Pan Karol/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pan Karol | |
Podtytuł | Powieść fantastyczna | |
Wydawca | Adam Zawadzki | |
Data wyd. | 1840 | |
Druk | Józef Zawadzki | |
Miejsce wyd. | Wilno | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
SZKICE
OBYCZAJOWE
I HISTORYCZNE
J. I. KRASZEWSKIEGO.
Powieść Trzecia.
Wydanie Adama Zawadzkiego.
WILNO.
nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego.
1840.
|
Jest to jedna z powieści, które w młodości mojéj wylęgły się, więcéj z marzeń o świecie, niż z postrzeżeń nad światem. Przebiegając ulice Wilna wieczorem, gdy padał mrok nocny, wpatrywałem się ciekawie w przesuwające postacie, starałem się odgadnąć dokąd, po co, z jaką myślą dążyły? Nieraz goniłem za posępną twarzą, pod której brwią nawisłą szukałem dziwacznéj powieści. Wróciwszy potém do samotnego mieszkania rozplatałem moje marzenia, rozrzucałem je, i wiłem z nich powieści tak dziwaczne, jak postacie sunące się po ulicy o zmroku, jak myśl młodego, gdy ją co daleko od świata rzeczywistego uniesie. Tak się urodził i Pan Karol, ze światła w oknach na Skopówce, z przechadzki na Antokol, z ujrzanych śmiesznych figur kilku w traktyerze. Darujcie surowsi czytelnicy, rozbujanéj młodéj fantazij; starszy i chłodniéjszy, proszę was o przebaczenie za grzech młodości; któren zmażę kiedyś dziełem tak poważném, mądrém i głęboko pomyślaném, że nikt go pewnie czytać nie będzie.
Myśl przy rozstaniu.
Noc była chłodna, wiatr świszczał po pustych ulicach Wilna, xiężyc blady, jak upior, obwinięty białych chmur całunem, kołysać się zdawał na niebie. Było blisko północy, może po północy; dawno już nie słychać było bicia zegarów, bo wiatr szumny je głuszył i dźwięki ich w drobne cząstki rozrywał.
W Sapieżyńskim ogrodzie na Antokolu przechadzały się dwie osoby wielką środkową ulicą. Jedną z nich był mężczyzna, drugą kobiéta; — pobrawszy się pod ręce szli i zbliżali się właśnie ku drugiéj fontannie, bliższéj bramy ogrodu, gdy mężczyzna jakby mimowolnie odezwał się przez zęby:
— Kochana Amalciu! Co za zimno! Kości mi przejmuje. Usiądźmy trochę, tyś się zmęczyć musiała, tobie także, moja droga, musi być zimno?
— O! nie.
— Umyślnie tylko tak mówisz. Proszę cię, masz mój płaszcz, obwiń się nim.
— Nie chcę.
— Dla czegoż masz marznąć? Jesień już, noc chłodna, do ranka jeszcze daleko — noc teraz długa.
— To nic.
— Ale kiedy cię proszę, moja droga.
— Nie chcę!
— Prawdziwie, rzekł po chwilce nieznajomy, narzucając znowu na siebie płaszcz z trochą gniewu — to zimno, jeśli nie przejęło ciała, to oziębiło serce twoje; odpowiadasz mi tak krótko, tak zimno, jak gdybym był tylko mężem twoim.
— Proszę cię, mój Karolu, zawołała porywając się kobiéta, raz na zawsze cię proszę, nie wspominaj mi nigdy męża. Jest to jedyna łaska, o którą cię błagam. Zrobiłam dla ciebie wiele, poświęciłam ci głos mego sumienia, — jest to największa kobiéty ofiara; oszukuję mego męża; a ty, nielitościwy przypominasz mi moje błędy? Toż to jest miłość? Karolu!
Dodała tęskniéj po chwili:
— Ale biada, biada téj kobiécie, która kochankowi poświęca wszystko — raz nasycony ofiarami, rzuca ją i miłość jego zagasa w téj chwili, gdy nasza może najmocniéj wybucha, podbudzona, wymodlona!
— Amalko, cóż za myśli! krzyknął mężczyzna. Wyrzuty! i komuż? twemu Karolowi — i gdzież? tu — w tym ogrodzie, w którym z nim noc przepędzasz. Bo Karol, przypomnij sobie, Karol nie ma domu, nie ma kątka, gdzieby swoją i ukochaną przytulił głowę. Ty jedną chwilę tego mizernego życia chcesz podzielić, rozjaśnić, i gorzkiemi zatruwasz je wymówkami! Kochana Amalciu! uściśnij mnie, proszę! — i dajmy wszystkiemu pokój. Ten ogród, dodał, byłby niebem dla mnie, gdyby — gdyby nie takie zimno przeklęte.
To mówiąc pocałowali się i usiedli znowu blisko siebie na ławeczce, przytulając się jedno do drugiego, jakby się serc swych biciem ogrzać chcieli. Uszła chwila — Amalija ciężko choć po cichu westchnęła.
— Wzdychasz, odezwał się Karol, ręczę, żeś sobie przypomniała, iż gdyby nie ja, gdyby nie przeklęta miłość, w którą ciebie uwikłałem, spałabyś teraz wygodnie, spokojnie, w ciepłym pokoju, na szérokiem i miękkiém łożu małżeńskiém.
— Ach! precz z tą myślą, krzyknęła przeraźliwie kobiéta porywając się — precz z tém przeklętém — Karolu! ucieknę, jeśli słowem jeszcze przypomnisz mi, żem żoną — i nie twoją —!
Karol bardzo nieznacznie ruszył ramionami i zamilkł. Nowe westchnienie wyrwało się Amalij.
— Mogliżeśmy się kiedy spodziewać, odezwała się ona po chwili — że my, my dwoje, my będziem musieli takie nocy przepędzać, aby choć chwilę być razem. Pamiętasz Karolu; — ten wesoły balik dziecinny na twoje imieniny?
— Amaljo! cóż to znowu! Proszę cię, żadnych wspomnień, żadnych — ty wiesz jak mnie one dręczą — Ucieknę!
Oboje zamilkli, po chwili znowu zbliżyli się do siebie w milczeniu. Zimno coraz to mocniéj dojmowało, rosa jesienna chłodna padała, wiatr dął mocny.
— Ach, jak zimno! zawołała mimowolnie Amalja.
— Weźże teraz mój płaszcz!
— O! za nic!
— Proszę cię, proszę cię na kolanach! — mnie ciepło, ja go nie chcę, nie potrzebuję, ja go rzucę, jeśli ty nie weźmiesz; proszę cię.
— Nie, nie, to napróżno! Przyszłam tu dzielić twoje cierpienia, ale nie pomnażać, za nic, za nic!
— Cha! cha! zabrzmiał głos P. Karola, to ty myślisz, że ja cierpię? Broń Boże! czegoż mi brak? nie jestemże szczęśliwy, tak jak tylko być mogę! Co mi tam zimno, mam surdut ciepły! A na jutrzejsze szczęście dnia, po dzisiejszém szczęściu nocy, mam jeszcze całe półróbla w kieszeni! Jutro będę się miał za co upić! — i będę znowu szczęśliwy!
— A! Karolu! co ty mówisz! ty nie wiesz ile ja cierpię słuchając tego.
— Że ty cierpisz, to nic dziwnego, odpowiedział uśmiechając się mężczyzna. Jesteś kobiéta, to, droga moja, wasze przeznaczenie; naszém jest, zatruwać wam ile możności życie, starać się o to wszystkiemi sposoby. Tyś jednak, moja Amalko, na pozor nierównie ode mnie szczęśliwsza, masz zawsze co jeść; a ja — bywają dni, dni nierzadkie, kiedy woda tylko jest mi napojem i pokarmem razem. Wstydzę się żebrać, nie umiem pracować — i umiéram z głodu!
— Byćże to może! ty! toś ty wszystko stracił?
— Wszystko! ty nie wiesz jak my prędko tracim.
— O! mój drogi! dla czegoż ja nic nie mam! Na ci! na — to jest mój — pierścionek ślubny, jedyna rzecz, warta cokolwiek z tych, które mam przy sobie, weź go, przeżyjesz za to dni kilka, może się postaram tymczasem. Więcéj nic nie mam przy sobie, ani pół grosza. Mam prawda jeszcze złoty łańcużek od matki, ale tego nawet tobie oddać nie mogę. Ślubny pierścionek jest wielką pamiątką, ale, pamiątką nieszczęść moich, na cóż go mam nosić!
Spuściła oczy, opadły ręce i zamyśliła się.
— Biedna! zawołał Karol z udaną czułością, niosąc niby rękę do otarcia łez, których oczy jego nie wylały — do czegożeśmy przyszli! — ja nędzarz, a ty —
— Ach! i nie kończ Karolu, krzyknęła kobiéta zatulając mu usta, nie kończ — chcesz że mnie tém zabić?
— Doprawdy! chciałbym, ale nie mogę, nie mam na to siły! Byłabyś szczęśliwszą. Pomyśl, jutro rano, co za chwila dla ciebie okropna, musisz wesoło udawać, opisywać kłamliwie dzisiejszéj nocy zabawy. Musisz go uścisnąć! myśląc o twoim Karolu, który zgrzytając zębami, bije gdzieś o kamień głową! Powiedz mi co warto takie życie?
Amalja spójrzała na niego, i łzy płynęły jéj po twarzy, zaświecił xiężyc i przejrzał się w téj czystéj rosie serca.
Myśl w dniu wiarołomstwa.
No! za zdrowie twojéj żony, panie Sędzio! A! że sliczną to sliczną masz żonkę, niech mnie diabli wezmą, jeśli nie najpiękniejszą ze wszystkich Sędzin na świecie. Uf! gdybym ja miał taką!
— I znowu, i znowu, proszę, bardzo proszę, kiedy już prosiłem, żeby ani słowa o mojéj żonie, ani słowa. Facećje!
— Cóż tam za drażliwość u licha? Na tożeś się ożenił, żebyś się wiecznie lękał nawet wspomnieć nawet jéj imienia? E to już żarty panie Sędzio, nie bądź bo zazdrośnym po furmańsku. Naléwam ci nowy kieliszek, za zdrowie twojéj żony — Pijcie panowie!
— Vivat! vivat! Pani Sędzina!
— W istocie panie Sędzio, rzekł piérwszy współbiesiadnik, ja nie pojmuję jak ty możesz bydź i potrafisz bydź smutny, nasępiony. Nie jest żeś szczęśliwy?
— Ba! szczęśliwy! a zaraz szczęśliwy! facećje!
— Ciekawyż jestem wiedzieć, co ci do szczęścia braknie?
— Braknie, a zaraz braknie! facećje!
— Ja nie pojmuję! Liczmy twoje dostatki wszelkiego rodzaju. Naprzód masz lat pięćdziesiąt i —
— I zaraz, panie Józefie! Kiedy wasan zawsze głupstwa prawisz! Co to nie wiész niby że w Lipcu na S. Ignacy zaczynam rok trzydziesty dziewiąty, a ty, facećje!
— Praw to komu chcesz, ale ja nie wierzę.
— Ot! i znowu, nie wierzę, kiedy mówię! Jak dziś dzień; pokazałbym ci metrykę, ale kościół parafjalny, w którym chrzczony byłem, spłonął razem z metrykalnemi — xięgami!
— No! więc mijam lata; powtóre masz piéniądze, a przy twoim wieku jeszcze —
— I znowu! wieku, facećje! Panie Józefie, opamiętaj się wać, dalibóg ja nie jestem w wieku. Czego ty chcesz — no, patrz; raz, dwa, trzy, jeszcze ci wytnę hołubca i przysiudy, patrz. Albo łydki, albo nogi, to nie tak jak u starego, facećje!
— No, w wieku czy nie w wieku, zawsze to drugi dostatek, ładna, młoda, miła, i kochająca żona.
— I zaraz! facećje! Panie Józefie! Gdzie tam ładną! po co to gadać! Proszęż cię ani słówka o żonie, kiedy mówiłem że o niéj ani słówka —
— A więc, sza! Ale jeszcze kieliszeczek panie Sędzio! doskonały markebrüner.
— Upadam do nóg, facećje, markebrüner i niósł do ust kieliszek, a potém zawołał.
— A! a! a toż co za figura?
Gdy to mówił, wchodził do traktjeru, człowiek młody, blady, blondyn, dość wysokiego wzrostu, nie wykwintnie odziany lecz dość czysto. Płaszcz zrzucił w piérwszym pokoju i posunął się daléj, wszyscy przytomni spójrzawszy na niego, cofnęli się mimowolnie.
Nadzwyczajna, śmiertelna prawie, sina bladość okrywała twarz jego całą, oczy miał wielkie, czarne, rysy wszystkie skupione, usta szerokie i otwarte, tak, że dwa rzędy zębów białych, długich, wysuwały się z pod warg bladych. Spójrzenie jego było dzikie i szyderskie, a tak przejmujące, że spotkanie tego wzroku na długo humor popsuć mogło. Wyraz całéj twarzy godził się z wejrzeniem i uśmiéchem; dziwaczną tajemnicą człowiek ten mimowolnie wzrok ku sobie pociągał, choć przykro było patrzeć na niego. Długie jasne blond włosy, kręcące się niedbale spadały mu na ramiona.
Sędzia dwa razy spójrzał na niego i odezwał się do sąsiada po cichu.
— Facećje! czysta trupiagłowa, ten jegomość; i oczy i zęby! hm! Panie Józefie?
— Prawda! prawda! jakie oczy! — jak węgle; nos, usta, uśmiéch, zdaje się trupia głowa tylko co wyjęta z kośnicy. — A! jakże się rozsmiał, jak gdyby tysiąc lat nie otwierał gęby!
— Facećje! takich figur nie powinni wpuszczać do traktjeru, czysta trupia głowa! To psuje apetyt, trawienie, można dostać niestrawności. — A! a! idzie ku mnie! Facećje! czego wasan chcesz? Ba! Mosanie, może kieliszek markebrüner, proszę, pij, pij, i idź sobie z panem Bogiem, bo —
— Bo co!
— Bo, ja nie mam czasu.
— Dziękuję za wino, rzekł nieznajomy do Sędziego, ale jeśli możesz kawałek chleba — albo —
— Co? przerwał Sędzia — alboż, i tu zatrzymał się, lękając nieprzyzwoitym domysłem obrazić nieznajomego.
— Tak! tak panie! rzekł cicho przybyły, nie mam co jeść! cha! cha! Nie prawdaż że to się smiesznie panom musi wydawać, po dobrym obiedzie?
— Ba! smiesznie, pięknie to smiesznie! facećje! to wcale nie smiesznie! Jedz wasan, masz tu co chcesz, może od samego rana nie jadłeś, a to już po czwartéj!
— Tak, to już trzeci ranek jak nic nie jadłem, rzekł nieznajomy z uśmiechem.
— Trzeci! trzeci! zawołał Sędzia, facećje, i dziw że tu, że pan tak źle wyglądasz, jak —
— Jak trup, — podchwycił sam nieznajomy z uśmiechem, nieprawdaż, że to pan chciał powiedzieć? Wszyscy znajdują, dodał obojętnie, że podobną mam twarz do trupiéj —
— Ja, ba! facećje — ja tego nie mówię, rzekł Sędzia mrugając na P. Józefa — ale proszę jeść.
Podano, nieznajomy usiadł i zajadał z pośpiechem, potém nagle jakby sobie cóś przypomniał, spiesznie położył widelec i nóż na talerzu, sięgnął ręką do kieszeni bocznéj surduta i spytał obracając się, Sędziego.
— Może mi pan zrobisz jeszcze jedną łaskę —
— Co? chcesz może kieliszek markebrüner? chętnie! tylko jedz pan wprzódy, żebyś czasem nie umarł.
— Nie, tego się pan niémasz co lękać, rzekł nieznajomy; — ale czy nie zechcesz kupić u mnie pierścionka. Głód i potrzeby nieodbite których niémam czém zaspokoić, zmuszają mnie do sprzedania go, chociaż mi jest bardzo drogim —
— Facećje! bardzo drogim, pierścionek, po mruknął Sędzia, pokaż no pan, może ja go kupię, dla —
— Dla żony kupisz, podchwycił pan Józef.
— I znowu! panie Józefie! ba! głupstwa gadasz — kupię dla siebie, proszę pokazać.
Nieznajomy dobył z kieszeni i podał obrączkę złotą, gładką Sędziemu. On, wziął ją w ręce, wlepił w nią oczy, przetarł je rękawem, popatrzył znowu, a nareście krzyknął głosem zmienionym.
— Facećje! to obrączka mojéj żony! nasza ślubna —
— Jego żony! podchwycił nieznajomy — Ha! Proszę mi ją oddać panie Sędzio; ja jéj tobie nie sprzedam, ja żartowałem tylko cha! cha! wybornie. — I uśmiechając się pokazał ogromne dwa rzędy białych jak śnieg zębów, a potém wlepił oczy w Sędziego, tak że on cofnął się krokiem. Nie puścił jednak z rąk pierścionka.
— Proszę mi go oddać, bardzo proszę —
— Nie, o! nie! facećje! Ja mam oddać mój ślubny, nasz ślubny, dalibóg własny. Zkąd go masz? powiedź.
— Jużciż pewnie nie myslisz, żem go ukradł? zawołał nieznajomy i w téj chwili pochwycił tak silnie za rękę Sędziego, że ten ze strachu puścił pierścionek, który po śliskiéj posadzce, potoczył się brzęcząc daleko. Nieznajomy puścił Sędziego i jak kot rzucił się za obrączką. Podpełznął pod kanapę, dostał ją, schował, a nim Sędzia osłupiały miał czas ku niemu się obrócić, zniknął już z traktjeru.
— Tego dalipan nie pojmuję, rzekł po chwili przychodząc do siebie Sędzia, — Ba! mój własny, nasz ślubny, ten którym zaręczyłem się i zaślubiłem z moją —
I zatrzymał się.
— No cóż? boisz się wymówić imienia żony, podchwycił P. Józef.
— I znowu! wasan tylko bredzisz, panie Józefie, facećje! Ale dali pan mój własny! Tego nie pojmuję, a ten szałaput, ta trupia główka, poleciał i nie powiedział mi nawet zkąd go dostał. Hm! kieliszeczek markebrüner, panie Józefie. Ta obrączka stanęła mi w gardle, że i wina przełknąć nie mogę. Ta trupia głowa.
— Ach, dałbyś już temu pokój! rzekł Józef, Bóg wie o co kłopoczesz się panie Sędzio. Tak ci się przydało, to nie twoja obrączka, małoż to jest obrączek i cyfer podobnych!
— I znowu! facećje! Wasan same głupstwa prawisz, panie Józefie, zawsze tylko przydało się, przydało, — ale kiedy mówię że napis czytałem, datę widziałem.
— Chcesz bydź tego przekonania, a zatém dajmy temu pokój. Chodź panie Sędzio, zagramy w billard jedną partję.
— Nie — nie potrafię, ręka mi cóś drży — ten człowiek —
— No! porzuć że dzieciństwa, tchórzysz i mięszasz się jak dziécko.
— O! dziécko! dawno to już przestałem bydź dziéckiem! facećje —
— Chodź w billard —
— Oh! I zaraz —
— Daję ci dwadzieścia fora!
— I zaraz! facećje! Na co mnie fory! Ja wasanu dam trzydzieści. — O co gramy — ta obrączka — ten trupia główka — o co gramy?
— O talara.
— Dobrze, markier! Hej, zaczynaj pan. Ta obrączka — karambol — dwanaście a trzydzieści — Jakie kije — Jaki billard — Ta obrączka.
— Chybiasz Sędzio, jakby naumyślnie — kiks, feler. — Czekaj jeszcze, stoję na matce — dwanaście, dwanaście, jeszcze raz, przegrałeś.
— Bo to jakiś billard, bo ja, tfu! ta obrączka.
— Wypijem markebrüner!
— Dobrze! dla odwagi, bo jakoś — ja niewiém.
— Co? jeszcze ci ta obrączka stoi w gardle?
— Ba, facećje! nie, tylko mi mdło jakoś, duszno tutaj, — ten szałaput tak uciekł. Już to ostatni kieliszeczek. Muszę iść do domu, słońce zachodzi, zaszło nawet podobno, mam robotę jeszcze.
— A! nie godzi się Sędzio uciekać od nas, musisz zostać z nami, na robotę czas zawsze!
— I znowu, panie Józefie, facećje! Nie mogę, dalipan nie mogę, mam robotę pilną. Upadam do nóg — To już chyba ostatni kieliszeczek; — Ta obrączka!
— Ale ten jeden jeszcze —
— Ale chyba już ostatni!
— Kropla na dnie w butelce została, musiémy jéj dopić Sędzio, kieliszeczek jeszcze.
— Już to chyba ostatni, facećje — bo się upiję — ostatni, panie Józefie — Ta obrączka! Hm!
Myśl późno wracających do domu.
Facećje pana Sędziego prawie zawsze na tém się kończyły, że dobrze podchmielony powracał do domu; to się nie jednemu zdarza. Tego wieczora około dziesiątéj dowlókł się do bramy swego domu. Spójrzał na okna. W jedném tylko, od pokoju jego żony paliła się świéca. Stuknął w bramę, cicho: — Drugi raz —
— Héj, otwórzcie tam, ba! facećje! czy już śpicie!
Zaczął potém nie żartem dobijać się i łomotać w bramę, a gdy go zabolały kułaki, bił nogami zniecierpliwiony. Po długiéj męce, usłyszał wreście że któś idzie po wschodach.
— No! prędzéj, zawołał Sędzia, facećje! noc zimna, dostanę kataru! Spiesz się gapiu!
— A kto tam! ozwał się głos nieznajomy wewnątrz domu.
— Ja.
— Któż ja?
— Facećje! Ja — Sędzia!
— A czego?
— Czego! I znowu facećje! przyszedłem spać do domu!
— Spać? ha! a czy zimno tam na dworze?
— Ba! i pyta się, czy zimno! a juściż! — Osioł przeklęty, otwieraj no, nie żartuj, bo ci nagrzeję pyski kułakiem, trutniu, niecnoto. Słyszysz no go! facećje, do miljona diabłów!
— Zaraz, zaraz otworzę.
I któś ten poszedł znowu po wschodach na górę, a Sędzia został pode drzwiami, drżący od zimna.
— Oni mnie dziś chcą zamęczyć, facećje! Do mego własnego domu nie puszczają! powarjowali czy co! A otwórzcież łajdaki do trzysta.
To mówiąc Sędzia podniósł głowę i spójrzał na okno pokoju żony. Na firance którą zawieszone było okno, widny był cień dwuch osób. Jedna wydawała się z długiemi włosami, w sukni, wyraźnie kobiéta; machała niespokojnie ręką; druga w kapeluszu okrągłym, w płaszczu, wyraźnie mężczyzna, stała blisko piérwszéj, chwytała ją za ręce i nachylała się, aby w twarz pocałować.
— A toż co! facećje! zawołał Sędzia, którego policzki ogień gniewu zapalił nagle. Tam któś jest! Zginąłem! u mojéj żony mężczyzna.<br /.
— Ach, i ta obrączka, dalipan — całuje ją w twarz, bodaj przepadł, czy mi się marzy! Tak jest! wszak ja dopiéro zacząłem rok trzydziesty dziewiąty! moja żona —
I już dłużéj nie mysląc Sędzia uderzył we drzwi z całéj siły, otworzyły się one na wciąż, a on jak strzała, jakby mu lat dwadzieścia odjęto, pobiegł piorunem po wschodach.
Zbliżając się do pokoju żony, zwolnił dopiéro kroku i mrucząc cóś pod nosem, nastawił ucha. Ale tego dnia wszystko mu się jakoś nie wiodło, właśnie, kiedy najciekawszy przykłada głowę do klamki i gotuje się podsłuchiwać, w uchu zaczyna mu potężnie dzwonić i szumieć.
— A! przeklęteż to ucho, zawołał Sędzia, nie daje mi nic usłyszéć!
Obrócił się na drugą stronę — i w drugiém uchu ten sam hałas, jakby kto grał na cymbałach. Nieprzewidziana fatalność; Sędzia stał jak na rozżarzonych węglach, czekał czy się nie uspokoi w uszach, napróżno, dzwoniło ciągle, nic słyszeć nie mógł, dzwoniło upornie, jak po dwudziestu cztérech kanonikach.
Napiły, więc odważny, Sędzia widząc, że na uszy nic rachować nie może, zdecydował się nagle wbiedz do pokoju żony, łapie za klamkę i wpada jak opętaniec.
— Jezus! Marja! kto tam! zawołała pani Sędzina porywając się przestraszona.
— Co? ha! facećje! to ja, powracam do domu!
Wchodząc obejrzał się pan Sędzia uważnie, mysląc że zobaczy gdziekolwiek tę figurę, któréj cień widział tak wyraźnie na firance — nigdzie nie było nikogo. Pani Sędzina siedziała spokojnie za stolikiem i czytała xiążkę. Swiéca paliła się na stole.
— Hm! ba! zawołał Sędzia zbliżając się ku żonie, co to wasani czytasz?
— Xiążkę.
— Ba, juściż to widzę przecię, że nie trzewik, ani pończochę czytasz wasani, ale xiążkę, facećje, pytam jaką xiążkę?
— Nabożną!
— Umf! Zapewne wieczorne modlitwy? może litanją? Był tu któś do odpowiadania Kirje elejson? hę?
— Co?
— Nie rozumie niby! Jezu Chryste, krzyknął Sędzia zapalczywiéj, powiedz wasani gdzie ślubny pierścionek?
— Ślubny pierścionek? powtórzyła Sędzina, cóż to znaczy? Niewiém prawdziwie, może go zgubiłam.
— Może zgubiłam! tylko! winszuję, facećje! Kieliszeczek markebrüner! zgubiłam! Hm! a nie wiesz czasem kto go znalazł?
— Nie.
— Ja ci powiém kto.
— Słucham.
— Trupia głowa.
— Panie Sędzio! co panu jest! Oszalał! Czy nie byłeś u kogo na obiedzie proszonym, musiałeś pić —
— Przymawiasz mi że jestem pijany! Mościapani, facećje, mam jeszcze oczy, nie zaszły mi blachmalem, widziałem przez okno, jakeście się całowali. —
— Całowali! a to cóś nowego! z kimże?
— Albo ja wiém, bezecna kobiéto, wołał rozjątrzony Sędzia, zgubiłaś czy oddałaś ślubny pierścionek, całujesz się z kim innym nie ze mną, wiészże ty czém to pachnie? hę? mościapani —
— Niewiém.
— Rozwodem in forma.
— Tylko? cóż to strasznego?
— A tylko! facećje! małoż to jeszcze? a gdzie znajdziesz takiego męża jak ja! Amalko! Ty mnie gubisz Amalko, ty mnie gubisz! Wasani nawet i teraz nie płaczesz, wasani mnie do ostateczności przywodzisz; ja umrę z żalu, z desperacij —
— Ty z żalu? podchwyciła Sędzina uśmiéchając się —
— Facećje, alboż nie mogę.
— Bądź pewny że z tego nic nie będzie!
Mógłbyś umrzeć z żalu, ale to chyba po stłuczonéj butelce —
— Jezu Marja! zrobiłaś mnie Asani pijakiem! A! co tego to nigdy nie daruję — Idę do rozwodu, do rozwodu — Mościa Pani? mam powody, zgubiony pierścionek, nazwać mnie pijakiem — o! do rozwodu idę! Kiedy tak — to tak —
— Jak wola twoja, moja duszo, odpowiedziała Sędzina, wszystko to prawda, ale niechże mnie wolno będzie zapytać o twoją obrączkę ślubną?
Sędzia zdumiał się chwilę, potém z uśmiechem ironicznym, wystawił jéj dziesięć palców długich, suchych, kościstych, krédą i atramentem powalanych — z zupełném zaufaniem; sam jednak się pomięszał, gdy na nich nie ujrzał pierścionka, bo go w istocie nie było.
— No? gdzież jest ślubna obrączka?
— A! dalipan! facećje! bąkał Sędzia jeśli wiém co się stało, chyba zgubiłem —
— Czy tak? Pan ją zgubiłeś? Pan tak mało dbasz o pamiątki naszego związku, że je gubisz po ulicach!! To ja więc, ja, idę do rozwodu! Ale wprzód pokażę ci, że ja mam moją obrączkę, jam swojéj nie zgubiła. Patrz Pan, oto rok, oto imie twoje — a Pan gdzie swoją podziałeś?
Sędzia osłupiał.
— Ale moja duszo bądźże wyrozumialszą, rzekł, bo ja dalipan, ja, —
— Pewnie oddałeś ją jakiéj —
— A! co Wasani gadasz, Pani Sędzino, posądzasz mnie brzydko!
— Tak to twoje postępowanie na wierzch wychodzi, wziąłeś mnie młodą z domu na twoje stare lata, rozpustniku —
— Otoż jest! stare lata! Trzydziesty dziewiąty, przecie! Wasani głupstwa gadasz!
— Chodzisz, mówiła daléj Sędzina, włóczysz się po nocach, pijesz, marnotrawisz ślubne pamiątki, a wróciwszy do domu łajesz i znieważasz żonę —
— A! facećje! dalipan, ja się rozczulam! co bo Asani gadasz! Ja dalipan nie wiém co się z tym pierścionkiem stało — Jak mi Bóg miły nie wiém, Pani Sędzino Dobrodziéjko!
— Tak, teraz się uniewinniasz, a przed chwilą łajałeś i groziłeś, tyś nic nie winien! Co twoje za życie? Całe dni do późnéj nocy trawisz na billardach, na pijatyce z godnymi koleżkami, a mnie na wieczne nudy zamykasz w domu, zapominasz o obowiązkach, o wszystkiém dla rozpusty —
— Ale Pani Sędzino! krzyknął Sędzia, niech mnie ciężkie licho porwie, jeśli ja wiém co się z tą obrączką stało. Dziś jeszcze miałem ją na palcu. Jestem niewinny klękam i przysięgam.
— Jednęż to już złamałeś przysięgę?
— Pani Sędzino! Amalciu! cierpliwości mi braknie, prawdziwie; dalipan jeśli o to chodzi, ja gotów jestem —
— Idź spać —
— Istotnie czas, dobranoc, pani Sędzinéj.
Niewydane poezje, XIX wieku.
— No, mam pieniądze Gustawie.
— Już masz znowu?
— A mam, dobrze to mieć kochanki, osobliwie zamężne —
— Wielce się im dziwuję, jak z twoją trupią twarzą, kochać ciebie mogą.
— Myślisz że i ja się nie dziwię temu? To prawda, że mam szczególne do trupiéj głowy podobieństwo, wszyscy to uważają. Ona nawet, co mnie przywykła od dzieciństwa widywać, Amalja, niekiedy to mówi. Szczególne przeznaczenie, chodzić po świecie z trupim pyskiem i ludzi straszyć. To tylko szczęście, że w téj okropnéj twarzy, jest tajemniczy wdzięk i niepojęta władza! Spójrzeniem pociągam razem gdy straszę, kobiety giną za mną!
— Cicho, dość, nie piérwszy to raz już słyszę — Mówiłeś mi że masz pieniądze, chodźmy jeść do staréj.
— Pójdziemy, a która godzina?
— Zapewne blisko piątéj, słońce już się znacznie zniżyło.
Wyszli tak mówiąc z mizernego domku na Antokolu i pociągnęli ku miastu.
Tłumy ludu i wszelkiego stanu osób korzystając z pięknéj pory wieczornéj, przechadzały się za miastem. Kocze, karéty, drążki, leciały w tumanach pyłu na Antokol, do Sapieżyńskiego ogrodu. Piesze pary powracały powoli do domów, rzemieślnicy to byli z żonami, niżsi urzędnicy, ubożsi kancelliści, adwokaci; a na ich twarzach więcéj było wesołości, niż na tych które wyglądały z powozów.
Bulwary jasniały tysiącem różno barwnych kapeluszów, wstążek, szarf, sukienek, chustek; mnóstwo urzędników, wojskowych, pań, panien, sunęło się tam i nazad po nad brzegami Wilij, pod cieniem wyniosłych topoli.
Na jednéj z stojących tu ławeczek, siedział mężczyzna z kobiétą. Mężczyzna był mały, krępy, tłusty, łysy, w granatowym starym fraku z krzyżykiem, w żółtéj kamizelce, w palonych bótach, w kapeluszu białym, trzcinę miał w ręku, a mnóstwo dewizek na żołądku brzękało. — Kobiéta, jego towarzyszka, była młoda jeszcze, blada bardzo blondynka, miała w oczach niebieskich wyraz nieopisany anielskiego smutku. Każdy z was wié, bo każdy raz w życiu widział te oczy smutne niebieskie, łzawe, omdléwające, które umiérającego wciągnęły by nazad na świat, gdyby się z jego spójrzeniem spotkały. Ten pan i ta pani był to Pan Sędzia i Pani Sędzina.
Dwaj bracia szli z Antokola przez bulwary, Karol zasłonił oczy kapeluszem i leciał jak szalony. Gustaw, jak mógł za nim dążył. Wtém, kiedy oba tak śpieszą, któś im zastępuje drogę.
— Za pozwoleniem! odzywa się, proszę pana, dwa słówka panie, facećje! poczekaj chwilę.
— Dla czegoż?
— Chciałem się Pana spytać! Wszak to Pan byłeś w traktjerze, kiedy —
— Kiedy co? mów pan, spieszę się —
— Zaraz, kiedy ja byłem i —
— Kiedy pan byłeś pijany może?
— I zaraz! Wasan zawsze głupstwa gadasz, facećje! Ja nie byłem wówczas pijany i dobrze się przypatrzyłem pierścionkowi, który mi WPan pokazywałeś. Zkąd go wziąłeś, gdzie podziałeś, o to się teraz pytam?
— Ja? pierścionek! Ja Pana piérwszy raz w życiu widzę, daj mi pan pokój —
— Ba! facećje! piérwszy raz! Ja się nie mylę, niéma takich dwuch twarzy na świecie, przecież jadłeś, piłeś markebrüner.
— Wszystko to czyste przywidzenie! daj mi pan pokój!
I odszedł prędko. Sędzia powoli na ławeczkę do żony wrócił, i usiadł ruszając ramionami a głęboko wzdychając.
— Oh!
— Cóż to panie Sędzio.
— Oh! nic!
— Co ci takiego? cicho pytała Sędzina.
— Nic! Wtém Sędzia spójrzał na żonę, i z kolei odezwał się: — O! a Wasani czegoś taka blada? Co to jest? zmiłuj się, nie omdlewaj tutaj, jeśli koniecznie masz omdleć, chodź do pawilonu. Tam przynajmniéj znajdziem komu ratować, trzeźwić, a tu, ja nie dam rady.
— Nic to, nic, nie bójże się tak, Panie Sędzio, to przejdzie, źle mi się zrobiło, to zapewne krew uderzyła mi do głowy.
— Tak! krew, facećje! i dla tego pobladła; co też gada! pobladła jak trup.
— A fe! cóż za obrzydliwe wyrażenie. Sędzina się wzdrygnęła.
— Może, moja duszo, rzekł Sędzia po chwilce, pójdziemy się przejść po Sapieżyńskim ogrodzie, tam mniéj pyłu. Dziś nawet podobno biją fontanny, chciałbym zobaczyć, chodź, chodź Pani Sędzino.
— Nie, do Sapieżyńskiego ogrodu nie pójdę.
— A dla czegoż? mogłaś tyle razy przecie.
— Co Pan mówisz? Sędzina znowu pobladła i zadrżała.
— Nic nie mówię, tylko się duszko nie irrytuj, widzę, że ci niedobrze — gotów jestem do domu ci służyć.
— Chodźmy do domu. I poszli.
Dwaj bracia weszli tymczasem w miasto i kręcili się zaułkami, póki się nie zbliżyli do jednego domku, na brudnym żydowskim zaułku. Kto nie był w Wilnie i nie przebiegł tych dziwacznych zakątów miasta, w których się wszystkie jego kryją brudy, ten wyobrazić sobie nie potrafi, co to zaułek Wileński — i dom na zaułku. Opiszem tylko ten, do którego szli nasi dwaj bracia.
Zprzodu od ulicy widać tylko było wysoką jego ścianę, nie mającą koloru, poznaczoną wzdłuż zaschłemi strugami wylewanych pomyj, spękaną i brudną; w niéj wisiała stłuczona brama na jednéj zawiasie, a w téj otwarta furtka wewnątrz prowadziła pieszych, zwieszona nad samym rynsztokiem, który sączył brudne wody po dnie najeżoném wszelkiego rodzaju szczątkami, jarzyn, owoców, mięs. W oknach wychodzących na zaułek, jednéj całéj szyby nie było, niektóre z nich były pozamurowywane do połowy, inne pozatykane. Wszedłszy do środka domu, po prawéj ręce widać było wschody brudne, zbłocone i ciemne. W głąb ciągnął się dziedziniec brukowany, pełen śmiecia i gnojów, a na około wnętrznych ścian kamienicy ciągnęły się z piérwszego piętra chwiejące galerje, na które wychodziły ciemne okna tylnych mieszkań. Gdzie niegdzie z górnych piętr spuszczała się w dół rynna drewniana, po któréj ściekały wiecznie zlewane nieczystości i pędziły środkiem dziedzińca łącząc się z rzeczułką płynącą w bramie domostwa. Chude psy wałęsały się na śmieciskach, a koty miauczały na dachach.
Dwaj bracia pominąwszy wschody na prawo idące w kamienicę, weszli daléj w dziedziniec i galeryą udali się aż do drzwi w końcu na lewo położonych. Karol idący przodem zastukał raz, dwa, trzy; stukanie rozległo się po kamienicy, w któréj chwilą wprzód głęboka panowała cisza. Kilka kotów zbudzonych przebiegło galerjami, zamiauczało i znikło. Stara baba wysadziła głowę z jednego okna i chropawym głosem odezwała się:
— A kto to tam?
— To ja.
— To ty! a! zaraz otworzę.
W istocie wkrótce drzwi się otwarły i dwaj bracia weszli do ciemnych sionek, zapakowanych beczkami, cebrami, balijami, balijkami i necułkami. Te pominąwszy znaleźli się w dość ciemnéj izbie, brudnéj jak dom cały.
— Stara, odezwał się wchodząc Karol, dawaj jeść, mamy pieniądze.
— Chwała Bogu, odezwała się kobiéta szydersko, spoglądając zpod nawisłego czépka; Pan Karol wydurzył już u jakiéjś.
— Cicho, stara, cicho, dawaj jeść.
— Dobrze, ale dajże pieniędzy, pójdę kupię, bo w domu nic niéma.
— Ba! jak wezmiesz pieniądze, to tyleśmy ciebie i jedzenie widzieli.
— Pamiętaj no, odezwała się stara obrażona, że jeśli mi ty przycinać zaczniesz, to i ja mam ci się czém odciąć.
— Cicho, stara sekutnico, krzyknął Karol.
— Otoż nie będę cicho, wrzasła stara, będę ci bić w uszy, będę przypominać moją córkę. A gdzieś ją podział — a cóś ty z nią zrobił, łotrze!
— Twoja córka! cha! cha! Albo ja wiem, co się z nią stało, rzekł Karol, kołysze się może na kolanach nowego kochanka, wszak ich miała krociami.
— Prawda! przerwała stara z gorzkim wyrzutem, ale kto ją nauczył tego przeklętego kochania? Kto ją rzucił w ten świat kochanków, zerwawszy z jéj ust piérwszy niewinności pocałunek — a ostatnie tchnienie jéj cnoty! O! Panie Karolu! tyś biały na twarzy, ale dusza twoja czarna przed Bogiem! A te nędzne mieszkanie, do którego doszłam na starość, czy to nie z twojéj łaski. Byłam niegdyś w daleko lepszéj doli, a teraz ty mi twoją nędzną zapłatę wymawiasz!
— No! porzuć babo te błazeństwa, przerwał pięścią o stół bijąc Karol. Dasz nam co jeść, czy nie? pójdę gdzieindziéj, niewstrzymany babski języku, kwoko stara!
— Dam ci, dam jeść, mój Panie, kiedyś się jeszcze nie najadł tylą ludźmi, których powpędzałeś do grobu, obmierzły trupie.
Karol porwał się z miejsca, poskoczył do staréj z ściśnionemi pięściami, oczy jego iskrzyły się okropnie, usta miał otwarte i sine, z których białe zgrzytające świeciły zęby, bladość śmiertelna okrywała twarz jego.
— Stara! krzyknął, strzeż się, znasz mnie, wiesz już co ja umiem.
— A cóż umiesz? zabijać! — wzrokiem i ręką, przerwała nieustraszona, ale moje dni policzone, nie boję się nikogo, dość już żyłam na tym świecie, stanął mi świat w gardle kością.
— No, bez lamentów, dawaj jeść, jeśli masz co, i koniec.
Przez cały ciąg téj rozmowy Gustaw wcale się do niéj słowy ani ruchem nie wmięszał, stał w oddaleniu milczący i przebierał palcami po szybie stłuczonéj.
Stara poszła nareszcie do szafki stojącéj w kącie, wyjęła z niéj potłuczone półmiski, talerze, zaschłą pieczeń i inne resztki obiadu. Jak tylko postawiła je na stole, Karol rzucił się chciwie i pożerał, rozdziérał, chwytał, rozrzucał kości do koła, nie odzywając się ani słowa więcéj. Gustaw niekiedy ukradkiem patrzając na niego jadł powoli, wkrótce wstał jakby nasycony, i milczący, poszedł znów bębnić palcami po szybie.
Karol dłużéj siedział za stołem, potém otarł usta, rzucił dwa złote, porwał płaszcz i czapkę i trzaskając drzwiami się oddalił. Gustaw pozostał; zaledwie usłyszał jak Karol pobiegł po galeryi i oddalał się, odstąpił od okna, siadł za stołem, podparł się na łokciu i rzekł cicho do staréj:
— Cóż moja stara?
— Nic nowego, Panie Gustawie, jeszcze mi serce krwią zabiega, wspomniawszy na twojego niegodziwego brata.
Gustaw westchnął lecz milczał.
— Co za poczwara, mówiła daléj stara trzęsąc głową, co to on kobiét pogubił, a żeby kiedy pożałował, żeby do niego kiedy przemówiło sumienie. Wszakże to, Panie, nikt z nas bez grzechu, ale człowiek się przynajmniéj przed sobą wyspowiada, pożałuje, a on!
— Daj mu pokój, rzekł Gustaw, znam już ja jego lepiéj od ciebie, całe jego życie w rozpuście i szale; całe życie w nadskakiwaniu kobiétom, które dziś kocha, jutro porzuca, zwodząc bez miłosierdzia.
— O! biédna moja Krysia! rzekła stara z oczyma łez pełnemi, taka była dobra, miła, łagodna, póki jéj nie poznał. I cóż? wieszże? Pamiętasz, Panie Gustawie, kiedy wróciwszy z podróży, zastałeś już moją Krysię grymaśną, dziwaczną, po głowie jéj chodziły tylko karéty, perły, piękne suknie i drogie kamienie, we śnie nawet, biédna, szalona Krysia, przypominając słowa zwodziciela, chwytała firanki starego łóżka, wołając, żeby jéj podali suknię balową. Biédna uciekła od staréj, niedołężnéj matki do świata i dla świata! dla pustéj młodzieży, która uważa ją tylko jak podłe i niegodne żadnego względu, chwilowéj swojéj roskoszy narzędzie! Uciekła, zmarnotrawiwszy wprzód to, com dla niéj całe życie z uszczerbkiem zdrowia i wygód zbiérała. Teraz prawda jeździ ona w karécie, ale nie na długo; mało warte to szczęście, które się na pięknéj twarzyczce opiéra, mało warte szczęście, któremu obca cnota i sumienie. Okropna to rzecz, Panie Gustawie, mieć serce matki na to tylko, żeby niém czuć wszystkie cierpienia, jakie tylko są na świecie, a żadnéj, żadnéj biednéj pociechy!
To mówiąc stara poszła do okna ociérając łzy fartuchem.
Myśl w czasie niestrawności.
Świstał wesołą piosnkę Pan Karol idąc późnym wieczorem na Antokol. Noc była posępna, wiatr szumiał jesienny i niósł w swoich chłodnych objęciach liście drzew żółte, zwiędłe kwiaty, dymy kominów, turkot oddalony pojazdów i szum płynącéj rzeki.
Pan Karol zbliżał się do małego domku. Stał on nad drogą, nad rzeką, wśród krzewów i drzew kilku; w jedném oknie płonęła świeca za firankami. Otaczał go ogródek niewielki, ścieżka przezeń prowadziła do drzwi. Wewnątrz było cicho. Karol zbliżył się do okna, słucha — wiatr tylko szumi, wtém dźwięk fortepianu poruszonego tak lekko, jakby po jego strónach wiatr tylko przeleciał, uszu doleciał. Usłyszał potém piosnkę cichą, piosnkę Filona i Laury, nuconą miękkim głosem kobiecym, ale tak zwolna, tak ostróżnie, jakby się lękano zbytnim hałasem obudzić kogo. Dźwięk fortepianu połączył się ze śpiewem i płynął powolnie. Karol zakrył twarz rękami, zadrżał i okropne westchnienie burzy wyrywającéj się z chmur uleciało z jego wzdętych piersi. Potém stuknął w okienko, muzyka głuszyła jego stukanie; mocniéj raz jeszcze drugi, świeca za firankami zagasła.
Karol nadstawił ucha; jeszcze konał obumierający dźwięk pieśni: powoli, cicho otwarło się okienko, podniosła się firanka i postać kobiéty w bieli zabłysła.
— To ty Karolu? odezwał się głos cichy.
— To ty Maryniu! rzekł Karol udając i prześmiewając jéj zadziwienie.
— Chodź! powiedziała kobiéta; Karol jednym susem wskoczył przez okno do maleńkiéj izdebki, zwolna, po cichu zamknął okno za sobą i firankami zapuścił.
— A! jakże dziś długo czekałam na ciebie, odezwała się kobiéta. Myślałam, że już nie przyjdziesz. Byłam temu prawie rada, Karolu, bo mnie jakiś smutek ogarnął, poczułam, że niepowinnabym ciebie tak przyjmować. A! gdyby mój ojciec wiedział, on tu blisko, leży złożony chorobą, śpi spokojnie, w jego siwéj głowie ani powstała myśl, podejrzenie, że córka — Karolu!
— Daj pokój, Maryniu! to są dzieciństwa. Cóż złego, że ja tu jestem z tobą? wszak kocham ciebie, wszak —
— A czy nikogo więcéj nie kochałeś tak jak mnie teraz, nikogo? żadnéj kobiéty?
— Ja? — nie! Cóż to za myśl! Jak to? musiał ci któś nagadać bajek, Maryniu. Chodź duszo! siądziem, uściśniem się, ogrzejem, noc taka zimna, ja tak zmarzłem idąc przez Antokole.
— Czy już żałujesz tego, żeś tu przyszedł?
— Ja? znowu jakieś szczególne pytanie. — Kocham ciebie, i gdyby mi przyszło życie, gdyby —
— Daj pokój! słyszałam nieraz te przysięgi i zaklęcia. Pięknie one brzmią w twoich ustach i w mojéj duszy, ale któż mnie zapewni, że to wszystko prawda? — Ty możesz przysięgać, a dla tego kochać inną.
— Cóż ci się dziś stało, Maryniu! ciągłe podejrzenia, ja tego prawdziwie pojąć nie mogę.
— A jednak to pojąć tak łatwo, byleby chcieć, czyż nie wiesz jak to okropnie być zdradzoną, jak się tego lękamy?
— A na Boga! dośćże tego, dość! proszę cię, siądź koło mnie. O tak, rączkę mi daj, pozwól ustek! Co za pocałowanie! Czegoż wzdychasz? czego tak drżysz, mój aniele! cóż to usta moje na twojéj twarzy spotkały?
— Łzę! zawołała innym głosem odskakując od niego kobiéta, ty mnie nie kochasz, tyś zdrajca!
— A! czyjże to głos! krzyknął porywając się Karol, i odskoczył do okna załamując ręce z przestrachu. Marjo! to nie Marja! ty jesteś —
— Jestem piérwsza twojéj młodości kochanka, ja jestem Amalja.
— Amalja!
— Nie wiedziałam, nie spodziewałam się, mówiła z szlachetną dumą kobiéta, żeby twoje wiarołomne usta mogły wyrzec słowo jeszcze w téj chwili, któraby drugiemu mowę i czucie odjęła. Rozdarłeś na wieki to serce, Karolu, serce, które się rzucało do ciebie przez tysiąc niebezpieczeństw i cierpień. Nie było w życiu mojém okropniejszéj chwili. Ty jeden zostałeś mi na świecie, tobiem poświęciła wszystko, a ty, ty tylko udawałeś! Wolałabym była tysiąc razy, miljon razy, żebyś mi był powiedział, że mnie nie kochasz!
Karol stał w milczeniu, słychać tylko było ciężki oddech jego, słowa jednak nie wyrzekł. Wtém lekki szelest od strony okna doleciał ich uszu. Amalja płacząc i łkając mówiła daléj:
— Idź, idź ztąd Karolu, żegnam cię; dziękuję ci nawet za te chwil kilka szczęścia, które w słodkiém spędziłam omamieniu. Sądziłam, że mnie kochasz!
Gdy to mówiła jeszcze, drzwi się otwarły z trzaskiem, blask uderzył na pokój, Karol rzucił się do okna, Amalja krzyknęła i padła na łóżko, a głos we drzwiach dał się słyszeć:
— Facećje! a ja dawno mówiłem, że się to na tém skończy. Ba! otoż jest Pani Sędzina i — dodał Sędzia świecąc w oczy Karolowi, który osłupiały z podziwienia, nie uciekał nawet — i Pan Trupiagłówka — ha —
— Co ty tam bredzisz stary koźle, zakrzyczał w téj chwili Karol, groźną przybierając postawę.
— Słyszycie! koźle! Kozłem mnie nazywać jeszcze! facećje! dla tego, że mi dał rogi. Ha! Co tu robiłeś złodzieju! co tu robiłeś z moją żoną?
— Z twoją żoną? to żona twoja!
— A tak; złapałem cię na uczynku ptaszku. Czegoż to Pani tak tulisz główkę w poduszki? Śliczna żona! Słyszysz! rzekł znów do Karola, po cóś tu wszedł? co tu robiłeś, no, mów, trutniu! bo cię zduszę! zawołał coraz zapalczywiéj.
— Powoli! na co ten zapał, rzekł chłodno Karol, ja dawałem Pani Sędzinie lekcyą znajomości serca ludzkiego.
— Lekcje. I znowu, słyszycie! facećje! po ciemku, lekcje! to lubię! Waćpan mnie masz za dudka?
— Tak jest, za dudka, odpowiedział Karol spokojnie, za czubatego dudka w dobrym gatunku.
— Co! ty trupie! ty! ja cię nauczę, krzyknął usłyszawszy to Sędzia, a potém jakby nie wiedział co począć, obrócił się do żony i trzęsąc nią zawołał: — Wstań Wasani, podnieś głowę, z kolei proszę mi powiedzieć, co tu robiłaś? — Ciągnę śledztwo, gadaj Wasani, gadaj, co to był z tobą za rozbojnik!
To mówiąc trącał ją Sędzia, ale ona twarz miała skrytą w poduszki i nie chciała podnieść oczów, Karol patrzał i szydersko się uśmiechał, uśmiechał się szatańsko. Coraz bardziéj rozjątrzony Sędzia, porwał ją za rękę, ręka opadła bezwładna, postawił świécę przy łóżku, wpół ją pochwycił, spójrzał na twarz — Blada była, łzami zalana, łzy płynęły jeszcze, dusza już na nich wypłynęła. Sędzia krzyknął okropnie — Karol poskoczył ku niéj, chwycił za rękę, odepchnął go silnie mąż i zawołał z boleścią.
— Ona nie żyje, on ją zabił. I wtém rzucił w oczy Karolowi lichtarz, któren porwał z podłogi. Łotrze! krzyknął goniąc — zbójco, zabiłeś ją! Nie żyje! nie żyje! — Karol wybił okno, wyskoczył i uciekł na miasto, Sędzia pobiegł w głąb domu.
Myśl przy zgonie.
— Droga moja! wieczór już, blizko, wkrótce się rozstaniem!
— Rozstaniem! co za wyraz okropny! na tożeśmy się poznali, pokochali, żeby się rozstać?
— Nie bój się duszo, to rozstanie na chwilę tylko, twój Karol nigdy cię na dłużéj nie opuści, będzie twoim do grobu!
— Do grobu! ach! niechże ten grób będzie daleko, żeby mój Karol był jak najdłużéj moim. Za grobem Karolu, ty już moim nie będziesz?
Karol porwał się jakby go co rzuciło, wyrwał się z objęć dziewczyny, przeszedł parę razy po izbie miotany wyraźną niespokojnością, i rzekł cicho nareszcie:
— Któż wie co będzie za grobem? może — może i tam się spotkamy!
— A wolnoż tam będzie kochać? spytała dziewczyna.
— O! nie wiem tego.
— Mój drogi! czegożeś taki smutny? — chodź, chodź, siądź na moich kolanach, pocałuj mnie, patrz jakim ogniem twarz mi pali. A serce, serce! tam taki pożar! tam co się dzieje, nie wypowiem. Chodź, chodź mój drogi!
I porwała go za ręce i mimo woli prawie pociągnęła do kanapy, posadziła przy sobie, objęła białemi rączkami, jak brzoza wieszająca się na smutnéj jodle, i palącą ogniem twarz swoją przyłożyła do jego twarzy i usta wkleiła w jego usta. Oczy Karola zaiskrzyły się, uchwycił ją wpół, powtórzył roskoszny pocałunek, pochylił głowę na jéj piersi i westchnął.
Wtém na ulicy dał się słyszeć głos dzwonu, a potém pieśń. Któżby nie poznał téj pieśni, która towarzyszy ludziom do grobu, piérwsza i ostatnia z jego prawdziwych przyjaciół? Potém zabrzmiała muzyka ponura, potém znowu głos dzwonów, potém głos xięży.
Usłyszał to Karol i porwał się jak piorunem rażony, dziewczyna pobladła, osłupiała i dwie łzy brylantowe potoczyły się po jéj twarzy. Uchwyciła za szyję kochanka i ścisnęła go mocniéj jeszcze, przytrzymując długim pocałunkiem.
Tymczasem pod oknem brzmiała muzyka pogrzebowa. Karol chwycił dziewczynę wpół i z nią razem zbliżył się do okna, uchylił firanek.
Wóz czarnym całunem pokryty zwolna ulicą się przesuwał, ciągnęły go cztéry konie w czarnych kapach, czarny woźnica popędzał, czarni ludzie z zakrytemi twarzami utrzymywali na wierzchu trumnę zamkniętą, z któréj długa biała floransowa suknia spadała aż do ostatnich wozu stopni i powiewała na nich szeleszcząc. Za trumną nie było nikogo, tylko kilku sług i jeden czarno ubrany mężczyzna ze świécą w ręku. Sędzia szedł za wozem żony i płakał.
Karol spójrzał i mgnieniem oka obejrzał wszystko, co ta scena miała rozdziérającego w sobie. Odskoczył potém od okna i z okropnym, konwulsyjnym śmiechem, z obłąkanym wzrokiem rzucił się z dziewczyną na kanapę. Pocałował ją, uścisnął, rozśmiał się straszliwie i śmiał się długo głośno, jak gdyby chciał pieśń pogrzebu i głos dzwonów i muzykę zagłuszyć.
— Ty płaczesz? odezwał się do dziewczyny. Po kimże to? wiesz ty kogo chowają? kogoż łzami żałujesz?
— Nie wiem sama! odpowiedziała ona, ale ta trumna, ten pogrzeb, patrząc smutno mi się zrobiło, to kobiétę chowali, a i ja jestem kobiéta.
— Chowali człowieka, a i ja jestem człowiek, odparł zimno Karol.
— Tak, ale tyś mężczyzna, ty za życia przynajmniéj masz świat cały, a kobiéta ma tylko jednego, często wiarołomnego mężczyznę!
— Daj no pokój, nie lubię tych skarg słuchać! rzekł Karol. Kiedy ja przychodzę powinnaś być wesoła, powinnaś mnie, kiedym smutny, rozweselać, nie dodawać smutku. Porzuć te beki. Umarła? i cóż strasznego? wszak pomrzemy wszyscy, czegoż się lękać śmierci? W grobie tak spokojnie, wierz mi droga, spokojniéj jak na tym świecie!
— Wierzę, ale wolę jednakże żyć z tobą. Uściśnij mnie, proszę, tak jak ściskałeś, kiedym raz piérwszy dozwoliła się uścisnąć? pamiętasz?
— Tak jak raz piérwszy!! cha! dziéwczyno, chcesz za wiele. Piérwszy uścisk jest jeden, nikt go powtórzyć nie potrafi, ten piérwszy, jest piérwszym i ostatnim.
To mówiąc Karol podszedł do okna, ona powoli za nim przyszła, sparła głowę na jego ramieniu, westchnęła, objęła go czule. Ale on nie czuł uścisku, on patrzał w ulicę, na któréj zdaleka czerniał wóz śmierci, a na nim powiewała biała suknia — on słuchał do uszu jego dolatujących dźwięków muzyki grobowéj. Dziewczyna spójrzała także w kierunku ukochanych oczu, łzy jéj popłynęły znowu, w sercu jéj dziecinném jeszcze okropna sprzeczność miłości i śmierci pomieścić się nie mogła. Karol patrzał długo, a kiedy na zawrócie ulicy wóz czarny zniknął mu z oczów i raz ostatni biała suknia mignęła, zarzucił firankę, odskoczył i porwał wpół kochankę śpiéwając, a ze łzami na oczach, ze łkaniem w piersiach. Taki bywa człowiek!
Myśl wyrojona po dobrym obiedzie.
— Doprawdy??
— Jak mi Bóg miły.
— E! żartujesz sobie.
— I zaraz, facećje, żartujesz? To prawda, jak dziś dzień.
— Ale to niepodobna!
— Jak to niepodobna, kiedy się stało!
— Ty sam byłeś u Hrabiego?
— Sam byłem.
— I to ten, ten, którego ty nazywałeś Trupią główką, jakimże sposobem?
— Otoż to.
— On to uprowadził!
— On.
— Hrabiankę uprowadził! ona z nim uciekła, z tym brzydalem!
— Uciekła! notandum, facećje, że zabrali z sobą wszystkie, jakie były pieniądze, a to nie facećje, liczą na półtora tysiąca czerwonych złotych.
— Rzecz niepojęta! jakże się to stało?
— Serce krwią mi zabiega! facećje! kiedy wspomnę tego urwisa, który mnie żony pozbawił. Waćpan wiesz jego awanturę z moją żoną! Szczęście, że wówczas uciekł, byłbym mu jego paskudne łbisko kijem roztrzaskał, bo już nawet po kij poszedłem, rzuciwszy mu lichtarzem w oczy; ale ten łotr, zbójca, tchórz, infamis! uniósł się oknem, bodaj był kark skręcił.
— No, ale o Hrabiance mówić miałeś!
— Ledwie mi piérwsze łzy oschły po nieboszczce Sędzinie, niech jéj wieczna światłość świeci, facećje! dowiaduję się ja z boku, że u Pana Hrabiego począł bywać, młody jakiś bogacz, Francuz niby. Wiesz Waszmość, że Hrabia zapalony gracz, a kto gra tylko, ma wstęp do jego domu i dobre przyjęcie. Tak się i on cudzą przybrawszy postać, tam wkręcił. Kobiéty, które go tam widywały, mówiły o nim, między innémi, że w twarzy ma szczególny wyraz i podobieństwo do trupiéj głowy, że choć wstręt wzbudza w jednych, drugich pociąga ku sobie osobliwszym sposobem; mówili mi nawet, że Hrabianka już szaleje zanim.
A! pomyślałem, pójdę, polecę tam, facećje; zobaczę go, powiem Hrabiemu, co to za jeden, bodaj się nie święcił, łotr. Było to wieczór, kiedy tak myślałem, siedziałem w traktjerze, piłem markebrüner, przypomniała mi się moja Amalcia, łzy się potoczyły w kieliszek; wypiłem je z winem i zasnąłem sam nie wiem jak na kanapie. Potém poźno było iść do Hrabiego, poszedłem aż nazajutrz rano — ale już za poźno, facećje! Wchodzę, cały dom w ruchu, wschody pełne osób różnego stanu, płci i wieku, gwar, zamięszanie, krzyki, pomyślałem, że i tu już musi być pogrzeb, jak u mnie, kiedy ta trupia głowa zawitała, bodaj go porwało! Idę jednak, myślę sobie, zmówię nad ciałem trzy zdrowaśki, to może ta biédna duszyczka z kolei przemówi tam za moją Amalką do Boga — wchodzę — niema pogrzebu, tylko, facećje, Hrabia łamie ręce i lamentuje. E! to nic, myślę, to któś niestrawności dostał, bo u tych Panów, kiedy na żołądek zasłabną, najwieksza niespokojność. Aż nie! mówią mi, że Hrabianka uciekła z tym to jegomością. Tu ja dopiéro wszystko opowiadam Hrabiemu, o mojéj żonie, o awanturze, całkiem jak to było. Hrabia płakał jak dziécko, wyszedłem od niego, porzuciwszy nieboraka we łzach. Prosto ztamtąd idę — największa wszystko prawda, Panie Józefie, szczéra prawda.
— W istocie, dziwna historja, ja tego pojąć nie mogę. Hrabianka przecie wychowana była w klasztorze!
— Ba! facećje! Panie Józefie, cóż to, czy klasztor broni od złych oczów? czy z klasztoru wychodzą panienki czyściejsze, pewniejsze, anioły? Oj nie, nie! Panie Józefie, takie same oko w oko, jak i drugie, jeśli jeszcze nie gorsze, jak te, co się wśród świata chowają, facećje! Wypijmy jeszcze kieliszeczek Panie Józefie, na frasunek dobry trunek, facećje!
— Ha, wypijmy!
— Héj, tu butelkę markebrüner — podaj sam, chłopcze!
— Do Jegomości.
— Upadam do nóg! za twoje zdrowie, no kończmy te, facećje, butelkę!
— Dobrze, chętnie! Ta awantura wyjść mi z głowy nie może.
— A! i mnie. Ten łotr ze swoją poczwarną twarzą wszystkie nam kobiéty pobałamucił; żebyż było za kim szaleć! facecje! ale to! — no! Piję na jego wieczną zgubę!
— I ja z wami. Dokądże, powiedz, uciekli?
— Tego nikt nie wie! Aha! facecje! gdybym to ja wiedział, sambym poleciał temu łotrowi Hrabiankę wydrzeć!
Exkuza XVI wieku.
Południe było, ale dzień jesienny i słotny, niebo całe w chmurach jakby za firankami ukryte, lało deszcz rzęsisty. Wicher latał po ziemi, swistał, szumiał, ogromne drzewa uginał pod sobą jak słomki, kruszył gałęzie, obrywał resztki liści; rynny, rynsztoki wody były pełne. Miasto całe miało minę zapłakaną, drążki okryte cératowemi parasolami wlokły się powoli po bruku, żywéj duszy nie było w ulicach, chyba gdzie odarta żydówka, lub mieszczka idąca po wodę, pokazywała się z fartuchem na głowie, zakasana wyżéj kolan, biegąc co tchu skryć się od nielitościwéj uléwy.
W jednym domu na wileńskiéj ulicy, w pięknych pokojach piérwszego piętra, siedziała młoda kobiéta zajęta haftowaniem, spoglądając czasem za okno w ulicę, czasem na drzwi, jakby kogo niespokojnie oczekiwała. Po chwili, przestała robić robotę, sparła rękę na kolanach, głowę na ręku, westchnęła i dumała. Powiodła okiem po pokoju, potém spójrzała za okno, potém za drzwi, westchnęła znowu i zaczęła haftować.
Ile razy zaturkotało co na ulicy, podnosiła się żywo zobaczyć kto jechał; w oczach jéj i twarzy, malowały się kolejno przestrach, obawa i nadzieja i smutek.
Było południe, minęło południe, nareście zadzwoniły drzwi w sieniach, kobiéta porwała się od krosienek, wbiegła do drugiego pokoju i stojąc na progu, wychyliła głowę ciekawie, patrząc kto wejdzie.
Wszedł oczekiwany Karol. Ona wesoło podskakując przybiegła ku niemu; ale on był smutny, milczący. Zrzucił z siebie cératowy płaszcz cały zlany dészczem i upadł na krzesło. Zbliżyła się ku niemu niespokojna i spytała czule.
— Jakież z miasta nowiny? mój ojciec? —
— Dajże mi pokój z tym ojcem przeklętym! odezwał się porywczo wybuchając Karol, odpychając od siebie jéj rękę. Stanęła kobiéta ledwie mogąc łzy utrzymać, zachwiała się, potém powolnym krokiem oddaliła się i siadła do krosien. Wzięła igłę, ale za łzami, które biegły jéj do oczów, nic robić nie mogła, rzuciła igłę i zakryła twarz chustką.
Karol spójrzał złośliwie, plunął i uśmiéchnął się szatańsko.
— Tfu! co za przeklęta natura! krzyknął grubjańsko, płakać dwadzieścia razy na dzień; byle kto tylko palca zakrzywił, są łzy na pogotowiu, warto czy nie warto. Otoż to kobiéty!
— Ale Karolu —
— Ale, cóż mi powiész? Powiesz mi że to z mojéj przyczyny, żem ci za ostro odpowiedział, żeś ty Hrabianka, do takiego obejścia się nie przywykła! Cha! cha! życie kochanka i kochanki nie powiązanych stułą kapłańską, musi się wyrzec ceremonij. Żyje się jak może, jak przypadnie — a nakoniec — Cóż chcesz, żebym ciągle udawał, taką miłość jak wprzódy?
— Udawał! Zawsze żeś udawał tylko? nie obiecywał żeś kochać zawsze i szczérze?
— Obiecywał! Przymuśże moje serce żeby cię kochało, kiedy nie chce! śmieszna kobiéta! Myślisz Izabello, że twoje wychowanie, tytuł, łzy, ceremonjalne obejście, ustalić potrafią serce moje! O! co z tego to nic nie będzie! Ja zawsze byłem taki, jakim mnie widzisz.
— A po ślubie?
— Po jakim ślubie? cha! cha! Pocieszna kobiéta! czy ci się śniło o jakim ślubie? myślisz że doprawdy że ja się z tobą ożenię?
— O Boże! zawołała Izabela i cała we łzach rzuciła się na sofę — Boże, ratuj! cóż to za człowiek!
Karol spójrzał tylko na nią, zmarszczył się, plunął i włożywszy ręce w kieszenie, chodzić zaczął po pokoju obojętnie przebąkiwając.
— Rozpacza! jak gdyby to było czego! O! nie bój że się panno Izabello, jesteś dość ładna, znajdziesz jeszcze krocie kochanków, którzy cię może kilka dni dłużéj kochać będą ode mnie, lub kilka dni dłużéj zwodzić. Co się tycze mnie, jeśli teraz mam prawdę powiedzieć, więcéj pokochałem twoje pieniądze niż ciebie. Jesteś ładna, ale nadto slamazarna, delikatna, łatwowierna, takie dziecko jeszcze: płaczesz pół dnia sama nie wiesz czego. Nie dla mnie takie kobiéty, to mi to kochanka, co to czterech razem tęgo kocha, a umie się pocieszać po jednym, biorąc dwuch na jego miejsce. Omdlała! do miljona djabłów! dziewczyno! dziewczyno! Trzeba dzwonić; szkodaby jéj gdyby umarła; zda się komu innemu jeśli nie mnie, a potém kłopot z trupem w domu! Hej! jest tam kto!
Zadzwonił, wbiegła dziewczyna, dawna także pana Karola kochanka, spójrzała na niego i na panię i poleciała do kanapy cucić omdlałą. Karol tym czasem zamyślony wyszedł zapalić cygaro i z dymiącém się już powrócił do sali, po któréj powolnie zaczął się przechadzać.
Izabella przychodziła powoli do zmysłów, Karol ciągle milczący chodził po pokoju, spoglądał na nię zimno i surowo, a widząc że przytomność powraca, roskazał się oddalić dziewczynie i stanąwszy na przeciw niéj, rzekł.
— Do kochania moja pani, trzeba się na wszystko przygotować, osobliwie zaś na wszystko złe wypaść mogące. Panna może myślałaś, że ja przysięgając miałem zamiar przysiąg dochować! Ha! ha! to pociesznie. Trzeba się było wcześnie zastanowić, że mężczyzna nigdy miłosnych przysiąg nie dochowuje, a gdy to robi, to głupiec. Ja, moja miła, udając miłość ku tobie, miałem wiele do tego powodów! żenić się zaś, nie myślałem, a tém mniéj ożeniwszy się żyć. Bo ożenić się z resztą można byłoby, już by to było nie piérwsze takie ożenienie w mojém życiu. Probowałem i tego! —
— O, poczwara! zawołała Izabella w rospaczy. Z jéj oczu zaiskrzonych żadna łza nie ciekła, twarz była blada, wzrok obłąkany, usta sine, ręce drżały. Karol chodził ciągle, palił cygaro spokojnie i obojętnie odzywał się po kilka słów, puszczając dymek kłębami.
— Ja byłem dawno przygotowany na te sceny, zawsze się to tak dzieje! Z resztą jeśli ci chodzi o ślub, no to ja się z tobą mogę ożenić, wiedź tylko że to nie piérwsze moje tego rodzaju ożenienie, i że potém mam zawsze zwyczaj pożegnać żonę, ukłonić się pięknie i więcéj nie wrócić. Takie ożenienie nie wiele mnie kosztuje. Pieniędzy twoich i brylantów już niéma, wczorajszy wieczór zabrał resztę. Wielkie roskosze drogo kosztują, Panno Izabello — przegrałem wszystko w karty. To cię powinno pocieszać, że i twój ojciec, nieraz się jak ja zgrywa. Jeśli chcesz zdrowéj rady posłuchać, powróć teraz do niego, on cię przyjmie i o wszystkiém zapomni, bądź pewna. Pojedziecie gdzie do Włoch, do Francij, a tam z tytułem, wdziękami, pieniędzmi, ułowisz pewnie jakiego osła, któremu się śnić będzie, że jest twoim piérwszym kochankiem. Zapomnisz o mnie łatwo; prędko obeschną łzy, serce się zamknie, jakby nigdy nic nie było w niém; przeklęte cygaro! nie ciągnie.
To mówiąc rzucił je w kąt, wyjął drugie i poszedł znowu zapalić. Izabella wstała i chwiejącym się krokiem, pomięszana, wyszła do drugiego pokoju. Wróciwszy już jéj nie zastał, siadł na kanapie, rozparł się wygodnie, nogi na krzyż założył i zaczął świstać, poglądając za okno, puszczając dym wielkiemi kłębami. Po chwili usnął snem sprawiedliwego.
Panna Izabella wieczorem upadła do nóg ojca, nazajutrz wyjechali do Rzymu, w rok poszła za margrabiego de Remilly, z którym dotąd żyją bardzo szczęśliwie; co daj Boże wszystkim jéj podobnym nawróconym grzesznicom.
Axioma pedagogów.
W maleńkim pokoiku na Skopówce, siedziała sobie panienka. Była ona ładna, ale spójrzawszy na nią zbliska zaraz jakoś poznać było można, że musiała mieć więcéj niż dwadzieścia lat. Robiła ona sobie spokojnie pończoszkę, i czytała sobie romans o Meluzynie, wzdychając nad nim szczérze i serdecznie. Koło niéj ulubiony szpic Amur leżał na słomą wypchanéj poduszce; daléj w oknie wisiała klatka, a w niéj kanarków czuła para nosiła wodę wiaderkiem. Przy piecu spoczywał kot czarny Sybirski; w kącie stał na girydoniku odwiecznym serwis fajansowéj porcellany, opylony i brudny, w którego filiżankach leżały nasiona, suche cytryny i połamane rączki; u pułapu dla większéj ozdoby wisiał pająk z opłatków różnofarbnych sklejony, który się kręcił za każdém poruszeniem powietrza, z niewymównym wdziękiem. Jeszcze daléj w samym kącie stał zégar spowity w drewniane pieluszki z kukawką, a na nim krédą naznaczone były dni tygodnia, surrogat kalendarza bardzo zaspokajający.
Panienka, jakem już mówił, mogła miéć więcéj trochę nad lat dwadzieścia, była brunetka, (rzadkie są stare panny blondynki) nosek miała malupacieńki (wyraz litewski), usta wysznurowane, jak gdyby lękała się niémi zbyt wiele wciągnąć powietrza, oczy duże, czarne, okropne, zapalczywe, fatalne oczy, o których tyle poezij napisano; nad niémi brwi jak dwa łuki, jeszcze wyżéj stał ogromny warkocz włosów, ułożony z wdziękiem i ozdobny różą, która wyglądała z niego, jak gdyby rosła immediate z wazonu. Panienka miała na sobie szlafroczek biały, arcy pięknie haftowany w ząbki z kilkudziesięcią falbanami, przepasany paskiem skórzanym czarnym, spiętym na stalową błyszczącą sprzążkę. Piersi, ta świątynia serca z białego paroskiego marmuru, pokryte były skromnie spłowiałą chusteczką bur de soie, w paski zielone z pąsowém, na nóżkach, a nóżki miała maleńkie, cisnęły się do nagniotków dziewiczych trzewiczki pąsowe, niestety, a z zielonemi wstążeczkami. Nie dowodził strój gustu, ale też nie wszystkim wszystko dano.
Na ręku, dla zachowania białości skórze, miała rękawiczki duńskie stare: o stare! okrutnie już stare, z poucinanemi dla ułatwienia roboty pończochy, palców końcami.
Czytała uważnie, powolnie, łzy jéj nawet czasem szły z oczu, które ona oglądając się starannie w koło, ocierała co najprędzéj. Za każdem jéj najobojętniejszém poruszeniem, szpic wierny, Amur, warczał, domyślając się, azali czasem nie myśli kto jakiéj krzywdy zrobić jego pani. — Taka to była wierność, zmyślność tego dobrze nazwanego Amura. Napróżno warczał i srożył się — nic — cicho było, spokojnie, nikt nie przychodził, panienka czytała, czytała gorąco i serdecznie, tak że w interessowniejszych miejscach ustami ruszała. Bodaj to kobiéty, one jedne umieją czytać romanse, jak należy.
Otoż czytała, mówiłem to już razy ze cztéry, a pośliniwszy czasem delikatnie końce same paluszków, odwracała z pośpiechem kartki xiążki. Była właśnie w najzabawniejszém miejscu Meluzyny; jeśli się nie mylę tam, gdzie to jest cóś o kąpieli, na któréj cały węzeł romansu; — pożerała wiersze, pożerała, jadła chciwie aż tu — stuk, stuk, traf, traf, któś wchodzi.
Panienka podniosła gniewliwie oczy, był to mężczyzna, umitygowała się natychmiast przed bazyliszkiem, zapłoniła się tylko po uszy, po oczy, po za uszy i po za oczy, położyła xiążkę i zbliżyła się ku niemu, czekając pytania, gotując odpowiedź. Przybyły, młody, blady, blondyn, słowem pan Karol, skłonił się nizko, nie całował w rękę (bo był widać nie znajomy) i odezwał się w te słowa:
— Czy w osobie pani Dobrodziéjki mam honor witać Pannę Hermenegildę Heciakowskę?
— Da tak jest! abo co?
— Mocno mnie to cieszy; mam honor prezentować się, jestem Lucjan Karol Heciakowski, stryjeczno-cioteczno-wujeczno-rodzony brat Pani Dobrodziejki, a syn ś. p. Florjana Heciakowskiego Stolnika.
— Aha! ha! to to! przypominam sobie! to to jest Stolnika syn! mój Boże! Niechże Pan Dobrodziéj siada, da proszęż, bez cyremonij. Cicho Amur; da bardzo proszę, jeśli łaska.
— Dowiedziawszy się, że Pani tu mieszka, nie zaniechałem będąc w mieście, złożyć jéj mego uszanowania, a razem przypomnieć się pokrewieństwu.
— Bardzo wdzięczna Panu Karolowi; ale dalbógżeż pono, czy nie piérwszy to raz widziemy się, Panie braciszku!
— Tak jest; to szczęście, które —
— Da porzućże te cyremonje, to między krewniaczkami nieprzystawszy jest. Powiedz z łaski swéj, co ty tu porabiasz i czém się trudnisz?
— Ja, łaskawa Pani, Siostro Dobrodziejko, kiedy się tak pozwalasz nazywać, przyjechałem umyślnie prawie do Wilna dla poznania jéj i złożenia —
— Da fiż; cicho Amur! Jak to zaraz znać wielki świat na Jegomości! cały w komplementach, cha! cha! Ale gdzież zawsze mieszkasz?
— Ja, jestem Adwokatem w Kijewie.
— U Kijowie! da fiż? to będzie od Wilna, bodaj żeby nie piętnaście mil, albo i więcéj!
— Trochę więcéj!
— Może być, może, miarkuję, choć to ja wszelako tam nie byłam nigdy, bo od dzieciństwa wszystko albo na Żmudzi, albo jak oto teraz w Wilnie przebywam, po śmierci matki mojéj, świętéj pamięci, wieczne odpocznienie. Wasan Dobrodziéj nie znałeś mojéj matki świętéj pamięci.
— Ja? znałem, owszem, znałem! Była to bardzo słuszna i zacna kobiéta, nieco podobna do Pani Dobrodziejki.
— Da fiż! ani troszeniateczki by podobieństwa między nami; ja, wszyscy mówią, do ojca ś. p., wieczne odpocznienie, podobniuteńka!
— Tak! ale, z wzrostu chcę mówić.
— Da już, dalbógżeż, albo żartujesz, albo zapomniawszy jesteś; tać moja mama była mała, a ja gdzie, półtoréj głowy wyższa.
— Tak, tak, być może, pomięszało mi się, zapomniałem — tak to już dawno.
— Da wierzę, że się pomięszało, choć to i nie tak dawno jak ś. p. matka, wieczne odpocznienie, umarła, bo to dopiéro drugi rok skończył się na Ś. Filip.
— A, tak, Pani nie siedzi na wsi? Któż się zajmuje pięknym folwarkiem Heciakowem, Fyrtyszkami i Zieleniszkami, które spadły na Panią Dobrodziejkę?
— Da, to już ja arendą puściwszy, bo to pewniejszy grosz wszelako jakoś, a w mieście msza święta codzień, o każdéj godzinie, to ja już sobie przyjechałam do miasta.
— Tak, zapewne, słusznie. W wieku Pani, zabawy, młodzież, teatr.
— Da fi, a to co? czy sfiksował? da ja od młodzieży, by od bazyliszka uciekam. Ja sobie sama jedna żyję, nikt u mnie prawie nie bywa; a na zabawach, na tyatrach — krew Chrystusa Pana! nigdy nie bywam, bo to zguba duszy.
— Ale przy tak pięknym majątku, może Pani w mieście wygodniejsze życie prowadzić?
— I, już to ja i o to nie stoję. Ja sobie oszczędnie. Wszelako, by już jakoś dla zabawy i kompanii, trzymam kucharkę, szpica, kota i dwuch kanarków.
— Tak, to czas uprzyjemnia niewinnie, przytém literatura zapewne?
— Da, tak sobie czasem przysiędę ono się, ale to rzadko, bo i niéma co czytać. Same, z pozwoleniem teraz, błazenterje drukują. Może Jegomość Pan braciszek herbatyby napił się.
— Jeżeli łaska Pani.
— Da, to dobrze, ja każę wody zagrzać, u momencie powracam — Amur leżeć! Burek, pójdź ino Burek! Takie to rozlazłe kocisko, że cały dzieńby spało pod piecem, a trzebaż na dwór wypuścić dla przewietrzenia.
— O! zapewne warto, dodał Pan Karol tłumiąc uśmiech w sobie.
— W momencie powracam.
Wyszła, a Pan Karol ruszając ramionami przeszedł się po pokoju i zbliżył się do zapylonego fortepianiku, stojącego w kącie. Właśnie w téj chwili gdy stał przy nim, wróciła Panna Hermenegilda.
— Pani Dobrodziejka, amatorka muzyki, jak widzę.
— At, by godzinę przepędzić, czasami sobie do śpiewu zagram; rzadko w texta światowe się wdaję, a najczęściéj śpiéwam sobie różaniec lub godzinki.
— Z tak pięknych ustek, jakże miły głosek wychodzić musi, rzekł Karol sadząc się na pochlebstwa kuzynce: — Czy nie raczysz Pani zaśpiéwać, choćby słów parę, proszę bardzo, wielkim jestem amatorem muzyki.
— Da bratuleńku, najchiętniéj, tylko żeby sobie przypomniała jaki text światowy, bo ty pewnie świętych pieśni nie lubisz.
— Cokolwiek, bylebyś Pani zaśpiéwała.
— Da, co umiem, to i będzie. Ekch, kacha! tfu! tfu! hm! zaschło w gardle — hm! zupełnie zaschło.
Dobrze odchrząknąwszy, zaśpiéwała wreszcie piosnkę czułą i bardzo ładną, któréj piérwsza strofa kończyła się tym sensem moralnym:
Posiałem nie zżąłem,
Kochałem nie wziąłem.
Posiać nie zżąć,
Kochać nie wziąć!
Panna Hermenegilda śpiéwała tę piosnkę z takiém uczuciem, że wierny Amur ku końcowi trzeciéj strofy szczekać zaczął, jakby na przestrogę, aby się zbyt uczuciom wygórowanym powodować nie dała.
— Prawdziwie, rzekł Karol, gdy skończyła, i piosnka i muzyka prześliczne. A głos Pani najdoskonalszy, najpiękniejszy, hm, hm, contra, contra — (cóż u licha, nie mam wyrazu) contra.
— O! co się tycze piosnki, téj jeszcze nieboszczka babka mojéj matki uczyła się od swojego stryja, a ja to z kolei od mamy, świętéj pamięci, wieczne odpocznienie. Istotnie piękna i moralna.
— Tak, bo też moralność jest piérwszą pieśni zasadą.
— Da — Otoż i herbata.
Wniosła ją stara kucharka szczególnéj chudości, żyjący skielet, długonogi, długoręki, długoszyi, długonosy, a jak się domyślać należało i długojęzyczny; bo doświadczenie uczy, że wielomówność jest w odwrótnym stosunku objętości ciała. Ubiór téj jedynéj przyjaciółki i sługi Panny Hermenegildy, był brudny dość, (wyznajem to mimowolnie; lecz amicus Plato, magis amica veritas), szyja i ręce po łokcie obnażone, nogi boso w trzewikach, fartuszek tylko nieco czyściejszy spadał do kolan, ale i on nosił już ślady pracy, to jest brudu.
— A, a czemuż nie przyniosłaś świeżéj bułeczki od Federa? spytała Pani.
— Pani nie jada.
— Da tak, ależ gość?
— Ja pijam czystą herbatę.
— No, to dobrze bratuleńku, bo to wszelako pięć groszy dzień w dzień oszczędzonego, przeszło złoty na tydzień, a blisko sześćdziesiąt na rok! Proszęż pić, a czy słodka arbata?
— Z rąk Pani, jakżeby nie miała być słodką?
— A! fiż! komplemencista! Musiałeś bracie chodzić po Akademii, coś się tych cyremonij nauczyłeś jesteś — ale ze mną bardzo proszę! Może jeszcze cukru, albo żórawinowego soczku?
— Nie, bardzo dziękuję, bardzo i tak dobra.
— Już to że dobra, to pewna; mam ja ją piąty rok tę herbatę, po ś. p. matce, wieczne odpocznienie, tylko od gości używam, sama nie piję, cukier drogi, a miodu czystego trudno dostać, wszystek z mąką mięszany. Da, może na drugą pozwolisz szklaneczkę, z cytryną. Jest to cytryna ta, co na Boże Narodzenie do ryby na kucją — Franuś!
— Nie, nie, bardzo dziękuję, zawołał Karol, na uczciwość nie pijam nigdy drugiéj, (kiedy taka paskudna, dodał w duchu). Padam do nóg, dziękuję.
— I sprawiedliwie, bo to wszelako i doktorowie mówią, że ona, z pozwoleniem, piersi osłabia i osusza.
— Tak, to wielka dowiedziona prawda!
— A przytém, bratuleńku, dodała Hermenegilda, to i kieszeń suszy. Gdzież, już idziesz? czego się śpieszysz? czy masz interess z Izbą Skarbową? a i ja miałam z Izbą Skarbową, ale jakoś za łaską Bożą ukończywszy! Da bądźże łaskaw, bywaj u mnie często, na harbatę proszę!
— Nie omieszkam.
Wychodząc Karol pękał od śmiechu.
Definicya Materjalistów.
— Cicho Amur! cicho! a łotr! — ts! Kto tam? Tak rano, taż osiém nie biwszy u Ś. Jana. Kto tam? czy to ty Franuś?
— To ja. —
— Co to za ja?
— Karol Heciakowski.
— A bratuleńku, wszelako tak rano wchodzić nie przystało do Panny. Przybądź za godzinę, jeszczem się nie ubrała, a jak się ubiorę, to zaraz iść potrzeba na mszę świętą.
— Łaskawa Pani! siostruniu Dobrodziejko! przebacz mnie i pośpiechowi mojemu, idzie tu o los całego życia mojego, odezwał się głos z za drzwi.
— Co! co? o życie chodzi? a! krzyknęła przelękniona Panna Hermenegilda, i pobiegła w jednéj spodnicy, zapomniawszy o tém, że była nieubrana, odryglować drzwi.
Karol wpadł niémi obcesowie, jak do szturmem dobytego miasta, a ujrzawszy ją w tak niedbałym stroju, (gdyż z żalem a prawdą wyznać musim, że koszula była do gorsu, a chustki żadnéj, bo P. Hermenegilda posłyszawszy, że chodzi o życie, zapomniała się odziać); ujrzawszy ją w tak niedbałym stroju, zczérwienił się cały, a potém, ni z tego ni z owego, plackiem do nóg.
— A tożeż co? Jezu Chrystusie! zawołała przelękniona Panna zakrywając się rękami jak Venus medycyjska, i wpatrując się ciekawie w klęczącego brata. A tożci co? czy ty sfiksował? Amur cicho!
— Pani! już daléj żyć nie mogę! rzekł Karol rozczulony.
— Da cóż to, czy nie goły? może Asana brata okradli; kiedy niemasz z czego żyć, to ja ci parę złotych na karteczkę pożyczę.
— Ach nie, przerwał rozgniewany trochę domysłem Karol klęcząc ciągle, — miłość to, miłość, którą piérwszy raz w życiu czuję, do rospaczy mnie przyprowadza. Rzeknij słowo.
— Da nie jedno, a choć i cztéry rzeknę. A ty musi, czy nie we mnie zakochawszy się jesteś?
— Tak jest! Pani siostro! — ratuj mnie póki czas! Oto u nóg twoich miłosierdzia żebrzę, składam serce i majątek.
— Da fiż, aż mnie włosy pokołowaciały, bratuleńku! Czy ty już tak prędko rozkochawszy się jesteś we mnie? Aj! jakiż ty fixat! da czy ty możesz aby pomyśleć, żeby ja ciebie tak prędko pokochała?
— Nie mów, zabijasz mnie!
— I porzućżeż. By jeszcze znaliśmy się rok, dwa, nie mówiłam bym, gdyby ty konkurował, to, owo, ale toż tydzień, jak ty mnie poznał?
— A czyż potrzeba więcéj, aby cię pokochać?
— Da, to wszystko być może, że ty kochasz, ale co ja to nic. Cicho Amur! Wszelako żeby się nie spóźnić na mszę świętą.
— Pani! bądźże litościwszą, u stóp twoich składam mój majątek cały.
— Dużyż masz majątek?
— Blisko półmiljona.
— I, czy w ziemi?
— Różnie, w ziemi, na niebie i na każdém miejscu.
— A, to to nie małe rzeczy. Ale kuzyneczku, żeby ty mnie i zapisał nawet, to cóż, kiedy nie kochający się, to i pobrawszy się nie będzie jakoś zgody i zawsze jakoś.
— Czyż moje przywiązanie nie potrafi w tobie wzbudzić ani iskierki miłości — Hermusiu!
— (Filut, a jak słodko nazywa!) Da chowaj Boże! ani się śniło o miłości. Ale, poczekaj no! Héj! Franciszka! cicho Amur! Daj siemienia kanarkom; a kot czy jadł?
Karol powstał z ziemi upokorzony i rozgniewany oporem, którego może raz piérwszy w życiu doświadczał. Nie zraziło go jednak piérwsze niepowodzenie, postanowił, przysiągł sobie, pochwycić majątek i oszczędzony kapitalik Panny; a teraz podbudzony jeszcze obojętnością Żmudzinki, szedł goręcéj i zapalczywiéj do celu. Jak skoro kucharka wyszła, on zaczął na nowo.
— Tyś mnie zabiła, rzekł, zabiła! Ja żyć nie mogę bez ciebie, a ty tak obojętnie odpychasz ofiarę serca mojego; ja tego nie przeżyję, ja umrę.
— Da nie! nie! a każ tylko krwi puścić sobie na spodek od filiżanki, to cię ta fixacja minie.
— Nie pojmujesz Hermusiu!
— Da może być, że ja nie pojmuję tego. Ja nie kochawszy tylko wszystkiego razy z kilka, po prawdzie powiedziawszy, a i to po cicheńku, po troszeczku. A za każdą razą bywało jak każę krwi puścić z lewéj ręki od serca, by ręką odjął, zaraz minie.
— Szczęśliwa jesteś, bo ja! — kocham i czuję, że ta miłość pójdzie ze mną do grobu.
— I, ja dalbóg i nie wierzę temu, żeby to ludzie tak się mieli kochać do śmierci, ja, choć młoda, dzięki Bogu, ale nie pojmuję, że to, jak gadają, stałe kochanie to do śmierci bywa. I fi! czyste brydnie. Czy to ja nie kochałam? i jak! Bywało całą noc to ze dwa razy się budzę, a wszystko śni się mój miły, to raz by z workiem dukatów, drugi raz klęczy u nóg i daje zapis całego majątku!
— Tak, pojmuję ja to, te miłe sny! I ja nieszczęśliwy, od tygodnia jak cię poznałem, co noc marzę o tobie!
— Jezusie Chryste! by tylko nie jakie wszeteczeństwa, śniły ci się tam o mnie!
— O! nie, najczystsze szczęścia zwodniczego obrazy; — pocałunek! —
— Da zmiłuj sięż! — tylkoż co temu, to nie wierzę. Jak ja żyję, to tylko raz wszystkiego Panu Podkomorzycowi dałam gęby, a i to z niewiadomości, bo byłam jeszcze błaźnica, niewinna jak baranek! to nie wiedziałam, że to grzech. A! zmiłuj się bratuniu, nie śnij o mnie takich szkarad.
— A! gdybyż to w mojéj mocy, odwrócić ten cios i te wspomnienia od serca!
— Da, kiedy mówię, że w twojéj, byle spodek krwi upuścić z lewéj ręki, albo i półtora, jeśli krwisty, to przejdzie. Ale ja na mszę muszę.
— Chwilę jeszcze, najdroższa Hermusiu! daruj mi pół chwili, zrób przynajmniéj choć małą nadzieję, bez niéj umrę. Może choć z czasem, powiedz, dasz się pokonać, i zostaniesz moją żoną.
— A! cóżeż bratuniu! jakby to w mojéj mocy przyciągnąć miłość k sobie, kiedy ona po ciemku, bo ślepa, nie może trafić do mojego serca. I nie całuj darmo w rękę, a lepiéj posłuchaj, krwi upuść. Żyd Cyluryk i za dwadzieścia groszy puści, a z targiem to i za piętnaście.
— Nie, najdroższa! nie użyję tego środka, może też, z czasem dasz się nakłonić. Komuż lepiéj, jak kochającemu cię nad życie, oddać tę rękę, kochającemu cię do grobu.
— O! o! tak to bywało i ja myślałam, kiedy Pan Podkomorzyc dawał cukierki; a teraz, choć to niedawno, będzie z osiém lat, a zapomniało się! I kochałam potém od tego czasu kilka razy. Ale co ciebie, bratuleńku, to dalbóg ani weź!
— Co raz to nowym ciosem ranisz moje serce. Chceszże, żebym umarł z tego! wołał Karol, chwyciwszy ją za rękę i usiłując do ust jéj się przybliżyć, aby na nich zawiązać piérwszy węzeł miłości. Panna Hermenegilda poczęła straszliwie krzyczeć.
— A! da fiż! klapsa dam! bratuleńku! Ciśnie się, by kanarek do cukru, do mojéj gęby. A fiż! wszetecznik. Jezu Panie! Puszczaj mnie! co Wasan robisz, nie dotykaj się, bo krzyknę. Aj! aj! Franciszka, ratuj!
Wbiegła rezerwa z miotłą, Karol odskoczył daleko od kuzynki; już kucharka z prawdziwie heroiczném poświęceniem się wzniosłszy w górę broń, wspólnie z wiernym Amurem, miała wpaść na zuchwalca, gdy Pani jéj uspokojona nieco, odejść kazała, ufając, że dość będzie na kuzynku skutkować, sama demonstracja gotowości do boju.
— Ot widzisz, Panie Karolu, jak to bezbożnie chcieć całować! Fe! pomiarkuj się! Do spowiedzi pójść warto, bo i ja z téj przyczyny będę musiała. Da, kochać to już ci nikt nie broni, ale tak obcesowo się przysuwać, to nie uchodzi. Ja, bratuniu, jestem cnotliwa Panna. I, kiedy kochasz, to nie tak zapalczywie, by jakie źwierzę, trzeba z respektem wszelako, powoli. E! jabym tobie i dwa spodki krwi puścić kazała na pohamowanie impetu.
— Przebacz siostruniu, nieszczęśliwemu! miłość mnie zaślepiła, odurzyła, miłość zawróciła mi głowę.
— Da! bo też to miłość i ślepą malują na filiżankach. To nic — ja się nie gniewam, a tylko na drugi raz będzie nauka, że ze mną tak nie uchodzi. Terazże ruszaj z Bogiem, bo czas na mszą, ja się jeszcze ubiérać muszę. Może przyjdziesz na herbatę?
— O bóstwo moje! aniele! królowo! przyjdę! jabym z tobą wieki siedział, droga i najdroższa istoto! I wysypał jeszcze pół tuzina przymiotników najczulszych, które go niewiele pracy kosztowały, bo ich nie bardzo dobiérał.
— Da wierzę, wierzę, nie klnij się. By tylko złe języki tego nie podchwyciły, a nie wzięły ztąd assumptu do szkalowania, bratuniu. Bądź zdrów, do zobaczyska. Krwi puścić każ półtora spodka; nie zawadzi — Cicho Amur, cicho!
Słowo gracza nazajutrz po
nieszczęśliwym wieczorze.
— Ot i Pan Pucętek (tak mówiła Panna Hermenegilda), zagramy w marjasza do puli. Bratuleńku! Prezentuję Panu Pucętkowi Dobrodziejowi, mojego niby stryjecznego brata Pana Karola Heciakowskiego, który, nawiasem mówiąc, kocha się we mnie jak fixat. A to Pan Pucętek Hippolit Wierzgajło ze Żmudzi. Tameśmy się jeszcze poznali.
— Mam honor, ściskam stopeczki Pańskie, odezwał się gość, figura sucha, długa, z nosem zatabaczonym i czérwonym, gadająca powolnie, nosowy i kłaniający się co chwila. Mam honor, powtórzył, prezentować się, jestem uniżonym służeczką, Podsędek Hippolit Wierzgajło ze Żmudzi, do usług jego. Polecam się łaskawym względom i protekcij na przypadek.
— Nawzajem, rzekł Pan Karol, polecam się przyjaźni i pamięci.
— Proszę u mnie bez żadnéj cyremonij i bez ambicij; postaw kij Panie Pucętku, czapkę połóż, a daj niuch tobaki. Choć to Pannie nie przystoi, mówią, ale czasem od kataru.
— Tak! Wielmożna Pani! od kataru, najniższy sługa, upadam do nóg, prawdziwa bernardynka. Jeżeli łaska, a Pan Dobrodziéj? do usług jego.
— Ja nigdy nie zażywam tabaki!
— Da! bo to widzisz Jegomość taki skonfundowany, że się zakochał we mnie, cha! cha! I ofiaruje mi majątek swój, a ma pół milljona!
— Ps! najniższy sługa! upadam do nóg JW. Pana! do usług! Pan ma pół miljona; a to ja nieźmiernie niższy rywal, pójdę widocznie z kwitkiem.
— Da cóż, żartujesz, porzuć, da fi! Czy to już te pieniądze za serce ciągną? Ot i on naprzykład, to i dobry zdaje się i co. No, a dalbóg, ni razy się nie przyśnił nawet. Tak jakoś téj syncypatij nie ma.
— Tak, o tak, sympatja, poprawił Podsędek, najniższy sługa, sympatja gra rolę wielką w miłości, naczelnika i prawie Jaśnie Wielmożnego i jakoby kawalera wielu orderów. To mówiąc ujrzał pod nogami psa Amur, a jako baczny konkurent, skłonił mu się (bo się kłaniał i kucharce w sieniach), i temi go powitał słowy:
— A Amur! najniższy sługa, upadam do nóg, jak się wać masz?
— Da zdrów! a ty Panie Karolu, czego się tak krzywisz? Amur zdrów, tylko jakoś smutny, musi być na dészcz czy co, jadł dziś rezedę z okna, to nie darmo.
— Tak, to na dészcz, pewno na dészcz, ja to czuję z winném uszanowaniem dla dészczu, że —
— A, bo i mój Burek do merum ferum się skradał, to i to może na dészcz. Czegoż wzdychasz Karolu? Da dalbóg niepojęty człowiek, ani jemu wybić z głowy téj miłości; siadajże Pucętku, co tam słychać?
— Najniższy sługa, nic Mościa Ździko; Asindźka nie uważa, że zacny jéj kuzyn, cóś, niejako, jak gdyby był w złym umorze?
— Mój taki zwykły humor, rzekł Karol kwaśno i dumnie, ledwie mogąc pokryć wewnętrzne nieukontentowanie.
— Zwykły, otoż i niezwykły, odezwała się Panna Hermenegilda z uśmiechem figlarnym i pełnym zaufania w sobie. Jak ja dam rękę do pocałowania to się i rozweseli. No, no, chodź już, chodź, co robić, pocałuj, a rozwesel się!
Na tak czułą odezwę pośpieszył, choć w sercu pękał od złości Karol i ucałował, a raczéj poślinił końce podanych mu paluszków, wyglądające zpod brudnéj duńskiéj rękawiczki, usiłując natychmiast przybrać wesołość, w chęci i nadziei przypodobania się twardéj Pannie Hermenegildzie.
— No, cicho, sza, fi! Czy nie zagramy w marjasza do puli, Pucętku?
— By nie drogo, najniższy sługa, upadam do nóg, będę służył Asindźce.
— Da cóż? Na ubóstwo po groszu, albo tak dla zbawienia duszy, to na zdrowaśki, jak chcecie.
— Najniższy sługa. Pani Dobrodziejka jak rozkażesz, posłuszny jestem. Jednak jak najpokorniéj ośmielam się uczynić tu uwagę, że dla zbawienia duszy, albo za dusze w czyscu zostające, a z nikąd ratunku nic mające, lepiejby na zdrowaśki.
— Da! to już jak chcecie!
— Ale ja nigdy nie grywam w marjasza! rzekł Pan Karol zmarszczony.
— No, to cóżeż? To ja z Panem Pucętkiem będę grać, a ty sobie; ja tobie dam drugą talją, tam żołędnego tuza brakuje, Amur go pogryzł, bo był w kaszę padł, a na miejscu jego stara szóstka; to może sobie pociągniesz kabałę?
— Nie umiem żadnéj kabały. Ja tak posiedzę, nie znudzę się patrząc na ciebie, siostruniu, dodał ciszéj.
— No, no, no, daj no pokój komplementom. A jeśliby ci się znudziło, to albo sobie pójdziesz, albo może każesz Amurkowi posłużyć, albo popatrzysz na niewinną parę kanarków kochających się czule. No, Panie Pucętku, starsza daje! na zdrowaśki.
Maxyma bezimiennego.
— Gotów już jestem powiesić się z rospaczy Gustawie! Tego jeszcze nigdy nie było! w życiu mojém nic mi się podobnego nie zdarzyło. Ktoby się był spodziewał? stara kwoka! Ale baba siedzi na dukatach. Ba! gdyby też nie to, gdyby tylko na gołéj ziemi siedziała, diabłaby tam za nią poczciwy człowiek chodził!
— Przecież trafiła kosa na kamień, odpowiedział Gustaw, a tyle razy mówiłeś, że ci się żadna kobiéta oprzeć nie potrafi.
— Kobiéta, rzekł Karol ze śmiechem szyderskim; ale bo ta, doprawdy do płci swojéj nie należy, jest to jakiś anormalny wyjątek. Napróżno głowę łamię, czém ją skusić, czém pociągnąć; pochlebiam bez litości i sensu nawet, cóż? kiedy żebym jéj nawet powiedział, że jaśniejsza jest od słońca, weźmie to za rzecz zwyczajną, za to tylko, czego jest godna, co jéj się najsłuszniéj należy, o czém wie oddawna. W głowę zachodzę z tą niepojętéj oziębłości, niesłychanego głupstwa i zardzewiałości kobiétą. Ha! tyle już czasu straciwszy, tyle się napracowawszy, bodajem w piekle gorzał, jeśli jéj i jéj dukatów nie pochwycę! Nie darmo głowę na karku noszę. Tego tylko nie pojmuję, jak młode, ładne, bogate dały się uwieść, nakłonić, przekonać, usidlić! a ta stara kwoka jak kamień na wszystko?
— Więc daj jéj pokój Karolu, odpowiedział Gustaw, czyż ci jeszcze niedość tych szałów? czyż —
— A! dośćże, dość, basta. Morały zawsze są pół do dwunastéj, nie chcę ich słuchać, brzydzę się niémi, są to czcze słowa, nikt sam z nich nie korzysta, a każdy je drugiemu daje. Ot lepiéj pomóż mi w téj sprawie. Ty jesteś powolny, tchórzliwy, ociężały, sam przez się nic nie potrafisz, ale możesz mi być użytecznym pomocnikiem i podporą. Zaprowadzę cię do niéj i zaprezentuję, żebyś popiérał sprawę moją, wystawując jéj mnie, moje bogactwa, stosunki, żebyś jéj nakłamał dobrze i swojémi moje kłamstwa podtrzymywał. Nic ci to nie zaszkodzi.
— Ależ nie masz sumienia zdradzać tę biédną kobiétę, daj temu pokój, powiadam, ja się w to mięszać nie chcę.
— Słyszałeś go! wyjechał z sumieniem! No, no, bez tych żartów, potrzebuję twojéj pomocy, użyczysz mi jéj. Głos twego delikatnego sumienia zagłuszy brzęk dukatów, których dość potrzebujesz. A potém, wszystko to dzieciństwa, wszakże jéj nie zabijem.
— Jednakże —
— Nakłonisz się, wiem o tém.
— O! pójść do niéj, nakłoni mnie sama ciekawość, rzekł Gustaw, ale cóż, jeśli będziesz we mnie miał rywala.
— W tobie? spytał pogardliwie śmiejąc się Karol, trarara! jeśli mną spernuje, nie pochlebiajże sobie, żebyś był szczęśliwszy.
— Zkądże ta zarozumiałość?
— Z doświadczenia, mój drogi. Wiesz jaka jest tajemnicza potęga mojéj szkaradnéj twarzy i okropnego wzroku, któréj tyle razy doświadczyłem. Ta, która się opiéra mojéj władzy, pewnie nie da się pospolitemu człowiekowi poruszyć — jest to zadeterminowany kamień. Ale jeszcze nie ostatnia próba, są nadzieje, Panna Hermenegilda musi mnie pokochać, a ja muszę pochwycić jéj fortunkę.
— Co za szczególny twój charakter!
— Charakter? powtórzył Karol odwracając się — cóż to ty nazywasz charakterem człowieka? Ja właśnie jestem człowiek bez żadnego charakteru, i tém się chlubię.
— Jest z czego, rzekł Gustaw.
— Ja mogę już się chlubić, mówił daléj Karol, tém, czego innyby się wstydził! bo ja straciłem już wstyd zupełnie, nie pojmuję go. A jednak dobra to rzecz wstyd; z nim można w wielu razach uchodzić za cnotliwego. A zatém, rzekł po chwilce, będziesz ze mną u Panny Hermenegildy?
— Będę, ale wierz mi, z ciekawości raczéj, niż dla pomocy tobie.
— No, dla czegobądźkolwiek. Wierzę, że ciekawy jesteś poznać tę piękność tak srogą, tak twardą. I mnie, gdyby był kto o niéj przed dwóma miesiącami mówił, pewnieby znalazł ciekawym i niedowiarkiem. Teraz ja pojmuję zatwardziałość jéj, jako skutek zupełnie zamarłych uczuć, obojętności i prostego bardzo wychowania, które wszystkie otwory duszy zasklepiło i zalało. Ale różne materjały różnych potrzebują do obrobienia ich narzędzi. Sprobujem inaczéj niż przedtém. Jestem już rozdrażniony, biada przeciwnikom! umrę lub zwyciężę! Ty Gustawie innego nie masz przeznaczenia i innéj roli tutaj, nad podtrzymywanie, jakem powiedział, swojemi moich łgarstw o dobrach twego brata na xiężycu.
— Zobaczemy.
— Jedyna łaska, o którą cię proszę. Panna Hermenegilda kocha się bardzo w pieniądzach, trzeba ją umiejętnie zażyć ze słabéj strony. Rozgrzać ją cieleśnie ani myśleć, raz w tym celu chciałem ją pocałować, ale jak nie wrzasnęła. A! niech cię milljony djabłów porwą! Wbiegła stara szkulepa służąca z kijem, pies, kot, wszyscy na mnie razem, myślałem, że mnie tam męczeńska śmierć za grzechy czeka, a przynajmniéj kalectwo, ale jakoś za łaską Bożą, wyszedłem na sucho z tarapaty. No — na jutro Gustawie. Daj mi cygaro, moje żadne ciągnąć nie chce. Bodaj piorun kupców i fabrykantów popalił!
Konsolacja milczących.
— Czy tu, facećje, mieszka Panna Heciakowska?
— Jaż jestem sama Panna Heciakowska.
— Rad bardzo jestem, że mam honor prezentować się. Jestem Sędzia Dertyło, przybyłem tu do Asindźki, Bóg widzi! w bardzo chwalebnym zamiarze.
— Da już kiedy Sędzia, to ani wątpić, że w chwalebnym, odpowiedziała Panna. Może, da czy nie o interesie, co ja miałam z Izbą Skarbową?
— Ba! Izba Skarbowa! O nie, nie, broń Boże, facećje, ani myśleć. To interes daleko ważniejszy.
— A, to ja dalbóg już nie pojmuję o co idzie. Wszelako proszę siadać. Cicho Amur! Pies Jegomości Dobrodzieja nie zna, to naszczekuje, z przeproszeniem, jako na obcego. Niech się Pan nie gniewa. Oczekuję co za interes, bo dalbóg od czasu jak matka moja, świętéj pamięci, wieczne odpocznienie, umarła, to ja jeszcze raz tylko miałam interes z Izbą Skarbową. Da proszęż Jegomości siadać.
— Upadam do nóg. Nie o Izbę Skarbową tu chodzi — ale o los całego życia Pani.
— A! a! o los życia! i Pan Karol tak mówił, wiem już o co chodzi. Da porzućże Jegomość, kiedy o los życia, to ja wiem interes. Ale dalbógżeż Jegomość już i w wieku, a wszelako myślisz jeszcze o tém, i zakochawszy się jesteś.
— Ba! I zaraz w wieku! A porzućże Asindźka! Gdzież widać ten wiek na mnie, do trzechset facecij! alboż?
— Cha! cha! Zmiłuj się Jegomość! to że już Jegomość zakochawszy się jesteś, to niby i w wiek swój nie wierzysz i czynisz się młodym? cha! cha!
— Gdzież! co? kto Asińdźce powiedział, że ja się zakochałem! facećje!
— Kto powiedział? a dalbógżeż, taż Pan Sędzia sam tylko co mówił, że tu o los życia chodzi; — cicho Amur!
— W Imie Ojca i Syna! alboż to znaczy, żem się zakochał? Ja jeszcze od czasu jak żonę —
— Otoż to, że Jegomość chcesz mnie mieć za żonę. To dziwna, że w tych czasach jakoś wszyscy się ze mną chcieliby ożenić, ale kiedyż ja, dalbóg, chcę pozostać w stanie panieńskim, dajcież mnie pokój! Kiedy Jegomość w tym interessie przyszedł, jak sam powiedziawszy, to dalbógżeż napróżno.
— Ale! Dajże mi się Asindźka wytłumaczyć!
— Da i owszem, proszę, ale to taki już napróżno wszystko, żeby tylko Jegomość krwi puścił, toby minęło.
— Co? krwi puścić? facecje! Cóż to Pani mnie ma za warjata! Dalipan z całéj rozmowy widzę, że albo ja, albo Asińdźka zająca ma w głowie.
— Może być! może być! zająca jak zająca, ale mnie dawno mówią wszyscy, że mam oléj w głowie. Tylko proszę Jegomości nie nazywaj mnie Asińdźką, bo nie jestem tego stanu, ale panieńskiego jeszcze.
— Ha! cierpliwości braknie! rzekł Sędzia, ale bo też — Dozwólże mi Asińdźka rzec choć słowo — facecje!
— Kiedy Jegomość wszystko o jakichś gada facećjach!
— A! a! mruczał Sędzia pod nosem kręcąc się po krześle. — Bywa tu u Pani jeden człowiek młody? dodał zbiérając się na odwagę.
— Bywa! bywa! bratuleńko mój niby stryjeczny Pan Karol Heciakowski. To cóż? to Jegomość może myślisz, że ja już za niego pójdę?
— Otoż, proszę mnie posłuchać choć chwilkę cierpliwie — facećje! Ten młody człowiek, a niby Asińdźki brat, zabił moją żonę.
— Jezu Chrystusie! Jegomości żonę! Aj, aj! czy ty tylko nie omylił się? Tak blondyn, blady bardzo, smagły, włosy długie, gęba széroka.
— Ten sam, ten sam, facećje! przerwał Sędzia stukając ręką po stole — on to, on, ten łotr, urwis, był przyczyną mojego nieszczęścia, zgonu mojéj żony.
— A! fiż! tegom się ja nie spodziewała, miły Jezu Chryste! Możeż to być? No, no! a ja jego przyjmowała, a ja jego częstowała herbatą, jak co dobrego, a on mnie w rękę całował!
— Jeszcze to nie koniec, rzekł Sędzia, w naszém mieście pozwodził wiele kobiét i porobił nieszczęśliwémi, między innemi na ostatku Hrabiankę Izabellę.
— Słyszała! słyszała! Krew Chrystusa Pana naszego! Czy to on może być! bezbożnik! A ja to zaraz niby przeczuwała, kiedy zobaczywszy on u mnie Złoty Ołtarzyk Mińskiéj erudycij w dwuch częściach, z dodatkiem pieśni, to tak go kręcił, tak się uśmiechał, przekrzywiał! A raz, to chciał mnie pocałować w gębę, to ledwie Franciszka moja kucharka, (Pan nie zna mojéj kucharki?) obroniła mnie. Wszetecznik! gdyby nie ona, to byłby mnie pewnie zgwałcił.
— I pewno, i pewno, facećje! Bardzoby to być mogło. Ja tedy przyszedłem ostrzedz Panią, ażebyś strzegąc się mogących z tego wyniknąć ostateczności, więcéj tego łotra w dóm swój nie przyjmowała.
— O! pewno! choćby klęczał u nóg, to go Amurkiem poszczuję bezbożnika. Pewnie on to łotr taki, że nie Żmudzin.
— Et! Asińdźka już przesadzasz! toż i ja nie Żmudzin, a poczciwy jestem, mam swoje słabości, znam to do siebie, że lubię czasem kieliszeczek marke —
— Aha! aha! Święty Marek był Żmudzin.
— Facećje! Ja nie mówię o Ś. Marku! mówię o winie markebrüner, którego butelka płaci się od sześciu do dziesięciu złotych.
— A! fiż! bluźnierstwo nazywać tak wino jak święty Pański! fiż!
— I znowu, dalipan ja Asińdźki wcale zrozumieć nie mogę.
— Da być może, bo z przeproszeniem, może tak Jegomość ograniczony, jak to powiadają.
— Co? co? ja, ograniczony? Sędzia! ograniczony? Któż to mógł powiedzieć?
— Da nie obrażajże się Waszmość, aby czém, nie dąsaj się, kiedy nie, to nie. A to wszyscy mężczyźni tak, fi, dalbóg. No i cóżeż?
— Ja, ograniczony? ja, co zasiadam, co sądzę, co dekreta piérwszy po JW. Prezydencie podpisuję.
— Aba, i dekreta piszecie? Jezu Chryste! to chyba w Izbie Skarbowéj?
— A Asińdźce widać ta Izba Skarbowa w głowie stanęła, że jéj ani wybić. Facećje! Ale wracam do rzeczy, niechże się Pani strzeże tego zwodziciela.
— A, wszelako bardzo jestem Jemu wdzięczna za ostrzeżenie, ile, że mogłabym była, czasem niewiedzący o niczém, i zakochać się w nim; a tak na Jegomościne słowo będę jak od ognia uciekać.
— Bo, pozwolisz, mówił daléj Sędzia, pozwolisz Asińdźka wystawić sobie.
— Otoż masz! sfixował czy co? Proszęż mi tego nie gadać, bo dalbóg ucieknę.
— No to już ja sam pójdę lepiéj, rzekł Sędzia czérwony od téj rozmowy, bo widzę, że nie dójdę tu ładu. Proszę pamiętać na ostrzeżenie moje i bądź Pani zdrowa.
— Do nóg upadam; cicho Amur! wdzięczna Jegomości. Po wschodach niech Jegomość w tym wieku ostróżnie schodzi.
Sędzia już był za drzwiami, ale posłyszawszy wspomnienie o wieku, obrócił się i zawołał:
— Hm! w wieku! Co Asińdźce ten wiek w głowie? facećje! Ja w wieku? Zacząłem dopiéro trzydziesty dziewiąty, patrz tylko Asińdźka, głowa, nogi! o! trzydziesty dziewiąty, jak Bóg miły! Pokazałbym metryki, ale się te —
— Nie fatyguj się Jegomość, upadam do nóg — cicho Amur!
— Ale czekajże Asińdźka! w wieku! w wieku! facećje! zamknęła mi drzwi przed nosem! w wieku! co oni sobie myślą? Ja w wieku! Pójdę no do traktjeru, pewnie tam Pan Józef czeka na buteleczkę markebrüner; ale i on zawsze mi mówi te w wieku. Co to jest? — Aha! trzeba nowéj peruki!
Rozumowanie sukcessorów, dzielących
się ruchomościami.
— A kto tam.
— To ja.
— Aha! to ty? a fiż! to ty? a nie pójdziesz precz ode mnie bezbożniku! Wiem już ja o wszystkich twoich sprawkach. Ruszaj z Bogiem, chciałeś mnie uwieść, wszeteczniku! Nie pokazuj się więcéj, nogą u mnie nie postań, bo wybić każę, poszczuję, ze wschodów zrzucę.
— Cóż to jest? siostrunia, co to ci się stało? odezwał się głos z za drzwi.
— Porzuć, porzuć udawać zwodzicielu! Taż to ty zabiłeś żonę pana Sędziego i zrobiłeś awanturę z Hrabianką. A nie pójdziesz ty precz! Jezu Chryste! Dam znać zaraz do Izby Skarbowéj, to cię wezmą i w dybki okują.
— Ale na honor siostruniu, tego przyjęcia nie pojmuję.
— A! a! nie pojmuje! Oho! nie głupiam! nie puszczę cię tu więcéj! noga tu twoja nie powstanie! Idź precz! idź przecz!
— Widać że chyba przez zazdrość któś siostruni na mnie nagadał.
— Przez zazdrość! co za chwilut! byleby jaki wykręt znalazł, a na moją niewinność pastkę stawi.
— Ależ siostro! nie przywodź mnie bez przyczyny do rospaczy.
— Bez przyczyny! kiedy mówię że był u mnie pan Sędzia i nagadał mnie żebym się ostrzegała Wasana. Ruszaj precz, ruszaj!
— Był tu Sędzia! cha! cha! zawołał głos z za drzwi — Sędzia ten, to oszust pani siostro.
— Da, czy ty mnie masz za taką głupią, żebym ja uwierzyła że Sędzia może być oszustem.
— Ależ siostruniu, ten Sędzia, to nie Sędzia! On się gniéwa na mnie i tylko przez złość tak do mnie, przez zazdrość. Puść mnie proszę, to się ze wszystkiego wytłumaczę.
— A broń Boże! da nie puszczę! tłumacz się kiedy chcesz przeze drzwi! Jezu Chryste! nie wpuszczę za nic!
— Ten pan Sędzia, mówił Karol, zły jest na mnie, że ja odkryłem i okazałem kilka jego oszustw, a teraz wszędzie chodzi, nagadując na mnie niestworzone rzeczy i wymyślając dziwne awantury.
— O! ho! nie wierzę!
— Ale na honor jak mi Bóg miły, to on sam, gdzieś siostrunię zobaczył, zakochał się, chce się żenić i dla tego mnie interessa psuje.
— Aha! da! da! także gadaj! to to może być! A ja zaraz postrzegłszy bratuniu, że to tak! kiedy tak to chodźżeż. — Albo nie (zatrzymała się otwierając drzwi) poczekaj, a nie ty to uwiodłeś Hrabiankę Izabellę.
— Ja? ja nie znam żadnéj na świecie Hrabianki.
— Da, kiedy tak, to chodźżeż! To mówiąc otworzyła drzwi i wszedł po długiéj kwarantannie Karol, a za nim Gustaw.
Panna Hermenegilda w rannym jeszcze stroju, bo tylko co wracała ze mszy, spójrzała zaraz ciekawie na drugiego przybywającego i spytała.
— A tożeż kto?
— To mój brat!
— A! proszęż siadać! Cicho Amur! Tylko że to może nie przystoi, jak u nas na Żmudzi mówią, żeby panna sama, znajdowała się z dwóma mężczyznami, i niebespiecznie jakoś. Franciszko! Franciszko! Niechaj dla wszystkiego postoi koło drzwi, bez obrazy!
— A Jegomość pan brat drugi, dodała po chwilce, dalibóg jakoś ładniéjszy, ochapia się na pana Podkomorzyca z twarzy! Czy Jegomość mieszka ta w Wilnie?
— Nie ciągle, rzekł Gustaw prędko, korzystając z dobrych skłonności kuzynki, teraz właśnie jadę ze Żmudzi.
— Ot, chwałaż Bogu, to przynajmniéj mi powié co tam słychać. Czy też panna Małgorzata Wiertelis wyszła za mąż? Zmiłuj się powiedz! wielka to była moja przyjaciółka, bywało zawsze razem chodzili kąpać się, a wodą na siebie pluskali!
— Poszła, odpowiedział Gustaw, który śmiało kłamać postanowił, z rozmowy zmiarkowawszy łatwowierność i głupstwo panny Hermenegildy — poszła za blizkiego kuzyna Króla Szwedzkiego.
— Oto! musiał być bogaty, dalibóg, i pewnie jéj całą fortunę zapisał, a bardzo był bogaty?
— Niezmiernie! tak jak mój brat; zapisał jéj wszystko co miał, i więcej nawet niż miał.
— A fi! ot to szczęśliwa! I ona jego miłością kochała?
— Tak kochała, rzekł Gustaw, że słyszę, kiedy szli do ślubu, to płakała gorzkiemi łzami.
— Płakała! mój ty miły Boże! Da! już to tak zwyczajnie, panny wszystkie, po utracie niby stanu panieńskiego i niewinności. To i ś. p. wieczne odpocznienie prababka wuja mojéj matki, to mówią, że — Ale, ale, a panna Narcyssia Żmigajłowiczówna?
— Także poszła za kuzyna Papieża nieboszczyka.
— Dalibóg! Oto, nie spodziewawszy się żeby takie partje porobiły. A czy to był Xiądz? Panie Karolu, nie krzyw się tak że ja pytam. A to brat Jegomości, to z miłości tak się krzywi. Czy to był Xiądz?
— Był to Biskup.
— Jezu Panie! to tam teraz na Żmudzi xięża się żenią! Osobliwość! Ot to szczęśliwa! codzień msza!
— Tak i śpiewana!
— Tać i z suplikaćjami mieć może. — A, a panna Teodora, Stypułkowiczówna.
— Ta umarła! rzekł Gustaw.
— Ach! otoż tobie masz. A taka zdaje się była zdrowa! Otoż to ludzkość i człowieczeństwo jak mówił Xiądz Jegomość z ambony w popielec u Bernardynów, próżno, by i najzdrowszy to musi umrzeć, a i krwi puszczenie nie pomoże.
— O tak! rzekł Gustaw wzdychając.
— Siadajże bliżéj proszę, a jak bratu imie?
— Gustaw.
— Da dalibóg ja zaraz z twarzy poznałam, że Jegomość ze Żmudzi, bo kto ze Żmudzi, to zaraz inaczéj wygląda, by ładniéjszy, by rozumniéjszy, nie przymierzając. Da! może jeszcze rannéj nie piliście herbaty? Jeszcze ledwie dziewięć biwszy. Może pan Gustaw.
— Nie, ja piłem, bardzo dziękuję.
— To i dobrze, bo i drobnych wszelako nie mam na bułki, a jak rubla rozmienisz całkowego, to się zaraz rozejdzie. No, i cóżeż więcéj na Żmudzi słychać? Po czemu tam cukier?
— Pud?
— Nie, funt! a ktoż pudem kupuje?
— Funt, po czterdzieści dziewięć groszy.
— Dalbóg tańszy jak w Wilnie. Przeklęte miasto, to tak drą kupcy, że aż strach.
— O drą, bo z tego żyją.
— A! tać to i ta błazeńska siemienia kwarta, co ja dla kanarków kupuję, to kosztuje czasem i piętnaście groszy i złoty i drożéj jeszcze, jak karystja na siemię.
— Zapewne, że utrzymanie kanarków drogo panią kosztuje.
— Da, przysuńże się bliżéj kuzynku, powiedz jeszcze by słówko o Żmudzi, to dalbóg łechce, po sercu kozyta, jak posłyszysz!
Wykrzyknik starego kawalera.
— Da fiż! da fiż! dalbóg krzyknę! da porzuć że Gustawie. Jezu Chrystusie! Na nogę, na nagniotek nadeptał! Da porzuć! fiż! da odstąpże się proszę! A niechajże Wasana!
Gustaw, który wzorem brata natrętnym szturmem do ust panny Hermenegildy, takie wykrzykniki wyciskał, odstąpił powoli i zadumany podparł się na stoliku, spuścił oczy nie śmiało, mówiąc.
— Więc mnie nie kochasz, Hermusiu?
— Da, kiedy już raz mówiłam że kocham, to kocham miłością, ale to całowanie to dalibóg może i grzech, zwłaszcza przed ślubem, przed zaręczynami.
— A! siostruniu, czyż katechizm zabrania całować się? Owszem, sama religja nakazuje miłość, a miłość nakazuje całować się.
— To tak! powiedziała panna zdziwiona argumentem, to tak! A kiedy tak to co inszego, bo ja o tém nie wiedziałam. Nu, nu! to pocałuj, ale wszelako nie przybliżaj się bardzo, bo to pamiętaj przed ślubem, przed zaręczynami.
Ognisty pocałunek za wspólną zgodą stron obu, połączył usta panny Hermenegildy i Gustawa uszczęśliwionego swojéj dialektyki tryumfem. Westchnęli oboje.
— Da fiż! porzućmy te wzdychanie! Już ja dalbóg żeś kiedy mówiłam że kocham to kocham prawdziwie! I nie turbuj się, bo pójdę za ciebie.
— Ale, zmiłuj że się moja droga, przyśpiesz tę chwilę szczęścia, nie uwierzysz jak przykro jest czekać.
— Da, ja to wiém i bardzo! Nieraz u Bernardynów póki xiądz wyjdzie ze mszą świętą, to tak czekając, Boże odpuść, ale to na twoją chwałę, aż trochę złości biorą.
— Otoż, kiedy tak czujesz jak ciężkie jest oczekiwanie, przyśpiesz droga Hermusiu, chwilę ślubu.
— Nu, dobrze! niechaj tak! A kto da na zapowiedzi, czy ty, czy ja? — Może ty mój lubeńku?
— Ja, nie dam, bo niémam ani grosza.
— Otoż to jedna biéda nasza, że ty goluteńki, mój drogi, a to nie wiem jak tu i pójść za ciebie, kiedy ty taki goły. Z czego my będziemy żyli? Mąż, potrzeba żeby miał fortunę.
— A i ja też będę miał, teraz tylko niémam, ale pewnie mieć będę i wielką, odpowiedział z przekonaniem Gustaw. Naprzód, po stryju, który ma prawda dwuch synów, ale bardzo słabego zdrowia, jak ci dwaj synowie umrą, co niezawodnie nastąpi, spada na mnie fortuna znaczna.
— Jakże wielka?
— Kilka miljonów.
— Milljonów! Jezu Chryste! to ty będziesz bogaty jak jaki Król.
— Zapewne. Przytem wiém o jednym skarbie w Białowieżskiéj zakopanym puszczy, gdy dójdę tylko miejsce, wezmę tam jeszcze więcéj jak po stryju!
— A, ba! to byś za to całe Wilno kupił!
— I więcéj może.
— Jezu! Jezu! to ty bogaty!
— Oczewiście!
— No, to dajże na zapowiedzi.
— A, ale kiedy teraz niémam ani grosza!
— Otoż to sęk! to tak wydaje się jakby ty był goły! No! no! ale co się przewlecze, nie uciecze, potrzeba tylko żeby ty zapisał mnie cały swój majątek, osobliwie ten, co to w puszczy.
— Najchętniéj, zapiszę cały.
— To taki zwyczaj! a ja tobie dożywocie zrobię!
— Bardzo dobrze! Tym czasem tylko na oporządzenie się potrzeba mi pieniędzy.
— Pożyczyć?
— Tak jest.
— No, no, to ja pożyczę. Ale na jaki to procent? bo to w Żmudzi kiedy tak pożyczają to na dziesiąty, ale jak tobie, że to niby mężowi, niechaj będzie na siódmy?
— Nic sprawiedliwszego.
— A wiele tobie potrzeba?
— Dukatów ze trzysta!
— Co! co! tak wiele! a cóż ty z niémi zrobisz?
— Naprzód, kocz, konie —
— Da, fiż, ani się waż! Ja tego nie chcę żeby my koczem jeździli, czy to my Marszałkowie, czy to my Hrabiowie! Ehę! kałamaszeczką!
— No, jak chcesz, ale same moje potrzeby! zostałem ze wszystkiego okradziony nie dawno, wszystkiego potrzebuję.
— Da cóż, surdut i frak kupić na tandecie?
— A! niepodobna! To jest zwyczajem na Żmudzi, że żeniąc się nic starego nie można, nic a nic, wszystko powinno bydź nowe, inaczéj szczęścić się nie będzie. Tak tedy miarkujesz moja droga, że od stop do głów oporządzić się, wiele kosztuje. Mianowicie, że nasze męzkie suknie bardzo są drogie!
— Drogie? hę?
— A! niesłychanie! trzysta dukatów wyjdzie łatwo na oporządzenie uczciwe.
— Na cóż uczciwe?
— Taki zwyczaj na Żmujdzi!
— Da, kiedy zwyczaj na Żmujdzi, to co inszego! A no, bratuniu napijemy się herbaty, żeby kto nie nadszedł potém. Ja tobie z kochania, to zobaczysz jakiéj dam słodkiéj, by ulop. Franciszko!
— A co pani?
— Zrób no herbaty i przynoś. A jak tamten brat przyjdzie, ten blondyn co to wiesz, co to mnie chciał całować, to powiedź mu że ja spię, chora jestem, że mówię pacierze, a nie wpuszczaj.
— Nu, nu dobrze!
— Otoż dzięki Bogu, to my już by dwa gołąbki zostali się sobie we dwojeczku. A ja z kochania, to każę i bułki przynieść świeżéj, czy dobrze rybenieczko?
— I owszem.
— Albo może sucharków? co?
— Jak chcesz.
— Da! już ja wolę bułki, bo tańsze i więcéj się najesz, ale kiedy ty chcesz to ja tobie każę i sucharków przynieść!
— Nie, dla mnie to wszystko jedno.
— Franciszko! przynieść od Federa świéżych dwie bułek za pięć groszy —
— No czegoż ty tak mocno zamyśliwszy się? Czy ty się turbujesz? A kiedy ja kocham, to nie turbuj się, bo kiedy nie kochała Karola, to jemu taki z góry powiedziała, a ciebie kiedy pokochała miłością, to pokochała. Ty mnie bywało i snił się co noc, a wszystko idzie, a w ręku trzyma, worek z dukatami. Żeby ty się był nie oświadczył na ożenienie, to by ja była kazała sobie krwi puścić, tak kochała. Taż to i jeść mnie się czasem nie chciało i siadała i dumała, a wszystko o tobie. Teraz że już, aby prędzéj do ślubu.
— I ja radbym prędzéj, choć dziś.
— Da, już bez zapowiedzi niemożna, a i ja taki każę sobie wyprać białą suknię z falbonami. — Tać to i łóżka trzeba podobno podwójne, bo razem będziem spali.
— Naturalnie, Hermusiu.
— To ty u mnie i ze mną będziesz mieszkać?
— Zawsze!
Chwila milczenia.
— Jednakże, rzekł Gustaw, jeśli tu Karol będzie, choćby się pytał, nie mów nic o tém, co między nami zaszło i żeśmy sobie słowo dali.
— O! zapewne! ani słowa, Boże broń! On taki zakochany, to jakby się dowiedział, że my już po przyrzeczeniu, toby awantury dokazywał; już jemu chyba po ślubie powiemy.
— Po ślubie, moja Hermusiu! rzekł Gustaw całując ją znowu! po ślubie! o jak mile to brzmi w uszach moich, jakże będę szczęśliwy, kiedy —
— No! no! sza! żadnych wszetecznych obrazów! Boże broń! Co będzie to będzie, a teraz ja panna! Cicho! Pamiętaj że o zapisie całéj fortuny, téj co to w puszczy.
Axioma poróżnionych.
W kościele xięży Missionarzy pod późną porę, bo blizko dziewiątéj wieczornéj, zapalano światła, organista siadł do organów, niecierpliwie oczekując chwili, w któréj będzie mógł palce swoje puścić w pogoń za uciekającą od nich uporczywie muzyką i beknąć Veni creator; rozesłano kobierzec u wielkiego ołtarza — były to przygotowania nie wątpliwe do ślubu. Nawet zakrystjan był w nowéj kapocie, a przed drzwiami zakrystij widać było xiędza w komży i stule, czekającego, wyglądającego, przyjazdu państwa młodych. Wtém, na zégarze wieżowym wybiła dziewiąta, organista zakaszlał, xiądz zaczął się przechodzić pomrukując i poprawując biretu, zakrystjan poucierał swiéce — nikogo nie było jeszcze.
Xiądz dobył tabakierki i zażył tabaki, następnie poczęstował nią zakrystjana, który ukłonił się tak nizko, że mu aż w grzbiecie coś pękło; w téj właśnie chwili zahuczały pojazdy, we drzwiach szmer dał się słyszeć, organista wychylił głowę z choru, xiądz z zakrystij, patrzają. — Środkiem ciemnego kościoła postępuje postać w bieli z wieńcem na głowie, oczewiście panna młoda; przy niéj dwie drużki, daléj w białéj kamizelce i granatowym fraku, z bukiecikiem pan młody, a przy nim kilku mężczyzn. Państwo młodzi pomodliwszy się trochę, postąpili do ołtarza, huknął z choru Veni Creator aż się okna trzęsły, nastąpiła przemowa pełna figur krasomówskich, związanie stułą, zamiana pierścieni, panna Hermenegilda wyrzekła fatalne — da tak! mąż równie; pomodlili się znowu, zapłacili, siedli i pojechali, połączeni na zawsze. Z nimi były dwie stare panny drużki, pan Podsędek Wierzgajło i Ferdynand Klapucewicz, drugi bardzo zacny obywatel, niegdyś zamieszkały w Pińszczyźnie, a potém na Żmujdzi.
Panna Hermenegilda, przejęta zapewne ważnością odbytego obrzędu, milcząca była i wzdychała, według wszelkiego podobieństwa, nad zbliżającą się utratą stanu panieńskiego.
Gustaw przeciwnie był wesół, jak to mówią, jak gdyby go kto na sto koni wsadził. Smiał się, żartował, sciskał ukradkiem rękę swéj żony, kazał konie popędzać i tak dojechali szczęśliwie na Skopówkę, gdzie znaleźli pokoje oświecone, a jeden nawet przynajęty. Wielkie tu zaszły odmiany, znikła stara poduszka faworyta Amurka, kanarki przeniosły się do kuchni, kot niemający już prawa wchodzić, miauczał pode drzwiami. Fortepianik wystrojony stał otworem, kwiatów na jakie tylko jesień zdobyć się może, pełno było wszędzie, to jest, rozmarynu emblematycznego, jerańjum, hortensij, karolinek i t. p. osobliwości.
Jak tylko z kościoła państwo młodzi wrócili, podano herbatę, a do niéj cukru aż dwie cukierniczki i to nie czarnego, ale kandysbrotu a sucharków lukrowanych z migdałami i ciastek cały półmisek! Kucharka, która roznosiła przysmaki, tego dnia ubrana była czysto, umyta i naróżowana, co ją niezmiernie martwiło, bo musiała uważnie chodzić koło wszystkiego, aby się nie powalać, a tyle miała na głowie.
Po herbacie, usiadł pan Podsędek z panną młodą i panem Ferdynandem (którego mimo pięćdziesięciu kilku lat nazywano Ferdusiem) grać w marjasza do puli. Panu młodemu pozostało myśléć o cukrowéj kollacij. Dwie panny drużki biało strojne, a stare i brzydkie, wydające się jak smiecie na porcellanowym talérzu, już to przypatrywały się grającym, już bawiły się z Amurkiem, już brzdąkały o ile umiejętność dozwalała na fortepianiku, przez wszystkie jego pół piątéj oktawy.
Właśnie pani czy panna młoda (rzecz jest nierozwiązana jak nazywać należy w takiém zdarzeniu) miała dawać panu Podsędkowi suchę, gdy osobliwszy hałas jakiś dał się słyszéć na wschodach. Wśród panującéj tam wrzawy, słychać było głos staréj Franciszki, ryczący jak piorun wśród burzy. Zawieszono grę, wszyscy nastawili uszu, drzwi się otwarły, ukazała się Franciszka zagradzająca rękoma wejście komuś przybywającemu i wołająca piskliwie.
— Nie puszczę! nie puszczę! Pani nie kazała! nie puszczę!
Amur ocucony tym hałasem, a w złym humorze, z powodu wywłaszczenia z ulubionéj poduszki, porwał się natychmiast szczekać, a nawet i kąsać już gotów.
Któś z sieni się odezwał.
— Stara sekutnico! puszczaj, bo ci pałką łeb rozwalę! jak mi smiesz wejścia bronić?
Panna czy pani młoda zbladła, był to znany jéj głos Karola: prędko jednak przychodząc do przytomności, zawołała zbierając karty do ręki.
— Puszczaj — da puszczajże Franciszko!
— Chyba tak! mruknęła sługa, odeszła ode drzwi na bok, a pan Karol wbiegł do pokoju. Spójrzał po pokoju, po gościach, na wieniec panny Hermenegildy, zdziwił się i osłupiał.
— No, no, czegoż tak stanąłeś jak kół bratuleńku, ozwała się pani młoda, da cóż, ot widzisz, poszłam za mąż —
— Za mąż! zawołał Karol. A wtém ujrzał wychodzącego z drugiego pokoju Gustawa z uśmiéchem ironicznym na ustach i znaczącym bukiecikiem przy fraku.
— A to zapewne pan młody? spytał wskazując palcem na brata.
— A tak! a widzisz, pan młody. Nu, nu, nie wytrzeszczajże tak oczów ze złości, fi! dalbóg, by jaka poczwara! porzuć, może się herbaty napijesz?
— O! bardzo ci za nią dziękuję, rzekł Karol zgrzytając zębami i zapalczywie patrząc na Gustawa. Teraz już mogę skwitować z twojéj herbaty. Czy nie dość że, że ją piłem za moje grzechy, starając się o twoją wyschłą rękę, stary czupiradle?
— Aj! Chryste panie! krzyknęła pani młoda. Karty wypadły jéj z rąk i — omdlała —
Wszyscy skoczyli ją ratować. Karol tym czasem rzucił się na kanapę, a Podsędek w patrując się w karty rozsypane po podłodze, zawołał nie zważając na omdlenie i wypadek cały.
— Przegrałem! miała panfila!
Omdlenie było tak doskonałe, że dwie stare panny, dwie karafki wody, dwa kieliszki octu, i dwie szczypty tabaki, nic z początku nie pomogły. Pan młody dopomagał bardzo przykładnie a Podsędek sądząc że wiadomość ta przyczyni się do otrzeźwienia, wołał co chwila, trącając w bok omdlałą.
— Jejmość, jejmość, najniższy sługa, upadam do nóg! dostałem suchę, pani wygrała! nie mdléj Asińdzka!
Wreście przyszła do siebie, i rzucając wzrok na smiejącego się szydersko Karola, zawołała:
— A! uwolnijcież mnie proszę od tego fixata, grubjanina, wypchnijcie go za drzwi! Wszyscy Święci i aniołowie, on tu przyszedł, żeby mnie łajał i obrażał! Panie mężu, panie Gustawie, choć to brat, ale dalbóg, żeby tu jego nie postała — Za kark, precz, bo drugi raz struchleję!
— Karolu, odezwał się Gustaw podchodząc wreście ku niemu, znam nieczułość twoją, znam jak jesteś na wszystko obojętny, jak cię mało cudza przykrość obchodzi, i niewiele kosztuje wyrządzenie krzywdy; ale przypomnij sobie, żem twój brat, a to moja żona. Przez wzgląd na to, jeśli ci gniew twój nie dozwala się utrzymać w granicach przyzwoitości, oddal się. To mój dom jest, mam prawo w nim roskazywać.
— A! pompatycznie bratuniu, zagadnąłeś mnie! zawołał Karol. Kiedy ja ciebie nie raz zdychającego z głodu żywiłem ostatkami, dzieliłem się z tobą od gęby, ty mi teraz, jak jakiemu łazarzowi dom wypowiadasz! Ty mi radzisz pójść precz ztąd! Ha! radbym bardzo wiedzieć kto mnie ztąd wyprowadzi, jeśli wyjść nie zechcę?
— Da ja! ja sama, ty trupie przemierzły! ja panna, (nie nie panna, ale Hermenegilda)! ja za czub cię wyprowadzę, włosy ci wydrę z głowy, poszczuję psem, każe ci wiadro pomyjów wylać na głowę, jeśli nie pójdziesz precz.
— Powoli, powoli droga pani, przerwał Karol obojętnie wyjmując z kieszeni i śliniąc cygaro — gniew piękności szkodzi. Zacny mój pan braciszek postąpił sobie wcale nie po bratersku a co miał mnie dopomódz, to sobie dopomógł; bardzo dobrze! No, bracie, gdy to cygaro wypalę, będziemy się strzelać, tu w pokoju!
— Najchętniéj, choć zaraz, odpowiedział zimno Gustaw.
— Ach! Jezu Chryste! Święty Janie Nepomucenie! Święty Wincenty! ratujcież mnie! Bezbożnik, zbójca, chce mi męża zabić! dam znać do Izby Skarbowéj, okują cię w łańcużki! wołała panna Hermenegilda. — Da ty, mężu, ani waż się, on zabić może, on już tak Panu Sędziemu zabił żonę. Ratujcie, ratujcie! panie Podsędku biegaj na miłość Boga, daj znać do Izby Skarbowéj, niechaj go wezmą.
— Najniższy sługa, odparł Podsędek biorąc z kąta kij i czapkę powolnie, upadam do nóg! — Ale ten pan ma pół milljona! pół milljona!
— Da, żeby miał i sto milljonów, to takiego łotra powiesić. Tylko co jeszcze po ślubie, on mi już chce męża zabić; ja jeszcze nie mężatka prawie a on mnie chce wdową zrobić. Ratuj panie podsędku biegaj! drążki weź, ja zapłacę, tylko targuj się! no! no! A ty uciekaj, kiedy tobie życie miłe.
— Widać że nie bardzo miłe, odparł smiejąc się Karol, kiedy tak spokojnie siedzę. Panie Podsędku nie bądź osłem i nie ruszaj się z tąd.
— Osłem? najniższy sługa! upadam do nóg, rzekł obrażony Podsędek, czy to pan jesteś Radcą stanu i Kawalerem orderów, że mnie śmiész osłem nazywać?
— Nie bredź, stary gryzipiórka, postaw kij, siedź i ani krokiem się nie ruszaj, bo mam przy sobie pistolety i jeśli ci w łeb nie wypalę, to nogi pewnie poprzestrzelam, byleś się ruszył do drzwi. Ty zaś panie bracie naciesz się z żoną, bo na honor, może i nie długo już cieszyć się nią będziesz. No! uściśnijcież się proszę, niech no ja waszą zaślinioną czułość osobiście zobaczę! cha! cha!
— Da dalbóg już duszy we mnie niestało! kiedy wasan panie Podsędku nie idziesz, to ja sama polecę i męża z sobą wezmę, żeby mu tu co nie zrobił. Chodź, pójdziem na skargę! Jezu Chryste! niechże wezmą do turmy tego zbójcę!
— Cichoż! wrzasnął Karol. Bardzo proszę siedź wasani na miejscu, bo ja nie robię różnicy między mężczyzną a starą jak ty babą, tak tobie jak jemu po nogach wystrzelę, byleście się ztąd ruszyli.
— A! a! I pani młoda omdlała znowu. Gustaw blady, zgrzytając zębami od gniewu, pobiegł ją ratować, rzucając okropny wzrok na brata. — On zaś palił cygaro spokojnie i dopiéro skończywszy je, splunąwszy, rzucił w kąt niedogarek, zadeptał nogą i odezwał się w te słowa, kładnąc parę pistoletów na stoliku.
— No! ocuć się Hermusiu i posłuchaj.
— A! a! krzyknęła przychodząc do przytomności pani młoda, wypchnijcie go, wypchnijcie, nie wytrzymam. Chce mi męża zabić! Chodź mężulku! chodź do mnie! jeśli ten niezbożnik myśli cię zabić, niech do nas razem strzela, ja ciebie nie puszczę!
— A! na honor, to heroicznie! poświęcenia takiego w kobiécie nigdy jeszcze nie widziałem. Bardzo pięknie: bardzo przykładnie, warto wydrukować: zawołał Karol polegając od śmiéchu. Jeśli już tak go kochasz, przebaczam wiarołomnemu bratu, jedynie dla tego, że widzę iż się w nim ta stara baba zakochała do szaleństwa, jak gdyby nigdy nic lepszego nie widziała!
— Stara baba! ach, cóż to za język piekielny! dwudziesty piérwszy rok!
— Cicho! cicho! metryki nie jestem ciekawy, twarz ją pokazuje. Oto mój warunek; nie chcesz Wasani abym się strzelał z Gustawem? dasz mi sto dukatów. Tylko sto; proszę zważyć, że niewiele żądam, a jak się strzelam i fechtuję, mój brat wie najlepiéj.
— Da, żebyś ty niedoczekałeś, żebym ja tobie dała sto dukatów przeklętniku, rozbójniku! Da fi! dalbóg grosza nie dam. Sto dukatów, da to blisko trzysta rubli, blisko dwa tysiące! Jezu Chryste!
— No, jeśli wasani więcéj cenisz sto dukatów niż swego najukochańszego Gustawa, to dobrze — będziemy się strzelać, tu zaraz. Jeżeli zaś go ubiję, najuroczyściéj przyrzekam ożenić się z waćpanią na jakich dni kilka.
— A! a! żeby ty moje pięty lizał, żeby na całéj ziemi nie było drugiego kawalera, żeby przyszedł koniec świata, to ja ciebie nie zechcę! Ja ciebie! Na, z resztą dam sto dukatów, ale kiedy tu więcéj twoja noga postanie, to dam znać do Izby Skarbowéj, w dybki cię zakują jak zbójcę i na Sybir odeszlą.
To mówiąc pani młoda kazała mężowi wyliczyć bratu oznaczoną summę, a Gustaw rzucił piéniądze z gniewem na stół. Karol najobojętniéj schował je do kieszeni, zapalił u stojącéj świécy cygaro, nałożył czapkę na uszy i świszcząc wyszedł z pokoju.
Rada ślepych.
Szene-Katrynka grała poloneza, tak serdecznie, tak zamaszyście, jak tylko go grać mogła; nie dziw też, że z całéj ulicy na odgłos muzyki, zbiegły się jéj słuchać kuchciki, kucharki, służące, stróże i t. p. — Nagle gdy zgromadzenie było liczne, muzyk przestał kręcić korbą, i odezwał się do gawiedzi.
— No, złóżcie się to wam zagram.
— Maciek! ja dam trzy grosze!
— Ja dwa!
— Ja pięć!
— Ja cztéry i t. d.
Składka wynosiła złoty groszy ośm, muzykowi więcéj nie było potrzeba, postawił swoją skrzynkę na ławce pod kamienicą, zakręcił i zaczęło się tryli li li, z wielkiém podziwieniem, radością i zapałem słuchającego pospólstwa. Byli tam, którzy się radowali muzyką, byli którzy się dziwili instrumentowi; dwie klassy, jak wszędzie, naiwnie używających roskoszy i dochodzących przyczyny jéj, poetów i filozofów.
W tém wszedł któś między nich, wpadł, rozpędził tłum, wziął bez ceremonii za kark grajka, dał mu dwa złote żeby sobie poszedł z Bogiem, i odezwał się do ludu.
— W tym domu jedna pani leży bardzo chora! Idźcie sobie po cichu, moi kochani!
Lud się rozszedł, a większość udała się za muzykiem do szyneczku.
Nieznajomy, pan Karol, został sam jeden. Spójrzał w okna, w jedném (a było blizko dziesiątéj wieczornéj) w jedném jeszcze paliła się świéca. Karol zaczął kaszlać, kaszlał jak gdyby dostał kokluszu; okno się otworzyło, i z okna ozwał się drugi kaszel, przykry, suchy, chorobliwy na pozór. Wśród tego nieprzerwanego kilka minut krztuszenia się, Karol rzekł półgębkiem zadzierając głowę do góry.
— Czy śpi?
— Chodź! Odkaszlnięto mu z okna.
Karol cicho jak mysz zaczął się wkradać po wschodach, jemu podobni nie noszą podkutych butów; służąca otworzyła mu drzwi i wprowadziła do pokoju ciemnego, w którego drzwiach czekała go już kobiéta, a jak tylko ujrzała, a raczéj przeczuła, bo było ciemniuteńko, zarzuciła uścisk na szyję. Wyraźny odgłos pocałunku rozszedł się po pokoju.
— Tylkoż cicho, a nie baw długo, bo Sędzia strasznie pilnuje i nie dowierza. Niech Bóg broni, żeby się dowiedział lub domyślił czego, żeby mu kto powiedział że tu był mężczyzna choć pół chwili, zabić by mnie gotów.
— Nie bój się niczego, ja przy tobie jestem Karuniu.
— Prócz tego, dodała ciszéj jeszcze po francuzku kobiéta, ja téj służącéj nie wierzę.
— Dałem jéj dwa dukaty.
— To dobrze. Chodź po cichu, usiądziem pod oknem, momencik tylko zabawisz, zaraz iśdź musisz, bo się bardzo boję.
— Ale czegoż się boisz? Ja ci ręczę, że się spił wieczorem i śpi teraz jak zabity.
— Ach, nie wiem, ale taki mnie strach przejmuje, jak gdybym co przeczuwała.
— Te przeczucia zawsze przychodzą ze strachu i uchodzą z niczém. — Pocałuj mnie droga i przestań się bać.
Pocałowali się; ale jeszcze całus się nie rozerwał, gdy blask uderzył na pokój, kilka osób wpadło drzwiami. Kobiéta z krzykiem skryła się za Karola, Karol z zimną krwią dobył pistoletów.
— A! facecije! A tuś! Nie ujdziesz teraz! Już mi drugą żonę chcesz na tamten świat wyprawić! facecije! Ale sam wprzód tam pójdziesz! Héj! tu! weźcie go!
— Ostrzegam, że pierwszemu który do mnie przystąpi, w łeb strzelę. Teraz proszę jeśli komu życie nie miłe, rzekł pan Karol.
Sędzia osłupiał.
— No to idź ztąd sam precz łajdaku! facecije!
— Pójdę panie Sędzio, ale pozwolisz mi z sobą zabrać twoją żonę, którą się jeszcze nie miałem czasu nacieszyć. Ona pójdzie ze mną.
— Do policij! budników! karauł! zakrzyczał Sędzia; gwałtownik! rozbojnik! Biegajcie, rzekł do ludzi, do części.
— Kto się krokiem ruszy w łeb palę. Sędzio, radzę, komu życie miłe, niech stoi jak wryty, bo dotrzymam słowa. Stary jesteś Sędzio, wstydź się! a tak zazdrośny! Znasz historyjkę tego psa, co na sianie leżał i krowie go nie dawał!
— Ja stary! ja pies! a! a! wołał Sędzia. Precz mi ztąd! precz, bo zabiję! ja zabiję! co napadnę to pochwycę, uciekaj!
— Czekam z rąk pańskich, rzekł zimno pan Karol, czém mnie chcesz uderzyć, bij. Sprobuj, ciekawy jestem ile też jeszcze zostało tobie siły, po dwuch żonach! Ale to tylko strachy na lachy! Nie zabijesz panie Sędzio. Ot lepiéj, zgodnie, pięknie, daj mi cygaro lub fajkę tytuniu, wypaliłbym nim pójdę, bo od rana nie miałem czasu dymu powąchać.
Na te wpół szyderskie, wpół obojętne słowa, ścięła się krew w żyłach starca, ale z gniewu, który doszedł do najwyższego stopnia, trząsł się tylko, nic mówić nie mógł, a dwie łzy spłynęły mu po rumianych policzkach.
Wszyscy stali jak wryci, kobiéta kryła się za Karola.
— No, bierz salopę Karuniu i chodź ze mną, rzekł obojętnie Karol. Salopa twoja leży tu na krześle, jeśli chcesz, ja ci ją przyniosę. Trzymając ciągle w ręku pistolet, podał jéj Karol chustkę i salopę. Kobiéta okryła się, tuląc oczy w chustkę, a Karol widząc ją gotową, rzekł zimno.
— Idziemy.
Posunęli się ku drzwiom. Sędzia płakał jak dziecko, a szlochając odezwał się w téj chwili.
— Cożem Waćpani zrobił złego, że mnie porzucasz dla tego wartogłowa, który już tyle kobiét pogubił? Wziąłem cię ubogą, myślałem że się za to przywiążesz do mnie, żem ci przyszłość niepodległą zapewnił; ale nie! O! teraz, dodał Sędzia z gniewem wybuchającym z pod łez, nie wezmę kobiéty, wezmę psa za towarzysza, wezmę zwierzę, będzie wierniejsze!
— Tylko proszę nie bredzić! zawołał Karol. Cicho Sędzio, idź spać, spać, czas ci dawno, niepotrzebnie wstałeś, dobranoc! Potém przychylił się i szepnął mu do ucha.
— Ożeń się trzeci raz, to ja toż samo z trzecią zrobię.
Wychodzili, Karolina stanęła na progu, spójrzała ze łzami na płaczącego starca, zatrzymała się, zachwiała, rzuciła salopę, pobiegła ku niemu, padła na kolana i zawołała.
— Jam jeszcze niewinna! daruj mi mężu — a ty Karolu —
— Ale to cała romantyczna scena! zawołał śmiejąc się Karol z najzimniéjszą krwią spuszczając kurek pistoletu i chowając go do kieszeni! Prześliczna scena moralna! Marmontel był by z niéj zrobił powieść dla młodych panien! cha! cha! To tylko dziwne żeś ty Karuniu przeniosła starego bibułę nade mnie. No! no jak chcesz z resztą! Dobra noc, czuła paro gołąbków!
— A! zawołał łkając Sędzia i podnosząc żonę z ziemi. — Idź precz przeklęty zwodzicielu! Znalazłem kobiétę, którą łzy starca i uczucie obowiązków, silniéj poruszyły nad płochą miłość jednego młokosa. Idź ztąd! idź! przeklęty! uciekaj! nie zarażaj dłużéj tego miejsca swoją przytomnością!
— Idę, idę, rzekł Karol, dobranoc czuli małżonkowie. Życzę szczęścia i sił panu Sędziemu, za katy śliczną i dla ciebie nadto piękną masz żonę! Kto wié czy nie ładniéjsza od nieboszczki Amalki, Karunia? Pamiętasz Sędzio, naszą Amalkę? hę? pamiętasz? Dobranoc ci, stary głupcze!
Urywek z Mellodramy.
W lat pięć po opisanych wypadkach, (proszę dobrze uważać, że to było w lat pięć) żona pana Gustawa została szczęśliwą matką. Wydała na świat bardzo piękne dziécię, duże, tłuste i zdrowe, był to syn. Niezmiernie z niego była kontenta, Amur ze wszystkiém staruszek łaskę utracił, o burku i kanarkach słychać nawet nie było. Matka, jak wszystkie matki, u kolebki zaraz marzyła przyszłe szczęście swego dziécięcia, na piérwszém miejscu kładąc odziedziczenie owych niezmiernych miljonów w Białowiezkiéj puszczy. Ochrzczono dziécię z wody, tymczasowie, a nim przyszło do ceremonjalnego chrztu, rozmyślano wielce nad nadaniem imienia nowo narodzonemu. Wiele to było biedy, nim się na ten ważny punkt zgodzono, aż nareście potomek rodziny Heciakowskich, wziął imie Hugona, dla tego, że jak wieść niosła, pradziada prababki pani Hermenegildy brat stryjeczny, przeor nie wiém jakiego klasztoru, nosił to imie. Stało się więc, że małego nazwano Hugonem, a przez spieszczenie Hudziem; i tak zdecydowawszy się, przybierać poczęto do ceremonjalnego chrztu.
Chodziło o kumów; dobrano Podsędka ze Żmudzinką jakąś, a w drugą parę miano postawić w dodatku starą Franciszkę z zakrystjanem. Ze Skopówki jak wiadomo, niedaleko do Bernardynów, zaniesiono więc dziécię do kościoła i we drzwiach oczekiwano tylko na xiędza. Dziécię dając znak zdrowia i długiego życia nielitościwie krzyczało, wrzeszczało i targało się; Żmudzini także niecierpliwili się bardzo, tupali nogami, kiwali głowami czekając na ojca Pafnucego, który miał chrzcić dziécię.
Po półgodzinném prawie oczekiwaniu, zakapturzony, w komży, ukazał się z zakrystij xiądz, wyszedł, przyklęknął przed wielkim ołtarzem i zbliżył się ku drzwiom gdzie stali kumowie z dziéckiem.
Zaledwie stanął i kaptur odsłonił, ojciec dziécięcia spójrzał mu w twarz i krzyknął z podziwienia — Bernardyn cofnął się także, nasunął kaptur na oczy, zamruczał cóś pod nosem, uciekł w głąb klasztoru i wysłał na swoje miejsce innego xiędza, który ochrzcił dziécię. Obrządek cały odbył się spokojnie i przyzwoicie zresztą, ojciec tylko, uważali wszyscy, smutny był i zamyślony. Pan Podsędek nie miał czasu zajrzeć w twarz Bernardynowi, czynił więc z kumami najdziksze domysły o nim.
Tak powrócono do domu, podano herbatę, któréj już dawno drugi funt był zaczęty, bo sukcessyjna po ś. p. matce wyszła zupełnie, z wielkim żalem gospodyni. Gustaw był milczący, ruszał ramionami, przechadzał się po pokoju, aż ten zły jego humor zwrócił czułą uwagę najdroższéj jego małżonki.
— Da fiż — zawołała. Czy ty sfixował! Co miał być wesoły na chrzcinach naszego Hudzia, to chodzi by jemu kto zęby mydłem wyszmarował. Da porzuć że te umory mężulku, porzuć, to nieprzystoi! Niechaj jeszcze kawalerowi co się stara, to uchodzi zamarkocenie, ale tobie! Jak ty się starał o mnie, to dość się nadumał, a ten twój brat —
— Mój brat, rzekł Gustaw stając na środku pokoju, właśnie to on takiego mi klina zabił w głowę —
I znowu! on! a toż co? Zmiłuj się, nie rób sekretu, gadajże.
— Widziałem go dziś znowu, po pięciu latach; ale w Bernardyńskim habicie! Uciekł gdy mnie zobaczył. On to właśnie miał chrzcić naszego Hudzia, ale postrzegłszy mnie, nasunął kaptur i poszedł nazad do klasztoru — nie zechciał!
— Czy ci się przywidziało! taki bezbożnik xiędzem!
— Musiał się opamiętać, a teraz pokutuje za grzechy.
— No, kiedy tak, to sprawiedliwie, dalbóg sprawiedliwie. I za to co się tak do mnie przysuwał onegdaj (było temu lat pięć spełna). O! niechaj pokutuje wszetecznik!
— Uważałem że mu na zdrowie idzie pokuta, bo utył porządnie, brzucha dostał ogromnego i rumieniec mu się nawet przebija.
— Da, niechaj się pasie kiedy pokutuje, niechaj się sobie pasie. Już teraz przynajmniéj nikogo tam zwodzić nie będzie.
Gdy tak rozmawiają, wpadł zadyszany Sędzia, i rzucając laskę i kapelusz wkąt, pobiegł do saméj pani.
— Czy słyszała Asińdzka, awantury! facecje! dziwolągi!
— A cóż takiego?
— A! formalna awantura! facećje! Poszedłem dziś moim zwyczajem dać na mszą do Bernardynów, za duszę nieboszczki pierwśzéj mojéj żony, niech jéj wieczna światłość świeci; bo to anniwersarz śmierci! Wchodzę na korytarz klasztoru Bernardynów i daję jakiemuś Bernardynowi, nie patrząc nawet na niego. Odezwał się cóś. Słucham, spójrzałem w oczy! facećje! Kiedy ja się przyjrzę, aż to ten pan Karol z trupią głową, co to mi tamtą żonę zabił, brat twój panie Gustawie! Kiedym mu mówił, że to za duszę Amalki, westchnął. Osłupiałem.
— A Waćpan tu co robisz? zawołałem.
— Pokutuję, rzekł mi pokornie — zadzwonili właśnie na obiad, i oddalił się śpiesznie. Dowiadywałem się późniéj u Ojca Gwardjana i dowiedziałem się, że już z górą trzy lata tam jest, bardzo przykładny z niego xiądz, surowy, pobożny, tego roku się wyświęcił. Ha! facećje! pomyślałem, kiedy ten już cóś zebrał się na pokutę, nikt nie powinien rospaczać o sobie. Osobliwsze też zrządzenie, że ja dałem na mszę za duszę mojéj żony, temu, który ją zabił.
Tu Sędzia zamilkł ociérając łzy rękawem, a Gustaw mu z kolei opowiedział dzisiejszą swoją przygodę.
— Da dalbóg, ozwała się wreście Jéjmość, dajcie już mu pokój. Niechaj pokutuje, to i dobrze. Panie Sędzio, nie napijesz się herbaty?
— Najchętniéj, i owszem.
— A jak się ma żona i córeczka?
— Zdrowe do usług pani; moja żona, dodał Sędzia, pewnie tu dziś panią odwiedzi.
— O! bardzo jéj wdzięczna będę, zwłaszcza, że teraz wszystko w łóżku leżeć muszę, do czegom nie przywykła i bardzo mi nudno! Jeden tylko głos Hudzia mnie pociesza, kiedy go posłyszę.
— Tak to jak mnie głos córki, mojéj Jadwisi, odpowiedział Sędzia, zawsze i choroby i smutek odpędza. Bóg daje chorobę i lekarstwo razem, a wszystko w porę i dobrze, tak jak w porę dał opamiętanie temu szałaputowi!
— To prawda, ale że się on upamiętał!
— Osobliwszy cud, rzekł Gustaw.