Skiz/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Skiz | |
Wydawca | Księgarnia H. Altenberga | |
Data wyd. | 1909 | |
Druk | E. Wende i sp. | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
GABRYELA ZAPOLSKA
SKIZ
KOMEDYA W 3 AKTACH
LWÓW
NAKŁADEM KSIĘGARNI H. ALTENBERGA
WARSZAWA — E. WENDE I SP. (HIŻ I TURKUŁ)
|
Dyrekcyom i Artystom | ||
Scen | ||
Lwowskiej i Krakowskiej | ||
w podzięce sztukę tę | ||
poświęca | ||
1909 | Autorka |
OSOBY: | ||
Lwów | Kraków | |
lulu | Wanda Siemaszkowa | Irena Solska |
muszka | Irena Trapszo | Janina Janicz |
tolo | Roman Żelazowski | Sobiesław |
wituś | Zygmunt Rasiński | Jerzy Leszczyński |
pierwszy lokaj | ||
drugi lokaj | ||
trzeci lokaj |
Scena przedstawia salonik w wiejskim domu. Jest to raczej pałacyk rococo. Meble, parawany białe — gobeliny. — Wieki »Ludwików« unoszą się w powietrzu. Szpinet orzechowy w formie harfy obciągnięty materyą. Na środku detonuje bilard zgrabny — ale zawsze bilard w formach słonia. Szeroko otwarte drzwi szklanne, parapetowe ukazują ogród róż i jaśminów w pełnym rozkwicie. Na środku ogrodu szemrze fontanna. Słońce ma się ku zachodowi. Jest całe purpurowe, złote.
Gdy kurtyna idzie w górę chwila samotności i pustki, poczem pędem, bez tchu, wdzięcznie, lekko — jakby zjawiska — wpadają na scenę lulu i muszka i panowie tolo i wituś. Biegną jedni za drugim w następującym porządku:
tolo
lulu
wituś
Obiegają, śmiejąc się, dwukrotnie bilard i wpadają do ogrodu. muszka ma w ręku wysoko wielki pęk róż.
Wszyscy nucą: »Gaie, gaie! amusons nous! Voila le moment de la folie!«
Wszyscy są ubrani biało. W kostyumach do lawn tennisa. Obiegłszy bilard wpadają do ogrodu, wirują naokoło kląbu i znikają wśród drzew. — Chwila milczenia — wreszcie wpada muszka, rzuca róże na bilard, a sama chroni się za kanapką.
wchodzi, nie widząc jej. Opiera się o futrynę drzwi zmęczony. Oddycha ciężko. Nagle dostrzega muszkę, wyprostowuje się i biegnie ku niej.
Nie! nie! Tam są róże!
O Muszka różowsza jak wszystkie róże... piękniejszaś nad nie...
Nie... nie... dość...
Choć rączkę...
Tam są róże!
De grâce!... Chwilkę zatrzymaj się ty królowo motyli.
Nie, nie.
Ach! skąd taka myśl...
Zmęczony kuzynek? czem?
Trochę.
Ale czem? te kilka kroków... Może pan chory?
Tak... tak... serce...
O! wada sercowa?
Tak, tak!
Oh! ale z czego?
Żyło się troszkę...
Wszyscy ludzie żyją, a przecież...
Życie życiu nierówne.
O tak zmartwienia!
Jaka Muszka świeża, jak poranek majowy. Co za usta... co za oczy... karnacya dziecięca....
Cóż znowu. Jestem już stara.
Ileż to lat ta starość? Najwyżej osiemnaście...
Dwudziesty!...
A pan?
Co?
Ile kuzyn ma lat?
Nie należy się pytać o lata tych, których lat już zgadnąć nie można. Stary jestem... ale ja naprawdę... o tu na skroniach.
Ależ w maju także czasem śnieg pada.
Nie!... tylko taka cudna dusza potrafi tak pięknym gestem rzucić kwiaty na grób.
Dlaczego? lepiej oswajać się powoli. Wszak krócej jak dłużej.
Ach nie! nie! kuzyn musisz żyć jak najdłużej.
Po co? czy życie moje może się komu na co przydać? czy jestem potrzebny, niezbędny? czy ktoś się za mną ogląda, gdy odejdę, czy zapyta, gdy mnie niema, czy czeka? czy...
A... żona?...
Lulu? Ależ ona sama idzie przodem i nigdy się za nikim nie obejrzy.
Ale ona przecie kocha.
Phi! po swojemu.
Inaczej nie może. Kocha jak żona. Mnie się zdaje, że wszystkie żony jednakowo kochają swoich mężów.
Dziecko lube. Zanotuj to sobie, że żadna miłość do drugiej nie jest podobna. Każda kobieta kocha inaczej. Moja żona inaczej mnie kocha, jak Pani swego męża...
Oh! jak Faust oddałbym duszę, ażeby być tak kochanym choćby chwilę jedną.
Jak można.
Można Muszko... można!
Słuchać nie chcę.
Przesądy. Główne — jeśli krzywdy nie robi się nikomu. Grzech ukryty jest nawpół przebaczony...
Któż mówi o grzechu. Jakże można?
Cofam słowo — cień zostawiam.
Jak żle.
Jak rozkosznie.
Co? co?
Choćby rzucać te słowa.
Z zamętu powstał świat, światło, kwiaty, kobieta, Ewa... a potem drogą kultury affinady, takie pastele jak żyjące Rosalby — jak... ty...
Oh! ja? pastelem?
Zdmuchnięty cudem z tych ścian. Lilie, róże, błękit nieba. Czy ci o tem nikt nie mówił?
Nikt.
Nawet mąż?
O! on mnie nazywa Parcią. Mówi, że jestem typ szczerosłowiański.
Voila! Miniatury rozwieszone w kancelaryi, w której się wydaje dyspozycye rządcy. Zresztą czyż szczorosłowiańskie nosy i proste linie twarzy nie przeszły subtelności pudrowanych czasów? Gdzieś byłaś wówczas Muszko? Z pudru powstałaś jak Wenus z piany morskiej. Nikt oprócz ciebie do tych ścian lepiej dostosować się nie mógł Panneau Boucher’a żyjące — to ty, a dusza twoja z eteru, który smugą od wieku wśród wybranych błądzi. Dlaczego zamykasz oczka?
Nie wiem... ale pan mówi tak łagodnie, tak pięknie...
to upaja... Bo sam jestem upojony...
Ależ czem?
Tobą.
Oh przez litość!
Dobrze... już dobrze... nie będę.
Muszko!
Co? co?
To dziwne, że moje słowa tak na ciebie działają. Jesteś en pleine w miodowych miesiącach. Dwa lata małżeństwa to właśnie dostateczne, aby się ze sobą oswoić, a nie przyzwyczaić. Passja w całym rozwoju. A przecież mam wrażenie, jakbyś czego pragnęła.
Odejść muszę.
powstrzymując ją i sadzając delikatnie.
Dlaczego nie chcesz odpowiedzieć? Czy mi nie ufasz?
Czy nie umiesz, czy nie chcesz?
Ja ci dopomogę.
Nie... nie...
Jesteś zanadto kochaną. Rozumiesz mnie Muszko? Twój mąż jest tylko twoim mężem. A taki pastel La Tour’a musi mieć kochanka.
O!
Jak uzupełnieniem róży jest motyl, dokoła niej krążący. Mąż musi być pierwszym, środkowym i ostatnim kochankiem żony! Inaczej stanie się nieuniknione.
Nieuniknione?
Jeżeli nie faktycznie to teoretycznie, a to może niebezpieczniejsze. Muszko! Muszko! Lękaj się, by twoja piękność nie stała się niepotrzebną pięknością. Do takiej miłości jak Witolda, ty nie potrzebujesz być tak piękną... Zapytaj go...
Ja? my nigdy z nim o tem nie mówimy.
Jakto? co? Wszak słowami pieści się kobietę stokroć czulej jak gestem. Prawda... Muszko?
Jutrzenka mi weszła z twoim rumieńcem. Dlaczego zakrywasz twarzyczkę? Pozwól mi odżyć w tym rumieńcu... pozwól mi go wypić z twej szyi.
Nie! nie!
Ależ... nie... Uspokój się!... Źle mnie zrozumiałaś. Nie jestem brutalem. Skarb zrabowany, w miłości nie cieszy. Nie jestem człowiekiem prymitywnym. Ja zaczekam.
Na co?
Na ciebie cudowna. Na ciebie.
Może przeszkadzam?
z wymówką, starając się pokryć zmięszanie.
Ach!... Lulu!...
Cóż Lulu? Mąż do żony, żona do męża nigdy nie powinni wchodzić bez pukania. I to jeszcze czekać na sakramentalne entrez! Czekać cierpliwie. W ten sposób oszczędzają sobie tysiące rozczarowań.
Jakich?
Ależ... choćby estetycznej natury miłe niewiniątko.
Na to należy mieć osobne apartamenta.
Comme de raison. Wspólna »komnata«, mówiąc stylem XVI wieku, jest zbytkiem dozwolonym w zabudowaniach dworskich, tak zwanych czworakach.
Zapominasz, że właśnie...
Pozwól mi dokończyć — i u ludzi mających 20 i 28 lat.
Dlaczegóż nie później?
Odpowiesz mi na to za 20 lat, gdy się przejrzysz w wielkim lustrze, no... de pied en tête i to bez osłonek.
Cóż och Lulu?... To nic nie pomoże. W każdym razie dezerteruj jak najprędzej z wspólnych apartamentów. Wycofasz się z honorem. Lepiej niż ze sztucznym rumieńcem i szynionem.
Myślałby kto, że ty...
Ach moja droga, ja jestem wyjątkiem. Pochodzę z rasy dającej w posagu obietnice, ale zato zęby, włosy i t. d. bajecznej jakości.
Któż nie zaręczy, że i Muszka... wszak z tej samej rasy pochodzi.
A przytem ma 20 lat. A‑t‑elle de la veine! Mieliście racyę flirtować tutaj. Choć i tam nad stawem widok był przecudny. Przedstawcie sobie — Witolda w lawntennisowych bielach — pośród fornali pławiących konie.
Czy wjechał do stawu?
Mało brakowało. Moja obecność go krępowała. Widziałam, że był z tego powodu wściekły. Widok ten jednak bawił mnie. Konie pływające wśród pieniącej się wody — jakaś śmiałość i odwaga ludzi... coś z centaurów na podolskiej równi. Epatant!
Do swoich krów i obory. Nie moja droga. Tam jest twoja directrisse szwajcarska, która to doskonale urządzi.
Wituś będzie się gniewać.
Wituś dziś jest w dobrym dniu. Daruje ci łaskawie twoje przewinienie. Jedyny sposób od mężczyzny uzyskać przebaczenie jest — nie błagać o nie. Zresztą mam z tobą do pomówienia.
Znaczy — panie Tolo — idź na spotkanie Witusia. Czego nie uczynię — zwłaszcza, że ten zawołany ziemianin wracać będzie w otoczeniu swych centaurów. Idę raczej przejrzeć książki pozostawione w altanie.
A nie zarzuć mi zakładki.
Wiem, wiem. Specyalne twoje kopie z miselów bretońskich Mesdames — je vous salue!
Muszko!
Ach nie! nie! Ja się nie gniewam.
Ależ...
Przed chwilą ja także patrzyłam się na twojego męża i ten jeszcze borykający się z żywiołami zajmuje mnie.
Naturalnie zdaje mi się na krótko i zdaleka. Ale... bądź spokojna. To czysto platoniczne.
O! proszę!
Co? co? jakaż zmiana. Dwa miesiące temu, gdy na wasze zaproszenie w Wenecyi, przybyliśmy na to cudowne Podole, znalazłam ciebie taką samą, jak wydałaś mi się na placu Marka, karmiąca nieśmiertelne i źle wychowane gołębie... Tin... tin... tin... Młoda szablonowa mężateczka. Prawo własności, żelazna rękawiczka podszewkowana stułą. Dziś słyszę o... proszę...
Mylisz się. Nie zmieniłam się.
Mylisz się Lulu. Jestem zupełnie głupia.
Nie. Jesteś wystarczająco głupia. Tak, jak każda z nas, gdy była młoda. U ciebie zachodzi pewna komplikacya. Jesteś sentymentalna, a wtedy to zaczyna być dość uparte.
Nie. Ja nie jestem już sentymentalna.
Ależ tak! jak romans pani de Girardin. Tylko, że twoja sentymentalność poszła teraz w innym kierunku.
Ależ... w jakim?
Pod‑ko‑chu‑jesz się w moim mężu.
Och Lulu!
C’est le cas de le dire — twoje och Lulu!... Widzisz jednak, że nie mam ani sztyletu ani witryoleju w ręku.
Zaręczam ci jednak...
Daj spokój. Widzisz przecież, że mi to jest nie tylko obojętnem, ale że mnie to bawi. Pasyami lubię patrzyć przez odwrotną stronę lornetki... a właśnie tego rodzaju flirty jak wasze, to są takie pomniejszone obrazki jak przez drugą stronę lornetki. Redukcya miłości, tęsknot, pragnień... nawet, nawet... glisser mortels, n’appnyez pas.
Czyż twój mąż nic cię nie obchodzi.
To, moja droga, inna strona tej sprawy. Obchodzi mnie i bardzo et pour cause. Każdą kobietę obchodzi najwięcej jej ostatnia tualeta balowa. Gdy wie, że to ostatnia uroczystość, na jakiej jej być dozwolono z całym aparatem blasku i piękności — dba ona bardzo o ten aparat.
A więc...
Że nic nie pożyczam, ale darować...
Och, Lulu! darować męża...
Tiens!... to my mówimy o mężu? Ja mówię o tualetach. Zauważyłam, że i tualety mają swoją duszę. Oh! une âme bien frivole! ale one zcałowują z nas zewnętrzność naszą. I oto — próżność ich jest wielka...
Tualet czy mężów?
Mówię wielka. Pragną koniecznie uwielbienia. Zwłaszcza, skoro są trochę przenoszone — te ostatnie, czy ci ostatni, słowem to, co najlepiej jeszcze przy świetle wygląda. Owóż takiemu czemuś źle się dzieje, gdy przebywa samo, traci na blasku, na dowcipie. Przeto dobrze jest pozwolić mu na uwielbienie takich markizetek, owianych wonią podolskich łanów, jak pewna moja znajoma.
A ty się nie lękasz, ażeby twój mąż...
Och obecnie!...
Dlaczego... obecnie?...
Oto dlatego... enfin choćby ci tłumaczyć, ty tego nie zrozumiesz. To są subtelności.
Ależ... ja wiem już wszystko. Jestem tak dawno zamężną...
Dziecko! Co ty wiesz?... Miłość, to gra w karty, wygrywa ten, kto ma najwięcej i najsprytniej uzbieranych atutów w ręku. Ale miłość w małżeństwie wymaga osobnych kart. Ot... jak w taroku... Znasz taroka? Nie? Mniejsza z tem. To nie. Jest tam jedna karta, która się nazywa skiz, ona bije wszystkie, nawet damy. Uważasz Musia — damy!... Skoro się ma w ręku skiza wygrywa się partyę.
A — skizem w małżeństwie?...
Zawsze jedno. Nie nalegaj. Nie powiem ci teraz. Może kiedyś. Zdobyłam tę tajemnicę dość ciężko. Ty szukaj z twej strony. A co do flirtów mego męża, to widzisz, w odpowiedniej chwili zjawiam się, ja... no i... enfin z flirtów mego męża korzyść odnoszę... ja!...
Nierozumiem.
Tem lepiej. Flirtuj dalej, a będę ci wdzięczna. Oto i twój mąż...
Ty tutaj?
Ja ją zatrzymałam. Łaski i przebaczenia.
Kuzynka żartuje, a ja pragnę szczerze, aby Muszka włożyła się naprawdę do gospodarstwa. Tego zresztą życzą sobie i jej rodzice i moi rodzice...
I moja mamcia i twoja mamcia i obie mamcie. No idź Muszko, skoro cię tak gwałtowne obowiązki wzywają. Proszę cię powróć zaraz, bo wiesz, że mamy omówić cudowny dzisiejszy wieczór.
Biegnę i wracam za chwilę.
Co za wdzięk, jaka gracya.
Dobre serce i dobry grunt. Z dobrego gniazda, troszkę tylko rozpieszczona.
Bierze to z życia, co jej się należy.
Same pieszczoty.
wskazując na etażerki, na których stoją figurki saskie.
Spojrz pan na te pudrowane figurki. Zdolne są tylko wdziękiem swoim zdobić etażerki.
Och czasy etażerek minęły.
Nastały czasy... obór...
Naturalnie.
Panie kochany. Nic tego wdzięku nie zatarło, nawet gilotyny krwią swoją nie zmyły pudru. Nawet pan swoim bilardem nie zdławiłeś gracyi tych pasteli i tego czegoś nieuchwytnego, które się tu snuje jakby girlandą zdjętą z tych gobelin.
Niechże pana Bóg zachowa. Barbarzyńcom źle się dzieje we wspomnieniach ludzkich. A groza jest wspomnieniem nianiek, pierwszej ekstazy miłosnej i spotkania ze stutysięczną zdecydowaną na wszystko armią.
To wszystko jest niepraktyczne.
Ornamenta na kościele Saint‑Paul są także niepraktyczne.
Wolno. To nie dwór wiejskiego obywatela, który musi się borykać z twardą ziemią.
Ach Boże! wiecznie mówicie o tej twardej ziemi — gdy deszcz pada mięknie.
Zanadto.
Otóż to. Wieczyste wiejskie gdakanie... zanadto... zamało.. to deszcz, to pogoda...
Taki nasz los.
Należy go rozjaśnić.
I to w dwa lata po ślubie.
A cóż to ma jedno do drugiego?
A! w takim razie składam broń.
Tylko przybyły mi kłopoty. Muszkę należy mi siłą prawie nakłaniać do zajęcia się gospodarstwem.
Brak jej inklinacyi.
Przecież w domu?...
Właśnie. Kobiety bardzo często idą za mąż po to, aby się uwolnić od tego co robiły w domu. Inaczej — pozostałyby w domu. C’est simple!
Nie dla mnie. Wreszcie przyznam ci się kuzynko, że często mówisz do mnie zagadkami, a ja jestem prosty człowiek. Cała moja zaleta — szczerość.
I temperament. A... Muszka?
Czy i ona ma taki temperament?
Wie kuzynka, że nie wiem.
Przypomnij sobie.
A na co to kuzynce potrzebne?
Potrzebne.
Do szczęścia?
Kto wie — może.
A jak kuzynka woli — aby miała temperament czy nie?
Do moich celów — wolę... nie. Sentyment wystarczy.
A więc jest tak. Moja Muszka niema temperamentu.
Czy jak każda żona w oczach męża?
Bo są dwa rodzaje braku temperamentu u nas kobiet. Jeden istotny, a ten drugi tylko w oczach męża.
Nie wiedziałem, zresztą jestem przekonany, że Muszka niema naprawdę temperamentu, dzięki Bogu.
Ciekawe.
Co?
Że kuzyn właśnie za to Panu Bogu dziękuje.
Naturalnie. Lubię spokój. Wolę, że Muszka niema temperamentu.
I ja także.
A cóż kuzynce na tem zależy?
Nic. Ale z tego co do was, wyniknie, że maluczko, a ty kuzynie zaczniesz ją zdradzać.
To nigdy. Brzydzę się czemś takiem. To u nas rodzinne, że jesteśmy wzorowymi mężami.
Ale nieuczciwe. Tak ja, jak i Muszka będziemy pod tym względem bez zarzutu.
Tiens... tiens... możebyś kuzynie dał się w tej pozie sfotografować.
Kuzynka żartuje. Sądzę, że i kuzynka... i Tolo.
Ach! najlepiej o obecnych nie mówić, a co do Tola, to ja chętnie pozwalam mu...
Jakto? Kuzynka pozwala mu?... na co?...
Aby flirtował z pięknemi paniami.
To źle... mogę powiedzieć, że to nie jest...
Uczciwie?... Oh! ale porozummy się. Pozwalam mu na flirt z damami bez tem‑pe‑ra‑mentu.
I?
Oto jestem!
Wszystko w porządku?
Dwoje cieląt pastuchy zgubili.
Co? jak? a to można oszaleć.
Bajeczny!
Nie bardzo!
A teraz dalej do dzieła. Niedługo ściemni się zupełnie, księżyc się ukaże. Dałam rozkaz, aby usunięto bilard. A my w kostyumach, tych, które znalazłyśmy w tem debarras... zresztą zobaczysz...
Co za zapach! co za woń!
Upaja.
Pieści.
Rozmarza.
Całuje.
Poematy!
Całe życia! Kobiety, które je nosiły rozumiały poco żyją na świecie.
Ach! gdyby przemówiły!
De grâce! lepiej niech nie mówią.
Dlaczego?
Bo miałyby... może... za wiele do powiedzenia.
Nie sądzę. Takie są delikatne.
Więc ty sądzisz, że i one?... Jaka szkoda, to mi cały urok psuje.
Jakie szczęście. To mi właśnie uroku dodaje.
Ich grzechy?
Ich grzechy — ty odziedziczyłaś...
Co?
Ależ koronki i sentymentalne serce — skłonność do...
Do grzechu?
Nie... tylko do flirtu. Ty się zatrzymasz, bo ciebie wychowano hygienicznie i tradycyonalnie. A potem... aniele... ty nie masz temperamentu.
Tak. Prawda! Tak mówi Wituś.
Nadzwyczajne! Co za viveur! Rozpozna natychmiast!
Dokąd kuzynko, dokąd?
Proszę nie psuć zabawy.
Więc znów coś nowego?
Ciągle... Ostatnią moją nowością będzie (z ukłonem) moja śmierć. Do tej chwili zawsze na usługi mego pana i władcy.
Melancholia!
Nocy letnich. Bzów rozkwitłych wonne czary.
Zawsze pełna uroku.
A ty pełen pobłażliwości i galanteryi.
Skądże pobłażliwości?
Musisz zawsze o tem przypominać, bo patrząc na ciebie nikt o tem nie pamięta.
Nie można być bardziej Louis XV. Ale jest niestety, ktoś, kto mi to bardzo często niedyskretnie przypomina.
Któż taki?
Ja — sama!... (po chwili) I... moje czyny...
Jestem bardzo fin — a przecież niezrozumiem.
W tem właśnie cały mój wysiłek, ażebyś nie zrozumiał.
Wysiłek.
Czasem... wielki... Aby utrzymać się na powierzchni...
Najlepszy pływak utrzymuje się na powierzchni bez wysiłku.
Pozornie. Wszystko zależy od taktu i od gestu.
Właśnie o tę linię się rozchodzi.
Rzeczy pięknych.
A w gruncie mógł kryć nawet czyny brzydkie.
Och! jeśli gest jest piękny.
Męczy...
Och! ciebie? ty jesteś ze stali...
I... z uśmiechu... Masz racyę.
A przytem sentyment ci nie do twarzy.
Masz racyę. Ja jestem z tych wesołych pań, od których się zawsze żąda śmiechu.
Jak woni od kwiatu. (Siada koło kominka). Tylko kobiety zawsze sentymentalne są nudne.
Trochę.
Przyszlę ci Muszkę.
Czy to insynuacya.
Raczej — hołd niezwyciężonemu.
Muszko!
Kuzynie?
Ja czekam...
Och kuzynie!...
Ja jestem uparty i... stały...
Pozwól sobie powiedzieć, że nie dajesz dowodów tej stałości.
Jeżeli tak... przestałeś kochać twą żonę. Gdzież tu więc jest stałość?
Kuzynka masz czasem sposób mówienia... zamykający usta.
Gniewasz się kuzynie.
Przebaczę... pod jednym warunkiem, że kuzynka nigdy nie będziesz złośliwa. Ty możesz być tylko sentymentem, ciszą jezior sennych.
Wituś mówi, że to nudne.
Tylko kobiety, które są zawsze zabawne są nudne.
Sądziłam...
Nie sądź nic. Bądź sobą. (Obejmuje ją lekko). Ty... cudzie...
Nie mów tak do mnie...
Sapristi! co za temperament!
Tiens, tiens... a to miła niespodzianka.
Cóż to? jesteś sam.
Przed chwilą były tu panie.
Gdzież są?
Wyszły. Przygotowują jakąś niespodziankę.
Znowu? Przyznam ci się, że jestem zmęczony szalenie.
Cóż u dyabła. Od czego jesteś młody?
Poujadaj się tak około gospodarstwa jak ja.
Nie głupim. Wypuściłem swoje w dzierżawę.
Frazesy. Leżysz na niej, drapiesz, szarpiesz, ciągniesz co dać może. Jakby ci nie niosła porządnie, ciekaw jestem, czybyś ją kochał.
To nieprawda. Uprawiam ją.
To się tak nazywa. Ale rezultat — pieniądze, u mnie ten sam rezultat — pieniądze. Tylko, że się sam nie babrzę, a każę się babrać, bo nie lubię czarnych robót, wolę jeździć do Vichy i pielęgnować moje atretyzmy. Widziałeś? roztyłem się. Raz jeden człowiek żyje.
Gdyby tak wszyscy myśleli jak ty.
Ale szczęściem są tacy jak ty. Wiesz, wspaniale w tym kostyumie wyglądasz.
Męczy mnie... biały... muszę ciągle uważać. Byłem teraz pomiędzy zabudowaniami, o co słomy, muszę się przebrać...
Nieszczęście!... Wiesz — zróbmy przyjemność naszym paniom — ubierzmy się we fraki, one coś także tam urządzają w sekrecie.
Za nic.
Ciasny — utyłem.
Ty się rozrosłeś — to ja tyję... Marienbadzik w perspektywie... Och!... No ale ubierzmy się. Ładnie się zaprezentujemy.
Przed kim?
Przed naszymi żonami.
Nie warto.
Chi lo sa.
Czy wy nigdy nie możecie siedzieć spokojnie... ty i twoja żona?
Nigdy.
I czy takie życie nigdy się nie znudzi?
Jak cygaro suche i dobrze ciągnie, sleeping na rozkazy, a kobiety piękne, to o nudach mowy być nie może.
Cygaro jeszcze — sleeping to obojętne, ale co do kobiet, to jak Boga kocham...
Takeśmy spokojnie tu żyli...
Księżyca tarcz się wznosi złota
I cicha noc roztacza czary,
W takt menueta i gawotta
Rozdzwonia się ten zegar stary.
Noc srebrna w krąg roztacza czary.
Słodyczą kwiatów tchną kielichy —
Cyt! słuchaj! jak ze szklannej czary —
Leje się dźwięk melodyi cichej.
Słodyczą kwiatów tchną kielichy,
Pójdź! Podaj dłoń! ach! Bodaj chwile
Nad życia pustkę, nad życia szychy,
Korowód zawieźć jak motyle.
Podaj dłoń.
Ach bodaj tę chwilę
Dłużyć, jak wije nić wrzeciono!
Wśród kwiatów, w blasku srebrnym pyle
Płynąć w tę dal rozbłękitnioną.
Niech zwolna wije nić wrzeciono,
Ach! prześnić i przetańczyć życie.
Jakby melodyą nieskończoną
W rozkosznym prześnić je zachwycie.
Cyt! szklanne dźwięki drżą i brzęczą.
W kurantowego takt zegara
Ból snuje ciemną nić pajęczą.
Cyt! szklanne dźwięki drżą i brzęczą
I milkną. Cisza nas omota...
Senną osnuła się otęczą
Nad parkiem tarcz księżyca złota.
Brawo! Brawo! Muszka jest czarująca.
Światło!
Nie jak Boga kocham.
Pst! bądź dziś także talon rouge.
Bardzo zharmonizowane.
Tak, od moich prababek.
Nadzwyczaj urocze! Dzięki!
Odżywa tradycja panneau Bouchera i małego Trianon!..
Za nic w świecie, kuzyn przy mnie! Mąż mój przy Muszce.
Tolo ◯ ◯ Wituś |
Kolacya bardzo skromna. Ale tak zarządziła Lulu.
Przeciwnie... menu stylowe.
Zanadto! Będę musiał zajrzeć do kredensu.
Apetyt...
Dajże spokój z ziemianinem przy pudrowanych damach.
A któż wtedy rolę uprawiał?
Z pewnością nie ci, którzy w tym saloniku jedli takie souper fin, rozjaśnione promieniami gwiazd takich, jak oczy Muszki.
Ależ kuzynie, nalewasz mi już drugi kieliszek.
Ja piję trzeci.
Ja mam bardzo słabą głowę.
To nie pij.
Przeciwnie, skoro moja pani miała tak cudowną myśl i urozmaiciła nam tak niespodziewanie, a uroczo dzisiejszy wieczór, winniśmy oddać się zabawie całem sercem.
Dziękuję ci, że mnie popierasz w mych zamiarach.
A!
Jesteś dziś en beauté.
Puder każdej z nas do twarzy.
Tak, jak panom fraki... kuzyn dziś taki śliczny.
Dzięki cudowna Bergetto.
A tak — dziesięć lat temu był naprawdę piękny. Jest o tem legenda. Był smukły, cienki w pasie...
Niewiem... niepamiętam... teraz...
Precz z przeszłością... teraźniejszość tylko... reszta chimera!
Każdy z nas pieści swą chimerę,
A ona serce mu rozrania.
Muszko, jesteś dziś cudowna! Mussetowski kwiat w spoczynku, motyl w ruchu.
Musset żył zawsze w piękności kobiet i ich wdzięku.
Nie pij więcej Mucha.
Dlaczego?
Bo się upije.
Pochodzi z rodu, który ma piękne głowy i mocne głowy. A gdyby nawet.
Jak tu gorąco!
odwraca się na krześle i patrzy w ogród.
Jaka srebrna noc.
Łabędzie stąd widać, łabędzie, nie śpią, pływają i całe są takie srebrne... a za nimi po stawie wloką się srebrne nici.
Cały ogród jak jeden kwiat srebrzy się, otwiera...
Ja pójdę dać łabędziom okruchy ciast — czy można?
Przeziębi się... nad stawem chłodno. Zaniosę jej szarfę... (Do innych). A wy?
Ja wolę wypalić cygaro w towarzystwie kuzynki, jeśli mi pozwoli.
Chętnie.
Nawet kuzynka dziś dobrze wygląda.
To »nawet« jest rozczulające.
U mnie to dużo znaczy. Bo ja się w komplimenta nie bawię. O! Muszce za tę młynarkę zupełnie nie do twarzy, za czerwona.
Przeciwnie... jest zupełnie w stylu.
Czy tak?
Nawet kuzynka ma takie »coś« w ustach, co to ja nie umiem określić, ale to coś jest.
Proszę... kuzyn się na takich rzeczach rozumie?
Na kobietach? mnie teraz tak to gospodarstwo wzięło... ale...
Wystarczy parę kieliszków burgunda.
Pewnie... Jak z głowy zdjąć kłopoty...
Okazuje się psycholog i znawca.
A no... w powiecie uchodzę, że się znam na koniach i na kobietach. Mnie jeszcze nikt nie oszukał.
Na czem? na koniach, czy na kobietach?
I jedno i drugie. A w pyskach twarde złamię!
I jedno i drugie. A za wiele narowów... fora ze dwora...
Kto? koń czy kobieta?
I jedno i drugie.
Kuzyn jesteś żywiołowy.
Jaki?
W swoim rodzaju... zachwycający.
O! o! o!...
I prawie ciekawy.
O ciekawość to już nie moja wada.
Kuzyn mnie nie rozumie.
Kuzynka ma śliczne nogi i jest pysznie, proszę się nie gniewać, związana.
Proszę.
Naszych państwa nie widać.
Są gdzieś... w cieniu...
Czy kuzyn nie jest zazdrosny?
Byłem jak tygrys za moich kawalerskich czasów... No!... i nawet o... Tola... słyszy kuzynka... o Tola...
A!...
A już wtedy Tolo był, niech się kuzynka nie gniewa, ale Boże się zmiłuj! Tylko byłem głupi...
Może wtedy kuzynie byłeś bardzo mądry.
No daruj kuzynko, ażeby się podobać kobiecie, trzeba żeby mężczyzna był...
Czasem dosyć, żeby był i to wystarcza.
Nierozumiem.
Szelest kroków.
Nie. To gałęzie szemrzą po szybach.
oparta głową o poręcz fotelu, na którym siedzi.
Więc kuzyn nie myśli, że piękność kobiety, to jak srebro tej nocy, z której każden czerpać może.
Ładna byłaby historya!
Ach! ja mówię do pewnych granic.
E!.. jak się kobieta rozkocha, to granic niema. Ale co kuzynka może się znać na tych rzeczach...
Dlaczego?
Bo kuzynka jest uczciwa kobieta, a przed uczciwymi kobietami — czołem.
E! niema w tem czasem zbytniej zasługi. Nudy uczciwości wam moi panowie zawdzięczamy.
O!
Nie wierzę.
A ja jestem pewna. Ale teraz stanowczo jakieś kroki.
Muszko! Muszko!
Co?
Chodźże tu do nas.
Chciałam przez werandę iść do siebie.
Przejdziesz tędy. Dlaczego chcesz już iść do siebie?
Niewiem... takam senna.
Mówiłem... za dużo piłaś.
Nie wiem. Został. Ja pójdę. Bardzo jestem senna. Dobranoc. (Usuwa się od pocałunków Lulu i męża). Nie... nie... dobranoc...
Oto jest ta... dobra głowa... Oczy jej błyszczą jak dwie latarnie... rozpalona.
Idź pan za nią.
O! o! o! mam jeszcze raporta, konferencya, a potem muszę obejść zabudowania. Pańskie oko konia tuczy, moja pudrowana księżno!
stoi przez chwilę zamyślona, wreszcie wzrusza ramionami i mówi:
To niemożliwe!
Tolu!
Czekałam na ciebie. Czy jesteś ze mnie zadowolony?
Nad wyraz. W tej główce powstają pomysły bajeczne.
Rozepnij mi ten fermoar.
Proszę. A teraz pozwól sobie powiedzieć — dobranoc i... do jutra.
Jakto do jutra?
Nie uwierzysz, jaki jestem senny.
I ty także?
Co?
Nic. A więc jesteś senny?
Szalenie. Idę spać! Dobranoc!
stoi chwilkę na środku pokoju zamyślona.
Czyżbym się tym razem przerachowała?
A to co takiego?
Stęskniłam się! Stęskniłam się!
Ależ... ktoś może zobaczyć.
Niech widzą! niech podziwiają! niech uwielbiają razem ze mną!
Przed słońcem, przed ludźmi, przed kwiatami chciałabym wołać — kocham! kocham! kocham!
Przed służbą zbyteczne.
Ach to niema znaczenia! To wiem jedno, że jestem inna od wczoraj, inna, przetworzona! Żyję Tolu! żyję!... A może nie jestem inna, może byłabym już taką. Tylko... spałam... jak ta królewna z baśni. Sam zawsze mówiłeś, że jestem śpiąca królewna... że powinnam się zbudzić w mej szklannej trumience. Zbudziłam się! I — oto jestem!
Z całą krasą, z całym wdziękiem.
Nie, nie... Saska figurka, zimna z etażerki, zdruzgotała się tam nad stawem... natomiast jest żar.. jest płomień!...
Muszko! ja ciebie nie poznaję!
I ja siebie nie poznaję! Od rana wiruję wśród brylantów muszek i promieni słońca. Śmieję się do kwiatów, dreszcze po mnie płyną, jakbym była harfą. Tolu! Tolu! Tolu!
Ty mój królewiczu!... Chodź!... chodź!... pobiegniemy w słońce!
Zawcześnie dla mnie Muszko, zawcześnie!...
Później rosa błyszczeć przestanie!
Katar spadnie mi na piersi.
Chodź! chodź! będziemy się całować!...
w ubraniu do konnej jazdy — do żony.
No... wreszcie, że cię znalazłem... Gdzież od świtu biegasz? Zwykle nie można cię uprosić, ażebyś wstała. Gdzie byłaś?
Wszędzie.
Wszędzie? (Zbliża się do niej). Tymczasem dzień dobry. (Chce ją pocałować).
Za nic... za nic!...
A to co nowego?
Kaprysy pięknej kobiety.
Przedewszystkiem Muszka nie jest piękną kobietą tylko żoną... a potem ja kaprysów w domu nie chcę i nie zniosę.
Owszem, możesz tak mówić. To nic nie zaszkodzi — ani nie pomoże...
Musi pomódz!
Inni przed tobą także tak mówili, a przecież takie koronkowe i wstążkowe bitwy przegrali.
Wogóle Muszka się nagle zmieniła. Zawsze była apatyczna ale równa. Daruj, ale to trochę wasza wina. Te pochwały... te Vatteau, te pastele... muszę to kazać na strych powynosić.
Duch epoki zostanie.
Zniszczę te ściany i będę miał spokój...
Duch epoki jest przechowany w twej żonie, jak woń lawandy w saszecie prababki... nie zniszczysz go... ani jego sentymentu, ani pasyi, która jest zwykle pod sentymentem ukryta.
E! daj mi spokój z ta całą wytwornością. Wczoraj naprzykład wracam z kancelaryi, gdzie namozoliłem się dobrze z rządcą, zastaję ją z oczyma utkwionemi w sufit w jakiejś ekstazie. Myślę sobie — ma gorączkę... piła za dużo... niech się wyśpi. Rano chcę jej powiedzieć dzień dobry — uciekła. Teraz... widziałeś jak mnie przyjęła. Musisz przyznać, że się zmieniła?
Tak wygląda.
I to tak z dziś na jutro.
Nigdy nie można wiedzieć kiedy kobieta się budzi.
Ja do niej sprowadzę doktora.
Cudowna myśl!...
Kaprysy właśnie w takim dniu, kiedy mam trochę czasu wolnego od zajęć i chcę go jej poświęcić.
Spóźniłeś się!...
Aż mąż będzie miał czas nią się zająć?
Właśnie.
Raz na zawsze zanotuj sobie, że twój dom wypełnia nie żona, ale kobieta.
A!...
A biada — gdy taka choćby pomyśli to królewskie — o mało nie czekałam.
Słuchając was obojga to możnaby pomyśleć, że nic niema ważniejszego w życiu — jak kobieta. A tymczasem to jest rzecz uboczna.
Nie — to jest życiowa główna awantura, a ponieważ awantura, więc głośna i absorbująca.
Jak kogo! Właśnie dziś mam ochotę przed śniadaniem polecieć konno w step! Posłuchaj dobrze, aż tu słychać, jak step ćwierka i szumi! a woń!... Czy ta Muszka nie głupia? byłbym ją zabrał ze sobą... nie umiem tak pędzić sam... potrzebuję zawsze mieć kogoś obok. Może ty?...
Dzień dobry panom! (Podaje im rękę — spokojnie — do męża uprzejmie). Cóż dobrze spałeś?
Otóż to rozumiem. Zawsze dobry humor, uprzejmość. To jest — żona.
Cóż się stało?
Muszka dziś kaprysi!!!
Tak?
Nawet mi się pocałować nie dała.
A!... (Po chwili). Wituś miał zły gust nastawać? Zapomina, że dzieci, kobiety i inne oswojone istoty same do ręki przychodzą.
Ach! czekać! pobłażać kaprysom!
Smutna konieczność.
Nie — bo ja jej każę ulegać moim! Do widzenia!
Wiesz co kuzynko — będę szczery. — Dla mnie — kobieta — to właśnie jesteś ty.
Czy dlatego, że Tolo ubrał mnie w tej chwili w gloryę abnegacyi?
Może. Kobieta powinna zawsze ulegać...
Zdaje mi się, że Muszka...
Nie — gdy się zastanowię, to widzę, że nie była uległa. Tak robiła, bo nie mogła robić inaczej. A przy pierwszej okazyi poniosła.
Należy napowrót nagiąć.
Phi! koń do tej chwili wart, dopóki nie poniesie.
Nie!
Tak, tak... i dużo przegrać... stawkę całego życia.
Kuzynce dziś coś jest. Czy co się stało?
Nie wiem. Może się stało, może nie.
To się odstanie.
Nie. Bo Witusiu, są takie rzeczy, które się odstać nie mogą.
Ja tego nie znam! Niech kuzynka jedzie ze mną w step. Kuzynka na koniu jak z bronzu, jak arabka. Muszka do niczego. Polecimy jak wicher.
Nie. Dziś nie jestem usposobiona.
Usposobienie się znajdzie... pamiętam jak kuzynka raz rwała w Olszyńcach. Nie... jak Boga kocham... kuzynka to jest właśnie żona dla mnie.
Tak! my byśmy się zgadzali. Ja to czuję... z początku to mi się kuzynka nie bardzo podobała... ale teraz coraz więcej...
Ostrożnie! Trochę jeszcze zapału, a będzie deklaracya.
A niech będzie co chce — ale ot!... kobieta, z którą się porozumieć można! Szkoda, żeśmy się nie pobrali.
Musiałabym na to znacznie później się urodzić.
Głupstwo! Kuzynka wygląda tak ślicznie, że jak Boga kocham, nie żal byłoby i głupstwo dla kuzynki zrobić.
Ależ Witusiu to na twój sposób flirt!
A niech mnie kaczki biją... ale muszę kuzynkę ucałować. (Całuje ją, ona aż oszołomiona wyrywa mu się z objęć). Tak! A teraz polecimy w step... ja tu po kuzynkę powrócę, tylko dyspozycye wydam. Dziś sprowadzają lokomobilę, czterdzieści par koni idzie. Muszę dopilnować, bo mi matki od źrebiąt zabiorą.
Przyznaję się, że kazałem podać sobie śniadanie do mego pokoju i wypiłem je... taki dziś nieład po wczorajszym balu... gospodyni znikła... gospodarz leci w step. Nie lubię...
Dobrze zrobiłeś.
Oto co jest urządzać jakieś przedpotopowe exhumacye... nawet kuzynka straciła humor.
Niezauważyłem.
Proszę się rozchmurzyć, bo mi strasznie kuzynki uśmiechu brak.
Nam wszystkim... jesteś naszem słońcem.
Co ci się stało? czy masz migrenę?
Nie... ale mam przeczucia i to gorsze.
Ty i przeczucia? Nie znałem w tobie tej małomieszczańskiej wady.
Czasem skazy w brylancie dopatrzeć trudno, skoro się nań bez uwagi spogląda.
System ciągłego oszukiwania siebie. Posiadam więcej niż w istocie.
Jedyna filozofia szczęścia!
Niestety — kończąca się przed czasem.
To już od nas zależy... trochę silnej woli...
Powiedz mi, skąd ją nabyć, bo mi teraz właśnie do podtrzymania owej filozofii potrzebna.
chwilę zdziwiony patrzy na nią — wreszcie jakby się mięszał cokolwiek.
Nie rozumiem.
Powiem jaśniej. Jestem na punkcie stracenia wiary.
W siebie?
Tak w siebie, ale i w innych jeszcze.
Ma belle dame! Skądże ci to przyszło?
Nie wiem... dzisiejszej nocy. Ty byłeś senny, ja nie... dlatego długo nie spałam... jak pensyonarka patrzyłam w księżyc... i śmieszna rzecz, widziałam w tych promieniach siebie.
He? Au clair de la lune
Mon ami Pierrot...
To jest tę drugą moją moralną istotę... I... czy wiesz? z całym wysiłkiem szukałam na niej plamy i... nie znalazłam. Zrozum! mówię o plamie istotnej zdrady małżeńskiej.
Do czego to wszystko zmierza?
Sądzę i mam tę nadzieję, że do... niczego. Mówię tak en passant.
Jesteś dziś rzeczywiście zdenerwowana... postaraj się wrócić do równowagi i być znów sobą — to jest czarodziejką trzymającą pod urokiem nas wszystkich, trochę perverse z tym pewnym pieprzykiem, który jeszcze ci wdzięku dodaje.
Plecie się girlandy na łuki tryumfalne, pod którymi przeprowadza się jeńców wojennych.
Raczej tryumfatorów!
Tryumfator zwykle w orszaku jest jeden! jeńców jest więcej.
Muszko! dlaczego uciekasz? Od wczoraj ciągle uciekasz?
Dlaczego nie witasz się z Tolem?
Myśmy się już widzieli.
Tak... na chwilę... rano.
A ze mną? nie witasz się?
Dzień dobry Lulu.
Nie całujesz mnie? Dlaczego mi w oczy nie patrzysz Muszko?
Ależ Lulu — masz minę jakbyś należała do Rady Dziesięciu.
Może jest nieusposobiona... tak jak ty. Choć niebo pogodne, ale burza w powietrzu. »To nerwy...« Idę trochę do ogrodu. Może i panie tam przyjdą.
idzie za Tolem, gdy widzi że się oddalił, wraca i zastępuje drogę Muszce, która chce się wymknąć do swych pokoi.
Powiedz mi całą prawdę! (Muszka się cofa. Lulu nacierając na nią). Powiedz mi całą prawdę. Kłamstwo się na nic nie zda! Ja czuję wszystko. (Muszka stoi z zaciśniętemi ustami i oczami wlepionemi w ziemię). Milczysz? Ależ ja potrafię z ciebie gwałtem prawdę wydobyć!
A więc tak! lepiej, że odrazu wszystko się wyjaśni! Tego chciałam od wczoraj! Kocham, kocham i on mnie kocha.
Jesteś jego kochanką?
Tak! tak! tak!
Jakaż podłość! Milcz! nie mów nic... niech zbiorę myśli. (Po chwili). Jezus Marya! Jezus Maryi! (Pada na fotel). Co za bezmiar ohydy! jakiż wstręt! w tak młodem dziecku... Nie tylko względem mnie dopuściłaś się zbrodni, ale i względem samej siebie. Taki grzech.
Grzech? zbrodnia? Zmieniłaś zdanie. Wczoraj jeszcze słyszałam tu z twoich ust, że takie same grzechy prababek były ich cnotą i wdziękiem.
To są grzechy z oddalenia i te nabierają wdzięku. One mnie nie dotyczą!...
Ja się na tem nie rozumiem. A teraz, jeżeli chcesz, ażebym ci powiedziała prawdę — to temu co się dzieje — ty właśnie jesteś winna.
Ja?!
Ty! Przypomnij sobie. Jakeście przyjechali... jaką mnie znalazłaś? Pogodzoną z losem! Nie kochałam i nie wiedziałam, co jest być kochaną. Byłabym tak została. Lecz wy oboje, a głównie ty, zaczęliście budzić mnie i ukazywać, że jest jakiś świat inny, niż mój dotychczasowy! Mąż mój miał racyę. W nasz dom sprowadziliście dziwną atmosferę, która mnie otoczyła jakby siatką ognistych drutów. Ja nie umiem się dobrze wysłowić, ale tak było!
Teraz powiesz, żeśmy cię zdeprawowali.
Wituś analizowany przez was, ukazywany coraz w gorszem świetle zaczął mi być niemożliwym do zniesienia. Igrałaś ze mną jak z lalką i kazałaś mi tymczasem flirtować ze swoim mężem. Po co? na co? Dziś jeszcze tego zrozumieć nie mogę. Jaki miałaś w tem cel? Ale zapomniałaś o jednem — że ja mam lat dwadzieścia!!! i że pragnę być kochaną!
Pamiętałam o jednem, że jesteś uczciwą i że grunt masz dobry.
Dwadzieścia lat — rozumiesz? Dwadzieścia lat!
Ja także miałam dwadzieścia lat, a nie dopuszczałam się zdrady.
Ale ty byłaś wtedy żoną twojego męża. Jego! rozumiesz! jego! Twoja uczciwość nie była żadną cnotą. Twoja uczciwość była twoją rozpustą. Ale ja maltretowana tą »żywiołową siłą«, jak sama drwiąc nazywałaś, to czem obdarzał mnie mój mąż — ja — przez ciebie samą rzucona twemu mężowi...
Zuchwała jesteś w tym zbrodniczym szale. Nawet nie masz na wytłumaczenie namiętnego uniesienia. Spełniłaś swój występek na zimno, dla spełnienia złego.
Milcz! słuchać nie mogę. Ja miałam także lat dwadzieścia a nie zdradziłam. Sądziłam, że się zatrzymasz tam, gdzie jest dla uczciwej kobiety granica.
Skoro się raz weszło na tę drogę, granic się nie zna — jeśli się jest żywym człowiekiem.
Dość! Stało się! (Chodzi wzburzona po pokoju). Oto co od ciebie wymagam, a wymagać mam prawo.
Nie możesz wymagać nic! nic! Kocham i jestem kochana!
Nie jesteś kochana!
Powiedział mi to sam!
Gdyby istotnie kochał — nie mówiłby. Zresztą mężczyźni zawsze kłamią kobiecie, gdy chcą ją zdobyć. Ale żądam ażebyś zerwała, ażebyś do naszego stąd odjazdu nie rozmawiała z mężem moim sam na sam ani jedną chwilę!
Będzie co ma być i co powinno się stać! Jeżeli myślisz, że ja i on wyrzekniemy się naszego szczęścia — mylisz się! Pierwej śmierć!
przez chwilę stoi zamyślona, wreszcie nerwowo pociera ręką po skroniach, idzie do ogrodu i woła:
Tolu! Tolu!
Wolałaś mnie?
Tak — proszę cię... mam z tobą do pomówienia.
Przed chwilą z Muszką, teraz ze mną. Jesteś dziś pełna tajemnic.
Nie — nie jestem teraz pełna tajemnic, bo znam tę, która rzeczywiście powinna była zostać tajemnicą. Wiem wszystko!
Lulu, niepoznaję cię! Mówisz stylem Bladej Hrabiny — wiem wszystko!
Nie żartuj! Chwila najmniej do tego stosowna. Widzisz, jak jestem zmieniona. Muszka przyznała się do wszystkiego.
lekko jakby zmieszany — po chwili odzyskując równowagę.
Jest twoją kochanką.
Och ta... la... cóż za fatalne słowo.
Fakt jeszcze fatalniejszy. — Co ty mi masz do odpowiedzenia?
Muszka skłamała.
Skłamała?
Najbezczelniej. — Wogóle zdaje mi się, że pomyliliśmy się na tej berżeretce. — Zdaje się, że jest to temperamencik, ale w dodatku pewne skłonności do histeryi. Muszka skłamała.
Twierdzisz tak?
Mogę ci na to dać słowo honoru.
Nie dawaj, bo wtedy będę miała pewność, że ty kłamiesz...
Gdy daję słowo honoru.
Ha! skoro koniecznie chcesz brać rzeczy z tej strony! Ale co ci się nagle stało? Mogę śmiało powiedzieć, że to pierwsza tego rodzaju scena, jaką mnie zaszczycasz. — A przecież flirtowałem w twych oczach, zdaje się, dość wyraźnie. Nigdy mi tego nie broniłaś. Przeciwnie — zachęcałaś!
Tak... ale był to flirt, który miał granice.
Skąd wiedzieć mogłaś?...
Wiedziałam.
To ciekawe.
To już moja tajemnica.
Jeżeli więc tamte flirty były ci obojętne...
Obojętne? Ejże! Należało tylko uważnie na mnie popatrzeć, a byłbyś się dowiedział, czy rzeczywiście te flirty twoje były mi tak obojętne. — Może ja jedna wiem, ile zdławionej miłości własnej, ile łez, ile godności mnie one kosztowały. Ale znałam cię dokładnie. Wiedziałam, że nowe, piękne twarzyczki mają na ciebie wpływ magiczny. A że zupełnie rezygnować nie chciałam, ofiarą mej miłości własnej okupywałam ułudę twej dla mnie uprzejmości. Z każdego balu, rautu, wracałeś tryumfujący, rozpromieniony, łaskawy. — Łaska twoja spadała wówczas na mnie i przez tę chwilę zdawało mi się że jestem rzeczywiście młodą i dla siebie kochaną.
Ciekawe to wszystko, szkoda tylko, że mi to mówisz. Psuje mi to bowiem twoją sylwetkę.
Jakto? psuje pewność i dowód, jak bardzo byłam do ciebie przywiązana, żywiąc się okruchami i cieniem twego uczucia dla innych?
Nie! Ale to rzuca pewien cień sentymentu, a sentyment i ty!... En fin, główny właśnie twój charme była ta delikatna deprawacya umyślna, ten szyk pewien w rzeczach troszkę, nie tego... w miłości. Ale uczucie...
Skoro tak, rzeczywiście żałuję — żem ci powiedziała. Tylko widzisz, często jest ciężko clownu dźwigać swą maskę. Pragnie ją czasem zrzucić choćby na chwilę.
Nie było ci znów tak ciężko z tą wytworną maseczką wesołego Pierrota, tembardziej, że nie byłem mężem nadto srogim. Pozwoliłem ci flirtować i tragedyi z tego nie robię.
Oh! zapominasz, że mój flirt był flirtem uczciwej kobiety.
Robisz na mnie wrażenie jakbyś powątpiewał. Byłam ci wierną i kto wie, czy nie żałuję tego w tej chwili!
Pozwól mi się oddalić. Zaczynasz przekraczać miarę.
A więc — brisons! Wracajmy do przedmiotu. Postawiłam Muszce warunki. Musi je dotrzymać... Wyjedziemy jak najprędzej... Ty mię musisz zapewnić, że...
Przepraszam cię droga przyjaciółko, ale ja tego nie akceptuję. Pomiędzy mną i Muszką nie zaszło nic takiego, co mogłoby nazwać się karygodne. Dlatego twoje warunki nie mają sensu.
Kłamiesz! kłamiesz! ona jest twoją metresą.
I tego słowa nie akceptuję.
Powiem mężowi.
Jak może kobieta tak opanowana i tak dobrze psychologicznie mówić nawet takie rzeczy. Zresztą, wolna wola. Wituś prochu nie wymyśli, ale ma zdrowy rozsądek, wyśmieje cię — i także tego nie zaakceptuje.
Nie mogę zrywać tego czego niema. Przyznam ci się nawet, że żałuję, iż niema, gdyż pragnąłbym me retremper w tej żywiołowości, jaką ta mała nagle okazuje. Ale...
Byłoby to pewną odmianą.
Właśnie.
To jest cyniczne, co mówisz.
Cyniczne? — Nie — to jest tylko w stylu przyjętym pomiędzy nami dwojgiem.
Wprowadzonym przez ciebie.
Rozwiniętym i uzupełnionym przez ciebie markizo!
Ja oszaleję.
Nie sądzę. Chwilowe rozdrażnienie. Lecz pozwól sobie powiedzieć, że sceny zazdrości robione przez kobietę w twoim wysokim stylu — detonują. — Są pewne pasye tak jak kolory nie do twarzy. Sur ça — je vous quitte!
Tak sądzę. Należałoby[1] do programu. A przytem byłyby odpowiednie — dla jej wieku.
Otarcie się o żywiołowość czyni cię impertynentem. Czy sądzisz, że i ty się nie starzejesz?
Mężczyzna się nie starzeje dokąd...
Dokąd?
Dokąd jest kochany!
A więc — jedziemy?
Posłuchaj mnie, mam ci coś do powiedzenia!
Słucham — ale konie osiodłane. Powiesz mi na siodle.
Muszka? Parcia.
Tak... ona...
Kuzynka także coś wymyśli! Przecież to niemożliwe.
Dlaczego?
Bo Parcia to jest... no... Parcia. To niemożliwe.
Ale — gdybyś miał dowody?
Czarno na białem?
Dowody.
No to bym zabił.
Ją?
Nie — ją, za co? — to gęś — jego.
Jego?
Jak psa! Bo widzi kuzynka ja to wiem z doświadczenia. To właściwie — mężczyzna zawsze pierwszy zaczepia. Potem odchodzi, a wtedy kobieta za nim i dla wszystkich się zdaje, że to kobieta. — A więc jego bym ubił, to naturalne.
A!
Ale kuzynka chciała mi coś powiedzieć... co?
Nic — już nic.
E! bo kuzynka sobie żarty stroi, a tam konie czekają. Jedźmy!
Zostaw mnie! Jestem prawie bezprzytomna.
Głowa cię boli?
Tak... głowa.
Tem więcej nie ustąpię. Na głowę jedyne lekarstwo... koń!
A... na serce?
Koń i rozpusta. — Przepraszam, że tak to bez ogródek powiedziałem, ale to stare i wypróbowane lekarstwo!
Leczyłeś się niem?
A jakże. Cóż ty myślisz — że i ja się tam kiedyś nie kochałem? No — tak jak mnie stać było, ale się kochałem. I to... no! Tylko jak trochę lepiej sięgnę, nie mam szczęścia — i po nosie. Więc ja na koń i hulam. Jak masz zmartwienie rób to samo.
Teraz zapóźno — należało przedtem.
Lepiej późno, jak nigdy.
Zmarnowałam życie.
Dokąd się żyje — życie nie jest zmarnowane, bo można naprawić.
Szaleństwo!
Oto chodzi, aby szaleć — ale nie tak po waszemu, jak myszy po nocy za ołtarzem, ale tak jak my, swojego chowu, całą piersią, aż do utraty tchu, aż do zapamiętania!
Rzeczywiście — może w tem jest szczęście.
Jedyne!... Topić zgryzotę — topić.
W kałuży...
Jakiej? — to wyście tak zmętniali, że już nie wiecie co czyste a co błoto. A właśnie jak człowiek się kieruje instynktem, a nie kopie dołów pod swoimi krokami, to wtedy dobrze robi. Na koń i w step! A nie to porwę na siodło jak Tatar brankę i poniosę ze sobą. Jak Boga mego kocham! (Chwyta ją wpół i unosi trochę w powietrzu). No... niech mi to jaki markiz zrobi?
Puść szaleńcze — pojadę.
Słowo?
Słowo.
Ale nie wypudrowane tylko takie słoneczne.
Słoneczne!
Jedziemy! — W step!
W step!
Burza! Burza!
Czego drzwi otwierasz? Bój się Boga, piorun sprowadzisz!
Boisz się?
Nie cierpię tego rodzaju gwałtownych sensacyi. Moje nerwy burzy znieść nie mogą.
I ja gdy byłem w twoim wieku lubiłem go.
Jeżeli się boisz... to o tak... (obejmuje go gwałtownie) i zapomnisz o wszystkiem.
Czyś oszalała? Tak najłatwiej piorun sprowadzić... odsuń się!
No i co? Gdyby nas zabił oboje razem! Chciałabym tego całą duszą! A ty?
Dziękuję.
Nie kochasz mnie?
Przeciwnie. Widocznie, że cię kocham, skoro wolę żyć z tobą razem, jak umierać razem.
Ja inaczej miłość pojmuję! (Piorun). Tak jak ten piorun! Ja tak chcę ażebyś mnie kochał. Słyszysz?
Słyszę! Słyszę!... tylko zamknij drzwi od ogrodu... przeciąg...
Co ty w życiu robiłeś, że jesteś taki dziwny?
To podłość! Mogłeś na mnie zaczekać!
Bajeczne!
Powinieneś był żyć tak, jak Wituś... On się burzy nie boi...
Szkoda, że go niema.
Gniewasz się?
Nie. Ale te porównania przyjemne mi nie są.
Daruj mi! daruj mi! (Rzuca się przed nim na kolana). Już nigdy nie będę! To głupota z mej strony. Nie pamiętaj!...
Ależ proszę cię... wstań!
Przebacz mi!
Ależ to sensu nie ma! (Zmęczony). Uf.
Zmęczony jesteś?
Bo ja cię ubóstwiam! I chcę, żebyś mnie ubóstwiał, żebyś za mną szalał, żebyś za mną ginął. — Ja za tobą też będę szaleć... ty mój cudzie!
Odsuń się!
Ach!... doprawdy, że to śmieszne! Tylko dzieci, baby i dziady boją się burzy.
I ludzie o delikatnych nerwach! Ktoś, co ma nerwy jak postronki, nie boi się burzy.
To ja i Wituś mamy takie nerwy.
Widocznie, ty i Wituś. — Ale... gdzie jest Lulu?
Stęskniłeś się za nią?
Twoja obecność mi zupełnie wystarcza.
A jednak się o nią pytasz?
A... przez przyzwyczajenie!... (Nagle). A ja nie chcę, nie chcę, ażebyś był do niej przyzwyczajony! Ty musisz się do mnie przyzwyczaić. Słyszysz?
Ależ Muszko! Ciebie będę kochał, a do żony jestem przyzwyczajony!
Nie mów tego słowa! Ja nie chcę, żebyś mówił przy mnie słowo żona... a potem — przyzwyczajenie to więcej znaczy niż miłość.
Kto ci to powiedział?
Ona! ona! ona! Powiedziała mi, że jest o ciebie spokojna, bo ty jesteś do niej przyzwyczajony!
Widzisz przecież, że jest inaczej.
I... ty ją kochasz!
To jest zupełnie inne uczucie.
Ja nie chcę, ażeby było jakieś inne uczucie!
Żadne! żadne! żadne!... Albo nie — ja chcę, żebyś ją nienawidził!
Nie mam powodu.
Masz powód! bo mnie kochasz.
Logika kobieca! — Proszę cię Muszko — uspokój się.
Nie mogę! nie mogę! gdy sobie przedstawię, że inna kobieta oprócz mnie, ma do ciebie prawa!... Ja oszaleję!...
No moja droga!... Wiedziałaś przecież, że mam żonę.
Ja nic nie wiedziałam wtedy, nic nie pamiętałam. Ty musisz się z nią rozstać!
Ja?
Ty! Ja się na to nigdy nie zgodzę, ażeby i ona i ja...
Ależ ona nigdy się na to nie zgodzi.
Proszę cię — ani się waż! Zaledwie zdołałem całym sprytem moim wyperswadować jej, że między nami nic nie było. I to — daruj — ale tobie mam do zawdzięczenia, po co jej powiedziałaś?
Nie umiem kłamać, nie chcę kłamać...
E! moja droga! Wiecznie mówić prawdę to jest prostactwo.
Widocznie tak ci bardzo o Lulu chodzi.
Chodzi mi o mój spokój. Voilá!...
To dlaczego... dlaczego?...
Dlaczego cię kocham? Muszeczko! Laleczko! Dlatego, że byłaś taką właśnie delikatną, dobrą, śliczną...
Tak... po której można byłoby deptać.
Także! także!... Nie chcę! nie chcę! nie chcę!...
zrywa się i znów zaczyna chodzić po pokoju.
Proszę cię... bardzo cię proszę, ażebyś miała wzgląd na moje nerwy.
Ja chcę, żebyś mnie tak kochał, jak ja ciebie.
O moja droga — to jest niepodobieństwem. Ja jestem w porównaniu z tobą stary i mogę ci tylko ofiarować tę miłość, na jaką mnie stać! Innej nie potrafię.
Ach jaka ja nieszczęśliwa!!!
Muszka! Oszalała!!! — Przeziębisz się! Piorun cię trafi! wróć się zaraz!
Mniejsza z tem! Ja chcę umrzeć!
na progu, walcząc z wichrem, który szarpie drzwiami.
Wracaj! Ależ ja się kataru nabawię!
Rozstanę!
Słowo honoru?
Wracaj!
pada znów przed nim na kolana.
Daruj mi!... daruj!...
C’est trop fort!... cały zmokłem.
Ja cię pocałunkami osuszę.
Ach zostaw! muszę zmienić obuwie. Mogę naprawdę zachorować.
Co znowu! Wituś ciągle na deszczu moknie i nie boi się.
To Wituś! To Wituś, a nie ja. Wituś ma dwadzieścia ośm lat i grubą zahartowaną skórę — a ja mam... zresztą mniejsza ile mam, dość, że to ja, a nie Wituś!...
Dobrze... dobrze...
Ach! nareszcie!
Doprawdy, że to waryacya. Mogliśmy tak spokojnie przesiedzieć w budce koniuchy całą burze, a nie lecieć po deszczu i ulewie.
O nie! nie!...
No... ostatecznie ja byłbym się opamiętał.
Nie zanosiło się na to.
Czegóż być taka sroga?
Nie jestem sroga, to zupełnie inna kwestya. Sam kiedyś powiedziałeś, że jestem uczciwą kobietą.
Ja i ty — a to wystarcza. A potem ja zupełnie inaczej tę sprawę pojmuję.
Eh taką sprawę to wszyscy jednako pojmują. Tam w budce drżałaś cała i jak Boga kocham mało brakowało...
Twoja zuchwała młodość mnie upoiła — czar stepu — zawrotny szum ziół...
A wynik... o!... (Pokazuje ręce). Aż krwawią.
Można mnie podbić siłą ale nie zmusić.
Ach! to są znów jakieś subtelności nie dla mnie pisane. Kuzynka mi się podoba coraz więcej i jestem gotów na niewiem jakie głupstwo...
A Muszka?
Sama sobie winna. — Niech nie będzie bryłą lodu. — Zresztą co tam rozumować. Jutro pojedziemy znów w step i (ze śmiechem) kuzynka może będzie łaskawsza.
I co z tego wyniknie?
Ciekawe przecież... niedawno, przed trzema godzinami mówiłeś, że zabiłbyś tego, ktoby ci uwiódł żonę.
A zabiłbym — jak Boga kocham.
A chcesz uwieść cudzą żonę...
No — to niech on mnie zabije!
Aż tak?
Zakochałem się w kuzynce jak waryat. Bo ja jestem taki. Raz, dwa — weźmie mnie... Ni stąd ni zowąd i już się kocham!
Powiedz mi — ale szczerze, czy ja się mogę jeszcze podobać?
No i jak!
Dziękuję — to tylko chciałam wiedzieć.
Jesteśmy — ja i twoja żona.
Gdzieżeście byli?
Na stepie, konno.
Dwoje waryatów. — Musiała zmoknąć do nitki.
Wielka historya. To się wysuszy.
Nie tak łatwo — jak kto ma artretyzm dziedziczny jak ona...
Jakto, Lulu? ma artretyzm...
No cóż dziwnego. Kobieta w jej wieku...
Kuzynka jest młoda.
Właśnie.
Piękna kobieta lat niema.
A no od was. Takeście gadali, że aż i ja skorzystałem.
Ale... ale... Zaraz ci się odechce galanteryi jak ci powiem, że pod mojem oknem słyszałem biadanie, że dwa woły na pastwisku pękły.
Co? jak? dwa woły?
No... pękły. Pękły! Jak może wół pęknąć? Przecież nie koszula ani hawelok — épatent.
Psia krew! psia krew! pozabijam... pozabijam..
Pocałuj!
Uważaj... powrócili.
Boisz się?...
Chodzi ci o nią.
Mam dreszcze... musiałem się przeziębić...
Chodź nad staw! do łabędzi.
Mówię ci, że mam dreszcze... (Wyjmuje termometr z pod pachy). Trzydzieści sześć — osiem.
Ach zostaw!
Zobacz sama. Trzydzieści sześć, osiem.
Ach zostaw!
Zobacz sama. Trzydzieści sześć, osiem!
Byłaś na stepie?...
Tak.
Dziękuję ci za twoją troskliwość. (Do Muszki, która chce odejść). Zostań Muszko, mam ci coś do powiedzenia.
Najlepiej byś zrobiła zostając u siebie. Musisz być zziębnięta. Ja także przemokłem i mam trzydzieści sześć osiem.
Na razie jestem zdrowa.
Ale ja mam trzydzieści sześć, osiem.
Ha!...
Muszko! chodź tutaj — bliżej mnie. Nie bój się. Pomówimy otwarcie i spokojnie.
Dobrze... bo ja także chcę z tobą pomówić.
Tego rodzaju sytuacya trwać dalej nie może. Myślałam o tem. Jestem za dumną, ażeby stawać na czyjej drodze... A przytem nie mam ochoty być tą poświęcaną — niewiadomo w imię czego. Usuwam się więc i pozostawiam wam swobodę działania.
Jakto? chciałabyś rozstać się z mężem?
Naturalnie.
Nie kochasz go więc?
To inna sprawa. Ale on mnie, zdaje się, nie pragnie i to mi wystarcza. — Co ty z nim zrobisz to już twoja rzecz.
Ja także rozstanę się z Witusiem.
A... (Po chwili). Powiedziałyśmy sobie prosto i łatwo najważniejsze rzeczy, jakie przez nasze życie przejść mogły. — Poza tem — pozwól mi trochę naddatku. Mówisz, że chcesz się rozstać z Witusiem? — Ja sądzę, że to zbyteczne.
Jakto? Więc ja mam...
Według mnie to jedno może naprawić...
To jedno może zepsuć. Mężczyzna, który decyduje się kraść drugiemu żonę — nie szaleje na punkcie własności. — A Tolo tembardziej.
Jednak sadzę, że gdybyś ty była miała kochanka — Tolo...
A moja droga! ja byłam żoną, a to zmienia postać rzeczy.
Ja jestem dla niego teraz żoną...
Ja jeszcze żyję... a i Wituś także. Ale mniejsza. — Urządzisz jak zechcesz swoją egzystencyę. Tylko pamiętaj jedno — Tolo należy do tych, których trzeba ciągle zdobywać.
Ani myślę. — To raczej niech on mnie zdobywa.
O!... panienko! zdaje się, że mam racyę twierdząc, iż nie kochasz swego kochanka.
Nie — kochasz zbudzenie się własnej namiętności. — To różnica.
Ty.., naprawdę już nie chcesz Tola?
Tak. Nie chcę. — Mówiłam ci wczoraj, że przymierzać mej ostatniej tualety balowej nie dałabym za nic. Ale... mogę mieć pański gest i darować ją.
Och darować! gdyby Tolo nie chciał sam...
Nie staraj się być jeszcze złośliwą w dodatku do wszystkiego. Podziwiaj mnie raczej i usiłuj mi dorównać w takcie i dowcipie.
Dlaczego mi dokuczasz?
To jest szczyt wszystkiego!
Jesteś zła... zła...
Ty? mnie?
Dzięki Tobie bowiem dowiedziałam się, że mogę się jeszcze podobać.
Przecież właśnie Twój mąż...
Czyż tylko jeden mój mąż jest na świecie?
Chcę się natrzeć wasogenem? Jak myślisz? wasogenem?
Jak myślisz Muszko, czy Tolo ma się natrzeć wasogenem?
Skądże ona?
Instynkt nią powinien kierować. Zaraz przyniosę wasogen. Jest w moim neceserze. Złożę berło w ręce godniejsze...
Na co?
Ona się nademną pastwi.
Zdaje ci się.
Trzymasz jej stronę?
Zaczyna się! — A wiesz, że ty to jesteś małe piekiełko. Lepiej kazałabyś zapalić na kominku — mam dreszcze.
Daj mi spokój!
Oto sposób dowiedzenia namiętnego uczucia. Należy nacierać od góry do dołu, lekko... gdzież ona?
To waryatka!
Żałuję cię.
Naturalnie. Skoro ci ona właśnie ma rozjaśniać resztę życia.
Cóż to znowu?
Mówię stylem dopasowanym do owej damy, która zaiste jest duszą z etażerki według homelij o kobietach.
Nie chodzi o styl lecz o sens słów.
Sens jasny i prosty. — Ta młoda osoba jest twoją kochanką.
Znowu?...
I uparcie twoją kochanką — przeto ja nie mogę być nadal twoją wierną i kochającą żoną, to jest grać wobec ciebie rolę indyanina, strojącego swe bóstwo w drogocenne kamienie, w zamian za małe koncesyjki wątpliwej nawet wartości.
Nie rozumiem.
Ręczę, że gdybyś to przeczytał w jakich memoirach z końca XVIII wieku zrozumiałbyś dokładnie.
Tak. Zmieniłam się. Wniknęłam w siebie i zrozumiałam, że książka mego życia nie jest jeszcze zamknięta. Co więcej, być może, iż będę mogła przejść z roli uwielbiającego indyanina w rolę bóstwa, a koncesyjki zamienią się wtedy w ofiary, łaskawie przezemnie przyjęte.
Przyznam ci się, że nie jestem do żartów usposobiony.
Ja wcale nie żartuję. — Przegrałam ostatnią partyę. Przyznaję. Za wiele hazardowałam, a właściwie zawiodłam się na temperamencie moich partnerów. A zatem — całuję stół i... odchodzę.
Jakto?
Najprościej w świecie. Jadę do krewnych, a ciebie tu zostawiam. Nie chcę być trouble fetem dla ciebie, a przedmiotem ciekawej nienawiści dla twojej kochanki. Mogłabym jeszcze kiedy poniżyć się do takiej sceny, jaką ci zaczęłam urządzać dziś rano, a sam przyznasz, że...
A! moja droga!... tę scenę daruję ci chętnie.
Dziękuję! Ja sama mam po niej niesmak. Czułam, że było mi z nią nie do twarzy.
Czy — w porównaniu? (Tolo milczy). Zresztą oboje zaczęliśmy popełniać nietakty. Ty nawet byłeś impertynentem. Tak, tak. — Dałeś mi do poznania, że... nie mam lat dwudziestu...
Nie przypominam sobie.
Oto zamajaczyłeś przedemną tem, że jesteś... kochany. Tymczasem ja — uspokoiwszy się, zbadałam teren i przychodzę do przekonania, że będziesz uwielbiany, ale nie kochany.
Och!
Tak. U‑wiel‑bia‑ny! I to tylko w odpowiednich chwilach. To będzie raczej męczące... o ile już nie jest. (Tolo milczy). Poza tem — nie pozostaje nam nic innego jak powiedzieć sobie piękne »żegnam«.
To są szaleństwa, na które ja się nie zgodzę.
Będziesz musiał aniele! — A teraz jeszcze jedno. Powiedziałeś mi z wielkim wdziękiem, że mężczyzna nie jest dotąd starym, dopóki jest kochanym. — A teraz ja ci powiem nawzajem. Że — kobieta nie jest dotąd...
Dokąd czuje się pożądaną.
Co ona chciała tak długo od ciebie?
To jest nasza rzecz.
Przepraszam. To jest i moja. Jeżeli sądzisz, że ja będę taka pobłażliwa jak ona — że pozwolę ci na flirty, na romanse, na...
A to co znów takiego? Jakie właściwie masz prawo do mnie?
Mam prawo! mam! i będę miała jeszcze większe. — Ja chcę żebyś uciekł ze mną.
Co?
Tak. — Po tem co się stało ja w domu zostać nie mogę.
Nie mogę. Ja chcę podróżować z tobą — wszędzie, wszędzie. Będziemy jeździć gondolami, będziemy zwiedzać stare pałace — będziemy się kochać pośród ruin, w których rosną kwiaty.
Ja?
Tak. Ani ona, ani on nas nie znajdą. Kiedy jedziesz?
Ani myślę. Ja się dosyć napodróżowałem.
Ale ja nie.
Mnie podróże szkodzą.
Ja chcę się w tobie kochać zagranicą!
Ty masz źle w głowie.
Jak ty do mnie mówisz?
Ja także spodziewałam się po Tobie czego innego.
Więc nic nie jesteśmy sobie winni. — No!... teraz już szczyt wszystkiego! Rozgniotłaś mi termometr.
Jeden już pękł...
A... szkoda...
Pewnie, że szkoda! A ten weterynarz dyabelski nie nadjeżdża.
Trzeba posłać...
Posłałem do stu tysięcy! posiałem — ale to wszystko tak na złość... (Do żony). Mogłabyś zajrzeć do mleczarni. Korona by ci z głowy nie spadła.
Ja mam z Tolem do pomówienia.
Tego zanadto.
Nie powinieneś się tak martwić. Miejmy nadzieję, że ten drugi nie pęknie.
Właśnie. To mnie się tylko takie rzeczy zdarzają. — Wypędziłem ekonoma, dwóch pastuchów i teraz wezmę się do rządcy, skoro tylko do domu wróci.
Jeżeli sądzisz, że ci to ulgę sprawi.
Chciałam ci powiedzieć kuzynie, że prosiłabym cię o konie do wieczornego pociągu.
Co? kuzynka odjeżdża? Odjeżdżacie?
Ja odjeżdżam!
To jeszcze zobaczymy.
Uspokój się! proszę cię!
Łatwo ci to powiedzieć.
Tak byś musi! Serdecznie ci wdzięczna właśnie jestem za tę twoją obrazę majestatu, jakiej od ciebie doznałam. Tak, wdzięczna ci jestem! Ta twoja... zuchwałość wróciła mi chęć do życia, wiarę w siebie i w możliwość i dla mnie chwil szczęścia. — Od jakiegoś czasu nie dawano mi kwiatów i nikt mi... nie ubliżył. Ty — dałeś mi pęk kwiatów i uchybiłeś mi... Dziękuję!
O! proszę cię!
Zrozum jednak, że — ja z tobą w step nie pojadę. Mam do tego swoje przyczyny. Jakie! nie badaj. Wierz mi jednak, że lepiej będzie dla nas obojga, jeżeli ja odjadę. Nie trzeba patrzeć na mnie tak złymi oczami. Wierz mi, że cały czar przygody miłosnej polega na jej wspomnieniu. — Chciałabym, ażebyś miał piękne wspomnienie dnia dzisiejszego.
A niech go dyabli wezmą ten dzień dzisiejszy.
chwileczkę zmieszana — uśmiecha się pobłażliwie.
Pst!... zdaje się, ktoś jedzie.
Nie.
A to łotry! a to łotry!
Kto? co?
Ja chyba sam pojadę naprzeciw niego.
Naprzeciw kogo?
Ach Boże! Ależ to kuzynka tępa — naprzeciw weterynarza!
Każ założyć konie, odwiozą mnie do stacyi.
Gdzież Wituś?
Także z tymi wołami! Pękną, wielka historya. A on już poza tą katastrofą świata Bożego nie widzi.
Rzeczywiście, że nie widzi.
Ach jak mi zimno.
Każę poprosić pani domu, aby kazała napalić.
Proszę cię — nie ruszaj jej.
Dlaczego?
Bo ja chcę mieć spokój!
A — tak?... (Po chwili). To ja każę napalić. (Nachyla się przed kominkiem). Ależ tu drzewo ułożone. Trzeba tylko podpalić.
Proszę cię, oto zapałki.
C’est fait!
Usiądź!... Rzeczywiście jesteś zziębnięty.
I zirytowany. — A wiesz, jak mi to szkodzi. Ale i ty nie dobrze wyglądasz. Usiądź także — ogrzejesz się.
Au fait i ja trochę przeziębiam. — Mogę usiąść — tak — przed podróżą dobrze mi to zrobi.
Ciągle trwasz w twoim zamiarze?
Ciągle!
Nie śmiem cię zatrzymywać. Sądzę, że pozostawszy sama...
Nic nie wiem co zrobię.
Nie rób tego. To ci szkodzi...
Ach mniejsza!
Boli cię?
Rozmasuję.
Nie — nie.
Zawsze pomaga.
Och! to najmniej boli.
Jesteś zmieniona. — Straciłaś twój pióropusz fantazyjny, który miałaś przed chwilą.
A więc tak! Wylano mi na ten pióropusz szklankę zimnej wody.
Tiens!
A że przeczuwam, iż życie ma dla mnie więcej takich szklanek zimnej wody — straciłam fantazyę. Voilá. Jeżeli mam być jednak szczera, to zdaje mi się, że i ty...
Och ja — wyznaję otwarcie, jestem przemoczony.
Czyżby owa młoda miłość nie miała systemu zdobywania lecz kazała się zdobywać.
Mój biedny Tolo, powiedziałeś jedno Och! ale powiedziałeś wszystko...
Stary już jestem! (Lulu milczy). Stary!
Dla mnie byłeś młody.
Tak.
Ha!
Siedzimy przy kominku jak czasem w domu na jesieni.
Tak jak myśleliśmy skończyć nasze życie...
Tak...
Był sobie dziad i baba.
Bardzo starzy oboje,
Ona kaszląca, słaba.
On skurczony we dwoje...
Mieli chatkę maleńką...
Tak starą jak oni...
A co najważniejsze, że w tej chatce wolno im było być sobą. Zastygła z nimi wśród ścian ich urocza młodość, ich porywy, ich bole — smutki, cierpienia. Błędy ich, estetyczne wykroczenia nie miały kantów w łagodnej atmosferze przyzwyczajenia. I wszystko to stało dookoła nich w tej małej chatce, tak starej jak oni i srebrniało, bielało razem z ich włosami, aż stało się światem mar i zamilkło, a chatka zmieniła się we wspólne mauzoleum dokonanego podwójnego istnienia... Ach!... (Po chwili). Tak.
Proszę jaśnie Pani — powóz zajechał.
Dobrze!...
Zaczekaj! jadę z tobą!
Ty? ależ...
Niema co — ależ. Jadę i nie przystaję na szaleństwo rozstania.
Dla drugich dwudziestu. Trzeba mieć... (pokazuje szczęki) une mâchoire plus solide. Przejdź przez mój pokój — biorę neceser — wyjdziemy na ganek tamtędy.
Odjeżdżasz?
Tak, To jest... odjeżdżamy.
Jakto? i... on?
I... on... Czego chcesz?
Ja muszę się z nim widzieć...
Jednakże...
Jednakże... co? należy mieć ambicyę. Niechce... trudno. (Bierze płaszcz i rękawiczki). Bo widzisz, mówiłam ci, że mężczyznę wiąże nie namiętność, nie zmysły ani nawet sentyment, tylko to coś, bardzo subtelnego a wiążącego jak stal. To jest Muszko moc przyzwyczajenia. Ja byłam przyzwyczajeniem mego męża i dlatego on do mnie wraca. To był mój Skiz w mej tarokowo‑małżeńskiej partyi. Skiz! którym pobiłam nawet twoje tryumfujące lat dwadzieścia temperamentowa markizo.
Co się ze mną teraz stanie!...
Ty? — Uspokoisz się i będziesz się pilnie starała, ażebyś też ze Skizem zasiadła do twej partyi małżeńskiej... Ale radzę ci... pomyśl wcześnie, bo to trochę trudna i mozolna praca. Pa! lalu!
Odjechali?
Siądę na koń, będę ich gonił.
Nie. Nie chcę.
Nie? (Po chwili). Może masz i racyę. Dosyć już ich. Lepiej, że znów jesteśmy sami. (Muszka milczy. Wituś siada naprzeciw niej). A wiesz co? mam takie wrażenie, że tu jakiś zły wicher przeleciał.
Zły wicher przeleciał!
- ↑ Możliwy błąd w druku; zamiast słowa należałoby winno być należałyby.