Ziemia (Zola, 1930)/Część piąta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIĄTA
I.

Przed zaorywaniem pól na zimę pokrywała się Beaucja, jak daleko okiem sięgnąć, stertami nawozu pod przybladłem niebem wrześniowem. Od rana do wieczora sunęły zwolna po drogach wiejskich fury, naładowane pod wierzch starą, przegniłą słomą, z której gęsto kurzyła się para, jak gdyby wiozły one ciepło ziemi. Wszędzie wznosiły się na polach niewysokie garby stert, tworząc rozkołysane, wezbrane warstwami morze podściółek z obór i stajen. Na niektórych polach rozpostarto już nawóz warstwami, które przyciemniały czerniejącą zdala smugą grunt równiny. Wraz z tą fermentacją gnojowisk spływała w łono ziemi przyszła roślinność wiosenna. Rozkładająca się materja powracała do wspólnej macierzy, śmierć rodzić miała życie, i z jednego krańca bezkresnej równiny po drugi biła w górę potężna woń tego gnoju, żywiciela chleba dla ludzi.
Pewnego popołudnia zawiózł Jan wielką furę nawozu na pole swoje w Cornailles. Od miesiąca on i Franusia zamieszkiwali już w starym domu i życie ich potoczyło się czynnym, jednostajnym trybem zwykłej egzystencji wieśniaków. Zbliżając się do swojej działki, spostrzegł zdaleka Kozła, z widłami w ręku, zajętego na sąsiedniem polu rozściełaniem stert, które złożył przed tygodniem. Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie wzajem zpodełba. Spotykali się często, zmuszeni do pracowania jeden obok drugiego, jako że byli sąsiadami. Cierpiał na tem Kozioł zwłaszcza, bowiem część Franusi, odkrajana od jego trzech hektarów, pozostawiała mu jeden odcinek na prawo i jeden na lewo, co zmuszało go do ciągłego zawracania. Szwagrowie nie zamieniali z sobą nigdy słowa. Bodaj że tak było lepiej, gdyby bowiem wybuchnąć miała kiedykolwiek sprzeczka pomiędzy nimi, gotowi byliby pomordować się wzajem.
Jan zaczął wyładowywać nawóz ze swojej fury. Wlazłszy na nią, wyrzucał gnój widłami, tonąc w nim po pas, gdy na drodze ukazał się Hourdequin, robiący zwykły popołudniowy swój przegląd. Zachował on życzliwą pamięć o dawnym swoim parobku, zatrzymał się więc, aby trochę z nim pogadać. Postarzał się, twarz jego poorały ślady trosk, jakich dostarczał mu poddostatkiem zarówno folwark, jak inne jeszcze sprawy.
— Dlaczego nie próbowaliście fosfatów, Janie? — zapytał.
Nie czekając jednak na odpowiedź, mówił w dalszym ciągu, jak gdyby chcąc rozproszyć mówieniem smutne myśli. Gnojenie, sztuczne nawozy, na nich właśnie polega właściwe zadanie dobrej uprawy. On sam wypróbował wszystko, przechodził ten okres gorączki nawożenia, jaka ogarnia czasem rolników. Przeprowadzał wszelkie próby, jedną za drugą, używał trawy, liści, wytłoczyn winogron, makuchów rzepakowych, potem znów mielonych kości, pieczonego i roztartego mięsa, wysuszonej, sproszkowanej krwi, i martwiło go jedynie, że, nie mając w pobliżu rzeźni, nie mógł wypróbować krwi nieskrzepłej. W danym momencie używał opiłek z gościńców, rzęsy z rowów, popiołu i żużla z pieców, a zwłaszcza wyczeszek z wełny, których partję zakupił w jednej z fabryk sukna w Chateaudun. Trzymał się zasady, że wszystko, co wychodzi z ziemi, nadaje się do powrócenia do niej. Urządził obszerne doły do kompostu na tyłach folwarku i zrzucać kazał do nich nieczystości z całej okolicy, wszystko, bez wyboru, co zagarniała łopata: padlinę, resztki gnijące po kątach kopców granicznych i w wodzie stojącej. Było to szczere złoto.
— Z fosfatami — dodał — miewałem czasem dobre rezultaty.
— Tak na nich oszukują! — odparł Jan.
— Tak, oczywiście, o ile się kupuje u przygodnych kupców wędrownych, objeżdżających drobne wioski... Na każdym rynku potrzebny byłby wykwalifikowany chemik, mający za zadanie rozbiór sztucznych tych nawozów, tak trudnych do otrzymania w czystym, niezafałszowanym stanie... Do nich należy przyszłość, zanim ona wszakże nastąpi, będzie już dawno po nas wszystkich. Trzeba mieć odwagę cierpieć za innych.
Ostra woń gnoju, rozgarnianego widłami Jana, ożywiła nieco właściciela folwarku. Lubił ją, wdychał z zadowoleniem zdrowego samca, jako właściwy zapach zapładnianej ziemi.
— Niewątpliwie — mówił w dalszym ciągu — nic nie może wytrzymać porównania z gnojem folwarcznym. Niestety, jednak, nigdy nie ma się go poddostatkiem. A, zresztą niszczą go, nie umieją ani przygotowywać go należycie, ani używać... Przyjrzyjcie się! Widać naprzykład, że ten oto spalony jest przez słońce. Nie osłaniacie go.
A kiedy Jan przyznał, że zachował dawny dół urządzony przez Kozła przed oborą, uniósł się Hourdequin gniewem na rutynę. On sam od kilku lat już gromadzi w swoim dole kompostowym rozmaite warstwy, wyścieła go warstwą ziemi i trawy. Urządził także cały system rur, odprowadzających do dołu tego pomyje kuchenne, ciecz odchodową bydła i ludzi, wszelkie ścieki folwarczne. Dwa razy tygodniowo polewa się u niego składany do dołu gnój ściekowym tym płynem za pomocą specjalnej pompy. Ostatnio wreszcie zaczął starannie wykorzystywać cenne nieczystości z miejsc ustępowych.
— Daję słowo, głupio byłoby darmo tracić to, co Bóg dał! Przez długi czas naśladowałem pod tym względem naszych chłopów, brzydziłem się tego. Ale Matka Kaka nawróciła mnie... Znacie Janie Matkę Kaka, waszą sąsiadkę? Otóż, widzicie, ona jedna trafiła w sedno: kapusta, pod którą opróżnia zawartość swojego naczynia nocnego, jest królewskim okazem kapusty, zarówno co do wielkości, jak smaku. Co tu gadać, wszystko wychodzi z tego.
Jan roześmiał się, zeskakując z pustej już fury swojej i zaczynając rozkładać nawóz małemi kupkami. Hourdequin szedł za nim wpośród ciepłego parowania, ogarniającego ich obu swojemi falami.
— I pomyśleć, że samemi nieczystościami, wywiezionemi z Paryża, możnaby użyźnić trzydzieści tysięcy hektarów! Obliczono to! A to wszystko marnuje się; zaledwie słaba cząstka zużytkowywana jest w postaci pudretu... I cóż wy na to? Trzydzieści tysięcy hektarów! Wyobrażacie to sobie tutaj? Wyobraźcie sobie całą Beaucję, zasłaną tem i rodzącą wspaniałe zboże!
Szerokim gestem ogarnął olbrzymi bezkres pól równinnej Beaucji. Roznamiętnionym wzrokiem widział Paryż, cały Paryż, otwierający upusty swoich dołów kloacznych, użyźniający tym strumieniem ludzkiego nawozu. Wszędzie zapełniały się nim rowy grzęd, rozlewał się on szeroką falą po polach uprawnych, morze odchodów wzbierało w pełnem słońcu pod szerokiem tchnieniem, zaostrzającem jego woń. Wielkie miasto oddawało polom życie, jakiem je one darzyły. Rola wypijała zwolna te soki zapładniające i z nasyconej, użyźnionej niemi ziemi biały chleb wyrastał, przelewał się po brzegi olbrzymiemi zbiorami.
— Potrzebny byłby chyba okręt cały! — rzekł Jan, którego ta myśl zalewania równin odchodami ludzkiemi bawiła i mierziła razem.
W tej samej chwili głos jakiś skłonił go do zwrócenia głowy w stronę, z której przychodził. Zadziwił Jana widok Lizy, stojącej w swojej karjolce, którą zatrzymała na drodze, wołając Kozła:
— Słuchaj, jadę do Cloyes po pana Fineta... Ojciec upadł bez przytomności na środku izby. Zdaje mi się, że to jego koniec... Wracaj do domu przypilnować go.
I, nie czekając odpowiedzi, zacięła konia i odjechała, coraz mniejsza, podskakująca na bryczce w oddali na równej wstędze gościńca.
Kozioł, nie spiesząc się, dokończył rozpościerania ostatnich kupek. Mamrotał coś ze złością. — Też licho nadało z tą chorobą! A może stary udaje tylko, chce żeby mu dogadzać?... Potem jednak myśl, że to musi być coś poważnego, skoro jego żona zdecydowała się na taki wydatek, skłoniła go do wciągnięcia na siebie kapoty.
— O, ten odważa swój nawóz! — mruknął Hourdequin, zainteresowany nawożeniem sąsiedniego pola. — Jak chłop skąpi ziemi i ziemia mu skąpi... Niebezpieczna z niego sztuka, radziłbym wam, Janie, mieć się z nim na baczności po waszych awanturach z działami... Jakże chcecie, żeby było dobrze, kiedy tylu jest łotrów i tyle nierządnych bab na ziemi? Ma ona nas chyba po uszy, u licha!
Pożegnawszy się z Janem, poszedł ku Borderie, ogarnięty na nowo smętkiem, W tym samym czasie wracał Kozioł ciężkim swoim krokiem do Rognes. Jan, pozostawszy sam, kończył swoją pracę składania co dziesięć metrów po kupce gnoju, wydzielającego ze zdwojoną siłą odór amonjakalny. Inne kupki kurzyły się wdali, zasnuwając widnokrąg subtelnemi smugami niebieskawych dymków. Cała Beaucja pozostawała rozgrzana niemi i woniejąca aż do nastania mrozów.
Kozłowie mieszkali w dalszym ciągu u matki Frimat, której zajęli cały dom, z wyjątkiem izby na dole, pozostawionej dla niej i dla jej sparaliżowanego męża. Było im tam przyciasno, dokuczało im to zwłaszcza, że nie mieli ogrodu warzywnego, bo, rozumie się, matka Frimat zatrzymała swój, ów kąt, który wystarczał jej do wyżywienia siebie i dogadzania choremu. Byliby nawet wyprowadzili się z tego powodu, i poszukali obszerniejszego pomieszczenia, gdyby nie spostrzegli się, że ich bliskie sąsiedztwo do pasji doprowadza Franusię. Wspólny mur tylko oddzielał dwa obejścia. Umyślnie też powtarzali bardzo głośno tak, aby mogła ich słyszeć, że popasają tu na krótko tylko i że napewno powrócą lada dzień do siebie. Po cóż więc — prawda? zadawać sobie trud nowej przeprowadzki? Dlaczego i w jaki sposób wrócą, tego nie wyjaśniali i właśnie ta, na niewiadomych jakichś podstawach oparta, zuchwała, szalona ich pewność wyprowadzała Franusię z równowagi, psuła jej całą przyjemność pozostawania panią domu, nie mówiąc już o tem, że siostra jej, Liza, przystawiała czasem drabinę do muru umyślnie, aby ciskać jej w twarz obelżywe słowa. Od czasu ostatecznego uregulowania rachunków u pana Baillehache‘a powtarzała Liza, że ją okradziono i nie przestawała rzucać potwornych oskarżeń, wykrzykiwanych z jednego podwórza na drugie.
Kiedy Kozioł przyszedł nareszcie, zastał ojca, rozciągniętego na posłaniu, w kąciku, który zajmował za kuchnią, pod schodami, prowadzącemi na górkę z sianem. Były przy nim dzieci, ośmioletni już Juliś i trzyletnia Lorka, bawiące się wylewaniem na podłogę wody z dziadkowego dzbanka i urządzaniem w ten sposób rynsztoka.
— Cóż to znów? Co się ojcu stało? — zapytał Kozioł, stając przy łóżku.
Fouan odzyskał przytomność. Jego szeroko rozwarte oczy zwróciły się zwolna w stronę syna, w którego stary wlepił wzrok, nie poruszył jednak głową, jak gdyby skamieniały.
— Niech ojciec nie robi głupstw, zadużo mamy teraz roboty!... Niema co się wylegiwać.
A że w tej samej chwili Juliś i Lorka stłukli dzbanek, wyciął obojgu po tęgim policzku, tak że dzieciaki aż zaskowyczały z bólu. Stary nie przymykał oczu i nie przestawał patrzeć rozszerzonemi, stężałemi źrenicami. Nie było co z nim robić, ani drgnął nawet. Trzeba czekać, co powie doktór. Kozioł żałował, że rzucił robotę w polu, zaczął więc rąbać drzewo przed domem, byle nie siedzieć bezczynnie.
Liza zresztą zaraz prawie przywiozła doktora Fineta, który starannie zbadał chorego, podczas gdy oboje Kozłowie z niepokojem czekali na jego wyrok. Śmierć starego byłaby ich uwolniła od niego, gdyby choroba zabiła go odrazu. Czy wiadomo jednak, jak długo to może potrwać? Gotowe też jeszcze, Bóg wie, ile kosztować. Z drugiej znów strony, gdyby wyzionąć miał ducha, zanim uda im się wyciągnąć od niego schowane pieniądze, ani Fanny ani Hjacynt nie daliby im napewno spokoju. Milczenie doktora zaniepokoiło ich nadobre. Kiedy wreszcie pan Finet usiadł w kuchni, aby napisać receptę, zdecydowali się wybadać go.
— Zatem to naprawdę coś poważnego?.. Możliwe, że gotowe trwać jaki tydzień, co?.. Boże, mój Boże! Jaka długa recepta! Co mu pan doktór takiego przepisuje?
Pan Finet nie odpowiadał, przyzwyczajony do takich wypytywań chłopów, których choroba przerażała i wytrącała z równowagi. Wziął też sobie za zasadę nie odpowiadać im i traktować ich jak chore bydło, nie wdając się w żadne z niemi gawędy. Miał duże doświadczenie w zakresie wypadków częstszych i zazwyczaj wyciągał pacjentów swoich z biedy bodaj lepiej nawet aniżeli robiłby to człowiek większej wiedzy. Przeciętność, do jakiej doprowadzili go i jakiej winę im tylko przypisywał, czyniła go twardym dla nich, co potęgowało jeszcze ich szacunek dla doktora, mimo stałego powątpiewania o skuteczności jego leków. Czy zrobi to naprawdę tyle dobrego ile kosztuje?
— Myśli pan zatem — powtórzył Kozioł, przerażony długością recepty — że poprawi mu się po tem lekarstwie?
Za całą odpowiedź wzruszył doktór ramionami. Powrócił jeszcze raz do chorego, zainteresowany, zdziwiony skonstatowanym stanem gorączkowym po lekkim tym ataku mózgowym. Z oczami, utkwionemi w cyferblat zegarka, przeliczył jeszcze raz uderzenia pulsu, nie próbując nawet wydostania jakichkolwiek wskazówek i wyjaśnień z pacjenta, patrzącego na niego w dalszym ciągu otępiałym, szklanym wzrokiem. Odchodząc, powiedział tylko:
— Potrwa to jakie trzy tygodnie... Będę tu jutro. Nie dziwcie się, gdyby bredził tej nocy.
Trzy tygodnie! Kozłowie na to jedynie zwrócili uwagę; wyrok ten uderzył w nich obuchem. Ile pieniędzy wypadnie wywalić, jeżeli doktór zechce co wieczór zapisywać takie sążniste recepty! Najgorsze było, że Kozioł musiał wsiąść zaraz na bryczkę i pędzić do aptekarza do Cloyes. Była to sobota. Matka Frimat, która wracała właśnie z targu po sprzedaniu swoich jarzyn, zastała Lizę samą jedną, tak przybitą, że kręciła się z kąta w kąt, do niczego się nie biorąc. Stara, dowiedziawszy się o chorobie Fouana, szczerze się zmartwiła; stanowczo nie ma szczęścia; gdyby była w domu, skorzystałaby z bezpłatnej porady doktora dla biednego swojego sparaliżowanego męża. Że też musiało to wypaść akurat w dniu targowym! Wieść o chorobie Fouana zdążyła roznieść się już po całem Rognes, przybiegła bowiem Flądra z zwykłą swoją zuchwałą miną i nie chciała odejść, dopóki nie dotknęła ręki dziadkowej. Potem dopiero pobiegła z powrotem do ojca, żeby mu powiedzieć, że stary napewno jeszcze nie umarł. Zaraz za tym szurgotem zjawiła się Starsza, przysłana widocznie przez Fanny. Stanęła przy łóżku brata, badając go na świeżość i blask oczu, jak bada się węgorze z Aigry; stała tak chwilkę, poczem odeszła, marszcząc nos, robiąc taką minę, jak gdyby żałowała, że nie odrazu koniec. Wobec tego jednak, że żył, nie zadawała już sobie rodzina trudu. Z jakiej racji fatygować się, skoro można prawie być pewnym, że stary wyliże się z tego.
Do północy prawie panował w domu rozgardiasz. Kozioł wrócił wściekły. Tyle tego było! I synapizmy na nogi, i lekarstwo do zażywania co godzinę, i, na wypadek gdyby się poprawiło do następnego rana, środek na przeczyszczenie. Matka Frimat zaofiarowała chętnie swoją pomoc, ale o dziesiątej, padając ze zmęczenia i senności, położyła się, nieszczególnie zainteresowana chorobą Fouana. Kozioł, który chciał pójść za jej przykładem, zaczął przynaglać żonę. — Po co będą tutaj sterczeli? Dużo ma z tego stary, że siedzą tutaj i wpatrują się w niego! Czy ulżą mu tem? — Chory bredził teraz, mówił głośno o rzeczach bez związku, zdawało mu się widocznie, że jest na polu i ciężko tam pracuje, jak niegdyś, za dni swojej młodości. Liza, którą drażniły dawne te historje, mamrotane starczym głosem, jak gdyby ojciec był już pochowany i mówił z za grobu, zabierała się już do pójścia za przykładem męża, przyszło jej jednak na myśl poskładać porządnie ubranie starego, porzucone w nieładzie na krześle. Wytrząsnęła je starannie, przejrzawszy uprzednio wszystkie kieszenie, w których nie znalazła nic prócz połamanego jakiegoś kozika i kawałka szpagatu. Kiedy jednak zabierała się powiesić je w głębi ściennej szafy, spostrzegła w samym środku jednej z półek zwitek papierów, który rzucił jej się wprost w oczy. Na ten widok skurcz nagły szarpnął ją za serce. Skarb! Skarb, tak czujnie wypatrywany od miesiąca już, szukany po najniemożliwszych kryjówkach, a teraz odnaleziony tutaj, w tak widocznem miejscu, tuż pod ręką! Chyba że stary był w trakcie szukania lepszego schowania, kiedy nagle krew uderzyła mu do głowy i upadł nieprzytomny.
— Kozioł! Kozioł! — zawołała tak zdławionym ze wzruszenia głosem, że przybiegł w koszuli, myśląc, że ojciec umiera.
I on zrazu oniemiał. Potem ogarnęła oboje szalona radość, ujęli się wzajem za ręce i zaczęli podskakiwać, niczem kozy, zapominając o chorym, który leżał teraz z zamkniętemi oczami, z głową wciśniętą wgłąb poduszek i snuł bez końca porwane strzępy swoich bredzeń. Zdawało mu się ciągle, że uprawia rolę.
— Heta! wiśta! Zawracaj! zawracaj, mówię! Ani kropli dżdżu, ziemia jak kamień, do djabła!... Rękojeście pługa się łamią, trza będzie kupić inne... Heta!... wiśta!..
— Tss...! — szepnęła Liza, odwracając się z drżeniem.
— Et, co tam? — odparł Kozioł — Nie wie przecie nic! Nie słyszysz, czy co, że gada od rzeczy?
Usiedli tuż przy łóżku, nogi podginały się pod niemi, tak silny był wstrząs ich radości.
— Zresztą — zaczęła znów — nie będzie nas nikt mógł oskarżyć, żeśmy go obszukiwali, bo Bóg mi świadkiem, że ani mi to przez myśl nawet nie przeszło. Te pieniądze same wpadły mi w ręce... Chodźmy popatrzeć!
Ale Kozioł nie czekał i rozwijał już papiery, rachując głośno.
— Dwieście trzydzieści i siedemdziesiąt, to całe trzysta... Tak, tyle właśnie. Dobrze wyrachowałem, bo to był akurat kwartał. Piętnaście sztuk stosusowych, naonczas, u poborcy... Po pięć od sta. Patrzaj, czy nie zabawne, że takie małe, mizerne papierzyny, to jednak pieniądze, takie same pewne jak prawdziwa gotówka!
Ale Liza kazała mu znów zamilczeć, przerażona nagłym chichotem teścia, który teraz, jak się zdawało, musiał przenieść się myślą w czasy owego wielkiego żniwa za Karola X, kiedy to nie było już gdzie wciskać zboża, tyle go obrodziło.
— Ile tego! Ile tego!.. Aż śmiać się chce, że go tyle!.. A, do djabła! jak obrodziło, to obrodziło!..
I zdławiony jego śmiech brzmiał jak charczenie, w którego głębi utonęła gdzieś radość, nie widać jej bowiem było na nieruchomej jego twarzy.
— Jakieś dziecinne myśli chodzą mu po głowie — wzruszył Kozioł ramionami.
Zapadło milczenie, oboje spoglądali w zadumie na papiery.
— No więc cóż? — szepnęła Liza — trzeba je będzie odłożyć na miejsce, co?
Ale Kozioł potrząsnął energicznie głową na znak przeczenia.
— Tak, tak, trzeba to odłożyć... Będzie ich szukał, narobi wrzasku, ładniebyśmy wyglądali z tą naszą świńską familijką.
I znów po raz trzeci Liza przerwała mu, przerażona nagłym płaczem ojca. Była to rozpacz jakaś przeogromna, ból bezbrzeżny, łkanie, w którem zdawały się streszczać wszystkie nędze jego życia, wybuch szlochania, powstały niewiadomo dlaczego, powtarzał bowiem tylko głosem coraz bardziej zgłuszonym:
— Przepadło!... przepadło!... przepadło!...
— Wyobrażasz sobie, że zostawię te papiery staremu? Mącić już mu się przecie zaczyna we łbie?! Żeby je jeszcze kiedy porozdzierał, albo popalił!.. O, co to, to nie!.. Ani mi się śni!..
— Tak, to prawda, to święta prawaa — szepnęła.
— No, dosyć tego!.. Kładźmy się spać!.. Jeżeli upomni się, ja za wszystko odpowiem, to moja rzecz. A innym wara od tego!
Położyli się, przedtem jednak jeszcze wynaleźli oni zkolei kryjówkę, w której schowali papiery, pod płytą starej komody, co wydawało im się pewniejsze niż w głębi zamkniętej na klucz szuflady. Ojciec, pozostawiony sam, bez światła, z obawy, aby nie zapruszył ognia, gadał i szlochał przez całą noc w nieustannem bredzeniu.
Nazajutrz doktór Finet znalazł go spokojniejszym, w lepszym stanie, niż się spodziewał. O, te stare szkapy robocze, mają duszę przygwożdżoną do ciała! Obawa gorączki zdawała się usunięta. Zapisał choremu chinę, żelazo, same lekarstwa bogaczy, których drożyzna przeraziła syna i synowę. Doktór na odchodnem zmuszony był stoczyć walkę z matką Frimat, czatującą na niego w sieni.
— Ależ, moja dobra kobieto, powiedziałem wam już, że wasz mąż i ten słup — to jedno i to samo... Nie mogę przecież poruszać kamieni!.. Cóż u djabła! Już tyle razy mówiłem wam, jak się to musi skończyć, a im prędzej, tem lepiej dla niego i dla was.
Zaciął konia i odjechał, a ona siadła na przyźbie, wybuchając płaczem. Tak, zapewnie, kawał czasu już pielęgnuje chorego swojego chłopa, siły jej słabną z wiekiem; drżała, że może jej nie starczyć już ich na uprawianie swojego kawałka ziemi; ale cóż z tego? ból ściskał jej serce na myśl, że mogłaby utracić starego, niedołężnego człowieka, który stał się dla niej jak dziecko prawie, noszone przez nią na ręku, przebierane, pieszczone i psute dogadzaniem mu. Zdrowa ręka, którą się posługiwał, sztywniała już także i teraz musiała sama wkładać mu do ust fajeczkę.
Po upływie ośmiu dni zdziwił się doktór Finet, zastawszy starego Fouana na nogach, porządnie jeszcze zataczającego się, ale usiłującego chodzić o własnej sile, bo, jak sam mówił, żeby nie umrzeć, trzeba tylko nie chcieć umierać. A Kozioł za plecami doktora śmiał się: wyrzucał stale wszystkie recepty, zacząwszy od drugiej zaraz, oświadczając, że najpewniej jest dać chorobie pożreć się samej.
Jednakże w dzień targowy dała się Liza skusić i przywiozła miksturę, przepisaną w wigilję tego dnia, i kiedy doktór w poniedziałek przyjechał po raz ostatni, opowiedział mu Kozioł, że ojciec omało co nie wpadł w recydywę.
— Nie wiem, co oni tam wleli do tej przeklętej flaszki, ale znów mocno się od tego rozchorował.
Tego samego właśnie wieczora zdecydował się Fouan rozmówić z synem. Od chwili, kiedy się zaczął dźwigać z posłania, krążył niespokojnie po domu, z pustą, pozbawioną myśli czaszką, nie mogąc sobie przypomnieć, gdzie u licha mógł zapodziać papiery. Szperał wszędzie, plądrował w każdym kącie, robił rozpaczliwe wysiłki wykrzesania czegoś z osłabłej swojej pamięci. Stopniowo jednak budzić się w nim zaczynały mętne wspomnienia. Może wcale ich nie schował, może zostały poprostu tam, na desce w szafie ściennej? Co robić jednak? Jeżeli nie ma racji, jeżeli nikt ich nie wziął, czyż miałby sam naprowadzić na ich trop? Przyznać się do posiadania tych groszy, z takim trudem uciułanych niegdyś, a potem tak starannie ukrywanych? Przez dwa dni jeszcze walczył z sobą, trawiony tą walką pomiędzy wściekłością z powodu nagłego zniknięcia papierów, a poczuciem, że nie powinien puszczać o tem pary z ust przed nikim. Powoli wszakże zaczynały fakty coraz bardziej wyjaśniać mu się w głowie, przypomniał sobie, że z rana owego dnia, kiedy dostał ataku, odłożył pakiet na zwykłe miejsce w szafie, w oczekiwaniu odpowiedniego momentu wsunięcia go w szczelinę belki na pułapie, którą wykrył, leżąc na swojem posłaniu i patrząc jak zwykle w górę. Wreszcie, obdarty ze wszystkiego, storturowany do reszty, wybuchnął, nie mogąc już dłużej strzymać.
Spożyto wieczerzę. Liza zmywała i chowała statki, a Kozioł, z miną szyderczą, śledzący ojca pilnie oczami od czasu, jak stary się podniósł, spodziewał się, że bomba wybuchnie lada moment. Kołysał się na krześle, mówiąc sobie, że moment ten nadszedł właśnie, tak bardzo stary Fouan wydawał się podniecony i nieszczęśliwy. W istocie stary, pod którym nogi przy tem nieustannem krążeniu po izbie, uginały się jak gdyby były z waty, stanął nagle przed nim:
— Papiery? — zapytał zdławionym, ochrypłym głosem.
Kozioł zamrugał powiekami, z miną głęboko zdziwioną, jak gdyby nie rozumiał.
— Co?.. co takiego?.. Co ojciec mówi?.. Papiery?.. Jakie papiery?
— Moje pieniądze! — huknął stary straszliwym głosem, groźny, prostujący się, bardzo wysoki.
— Pieniądze?.. Wasze pieniądze?.. Aha, więc okazuje się jednak, że macie pieniądze, ojcze?.. A takeście przysięgali, że za dużo na nas wydawaliście, że nie zostało wam ani szeląga... To tak? to taka z ojca sprytna sztuka! Ma jeszcze ojciec grosiwo?!
Kołysał się wciąż na krześle, podrwiwając, setnie tem rozbawiony, tryumfujący, że takiego zawsze miał nosa, bowiem on pierwszy wywąchał, że stary ma forsę.
Fouan trząsł się cały, jak w febrze.
— Oddaj mi moje papiery!
— Mam wam oddać papiery? A czy je mam? Czy mam pojęcie, gdzie są te ojcowe papiery?
— Ukradłeś mi moje papiery, oddaj mi na miłosierdzie Boże! Bo jak nie, to wydrę ci z gardła przemocą!
I, pomimo starczej słabości, ujął go za plecy i wstrząsnął nim. Ale syn porwał się i schwycił go zkolei, nie robiąc mu nic złego zresztą, po to tylko żeby go przytrzymać i wrzasnąć mu prosto w twarz:
— Tak, mam je i zatrzymam!.. Zatrzymuję te papiery na przechowanie u siebie dla ojca. Rozumiecie to, stare bydlę, co samo nie ma już głowy na karku!.. Prawdziwie czas już był najwyższy odebrać mu te papiery; o mały włos nie porozdzierał ich... Prawdę mówię Lizo, że chciał je podrzeć?
— O, tak, jakem żywa. Jak się nie wie, co się z człowiekiem dzieje!
Fouan przerażony był tem opowiadaniem. Zwarjował chyba, czy co, że nic sobie nie przypomina? Jeżeli naprawdę chciał zniszczyć papiery, jak dzieciak, co bawi się obrazkami, to znaczy, że robi już pod siebie i zda się już tylko do uboju? Cały roztrzęsiony, stracił resztkę sił i energji. Ze łzami w głosie wymamrotał tylko:
— Oddaj mi moje papiery, słyszysz?
— Nie!
— Oddaj mi, jestem przecie teraz zdrowszy.
— Nie, nie, żebyście podtarli się niemi, albo żebyście zapalili niemi waszą fajkę. Dziękuję!
Od tej chwili Kozłowie uparcie odmawiali oddania staremu papierów. Mówili o tem otwarcie zresztą, ułożyli całe opowiadanie dramatyczne, jak przybiegli szczęśliwie w ostatniej chwili, aby wyrwać je z ręki choremu, który już, już, byłby je podarł na drobne kawałki. Pewnego wieczora pokazali nawet matce Frimat naddarte już miejsce. Któż mógłby im mieć za złe, że nie dopuszczają do takiego nieszczęścia, żeby porozdzierać pieniądze, które w ten sposób stracone byłyby dla wszystkich? Słuchacze głośno przyznawali im słuszność, pomimo że w głębi duszy posądzali ich o łgarstwo. Hjacynt szczególnie nie przestawał się wściekać. Pomyśleć, że cenny ten skarb, którego on i Flądra nie mogli żadną miarą wynaleźć, odrazu wykryty został przez tamtych! A on sam przecież trzymał go już raz w ręku, i taki był głupi, że uląkł się zagarnięcia go! Doprawdy! Nie warto było wobec tego mieć reputacji tęgiego filuta! Przysięgał też sobie, że zażąda porachunków od brata, jak tylko ojciec wyciągnie kopyta. I Fanny także wygrażała się, że konieczne są obrachunki. Ale Kozłowie nie zarzekali się tego wcale, o ile oczywiście stary nie odbierze swoich papierów i sam się niemi nie rozporządzi.
Fouan wszelako, łażąc po wszystkich kominkach, opowiadał wszędzie o całej sprawie. Jak tylko mógł złapać kogoś w przejściu, wyrzekał przed nim na nieszczęśliwy swój los. W ten sposób wszedł pewnego rana na sąsiednie podwórze swojej bratanicy.
Franusia pomagała właśnie Janowi ładować na furę gnój. Podczas kiedy on, stojąc w głębi dołu, opróżniał go widłami, ona, wysoko na furze, przyjmowała kupy i udeptywała je nogami, aby zmieścić ich jaknajwięcej.
Stary stanął przed niemi i zaczął swoje lamenty.
— Czy to nie okropne? Własne moje pieniądze zabrali mi i nie chcą oddać!.. Cobyście zrobili na mojem miejscu?
Franusia zachowywała się tak, że musiał powtarzać trzy razy to pytanie. Zła była, że przychodził mówić z niemi o tem, przyjęła go też bardzo chłodno, chcąc uniknąć wszelkich powodów do zatargów z Kozłami.
— To nie nasza sprawa, mój stryju — odpowiedziała w końcu — nie obchodzi nas ona. Jesteśmy oboje z Janem szczęśliwi, że wydostaliśmy się z tego piekła!
I, odwrócona do niego plecami, udeptywała w dalszym ciągu gnój na furze, ubabrana nim aż po uda, tonąc w nim prawie, kiedy jej chłop rzucał jej kupę za kupą. Ginęła wówczas wpośród ciepłego oparu, czując się doskonale i odważnie wdychając chwytającą za gardło woń poruszanego gnojowiska.
— Nie warjat przecie ze mnie, to się widzi odrazu — prawda? — mówił dalej Fouan, jak gdyby nie dosłyszał jej odpowiedzi. — Powinni oddać mi moje pieniądze... A wy, czy także myślicie, że mógłbym porozdzierać papiery?
Ani Franusia ani Jan nie odezwali się ani słowem.
Nagle wyprostowała się Franka, stojąc na wierzchu naładowanej fury... Wydawała się bardzo wysoka, zdrowa i mocna, jak gdyby wyrosła tutaj i jak gdyby ta zapładniająca woń nawozu promieniowała z niej samej. Z rękami opartemi na biodrach, z okrągłą piersią, była teraz skończoną kobietą.
— Nie, nie, mój stryju, dajcie nam spokój! Mówiłam już wam, żebyście nie mięszali nas we wszystkie te gałgaństwa... I powiem wam jeszcze, kiedy już do tego doszło: dobrze zrobilibyście, żebyście nie przychodzili tu do nas więcej.
— Wypędzasz mnie zatem? — zapytał stary drżącym głosem.
Jan uważał za właściwe wtrącić się.
— Nie, żebyśmy was wypędzali, ale nie chcemy kłótni. Byłoby na trzy dni bójki, żeby zauważyli was tutaj... Każdy chce mieć spokój, prawda?
Fouan stał nieporuszony, patrząc to na jedno, to na drugie starczemi, wyblakłemi oczami. Potem odszedł wolnym krokiem.
— Dobrze! jak mi potrzeba będzie pomocy, będę musiał iść gdzieindziej, nie do was.
Pozwolili mu odejść, z przykrem nieco uczuciem, nie byli bowiem źli w gruncie. Ale co robić? Nic nie pomogłoby mu to, a oni napewno straciliby tylko sen i apetyt. Podczas kiedy Jan poszedł po swoje biczysko, ona starannie zgarnęła szuflą spadłe na ziemię resztki gnoju i rzuciła je zpowrotem na furę.
Nazajutrz wybuchła gwałtowna scena pomiędzy Fouanem a Kozłami. Codzień zresztą zawiązywała się na nowo kłótnia o papiery, przyczem stary powtarzał odwieczne swoje: — Oddaj mi moje pieniądze! z manjackim już uporem, a syn krótko odmawiał, rzucając mu jak zawsze: — Niech mi ojciec da spokój!... Powoli jednak zaczął się stan rzeczy psuć, od czasu zwłaszcza, kiedy stary szukać jął, gdzie syn mógł schować jego skarb. Teraz on zkolei obszukiwał cały dom, obmacywał futryny szaf, opukiwał mury, wsłuchując się, czy wydają głuchy dźwięk. Wzrok jego błąkał się ustawicznie z jednego kąta w drugi, tak wciąż zajęty był jedyną swoją troską. Jak tylko zostawał sam, oddalał pod byle pozorem dzieci i zabierał się do swoich poszukiwań z namiętnością wyrostka, rzucającego się na służącą, jak tylko rodzice wyjdą z domu. Otóż dnia tego Kozioł, powróciwszy niespodzianie z pola, zastał Fouana, wyciągniętego w całej długości brzuchem na ziemi, z nosem utkwionym w komodzie, pilnie wypatrującego, czy niema w niej jakiego ukrytego schowanka. Rozeźliło to syna, zwłaszcza, że stary był bliski celu: to, czego szukał pod spodem komody, było ukryte pod wierzchem jej i jak gdyby przypieczętowane ciężarem wieka.
— Do wszystkich djabłów z tym starym warjatem! Teraz znów udaje węża!.. Podniesie się ojciec u licha, czy nie?
Pociągnął starego za nogi i jednem pchnięciem postawił go.
— Dosyć mam, mówię, tego szpiclowania po wszystkich kątach! Naprzykrzyło mi się patrzeć ciągle, jak cały dom obszukiwany jest do ostatniej szczelinki!
Fouan, zirytowany, że schwytano go na gorącym uczynku, spojrzał na syna i rzucił mu rozwścieczonym tym razem tonem:
— Oddaj mi papiery!
— Niech ojciec da mi święty spokój! — ryknął mu Kozioł prosto w nos.
— Nie mogę już dłużej ścierpieć; źle mi tutaj, pójdę sobie.
— Bardzo dobrze, niech ojciec się wyniesie, szczęśliwej podróży! A jeżeli ojciec wróci, do czarta, to znaczy, że ojciec nie ma wstydu!

Chwycił starego za ramię i wypchnął go za drzwi.

II.

Fouan zeszedł ze zbocza wzgórza. Gniew jego odrazu przycichł. Stanąwszy na dole, zatrzymał się, oszołomiony, nie wiedząc, dokąd ma się zwrócić. Na kościele wybiła trzecia, podmuchy mroźnego wiatru ścinały szary zmierzch jesienny. Wszystko poszło tak piorunem, że nie zdążył wziąć kapelusza nawet i teraz dygotał biedak z zimna. Na szczęście, miał swój kij. W pierwszej chwili zawrócił w górę w stronę Cloyes; potem jednak zadał samemu sobie pytanie, dokąd idzie w tym kierunku i powlókł się na dół ku Rognes zwykłym swoim, ociężałym krokiem. Znalazłszy się przed drzwiami oberży Macquerona, zamierzał wejść na szklankę piwa, kiedy jednak sięgnął do kieszeni, nie znalazł w niej ani susa. Wstyd mu się też zrobiło pokazać się ludziom. A nuż wiadomo już wszystkim o jego zajściu z synem? Wydało mu się nawet, że Lengaigne, stojący na progu swojego sklepu, patrzy na niego zukosa, podejrzliwie, jak na oberwańca, włóczącego się po drogach. Lequeu, wyglądający przez jedno z okien szkoły, nie ukłonił mu się nawet. Była to rzecz zrozumiała; teraz, kiedy wiadomo było, że nie ma już nic, stał się znów przedmiotem wzgardy. Teraz, bardziej jeszcze niż przedtem, ogołocony z ostatniej na ciele nitki.
Wlokąc się tak, zaszedł aż na brzeg Aigry i tu oparł się na chwilę o parapet mostu. Przerażała go myśl o zapadającej nocy. Gdzie ją prześpi? Nie ma dachu nad głową, Pozazdrościł psu matki Bécu, który przebiegł w tej chwili właśnie przez drogę. Zwierzę wiedziało przynajmniej, na jakim barłogu ułoży się do snu, on zaś, otępiały po zelżeniu wybuchu gniewu, z przymkniętemi powiekami, szukał mętnie w pamięci, gdzie mógłby znaleźć kąt, ochroniony od zimna. Senność i zmęczenie przybierać zaczęły kształt uprzykrzonej zmory, w której cała okolica przewijała mu się przed oczami, zmiatana wichrem porywistym. Otrząsnął się jednak i zbudził nagle wysiłkiem energji. Co za sens wpadać odrazu w takie zgnębienie. Nikt nie pozwoli przecież zdychać na dworzu człowiekowi w jego wieku.
Odruchowo minął most i stanął przed wrotami Delhomme‘ów. Spostrzegłszy to, skręcił i obszedł dom od tyłu, w obawie, aby go nie zauważono. Na chwilę jednak zatrzymał się tutaj, przytknąwszy ucho do ściany obory, skąd dochodził go głos córki jego, Fanny, rozmawiającej z kimś, jak się zdawało. Miałżeby zamiar powrócić do niej? Nie umiałby tego powiedzieć; nogi same go tutaj zaniosły. Miał przed sobą całe wnętrze domu, jak gdyby się w niem znajdował: kuchnię na lewo, swoją izdebkę na piętrze, na końcu składu na siano. Wzruszenie podcinało pod nim nogi; byłby może upadł, gdyby nie podtrzymywał go mur. Stał tak długą chwilę, nieporuszony, oparty starczem, przygarbionem ciałem o dom własnej córki, której głos słyszał wciąż za ścianą, choć nie mógł rozróżnić słów, jakie wypowiadała. Może właśnie krzykliwy, przytłumiony ten odgłos poruszał go tak do głębi. Fanny musiała widocznie gniewać się na którąś z dziewek, bowiem podnosiła coraz bardziej głos, tak że słyszeć mógł już teraz ostre, suche słowa, które, mimo że nie było w nich obelżywych wymysłów, raniły znać do żywego nieszczęśliwą, łkającą teraz pod ich razami. Sprawiały one ból i jemu samemu; wzruszenie, jakie ogarnęło go przed chwilą, rozwiało się, zesztywniał też i zawarł się w sobie na myśl, że gdyby otworzył teraz drzwi, córka przyjęłaby go gniewnym, złym tym głosem. Słyszał ją już nieomal, powtarzającą: „O, ojciec, przyjdzie jeszcze na klęczkach błagać nas, żebyśmy wzięli go zpowrotem!“ Słowami temi przecięła wówczas, niby rąbnięciem siekiery, wszelkie węzły, jakie łączyły ich kiedykolwiek. — Nie, nie! raczej umrzeć z głodu, przytulić się pod byle płotem, aniżeli pozwolić jej tryumfować, pysznić się i wywyższać z tą jej dumną miną kobiety, której nic nie można zarzucić! — Oderwał z wysiłkiem grzbiet od ściany i oddalił się, z trudem wlokąc za sobą ociężałe nogi.
Nie chcąc wracać tą samą drogą, w przekonaniu, że wszyscy patrzą na niego z ciekawością, skierował się po przejściu mostu, w górę, prawym brzegiem Aigry i znalazł się niebawem wpośród winnic. Dostać się chciał widocznie na równinę, ominąwszy w ten sposób wieś. Nie obliczył się jednak, że wypadnie mu przejść obok Zamku, dokąd może zresztą znów same zaprowadziły go nogi, kierowane instynktem starych bydląt roboczych, powracających machinalnie do stajni, gdzie czeka na nie żłób z owsem. Włażenie pod górę zatkało mu dech w piersi, przysiadł więc na ziemi z boku, sapiąc ciężko i rozmyślając. Niewątpliwie, gdyby zwrócił się do starszego syna z propozycją dopomożenia mu przeciwko Kozłom, byłby go łotr ten przyjął z radością i wesoło przehulaliby cały wieczór. Z kąta, w którym siedział, węszył zapach pijatyki, trwającej już niewątpliwie od rana. Skuszony nią, przysunął się, poznał głos Armaty i pociągnął nosem smakowity dla pustego jego żołądka zapach zaprawionej sosem fasoli, którą Flądra tak świetnie umiała przyrządzać, ilekroć ojciec jej chciał ugościć zjawiającego się niespodzianie towarzysza. Dlaczegożby nie miał zajść uraczyć się z obydwoma drabami, których pijackie ryki dolatywały zdala po przez gęste kłęby fajczanego dymu? Nagły wystrzał Hjacynta rozgrzał mu serce. Już, już zbliżyć się miał do drzwi, kiedy nagle obezwładnił go ostry śmiech Flądry. Najwięcej przerażała teraz starego dziewczyna, którą miał wciąż przed oczami, chudą, bosą, w jednej koszulinie, wślizgującą się do jego legowiska z jaszczurczą chybkością, obszukującą go, pożerającą. Na co się przyda, jeżeli nawet Hjacynt dopomoże mu odebrać papiery? Dziewczyna wyciągnie mu je z pod skóry i odda ojcu. I tak nic mu z nich nie przyjdzie. Nagle drzwi otworzyły się, szelma Flądra musiała widać zwęszyć kogoś czujnym swoim nosem, bo rozejrzała się bystro dokoła, tak że stary zaledwie zdążył skryć się za krzaki, a potem umknąć, rozpoznawszy świecące w ciemności zielone, kocie jej oczy.
Znalazłyszy się na równinie płaskowzgórza, poczuł coś w rodzaju ulgi, że uciekł od ludzi. Szczęśliwy był, że dadzą mu zdechnąć chociaż w spokoju, samemu jednemu. Szedł długo przed siebie, błądząc na chybił trafił. Zapadła noc, mroźny wiatr ciął go niemiłosiernie. Chwilami, przy mocniejszym jego podmuchu, musiał odwracać się plecami, tak zapierało mu oddech, a siwa szczecina rzadkich włosów jeżyła mu się na głowie. Wybiła szósta, wszyscy w całem Rognes zasiedli już do wieczerzy. Głód osłabiał starcowi członki, zwalniał bardziej jeszcze jego kroki. Pomiędzy jednym a drugim porywem wichru spadła krótka, ostra, siekąca, jak biczem, ulewa. Przemókł do kości, i zaledwie zdążył trochę obeschnąć, idąc wciąż dalej i dalej, trafił na jeszcze dwie, równie silne. Nie wiedząc jak i kiedy, znalazł się na placu Kościelnym przed dawnym rodowym domem Fouanów, zajmowanym obecnie przez Franusię i Jana. Nie, i tutaj nie mógł się schronić, i stąd wypędzono go niemiłosiernie. Deszcz siekł z tak spotęgowaną siłą, że strach odebrał mu wszelką możność dalszego oporu. Zbliżył się do drzwi Kozłów, chyłkiem, od strony kuchni, węsząc zapach przygotowanej na wieczerzę zupy z kapusty. Całe nędzne jego ciało gotowe było poddać się, ulegając zwierzęcej potrzebie jadła i ciepła, które ciągnęły go w tę stronę. Zatrzymały go wszakże rzucone wśród mlaskania szczękami słowa Lizy:
— A gdyby tak ojciec nie wrócił wcale?
— Niema strachu! Jak go dobrze przyprze głód, przywlecze się napewno!
Na te słowa usunął się Fouan z obawy, aby nie spostrzeżono go przy drzwiach, jak obitego psa, który powraca jednak do swojej misy z jadłem. Zalewał go wstyd, ogarniała go dzika wola zdechnięcia byle gdzie pod płotem! Przekonają się, czy zmoże go głód!.. Zlazł znów po zboczu płaskowzgórza i zwalił się ciężko na koniec belki przed kuźnią Gwoździa. Nogi nie chciały go już więcej nosić, zdał się bezsilnie na wolę losu, niepomny mroków nocy i pustki gościńca, rozpoczęło się już bowiem jesienne i zimowe schodzenie na wieczornicę. Niepogoda zmuszała do zamykania domostw, wieś zdawała się wymarłą. Teraz już ulewa uciszyła wicher, deszcz lał bezustannie długiemi, prostemi strugami, z mocą i gwałtownością potopu. Stary nie miał sił podnieść się, aby poszukać osłoniętego jakiegoś kąta. Z kijem, umieszczonym pomiędzy nogami, z gołą, ociekającą deszczem głową, pozostał tak znieruchomiały, ogłupiony przemożną siłą klęski, jaka zwaliła się na niego ostatecznie. Nie myślał już nawet o niczem i nie zastanawiał się. Tak widać być musi! Jak się niema ani domu, ani dzieci, ani nic zgoła, trzeba zacisnąć pasa i spać pod gołem niebem. Wybiła dziewiąta, potem dziesiąta. Deszcz nie przestawał padać; pod nieustannie siekącą ulewą tajały stare kości ojca Fouana. Nagle, ukazały się na drodze ogniki latarek, znikające szybko pod strugami deszczu: powracano już z wieczornicy. Stary ocknął się raz jeszcze na chwilę, poznawszy wśród powracających Starszą, która wychodziła od Delhomme’ów, gdzie spędziła wieczór, aby zaoszczędzić światło u siebie w domu. Zwlókł się z wysiłkiem, aż chrupnęły stare kości i pogonił za siostrą wzrokiem, nie mogąc nadążyć, aby wejść do domu jednocześnie z nią. Przed zatrzaśniętemi przez Starszą drzwiami zawahał się, nie mając odwagi zapukać. W końcu jednak, czując się nazbyt już nieszczęśliwym i zgnębionym, zdecydował się.
Zaznaczyć należy, że na złą natrafił chwilę: Starsza była w fatalnym humorze z powodu paskudnej historji, jaka dokuczyła jej w ubiegłym tygodniu. Pewnego wieczora, kiedy znalazła się sama z Hilarjonem, przyszło jej na myśl, że mógłby narąbać drzewa, uważała bowiem, że niedość się jeszcze naharował i że mógłby zrobić coś jeszcze przed rzuceniem się spać na legowisko ze słomy. Widząc jednak, że zabiera się do tej roboty bardzo opieszale, nie odchodziła od niego i, stojąc w głębi szopy na drzewo, nie przestawała obsypywać go wymysłami. Do tego czasu w swojem ogłupieniu pod wpływem strachu, bezmyślne, zniekształcone zwierzę, obdarzone mięśniami byka, pozwalało babce wyzyskiwać swoje siły, nie śmiąc nawet podnieść oczu na nią. Od kilku dni wszakże powinna byłaby Starsza mieć się na baczności, działo się z nim bowiem coś szczególnego: dreszcz osobliwy przebiegał członki chłopaka, ilekroć objuczano go pracą nadmierną, nagłe przypływy gorącej krwi sztywniły jego członki. Chcąc pobudzić tempo jego pracy, pozwoliła sobie rąbnąć go po karku końcem laski. Hilarjon rzucił siekierę i spojrzał na babkę. Podrażniona tym buntem, zaczęła walić go po lędźwiach, po brzuchu, po całem ciele, kiedy nagle rzucił się na nią gwałtownie. Pewna była, że obali ją na ziemię, podepce nogami, zadusi; tymczasem w bydlęciu tem, pozbawionem od śmierci Palmiry uciech płciowych, przeistoczył się gniew we wściekłą chuć samczą, w której napadzie zatraciła się w niem świadomość węzłów krwi, wieku, płci nieomal. Rozbestwiony rzucił się na osiemdziesięciodziewięcioletnią babkę swoją, gwałcąc wysuszone jak kij jej ciało, w którem pozostał już tylko kościec samicy. Ale stara kobieta, silna jeszcze, niepokonana, nie dała się wnukowi. Wyrwawszy się z pod niego, schwyciła siekierę i jednym zamachem rozpłatała mu czaszkę. Na krzyki jej zbiegli się sąsiedzi, którym opowiedziała wszystko ze szczegółami: jeszcze chwila, a byłaby uległa mu. Łotr już, już, dobierał się do niej. Hilarjon skończył życie dopiero nazajutrz. Zjechał na miejsce sędzia śledczy, potem był pogrzeb i związane z całą tą sprawą najrozmaitsze udręki, które szczęśliwie udało się jej pokonać, wyszła z nich wszakże dotknięta do głębi niewdzięcznością ludzką, z mocnem postanowieniem nieoddawania nigdy już żadnych usług członkom swojej rodziny.
Fouan pukał trzy razy z rzędu, tak jednak nieśmiało, że Starsza niedosłyszała pukania. W końcu wszakże zbliżyła się do drzwi i zapytała:
— Kto tam?
— Ja.
— Co za ja?
— Twój brat.
Poznała niewątpliwie odrazu jego głos, nie spieszyła się jednak, chcąc zmusić go do wyjaśnień. Zapadło milczenie, poczem zapytała raz jeszcze:
— Czego chcesz?
Drżał, nie śmiał odpowiedzieć. Wówczas siostra szorstko rozwarła drzwi, kiedy jednak chciał wejść, zagrodziła mu wejście chudemi swojemi ramionami i zostawiła go na dworze pod strugami ulewnego deszczu, który nie przestawał lać ani na chwilę.
— Wiem, czego chcesz. Powiedziano mi o tem na wieczornicy... Tak, byłeś taki głupi, że dałeś się znów ograbić, nie umiałeś nawet uchować pieniędzy w kryjówce, a teraz chcesz, żebym wzięła cię do siebie, co?...
Widząc, że usiłuje bełkotać jakieś słowa wyjaśnień, uniosła się gniewem.
— Żebym choć nie była cię uprzedzała! Ile razy powtarzałam ci, że trzeba być nędznym tchórzem i idjotą, żeby pozbywać się własnej ziemi?!
— Masz teraz za swoje! — sprawdziło się, co ci przepowiadałam; wypędziły cię na ulicę niegodziwe twoje dzieci, musisz wałęsać się po nocy jak żebrak i nie masz nawet własnego kamienia, na którym mógłbyś złożyć głowę do snu!
Fouan z wyciągniętemi rękami płakał, usiłując odsunąć ją od drzwi. Ale Starsza nie ustępowała, wyrzucając z siebie potoki obelg, żeby ulżyć swojemu sercu.
— Nie! nie! idź żebrać o przytułek u tych, co cię obdarli ze wszystkiego. Odemnie nic ci się nie należy. Rodzina zarzuciłaby mi jeszcze, że mięszam się nie do swoich spraw... Kpię sobie zresztą z tego, ale nie daruję ci nigdy, żeś rozdał swoje mienie!..
I, wyprostowana, wyciągając zwiędłą swoją szyję i wpijając w brata okrągłe swoje oczy drapieżnego ptaka, zatrzasnęła mu gwałtownie drzwi przed nosem, rzuciwszy mu po raz ostatni:
— Zasłużyłeś sobie na to. Zdychaj na ulicy!
Fouan pozostał na dworze, zdrętwiały, nieporuszony wobec tych drzwi nielitościwych, gdy za jego plecami deszcz nie przestawał zlewać na ziemię jednostajnych swoich potoków. Odwrócił się wreszcie i pogrążył ponownie w atramentowo-czarny mrok nocy, w której tonęły lodowate strugi lejące się zwolna z upustów niebieskich.
Dokąd szedł? Utonęło to dla niego nazawsze w morzu niepamięci. Stopy jego ślizgały się w kałużach, ręce obmacywały wszystko dokoła, aby ustrzec starcze ciało od obijania się o mury i drzewa. Nie myślał już o niczem, nie orjentował się w tym zakątku wsi, którego każdy kamień był mu znany; teraz, cała ta okolica była dla niego obcem, dalekiem, straszliwem jakiemś miejscem, w którem czuł się zatracony, niezdolny do kierowania własnemi krokami. Skręcił na lewo, ale, w obawie wybojów, cofnął się znów na prawo i stanął, drżąc ze strachu, czując się zagrożony ze wszystkich stron. Natrafiwszy na płot jakiś, szedł wzdłuż niego aż do furtki, która otworzyła się przed nim, Ale zaraz za furtką ziemia rozstąpiła się przed nim, wpadł wgłąb dołu. Dobrze mu tu było, deszcz nie przedostawał się do dna jamy, dającej ciepły przytułek. Nagle pochrząkiwanie czyjeś ostrzegło starego, że dzieli jamę z wieprzkiem, który, w przekonaniu, że rzucono mu nową porcję jadła, wtykał mu już ryj swój pod żebra. Zawiązała się między niemi walka, starzec zbyt jednak słaby, wylazł z dołu w obawie, aby wieprz go nie pożarł. Nie w stanie iść dalej, położył się przy furtce, zwinięty w kłębek, aby okap daszka ochraniać mógł go nieco przed deszczem. Mimo to, rozbryzgujące się krople padały mu w dalszym ciągu na nogi, lodowate podmuchy wichru mroziły odzież, przemiękłą na zesztywniałem z zimna ciele. Zazdrościł wieprzkowi, byłby też może powrócił do jego jamy, gdyby nie słyszał go za swojemi plecami, wściekle przegryzającego furtkę i złowrogo przy tem pochrząkującego.
O świcie ocknął się Fouan z bolesnej senności, w jaką pogrążyło go znużenie. Ogarnął go znów wstyd na myśl, że cała wieś wie już o jego przygodzie, że wiadomo, jako stał się zupełnym już nędzarzem. Jak się nie ma nic, niema co liczyć na sprawiedliwość, ani na litość ludzką.
Powlókł się wzdłuż płotów z obawy, aby nie otworzyło się które okno i nie poznała go która z wcześnie zrywających się kobiet. Deszcz padał wciąż; pod jego strugami zbliżał się stary ku równinie i zaszył się wgłębi stogu siana. Przez cały dzień krył się w ten sposób, uciekając z jednego schronienia do drugiego, tak wystraszony, że po paru godzinach, myśląc, że jest wykryty, zmieniał kąt, w który się zaszywał. Jedyną myślą, jaka go teraz dręczyła, było pytanie, jak długo będzie musiał się jeszcze tak mordować, zanim nie ulituje się nad nim śmierć. Mniej cierpiał z zimna, dręczył go nadewszystko głód, czuł, że napewno umrze z braku jadła. Jeszcze jeden dzień i jeszcze jedna noc może. Dopóki było widno, nie słabła jego wola: wolał skończyć w ten sposób, aniżeli powrócić do Kozłów. Wraz jednak z zapadającym zmrokiem ogarnął go okrutny lęk, że wypadnie mu spędzić jeszcze jedną taką noc pod nieustającym potopem. Zimno przenikało go aż do szpiku, głód wyżerał mu wnętrzności, dokuczliwy, nie do zniesienia. Kiedy wreszcie czarna noc zasnuła niebo, wydało mu się, że tonie w tym, ociekającym strumieniami wody, mroku; głowa jego była już pusta zupełnie, przestała nim rządzić, nogi poruszały się jeszcze automatycznie, wiódł go już tylko instykt zwierzęcy. W ten sposób, wbrew woli swojej niejako, znalazł się znów w kuchni Kozłów, której drzwi otworzył, sam nie wiedział jak i kiedy.
Kozioł i Liza dojadali właśnie pozostałą z dnia poprzedniego zupę z kapusty. Kozioł na szelest kroków odwrócił głowę i spojrzał na Fouana, milczącego, spowitego w kłęby pary, dymiącej się z przemoczonej jego odzieży. Minęła długa chwila, wreszcie Kozioł odezwał się tonem drwiącym:
— Wiedziałem, że ojciec nie będzie miał wstydu.
Stary, zesztywniały, zacięty, nie otworzył ust, nie wymówił słowa.
— No, babo, daj mu żarcie, kiedy głód sprowadził go z powrotem.
Liza wcześniej już podniosła się i przyniosła staremu miskę zupy. Ale Fouan wziął miskę i usiadł na boku, jak gdyby nie decydując się usiąść do stołu razem z synem i synową; nie przeszkodziło mu to jednak wychleptać żarłocznie całą zawartość. Całe jego ciało dygotało w gorączce nasycania głodu. Kozioł kończył tymczasem swoją wieczerzę bez pośpiechu, kołysząc się na krześle, wydzióbując zdaleka końcem noża kawałki sera i zanosząc je odrazu do ust. Bawiła go żarłoczność starego; patrzył na znikające w bezzębnych jego ustach czubate łyżki i podkpiwał sobie z niego.
— Widzę, że ten spacer na świeżem powietrzu dodał ojcu apetytu. Ale codzień żeby ojciec chciał tak wsuwać, zadużoby kosztowało wyżywienie ojca.
Stary pochłaniał i pochłaniał, i tylko przelewało mu się w grdyce. Nie wymówił wciąż ani słowa. Za to Kozioł używał na nim ile wlazło.
— A, stare łobuzisko, pozwala sobie hulać po nocach za domem!.. Licho go wie! Może poszedł do dziewuch.... To z tego widać tak wymiotło mu w brzuchu?..
Stary nie odpowiadał w dalszym ciągu, zawziął się w milczeniu i tylko słychać było gwałtowne połykanie pochłanianych łyżek jadła.
— Mówię do was przecie, ojcze, moglibyście odpowiedzieć mi choć przez wdzięczność! — zawołał zirytowany Kozioł.
Fouan nie podniósł nawet z ponad miski swoich mętnych, nieruchomo wpatrzonych w nią oczu. Zdawał się nie słyszeć, ani nie widzieć, jak gdyby był o sto mil zdaleka, jak gdyby chciał pokazać, że wrócił tylko, żeby się najeść, że żołądek jego jest tutaj, ale nie serce. Wyskrobywał teraz dno miski łyżką, szorując po niem z całej siły, żeby nie pozostawić nic ze swojej porcji.
Liza, poruszona tym apetytem wygłodzonego, odważyła się wtrącić.
— Daj mu spokój, widzisz, że udaje trupa.
— Niech no nie zachciewa mu się więcej urągać mi! — dodał rozjuszony Kozioł. — Raz jeden mogło mu to jeszcze ujść na sucho. Ale niech sobie zapamięta przeklęty uparciuch; dzisiejsza historja ma mu posłużyć za naukę! Jak jeszcze raz dokuczy mi swojem upominaniem się, wyrzucę na zbity łeb na ulicę. Niech tam zdycha z głodu!
Fouan, skończywszy jeść, zwlókł się z wysiłkiem z krzesła. Niemy wciąż, zachowujący grobowe milczenie, które zdawało się potęgować wciąż, odwrócił się do syna plecami i poczłapał pod schody aż na swoje posłanie, na które rzucił się w całem ubraniu. Sen zmógł go tam odrazu; zasnął w jednej chwili, nie oddychając prawie, ciężkim, ołowianym snem przemordowania. Liza, która poszła zajrzeć do niego, wróciła do męża, mówiąc, że kto wie, czy stary nie umarł. Ale Kozioł, który zadał sobie trud pójścia, wzruszył tylko ramionami. Właśnie też! Umarł! Alboż to się umiera tak łatwo?! Musiał dobrze natłuc się po drogach, że doprowadził się do takiego stanu! Nazajutrz rano, kiedy przyszli do niego, stary ani się poruszył. Spał wieczorem jeszcze i obudził się dopiero z rana, po następnej nocy, po trzydziestu sześciu godzinach kamiennego odrętwienia.
— Aha! Jest ojciec znów! — zadrwił z niego Kozioł. — Jużem myślał, że się nie obudzi więcej, że nie będzie zjadał naszego chleba.
Stary nie spojrzał na syna, nie odpowiedział mu i wyszedł na drogę, aby zaczerpnąć powietrza.
Od tego dnia zawziął się. Zdawało się, jakoby zapomniał o papierach procentowych, których nie chciano mu oddać; nie mówił o nich przynajmniej; przestał ich szukać, zobojętniały może, a w każdym razie zrezygnowany. Zerwanie jego wszakże z Kozłami było kompletne. Zaciął się w milczeniu, jak gdyby odgrodzony niem od nich i pogrzebany. Nigdy, przy żadnej okazji, w żadnej sprawie, nie odzywał się do syna i synowej. Żył z niemi w dalszym ciągu wspólnem życiem, sypiał u nich, jadał, widywał ich, stykał się z niemi od rana do wieczora, i nigdy ani spojrzenia, ani słowa, jak gdyby był ślepym i niemym, cieniem jeno, wlokącym się wśród żywych. Sprzykrzyło im się wreszcie zajmować nim, nie wydostając z niego w odpowiedzi ani dźwięku; pozostawili go więc w spokoju. Kozioł, a nawet i Liza, przestali mówić do niego, i odtąd znosili go już tylko u siebie, niby stary sprzęt, przeniesiony na inne miejsce, aż wreszcie przestali zupełnie zdawać sobie sprawę z jego obecności.
W całym domu miał Fouan jedynego przyjaciela, małego Julisia, który ukończył w tym czasie dziewięć lat. Czteroletnia Lorka patrzyła już na dziadka twardym, surowym wzrokiem pozostałych członków rodziny i wymykała się z jego ramion, zła i nadąsana, jak gdyby i ona także wydała już wyrok potępienia na zbędną tę gębę. Juliś, natomiast, lubił wtulać się dziadkowi między nogi, pozostając w ten sposób ostatnim węzłem, łączącym starego Fouana z życiem innych ludzi, służąc mu za pośrednika, kiedy konieczność dania odpowiedzi, potakującej czy przeczącej, stawała się nieunikniona. Matka posyłała go, a malec przynosił odpowiedź, dziadek bowiem jedynie w stosunku do niego naruszał milczenie. Nadto, wobec zupełnego zaniedbywania potrzeb starego przez wszystkich, chłopiec pomagał mu, niby mała gosposia, zaściełać łóżko z rana i przynosił mu jego porcję jadła, którą dziadek spożywał przy oknie, trzymając miseczkę na kolanach, nie chcąc nigdy zająć dawnego swojego miejsca przy stole. Obydwaj bawili się razem. Stary uszczęśliwiony był, mogąc, wziąwszy malca za rękę, chodzić z nim daleko, wciąż przed siebie, i w takich chwilach wyrzucał z serca wszystko, co dusił w sobie przez tyle czasu, nie przestawał mówić, ogłuszając towarzysza potokiem słów, wysławiając się z coraz większą trudnością, odkąd przestał posługiwać się mową. Ale mamroczący niewyraźnie starzec i malec, którego interesowały jedynie gniazda ptasie i kępy jerzyn, rozumieli się doskonale i gawędzili z sobą całemi godzinami. Dziadek uczył malca, jak zakładać gałązki z lepem na łowienie ptactwa i zmajstrował dla niego małą klatkę do umieszczania w niej świerszczy. Drobna rączka dziecka, którą ujmował w zwiędłej swojej dłoni podczas wędrówek po pustynnych, bezludnych i pozbawionych ziemi uprawnej drogach, była wszystkiem, co podtrzymywało go w życiu, co dawało mu jeszcze cień zadowolenia z egzystencji.
Fouan był zresztą jakgdyby wykreślony z liczby żyjących. Działał za niego, odbierał i podpisywał Kozioł, pod pozorem że biedaczysko na starość stracił głowę. Renta w wysokości stu pięćdziesięciu franków, pochodząca ze sprzedaży domu, była wypłacana Kozłowi bezpośrednio przez pana Baillehache’a. Trudności miał Kozioł jedynie z Delhomme’m, który nie zgadzał się na wypłacanie dwustu franków, należnych od niego Fouanowi, inaczej, aniżeli wprost na ręce ojca; z chwilą wszakże, kiedy zamknęły się drzwi za szwagrem, zagarniał Kozioł odrazu pieniądze. Czyniło to razem trzysta pięćdziesiąt franków, do których, jak jękliwie narzekał, dodawać musiał drugie tyle, a może i więcej, ażeby wyżywić starego, któremu, podług niego, nie można było nigdy nastarczyć jadła. O papierach procentowych nie było więcej mowy; leżą dobrze schowane; pomyśli się o nich potem. Co się tyczy procentów, obracał je, jak zapewniał, na wypłacenie wedle umowy, co rano piętnastu susów Ojcu Kiełbasie za odziedziczenie po nim po jego śmierci morgi gruntu. Kozioł dowodził, że nie należało zrywać tego kontraktu, bowiem zbyt wiele tkwiło już w nim spłaconych przez Fouana pieniędzy. Opowiadano sobie jednak od ucha do ucha, że Ojciec Kiełbasa, steroryzowany, zagrożony nieprzyjemnym kawałem, zgodził się zerwać umowę, zwracając Kozłowi połowę pobranych sum, tysiąc czy dwa tysiące franków. Milczenie starego łotra o tej sprawie dało się tłumaczyć ambicją oszusta, który nie chciał się przyznać, że i jego zkolei nabrano. Węch Kozła mówił mu, że stary Fouan umrze pierwszy: wystarczyłoby dać mu porządnego kopniaka, a napewno nie podniósłby się więcej.
Minął rok, a Fouan, któremu z każdym dniem wyraźnie ubywało sił, żył wciąż jeszcze. Nie był to już dawny, ochędożny, starannie ogolony chłop, z równo podstrzyżonemi wąsami, w świeżej, czystej bluzie i czarnych spodniach. Na jego zaostrzonej, wychudłej twarzy pozostawał już tylko wielki, kościsty nos, wydłużający się ku ziemi. Z rokiem każdym pochylał się starzec coraz bardziej i teraz chodził już, zgarbiony we dwoje, tak, że pozostawało mu tylko pochylić się po raz ostatni, aby znaleźć się odrazu w jamie mogilnej. Wlókł się przy pomocy dwóch kijów, wyrosła mu długa, brudno-siwa, zmierzwiona broda, donaszał stare, zniszczone ubranie syna, i tak był niechlujny, że budził wprost wstręt w pełnem świetle dnia, podobny do starych, odzianych w łachmany włóczęgów, od których ludzie odwracają się z obrzydzeniem. W tej ruinie człowieka żyło jeszcze zwierzę tylko, zwierzę ludzkie, podtrzymywane jedynie instynktem życia. Żarłoczność kazała mu rzucać się na misę z jadłem, którego nigdy nie miał dość, tak że posuwał się nawet do wykradania Julisiowi kromek chleba z masłem, o ile malec nie potrafił w porę ich sprzątnąć. Zmniejszano mu jego porcje pod pozorem, że stary przeżarłby się. Kozioł zarzucał mu, że stracił w Zamku, przestając z Hjacyntem, wszystkie dawne swoje dobre przyzwyczajenia wstrzemięźliwości. Było to poniekąd prawdą, bowiem ten niegdyś trzeźwy, nie znoszący dogadzania sobie chłop, obywający się chlebem i wodą, przywykł tam do obżarstwa i pijatyki, zasmakował w mięsie i wódce, do których przyzwyczaił go starszy syn, a wiadomo, jak łatwo przejmuje się złe skłonności, tembardziej, jeżeli rodzony syn rozpaja ojca. Liza musiała zamykać wino i wódkę, spostrzegłszy, że zawartość karafinek maleje ze zdumiewającą szybkością, a w dni, kiedy gotowano na obiad mięso, stawiała na czatach przy garnku małą Lorkę. Od czasu też, kiedy stary wypił na kredyt filiżankę kawy u Lengaigne’a, uprzedził Kozioł jego i Macquerona, że nikt nie będzie płacił długów Fouana, niech się więc strzegą kredytowania mu. Stary zachowywał w dalszym ciągu tragiczne swoje milczenie, czasem tylko, kiedy miska jego z jadłem nie była napełniona po brzegi, lub kiedy sprzątano wino ze stołu, zanim mu dano się go napić, patrzył bystro na Kozła złem spojrzeniem w bezsilnej wściekłości niezaspokojonego pożądania.
— Tak, tak, może ojciec się na mnie patrzeć, ile chce, — mruczał Kozioł, — ani mi się śni opychać jadłem darmozjadów! Kto lubi mięso, niech zarobi na nie! Przebrzydły pasibrzuch!... Nie wstydzi się ojciec być na starość obżartusem i opojem?
Fouan, który nie powrócił do Delhomme’ów, zaciąwszy się w urażonej dumie, dotknięty do żywego słowami, wypowiedzianemi niegdyś przez córkę, musiał teraz znosić od Kozła obelżywe słowa, a nawet łajania. Nie pamiętał już o pozostałych swoich dzieciach; wpadł w zupełną apatję i na myśl mu już nawet nie przychodziło, że mógłby wydostać się stąd. A zresztą, gdzieindziej nie byłoby też lepiej. Po cóż więc zmieniać? Fanny, przechodząc obok ojca, ani drgnęła; poprzysięgła sobie, że nigdy nie przemówi do niego pierwsza. Hjacynt, miększy w gruncie od innych, choć przez jakiś czas boczył się na starego za brzydki sposób, w jaki opuścił Zamek, zabawił się pewnego wieczora spojeniem go u Lengaigne‘a aż do utraty przytomności, a potem odprowadzeniem go w tym stanie do Kozłów. Zrobiła się straszna chryja, cały dom był na nogach, Liza musiała uszorować podłogę w kuchni, Kozioł przysięgał, że jeżeli się to jeszcze raz powtórzy, pośle ojca spać na gnojówkę. Dlatego też stary, nastraszony, bał się teraz starszego syna do tego stopnia, że przemagał nawet swoją żarłoczność i nie przyjmował od niego poczęstunku. Często też, siadując przy drodze, widywał Flądrę, oprowadzającą swoje gęsi. Dziewczyna zatrzymywała się, wświdrowywała w niego wązkie szparki swoich oczu, obszukując go niemi niejako, gawędziła z nim przez chwilę, podczas kiedy sznur sunących za nią ptaków czekał, stojąc na jednej nodze z wyciągniętemi w jednym kierunku szyjami. Pewnego ranka wszakże spostrzegł, że skradła mu chustkę; odtąd, jak tylko ujrzał ją zdaleka, machał na nią swojemi kijami, żeby odpędzić ją precz. Flądra śmiała się szyderczo, bawiła się szczuciem na starego swoich gęsi i odchodziła wówczas dopiero, kiedy przypadkowy jakiś przechodzień groził jej kułakiem, jeżeli nie zostawi dziadka w spokoju.
Dotychczas jednak mógł Fouan chodzić. Było to wielką dla niego pociechą, nie przestał bowiem interesować się ziemią i wlókł się zawsze na dawne swoje pola, pociągany manją starych amantów, nie dających spokoju dawnym swoim kochankom. Włóczył się zwolna po drogach potykającemi się krokami starca i stawał na krawędzi którego z pól, zatrzymując się godzinami w tej pozycji, oparty na obu swoich laskach, poczem lazł dalej na inne pole, przed którem znów wystawał, nieruchomy, podobny do drzewa, wyrosłego tutaj i uschłego ze starości. Zmętniałe jego oczy nie rozróżniały już ani żyta, ani jęczmienia, ani owsa. Wszystko zlewało się przed nim, i z chaosu tego wypływały niewyraźne jakieś wspomnienia przeszłości: pole to przyniosło w tym a tym roku tyle a tyle hektolitrów. Daty nawet i cyfry mącić mu się już zaczynały w końcu. Jedyne pozostało mu już tylko uczucie żywe, niesłabnące: ziemia, ta ziemia, której tak pożądał, ziemia, której w ciągu sześćdziesięciu lat oddał wszystko, ręce i nogi swoje, serce, życie, ta ziemia niewdzięczna przeszła w objęcia innego mężczyzny i rodziła w dalszym ciągu, nie myśląc nawet o udzieleniu mu jego części! Bezmierny smutek ogarniał go na myśl, że nie chce go ona znać już więcej, że nie pozostało mu nic a nic po niej, ani pieniądze, ani kęs chleba, że musi umrzeć, zgnić dla niej, zobojętniałej, która skorzysta ze starych jego kości, aby odmłodzić się ponownie! O, doprawdy, żeby dojść do takiego końca, żeby zostać na stare lata ogołoconym ze wszystkiego, stać się kaleką, nie warto było zabijać się przez całe życie pracą!... Po całodziennem wałęsaniu się takiem dokoła dawnych swoich pól padał na posłanie tak zmordowany, że nie słychać było prawie jego oddechu.
I to ostatnie wszakże zainteresowanie jego życiem słabło wraz z słabnięciem jego nóg. Niebawem tak trudno mu było chodzić, że nie ruszał się już z obrębu wioski. W dni pogodne miał trzy czy cztery uprzywilejowane miejsca postoju: belki przed kuźnią Gwoździa, most na Aigrze i ławkę kamienną przy szkole. Wolnym krokiem przenosił się z jednego z tych miejsc na drugie, zużywając godzinę całą na przejście dwustu metrów, wyciągając z piachu swoje saboty, niby koła ciężkiego wozu, zgarbiony, zgięty we dwoje, potykający się co krok, nie mogący utrzymać się na chwiejnych nogach. Często pozostawał przez całe popołudnie przykucnięty na końcu belki, wygrzewając się na słońcu. Zupełnie otępienie unieruchomiło go; spał, zdało się, z otwartemi oczami. Przechodnie nie kłaniali mu się, stał się już rzeczą nieledwie. Fajeczka nawet ciążyła mu, przestał też palić, nie mogąc utrzymać jej pomiędzy dziąsłami, a samo już napychanie jej i zapalanie było dla niego pracą zbyt wyczerpującą. Jedynem jego pragnieniem było móc nie ruszać się z miejsca, tak marzł, lodowaciał i trząsł się z zimna za każdem poruszeniem, pomimo jaskrawych promieni południowego słońca. Był to ostatni już, po zamarciu woli i władzy, etap upadku; ostateczne zezwierzęcenie, odczuwanie już jeno nędzy swojej i opuszczenia przez istotę, świadomą, że niegdyś żyła jak człowiek. Nie narzekał zresztą i nie żalił się, nawykły do swojej roli ochwaconej szkapy, na nic już nieprzydatnej i dobijanej z chwilą, kiedy bez pożytku dla ludzi zżera owies. Stary nie jest zdatny do niczego i tylko kosztuje pieniądze. On sam pragnął niegdyś śmierci swojego ojca, kiedy więc teraz jego dzieci zkolei pragną jego końca, nie dziwił się temu, ani się tem nie trapił. Tak być musi. Jest to w porządku rzeczy.
Jeżeli zdarzało się, że który z sąsiadów pytał go:
— No i cóż ojcze Fouanie, wleczecie się jeszcze?
— Ach — mamrotał — djablo długo trwa to zdychanie!... Napewno nie z braku dobrej woli.
I mówił prawdę. Ze zwykłym stoicyzmem chłopa godził się ze śmiercią, pragnął jej nawet z chwilą, kiedy pozbawiono go wszystkiego i czuł, że ziemia wyciąga już po niego swoje ramiona.
Jeszcze jedno czekało go strapienie. Juliś odsunął się od niego, zniechęcony do starego przez Lorkę, która, widząc brata w towarzystwie dziadka, zdawała się wpadać w zazdrość. Potrzebnie nudzi ich ten stary! Przyjemniej bawić się we dwoje. Często, widząc, że Juliś nie idzie z nią, uwieszała mu się u ramion i uprowadzała go przemocą. A potem taka była uprzejma dla niego, że zapominał o swojej roli dziadkowego ducha opiekuńczego. Powoli udało jej się przywiązać go do siebie całkowicie; kusiła go jak prawdziwa kobieta, która postanowiła sobie dokonać tego podboju.
Pewnego wieczora czekał Fouan na chłopca przed szkołą, taki był bowiem zmęczony, że liczył już tylko na jego pomoc przy schodzeniu ze zbocza. Ale Lorka wyszła razem z bratem, a widząc, że stary trzęsącą się ręką swoją szuka ręki chłopca, roześmiała się szyderczo:
— Znów stary plącze się przy tobie! Rzuć go, do licha!
I, zwracając się do reszty łobuzów, dodała:
— Patrzcie, jaki z niego mazgaj, żeby się tak dać ciągnąć!
Wówczas Juliś, wobec szyderstw i drwin, sponsowiał, i, chcąc pokazać, że jest mężczyzną, wyrwał się nagle staremu, rzucając dawnemu swojemu towarzyszowi spacerów powtórzone za siostrą zdanie:
— Nudzi mnie dziadek!
Spłoszony, z oczami przysłoniętemi mgłą łez, potknął się Fouan, jak gdyby, wraz z tą małą, zabraną, mu rączką, rozstąpiła się przed nim ziemia. Rozległ się jeszcze głośniejszy śmiech dzieci i Lorka zmusiła Julisia do skakania dokoła dziadka i śpiewania na nutę śpiewki dziecięcej:
— „Obali się czy nie obali, suchy chleb temu dali, co go podniesie...“
Stary, goniąc resztką już sił, wlókł się do domu przez całe dwie godziny i ciągnął bezwładnie nogi za sobą. Był to koniec przyjaźni. Chłopiec przestał przynosić dziadkowi miseczkę z zupą i zaściełać mu łóżko, którego siennika nie przewracano raz na miesiąc nawet. Nie miał też już biedak do kogo mówić, zamknął się w absolutnem milczeniu; samotność jego była teraz bezgraniczna i bezdenna. Nigdy już odtąd nie wyszło z ust jego żadne słowo, o niczem, do nikogo.

III.

Prace zimowe dobiegały końca. W ponure i chłodne popołudnie lutowe zbliżał się Jan do wielkiego swojego pola w stronie Cornailles, gdzie pozostawało mu jeszcze roboty na dobre dwie godziny. Był to kawał roli, którą chciał obsiać, na próbę, szkocką odmianą pszenicy, idąc w tym względzie za radą dawnego swojego gospodarza, Hourdequina, od którego dostał kilka hektolitrów ziarna na siew.
Przyszedłszy na pole, zaczął odrazu od miejsca, na którem przerwał robotę w przeddzień i, wbiwszy w ziemię lemiesz, napierając z całych sił na trzon pługa, rzucił równocześnie szkapie swojej ostry krzyk, którym ją podniecał:
— Djahu!... Heep!...
Ulewy po wielkich spiekotach skamieniły glinę gruntu tak głęboko, że lemiesz i krój odwalały z trudnością skiby, rozcinane orką całem żelazem. Słychać było, jak grudy stwardniałej ziemi skrzypiały przy ocieraniu się o obracający ją sosznik, wciskający wgłąb nawóz, którego rozpostarta warstwa pokrywała pole. Chwilami przeszkoda jakaś, najczęściej kamień, wstrząsała pług.
— Djahu!... Heep!..
Jan z wyciągniętemi rękami pilnował, aby brózda biegła linją tak nieskazitelnie prostą, jak gdyby wykreślona była sznurkiem; koń jego ze spuszczonym łbem, z nogami, wpartemi w miedzę, ciągnął ruchem jednostajnym, nieustannym. Ilekroć pług wlazł w glinę, odrywał od niego Jan przywarte grudy i zielsko jednem potrząśnięciem obiema pięściami, poczem lemiesz wrzynał się ponownie, pozostawiając za sobą zrychloną, jak gdyby żywą ziemię, spiętrzoną tłustą, obnażoną aż po wnętrze.
Dotarłszy w ten sposób do końca brózdy, zawracał i zaczynał oranie nowej. Niebawem ogarnęło go odurzenie mocną wonią, bijącą z całej tej poruszonej ziemi, wonią wilgotnych zakątków, w których pęczniały nasiona. Przyczyniał się do tego ciężki krok, jakim się posuwał naprzód i uporczywe wbijanie wzroku w ziemię. Nie było mu nigdy sądzone stać się prawdziwym chłopem-rolnikiem. Nie urodził się na tej ziemi, pozostawało w nim zawsze coś z dawnego robotnika miejskiego, z żołnierza, który odbył całą kampanję włoską. Dlatego widział i czuł to wszystko, czego nie widzą i nie czują prawdziwi chłopi: wielką, smutną ciszę równiny, potężny dech ziemi zarówno ogrzewanej promieniami słońca, jak zalewanej strugami deszczu. Zawsze myślał o znalezieniu cichego schronienia na wsi. Jakaż była to jednak z jego strony głupota wyobrażać sobie, że, z chwilą, kiedy rzuci fuzję i hebel, pług zadowolni jego umiłowanie ciszy i spokoju! O ile nawet ziemia jest istotnie cicha i spokojna, dobra dla tych, co ją kochają, wsie, przyklejone do niej, niby gniazda robactwa, roje ludzkie, żyjące jej ciałem i potem, wystarczają do zatruwania jej bliskości i obrzydzenia jej. Jan nie pamiętał, aby kiedykolwiek tyle przecierpiał, ile od czasu przybycia swojego, tak odległego już, do Borderie.
W pewnym momencie zmuszony był podnieść nieco rękojeść, aby ułatwić wkrawanie się lemiesza. Rozgniewało go lekkie skrzywienie prostej linji brózdy. Zawrócił, zawziął się gorliwiej jeszcze w pracy i popędzał szkapę.
— Djahu!... Heep!...
Tak, ile utrapień w ciągu tych dziesięciu lat! Nasampierw jego długie wyczekiwanie na Frankę, a teraz, od dwóch lat, od czasu, jak się pobrali, czy mógłby powiedzieć, że czuje się prawdziwie szczęśliwym? Kochał ją serdecznie po dawnemu, przeczuwał jednak, że ona nigdy go nie pokocha, jak pragnąłby być kochany, całą duszą, całem ciałem. Żyli z sobą w zupełnej zgodzie, dobrze wiodło im się na gospodarstwie, pracowali, oszczędzali. Nie było to jednak to, do czego dążył. Trzymając ją w objęciach w łóżku, świadom był, że jest nieuchwytna jakaś, chłodna, daleka od niego myślą. Była w ciąży od pięciu miesięcy, nosiła w swojem łonie dziecko, poczęte na zimno, sprawiające jej przykrość jeno. Ciąża ta nie zbliżyła ich do siebie wzajem. Jan cierpiał coraz bardziej od chwili, kiedy wszedł do domu, czuł bowiem coraz wyraźniej, że pozostaje obcym dla swojej żony, człowiekiem z innej okolicy, wyrosłym gdzieindziej, niewiadomo właściwie gdzie, myślącym inaczej, aniżeli ludzie w Rognes, zbudowanym nawet, jak jej się zdawało, odmiennie, człowiekiem, z którym nic jej nie łączyło, mimo że zaszła w ciążę od niego. Po ślubie, oburzona na Kozłów, przyniosła pewnej soboty z Cloyes arkusz papieru stemplowego, ażeby zapisać wszystko testamentem mężowi. W mieście wyjaśniono jej na jej żądanie, że, w razie gdyby umarła, zanim wyda na świat dziecko, dom i grunt powróciłby do siostry, że sprzęty i gotowizna jedynie uważane są za wspólny majątek małżonków. Potem jednak, nie dając mu żadnych wyjaśnień, rozmyślić się musiała inaczej i arkusz spoczywał wciąż jeszcze w komodzie, tak samo dziewiczy, jakim go przyniosła. Głęboko to dotknęło Jana, nie dlatego, żeby był interesowany, ale że dopatrywał się w tem braku przywiązania z jej strony. Zresztą teraz, kiedy dziecko miało przyjść na świat, po co testament? Bolało go to jednakże, i za każdym razem, kiedy otwierał komodę i wzrok jego padał na leżący bez użytku stemplowy papier, doznawał ściśnienia serca...
Jan stanął, aby dać wytchnąć koniowi. I on sam rad był otrząsnąć się z swojego odurzenia na mroźnem powietrzu. Powolnem spojrzeniem ogarnął cały widnokrąg, bezbrzeżną równinę, na której inne jeszcze pługi w oddali tonęły wśród szarzyzny powietrza i nieba. Zdziwił się, zauważywszy ojca Fouana, idącego nową szosą z Rognes, widocznie pociągniętego chęcią oglądania raz jeszcze dawnego swojego pola. Pochylił potem głowę, pochłonięty przez chwilę wpatrywaniem się w otwartą brózdę i w ziemię, rozprutą pod jego stopami: była żółta i tęga w głębi; odwrócona skiba odsłoniła na światło dzienne odmłodzone niejako jej ciało, pod którem, w głębi, ukrywał się nawóz zapładniającą, tłustą warstwą. Różnego rodzaju refleksje zaczęły mu się snuć po głowie. Dziwnem wydało mu się, że ludzie wpadli na pomysł rycia się w ten sposób w ziemi, żeby móc jeść chleb. Na tle tych rozmyślań odzywało się raz poraz uczucie, że nie jest kochany przez Franusię. Inne także przychodziły mu na myśl mętne pojęcia o tem, co rośnie w tej ziemi, o dziecku, które ma się wkrótce narodzić, o całej tej dokonywanej pracy, nie dającej często ludziom szczęścia!... Ujął znów rękojeść pługa i rzucił szkapie okrzyk gardłowy:
— Djahu!.... Heep!...
Kończył oranie, kiedy Delhomme, powracający pieszo z sąsiedniego folwarku, zatrzymał się na skraju pola.
— Wiecie już, Kapralu, o nowinie?... Będziemy mieli wojnę, jak się zdaje.
Jan wypuścił z rąk pług i, wyprostował się, spłoszony, zdziwiony wstrząsającem wrażeniem, jakie wywarła na nim ta wiadomość.
— Wojna?... Jaka wojna?...
— Z Prusakami, gadają ludzie... Piszą o tem w gazetach.
Jan zaszklonym nagle wzrokiem ujrzał znów przed sobą ziemię włoską, bitwy na niej, rzeź, z której wydostał się z taką trudnością, szczęśliwy, że udało mu się ujść cało, bez jednej rany. Z jakiem utęsknieniem marzył w owym czasie o życiu spokojnem w swoim kącie! A teraz, wystarczyło, że usłyszał rzucone przez przechodnia słówko, aby na myśl o wojnie zapłonęła mu ogniem wszystka krew w żyłach!
— No cóż? Jeżeli Prusakom zechce się smrodzić nam!... Nie można im pozwolić kpić sobie z nas.
Delhomme innego był zdania. Potrząsnął głową, oświadczając, że będzie to klęska ostateczna dla wsi, jeżeli pokażą się znów na niej kozacy, jak po Napoleonie. Dużo z tego ludziom przyjdzie, że się poturbują? Lepiej starać się żyć w zgodzie.
— Mówię to z myślą o innych... Złożyłem trochę pieniędzy u pana Baillehache‘a. Cokolwiek się stanie, Nenesse, który staje jutro do losowania, nie pójdzie.
— Naturalnie — dokończył Jan uspokojony. — Tak samo jak ja. Odsłużyłem swoje. Jestem już teraz żonaty, wszystko mi więc jedno, czy będą się bili, czy nie!... Aha! tym razem to z Prusakami!... Porządnie się ich przetrzepie i tyle!
— Bądźcie zdrowi, Kapralu!
— Bywajcie!
I Delhomme poszedł dalej, stanął potem przy jednem z sąsiednich pól, oznajmiając innym tę samą nowinę, powtórzył ją jeszcze po raz trzeci, i wkrótce groźba zbliżającej się wojny obleciała lotem ptaka całą Beaucję, tonącą w smutnej szarzyźnie nieba i powietrza barwy popiołu.
Jan po ukończeniu roboty powziął myśl udania się bezpośrednio do Borderie po obiecane ziarno na zasiew. Wyprzągł, pozostawił pług na końcu pola i wskoczył okrakiem na szkapę. Odjeżdżając, przypomniał sobie Fouana, poszukał go wzrokiem, ale nie mógł go się nigdzie dopatrzeć. Prawdopodobnie stary ukrył się gdzieś przed chłodem, za jakimś stogiem siana, pozostałym na Kozłowem polu.
W Borderie, po uwiązaniu konia u płotu, Jan nadaremnie wołał ludzi: wszyscy musieli być zajęci robotą w polu, wszedł więc do pustej kuchni, walnął parę razy pięścią w stół i wreszcie usłyszał głos Jakóbki, dochodzący z piwnicy, gdzie ustawiano nabiał. Schodziło się do niej po krytej drabinie, otwierającej się spustem tuż przy wejściu na schody, tak źle umieszczonym, że zawsze obawiano się jakiegoś wypadku.
— Kto tam?
Ukucnął na pierwszym stopniu schodów i Jakóbka odrazu poznała go z dołu.
— A, to Kapral!
I on teraz dostrzegł ją w półmroku piwnicy, oświetlonem małem jeno górnem okrągłem okienkiem. Zajęta była tam wpośród misek i dzież ze śmietaną, z których ściekała, kropla po kropli, serwatka do kamiennego cebrzyka. Młoda kobieta miała rękawy zakasane aż po same pachy; obnażone jej ramiona ubielone były ociekającem po nich mlekiem.
— Zejdźże! Cóż to? Boisz się mnie?
Tykała go po dawnemu i śmiała się do niego zalotnym śmiechem łatwo dostępnej kobiety. On jednak, zażenowany, nie ruszał się z miejsca.
— Przyszedłem po ziarno; obiecał mi je pan Hourdequin.
— Tak, wiem!... Czekaj, przyjdę zaraz na górę.
Kiedy stanęła w kuchni, ujrzał ją świeżą, przyjemnie pachnącą mlekiem, pociągającą białemi, pulchnemi ramionami. Patrzyła na niego ładnemi, zuchwałemi oczami i wreszcie odezwała się tonem żartu:
— Jakto? Nie pocałujesz mnie nawet?... Czy jak się jest żonatym, musi się koniecznie być niegrzecznym?
Pocałował ją z umysłu głośno w oba policzki, żeby jej pokazać, że to tylko pocałunek przyjacielski. Bliskość jej niepokoiła go jednak, budząc w nim rozkoszne dreszczyki dawnych wspomnień. Nigdy wobec żony, którą kochał tak bardzo, nie doznawał czegoś podobnego.
— Chodź, chodź, — rzekła Jakóbka — pokażę ci ziarno... Wyobraź sobie, niema nikogo w domu, kucharka nawet jest na targu.
Minęła wraz z nim podwórze, weszła do śpichlerza na zboże i skierowała się ku stosowi worków; ziarno na zasiew leżało tutaj właśnie, pod ścianą, usypane całą górką, którą podtrzymywały deski. Jan poszedł za młodą kobietą, nieco zmieszany tem sam na sam z nią w głębi zatraconego tego kąta. Żeby dodać sobie animuszu, zaczął odrazu zachwycać się ziarnem, piękną odmianą szkockiej pszenicy.
— O, jakie wielkie ziarno!
Ale ona zagruchała po swojemu i rychło sprowadziła go na interesujący ją temat.
— Żona twoja jest ciężarna, prawda?... Musicie używać ile wlezie, co?... Powiedz, przyjemnie ci z nią? Tak samo, jak było ze mną?
Zaczerwienił się, co ją zabawiło; zachwycona była, że w dalszym ciągu bliskość jej działała tak na niego. Po chwili jednak zasępiła się, jak gdyby nagle myśl jakaś niemiła przeszła jej przez głowę.
— Wiesz, miałam dużo frasunku. Szczęśliwie, wszystko dobrze się dla mnie skończyło. Lepiej jeszcze wyszłam na tem.
Rzeczywiście, pewnego dnia spadł nagle, jak deszcz z nieba, kapitan Leo, syn Hourdequine’a, do Borderie, gdzie noga jego nie postała od lat już. Od pierwszego dnia zaraz, przyjechawszy, ażeby rozejrzeć się w sytuacji, zrozumiał, jak rzeczy stoją, przekonał się bowiem, że Jakóbka zajmuje pokój jego matki. Zlękła się w pierwszej chwili, jej ambicją bowiem było, żeby Hourdequin ożenił się z nią i żeby przepisał na nią folwark. Chcąc zapobiec temu, dał się kapitan skusić na odegranie starej, farsowej sztuczki: uwolnienia ojca od utrzymanki, pozwalając mu przychwycić się na stosunku z nią. Była to gra nad miarę już przejrzysta. Jakóbka udała nieprzystępną cnotę, zaczęła krzyczeć, dostała napadu histerycznego płaczu i oświadczyła Hourdequine’owi, że opuści momentalnie dom, w którym nie umieją jej uszanować. Między obydwoma mężczyznami wybuchła straszliwa scena, syn usiłował otworzyć oczy ojcu, co do reszty popsuło sprawę. W dwie godziny potem odjechał kapitan, zapowiadając na progu jeszcze, że woli raczej stracić wszystko, i że, gdyby miał powrócić tu kiedykolwiek, to po to tylko, żeby wypędzić tę dziewkę kopnięciem jej precz, jak parszywego psa.
Tryumfująca kobieta popełniła wówczas błąd, sądząc, że może sobie już na wszystko pozwolić. Dała mianowicie do zrozumienia Hourdequine’owi, że po tego rodzaju obeldze, o której wieści krążą po całej okolicy, uważa sobie za obowiązek opuścić jego dom, o ile nie ożeni się on z nią. Zaczęła nawet ostentacyjnie pakować swoje manatki. Ale Hourdequin, zbulwersowany zerwaniem z synem, zwłaszcza że w duszy przyznawał mu słuszność i że serce ojcowskie krwawiło się na myśl o tem, omal nie zabił jej na miejscu wymierzeniem pary potężnych policzków. Odtąd przestała już mówić o wyjeździe, rozumiejąc, że zanadto się pośpieszyła. Była już zresztą teraz panią bezwzględną w Borderie, przeniosła się zupełnie otwarcie do łożnicy małżeńskiej, jadała osobno z panem domu, rządziła wszystkiem, załatwiała rachunki, miała u siebie klucze od kasy i tak despotycznie kierowała gospodarstwem, że Hourdequin radził jej się przed powzięciem każdej decyzji. Zestarzał się mocno, a ona nie traciła wciąż nadziei przezwyciężenia resztek jego oporu i skłonienia go do poślubienia jej, jak opanuje go już ostatecznie. Na razie, korzystając z tego, że w pierwszym porywie gniewu poprzysiągł wydziedziczyć syna, pracowała nad namówieniem go do zrobienia testamentu na jej korzyść. Teraz uważała się już prawie za właścicielkę folwarku, bowiem udało jej się pewnej spędzonej z nim nocy miłosnej wyciągnąć z niego obietnicę zapisania jej majątku.
— Rozumiesz, chyba że przez długie lata pozwalałam mu na wszystko nie dla jego pięknych oczu.
Jan nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Mówiąc, zanurzyła machinalnym gestem obnażone swoje ramiona w ziarnie, potem wyciągnęła je z niego i znów je pogrążała, obsypując swoje ciało aksamitnym, subtelnym, złotym pyłem. Przypatrując się temu, zrobił Jan głośną uwagę, której żałował potem.
— A jakże tam z Tronem?... Trwa dalej?
Zapytanie to nie zdawało się obrażać jej, odpowiedziała szczerze, jak dawnemu przyjacielowi.
— Lubię bardzo tego wielkiego głuptasa, ale, doprawdy, nie ma on za grosz rozumu!... Wyobraź sobie, że ubrdało mu się być zazdrosnym! Tak, urządza mi sceny, conajwyżej użycza mi pana, i to niebardzo! Coś mi się wydaje, że podsłuchuje w nocy pod drzwiami, czy śpimy.
Jan roześmiał się ponownie. Jakóbka wszakże nie śmiała się ani trochę; w skrytości ducha bała się rudowłosego kolosa, wietrząc w nim fałsz i podstęp. — Tacy są wszyscy z okolic Perche — dodała. Zagroził jej, że ją zadusi, jeżeli ją kiedy z kim złapie. Drżała też, ilekroć była z nim, pomimo pociągu, jaki czuła do jego potężnych barów, może właśnie dlatego, iż sama taka była drobna, że mógł rozgnieść ją między palcami.
Wzruszyła jednak przymilnym gestem ramionami, jak gdyby chcąc powiedzieć, że nie z takimi już dawała sobie radę. Dodała też z uśmiechem:
— Wiesz, Kapralu? lepiej było z tobą; zgadzaliśmy się tak dobrze!
Nie spuszczając z niego wesołych oczu, zaczęła znów bawić się przesypywaniem ziarna obnażonemi ramionami. Jan uległ ponownie jej czarowi, zapominając, że nie mieszka już na folwarku, że się ożenił, że ma się stać wkrótce ojcem. Schwycił pogrążone w stosie ziarna białe napięstki i pieszczotliwym ruchem przejechał się wzdłuż osypanych pyłem mącznym ramion aż do małych, dziecięcych piersi, stwardniałych, zdało się, pod wpływem nadmiernego zadawania się z chłopami. Ale Jakóbka tego właśnie chciała, do tego dążyła od chwili, kiedy go ujrzała na górze nad drabiną piwniczną. Zasmakowało jej pokosztowanie raz jeszcze dawnych z nim miłostek, a może chęć odebrania go innej kobiecie, prawnie poślubionej żonie. Nie namyślając się, schwycił ją Jan w objęcia i przewrócił na stos zboża, zachwyconą, czule gruchającą, niczem synogorlica, kiedy, nagle, wysoka, chuda postać pasterza owiec, starego Soulasa, kaszlącego gwałtownie i spluwającego, ukazała się z za stosu worów. Jakóbka zerwała się na równe nogi, a Jan zadyszany, mamrotał niewyraźnie:
— Dobrze zatem! Przyjdę po te pięć hektolitrów ziarna... O, jakie grube!... jakie grube!...
Ona, wściekła, patrząc na odwróconego plecami i nie myślącego odejść owczarza, mruknęła przez zęby:
— A, doprawdy, tego już nadto! Nawet wtedy, kiedy myślę, że jestem zupełnie sama, zjawia się dziadyga, licho wie skąd i nie daje mi spokoju. Już ja go wytrynię, do djabła!
Jan, wytrzeźwiony, pośpiesznie wyszedł z śpichlerza i odwiązał na podwórzu konia, nie zwracając uwagi na znaki, dawane mu przez Jakóbkę, która byłaby raczej zdecydowała się ukryć go w komorze małżeńskiej, niż wyrzec się swej zachcianki. On jednak, pragnąc wyrwać się jaknajprędzej, powtórzył raz jeszcze, że przyjdzie nazajutrz po ziarno. Poszedł piechotą, prowadząc konia za uzdę i przed wrotami zaczepiony został przez widocznie czekającego na niego Soulasa.
— No, widać, że niema już uczciwości na świecie, skoro i ty także wracasz do tej dziewki!... Mógłbyś się jej przysłużyć i poradzić, żeby trzymała język za zębami, jeżeli nie chce, żebym rozpuścił mój. Źle wyszłaby na tem, przekonałbyś się!
Ale Jan z brutalnym gestem poszedł, nie zwracając na niego uwagi, nie chcąc wtrącać się więcej do tych spraw. Głęboko był zawstydzony, zły na samego siebie za to, czego omal się nie dopuścił. Kochając tak bardzo Franusię, jak był pewien, że ją kocha, nie doświadczał jednak nigdy wobec niej nagłych takich porywów namiętności. Czyżby naprawdę kochać miał bardziej Jakóbkę, że dziewka ta rozniecała mu ogień taki w żyłach? Cała jego przeszłość budziła się ponownie i gniew rozgorzał w nim bardziej jeszcze, czuł bowiem, że wróci do niej, pomimo że teraz tak oburza się na samego siebie. Dygocąc cały, wskoczył na konia i popędził kłusem, aby znaleźć się jaknajprędzej w Rognes.
Tego samego właśnie popołudnia przyszło Franusi na myśl, że trzeba pójść zerznąć pęk lucerny dla swoich krów. Był to zazwyczaj jej wydział, zdecydowała się też i tym razem na tę robotę, wiedząc, że zastanie tam Jana przy orce. Nie lubiła, będąc sama, narażać się na spotkanie z Kozłami, wściekłymi, że nie mają już całego pola i szukającymi ustawicznie powodu do zwady. Wzięła kosę, licząc na to, że koń przywiezie trawę do domu. Przybywszy jednak na pole Cornailles, spostrzegła ze zdziwieniem nieobecność Jana, którego zresztą nie uprzedziła o swoim zamiarze przyjścia; pług leżał na polu; gdzie też mógł podziać się jej chłop? Bardziej jeszcze zaniepokoił ją widok Kozła i Lizy, stojących przed jej polem i wściekle wygrażających rękami. Ubrani w odświętną odzież, wracać musieli z jednej z sąsiednich wsi i zatrzymali się, nie mając nic do roboty. W pierwszej chwili zamierzała Franusia zawrócić do domu. Zawstydziła się jednak własnego tchórzostwa. Wolno jej przecież iść na własne pole, kiedy jej się podoba!... Szła więc śmiało dalej z kosą na ramieniu.
Prawdę mówiąc, każde spotkanie z Kozłem, zwłaszcza o ile był sam, wzburzało młodą kobietę. Od dwóch lat nie przemówiła do niego ani słowa. Widok jego stale jednak dziwnym zdejmował ją dreszczem. Mogła to być złość jedynie, a może też i coś innego jeszcze. Kilkakrotnie już, na tej samej drodze, udając się na swoje pole lucerny, dostrzegła go w ten sposób przed sobą. Za każdym razem odwracał głowę, wpijając w nią szare swoje oczy z żółtemi plamami. Po plecach Franki przebiegał wówczas lekki dreszczyk, mimowoli też przyspieszała kroku, gdy on, przeciwnie, zwalniał swój i kiedy przechodziła mimo niego, oczy ich spotykały się na chwilę. Niepokoiło ją potem uczucie bliskości jego za jej plecami, obezwładniało ją, nie dawało jej iść naprzód. Ostatnie spotkanie z nim do tego stopnia ją spłoszyło, że wyciągnęła się na ziemię jak długa, krępowana przez wystający swój brzuch kobiety ciężarnej w chwili, kiedy chciała skoczyć z gościńca na pole lucerny. Kozioł na ten widok wybuchnął śmiechem.
Wieczorem, kiedy opowiedział złośliwie Lizie o upadku jej siostry, zamienili oboje spojrzenie, na którego dnie ta sama czaiła się myśl: gdyby ta łajdaczka zabiła się razem z dzieciakiem w łonie, mąż nie odziedziczyłby po niej nic; dom i grunt przeszłyby z powrotem do nich. — Wiedzieli od Starszej o zaniechanej z chwilą ciąży Franusi myśli o jej testamencie, niepotrzebnym już teraz. Ale co tu o tem myśleć?... Nie mieli nigdy szczęścia, nie mieli co liczyć na to, ażeby los uwolnił ich od dziecka i matki zarazem!... Powrócili do tego tematu, kładąc się spać, poprostu żeby pomówić o tem, bo przecież mówienie o śmierci ludzi nie zabija ich jeszcze. Ale, gdyby tak Franusia umarła, nie pozostawiając naturalnego spadkobiercy, jak cudownie wszystko ułożyłoby się, jaki byłby to dowód, że Pan Bóg jest sprawiedliwy! Liza, trawiona nienawiścią, zaklęła się wreszcie, że siostra przestała być dla niej siostrą i że sama przytrzymałaby jej głowę na pieńku, gdyby za tę cenę wrócić mogli do swojego domu, z którego ta niegodziwa tak podle ich wysiudała. Kozioł mniej okazywał zażartości i oświadczał tylko, że nieźle byłoby, gdyby szczeniak klapnął w łonie Franki, zanim jeszcze zdąży przyjść na świat. Ciąża ta drażniła go najbardziej: narodziny dziecka oznaczały koniec upartej ich nadziei, ostateczną utratę mienia. W chwili, kiedy kładli się oboje do łóżka, Liza gasząc świecę, roześmiała się szczególnym śmiechem i rzekła, że dopóki dzieciak nie urodził się, może się jeszcze nie urodzić. Wśród ciemności nocnych zapanowało milczenie, i dopiero po dłuższej chwili zadał Kozioł żonie pytanie, dlaczego tak powiedziała. Przytulona do niego, szepcąc mu wprost do ucha, przyznała się, że, przed miesiącem, spostrzegła z przerażeniem, że zaszła znów w ciążę i zaraz, nie mówiąc nic mężowi, pobiegła do Sośnichy, starej czarownicy z Magnolles. Jeszcze jeden dzieciak! Ładnie mąż przyjąłby tę wiadomość! Na szczęście jednak, stara uwolniła ją za pomocą zwyczajnej igiełki. Kozioł słuchał wyznania żony, nie pochwalając jej kroku, ani go nie ganiąc. Poznać jednak można było, że rad był z tego co zrobiła po kpiarskim tonie, jakim zapytał ją, czy zaopatrzyła się w igłę i dla Franki. Pytanie męża zabawiło widać ją także, ujęła go bowiem w ramiona i szepnęła mu, że stara Sośnicha nauczyła ją innego sposobu... takiego dziwnego sposobu!... — Jakiego?... Gadaj-że! — Otóż inny chłop może zepsuć to, co zrobił pierwszy: musi tylko zabrać się do kobiety i zrobić jej trzy znaki krzyża na brzuchu, odmawiając przytem „Zdrowaś“ nie od początku do końca, ale naodwrót. Po takim zabiegu dziecko, o ile jest w brzuchu, wyskakuje i ulatnia się jak kamfora. Kozioł przestał się śmiać, oboje udawali, że nie wierzą, wiara w gusła wrosła jednak tak głęboko w krew i ciało ich rasy, że dreszcz przejął ich mimowoli. Komuż nie było wiadomo, że stara wiedźma z Magnolles przemieniła raz krowę w owcę i wskrzesiła umarłego? Musi więc tak być i z tem przeżegnaniem, skoro o tem zapewnia. Ostatecznie Liza, łasząc się Kozłowi, poprosiła go, aby spróbował na niej odmówienia „Zdrowasiek“ od końca do początku i przeżegnania przytem jej brzucha krzyżem trzy razy, żeby mogła się przekonać, czy nic nie będzie czuła... Nie, nic! Widać igła zrobiła swoje! Żeby tak sprobować tego na France! Na niej narobiłoby dopiero to bigosu! Roześmiał się. W jaki sposób? — Dlaczegóżby nie? Przecież miał ją już raz! — Nie, nie miał jej nigdy! — Wypierał się tego teraz, podczas kiedy, trawiona zazdrością, żona wpijała mu paznogcie w żywe ciało. Usnęli, przytuleni do siebie.
Od tej chwili myśleli oboje nieustannie o owem dziecku, rosnącem w łonie matki i mającem pozbawić ich nazawsze domu i gruntu. Ilekroć spotykali przypadkiem młodą kobietę, padał wzrok ich odrazu na jej brzuch. Widząc ją teraz nadchodzącą, zmierzyli ją jednym rzutem oka, stwierdzając z przerażeniem, że ciąża jej coraz jest widoczniejsza i że niezadługo będzie już zapóźno.
— Do wszystkich djabłów!... — wrzasnął Kozioł, mając na myśli zaorane pole, któremu przyglądał się uważnie — ten złodziej wyrwał nam porządny szmat ziemi... Co tu gadać? Widać przecie kopiec graniczny!
Franusia była coraz bliżej, idąc powolnym wciąż krokiem, ukrywając swój niepokój. Zrozumiała powód ich wściekłego wygrażania pięściami. Widocznie pług Jana werznać się musiał w ich działkę. Na tym punkcie ciągłe były spory: nie mijał miesiąc, żeby ta kwestia sąsiedztwa nie judziła jednych przeciw drugim. Musiało się to skończyć bójką i procesami.
— Słyszysz? — nie przestawał krzyczeć Kozioł — zajechaliście na nasze pole, dam ja wam za to!
Ale młoda kobieta, nie odwracając nawet głowy weszła na lucernik.
— Mówi się do ciebie! — wrzasnęła z kolei Liza, nie mogąc zapanować nad sobą.
— Chodź sprawdzić linję graniczną. Myślisz może, że kłamiemy!... Musisz sama przekonać się, ile narobiliście nam szkody!
Wobec milczenia siostry i jej wyraźnego lekceważenia straciła nagle wszelką miarę i przyskoczyła do niej z zaciśniętemi pięściami.
— Cóż to?... Kpisz sobie z nas?... Jestem starsza od ciebie!... Powinnaś mieć uszanowanie przedemną. Zmuszę cię, żebyś mnie na klęczkach błagała o przebaczenie za wszystkie świństwa, co mi porobiłaś!
Stała przed nią, rozwścieczona nienawiścią, oślepiona, uderzającą jej do głowy krwią.
— Na kolana! Na kolana! szelmo jedna!
Franusia, nie odzywając si ani jednem słowem, za całą odpowiedź plunęła siostrze w twarz, jak w ów wieczór eksmisyjny. Liza zawyła, ale Kozioł wtrącił się, odsuwając żonę brutalnie na bok.
— Wynoś się, to moja rzecz!
Wyniosła się, i jak chętnie jeszcze! Nie miała nic przeciwko temu, aby mąż rozprawił się z Franką, aby wytarmosił ją, ile sił i bodaj skręcił jej kark, jak krzywo wyrosłemu drzewu; mógł zrobić z nią, co chciał, stłuc ją na kwaśne jabłko, obejść się z nią, jak z dziewką uliczną: nie ona napewno przeszkodzi mu w tem; przeciwnie, dopomoże mu jeszcze! I od tej chwili stała już tylko na czatach, wyprostowana, pilnująca, ażeby nikt go na tem nie zaszedł. Dokoła nich, pod posępnem niebem, jak daleko okiem sięgnąć, rozpościerała się olbrzymia płachta równiny, na której nie widać było ani jednej żywej duszy.
— Bierz się do niej! Niema nikogo!
Kozioł nacierał na Frankę, która, widząc go rozsrożonego, z zastygłą z gniewu twarzą i sprężonemi rekami, pewna była, że zabiera się ją bić. Nie wypuściła z rąk kosy, dygotała jeno, a on, chwyciwszy za trzon, wyrwał kosę młodej kobiecie z ręki i rzucił na pole lucerny. Ażeby uchronić się przed jego natarciem nie pozostało Franusi nic innego, jak tylko cofnąć się, idąc tyłem, przesunąć się w ten sposób na sąsiednie pole i schronić się za stojącym tam stogiem, który, miała nadzieję, posłuży jej za osłonę przed nim. On zaś, bez szczególnego pośpiechu, zdawał się popychać ją w tym samym również kierunku; ramiona rozprężyły mu się powoli, a twarz rozjaśnił milczący uśmiech, szeroko obnażający mu dziąsła. Spojrzawszy na niego, zrozumiała Franusia nagle, że nie zabierał się wcale do bicia jej. Nie, chciał zupełnie czego innego!... Chciał tego, czego odmawiała mu przez tak długi czas z takim uporem. Zadygotała bardziej jeszcze, czując, że ją opuszczają siły, ją, dawniej taką dzielną, umiejącą bronić się tak zaciekle, tak nieustępliwie przysięgającą, że nigdy mu się to nie uda. A przecie nie była już smarkulą, skończyła dwadzieścia trzy lata na świętego Marcina, była już więc w tej chwili zupełnie dojrzałą kobietą z ponsowemi ustami i szeroko rozwartemi oczami, podobnemi do dwóch talarów. Doznawała przytem tak ciepłego i miękiego uczucia, że wprawiło ono członki jej w dziwne jakieś omdlenie.
Kozioł, zmuszając ją wciąż jeszcze do cofania się, przemówił nareszcie niskim, roznamiętnionym głosem:
— Wiesz dobrze, że nie skończyliśmy jeszcze z sobą, że chcę cię mieć i że będę cię miał!
Udało mu się przyprzeć ją do stoga i wówczas schwycił ją za oba ramiona i przewrócił na siano. Ona wciąż jeszcze usiłowała wyrwać mu się, walcząc wytrwale, przywykła oddawna do takiego szamotania się z nim. Mężczyzna trzymał ją w kleszczowym uścisku, unikając w ten sposób kopania go przez nią nogami.
— Czego się boisz, bydle przeklęte? I tak przecież masz dzieciaka w brzuchu!... Nie dam ci już drugiego... Możesz być pewna...
Franusia wybuchła płaczem, zaprzestając walki; ręce jej były skręcone, a nogi jej wstrząsał nerwowy skurcz; Kozioł nie mógł jej posiąść, odrzucany przez nią na bok przy każdej nowej próbie. Z brutalną wściekłością wrzasnął nagle na żonę:
— Do wszystkich djabłów, wałkoniu jeden! Czego stoisz i gapisz się?... Pomóż mi lepiej! przytrzymaj ją za nogi, jeżeli chcesz, żeby coś wyszło z tego!
Liza, wyprostowana, nieporuszona, stała na czatach o jakie dziesięć metrów od nich, wypatrując czujnie na wszystkie strony, a potem śledząc oboje walczących, przy czem nie drgnął żaden muskuł na jej twarzy. Na wezwanie męża nie zawahała się ani na chwilę, przybiegła, ścisnęła lewą nogę siostry, odsunęła ją i usiadła na niej, jak gdyby chciała zmiażdżyć ją swoim ciężarem. Franusia, przygwożdżona do ziemi, ustąpiła, siła jej oporu była złamana; zamknęła jeno powieki. Nie straciła jednak przytomności i kiedy Kozioł posiadł ją wreszcie, przejął i ją z kolei tak przejmujący dreszcz rozkoszy, że przywarła do niego ramionami, dusząc go nieledwie w uścisku i wydając przeciągły, przenikliwy krzyk, który wystraszył przelatujące wrony. Z po za stoga wyjrzała pergaminowa twarz starego Fouana, chroniącego się tam przed zimnem. Widział on wszystko, bał się jednak widocznie, schronił się bowiem z powrotem wgłąb stoga.
Kozioł podniósł się i Liza spojrzała na niego badawczo. Jedna tylko niepokoiła ją myśl, czy aby dobrze spełnia on swoją funkcję; on wszakże, w zapamiętaniu, z jakiem oddał się swojej czynności, zapomniał o wszystkiem, o znaku krzyża i o odmówieniu Zdrowasiek na opak, od końca do początku. Wzburzyło ją to, wyprowadziło zupełnie z równowagi. Zatem robił to gwoli własnej przyjemności jeno?
Ale Franusia nie pozostawiła mu czasu na wyjaśnienia. Przez chwilę jeszcze pozostała na ziemi, jak gdyby omdlewając z rozkoszy miłosnej, jakiej nigdy dotychczas nie zaznała. W jednej chwili olśniła ją straszna prawda: kocha Kozła, nigdy nie kochała nikogo innego, nigdy żadnego innego nie pokocha. Odkrycie to oblało ją rumieńcem wstydu, rozsrożyło ją przeciwko niej samej, obalając całe dotychczasowe pojęcie jej o sprawiedliwości. Mężczyzna, należący do innej, będący własnością znienawidzonej przez nią siostry, jedyny mężczyzna, którego nie mogła mieć, o ile nie miała popełnić świństwa! A ona pozwoliła mu doprowadzić rzecz do końca, a potem jeszcze ścisnęła go tak mocno, że odrazu musiał domyślić się wszystkiego!
Jednym skokiem zerwała się z ziemi, oszalała, rozchełstana, wypluwająca z siebie całą swoją rozpacz i nędzę w urywanych słowach.
— Świnie!... Obrzydliwcy!... Tak, jedno i drugie, świnie! Zniszczyliście mnie!... Nie takich jeszcze jak wy, ścinają na gilotynie!... Powiem wszystko Janowi, świńtuchy ohydne!... Zapłaci on wam za mnie!...
Kozioł wzruszał drwiąco ramionami, kontent, że mu się nareszcie udało.
— Daj spokój!... Przecie tego tylko chciałaś! Czułem dobrze, jak ci to smakowało! Nie zapieraj się!... Użyjemy sobie jeszcze niejeden raz!
Wesołość męża do reszty rozjuszyła Lizę, która całą złość, jaka wezbrała w niej na Kozła, wywarła na siostrze.
— Prawdę mówi, ty rozpustna dziewko, sama widziałam. Uczepiłaś się go, zniewoliłaś chłopa.... A co, nie mówiłam, że całe moje nieszczęście spadło na mnie przez ciebie?! Odważ się powiedzieć jeszcze, że nie ty odbiłaś mi męża!... Tak, zaraz na drugi dzień po naszym ślubie, jakem ci jeszcze ucierała nosa.
Zazdrość jej, niezrozumiała po niedawnej gotowości dopomożenia mężowi, zazdrość, mająca źródło nietyle z konieczności dzielenia się swoim chłopem, ile w przymusowem oddaniu siostrze połowy swojej egzystencji, wybuchła teraz z całą potęgą. Gdyby ta siostra, związana z nią najbliższemi węzłami krwi, nie była wcale przyszła na świat, czy miałaby potrzebę dzielenia się z kimkolwiek ojcowizną? Ale nienawidziła jej także za jej młodość, świeżość, za jej ponętność.
— Łżesz! — krzyczała Franusia. — Sama wiesz najlepiej, że łżesz!
— A, tak, łżę! Może to nie ty sama latałaś za nim do piwnicy, z umysłu lazłaś mu wciąż na oczy!
— Tak!.. Ja!.. ja!.. i przed chwilą też ja?!.. Krowo jedna, sama mnie przecież trzymałaś! Tak, o mały włos nie przetrąciłaś mi nogi! Nic tego doprawdy nie rozumiem! Żeby takie robić świństwa!... Chyba, że chciałaś mnie zabić? Ty, szelmo niegodziwa! łajdaczko!
Liza odpowiedziała na to policzkiem, wyciętym siostrze z całego rozmachu. Brutalność ta doprowadziła do wściekłości Franusię, która rzuciła się gwałtownie na siostrę. Kozioł, z rękami zasuniętemi w kieszenie spodni, zaśmiewał się, ani myśląc się wtrącić, zadowolony i dumny z roli koguta, o którego kury toczą zawzięty bój. Walka zawrzała na dobre, zacietrzewiona, nikczemna, ze zrywaniem sobie czepków z głów, ze skakaniem sobie do ślepiów, z zapuszczaniem w siebie wzajem drapieżnych palców gdzie się dało, byle uśmiercić przeciwniczkę. Obie w tem szamotaniu się pospychały się znów wzajem na lucernik. Nagle Liza aż zawyła z bólu, bo Franusia zapuściła jej szpony w mięśnie karku. Krew zalała jej mózg, i już do jednego tylko dążyła, jedno tylko wyraźne, dojmujące przeszywało ją pragnienie — zabicia siostry. Na lewo od niej zauważyła kosę, która upadła rękojeścią wpoprzek krzewu ostów, a ostrzem do góry. Nagłym ruchem błyskawicznym pchnęła i przewróciła Frankę w tę stronę całą siłą swoich pięści. Nieszczęśliwa młoda kobieta, zachwiawszy się, zawirowała i upadła nalewo, z rozdzierającym duszę krzykiem. Kosa werznęła jej się we wnętrzności.
— Do wszystkich djabłów! Do wszystkich djabłów! — wymamrotał Kozioł.
I to było wszystko. Wystarczyła jedna sekunda; stała się rzecz nie do naprawienia. Liza osłupiała na widok tak nagłego urzeczywistnienia się jej pragnień, bezmyślnie wpatrywała się w rozdartą suknię siostry, barwiącą się strugą buchającej z niej krwi. Czyżby żelazo dotarło aż do płodu, że tyle jej płynie? Z po za stogu wyjrzała znów blada twarz Fouana. Widział wszystko, jego mętne oczy zamigotały.
Franusia nie poruszyła się i Kozioł, który zbliżył się do niej, nie miał odwagi jej dotknąć. Powiał prąd zimnego wiatru, mrożąc go do kości i jeżąc mu włos na głowie w nagłym dreszczu przerażenia.
— Umarła!... Uciekajmy, do wszystkich diabłów!
Porwał Lizę za rękę i oboje popędzili, jakby ich kto gnał po opustoszałej drodze. Niskie, ponure niebo zdawało się zwisać tuż nad ich głowami; tentent ich galopu rozlegał się, jak gdyby pędził szwadron cały, puszczony za niemi w pogoń. Biegli wyciągniętym kłusem poprzez nagą, bezludną równinę; jego bluza wzdymała się jak balon na wietrze, ona, z rozwianym włosem, z czepkiem w ręce, oboje, powtarzający te same wyrazy, pomrukujący jak tropione zwierzęta:
— Umarła, do wszystkich djabłów!... Umarła, do wszystkich djabłów!...
Krok ich w pędzie coraz bardziej się wydłużał; nie wymawiali już słów, z gardzieli ich tylko wydostawały się nieartykułowane, bezwiedne dźwięki, wtórzące ich ucieczce, rzężenie, w którem domyślać się można było wciąż jeszcze tego samego:
— Umarła!.. Do wszystkich djabłów!... Umarła! Do wszystkich djabłów!... Umarła!...
Znikli.
W kilka minut później, kiedy Jan wrócił oklep na koniu, rozpacz jego była straszna.
— Co się stało? Co się stało, na miłosierdzie boże?!..
Franusia rozwarła tylko powieki, ale nie poruszała się już. Patrzyła. Wpatrzyła się w niego przeciągłem, bolesnem spojrzeniem wielkich swoich oczu, nie odpowiadała mu wszelako, jak gdyby bardzo już daleko była od niego, pogrążona w myślach o czemś zupełnie innem.
— Raniona jesteś, krew się z ciebie leje! Odpowiedz, błagam cię!
Zwrócił się ku nadchodzącemu ojcu Fouanowi.
— Byliście przy tem, co się stało?
W tej samej chwili Franusia przemówiła wolnym, cichym głosem:
— Przyszłam naciąć trawy... przewróciłam się na kosę... Ach, już koniec mój!...
Wzrokiem szukała dziadka Fouana, dopowiadając mu oczami to, o czem rodzinie tylko wolno było wiedzieć. Stary, pomimo swojego zniedołężnienia zdawał się jednak rozumieć, powtórzył bowiem:
— Tak, to prawda, upadła, zraniła się... Byłem przy tem, widziałem...
Należało pobiec do Rognes po nosze. W drodze omdlała ponownie. Myślano, że nie doniosą jej do domu żywą.

IV.

Nazajutrz wypadała właśnie owa niedziela, dzień, w którym młodzi chłopcy z Rognes udać się mieli do Cloyes na ciągnienie losów i kiedy, pod wieczór, Starsza i matka Frimat, przybiegłszy, rozbierały i układały Franusię z nadzwyczajnemi ostrożnościami na pościeli, dobosz bił w bęben na dole na gościńcu. Jego bębnienie na tle smutnego zmierzchu rozlegało się w uszach biednych mieszkańców okolicznych, niby odgłos pogrzebowego dzwonu.
Jan straciwszy zupełnie głowę, jechał właśnie do doktora Finet, kiedy nagle, niedaleko kościoła, zobaczył Patoir’a, weterynarza, który przyjechał, żeby obejrzeć chorego konia Ojca Kiełbasy. Zrozpaczony mąż rzucił się odrazu na niego i nie dał mu spokoju, dopóki Patoir, acz niechętnie, nie zgodził się pójść zobaczyć pacjentkę. Na widok jednak straszliwej rany odmówił kategorycznie porady. Na coby się to przydało? I tak, nic nie można pomóc. Kiedy w dwie godziny później, przywiózł Jan doktora Finet’a, zrobił on ten sam zupełnie gest. Nic nie może poradzić, conajwyżej zapisze jakiś narkotyk, żeby ulżyć agonji. Ciąża pięciomiesięczna komplikowała jeszcze wypadek, czuło się ruchy dziecka, zamierającego śmiercią matki, z której życie uchodziło przez przedziurawione płodne jej łono. Doktór po nałożeniu czegoś w rodzaju opatrunku, odjechał, przyobiecując wizytę swoją nazajutrz, zarazem jednak oświadczył, że biedna kobieta nie doczeka napewno rana. Doczekała go i żyła jeszcze, kiedy, około dziewiątej, dobosz znów zaczął bić w bęben, aby zgromadzić popisowych na placu przed kościołem.
Otworzyły się znać upusty niebieskie, bo przez całą noc woda lała się z nieba strumieniami; istny potop, w który Jan wsłuchiwał się, siedząc w głębi izby, ogłupiały, z oczami pełnemi wielkich łez. W tej chwili słyszał odgłos bębna, przytłumiony, jak gdyby przez zasłonę, wśród wilgoci ciepłego poranka. Deszcz przestał padać, niebo tylko jeszcze pozostawało barwy ołowiu.
Bęben ogłuszał okolicę przez dłuższy czas. Dobosz był nowicjuszem. Był to siostrzeniec Macqueron‘a, który świeżo powrócił właśnie z wojska i walił w bęben, jak gdyby prowadził pułk cały do ataku. Całe Rognes podniesione było przez niego na nogi. Wobec szerzących się coraz gwałtowniej pogłosek o zagrażającej w najbliższej przyszłości wojnie żywe i bez tego poruszenie sprawą ciągnienia losów przez młodzież poborową wzmogło się w tym roku w dwójnasób. Dziękuję! Dać sobie ściąć głowę przez Prusaków! Dziewięciu chłopaków z Rognes miało losować; tylu ich nie stawało chyba nigdy. Wśród nich znajdowali się też Nénesse i Delfin, niegdyś nierozłączni. Teraz jeden z nich, Nénesse, pozostawał na służbie u restauratora w Chartres. Poprzedniego dnia przybył on do Rognes, aby przenocować u rodziców. Delfin z trudnością go poznał, taki był zmieniony. Prawdziwy panicz! z laseczką w ręku, w cylindrze, w jasno-błękitnym krawacie, ujętym w obrączkę; nie kupował już gotowych ubrań, tylko dawał je specjalnie szyć u krawca i przedrwiwał garnitury, sprzedawane przez Lambourdieu’go. Delfin, przeciwnie, zgrubiał jeszcze, schamiał, członki mu stwardniały, twarz spiekła się na słońcu, wyrósł niczem roślina, pędzona z gruntu. Mimo to, odrazu nawiązali dawną zażyłość. Po spędzeniu razem części nocy zjawili się pod ramię na placu przed szkołą na apel dobosza, którego walenie w bęben nie ustawało, rozlegając się uporczywie, nieznośnie.
Rodzice wyczekiwali w pobliżu. Delhomme i Fanny, którym pochlebiała wytworność ich syna, chcieli być obecni przy jego wyruszeniu. Nie obawiali się zresztą niczego, przezornie wykupiwszy go naprzód już. Bécu, natomiast, obnoszący z dumą wypolerowaną na glanc swoją tablicę oficjalnego stróża porządku, wygrażał się, że spierze żonę, która pozwala sobie płakać. Cóż to? Czy Delfin nie nadaje się do służenia ojczyźnie? Chłopak sam kpił sobie z tego, pewien, że wyciągnie dobry numer. Kiedy zebrali się wreszcie wszyscy poborowi w liczbie dziewięciu, co potrwało dobrą godzinę, wręczył im Lequeu sztandar. Zawiązała się sprzeczka, komu ma przypaść honor noszenia go. Zazwyczaj nosił sztandar najsilniejszy z chłopaków i najwyższy, tak że wybór padł wreszcie zgodnie na Delfina. Wydawał się wielce tem zmięszany, był bowiem w gruncie rzeczy nieśmiały, pomimo wielkich swoich pięści, i niepewny siebie, o ile szło o coś nowego, do czego nie przywykł. A ten wielki szmat płótna, plątał mu się tak niezdarnie w rękach! Byle tylko nie był mu złą wróżbą!
Na dwóch rogach ulicy Flora i Celina, każda w sali swojej oberży, robiły przygotowania na wieczór. Macqueron z miną ponurą stał na progu swojego sklepu, kiedy Lengaigne ukazał się sarkastycznie uśmiechnięty przed swoim. Zaznaczyć należy, że ten ostatni tryumfował, bowiem szczury akcyzowe wywęszyły tygodnia poprzedniego cztery baryłki wina, ukryte przez jego sąsiada z przeciwka w pośrodku stosu narąbanego drzewa, i paskudna ta historja zmusiła go do zgłoszenia swojej dymisji z urzędu mera. Nikt nie wątpił zresztą, że anonimowa denuncjacja napisana została przez samego Lengaigne‘a właśnie. Na domiar złego Macqueron wściekał się z innego jeszcze powodu: córka jego, Berta tak się skompromitowała z synem kołodzieja, za którego nie chciał jej wydać zamąż, że wkońcu musiał się zgodzić. Od tygodnia już kumoszki przy studni co wieczór nie mówiły o niczem innem, jeno o ślubie córki i o brzydkiej sprawie sądowej ojca. Kara pieniężna była zgóry zapewniona, dobrze jeszcze, jeżeli nie skończy się więzieniem. Dostrzegłszy obelżywy uśmiech na twarzy sąsiada, cofnął się Macqueron pośpiesznie, zwłaszcza, że przechodnie zaczynali również uśmiechać się lekceważąco.
Tymczasem Delfin ujął w obie ręce sztandar, dobosz zaczął znów walić w bęben i Nénesse ruszył pierwszy, a reszta poszła jego śladem. Tworzyło to mały plutonik, znikający w głębi równiny. Chłopaki wiejskie biegły za nim, towarzyszyła im też garstka krewnych: Delhomme’owie, Bécu i inni, którzy odprowadzili oddziałek aż do końca wsi. Uwolniwszy się od męża, matka Bécu pospieszyła wśliznąć się chyłkiem do kościoła, gdzie, znalazłszy się wreszcie sama, padła z płaczem na kolana, błagając Boga, aby dopomógł jej chłopcu do wyciągnięcia dobrego numeru. Więcej niż godzinę powtarzała gorącą tę modlitwę. Wdali, od strony Cloyes, zacierały się powoli zarysy sztandaru, odgłosy bębna przycichały stopniowo i wkońcu zamarły w ciszy powietrzu.
Doktór Finet przybył następnego dnia dopiero około dziesiątej i wydawał się wielce zdziwiony, że zastał jeszcze Franusię przy życiu. Przekonany był, że wypadnie mu już tylko podpisać pozwolenie pochowania jej zwłok. Zbadał ranę, pokręcił głową, zainteresowany historją, jaką mu opowiedziano, nie żywiąc zresztą żadnych podejrzeń. Musiano mu ją jeszcze raz powtórzyć: w jaki sposób do licha mogła nieszczęśliwa upaść na ostrze kosy? Po chwili odjechał, oburzony taką niezręcznością, zły, że będzie musiał powtórnie się fatygować dla stwierdzenia zgonu. Jan zachował ponury wyraz twarzy i nie odrywał oczu od leżącej z zamkniętemi powiekami Franusi, niemej wobec zwróconego na siebie badawczego spojrzenia męża, Domyślał się jakiegoś kłamstwa, czegoś, co zataić chciała przed nim. O świcie wybiegł na chwilę i pośpieszył na lucernik, chcąc przekonać się naocznie, nic wyraźnego jednak nie znalazł, wszelkie bowiem ślady kroków zatarły się podczas ulewy nocnej i tylko bardziej wydeptany kawałek pola wskazywał na prawdopodobne miejsce upadku. Po odjeździe doktora golił się przy łóżku umierającej, sam na sam w tej chwili z nią, jako że matka Frimat poszła na śniadanie, a Starsza wróciła do siebie, aby zajrzeć do swojego gospodarstwa.
— Cierpisz bardzo?... Powiedz?
Zacisnęła powieki, nie odpowiadając.
— Powiedz, nie taisz ty czego przedemną?
Możnaby myśleć, że umarła już, gdyby nie lekki, z trudnością wydobywający się z jej piersi oddech. Od dnia poprzedniego leżała nawznak, jak przygwożdżona nieruchomością i milczeniem. W spalającej ją gorączce wola młodej kobiety zdawała się tężeć w głębi jej świadomości i opierać skutecznie bredzeniu, tak wielki był jej lęk przed mówieniem. Miała zawsze dziwny charakter, zaciętą, jak mówiono głowę, przeklęty upór Fouanów, którzy nigdy nie robili nic jak wszyscy inni i którzy dziwaczne mieli pomysły, wprawiając ludzi w zdumienie. A może kierował nią głęboko zakorzeniony zmysł familijny, górujący nad nienawiścią nawet i chęcią pomszczenia? Na co się zresztą zdało mówić, skoro i tak musi umrzeć? Były to rzeczy, które zagrzebuje się pomiędzy sobą, w zakątku, z którego wszyscy społem wyrośli, rzeczy, których nigdy, za żadną cenę, nie wolno odsłaniać przed obcymi. A Jan był przecież obcy, chłopak ten, którego nie mogła kochać prawdziwą miłością, którego dziecko zabierała z sobą do grobu, zanim je wydała na świat, jak gdyby za karę za to, że je poczęła.
On jednakowoż, od czasu, jak przywiózł ją do domu konającą, pamiętał o testamencie. Przez całą noc tłukła mu się po głowie myśl, że jeżeli Franusia umrze w ten sposób, będzie miał połowę tylko sprzętów i pieniędzy, sto dwadzieścia siedem franków, które leżały w komodzie. Kochał ją bardzo, poświęciłby własne ciało, gdyby mógł ją zachować, ale myśl, że, wraz z nią, mógłby utracić ziemię i dom, potęgowała jeszcze jego ból. Dotychczas jednak nie śmiał zająknąć się przed nią na ten temat: tak trudno było mówić o tem; zresztą, wciąż byli obcy ludzie. W końcu, widząc, że nie dowie się niczego więcej o sposobie, w jaki zdarzył się straszny wypadek, zdecydował się i poruszył drażliwą sprawę.
— Chcesz może załatwić jakieś rozporządzenia?
Franusia, zesztywniała, zdawała się nie słyszeć. Jej zamknięte oczy, skamieniała jej twarz nie drgnęły nawet.
— Rozumiesz, przecież to z powodu twojej siostry, gdyby miało zdarzyć się nieszczęście... Mamy papier, tu, w komodzie.
Przyniósł arkusz stemplowanego papieru i mówił dalej, coraz wyraźniej skrępowany.
— Chcesz może, żebym ci pomógł? Nie wiem, czy będziesz miała siły pisać.. Nie dla tego, żebym był interesowany. Myślę tylko, że nie chciałabyś pewnie nic zostawić ludziom, którzy zrobili ci tyle złego.
Powieki Franusi lekko drgnęły, co świadczyło, że musiała słyszeć. Odmawia zatem? Poruszyło go to do głębi; nie rozumiał, co mogło nią powodować. Ona sama być może nie umiałaby powiedzieć, dlaczego udaje w ten sposób martwą, zanim jeszcze zagwożdżą ją wśród czterech desek. Ziemia, dom, nie należały do tego człowieka, który przeszedł przez jej życie przypadkiem, jako chwilowy przechodzień. Nie była mu winna nic, dziecko odchodziło wraz z nią, Z jakiej racji miałoby mienie wyjść z rodziny? Uparcie zakorzeniony pogląd z lat dziecięcych na sprawiedliwość protestował w niej i teraz jeszcze: to moje, a to twoje! rozstańmy się, żegnaj! Tak, to były owe rzeczy, i inne jeszcze, bardziej mętne; siostra jej, Liza, ginęła gdzieś w dali. Kozioł tylko pozostawał w jej pamięci, kochany pomimo zadawanych jej przez niego razów, upragniony, rozgrzeszony.
Namiętne przywiązanie do ziemi udzieliło się jednak i Janowi także, weszło mu w krew, zatruwało go, podrażniało. Uniósł nieco żonę na poduszkach, usiłował posadzić ją i włożyć jej pióro między palce.
— Pomyśl tylko, czy to możliwe?... Jakto, miałażbyś kochać ich więcej niż mnie?... Tych łajdaków?
Teraz Franusia otworzyła nareszcie powieki, ale spojrzenie, które zwróciła ku niemu, wstrząsnęło nim do głębi. Wiedziała, że umiera; na dnie jej wielkich, rozszerzonych oczu widniała bezdenna z tego powodu rozpacz. Dlaczego ją dręczy? Nie może, nie chce tego zrobić. Z krtani jej wydarł się głuchy krzyk bólu. Potem opadła znów na posłanie, powieki jej przymknęły się, głowa, wtłoczona w poduszki, znieruchomiała.
Jan doznał tak bezgranicznego zgnębienia, zdjął go taki wstyd, iż mógł okazać się do tego stopnia brutalnym, że z papierem stemplowym w ręku siedział wciąż jeszcze na krześle, kiedy powróciła Starsza. Zrozumiała wszystko odrazu, wzięła go też na stronę, aby się dowiedzieć, czy jest testament. Zmieszany wypowiedzianem kłamstwem, oświadczył, że zamierzał schować właśnie papier z obawy, aby nie niepokojono Franusi. Zdawała się pochwalać jego postępowanie; była, jak i przedtem, po stronie Kozłów, a nadewszystko przewidywała różne potworności, o ile okażą się oni spadkobiercami. Usiadłszy znów przy stole, zabrała się do odwiecznej swojej roboty na drutach, dodając głośno:
— Już co się mnie tyczy, napewno nie ukrzywdzę nikogo... Mój testament oddawna w porządku... O, każdy dostał swoją część; uważałabym, że nieuczciwie postępuję, gdybym wyróżnić miała kogokolwiek... I o was pamiętałam, moje dzieci... Przyjdzie, przyjdzie kiedyś ten dzień!
Powtarzała to nieustannie członkom rodziny, powtórzyła więc i teraz, z przyzwyczajenia, przy śmiertelnem łożu Franusi. Za każdym razem łechtał ją mile śmiech, ukryty w głębi duszy na myśl o sławnym tym testamencie, który doprowadzić miał ich wszystkich do wzajemnego pożarcia się po jej śmierci. Każde zastrzeżenie, jakie w nim zamieściła, obmyślone było przez nią w przewidywaniu możliwości związanego z nim procesu.
— O, gdyby można było zabrać z sobą swoje mienie! — zakończyła. — Skoro go się jednak nie zabiera, trzeba, żeby skorzystali z niego inni.
Matka Frimat z kolei usiadła po drugiej stronie stołu, naprzeciwko Starszej. I ona także robiła swoją pończochę na drutach. W ten sposób mijały godziny popołudniowe; obie stare kobiety gawędziły spokojnie, podczas kiedy Jan, nie mogąc usiedzieć na miejscu, chodził po izbie, wychodził i wracał w naprężonem oczekiwaniu. Doktór orzekł, że nic nie można było zrobić i nic się nie robiło.
Frimatowa wyraziła nasampierw żal, że nie posłano po ojca Sourdeau, nastawiacza członków z Bazoches, znającego się też i na ranach. Zamawiał je, zasklepiały się, jak tylko tchnął na nie.
— Łebski człowiek! — oświadczyła Starsza z szacunkiem. — To on naprostował Lorillonowi kość piersiową! Całkiem się skręciła, uciskała mu żołądek, zupełnie już usychał. Najgorsze, że i matka Lorillon zachorowała na tę samą paskudną chorobę, zaraźliwą, jak mówią. W końcu wszyscy ją złapali: córka, zięć, troje dzieci. Byliby napewno powyzdychali jak muchy, gdyby nie sprowadzili ojca Sourdeau, który im to ponaprostowywał, pocierając żołądek grzebieniem rogowym.
Druga z obu starych kobiet potwierdzała każdy szczegół kiwaniem podbródkiem: wiadoma rzecz, niema co o tem mówić. I ona sama zacytowała inny jeszcze wypadek.
— Wyleczył on także małą Budinów z gorączki, rozkrawając na dwoje żywego gołębia i przykładając go jej na głowę.
I, zwracając się do Jana, siedzącego w zupełnem osłupieniu przy łóżku, dodała:
— Na waszem miejscu, Kapralu, posłałabym po niego. Może jeszcze nie zapóźno.
Ale Jan obruszył się gniewnie. Zarażony miastem, nie wierzył w takie rzeczy. Obie kobiety gawędziły długo jeszcze na ten temat, wymieniając sobie wzajem leki: pietruszkę pod siennik na bóle nerkowe, trzy żołędzie dębowe, noszone w kieszeni przeciwko spuchliźnie, szklanka wody, oświetlona promieniami księżyca i wypita naczczo na rozpędzenie wiatrów.
A jeżeli nie pośle się po ojca Sourdeau, to możeby jednak po księdza proboszcza? — rzekła nagle matka Frimat.
Jan znów oburzył się gniewnie, a Starsza zagryzła wargi.
— Też pomysł! Ciekawa rzecz, na co jej ksiądz proboszcz?
— Na to, co zawsze!... Przyjdzie z Panem Bogiem; czasem to dobrze robi!.
Starsza wzruszyła ramionami, jakgdyby chciała powiedzieć, że nie wierzy już w takie rzeczy. Każdy u siebie: Pan Bóg u siebie, i ludzie także u siebie.
— Zresztą — dodała po chwili milczenia — ksiądz proboszcz nie przyszedłby. Jest chory... Dopiero co mówiła mi matka Bécu, że ma wyjechać w środę, bo doktór powiedział, że nie pociągnie długo w Rognes, jeżeli go nie wywiozą.
W istocie, od dwóch i pół lat obsługiwania parafji marniał ksiądz Madeline z dniem każdym. Rozpaczliwa tęsknota za ukochanemi górami owernjackiemi w obliczu płaskiej Beaucji, której bezbrzeżna równina omotywała mu serce ciężkim smutkiem, toczyła coraz bardziej jego siły. Na całej tej, gładkiej jak stół, płaszczyźnie ani drzewka, ani skały, jeno kałuże słonawej wody, zamiast żywych wód, spadających tam kaskadami ze szczytów górskich. Oczy jego traciły blask, wychudł bardziej jeszcze, mówiono, że umiera na suchoty. Gdybyż chociaż znalazł pociechę jakąś w pracy nad swoimi parafjanami! Ale po dawnej jego parafji, takiej wierzącej, nowa ta okolica, zarażona niedowiarstwem, dbająca o zewnętrzne jedynie praktyki, oburzała go, mąciła niewinny spokój jego serca. Kobiety ogłuszały go krzykami i kłótniami, wyzyskując jego słabość do tego stopnia, że kierowały zamiast niego obrządkiem, co do reszty go zgnębiło, budząc w nim niepokój, czy nie grzeszy bezwiednie. Ostatni jeszcze czekał go cios: w dzień Bożego Narodzenia jedna z dziewic Marji dostała bólów porodowych w samym kościele. Od tego skandalu ledwo już wlókł się biedak, tak, że zdecydowano się zawieźć go umierającego do Owernji.
— Znów więc jesteśmy bez księdza! — jęknęła matka Frimat — Kto wie, czy ksiądz Godard zechce powrócić?
— Ach, ten złośnik! Zalałaby go zła krew! — zawołała Starsza.
Urwały rozmowę na widok wchodzącej Fanny. Z całej familji ona jedna była tu w przeddzień już; teraz przyszła znów, aby dowiedzieć się, co słychać. Jan drżącą ręką wskazał jej na Franusię, nie dodając ani słowa. Panowało pełne rozrzewnienia milczenie. Potem Fanny zniżyła głos, aby zapytać, czy chora zażądała sprowadzenia siostry.
— Nie, nie pisnęła ani słowa w tej sprawie, jak gdyby nie było tamtej wcale na świecie. — Było to bardzo zastanawiające, można bowiem być pokłóconym, ale śmierć jest śmiercią: kiedyż ma być czas na pogodzenie się, jeżeli nie przed odejściem na wieki?
Starsza była zdania, że należałoby zapytać o to Franusię. Podniosła się i pochyliła nad nią.
— Słuchaj-no, mała, a Liza?
Umierająca nie poruszyła się. Przymknięte jej powieki drgnęły zaledwie widocznie.
— Czeka może, żeby pójść po nią. Pójdę.
Wówczas Franusia, nie otwierając oczu, lekkiem poruszeniem głowy na poduszce dała znać, że nie chce. Jan wyraził życzenie, żeby uszanowano jej wolę. Wszystkie trzy kobiety usiadły znów. Dziwiło je, że Liza sama nie przyszła, niewzywana. Tak, tak, tyle nieraz bywa zawziętości w niektórych rodzinach!
— Ach, tyle się ma zmartwień! — westchnęła Fanny. — Ja, naprzykład, od dzisiejszego rana nie mam chwili spokojnej, umieram z niepokoju z powodu tego losowania; choć wiem przecież, że to nie ma sensu, bo Nénesse nie pójdzie w żadnym razie.
— Tak, tak, — szepnęła matka Frimat, — to zawsze porusza człowieka.
I znów zapomniano o umierającej. Mówiono o tem, kto ma szczęście, a kto nie, o chłopakach, którzy pójdą, i o tych, którzy nie pójdą. Była trzecia godzina i, choć nie oczekiwano powrotu popisowych przed piątą najwcześniej, zaczęły krążyć już wieści, nadeszłe z Cloyes niewiadomo jaką drogą, chyba owym telegrafem powietrznym, przelatującym od wsi do wsi. Syn Briquetów wyciągnął numer 13: przepadł! Chłopakowi Cuillotów dostał się 206 — dobry, niema gadania! Nie było jednak pewności co do pozostałych; wieści były sprzeczne, co potęgowało jeszcze podniecenie. Niewiadomo było nic o Delfinie, ani o Nénessie.
— Ach, serce poprostu zamiera we mnie! Czy to nie głupio? — powtarzała Fanny.
Wezwano przechodzącą w tej chwili matkę Bécu. Była znów w kościele, plątała się, jak ciało bez duszy; niepokój jej wzrósł do tego stopnia, że nie zatrzymała się nawet, aby pogawędzić z kumoszkami.
— Nie mogę się już utrzymać, idę im na spotkanie.
Jan, stojąc przy oknie, nie słuchał rozmowy. Błędne jego oczy wpatrzone były wdal. Od rana już zauważył, że stary Fouan wałęsał się dokoła domu, oparty na swoich dwóch kijach. Nagle, dostrzegł twarz jego przyklejoną do szyby okiennej. Wypatrywał widocznie, co się dzieje w izbie. Kiedy Jan otworzył okno, stary wyraźnie spłoszył się i ledwie zdołał wybąkać zapytanie o stan chorej.
— Bardzo źle — odpowiedział Jan. — Kończy.
Wówczas stary wyciągnął szyję, wpijając w izbę tak uporczywy wzrok, jak gdyby nie był w stanie oderwać go od niej. Na jego widok Starsza i Fanny powróciły znów do myśli posłania po Lizę. Każdy musi zrobić swoje, każdy musi przyczynić się; nie może się tak skończyć. Kiedy chciały poruczyć misję tę Fouanowi, stary, przerażony, cały trzęsący się, uciekł. Mamrotał coś, seplenił słowa jakieś bęzzębnemi swojemi wargami, stężałemi ze stałego milczenia.
— Nie, nie!... Nie mogę, nie mogę!...
Lęk jego uderzył Jana; kobiety machnęły ręką. Ostatecznie to rzecz obu sióstr; nie można przecie zmusić nikogo do pogodzenia się. W tej chwili dał się słyszeć odgłos jakiś, zrazu słaby, daleki, podobny do brzęczenia dużej muchy, potem coraz mocniejszy, rozlegający się ni to poszum wiatru wśród drzew. Fanny zerwała się.
— Słyszycie? Bęben!... Wracają, dowidzenia!
Znikła, nie ucałowawszy nawet po raz ostatni stryjecznej siostry.
Starsza i matka Frimat wyszły na próg, żeby zobaczyć. W izbie został tylko Jan z Franusią: ona w zawziętem swojem milczeniu i nieruchomości, słysząc może wszystko, ale chcąc umrzeć, jak zwierzę, wtulone wgłąb swojej nory, on, stojąc przy otwartem oknie, trawiony niepewnością, przejęty bólem, który, jak mu się zdawało, szedł na niego od ludzi, z rzeczy, z całej nieobjętej okiem równiny. Ach, ten bęben! Jak huczenie jego wzmaga się wciąż; jak odbija się echem w jego wnętrzu ten bęben, zwiewający na teraźniejszy jego ból dawne wspomnienia koszar, bitew, sobaczego życia biednych wygnańców, nie mających ani żony, ani dziecka, nikogo, ktoby ich kochał!
Jak tylko sztandar ukazał się wdali, na płaskim gościńcu, przyćmiony zapadającym mrokiem, sfora chłopaków wiejskich biec zaczęła naprzeciw popisowym, zaś u wejścia do wsi utworzyła się grupa rodziców i krewnych. Wszyscy przybywający, z chorążym na czele, byli już pijani, darli się na całe gardło, wyśpiewując jakąś piosnkę wśród melancholijnej ciszy wieczornej, przystrojeni w trójkolorowe kokardy, większość z numerami, przypiętemi szpilką do kapeluszy. Zbliżając się do wsi, zawyli jeszcze głośniej i weszli krokiem zdobywców, dla fanfaronady.
Delfin niósł w dalszym ciągu sztandar. Teraz jednak trzymał go zawieszony na ramieniu, jak łachman, przeszkadzający tylko i niewiadomo na co potrzebny. Z miną zgnębioną, ze skamieniałą, ponurą twarzą, nie śpiewał i nie miał numeru przypiętego do kaszkietu. Jak tylko matka Bécu ujrzała go, pobiegła ku niemu, drżąca, niepomna, że może zostać stratowana przez maszerującą zgraję łobuzów.
— No i co?
Delfin, wściekły, odepchnął matkę, nie zwalniając kroku.
— Wynoście się do djabła!
Bécu zbliżył się niemniej wzruszony, niż żona. Usłyszawszy zaklęcie, rzucone przez syna, wiedział już, jak się rzeczy mają. Matka łkała boleśnie, a mąż z największym wysiłkiem powstrzymywał własne łzy, pomimo patrjotycznego swojego junactwa.
— Nic nie poradzisz! Wzięty!
Pozostawszy sami w tyle na opustoszałej drodze, powracali ociężałym krokiem, Bécu przypominał sobie twarde życie swoje żołnierskie, a żona jego zwracała teraz cały swój gniew ku Bogu, do którego chodziła modlić się dwa razy i który jej nie wysłuchał.
Nénesse miał przypiętą na swoim kapeluszu wspaniałą 214-kę, wymalowaną na czerwono i na niebiesko. Był to jeden z najwyższych numerów; chłopak pysznił się też swojem szczęściem, wywijając laską, intonując, jako pierwszy, dziki chór dla całej kompanji i wymachując jego takt. Fanny, na widok numeru, zamiast cieszyć się, krzyknęła z głębokim żalem:
— O, gdyby się wiedziało, nie byłoby się złożyło tysiąca franków na loterję pana Baillehache’a!...
Mimo to ona i Delhomme uściskali syna, jak gdyby uniknął on wielkiego niebezpieczeństwa.
— Puśćcie mnie, do pioruna!... To piły! — krzyknął wściekły.
Cała banda w grubjańskiem rozzuchwaleniu nie przerywała swojego marszu poprzez zrewolucjonizowaną wieś. Rodzice nie odważali się już zbliżać, pewni, że będą odesłani do wszystkich djabłów. Cały pluton wracał jednako rozwydrzony: i ci, którzy szli do wojska, i ci, co nie szli. Nie umieliby zresztą nic powiedzieć. Oczy omal nie wyłaziły im z głowy, pijani byli tyleż wrzaskami, ile ochlaniem się winem. Wesołek jakiś, udający nosem grę na trąbie, wyciągnął zły numer, gdy inni, bladzi, z podkrążonemi oczami, napewno złapali dobre. Rozwścieczony dobosz na ich czele omal nie zaprowadził ich wszystkich do Aigry, w której byliby się napewno potopili.
Przymaszerowawszy wreszcie do merostwa, oddał Delfin sztandar.
— Do licha ciężkiego!... Dosyć mam przebrzydłej tej szmaty! Nieszczęście mi przyniosła!
Porwał pod ramię Nénesse’a i uprowadził go, podczas gdy reszta zapełniła oberżę Lengaigne’a w otoczeniu krewnych i przyjaciół, którzy nareszcie mogli dowiedzieć się szczegółów. Macqueron ukazał się na progu swojego sklepu, zgnębiony, że rywal zagarnie cały dochód.
— Chodź — rzucił mu Delfin krótko. — Pokażę ci coś zabawnego!
Nénesse poszedł za nim. Będą mieli jeszcze czas wrócić na wypitkę. Przeklęty bęben nie rozdzierał im już uszu, dobrze im było iść tak we dwójkę po opustoszałym gościńcu, tonącym w coraz czarniejszym mroku. Wobec milczenia towarzysza, pogrążonego w niezbyt wesołych prawdopodobnie myślach, zaczął Nénesse mówić mu o ważnej dla siebie sprawie. Dnia onegdajszego, w Chartres, zaszedłszy dla własnej zabawy na ulicę Żydowską, dowiedział się, że Vaucogne, zięć państwa Karolostwa, chce sprzedać zakład. Interes nie mógł iść pod zarządem takiego durnia, którego zjadały własne jego pensjonarki. Ale dla człowieka nie leniwego, mającego głowę na karku, tęgie ramiona i znającego się na rzeczy, jaki pyszny objekt do wyzyskania, jaka śmietanka do zagarnięcia! Tem lepiej się właśnie składało, że on sam, u swojego restauratora, zajmował się działem zabaw, mając zwrócone baczne oko na moralność dziewcząt. Trzeba było widzieć, co się tam działo! Otóż cała rzecz polega na tem, żeby nastraszyć państwa Karolów, wykazując im jak na dłoni, że policja lada dzień zamknie Nr. 19, takie się tam wyprawiały brewerje, i tym sposobem złapać samemu dom za półdarmo. Co? Lepsze to, niż uprawianie ziemi? Stanie się odrazu panem!
Delfin, słuchający przez pół tylko, pochłonięty własnemi myślami, podskoczył, kiedy Nénesse dał mu tęgiego szturchańca w bok.
— Dobrze takiemu, co ma szczęście — mruknął. — Ty właśnie stworzony jesteś po to, żeby twoja matka mogła być z ciebie dumna.
I znów pogrążył się w poprzedniem milczeniu, podczas kiedy Nénesse, tonem znawcy, którego słuchają, tłumaczył mu, jakie wprowadzi ulepszenia pod Nr. 19, jeżeli rodzice dadzą mu potrzebny kapitał. Jest może trochę zamłody, czuje jednak prawdziwe do tego powołanie... W tej samej chwili spostrzegł Flądrę, przebiegającą mimo nich w mroku, spieszącą na schadzkę z jakimś gachem. Chcąc pokazać, jak umie radzić sobie z kobietami, wymierzył jej w locie porządnego klapsa, który Flądra przedewszystkiem oddała mu, a potem, poznawszy obu dawnych swoich towarzyszy, zawołała:
— A, to wy obaj!... Fiu, fiu! A to ci Nénesse wysztafirowany!
Roześmiała się na wspomnienie dawnych zabaw z nimi. Najmniej z nich wszystkich trojga zmieniła się ona sama, pozostała bowiem jak chłopak, pomimo skończonych dwudziestu lat, zawsze wiotka i smukła, jak wić topolowa, z piersią maleńką, jak u dziewczynki. Spotkanie to sprawiło jej przyjemność, ucałowała też jednego po drugim.
— Zostaliśmy zawsze w przyjaźni?... Prawda?...
Nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby tylko chcieli, dla samej radości spotkania, jak przepija się do siebie wzajem szklankę wina przy podobnej okazji.
— Słuchaj — zażartował Nénesse — odkupię może od państwa Karolostwa ich budę. Chciałabyś pracować tam?
Odrazu przestała się śmiać, zatamowało jej oddech, zalała się łzami.
— Świnia! O, świnia!... Jakie to ohydne!... Nie lubię cię już!
Delfin nie odzywał się i ruszył dalej w drogę z miną zdecydowaną.
— Chodź-że, chodź, pokażę ci coś zabawnego — rzekł do towarzysza.
Obaj przyspieszyli kroku i, za przewodem Delfina, zeszli z gościńca, aby krótszą drogą, przez winnice, dostać się do domu komunalnego, zamieszkałego przez polowego od czasu oddania plebanji proboszczowi. Delfin mieszkał tam wraz z ojcem. Wprowadził towarzysza do kuchni, gdzie zapalił świecę, kontent, że nie wrócili jeszcze rodzice.
— Wypijemy po szklaneczce — oświadczył, stawiając na stole dwie szklanki i litrową flachę wina.
Po wypiciu mlasnął językiem i dodał:
— Chciałem ci właśnie powiedzieć, że jeżeli im się zdaje, jako mnie trzymają swoim złym numerem, grubo się mylą... Kiedy z okazji śmierci stryja Michała musiałem przeżyć trzy dni w Orleanie, o mało nie zdechłem, tak mi się cniło bez naszej wsi. Wydaje ci się to głupie, prawda? ale cóż chcesz? Nie da rady, jestem jak to drzewo: więdnie, jak się je wyrywa z gruntu: I mieliby mnie uprowadzić, zabrać do samego czarta, do jakichś zatraconych dziur, których nie znam nawet z imienia?.. O, nie, nie, niedoczekanie ich!....
Nénesse, który słyszał go często, mówiącego w ten sposób, wzruszył ramionami.
— Tak się mówi, a potem idzie się jednak... Od tego są żandarmi.
Nie odpowiadając, odwrócił się Delfin i porwał lewą ręką stojącą tuż przy ścianie małą siekierkę, która służyła do łupania pieńków. Potem, najspokojniej, położył palec wskazujący prawej ręki na brzegu stołu i... wystarczył jeden krótki cios, trach! a palec podskoczył w górę.
— To właśnie miałem ci do pokazania!... Chcę, żebyś mógł powiedzieć innym, czy tchórz potrafiłby to zrobić.
— Ach, ty, kulfonie przeklęty! Do wszystkich djabłów! Żeby się tak okaleczyć!... Nie jesteś już mężczyzną!.... — krzyknął przerażony Nénesse.
— Kpię sobie z tego!... Niech teraz przyjdą żandarmi! Pewien już jestem, przynajmniej, że nie pójdę!
Podniósł z ziemi odcięty palec i wrzucił go na płonący na kominie ogień ze szczap. Potem, otrząsnąwszy ze krwi całą czerwoną od niej rękę, owiązał ją niezdarnie chustką i umocował sznurkiem, żeby zatrzymać dalszy upływ.
— Niech to nam nie przeszkodzi dokończyć butelki, zanim nie wrócimy do tamtych... Na twoje zdrowie!
— Na twoje!
U Lengaigne’a, w sali oberży, nie widzieli się ludzie wzajem po przez gęste kłęby dymu; jeden nie słyszał drugiego, tyle było wrzasku. Oprócz chłopaków, wracających z losowania, była chmara narodu. Hjacynt i przyjaciel jego, Armata, zajęci byli spijaniem starego Fouana; wszyscy trzej skupili się dokoła litra zwyczajnej gorzały; Bécu, spity jak bela, zgnębiony niepowodzeniem syna, spał na jednym ze stołów; Delhomme i Gwoźdź grali w pikietę; nie licząc Lequeu, który, z nosem utkwionym w książce, udawał, że czyta, pomimo hałasu. Bójka kobiet rozpaliła bardziej jeszcze umysły. Flora poszła do źródła po dzbanek świeżej wody i spotkała tam Celinę, która rzuciła się na nią z pazurami, wykrzykując, że szpicle dobrze jej widać płacą za wydawanie sąsiadów. Macqueron i Lengaigne, którzy przybiegli na krzyki żon, omal nie wzięli się sami za łby; pierwszy poprzysięgał drugiemu, że dopomoże do złapania go na moczeniu tytoniu, drugi śmiał się, rzucając tamtemu w twarz jego dymisję; inni wmieszali się także do kłótni dla samej przyjemności zaciskania kułaków i darcia się na cały głos, tak że przez chwilę można było pomyśleć, że pomordują się wszyscy wzajem. Rychło jednak ucichło wszystko, pozostało jednak niezaspokojone rozjątrzenie, potrzeba bójki.
Zrazu omal nie doszło do niej pomiędzy Wiktorem, synem gospodarza a poborowymi. On, który odbył już swoją służbę, popisywał się przed chłopakami przekrzykiwaniem ich, podniecał ich do idjotycznych zakładów, do opróżniania litra w powietrzu wprost do gardła, albo też do wypijania szklanicy nosem tak, ażeby ani jedna kropla nie przeszła przez usta. W pewnym momencie, kiedy zeszła rozmowa na Macqueronów i na bliski ślub ich córki, Berty, młody Couillot rzucił ze śmiechem: „A, Ta bez Tego!“, powtarzając dawne kpiny chłopaków wiejskich. — Trzeba będzie zapytać się jej męża nazajutrz, czy ma, czy nie ma? Drwiono na ten temat od tak dawna, że aż głupio było.
Zdziwił też wszystkich nagły wybuch gniewu Wiktora, który niegdyś najzacieklej powtarzał, że nie ma.
— Dość tego, do pioruna!... Właśnie, że ma!
Ogólny wrzask był odpowiedzią na to oświadczenie. Widział, zatem miał ją? On wszelako bronił się stanowczo. Można widzieć, nie dotykając. Umyślnie się tak urządził pewnego dnia, kiedy szczególnie dręczyła go myśl, żeby nareszcie wyjaśnić tę rzecz... Jak? To nikogo nie obchodzi.
— Ma, daję słowo!
Wówczas wybuchła straszliwa bójka, bowiem młody Couillot, zupełnie pijany, z uporem wywrzaskiwał, że nie ma, nie wiedząc zresztą, czy tak jest, byle tylko nie ustąpić. Wiktor ryczał, że i on też tak utrzymywał, jeżeli więc teraz mówi inaczej, to nie dlatego, żeby bronić Macqueronów, tych nędznych szubrawców! Nie, nie, ale prawda jest zawsze prawdą. I rzucił się na popisowego, tak, że trzeba było wyrwać mu go z rąk.
— Powiedz, że ma, do cholery, bo cię zakatrupię!
Wielu jednak z pośród obecnych nie wyzbyło się wątpliwości. Nikt nie mógł zrozumieć zacietrzewienia syna Lengaigne‘ów, zazwyczaj bowiem był nieubłagany dla kobiet i wyrzekał się publicznie swojej siostry, którą jej rozpustne życie, jak mówiono, doprowadziło do leczenia się w szpitalu. Ta zgniła Zuzanna! Dobrze robi, że nie przyjeżdża zarażać ich swojem cielskiem!
Flora przyniosła nowy zapas wina, mimo jednak przepijania dalszych kolejek, obelgi i bijatyka wisiały wciąż w powietrzu. Nikt nie zdecydował się pójść na wieczerzę. Jak się pije, nie jest się głodnym. Poborowi zaintonowali hymn patrjotyczny, wybijając takt do niego tak potężnem waleniem pięściami w stół, że wszystkie trzy lampy naftowe drgały, wyrzucając przez szkła cylindrów kłęby gryzącej sadzy. Duszono się. Delhomme i Gwoźdź zdecydowali się otworzyć okno poza ich stołem. W tej chwili właśnie wszedł Kozioł, wsunąwszy się chyłkiem w ciemny kąt. Nie miał zwykłej swej wyzywającej miny i wodził tylko dokoła małemi, mętnemi swojemi oczkami, spoglądając na wszystkich zkolei. Przychodził, żeby zasięgnąć języka, czując konieczną potrzebę dowiedzenia się i nie mogąc wytrzymać już u siebie w domu. Obecność Hjacynta i Armaty zdawała się onieśmielać go do tego stopnia, że nie szukał nawet zwady z nimi za spojenie starego Fouana. Przez dłuższą chwilę sondował też Delhomme’a, najbardziej wszakże niepokoił go Bécu, śpiący twardo pomimo straszliwego hałasu. Czy śpi naprawdę, czy udaje tylko? Trącił go łokciem i uspokoił się nieco, zauważywszy, że ślina z ust cieknie mu wzdłuż rękawa. Całą uwagę swoją skoncentrował więc na nauczycielu szkolnym, którego wyraz twarzy uderzył go niezwykle. Co mu się mogło stać, że wygląda zupełnie inaczej, niż zawsze?
Lequeu w istocie, mimo że udawał zatopionego w swojej lekturze, wstrząsał się co chwilę gwałtownym nerwowym dreszczem. Poborowi śpiewami swojemi, bezmyślną swoją wesołością wytrącili go zupełnie z równowagi.
— Bydło przeklęte! — mruknął, powstrzymując się jeszcze.
Od kilku miesięcy sytuacja jego w gminie pogorszyła się. Był zawsze szorstki i grubjański w stosunku do dzieci, które odsyłał szturchańcami na rodzicielski śmietnik. Jego wybuchy potęgowały się wszakże, a nadto zaszła paskudna historja z małą jakąś dziewczynką, którą tak trzasnął linją w głowę, że rozpłatał jej ucho. Rodzice napisali skargę na niego, żądając, aby go odwołano. Nadto, zamążpójście Berty rozwiewało dawne nadzieje, właściwie dawne rachuby, uważane przez niego za bliskie zrealizowania. O, ci chłopi, ta przeklęta rasa, odmawiają mu swoich córek, a teraz chcą pozbawić go chleba z powodu ucha jakiejś smarkuli.
Nagle, jak gdyby znajdował się w klasie, walnął pięścią w otwartą książkę, wołając do popisowych:
— Trochę ciszy, psiakrew!... Cóż, u licha, wydaje się to wam takie zabawne, że idziecie dać sobie rozbijać łby przez Prusaków?
Zwrócono się ze zdziwieniem w jego stronę. Tak, napewno nie jest to zabawne. Wszyscy się na to godzili. Delhomme powtórzył swoją myśl, że każdy powinien bronić swojego pola. Gdyby Prusacy przyjść mieli do Beaucji, przekonaliby się, że mieszkańcy jej nie są tchórzami. Ale iść bić się o cudze pola!... Nie, nie, to wcale nie zabawne!
W chwili tej wszedł Delfin, w towarzystwie Nénesse’a, bardzo czerwony, z oczami rozpalonemi gorączką. Usłyszał ostatnie słowa, przysiadł się do stołu towarzyszy i zawołał:
— Tak, tak, niech tylko przyjdą Prusacy, wytłuczemy ich na miazgę!
Zauważono chustkę, owiązaną sznurkiem dokoła ręki i zapytano, co mu się stało? Nic, zaciął się. Zdrową ręką huknął gwałtownie w stół, żądając przyniesienia litra wina.
Armata i Hjacynt patrzyli na młodych chłopaków bez gniewu, w pełnem wyższości politowaniem jeno. I oni także uważali, że trzeba na to być bardzo młodym i porządnie głupim. Armata rozczulił się nawet, pamiętny swojej misji organizowania przyszłego raju na ziemi. Opierając podbródek na obu rękach, zaczął bardzo głośno robić swoje uwagi.
— Wojna!... O, do cholery! czas już, żebyśmy byli panami!... Znacie mój plan? Skończyło się ze służbą wojskową, z podatkami! Każdy musi mieć dość, aby zadowolnić swoje potrzeby za cenę możliwie najmniejszej pracy... Zobaczycie, że przyjdzie to; zbliża się dzień, w którym zatrzymacie wasze pieniądze i wasze dzieci, jeżeli pójdziecie z nami!
Hjacynt wyraził swoją zgodę, kiedy Lequeu, nie panując już nad sobą, wybuchnął:
— Tak, tak, przeklęty błaźnie! Znamy ten wasz raj na ziemi, ten wasz sposób zmuszania ludzi, żeby byli szczęśliwi wbrew ich woli! Dobra blaga! Czy to możliwe u nas? Czy nie zanadto przegnili jesteśmy na to? Trzebaby chyba było, żeby jakie dzikusy przyszły naprzód zrobić z nami porządek! Kozacy, czy Chińczycy!
Tym razem zdziwienie było tak wielkie, że zapadła odrazu wielka cisza. — Co?! zdecydował się przemówić ten skryty fałszywiec, ten zgniłek, nie wyjawiający nigdy przed nikim swoich poglądów w obawie przed władzą, ilekroć szło o to, żeby pokazać, że się jest mężczyzną! Wszyscy słuchali go, zaniepokojeni; Kozioł zwłaszcza, oczekujący, co powie, jak gdyby mogło to mieć istotny związek ze sprawą. Dym fajczany rozproszył się przez otwarte okno, przez które wlewała się miękka wilgotność nocy. Zdala czuło się wielką, czarną ciszę uśpionej wsi. A w izbie oberży nauczyciel szkolny, w którym wezbrała gorycz, powściągana przez dziesięć lat pod grozą ściągnięcia na siebie niezadowolenia przełożonych, drwił już teraz z nich, rozwścieczony klęską, zagrażającą całej jego egzystencji i znajdował ulgę w wyrzuceniu z siebie raz wreszcie dławiącej go nienawiści.
— Cóż to, zdaje się wam, jakoby ludzie tutejsi głupsi byli od swoich cieląt, że opowiadacie im bajdy niestworzone o gołąbkach, co same wpadną im w gąbki?!... Ale przecież, zanim zdążycie zaprowadzić wasz ustrój, djabli wezmą ziemię, djabli wezmą wszystko!
Wobec brutalności tego ataku Armata, który nigdy dotychczas nie natrafił na tak silną opozycję, zawahał się wyraźnie. Chciał znów wyjechać ze swojem opowiadaniem o panach z Paryża, o całej organizacji państwowej, o wielkiej uprawie roli zgodnie z wskazaniami nauki... Ale tamten nie dał mu przyjść do słowa.
— Wiem, wiem, same głupstwa!... Jak nareszcie zechcecie spróbować tej waszej uprawy naukowej, zginą już oddawna z oblicza ziemi wielkie równiny francuskie, zatopione pod stosami pszenicy amerykańskiej... Ta właśnie książeczka, którą teraz czytam, daje ciekawe o tem wiadomości. O, do wszystkich djabłów! chłopstwo nasze może iść spać; skończyło się z niem na amen!
I tonem mentorskim, jak gdyby objaśniał lekcję swoim uczniom, mówić zaczął o zbożu, przysyłanem ztamtąd. Olbrzymie równiny, rozciągłe jak królestwa, w których zagubiłaby się cała Beaucja, niby zeschła grudka ziemi! grunty tak żyzne, że, zamiast użyźniania ich, trzeba je wyczerpywać zbiorem uprzednim, co nie przeszkadza im dawać dwu żniw rocznie; folwarki rozciągłości trzydziestu tysięcy hektarów, podzielone na odcinki, a te znów na ucząstki; każdy odcinek pod specjalnym nadzorcą, każdy ucząstek pod jego pomocnikiem; wszędzie baraki dla ludzi, bydła, narzędzi, kuchen; bataljony rolnicze, zwoływane na wiosnę, zorganizowane po wsiach na stopie wojskowej, obozujące na świeżem powietrzu, lokowane, żywione, opierane, leczone, i wreszcie zwalniane na jesieni; brózdy długości kilometrowej do zaorywania i obsiewania; całe morza kłosów do zżynania; wcale nie widać ich krańców; ludzie nadzorują tylko maszyny, które wykonywują całą pracę; podwójne pługi uzbrojone w tnące kręgi; siewniki i przyrządy do mechanicznego pielenia; żniwiarki-wiązarki; lokomobile-młockarnie z urządzeniami do wyciągania i składania słomy w worki; chłopi, którzy stali się mechanikami; plutony robotników, towarzyszących konno każdej maszynie, w każdej chwili gotowych zsiąść, aby docisnąć obluźniony pas, zamienić nity, przekuć którą z części; ziemia wreszcie stała się bankiem, eksploatowanym przez finansistów, ujęta pod ich władzę, ostrzyżona pod strychulec, dająca, dzięki materjalnej i bezosobowej potędze nauki, dziesięć razy tyle, ile z wysiłkiem udzielała traktującym ją tak miłosiernie rękom ludzkim.
— A wy chcecie walczyć, rozporządzając temi groszowemi waszemi narzędziami? — dodał — wy, którzy nic nie umiecie, do niczego nie dążycie, zasklepieni w waszej rutynie!... O tak! już teraz sięga wam po kolana zboże stamtąd! I wciąż będzie ono rosło, okręty będą go przywoziły coraz więcej. Poczekajcie jeszcze trochę, a będziecie go mieli aż po brzuchy, potem po ramiona, sięgnie wam do ust, aż wreszcie zaleje was powyżej głowy! Strumień, potok, zalew, w którym djabli wezmą was wszystkich!
Chłopi wytrzeszczali oczy, ogarnięci paniką na myśl o tym zalewie zbożem zagranicznem. Już teraz czuli jego ciężar; czy istotnie mają być niem zalani i unicestwieni, jak przepowiada ten gałgan? Wizja ta uzmysłowiła się dla nich. Rognes, ich pola, Beaucja cała pochłonięta bez reszty!
— Nie, nie, nigdy! — zawołał Delhomme zdławionym głosem. — Rząd nas ochroni.
— Ładny szpak, ten wasz rząd! — odparł Lequeu pogardliwym tonem. — Niech się w takim razie sam ochroni!... Najśmieszniejsze w dodatku, że wybraliście pana Rochefontaine’a. Właściciel Borderie wiedział przynajmniej, czego chce, głosując za panem de Chédevillem... A zresztą, ten czy inny, taki sam plaster na drewnianą nogę. Psu na budę się to zdało. Żadna Izba nie będzie miała odwagi głosowania za wprowadzeniem dostatecznie wysokiego cła ochronnego; nic nie może was już zbawić, przepadliście z kretesem. Dobranoc!
Powstała straszna wrzawa. Wszyscy zaczęli gardłować naraz. Czy niema możliwości niedopuszczenia do sprowadzania tego zagranicznego zboża? Możnaby zatopić okręty w portach, wyjść z fuzjami naprzeciw tym, co je przywożą. Głosy ich stawały się drżące, omal nie wyciągali rąk, płacząc, błagając, aby uratowano ich przed tą obfitością taniego chleba, zagrażającą krajowi. Ale nauczyciel szkolny ze śmiechem szyderczym odpowiadał im na to, że to coś zupełnie nowego: dawniej jedynem niebezpieczeństwem, przed którem drżano, był głód; bano się zawsze, że ziemia nie obrodzi i nie da dość chleba, źle więc już jest z ludźmi, skoro muszą się bać, że go będzie zbyt wiele! Upajał się własnemi słowami, górował nad wściekłą opozycją.
— Jesteście rasą przepadłą; zjadła was niedorzeczna wasza miłość dla ziemi! Tak! Miłość dla tego szmata ziemi, której jesteście niewolnikami, która zaćmiła wam mózgi, dla której gotowiście mordować! Od wieków już poślubieni jesteście ziemi, a ona was zdradza!... A tymczasem, przyjrzyjcie się Ameryce: rolnik jest tam jej panem! Nie łączą go z nią żadne więzy, żadne tradycje rodzinne, ani wspomnienia. Jak tylko widzi, że jego pole wyczerpuje się, idzie dalej. Wystarczy, aby się dowiedział, że o jakie trzysta mil dalej odkryto żyźniejsze równiny, a zwija swój namiot i przenosi go tam. Słowem on rządzi ziemią, a nie ziemia nim; musi mu być posłuszna, bowiem panuje on nad nią dzięki maszynie. Jest wolny, bogaci się, wy zaś jesteście niewolnikami i zdychacie z nędzy!
Kozioł zbladł. Lequeu spojrzał na niego, mówiąc o dopuszczaniu się morderstw. Ale Kozioł starał się zachować dobrą minę.
— Jest się, jakim się jest. Na co się zdało sprzeczać, skoro pan sam mówi, że to nic, a nic nie zmieni rzeczy?
Delhomme przyznał mu rację, wszyscy zaczęli się znów śmiać: Lengaigne, Gwoźdź, Fouan, nawet Delfin i popisowi, których cała ta scena bawiła, w nadziei, że skończy się bijatyką. Armata i Hjacynt, źli, że ten gryzipiórek, jak go nazywali, potrafił ich przekrzyczeć, udawali także, że się śmieją. Przyznali słuszność chłopom.
— Niema sensu kłócić się i złościć — oświadczył Armata, wzruszając ramionami. — Trzeba się organizować.
Lequeu wybuchnął w sposób straszliwy.
— Otóż! Mówię wam to wreszcie!... Jestem za obaleniem wszystkiego!... wszystkiego!...
Blady był jak ściana, rzucając im te słowa tonem takiej groźby, jak gdyby chciał ich pozabijać.
— Tchórze przeklęci!... Tak, chłopi! wszyscy chłopi!... I pomyśleć, że jesteście liczniejsi, silniejsi od robotników miejskich! Do jasnej cholery, jeżeli mi czego żal, to tego, że miałem ojca i matkę chłopów! Może dlatego mierzicie mnie jeszcze bardziej!... Bo niema co mówić, będziecie panami! Tylko że nie umiecie iść ławą, nie umiecie się zgodzić, stoicie każdy oddzielnie, jeden podejrzewa drugiego, nie ufa drugiemu, jesteście ciemni, nieuki; całe wasze szelmostwo zużywacie na pożeranie się wzajemne!... Wiecie, co kryje się pod waszemi stojącemi wodami? Jesteście jak te niewysychające kałuże. Wydają się głębokie, a kota nie utopiłby w nich... Mieć utajoną w sobie głuchą siłę, siłę, od której zależy przyszłość i pozostawać nieporuszonym jak pień!... A co najgorsze, przestaliście wierzyć w księży! Jeżeli więc już nie strach przed Panem Bogiem, cóż w takim razie stoi wam na przeszkodzie? Dopóki trzymała was obawa piekła, zrozumiała rzecz, że leżeliście plackiem; ale teraz możecie iść śmiało naprzód! Rabować wszystko, palić!... A tymczasem, co byłoby najłatwiejsze, ogłoście bezrobocie! Macie wszyscy pieniądze, możecie zawziąść się i wytrwać, jak długo będzie trzeba. Obrabiajcie tyle tylko ziemi, ile jej dla was samych starczy, nie zawoźcie nic na targi! ani jednego worka zboża, ani korca kartofli! Ładnie wyglądałby Paryż! Ludzie zdychaliby w nim jak muchy! Padaliby, psiakrew, pokotem!
Zdało się, jak gdyby przez otwarte okno wpadł prąd mroźnego powiewu, przylatującego zdaleka, z głębi czarnych ciemności. Lampy naftowe buchały słupami sadzy. Nikt nie przerywał rozwścieczonemu, pomimo ostrych zarzutów, jakich nie szczędził nikomu.
Skończył wreszcie, rycząc, waląc książką swoją w stół tak gwałtownie, aż brzęczały szklanki na nim.
— Mówię wam to, ale jestem spokojny... Pomimo że jesteście tchórzami, wy, i nikt inny, zrobicie porządek ze wszystkiem, jak wybije godzina. Bywało już często tak, będzie tak samo w przyszłości. Czekajcie, dopóki nędza i głód nie rzucą was na miasta, jak stada głodnych wilków... A to sprowadzane zboże będzie może pobudką do tego. Jak go będzie zadużo, nie będzie go dość, nastąpi znów głód. Wszystkie bunty, wszystkie mordy były zawsze tylko o zboże... Tak, tak, trzeba popalić i powyrzynać miasta, wyludnić wsie, zapuścić pola, pozwolić, aby porosły cierniami i chwastem; trzeba krwi, potoków krwi, aby ziemia mogła znów dawać chleb ludziom, którzy przyjdą po nas na świat!
Lequeu otworzył gwałtownym gestem drzwi i znikł. Za nim, w osłupieniu, buchnął krzyk. — A łotr, trzeba go zakatrupić! Człowiek taki cichy dotychczas! Napewno zwarjował. Niema gadania!... Delhomme, tracąc zwykłą swoją równowagę, oświadczył, że napisze do prefekta; inni podtrzymywali go w tem. Najbardziej wszakże oburzali się: Hjacynt i Armata; pierwszy w imię swojego 89-go roku, swoich haseł wolności, równości i braterstwa, drugi — władczej swojej organizacji naukowo-socjalnej. Bladzi byli, zrozpaczeni, że nie potrafili znaleźć słowa odpowiedzi, oburzali się bardziej jeszcze niż chłopi, gardłując, że należałoby zgilotynować takiego huncfota. Kozioł, wobec całego tego morza krwi, której domagał się ten szaleniec, wobec tych strumieni posoki, które zlewał dzikim gestem na ziemię, podniósł się, wstrząsany dreszczem, że aż latała mu głowa, którą trząsł nieświadomie, jak gdyby potakiwał. Potem prześlizgnął się wzdłuż ściany, spoglądając zukosa, czy nikt go nie śledzi, i znikł także z kolei.
Popisowi nawiązali natychmiast przerwane ucztowanie. Wrzeszczeli, żądali, aby Flora ugotowała im parówki, kiedy nagle, Nénesse przerwał im, wskazując na Delfina, który upadł zemdlony, uderzając nosem o krawędź stołu. Biedaczysko biały był jak papier. Chustka, która zsunęła mu się ze zranionej ręki, barwiła się wielkiemi krwawemi plamami. Na ten widok zatrąbiono do ucha śpiącemu wciąż jeszcze Bécu, który zbudził się wreszcie i spojrzał na okaleczoną pięść syna. Zrozumiał widocznie, bo schwycił w rękę litr, żeby skończyć z nim, jak wrzasnął. Potem, kiedy wyprowadził chłopaka, chwiejąc się sam na nogach, słychać było z dworu jeszcze, jak, w pośród wymysłów i przekleństw, wybuchnął wielkim płaczem.
Tego samego wieczora, pan Hourdequin, dowiedziawszy się od swojej czeladzi o wypadku Franusi, udał się, przez przyjaźń do Jana, do Rognes, aby dowiedzieć się, co słychać. Poszedł pieszo, paląc swoją fajeczkę w pośród mroków nocy, rozmyślając wśród wielkiej ciszy o wszystkich swoich zmartwieniach i umyślnie obchodząc dalszą drogą po zboczu, aby uspokoić się trochę przed spotkaniem z dawnym swoim parobkiem. Na dole jednak, usłyszawszy głos nauczyciela szkolnego, rozlegający się przez otwarte okno daleko w ciemnościach pól, zatrzymał się nieporuszony w cieniu drzew. Kiedy wreszcie zdecydował się iść dalej w drogę, głos ten szedł za nim; i teraz jeszcze, przed domem Jana, słyszał to wywrzaskiwanie nieco przyciszone i jak gdyby wyostrzone odległością, wciąż jednakowo wyraźne, tnące niby ostrzem noża.
Na progu stał Jan oparty o mur. Nie był już w stanie pozostawać dłużej przy łóżku Franusi, dusił się, cierpiał zbyt okrutnie.
— I cóż, mój biedny chłopcze — zapytał Hourdequin — jak tam chora?
Nieszczęśliwy odpowiedział gestem pełnym zgnębienia i jękiem rozpacznym:
— Ach, proszę pana!... Umiera!
Ani jeden ani drugi nie dodali już słowa; zapadło grobowe milczenie, naruszane jeno wibrującem wciąż w powietrzu, nieznużonem wykrzykiwaniem nauczyciela szkolnego.
Po upływie kilku minut Hourdequin, wsłuchujący się pomimo woli, rzucił gniewnie:
— Słyszysz jak się wydziera ten Lequeu?... Śmiesznie brzmi to, co mówi, jak się ma samemu smutek w sercu.
Bliskość młodej, umierającej kobiety i daleki odgłos przeraźliwych proroctw zbudziły w nim na nowo pamięć wszystkich strapień własnych i smutków. Ziemia, którą umiłował takiem uczuciem rzewnem, nieomal uduchowionem, dopełniła miary jego niepowodzeń przy ostatnich zbiorach. Utopił w niej cały swój majątek. Niebawem nadejdzie dzień, kiedy folwark Borderie nie wystarczy mu na utrzymanie nawet. Nie pomogło nic: ani jego energja, ani wysoka kultura uprawy, ani sztuczne nawozy, ani maszyny... Klęskę swoją objaśniał brakiem kapitałów. Miał jeszcze wątpliwości, bowiem ruina była powszechna: Robiquetowie ustąpić musieli z Chamady, której tenuty dzierżawnej nie byli w stanie opłacać, Coquartowie zmuszeni będą wkrótce do sprzedania swojego folwarku Saint-Juste. I tak wszyscy pokolei. Żadnej przytem możności wydostania się z tej niewoli! Nigdy jeszcze nie czuł się do tego stopnia niewolnikiem swojej ziemi, która pochłaniała codzień nowe wkłady pieniężne. Kapitały te i cała włożona w nią suma pracy przygważdżały go do niej coraz bardziej, niewolniczy łańcuch jego zacieśniał się coraz mocniej. Wielkiemi krokami zbliżała się katastrofa, która przypieczętuje ostatecznie odwieczny antagonizm pomiędzy małą i wielką posiadłością, grzebiąc je równocześnie obie. Był to początek przepowiadanych czasów, spadek ceny zboża poniżej szesnastu franków, zatem sprzedawanego ze stratą; bankructwo ziemi, spowodowane przyczynami socjalnemi, silniejszemi stanowczo, aniżeli wola ludzka.
I, nagle, Hourdequin, którego serce krwawiło się na myśl o własnej klęsce, przyznał nauczycielowi rację.
— Do djabła, słusznie mówi!... Niech ginie wszystko, powyzdychajmy wszyscy, niech ciernie i osty zagłuszą pola, skoro stan rolniczy przepadł, a ziemia wyczerpała się!
I, mając na myśli Jakóbkę, dodał:
— Ja, na szczęście, mam innego móla, który zagryzie mnie, zanim to wszystko nastąpi.
Z wnętrza domu rozległy się szepty i kroki Starszej i Frimatowej. Na cichy odgłos ten Jan drgnął. Wszedł do izby zapóźno. Franusia nie żyła, może już oddawna. Nie otworzyła już więcej oczu, nie poruszyła zaciśniętemi wargami. Starsza zauważyła, że już po niej, dotknąwszy jej ciała. Bardzo blada, z twarzą wyostrzoną i zaciętą, zdawała się spać. Stojąc w nogach łóżka, patrzył na nią Jan, oszołomiony tłukącemi mu się po głowie mętnemi myślami, bólem własnym, zdumieniem, że nie chciała zrobić testamentu, uczuciem, że coś się załamało i skończyło w jego życiu.
Hourdequin, pożegnawszy w milczeniu obecnych, odszedł, bardziej jeszcze zgnębiony. Wyszedłszy na drogę, dostrzegł odrywającą się pospiesznie od okna i znikającą w mroku postać. Przyszło mu na myśl, że to może jakiś pies bezdomny.
Był to Kozioł, który zakradł się pod okno, aby czatować na śmierć Franusi i teraz biegł zawiadomić o tem Lizę.

V.

Nazajutrz z rana kończono właśnie składanie ciała Franusi do trumny, stojącej w pośrodku izby na dwóch krzesłach, kiedy Jan drgnął nagle ze zdziwienia i oburzenia na widok wchodzących, jedno za drugiem, Lizy i Kozła. Pierwszym jego odruchem było wypędzenie ich, tych krewnych bez serca, którzy nie przyszli pożegnać konającej i którzy zjawili się teraz, jak tylko przykryto ją wiekiem trumny, jak gdyby wyzwoleni z obawy znalezienia się oko w oko z nią. Ale obecni przy tem członkowie rodziny: Fanny i Starsza, powstrzymali go: nieszczęście przynosi kłótnia przy trupie; a zresztą, nie ma się prawa zabronić Lizie odkupienia jej winy, skoro zdecydowała się czuwać przy ciele zmarłej siostry.
I Kozłowie, którzy liczyli właśnie na, szacunek, jaki się jest winnym zmarłemu, zainstalowali się na dobre. Nie powiedzieli wprost, że obejmują ponownie dom w posiadanie, robili to wszakże w sposób tak naturalny, jak gdyby rozumiało się to samo przez się, teraz, kiedy niema już Franusi. To, co z niej pozostawało jeszcze, gotowe do odejścia w wieczność, nie stało już na przeszkodzie, niby sprzęt martwy. Liza, posiedziawszy czas jakiś, pozwoliła sobie pootwierać szafy, aby się przekonać, czy nic nie zostało wyniesione przez czas jej nieobecności. Kozioł obchodził już stajnię i oborę, jako gospodarz mający do tego prawo, dający pilne na wszystko baczenie. Wieczorem i on i Liza roztasowali się na dobre, i teraz przeszkadzała im tylko jeszcze ustawiona na środku izby trumna. Ale to jedna już tylko noc: nazajutrz, z samego rana, nic nie będzie tamowało im swobodnego przejścia.
Jan krążył pośród rodziny, osłupiały, nie wiedząc, co począć z samym sobą... Z początku miał jeszcze wrażenie, że dom, sprzęty i ciało Franusi należą do niego. W miarę wszelako, jak mijały godziny, wszystko to odrywało się coraz bardziej od jego osoby, zdawając się przechodzić do tamtych. Z nastaniem nocy nikt już nie zwracał się do niego; pętał się jeszcze tylko tutaj jako tolerowany intruz. Nigdy dotychczas nie doznawał w tym stopniu bolesnego uczucia, że jest obcy, że nie ma nikogo ze swoich pomiędzy wszystkimi tymi ludźmi, związanymi wzajem z sobą, zgodnie zrzeszonymi, o ile szło o wyrugowanie go. Przestawała do niego należeć nawet biedna zmarła jego żona, tak że Fanny na jego oświadczenie, że będzie czuwał przy zwłokach, próbowała go wyekspedjować pod pozorem, że jest ich i tak zadużo. Uparł się jednak, chciał nawet wziąć pieniądze z komody, sto dwadzieścia siedem franków, aby mieć pewność, że się nie ulotnią. Liza, otworzywszy szufladę wkrótce po przyjściu, musiała je dostrzec, tak samo jak arkusz stemplowego papieru, żywo bowiem zaczęła szeptać coś ze Starszą, i od tej chwili poczuła się zupełną panią w tym domu, upewniona, że nie istnieje żaden testament. Do pieniędzy nie będzie miała jednak prawa. W obawie o jutro mówił sobie Jan, że to przynajmniej mu się dostanie. Noc całą spędził na krześle.
Nazajutrz odbył się pogrzeb bardzo wcześnie, o dziewiątej z rana, i ksiądz Madeline, który wyjechać miał tego samego jeszcze wieczora, mógł odprawić mszę i odprowadzić ciało do grobu. Zemdlał jednak na cmentarzu, tak, że musiano go odwieźć. Na pogrzeb przybyli oboje państwo Karolostwo, Delhomme i Nénesse. Pogrzeb był przyzwoity, ale nie nad miarę wystawny. Jan płakał, Kozioł ocierał łzy. W ostatniej chwili oświadczyła Liza, że nogi się pod nią uginają, że nie starczy jej siły na odprowadzenie zwłok biednej siostry. Pozostała więc sama w domu, a za trumną poszły tylko: Fanny, Starsza, matka Frimat, stara Bécu i kilka sąsiadek. Po powrocie z cmentarza zatrzymali się wszyscy umyślnie na placu Kościelnym, chcąc asystować przy przewidzianej z góry i ciekawie wyczekiwanej od wczoraj już scenie.
Do tej chwili obaj mężczyźni, Kozioł i Jan, unikali patrzenia na siebie wzajem z obawy, aby nie wybuchła pomiędzy niemi bójka wobec zaledwie ostygłego trupa Franusi. Teraz obaj skierowali się ku domowi stanowczym krokiem, rzucając na siebie wzajem złe spojrzenia zukosa. Jan odrazu zrozumiał, dlaczego Liza nie poszła za konduktem. Chciała pozostać sama, aby wprowadzić się, zgrubsza tymczasem. Wystarczyła jej godzina na przerzucenie większych tłomoków wprost przez mur posesji Frimatowej i przewiezienie na taczkach tego, co mogłoby ulec potłuczeniu. Obdzieliwszy wreszcie jednym policzkiem Julisia i Lorkę, wciągnęła ich na powórze, gdzie już zdążyli się pobić, podczas kiedy ojciec Fouan, wepchnięty również przez nią, dyszał na ławce. Dom był odzyskany.
— Dokąd idziesz? — zapytał nagle Kozioł, zatrzymując Jana na progu domu.
— Wracam do domu?!...
— A gdzież to ten twój dom?!... Tutaj jest nasz dom.
W tej samej chwili przybiegła Liza i, ująwszy się pod boki, wrzeszczała, bardziej jeszcze zacietrzewiona i miotająca gorsze jeszcze obelgi niż jej mąż.
— Co? co takiego? czego on tu chce, ten zgniłek?... Oddawna już zatruwał moją biedną siostrę, najlepszy dowód, że nie byłaby umarła z tego wypadku i że wyraźny dała dowód swojej woli, bo nie pozostawiła mu nic z całego swojego mienia. Zdziel go, jak się patrzy, Koźle! Niech nie waży się wchodzić do domu, wniósłby nam tylko chorobę!
Jan, wzburzony brutalną tą napaścią, probował jeszcze perswazji.
— Wiem, że dom i grunt przechodzą do was. Ale do mnie należy połowa sprzętów i inwentarza...
— Połowa?!.. Masz czelność! — wrzasnęła Liza, przerywając mu. — Ty, śmierdzielu, ośmieliłbyś się wziąć połowę czegokolwiek, ty, co nie przyniosłeś tu z sobą grzebienia nawet i wszedłeś w jednej koszuli na grzbiecie. Ładny sobie obrałeś zawód: być na utrzymaniu kobiet!
Kozioł podtrzymywał ją i, odpychając Jana szorstkim gestem, krzyczał:
— Ma rację! Wynoś się!... Przyszedłeś tutaj w spodniach i kamizeli, nikt ci ich nie odbiera.
Cała familja, kobiety zwłaszcza, Fanny i Starsza, które trzymały się o jakie trzydzieści metrów dalej, zdawały się przyznawać Kozłom słuszność samem milczeniem swojem. Wówczas Jan, tracąc panowanie nad sobą pod wpływem ostatniej obelgi, zraniony w samo serce potwornie obrachowanem oskarżeniem, wpadł z kolei we wściekły gniew, starając się przekrzyczeć tamtych.
— Aha! to tak! Chcecie awantury?... To będziecie ją mieli. Wejdę przedewszystkiem! Jestem u siebie, dopóki nie nastąpi podział. A potem pójdę do pana Bailllehache’a, który nałoży pieczęcie i zamianuje mnie na razie opiekunem... Jestem u siebie, a wy wynoście się stąd!
Zbliżył się taki groźny, że Liza odstąpiła od drzwi. Ale Kozioł rzucił się na niego, zawiązała się straszna walka i obaj mężczyźni, skłębieni w zapasach, wpadli na sam środek kuchni. Bój toczył się w dalszym ciągu wewnątrz domu, i teraz szło tylko o to, kto kogo wyrzuci za drzwi.
— Pokażcie mi papier, który daje wam prawo gospodarzyć tutaj!
— Papier?! Potrzebny jest tylko do podcierania się! Wystarcza, że mamy prawo.
— Macie prawo?! To przyjdźcie z komornikiem, z żandarmami, jak myśmy zrobili.
— Mam ich gdzieś tych twoich żandarmów i komornika! Tylko niedołęgom potrzebni oni. Kto ma za sobą uczciwość, sam załatwia swoje porachunki.
Jan zabarykadował się za stołem, chcąc za wszelką cenę być górą, postanawiając nie opuszczać tego domu, w którym tylko co żona jego wyzionęła ducha, tego miejsca, gdzie, jak mu się zdawało, tkwiło szczęście całego jego życia. Kozioł, niemniej rozwścieczony zawzięciem się niewypuszczenia z rąk odzyskanego mienia, zdawał sobie sprawę, że w tym momencie musi rozstrzygnąć się wszystko. Skoczył, jak rozjuszony zwierz, po przez stół i rzucił się na Jana. Ten jednak chwycił krzesło i, machnąwszy niem Kozła po nogach, przewrócił go na ziemię, a sam skoczył do sąsiedniej izby, aby się w niej zabarykadowąć, kiedy, nagle, Liza przypomniała sobie o pieniądzach, o owych stu dwudziestu siedmiu frankach, dostrzeżonych w szufladzie komody. Pewna, że Jan wbiegł do sąsiedniej izby, żeby je zabrać, ryknęła rozpaczliwie:
— Pieniądze! Ten łajdak ukradł pieniądze tej nocy!
Z tą chwilą Jan był stracony, musiał bowiem bronić kieszeni swojej w dodatku. Krzyczał, że pieniądze są jego własnością, że gotów jest się z nimi porachować, i że napewno pokaże się, jako oni winni są jeszcze jemu. Ale mąż i żona nie słuchali go, kobieta rzuciła się na pomoc swojemu chłopu i waliła okrutniej jeszcze niż on. Szalonem natarciem udało im się wytaszczyć Jana z powrotem do kuchni, po której tarzali się teraz wszystko troje, spleceni w jedną masę bezkształtną, obijającą się o kanty sprzętów. Kopaniem nogami uwolnił się Jan od Lizy, wróciła wnet jednak, wpijając mu paznokcie w mięśnie karku, a Kozioł, waląc w niego z całych sił głową, niby taranem, wyrzucił go za drzwi, gdzie Jan rozciągnął się jak długi.
Oboje Kozłowie zatarasowali teraz ciałami swojemi wejście do mieszkania, wrzeszcząc na cały głos:
— Złodziej! Ukradł nasze pieniądze!.. Złodziej! złodziej! złodziej!
Jan, zwlókłszy się z ziemi, z bólu i złości ledwie zdołał wybełkotać:
— Dobrze, pójdę do sędziego, do Chateaudun; pomoże mi on wrócić do mojego domu! Wytoczę wam jeszcze proces o wynagrodzenie mi za szkody i straty... Zobaczymy się jeszcze!...
Pogroziwszy im pięścią, znikł w kierunku równiny. Cała rodzina, na widok bójki przezornie czmychnęła w obawie możliwych procesów sądowych.
Kozłowie po odejściu Jana wydali dziki okrzyk tryumfu. Nareszcie wygnali go na ulicę, obcego tego przybłędę! Wrócili więc jednak do swojego domu! Mówili zawsze, że wrócą! Dom! Dom! Na myśl, że są w nim napowrót, w starym domu praojcowym, zbudowanym ongi przez dalekiego przodka, ogarnął ich istny szał radości, biegali po wszystkich kątach, z izby do izby, rozkoszując się możnością wrzeszczenia na własnych śmieciach. Dzieci, Juliś i Lorka, przybiegły, bębniąc palcami po starym piecu. I tylko ojciec Fouan pozostał na kamiennej ławie i patrzył ponuro na snujących się po obejściu Kozłach.
Nagle Kozioł stanął stropiony.
— Do cholery! A toć on umknął na górę. Byle nie zrobił czegoś złego polom! — krzyknął.
Było to niedorzeczne, ale ten krzyk serca wzburzył go do głębi. Myśl o ziemi zmąciła mu nagłą nutą radosnego niepokoju tryumfalny nastrój. O, ta ziemia, przykuwała ona do siebie całą jego istotę mocniejszemi jeszcze węzłami, aniżeli dom! ów kawałek ziemi tam na górze, zapełniający przerwę pomiędzy dwiema jego działkami, uzupełniający jego ucząstek trzyhektarowy, taki piękny, że sam Delhomme nie posiadał podobnego! Całe ciało jego zaczęło drgać z radości, jak gdyby wobec powrotu upragnionej kobiety, którą uważał już za straconą. Żądza natychmiastowego oglądania jej pod wpływem szalonego niepokoju, że tamten może mu ją zabrać, zakołowała w jego głowie. Pobiegł pędem, pomrukując, że zanadto cierpieć będzie, jeśli się sam naocznie nie przekona.
Jan w istocie skierował się w górę ku równinie, aby ominąć wieś. Z przyzwyczajenia poszedł drogą na Borderie. W chwili, kiedy Kozioł dostrzegł go zdaleka, mijał właśnie pole Cornailles; nie zatrzymał się wszelako, rzucił na ten kawałek ziemi, tak zajadle wywalczony, spojrzenie pełne nieufności i smutku, jak gdyby oskarżał go, że sprowadził na niego nieszczęście. W tej samej bowiem chwili oczy zaszły mu łzami na wspomnienie owego dnia, kiedy po raz pierwszy rozmawiał z Franusią. Wszakże to na polu Cornailles Jałosia ciągnęła ją po lucerniku, jako małą dziewczynkę jeszcze! Poszedł dalej powolnym krokiem, z opuszczoną ku ziemi głową, tak że Kozioł, śledzący go podejrzliwie, niespokojny, posądzający go, że obmyśla brzydki jakiś kawał, mógł wreszcie zbliżyć się do swojego pola. Stanął, wpatrując się w nie długo: pozostało na miejscu, nie wyglądało źle, nikt nie wyrządził mu żadnej krzywdy. Serce jego wezbrało miłością ku niemu, rosło na myśl, że teraz posiadł je już nadobre. Przysiadł do ziemi, wziął w obie ręce grudę jej, roztarł między dłońmi, powąchał jej zapach i przesypał między palcami, żeby poczuć jej dotyk. Była to teraz już nazawsze jego ziemia, wrócił do siebie, przyśpiewując, jak gdyby upojony jej tchnieniem.
Jan tymczasem szedł dalej, nie patrząc dokoła, nie wiedząc, dokąd niosą go własne jego nogi. Zrazu chciał biec do Cloyes, do pana Baillehache‘a, aby dopomógł mu on do odzyskania domu. Potem jednak gniew jego złagodniał. Jeżeli nawet dzisiaj wróci doń, jutro musiałby wyjść z powrotem. Czy nie lepiej więc przełknąć odrazu ciężkie to zmartwienie, skoro rzecz stała się już? Zresztą łotry te mają rację: wszedł do domu jako biedak i wyjdzie jako biedak. Nadewszystko jednak rozrywała mu serce i zniewalała do zrezygnowania myśl, że wolą umierającej Franusi musiało być, aby tak się stało, skoro nie zapisała mu swojego mienia. Wyrzekł się więc chęci działania natychmiast, a kiedy rytm marszu rozpalił w nim nanowo zarzewie gniewu, poprzysiągł sobie już tylko, że zaskarży Kozła do sądu, aby odzyskać część, przypadającą mu z wspólności majątkowej. Przekonają się, czy pozwoli obedrzeć się ze skóry, jak tchórz jaki!
Podniósłszy przypadkiem oczy, zdumiony był, że znajduje się przed folwarkiem Borderie. Nieświadome, czy podświadome rozumowanie wewnętrzne, sprowadziło go na folwark, jako do jedynego teraz schronienia. I w istocie, jeżeli nie chciał opuścić wsi, gdzie, o ile nie tutaj, zyska możność umieszczenia się, znajdzie utrzymanie i pracę? Hourdequin zawsze go cenił, nie wątpił też, że odrazu zostanie przyjęty.
Zdaleka już jednak przeraził go widok Jakóbki, przebiegającej podwórze w dziwnem pomieszaniu. Biła jedenasta; wpadł na straszliwą katastrofę. Z rana dnia tego młoda kobieta, zszedłszy do piwnicy przed służącemi jeszcze, znalazła przy wejściu na schody podniesioną deskę spustu, owego spustu, umieszczonego tak fatalnie. W głębi piwnicy leżał Hourdequin martwy, z przetrąconym o kant stopnia kręgosłupem. Wrzasnęła, zbiegli się ludzie, przerażenie i zgroza ogarnęły wszystkich na folwarku. Teraz już ciało właściciela leżało na materacu w sali jadalnej, a w kuchni rozpaczała Jakóbka, ze zmienioną okrutnie twarzą, nie uroniwszy jednej łzy nawet.
Na widok wchodzącego Jana zaczęła odrazu opowiadać głosem zdławionym, przynosząc tem sobie widoczną ulgę.
— A mówiłam, wciąż upominałam, żeby na innem miejscu zrobić spust?... Ale kto mógł zostawić go otworem? Mogłabym głowę dać, że wczoraj wieczorem, jakem poszła spać, był spuszczony... Od rana łamię sobie nad tem głowę.
— Czy pan Hourdequin schodził dziś do piwnicy pierwszy? — zapytał Jan, którego wypadek ten wprawił w najwyższe osłupienie.
— Tak, ledwie świtało... Spałam. Zdawało mu się, że ktoś wołał go z dołu. Często zrywał się w taki sposób, schodził zawsze bez światła, żeby złapać parobków przy wstawaniu z łóżek... Nie zauważył widać otwartej dziury i wpadł. Ale kto, kto, u licha, mógł zostawić spust otwarty? Ach, muszę się dowiedzieć! Umrę, jeżeli się nie dowiem!
Jan, w którego głowie błysnęło zrazu podejrzenie, nie dopuścił jednak do niego i wnet zaprzeczył samemu sobie. Nie miała żadnego interesu w tej śmierci, jej rozpacz była szczera.
— To wielkie nieszczęście! — szepnął.
— O tak, wielkie nieszczęście!... bardzo wielkie nieszczęście dla mnie!
Opadła na krzesło, zdruzgotana, jak gdyby mury waliły się nad i nią. Pan, za którego miała nadzieję wydać się wreszcie zamąż! Pan, który przysięgał, że wszystko zapisze jej w testamencie! A teraz umarł, zanim jeszcze zdążył podpisać papier! Nie dostanie nawet zasług; syn przyjedzie, wypędzi ją napewno kopnięciem w zad, jak obiecywał!... Nic! kilka błyskotek, i trochę bielizny, to, co ma na ciele!... Nieszczęście! Koniec wszystkiego!...
Jakóbka nie wspominała, zapomniawszy może, o tym szczególe, o odprawieniu owczarza Soulasa, które udało jej się wreszcie przeprowadzić poprzedniego dnia. Zarzucała mu, że jest już za stary, że nie może już sobie poradzić, w rzeczywistości zaś wściekła była, że łazi jej wciąż po piętach, że ją szpieguje. Hourdequin, mimo że odmiennego zdania, musiał ustąpić wreszcie, tak dalece ulegał jej ostatnio, całkiem opanowany przez nią, jej niewolnik, okupujący wszelkiego rodzaju ustępstwami każdą noc miłosną.
Soulas, któremu wymówił służbę w sposób bardzo oględny, z rozmaitemi obietnicami i dobremi słowami, spojrzał wnikliwie na gospodarza blademi swojemi oczami. Potem powolnym głosem zaczął wyładowywać cały swój zapas skarg na tę łajdaczkę, którą była przyczyną jego nieszczęścia: ugania się za wszystkimi chłopami, teraz, po tylu innych, za Tronem, bezwstydnie zadają się z sobą na oczach wszystkich, o czem cała wieś mówi, jako pan lubi widać parobkowe resztki. Daremnie stropiony gospodarz usiłował przerwać mu, nie chciał bowiem wiedzieć, wolał mieć zamknięte oczy, żeby nie być zmuszonym wygnać ją precz. Ale stary wyładował wszystko, co wiedział, co miał na sercu, nie opuściwszy ani jednego razu, ilekroć ją schwytał na gorącym uczynku; mówił spokojnie, metodycznie, przynosząc tem mówieniem ulgę swojemu sercu, z którego wylał cały, nagromadzony przez tak długi czas zapas żalów.
Jakóbka nie wiedziała nic o tem delatorstwie, bowiem Hourdequin, po wysłuchaniu wszystkiego, uciekł w pole, bojąc się, że gotów byłby ją zadusić, gdyby nawinęła mu się bezpośrednio na oczy. Potem, po powrocie z pola, zadowolnił się wypędzeniem ze służby Trona pod pozorem, że zaniedbuje w okropny sposób podwórze, pozostawiając je w stanie nieprawdopodobnego niechlujstwa. Wydało jej się to podejrzane, nie odważyła się jednak bronić parobka i tyle tylko wymogła na Hourdequinie, że pozwolił mu przenocować na folwarku jeszcze przez tę noc tylko. W głębi duszy liczyła że uda się jej nazajutrz ułagodzić gospodarza i tak urządzić, żeby zatrzymał chłopaka. Wszystko to jednak plątało jej się teraz niewyraźnie po głowie pod wrażeniem ciosu, jaki spadł na nią tak nagle, niwecząc za jednym zamachem dziesięć lat mozolnych starań i rachub.
Jan był sam z nią w kuchni, kiedy wszedł Tron. Nie widziała go od poprzedniego dnia, reszta służby snuła się po folwarku bezczynnie, w pełnem niepokoju wyczekiwaniu. Ujrzawszy wielkiego rudego chłopa, tego wielkoluda o białem ciele dziecka, odrazu, po jego wślizgnięciu się bokiem do izby, zrozumiała wszystko, krzyknęła bowiem dzikim głosem:
— To ty otworzyłeś spust!
Nie odpowiedział ani słowa, stał blady jak papier, z wytrzeszczonemi gałami oczu, z drżącemi wargami.
— To ty otworzyłeś spust i zawołałeś go, umyślnie, żeby wpadł w otwór po ciemku!
Przerażony tą sceną, Jan cofnął się mimowoli. Ani jedno zresztą, ani drugie nie zdawało się spostrzegać jego obecności, w takim byli oboje zapamiętaniu. Tron głucho, ze spuszczoną głową, przyznał się do wszystkiego.
— Tak, to ja... Wypędził mnie... nie byłbym cię więcej widywał!... nie mogło tak być!... Myślałem sobie już dawno, że jakby jego nie było, bylibyśmy wolni i moglibyśmy zawsze być razem.
Słuchała go, zesztywniała, w napięciu wszystkich nerwów, dochodzącem do najwyższego podniecenia... On, z pomrukiem tryumfu, wyrzucał z siebie myśli, które kotłowały się oddawna pod twardą jego czaszką: pokorną, i razem zażartą zazdrość sługi o pana, którego musiał słuchać, podstępny plan zbrodni, aby zapewnić sobie wyłączne posiadanie tej kobiety, którą chciał mieć jedynie dla siebie, dla nikogo więcej!
— Myślałem, jak to się już stało, że będziesz rada... Umyślnie nic ci nie mówiłem naprzód, bo się bałem, że ci będzie markotno... Ale teraz, kiedy już go niema, przyszedłem po ciebie, pójdziemy razem i pobierzemy się.
Jakóbka, nie krępując się, wybuchła z całą brutalnością.
— Co?... Wyjść za ciebie! Ależ ja ciebie nie kocham, nie chcę ciebie! A!... zabiłeś go, żeby mnie mieć! Widać głupszy jeszcze jesteś, niżem myślała. Żeby zrobić coś podobnego, zanim zdążył ożenić się ze mną i przepisać na mnie cały majątek!... Zniszczyłeś mnie! Pozbawiłeś mnie chleba!... Mnie zabiłeś, idjoto, mnie pogruchotałeś kości, rozumiesz to, bałwanie jeden?!... Wyobrażasz sobie, że pójdę za tobą? Kpisz ze mnie, czy co? Przypatrz mi się dobrze, powiedz!
Teraz on zkolei słuchał jej z szeroko rozwartą gębą, skamieniały niespodzianą tą napaścią.
— Dlatego, że bawiłam się z tobą, że używaliśmy razem, wyobrażasz sobie, że zgodzę się zostać z tobą nazawsze!... Mielibyśmy się pobrać! A, to paradne!... Wybrałabym już sobie kogoś mądrzejszego od ciebie, żeby tak koniecznie potrzeba mi było chłopa!... Precz, wynoś się!... Nie mogę patrzeć na ciebie! Mierzisz mnie... Nie kocham cię, nie chcę cię widzieć! Wynoś się!
Chłopak uniósł się straszliwym gniewem.
— Jakto? Więc nadaremnie zabił go?!... Nie, to nie może być!... Jakóbka należy do niego, porwie ją i zabierze z sobą!
— Takaś dumna! — mruknął. — Ale i tak pójdziesz ze mną. Bo jak nie, to się porachuję z tobą, tak samo jak z nim!
Jakóbka przyskoczyła do niego z zaciśniętemi pięściami.
— Popróbuj tylko!
Był silny i wielki, a ona słaba, ze szczupłą swoją figurką ładnej, młodej dziewczyny. Mimo to, on pierwszy cofnął się, tak mu się wydała groźna, zęby jej tak błyszczały, gotowe do kąsania, a oczy, świdrujące jak noże, zdawały się wrzynać w niego ostrem swojem spojrzeniem.
— Wszystko między nami skończone, wynoś się!.. Wolałabym nigdy nie oglądać na oczy mężczyzny, niż pójść z tobą! Wynoś się!... Precz!... Precz!...
Tron poszedł, cofając się chyłkiem, jak stropiona bestja drapieżna, tchórząca pod wpływem strachu, odkładająca podstępnie na później myśl zemsty. Spojrzał na nią i rzucił jej raz jeszcze:
— O, żywą czy martwą, będę cię miał!
Jakóbka po jego odejściu odetchnęła z ulgą. Potem, obejrzawszy się, cała dygocąca jeszcze, nie spłoszyła się, dostrzegłszy Jana, i tylko z zupełną szczerością zawołała:
— A, ten łotr, dałabym chętnie znać żandarmom, żeby włożyli mu kajdanki na ręce, gdybym się nie bała, że i ja wpadnę przy nim!
Jan zdrętwiał. I młoda kobieta zresztą uległa zrozumiałej reakcji nerwowej. Dusząc się prawie i łkając, padła mu w objęcia, powtarzając jedno tylko, że jest nieszczęśliwa, ach, taka nieszczęśliwa! taka strasznie nieszczęśliwa! Łzy jej ciekły bez przerwy, czuła potrzebę zbudzenia w nim litości, ciepłego uczucia, garnęła się do niego, jak gdyby chciała, żeby zabrał ją i zatrzymał przy sobie. Zaczęło mu to mocno ciążyć, kiedy nagle zrobił się rumot na podwórzu: szwagier Hourdequina, notarjusz Baillehache, któremu jeden z parobków dał znać o katastrofie, zajechał właśnie przed dom swoim kabrjoletem. Jakóbka porwała się odrazu i wybiegła naprzeciw, żeby opowiedzieć mu o całem nieszczęściu.
Jan, wymknąwszy się z kuchni, znalazł się znów na dworze pod zadeszczonem niebem marcowem. Nie widział jednak nic, wzburzony całą tą historją, której groza potęgowała jeszcze własną jego klęskę. Dość mu już było ciosów, spadających na jego głowę; powodowany naturalnym egoizmem, przyśpieszył kroku, bez względu na szczere przejęcie się losem dawnego swojego pana. Nie jego jest rzeczą wydawać Jakóbkę i jej gacha, sądy mogą same mieć oczy otwarte na wszystko. Dwa razy obejrzał się za siebie w obawie, czy go nie wołają, jak gdyby sam czuł się współwinny. Odetchnął dopiero z ulgą, znalazłszy się w pobliżu pierwszych domów Rognes. Mówił sobie teraz, że Hourdequina zabiła własna jego grzeszna namiętność; przyszła mu też na myśl odwieczna prawda, że, gdyby nie kobiety, mężczyźni byliby daleko szczęśliwsi. Przypomniała mu się znów Franusia, silne wzruszenie zaparło mu oddech nieledwie.
Na widok pierwszych domów wiejskich przypomniał sobie, że poszedł na folwark starać się o pracę. Zaniepokoił się, zaczął szukać myślą, do których drzwi mógłby zapukać, i, nagle, przypomniał sobie, że państwo Karolostwo są od kilku dni w poszukiwaniu ogrodnika. Dlaczegożby nie miał iść zaproponować im swoich usług? Należy przecież trochę do rodziny, może posłuży mu to za rekomendację. Nie namyślając się dłużej, skierował kroki swoje ku ich posiadłości.
Była pierwsza po południu, zastał ich, kończących śniadanie w jadalni, do której wprowadziła go służąca. Elogja rozlewała właśnie kawę i pan Karol, prosząc kuzyna, żeby usiadł, kazał podać mu filiżankę. Jan chętnie przyjął, mimo że nic nie jadł od dnia poprzedniego: miał żołądek zbyt zaciśnięty, kawa spłucze mu go trochę. Znalazłszy się jednak przy stole z tymi burżujami, nie miał odwagi prosić ich o pracę. Odłożył to na później, jak znajdzie dogodną chwilę. Pani Karolowa zaczęła wyrażać mu swoje współczucie, opłakiwać śmierć biednej Franusi, czem rozczuliła Jana na dobre. Prawdopodobnie myśleli państwo Karolostwo, że przychodzi pożegnać się z niemi.
Służąca weszła, oznajmiając odwiedziny Delhomme’ów, ojca i syna. Jan został rychło zapomniany.
— Poproś tu tych panów i przynieś jeszcze dwie filiżanki!
Była to dla państwa Karolostwa bardzo poważna sprawa, którą żyli dzisiaj od samego rana. Przy wyjściu z cmentarza towarzyszył im Nénesse aż do ich domu, a kiedy pani Karolowa i Elodja weszły do pokoju, zatrzymał pana Karola i wręcz zaproponował mu nabycie Nr. 19, o ile dojdą do porozumienia. Podług niego Vaucogne żąda za dom sumy śmiesznej wręcz, wszystko tak jest zapuszczone, że nikt nie da za to i pięciu tysięcy franków. Wypadnie zmienić każdy szczegół do gruntu. Umeblowanie wymaga dokładnego odświeżenia, personel wybrany bez gustu, tak wybrakowany, że żołnierze nawet chodzą gdzieindziej. Przez dwadzieścia minut z górą obdzierał w ten sposób zakład z wszelkiej wartości, oszałamiając zupełnie wuja swoją znajomością sprawy, umiejętnością targowania się i nadzwyczajnemi swojemi zaletami kupieckiemi, jak na tak młody wiek. — To zuch! ten potrafiłby mieć na wszystko oko i utrzymać cały zakład w garści! Nénesse zapowiedział swoją wizytę za kilka godzin, wraz z ojcem, żeby pomówić o sprawie na serjo.
Po przyjściu do domu pan Karol opowiedział o tem żonie, która niemniej od męża zachwycona była niezwykłym zmysłem kupieckim u tak młodego chłopca. Gdybyż to ich zięć, Vaucogne, miał choćby połowę jego sprytu! Trzeba było dobrze się mieć na baczności, żeby nie dać się wywieść w pole przez tego młokosa. Muszą przecież uratować z tej klęski posag Elodji! Na dnie ich obaw taiła się wszakże nieprzeparta sympatja, pragnienie oddania ukochanego Nr. 19, bodaj ze stratą nawet, w sprawne i dzielne ręce gospodarza, który mógłby przywrócić mu dawną świetność. Dlatego też przyjęli obu Delhomme‘ów, ojca i syna, w sposób bardzo serdeczny.
— Napijecie się kawy, co?... Elodjo, podaj cukierniczkę.
Jan odsunął swoje krzesło, aby wszyscy mogli zmieścić się przy stole. Delhomme, świeżo ogolony, z twarzą ogorzałą i nieporuszoną, nie mówił ani słowa, zachowując dyplomatyczną rezerwę. Nénesse, natomiast, starannie ubrany, w czarnych, wyszuwaksowanych bucikach, w kamizelce w złote palmy, w liljowym krawacie, był bardzo swobodny, uśmiechnięty, uprzejmy, czarujący. Kiedy Elodja, piekąc raka, podała mu cukierniczkę, spojrzał na nią i starał się zdobyć na żartobliwą, uprzejmą uwagę.
— Bardzo duże są te twoje kawałki cukru, kuzyneczko.
Elodja sponsowiała jeszcze bardziej i nie wiedziała, co ma odpowiedzieć, tak dalece zwykłe, uprzejme słówko młodego człowieka burzyło cały spokój jej niewinności.
Rano, przy wyjściu z cmentarza, spryciarz Nénesse poruszył połowę tylko sprawy. Od chwili pogrzebu, kiedy zobaczył Elodję po raz pierwszy, plan jego rozszerzył się nagle: nietylko postanowił zdobyć dom ale i młodą dziewczynę zarazem. Interes był bardzo prosty. Przedewszystkiem nie będzie musiał wyłożyć ani grosza, weźmie ją z domem w posagu. Nadto, o ile na razie posag ten przedstawiał się dość skromnie ze względu na zmniejszoną istotnie wartość zakładu, odziedziczy on jednak w przyszłości cały majątek po dziadkach, majątek wcale nie do pogardzenia. Dlatego właśnie sprowadził ojca, zdecydowany oświadczyć się odrazu o rękę panny.
Przez chwilę mówiono o pogodzie, wyjątkowo łagodnej na tę porę. Grusze dobrze kwitły, czy jednak kwiat utrzyma się? Kończono kawę, tempo rozmowy osłabło.
— Mogłabyś, kochanko, przejść się trochę po ogrodzie — zwrócił się nagle pan Karol do wnuczki.
Wysłał ją, bo śpieszno mu było przystąpić do sprawy z Delhomme’ami.
— Przepraszam wuja — przerwał Nénesse — ale prosiłbym bardzo, aby kuzyneczka zechciała zostać z nami... Pragnąłbym pomówić z państwem o sprawie, która i jej dotyczy, a lepiej odrazu, za jednym zamachem, załatwić całą rzecz, aniżeli odkładać na później.
Podniósłszy się z krzesła, jak człowiek dobrze wychowany, przystąpił z miejsca do formalnych oświadczyn.
— Chciałem właśnie powiedzieć państwu, że byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym mógł poślubić kuzyneczkę, to znaczy, gdyby państwo dali mi na to swoje zezwolenie i gdyby ona sama zgodziła się.
Niespodzianka była nadzwyczajna. Najbardziej zwłaszcza poruszona była nią Elodja, do tego stopnia, że, zerwawszy się z krzesła, rzuciła się na szyję pani Karolowej, spłoszona w panieńskim swoim wstydzie, który oblał purpurą uszy jej i policzki. Babka usiłowała uspokoić ją pieszczotą.
— Ależ, uspokój się, aniołku, przesadzasz, bądźże rozsądna!... Nikt przecież nie czyha na twoją zgubę dlatego, że oświadcza się o twoją rękę... Twój kuzyn nie powiedział nic złego, przyjrzyj mu się, nie bądź głuptaskiem!...
Nie było jednak mocy, która zmusiłaby ją, prośbą czy groźbą, do oderwania twarzy od łona babki.
— Mój Boże! — oświadczył wreszcie pan Karol — nie spodziewałem się tych oświadczyn, mój chłopcze. Może lepiej zrobiłbyś, gdybyś nasampierw pomówił o tem ze mną, bo widzisz przecież, jaka nasza pieszczotka jest wrażliwa i wstydliwa... Cokolwiek jednak się stanie, wiedz, że wielce cię cenię, bo wydajesz mi się porządnym chłopcem, pracowitym i dzielnym.
Delhomme, którego ani jeden muskuł nie drgnął w twarzy, przez cały czas rzucił dwa tylko słowa:
— To napewno!
Jan, zdając sobie sprawę, że wypada mu dorzucić także miłe słówko, rzekł:
— O, tak, rozumie się.
Pan Karol zdążył tymczasem przyjść do równowagi i przełożyć sobie, że Nénesse nie jest złą partją, że jest młody, dzielny, jedyny syn bogatych wieśniaków. Elodja nie mogłaby znaleźć lepszego. To też, porozumiawszy się wzrokiem z panią Karolową, dodał:
— Zależy to od woli naszej wnuczki. To jej przecież dotyczy. Nie będziemy nigdy sprzeciwiali się jej życzeniu. Uczyni, jak zechce.
Wówczas Nénesse bardzo rycersko ponowił swoje oświadczyny.
— Kuzyneczko, jeżeli kuzyneczka zechce zrobić mi ten zaszczyt i przyjemność.
Elodja, wciąż jeszcze z twarzą ukrytą na łonie babki, nie dała mu dokończyć i przyjęła jego oświadczyny, kiwnąwszy trzykrotnie dość energicznie głową, równocześnie jednak wtulając ją bardziej jeszcze. Takie zasłanianie sobie oczu dodawać jej musiało widocznie odwagi. Całe towarzystwo oniemiało wobec zgody tej, danej tak pośpiesznie. Czyżby kochać miała chłopca, którego tak rzadko miała okazję widywać? A może czekała tylko na konkurenta, pierwszego lepszego, byleby był młody i ładny?
Pani Karolowa pocałowała ją w głowę, uśmiechając się i powtarzając:
— Moje drogie biedactwo! moje drogie biedactwo!
— A zatem, skoro jej to dogadza, dogadza też i nam — oświadczył uroczyście pan Karol.
Ale myśl jakaś zasępiła wnet jego czoło. Ciężkie powieki opadły mu ponownie, zrobił gest pełen utajonego żalu.
— Oczywiście, mój chłopcze, zaniechać musimy teraz tamtej sprawy, którą proponowałeś mi dzisiaj rano.
Nénesse zdziwił się.
— A to dlaczego?
— Jakto, dlaczego? No, bo... widzisz... rozumiesz przecie... Nie pozostawiliśmy jej przecież do dwudziestego roku życia u Sióstr Wizytek, żeby... no, oczywiście, to... zupełnie niemożliwe!...
Mrużył oczy, wykręcał usta, chcąc, żeby Nénesse zrozumiał go z gestów i bojąc się powiedzieć zbyt wiele. Elodja, tam, na ulicy Żydowskiej! Panna, edukowana tak starannie! Nieskazitelna taka czystość i niewinność, wychowana w zupełnej nieświadomości wszystkiego!
— O, przepraszam — oświadczył Nénesse bez ogródek — to mi wcale nie dogadza... Żenię się, żeby założyć interes, chcę mieć kuzyneczkę za żonę i zakład wraz z nią.
— Cukiernię! — poprawiła pani Karolowa.
I potoczyła się dyskusja dokoła rzuconej przez nią nazwy, którą ona i mąż powtarzali dziesięciokrotnie. Cukiernia? Cóż znowu! Do czego byłoby to podobne! Młody człowiek i ojciec jego upierali się przy otrzymaniu jej przez Elodję w posagu, utrzymując, że niewolno wypuszczać z ręki takiego interesu, że to prawdziwe złote jabłko, które zapewni majątek przyszłej pani Nénessowej; brali przytem na świadka Jana, który potwierdził skinieniem głowy słuszność ich słów. Wreszcie, zaczęli wszyscy naraz krzyczeć, zapominając się, wymieniając nieosłonięte niczem szczegóły, dyskutując nad niemi, kiedy, nagle, niespodziany zupełnie fakt zamknął im wszystkim usta.
Elodja wyłoniła powoli głowę z głębin babcinego łona i wyprostowała całą wiotką swoją postać, niby wyrosła w cieniu lilijka z bladą twarzą chlorotyczki, z bezbarwnemi oczami i z włosami bez połysku. Obrzuciła wszystkich zdziwionem spojrzeniem i odezwała się spokojnie:
— Kuzyn ma zupełną rację, nie można wypuszczać tego z rąk.
Pani Karolowa, skamieniała z przerażenia, zaledwie zdolna była wybełkotać:
— Ależ, moje maleństwo, gdybyś wiedziała...
— Wiem... Oddawna już powiedziała mi o wszystkiem Wiktoryna, służąca, którą wydalono z powodu mężczyzn... Wiem o wszystkiem, myślałam o tem i przysięgam wam, że nie należy tego wypuszczać z rąk.
Oboje państwo Karolostwo oniemieli ze zdumienia. Oczy omal nie wyszły im na wierzch, patrzyli na nią, jak na dziwowisko, ogłupieli do cna. Jakto! wiedziała o Nr. 19, poinformowana jest o tem, co się tam robi, ile się z tego ma, zna cały proceder, i mówi o nim z takim niezmąconym spokojem!... O, tak, niewinność, potrafi dotykać wszystkiego bez zarumienienia się!
— Tak, nie można wypuszczać tego z rąk — powtórzyła Elodja. — To zbyt dobry interes, zbyt wielkie daje dochody... A zresztą, zakład, stworzony przez was, dom, w który tyle włożyliście pracy!... Czy coś podobnego powinno wyjść z rodziny?
Pan Karol był zbulwersowany. Osłupienie jego w pierwszej chwili ustąpiło teraz miejsce głębokiemu wzruszeniu, idącemu wprost z serca i chwytającemu za gardło. Wstał i, chwiejąc się na nogach, oparł się o panią Karolowę, która podniosła się także z krzesła, cała drżąca i zadyszana. Oboje widzieli w tem akt poświęcenia ze strony wnuczki i protestowali głosem niepewnym:
— Ależ, dziecinko, dziecinko!... Nie, nie, to niemożliwe!
Oczy Elodji zaszły łzami, schyliła głowę i pocałowała starą ślubną obrączkę matki, noszoną przez nią stale na palcu, tę obrączkę, startą przy ciężkiej pracy w domu przy ulicy Żydowskiej.
— Tak, tak, pozwólcie mi wypowiedzieć, co o tem myślę... Chcę być taką samą jak mamusia. Mogę robić to samo, co ona robiła. Niema w tem nic ubliżającego, skoro i wy robiliście to samo... Bardzo uśmiecha mi się ta myśl, zapewniam was. Zobaczycie, jak potrafię dzielnie dopomagać kuzynowi, o ile uda się nam obojgu doprowadzić prędko dom do dawnego stanu. Wszystko będzie musiało iść jak z płatka, nie znacie mnie jeszcze!
Opozycja złamana była doszczętnie. Państwo Karolostwo zalewali się łzami. Ogarnęło ich najgłębsze rozczulenie, łkali jak małe dzieci. Oczywiście nie wychowywali jej w tym duchu; cóż jednak poradzić wobec odzywającego się głosu krwi? Znać było wyraźnie, że to powołanie małej. Zupełnie to samo było z Estellą: i ją także zamknęli u Sióstr Wizytek, wychowywali w nieświadomości, wpajali w nią zasady najsurowszej cnoty! Ale wszystko to nie przeszkodziło jej stać się pierwszorzędną gospodynią wzorowego zakładu! Sposób wychowania i wykształcenia w odmiennym zupełnie kierunku nie ma żadnego znaczenia, rozsądek decyduje o wszystkiem. Najbardziej wszakże wzruszała i pobudzała ich do wylewania niepowstrzymywanych łez cudowna myśl, że Nr. 19, ich dzieło, ich ciało i krew, uratowane zostanie z ruiny. Elodja i Nénesse z pięknym zapałem młodości będą kontynuowali ich pracę. I oczami duszy oglądali już zakład odrestaurowany, cieszący się znów względami i uznaniem publiczności, błyszczący elegancją i czystością, taki słowem, jaki uświetniał Chartres za najlepszych dni własnego ich panowania.
Kiedy wreszcie pan Karol odzyskał możność mówienia, przygarnął młodą dziewczynę w swoje objęcia.
— Ojciec twój przyczynił nam dużo troski, ale ty starczysz nam za pociechę za wszystko, mój aniele!
Pani Karolowa uściskała ją również, skupili się wszyscy w jedną grupę, łączącą w jeden strumień łzy swoje.
— Zatem rzecz postanowiona? — zapytał Nénesse, pragnąc mieć formalne zobowiązanie.
Delhomme promieniał, jako ojciec, szczęśliwy z ustalenia losu syna w sposób tak zgoła nieoczekiwany. Przezorny zazwyczaj, zapalił się jednak tym razem i wyraził swój pogląd.
— A, do licha! jeżeli wy nie pożałujecie nigdy tego, to i my nie pożałujemy także!... Niema chyba potrzeby życzyć powodzenia dzieciom. Jak się zarabia, to zawsze idzie dobrze.
Po ostatecznej tej konkluzji usiedli znów wszyscy, aby omówić spokojnie szczegóły.
Jan zrozumiał, że ich krępuje. On sam wpośród wszystkich tych wynurzeń czuł się nieswojo, byłby też wymknął się wcześniej, gdyby wiedział, jak ma wyjść. Wziął wreszcie na bok pana Karola, aby go zapytać o owo miejsce ogrodnika. Godne oblicze obszarnika spochmurniało: miejsce oficjalisty u niego dla krewniaka... O, za nic w świecie! Nie można nic wymagać od krewnych, nie można nukać ich do roboty. Zresztą, miejsce zajęte już jest od wczoraj. I Jan poszedł, słysząc jeszcze, jak Elodja bezbarwnym swoim głosem dziewiczym zapewniła, że jeżeli ojciec jej będzie w dalszym ciągu tak źle postępował, w takim razie ona już weźmie na siebie przemówienie mu do rozumu.
Znalazłszy się na drodze, zwolnił Jan kroku, nie wiedząc, do kogo się zwrócić o znalezienie pracy. Ze stu dwudziestu siedmiu franków opłacił już koszt pogrzebu żony, krzyż i okratowanie grobu. Zaledwie zostawała mu połowa tej sumy; wystarczy mu tego na jakie trzy tygodnie, a potem, zobaczy się, co dalej będzie. Bieda nie przestraszała go, jedyną jego troską była możność nieopuszczania Rognes z powodu procesu. Wybiła trzecia, potem czwarta i piąta. Długo chodził po polach, snując mętne jakieś marzenia, powracając myślą do Borderie, potem do państwa Karolostwa. Wszędzie ta sama historja: kobieta — samica i pieniądze! żyło się tem i umierało od tego. Cóż dziwnego, że i całe własne jego nieszczęście z tego samego płynie źródła? Osłabienie wlazło mu w nogi, które załamywały się pod nim. Przyszło mu na myśl, że nie jadł nic jeszcze, zawrócił więc w stronę wsi, postanawiając ulokować się u Lengaigne‘a, który odnajmował pokoje. Kiedy jednak znalazł się na placu Kościelnym, widok domu, z którego został wygnany, rozpalił w nim nanowo krew. Dlaczego miałby zostawić tym łajdakom swoje dwie pary spodni i surdut? Należą do niego, musi je odebrać, chociażby przyszło znów stoczyć o nie walkę.
Zapadała już noc i Jan z trudnością rozpoznał ojca Fouana, siedzącego na kamiennej przyzbie przed domem. Zbliżył się do drzwi kuchni, oświetlonej palącą się świecą. Kozioł poznał nagle byłego szwagra. Rzucił się, aby zastąpić mu drogę.
— Cóż u djabła! Znów jesteś?... Czego chcesz?
— Oddaj mi moje dwie pary spodni i mój surdut.
Wybuchła zażarta walka. Jan upierał się, żądał możności przejrzenia szafy, ale Kozioł, schwyciwszy sierp, zagroził, że mu rozwali grdykę, jeżeli poważy się przestąpić próg. Rozległ się wreszcie głos Lizy z głębi izby.
— Daj spokój, oddaj mu jego łachmany!... Nie włożyłbyś ich i tak, zaraziłbyś się jeszcze!...
Obaj mężczyźni umilkli. Jan czekał. Tuż za jego plecami, na kamiennej ławie, ojciec Fouan mamrotał coś przygłuszonym swoim głosem, nawpół przytomnie, jak gdyby tonąc w dalekiem jakiemś widzeniu:
— Uciekaj stąd! Wytoczą z ciebie krew, jak wytoczyli z małej!
Był to dla Jana nagły błysk olśnienia. Zrozumiał wszystko: i śmierć Franusi, i jej niemy upór. Miał odrazu podejrzenie, teraz nie wątpił już, że chciała ocalić swoją rodzinę od stryczka. Zdjął go strach śmiertelny, nie mógł ani krzyknąć, ani poruszyć się, kiedy upadły mu prosto w twarz spodnie i surdut, ciśnięte przez Lizę.
— Masz, trzymaj sobie twoje śmierdziele!... Tak od nich cuchnie, że złapalibyśmy jeszcze zarazę!...
Podniósł je i poszedł. I na drodze dopiero, kiedy wyszedł już po za obejście, pogroził domowi pięścią, wykrzykując jedno tylko słowo, przecinające ciszę:
— Zbrodniarze!
Potem znikł w głębi czarnej nocy.
Kozioł był jak porażony, dosłyszał bowiem słowa, wymamrotane przez starego Fouana jak gdyby we śnie, i dlatego słowo, rzucone przez Jana, raziło go prosto w serce, niby kula trafnie wymierzona. Jakto? miałożby im teraz jeszcze zagrażać niebezpieczeństwo ze strony żandarmów? Teraz jeszcze, kiedy pewni byli, że cała sprawa pogrzebana już jest raz nazawsze wraz z Franusią? Odetchnął nareszcie z ulgą dzisiaj rano, kiedy złożono ją do ziemi, i oto, okazuje się, że stary wie o wszystkiem? Udawał zatem głupiego, żeby ich śledzić! Zaniepokoiło to strasznie Kozła, odbierając mu cały apetyt do jadła. Pozostawił prawie pół miski zupy. Liza, której zwierzył się z swojego niepokoju, zatrzęsła się jak galareta i także nic jeść nie mogła.
Oboje chcieli urządzić sobie święto z tej pierwszej nocy, spędzonej w odzyskanym nanowo domu. Okazała się jednak straszną ta noc nieszczęśliwa! Ułożyli dzieci na sienniku przed komodą, tymczasowo, zanim nie urządzą dla nich wygodniejszego posłania. Dzieci nie mogły jednak zasnąć i nie spały jeszcze, kiedy oni oboje położyli się do łóżek i zgasili świecę. Niepodobieństwem było dla nich jednak zmrużyć oczy, przewracali się jak na rozpalonym ruszcie i w końcu zaczęli rozmawiać półgłosem. — Ach, ten ojciec, jak on im zawadza, odkąd wpadł w zupełnie zdziecinnienie! Okropny ciężar, niepodobna go dźwigać, tyle ich kosztuje! Niemożna wyobrazić sobie, ile pochłania chleba, jaki jest żarłoczny, łapie mięso całą garścią, rozlewa sobie wino po brodzie, a taki jest przytem niechlujny, że mdłości człowieka chwytają na sam jego widok! W dodatku pozwala sobie od pewnego czasu chodzić w rozpiętych spodniach, złapano go nawet na umyślnem odkrywaniu się wobec małych dziewczynek: manja starego, zgłupiałego doreszty idjoty, starość, obmierzła dla człowieka, który nie był przecież w swoim czasie większą świnią od innych. Doprawdy! Należałoby skończyć już z nim raz jednem rąbnięciem motyką, skoro nie może zdecydować się skończyć sam!
— A zdawałoby się, że dosyć chuchnąć na niego, żeby się przewrócił! — mruknął Kozioł. — Tymczasem, ani myśli umierać, nic go to nie obchodzi, że nam z nim tak ciężko! Szelmy te stare dziady! Im mniej to warte, im mniej pracuje i zarabia, tem mocniej trzyma się życia!... Czy nigdy nie wyzionie ducha, u djabła?
Liza, rozciągnięta na plecach, dodała z kolei:
— Źle się stało, że wrócił tu razem z nami... Zadobrze mu tu będzie, zadługo jeszcze pociągnie... Gdybym miała o co prosić Pana Boga, to o to chyba, żeby nie pozwolił mu przespać ani jednej nocy pod tym dachem.
Ani żona, ani mąż nie dotykali w rozmowie właściwego powodu ich niepokoju: myśli, że ojciec wie wszystko i że może ich wydać, niechcący chociażby. To było najstraszliwsze. Mniejsza o to, że dużo kosztuje, że im przeszkadza, że nie pozwala im korzystać dowoli ze skradzionych mu papierów procentowych. Znosili to wszystko tak długo, znieśliby i nadal. Ale myśl, że jedno słowo z jego ust może ich kosztować głowy, była już zupełnie nie do zniesienia! Trzeba koniecznie zrobić z tem jakiś porządek!
— Pójdę, zobaczę, czy śpi — rzekła nagle Liza.
Zapaliła świecę, upewniła się, czy Juliś i Lorka śpią dość mocno, potem pobiegła w koszuli do komórki na buraki, gdzie ustawiono, jak dawniej, żelazne łóżko starego. Powróciwszy, wsunęła się cała drżąca pod kołdrę, nogi miała zlodowaciałe od stąpania bosą nogą po podłodze, przytuliła się więc do męża, który wziął ją w objęcia, żeby ją rozgrzać.
— I cóż?
— Co ma być? Śpi, ma usta otwarte jak karp, ledwie dyszy.
Zapadło milczenie, pomimo jednak, że nic nie mówili, przytuleni wzajem mocno do siebie, wyczuwali poprzez skórę myśli swoje, od których tętniły im pulsa. Ledwie dyszący starzec mógłby tak łatwo być dokonany. Byle co wetkane mu do gardła — chustka, palce poprostu, i możnaby uwolnić się od niego. Byłoby to właściwie oddaniem mu prawdziwej przysługi jeno. Bo czyż nie lepiej byłoby dla niego spać cicho na cmentarzu, aniżeli być ciężarem sobie i innym?
Kozioł tulił w dalszym ciągu Lizę w ramionach. Teraz oboje już płonęli, jak gdyby pod wpływem nagłej żądzy, rozpalającej krew w ich żyłach. Odepchnął ją nagle od siebie i wyskoczył, i on także, bosemi nogami na ziemię. Ze świecą w ręku znikł, ona zaś, powstrzymując dech w piersi, słuchała, wpatrzona wielkiemi oczami w przestrzeń. Ale minuty upływały, żaden odgłos nie dochodził z komory starego. Po długiem wreszcie wyczekiwaniu usłyszała go, wracającego już bez światła, miękko stąpającego bosemi nogami, i tak ciężko dyszącego, że nie mógł powstrzymać chrapliwego swego oddechu. Zbliżył się do łóżka, namacał żonę rękami i szepnął jej do ucha.
— Chodź, nie mam odwagi sam!
Liza poszła za mężem, wyciągnąwszy przed siebie ręce z obawy stuknięcia się o ścianę po drodze. Oboje nie czuli zimna, koszule ich nawet przeszkadzały im. Świeca stała na ziemi, w kącie izdebki starego, dostatecznie jednak rzucała światło aby rozeznać go, leżącego na płask na plecach z głową, zsuniętą z poduszki. Był taki sztywny, taki wyschnięty, że można było wziąć go za nieżywego, gdyby nie rzężenie, wydobywające mu się z trudnością przez szerokie usta. Zębów brak mu było zupełnie; zamiast nich była czarna jama, która, zdawało się, wchłonęła w siebie wargi i nad którą pochylili się teraz oboje Kozłowie, jak gdyby chcieli przekonać się, ile pozostało jeszcze w jej głębi życia. Odeszli, potem wrócili raz jeszcze. Język tak przysechł każdemu z nich do podniebienia, że nie mogli wymówić słowa, porozumiewali się oczami tylko. Pokazała mu spojrzeniem poduszkę: — No, dalej! czego czeka. — On wszelako łypał powiekami, pchał ją na swoje miejsce. Nagle Liza, nie mogąc wytrzymać dłużej, chwyciła w garść poduszkę i wcisnęła ją staremu na twarz.
— Przeklęty tchórz! Zawsze musi robić to za niego baba!
Wówczas Kozioł rzucił się, naparł na ofiarę całym ciężarem własnego ciała, podczas kiedy Liza, siadłszy na łóżku, wdrążała w poduszkę swoje nagie udo rozrosłej klaczy. Oboje, rozjuszeni, napierali z całych sił pięściami, ramionami, udami. Stary sprężył się gwałtownie, nogi wyciągnęły mu się z chrzęstem łamanej stali. Zdawało się, jak gdyby podskakiwał do góry, niczem ryba, wyrzucona na trawę. Nie trwało to jednak długo. Trzymali go zbyt silnie, czuli, jak ciało jego rozpłaszcza się pod niemi, jak opróżnia się ze swojej treści. Jedno długie wzdrygnięcie się, ostatni dreszcz, a potem nic, cisza, i tylko coś ochlapłego jak szmata.
— Zdaje mi się, że już — burknął zadyszany Kozioł.
Liza, siedząc wciąż ukucnięta na łóżku, nie skakała już, nadsłuchując, czy nie daje się czuć pod nią żaden znak życia.
— Już, ani drgnie!...
Ześlizgnęła się na ziemię w koszuli podwiniętej pod uda, i podniosła poduszkę.
— Do wszystkich djabłów! Cały siny, przepadliśmy!...
Niepodobna byłoby w samej rzeczy wmówić komukolwiek, że stary sam doprowadził się do takiego stanu. We wściekłem swojem napieraniu wcisnęli mu nos w usta; był fjoletowy, niczem murzyn. Przez chwilę wydało im się, że ziemia rozstępuje się pod ich stopami: słyszeli galopowanie żandarmów, brzęk łańcuchów więziennych, chrzęst spadającego noża gilotyny. Ta źle dokonana robota budziła w nich przerażenie i wściekłość. Jak naprawić ją teraz? Nie pomoże żadne obmywanie skóry mydłem, nigdy już nie odzyska ona naturalnej bladości. Ale samo to przerażenie właśnie na widok twarzy starego koloru sadzy, natchnęło ich zbawczą myślą.
— A gdyby go spalić? — szepnęła Liza.
Kozioł odetchnął głęboko z widoczną ulgą.
— Tak, tak, powiemy, że się sam spalił!...
W tej samej chwili przyszły mu na myśl papiery procentowe, klasnął więc w ręce, a całą twarz opromienił mu uśmiech tryumfu.
— A, do licha! pyszna myśl! Powie się im, że spalił razem z sobą i papiery. Nie będzie potrzeba zdawać z nich rachunków!
Pobiegł wnet po świecę. Liza wszakże, obawiając się zaprószenia ognia, nie chciała zrazu, żeby zbliżył się do łóżka. W jednym rogu komórki leżały pęki słomy za kupą liści buraczanych. Wzięła jeden z nich, zapaliła i zaczęła od podsmolenia włosów i brody starego, bardzo długiej i zupełnie białej. Rozeszła się odrazu woń przypalonego tłuszczu, który skwierczał, płonąc małemi, żółtemi płomykami. Nagle, rzucili się w tył, zdjęci grozą najpotworniejszą, jak gdyby pociągnęła ich za włosy ręka trupa. W przeraźliwem cierpieniu palenia się ojciec, niezupełnie snadź uduszony, otworzył oczy i tą swoją maską najsroższą, czarną, z wielkim, przełamanym nosem i spaloną brodą, patrzał wprost na nich. Twarz starego miała upiorny wyraz bólu i nienawiści. Potem stężone rysy rozprężyły się i starzec umarł.
Zdjęty nieopisaną grozą Kozioł wydał ryk wściekłości, usłyszawszy nagle łkania za drzwiami. To były dzieci, Juliś i Lorka, w koszulkach, zbudzone hałasem, zwabione niezwykłą jasnością w otwartej komórce dziadka. Widziały i ryczały z przestrachu.
— Psiakrew, cholery! — wrzasnął Kozioł, rzucając się na dzieci, — jeżeli puścicie parę z ust, poduszę was!... Macie tymczasem na zadatek i pamiątkę!
Parą potężnych policzków przewrócił oboje na ziemię. Podniosły się, nie uroniwszy ani jednej łzy i pobiegły skulić się na sienniku, gdzie już ani się poruszyły więcej.
Teraz musiał wreszcie skończyć z tem, podpalił też odrazu siennik pomimo obaw żony. Na szczęście, komórka taka była wilgotna, że słoma paliła się wolno. Utworzyły się tak gęste kłęby dymu, że nawpół już uduszeni, otworzyli okrągłe małe okienko. Płomienie strzelały w górę, coraz wyżej, sięgając aż do pułapu. Ciało starego trzeszczało w nich i nieznośny już i tak odór spotęgowała woń palącego się mięsa. Cały stary dom spłonąłby niczem stóg siana, gdyby słoma nie zaczęła znów parować pod piekącem się ciałem. Na prętach łóżka pozostał już tylko nawpół zwęglony trup, zmieniony nie do poznania. Jeden koniec siennika był nietknięty, zwisał też jeszcze kawałek prześcieradła.
— Wyjdźmy! — szepnęła Liza, dygocąca z zimna pomimo rozprażonego powietrza.
— Czekaj, trzeba urządzić wszystko — odparł Kozioł.
Postawił przy głowach łóżka stołek, z którego przewrócił świecę starego ażeby ludzie mogli myśleć, że upadła na siennik. Tak był nawet złośliwie przezorny, że spalił kawałki papieru leżące na ziemi. Znajdą popiół, a on będzie opowiadał, że dnia poprzedniego stary znalazł swoją rentę i zabrał ją do siebie.
— No, skończone! połóżmy się!
Oboje pobiegli szybko, popychając się wzajem i powskakiwali pod kołdrę. Ale pościel zdążyła zlodowacieć, rzucili się więc sobie wzajem z wściekłym porywem w objęcia, aby się ogrzać. Budził się świt, a oni wciąż jeszcze nie spali. Nie mówili nic do siebie, dygotali tylko i słyszeli, jak serce w ich piersi tłucze i kurczy się gwałtownie. Przeszkadzały im otwarte drzwi sąsiedniej izby, ale myśl o ich zamknięciu budziła w nich większy jeszcze niepokój. W końcu jednak zdrzemnęli się, wciąż jeszcze przytuleni wzajem do siebie.
Zrana na przeraźliwe krzyki i wołania Kozła zbiegli się sąsiedzi. Matka Frimat i inne kobiety stwierdziły, że świeca przewróciła się, że siennik jest nawpół zwęglony, papiery zupełnie spopielone. Wszystkie wołały, że musiało się tak kiedyś skończyć, że przepowiadały to tysiące razy. Tak, tak, nie mogło stać się inaczej ze starym, który wpadł w zupełne zdziecinnienie. Szczęście jeszcze, że cały dom nie poszedł z dymem razem z nim!

VI.

W dwa dni potem, tego samego rana, kiedy miano pochować ojca Fouana, Jan, znużony spędzoną bezsennie nocą, obudził się bardzo późno w małej izdebce, którą zajmował u Lengaigne’a. Nie był jeszcze w Chateadun w sprawie procesu, o którym myśl jedynie nie pozwalała mu opuszczać Rognes. Co wieczór odkładał sprawę na następny dzień, wahając się coraz bardziej w miarę, jak łagodniał jego gniew. Tej nocy ostatnia walka, stoczona z samym sobą, nie dawała mu zasnąć. Leżał zgorączkowany, nie wiedząc, jaką ma powziąć decyzję.
O, ci Kozłowie! Zezwierzęcone chamstwo, mordercy, zbrodniarze, którym człowiek uczciwy winienby dać ściąć głowy! Od razu, w pierwszej chwili, dowiedziawszy się o śmierci starego, zrozumiał, że to ich sprawka. Łotry, do licha ciężkiego, usmażyli go żywcem, aby nie dać mu wygadać się. Franusia, Fouan! Zamordowanie jej zmusiło ich do sprzątnięcia starego. Czyja kolej teraz? Pomyślał, że napewno jego: wiedzą, że zna ich tajemnicę, wsadzą mu więc kulkę gdzieś z za węgła lasu, jeżeli będzie się upierał przy pozostaniu we wsi. Dlaczego więc nie miałby pójść zaskarżyć ich odrazu? Decydował się na to; pójdzie, opowie całą historję żandarmom, jak tylko wstanie. Potem jednak dopadły go znów wahania i wątpliwości, brak zaufania do grubej tej sprawy, w której będzie musiał stawać jako świadek, obawa, że będzie na tem cierpiał tyleż, ile winowajcy. Po co przysparzać sobie jeszcze kłopotów? Jest to oczywisty brak odwagi, prawda; znajdował wszelako wytłumaczenie przed samym sobą, powtarzając sobie, że, jeśli nie powie nic, spełni tylko ostatnią wolę Franusi. Dwadzieścia razy w ciągu nocy chciał i nie chciał, doprowadzony do choroby poczuwaniem się do obowiązku, przed którego spełnieniem wzdrygał się i cofał.
Kiedy wreszcie, około godziny dziewiątej, wyskoczył z łóżka, zanurzył przedewszystkiem głowę w misce z zimną wodą. Nagle powziął decyzję. Nie powie nic, nie będzie nawet wszczynał procesu, ażeby odzyskać połowę sprzętów. Gra nie byłaby napewno warta świecy. Uczucie dumy dodawało mu odwagi. Rad był, że nie ma z nimi nic wspólnego, z tymi łajdakami! że jest im obcy! Niech się zagryzają pomiędzy sobą: ziemia uwolniłaby się od ładnych ptaszków, gdyby popożerali się wszyscy wzajem! Cała przecierpiana męka, obrzydzenie na myśl o dziesięciu latach, spędzonych w Rognes, buchały mu z głębi serca płomieniem gniewu. I pomyśleć, że taki był szczęśliwy w dniu, w którym uwolnił się od służby wojskowej, po wojnie włoskiej, że tak upajał się myślą, iż będzie mógł nareszcie rozstać się z szablą i nie będzie musiał zabijać ludzi! A właśnie od tej chwili żył wśród najohydniejszych brudów, pomiędzy dzikiemi bestjami. Od dnia ślubu swojego cierpiał nad tem; ale teraz już doszło do okradania, do mordowania, do zbrodni! Istne wilki, puszczone na wielką, cichą równinę! Nie! nie! ma ich dosyć tych bestji krwiożerczych; psują mu ukochanie wsi! Na co się zdało zniszczyć jedną ich parę, skoro należałoby właściwie wytępić całą ich zgraję? Wolał odjechać.
W tej chwili gazeta, którą przyniósł sobie poprzedniego wieczora z dołu, z oberży, wpadła mu znów w oko. Zainteresował się artykułem o zagrażającej wojnie. Głuche wieści o niej krążyły, niepokojąc ludzi od kilku już dni. Nie uświadamiał sobie tylko, jakie budziły w nim one dawne uśpione echa, jaki rozdmuchiwały w nim płomień niedogaszony, wciąż tlejący, który nagle trysnął mu z duszy żywym ogniem. Ogień ten zmiótł, jak gdyby gwałtownem tchnieniem wiatru, ostatnie jego wahania, całą walkę z samym sobą, utajoną obawę, że nie będzie wiedział, w którą zwrócić się stronę. Tak, pójdzie się bić, zaciągnie się znów do wojska! Spłacił swój dług ojczyźnie; ale cóż z tego? Jak się nie ma co robić, kiedy życie sprzykrzyło się już człowiekowi, wściekłemu, że jest otoczony przez samych wrogów tylko, bodaj że najlepiej walić ich, gdzie popadło. Ogromna ulga, dzika jakaś radość ponura podniosły go na duchu. Ubrał się, pogwizdując głośno melodję pobudki żołnierskiej, wiodącej go ongi do boju, tam, na równinach włoskich. Ludzie są zbyt wielkiemi bestjami! Lżej mu się zrobiło na myśl, że będzie wymiatał Prusaków. Skoro nie znalazł upragnionego spokoju w tym zakątku, gdzie rodziny wypijały krew z siebie wzajem, lepiej bodaj powrócić do otwartej rzezi. Im więcej pozabija ich, tem bardziej spłynie ziemia posoką, a on sam będzie się czuł bardziej pomszczony za przeklęte to życie wśród cierpień i katuszy, jakie zadawali mu ludzie.
Zszedłszy na dół, zjadł dwa jajka i kawałek słoniny, podany mu przez Florę, Potem, wezwał Lengaigne‘a i uregulował swój rachunek.
— Odjeżdżacie, Kapralu?
— Tak.
— Ale wrócicie do nas?
— Nie.
Oberżysta, zdziwiony, przyjrzał mu się, zachowując jednak dla siebie swoje myśli. A więc niedołęga ten wyrzeka się swoich praw?
— Do czego macie zamiar zabrać się teraz? Powrócicie może do swojej stolarki?
— Nie, do żołnierki.
Lengaigne, patrzący z wytrzeszczonemi gałami, nie mógł powstrzymać odruchu pogardy. — A to idjota!
Jan był już na drodze do Cloyes, kiedy ostatni przypływ rozczulenia zatrzymał go i skierował kroki jego zpowrotem w górę zbocza. Nie chciał rozstawać się z Rognes bez pożegnania mogiły Franusi. A bodaj parło go jeszcze coś: chęć oglądania raz jeszcze widoku roztaczającej się w dal bezbrzeżną, olbrzymiej równiny, smutnej tej równiny Beaucji, którą ukochał w końcu szczerze podczas długich samotnych godzin pracy.
Za kościołem był cmentarz, otoczony nawpółrozwalonym murkiem, tak niskim, że z po nad mogił sięgał wzrok swobodnie aż po krańce widnokręgu. Blade słońce marcowe rozjaśniało niebo, zasnute mgłami, subtelnemi niby cieniuchny oprzęd białego jedwabiu, z po za którego tu i owdzie przezierały pasemka błękitu. Skąpana w łagodnej poświacie Beaucja, drętwa jeszcze po zimowych mrozach, zdawała się spać w dalszym ciągu, jak owe śpiochy, co to, zbudzone już, unikają poruszenia się, aby rozkoszować się jeszcze gnuśnem swojem próżniactwem. Dalsze plany ginęły we mgle, poznaczone kwadratami zieleniejących już zbóż, jesiennych owsów i jęczmieni, podczas gdy na gołych jeszcze rolach uprawnych zaledwie rozpoczęto wiosenny siew. Wszędzie, pośród tłustych grud ziemi, kroczyli ludzie, powtarzający rytmicznym ruchem nieustanne rzucanie deszczu ziarna. Widać było wyraźnie obłok złocistego pyłu, ulatujące z garści najbliżej idących siewców. Stopniowo postacie ich malały, mknąc w nieskończonej toni, spowijającej ich swoją falą, co hen, w dalekiej głębi, zdawała się już tylko drgającą w promieniach słońca jasnością. Na odległość mil całych, aż po wszystkie cztery krańce bezkresnej równiny, spływał w promieniach słońca życiodajny deszcz przyszłego lata w zrychloną uprzednio ziemię.
Jan stanął przed mogiłą Franusi. Znajdowała się w samym środku szeregu. Otwarta jama, czekająca na złożenie w niej ojca Fouana, była tuż obok. Chwasty porosły cmentarz; rada municypalna nie mogła się zdobyć na wyasygnowanie pięćdziesięciu franków polowemu na oczyszczenie go. Krzyże i kraty przegniły do szczętu; trzymało się jeszcze kilka omszałych głazów, ale to właśnie zapuszczenie nadawało szczególny urok samotnemu zakątkowi, cudownie pogłębiało jego ciszę, mąconą jedynie krakaniem kruków odwiecznych, krążących dokoła strzelającej w niebo kościelnej wieżyczki. Spali tu ludzie snem wiekuistym na krańcu świata, pokorni, niepamiętni niczego. Jan, przeniknięty do głębi ciszą śmierci, rozglądał się z zainteresowaniem po wielkiej Beaucji, ogarniając wzrokiem zapładniające ją na wszystkich krańcach złote deszcze siejby, kiedy, nagle, rozkołysał się dzwon, uderzając zwolna trzy razy, potem dwa razy jeszcze, a potem bijąc już bez przestanku. Bicie jego towarzyszyło śmiertelnym szczątkom starego Fouana, sprowadzanego na miejsce wiecznego odpoczynku.
Grabarz, krzywonogi, nadchodził, wlokąc za sobą swoje kulasy, aby rzucić okiem na jamę.
— Zamała — zauważył Jan, wzruszony, postanawiając zostać, aby być świadkiem pogrzebu.
— Et, co tam — odparł grabarz — stary zmalał na ogniu.
Kozłowie drżeli ze strachu przed przybyciem doktora Fineta. Niepotrzebnie jednak, jedyną bowiem troską doktora było jaknajrychlejsze podpisanie świadectwa śmierci i pozwolenie na pogrzebanie zwłok, aby uniknąć zawracania głowy i kłopotów. Przyjechał, spojrzał, uniósł się gniewem na bezmyślność krewnych, pozostawiających świecę ogłupiałym przez wiek starcom, a jeżeli nawet powziął jakieś podejrzenie, był zbyt przezorny, aby je ujawnić. Ostatecznie! cóż za wielka rzecz, że podsmalili trochę zgrzybiałego ojca, trzymającego się z tępym uporem życia? Tyle tego doktór widział w swojej praktyce tutaj, że przestawało to robić na nim wrażenie. Zobojętniały na wszystko pod wpływem żalu do ludzi i pogardy dla nich, wzruszył jedynie ramionami: Podła rasa to chłopstwo!
Uspokojeni Kozłowie musieli jeszcze tylko stawić czoło przewidzianemu natarciu rodziny, stanowczo zdecydowali jednak nie dać się. Jak tylko zjawiła się Starsza, uderzyli w płacz, żeby nabrać kontenansu. Przyglądała im się, zdumiona, uważając ich grę za nazbyt naiwną; zresztą, przyszła jedynie dla rozrywki, nie należało jej się bowiem nic z dziedzictwa po bracie. Właściwe niebezpieczeństwo wybuchło z chwilą przybycia Fanny i Delhomme’a. Delhomme obrany został właśnie na mera w miejsce Macqueron‘a, co rozpierało jego żonę niesłychaną dumą, omal nie rozsadzało jej. Dotrzymała złożonej przysięgi: ojciec umarł, a ona nie przeprosiła się z nim; rana draśniętej jej miłości własnej wciąż jeszcze pozostawała otwarta, nie dając jej uronić łzy nad trupem starego. Nagle rozległo się łkanie. To Hjacynt przyszedł zupełnie pijany. Oblał martwe ciało ojca łzami, bełkocąc, że jest to cios, z którego nie otrząśnie się nigdy.
W kuchni Liza przygotowała szklanki i wino, i zaczęto rozmawiać. Odrazu zadecydowano sprawę stu pięćdziesięciu franków renty, postanowione było bowiem, że przypadną one temu z dzieci, które będzie miało staranie o ojcu do końca jego życia. Pozostała wszelako sprawa jego ukrytego skarbu. Wówczas Kozioł wystąpił ze swoją historją, jak to stary odnalazł kryjówkę, pod górnym blatem komody, gdzie złożono jego papiery i widocznie, kiedy przeglądał je w nocy, żeby się niemi nacieszyć, zapaliły mu się od świecy włosy na ciele, tak że nawet odnaleziono jeszcze ślady spalonego papieru. Ludzie mogą to zaświadczyć, matka Bécu, stara Frimatowa i inni. Przez cały czas tego opowiadania wpatrywali się wszyscy w niego bystro, nie płoszyło go to jednak. Bił się pięścią w piersi, biorąc na świadka światło dnia jasnego. Widać było, że rodzina zdaje sobie sprawę ze wszystkiego, on jednak kpił sobie z tego, byle dano mu święty spokój i byle mógł zatrzymać pieniądze. Fanny ze swoją zwykłą szczerością dumnej kobiety, dała upust swoim uczuciom, rzucając Kozłom w twarz, że są zbrodniarzami i złodziejami. Tak, napewno umyślnie podpalili ojca! Kozłowie nie pozostali dłużni, odpowiadając jej obelgami, zarzucając i jej z kolei potworne zbrodnie. Tak, chce teraz ściągnąć na ich głowę nieszczęście! A zatruta polewka, po której zjedzeniu, stary omal nie wyzionął ducha u córki?! Uprzedzają, że nie będą trzymali języka za zębami, jeżeli inni poważą się im coś zarzucać! Hjacynt uderzył ponownie w bek, wyjąc ze smutku na samą myśl, aby podobne zbrodnie były możliwe. Do ciężkiej cholery! jego biedny ojciec, którego tak kochał! Czyżby naprawdę istnieć mieli podobnie potworni synowie, zezwierzęceni do tego stopnia, że by usmalić żywcem rodzonego ojca? Starsza rzucała od czasu do czasu słówko, jątrzące jeno wzajemne nienawiści, ilekroć zdawało się, że zażarty spór zaczyna nieco przycichać. Delhomme, zaniepokojony tą sceną, pospieszył pozamykać drzwi i okna. Musiał teraz bronić swojego stanowiska urzędowego, zawsze był zresztą za polubownem, rozsądnem załatwianiem sporów. Oświadczył wreszcie, że nie wypowiada się podobnych oskarżeń. Ładnieby się wyglądało, żeby tak usłyszeli sąsiedzi! Wszyscy poszliby pod sąd, i niewinni ucierpieliby bardziej bodaj niż winni. Zamilkli odrazu. Ma słuszność. Niema interesu prać brudną swoją bieliznę przed sądem. Kozioł przerażał ich. Rozbójnik ten gotów jeszcze zgubić całą familję. W milczącem godzeniu się ich z dokonaną zbrodnią, w niereagowaniu na kradzież i zabójstwo, taiło się zwykłe spólnictwo chłopów z buntownikami wiejskimi, z kłusownikami, ze skrytobójcami, zabijającymi z ukrycia leśnych strażników: boją się ich, ale nie chcą ich wydawać.
Starsza została, żeby napić się kawy, ugotowanej dnia poprzedniego, inni poszli, nie dbając o zachowanie przepisów grzeczności, jak wychodzi się od ludzi, którymi się pogardza. Ale Kozłowie śmieli się z tego; mieli pieniądze i trzymali je — to grunt, a w dodatku pewność już teraz, że nie będą o nie molestowani. Liza odzyskała zwykłą pewność siebie, a Kozioł, chcąc wystąpić godnie, zamówił trumnę i poszedł na cmentarz, żeby upewnić się co do miejsca, gdzie kopano grób. Zaznaczyć należy, że w Rognes chłopi, którzy niecierpieli się za życia, nie chcą leżeć przy sobie i po śmierci. Groby kopane są jednak kolejno, rzędami, tym sposobem wybór miejsca nie jest dowolny, lecz zależny od zrządzenia losu. To też, o ile zdarza się, że dwaj wrogowie umierają jeden bezpośrednio po drugim, sprawia to wielki kłopot władzom, bowiem rodzina zmarłego grozi raczej zatrzymaniem zwłok, a nie zgodzi się zezwolić na pochowanie ich obok grobu poprzednika. Złożyło się tak właśnie, że Macqueron, korzystając z okresu swojego merostwa, nadużył swojej władzy, aby zakupić miejsce dla siebie nie w przypadającym szeregu; nieszczęście chciało, że teren ten przylegał do grobu ojca Lengaigne‘a, obok którego sam Lengaigne zarezerwował sobie miejsce... Od tej chwili zaprzysiężony ten wróg Macquerona nie przestawał się pienić. Myśl, że po śmierci ciało jego gnić będzie w ziemi obok ciała tego łotra podniecała jeszcze bardziej zażartość odwiecznej jego walki z współzawodnikiem, zatruwała mu resztę dni życia. Z tego samego powodu uniósł się i Kozioł gniewem na widok miejsca, jakie przypadło jego ojcu. Na lewo od wykopanego dla niego grobu leżała Franusia; to dobrze się składało. Na nieszczęście wszakże, fatalny traf chciał, że w sąsiednim szeregu, wprost grobu Fouana znalazł się grób nieboszczki żony ojca Kiełbasy, obok której mąż zachował sobie miejsce. Tym sposobem, jak nareszcie zdechnie ten stary filut, nogi jego będą przytykały do głowy ojca Fouana. Czy podobna było znieść na chwilę chociażby taką myśl? Dwaj starzy, którzy nienawidzili się od czasu paskudnej historji z rentą dożywotnią! Łotr, który tak po szelmowsku nabrał Fouana, tańczyćby musiał mu po głowie i po śmierci jeszcze? Na wieki już? A, do wszystkich djabłów! Gdyby rodzina miała serce tolerować coś podobnego, kości ojca Fouana przewróciłyby się w grobie, żeby legnąć tyłem do kości starego Kiełbasy! Kipiąc z gniewu, pobiegł Kozioł z awanturą do merostwa, gdzie wpadł na Delhomme’a, którego usiłował zmusić, jako dzierżącego teraz władzę, do wyznaczenia dla starego innego miejsca. Kiedy jednak szwagier nie zgadzał się na odstępowanie od obowiązującej reguły, powołując się na fatalny przykład Macquerona i Lengaigne‘a, nawymyślał mu od tchórzów, od sprzedawczyków, wrzeszcząc w pośrodku drogi na cały głos, że on jeden widocznie jest dobrym synem, skoro innym wszystko jest jedno, czy ojcu dobrze będzie w ziemi, czy nie. Wystraszył swoim krzykiem całą wieś i wrócił do domu oburzony.
Delhomme z kolei miał do zgryzienia poważniejszą jeszcze przeszkodę. Ksiądz Madeline wyjechał poprzedniego dnia i Rognes znalazło się ponownie bez księdza.
Kosztowny ten zbytek utrzymywania własnego proboszcza okazał się próbą tak niefortunną, że Rada municypalna opowiedziała się za cofnięciem kredytu i powrotem do dawnego stanu rzeczy, to znaczy, za sprawowaniem obrządków kościelnych przez proboszcza z Bazoches-le Doyen. Ale ksiądz Godard, mimo że sam biskup przemawiał mu do rozsądku, zaprzysiągł, że nigdy nie przyjedzie do Rognes z Panem Bogiem. Wyjazd kolegi wyprowadził go zupełnie z równowagi, oskarżał też chłopów, że omal nie wpędzili zadręczaniem swojem tego biedaka do grobu, jedynie po to, aby zmusić jego samego do powrotu. Niech sobie Bécu dzwoni na sumę aż do nieszpór — wołał w najbliższą niedzielę. Nagły zgon starego Fouana skomplikował jeszcze sytuację, stawiając sprawę odrazu na ostrzu noża. Pogrzeb — to nie msza, ani suma, nie można odkładać go na później. Delhomme, bardzo zadowolony w skrytości ducha z takiego zbiegu okoliczności, ze zwykłą sobie złośliwą trzeźwością sądu postanowił udać się osobiście do Bazoches w celu porozumienia się z księdzem. Jak tylko jednak ksiądz go zobaczył, napęczniały mu żyły na skroniach, twarz jego sponsowiała, odepchnął też przybyłego groźnym gestem, nie pozwalając mu wcale przyjść do słowa. Nie! nie! nie! chociażby to miało go kosztować utratę parafji! A kiedy dowiedział się, że idzie o odprowadzenie zwłok, aż zachłysnął się z wściekłości. — A, te pogańskie dusze! gotowe to umyślnie przenosić się do wieczności! — Ale mylą się, jeżeli myślą, że w ten sposób zmuszą go do ustąpienia! Otóż nie! pójdą do grobu sami, napewno nie on pomoże im dostać się do nieba! — Delhomme przeczekał spokojnie, aż minie pierwszy wybuch. Potem, zaczął przekładać księdzu, że psom tylko odmawia się wody święconej, nieboszczyk nie może zostać na rękach rodziny; wreszcie, przekonywać go zaczął powoływaniem się na racje osobiste: zmarły jest jego teściem, teściem mera Rognes. — No, namyśli się ksiądz proboszcz, pogrzeb ma być nazajutrz o dziesiątej. — Nie! nie! nie! — Ksiądz Godard pomstował, aż się zadyszał i Delhomme, nie tracąc nadziei, że ksiądz rozmyśli się jednak przez noc, musiał pożegnać się z nim, nie zdoławszy zmiękczyć jego oporu.
— Mówię, że nie! — rzucił mu jeszcze raz ksiądz, stojąc na progu swojego mieszkania. Nie każcie dzwonić... Nie! po tysiąc razy nie!
Nazajutrz wydał mer staremu Bécu rozkaz dzwonienia o dziesiątej. Zobaczymy. U Kozłów wszystko było gotowe, ciało złożone zostało do trumny jeszcze dnia poprzedniego, pod wprawnym kierunkiem Starszej. Izba była już uszorowana, nie było już żadnych śladów pożaru, prócz ojca, spoczywającego wśród czterech desek. Dzwon rozkołysał się już na dobre, kiedy rodzina, zebrana przed domem w oczekiwaniu na wyprowadzenie zwłok, dostrzegła zdaleka księdza Godarda, spieszącego tą drogą, która wiodła mimo domu Macquerona. Tak był zdyszany szybkim biegiem, tak czerwony i rozwścieczony, że trzymał trójgraniasty kapelusz w ręku z obawy aby mu krew nie uderzyła do głowy. Nie patrząc na nikogo, wpadł do kościoła i wnet ukazał się znów, już w komży, poprzedzony przez dwóch małych chłopców z chóru, z których jeden niósł krzyż, a drugi pastorał z kadzielnicą. Galopem odmówił nad nieboszczykiem modlitwę i, nie patrząc nawet, czy żałobnicy idą za nim z trumną, wrócił do kościoła, gdzie odtrzepał mszę jednym tchem. Gwoźdź ze swoim trombonem i dwaj kantorzy kościelni ledwo mogli za nim nadążyć. W pierwszym rzędzie zasiadła cała rodzina: Kozioł z Lizą, Fanny i Delhomme, Hjacynt i Starsza. Pan Karol, który zaszczycił orszak pogrzebowy swoją obecnością, wytłomaczył nieobecność pani Karolowej, bawiącej od dwóch dni w Chartres z Elodją i Nénessem. Flądry brakowało dla tego, że w ostatniej chwili, kiedy wybierała się już w drogę, spostrzegła brak trzech gęsi ze swojego stada, pomknęła więc na ich poszukiwanie. Usadowione po za Lizą dzieci, Juliś i Lorka, nie poruszały się z miejsca, zachowywały się bardzo grzecznie, siedząc ze złożonemi rączkami i wielkiemi, wytrzeszczonemi, całkiem pociemniałemi oczami. Na innych ławkach tłoczyło się dużo znajomych, kobiet zwłaszcza, matka Frimat, stara Bcéu, Celina, Flora, słowem kondukt, z którego można było naprawdę być dumnym. Przed rozpoczęciem nabożeństwa ksiądz, zwróciwszy się twarzą do wiernych, rozwarł ramiona tak groźnym gestem, jak gdyby zamierzał spoliczkować ich wszystkich. Bécu, zupełnie pijany, nie przestawał dzwonić.
Ostatecznie, była to msza wcale przyzwoita, chociaż odprawiona zbyt pospiesznie. Nie gniewano się jednak o to, gniew księdza bawił wszystkich, ale wybaczono mu go. Trudno było się dziwić, że boleje nad swoją porażką, tak samo, jak wszyscy cieszyli się ze zwycięstwa, odniesionego przez mieszkańców Rognes. Wyraz szyderczej satysfakcji rozpromieniał twarze na myśl, że zatryumfowali nad księdzem. Udało im się jednak zmusić go do przyjścia z Panem Bogiem, z którego w gruncie rzeczy niewiele sobie robili.
Po skończonej mszy przeszło kropidło z rąk do rąk, poczem utworzył się pochód: krzyż, chórzyści, Gwóźdź ze swoim trombonem, zadyszany z pośpiechu ksiądz, ciało niesione przez czterech chłopów, rodzina i za nią ogon znajomych i ciekawych. Bécu zaczął znów dzwonić z całej siły, aż uleciały wystraszone kruki z po nad wieży kościelnej, kracząc posępnie. Odrazu wszedł orszak w obręb cmentarny i miał już tylko skręcić za węgieł kościoła. Śpiew i muzyka rozległy się donośniej wpośród wielkiej ciszy, w zamglonem oparami świetle słonecznem, ogrzewającem rozedrgane dzikie chwasty. Skąpana w potokach światła i powietrza trumna wydała się tak mała, że uderzyło to odrazu wszystkich. Jan, który pozostał na cmentarzu, doznał na jej widok dziwnego ściśnienia serca. O, biedny Fouan, wychudzony wiekiem, wynędzniały psiem życiem, jakie przyszło mu wieść na starość, mieścił się teraz w pudełku dla lalek, w tej małej mizernej skrzyneczce! Nie zajmie dużo miejsca, nie obciąży sobą ziemi, ogromnej tej ziemi, jedynej w jego życiu pasji, co zżarła bez reszty mięśnie jego ciała. Przyniesiono trupa nieboszczyka nad krawędź mogilnej jamy i towarzyszący mu wzrok Jana wybiegł teraz dalej, po za murek cmentarny, ogarniając Beaucję od krańca jej po kraniec. Wpośród niw uprawnych odnajdywał w nieobjętej dali siewców, powtarzających nieskończony swój ruch rytmiczny, rzucanie żywej fali siejby, padającej w rozwarte łono ziemi.
Kozłowie, spostrzegłszy Jana, zamienili niespokojne spojrzenie. Czy łotr ten przyszedł tu umyślnie, żeby wywołać skandal? Dopóki będą go czuli w Rognes, nie zasną spokojnie. Mały chórzysta, niosący krzyż, wbił go u stóp mogiły, a ksiądz Godard recytował ostatnie modlitwy, stojąc przed umieszczoną na trawie trumną. Ale kondukt jedna jeszcze czekała rozmaitość; zauważono, że Macqueron i Lengaigne, którzy przyszli nieco spóźnieni, skierowali uporczywie wzrok w stronę równiny. Wszyscy odrazu zwrócili się w tę stronę, zaciekawieni gęstemi kłębami dymu, przewalającemi się po niebie. Musiało to iść od Borderie, i wyglądało, jak gdyby płonęły stogi za folwarkiem.
Ego sum — zakończył z furją ksiądz.
Twarze obecnych zwróciły się znów ku niemu, oczy skierowały się ponownie na trumnę. Jedynie pan Karol prowadził w dalszym ciągu przyciszonym głosem rozpoczętą rozmowę z Delhomme’m. Otrzymał tego rana list od pani Karolowej i był zachwycony. Elodja okazała się zdumiewająco energiczna i sprytna, nie ustępując pod tym względem Nénessowi. Wyforowała już ojca i sama rządziła teraz domem. — Talent! co? Oko i żelazna dłoń! — I pan Karol rozczulił się nad szczęśliwą swoją starością, którą spędzi spokojnie w wiejskiej swojej posiadłości, gdzie jego kolekcja róż i gwoździków żadnego roku jeszcze nie udawała się tak jak teraz, a ptaki w woljerze, zupełnie już wyleczone, odzyskały znów dar śpiewania, będącego balsamem dla jego duszy.
— Amen! — zaintonował bardzo głośno mały chórzysta, potrząsając kadzielnicą.
De profundis clamavi ad te, Domine... odpowiedział ksiądz rozsrożonym głosem.
I trzepał dalej, a tymczasem Hjacynt, wziąwszy na stronę siostrę swoją, Fanny, napadał gwałtownie na Kozłów.
— Gdybym wtedy nie był pijany... Nie możemy jednak okazać się takimi głupcami, aby dać się tak haniebnie okraść.
— Że nas okradli, to pewne — szepnęła Fanny.
— Bo ostatecznie — dodał — te gałgany mają w ręku papiery procentowe... Oddawna już z nich korzystają, ułożyli się też z ojcem Kiełbasą, wiem o tem... Cóż u licha, czy nie wytoczymy im procesu?
Ale Fanny odsunęła się od niego i odmówiła kategorycznie.
— Nie, nie! nie ja! Mam dosyć własnych kłopotów... Rób jak chcesz.
I Hjacynt z kolei stchórzył i dał spokój. Skoro nie będzie mógł zasłonić się siostrą, nie wystąpi, zamało jest pewien osobistego swojego stosunku z policją.
— O, ja, też sobie wyobrażasz!... A zresztą, mniejsza o to, jak się jest uczciwym, wystarczy, że można pokazać się wszędzie z podniesioną głową.
Starsza, obecna przy tem, widziała, jak podniósł głowę szlachetnym ruchem zacnego człowieka. Zawsze pomawiała go o to, że przy całem swojem łajdactwie jest zwyczajnym głuptasem. Żal jej było, że takie wielkie chłopisko nie zdobywa się na zburzenie całego mienia brata, byle odzyskać swoją część. I, niby to, chcąc mu pokazać, że myśli o nim i o jego siostrze Fanny, powtórzyła im zwykłą obietnicę, bez nawiązania naturalnego jakiegoś przejścia, jak gdyby spadało to z nieba.
— O, ja napewno nie ukrzywdzę nikogo. Wszystko zostawię w porządku, papier napisany oddawna. Każdemu jego część, nie umarłabym spokojnie, gdybym wyróżniła bardziej jednego od innych. Chrystus ma tam swoje miejsce, i ty takoż, Fanny... Mam dziewięćdziesiąt lat. Przyjdzie to, przyjdzie kiedyś!
Nie wierzyła w to jednak; upierała się nie rozstawać nigdy z życiem, niezdolna znieść myśli, że kto inny miałby zawładnąć jej majątkiem. Pogrzebie ich wszystkich. Oto jeszcze jeden, jej brat, którego odejścia jest świadkiem. To, co się tu robi, to odprowadzanie trupa, ta otwarta mogiła, ten cały obrządek ostatni, wszystko to w jej oczach było dla innych, ale nie dla niej. Wysoka i chuda, z laską swoją pod pachą, stała wpośród mogił, bez śladu wzruszenia, ciekawie jedynie śledząc perypetje, związane z śmiercią, spotykającą innych.
Ksiądz mamrotał ostatni werset psalmu:
Et ipse redimet Israel ex omnibus iniquitatibus ejus.
Wyjął kropidło z kadzielnicy, otrząsnął je nad trumną, i, podnosząc głos, pożegnał zwłoki:
Requiescat in pace.
Amen! — odpowiedzieli dwaj chórzyści.
Trumna została spuszczona do dołu. Grabarz przymocował sznury; dwóch ludzi starczyło, nie ważyła więcej, niż gdyby mieściła ciało małego dziecka. Potem obeszli wszyscy trumnę dookoła, znów kropidło przeszło z rąk do rąk i każdy pokropił ją na krzyż po nad otwartą mogiłą.
Jan, który zbliżył się teraz, otrzymał je z ręki pana Karola. Zapuścił wzrok w samo dno grobu, oczy jego olśnione były jeszcze ogarnianiem przez dłuższą chwilę bezkresnej Beaucji i siewców, rzucających w ziemię przyszły plon z jednego krańca równiny po drugi, aż po mgliste opary na widnokręgu, w którego głębi tonęły ich sylwetki. Mimo to olśnienie rozróżnił w ziemi zarys trumny, wydającej się jeszcze mniejszą wskutek wąskiego jej sosnowego wieka koloru źrałego zboża. Ciężkie grudy ziemi spadły na nią, pokrywając ją do połowy. Widział już tylko bladą plamę, jak gdyby garść tego samego ziarna, które towarzysze rzucali tam w rychłe bruzdy, potrząsnął kropidłem i oddał je z kolei Hjacyntowi.
— Księże proboszczu, księże proboszczu! — szepnął Delhomme.
Spieszył za księdzem Godardem, który, po skończonej ceremonji, umykał wściekłym swoim krokiem, zapominając o obu małych chórzystach.
— Co tam znowu? — zapytał.
— Chciałbym podziękować księdzu proboszczowi za jego dobroć... Zatem w niedzielę każemy dzwonić na mszę na dziewiątą, jak zwykle, prawda?
Widząc, że ksiądz nie odpowiada i tylko wlepia w niego świdrujący wzrok, pospiesznie dodał:
— Mamy tu biedną, bardzo chorą kobietę, zupełnie osamotnioną, bez grosza pieniędzy... Rozalja, wyplataczka, zna ją ksiądz... Posłałem jej trochę rosołu, nie mogę jednak sam wszystkiemu wydołać.
Twarz księdza rozchmurzyła się, dreszcz litościwego wzruszenia złagodził jej wyraz. Zaczął szukać rozpaczliwie po kieszeniach, znalazł jednak siedem susów zaledwie.
— Proszę o pożyczenie mi pięciu franków, oddam je w niedzielę... Do niedzieli zatem!...
Pobiegł dalej, zadyszany z ponownego pośpiechu. Niema gadania, że Pan Bóg, z którym zmuszony jest przychodzić do Rognes, pośle całe to przeklęte chłopstwo na wieczne smażenie się do piekła!... Ale cóż? czy to racja, żeby dać im cierpieć nad miarę tu na tej ziemi?
Delhomme, powróciwszy do orszaku, wpadł na straszliwą kłótnię. Z początku obecni przyglądali się z zainteresowaniem padaniu pełnych łopat ziemi, sypanej przez grabarza na trumnę. Przypadek wszakże zetknął na krawędzi otwartej jamy mogilnej Macquerona z Lengaignem, który zagabnął ostro rywala w sprawie terenu. Rodzina, zamierzająca rozejść się już do domów, zatrzymała się, przyjmując wnet żywy udział w utarczce, roznamiętniającej się coraz bardziej przy akompanjamencie rytmicznego, głuchego odgłosu rzucanych na trumnę pełnych łopat ziemi.
— Nie miałeś prawa — wrzeszczał Lengaigne — mogłeś sobie być merem, ile chciałeś, ale to nie racja, żeby wychodzić z szeregu; zrobiłeś mi to na złość, żeś się wtrynił tutaj, obok mojego taty!... Ale do wszystkich djabłów, nie leżysz tu jeszcze!
— Wynoś się! — odburknął Macqueron, jestem w swojem prawie!... Właśnie, że będę tu leżał; nikt mi nie zabroni, a już napewno nie taka podła świnia jak ty.
Obaj popychali się wzajem i wnet znaleźli się przed sąsiadującemi z sobą ich terenami, kilkoma łokciami ziemi, w której obaj spocząć mieli kiedyś.
— Ach, ty, przeklęty podlecu, nic cię to nie obchodzi, że kości nasze próchnieć tu będą kiedyś, jak gdybyśmy byli parą najlepszych przyjaciół? Mnie zatruwa ta myśl całą krew... Całe życie zjadaliśmy się po to, żeby pogodzić się po śmierci, jeden leżący spokojniutko obok drugiego?!... O, nie, nie! żadnej zgody! nigdy!
— Mnie tam wszystko jedno! Mam cię gdzieś, i nic mnie nie obchodzi, że będziesz gnił obok mnie.
Ten szczyt pogardy rozjuszył Lengaigne’a. Bełkocząc z wściekłości, rzucił przeciwnikowi, że gdyby miał wyciągnąć kopyta po nim, przyjdzie w nocy wykopać kości Macquerona. Ten znów odparł, śmiejąc się szyderczo, że chciałby to widzieć, ale w tym momencie kobiety wmieszały się w spór. Celina, chuda i czarna, rozwścieczona, napadła na męża.
— Nie masz racji, mówiłam ci to!... Jak ty masz serce znieść coś podobnego?... Jeżeli będziesz się upierał, zostaniesz sam w swojej jamie. Ja będę leżała gdzieindziej, nie chcę, żeby ta gnida zarażała mnie.
I ruchem podbródka wskazywała na Florę, apatyczną i stękającą, nie dającą mimo to pluć sobie w kaszę.
— No, to jeszcze pytanie, która z nas zarażałaby drugą... Nie żołądkuj się, moja kochana. Nie mam wcale ochoty, żeby twoje padło zatruwało moje.
Stara Bécu i matka Frymatowa musiały wtrącić się i rozdzielić obie.
— Ależ — uspokójcie się! — powtarzała pierwsza z nich — zgadzacie się przecież na jedno, skoro nie chcecie leżeć przy sobie. Każdy powinien mieć prawo wybierać dowoli sąsiadów.
Matka Frimat zgodziła się z tym poglądem.
— Rozumie się, że naturalne!... Weźcie naprzykład mojego starego, któremu zamrzeć się ma niedługo. Wolałabym zatrzymać jego trupa u siebie niż pozwolić położyć go przy ojcu Caillota, co to miał z nim kiedyś grubo na pieńku.
Łzy nabiegły jej do oczu na myśl, że jej biedny paralityk nie pociągnie i tygodnia może. Dnia poprzedniego, chcąc położyć go do łóżka, przewróciła się z nim razem. Napewno, jak jego nie stanie, i ona rychło pójdzie za nim.
Ale Lengaigne nagle przyczepił się do powracającego Delhomme‘a.
— No, powiedz sam, jesteś przecież człowiek sprawiedliwy; trzeba go ztąd wyforować, niech czeka swojej kolei jak inni.
Macqueron wzruszył ramionami, a Delhomme potwierdził, że z chwilą, kiedy ktoś zapłacił, teren staje się jego własnością. Cała rzecz, żeby nie mogło to powtórzyć się na przyszłość. Kozioł, który dotychczas starał się zachować spokój, nie wytrzymał. Rodzina czuła się zobowiązaną do zachowania pewnej rezerwy. Grudy ziemi padały w dalszym ciągu na trumnę starego z głuchym, jednostajnym brzękiem. Oburzenie Kozła było jednak zbyt wielkie, zawołał też, zwracając się do Lengaigne’a i pokazując palcem Delhomme’a:
— O, tak, jeżeli liczysz na tego łotra, że ma jakieś uczucie w sercu! wiesz dobrze, że pochował własnego swojego ojca obok złodzieja!
Zrobiła się awantura, rodzina przyjęła udział w kłótni, Fanny stanęła w obronie męża, mówiąc, jako cały błąd polegał na tem, że kiedy pochowali matkę, nie kupili zaraz miejsca obok niej dla ojca. Hjacynt znów i Starsza napadli na Delhomme’a, oburzając się również na sąsiadowanie z ojcem Kiełbasą, uważając to za rzecz nieludzką, dla której nie było wytłomaczenia. I pan Karol także był tego samego zdania, wyrażał je w sposób umiarkowany jednak.
Spór był tak głośny i wszyscy tak gardłowali naraz, że nic się już nie słyszało. Wtem Kozioł, przekrzykując wszystkich, wrzasnął:
— Tak, kości ich przewrócą się w grobach i zjedzą się wzajem!
Odrazu wszyscy: krewni, przyjaciele, znajomi, chcieli dorzucić swój głos w tej sprawie. — Tak, tak, dobrze mówi: kości przewrócą się w swoich grobach, Fouanowie będą się żarli między sobą w dalszym ciągu; Lengaigne i Macqueron będą swarzyli się, aż nie pogniją do reszty. Kobiety: Celina, Flora, matka Bécu pozatruwają się swojemi jęzorami i porozszarpują się pazurami. Ludzie, którzy się wzajem nienawidzą, nie mogą leżeć obok siebie, nawet po śmierci, jak już są pogrzebani!... I na oblanym słońcem cmentarzu, w pośród ciszy splątanych gąszczów dzikich traw zawiązała się od mogiły do mogiły zażarta walka dawnych nieboszczyków, dalszy, nieprzerwany ciąg walki, jaka rozgorzała pośród grobów pomiędzy żywymi.
Nagle krzyk Jana rozdzielił ich, każąc im zwrócić głowy w inną stronę.
— Pali się Borderie!
Nie mogło być już co do tego wątpliwości, płomienie buchały z dachów, migocące i pobladłe w jasnem świetle dnia. Wielka chmura dymu płynęła zwolna w kierunku północnym. W tej samej chwili nadbiegła galopem od strony folwarku Flądra. Szukając swoich gęsi, zauważyła pierwsze snopy iskier i zachwyciła się tym widokiem. Dopiero kiedy przyszło jej na myśl, że może pierwsza opowiedzieć ludziom ciekawą nowinę, puściła się pędem w stronę cmentarza. Przybiegłszy, wskoczyła okrakiem na niski murek i krzyknęła ostrym, łobuzowskim tonem:
— O, jak fajnie się pali!... To ten świńtuch Tron puścił czerwonego koguta, podłożył ogień aż w trzech miejscach naraz: w stodole, w stajni i w kuchni. Złapali go, jak zapalał słomę, parobcy omało go nie rozdarli na strzępy... A teraz, wszystko się piecze na ogniu: konie, krowy, owce! O, warto posłuchać, jak ryczą! Nigdyście nie słyszeli takiego ryku!
Jej zielone ślepia błyszczały, wybuchła głośnym śmiechem.
— A Jakóbka!... Ha, ha!... to paradne! Wiecie, że była chora od śmierci gospodarza. Zapomnieli o niej, zostawili ją w łóżku... Przysmalała się już, ledwo mogła wyratować się w jednej koszuli. O, jaka też była śmieszna, kiedy wyskakiwała tak po polu z gołemi girami! Upiekła się już na pieczeń, pokazywała raz wraz, to tył, to przód, a ludzie krzyczeli za nią: Hu! hu! Bo przecie nikt jej tam nie lubi!... Stary jakiś zawołał nawet:
— Widzicie, wychodzi tak, jak przyszła, w jednej koszuli na grzbiecie!
Flądra aż wiła się ze śmiechu.
— Chodźcie, chodźcie!... Mówię wam, jakie to śmieszne, aż strach!... Ja wracam tam!
Rzekłszy to, zeskoczyła z murka i puściła się pędem na płonący folwark.
Pan Karol, Delhomme, Macqueron, i prawie wszyscy chłopi pośpieszyli za nią. Kobiety, ze Starszą na czele, wyszły z cmentarza na drogę, aby lepiej widzieć pożar. Pozostali tylko oboje Kozłowie; Liza zatrzymała Lengaigne‘a, pragnąc wypytać się go niby mimochodem o Jana: dostał widać zajęcie, kiedy zostaje w Rognes? Dowiedziawszy się jednak od oberżysty, że Jan postanowił zaciągnąć się ponownie do wojska, oboje, Liza i Kozioł, którym straszny ciężar spadł z głowy, zdobyli się równocześnie na ten sam okrzyk:
— A to kretyn!
Zatem wszystko skończone, będą mogli rozpocząć na nowo szczęśliwy swój żywot. Rzucili okiem na mogiłę Fouana, którą grabarz kończył zapełniać ziemią. Juliś i Lorka stali jeszcze przy grobie i przypatrywali się ciekawie, ale matka odwołała ich:
— Julisiu, Lorko, chodźcie!... Ale pamiętajcie, bądźcie grzeczni i posłuszni, bo przyjdzie czarny człowiek i zagrzebie was także w ziemi.
Cała rodzina Kozłów wyszła z cmentarza, rodzice popychali przed siebie oboje dzieci, które wiedziały i zachowywały się bardzo rozsądnie, rozwierając tylko szeroko wielkie czarne oczy, nieme i głębokie.
Na cmentarzu pozostał Jan sam jeden. Wdali z pochłoniętego przez ogień Borderie, buchały już tylko wielkie słupy rdzawych dymów, wirujące smugami po uprawnych niwach i osnuwające czarnemi mgłami niknące w dali postacie siewców. Jan opuścił wzrok na ziemię, spoglądając na świeżo usypane pagórki mogił, pod któremi spali stary Fouan i Franusia. Jego gniew z tego rana i wstręt do ludzi i rzeczy rozwiały się, tonąc w ogarniającem go głębokiem ukojeniu. Może sprawiły to ciepłe promienie słońca, czuł jednak pomimowoli dziwną w duszy słodycz i jak gdyby budzącą się nadzieję.
Ach, tak, jego chlebodawca, Hourdequin, dosyć napsuł sobie krwi ze wszystkiemi temi, nowemi wynalazkami, niewiele zyskał na swoich maszynach, sztucznych nawozach, na całej tej nauce, tak nieumiejętnie jeszcze stosowanej. A już dobiła go Jakóbka; i on także spoczywał już na cmentarzu, a z folwarku jego nie pozostało nic prócz popiołu, unoszonego przez wiatr. Cóż to jednak znaczy! Mury mogą uledz spaleniu, ziemi nie zdoła spalić nikt! Ziemia, karmicielka, pozostanie na wieki i będzie żywiła tych, co zapłodnią ją siejbą ziarna. Rozporządza ona czasem i przestrzenią, rodzi zboże mimo wszystko, w oczekiwaniu postępu wiedzy rolniczej, który dopomoże jej do rodzenia go w dwójnasób.
To samo dzieje się z owemi zapowiadanemi rewolucjami i przewrotami politycznemi. Ziemia — powiadają — przejdzie w inne ręce, zbiory z pól zamorskich krajów zniszczą nasze zboże, na polach naszych pozostaną ciernie jeno i chwasty. Ale potem? Czy można zepsuć trwale ziemię? Będzie ona w każdym razie czyjąś własnością, zawsze będzie należała do człowieka, który będzie jednakowoż musiał ją uprawiać, żeby nie zdechnąć z głodu. Jeżeli nawet przez lata całe porastała chwastem, odpocznie dzięki temu i odzyska młodość i płodność. Ziemia nie bierze udziału w naszych sporach rozbestwionych owadów. Wielka ta pracownica, wiecznie oddana swojej działalności, zajmuje się nami niewięcej aniżeli mrówkami.
Istnieje nadto ból, krew, łzy, wszelkie cierpienia, wszystko, co oburza do głębi i budzi uczucie buntu, zabita Franusia, tryumfujące łotry, zabity Fouan, krwawa i cuchnąca zgnilizna wsi, hańbiąca i jak robactwo tocząca ziemię. A zresztą, kto wie? Podobnie jak zamróz ścinający żniwo, jak siekący je grad, jak piorun, który je poraża, są może potrzebne dla niw, tak samo potrzeba może krwi i łez, aby świat mógł posuwać się naprzód. Jaką mają wagę nasze osobiste klęski w wielkiej mechanice gwiazd i słońca? Bóg i przyroda niewiele sobie z nas robią! Zdobywamy nasz chleb staczaniem codziennej straszliwej walki. Ziemia jedynie pozostaje nieśmiertelna, macierz, z której łona wszyscy wychodzimy i do której powracamy, ta ziemia, którą kocha się aż do zbrodni, ziemia, która wiecznie odradza się, tworząc nowe nieustannie życie w imię nieznanych jakichś swoich celów, za cenę bodaj naszych podłości i naszej nędzy.
Niewyraźne, mętne te, źle sformułowane myśli i rojenia snuły się długo w mózgu Jana. Nagle jednak zabrzmiała w oddali pobudka straży ogniowej z Bazoches-le-Doyen, przybywającej wytężonym kłusem, zbyt późno, niestety. Na apel ten Jan ocknął się, odrazu. To wojna, przelatująca w aureoli dymu, z końmi swojemi, armatami, ze swoim hukiem i zgiełkiem rzezi.
Zacisnął pięście. A! do licha! skoro stracił już serce do obrabiania jej, będzie jej bronił, tej starej swojej ziemi francuskiej!
Odchodził już, ale przedtem po raz ostatni ogarnął wzrokiem obie, nieporosłe jeszcze trawą mogiły i bezkresne uprawne ziemie Beaucji, które siewcy zapładniali rytmicznym swoim ruchem nieustannym. Trupy, siejba, i plony wyrastały z ziemi.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.