Po Królewskiem jeziorze samotny płynąłem,
Łódka, pędzona wiosłem, chyżo naprzód biegła.
Wokół lasów i urwisk pustynia rozległa,
Podemną bezdeń wody, granity nad czołem.
Czarna bezdenna woda wiatrem kołysana,
Dziko szemrze i jęczy. Skalne krzesanice
Wpadają w nią i toną, rwąc w odmęt źrenice,
Które odtrąca twarda, prostopadła ściana.
Dziwna, ponura czarność tej ogromnej wody,
A ponademną, w bezmiar wyniesiona szczytem,
Góra śniegu, pochmurnym owiana błękitem,
Pochylona, olbrzymia — Bogu z nieba schody.
W wązkim skalnym zakręcie łódź wstrzymuję: głusza...
Taka cisza, jak gdyby nie było istnienia...
Las, góry, woda, śniegi i bezbrzeż milczenia...
Czy to jezioro? Czy to moja własna dusza?
Jestemż?! Czylim w otchłanie wpłynął własnej duszy?!
Jakie góry olbrzymie... Jaki las samotny...
Jaka gra chmur i słońca w wyżynie zawrotnej...
A wszystko w jakiejż wielkiej pogrążone głuszy...
Dusza ludzka zjawiona w całej pełni swojej!
Nieznana mi, tajemna — — patrzę się w podziwie...
Jaka ogromna ! Jaka bezdenna straszliwie!
Jak w głąb się zlewa... W niebie jak wysoko stoi!
Jestże to dusza moja? ludzka? w ludzkiem ciele?
Tyle załomów, kotlin, szczytów? przestrzeń taka?!
Jestże to dusza ludzka, z tą duszą jednaka,
Która się mieści w domu, w rynku i w kościele?!
O nie! Oto zjawisko cudowne, olbrzymie!
Potworne swą wielkością, straszliwe swą siłą!
Tysiąc wieków ją z warstew tysiąca tworzyło!
To dusza ludzka? ludzka? Te turnie w chmur dymie?
Ha! Ozwijże się głosem godnym swojej mocy
Duszo ludzka, ty dumna, ty wielka, ty górna!
Otwarta... słońcu; cicha... jak popiołów urna;
Wielka... jak świat; tajemna... jak las o północy.
Stoję przed tobą, jako przed olbrzymim tumem,
W który lękam się wstąpić — — zginę tam, przepadnę...
Mózg mój wstecz się potoczył, zmysły me bezwładne...
Milcz na Boga! Zabiłabyś słów swoich szumem!
Jeden On z tobą może mówić, słuchać ciebie,
O duszo ludzka w prawdzie i w jawie widziana...
Za wielkaś! Otchłań w tobie, otchłań nieprzejrzana,
Mieszcząca wszystko, co jest na ziemi i w niebie.
Zaczarowany las — pomiędzy drzewa
Elf biały mignie i w cień się rozwiewa;
Oczy potworów z zielonej głębiny
Jak karbunkuły świecą i rubiny.
A na wierzchołku rozbujałych drzew
Zrywa się, milknie dziwny, ostry śpiew.
W gąszczu pełzają olbrzymie połozy
I szklistą skórą pod słońce migocą;
Błękitne węże na srebrzyste brzozy.
Skrętem się winą i wzrokiem się złocą,
A na wierzchołku rozbujałych drzew
Zrywa się, milknie dziwny, ostry śpiew.
Rozpar słoneczny wydobywa z kwiatów
Ogień śmiertelnie silnych aromatów,
Z zabójczą mocą odurzają głowę
Potworne kwiaty sine i pąsowe.
A na wierzchołku rozbujałych drzew
Zrywa się, milknie dziwny, ostry śpiew.
Tam dusza moja przed swych oczu męką
Szalona smutkiem z wiru życia bieży
I konwulsyjnie wzrok zakrywszy ręką
W gorączce, w wizyach, w półobłędzie leży,
Aż z rozbujałych obudzi ją drzew
Ten dziwny, ostry, jak krzyk orli, śpiew...
W głębi, w dolinie, pośród skał zacienia,
Gdzie nigdy słońca nie dochodzi błysk,
Wśród zwiędłej trawy pordzewiałych rżysk
Ciemnych się jezior woda ubezdenia.
Nigdy tu skrzydeł wiatr nie rozprzestrzenia
Ni na brzeg fali wysrebrza się bryzg,
Lub burza miota wirem wodnych wrzysk —
Tu kraj zapadłych jezior i milczenia.
Ciemne, spokojne, bez wypływu rzek,
Wśród traw powiędłych leżą wiecznie śpiące;
Dzień za dniem mija i za wiekiem wiek.
Na niebo patrzą nigdy nie świecące,
Na niestajały nigdy w żlebach śnieg —
I o tym świecie marzą, gdzie jest słońce.
Rozległe, nieskończone suchych piasków morze,
Pustynia, której oko sępa nie przesięga;
Gdzieś za niebieskim sklepem blada różu wstęga,
W górze słońce pożarem płomienistym gorze.
Pustka, pustkowie śmierci... Powietrze spalone
Zamarło, zamarł piasek, zamarł sklep niebiosów;
Z dalekich ziemi życia zmarło echo głosów ...
Nawet słońce nieżywych ma blasków koronę.
I bezmiar... Gdzie wzrok posłać: w nieskończoność bieży,
Męczy się, pędzi, rwie się i z pustki wydziera
I zrozpaczony pada w bólu i umiera,
Jak jeleń tu zagnany... Tu niema rubieży.
Czasem sępy o łuku rozciągniętym skrzydeł
Kołują na błękicie lub nieporuszenie
Wiszą, jakby omdlone przez słońca płomienie,
Podobne do złych znaków nieba i straszydeł.
To jest jedyne życie... Ta jasna polana,
Ta zieleń, palmy, sosny, te złocone wieże,
Tych białych domów rzędy, te trzody, pasterze,
To życie wśród rzek srebrnych: to fata morgana...
O duszo! To złudzenie — te świetlne widziadła,
To życie, ta zieloność, te spienione rzeki...
Tu nic niema prócz ciszy, martwoty i spieki...
O duszo! To jest ziemia w sen śmierci zapadła...
Tam w dali otchłań morza - daleka, daleka,
Nie widać go, nie słychać, li wieść o tem krąży,
Że ono brzegi lądu coraz więcej drąży,
I że z każdym dniem głębiej w skraj pustyni wcieka.
Kiedyś te złote gwiazdy, słońce krwawych blasków
W niezgłębionej bezdeni ciemnych wód zatoną,
A oczy będą biegły w przestrzeń nieskończoną
Po martwej, pustej wodzie, grobie martwych piasków.
Na każdem miejscu i o każdej dobie
Byłam i będę przy tobie:
Każdą myśl twoją, każdą chęć twą truję,
Każdy twój poryw, każdy czyn twój psuję,
Jestem twą klątwą, twą klęską żywota
I nic cię nigdy nie wyrwie z mej ręki;
Niczem jest strata, ucisk i zgryzota
Wobec straszliwej mej męki.
Cokolwiek czujesz, czegokolwiek żądasz,
Wszędzie twarz moją oglądasz.
Miłość, braterstwo, poświęcenie, wiara,
Szlachetne męztwo i czysta ofiara:
Wszystko, co duszy zowie się wzniosłością,
Ja mojem strasznem naznaczam ci piętnem,
I co ci miało zdawać się Pięknością,
Staje się brzydkiem i wstrętnem.
W własnej istocie twej od urodzenia
Źródło mojego istnienia.
Bez żadnej winy, ni za jaką karą,
Stałeś się moim łupem i ofiarą.
Niewinnie cierpisz, z Tajemniczej Woli,
Z Woli, co rządzi losami człowieka;
Wiesz, że cię z rąk mych śmierć kiedyś wyzwoli,
Lecz nie wiesz, co za nią czeka?
Tak nawet z twojej godziny śmiertelnej
Mój śmiech wyziera piekielny.
Jak zwierzę, węża czarowane wzrokiem,
Nie możesz skryć się przed moim widokiem;
Na duszy twojej leżę ciężkim głazem,
Jak sztylet, szpon mój w sercu ciebie boli:
Bezskrzydłym ptakiem i skrzydlatym płazem
Z mojej nazywasz się woli.
I sam dla siebie jesteś pośmiewiskiem,
Losów już będąc igrzyskiem.
Najsroższą męką, jaka cię nawiedza,
Jest twa świadomość, twoja samowiedza.
Znasz się, znasz los twój i wiesz, że bez winy
Cierpisz z przekleństwa swego Przeznaczenia —
Jestem przy tobie od pierwszej godziny
Twego ziemskiego istnienia.
Ten dawny, dobry gość przychodzi do mnie,
Siada naprzeciw i ręce zakłada;
Ten dawny, dobry gość, ta sama, blada
Twarz i te oczy, tak smutne ogromnie.
Patrzymy na się... ileż to my razy,
Ileż to godzin tak, jak ot w tej chwili,
Tak my na siebie patrząc, przepatrzyli
I nie mówili nic — czem są wyrazy?!
Mój gość, ta postać cicha, smutna, blada,
Patrzy mi w duszę i tak mi w niej czyta,
Jak kochająca w kochanku kobiéta —
Karta po karcie dusza się rozkłada.
I wszystkie swoje wyjawia gorycze,
I wszystkie smutki i tę swoją całą
Dziwną tęsknotę, której nieba mało,
I wszystkie swoje pragnienia dziewicze.
Bo każda ludzka dusza ma do końca
Dziewictwo swoje i swój wstyd czerwony
I nawet Bogu kryje się w zasłony,
Jak Ewa w włosów płaszcz, swój srom widząca.
Lecz gość mój widzi całą moją duszę,
Zna ją oddawna i dobrze pamięta;
Widział ją, kiedy się czuła przeklęta
I kiedy dumy kładła pióropusze.
Zna ją i zawsze — ilekroć li razy
Zjawi się u mnie, tenże sam ma w twarzy
Smętny półuśmiech i w oczach coś waży,
Ale nie mówi nic... czem są wyrazy?!
Kto jest? Nie pytam. Z ciemnego ukrycia
Nocy wychodzi, jak duch; snadź z daleka
Idzie... To może jest ten rdzeń człowieka,
Co całą nędzę zna ludzkiego życia.
Bezdeń — samotność... Szczęśliwy, kto może,
Czując w swej duszy pustkowia otchłanie,
Oczy podniósłszy w niebo, wołać: Panie!
Szczęśliwy, komu Ty się jawisz, Boże.
Bezdeń, samotność... Na ziemi i niebie
Nic... Ani Ducha Bożego nad głową,
Ani tu ręki, czy serca... Grobową
Pustką jest życie i w grób duszę grzebie.
Nic... jedno słowo... Zda się, że w tej chwili
Cały ocean głos-by mógł przepłynąć,
Aby gdzieś w pustce nieskończonej zginąć —
Żadne go ucho schwycić się nie sili.
Nic... Taka cisza przeraźliwie niema,
Jakby świat zginął... Myśl się obłąkana
Staje tą bezdnią. Na chmurach szukana
Boga twarz nie mgli się, a ludzi niema.
I tylko jakaś głąb wciąga i wchłania,
Jakiś olbrzymi dech — — duch się bezwładnie
Słania i leci — — jeżeli przepadnie,
Widać, że nie mógł stworzyć Oglądania.
O morze, morze! czyli jest na tobie
Gdzieś wyspa taka, gdziebym mógł być sam, Jak w grobie? O! niechaj pójdę tam...
Niech nikt nie przyjdzie tam, li anioł ciszy,
Niech serce moje, gdzie miota się krew, Uciszy Przez swój milczący śpiew.
O morze, morze! taki anioł ciemny
Jest dziś pragnieniem mojem i tęsknotą;
Duch, wskroś istocie wszelkiej obcy ziemnej,
Słup stalaktytu przed zaklętą grotą...
O przyjdź aniele, milczenia aniele!
W twe nieme oczy wpatrzeć, wpić się chcę... Zawiele Widziały oczy te...
O przyjdź aniele, milczenia aniele!
Na serce moje połóż rękę swą... Zawiele Przeczuło serce to...
O przyjdź aniele, aniele milczenia!
Tyś Bogiem moim, tyś wszystkiem mej duszy!
Przyjdź, wieczystego dawco ukojenia,
Śniegu, co cicho w noc na pola prószy...
Nic nie chcę pragnąć! nic żądać!... O morze!
Ruń falą ku mnie, precz unieś mnie stąd W bezdroże, Przez najszaleńszy prąd!
A może znajdę wyspę, którą marzę,
Gdzie tylko cisza wiekuista trwa, W bezmiarze, Tylko ruch fali drga...
Gdy mi twą rękę na sercu położysz,
Duchu milczenia z skrzydłami ciemnemi:
Wzdrygniesz się w sobie cały i zatrwożysz,
Bo oto idę ku tobie tam — z ziemi...
Gdy krwią mi serce wre, gdy nic nie mogę,
Choćbym za chwilę czynu życie dał: Pożogę Zgaś pragnień, stłum ich szał...
Szczycie górski, wysoki, owieńczony chmurą,
Do ciebie wznoszę wzrok!
Skuty z ziemią duszącą, ciemną i ponurą,
Do ciebie, co królujesz tam ponad naturą,
Pod nieba wspięty stok;
Do ciebie wznoszę oczy, wygnaniec na ziemi
Z wysokich, górskich stron;
Ku tobie się oczyma patrzę tęskniącemi —
Szczycie! Szczycie owiany śniegami białemi,
W obłoków wbity szron!
Tam ku tobie, tam nigdy nie doleci podły,
Nikczemny ziemi dech!
Tam wicher ci donosi z lasów zapach jodły
I z upłazów, co turnie zielenią obwiodły,
Limbowych zapach wiech.
Tam wicher tylko wyje, tam grom tylko ryczy,
Tam jęczy tylko grad —
Tam nic niema, prócz pustki, potęgi i dziczy,
Tam przestrzeń!... Tobie szturmem nie śmie napastniczy,
Poziomy grozić świat!...
Tam cisza... Tam milczenie zaległo olbrzymie,
Majestat martwych sfer;
Na wiecznej się oparło niemej, białej zimie
I duma... Śni o wielkim, wszechmocnym Olbrzymie,
Co dzierży świata ster.
Śni o Ruchu, co dźwignął te potworne skały
I mórz uczynił szum,
On, starzec niestrudzony, Olbrzym wiecznotrwały,
On, Bóg istnienia, świat co rozkołysał cały,
Epokom zrobił rum;
On, który stworzył życie i śmierć, czas osadził
U złotych słońca szprych;
On, który byty stworzył, a drugie wygładził,
On, Bóg świata, co gwiazdę o gwiazdę zawadził
I koła spętał ich;
O nim, tam, na wyżynie, tam, na śnieżnym szczycie
Milczenie ciche śni —
I rozpościera oczy po wielkim błękicie
I marzy — a u stóp mu, w dole, płynie życie,
Krew płynie, płyną łzy...
Szczycie górski! Podnoszę ku tobie źrenice,
Podnoszę tęskny wzrok —
Daj mi, o! daj mi jedną twoją błyskawicę,
Daj mi jeden blask czysty, co przez twe śnieżyce
I mgieł przelata mrok;
Daj mi jedną skrę taką, abym w głębię ducha,
W głąb serca wchłonął ją —
Daj mi blask!... Ciemność burzą, łuną ku mnie bucha,
Noc wkoło, noc jak łąka zrdzewiała i sucha,
Jak rzeka ścięta krą...
Daj mi blask! aby świecił mi w duszy i płonął,
By grzał ją w noc i chłód;
Daj, aby ogień czysty z wyżyn ku mnie wionął,
Bo tu, chociażbym morze płomieni pochłonął:
To błędne ognie z błót!...
Światła twojego pragnę, błysku twego proszę,
Czystego ognia z gór;
Cząstki tej błyskawicy, co przez twe pustosze
Leci, jak od rumaków Apollowych łoszę,
A chmury grzmią mu wtór!
Bowiem patrz! Dusza ludzka wali się i kona,
Jej strawą: pył i kurz;
Dusza ludzka jest prochem ziemi udręczona,
Ona chce wstać i wzbić się! I rwie się szalona
W bezdeń!... Przestwory mórz,
Pustyń pola, stepowy skres: niczem są dla niej,
Chce lecieć w bezmiar sfer,
Tam, gdzie niema początku i niema przystani,
A biały, wieczny starzec w bezczasu otchłani
Obraca światów ster...
Szukam napróżno — odnaleźć nie mogę...
Nie mogę znaleźć dawnej duszy mojej...
Gdzież jest? Gdzie znikła?.. Ach! przedemną stoi
Jakiś cień — jodła widna przez szeżogę.
Jakiś cień, mara, blada, znikła zjawa —
Smutno się, trwożnie, bojaźliwie do mnie
Z za mgły uśmiecha — patrzę nieprzytomnie,
Strach mi wśród piersi zrywa się i wstawa!
To widmo — to jest — moja dusza?! Moja
Dusza?! To widmo?! Ten cień?! To konanie?!
To dusza moja?!... Naokół otchłanie
I mgły... Tak jest: to ona. Mówi: to ja.
To ja... Tak jest: to ty... Ty... Gdzieżeś była?
Milczy. — Skąd wracasz? Powiedz... Schyla głowę.
Mów... Głowa na pierś spada... Przez niezdrowe
Szłaś kraje?... Drży, jak haszyszem opiła.
Wróciłaś?... Szepce: tak — i patrzy w oczy,
Jak pies, co zwlókł się i wraca ku nodze.
Ty jesteś dusza moja... po złej drodze
Szłaś — nawet krew ci, spojrzyj, stopy broczy.
Nie czujesz?.. Przeczy głową. Zziębła, blada
Nie czuje bólu, krwi na stopach. — Długo
Błądziłaś kędyś — patrz: czerwoną strugą
Za tobą bieży krew, co z nóg twych pada.
Długo nie było cię. Pójdź, chcę ci rany
Obetrzeć z krwi... lecz gdzie są skrzydła twoje?...
Gdzie skrzydła?! Powiedz! Mów! Jak orzeł dwoje
Skrzydeł szerokich miałaś, jak orkany!
Mów! Mów! Na Boga! Gdzie twe skrzydła? Duszo!
Dwa miałaś skrzydła, wielkie, silne, duże,
Gdzież są?!... Noc legła na całej naturze,
Mgły kłębem spadły w dół i światło głuszą.
Gdzie skrzydła?.. Pustka... Zapomniałem ciebie,
Nagle uczułem w sobie, że cię niema;
Zacząłem szukać — przyszłaś, jesteś... Niema
Cisza na ziemi zwisła i na niebie.
Nagle cię znaleźć i mieć zapragnąłem:
Jesteś — ta sama, co tam, na Jeziorze,
Chłonęłaś w siebie świat... Przyszłaś w pokorze
Z bezwładną ręką i spuszczonem czołem...
W źrenicach suchość masz, w skroniach pożogę,
Twe skrzydła strzęp, proch duma twa i siła,
Na stopach twoich krew... Wiem już, gdzieś była —
Anioł cię śmierci wwiódł na swoją drogę.
Wkoło złomy granitów dzikie i olbrzymie,
Podemną gdzieś jeziora, a tam niżej, niżej,
Świat, życie, nędza ludzka, tłumy nieszczęśliwych
I garstka panów świata — i tych zagrożonych
Tysiącem niebezpieczeństw, cierpień, nędz i bólów!
Nad wszystkiem jest cierpienie... O! gdybym z tej góry
Sięgnąwszy ręką, schwycić mógł kołowrót świata
I bieg mu zmienić, ażby jedna pieśń olbrzymia,
Jedna pieśń szczęścia w niebo runęła i gwiazdy
Zdumiała, jakby nagle ziemia, czerwonemi
Wybuchając ogniami, między nie wybiegła
Szalona i podobna do racy puszczonej
Między ciche łabędzie na spokojnej wodzie...
O pieśni! pieśni szczęścia! czyż nigdy nie zabrzmisz?
Czy nigdy tryumfalny twój głos się nie wmiesza
Do cudownej melodyi wichrów, mórz i lasów?
Czy nigdy oczy ludzkie nie będą, jak kwiaty
Uśmiechnięte ku słońcu? Nigdy ludzkie piersi,
Jak łąki, co oparem oddychają złotym
O świcie w dzień wiosenny? Nigdy ludzkie myśli
Nie będą jak obłoki swobodnie płynące,
Zanurzone w topieli błękitu i światła?
I nigdy dusza ludzka nie będzie jak słońce
Promienna i gorąca, jednem tylko czuciem
Przejęta, aby ciepło rozrzucać i świecić?
Nigdy?... I wieczny, wieczny będzie rozdźwięk w świecie
Między tem, co śni człowiek, i tem, co snem nie jest?...
Tak! Tysiące już ludzi zło życia wskazało,
Tysiące już ból ludzki wykrwawiło w słowach,
Nigdy jednak nikt Dobra i Szczęścia nie stworzył!
Cóż, choć nam filozofia i poezya cały
Bezmiar, całą głąb złego przed oczy postawi,
Pokaże całą nędzę ludzkiego żywota,
Całą niemoc człowieczej samoistnej woli,
Całą jego zawisłość od Woli Tajemnej,
I wszystkich jego pragnień źródła, i maszynę
Wszystkich jego postępków, uczynków i myśli
Na najdrobniejsze cząstki składowe rozbierze?
Czyż przez to ludzkość będzie szczęśliwszą? zło mniejszem?...
Są, którzy ukochali ludzkość: czyż nie widzą,
Że ta miłość jest niczem?... Najstraszliwsze z uczuć,
Najstraszliwsze, najgorsze, najsroższe uczucie
Niemocy woli ludzkiej, bezsilności ludzkiej
Wobec Woli Tajemnej i Jej głuchej Siły!
Czem jest życie ludzkości? Od tysięcy wieków
Patrzeniem wciąż w zwierciadło jedno i to samo
I ciekawem śledzeniem w tem jednem odbiciu
Coraz nowych wyrazów bólu i rozpaczy.
O góry! o jeziora, które tutaj widać!
Jak jesteście szczęśliwe wy, co nie możecie
Nic czuć, nic myśleć, nic chcieć!... Jesteście bezwładne
Jak my, lecz bezwładności swojej nieświadome:
I to jest szczęście wasze!... O! Cóżbym dał za to,
Gdybym mógł, jak wy, nie mieć wiedzy mojej doli!
Wietrzeje granit szczytów, piorun go rozbija,
Od lawin głazów zwolna znikają jeziora,
Ale nie wiedzą o tem. Tak ziemia się cała
Od swoich pierwopłodów, od praepok swoich
Rozwija bezświadomie, naprzód ciągle dąży,
Bez pamięci, co przeszło, bez troski, co będzie,
Nie obarczona gorzkim ciężarem doświadczeń.
A my, bogaci przodków naszych doświadczeniem,
Wiemy, że nas nie czeka nic, prócz tego tylko,
Co było — i bogactwo to jest straszną nędzą,
Jest Strachem, który pęta ramiona Odwadze.
Przed niedolą rozwagi, przed niedolą wiedzy,
Dwie są tylko ucieczki: szał i wyobraźnia.
Kiedy kobietę, ciało, nazywam aniołem,
Gdy dla idei życie poświęcam bez żalu,
Kiedy mię twórcza władza w zaświaty uniesie,
W nigdzie nie istniejące idealne światy,
Gdy stracę pamięć: wtedy mogę być szczęśliwy.
Lecz jest to abdykacya Ducha — który przecież
Jest we mnie czemś najwyższem — zaprzeczenie Myśli,
Najszlachetniejszej cząstce mojego istnienia — —
Gdyby wznieść się tak Myślą, ażby ponad wszystkiem
Zawisnąć, niedostępnym niczemu, co ziemskie...
Być czystą myślą... Przebóg! Co za widmo wstało
Z czarnej czeluści skalnej?! Okiem jak sztyletem
Przebija mnie i krew mi swym uśmiechem ścina,
Swym okropnym uśmiechem!... Ktoś ty jest?!... ............ Ironia... ............
Znam cię, o znam cię, widmo! Ty z pierwszym promieniem
Słońca przychodzisz rano, w południowym dzwonie
Ty dźwięczysz ponademną, ty o zmroku we mgłach
Wieczornych nad mą głową zawisasz w przestworze,
Ty z nocnych cieniów i z gwiazd wychylasz się ku mnie.
Znam cię!... Niegdyś alpejski ów samotnik, władca
Duchów elementarnych, słyszał ponad sobą
Rzuconą klątwę życia za zbrodnię spełnioną,
Lecz jakaż moja zbrodnia? Jedna chyba tylko:
Wątpienie... Tak zaiste, pierwszym fundamentem,
Pierwszą podstawą dzieła: wiara w jego koniec.
Tylko kto ślepo wierzy, potrafi iść naprzód,
Zwycięży, albo padnie, ale z raną w piersiach,
Jak rycerz... Żyć, to tworzyć, a tworzyć, to wierzyć...
Nie wierzyć, wątpić: lepiej znicestwieć i przepaść!... ............
Płynę cichy i świetlany Przez przestrzenie nieskończone, Przez wieczności oceany, W nadświatową płynę dal; W gwiazd otchłanie, w mgieł oponę Patrzę jasnym, świetnym wzrokiem, Widzę światła, co potokiem W bezmiar rwą się z pramgły fal.
Przy mnie ziemie się rodziły Ze słońc swoich pryskające; Widzę ciche ich mogiły Jak szybują ścięte w lód I padają znów na słońce: Giną, aby wstać z kolei, Wstają, aby w lat zawiei Zginąć, jak powstały wprzód.
Wieczny ruch, przemianę bytu, Wieczną śmierć i życie wieczne
Widzę, płynąc wskroś błękitu Przez bezdenie pustych sfer; Bryły toczą się słoneczne Grzmiąc i hucząc na przestworza, Szumią lotnych mgławic morza, Brzmią miliardy świetlnych skier.
W ponadziemskich gędźb tych toni Płynę cichy, niewidzialny, U stóp moich czas się kłoni I z gwiazd gwiazdy tworzą się... Gdzie wszechmocny, tryumfalny Ruch Istnienia koło toczy; W sfer głębinie mknąc przezroczej Cicho, słodko, bosko śnię...
............
O dziwny głosie, jak gdyby w mej duszy
Słyszany własnej, a razem w przestworze
Płynący kędyś... Dziwny słodki śpiewie!
Świetlana struno przestrzennego światła!
Brzmisz tam nademną, jednak mi się zdaje,
Jakobyś wespół brzmiał w mej własnej duszy...
Dusza człowieka! Czyli nie jest ona
Częścią wszechduszy świata, oderwaną
I w część zamkniętą wszechmateryi świata?
Lecz czemuż, czemuż, ah! czemuż tak bardzo,
Tak strasznie więzom materyi podległą?!... ............
Ciszy! Przestrzeni! Światło! o ty święta
Ojczyzno ducha! Wszystkiemu odjęty,
W was on jest taki, jak wy, czysty, święty!
W was, kiedy skrzydła związane rozpęta,
Tęcze z nich biją i płomienne łuny,
Usta są jego, jak wichrowe struny,
Oczy, jak gwiazdy, serce, jak kwiat z pola,
Ramiona jego są jako pioruny,
Jak oceanu przypływ — jego wola!
Wtenczas on stwarza Piękno, Dobro świata,
Zło, wstręt, brzydotę skrzydłem jak pył zmiata,
Leci, jak anioł pokoju po ziemi,
Jak anioł szczęścia ku ludzkości zlata,
Rany jej koi ustami własnemi,
Własnego serca darzy ją pokojem,
Krew jej oczyszcza własnej krwi swej zdrojem,
Jest dla niej chlebem i różdżką oliwy...
I gdyby przez swą boleść i męczeństwo
Mógł wieczne kupić jej błogosławieństwo,
Wieczną szczęśliwość: umarłby szczęśliwy...
Lecz owa klątwa, co się ciałem zowie,
To pęto ducha, to upokorzenie,
Budzi go ze snów, jak orła, co ranny
Śnił, że ma słońca purpurę na głowie,
Pod skrzydłem wichry, pod piersią bezdenie,
I gdzieś w błotnistym ocknął się parowie...
O wieczny ducha ból! ból nieustanny!
Napróżno!... Niema mocy zwyciężenia,
Niema zwycięstwa nad zmysłów przemocą...
Napróżno!... Skrzydła, co się tu szamocą,
Do śmierci łańcuch ziemski opierścienia.
Ciszy! Przestrzeni! Światło! O ty święta
Trójco mej duszy! Do ciebie ramiona
Wznoszę bolesne... Otom jak w pustyni:
Wiatr na pierś piasku mi rzuca brzemiona,
Nogi me tuman rozżarzony pęta,
Strach w kość mi wchodzi, w oczach noc się czyni...
Co jest przed światem? Co jest przed człowiekiem?
Co jest przed duchem?... Milczenie!... Milczenie!...
W uszach mych huczy rwący wiek za wiekiem...
Pędzą... Przelata cała ludzka fala,
Przelata całe odwieczne Istnienie...
Jak się lawina głazów w przepaść zwala
Z skalnego zrębu: tak wieki się toczą
Z hukiem i grzmotem i giną w Bezdeni — —
A ponad ziemią niebo lśni przezroczo
I słońce wiecznie jasno się płomieni...
Słowa, oh, słowa!... Słowa rozwiązania
Zagadki bytu, cierpień tajemnicy!
Pociechy w chwili szału i konania!...
Chryste! Na górę wchodzisz mi olbrzymią!
Pod nią się morza kotłują i dymią,
Wąż ją opasał światła błyskawicy...
Chryste! Dlaczego masz tę twarz straszliwą?
Włosy, jak z miedzi? oczy jak ze grzmotów?
Dlaczego ręką wstrząsasz, jak lew grzywą?
Dlaczego usta Twe pełne milczenia
Gorszego, niźli pożarnych łoskotów?
Dlaczego milczysz?! Na górze z płomienia
Dlaczego milczysz?!... Chryste! Chryste! Chryste!
Przez męki świata i bóle wieczyste,
Przemów!... Posągu olbrzymi na stropie!
Straszna Światłości w błyskawic potopie!
Straszna Białości na nieba błękitach!
Straszliwa Głuszo wśród jęków i zgrzytów!
Straszliwa Góro na chmurach i szczytach!
Straszna Kolumno wśród wieków i bytów!...
Chryste! Patrz! Niezmiar, ogrom Twej Miłości
Jest czemś nadludzkiem tak i niepojętem,
Że co być miało Żywotem ludzkości,
Staje się trwogą, otchłanią i wstrętem...
Nie mogąc zdążyć za Tobą, upada!
Z pod nieba w piekieł upada płomienie,
A Ty jej nikniesz i odchodzisz z oczu,
I gdzieś w błękitnem, dalekiem przezroczu
Postać się Twoja ukazuje blada
I niedościgła rośnie w Przerażenie...
Chryste!...
............ O! Matko! Naturo! Wszechwierna,
Wszędy obecna, wszechmocna, niezmierna,
Naturo, Matko, co szumiącem drzewem
Duszę unosisz z błękitów powiewem;
Co rzeczną falą niesiesz ją w bezdenie
Za rubież ziemi i za gwiazd świecenie;
Co wierchem górskim dźwigasz ją w bezmiary,
Skąd widać obrót kołowrotu świata;
Której szum głuchy podziemnej pieczary
Woła w praczasie przeminione lata
I zmartwychwstawać im przed oczy każe;
Naturo! Matko! co Bogu ołtarze
Stawiasz na górach, pustyniach i morzach,
Kurzem wulkanów szląc kadzidła mszalne,
Grzmotami Boga sławiąc na przestworzach:
Do ciebie ręce wyciągam błagalne!
Naturo! Matko! oto w twojem łonie
Wszechwiernem istność niech moja zatonie;
W twojej potędze, pod twoim ogromem,
Niech się ma dusza uczuje atomem,
Cząstką tych szumów, które w drzewach szumią,
Cząstką tej fali, która w rzece płynie,
Cząstką tych głosów, co się w grotach tłumią,
Cząstką gry słońca na górskiej dolinie...
Naturo! Matko! Tak pragnę dla ducha
Tej świętej chwili, gdy czysty i szczytny,
Jak orzeł, co się wzniesie w sklep błękitny,
Gdy pod nim huczy burzy zawierucha:
Wydarty burzom, w które krew go ciska,
Wzniesie się w czystej myśli uroczyska,
Na Cisz zawrotnych wwiedziony krawędzie,
Tylko twą piękność czuć i widzieć będzie,
Tylko pięknością twoją żyć się zgodzi,
Podobny dumnej i spokojnej łodzi,
Co przewalczywszy wiry i orkany,
Żaglem na toni błyszczy zwierciadlanej.
Wówczas niech biali przyjdą aniołowie
Rozmawiać z duszą; wówczas im odpowie
Nie jękiem bólu, nie klątwą, nie krzykiem,
Ale odpowie im cichym spokojem
Wód, co się w lesie kołyszą, językiem,
Mową drzew górskich pod mgławic zawojem.
Chcę lecieć wolny, jak światło w błękicie,
Chcę duszę rozbić na bezkresną przestrzeń,
Chcę być, jak cisza na łąk pierwobycie...
O duszo! Wzbij się! Skrzydła twe rozprzestrzeń!
Wzbijaj się! Wyżej!... Pękajcie więzadła
Ramion i skrzydeł! Lecz wpierw tam, z zenitu,
Raz, jak Bóg spojrzyj na otchłanie bytu,
A jeśli runiesz, toś z pod nieba spadła!...
Milczenie, szafirowe niebiosów Milczenie,
Rozrzucone na lotnych mgieł błękitny zwiew,
Rozpłynione falami w szumie górskich drzew,
Roztopione złociście na halne zielenie:
Milczenie! Twoje ciche i ogromne tchnienie
Zawisa ponad duszą, jak palmowy krzew
Nad skronią podróżnego... Cichy, słodki wiew
Opływa w krąg i w duszę sączy ukojenie.
Dusza ludzka goryczy pełna, pełna krwi,
Ten ptak od skrzydeł swoich odstrzelony gromem,
Dla której śmierć jest trwogą, z której życie drwi:
Pod twoim szafirowym, Milczenie, ogromem,
Jest jak dziecko z rodzinnych odepchnięte drzwi,
Które tęskni za swoim utraconym domem.
Bo mi się tak wydaje, jakbym tam w przedczasie
Wisiał kędyś w przestrzeni nad wierchami gór
I bujał się, chwytając mgieł złocisty sznur,
Albo się gdzieś w różowym krył zachodu pasie.
I za jakąż to karę wziąłem ciało na się?
Jakiż to gwałt piekielny w dół mnie strącił z chmur?
Dusza-ż moja nie była jedną z dzikich cór
Przestrzeni, szalejących w światła świetnej krasie?
Nie byłaż mi mgła siostrą i wichr jako brat?
Nie bawiłżem się nigdy z szumem wielkich szczytów,
Aniżem za błyskawic chwytał skrzący bat?
A dziś, siedząc u progu tatrzańskich granitów,
Tych nigdy niepowrotnych już żałuję strat,
Tych wiecznie przeminionych przedżywota mytów...
I czyż nigdy nie wrócę? Czyż to co się zowie
Życiem, ma być mi wszystkiem? Czyliżbym już miał
Nigdy — przeżywszy chory, nędzny żywot ciał —
Nie powstać na pierwotne, wieczne ducha zdrowie?
Czyż duch mój nie jest w przemian wieczystych okowie?
Gdy się ciało rozłoży na pierwiastków miał,
Czyż niegodne, by duch mój w nowym kształcie wstał
Jasny, jak rozpętani błędni aniołowie?
Czyż nigdy nie powrócę bujać tak, jak wprzód
Na niezmierzonej fali sennego Milczenia,
Jak jeleń ze zwierzyńca wypuszczony wrót?
Na nowe, nowe życie! Na szerokie tchnienia!
Na wyżynę, skąd świat się wydaje jak cud!
Na bezkres!... Czyż śmierć nie jest progiem odrodzenia?
O Boże! Wszakże indziej kędyś jest stworzony
Na niedostępnych głębiach jakiś inny świat,
Świat prawdy, dobra, ciszy, bez win i bez spłat,
Bez krzywd i bez pamięci o krzywdzie zrządzonej.
O Boże! Wszakże jakieś są w przestrzeni strony,
Gdzie Widzenie przed duszą nie stoi jak kat
Z rozpaloną obcęgą; gdzie za czynem w ślad
Nie bieży myśl, podobna do siostry strapionej...
O Boże! Wszakże kędyś nie cierpi się wciąż
Nad traconą z dniem każdym duszy anielskością,
Nie syczy tam ironii własnej straszny wąż...
O Boże! Wszakże kędyś żyje się światłością...
O duszo! Na mistyczne twoje Łąki dąż
I olbrzymią Milczenia owij się cichością...
Kraj jakiś, we śnie gdzieś pierwej widziany —
Wał gór, błękitu sięgający prawie,
Zielony, cichy, słońcem wyzłacany;
Morze opodal i łąki przestrone — —
Krajobraz dziwny, jasny, a tak cudny,
Że moje serce wizyą zachwycone
Całe weń weszło. Świat ten był bezludny:
Jednego głosu, ni szmeru nie słyszę — —
Słońce tu tylko jedno w to zacisze
Tajemne schodzi. Wtem z górskiej kotliny
Dwie ku mnie wyszły powoli dziewczyny:
Siostry — — Eliana z Arikarną. Niewiem,
Skąd te imiona znam...
Zda się, że kołysze
Wiatr wiotką kibić i smukłe ramiona
Białej Eliany o włosach złocistych,
Błękitnych oczach i owalnej twarzy,
Jaką się w Psyche idealnej marzy,
Jaką Praksytel dał najczystszej z czystych.
Ciemne szafiry Arikarny oczu
Iskry się zdają sypać po przezroczu,
Wśród kruczych włosów twarz jej przypomina
Łowów boginię, Dyanę zuchwałą.
Szły — — ja patrzałem oparty pod skałą.
Ramię pod ramię szły — — dziwne widzenie...
Kwiaty we włosach miały i odzienie
Z lekkiej osłony, dwie koszule białe
Jak Antygona, czy Lilia Weneda.
Opisać się to ni powiedzieć nieda,
Jaki był urok i jaki nieziemny
Czar w tych dwóch siostrach, w tej parze tajemnej,
Która z innego skądś przychodzi świata,
Skądś z między duchów do mnie, do człowieka,
I patrzy na mnie tak, jakby na brata...
Rzekły: pozdrowion bądź...
Czym znał was kiedy?
Czy w przedczasu fali
Niegdyśmy siostrą i bratem się zwali?
Skąd wiem imiona wasze?
Czemu, choć się nie tłomaczy
Imię mi wasze, jakby mi nie było
Obcem i ciemnem? Czyśmy niegdyś może
W jakimś zaziemskim, świetlanym przestworze
Krążyli razem? Albo tu na ziemi
Stopami ziemski świat niewidzialnemi
Zbiegli, przez łąki, przez góry, przez morze?
Czy kraj, skąd idziecie,
To jest i mój dom, i moja ojczyzna?
Bo mi się zdaje, że łąki i góry
I wody niegdyś wydały mię z siebie,
I że syn, dziecko pierwotnej natury,
Żyję człowiekiem — — po ducha pogrzebie...
O biała Eliano!
O Arikarno! Wy ze słonecznemi
Blaskami w oczach, z ciałami z promieni,
Duchy idące z Światła i z Przestrzeni,
Czy wyście były siostrami mojemi?
Zjawiska Ciszy!
Oto ta Łąka wśród skalnych zaciszy,
Jest jakby duszą moją odrodzoną;
Te łuny słońca, co nad skały błyska,
One w mej duszy także lśnią i płoną.
O siostry moje! O biała Eliano,
O Arikarno! Wszak jestem wam bratem,
Duszą z ojczyzny pierwotnej wygnaną,
Czemś obcem tutaj...
Rzekły: pozdrowion bądź...
Ich głos tak dźwięczy,
Jak na wysokiej tatrzańskiej przełęczy
Śpiewa w obłoku mistyczny blask tęczy...
Potem milczenie
Zawisło ciche, jak w lipcowe rano
Po rozpłynieniu kościelnego dzwonka,
Co na mszę woła na wsi.
O Eliano!
O Arikarno! Słoneczne widzenie
Sióstr duszy mojej! Patrzcie oto blada
Na piersiach waszych skronie swoje składa — —
Patrzcie! jak wyście jasne, a jak ciemna
Jest ona...
Złem jest i cierpieniem życie.
Patrzcie tam na wschód słońca... Czy widzicie?...
Oto na krzyżu wisi trup przybity,
A nad nim krąży krzyk, wskroś nieba wryty:
Boże mój! Boże mój! Czemuś mnie opuścił...
Napróżno patrzę na wasze oblicze,
Próżno chcę olśnić się pięknością waszą — —
Jestem człowiekiem i wraz z całym światem
Z mojego krzyża wskroś niebiosów krzyczę:
Boże mój! Boże mój! Czemuś mnie opuścił...
A piękność waszą łzy mi w oczach gaszą...
Duchy o dziwnych, nieznanych nazwiskach,
Wy niepojęte, nie wiem już, czy kędyś
W pustce zrodzone, w srebrnych wodotryskach,
Czy w mojej własnej, ludzkiej, ciemnej duszy:
Pocoście przyszły?! Aby mgnienie oka
Dusza gdzieś poszła nad wierchy i burze,
Gdzieś, gdzie się z mgławic, z niezmiernie wysoka,
Patrzy — — i pada?...
Wyciągają ręce...
Gdzież to pójdziemy?
Wszak jestem człowiek, a tam wskroś błękitu,
Jak kruk ogromny o kirowem piórze,
Krąży krzyk ludzki, wyszarpnięty z krzyża:
Boże mój! Boże mój! Czemuś mnie opuścił?...
Gdzież to pójdziemy? Na wyspę szczęśliwą?
Nie wierzę w szczęście...
Myśl i uczucie, to, co zwie się duszą,
Jak deszcz i słońce muszą rodzić zboże,
Tak one boleść życia rodzić muszą.
Żaden duch-człowiek szczęścia znać nie może...
Szarpcie ogniwo
Mego łańcucha dziwne, jasne Władze!
A ja się będę śmiał. Patrzcie, przedemną
Jedyny Bóg mój stoi, z twarzą ciemną — —
Bóg to nieświęty — — Ironią się zwie...
Przed jego cichym, spokojnym ołtarzem,
Wraz z światem całym ja krwią moją kadzę,
Sercami komunikujemy się...
On jest Wszechstwórcą Rzeczy i Grabarzem.
Ale o duchy świetlane, za ręce
Weźcie mą duszę i kędyś w pustynie
Wiedźcie, gdzie żadna istność się nie tarza
Jak płaz przecięty, w boleści i męce;
Gdzie niema Boga — ale i ołtarza,
Gdzie nic nie wstaje — lecz i nic nie ginie,
Gdzie jest Milczenie Wieczne, Ciche, Wielkie,
Gdzie jest Spokojnie...
Łąko Mistyczna,
Gdzie między zioła i rośliny polne
I lilie, srebrnym świecące się puchem,
Czyste i białe chodzą dusze wolne,
Czujące rozkosz najwyższą: być duchem!
Łąko Mistyczna
Przeświętej trójcy: Ciszy i Przestrzeni
I Światła! Łąko! Na wspaniałość twoją
Oczyma duszy mojej obrócony
Widzę raj bytu!... Tam się już nie roją
Nędze, choroby, klęski i cierpienia —
Tam cielesnego niema już istnienia,
Tam jest spokojnie...
Wierzę w byt przyszły! W nieśmiertelność duszy!
Zło życia we mnie obudzą tę wiarę — —
Musi być inny byt!...
Gdzieś przez mgły szare
Leci się w inny świat... Blask Światła prószy
Przez mgły, jak złoty szron... Tam baśń, legenda!...
Ludzie wzniesieni nad Gehennę ciała,
Nad swe Golgoty i swoje Ogrójce,
Patrzą się w trójcę
Ciszy, Przestrzeni, Światła, co w nich pała...
To co jest w duszy najwyższe, najczystsze,
Wyższe nad wszelką myśl i nad pojęcie,
Czasami tylko duszy dostrzegalne
W przepastnych wyżniach, jak motyle skalne:
Ma Wniebowzięcie...
Jestto wrócenie w niebo tryumfalne...
O Arikarno! O Eliano biała!
Niegdyś mi czysta Psyche ukazała
Rąb tego świata — wy siostry mej duszy
Wy tajemnicze, przedziwne zjawiska,
Jako na chmurze w przestworzu rzucone
Fata Morgana;
Jaw mi dajecie tego Uroczyska...
Bezpętna Wolność, wszechmierna, wszechwspólna,
Wieczna swoboda lotu, spokój wieczny,
Wieczysta tęcza blasku dookolna,
Wieczysta jasność jasności słonecznej,
Wszystkie zjawiska, cudy wszechstworzenia,
Wszystka potęga i piękność wszechbytu,
Wszechczarnoksięstwa i wszechobjawienia:
Wszystko jest źródłem wiecznego zachwytu
Śpiewają puszcze i gwiazdy w przestworze,
Błyszczą jeziora i komet tysiące,
Na polach młode rozwija się zboże,
A z mgławic nowe stwarzają się światy — —
Wszędzie ruch, życie nigdy nie więdnące,
Sferyczne ciała pachnące jak kwiaty,
Jedna woń, barwa, dźwięk i kształt cudowny!
Życia i śmierci niema... Wolne dusze
Krążą w bezmiarze, upojone cudem —
Wieczna przemiana jest ich wiecznem życiem.
Materya, istność rzeczywista cała,
Cała się światem i muzyką stała,
Ułudą kształtu, krążącą w przestworze — —
Nic więc nie cierpi... Błąd świata olbrzymi:
Byt materyalny: zniknął — być więc może
Szczęście...
Mistyczna łąka się przetwarza
W bezkresną przestrzeń. Duchami wolnymi
Pełni się ona... Teraz spać mi dajcie!
Dotknąłem ręką złotego ołtarza —
Iluzyi bytu...
Nikną duchy białe,
Te co mi w swojem cichem pozdrowieniu
Światy nadzmysłów objawiły całe — —
Bądźcie mi zdrowe!... Nikną... Już przepadły...
W przestwór gdzieś weszły — — tylko w oddaleniu
Jeszcze mi, jakby uśmiech już ich zbladły
Błysnął na chwilę...
O Eliano biała,
O Arikarno, siostry mojej duszy:
Bądźcie mi zdrowe!... Chcę wierzyć, że kiedyś,
Będę znów z wami, jak brat, że śmierć kruszy
Niewoli pęto
Na ducha wielkie, wieczne, górne Święto...
Zamek... wejdźmy... sień ciemna — pusta — zimna... dalej...
Głos kroków budzi echo długie i ponure,
Schody — wchód jakiejś wielkiej kolumnowej sali,
Kolumny, jak las jodeł smukłych, pną się w górę.
Las kolumn rośnie, pędzi; gdzieś w otchłań straszliwą
Bielą się te kolumny zimne, głuche, twarde;
Pustka; u góry okna; przez zamglone szkliwo
Wpada blask; sala zda się milczeć przez Pogardę...
Z lasu kolumn w korytarz... ścianą korytarza
Czerwono-rdzawe światło lśni się; na podłodze
Szafirowy blask szklanny błyszczy — — coś przeraża;
Zda się, węże się snują i syczą po drodze.
I dziw — już się korytarz wspina na arkady,
Kręci się wije, ganki nad przepaścią bieżą,
Zawisają w powietrzu — a wszędzie strach blady
I widma głuchej pustki błędne oczy szczerzą...
Idźmy: kędyś w zawrotne wysokości skrętów;
Ciemno — nad głową czarne głębokie sklepienie,
Zda się, żeśmy na łodzi wśród morskich odmętów —
I cicho po arkadach wspina się Milczenie...
Znów sale, martwe sale — — nieznajome meble,
Na których nikt nie siada, chyba pustek duchy;
Chóry, organy w chórach, drabin dziwnych szczeble,
Ambony i głos kroków długi, ciągły, głuchy...
Wtem jakieś niewidzialne uderzają ręce
W klawisze na organach — — muzyka się zrywa,
Wzmaga się, grzmi, podnosi — — zda się potępieńce
Jęczą przez tę modlitwę o żal... Gra straszliwa.
Zda się, że cały zamek jęczy, że te tony
Wnikają gdzieś do piwnic i pną się na strychy;
Organy grzmią jak burza, ocean szalony —
A w organy jak gdyby biły palce Pychy.
Cicho... Kędyś na wieży jęknął dzwon — — już drugi,
Cała orkiestra dzwonów huczy na powietrze — —
Huk leci wielki, groźny, potężny i długi,
Zda się, górskie wierzchołki zaczepi i zetrze.
Huczą — — lasów nie widać, co za zamkiem leżą,
Ale czuć, jak się chylą, jak się gną ku ziemi —
Dzwony kruszą, jak działa, gdziekolwiek uderzą,
Lecą, jak fala orłów z pierśmi miedzianemi.
Wylatują z zamkowych wieżyc ciężkie, chmurne,
Zaciemniają doliny, kłębią się w wąwozy,
Aby gdzieś, jak popioły, upaść w jezior urnę,
A te dzwony buczące kołysze dłoń Grozy...
Cicho... Ciemne sklepienia — — ściany w otchłań lecą
Jak w górach — — na galeryi wisimy w przestworzu,
Z jedną w ciemni błyszczącą, jak w kopalni świecą —
Głowę zawrót ogarnia — — jesteśmy w mgieł morzu.
W dole przepaść i światło... W bezdni kędyś nizko
Znów las kolumn a na nich Sfinksy, kapitele;
Każda kolumna dźwiga wieczne dziwowisko,
Wieczystą tajemnicę w niepojętem ciele.
Kolumny gną się, łączą, wiążą poczwarny,
Olbrzymi się z nich tworzy Sfinks wpośród pieczary,
Sfinks bronzowy, z praczasu, zrdzewiały i czarny;
Światło gaśnie — mrok wkoło posępny i szary.
Przez czeluść kędyś w murze pełny księżyc świeci,
Blada, milcząca, martwa, smutna twarz księżyca;
Wkoło Sfinksa się bielą szkielety stuleci,
A w głębinie pieczary dyszy Tajemnica...
Nigdzie istoty żywej — — aż z krużganku z góry
Wychodzi biały orszak widm, z twarzą w zasłonach;
Idą wolno, podobne do płynącej chmury —
Przechodzą w drzwi kaplicy, wspartej na bierwionach.
Pod niemi otchłań... Straszna modlitwa w przestrzeni...
Wiszą w powietrznej pustce — — nad kaplicą w górze
Szkarłatny jasny obłok łuną się czerwieni,
Rozwija się, rozszerza na skrzydeł purpurze.
Zapala się głąb nieba, a z kaplicy płyną,
Głosy wspólnej modlitwy jak mruk morskiej fali;
Modlą się monotonnie widma nad głębiną,
A nad niemi się obłok purpurowy pali.
Tam w dole Sfinks bronzowy, sale, kolumnady,
Zmilkłe organy, dzwony, galerye, otchłanie,
Przepastne korytarze, ganki i arkady,
I bezdennej pustyni chłodne, stęchłe wianie...
Przez most z czerwonej cegły Śmierć z kosą przez ramię
Idzie wolno, spokojnie i rzuca w dół oczy — —
Trzykroć młot w dole zabrzmiał na spiżowej bramie — —
Wchodzi Noc — — zamek zwolna kryje się wśród zmroczy...
Jesteś... lecz kędy?... Nieraz mi się zdało,
Żem cię za rękę brał, żem znalazł cię;
To było tylko snem, lecz ja w tym śnie
Topiłem serce, duszę moją całą.
I szedłem dalej znów, znów twoją białą
Ścigając marę, co podobna mgle,
Wstaje i niknie — — i budziłem się
Ze snu, by znowu śnić, żeś wzięła ciało.
Tak schodził czas. Wiecznieś przedemną szła,
Lecz nigdy ty — — twa tylko mara złota,
Tylko wstająca i niknąca mgła.
Tak zejdzie czas. I nigdy za żywota
Mej dłoni ręka nie uściśnie twa — —
Jesteś — — lecz gdzie?... Tu: tylko jest tęsknota.
Ten czarny, smutny kwiat, co tu przed nami kwitnie,
On cały oczom świat zasłania kirem liści;
Ah nigdy, nigdy on nie zwiędnie, nie przekwitnie,
Nie zagra złoty dzwon, marzenie się nie ziści.
Nie tykaj tego kwiatu: liści jego woń
Jest jak żałobnych świateł smętność cicha;
Nie tykaj tego kwiatu, cofnij swoją dłoń —
Czy ciebie smuci to, że kwiat ten nie usycha?...
Z twojego listu wypadł mały kwiatek,
»Mówić za ciebie i o tobie miał« — —
Długo wędrował i z dalekiej strony,
Z pod gór podniebnych do tatrzańskich skał.
Był świeży, kwitnął, gdy go tam nad wodą,
Nad bystrą wodą rwała ręka twa — —
Długo wędrował i z dalekiej strony,
I upadł smutny i cichy, jak łza.
Te słodkie oczy twe: nic mi nie mówią
Patrzę w twe oczy, nie widzę w nich duszy;
Nic mi nie mówią słodkie twoje usta:
Patrzę w pierś twoją, nie widzę w niej serca.
I kiedy chciałbym ci przy nogach klęknąć,
Kolana objąć twoje i całować —
Lodowa ręka na pierś mi upada
I kona we mnie coś, gnie się i ginie.
Na łodzi, czołem ku niebiosom, leżę;
Ciche, zielone, słoneczne wybrzeże;
Z jeziora toni błękitnej i szklanej
Nad moją głową białe wstają piany.
Woda jeziora błękitna i senna
Gra: pieśń powstaje dziwna, bezimienna,
Pieśń nieznajoma powstaje na fali,
A może niegdyś myśmy ją śpiewali...
Możeśmy niegdyś, przeczyści i bieli,
Sami ją w naszych własnych piersiach mieli,
A dziś nam zda się, że nad naszem czołem
Anioł wód mówi z błękitu aniołem...
Wokoło góry, śniegi lśniące, złote,
Chmury w słoneczną wtopione pozłotę,
Zda się, muskane białem skrzydłem mewiem —
Wszystko jest wizyą, czyli światem — nie wiem...
Śniegi i woda i brzegów zieloność,
Wszystko się w jedną stapia nieskończoność,
Wszystko się w jedną melodyę jednoczy...
W mgłach cichych bezkres schodzi mi na oczy...
I miałem chwilę, że świat przed oczami
Zasłonił mi się niebieskiemi mgłami
I świetlał cały, jak o słońca wschodzie
Świetleją fale niebieskie na wodzie.
I miałem chwilę takiego zachwytu,
Jakbym już nie był więcej częścią bytu,
Ale tak w przestrzeń pustą, nieskończoną
Tonął, jak mewy w widnokręgu toną...
I tylko w dali ledwo widniejące
Drzewa się w dole złociły na łące,
I jakby domy białe, pełne słońca,
A wkoło przestrzeń i błękit bez końca...
I nic nie czułem, co człowiek czuć może,
Zdało się, szaty Twej dotykam, Boże,
I złudnie ludzkiej odjęty pamięci,
Przez chwilę byłem, jak są wniebowzięci...
Ach, jakże żal mi, jak żal mi... Jak złodziej
Śmierć się wszystkiemu, co piękne, podkrada,
Śmierć cicha, zimna, tajemna i blada —
I jak morderca po cichu odchodzi.
Nigdy, nigdy się już nie odrodzi
Co było pięknem — a dusza zapada
W otchłań tęsknoty i nad trumną siada,
Jak matka; ręce łamie i zawodzi.
Nigdy już, nigdy, nigdy nie powstanie,
Co zgasło pięknem, co snem przeminęło —
Nigdy już... Gwiazda zapadła w otchłanie...
Milczące, ciche, straszne śmierci dzieło...
Wokoło pustka, cisza, bezmiar ciemny —
Zostanie tylko jedno: żal daremny...
Snem-że to będzie?! Ten urok?! Te czary?
Ten zachwyt dziwny? Ta ekstaza ducha?
Mgłą-że to będzie, którą wiatr rozdmucha?
Snem-że to będzie?... Jak w ciemnię pieczary
Padł promień słońca, mrok rozświetlił szary,
Tysiące blasków ze ścian skalnych bucha;
Pieczara, przedtem milcząca i głucha,
Gdzie się posępne, nieme kryły mary,
Staje się baśnią, legendą, kościołem
Światła i blasku, jasnością wcieloną,
Kopułą, złotym natchnioną aniołem...
Urok ją przejął nadludzki, nadziemny —
Snem-że to będzie?... Gwiazdy w bezdniach toną,
Zostaje tylko jedno: żal daremny.
Czemu ty, słońce, świecisz I budzisz życie?...
Czemu ty, wielka wodo, Budzisz tęsknotę?...
Czemu ty, wietrze górski, Smutkiem przepełniasz?...
Czemu się dwoje ludzi Spotyka z sobą?...
Czemu się serca z sobą Uściskiem wiążą?...
Czemu się smutek rzeką Na ludzi toczy?...
Marzyłem, rwałem się w niebios przestrzenie,
Jak Bóg z nadbytu chciałem spojrzeć na dół;
Niosło mię dziwne, szalone marzenie
Hen, gdzieś w bezmiary, poza ziemski padół;
U ramion skrzydła szumieć mi się zdały —
Leciałem w przestrzeń, silny i zuchwały.
Duchem wzniesiony ponad ziemskie żądze,
A nawet pełny dla nich urągania,
Jak Demon z ognia, w myślach moich błądzę
Między olbrzymie wichry i błyskania —
I niema wyżyn dla zakręgów moich...
A oto jestem znowu — u stóp twoich.
Jedna noc cicha, jedna gwiazda blada,
Jeden szum wiatru na gałązce smreka,
Jedna obłoków na górach kaskada,
Jedna myśl, skądsiś lecąca z daleka,
Jedno zabicie serca w piersiach moich —
I oto jestem znowu u stóp twoich.
I znów o tobie tak, jak chłopiec marzę,
Ja, co za sobą mam połowę życia,
W pamięci złomy ruin i cmeritarze,
Na duszy ślady od błyskawic bicia,
Com w czczej, jałowej, pustej poniewierce
Myślał, żem dawno już gdzieś stracił serce.
Jak zabłąkany wśród puszczy podróżny,
Co raz tnie stalą ljany przepaściste,
To na mchy pada, widząc, że trud próżny,
To z zgubnych kwiatów wonie ssie ogniste,
To z puszczą walczy o prawo człowieka:
Żyłem — a młodość szła, szła tak, jak rzeka...
I oto teraz, gdyby Bóg przed oczy
Stawił mi sądu Swojego anioła,
A ten zapytał: gdzie twój plon roboczy,
Jakie jest ziarno z potu twego czoła?
Cóżbym powiedział?... Gdzieś, w czczej poniewierce,
Trwoniłem duszę moją, moje serce...
Czas już nie wróci — a otom tu, z dołu,
Jednego ducha nie podniósł w błękity;
Jednej-em iskry nie dobył z popiołu —
Cóżem więc czynił?.. W obłokach zakryty
Anioł nademną rozesławszy loty,
Trwa — ten, co zlata do ludzi z Golgoty.
I cóżem wart jest, choćbym tęczą świecił,
Jeżelim nie jest dżdżem płodnym i słońcem?
Jeżelim ognia blasku nie niecił,
Cóżem wart, choćbym lawy był gorącem?...
Choć wszystkie czucia w człowieku poruszę,
Cóż, jeśli bóstwa nie rzucam mu w duszę?
Tyś przyszła... Z tobą przyszło życie nowe,
Miłość wszystkiego, co wielkie i piękne;
Czułem, ze chyląc przed tobą mą głowę,
Razem przed jakiemś świętem ducha klęknę;
Taką mi dziwną zabłysłaś urodą,
Żem serce uczuł znów — bijące młodo.
Ale odchodzisz, jak sen... Dookoła
Zostanie tylko pustka i milczenie,
Szmer, jak po skrzydłach odlotnych anioła,
Długie, zgłuszone, złamane westchnienie —
I na mil setki skrzyżowane słowa:
Kocham cię! bądź zdrów!... Kocham cię! bądź zdrowa!...
O! gdyby z twojem na ustach imieniem,
Z twoim na sercu i w duszy obrazem,
Z jakiemś olbrzymiem na oczach widzeniem,
W uszach z pioruny kruszącym wyrazem,
W jakiś Dzień Wielki i pamiętny długo,
Paść gdzieś na szańcu choć z śmierci zasługą!
Umrzej, marzenie! Byłoby za pięknie,
Gdybyś ty żyło... Pamięć pozostanie —
I jeszcze nieraz serce tak zajęknie,
Jak dziś jęknęło w nas — na pożegnanie...
Umrzej marzenie!... Gdybyż z tobą wraz
I pamięć twoja mogła umrzeć w nas!...
Umrzej marzenie!... Ta głęboka woda,
Te góry ciche, drzew nad nami sploty —
Wszystko zostanie, i znów wiosna młoda
Na ten kąt ziemi rzuci czar swój złoty,
I wszystko będzie, jak dziś — tylko nas
Nie będzie więcej tam... Przeminął czas.
To tylko jedno, to tylko nie wróci,
A zresztą wszystko będzie tak, jak było.
I nowa wiosna gdy ten kąt pozłoci,
Będzie on tylko już wtenczas mogiłą
Naszego życia... Ileż razy, skąd
Myśl nasza wróci tam, w ten ziemi kąt...
Nigdy, o nigdy z serca mi nie weźmie
Nic tej pamięci, gdziem łzy widział twoje,
W oczy twe patrzał, głosu słuchał, gdzieś mię
Zwała imieniem, czuła serce moje,
I gdziem ja pieścił się kochaniem twem —
A wszystko to ma zostać tylko snem?...
Zaiste, trudno, jak trudno uwierzyć
W to, co jest jedno wieczne i prawdziwe:
Że śmierć swą ręką kościaną uderzyć
Przychodzi wszystko to, co było żywe,
Że wszystkie chwile życia, to są mgły...
Że jutro snem już tylko będziesz — ty!...
I pójdą lata, za latami lata..
Kąt ponad rzeką niezmienny zostanie;
Gdzieś, rozrzuceni we dwie strony świata,
Tam mieć będziemy ze sobą spotkanie...
Tam iść będziemy myślą naszą wraz —
Tylko tam nigdy już — nie będzie nas.
Kwiat więdnie... Milcząc, niemo ku niemu się chylę,
Podnoszę dłonią kielich zwieszony ku ziemi:
Więdnie — — gnie się i waży liśćmi obwisłemi,
Jeszcze dzień, a opadłe będą leżeć w pyle.
Boże! Kwiat ten miał cudu i uroku tyle!
Jeszcze raz niech barwami zaświeci dawnemi!
Czar jego chłonąć będę zmysłami wszystkiemi — —
Jeszcze dzień, dzień, dzień jeden, jedną jeszcze chwilę!...
Krew mą dam mu za wodę, serce dam za słońce,
Życiem swojem zapłacę za wskrzeszenie życia —
Krew mą — — krew moja zimna, jak lód... więdnij kwiecie.
Serce me jak lód zimne, krew zmarzła do picia,
Więdnij kwiecie — — sam dłonią kielich twój wpierw strącę,
Nim go jeszcze wiatr zerwie i w pustkę pomiecie...
O ostatniej, ostatniej, najpiękniejszej w życiu!
Wiośnie, którą błękitu anioł, ów duch srebrny,
Niósł na skrzydłach i rzucił z wyżyny podniebnej —
Upadła — ja poznałem ją po serca biciu.
Z wiosny począł wiosenny kwiat rosnąć w ukryciu:
Dwie dusze, pełne trwogi i troski służebnej,
Czuwały... Dziś odpocząć mogą; niepotrzebny
Trud i lęk — — już nie myślą o czary rozwiciu.
Pamiętasz? Kwiat ten twemi polewany łzami,
Uśmiechem twym świetlony, błyszczący spojrzeniem,
Rósł i był jako pierścień złoty między nami.
I był nam życiem, szałem, rozkoszą, natchnieniem,
A dziś jest tylko złudą, iluzyą, co mami,
A jutro będzie tylko bezsilnem wspomnieniem...
Na wielkiej ośnieżonej alpejskiej iglicy,
W śród wiecznego milczenia i pustyni wiecznej,
Orłosęp, ptak olbrzymi, goniec podsłoneczny,
Siedzi, bezmiar przestrzeni więżąc w swej źrenicy.
Wiosna zstąpiła z nieba: już huragan zmiata
Kurzawy śniegu w otchłań; już lodowce zmywa
Rzęsny deszcz; grzmi od gromów śródskalna straszliwa
Głąb, powodzią brzemienna, lawiną skrzydlata.
Wiosna... Już się zieleni mech na gór uboczy
Tam nizko, pod stopami... tam, gdzie z pod opony
Śniegowej dobywają się rododendrony — —
Tam nizko, gdzie się w przepaść woda z urwisk toczy.
Gdy zniżył ptak olbrzymi na dół swoje loty,
Naprzód zobaczył orłów kołujących pary,
Potem za swą samicą leciał jastrząb szary
I puhacze wabiły się do leśnej groty.
Potem, kiedy wyleciał poza skał krawędzie,
Tam, skąd widać toń jezior zrzuconą straszliwie
I zawisł nieruchomy na skrzydeł cięciwie:
Ujrzał płynące wolno parami łabędzie.
I powrócił do siebie, na śnieżną iglicę,
Dokąd orzeł doleci, lecz się nie zatrzyma:
Milczenie ogarnęło znów ptaka-olbrzyma.
I pustynia na oczu padła błyskawice.
Nic nigdzie... Jedna pustka... Przepastne otchłanie,
Wądoły bez den śnieżne; czarne, prostopadłe
Skalne ściany; kaskady wzdęte i w lód zsiadłe —
Nigdzie nic — — wiatr dym śnieżny wymiata nad granie.
Pustynia... Kędy spojrzeć: góry, góry, góry...
Obłoki wędrujące, lub na śnieżnej skale
Zastygłe... Słońce w lodów odbite krysztale,
Zda się: blask zdruzgotanych błyskawic ponury.
Nigdzie nic... Ponad głową niebo, świat u stoku,
Ani życia, ni śmierci — — śnieg tylko się dymi;
Na alpejskiej iglicy siedzi ptak olbrzymi
I patrzy — — wiosna zeszła — — bezmiar objął w oku...
Dziwny świat... Potargane skały niebosiężne,
Fioletowe w cieniach, płomieniste w słońcu,
Lody na zboczach złote w słonecznem gorącu,
Z gór wichry grzmią i ryczą, jak trąby mosiężne.
Wytryski wód olbrzymie, wód wybuchających,
Wulkany i kaskady na dół spadające
Strumieniami, przez które przeziera się słońce;
Tumany wód powietrznych, jak tęcze świecących.
Szafirowy ocean błyszczy się i płonie,
U stóp gór jezior wichrem miotane rozchwieje
Błękitne i zielone. Z gór, gdzie śnieg topnieje,
Pędzą białe potoki w rzek wezbrane tonie.
Z kraterów strzela lawa; wilgotna, rozmiękła
Ziemia drży, w bruzdy pęka, żłobi się i wspina,
W doliny lecą skały, rzeka w las się wrzyna,
Tam góra pod naporem fali w dwoje pękła.
I milczenie... Głos żaden żywy się nie miesza
Do tej zawiei głosów, do tych grzmotów świata —
Tylko krwawych obłoków flotylla skrzydlata
Taśmy echowych ogniów na przestrzeniach wiesza.
Ziemia, jak młody rumak z grzywą na wiatr wzdętą,
Z ogonem rozpuszczonym, z chrapami z płomieni,
Co jeszcze siodła nie zna: pędzi po przestrzeni,
Święcąc urodzin swoich przepotężne święto.
Pędzi przez niezmierzone wszechbytu przestrzenie,
Zdumiona własną siłą, twórczą mocą tęgą,
Zachwycona swem życiem, młodością, potęgą —
A za nią nieodstępne leci Znicestwienie.
Syryuszu! Gwiazdy! Przed wieków milionem,
Gdy ziemia była wiosenną i młodą
I lśniła wiecznie kwitnącą pogodą
Pod niebem wiecznie w bezmiar rozzłoconem:
Czy nie błądziły w uroczysku onem,
Nad oceanów nieprzejrzaną wodą,
Wówczas sny, cienie z aniołów urodą,
Będące ciszą i światłem wcielonem?
Mówcie! Czy jasne te, pradawne cienie,
Oceanową zadumane głuszą,
Po wirze przemian, co się nieskończenie
Rodzą ze siebie i okwitłe głuszą:
Nie są w nas, własne straciwszy istnienie,
Błękitem nieba zadumaną duszą?...
I oto pyłem w ten bezmiar rzuceni
Patrzymy w górę — wieczny symbol wzroku —
Mijając szybko, jak fale w potoku,
Który trwa wiecznie wśród jednych kamieni.
Każdy z nas, w ziemskiej zamknięty przestrzeni,
Symbolem tylko jest w bezkreśnym toku
Ludzkiego życia; giniemy z widoku
Bez śladu, na kształt bezistotnych cieni.
Wy tylko, gwiazdy, wy tylko zliczycie
Te warstwy bytów, co przez lat otchłanie
Trwały i nikły, aby nam dać życie —
I nas znów w wiecznej poznacie przemianie,
Bo jeden tylko jest gorzki cel w bycie:
Ażeby miał swe wiekuiste trwanie.
Syryuszu! Cudzie gwiazd! Gdy patrzę w ciebie,
W twój wieczny spokój, w tę ciszę nadbytu,
W niezmierną oddal twojego błękitu,
W twe wiekuiste istnienie na niebie:
Dusza się moja smutna wraca w siebie,
I ból się rodzi z mojego zachwytu —
I dusza, pełna bolesnego zgrzytu,
Opada z nieba i w prochu się grzebie.
Twe cudne światło, zimne, jak blask stali,
Niezmienne, jasne, głuche, świeci w górze
Twarde jak dyament... Niech się świat zawali,
Wasze, o gwiazdy, nie zadrgną podróże —
Jesteśmy łódką na szalonej fali,
Bo niema żadnej miłości w naturze.
Niegdyś, kiedy się wiosna zalśniła w przezroczu,
Marzyły mi się bóstwa żywiołów ocknięte,
Lasów bogi szumiące i przejasne, święte
Nimfy, rodzące kwiaty spojrzeniem swych oczu.
Zdało mi się, że stojąc kędyś na uboczu,
Jak malarz z poza wiklin w wodzie rozpierzchnięte
Podpatruje dziewczyny, ich nagą ponętę,
Błękit ciała wśród fali i rosę w warkoczu.
Tak ja patrzę na nagie, młode bóstwa wiosny,
Utrwalając ich obraz cudowny we wzroku,
Ich promienną urodę i pląs ich miłosny.
Już wiosna schodzi jasna z białego obłoku,
Lecz moja — przeszła — i dziś na ową Świetlistą
Patrząc, widzę ironię bytu wiekuistą...
Nad jurajskiemi góry, na błękitnym pasie,
Zawisa kłęb obłoków biały, lekki, zwiewny;
Z Rodanu wiatr powstaje łabędzi i śpiewny
I, jak ręka kobieca po lśniącym atłasie,
Suwa się po błyszczących błoniach łąk i, zda się,
Leci w jakiś bajeczny kraj, w którym królewny
We młynach mieląc, nucą, a inne w pastewny
Poszły ogród — tam stado spokojnie się pasie.
W taki to dzień Nauzyka, królewska dziewczyna,
Uśmiechnięta jechała prać płótno nad rzeką,
A potem je do słońca jasnego wysusza;
W taki to dzień, czy sobie przedświat przypomina,
Czy zaświatów przeczucie zamglone ma dusza — —
Jest jakiś kraj bajeczny... daleko... daleko...
Jest jakiś kraj bajeczny, jakieś ciche święto,
Jakieś niedzielne rano słoneczne, świetlane,
Kiedy po pustych polach, w złote mgły odziane,
Włóczą się Słonecznice z piersią odsłoniętą.
Widzisz? Idą dziewczyny w to majowe rano
Z kościoła, w krasnych chustkach, w koralów czerwieni;
Idą, włos się im, płowy jak len, w słońcu mieni,
I cieszą słońce twarzą jasną i rumianą.
Idą długim szeregiem przez miedzę żytnianą:
Wszystko się w koło złoci, świeci i promieni;
Jaskółki zawisają na nieba przestrzeni
I obryzgują piersi białą rzeczną pianą.
Tam, u nas tak w niedzielę, w majowy poranek
Idą dziewki z kościoła, z kwiatów wianki plotą,
Ze stokrotek barwistych, z polnych macierzanek —
Zda się, Bóg w jasnem niebie twarz pokaże złotą;
I taka mi się marzy polska okolica
I na sercu mi kładzie ciężką dłoń Tęsknica...
25. I stało się, gdy byli dobrej myśli, że rzekli: Zawołajcie Samsona, aby błaznował przed nami. Księga Sędziów.
Przyprowadzono go popod kolumny,
Aby błaznował. Lud zgarnął się tłumny,
A wielka radość była weń rzucona,
Bowiem Pan podał im w ręce Samsona
I we więziennym domu go zamknięto;
Więc wielkie było w Filistynach święto
I wielkich ofiar bił dym dla Dagona.[1]
Wyprowadzono go z domu więzienia,
Aby błaznował i poił weselem
Tych, których kruszył grzmot jego imienia
I co na odgrom jego kroków drżeli,
A którzy teraz, spokojni i śmieli,
Mogli się pastwić nad nieprzyjacielem...
Był ślepy, siły pozbawiony, w pętach.
Ów straszny Samson, który, o sromoto!
Sam tysiąc mężów zabił kością: oto
Trwogi nie budzi nawet w pacholętach
I nędzne chłopię prowadzi olbrzyma
Z wyłupionemi, krwawemi oczyma.
Samsonie! błaznuj! błaznuj nam Samsonie!
Wola lud gwarny, jak fale ryczące,
A co przedniejszych z ludu trzy tysiące
Siadło wśród niewiast na płaszczyźnie pował,
By patrzeć z dachu, jak będzie błaznował.
Tłum szalał śmiechem — ten mocny, ten krwawy,
Ten wróg szyderca, skrępowany w liny,
Jest dziś zabawą, skacze dla zabawy,
Trzymany ręką nieletniej dzieciny!
I można plwać nań i w oślepłe oczy
Miotać mu piasek, aż je krew ubroczy,
I można rzucać mu na zgiętą głowę
Klątwy i gorsze klątew urąganie:
Samsonie! Wzywaj strasznego Jehowę!
Niech zejdzie z niebios i przed tobą stanie!
On wszakże wywiódł z Egiptu Mojżesza
I Jozuemu przygwoździł krąg słońca,
I morze rozdarł od końca do końca —
Niech cię wybawi!... Urąga mu rzesza,
A on, pośrodku stojąc, czuł, jak wzbiera
W nim tak nienawiść, iż brzmieją mu żyły
I dech się w piersiach rozdętych zapiera,
I wszystka krew w nim i wszystkie w nim siły
I wszystka myśl w nim i czucie i ciało:
Wszystko się jedną nienawiścią stało!...
Ha, tłum piekielny!... Ha! Jak tego wroga
On nienawidzi!... To padalcze plemię,
Którego wałem raz zawalił ziemię,
Zdradą go wzięło, szydzi zeń i z Boga!...
I tak się modlił w duchu: Panie Boże!
Przez oto wszystko, co tutaj ponoszę,
Przez hańbę moją, bicz i te obroże:
Ten raz mię tylko jeden zmocnij, proszę,
Abym za moje wyłupione oczy
I wieczną mękę w ciemnościach ponurych
I wieczną śmierć mą: zmiażdżył ten łeb smoczy!...
I kazał wieść się pod słupy, na których
Był dach stawiony i oparł się o nie,
A lud wył nad nim: Błaznuj nam Samsonie!...
I oto uczuł pod słupami temi,
Jak łaska Pańska zstępuje nań z góry,
Bo mu się ugiął pod stopą bok ziemi
I głaz zadźwięczał, gdy wstąpił pod mury.
I rozparł ramię na lewo i prawo,
Jak krzyż, a krew mu biła w piersiach lawą.
Rozprężył ręce — o rozkosz! z kamienia
Wypełzł strach blady i zadrgał mu w rękach!
O Boże! Zda się, światło przepromienia
Wydarte oczy! O Panie w niebiosach!
Dzięki Ci, dzięki! Bo oto we włosach
Ogień, żar żywy krąży; w włosów pękach
Sto gromów biega... Sto śmierci daj, Panie,
Daj lęk okropny i wolne skonanie,
Daj taką boleść i takie męczarnie,
Których myśl ludzka cała nie ogarnie,
Których przeczuciem krew się w żyłach ścina!
Lecz daj w tej śmierci śmierć dla Filistyna!
Panie! Daj w łasce Swojej, niech się ziści,
Ogrom Twych sądów i tej nienawiści...
I jako niegdyś hen, w gazejskiej bramie:
Wciągnął w pierś wicher i wyprężył ramię...
Zgięły się słupy — a potem odrazu
Pękły, upadły i lawina głazu
Runęła z trzaskiem... Ziemia wskroś zadrżała,
Walą się mury, krzyk grozy w motłochu,
Wyjąc, spadają z dachu krwawe ciała —
Huk, łomot, piekło... Wzdęta chmura prochu
Zakryła słońce... Rozpierzchnięta tłuszcza
Patrzy zdaleka, zgrozą oniemiała,
Jako bawolic stado, gdy z bawołem
Lew się w kurz zarył, padłszy z nim pospołem.
Czarny kłąb prochu wzroku nie przepuszcza —
Wreszcie przejrzeli... O piekielne dzieło!
Pośród strzaskanych, krwią oblanych słupów:
Strasznych, zmiażdżonych trzy tysiące trupów!
Ciał trzy tysiące!... Już nie słychać jęków,
Pod hurmą gruzów wszystko już zginęło —
Milczenie śmierci, straszniejsze od szczęków,
Wojennej wrzawy i topielców wycia,
Weszło na zwały... A on tam, bez życia,
Ostatkiem swojej zgruchotanej twarzy
Niebu się śmieje, błogosławi Pana!
Och! Najstraszliwszy z śmiertelnych grabarzy,
Straszny, jak pomór!... Zemsta dokonana...
Samsonie! Zemsty dokonane dzieło!
Niech wielbi Boga twa krew, co się niebu
Z śród gruzów jeszcze dymi, jak ofiara.
O dym dziękczynny! Takiego pogrzebu
Nikt jeszcze nie miał — ani taka kara
Była słyszaną...
Wyspa umarłych... Nagie, strome skały,
Wkoło dalekie, nieskończone morze,
Gaj cyprysowy, ciszą skamieniały,
Spokój wód wieczny... Bóg śmierci posępny
Duszom ten grodziec zostawił ostępny
I odwróciwszy twarz, odszedł w bezdroże.
I w długiej łodzi o milczącem wiośle
Charon tu z brzegu białe wiezie dusze
I w ciemne, wązkie wwozi je zarośle
Między dwa słupy z kamienia, na których
Dwa lwy o głowach groźnych i ponurych
Patrzą na siebie — zasłuchane w głuszę.
Po krzesanicach mech się pnie zielony,
Cyprysy smukłe nad morską głębiną
Widzą swój smutny kształt odzwierciedlony
I nieruchome patrzą w niebo w górze,
Gdzie nigdy złoto nie płynie i róże,
A tylko sine mgły obłoków płyną.
Słońce i księżyc tu się toczą kołem
Zawsze spokojnem, zawsze jednakowem:
Nad wód granatem, pod nieba popiołem,
Wstają z przepaści i schodzą powoli
W otchłań w martwego blasku aureoli,
Długo lśniąc światłem cichem i matowem.
Tu dusze, cieniom podobne, milczące,
Snują się białe przez ciemną zieloność,
Po bladych plamach, które kładzie słońce;
Lub z ważkich okien, kutych w skałach ściennych,
Patrzą po falach szklannych i bezdennych,
Patrzą się w mglistą, wieczną niezkończoność.
Inne na głazach, co się wznoszą z wody,
Siadają z na dół pochyloną twarzą:
Mijają słońca zachody i wschody,
One, w granacie morskich fal widome
I na drzew widmie: białe, nieruchome
Siedzą, do głazów podobne, i marzą,..
Dusze, co serca płonęły pożarem,
Te, co za wiele czuły i cierpiały;
Wśród huku fal i wód zamieci Gdzieś u wybrzeży morza
Ze spiżu stoi wbity słup:
Na nim latarnia morska świeci,
A jej szeroka jasna zorza
Rozświetla statkom nocy grób.
O słup ten wściekłe bije morze, Rzuca się nań nawałą,
Wyrwać go z głębi swojej chce:
Wściekają je te nocne zorze —
Tyleby statków pochłaniało,
A słup ten światłem chroni je.
»Wyleciałem pod niebo!... Gdzie ziemia? Gdzie świat?...
W otchłań padł!
Ha! Jak pląsa swobodnie w obłokach ma głowa!...
Gwiazdy chwytam spłoszone i jak złote kule
Ciskam — lecą, błyszczą się, płomienieją, skrzą się,
Ścigam je w boskim pląsie — —
Ah! Jaka mgła ogniowa!...
Prysły — i kędyś w morskim spadły tonąć mule...
Boski śmiech mię ogarnia, śmiech szczęścia, wesela,
Śmiech tryumfu, potęgi, której nie podziela
Ze mną nikt ze śmiertelnych. Ty, promienny Febie,
Jeden, jak ja, żeglujesz po gwieździstem niebie!
Ty jeden, boże jasny, wielki, srebrnostrzały,
Ty jeden! Lecz me skrzydła warte twoich koni!
Mój lot sokoli, szybki, jak wiatr rozbujały,
Promienny wóz twój, złoty Heliosie, przegoni!
Ha! Ściągasz twych rumaków spienione wędzidła,
Zadrżał srebrny twój kołczan z szalonego biegu,
Rozwijam skrzydła!
W pęd, w pęd bez brzegu!
Wichr przegnaliśmy lotem!.. Na ziemi i niebie
Widziałże kto wspanialszą gonitwę, o Febie?!
Napróżno! Twoje ścigłe nie zgonią mię konie!
Złoty wóz już jak gwiazda, już jak gwiazdka płonie...
Ha! Strzała!...«
Na wybrzeżu posępnej martwej, morskiej wody,
We krwi, co się kałużą szeroką rozlała,
Leży ciało, trup leży złotowłosy, młody...
Jeszcze pierś, zda się, dyszy; jeszcze, zda się, pała
To oko niezamknięte, gdzie samą zwycięża
Śmierć: boski zachwyt życia, promienisty, śmiały...
Skrzydła skrwawioną głowę jak w gloryę ubrały,
Skrzydła przebite strzałą, co obok, do węża
Podobna, błyszczy w piasku... Wokoło żórawie
I ibisy czerwone patrzą się ciekawie,
A tam, na nieboskłonie, cięciwę morderczą
Puszczając w dźwięk, bóg słońca śmieje się szyderczo.
Nad wodą szarą, wodą smętną
Posępna, cicha wierzba stoi
I w wodę szarą, wodę mętną,
Patrzy i rosą płacze w nią — —
O czem ta wierzba śni i roi,
Czemu w głąb rzuca łzę za łzą?
O zmroku dzwon kościelny bije,
Z dalekiej wsi głos dzwonu dźwięczy:
Anioł pozdrawia to Maryję
Z śród łanów, z śród omglonych wsi — —
Wędrowiec kędyś w polu klęczy,
A wierzba w wodę rzuca łzy.
O wierzbo, wierzbo! Czemu cieką
Łzy z twoich liści w wodę szarą?
Że nad tą smętną rośniesz rzeką,
Że w fal jej szumie ból i jęk?
Że się żałobną chwiejną marą
Mgła przez pobrzeżny snuje łęg?
O wierzbo, wierzbo, wierzbo smętna,
W liściach jest twoich dziwne łkanie,
I jakby krwi w nich biły tętna,
I jakby grzmiał ginących śpiew — —
Wierzbo, na chłopskim wzrosła łanie,
Czy korzeniami pijesz krew?
O wierzbo, wierzbo, wierzbo smętna,
Posępne drzewo ponad rzeką — —
Rzeka gdzieś płynie szara, mętna
Przez pola, lasy, między wsie — —
Wszystkie łzy twoje w serce cieką,
W każdej krwi kropli łza twa wre...
Jest coś, co duszę wprost z piersi wyrywa!...
Na niebie świecą mglistych gwiazd myryady,
Koło księżyca krąży złoto-blady
Ruch mgieł, jak puchy zdmuchnięte z przędziwa.
W górach wiatr. Wzdęta, olbrzymia chmur grzywa
To się podnosi, to nakształt kaskady
Potwornej spada, lub w skał kolumnady
Jak rozwełniona ława rzeki wpływa.
I wszystko, widne pod krysztalno-szarą
Gazą i w ciemnie błękitne wtopione:
Zda się swym własnym cieniem, własną marą...
I mnie się zdaje, że nie patrzę wzrokiem,
Lecz że me zmysły na przestrzeń rzucone
Są wichrem, światłem, błękitem, obłokiem...
I gdy patrzę na niebo, dziwny w duszę moją
Spływa spokój i cisza... Zda mi się, że łono
Jakieś bezdenne ku mnie się zbliża, gdzie toną
Gwiazdy, w którego wnętrzu mgły i góry stoją.
Jestli to Bóg? Ta dziwna Powieść, którą roją
Od wieków wieków ludzie?... Ten Bóg, z utajoną
Wiecznie twarzą?... O którym tyle już prześniono,
Że więcej snów jest o Nim, niż gwiazd, co się roją?...
Dziwna, ogromna Powieść, Baśń, od której mdleje
Serce w piersiach... Bóg... Słowo jedno bez pojęcia,
Bóg, ku któremu rączki wznoszą się dziecięcia,
Który wytknął czas bytów i światów koleje...
Bóg — zwierciadło jeziora i burza powodzi —
Wieść święta, co się w gwiazdach w takie noce rodzi.
Kędyś w tę noc z łóżeczek patrzą w niebo dzieci — —
Widzę je, jak unoszą główki od poduszek;
Na szybach kwiaty z lodu, śniegu srebrny puszek,
A na niebie, za oknem, gwiazd tłum złoty świeci.
Bóg chodzi po niebiosach. Czasem anioł zleci,
Przemknie szybko i zniknie... Może którą z duszek
Niesie w górę?... Cyt!... Kładą na ustach paluszek,
Tam — anioł — płynie anioł w obłoków zamieci...
A ponad wszystkiem Bóg jest. Trzyma w ręku kwiaty,
Ale ich siać nie będzie, aż zima przeminie,
A teraz śnieg strzepuje z swej gwieździstej szaty,
I dmucha na obłoki i w róg księżyc winie,
I bawi się na niebie, lepiąc złote światy,
Które tuła po niebios błękitnej równinie.
Jesienna cisza... Jak gdyby zmęczone
Tatry się w śniegu owiały zasłonę,
Wiatr na milczących szczytach kładzie głowę,
Słońce półsenne w mgły fioletowe
Kryje się zwolna; na całej przestrzeni
Zawisa jakaś smutna gędźba cieni.
Szerokie, ciche, chwiejne, powietrzane
Leżą nad całą kotliną rozwiane
Skrzydła jesiennej ciszy, a w ich puchu
Mgły się wieczorne tulą i bez ruchu
Wiszą w przestrzeni, jak nieobleczone
W czyn sny — — gdzieś dawno, przez umarłych śnione...
Stoję samotny na urwisku skały — —
Patrzę na cichy ten świat osępiały,
O melancholio! Ty duszo mej duszy!
Wychodzisz ku mnie z ciemnej lasu głuszy,
Z szumu potoków dźwigasz się powoli,
W smutnym mię witasz pokłonie topoli,
Z łanów skoszonych płyniesz ku mnie z mgłą,
I z toni wodnych, co wśród wiklin śpią.
Gdzie się obrócę, gdzie pójdę, gdzie stanę,
Widzę cię: w morską nurzysz mi się pianę,
W jeziorach błyszczysz i w wulkanach świecisz,
Nad pałacami miast ogromnych lecisz,
I w tłumie ludzi idziesz za mną w ślad — —
Wędrujesz za mną wszędy, w każdy świat.
I wszystkie czyny świata przez zasłonę
Twą widzieć muszę, aż oczy znużone
W powieki kryję i głowę znużoną
Na twe milczące, mgliste kładę łono,
Jak na kobiety łono, chociaż wiem,
Że mi krew zmieni w piołun swoim tchem.
W pustej przestrzeni Tatry leżą,
Pod martwą bielą się zaśnieżą;
Na nich polotne, zwiejne, mgławe
Obłoki fioletowawe,
Przed niemi leśnych cisz ciemnica,
Na niebie nikły sierp księżyca.
Tam na rubieży widnokręga,
Czerwono-płomienista wstęga,
Jakby z za chmur posępnych ławy
Pożaru blask się wydarł krwawy;
W przestrzeni mętnych mgieł kurzawa
I łuna modro-pozłotawa.
Pod stopy memi, w leśnym mroku,
Gdzieś nizko wieczny szum potoku;
Milczenie... Wtem się z chmur przędziwa
Rudego światła kurz dobywa
I we mgłach ciemnych się zadymia
Jakoby ruda twarz olbrzymia.
Słońce we mgłach zapadło. Na polu górale
Wiążą snopki. Wieczorny dym leci nad chaty.
Od niknącej powoli słonecznej poświaty
Liliowieją ogromne gór i niebios dale.
Gdzieś tam, w głębi Tatr, puste, mroczne drzemią hale,
Liliowych wierchów jeży się grzebień zębaty;
Nad niemi biały obłok, jak łabędź skrzydlaty
Konający na długiej, złotej słońca strzale.
Z ognisk pasterskich bije dym i blask czerwony;
Rzędami postawione ciemne kopy siana
Zdają się, jakby widma idące w zagony.
A słońce gdzieś pod ziemią idzie, aby zrana
Świecić tu znów, gdzie zgasło — — i wieczysta trwania
Straszliwa obojętność z gwiazd się wyotchłania.
Widziałem wizyę cudną, sen nade sny:
Postać niewieścia pół z światła, pół z ciała,
Jasna, jak tęcza i jako dzień biała,
Z uśmiechem szczęścia, błogości bezkresnej...
Widziałem wizyę straszną, sen bolesny:
Mumia w całunach szara, strupieszała,
W jej martwej twarzy piekła groza cała:
Szyderstwo, wściekłość i bezwstyd bezczesny.
Ohydna, straszna, przeraźliwa mumia...
Wśród dwóch tych wizyj jak zaklęty stoję:
Jedna, to cień jest, sen naszego życia — —
A owa, w zgniłe włożona spowicia,
Co twarzą swoją dech w piersiach zatłumia:
To życie ludzkie — — — i ludzkie i moje...
Prawda? Kiedy nam serce uczucie rozpiera
I z duszy uniesienie namiętne wybucha:
Nagle widzim gdzieś z boku szpetną twarz satyra,
który oczy przymruża, patrzy w nas i słucha.
Drwi — a my zawstydzeni milkniem — i przepada
Chwila ekstazy duszy, albo szału serca;
Z iluż skarbów nas samych i ludzkość okrada
Ten wiecznie czuwający nad nami szyderca!
Żyjemy często, jako te smutne jelenie,
Urodzone i w puszczy wyrosłe za młodu,
Które — stworzone wielkie przebiegać przestrzenie —
Zamknięto do zwierzyńca, w trzy morgi ogrodu.
Mogą w biegu korzystać z sił swoich zapasu,
Mają drzewa i wodę w potoku do picia,
Żyją całkiem jak w puszczy — na trzech morgach lasu — —
I zabija je smutek tej parodyi życia.
Obraz raz namalował malarz ten: w przecięciu
Wymalował wśród skały granitowej grotę,
W niej zaś ludziom podobną skrzydlatą istotę
Pod ciasnym skał załomem w skurczu i przygięciu.
Istota owa, w skalną szczelinę zamknięta,
Rękami i nogami, piersiami i głową,
Parła, ociekła potem, czeluść granitową,
Co niewzruszona, twarda i zimna ją pęta.
Szparą, którą w głąb skały ściekają potoki,
Sączy się blask słoneczny, jasne światło z góry,
Aby ten bój oświetlić dziwny i ponury:
Bój męztwa, siły, woli — i martwej opoki.
Uskrzydlonej istocie malarz w bladej twarzy
Namalował wysiłku najwyższego piętno
I ból i żądzę lotu wielką i namiętną — —
I świadomość, że skał tych nigdy nie rozważy.
W menażeryi lwy były, lwy płowe, ogromne,
Grzywy jak wicher miały, oczy jak pioruny,
Każdy krok był jak postrach jawiącej się łuny,
A od niewoli były napół nieprzytomne.
Godzinami leżące bez ruchu, snadź biegły
W swe olbrzymie pustynie, nad swe wielkie rzeki,
Wspominały swe piaski płomienne od spieki
I widnokrąg błękitu bezmiernie rozległy.
Wspomniały te noce, gdy księżyc czerwony,
Jak krew, świecił na niebie; gdy powietrze parne
Zdało się od błyskawic i gromów ciężarne,
A ich ryki huczały w przestrzeni, jak dzwony.
Wspominały świtania pełne świeżej rosy,
Kiedy po nocnych łowach rzucały się w trawę
Od walk całe dyszące, rozżarte i krwawe,
I zlizywały wolno z łap swe straszne ciosy.
Co dnia pogromca wchodził do klatki dwa razy
Przy grzmocie bębnów, pisku muzyki i brzęku;
Obręcz z płonącą smołą i bat trzymał w ręku —
Na grzbiet lwów poczynały, jak deszcz, padać razy.
Przez podstawioną obręcz, opalając grzywy,
Bite, szalone z bólu, ogłuszone wrzawą,
Ciskający iskrami taniec swój straszliwy
Przed gawiedzi nikczemną odprawiały ławą...
Pieśniarz grecki nad morzem usiadł zadumany:
Kraj zdeptała mu rzymska w stal okuta noga —
Kraj, przed którym Xerxesa drżał tron wyzłacany,
Prócz pochlebstw i prócz jęku nic niemiał dla wroga — —
Bohaterowie legli — — a ich chwałę złotą
Zapylała z pogardą dumna rzymska toga.
A właśnie, w mórz szafirze, pod bluszczową grotą,
Kąpał się nagich dziewcząt orszak jasnoruny,
Bryzgając białą pianą z lubieżną pustotą.
Pieśniarz patrzał — wziął harfę w rękę — i na struny
Położył dłoń — — zacisnął — pękły... z głośnym jękiem
Pękły struny, co mogły rzucać pieśń, jak łuny.
Została tylko jedna, z lekkim, srebrnym dźwiękiem —
Tę, z wzgardliwą ironią, co przez ból wyśmiewa,
Trącił: śpiewnym i dźwięcznym zadrgała mu brzękiem.
Błądzić, błądzić i błądzić... Gdziekolwiek uderzy,
Od wszelkich go zawieja odtrąci wybrzeży,
Bez załogi, bez steru błądzi okręt ten...
Wyj wichrze! Gromy, rwijcie nieba strop na sztuki,
Hucz burzo, szalej morze, grzmij i rycz, dopóki
Okrętu paszcze morskich nie pochłoną den...
Po co? Po co mu płynąć? Po co błądzić dalej?
Lecz okręt wielki, dumny! Niech się niebo pali,
Kiedy się będzie grążył w przepaściste dno!
Wyj wichrze! Gromy! Rwijcie niebiosy na druzgi,
Gwiazdy niech gaszą morza spienionego bluzgi,
Niech morze od piorunów dymi się, jak krwią!
Po co! Po co mu płynąć? Po co błądzić dłużej?
Otchłań mu tylko będzie przystanią podróży —
Przeklęty dziki okręt — — sam Szatan go klął!
Wyj wichrze! Niechaj runie już w czarne odmęty,
Niech przepada i ginie bez śladu, przeklęty!
Wyj wichrze! Róg sam Szatan w usta swoje wziął!
Okręt, okręt to dziwny... Mówią, że w słonecznej
Zakochał się gdzieś wyspie i, wędrowiec wieczny,
Szuka jej na bezbrzeżu, na bezbrzeżu wód...
Kędykolwiek się zbliży, gdy zdala się śmieje
Brzeg złoty: zblizka piaski i stracone knieje
Dostrzega, nagie głazy, pustynie i lód...
To wszystko są złudzenia, to wszystko miraże...
Błądź, błądź okręcie! Wędruj po wodnym obszarze,
Niech żagle twoje wicher targa, rwie na szmat — —
Wędruj! Wszak nieskończona jest przed tobą woda...
Wędruj! Malstrom ci mocy i ochoty doda,
Wściekły wir cię popędzi... Wędruj, wędruj w świat!
Wędruj! Sam Szatan klął cię! Płyń! Płyń!... Lecz na Boga!
Nie każdemu z okrętów tam, gdzie tobie, droga —
Widzisz ten wał pod niebo, ten w dno morskie dół?
Wędruj! Giń na pustkowiach! Lecz sam, dumny, śmiały!
Wyj wichrze! Oto żagle grzmotem odegrzmiały!
Wędruj! Giń! Szatan klął cię, lecz Bóg maszty kuł!
Owa słoneczna wyspa, owa łąka kwiecia,
Raz czasem spotykana na całe stulecia
Przez wędrowne okręty, przez żaglowce burz:
Ona... ach! ona niknie w bezdrożu, w bezmiarze,
A wszystko to są złudy, widma i miraże,
A wszystko to są złudy, gry zwodnicze mórz...
Odpłyń, odpłyń! Bo lepiej ci zaiste w pełni
Rozpiętych żaglów zginąć, gdy się głąb rozwełni,
Wpośród ryku orkanów, mknąc przez błysków szlak,
Niż się błąkać po brzegu nędznych łodzi drogą,
Gdzie nawet dojrzeć szczytu twych masztów nie mogą,
Gdzie na nich, zamiast orłów, siada drobny ptak.
Odpłyń! Odpłyń! Niech wichry cię niosą szalone
W elementarnych potęg niebosiężną stronę,
Płyń! Niech zdala zabłyśnie świetna żaglów biel —
Płyń... Nie jesteś z tych statków, co wpływają z chwałą
Do portu, opłynąwszy wkoło ziemię całą — —
Błądzić, szukać i zginąć bez śladu: twój cel...
Vogue la galère! Vogue la galère!
Szeroko szumią fale!
Podwodne widmo wzięło ster,
Kieruje nim zuchwale;
Podwodne widmo, dziwna baśń,
A, mówią, prawda święta —
Czy chcecie płynąć w mrok, czy w jaśń,
Ono łódź waszą pęta.
Podwodne widmo... Jest-li to
Kształt poczwar, czy rusałek?
Ciekawą głową bić o dno
Niejeden poszedł śmiałek...
Nigdy śmiertelnych ludzi wzrok
Tej władzy wód nie zoczy —
Nie wiemy: anioł czyli smok
Pod nami fale toczy...
Napróżno oko sięgać chce
W głąb wodną, co nas niesie —
Płyniemy — fala z fali mknie,
Spiętrza się wzwyż i rwie się,
A nasza łódka płynie w dal
Przez wielkich wód ciemnotę —
A ma za jedno wiosło żal,
Za drugie ma tęsknotę...
Minione brzegi — próżne łzy —
Żal serce w piersiach ściska —
Wszystko przemija, mknie, jak sny,
Ledwo ujrzane zblizka...
O łódko! Stań na chwilę choć!
Nas życie nie odżali!...
Podwodne widmo pchnęło łódź,
I płynąć musim dalej...
Gdzieś na Nieznane wiedzie nas...
Tęsknimy, ujrzeć chcemy,
Znać chcemy już!... Przemija czas,
Przestwór jest zawsze niemy...
Jawią się wyspy, rośnie ląd —
Więc to?! Więc tu łódź stanie?!...
Podwodne widmo dalej stąd,
Łódź pchnęło na otchłanie...
Vogue la galère! Vogue la galère!
Więc płyńmy, jak szaleńcy!
Podwodne widmo dzierży ster:
Maż zdjąć nas strach jagnięcy?!
Wyżej się, falo, wyżej wzbij!
Spiętrzaj się, wodna toni!
Szalony, dziki wietrze dmij!
Niech łódź, jak orzeł goni!...
Podwodne widmo wiezie nas,
Nie możem wstrzymać łodzi:
Milczący na nas patrzy Czas:
W łódź siedliśmy tak młodzi...
Podwodne widmo wzięło ster,
Próżnośmy sznur szarpali —
Vogue la galère! Vogue la galère!
Dalej i dalej, dalej...
Aż zobaczymy kędyś brzeg,
Ląd pusty i skalisty,
I ujrzym między skały wbieg
Wody posępnej, mglistej —
Tytan wstał rano. Las, co od świetlistych ros drży
W rannym wietrze: woń świeżą posłał mu do nozdrzy;
Pod nogą czuł drgającą życiem ziemi bryłę,
I uczuł w sobie żądzę, uczuł moc i siłę,
Jaką czuł Czas, gdy z woli wszechwładnego Losu,
Bogów, gwiazdy i ludzi utworzył z Chaosu.
Życie nad nim otwarte trzymało ramiona,
Jak dziewczyna, pragnieniem miłosnem zwalczona.
Wzniósł głowę: oko jego, jak orzeł przegania —
Odetchnął, pierś rozprężył: zda się — niebo wchłania.
Las się od ros świetlistych srebrzył, drżąc na wietrze
I zwisały oliwne gałązki ku ziemi,
Świecąc tłustym owocem i liśćmi lśniącemi.
Zbudziły się narcyzy, pereł szronu bledsze,
I wonny gaj różany, gdzie czerwone kwiaty
Spojrzały w niebo. Gwiazdy, jasne nieba róże,
Gasły jedne po drugich, a na chmur purpurze
Rósł złoty kielich słońca. Wówczas Tytan w światy,
Co się nad nim niezmierne przetaczały cicho,
Rzucił głos, płomieniami nabrzmiały i pychą:
»O Słońce! Niezrównaną mocą płodną płonne,
Ogień twój, żądzę twoją ja mam w moich żyłach,
Tytan, wykołysany na powietrznych siłach,
U podnóża Olimpu przez wichry przegonne.
Uścisku białych Najad, białych Nimf mnie mało!
Chcę, aby w mych ramionach ciało rzeki drżało,
Jak ciało białych Najad, jak Nimf białych ciało!
Z ust róży, z róż tysiąca, chcę ustami memi
Pić rozkosz, a pod oliw gałęźmi tłustemi
Leżąc, czekać, aż rosa z nich na skroń mi spłynie,
Jak łza szczęścia, rozkoszą wydarta dziewczynie.
Piersi łąk objąć pragnę, biodra gór, co szczytem
Wieńczą się umajeniem śniegów srebrnolitem,
Jak lilijową koroną. Niech wicher, co w szale
Pożarem dusi palmy i w wir spiętrza fale
Oceanu, że tonie flota przerażona,
Otoczy mnie, okręci, jak białe ramiona,
Gorące tak jak ogień i szybkie, jak piorun!
Deszcz promienisty, bujny, z jasnych chmur, złotorun,
Którym się rozwiewają, szalejąc, niebiosy,
Niech mi na barki moje upadnie, jak włosy,
Włosy długie, jedwabne, pozłociste, lśniące,
A płomień, żar, pęd ognia ty daj z siebie, Słońce!
Niech mi jeziora szemrzą o wieczornej porze
Te szepty ciche, słodkie, co zmieniają łoże
W eteryczną wędrówkę po niebios przestrzeni,
Jakby świat był z bzów wonnych dziany i z promieni.
Niech mnie morze kołysze na falistem łonie,
Niech wznoszę się, opadam, kiedy wzrok mój tonie
W oczach gwiazd, co nade mną błyszczą się tak złote,
Jak źrenice Oread, zawiedzionych w grotę,
Gdy pierś mą z piersią swoją pragną na wiek skować,
A szał miłosny dłoń mą skłania je całować.
W objęcia me, jak tabun rozhukanych koni
W nurt rzeki w czas spiekoty, aż zawre i bryźnie,
Pędź Naturo! Istoty niech się nasze bliźnie
Spłyną w jeden wir boski, w jedną Moc, od której
Zadrży Ossa i szczyt się Pelionu pokłoni
I Cyklopów potworne zatrzęsą się mury!
Upojony mnie godnem szczęściem, oczy moje
Wzniosę, kędy Olimpu są złote podwoje.
Tam chodzą jasne bogi, bóstwa niepożyte,
Tam Zeus piorunem groźny, biała Afrodyte,
Tam Juno, co się pawiem krasnopiórym wieńczy,
Hebe o bursztynowym włosie, oczach z tęczy
I ta, co nigdy zmazy nie znała, ni grzechu,
Psyche, z kwiatów zapachem i barwą w uśmiechu.
Tam Ares z włócznią dartą z leśnego jaworu,
Tam Apollo z kołczanem, bóg śpiewu i moru,
I Dyana, łowczyni, co dzirytem śmiele
Dziki o kłach błyszczących w czarnej puszczy ściele —
Tam pójdę!... Między bogi!... Pięścią mą wywalę
Bramę kutą i w jasne wejdę nieba sale!
Życie bogów zdobędę! Krew w piersiach mi huczy —
Niech będę tak jak oni! Niech na włos mój kruczy
Upadnie liść laurowy, a pod nogi moje
Biją ofiarnych dymów wonne, gęste zwoje!
Chcę bóstwo zdobyć! W uścisk gdy ujmę naturę,
Cóż więcej zdobyć mogę?! Będzież co w przestworze
Jeszcze dumy mej godne? Wyższe nad mą żądzę?
Olimpu mi na ściężaj rozpękną wrzeciądze,
Jak psy, Zeusa pioruny powiążę w obroże,
Sam, jak piorun wpadając w rozpostartą chmurę!
Chcę władać! Gdy ramiona me prężę, to zda się,
Ty sam drżysz na swym wozie stukołowym Czasie,
Bym za szprychy chwyciwszy gdzieś u nieba ścieku,
Wozu twego nie zdzierżył i nie wstrzymał wieku,
Albo zgoła twój rydwan strącając w otchłanie,
Dał światu cichą wieczność, wiekuiste trwanie!
Żaden z bogów tej myśli powziąć się nie ważył...«
Tak wołał, a ząb mu się świecił i wzrok żarzył
I Najady zbudzone świtaniem i głosem,
Patrzały z wiklin wodnych, otulone włosem,
Gdzie się srebrzyły listki i skąd się ku ziemi
Staczał szron kropelkami w słońcu świecącemi.
Toż Fauny, nim swe trzody popędzą ku wodzie,
Dziwią się bohaterskiej sile i urodzie
Tytana, co jak dębczak wyrosły na łące,
Stał, podobny do boga. Zaś Nimfy pragnące
I nigdy nie dość syte miłosnej pustoty,
Rozczesywały muszlą włos miękki i złoty,
Aby podnieść swą piękność i powab pieszczony,
Błyszcząc różowem ciałem przez złote zasłony.
W twoje cudne, cudne, cudne oczy
Kiedy patrzy: wstrzymuje się słońce,
I dziwuje im się kwiat na łące
I czar idzie z niebieskich roztoczy
W twoje cudne, cudne, cudne oczy.
W twoje cudne, cudne, cudne oczy
Kiedy patrzę, chciałbym w łzę zaklęty
Po twej twarzy spłynąć, bogom wziętej,
I z twej piersi patrzeć się uroczej
W twoje cudne, cudne, cudne oczy.
I smutny uśmiech zjawia się na twarzy,
Ten smutny uśmiech popatrzenia wstecz:
Co się kochało, co się śni i marzy,
To tak odchodzi, tak odbiega precz...
W te twoje cudne, cudne, cudne oczy
Nowych pokoleń będzie patrzał ciąg,
Wieczna jasności wśród życiowych zmroczy,
Wieczyste bóstwo dla błagalnych rąk.
A my — odeszli... Jeszcze odwracamy
Tęskniące oczy, jeszcze uśmiech ślem...
Bądź zdrowa! Żegnaj!... W kute z bronzu bramy
Wchodzimy cisi, spokojni — za dniem.
Ucisz się ziemio... Niech mi nic nie zmąca
Tego snu duszy. Gdzieś za okrąg słońca
Zszedłem, gdzie światło przejrzyste i senne
Jak szklanną gazę rzuca niebo z góry
I jakieś wielkie obszary przestrzenne
W krąg się rozlały bez końca, bez końca,
A morze, z kwiatów bieli i purpury,
Toczy się w bezmiar falami wielkiemi
I nic, prócz pustki, niema dookoła
I nic, prócz kwiatów, nie widać na ziemi...
Pustynia, głusza, a jednak coś woła,
Coś w mojej duszy odzywa się zcicha,
Coś tak cichego, jak kwiat, gdy oddycha...
Słucham — i słyszę... Jestto jedno Imię...
Leci przez świata roztocze olbrzymie,
W przejrzystem świetle brzmi, przez kwiatów morze
Płynie, w dal płynie, jak łódź po jeziorze.
Widzę, jak na nich kołysze się zwolna,
Jak się te kwiaty chylą, gdy przechodzi:
One je czują, kiedy po ich toni
Płynie, podobne do rozchwianej łodzi.
Żadna muzyki tej wygrać nie zdolna
Lutnia, ni cytra, jaką owo Imię
Wokoło siebie rozrzuca i dzwoni...
Pustynie od niej zabrzmiały olbrzymie
I gaza światła zabrzmiała po cichu,
Jak rój much złotych w liliowym kielichu.
Zamykam oczy... Przed oczyma memi
Obraz dalekiej rozwija się ziemi...
Wielkie jezioro błękitną przestrzenią
Odbija niebo; nad niem się zielenią
Mirty i róże z kwiatami białemi,
A gór dalekich śnieg, co w niebo wzlata,
Jest jakby wzlotnem zachwyceniem świata,
Jest jakby świata zamyśleniem cichem,
Jest jego pieśnią, modlitwą, uśmiechem...
Na błękit wody schodzi cisza z śniegów,
Złocista cisza, podobna bogini,
A fala, dzwoniąc u zakwitłych brzegów,
Grające stopom jej sandały czyni
I po muzyce wodnej śnieżne cisze
Stąpają zwolna i idą błękitem —
Na brzegu gaj się różany kołysze
I mirt w toń kwieciem prószy srebrnolitem.
Nad wodą ową, nad jeziorem owem,
Nad owem niebem ziemi szafirowem,
W które się z gajów kwiat pachnący prószy,
Nad szklanną szybą tej cichej otchłani:
Tam chodzi Pani jasna, cudna Pani,
Tam chodzi Pani, Pani mojej duszy.
Pani mej duszy gdzie obróci oczy,
Czystość i cisza rodzą się jej z oczu.
Łabędź tak biało skrzydeł nie roztoczy,
Jak Ona myśli rozpościera czyste.
Róże, co tkwiły w jej ciemnym warkoczu,
Pod Twoje stopy godne upaść, Chryste...
Wśród ciemnych świerków jest kapliczka z drewna,
Mała kapliczka w podgórskiej ustroni.
Tam, jak cudowna z legendy królewna,
Przyszła, uklękła i śliczną twarz w dłoni
Ukryła klęcząc. Było rano. Świeże
Srebrzyły rosy gałęzie i trawę,
Daleko góry błyszczały jak wieże
W szafirze nieba ciemne i złotawe.
Przez drzewa słońce przeświecało z boku
Pękami jasno-różanych promieni,
Lub do złotego podobne potoku,
Lało się z gąszczu po ziemnej zieleni.
Rzeźwy szedł powiew od gór. W tej kaplicy
Półmrocznej, światłem rozwidnionej słońca
I blaskiem smutnej w ołtarzu gromnicy:
Ona, ze skronią na dłoniach, klęcząca,
Duszą wzniesiona w niezmierne niebiosy,
Wydała mi się snem, widzeniem, zjawą...
I nigdy tego rana nie zapomnę,
Byliśmy razem w kamiennej dolinie,
Gdzie się piętrami ścieżka w górę winie,
Wbiegając wężem na ścięte urwisko.
Na dole złomy, a w otchłani, nizko,
Staw, ciemna bezdeń, tak ponura oku,
Jak las o późnym, przeddeszczowym mroku.
Wokół złom, dzikie poszarpane skały,
Podobne fali huraganu w biegu
Zaklętej w kamień. Na urwiska brzegu
Głaz, prosto w przepaść pochylony cały.
Tam, po tym progu skalnym, co ucieka
Z pod nóg i z sobą porywa człowieka:
Patrząc Jej w oczy, przewiodłem Ją, w ręku
Czując Ją całą, pełną zaufania,
A razem pełną niewieściego lęku.
Tam czułem serce Jej przy sobie blizko,
Serce przy sercu... W górze się rozsłania
Mgła, płyną szczyty, skalne uroczysko
Zdaje się lecieć w strop... Królewno moja!
Jabym Cię jeszcze poprowadził wyżej,
Gdzie wieczne Światło z słonecznego zdroja
Przez złote kłęby się zlewa obłoku,
Na łąkę taką, gdzie się nie przybliży
Nic, co się w Światła nie skąpie potoku.
Tam ciała nikną, lub stają się raczej
Duchami: ognia przepalone błyskiem
Nędz, brudu, wstrętu nie są już siedliskiem,
Ani przyczyną cierpień i rozpaczy.
Królewno moja! Na Mistycznej Łące,
W tym duszy mojej ogrodzie tajemnym,
Patrząc na mgłami przesłonięte słońce,
Daleki klęskom i boleściom ziemnym:
Gdybym u kolan Twych mógł oprzeć czoło
I na świat patrząc z daleka, z daleka,
Zapomniał o tem, że jest życie w koło
I że w mej piersi jest serce człowieka...
O połóż, połóż mi na oczach dłonie!
Słyszysz, jak krew mi w każdej tętni żyle?
Czujesz, jak każda kropla krwi mej płonie?
I cóż?! Po ziemskiej tej ohydnej bryle
Przewiewać będzie zawsze wiatr mogilny
I zawsze pełną będzie łez i zgrzytu
W niemych objęciach wielkiego błękitu —
I cóż z porywów i żądzy bezsilnej?!
Posępne widmo... Lata mnie już goni
Z potem na czole, z ranami na dłoni,
I każdą chęć mą, każdą żądzę mięsza —
Wiem, znam cię! znam cię! tyś cierpiąca rzesza...
Tak, słyszę! czuję! wiem, gdzie iść się winno,
Wiem, czego żądasz ty od nas na świecie —
Niech mię więc wicher z pola, jak pył zmiecie,
Jeżelim służbę zaniedbał powinną!
Rozumiem wszystko, jeśli moją drogą
Idąc, nie krzepię, nie bronię nikogo,
Jeśli me słowo ni tarczą, ni chlebem,
Ciszo! Przestrzeni! Światło! O wy święte
Miłości duszy mej, nieogarnięte,
Nieokrężone żadną zmysłów siłą,
Najwyższe, czyste! wy, w których geniusze
Czaru dom mają i ojczyznę świętą:
Oto mi serce znów w piersi zabiło,
Jak ku wam bije, kiedy w górskie głusze
Wtopiony cały duchem, z piersią wzdętą
Niewysłowionych uczuć płomieniami,
Wchłaniam Was w siebie, żyję w Was i z Wami!
Wyście mej duszy życiem!... Ile zdolna
Ma dusza kochać Cię, Przestrzeni wolna,
I Ciebie, Światło! i Ciebie, o Ciszy!
Ile tęsknoty wybucha z jej wnętrza
Ku Wam, gdy w więzach i okowach dyszy,
W jarmarcznym gwarze i w toni ciemnoty:
Tyle miłości i tyle tęsknoty
Teraz się w potok w niej szalony spiętrza!...
Patrzcie na twarz Jej! Czyście Ją widzieli!
Tak piękną duszę Bóg raz tylko stwarza!
Wierzę, że mogą być w niebie anieli
I że Bóg kształt ich na ziemi powtarza
W wybranych duszach. Wierzę, że są kwiaty,
Które się rodzą z spojrzeń ludzkich oczu.
Wierzę, że krążą ponad ziemią światy,
Tęskniące do niej w niezmiernem przezroczu.
Wierzę, że jedno ludzkie krótkie życie
Może za sobą poprowadzić ludy...
Wierzę w natchnienia z ognia, wierzę w cudy
I wierzę w bóstwo z promieni w błękicie...
Kocham Cię za to, że Cię kochać muszę,
Kocham Cię za to, że Cię wielbić mogę,
Kocham Cię za to, żeś Ty mi jedyna
Piękną kobiecą objawiła duszę,
Że się przed Tobą kolano ugina
I myśl o Tobie każda niesie trwogę
I niepokoi się tem i pamięta,
Żeś może dla niej za czysta, za święta...
Morza pięknością, gór i łąk urokiem
Chciałbym zasłonić świat przed Twojem okiem.
Niech nigdy Prawda swojej strasznej twarzy
Przed Twoją jasną nie stawia źrenicą;
Niechaj Ci życie będzie tajemnicą,
Niech Ci się tylko śni i tylko marzy.
W zaczarowanym ogrodzie Swej duszy,
Żyj, jak królewna od świata odcięta;
Niech Ci na czoło kwiatem mirtu prószy
Psyche, ta, której zmysłem niedotknięta
Dusza, ni jednej zmazy nie pamięta.
Bo chciałbym Ciebie widzieć zawsze Panią
Błękitnych myśli państw i snów z kryształu;
Chciałbym, byś jasno szła i tylko za nią,
Za tą, co wziąwszy panowanie ciału
I najpiękniejszą duszę biorąc w siebie,
Najczystszą była na ziemi i niebie.
Przez mistrza-m widział wykute jej lice:
Schylone na dół łagodne źrenice
I głowę cicho ku piersi schyloną,
Ku piersi, gdzie się światło rodzić może,
Objętej białą dziewiczą zasłoną;
I usta czyste, jak kwiat na jeziorze,
I czoło niebu podobne, gdzie ciągiem
Złotym, obłoki suną się powoli.
Tak mistrz ją w piękna zamknął aureoli
Na wieki wieków... Przed owym posągiem
Zbudujmy ołtarz i w blask owionięta
Bądź mi kapłanką jej, Ty moja Święta!...
Kocham Cię! Tęsknię! Wołam Cię do siebie!
Świat cały Twojem nazywam imieniem!
Tyś jest mą wiarą na wysokiem niebie,
Tyś mi jest całej ludzkości wcieleniem...
Przez Ciebie kocham, nienawidzę... W Twojem
Istnieniu źródło mojego istnienia;
Ty jesteś mojem sercem, krwi mej zdrojem
I duszy mojej Tyś harfą z płomienia!
Śpiewaj mi! Śpiewaj!... Nie! Niema przestrzeni!
Widzę Cię! Słyszę! Cóż, choć między nami
Kraje są całe? Myślą połączeni
Jesteśmy razem... Śpiewaj — tu, w mej duszy,
Głos Twój brzmi, dźwięczy, drży, nabrzmiały łzami —
Śpiewaj, jak wówczas... Głos Twój mię przenika
Wskróś, wskróś przez serce... On mię rwie i kruszy!
W las jakiś rzuca mię wznak ta muzyka!
W otchłań, co dyszy za memi plecami!
Śpiewaj, ach! śpiewaj! Głos Twój świeci łzami,
Głos Twój się cały błyszczy łez strumieniem,
Jak sznur ze złota wstęgą dyamentów...
Śpiewaj! Siej łzami!... Nad lasu milczeniem,
Nad straszną głuszą przepastnych odmętów,
Nad strasznastraszną nocą i grozą otchłani,
Śpiewaj, straconych i ginących Pani...
Jak Demon głos Twój krąży mi nad głową,
Jak Demon z ognia rozpościera pióra —
Chmurą mię żaru owija ogniową,
W bezmiar mię, w zaświat porywa ta chmura...
Lecę w toń, ginę... Kocham Cię! Przyjdź do mnie!
Ach! Gdyby rzucić te cielesne pęta!...
Ojczyzna nasza, patrz! nieogarnięta!
Morza, pustynie rozlane ogromnie...
Ojczyzna nasza, patrz! te wichry kwiatów,
Te kłęby tonów, te światła orkany!
Ojczyzna nasza: ocean wezbrany
Wszystkim płomieniem, wszystkiem pięknem światów!
Pójdź! Niech się wali na druzgi strzaskany
Krąg ziemi! Niech się w proch rozpada cała!
Pójdź! Ramionami owinę Cię, biała —
Pójdź ze mną! W niebo, czy w przepaść podziemną,
Serce przy sercu, w dłoni dłoń: pójdź ze mną!...
Pod gorzkim smutkiem opada mi głowa...
Weź ją w Twe ręce, w białe ręce Twoje,
Patrz na mnie słodko... Świat we mgłę się chowa
I wieją po nim niebieskie pokoje
I tonie cały w głąb cichego dźwięku,
Jak w blask księżyca... Bez żalu i lęku
Oddałbym ducha mego w ręce Twoje.
Pamiętasz świerków tę aleę ciemną,
Gdziem usta moje do rąk Ci przycisnął?
Na moim krzyżu jam wówczas zawisnął
Bolesnem sercem. Tam skrzydła nademną
Roztoczył anioł bólu ciemnopióry
I twarz milczącą mi ukazał w zmroczach,
A jam, źrenice podniósłszy do góry,
Na wieczność mu się ofiarował cały
I dał mu palcem dotknąć mego czoła..
Tyś nie widziała, ale w Twoich oczach
Dwie łzy zabłysły, dwa smutne kryształy —
Tyś nie widziała, lecz zgadła anioła.
Z łez, które dla mnie mgliły Twoje oczy,
Różaniec w mojej uwiłem pamięci.
Kiedy mię cisza wieczorna otoczy
I spokój lasów tatrzańskich okoli:
Idąc, jak ludzie od świata odcięci
Ofiarą duszy i Bóstwa miłością,
Pod lasu cieniem i nieba cichością
Różaniec z łez Twych przesuwam powoli.
Na niebie gwiazdy. Las ciszą objęty
Stoi milczący, ciemny i zaklęty,
Ni jeden powiew wiatru go nie trąca.
U skraju lasu świecą oniemiałe
Drzewa półjasne, błękitnawo białe,
Zda się, posągi drzew w blasku miesiąca.
Nad góry wschodzi powoli Syryusza
Błękitna gwiazda. Martwota i głusza.
Suchemi liśćmi szemrzą tylko gaje
I szum strumienia w księżycu migota.
Za mną kapliczka z drewna... Zwolna wstaje
W mej piersi wielka, głęboka tęsknota...
Patrzę na leśną głuszę i ciemnicę,
Na białych świerków posągi olbrzymie;
Patrzę na wieczną świata tajemnicę,
Którą na gwiazdach niemi aniołowie
Dzierżą przykutą. Patrzę na to Imię,
Co w sobie całą wszechistność zamyka,
Na wszechmoc w jednem utajoną Słowie;
Patrzę na wielką natury potęgę,
Na mlecznej drogi niezmierzoną wstęgę
Patrzę, jak cicho leśna ćma przemyka...
Słyszę, jak owad u nóg w trawie szepce,
I jak wre ogień w czarnem wnętrzu ziemi,
Jak Czas po globach niezliczonych depce
I w tajemnicę zstępuje bezdenną,
Którą na gwiazdach aniołowie niemi
Dzierżą przykutą... Pod ciszą kamienną
Granitów: słucham, patrzę... Już jaśnieje
Księżyc nad lasem i srebrem go rosi —
Tęsknota moja dźwiga się, podnosi,
Na cały przestwór świata olbrzymieje...
Pusto... Gaj prószy liściami suchemi
I blask księżyca lśni na świerków korze — —
W taką noc rzekłeś przed wiekami Boże:
»Źle człowiekowi samemu na ziemi«.
Szukałem Ciebie pośród kobiet roju,
Czekałem Ciebie o każdej godzinie
I pełen byłem trwóg i niepokoju,
Że zanim przyjdziesz, życie moje minie.
Bo nie wątpiłem, że jesteś, że moje
Oczekiwanie nie jest czczem złudzeniem,
Że niedaleko gdzieś od Ciebie stoję
Z moją tęsknotą, nadzieją, pragnieniem.
Od lat już całych niewidzialnym cieniem
Byłem przy Tobie, szukając daremnie
W kobietach Ciebie, coś istniała we mnie.
Ciebie poczułem przed dawnemi laty,
Gdy głos w noc cichą zabrzmiał mi nad głową,
A mnie się zdało, że się sypią kwiaty,
Że kwiatem na mnie pada każde słowo...
Lata tęskniłem za taką rozmową
I latam czekał, aż się znów powtórzy...
Przyszła — przebrzmiała, jak więdnie liść róży
Z kochanej ręki, który barwą bladą
Długo swój dawny szkarłat przypomina,
Z którym się kończy dzień i dzień zaczyna
I z którym wreszcie na sercu w grób kładą.
Bronzowy księżyc lśni wśród chmur powodzi —
Zda mi się, płynę w kruchej, wątłej łodzi
Przez wielkie morze w noc ciemną i niemą.
Fala szeleszcząc pod łódkę podchodzi
I znów się pod nią rozpościera niemo.
Wicher przeciągle w żaglu moim wieje —
Płynę przez morza szerokie rozchwieje.
Za mną, przedemną, nie widać wybrzeży,
Pustynia wody... Wiatr łódkę popycha,
Posłuszna idzie, zadumana, cicha;
Ster mój i wiosło nieruchome leży.
Za mną, przedemną: ciemność. Mgła z ołowiu
Wilgotna, ciężka, po wodnem pustkowiu
Błądzi i w smutne wije się obrazy,
Jakby nad tonią groźne i ponure
Leciały w mroku anioły zarazy
I strasznej śmierci. Płynę w mar tych chmurę —
Płynę, a one biorąc się za ręce
Straszliwe wiążą koło łodzi wieńce...
Płynę w dantejski jakiś krąg rzucony...
Z mgieł księżyc wydarł się krwawo czerwony
Z twarzą szatana, co przeklina... Płynę...
Tam, dokąd łódź ma po przestworzu zmierza,
Altana z bluszczu stoi u wybrzeża,
O skał oparta łagodną ruinę.
W altanie święta, jasna, marmurowa,
Ziemi i nieba Pani i Królowa,
Biała Madonna. U jej stopy płonie
Oliwna lampka o blasku różowym,
Złożone trzyma do modlitwy dłonie,
Róże jej wieńczą dyadem i skronie,
Bóstwo w uśmiechu świeci marmurowym.
W nogach od kolan wyżłobiona płyta
I wieńce kwiatów. Tam kogo doniesie
Łódka i lampa blaskiem go powita:
Serce mu z piersi w zachwyceniu rwie się!
I na kamienne rzucając się progi
Całuje święte marmurowe nogi,
A potem w kwiaty i we łzy je wieńczy.
Tam płynę. Wicher w żaglu moim jęczy —
Płynę — lecz lampki zobaczyć nie mogę...
Wiem tylko, że jest i wskazuje drogę;
Wiem, że Madonna tam jasna i cicha
Ludzkiemu szczęściu słodko się uśmiécha
I błogosławi anielstwem Swej twarzy
Łódź, co u stóp Jej na morzu się waży
I odpoczywa po długiej podróży.
Wiem to — a wkoło ciemność, bezkres wody,
Wilgotnych mgławic straszne korowody
I cisza grobu, straszniejsza od burzy.
Płynę — na piersi głowa mi się skłania,
Źrenice mi się zamykają zwolna...
Płynę — łódź moja w całun mgieł się słania,
Fala nią chwieje czarna i powolna
I szepce głucho o potwornej głębi,
Która się pod nią przewala i kłębi.
Wiatr w moim żaglu przeciągle zawodzi —
Zda mi się, płynę po śmierć w mojej łodzi...
Lecz choćbym wrócić mógł z ciemnego morza,
Nie wrócę, pójdę za złowieszczą falą;
Ani mię słońca już nie nęci zorza,
Ani mi gwiazdy, gdy się w noc zapalą,
Nie biorą więcej duszy między siebie,
I nic na ziemi, ani nic na niebie
Ducha mojego zachwycić nie zdoła.
Głos Twój mię tylko tam do Ciebie woła,
Głos, na przestrzenie zdaleka rzucony,
Głos, co mi serce wraz z życiem wyrywa —
Myślę, na przeszłość twarzą odwrócony:
Czy to się miłość, czy śmierć tak odzywa?
I zakochałem się w tej myśli smętnej,
Że ona z Tobą razem idzie w parze,
Że z walki życia ponurej i wstrętnej
Wyjdę, przez Twoje wyjść zmuszony oczy.
Bez żalu o tem i spokojnie marzę
I jedno tylko mam w sobie pragnienie:
Aby mię głos Twój prowadził uroczy
Na wieczną ciszę i wieczne milczenie.
O gdybyś przyszła! Raz jeszcze dziewicze
Jasne i czyste Twe zobaczyć oczy!
Raz jeszcze fale uczuć tajemnicze
Widzieć w Twej piersi i z Twoich warkoczy
Wetchnąć woń kwiatów... Raz jeszcze Twe ręce
Do ust przycisnąć; raz jeszcze łzy Twoje
I Twoje ciche zobaczyć rumieńce;
Raz jeszcze z ust Twych słyszeć imię moje!
Raz jeszcze tylko!...
Szczęśliwi, którzy wierzą, że po skonie
Duchami pójdą w Elizejskie błonie
I tam spotkają tych, których kochali.
Gdybym tak wierzył, chciałbym choć z oddali
Patrzeć na Ciebie i pod Twoje stopy
Za pieśnią rzucać pieśń, jak kwiatów snopy,
I takim hymnem owieńczyć Cię, droga,
Ażby z błękitu wyjrzała twarz Boga!
Gdybym tak wierzył... Serce mi się zrywa...
Odwróć odemnie twarz i bądź szczęśliwa!
I znów tak samo słońce wejdzie gdzieś tam w świecie,
Na wielkich cichych górach zimny lód zapali,
Znów obłokami wicher śnieg z upłazów zmiecie
I wiosna zajaśnieje na błękitnej fali.
Znowu się maić będą winnice i drzewa,
Znowu się dookoła zazieleni pole — —
Idzie Wiosna różanousta, złotobrewa
Z żółtym jaskrem i habrem niebieskim na czole.
I znów tam będzie owa ranna, jasna cisza,
Mącona tylko gwarem rozpędzonej rzeki
I skryta, upleciona z świeżych wiklin nisza,
Podobna do alkowy Nimfy w czasie spieki.
I znowu się na liściach przejrzyste i złote
Błyszczeć będą owady i motyl zaleci
W tę skrytą pośród wiklin ponadrzeczną grotę
I wkradnie się wraz z słońcem przez zielone sieci.
I znów będzie tak samo, jak niegdyś przed laty,
Dawno, lub może wczoraj... Któż ten czas przeliczy?
W każdym razie już całe padły wpoprzek światy,
Została tylko pamięć szczęścia — i goryczy...
Kiedy? Kiedy to było?... Nie pytać bez celu —
Było kiedyś... Zostało wieczystą legendą...
Było kiedyś, daleko i przed laty wielu — —
Może wczoraj... Legendę chwile tęsknot przędą...
Legendę urodziło to drzewo nad rzeką,
Pod którem się łączyły serca, dusze, dłonie...
Ono stoi — — tam kędyś daleko, daleko,
Stoi i w wodę patrzy, a kiedy liść zrzuci,
To ten liść tak, jak przeszłość, opada i tonie
I tak, jak przeszłość, nigdy więcej nie powróci.
Legendę urodziły te wikliny rzeczne,
Co słyszały słów tyle, tyle łez widziały
I przepuszczały przez się promienie słoneczne
Na łzami zaciemnione jej oczu kryształy...
Legendę urodziły te ścieżki, co biegły
Między gąszcze i krzewy ku rzece ze wzgórza
I widok na dolinę jasny i rozległy
I deszcze z wiosną płynne i gradowa burza...
I czy to było wczoraj, czy było przed laty,
Oni sami niewiedzą; któż ten czas przeliczy?
W każdym razie upadły wpoprzek całe światy,
Została tylko pamięć szczęścia i goryczy.
I została legenda cicha, rzewna, święta,
W głębi duszy noszona, przez słowa nietknięta,
Nieznana, prócz nich dwojga, na świecie nikomu;
Została pamięć czaru dziewiczego sromu,
Co się, jak kwiat do słońca, Miłości otwierał,
Jak kwiat, który nie uwiądł w żarze, choć umierał...
Kiedy, kiedy to było?... Nie pytać bez celu — —
Było kiedyś: zostało wieczystą legendą.
Kiedyś, kiedyś, po latach, po wypadkach wielu,
Może się zejdą z sobą, może mówić będą.
Nie przypomną przeszłości, lecz pod każdem słowem
Ona drgać będzie skryta, jak łza pod powieką,
I serca zadrgną biciem tak dawnem, a nowem,
I obejrzą się w przeszłość, daleko, daleko...
Czyste, jak łzy, padały z skarbca dyamenty
I brukowały sobą ulicę podróżną:
Świecą, ale je podjąć chcieć napowrót — próżno;
Został tylko szlak długi, najdroższy i święty.
Jakiejż niemają wagi, gdy ze skarbca lecą?!
A raz padłe: na zawsze tylko jak łzy świecą...
Legenda pełna szczęścia, żalu i cierpienia,
Prócz nich dwojga, nieznana nikomu na ziemi.
Tam, nad rzeką, pomiędzy ciche drzew podcienia,
Powoli, z ramionami na pierś złożonemi,
Przewiał ponad pamięcią Archanioł Milczenia.
Szalony wybiegł w pole Faun,
Gdzie Nimfy wiodły skoczny tan,
Barwisty zerwał z głowy wian
I cisnął, aż się rozsuł w strzęp
Kwiat wytargany z wodnych kęp.
A z pod skrzydlatych, białych stóp,
Złotego pyłu wznosząc słup,
O ciałach z świeżą wonią bzów,
Nimf smukłoudych krzyczał huf:
»Szalony Faun! Szalony Faun!«
I tysiąc kwiatów z szybkich rąk
Padło na bożka, który stał
Bronzowy wśród różowych ciał,
Jak rudy szczaw wśród lilij z łąk.
»Pójdź! — tak krzyczały — Boski szał
Z pachnących naszych bije ciał!
Niech żyje bóg, co winnych gron
Jasny nam w usta wciska plon!
Niech żyje Pan, którego flet
Pasterza śniady widzi grzbiet,
A gdy ucieka, głośny śmiech
Bożka go ściga grzmotem ech,
Że aż zgubiwszy ser i bat,
Ledwo zagrody dopadł rad!
Niech żyje Kiprys, z piany wód
Zrodzona, co nam nocny chłód
Pomaga znieść, gdy Satyr nas
Skrycie uniesie w ciemny las
I na posłaniu z traw i mchu
Ogrzewa ogniem swego tchu!
Niech żyje Kiprys! Evoe!
Pójdź z nami! Zefir w róg swój dmie!
Rozkoszny powiew muska nas!
Pójdź z nami! Tańczy cały las!
Niebo zatacza wkoło pląs!
Patrz! Sum się z rzeki podniósł, wąs
Najeżył, jak myśliwski grot
I w tan się w rzece puścił w lot!
Patrz jaka piana, jaki szum!
Evoe! W rzece tańczy sum!
Hu ha! Już ptaki biją nam
Do taktu w skrzydła, pryska szlam!
Dzikich cyranek lotny sznur
Spadł na brzeg rzeki z rannych chmur,
Hu ha! Pójdź z nami, w wian się wwij!
Ty kochasz białość naszych szyj,
Ty kochasz piękność naszych nóg!
Nimfy i taniec stworzył bóg!...«
I jak skrzydlatych stado mew
Z głośnym trzepotem, z szumem piór,
Leci ku niemu biały chór,
A jemu w oczach błysnął gniew
I krzyknął, tupiąc nogą: »Precz!
Dłoń moja ostra jest jak miecz!
Precz, ty gromado nagich ciał!
Dość długo już wasz okrzyk brzmiał:
Szalony Faun! Szalony Faun!
Precz!...« Nimfy pierzchły... Został sam
I cisza zwolna zeszła nań
Wśród westchnień wichru, wody łkań
I szumu kwiatów... Kędyś tam
Daleko, u śródmorskich skał,
Śpiew Syren czarodziejski brzmiał...
Szalony Faunie! Bożku z grót!
Ścigaczu smukłokształtych ud!
Czy łzy w twych oczach? Czy to z wód
Dalekich krople miecie wiew
Chłodnego wiatru? Czy to śpiew
Dalekich Syren wzruszył cię?...
On zaś ku niebu modlił się:
»O jasnoczoła, Pani ros,
Któremi błyszczy leśny wrzos,
Pani tych świateł, co się szklą
Na fali pod poranną mgłą,
Pani tych barw, któremi lśni
Morze, wpływając w nocny cień,
Pani błękitnych, cichych dni,
Pani błękitnych nieba drgnień,
Najczystsza z czystych, z woni róż,
Z liliowych blasków, które wzgórz
Szczyty w zachodu stroją czas:
Zrodzona; ty, coś przeszła raz
Przez świat ten, by zostawić mu
Tęsknotę nadziemskiego snu:
Ciebie chcę kochać!... Dzień i noc
Szukając cię, przebiegłem świat —
Ani mię trud nie zdołał zmóc,
Ani mię z drogi cofnął strach,
Ale twej białej stopy ślad
Widziałem tylko w moich snach...
Szalony Faun! Szalony Faun!
Z lasów, z grót, z gajów ściga mnie
Namiętny pokrzyk leśnych dziew,
Lecz gdy ulegnę czarom tym,
Piekielny mnie ogarnia gniew
I, odtrącając rozkosz wstecz,
Znowu za śladem idę twym
I szukam cię... i gonię cię,
A ty uchodzisz dalej, precz,
I znam cię tylko w moim śnie...
A jednak jesteś! Imię twe
Jest pośród imion, jako kwiat:
I bóg i człowiek, gdy cię zwie,
Duszą w odmienny wchodzi świat
I w oczy jasność spływa mu,
Jakby melodyi słuchał tej,
Co gdzieś z gwiazd ciszy, z mgławic snu,
Z dróg mlecznych brzmi dalekich zwiej...
Więc jesteś, Psyche! Jesteś! W czas
Zachodu, z liliowych gaz
Na szczytach wzgórz zrodzona; ty,
Coś przyszła raz dać ziemi sny...
Jesteś! Czyż próżno szukam cię?
Czyż próżno tęsknię? Próżno wzrok
Wytężam, czy nie ujrzę gdzie
Twej twarzy przez obłoków mrok?
Próżno cię szukam, próżno chcę
W twojej źrenicy patrząc świt,
Grążyć się w lat tysięcy toń?
Próżno chcę czaru twego myt
Wkuć w życia kształt i przywrzeć doń?
Uchodzisz! Czasem zda się już
Że widzę szaty twojej rąb...
Naówczas pędzę w światów głąb
I widzę — morza, co się z mórz
Rodzą i góry weszłe z gór,
I widzę chmury płynne z chmur,
Ale ty — uszłaś... Przecież wiem!
Nie jesteś złudą! Gdybym mógł
Raz ujrzeć ciebie, twoim tchem
Odetchnąć i u twoich nóg
Modlić się, jak do gwiazd, do słońc!
Od wszystkich ziemskich wolny żądz,
Jak jasne światło ciebie czcić!...
Lecz ty się lękasz... Leśny bóg,
Ścigacz Nimf nagich, zwykły pić
Rozkosz z ich ciał, jak wino z czar,
Przeraża cię... Ty nie znasz, nie,
Tych nocy, gdym z tęsknoty marł
Nad ciemnem morzem śledząc cię...
Ty nie wiesz, jakem błądząc w zmrok,
Przed krzewem róż wstrzymywał krok
I oddech tłumiąc, ciebie z róż
Wschodzącej czekał... Nie znasz dni,
Gdym cię z słonecznych marzył zórz,
Ku piersiom spływającą mi...
I wyciągałem ręce w dal...
Szumiały morza, kwitnął krzew,
Świecił się złoty słońca krąg,
A z moich wyciągniętych rąk
Zbiegała w serce gorzka krew
Gorzką tęsknotę tlić i żal...
Nigdy więc, nigdy?... Próżny sen
I próżnom przebiegł cały świat?
Z niebieskich sfer ni z morskich den
Nie wyjdziesz?... Niech więc która z strzał
Zeusowych runie mnie na szmat
I sen mój i mój ból i szał
Roztargać!...« I, czy z nieba cud?!
Patrz! z krętej wełny, z koźlich nóg,
Z kształtu, co wlewał żądzę w krew
Śródmorskich Syren, leśnych dziew:
Jasny się wypromienia bóg...
Już boski uśmiech mu się wplótł
W wargi, już wzrok światłością lśni,
Już niewidzialnych jęła drżeć
U jego ramion skrzydeł sieć,
Już tętno jego wrzącej krwi
Stroi się rytmem z pieśnią ech
Muzyki sfer... Już wszelki brud
I wszelki z niego opadł grzech...
W bóstwo go dziwny zmienia cud...
On bóg!... Do dumnych nieba wrót
Wznosi się piersią, ręce wzniósł
I patrzy zachwycony w świat...
Dawny świat wkoło runął w gruz,
Nowy rozwija się, jak kwiat...
To nowe życie!... W przestwór zórz
Jasną Pieśń Chwały rozwiał Czas;
Nieziemskich, niepojętych kras
Strój objął ziemię... Z poza wzgórz
Z błękitu dzianych i ze mgły,
Na łąkę z światła: spływa huf
Nieziemskich, niepojętych dusz —