tak! i matkę... Ale natychmiast nowa fala łez uderzyła mu do oczu. Nie! nie! matusię, miłuje!.. Tylko ona go nie... Tylko ona...
Nie doczekawszy się powrotu matki, zmęczony łzami, usnął w potach cały.
Nazajutrz wstał z głęboko podbitemi oczyma, blady, ze stałem jakiemś zimnem w kościach i kłóciem, które go przejmowało na wylot, jakby szpon jastrzębi. Chociaż mu jednak dygotała ręka, zjadł żur, wódkę z tłuszczem wypił i podwiązawszy na sobie półkożuszek ojców, który mu matka wziąć kazała, zabrał się z widłami w pole. Robota szła mu oporem; męczył się, dyszał, kaszlał, pluł, za piersi chwytał i raz wraz postawać musiał; do wieczora wszakże godnie kupek naroztrząsał, choć i nie bardzo równo, jak mówiła matka, kiedy mu obiad we dwojakach na pole zaniosła. I tego dnia rychło bardzo, kolacyi nie czekając nawet, położył się Stacho, i zaraz w wielkie poty wpadł, które na niego to zimne to gorące naprzemiany przez całą noc biły.
Przeszło dni kilka. Kwietniowe słońce wzmagało się nad ziemią coraz gorętsze. Bocian na topoli parę już miał; we dwoje teraz żerowały po łące, a kiedy jeden na gnieździe stał, drugi klekotał nad nim. Skowronki aż głuszyły w polu, czajki darły się po błotach, na wsi pełno było gwaru, pieśni, nawoływania i dziecięcych śmiechów.
Jednego dnia jaskółki przyleciały do Szafarzowej chaty, a i Stachowi rzeźwiej, raźniej zrobiło się jakoś. Prawda, że ciągle jeszcze pluł, kaszlał, nocami srodze się pocił, a rankiem wstawał drżący, bezsilny, ale i on i wdowa przywykli jakoś do tego oboje. A co robić? Niemoc przyszła, to i przejdzie, a tymczasem trzeba żyć. A nietylko żyć, trzeba i pracować. Praca rosła każdego dnia większa. Aż dziw kumoszki brał, że wdowa parobka nie godzi, i samemu Chrząstowi też to dziwnem było.
— Pssia... baba! — myślał sobie, — orze w tego cielaka i orze, a o parobku ani wspomni. Choroba z taką robotą! Na tyla gruntu!
Zajrzał do chałupy Szafarzowej raz, zajrzał drugi raz — nic. Jak tylko jaka mowa, zaraz kobieta nosom pociąga i fartuch do oczu niesie, jako że to żałośno wdową żyć, a o wszystkiem własną głową radzić, ale żeby tak słowo pewne rzekła w tę, albo w tę stronę — to nie.
Kowalka tylko wiedziała, jak i co, i raz wraz do siebie na szepty obie kobiety latały, to za węgłem przystając, to na ogrodzie, to u strugi znowu.
Miała kowalka na Wólce krewnego, który stelmachem był, i synów pożeniwszy, sam się też żenić chciał, a jako wdowiec, statecznej sobie kobiety upatrywał. Tylko że wszystko trzeba było robić w wielkim sekrecie, żeby się synowie nie dowiedzieli i ojcu nic czynili przeszkody, jako że się przy nim szmat gruntu dożywociem został. Jego to kowalka raiła kumie, co się i Szafarzowej dosyć zdawało, bo po nieboszczce ogniste korale pono leżały w skrzynce, i cienka chusta, i obleczenie różne, a i to pięknie jest za posesyanta wyjść i stelmaszką zostać. Lata też podobno ów wdowiec miał, dzieci by może tak gęsto nie obsiadły, za innemiby po stronach nie poglądał, spokójby w domu był... Jedno tylko uciążenie w tem się znalazło: nie można było teraz parobka do chałupy brać, boby wszystko popsuł. Wiadomo, choć i kulawy, jak młody, to tam nie bez tego, żeby ludzie nie gadali tak i tak, a stelmach był strasznie takich mów bojący, i synowie-by się też tego, jak smoła, czepili.
Tak więc mógł Stacho tymczasem spokojny być, choć się ani domyślał, czemu ten spokój zawdzięcza. Ani on, ani Chrząst nawet, co też oko otwarte na one pięć morgów trzymał. Kowalka, która sobie różnie radziła przez całe swoje życie, i wtem od innych bab mędrszy rozum miała, że jak co, to pary nie puściła z gęby. Jakby nie było. Już jeśliby kto co poznać miał, to prędzej po Szafarzowej, nie po niej.
Wdowa istotnie chodziła jak struta. Tu roboty pełne ręce; tu i chłopczyska było jej żal, bo się to aby, jak ta trzcina, chwiało, tu i ten stan wdowieński, choć go proboszcz chwali, dobry na miesiąc, na dwa, a na dłużej to się przykrzy, jak ta niesolona strawa. Od Chrząsta ją też nic nie ograżało. Jego wesołe, śmiejące się oczy, jego twarz okrągła, zażywna, jego małe, rude wąsiki nie czyniły jej bynajmniej wstrętu. Kiedy tamtej niedzieli z kowalką do karczmy poszła, to choć kulawy, takiego z nią sztajera wywinął, że kobiecinie aż iskry posypały się z oczu. Ale już nadewszystko do roboty dobry. Robota najwięcej jej na myśli stała. Myślała już nawet choć w najem uderzyć, ale o Chrząście kowalka i gadać nie dała, bo już i tak po wsi plotki były, a insze co żyło, to buraki plantowało dworowi.
— Niech tam jeszcze chłopczysko wyciąga się tymczasem, zaś odpocznie sobie! — perswadowała kowalka kumie, o Stachu myśląc; a wdowa choć wzdychała nad tem, przecież jej się to nie przeciwiło tak bardzo; bo na grosz chytra była, a tu choć i wydać, to nie wiedzieć z czego. O to więc już jej tylko szło, żeby się z tem wszystkiem prędzej uskromić jako, i insze życie zacząć. Ano, nie szło to tak piorunem, jak sobie wdowa życzyła. Stelmach to na jedną, to na drugą niedzielę miał do kuźni przyjść, ale że mu tam zawsze cości w drogę wlazło... Za stary już był na to, żeby się tak ni z tego ni z owego porwać i już. I on też miał rozmysły swoje. Babę pojąć, niby nic. Ale to i świder nowy, na ten przykład, dziesięć razy wpierw obejrzeć warto, nim go się zatarguje. Od targu zaś do kupna, wiadomo, też plac jest, że jeszczeby wozem w cztery konie po nim wykręcić mógł. Baba nie zając, nie uciecze; a i jemu się też, dziękować Bogu, we łbie nie pali, żeby zara z wiaderkiem lecieć i gasić...
I tak to od tygodnia do tygodnia się wlokło, ani naprzód, ani w tył, tyle że wisiało.
Tymczasem Stacho, nawóz rozrzuciwszy, do orki się zabrał. Przenikał go strach, że nie uradzi może. Nieraz wprawdzie tatusiowi konia przy oraniu prowadzał, wiedział jak na uwrotach «kseb» i «odsieb» krzykać, jak lemiesz założyć, jak odkładnicę wyrychtować, jak dopasować krój, jak grządziel podnieść, wszystkiego tego napatrzył się dość; ale ze samego patrzenia głupi tylko mądrym być może. Kiedy więc na wygon z pługiem dojechał, a na tę rolę spojrzał, zaraz mu się te rzęsy zatrzęsły, jak przed nagłem światłem.
Aliści, tuż nad nim skowronek w skrzydła zaczął bić i tym głoskiem swoim przypiewać, prosto w niebo lecąc, a tak się to po polu rozległo, jak ten kościelny dzwonek, że chłopak czapkę zdjął i w ono ptaszę wpatrzony, poruszał ustami jakby do pacierza, poczem przeżegnawszy się, w garść plunął, ujął grządziel, skibę zamierzył, i krzyknąwszy: «Wio maluśki!» pług zagłębił w rolę.
Z godzinę już orał i dobrze się zadyszał, kiedy go zdala najrzał Domin, krótszą drogą na przełaj ode wsi idący. Stanął stary, uśmiechnął się i pokręcił głową. Pole było puste, rozległe, choć w drobne pokrajane działy; mały oracz ginął prawie na niem, szary, jak ta rola, w siwej sukmance swojej. Insi tu już dawno kartofle posadzili i gdzieindziej do roboty się dali; sam tu był pod sklepistem, wielkiem, modrem niebem, a tak się, ogarniony tą szeroką pustką, drobnym widział, iż zdawało się, że jak ten skowronek pod grudkę ziemi zachronić by się mógł. Mały wiatr poranny rozwiewał mu konopiaste włosy; w znędzniałej, schudzonej twarzy i zapadłych oczach ogień mu się palił; z obnażoną głową, czapki na wygonie zapomniawszy, szedł, pokrzykując na konia i mozolnie krojąc skibę.
Stary patrzył przez chwilę i precz głową kiwał. Więcej mu wszelako roli żal było, niż dziecka.
Pług wyskakiwał na kamieniach, w lewo i w prawo krzywił, skiba odwalała się nierówno, szeroka, to wązka, to położysta, to stojąca, ot Boże zmiłuj się!
Nie mógł wreszcie wytrzymać Domin i stuknąwszy kijem, krzyknął:
— Chłopak! A bierz-że się na prawo! Nie tak! Zboczem... zboczem! Głębiej grządziela, głębiej, jeszcze głębiej! Na lewo teraz... Odsieb... Tak!...
Chłopak, poznawszy głos starego, obejrzał się i pilnować komendy jego zaczął, ale pług mu tak i tak chodził, właśnie jak sam chciał.
Stary syknął, kijem w kamień bił, nie mógł znieść tej poniewierki roli; aż dotrwać nie mogąc, zrobił kilka szerokich na ćwierć staja kroków, pług ujął i rękę chłopakowi układać zaczął.
Podebrał go pod kolana, dziękując, Stacho, a choć stary parę pacierzy zmudził, nie było mu żal, bo chłopak w oczach prawie naukę jego pojął, skibę ową krzywą raz jeszcze przeorał, a kiedy i drugą na niej niezgorzej położył, uspokoił się stary i znów za kolana podjęty i w rękę ucałowany, drogą swoją poszedł.
Do orki wszakże nie tylko nauki, ale i siły trzeba. Nie mógł jej ciężki, choć i na pięciu morgach, przednówek, Stachowi dać, a choroba też robiła swoje. Kilka miesięcy zaledwie upłynęło od chwili, kiedy za pochowem tatusia bieżał, a odmienił się w sobie tak, jakby lata przeszły. Wyciągnął się, wychudł, zcieńczał, jak ta trzcina jeziorna, za wiatrem się chwiejąca, oczy mu wpadły, pochyliły się plecy, mowa stała się powolna i głucha. Cały dzień w kościach zimno czuł, choć rzadko zdejmował sukmankę zimową, i dopiero pod wieczór twarz mu się zapalała: oczy błyszczały ogniem. Skarżyć się tam szczególniej, to się i nie skarżył; czasem tylko w nocy stękał zcicha; a kiedy matka pytała, czy go co boli. — «Aj boli, mamo, w piersiach boli...» — mówił dyszącym głosem — i koniec.
Jakoś w niedzielę, zaczepił Szafarzową Domin.
— Źle coś z chłopakiem waszym, — rzekł jej. — Na księżą oborę patrzy!...
Idący z matką do kościoła Stacho poczerwieniał nagle, oczy mu zamigotały, jakby kto przed nim zapaloną świecę przesunął zblizka.
Wdowa westchnęła z rezygnacyą:
— A i cóż mu ta poradzi! Takie to już chuderlawe. Zjeść zje, wypić wypije, a nic nie znać po nim. Cóż mu ta już robić, kiej taka mizerota!
Istotnie, cóż było robić? Zjeść zjadł, wypić wypił, a że i jego jadło złe jakieś i wypijało z niego soki życia, cóż na to poradzić? Jużci kto jak kto, a matka pewnoby wolała, żeby chłopaka nic nie donaglało, a już zwłaszcza ta «chrzypota,» która ją po nocach budziła. Wiadome rzeczy, przy tem krzywem drewnie to i proste ucierpieć musi.
W gruncie rzeczy uważała, że sołtys niepotrzebnie do cudzego garnka nos wtyka. Że przez ostatni tydzień umachali kawał roboty, we dwoje zasadziwszy kartofle, to go już na to oczy bolą, jużby może swojego wisielca raić na parobka chciał...
— Niedoczekanie twoje! — mruknęła wdowa i szybciej dreptać zaczęła.
Miała i ona zmartwienia swoje. Tygodnie przechodziły, a ze stelmachem jak nie było pewności, tak nie było. Chrząst się też odbił jakoś i zdaleka tylko naglądał, Bugajowe konie pasając, że to tam w chałupie same tylko dziewuchy były. Konie pasał, a na sprawnym fleciku przygrywał raźnie, gdzie tylko jaki sztajer, albo insza muzyka, co ją na katarynkach wysłyszał. Ale że już najlepiej to mu owe kozaki szły, których się w wojsku służący wyuczył. Jak czasem uciął takiego, a palcami na fleciku drobić zaczął, to owce na blizkim ugorze stawały, becząc, a pies owczarski oszczekiwał się tak, jakby niedźwiednika zawietrzył.
Im raźniej, im skoczniej Chrząst grał, tem większa wdowę ogarniała żałość. W pośrodku izby stawała, fartuch do oczu podnosiła, i wzdychając pociągała nosem.
— Oj, życie byłoby, życie! Nie to, co dziś!...
I zaraz się zbierała do kowalki lecieć, jako że jeśli na tę niedzielę nie będzie ze stelmachem skutku, to ona dłużej nie czeka, tylko parobka bierze.
I Stacho słuchał grania tego, i jemu było żałosno; a była to żałość tak gorzka, jak ten piołun-ziele. Za matką oczyma błyszczącemi wodził, to złością, to żałością zdjęty, a gdyby mu kto w serce wtedy zajrzał, to takiby w niem znalazł smutek, że to na trzy dni płaczu...
Ale gorzej jeszcze było, kiedy Chrząst nie grał; chłopak tylko patrzał wtedy, czy go gdzie w poblizkości nie najrzy. Niech mu się mignął ten szynel siwy, zaraz go przenikało jakby ostrym nożem. Stał się ostrożny, podejrzliwy, bojący; niech matka, głowę podparłszy ręką, zadumała się u płotu stojący, niech chusty odświętne dobyła, niech przymusnęła przed lusterkiem włosy, albo zawiązała korale, niech sąsiadka przybiegła pożyczyć soli, a zaszeptała zcicha, on już w ogniach cały. A tak go ten niepokój zażerał, że i choroba niczem.
Dla matki był naprzemiany to szorstki, to taki jakiś kochający, żeby go na palec owinąć można. Całemi dniami czasem ledwie że odburknął słowo; to znów stwardniałą rękę matki do ust gorących przyciskał i na kolanach jej głowę kładł, jak to za małych lat swoich czynił. Może i nie umiałby tego powiedzieć sobie, ale go gryzła bezradna zazdrość dziecka, które wszystkiego się lęka, bo czuje małość i bezsilność swoję.
Wdowa tam na to wszystko niewielce zważała, zajęta frasunkiem swoim. Juści jej i o chłopca szło, i krzywdyby jego nie chciała: ale żeby zaś chatę bez gospodarza zostawić i samej wdową z synem żyć, kiedy chwała Bogu było co czem począć, to jej ani w głowie nie postało.
A obok tych względów praktycznych i sama wiosna też gadała do niej. Czasem, wracając od studni, stawiała nagle wiadra i zapatrzona w daleki opar łężny, wciągała w siebie zapach rozkwitłej przed chatą czeremchy i miodne wonie bujnej, okrytej białem kwieciem wiśni; czasem puszczając z ręki skopiec czy warząchew, nasłuchywała jakichś oddalonych głosów czy kroków; czasem ni ztąd ni zowąd podnosiła fartuch do oczu, o uszak drzwi wsparta i na drogę od Wólki patrząca; czasem ją ogarniała niecierpliwość wielka, przy której się i kotowi łyżką po łbie, i wieprzkowi kijem po słabiźnie dostało.
I tak żyły obok siebie, ścierając się bezwiednie i raniąc wzajem, te dwa egoizmy surowe, pierwotne, a zarówno silne: egoizm kobiety, która chciała rozpocząć nowe pełne życie, i egoizm dziecka, które się rozpaczliwie chwytało szczątków rozbitego, dawnego, nie mającego dość krzepkości, aby je utrzymać na powierzchni wszystko zalewającej fali czasu i fali konieczności bezwzględnej.
W walce tej dziecko męczyło się więcej; bo kobieta z prądem konieczności tej szła, sama ją w sobie niosąc; mały zaś rozbitek życia przeciw prądowi płynął, samym już rodzajem i natężeniem usiłowań swoich wyczerpany śmiertelnie.
Jeszcze pół biedy, póki robota w polu była, a kartofle i kapusta wołały brózd, przegonów, rydla i motyki; ale kiedy w polu zwolniała nieco nagłość prac wiosennych, rozmogła się w chłopaku posępność jakaś, z ciałem i z duszą go obejmująca, podobna owej wielkiej mgle zimowej, w którą z mogiłek po tatusiowym pochowie wracając, szedł, szedł, aż w nią wsiąknął cały.
Właściwie nie znajdował on dla siebie żadnej naturalnej, przyrodzonej sfery myślenia, czucia i zajęć. Wyrwany nagle z chłopięcego świata, z dojrzałymi nie związany niczem, prócz pracą nad siły, w źródle uspokojenia wszystkich trosk dziecięcych, w matce, czerpiący wszystkie niepokoje i gorycze swoje, stał się jak ten kruk, samotny, w pustce i w cieniu siedzący.
Zdawało się, że choroba duszy i choroba ciała utożsamia się w nim w objawach swoich z dnia na dzień: na słońcu, na przyźbie siedząc, trząsł się jakiemś wewnętrznem zimnem; na matczyne kolana głowę kładąc, czuł równie zimne ostrze przeszywających go podejrzeń i niepokojów.
Przychodziły chwile pogodne, ciche, zalewające mu duszę, jakby światłem zdaleka gdzieś płynącem; ale i wtenczas nie opuszczała go jakowaś smętność i powaga.
Kiedy dzieci po wsi w niedzielę hukały, różne zabawy zmyślając sobie, albo harcując na źrebcach w tumanie kurzu i piasku, on szedł na pole oglądać żyto, które już kłosem młodocianym grało. Pochylony nieco, z założonemi za plecy rękoma, w sukmance, z której gwałtownie w ostatnich czasach wyrastać zaczął, obchodził pólko wzdłuż okopującego je rowu, patrząc, czy kret gdzie nie ryje, czy sporysz ziarna nie psuje, czy po ostatnim deszczu woda nie stanęła na dołku. Przez krótki czas mizernej gospodarki swojej nauczył się kłopotać, jak stary, i nie chłopięce myśli chodziły mu po głowie, ale frasunki różne. Żyto wszakże na podziw pięknie szło, równe, gęste, w słomę rosłe, w kłosie pełne, kurzące się w słońcu i w ciszy śniadym, chlebny zapach roznoszącym kwiatem, zrzadka tylko przetknięte ognistym maczkiem i ostróżką siną. Len bujał miękki, kędzierzący się, puszysty, dorodny; kartofle ciemnym, grubym kłem gęsto bodły spulchnioną rolę, a na wysoko skopanych, w łączkę wrzynających się zagonach, seledynowe pióra rozsady podniosły się pięknie po przekropnych dniach kilku, obiecując tęgą kapustę.
Stacha na ten widok przejmowała radość niezmierna; przystawał, to znów przyspieszał kroku, sam sobie prawiąc, jak to i co będzie, rozmyślając zawczasu o tem, jak to onę kapustę wyrzynać, kartofle kopać, len rwać i żyto młócić przyjdzie, aż zagrał w nim śmiech jasny, słoneczny. Śmiech ten wszakże zmarszczył mu twarz, jak u starego człowieka, ściągając mu wyschłą skórę około ust i oczu, a z piersi mu wybiegł razem z ostrym świszczącym kaszlem.
Jak drobne iskry w dogasającym popiele budziła się w Stachu, co czas jakiś, chętka do pustoty do figlów. Zrywał się wtedy lecieć gdzieś, sam nie wiedział po co z bata hukał, kota za ogon przez izbę przeciągał, i śmiał się przykrym, do łkania, lub pisku ptaka podobnym śmiechem.
Pewnego dnia w Świątki, tak go ta chętka sparła, że między chłopaków skoczywszy, mocować się z nimi zaczął. Na krótko wszakże było tej uciechy, bo go zaraz Wicek gajowego, choć nie szczególniej mocny, zmógł, o ziemię cisnął, kolanami nasiadł, zaczem mu też i insi niewczesnego towarzysza okładać pomogli. Zgnieciony, zziajany, ledwo się Stach wyrwał z tej łaźni, a wyrwawszy się, za piersi chwycił i zaraz krwią chrząknął.
Nie próbował już potem zabawy takiej, zdaleka tylko przypatrując się chłopakom, jak grali to «w kręga,» to «w Tatara,» to «w dęba;» podbiegł czasem do nich, przyhuknął któremu na ochotę, ale wnet odstępował, jakby zawstydzony, i zgarbiwszy się po swojemu, ręce w rękawy zasadzał i oczyma tylko pochłaniał rączość i wesołość rówieśników. Ale ta rączość i ta wesołość w gorycz mu się obracały jakąś; postał, postał, poczem głowę spuszczał i odchodził zwolna. Jużto tej wiosny nie użył Stacho wcale. Za gniazdami się po drzewach nie drapał, jaj czajczych w czapkę nie wybierał, trzmielów po łąkach nie kopał, maików po strudze nie puszczał, pukawek z trzciny nie robił, tataraku na piszczki nie dłubał.
Jedyną jego uciechą była fujarka, którą sobie za pierwszej miazgi wykręciwszy, w cebrzyku przez dzień moczył, a wieczorem na progu chaty siadłszy, przygrywał na niej. Szczególniej kiedy miesiąc na niebie stał, a słowik w olchach kląskał, zbierała Stacha do fujarki taka chęć, jakby, na ten przykład, głodnego do jadła. Ile było żałości w tem graniu, wypowiedzieć trudno. Cała stłumiona swoboda dziecka, cała nędza sieroctwa, cała ciężkość pracy nad siły, cały ból nurtującej choroby słychać było w głosie fujarki zawodzącym, jękliwym!..
Zdarzało się, że graniu chłopca przeciwiał się wesoły flecik Chrząsta. Sądzićby owszem można, że flecik ów nienawidził fujarki i czyhał tylko, żeby ją zagłuszyć. Ledwo się od Szafarzowej chaty rozległa po rosie, natychmiast od pastwiska zaczynał flet wycinać swoje najgłośniejsze sztajery.
— Oj dolo, dolo, — śpiewała fujarka. — Dolo ty sieroca, ty moja! Miesiączek niebem idzie, rosą ziemię posypuje... A sierota światem idzie, łzami ziemię posypuje... Oj dolo, dolo ty sieroca, ty moja!...
— Pan ci ja! pan ci ja! — brząkał, strojąc się do sztajera, flecik i zaraz zaczynał:

«Żeby nie było panny Ludwiki,
Toby nie było pruskiej muzyki;
Panna Ludwika za pół złotego
Kazała zagrać marsza pruskiego.»

Fujarka coraz tęskniej zawodziła tymczasem.
— Oj! wieje wiatr bujny, nad łąką wieje, trawa się za nim kłoni... Oj! smutek, czarny smutek nad ziemią wieje i sieroty pyta: Oj! sieroto, sieroteńko, co po tobie na świecie? na bożym?
— Oj! nic po mnie na świecie, na bożym, smutku ty czarny! Oj! zawiej, zawiej, wietrze ty bujny, zawiej! A mnie sierotę na cichą łąkę, na grób zielony zanieś!...
Natychmiast flecik zaczynał swoje:

«Poszły panny po śliwy, po śliwy, po śliwy,
A za niemi myśliwy, myśliwy, tam.»

Ale fujarka coraz wyższe, coraz przenikliwsze dobywała tony:
— Zakwitła ruta zielona, zakwitła w sadzie... Rwali ją chłopcy na wieńce, rwali ją chłopcy... Jeden sierota jej nie rwał, co ojca, matki nie miał, jeden sierota... Oj ruto, ruto, ruto zielona, na tej mogile sadzona... Rozwińże mi się do listka, do serdecznego, na tym piasku białym, na suchym... Oj! dolo, dolo... Oj! dolo ty sieroca, ty moja...
Długo nieraz w noc, nad wioską, po prosie kłóciły się z sobą te dwa głosy: piosenka tęskna, pastusza, i swawolne taneczne tony flecika. A im dłużej to trwało, tem muzycy, sami się roznamiętniając, grali coraz sprzeczniej, coraz uporczywiej i coraz donośniej.
Fujarka wysilona zwykle milkła pierwsza; poczem zwycięzki flecik raz jeszcze do ulubionego sztajera o «pannie Ludwice» tryumfująco powracał.
Tymczasem w chacie wdowy nowa powstała wątpliwość: czy chować cielę, które się w samą Trójcę uplęgło, czy też go nie chować? Prawda, że było późne, a do tego białe; takie zaś bydlę zawsze słabe bywa; prawda i to, że tę kapkę mleka, co teraz dla chłopaka szła, cielęciu podetknąćby trzeba. Rozmyślała wdowa tak i tak, mądrzyły kumy, oglądając małego przybysza i radząc różnie, jako że to, jeśli czego na wsi dość jest, to łopianu u płotów a zazdrości między babami. Ale kowalka była zdania, że cielaka chować trzeba. Jedna krowa w oborze, jak ta dusza w ciele, na gospodynię jakoś nie pasuje... Zawszeć to piękniej dwojgo sierści wygonić, choćby i w pole na paszę, niżeli jedno. Z cielaka przez pół roku jałówka godna wyrośnie, a choć i stelmach, to na dwoje bydła inszy pogląd będzie miał, niż na to jedno.
Białe?... To i co że białe! Zawszeć to sierść liczy, choćby też i biała! W jałówkę, a choćby i w krowę nikt orać nie będzie, żeby po niej mocy patrzał. Czego nie uchowasz, tego i nie kupisz; a co chłopaka, to najmniej, bo już dawno te lata przerósł, żeby za mlekiem, jak kot, się oglądał. Kartofle, chwalić Boga, są, lebioda je, sól je, to się tam i bez mleka obejdzie. Przecie odessany...
Jakoż obywał się. Cielę, wciągnięte z sieni do obórki za lewą zadnią nogę, żeby mu urok jaki nie zaszkodził, zajęło honorowe miejsce po prawej stronie granuli, a tegoż dnia w południe, zamiast polewki, wystąpiła na misce lebioda. Stare sadło było w niej czuć, i to ją smakowitą robiło. Drugiego dnia takoż próżna miska zeszła. Trzeciego urzuciło się troszkę wieprzkowi, a chłopak całe odwieczerze narzekał, że go w dołku piecze. Piątego dnia już tylko łyżką po niej pogmerał, a po tygodniu patrzeć na nią nie mógł, tak mu obrzydła. Powrócono do kartofli z solą, ale i tych nie tak dużo znów było, żeby jeść, ile dusza raczy. Nikt się wprawdzie nie skarżył, bo głos cielęcia, które choć białe, mocny bek miało, raz wraz przypominał o wzniosłym tej prywacyi celu; Stacho wszakże pomizerniał przez te kilka dni znacznie, i jak ten cień, na nogach się słaniał.
Nawet kowalka, wpadłszy raz po kurę, co jej uciekała do cudzych, zastanowiła się, spojrzawszy z nagłości na chłopca.
— A cóż to tak Stacho spaszował? — spytała kumy. — A toć jak nieboszczyk wygląda!
Spojrzała wdowa, i ją też uderzyła niezwykle przejrzysta, sinawa bladość chłopca; natychmiast też fartuch do oczu podniosła.
— Abo to się nie naharuje? Abo to się nie nadźwiga, nie naciąga? Abo to kiedy sobie odpocznie?... Oj, sierota, sierota!...
— Co tam sierota! — odparła rezolutnie kowalka. — Jak matka je, to się i ojciec najdzie! — I chciała chłopca po włosach pogładzić.
Szarpnął się Stacho, jak ten zły pies, i z warkiem odszedł na stronę. Wolałby, żeby go Judasz pogłaskał, niżeli ta baba. Już i kury szukać nie szukał, i na kolacyę do miski zwołać go nie było można; jak prysnął, tak się gdzieś zaszył, że ani go okiem. Wieczorem dopiero, kiedy wdowa statki zmywać zaczęła, do izby wszedł ze stukiem drzwi otwarłszy, czapkę cisnął, na ławie siadł i pochmurowato przed siebie patrzył.
— A cóżeś ty na kolacyą nie przyszedł? — spytała matka. — Nie słyszałeś to, jakem na ciebie wołała?
Nie odpowiedział, brwi mu się na dźwięk głosu matczynego zbiegły, usta otwarły, po twarzy przeleciało drgnienie.
— Masz tam kartofle w rynce na węglach...
Nie ruszył się z miejsca. Łokcie na kolanach oparł, głowę w ręce wziął i z zaciętością jakąś kołysać się zaczął.
— Cóż nie gadasz? — zapytała żywiej matka. — Zarosła ci gęba, czy co?...
Chłopak westchnął ciężko, ale nie odezwał się słowem.
— Zamówione chłopaczysko! — mruknęła wdowa, ramionami rzuciwszy. — Rozczapierzy się, jak ten latoperz, i siedzi! Nie dość swego frasunku człowiek ma, jeszcze człowiekowi taki chruściel doskurczy... — Otarła ręce, do komina podeszła, i pchnąwszy rynkę stojącą na węglach, odwróciła się wzburzona do Stacha.
— Jesz, czy nie jesz?... — zapytała podniesionym głosem, poczem zaraz fartuch do oczu podniósłszy, wyrzekać zaczęła:
— A że mnie też z tym chłopakiem Bóg skarał!.. A że ja też nieszczęśliwa sierotą się ostała!.. — Pociągała nosem, wycierając oczy i ogarniając resztę ognia popiołem.
Stachowi zaczęły powieki się trząść, kolana mu dygotały jak w febrze. Nie podniósł jeszcze głowy i w ziemię uparcie patrzył, ale nic nie widział przed sobą, a w uszach mu dzwoniło, jakby sygnaturka. Nagle porwał się z ławy, do matki rzucił, nogi jej objął rąkoma, głową do nich przylgnął i buchnął wielkim płaczem:
— O laboga rety matusiu! Nie bierzcie drugiego ojca!... O laboga rety, i parobka nie bierzcie!.. O laboga, matusiu, nie bierzcie parobka do chałupy!.. O rety... rety... rety!...
Osunęły mu się ręce, czołem o ziemię stuknął i piersiami na stopach matki leżąc, trząsł się w onym płaczu ciężkim i wił, jak robak ziemny.
Wdowa stała, nie ruszając się z miejsca. Żal jej było dzieciaka, że się tak morduje z tym płaczem. Tak samo żal jej było już nieraz młodego kogutka, gdy niedobity trzepotał się resztką życia w piasku. Miała miękkie serce. A tem większa zdejmowała ją litość, jako wiadomo było, że się to stać nie może, czego chłopak żąda, i dlatego takoż, że go wygadała przed chwilą. Wyżej tedy jeszcze fartuch do oczu podniósłszy, odezwała, się zawodzącym głosem:
— A i czegóż ty płaczesz, sieroto, czego lamentujesz? Jużci przecie nikt cię nie wygania z chałupy, nikt cię nie bije... Choćby ta i drugi ociec był, to ci krzywdy zrobić nie dam... bić cię nie będzie...
— Nie chcę, matusiu, nie chcę!... — wołał Stach, tłukąc głową o ubitą glinę izby. — O laboga rety, nie chcę!
Wdowie serce tajało.
— Wstań ino, wstań! — mówiła, pociągając nosem. — Nie bądź głupi! Na nic sobie ato łeb porozbijasz, i tyla!
Stacho nie słyszał jej. Cały pogrążony w swym bólu i krzyku, nie czuł twardości ubitej gliny, ani gorącości łez zalewających mu twarz nagle wezbranym potokiem.
— Nie chcę! nie chcę!.. — powtarzał z uporem bezsilności i rozpaczy. — Nie chcę drugiego ojca! Nie chcę parobka! Laboga!..
Gwałt tego płaczu dobył się do wnętrzności matczynych.
Wdowa opuściła fartuch, a usiłując ręką dostać głowy syna, mówiła miękkim głosem:
— Cichoj już!.. Cichoj!.. Cichoj!..
Dźwignął się chłopak na klęczki, ręce jak do pacierza złożył i trzęsąc niemi w powietrzu, ku matce je wznosił, razem z błagalnem spojrzeniem.
— Mamo!.. mamuniu!.. — mówił żarliwym, modlitewnym głosem. — Wszystko zrobię... wszystkiemu poradzę!.. Mamuniu... Wszystko zrobię!..
Coraz wyżej podnosił ku matce złożone ręce i twarz znędzniałą, na której śniadość wybiły plamy ogniste. Wzdłuż zapadłych policzków toczyły się łzy jasne, ciężkie; usta się trzęsły, mało do którego słowa trafić mogąc; włosy przylgnęły do czoła i głęboko zaklęsłych skroni, spojrzenie stało się obłąkanem prawie.
Wdowa znów mocniej płakać zaczęła.
— A i co tu o poradzie gadać! — zawołała żywo, — kiej tu porady nijakiej niema! Ludzkie ci się oczy po drogach dziwują, a ty będziesz o poradzie gadał! A ty spojrzyj ino na te swoje ręce... To ty takiemi ręcami chcesz robocie radę dać?
Zaszlochała głośno.
Istotnie, te dwie wychudłe, poczerniałe, głęboko z rękawów wychylone ręce, które się do niej wznosiły błagalnie, były tak cienkie, jakby dwa patyki. Gałąź sucha, co z pnia wierzby sterczy, kość, którą pies ogryzie, nie inaczej wyglądaćby mogła. A przytem były one w tej chwili tak drżące, tak dziecięco wątłe i słabe... Głupiemu ato gadać!
Spojrzała wdowa jednem okiem, spojrzała drugiem okiem na te biedne, ku sobie wyciągnięte ręce, i struchlała. Pierwszy to raz obnażyły one tak przed nią swą nędzę. Natychmiast przejęła ją nieznośna żałość nad sobą. Taka to jej podpora! Taka to jej pomoc! Jednocześnie uderzyła w nią trwoga i zwątpienie. Jak to tam i w polu zrobione takiemi rękoma!.. Matko Najświętsza i święty Antoni, brońcież od wszelakiej szkody! Już jej się wczoraj widziało, że brózdy w kapuście za płytkie; teraz była tego pewną. Świeża fala żałości serce jej zalała.
— Oj! sierota ja, sierota, cięższa od kamienia! Oj! sierota ja i z tym chłopczyskiem razem! Oj! coś ty nalepszego, ociec, zrobił, żeś ty na taki czas pomarł!.. Oj! lepiej mi było pod ziemię i z dzieciakiem iść, niż tego sieroctwa doczekać!.. A czy to ja już za wszystkiemi, czy co, że na mnie taka bieda padła!... A że też ta Bóg przenajświętszy nie wejrzy i mnie sieroty nie pocieszy, w tej ciężkiej potrzebie... w tym ciężkim żalu!..
Stachowi rozplotły się ręce i obeschły oczy. Przeląkł się płaczu matki, i kolana jej objąwszy, coraz je mocniej ściskał.
— Nie płaczcie, mamo, nie płaczcie!... O laboga mamo, nie płaczcie! Siekajcie mnie, rąbajcie mnie, a nie płaczcie!.. Laboga rety, nie płaczcie!... Laboga rety!...
Wdowa otarła oczy. Późno już było; noc krótka, do roboty rano trza... Kaganek zatknięty w szparę komina dopalał się z trzaskiem. Położyła ciemną rękę na wilgotnych włosach chłopca.
— A wstajże już, sieroto, wstaj. Nie biadaj!... Toć nas ta może Pan Jezus miłosierny nie opuści jeszcze!...
Płacz Stacha ucichał zwolna i przechodził w jakieś głębokie, wstrząsające mizernem ciałem jego łkanie. Ostatnie iskry dogasły w popiele.
— A i jakże ze żniwem? — zagadnął raz prosto z mostu Chrząst, spotkawszy wdowę u studni.
Zamigotały kobiecie oczy, uśmiechnęła się, westchnęła, postawiła wiadro, czoło rękawem otarła, i podparłszy brodę ręką rzekła:
— A i cóż tam żniwo!... Żeby ino pogodę Pan Jezus dał...
— A i chłopak będzie siekł? — pytał wpół natarczywie, wpół szyderczo kulas.
Szczególnej był dziś strojny. Koszula odwinięta szeroko z grubego, ogorzałego karku, spięta była błyszczącą w słońcu spinką, kamizelka miejskim krojem na piersiach otwarta, szynel zarzucony na ramiona, kaszkiet na bakier, śmiejące oczy, wąsik zaostrzony. Nastawiał się przytem, w bok ręką ujmował, zęby białe pokazywał, papierosa kręcił.
Kobietę ognie przeszły. Nigdy jeszcze młody urlopnik nie wydał jej się tak ponętnym. Wiedziała też, że kosiarz przed wszystkimi był i że jej żyto o dzieńby położył. Mimowoli się wyprostowała i fartuch na sobie ściągnęła.
Ale właśnie teraz najgorzej się składało, bo już na tę niedzielę, stelmach, jak amen w pacierzu, przyjść, i albo w tę, albo w tę stronę koniec robić miał. Przegięła się więc nieco tylko zalotnie w biodrach, i westchnąwszy, rzekła:
— A toć tam już od tygodnia lata a lata na Zawodzie, a kosę stali. Wczoraj rychtował kosisko, że za długie... Nabija ta osełkę od samego rana... Możeć da Bóg, co i usiecze ode złego razu!
Chrząst niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę.
— Ale! usiecze ta! Gadajcie zdrowi! Albo to może siłę do kosy mieć! Zkołtuni tylko słomę i tyla!
— Ano... — zaczęła niepewnym głosem wdowa — przecie nie raz i nie dwa krowie trawę siekł...
— Co insze trawa — odparł kulas — a co insze zboże. Trawy to tam byle kozikiem uchechle. I baba to potrafi! A do zboża inszej ręki trza, inszej mocy. Jeszcze do takiego! Żyto jak trzcina i chłop się tam zapoci do trzeciego potu. Chodziłem wczoraj, tom widział.
Wdowa ostygła nagle. Było to słowo wielce ze strony Chrząsta niebaczne. Cóż on, ten łomaga będzie jej pole obchodził, jakby już swoje? Cóż on ta będzie naglądał, przepatrywał?... Siał je to, abo orał, czy co? Jeszcze na to u wójta pisma niema, żeby go za parobka brała. Jak czekać, to czekać! Jużci do niedzieli wytrzyma. Przyjdzie stelmach, dobrze; nie przyjdzie, drugie dobrze. Do Chrząsta o każdy czas trafi. Teraz już jej ato drogę zabiega...
— A niech-ta próbuje! — odezwała się z obojętnością pozorną. — Usiecze, to usiecze, a nie, to się i najmie. Cóż mu się ta przeciwić, kiedy go taka nagłość do roboty sparła...
Sięgnęła po wiadro i poszła.
Chrząst oczy zmrużył, papierosa kręcił i z podełba za nią patrzył.
— Psssia!... baba! — warknął, i strzępnąwszy palcami, gwizdać sobie zaczął.
Brzęknęły kosy po żytach na cichą, słoneczną pogodę. Kosiarze choć po dwóch, po trzech z chat wyszli, teraz się rozrzucili flankiem po pstrej szachownicy zbóż płowych i złoto-zielonych. Nie była to bowiem regularna armia, której wyborowy żołnierz, pod wodzą dworskiego ekonoma, zwartym szeregiem do ataku idzie; ale gerylasówka, luza, gdzie się różna siła trafi, różna zręczność w boju, i gdzie każdy na swojem miejscu sam odpowiada za siebie.
Nic więc dziwnego, że znalazł się w niej mały, wychudzony żołnierzyk, który, dźwigając kosę, za innymi szedł, mało co po drodze przystając, aby broń z ramienia na ramię przełożyć. Broń była widocznie za ciężka na niego, niósł ją przecież ochoczo i ochoczo z nią na zagonie stanął.
W tej chwili właśnie, najpierw na kilku, potem na kilkunastu punktach rozległo się przedwstępne, rytmiczne klepanie osełek o kosy. I Stacho sięgnął po swoję, i nierówno nią klepać zaczął. Słychać go tedy było w wysokiem życie, ale go nie było widać.
Nad płowemi kwadratami i sznurkami żyta bieliły się i pstrzyły ramiona w koszulach, w lejbikach, w kamizelach, w spencerach; nad ramionami wyciągały się ogorzałe szyje w odwiniętych kołnierzach, z zawiązkami, ze spinkami, z tasiemkami, z guziczkami; po nad szyję wznosiły się to żółte słomiane i brunatne kapelusze, to u starszych czapy ciepłe, z pod których widać było długo puszczone włosy wszelakich odcieni, a nad tem dopiero wyszczerkały kosy, błyszcząc zdala w słońcu, jak wielkie miesięczne nowie.
Ale Stacho zginął w rosłem życie tak, że nad lekko wzruszoną falą kłosów, kiedy brózdą szedł, widać było tylko samą kosę, jak się posuwała nad pólkiem modro-złocista, iskrami sypiąca. Nikt tam wielce nie zważał na nią; jeden tylko Domin wyciągnął w tę stronę długą swoję, żurawią, ogorzałą szyję i z ręki sobie u magierki daszek przyprawiwszy, zmrużonem okiem mierzył w nią, jak teleskopem w gwiazdę. Nie czynił tego stary przez troskę o chłopca, ale mu szło o krzywdę, jaką niewprawna kosa bujnemu plonowi świętej ziemi uczynić mogła. Lecz kosa zachodziła dobrze, okręgiem się z prawa na lewo biorąc, aż znikła w kłosach, jak gwiazda w obłoku płowym, a tuż zaraz zaczęła się przed nią droga słać, nieszeroka wprawdzie, ale dosyć równa.
Wszystko to widział Domin, i uspokojony, fajeczkę krótką pykał, a kosę klepał zlekka. Czego wszakże nie widział, to tego błysku w siwych źrenicach Stacha, kiedy mu pierwszy raz kłosy chrzęsnęły pod kosą. Ręce chłopcu trochę drżały, ale twarz znędzniała oblokła się szczęściem i pogodą, a w sercu taki trzepot, taki świegot miał, jakby mu się w niem skowronki wylęgły. Kosisko mocno ujął, w kroku mocno stanął, jak mógł najszerszym siągiem się zamierzył i nizko podebrawszy słomę, ku sobie ją garnął. Kosa, prowadzona wychudłą ręką chłopca, spotykała wszakże silny opór. Żyto rozkrzyło się niezwykle; stało tęgo zwarte, a zielonkawa jeszcze od przyziemku słoma nietylko była twarda, ale też i wiśna. Zadziwił się Stacho, że to tak ciężko idzie. Kiedy łońskiego żniwa na tatusia patrzał, widziało mu się, że kosa chodzi sama i sama tnie, a tatuś tyle, że sobie kosiskiem macha, i już. A tu gorące poty biją, nim się garść o ziem położy...
Dziwił się, ale nie ustawał. Osełkę nawet wtedy dopiero z kieszeni dobywał, kiedy Szymek Zabrożny, który o miedzę od Szafarzowego żyto swoje siekł, do ostrzenia kosy się zabierał. Wtedy i Stacho wypoczywał chwilę, naklepując swoję. Sam już dźwięk klepania tego napełniał go otuchą i dumą. Był to odgłos nie tylko tryumfu, ale i nadziei. Stawiał on chłopaka na równi z każdym parobkiem, ba! z gospodarzem niemal, boć na swojem, nie na cudzem siekł, a zaś mu het precz powiadał, jak on to duży wyrośnie i mocny nadewszystko, jak to żniwa skończywszy, życisko zaorze, jak je kartoflami na wiosnę obsadzi, jak znów kartoflisko pięknie na jesień obsieje, jak to wszyściutko sam zrobi, i jak nad nim nikt przewodzić nie będzie, jak się z gruntu nikomu wyłuskać nie da i jak sobie z matusią radzić pięknie będą. Przechylał głowę Stacho i łowił te dźwięki to prawem, to lewem uchem. Godna była muzyka! Piękniejszej nie słyszał nigdy.
Było już po śniadaniu, kiedy Zabrożny huknął na niego ze swego pólka:
— Chłopak!...
— A czego? — odhuknął Stacho.
— A to niech matka wódki choć z garniec szykuje, żebyś się miał czem do kosy wkupić!...
Stacho roześmiał się głośno, radośnie. Było to najmilsze słowo, jakie mu kto mógł powiedzieć.
W tej samej wszakże chwili uczuł ból nagły w piersiach i chwycił się za nie. Strach go przeniknął.
Tydzień już coś od owego wieczora, kiedy matce do nóg padł, lepiej mu być zaczęło, a tu znów się ta bieda odzywa... Postał, podyszał, otarł czoło, na które mu zimne wystąpiły poty, i na świeżym zagonie zajął żyto kosą. Kosa z ciężkością przez słomę się przebiwszy, położyła na ziemi garść z wielkim mozołem. Wziął Stacho drugą mniejszą, ale i tak ciężko było. Ból nie ustawał. Ostry, kolący, przenikliwy, tchnąć mu prawie nie dał, na wylot go biorąc, jakby wilczym zębem.
Pierwszy raz zrywając dobrowolnie przyjętą komendę, wyjął chłopak osełkę, i dla wypoczynku więcej niż z potrzeby, kosę nabijać zaczął. Nabijał długo, dobrze chciał wypocząć, a potem tęgo siec. Niechby choć i ten Zabrożny widział, jeszcze po takiem słowie!... Jakoż zdawało się, że ból ustąpił nieco. Poprawił Stacho czapczynę, osełkę za pas, na wypuszczonej koszuli spięty, zasadził, a dla dodania otuchy i sobie, i kośbie, puścił głos polem w zwykłej przyśpiewce: Oj da dana!... oj da dana!...
Ale głosu tego sam się przestraszył: drżący, chrypliwy, do pisku ptaka podobny, wybiegł on mu z piersi jakimś przeciągłym jękiem; urwał tedy nagle Stacho i znów kosił w ciszy. Ale za każdym ruchem ramion, za każdym rozmachem kosy budził się ból i kąsał coraz silniej. Chłopak zacisnął zęby, brew ściągnął, pożółkłe czoło zbiegło mu się w fałdy, głęboka bolesna zmarszczka okoliła drżące, posiniałe usta. Za nim coraz mniejsze kładły się pokosy, przed nim coraz dalej, coraz słabiej odzywały się głosy żeńców, zbóż chrzęsty i brzęki kos ostrzonych. Chłopak wytężał wszystkie siły, żeby się zbliżyć do nich; na siwą koszulę wystąpiły gęste smugi potu, wilgotne włosy lgnęły mu do skroni, kosa stawała się coraz cięższą. Wytrzymał przecież i nie puścił jej, aż mu matka obiad w dwojakach przyniosła. Ledwie co jadła tknąwszy, rzucił się wtedy do strugi i pił, pił, jakby ją całą wypić chciał do dna, do szarego zwiru, do złotego piasku. Zaraz się też na brzegu cisnął, bo go chwycił srogi, rozrywający piersi kaszel.
Południe zeszło szybko; chłop na swojem robiąc, długiego wypoczynku nie potrzebuje. Zbudził się i Stach nad strugą, i po kosę sięgnął. Ciemne z posiniałemi paznogciami ręce trzęsły mu się, jak w febrze. Ha!... Zimnisko naciągło mi w kości ze ziemi — pomyślał sobie, i otrząsnął się, bo mu dreszcz grzbietem szedł i przenikał piersi. Spojrzał po niebie; godzina może była z południa, sam par największy.
Od złotej głowy słońca odłamały się gdzieś te długie, brylantowe promienie, które wczesnym rankiem padały na ziemię drżące i ukośne; głowa ta stała teraz nad polem wielka, żarząca, stopniała w sobie, rozpłomieniona w białawych ogniach lipcowego skwaru. Ostatni rój komarów uleciał ku wilgotnym olchom; w powietrzu biły się ciężkie, żółte muchy, podcięte zioła roniły mocne wonie, a drobne krople rosy, zawieszone na odkrytej z kłosów trawie, wysychały gwałtownie. Gdzieś ucho puścił, powietrze cykało brzękiem koników polnych, skowronek przestał śpiewać, a chlebny zapach dusił niemal. Zresztą cisza była dokoła Stacha. Mniejsze sznurki chłopskiego żyta leżały posieczone wpośród działków zielonych i rozkwitłych jarzyn; na większych zdaleka tylko migały kosy; Zabrożny z pólka swego zeszedł, położywszy pół morga dorodnego żyta. Jeden tylko stary Domin, który nikomu kosy nie powierzał, choć w chacie młodsze ręce były, golił pomaleńku, z namysłem swój zagon, do czysta zbierając by najmniejszy kłosek, a ściernisko zostawiając tak gładkie, jak drugie i po zagrabkach nie bywa. Przyłożył się do kosy Stacho i z ostra nią machnął; nie żałował ręki, chciał się przemódz, rozmocnić w sobie, rozgrzać. Brzęczały mu też w uszach słowa matki.
— Tyla ino? — rzekła wdowa, kiedy przyniósłszy obiad synowi, po pólku spojrzała. — Mój Jezu, kiedy to będzie! A tu przyparek taki, że ino patrzeć deszczu! Bój się Boga, chłopak, nie postawaj, aby ino chwycić... Aby ino!... — Już się ze trzy razy odmienił na twarzy i z bladego zrobił się czerwony, a z czerwonego znów blady, już mu ramię ścierpło, a z piersi szedł dech coraz prędszy, coraz bardziej świszczący, już mu i koła różne i blaski przed oczyma latać zaczęły, a on precz siekł.
— Nie postawaj! Nie postawaj! — wołał na niego jakiś głos mocny, twardy, surowy. Podniósł nawet raz głowę, żeby zmiarkować, zkąd głos ten na niego idzie; ale usłyszał tylko brzęk koników polnych i daleki, daleki gwar żeńców. Coraz szybciej tedy machał kosą i zajmował coraz większe garście, szczęśliw, że się w nim uciszył ten ból dojmujący, niedbały na ten pot, co mu zalewał oczy i spływał po zapadłej, niezwykle dziś śniadej twarzy.
Pić mu się chciało niezmiernie, parę razy obrócił oczy ku szemrzącej na skraju pólka strudze, ale roboty nie przerwał.
— Nie postawaj!... nie postawaj!... — brzęczały przed nim zwarte szeregi grubej, wzrostem sięgającej go niemal słomy, w które on jak żołnierz szturmujący z kosą swoją szedł.
— Nie postawaj!... nie postawaj!... — wołała za nim schowana w kartoflach przepiórka, którą Zabrożny z żyta swego spłoszył.
Chłopaka ogarnęła gorączka. Żeby choć do gruszy... żeby choć do krzyża... Zaś stanie kosę ostrzyć, to wypocznie sobie.
Z kraja, nad drogą stała grusza polna, a tuż nieopodal krzyż, dobrze już omszały, który tu za karczunków jeszcze, kiedy pólko z pod lasu dobyto, już stał nad dawnym rozstaju. Grusza i w największą ciszę drobnym liściem trzęsła; krzyż i w największe słońce ciemny był i smętny.
Od miejsca, gdzie Stacho siekł, do krzyża i do gruszy niedaleko było; za każdym zamachem kosy odległość ta zmniejszała się widocznie...
— Z pół staja jeszcze! — szepnął świszczącym ze zmęczenia głosem Stach. — Nie będzie jak z pół...
Nie skończył. Stanął przelękły, drżący. Nogi dygotały pod nim, ręce się trzęsły, przed oczyma czarność jakaś powiększała się, i rosła... rosła...
Rosła tak, że ledwie przed sobą widział krzyż i gruszę. Nie bolało go nic, nic, zda się, nie czuł nawet; ogarnęła go tylko słabość jakaś, jakaś mdłość w całem ciele, jakiś niepokój wielki. Zaraz mu się też ten pot kipiący w zimny obrócił, a serce ustawało w nim prawie.
Na kosisku się wsparł i przerażone oczy ku krzyżowi podniósł.
— Jezu... Jezu... Jezu... — szeptał świszczącym głosem. — Aby dosiec... aby dosiec...
Spojrzał błędnie po niedożętym dziale, w uszach mu zadzwoniło, jak na rezurekcyą.
— Do matki! — pomyślał, otworzył usta, chciał przemówić, ale nie dobył z nich słowa.
Nagle się zachwiał, czerwona jasność uderzyła mu w oczy.
— Jezu! — krzyknął wielkim głosem, kosę z rąk puścił i na ziemię runął.
— Nie postawaj! nie postawaj!... — ćwierkały tymczasem koniki polne, w grubem, tęgo zwartem, złoto-zielonawem życie.
— Nie postawaj! nie postawaj!... — wołała szara, w kartoflach schowana przepiórka.
— Nie postawaj!... — szeptała drobnym szmerem grusza.
Krzyż tylko stał czarny i niemy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gasło już słońce, kiedy stary Domin rękę od jaskrawych promieni jego nastawił, oczy zmrużył i ku Szafarzowemu pólku patrzył.
Hultaj chłopak! Licho co przez tyla czasu usiekł — przemówił sam do siebie, a nie widząc ani małego żeńca, ani kosiska, kilka kroków ku miedzy podszedł.
— Śpi hultaj! leży! — zawołał gniewnie, dojrzawszy wyciągnięte, czerniące się zdala bucięta. — Choroba z taką robotą! Na takie żyto!...
Wyjął fajeczkę z zębów, którą sobie na odchodnem był zaćmił, a złożywszy ręce przy ustach, nabrał tchu z głębia i huknął:
— Chłopak!.... A wstawaj, leniu!... Chłopak!...
Ale mały żeniec leżał nieporuszony. Odwrócił się tedy stary gniewnie, a pykając z krótkiej fajeczki, mruczał.
— Kosiarz, psia noga!... Dałbym ja ci kosę!... Takie żyto!...
Odchodził, a obracał się jeszcze.
— Choroba, jak to leży! jak to śpika rżnie!... A bodajżeś zalśnął i z robotą taką!... Dałbym ja ci spanie!
Podniósł pięść kościstą i pogroził nią w stronę pólka.
Uszedł kilka kroków, znowu się odwrócił i patrzył.
— Śpi hultaj!... Żeby go!...
Nie mógł wytrzymać, znów ręce do ust przyłożył i huknął raz jeszcze:
— Chłopak!... A nie wstaniesz ty dzisiaj!... He!...
Ale mały żeniec zdawał się nie słyszeć wcale.
— Na nic zardzawi kosę na rosie! — pomyślał Domin, przystanął, okiem błysnął, i nagle się na pólko Szafarzowej wielkim krokiem puścił. Nie mógł znieść marnowania czy ludzkiej pracy, czy Bożego daru.
Ale przyszedłszy do miejsca, gdzie Stacho rozciągnięty obok kosy leżał, przeląkł się stary i fajkę z zębów puścił.
Chłopak, choć jeszcze resztką duszy dychał, wyglądał jakby umarły. Oczy miał zamknięte, głęboko w dołach schowane, usta i powieki sine, twarz żółtą, jak gromniczne woski. Wzdłuż rękawa starej, niedobielonej koszuli, na który mu głowa padła, sączyła się z ust cienkiem pasmem krew jasna, pienista.
Potrząsnął chłopcem stary — nic. Krew tylko zapieniła się mocniej i żywiej biedz poczęła, ale Stacho oczu nie otworzył. Pokiwał głową Domin, a że sam wielkiej mocy nie miał, po wózik do wsi zawrócił; wpierw wszakże kosę podniósł, sukmaną otarł i kosiskiem w ziemię wetknął.
Pole, przez które teraz szedł, podobne było do pobojowiska. Owa luza, która tu o świcie zachodziła flankiem, rozpierzchła się po stronach, zostawiwszy całe szeregi martwo leżących pokosów. Wrzawa i szczęk całodziennego boju ucichły; powietrze parne od przyśpieszonych oddechów, ochłodło; stłoczone, zdeptane trawy podnosiły się zwolna i czekały rosy. A nad zdobytem polem, jak sztandar zwycięzki, w ognistej łunie zachodu sterczała Stachowa kosa.
Mały żeniec leżał pod tym sztandarem cichy i nieporuszony. Po drodze tymczasem dudnił wózik wdowy, na gwałt zaprzężony przez Chrząsta.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brakuje kropki lub przecinka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.