Pieniądze (Negri, 1924)
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pieniądze | |
Wydawca | nakładem „Bluszczu“ | |
Data wyd. | 1924 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa | |
Tytuł orygin. | Il denaro | |
Źródło | Skan na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Weronka miała dwanaście lat, kiedy pewnego dnia zapytała matkę:
— Mamo, masz ręce delikatne, jak dama. Dla czego chodzisz do fabryki?
— Aby mieć pieniądze, dziecinko. Bez pieniędzy nie można żyć na świecie. Wiesz przecież, że jesteśmy same jedne, że nam nikt nie dopomoże, — odparła matka, Anna Longhena, szczupła, niezmiernie żywa kobiecinka, obdarzona przez naturę parą czarnych, szeroko pod wypukłem czołem otwartych oczu i parą drobnych, niby zabawki, rączyn, dziwnie delikatnych jak na ręce tkaczki.
— Są jednak ludzie, którzy mają pieniądze, nie potrzebując pracować — zaprzeczyła uparta dziewczynka.
— Tak, dziecko, ale to są bogacze. — Źle hamowany smutek zasępił twarz kobiety, która niezawsze była biedną, pamiętała lepsze czasy, lubiła książki, łąki i pola i jedynie swojemu ukochaniu życia i niewyczerpanej swojej energji nerwowej zawdzięczała odporność na dziesięciogodzinną orkę przy warsztacie tkackim. Pracowała niezmordowanie od świtu do nocy, nie tracąc mimo to pogody ducha.
— Tak, — powtórzyła dziewczynka — tak... bogacze... — Prostopadła zmarszczka, przecinająca jej czoło, postarzała ją tak, że wydawała się starszą niemal od matki.
Anna zaczęła nucić. Natura jej silna, łatwo zmieniająca nastroje, nie znosiła na dłuższą metę smutku ani cierpienia. Posiadała, jak ptaki, instynkt śpiewu i beztroski. Wystarczał jej widok promyka słońca murze przeciwległym, aby piosenka zrywała się sama z jej ust. Głosik miała niewielki, ale lekki i dźwięczny jak głos dwudziestoletniej dziewczyny.
Weronka zupełnie była inna. W duszy jej rodziły się i wibrowały tłumionemi akordami melodje poważne i słodkie, ilekroć jednak otwierała usta, aby je wydobyć na zewnątrz, głos brzmiał chrypliwie, urywał się, zacinał. Milkła wówczas i pozostawała niema przez długie godziny w ciszy bielonych wapnem, zupełnie niemal pozbawionych mebli, izdebek, gdzie — poza godzinami szkolnemi — żyła w oczekiwaniu powrotu matki z fabryki.
Obrazy i postacie, wyraźne, niemal rzeczywiste, zaludniały jej samotność, wymowniejszą i bardziej drgającą życiem niż zgiełkliwe zbiorowiska ludzkie. Dwa stare, pożółkłe sztychy z wypisanemi gotykiem nazwami: „Skazanie“ i „Ucieczka Feliksa Orsini“ — zdobiły jedną ze ścian. W żywej wyobraźni dziecka dzieje rewolucjonisty bogaciły się setkami szczegółów, wyczarowywały szeregi innych jeszcze niezwykłych przygód spiskowców, ich skazań, ucieczek i szubienic.
Pozostałaby tak pogrążona w rojeniach fantastycznych, aż do zmierzchu, gdyby nie dwa świeże głosiki dziecięce, rozlegające się z dołu, z ogrodu:
— Weronko!... Chodź bawić się...
Były to dwie córeczki właścicielki domu: Nanetka i Ninka. Białe fartuszki krojem luźnych tiunik, noszone przez nie przy zabawie, niewiele różniły się formą od szarego, kraciastego fartuszka Weronki. Wszystkim trzem opadały włosy swobodnemi falami na ramiona; bogate zwoje, pachnące jeszcze dziecięctwem, tworzące harmonijną gamę odcieni i miękkości: czarne i gładkie — Nanetki, kasztanowate i lekko zwichrzone — Ninki, rudawe i szorstkie, o dzikim zapachu leśnym i ciemniejszych falowaniach — Weronki.
Obie siostry, bogate dziedziczki, nie umiały jeszcze znaleźć się w swojej roli; były swobodne i płoche, jak istoty, które na żadne dotąd nie natrafiły w życiu trudności. Bawiły się z córką robotnicy w teatr, powierzając jej obmyślenie osób działających i scen. Fantazja dziewczynki nie wyczerpywała się nigdy. Stwarzała nowe codziennie epizody, wytryskające z niej niby ze źródła nektaru drogocennego, którym upajała się młoda wyobraźnia. Każda z dziewczynek przeistaczała się całkowicie w obraną przez siebie postać dramatyczną: Nanetka — w jasnowłosą, piękną „Księżniczkę Marję“, Weronka — w tajemniczy, ciemnooki majestat „Księżniczki Oliwji“, a Ninka, najwyższa, najłatwiej przystosowująca się do szybkich przeobrażeń, grała rolę „Lazurowego Królewicza", księcia, rycerza i wszystkie wogóle, jakie wypadło, postacie męskie. Bankiety, bale, intrygi, miłości, zemsty — cały scenarjusz bajek, atmosfera widzeń sennych.
Księżniczka Oliwja wyniośle wlokła za sobą po ścieżkach ogrodu powłóczyste szaty barwy promienia księżycowego, a Księżniczka Marja przywdziewała wspaniały, usiany gwiazdami, płaszcz przebogaty; Książe nadjeżdżał galopem na śnieżnym, spienionym rumaku, promieniejący radością i dumą z odniesionego w bitwie zwycięztwa.
Boska naiwność bajek, pełnych przygód romantycznych, paziów, karłów, królewiczów i królewien, splatała się ze szczegółami przeżyć rzeczywistych, tworząc pospołu nieskończone bogactwo scen i obrazów. Fantazja dziecięca, zwłaszcza fantazja Weronki, znajdowała w nich karm wonny jak siano sierpniowe, dojrzewające w słońcu. Brama wjazdowa z granitowemi kolumnami, wybrukowana szaremi i czarnemi kostkami cementowemi, była sceną. Gdy zaś wypadło zaludnić ją mnogością postaci, przeistaczały się drzewa i krzewy rozległego ogrodu w istoty ludzkie.
Piękna błękitna sosna w pobliżu furtki stawała się hrabią Sergjuszem. Krzew, obsypany od maja do września różami herbatniemi, a przez resztę roku najeżony gołemi kolcami, był baronową Julją. Kępy nieśmiertelników, splątane zwoje bluszczów, gąszcze pysznych, dekoracyjnych hortensji świetniejących bukietami różnych barw i odcieni: zielonawo-liljowych, błękitnych i różowych, udawały piękne damy i dostojnych rycerzy, prawiących sobie wzajem z dworską gatanterją komplementy i dusery.
A dwa środkowe rzędy mieczyków i irysów dostąpiły pewnego pięknego dnia czerwcowego zaszczytu tworzenia orszaku panny młodej, którą rozradowane oczy dziewczynek widziały — prawdziwie widzały — czystą jak płatek śnieżny w bieli szaty ślubnej, w cieniuchnym jak mgiełka, welonie, usianym kwieciem pomarańczy...
Dzwonek obiadowy odwoływał Nanetkę i Ninkę do pospolitych funkcji życia codziennego. Córka tkaczki, która wracała również do swojego mieszkanka, aby przygotować, jak umiała najlepiej, trochę strawy dla powracającej z fabryki matki, żyła w dalszym ciągu, dzięki dziwnemu procesowi promieniowania myśli, rojeniami swojemi fantastycznemi. Dla czegóżby te cztery nagie ściany nie miały okrywać się dla niej kunsztownemi gobelinami, skrzyć się blaskiem srebrnych i złotych świeczników?!...
Dość było zapragnąć ich, dość o nich pomyśleć, a już widziała je takiemi, o jakich zamarzyła.
O słodkiej godzinie zmierzchu, oparta o krawędź, wychodzącego na ogród balkoniku, snuła Weronka przędziwo marzeń o stworzonych przez samą siebie postaciach, za któremi szły tęskne jej oczy. Drzewa i krzewy, kwiaty i kolumny, kamienie i okna... wszystko patrzyło na nią ludzkiemi oczami, przemawiało do niej przyciszonym szeptem ludzkich głosów. Rozmarzona, zobojętniała na wszystko, czuła, że dusza jej wzbiera radością pełni życia.
∗ ∗
∗ |
Pewnego popołudnia w porze karnawałowej (plusk deszczu i blaski słońca zmieniały się wciąż kolejno) majestatyczna dama, z szacunkiem nazywana przez wszystkich donną Karolą, wlokącą zawsze po pokojach treny pompatycznych szlafroków i przemawiająca stanowczym tonem władczyni — spotkawszy Weronkę w bramie, zagadnęła ją:
— Lubisz gorące ciasteczka z konfiturami?... Będziesz mogła jeść ich, ile zechcesz, dzisiaj wieczorem u nas, jeśli pomożesz pokojówce podawać do stołu.
Rumieniec oblał twarz dziewczynki, nie śmiała jednak odmówić; nie mogła tego zrobić!
Wieczorem poszła, ustrojona starannie przez matkę, która szepnęła jej już na schodach:
— A pamiętaj przynieść kilka sztuk i dla mnie...
Wprowadzono ją odrazu do kuchni, gdzie w tej chwili właśnie wyjmowała kucharka z pieca apetycznie dymiące, pachnące, złotawe ciasteczka, które obsypywała na gorąco miałkim cukrem z wanilją. Pokojówka, śmiała, prostacza, wygadana dziewczyna, wsunęła Weronce w ręce tacę, uginającą się pod stosem wonnych słodyczy i nakazała jej:
— Uważaj, mała... Trzymaj mocno!... i idź za mną... I, ujmując drugą taką samą tacę, weszła wraz z dziewczynką do sali jadalnej.
Blask licznych świateł olśnił oczy Weronki, oślepiając je nieledwie. Nanetka i Ninka, w różowych sukienkach, z szerokiemi różowemi wstążkami, przepasującemi zaczesane w górę włosy, nie spojrzały na nią nawet. Chichotały wesoło ze swojemi przyjaciółkami, — a ona w tym jarzącym blasku świateł widziała bukiety hortensji, snopy mieczyków i kielichy irysów, tworzące orszak księżniczki Oliwji.
Dławiące uczucie wstydu przygwoździło ją do miejsca, o trzy kroki od oszklonych drzwi wejściowych, z tacą dygocącą w jej rękach.
— Któż to były te osoby w jedwabnych sukniach i czarnych frakach?... Dlaczego ona właśnie miała usługiwać im?... Czy nie mogły usłużyć sobie same?...
— Na lewo, na lewo — ostrzegła ją szeptem pokojówka.
— Na lewo głuptasie!...
Teraz nie rozumiała już nic. Te kryształy, te kwiaty, ci ludzie ubrylantowani, te obojętne uśmiechy Nanetki i Ninki policzkowały ją wprost. Postawiła tacę na rogu stołu, zawróciła i z błyszczącemi dziko oczami uciekła z pokoju...
∗
∗ ∗ |
— Mamo!... Mamo!... Nie chcę być biedną. Nie chcę usługiwać!...
— Cicho, dziecinko, uspokój się...
I biedna matka, ułożyła na pościeli dziewczynkę, wzburzoną, na wpół przytomną z płaczu, szczękającą z rozgorączkowania zębami, wstrząsaną łkaniem spazmatycznem, tuliła ją łagodnie, koiła i usypiała miękkiem, pieszczotliwem muskaniem ręką po czole, jakiem wszystkie matki tulą do snu chore swoje dzieciny.
I nie znajdowała innego sposobu na łagodzenie okrutnego bólu po za powtarzaniem jednej i tej samej wciąż odpowiedzi na straszliwe zarzuty dziecka:
— Cicho, dziecinko, uspokój się...
Weronka ucichła w końcu, uspokoiła się, ale późno w noc dopiero. Ogromne, większe od całej twarzyczki, oczy szukały badawczo w mrokach nocy rozwiązania dręczącej zagadki. Wreszcie głosem łagodniejszym, niemal pokornym szepnęła:
— Opowiedz mi, mateńko, raz jeszcze historję o rzece. Wiesz, jak to ja wtedy przedostałam się przez balustradę mostu,..
— Dziecinko droga!... Opowiadałam ci ją tysiąc razy!... Dawno już temu, miałaś wtedy półczwarta roku i byłaś małem djablątkiem z łebkiem nastroszonym chmarą rudawych loków... Pewnej niedzieli, na moście, trzymałam cię za rękę i rozmawiałam z bladą Djonizą, wiesz, tą, co umarła na suchoty. Nadeszły dwie siostry Velluti i przyłączyły się do nas. Nagle uczułam, że nie trzymam już twojej rączki, i w tej samej chwili zobaczyłam Djonizę i dwie siostry Velluti, blade, nieruchome, trzy upiory z oczami wlepionemi w balustradę... Wymknęłaś mi się, prześlizgnęłaś się po przez kratę, rozumiesz, dziecko jedyne, przez kratę... I stałaś wyprostowana na wązkiej krawędzi marmuru — na wąziutkim występie — wpatrzona w wodę. Pod tobą była głębia... Kto w nią wpadnie, nie wypłynie już więcej... Miałam siłę nie krzyknąć, nie wymówić ani słowa, nie zawołać cię. Byłabyś może odwróciła się i w tym ruchu nagłym mogłabyś wpaść do wody, wprost w toń... głową naprzód... Nie wiem do dnia dzisiejszego jacy święci powstrzymali mnie. Wcisnęłam rękę pomiędzy kratę, schwyciłam cię za sukienkę i wciągnęłam lekko z powrotem na most... O, Weronko, Weroneczko, Werońciu moja...
— A ja, co powiedziałam, mamusiu?... — zapytała dziewczynka z pełnem ciekawości spojrzeniem.
— Powiedziałaś: — Ładna woda.
Weronka umilkła. Miała wrażenie, iż rzeka jest tuż o dwa kroki pod nią, lazurowa, chłodna, bystra... Jaka łączność zachodziła pomiędzy sceną na moście, a sceną z tego wieczora — nie zdawała sobie wyraźnie sprawy. Coś jednak musiało być. Po tamtej stronie wody były brzegi, wsie, pola, miasta, kraje... dal nieznana. Musi przepłynąć rzekę, wydostać się na brzeg wymarzony, wyzwolić się.
— Mamo, mamo, wysłuchaj mnie... Nie chcę być biedną. Nie chcę być robotnicą ani służącą. Chcę się uczyć.
— Dobrze, dziecinko, będziesz się uczyła.
∗
∗ ∗ |
I Weronka uczyła się.
Jako piętnastoletnia dziewczynka wstąpiła na pierwszy kurs seminarjum nauczycielskiego. Nie dla tego, aby ją pchało w tym kierunku specjalne powołanie do pedagogiki; nie: była to dla niej jedyna droga do zdobycia wiedzy, znalezienia ujścia dla niezbadanych sił tajemnych, przyczajonych w jej młodej duszy.
Niewszystko przychodziło jej z łatwością: matematyka nudziła ją, wielbiła natomiast historje, gotowa była karmić się poezją wyłącznie, dniem i nocą, nie znosiła wszakże żadnych reguł i w wypracowaniach swoich wyłamywała się stale z pod ich rygoru; budowała zdania indywidualnie, jak jej dyktowało poczucie harmonji, zrodzone we własnej jej duszy, dawała się zanadto unosić fantazji, lub też malowała życie z brutalnym realizmem, wywołującym oburzenie nauczycielki — zasuszonej, pedantycznej, zapleśniałej jak stara pożółkła książka.
Profesorowie nie lubili jej, uważając ją za przekorną i nie widząc, że była jedynie oryginalną. Nie lubiły jej także koleżanki, uważając ją za dumną i nie widząc, że jest tylko nieśmiałą i niepodobną do żadnej z nich.
Aby módz kupować książki, wnosić regularnie opłatę szkolną i posyłać córkę do seminarjum przyzwoicie ubraną, sprzedała już Anna Longhena swoje złote kolczyki, czarną jedwabną suknię, i — skarb najdroższy — złotą obrączkę.
Uczyniła to pogodnie, z prostotą beztroską, z piosenką na ustach, której zwrotkę: „Krzyż i miłość, — serca radość..." nuciła, drobiąc do filiżanki mleka kromki chleba i spożywając z zadowoleniem ten skromny posiłek po dziesięciogodzinnej pracy przy warsztacie.
Dziewczynka nie zdawała się spostrzegać tych poświęceń; uważała może za rzecz naturalną, że matka pozbawia się wszystkiego dla niej.
Aż nareszcie pewnego wieczora powróciła Anna z fabryki z gorączką, z ręką owiązaną z powodu przebicia gwoździem, który rozszarpał jej całą dłoń.
— Dziecko jedyne — rzekła do córki — trzeba będzie, abyś i ty pomyślała o zarobku. Dlaczego nie poszukasz sobie jakich lekcyj?... Masz teraz ferje. Znajdzie się chyba która z dziewcząt, mających pozawakacyjny egzainin, do którego chciałaby się przygotować za niewielką opłatą.
— Poszukam, mamo.
Poszukała i znalazła. Znalazła córkę owocarki z sąsiedniej ulicy, krępa, pucułowatą, czerwoną jak piwonja, ograniczoną dziewczynę, którą ogłupiał jeszcze bardziej upór matki, chcącej zrobić z niej za wszelką cenę nauczycielkę, bodajby nawet za cenę życia. Nieszczęśliwa ta ofiara ambicji matczynej obkuwała się bez skutku od dwóch lat, aby zdać egzamin na trzeci kurs przygotowawczy.
Ułożyły się, że Weronka da jej trzydzieści lekcyj, po pół lira za godzinę. Ale młoda nauczycielka, której bujna wyobraźnia przeistaczała z łatwością krzewy różane i krzaki jerzyn w postacie z dramatu, stawała się sama biednem, wylęknionem stworzonkiem wobec grozy ułamków, z trudnością omijała niebezpieczne rafy geometrji, a ilekroć przyszło jej powtarzać: „południo-wschód“ lub: „północo-zachód", myślała bezwiednie o wielkich różanoskrzydłych ptakach, ginących w dali bezkresnej, pomiędzy morzem a niebem.
Obie dziewczynki — nauczycielka i uczenica — pracowały gorliwie. Często, wobec zadania matematycznego o zagadkowym dla obu wyniku, bezmyślna, opasła twarz uczenicy i żywa, ruchliwa twarz nauczyczycielki jednakie zdradzały naprężenie uwagi i wysiłek woli istot, starających się zrozumieć i nie mogących dotrzeć do jądra rzeczy.
Ostatniego dnia egzaminów, około wpół do piątej po południu, usłyszała Weronka stukanie do drzwi. Od rana już drżała z obawy o wynik, trzęsła się też, idąc otworzyć. Na progu stała gruba, potężna, sapiąca, cała pąsowa z gniewu, owocarka:
— Janina zamknęła się w swojej izbie: beczy, przepadła z ruchunków...
Słowa te wyrzuciła z siebie niepodobnym do określenia akcentem. Wściekłość, pogarda, sknerstwo — mieszało się w nich wszystko, niby syczące gadziny, skłębione w pustej misie. Rzuciła na komodę trzy pięciolirowe papierki i odeszła bez pożegnania z miną, obrażonej, oszukanej królowej.
Młoda nauczycielka stała wciąż nieruchomie na progu. Z pokoju dolatywało brzęczenie muchy, uderzającej w locie skrzydełkami o meble. Mając uszy pełne tego brzęku, podniosła machinalnie papierki. Były brudne, wytarte, nosiły na gładkiej powierzchni ślady niezliczonych palców: jeden z nich, przedarty w dwu miejscach, zaklejony był połówkami zużytych marek pocztowych. Wszystkie przesiąkły wonią potu, zamkniętej, nieprzewietrzanej izby za ladą, tytoniu i brudnych, chciwych rąk.
— Więc to są pieniądze...
Bez nich nie można byłoby żyć. Dla zdobycia tych brudnych, wstrętnych papierków matka jej marnowała się od świtu do nocy, zużywała siły przy warsztacie, rozszarpała dłoń o stary, wystający gwóźdź, omal nie padła ofiarą gangreny... I wszystko to dla pieniędzy... Dla nich ona, Weronka, naraziła się na lekceważący ton tej ordynarnej baby, tej analfabetki, straganiarki!.. Kto ma wiele tych papierków wytłuszczonych a potężnych, kto, jak rodzice Ninetki i Ninki posiada ich tak dużo, że nie mógłby ich zliczyć, może kazać się obsługiwać przez tych, którzy ich nie mają, a ten, kto próbowałby je zabrać im, poszedłby do więzienia. Spojrzała na papierki ze wstrętem. Były to pierwsze pieniądze, zarobione przez nią, zarobione za cenę zasłużonego, a tak bolesnego upokorzenia.
Będzie musiała zarobić ich dużo jeszcze, z wysiłkiem najwyższym, przezwyciężając odrazę, jaką do nich czuje. Chcąc żyć, chcąc zdobyć prawo istnienia na tym świecie, będzie musiała aż do śmierci wtłaczać w cudze głowy głupstwa, w które sama nie wierzy. Kto, naprzykład, potrafi przekonać ją, dowieść jej, że dwa i dwa jest cztery, właśnie cztery ani mniej ani więcej?...
Nauka zdobywana z takim trudem w celu wyzwolenia się, przyczyni się jedynie do zrobienia z niej niewolnicy czy wyrobnicy odmiennego tylko rodzaju: niewolnicy szkoły, metody, pamięci; wyrobnicy i niewolnicy — i nic więcej.
Tamta inna twarz z lustra, stojącego na komodzie, pytała ją: „Czemże więc chciała byś zostać?“
Blada, o wydatnych kościach policzkowych, o wzdętych nozdrzach szerokich i wilgotnych wargach, o śmiało zarysowanym łuku brwi nad błyszczącemi fosforycznie i spoglądającemi z dziwną mocą i bystrością oczami, tamta twarz, z którą często dziwne prowadziła rozmowy, wydała jej się w tej chwili obliczem osoby, którą znała niegdyś w innem życiu. Z życia tego pozostały w jej ośrodkach mózgowych przelotne jedynie błyski, cienie nieuchwytne, drobne, ułamkowe okruchy wrażeń.
— Winszuję, winszuję — szydziła — dobrze zaczęłaś...
— O, kto wie, czy nie wypadnie narażać się na stokroć gorsze jeszcze rzeczy!... Niema co, trzeba się przyzwyczaić. — Zaczęła śmiać się, śmiać na cały głos, śmiać się, aby nie płakać; śmiała się, przechylając całe szczupłe swoje, zwinne ciało chudej kotki przez poręcz balkonu. Słońce, czyste i jasne w tej pierwszej dekadzie października, rozpalało ogniste blaski w zwichrzonej gęstwinie jej włosów. W powietrzu promieniało tyle klejnotów, tyle jaśniało świateł... I cały ogród, kwiecisty i wonny, należał do niej, chociaż tak bardzo była biedna; do niej, ponieważ mogła przeistaczać go dowoli w bogatej fantazji swojej, pełnej wizji najprzeróżniejszych.
Posiadała więc świat, do którego pieniądz nie miał przystępu?...
Stała się znów księżniczką Oliwją, piękną, strojną we wszystkie rozsiane w powietrzu klejnoty, królewną z bajki, otoczoną świetnym orszakiem rycerzy z obliczami kwiatów. Od czasu do czasu jednak, na tle jaśniejącego jak gwiazdy przepychu tego mrugały na nią porozumiewawczo trzy papierki pięciolirowe, brudne, wytłuszczone, budzące wstręt, jak stare, zużyte karty do gry.
Kwiecień. Niebo jasno-szare, miękkie, jak gdyby utkane z puchów. W powietrzu drgają zielono-złote błyski pierwszych pąków wiosennych. Różane kielichy wczesnych magnolji japońskich na nagich, pozbawionych liści, gałęziach. Zapach niedostrzegalnych fijołków przesyca cały ogród. Zapach młodości...
Weronka na balkonie, z książką w ręku, czyta półgłosem wiersze. Powinnaby, coprawda, popracować nad pierwiastkami sześciennemi, została przecież na drugi rok na tym samym kursie (...biedna mama!.. jakie to dla niej zmartwienie!...); została przez tę przeklętą matematykę. Ale sonet Petrarki zbyt ją pociąga, wsiąka powoli w jej krew, upajając ją bardziej jeszcze niż powietrze wiosenne:
„Sento l'aura mia antic, a e i dolci colli
Veggo apparir, onde'l bel lume nacque...[1]
Nagle czarny tłum ludzi wali z ulicy ku furtce. Furtka zamyka się i cała czarna ciżba wlewa się falą w podwórze...
Przynoszą jej z fabryki matkę.. nieżywą.
Upadła nagle, stojąc pomiędzy dwoma warsztatami, i uderzyła głową o skrzynię pełną wrzecion. Bez słowa, bez westchnienia, bez jęku. Trochę krwawej piany na ustach, nagłe zaszklenie się gałek ocznych, zesztywnienie wszystkich członków — i ...cisza. Zanim zdążyła ukończyć swoją pracę, zanim urzeczywistniła cel, dla którego żyła, padła na posterunku.
Sierota pochwyciła ją w ramiona, dopomogła do złożenia jej na łóżku, niema, ziemisto-blada, z szeroko rozwartemi oczami, nieczuła napozór. Przerażona raczej, zdało się, niż zdjęta bólem! Ojca nie znała. Nie myślała nigdy o śmierci. Po raz pierwszy teraz zetknęła się z nią bezpośrednio, w osobie ubóstwianej matki, jedynej istoty, która ją obchodziła tak blisko, która była jej tak niezbędną i którą znała jak siebie samą. Nie mogła sobie nigdy wyobrazić matki, jako istoty odrębnej, samej dla siebie, z którą mogłaby się kiedykolwiek rozłączyć, która mogłaby ulegać indywidualnym prawom życia, choroby i śmierci. Była jej matką, a więc oczami, któremi patrzyła, członkami, któremi się poruszała, sercem, którem odczuwała swoje istnienie, rękami któremi pracowała, aby ona, Weronka, mogła się uczyć.
Stała przy łóżku, nie widząc i nie słysząc przychodzenia i wychodzenia ludzi, zapełniających pokój, głaszcząc tylko ruchem jednostajnym, rytmicznym czoło zmarłej, przezwyciężając odrazę, jaką budził w niej szczególny chłód, zupełnie różny od dotknięcia marmuru, śniegu, lodu. Skupiała i natężała władze myślenia, aby przeniknąć tajemnicę.
Mijały godziny. Zapadł wieczór. Dwie ręce litościwe (Weronka nie wiedziała czyje) złożyły na ubogiej białej kołdrze kilka zerwanych w ogrodzie, świeżo rozkwitłych gałązek różowej aspirei i postawiły gromnice na lewo od wezgłowia. Jakiś głos łagodny i przekonywający (Weronka nie poznała czyj) usiłował zniewolić dziewczynkę, aby odeszła od łóżka; za całą odpowiedź potrząsnęła jedynie przecząco głową, nie odrywając wzroku od czoła matki.
Pozostawiono ją wreszcie samą. I kiedy straszliwego milczenia trupa nie zakłócały już kroki ani szepty, uczuła się spokojniejszą. W miarę jak upływał czas, rysy zmarłej sztywniały, rzeźbiąc się w linje niewypowiedzianego piękna.
Kiedyż w ciągu całego mozolnego życia swojego usta jej zarysowywały się takim wyrazem zdumienia i zachwytu? Kiedy miał owal jej twarzy harmonję taką przedziwną? Kiedy gościł na jej obliczu spokój taki błogi?... Co oglądały te oczy zawarte?... co słyszały uszy skamieniałe?... Czy widziały i słyszały Boga?... Gdzie był i jakim był ten Bóg?...
Cała istota Weronki rozdwoiła się: jedną połową cierpiała, a drugą obserwowała własne cierpienie, rozszerzając własne źrenice, aby głębiej je przeniknąć.
Tak więc wygląda śmierć?... Matka jej miałaby już taką pozostać nazawsze?... I przypomniała sobie głos szczebiotliwy i ręce niestrudzone i serce nieulękłe z wiecznie kiełkującem w niem ziarnem nadziei, nawet w dni najposępniejsze, jak te ostatnie... Która była prawdziwą Anną Longheną?... Ta, tutaj, czy tamta dawna?...
— Mamo!... — zawołała półgłosem.
Milczenie. Bezruch. Piękno najwyższe.
I spokój. Spokój zupełny. Spoczynek.
Nigdy jeszcze dotychczas nie oglądała Weronka widoku, który wydałby jej się tak imponującym. Dumą przejęła ją myśl, że zdolna jest zrozumieć i odczuć takie piękno i taki majestat, że potrafi wznieść się do nich, zamiast zachwiać się pod ich ciosem i tonąć we łzach daremnych, że stoi obok matki, oko w oko ze zmarłą, że patrzy na nią spokojna i nieugięta i znosi ból z męstwem dojrzałości, jak równa wobec równej...
Odrzuciła precz, jako niegodną siebie, bojaźń samotności i lęk, że pozostaje sama na świecie, bez krewnych, bez opiekunów, bez środków do życia. O dalszej nauce w seminarjum nauczycielskim niepodobna myśleć nawet. Pozostała na drugi rok, straciła więc prawo do stypendjum. Nie obchodziło jej to jednak wcale; nie usiłowała nawet zrozumieć dla czego. Była wolna. Miała już tylko obowiązki względem samej siebie. Przeżywała moment podniosły, stojąc tak u wezgłowia zmarłej, która odczuła ją mimo kamiennej nieruchomości swojej.
Jakaś siła przeogromna, której błyski budziły się w duszy jej już dawniej, nigdy wszakże z taką jak w tej chwili potęgą, przyśpieszała tętno jej krwi, zacierała w niej świadomość, że zawarta jest w granicach krzepkiej szczupłości własnego ciała. Siła ta była jej bronią w walce o istnienie, dziedzictwem, którem obdarzyła ją matka, nie mogąc przekazać córce innej po sobie spuścizny.
Z zapamiętaniem wchłaniała w siebie i wzajem sobą przenikała przedmioty otaczające ją, ich tajemnicze piękno i sens ich głęboko ukryty: modlitewny płomień świecy, nieruchomy spokój trupa, ostry profil łóżka, zamienionego na sarkofag, prostokąty obrazów: „Skazanie i Ucieczka Feliksa Orsini“, wyłaniających się z półmroku, w którym tonęła reszta pokoju i na oścież rozwartą wnękę okienną, po przez którą wlewały się wraz z balsamami ogrodu trwożliwe migotania gwiazd nocy wiosennej.
Wszystko drgało życiem. I śmierć nawet. Wszystko było jasne, przejrzyste, nie było nic tajemniczego, Nieświadoma granic i wagi ciała własnego, cała przepojona radością istnienia wobec niepokalanej czystości kształtów matczynych, jedynej rzeczy martwej napozór, czuła się dziewczynką porwaną do lotu w bezkresne kręgi powietrzne, czuła się panią wieczności.
I, nagle, wytrysła z głębin jej duszy gwałtowna, narzucająca się władczo, konieczność wypowiedzenia się. Nakaz wewnętrzny, któremu nie mogła się oprzeć. — Zeszyt, ołówek... Mama?... O, mamo!... Nie opuszczam cię; odtwarzam cię, uwieczniam ciebie tutaj, na tych kartkach, taką, jaką byłaś, jaką jesteś... Patrzysz na mnie ufna, spokojna; pytasz mnie, jak to czyniłaś zwykle: „Weronko, piszesz, co ci zadano?“...
∗
∗ ∗ |
Kiedy stłumiony świergot wróbli i dzwony kościoła św. Barbary oznajmiły narodziny nowego dnia, a za oknem balkonu przesunęły się pierwsze zaróżowione, liljowe strzępy obłoków, pochylona nad kajetem Weronka pisała wciąż jeszcze u stóp łoża, na którem złożono zmarłą tkaczkę.
Ale zmarła uśmiechała się, ukojona, z wyrazem błogości na obliczu. Przydała się: przydawała się jeszcze aż do chwili, w której zagwożdżą nad nią wieko trumny i złożą w grobie wspólnym. Wiedziała, że córka jej nie jest podobną do innych i że nie można narzucać jej więzów powszednich, czuła, że duch jakiś tajemny kierował jej krokami i wiódł ją ku celom nieznanym. Z rozwianą, zwichrzoną czupryną, z rozpłomienionemi policzkami, z pulsującą gorączkowo skronią pisała Weronka, czuwając przy zwłokach matki, pisała z taką zbożnością, jak gdyby modliła się za nią na klęczkach, z rękami kornie złożonemi do pacierza.
W ciągu kilku dni żyła w nieprzystępnej, dumnej samotności, karmiąc się chlebem i mlekiem. Nieporuszona, godzinami całemi zwarta w pozornym bezwładzie, a potem zapełniająca stosy kartek gęstem, nierównem pismem. Od śmierci matki nie przestąpiła progu szkoły. Koleżanki nadsyłały jej listy z wyrazami współczucia... nie odpowiadała im. Nie lubiła żadnej, nie zachowała żadnej w pamięci. Odgrodziła się najzupełniej od świata. Zerwała wszystkie, krępujące ją dotychczas, więzy obowiązku i zwyczaju. Żyła jak we śnie.
Jedynie ogród, tętniący wspólnym z nią rytmem, zaludniał się dla niej coraz bardziej splątaną gęstwiną zieleni i śpiewów ptaszęcych. Koniec kwietnia przystrajał pozbawione jeszcze kwiatów krzewy różane młodemi, krwawiącemi się w słońcu, listeczkami, okwitały już różowe, wczesne magnolje; bzy rozwierały swoje, pachnące mocną goryczką, kiście liljowe... Mogłaby tak prześnić wieczność całą. — Musiał się wreszcie znaleść ktoś silny, ktoś, kto potrafiłby potrząsnąć ją mocno za ramiona i postawić twardo wobec rzeczywistości. Rolę tę spełniła donna Karola, właścicielka domu, matka Nanetki i Ninki, zamkniętych już w murach pensyjnych we Florencji.
Rozrosła, o kształtach junonicznych, despotyczna w obejściu, obnosząca wciąż treny luźnych szlafroków, dodała do zwykłych swoich upodobań, zbyt męskie może: cygara Wirginja.
Pewnego dnia, pozostawiwszy spory jeszcze niedopałek na popielniczce, zeszła do ogrodu i zawołała Weronkę.
Kazała jej usiąść obok siebie na kamiennej ławce, w cieniu błękitnawej pinji, odgrywającej w roskosznej przeszłości rolę hrabiego Sergjusza. Co stało się z Księciem Lazurowym i z Księżniczką Marją?... Nanetka i Ninka były daleko i zapomniały już pewnie o wszystkiem, a księżniczka Olimpja, blada, rozmarzona, w podartej sukni i wykrzywionych bucikach, z twarzą tak wychudłą, że ostre kości szczękowe zarysowywały się na niej wyraźnie jak na trupiej czaszce, stanęła wobec konieczności znalezienia zajęcia, które odrazu dałoby jej utrzymanie.
— No, mała, — zaczęła donna Karola szorstko, nie bez pewnej jednak serdeczności. Czy pomyślałaś już o sobie? Czy zdajesz sobie sprawę ze swojego położenia?...
Cisza. Wielkie chmurne oczy utkwiły niemo w mówiącej.
— Nie możesz chodzić więcej do szkoły. Sama to chyba rozumiesz. Mogłabyś dawać lekcje prywatne. Ale bez dyplomu trudna byłaby to rzecz: niepewny kawałek chleba. Zresztą — z twojem usposobieniem... no, bo masz charakterek... Co tu gadać?... musisz pracować, mieć utrzymanie, płacić komorne. I tak te dwa pokoiki musieliśmy oddać nawpół darmo matce twojej, chociaż nie chcieliśmy słyszeć nawet o obcych lokatorach. No, ale matka twoja, zanim jeszcze wstąpiła do fabryki, wykarmiła naszą Nanetkę, mieliśmy więc dla niej specjalne względy. Nie możemy ci jednak oddawać mieszkania za darmo. Sama to chyba rozumiesz...
Milczenie. Wielkie, posępne oczy wlepiły się niemo w mówiącą.
— Słuchaj więc. Mówiłam wczoraj z głównym dyrektorem fabryki. To mój kuzyn. Wszystko zależy tam od niego. Przez wzgląd na matkę twoją, która pracowała w tkalni przez tyle lat i umarła przy pracy, no i, naturalnie, przez wzgląd na mnie, gotów jest przyjąć cię jako kandydatkę na maszynistkę. Nauczysz się pisania na maszynie od urzędniczki, która ma odejść za miesiąc, a potem zajmiesz jej miejsce. Cóż do licha, nie jesteś przecież głupia!... Wystukiwania na maszynie można się prędko nauczyć. A i z rachunkami poradzisz sobie, choć, co prawda, nietęgo ci z tem szło na kursach. No i cóż? Jesteś zadowolona?... Dostaniesz pięćdziesiąt franków na miesiąc, rozumie się, jak się już nauczysz i obejmiesz miejsce na dobre. A potem, z czasem... Zarobisz w każdym razie tyle, że starczy ci na życie. No i cóż?... zgadzasz się? czy nie?... Możesz mi podziękować, zasłużyłam chyba na to. Gdyby nie ja, zostałabyś tak do końca życia, właściwie do głodowej śmierci, z oczami wlepionemi w niebo. No... musisz się ruszyć, do djabła!... Dyrektor oczekuje cię w kantorze we środę.
— Dziękuję pani.
I tylko tyle, ale donnie Karoli wystarczyło to. Chyba nigdy, póki żyła, nie miała do nikogo takiej długiej przemowy. Odsapnęła, wstała, myśląc z prawdziwą przyjemnością, że czeka na nią, pozostawiony na górze na popielniczce, niedopałek cygara, pożegnała dziewczynkę krótkiem, łaskawem skinieniem głowy i potoczyła się ku schodom, majestatycznie ciągnąc za sobą ogon odwiecznego swojego flanelowego szlafroka w pasy czerwone, szafirowe i fijołkowe.
∗
∗ ∗ |
Tyk-tyk; tyk-tyk-tyk... od dziewiątej do dwunastej i od drugiej do siódmej; tyk-tyk-tyk z pod szybko przebierających palców, przeistoczonych — wraz z mózgiem — w narzędzie mechaniczne. Klawisze wyskakują, zapadają się, znów wyskakują, niby rozbawione djabliki chichotliwe; arkusze wysuwają się, jeden za drugim, białe i czerwone, najeżone nazwami technicznemi, formułkami handlowemi, a nadewszystko cyframi, cyframi, cyframi bez końca. Forma stołu — kwadratowa, arkuszy — prostokątna, klawiszy — okrągła. I tak wciąż nieodmiennie. Cyfry szeregują się nieskończenie, różnorodnemi ugrupowaniami, określającemi nieskończoną różnorodność liczb; wszystkie jednak wciąż i nieodmiennie jednakie.
Obok Remingtona — księga kopjowa, niema, uparcie milcząca, metodyczna. Zaciskając i tłocząc śrubę prasy, aby pismo odbijało się wyraźnie na cieniuchnych arkusikach welinu, nieodmiennie doznawała Weronka bolesnego uczucia, że wtłacza w maszynę własną duszę i wyciska na niej, plugawiące ją, piętno niezatarte.
Wszystko dokoła niej było nieugięcie ścisłe, oparte na rozkładach i wyliczeniach. Praca urzędników, ich wszystkie dążenia, ich rozmowy jedną miały wytyczną, jedno jedyne bóstwo: zarobek. Jasno-szare tapety trzech pokojów biurowych, szafy z ponumerowanemi szufladami, kopjały, poprzewiązywane zielonemi tasiemkami, olbrzymie biórka, zawalone papierami i ochlapane atramentem, zdawały się — tak samo jak ludzie — sączyć z siebie cyfry, sumy, reszty, salda, należności, nieskończone nagłówki: „ma“ i „winien“...
Szef rachunkowości wciąż wzywał do siebie Weronkę do pomocy, zwłaszcza w dni wypłat. Boże!... te woreczki... te woreczki z dziesiątkami, setkami, białe, ciężkie!... A te twarze w okienku!... twarze mężczyzn, kobiet, wyrostków, dziewcząt, dzieci... wszystkie napiętnowane jednakim wyrazem zwierzęcej pożądliwości, którą sycił dopiero widok woreczka, niknącego momentalnie w dłoniach chciwie zaciśniętych dokoła supła...
Szef rachunkowości był lichą kopją człowieka: żółty jak przygarść gliny, wąsy i włosy miał niby pakuły, uszy odstające, a taki był chudy, że łokcie kolana dziurawiły mu rękawy i nogawice spodni. Wtłoczony pomiędzy wielką kasę żelazną i biurko dębowe, po za którem nikła jego wątła, drobna figurka, wiecznie zgarbiony nad księgą główną, nad fakturami, czekami i wekslami, zasługiwał w zupełności na miano człowieka — cyfry.
Nie omyliłby się na jedną tysiączną ułamka, nawet we śnie, nawet na łożu śmierci.
Drobiazgowa staranność, z jaką liczył i przeliczał pieniądze, przygotowywał i rozkładał koperty i woreczki z wypłatami, owe skarby, jedyne na świecie warte strzeżenia i pilnowania, była dla młodej maszynistki nowem za każdym razem i ciekawem widowiskiem, czemś w rodzaju sztuk kuglarskich czy prestidigitatorskich.
Obarczony wieczną kulą u nogi: chronicznie chorą żoną i pięciorgiem dzieci, płowowłosych i wychudzonych, jak on sam, jedno tylko miał w życiu marzenie — uzyskanie podwyżki, jedna tylko uśmiechała mu się myśl — nadzieja poważniejszej gratyfikacji na Nowy Rok.
A inni?... Dyrektor przędzalni, dumnie prostujący swoje bary jarmarcznego atlety, pyszniący się swoją owłosioną, zjeżoną twarzą o typowo germańskim nosie zadartym... Dobiegał czterdziestki. Był bogaty, jak mówiono, mógł lada dzień zostać współwłaścicielem fabryki. Wpatrywał się z brutalną lubieżnośnią znawcy w nierozwinięte jeszcze, szczupłe kształty Weronki. Dziewczynka nie spostrzegała tego jednak, zmysły spały w niej jeszcze snem dziecięctwa.
A sekretarz, wsuwający wszędzie swój kuni pyszczek i węszący, gdzieby coś uszczknąć, ilekroć — a zdarzało się to często — czuł pustki w kieszeni... Wszyscy wiedzieli, że kopie zręcznie dołki pod jednym ze swoich kolegów, aby wysadzić go z posady i zająć jego miejsce; mimo jednak, że z całą zręcznością wprawiał w tym celu w ruch mały, kuni pyszczek, kolega ów umiał zawsze, w razie potrzeby, skutecznie odgryzać się kłami wilka.
W pośród wszystkich tych istot przyziemnych, pod dławiącem jarzmem obowiązku, w tych szarych izbach biurowych, w których krótkie, burzliwe zjawienia się szefa wywoływały błyski i gromy piorunowe, przy nieustannem tykaniu Remingtona, wlokło się życie Weronki falą ołowianą, w rytmie nieznośnie regularnego pulsu pracy, wykonywanej niechętnie, obojętnej, nielubianej.
Dziedziniec tylko oddzielał kantor od tkalni, gdzie Anna Longhena przez długich szesnaście lat przeplatała wesołą piosenką znojny trud swój, wśród którego upadła bez czucia, bez westchnienia, bez jęku, jak pada z gałęzi ptak postrzelony, w połowie urwanego trelu, z dzióbkiem wzniesionym do góry. Ale Weronka nigdy tam nie wchodziła.
I bez wchodzenia jednak dręcząca zdolność wywoływania widzeń i halucynacyj, wyczarowująca przed nią mary snute w wyobraźni, wskrzeszała wyraźny obraz trupa matki, wyschłego, czerniejącego, drobnego, rozciągniętego na oleistej podłodze, wciśniętego pomiędzy warsztat tkacki i skrzynię z wrzecionami. W całym tym rozgwarze ogłuszającym, w całym tym wirze nieustannym, był to zaledwie punkcik, drobniuchny atom, maleńki, ale jakże straszny...
Myślano, że został stąd usunięty, a przecież pozostał... leży tutaj, na tem samem wciąż miejscu.
Robotnicy, przechodzący przez tkalnię, idący tam i z powrotem, deptali po nim nogami, nie widząc go i nie czując; był tu wszakże: cząsteczki jego przywarły do atmosfery zgęszczonej, do wirowego ruchu transmisyj, do żywej substancji maszyn... Głos fabryki był głosem Anny, wołającej: Weronko! Weronisiu! Weroneczko!...
Smutne, słodkie słowa szły wciąż z ust zmarłej, zawsze czujnej i nieukojonej w miłowaniu swojem matczynem, szły ku dziewczynce, która zbyt późno zrozumiała długie, pełne pokory poświęcenie:
— Dziecko, dziecino, i ty tutaj?... Nie moja wina, że odeszłam nie w porę.
Być udoskonalonem narzędziem do wytwarzania, ubraniowych materjałów barwnych, lub narzędziem do mechanicznego wystukiwania na maszynie listów handlowych — czyż nie na tym polega dla jednej i dla drugiej powszednia konieczność zarabiania na chleb?... Czy uda się szyderczym, gadatliwym chochlikom klawiszy, pod których rytm tak dobrze nauczyła się Weronka skandować tarantelę marzeń, stępić, skrzywić, wykoleić z drogi jej właściwego przeznaczenia naturę o szczególnie wysubtelnionej wrażliwości jaką w sobie czuła?...
Za chleb, za trzewiki, za utrzymanie się przy życiu. A tymczasem czuła, że tępe znużenie stanie murem żelaznym pomiędzy nią a utajoną głęboko istotą duszy jej własnej. Miałażby więc przejść przez życie, nie zdoławszy zdać sobie sprawy, kim jest i po co przyszła na świat? I nikt nie ma oglądać tych kartek, zapisywanych gorączkowo w nocy, kiedy duchy wlatywały przez otwarte okno balkonu, aby czuwać wraz z nią i dotrzymywać jej towarzystwa?...
A słońce będzie dalej świeciło, trawa będzie kiełkowała w dalszym ciągu, gwiazdy będą błyszczały na niebie, kwiaty będą jaśniały na grządkach i nieskończona różnorodność przejawów kosmicznych objawiać się będzie w pełni piękna w czasie i przestrzeni...
∗
∗ ∗ |
— Panie — zagadnęła głównego rachmistrza po wypłacie tygodniowej w jedną z sobót lipcowych, kiedy żar powietrza zawisł krużą rozprażoną nad ziemią i ludźmi, — jaka moc pieniędzy przewinęła się dzisiaj przez pańskie ręce!... A ile ich tam jeszcze w tej kasie żelaznej!... Nie obrzydnie panu w końcu to wszystko?... Nigdy nie przychodzi panu szalona ochota cisnąć garście tych papierków przez okno? Nigdy nie pomyślał pan, ile dusz, ile mózgów starła na miazgę ta ciągła, nieustanna potrzeba pieniędzy?!..
— Wyrzucać pieniądze przez okno?... Mózgi?... starte?... potrzeba pieniędzy?... Ej, mała, ty chyba dostajesz bzika. Pieniądz jest dźwignią ludzkości!... Co też ona wygaduje!... Oj, te kobiety, te kobiety!...
— Tak, tak, mnie pieniądze obrzydły, zawsze były dla mnie wstrętne. Nie rozumiem, dlaczego nie miałabym przyznawać się do tego. Niech pan raz chociażby spróbuje wyobrazić sobie świat bez pieniędzy, ludzkość, wyzwoloną od zarazy pieniądza, wyzbytą pożądania go... Może pan to sobie wyobrazić?...
Dyrektor, który był już na odchodnem, zatrzymał się, aby posłuchać dziewczęcej paplaniny. Skulił się, wtulił głowę pomiędzy ramiona i pożerał dziewczynę oczami. To samo zrobił sekretarz, krzywiąc drobny kuni pyszczek w grymas współczucia. Ta smarkata!... Taka śmiała i dumna, pędząca krokiem tak szybkim i elastycznym, że dech wprost zapiera, gdy człowiek chce za nią pogonić, w kilku susach przebiegająca drogę z fabryki do domu! Ładna czupryna, ni to kasztanowata, ni ruda; pełna loków, rozwichrzonych, niesfornych... W oczach duże żarówki płonące... A chciałoby to przerobić świat, zbawić ludzkość!...
— O czem mówisz? O papierkach?!.. Chciałbym mieć ich dużo, moja mała — zachichotał sekretarz. — Tyle, żebym mógł rozrzucać je na prawo i na lewo, upoić się niemi, przesycić. Daj mi wszystkie te pieniądze, które chcesz odebrać innym. Zobaczysz, że potrafię dobrze je zużyć.
— Nie wiedziałem, że jesteś anarchistką — dorzucił dyrektor. — Pieniądz rządzi światem.
Śmiech Weronki przeciął powietrze, jak śmignięcie batem.
Obaj mężczyżni odczuli, że jest im wroga, mocno przeciw nim uzbrojona, niby istota rasy odmiennej. Słowa dziewczyny uraziły ich dumę męską, ich przyziemne, utylitarne ujmowanie życia, ich korzenie się przed zarobkiem, przed majątkiem, odziedziczone po ojcach wraz z meblami, nazwiskiem i wyznaniem. Bliska im i razem daleka od nich, gorzała Weronka niby płomień rozniecony z gałęzi chrustu, subtelny, strzelający prosto w górę, cały drgający. Głód zmysłów, a zarazem namiętna żądza pokonania, ugłaskania, ugięcia opornej nadęła krwią apoplektyczny kark dyrektorski. Nagle... żywszy szmer głosów w sąsiednim pokoju, szarpnięte drzwi, w których wyrastają trzy postacie: Joanna Dominici z włosem rozpuszczonym i twarzą jak popiół szarą, wleczona za ramię przez odźwiernego, któremu poruczono rewidować przy wyjściu kieszenie robotnic; za niemi podmajstrzy.
...Zlitujcie się... Zrobiłam to dla dzieci... Nie gubcie mnie, zaklinam was, na Boga!...
Zęby jej szczękały jak w febrze. Spodlenie, nędza biły od całej jej postaci obwisłej i ponurej, jak łachman czarny. Kolana dygotały pod nią ze strachu.
— Nie zrobimy ci nic złego. Ale, co tu gadać, znaleźliśmy cztery motki przędzy w kieszeni dolnej spódnicy. Nie zrobimy ci nic złego... Tylko, fora ze dwora.
— Chcecie chyba, żebym się rzuciła do rzeki?... A więc, dobrze, pójdę na most i rzucę się do wody. Nie mogę przecież patrzeć, jak moje dzieciaki mrą z głodu. A za co mam im dać jeść?... Mam ich dwoje, jestem wdową... Płaca w fabryce nie wystarcza. Moja mordęga więcej warta niż te marne grosze, które mi za nią dają. Kto ma prawo nazywać mię złodziejką?... Lata całe już męczę się, dźwigam ten krzyż. Nikt z was nie wie, nikt nie może zrozumieć,..
Starszy rachmistrz zbliżył się, aby ją podtrzymać. Trzęsła się cała, dygotała... Dreszcz nieustanny wstrząsał jej rękami, ramionami, piersią zapadłą. Atak histerji wyginał, kurczył jej całe ciało.
— Niech pani odejdzie stąd. To nie dla pani widok — odciągał sekretarz przerażoną, bladą jak płótno, Weronkę.
— Odprowadzę panią — szepnął jej do ucha dyrektor. — Chodźmy, chodźmy. Już późno. Pozostawmy tę nieszczęśliwą; niech tam sobie sama, jak może, da radę z administracją. Chodźmy.
Wyszli w płonący żar zachodu. Mężczyzna niósł nieledwie towarzyszkę swoją, tak osłabłą z wrażenia, że chwiała się na nogach, blada, jak gdyby cała krew spłynęła jej z żył. Po raz pierwszy otoczyło małą samotnicę męskie ramię opiekuńcze, po raz pierwszy zatroszczył się mężczyzna o usunięcie kamyka z jej drogi. Poddała mu się ufnie, jak dziecko, jak gdyby ten brodaty, muskularny wielkolud, pałający żądzą dzikiego zwierza pod maską form układnych, był jej ojcem..
— Przebaczą jej?... Powiedz pan. Biedaczka!... Ma dwoje dzieci. Widzi pan, widzi pan, do czego może doprowadzić nędza... Nikt nie powinien cierpieć nędzy... Niepodobna przecież, żeby jej nie przebaczono. Byłoby to naprawdę zbrodnią.
— Tak, tak, zapewne jej przebaczą. Niech się pani uspokoi. Nie trzeba się dręczyć.
Kiedy doszli do domu, w którym mieszkała Weronka, głos mężczyzny, nieco ochrypły, szepnął:
— Pozwoli pani, że ją odprowadzę na górę... Taka jest pani rozdrażniona, cóż w tem złego?... Mam czterdzieści lat, mogłabyś być moją córką... Pozostanę tylko na chwilę, dopóki się biedactwo zupełnie nie uspokoi.
Jakie wysokie schody!... Nigdy nie wydawały się one Weronce tak ciężkiemi do wchodzenia, (dyrektor wciąż ją podtrzymywał). Nogi jej były tak przełamane w kolanach. Musiała chyba mieć gorączkę
Gąszcz zieleni ogrodowej przedzierał się przez balkon do dwóch białych, pustych prawie izdebek. Ostatni promień zachodzącego słońca oblewał krwawym szlakiem wierzchołek dachu. Skwar dnia ciążył jeszcze nad nieruchomemi drzewami, które czekały, zda się, świeżości wieczoru. Hałaśliwy świergot wróbli rozlegał się z pośród cienia błękitnej pinji. Sznury jaskółek krążyły szybkim, gwałtownym lotem po lazurze, wydając dźwięki pełne radości i upojenia miłosnego.
...Widzi pan?... Tutaj jestem zupełnie inna — zaczęła Weronka, ożywiona już trochę i mniej blada. — Tutaj, choćbym wróciła najbardziej zmęczona, staję się znów sobą.,. Niema tu już maszynistki!... — dodała z uśmiechem — ani śladu urzędniczki za pięćdziesiąt lirów na miesiąc. Jestem księżniczką Oliwją. Myśli pan, że gadam od rzeczy?... Mam cudowną szatę powłóczystą koloru promienia księżycowego. A klejnotów tyle, ile gwiazd na niebie. Wszystko jest moje, wszystko do mnie należy... nie dlatego, że je wzięłam, że je sobie przywłaszczyłam. Jest moje ot, poprostu dlatego, że żyję. Bałam się, że mi sen ten zatrze się w pamięci, więc go zapisałam. Widzi pan, tutaj... — wskazała mu, nagle onieśmielona, garstkę porozrzucanych w nieładzie na stoliku kartek.
— ...Jakto?... Pani pisze?... Pani?... pisze?...
— Tak. Z wieczora nie mogę nigdy zasnąć. Na tych kartkach opisuję siebie samą: jaką jestem i jaką powinnam być, aby zapracować na chleb. I o panu też tu jest, i o starszym rachmistrzu, i o całej fabryce, i o... mamie... I o księżniczce Oliwji, co została maszynistką.... Eh, bo pan nic nie wie... Tyle razy bawiłyśmy się w królowe z bajki, w ogrodzie, z Nanetką i Ninką. To było tak niedawno, prawie wczoraj... A potem mama umarła... A dlaczegóż nie miałabym śnić dalej mojego snu?... Tylko we śnie mogę żyć.
Przysunął się do niej tak, że niemal dotykał jej swojem ciałem. Małemi, nabiegłemi krwią oczami, ukrytemi pod kępami szaro-rudawych włosów, wpił się w blade, nieświadome własnego czaru, korale ust dziewczyny, w błękitniejącą na smagłej szyjce żyłkę, pulsującą jeszcze gwałtownie po przebytem wzruszeniu. — Jakie to bajki o snach i księżniczkach opowiadała mu dziwna ta cyganeczka? Podobała mu się, budziła w nim pożądanie.
— Kochanie moje... Nie powinnaś wracać więcej do fabryki, do kantoru. To nie dla ciebie. Jesteś sama, bez krewnych, bez opiekunów... nie masz nikogo, kto miałby prawo tobą kierować... Chodź ze mną i zamieszkaj u mnie. Może mnie choć troszkę polubisz... dobrze?... Weronko?... Jestem za stary dla ciebie, ale co to szkodzi? Mam siły i zdrowie za dziesięciu. Jestem mocny jak dąb. Podobasz mi się. Ożenię się z tobą, jeżeli chcesz.
— Co pan mówi?... Niech pan idzie, niech pan idzie, na miłość boską...
— Nie. Nie pójdę, chyba razem z tobą. Mało ci jeszcze dokuczyła bieda?... Jestem bogaty. Patrz!... — wyciągnął wypchany pugilares, podsuwając go jej przed oczy. — Nie będziesz potrzebowała pracować, aby zarobić na chleb. Będziesz mogła pisać, ile zechcesz, jeśli ci to ma sprawić przyjemność; ale jestem pewny, że ci się prędko odechce; będziesz wolała żyć jak dama, stroić się, podobać. Nienawidzisz pieniędzy, bo ich nie masz. Przekonasz się, jak to przyjemnie być bogatą. Zobaczysz, kochanie moje, moje maleństwo... — Stalowe ramiona ujęły dziewczątko w pół, ściskając ją z całych sił; rozdęte nozdrza buchnęły na nią zwierzęcym zapachem mężczyzny, wargi owionęły oddechem palącym; wilgotne, spotniałe ciało przywarło całym ciężarem do wiotkich kształtów dziewczyny.
Jej zwarta, nieprzystępna dziewczęcość uzbroiła ją w jednej chwili w tysiące kolców. Znalazła w sobie samej środki najgwałtowniejszej obrony: drapała, szarpała, wydzierała się ze szpon samczych i, wyślizgując się nagłym, błyskawicznym skokiem dzikiej kotki, rzucała się na ścianę. Jej gorejące fosforycznym ogniem oczy o szeroko rozwartych źrenicach budziły strach: głos wiązł jej w krtani, wydzierając się chrapliwemi, urywanemi dźwiękami.
— Precz ode mnie... Precz... rozumie pan?... Chce mnie pan kupić?... Nie jestem sztuką towaru. Przyjrzyj się pan sobie... Jest pan stary!... Schowaj sobie swoje pieniądze, brzydzę się niemi... są takie same jak tej straganiarki z zaułka, tylko jeszcze wstrętniejsze. O!... wiem, wiem... Odejdź pan, bo zacznę tak krzyczyć, że zbiegnie się cała ulica...
...Upokorzony, zziajany, podrapany, z kilkoma kroplami krwi, sączącemi się z lewej ręki, cofnął się ku drzwiom. Szalał, oślepiony namiętnym gniewem zmysłowym, doprowadzającym krwistych samców do wściekłości.
Mruknął przez zęby: Milcz, smarkata... Pożałujesz swoich słów. Masz też być z czego dumna... z tych twoich idjotycznych bazgrot, które nie dadzą ci nawet kęsa chleba!... Sprobój zanieść je do jakiej redakcji, niech ci za nie zapłacą, niech wydrukują te głupie gryzmoły, te brednie bezsensowne... A może myślisz, że weźmiesz ludzi na twoje ładne oczy?... niedaleko zajedziesz, jak będziesz się tak dziczyła... Mówię ci to... pamiętaj, mała.
— Wszystko mi jedno. Odejdź pan!...
W półcieniu zmierzchu, nabrzmiałego drganiem fal magnetycznych, szeroko rozwarte źrenice dziewczęcia, wświdrowane w mężczyznę, przeszywały go, jak ostrza noża, dopóki nie cofnął się za próg i jeszcze szły za nim, dopóki odgłos ciężkich stąpań nie rozległ się na schodach. Wówczas dopiero opadły jej powieki, ciało rozprężyło się i osunęło na ziemię — niby łodyga podcięta w korzeniu. Spazmatyczny płacz wstrząsał nią całą, podrzucał w drgawkach konwulsyjnych, rozpłaszczał, zdawał się rozdzierać ją na strzępy, miażdżyć na proch. Potem ustał nagle. Zapadła noc. Zaległa cisza.
∗
∗ ∗ |
Rada dyrektora nie poszła na marne.
Trzy długie tygodnie, dłuższe od trzech lat, czekała na odpowiedź. Nadeszła wreszcie, kiedy tracić już zaczęła zupełnie nadzieję otrzymania jej. Krytyk — człowiek uczciwy, sumienny, o szerokich horyzontach myślowych i niezawodnym węchu literackim, artysta, kochający piękno i umiejący wyczuwać w sztuce młodych szlachetne siły dynamiczne — dostrzegł odrazu w młodziutkiej, niewyrobionej jeszcze autorce wyraźną indywidualność artystyczną, wyczuł całe złoto, które można było wydobyć z tej nieociosanej jeszcze rudy.
W liście jego pochwała, skąpa ale stanowcza, złociła surowość krytyki. Na zasadnicze pytanie, czy dostrzega talent, odpowiedział twierdząco, zaznaczał zarazem błędy, stawiał zarzuty, gdzie zachodziła ich potrzeba, odnajdywał jądro głównych braków, wskazywał właściwą drogę, zadawał ciosy, aby pobudzić. Uradowana drżąca, cierpiała Weronka roskosznie, wryła się w głąb własnego serca, wypruwała je z siebie, aby czerpać zeń siłę i otuchę. Zabrała się powtórnie do rękopisu, skreślała, przerabiała, krwawiła ponownie. Były to jej królewskie wieczory. Wymiana listów z przyjacielem, którego nazywała już „drogim mistrzem“, stała się dla niej racją istnienia. Książka — nie romans, nie bajka, nie liryka, lecz wszystko to razem, stopione w boskim tyglu niesamowitości rzetelnego temperamentu artystycznego, rozkwitłego w samotni, — książka, wydrukowana w urywkach w miesięczniku, redagowanym przez „drogiego mistrza“, trafiła wprost do serc publiczności. Odezwały się sprzeczne głosy krytyki; nieznana autorka, wcielająca się w postać księżniczki Oliwji, budziła i podsycała powszechną ciekawość.
„Księżniczka Oliwja“ zaczęła się stawać postacią legendarną.
Wreszcie pewnego dnia napisał do niej przyjaciel:
„Droga moja dziczko, znalazłem dla pani dwa skarby: wydawca (wielki) chce wydać cały twój tom, a tutaj, w redakcji naszego miesięcznika, jest dla pani posada (mała), która, chociaż bardzo skromna, pozwoli ci wstąpić otwarcie w szeregi bojowników. Znam zacną niewiastę, która da pani u siebie pomieszczenie i utrzymanie. Dotychczas walczyłaś w cieniu: przyjedź do nas walczyć w pełni światła. Czekam na panią“...
Do listu dyskretnie dołączony był czek: hononarjum za współpracę, trwającą już od kilku miesięcy. Drobna sumka. Pieniądz ten nie palił już rąk Weronki. Po raz pierwszy nie chłostał jej poniżeniem, brutalnością wroga. Pogodziła się ostatecznie z koniecznemi wymogami życia. Przygotowywała się do wyjazdu, pochłonięta zbożnem skupieniem ostatnich wieczorów samotnych,
Poszła pożegnać się z donną Karolą. Dostojna dama, żywiąca najbezwzględniejszą pogardę dla książek, przyjęła ją, rzecz prosta, mocno niełaskawie, darząc przelotnem zaledwie muśnięciem palców, a, wzamian, gęstym, puszczonym jej prosto w twarz, kłębem dymu nieodłącznego cygara.
Pożegnała też obojętnie kolegów biurowych. Wyróżniła jedynie dyrektora, który od owej sceny brutalnej, wstydząc się widocznie własnego wybuchu, nie śmiał niemal zbliżyć się do niej. Uścisnęła rękę jego z pogodnym uśmiechem i rzekła: „dziękuję“. — Nie zrozumiał znaczenia i powodu tego podziękowania, milczał więc, zmieszany, zawstydzony i chmurny.
O brzasku chłodnego poranka marcowego opuściła miasteczko rodzinne, nie odwracając nawet głowy za siebie. Poddawała się z lubością falom wiatru, ostrego jak kryształ, unoszącego ku górze roje nasionek roślinnych. Zabrała z sobą starą, mocno wypchaną, najeżoną garbami, walizę, pamięć matki i obraz ogrodu.
— Nie powrócę już tutaj nigdy — myślała.
Powróciła jednak. W kilkanaście lat później, na jeden dzień tylko, razem z Faustynem Mori.
Przez cały ten czas walczyła mężnie i, czerpiąc z własnego mózgu coraz większą siłę oporu i wytrwania, pokonała i zdobyła najpotężniejszego, najświetniejszego wroga swojego — sławę. Prasa żywo zajmowała się młodziutką pisarką, komentując i nicując ją na wszystkie strony. Powszechną zwróciła na siebie uwagę, gdy, nie mając jeszcze lat dwudziestu, wybłysła nagle na horyzoncie swoją „Księżniczką Oliwją“, której wydania i tłomaczenia mnożyć się zaczęły z niezwykłą szybkością.
Z bujnych tych, tętniących pełnią życia, kartek spowiedzi tryskał rwący, spieniony, unoszący za sobą w furji wybuchu całą falę żużli, potok odwieczny kontrastów, rzeczywistości i fantazji; rojenia fantastyczne tyle opromieniało poezji, a rzeczywistość wykuta była tak ostremi linjami konturów i tak twardemi bryłami cieni, że wstrząsnęły one i oszołomiły dusze czytelników.
Prasa i publiczność wzięły w opiekę Weronkę Longhenę.
Bez wysiłku, niespodziewanie, rzucona została na pełne światło dnia. Znalazła się w domu szklanym, wystawiona na pożądliwą i niezawsze życzliwą ciekawość ogółu; nie pozostawiono jej najcieńszej nawet zasłony, po za którą mogłaby ukryć się jej dusza. Zbyt wiele dała ze siebie w tym pierwszym utworze, aby mogło pozostać coś jeszcze, zazdrośnie przez nią samą utajonego. Zachwycała ją wszakże ta wyrafinowana udręka. Nie przez gorączkową próżność i żądzę wystawiania samej siebie na pokaz — była na to zbyt prosta i zbyt dumna — lecz dla tego jedynie, że co dnia o świcie, budząc się, miała pewność stawania do nowej walki, do nowych wysiłków, aby uzbroić się do niej. Nauczyła się opanowywać, ujmować w karby własną sztukę, przenikać w głąb serc i charakterów, aby bolesnem napięciem woli wyciągać z nich krwawiące jądro prawdy i wypowiadać ją najtrafniejszemi, jedynie właściwemi słowami. Przewodnictwo „drogiego Mistrza“, mającego dla niej autorytet ojca, cennem było dla niej, bowiem wskazywało jej kierunek życia i zmuszało do poważnych studjów, do jakich odrazu ją zaprzągł. Niekrępowana niczem wolność, z której korzystała, jako dziennikarka i powieściopisarka, otworzyła przed nią na oścież ulicę z jej skarbnicą doświadczeń, niezbędnych do gromadzenia obserwacji życiowych. Sława była dla niej biczem, smagającym plecy krwawemi pręgami i pobudzającym do biegu, nie zaś zwodniczym blaskiem kinkietów, nadającym szmince i bielidłu pozory barw żywego ciała.
Powieści jej miały ciepło i naturalny ruch mięśni, krwi, żył i soków, krążących w ziemi.
Kształtowała i urabiała materję żywą z szczerą brutalnością, którą wielu nazywało siłą męską, a która, wprost przeciwnie, była naturalnym wypływem zdrowej jędrności jej natury kobiecej.
To mocne, twarde obnażanie ludzkości było bardziej niż wszystko inne — powodem napaści na nią pseudokrytyki, przyczyną nienawiści i miłości wielu ludzi, wystawiało ją na łup sadyzmu intelektualnego, bluzgającego jej w twarz, a mimo to uznającego jej wyższość. Jak gdyby na wyzwanie, przyjęła za hasło swoje dumne słowa: „Bez wrogów słabnie zapał“.
Z biegiem lat, oddanych pracy niezmordowanej nad samą sobą, zyskiwała na odporności i świeżości. Matka, nieświadomie dla samej siebie, ulepiła ją z niezniszczalnej owej tkanki nerwowej, która, im więcej ze siebie wydaje, tem szybciej i łatwiej się odradza.
Ani razu przez ten okres walki nie zbudziła się w sercu jej chęć ponownego ujrzenia miasta, gdzie upłynęło nędzne jej dziecięctwo, szare i cierniste lata młodzieńcze, dokąd nikt i nic nie mogły jej pociągać i skąd uciekła, jak więzień z turmy, której kratę udało mu się przepiłować. Przypominając sobie czas i miejsce niewoli, młoda kobieta, która zdołała wszystko przezwyciężyć, podnosiła instynktownie ręce ku szyi, jak gdyby chcąc rozluźnić zaciskającą ją pętlicę. Mimo to, pewnej niedzieli, powróciła.
Z towarzyszem swoim.
Z towarzyszem, przyjacielem, kochankiem — wszystkiem tem razem i czemś więcej jeszcze: swoim, jak go nazywała w myśli, powróciła, promieniejąca uśmiechem szczęścia. Spotkała go na drodze życia późno, mając trzydzieści kilka lat, kiedy wzrok trwożny szuka pierwszych białych włosów i pierwszych zarysów zmarszczek. Już przedtem, podczas swojego życia wolnego, niewtłaczanego przez nią nigdy w ramy konwencjonalizmu, zawiązywała i zrywała węzły; były to wszakże przemijające jedynie ułudy serca i zmysłów, które pozostawiały jej po sobie posmak goryczy i dawały przeświadczenie, że skazana jest na wieczną samotność.
Jedyne przywiązanie najczulsze, nieskazitelnie szlachetne i wierne, wystarczało dotychczas towarzysze Faustyny Mori. Przywiązaniem tem była przyjaźń dla krytyka, który namaścił ją na chrzest bojowy i wskazał drogę ciernistą, wiodącą do sławy, przyjaźń dla olimpijskiego starca o wysokiem, wypukłem czole jowiszowem i mlecznej brodzie patryjarchy, przed którym korzyła się, padając często na kolana, całując jego ręce, nazywając go „ojcem“.
Aż przyszedł Faustyn Mori.
Przy pierwszem zaraz spotkaniu odczuli się i zrozumieli wzajem.
„To on!“ — „to on!“ — rozbrzmiał w ich duszach głos bezdźwięczny, mimo to potężniejszy od wszystkich innych głosów najdonośniejszych: Na widowni jednego z teatrów, po burzliwem zgromadzeniu ludowem: Atmosfera rozprażona, przesycona elektrycznością. Zaledwie przebrzmieć zdołały echa wywodów mówcy, który potęgą żywego słowa wciągnął słuchaczy w wir porywającej, oszałamiającej swojej elokwencji.
W powietrzu drgały hasła walki, rzucone przez wzywającego do niej mówcę. Był nim adwokat Faustyn Mori.
Przywitanie, oklask, uścisk dłoni. On, wzrostu olbrzyma, barki i pierś szerokie, nie znający lęku przed starciem z tłumem. Ona: drobna, szczupła, na pozór wątła, jak bywają pozornie wątłe kobiety o nerwach ze stali. Obie siły zlały się wzajem, choć obie wolh nie wzięły w tem zlaniu się udziału. Od tej dopiero chwili poczuli oboje: mężczyzna i kobieta, jakiem szczęściem bezmiernem jest życie.
Gwałtowność, z jaką rzucili się wzajem ku sobie, nie zawiodła ich; każde z nich w tym rozpędzie zderzenia, odcisnęło na drugiem stygmat własnej osobowości. A tak mocarna była ich miłość, że często w tłumie najbardziej zwartym doznawali uczucia wkraczania w progi śmierci, na ponowne, doskonałe bytowanie.
∗
∗ ∗ |
— Weronko — mówił, siedząc w rogu wagonu przy oknie, naprzeciwko niej, w owo rozprażone do białości świąteczne popołudnie i tuląc w wielkich swoich, muskularnych, nerwowych dłoniach drobne, bezwolne ręce kobiety. — Weronko, dzisiaj jesteśmy jak dwoje dzieci na wakacjach. Cieszysz się?...
— Tak. Ale jaka dziwna przyszła ci fantazja, Faustynie?...
— Dla czego?... Jedziemy, aby poślubić się, bez uroczystości i bez świadków, tam, gdzie się wychowałaś. Chcę tego. Chcę, abyś temi drogiemi paluszkami pokazała mi miejsca i rzeczy związane z twojem dziecięctwem. Wiem wszystko. Opowiedziałaś, opisałaś wszystko w twojej książce, ale nie wystarcza mi to. Chcę cię widzieć tam, chcę cię tam kochać. Musisz być moją, bezpodzielnie, moją od początku.
— Tak.
Odpowiedziała „tak!“ tak samo naturalnie, jak on powiedział: „chcę!“ — Wystarczyło, że przemówił do niej, dotknął jej ramienia, aby utraciła wszelką wolę. Dawało jej to taką samą roskosz, jaką daje sen, kiedy się jest znużonym.
— Sądzisz, że powróciłabym, gdyby nie ty?... Zbyt wiele tam przecierpiałam... Ale z tobą!... Z tobą poszłabym nawet na śmierć.
— Na śmierć?... Nie, na przeżywanie powtórne. Postaraj się przypomnieć sobie. Musisz przypomnieć sobie każdy szczegół najdrobniejszy. Jesteśmy już blisko. Minęliśmy ostatnią stację. Godzina i dwadzieścia pięć minut drogi!... Skok jeden...
Podniósł i zdjął woalkę, osłaniającą jej twarz, i — że byli sami jedni w przedziale — wziął ją w dłonie jednym ze swoich gestów szerokich, udając, że chce ją ugryść.
— Ani mi się waż czegoś zapomnieć!... Pożrę cię!...
Oczy Weronki zaszły mgłą roskosznego omdlenia; dreszcz miłosny przebiegł po całem jej ciele, od karku wzdłuż pleców.
Nie była już niczem więcej, jeno jego rzeczą, grą zmysłów, którą mógł kierować dowolnie.
— Poznaję wszystko. Widzę. Fabryka, tam za murami miasta — patrz. Te dwa szerokie niskie budynki, dwa kominy. Biedna moja mama tam właśnie umarła. Spoczywa tam nazawsze, dla mnie... Jak to dawno.... Mama!... Wydaje mi się, że to wiek cały!... Nie rozumiałam jej, nie kochałam jej tak, jak na to zasługiwała. Taki już widocznie los wszystkich matek... Boże, co za słońce... Jakie białe są mury w blasku słońca!... Uwielbiam słońce. Jestem szczęśliwa, Faustynie.
Pociąg gwizdnął, zwolnił bieg, dwa czy trzy razy szarpnął się i stanął pod dachem ołowianym. Mężczyzna, olbrzym, silny, jak dąb, wyskoczył w upojeniu radosnem, czyniącem go ponownie młodym chłopcem i chwycił Weronkę w ramiona, trzymając ją przez kilka sekund zawieszoną nad ziemią. Uśmiech co opromienił usta mężczyzny i usta kobiety, był jednako zwycięski.
W chwilę później, w powozie, który wiózł ich ze stacji kolejowej do miasta, zapytał:
— Poznajesz miejsca?
— Tak... nie... Ogród miejski z kwitnącemi krzewami magnolji... jaki dziwnie teraz mały!... Aleja, wysadzana dwoma rzędami kasztanów... teatr... ulica Panny Marji... dom Ghislandich. Ale co mnie to wszystko teraz obchodzi?... Wszystko jakieś inne... I ja nie jestem już dawną Weronką. Przeszłość minęła, umarła. Tyś mnie powołał znów do życia, ty, wczoraj. Nazywam się Wera, twoja Wera.
Przywarła do niego, tuląc się do jego ciała ciepłem piersi i ramion, podczas gdy powóz mijał puste, rozpalone, wąskie, wyboiste zaułki, w których żar słoneczny złocił poczerniałe od starości pałace z szczelnie pospuszczanemi okiennicami, odgradzającemi wnętrza od spiekoty ulicznej.
Świadomość bliskości ukochanej istoty, pełnia szczęścia, doznawanego w tej godzinie, napawały ją uczuciem upojenia. Pod cieniem czarnej słomkowej pastery twarz jej przybrała tęskny wyraz bólu: bólu roskoszy.
Nigdy, zanim pokochała Faustyna, nie była tak piękną. Ruch każdy był w niej wtórem do czaru wewnętrznej błogiej harmonji, linje, płaszczyzny i barwy wyrazistej twarzy zlały się w górującą nad wszystkiem bujność życia.
Gibką, smukłą jej postać opływały fałdy czarnego atłasowego płaszcza, zdobnego wielkiemi perłowo-szaremi wyłogami, opadając aż na szczupłą łydkę, obciągniętą przejrzystą jedwabną pończoszką. Nic nie zdradzało w niej jeszcze kresu pierwszej młodości. Była młoda, bo kochała i była kochaną.
— Gdzie jesteśmy, Wero?.. Jak mogłaś zatracić pamięć miejsc?... Musiałaś przechodzić tędy, Bóg wie, ile razy z szkolną teczką pod pachą. Kamień każdy powinienby przemawiać do ciebie... — Cicho... Święta Barbara!...
Na zakręcie ulicy, u której wylotu zieleniał cichy placyk, oczom ich odsłonił się czarownie piękny widok.
Wysiedli.
Nad placem całym dominował kościół prostotą fasady, utrzymanej w czystym stylu lombardskim; odcinał się na tle lazurów, skąpany w słońcu; dzięki przedziwnej smukłości linji zdawał się być myślą raczej niż kształtem. Był mały, a wydawał się olbrzymim. Linje obu strzelistych bocznych jego ostrołuków urągały, zdało się, niebu. Gęstwina trawy słała się cicho i pokornie wśród kamieni placyku. Fala wspomnień owionęła młodą kobietę, chyląc serce jej ku ziemi rodzinnej.
— O, tak chłodno w kościele!... Przybiegałam tu zawsze w godzinach popołudniowych, kiedy nie było nikogo, pociągana wewnętrzną potrzebą mistycznego skupienia. Nie modliłam się: rozmyślałam.
Moja Madonna!... Madonna moja, malowana al fresco, długa, smukła, o powłóczystych oczach, trzymająca dzieciątko ręką o sześciu palcach... Chcesz?... podam ci wodę święconą w kościele, w którym pewnego dnia przyszło mi na myśl zostać misjonarką...
W kojącej, usianej mgłą fjoletową, ciszy wnętrza, w pośród kolumn pokrytych cennemi freskami w stylu Giotta, zanurzyła rękę w ogromnej misie, wykutej z bloku granitowego, chcąc zwilżyć święconą wodą dłoń Faustyna, ale on podniósł palce kobiety do ust, aby wysączyć z nich miłość wraz z kroplami wilgoci.
Kiedy unieśli przy wyjściu ciężką skórzaną kotarę, oślepiło ich znów słońce, upoiła fala żaru. Odesłali powóz. Teraz już mogła Weronka służyć za przewodnika. Z krótkiemi, urywanemi okrzykami radości odnajdywała ulice, zaułki, fontanny, nazwy zatarte, jak sądziła, nazawsze w jej pamięci. Gorączkowa niecierpliwość tryskała z jej ust słowami bezładnemi, tętniącemi pełnią życia, rozsypanemi kaskadą dźwięków.
Towarzysz jej zręcznie podsycał i podniecał to wzruszenie, ten śmiech, to rozgorączkowanie, czyniące z niej jedno żywe tętno.
— Taką, taką chcę cię mieć. Masz piętnaście lat!...
Most na rzece powitał ich tryumfalnie. Przybrany odświętnie tłum sunął w obu kierunkach wzdłuż starej, spiętej dużemi klamrami, balustrady. Nie widzieli nikogo, byli sami, dokoła siebie mieli jedynie dal przestrzenną.
Maleńkie łódeczki, mknące jak strzały, sterowane przez nawpółnagich młodych chłopaków, rytmicznie prujących wiosłami falę, sunące majestatycznie barki ciężkie, zaludniały wodę. Rozpierająca radość życia, nieskończone rytmy ruchu, fale światła rozedrgane w powietrzu i w wodzie. Zielone, soczyste, bujne pastwiska zarysowywały się w przezroczu widnokręgu po za mostem, jak gdyby nieważkie, całe utkane z eteru i światła.
— Wszystko wyzwoliło się dzisiaj, Faustynie: ja i wszystko dokoła.
Przedostałam się na tamtą stronę rzeki: To, co przecierpiałam, nie ma już dla mnie znaczenia. Zbłękitniało, roztopiło się w przestrzeni, jak te wyspy zielone, zawieszone pomiędzy dwoma lazurami. Lekcje po półlira za godzinę, maszyna do pisania, robotnica z motkami przędzy, ukrytemi w kieszeni spódnicy, wstrętne, wytłuszczone pieniądze... Pieniądze?... Były one zmorą nieustanną mojego dziecięctwa, moich lat młodzieńczych. Odgradzały mnie od świata murem nieprzebytym, murem bez wyjścia. Syczały mi nad głową zatrutem żądłem swojem, miażdżyły cielskiem smoka stugłowego. Muszę go powalić — myślałam — jeśli mam mocną wolę przedostania się na drugą stronę. Szaleństwo!... Nie, nie, nie pieniądze były mi zaporą. Nie ta konieczność zarobkowania wytrącała mnie z właściwego mojego środowiska, odcinała od prawdziwej racji mojego istnienia, pohańbiała mnie, zniewalając do pracy, której rozdźwięk z harmonją mojej duszy ranił mnie boleśnie. Kiedy nareszcie danem mi było wydostać się na wolny, szeroki gościniec, mara rozwiała się, znikła.
Pochłonęły ją wspomnienia przeszłości. Charakterystyczna zmarszczka podłużna pomiędzy brwiami przecięła jej czoło, myśl skupiła się całym wysiłkiem woli na odnalezieniu rozwiązania, które mogłoby zadowolić jej poczucie odpowiedzialności wobec własnego sumienia. Końcem parasolki wierciła klamrę, spajającą kratę, poprzez którą przecisnęła się niegdyś drobna dziecina o zwichrzonej, rudej czuprynce, aby swobodnie, bez lęku, przyjrzeć się przepaści.
— Nie myślę już o pieniądzach. Nie czuję do nich ani wstrętu, ani szczególnego przywiązania. Są mi obojętne. Stanowią jeden z koniecznych składników życia. Pewna ich ilość przypada w udziale mnie i tobie tak samo naturalnie, jak naturalnem jest, że ja piszę powieści i nowele, a ty bronisz oskarżonych wobec trybunału... Ale bronienie ich jest twoją radością, a pisanie — moją... A potem,.. Kochamy się. Co mają z tem wspólnego pieniądze?... Faustynie!... Któż byłby mi to przepowiedział wówczas, kiedy co przechodziłam przez ten most, idąc do fabryki, źle ubrana, brzydka, ocierająca się o kraty jak skudłany kot... Przeżerałam się w szponach nędzy i nie wiedziałam, że przyjdzie miłość, twoja miłość, Faustynie!...
— Księżniczko Oliwjo — roześmiał się, pochylając przed nią lwią głowę, siwiejącą już na skroniach, ale rozjaśnioną promiennym uśmiechem dziecięcym. — Księżniczko Oliwjo, książe Błękitny prosi cię, abyś raczyła przyjąć go w ogrodzie twojego państwa.
— Bądźcie pozdrowieni, miłościwy panie, odrzekła, poddając się ochoczo nowej grze.
I poszli w drogę marzeń. Przestał istnieć dia nich żar dnia upalnego, znikła rzeczywistość zewnętrznego świata. Każdy atom dokoła kojarzył się w zespole doskonałym z czarem iluzji. Nie było już życia, była harmonja.
— Przedmieście San Luca, ulica della Fontanella, dom... numer... Ten?... Tak, ale dom jakiś mniejszy... niska brama pod strażą dwóch karjatyd... ciemna izba odźwiernej... ogród zaniedbany, zdziczały...
Zawahali się przez chwilkę jedynie. Gra była zbyt pociągająca, ażeby jej się wyrzec. Ułuda ozłociła rzeczy dawne, zapomniane, czarem promieni świetlnych.
— Książe Błękitny pozdrowiony niech będzie w granicach mojego państwa... O, czy to nie Wróżka Księżycowa?... Z bramy na ich spotkanie dźwignęła się z wysiłkiem staruszka bezzębna, zupełnie wyłysiała. Weronka poznała ją pomimo maski uwiądu starczego.
— Nie poznajecie mnie, Marjo Ludwiko? Jestem córką Anny Longheny, tkaczki, która tutaj umarła.
— Matko Przenajświętsza!... Weronka?!... Weronka Longhena!... Ta sama, co to wyjechała tyle lat temu i odtąd ani jej było widać... Mówią tylko, że z niej teraz wielka pani... piszą o niej w gazetach... Jezusie Przenajsłodszy!... To nasza Weronka!... A ten piękny pan... to mąż pewnie?... Proszę pani, te meble, co to zostały po nieboszczce, świeć Panie nad jej duszą, i co tutaj były, podarowała mi donna Karola.
— Doskonale zrobiła... Czy nikt w tym domu nie mieszka? Wygląda jak zamknięty klasztor.
— Ot, kłopoty, zmartwienia: donna Nina wyszła za mąż do Rzymu, inni — na wsi. Pałac ma iść na sprzedaż. Ogród zarósł zielskiem...
— Możemy wejść do ogrodu?... A potem obejrzyć moje pokoiki?...
— Ależ, paniusieczku, naturalnie. Na górze mieszka teraz moja Tereska; owdowiała i pomaga mi przy obrządzaniu domu. Wyszła dzisiaj, że to niedziela... Dać państwu klucze?... proszę. Niech was Bóg błogosławi... Niczem święci z obrazka...
Nie zdążyła jeszcze Wróżka Księżycowa odwrócić pleców zgarbionych, a już księżniczkę Oliwję i Błękitnego Królewicza pochłonęła znów roskosz marzenia na jawie. Poszli święcić ślubne gody swoje wśród drzew, w gąszczu dzikiego bluszczu, uroczyście, jak to opisane było w książce. Brakło tylko Księżniczki Marji do noszenia trenu panny młodej; zastąpił ją bujny, splątany krzew żółtych różyczek. Zmarniały królewskie hortensje, pousychały mieczyki o liściach, jak klingi, ostrych, powiędły dumne, stalowe, czarno centkowane irysy. Miejsce ich zajęły łopuchy, pokrzywy i osty, które za dotknięciem czarnoksięskiej laseczki Weronki Longheny przeistoczyły się w paziów, w strojne damy i w rycerzy szlachetnych.
Mężczyzna, którego skronie przyprószyła już siwizna i kobieta, stojąca tuż, tuż, u najdalszej granicy młodości, śmieli się, rozbawieni jak dzieci. Śmiech kobiety rozbrzmiewał pełnią szczęścia, ciepła i harmonji głębokiej.
Powtarzał się ściśle w ramach czasu moment z przed lat dwudziestu. Zapadała parna godzina zachodu. Ostatni promień słońca oblewał krwią i szkarłatem wierzchołki dachów. Hałaśliwy świergot wróbli rozbrzmiewał w cieniu sosen błękitnawych. Sznury jaskółek zataczały w lazurze kręgi chyże, gwałtowne, wydając okrzyki radości i upojenia miłosnego. Czy nie o tej samej godzinie i po tych samych schodach wchodził przed dwudziestu laty inny mężczyzna, podtrzymując, niosąc nieomal, małą księżniczkę?... Zapamiętała dobrze brutalną samczość jego gestu, kiedy ciskał jej w twarz garść banknotów, aby ją niemi kupić. Jak żywe wskrzesło w jej pamięci uczucie wstydu i bólu, wywołane przez napaść nędznika, gdy w uścisku swoim miażdżył jej kości... A przecież błogosławiła go teraz.
Zniewaga, jakiej doznała przez niego, natchnęła ją rozpaczną odwagą rzucenia się na właściwą drogę, dała jej, wraz z tryumfem woli zwycięskiej, miłość Faustyna Mori...
Czegóż więcej jeszcze mogła pragnąć?... Co jeszcze pozostawało do zdobycia?...
Na progu mieszkanka umilkli, bladzi ze wzruszenia. Mówiły do niej ściany, przemawiały żelazne kraty balkoniku, starte kamienie podłogi. Pytały Weronkę: Czy to ty?... — Ale ona już była inną.
Faustyn ujął ją w ramiona, szepcąc do ucha:
Kocham cię. To jedno mam ci do powiedzenia.
Rozwiał się sen kwiecisty.
W izdebkach, już nie jej własnych, zastawionych obcemi, nieznanemi sprzętami, nie próbowała nawet Weronka odtworzyć sobie dawnego ich obrazu, pewna, że nic nie zdoła go już ponownie wyczarować.
Nie pamiętała już nic i o nic już nie dbała. Wszystko dawne stało się jej już obojętnem. Czuła tylko, że ma ciało, zwarła się w samej sobie, skuliła się, nikła, drobna i drżąca w cieniu ukochanego mężczyzny. Chciała jedynie żyć w nim, wcielić się w niego, jak gdyby istnieć przestały dla nich zapory materji. Faustyn porwał ją w ramiona, zgniótł w uścisku, rozpiął, niby klamrę, na swojej piersi, namiętnym pocałunkiem do krwi zranił jej usta, ogarniając ją i oplątając całą dokoła siebie, mając ją taką, jaką mieć pragnął, dziecko zarazem i kobietę, z całą przeszłością jej i teraźniejszością — jedną, zwartą wiązkę tętnic i włókien, jedno powolne narzędzie miłości.
Oboje pragnęli żyć wiecznie, aby na wieki tak we wzajemnym pozostać uścisku.