Wybór poezyi (Różycki, 1911)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Różycki
Tytuł Wybór poezyi
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1911
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ZYGMUNT RÓŻYCKI
WYBÓR POEZYI
Z PRZEDMOWĄ
KAZIMIERZA TETMAJERA

WARSZAWA
NAKŁAD I DRUK TOW. AКС. S. ORGELBRANDA S-ÓW
SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘG. E. WENDE I S-KA
(T. Hiż i A. Turkuł)
1911



WYBÓR POEZYI

ŻONIE MOJEJ
OBŁĘDNE LOTY MŁODOŚCI
POŚWIĘCAM

ZYGMUNT RÓŻYCKI





PRZEDMOWA.

Smutek, melancholia i tęsknota są treścią duszy Zygmunta Różyckiego, jestto więc dusza pokrewna całej z niezmiernie małemi wyjątkami, poromantycznej liryce polskiej; smutek, melancholia, tęsknota rodzą się z nami, a rodzi je wszystko, co jest cechą zasadniczą naszego żywota. Żyjemy w Polsce, w niej się rodzimy, w tym kraju plag i klęsk.
Ale w duszy Zygmunta Różyckiego jest jeszcze słodycz cicha i spokojna i łagodność prawie niewieścia, miękka, która mu daje urok odrębny i piętno odrębne wśród przepojonych goryczą słów, jakie liryka polska z siebie wyrzuca. Jest wśród smutnych i gorzkich ludzi w Zygmuncie Różyckim coś z dziecka.
Mam pod ręką wśród innych papierów utwór Różyckiego pisany prozą, nieprzeznaczony do druku:
„Smutek i tęsknota za czyjemś ciepłem słowem, za czyjemś sercem kochanem i nieobłudnem, za jakąś pociechą słoneczną i rozradowaniem, które nie zniknie nagle, jak błyskawica letnich nocy, lecz trwać będzie dłużej, tęsknota za życiem jakiemś promiennem, plecionem z woni, blasków i uśmiechów, — życiem, które niema w sobie nic z życia „przemijalnego“, życia, które wytwarza bieg dnia „powszedniego“.
Takie pragnienie ma mniej więcej z nas każdy, ale któż wypowiedział je tak dziecinnie i kobieco, tak miękko i łagodnie i tak ślicznie?
„Tak bym chciał, aby było pięknie, aby mnie wszyscy kochali, aby życie było pogodne i jasne, jak toń krynicy w majowy ranek — tak bym chciał kogoś ukochać mocno, kogoś, kto mnie nie zdradzi i nie wyszydzi! Tak bym chciał kogoś wydźwignąć w słońce, a czuję, że mi sił brak, że skrzydła ku ziemi mi zwisają!“
„Człowiek, który chce żyć pięknie, podobnie kwiatowi łąkowemu, — człowiek, który ukochał jeno słońce i rumiane obłoki, przesuwające się cicho po niebie, przy zetknięciu się z całym fałszem świata musi blednąć i więdnąć“...
Już znamy całą tę duszę na wskroś: szlachetną, czystą, prostą, „bez zmazy i zdrady“, duszę błędnego rycerzyka, poety. Zdaje mi się, że w Zygmuncie Różyckim nic więcej poza poetą niema — czuje i śpiewa.

Ich singe, wie der Vogel singt...

A więc naturalnie śpiewa dwie rzeczy: naturę i miłość, bo to są dwie rzeczy, które przedewszystkiem się czuje i to są rzeczy, które przedewszystkiem się śpiewa. Wszak liryka ma wiekuisty wzór: w „Pieśni nad pieśniami“ z Salomonowych ksiąg. A więc naturalnie śpiewa sen o szczęściu swojem, bo ten sen ma każdy w sobie, i śpiewa sen o szczęściu ludzkiem, bo to on w sobie głęboko w sercu nosi.
Z czterech tych pierwiastków: natura, kobieta, szczęście swoje, szczęście cudze, plecie się wian natchnienia Zygmunta Różyckiego, natchnienia, które dosięga granic wysokich, a któremu służy posłuszne, wysokiej doskonałości artystycznej słowo.
Jest Zygmunt Różycki artystą na wskroś, z „Bożej łaski“. Takim się urodził i wypracowywać się nie musiał. Urodził się z darem słowa tak skończonym, tak pełnym, jak się tylko prawdziwy, stworzony poeta rodzić może. Piękne, strojne, proste, szczere i wytworne słowo jest narzędziem jego pięknej poezyi. O „rymie i rytmie“, o tak zwanej formie niema co u Zygmunta Różyckiego mówić; wszyscy wiemy, że jest on artystą świetnej miary i że ta strona pisania jest mu tak wrodzoną, jak jeleniowi bieg.
Zygmunt Różycki jest człowiekiem bardzo młodym jeszcze, niema lat trzydziestu; ma wielką łatwość, wielką potrzebę tworzenia, czyli raczej odtwarzania swych wrażeń, wypowiadania swych myśli i uplastyczniania sobie swych uczuć i napisał już dużo; ale jest on w tym wieku, kiedy jest się dopiero w pierwszej połowie swojej twórczości. Jego dalsza droga wydaje mi się jasną: jego umysł rozszerzy się i pogłębi w myśl nieśmiertelnych słów: tu leży Gustaw — tu urodził się Konrad. Różycki już poczyna uderzać w grube struny harfy, już pierś jego poczyna wciągać szerszy dech, a oczy głębiej idą. Ten doskonały artysta może ze swojem słowem zrobić wszystko, a jest myślą i uczuciem na drodze ku wielkiej poezyi. Nie chodzi o to, aby kazał, pouczał, był trybunem ludu i głosicielem prawd z robotniczego katechizmu, to jest tem, pod czem się u nas przeciętnie rozumie „wielką poezyę“ — chodzi o tę wielką poezyę, która nią jest, a na którą u nas często patrzą, jak na wał olbrzymich obłoków na niebie, z których nie pada wprawdzie deszcz, aby „rósł chleb“, ale które są cudowną zjawą, odrywającą oczy od błota.

KAZ. PRZERWA-TETMAJER.
Warszawa,
30 maja 1910 r.








OBŁĘDNE MARZENIE.

DZIEWCZYNA W ZBOŻU.

Stoi we złotem zbożu wysmukła dziewczyna,
Na głowie jej powiewa pstro-żółtawa chusta,
Rozwarła cicho świeże, purpurowe usta,
Rozwarła cicho modro-szafirowe oczy
i patrzy w słońce — —
Fale złocistej roztoczy
Cicho do niej pełzają, do nóg jej się kładą
I wężem ją złocistym opasują wkoło,
Opasują ją skrami, płomieni kaskadą —
Jeden promień świetlany upadł jej na czoło,
Drugi promień dziewiczych, białych biódr jej sięga,
A trzeci, jak falista, pokręcona wstęga,
Na pierś pada młodą
A pali a grzeje — —
A wokół chaber, mak się kraśny śmieje,
A wokół kity dziewann i cykorja modra,
Drżące, śmigłe łopuchy, dzięgiel jasno-złoty — —
Nad nią słońce i nieba krysztalne namioty,
Wszystko wre, promienieje, kipi szałem woni — —
Przegięła głowę, pręży gibkie biodra,

Jakiś żar niepojęty lice młode płoni,
Jakaś pożądliwość dzika i nieznana
Ślizga się po żebrach, chwyta za kolana
I dziwne, jakieś dziwne wywołuje dreszcze,
A zboże cicho szumi i cicho szeleszcze
I złotem źrałych kłosów po plecach ją muska — —
Dziewczyna drgnęła, rozwarła ramiona,
Oczy jej płoną, jak żagwie z płomienia —
Nasłuchuje i czeka — —
Może przyjdzie ktoś tutaj, przyjdzie ktoś zdaleka
I w pół ją mocno chwyci i siłą pokona,
Skręci jej ręce, nogi rozewrze splecione
I rzuci w złote zboże, zboże, rozwonione
Zapachem młodej trawy i słodkiego miodu — —
Nasłuchuje i czeka...






MIEĆ CIĘ!...
I.

Mieć Cię w objęciach chociaż przez noc jedną,
Drżącą, omdlałą z rozkoszy nadmiaru,
Z twych ust płomiennych kwitnącego żaru
Skraść wszystkie róże, nim w przedświtach zbledną!

Mieć Cię!... Twych ramion królewskie marmury
Obnażyć z szaty chociażby przemocą,
Niechaj mi bielą przecudną migocą,
Niechaj mi pachną kwiecianemi sznury.

Mieć Cię!... Do nóg Ci upaść nieprzytomnie,
Wszczepić się ogniem w twych bioder kształt miękki,
Patrzeć, jak gniesz się, jak śmiejesz się do mnie

Śmiechem pragnienia, rozkoszy i męki,
Jak w twarz mi rzucasz pieszczotne przekleństwa,
Dumna z mojego szału i zwycięztwa!






I.

Mam Cię!... Na matach z ciemnego szkarłatu
Leżysz, piękniejsza niż bóstwa Hellady,
Twych włosów złote rozbłysły kaskady,
Tors woniejący i oczy z bławatu.

Gniesz i rozprężasz swe przegibne ciało,
Żaru całunków i pieszczot spragniona,
Zaraz Cię chwycę w żelazne ramiona,
By w pieśń rozkoszy przetopić Cię całą.

Chwila!... Błysk jeden!... Wyciągam swe ręce,
Dotykam piersi!... Serce mi kołata!...
Pohańbię!... Skalam twe lilje dziewczęce!

O, przebóg!... Co to?... Jakiś szum dolata, —
Szum moich borów i szum zbóż daleki...
Pozwól mi odejść!... Odejść stąd na wieki!...






OBŁĘDNE MARZENIE.

Chciałbym wieczorem o księżyca nowiu
Mieć Ciebie jasną na miękiem wezgłowiu
Mchów leśnych, w ciszy ustronnego czaru,
Pełną płomienia i tęsknoty żaru.

Chciałbym Cię blizko mieć przy swoim boku,
Wtopioną w śpiewy błękitnego zmroku,
Wsłuchaną w gędźbę świerszczowych pacierzy
I wdychającą zapach jodeł świeży.

Chciałbym być z tobą, — na twojem ramieniu
Chciałbym kłaść głowę w błogiem odrętwieniu,
Do ust twych przywrzeć usta bólem ścięte,
By skraść z nich wszystkie tajemnice święte.

Chciałbym w swych ramion żelazne okowy
Twojej kibici zakuć kształt wężowy,
By się rozprężył i giął w jasne skręty,
Falą pożądań wzbronionych objęty.

Chciałbym Cię szarpać i dławić pieszczotą,
By stłumić w sobie krzyki uświadomień,

By z tobą lecieć w jakąć łunę złotą,
By razem z tobą lecieć w jakiś płomień.

Chciałbym wraz z tobą lecieć w bezmiar, w ciszę,
Stopić się w burzę i w wir opętańczy —
i nie czuć nawet, jak las wonią dysze,
Jak las przed nami zgina się i tańczy!

Chciałbym Cię unieść na skrzydłach ogniowych
W zaświaty ekstaz, w obłędów spowicie,
By się odrodzić w tych skrach piorunowych,
Lub razem z tobą zakrzepnąć w niebycie!






WYZNANIE

Obłędem kwiatów dyszą noce parne,
Drżą szmernych liści upojne zawroty,
Na niebie zakwitł cud miesiąca złoty,
Zakwitły gwiazdy migotaniem gwarne.

O, rozpleć, rozpleć swoje włosy czarne.
Chcę ust pożaru! Miłosnej pieszczoty!
Niechaj mnie spalą ramion twych oploty,
Niech wszystką rozkosz z piersi twoich zgarnę!

Obejmij!... Przytul!... Duszne kwiatów wonie
Swą zdradną siecią serce mi owiły...
Kocham Cię!... Słuchaj!... Kocham z całej siły!

Całe nam niebo tęczami zapłonie
I cała ziemia padnie nam w ramiona.
Bezmiarem pieszczot naszych przebudzona!






ZEMSTA.

Może właśnie w tej dobie, właśnie o tej chwili,
Gdy patrzę w złoty księżyc tonący w obłoku,
Ona tam gdzieś daleko śpi przy czyimś boku
I usta swe spragnione do ust czyichś chyli.

Może właśnie w tej dobie swą pierś falującą
Wtula z rozkoszą w czyjeś brutalne ramiona
I płonie ogniem żądzy i w pieszczotach kona
I nie wie już o niczem, bo myśli się mącą.

Może właśnie w tej chwili! O Przebóg! jak ciemno
Świat się kołuje!... Niebo gdzieś w bezdeń się wali!
Polecę!... Pomknę wichrem, nim ich żądze zemną —

I stanę przy nich! Błysnę oczyma ze stali!
Piorunem, krwawą wstęgą bólu ich owiję,
A później ich milczeniem kamiennem zabiję!






WIEDŹMA.

I.

Mówią, że w naszym boru, gdzieś na dróg rozstaju,
W chacie, owitej chróstem i tonącej w zielu,
Stara wiedźma od lat już przemieszkuje wielu
I młyn ma czarodziejski w zapadłym ruczaju.

Mówią, że do tej pory nikt tam z braci naszej
Nie ośmielił się przedrzeć przez te ciemne gąszcza,
Idąc w ślad za jasnemi latarkami chrząszcza,
Bo nagle go w pół drogi jakiś dziw przestraszy.

I tylko był tu jeden we wsi chłopiec młody,
Któremu luba dziewka bez wieści przepadła —
On to poszedł, gdzie młyńskie skrzydlate wahadła

Wśród ciemnej huczą nocy w wirze mętnej wody —
Poszedł — i już nie wrócił do swojej zagrody...
Pono go w drodze białe porwały widziadła.






II.

Powiadają, że codzień o wieczornej chwili,
Gdy na smętne obszary wielka cichość spada,
Gdy miesiąc z poza boru pół rożka wychyli,
A w dali tęsknym szumem ozwie się kaskada,

Stara wiedźma z kryjówki wychodzi tajemnej
Na gościńce, na drogi, gdzieś w zapadłe jary,
Obchodzi oczerety i w bór idzie ciemny,
Gdzie sprawuje swe dziwne zaklęcia i czary.

Powiadali, że nieraz słyszeli śród nocy
Jej dziki, straszny skowyt, odbity echami,
A później głos dziecięcy, cichy płacz sierocy...

Wiedźma ślepiem ognistem niejednego zmami,
Kto o ciemnej północy albo wśród wieczoru
Niebacznie się zabłąka wśród ciemnego boru.






III.

Mówią różnie о wiedźmie, plotą różne baje,
Lecz nikt jeszcze nie dotarł do jej ciemnej groty:
Trwożą ich widm i duchów opętańcze zloty,
Największemu śmiałkowi odwagi nie staje.

Mówią różnie, — ot, jedni mówią, że w komorze
Stara wiedźma ukrywa złotego jelenia,
Co dotknięciem swych rogów złe w dobre przemienia
I skrami złotych kopyt bór zapalić może.

Drudzy znowu, że chowa w swym gęstym ogrodzie,
Pełnym kraśnych jarzębin i białych czereśni,
Młodą, jasną królewnę o cudnej urodzie,

Która taką ma siłę w swojej dziwnej pieśni,
Że ktokolwiek ją tylko usłyszy zdaleka,
Ten zaraz w mgłę tęsknoty wiecznej się obleka.






IV.

A inni znowu mówią, że w stajni, zamkniętej
Na siedem tęgich zamków i na siedem dźwierzy,
Stoi koń białoskrzydły, czarem ziół zaklęty,
Gibki kark mu się grzywą rozsrebrnioną jeży.

Każdym razem, gdy księżyc stanie w lisiej czapie,
Na nim wiedźma rozległe objeżdża dzierżawy,
Po drodze nietoperze i ćmy nocne łapie,
Na ptactwo w krzach drzemiące urządza obławy.

Różnie mówią o wiedźmie, ten tak, ów inaczej, —
Każdy wieść jakąś nową od siebie dodawa
I rośnie w okolicy jej uroczna sława —

Lecz czy ją kto już widział, albo ją zobaczy,
Tego nie wiem i nigdy chyba nie wyjaśnię,
Bo raz nie lubię bajek, to znów wierzę w baśnie.






V.

Raz, kiedy zórz wieczornych przygasły obłędy,
Gdy niebo się złocistą oblało pożogą,
Poszedłem tam, lecz nie wiem doprawdy którędy,
Poszedłem, ale nie wiem jaką szedłem drogą.

Pomnę tylko, że serce mi wezbrało trwogą,
Że w drodze mnie witały bajki i legendy,
Których zwykli śmiertelni zobaczyć nie mogą,
Choćby ich snów najśmielszych owiły oprzędy.

Poszedłem i dotarłem do wiedźmy schronienia
Jakąś ścieżką krzyżową i drogą okolną,
Lecz co tam zobaczyłem mówić mi nie wolno,

Bobyście padli z lęku, zmarli z przerażenia,
Wiem tylko, gdy nazajutrz, party przeczuć siłą,
Znów poszedłem — w tem miejscu już śladu nie było.






W ŚNIEŻNEM UPOWICIU.

W ŚNIEŻNEM UPOWICIU.

Jakżeż mi dzisiaj cudnie śnieg ubielił drzewa,
Każdą gałązkę ubrał w srebrniejące pyły
I w białe kwiaty... szrony barwą tęcz zalśniły,
Symfonia słońca z śniegiem w jedną pieśń się zlewa.

Krysztalne szrony, kwiaty i gwiazdy migocą,
Zda się, dłoń czyjaś mięka, pieściwa i biała
Po drzewach i po ziemi brylanty rozsiała,
Błyszczą gwiaździste szrony, kwiaty upojenia mocą.

Błyszczą, jaśnieją, skrzą się... śnieżanego puchu,
Co gra kolorem tęczy, białością lilianą,
Nie zwiewa żaden podmuch... drzewa śnią bez ruchu...

W takie jasne, zimowe, przecudowne rano
Ma tęskna dusza, pełna słonecznej zadumy,
Słyszy skrzydeł anielskich bezszelestne szumy.






BOŻE DRZEWKO.

Boże drzewko... naokół tysiąc gwiazd się jarzy,
Tysiąc błysków, światełek migotliwych świeci,
Po zielonych gałązkach złote wiszą sieci,
Srebrne nitki, jabłuszka z rajskich wirydarzy.

Przed drzewkiem w upojeniu stoją małe dzieci
I patrzą w jasny cud ten... każde dziecko marzy,
Bo oto z gwiazd, z zielonych smrekowych wachlarzy
Srebrzysty, biały anioł cicho ku nim zleci.

Oto frunął, przepłynął cały w śnieżnych puchach
I na wiotkich, leciuchnych gałązkach choinki
Pozawieszał kosztowne, cudne upominki —

I biegą wszystkie dzieci, a w ich żwawych ruchach
Drży radości i szczęścia bezmiernego fala
I wstęgą złotych marzeń dusze im okala.






W ZIMOWE RANO.

Dziwne upojne, mroźne, przecudowne rano,
Zdobne w świecące pyły, śnieżne dyamenty —
Olchy przestwór, w łabędzie puchy owinięty,
Migoce w złotem słońcu bielą nieskalaną.

Tak błyszczy i migoce, że swą duszę całą
Chciałbym śniegu srebrzystą otulić osnową,
Zanurzyć ją w tych pyłów topiel kryształową,
By stała się niewinną, nieskalaną, białą.






SZYBY.

Wyrzeźbił mróz krysztalne swoje sny na szybie,
Sny, pełne zaświatowej, nieziemskiej tęsknoty:
Białe ogrody, lśniące brylantami groty,
Srebrne kwiaty, koronki, modre skrzelki rybie.

W tych kwiatach, w tych koronkach dziwny świat się kryje,
Dziewiczych, białych marzeń siedmiobarwna tęcza
I jakieś złote śnienia, jakaś baśń pajęcza
Po rozkwieconych szybach wije się i wije.

O, bądź błogosławiona jasnych snów potęgo,
O, bądź błogosławiona ciszo innych światów,
Co wiją się tęczami, lazurową wstęgą...

I ja też miałem tęcze, wieńce srebrnych kwiatów,
Marzenia o jutrzence, cudne sny z opalu,
Ale mi znikły... Płomień je przetopił żalu.






PARK W ŚNIEGU.

Park cicho drzemie, w szatę odziany bieluchną,
Owity lekko w srebrne, roziskrzone puchy,
Jeszcze chwila — a jasne, uskrzydlone duchy
Przylecą i srebrzysty pył z gałęzi zdmuchną.

Przylecą, spojrzeniami modrych gwiazd przelśnione,
Opasane złocistą księżycową rzęsą,
I z drzew przepychy kwiecia, szron krysztalny strzęsą,
By z niego przecudowną upleść mi koronę.

Jeszcze chwila — stanąłem, patrzę zamyślony
W puszystą, nieskalaną białość śnieżnych kiści
I czekam, rychło cud się przeczuwany ziści.

Wkrąg cicho... tylko miesiąc po przez mgieł zasłony
Przedziera się i blasków sypie złote dźwięki.
Które na całun śniegu upadają miękki.






W NOC ZIMOWĄ.

Gdziekolwiek spojrzysz — pustka — zlekka się kołyszą
Pod zmrożonego śniegu tafią brylantową
Przedziwne czary... senną otulone ciszą
Białe duchy i mary płyną nad mą głową.

Uśpione wielkim mrozem blade gwiazdy wiszą,
Jakby je dziś zaklęło jakieś wielkie słowo
I srebrna jakaś bajka wraz z tęsknią i ciszą
Przez puste płynie pola w oną noc zimową.

Księżyc niże na śniegi swoje srebrne smugi,
Jakieś bajeczne kraje się przedemną ścielą,
Jakiś step czarodziejski, zamyślony, długi...

Śniegu łabędzią, senną, nieskalaną bielą
Przelatują ogniki błędne i znikome,
A w dali majaczeją bory nieruchome.






PIEŚŃ BIAŁYCH SZRONÓW.

Na wpółomdlałe, sennie płynie
Po ośnieżonej gdzieś równinie,
Po miękkich puchów fali srebrnej,
Zciszone łkanie, szept gędziebny.

Grają, owite szronem, drzewa,
Na które złoty blask swój zlewa
Noc uroczysta, czarująca
Z seledynowych kruż miesiąca.

Płynie melodya roztęskniona,
Wybucha płaczem, rwie się, kona,
To znów, jak cichy dźwięk pacierzy,
Po ubielonych szlakach bieży.

Pieśń drży — a dusza ma znękana,
W srebrzyste brzmienia zasłuchana,
Znów cicho marzy, znowu roi
O tej szczęśliwszej doli swojej.

I znów się biednej przypomina
Każda ta chwila i godzina,

Kiedy, jak śnieg ten, była biała
I gdy złudzenia jeszcze miała.

Słucha — a dźwięki falą dźwięczną
Płyną w dal senną, w dal miesięczną,
Dźwięki harfiane, przytłumione,
Zda się, ze szczerych łez plecione.






ŚLUB.
I.

Czar nocy księżycowej, złotej, rozwidnionej
Przewija się wśród parku samotnego głuszy,
Gdzie lśnią brylanty mrozu i gdzie drzew korony
Gną się cicho pod bielą śnieżnych pióropuszy.

O, przyjdź ty dzisiaj do mnie w ten park oszroniony
Kochanko moja jasna, kochanko mej duszy!
Z srebrnej dali cię wołam pieściwymi tony,
O, przyjdź, bo mi tęsknota biedne serce skruszy!

O, przyjdź, bo cały orszak czeka już weselny
I miesiąc już na niebie czeka złotolicy,
Aby ręce nam związać w tej białej kaplicy,

Utkanej z gwiezdnych szronów, z bladej przędzy mgielnej
I nocnych zwiewnych duchów błędne korowody
Czekają na te nasze rozsrebrnione gody.






I.

Oto zeszła kochanka w ten park srebrno-biały,
Drzemiący pod złocistą emalją miesiąca,
Dziwnie niepokalana i dziwnie milcząca,
Pełna słodyczy nieba, niepojętej chwały!

Gdy weszła, wszystkie drzewa nagle zaszeptały
I jakby pod zaklęciem z gałęzi tysiąca
Posypała się szronów zamieć migocąca,
Rozkołysał się gwiezdnych pyłów hymn wspaniały.

Park rozgrał się, rozśpiewał lutnianemi dźwięki
I radosną fanfarą witał swą królowę...
Ona cicho szła ku mnie przez puchy śniegowe,

Przystrojona w mimozy, w srebrnych lilij pęki
I niosła mi w amforze, rżniętej w chryzolicie,
Rosy przecudnych marzeń, zrodzonych o świcie.





ŚNIEG.

Fruwają cicho białe, srebrniejące płatki,
Świecące gwiazdy, pyłki i nikłe kryształy...
Lecą cicho... upadły... na powierzchni gładkiej
Leciuchno się w gobelin układają biały.

Fruwają kwiaty, lilij uskrzydlonych pęki,
Srebrne ziarna, paciorki z aniołów różańca,
Fruwają bezszelestnie, w rytm się plączą mięki,
W rytm cichy bieluchnego, niebieskiego tańca.






TU ONA NIEGDYŚ BYŁA.

I.

Tu ona niegdyś była!... O, miejsca prześwięte!
Przychodzę dzisiaj do was wichrem tęsknot gnany,
By popatrzeć na błękit słońcem wyzłacany,
Na świeże pola, ciszą południa objęte.

Tuśmy nieraz zrywali rudy szczaw i miętę,
Tu zbóż nam złoto-płowych falujące łany
Jasny hymn o miłości grały nieprzerwanej, —
Tuśmy nieraz schodzili na ścieżyny kręte

W pogoni za motylem lub polnym konikiem,
Który biegł, wyślizgując się wciąż z pod jej ręki,
Aby znowu się zaszyć w traw aksamit mięki...

O, przebóg! jeśli dzisiaj nie wybuchnę krzykiem,
Który przedrze tęsknotą niebieskie sklepienia,
To serce mi w kawały pęknie z odrętwienia!






II.

Tu ona niegdyś była!... Wszystko tchnie dokoła
Jakimś dziwnym zapachem, jak rozkwitłe sady,
A może tak wonieją jej stóp małych ślady,
Wciśnięte tutaj niegdyś w rosą szklące zioła.

Tu ona niegdyś była!... Chmur przejrzyste koła,
Zielone wiązy, klonów złociste arkady
Jeszcze o niej mi szepcą minione ballady,
Jeszcze cały ją przestwór po imieniu woła.

Tu ona niegdyś była!... Oto z tego kopca,
Strojnego w rozchodniki, ślaz i macierzanki,
Patrzeliśmy, jak dziewki plotły z chabru wianki, —

A dzisiaj sam tu jestem — ona jest mi obca,
Tak obca, tak daleka, a tak ukochana,
Jak ta przestrzeń szafirów, nademną rozlana.






III.

Tu ona niegdyś była!... Wieczór swe modroty
Już rozsnuł hen na pola i na nieb otchłanie,
Zdala żab przyciszone płynie rechotanie,
W zbożach świerszcze już szepcą swe dziwne tęsknoty.

Tu ona niegdyś była!... To wieczoru granie
Wchłaniała w białą pierś swą — a nad nią swe loty,
Z za wzgórz wyjrzawszy, księżyc rozpościerał złoty
I tkał jej swe bieluchne, świetliste posłanie.

Tu ona niegdyś była jasna, uśmiechnięta,
Pełna dziwnej ekstazy i dziwnej pogody,
Nie pomnę, jak to dawno, — lecz łan zbóż pamięta —

I pamiętają wszystkie rozszumione wody,
Co nas srebrnem, ożywczem kołysały tchnieniem,
Gdym ją drżącą miłosnem oplatał ramieniem.






IV.

Tu ona niegdyś była!... O, jak bór ten dysze
Świeżością młodych jedlin i żywicznem tchnieniem,
Każda mała gałązka jest mi przypomnieniem
Jej miłości, co krwią się dziś w mem sercu pisze.

Stoję smutny pod leszczyn zielonem sklepieniem
I czekam, czekam drżący, zali nie usłyszę
Jej kochanego głosu, co mdłą przedrze ciszę
I przybieży tu do mnie z nowem pozdrowieniem.

Czekam drżący i patrzę w bór zielono-szary,
W paprocie rozłożyste, w gąszcz splątanych krzewów.
Pełen brzęku owadów i ptaszęcych śpiewów...

Może nagle zadrgają szumiące chojary
I wychyli się z za nich jej postać marzona,
By znowu tak, jak dawniej, upaść mi w ramiona.






V.

Pilico, dziś przychodzę na twe srebrne piaski
Ja tułacz roztęskniony i pielgrzym zbłąkany,
By w świeżem twojem tchnieniu zmyć swój ból
By prosić miłosierdzia, żebrać twojej łaski!

Przychodzę dziś, Pilico, po latach do ciebie
Zgrzybiały, nędzny starzec, chociaż wiekiem młody, —
O, szumcie mi! O, szumcie rozsrebrnione wody!
Niech śpiew wasz moje serce martwe rozkolebie!

O, szumcie mi! O, szumcie o jej przyszłym losie,
Niechaj szum wasz dalekie przestrzenie przeszywa,
Ja poznam po tym szumie, poznam po tym głosie,

Czy tęskni jeszcze po mnie i czy jest szczęśliwa,
Czy, mgłami przeznaczenia od tych stron odcięta,
O naszem miłowaniu jeszcze dziś pamięta?






VI.

Pilico srebrna, niebios krysztalny namiocie,
Wzgórza, pola i łąko i ty smreczyn borze
Powiedzcie jej, że duch mój wciąż miłością gorze,
Powiedzcie, że topnieje w obłędnej tęsknocie!

I powiedzcie, że w życia upojnym zawrocie
Przed żadną, żadną inną nie klęknę w pokorze,
Bo raz się tylko w życiu kogoś kochać może,
Tylko raz w niepojętej omdlewać pieszczocie!

I powiedzcie jej jeszcze, że chciałbym przed skonem
Tylko raz ją zobaczyć chociażby zdaleka
Spokojną i radosną, z licem uśmiechnionem —

A później niech mnie śmierci czarna mgła powieka,
A później niech świat runie w ogniste bezedno,
A później, ach! a później jest mi wszystko jedno!






KORALOWA CZASZA.

KORALOWA CZASZA.

Wznoszę do góry koralową czaszę
I piję złote arkadyjskie wino
Za moje zdrowie i za twe, dziewczyno,
Za twoje zdrowie i za zdrowie nasze
Wznoszę do góry koralową czaszę!

Patrz! Piję do dna! Piję bez pamięci!
Niech żyje młodość, co gwiazd złotych sięga!
Niech żyje wiosny słoneczna potęga,
Niechaj się młodość rozszumiona święci, —
Patrz! Piję do dna, piję bez pamięci!

Niech żyje młodość i czar wiosny złoty,
Który nam radość sączy w każde tętno
I krew rozdzwania w melodję namiętną
I pierś uzbraja puklerzem tęsknoty —
Niech żyje młodość i czar wiosny złoty!

Niech żyje!... Dziewczę, daj ust granat świeży,
Niechaj szaleją dzisiaj nasze zmysły,
Póki pragnienia jeszcze nie rozprysły,

Nim złota wiosna gdzieś w dal nie odbieży —
Dziewczyno, słuchaj, daj ust granat świeży!

Daj usta, szyję i piersi łabędzie,
Dziewicze biodra i włosów zawoje,
Ja cię rozkoszą nieznaną upoję — —
Cóż że świat cały zazdrościć nam będzie,
Daj usta, szyję i piersi łabędzie!






NIMFA.

Kwiecisty parów. Słońce bursztyn złoty sączy
Na krwawe leśne głogi i na krzewy malin,
Prześlizguje się drżącą falą pośród pnączy
Soczystych, ciemnych jerzyn i wysmukłych kalin.

Cicho tutaj — niekiedy tylko jeleń rączy
Przemknie szybko po ziołach i mchów rdzawej fali,
Lub sarna się wychyli z za kwietnej opończy
I echo się zabłąka gdzieś z leśnych oddali.

Cicho tutaj i jasno — pod kwietną zasłoną
Leży nimfa i pręży w słońcu młode ciało,
Spozierając omdlałe w gąszcz nieprzeniknioną — —

Wtem krzewy się ruszyły, — wokół coś zadrgało:
Owity w złoty rumian i maków szkarłaty,
Z poza drzewa się patrzył na nią faun brodaty.






ŻE NIGDY JUŻ NIE WRÓCI...

O, srebrne źródła w cichej bijące ustroni,
W których cały nieboskłon prześwieca odbity!
O, dyszące wiośnianą rozkoszą błękity
I ziół zroszone grzędy, pełne miodnej woni!

O, sady rozkwiecone, w których cicho dzwoni
Huf ptactwa, w świeżą zieleń listowia zaszyty!
O, młodości upojne, tęczowe zachwyty,
O, duszo szybująca za szczęściem w pogoni!

O, duszo! Moja duszo!... O, cudne rojenia
W cieniu arkad dębowych, w złotych lip goworze
Widzę was jeszcze wszystkie przez mgły oddalenia,

Płynące cicho ku mnie — i dziwnie się trwożę,
I dziwna mojem sercem owłada tęsknota,
Że nigdy już nie wróci moja wiosna złota!






SŁONECZNA PIEŚŃ.

Kolebie się zbóż śpiewnych srebrniejąca fala
Pod dotknięciem słonecznej, płomiennej pieszczoty,
Płoną szafiry chabrów, złocą się przeloty,
Krwawi się kąkol, mak się szkarłatem zapala.

Szumi zboże i płonie, jak pas srebrno-złoty,
A nad niem chmur przejrzystych słodycz się przewala,
Płyną rzeźkie zapachy i śpiewy mkną zdala,
Pełne dziwnej radości i bujnej tęsknoty.

Szumi zboże... dokoła wszystko kipi szałem,
Bucha wonią młodości, nieznanym zachwytem,
Przysłonione mgłą słońca i jasnym błękitem — —

W takt zbóż szumiących duszę cicho rozśpiewałem —
Niech gra, niech w smugach słońca jaśnieje i błyska,
Nim znowu do ludzkiego powróci mrowiska.






DAJCIE МI...

Dajcie mi nieba, słońca i przestrzeni,
Upojeń wiosny, róż zawrotnej woni,
Niech mi się dusza w jasny hymn rozdzwoni
I w jakiś piękny, kwietny sad zamieni.

Dajcie mi szumu borów i strumieni,
Czyichś kochanych i pieszczących dłoni,
Niech mi się serce cudem zórz rozpłoni
I falą tęsknot wzburzy się i pieni.

Dajcie mi słońca, kwiatów i swobody,
Niech w pierś swą wchłonę całą krasę świata,
Póki mam czucia i pókim jest młody,

Póki ma dusza zapałem skrzydlata
Gardzi niemocą i ciszą niebytu
I kocha życie, rwie się wzwyż do świtu!






I ZNOWU WIOSNA...

I znowu wiosna... znowu pachną kwiaty,
W kole śnień złotych ludzki duch omdlewa
I wchłania w siebie senne aromaty,
W białych opuchach stoją smętne drzewa
I myśl, jak lotem utrudzona mewa,
Tuli się w miękkie słodkiej ciszy szaty...

Dziwnie mi smutno... Pamiętam... przed laty
Stały te same rozmajone drzewa,
Rosły te same snów błękitnych kwiaty...
Patrzę... i kogoś duch mój się spodziewa...
Próżno... to listek upadł sennie z drzewa,
To upojone słońcem drgnęły kwiaty...






CZARNA DAMA.

CZARNA DAMA.
I.

Stoi kościół w zamroczach, tajnią upowity,
Pod omszałe krużganki, pod nisze i nawy
Zakrada się lękliwie odblask świec złotawy,
Na obrazach i freskach wiszą zgasłe świty.

W kościele pustka głucha, — żaden głos odbity
O marmury posadzek nie pomknie przez ławy,
Które gęsto przypruszył pył stuleci rdzawy,
Wszystko, zda się, zamarło, stężało w granity.

W kościele pusto, cicho, gdyby wśród cmentarzy — —
Nagle skryte gdzieś w mrokach organy zahuczą,
Przerażając swym dźwiękiem, swoją pieśnią kruczą,

Cały kościół drgnie światłem, blaskiem się zajarzy:
Od głównego ołtarza, chwiejąc się, pomału,
Czarna dama się zbliża do konfesjonału.






II.

Podeszła i pochyla się z niemą pokorą
Przed wysmukłą postacią młodego kapłana,
Twarz jej gęstym jest kwefem zawoalowana,
Skroś ciemną, czarną siatkę tylko oczy gorą.

Wokoło płoną świece jaśnią tęczowzorą,
Woń myrry i kadzidła lekko mży rozsiana
I dymów rozkłębionych płynie karawana,
Dymy lecą ku górze, pełzną ciemną morą.

Czarna postać w okienku widnieje przegięta
I przed księdzem swe dziwne sprawuje zwierzenia,
Nagle wstaje... Odchodzi w głąb bez rozgrzeszenia...

W kościele coś załkało, jakby w tortur pęta
Kogoś zakuto... Milknie organów muzyka,
Światła gasną i kościół w mgłach srebrzystych znika.






MELANCHOLIA.

Deszcz monotonnie po rynnach ścieka
I moją duszę smutkiem powleka
I moją duszę gęsto okrywa
W czarne całuny, w czarne przędziwa.

Świat mi wiruje, tańczy, ucieka,
Śnią mi się czarne trumienne wieka,
Śni mi się gromnic jaśń migotliwa
I śmierć, co strzałą młodość przeszywa.

Śni mi się ciemna, burzliwa rzeka,
Która się pieni, skarży, narzeka,
Że pian jej wzdęta, spiętrzona grzywa
Nigdy w słoneczne kręgi nie spływa.

Śni mi się z bólu drżący kaleka,
Co zmiłowania napróżno czeka,
Choć mu się roi dola szczęśliwa,
Jak konającym kwiecista niwa.






ZAKAPTURZONY RYCERZ.

Stoję w polu i patrzę w nieboskłon perłowy —
Wokół cisza bezbrzeżna, słońce ogniem świeci,
Nagle, gdyby huragan, koło mnie przeleci
Koń wielki, krzesząc iskry złotemi podkowy.

Przeleciał — na nim rycerz w srebrnochrzęstnej zbroi,
Miecz błyska mu przy boku, na hełmie drży kita,
Twarz tchnie zagadką, gęstym kapturem zakryta,
Pierś gra mu szczęściem, zda się, przestrzenią się poi.

Przeleciał — głuchy tętent podzwania zdaleka,
Jak gdyby po przez ziemię przeszły nawałnice, —
Pobiegłem za nim w pogoń, zdzieram mu przyłbicę

Chcę wiedzieć kogo pancerz ciężki ten obleka,
Gdy oto nagle czuję, jak mi krew ucieka:
W martwej twarzy rycerza poznałem swe lice.






TAJEMNICZY ZEGAR.

Przedziwny mam ja zegar z saskiej porcelany,
Który w rodzie jest naszym z dziada i pradziada,
Ciemnym wyrokom losu tajnie on wykrada,
Mechanizm jego sprężyn czar ma niezbadany.

Od lat już bardzo wielu godzin nie wydzwania,
Złote jego wskazówki dawno zardzewiały,
Zda się, w sen się pogrążył wiekiem odrętwiały,
W jakąś ciszę bezwładną wiecznego konania.

Ale raz miałem straszne i dziwne zdarzenie:
Wchodzę do swego domu późno po północy,
Aż tu zegar uderza silnie, z całej mocy!
Stanąłem trwożnie! W piersi mi zamarło tchnienie!

Nazajutrz, kiedy ze snu się zbudziłem rano,
Dostałem list, że druh mój umarł w nocy nagle,
Że go w wieczność uniosły jakieś ciemne żagle,
A trupa jego ziemi mogilnej oddano!

Dziś siedzę w swym pokoju smutny, zasępiony,
Wtem zegar znów uderzył i pękł na kawały,
Po kątach jakieś gwizdy dziwne przeleciały,
Przeszywając koło mnie mrok nieprzenikniony!






CZARNY KOT.

Przed laty, będąc dzieckiem, zabiłem niebacznie
Czarnego kota za to, że mi pożarł ptaka,
Mocnymi udarami tęgiego dębczaka,
Pamiętam, jak przed śmiercią bronił się rozpacznie.

Lękając się, by czynu mego nie wykryto,
Uniosłem go w pustkowie od ludzi najdalej
I pogrzebłem go w polu, gdzie rósł dziki szalej,
Gdzie błyszczała dziewanna pozłocistą kitą.

Wiele lat już przebiegło długich od tej pory,
A kot wciąż stoi żywy przed memi oczami:
Ściga mnie cichym jękiem w mierzchnące wieczory,

Dzikiem, błędnem miauczeniem w ciche noce gra mi
I gdziekolwiek bądź tylko zwrócę swoje kroki,
On pospiesza w ślad za mną straszny, krwawooki.






DZIWNA ALEJA.

Jest aleja zaciszna, smętna, opuszczona,
Gdzie się brzóz lnianowłosych długie ciągną rzędy,
Gdzie śpią na srebrnych liściach moje sny — którędy
Przechodzi mej kochanki dusza roztęskniona.

Przez brzóz sierocych gęste, powikłane sploty
Senny miesiąc swe blaski prześwietla srebrzyście,
Co tajnią swych całunków padają na liście,
Pełne milczenia, ciszy, pragnień i pieszczoty.

W noce ciche, samotne, w rozsrebrzone noce,
Kiedy po dalach mgły się rozsnują zaklęte,
We mgłach przychodzi duch mój w te ustronia święte, —

Wybucha cichym płaczem, skrzydłami łopoce
I szuka swej kochanej w srebrzystej powodzi,
Lecz próżno... Znów ze smutkiem w gęsty mrok odchodzi...






WŚRÓD NOCNEJ CISZY.

Coraz to mięcej i srebrzyściej,
Coraz to rzewniej, coraz ciszej,
Niebo oddechem gwiezdnym dyszy
I śpiew szemrzących dzwoni liści...

Zaraz się cud nieznany ziści...
Wpośród tej śpiewnej nocnej ciszy
Me serce jakiś głos usłyszy,
Który mnie dźwignie i oczyści...






NIESPODZIANKA.

Jarzą się uroczyście żółtych gromnic rzędy,
Ciemny, smutny katafalk lśni w zachodu łunie,
Czyjeś zwłoki tu leżą w tej srebrzystej trunie,
Kojąca słodycz śmierci cicho przeszła tędy.

Czyjeś zwłoki tu leżą na miękkim całunie,
Wokół pachnąca zieleń, białych lilij pędy,
Jam tutaj dzisiaj przyszedł na ślubne obrzędy — —
Poznaję ją!... To ona!... Przebóg!... Niebo runie!...

Poznaję ją!... Źrenice swe zwróciła do mnie,
A usta lśniące ogniem, na wpół rozchylone,
Zdają się jakieś słowa szeptać nieprzytomnie,

Odchylając mi dziwnych tajemnic zasłonę — —
Precz wszyscy! Bo was spali mych oczu pochodnia —
W tym domu była straszna popełniona zbrodnia!






JESTEM, JAK OWI Z BAŚNI...

Jestem, jak owi z baśni indyjskich magowie,
Co znali wszystkie święte, wielkie tajemnice,
Ledwo słowo ktoś jedno pocichu wypowie,
Ja treść jego najgłębszą odrazu pochwycę.

Z siłami nieznanemi w tajnej jestem zmowie,
Znajomością z Belialem potężnym się szczycę,
W locie stada obłoków białorunych łowię,
Znam gwiazd złotych obłędy, bezdroży tęsknicę.

Hebrajskich ciemnych kabał znam czarowne znaki,
Egipskich hieroglifów tajemne pieczęcie,
Wróżby bladych proroków, ascetów majaki,

A jednak, gdym w swej duszy zapragnął odmęcie
Wyszukać praprzyczynę mojego istnienia,
To czułem, jak się wszystko wokół w mgły zamienia.






GORĄCZKA.

Rzeźbione cudnie w srebrze lśnią mi kandelabry,
Jakieś się żółte ku mnie wychylają twarze,
I patrzą czyjeś oczy, jak dwa modre chabry, —
Coś roję dzisiaj sennie, nieprzytomnie marzę...

Wokoło tyle kwiecia — smukłych palm wachlarze
Do moich stóp się kornie w zachwyceniu kłonią,
Ktoś cicho, bezszelestnie niewidzialną dłonią
Przesunął złote strzały na moim zegarze.

Przedemną lekko pyły fruwają tęczowe,
Wirują — i w błękitnym znikają oparze,
Ulewa gwiazd rzęsistych pada mi na głowę, —
Coś roję dzisiaj sennie, nieprzytomnie marzę...






UKRYTE ZWŁOKI.

Idę cicho po białej zaścieli śniegowej
Ścieżyną, którą słońce znaczy złotą igłą,
W odludną jakąś pustkę, w oddal niedościgłą,
W jary lśniące kryształem, w srebrzyste parowy.

Idę cicho, ostrożnie wśród pustki głębokiej,
Brnę śmiało po przez zaspy śniegowe i głusze,
Bo wiem dobrze, że dzisiaj tu odnaleźć muszę
Pod lśniącą taflą śniegu jej ukryte zwłoki.

Idę cicho, ostrożnie... Słyszę jakieś dźwięki,
Płynące po białości naokół rozlanej...
To pewno tak słoneczne jej grają organy!...
Tyle kwiecia dokoła... to liljowe pęki!

Idę cicho, ostrożnie roziskrzoną ścieżą,
Bo lękam się, że ludzie na ślad mój tu wpadną
I jeszcze mi jej zwłoki wśród nocy wykradną,
Jej zwłoki, które do mnie jednego należą.






KTOŚ IDZIE...

W sinej dali widnieją cmentarniane wrota,
Pokryte pleśnią wieków, rdzą złoto-zieloną,
Nad niemi płaty liści purpurowych płoną,
Skroś mgły jesienne słońce wybladłe migota.

Wokół cicho i pusto, — bezbrzeżna tęsknota
Usiadła na przydrożach z twarzą osmętnioną,
W mgle szaro-popielatej widnokresy toną,
Sen długi i nużący ziemię w sieć swą mota.

Wokół cicho i pusto — klonową aleją,
Przez liści stygłych w złocie szumne zaścieliska,
Czyjeś kroki w stąpaniach lękliwych się chwieją,

Ktoś idzie, — ktoś nieznany z twarzy i nazwiska
I błędne swoje oczy wtapia w dal przed siebie...

Wiatr płacze i czubami martwych drzew kolebie.





SZKARŁATNA WIZJA.

Jak okiem sięgnąć —
Śnieżna zaściel biała
Przepych swój rozlała
Wzdłuż po ulicy — —

Srebrzyste szrony
Grają słoneczną tęczą,
Migocą, płoną
I dźwięczą
Jakąś pieśń minioną,
Jakąś melodję dawną,
Którą przypomnieć napróżno się sili
Me serce w tej chwili — —

Idę przed siebie smutny, zamyślony,
Czegoś mi brak, sam nie wiem czego,
Dziwna tęsknota wpełzła w duszę moją,
Jakieś sny mi się złote ponad głową roją,
Jakieś dalekie marzenia...
Nagle stanąłem, —
Przed szybą stoję wystawową,
Osnutą haftem śniegu,
Mrozu srebrzystą posnową...


Patrzę, — wytężam oczy:
Przedemną kwiatek jeden, drugi, trzeci,
Każdy szkarłatem ocieka i świeci,
Każdy purpurą broczy — — —

Goździki!... Ponsowe goździki!...
Jakiś szał mnie opętał dziki,
Opętał mnie dreszcz oczekiwań — —

Patrzę, stoję w osłupieniu,
Coś rwie się we mnie, coś kona — —
Pamiętam!...
Kwiat ten miłowała ona,
Zawsze go z sobą nosiła,
Przypięty śnił na jej piersi...
Patrzę!... Wtapiam się oczyma
W zmrożone, białe szyby,
Jakbym je pragnął stlić magją spojrzenia, —
Lecz co to?... Okna puste,
Kwiatów wcale niema!...
Odwracam się!... Chcę uciec po śnieżnej zaścieli,
By odpędzić te senne, dziwne majaczenia,
Aż tu się nagle wokół mnie rozstrzeli
Po ośnieżonym śniegowym dywanie,
Tak daleko, jak me oko sięga,
Purpurowych kwiatów wstęga, —
Pełzną ku mnie, podlatują, płyną,
Oplatają mi szyję i ręce
Świeżych szkarłatów tkaniną — —
Widzę je!... Blask mnie ich oślepia,
Jakaś woń niepojęta, zawrotna i świeża
Symfonią zgasłych wiosen w moją pierś uderza
I w zmrożonem powietrzu śpiewa, drży i pała — —

Czuję zapach goździków i zapach jej ciała...






WŚRÓD CISZY ZŁOCISTEGO ZMIERZCHU...

Nieraz wśród ciszy zmierzchu złocistego
Nagle wybucham jakimś wielkim płaczem,
Płaczę, jak dziecko, choć nie wiem dlaczego
I tęsknię, tęsknię, chociaż nie wiem za czem.

I wodzę wokół obłąkanym wzrokiem,
Jak ptak, którego szumne wichry zmogą,
I czekam, czekam, otulony mrokiem,
Choć nie wiem na co i nie wiem na kogo.






WONNY GOBELIN.

WONNY GOBELIN.

Oto przecudny, miękki gobelin kwiecisty,
Misterny dywan słodkiej, delikatnej woni:
Pęki bieluchnych lilij, różowych lewkonij,
Ciemny szafir lobelli, fiołków ametysty...

Rdzawa zieleń rezedy, żółte hijacenty,
Szkarłat goździków, pluszem lamowane bratki,
Gdzieniegdzie heliotropy i tuberoz płatki — —
Kolebie się na wietrze dywan rozkwitnięty...

Kolebie się, rozchwiewa — woń upojna płynie
Z wiotkich kielichów, liści w powietrze perłowe...
Tak mi jest smutno, tęskno... chciałbym swoją głowę
Złożyć cicho na kwietnej wzorzystej tkaninie.

Chciałbym się upić wonią w pyłach rozwleczoną,
Zwilżyć spragnione usta porankową rosą
I śnić, że mnie anieli gdzieś ku tobie niosą,
Na twe dziewicze, miękkie, ukochane łono...






MŁODA JABŁOŃ.

Okwiecony sad... błogość wiosennego rana,
Blask bije od słonecznych pozłotnych puklerzy...
W przecudowną muzykę jasnych sfer wsłuchana,
Młoda jabłoń różowem się pąkowiem śnieży.

Młoda jabłoń zapachem cichy sad przesyca,
Stojący w białych kwiatów puszystej odzieży...
Młoda jabłoń wonieje, jak oblubienica,
Która swych bioder owoc odsłoniła świeży.






PAW’.

Po ścieżkach ogrodowych w cichy, letni ranek,
Olśniony snopem jasnych słonecznych promieni,
Kroczy paw’ dumnie, gdyby szczęśliwy kochanek,
A wachlarz piór jedwabnych tęczą mu się mieni.

Minął klomby wzorzyste, minął biały ganek,
Na którym, roztęsknieniem miłosnem pojeni,
Stali młoda kochanka i młody kochanek,
Tonąc w puchach wiosennej, soczystej zieleni.

Sunie cicho po ścieżkach coraz dalej, dalej,
Zda się, że w snach królewskich zatopiony cały,
Które go gdzieś na innych lądach obłąkały — —

Sunie — a wachlarz piór w skrach słońca mu się pali,
Gdyby marzeń złocistych roztęczony wianek,
Które snuje w tej chwili kochance kochanek.






I JA TEŻ W SWOJEM ŻYCIU...

I ja też w swojem życiu miałem chwilę jedną,
Chwilę cudnych upojeń i uśmiechów wiosny,
Gdym z cichych westchnień splatał różaniec miłosny,
Gdym kochał gwiazdy, myśląc, że nigdy nie zbledną.

W bieli wiśniowych sadów wśród ciszy bezgłosnej,
Wpatrzony w ócz kochanki chabrowe bezedno,
Poiłem rojeniami swoją duszę biedną
I śpiewałem o szczęściu jakiś hymn radosny.

Miałem ja jedną chwilę, jedną w swojem życiu
Taką dziwnie promienną i dziwnie słoneczną,
Kiedym wierzył, że miłość i prawda jest wieczną,

Że serca są, jak lilje wyrosłe w ukryciu,
A świat, co się ludzkimi uśmiechami złoci,
Jest jednym oceanem bezmiernej dobroci.






DZISIAJ OSTATNI SPADŁ...

Ostatni dzisiaj spadł
Różowy puch z jabłoni,
Z czereśni biały kwiat
I wiatr go w dal gdzieś goni,
Daleko — w świat...

Już los mi tyle skradł
Snów-kwiatów cudnej woni,
Ten jeden został kwiat
Czereśni i jabłoni.
Lecz dzisiaj spadł.






PRZYCHODZĄ TAKIE BŁĘKITNE WIECZORY...

Czasem przychodzą takie błękitne wieczory,
Gdy światło jasnowidzeń ducha mi przenika,
Gdy z wszystkich moich myśli brzemię cierpień znika,
A z ust mi płyną słowa dziecięcej pokory.

Wsłuchane w szumy kaskad, w kwiatów rozhowory,
Którym wtóruje świerszczów upojna muzyka,
Moje serce pod złoty miesiąc się odmyka
I pije czar marzenia z niebieskiej amfory.

I czasem takie cisze przychodzą perłowe,
Gdy gwiazd dalekich tęskne wyczuwam westchnienia,
Rozumiem szum zefiru i liści rozmowę,

Gdy świat mi się ten cały nagle wypromienia
W jakowąś baśń przecudną, w jakąś baśń świetlaną,
Gdzie z czary ukojenia wszystkim pić jest dano.






W UPOJENIU.

W ogrodzie, pełnym blasku i kwiecianej woni,
Pod baldachimem z liści uwitych wachlarzy,
Usiadła moja pani — zda się, śni i marzy,
A słońce po przez liście uśmiecha się do niej.

Uśmiecha się i blaski poświetliste roni,
Które, przedarłszy zieleń splecionych wachlarzy,
Gorące pocałunki kładą na jej twarzy
I złoty pył strząsają na białość jej dłoni.

I płyną blaski, lecą pozłociste pyły
Z niebieskich, jasnych klepsydr — już jej kibić wiotką
Słoneczną pajęczyną leciuchno owiły...

Zapłoniła się... usta rozchyliła słodko
I, cała stojąc w blasków słonecznych pozłocie,
Marzy o pocałunkach moich i pieszczocie...






LAS SZUMI...

Szumi las cicho, cicho... Lekki dech wietrzany
Poruszył czuby sosen i iglaste jodły
I nagle drgnęły dźwięki melodji harfianej,
Przebiegły srebrne szepty, aniołowe modły.

Rozgrały się najwiotszych gałęzi organy,
Zielone liście śpiew swój tęskniący zawiodły,
To wszystko się złączyło w akord nieprzerwany,
W hymn cudny, gdyby ciche aniołowe modły.

Szumi las cicho, cicho — a te ciche dźwięki
Na mojej smutnej duszy powoli się kładą
Falą zapomnień, srebrnych ukojeń kaskadą...

Szumi las — już nie czuję tęsknoty ni męki,
Bo oto zaraz w leśnym się rozpłynę szumie
I będę duchem wolnym, co wszystko rozumie.






MOTYLE.

Ponad kwiatami, co tchną wonią
I w jasnych falach słońca skrzą się,
Motyle w cichym, lekkim pląsie
Wirują, plączą się i gonią.

To nad kwiatami, to po trawie,
W jakieś się cudne wstęgi plotą,
Jedne z nich barwą świecą złotą,
Drugie, jak oka błyszczą pawie.

A inne śnieżną grają bielą,
Płoną odblaskiem modrym, lila,
Patrzę i, zda mi się, co chwila
Nowe kolory wokół ścielą.

Kołyszą, plączą się i roją,
Po błękitnawej mknąc przestrzeni,
Tysiącem blasków, barw, odcieni
Nęcą i pieszczą duszę moją.






POŁUDNIE.

Z parku odurzające, senne płyną wonie,
Myśl na lazurach modrych, niebieskawych kona
I promiennego słońca olbrzymia korona
Jasno-złotym pożarem ponad ziemią płonie.

Leniwie płyną rzeki rozsrebrzone tonie,
Cisza przykuła wszystko do białego łona,
Niekiedy zadrga kwiatek, trawka rozmodlona,
Lub echo dźwięknie w boru zielonej osłonie.

I znowu cisza wielka, bezmierna zapada,
Tylko słońce jaśnieje ogniściej... ogniściej...
Na łąki wypłynęła z toni nimfa biada —

Z macierzanek, rumianków usnuwszy okrycie,
I uplótłszy wianeczek z szmaragdowych liści,
Biega po bujnej trawy miękkim aksamicie.






O BŁĘKITNEJ GODZINIE.

Lubię wieczornych zmierzchów błękitną godzinę,
Kiedy wszystko w marzeniu niepojętem drzemie,
Kiedy cisza przesłodka zstępuje na ziemię
I chmurki nad łąkami unoszą się sine.

Lubię patrzeć, jak blade zasypiają kwiaty
Na ros perłowych miękkiej, błyszczącej pościeli —
I lubię kiedy słońce gasnące rozstrzeli
Po wód bezmiarach skrzydeł płomienne szkarłaty.

I lubię tę pieśń boru, co płynie zdaleka,
Niesiona w dal powiewem lekkiego zefiru,
Gdy drży, jak złota harfa, w przestrzeniach szafiru —

Wtedy lotna ma dusza, gdyby ptak, ucieka
W modry bezkres, gdzie ciszę mgła rozsnuła sina...
Leci — i o życiowych smutkach zapomina.






NIOSĘ CI!..

Bieleją wisien pióropusze
I różowieje puch jabłoni,
Wokoło wiosną szczęścia dzwoni —
Niosę Ci duszę!...

Świeżością wioną traw kobierce,
Każdy liść pieśń zawrotną gędzie
I świat jest cudny, jak w legendzie —
Niosę Ci serce!...






ZŁOTA BAŚŃ BORU.

ZŁOTA BAŚŃ BORU.

Bór ciemny, gęsty, pełen żywicznej wilgoci,
Rozrzucony na wielkim, bezkreśnym obszarze,
Zaraz księżyc się w pełni z poza chmur ukaże
I iglaste wierzchołki drzew lekko ozłoci.

Zaraz szmery popłyną po liściach paproci,
Z ciemnych uroczysk mgielne się wychylą twarze,
Bór rozdrga się, rozśpiewa w czarownym pogwarze,
Złoty jaskier się przywrze do białej stokroci.

A z leśnych krynic, z jezior przejrzystej topieli
Wyjdą gibkie rusałki w srebrzystej otęczy
I na sosen zwalonych usiędą poręczy —

Wabny śpiew ich się echem dalekiem rozstrzeli
Po pustkowiach, gdzie księżyc przyświeca najjaśniej
I zaraz się rozpocznie świat cudów, świat baśni.






NIERAZ JASNĄ PÓŁNOCĄ...

Nieraz jasną północą wybiegam w tę stronę,
Gdzie śpią nasze sny złote pod przeszłości głazem,
Gdzie niegdyś, jak dwa cienie, błądziliśmy razem
W noce ciche, księżyca widmem wysrebrzone.

Wybiegam z domu, lecę przed siebie w obłędzie
Polami, wonną łąką, przez mgielne rozlewy — —
Zagrały chóry świerszczów!... O, znam ja te śpiewy!
Jakaś skarga mknie z dali... To rzeka tak gędzie!

Biegnę prędko!... Już jestem! Patrzę osłupiały
W rozsrebrniony mrok lasu i wołam z rozpaczą...
O, przebóg! Ktoś się ozwał!... To rosy tak płaczą!

O, przebóg! To sośniny lekko zaszumiały
I znowu martwa cisza świat objęła cały — —
O, uciec stąd coprędzej!... Jeszcze mnie zobaczą.






O, SZUM SOSNOWY LESIE!...

O, szum sosnowy lesie, szum!
Niech każda gałąź twoja gra,
Niech każda gałąź twa kolebie
Me skołatane, smutne serce — —
Z dalekich tu przyszedłem stron,
Wichrami mściwych losów gnany,
Po przez gościńce szedłem twarde,
Po przez spiekotę, po przez znój
Do Ciebie szedłem, lesie mój!
O, szum mi! Twój czarowny śpiew,
Twego igliwia rozpłakanie,
Twych srebrnych ros rzeźwiący dech,
Płynący z tajnych twoich głusz,
Wróci mi spokój choć na chwilę — —
O, szum mi! W życiu miałem tyle
Krwawych szamotań, krwawych burz,
Tyle cierpienia, tyle męki,
Tyle wypitych z jadem kruż,
Że sił zabrakło mi do walki — —
O, szum sosnowy lesie, szum!

Oto powracam z ciżby ludzkiej,
Co mi w młodzieńczą tchnęła pierś
Zamiast radości złotych łask,
Zamiast pragnienia, górnych snów,
Szyderczych śmiechów błędny wir,
Krwawą ironję, fałsz i brud
Wszczepiła chytrość, ogień wzgard
I com ja dzisiaj, com ja wart?
O, szum sosnowy lesie, szum!
Otchnij mnie wonią kwiatów, ziół,
Namaść żywicą, mchami tul,
Szeptem paproci całuj, koj,
Abym swą nędzę słabiej czuł!
O, szum mi lesie, szum mi, szum
Mego dziecięctwa złotą pieśń,
Która zbłąkana gdzieś tu trwa
W gęstwach jałowcu, w bronzie kor,
W oczarowaniu krętych dróg,
Wiodących myśli w legend kraj — —
O, graj sosnowy lesie, graj!
Może zapomnę, może znów,
Serce wydarte krwawym snom,
Ogniom nikczemnych, nizkich zdrad,
Wybaczy ludziom wszystko wraz
I samo stanie się, jak kwiat
I śpiewne stanie się, jak las!...
............
Po przez spiekotę, po przez znój
Do ciebie szedłem, lesie mój!






PRZECZUCIE.

Idę leśną ścieżyną, wijącą się kręto,
Wśród krzów jałowcu i paprotnych liści,
Które rosa wieczorna zmyła najsrebrzyściej
I wsłuchuję się w ciszę lasu niepojętą.

Idę cicho, powoli — pod memi stopami
Siwy chróst sucho trzaska, mech lekko szeleszcze,
Przez kory sosen dziwne przebiegają dreszcze,
Przebujna pieśń młodości w smagłych piersiach gra mi.

Idę cicho, powoli po leśnej ścieżynie,
Ztota twarz księżycowa rozwidnia mi drogę,
Z dalekich gdzieś porębów chorał świerszczów płynie —

Idę i dziwnej myśli wyzbyć się nie mogę,
Że gdy, dobiegłszy końca, zboczę ku polanie,
Ktoś tajemniczy wyjdzie na moje spotkanie.






POD NIEBEM SZAFIROWEM.

Pod niebem szafirowem rozmarzony stoję
I patrzę w cichy przestwór, w lekkie mgły owity,
Przedemną i nademną gwiaździste błękity,
Gwiazd migotliwych, jasnych pozłociste roje.

Tęskniącą, cudną pieśnią złotych gwiazd się poję,
Co płynie nieskalana z nadziemskiego świata
I siecią cichych dźwięków duszę mą oplata...
O, nocy!... jakżeż słodkie są całunki twoje!






OSTRÓŻKA.

Ponad ugory, ponad rżyska
Księżyc złotawym sierpem błyska
I na dalekie gdzieś rozchwieje
Smęt szafirowy cicho sieje.

Bezmierny smutek i martwota
Ziemię w swą sieć omgloną mota
I tylko nieraz przez zagony
Śpiew świerszczów płynie zapóźniony.

Samotny idę po równinie,
Która pomyka w dal i ginie,
To znów przed okiem mi rozkwitnie
Modro-złociście i błękitnie.

Idę równiną, przydrożami,
Dziwna tęsknica w piersiach gra mi,
Tęsknica w piersiach gra mi dzwonem
Za czemś kochanem, utraconem.


Przed laty szedłem nieraz tędy,
Lecz pełne kwiecia były grzędy
I złote zboża wkrąg się chwiały
I świat promieniał wokół cały.

Na tej maleńkiej oto dróżce
Rozmiłowałem się w ostróżce,
Co uśmiechnęła się raz do mnie,
Gdym konał z bólu nieprzytomnie.

Rozmiłowałem się i ona
Była mi odtąd upragniona,
Była mi odtąd wszystkiem w świecie
Mała ostróżka, polne kwiecie.

Latem całymi nieraz dniami
Byliśmy w polu tylko sami,
Ona swe płatki szafirowe
Pocichu kładła mi na głowę.

Kładła mi płatki, przytulała,
Bo mnie prawdziwie pokochała,
A pokochała mnie w tej chwili,
Gdy wszyscy mnie już opuścili.

Samotny idę po równinie,
Która pomyka w dal i ginie,
Skroś mgły, co kłębią się i roją,
Wślad za ostróżką idę moją.

Lecz próżno mknę po polnej grudzie,
Pewno ją źli zerwali ludzie,
Pewno ją wichry gdzieś rozwiały
Moją ostróżkę, kwiatek mały.






PÓJDĘ NA CIEMNE BORY...

Pójdę na ciemne bory i na ciche stawy
Nieznaną, dziwną drogą o wieczornej porze,
Gdy cały świat utonie w sennym rozhoworze
I na niebo księżyca wzejdzie sierp złotawy.

Będę się cicho, zwinnie przemykał przez zboże,
Prześlizgnę się przez gęste zarośla i trawy,
Niesiony chórem świerszczów w jakieś złote jawy,
W jakąś baśń, rozpłynioną w tym modrym wieczorze.

Niepostrzeżenie, cicho z domu się wykradnę
I pójdę hen przed siebie w przestwór modro-siny.
Gdzieś między tataraki i nadbrzeżne trzciny —

I znękany na ziemię zroszoną upadnę
I drżący będę czekał tajemniczej chwili,
Aż z poza trzcin się ku mnie czyjaś twarz wychyli.






WIZJA.

Przychodzi zwiewnem widmem wpośród nocy białej,
Jedwabiami szeleszczą jej świetliste szaty
I w szyby, gdzie wyrzeźbił księżyc srebrne kwiaty,
Uderza hymn jej skrzydeł senny i omdlały.

Znowu widzę jej oczy — modre, smutne oczy,
Utkwione we mnie z dziwną, anielską pieszczotą
I jedwabistych włosów czuję wonne złoto,
Mieniące się blaskami miesięcznej roztoczy.

W półprzegięciu się schyla nad mą senną głową,
Na mojej twarzy lekkie pocałunki składa
I w ciszy się rozwiewa, jak mgła sino-blada...

A ja lecę gdzieś za nią w oddal lazurową,
W tę ciszę, w te jaśnienia srebrne, tajemnicze,
Wyciągam krwawe ręce i w przestwory krzyczę!






BRZOZA.

Nad zwierciadlaną, srebrną tonią
Marzyła brzoza wiecznie drżąca,
U stóp jej cicho fale dzwonią
I zefir zlekka o nią trąca...

Lubieżnie czesze jej warkocze,
Dziwną tęsknotą ku niej wzdycha,
Pieści u nóg jej wód przezrocze,
A ona stoi srebrna, cicha...

Wypłynął księżyc na niebiosa
I gwiazd niebieskich błysły krocie,
A brzoza marzy srebrnowłosa,
W miesięcznej kąpiąc się pozłocie...

Niedosłyszalnym jękiem wzdycha,
Wysnuwa z siebie piosnkę złotą...
— O czem ty marzysz brzozo cicha,
Do kogo taką drżysz tęsknotą?...


Może ty tęsknisz za tą ciszą,
Co idzie nocą sennym łanem,
Może do gwiazd, co się kołyszą
Na niebie smutnem, zadumanem?...

Może ty tęsknisz do kochania,
Co winno w sercach drżeć srebrzyście?...
Cicho... już świt się z mgieł wyłania,
A smutnej brzozy płaczą liście...




W LIPCOWY WIECZÓR.

W powietrzu się rozsnuły lip zawrotne wonie,
Ostatni pogwar dzienny milknie już i kona,
Tylko lutnia wieczoru łka gdzieś rozdźwięczona,
Niebo granatem, ponsem, amarantem płonie.

W taki wieczór ma dusza swe podnosi dłonie
Do modlitwy wysoko, kędy zórz korona
Jaśnieje, gdyby rzeka, złotem powleczona, —
A serce w jakiemś błogiem zachwyceniu tonie.

W taki wieczór, błyszczący gamą lśnień wspaniałą,
Gdy cały świat spoczywa w sennem uciszeniu,
Kogoś całować, pieścić by się chciało,

Zmęczoną złożyć głowę na czyjemś ramieniu
I z czyichś ust kochanych rozchylonej czary
Wypić wszystkie słodycze i wszystkie nektary.






NOCTURN.

Noc księżycowa, srebrna, cicha,
Objęła światłem senną ziemię,
I wszystko, zda się, marzy... drzemie,
Wonią przecudnych bzów oddycha,
Noc księżycowa, srebrna, cicha
Objęła senną ziemię.

Nagle wśród ciszy niezmąconej
Rozwiewne, smętne drgnęły dźwięki,
Hymn aniołowy, senny, mięki,
Z przędziwa białych mgieł pleciony,
Nagle wśród ciszy niezmąconej
Przecudne drgnęły dźwięki.

Ktoś łka, ktoś płacze... W oddal siną
Pod srebrno-złoty blask miesiąca
Ciche westchnienia, skargi płyną...
Ach! to się dusza rwie mdlejąca
W dal niepojętą, jasną, siną,
Pod srebrny blask miesiąca.







W PRZESTWÓR...

Idę półsenny, zamyślony
W jakiś bezmierny przestwór złoty,
Na sennych dalach biją dzwony,
Dzwony odwiecznej mej tęsknoty...

Naokół cisza... Mgły srebrzyste
Opowiadają mi swe baśni,
Migocą gwiazdy pozłociste
Coraz to jaśniej... jaśniej... jaśniej...

W jakieś nieznane mi przestrzenie
Mknę pełen smutku i boleści,
Po drodze mnie witają cienie,
A księżyc ziemię światłem pieści...

Dziwnie świetlistą, cichą drogą
Idę w dal senną, w dal bez końca,
Ale dla czego i do kogo?...
............
W dali drży gwiazda jaśniejąca...







ZADUMA.

Otwieram okno: cicho... szaro...
Przedemną leży oddal sina,
A hen... za złotych snów kotarą
Słyszę tęskniący płacz pianina...

I niby srebrny szum kaskady
Do duszy dźwięk za dźwiękiem spływa,
Wstaje przeszłości dzień tak blady
I złotych marzeń śle przędziwa...

Jak te zaklęte ciszą zdroje.
Płynie piosenka ta powoli
I przypomina szczęście moje
I przypomina co mnie boli...

A tam na dworze zmrok zapada,
Wiatr o milczące szyby dzwoni
I za czemś tęskni dusza biada
I za kimś smutna wiecznie goni...


I cień się żalu milczkiem wkrada
Do mojej cichej, biednej chaty
I coś mi szepce, coś mi gada
i zwiędłych wspomnień rzuca kwiaty...

A serce roi, serce marzy,
Dziwną tęsknotą myśl zasnuta
W krainę kędyś mknie miraży,
Za nią Chopina dźwięczy nuta.

I duch w przestrzeniach się rozpływa...
Nic już nie czuje... nic nie słyszy...
I tylko kwiaty marzeń zrywa
Na łanach jakiejś wielkiej ciszy...

Zamykam okno: cicho... szaro,
Przedemną leży oddal sina,
A hen... za złotych snów kotarą
Słyszę tęskniący płacz pianina...







MOJĄ TĘSKNOTĄ WYWOŁANA...

Z oparów sennych tyś powstała
Taka srebrzysta, taka biała,
Taka promienna i powiewna,
Gdyby zaklęta w snach królewna...

Takie podobne miałaś oczy
Do zwierciadlanych wód przezroczy,
Takie świetliste miałaś dłonie,
Księżyc całował twoje skronie...

I uciszyłaś mego ducha,
Którym miotała boleść głucha...
Stanęłaś przy mnie nieskalana,
Moją tęsknotą wywołana...







ZACZAROWANY ŚWlAT.

Na niebie błysły miesięczne topiele,
Zmieniając ziemię w świat zaczarowany,
A wpośród sadów, w gęstwie zbóż rozchwianej
Zagrały świerszczów ukrytych kapele.

Na niebie błysły miesięczne topiele,
Wśród pól się włóczy mgła srebrzysto-biada,
Ziemia się gwiazdom z tęsknot swych spowiada,
Baśniowy czar się dookoła ściele.

Wśród pól się włóczy mgła srebrzysto-biada,
Świat się w miesięczną pozłotę obleka,
A gdzieś w oddali cicho szumi rzeka
I bór prastary szepce coś i gada.







MÓJ DUCH NA KWIETNE CHODZI ŁĄKI...

Mój duch na kwietne chodzi łąki
I nad uśpione mknie krynice,
Gdzie róż mistycznych cudne pąki
Rzucają dziewy srebrnolice...

Przez wiotkie, senne idzie trawy,
Objęty dziwną jakąś ciszą,
Wiecznie tęskniący, wiecznie łzawy,
A nad nim gwiazdy senne wiszą...

Księżyc poświatę rzuca jasną
I obejmuje senną ziemię,
W dali ogniki drżą... to gasną...
Świat w jakiejś wielkiej ciszy drzemie...

A z jezior mgły powstają białe
I idą kędyś w dal przejrzystą,
Ciche boginki z mgieł powstałe
Nucą pieśń cichą, uroczystą...


A duch mój idzie przez to granie,
Przez onych traw najwiotszych fale
Na jutrzenkowych zórz świtanie,
W jakieś nieznane, senne dale...

Mój duch na kwietne chodzi łąki
I nad uśpione mknie krynice,
Gdzie róż mistycznych cudne pąki
Rzucają dziewy srebrolice...







ŚWIETLIKI.

W świerkowym, ciemnym borze,
W głuszy prastarej, dzikiej,
Zielone lśnią świetliki,
Zielone świecą zorze
W świerkowym, ciemnym borze...

Uśpione drżą paprocie,
Strach idzie senną knieją,
Ogniki błędne tleją...
A lilje i paprocie
W miesięcznej drżą pozłocie...

I leśne dzwonki dzwonią,
Jałowce marzą ciche,
Niewinna chodzi Psyche
Nad wód przejrzystych tonią —
A leśne dzwonki dzwonią...

W świerkowym, ciemnym borze,
W głuszy prastarej, dzikiej,
Zielone lśnią świetliki,
Zielone świecą zorze...







LAS.

Las śpi... Na kręte, zadumane ścieże
Upadły sennie krople srebrnej rosy,
Jakieś modlitwy ciche i pacierze
W niedosłyszalne zlewają się głosy
I płyną senne po brylantach rosy...

Seledynowe miesięczne promienie
Spływają jasną, przejrzystą kaskadą
Pomiędzy drzewa... i złote marzenie
Na pogrążone w śnie polany kładą,
Wijąc się po nich taśmą dziwnie bladą...

Las śpi... a blaski płyną coraz jaśniej,
Kuszcze drżą w cichej ekstazie tęsknoty,
Świat się przedstawia pięknie, gdyby w baśni,
Po lesie przewiał cicho pół-sen złoty
I rozsnuł nici marzeń i tęsknoty...

I zamyślenie dziwne idzie knieją,
Księżyc szmaragdy sennych mchów całuje,
Rusałki płoche lubieżnie się śmieją
U srebrnych źródeł... ot, i baśń się snuje
A księżyc światłem senny las całuje...


Zlekka na czarem owiane paprocie
Demon północy kładzie swoją ciszę,
Las w księżycowej kąpie się pozłocie,
W coraz to łzawszą zapadając ciszę
I tylko zefir do snu go kołysze...







O, RZEŹKIE, CHŁODNE TCHNIENIA!...

O, rzeźkie, chłodne tchnienia srebrnej letniej nocy
Zwilżcie blade me usta cierpieniem spieczone,
Niech wszystkie wasze rosy w pierś swą dzisiaj wchłonę,
Niech nabiorę do walki otuchy i mocy.

Po rozdrożach się błąka wciąż mój duch sierocy,
A dokąd pójdzie, w jaką się obróci stronę,
Los wytrzeszcza ku niemu ślepia zakrwawione,
Podzwaniając mu pieśnią smutku i przemocy.

O, rzeźkie, chłodne tchnienia zwilżcie ros napojem
Moje serce, co zwolna usycha i więdnie,
W światy złotych pamiątek wpatrzone obłędnie

I otulcie je ciszą mgielną i spokojem,
Który noc ta srebrzysta wokół rozprzestrzenia
I dajcie mu choć jedną chwilę zapomnienia.







PIĘKNA KRÓLEWNA.

PIĘKNA KRÓLEWNA.
I.

W ustroni pięknej, dzikiej i odludnej,
Wśród gęstych borów, malowniczych dolin,
Pod tchnieniem wiecznie grających mandolin
Rzek i ruczajów, stoi mój przecudny

Pałac, mozajką kosztowną zdobiony
I alabastru przezroczystą bielą —
Wkrąg się ogrody rozkwitnione ścielą,
W których fontanny rzewliwymi tony

Po nocach płaczą — a w poranek blady,
Ledwo rozplecie świt swe złote kosy,
Różowe nimfy i smukłe najady,

Zwilżywszy ciała w perłach rzeźkiej rosy,
Swój pląs miłosny, tajemniczy wiodą
Pod oleandrów cienistych ochłodą.





II.

W moim pałacu świetne są komnaty,
Tonące w luster przeźroczym krysztale —
Posadzki złote błyszczą się wspaniale,
Rzucają wokół słoneczne poświaty.

Gdzie sięgnąć okiem: purpura, szkarłaty,
Tu ówdzie dywan rzucony niedbale,
Srebrne kolumny, świeczniki — opale,
Pióra kolibrów, egzotyczne kwiaty.

Wszystko tu piękne — ale jest świetlica,
Co w sobie cuda niepojęte kryje:
Wonność ją wschodnich olejków przesyca,

Białe narcyzy i białe lilije
Pną się po ścianach aż pod strop niebieski,
Siany gwiazdami, zdobny w dziwne freski.





III.

Tu na, przetkanym bisiorem, atłasie,
Pod złotych kotar wykwintną zasłoną,
Wsłuchana w komnat ciszę niezmąconą,
Leży królewna niedościgła w krasie.

Jej lica świtu zróżowieniem płoną,
Jej oczy ciemnoszafirowe, zda się,
Patrzą, jak w słońca rozzłoconym pasie
Obłoki jasne, białorunne toną.

Leży bez ruchu czarująca, cicha,
Kwiecianą wonią uśpiona, zaklęta —
i tylko pierś jej lekko odsłonięta

Niekiedy zadrży i szybciej oddycha,
Lub świeże usta, wabiące rozkoszą,
Zda się, miłosnych pocałunków proszą...





IV.

W srebrzyste zmierzchy, ledwo się rozgędzie
Lutnia cichości wieczorowej śpiewna,
Mknie moja jasna, zaklęta królewna
Nad brzegi jezior patrzeć, jak łabędzie

Białością skrzydeł prują wód zwierciadła,
Jak ponad złoto-szafirową głębią
Przejrzyste mgiełki plączą się i kłębią,
Jak gwiazd świecących niebieskie widziadła

Padają w tonie — i jak księżyc blady,
W tęskniącej pieśni fontann zakochany,
Prześwieca złotem po przez drzew arkady,

Jak na posągów marmurowe ściany,
Gdzie lśnią postacie Psyche i Erosa,
Pada kroplista, srebrniejąca rosa.





V.

W onych ogrodach o północnej chwili,
Gdy przestwór nieba blaskiem się rozśnieży,
W moje objęcia się królewna chyli
I znowu czuję zapach ust jej świeży

I znowu włosów jej trefione zwoje,
Co promienieją gdyby blask miesiąca,
Mych krzepkich ramion otulają dwoje,

I znowu widzę, jak jej pierś drgająca
Ku mojej piersi zbliża się bezwiednie,
Jak wiotka postać pręży się i słania,

Jak twarz jej piękna płoni się, to blednie,
Tu — w pośród kaskad oddalonych łkania,
Wśród woni kwiatów i słowiczych pieśni,
Jak cudna bajka, życie nam się prześni.






UPALNE POŁUDNIE.

UPALNE POŁUDNIE.

O, cisze południowe! O, cisze upalne!
O, ziemio popękana od słonecznej spieki!
Zieją ogniem namioty lazurów krysztalne,
Pachną miodem gdzieś w sadach ukryte pasieki.

Zdrętwiały, tępy bezwład ujął świat w okowy —
Upojna płynie senność — ciszy nic nie zmąca,
Posnęły złote pola, haszcze i parowy,
Zakrzepła w niemym skurczu borów gęśl grająca.

Tak cicho jest, tak cicho, iż wyczuwam prawie
Drgnienia sfer nadpowietrznych i co chwila słyszę,
Jak w pomiętej, pożółkłej w żarach słońca trawie

Zacyka jakiś owad... O! czemu skroś ciszę,
Co się złotą białością rozlała dokoła,
Niczyje do mnie serce głośniej nie zawoła?






BIAŁE MAKI.

Chwieją się białych maków wybujałe grzędy
I drżą cicho w poświetli słonecznego złota,
Jak rój westalek, które strawiła tęsknota
Za wcieleniem upojnej miłosnej legendy.

Chwieją się białych maków wybujałe grzędy,
Jak jasnych, nieskalanych oblubienic roje,
Które, wdziawszy na siebie najpyszniejsze stroje,
Czekają z niepokojem na ślubne obrzędy.
............
Chwieją się białych maków wybujałe grzędy.






W OCZEKIWANIU.

W czerwcowe, ciche, niezmącone rano
Usiadłem nad rozlewną i szemrzącą wodą,
By popatrzeć, jak fale pląs obłędny wiodą,
Jak słońce na powierzchnię kładzie dłoń świetlaną.

Siedzę cicho i patrzę w bezbrzeż rozedrganą
I zda mi się, że zaraz jasną toń przebodą
Białe nimfy i pierś mi swą odsłonią młodą,
Owitą wodorostem i srebrzystą pianą.

Siedzę cicho i patrzę przed siebie ciekawie
Na powierzchnię, co lekko gibie się i pluska,
Lecz próżno swoje oczy w srebrnych kręgach pławię —

Na fali tylko zadrga nieraz słońca łuska,
Albo ryba świecącem złotem swojej skrzeli
Wypłynie i nad głębią zmarszczoną wystrzeli.






ŚNI MI SIĘ...

Śni mi się drżąca brzoza słońcem całowana,
Jakieś kwietne, tonące w śnie południa łąki,
Brzęczenie złotych muszek i ta mgła różana,
Co rozsnuwa po falach pajęcze koronki.

Śni mi się zwiewnych duchów świetlna karawana,
Tuberozy, jaśminy, i liliowe dzwonki,
Jakaś ogromna cisza, niczem nieprzerwana,
Żary twych pocałunków, dzień naszej rozłąki.

Śni mi się pałac z blasków słonecznych utkany,
Białe róże, irysy, zbóż złocistych fale
I twoich gęstych włosów płomieniste liany,

Rwące się pod sklep nieba, na niebieskie dale,
Jakiś hymn przeogromny, podniosły, harfiany
I twoich ust rzeźbionych przecudne korale.





KRYSZTALNY BASEN.

Na bronzowych podstawach, rzeźbionych misternie,
Stoi krysztalny basen napełniony wodą,
W tej srebrno-szafirowej, ożywczej cysternie
Złociste, małe rybki cichy taniec wiodą.

Złociste, małe rybki winą się bezładnie
Po toni, która lekko gibie się i pluska,
To na cichej powierzchni — w głębi — to znów na dnie
Jaśnieje ich srebrzysta, złoto-modra łuska.






SŁONECZNY OGRÓD.

Kiedyś... pamiętam dobrze... w cichym śnie widziałem
Jakiś ogród słoneczny, jasny, rozzłocony,
Pełen błękitnej ciszy w sobie rozmodlonej,
Zaciszny jakiś ogród, strojny kwieciem białem.

Było wtedy majowe, niedzielne południe,
W przezroczu się rozlały słodkie aromaty,
Tam Cię ujrzałem... wonne całowałaś kwiaty,
Co się wokoło Ciebie rozdzwoniły cudnie...

Było nas tylko dwoje... pod kwietną jabłonią
Wyznałem, że Cię kocham — i tyś mi wyznała,
Moją dłoń uścisnąwszy swoją miękką dłonią —

I była wtedy cisza lazurowa, biała,
Co z niebios ku nam zeszła w to święte południe,
By smutne nasze dusze rozbłękitnić cudnie.






PÓJDĘ...

Kiedy ranek wybłyśnie z mgły perłowo-sinej,
Gdy w blaskach słońca nocne się roztopią mroki,
Pójdę w pole, by patrzeć na mlecz gwiezdnooki
I poić się różowym śniegiem koniczyny.

Podejdę pod wieśniacze pobielane chaty,
Wejdę milczkiem pod wszystkie te żytniane strzechy
I z twarzy kraśnych dziewek pozbieram uśmiechy,
Które zbudził świegotem ptactwa huf skrzydlaty.

A później pełen jasnej, słonecznej zadumy,
Wśród białych rośnych dzwonień, kwietnych rozhoworów,
Pójdę w dzikie ostępy granatowych borów,

I tam, w gwarzących sosen zasłuchany szumy,
Na puszyste i miękkie z mchów upadnę leże
I będę szeptał ciche, zaranne pacierze...






NA KWIATACH...

Śpi na kwiatowej pościeli
Piękna i cicha,
I aromatem przecudnych kwiatów
Lekko oddycha.

Po jedwabistych falach jej włosów
Słońce przepływa,
I kładzie na nie z przedziwnem drżeniem
Złote przędziwa.

Leciuchny zefir całuje rąbki
Powiewnej szaty,
I na jej oczy sypie i sypie
Najbielsze kwiaty.

I rój skrzydlatych pląsa aniołów
Ponad jej głową,
I rozkwiecone otula łoże
Ciszą liliową.


Jakieś jej jasne nawiewa śnienia,
Śnienia z opalu
I jakieś cuda rzeźbi nieznane
Na ust koralu.

I srebrną rosę nieziemskich świtów
W jej rzęsy wplata,
I roztęsknioną unosi duszę
Za okrąg świata.

I osmęconą rozjaśnia duszę
W słonecznym pyle,
By zapomniała o ziemskim bycie
Chociaż na chwilę.






NA STRUNACH ZBÓŻ...

Szumią cichutko żytnie pozłociste łany...
Zbudził się ciepły zefir... jego dłoń pieściwa
Melodję czarującą, wiośnianą wygrywa
Na drżących strunach zboża, na harfie kłosianej.

Złote harfy zbóż grają cicho, nieprzerwanie,
Pieśń mięka i rozlewna dookoła dzwoni,
A polne zioła, kwiaty ponadrzecznych błoni
Wsłuchują się w to dziwne, niepojęte granie.






RANEK.

Słońce tka na niebiosach jasne arabeski
I drży na sennych liściach pajęczyną złotą,
Zdala rozwiewnych chmurek płynie tłum niebieski,
W wonnem powietrzu sny się przecudowne plotą.

Cisza kojąca, święta zawisła nad ziemią,
Tylko niekiedy zefir na skrzydłach anielich
Podniesie blade kwiaty, które jeszcze drzemią,
I do ust im nektaru chyli srebrny kielich.

A wtem z za widnokręgów płynie hymn stugłosy,
Ziemia drży w jakimś wielkim, obłędnym zachwycie,
Z wilgotnego rzeszota sypiąc perły-rosy,

I zewsząd płynie jeden okrzyk: Życie! Życie!
A słońce, swe ogniste rozczesawszy włosy,
Zawisło nieruchome, nieme na błękicie.






W POLU.

Ogromne, srebrne łany rozchwianego żyta,
Zielony owies, jęczmień i złote łubiny...
Gdzieś ciągnie się i ciągnie w bezkres modro-siny
Zbóż pięknych i szumiących wstęga różnolita.

Szumiące, srebrne łany... Miedzami przez pole
Idą młodzi wieśniacy, mkną dziewczyny hoże,
A gdzie stąpną, tam kłania się przed nimi zboże,
Strojne w niebieski chaber i kraśne kąkole.

Idą żwawo przez kwieciem umajoną niwę,
Wesołe nucąc pieśni i gwarząc wesoło —
I płyną polne wonie, słońce migotliwe

Złocistą ich girlandą opasuje wkoło
I rzuca na ich serca uśmiechnione, młode
Bezmierną jakąś radość, szczęście i pogodę.






EKSTAZA.

EKSTAZA.

Cudnych organów huczą dźwięki,
Jakieś niebieskie grają arfy,
Wokół wonieją kwietne pęki,
Wokół słoneczne płyną szarfy.

Wokół coś śpiewa, coś tchnie wiosną,
Coś się roztapia, rwie w podniebie,
Płomienne światy w bezmiar rosną,
Świat się w płomiennych skrach kolebie.

Wokół coś śpiewa, drga tęsknotą,
Bucha młodością, kipi szałem,
Wiruje gwiazd ulewą złotą,
Wiruje tęcz iskrzącym miałem.

Coś się rozkłębia, coś przewala
W fata-morgany barwne wstęgi,
Coś mnie porywa, coś oddala
Od ruin życia w przeczuć kręgi.






KLEOPATRA.

Bogate złotogłowy, szkarłat i purpura,
Adamaszek, bisiory, malajskie dywany,
Szmer wodotrysków w ciszy błękitnej rozlany,
Śpiew kwiatów, dymów woniejących chmura.

Oto wschodu przepyszna, urodziwa córa
Patrzy przed się w strop srebrnie gwiazdami usiany,
W piersi piekło wre całe, tęsknot huragany
Wokoło niej ogniste rozpostarły pióra.

Czeka drżąca — a noc się dziwnie jakoś dłuży,
Już przygasły obłoków blade seledyny —
O, przyjdź dzisiaj Antonju, Antonju jedyny!

Bo miód się już przelewa z mych ust kraśnej kruży
I czeka na nas łoże, zdobne w kwiecia fale,
Gdzie zdławię Cię pieszczotą, całunkami spalę!






Z NIEBIESKICH WIDZEŃ.
I.

Najświętsza Panna, wsparłszy nieskalane stopy
Na obłokach, przelśnionych kolorami tęczy,
Stoi milcząca — przed Nią chór aniołków klęczy
I białą Jej sukienkę tka w gwiaździste snopy.

Pod nogi Jej kobierzec ściele woniejący
Z srebrzystych kwiatów lilij i białych stokroci,
Przecudny rajski ogród mieni się i złoci,
Jaśnieje w obramieniu mgły promieniejącej.

Białe aniołki klęczą na złotem posłaniu
I z cudnych blasków słońca plotą Jej koronę,
A Ona swoje lice jasne, zróżowione,

Gdyby zorza wschodząca o rannem świtaniu,
Co chwila ku swym służkom białoskrzydłym zwraca
I pogodnym uśmiechem piórka im wyzłaca.






II.

W pośród oliwnych gajów i zieleni młodej,
Na którą blask poranku kładzie jasne szarfy,
Grają przeciągle złote, migotliwe harfy,
Muskane dłońmi dziewic przecudnej urody.

Melodja harf i luteń, skrzypiec rzewne tony
Śpiew małych cherubinów, ptasząt świegotanie
Łączą się w jeden akord — po niebieskim łanie
Przez kobierzec, białością lilij ukwiecony,

Idą postacie świętych, sunie orszak cichy
Męczennych, jasnych niewiast, obleczonych w szaty,
Podobne do różowej jutrznianej poświaty.

Idą cicho, powiewnie przez rajskie przestrzenie
I swych białych litanij gwiaździste przepychy
Wplatają w czarujące archaniołów pienie.






III.

Równia jasnej zieleni, wstęgą rzek przecięta,
Dziergana niezabudek i złocieni krasą,
Tu cicho się na łąkach rozwonionych pasą
Stada wełnistych owiec i białe jagnięta.

Błądzą cicho po jasnej, rozkwieconej łące
Białe stada, duszyczek nieskalanych cienie,
A niebo im złociste umaja odzienie
I sypie im pod stopy blaski swoje drżące.

Błądzą śnieżne duszyczki, białorune stada
Wpośród pachnących kwiatów i wśród ziół powodzi,
A za niemi Pan Jezus dobrotliwy chodzi,

Upowity leciuchno w złoty nimb słoneczny
I dziwne im powieści jakieś opowiada
O tem wyśnionem szczęściu i miłości wiecznej.






MAGDALENA
I.

W lamp kryształowych, lśniących mistycznym półcieniu,
Na libijskich tkaninach, gdzie haft różnowzory
Mieni się na kształt złotej księżycowej mory,
Leży półnaga w słodkiem miłosnem omdleniu.

W jej rozplecionych włosów złotawym płomieniu
Fioletowe, ciemne skrzą się mandragory,
Drży pieśń służebnic, dźwięczą srebrzyste amfory,
Pełne myrry i nardu o mocnem pachnieniu.

Płyną pieśni, — a ona, skroń oparłszy białą
O pyszne złotogłowy i kwieciane fale,
Jak młoda tygrysica gnie swe piękne ciało,

Rozchyla ust łaknących wilgotne korale
I ogniem namiętności, żądzy pociągniona
Oddaje kochankowi skarby swego łona.






II.

Jeszczem wczora w ramionach oblubieńca mdlała,
Kładąc na jego usta swe kędziorne sploty,
Jeszczem wczora, pijana obłędem pieszczoty,
Czuła rozkosz za każdem pochyleniem ciała.

To wczora było. Panie!... Dzisiaj jestem biała.
Płomienną moją duszę męki i tęsknoty
Przelśniły w jasną zorzę, w cud przelśniły złoty,
Pieśń skruchy i pokory w piersi mej załkała!

O, Panie Miłosierny, Najmilejszy Panie!
Oto drżąca, wybladła dziś przed Tobą stoję
I kładę pod tułacze, krwawe stopy Twoje

Nie purpury królewskie i nie z róż posłanie.
Nie bogate, dziergane jedwabiem, kobierce.
Jeno serce przesmutne, biedne moje serce!






ŚW. TERESA.

Kocham Cię, Chryste, całym płomieniem swej duszy,
Po nocach w snach widuję ręce Twe skrwawione.
Twój uśmiech dobrotliwy i z cierni koronę
I cały bezmiar mąk Twych i Twoich katuszy!

Z ciemnych otchłani ziemskich, jak z mogilnej głuszy,
Ku Tobie mkną mych myśli łabędzie stęsknione!
Chcę cierpieć lub umierać! Żądzą męki płonę!
Chcę kochać! Niechaj miłość serce moje skruszy!

Chcę cierpieć i umierać, Jedyny, dla ciebie,
Tobie ponieść w ofierze łez mych srebrne sznury
I ciała schłostanego zastygłe purpury!

Byleś za to mi tylko dał w Twem jasnem niebie
Być pierwszą z pośród wszystkich dziewic nieskalanych,
Miłujących serdecznie i umiłowanych!






ODALISKA.

Na ciemnowzorym perskim dywanie
Siadła ponętna, biała odaliska,
Z jej oczu szafir mieniący wybłyska,
A z ust rozwartych bije pożądanie.

Na ciemnowzorym perskim dywanie,
Wpatrzona w cudne haremu zjawiska,
Starego baszę do piersi przyciska,
Jemu przysięga wieczne miłowanie.

Lecz oto jakoś nagle, niespodzianie
Krwawa łza bólu do ócz jej się wciska...
Drgnęła — we wspomnień wybiegła koliska:

Tam... tam daleko, gdzieś na polskim łanie,
On sam pozostał... Jakieś ciche łkanie
Płynie po ciemnym perskim dywanie...






BACHANALIA.

Odpędzam dzisiaj wszystkie przeczucia złowieszcze
I zabijam was wszystkie snów mych błędne mary,
Niech mi zagrają cudne radości fanfary,
Niech padną mi na głowę róż szkarłatnych deszcze!

Odpędzam was, przeczucia i Ja żyć pragnę jeszcze!
Niech zginie smutek i dzień zblednie szary,
Niech śpiewem się upoję i dźwiękiem cytary
I wysmukłem się ciałem bachantek napieszczę!

Do czasz, rżniętych w szmaragdzie i krwawym rubinie,
Nalejcie mi złotego cypryjskiego wina,
Niech szał swe skrzydła wokół porozpina!

Niech w górę pieśń zawrotnych rozkoszy popłynie
I orgją mnie swych dźwięków olśni i omota,
Bym zapomniał o nędzy i mękach żywota!






MYŚLAŁAŚ, ŻE ZAPOMNĘ?...

Myślałaś, że zapomnę?.. Nie!.. Ja nie zapomnę!
Będę wiecznie pamiętał twą śmiertelną winę!
Podeptałaś mnie, szydząc, jak marną gadzinę,
Za miłość, za uczucia święte i ogromne!

I nie myśl, że ja dziecię smutne i bezdomne
Bez pieczy twoich skrzydeł w zapomnieniu zginę,
Że w ogniu krwawych tęsknot stopię się, rozpłynę,
Przysięgam!... A przysięgi moje są niezłomne!

I nie myśl, że bez ciebie zginę w mrokach nocy,
Lub, opiły rozpaczą, gdzieś ugrzęznę w bagnie,
Poczekaj!.. Znów powrócę!.. Duch mój zemsty pragnie!

Poczekaj, wrócę!.. Wrócę pełen takiej mocy,
W takiej wielkiej, królewskiej, niedościgłej chwale,
Że cię jednem spojrzeniem na ziemię powalę!






SZALEŃSTWO.

Księżyc się wydarł już z obłocznych strzępów!
Rosy załkały! Noc tchnie obłąkaniem!
Konia mi dajcie, dzikiego mi dajcie!
Chcę pędzić, lecieć, uciekać przed siebie!

Konia mi dajcie! Bór szumi daleki
I swoim szumem woła mnie, przyzywa
W tajne ostępy, w ciemne uroczyska,
Gdzie świeci próchno, baśń się iści złota.

Konia mi dajcie! W szaleństwie młodości
Chcę pędem pomknąć wstęgami gościńców,
Przelecieć wichrem przez rzeki i pola,
Przez grzązkie bagna, wąwozy i jary.

Konia mi dajcie! Chcę lecieć w bór ciemny,
W kolumny sosen, w zwarte rzędy jodeł,
W krze poplątane i w porębów pustki,
By chwytać echa zbłąkane wśród ciszy.

Konia mi dajcie! Chcę pędzić, chcę lecieć,
Tętentem kopyt serce rozkołysać,

Szaleństwem pędu ducha rozkolebać,
Kipieć rozkoszą, drgać młodości śpiewem.

W mgłach księżycowych chcę pędzić przed siebie,
Choćbym miał głowę potrzaskać o drzewa,
Bo wolę trzykroć śmierć ponieść w szaleństwie,
Niż życia szukać w śmiertelnym bezwładzie!






ŚW. AGNIESZKA.

Błękit niewinnych oczu, ust świeże jagody,
Wdzięk prostoty i ciała różowe ponęty
Czyniły ją podobną wiośnie rozkwitniętej
I niebu, rozśmianemu blaskiem swej pogody.

Dziwną krasą i czarem jej wdzięków zaklęty,
Pokochał ją Patrycjusz urodziwy, młody
I zapragnął spić słodkie pocałunków miody
Z koralowych kielichów ust tej dziewy świętej.

Odepchnęła go jednak, bo jej dusza biała,
Przejrzystsza niż kryształy i lustra krynicy,
Ową ciemną miłością ziemską pogardzała...

W cichych, szczerych modlitwach szlakami tęsknicy
Biegła myślą ku niebu, do obłoków wieńca,
Gdzie czekał na nią Chrystus w szatach oblubieńca.






ŚMIERĆ NA FIOŁKACH...

Odegnać ziemskie szczęście, stłumić wszystkie żądze,
Odegnać zdradnych druhów, szych odrzucić złudny,
Od kochanki się wykraść potajemnie, cicho,
Od kochanki, co żarem rudo-złotych włosów
Otulała mi w noce bezsenne pierś smagłą
I kłamała mi miłość! Odegnać precz wszystko
I paść na dywan świeżych, zroszonych fiołków,
Ciągnący się gdzieś w bezmiar daleko, daleko,
Paść nago w letni ranek, słońcem rozzłocony,
I zanurzyć się twarzą w srebro ros i w kwiaty,
Dyszące upojeniem, szczęściem, szałem woni!
Paść w świeżą zamieć kwiatów i czołgać się wężem
Wśród liści i wśród płatków wiośnianych i miękkich
I czuć rozkosz stapiania się z wonią i kwiatem,
I czuć rozkosz stapiania się z wieńcem obłoków,
Prujących śnieżną bielą błękitny skraw nieba!
Paść na świeże fiołki, na rzeźki dech rosy
I dotąd się w niej tarzać i pławić, dopóki
Wszystkich win się nie zmyje, wszystkich skaz i grzechów,
Które życie mi zdradnie wtłoczyło do serca,

By je zniszczyć w zaraniu, zakrwawić i złamać
I uczynić podobnem sercom, które nigdy
Nie pragnęły wyzwolin z kręgów zaślepienia
I nigdy nie pragnęły swobody i lotu
Ku gwiezdnym dalom!... Paść na świeże kwiaty
I opasać się liśćmi, owiać tchnieniem rosy
I rzucić ludziom okrzyk: O, nikczemni kłamcy!
A potem zaraz umrzeć, oszaleć wśród woni!






KTO RAZ...

Kto myślą wzleciał na niebiańskie niwy,
Kto raz usłyszał harf anielskich granie,
Ten już nie będzie na ziemi szczęśliwy,
Bo mu na wieki w duszy pozostanie
Czar owej pieśni słodkiej i pieściwej.

Już go nie znęcą na tej szarej ziemi
Żadne rozkosze, blaski, ni przepychy,
Tęskniącą twarzą, oczyma smętnemi
Będzie się zwracał ku krainie cichej,
Gdzie śnią anioły z skrzydłami białemi.






ZABRAŁEM NIEBU...

ZABRAŁEM NIEBU...

Zabrałem niebu wszystkie barwy tęczy,
Wszystkie szkarłatno-złociste zachody,
Zebrałem wszystkie włókna mgły pajęczej
Z nad mojej rzeki, z nad szemrzącej wody.

Zabrałem nocy wszystkie jej przepychy,
Wszystkie tęsknoty i wszystkie zadumy,
Słodycze kwiatów i liści szept cichy
I moich lasów roztęsknione szumy.

I smęt bezbrzeżnej zabrałem równiny,
Gdy nad nią gwiazdy warkocz swój rozprzędą
I modre cisze wieczornej godziny
Z jej westchnieniami i złotą legendą.

Zabrałem wszystkie czary i uroki,
O jakich serce w snach najśmielszych nie śni
Z kniej, które spokój zobłędnił głęboki,
Odgłosy jezior, dróg rozstajnych pieśni.

A później barwy, szumy te i wonie
Splotłem w girlandę i w wian migotliwy, —

Niech mi wonieje, niech drga, niech mi płonie,
Niech mi nawiewa młodości porywy.

Niechaj mnie pieści, kołysze, kolebie,
Niech mi do serca wiosny rzuca świeże,
Gdy życie wszystkie sny mi już zagrzebie
I wszystkie złudy tęczowe odbierze.






SĄ SNY I SŁOWA.

Są sny, z których nikomu nigdy się nie zwierza,
Przed najbliższymi nawet nigdy nie wywnętrza,
Bo drzemie w nich tęsknoty melodja najświętsza,
Która w chwilach zwątpienia ducha opancerza.

I ciche, niepojęte w sercu żyją słowa,
Co są, jak oddech kwiatów, jak woń łąki świeża,
Jak słodycz szeptanego w dzieciństwie pacierza,
Które tylko dla siebie samego się chowa.






PRZEPADNĘ!..

Nim świt na wschodzie róże swe rozścieli,
Ja oto nagle zniknę wam z przed oczu
Gdzieś w gwiazd dalekich srebrzystem przezroczu,
Przepadnę w złotej miesięcznej topieli.

Przepadnę, zniknę — mgłą się stanę zwiewną,
Co się po grzbietach wód uśpionych słania,
Stanę się echem, pieśnią pożegnania,
Melodją ciszy, borów skargą rzewną.

Przepadnę, zniknę w szafirów otchłani,
Po rosie pomknie w dal mój płacz sierocy,
W złote obłędy księżycowej nocy…

I podążycie, w pieśń mą zasłuchani,
Coraz to dalej mgielnymi szlakami,
Stając się pieśnią — echem — i cieniami.






STOJĘ W CISZY WIECZORU.

Ostatnia już na niebie dogasa purpura
I szkarłat na zachodzie dogasa królewski,
Przetapiając się w złoto, w seledyn i granat, —
Gdzieniegdzie mały obłok wydarty chmur wieńcom
Zabłyśnie wstęgą różu, to znów mignie srebrem
I płynie dalej w przestrzeń samotny i drżący,
Podobny onym sercom przejasnym a smutnym,
Które, żyjąc na świecie, nie żyją ze światem.

Stoję w ciszy wieczoru wśród polnych pustkowi,
Wpatrzony w szczyty nieba drgające od złota,
Wsłuchany w poszum zboża tęskniący i śpiewny,
W rozperlanie się rosy, w senne żab rechoty,
Niosące mi czarowną baśń mojej młodości,
I znów jestem spokojny i znów jestem cichy,
Znów daleki od ziemi i znowu szczęśliwy,
Jak ten obłok, co płynie samotny i drżący.






O, DUSZE SMUTNE!..

O, dusze smutne!.. Dusze umęczone!
Dusze za młodu przybite do krzyża!
Oto się chwila złotych świtów zbliża,
Skroś zmierzchy płyną świty zróżowione!

O, dusze smutne bez szczęścia promieni
Wznieście ku górze swe zdrętwiałe oczy —
Niech świt was złotem ramieniem otoczy,
Niech was całunkiem purpury zrumieni!

O, dusze smutne!.. Chwila — jeszcze chwila —
A cud się ziści nad wami nieznany:
Wchłoniecie w siebie te świetlne orkany,

Które tak hojnie wkrąg niebo rozpyla, —
Złamane skrzydła znów wam zatrzepocą
I same własną wzgardzicie niemocą!






WIECZÓR NAD PILICĄ.

Powoli modre, jasne zapadają zmroki,
Rozlewając błękitną ciszę dookoła,
Od lasu płyną zwiewne, różane obłoki,
Gdyby przejrzyste, lekkie szaty archanioła.

Nademną lśni strop nieba otchłanny, szeroki,
Woń balsamiczną niosą półuśpione zioła —
I płynie pieśń wieczorna nad ciche opoki,
W splątanej gęstwie krzaków derkacz głośno woła.

Wkrąg senno... Na Pilicy kryształowe tonie
Opadają powoli lekkie mgły wieczorne,
Gdzieniegdzie słońce, gasnąc, różowo zapłonie —

A hen — na widnokręgach drżą dzwony nieszporne,
Płyną w świateł tęczowych różnobarwnym wichrze,
Lecz coraz to smutniejsze i cichsze i cichsze...






WIDZENIE.

Ach! jakżeż długo byliśmy w rozłące,
Czas jakimś smętnym przeleciał mi lotem,
We snach Cię tylko widziałem na łące,
Po której miesiąc rozpłynął się złotem
I w swe objęcia tulił kwiaty śpiące...

Stąpałaś sennie po przez kwietne drogi,
A gdzie zwróciłaś rozmodlone oczy —
Tam słał się spokój archanielski... błogi,
Sznury jedwabnych, miękkich twych warkoczy
Biły jaśnieniem złocistej pożogi...

Nad twoją jasną, zamyśloną głową
Spadały gwiezdnych wieńców dyamenty,
Rosy ci drogę usłały perłową,
A świat, twem słowem czarownem zaklęty,
Wysnuwał z siebie ciszę lazurową...

Gdyby nieziemskie, urocze widziadło
Wiałaś srebrzysta po przez żytnie łany,
A złote słońce już do snu się kładło,
Rzucając w oddal długi pas różany —
Wreszcie rozbłysło i do stóp ci padło...






ZRÓŻOWIŁO SIĘ NIEBO

Zróżowiło się niebo zorzą, jak dziewczyna,
Która mknie w upragnione kochanka uściski
I ma w odbiciu źrenic złoto-krwawe błyski,
Bo dziś dopiero rozkosz odczuwać zaczyna.

Zróżowiło się niebo — wieczoru godzina
Na senne padła stawy i na bór pobliski,
I rozgrały się gędźbą sosny-obeliski,
Oddźwięknęły im echem smreki i jedlina.

Coraz bardziej się wokrąg rozrastały szumy,
Jakieś gwary szły dziwne przez tajne ostępy,
Przez polany, gdzie jaskrów i ostróżek kępy

Obsiadły małych elfów chichoczące tłumy
I duch ciemnego boru, starzec siwobrody,
Wyszedł z dzikich uroczysk zaczerpnąć swobody.






I ZNOWU OCZY DZIWNYM BLASKIEM GORĄ...

Nieraz gdy bardzo rano się przebudzę
I rzucę wzrokiem daleko przed siebie,
To znowu słyszę, to znów mi się zdaje,
Że wkrąg się dziwne rozszumiały gaje,
Że hen — zdaleka po błękitnem niebie,
Po modro-srebrnym obłocznym bezkresie
Czyjś szept się ku mnie przyciszony niesie,
Że mnie dotyka czyjaś dobra ręka,
Taka bieluchna, kochana i mięka,
Że słyszę jakieś zabłąkane echa —
I znów się serce radością uśmiecha,
Znowu się wszystko naokół rozzłaca
I młodość dawno pogrzebiona wraca
I znowu oczy dziwnym blaskiem gorą,
I siła spływa w moją duszę chorą,
W sieci upojeń wikła mnie i mota,
A wokół wiosna, taka wiosna złota,
A wokół kwiaty, kwiatów całe stosy,
Nie otrząśnięte jeszcze z rannej rosy,
Oddechy pola i łąk świeżych wonie —

I znowu jakieś sny świetlane gonię, —
Sto luteń nagle w przestrzeni rozdawania
Śpiewem tęsknoty i śpiewem kochania —
I chciałbym wówczas paść na ziemię twarzą
I, wsłuchan w liście, co pocichu gwarzą,
Podnieść ku niebu swe wybladłe ręce,
Rozewrzeć wargi przepalone w męce
I rzucić swoich dziękczynień pacierze
Na mleczne drogi, na słoneczne niwy,
Niech Bóg usłyszy, że jestem szczęśliwy,
Że znowu kocham i że znowu wierzę!






OLŚNIENIE.

Zeszła cicho na ziemię przedwieczorna chwila
W pogwarze smętnych borów i w lip złotej woni,
Niebo, jak pod dotknięciem czarodziejskiej dłoni,
Bluznęło krwią purpury i kłębami lila.

Symfonja barw się piętrzy, w granat się przesila,
Gdzieniegdzie mały obłok złotem się zapłoni,
A za nim seledynu szmat sunie w pogoni,
Jasny szafir łzy chabrów dokoła rozpyla.

Zdziwiony zatopiłem wzrok w nieba całunie
I zda mi się, że nagle chmury się rozplotą,
Że barwna się kotara zachodu rozsunie

I ujrzę jakąś bajkę czarodziejską, złotą,
Jakiś sen w kwietnych latach dziecięctwa widziany,
Lecz dawno gdzieś zgubiony, dawno zapomniany.






WIECZÓR.

Złote ognie powoli gasną na lazurze,
Kędyś w zmierzchnicach szarych, przedwieczornych toną,
Świat odwrócił ku słońcu swoją twarz zmęczoną
I skąpał się w ożywczej wieczornej purpurze.

Niebo się przystroiło w czerwonawe róże,
Balsamiczny aromat wchłonęło w swe łono,
Zagrały ciemne bory pieśnią roztęsknioną,
Sen roztoczył nad ziemią swoje skrzydła duże.

Uroczyste milczenie zaległo dokoła,
Złote słońce zagasło — od cichej doliny
Podniósł się sennie obłok błękitnawo-siny...

Smętnie zadrżały dzwony wiejskiego kościoła
I zwolna przez pachnące, żółtawe łubiny
Szedł lud na ciche modły, pochyliwszy czoła.






LEDWO SŁOŃCE SIĘ PRZEBUDZI...

Ledwo słońce się przebudzi,
Ledwo z nieba zdąży paść,
Pójdę ja dla smutnych ludzi
Jeden mały promień skraść.

Pójdę prosić wschodniej zorzy,
Co ma złotych blasków sieć,
By ci, którym jest tu gorzej,
Mogli jasną dolę mieć.






W KOŚCIELE.

W kościele przed obrazem Przenajświętszej Panny
W pokornem, cichem rozmodleniu klęczę,
Skroś różnobarwne witrażowe tęcze
Do głębi wpływa blask słoneczny, ranny.

W pokornem, cichem rozmodleniu klęczę,
A z ust mych płynie pacierz nieustanny,
W kościele, przed obrazem Przenajświętszej Panny
Słońce swe złote zawiesiło tęcze.






ZE WSPOMNIEŃ.

ZE WSPOMNIEŃ.
I.

Jeżeli kiedy zagnają Cię losy
Nad brzeg tej rzeki, w te kochane strony,
Gdzie bory świerków rozplotły swe kosy
I szumią wokół pieściwymi tony,

To pomyśl o mnie, — pomyśl, żem stęskniony
Nieraz tu błądził — i na kroplach rosy,
Idąc pod zachód w złocie roztopiony,
Szukał twych śladów — a zbóż drżące kłosy

Jakąś mi cudną, ogromną pieśń grały,
Gdyby cherubów srebrzyste organy,
Żem jest szczęśliwy i żem jest kochany...

I spójrz na niebo — na ten obłok mały,
Który nam codzień służył za wezgłowie —
Może on jeszcze coś ci o mnie powie...






II.

Słuchaj, gdy będziesz w Nagorzyckim lesie,
To zwiedź tę naszą maleńką polanę,
Zobacz, czy na niej jeszcze są rozsiane
Modre przylaszczki — i czy echo niesie

Przez krze jałowcu i po przez parowy
Dwa nasze z sobą złączone imiona,
Czy słońce smutniej na zachodzie kona,
Czy wdziewa na się swój płaszcz purpurowy?

I coraz głębiej w leśne idź zacisze —
Wiesz... w ono miejsce dla nas najłaskawsze,
Tam nad strumieniem brzoza się kołysze...

Kiedym te strony opuszczał na zawsze,
Tom z onej brzozy, co samotnie stała,
Jeden liść zerwał... Tyś ją całowała...






ZACZAROWANY OGRÓD.

I

Gdy wokół się rozsnuje jasna biel miesiąca
I na ścieżki ogrodu padną długie cienie,
Wszędzie ściga mnie czyjeś rozpaczne westchnienie,
Ktoś chodzi ciągle za mną, ktoś o pierś mą trąca.

Ktoś chodzi, ktoś pocichu wymawia me imię,
Ktoś strąca mi pod nogi zielone listowie — —
— Kto jesteś? zapytuję!.. Nikt mi nie odpowie, —
Zbłąkane ćmy fruwają w mgieł przejrzystym dymie.

— Kto jesteś? Woła echo z rozjaśnionej dali,
Z tajnych zakątków sadu i z gęstych zarośli,
Rozszerzając się wokrąg, brzmiąc coraz donioślej!

Chcę uciec stąd czemprędzej! Lęk mnie wstydem pali!
Lecz czuję, gdy zostanę tu choć chwilę dłużej,
To tajny, dziwny głos ten dziś mi śmierć wywróży!






II.

Jest mała tutaj ławka — wkrąg tchnie jaśmin biały,
Akacye, berberysy i krze róży dzikiej,
W których groźnym się głosem zwołują puszczyki
I płynie sów zbłąkanych chichot oszalały.

Codziennie tu przychodzę sam do tej ustroni
Spieczone zwilżyć usta rzeźką nocną rosą —
Jakieś dziwne przeczucia mnie w tę stronę niosą,
Jakaś moc niepojęta mnie w to miejsce kłoni.

Przychodzę tu i siadam, by spocząć na chwilę
Po dusznej dnia spiekocie i po dziennym gwarze,
By zanurzyć się w kwiatów rozwonionym pyle —

Lecz oto, gdy znów wstaję, nagle się przerażę,
Jakiś lęk obłąkany serca mi się czepia —
Ze wszystkich krzów się patrzą na mnie krwawe ślepia.






III.

Przeszedłem dziś przez wązką, w głąb idącą ścieżę,
Obrosłą w złoty groszek i spirei puchy,
Wtem drogę mi ktoś przebiegł — szelest słyszę głuchy —
Lecz nie był to ni człowiek, ani ptak, ni zwierzę.

Furknęło coś, przebiegło może o trzy kroki,
Znikając w pośród olszyn bez żadnego śladu —
I znowu na rozległą dal mojego sadu
Usiadła martwa cisza i spokój głęboki.

Poszedłem ścieżką dalej, idę w niemej trwodze
W boczne skręty alei, w olch urocznych stronę,
W gęstych, smukłych zaroślach po kolana brodzę

I drżący nasłuchuję, każde drgnienie chłonę...
Wtem światło jakieś drgnęło, lecz natychmiast zgasło.
Czyżby to było jakieś umówione hasło?...






IV.

Na zboczach mego sadu dziwne jest pustkowie,
Są tu głazy omszałe i mętne stawidło,
Nieraz żaba zaskrzeczy, lecąc w toń obrzydłą,
Po za tem jest tu senność i milczenie wdowie.

Przyszedłem tutaj wczora szukać wpośród głazów
Skrytego w ziemi skarbu, snom odkradzionego,
A wiedziałem, że mary żadne go nie strzegą,
Że spotkam tu jaszczurkę, lub kryjówkę płazów!

Chodziłem tu, lecz nie wiem — długo, czy też krótko,
Pełzając wśród sitowia i mokrych szuwarów,
Aż miesiąc się pojawił ze złotą obwódką...

Wtem słyszę nagle echa jakichś dziwnych gwarów...
Chcę cofnąć się... O, przebóg! Opisać się nie da:
Złotych duchów się ku mnie przybliża czereda.






V.

W ogrodzie moim, kiedy złote zmierzchy
Pełzną wśród murów, jak obłędne duchy,
Prastarych drzew się pochylają wierzchy
I z nieba gwiazd się sypią skrzące puchy.

W modrem powietrzu, przesyconem złotem,
Jakieś sny jasne rodzą się i giną
I nietoperze mkną kolistym lotem
Nad kwiatów wonnych zroszoną tkaniną.

Przez puste ścieżki, aleje i skręty
Suną srebrzyste widma i upiory
I jakieś dawne się wiją wieczory

I świat się nagle rodzi niepojęty,
Pół jakby we śnie, a pół jak na jawie.
Cały w zapachach i złotej kurzawie.






PIEŚŃ MOJEJ DUSZY.

PIEŚŃ MOJEJ DUSZY.

W mojej duszy wrą straszne, ciemne oceany,
Wielki wichr srebrnopienne fale rozpierścienia,
Aż szaleją gejzerem dzikiego pragnienia
I huczą, jak ponure, obłędne organy.

Niekiedy pieśń zawiodą, jak step rozpłakany,
Gdy go swem skrzydłem muśnie godzina marzenia —
A wtedy hymn tęsknoty w dal się rozprzestrzenia,
Budząc gwiazd roziskrzonych złote karawany.

O, pieśni przepotężna, pieśni mojej duszy,
Leć coraz wyżej!... wyżej!... gdzieś na mleczne drogi
I bij jasnemi skrzydły o miesięczne rogi,

A gdy bolesny płacz twój nieba nie poruszy,
Gdy nie jękną, gwiazdami przetykane, dale —
To gwiazdy strącę w otchłań — a swą pieśń zapalę!...






MOJA WIOSNA.

O, straszne, o, piekielne, beznadziejne noce
Przeraża mnie majestat waszej groźnej ciszy,
Która śmiercią i smutkiem bezgranicznym dyszy,
Błąkając się, jak widmo, w bezgwiezdnej pomroce.

Serce jakoweś echa rozpaczliwe słyszy...
Coś jękło... to ptak zwątpień w okna me łopoce,
To brzozy nad wodami konają sieroce,
Wsłuchane w hymny czarnej, skamieniałej ciszy.

Gdzież gwiazdy?... Gdzież z turkusów utkane przestwory,
Do których moje myśli roztęsknione biegły?
Gdzie ogród moich marzeń piękny, różnowzory?

Na okół pusto... ciemno... Słyszę płacz odległy —
Z upiornym, głuchym wichrem płynie pieśń żałosna...
Ktoś kona w ciemnej dali... Przebóg!.. Moja wiosna!..






PROMETEUSZ.

Jam Prometeusz przykuty do skały,
Powrozem losów spętany boleśnie
Do ślizkiej grani, do lodowych zwałów,
Wiję się! Targam w konwulsjach męczarni,
Raniąc o zręby rozprężone ręce,
Które chcą siłą wyzwolić się z oków!
Targam się! Barki mi grają mocarne,
Pierś dysze lawą skłębionych płomieni,
Dusza się kurczy, serce drga tęsknotą!
Targam się! Wiję! A tam ponademną
Gościńców mlecznych srebrzą się zakręty
I gwiezdnych orgji skrzą się obłąkania
I widm księżyca płyną rozzłocenia,
W świetlne się wokół rozpryskując koła!
Prężę się! Targam! O gdyby módz skruszyć
Własnej małości zardzewiałe pęta,
Szyderczych losów poszarpać obręcze
I wzbić się w górę orłem szybowaniem,
Wplątać się w warkocz oszalałych komet,
Uderzyć piersią o tarczę błękitów

I wydrzeć niebu runo tajemnicy,
Skryte w chmur białych falujących kręgach,
W oddechach świtu i w złotej purpurze
Cicho uśnionych wiosennych zachodów,
A później wzbić się jeszcze wyżej, wyżej
I w słońca puklerz uderzyć skrą serca
I chwycić żagiew płonących strumieni
I grom pochwycić — a potem z tym gromem
Stanąć, jak demon, na najwyższym z szczytów
I w dół go rzucić — niech leci, niech warczy,
Niech z rykiem przemknie po płaszczyznach ziemi
I w drzazgi skruszy mdłe wiązadła świata
I w niwecz zetrze skorupę padołu,
Biczem orkanów, ogniem błyskawicy
Niech wali w ludzkość pijaną szaleństwem,
Niech wali w ludzkość, która gnije w kale,
I serca gasi na barłogach grzechu,
I ducha tarza w trzęsawiskach fałszu!
Wiję się! Prężę! Ramiona mi mdleją,
Serce drży krzykiem protestu i buntu,
Że źle, rozpacznie i ciemno wokoło,
Że prawd bezwzględnych zagasły kaganki,
Że wszystko dymem jest i czczem złudzeniem,
Zamiast być słowem, cudotwórczym Czynem!
Targam się, Wiję! Lecz co to?.. Lecz co to?..
Płacz jakiś słyszę, płynący zdaleka,
Płacz, w którym łkają wszystkie struny serca,
Jęk jakiś słyszę i psalmy pożegnań,
Którym na imię „Nigdy” i „Nazawsze”
I widzę krocie obłąkanych twarzy
I serc, trawionych gorączką tęsknoty
Za jasnym lądem wiecznego zbratania,
Za jasnym brzegiem wolności niezmiennej,
Któraby wszystkim otwarła sezamy
Radości życia i radości śmierci.
Prężę się! Wiję! O, tchu mi dodajcie,

Mocy choć trochę na jeden błysk krótki!
Nie chcę piorunów ciskać z wyżyn nieba,
Nie chcę ziać ogniem i trząść błyskawicą,
Lecz chcę w niziny! w niziny! w niziny!
By chwycić ludzkość w płomienne ramiona,
Przycisnąć mocno do piersi skrwawionej
I tytanicznym podrzutem cierpienia
Rzucić ją w samą twarz słońcu!






W KOLISKU WSPOMNIEŃ.

Życiowy wiatr mnie uniósł na te brzegi,
Gdzie znam najmniejszy i najskrytszy kątek,
Znam ja te lśniące złotych gwiazd szeregi,
A każda, zda się, zlana łzą pamiątek.

Błądzę po świecie, jak ścigane zbiegi,
A w każdym głazie drga mych wspomnień szczątek,
Księżyc na ziemię rzucił srebrne ściegi,
On zna mych cierpień niepojętych wątek.

Znowu tu jestem... cisza dookoła,
Milczenie grobów w bezprzestrzennej głuszy,
Tylko niekiedy płacz wybuchnie w duszy.

Lub po imieniu echo mnie zawoła
I jakaś dziwna, niewidzialna ręka
Spada na pierś mą, aż mi serce pęka!






O ZACHODZIE.

Patrząc na zachodzące gdzieś za bory zorze,
Co konają w królewskiej purpurze i złocie,
Duch mój łka w jakiejś wielkiej, bezbrzeżnej tęsknocie,
Ze wybuchnąć purpurą i złotem nie może.

A jest tęsknota jego wielką, jak to morze,
Które wicher skrzydłami zamącił w przelocie —
Aż okrętów w swych falach zatopiło krocie
I kłębi się na całym bezmiernym przestworze.

O, Wielki, Wszechmogący, Sprawiedliwy Boże —
Ty, coś mnie jeden widział na męki Golgocie,
Gdym bił się w pierś — i cały w krwawym broczył pocie,
Patrząc na zachodzące purpurowe zorze,

Daj, bym po życia cichem, krótkotrwałem śnieniu,
Mógł się, jak one, w światów rozlać nieskończeniu.






SZAŁ TWÓRCZY.

Czuję dziś moc... potęgę straszną, rozszalałą,
Prężą mi się ramiona rycerskie, olbrzymie,
Wstąpiła we mnie siła, a szał jej na imię,
Zda się, przykuję ziemię do swych piersi całą!

Coś płaczem we mnie wielkim, bezbrzeżnym załkało,
Jakiś jęk niepojęty w mojej duszy drzemie,
Coś się zbudziło!.. Wskrzesło w moich wspomnień dymie —
O, piersi moja wrąca, wulkaniczna skało!

Czuję moc! Chcę dziś tworzyć!.. O, skalne ogromy
Do stóp mych przypadnijcie!.. Rozkiełznane burze
Stańcie przedemną!.. Stańcie!.. Chcę chodzić w purpurze.

Chcę w bieg wprowadzić niebo i świat nieruchomy,
— Do mnie wichry, pioruny i skalne ogromy!
Będziemy szaleć, łamać! Dzisiaj świat ten zburzę!






POSKROMIENIE.

Dziś spojrzałem w mej duszy czarodziejski parów,
Bo pragnąłem z jej głębin dotąd niezbadanych
Wyrzucić temu światu mnóstwo pysznych czarów,
Kopalnie czarnych pereł, złota, snów różanych.

Chciałem ludzi obdarzyć jaśnieniem swych darów...
Więc schodzę do mej duszy katakumb świetlanych —
Ileż tu łamań, jęków i strasznych pożarów.
Potężnych wichrów, grzmotów i burz rozkiełznanych!..

Zbladłem, jak płótno... gromem potężnego słowa
Rozwiałem butne, straszne, rozszalałe burze, —
Zaległo znów milczenie... Na cichym lazurze

Świetlany łuk wybłysnął, półobręcz tęczowa,
Zagasły wszystkie ognie straszne i płomienne
I w miejscu dawnych buntów źródło lśniło senne...






SERCE.

Smutne serce, gdy powiesz tylko jedno słowo:
Ja znowu cierpię!... kocham!... Przenoszę katusze!..
Wtedy Cię strącę w otchłań milczącą, grobową
I w pył najnikczemniejszy przepych twój pokruszę!

Milczeć ci każe! konać!... Niech krwią purpurową
Napłyną twe zakątki, tajniki i głusze!
Co?... Pragniesz znowu kochać?... ubóstwiać nanowo?...
Nigdy!.. Gdy mi się oprzesz — to Cię siłą zmuszę!

Bezwstydne, smutne serce... akordy najłzawsze
Wydobyć dzisiaj pragniesz z głębin skrytych w tobie,
By niemą wzbudzić litość na tym marnym globie!

Wprzódy Cię zemnę! Przeklnę na wieki, na zawsze!...
Bo znieść bym tego nie mógł, że ty, moje serce.
Tracisz swe świetne blaski w podłej poniewierce!






BURZA.

Ktoś strasznie jęczy, płacze, bije w złote dzwony,
Na drodze wszystko łamie, rozbija, rozrywa,
Zda się, że mara śmierci przechodzi straszliwa
Przez świat, który w bezczynie wiecznym trwa uśpiony.

Coraz to uroczyściej, groźniej jęczą tony, —
Drzewa leżą złamane i Moich snów ogniwa
Pękły!... Spozieram wokół smutny, zatrwożony —
Upiorna północ ziemię płaszczem swym okrywa.

Noc... Smutek... Na w kawały poszarpanem niebie
Już roziskrzone gwiazdy nadziei nie błysły,
Nad smutną, szarą ziemią czarne chmury zwisły.

I wszystko jęczy, płacze, wichrzy się, kolebie,
Gnie dusze, łamie serca i porusza zmysły!
Tę straszną dzisiaj burzę wyrzuciłem z siebie!






CÓŻ WARTA JEST MŁODOŚĆ?

Cóż warta jest młodość bez czaru i drgnień,
Bez uczuć namiętnych, serc bicia,
Bez wizji promiennych, rozkosznych pół-śnień.
Bez blasku — bez ognia — bez życia!?

Cóż warta jest młodość bez wichrów i burz,
Bez piosnek uroczych i śpiewnych,
Bez woni cudownych fijołków i róż,
Bez tonów i smętnych i rzewnych?

Cóż warta jest młodość bez wspomnień i snów
Bez gwiazdy nadziei tej złotej,
Bez słodkich poszeptów i drżących pół-słów,
Bez żalu i cichej tęsknoty?

Cóż warta jest młodość bez siły i prób,
Bez wzniosłych porywów serc, ducha,
Cóż warta, gdy w zimny zakopią ją grób,
Cóż warta, gdy cisza w niej głucha?






WYKUŁEM SOBIE SERCE...

Wykułem sobie serce ze szczerego złota,
Rozsiałem na niem hojnie perły, ametysty
I cicho je schowałem pod klosz piękny, szklisty,
By się nie dowiedziała o niem ma tęsknota...

By je czasem nie zrosił dzień pochmurny, dżdżysty,
A szkoda by mi było tak szczerego złota,
Niech śpi spokojnie, — gdy je smutek znów omota —
Mogą mi zblednąć perły, zgasnąć ametysty...

Niech śpi spokojnie, słodko... Pamiętam... przed laty
Serce mi potrzaskały ludzki fałsz, obłuda,
Dziś Stwórca niepojęte uczynił mi cuda —

Wykułem sobie drugie... lecz się bardzo trwożę,
Że smutne, szare życie, straszny cień zatraty
Z trudem wykute serce potrzaskać mi może...






ŚWIĄTYNIA.

Niegdyś w potężnej, silnej wyobraźni duszy
Wybudowałem kościół wspaniały i święty,
Myśląc, że go potężny orkan nie pokruszy
I cyklopowe Czasu nie zburzą odmęty.

W głębi świetlanej, cichej, rozzłoconej głuszy
Na krzyżu Nasz Zbawiciel słoneczniał rozpięty,
U stóp świętego krzyża ja — we własnej duszy —
Stałem milczący, smutny, w pokorze przegięty.

I przeszły lata... W głębie zacisznej świątyni,
Która biła przepychem złotego promienia,
Wpłynęła beznadzieja, krwawych serc władczyni!

Za nią cały ocean przekleństw i zwątpienia.
Rozszalał straszny orkan, który wszystko kruszy,
I w proch runęła dumna świątynia mej duszy!






BIAŁY POSĄG.

Oto stoi przedemną posąg z gipsu biały,
Ale żadne go boskie nie rzeźbiło dłuto,
Nie rzeźbił go Praksytel, ani Benvenuto,
Fidjasza na nim dłonie nigdy nie zadrgały.

A jednak ma on dla mnie urok wiecznotrwały,
Bo gibkich mi swych kształtów przypomina nutą,
Jak w łańcuch mnie pragnienia wiecznego zakuto,
Jak errynje mnie biczem ognistym smagały.

Przypomina mi zawsze młodość moją szumną,
Gdym w locie niedościgłym gwiezdne darł posowy —
I jej twarz skrzepłą w bólu, lecz śmiertelnie dumną,

Zimniejszą niźli bazalt, niż złom granitowy,
I wszystkie prowadzone z nią cicho rozmowy —
Ten posąg jest mi życiem, lecz wraz jest mi trumną!






KOCHAM!

Kocham!.. wylata ze mnie, jak płomień, to słowo,
Kocham! dzwoni muzyka w każdem nerwów tętnie,
Wszystkie serca, co mogą wybuchać namiętnie
Siłą groźnych piorunów, skrą błyskawicową!

Kocham dusze, co skrzydła rozpostarły dumnie,
Jak orłowie, lecący w obłoczne zamiecie,
Których wąż bladej trwogi nigdy nie oplecie,
A gdyby miały stchórzyć — legną raczej w trumnie!

Kocham burze i wichry, co drą nieb zasłonę,
Co huczą orgją dźwięków, jak ocean wzdęty,
W których wszystkie się zbiegły skargi i lamenty,
Bo czuję w nich powiewy życia nieskończone.

I ciebie, o młodości, kocham tysiąckrotnie,
Bo mocą swego pędu kruszysz skały twarde,
Dla słabości masz uśmiech szyderstwa i wzgardę,
Krwawy miecz Damoklesa marzeń twych nie potnie!

I kocham cię za lot twój, dążący w przestworze
Ku wiecznych pragnień cudotwórczej bramie,
I kocham cię, bo miłość twa jasna nie kłamie,
Bo słońc twoich przepysznych żaden mrok nie zmoże!






TAKI JUŻ LOS MÓJ!..

Taki już los mój, taki los
Mieć uczuć żar,
Zachwytów pęd
I tęsknot huragany,
I młodość kwietną —
I widzieć jak wezbrany
Prąd życia drze mnie w strzęp,
Jak Parki złe
Nić marzeń moich przetną,
Jak młodość ginie w mgłach!

Taki już los mój, taki los
Mieć skrzydła rozpostarte
I rozszumiony lot
I nie módz wzbić się wzwyż,
O gwiazd uderzać splot,
O chmur skłębionych wartę,
Gdzie lśni miesiąca krąg —
I tylko, jak ten gad,
Po stęchłej ziemi pełzać
I zgniłym prochem być
I żyć — i żyć — i żyć.






CHCIAŁBYM UMRZEĆ.

Chciałbym umrzeć — lecz umrzeć z okrzykiem zwycięstwa,
Okryty wielką, nieśmiertelną chwałą
I z myślą, że w mem sercu sto słońc się rozgrało,
Że nigdy mi nie zbrakło mocy, ani męstwa!

Chciałbym umrzeć — lecz umrzeć z tą myślą przewodnią,
Że dla ludzi walczących miłość będzie tarczą,
Że nad nimi już gromy bólu nie zawarczą,
Że ducha nie pohańbią żadną krwawą zbrodnią!

Chciałbym umrzeć — lecz umrzeć z tą wiarą niezłomną,
Że przed świtem nadziei pierzchną nocne mroki,
Że cudny hymn wolności pomknie w świat szeroki
I że silni o słabszych nigdy nie zapomną!






HYMN WIOSENNY.

Wiosna! Wiosna! Wiosna!..
Tchy niepojęte rodzą się w powietrzu,
Tchy, zobłędnione szaleństwem miłości!
Słońce i miłość! Lecą skry złociste,
Płyną świetlane rozlewiska słońca,
Dreszczów, upojeń zawrotne symfonje
Plączą się w dziwne akordy tęsknoty,
W mgławe litanje jasnych oczekiwań.
Wiosna i słońce! Miłość i tęsknota!
Wszystko drga, śpiewa, kłębi się nadmiarem,
Wszystko rozdzwania hejnałem młodości,
Wszystko się pręży w płomieniach pieszczoty
I rwie się w przestrzeń, przed siebie w błękity
Po nowe życie, nowe odrodzenia — —
Wiosna i słońce, barwne wiry kwiatów,
Drzew rozszumionych śpiewne kolebania,
Ptaszęcych hufów tajemnicze zmowy,
Ziół obłąkania, traw zdradne poszepty,
Przeczucia bladych, zniebieszczonych brzasków,
Pełnych anielskich, cichych rozradowań,
Wiosna i słońce! Miłość i pragnienie
Czegoś lepszego, czegoś, co przyjść musi

Dziś albo jutro, nagle, niespodzianie
W srebrzystej glorji dziwnych błogosławieństw,
W złotej otęczy sennych jasnowidzeń, —
Czegoś, co skruszy czarne pęta smutku,
Potarga krwawe powrozy niemocy,
Zdruzgoce pychę bezmyślnych pigmejów —
I w słońce dźwignie, w błękity uniesie
Każdy ból ziemi, każdy jęk rozpaczny,
By tam go przelśnić, roziskrzyć blaskami,
By tam go zciszyć spokojem przestrzeni,
Ukoić bielą płynących obłoków,
Zcałować złotem budzących się świtów!
Wiosna i słońce, i radość bezmierna,
Że coś powróci, co dawno przepadło,
Że cud się ziści w półsnach wymarzony,
Że przyjdzie szczęście, to szczęście jedyne,
Które nie zniknie, a trwać będzie wieki,
Szczęście, o którem śpiewają piastunki
Nad kołyskami zapłakanym dzieciom
W jesienne, krwawo gasnące, wieczory,
W takt szumu liści, więdnących w pustkowiach,
W takt łkania astrów i krwawych gieorgiń,
W takt łkania klombów spóźnionej rezedy, —
Szczęście, o jakiem śnią motyle huty,
I źdźbła ziół polnych w południowe spieki,
I trzęsawiska w obłędnicach borów,
I dumne czoła walących się dębów,
I te łożyska wyschniętych ruczajów,
I zakochani w godzinach rozłąki,
I konający w godzinach przedzgonnych,
I opuszczeni w godzinach zadumy,
I zwyciężeni w godzinach niewoli!
Wiosna i słońce, radość i pragnienie,
Wszystko się kłębi i rwie się, i tęskni,
I na coś czeka!
Ja jeden tylko na okręgach ziemi

Na nic nie czekam, za niczem nie tęsknię,
Ja jeden tylko, patrząc martwem okiem
W kopułę nieba, usianą gwiazdami,
Stoję milczący, jak sarkofag zimny,
Jak złom bazaltu stężałego w ciszę
I nic nie pragnę!
Niech się wiosna złoci!..






EROTYKI.

NIE WITAŁA MNIE...

Nie dała mi ust swoich różanego pąka,
Ani piersi toczonych z marmuru karrary,
Nie chwyciła mnie w ramion płomieniste żary,
W swe ramiona, pachnące jak świeża jabłonka.

Z jej biódr kwitnących wiosną nie spadła koronka,
Bym mógł je ucałować w chwili zmierzchu szarej,
Nie witała mnie dźwiękiem radosnej fanfary,
Ni pieśnią lecącego w podniebie skowronka.

Nie witała mnie pieśnią, — nigdy jej źrenica,
Świecąca jak szafirów stopionych jezioro,
Nie zwróciła się ku mnie, — a jednak z pokorą

Padłbym krzyżem do stóp jej przed jej zimne lica
I ustami na ziemi ryłbym krwawe zgłoski,
Że miłuję jej piękno, wielbię kształt jej boski!






PIĘKNIEJSZĄ JESTEŚ...

Piękniejszą jesteś niźli Afrodytę,
Rzeźbiona dłutem mistrza Praksytela,
Szafir twych oczu złotem skier wystrzela,
A usta nęcą, jak róże rozwite.

A twe ramiona i piersi odkryte
Mgła snów i marzeń świtowych wybiela,
A każde słowo dźwięczy, jak kapela,
Wplątana w gwiezdne wiry złotolite.

Piękniejszą jesteś niźli Chryzis, Fryne,
Niż wszystkie nimfy i wszystkie dryady,
Z jakiejś czarownej wyśnione ballady —

I tylko jedną masz śmiertelną winę,
Żeś, upojona cudem swego ciała,
Swej białej duszy skrzydła podeptała.






I ZDA MI SIĘ...

Gdy strudzon nieraz przymknę na wpół senne oczy
I myślą się w przeszłości dalekiej zanurzę,
To znowu czuję zapach jej płowych warkoczy
I znowu mi wonieją jej ust świeże róże.

I zda mi się, że czyjeś ramię mnie otoczy,
Że błysną mi jej piersi lilijowe kruże,
Że szept jakiś usłyszę wśród błękitnych zmroczy,
Co zbudzi w mojem sercu dawnych uczuć burzę.

I zda mi się, że jest tu przedemną, koło mnie,
Że cień jej tutaj krąży, że słyszę jej kroki,
Że wświeca swe źrenice we mnie nieprzytomnie —

I nagle się w mej duszy rozpraszają mroki
I szczęście mnie swym jasnym okala oplotem
I pokój dysze wonią, bucha wiosny złotom.






ALE JA PRZEJDĘ!..

I nie doszło do moich ze szczęściem zaślubin,
Pierś mi pękła, choć była z damasceńskiej stali,
A serce mi przedwcześnie ludzie podeptali,
To serce moje świetne, błyszczące jak rubin.

Nawet pani mej duszy, ten jasny cherubin,
Gdy spostrzegła, że tonę wśród życiowej fali,
Nie dała mi już spijać miodu z ust korali,
Ani pieścić swych włosów, pachnących jak łubin.

Odeszła precz — i wszyscy odeszli odemnie
Towarzysze radości, druhowie najszczersi,
Bo się przelękli moich zakrwawionych piersi, —

Ale ja dumny przejdę przez męki i ciemnie
Samotnych godzin ku zmierzchom rozpaczy,
Lecz żebrzącego łaski nikt mnie nie zobaczy!






NA UST KORALU...

Kiedy złociste zadrżą łany
I róż rozmodlą się kielichy,
Srebrnem półśnieniem omotany,
Na twojej piersi usnę cichy...

Zapomnę znowu o tym żalu,
Który mi w życiu szczęście płoszy,
Na twych wilgotnych ust koralu
Wyśnię cudowny sen rozkoszy...

Białe nam lilje dziś zakwitną
I dziwna cisza nas owionie,
Swą ręką ujmiesz aksamitną
Moje wybladłe, drżące dłonie...

W objęciach ciszy świat omdlewa,
W srebrzystych rosach stoją kwiaty,
Księżyc ozłocił śpiące drzewa,
Na ziemię spłynął sen skrzydlaty...

Jakżeż mi słodko w twym uścisku,
Odeszła smutku mara blada,

W twych szafirowych oczu błysku
Mój sen się w cudną baśń układa...

O, przytul!.. Przytul mnie goręcej,
Pragnę zapomnieć o tem życiu
nie obudzić się już więcej,
I wiecznie zostać w takiem śniciu...

Pragnę zapomnieć o tym żalu,
Który mi w życiu szczęście płoszy,
Na twych wilgotnych ust koralu
Wyśnię cudowny sen rozkoszy...






KOCHANKO MOJA!...

Kochanko moja! Bądź błogosławiona
Za śnieżną białość dziewiczego łona
I za ust słodkie, purpurowe kruże,
Które wonieję, jak przecudne róże.

I za źrenice, co się cicho palą
Zbudzonych świtów zróżowioną falą,
I za słów twoich rozsrebrnione dźwięki
I za pieściwość aksamitnej ręki.

I za te lniane, jedwabiste włosy,
Co tchną świeżością porankowej rosy,
I za ten uśmiech, co się skrzy i złoci
Gwiazdą szczerości i gwiazdą dobroci.

I za te słońca, które się rozlały
Po twojem sercu, po twej duszy całej,
I za twe święte, wielkie miłowanie,
Które po wieki przetrwa i zostanie.

I za twą skromność i za twą pokorę
1 za myśl każdą, co jak tęcza gore,
Kędyś u progów nieba zawieszona,
Kochanko moja! Bądź błogosławiona!






O, JAKŻEŻ SŁODKIE!...

O, jakżeż słodkie są dziś usta twoje!
O, jakżeż słodkie są twych ust krynice!
Pocałunkami twojemi się poję,
Pocałunkami twojemi się sycę!

O, jakżeż pachną mi twych włosów zwoje,
Jakżeż się cudnie mienią twe źrenice,
W których się kryją umiłowań zdroje
I drżą rozkosznych pieszczot obietnice!






GDYBY MI ŻYCIE...

Gdyby mi życie było nie męką,
Ale rozlewną,
Cichą piosenką,
Tobym ci moja jasna królewno
Dał tę piosenkę.

Gdyby mi życie było nie jękiem,
Lecz blaskiem słońca
I kwiecia pękiem,
Tobym pod twoje stopy bez końca
Sypał tym kwiatem.

Lecz niema blasków na mojem niebie,
Ból żre mi duszę,
Więc tylko ciebie
Ostatnim jękiem pożegnać muszę,
Odejść od ciebie.






ZAWÓD.
I.

Myślałem, że przyniesiesz w me komnaty mroczne,
Gdzie w pośród ścian umarłych drży jęk bólu głuchy,
Złote balsamy słońca i wiosen podmuchy,
Gwiezdnych, białych litanji szepty nadobłoczne.

Myślałem, że przy tobie, u twych nóg odpocznę,
Że rozerwę obłędnych majaczeń łańcuchy,
Odegnam precz od siebie wszystkie czarne duchy,
Co na kirach swych skrzydeł niosły mi wyroczne

Runy piekieł i cierpień doczesnych stygmaty!
Myślałem, że w me serca, bólem poszarpane,
Rzucisz ziarna nadziei i odrodzeń kwiaty,

Że z grobu mnie na szczyty podźwigniesz świetlane,
Skądbym, wpatrzony w złote niebieskie roztocze,
Mógł światu objawienia zwiastować prorocze.






II.

O, marne, czcze nadzieje! O, nikłe złudzenie!
Dziś przyszła do mej celi, ale na jej twarzy
Nie było złotych jutrzni — był smutek cmentarzy
I było jakieś wielkie, tęskne zamyślenie.

Przyszła cicho, owita w szare mgielne cienie,
Z jakichś dalekich, martwych przyszła wirydarzy
I przyniosła mi echa przekwitłych miraży,
Płacz zwiędłych liści, kwiatów zwarzonych westchnienie.

Przyszła cicho wśród nocy, deszczem rozełkanej,
I na piersi mej trwożnie położyła głowę,
A z oczu jej pociekły sznury łez perłowe...

I odtąd się zwiększyły wszystkie moje rany,
Bom wyczuł, że i ona ma w swej duszy ciemnie,
Że może nieszczęśliwszą trzykroć jest odemnie.






WIETRZE, POWIEDZIEĆ CHCIEJ!...

Wietrze! powiedzieć chciej,
Gdy pomkniesz w moje strony,
Mej byłej narzeczonej,
Błękitnej pani mej,
Żem nie jest opuszczony,
Że jest mi teraz lżej!

I jeszcze powiedz jej,
Że niemam żalu do niej,
Że serce łez nie roni,
Chociaż nikt łzy mi tej
Wypłakać nie zabroni —
Nic więcej nie mów jej!






ZAPOMNIJ O NIM!...

Zapomnij o nim... Wiem, że dziś cię jeszcze
Nęcą przeszłości cudne malowidła,
Że swoje jasne, nieskalane skrzydła
Ku niemu zwracasz. Dziwnych tęsknot dreszcze
Szarpią przeczystą biel twojego łona
I drżysz, jak lutnia wichrem rozdźwięczona.

Wiem, że go kochasz... Smutek opierścienia
Twe krwawe serce i twą duszę biedną —
Ach! gdyby być z nim tylko chwilę jedną,
Gdyby usłyszeć dźwięk jego imienia,
Imienia, co swem brzmieniem kołysze i pieści,
A później umrzeć i zniknąć bez wieści.

Tak!.. więc go kochasz! Serce twoje pała!
Na ustach zwisła niepojęta skarga,
Nie!.. On ci szczęścia nie da, lecz potarga!
Tyś jest dla niego za piękna, za biała
I nadto w gwiezdnej tonąca zadumie —
On cię nie pojmie, on cię nie zrozumie.


Zapomnij о nim!.. On nie twego ducha,
Ale różowe twe pokochał ciało,
On pragnął Ciebie widzieć półomdlałą,
Choć w jego sercu była pustka głucha
I twoich westchnień pragnął falą ciepłą
Wskrzesić swe czucia, swoją pierś zakrzepłą!

On ust twych pragnął!.. Ust, które jak kwiaty
Nęcą i pieszczą delikatną wonią,
Raz się, jak róże sponsowiałe, płonią,
To jak zachodów mienią się szkarłaty,
To znów wybuchną ognistą pożogą,
Tych ust, nietkniętych dotąd przez nikogo!

Zapomnij o nim!.. On ciebie nie kocha
I nigdy kochać ciebie już nie będzie...
Patrz!.. Oto konam... Kędy pójdę — wszędzie —
Mój duch w tęsknocie beznadziejnej szlocha,
Mój duch, co dotąd nie znał żadnej burzy,
Dziś się tysiącem wielkich ran purpurzy!

Wytchnienia, ciszy szukam nadaremno,
Gdziekolwiek zwrócę oczy obłąkane —
W ziemię, czy w niebo gwiazdami usiane,
Czuję żal straszny i boleść tajemną
I jakąś wielką, niepojętą trwogę
I nigdzie znaleźć spokoju nie mogę...

Gdziekolwiek pójdę — twój cień za mną w ślady
Idzie i złote moje sny przerywa...
O!.. gdybym wiedział, że będziesz szczęśliwa
Z nim... to przysięgam na ten księżyc blady,
Na letnich nocy srebrniejące cienie,
Swe krwawe serce stopiłbym w milczenie!


Lecz tak nie będzie — dzisiaj wiem napewno!
O, chodź! Me oczy twych się ócz nie strwożą,
Będziesz mem słońcem, będziesz mą królewną
I moich natchnień najzłocistszą zorzą,
Mojego serca, moich snów zwierciadłem —
Patrz!.. oto korny do twych stóp upadłem!






PRÓŻNO...

Próżno ty pragniesz serce moje
Zdławić swe wszystkie niepokoje,
Stłumić ten smutek, co cię gniecie
I zaznać szczęścia na tym świecie.

Tobie w tem życiu nie sądzono
Patrzeć w twarz słońca rozelśnioną,
Ani się w jutrznię stroić złotą,
Lecz wieczną, wieczną żyć tęsknotą.

Ty nie myśl serce, że dla ciebie
Modre obłoki mkną po niebie,
Pachnące zioła w polu rosną
I świat zakwita cudną wiosną.

Marzyć o wiośnie już nie wolno
Sercu, co śmiercią mrze powolną,
Sercu, co w mrocznej trwa zadumie,
Sercu, co kochać już nie umie!






W POGONI.

Wiem — kiedy zwrócisz ku mnie twarz słoneczną,
Gdy mi twych jasnych ócz zakwitną zorze,
Będę w swej duszy czuł królestwo boże,
Będę w swej duszy czuł szczęśliwość wieczną.

Długo po życia błądziłem ugorze
I każdy krok swój znacząc krwią serdeczną,
Za tą miłością tęskniłem bajeczną,
Za tą miłością głęboką, jak morze.

Tęskniłem wiecznie — ale nadaremno
Za jakąś jasną, anielską istotą,
Któraby swoją łagodną pieszczotą

Tak wyzłociła moją duszę ciemną,
Abym mógł znowu na świat patrzeć szary
Przez pryzmat złudzeń i tej dawnej wiary.






POWIODĘ CIEBIE...

Kiedy opary nad łąkami wstaną
I gdy miesięczne blaski się rozzłocą
Powiodę Ciebie nad toń zwierciadlaną
Wielkiego czaru i uroku nocą...

Gdzieś nad wikliny senne i nad łozy
Powiodę Ciebie smutną, taką bladą,
Pacierz nam szeptać będą ciche brzozy,
Sypiąc swych liści srebrzystą kaskadą...

Pójdziemy wielką otuleni ciszą,
Wsłuchani w rzewne północne peany
Tam, gdzie pół-sennie złote gwiazdy wiszą,
W jakiś kraj cichy, rozwiewny, świetlany...

Księżyc przed nami srebrną drogę rzuci,
Będą nas żegnać pieśnią wonne kwiaty,
A my przejrzystą, lekką mgłą osnuci
Będziemy płynąć w czarowne zaświaty...






MÓWIĄ MI WIECZNIE TWOJE OCZY...

Mówią mi wiecznie twoje oczy,
Że jest kraj senny i świetlany,
Gdzie księżyc srebrny blask swój toczy
Na upojone ciszą łany —
Mówią mi wiecznie twoje oczy...

Gdzie potok tęsknie rozszemrany
Płynie doliną górskich zboczy,
Gdzie kołysane snem dziewanny
Złotawym gwiazdom patrzą w oczy —
Mówią mi wiecznie twoje oczy...

Mówią mi wiecznie twoje oczy,
Że błękitnawe są polany,
Świat jakiejś bajki przeuroczej,
Gdzie promień szczęścia drży świetlany —
Mówią mi wiecznie twoje oczy...






WIEDZIAŁAŚ...

Wiedziałaś, że me życie to łańcuch rozpaczy,
Że serce mi przeżarły krwawych łez kaskady,
Że na czole cierpienia mam wyryte ślady,
Że ciemny i bezgwiezdny jest mój szlak tułaczy.

Wiedziałaś, że samotność moją myśl wypaczy,
Że do białej mej duszy wsączy zwątpień jady,
Żem codzień twego przyjścia oczekiwał blady,
Że, gdybyś do mnie przyszła, mógłbym żyć inaczej.

Nie przyszłaś jednak wtedy, kiedym marł w ukryciu,
Powoli w ogniu tęsknot niszcząc młode siły,
Gdym jeszcze czegoś żądał i pragnął w tem życiu...

Dziś możesz odejść!... Milszy mi spokój mogiły
I milsze mi potrzykroć to śmiertelne łoże,
Niż wszystko, co twa miłość świetna dać mi może.






SREBRNA NIĆ.

Srebrna się snuje z wrzeciona nić,
Cudne, tęczowe snują się sny,
Dziewczę zaczyna roić i śnić,
Uroczy wianek w marzeniach wić,
A na jej rzęsach błyszczą dwie łzy,
Ciche, przejrzyste łzy...

Czemu ty płaczesz?... Zaczynasz żyć,
Do raju szczęścia pierś twoja drży...
Srebrna się snuje z wrzeciona nić...
Warto jest kochać i warto żyć,
Na później smutek, na później łzy,
Ciche, przejrzyste łzy!...






CODZIENNIE PACIERZ ZA MNIE ZMÓW...

Codziennie pacierz za mnie zmów
Wszystkich dziewczęcych uczuć siłą,
By mnie to życie nie zgnębiło,
Abym szczęśliwy był i zdrów —
Codziennie pacierz za mnie zmów!..

Aby mi błysnął wiosny nów,
By mnie zwątpienie nie zmusiło
Wierzyć, że wszystko jest mogiłą,
Wierzyć w znikomość wszystkich snów —
Codziennie pacierz za mnie zmów!..

Bym mógł. jak dawniej, kochać znów
Miłością dziecka niezawiłą,
By duszę słońce mi przelśniło,
Bym dawał czyny zamiast słów —
Codziennie pacierz za mnie zmów!..






DZIŚ JĄ UJRZAŁEM...

Dziś ją ujrzałem po raz pierwszy w bieli,
W bieli przezroczej, wonnej, koronkowej,
Kształt miała cudny, uroczy, anieli,
Zbudziła w sercu mojem sen tęczowy...

Na pysznej, tkanej z jedwabiów, pościeli,
Gdzie spływał poblask senny i różowy,
Leżała cicha w przezroczystej bieli,
Do tej zaklętej podobna królowej...

A sam usiadłem przy niej cichej, białej
I w jej błękitne się wpatrzyłem oczy,
W których się światy snów odzwierciadlały,

Jakieś przepychy miesięcznych przezroczy...
I coś jej usta cicho wyszeptały...
A później nie wiem... Świat mi zniknął cały...






PRAGNIENIE.

Nim pod mogilny pójdę głaz,
Nim wieczność mnie otoczy,
Chciałbym ostatni jeszcze raz
W twe modre spojrzeć oczy.

Srebrzysty twój usłyszeć głos,
Który w mej duszy dzwoni,
Popieścić miękki, lniany włos,
Przycisnąć dłoń do dłoni.

Ukoić serce, które drży,
Osnute przędzą szarą,
Wypłakać wszystkie, wszystkie łzy
I odżyć dawną wiarą.

I choć na kilka błędnych mgnień
Mieć w smutnej swojej duszy,
Nie wieczorowy mrok, a dzień,
Co słońcem szczęścia prószy.


Bo wierz mi dotąd w życiu tem,
Wśród chmurnej, ciemnej drogi,
Szczęście mi tylko było snem,
Różami — cierń i głogi.

Więc chociaż dzisiaj, gdy mam iść
W nieznane jakieś strony,
Chciałbym z rozkoszy drżeć, jak liść,
Rosami uperlony.

Więc chociaż dzisiaj, gdy już nic
Prócz bólu nie znam w sobie,
Chciałbym jasnością twoich lic
Pocieszyć się w żałobie.

Upić się wonią twoich słów,
Twą białą opleść szyję —
I znowu kochać, roić znów
I czuć, że jeszcze żyję.






TAK MI ŹLE.

Tak mi na świecie źle, dziewczyno,
Tak mi na świecie źle,
Wszystkie marzenia moje giną
W jakiejś dalekiej mgle,
Dziewczyno,
W jakiejś dalekiej mgle.

I próżno w przestrzeń srebrno-siną
Za niemi wzrok swój ślę,
One już nigdy nie przypłyną,
Bo utonęły w mgle,
Dziewczyno,
Bo utonęły w mgle.






ZŁOTOWŁOSA.

Gdy zmierzch błękitny otuli niebiosa
I sen na liście drzew tchnie wonną ciszę —
Twój smętny pacierz w szumie kwiatów słyszę
Złotowłosa...

Kiedy z za boru płynie pieśń stugłosa
I mdlejąc dźwięczy po strunach przezroczy,
Ja widzę twoje zapłakane oczy
Złotowłosa...

Kiedy na trawy padnie srebrna rosa
I gdy po łąkach senny zefir wionie,
Na swojem czole czuję twoje dłonie
Złotowłosa...






JAŚMINY.

W wieczorne, ciche, błękitne godziny,
Gdy złote gwiazdy łzy rzęsiste ronią,
Swą delikatną muskają mnie wonią
Białe jaśminy.

A wtedy tęsknię, że nie mam dziewczyny,
Której oczęta łzy srebrzyste ronią,
Co mnie warkoczy swych odurzy wonią,
Jak te jaśminy.






NASTRÓJ.

Chciałem włosów twoich nić,
Złotą nić,
Co słonecznie lśni,
W jakiś wonny wianek zwić,
W jakieś świetlne sny.

Chciałem z oczu twoich pić,
Błękit pić,
Co gwiazdami drży —
I w twych rzęs jedwabną nić
Wpleść swój żal i łzy.






BIAŁA RÓŻA.

Słońce całuje listek białej róży
Złocistym promieniem,
A ona oczy swe niewinne mruży
Z tęskniącem westchnieniem.

Upragnionego szczęścia płoną raje
W tem cichem westchnieniu —
I już na wieki słońcu się oddaje,
Drżąc w jego promieniu.






JA NIE TĘSKNIĘ...

Ja nie tęsknię dla tego, że Cię przy mnie niema,
Że mnie nie będziesz darzyć przesłodką pieszczotą,
Otulać moich ramion włosów falą złotą,
Czarować moich oczu swojemi oczyma.

Ja nie tęsknię dla tego, że twych ust korali
Nie dotkną moje usta, że już żadne słowo
Nie powróci mi szczęścia i słońca na nowo
I złotych zórz nadziei w duszy nie rozpali.

Ja tęsknię tylko dzisiaj za swoim spokojem,
Który mnie snów różowych owiewał koroną,
Ja tęsknię za tą jasną ciszą utraconą,

Którą piaściłem w duszy przed tym krwawym bojem,
Za tym cieniem, za widmem moich marzeń białem,
Za srebrnym zdrojem łez tych, które wypłakałem.






NIOSĘ CI...

Niosę ci jasne swe piosenki,
Skąpane w złotych łzach jutrzenki,
Różane niosę ci rozświty
I pól błyszczące malachity.

Wzorzyste niosę tobie wianki,
Uwite z jaskrów, macierzanki
I z tej zielonej drobnej ruty,
I z fujarkowej smętnej nuty.

Z tego słoneczka, co na niebie
Świeci jedynie dziś dla ciebie,
I z tego echa, co się niesie
Po tej dąbrowie, po tym lesie.

Z dyamentów rosy, blasków tęczy,
Śnieżystych chmurek, mgły pajęczej,
Co o świtaniu i wieczorem
Kładzie się senna ponad borem.


Z tej rozmodlonej, słodkiej ciszy,
Którą gwiaździsta nocka dyszy,
Z tego światełka, co się w dali,
Jak błędny ognik skrzy i pali.

Niosę ci duszę, serce, kwiaty,
Mego marzenia haft bogaty,
Pogwary sosen, płacz topoli
I wiew błękitnej melancholii...






CIĄGLE, CIĄGLE MI SIĘ ŚNIĄ...

Ciągle, ciągle mi się śnią
Zmierzch świerszczami rozśpiewany
I te złote żytnie łany,
Gdziem pozyskał miłość twą,
Ciągle, ciągle mi się śnią...

I twe oczy, lśniące łzą,
I puszystych mchów dywany,
I te słowa — Mój kochany!
I te słowa — Jestem twą!..
Ciągle, ciągle mi się śnią...






KTÓRA NA ŚWIECIE TYM BIAŁOGŁOWA?...

Która na świecie tym białogłowa
Obudzi we mnie takie tęsknoty
I takie cudne wyszepce słowa,
Jak ta świetlista noc miesiącowa?

Która tak włos swój rozplecie złoty
I swych tajemnic wszystkich dochowa
I duszę z duszą wszechświatów skowa,
Jak ta świetlista noc miesiącowa?






TAK BARDZO BYM DZIŚ PRAGNĄŁ...

Tak bardzo bym dziś pragnął przed kimś paść na ziemię
I wszystkie łzy wypłakać, te niewypłakane,
I każdy ból odsłonić, każdą krwawą ranę,
Co w piersiach mych dla oka niewidoczna drzemie.

I wyznać każdą winę, każden grzech junaczy
I wszystkie sny w obłędnej zrodzone zadumie
Przed kimś, co mnie serdecznie pojmie i zrozumie
I nie potępi mnie — lecz wszystko mi przebaczy!






POŁOŻ MI RĘCE...

Połóż mi dobre, białe ręce
Na obolałe moje skronie,
Głowa mi strasznym ogniem płonie,
A serce w krwawej kona męce.

Niech lnem się włosów twych okręcę,
Ku twojej piersi pierś swą skłonię
I ucałuję twoje dłonie,
Twe dłonie białe i dziewczęce.

Połóż swe ręce na pierś moją,
Na czoło, usta i na oczy —
A może rany się zagoją —

I znów mnie złoty blask otoczy
Tęczowych olśnień, widzeń dziecka,
Które mi śćmiła noc zdradziecka.






O, WEŹ MNIE Z SOBĄ!..

Widzę Cię!.. Idziesz ku mnie, cała wonią tchnąca,
Zjawą marzeń półsennych i rozwiewnym cieniem,
Przelśniona gwiazd tęskniących srebrnem oddaleniem,
Zaklęta pocałunkiem złotego miesiąca.

Wiewna stopa twa jasne obłoki roztrąca,
Pierś dysze i faluje miłosnem westchnieniem,
Oczy skrzą się i palą dziwnem zachwyceniem,
Suniesz cicho pod siecią promieni mdlejąca.

Widzę Cię! Słyszę głos twój w szafirach rozlany,
Twa dusza woła moją na gwiazd mleczne rzeki,
W kraj cudnych baśni, w świat wizji daleki —

O, weź mnie z sobą! Weź mnie! Cicho kołysany
Srebrnemi twemi skrzydły, zgoję ziemskie rany
I twoim, tylko twoim będę już na wieki!






CIEMNY MI OBŁOK SKRYŁ...

Ciemny mi obłok skrył
To szczęście moje
I dziś samotny stoję
Bezradny i bez sił —
Ciemny mi obłok skrył
To szczęście moje!

A takem pięknie śnił,
Snów złotych miałem roje:
Całunki śniłem twoje —
Ciemny mi obłok skrył
To szczęście moje!






A CHOĆ SIĘ USTA MOJE POJĄ...

A choć się usta moje poją
Twych świeżych ust pocałunkami,
Jakiś cień stanął między nami,
Co mi zasłonił duszę twoją...

W ramionach tulę cię omdlałą,
Krągłością biódr się twoich pieszczę,
Lecz wiem, że mą nie jesteś jeszcze
I próżno chciałbym mieć cię całą!






SZUKAŁEM...

Szukałem wpośród gwiazd zamieci,
Szukałem w górze, na błękicie,
Tej gwiazdy, która dla mnie świeci,
By mi wyzłocić szare życie
I wypromienić dolę ciemną,
Ale napróżno i daremno!

I tu szukałem na padole
Kogoś, co byłby gwiazdą dla mnie,
Ktoby podzielił moją dolę
I kochał duszę mą niekłamnie,
I zawsze przy mnie szedł i ze mną,
Ale napróżno i daremno!






RÓŻANY GAJ.

RÓŻANY GAJ.

Są takie dziwne, obłędne godziny,
Gdy duch, tęsknotą wielką upowity,
Porzuca ziemię, w inne mknąc dziedziny:
W błękitne dale, w rozzłocone świty
I, na zaświatów stanąwszy rubieży,
Znów mocno kocha i znów mocno wierzy.

I cichy, smętny, zadumany staje
Nad jakimś jasnym, srebrnopiennym zdrojem,
Gdzie się po wzgórzach pną różane gaje,
Majestatyczne wielkim swym spokojem,
A nad gajami mgły rozwiewne wiszą
I przestwór dziwną otulają ciszą...

A z onych gajów sennie i powoli
Idzie ku niemu śnieżno-biała Psyche
W przejrzystej szacie, w blasków aureoli,
A z wonnych ust jej płyną słowa ciche
I rozdzwaniają naokół srebrzyściem,
Jak lekkim wiatrem potrącone liście...


I idzie jasna, mgieł osnuta zwojem,
A za nią dróżką, wyścieloną rosą,
Białe dziewczęta płyną białym rojem,
I w małych dłoniach rąbki szat jej niosą
I, spoglądając na przezroczą panią,
Różanem kwieciem lekko sypią na nią...

Sypią i sypią, a motyli rzesza,
O jasnych skrzydłach, malowanych tęczą,
Na jej ramionach sennie się zawiesza,
I chóry muszek pozłocistych brzęczą
I, utworzywszy nad jej głową wianek,
Pocichu szepcą: już świt... już poranek...

Wtem znika Psyche, w ciszę się rozwiewa,
W mrok się przetapia złoty błysk świtania
I tylko w dali gdzieś różane drzewa
Z przed moich oczu lekka mgła przesłania
I jeszcze dusza wonią się napawa,
Ale niedługo: z snu wykwita jawa...

O, smutna jawo — o, przesmutne życie,
Czemu mi ogniem przepalacie duszę,
Czemu pałace świetlane burzycie
Utkane z tęczy — i dlaczego muszę
Wieczyście cierpieć i tęsknić bezkreśnie
Do owych gajów, którem widział we śnie?..






NIEBIESKIE ŹRÓDŁO.

Toń cicha i przejrzysta — dno się lekko kłębi
Odcieniem seledynu, szafirem bławatu,
Jakby chciało powiedzieć wkrąg całemu światu:
Spojrzyjcie, jakie cuda są tu w mojej głębi!

Toń cicha i przejrzysta — na jasną powierzchnię
Nieraz łątka upadnie, porzuciwszy kuszcze,
Toń zmarszczy się leciuchno i cicho zapluszcze, —
Przyfrunie druga łątka — siędzie — i znów pierzchnie.

Niebieskie, modre źródła! O, ileż to razy
Przychodziłem nad brzeg wasz, w olch drzemiący cieniu,
Będąc jeszcze dziecięciem bez win i bez skazy!..

Dziś znowu tutaj jestem, aby w waszem tchnieniu
Odświeżyć serce, życiem pomięte zdradzieckiem,
I na chwilę, na mgnienie stać się znowu dzieckiem.






TAK PAŚĆ...

Tak paść na białe, zwiewne obłoki
I przymknąć oczy, zmrużyć powieki
I płynąć, płynąć gdzieś w świat szeroki
I płynąć, płynąć gdzieś w świat daleki.

Płynąć powoli po modrem niebie,
Zdala od ludzkiej ciżby i gwaru
I tylko słońce mieć wokół siebie
I tylko rzeźki oddech bezmiaru.






JASNA ŁĄKA.

Nie wiem, ale przeczuwam, że tam gdzieś w przestrzeni,
W objęciach turkusowej, niezmąconej ciszy,
Promienna, jasna tąka bujnie się zieleni
I aromatem wiosny, białej wiosny dyszy.

A na tej jasnej łące są przecudne kwiaty,
Utkane z mgły porannej lekkiego przędziwa
I słońce swe desenie i swój wzór bogaty
Na aksamitach trawy misternie wyszywa.

O, jasna, cicha łąko... łąko ukojenia
Kiedyś i ja tam zejdę na twoje dywany
Po jeden promień słońca, jeden błysk świetlany,

Po jedną chwilę ciszy, która opierścienia
Twoje dale wstęgami jasno-błękitnemi
I może znajdę szczęście... bo tutaj... na ziemi...






WIOSNA.

Złocistowłosa, złotobrewa
Wśród cichych płynie łąk
I jakieś jasne sny rozlewa
W krąg.

Z uśpienia budzi modre zdroje
Szelestem białych szat
I w zwiewnych mgieł przystraja zwoje
Świat.

Złotawą słońca nić przewija
Skroś rąbki śnieżnych chmur —
I w szmaragdowy płaszcz owija
Bór.

Odziewa w białe pióropusze
Gałązki śpiących drzew —
I roztęskniony leje w duszę
Śpiew.

I w jakiś cudny hymn rozdzwania
Przestrzenie smętnych pól
I w łzy przetapia ukochania
Ból.


Jak anioł zwisa ponad światem
W jaśnieniu złotych zórz —
I znów nas pieści aromatem
Róż.

I znów nas pieści i kołysze
Zielenią wonnych łąk —
I jakąś białą sieje ciszę
W krąg.






BZY.

Pod cichych niebios kotarą błękitną,
Jak mgły skłębione, jak liljowe mgły,
W olśnieniu słońca złocistego kwitną
Bzy.

Czasem je zefir dłonią aksamitną
Muśnie, strząsając brylantowe łzy
i woń mdlejąca falą przebłękitną
Drży.






OBŁOCZNĄ FALĄ...

Obłoki srebrno-modre,
Obłoki jasno-złote
Po niebios mknijcie toni
I cicho nieście do niej
Mój ból, moją tęsknotę,
Obłoki złote.

Obłoki zróżowione,
Obłoki śnieżno-białe,
Powiedzcie jej, że źle mi
Samemu na tej ziemi,
Że znikło szczęście całe,
Obłoki białe...






W PÓŁ-ŚNIE...

Wieczór się zbliża... Siadam na swem krześle,
Przymrużam oczy senne i zmęczone,
Jakieś bajeczne plany w myśli kreślę
I nasłuchuję... skroś zmierzchów zasłonę,
Po woniach cudnych, rozmarzonych kwiatów
Płynie melodja srebrzysta z za światów...

Przebóg!.. toż znam ją... Przed laty, przed laty
Matka mi pieśń tę śpiewała z pieszczotą,
Cicho... coś szepcą rozdzwonione kwiaty,
Drzewa mi prawią baśń zaklętą, złotą,
Zefiry senne zlekka mnie kołyszą
I duch mój, zda się, spłynął z zmierzchów ciszą...

— Błogosławiona bądź melodjo zmierzchów,
Błogosławiony bądź ty rzewny śpiewie,
Co płyniesz do mnie z za gór sennych wierzchów,
Co płyniesz do mnie w zefirowym wiewie
I w mojej duszy usypiasz tak cichy,
Gdyby róż polnych dzwoniące kielichy...


Wieczór już kona... słyszę odgłos harfy,
Wszystkie te głosy są mi tak znajome,
Księżyc rozwinął swe niebieskie szarfy,
Zagrały hymnem bory nieruchome
I w mojej duszy komnaty świetliste
Wpadły dwie gwiazdki — senne, pozłociste.

Zaczarowane jakieś śnię ogrody,
Co wiszą w cichem, grobowem milczeniu,
Królewna dziwnej, nieziemskiej urody
W rozkwitających drzew się skryła cieniu,
Czasem ją zefir tylko zlekka muśnie,
Modre zamknęła oczy... zaraz uśnie...

Dziwne marzenia... jakżeż mi jest błogo,
Snu mi złotego nikt tu nie przerywa,
Jakąś błękitną księżycową drogą
Wszedłem do nieba... duch mój kwiaty zrywa
Na rajskich polach — ciszą upowity
Idę w dal dziwną przez różane świty.

Cicho... ktoś puka znów do mej komnaty,
A sen mój jeszcze nie dobiegł do końca,
Na szybach widzę fantastyczne kwiaty...
Nie!.. to złudzenie... wpłynął promyk słońca
I pozłociste moje sny rozwiewa...
Cicho!.. Ktoś płacze... Ach! to szumią drzewa...






CHCIAŁBYM...

Chciałbym być dla was jasnym promieniem,
Chciałbym być dla was dobroci słońcem
I letniej nocy cichem westchnieniem
I dobrych wieści skrzydlatym gońcem.

Chciałbym być dla was kojącym śpiewem,
Kwietnej młodości radosnem echem
I rzek miesięcznych srebrnym rozlewem,
Pieszczotą, wiosną, złotym uśmiechem.






POGODNY ZACHÓD.

Pogodny zachód blask swój sączy złoty
Skroś siatkę wiklin i skroś senne drzewa,
Dusza ma z duszą zachodu się zlewa
I drży w uścisku miłosnej pieszczoty.

Wokół wieczorne ścielą się modroty,
Woń kwiatów słodycz marzenia rozsiewa,
Serce me znowu czegoś się spodziewa
I rwie się w oddal szlakami tęsknoty — —

Pogodny zachód blask swój sączy złoty...






WE MGŁACH JESIENI.

WICHER JĘCZY ZA OKNAMI...

Wicher jęczy za oknami
Niemą skargą i rozpaczą,
I zmartwiałe drzewa płaczą
Zżółkłych liści zamieciami...

Łkają, płaczą wciąż nad nami,
Nad tą dolą, nad tułaczą,
Że nam losy drogę znaczą
Jeno tylko krwią i łzami...

Że nam bóle serce paczą,
Że nas życie szczęściem mami,
Że jesteśmy tacy sami...
Zżółkłe liście cicho płaczą,
Wicher jęczy za oknami...






POŻÓŁKŁE PADAJĄ LIŚCIE...

Pożółkłe liście jesienne,
Zwiędnięte padają liście
I świecą krwawo, złociście
I niebo łka bezpromienne,
Czekając na czyjeś przyjście...

I serce moje łka senne,
Roniąc łzy bólu rzęsiście,
I czeka na czyjeś przyjście,
Na czyjeś słowo promienne...
............
Pożółkłe padają liście,
Pożółkłe liście jesienne...






BŁĄDZĘ PO PARKU...

Błądzę po parku martwej alei,
Idę przed siebie smutny ogromnie...
Czy też kto dzisiaj przyjdzie tu do mnie
I da mi jedną iskrę nadziei,
I rzuci jedno pociechy słowo
W mej smutnej duszy pustkę grobową?..

Idę przed siebie, smutny, znękany,
Idę przed siebie dalej i dalej,
A astry płaczą, a wiatr się żali,
Jakby odczuwał te krwawe rany,
Które mi życie brutalną siłą
Na mej młodzieńczej piersi wyryło.

Błądzę bez celu po martwej ścieży,
Bo dokąd zwrócę swe biedne kroki,
Gdy wszędzie pustka i wszędzie mroki
I wszędzie chłód się mogilny szerzy,
I wszędzie serca martwe, jak głazy,
I wszędzie tylko zimne wyrazy?...


Dokąd się zwrócę?.. Nie mam nikogo,
Nikt mego przyjścia dzisiaj nie czeka,
Ani z poblizka, ani zdaleka,
Nikt!.. Jeno drzewa skrzypią złowrogo
I biała mgła się przedemną słania,
I liście łkają rytmem konania...

Gdzież moje szczęście?.. Czyżby umarło?
I nigdy, nigdy już nie wróciło
To, com ja z taką pokochał siłą?..
Czyżby się wieko trumny zawarło,
W której złożyłem nadzieję całą,
Czyżby mi życie wszystko zabrało?

I czyżby nigdy mi już nie dano
Ujrzeć tej drogiej i tej jedynej
I wszystkie przed nią wypłakać winy,
I, tak jak dawniej, nazwać kochaną,
I, tak jak dawniej, pogładzić ręką,
Jej płowych włosów tkaninę miękką?

I, tak jak dawniej, w swych ramion sploty
Ująć jej kibić przegibną, wiotką,
Do ucha szeptać cicho i słodko
Słowa miłości, słowa pieszczoty
I, tak jak dawniej, z jej ócz promienia
Czerpać nadzieję, szczęście, złudzenia?..

Idę przed siebie bez łez, bez ducha,
Idę w tę szarość jesiennych mroków...
Próżno!.. Niczyich nie słychać kroków,
Wokoło pustka cmentarna, głucha
I tylko mgła się przedemną słania,
I liście łkają rytmem konania...






JESIENlĄ.

Przez nagie, ciche martwych pól przestrzenie,
W jakiejś potężnej, królewskiej zadumie
Płyną dwa duchy, błędne, srebrne cienie —
W jesiennych wichrów płyną smutnym szumie
Kędyś w dal mglistą, kędyś w nieskończenie...

Targane wiatrem stoją smutne grusze,
U stóp ich leżą zwiędłe, zżółkłe liście,
Niby strącone z niebios smutne dusze,
A psalm jesieni huczy uroczyście,
Budząc odludne, mroczne leśne głusze...

W ciemnej, mistycznej głębi uroczyska,
Gdzie stoją smutkiem całowane drzewa,
Jakieś światełko blade w mrokach błyska,
W podziemiach głuchych cichy jęk omdlewa
I szatan dzikie odprawia igrzyska...

Przez melancholją spowite ugory,
Gdzie legła straszna, milcząca martwota,
Wloką się czarne snów jesiennych zmory
I chwiejnym krokiem idzie w dal tęsknota,
A za nią płaczą obumarłe bory...






O ZWIĘDŁYCH LIŚCI POMIĘTE DYWANY!..


O, zwiędłych liści pomięte dywany!
O, zwiędłych liści szkarłatne kobierce!
Wy tak płaczecie, gdyby moje serce
I krwią świecicie, gdyby moje rany!

I ja tak samo, jak wy, wichrem gnany,
Biczowan mściwie przez losy szyderce,
Tułam się smutny w ciągłej poniewierce,
Nie mając żadnej ostoi świetlanej...
............
O, zwiędłych liści szkarłatne kobierce,
O, moje krwawe, niezgojone rany!






MELANCHOLIA ZŁOTA JESIENI...

Melancholia złota jesieni
Smutnie się do mnie uśmiecha
I budzi zamarłe echa
Przepychem zgasłej czerwieni —
Melancholia złota jesieni...

Wśród mgielnych błąkam się cieni
I zwiedzam ciche znów sady —
O, przebóg! Czyje to ślady?
Czyj głos drży w martwej przestrzeni?..
............
Melancholia złota jesieni...






SZCZĘŚCIE.

SZCZĘŚCIE.

Szczęście!.. Jest to magiczne i przedziwne słowo,
Zamykające w świetlane obręcze
Wszystko i Nic!
Wszystko, — bo wszechświat, gwiazdy i tęcze,
Obłędy duchów, mrących w szumnym locie
Ku nieodgadłym sezamom tajemnic,
Ku onym źródłom mąk samopoznania,
Ku tej przeczystej krynicy objawień,
Gdzie lśni kolebka bytów i prabytów,
Ku onym rzekom dalekich zapatrzeń,
Rozkołysanych w zórz przygasłem złocie — —
Nic! Bo pogardza królewskością szczytów,
Bo woli mały ból i małe ciernie,
Niźli ból wielki, bezdenny, szeroki,
Jak mórz łożyska, jak ocean wzdęty,
Bo ukochało nocny chłód i mroki,
Obłudę, podstęp, fałsz i kałuż męty,
Bo nie jaśnieje i nie drży tęsknotą,
Jak zew pustyni, jak harfa Eola,
Bo jego treścią przemoc i niewola,
Bo jego treścią odstępstwo i zdrada,
Bo jego treścią śmierć w zarodku blada!






SMUTNY JESTEM I SAM...

Smutny jestem i sam zawsze jestem — —
Smutny, bo widziałem kiedyś
Zziębnięte, małe ptaszę,
Co na pole przyfrunęło nasze
I skonało z chłodu,
Bo widziałem jesienią w alejach ogrodu,
Jak wiatr zadął głuchy
I zżółkłych liści unosił okruchy
W dal bezpowrotną,
Na śmierć, na konanie — —
Sam, — bo nie wierzę w ludzkie miłowanie,
Co lśni jak słońca rozzłocona wstęga
I gwiazd niebnych sięga!..
Sam, bo utkałem sobie gdzieś w przestrzeni
Świat, co się tęczą i rubinem mieni,
Jak o zachodzie szumna morska fala
I rozwleczony szlak na nieboskłonie, —
Świat, który pjany tłumów krzyk mi skala,
A ja go przed zagładą przecież nie obronię,
Bo jestem sam i jestem smutny...






POŁAMCIE HARFĘ MOJĄ!..

Połamcie harfę moją złotą,
Która wam smutne daje dźwięki,
W której jest tyle łez i męki
I która wieczną drży tęsknotą —
Połamcie harfę moją złotą!

Ludzi i tak cierpienia gniotą,
I tak już zewsząd płyną jęki,
Radosnej trzeba wam piosenki,
W której się tęcze szczęścia plotą —
Połamcie harfę moją złotą!






GDY RZUCĘ OKIEM.

Gdy rzucę okiem na ten świat
Od kresu aż po drugi kres,
To nic nie widzę oprócz zdrad,
To nic nie widzę oprócz łez!

I nic nie widzę oprócz mąk,
Co ćmią tysiącznych istnień blask,
I wyciągniętych w górę rąk,
Żebrzących próżno nieba łask!






A JEDNAK WŚRÓD TEJ MĘKI.

Oto wszystkie mi złote przygasły purpury,
Przędza marzeń rozpękła, jak nić Aryadny,
Kochanka mi zginęła w pośród fali zdradnej,
Ptak szczęścia pomknął gdzieś w dal złotopióry.

Nademną w górze bezkres ciemny i ponury
Majestat groźnej śmierci rozpostarł bezwładny,
Nie mam znikąd otuchy, ni radości żadnej,
Do snu mnie kolebają potępieńcze chóry.

A jednak wśród tej męki, wpośród tej rozpaczy,
Co się we mnie czarnymi kłębami przewala,
Prześcigając swą grozą męczarnie Tantala,

Mój duch nieraz tak cudne widziadła zobaczy,
Iż, olśniony urokiem tych złotych miraży,
O mękach i cierpieniach stokroć większych marzy.






CO MOŻE TEŻ POMYŚLEĆ?..

Co może też pomyśleć ten, komu wydarto
Ostatni blask nadziei i ostatnią tęczę
I rzucono go w męki ogniste obręcze,
Szeleszcząc mu zachwytów młodocianych kartą?

Co może też pomyśleć ten, kogo druzgota
Wbrew jego woli bicz krwawej przemocy?..
O! pewno mu się jawią wśród ogłuchłej nocy
Upiory dzikiej zemsty i krwawa tęsknota

Za tchem błękitów, życia słonecznym obrazem,
Który oto za chwilę stli się w popiół zgliszczy,
A może mu nadzieja jeszcze jakaś błyszczy,

A może... może jego ostatnim wyrazem,
Który więzi w swych głębiach serce i pierś twarda,
To milcząca, lecz straszna dla wszystkich pogarda?





PRZEZ ROZŁOGI I BEZDROŻA...

Przez rozłogi i bezdroża
Idzie dusza ma samotna,
Na zachodzie kona zorza
Purpurowa i pozłotna.

Na zachodzie zorza kona,
A ma dusza idzie smętna,
Przez najbliszych opuszczona
I przez wszystkich odepchnięta.

Idzie w zmierzchów modrym cieniu
I rozgląda się dokoła,
Czy jej czasem po imieniu
Nikt z oddali nie zawoła.

Czy nikt za nią w ślad nie spieszy
Po tem głuchem, mglistem polu,
Kto ją dźwignie i pocieszy
W jej cierpieniach i w jej bolu.


Ale próżno patrzy, słucha,
Cisza smutkiem świat obleka
I melodja tylko głucha
Borów płynie gdzieś zdaleka.

Tylko rzeźwy zapach siana
Wiatr od łąk skoszonych niesie
I drży gwiazda zabłąkana
W przezroczystych nieb bezkresie.

Tylko ku niej zgniłe ręce
Krzyż wyciąga na rozstaju
I o życia śpiewa męce
I straconym śpiewa raju.

Tylko głuchym, cichym krokiem
Noc się ku niej wolno zbliża
I mogilnym pada mrokiem
Na łkającą u stóp krzyża.






CO W ONEM ŻYCIU JEST DOBREGO?

Co w onem życiu jest dobrego,
Powiedzcie mi, druhowie moi?
Czy to, że ból jest w naszych sercach,
Którego nic już nie ukoi?

Czy to, że z wątłych naszych piersi
Rwie się gdzieś w przestrzeń skarga głucha,
Której nikt tutaj nie zrozumie
I której nikt tu nie wysłucha?

Czy to, że krzywdy są stokrotne,
Że w opuszczeniu ludzie giną,
Nie obarczeni żadnym grzechem
I nie splamieni żadną winą?

Czy to, że w dal gdzieś płyniem ciemną,
Nie znając brzegu, ni ostoi,
Że niema dla nas zmiłowania,
Powiedzcie mi, druhowie moi?..






WSZYSTKO JEDNO.

Czy trochę później, trochę wcześniej,
Wszystkie tęczowe złudy zbledną
I złoty sen się życia prześni
I zmilkną szczęścia jasne pieśni —
To wszystko jedno, wszystko jedno!

Czy trochę później, trochę wcześniej,
W mogilne, chłodne pójść bezedno
I spocząć w pośród rdzawej pleśni,
Gdzie może serce łka boleśniej —
To wszystko jedno, wszystko jedno!






A KIEDY ŚMIERCI PRZYJDZIE CZAS...


A kiedy śmierci przyjdzie czas
Spokojny, cichy pójdę stąd
Na ten wyśniony, lepszy ląd,
Gdzie złotej zorzy świeci pas.

Pożegnam swój świerkowy las,
Mego marzenia cichy kąt,
I w srebrnych zbożach maków rząd
I każdy kamień, każdy głaz.

Pożegnam wszystko — nawet was,
Coście mi w pierś rzucili trąd
I każdy mój ścigali błąd,
Gdym w samotności cicho gasł.

Spokojny, cichy pójdę stąd
Ku onym światom złotych kras,
Kochałem ja tu wszystkich was,
Choć ciężkim był wasz o mnie sąd...






CZEM JEST NASZE ŻYCIE?..

Czem jest nasze życie, czem?..
Czy tęskotą jakąś wieczną
Za tą pieśnią przesłoneczną,
Co drży skryta gdzieś za mgłami
I zdaleka wciąż nas mami,
Czy jest jawą, czy też snem —
Czy ja wiem?..

Czem jest nasze życie, czem?..
Czy męczarnią jest serdeczną,
Czy też klęską ostateczną,
Co nam wolność ducha plami
Ciągłych musów kajdanami,
Czy czemś dobrem, czy czemś złem
Czy ja wiem?..






GDYBY ŁZY WSZYSTKIE...

Gdyby łzy wszystkie, które w sercach drzemią,
Nagle wytrysły i pociekły ziemią,
Toby się w taki ogrom wód zebrały,
W taki ocean bez dna i bez brzegu,
Który by wszystko porwał w swoim biegu
I w jednem mgnieniu świat zatopił cały!

I gdyby naraz były odsłonione
Te wszystkie krzywdy gdzieś w piersiach tajone,
I wszystkie bóle i wszystkie cierpienia,
Toby to niebo głuche i milczące
Rozjękło, drgęło w okrzyków tysiące
I złote słońce zgasło z przerażenia!






O, NIE PRZEKLINAJ!

O, nie przeklinaj tych nieszczęsnych ludzi,
Którym na świecie pusto jest i ciemno,
Dla których zorza złota się nie zbudzi,
Którzy wyroku ręką potajemną
W grobową bezdeń cicho są strąceni,
Tych, którzy tutaj wśród świata przestrzeni
Bezkreśne cierpią i wieczyście płaczą
Nad swoją dolą smutną i tułaczą.

O, nie przeklinaj ich, że są tak smutni,
Że kędyś w oddal ich wpatrzone oczy,
Że podźwięk serc ich nie taki, jak lutni,
Bo gdy się dusza biedna raz omroczy
I gdy się serce spali w walki łunach
To trudno śpiewać, trudno grać na strunach,
A więc się nie dziw, że tak smutnie płaczą
Ci, co na dolę skazani tułaczą...






KTO NIEMA WIOSNY W SWOJEJ DUSZY...

Kto niema wiosny w swojej duszy,
Kto niema w sercu młodych sił,
Tego śpiew wiosny już nie wzruszy,
Ani mu będzie tem, czem był
Śnieżny czar kwietnych pióropuszy,
Choćby najbielszą bielą lśnił!

Tego blask słońca, które pruszy
Wokół świetlisty, złoty pył,
Już nie podźwignie z martwej głuszy,
Życia nie wieje mu do żył,
Choćby omdlewał wśród katuszy,
Choćby się w krwawej męce wił...
Kto niema wiosny w swojej duszy...






GDZIE CIĘ WICHRY ZAWIAŁY?..

Kwiecie marzeń mych biały
Mego życia ozdobo,
Gdzie cię wichry zawiały,
Gdzie cię wzięły ze sobą?

Oj, przebiegłem świat cały,
Biegnąc dobę za dobą,
Bo mi wróżki gadały,
Że w ślad zdążę za tobą...
............
Kwiecie marzeń mych biały,
Gdzie cię wichry zawiały?..






ŻYĆ NIE CHCĘ!..

Na myśl, że wkrótce umrę, że umierać muszę
Jakiś mnie lęk ogarnia dziki i nieznany,
A nuż tam po za grobem są Izy i katusze,
Jest przemoc i wiecznie brzęczące kajdany?!

A żyć nie mogę!.. Nie chcę! Żyć nie pragnę dłużej!
Bo i pocóż się łamać i giąć nadaremno,
Wszystkie gwiazdy i tęcze zagasły nademną,
Wszystkie miody wypite z życiodajnej kruży!

Żyć nie chcę, — a umierać tak mi bardzo trudno
W zaraniu swej młodości, gdym jeszcze ni razu
Nie wydobył płomienia z granitnego głazu

I wszystkich ludzkich myśli w baśń nie przelśnił cudną,
I żadnej duszy nie wzniósł gdzieś do niebnych pował,
Nawet samemu sobie serca nie wykował!






BO POTRZYKROĆ SZCZĘŚLIWY...

Myślę, czuję i kocham — a więc jestem, żyję!
Cierpię i błyskam ogniem — ale cóż mi z tego,
Gdy nigdy moje myśli do gwiazd nie dobiega,
Gdy niemi wrót tajemnic nigdy nie przebiję?!

Duch mój łopoce skrzydłem gdyby ptak zraniony,
Rwie się w błękit — ku słońcu — na najwyższe szczyty,
Lecz pada znów na ziemię złamany, rozbity
I jeszcze trzykroć więcej za niebem stęskniony.

O jasny, tęskny duchu rwij się wzwyż a śmiało,
Nie tobie żyć w tem ziemskiem splugawionem bagnie,
Gdzie nikt już nic nie kocha, niczego nie pragnie !

A choćby ci się jedno skrzydło połamało,
Choćby dwa — niech ci trwoga serca nie rozdziera,
Bo szczęśliwy potrzykroć, kto wśród gwiazd umiera!






KTOBY MI PRAGNĄŁ...

Ktoby mi pragnął dziś młodość powrócić,
Młodość, co szybko mija i ulata,
Ten wprzód by musiał z łąk całego świata
Pozbierać kwiaty i w pierś moją rzucić,
A później jeszcze taką pieśń zanucić,
Która się w niebie z aniołami brata,
Uderzyć w słońca płomienne zwierciadło,
By rozpryśnięte do mych nóg upadło!

I ktoby pragnął wrócić mi tę cudną
Baśń jasnych złudzeń i zgasłe miraże,
Ten wprzód by musiał na ziemi obszarze,
Przebywszy podróż mozolną i trudną,
Wskazać choć jedną duszę nieobłudną,
Dla której wstrętem są uczucia wraże
I jedno serce, śniące w orlej dumie,
Co woli skonać — lecz zdradzić nie umie!






BO NIC UTRACIĆ NA ZAWSZE...

Szczęśliwi, którzy idąc życia drogą
Żadnych snów złoto-błękitnych nie mieli
I nie tęsknili do obłocznej bieli
I nie kochali prawdziwie nikogo,
Bo nic utracić na zawsze nie mogą.

Ból ich nie chwyci w swoją sieć złowrogą,
Ni los im krwawych cierni nie uścieli,
Bo oni tutaj w życiu nic nie mieli —
I tylko jedną tę myśl mają błogą,
Że nic na zawsze utracić nie mogą.






WIĘC PO CO?..

Тęczowych marzeń pękła nić,
Zbrakło mi złudzeń, zbrakło sił
I wiary, bym szczęśliwy był —
Więc po co teraz żyć?..

Zerwanych przędz nie można zwić,
Nie wskrześnie to, starte w pył —
Dziś żyję snem, żem kiedyś żył, —
Lecz po co tak mi żyć?..






O, SZCZĘŚCIE TY NIE PRZYCHODŹ!..

O, szczęście — ty nie przychodź dziś już do mnie w gości,
Bo dla czego masz wracać z powrotem i po co?..
Raz przygasłe się blaski i tak nie rozzłocą,
Martwe serce nie zadrga nigdy dawną mocą
I nigdy już nie wrócą zapachy młodości.

O, szczęście — ty nie przychodź dziś do mnie napróżno,
Bo nieraz są tak straszne i krwawiące rany,
Że nic już nie nawiąże nici potarganej,
Choćby w duszy zagrały słoneczne organy,
Choćby niebo runęło z całą swą jałmużną!






POŁOŻĘ SIĘ...

Położę się, położę
Na wieczorową zorzę,
Na pas zachodu złoty,
By w jasnym tym przestworze
Przezłocić swe tęsknoty.

Położę się, położę
Na chmur przejrzystych łoże,
By duszy dać wytchnienie,
Nim ból ją życia zmoże
I przyjdzie zatracenie.






ŻAL.

W mem sercu cichy wezbrał żal,
Dziwnej tęsknoty wyrósł kwiat,
Po tej piosence dawnych lat,
Która pomknęła w siną dal.

Po tych potokach złotych fal,
Które stroiły dla mnie świat,
Po tym promyku, który zbladł,
Zmieniając serce w zimną stal.

Po tych porannych blaskach zórz,
Po tych nadziejach, po tych łzach,
Które nie wrócą nigdy już...

Po tych pragnieniach, po tych snach,
Co mnie w słoneczny wiodły gmach,
Gdziem spał na płatkach białych róż...






W ŻYCIU MI TYLKO ZOSTAŁO...

W życiu mi tylko zostało jedno:
Gwiazdy smutku, co nigdy nie bledną
I łzy — perły rzęsistym ciekące zdrojem
Po mojej duszy, po sercu mojem.

Ciągłe zawody, ciągłe gorycze
I krzywdy, krzywdy, krórych nie zliczę
I ta samotność doli sierocej,
Co próżno czeka czyjejś pomocy...






MŁODOŚCI MOJA!..

Młodości moja wróć,
Młodości moja,
Raz jeszcze kwieciem rzuć,
Daj marzyć, tęsknić, czuć
I pić z rozkoszy zdroja!

Azaliż wina moja,
Że marzeń pękła łódź
Wśród burz i nieukoja?..
Młodości moja wróć,
Młodości moja!






CZAS MI JUŻ...

Czas mi już iść na odpocznienie,
Na odpocznienie wieczne —
Komu potrzebne me cierpienie
I moje łzy serdeczne?..
Czas mi już iść na odpocznienie,
Na odpocznienie wieczne...

Może tam w górze się zamienię
W obłoków puchy mleczne
I będę niósł wam ukojenie
W pogodne dni słoneczne —
Czas mi już iść na odpocznienie,
Na odpocznienie wieczne...






A CHOCIAŻBYSCIE MI DAWALI...

A chociażbyście mi dawali
Pałac z rubinów i z korali
I płaszcz, perłami bramowany,
To ja potrzykroć jeszcze wolę,
Swoje rodzone, szczere pole,
Gdzie się te żytnie chwieją łany.

Wolę ten ciemny bór świerkowy,
Zielone łąki i dąbrowy,
Stojące w mgieł porannych bieli,
Niż wszystkie skarby tego świata,
Do których wasza myśl wylata
I które posiąść byście chcieli.

Wolę ten cichy plusk mej rzeki,
Smętnych fujarek płacz daleki
I pieśni świerszczów, żab chorały,
Niźli melodye te najczystsze,
Które stworzyli pierwsi mistrze
Dla swojej sławy, swojej chwały.


Wolę tę zorzę wieczorową,
Która nad chatą, nad ojcową
Rozlewa codzień tyle złota,
Niż piękne freski i obrazy,
Pełne natchnienia i ekstazy,
Boticell’ego albo Giotta.

Wolę, bo tutaj... na tej ziemi,
Żyjąc pomiędzy najbliższemi,
Jest mi tak dobrze i bezpiecznie;
Tu każdy kamień i krzewina
Dziecięce lata mi wspomina
I wszystko kocha mnie serdecznie.






KWIATEK.


Mały kwiateczek w mym ogródku rośnie,
A swoją barwą cudny jest i miły,
Jak sen, o którym twoje myśli śniły
W słoneczne rano, w rozmajonej wiośnie.

Niebieski kwiatek w mym ogródku rośnie,
A jest piękniejszy ponad inne kwiaty,
Bo przypomina mi twych oczu światy,
Które rzucały ognie swe miłośnie.

Kiedy na niego patrzę upojony
Budzą się w sercu mojem słodkie chwile
I widzę przeszłość w słonecznym opyle,
Gdym w twe ramiona upadał znużony.

Dziś ciebie niema... Smutnie biją dzwony,
Najdroższe ciało złożono w mogile,
Ku niebieskiemu kwiatkowi się chylę,
Lecz jakoś dziwnie kwiatek zasmucony...

Niebieski kwiatek w mym ogródku rośnie,
A jest piękniejszy ponad inne kwiaty,
Bo przypomina mi twych oczu światy,
Które rzucały ognie swe miłośnie.






NIEMA SMUTNIEJSZEJ DOLI...

Niema smutniejszej doli nad dolę człowieka:
Kilka jasnych chwil szczęścia, upojeń w młodości,
Różańce łez i mgliste wspomnienia miłości, —
Jak tęczowe miraże świecące zdaleka.

A oto czas przed siebie mknie, jak bystra rzeka
I z każdym dniem gdzieś w duszy coraz więcej mości
Tej okrutnej pogardy dla własnej nicości,
I czego pragnie więcej?.. Na co jeszcze czeka?..






WIERSZE RÓŻNE.

DO MATKI.

O, Matko droga, Matko miła
Czemuś mi nigdy nie mówiła,
Siedząc przy małej mej kolebce,
Że życie łamie tak i depce?

Czemuś mej duszy przykazała,
By wszystkich ludzi ukochała
Tym świętym ogniem miłowania,
Co nie zna nic prócz przebaczania.

Pomny na wolę, Matko, twoją,
Ja im oddałem duszę moją,
By im świeciła w mrokach do dnia,
Jak złota gwiazda, lub pochodnia.

Ja im oddałem serce młode,
Całe swe szczęście i pogodę
I łez przelanych zdrój świetlany,
By w nim obmyli swoje rany.

A oni wzięli — patrz! i oto
Wrzucili serce moje w błoto,
Na drobne strzępy poszarpali,
Nad każdym strzępkiem się znęcali.


I wzięli duszę nieskalaną,
By ją obryzgać zdrad swych pianą,
By ją połamać, zdeptać całą,
Bo serca było im za mało.

Ty, Matko, śpij spokojnie w grobie,
Ja nie chcę mącić ciszy Tobie,
Tylko mi powiedz za co, za co
Wszyscy mi ludzie tak źle płacą?






CZY WARTO?

I pytam siebie, czy żyć jeszcze warto
Z sercem rozbitem, pękniętem, złamanem,
Z duszą umarłą i piersią rozdartą
Nędzami życia, tęsknot huraganem,
Z myślą, co kryjąc popiół, gdyby urny,
Nigdy już w błękit nie uleci górny?!

Czy warto miłość przysięgać namiętną,
Pożądać, złudną karmić się nadzieją,
Kiedy na czole zatracenia piętno
Świeci wyryte, — gdy ramiona mdleją
Pod czarnym krzyżem smutku i zwątpienia,
Co każdą chwilę w gorzki jad zamienia?..

Czy warto, idąc po życiowej ścieży,
Ścigać szczęść złote, znikome obrazy,
Gdy się samemu w szczęście już nie wierzy?
O, stokroć lepiej o granitne głazy
Potrzaskać serce, co się w łzach kolebie,
Niż wiecznie, wiecznie oszukiwać siebie






TRZY POSTACIE.

U mego łoża wiecznie stoją
W miesięcznych blasków majestacie
Wybladłe, ciche i ponure
Trzy mary, duchy, trzy postacie.

Pierwsza tak rzewna i tak smutna
Pieści rozwianych snów zawiłość,
Skrwawioną pierś mi pokazuje —
Ach! to zdeptana moja miłość!

Druga powiewna, cicha, senna
W swe nici serce moje mota,
Wiedzie mą duszę w dal bezmierną —
Ach! bo to moich snów tęsknota!

A trzecia postać z harfą stoi
I w srebrne struny ręką trąca,
I śpiewa pieśni mi tak łzawe —
Ach! bo to żalu postać drżąca!

Gdziekolwiek pójdę — one idą
I wspomnień dzwonią mi łańcuchem,
Za mojem sercem, myślą suną
I za mym smutnym płyną duchem.






W MAJOWY WIECZÓR.

Już smętek spływa na ten świat
I orszak gwiazd drży złoty,
W sercu wyrasta czarów kwiat,
Bezbrzeżnej kwiat tęsknoty...

Miesiąc zielony rzucił cień
Na pola... łąki... drzewa,
Błąka się dusza w kole śnień
I pieśń majową śpiewa...

W cichej zadumie marzy staw,
Stęskniony do księżyca,
Rosa brylantem lśni wśród traw,
W jeziorze łka wodnica...

I zwolna świat promienny ten
W marzeniach się kołysze,
Stapiając się w pół-czar, w pół-sen
I w łzawą, dziwną ciszę...






MIAŁEM JĄ TYLKO JEDNĄ...

Miałem ją tylko jedną na świecie,
Taką serdeczną, taką jedyną,
Była przecudna, jak świeże kwiecie,
Jak te obłoki białe, co płyną
Po niebie w jasne, majowe rano
Nad moją biedną strzechą żytnianą...

Gdy wyszła ze mną nieraz na pole
I swe jedwabne rozplotła włosy,
To się kłaniały przed nią kąkole
I modry chaber i zbożne kłosy,
I cała ziemia moja kochana,
Zda się, zginała przed nią kolana.

A kiedy twarz swą zwróciła białą
I wzrok utkwiła w nieba sklepieniu
To złote słońce się do niej śmiało,
Śląc swe całunki w jasnym promieniu,
I całe niebo patrzyło na nią,
Jakby na jakąś wszechwładną panią.


I nawet stary ten bór sosnowy,
Który przed ludźmi zawsze był skryty,
Wiódł z nią swe ciche, rzewne rozmowy,
Tuląc ją w płaszcz swój zielonolity,
Pieścił szumami, co serce koją,
I zwał ją dzieckiem i córką swoją.

A rzek srebrzystych jasne zwierciadła
I te po łąkach błyszczące strugi,
Gdy nad ich brzegiem pocichu siadła,
To jej swój pacierz szeptały długi
I swych tęczowych kropel tysiące
Rzucały dla niej hojnie po łące.

A złote wschody i te zachody,
Co się zarzewiem szkarłatu palą
I te obłoki, co w czas pogody
Mkną zbłękitnionych przezroczy falą
I swe bieluchne skrzydła rozpostrą,
Zwały ją swoją najmilszą siostrą.

I jam ją także pokochał szczerze
Swojej młodości świętym zapałem,
O! dziś już uczuć swoich nie zmierzę —
Wiem, że ją tylko jedną kochałem
Całą swą duszą, całą tęsknotą,
Bo była także, jak ja, sierotą.

A dziś jej tutaj przy mnie już niéma.
Poszła, miłością moją wzgardziła, —
Próżno ją szukam swemi oczyma
W lasach, gdzie niegdyś ze mną błądziła,
I kładła cicho na moją głowę
Girlandy z maków, wianki chabrowe.

I próżno pytam się tych kamieni,
Co po przydrożach skulone siedzą,

W jakiej ją mogę znaleźć przestrzeni
I czy też czego o niej nie wiedzą,
I próżno pragnę w brzóz smętnym śpiewie
Usłyszeć o niej — nikt o niej nie wie!

I próżno błądzę w każdą noc jasną
Po pustych drogach, po pustem polu
I patrzę w gwiazdy, co cicho gasną,
Pełen jakiegoś niemego bolu,
i próżno rany swe własne krwawię,
Niebo i ziemia są nieme prawie.

Próżno!.. lecz dzisiaj już wiem, co zrobię:
Nie będę płakał, klął swojej doli,
Ani się nurzał w czarnej żałobie,
Lecz gdy mi zdrowie moje pozwoli,
Będę się za nią modlił gorąco,
Aby nie była nigdy tęskniącą,

By każda chmura znikła z jej czoła,
Zmieniając smutek w blaski radosne,
Aby widziała zawsze dokoła
Pachnące kwiaty, słońce i wiosnę
I by to życie, co mnie złamało,
Jej tylko szczęście bezmierne dało.






POD TWĄ OBRONĘ...

Pod Przenajświętszą Twą obronę
I pod troskliwą Twoją pieczę
Sktadam dziś serce swe zmęczone,
Z którego krew rubinem ciecze,
I całą duszę młodocianą
Składam Ci, jako swoje wiano.

Jam jeszcze młody, bardzo młody,
Jednak do walki brak mi siły,
Zmogły mnie burze i zawody
I wieczne klęski mnie znużyły,
i ciągłe smutki, niepokoje,
Przeżarły młode piersi moje.

Szedłem ciernistą życia drogą,
Pełen nadziei, pełen wiary,
I nie skrzywdziłem tu nikogo,
Może zaświadczyć bór mój stary,
Co mi nad głową nieraz szumiał, —
On jeden, jeden mnie rozumiał.


Kochałem ludzi i świat cały
Miłością szczerą, niekłamaną —
I cóż mi w zamian losy dały?..
Za miłość serce mi oplwano,
Za dobroć bito mnie rózgami,
Me ciało krwawa rana plami.

Walczyłem z sobą bardzo długo,
Chcąc stłumić w sobie wszystkie skargi,
A łzy mi ciekły srebrną strugą,
A z bólu mi bielały wargi,
Lecz nie żaliłem się nikomu,
Bom wolał płakać pokryjomu!

Przed ludźmi zawsze miałem oczy
Pełne spokoju i słodyczy —
I nikt nie widział, że mnie toczy
Czerw rezygnacyi i goryczy,
I nikt nie słyszał, jak wśród nocy
Ku gwiazdom słałem głos sierocy.

Walczyłem długo — całe lata
Znosiłem wszystko w niemej skrusze,
Lecz dziś mnie taki ból przygniata,
Że już doprawdy spocząć muszę,
Bo, gdyby liście z drzew zerwane,
Padnę — i nigdy już nie wstanę!

O, Matko święta i Jedyna,
Ja już nie mogę walczyć dłużej!
Przyjm pod opiekę Twego syna,
Który tu z ziemskiej wypił kruży
Wszystkie rozpacze, całą mękę —
O, Matko, podaj mi swą rękę!






BO BIADA TEMU, KTOBY ZWIÓDŁ!..

Wy im nie każcie wierzyć w cud,
Co by ich wzwyż podźwignąć mógł,
Wy ich nie wiedźcie w kraje złud,
Na błędne szlaki gwiezdnych dróg!

Wy im nie mówcie, że jest knut,
Co by ich w jeden łańcuch sprzągł
I w jeden uścisk bratni splótł
Tysiące ramion, tysiąc rąk!

Ale im mówcie, że jest trud,
Co by nam lepszą przyszłość kuł,
Że jest zwycięstwa złoty wschód
I krwawy pot ciekący z czół!

Ale im mówcie — trzeba wprzód,
Zanim się pójdzie w życia bój,
Zamienić w płomień serca chłód
I pierś osłonić stalą zbrój!


Ale im mówcie, że do wrót,
Gdzie lśni niezłomnej Prawdy krzyż,
Można dojść tylko drogą cnót
Po przez hartownej woli spiż!..
............
Bo biada temu, ktoby zwiódł
Ten biedny, ten siermiężny lud!






CIERPIĘ!..

Zaprawdę, ja wam mówię, nikt z was nie odgadnie,
Kto spojrzy w twarz mą, zimną jak granity,
Że wulkan bólu wre w mem sercu na dnie,
Że nieraz duch mój, jak puhar rozbity,
Straszliwie jęknie — że nieraz bezwładnie,
Własnej nicości trucizną upity,
Padam na ziemię i tarzam się w męce,
Ku niebu krwawe wyciągając ręce!

Cierpię, bo kocham!.. A kocham bez miary
Całą tę ludzkość nieszczęśliwą, biedną,
Która, miast w górę rozwinąć sztandary,
Coraz to głębiej zsuwa się w bezedno,
Kędy króluje mrok niemocy szary,
Gdzie mgły rozpaczy na chwilę nie rzedną
I gdzie zatraceń czyha mara blada
I błyszczy słowo, ryte krwią — zagłada!

Cierpię, bo świat ten nie idzie tą drogą,
Jaką wyśniłem w snach mojego ducha,

Bo ludzie cierpieć, kochać już nie mogą,
Bo pieśń, co nieraz z piersi im wybucha,
Nie ma błyskawic, nie drży słońc pożogą,
Bo są jako ta łódź wiotka i krucha,
Kędyś na obszar cichych wód rzucona,
Którą najlżejszy nawet wiatr pokona!

Cierpię, bo widzę, jak los gnie i łamie
Tych, którzy serca mają kryształowe,
A zaś na czole wypisane znamię
Dumy, — a w oczach błyski piorunowe,
Że ten zwycięża tylko, który kłamie,
Aibo z czartami prowadzi rozmowę
Miast słuchać bóstwa słonecznej pochodni,
Która się lęka występku i zbrodni!

Cierpię, bo widzę tylko dookoła
Na tej przesmutnej ziemicy obszarze
Ćwiekami grzechu poorane czoła,
Ach! i przedwcześnie uwiędnięte twarze,
Którym nic wrócić młodości nie zdoła,
Że w proch się wszystkie rozpadły ołtarze,
Błyszczące świętych ideałów złotem,
Pod druzgocącym niszczycieli młotem!

Cierpię potrzykroć, cierpię przeogromnie,
Że tak przelotne są szczęścia godziny,
Że tylu ludzi ginie gdzieś bezdomnie
Za cudze grzechy i za cudze winy
I kiedy sobie jeszcze uprzytomnię,
Że by się słońcem mogły stać ich czyny,
Gdyby ich śmierci nie dotknęła ręka,
Serce mi z bólu łamie się i pęka!

Cierpię potrzykroć, żem jest taki mały,
Choć ognie uczuć rwą mi biel mej duszy,

Żem żadnej dotąd nie ożywił skały
Płomiennem skrzydłem z krwawych pióropuszy,
Że się w mych oczach struny serc targały,
A ja nie mogłem ulżyć ich katuszy,
Żem nic nie zrobił, — żadnej łzy nie starłem,
O, jakże straszno być bezsilnym karłem!

Cierpię! Tak! Cierpię! Serce Wam otwieram
Gorące, dumne, — pierś odsłaniam twardą,
Bijcie! Niech chłosty krwawe poodbieram!
Plwajcie! Niech będę dziś oplwany wzgardą!
Niechaj shańbiony przed wami umieram,
Żem nie mógł płynąć z duchów awangardą
I być tym słupem ognistym, co świeci
Dla teraźniejszych i przyszłych stuleci!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Zygmunt Różycki, Kazimierz Przerwa-Tetmajer.