Prawda (Zola)/Część pierwsza/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Prawda |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Druk Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Verité |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Dnia poprzedniego, we środę wieczorem, przybył Marek Froment, nauczyciel z Jonville, wraz z żoną swoją, Genowefą i małą córeczką Ludwiką — do Maillebois, gdzie spędzał zazwyczaj miesiąc wakacyi u babki i u matki swojej żony, pani Duparque i pani Berthereau, u tych dam, jak je nazywano w okolicy. Maillebois, stołeczne miasto kantonu, liczące dwa tysiące mieszkańców, odległem było o dziesięć kilometrów od wioski Jonville, a o sześć tylko od dużego i starego miasta uniwersyteckiego, Beaumont.
Przykre tam były pierwsze dni sierpnia. W niedzielę, podczas rozdawania nagród, straszna burza się wzmagała. Tej nocy jeszcze, około godziny drugiej, spadł istny potop deszczu i nie odświeżył wcale nieba, które pozostało, jak było, zamglonem, żółtem i ołowiano-ciężkiem. A te damy wstały już o godzinie szóstej, by o siódmej być na mszy czekały na dole w sali jadalnej, na młode małżeństwo, które się wcale nie spieszyło na śniadanie.
Na stole, nakrytym białym obrusem, stały już cztery filiżanki a i Pelagia już weszła z dzbankiem, w ręku. Ta mała, ruda służąca, z nosem długim i wargami cienkiemi, od dwudziestu lat na służbie u pani Duparque miała zupełną wolność słowa.
— Dobrze! — przemówiła — kawa będzie zimna, ale nie z mojej winy.
Gdy z niewypowiedzianym żalem wróciła do kuchni, pani Duparque sama poczęła swoje niezadowolenie objawiać.
— To nie do zniesienia, chyba Marek stroi żarty z nami i chce, byśmy nie poszły na mszę wtedy, kiedy on tu jest obecnym.
Ale pani Berthereau, pobłażliwsza, ośmieliła się na skromną wymówkę.
— Zapewne im burza spać nie dala, ale co dopiero słyszałam, jak się prędko zbierali.
Pani Duparque, sześćdziesięcio trzech letnia kobieta, wysoka, czarnowłosa jeszcze, z twarzą zimną, głęboko i symetrycznie zmarszczoną, z oczyma srogiemi i z poważnym nosem, była przez długie lata przedtem właścicielką magazynu nowości „Pod Aniołem Stróżem“, na placu Świętego Maksana, przed katedrą, w Beaumont. A było to po nagłej śmierci jej męża, spowodowanej, jak utrzymywano, upadkiem banku katolickiego, kiedy pani Duparque okazała się na tyle roztropną, żeby zlikwidować interes i wycofać się z resztą, wynoszącą sześć tysięcy franków, do Maillebois, gdzie miała swój domek. Dwunasty już rok mijał od chwili, kiedy i córka jej, pani Berthereau, wróciła do niej, też jako wdowa, ze swą jedenastoletnią córeczką Genowefą. Przykra to była dla niej nowina, ta nagła śmierć zięcia, urzędnika finansowego, w którego przyszłość niesłusznie wierzyła, bo umarł ubogo i pozostawił jej na karku żonę z dzieckiem. Od owej chwili żyły wspólnie te dwie wdowy, pod dachem małego a ponurego domku, życiem ciasnem, zamkniętem, które coraz to więcej się zwężało przez ścisłe praktyki religijne. Ale mimo to pani Berthereau, którą mąż ubóstwiał, zachowała coś jeszcze z tej słodyczy i rzewności, którą daje ocknienie się do miłości i do życia; wysoka, brunetka, jak matka, miała rysy przygniatającego smutku, oczy zdradzające pokorę, twarz zmęczoną, z której czasami wyczytać było można tę nie wy mówioną rozpacz z powodu utraconego szczęścia.
Przyjaciel zmarłego Berthereau, dawny nauczyciel z Beaumont, Salvan, który był później inspektorem szkół ludowych, zanim został dyrektorem szkoły normalnej, wyswatał małżeństwo Marka z Genowefą, której był opiekunem. Berthereau, który był umysłem bardzo liberalnym, sam nie odbywał praktyk religijnych, ale pozwalał je żonie wykonywać, a z czułości odprowadzał ją nawet na mszę do kościoła. Salvan, który był jeszcze bardziej wyemancypowanym a dowierzał tylko pewności doświadczenia, popełnił również czyn nieroztropny, choć z serdeczności pochodzący, że związał Marka z rodziną tak nabożną, nie zdawszy sobie sprawy, do jakich starć może dojść pomiędzy nimi. Marek i Genowefa, którzy się kochali namiętnie, umieliby się zawsze pogodzić. Ale od trzech lat, t. j., od chwili, gdy wyszła za mąż, Genowefa, która była jedną z najlepszych uczennic w klasztorze Wizytek, w Beaumont, poczęła w istocie zaniedbywać praktyki religijne a nawet i modlić się przestała, naśladując w tem męża, którego kochała. Pani Duparque okazywała, że jest bardzo strapioną, chociaż wnuczka starała się jej zawsze podobać, gdy spędzała u niej miesiąc wakacyi w Maillebois i uważała za obowiązek chodzić z nią do kościoła. Ale nieubłagana babka, która wszystkiemi siłami starała się unicestwić małżeństwo Genowefy z Markiem, nie przestała go nienawidzieć, wciąż winiąc o kradzież duszy jej wnuczce.
— Trzy kwandranse na siódmą — szemrała, słysząc trzykrotne bicie zegara na sąsiednim kościele.
Zbliżyła się do okna i spojrzała na plac Kapucynów. Domek stał na rogu tego placu i ulicy, wiodącej do kościoła. Był to jednopiętrowy domek: na parterze, na prawo i na lewo od sieni, znajdowały się: pokój jadalny i salon a w głębi od podwórza stęchłego i ciemnego, były kuchnia i pralnia; na piętrze zaś dwa pokoje, na prawo pani Duparque i dwa na lewo pani Berthareau a wreszcie na poddaszu, naprzeciwko pokoju Pelagii i strychu, były dwa jeszcze pokoiki, umeblowano kiedyś dla Genowefy, gdy była panienką a w których na nowo z wesołym śmiechem zamieszkała, gdy wróciła z mężem do Maillebois. Ale co za wilgoć, milczenie ciężkie, chłód grobowy wśród tych murów ściemniałych! Ulica, która się ciągnęła od samego kościoła parafialnego Świętego Marcina, była jak o zmroku wśród spleśniałych domów, z brukiem zamszałym i smrodliwym od wylewanych nań pomyj kuchennych. A plac Kapucynów z północnej strony, bez drzewa jednego, był zaćmiony wysoką fasadą dawnego klasztoru, który podzielili między siebie Kapucyni, pełniący zastępstwo duchowne w dużej a pięknej kaplicy i braciszkowie szkół chrześciańskich, którzy założyli szkołę, pomyślnie się rozwijającą, w budynkach przynależnych do klasztoru.
Przez chwilę patrzała pani Duparque na ten pusty zakątek, gdzie panował spokój klerykalny, tylko cienie nabożnych przesuwały się tamtędy a trochę ożywienia dawały podczas pauz dzieci ze szkoły braciszków. Zwolna głos dzwonu roznosić się począł w powietrzu zamarłem. Zniecierpliwiona odeszła od okna, gdy wtem drzwi się roztwarły i weszła Genowefa.
— Nareszcie! — rzekła babka. — Zjedzmy szybko śniadanie, bo oto co dzwonić zaczęło.
Blondyna, smukła i delikatna, z włosami cudownemi z twarzą namiętną i rozkoszną, w czem podobną była do ojca, śmiała się, swe zęby białe pokazując, jak dziecko, choć miała już dwadzieścia dwa lat. Ale widząc, że jest sama, pani Duparque wrzasnęła.
— Jakto, Marek jeszcze nie gotów!
— Schodzi już, babciu, z Ludwiką.
I ucałowawszy babkę, usiadła ze spokojem, poczem wypowiadać zaczęła swoją radość, że się znowu znalazła, zamężna, w tym domu, w którym spędziła spokojną młodość. Ah! ten plac Kapucynów, każdy kamień znała na nim, jak stare przyjaciółki witała na nim najdrobniejsze pęki trawy! I żeby być miłą i na czasie zyskać, w zachwyceniu stała przed oknem, patrząc, jak się przesunęły dwa cienie czarne, które poznała.
— Patrz! ojciec Philibin i braciszek Fulgence, dokąd to oni idą o tak wczesnej porze?
Dwóch duchownych przechodziło powoli przez mały plac, który, zdawało się, że to oni wypełniali cieniem swych sutan, pod niebem ciężkiem i burzliwem. Ojciec Philibin, pochodzenia chłopskiego, barczysty, tłusty, z twarzą okrągłą i rumianą, z oczyma dużemi, z ustami poważnemi i szczękami solidnemi, był już w czterdziestym roku życia prefektem nauk w kolegium Valmarie, we wspaniałej siedzibie okolicznej Jezuitów. W tym samym wieku, ale mały, czarny i szczupły, braciszek Fulgence był przełożonym trzech innych braciszków, którzy utrzymywali wraz z nim sąsiednią szkołę chrześciańską. To on, syn, jak mówiono, lekarza obłąkanych, który umarł w domu waryatów i służącej, nerwowy, zapalczywy, zarozumiały, który mówił bardzo głośno i robił przytem wielkie gęsta.
— Dziś po południu — tłómaczyła pani Duparque — odbędzie się rozdawanie nagród w szkole. A ojciec Philibin, który lubi bardzo naszych braciszków, przyjął z ochotą przewodnictwo podczas tej uroczystości. Więc to on przybywa z Valmarie i przypuszczam, że idzie w towarzystwie braciszka Fulgence’a, by załatwić pewne szczegóły.
Ale jej przerwał Marek, który zeszedł nareszcie, trzymając na ręku swą córeczkę, Ludwikę, liczącą zaledwie dwa lata, która mu zawisła na szyi swemi rączkami, radując się i śmiejąc ze szczęścia.
— Hop la! Hop la! — wołał, wchodząc. — Przyjeżdżamy koleją żelazną, nie można prędzej przybyć!
Mniejszego wzrostu, niż trzej inni bracia jego, Mateusz, Łukasz i Jan, z twarzą więcej wydłużoną i chudszą, Marek miał bardzo wyraziste, wysokie czoło. Ale najbardziej go charakteryzowały oczy i głos czarujący, oczy jasne, bardzo łagodne, które przenikały do głębi duszy, głos porywający, zdobywczy, którym jednał sobie rozumy i serca. Wąsy i nieduża broda nie zasłaniały twarzy mocnej, ściśniętej i dobrej. Jak wszyscy synowie Piotra i Maryi Fromentów, nauczył się on rzemiosła litografii; jako bakałarz w siedemnastym roku przybył do Beaumont, by skończyć naukę w dużym domu, Papon-Laroche, który dostarczał map geograficznych i tablic szkolnych, prawie wszystkim szkołom we Francyi. Tu też odezwała się w nim namiętność do nauczycielstwa, tak, że zdał egzamin na dyplom elementarny i mógł wstąpić w ten sposób do szkoły normalnej w Beaumont, którą opuścił w dwudziestym roku jako nauczyciel pomocniczy z dyplomem wyższym. Po zdaniu jeszcze na certyfikał z pedagogii, otrzymał później tytuł i — w dwudziestym siódmym roku mianowany został nauczycielem w Jonville, gdzie się ożenił z Genowefą, dzięki swemu wielkiemu przyjacielowi, Salvanowi, który go wprowadził był do tych dam i rozrzewniał się szczerą miłością tych dwojga młodych ludzi. A od trzech lat, Marek i Genowefa, nie bardzo zamożni, wśród ciągłych kłopotów pieniężnych i gospodarczych, wiedli, kochając się, życie godne w wiosce, liczącej zaledwie osiemset mieszkańców.
Niezadowolona pani Duparque, wcale się nie rozweseliła dobrym śmiechem ojca i dziecka.
— Oto kolej żelazna, odezwała się, która nie warta przewozów z czasów mojej młodości... Prędzej, zjedzmy szybko śniadanie, nigdy nie zajdziemy.
Usiadła i nalewała już mleko do filiżanek. Kiedy Genowefa przesuwała wysoki stołek małej Ludwiki na miejsce pomiędzy sobą a matką, by czuwać nad dzieckiem, Marek z miną pojednawczą, chciał uzyskać przebaczenie.
— Tak, nieprawda? przezemnie spóźniłyście się... To wina babki, bo tu się śpi bardzo dobrze, jest się tak spokojnym!
Pani Duparque, spiesząc się, z nosem wetkniętym w filiżankę, nie raczyła odpowiedzieć. Ale pani Berthereau, która się długo patrzała na swoją córkę Genowefę szczęśliwą z męża i dziecka, smutnie się zaśmiała. I głosem nizkim, jakby od niechcenia, wyszeptała, spoglądając na około siebie:
— Tak! tak, spokojnie, tak spokojnie, że się nawet nie czuje tu własnego życia.
— A przecież — odparł Marek — był krzyk na placu o dziesiątej godzinie. Genowefa była niespokojną. Hałas w nocy, na placu Kapucynów.
Żartował w dobrej wierze, by zmusić innych do śmiechu. Babka odpowiedziała tym razem z miną obrażoną:
— To wychodzili z kaplicy Kapucynów. Wczoraj wieczorem, o godzinie dziewiątej, było uczczenie Świętego Sakramentu. Braciszkowie przyprowadzili tych uczniów, którzy odbyli pierwszą Komun>9 w tym roku a dzieci te, wyzwoliwszy cię nieco, rozmawiały i śmiały się, przechodząc przez plac... Lepsze to, niż wstrętne zabawy dzieci bez moralności i bez religii.
Nagle nastało milczenie głębokie i niepokojące. Słyszano tylko poruszanie łyżeczkami w filiżankach. To do szkoły Marka, do świeckiego nauczycielstwa, odnosił się przytyk o wstrętnych zabawach. Kiedy Genowefa spojrzała nań błagająco, on nie gniewał się wcale i rozpoczął na nowo rozmowę, opowiadał pani Berthereau o pożyciu ich w Jonville, nawet o uczniach wspominał, jako kochający ich nauczyciel, że był z nich zadowolony niezmiernie. Trzech z nich otrzymało certyfikaty nauk.
Wtem po nad tą ponurą i pustą dzielnicą rozległ się silny głos dzwonu; zdawało się, że płacze w ciężkiem powietrzu.
— Ostatnie uderzenie! — zawołała pani Duparque. — Mówiłam że nie zajdziemy nigdy!
I wstała, popychając córkę i wnuczkę, które kończyły już pić, gdy wtem zjawiła się Pelagia, drżąca i wzruszona z dzienniczkiem „le Petit Beaumontais“ w ręku.
— Oh! pani, oh! pani, jakie to straszne!... chłopiec, który przyniósł gazetę, opowiedział mi...
— Co takiego? Spiesz się!
Służąca wykrztusić z siebie nie mogła.
— Znaleziono zamordowanego małego Zefiryna, bratanka nauczyciela, tu, tu blizko, w jego pokoju.
— Jakto? zamordowanego?
— Tak, pani, uduszonego — i to kiedy był w koszuli i po rozmaitych obrzydliwościach.
Okropne dreszcze przeszły po wszystkich; pani Duparque sama drżała:
— Mały Zefiryn, bratanek Simona, tego nauczyciela żydowskiego, dziecko ułomne, ale takie ładne; był katolikiem, chodził na naukę do braciszków, powinien był być wczoraj wieczór na ceremonii, bo odbył pierwszą Komunię... Co robić? Są rodziny przeklęte.
Marek, słuchając tego, był zmrożony, burzył się cały. I krzyczał, nie szczędząc nikogo tym razem:
— Simon, znam Simona. Był razem ze mną w szkole normalnej, starszy on odemnie tylko o dwa lata. Nie znam poważniejszego umysłu i tkliwszego serca. To biedne dziecko, tego bratanka katolickiego przygarnął do siebie, posyłał do braciszków przez jakiś rzadki skrupuł sumienia... To straszne, to nieszczęście, które go spotkało!
Drżąc powstał Marek i dodał:
— Pójdę do niego... Chcę się dowiedzieć, chcę tam być, by go wesprzeć w nieszczęściu.
Pani Duparque nie słyszała więcej, wypchnęła panią Berthereau i Genowefę, ledwie im czasu zostawiła na włożenie kapelusza na głowę. Dzwon już zamilkł. Te panie śpieszyły się do kościoła wśród przygniatającej ciszy, przez pustą dzielnicę. A powierzywszy Pelagii małą Ludwikę, wyszedł i Marek.
Szkoła ludowa w Maillebois, zupełnie nora składająca się z dwóch pawilonów — jednego dla chłopców — a drugiego dla dziewcząt, stała na placu Republiki naprzeciwko ratusza, równie nowego i w tym samym stylu budowanego. Szeroka droga, która prowadziła z Beaumont do Jonville, przecinając plac, oddzielała te dwa budynki jak kreda białe, z których cała okolica była dumną. Ulica ta, handlowa, na której trochę niżej, wznosiła się także fasada parafialnego kościoła Św. Marcina, była zaludnioną, ruchliwą, bo wciąż na niej widać było fury i przechodniów. Ale w tyle, za szkołą, panowały pustka i cisza, trawa rosła na marnym bruku. Jedna uliczka, ulica Krótka, gdzie były plebania i skład papieru pań Milhomme, łączyła ten koniec placu Republiki, gdzie świeciło słońce czasami, z placem Kapucynów. To też Marek miał tylko trzy kroki do zrobienia. Dwa podwórza na rekreacye były od strony ulicy Krótkiej, oddzielone od siebie dwoma wązkiemi ogródkami, jednym dla nauczyciela, drugim dla nauczycielki. A było to na parterze, w szkole chłopców, na końcu podwórza, gdzie Simon udzielił małego kątka Zefirynowi, przyjmując go do siebie. Dziecko było bratankiem jego żony Racheli Lehmann, wnukiem Lehmannów, biednych krawców żydowskich, którzy zajmowali nędzny dom przy ulicy Lichej, najnędzniejszej ulicy w Maillebois. Ojciec, Daniel Lehmann, młodszy od brata swego, krawca, mechanik z zawodu, pojął z miłości za żonę katoliczkę Maryę Prunier, krawczynię, która będąc sierotą, odebrała wychowanie u Sióstr. Małżonkowie ubóstwiali się nawzajem a kiedy przyszedł na świat mały Zefiryn, nie chrzczono go, w żadnej go religii nie chowano, bo ani ojciec, ani matka nie chcieli sobie wzajem robić przykrości, by go ktoś z nich uczył się modlić do swego Boga. Ale w sześć lat później spadł piorun, Daniel umarł śmiercią okropną, porwany, zmiażdżony przez koło maszyny, w oczach żony, w chwili, gdy mu śniadanie przyniosła do warsztatu. A Marya, przywalona tem nieszczęściem, nawróciła się na religię ze swych lat młodych, dopatrując się w tem, co ją spotkało, kary Boskiej za to, że wyszła za mąż, za żyda. Ochrzciła syna i oddała do szkoły, utrzymywanej przez braciszków. Najgorszem było to, że dziecko się nie trzymało prosto, stawało gai batem, poniekąd przez dziedziczność, w czem upatrywała matka nieubłaganą zemstę nieba i zaciekała się z gniewu, bo nie mogła zatracić pamięci o mężu, którego kochała. Ten niepokój, tę walkę wewnętrzną w połączeniu ze żmudną pracą krawiecka, przypłaciła życiem nareszcie, w chwili, gdy mały Zefiryn, licząc już lat jedenaście, przyspasabiał się do pierwszej Komunii. I wtedy to Simon, choć sam biedny, przyjął go do siebie, żeby ciężarem nie spadł krewnym jego żony a jako człowiek wielkiej dobroci i tolerancyi, chował, żywił u siebie, posyłał do spowiedzi i na dalszą naukę do szkoły braciszków w sąsiedztwie.
W izbie, w której sypiał Zefiryn, w malej, biednej izdebce, schludnie urządzonej, było okno, które się prawie wprost od ulicy otwierało, za szkołą, w najsamotniejszym kącie placu. A zrana dnia tego, młody pomocnik nauczyciela, Mignot, mieszkający na piętrze, schodząc o godzinie siódmej, spostrzegł, że okno było całkiem otwarte. Mignot, korzystając z pierwszych dni wakacyi, jako namiętny rybak, wyszedł w kapeluszu słomianym i w owelichowym kaftanie, z laską na ramieniu, by ryby łowić w Verpille, małej rzeczce, która przepływa przez dzielnicę fabryczna Maillebois. Jako syn chłopa, wstąpił do szkoły normalnej w Beaumont, jakby był wstąpił do seminaryum, by tylko porzucić ciężką pracę na polu; miał włosy blond, krótko strzyżone, twarz pełną i dziobatą, co mu nadawało minę surową, choć z gruntu był niezły, dobry raczej, nie żądny nikomu wchodzić w drogę. W dwudziestym piątym roku życia nie spieszno mu było się żenić, bo jak we wszystkiem zdawał się na przeznaczenie losu. Tak go zastanowiło, że okno Zefiryna było zupełnie otwarte tego rana, iż podszedł i zajrzał do pokoju, jakkolwiek fakt ten nic w sobie nie miał osobliwego, gdyż zazwyczaj malec budził się o wczesnej porze. Ale zdrętwienie na miejscu przybiło Mignota, ze strachu krzyczeć zaczął:
— Mój Boże! biedne dziecko!... Mój Boże! mój Boże, co się stało, jakie to straszne nieszczęście!
Mała izdebka, białym papierem wylepiona, zachowała swój spokój, swój wygląd szczęścia dziecinnego. Na stole stał malowany posążek Matki Boskiej, było kilka książek, obrazki święte, ułożone w największym porządku. Małe łóżko nie było nawet rozesłane, bo chłopak spać się nie kładł. A na ziemi włóczyło się krzesło złamane. Przed łóżkiem zaś leżało biedne ciało małego Zefiryna, w koszuli, uduszone, z twarzą siną, z śladami okropnych palców mordercy na gołej szyi. Koszula zbrukana. rozerwana, na poły podarta, odsłaniała chude nogi, gwałtownie odłączone od siebie, w położeniu, które już żadnej wątpliwości nie pozostawiało co do niegodziwego zamachu — a wystająca kość pacierzowa też była widoczną, biedny ten garb, który lewe ramię, podrzucone ponad głowę, odsłaniało. Ale ta głowa, mimo sinej bladości, zachowała swój słodki czar jasnej i uczesanej głowy anioła, z twarzą subtelną, dziewczęcą, oczyma niebieskiemi, nosem delikatnym, czarującemi ustami małemi, z dołkami w policzkach, kiedy się śmiał chłopak serdecznie.
Mignot osłupiały nie przestał krzyczeć ze strachu.
— Oh, mój Boże! oh, mój Boże! straszna rzecz!... Oh, mój Boże, ratunku, przybywajcie!
I przybiegła, usłyszawszy te krzyki, nauczycielka panna Rouzaire. Wcześnie zeszła do ogrodu, doglądała sałaty, która wyrosła po deszczu. Miała już lat trzydzieści dwa, była ruda, nieładna, wysoka, silna, z twarzą okrągłą, przesianą znakami rudości, z dużemi oczami siwemi, ustami bezbarwnemi pod nosem kanciastym, który zdradzał nieczułość, chytrość i skąpstwo. Choć brzydka, umiała się — jak mówiono — przypodobać inspektorowi, pięknemu Maurisinowi, co jej też dopomogło do awansu. Była zresztą oddana także księdzu Quandieu, proboszczowi parafii, kapucynom, dobrym braciszkom nawet i sama prowadziła swe uczennice na katechizm i nabożeństwa do kościoła.
Skoro spostrzegła ten straszny obraz, krzyczeć zaczęła.
— Dobroci Boże! zlituj się nad nami!... To mordownia, rzeź, dzieło szatana, o Boże litościwy!
Poczem, widząc, że Mignot chciał wejść przez okno, przeszkodziła mu.
— Nie, nie! nie wchodź pan, trzeba wiedzieć, trzeba zawołać.
Ale właśnie, gdy się odwracała, by zawołać na ludzi, spostrzegła ojca Philibina i braciszka Fulgence’a, którzy wchodzili na ulicę Krótką, idąc z placu Kapucynów, gdzie ich widziały przechodzących Genowefa i te damy. Poznała ich, wzniosła ręce do nieba, jakby się sam Pan Bóg objawił.
— Oh! mój ojcze, oh! mój braciszku, bieżcie, przybądźcie szybko, dyabeł przeszedł tędy!
Obydwaj duchowni podeszli i doznali strasznego wstrząśnienia. Podczas gdy ojciec Philibin, energiczny i rozważny stał milcząc, braciszek Fulgence, popędliwy, zanosił się od okrzyków.
— Oh! biedne dziecko!... Oh! obrzydła zbrodnia! dziecko takie łagodne, takie dobre, najlepsze ze wszystkich uczniów — i takie nabożne, takie gorliwe!... A więc trzeba sobie samym sprawę zdać, nie możemy tak tego pozostawić.
I nim panna Rouzaire znowu mogła przeszkodzić, wskoczył pierwszy przez okno a za nim ojciec Philibin, który, spostrzegłszy blizko trupa skrawek papieru, zwinięty nakształt korka, natychmiast go podniósł.
Nauczycielka ze strachu a raczej przez roztropność nie weszła i zatrzymała nawet na chwilę jeszcze Mignota. Ale na co sobie mogli pozwolić słudzy Boga, nie było może zdrowem dla zwyczajnych nauczycieli. Gdy tymczasem braciszek Fulgence obchodził trupa, nie dotykając go i wciąż głośne krzyki wydawał; ojciec Philibin, milczący, odwijał zwitek tajemniczo tak, że zobaczyć nie można było tego papieru, którego szelest słyszano tylko. Trwało to kilka sekund. I kiedy Mignot wskoczył do pokoju, spostrzegł, że zwitek był zrobiony z gazety i że przy tej gazecie była mała kartka papieru białego, zmięta, splamiona.
— Co to takiego?
Jezuita spojrzał na pomocnika i spokojnie się odezwał swym głosem grubym i powolnym:
— To numer gazety „Petit Beaumontais“, z datą dnia wczorajszego, drugiego sierpnia a szczególnem jest to, że zmięty w tym numerze znajduje się wzorek kaligrafii.... Spójrz pan.
Musiał pokazać, bo Mignot już go spostrzegł. A trzymał ten papier w swych grubych palcach i nie dawał więcej z niego przeczytać jak słowa:
Kochajcie się nawzajem, pisane kaligraficznie pięknem pismem angielskiem. Dziury i plamy zniszczyły zupełnie ten wzór. Pomocnik mógł tylko nań spojrzeć, bo nowe, straszne krzyki rozległy się pod oknem.
Marek to przybył a widok nieszczęsnego trupa wzbudził w nim wstręt i oburzenie. Nie słuchając opowiadań nauczycielki, roztworzył okno i wskoczył, bo chciał o wszystkiem się dowiedzieć. Obecność dwóch duchownych zdziwiła go, dowiedział się od pomocnika Mignota, że on z panną Rouzaire zawezwali ich, kiedy przechodzili w chwili odkrycia zbrodni.
— Nie dotykajcie się niczego, nic nie rozrzucajcie — krzyczał Marek. — Należy pobiedz natychmiast do mera i do policyi.
Ludzie poczęli się schodzić, młody chłopak podjął się wykonać zlecenie, pobiegł cwałem a tymczasem Marek śledził w dalszym ciągu po izbie. Przy trupie spostrzegł braciszka Fulgenca, który się zanosił od żalu, oczy miał pełne łez, jako człowiek nerwowy, którego silne emocye wyprowadzały z równowagi. Wzruszyło go takie zachowanie się, sam drżał dowiadując się szczegółów o wstrętnem zgwałceniu natury, w którem się przejawiał niegodziwy i zuchwały sadyzm a nawet podpis był gwałciciela i mordercy. To go nagle naprowadziło na tę pewność, do której miał dojść później. Ale wrażenie się zatarło i nie widział już więcej nikogo prócz ojca Philibina, który z wyzywającym spokojem wciąż trzymał w ręce numer gazety i wzorek kaligraficzny. Po chwili odszedł jezuita, jakby chciał coś zobaczyć pod łóżkiem, poczem znowu się wrócił.
— Patrz pan! — odezwał się, pokazując numer gazety i wzorek kaligrafii — com znalazł na ziemi, zwinięte w korek; jestem pewny, że morderca chciał wepchnąć ten knebel chłopcu do ust, by zdusić w nim krzyk. Nie osiągnąwszy celu w ten sposób, udusił go... I, widzicie, wzorek zaśliniony, ma jeszcze na sobie ślady zębów nieszczęśliwego chłopca,.. Nieprawda? panie Mignot, korek był tu, blizko łóżka. Widziałeś pan.
— Oh! zapewne — odpowiedział pomocnik. Zaraz go spostrzegłem.
A kiedy się zbliżał, by zbadać raz jeszcze wzorek kaligrafi, miał jakieś uczucie niespodzianki, sprawdzając, że prawego końca, u góry nie było więcej, bo był oddarty. Był pewien, że nie widział, jakoby był oddarty, kiedy mu go pokazywał jezuita. Ale bezwątpienia ukryty był pod grubemi palcami, które trzymały małą kartkę papieru. Pamięć mu się zagmatwała, nie wiedział już nic i nie byłby w stanie potwierdzić tego faktu.
Tymczasem Marek wziął do ręki wzorek, badał go myśląc o górnym końcu.
— Tak, tak, zęby pogryzły... Oh! wskazówka ta nie przyda się na wiele, bo te wzorki są w handlu i wszędzie się je napotyka. Pismo litograficzne jest nieosobiste... Ah! ale tu na dole jest jakby sztrych, początkowe litery podpisu, których przeczytać dobrze nie można!
Bez pośpiechu przybliżył się ojciec Philibin.
Sztrych, przypuszcza pan? Zdawało mi się, że to plama atramentu, wytarte do połowy przez ślinę i zęby, które przegryzły tę kartkę.
— Plama atramentu, nie! To są napewno początkowe litery, ale są nieczytelne.
Poczem Marek dostrzegł, że kartka była podarta.
— Brak końca u góry. Bezwątpienia drugi raz pokąsały zęby... Czy znalazłeś pan ten kawałek?
Ojciec Philibin odpowiedział, że go nie szukał. I znowu rozłożył numer dziennika, starannie go przeglądał, podczas, gdy Mignot schylony szukał czegoś na ziemi. Nic nie znaleziono. Nie przykładano jednak do tego wielkiego znaczenia. Marek zgodził się na to z duchownymi, że zbrodniarz, ze strachu musiał udusić dziecię, nie mogąc zagłuszyć jego krzyków, wciskając mu w usta knebel z papieru. Co pozostało szczególnem, to ten wzorek kaligraficzny, który znaleziono w dzienniku. Numer „Petit Beaumontais“ z owego dnia, rozumiało się samo przez się, że mógł się znaleźć w czyjejkolwiek kieszeni. Ale zkąd się wziął ów wzorek, w jaki sposób znalazł się zmięty, jakby wraz z gazetą pognieciony? Wszelakiego rodzaju hypotezy były dozwolone a tylko władza sądowa mogła śledztwo rozpocząć, by zbadać prawdę.
Marek poczuł jakiś powiew tragiczny w ciemnościach dramatu, jakby nagle zapadła noc okropna.
— Ah! — wyszepnął od niechcenia — to monstrum na dnie swej ciemnej otchłani!
Tymczasem coraz więcej ludzi wystawało przed oknem a między innymi były panie Milhomme, właścicielki składu papieru, które przybiegły na widok tego zbiegowiska, ze swego sąsiedniego sklepu. Pani Aleksandrowa, duża blondynka, z miną bardzo słodką i pani Edwardowa, także duża, ale brunetka i surowa, były o tyle więcej wzruszone, że Wiktor, syn ostatniej, uczęszczał do braciszków a Sebastyan, syn pierwszej, do szkoły Simona. I słuchały panny Rouzaire, która czekając na przybycie Wera i żandarmów, stała wśród tłumu i opowiadała szczegóły.
— Byłam wczoraj wieczór w kaplicy Kapucynów na uczczenie Sw. Sakramentu, które było tak wzruszającem a mały Zefiryn też był tam wraz z innymi towarzyszami szkolnymi, którzy swą pierwszą Komunię odbyli w tym roku. Oczarował nas wszystkich, miał minę małego aniołka.
— Mój syn, Wiktor, nie poszedł, ma dopiero dziewięć lat — odezwała się pani Edwardowa. — Ale czy Zefiryn sam tam poszedł? Czy go więc nikt nie zaprowadził?
— Oh! — tłómaczyła nauczycielka — tylko krok jeden ztąd do kaplicy. Wiem o tem, że braciszek Gorgias miał zlecone odprowadzić dzieci, których rodzice przyjść nie mogli a mieszkają dość daleko. Zresztą prosiła mnie pani Simonowa, bym czuwała nad Zefirynem i ja go odprowadziłam. Był bardzo wesół, roztworzył wprost okienice, wszedł do tego pokoju, wskakując przez-okno, śmiejąc i radując się, mówił, że jest tak o wiele krócej. Przez chwilę stałam tu i czekałam, aż zapalił świecę.
Marek, który się był zbliżył, słuchał z uwagą. Wreszcie zapytał:
— A która to była godzina?
— Akurat dziesiąta — odpowiedziała panna Rouzaire. — Zegar bił na kościele Świętego Marcina.
Dreszcze się udzielały. Ten szczegół o biednym chłopcu, który wskoczył do swego pokoju, by zginąć tam tak tragicznie, rozrzewnił serca. A pani Aleksandrowa łagodnie zrobiła uwagę, która jej na myśl przyszła:
— Nie było to wcale roztropnie, pozwalać tak temu dziecku sypiać samemu, w tym pokoju odzielnym, wychodzącym na ulicę. Trzeba było na noc drąg postawić przed okienice.
— Oh! zamykał je — odpowiedziała panna Rouzaire.
I znowu się wtrącił Marek.
— Czy wczoraj wieczorem je zamknął, kiedy pani tu stała?
— Nie, nie mogę tego powiedzieć. Kiedym go opuściła, by wrócić do siebie, okrążając, zapalił był świecę i układał obrazki na stole a okno było zupełnie otwarte.
Następnie i pomocnik Mignot wtrącił się do rozmowy.
— To okno niepokoiło pana Simona, wolałby był dać inny pokój malcowi. Zawsze mu zresztą rozkazywał dobrze zamykać okiennice. Ale zdaje mi się, że dziecię nie słuchało go wcale.
Obydwaj duchowni postanowili także opuścić ten pokój. Ojciec Philibin, złożywszy na stole numer „Petit Beaumontais“ i wzorek kaligraficzny, nie odzywał się więcej, oglądał, słuchał, łowił szczególnie z wielką uwagą każde słowo, każdy gest Marka; braciszek Fulgence tymczasem zanosił się od krzyków. Jezuita zaś, który, zdawało się, że czytał w oczach młodego nauczyciela, odezwał się nareszcie:.
— Więc sądzisz pan, że to włóczęga nocny, widząc, że dziecko było samo w pokoju, wszedł przez okno?
Marek był na tyle roztropny, żeby nie odezwać się.
— Oh! nic nie myślę, rzeczą to władz sprawiedliwości szukać i znaleźć winowajcę... Zresztą, łóżko nie jest rozesłane, dziecku w koszuli, chciało się zapewne dopiero spać położyć i to wskazuje, że zbrodnia musiała być popełnioną w bardzo krótkim czasie po godzinie dziesiątej. Dajmy na to, że dziecko zajętem było przez kwadrans, pół godziny najwięcej, swojemi obrazkami. Następnie krzyczałoby widząc, że nieznajomy się wdziera do niego i z pewnością usłyszanoby go... Nic pani nie słyszała?
— Nic — odpowiedziała nauczycielka. Ja spać się położyłam o wpół do jedenastej. Dzielnica była bardzo spokojna. Zbudziła mnie dopiero o godzinie pierwszej nad ranem burza.
— Świeca się bardzo krótko paliła, zrobił jeszcze uwagę Mignot. Zapewne ją zdmuchnął morderca, uciekając oknem, które pozostawił całkiem otwarte, jak je spostrzegłem przed chwilą.
Takie sprawdzenie, które osłabiło nieco przypuszczenie o włóczędze nocnym, gwałcącym i duszącym swą ofiarę, zaniepokoiło mocno to małe zbiegowisko ludzi, którzy tu wystawali. Nikt się nie chciał skompromitować, każdy chował swe myśli o niemożebnościach i nieprawdopodobieństwach. Wreszcie, gdy mer i żandarmi, na których czekano, nie przychodzili jeszcze, zapytał się po chwili milczenia ojciec Philibin:
— Czy niema więc pana Simona w Maillebois?
Nie otrząsnąwszy się jeszcze z silnego wruszenia, Mignot spojrzał na niego, zaskoczony. Nawet sam Marek musiał się zdumieć.
— Simon jest zapewne u siebie... Nie zawiadomiono go więc?
— Zdaje mi się, że nie! — wołał pomocnik. — Nie wiem, gdziem głowę stracił. Pan Simon był wczoraj wieczorem na bankiecie w Beaumont, ale wrócił zapewne tej nocy. Żona jego jest trochę chorą, muszą oni spać jeszcze.
Było już wpół do ósmej, ale zamglone niebo tak ciężkie, że pomyślećby można, iż to dopiero zamglony świt w tym pustym zakątku placu. A pomocnik postanowił wejść na górę po Simona. Piękne przebudzenie, jak się wyraził, przyjemną misyę miął spełnić wobec swego zwierzchnika.
Simon był synem biednego zegarmistrza żydowskiego z Beaumont; miał brata, Dawida, starszego od siebie o trzy lata. Skończył lat piętnaście a brat jego ośmnaście, kiedy ich ojciec, zrujnowany procesami, umarł nagłą śmiercią. W trzy lata potem i matka ich umarła w wielkiej biedzie. Simon właśnie co był wstąpił do szkoły normalnej, kiedy brat jego, Dawid, wziął na siebie służbę wojskową. Opuściwszy szkołę z bardzo dobrym stopniem, został pomocnikiem nauczyciela w Dherbecourt, w wielkiej wsi sąsiedniej i był tam blizko dziesięć lat. Tutaj ożenił się w dwudziestym szóstym roku z miłości, z Rachelą Lehmann, córką krawca z ulicy Lichej, który miał w Maillebois dość dobrą klientelę. Była ona cudnej piękności, brunetka z prześlicznemi włosami, z szerokiemi, pieszczotliwemi oczyma a mąż ją ubóstwiał i otaczał czcią namiętną. Dwoje dzieci już im na świat przyszło, mały chłopiec czteroletni: Józef i dwuletnia córeczka — Sara otrzymawszy certyfikat z pedagogii, okazywał wielką dumę z tego powodu, że w trzydziestym drugim roku, został przeznaczony do Maillebois, gdzie już zostawał od dwóch lat, co było rzadkim przykładem szybkiego awansu wpośród nauczycieli elementarnych.
Marek, który nie lubił żydów, przez jakąś odrazę i niechęć dziedziczną, nad której przyczynami, mimo swej wielkiej emancypacyi umysłu, nie chciał się zastanawiać nigdy, zachował przecież dla Simona, z którym się tykał, przyjacielskie wspomnienie z czasów wspólnego pobytu w szkole normalnej. Mawiał o nim, że bardzo inteligentny, że to doskonały nauczyciel, przejęty swemi obowiązkami. Ale wydawał mu się zanadto pedantem, zanadto przywiązanym do litery napisanej, niewolnikiem regulaminu, nagiętym do ciasnej dyscypliny, zawsze niespokojny o to, żeby nie być źle zapisanym, gdyby swych przełożonych w czemkolwiek nie zadowolnił. Sprawdzał się też na nim strach, pokora rasy, która po tylowiekowych prześladowaniach zachowała ciągłą obawę obelg i niesprawiedliwości. Zresztą, miał słuszność Simon być przezornym, gdyż zamianowanie go w Maillebois, w tej małej mieścinie klerykalnej, gdzie istniała szkoła braciszków i bardzo znaczny klasztor Kapucynów, było prawie, że zgorszeniem. A wybaczano mu tylko dlatego pochodzenie żydowskie, że był bardzo skrupulatny a przedewszystkiem gorliwym patryotą, wysławiającym w swojej klasie Francyę militarną, marząc o niej, jako pełnej sławy pani świata.
Nagle zjawił się Simon, przyprowadzony przez Mignota. Mały, chudy, nerwowy, miał włosy rude, krótko strzyżone a brodę rzadką. Oczy miał niebieskie, łagodne, usta delikatne — pod rasowym nosem, dużym i cienkim; ale fizyonomia pozostała dość niewdzięczną, nieokreśloną, zmieszaną, o wyrazie mizernym. A w owej chwili był tak wstrząśnięty straszną nowiną, iż pomyśleć można było, że to człowiek pijany, chwiejący się, jąkający, z drżącemi rękami.
— Czyż to możliwe? wielki Boże! taką okropność, podobna monstrualność!
Kiedy stanął pod oknem, był jakby unicestwiony; patrząc na zwłoki malca, nie znajdywał słowa, drżał cały w dalszym ciągu od instynktownego wstrząśnienia. Ludzie, którzy się tu zebrali, dwóch duchownych, właścicielki sklepu papieru, nauczycielka, patrzyli na niego w milczeniu, dziwiąc się, że nie płakał.
Trzeba było, by zdjęty litością Marek wziął go za ręce i pocałował.
— Patrz, mój przyjacielu, odwaga ci konieczna, powinieneś wszystkie siły zebrać.
Ale nie słuchając go wcale, Simon się zwrócił do pomocnika.
— Błagam pana, mój Mignocie, wróć do mojej żony. Nie chcę, by widziała to. Kochała bardzo swego bratanka a nie jest bardzo zdrową, aby znieść ten straszny widok.
Poczem, gdy młody człowiek odszedł, ciągnął swym głosem złamanym:
— Ah! co za przebudzenie! Raz jeden spaliśmy za długo. Moja biedna Rachela spała; a niechcąc zakłócać tego dobrego spokoju, byłem blizko niej, z oczyma otwartemi, myśląc, marząc o rozkoszach naszych wakacyi... Tej nocy zbudziłem ją wchodząc a nie zasnęła pierwej, aż o trzeciej godzinie, bo ją zdenerwowała burza.
— O której to godzinie wróciłeś? — zapytał Marek.
— W dwadzieścia minut przed dwunastą. Żona zapytała mnie, która godzina i spojrzałem na zegar ścienny.
Panna Rouzaire objawiła zdziwienie i bardzo głośno zauważyła.
— Ale niema pociągu z Beaumont o tej godzinie.
— Nie wróciłem koleją żelazną — tłómaczył Simon. — Bankiet się przedłużył, spóźniłem się na pociąg o godzinie wpół do jedenastej, postanowiłem pieszo zrobić sześć kilometrów, by nie czekać do północy na pociąg... Spieszyło mi się z powrotem do żony.
Ojciec Philibin milczał wciąż z miną spokojną; ale braciszek Fulgence nie mógł się powstrzymać i zadał pytanie:
— Dwadzieścia minut przed dwunastą, zbrodnia więc miała być popełnioną... I nic pan nie widziałeś, nic nie słyszałeś?
— Zupełnie nic. Plac był pusty, burza się wzmagała zdaleka... Wróciłem, nie-spotkawszy żywej duszy. Cały dom tonął w głębokiem milczeniu.
— Nie myślałeś więc pan o tem, by pójść zobaczyć, czy biedny Zefiryn wrócił szczęśliwie z kaplicy i czy spał? Czyś mu pan nie składał takiej wizyty co wieczór?
— Nie. Drogie dziecię było już zupełnie roztropnym chłopcem, pozostawialiśmy mu o ile możliwe, jaknajwięcej swobody. Zresztą, wszystko miało wygląd tak spokojny, że mi nie mogło przyjść na myśl przeszkodzić mu we śnie. Poszedłem wprost do mego pokoju, stukając, o ile to możliwe, jaknajmniej. Ucałowałem dzieci, które spały i położyłem się spać zaraz, szczęśliw, że znalazłem żonę w lepszym nieco stanie i mogłem z nią rozmawiać pocichu.
Ojciec Philibin potrząsł potakiwająco głową, odzywając się nareszcie:
— Oczywiście, wszystko to tłómaczy się doskonale.
I osoby obecne, zdawało się to przekonywać, wieść o włóczędze nocnym, który dopuścił się zbrodni około godziny wpół do jedenastej, wchodząc i wychodząc oknem, okazywała się coraz to pewniejszą. To co opowiedział Simon, potwierdzało wiadomości udzielone przez pannę Rouzaire. A tylko panie Milhomme, właścicielki sklepu z papierem, z sąsiedztwa, utrzymywały jeszcze, że widziały o zmroku człowieka z kiepską miną, włóczącego się po placu.
— Tyle jest złych ludzi do drogach! dokończył ojciec jezuita. — Miejmy nadzieję, że policya uchwyci zbrodniarza, mimo, że to praca nie zawsze łatwa.
Tylko Marek pozostał w niepewności i w kłopocie. Mimo, że pierwszy pomyślał o nieznanym, który się targnął na Zefiryna, poczuł później, jak to mało prawdopodobne. Czyż nie było możliwem, że człowiek znał chłopca, że rozmawiał z nim z początku, pieszcząc go, zapewniając? Poczem nagła i ohydna pokusa nastąpić musiała i szalone pastwienie się, krzyki przytłumione, gwałt i morderstwo w strachu. Ale to było tak niepewne, że Marek, po gwałtownie szybkiej intuicyi tego, wpadł napowrót w ciemności, w trwożliwe i sprzeczne z sobą hypotezy. Zadowolnił się powiedzeniem Simonowi, by go uspokoić nareszcie:
— Wszystkie świadectwa się zgadzają, prawda szybko się wyświetli.
Wreszcie, w chwili, gdy Mignot wracał, skłoniwszy panią Simon do nieopuszczenia swego pokoju, przybył mer Darras, przyprowadzając z sobą trzech żandarmów.
Darras, przedsiębiorca budowlany w drodze do pięknej fortuny, był tęgim mężczyzną czterdziestodwuletnim, z twarzą okrągłą i rumianą, blondyn, z włosami krótkiemi, z brodą ogoloną. Natychmiast kazał roztworzyć okiennice, ustawił dwóch żandarmów przed oknem, podczas gdy trzeci poszedł do sieni wewnętrznej, aby stać na straży pokoju, który był tylko zaryglowany. Zefiryn nigdy go nie zamykał na klucz. I od chwili tej surowy rozkaz był wydany, by niczego nie tykać, by się więcej nie zbliżać do miejsca zbrodni. Mer natychmiast zatelegrafował do Beaumont, do urzędu sprawiedliwości i oczekiwano sędziów, którzy zapewne powinni byli pierwszym pociągiem przyjechać. Po chwili odeszli ojciec Philibin i braciszek Fulgence pod pretekstem swoich interesów, rozdawania nagród po południu, które mieli spełnić; mer Darras radził im się spieszyć, poczem wrócić, bo zapewne zapyta ich sędzia śledczy, w sprawie numeru gazety „Petit Beaumontais“ i wzorku kaligraficznego, które znaleźli przy trupie. A podczas, gdy na placu dwaj żandarmi mieli wiele kłopotu z uspakajaniem coraz to liczniejszego tłumu, gwałtownego, wydającego krzyki, Simon wszedł i czekał z Darrasem, Markiem, panną Rouzaire i Mignotem w wielkiej izbie szkolnej, do której przenikało słońce po przez wielkie ogrodzenie podwórza rekreacye.
O godzinie ósmej wypadła gwałtowna ulewa, poczem niebo się wypogodziło i nastał cudowny dzień. Dopiero o godzinie dziewiątej przybyli sędziowie. Prokurator republiki, Raoul de la Bissonniére, osobiście przyszedł w towarzystwie sędziego śledczego, Daixa; obydwaj byli pod wrażeniem strasznej zbrodni, w przewidywaniu wielkiej sprawy. Mały, brunet, z lalkowatą twarzą, okoloną porządnemi faworytami, La Bissonnière, nadzwyczajnie ambitny, nie mogąc się doczekać w czterdziestym piątym roku życia szybszego awansu, wciąż węszył za jakimś wybitnym procesem, któryby popchnął go do Paryża, gdzie mu się uśmiechało wysokie stanowisko, jakie mógł zdobyć, dzięki swej gibkiej postawie, poszanowaniu, dla władzy, jakąkolwiekby ona była. Przeciwnie, Daix, wysoki i suchy, z twarzą, ostrokończystą, był skrupulatnym sędzią śledczym, jak przystało jego zajęciu, przesadnie bojaźliwy, jego żona, brzydka i kokietka, rozrzutnica, do rozpaczy doprowadzała z powodu ubóstwa domowego, terroryzowała i trapiła z goryczą, zarzucając mu brak ambicyi. Obydwaj weszli do szkoły i chcieli się najsamprzód udać do pokoju, aby zabrać się przedewszystkiem do poszukiwań, zanim mieli kilku świadków przesłuchać.
Simon i Darras odprowadzali ich, podczas, gdy Marek, panna Rouzaire i Mignot czekali na nich w dużej sali, dokąd i ojciec Phillibin i braciszek Fulgence pospieszyli przybyć. Kiedy się zjawili tylko sędziowie, wszystkie rzeczowe okoliczności zbrodni już znali, dowiedzieli się o najmniejszych, znanych już szczegółach. I przynieśli numer gazety „Petit Beanmontais“ — i wzorek kaligraficzny, do których zdawało się, że przywiązują duże znaczenie. Zająwszy miejsca za stołem nauczycielskim, egzaminowali te dwa kawałki, rozprawiając o nich, pokazywali przedewszystkiem wzorek dwóm nauczycielom: Markowi i Simonowi, jak również nauczycielce i dwóm duchownym. Stało się to zresztą tylko dla zasiągnięcia wiadomości, gdyż nie było pisarza sądowego, coby zapisywał zapytania i odpowiedzi.
— Oh! — opowiadał Marek — te wzorki są ogólnie używane we wszystkich szkołach, równie w szkołach świeckich, jak i w szkołach kongregacyjuych.
— Wybornie — potwierdził braciszek Fulgence — znalazłyby się podobne u nas, tak samo, jak znajdywać się powinny i tutaj.
La Bissonniere chciał stwierdzić to dokładnie.
— Ale — zapytał Simona — nie przypomina pan sobie, czyś podobny wzór nie oddał do rąk któremuś ze swych uczniów? „Kochajcie się nawzajem“, powinno to było pana uderzyć.
— Nigdy nie używano tego wzorku w mojej klasie — odpowiedział stanowczo Simon.
— Jak pan słusznie utrzymujesz, przypomniałbym sobie.
A kiedy prokurator postawił to samo pytanie braciszkowi Fulgenc’owi, ten zawahał się lekko z początku.
— Mam trzech braciszków przy sobie: brata Izydora, Łazarza i Gorgiasa i trudno mi cokolwiek stwierdzić.
Poczem, gdy milczenie nastało:
— Nie, nie, nigdy ten wzorek nie był u nas, byłby mi wpadł w oczy.
Sędziowie nie napierali, okazując rezerwę i nie chcąc zdradzić więcej jeszcze, ile wagi przykładali do tego papieru. Wyrazili jednak swoje zdumienie, że nie odnaleziono oddartego kawałka.
— Czy czasami — zapytał Daix — wzorki kaligraficzne nie mają na swym rogu stempla szkoły?
— Tak, czasami — odpowiedział brat Fulgence.
Ale Marek zawołał:
— Nigdy, co do mnie, nie stemplowałem wzorów kaligraficznych. Tego się nie robi u nas.
— Przepraszam — oświadczył Simon z swym wielkim spokojem — mam tutaj takie, na których można znaleźć stempel. Ale stempluje się z dołu, w tem miejscu.
Wobec widocznego zdumienia sędziów, ojciec Philibin, niemy i uważny aż dotąd, pozwolił sobie na lekki uśmiech.
— To dowodzi — powiedział — jak trudno dojść do prawdy... Proszę, panie prokuratorze, to jest plama, którą badasz w tej chwili. Chciano już w tem widzieć nieokreślone inicyały, coś, jakby podpis. Ja raczej myślę, że to żyd, którego chciał wytrzeć uczeń palcem.
— Czy to w zwyczaju? — zapytał znowu Daix — że nauczyciele podpisują się na wzorkach.
— Tak — przyznał brat Fulgence — to się robi u nas!
— Ah! nie — krzyczeli do spółki Simon i Marek, my tego nie robimy w szkołach komunalnych.
— Mylicie się — odezwała się panna Rouzaire — jeśli nie stempluję wzorów, to zdarzą mi się, że je podpisuję swemi literami początkowemi.
La Bissonnière skinieniem przerwał dyskusyę, gdyż wiedział z doświadczenia, do jakiego to nieładu się dochodzi w tych podrzędnych kwestyach, co do zwyczajów szkolnych. Było to rzeczą śledztwa zbadać ten poważny kawałek papieru, który się zagubił jako możliwy dowód stempla i podpisu. Zadowolnił się więc tem, by mu świadkowie opowiedzieli o odkryciu zbrodni. Mignot opowiedział, jakto na okno zupełnie otwarte zwrócił swą uwagę i jak krzyczał, widząc ciało malca, znieważone tak okropnie; panna Rouzaire tłómaczyła, jak przybiegła, poczem szczegóły opowiedziała o ceremonii poprzedniego dnia, w jaki to sposób odprowadziła Zefiryna aż pod okno, przez które wskoczył, by wejść do siebie. Ojciec Philibin i brat Fulgence z kolei opowiedzieli, jakim to przypadkiem i oni się wmieszali do tego dramatu, opisując stan, w jakim znaleźli pokój, wskazując dokładnie miejsce, gdzie leżał knebel z papieru, który ośmielili się tylko rozwinąć, zanim go umieścili na stole. I wreszcie Marek opowiedział, jakie mu uwagi na myśl przyszły, kiedy nareszcie nadszedł.
Zwrócił się tedy La Bisssonnière do Simona, pytając go.
— Powiedziałeś nam pan, żeś wrócił w dwadzieścia minut przed dwunastą i że cały dom, zdawało się, był w wielkim spokoju... Pańska żona spała.
Ale Daix pozwolił sobie przerwać.
— Panie prokuratorze, czyby nie przydało się, aby pani Simonowa była obecną? Czyby nie mogła zejść na chwilę?
Skinieniem głowy, La Bissonnière się zgodził, a Simon poszedł po żonę, która po chwili zjawiła się z nim.
W pudremantlu z grubego, najzwyklejszego płótna, Rachela była tak piękną, że wejście jej w milczeniu, wszystkich zlekka poruszyło z podziwu i oczarowania. Była to kwitnąca piękność żydowska, rozkoszna twarz owalna, cudowne czarne włosy, złota cera, duże, pieszczotliwe oczy, czerwone usta z zębami błyszczącemi i czystemi. I czuło się, że cała z miłości, trochę obojętna, zamknęła się w swym domu z mężem i z dziećmi, jak kobieta wschodnia w swym ukrytym, małym ogródku. Simon zamykał drzwi, kiedy dwoje dzieci, Józef i Sara, cztero i dwuletnie, zdrowe i cudowne, wpadły, mimo że im zabroniono schodzić; przyleciały, szukając schronienia w fałdach sukni matczynej, ale sędziowie dali znać gestem, by je wpuszczono.
La Bissonniére, uprzejmy, oczarowany taką pięknością, jak flet, słodko się odezwał, by postawić kilka pytań:
— Proszę pani, było dwadzieścia minut przed dwunastą, kiedy mąż pański wrócił?
— Tak, panie, spojrzał na zegar ścienny i spać się położył, rozmawialiśmy jeszcze półgłosem przy zgaszonem świetle, by dzieci nie przebudzić, kiedy bił zegar dwunastą.
— Ale czy pani przed przybyciem swego męża, od wpół do jedenastej aż do wpół do dwunastej nie słyszała nic, kroków, głosów, hałasu walczących, krzyków przytłumionych.
— Nie, panie, nic zgoła. Spałam i dopiero mąż mnie zbudził, gdy wchodził do pokoju... Pozostawił mnie dość cierpiącą i był szczęśliwy, że mnie zastał zdrowszą, śmiał się i radował tak wesoło, całując mnie, żem go napominała, by się uspokoił, by nie zamącić spokoju dzieciom, tak głębokie było milczenie naokoło nas... Ah! któżby nam to mógł był powiedzieć, że tak straszne nieszczęście zwaliło się na nasz dom? Była wstrząśnięta, łzy się jej toczyły po policzkach, kiedy się zwróciła do męża, jakby go uspokoić i sił mu dodać chciała. A on też rozpłakał się na widok jej łez, zapominając, gdzie był, namiętnie ją ujął w swe ramiona, pocałował w uniesieniu nieskończonej czułości. Dwoje dzieci podniosło swe niespokojne główki, była to chwila głębokiej emocyi i wielkiej żałosnej dobroci.
— Byłam nieco niespokojna, bo niema pociągu o tej porze — na nowo opowiadać zaczęła sama pani Simonowa. — Ale kiedy spać się położył, opowiedział mi mój mąż przyczynę...
— Tak — tłómaczył Simon — nie mogłem inaczej zrobić, jak pójść na ten bankiet; i byłem niemile zawiedziony, przybywszy na dworzec, gdy pociąg o godzinie wpół do jedenastej przed nosem mi odjechał; nie chcąc czekać na następny aż do północy, natychmiast pieszo wybrałem się w drogę. Sześć kilometrów, to nie tak wiele. Noc była bardzo piękna, bardzo gorąca... Około godziny pierwszej, kiedy się burza zerwała, opowiadałem jeszcze o wieczorze spędzonym, rozmawiałem pocichu z moją żoną, która nie mogła zasnąć na nowo. To nas właśnie zatrzymało w łóżku dzisiejszego rana, kiedy straszna śmierć nawiedziła ten dom.
A Sara znowu płacząc, pocałowała go raz jeszcze jak kochanka i ojca!
— Mój drogi, uspokój się, kochaliśmy całem sercem biednego malca, obchodziliśmy się z nim, jak z własnem dzieckiem, a sumienie nic nam nie może wyrzucać w tej strasznej katastrofie.
Było to zdanie osób obecnych. Mer Darras zaświadczył wielki szacunek dla nauczyciela Simona. Mignot i panna Rouzaire, wcale nie lubiący żydów, byli w zgodzie, że on starał się bardzo o uznanie swem nienagannem zachowaniem się. Pozostali tylko ojciec Philibin i braciszek Fulgence, wobec tego ogólnego wzruszenia obojętni, milczący, patrząc się surowym wzrokiem i przenikając ludzi i przedmioty. A sędziowie, mogli tylko te pierwsze sprawdzenia wynieść, z jedyną hypotezą o nieznanym, który wszedł i wyszedł oknem. Tylko godzina o której stała się zbrodnia, okazała się sprawdzoną stało się to między godziną wpół do jedenastej a dwunastą — a co do samej zbrodni, bezecnej i dzikiej, straszne jeszcze ciemności zalegały.
Marek, zostawiając sędziów dla uporządkowania pewnych szczegółów, chciał pójść na śniadanie, po bratersku ucałowawszy Simona. Scena pomiędzy mężem a żoną nic mu nowego nie przyniosła, bo znał ich gorącą miłość. Ale miał łzy w oczach, wzruszony do głębi taką miłością i bolesną dobrocią. Zegar na kościele św. Marcina zaczął bić południe, kiedy znalazł się na placu, zapełnionym tłumem coraz to rosnącym, tak, że mu się trudno było przedostać. W miarę, jak się rozszerzała wiadomość o zbrodni, ludzie schodzili ze wszech stron, tłocząc przed zamkniętem oknem, które z wielkim trudem strzegli policyanci a opowiadania, jakie z ust do ust krążyły, przeinaczone, przesadzone, straszne, budziły gniew zapalczywy wśród wyjącego tłumu. Kiedy się przedostał by Marek, pewien ksiądz podszedł do niego.
— Wychodzi pan ze szkoły panie Froment, czy to prawdziwe, wszystkie te okropne szczegóły?
Był to ksiądz Quandien, proboszcz parafialnego kościoła św. Marcina, człowiek czterdziestoletni, wysoki i silny, ale z twarzą łagodną i dobrą, oczami jasno-niebieskiemi, okrągłemi policzkami i delikatnym podbródkiem. Marek go poznał u pani Duparque, której był przyjacielem — a choć księży nie lubił, miał jednak dla niego pewien szacunek, wiedząc, że jest tolerancyjny, rozumny, więcej ma zresztą sentymentu, niż prawdziwej inteligentyi.
W kilku słowach powtórzył Marek fakty, dość już okropne.
— Ah! ten biedny pan Simon — odezwał się znowu ksiądz głosem miłosiernym, co za zmartwienie to być musi dla niego, bo on kochał bardzo swego bratanka i bardzo się dobrze z nim obchodził! Miałem dowody tego.
To naturalne współczucie ucieszyło Marka, który rozmawiał jeszcze przez chwilę z księdzem. Ale zbliżył się jeden z ojców Kapucynów, ojciec Teodozyusz, przełożony niewielkiego zakonu, który zastępstwo duchowne pełnił przy sąsiedniej kaplicy. Wspaniały mężczyzna z piękną, twarzą o dużych, płonących oczach a którą długa broda czarna, czyniła majestatyczną, był sławnym spowiednikiem, mistycznym kaznodzieją, którego głos gorący ściągał pobożnych. Choć cichą wojnę prowadził z księdzem Quandien, zachowywał jednak względem niego postawę uszanowania, jako młodszy i niższy sługa Boży. Natychmiast objawił swoje wrażenie, swój ból: to biedne dziecię, które poprzedniego dnia wieczorem zauważył w kaplicy, bo tak żywą była jego nabożność, prawdziwy był anioł niebieski, z cudowną swą główką blond i jak cherubin uczesaną! Po chwili, Marek, usłyszawszy pierwsze słowa ojca Teodozyusza, któremu nie ufał i miał dlań nieprzezwyciężoną niechęć, pospieszył się z odejściem. Ale tym razem, gdy wracał na śniadanie, przyjazna ręka znowu spoczywała na jego ramieniu, zatrzymując go.
— Patrzcie, Feron!... Jesteś więc pan w Maillebois?
Feron był nauczycielem w Moreux, o cztery kilometry od Jonville, małej, odosobnionej gminie, która nie miała nawet swego proboszcza a zastępstwo duchowne pełnił tam ksiądz Cognasse, proboszcz z Jonville. Pędził też tam Feron życie w najokropniejszej nędzy, wraz z żoną swoją i trojgiem dzieci, to jest trzema córkami. Był to wysoki, trzydziestoletni mężczyzna, w odzieniu zaniedbanem, które wyglądało nie na jego miarę. Czupryna włosów czarnych jeżyła się na głowie długiej i kościstej, z nosem garbatym, ustami szerokiemi, z brodą wystającą. Nie wiedział do czego użyć swych długich nóg i dużych rąk.
— Wie pan dobrze — odpowiedział że żona moja ma ciotkę, kupcowę korzenną w Maillebois. Przyjechaliśmy zatem widzieć się z nią. Ale powiedz pan, co za ohyda, ten chłopiec, biedny malec garbaty, znieważony, uduszony! I znowu historya, która pozwoli tym niegodziwym klechom napadać na nas, trucicieli świecczyzny!
Marek widział w nim człowieka inteligentnego, który dużo czytał, ale stł się cierpkim przez ciasne, pełne braków życie i znajdywał ujście niezmiernej goryczy w skrajnych ideach odwetowania i pomszczenia się za to. Przecież go zmieszał ten cierpki ton.
— Jakto, napadać na nas? — zapytał. Nie widzę, cobyśmy mieli z tem wspólnego.
— Ah tak! jesteś pan naiwny. Nie znasz tego gatunku, zobaczysz pan, jak ci wszyscy w sutannach, ci wszyscy dobrzy ojcowie i drodzy braciszkowie wezmą się do dzieła... Powiedz-no mi pan, czyż nie rzucili już podejrzenia, że to Simon znieważył i udusił swego bratanka?
Marek odrazu się rozgniewał. Zaprawdę, Feron za daleko się posuwał w swej nienawiści do kościoła.
— Ale zwaryowałeś pan! Nikt nie podejrzewa, nie śmiałby nawet przez chwilę podejrzewać Simona. Wszyscy oddają sprawiedliwość jego uczciwości i dobroci. Ksiądz Quandieu dopieroco powiedział mi, że miał dowody jego ojcowskiego postępowania względem tej smutnej ofiary.
Konwulsyjny śmiech trząsł dużem, chudem cielskiem Ferona, włosy jego jeszcze bardziej się jeżyły na długiej, końskiej głowie.
— Ah! nie, jesteś pan za nadto śmiesznym, myślisz, że się będą trapić o parszywego żyda! Czy żyd parszywy zasługuje na prawdę? Pański Quandieu i cała banda objaśnią, co potrzeba powiedzieć, jeśli będzie koniecznem, by parszywy żyd był winowajcą, dzięki temu, żeśmy wszyscy winni, wszyscy jesteśmy bez Boga i bez miłości ojczyzny, którzy zgniłą czynią młodzież francuzką!
A kiedy Marek, chłodno wciąż protestował, Feron ciągnął dalej jeszcze silniej:
— Wiesz pan przecież dobrze, co się dzieje w Moreux. Przymieram z głodu, jestem w pogardzie, bardziej przybity, niż nędzny robotnik, który przy drogach kamienie tłucze. Ksiądz Cognasse po odprawieniu mszy plunąłby na mnie, gdyby mnie spotkał, za to, żem nie chciał śpiewać na chórze w kościele. Chleba nie mam codziennie... Znasz go pan, księdza Cognasse’a, upokorzyłeś go pan trochę w Jonville, gdy się udało panu pozyskać dla siebie mera. Ale mimo to, wciąż z nim pan wojujesz i pożarłby cię, gdy byś mu na to pozwolił... Nauczyciel to zwierzę w gruncie rzeczy, to lokaj wszystkich, wydziedziczony, zwichnięty, któremu nie ufają chłopi a któregoby księża spalili, by nad całym krajem ustalić jedyny rząd katechizmu!
Cierpko ciągnął dalej, opowiadając wszystką nędzę i cierpienia skazańców na nauczycielstwo ludowe, jak ich nazywał. On, syn owczarza, odznaczywszy się w szkole wiejskiej, opuścił później szkolę normalną ze stopniem celującym, zawsze cierpiał z powodu zupełnego braku środków; bo przez uczciwość pozwolił sobie na głupstwo, by się ożenić z dziewczyną sklepową, równie biedną jak i on, dlatego, że ją dzieckiem obciążył, kiedy był jeszcze zwyczajnym pomocnikiem nauczyciela w Maillebois. Ale czyż Marek sam, którego żona miała babkę, wciąż jej podarunki przysyłającą, był o wiele szczęśliwszym w Jonville, wciąż pod groźbą długów, w ciągłej walce z księdzem, by sobie zapewnić powagę i niezależność? Szczęściem miał sojusznicę w nauczycielce szkoły żeńskiej, w pannie Mazeline, która swym rozumem prawym i sercem niewyczerpanej dobroci, dopomogła mu, by zwolna zdobył sobie całą radę gminną. Przykład może jedyny w departamencie, dzięki szczęśliwym okolicznościom. A to, co się działo w Maillebois, czyż nie dopełniało obrazu? Ta panna Rouzaire, oddana księżom i mnichom, prowadząca w godzinach szkolnych do kościoła swe uczennice, wypełnia tak dobrze ogłupiającą role dobrych sióstr, których kongregacya uważała za niekorzystne założenie szkoły dla dziewcząt w Maillebois! A ten biedny Simon, będący zapewne uczciwym człowiekiem, ale z obawy, by się z nim nie obchodzono jak z parszywym żydem, oszczędzający wszystkich, pozwalający uczęszczać bratankowi do szkoły drogich braciszków, kłaniający się bardzo nizko klechom, którzy kraj zatruwają!
— Żyd parszywy — kończył gwałtownie Feron — jest i zawsze będzie parszywym żydem tylko! Nauczyciel ludowy i żyd, to najwyższy stopień parszywości. Zobaczysz pan, zobaczysz pan...
Zginął w tłumie, z ruchami gwałtownemi, które wstrząsały dużą, rozczochraną jego postawą.
Marek pozostał na rogu chodnika, wzruszając ramionami, patrząc za nim, jak nawpół zwaryowanego; gdyż rzeczywiście, obraz mu się wydawał zanadto przesadzonym. Pocóż odpowiadać temu biednemu człowiekowi, którego niedola doprowadzi jeszcze do pomieszania zmysłów? I poszedł swoją drogą ku placowi Kapucynów, zdziwiony jednak tem wszystkiem, co usłyszał przed chwilą i zaniepokojony trochę.
Było już kwadrans na pierwszą, kiedy Marek wrócił do domu na placu Kapucynów. Od kwadransa czekały na niego te panie i Genowefa w sali jadalnej, przy nakrytym stole. To nowe spóźnienie się wyprowadziło z równowagi panią Duparque. Nie mówiła nic, ale gwałtowność z jaką usiadła, rozwijając nerwowo swą serwetkę, tłumaczyła, jaką zbrodnię upatrywała w tej odrobinie niepunktualności.
— Przepraszam — tłómaczył się młody człowiek — musiałem czekać na sędziów i tylu jest ludzi na placu, że przedostać się nie mogłem.
Jakkolwiek babka chciała zmilczeć, powiedziała jednak.
— Myślę, że się pan zajmować nie będziesz tą wstrętną bistoryą.
— Zapewne — odpowiedział z prostotą — sądzę także, że nie mam się czego zajmować nią, chybaby mi obowiązek to nakazał czynić.
Po podaniu przez Pelagię jajecznicy a następnie sztuki baraniny smażonej z kartoflami, zaczął opowiadać ze wszystkiemi szczegółami, co wiedział. Genowefa słuchała go, drżąc ze wstrętu i politowania, podczas, gdy jej matka, pani Bertherau, również bardzo wzruszona, łzy wstrzymywała, ukradkiem rzucając wzrokiem na panią Duparque, jakby chcąc się dowiedzieć, dokąd sięgać mogło jej współczucie. Ale ta obojętną była na wszystko co się jej wydało przeciwnem regule. Jedząc niewiele, odezwała się nareszcie:
— W czasach mej młodości, przypominam sobie bardzo dobrze, jak znikło dziecko w Beaumont. Znaleziono je pod krużgankiem kościoła świętego Maksansa, pokrajane na cztery sztuki a tylko serca tam brakowało... Oskarżono żydów, że oni to potrzebowali serca do macy na swe święta Wielkanocne.
Marek zdumiony spojrzał na nią.
— Nie mówi babka zapewne poważnie, chyba nie wierzy tym niegodziwym głupstwom? Ona zwróciła na niego swe oczy zimne a jasne i rzekła:
— To poprostu stare wspomnienie, które mi powraca... Nikogo nie oskarżam, samo przez się rozumie.
Ale Pelagia, przynosząc deser, ośmieliła, się wmieszać do rozmowy z poufałością starej sługi:
— Pani zupełną ma słuszność, nikogo nie oskarżać, ludzie powinni zrozumieć panią... Cała dzielnica buntuje się od czasu tej zbrodni; pojęcia się niema o tych strasznych historyach, które krążą; dopieroco słyszałam, jak jeden robotnik krzyczał, że należałoby spalić szkołę braciszków.
Słowo to padło wśród wielkiego milczenia. Marek zdumiony, poruszył żywo ręką i cofnął się w tej chwili jak człowiek, który uznaje, że rozsądniej dla siebie chować swe uwagi. A Pelagia mogła dodać.
— Pani pozwoli mi pójść na rozdawanie nagród, po południu. Zdaje mi się, że mój kuzyn Polidor nic nie otrzyma, ale w każdym razie przyjemność mi to sprawi, być tam obecną... Ah! ci dobrzy braciszkowie, niewesołą będzie dla nich ta uroczystość, dzień, w którym im zabijają jednego z najlepszych uczniów.
Pani Duparque pozwoliła skinieniem głowy, poczem mówiono o innych rzeczach. Śniadanie się kończyło, nieco rozweselone śmiechem malej Ludwiki, która ze zdumieniem patrzała na zakłopotane twarze ojca i matki, tak jasne, tak uśmiechnięte zazwyczaj. Był spokój, rodzina rozmawiała przez chwilę w serdecznej poufałości.
Popołudniowe rozdawanie nagród w szkole braciszków wywołało wielkie ożywienie w mieście. Nigdy ta uroczystość nie ściągnęła takich tłumów ludzi.
Przedewszystkiem fakt ten, że przewodniczył ojciec Philibin, prefekt nauk w kolegium w Valmarie, dodawał uroczystości szczególnego znaczenia. Rektor tego kolegium, ojciec Crabot, sławny jezuita, z powodu swych stosunków w świecie i wielkiego wpływu, jaki mu przyznawano na wypadki współczesne, też się tu znajdował, chcąc publicznie złożyć braciszkom świadectwo swego uznania. Był jeszcze i reakcyjny poseł z departamentu, hrabia Hektor de Sangleboeuf, właściciel Destrade, wspaniałej posiadłości w okolicy, którą mu przyniosła w posagu raz z kilkoma milionami żona jego, córka wielkiego bankiera żydowskiego, barona Nathana. Ale co przedewszystkiem podniecało umysły, co zapełniało nerwowym tłumem plac Kapucynów, tak opustoszały i tak spokojny zazwyczaj, to poranne odkrycie okropnej zbrodni, zabójstwa biednego dziecka, ucznia braciszków, znieważonego, uduszonego. I był ten malec jakby obecnym, nikogo nie widziano, tylko jego na cienistem podwórzu, gdzie się wznosiła estrada, przed zbitemi rzędami krzeseł, kiedy ojciec Philibin wygłaszał pochwałę zakładu, kierowanego przez znakomitego brata Fulgence’a i jego trzech pomocników, braciszków Izydora, Łazarza i Gorgiasza. To uczucie spotęgowało się jeszcze bardziej, kiedy ten ostatni, człowiek chudy i skrzywiony, z czołem nizkiem a twardem pod czarnemi włosami kędzierzawemi, z dużym nosem w kształcie orlego dzioba, pomiędzy dwoma wystającemi policzkami, z tłustemi ustami, w których widzieć było można wilcze zęby — wstał, by odczytać listę odznaczeń. Zefiryn był najlepszym uczniem w klasie, w której otrzymał wszystkie nagrody — a imię jego bez przestanku wracało i brat Gorgiasz, w swej długiej, czarnej sutannie, z białą plamą kołnierza, w sposób tak powolny a ponury wymawiał to nazwisko, że za każdym razem wzrastający dreszcz przebiegał po tłumie. Za każdym razem zdawało się, że biedny malec zmarły podnosił się na to wołanie, by pójść, odebrać swoją koronę i książkę ze złoconemi brzegami. Korony i książki piętrzyły się nagromadzone na stole. Nic nad to nie było bardziej przygniatającem jak milczenie i pustka w miejscu, gdzie tyle nagród złożono, dla tego wzorowego ucznia, tak tragicznie zmarłego, którego biedne ciało, storturowane i splugawione, leżało o kilka ztąd domów. Wrażenie uczestników stało się zbyt silnem, łkania wybuchły nareszcie, kiedy brat Gorgiasz. w dalszym ciągu wymieniał to imię, ze swem zwyczajnem podnoszeniem warg, odsłaniającym szereg jego białych zębów w ustach, w których widniała złośliwość i okrucieństwo.
Uroczystość zakończyła się wśród powszechnego wzruszenia. Mimo wielkiego uczestnictwa ludzi prz byłych, by uczcić braciszków, trwoga się gromadziła, jakiś niepokój, jak groźba zdaleka idąca powstawał w myślach każdego. A najgorszem było wyjście wśród szemrań i głuchych przekleństw ze strony zgromadzonych wieśniaków, którzy się zebrali garstkami na placu. Okropne opowieści o których wspominała Pelagia, krążyły wśród tego tłumu, podnieconego zbrodnią. Przypominano sobie niegodziwą historyę, stłumioną roku zeszłego, o braciszku, któremu przełożeni jego dopomogli schronić się przed trybunałem karnym. Wszelakiego rodzaju brzydkie wieści krążyły od owego czasu o okropnościach, jakie się działy w tej szkole, o dzieciach, które wzbraniały się mówić o tem pod naciskiem strachu niezmiernego. Naturalnie przesadzano jeszcze te tajemnicze okropności, o których z ust do ust powtarzano. A oburzenie ludzi zebranych na placu wzrosło z powodu odnowienia pogłosek rozdmuchiwanych wspomnieniami o zniesławieniu i katowaniu ucznia dobrych braciszków. Poczęto wyraźnie ich oskarżać, słowa zemsty krążyły: czy się i tym razem pozwoli umknąć winowajcy? czy się nie zamknie tej budy, krwawo zagnojonej? A kiedy lepsze rozchodziło się towarzystwo, kiedy się pojawiły suknie mnisze i sutanny księże, pięści tłumu zacisnęły się, krzyki i wrzaski podniosły, cały zastęp ludzi zaczął miotać obelgi na ojców Carabota i Philibina, którzy zbledli i zatrwożyli się, gdy tymczasem brat Fulgence porządnie kazał zaryglować bramę szkolną.
Marek przez ciekawość śledził za tą sceną z okna domku pani Duparque — a żywo zaciekawiony, wyszedł nawet na chwilę przed próg, by lepiej widzieć i słyszeć. Cóż to więc przypuszczał Feron w swem proroctwie, że na żyda zwalą zbrodnię, że świecki nauczyciel stałby się kozłem ofiarnym wszystkich tych klechów jadowitych? Daleko, by do tego doszło, sprawa bowiem zanosiła się bardzo źle dla dobrych braciszków. Ten wzrastający gniew tłumu, te krzyki gwałtowne wskazywały, że awantura mogła przybrać wielkie rozmiary, wydobyć winnego z pośród mniszego zgromadzenia, rozszerzyć się, zachwiać samym kościołem nawet, jeśliby rzeczywiście winowajca był jednym ze sług jego. Marek pytał się siebie samego, nie znajdując jeszcze żadnego ustalonego przekonania, tak, że samo podejrzewanie wydawało mu się rzeczą hazardowną i nie bardzo uczciwą. Zachowanie się ojca Philibina i brata Fulgence’a wydało mu się poprawnem, zupełnie spokojnem. Silił się na pełną tolerancyę i wielką sprawiedliwość z obawy, by nie ustąpić przed swą namiętnością wolnomyślnego, wyzwolonego ze wszystkich względów. A spodziewał się, że więcej się dowie wpośród tych ciemności okropnej zbrodni.
Tymczasem, stojąc tu, spostrzegł wracającą Pelagię, w świątecznym stroju, a obok kuzyna jej Polydora Souqueta, jedenastoletniego chłopca, który trzymał pod pacha piękną książkę z okładka wyciskaną i złoconą.
— To nagroda za dobre obyczaje panie! — krzyczała Pelagia z radości. — To więcej jeszcze warte niż nagroda za czytanie lub pisanie, nieprawdaż?
Prawdą było, że Polydor, cichy i milczący, zadziwiał samych nawet braciszków swem nadzwyczajnem lenistwem. Było to dziecko tłuste i blade, z jasnemi włosami, z dużą twarzą. Syn robotnika wiecznie pijanego, wcześnie straciwszy matkę, żył pozostawiony losowi, kiedy ojciec jego tłukł kamienie po drogach. Przez wstręt do wszelkiej pracy, na samą myśl cię trwożąc, że i na niego kolej przyjdzie tłuc kamienie, pozwalał ciotce swej marzyć 0 tem, że go zobaczy pewnego dnia nieukiem; tyle wiedział co ona, przychodził do niej do kuchni w nadziei, że dostanie mu się jaki dobry kawałek.
Tymczasem Pelagia, mimo swej radości odwróciła się z trwogą, patrząc na ten tłum z miną złośliwą i niechętną.
— Słyszy pan, panie, słyszy pan tych anarchistów! Braciszkowie tak oddani, którzy kochają dzieci i mają rodzicielskie staranie o nich, tak, rodzicielskie!... Patrz pan! Polydor mieszka ze swym ojcem, przy drodze do Jonville, o kilometr drogi ztąd. A więc dobrze! wczoraj wieczorem, po tej uroczystości, bano się jakiegoś niedobrego spotkania, to go braciszek Gorgiasz odprowadził aż do drzwi samych... Czy nie tak, Polydorze?
— Tak — lakonicznie odpowiedział chłopiec swym cichym głosem.
— A to ich się lży, im się grozi! — ciągnęła dalej służąca. — Widzi pan tego biednego braciszka Gorgiasza, idącego wśród czarnej nocy dwa kilometry, tam i napowrót, by nic się nie stało temu malcowi. Prawda, toby zniechęciło być ostrożnym i grzecznym!
Marek, który badał dziecko, uderzony był jego dobrowolnem milczeniem, senną skrytością. Nie słuchał więcej Pelagii, której opowiadania zazwyczaj lekceważył sobie. Ale kiedy wrócił do małej salki, gdzie czytała Genowefa a pani Bertherau zajętą była wiecznie swem dzierganiem rzeczy kościelnych, zatrwożył się, widząc swą żonę z książką opuszczoną, bardzo wzruszoną tem, co się działo na placu. Podeszła naprzeciw niego, rzuciła mu się wprost na szyję, w uniesieniu bojaźliwej czułości, cudownie piękna w swem wzruszeniu.
— Cóż się tam takiego dzieje? — zapytała. — Czy się bić chcą?
A on ją uspakajał, gdy tymczasem pani Duparque, podnosząc oczy od swojej robótki, powtórzyła surowo swą wolę.
— Marku, spodziewam się, że pan się nie będzie mieszać do tej brzydkiej historyi... Podejrzewać, złorzeczyć braciszkom, to naprawdę szaleństwo! Pan Bóg się zemści nareszcie za swoich.
W nocy Marek nie mógł zasnąć. Był oszołomiony ostatniemi wypadkami, tą zbrodnią okropną, której straszną zagadką miał umysł zaprzątnięty. A kiedy Genowefa, jego ukochana żona, cicho obok niego wypoczywała i słyszał miarowy oddech z małego sąsiedniego łóżeczka swojej drogiej Ludwiki, każdy szczegół zbrodni przeżywał na nowo, porządkował wiadomości, silił się przeniknąć ciemności i prawdę wyświetlić.
Marek posiadał umysł logiczny. Rozum jego doskonały i niezmiernie czysty, czuł potrzebę opierania wszystkiego na pewności. Ztąd powstała jego wielka namiętność prawdy. Niebyło w oczach jego możliwego spokoju, szczęścia prawdziwego gdzieindziej, jak w pewności, kiedy była zupełną, określoną i stanowczą w swej istocie. Nie był wielkim uczonym, ale co znał, to znał dobrze, by nie wątpić więcej w posiadanie prawdy, prawdy przez doświadczenie na zawsze zdobytej. Cierpienia jego kończyły się z powątpiewaniem, stawał się na nowo wesół, bardzo dobrze się czuł a jego namiętność prawdy miała tylko sobie równą w namiętności nauczania jej innych, by weszła do czaszki i do serca każdego. Wówczas na jaw występowały jego znakomite zdolności, przynosił metodę, która upraszcza, porządkuje, zalewa wszystko swojem światłem. Spokojne jego przekonanie narzucało się, pojęcia ciemne wyjaśniały, okazywały łatwemi i prostemi. Budził zajęcie, duszę, życie w rzeczach najsuchszych. Doprowadzał do tego, że gramatykę i arytmetykę ożywiał, jak bajki, czynił je ciekawemi dla swych uczniów. Byłto w istocie urodzony nauczyciel.
Dar pedagoga odkrył w sobie, kiedy jako bakałarz, w siedemnastym roku życia wstąpił na dokończenie nauki rysunków litograficznych do Papon-Laroche’a w Beaumont. Mając tam zlecone wykonywać mapy szkolne, zadał sobie trud, by je jeszcze więcej uprościć i stworzył prawdziwe arcydzieła jasności i dokładności, co mu wskazało na jego powołanie, na jego szczęście w nauczaniu maluczkich na tym świecie. Także u Papon-Laroche’a poznał Salvana, obecnego dyrektora szkoły normalnej, który, uderzony jego zdolnościami, radził je zużytkować, aby zostać biednym nauczycielem ludowym, jakim jest dzisiaj, przekonanym o szlachetnej korzyści swej roli, szczęśliwym, że ją spełnia w głębi zapomnianej wioski. Jego miłość do biednych zadecydowała o jego życiu. Na swem skromnym urzędzie zasycał coraz więcej swą żądzę prawdy, jak potrzebę coraz to bardziej wymagającą. Wreszcie stała się jego zdrowiem i samem istnieniem, bo w niej tylko żył normalnie. W chwili, kiedy prawdy nie posiadał, wpadał w smutek, w trwogę, tortury, z powodu natychmiastowej konieczności zdobycia jej, by mieć całą dla siebie i módz nauczać innych, pod grozą, nieznośnej dolegliwości moralnej i fizycznej.
Zapewne z tego powodu powstał niepokój, który go o bezsenność przyprawiał obok śpiącej żony. Cierpiał, że nie mógł zrozumieć, zbłądziwszy w strasznych ciemnościach, tej zniewagi i mordu, dokonanego na dziecku. Stał w obecności zbrodni ohydnej, czuł po za sobą mętną głębię, ciemną i groźną, przepaść całą. Czy jego cierpienia się nie skończą, jeśli się nigdy nie dowie, wobec tego nagromadzenia cieni, które jakby się zgęszczały w miarę, jak je chciał rozproszyć? Zdjęty niepewnością i obawą, począł nareszcie czekać na brzask dnia, by czemprędzej oddać się swym poszukiwaniom. Ale we śnie żona jego lekko się zaśmiała; bezwątpienia śniła o rozkoszy i o czułości a twarz okropnej babki stanęła mu przed oczyma, słyszał ją powtarzającą, że nie powinien się zajmować tą brzydką sprawą. Starcie z rodzi ją jego żony wydało mu się pewnem, co go czyniło wahającym i nieszczęśliwym. Aż dotąd nie miał żadnej poważnej przykrości ze strony tej nabożnej rodziny, z pośród której wybrał sobie młodą dziewczynę, by ją uczynić żoną i matką, towarzyszką życia, on który nie wierzył, nie praktykował, był wyzwolonym ze wszystkich religii. Nie posuwając I swej tolerancyi aż do tego, by chodzić z żoną na mszę do kościoła, jak to czynił ojciec jej, wolnomyślny Bertheran, dał jednak ochrzcić córeczkę, Ludwikę, nie interesując się kwestyą religijną a chcąc tylko mieć spokój z temi paniami. Zresztą, choć żona z miłości dla niego przestała praktyki religijne odbywać, od pierwszych czasów małżeńskich, żadne nieporozumienie nie mogło powstać aż dotąd. Czasami jednak spostrzegał u niej przebłyski długiego wychowania klasztornego, pojęcia o absolucie, które go obrażały, przesądy, spuszczanie się na Boga egoistycznego. Ale to były zaledwie westchnienia; był pewien, że ich miłość dość silna, aby mogła panować nad temi różnicami; rzucali się sobie zawsze w ramiona, po chwili, gdy się czuli obcy dla siebie, jakby spadli z dwóch światów odrębnych. Ona była jedną z dobrych uczennic u sióstr Wizytek, opuściła ich zakład z wyższym dyplomem, z myślą, którą też miała zrazu, by zostać nauczycielką. Poczem, nie mogąc otrzymać miejsca w Jonville, gdzie znakomita panna Mazeline kierowała szkołą żeńską bez pomocnicy, nie chciała naturalnie, opuścić męża a zajęta swem gospodarstwem, mając już córeczkę, pierwszą swą skłonność odkładała na później, na nigdy bezwątpienia. Czyż nie było to szczęście, to doskonałe porozumienie się, którego żadna burza dosięgnąć nie mogła. Jeśli uczciwy Salvan, wierny przyjaciel Bertheran, przed wydaniem za mąż córki drogiego mu nieboszczyka, córki, wychowanej u zakonnic, wędzonej w dewocyi przez matkę i babkę a miłującej wolnomyślnego chłopca, co nie wierzył ani w Boga, ani w dyabła i głosił zbawczą potrzebę zniesienia Kościoła — jeżeli Salvan miał kiedyś przez chwilę myśl, dla własnego ich szczęścia, sprzeciwić się tej niepokonanej miłości, to teraz musiał się uspokoić, patrząc na ich czułe pożycie po trzech latach małżeństwa. Tej nocy jednak, gdy żona pogrążyła się w słodkim śnie, Marek uczuł po raz pierwszy niepokój wobec powstających skrupułów. Przewidywał niezgodę z kobietami a w następstwie różne przykre zajścia domowe, jeżeli ulegnie niezwalczonej potrzebie prawdy.
Usnął nareszcie głęboko a nazajutrz lano, obudzony jasną, słoneczną pogodą, sam się dziwił swej zmorze na jawie. Był to zapewne wpływ okropnej zbrodni. Wzruszona i rozczulona Genowefa sama mówić o niej poczęła:
— Biedny Simon musi być bardzo zmartwiony. Nie powinieneś go opuszczać. Idź do niego zaraz zrana i przyrzeknij mu swą pomoc.
Uściskał żonę, rad, że jest tak dzielną i dobrą.
— Ale babcia znowu będzie się gniewała. Zycie w tym domu stanie się nieznośne.
Roześmiała się lekko, wzruszając dobrotliwie ramionami.
— O, babcia nawet aniołom przygania. Jeżeli robimy połowę tego, czego chce, to i tak robimy dosyć.
Rozweselili się oboje. W tej chwili obudziła się Ludwika, podeszli więc do łóżeczka dzieciny i na zabawie z nią spędzili kilka rozkosznych chwil.
Marek postanowił zatem prowadzić dalej dochodzenie, zaraz po śniadaniu. Ubierając się, rozważał rozsądnie i spokojnie. Znał dobrze miasteczko Maillebois. Składało je dwa tysiące mieszkańców, drobni mieszczanie, sklepikarze i robotnicy, pracujący w czterech lub pięciu warsztatach większych przedsiębiorców, którym się nieźle wiodło, dzięki sąsiedztwu z Beaumontem. Złożona w równej prawie części z dwóch odmiennych żywiołów, ludność miasteczka walczyła ciągle o władzę a rada miejska będąca wiernym podziału obrazem: w połowie klerykalna i zacofana, w połowic republikańska i postępowa — w wiecznej żyła walce. Należało do niej także dwóch, czy trzech socyalistów, ale ci tonęli w masie i wpływu nie mieli żadnego. Mer, pan Darras, majster mularski, był otwartym republikaninem. Wybór swój zawdzięczał temu jedynie, że w radzie partye znajdowały się w równowadze. Jako kandydatowi bogatemu, czynnemu, zatrudniającemu setkę robotników, dano większością dwu głosów pierwszeństwo przed drobnym kapitalistą Philisem, który usunął się od fabrykacyi parcianego płótna z dziesięcioma tysiącami franków dochodu a prowadził życie ciasne, surowe i wyznawał zasady skrajnego klerykalizmu. Darras musiał więc okazywać nieznużoną przezorność, wiedząc, że zależy od kilku zaledwie głosów. Gdybyż miał za sobą mocną większość republikańską! Jakżeby pracował dzielnie dla wolności, dla prawdy i sprawiedliwości, gdy tymczasem dzisiaj zmuszony jest do najbardziej dyplomatycznego oportunizmu!
Wiadomem też było Markowi, że podział miasteczka na dwa przeciwne obozy wzrastał coraz więcej, pod wpływem rosnącej potęgi partyi klerykalnej, która groziła opanowaniem całej okolicy. Oddział zakonu Kapucynów, od lat dziesięciu osiadły w dawnym klasztorze, część którego odstąpił braciszkom szkół chrześciańskich, coraz jawniej i śmielej urządzał różne praktyki kultu św. Antoniego Padewskiego a powodzenie miał takie, że dochody dosięgały niesłychanych rozmiarów. Braciszkowie, korzystając z powodzenia sąsiedniej kaplicy, cieszyli się wzrostem swej szkoły i wzmagającą się liczbą uczniów; kapucyni zaś eksploatowali kaplicę, jak się eksploatuje dystylarnię spirytusu, to jest wydobywając z niej wszelkie możliwe trucizny. Święty królował na złotym tronie, zdobnym w kwiaty i światło; na każdym kroku widniały skarbonki a w zakrystyi było istne biuro handlowe, od rana do wieczora pełne klientów. Święty Antoni rozwinął swoją działalność; zajmował się nietylko odszukiwaniem zaginionych przedmiotów, lecz obiecywał, za kilka franków, powodzenie w egzaminach najlępszym nieukom, zapewniał szczęśliwy skutek nieczystych procesów, uwolnienie od wojska synów bogatych patryotycznych rodzin, nie mówiąc już o rzeczywistych cudach, jak uzdrawianie chorych i kalek, ochrona od nędzy i śmierci a nawet powrócenie do życia zmarłej od dwóch dni dziewczyny. I, naturalnie, po każdej nowej historyi napływały nowe pieniądze a klientela rozszerzała się od Maillebois reakcyjnych mieszczuchów i sklepikarzy do Maillebois republikańskiego, do sfer robotniczych, które powoli ulegały zatruciu. Napróżno ksiądz Quandieu, proboszcz kościoła św. Marcina, powstawał gwałtownie w kazaniach niedzielnych, przeciwko ciemnym zabobonom — nie słuchano go. Światły ksiądz ubolewał nad szkodą, jaką wyrządzała religii chciwość Kapucynów. Niszczyli mu parafię, zagarniając do Kaplicy wszystkie ofiary i jałmużny. Lecz zmartwienie jego miało też pobudkę wyższą. Był zanadto inteligentny, aby bez zastrzeżeń uchylać czoło przed Rzymem i wierzył w możliwość liberalnego i niezależnego Kościoła francuzkiego, któryby się wyłonił z ogólnego ruchu demokratycznego. Walczył więc z przekupniami w kościele, co zabijali po raz wtóry Chrystusa.
Mówiono, iż biskup z Beaumontu, jego ekscelencya Bergerot, zapatrywał się tak samo na Kapucynów, co im nie przeszkadzało święcić coraz nowe tryumfy, podbijać Maillebois i zamieniać je na miejsce cudami słynące.
Marek wiedział również i to, że gdy proboszcz Quandieu miał za sobą biskupa — Kapucyni i braciszkowie cieszyli się poparciem wszechwładnego ojca Crabot, rektora sławnego kolegium w Valmarie. Ztąd to prefekt, ojciec Philibin, przewodniczył na dorocznym popisie uczniów w szkole, aby zaznaczyć publicznie swój wysoki szacunek i uznanie. Czuć w tem było jezuitów, jak mówiły złe języki. Nauczyciel Simon, żyd, wpadł w tę plątaninę sporów, w okolicę szarpaną namiętnościami religijnemi, śród niebezpiecznej chwili, gdy zwyciężają najbezczelniejsi. Wszystkie serca były wzburzone; wystarczała jedna iskra, by zapalić i pustoszyć umysły. Dotąd jednak szkoła gminna świecka nie straciła ani jednego ucznia; wytrzymywała, co do ilości i powodzenia konkurencyę ze szkołą braciszków. To względne zwycięztwo zawdzięczała rozważnej zręczności Simona, który umiał zadowolnić wszystkich, oraz otwartemu poparciu Darrasa, a skrytemu — księdza Quandieu. Na tem polu współzawodnictwa dwóch szkół, toczyła się prawdziwa walka; tam to odbyć się będzie musiał prędzej lub później straszny atak bojowy, bo nie mogą one istnieć obok siebie, jedna musi pochłonąć drugą. Kościół przestanie żyć, gdy straci możność nauczania, owego cennego środka ujarzmiania prostaczków.
Podczas wspólnego śniadania w ciemnej, ciasnej jadalni, Marek stroskany rozmyślaniami, poczuł, że go ogarnia rozstrój. Pani Duparque opowiadała najspokojniej, że Polydor dostał nagrodę, dzięki jedynie pobożnej przezorności Pelagii, która złożyła franka na ofiarę świętemu Antoniemu Padewskiemu. Pani Bertherau kiwała potakująco głową a nawet Genowefa słuchała bez uśmiechu tych cudowności. Babcia opowiadała dalej, wymieniała nadzwyczajne wypadki, różne żywoty ocalone, majątki uratowane, dzięki dwóm, lub trzem frankom, zagarniętym przez ajencyę Kapucynów. Zrozumiałem się stawało, w jaki sposób płynęły do nich rzeki złota, składane z drobnych sum, niby podatek, nałożony na cierpienie i głupotę ludzką.
Tymczasem przyniesiono dziennik „Le Petit Beaumontais“, drukowany w nocy, i Marek z zadowoleniem znalazł, po długim artykule, opisującym zbrodnię w Maillebois, pochlebną wzmiankę o Simonie. Pisano tam, że szanowany przez wszystkich nauczyciel, odbierał wzruszające dowody sympatyi w swem okropnem nieszczęściu. Widocznie korespondent napisał tę wzmiankę poprzedniego dnia, po wyjściu z tłumnego popisu szkolnego, gdy się domyślał, jaki obrót wezmą sprawy. Jasnem bowiem było, że opinia publiczna zwracała się nieprzyjaźnie przeciw braciszkom. Głuche wieści, krążące zdawna, wszelkie brzydkie historye. przytłumione niegdyś, obciążały teraz ich sprawę i groziły strasznym skandalem, który mógł zabić na zawsze całą partyę katolicką i zachowawczą.
To też Marek zdziwił się mocno, widząc rozradowaną i tryumfującą minę Pelagii, gdy przyszła sprzątać ze stołu. Zatrzymał się i wyciągnął ją na swobodną rozmowę.
— Doskonałe nowiny, proszę pana! Dziś rano, załatwiając sprawunki, dowiedziałam się pięknych rzeczy! Wiedziałam ja to dobrze, że ci anarchiści, co wymyślali wczoraj na braciszków, to kłamcy.
I Pelagia wyładowała pospiesznie wszystkie plotki, które zebrała na ulicy i po sąsiadkach. W ciężkiej atmosferze przerażenia i dręczącej tajemnicy, co zaciężyła nad miastem od dnia poprzedniego wyobraźnie rodzić zaczęły waryackie domysły. Wśród nocy puściła, zda się, kiełki jakaś ogromna, potworna roślinność. Zrazu były to niejasne przypuszczenia, niepewne dowody, lekkie powiewy, muskające grunt. Potem dowolne wyjaśnienia stawały się pewnikami, naciągnięty zbieg wypadków zamieniał się w niezbity dowód. Szczególna, że cała ta podziemna robota szła na korzyść braciszków a przeciw Simonowi. Zaszedł zwrot cichy, lecz wyraźny; powstał niewiadomo zkąd a rósł z każdą godziną, siejąc w umysłach zwątpienie i zamieszanie.
— Wiadomo przecież, proszę pana, że nauczyciel nie lubił swego siostrzeńca. Dręczył go ciągle — widzieli ludzie — mogą opowiedzieć. Zły był, że nie chodził do jego szkoły. Kiedy malec przystąpił do pierwszej komunii, wściekał się, groził mu pięściami, bluźnił... Zresztą dziwna rzecz, że zabito tego aniołka prawie zaraz po odejściu od świętego stołu, gdy jeszcze Bóg w nim mieszkał.
Marek słuchał służącej boleśnie zdumiony.
— Co takiego? Czy podejrzewają Simona o zabicie siostrzeńca?
— Ba, są i tacy, co tak myślą... Jakoś to podejrzane, że ten człowiek jedzie sobie na zabawę do Beaumontu, potem spóźnia się na pociąg o wpół do jedenastej i wraca piechotą. Powiada, że wrócił o dwadzieścia minut przed dwunastą. Ale nikt go nie widział. Mógł sobie spokojnie przyjechać koleją o godzinę wcześniej, właśnie w chwili, kiedy stała się zbrodnia. A potem, gdy zrobił swoje, mógł zgasić światło i otworzyć okno, aby myślano, że zbrodniarz wszedł ze dworu... Panna Rouzaire, nauczycielka, słyszała doskonale, o trzy kwadranse na jedenastą odgłosy kroków w szkole, jęki, krzyki, otwieranie i zamykanie drzwi.
— Jakto, panna Rouzaire! — zawołał Marek. — Ani pisnęła o tem przy pierwszem zeznaniu. Przecież byłem tam obecny.
— Przepraszam pana. Tylko co, u rzeźnika panna Rouzaire opowiadała to samo każdziutkiemu; sama słyszałam.
Oszołomiony Marek pozwolił jej mówić dalej:
— Pomocnik, pan Mignot, opowiada też, że dziwił g-o mocny sen nauczyciela, nazajutrz rano. Bo i szczególne, doprawdy, że trzeba aż budzić człowieka w dniu, kiedy w jego domu popełniają morderstwo. Mówią, że wcale nie był wzruszony a potem drżał jak liść, gdy patrzał na trup dziecka.
Chciał przerwać, ale kobieta ciągnęła z zawziętą złością:
— Napewno — on! Przecież znaleziono w ustach dziecka wzór pisma z jego klasy. Tylko nauczyciel mógł mieć taki wzór w kieszeni, prawda? Nawet był jego podpis. A zresztą w sklepiku owocowym jedna pani mówiła, że sąd znalazł w jego szafie pełno takich wzorów.
Tu dopiero Marek zaprzeczył i prawdę całą łożył. Opowiedział, że znak podpisu był nieczytelny, że Simon przysiągł, iż nigdy wzorów takich nie miał w ręku, chociaż będąc w powszechnem użyciu, mogły były znaleźć się w każdej szkole. Lecz gdy Pelagia znowu zapewniała, że rano, przy zejściu sądu, odkryto obciążające dowody, zmieszał się i zamilkł, czując bezpłodność sprzeczki wobec strasznego obłędu, co opanował umysły.
— Jak się ma, proszę pana, do czynienia z żydem, wszystkiego spodziewać się można. Mleczarz mówił mi dopieroco, że ci ludzie nie mają ani ojczyzny, zadają się tylko z dyabłem, rabują i zabijają ot, tak sobie, żeby tylko robić zło... Niech pan mówi, co chce a ludzie nie przestaną przecież wierzyć, że ten żyd musiał zabić dziecko dla jakiejś nieczystej sprawy z dyabłem i że czekał skrycie pierwszej Komunii swego siostrzenica, aby go zniesławić i udusić, niewinnego i napełnionego jeszcze zapachem świętej Hostyi.
Wracało więc znowu oskarżenie o morderstwo rytualne, owa zmora tłuszczy, tułająca się od wieków odżywająca przy pierwszej lepszej sposobności, aby ścigać żydów, co zatruwają studnie i katują niemowlęta.
Dwukrotnie Genowefa, cierpiąc za Marka, chciała przerwać opowiadanie i protestować z nim razem. Zamilkła jednak, bojąc się rozgniewać babkę, bo czuła, jak staruszka rada płotkom, które potwierdzała kiwaniem głową. Pani Duparque tryumfowała. Nie racząc przekonywać męża wnuczki, którego miała za zwyciężonego, zwróciła się tylko do milczącej wciąż pani Berthereau:
— To zupełnie tak samo jak z tem dzieckiem, co je kiedyś znaleziono umarłe pod kościołem świętego Maksencyusza. O mało nie skazano kobiety, która służyła u żydów a przecież nikt inny jak ci żydzi nie mógł być zabójcą. Stosunki z tymi ludźmi zawsze ściągają karę Bożą.
Marek w milczeniu wyszedł. Zaczęło go jednak ogarniać zwątpienie. A może Simon był winowajcą? Podejrzenie opanowywało go, jak gorączka, nabyta w niezdrowej okolicy. Czuł potrzebę opamiętania i zastanowienia, zanim się zobaczy z nauczycielem. Krążył długo, chodząc samotną drogą, wiodącą ku Valmarie, przeżywał dzień wczorajszy, roztrząsając fakty i sądy. Nie, nie! Niepodobna podejrzewać Simona! Pewność utrwalały, wszystkie okoliczności. Nie miał żadnego powodu do spełnienia ohydnej zbrodni; było to nielogiczne, niemożliwe. Simon był zdrów na ciele i umyśle, bez żadnych zboczeń fizyologicznych, temperament miał łagodny i wesoły — dowód normalnego ustroju. Miał prześliczną żonę, którą ubóstwiał; żył u jej boku, przejęty czułem uwielbieniem i wdzięcznością za piękne dzieci, zrodzone z miłości a stanowiące uosobienie ich uczucia i przedmiot ich czci. Jakie przypuścić choć na chwilę, że mógł był uledz napadowi obmierzłego szału, wtedy właśnie, gdy szedł spocząć przy ukochanej żonie i dzieciach? Z jaką też prostotą i prawdą mówił ten człowiek, obsaczony zewsząd przez wrogów, miłujący swój zawód do bohaterstwa, cierpiący niedostatek bez skargi. Opowiadanie o tem, jak spędził wieczór było dostatecznie jasne; żona potwierdzała godziny, które wskazywał — każdy szczegół był niezbity. A gdyby nawet istniały niepewności, gdyby ten wzór, zgnieciony w gałkę, wraz z numerem „Le Petit Beaumontais“ tkwił jak nierozwiązalna zagadka — wszechpotężny rozsądek kazał szukać winowajcy gdzieindziej. Życie Simona, jego charakter, warunki jego bytu, wykluczały go ze sprawy. Ustaliła się w umyśle Marka pewność, oparta na rozumowaniu, prawda niewzruszona, bo wynikła z obserwącyi i dedukcyi faktów. Teraz wyrobił już sobie przekonanie, miał wytknięte punkty, do których sprowadzi wszystko. Może się dowiadywać o wszelkich pomyłkach i kłamstwach; odrzuci je, gdy się nie zgodzą ze szczegółami prawdy znanej mu i dowiedzionej.
Uspokojony, pozbywszy się ciężaru zwątpienia, wrócił Marek do Maillebois, przechodząc koło dworca w chwili, gdy podróżni wysiadali z pociągu. Spostrzegł inspektora szkół początkowych, pięknego Mauraisina, trzydziestoośmioletniego człowieczka, eleganckiego bruneta, któremu cienkie usta zakrywały starannie utrzymane wąsy i broda a żywe oczy przesłaniały nieśmiertelne binokle. Był niegdyś profesorem szkoły normalnej a należał do nowego pokolenia karyerowiczów, czyhających na awans, więc stających zawsze po stronie silniejszego. Mówiono, iż spodziewał się otrzymać miejsce dyrektora szkoły normalnej, które się dostało Salvanowi. Żywił do niego głuchą odrazę, zachowując jednak wszelkie pozory, wiedział bowiem, jakie Salvan miał poważanie u inspektora akademii Le Barazera, od którego sam zależał. Wobec równowagi partyj, jakie panowały w podległym mu okręgu, nie wypowiadał dotychczas swych przekonań otwarcie, pomimo osobistych sympatyj dla klerykałów, księży i zakonników, których uznawał za dyabelnie mądrych. Spostrzegłszy go, Marek przypuszczał, że Le Barazer, którego przekonania były mu znane, przysyła go na pomoc Simonowi, wobec strasznej katastrofy, grożącej ruiną nauczycielowi z Maillebois i jego szkole.
Przyspieszył kroku, chcąc się z nim przywitać, nagle jednak zaszła okoliczność, która go zatrzymała. Z bocznej uliczki wysunęła się sutanna i Marek poznał rektora kolegium w Valmarie, ojca Crabot, we własnej osobie. Wysoki, strojny, bez jednego siwego włosa, mimo lat czterdziestu pięciu, miał szeroką twarz o rysach regularnych, dużym nosie, słodkich oczach i grubych ustach. Miano mu do zarzucenia to jedynie, że zawiele bywa, że ma ułożenie światowe, któremu starał się nadawać maniery arystokratyczne. Nie przeszkadzało to jednak wzrastaniu jego władzy. Nie bez powodu utrzymywano, że jest potajemnym władcą departamentu, że blizkie, niezawodne zwycięztwo kościoła od niego tylko zależy.
Marek zdziwił się i zaniepokoił, spotykając go tak wcześnie w Maillebois. Musiał wyjść z Valmarie bardzo rano. Jakaż ważna sprawa, co za nagłe wizyty sprowadzały go tutaj? Zkąd przychodził, dokąd dążył przez ulice miasteczka, rozgorączkowanego pogłoskami i plotkami, kłaniając się i uśmiechając na wszystkie strony? Marek zobaczył, że zatrzymał się nagle, spostrzegłszy Mauraisina i serdecznie do niego rękę wyciągnął. Rozmawiali niedługo i zapewne o zwykłych błahostkach, widocznem jednak było, że żyli w dobrej komitywie, w cichem i naturalnem porozumieniu. Gdy się rozstali, inspektor wyprostował swą małą figurkę, dumny zapewne z uścisku ręki, w którym czerpał przekonanie, czy postanowienie chwiejne dotychczas. Idąc dalej, ksiądz Crabot zbliżył się do Marka a że widywał go u pani Duparque, którą raczył odwiedzać czasami, poznał go i ukłonił mu się głęboko. Marek oddał mu ukłon i patrzał, jak ksiądz się oddalał wśród mieszkańców Maillebois, uszczęśliwionych i ujarzmionych.
Marek zwolna skierował się ku Szkole. Rozmyślania jego znów się zmieniły Chmurniały, jakgdyby wszedł w środowisko, dotknięte zarazą, zatruwane zwolna, aż stało się zupełnie wrogiem. Domy zdawały mu się inne niż wczoraj, zwłaszcza twarze ludzkie — zmienione. To też, gdy wszedł do Simona, zdziwił się niemało, widząc, że siedzi w domu i spokojnie porządkuje papiery. Rachela siedziała przy oknie, dzieci bawiły się w kąciku. Gdyby nie smutek, wyryty na ich twarzach, możnaby pomyśleć, że nic nadzwyczajnego nie zaszło.
Simon uścisnął mu dłonie ze wzruszeniem, czując, jakiego poświęcenia i przyjaźni odwiedziny te były dowodem. Zaczęto zaraz rozmawiać o rewizyi.
— Miałeś u siebie policyę? — spytał Marek.
— Tak, bardzo naturalnie. Spodziewałem się tego. Oczywiście, nic nie znaleziono, odeszli z pustemi rękami.
Marek powstrzymał w sobie wyraz zdziwienia. Cóż więc opowiadano mu o obciążających dowodach, o wzorach takich samych, jakie odkryto na miejscu zbrodni? Kłamano zatem.
— A teraz jak widzisz, porządkuję papiery, które mi porozrzucali. Co za straszna przygoda, mój drogi! Nie wiemy, co się z nami dzieje.
Sekcya zwłok Zefiryna miała się odbyć tegoż dnia; czekano na doktora, wyznaczonego od sądu. Pogrzeb nastąpi zapewne dopiero nazajutrz.
— Pojmujesz, że żyję, jak we śnie okrutnym 1 pytani się, czy możliwe takie straszne nieszczęście. Od wczorajszego ranka nie mogę myśleć o czem innem. Ciągle to samo wkółko: moja podróż pieszo, spóźniony, spokojny powrót i to okropne przebudzenie nazajutrz rano.
Korzystając ze sposobności, Marek zadał kilka pytań:
— Nie spotkałeś nikogo na drodze? Nikt cię nie widział o godzinie, którą wskazałeś?
— Nie! Nie spotkałem nikogo i myślę, że nikt mię nie widział w powrocie. O tej porze Maillebois jest zupełnie puste.
Zamilkli na chwilę.
— Jeżeli nie wracałeś koleją, to nie zużytkowałeś pewno powrotnego biletu. Czy masz go jeszcze?
— Nie! Taka mię złość ogarnęła, gdy pociąg odszedł mi z przed nosa, że rzuciłem bilet na dziedziniec dworca i postanowiłem wrócić piechotą.
Znowu zapanowało milczenie a Simon spojrzał bacznie na przyjaciela.
— Dlaczego zapytujesz mię o to?
Marek wziął go znowu serdecznie za ręce i trzymał je tak przez chwilę. Zdecydowany był uprzedzić go o niebezpieczeństwie, powiedzieć mu wszystko.
— Doprawdy, żałuję, że nikt cię nie widział a jeszcze więcej żałuję, że nie zachowałeś swego biletu powrotnego. Tyle przecież na świecie ludzi głupich i złych. Rozpuszczają wieści, że policya odkryła u ciebie dowody obciążające, egzemplarze wzoru pisma, podpisanego tym samym znakiem. Mignota zadziwił jakoby głęboki sen, w jakim zastał cię rano a panna Rouzaire przypomina sobie podobno teraz, że około kwadrans do jedenastej słyszała głosy i kroki, jakby ktoś wchodził tutaj.
Nauczyciel, bardzo blady, ale bardzo spokojny, uśmiechnął się, wzruszając ramionami.
— A, więc to tak? więc mnie podejrzewają? Rozumiem teraz wyraz twarzy ludzi, gdy koło mnie przechodzą i podnoszą głowy od samego rana!... Mignot, zacny w gruncie chłopiec, będzie mówił jak wszyscy, z obawy, aby go nie posądzono o porozumienie z takim jak ja żydem. Co się zaś tyczy panny Rouzaire, odda mnie na ofiarę dziesięć razy, jeżeli jej to szepnie spowiednik, albo, gdy w tym pięknym czynie znajdzie jakąkolwiek korzyść: awansu lub poprostu poważania... Podejrzewają mnie i oto wypuszczona już cała sfora klerykalna!
Siniał się prawie. Ale Rachela, pomimo swej zwykłej ociężałości, którą wielki smutek, zda się, zwiększył jeszcze, zerwała się nagle a piękną twarz, rozpłomienił wyraz bolesnego buntu.
— Jakto? Ciebie? Ciebie podejrzewać o podobną nikczemność? Ciebie? Wróciłeś wczoraj taki dobry, taki łagodny, wziąłeś mnie w objęcia i mówiłeś do mnie tak czule... To wściekła waryacya. Czyż nie wystarczy, gdy powiem prawdę, gdy oznaczę godzinę, o której wróciłeś, gdy opowiem o nocy, którą spędziliśmy razem?
I rzuciła mu się z płaczem na szyję, oddając znowu słabości kobiety pieszczonej i ukochanej. Simon przycisnął ją do serca, pocieszał, uspakajał
— Nie obawiaj się, droga! To przecież głupie, bezsensowne historye. Jestem zupełnie spokojny. Mogą poprzewracać tu wszystko, mogą szperać w całem mojm życiu, nie znajdą nic zdrożnego. Pozostaje mi tylko powiedzieć prawdę, a wiesz, że nic się przeciw prawdzie nie robi — jest wielką, wieczną tryumfatorką...
Potem, zwracając się do przyjaciela, zawołał:
— Czyż nie racya, Marku, że kto ma prawdę za sobą, jest niezwyciężonym?
Jeżeli Marek nie był dotychczas przekonany, opuściły go ostatnie wątpliwości po tej scenie wzruszającej. Uległ wreszcie wzruszeniu wezbranego serca, pocałował męża i żonę, jakby pragnął oddać im się całkowicie, pomódz w ciężkiem doświadczeniu losu, które przewidywał. I chcąc działać natychmiast, naprowadził rozmowę na wzór pisma, czuł bowiem dobrze, że to dokument ważny, jedyny, na którym musi stanąć całe rusztowanie sprawy. — Ale jakąż zagadkę mieści ten pognieciony, pogryziony wzór, którego kawałek przywarł zapewne do zębów ofiary a na którym śliny zamazały, lub do połowy zatarły kleksy i znak podpisu! Pisane piękną, pozbawioną indywidualności, kursywą, wyrazy; „Kochajcie się wzajem“, brzmiały strasznie ironicznie. Zkąd ten papier pochodził? Kto go przyniósł — dziecko, czy morderca? Jakże o tem wiedzieć, skoro panie Milhomme, właścicielki sąsiedniego sklepu materyałów piśmiennych, miały w handlu podobne wzory. Simon mógł więc z przekonaniem zapewniać, że nigdy nie miał takiego w swej klasie.
— Powiedzą wszyscy moi uczniowie, że wzoru tego nigdy nie było w mej szkole, że nigdy go na oczy nie widzieli.
Było to dla Marka cenną wskazówką.
— A więc mogliby o tem świadczyć — zawołał. Wobec fałszywych wieści, że policya przyjęła u ciebie jako obciążające dowody, całkiem podobne wzory, należy natychmiast wyświetlić prawdę, trzeba zobaczyć się z twymi uczniami u ich rodziców, żądać ich świadectwa, zanim zamącą ich dziecięcą pamięć... Wymień mi kilka nazwisk; biorę na siebie tę wyprawę, odbędę ją dziś po południu.
Simon odmawiał, ufny w swą niewinność. Wreszcie wskazał na fermera Bongarda, przy drodze Desirade, mularza Doloira, przy ulicy Plaisir i oficyalistę Sovina, przy ulicy Fauche. Ci trzej wystarczą; może zresztą zajść także do owych właścicielek sklepu materyałów piśmiennych, pań Milhomme. Wszystko zostało ułożone. Marek poszedł na śniadanie, obiecując wrócić wieczorem, aby zdać sprawę ze swych poszukiwań. Ale na placu natknął się znowu na pięknego Mauraisina. Tymczasem inspektor szkół początkowych prowadził ważną, konferencyę z panną Rouzaire. Stał sie bardzo przyzwoity i bardzo rozsądny z nauczycielkami, od czasu, kiedy pewna młoda pomocnica byłaby go naraziła na wielkie nieprzyjemności, bo krzyczeć zaczęła jak błaźnica dlatego, że ją chciał pocałować. Panna Rouzaire, chociaż brzydka, podobno... nie krzyczała, czem się tłómaczyły doskonałe o niej świadectwa u władz, oraz zupełnie pewny awans, jaki ją oczekiwał. Stojąc we drzwiach ogródka, rozmawiała ze swadą, gestykulowała żywo, pokazując palcem na sąsiednią szkołę chłopców. Mauraisin słuchał jej uważnie i kiwał głową. Potem oboje weszli do ogrodu i drzwi zamknęły się za nimi łagodnie a dyskretnie. Widocznie opowiadała mu o zbrodni, o własnej swej roli, o odgłosach kroków i głosów, które, jak teraz mówiła, słyszała. Marek poczuł w sobie znowu dreszcz ranny, poczuł kształtowanie się głuchej zmowy mroków, co zbierały się jakby na burzę i czyniły powietrze coraz cięższem. Bo też inspektor szkół początkowych w szczególny sposób przychodził z pomocą zagrożonemu nauczycielowi: słuchał przedewszystkiem języka miejscowych zazdrości i nienawiści.
O drugiej znalazł się Marek na drodze Desirade, tuż przy Maillebois. Bongard posiadał tam drobną fermę, przy niej nieco ziemi, którą uprawiał sam z trudem, tyle tylko, aby, jak mówił, wystarczyło na chleb. Markowi udało się spotkać go właśnie, gdy wracał z wózkiem siana. Był to chłop tęgi, ryży, barczysty i silny, oczy miał okrągłe, twarz spokojną i niemą, golił się, ale brodę rzadko utrzymywał w porządku. Bongardowa przyprawiała jadło dla krowy. Była to wysoka, koścista i nieładna blondynka, z wyrazem statecznym, z czerwonemi, wydatnemi policzkami, o twarzy mocno piegowatej. Oboje patrzeli nieufnie na nieznanego przybysza, co wchodził w ich podwórze.
— Jestem nauczycielem z Jonville. Podobno synek wasz chodzi do szkoły gminnej w Maillebois?
Ferdynand, łobuz, rozbawiony na drodze, przybiegł spiesznie. Był to tęgi, dziewięcioletni chłopiec, jakby wyciosany sierpem, o nizkiem czole, nabrzmiałej twarzy. Za nim podążyła siedmioletnia siostrzyczka, Anielka, o twarzy również nalanej, ale żywszej, oczach bystrych, w których budziła się inteligencya, co chciała przebić twarde więzienie ciała. Usłyszała pytanie i zawołała krzykliwie:
— Ja chodzę do panny Rouzaire a Ferdynand do Simona.
Bongard oddał rzeczywiście swe dzieci do szkoły państwowej, najpierw dlatego, że to nic nie kosztowało a następnie, iż nie żył z księżmi, wiedziony poprostu instynktem, bez żadnej innej racyi. Sam nie wypełniał praktyk religijnych, Bongardowa zaś, jeżeli chodziła do kościoła, to raczej z przyzwyczajenia i dla rozrywki. Nie miał żadnego wykształcenia, umiał zaledwie czytać i pisać; w żonie zaś swojej, jeszcze bardziej ciemnej, szacował hart bydlęcia roboczego, które pracowało od rana do wieczora bez skargi. To też nie zajmował się wcale postępami swych dzieci. Pracowity Ferdynand męczył się nadmiernie, nie mogąc wbić sobie do głowy niczego; zawzięta zaś Anielka zamęczała się jeszcze więcej, aż stała się znośną uczennicą. Nasuwali oboje myśl o pierwotnej, dopiero co ulepionej z mułu materyi ludzkiej, w której długi, bolesny wysiłek budzi inteligencyę.
— Jestem przyjacielem pana Simona — zaczął znowu Marek — i przychodzę od niego w sprawie tego co zaszło. Czyście słyszeli o tej zbrodni?
Słyszeli o niej, oczywiście. Oblicza ich, już przedtem niespokojne, zamknęły się jeszcze więcej; nie wyrażały już ani uczuć, ani myśli. Bo i pocóż przychodzą badać ich w taki sposób? Przecież nikogo nie obchodzą ich poglądy. Zresztą, trzeba być rozważnym w podobnych historyach, gdzie często jeden wyraz niepotrzebny wystarcza, aby skazać człowieka na śmierć.
— W takim razie — ciągnął Marek dalej chciałbym wiedzieć, czy wasz chłopiec widział w samej klasie wzór pisma, podobny do tego.
Napisał starannie na skrawku papieru wyrazy: „kochajcie się wzajem“, napisał piękną grubą kursywą. Gdy skończył wyjaśnienie, pokazał papier Ferdynandowi a ten patrzał głupowato, nie mogąc sobie pomieścić pytania w tępej mózgownicy.
— Popatrz dobrze, mój kochanku, czy widziałeś podobny wzór w szkole?
Zanim się dzieciak zdecydował, Bongard wtrącił przezornie:
— Ależ dzieciak nie wie. Skądże ma wiedzieć?
Bongardowa zaś, jako wierny cień męża, powtórzyła:
— A juści, że dziecko to przecież nigdy wiedzieć nie może.
Nie słuchając tych uwag, Marek nalegał dalej, podał wzór pisma Ferdynandowi, aż chłopiec, bojąc się kary, wybąkał:
— Nie, panie, nie widziałem.
Podniósł głowę i spotkał się z oczyma ojca, tak twardo utkwionemi w jego oczy, że bełkocąc dodał spiesznie:
— Może zresztą widziałem. Nie wiem.
I ani rusz dalej. Marek nie mógł wydobyć z niego żadnej sensownej odpowiedzi a rodzice raz potwierdzali, to znowu przeczyli, stosownie do tego, jak im własny dyktował interes. Bongard miał przezorny zwyczaj kiwania głową, schlebiając w ten sposób wszelkim zdaniom, aby się nie narazić. Ano, juści, że to straszna zbrodnia i jeżeli złapią mordercę, słusznie zrobią, ścinając mu głowę. Każdy robi, co do niego należy; żandarmi także znają swe rzemiosło; łajdaków nie braknie na świecie, księża mają dobre strony, ale przecież wolno każdemu robić podług swoich myśli. I Marek musiał na tem poprzestać; odszedł, ścigany ciekawem wejrzeniem dzieci. Zdaleka dochodził go przenikliwy głos Anielki, która teraz, gdy gość już nie słyszał, paplała zawzięcie z bratem.
Wracając do Maillebois, Marek rozmyślał smutnie. Stanął wobec grubej warstwy ciemnoty, wobec ogromnej masy ślepej i głuchej, śpiącej głębokim snem ziemi. Po za Bongardami te wioski żyły uporczywem życiem roślinnem — niełatwe do zbudzenia. Trzeba było cały lud wychować, aby go uczynić wrażliwym na prawdę i sprawiedliwość. Ale jakiż to trud olbrzymi, Jakże go wyciągnąć z mułu, w którym grzęznął? Ile pokoleń przejdzie jeszcze, zanim się wydobdzie z ciemnoty całe plemię! Dziś ogromna jeszcze większość organizmu społecznego pozostaje w dzieciństwie, w stanie pierwotnej bezmyślności. Bongard, to przecież materya pierwotna, niezdolna do uczucia sprawiedliwości, bo nic nie wie i o niczem wiedzieć nie chce.
Skręcił na lewo a minąwszy główną ulicę, wszedł w ubogą dzielnicę Maillebois. Liczne fabryki zanieczyszczały tam wodę w rzece Verpilie, całe tłumy robotników zamieszkiwały brudne domostwa, położone w ciasnych uliczkach. Przy ulicy Plaisir mieszkał mularz Doloir. Zajmował cztery spore izby na pierwszem piętrze, nad szynkiem. Niedokładnie poinformowany, Marek rozpoczął poszukiwania. Napotkał gromadę robotników mularskich, pracujących przy poblizkiej budowie. Wstąpili na kieliszek i gwałtownie rozprawiali o zbrodni.
— Mówię ci, że żyd zdolny do wszystkiego — wołał wysoki blondyn. — Gdy byłem w wojsku, mieliśmy żyda, który kradł. Zrobili go jednak kapralom, bo żyd ze wszystkiego się wykręci.
Inny malarz, szczupły brunet, wzruszył ramionami.
— Masz racyę, żydzi nie wiele warci, ale i księża nie lepsi.
— Jużci, że są księża gałgany — odparł pierwszy — ale są i porządni. A zresztą księża to zawsze Francuzi a żydzi, parszywcy, dwa razy już sprzedali Francyę cudzoziemcom.
Na pytanie zachwianego nieco kolegi, czy wyczytał to w „Le Petit Beaumontais“:
— Ale! — odrzekł — ja tam sobie głowy nad gazetami nie łamię. Mówili mi koledzy, wszystkim to przecież wiadomo.
Przekonani mularze zamilkli, wychylając powoli kieliszki Wychodzili właśnie z szynku, gdy Marek zbliżył się i zapytał blondyna o adres mularza Doloira. Robotnik zaczął się śmiać.
— Doloir — to ja, proszę pana. Mieszkam tutaj: widzi pan te trzy okna, to moje.
Tęgi chłop o postawie nieco wojskowej, rozbawiony był przygodą. Błyskał białemi zębami z pod jasnych, obfitych wąsów a błękitne, poczciwe oczy śmiały się wśród czerstwej twarzy.
— A co? Dobrze pan trafił. Czego pan sobie życzy odemnie?
Marek poczuł do niego sympatyę, pomimo szkaradnych słów, usłyszanych przed chwilą. Doloir, pracujący od wielu lat u mera Darrasa, był dobrym robotnikiem a chociaż zdarzało mu się czasem wypić trochę za wiele, zarobek święcie oddawał żonie.
Wyrzekał wprawdzie na patronów, nazywał ich podłą szajką, uważając się, niezbyt świadomie, za socyalistę. Ale miał szacunek dla Darrasa, który zarabiał dużo a starał się być koleżeńskim wobec swych robotników. Tylko owe trzy lata pobytu w koszarach zostawiły na nim niezatarte piętno. Opuszczając służbę, szalenie się cieszył z wolności, przeklinał wstrętne rzemiosło, w którem przestaje się być człowiekiem. Potem jednak ciągle przeżywał myślą te trzy lata, codzień odnajdywał jakieś wspomnienie. Ręka, jakby znieprawiona przez karabin, męczyła się kielnią, wziął się do pracy niedbale, bez energii, bo przywykł, po za ćwiczeniami, do długich godzin próżniactwa. Nie był już tym doskonałym robotnikiem, co dawniej. Ciągle marzył o sprawach wojskowych, rozprawiał o nich przy każdej sposobności, bez ładu zresztą i bez znajomości rzeczy. Nie wiedział i nie czytał nic, mocny tylko i uparty w kwestyi patryotyzmu, który, według niego, polegał na tem, aby nie pozwolić żydom wydać Francyę na łup cudzoziemców.
— Macie dwoje dzieci w szkole gminnej — rzekł Marek. — Przychodzę od nauczyciela Simona, mego przyjaciela, prosić was o pewne wyjaśnienie... Ale widzę, że nie jesteście przyjacielem żydów.
Doloir roześmiał się znowu.
— Prawda, że pan Simon jest żydem, ale dotychczas miałem go za porządnego człowieka... O co panu chodzi?
A gdy się dowiedział, że chodziło poprostu o to, by pokazać dzieciom wzór pisma i zapytać, czy widziały podobny w szkole, zawołał:
— Nic łatwiejszego, jeżeli to panu potrzebne... Proszę wejść ze mną na chwilę, dzieci muszą być na górze.
Drzwi otworzyła pani Doloir. Mała, tęga brunetka, o wyrazie twarzy poważnym i upartym, czoło miała nizkie, szczękę wydatną, oczy szczere. W dwudziestym roku była już matką trojga dzieci a oczekiwała czwartego. Chociaż była w ostatnich miesiącach ciąży, wstawała rano najwcześniej ze wszystkich, kładła się spać ostatnia, ciągle porządkowała, ogromnie była pracowita i oszczędna. Przy trzeciem dziecku porzuciła szwalnię i zajmowała się tylko gospodarstwem, ale darmo chleba nie jadła.
— Ten pan jest przyjacielem nauczyciela i chce pomówić z dziećmi — wyjaśnił Doloir.
Marek wszedł do małej, czystej jadalni. Na lewo widać było kuchnię, naprzeciwko zaś — pokoje rodziców i dzieci.
— August! Karol! — zawołał ojciec.
Chłopcy nadbiegli. Jeden miał osiem, drugi sześć lat. Za nimi podążyła siostra, czteroletnia Łucya. Ładne, zdrowe dzieciaki przedstawiały mieszaninę podobieństwa do obojga rodziców. Młodszy drobniejszy był i sprytniejszy od starszego, dziewczynka — ładna blondyneczka o słodkim uśmiechu.
Gdy Marek pokazał chłopcom wzór pisma i zaczął ich wypytywać, pani Doloirowa, milcząca dotychczas, ciężka, ale zawsze czujna, stojąc oparta o krzesło, wtrąciła szybko:
— Przepraszam pana, ale nie życzę sobie, aby dzieci odpowiadały.
Powiedziała grzecznie, bez uniesienia, z miną dobrej matki, spełniającej obowiązek.
— Dlaczego? — spytał ze zdziwieniem Marek.
— Bo, proszę pana, nie potrzebujemy wdawać się w sprawę, która może się źle skończyć. Mam jej pełne uszy od wczoraj i poprostu nie chcę się w to mieszać.
A gdy Marek nastawał, broniąc Simona, odparła:
— Nie zarzucam nic panu Simonowi, dzieci nigdy nie skarżyły się na niego. Jeżeli go obwiniają, niech się sam broni — to jego sprawa. Zawsze odradzałam mężowi zajmowanie się polityką. Gdyby mnie chciał słuchać, trzymałby język za zębami, wziął się do kielni, nie zajmował się żydami i księżmi. Bo to wszystko, w gruncie rzeczy, tylko polityka.
Doloirowa nie bywała nigdy w kościele, chociaż kazała chrzcić dzieci i zdecydowana była posłać je do pierwszej komunii. Tak trzeba było zrobić.
Instynktownie była zachowawczą, przyjmującą istniejący porządek, zgadzając się ze swem ciasnem życiem, w obawie przed katastrofami, któreby urwały chleba rodzinie. Z twardym uporem dodała:
— Nie chcemy się narażać.
Był to argument tak ważny, że sam Doloir skłonił głowę. Zazwyczaj, choć dał się powodować żonie, nie lubił, aby okazywała swą władzę wobec ludzi. Tym razem jednak ustąpił.
— Nie zastanowiłem się, proszę pana — tłómaczył. — Ma słuszność żona. Takie jak my biedaki najlepiej robią, siedząc cicho. W wojsku był jeden, co wiedział różne historye o kapitanie. Wysiedział się też w kozie, wysiedział!
Marek także musiał ustąpić; zrzekł się tedy dochodzenia, mówiąc:
— Chciałem się zapytać chłopców o to, o co sąd ich może zapyta. Wtedy będą musieli odpowiedzieć.
— Dobrze — odezwała się znów Doloirowa spokojnie. — Niech ich sąd zapyta; zobaczymy, co się zrobi. Może odpowiedzą, może nie odpowiedzą; dzieci są moje, więc to do mnie należy.
Marek skłonił się i wyszedł razem z Doloirem, który się spieszył do roboty Na ulicy mularz tłómaczył się prawie: z żoną nie łatwo, ale kiedy ma racyę, to ma racyę, trudno!
Gdy Marek pozostał sam, czuł się zniechęconym. Wahał się, czy pójść do Savina, drobnego urzędnika. U Doloirów nie było już tej grubej ciemnoty, jaką napotkał u Bongardów. Stali o stopień wyżej, zaczynali się polerować a chociaż nie mieli wykształcenia, ocierali się o inne klasy społeczne, znali więc lepiej życie. Ale jakiż niepewny jeszcze brzask, jakie błądzenie poomacku wśród bezmyślnego egoizmu! W jakim zresztą, okropnym błędzie trzymał biedaków brak wzajemnej spójni. Nie byli szczęśliwymi, bo nie pojmowali warunków życia obywatelskiego, nie rozumieli, że szczęście innych jest nieodzownem dla ich własnego szczęścia. I Marek rozmyślał o tym domu ludzkim, gdzie od wieków usiłują trzymać drzwi i okna szczelnie zamknięte, kiedy przeciwnie, trzeba byłoby otworzyć je naoścież, aby wpuścić fale świeżego, wolnego powietrza, ciepła i światła.
Wyszedł tymczasem z ulicy Plaisir i skręcił na ulicę Fauche, gdzie mieszkali Savinowie. Zawstydził się swego zniechęcenia. Wszedł i znalazł się wobec pani Savinowej, która przybiegł na odgłos dzwonka.
— Mój mąż? Jest właśnie w domu, bo miał trochę gorączki zrana i nie mógł pójść do biura. Niech pan pozwoli.
Pani Savinowa była bardzo powolną. Subtelna, wesoła brunetka, z przyjemnym uśmiechem na ustach, wyglądała pomimo dwudziestu ośmiu lat tak młodo, jakby była starszą siostrą swych dzieci. Najprzód miała córkę, Hortensyę, potem dwóch bliźniaków, Achillesa i Filipa a nakoniec przybył jej jeszcze jeden chłopak, Julian, którego właśnie karmiła. Mówiono, że mąż był strasznie zazdrosny, podejrzewał ją, szpiegował, ciągle niespokojny, bez żadnego zresztą, powodu. Była niegdyś biedną sierotą, z zawodu robotnicą wianków paciorkowych. Savin zaślubił ją dla jej piękności, gdy po śmierci ciotki pozostała sama na świecie. Była mu wdzięczną i prowadziła się uczciwie, jak dobra żona i dobra matka.
W chwili, gdy miała wprowadzić Marka, zakłopotała się nagle. Zlękła się zapewne niezadowolenia męża, wciąż gotowego do kłótni, nieznośnego w pożyciu, chociaż zgodnie i z wdziękiem ulegała zawsze, aby mieć spokój w domu.
— Kogo mam oznajmić?
Marek wymienił nazwisko i powód przybycia. Wsunęła się zgrabnie w otwarte drzwi. Oczekując, rozglądał się Marek po mieszkaniu. Składało się z pięciu pokojów, zajmujących całe piętro. Jako drobny urzędnik skarbowy, ekspedytor u poborcy, Savin musiał dbać o pozory, o pewien zewnętrzny zbytek. Żona nosiła kapelusz, on zaś ukazywał się zawsze w tużurku. Tem przykrzejszym był niedostatek, ukryty po za tą złudną wystawnością. Savin zgorzkniał niezmiernie, że mając lat trzydzieści jeden, czuł się przykutym do marnego miejsca, bez nadziei awansu, skazany na bezmyślną pracę zwierzęcia roboczego, z płacą tak lichą, że zaledwie chroniła od głodowej śmierci. Słabego zdrowia, skwaszony, wciąż był zirytowany; pokorny i wściekły zarazem, szarpał się w złości i strachu, by nie utracić łaski przełożonych. W biurze płaszczył się i poniżał, w domu terroryzował żonę wybuchami gniewu i kaprysami chorego dziecka. Znosiła wszystko z łagodnym uśmiechem i, mimo zajęcia około gospodarstwa i dzieci, znajdowała jeszcze czas robienie kwiatów paciorkowych do sklepu w Beaumont. Z tej pracy delikatnej a dobrze płatnej można było sprawić niektóre wygody w domu. Ale mieszczańska duma męża nie pozwalała na to, aby mówiono, że żona musi zarabiać, to też pracowała i odwoziła zamówienia ukradkiem.
Przez chwilę do uszu Marka dochodził ostry, gniewny głos. Potem nastąpił cichy szept i milczenie. Pani Savinowa ukazała się we drzwiach.
— Niech pan będzie łaskaw wejść.
Savin zaledwie się uniósł na fotelu, do którego przykuła go gorączka. Fatygować się dla jakiegoś tam nauczyciela wiejskiego! Zawiędły, łysy, z twarzą szarawą, o rysach cienkich i zmęczonych, miał oczy wyblakłe i bardzo rzadką, żółtawą brodę. W domu dodzierał stare tużurki. Chustka kolorowa na szyi dawała mu w tej chwili wygląd schorowanego i zaniedbanego staruszka.
— Mówi mi żona, że przychodzi pan z powodu tej ohydnej historyi, w której nauczyciel Simon, ma być podobno skompromitowany. Przyznani się, ze miałem zamiar nie przyjąć pana...
Przerwał nagle. Spostrzegł na stole paciorkowe kwiaty, które żona robiła przy zamkniętych drzwiach, podczas, gdy on czytał „Le Petit Beaumontais“. Rzucił jej straszne wejrzenie. Zrozumiała i pospieszyła zakryć robotę dziennikiem, rzuconym od niechcenia.
— Niech mnie pan jednak nie bierze za wstecznika. Jestem republikaninem, bardzo nawet postępowym i nie ukrywam tego wcale. Władza moja wie o tem dobrze. Kiedy się służy republice, prosta przecież uczciwość wymaga, aby być republikaninem. Jestem za rządem zawsze i we wszystkiemu Zmuszony słuchać grzecznie, Marek poprzestał na kiwnięciu głową.
— W kwestyi religii myślę poprostu, że księża powinni siedzieć spokojnie, Jestem tak samo antiklerykalnym, jak jestem republikaninem. Spieszę jednak dodać, że, podług mnie, potrzebną jest religia dla dzieci i dla kobiet, a dopóki religia katolicka będzie panująca, toć u pana Boga, taka ona dobra, jak każda inna!... Więc też przekonałem obecną tu żonę moją, że należy i wypada, aby kobieta w jej wieku i położeniu spełniała obowiązki religijne, aby okazywała ludziom, że ma zasady i moralność. Chodzi ona do Kapucynów.
Pani Savinowa słuchała zawstydzona, rumieniąc się i spuszczając oczy. Bo kwestya praktyk religijnych przez długi czas była powodem niezgody w małżeństwie. Delikatność uczuć kobiety, jej prawe i łagodne serce opierało się przymusowi. Mąż, do szaleństwa zazdrosny, prześladował ją za to, co nazywał zdradą myślową, widział jedynie w spowiedzi i komunii wyborny hamulec moralny do zatrzymania kobiety na drodze upadku. Musiała wreszcie ustąpić, przyjąć wybranego przez męża spowiednika, ojca Teodozego, w którym czuła gwałciciela. To też urażona, zawstydzona, zarumieniona, wzruszyła ramionami, ulegając, jak zawsze, dla spokoju domowego...
— Co zaś do dzieci, środki nie pozwalają mi posyłać moich bliźniaków do kolegium; zresztą, jako urzędnik i republikanin, umieściłem ich w szkole rządowej. Córka, Hortensya, również chodzi do szkoły panny Rouzaire; ale w głębi ducha rad jestem, że osoba ta ma uczucia religijne, że bywa z dziećmi w kościele, byłbym niezadowolony, gdyby było inaczej... Chłopcy jakoś zawsze sobie dadzą radę. A jednak, gdybym nie zależał od przełożonych, czy sądzisz pan, że nie rozsądniej byłoby umieścić ich w szkole braciszków?... W przyszłości byliby protegowani, dostaliby miejsca i poparcie a tak, będą wegetowali, jak ja dziś wegetuję.
Wybuchnął goryczą, ale po chwili zniżył głos, przerażony:
— Widzi pan, księża są bardzo potężni, lepiej byłoby z nimi trzymać.
Marek uczuł litość; tak bardzo ta istota nędzna, drżąca, pełna miernoty i głupstwa, wydala mu się godną pożałowania. Wstał, przewidując jak się zakończy7 cała gadanina.
— A więc, co się tyczy zapytania, które chciałem zadać dzieciom pana?...
— Dzieci niema w domu — odpowiedział Savin — sąsiadka zabrała je na przechadzkę... Ale gdyby były obecne, czy miałbym pozwolić im, aby panu odpowiedziały? Niech pan sam osądzi. Urzędnik w żadnym wypadku nie może stawać po jakiejś stronie. Dość mam przykrości w biurze, nie potrzebuję narażać się na odpowiedzialność z powodu tej obrzydliwej sprawy.
A gdy Marek żegnał go, spiesznie dodał:
— Chociaż żydzi obłupiają naszą biedną Francyę, nie mam nic do zarzucenia panu Simonowi, chyba to, że nie powinno się dawać miejsca nauczyciela żydowi. Mam nadzieję, że „Petit Beaumontais“ przeprowadzi kampanię w tej kwestyi... Wolność i sprawiedliwość dla wszystkich — tak, to życzenie każdego dobrego republikanina... Ale, proszę pana, ojczyzna przedewszystkiem, zwłaszcza gdy ojczyzna jest w niebezpieczeństwie.
Milcząca ciągle pani Savinowa odprowadziła Marka do drzwi. Miała minę niewolnicy, która się czuje wyższą od swego okrutnego pana, więc, zawstydzona, uśmiechała się tylko czarująco.
Wychodząc na ulicę, spotkał Marek na dole przed schodami, dzieci, wracające w towarzystwie sąsiadki. Dziewięcioletnia Hortensya wyglądała na osóbkę ładną i zalotną, o wejrzeniu zdradnem i sprytnem, o ile nie nadawała mu wyrazu fałszywej pobożności, wyuczonej u panny Rouzaire. Ale bliźniaki, Achilles i Filip, zajęli go więcej; obaj szczupli i mizerni, chorowici, jak ojciec, wskutek upartej anemii, rozwijali się zwolna. Popchnęli siostrę na schodach tak, że o mało nie upadla. A gdy otworzyli drzwi na górze, słychać było przeraźliwe krzyki najmłodszego chłopca, Juliana, który się obudził i zabierał się do ssania matki.
Na ulicy Marek spostrzegł, że mówi sam do siebie. Ma teraz całą skalę: na jednym krańcu ciemny chłop, na drugim głupi, zahukany urzędniczek a wpośrodku zidyociały robotnik, zgniły owoc koszar i najmu. Im dalej w górę, tem ciaśniejszy egoizm i podlejsze tchórzostwo. W e wszystkich „warstwach gruba ciemnota a niedostateczne wykształcenie, pozbawione metody i podstaw poważnej nauki, zda się, zatruwa tylko inteligencyę, znieprawiając ją w sposób zatrważający. Wykształcenie? — dobrze! ale niechże będzie zupełnem, wolnem od fałszu i kłamstwa, takiem, co rwie pęta, dając poznać całą prawdę! Rozważając ciasny zakres posłannictwa, którego się podjął z zapałem dla ratowania kolegi, zadrżał Marek przed otchłanią ciemnoty, fałszu i złości, co się przed nim otwarła. Niepokój jego wzrastał. Jakieżby ohydne było bankructwo, gdyby kiedyś potrzebowano tych ludzi do dzieła prawdy i sprawiedliwości! A ludzie ci, to przecież Francya cała, ogromny, ciężki, bezwładny tłum, wielu zapewne zacnych ludzi, ale większość — masa ołowiana, przykuwająca naród cały do ziemi, niezdolna do życia lepszego, do wolności, sprawiedliwości i szczęścia, bo bezmyślna i zatruta.
Kierując się zwolna ku szkole, aby opowiedzieć Simonowi o smutnym rezultacie swych starań, przypomniał sobie Marek, że nie był jeszcze u pań Milhomme, w sklepie materyałów piśmiennych przy ulicy Courte. Chociaż, i tąm nie spodziewał się niczego lepszego, postanowił wypełnić swe zadanie do końca.
Milhomme’owie byli to dwaj bracia, rodem z Maillebois. Starszy, Edward, odziedziczył po wuju sklepik z papierem, z którego żył skromnie wraz z żoną; posiadał mało wymagań i był wielkim domatorem. Młodszy zaś, Aleksander, ruchliwy i ambitny, szukał fortuny, jeżdżąc po prowincyi jako komiwojażer. Śmierć zabrała obu: starszy pierwszy zginął tragicznym zgonem, spadłszy ze schodów do piwnicy; młodszy zmarł w sześć miesięcy potem, na przeciwnym krańcu Francyi, z gwałtownego zapalenia płuc. Obie kobiety owdowiały; jedna posiadała drobny sklepik, druga — dwadzieścia tysięcy franków, pierwszy zadatek spodziewanego majątku. Pani Edwardowa, kobieta stanowcza i zręczna, namówiła bratowę, panią Aleksandrowę, aby z nią weszła do spółki; przedstawiła jej, że gdy się włoży w handel dwadzieścia tysięcy franków, można będzie, oprócz papieru, trzymać również klasyków i materyały szkolne. Każda z nich miała syna i odtąd obie „panie Milhomme“, jak je nazywano — pani Edwardowa z synem Wiktorem i pani Aleksandrowa z małym Schastyanem żyły razem, związane wspólnym interesem, pomimo przeciwieństwa charakterów.
Pani Edwardowa odprawiała wszelkie praktyki religijne, nie dlatego, żeby miała silną, wiarę, dbając przedewszystkiem o pomyślność handlu, nie chciała sobie narazić swej pobożnej klienteli. Pani Aleksandrowa przeciwnie, mając męża hulakę i atesza, stała się wolnomyślną, porzuciła kościół i nie chciała doń wracać. Z tej różnicy zasad skorzystała bardzo dowcipnie mądra dyplomatka, pani Edwardowa. Klientela ich wzrosła; sklep, położony szczęśliwie pomiędzy szkołą braciszków i rządową, posiadał książki klasyczne, wzory, obrazki, kajety, pióra i ołówki, słowem wszystko, czego o szkoły potrzebować mogły. To też postanowiły pozostać każda przy swoim sposobie myślenia i postępowania, jedna zajmowała się księżmi, druga wolnomyślnymi, tak, aby zadowolnić obie partye. I aby nadać sprawie sankcyę publiczną i uczynić ją powszechnie wiadomą, Sebastyana oddano do szkoły rządowej, do żyda Simona a Wiktor pozostał u braciszków. Tak urządzona i prowadzona z wyższą zręcznością spółka — szła bardzo pomyślnie; panie Milhomme miały najliczniejszą klientelę w Meilebois.
Marek zatrzymał się chwilę na ulicy Comte, liczącej dwa domy tylko: sklep z materyałami piśmiennemi i plebanię — i przyglądał się temu sklepowi. W oknach obrazki święte widniały tam obok tablic szkolnych, wysławiających republikę a pisma ilustrowane, wiszące na sznurkach, zasłaniały drzwi. Już miał wejść, gdy na progu ukazała się pani Aleksandrowa, wysoka blondyna, o łagodnym wyrazie twarzy, zwiędłej, choć miała lat trzydzieści, lecz rozjaśnionej lekkim uśmiechem. Tulił się do niej jej ukochany Sebastyanek, siedmioletnie dziecko, ładny, łagodny, jak ona, blondynek, o niebieskich oczach, zgrabnym nosie i uśmiechniętych ustach.
Znała Marka, sama więc zaczęła z nim mówić o strasznej zbrodni, której widmo ją prześladowało.
— Ach, co za historya, panie Froment! Jak pomyślę, że to się stało tuż koło nas! Biedny Zefirynek, widywałam go ciągle jak chodził do szkoły i wracał; często też zabiegał do nas po kajety i pióra!... Spać nie mogę, odkąd widziałam, prawie najpierwsza, jego ciało.
Mówiła potem ze współczuciem o Simonie o jego zmartwieniu. Uważała go za bardzo dobrego i uczciwego, gdyż zajmował się wyjątkowo jej Sebastyankiem, jako inteligentnym i posłusznym uczniem. Nie uwierzy nigdy, aby był zdolnym do tak okropnego czynu. Wzór pisma, o którym tyle mówiono, nie dowodzi niczego, nawet, gdyby znaleziono podobny w szkole.
— Sprzedajemy wzory, panie Froment, więc szukałam wśród tych, jakie mamy na składzie... Na żadnym, coprawda, nie było słów: „Kochajcie się wzajemnie“.
W tej chwili Sebastyan, który słuchał uważnie, podniósł głowę:
— A ja widziałem taki wzór, Wiktor przyniósł od braciszków, tak samo było napisane.
Matka stanęła zdumiona.
— Co takiego? Przecież nigdy mi o tem nie mówiłeś!
— A nie, bo mama się nie pytała. Zresztą, Wiktor nie pozwolił mi mówić, bo nie wolno wynosić wzorów.
— Więc gdzie on jest?
— Nie wiem, Wiktor gdzieś schował, żeby się nie gniewali na niego.
Marek słuchał, silnie uradowany, z błogą nadzieją w sercu. Czyż przemówi nareszcie prawda przez usta tego dziecka? Może to będzie slaby promyk, co rozszerzy i zabłyśnie oślepiającem światłem. I zadawał właśnie jasne i dokładne pytania Sebastyanowi, gdy nadeszła z Wiktorem pani Edwardowa, która, pod pozorem dostawy szkolnej, chodziła w odwiedziny do brata Fulgentego. Wyższa jeszcze od bratowej, pani Edwardowa była brunetką a o wyglądzie męzkim, z szeroką twarzą, mówiła głośno, z gestami szorstkimi. Dobra w gruncie i na swój sposób uczciwa, nie skrzywdziłaby ani na grosz swojej spólniczki, nie ciążyła na niej swoją wolą. Ona była mężczyzną w tym domu, druga zaś miała na obronę tylko silę bezwładności, słodycz, która po tygodniach i miesiącach działania dawała jej czasem zwycięztwo. Dziewięcioletni Wiktor był dużym, silnym chłopcem; czarna jego głowa, twarz o grubych rysach, przedstawiała silny kontrast z Sebastyanem.
Gdy powiedziano o co chodzi, pani Edwardowa spojrzała srogo na syna.
— Jakto, wzór? Ukradłeś u braciszków wzór i przyniosłeś do domu?
Wiktor rzucił Sebastyanowi wejrzenie pełne złości i rozpaczy.
— Nie, mamo!
— Tak, mój paniczu! Przecież twój kuzyn go widział a on nie ma zwyczaju kłamać.
Chłopiec nie odpowiadał, spoglądając na kuzyna groźnie. A ten zmieszał się, gdyż uwielbiał silnego towarzysza zabaw, wobec którego chętnie odgrywał rolę zwyciężonego i pobitego nieprzyjaciela, gdy bawili się w wojnę. Pod dowództwem starszego wyprawiali nieskończone harce po całym domu, do których młodszy, łagodny i delikatny, dawał się wciągnąć, przestraszony i zachwycony jednocześnie.
— Nie ukradł, oczywiście — zauważyła pobłażliwie pani Aleksandrowa. Zabrał może przez nieuwagę.
Chcąc wybłagać przebaczenie kuzyna, Sebastyan pospieszył potwierdzić.
— Ma się rozumieć, przecież ja nie powiedziałem, że on ukradł wzór.
Tymczasem pani Edwardowa, uspokojona, nie domagała się już tak gwałtownie odpowiedzi, wobec upartego milczenia Wiktora. Zastanowiła się zapewne, że nieostrożnem było rozbierać tę sprawę w obecności obcego człowieka, nie obliczywszy wszelkich ważnych następstw, jakie ztą mogą wyniknąć. Zrozumiała, że popierając jedną ze stron narażała sobie szkołę braciszków, lub rządową stracić mogła jedną lub drugą klientelę, więc rzuciwszy pani Ąleksandrowej wejrzenie rozkazujące, rzekła do syna:
— Dobrze, proszę iść do domu, załatwimy się potem. Zastanów się a jeżeli nie powiesz mi szczerej prawdy, będziesz miał ze mną do czyniema.
A zwracając się ku Markowi, dodała.
— Powiemy panu później a może pan być pewien, że wyzna wszystko, jeżeli nie zechce dostać chłosty, którą długo popamięta.
Marek nie mógł nastawać, jakkolwiek bardzo pragnął dowiedzieć się natychmiast prawdy, aby ją zanieść Simonowi na pociechę. Nie wątpił już teraz o stanowczym fakcie, o zwycięzkim dowodzie, który przypadek wydał mu w ręce, to też pospieszył opowiedzieć przyjacielowi, jak spędził popołudnie, jakich niepowodzeń doznał kolejno u Bongardów, Doloirów i Savinów a nakoniec, jakie niespodziane odkrycie zrobił u pań Milhomme. Simon słuchał spokojnie, nie wyrażając spodziewanej przez Marka radości. Więc takie wzory były u braciszków? Nie dziwiło go to wcale. Po cóż zresztą miałby się dręczyć, skoro był niewinny.
— Dziękuję ci, mój drogi, — dodał — za trud, jaki sobie zadajesz. Pojmuję całą doniosłość świadectwa tego dziecka. Ale nie mogę żadną miarą przypuścić, aby los mój zależał od gadaniny ludzkiej, skoro jestem bez winy. Dla mnie to przecież jasne jak słońce.
Marek, rozweselony roześmiał się serdecznie. Podzielał teraz jego ufność. Po krótkiej rozmowie wyszedł, ale wrócił zaraz i zapytał:
— A cóż piękny Mauraisin, był u ciebie nareszcie?
— Nie jeszcze.
— No, bo chciał przedtem wymacać opinię całego Maillebois. Dziś rano widziałem go z ojcem Crabotem, potem z panną Rouzaire. Zdaje mi się także, że spostrzegłem go dwa razy po południu: raz chyłkiem sunął w uliczkę Kapucynów, to znów wchodził do mera... Nabiera języka, aby potem nie żałować, że nie stanął po stronie silniejszych.
Spokojny dotychczas Simon drgnął lekko, bo był nieśmiały z usposobienia, czuł zawsze szacunek i obawę przed przełożonymi. W całej katastrofie troszczył się o to tylko, że wywoła ona gruby skandal, który może go pozbawić miejsca lub przynajmniej ściągnąć naganę. Miał to wyznać Markowi, kiedy właśnie nadszedł Mauraisin, zimny i zmarszczony. Zdecydował się nareszcie.
— Tak, panie Simon, przyjechałem z powodu tej okropnej historyi. Rozpaczliwy cios ula szkoły, dla was wszystkich, a nawet dla nas. Bardzo, bardzo ważna sprawa.
Kusy inspektor prostował się, wymawiając wyrazy ze wzmagającą się surowością. Podał obojętnie rękę Markowi, bo wiedział, że jest ulubieńcem inspektora akademii, Le Barazera. Spoglądał nań jednak zukosa, z po za nieśmiertelnych binokli, jakby zachęcając go do odejścia. Marek nie mógł zostać dłużej, choć przykro mu było opuszczać Simona, blednącego wobec człowieka, od którego zależał. Poszedł wreszcie do domu pod nowem wrążeniem niełaski Mauraisina, w którym przeczuwał zdrajcę.
Wieczór upłynął spokojnie. Ani pani Duparque, ani pani Berthereau nie mówiły o zbrodni i domostwo pogrążyło się w cichym śnie, jakby tragedya ulicy nie przeniknęła do wnętrza. Marek uważał też za stosowne nie wspominać jak ruchliwie spędził popołudnie. Tylko wieczorem, idąc na spoczynek, powiedział żonie, że jest zupełnie spokojnym o los Simona. Wiadomość ta ucieszyła Genowefę i rozmawiali długo w noc, bo nigdy nie bywali sami i nie mogli mówić swobodnie. Dopiero słodki sen łączył ich razem. Zrana, Marek z bolesnem zdziwieniem wyczytał w „Le Petit Beaumontais“ szkaradny artykuł przeciw Simonowi. Pamiętał sympatyczną wzmiankę z dnia poprzedniego, tak pochlebną dla nauczyciela; dość więc dnia jednego, aby nastąpił zwrot zupełny! Była tam dzika napaść na żyda; wyraźnie oskarżano go o popełnienie ohydnej zbrodni, nagromadzając z nadzwyczajną przewrotnością fałszywe przypuszczenia i wyjaśnienia. Co się stało, jaki tu przemożny wpływ podziałał, zkąd pochodził ten zatruty artykuł, tak starannie wymierzony, aby potępić żyda wobec ludowej ciemnoty, zawsze kłamstw chciwej? Przewidywał, że taki melodramat, zbudowany z tajemniczych powikłań, z nadzwyczajnych nieprawdopodobieństw, przypominających bajki cudowne, stanie się z legendy rzeczywistością, a potem niezbitą prawdą, w którą ludzie uwierzą na zawsze. I znowu doznał wrażenia jakiejś podziemnej, głuchej roboty, dokonywanej od wczoraj przez tajemnicze siły, aby zgubić człowieka niewinnego a ocalić nieznanego winowajcę.
Nic jednak nowego nie zaszło jeszcze, sąd się nie ukazywał, tylko żandarmi stali na straży pokoju, w którym zaszła zbrodnia u gdzie leżało jeszcze biedne ciało, czekając pogrzebu. Sekcya, dokonana dnia poprzedniego, potwierdziła brutalne zniesławienie z ohydnemi szczegółami. Zefiryn skonał uduszony, okazywały to sine znaki dziesięciu palców na jego szyi. Pogrzeb naznaczono na ten dzień po południu i zrobiono przygotowania, aby nadać uroczystości charakter mściwego odwetu. Mówiono, że mają wystąpić władze, wszyscy koledzy zmarłego, oraz cała szkoła braciszków w komplecie.
Stroskany Marek znowu źle spędził ranek. Nie zachodził do Simona, zamierzając odwiedzić go wieczorem, po pogrzebie. Przechadzał się tylko po miasteczku, które dziś wyglądało, jakby nasycone zgrozą i uśpione w oczekiwaniu nowego widowiska. Uspokojony nieco, kończył śniadanie w gronie rodiny, bawiąc się szczebiotem wesołej Ludwini, kiedy Pelagia, wnosząc na deser piękne ciastko ze śliwkami, zawołała z niepowstrzymaną radością:
— Wie pani, aresztują tego zbójeckiego żyda... Nareszcie! Chwałaż ci, panie Boże!
Marek pobladł nagle i zapytał:
— Aresztują Simona? Kto wam mówił?
— Gadają w całej ulicy, proszę pana. Nasz rzeźnik poleciał zobaczyć.
Marek cisnął serwetę i wybiegł, nie ruszywszy ciasta. Staruszki skamieniały, oburzone tą nieprzyzwoitością. Nawet Genowefa była niezadowolona.
— Zwaryował — zauważyła sucho pani Duparque. — Uprzedzałam cię, moja droga. Niema prawdziwego szczęścia bez religii.
Na ulicy Marek spostrzegł istotnie jakiś ruch niezwykły. Wszyscy kupcy stali we drzwiach, ludzie biegli tam i napowrót, słychać było krzyki i hałas. Chcąc pospieszyć, skierował się przez ulicę Courte, gdy spostrzegł przed sklepem panie Milhomme z dziećmi, zaciekawione również wypadkami. Przypomniał sobie, że znajdzie tam świadectwo przychylne.
— Więc istotnie aresztują Simona?
— Tak, panie Froment — odparła pani Aleksandrowa łagodnie. — Dopieroco przechodził komisarz.
— A wie pan — odezwała się pani Edwardowa, patrząc mu bacznie w oczy i uprzedzając jego pytanie — przekonałam się, że tego niby wzoru pisma Wiktor nie miał nigdy w ręku. Wybadałam go i wiem, że nie kłamie.
Chłopiec podniósł głowę i patrząc bezczelnie, zawołał:
— Ma się rozumieć, że nie skłamałem.
Zdumiony, z sercem boleśnie ściśniętem, Marek zwrócił się do pani Aleksandrowej.
— Cóż więc mówił syn pani? Twierdził przecie, że widział ten wzór u kuzyna?
Zmieszana matka nie zaraz dała odpowiedź. Sebastyan wsunął się za nią, jakgdyby chciał skryć swe oczy a ona drżącą ręką gładziła mu włosy, zdawała się osłaniać go lękliwie przed niebezpieczeństwem.
— Zapewne, proszę pana, że widział; w każdym razie zdawało mu się, że widział, Ale teraz nie jest już bardzo pewny, boi się pomyłki.,. Niema więc o czem mówić.
Nie chcąc napierać na kobiety, Marek zwrócił się wprost do chłopca:
— Czy to istotna prawda, że nie widziałeś wzoru? Kłamstwo, moje dziecko, to najbrzydsza wada na świecie.
Sebastyan nie odpowiedział nic, tylko ukrywszy się głębiej w fałdy sukni matczynej, wybuchnął płaczem.
Widocznem było, że pani Edwardowa narzuciła swą wolę, jako dobra kupcowa, która nie chce stracić ani jednej, ani drugiej klienteli. Stała się niewzruszoną, jak skała. Raczyła jednak powiedzieć na usprawiedliwienie:
— Rozumie pan, panie Froment, my nie możemy oświadczać się przeciw komukolwiek, musimy być dobrze ze wszystkimi, z powodu naszego handlu... Tylko, trzeba przyznać, że wszystkie pozory są przeciw panu Simonowi. Ten pociąg, na który miał się spóźnić, bilet, porzucony na dworcu, sześć kilometrów powrotnej podróży pieszo, podczas której nie spotkał nikogo... A potem, proszę pana, panna Rouzaire wybornie słyszała hałas o dwadzieścia minut przed jedenastą, kiedy on dowodzi, że wrócił o godzinę później. Proszę mi także wytłómaczyć, dlaczego pan Mignot musiał się budzić około godziny ósmej, kiedy on zwykle wstaje tak wcześnie... Może się zresztą usprawiedliwi, miejmy nadzieję.
Mąrek powstrzymał jej mowę ruchem ręki. Przeraził się, bo recytowała artykuł, wyczytany w „Le Petit Beaumontais“. Objął wzrokiem obie kobiety: jedna bezmyślnie uparta, druga drżąca. Przejął go także dreszcz wobec ich nagłego kłamstwa, które mogło pociągnąć za sobą poważne skutki. Pobiegł szybko do Simona.
Przed drzwiami, strzeżonemi przez dwóch polcyantów, stał zamknięty powóz. Mimo surowego zakazu, zdołał Marek wejść do domu. Dwóch innych policyantów pilnowało Simona w sali szkolnej a komisarz policyi, który przyszedł z rozkazem aresztowania, podpisanym przez sędziego śledczego Daixa, odbywał szczegółową, rewizyę w całym domu, poszukując zapewne sławnego wzoru. Nie znajdywał jednak nic a gdy Marek pozwolił sobie zapytać jednego z policyantów, czy zrobiono podobne poszukiwania u braciszków, ten spojrzał na niego z wyrazem zdumienia: robić rewizyę u braciszków, po co? Zresztą Marek sam wzruszał ramionami nad swoją naiwnością. Gdyby nawet zrobiono poszukiwania u braciszków, toć przecie oddawna musieli wszystko popalić, zniszczyć. Hamował się, aby nie wybuchnąć oburzeniem; poczucie bezsilności w dowiedzeniu prawdy, napełniało go prawdziwą rozpaczą. Godzinę całą czekać musiał w przedpokoju, zanim komisarz skończył rewizyę. Nareszcie zobaczył na chwilę Simona, jak go wyprowadzali policyanci. Simonowa z dziećmi wyszła również. Rzuciła się z płaczem na szyję mężowi a poczciwy komisarz odwrócił się, udając, że ma coś do rozporządzenia.
Nastąpiła scena rozdzierająca.
Simon wybladły, złamany wobec takiej ruiny całej swojej karyery, usiłował pokazać wielki spokój.
— Nie martw się, droga. Przecież to tylko pomyłka, straszna pomyłka. Wszystko się napewno wyjaśni przy badaniu i niezadługo powrócę.
Ale ona, z twarzą błędną, zalaną łzami, łkała coraz gwałtowniej, podając mu do ucałowania dzieci, Józefa i Sarę.
— Drogie dzieci... Zajmuj się niemi, kochaj je, pielęgnuj dobrze do mego powrotu... Błagam cię, nie płacz, odbierasz mi całą odwagę.
Wyrwał się z jej objęć a gdy ujrzał Marka, oczy zajaśniały mu niezmierną radością. Żywo pochwycił wyciągniętą ku sobie rękę przyjaciela.
— O, dzięki ci, drogi kolego! Zawiadom zaraz mego brata, Dawida i zapewnij go, że jestem niewinny. Będzie szukał i znajdzie winowajcę. Jemu to powierzam honor mój i moich dzieci.
— Bądź spokojny — odpowiedział Marek, dławiony wzruszeniem — będę mu pomagał.
Przybycie komisarza położyło koniec pożegnaniom. Omdlewającą panią Simonowę musiano odprowadzić do pokoju a Simon wyszedł w towarzystwie dwóch policyantów. To, co wówczas nastąpiło, było potwornem. Pogrzeb Zefiryna naznaczono na godzinę trzecią, aresztowanie zaś zdecydowano na pierwszą, aby uniknąć przykrego zbiegu wypadków. Rewizya jednak przeciągnęła się tak długo, że nastąpiło spotkanie. Gdy Simon ukazał się na ganku, plac pełen już był ciekawych, którzy przyszli zobaczyć pogrzeb i okazać gorączkową, hałaśliwą litość. To też tłum ten, karmiony bajkami z „Le Petit Beaumontais“, wzburzony zgrozą zbrodni, wydał okrzyk na widok Simona, przeklętego żyda, który krwi niewinnej, uświęconej hostyą, używał do swoich czarów. Bo legenda stała się już niezbitą, przechodziła z ust do ust, bałamucąc szemrzącą groźnie tłuszczę.
— Śmierć! Śmierć zabójcy, śmierć bluźniercy!... Śmierć żydowi!
Zlodowaciały, blady i sztywny Simon, stanął na schodach i odpowiedział okrzykiem, który dotąd powtarzał ciągle, jak odgłos sumienia:
— Jestem niewinny! jestem niewinny!
Wtedy wybuchła wściekłość, wzniosła się burza obelg i tłum całą falą sunął, aby porwać nieszczęsnego, powalić go na ziemię i rozszarpać.
— Śmierć, śmierć żydowi!
Policyanci szybko wepchnęli Simona do powozu i woźnica ruszył galopem, on zaś bezustanku, starając się zagłuszyć burzę, wołał:
— Jestem niewinny! Jestem niewinny! Jestem niewinny!
A tłum przez całą główną ulicę pędził za powozem, wyjąc coraz mocniej. Marek został na miejscu; oszołomiony, z sercem ściśniętem, myślał o innej manifestacyi, o pogłoskach oburzających, o wybuchach buntu, które zaszły na niedawnym popisie w szkole braciszków. Dość było dwóch dni, aby przenicować opinię ogólną i przerażony był niezrównaną zręcznością, okrutnym pośpiechem, z jakim manewrowały tajemnicze ręce, nagromadzające tyle mroków. Nadzieje jego rozsypywały się w gruzy, czuł, że prawda gaśnie, że jest zwyciężoną, że grozi jej śmierć. Nigdy jeszcze nie czuł takiego znękania.
Tymczasem pochód żałobny zaczął się szykować. Marek dostrzegł, że panna Rouzaire, która przyprowadziła dziewczęta ze swej szkoły, patrz na mękę Simona bez śladu współczucia, z miną na urząd pobożną. Mignot, w gronie kilku uczniów, również nie podał ręki swemu dyrektorowi. Stał ponury i zawstydzony, cierpiąc zapewne nad walką, jaką dobre jego serce toczyło z interesem. Orszak pogrzebowy, ułożony nadzwyczaj okazale, ruszył nareszcie ku kościołowi świętego Marcina. I tu widocznem było, że umiejętne ręce wszystko urządziły ku rozczuleniu tłumu i pobudzeniu go do litości i zemsty. Za trumienką szli najpierw towarzysze Zefiryna, którzy z nim razem przystępowali o pierwszej komunii. Następnie mer Darras z miejscową władzą prowadził kondukt. Dalej cała szkoła braciszków w komplecie a na czele kroczył brat Fulgenty z pomocnikami, braćmi Izydorem, Łazarzem i Gorgiaszem. Brat Fulgenty powszechną zwracał uwagę; wszędzie go było pełno, wszystkiem kierował, zajmował się nawet uczennicami panny Rouzaire, jakgdyby były pod jego władzą. Przybyli i kapucyni ze swym przeorem, ojcem Teodozym, jezuici z kolegium Valmarie z rektorem, ojcem Crabotem i wielu innych księży z różnych stron, same sutanny i habity, jakgdyby zmobilizowano Kościół cały dla zapewnienia zwycięztwa, wiodąc we wspaniałym orszaku, niby swoją własność to biedne, shańbione i skrwawione ciało.
Po drodze słychać było płacz i wściekłe okrzyki:
— Śmierć żydom!
Zaszedł jeszcze jeden wypadek, który, zalewając goryczą serce Marka, uświadomił go ostatecznie. W tłumie spostrzegł inspektora Mauraisina; przybył znowu z Beaumontu, aby sobie określić drogę postępowania. W chwili, gdy ojciec Crabot przechodził koło niego, uśmiechnęli się do siebie obydwaj i zamienili lekki ukłon porozumiewawczy. Cała potworna intryga, snuta potajemnie od dwóch dni, ukazała się teraz jasno, przy dźwięku dzwonów, bijących na cześć małego nieboszczyka, którego zgon tragiczny starano się wyzyskać.
Nagle, jakaś ciężka ręka oparła się na ramieniu Marka a głos, brzmiący wściekłą ironią, zwrócił jego uwagę.
— A co, mój poczciwy, naiwny kolego, czynie mówiłem? Parszywy żyd, oskarżony o gwałt i zabójstwo, jedzie do więzienia w Beaumont a tymczasem braciszkowie tryumfują!
Był to nauczyciel Ferou, zbuntowany nędzarz, jeszcze bardziej niż zwykle rozbity. Na długiej, kościstej głowie sterczała mu strzecha włosów a szerokie usta otwierał śmiech szyderczy.
— Czyż można ich oskarżać, kiedy zmarły należy do nich, do nich tylko i do ich Boga. A napewno nikt ich podejrzewać nie będzie, teraz zwłaszcza, kiedy całe Maillebois widziało, z jaką uroczystością go grzebali!... Najśmieszniejsze w tem wszystkiem — to brzęczenie tej dziwacznej muchy, tego głupiego brata Fulgentego, co potrąca wszystkich. Jakoś zadużo gorliwości! A widziałeś pan ojca Crabota? Po za jego mądrym uśmieszkiem musi się u potężna głupota, mimo, że uchodzi za bardzo zręcznego. Ale zapamiętaj pan sobie jedno: najmądrzejszy, jedynie mądry między nimi to ojciec Philibin, co przybiera miny bydlęcia. Możesz go pan szukać, napewno się tu nie pokaże. Siedzi gdzieś w kącie i dobrze pracuje... Nie wiem, kto jest winowajcą, pewnie żaden z nich, ale że zbrodniarz należy do ich paczki — to widoczne — i to także, ze pruszą raczej niebo i ziemię, ale go nie wydadzą.
A widząc, że przygnębiony Marek milczy, dodał:
— Pojmuje pan, co za wyborna sposobność, żeby zgnieść szkołę świecką. Nauczyciel rządowy pederasta i morderca, jakaż to broń doskonała, jak się rozprawią z nami wszystkimi, wyrzutkami Boga i ojczyzny! Śmierć zdrajcom i zaprzedańcom. Śmierć żydom!
I zginął w tłumie, wymachując długiemi rękami. Dowodził z gorzką ironią, że kpi sobie w gruncie rzeczy, czy zginie na stosie, obleczony w nasiarkowaną koszulę, czy zdechnie z głodu w swojej nędznej szkółce, w Moreux.
Gdy po obiedzie, spożytym w milczeniu, Marek udał się na spoczynek, Genowefa uścisnęła go miłośnie a widząc jego rozpacz, zaczęła płakać. Wzruszyło go to niezmiernie, bo w ostatnich czasach czuł między sobą a żoną jakieś nieporozumienie, jakby początek rozstroju. Przytulił ją do serca i długo płakali oboje, nie mówiąc do siebie ani słowa.
Nareszcie Genowefa, wahając się nieco, zagadnęła:
— Słuchaj, Marku, zdaje mi się, że lepiej byłoby nie zostawać dłużej u babki. Wyjedźmy ztąd jutro.
Ogromnie ździwiony, zapytał:
— Czyśmy się jej naprzykrzyli? Czy ci kazała zawiadomić mię o tem?
— O, nie, nie!... Przeciwnie, zmartwiłaby się bardzo. Ale trzeba znaleźć pozór, wymyślić jaką depeszę.
— Dlaczegóż nie moglibyśmy spędzić tutaj całego miesiąca, jak zwykle? Zachodzą, coprawda, drobne nieporozumienia, ale to nic ważnego.
Genowefa czuła się jakby zawstydzoną a nie śmiała wyznać mężowi głuchego niepokoju, który ją ogarnął na myśl, że przez jeden wieczór była zniechęconą do niego w atmosferze sztywnej pobożności, jaką ją otaczała babka. Zdawało jej się, że uczucia i przekonania, jakie miała za czasów panieńskich, powracały teraz i kłóciły się z obecnem jej życiem małżonki i matki. Minęło to jednak prędko i przez pieszczoty Marka odzyskała znowu ufność i wesołość. Obok siebie, w kołysce słyszała cichy, spokojny oddech Ludwiki.
— Masz słuszność, zostańmy i rób, jak ci każe obowiązek. Tak się przecież kochamy, że wszędzie nam będzie dobrze.
Odtąd nie mówiono już wcale o sprawie Simona w małym domku staruszki. Unikano najmniejszej wzmianki, aby nie wywoływać nieprzyjemnych sporów. Przy stole rozmawiano o pogodzie, jakby się oddalano o sto mil od Maillebois, gdzie wrzały namiętności, szalała taka burza kłótni, że najstarsi przyjaciele, nawet krewni dochodzili do wzajemnych pogróżek i bójki. A Marek obojętny i niemy w domu rodziny Genowefy, był jednym z najgorętszych rzeczników prawdy i sprawiedliwości.
Kiedy uwięziono Simona, Marek namówił jego żonę, aby zaraz wieczorem schroniła się z dziećmi do swych rodziców, Lehmanów, którzy mieli mały warsztat krawiecki w ciasnym, ciemnym domku przy ulicy Trou. W czasie wakacyi szkoła była zamknięta a zresztą pilnował jej Mignot, zajęty rankiem łowieniem ryb w poblizkiej rzece Verpille. Nawet, panna Rouzaire wyrzekła się w tym roku zwykłej wycieczki do ciotki, bo chciała należeć do sprawy, w której świadectwo jej tak było ważnem. Simonowa przeto zostawiła wszystkie sprzęty, aby nie przypuszczano, że ucieczką wyznaje zbrodnię i nie ma nadziei powrotu; udała się z Józefem i Sarą na ulicę Trou, z jednym tylko kufrem, jakgdyby wybrała się na letnie mieszkanie do rodziców.
Odtąd Marek codziennie prawie zachodził do Lehmanów. Ulica Trou, która wychodziła na ulicę Plaisir, była najbrudniejszą, w całej ubogiej dzielnicy. Jednopiętrowy dom krawca składał się na dole z ciemnego sklepu i ciemniejszej jeszcze izby po za nim; na górze istniały pokoiki, do których prowadziły równie ciemne schody a nad tem wszystkiem — obszerne poddasze, gdzie przenikał niekiedy promień słońca. Izba za sklepem, zapleśniała i wilgotna jak piwnica, stanowiła kuchnię i jadalnię zarazem. Rachela zajęła swój dawny, ponury pokoik i starzy rodzice mieścili się w drugim, trzeci zaś oddano dzieciom które na szczęście, miały do zabawy duże, wesołe poddasze. Marek nie mógł wyjść z podziwienia, że taka śliczna kobieta, jak Rachela, wyrosła w tej wstrętnej norze, śród biedaków, przybitych długą, dziedziczną troską i nędzą. Stary, pięćdziesięcioletni Lehman przedstawiał klasyczny typ żyda: mały, o minie przebiegłej, dużym nosie, mrugających oczach i gęstej, siwej brodzie, zakrywającej usta. Rzemiosło wykrzywiło mu jedno ramię tak, że jego pokornej z natury postawie, nadało wyraz jakby ciągłego lęku. Żona, która od rana do nocy pomagała mu w szyciu, kryła się po za nim, jeszcze pokorniejsza i lękliwsza. Prowadzili życie nędzne, z trudnością zarabiając na chleb zaciekłą pracą. Drobna, zwolna nabyta klientela składała się z kilku zamożniejszych izraelitów z okolicy, oraz nielicznych chrześcian, poszukujących taniej roboty. Złoto Francyi, którem, według antisemitów, opychało się żydowstwo, nie tu się zapewne gromadziło. Litość głęboką, wzbudzało tych dwoje starców, znużonych i wiecznie drżących, aby im nie wydarto z ust tak ciężko nabytego chleba.
U Lehmanów poznał się Marek z bratem Simona, Dawidem. Przybył, wezwany depeszą, na wieść o aresztowaniu brata. Starszy o trzy lata, wyższy i tęższy, miał twarz wydatną i pełną, oczy jasne i energiczne. Po śmierci ojca, drobnego zegarmistrza w Beaumont, Simon wszedł do szkoły normalnej a Dawid zaciągnął się do wojska, gdzie służył przez lat dwanaście. Był już porucznikiem i miał zostać kapitanem, gdy po niezliczonych walkach i przykrościach, podał się do dymisyi, nie czując się na siłach odpierać krzywd, których doznawał jako żyd od kolegów i zwierzchników. Przed pięciu laty; Simon, zakochany w Racheli, miał się z nią żenić, Dawid bezżenny, energiczny i przedsiębierczy, podjął się eksploatacyi ogromnej kopalni piasku i żwiru, leżącej dotąd odłogiem. Znajdowała się w dobrach Désirade, należących do bogatego bankiera Nathana, który zgodził się za nizką cenę zawrzeć kontrakt na lat trzydzieści z młodym współwyznawcą, ujęty jego pracowitością i sprytem. Obecnie więc Dawid, zarobiwszy w przeciągu trzech lat około stu tysięcy franków, stanął na czele wielkiego przedsiębiorstwa, które mu cały czas zabierało.
Nie zawahał się jednak, zdał wszystko na zaufanego nadzorcę i przyjechał. Po pierwszej rozmowie z Markiem, uwierzył niezachwianie w niewinność brata. Nie wątpił w nią zresztą nigdy; było materyalnie niemożliwem, aby czyn podobny popełnił człowiek taki jak Simon, człowiek, którego znał jak samego siebie. Pewność była dla niego jasną jak słońce. Pomimo jednak spokojnej odwagi, okazywał wielką przezorność, zdawał sobie bowiem dobrze sprawę, jak żydzi są niepopularni a nie chciał szkodzić bratu. To też, gdy Marek gwałtownie popierał swoje podejrzenie co do jednego z braciszków, Dawid, chociaż w głębi duszy podzielał jego zdanie, starał się przecież uspokoić go przypuszczeniem, że zbrodnię popełnił jakiś włóczęga, który wszedł i wyszedł przez okno. Obawiał się oburzyć opinię publiczną oskarżeniem gołosłownem; przeczuwał, że rozbije się o wszechpotężną klikę, jeżeli nie okaże dowodu stanowczego. Dlatego też należało tymczasowo podtrzymywać hypotezę włóczęgi, przyjętą zresztą zaraz po spełnieniu zbrodni, aby zasiać w umyśle sędziów wątpliwość, korzystną dla Simona. Była to doskonała podstawa działania, gdyż braciszkowie tyle mieli przebiegłości i poparcia, że walka z nimi zwróciłaby się przeciw oskarżonemu.
Udało się nareszcie Dawidowi zobaczyć brata w obecności sędziego śledczego, Daixa. W niemym uścisku poczuli w sobie to samo uczucie, tęż samą wolę silną i upartą. Widywał go później w więzieniu i przynosił do Lehmanów zawsze te same wiadomości: brat rozpaczał okropnie i wysilał umysł nad rozwiązaniem strasznej zagadki, ale okazywał niezwykłą energię do obrony honoru swego i dzieci. Gdy Dawid opowiadał o swych odwiedzinach wobec Marka, w ciemnym sklepiku, widział, jak młodego nauczyciela rozrzewniały głęboko ciche łzy Simonowej, pięknej, bolejącej i tkliwej kobiety, strasznie przez los zdruzgotanej. Lehmanowie również wzdychali tylko i rozpaczali, zrezygnowani wobec powszechnej wzgardy. Pracowali ciągle, przekonani o niewinności zięcia, nie śmiąc przecież mówić o niej wobec klientów, gdyż lękali się zaszkodzić oskarżonemu i stracić zarobek. Tymczasem wzburzenie rosło w Maillebois tak, że raz, wieczorem, banda krzykaczy zaczęła wybijać szyby w sklepie Lehmanów. Zamknięto szybko okienice. Pokazały się na mieście pisane odezwy, wzywające patryotów do spalenia domostwa krawca. Przez kilka dni a zwłaszcza w niedzielę, po jakiejś uroczystości u Kapucynów, antisemityzm doszedł do takiego stopnia, że mer, Darras, zmuszony był zażądać policyi z Beaumont’u, aby pilnowała ulicy Trou i nie dopuściła do rabunku.
Z każdą godziną sprawa zbaczała z drogi właściwej, chłonęła pierwiastki trujące, stawała się polem walki społecznej, na którem partye zarzynać się miały wzajemnie. Sędzia Daix dostał widocznie rozkaz prowadzenia badań energicznie. W miesiąc niespełna zwołał i przesłuchał wszystkich świadków: Mignota, pannę Rouzaire, ojca Philibina, brata Fulgentego, dzieci ze szkoły, urzędników kolei. Brat Fulgenty, ze zwykłym rozpędem wymógł, aby pomocnicy jego, bracia Izydor, Łazarz i Gorgiasz, byli również badani, zażądał także rewizyi w szkole z powodu wzoru pisma: naturalnie, niczego nie znaleziono. Daix kładł szczególny nacisk na szukanie włóczęgi, który w nocy ze środy na czwartek, mógł był wtargnąć do mieszkania ofiary. Przy każdem badaniu Simon nie przestawał wołać, że jest niewinnym i prosił sędziego, aby szukał winowajcy. Daix rozesłał więc wszystkich żandarmów departamentu na drogi publiczne, zatrzymano, polem wypuszczono z pięćdziesięciu włóczęgów, ale nie natrafiono na żaden ślad możliwy. Jeden nawet handlarz wędrowny, przesiedział trzy dni pod kluczem, całkiem bez pożytku. Zmuszony zarzucić przypuszczenie o włóczędze, sędzia stanął znowu wobec wzoru pisma, jako jedynego dowodu, na którym musiał budować całe oskarżenie. To też Marek i Dawid, uspokoili się powoli, gdyż zdawało im się niepodobnem, aby można było oskarżać poważnie na podstawie jedynego i tak spornego dokumentu. Dawid powtarzał ciągle, że jakkolwiek nie znaleziono włóczęgi, niemniej jednak wątpliwość — przypuszczenie, że istniał, trwały w dalszym ciągu. Zważywszy przytem brak dowodów przeciw Simonowi, wyraźne nieprawdopodobieństwo moralne, wreszcie jego nieustanne głośne zapewnienia o niewinności — czyż można było myśleć, aby jako tako sumienny sędzia śledczy uważał go za winnego? Uwolnią go dla braku dowodów — liczyli na to stanowczo.
Bywały jednak chwile, kiedy Marek i Dawid, działający z bratnią jednością, tracili spokojną ufność. Dochodziły ich uszu złowrogie pogłoski, odkąd brak dowodów wyraźnie rzucał się w oczy. Skazanie niewinnego zabezpieczy na zawsze winowajcę. Braciszkowie przeto szamotali się rozpaczliwie. Widziano, jak ojciec Crabot biegał ciągle z wizytami, bywał na obiadach u urzędników, sędziów, nawet u profesorów uniwersytetu. Słowem, wszędzie walka zaostrzała się, w miarę tego, jak widziano, że żyd ma większe nadzieje uwolnienia. Wtedy Dawidowi przyszło na myśl zająć bliżej tą sprawą barona Nathana, bogatego bankiera, do którego należała dawniej majętność Désirade. Dowiedział się właśnie, że baron bawi u córki, hrabiny de Sangleboeuf, która, wniosła mężowi w posagu królewską posiadłość Désirade, z dodatkiem dziesięciu milionów. Jednego zatem pięknego dnia, w sierpniu, Dawid wziął ze sobą Marka, który również znał barona i po południu zrobili piękną wycieczkę pieszo, gdyż posiadłość oddaloną była zaledwie o dwa kilometry od Maillebois.
Hrabia Hektor de Sangleboeuf, ostatni z rodu koniuszych za świętego Ludwika, mając lat trzydzieści sześć, był zrujnowany zupełnie, po stracie szczątków majątku, nadszarpanego przez ojca. Niegdyś służył w wojska jako kirasyer, ale sprzykrzywszy sobie żółnierkę, wziął dymisyę i żył z margrabiną de Boise. Była wdową, starszą od niego o dziesięć lat, nie chciała go jednak zaślubić; zanadto dbała o swój dobrobyt, aby się nie ulęknąć strasznej przyszłości połączenia dwóch nędz razem. Opowiadano także, że ona to powzięła genialną myśl wyszachrowania małżeństwa jego z Lią, córką bankiera Nathana, piękną, dwudziestoczteroletnią dziewczyną, opływającą w milionach. Nathan traktował interes z całą świadomością rzeczy; nie tracąc wcale zwykłej trzeźwości, zdawał sobie doskonale sprawę z tego, co ofiarowuje i co wzamian bierze. Dodawał do milionów córkę a brał za zięcia hrabiego, z prawdziwej, starej szlachty, co mu torowało drogę do świata, dotąd dlań zamkniętego, sam też otrzymał tytuł barona, wyswobadzał się z odwiecznego „getto“, uciekał od powszechnej wzgardy, która go prześladowała. Nagromadziwszy, jako handlarz pieniędzmi, huk złota w piwnicach, teraz gragnął gwałtownie, jak podobni mu i równie chciwi handlarze katolicy, używać i władać, być księciem złota, szanowanym, czczonym i wielbionym — pragnął nadewszystko pozbyć się gnębiącej obawy, że mogą go ludzie deptać i opluwać. Zwycięzko też rozpierał się u zięcia w Désirade, korzystając z wysokiego położenia córki hrabiny a sam tak zapomniał już o swojem żydostwie, że zaciągnął się do najzajadlejszych antisemitów i stał się gorliwym rojalistą, patryotą i wybawcą Francyi. Margrabina de Boise, uśmiechając się sprytnie, musiała miarkować jego zapał, chociaż osiągnęła z tego małżeńskiego, dojrzale obmyślonego i przeprowadzonego interesu, wszelkie żądane korzyści dla swego przyjaciela, Hektora de Sangleboeuf, i dla siebie.
Ślub nic nie zmienił zresztą; przybyła tylko piękna Lia do starego już stadła hrabiego i margrabiny. Piękna jeszcze, dojrzała blondynka, nie okazywała margrabina tępej zazdrości; zbyt była inteligentną, aby nie umieć pogodzić materyalnych rozkoszy życia ze spokojnem szczęściem długoletniego związku. Przytem znała dobrze Lię, tę wspaniałą statuę, to ograniczone, samolubne bożyszcze, któremu wystarczało do szczęścia miejsce w głębi sanktuaryum, gdzie, nie męcząc zbytecznie, otaczano ją uwielbieniem. Nawet czytanie nużyło ją prędko. Mogła spędzać dnie całe, siedząc spokojnie, przyjmując hołdy, zajęta wyłącznie sobą. Domyśliła się zapewne wkrótce prawdziwego stosunku margrabiny do męża, nie chciała jednak zadawać sobie trudu przykrej troski, aż wreszcie nie mogła się obejść bez tej przyjaciółki, co ją zasypywała pieszczotami, uwielbieniem, dawała czułe nazwy koteczki, pieszczotki, drogiego skarbu. Przyjaźń doszła do tego stopnia, że margrabina zamieszkała w Désirade. Potem powzięła inną myśl genialną: postanowiła nawrócić Lię na katolicyzm. Żydówka przestraszyła się zrazu, aby nie męczono jej ćwiczeniami i praktykami. Ale gdy ojciec Crabot wdał się w sprawę, potrafił ze zwykłym światowym wdziękiem usunąć zbyt ciężkie przeszkody. Ostatecznie zaś namówił córkę baron Nathan, zachwycony pomysłem margrabiny, jakgdyby woda chrztu jego samego miała obmyć z haniebnego żydowstwa. Ceremonia wzruszyła całą arystokracyę Beaumont’u; mówiono o niej jako o wielkim tryumfie Kościoła.
Troskliwa margrabina, która po macierzyńsku kierowała Hektorem, jak dużem, niezbyt inteligentnem, lecz posłusznem dzieckiem, postarała się, że został wybrany na deputowanego z Beaumont’u, dzięki posiadłości i milionom żony. Zażądała nawet, aby należał do małej grupy zachowawców — oportunistów sojuszników Republiki, spodziewając się wysunąć go kiedyś na jakie wysokie stanowisko. Najzabawniejszem w tem wszystkiem było, że baron Nathan, żyd, zaledwie oczyszczony z hańbiącego piętna przodków, stał się tak krańcowym rojalistą, że prześcignął zięcia, pomimo, iż ten pochodził z rodu sławnego koniuszego za czasów świętego Ludwika. Pysznił się ochrzczoną córką, której sam wybrał imię Marya i nie nazywał jej inaczej, wymawiając to imię z rodzajem nabożnej przesady. Pysznił się również zięciem deputowanym, marząc zapewne o korzyściach osobistych. Doznawał zresztą i czysto bezinteresownej przyjemności w tym domu światowym, napełnionym obecnie księżmi, gdzie zajmowano się głównie dobroczynnością, do której margrabina de Boise wciągnęła Maryę, za wspólną, coraz czulszą i pełniejszą zgodą.
Gdy odźwierny wpuścił ich do parku, Marek i Dawid zwolnili kroku, napawając się wspaniałą, sierpniową pogodą, zachwyceni pysznemi drzewami, miękkiemi trawnikami i świeżością wody. Była to iście królewska siedziba, o pięknych, zielonych alejach, w głębi których widniał wspaniały zamek w stylu odrodzenia, prawdziwa koronka z różowego kamienia na lazurowem tle nieba. I wobec tego raju milionów żydowskich, wobec blasku fortuny którą żyd Nathan, kupiec złota, zdobył w swoim handlu, nieodparcie cisnął się do myśli Markowi obraz inny, obraz ciemnego sklepiku przy ulicy Trou, smutnej rudery bez światła i powietrza, gdzie żyd, Lehman, szył od lat trzydziestu, aby na chleb zarobić. A iluż innych żydów, jeszcze większych nędzarzy zdychało z głodu w brudnych kloakach! Stanowili ogromną większość, co było dowodem bezmyślnego kłamstwa antysemityzmu, owego masowego potępienia całej rasy, oskarżonej o grabież powszechną, kiedy liczyła tylu biednych robotników, tyle ofiar układu społecznego, zgniecionych potęgą złota — zarówno żydowskiego, jak chrześciańskiego. Gdy tylko żyd staje się księciem kapitału, zaraz kupuje tytuł barona, wydaje córkę za hrabiego ze starego rodu, udaje większego rojalistę niż sam król i zostaje odstępcą, dzikim antisemitą, zapierając się i gnębiąc swoich współwyznawców. Niema kwestyi żydowskiej, istnieje tylko kwestya nagromadzonych pieniędzy, czynnika trującego i rozkładowego.
Gdy Marek z Dawidem dotarli do zamku, ujrzeli pod dębem barona Nathana z córką i zięciem, w towarzystwie margrabiny de Boise i duchownego, w którym poznali ojca Crabota. Po familijnem śniadania, na które zaproszono rektora z Valmarie, jako blizkiego sąsiada, gdyż obie posiadłości odległe były od siebie zaledwie o trzy kilometry, przy deserze rozbierano zapewne jakieś ważne sprawy. Potem wyszli wszyscy pod dąb, na świeże powietrze i siedzieli na ogrodowych krzesłach, przy marmurowym basenie, na który spływał kryształowy strumień wody z urny zalotnej Nimfy.
Poznawszy przybyłych, którzy zatrzymali się dyskretnie opodal, baron zbliżył się, zaprowadził ich na stronę i zaprosił nawet, aby usiedli na krzesłach, ustawionych z drugiej strony basenu. Nizki, zgarbiony nieco, zupełnie łysy od pięćdziesiątego roku życia, o twarzy żółtej, z grubym nosem, czarnemi, żywemi oczami, zagłębionemi pod mocno wystającą brwią, baron przybrał wyraz smutnego współczucia, jakby względem ludzi w żałobie, co stracili kogoś blizkiego. Nie zdziwił się ich przybyciem, widocznie oczekiwał tego.
— Jakże cię żałuję, mój drogi Dawidzie! Często myślę o tobie, od czasu tego nieszczęścia... Wiesz, jak bardzo cenię twoją przedsiębierczość, inteligencyę i pracowitość... Ale ta historya, ta obrzydliwa historya, którą ci brat zwala na głowę... On-cię zrujnuje, on cię zgubi, mój biedny Dawidzie!
I w wybuchu szczerej rozpaczy wzniósł drżące ręce, dodając, jakgdyby w przeczuciu nowych prześladować:
— Nieszczęsny! — kompromituje nas wszystkich!
Dawid ze spokojną odwagą zaczął bronić brata, wyraził niezłomne przekonanie o jego niewinności, przytoczył niezbite jakoby dowody moralne i materyalne, lecz Nathan potrząsał sucho głową.
— Tak, tak, to zupełnie naturalne, że uważasz go za niewinnego i ja chcę w to wierzyć jeszcze. Na nieszczęście, nie mnie trzeba przekonywać, lecz sąd i ten lud rozwścieczony, co może się zemścić na nas wszystkich, jeżeli Simon nie będzie skazany... Jak sobie chcesz, ale ja nigdy nie przebaczę twemu bratu, że nas wplątał w taką sprawę!
A gdy Dawid powiedział, że udaje się do niego, jako do człowieka potężnego, aby go prosić o pomoc w wyjaśnieniu prawdy, ochłódł i twarz jego stawała się coraz bardziej twardą.
— Pan baron był zawsze tak łaskaw na mnie... Myślałem, że przyjmując jak dawniej urzędników z Beaumontu, mógłby mi pan udzielić wskazówek. Zna pan również sędziego Daixa, prowadzącego sprawę. Spodziewam się, że wyda on wkrótce wyrok uniewinniający. Może więc ma pan w tym względzie jakie wiadomości? Zresztą, jeżeli wyrok nie jest jeszcze zatwierdzony, jedno słowo pana byłoby nieoszacowanem.
— Nie! nie! — zawołał Nathan — nic nie wiem i o niczem wiedzieć nie chcę!... Nie mam żadnych stosunków urzędowych, żadnego wpływu. Przytem, jako współwyznawca, jestem ubezwładniony, skompromitowałbym się sam i wam nie usłużył... Poczekaj, zawołam zięcia.
Marek słuchał w milczeniu, bo przyszedł tu jako kolega Simona, aby obecnością, swoją poprzeć niejako krok Dawida. Patrzał tymczasem na towarzystwo pod dębem. Hrabina Marya, jak nazywano obecnie piękną Lię i margrabina de Boise usadowiły między sobą na trzcinowym fotelu ojca Crabota a hrabia Hektor de Sangleboeuf stał, gryząc cygaro. Margrabina, dystyngowana i ładna jeszcze, mimo bielejących już włosów, które pokrywała pudrem, niepokoiła się niezmiernie promieniem słońca, muskającym szyję hrabiny. Piękna brunetka, wspaniała i leniwa, napróżno ją zapewniała, że nic jej nie przeszkadza. Przyjaciółka zmusiła ją wreszcie do zamiany miejsca, nie szczędząc zwykłych pieszczotliwych nazw: „koteczko“, „klejnocie“, „skarbie“. Ojciec Crabot, zawsze swobodny, z miną pobłażliwego kierownika sumień, uśmiechał się do jednej i do drugiej. A w basenie marmurowym kryształowa woda, spadająca z urny zalotnej Nimfy, dźwięczała jak muzyka fletu.
Na wezwanie teścia, Sanglebeuf zbliżył się zwolna. Rudy, wysoki, o pełnej twarzy, miał czoło nizkie, twarde, krótko ostrzyżone włosy, niebieskie, mętne oczy, mały, miękki nos i żarłoczne usta, ocienione dużemi wąsami. Na wyjaśnienie barona, jakiej pomocy przyszedł żądać Dawid, zmarszczył się i stał się brutalnym, udając prawdomówność wojskową.
— Mam się mieszać do tej historyi? Jeszcze czego?!... Wybaczy mi pan, że używać będę moich wpływów jako deputowany w sprawach jaśniejszych i czystszych. Chcę oczywiście wierzyć, że pan jesteś człowiekiem uczciwym. Ale, doprawdy z trudnością bronić pan będziesz brata... A zresztą my, jak powiadają wasi stronnicy, jesteśmy dla was wrogami. Dlaczego zwracacie się do nas?
Wpatrywał się w Marka mętnemi, rozgniewanemi oczami i wymyślał na bezwyznaniowców, kosmopolitów, oszczerców armii.
Jakkolwiek za młodym był, aby się bić w 1870 roku i znał tylko życie koszarowe, był jednak kirasyerem aż do szpiku kości, jak sam mówił o sobie.
Chwalił się, że nad łóżkiem zawiesił dwa emblematy, stanowiące całą jego religię, krucyfiks i sztandar, swój sztandar, za który nie mógł, niestety, zginąć.
— Wiedz pan, że gdy powrócicie krzyż szkołom, gdy wasi nauczyciele będą wychowywali nie obywateli, lecz chrześcian, wtedy możecie liczyć na nas, skoro zażądacie jakiej usługi.
Dawid, chłodny i blady, pozwolił mu się wygadać i odrzekł spokojnie:
— Ależ, panie, niczego nie żądam od pana. Sądziłem tylko, że mogę się zwrócić do pana barona.
Nathan, widząc, że rozmowa się zaostrza, przerwał spiesznie. Odciągnął Dawida i Marka w głąb parku, niby towarzysząc im ku wyjściu. Na grzmiący głos hrabiego, ojciec Crabot podniósł był głowę, lecz zaraz powrócił do światowej gawędki z ukochanemi penitentkami. A gdy Sangleboeuf powrócił do towarzystwa, rozległ się śmiech tryumfalny, gdyż przechwalał się przed damami i księdzem opowiadaniem, jak ostrą. odprawę dął dwom wstrętnym żydom.
— Cóż poradzić, wszyscy oni tacy — objaśniał Nathan, zniżając głos, gdy się oddalili o kilkanaście kroków. — Zawołałem zięcia, żebyście sami przekonać się mogli, jaki duch panuje w departamencie, to jest w wyższych klasach, między deputowanymi urzędnikami, sądownictwem. W jakiż więc sposób mógłbym być wam użytecznym? Nawetby mnie wcale nie słuchano.
Fałszywa dobroduszność, w której dźwięczał odwieczny, atawistyczny strach, jemu samemu wydała się zanadto tchórzliwą, bo dodał:
— Mają zresztą słuszność, podzielam ich zdanie, Francya — przedewszystkiem Francya, ze swą pełną chwały przeszłością i mocnemi trądycyami! Nie możemy wydać jej w ręce wolnomularzy i międzynarodowców... Wiesz co, kochany Dawidzie, na pożegnanie dam ci dobrą radę. Porzuć całą tę sprawę, bo stracisz na niej doszczętnie, zrujnujesz się. Brat sam się wykręci, jeżeli jest niewinny.
Po tych ostatecznych słowach, uścisnął im ręce i powrócił spokojnym krokiem, gdy oni w milczeniu wychodzili z parku. Na drodze dopiero spojrzeli na siebie prawie ubawieni, mimo zawodu, do tego stopnia scena, jakiej byli świadkami, wydała im się skończoną i typową.
— Śmierć żydom! — zawołał ironicznie Marek.
— A, parszywy żyd — dodał Dawid z goryczą. — Ni mniej ni więcej, tylko radzi mi, żebym opuścił brata. Sam nie zawahałby się wcale! Iluż braci wyrzekł się już i wyrzeknie jeszcze!... Stanowczo nie do moich stawnych, wszechmocnych współwyznawców pukać mi należy. Wstrętni tchórze!
Tymczasem sędzia Daix, przeprowadziwszy energicznie śledztwo, ociągał się z wydaniem rozkazu. Podejrzewano, że jest wystawiony na łup niepewności; surowy w pełnieniu obowiązków stanu, zbyt inteligentny, żeby nie domyślać się prawdy, z drugiej strony dbały był o opinię ogółu a krótko trzymany przez żonę. Pani Daix, także jedna z ulubionych penitentek ojca Crabota, brzydka a zalotna dewotka, pożerana była palącą ambicyą, cierpiąc nad miernością środków, marzyła o przeniesieniu do Paryża, strojach i zabawach, dzięki jakiejś głośnej sprawie. I właśnie dostała do rąk taką sprawę. Powtarzała ciągle mężowi, że byłby głupim, gdyby nie skorzystał ze sposobności, bo jeżeli będzie dość naiwnym, aby uwolnić wstrętnego żyda, to z pewnością skończą na barłogu. Daix jednak, uczciwy jeszcze, choć już zachwiany, walczył, nie spieszył, spodziewając się, że zajdzie jaki wypadek, który pozwoli mu pogodzić interes z obowiązkiem. Zwłoka zdawała się pomyślną Markowi, bo jakkolwiek znał pobudki sędziego, ale jako wieczny optymista, przekonany był, że prawda posiada w sobie niezwalczoną silę, której uledz muszą dusze wszystkich.
Od czasu rozpoczęcia sprawy, chodził często rankami do Beaumontu, do starego przyjaciela. Salvana, dyrektora szkoły normalnej. Salvan miewał zwykle dokładne wiadomości a rozmowa z nim dodawała Markowi wiary i otuchy. Same zresztą budynki szkoły, gdzie spędził trzy lata gorącego apostolstwa, pozostały mu drogiemi. Budziły w nim dawne wspomnienia: liczne i różnorodne wykłady, pokoje, które sami sprzątać musieli, wolne godziny w czasie nabożeństwa, które spędzali na mieście. Szkoła stała przy pustym placyku, na końcu ulicy de la République. Gdy wstępował do gabinetu dyrektora, wychodzącego na wązki ogródek, mógł sobie wyobrażać, że to dawny czas wakacyjny, że znów jest w przybytku spokoju i błogiego bezpieczeństwa.
Pewnego ranka, gdy Marek przyszedł do Salvana, spostrzegł w nim niezwykłe rozdrażnienie i zniechęcenie. Musiał najpierw czekać chwilę w przedpokoju, gdzie spotkał się z gościem, który właśnie wychodził z gabinetu. Był to nauczyciel Doutrequin, postać z nizkiem, upartem czołem i wygoloną twarzą urzędnika, przejętego swem posłannictwem. Gdy wszedł zkolei, uderzyło go rozdrażnienie Salvana, który zawołał, wznosząc ręce:
— Czy wiesz, mój drogi, co za ohydna nowina?
Średniego wzrostu, naturalny i energiczny, z twarzą pełną szczerości i pogody, oczy miał zwykle wesołe. Dziś pałały szlachetnym gniewem.
— Co się stało? — spytał Marek z niepokojem.
— Jakto, nie wiesz pan jeszcze!... Ano, zdobyli się, łotrzy, na odwagę. Daix wydał rozporządzenie, aby rozpocząć akcyę sądową.
Marek zbladł, nie mogąc zdobyć się na słowo a Salvan wskazał mu rozłożony na biurku numer »Le Petit Bcaumontais“.
— Doutrequin — dodał — który był tu właśnie, zostawił mi ten nikczemny świstek z nowiną i potwierdził mi jej wiarogodność, zna bowiem pisarza w trybunale.
Porwał dziennik, zgniótł go, rzucił z odrazą w kąt i mówił:
— Ten świstek nikczemny, to nienawistna trucizna, co psuje i upadla lud. Niesprawiedliwość panuje, bo kłamstwami bałamucą maluczkich, biedny lud francuzki, ciemny i łatwo wierzący w bajki, które schlebiają jego nizkim namiętnościom... Najgorsza zaś, że dziennik ten jest w rękach wszystkich, bo nie popiera żadnej partyi, jest bezstronnym zbiorem felietonów, wiadomostek i artykułów popularnych, przystępnych dla każdej inteligencyi. Tym sposobem, w ciągu wielu lat był przyjacielem, wyrocznią, chlebem powszednim naiwnych biedaków, masy, nieumiejącej myśleć samodzielnie. A teraz nadużywa swego wyjątkowego położenia ogromnej klienteli, wchodzi na żołd kłamstwa i wszetecznictwa i zbija pieniądze na szachrajstwach finansowych i podejrzanych awanturach politycznych... Że dzienniki programowe kłąmią i czernią, to nie ma żadnego znaczenia. Popierają jakąś stronę, jest to z góry wiadomem, widzi się rzecz w samym tytule. „La croix de Beaumont“ naprzykład, walczy okrutnie przeciwko naszemu Simonowi, nauczycielowi żydowi, mordercy i trucicielowi dziatek: to mnie nie wzrusza wcale. Ale że „Le Petit Beaumontais“ wydrukował znane ci obrzydliwe, podłe artykuły, denuncyacye i oszczerstwa, pełne błota — to prawdziwa zbrodnia, podstępne psucie ludu. Wkręcić się do prostaczków z dobroduszną miną i do każdej potrawy dosypywać im arszeniku, doprowadzać ich do obłędu, popychać do potwornych czynów, aby złapać więcej prenumeratorów — nie znam okropniejszej zbrodni! Bo, nie łudźmy się przecież. Jeżeli sędzia Daix nie wydał wyroku zaniechania dochodzeń, to dlatego jedynie, że czuje ciążącą nad sobą opinię ogółu; biedny, marny człowiek, posiadający uczciwość chwiejną a straszny czynnik zepsucia w żonie.
Opinią zaś kieruje „Le Petit Beaninontais“, pierwsza przyczyna niesprawiedliwości, siejba głupoty i okrucieństwa, rzucana wszędzie w szerokie masy, która teraz wyda oczywiście plon ohydny.
Salvan rzucił się na fotel przed biurkiem, z miną zrozpaczoną. Zapanowało milczenie; Marek przechadzał się zwolna, przytłoczony myślami, które podzielał. Zatrzymał się wreszcie i zapytał:
— A jednak trzeba coś postanowić; co zrobimy? Przypuśćmy, że wytoczą niegodziwy proces, toż Simon nie może być skazanym; byłoby to zbyt potwornem. Sądzę, że nie będziemy siedzieli z założonemi rękami... Gdy Dawid dowie się o tym strasznym ciosie, niezawodnie zechce działać. Co pan nam radzi zrobić?
— O, jakże chętnie działałbym sam, mój drogi panie, gdybyś mi dał możność działania!... Pojmujesz pan dobrze, iż w osobie nieszczęsnego Simona prześladują i zgnieść pragną nauczycieli świeckich. Nasza droga szkoła normalna jest rozsadnikiem tych bezwyznaniowców i kosmopolitów, których uwzięli się wygubić, ja zaś, dyrektor, jestem. szatanem, płodzącym misyonarzy ateizmu, o zgnieceniu których marzą oddawna. Co za tryumf dla bandy mnichów, gdyby nasz dawny uczeń zginął na szafocie za haniebną zbrodnię!... Biedna moja szkoło, marzyłem, że będziesz wielką, użyteczną, niezbędną dla dobra kraju, jakże smutne koleje oczekują cię teraz!
W słowach jego brzmiała głęboka wiara w użyteczność swej prący. Salvan, jako były nauczyciel, z umysłem jasnym i gotowym do walki o wiedzę i postęp, gdy mu powierzono dyrekcyę szkoły normalnej, wziął sobie za zadanie przygotowywać wzorowych nauczycieli, oddanych wiedzy doświadczalnej, wyzwolonych z pod wpływu Rzymu, takich, którzyby wykładali nareszcie ludowi prawdę i przygotowywali go do wolności, sprawiedliwości i pokoju. Widział w tem przyszłość narodu i ludzkości.
— Wszyscy pójdziemy z panem — zawołał Marek z uniesieniem — nie pozwolimy przeszkodzić panu w wypełnieniu najpilniejszego i najwyższego zadania chwili, dzieła zbawienia.
Salvan uśmiechnął się smutnie.
— Wszyscy, przyjacielu. A iluż was jest koło mnie?... Jesteś pan, był ten nieszczęśliwy Simon, na którego wiele liczyłem i panna Mazeline, twoja koleżanka z Jonville. A, gdyby mieć takich jak ona choć kilka tuzinów, przyszłe pokolenie poznałoby nareszcie prawdziwe obywatelki, żony i matki, wyzwolone z pod wpływu księży. Co do kolegi Ferou, umysł jego psuje się z nędzy i buntu, inteligencya jego zatruta goryczą... Reszta zaś, to stado obojętne, samolubne, gnijące w rutynie, dbałe tylko o pochlebianie przełożonym dla otrzymania pochwały. A są jeszcze i odstępcy, jak panna Rouzaire; — ta wystarczy za dziesięć zakonnic a w sprawie Simona jakąż okazuje niegodziwość! Zapominam o Mignot’cie, wszak to jeden z naszych najlepszych uczniów, niezły chłopiec, ale umysł niewyrobiony, zły lub dobry, zależnie od wpływów.
Ożywił się i ciągnął z mocą:
— Doutrequin naprzykład! Czyż jego historya nie jest rozpaczliwą? Syn nauczyciela, sam nauczyciel, miał piętnaście lat w 1870 roku; w trzy lata później wstąpił do szkoły normalnej, wzburzony, pod wpływem zaboru, wzrosły w nienawiści i żądzy odwetu. Całe wychowanie wówczas skierowane było ku podsycaniu miłości ojczyzny. Pożądano tylko żołnierzy; wojsko stało się świątynią, relikwią — toż samo wojsko, które od lat trzydziestu stoi z bronią u nogi, w ciągłem oczekiwaniu i pochłania miliardy. Stworzono też Francyę wojenną, zamiast Francyi postępu, prawdy, sprawiedliwości i pokoju, któraby mogła świat zbawić... I oto mamy takiego Doutrequina, dobrego nawet republikanina, niegdyś stronnika Gambetty, antiklerykała, który przez patryotyzm stał się antisemitą, a wreszcie zostanie klerykałem. Wypalił mi właśnie przed chwilą nadzwyczajną mówkę, echo artykułów z „Le Petit Beaumontais“: Francya przedewszystkiem; konieczność wyrzucenia żydów; poszanowanie armii, podniesione do godności dogmatu; racya stanu oddana na usługi zagrożonej partyi, nakoniec najszersza swoboda nauczania, czyli ofiarowanie zupełnej wolności braciszkom, aby ogłupiali lud. Tak wygląda bankructwo republikańskich patryotów z pierwszych dni po wojnie... A jednak Doutrequin jest człowiekiem uczciwym, doskonałym nauczycielem, dziś już ma pod sobą pięciu pomocników i najlepszą szkołę w Beaumont. Dwaj jego synowie są pomocnikami w naszym departamencie; wiem, że podzielają przekonania ojca z przesadą właściwą młodemu wiekowi. Dokąd zajdziemy, jeżeli taki duch panować będzie między nauczycielami ludowymi?... O, tak, wielki już czas przygotować innych, posłać naszemu biednemu, ciemnemu ludowi cały legion umysłów wolnych, któreby go nauczyły prawdy, jedynego źródła sprawiedliwości, dobroci i szczęścia!
Wypowiedział te słowa z takim ogniem, że Marek doznał otuchy.
— Poznaję cię, drogi mistrzu; nie masz zamiaru opuszczać stanowiska i w rezultacie zwyciężysz, bo prawda jest z tobą.
Salvan wyznał z uśmiechem, że uległ chwilowemu zniechęceniu. Ohydny proces, grożący Simonowi, wyprowadził go z równowagi.
— Pytasz mię pan o radę, co czynić?... Zobaczymy; rozważmy razem położenie i przyjrzyjmy się osobistościom.
Najpierw rektor Forbes. Człowiek łagodny i uprzejmy, bardzo oczytany, wielce inteligentny, tak był pogrążony w badaniu starożytnych dziejów, że żywił głuchą wzgardę dla czasów obecnych i stanowił proste kółko w maszynie, jako pośrednik między ministrem a uniwersytetem. Potem Le Barazer, inspektor akademii. Całą nadzieję przyszłego zwycięztwa Salvan pokładał w tym człowieku, pełnym odwagi i rozumu a przytem zręcznym polityku. Le Barazer, liczący zaledwie lat pięćdziesiąt, znał bohaterskie czasy, dopieroco ustanowionej Republiki, kiedy uznano konieczność szkoły świeckiej i obowiązkowej, jako podstawy prawdziwej, wolnej demokracyi. Z epoki pracy nad tym programem zachował nienawiść dla klerykalizmu i miał mocne przekonanie, że trzeba usunąć od nauczania księży, uwolnić umysły od wszelkich kłamliwych poglądów, jeżeli się pragnie widzieć w narodzie siłę, świadomość i potęgę; całkowity rozwój władz umysłowych. Ale podeszły wiek, liczne przeszkody, wreszcie wytrwały opór, stawiany przez kościół, dodały do jego republikańskiej gorliwości wielką przezorność, mądrą, i zręczną taktykę. Umiał korzystać z najmniejszej, zdobywanej powoli piędzi ziemi, potrafi! przeciwstawić napaściom wrogów niemy opór, gdy nie mógł działać siłą. Jako były profesor liceum w Paryżu, korzystał z władzy inspektorskiej, nie wchodząc nigdy w otwartą walkę ani z prefektem, ani z deputowanymi i senatorami, ale nie ustąpił, dopóki nie dopiął celu. Jemu to zawdzięczał Salvan, że mimo gwałtownych napaści partyi klerykalnej, mógł ze względnym spokojem prowadzić w szkole normalnej dzieło odrodzenia nauczycieli ludowych. On też jedynie mógł być użytecznym w sprawie obrony Simona przeciw podwładnemu Le Barazera, inspektorowi Mauraisinowi. Pozostawał bowiem jeszcze piękny Mauraisin a należało się spodziewać, że będzie zajadłym ten zdrajca uniwersytecki, zwolennik braciszków, co zwąchał, jaki wiatr wieje i przerzucił się na inna stronę, w przypuszczeniu, że Kościół zwycięży i dobrze zapłaci za oddane usługi.
— Czy wiesz pan, w jaki sposób świadczył? — ciągnął Salvan. — Podobno oskarżał Simona przed sędzią Daixem. I takim to jezuitom powierzają inspekcyę naszych szkół!... Albo Depinvillers, gospodarz liceum w Beaumont, który co niedziela bywa na mszy u świętego Maksencyusza, z żoną i dwiema szpetnemi córkami. Każdemu, oczywiście, należy zostawić swobodę przekonań. Wolno Depinvillersowi bywać na mszy, ale nie wynika z tego, aby miał oddawać w ręce jezuitów jeden z naszych średnich zakładów naukowych. A tymczasem ojciec Crabot tak samo panuje w naszem liceum, jak w kolegium Valmarie. Co za ironia losu: świeckie, republikańskie liceum, które zwykle uważają za rywala kolegium braciszków — stało się poprostu jego marną filią! Pięknie, doprawdy, spisuje się nasza republika, oddaje się w uczciwe i pewne ręce! Rozumiem, że Mauraisin pracuje dla przeciwnego obozu, bo ten wiecznie czynny i dobrze płaci.
Gdy Marek zabierał się do wyjścia, Salvan dodał jeszcze:
— Zobaczę się zatem z Le Barazerem... Nie warto go przynaglać, lubi działać we właściwym czasie i przy pomocy własnych środków. Jestem pewny, że uśmierzy Mauraisina a może nawet odda Simonowi ważniejszą usługę. Natomiast radzę panu zobaczyć się z panem Lemarrois, naszym merem i deputowanym, a starym przyjacielem pańskiego teścia. Zna go pan zapewne? Może się nam przydać.
Wyszedłszy na ulicę, postanowił Marek pójść zaraz do Lemarrois. Jedenasta bije, pewno więc zastanie go w domu. Przez ulicę Gambetty, przecinającą Beaumont od liceum do ratusza na dwie części, udał się na sławne miejsce przechadzek, aleję Jaffres, która przerzynała miasto w przeciwnym kierunku, od prefektury do katedry. Przy alei, w najbardziej arystokratycznej dzielnicy, posiadał Lemarrois wspaniały dom, w którym piękna paryżanka, pani Lemarrois, wydawała bale. Lemarrois, bogaty i znany już jako dobry doktór, ożenił się w Paryżu i powrócił do rodzinnego miasta w widokach politycznych. W młodości, będąc studentem medycyny, zetknął się z Gambettą i stał się jego ulubionym uczniem, zdecydowanym i zapalonym republikaninem. Uważano go też w Beaumont za filar mieszczańskiej republiki. Inteligentny i w gruncie poczciwy, zyskał łatwo popularność, zarówno przez uprzejmą dla wszystkich żonę, jak przez własne zalety, leczył bowiem darmo ubogich. Szybko także wybił się w polityce: z radcy miejskiego, został radcą głównym, wkrótce zaś deputowanym i merem. Piastując od lat dwunastu te godności, przywykł uważać je za swą własność i rzeczywiście był dotychczas niezaprzeczonym panem miasta i przywódcą deputowanych całego departamentu, do których przecie należało wielu zachowawców.
Ujrzawszy Marka na progu obszernego, z surową wytwornością umeblowanego gabinetu, podszedł ku niemu, życzliwie uśmiechnięty i wyciągnął obie ręce. Miał dużą głowę, profil przypominający stare medale, oczy jasne i żywe, włosy ciemne, zaledwie siwiejące, mimo zbliżającej się pięćdziesiątki.
— Dziwiłem się, że nie widuję szanownego pana. Domyślam się wybornie, co pana sprowadza... Cóż, obrzydliwa historya, ta sprawa Simona! Ze jest niewinny, to pokazuje wściekłość, z jaką go prześladują... Jestem po waszej stronie, całem sercem z wami.
Uszczęśliwiony dobrem przyjęciem, oświadczył Marek zaraz, że przychodzi prosić o jego pomoc, tak przecież potężną. Da się chyba coś zrobić, niepodobna dopuścić, aby sądzono i skazano niewinnego.
Lemarrois przerwał mu, wznosząc ręce do góry:
— Działać... zapewne, że należałoby działać... Tylko, co zrobić z opinią publiczną, kiedy cały departament tak wzburzony?... Pojmuje pan, że położenie polityczne staje się coraz trudniejszem. A tu wybory ogólne wypadają w maju, już za dziewięć miesięcy. Czy pan zdaje sobie sprawę, do jakich jesteśmy zmuszeni ostrożności, jeżeli nie zechcemy doprowadzić do upadku republiki?
Twarz mu nagle spochmurniała. Usiadł, bawiąc się kościanym nożem. Wyznawał, jak się boi rozdrażnienia panującego w całym departamencie, gdzie socyaliści rozwijali wielką działalność i zdobywali coraz więcej zwolenników. Nie obawiał się ich właściwie, bo żaden kandydat socyalistyczny nie miał widoków powodzenia; jeżeli jednak przy ostatnich wyborach przeszło dwóch zachowawców, z których jednym był Sangleboeuf, tak zwany „sojusznik republiki“; to stało się jedynie dzięki rozstrzeleniu głosów, spowodowanem przez socyalistów. Na przyszły rok walka będzie jeszcze cięższa. Wyraz „socyalista“ wymawiał z goryczą, w której malował się strach i gniew mieszczańskiej republiki-posiadaczki, wobec powolnego, lecz niezwalczonego wzrostu republiki socyalnej, zdążającej do posiadania.
— Jakże więc pan chce, abym wam pomógł. Mam związane ręce i nogi, bo musimy liczyć się z opinią ogółu... O, nie chodzi tu o mnie, jestem pewny, że zostanę wybrany; muszę się jednak solidaryzować z kolegami nie mogę ich zostawić na mieliźnie... Zresztą, gdyby chodziło tylko o mój wybór, poświęciłbym go zaraz i poszedłbym za głosem. sumienia, oświadczając głośno to, co uważam za prawdę. Ale tu w grę wchodzi republika, nie możemy dozwolić, aby ją w naszych osobach pobito... Ach, gdybyś pan wiedział, jakiego się czasem doznaje niesmaku!
Żalił się na prefekta, Hennebise’a, wystrojonego; pięknego eleganta w binoklach, który mu w niczem nie pomagał, w obawie narażenia się albo ministrowi, albo jezuitom a ciągle powtarzał z niepokojem: „Nie mówmy o sprawie!“ Jasnem było, że ciążył ku księżom i armii; należało zatem śledzić go, nie przestając kierować się taktyką jego dyplomacyi i jego kompromisów.
— Słowem, szanowny panie, jestem w rozpaczy. Muszę przez dziewięć miesięcy ważyć każdy krok, każde słowo, bo inaczej klerykali będą mieli przyjemność czytać obelgi, jakie wydrukuje na mnie „Le Petit Beaumontais“. Strasznie źle wypadła ta sprawa Simona... Gdyby nie wybory! Wystąpiłbym natychmiast otwarcie.
Nagle, wychodząc ze zwykłego spokoju, dodał z gniewem:
— Przytem, niedość było waszemu Simonowi, że nam rzucił na głowy swoją sprawę w chwili tak ciężkiej, jeszcze bierze sobie za adwokata Delbosa, zmorę całego porządnego towarzystwa. To już przechodzi wszelkie pojęcie. Chyba wasz Simon chce być koniecznie skazanym.
Marek słuchał ze ściśniętem sercem, spotykając jeszcze jeden zawód. Lemarrois był przecież uczciwym, dał tyle dowodów republikańskiej prawości!
— Delbos — rzekł nakoniec — jest człowiekiem wielkiego talentu. Mój biedny przyjaciel wybrał go, bo sądził, jak my wszyscy, że jest zupełnie odpowiedni w danym wypadku... Przytem, niewiadomo, czy inny adwokat podjąłby się sprawy...
W strasznych bo czasach żyjemy, świat nikczemnieje.
Lemarrois doznał wrażenia wymierzonego policzka. Poruszył się żywo, ale nie wybuchnął; — uśmiechnął się nawet i rzekł:
— Uważasz zapewne, młody przyjacielu, że jestem zanadto rozsądny? Jak się postarzejesz, zobaczysz sam, że w polityce nie zawsze można godzić czyny z zasadami... Ale dlaczego nie udasz się pan do kolegi Marcilly’ego; to wasz młody deputowany, ulubieniec i nadzieja inteligentnej młodzieży departamentu. Ja wchodzę już w szeregi starych, zużytych i ostrożnych safandułów; to przecież wiadomo. Marcilly, człowiek o inteligencyi tak szerokiej i wolnomyślnej, z pewnością stanie na czele was wszystkich. Idź pan do niego.
Wyprowadzając Marka aż na schody, ściskał mu znowu ręce i obiecywał pomagać, ile będzie mógł, skoro tylko okoliczności na to pozwolą.
W istocie, dlaczegoby nie zobaczyć się z Marcilly’m — myślał Marek. — Mieszka przy tejże alei Jaffres, o kilka zaledwie kroków; czasu jest dosyć, bo niema jeszcze dwunastej. Tem śmielej mógł się do niego udać, że zachwycony tak sympatycznym i literacko wykształconym kandydatem, zcicha agitował dla jego wyboru. Marcilly, rodem z Jonville, ukończył świetnie wyższą szkołę normalną, przez dwa lata był profesorem uniwersytetu w Beaumont a potem podał się do dymisyi i tamże postawił swoją kandydaturę. Młody deputowany, nizki, szczupły blondyn z uprzejmym zawsze uśmiechem na twarzy, podbijał nietylko serca kobiet, ale i mężczyzn rzadką umiejętnością mówienia każdemu, co powiedzieć należało, oraz usłużnością, którą wszystkich zobowiązywał. Młodzież zjednywał najwięcej jego wiek młody — miał zaledwie trzydzieści dwa lata — i piękne mowy, w których dotykał różnych zagadnień, z szerokością poglądu, wytwornością i wielką znajomością ludzi i rzeczy. Cieszono się z deputowanego, prawdziwie młodego, na którego można było liczyć. Wierzono, że odrodzi politykę, wniesie do niej krew dorastających pokoleń, wypowie ich dążenia językiem literackim, niepokalanie czystym i kwiecistym. I rzeczywiście, od trzech lat zajmował coraz ważniejsze stanowisko w izbie. Znaczenie jego tak rosło, że mówiono nawet o mianowaniu go ministrem, pomimo młodego wieku.
Marcilly, zajmując się z niestrudzoną usłużnością interesami wyborców, obrabiał jeszcze lepiej sprawy własne, umiał korzystać z każdej okoliczności, aby się posunął o stopień wyżej a wspinał się tak spokojnie i swobodnie, że nikomu jeszcze nie przyszło na myśl uważać go za karyerowicza, kandydata niecierpliwej, gorącej młodzieży, żądnego władzy i używania.
W pięknie urządzonem mieszkaniu Marcilly przyjął Marka po koleżeńsku, jakgdyby skromny nauczyciel wiejski był jego towarzyszem uniwersyteckim. Sam zaczął mówić ze wzruszeniem o Simonie, zapewniając, że całem sercem współczuje losowi nieszczęśliwego, że nie odmawia mu swej pomocy, że będzie za nim przemawiał, że zobaczy się z ludźmi wpływowymi. Oświadczył jednak z niezmierną delikatnością, iż należało zachować wielką przezorność z powodu nadchodzących wyborów. Była to, wprawdzie łagodniejsza w formie, ale w gruncie rzeczy ta sama odpowiedź, jaką dał Lemarrois: głuche postanowienie niedziałania, aby nie wystawić na szwank świętej arki, jaką były kandydatury już postawione. Dwie szkoły różniły się w sposobach, stara była więcej szorstką, mniej ugrzecznioną niż młoda, obie jednak spotykały się w zaciętości, z jaką strzegły cząstki zdobytej władzy. Marek po raz pierwszy odczuł w Marcilly’m doskonale rozwiniętego karyerowicza, chłodno zdecydowanego zbierać plony swych zachodów. Musiał jednak dziękować, wychodząc, bo młody deputowany przysięgał mu pomoc, kazał rozporządzać sobą dowoli i zasypywał go słodkiemi słówkami.
Wróciwszy do Maillebois, Marek pełen był obaw i troski. A gdy po południu wybrał się do Lehmanów, aby im zanieść słowa pociechy, zastał całą rodzinę w rozpaczy. Tak się spodziewali uwolnienia dla braku dowodów! Dawid, wzburzony okropną wiadomością, liczył jeszcze na jakiś cud, który nie dopuści do ohydnego procesu. Wypadki jednak następowały szybko. Izbę oskarżeń opanowała jakaś dziwna potrzeba pośpiechu, tak że sąd orzekł, iż sprawa rozpocznie się jaknajprędzej, zaraz we wrześniu. Wówczas Dawid z gorącą wiarą w niewinność brata, z mocą ducha, która miała go pasować na bohatera, odzyskał całkowicie odwagę i pewność. Skoro nie moża i było uniknąć tej hańby, trzeba znieść proces, ale gdzież będzie sąd, który ośmieli się skazać Simona, wobec zupełnego braku dowodów? Przypuszczenie skazania wydawało się potwornem, niemożliwem. Simon w więzieniu ciągle głosił swoją niewinność a jego spokój i wiara, że zostanie wkrótce uwolniony, wlewały, za każdem widzeniem, ufność i pociechę w serce bratu. U Lehmanów stawiano nawet z góry projekty... Simonowa mówiła, że pojadą, na miesiąc wypoczynku do przyjaciół w Prowancyi. Podczas właśnie tego nowego przebłysku nadziei, zaprowadził Dawid Marka do Delbosa, aby pomówić o sprawie.
Młody adwokat mieszkał przy ulicy Fontanier, w handlowej dzielnicy miasta. Był synem chłopa z okolicy, prawo skończył w Paryżu, gdzie się ocierał o młodzież socjalistyczną. Dotychczas jednak nie należał do żadnej partyi, nie natrafiwszy jeszcze na żadną rozgłośną sprawę, która decyduje o życiu. Przyjmując sprawę Simona, której koledzy się zlękli, postawił krok stanowczy. Studyował ją pilnie i rozpalał się na myśl, że stanie wobec władz, wobec całej masy wsteczników, którzy, dla uchronienia od upadku starej, zgniłej budowy społecznej, spiskowali na zgubę istoty ludzkiej. W rezultacie doszedł do przekonania, że zbawienie kraju leży w socyalizmie czynnym, tej nowej sile wyzwolonego nareszcie ludu.
— A więc walka! — zawołał wesoło, wprowadzając gości do wązkiego, zawalonego książkami i aktami gabinetu. — Nie wiem, czy zwyciężymy, ale dokuczymy im porządnie.
Był drobny i suchy, włosy miał czarne, mówił z zapałem a oczy mu błyszczały ogniście. Głos miał wspaniały i gorący, posiadał dar nadzwyczajnej wymowy, logicznej i ścisłej a pełnej polotu.
Dawida uderzyła głównie wątpliwość, z jaką wyrażał się o zwycięztwie. Wypowiedział więc znowu zdanie, które powtarzał od tygodnia.
— Że zwyciężymy — to pewna. Gdzież znajdzie się sąd, coby skazał mego brata bez żadnych dowodów?
Delbos spojrzał na niego i roześmiał się spokojnie.
— Mój kochany panie, wyjdźmy na ulicę a zobaczysz pan, że dwunastu pierwszych lepszych obywateli, których spotkamy, napluje panu w twarz i nazwie parszywym żydem. Nie czytujesz pan widocznie „Le Petit Beaumontais“ i nie znasz pięknej duszy swych współczesnych. Nieprawdaż, panie Froment, że łudzić się byłoby rzeczą niebezpieczną i karygodną?
A gdy Marek opowiedział o zawodach, jakie go spotkały u osób wpływowych, stał się jeszcze bardziej pesymistycznym, chcąc wyleczyć ze złudzeń brata swego klienta. Salvan — powiadał — to niezaprzeczenie człowiek uczciwy i apostoł, ale zagrożony i sam raczej potrzebujący obrony, Le Barazer ocali, co się da, to jest pozwoli Simona skazać, a zachowa swą władzę dla obrony nauczania świeckiego. Poczciwy Lemarrois, wczoraj jeszcze prawy republikanin, dziś jest na drodze niepokoju, prowadzącej do wstecznictwa. Na wspomnienie Marcilly’ego Wybuchnął gwałtownie:
— Ach, ten słodki Marcilly, nadzieja młodej inteligencyi, co kokietuje wszystkie postępowe partye! Na niego zgoła liczyć nie można. Był i jest kłamcą a stanie się renegatem i zdrajcą. Wszyscy oni dają tylko słowa, ale nie można oczekiwać od nich ani czynu, ani szczerości, ani odwagi.
Rozprawiwszy się ze światem uniwersyteckim i politycznym, wziął się Delbos do sądownictwa. Pewnym był, że sędzia Daix zwąchał prawdę, ale ją szybko ominął pod grozą domowych kłótni, któremi żona go dręczyła, nie chcąc dopuścić, aby uwolnił „wstrętnego żyda“. A zrobił to nie bez wyrzutów sumienia, bo był urzędnikiem sumiennym i w gruncie uczciwym. Niebezpiecznym był również prokurator republiki, rzeźki Raul de la Bissonnière, którego oskarżenie, przyodziewane zwykle w formę literacką, jaką się lubił posługiwać, będzie zapewne okrutnem. Pochodząc z drobnej a próżnej szlachty, prokurator uważał służenie republice za wielkie poświęcenie i pragnął za to zapłaty w postaci szybkiego awansu, który wedle możności przyspieszał, będąc jednocześnie stronnikiem rządu i kleru, patryotą i zajadłym antysemitą. Co zaś do Graguona — przedstawia on typ jowialnego prezesa sądu, lubiącego wino, polowanie i dziewczyny, popisującego się dowcipkami i udaną szorstkością a będącego w istocie sceptykiem, bez czci i wiary, na łasce silniejszego. Mamy nakoniec sąd przysięgłych, nieznany jeszcze, ale łatwy do przewidzenia: kilku sklepikarzy, kilku dymisyonowanych kapitanów, może dwóch lub trzech budowniczych, doktorów lub weterynarzy, urzędników, kapitalistów i przemysłowców a wszystkich zatrutych, drżących o własną skórę, powolnych ogólnemu obłędowi.
— Widzisz więc pan — kończył gorzko Delbos — że brat pana, opuszczony przez wszystkich za to, że tak niezręcznie potrzebuje pomocy w chwili, kiedy obawa rezultatu wyborów wszystko powstrzymuje, bo paraliżuje nawet przyjaciół prawdy i sprawiedliwości, będzie sądzony przez piękny komplet głupoty, egoizmu i tchórzostwa.
A widząc bolesną zadumę Dawida, dodał:
— Nie damy się im pożreć bez hałasu. Wolałem jednak przedstawić panu brutalnie stan rzeczy... A teraz rozpatrzmy sprawę.
Znał zgóry podstawę oskarżenia. Opowiadał, że wszyscy świadkowie ulegli jakiejś straszliwej presyi. Po za opinią publiczną, wśród której żyli a która przenikała ich, jak powietrze zatrute zarazą, pracowały jeszcze nad nimi jakieś tajemnicze siły, oplątywały ich siecią codziennych napomnień, poddawały myśli, dyktowały odpowiedzi wobec sędziego. Podobno panna Rouzaire zupełnie stanowczo zapewniała, że o kwadrans do jedenastej słyszała, jak Simon powracał do domu. Mignot nawet, jakkolwiek z mniejszą pewnością, twierdził również, że o tej samej godzinie słyszał odgłos kroków i głosy. Głównie jednak działano na uczniów Simona, dzieci Bongardów, Savinów, Doloirów i Milhommów, których stawienie się w sądzie będzie niezmiernie wzruszającem. Wyciągano ich na słowa nieprzychylne dla oskarżonego. Sebastyan Milhomme mianowicie oświadczył z głośnym płaczem, że nigdy nie widział, aby kuzyn Wiktor przyniósł od braciszków wzór pisma, podobny do znalezionego przy zamordowanym. Z tego powodu opowiadano o niespodziewanej wizycie u pani Edwardowej Milhomme jej dalekiego kuzyna, generała Jarousse’a, dowodzącego dywizyą w Beaumont. Nie przyznawał się nigdy do pokrewieństwa, aż naraz przypomniał je sobie i przyszedł z przyjaznemi odwiedzinami, które zdumiały i olśniły kupcowę materyałów piśmiennych. W oskarżeniu robiono silny nacisk na nieudane poszukiwania owego przypuszczalnego włóczęgi, oraz na to, że nie znaleziono żadnego świadka, stróża nocnego, lub przechodnia, któryby widział Simona, wracającego, jak utrzymywał, piechotą z Beaumont do Maillebois. Prawda, że nie można było również dowieść, aby powracał koleją, gdyż żaden urzędnik nie przypominał sobie, aby widział Simona; biletów zaś powrotnych brakowało kilka a niewiadomo było, do kogo należały. Bardzo ważnemi miały być także zeznania braciszka Fulgentego i ojca Philibina, zwłaszcza tego ostatniego, bo twierdził podobno, że ma stanowczy dowód, iż wzór pisma pochodził ze szkoły Simona. Na dobitkę, dwaj eksperci, wyznaczeni przez sąd, panowie Badoche i Trabut, w nieczytelnym, zaledwie zaznaczonym zygzaku podpisowym, rozpoznali stanowczo inicyały imienia i nazwiska Simona, E. i S., złączone w monogram.
Od tej pory akt oskarżenia był gotowy. Simon kłamał, gdyż z pewnością wrócił pociągiem, który wychodzi z Beaumontu o wpół do jedenastej i w dwanaście minut przybywa do Maillebois. O kwandrans przed jedenastą był więc w domu a panna Rouzaire zapewnia, że właśnie o tej godzinie słyszała, jak otwierał drzwi, chodził i rozmawiał. Z drugiej strony, nie ulegało wątpliwości, że Zefiryn, odprowadzony o dziesiątej z kaplicy Kapucynów, nie położył się zaraz, lecz układał święte obrazki, które znaleziono w porządku na stole. Zbrodnia zatem zaszła pomiędzy jedenastą a kwadrans na dwunastą, wypadki dały się objaśnić bardzo naturalnie: Simon, widząc u siostrzeńca światło, wszedł, zastał go w bieliźnie, bo chłopiec zabierał się do snu. Zapewne uległ, wobec tego aniołka o wychudłem ciele kaleki, napadowi manii erotycznej. Dowodzono również, że nienawidził dziecka, wściekły, że było katolikiem; robiono nawet przypuszczenia morderstwa rytualnego, bo legenda zapuściła mocne korzenie w umysły tłumów. Zresztą, nie sięgając tak daleko, łatwo było odtworzyć całą scenę: ohydny czyn Simona, opór dziecka, walka, krzyki, przerażenie zbrodniarza, który wpycha w usta ofiary, co ma pod ręką, a gdy gałka z papieru wypadła i wydarł się okrzyk straszniejszy uduszenie. Trudniej dawało się wytłómaczyć, jakim sposobem Simon miał przy sobie numer „Le Petit Beaumontais“ i wzór pisma, pomieszane razem. Gazetę wydobył napewno z kieszeni, bo przecież nie należała do dziecka. Co do wzoru pisma, oskarżenie wahało się zrazu, czy był w pokoju chłopca, czy także u Simona w kieszeni; przyjęto wreszcie to ostatnie przypuszczenie, gdy eksperci zaświadczyli, że wzór był podpisany inicyałami Simona. Wreszcie, po dokonaniu zbrodni wszystko szło już samo przez się: Simon zostawił ciało na ziemi a pokój w nieładzie, otworzył tylko okno, aby przypuszczano, że tamtędy wszedł morderca. Był jedynie w najwyższym stopniu niezręcznym, zostawiając zgnieciony wzór i dziennik koło łóżka, co świadczyło, jak dalece stracił przytomność. Nie zaraz też poszedł do pokoju żony, która podawała godzinę dwunastą bez dwudziestu minut, jako chwilę powrotu męża; zapewne usiadł gdzieś na schodach, żeby się uspokoić. Nie obwiniano wprawdzie Simonowej o wspólnictwo, dawano jednak do zrozumienia, że nie mówiła prawdy, opowiadając o wesołem usposobieniu i czułości, jaką mąż miał okazywać owej nocy. Jako dowód służyło zeznanie Mignota, który utrzymywał, że nauczyciel drżał wybladły i ledwie mógł się utrzymać na nogach, gdy następnego dnia obudził go, zdziwiony, że nie wstaje i oznajmiał mu straszną wiadomość. I panna Rouzaire i braciszek Fulgenty i ojciec Philibin, wszyscy twierdzili zgodnie, że Simon był blizkim zemdlenia wobec ciała dziecka, jakkolwiek okazywał wówczas oburzającą oschłość serca. Nie byłże to najbardziej obciążający dowód? Wina nędznika nie przedstawiała wątpliwości dla nikogo.
Wyłożywszy w ten sposób podstawę oskarżenia, Delbos ciągnął dalej:
— Jasnem jest, że niepodobieństwa moralne są w tem uderzające. Nikt rozsądny nie uwierzy, aby Simon był winnym. Po zatem można jeszcze zauważyć nieprawdopodobieństwa materyalne. Nie trzeba się jednakże łudzić: straszne to opowiadanie tak dobrze jest zbudowane, że opanuje wyobraźnię tłumu i stanie się jedną z owych legendowych bajek, co nabierają siły niezwalczonej prawdy... Naszą zaś słabą stroną jest to, że nie możemy przeciwstawić tworzącej się legendzie — historyi innej, prawdziwej. Hypoteza nocnego włóczęgi, o którą wam chodzi, może się przydać na to jedynie, aby rzucić wątpliwość w umysły sędziów, bo i ona również podlega bardzo poważnym zarzutom. Kto więc jest winowajcą i jakim ma być plan mojej obrony?
Marek, słuchający dotychczas w pełnem uwagi milczeniu, nie zdołał powstrzymać okrzyku, w którym wybuchało całe, powoli wyrabiane przekonanie.
— Nieulega wątpliwości, że gwałcicielem i mordercą jest jeden z braciszków!
Ucieszony Delbos, potakując energicznym giestem, dodał:
— Nieinaczej. Jestem także najzupełniej tego pewnym. Im więcej badam sprawę, tem uparciej dochodzę do tej jedynej prawdy.
A gdy stroskany Dawid ze znękaniem pochylił głowę, adwokat dodał:
— Rozumiem, że oskarżać bez stanowczego dowodu jednego z braciszków, wydaje się panu rzeczą, nader niebezpieczną dla pańskiego brata. Masz pan zupełną słuszność, bo jeżeli nie zdołamy jaknajwyraźniej ujawnić wskazanego przez nas mordercy, to sprawie naszej przybywa dyfamacya, którą przypłacimy srodze, wobec rozpanoszonej dzisiaj bezmyślnej reakcyi klerykalnej... Muszę jednak bronić, a najlepiej dowiodę niewinności pańskiego brata, gdy wykażę, kto musi być, kto jest napewno winowajcą. Powiesz mi pan, że chodzi właśnie oto, aby go znać, otóż chciałbym pomówić z wami o tem gruntownie.
Rozpatrywano dalej sprawę. Marek wytłómaczył, dlaczego jest pewnym, że zbrodnię mógł popełnić jedynie członek szkoły braciszków. Przedewszystkiem wzór pisma pochodził najwidoczniej od nich, dowodem tego było to, co zaszło u pani Milhomme, owo wyznanie a potem zaprzeczenie Sebastyana. Dalej, podpis, którego brakowało wraz z kawałkiem papieru; tu kryła się prawda, czuł to dobrze, ale nie mógł dojść tajemnicy. Decydującym zaś moralnym dowodem były nadzwyczajne zachody braciszków, aby oskarżyć i zgubić Simona. Nie poruszaliby tak nieba i ziemi, żeby nie potrzebowali ocalić jakiejś parszywej owcy. Coprawda, pragnęli też za jednym zamachem zgnieść wychowanie świeckie i zapewnić tryumf zagrożonego Kościoła. Nakoniec gwałt i morderstwo nosiły wyraźne piętno habitu w tej mieszaninie ohydy i religijności, w owym okrutnym a podstępnym sadyzmie. Dowody te przecież, oparte jedynie na logice i rozumowaniu, nie wystarczały. Marek sam to przyznawał chętnie i rozpaczał, że musi robić poszukiwania wśród takiej ciemności, zamieszaniu i grozie, które niewidzialne a zręczne ręce nagromadzały coraz bardziej.
— Nie posądzasz pan przecież — zapytał Delbos — ani braciszka Fulgentego, ani ojca Philibina?
— O, nie — odpowiedział. — Widziałem obydwóch przy ciele dziecka, w dzień odkrycia zbrodni. Braciszek Fulgenty wrócił napewno do szkoły we czwartek wieczorem prosto z kaplicy Kapucynów. Zresztą, jest to człowiek próżny i bzikowaty, ale nie myślę, aby był zdolny do tak strasznego czynu... Co zaś do ojca Philibina — dowiedziono, że nie opuszczał wcale tego wieczora kolegium Valmarie. I on także, przy całem swem prostactwie, wydaje mi się w gruncie uczciwym.
Po chwili milczenia, Marek, zapatrzony w dal, zaczął znowu:
— A jednak owego rana, gdym przyszedł, czułem w powietrzu coś, czego sobie wytłómaczyć nie mogę. Ojciec Philibin podniósł ośliniony i podarty numer „Le Petit Beaumontais“ i wzór pisma. Ciekawym, czy nie skorzystał z chwili, aby odedrzeć i zniszczyć róg wzoru, gdzie mogła być jakaś wskazówka. Wprawdzie pomocnik Mignot, który widział wzór, twierdzi teraz, jakkolwiek wahał się przedtem, że rogu odrazu brakowało.
— A trzej pomocnicy, braciszkowie Izydor, Łazarz i Gorgiasz? — spytał znowu Delbos.
Dawid, który na swoją rękę czynił poszukiwania z gorliwością, inteligencyą i godną uwielbienia cierpliwością, potrząsnął głową.
— Wszyscy trzej — odparł — mają alibi, które w sądzie poprą nietylko ich towarzysze, ale wiele innych osób pobożnych. Dwaj pierwsi wrócili, podobno, do szkoły razem z dyrektorem, braciszkiem Fulgentym. Braciszek Gorgiasz znowu odprowadzał jednego z chłopców, ale miał być z powrotem już o wpół do jedenastej, co zaświadczają wszyscy w klasztorze, oraz różne osoby świeckie, przyjaciele braciszków, co prawdą jest, bo widzieli go jak powracał.
Marek z miną zadumaną, patrząc wdał, jak człowiek w wiecznej pogoni za prawdą, wtrącił znowu:
— Nie mam żadnego zaufania do tego braciszka Gorgiasza, myślałem o nim... Chłopiec, którego odprowadzał, jest to Polydor, siostrzeniec Pelagii, kucharki moich teściów; wypytywałem go, ale to chłopak podstępny, próżniak i kłamca, badanie go wprowadziło mię w jeszcze większe zamieszanie... Ale postać braciszka Gorgiasza ciągle mam przed oczami. Podobno jest brutalny, zmysłowy, cyniczny, przesadnie pobożny, twardy i dziki na punkcie religii. Zresztą słyszałem, że dawniej miewał stosunki z ojcem Philibinem a nawet z ojcem Crabotem... Tak, sądziłem przez chwilę, że właśnie braciszek Gorgiasz jest owym zbrodniarzem. Ale cóż, istnieją tylko przypuszczenia.
— Zapewne — rzekł Dawid, potrząsając znowu głową — temu Gorgiaszowi niedobrze z oczu patrzy, podzielam zupełnie pańskie wrażenie. Ale czy roztropnem byłoby oskarżać go, na podstawie rozumowań, jak pan słusznie zauważasz? Nie mielibyśmy za sobą ani jednego świadka, wszyscy poprą braciszka i oczyszczą go z naszych bezbożnych zarzutów.
Delbos słuchał uważnie.
— Niepodobna mi bronić pańskiego brata — odparł — jeżeli nie wydamy wojny wrogiemu obozowi... Co więcej, jedyną pomoc, jakiej się spodziewać możemy, da nam, być może, sam Kościół. Wszyscy sobie opowiadają, że stara waśń między biskupem Bergerotem a rektorem kolegium Valmarie, wszechmocnym ojcem Crabotem zaostrzyła się bardzo silnie, właśnie z powodu sprawy Simona... Przekonany jestem, że owa podstępna mądrość, owa wyczuwana przez was, niewidzialna ręka, co kieruje w cieniu całą sprawą — to ojciec Crabot. Nie podejrzewam, naturalnie, aby sam był winnym, ale on to jest wolą i siłą, co osłania winowajcę. Napadając zatem na niego, uderzamy w samą głowę... Prócz tego będziemy mieli po swojej stronie biskupa, nie otwarcie, rzecz prosta, ale czyż nie cenne takie poparcie, nawet skryte?
Marek uśmiechnął się z powątpiewaniem, jakgdyby chciał powiedzieć, że nie można nigdy liczyć na poparcie Kościoła w rzeczach prawdy i sprawiedliwości ludzkiej. Podług niego także, ojciec Crabot był istotnym wrogiem; dotrzeć zatem do niego, probować go pognębić — znaczyło rozpocząć prawdziwą walkę. Rozmawiali więc o ojcu Crabot’cie, o jego przeszłości, o której krążyła cała, dość tajemnicza legenda. Miano go za nieprawego wnuka jednego ze sławnych generałów, księcia za czasów pierwszego cesarstwa i okoliczność ta wobec dusz patryotycznych otaczała dzisiejszy jego stan duchowny głośną chwałą bitew i zwycięstw. Ale jeszcze bardziej wzruszała serca historya jego powołania, romantyczna przygoda, która go popchnęła do zakonu. W trzydziestym roku życia, bogaty, elegancki, piękny Crabot miał zaślubić zachwycającą wdowę, księżnę wielkiego rodu i ogromnej fortuny, gdy śmierć okrutna zabrała narzeczone w kwiecie wieku. Ten cios piorunowy rzucił go, jak zwykł był mawiać, w ramiona Boga, ukazując mu gorzką nicość radości tego świata. Zyskał przez to tkliwą czułość kobiet; były mu nieskończenie wdzięczne, że szukał schronienia u Niebios przez miłość jedynej, uwielbianej kobiety. Potem druga legenda, otaczająca początek fundacyi kolegium Valmarie, ostatecznie podbiła mu serca dam z okolicy. Posiadłość Yalmarie należała onego czasu do starej hrabiny de Quédeville, która słynęła niegdyś z przygód miłosnych, osiadła tam pod koniec żywota i oddała się krańcowej pobożności. Syn jej i synowa zginęli z wypadku w podróży a hrabina miała przy sobie wnuka i jedynego spadkobiercę, Gastona, dziewięcioletniego, niesfornego chłopca, używającego wciąż gwałtownych słów i łobuzerskich zabaw. Nie mogąc dać sobie z nim rady a bojąc się oddać go na pensyę, postanowiła wziąć do domu nauczyciela, Był nim ojciec Philibin, młody wówczas, dwudziestosześcioletni jezuita, pochodzenia i obejścia chłopskiego, ale zalecony jako człowiek niezmiernej stanowczości charakteru. On to zapewne wprowadził do domu hrabiny starszego od siebie o pięć lub sześć lat ojca Crabota, który świeżo zajaśniał aureolą miłosnej historyi o tak tragicznem a świętem rozwiązaniu. W pół roku potem ojciec Crabot, przyjaciel i spowiednik hrabiny, panował w Valmarie jako prawy władcą, złe języki zaś dodawały: jako kochanek pani domu, w której odżyły, mimo późnego wieku, dawne namiętności i zmysłowość. Była chwila, kiedy zamierzano oddać Gastona do ojców jezuitów w Paryżu, bo hałaśliwy chłopak zakłócał błogi spokój królewskiej rezydencyi, jej pięknych drzew, jej potoków i aksamitnych łąk. Wdrapywał się na wysokie topole do gniazd kruków, rzucał się w ubraniu do wody, dla łowienia węgorzy, wracał obszarpany, z pokaleczonemi rękami i nogami, z pokrwawioną twarzą i nawet sławny ze stanowczości ojciec Philibin, nie mógł go utrzymać w rygorze. Nagle, trudne położenie rozwiązało się samo przez się w sposób bardzo dramatyczny. Gaston utonął na przechadzce, pod dozorem ojca Philibina. Według wersyi nauczyciela, miał wpaść w wir niebezpieczny, z którego napróżno usiłował go wyciągnąć piętnastoletni wyrostek, syn miejscowego ogrodnika, Jerzy Plumet, towarzysz zabaw Gastona, który nadbiegł, zobaczywszy zdaleka wypadek. Zrozpaczona hrabina zmarła po roku, zapisawszy Valmarie i cały majątek ojcu Crabot’owi a raczej podstawionemu drobnemu bankierowi klerykalnemu w Beaumont, z poleceniem założenia w posiadłości wolnego kolegium, pod zarządem jezuitów. Wkrótce ojciec Crabot został rektorem kolegium, które od dziesięciu lat kwitło pod jego kierunkiem. Królował znowu w Valmarie zgłębi surowej o nagich ścianach celi; sam ją sprzątał, a za całe umeblowanie posiadał wązkie łóżko, stół i dwa krzesła. Damy spowiadał zwykle w kaplicy, mężczyzn zaś lubił dopuszczać do celi, jakgdyby pysznił się swojem ubóstwem i samotnością. W stosunkach z kolegium trzymał się umyślnie, niby groźne bóstwo na uboczu, pozostawiając ojcu Philibinowi, prefektowi, codzienne zajmowanie [się wychowańcami. Zwykle rzadko bywał widziany, ale w dnie wizyt nie opuszczał sali gościnnej, przyjmował uprzejmie rodziny, zwłaszcza damy i panny miejscowej arystokracyi, zajmował się przyszłością tych, których nazywał swemi drogiemi synami lub córkami, kojarzył małżeństwa, wyrabiał korzystne miejsca i kierował tem świetnem towarzystwem ku większej chwale Boga i swego zakonu. W ten sposób stał się osobistością wpływową.
— W gruncie rzeczy — zaczął Delbos — ojciec Crabot wydaje mi się miernotą a cała jego siła pochodzi z głupoty świata, w którym się obraca. Daleko mniej ufam owemu poczciwemu ojcu Philibinowi; robi na mnie dziwne wrażenie udaną szorstkością, i otwartością... Historya z czasów hrabiny de Quedeville jest mocno podejrzana; ta śmierć dziecka i te wątpliwej uczciwości zabiegi o majątek... Co najgorsza, że jedyny świadek utonięcia, Jerzy Plumet, syn ogrodnika, jest dziś braciszkiem Gorgiaszem, którego ojciec Philibin bardzo pokochał i z którego zrobił zakonnika. Teraz, w obecnych zagmatwanych wypadkach — znowu widzimy tę trójkę razem i bardzo być może, iż tu się mieści węzeł sprawy. Bo jeżeli winowajcą jest braciszek Gorgiasz, to dwaj inni będą. się wysilali, aby go ocalić, nietylko dla spokoju Kościoła, ale również z osobistych powodów, ze strachu, aby opuszczony nie wydał ich, i nie zdradził trupa, jakiego mają na sumieniu... Na nieszczęście jednak, masz pan słuszność, stajemy wciąż wobec tej samej przeszkody: są to tylko przypuszczenia i rozumowania, podczas kiedy powinniśmy posiadać mocne, uzasadnione i dowiedzione fakty. Jednem słowem, czynimy w dalszym ciągu poszukiwania, bo powtarzam, obrona moja jest możliwą w tym jedynie razie, gdy będę dostatecznie uzbrojonym, aby wystąpić jako oskarżyciel i mściciel.
Dawid i Marek z rozmowy z Delbosem nabrali nowego zapału. Tak jak przewidzieli, ujrzeli niebawem z radością że w obozie klerykalnym wybuchła niezgoda. Ksiądz Quandieu, proboszcz w Maillebois, od początku sprawy nie ukrywał wiary w niewinność Simona. Nie posuwał się wprawdzie do podejrzewania jednego z braciszków, chociaż nie były mu obcemi wszystkie skandale w zgromadzeniu. Samem postępowaniem przecież okazywał, jak, potępia gwałtowną kampanię braciszków i kapucynów, którzy usiłowali całą okolicę przeciągnąć na swoją stronę. Każdy ich nowy podbój pozbawiał go parafian, posiadał jednak umysł nadto szeroki i oświecony, aby w imię religii samej, martwić się zwycięztwem najmarniejszych przesądów. Potem, wobec nagłego zatrucia całej opinii publicznej, pozostał biernym, nie mówił już wcale o sprawie, zrozpaczony, że parafia biednieje i pustoszeje i drżący, jako prawdziwie pobożny kapłan, żeby nie zohydzili samego Boga, jego Boga dobroci, miłosierdzia i miłości, czyniąc z niego potwora niesprawiedliwości i kłamstwa. Jedyną pociechę miał w tem, że biskup Bergerot, którego często odwiedzał, lubił go i podzielał jego opinię. Bergerota, mimo wielkiej pobożności oskarżano, narówni z nim o galikanizm, co znaczyło poprostu, że nie chciał ulegać niewolniczo Rzymowi i że jego czysta wiara oburzała się na bałwochwalstwo obrazów i na bezczelny wyzysk fabrykantów fałszywych cudów. Ze smutkiem śledził za najściem na miasto Maillebois kapucynów, którzy zbijali pieniądze na kaplicy świętego Antoniego Padewskiego, sprowadzając przez straszną i nieuczciwą konkurencyę ruinę kościoła świętego Marcina, parafii jego ulubionego księdza Quandieu. Najbardziej niepokoiło biskupa, że po za kapucynami czuł jezuitów, całą, dobrze wyćwiczoną armię swego wroga, ojca Crubota, który coraz więcej rozszerzał swoje wpływy i sprzeciwiał się we wszystkiem biskupowi a marzył, iż zajmie jego miejsce na czele dyecezyi. Bergerot miał do zarzucenia jezuitom, że zamiast ludzi pociągać do Boga, zniżają Go do poziomu ludzkiego, uważał, że są sprawcami kompromisów światowych, osłabienia wiary i praktyk religijnych, co było przyczyną upadku Kościoła. Widząc, jak są zajadli na Simona, pragnął dobrze poznać sprawę i badał ją z księdzem Quandieu, który miał sposobność czerpać wiadomości u źródła. Wyrobił więc sobie pogląd na sprawę a może nawet wiedział, kto jest winowajcą. Czyż mógł jednak wydać zakonników na łup, bez zaszkodzenia religii? Nie miał do tego dosyć odwagi. Znosił przymusowe milczenie z goryczą i niepokoił się tą potworną i tragiczną histoiyą, w jaką wplątano jego wymarzony Kościół pokoju, sprawiedliwością dobroci.
Nie całkiem jednak biskup Bergerot zrezygnował. Nie chciał opuścić ukochanego księdza Quandieu i pozwolić, aby przekupnie w świątyni Pańskiej, jak ich nazywał, zrujnowali go zupełnie. Skorzystał zatem z objazdu dyecezyi, przybył do Maillebois i sam celebrował, aby powrócić dawną świetność kościołowi świętego Marcina, którego główna nawa datowała z czternastego stulecia. W czasie przemowy, ośmielił się ganić grube przesądy i wyraźnie nawet wspomniał o handlu, jakiemu się oddawali kapucyni w swojej kaplicy, niby w ulicznym bazarze. Było to wyraźne, wszyscy też zrozumieli, że pocisk wymierzony był w kierunku ojca Teodozego a po za nim i ku samemu ojcu Crabotowi. A gdy jeszcze na zakończenie wyraził biskup nadzieję, że Kościół francuzki pozostanie zawsze czystem źródłem prawdy i sprawiedliwości, zrobiono prawdziwy skandal. Upatrując w tych słowach aluzyę do sprawy Simona, oskarżano biskupa, iż wydaje braciszków w ręce żydów, sprzedawczyków i zdrajców. Powróciwszy do biskupiego pałacu, ksiądz Bergerot musiał się przerazić swojej odwagi wobec goryczy, którą go pojono a gdy ksiądz Quandieu przybył, aby mu podziękować, biskup i zwyczajny proboszcz podobno płakali razem.
W Beaumont, w miarę zbliżania się sesyi sądu przysięgłych, wzrastało wzburzenie. Izba oskarżeń odesłała akta trybunałowi i sprawa naznaczoną została na poniedziałek, dwudziestego października. To też wystąpienie biskupa wywołało niesłychane wrzenie namiętności. „Le Petit Beaumontais“ siał nienawiść, drukując co rana ohydne artykuły, pełne kłamstw i obelg. Okazywał więcej zawziętości na biskupa, niż „La Croix de Beaumont“, chociaż ten pozostawał w rękach jezuitów. Simoniści nabrali nieco otuchy, widząc niespodziewane poparcie ) biskupa Bergerota. Antisimoniści zaś skorzystali z tego, aby zatruwać opinię publiczną nowemi bajkami, jak nadzwyczajny wymysł o syndykacie żydowskim, założonym jakoby w celu podkopywania za miliony wszelkich potęg świata. Biskup miał dostać trzy miliony. Od tej chwili całe miasto opanowało szaleństwo i żądza miażdżenia przeciwników. Od najniższych do najwyższych warstw towarzyskich, od roboczego przedmieścia Mauviot, do arystokratycznej alei Jaffres, nie pomijając handlowej ulicy Fontanier i ważkich, przyległych uliczek, walka stawała się coraz groźniejszą a nieliczni simoniści ginęli w rozszalałych i ciągle wzrastających falach antisimonistów. Obrzucano obelgami dyrektora szkoły normalnej, Salvana, jako podejrzanego o simonizm a oklaskiwano gospodarza liceum, Depinvillers’a za to, że był patryotą i antisemitą. Podkupione bandy zbierały się po zaułkach wraz z młodzieżą klerykalną i przebiegały miasto, grożąc rabunkiem sklepom żydowskim. Najsmutniejsze zjawisko przedstawiali robotnicy republikanie, po części socyaliści, którzy pozostawali obojętni a nawet występowali przeciw sprawiedliwości. Zapanował prawdziwy terror, wraz z niezmiernem tchórzostwem. Wszystkie potęgi społeczne sprzymierzyły się przeciwko nieszczęśliwemu oskarżonemu, który z więzienia wołał wiecznie, że jest niewinnym. Uniwersytet, z rektorem Forbes’em na czele, nie dawał znaku życia, nie chcąc się kompromitować. Administracya, w osobie prefekta Hennebise’a, pozostała od początku obojętną, byle nie narazić się na kłopoty. Mężowie polityki, senatorowie i deputowani, jak to przepowiedział Lemarrois, milczeli, obawiając się, że nie zostaną wybrani, jeżeli nie będą podzielali zdania wyborców. Kościół, gdy przestano liczyć się z biskupem a zwierzchnika widziano w ojcu Crabot, żądał stosów i tępienia żydów, protestantów i wolnomularzy. Jenerał Jarousse, w imieniu armii wzywał do oczyszczenia kraju, do osadzenia na tronie cesarza, lub króla, wyrznąwszy przedtem bezbożników i antinarodowców. Pozostawało sądownictwo, ku któremu zwracały się nadzieje wszystkich, bo czyż nie w jego ręku spoczywało rozwiązanie sprawy, skazanie wstrętnego żyda, które jedynie miało zapewnić zbawienie Francyi? To też prezes Gragnon i prokurator republiki Raul de la Bisonnière nabrali wielkiego znaczenia a nikt o nich nie wątpił, gdyż ogólnie znanym był zarówno ich antisimonizm, jak pragnienia awansu i żądza popularności.
Kiedy dowiedziano się imion sędziów przysięgłych, wzmogły się gwałty i intrygi. Pomiędzy tymi sędziami najwięcej było kupców, kilku przemysłowców, dwóch dymisyonowanych kapitanów, jeden doktór i jeden budowniczy. Rozpoczęła się natychmiast kampania, starano się wywierać na nich najstraszniejszy nacisk. „Le Petit Beaumontais“ wydrukował nazwiska ich i adresy, grożąc wściekłością tłumu, gdyby ośmielili się nie skazać więźnia. Otrzymywali bezimienne listy, wizyty, które mąciły ich spokój a przyjaciele błagali ich, aby pamiętali o żonach i dzieciach. W salonach alei des Jaffres najmodniejszą zabawą było zgadywanie opinii każdego z przysięgłych. „Skażą, czy nie skażą?“ — stało się grą towarzyską. Zwłaszcza w dzień przyjęć u pięknej pani Lemarrois, w sobotę, nie mówiono o niczem innem. Bywały tam wszystkie damy: i mała, czarna generałowa Jarousse, która, mimo brzydoty, ohydnie zdradzała męża, i wspaniała jeszcze, melancholiczna prezesowa Gragnon, ideał aplikantów sądowych i prefektowa Hennebise, sprytna a ostrożna paryżanka, która słuchała zawsze uważnie a mówiła niewiele. Ukazywała się tam również cierpka pani Daix, żona sędziego śledczego a niekiedy nawet pani prokuratorowa de La Bissonière, łagodna, nikła kobiecina, która rzadko bywała z wizytami. Wszystkie te panie wzięły udział w wielkim balu, wydanym przez Sangleboeufów w Désirade, z porady barona Nathana, który skłonił Lię, dziś katoliczkę Maryę, aby się otrząsnęła z lenistwa i stanęła w szeregu innych dam dla służby dobrej sprawie. W istocie rola kobiet w sprawie była bardzo ważną: zastępowały prawdziwą armię, jak się wyraził młody deputowany, Marcilly, który, w oczekiwaniu zwycięztwa, był simonistą wobec jednych, antisimonistą wobec innych. Ostatecznie wzburzyła umysły kłótnia z powodu artykułu, jaki ogłosił pewnego dnia „Le Petit Beaumontais“; dowodził on konieczności prowadzenia części badań i przesłuchania niektórych świadków przy zamkniętych drzwiach. Dziennik napewno sam tego nie wymyślił; czuć tu było głęboką, znajomość tłumu, nadzieję, że tajemnica nada oskarżeniu cechę potworną i ułatwi skazanie niewinnego, pod pozorem zarzutów, nieznanych publiczności. Simoniści, poczuwszy niebezpieczeństwo, zaprotestowali, żądali pełnego światła, rozpraw jawnych; antisimoniści zaś przeciwnie, opanowani cnotliwem oburzeniem, krzyczeli, że to skandal, że nie wolno obrażać uszu uczciwych ludzi obrzydliwemi szczegółami, jak naprzykład raport lekarza sądowego, w którym podane były rezultaty sekcyi w sposób niemożliwy do czytania wobec kobiet. Ostatni tydzień upłynął w Beaumont w strasznem zamieszaniu.
Nadszedł wreszcie stanowczy dzień dwudziestego października. Z początkiem roku szkolnego Marek musiał powrócić do Jonville z żoną i córeczką, które pani Duparque i pani Berthereau w tym roku zatrzymały na całe wakacye. Zgodził się na to tem chętniej, że dłuższy pobyt w Maillebois pozwolił mu osobiście robić poszukiwania, niestety, bezskuteczne. Z drugiej strony tyle cierpiał z powodu przymusu, jaki sobie zadawał w domu staruszek, gdzie nie mówiono ani słowa o głośnej sprawie, że z przyjemnością powrócił do swojej cichej szkoły, pomiędzy bandę rozbawionych dzieci, śród których miał swoich ulubieńców. Ponieważ podał się na świadka moralności do obrony, ze drżeniem więc oczekiwał procesu, z upartą przecież wiarą w prawdę i sprawiedliwość, to jest w zwycięzkie uwolnienie. Wydawało mu się niemożliwem, aby w czasach obecnych, we Francyi, w tym kraju wolnym i szlachetnym, skazano człowieka bez dowodów.
Gdy przybył w poniedziałek rano do Beaumontu, miasto wyglądało jak w stanie oblężenia. Sprowadzono wojsko; żandarmi i żołnierze stali u bram pałacu sprawiedliwości, tak, iż chcąc tam wejść, musiał zwyciężać różne przeszkody, jakkolwiek miał formalne wezwanie. Wewnątrz schody i korytarze były również obsadzone wojskiem. Obszerna, odświeżona sala posiedzeń lśniła się od złoceń i fałszywych marmurów w surowem świetle sześciu dużych okien. Na dwie godziny przed otwarciem rozpraw była już zapełnioną. Za fotelami sędziów gromadziło się całe wyższe towarzystwo Beaumontu. Panie w pięknych strojach pozasiadały, gdzie mogły, nawet na ławkach świadków. Miejsca stojące, gdzie już było gwarno, zajęła publiczność, widocznie dobrze przebrana, wśród której widniały twarze zakrystyanów, płatnych krzykaczy ulicznych, oraz fanatycznej młodzieży katolickiej. Oczekiwanie trwało tak długo, że Marek miał czas rozejrzeć się po fizyonomiach i odczuć, w jakiem środowisku Wrogich namiętności sprawa rozegrać się miała.
Wszedł sąd — Gragnon z asesorami a za nimi prokurator La Bissonnière. Pierwsze formalności załatwiono szybko a tymczasem szeptano, że losowanie przysięgłych nie bez trudności się odbyło, gdyż wielu z wyznaczonych przez los odmówiło udziału pod różnemi pozorami, tak bardzo bali się osobistej odpowiedzialności w sprawie. Weszło nareszcie kolejno dwunastu sędziów przysięgłych i zajęli miejsca z ponuremi minami skazańców. Pięciu kupców, dwóch przemysłowców, dwóch kapitalistów, jeden lekarz, jeden budowniczy i jeden dymisyonowany kapitan. Budowniczy Jacquin, człowiek pobożny, pracujący przy pałacu biskupim, został mianowany prezydującym, jako najpierw wyciągnięty w losowaniu. Obrona Simona nie sprzeciwiała się temu wyborowi, gdyż Jacquin miał zasłużoną sławę prawego i uczciwego człowieka. Antisimoniści doznali niejakiego zawodu na widok przysięgłych, których oczekiwano niecierpliwie a teraz szeptano ich nazwiska. Niektórzy zdawali się niepewnymi, spodziewano się sądu bardziej zdecydowanego, niosącego zgóry potępienie. Potem nastało głębokie milczenie, zaczęło się badanie Simona. Wątły, niezgrabny, robił ogólnie złe wrażenie. A gdy się wyprostował i odpowiadał sucho i spokojnie, wydał się bezczelnym. Prezydujący, Gragnon, przybrał odświętną, drwiącą minę, nie spuszczając małych, szarych oczu z adwokata Delbosa, tego, jak go nazywał „anarchisty“, którego postanowił zgnieść jednym palcem. Tymczasem dowcipkował, starał się wywołać śmiech na sali, rozdrażniając się w duszy spokojnem zachowaniem Simona, który nie kłamiąc, nie popełniał sprzeczności i nie dał się przyłapać. Gragnon stawał się zuchwałym, ale daremnie starał się wywołać protest Delbosa, który, znając go dobrze, milczał z uśmiechem na twarzy. Rezultaty pierwszego dnia uradowały simonistów a zaniepokoiły przeciwników, gdyż oskarżony w słowach bardzo jasnych wykazał dokładnie, o której godzinie wrócił do Maillebois i jak poszedł prosto do pokoju żony a prezydujący nie mógł przeciwstawić jego oświadczeniu żadnego pewnego, dowiedzionego faktu. Przy wyjściu z sali, świadków oskarżonego przyjęto gradem obelg i mało nie przyszło do bójki na schodach pałacu sprawiedliwości.
We wtorek, wobec jeszcze większego napływu publiczności, zaczęło się badanie świadków. Najpierw stawał pomocnik nauczyciela, Mignot, który był mniej stanowczym, niż przy pierwotnem badaniu, nie śmiał już teraz dokładnie określać godziny, kiedy usłyszał odgłos kroków i rozmowy, jakgdyby sumienie tego prostego a uczciwego chłopca zawahało się przed strasznemi skutkami podobnego świadectwa. Panna Rouzaire za to okazała się w swej dokładności nielitościwie twardą, oznaczyła wyraźnie i spokojnie godzinę: trzy kwadranse na jedenastą, dodając nawet, że doskonale poznała głos i kroki Simona. Następnie przesunął się szereg urzędników kolejowych i celnych, prostych przechodniów, którzy mieli stwierdzić, czy oskarżony wsiadł na pociąg o wpół do jedenastej, jak zapewniał akt oskarżenia, czy też wrócił piechotą, podług własnej wersyi. Zeznania trwały nieskończenie długo, były powikłane i sprzeczne, zrobiły jednak wrażenie raczej przychylne dla oskarżonego. Z kolei wystąpili oczekiwani niecierpliwie ojciec Philibin i braciszek Fulgenty. Krótkie zeznanie pierwszego zrobiło zawód, bo jezuita ograniczył się na kilku, przyduszonym głosem powiedzianych zdaniach, objaśniających, jak znalazł ciało dziecka na ziemi, koło łóżka. Braciszek Fulgenty przeciwnie, ubawił całą salę gwałtownością tego samego opowiadania, które zaczął z szalonemi gestami połamanego pajaca i uszczęśliwiony ze sprawionego efektu, gmatwał i psuł wszystko od początku sprawy. Zawołano nakoniec trzech pomocników, braciszków Izydora, Łazarza i Gorgiasza, specyalnie wezwanych przez obronę. Delbos, który dwom poprzednim świadkom zadał parę tylko nieważnych pytań, powstał, gdy braciszek Gorgiasz stanął przy kratkach. Dawny chłopak wiejski, syn ogrodnika z Valmarie, Jerzy Plumet, obecnie zakonnik Gorgiasz, był mężczyzną tęgim, chudym i muskularnym, z czołem nizkiem i twardem, występującemi policzkami, grubemi ustami i dużym, orlim nosem. Czarna, wygolona twarz drgała mu nerwowo w okolicach ust, wierzchnia warga podnosiła się na lewo, ukazując mocne zęby, jakgdyby w mimowolnym złym i szyderczym uśmiechu. Gdy wszedł, ubrany w stary, czarny habit z białym, wątpliwej czystości rabatem, po sali przebiegł dziwny, niewytłómaczony dreszcz. Rozpoczął się odrazu pojedynek między adwokatem a braciszkiem, posypały się pytania ostre, jak ciosy szpady, odpowiedzi cięte, jak odwety szermierki. Chodziło o wieczór zbrodni, o to, ile czasu potrzebował na odprowadzenie Polydora, o godzinę, o której wrócił do szkoły. Straciwszy wątek, publiczność słuchała badania, nie domyślając się, jak jest ważnem, osobistość bowiem świadka była jej obcą. Braciszek Gorgiasz zresztą, zamsze z miną złą i szyderczą, miał odpowiedź na wszystko: przytaczał dowody i upewniał, że o wpół do jedenastej spał już w celi. Zawołano po raz drugi braciszków Izydora i Łazarza, sprowadzono odźwiernego szkoły i dwóch mieszkańców Maillebois, którzy owego wieczora przechadzali się dopóźna: wszyscy przysięgali, potwierdzając zapewnienia braciszka. Prezydujący Gragnon wtrącił się również do pojedynku, uważając, że była to dobra sposobność, aby odebrać głos Delbosowi, za to, że stawiał braciszkowi ubliżające pytania. Delbos odpowiedział, postawił wnioski i wywołał tem przerwę. Gorgiasz z miną tryumfującą rzucał zukosa pogardliwe spojrzenia, jakby chciał mówić bezczelnie, że nie obawia się niczego pod opieką swego Boga złości i pomsty, strasznej dla niewiernych. A chociaż Delbos nie osiągnął żadnego doraźnego skutku, wywołał przecież wielkie wrażenie. Niektóre osoby zdjął strach, że rzuci wątpliwość w umysły przysięgłych i pomoże Simonowi wydobyć się z matni. Przerażenie opanowało także cały zakon, bo podniesiono nową. kwestyę, po zeznaniu dwóch ekspertów, panów Badoche’a i Trabuta, którzy, wśród powszechnego zdumienia, tłómaczyli, jakim sposobem odnaleźli inicyały Simona, E i S, połączone razem w zygzaku podpisowym na wzorze pisma, gdzie nikt ich nie dostrzegał. W gruncie rzeczy wzór był jedynym dowodem materyalnym w procesie, wszystko się na nim opierało, ztąd zeznanie tych niezwykłych ekspertów nabierało ogromnej wagi. Uzasadniało ono potępienie Simona. Ojciec Philibin, który słuchał uważnie rozpraw, pojął to dobrze, zażądał więc, aby go ponownie zawezwano przed kratki. Cichy z początku i umyślnie w cień usunięty, opowiedział teraz grzmiącym głosem historyę o liście Simona do przyjaciela, na którym widział tenże sam podpis. A gdy prezydujący Gragnon nastawał, żądając szczegółów, Philibin wzniósł rękę ku Chrystusowi i patetycznym głosem oświadczył, że jest to tajemnica spowiedzi i zapadł w milczenie. Drugie posiedzenie zamknięto wśród gorączki i nieopisanego zamieszania.
W środę nasunęła się kwestya rozpraw przy zamkniętych drzwiach. Chodziło o przesłuchanie raportu lekarza sądowego i zeznania dzieci. Prezydującemu przysługiwało prawo żądania rozpraw przy drzwiach zamkniętych. Nie zaprzeczając mu tego prawa, Delbos zabrał głos, pokazał całe niebezpieczeństwo tajemnicy i zakończył postawieniem nowych wniosków. Pomimo to, Gragnon najspokojniej wydał rozkaz, aby żandarmi, których w sali było pełno, usunęli publiczność. Rozporządzenie zostało natychmiast wykonane. Ludzie tłoczyli się w nieładzie i ze wzruszeniem i namiętnością dyskutowali na korytarzach. Przez dwie godziny przeszło, podczas trwania tajemnych rozpraw, wzmagało się podniecenie ogólne. Ciągłe wiadomości, straszne jakieś nowiny krążyły między tłumem, jakgdyby to, co mówiono w sądzie przysięgłych, przedostawało się przez mury. Powtarzano sobie raport lekarza sądowego, komentowano każde wyrażenie, dodając okropne, nieznane szczegóły, które potwierdzały winę Simona. Potem roztrząsano zeznania dzieci Bongard’ów, Doloir’ów, Savin’ów i Milhomme’ów. Wkładano im w usta to, czego nigdy nie mówiły. Utwierdzało się przekonanie, że hańbił wszystkie dzieci. Utrzymywano też, mimo protestu Delbosa, który uważano za komedyę, iż simoniści sami żądali rozpraw przy drzwiach zamkniętych, aby ocalić szkołę świecką od podobnych brudów. Skazanie Simona stawało się teraz pewnem, ludziom bowiem, dla których nie wystarczało bezpodstawne oskarżenie o gwałt i morderstwo, odpowie się tem, co zaszło w czasie tajemnych rozpraw. Kiedy drzwi otworzono, publiczność rzuciła się, wpadła jak orkan do sali, rozglądając się po kątach, węsząc powietrze, chłonąc straszne, wymarzone historye. Koniec posiedzenia upłynął na zeznaniach kilku świadków, przedstawionych przez obronę, świadków moralności, między którymi znajdował się Marek. Wszyscy stwierdzali dobroć i łagodność Simona, jego miłość i uwielbienie dla żony i dzieci.
Jeden z tych świadków zwrócił na siebie nieco uwagi; był to inspektor Mauraisin, którego Delbos wezwał umyślnie, aby mu dokuczyć. Mauraisin, oficyalny przedstawiciel uniwersytetu, szarpany był chęcią, przypodobania się antisimonistom i bojaźnią narażenia sobie swego przełożonego, inspektora akademii, Le Barazera, sprzyjającego simonistom.
Musiał zrazu przygnać, że Simona darzył jedynie pochwałami, potem dopiero probował wybrnąć, podając niejasne insynuacye o jego moralności, skrytym charakterze i gwałtownem sekciarstwie namiętności religijnych.
Czwartek i piątek wypełniło oskarżenie La Bissonnière’a i obrona Delbosa. Podczas debatów La Bissonière starał się jaknajmniej wtrącać, robił tylko notatki, lub oglądał paznogcie. W głębi ducha był zakłopotany i stawiał sobie pytanie, czyby nie odrzucić niektórych oskarżeń, wobec kruchości dowodów. To też mowa jego była dosyć nikła. Aby podtrzymać oskarżenie, poprzestał na podniesieniu całego prawdopodobieństwa winy. W zakończeniu zażądał poprostu zastosowania paragrafów prawa. Mówił zaledwie przez dwie godziny, powodzenie miał niewielkie a wywołał wielki niepokój. Delbosowi nie starczyło czasu na obronę, musiał ją zakończyć nazajutrz. Pewny siebie, suchy i nerwowy odmalował najpierw postać Simona, tak cenionego i kochanego w szkole, posiadającego w ognisku domowem uroczą żonę i rozkoszne dzieci. Potem, przedstawił całą zwierzęcość ohydnej zbrodni i zapytał, czy taki człowiek mógł popełnić czyn podobny. Rozbierał jeden po drugim mniemane dowody oskarżenia, wykazując ich niepodobieństwo i nicość. Mówiąc o wzorze pisma i raporcie ekspertów, stał się okrutnym, dowiódł, że ten jedyny dowód materyalny procesu nie mógł być przypisywanym Simonowi, namacalnie wykazał niedorzeczność raportu Badoche’a i Trabuta. Dyskutował i odrzucał świadectwa, nawet te, które złożono przy zamkniętych drzwiach, co znowu ściągnęło n.in gromy prezydującego Gragnona i wywołało kłótnię. Od tej chwili zagrażany był ciągle odebraniem głosu, z obrońcy stał się oskarżycielem, stawiał przed sadem i braciszków i kapucynów i jezuitów nawet.
Dotarł wyraźnie do ojca Crabota, aby, jak zamierzał, zadać cios przywódcy. Dowodził, że zbrodnię mógł popełnić tylko braciszek, wskazał wyraźnie, nie wymieniając jednak nazwiska, na braciszka Gorgiasza; wyliczył wszystkie powody, które wy tworzyły jego pewność w tej mierze, opowiedział o głuchej robocie, o rozległym spisku klerykalnym, którego Simon stał się ofiarą a który miał na celu skazać niewinnego, aby ocalić winowajcę. Zwracając się do przysięgłych, zawołał w zakończeniu, że wymagają od nich skazania nie mordercy Zefiryna, lecz nauczyciela świeckiego, żyda. Ten finał obrony, przerywany uwagami prezydującego i krzykami publiczności, był prawdziwym tryumfem wymowy i postawił Delbosa w pierwszym rzędzie obrońców, ale groził jego klientowi srogim wyrokiem. Rzeczywiście La Bissonière odpowiedział zaraz, przybierając minę bolesnego oburzenia. Prawił o strasznym skandalu, którego się dopuszczono: obrońca śmie oskarżać jednego z braciszków, nie podając żadnego poważnego dowodu. Co więcej, wskazuje jako wspólników owego braciszka, jego przełożonych i innych zakonników a nawet pewną wysoko położoną osobistość, przed którą wszyscy uczciwi ludzie ze czcią schylali głowę. Stawało się to obrazą religii, rozkiełznaniem namiętności anarchistów i wiodło cały kraj w przepaść, zgotowaną przez bezwyznaniowców i kosmopolitów. Przez trzy godziny blizko rzucał w ten sposób, w kwiecistym stylu, pioruny na wrogów społeczeństwa, prostując małą figurkę, jakby już miał wzlecieć na wysokości, o których marzył. Nakoniec zaczął ironizować, zapytywał, czy wystarczało być żydem, aby być uznanym za niewinnego i żądał od przysięgłych surowego sądu, żądał głowy hańbiciela i zabójcy dzieci. Osypano go szalonemi oklaskami a gwałtowna, rozpaczliwa odpowiedź Delbosa wywołała tylko obelgi i groźby.
Dopiero o siódmej wieczorem sędziowie przysięgli opuścili salę i udali się na naradę. Pytania, postawione przez sąd były nieliczne, spodziewano się przeto, że za godzinę wszystko się skończy i można będzie pójść na obiad. Noc zapadła a kilka dużych lamp, słabo oświetlało obszerną salę. Na ławkach prasy, gdzie pracowali jeszcze przybyli zewsząd dziennikarze, umieszczono kilka świec, które płonęły jak gromnice. W zadymionej i dusznej atmosferze, wśród wielkich, tragicznych cieni, wszystkie damy wytrwale siedziały na miejscu, cały tłum czekał uparcie, przybierając, w niepewnem oświetleniu fantastyczne kształty. Rozkiełznane namiętności wybuchały w głośnych rozmowach, w ogłuszającym hałasie i rozdrażnieniu; wrzało na sali, niby w gorącym kotle. Kilku simonistów oświadczało tryumfująco, że przysięgli nie mogą skazać. Mimo hałaśliwej owacyi po odpowiedzi La Bissonière’a, antisiinoniści, którzy, dzięki mądrym zabiegom Gragnona, napełniali salę, byli zdenerwowani i drżeli z obawy, aby im się nie wymknęła ofiara. Zapewniano, że budowniczy Jacquin, przewodniczący przysięgłych, zwierzył się przed kimś, iż doznaje, jako sędzia, niepokoju wobec zupełnego braku dowodów. Wymieniano trzech innych sędziów, których wyraz twarzy w czasie rozpraw wydawał się przychylnym dla oskarżonego. Uwolnienie stawało się możliwem. Oczekiwano tedy coraz niecierpliwiej a czekanie wlokło się nieskończenie długo, wbrew wszelkim przypuszczeniom. Wybiła godzina ósma, potem dziewiąta — przysięgli nie wracali. Naradzali się od dwóch długich godzin, nie mogąc zapewne dojść do porozumienia. Niepewność wzrastała przez to jeszcze mocniej. Jakkolwiek drzwi od sali narad były szczelnie zamknięte, dochodziły, niewiadomo jakim sposobem, pogłoski i wiadomości, które do reszty rozdrażniały wygłodzoną, zmęczoną i zniecierpliwioną publiczność. Rozeszła się nagle wieść, że przewodniczący przysięgłych kazał w imieniu kolegów poprosić prezesa sądu. Inna wersya głosiła, że sam prezes sądu zgłosił się do przysięgłych i nalegał, aby się z nimi zobaczyć, co uważano za krok niezbyt poprawny. I znowu upłynęły długie chwile oczekiwania. Co prezydujący mógł robić u przysięgłych? Legalnie powinien był tylko wyjaśnić im stosowanie prawa w razie, gdyby nie znali skutków głosowania. Trwało to za długo, jak na proste wyjaśnienie, tak, że rozeszła się dziwna pogłoska wśród zaufanych Gragnona, którzy nie domyślali się zapewne olbrzymiej doniosłości podobnej nowiny. Jakiś dowód został zakomunikowany w ostatniej chwili prezesowi sądu, który uważał za konieczne zawiadomić o nim przysięgłych w nieobecności obrońcy i oskarżonego. Dziesiąta już biła, gdy sąd przysięgłych powrócił.
W sali, nagle oniemiałej i pełnej niepokoju, skoro sąd wszedł, rzucając czerwoną plamę na ruchome ciemne tło, powstał budowniczy Jacquin, przewodniczący przysięgłych. Wyglądał bardzo blado, pokazywał to wyraźnie promień światła od lampy. Głosem nieco słabym wypowiedział zwykłą formułę. Sąd przysięgłych odpowiadał twierdząco na wszystkie pytania, ale przyznawał okoliczności łagodząco, zupełnie zresztą nielogicznie, jedynie dla uniknięcia kary śmierci. Dożywotnie ciężkie roboty, takim był wyrok, który prezydujący, Gragnon, odczytał z miną zadowolonego birbanta, nosowym, drwiącym głosem. Prokurator, La Bissonnière, pozbierał spiesznie swe papiery; wyglądał jak człowiek głęboko uszczęśliwiony, że otrzymał to, czego sobie życzył. Wśród publiczności wybuchnęły natychmiast rzęsiste oklaski wycia zgłodniałej psiarni, której rzucają na pastwę gorącą jeszcze a długo ściganą ofiarę. Był to szał kanibalów, którzy dorwali się nareszcie ludzkiego mięsa. Po nad ten dziki zgiełk wzniósł się jednak i panował nad okrutną naganką nieustanny, uporczywy okrzyk Simona:
— „Jestem niewinny! jestem niewinny“!
Poniósł on siew prawdy w dal, do serc uczciwych. Adwokat Delbos ze łzami wzruszenia pomylił się ku oskarżonemu i uścisnął go po bratersku.
Dawid, który nie chciał być obecnym przy procesie, aby nie drażnić jeszcze mocniej nienawiści untisemitów, czekał na rezultat u Delbosa, przy ulicy Fontanier. Palony gorączką, do dziesiątej liczył minuty, nie wiedząc czy cieszyć się, czy smucić z opóźnienia. Co chwila wychylał się przez okno i nasłuchiwał. Z wyglądu ulicy, z krzyków przechodniów domyślił się okropnej nowiny a widok załzawionego, złamanego Marka, potwierdził jego przypuszczenia. Markowi towarzyszył Salvan przybity także niezmiernie; spotkali się przy wyjściu z sądu i razem weszli do Dawida. Nastąpiła tragiczna chwila rozpaczy; zdawało się, że wszystko, co dobre i sprawiedliwe ginie, przywalone na zawsze gruzami. Nadszedł i Delbos, który dopieroco odprowadził do celi ogłuszonego ciosem, lecz nie upadłego na duchu Simona. Rzucił się Dawidowi na szyję, uściskał go tak samo jak przed chwila jego brata i zawołał:
— Płacz, mój przyjacielu! Jest to największa niesprawiedliwość całego wieku!
Powróciwszy do Jonville z początkiem roku szkolnego, Marek, prócz udręczeń z powodu sprawy Simona, musiał jeszcze na swoją rękę prowadzić walkę. Proboszcz Cognasse, chcąc dokuczyć nauczycielowi, starał się podbić mera, chłopa Martineau przez pośrednictwo jego pięknej żony.
Ksiądz Cognasse, wysoki, chudy, kanciasty, z podbródkiem oznaczającym upór, z ostrym nosem i nizkiem czołem pod gęstą, czarną czupryną, strasznym był człowiekiem. Oczy błyszczały mu wojowniczym ogniem a zrzadka myte, węzłowate ręce były jakby stworzone do skręcania karku ludziom opornym. W czterdziestym roku życia miał przy sobie jedyną służącę, Palmirę, sześćdziesięcioletnią starą, pannę, garbatą, złą i skąpą. Jeszcze groźniejsza niż proboszcz, była postrachem okolicy a broniła swego pana, warcząc i szczerząc zęby, niby brytan. Opowiadano, że ksiądz Cognasse dochowywał ślubu czystości, ale jadł i pił obficie, chociaż nie upijał się nigdy. Jako syn chłopa, ograniczony i uparty, stosował się ściśle do katechizmu, twardo rządził parafianami, surowo pilnował praw a przedewszystkiem wymagał, aby mu płacono; nie darował grosza, nawet najbiedniejszym. Usilnie też pragnął owładnąć merem, aby stać się tym sposobem prawdziwym panem gminy, rządzić nią w duchu religii i powiększyć zarazem swe dochody. Spór między nim a Markiem powstał z powodu trzydziestu franków, które gmina płaciła rocznie nauczycielowi za dzwonienie w kościele. Marek pobierał tę sumę, ale stanowczo odmówił dzwonienia.
Niełatwo przecież było zdobyć sobie mera, gdy czuł jakie poparcie. Był to człowiek tego samego wieku, co proboszcz, rozrosły, o twarzy kwadratowej, rudych włosach i jasnych oczach, małomówny i podejrzliwy. Uważano go za najbogatszego rolnika w gminie; rozległe grunta zjednały mu wielki szacunek, tak, iż od dziesięciu lat stale wybieranym był na mera w Jonville. Umiał zaledwie czytać i pisać; politykę swą opierał na trzymaniu się na uboczu, to też nie lubił wybierać między kościołem i szkołą, chociaż koniec końcem brał zawsze stronę silniejszego. W głębi ducha sympatyzował raczej z nauczycielem, gdyż we krwi miał odwieczną urazę chłopa do księdza, co próżnuje a używa życia, nic nie robi a każe sobie płacić, opanowuje żony i zniesławia córki — wszystko w imię niewidzialnego, złego i zawistnego Boga. Chociaż nie wypełniał obowiązków religii, nigdy jednak nie występował sam przeciw proboszczowi, bo uważał, że księża są, bądź co bądź, porządnie mocni. Trzeba było dopiero spokojnej energii Marka, jego inteligencyi i silnej woli, aby skłonić na swoją stronę Martineau, który pozwolił mu działać, sam zaś trzymał się na uboczu.
Wówczas ksiądz Cognasse powziął myśl użyć pośrednictwa ładnej pani Martineau. Nie była wprawdzie jego penitentką, bo i ona nie spełniała praktyk religijnych, regularnie jednak bywała w niedziele i święta w kościele. Mocna brunetka, z dużemi oczami i świeżemi ustami, miała sławę kokietki i była nią w istocie: lubiła przywdziewać nowe suknie, koronkowe czepeczki i złote klejnoty. Ztąd też pochodziła jej gorliwość do nabożeństw, gdyż kościół był jedynem miejscem schadzek i rozrywki, gdzie można było pokazać się samej i zrobić przegląd sąsiadek. W wiosce, liczącej zaledwie osiemset mieszkańców, gdzie nie było żadnego miejsca zebrań, żadnych balów, ani zabaw, mała, wilgotna nawa kościoła, w czasie mszy, pospiesznie zwykle załatwianej, przedstawiała zarazem salon, teatr, miejsce przechadzki, słowem, jedyną wspólną, rozrywkę dla żądnych przyjemności kobiet. Wszystkie też niemal inne kobiety wyznawały, podobnie jak piękna pani Martineau jedyną wiarę a mianowicie — chęć pokazania się i rozrywki. A zresztą, to samo robiły matki, to samo robią i córki, taki jest zwyczaj, tak więc robić trzeba. Zwabiona i ugłaskana przez księdza Cognasse’a, pani Martineau starała przekonać męża, że w sprawie trzydziestu franków proboszcz miał słuszność. Ale Martineau krótko i węzłowato kazał jej milczeć i pilnować krów, był bowiem mężem starej daty, co nie pozwalali kobietom mieszać się do interesów męzkich.
Historya trzydziestu franków sama przez się była bardzo prosta. Od czasu jak wieś Jonville posiadała nauczyciela, pobierał on trzydzieści franków rocznie za dzwonienie w kościele. Marek, który nie chciał się tego podjąć, namawiał radę gminną, aby przeznaczyła na inny cel tę sumę, utrzymując, że proboszcz może sam opłacać dzwonnika. A właśnie trzydziestu franków rocznie żądał zegarmistrz miejscowy za naprawianie i regulowanie starego zegara kościelnego, który się wciąż psuł i opóźniał. Marek z pewną przekorą popierał sprawę zegara a chłopi starali się wymacać, co będzie dla nich korzystniejsze, czy żeby dzwoniono im na mszę, czy żeby zegar pokazywał dokładną godzinę, zaś do zawotowania nowych trzydziestu franków, aby wystarczyło i na jedno i na drugie, o tem nawet myśleć nie chcieli, mieli bowiem za zasadę nie obciążać budżetu gminy niepotrzebnemi wydatkami. Zaczęła się tedy wspaniała walka władzy proboszcza z władzą nauczyciela, który ostatecznie zwyciężył, gdyż ksiądz Cognasse, pomimo piorunujących kazań i przekleństw na bezbożników, co chcą „zagłuszyć głos Boga“, ostatecznie musiał ustąpić. Ale, po miesiącu milczenia, pewnego niedzielnego poranku dzwonnica nagle odzyskała głos i rozbrzmiała po wsi całej wściekłemi dźwiękami. Stara, okrutna służąca, Palmira, ciągnęła swemi krótkiemi rękami za dzwon z całą zajadłością.
Od tej pory ksiądz Cognasse, zrozumiawszy, że mer mu się wymykał, stał się ostrożniejszy, odzyskał giętkość męża stanu duchownego, pomimo, iż wrzał ciągle gniewem. Marek zaś poczuł się panem położenia, gdy mer zaczął coraz częściej zasięgać jego rady, uznając siłę rąk, którym się powierzył. Jako sekretarz merostwa — Marek doszedł do tego, że kierował zcicha radą miejską; oszczędzał ambicye innych, pozostawał sam zawsze w cieniu, silny inteligencyą, rozumem i zdrową, prawą wolą, którą wpływał na chłopów, żądnych przedewszystkiem pomyślności i spokoju. Za jego przyczyną dzieło wyzwolenia robiło postępy, oświata szybko się rozszerzała, wnosząc wszędzie światło, niszcząc głupie przesądy, wypędzając wraz z nędzą umysłową, nędzę i brud z biednych mieszkań, gdyż niema bogactwa po za wiedzą. Nigdy jeszcze wioska Jonville nie była równie oczyszczoną, do tego stopnia, że stawała się najbogatszą i najszczęśliwszą z gmin departamentu. Co prawda dużo w tej pracy pomagała Markowi panna Mazeline, nauczycielka szkoły dziewcząt, oddzielonej tylko murem od szkoły chłopców. Nauczycielka była nizką brunetką, nieładną, ale posiadała wiele wdzięku; twarz miała szeroką, duże, dobre usta i prześliczne czarne oczy, błyszczące pod wypukłem czołem tkliwością i poświęceniem. Równie jak Marek silna inteligencją, rozumem i zdrową, prawą wolą, urodzona była na wychowawczynię i wyzwolicielkę powierzonych jej dziewczynek. Ukończyła nauki w Fontenay-aux-Roses, w szkole normalnej, gdzie zasady i serce znakomitego mistrza wydały cały zastęp doskonałych pionierek, z misyą przygotowywania żon i matek przyszłości. Mając zaledwie lat dwadzieścia sześć, posiadała już własną szkołę dla tego, że rozumni przełożeni, jak Sylvan i Le Barazer, liczyli na jej pożyteczną pracę. Obcięli ją wypróbować w tej wiosce, niespokojni nieco o jej postępowe przekonania, pełni obawy, aby nie zraziła rodziców wychowaniem antiklerykalnem i gorącą wiarą w to, że kobieta dopiero wówczas, gdy się uwolni z pod wpływu księży, zapewni szczęście ludzkości. Postępowała jednak rozsądnie a zarazem pogodnie. Chociaż nie prowadziła wychowanek do kościoła, opiekowała się niemi tak po macierzyńsku, uczyła je i pielęgnowała tak czule, że zyskała sobie uwielbienie chłopów. W ten sposób pomagała Murkowi w przeprowadzeniu jego zadania i dawała przykład okolicy, że można nie chodzić na mszę, mniej wierzyć w Boga, niż w pracę i w sumienie ludzkie a być, pomimo to, najlepszą, najrozumniejszą i najpoczciwszą dziewczyną w świecie.
Sparzony w Jonville, ksiądz Cognasse wyładowywał gorycz i gniew w Moreux, drobnej, sąsiedniej gminie, którą obsługiwał, gdyż nie miała własnego proboszcza. Wieś Moreux, zaludniona przez dwustu zaledwie mieszkańców, położona była między wzgórzami a niewygodne drogi odgradzały ją od reszty świata. Nie należała jednak do okolic biednych, nie widać w niej było ani jednego ubogiego, przeciwnie każda rodzina posiadała żyzne grunta i żyła w sennym spokoju rutyny. Mer wioski Saleur, gruby, krępy chłop, o wołowej twarzy, z głową wciśniętą między ramiona, był niegdyś hodowcą bydła a zbogacił się nagle, drogo sprzedawszy swoje łąki, zagrody i bydło towarzystwu akcyjnemu, które utworzyło syndykat hodowli całego okręgu. Od czasu tej sprzedaży przerobił swój dom na zamożną willę i stał się kapitalistą, mieszczuchem, którego syn, Honoryusz, chodził do lyceum w Beaumont, aby następnie odbyć studya w Paryżu. Chociaż mieszkańcy Moreux zazdrościli mu i nie lubili go wcale, przy każdych jednak wyborach mianowali go merem, z tego jedynie powodu, że nie mając nic do roboty, mógł się z łatwością zajmować sprawami gminy. On zaś zrzucał wszystko na nauczyciela Férou, któremu sekretaryat merostwa przynosił rocznie sto osiemdziesiąt franków a obowiązywał go do ogromnej pracy redagowania listów, raportów, różnej pisaniny i sprawiał mu ciągłe kłopoty. Saleur, człowiek bez żadnego wykształcenia, zaledwie umiejący się podpisać, ciężki i grubiański, chociaż niezły w gruncie, traktował Férou jak prostą maszynę do pisania, pełen spokojnej pogody, że nie potrzebował tyle umieć, aby zdobyć majątek i żyć dostatnio. Miał do niego zresztą urazę za to, że zerwał z księdzem Cognassem, odmawiając prowadzenia uczniów do kościoła i śpiewania różańca. Sam nie był pobożnym, bywał na mszy jedynie w imię porządku; żona jego, szczupła, ruda kobieta, ani dewotka ani kokietka, uważała również bywanie w kościele za obowiązek spanoszonej chłopki. Gniewała go jednak buntownicza postawa nauczyciela, gdyż zaostrzała ciągłe kłótnie proboszcza z Jonville z mieszkańcami Moreux. Żalili się bez przerwy, że nie doznają należnych względów, że jakby z litości dostają kawałek mszy, ze dzieci posyłać muszą do Jonville’u na katechizm i do pierwszej komunii; proboszcz zaś odpowiadał ze złością, że kto chce korzystać z Pana Boga powinien mieć proboszcza U siebie. Kościół w Moreux, zamknięty w dnie powszednie, wyglądał jak ponura, pusta stodoła. A ksiądz Cognasse, chociaż bywał w nim tylko na pół godziny w niedzielę, wpadał tam jak huragan, przerażał wszystkich, gnębił gminę kaprysami i gwałtownością.
Marek, znając dobrze położenie, myślał o Férou ze szczerą litością. We wsi tak zamożnej jeden tylko nauczyciel nie mógł codziennie zaspokoić głodu. Straszna nędza biednego nauczyciela przedstawiała mu się w tragicznej grozie. Rozpoczął zawód już w dwudziestym czwartym roku życia, jako pomocnik w Maillebois z pensyą dziewięciuset franków. Teraz, po sześciu latach pracy, jako rzeczywisty nauczyciel, wydalony został za przewrotny umysł do tego zapadłego kąta i dostawał zaledwie tysiąc franków rocznie, co, po odtrąceniu na emeryturę, wynosiło właściwie siedemdziesiąt dziewięć franków miesięcznie, czyli dwa franki i sześćdziesiąt centimów dziennie. Musiał za to wyżywić żonę i trzy córeczki. To też w starej, wilgotnej ruderze, służącej za szkolę, panowała straszna nędza, gotowano zupę gorszą niż dla psów, dzieci nie miały trzewików a matka sukni. A mimo to rosły długi, groźne, śmiertelne długi, które gubią tylu nędznych urzędników! Jakże bohaterskiej potrzeba było odwagi, aby jaknajlepiej kryć tę nędzę, ukazywać się zawsze w tużurku, chociażby zniszczonym, utrzymywać się na poziomie uczonego pana, któremu przepisy zabraniają zajmować się handlem, czy jakim innym zarobkiem po za szkolą! Walka, ponawiana codziennie, była cudem woli i energii. Férou, syn pasterza, z wrodzonym żywym i niezależnym umysłem, wypełniał zadanie swe z zamiłowaniem, ale często opornie. Zona jego tłusta, miła blondynka, niegdyś sklepowa, którą poznał u jej ciotki, owocarki w Maillebois a potem, jako uczciwy chłopiec poślubił, gdy mu powiła pierwszą córkę, pomagała mu nieco, zajmowała się dziewczętami, uczyła je czytać i szyć, kiedy on miał na głowie całą klasę urwisów, źle wychowanych, tępych i złych. Jakże miął nie uledz powoli zniechęceniu do niewdzięcznej pracy, nagłym buntom przeciw cierpieniu? Urodził się biednym i znosił zawsze biedę, złe pożywienie, odzież łataną i na szwach wyszarzaną, ale teraz, kiedy był panem, ubóstwo stawało się straszliwie gorzkiem. Otoczony był ludźmi szczęśliwymi, chłopami, którzy posiadali grunta, jedli dobrze i pysznili się zebranym groszem. Większa ich część byli to grubianie, umiejący zaledwie policzyć dziesięć palców, potrzebujący jego pomocy dla napisania listu. A on, jedyny śród nich z inteligencyą, wykształceniem i cywilizacyą — nie miał często franka, aby sobie kupić kołnierzyk lub naprawić obuwie. Obchodzili się z nim jak ze służącym, gnębili go wzgardą za to, że nosił podarty surdut, którego mu zazdrościli w duchu. Najopłakańszem jednak było porównanie, jakie bezwiednie czynili między nauczycielem a proboszczem: nauczyciel mało płatny, ubogi, znoszący nieuszanowanie dzieci i wzgardę rodziców, nie popierany przez przełożonych, nie miał żadnej powagi; przeciwnie, proboszcz, daleko lepiej wynagradzany, gdyż obok pensyi dostawał różne podarki, miał poparcie u biskupa i był pieszczony przez dewotki, przemawiał w imieniu swego groźnego pana, władcy gromów, deszczu i słońca.
W ten sposób ksiądz Cognasse, choć często się kłócił, panował zawsze w Moreux, gdzie ludzie przestali wierzyć i prawie nie spełniali obowiązków religii. Tak tedy nauczyciel Férou, dręczony nędzą, pojony żółcią, stawszy się z konieczności rzeczy socyalistą, pozyskał złą opinię, wygłaszając zasady groźne dla porządku społecznego, który skazywał go na śmierć głodową, jego, co przedstawiał inteligencyę i wiedzę, podczas, kiedy wokoło niego głupota i nieuctwo żyło w dostatkach i używało życia.
Nastała zima bardzo ciężka. Śnieg zasypał Jonville i Le Mareux już w listopadzie. Marek dowiedział się, że Férou ma dwie córeczki chore i że w te okropne zimna często nie może dać im nawet rosołu. Starał się przyjść mu w pomoc, ale że sam nie był zamożnym, musiał dopuścić pannę Mazeline do swego dobrego uczynku. Pobierał również tylko tysiąc franków, lecz miejsce sekretarza merostwa było lepiej płatne, przytem obszerna szkoła chłopców i dziewcząt, przerobiona, odnowiona i powiększona z dawnej plebanii, posiadała lepsze warunki hygieniczne. Dotychczas zresztą mógł związywać koniec z końcem jedynie dzięki hojności babki swej żony, pani Duparque, która dawała to sukienki dla dziecka, to bieliznę dla żony, to drobne sumy na święta. Od czasu sprawy Simona przestała ich obdarzać swą łaską a Marek poczuł prawie ulgę, tak zawsze cierpiał nad ostremi słowami, które dodawała do podarunków. Ale jakież ztąd kłopoty w gospodarstwie, jak trzeba było zdwajać pracę, wytrwałość i oszczędność, aby utrzymać się z godnością na stanowisku! Marek, który lubił swe zajęcie, zabrał się do niego z bolesnym zapałem a kiedy pracował w klasie, spełniając akuratnie wszystkie obowiązki w te pierwsze chłody zimowe, nikt nie byłby się domyślił ponurego smutku, często okrutnej rozpaczy, którą zazdrośnie krył pod maską spokojnego bohaterstwa.
Wstrząśnięty i zbolały od czasu skazania Simona, nie mógł się uspokoić po tej potwornej niesprawiedliwości. Bezustannie popadał w ciężką zadumę a o uszy Genowefy obijał się ciągle jego okrzyk:
— „To straszne! Myślałem, że znam moją ojczyznę a nie znałem jej wcale“!
Bo jakże podobna hańba mogła być popełnioną we Francyi, w tej Francyi, co wydała wielką rewolucyę, w kraju, który zawsze uważał za obrońcę wolności i sprawiedliwości na świecie? Kochał go namiętnie za wszystkie czyny swobodne, szlachetne i wielkie. I ta Francya pozwalała, żądała nawet skazania niewinnego, powracała do starych niedorzeczności, do pierwotnego barbarzyństwa! Boleść i wstyd, z których nie mógł się uleczyć, prześladowały go, jak popełniona zbrodnia. Przytem miłość prawdy, potrzeba zdobycia jej i narzucenia wszystkim dręczyły go na widok tryumfującego kłamstwa, którego nie mógł zwalczyć i zniszczyć i ogłosić światu tę prawdę, tak bardzo pożądaną! Przeżywał myślą sprawę, szukał wciąż, ale nie mógł nic znaleźć śród zawikłanego motka, który niewidzialne ręce splątały umiejętnie. Gdy wieczorem odpoczywał przy lampie, po ciężkiej, nauczycielskiej pracy, miewał chwile niemej rozpaczy i takiego przygnębienia, że Genowefa, jak on milcząca, podchodziła cichutko, brała męża w objęcia i całowała czule, pragnąc pocieszyć go nieco.
— Zachorujesz jeszcze, mój biedaku drogi; nie myśl o tych smutnych historyach.
Wzruszony do łez, pieścił ją również.
— Tak, masz słuszność, nie trzeba się zniechęcać. Ale, cóż chcesz, nie mogę sobie zabronić myśleć. To straszne udręczenie.
Z uśmiechem na ustach, prowadziła go do łóżeczka śpiącej Ludwiki. Myśl o naszej dziecinie, powiedz sobie, że jej damy szczęście, gdy sami mieć je będziemy.
— Zapewne, tak byłoby najrozsądniej. Ale czy szczęście nas trojga nie zależy od szczęści wszystkich ludzi?
W czasie sprawy Genowefa okazywała wiele rozsądku i uczucia. Cierpiała nad zachowaniem się matki a szczególniej babki względem męża, z którym nawet służąca Pelagia unikała rozmowy. To też, kiedy młode małżeństwo opuszczało domek przy placu Kapucyńskim, rozstanie było bardzo zimnem i od tej pory Genowefa odwiedzała te panie zrzadka, tyle jedynie, aby zupełnie nie zerwać stosunków. Powróciwszy do Jonville, przestała bywać na mszy, nie chcąc okazywaniem pobożności ośmielać księdza Cognasse a do walki z mężem. Chociaż nie interesowała się sporem między szkołą a kościołem, zawsze kochała Marka, była mu oddana całą istotą, pomimo, że odziedziczone przekonania i katolickie wychowanie nie zawsze jej dozwalały podzielać jego poglądy. Niezupełnie także była jego zdania w sprawie Simona, ale wiedziała, że jest prawy, szlachetny i sprawiedliwy, więc nie mogła ganić go, iż postępuje podług sumienia. Jednakże, jako kobieta rozsądna, pozwalała sobie czasem nawoływać go zlekka do ostrożności. Cóżby się stało z nimi i z dzieckiem, gdyby się skompromitował i stracił miejsce? Po za tem, tak się dotychczas kochali, że żadna niezgoda, żadna, ich sprzeczka nie przybierała poważnych rozmiarów. Po najlżejszej niesnasce następowały uściski i wszystko się kończyło dreszczem rozkoszy, ulewą gorących pocałunków.
— Droga moja, kto raz się oddaje, to już na zawsze.
— Tak, najdroższy, jestem twoją na wieki, taki jesteś dobry, rob ze mną, co ci się podoba!
Marek pozostawiał jej swobodę. Gdyby chciała bywać na mszy, nie miałby siły zabronić jej tego, pod pozorem szanowania wolności przekonań. Gdy Ludwika przyszła na świat, nie pomyślał nawet, aby się oprzeć chrzczeniu dziecka, tak bardzo jeszcze był pod wpływem ogólnych zwyczajów i wpojonych zasad. Zaczynał niekiedy uczuwać głuche wyrzuty sumienia... Miłość przecież nagradzała wszystko, doprowadzała zawsze, mimo najgorszych zajść, do porozumienia, kiedy wieczór łączył ściśle ciała i dusze.
Sprawa Simona prześladowała Marka ciągle, gdyż nie przestawał się nią zajmować. Przysiągł sobie, że nie spocznie, dopóki nie odkryje prawdziwego winowajcy i dotrzymywał słowa, kierowany bardziej jeszcze namiętnością, niż poczuciem ścisłego obowiązku. Jak tylko miał we czwartek wolne popołudnie, biegł do Maillebois odwiedzić Lehmanów w ciemnym, ponurym sklepie, przy ulicy du Trou. Skazanie Simona spadło na nich, jak uderzenie piorunu; nienawiść powszechna wykreśliła z liczby żyjących nietylko rodzinę skazańca, lecz jego przyjaciół a nawet znajomych, którzy pozostali mu wiernymi. Cała klientela opuściła żydowskiego krawca i lękliwy Lehman wraz z żoną byliby, w tak rozpaczliwej rezygnacyi, umarli z głodu, gdyby nie znaleźli taniej roboty do wielkich składów w Paryżu. Nadewszystko jednak, żona Simona, zbolała Rachela, oraz jej dzieci, Józef i Sara, cierpieli okropnie z powodu dzikiej nienawiści, która ich otaczała. Dzieci nie mogły chodzić do szkoły, gdyż towarzysze lżyli ich i rzucali kamieniami, tak, że raz chłopiec przyszedł z rozciętą wargą. Matka, przybrana w żałobę, jeszcze piękniejsza w wiecznie czarnej sukni, po całych dniach płakała i wyglądała cudownego jakiegoś ratunku. Śród całego opustoszałego domu, śród beznadziejnego smutku, jeden tylko Dawid nie upadał na duchu; milczący a czynny, ciągle poszukiwał i nie tracił nadziei. Postanowił sobie nadludzkie zadanie ocalenia i zrehabilitowania brata; widząc go po raz ostatni, przysiągł, że odtąd żyć będzie po to jedynie, ażeby przeniknąć straszną tajemnicę, wykryć prawdziwego mordercę — wyjaśnić prawdę. To też powierzył ostatecznie kopalnię kamieni i piasku zaufanemu rządcy, rozumiejąc, że brak pieniędzy sparaliżowałby wszelkie poszukiwania. Sam zaś oddał się całkowicie poszukiwaniom, ciągle czychając na najmniejsze wskazówki, czatując na nowe fakty. Gdyby gorliwość jego mogła osłabnąć, to listy, które bratowa od czasu do czasu otrzymywała z Kajenny, wystarczyłyby dla pobudzenia jego wytrwałości. Odjazd Simona, podróż z innymi nędzarzami, ohydna żegluga, przybycie na okropne miejsce ciężkich robót, wszystkie te palące wspomnienia wzburzały go i nieustannie dreszczem przejmowały. Teraz znowu przybywały listy, obcinane przez administracyę, czuć jednak było w każdem ich zdaniu nieznośną torturę, bunt niewinnego, co przeżuwa bez końca swój rzekomy występek i nie jest w stanie zrozumieć, jakim sposobem pokutuje za zbrodnię cudzą. Czy ta żrąca męka nie może się skończyć szaleństwem? Simon mówił ze słodyczą o swoich towarzyszach, złodziejach i mordercach a łatwo się było domyśleć, że całą nienawiść zwracał ku dozorcom, katom, którzy, żyjąc bez kontroli po za światem cywilizowanym, powracali do stanu jaskiniowców i z rozkoszą dręczyli swych bliźnich. O tym świecie krwi i błota opowiadał raz Dawidowi pewien ułaskawiony skazaniec w obecności Marka, i obu przyjaciół zdjęła tak przeraźliwa i bolesna litość, że krzyczeli z bólu, uniesieni wściekłem oburzeniem.
Na nieszczęście, Marek i Dawid, którzy działali wspólnie, nie osiągnęli pożądanych rezultatów, mimo że prowadzili ciągłe, ostrożne a uparte poszukiwania. Postanowili nadewszystko czuwać nad szkołą braciszków a mianowicie nad Gorgiaszem, którego ciągle podejrzewali. W miesiąc jednak po procesie, trzej pomocnicy, braciszkowie: Izydor, Łazarz i Gorgiarz, zniknęli razem, wysłani do innego zgromadzenia, na drugi kraniec Francyi a dyrektor, braciszek Fulgenty, dobrał sobie trzech nowych zakonników. Z tego przecież faktu ani Marek ani Dawid nie mogli nic wywnioskować, było bowiem we zwyczaju, że braciszkowie przenosili się z klasztoru do klasztoru. Zresztą, ponieważ wysłano wszystkich trzech, w jaki sposób dojść było można, który z nich spowodował tę zmianę? Co najgorsza, skazanie Simona zadało straszny cios szkole świeckiej, wiele rodzin odebrało ztamtąd dzieci, aby je umieścić w szkole braciszków. Nabożne damy robiły wiele hałasu koło tej obrzydliwej historyi, jakgdyby szkoła gminna, szkoła bez Boga, była przyczyną wszelkich brudów i zbrodni. Nigdy szkoła braciszków nie zaznawała podobnej pomyślności; uszczęśliwiony zakon tryumfował a w Maillebois spotykało się tylko zwycięzkie oblicza księży i zakonników. Na domiar złego nowy nauczyciel, mianowany na miejsce Simona, blady, wątły człowieczyna, imieniem Méchain, nie wyglądał wcale na zdolnego do walki z nawałnicą. Chory podobno na piersi, cierpiał niezmiernie z powodu ciężkiej zimy i najczęściej zdawał swoją klasę na pomocnika, Mignota, a ten, bezradny od czasu do czasu, gdy stracił kierownictwo dyrektora, poddawał się radom panny Rouzaire, coraz więcej oddanej partyi klerykalnej, panującej nad okolicą. Czyż nie zyska przez to podarunków od rodziców, pochwał Mauraisma i awansu? Namówiła go, aby prowadził dzieci na mszę i zawiesił w klasie duży, drewniany krucyfiks. W sferach miarodajnych patrzano przez szpary na takie postępowanie, spodziewając się, że sprawi dobre wrażenie na rodzicach i spowoduje powrót dzieci do szkoły gminnej. W istotne, cale miasto przechodziło na stronę klerykałów i przesilenie stawało się nadzwyczaj poważnem. Rozpacz Marku wzrastała, w miarę, jak się przekonywał o duchu strasznej ciemnoty, który panował w okolicy. Nazwisko Simona stało się wyrazem takiej zgrozy, takiego postrachu, że wystarczało je wymówić, aby doprowadzać ludzi do szału, gniewu i strachu. Było to nazwisko przeklęte, przynoszące nieszczęście, nazwisko, które wyrażało dla tłumu wszelkie ludzkie zbrodnie. Należało milczeć, nie dopuszczać się nigdy żadnej aluzyi, pod grozą ściągnięcia na kraj najstraszniejszych klęsk. Od czasu procesu było wprawdzie kilka osób o umyśle prawym i rozsądnym, które się chwiały, przypuszczając niewinność skazańca, lecz wobec ogromu wściekłej fali, nie otwierały ust i nawet doradzały milczenie. Po co protestować, dochodzić sprawiedliwości? po co gubić się samowolnie, dać się zmieść jak słomka, bez pożytku dla nikogo? Za każdym nowym dowodem, który mu nastręczały okoliczności, Marek stawał osłupiały, bezsilny, widząc zatrucie, kłamstwo i błąd, w jakich ludność grzęzła, jak w zgniłem, coraz bardziej szerzącem się bagnie. Przypadkiem spotkał chłopca Bongarda, potem robotnika Doloira i urzędnika Savina i poczuł, że wszyscy trzej mieli wielką ochotę odebrać dzieci ze szkoły rządowej, aby je umieścić u braciszków a jeżeli się nie ośmielili na ten krok, to jedynie ze strachu, aby nie zaszkodzić sobie w oczach władzy. Bongard był milczący, nie chciał mówić o sprawie: bąknął, że to nie jego rzecz, że niewiadomo teraz, czy trzymać z księżmi, czy z rządem; dodał wreszcie, iż żydzi rzucali chorobę na bydło w okolicy, czego był zupełnie pewnym, bo jego malcy, Ferdynand i Anielka widzieli, jak człowiek jakiś wsypywał biały proszek do studni. Doloir unosił się, prawił, że międzynarodowcy chcą zniszczyć armię; dawny kolega z pułku wytłómaczył mu, iż z powodu sprawy Simona utworzył się syndykat z celem sprzedania Francyi Niemcom. Następnie oświadczył, iż wypoliczkuje nowego nauczyciela, jeżeli jego synowie, August i Karol, przyniosą mu jakie brzydkie wieści o nieszczęsnej szkole, w której znieprawiano dzieci. Savin zaś stał się jeszcze zimniejszym i jeszcze bardziej zgorzkniał, czuł wieczną urazę tużurkowego nędzarza, bredził, jak i dwaj poprzedni, prześladowany maniacką myślą, że wegetował nędznie dlatego, iż nie chciał być wolnomularzem. Żałował skrycie, że się nie oddał Kościołowi i dawał do zrozumienia, ile bohaterstwa mieściła jego ofiara dla republikanizmu, przez którą odpychał względy spowiednika swej żony. Co zaś do sprawy, wszystkim było wiadomo, że urządzono komedyę, poświęcając jednostkę, aby pokryć niegodziwości wszystkich szkół we Francyi, tak świeckich, jak zakonnych,, to też zamierzał odebrać Hortensyę, Achillesa i Filipa i nie dawać im żadnego wykształcenia, wychowywać podług praw natury.
Marek, wysłuchawszy wszystkiego, odchodził z szumem w głowie, z bólem w sercu, nie mogąc pojąć, jak ludzie o zdrowych zmysłach, nie będący ostatecznemi bydlętami, mogą dojść do takiego stopnia obłędu. Taki stan umysłów doprowadzał Marka do rozpaczy; czuł w nim coś straszniejszego, czuł naleciałość pospolitych bzdurstw, liczne i głębokie pokłady grubych przesądów, nagromadzony jad zabobonów i legend, podkopujących rozum. W jaki sposób przedsięwziąć pracę uzdrowienia, jak doprowadzić do normalnego stanu inteligencyę i moralność tego zatrutego ludu? Najgłębszego jednak wzruszenia doznał, gdy zaszedł raz, aby kupić książkę szkolną do sklepu pań Milhomme, przy ulicy Courte. Zastał je obie z dziećmi, panią Aleksandrowę z Sebastyanem i panią Edwardowę z Wiktorem. Zajęła się nim ta ostatnia, trochę zmieszana na jego widok, wkrótce jednak zapanowała nad sobą, a na jej czole wystąpiła twarda zmarszczka egoistycznego uporu. Pani Aleksandrowa powstała drżąca i zabrała z sobą Sebastyana, pod pozorem, że musi umyć mu ręce. Ucieczka jej poruszyła Marka, widział w niej potwierdzenie swoich domysłów, że w domu tym panował niepokój od czasu skazania niewinnego. Miałażby prawda wyjść kiedy z tego ciasnego sklepu? Odszedł wzruszony bardziej niż kiedykolwiek, wysłuchawszy, jak pani Edwardowa, chcąc pokryć słabość bratowej, opowiadała mu nadzwyczajne historye: jak pewna podeszła dama widywała często we śnie ofiarę Simona, małego Zefiryna z palmą męczennika w ręku i jak szkoła braciszków, odkąd rzucono na nią podejrzenie, była zabezpieczoną od piorunów, które spadały w sąsiedztwie, nie dotknąwszy jej nigdy.
Raz Marek, przy widzeniu się z merem Darrasem, z powodu jakiejś sprawy administracyjnej, zauważył jego zakłopotanie, gdy go przyjmował w merostwie. Darras uchodził za zdecydowanego simonistę a nawet w czasie procesu otwarcie okazywał swe sympatye. Był jednak urzędnikiem a przez to zmuszonym do zupełnej neutralności. Odrobina tchórzostwa powiększała jego dyskrecyę, lękał się bowiem narażać większości swoich wyborców i stracić mandat mera, z którego tak był dumnym. To też, gdy po ukończeniu interesu, Marek ośmielił się stawiać mu pytania, wzniósł ręce do góry. Zapewniał, że nie ma władzy, że jest niewolnikiem położenia, wpośród tuk różnorodnej rady miejskiej, w której napewno klerykali dojdą do większości po przyszłych wyborach, jeżeli się będzie drażniło ludność. I ubolewał nad nieszczęsną sprawą Simona, która dała Kościołowi takie cudowne pole walki, gdzie zaciekle wyzyskiwano łatwe zwycięstwa nad tłumem prostaczków, zatrutych kłamstwami i fałszem. Dopóki będzie trwał ten orkan szaleństwa, nie można się o nic kusić, lecz z pochyloną głową oczekiwać przejścia burzy. Darras wymógł nawet na Marku obietnicę, że nie powtórzy nikomu, tego co mówił. A odprowadzając go do drzwi, aby okazać sympatyę, blagał go jeszcze, żeby nie robił żadnych kroków i bezczynnie czekał lepszych czasów.
Kiedy Marka tak napojono rozpaczą, i wstrętem, jedyną miał tylko ucieczkę i otuchę u Salvana, dyrektora szkoły normalnej w Beaumont. Odwiedzał go często, szczególniej podczas ciężkiej zimy, gdy Fèron umierał z głodu w Moreux, walcząc z księdzem Cognassem. Rozmawiali o oburzającej nędzy biednego nauczyciela, tak mało płatnego, gdy proboszcz był hojnie uposażony. Zgadzali się z Salvanem, że nędza bywała głównie powodem stopniowego obniżenia wartości miejsca nauczyciela elementarnego. Do szkól normalnych wstępowano niechętnie, bo otrzymywać dwa franki sześćdziesiąt centymów dziennie, w trzydziestym roku życia, gdy się nosi tytuł rzeczywistego nauczyciela, nie wabiło już nikogo. Zbyt głośne były zawody, przykrości i skryta nędza położenia nauczyciela. Pragnący uniknąć pługa synowie chłopów, śród których szkoła i seminaryum głównie rekrutowały uczniów, woleli teraz być drobnymi urzędnikami, w mieście zdobywać majątek. Jedynie tylko uwolnienie od służby wojskowej, wzamian za zobowiązanie do dziesięciu lat służby nauczycielskiej skłaniało ich jeszcze do podjęcia pracy, gdzie mieli mało pieniędzy i mało zaszczytów, dużo zaś udręczeń i wzgardy. A przecież rekrutować nauczycieli ze szkól normalnych było kwestyą zasadniczą, od której zależała oświata kraju, siła jego i zbawienie. Równie ważną była kwesty a przyspasabiania nauczycieli przyszłości, zapalanie w ich głowach płomienia rozumu i logiki, zagrzewanie ich serc żarem prawdy i sprawiedliwości. Rekrutowanie zależało od większego, rozsądnego przynajmniej wynagrodzenia, któreby pozwoliło im żyć z godnością a zawodowi nadało cechę wyższej szlachetności; w wychowaniu zaś i kształceniu kandydatów na nauczycieli trzeba było przeprowadzić całkiem nowy program. Słusznie twierdził Salvan, że od wartości nauczyciela początkowego zależała wartość nauczania i umysłowość prostaczków, tworzących ogromną większość narodu a ostatecznie i cała przyszłość Francyi. Była to kwestya życia. Zadanie zaś Salvana polegało na przygotowywaniu nauczycieli, którym możnaby powierzyć dzieło wyzwolenia narodu. Dotychczas nie robiono z nich apostołów, opierających się jedynie na metodzie doświadczalnej, odrzucających dogmaty objawione, kłamliwe legendy, niezmierny stek fałszów, które od wieków utrzymują ubogich duchem w nędzy i niewoli. Po większej części byli to ludzie poczciwi, republikanie nawet, dostatecznie wykształceni, zdolni nauczyć czytać, pisać, trochę radować, nieco historyi, lecz niezdolni do wychowywania obywateli i ludzi. W nieszczęsnej sprawie Simona, wszyscy prawie trzymali stronę kłamstw klerykalnych, jedynie z powodu niezdolności do rozumowania, z braku metody i logiki, nie potrafili miłować prawdy; dość było powiedzieć im, że żydzi zaprzedali Francyę Niemcom, aby wprowadzić ich w szał. Gdzież jest ten święty zastęp nauczycieli ludowych, którzyby oświecali lud francuski blaskiem naukowo dowiedzionych pewników, aby go wyrwać z odwiecznych ciemności i uczynić zdolnym do uczuć prawdy, wolności i sprawiedliwości!
Pewnego poranku Marek otrzymał list od Sułtana, z prośbą o jaknajprędsze przybycie. Zaraz też następnego czwartku udał się do Beaumontu, do szkoły normalnej, w której progi wchodził zawsze ze wzruszeniem, pełen wspomnień i nadziei.
Dyrektor oczekiwał go w gabinecie, wychodzącym na ogródek, ozłocony już ciepłemi promieniami kwietniowego słońca.
— Otóż, drogi panie, rzecz jest taka... Wie pan, w jak opłakanem położeniu znajduje się Maillebois. Nowy nauczyciel, Méchain, którego niesłusznie mianowano w tak trudnych warunkach, nie jest człowiekiem złym, sądzę nawet, że trzyma z nami, ale to umysł słaby, który w przeciągu kilku miesięcy pozwolił się zupełnie ubezwładnić; chory jest przytem i podał właśnie prośbę o tranzlokacyę, bo chciałby dostać miejsce na południu... Dla Maillebois potrzeba kogoś z mocnym umysłem i silną wolą, słowem, nauczyciela z inteligencyą i energią, jakich wymaga obecne położenie. Pomyślano przeto o panu.
Wiadomość była tak nagłą, tak niespodziewaną, że Marek wykrzyknął:
— Jakto, o mnie!
— Tak. Pan jedynie znasz doskonale okolicę i straszliwy kryzys, którego jest ofiarą. Od czasu skazania nieszczęśliwego Simona, szkoła gminna jest jakby wyklęta a szkoła braciszków zabiera jej miejsce, nabierając mocy z jej ruin. Jest tam coraz bardziej rosnące ognisko klerykalizmu, ciemnych przesądów, ogłupiającego wstecznictwa, które grozi pochłonięciem wszystkiego, jeżeli nie podniesiemy walki. Ludność cofa się do nienawistnych namiętności, do idyotycznych wyobrażeń z roku tysiącznego, potrzebujemy więc działacza przyszłości, siewcy zdrowego żniwa jutra, aby przywrócił pomyślność naszej szkole i uczynił z niej to, czem być powinna: wychowawczynię, oswobodzicielkę i twórczynię wolnego i sprawiedliwego ludu Francyi... Pomyślano zatem o panu.
— Czy jest to — przerwał znowu Marek — pragnienie pana, czy też polecono panu uprzedzić mię o tem?
Salvan się uśmiechnął.
— Niestety, jestem sobie skromnym urzędnikiem, nie mogę marzyć o tem, żeby się spełniały wszystkie moje życzenia. Słusznie pan się domyślasz, polecono mi wybadać pana. Wiedzą, że jestem pańskim przyjacielem... W poniedziałek Le Barazor, nasz inspektor, zawezwał mię do prefektury i z rozmowy, jaką mieliśmy, zrodziła się myśl ofiarowania panu miejsca w Maillebois.
Marek mimowoli wzruszył ramionami.
— Zapewne — ciągnął dalej Salvan — Le Barazer nie okazał wielkiej odwagi w sprawie Simona. Mógł był działać. Trzeba jednak przyjmować ludzi jakimi są. Na przyszłość przecież, mogę pana zapewnić, że gdybyś nawet nie widział go przy sobie, będzie niemniej tajemną podporą, skrytym a twardym gruntem, na którym bez obawy będziesz się pan mógł opierać. Zwycięża zawsze prefekta Hennebise’a, który tak się obawia awantur; poczciwy zaś rektor, Forbes, zadawalnia się panowaniem, ale nie rządzi. Jedynie niebezpiecznym jest ten jezuita Mauraisin, przyjaciel ojca Crabota; Le Barazer, chociaż zwierzchnik, musi go, przez politykę, oszczędzać... No i cóż, walka chyba nie przeraża pana?
Marek milczał. Z oczyma w ziemię wlepionemi, pogrążył się w niepokojące rozmyślania, opanowany zwątpieniem i niepewnością. Salvan, znający dramat jego domowego pożycia, zgadywał jego myśli, ze wzruszeniem więc uścisnął mu obie ręce.
— Wiem, czego żądam od pana... Wielka przyjaźń łączyła mię z ojcem Genowefy, był to człowiek o umyśle jasnym i wolnym, ale tak sentymentalny, że koniec końców dał się zaprowadzić żonie do kościoła. Potem byłem jednym z opiekunów jego córki a pańskiej żony i często bywałem jako dobry przyjaciel, prawie jako krewny, w domku przy placu Kapucyńskim, gdzie babka, pani Duparque, rozpościerała rządy dewocyi, naginając do swej woli córkę, smutną i uległą panią Berthèreau i wnuczkę, pańską śliczną, ukochaną Genowefę. Powinienem był może ostrzedz pana, gdy się miałeś żenić, bo dla takiego, jak pan, człowieka jest to w każdym razie niebezpiecznie wchodzić w rodzinę dewocyjną, łączyć się z dziewczyną, przenikniętą od dzieciństwa najbardziej bałwochwalczą religią. Dotychczas, co prawda, nie mam powodu do robienia sobie wyrzutów, bo jesteś pan szczęśliwy... W istocie, jeżeli przyjmiesz pan miejsce w Maillebois, wywoła to ciągle niesnaski w domu. O tem to właśnie pan myślisz, prawda?
Marek podniósł głowę.
— Tak, wyznaję, że lękam się o moje szczęście... Pan wie, że nie jestem ambitnym, chociaż więc nominacya w Maillebois byłaby dla mnie pożądanym awansem, mam jednak zupełne zadowolenie z mego stanowiska w Jonville, gdzie mi się powiodło tak szczęśliwie, bo mogłem oddać usługi naszej sprawie... Żąda pan, abym porzucił stanowisko pewne i gdzieindziej narażał spokój mego życia!
Po chwili milczenia, Salvan zapytał zcicha:
— Czy wątpisz pan o uczuciach Genowefy?
— O, nie! — zawołał Marek.
Znowu nastało milczenie, nareszcie po krótkiem zakłopotaniu, nieświadomie zawstydzony Marek zaczął:
— Jakżebym mógł o niej wątpić? jest tak kochająca, tak czuła dla mnie... Ale nie może pan sobie wyobrazić, co za życie pędziliśmy u babki, w czasie wakacyj, gdy się zajmowałem sprawą Simona. Stawało się nieznośnem, uważano mię za obcego, nawet służąca nie odzywała się do mnie. Czuć było, że pod słowami, które zrzadka zamienialiśmy z sobą, wrzała nienawiść, gotowa co chwila wybuchnąć wściekłą kłótnią. Słowem, miałem wrażenie, jakgdybym się znajdował o tysiąc mil od świata, wśród ludzi z innej planety, z którymi nie miałem nic wspólnego. Było to zupełne, brutalne zerwanie... W dodatku zaczęły mi psuć Genowefę, która znowu stawała się pensyonarką od Wizytek.
To też i ona w końcu się zlękła i z radością powróciła do Jonville, do naszego ciasnego gniazdka, gdzie nam tak dobrze we dwoje.
Przerwał, potem zawołał z drżeniem:
— Nie, nie! zostawcie mnie na miejscu! Spełniam moje obowiązki, pracuję pomyślnie nad sprawą, którą uważam za dobrą. Każdy robotnik może jedną tylko cegiełkę dołożyć do budowy.
Salvan zwolna przechadzał się po gabinecie. Poczem, zatrzymawszy się przed Markiem, rzekł:
— Nie chciałbym cię, mój przyjacielu, popychać do ofiary. Gdybyś miał narazić swoje szczęście, gdyby zewnętrzne przykrości miały zatruć domowe pożycie pana, miałbym śmiertelne wyrzuty sumienia. Wiem jednak, że jesteś pan z metalu, z którego wykuwa się bohaterów... Nie dawaj mi pan natychmiastowej odpowiedzi. Pomyśl przez tydzień, przyjedź do mnie w przyszły czwartek. Pogadamy jeszcze i poweźmiemy postanowienie.
Marek powrócił wieczorem do domu z szumem w głowie, w walce z sumieniem. Czy powinien stłumić obawy, do których nie śmiał się przyznać przed sobą, wdać się z babką i matką żony w niezawodną walkę i może zatracić w niej szczęście swego życia? Postanowił zrazu rozmówić się szczerze z Genowefą, ale nie śmiał, czuł bowiem dobrze, iż odpowie mu poprostu, aby postąpił podług swego obowiązku i przekonania. Nie powiedział jej nawet o propozycyi Salvana, opanowany coraz większym niepokojem i niezadowolony z siebie. Dwa dni przeżył w wahaniu i wątpliwości, aż zaczął rozważać położenie, rozbierać powody, które mogły go skłonić do przyjęcia lub odrzucenia miejsca w Maillebois.
Najpierw więc przedstawiło mu się miasteczko takie, jakiem je znał od czasu sprawy Simona. Przesunął mu się w myśli mer Darras, który był człowiekiem dobrym, postępowym, a nie śmiał być otwarcie nawet sprawiedliwym, z obawy utracenia urzędu i narażenia majątku, zebranego w wielkich przedsiębiorstwach. Potem uprzytomniał sobie Bongardów, Doloirów, Savinów, Milhomme’ów — istoty o inteligencyi i moralności miernej, przypomniał sobie ich opowiadania, w których okrucieństwo walczyło o lepsze z niedorzecznością. Po za nimi był cały tłum, wydany na pastwę jeszcze dzikszych bajek, zdolny do natychmiastowych okrucieństw. Panowały tam dzikie przesądy, stan umysłów był stanem ludu barbarzyńskiego, wierzącego w fetysze, zasadzającego swą chwałę na rzezi i rabunku, ludu bez wyrozumiałości, bez rozumu i dobroci. Wówczas zagadnienie stanęło przed nim wyraźnie: dlaczego brnęli i pozostawali chętnie w tem bagnie kłamstw i fałszów? Dlaczego odrzucali logikę, proste rozumowanie, z instynktowną nienawiścią, jakgdyby czuli strach przed czystością, prostotą i jasnością? Dlaczego zamykali oczy na widoczny blask słońca i woleli raczej zaprzeczyć światłu, niż je uznać? — dlaczego, nakoniec, w sprawie Simona, dali z siebie nadzwyczajne a opłakane widowisko ludu o sparaliżowanym rozumie i uczuciach, który nie chce widzieć ani rozumieć, zaprzecza faktom pewnym, gromadzi w duszy i wokoło siebie najgrubsze ciemności, aby nie widzieć jasno i wrzeszczeć śród nocy przesądów i zabobonów? Niezawodnie lud ten zatruto- — takie dzienniki, jak „La Croix de Beaumont“ i „Le Petit Beaumontais“, sączyły codziennie wstrętny napój, co sprowadza zgniliznę i wprawia w malignę. Zatrucie nie wystarczało przecież do wytłómaczenia tej ospałości sumienia, tej nicości, w jaką wpadła inteligencya ogółu. Jeżeli lud mógł się tak łatwo poddać zatruciu, to dlatego, że nie miał żadnej siły odporu. Trucizna działa przedewszystkiem na nieświadomych, na tych, co nic nie umieją, co są niezdolni do krytyki, do badania i rozumowania. Podstawą zatem tylu nieszczęść, niesprawiedliwości i ohydy, była ciemnota, pierwotna i jedyna przyczyna długiej, krzyżowej drogi postępującej ludzkości, trudnego wspinania się ku światłu po przez wszystkie brudy i zbrodnie historyi. U tej zatem podstawy przedsięwziąć należało pracę, oświatę ciemnych tłumów, gdyż nastręczył się jeden dowód więcej, iż nieoświecony lud niezdolnym jest do zdrowego sądu a prawda jedynie prowadzi do sprawiedliwości.
Gdy Marek doszedł do tego punktu rozmyślań, zdjęło go zdumienie. Jakim sposobem we Francyi cały lud, szerokie masy, zamieszkujące wsie i miasta fabryczne mogły pozostawać na poziomie umysłowości barbarzyńców, czcicieli fetyszów? Czyż republika nie trwa już od ćwierci wieku, czyż założyciele nowego porządku nie zrozumieli jasno nowych potrzeb, dając za podstawę wolnemu państwu prawa szkolne, otwierając przymusowe, bezpłatne i świeckie szkoły elementarne? Mogli byli wierzyć, że w ten sposób spełnili swoje zadanie, że rzucili posiew republikański, że na gruncie francuzkim wyrośnie świadoma siebie ludność, wyzwolona nareszcie z odwiecznych kłamstw i błędów. Po dziesięciu lub dwudziestu latach, pokolenia, wychowane w szkole, wykarmione prawdą, wyrwać się miały ze starych ciemnic i utworzyć lud coraz wolniejszy, hołdujący rozumowi i logice, zdolny czuć prawdę i sprawiedliwość. A tymczasem trzydzieści już lat minęło od tego czasu a krok, zrobiony naprzód, zdawał się niknąć wobec najlżejszej zamieszki ogólnej; lud dzisiejszy, pod nagłym naporem fali odwiecznych ciemności, wracał do ogłupienia i szału przodków. Co się stało? Jaki głuchy opór, jaka siła podziemna paraliżowała ogromny wysiłek, i uczyniony dla wydobycia cierpiących prostaczków z ciemnej niewoli? W odpowiedzi ujrzał Marek przed sobą wroga, siewcę ciemnoty — papieztwo. Skrycie, cierpliwie, jak wytrwały robotnik, pozagradzało drogi i pojednemu zabierało biedne, ciemne umysły, które starano się wydrzeć z pod jego władzy. Watykan rozumiał zawsze, że winien być panem kształcenia, to jest dowolnego rozsiewania ciemności i kłamstwa w celu utrzymania w niewoli dusz i ciał. Teraz znowu przeniósł walkę na grunt szkoły i z godną, podziwu obłudną giętkością, udawał republikanizm, aby, korzystając z wolnych praw, trzymać w więzieniu swych zasad tysiące dzieci, które właśnie owe prawa wyswobodzić miały. Im więcej młodych umysłów spętanych kłamstwem, tem więcej przyszłych rycerzy okrutnego, zaborczego bóstwa, panującego nad ohydnem społeczeństwem dzisiejszem. Papież polityk, prowadził kampanię, aby wypędzić z Francyi swobodę a zdobycze jej, w imię wolności, przywłaszczyć sobie. Założyciele zaś republiki, wobec rzekomego złożenia broni ze strony kościoła, uznali się naiwnie za zwycięzców. Uspokoili się i przez zbytek tolerancyi wyciągnęli doń rękę, święcąc nadejście nowego ducha zgody, pokoju i zjednoczenia wszystkich wierzeń w jedną religię patryotyzmu. Skoro republika tryumfowała, dlaczegóżby nie miała przygarnąć wszystkich swych dzieci, nawet opornych, które ją zawsze pragnęły zdusić? Dzięki jednak tej pięknej szlachetności, robota dalej ryła się pod ziemią, wygnane zakony wracały jeden za drugim, odwieczne dzieło podboju i zaboru postępowało bez wytchnienia, kolegia jezuitów, dominikanów i innych zakonów, zajmujących się nauczaniem, zaludniały powoli swymi wychowańcami, lub zwolennikami urzędy, sądownictwo, armię a szkółki braciszków i siostrzyczek wywłaszczały bezpłatne, przymusowe, świeckie szkoły elementarne. Szło wszystko tak dobrze, że przebudzony nagle kraj ujrzał się całkiem w rękach papieża, mającego swoich ludzi na najlepszych stanowiskach organizmu państwowego a przyszły swój lud, chłopów, robotników i żołnierzy pod władzą zakonników.
W niedzielę Marek był właśnie świadkiem widowiska, które uderzająco potwierdzało jego wnioski. Ciągle jeszcze się wahał, czy przyjąć propozycyę Salvana a gdy w niedzielę udał się do Maillebois, aby u Lehmanów zobaczyć się z Dawidem, natrafił na uroczysty obchód religijny i przez ciekawość chciał mu się przypatrzyć. Od dwóch już tygodni „La Croix de Beaumont“ i „Le Petit Beaurnontais“, zapowiadały w płomiennych artykułach tę ceremonię, wprawiając w gorączkę całą okolicę. Chodziło o to, że kaplica kapucynów otrzymała w darze przepyszny relikwiarz, zawierający kawałek kości świętego Antoniego Padewskiego, skarb nieoszacowany, zakupiony, jak mówiono, ze składek wiernych za dziesięć tysięcy franków. Na inauguracyę tej relikwii urządzono u stóp świętego uroczystość, którą biskup Bergerot przyrzekł uświetnić swoją obecnością. Łaskawość biskupa zaciekawiała głównie wszystkich i wywoływała plotki, nie zapomniano bowiem, jak odważnie popierał zawsze księdza proboszcza Quandieu, przeciw zbijaczom grosza, kapucynom, którzy starali się przeciągnąć na swoją stronę i dusze i pieniądze. Przypomniano sobie, jak w czasie objazdu dyecezyi, ostro mówił o kupczących w świątyni, których Chrystus na nowo musiałby wypędzać. Uchodził przytem zawsze za zdecydowanego simonistę. I oto teraz zgadza się dać kapucynom publiczny dowód przychylności, prezydując w ich sklepiku, podczas ceremonii? Uległ zatem, ustąpił wobec jakichś potężnych względów, skoro w przeciągu kilku zaledwie miesięcy zadawał sobie kłam, który dużo musiał kosztować tego rozsądnego i wykształconego człowieka?
Historya była prostą, Marek odgadywał ją z łatwością: obłąkańczy, niepowstrzymany pęd wiernych uniósł za sobą biskupa i proboszcza. Przez jakiś czas ksiądz Quandieu opierał się umieszczeniu w parafialnym kościele skarbonki świętego Antoniego, nie chcąc przyczynić się do tego, co nazywał bałwochwalstwem, spaczeniem ducha religii. Potem, wobec oburzenia, którego stał się przyczyną, wobec osamotnienia, w które codzień bardziej popadał, uległ obawie, zawahał się, czy religia nie ucierpi z powodu jego bezwzględności i zmuszony był pokryć nową ranę świętym płaszczem kapłaństwa. A gdy raz poszedł do pałacu biskupiego, aby wyznać swoje wątpliwości, walkę i porażkę, biskup Bergerot, równie zwyciężony, lękający się poniżenia dla, władzy Kościoła, gdyby ujawnił szaleństwa i plamy, z płaczem go uściskał i przypieczętował zgodę. Ile jednak goryczy, ile tajemnego bólu odczuwali ci dwaj duchowni, prałat i prosty proboszcz, złączeni jedną wiarą! Cierpieli nad swoją bezsilnością, nad swem przymusowem tchórzostwem, nad porażką, której się poddawali, potępiając jej nędzę i hańbę; najbardziej jednak cierpieli nad swoim ideałem zbrukanym, rzuconym na pastwę głupocie i chciwości ludzkiej, nad skrwawioną, konającą w nich wiarą, którą handlowano. Chrystyanizm, tak czysty przy urodzeniu, jedno z najpiękniejszych haseł braterstwa i swobody a nawet katolicyzm, tak śmiałego lotu, taki potężny czynnik cywilizacyi — jakżeż się przedstawi!
Przejęty gniewem i wstrętem, Marek nie mógł dłużej wytrzymać. Widział, jak ojciec Crabot doczekał się uprzejmego uśmiechu biskupa Bergerota, z którym wiódł przyjacielską pogawędkę, ogólnie zauważoną, podczas, gdy ksiądz Quandieu uśmiechał się również, ale z wyrazem goryczy na ustach. Stało się więc, zwyciężyli braciszkowie i zakonnicy. Marka dusiło w kaplicy, wyszedł więc, czując potrzebę jasnego słońca i świeżego powietrza.
Potrzebował odludnych ulic, wolnej przestrzeni. Tej niedzieli Genowefa przyjechała z nim do Maillebois, chcąc spędzić popołudnie u babki i matki. Pani Duparque cierpiała na podagrę, która ją przykuła do łóżka i dlatego jedynie nie mogła być w kaplicy kapucynów na uroczystości świętego Antoniego. Ponieważ zaś Marek przestał bywać u krewnych żony, umówili się zatem, że będzie jej oczekiwał na dworcu, na pociąg, odchodzący o czwartej. Była dopiero trzecia, więc zwolna, machinalnie poszedł aż do zadrzewionego placu przed dworcem i usiadł na ławce, stojącej na uboczu. Rozmyślał dalej, prowadząc wewnętrznie walkę, która go pochłaniała całkowicie.
Nagle zajaśniało mu w głowie. Nadzwyczajne widowisko, którego był świadkiem, wszystko, co widział i słyszał, napełniło go oślepiającą pewnością. Jeżeli naród cierpiał, przebywał straszne przesilenie, jeżeli Francya rozpadała się na dwie Francye wrogie, coraz bardziej sobie obce, gotowe pożerać się wzajemnie — to działo się tak dlatego, że Rzym na jej grunt przeniósł pole walki. Francya była ostatniem wielkiem państwem katolickiem; ona jedynie posiadała ludzi i pieniądze — siłę, zdolną narzucić swą wolę światu; logicznem więc było, że Rzym ją wybrał do wydania ostatecznej walki z gorącem pragnieniem odzyskania władzy doczesnej, któraby mogła ziścić odwieczne marzenia wszechświatowego panowania. Francya zatem była teraz niby owe pograniczne równiny, pola, winnice, żyzne ogrody, gdzie dwa wojska się schodzą i potykają dla załatwienia jakiegoś wielkiego sporu: żniwa zniszczone przez ataki konnicy, winnice i ogrody spustoszone przejściem dział w galopie, wsie zburzone bombami, drzewa zdruzgotane postarzałemi, równina cała zamieniona w pustynię śmierci. Tak samo Francyę dzisiejszą pustoszy i rujnuje wojna Watykanu przeciw duchowi sprawiedliwości, śmiertelna wojna, bez wytchnienia i litości, Rzym bowiem rozumiał dobrze, iż musi zwyciężyć, lub sam polegnie. Ztąd ta zajadła walka na wszystkich polach, we wszystkich sferach, walka, co zatruwa wszystkie sprawy, wywołuje wojnę domową, zamienia kraj cały na pole rzezi, gdzie wkrótce pozostaną tylko trupy i zgliszcza. W tem tkwiło śmiertelne niebezpieczeństwo, pewna śmierć, jeżeliby Watykan zwycięzki pchnął Francyę w ciemnotę i nędzę przeszłości, czyniąc z niej naród upadły i konający w nicości.
Wówczas wszystkie spostrzeżenia, które go nękały, napłynęły wielką falą, nowem oblaną światłem. Widział całą podziemną robotę, dokonywaną od pół wieku; najprzód mądre zabiegi wychowania zakonnego — podbój przyszłości przez dzieci, potem polityka papieża, który uznał Republikę, aby ją opanować i zwyciężyć. Jeżeli Francya republikańska stała się obecnie biednym krajem wykolejonym, szarpanym niezgodą i niepewnością, blizkim cofania się, zamiast postępu — zawdzięczać to należało jezuitom i innym zakonom, które schwyciły w garść dzieci, potroiły w ciągu trzydziestu lat liczbę swoich wychowańców, rozsiewając po całym kraju swoje możne zakłady. I nagle, pod naporem faktów, jezuityzm pewny zwycięztwa a zmuszony do kroków stanowczych, wystąpił jawnie ze swą robotą, głosił ją, podtrzymywał, licząc na panowanie nad krajem. Przed przerażonym wzrokiem powstał cały, już dokonany podbój: wysokie stanowiska w armii, w sądownictwie, w rządzie, w polityce — zostawały w rękach ludzi, wychowanych, wytresowanych przez jezuitów; mieszczaństwo, niegdyś, liberalne, niewierzące, teraz skłaniało się do wstecznictwa a kongregacye otwierały swoje szkoły naprzeciw szkół świeckich a nawet opanowywały te ostatnie, osadzając w nich nauczycielki i nauczycieli, którzy byli jego stronnikami i, przez tchórzostwo lub chciwość, pracowali dla ich dobra. Stanął wobec społeczeństwa na stopie otwartej wojny. Dla podtrzymania tej wojny zbijał pieniądze; zakony stały się przemysłowemi i handlowemi; sam zakon Dobitego Pasterza zarabiał rocznie około dwunastu milionów, zatrudniając czterdzieści siedem tysięcy robotnic w dwustu dziesięciu swoich zakładach. Sprzedawał wszystko: likiery i obuwie, lekarstwa i meble. Wyciągał pieniądze ze wszystkiego, zbierał ciężki podatek od głupoty i łatwowierności ludzkiej fałszywemi cudami. Klerykalizm stawał się milionerem, panem ogromnych włości, miał w kasie dość pieniędzy, aby przekupywać partye, rzucać je wzajem na siebie i tryumfować wśród krwi i ruin wojny domowej. Przed oczami Marka stanął obraz walki strasznej, nieuniknionej i nigdy jeszcze nie odczuł z taką siłą, jak niezbędnem jest, aby Francya widziała jasno, jeżeli sama nie ma zginąć.
Znowu przypomniał sobie Bongardów, Doloirów, Savinów, Milhomme’ów, słabe rozumowania ich tchórzliwych serc i zatrutych umysłów, ich zasklepienie w grubej ciemnocie, niby w puchu bojaźliwego samolubstwa. Ten tłum zahukany, ogłupiały, pełen przesądów, utrzymywany w bezrozumnym klerykalizmie — to była Francya. Aby ją prędzej doprowadzić do zgnilizny, wymyślono wstrętny antisemityzm, tę pobudkę do nienawiści religijnej. Na początek trzeba lud rzucić na żydów, wyzyskać odwieczną nienawiść a w końcu zagarnąć znów w jarzmo, zepchnąć w ciemności. Jutro zaś Francya upadnie jeszcze niżej a Bongardowie, Doloirowie Savinowie i Milhomme’owie bardziej jeszcze zidyocieją, opanowani ciemnotą i kłamstwem, jeżeli dzieci ich pozostawi się w rękach braciszków i jezuitów, na ławkach szkół zakonnych. Nawet zamknięcie tych szkół nie było dostatecznem, trzeba było oczyścić, doprowadzić do właściwej godności szkoły gminne. Na jednego Férou, inteligentnego i odważnego, chociaż szalejącego z nędzy, na jedną pannę Mazeline, wyborną kierowniczkę serc i umysłów, ileż marności, ile umysłów złych, zaprzedanych nieprzyjacielowi, zbłąkanych, najgorszy wpływ wywierających: taka panna Rouzaire, ambitna, zacięta klerykałka dla korzyści; tuki Mignot niezdecydowany, idący w kierunku, w którym go popycha otoczenie; taki Doutrequin, człowiek uczciwy, dziś z fałszywego patryotyzmu antisemita i wstecznik — a po za tymi, wielu innych, cały personel nauczania początkowego zepsuty, wykolejony z prawej drogi, ciągnący w przepaść powierzone sobie dzieci — pokolenia przyszłości. Marka zimny dreszcz przeszedł; niebezpieczeństwo, grożące krajowi, nigdy jeszcze nie wydało mu się tak naglącem i tak strasznem: stanęło przed nim jak ostateczna, nieubłagana konieczność.
Walka wybuchnie z pewnością na gruncie szkół początkowych, gdyż zasadniczą kwestyą było, jakie wychowanie dać ludowi.
Marek całą nadzieję pokładał w dzieciach powierzonych jego opiece, uczących się w początkowych szkołach całej Francyi. Przedstawiały one surowy materyał, z którego miał powstać naród przyszłości, trzeba było je wykształcić na obywateli.
Nagle więc postanowił, że przyjmie propozycję Salvana, zamieszka w Maillebois, jako nauczyciel elementarny, będzie walczył przeciw zatruwaniu ludu przesądami. Będzie pracował nad wyzwoleniem prostaczków, postara się zrobić z nich obywateli przyszłości. Ludność tę, pogrążoną w ciemnocie i kłamstwie, niezdolną do sprawiedliwości, odrodzić należało w dzieciach i wnukach, kształcić je, aby stworzyć powoli naród świadomy prawdy a przez to jedynie zdolny do sprawiedliwości. Byt to najwyższy obowiązek, najpilniejszy dobry uczynek, od którego zależało zbawienie kraju, jego sława i siła w misyi oswobodziciela i siewcy sprawiedliwości po przez wieki i narody. Jeżeli jednej chwili starczyło, aby go zdecydować, podczas, kiedy przez trzy dni wahał się w obawie utraty szczęścia, jakiego doznawał w objęciach Genowefy, to dlatego, iż przed nim również stanęła kwestya kobiety, niewolnicy ogłupianej, narzędzia zepsutego i szerzącego zepsucie. Jakie żony, jakie matki wyrosną kiedyś z tych dziewcząt, które panna Rouzaire prowadzi? Dopóki kobieta, walcząc z mężczyzną o niesprawiedliwe prawa i nikczemne obyczaje będzie własnością i bronią jezuitów, dopóty niemożliwem jest szczęście społeczne a wojna między dwiema wrogiemi płciami trwać będzie wiecznie. Kobieta zaś stanie się istotą swobodną, towarzyszką mężczyzny, stanowiącą o sobie i swojem szczęściu dla szczęścia męża i dzieci — wtedy dopiero, gdy przestanie zależeć od jezuity, który dziś jest władcą, co ją psuje i gubi. Czy nie mimowolne przerażenie, dreszcz niepokoju przed możliwym i blizkim dramatem, rujnującym jego pożycie, zniewalał jego samego do uchylania się od obowiązku? Postanowienie jego mogło być podjęciem walki u domowego ogniska, wypełnieniem obowiązku względem bliźnich z narażeniem własnego serca na krwawy ból. Uświadomi! to sobie obecnie i z niejakiem bohaterstwem a zarazem prostotą spełniał czyn, do którego się zapalił, jako do przedsięwziętej dobrej sprawy. Powołaniem najwyższem, najszlachetniejszem w nowem społeczeństwie jest powołanie biednego, pogardzonego nauczyciela początkowego, obowiązanego uczyć prostaczków, zrobić z nich przyszłych szczęśliwych obywateli, budowniczych państwa sprawiedliwości i pokoju. Widział teraz jasno swoją misyę, apostolstwo prawdy, której zawsze namiętnie poszukiwał, pragnąc ją poznać i głosić wszystkim.
Podniósłszy oczy, zobaczył Marek na zegarze dworca, że było już po czwartej. Pociąg odszedł i trzeba było czekać do szóstej. W tejże samej prawie chwili ujrzał Genowefę, która zmartwiona, dla pośpiechu niosła Ludwikę na ręku.
— Przepraszam cię, mój drogi — zawołała — zapomniałam zupełnie o godzinie... Babka mię zatrzymywała, rozgniewana, że się do ciebie spieszę tak, że w końcu straciłam świadomość czasu.
Usiadła przy nim na ławce, trzymając córeczkę na kolanach. Marek pochylił się z uśmiechem i ucałował dziewczynkę, która wyciągnęła rączyny, aby go chwycić za brodę. Potem rzekł spokojnie:
— Poczekamy do szóstej, kochanie. Nikt nam nie przeszkadza, zostaniemy tutaj... Tembardziej, że mam ci coś powiedzieć.
Ludwika, nie zważając na nic, wskoczyła na kolana ojca i chciała się bawić.
— Czy była grzeczna? — spytał Marek.
— U babki zawsze jest grzeczna, bo się lęka... Teraz zato, widzisz, jak używa.
Zdoławszy zabrać dziecko, zapytała:
— Co masz mi powiedzieć?
— Coś, o czem nie mówiłem ci dotąd, bo nie byłem zdecydowany... Ofiarowano mi miejsce nauczyciela tu, w Maillebois i przyjmę je. Co myślisz o tem?
Spojrzała na niego zdziwiona, nie mogąc się zdobyć na odpowiedź. Widział jasno w jej oczach najprzód błysk radości a potem rosnący niepokój.
— No, cóż myślisz?
— Myślę, mój drogi, że to awans, na który nie liczyłeś tak prędko... Tylko położenie nie będzie łatwem tu, wśród podnieconych namiętności, przy twoich znanych wszystkim zasadach.
— Zapewne, myślałem o tem, ale byłoby tchórzostwem cofać się przed walką.
— Zresztą, jeżeli mam ci powiedzieć szczerze, co myślę, boję się, że gdy przyjmiesz, to nas ostatecznie poróżni z babką. Z matką można się jeszcze uładzić. Ale wiesz, że babka jest nieubłagana; będzie myślała, że przyjeżdżasz popierać sprawę antychrysta. To pewne zerwanie.
— Radzisz mi zatem odmówić; miałabyś mi także za złe, nie byłabyś zadowolona, gdybym przyjął?
Spojrzała na niego z blaskiem prawdziwej szczerości.
Ja miałabym ci brać za złe! — zawołała — robisz mi przykrość, mój drogi; dlaczego tak mówisz? Trzeba, żebyś postępował według sumienia, żebyś pełnił obowiązek, jak go rozumiesz. Sam najlepiej możesz sądzić a wszystko, co zrobisz, będzie dobre.
Słyszał jednak w jej głosie drżenie, jakby obawę niewyznanego niebezpieczeństwa, którego dotknięcie już czuła.
Znowu nastała chwila milczenia, w czasie której ujął jej ręce z pieszczotą.
— Więc jesteś zupełnie zdecydowany? — spytała Genowefa.
— Zupełnie. Uważałbym za złe, gdybym postąpił inaczej.
— W takim razie, ponieważ mamy blizko półtorej godziny do odejścia pociągu, sądzę, że powinnibyśmy pójść do babki i zawiadomić ją o twojem postanowieniu... Chciałabym, żebyś z nią postępował otwarcie, niech nie myśli, że się ukrywasz.
Patrzała na niego a on wyczytał w jej oczach wielką prawość i trochę smutku.
— Masz słuszność, kochanie, chodźmy do babki.
Skierowali się zwolna ku placowi Kapucyńskiemu; Ludwika, którą matka prowadziła za rękę, opóźniała ich, drepcąc małemi nóżkami. Kwietniowy wieczór był prześliczny, szli w milczeniu, pogrążeni w poważną zadumę. Na opustoszałym placu domek babki zdawał się, jak zwykle, uśpionym. Zastali panią Duparque, siedzącą w ciasnym saloniku na dole, z nogą wyciągniętą na krześle; robiła pończochy dla jakiegoś zakładu religijnego; pod oknem, pani Bertherau również zajęta była robotą.
Mocno zdziwiona powrotem Genowefy, a szczególniej obecnością Marka, odłożyła babka pończochę, oczekując wyjaśnienia; nie poprosiła ich nawet siedzieć. Kiedy Marek opowiedział jej o propozycyi, jaką mu zrobiono o postanowieniu przyjęcia miejsca nauczyciela w Maillebois i dodał, że przyszedł uprzedzić ją o tem, żachnęła się i ruszyła ramionami.
— Ależ to szaleństwo, mój chłopcze! Nie posiedzisz tu ani miesiąca.
— Dlaczego? Dlaczego? Bo nie takiego, jak ty nauczyciela nam potrzeba. Znasz ducha okolicy, wiesz, jakie tu ojcowie święcą tryumfy. Nie mógłbyć wytrzymać z twemi wyobrażeniami, musiałbyś wojować z całą ludnością.
— To będę wojował. Trzeba, niestety, walczyć, chcąc kiedyś zwyciężyć.
Wtedy rozgniewała się na dobre.
— Nie mówże głupstw! Zawsze pełen pychy i buntu przeciw Bogu! Ależ ty jesteś ziarnkiem piasku, mój biedaku i doprawdy, litość we mnie budzisz, sądząc, że masz dość siły, aby zwyciężyć w walce, w której Niebo i ludzie cię zgniotą.
— Nie ja jestem silny, lecz rozum i prawda.
— Tak, tak, wiem... Mniejsza o to. Słuchaj: nie chcę, żebyś tu przybył jako nauczyciel, bo idzie mi o mój spokój, o moją opinię, bo zanadto bolałoby mię i upokarzało, widzieć tu zblizka naszą Genowefę, żyjącą z człowiekiem bez Boga i ojczyzny, gorszycielem dusz pobożnych... Mówię ci, że to szaleństwo. Odmówisz.
Zrozpaczona pani Berthereau spuściła głowę nad robotą, żeby uniknąć udziału w sporze. Genowefa wyprostowana i bardzo blada, trzymała za rękę przerażoną Ludwikę, która się kryła w fałdy jej sukni. Marek zaś, postanowiwszy zachować spokój, odpowiadał łagodnie, nie podnosząc głosu:
— Nie — odrzekł — nie mogę odmówić. Postanowienie moje jest, niezachwiane i przyszedłem poprostu oznajmić o tem.
Wówczas pani Duparque straciła wszelką miarę, zniecierpliwiona nieruchomością, w jaką ją wprawiała podagra. Nigdy nikt się jej nie opierał, wpadła więc we wściekłość, łamiąc się o tę spokojną wolę. To, czego nie chciałaby powiedzieć, o czem nie mówiono u niej wcale, wyrwało się jej w wybuchu strasznego gniewu.
— Pozwól sobie — wołała — powiedz wszystko, wyznaj, że chcesz tu na miejscu zajmować się tą obrzydłą sprawą Simona. Tak, trzymasz z tymi ohydnymi żydami, marzysz o tem, aby znowu poruszyć te brudy, znaleźć jaką niewinną ofiarę i posłać ją do ciężkich robót w miejsce waszego plugawego, słusznie skazanego mordercy... Przyznaj się, przyznaj!
Marek nie mógł powstrzymać uśmiechu, bo czuł doskonale, że na dnie gniewu, który obudzał, tkwiła sprawa Simona, strach, że ją podniesie, że doścignie nakoniec prawdziwego winowajcę. Po za panią Duparque odgadywał jej spowiednika, ojca Crabota, opór przeciw temu, żeby rozpoczął walkę w Maillebois pochodził ztamtąd, z mocnej woli niedopuszczenia nauczyciela, nie będącego w rękach zakonu.
— Naturalnie — odpowiedział z miną spokojną zawsze jestem przekonany o niewinności mego towarzysza, Simona i zrobię wszystko, co będzie możliwem, aby jej dowieść.
Pan Duparque zwróciła się gwałtownie do pani Berthereau i do Genowefy.
— A wy słuchacie i nic nie mówicie! Nasze imię będzie wmieszane w tę haniebną historyę. Nasze dziecko będzie w obozie nieprzyjaciół ludzkości i religii... Ty, matka, powiedz jej, że to niepodobieństwo, że powinna przeszkodzić tej ohydzie dla swego, dla naszego honoru!
Mówiła do pani Berthereau, która wypuściła z drżących rąk robotę, przerażona kłótnią. Milczała chwilę, z trudnością wydobywając się ze zwykłego stanu ponurej lękliwości. Zdecydowała się nareszcie:
— Babka ma słuszność — rzekła — obowiązkiem twoim, moja córko, jest nie pozwolić na czyny, za które spadnie na ciebie w części odpowiedzialność przed Bogiem. Jeżeli mąż cię kocha, to cię posłucha, ty jedna zresztą możesz przemówić do jego serca. Twój ojciec nigdy nie postępował przeciw moim życzeniom w kwestyach sumienia.
Genowefa, silnie wzruszona, zwróciła się ku Markowi, tuląc do siebie nieodstępną Ludwinię. Poruszona była do głębi swej istoty: cała jej przeszłość, jako pensyonarki u Wizytek, jej nabożne wychowanie budziło się i sprawiało jej zawrót głowy a jednak odpowiedziała to samo, co już mówiła mężowi:
— Marek sam najlepiej może sądzić; zrobi to, co będzie uważał za swój obowiązek.
Przejęta zgrozą, pani Duparque znalazła dość siły, by powstać mimo chorej nogi.
— Tak to odpowiadasz! Ty, którą wychowałyśmy po chrześciańsku, co byłaś ukochanem dzieckiem, doszłaś do tego, że się wyrzekasz, że żyjesz bez religii, jak bydlęta! Hołdujesz szatanowi, zamiast starać się go zgnębić. Tem większą jest wina twego męża i będzie za nią ukarany, będziecie ukarani oboje a przekleństwo dotknie nawet wasze dziecko!
Wyciągnęła ręce, wyprostowana i groźna tak, że Ludwinia, zdjęta strachem, głośno zapłakała. Marek szybko wziął ją na ręce i przytulił do siebie a dziewczynka, jakby chcąc się schronić na jego łonie, zarzuciła mu ręce na szyję. Genowefa zbliżyła się również i oparła się na ramieniu człowieka, któremu powierzyła swe życie.
— Wynoście się, wynoście się wszyscy troje! — wołała pani Duparque. — Idźcie za swoją pychą i szaleństwem, które będzie waszą zgubą... Słyszysz, Genowefo, wszystko skończone między nami, dopóki sama nie powrócisz, a powrócić musisz; zanadto długo żyłaś z Bogiem, zdobędzie cię napowrót, ubłagam to u niego... A teraz idźcie, idźcie, nie chce was znać!
We łzach, zbolała, spojrzała Genowefa na matkę, która zmieszana płakała pocichu. Zdawało się, że młoda kobieta waha się wobec tej okrutnej sceny, ale Marek wziął ją łagodnie i wyprowadził. Pani Duparque upadła na fotel a domek pogrążył się znowu w chłodny cień i ponure milczenie.
Następnego czwartku Marek udał się do Beaumontu, aby powiedzieć Salvanowi, że przyjmuje miejsce. Zaraz też w pierwszych dniach maja został mianowany, opuścił Jonville i osiedlił się jako głowny nauczyciel szkoły elementarnej w Maillebois.