<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kopciuszek
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1893
Druk S. Orgelbrand
K. Kowalewski
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KOPCIUSZEK.


POWIEŚĆ


przez


J. I. Kraszewskiego.







 



WILNO.
Nakład Maurycego Orgelbranda.


 
1863.





Wolno drukować, pod warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanéj liczby egzemplarzy.

Warszawa dnia 10/22 Sierpnia 1862 r.

Starszy Cenzor, Antoni Funkenstein.



Wiadomo całemu światu, a przynajmniéj tym którzy kiedykolwiek przejeżdżali z Lublina do Warszawy, lub z Warszawy do Lublina, że przy poczcie w Garwolinie, istnieje jak najściśléj z nią połączony Hotel Warszawski, zawierający w sobie traktjernią, cukiernią, billard, kawiarnią, i w ogóle wszystko czego wymaga od podobnéj instytucji Garwolin i stacja pocztowa.
Instytucja ta (bo niewahamy się dać jéj tego imienia) ważną jest i związaną tradycyjnie z pocztą; w czasach bowiem gdy Stacja jeszcze znajdowała się za groblą, na wygnaniu, i tam przy niéj, a raczéj z nią razem był hotel z temi samemi atrybucjami. Jednéj tam tylko rzeczy brakło, o któréj zaraz powiemy, to archeologicznego zegara, który dziś czyni tak wielką sławę Garwolinowi, okolicy, powiatowi, że już przez wrodzoną wstrzemięźliwość więcéj nie powiem.
Hotel więc tu wiąże się z pocztową stacją, od któréj go tylko, dla pewnego wstydu i przyzwoitości, dzieli kurytarzyk maleńki, a zająwszy w prawo cały róg kamienicy, tu się rozpościera obszernie i wygodnie; osobno oznajmując jako hotel i restaucja, osobnym napisem zwiastując, jako cukiernia: są to dwa oblicza tego Janusa Garwolińskiego. Rozumie się, że pierwsze powołuje podróżnych zdala przybyłych, drugie odnosi się do ludności miejscowéj i kraju. I tem się właśnie różni stara owa zagroblowa instytucja, od nowéj w rynku położonéj, że ta pomnąc na swe względem kraju obowiązki, jedną ze swych twarzy łaskawie zwrócić raczyła ku miejscowéj wygodzie i potrzebie.
Szyld cukierni jest nawet świeższy i piękniejszy od hotelowego, co dowodzi poszanowania dla autochtonów, umiejących to zapewnie ocenić.
Trzeba przyznać że hotel — traktjernia — cukiernia garwolińska, utrzymywany przez osobę bardzo poważną, z pomocą zgrabnego dziewczęcia, które całą służbę reprezentuje i kilku tłustych piesków, spokojnie śpiących na krzesłach, a stanowiących ornament, jest domem wygody, zaopatrzonym jak drugie jeżeli nie lepiéj. Wszystkiego w ogólności dostać tu można, oprócz rzeczy które się nie znajdują. Z zup panuje kapuśniaczek narodowy, krupniczek łatwo z dnia na dzień przechowywać się dający, bez uszczerbku w smaku i zapachu, sztuka mięsa z tłustym sosem i kartofelkami i t. d. i t. d. Ale bufet! bufet! w nim chwała i wielkość Garwolina! Tu stoją pod kloszami (pod prawdziwemi kloszami szklannemi) ciastka, przysmaki, słodycze; tu wódki, z których jedna przedniejsza zowie się Garibaldówką (nieznana nawet w Warszawie, ale podobna nieco do przechrzczonéj krambambuli) — tu!... o zadługo musiałbym bogactwa jego wyliczać! Zwróćmy raczéj oczy na dostojną gospodynię, a zapatrując się na jéj oblicze uznamy, że osoba ta ze wszech miar dystyngwowana, ani mniéj ani inaczéj, urządzając tę instytucją, uczynić nie mogła. Widać zaraz jak pojmuje jéj ważność, jak ocenia swe stanowisko w kraju, jak rozumie odpowiedzialność ciążącą na jéj barkach w obec dyliżansów i omnibusów przeprowadzających tędy cały można powiedzieć, świat, w obec poczt, nakoniec w obec Garwolińskiéj stolicy!
Wszystkim zresztą wiadomo, że raz, w dniu wiekuiście pamiętnym, książę pewien bezimienny zatrzymał się tu i pił herbatę, którą był rozczulony do najwyższego stopnia, gdyż mu więcéj przypomniała pokrewne Prussy, niż ojczyznę Konfucjusza.
Pani NN. gospodyni i głowa domu, czuje że gra tu rolę dyplomaty mocarstwa, często w delikatnych zostającego okolicznościach, i przymuszonego nadrabiać miną, a nigdy się nie skompromitować, obwija się więc pełńem powagi milczeniem.
Nie chcąc narazić zakładu, możnaż przyznać kiedy, że w nim czegokolwiek braknie? nigdy. Jest lub powinno być wszystko czego ktokolwiek zażąda. Jeśli nie dostaje czego, wina to kaprysu konsumenta, który żąda rzeczy, jakie w porządnych, pierwszo-rzędnych instytucjach europejskich tego rodzaju nigdzie się nie znajdują, a hotel garwoliński umie się szanować, ma tylko to, co ludzie dystyngwowani połykają i trawią.
Więc jest tu wszystko, mianowicie piwo, wódka wszelkiego numeru, chleb nie zawsze świeży (gdyż taki bywa szkodliwy) i masło, sól bezpłatnie.
Zresztą rachuba naturalna na pośpiech dyliżansu i omnibusów, mimowolnie nasuwa myśl, że się zje co jest, gdy głód dokucza a czas nagli.
I z pod kloszów znikają po kieliszku Garibaldówki choćby dwumiesięczne ciastka, a po nich zostają tylko tłuste na palcach plamy. Czasem trafia się, że wymyślny podróżny niedyskretnie żąda jakicheś niebywałych rzeczy, naprzykład jaj na miękko lub śledzia, wtedy gospodyni niechcąc mu dać poznać jego nieszlachetności, musi się uciekać do ostatecznych środków. Mówi, że rzecz żądana znajdzie się natychmiast, chociaż po nią nie pośle nawet, bo to by było zachętą do wymagań fantazyjnych niemoralną; podróżny siada, usiada gospodyni, psy się kładną i chrapią, Paulinka nie powraca — godzina użycia ostatecznych środków zbliża się.
Dla odwrócenia naprzód uwagi od materjalnych interessów żołądka, w sfery ducha i myśli, dumań i poezji, pani NN. zbliża się do zegaru stojącego w szafie z figurkami na przodzie, które niegdyś w młodości tańcować musiały, (wszyscy tańcują za młodu) nakręca go zręcznie, i kurant się rozpoczyna. Byłby z kamienia ktoby uparł się czuć głód, gdy zegar grać pocznie! Radzę Moniuszce, aby korzystając z pierwszéj swej bytności w Garwolinie, zanotował sobie ten temat archaiczny, który stare nam przypomina dzieje. Co to za kurant! a jak go gra ten zegar, którego tony gdzie niegdzie czas nielitościwy powyszczerbiał!jaki urok w tych hiatusach, w przemilczeniach, w przymuszonych pauzach, które klęski lat tylu, wymowną tłumaczą ciszą!
Pani N. zna też wartość swojego zegara, a Garwolin bardzo się nim słusznie chlubi. Gdyby skromność dziedziczki téj pamiątki nie cierpiała na tém, wartoby opis zabytku posłać do gazet zagranicznych, a chwilowo, jak ogon psa Alcibiadesowego, zająłby uwagę publiczną. Ale i skromność poszanować należy.
Żaden z was zapewne, czytelnicy moi, nie był nigdy gospodynią takiej znacznéj instytucji dobroczynnéj na wielkim trakcie, i nie wiecie ile tu jest do ucierpienia! Śmiejcie się zdrowi, ale to stanowisko ważne i zaprawdę niepoślednie! Pojmujecież co to jest wszystkim dogodzić, a siebie nie skompromitować, i nigdy nie dać się upokorzyć i zwyciężyć?
Ile to umiarkowania, wstrzemięźliwości, taktu potrzeba, ażeby nigdy fatalnego „Nie ma!” które by było wyrokiem potępienia, nie wyrzec; zawsze trwać na stanowisku, często udając głuchotę, podstawiać ciastka zamiast séra lub sztukę mięsa dawać na pieczyste, a w ostatku uciekać się do zegara, ażeby zagłuszyć niedyskretne, natrętne upominanie się dziwaków którzy się upierają koniecznie to jeść co się im podoba! Demagogi!
Świat jest tak zepsuty.
Ażeby odpowiedzieć godnie obowiązkom stanu i ważności stanowiska, przyznajcie, potrzeba wytrawności niepośledniéj i charakteru niepospolitego. Cóż dopiero, gdybyście wiedzieli, ile jest przewrotności w pocztyljonach, ile zdrady w chłopiętach przebiegających ulice, ile prześladowań losu ze strony furmanów, którzy pomijają hotel, by prostemu lichemu zajazdowi dać pierwszeństwo?
Każdy stan ma swoje gorycze, ale być gospodynią takiego hotelu, to powolne męczeństwo, i gdyby nie pojęcie to, że się spełnia missją społeczną, gdyby nie wewnętrzne pociechy ducha z dokonania ważnego obowiązku, lepiéjby już z koszykiem nosić obwarzanki i pierniki.
W życiu każdego człowieka są dni wielkie i uroczyste, są godziny światlejsze i o losie stanowiące; taką dla hotelu nad pocztowym gościńcem chwila przechodzenia dyliżansu, omnibusów i karet pocztowych. W tych godzinach dopiero hotel i gospodyni w całym jaśnieją blasku, zbierają laury, dziesiątki, przekleństwa i trzygroszówki lub żniwo płonne zawodów. Boć i te dyliżanse, panie odpuść, nigdy na nie z pewnością rachować nie można. Raz natłoczone niegłodnemi, drugi raz puste zupełnie, a nikt nie przewidzi czego ci goście zażądać mogą. Jest ich niekiedy do zbytku, to znowu żywéj duszy, oprócz konduktora.
Z konduktorami rozumie się w jak najlepszych stosunkach zdrowa polityka utrzymywać się zmusza, a choćby który z nich więcéj mający skłonności do kieliszka, nadużył czasem przymierza, wglądać w to ściśle nie można. Konduktor bowiem ma tysiące sposobów dokuczenia lub usłużenia hotelowi. Najczęściéj podróżni są pod jego wpływem, on robi sławę cukierniom i wskazuje godne zaufania szynczki, może przyśpieszyć godzinę odejścia dyliżansu lub nieco ją dla miejscowéj konsumcji opóźnić. Jest to człowiek chwilowo wszechmogący i pospolicie też postawy takiéj, że wraża uszanowanie we wszystkich. To też zjawienie się jego u bufetu najsłodszy zwykł witać uśmiech, najgrzeczniejszy ukłon i natychmiastowe ujęcie flaszki, która uczuć szacunku i przywiązania jest bardzo wymownym tłumaczem.
Jednego pochmurnego dnia jesieni bardzo niedawnych czasów, właśnie nadchodziła godzina dyliżansu z Warszawy jadącego do Lublina, i gospodyni rozpatrywała się w swoich zasobach, przygotowywała czego mogli wymagać podróżni, rzucała okiem po pokojach, aby się przekonać czy psy jakiéj nie popełniły nieprzyzwoitości. Był to zwykły jéj, chwilę krytyczną poprzedzający przegląd. W bufecie stało wszystko w jak największym porządku, flaszki zużyte podopełniano, ciasteczka miały minkę zachęcającą i pokuśliwą, zdawało się, że niczego nie braknie. Służąca z założonemi pod fartuszek rączkami, uczesana gładko i świeżo, oczekiwała rozkazów. Gospodyni przechadzała się zadowolniona prawie, myśląc tylko czy warto było puścić zegarowe kuranty lub nie. Pogląd w okno ostatecznie przekonał ją, że nie wiele się można było spodziewać i nie warto zbyt szafować.
W istocie dzień nie obiecywał podróżnych, w powietrzu nie było nadziei. Długie doświadczenie nauczyło gospodynią, że nie było stałego prawidła, którémby się w przepowiedniach o mniejszéj lub większej ilości podróżnych, spaść mogących na Garwolin, kierować można, jednakże myliło czasem przeczucie, i zawodziły wieszczby. Wszystko się trafia pod słońcem. Pogoda i słota przedewszystkiém najmniéj pewnemi były znakami, bo w pluchę czasem bywało pełno, a w najjaśniejsze dnie jak wymiótł. Umywanie się kota, skrzeczenie srok i t. p. znaki, ze wszystkiego podobno najlepiéj oznajmywały przyszłość. Ale dziś i sroki się gdzieś poprzytulały i kot zapomniał o toalecie, a dzień był tak ołowiany, chmurny i smutny, że się zdawał grozić pustkowiem.
Gospodyni też nie myślała bardzo się ryzykować na przygotowania i osądziła, że to co w kuchni i w bufecie było od wczoraj, powinno na tak brzydki czas wystarczyć.
Spojrzała w okno... okolica wyglądała posępnie, niebo jakby je brudnemi zawiesił ścierkami, deszcz wprawdzie jeszcze się był nie namyślił padać, ale widocznie na długą zbierało się słotę... Chmury jednostajne, ołowiane, rozbite, powlekały niebo; tęsknota, cisza milcząca, gniotła świat cały; zdawało się że nikt z domu nie ruszy w taką porę... Zbliżający się wieczór dodawał jeszcze obrazowi ponurości i wczesny mrok pomaluteńku, zdradliwie zakradał się już po za ciężkie obłoki.
Zegar wskazywał godzinę dyliżansową, a od strony Warszawy cicho było i głucho. W tém trąbka dała się słyszéć zdaleka.
— Dyliżans! machinalnie zawoła gospodyni idąc powoli do bufetu, jak żołnierz na stanowisku, posłyszawszy sygnał.
— Nie, proszę pani, odezwała się służąca stojąca we drzwiach.
— Jakto nie?
— To extra-poczta trąbi.
— Extra-poczta?? przysłuchując się razem i artystyczniej układając ciastka na zakąski, przerwała gospodyni — extra-poczta?? a prawda...
Nawykli do pocztarskich trąbek, doskonale ich piosenki rozumieją; dała tego dowód panna Paulina, która może też i usta co mazurka wygrywały przeczuła, bo się mocno zaczerwieniła...
— A to może podróżni na noc! i gotowi ich zawieść do zajazdu!
— Nie, to Wacek trąbi... a on, proszę pani...
— A już to ja wiem, że wy się z nim znacie!
I pogroziła jejmość pannie Paulinie, która straszniejszego jeszcze raka upiekła.
W tém po bruku zaczęło tętnić, trąbka odezwała się znowu, i wielki powóz zatrzymał się przed pocztą.
Byli to jacyś podróżni, przybywający od strony Lublina.
— O! o! — szepnęła gospodyni poglądając przez okno, — oho! kareta (sic) poczwórna, na leżących ressorach, z pakami, co się zowie, i koczyk, elegancko! Wybiegnij no Paulina, mnie nie wypada, może się o co spytają. Niechby przenocowali, jest pokój wolny, choćby i dwa.
Paulina była posłuszną, tém żywiéj biegnąc, że i ten Wacek, zdaje się, nie był jéj obojętnym.
Przed samym ganeczkiem, stała w istocie piękna kareta, służący już był otworzył drzwiczki jéj i z wnętrza wyglądały jasne kobiece sukienki. Jedna z niewieścich głów wychyliła się właśnie, i szukała kogoś, zapewne mężczyzny, który w téj chwili z koczyka się dobywał.
— Panie Feliksie! panie Feliksie! czy pojedziemy daléj? — spytano.
— Nie życzę... późno, szose nie najlepsze, drogi kawał, lepiéjby przenocować.
Odpowiadający w ten sposób wysiadł już był z koczyka, i ziewając a przeciągając się, rozglądał się po okolicy i niebie. Był to średnich lat mężczyzna, pięknéj budowy, barczysty, silny, a na twarzy choć nieco już rozlanéj, i nazbyt zaokrąglonéj, noszący ślady piękności niepospolitéj, szlachetnéj, choć na pozór trochę chłodnéj.
— Więc jedziemy czy nie? panie Feliksie? — z odcieniem niecierpliwości spytała znowu kobieta.
— Jak chcecie.
— A! jakiż jesteś nudny! przecieżby wiedzieć potrzeba czy choć jest gdzie przenocować?
Gospodyni, która słuchała téj rozmowy z oburzeniem, w imieniu Garwolina ruszyła ramionami.
— Jest tu gdzie przenocować? — zapytał już stojącéj w ganku Pauliny pan Feliks.
— A gdzieżby nie było? — z uśmiechem odparła dziewczyna, toż hotel proszę Pana.
Służący pobiegł zobaczyć, i powrócił do drzwiczek karety z zapewnieniem, że są pokoje.
— Więc nocujemy...?
— A! nocujemy choć wcześnie, — rzekł mężczyzna, z wami jadąc to być inaczéj nie może! Boicie się jechać nocą, choć wcześnie, potrzeba już nocować.
Z wnętrza większego powozu poczęły się zatém dobywać skryte w nim niewieście postacie. Wyszła naprzód średnich lat, ale jeszcze bardzo przystojna i wspaniałéj postaci kobieta, osłoniona zamaszystym burnusem, taż sama, która pierwsza wywołała pana Feliksa z obojętności, z jaką sobie stał na boku wyglądając na męża, potém dwie panny i skromniéj ubrana służąca.
Wszystko to szeregiem posunęło się zwolna do ukazanych im pokojów, a w ślad za niemi pociągnął równie powoli i pan Feliks, którego Garwolin nie zdawał się dotąd zachwycać, gdyż minę miał znudzoną i kwaśną.
Zaledwie przybyli znikli w głębi hotelu trąbka dała się słyszeć znowu.
— Dyliżans! — machinalnie odezwała się Jejmość.
— I to nie dyliżans! — cicho zauważyła Paulina.
— Ale co bo pleciesz? — a potém dodała zaraz, — a ono, prawda że nie dyliżans, zobaczże no prędko, ot to się rozjeździli Extra! istotnie extra!!
Z wielkim hałasem zajechała druga obładowana kareta od strony Warszawy, i stanęła przed gankiem.
Kamerdyner wbiegł szybko potrącając nawet Paulinkę i dopominając się numeru.
Wskazano mu pokoik.
— Jakto? jeden pokój dla pani Jenerałowéj, to nie może być!
— Reszta zajęta!
— To tu gdzieś przecie znajdziemy drugą oberżę.
— Drugiéj, proszę pana, nie ma w Garwolinie, tylko liche zajazdy, — odezwała się Paulinka razem i Pocztyljon uni sono.
Kamerdyner pobiegł do powozu.
— Jeden pokoik i to nie osobliwy, wszystko zajęte.
— Ja się pomieszczę i w tym jednym, — odezwał się głos z karety, — chcę spocząć... proszę otworzyć.
Drzwiczki odemknięto, i powoli znowu wysunęła się postać niewieścia, kobieta słusznego wzrostu, pięknéj postawy, nie bardzo już młoda, ale twarzy, która jeszcze zastanawiała nadzwyczajną regularnością rysów zmęczonych. Ubrana czarno i skromnie, jakimś osłabłym krokiem postąpiła ku gankowi, nie spoglądając nawet przed siebie, kamerdyner ją poprzedzał.
Niewiem, ciekawość czy potrzeba wywiodły właśnie na jéj spotkanie owego pana Feliksa, tak, że mimo, iż się jéj z drogi ustąpił, gdy schodki przeszła, znalazła się o krok od niego — podniosła oczy, i oboje razem jakby widmo ujrzawszy stanęli osłupieni.
Z oczów p. Feliksa i Jenerałowéj widać było, że to spotkanie tak niespodziane, nastąpić musiało po bardzo długich rozstania latach, gdyż wpatrywali się w siebie wzajemnie, jakby chcąc upewnić, że ich nie myliły oczy.
Kobieta zarumieniła się, pobladła, zadrżała, mężczyzna stał pomieszany i niepewny co miał począć. Żadne jednak słowo z ust ich nie wyszło, oczyma zmierzyli się długo, a w tym wzroku ile było zapytań, wspomnień, ciekawości, niepokoju i tajemnic, odmalować trudno, choć to trwało jedno przelotne oka mgnienie.
Jenerałowa jakby natychmiast opamiętywając się, szybko postąpiła naprzód, a p. Feliks pozostał jak wrosły w podłogę na kurytarzu, tylko oczy w ziemię utopił, jakby przybity niespodzianie nań spadającém brzemieniem.
— Kto to jest? — zapytał powracającego kamerdynera.
— Jenerałowa Palmer...
— Jenerałowa? Palmer? — powtórzył ze zdziwieniem mężczyzna.
— Panie Feliksie! — odezwał się głos żony z pokoju, panie Feliksie?
Ruszył ramionami powołany, z widoczną niecierpliwością, i wszedł do izby gościnnéj, do któréj właśnie znoszono owe mnóstwo paczek, węzełków i pudełeczek, które pięknym paniom w każdéj ich podróży towarzyszyć muszą.
— Któż to przyjechał? — spytała starsza kobieta.
— Jakaś Jenerałowa, Pulwer! Palmer! nie wiem co to jest?
— Nocuje?
— Zdaje się, bo dla niéj numer obok naszego zajęto.
Mówił to pan Feliks i stał jak przybity, tak, że żona uderzona niezwykłym twarzy je go wyrazem, spytała:
— Czy tak jesteś zmęczony?
— Niezmiernie, ogromnie.
— Patrzże, to my słabe kobiety! Elwirka taka delikatna, Mania i ja, jeszczebyśmy z biedy poszły tańcować, a ty, w takim wygodnym powozie?...
— To rzecz wiadoma, że wy jesteście mocniejsze od nas we wszystkiém, nieulega najmniejszéj wątpliwości.
— Dla tego tylko chyba, że mamy wolą, — odparła kobieta.
— A my? — dodał mężczyzna obojętnie...
— A wy ją bardzo prędko tracicie, mój Feliksie. Jak tylko macie kątek, żonę i spokojny kawałek chleba, wpadacie w jakąś apatją, zastygnienie, obojętność, tak, że gdyby się świat przewracał, jużbyście nie chcieli wyjrzeć przez okno.
— Jużby to było za późno! — rzekł p. Feliks.
— Jak wy się zużywacie! a raczéj jak.. ale cóżto ja mówię!!
— Samuelko, masz słuszność, kazanie nie w porę! lepiéjby pomyśléć... choćby o herbacie.
— Prawda, to skuteczniéj wywoła energję i siłę, niż moja homilja?
P. Feliks ruszył ramionami.
Rozmowę przerwało nadejście hałaśliwe dyliżansu, panienki pobiegły do okna, wrzawa przed pocztą zrobiła się wielka, podróżni sypnęli się jak z pudelka Pandory, wprost ku salce i bufetowi, gdzie na nich już gospodyni oczekiwała.
Dyliżans tym razem wbrew wszelkim przeczuciom, był ogromnie napakowany, wewnątrz jak śledzie w beczce mieścili się różnego kalibru podróżni; jeden miał zaszczyt i przyjemność siedzieć z konduktorem na przodzie, dwóch podobno na wierzchu pod gołém niebem używali świeżego aż nadto powietrza.
Przyjaźń konduktora, zarówno z przepisami pocztowemi, sprawiła to, że podróżni mogli się rozkurczyć i posilić w Garwolinie, a do konsumpcji w bufecie zachęcano ich i tém, że do Żabianki nigdzie już nie znajdą takiego komfortu jak tutaj. Na nieszczęście, jejmość wcale była nie przygotowana, chleb i wódka, piwo i owczy serek, stanowiły treść podwieczorku, ale głodnym wszystko dobre.
— Jak mamę kocham! — zawołała Elwira patrząc przez okno, — wszak to Teoś Muszyński wysiadł z dyliżansu.
— Ale co się śni, moje dziecko! — odpowiedziała matka.
— Ale już ja się, proszę mamy, nigdy nie mylę, to on, dodała panna Elwira, córka pani Feliksowéj, ładna, świeża i rumiana, jakich jest tysiące, z twarzyczką wesołą, pospolitą, bez wyrazu.
To mówiąc od okna odwróciła się ku drugiemu przybyłemu razem z niemi dziewczątku, ku Mani, która w kąciku coś w swoim przebierała woreczku.
I strój i pokora i miejsce jakie w pokoju zajęła, dowodziły, że położenie Mani w tym domu było podrzędne, że to być musiała sierota na łasce, jakaś daleka krewna, lub wychowanka. A było to śliczniuchne stworzeńko, drobne, malutkie, białe, z blond włoskami i dużemi niebieskiemi oczkami i z takim jakimś smutkiem w twarzy, że patrząc na nią przeczuwałeś sieroctwo, miała je napisane na czole.
— Słyszysz Maniu? Teoś? chodź! zobacz!
Mania na pierwsze o nim wspomnienie, już się była niezmiernie zaczerwieniła, teraz musiała udać: że nie słyszy.
— Ale cóż mnie Teoś obchodzi?
— Ciebie? on? nie obchodzi! o! o! moja najdroższa! mów to sobie komu chcesz, ale nie mnie i mamie! — zawołała Elwira.
Pani Feliksowa uśmiechnęła się prawie pogardliwie spoglądając na Manię, która wciąż tam coś szperała w swojéj torbeczce.
W téj chwili pan Feliks, który był wyszedł, powrócił do pokoju i odezwał się do żony:
— Spotkałem się z Muszyńskim.
— A widzicie, żem się nie omyliła! rozśmiała się Elwira.
— Dokądże jechać raczy? — z przekąsem spytała pani Feliksowa.
— Doprawdy nie wiem, ale podobno dostał gdzieś miejsce na wsi, naturalnie guwernera.
— Ale jakże to może być, żeby wiedząc o nas, nie przyszedł się nam pokłonić, no, jeśli nie nam zresztą, to choć Mani.
— Moja Elwirko! cicho szepnęło rumieniąc się dziewczę.
— Nie dokuczajcież jéj, proszę! rzekł pan Feliks z nieukontentowaniem widoczném.
P. Feliksowa ruszyła ramionami.
— Ale któżby śmiał twojéj protegowanéj dokuczać! i dla czegoż mówisz w liczbie mnogiéj, przecież nie odezwałam się ani słowa.
— Przepraszam — mimowolnie... Mania coraz bardziéj się rumieniła i głębiéj szukała czegoś w torbeczce.
Wtém drzwi się otworzyły i młody chłopak, o którym była mowa, wszedł nieśmiało do pokoju. Znać było na nim, że walczył z sobą, nim się na ten krok odważył, że jakieś uczucie przemogło i popchnęło go — ale otworzywszy drzwi, tak się zmieszał, tak zapłonił, jakby był nieśmiałą dzieweczką.
— Najmocniéj przepraszam, odezwał się, kłaniając pani Feliksowéj — ale dowiedziawszy się, że państwo są tu przejazdem, nie mogłem się wstrzymać, aby im nie złożyć mojego uszanowania.
Na to powitanie pani Feliksowa ani się ruszyła z krzesła i ledwie kiwnęła główką, ale Elwira i ona mierzyły ze złośliwą ciekawością przybyłego i Manię na przemiany. Ta odwróciła się zmieszana, spojrzała i stanęła widocznie dotknięta całą sceną, która ją czyniła celem przykrych szyderskich wejrzeń.
Teoś Muszyński był dosyć ładny mężczyzna, średniego wzrostu, ciemny blondyn, poważny jak zwykle ubodzy młodzi ludzie, którzy wcześnie dojrzewać muszą, twarzy otwartéj, poczciwéj i pięknéj. Rysy jéj nie były zbyt regularne, ale wyraz wybitny, a nadewszystko czoło wyniosłe i piękne. Od razu jakoś tchnęła od niego poczciwość.
Pani Feliksowa niedbale, szydersko zwróciła się ku niemu.
— Dokądże to pan wędruje? spytała.
— W świat pani, za pracą.
— A! to bardzo pięknie, ale nie możnaby wiedziéć w którą świata stronę?
— Na teraz ku Podlasiowi pani, gdzie mi parę chłopiąt dają do wychowania.
— Jakże się to pogodzi tak suche zajęcie z poezją? zawsze żartobliwie dodała pani Feliksowa.
— Tak jak się zwykło godzić serce z obowiązkiem.
— Prześlicznie!
Spojrzała na Manię, któréj niebieskie oczy, pomimo nadzoru, pod jaki każde ich wejrzenie było poddane, z uczuciem jakiémś rzewném, zwróciły się ku Teosiowi, i chciały mu powiedziéć wszystko, czego usta nie mogły.
Elwira prawie tak szydersko uśmiechała się od okna, jak matka ze swojego krzesła.
— Życzymy szczęścia i poezji i pedagogji! dodała pani Feliksowa, jakby go żegnając, p. Elwira skłoniła głową.
Mania zdaleka tylko wzrokiem i rumieńcem powiedziała mu to, czego usty wyrzec nie mogła. W lazurowych jéj źrenicach kręciła się łza skrywana.
P. Feliks w powadze i milczeniu patrzał na całą tę scenę, westchnął głęboko i w chwili gdy Teoś miał odchodzić pomieszany, zbliżył się, podał mu rękę, mocno nią wstrząsając.
— Bądź zdrów, kochany Teosiu, rzekł, niech ci się tak wiedzie jak ci życzę, i jakeś doprawdy wart. Nie zapominaj o nas.
Milczenie pani, nie dozwoliło się dłużéj wstrzymać gościowi i natychmiast wynijść musiał.
Po jego oddaleniu się, cisza chwilę panowała w pokoju, tylko Feliks był chmurny, Mania twarz skryła, a p. Feliksowa zrobiła minę marsową, zapewne aby męża odstręczyć od robienia wymówek, których się spodziewała.
P. Feliks westchnął, dobył cygaro, popatrzał, ruszył ramionami, jakby dodając jéj serca spojrzał na Manię i powoli wysunął się za drzwi.
Gdy się to tu działo, inna scena miała miejsce w kurytarzyku dzielącym pocztę od bufetu. Tu snuli się słudzy przybyłych gości i podróżni wysiedli z dyliżansu. Wpośród nich jeden, który zlazł tylko co z wierzchołka karety, zwracał szczególniéj uwagę; była to postać tak napiętnowana stygmatem upadku moralnego i nędzy, że bez jakiegoś wstrętu spojrzeć na nią nie była podobna. Nie tyle wiek, co życie zniszczyło tego mężczyznę, niegdyś, jak było widać, bardzo pięknego i zbudowanego atletycznie. Dziś była to szkaradna, brudna ruina, twarz straszliwie wychudła, oczy czarne zapadłe, policzki czerwonością i wyrzutami krwawemi pokryte, włos rozczochrany, broda nie czesana, wąsy rozpierzchłe, wzrok jego był obłąkany, pijany razem i groźny. Niedawno jeszcze bujny zarost twarzy i głowy ufarbowany był niezręcznie, ale zapomniano farby odnowić, a słota i czas ją zrudziły, włos odrastał pasmami siwawemi.
Oczy zaszłe blachmanem, jak dawniéj mawiano, zdradzały zarówno z barwą twarzy, nieprzełamany nałóg pijaństwa. Na szyi miał szczątek chustki czarnéj, podarty surdut opięty, zbrukany, niewiadomego koloru, buty dziurawe, przytém kapelusz zatłuszczony i zmięty, a w ręku rękawiczki poszarpane i coś nakształt chustki do nosa, niegdyś jedwabnéj.
Wysiadłszy zaraz pospieszył do bufetu, w milczeniu wskazał gospodyni największy kieliszek, chlebem z solą przekąsił, napił się wódki i wyszedł w kurytarz kręcąc sobie papieros z miną, już tylko zwierzęcych w życiu uciech szukającego człowieka, któremu reszta była całkowicie obojętną.
Stał tak w ganku z zapalającém się po wódce okiem, gdy drzwi pokoju Jenerałowéj otworzyły się, i sama pani chcąc zawołać sługi zapewne, wyjrzała. Trafem wzrok jéj spotkał tego obszarpańca, i drzwi żywo i gwałtownie zatrzasnęły się zaraz.
Człowiek ów, który stał obojętny przed chwilą, jakby iskrą elektryczną dotknięty nagle, drgnął, rzucił się i skamieniał. Posunął się parę kroków naprzód, cofnął, stanął, zmięty w rękach tytuń rzucił i zdawał namyślać co ma począć. Oczy jego paliły się, czoło pofałdowało, palce drgały, spojrzał potém na siebie, gorzki uśmiech przebiegł jego usta i powoli powrócił ku gmachowi.
Kamerdyner wchodził do pokoju Jenerałowéj właśnie.
— Słyszysz WPan, rzekł zachrypłym głosem dyliżansowy, kto to jest ta twoja pani?
— Ta moja pani! od stóp do głów mierząc zuchwałego ciekawca, powtórzył kamerdyner daleko porządniéj odziany i wyglądający od tego jegomości. Naprzód to nie jest moja pani! choć ja jéj służę, powtóre nie mamy zwyczaju spowiadać się lada komu.
Pytający zaczerwienił się, oczy mu zapałały, ale się zaraz pomiarkował.
— Bardzo przepraszam jeśli się źle wyraziłem — ale proszę tylko oznajmić, że pan Fryderyk żąda kilka słów powiedziéć — a przekonacie się, że tak mnie odprawiać nie mieliście powodu — bo (podniósł głos) my się z panią dawno i dobrze znamy.
Służący na te słowa struchlał, tak mało prawdopodobném wydało mu się, by Jenerałowa tego rodzaju znajomości miéć mogła?
Scena ta odbyła się tak głośno, i tylu miała świadków mimowolnych, że kamerdyner rad był ją co najprędzéj ukończyć. Wszedł więc do pokoju i natychmiast powrócił z odpowiedzią, że pani chora, widziéć się nie może, ale jeśliby pan Fryderyk czego żądał...
To przypuszczenie przez usta sługi przysłane, było tak upokarzające, że nawet biedny ów odartus na nie się oburzył.
Zamilkł, pohamował się prędko, a że i trąbka pocztarska już się słyszéć dała, a dyliżans stał gotów do drogi, mruknął tylko spokojnie.
— No! to się gdzieindziéj zobaczymy.
Chwilę pomyślał jeszcze, jakby się wahał czy zająć miejsce w powozie, do którego wzywano co prędzéj podróżnych, a potém usiadł spokojnie na ławce przed hotelem.
— No! a pan siadać nie myślisz? zapytał konduktor.
— Nie myślę.
— Pan nie jedziesz do Lublina?
— Jechałem, ale mi się odechciało.
— I miejsce stracone?
— Wróbel go sobie może zająć i jechać szczęśliwie, odparł spoglądając na wierzch karety podróżnéj. Upadam do nóg.
I zwinąwszy znowu papierosa podejrzany ów jegomość, zajął miejsce u wnijścia, jakby mu już podróż nie była wcale pilną, a wieczorny chłód obojętnym.
Kamerdyner, który patrzał na całą tę scenę, powrócił do pokoju Jenerałowéj, zabierającéj się właśnie do wieczornéj modlitwy, do któréj liczne książki różnéj formy, medale i różańce przysposobione już leżały.
— Ten pan Fryderyk — proszę JW. pani — zamiast jechać do Lublina — tu został.
Jenerałowa chciała udać obojętną, ale ręce się jéj zatrzęsły, pobladła i choć w obec sługi pragnęła się nie wydać z niepokojem, nie była panią siebie.
— Nie pojechał? spytała.
— Nie — dyliżans odchodzi, a on siadł i został tu, mówi, że się z JW. panią gdzieindziéj widziéć będzie.
— A! znam go! to natrętny żebrak, najgorszego prowadzenia człowiek, kiedyś mu świadczyłam.... mój Ignacy — ale cóż tu poradzić...?
— Ja nic nie poradzę, bo na mnie się tak ofuknął... hardy jakiś.
Jenerałowa chwyciła podróżny pugilaresik, napisała żywo kilka słów ołówkiem, i zawinąwszy parę papierków, które wyglądały na pieniądze, oddała je kamerdynerowi.
Był to człowiek wytrawny ów kamerdyner... a jakoś wszystkiego tego zrozumieć nie mógł; krzywo mu się ten niepokój pani wydawał.
— O! do licha, rzekł w duchu — czy jaki kuzynek z drugiego świata? czy co?
— Proszę cię oddaj mu to! oddaj proszę! żywo i przerywanym głosem, dodała Jenerałowa — pospiesz.
— W jednéj chwili...
Podróżny siedział w ganku i palił papieros, z uśmiechem jakimś piekielnym na ustach i miną zwycięzką; kapelusz rzucił na ucho, nogę na nogę założył i podśpiewywał, ale nie źle jakąś włoską arjetkę, gdy kamerdyner podbiegł i oddał mu posyłkę.
Zmierzył go okiem podróżny, pokiwał głową, i papier odtrącił.
— Powiedz pani, że ja się z nią widzieć życzę — i zwróć jej list nazad! rozumiesz WPan!
— Ale Jasna pani chora.
— To, jak wyzdrowieje, ja poczekam, — dodał podróżny i głowę odwrócił.
Tymczasem dyliżans już z przed ganku ruszał, konduktor usiadł na swe miejsce, pocztyljon z bata uderzył rozgłośnie, i konie pobiegły po bruku, a głowa młodego Teosia wychylona przez okno, próżno szukała czyjegoś wejrzenia i pożegnania.
Gdy się to dzieje, a kamerdyner odprawiony, powoli, ruszając ramionami powraca do Jenerałowéj, pan Feliks wyszedł chmurny i zamyślony z pokoju żony, chcąc sobie nieco spocząć na świeżém powietrzu.
Na wstępie uderzyła go zaraz ta postać dziwna, wygodnie sobie rozsiadła na ławeczce, któréj rysy zdały się mu nie zupełnie obce. Strój tylko i nędza były panu Feliksowi nie do pojęcia; stał, patrzał i oczom nie wierzył. Poszedł parę kroków zdumiony, a wtém podróżny głowę odwrócił.
Popatrzył także na zbliżającego się, i dobywając resztki papierosa z ust, począł jedno oko przymrużać, a usta jakby do uśmiechu wykrzywiać.
Dobrych minut kilka poglądali tak na siebie; podróżny odarty poprawił kapelusza i pokręcił wąsa, czyniąc sobie postawę coraz zuchwalszą.
— A tak! odezwał się po długiéj chwili, nie ruszając z miejsca, jak starzy przyjaciele wdzieją łachmany, zabruczą się i odrą, któżby ich poznać chciał? mówić z niemi, lub rękę ku nim wyciągnąć! choć się to ją dawniéj serdecznie ściskało! ha!ha! Patrz nie patrz, panie Feliksie, dziwuj nie dziwuj, taki to ja! ze skórą i kośćmi, bo mięsa już nie ma.
Feliks cofnął się krok i przybrał postawę poważną.
— Jeżeli starzy przyjaciele wdzieją łachmany, — rzekł, pod niemi poznać ich można i rękę im wyciągnąć, ale jeśli dobrowolnie się zbruczą i ostatecznie skalają...
— No! cicho, — zawołał tupiąc nogą odarty, a kto wam dał prawo sądzić? ani dawnéj przyjaźni, ani nowego politowania nie potrzebuję. Gdyby człek w istocie upadł, a padając nawet się powalał... czy i wówczas z chrześciańskiéj miłości odepchnąć go trzeba, aby już i dźwignąć się nie mógł?
Pan Feliks zmilczał.
— O! mój Boże! zawołał po chwili — co się to z tobą stało.
— A cóż! to co się ze wszystkiemi stać może, co pieniędzy nie szanują, a życie lubią. Jeszcze jutro może mi dopisać trent, lewa, i jak się wystroję, i szampana wam postawię, to mnie ściskać będziecie w zawody, kto lepiéj i serdeczniéj!
Ale i to WPana interessować będzie, dodał z uśmiechem, palcem w tył pokazując ku pokojowi zajętemu przez Jenerałowę — wszak ci to piękna Julka, przyjechała tu karetą z kamerdynerem, daj go katu, i nie chce mi się nawet pokazać. Otóż się z nią widzieć muszę — przecież to dla obu nas bardzo stara i bardzo serdeczna znajomość, a niegrzecznieby było minąć ją, nie salutując.
Rozśmiał się, a w uśmiechu reszta czarnych zębów ukazała się wśród paszczy, która buchnęła dymem.
Nie wiem dla czego pan Feliks ostatniemi słowy niezmiernie się zmięszał, chciał widocznie przerwać mu mowę, jakby się obawiał by żona jéj nie posłyszała, zaciął usta, i spojrzał na Fryderyka.
— A no, tak! rzekł obojętnie wcale nie zniżając głosu odartus — ja to rozumiem — WPan jesteś z żoną — boisz się by jéj uszów to nie doszło — a mnie to co szkodzi? ha! ha! Co za czuły małżonek! co za cnotliwy człowiek! Julka przyjeżdża karetą herbowną, a pan Feliks sztywny jak lalka, wstydzi się starych najlepszych znajomości? O zmiany czasów! o zmiany! ha! ha! ktoby to przed laty powiedział!
P. Feliks odwrócił głowę ku pokojowi żony — Fryderyk zaczął się śmiać gorzko.
— Mój Boże! powtórzył pierwszy, znać nie wiedząc co powiedzieć — co się to z tobą stało?
— Ale cóż bo tak ubolewasz nademną, ofuknął drugi podnosząc głowę, — myślisz, że mi już tak bardzo źle na świecie? Ot wiesz że wcale tak nie jest. Naprzód ty co chwila możesz wszystko co masz stracić, a ja już nic. To za wiele starczy. Powtóre, ja się przekonywam z doświadczenia, że kieliszek wódki równy jest kieliszkowi koniaku w obec żołądka i gęby, że chleb i cebula są wcale nie złym pokarmem, i że módz drwić z całego świata na całe gardło, to także coś warto. Dyogenesowe rzemiosło wcale nie do odrzucenia — ludzie się boją, a człowiek się śmieje.
— Są jednakże milsze i piękniejsze — odparł z cicha p. Feliks, miarkując swój głos jakby chciał towarzysza podnoszącego wykrzyki, umiarkować. Ale to nic nie pomogło.
— Lepszeż twoje? spytał niedbale ów. Ot nie wiem, jeździsz powozem, ubierasz się przyzwoicie, wyglądasz na porządnego człowieka, ale żona cię za nos wodzi.
— Panie Fryderyku! oburzył się Feliks.
— Wszakże się znamy? odparł pierwszy — ceremonji z sobą robić i bawełną obwijać nie mamy potrzeby. Nie jesteś panem w domu, a w towarzystwie z nas dwóch dziś jeszcze, ja w łachmanach, ty w sajecie, pewniebym większe zrobił wrażenie — boś już zupełne zero, kochany panie Feliksie, ja mogę zrobić skandal, ty nawet głupstwa nie potrafisz.
W czasie téj rozmowy, która widocznie do najwyższego stopnia niecierpliwiła p. Feliksa, nie śmiejącego jednak uciec od niéj niegrzecznie — kamerdyner Jenerałowéj wyjrzał kilka razy, jakby chciał się przekonać, czy jeszcze siedzi ten natręt. Pan Feliks kręcił się, w ostatku zawinął i usiłując przenieść walkę na plac mniéj niebezpieczny, powoli usunął się do bufetowego pokoju.
Fryderyk spojrzał na niego, pomruczał coś pod nosem, ale pozostał na stanowisku; i drugi papieros skręcać zaczął, z nadzwyczajną do tego biorąc się wprawą.
W salce, do któréj wszedł pan Feliks chcąc uniknąć niemiłego spotkania, widać było jeszcze nie posprzątane szczątki podwieczorku, który pospiesznie podano podróżnym. Sama pani zajęta była dodawaniem, i trzymała pełną garść drobnych usiłując sobie przypomnieć za co je wzięła. Paulinka zbierała okruszyny tego wcale nie Baltazarowego festynu.
Tu i owdzie stały niedopite piwa kufelki, porozłamywany chleb leżał, na talerzach poniewierały się szczątki sztukamięsy i kartofli — na jednym z głównych stolików ku wielkiéj zgryzocie, jak wyrzut sumienia widny był kotlet, którego jakiś gość nie chciał, a co gorzéj, nie zapłacił. Kotlet ten ostawiony kartoflami, zastygły w tłustości, smutny, brzydki, czarny, przeznaczony zapewne dla piesków gdy niewdzięczni ludzie go niechcieli — do wyraźnego rozkazu pani, ad interim, używał honorowego miejsca, na które wcale nie zasłużył.
Kotlet ten brzemienny był historją w kuchni i złym humorem na dwa dni, służąca też poglądała nań ze strachem i wstrętem, jak na poczwarę w piekle kuchenném wylęgłą.
Może być, że niespodziane zjawienie się podróżnego, który tak wszedł z miną interessowaną, że wyglądał na konsumenta, przerwało arytmetykę jéjmości, i wybuch jéj złego humoru (który się nigdy nie zwykł był objawiać przed profanami), i sprzątanie panny Pauliny.
Jéjmość zwróciła się ku niemu z twarzą rozjaśnioną, jak gdyby historja kotleta poszła na dno niepamięci morza; Paulinka obróciła nań swe modre nic nie mówiące oczy, a psy śpiące na krzesełkach podnosiły głowy ciekawie, niepewne, czy szczekać czy jeszcze drzemać?
P. Feliks prawdę powiedziawszy wszedł sam niewiedząc po co, niechcąc powrócić do żony, która po podróży zawsze się stawała gderliwą, ani narażać na szyderstwa odartego Fryderyka. Trudno mu też było żądaniem jakiém swe przyjście usprawiedliwić, zakręcił się, obejrzał i zaczął patrzeć na starożytny zegar Garwoliński udając, że nęci nadzwyczaj jego ciekawość.
Jéjmość, która miała wielką słabość do tego zabytku, postrzegłszy to i przypomniawszy sobie że pan ten przyjechał koczem i karetą, uczuła się w obowiązku nakręcenia kurantów. Podeszła więc zręcznie, włożyła klucz i zegar chrapliwie, powoli, zakaszlując się począł nieśmiertelny swój motyw, jak rozespany człowiek, który powtarza, co mówił na jawie.
P. Feliks miał już powód zatrzymania się, czemu był rad, ale z ganku wysunął się na dźwięk piosenki odarty podróżny, i w kapeluszu wszedł do salki także przysłuchać się kurantom.
P. Feliks obrócony był do niego tyłem i niepostrzegłby przybylca, gdyby razem wszystkie pieski niezaczęły szczekać na odartego jegomości. Psy są zupełnie jak ludzie, byle ubóstwo poczuły, ujadają. Nie wiele im to czyni zaszczytu.
W chwili gdy p. Feliks miał się odwrócić, Fryderyk poufale położył mu rękę na ramieniu.
— Każ mi dać kieliszek wódki, rzekł spluwając, piłem tylko co jeden, ale finanse moje są w rodzaju austrjackich — a wódki kieliszek w taką porę konieczny, — mgła i słota.
P. Fryderyk skinął tylko na Jéjmość.
— Jakiéj pan każe?
— Czekajno WPani! odparł Fryderyk — wybór zawsze jest trudny, szanuję eklektyków, naléj WPani trzęsianki.
Trzęsianką zowie się zmięszana z różnych rodzajów potpourri.
W téj chwili spojrzał na kieliszek pogardliwie, i biorąc jeden z największych, pokazał go Feliksowi.
— Patrzno pan, — rzekł, — i mówią, że policja czuwa, że są prawa w kraju!! a takiemi kieliszkami wódkę dają! W perspektywie, rzekłbyś, porcja choć dla... pijaka, ale weźno WPan to w rękę i do gardła, przypatrz się konstrukcyi! jawny dowód spisku między wyrobnikami szkła, a trafikantami elixiru; w kieliszku ściany jakby je Napier miał bombardować, a otwór, naparstek. Jak się WPani nie wstydzisz?
Gospodyni ruszyła ramionami podając drugi kieliszek.
— Ten sam defekt w innych rozmiarach, rzekł p. Fryderyk, daj WPani to czém bezpłatnie wodę dajecie, tam nie będzie oszukaństwa; w szklance tylko jest szczerość i uczciwość.
To mówiąc podstawił dużą szklankę, milcząc pokierował nalaniem trzęsianki, i wypiwszy ją duszkiem z podziwieniem Pauliny, Feliksa i gospodyni, padł na krzesło bez ceremonii.
— Mościa pani, — rzekł do gospodyni, która tego tonu nie pojmowała w człowieku jawnie gołym, i gorszyła się ogromnie zuchwalstwem, — powiedz mi, gdzie mnie raczysz przenocować?
Na to zapytanie Jéjmość spojrzała tylko na p. Feliksa i ruszyła ramionami, a trzeba wiedzieć, że mówiła rzadko, aby się nie skompromitować, ale była bardzo wymowną milczeniem.
— Czy mam spać w karczmie, na kanapce? czy na ziemi? rozumie się gratis, bo nic nie zapłacę?
— Ale proszę pana dobrodzieja, — odezwała się rumieniąc z gniewu gospodyni, — to jest miejsce publiczne; tu w różnych godzinach przybywają podróżni, zresztą nie mamy w zwyczaju przenocowywać nikogo.
— A jeśli nie ma zwyczaju? hę? a potrzeba coś zrobić przeciwko zwyczajowi, to co?
Jéjmość w duchu uznawszy go warjatem, ruszyła znowu ramionami i umilkła.
— Ponieważ milczący zezwala, mam tedy wolność przespania się w tym pokoju.
— Ale proszę pana!!...
— Nie ma u mnie ale! Ciekawym bardzo czy wezwiecie siły zbrojnéj do wyruszenia mnie z krzesełka? hę? no? jak?
Jéjmość ruszyła ramionami, rozprawa zdała się jéj tém trudniejszą, że następowała po szklance trzęsianki. W istocie zdawała się ona działać bo lice podróżnego zarumieniło się, pokraśniało, oko zabłysło i patrząc na pana Feliksa, plasnął ustami dodając z cicha:
— Ej, ślicznaż to była ta Julka! nieprawdaż? Stara! a jeszcze niczego! Od razum ją poznał, choć tyle lat niewidziałem! Musiałeś i WPan ją postrzedz, hę?
P. Feliks chciał się już wymknąć, ale to nie było łatwo.
— Czekajże, — rzekł odarty, — a no, czekaj, prawda?
— Niczego była nasza Julka? A jaki teraz świętoszek? patrzajcie! oczki spuszcza... odezwać się boi; kompromitacja! Otóż widzisz, ja się nie boję cale kompromitacji, to są korzyści stanu dyogenesowego!! gratia status!
I rozśmiał się przyśpiewując.
— Mój panie, — przerwał prawie gniewnie obrażony Feliks, pij na mój rachunek ile chcesz... ale dosyć tych wspomnień.
— Słyszysz WPani dobrodziejka, co tu się mówi, że mam pić na rachunek pana Feliksa Narębskiego ile chcę... tak, czy nie?
— Tak — powtórzył Feliks.
— Zatém, że to jest po wódce, dajcie mi parę butelek dobrego piwa, jestem skromny, mógłbym żądać parę butelek Osterlofskiego Szampana, bo tu Moët i Charodon do Garwolina nie doszli; a Osterlof tak się płaci i womituje jak Moët. A zatém dwie butelek piwa.
Domawiał tych słów podnosząc głos, gdy w progu ukazała się suknia i twarz niewieścia... Znać ostatnia iskra poszanowania dla płci i zwyczaju grzeczności nie dogasła jeszcze w gadatliwym włóczędze, bo zrzucił kapelusz i usiłował powstać, ale już był pijany w nogach i nie mógł.
Zjawiskiem tém była Mania, którą może gderanie pani Narębskiéj czy szyderstwa Elwiry wygnały z pokoju, i szukała znać p. Feliksa, bo ujrzawszy go tu stanęła w progu. Nim miał jéj czas dać znak, aby odeszła, włóczęga ją zobaczył, wlepił w nią oczy wielkie, ciekawe, zmierzył niemi, i zwróciwszy się do pana Feliksa tylko głową kiwnął.
P. Feliks niezmiernie się zczerwienił, a Mania natychmiast znikła.
— No, wiem co to jest, — cicho rzekł śmiejąc się Fryderyk, — i trzeba przyznać, żeśmy się tu zjechali jak na rozstajnych drogach!!!

P. Feliks ruszył ramionami zniecierpliwiony, a Fryderyk podniosłszy głowę do sufitu, począł nucić:

O biednaż ja sierota
Bez matki bez ojca...,

— Dobranoc! — rzekł p. Feliks.
— Daj mi rękę, — odparł siedzący Fryderyk, — i słuchaj — jak mnie widzisz, gołym, pijanym i odartym i bezwstydnym, cudze sekreta szanować umiem... bądź spokojnym...
Po wyjściu pana Feliksa nie pytając już nikogo o pozwolenie, Fryderyk spędził psy ulubione gosposi z kanapki. Zawiniątko, które z sobą przyniósł z ganku (bo mu je wyrzucono z dyliżansu), podłożył pod głowę i ułożywszy się wygodnie pił piwo i palił papierosy, myśląc tak zapewne i noc przepędzić.
Poznawszy już, że to był impertynent straszny i człowiek mimo dziurawych butów, stosunkowy, kiedy tak sobie z ludźmi jak pan Feliks postępował, gospodyni nie chciała go wcale rugować siłą, ale postanowiła dać mu uczuć nieprzyzwoitość jego postępowania.
Paulina odebrała nieme zlecenie uprzątania, gaszenia światła, zamykania i urządzania sali na nocne jéj zamknięcie. Ale gdy do ostatniéj już świeczki przychodziło, która znikać zaczęła, choć jeszcze powracała, Fryderyk podniósł się na łokciu i rzekł groźnie.
— Za świecę płacę, za miejsce płacę; ale proszę mi światło zostawić i pod nosem się nie szastać, bo tego nie lubię... A piwa jeszcze butelkę na zapas, postawić możecie...
— Loch zamknięty.
— Możecie go otworzyć...
— Ale to gość, panie odpuść! z cicha rzekła w drugim pokoju Jejmość, idź Paulino i przynieś mu butelkę — a dać mu pokój; to jakiś impertynent... bez delikatności.
Noc już była dosyć późna, w miasteczku, na poczcie, w gościnnych pokojach wszystko się do spoczynku zabierało. Fryderyk popijał piwo, mruczał i leżał wyciągnięty na kanapie... zegar wtorował sam jego dumaniom, gdakaniem równie jak jego głos zachrypłym.
Nie możemy jeszcze opuścić Garwolińskiego hotelu, i musiemy zaprosić z sobą czytelnika, do ciasnego pokoiku, w którym stała pani Jenerałowa. Zajechawszy trochę późno, zastała tylko jedną niewielką ciupkę, o wązkiém łóżeczku, stoliku i parce krzeseł, z których jedno mocno było od samowara popalone, ale starania kamerdynera i służących osób do komfortu i przyzwoitości przywykłych, a umiejących siebie i panią szanować, zrobiły z téj celki nocleg prawie wygodny.
Z przyborów dobytych z karety, wnosić zaraz było można o zamożności pani, i przywyknieniu do pieszczot życia zbytkowego; kosztowna makata pokryła ścianę przy łóżku, aby przykryć marmuryzacją naturalną jaką ją wilgoć ubrała; dywanem wysłano podłogę poplamioną, a podróżny sprzęt z niezmierną dobrany troskliwością, zdradzał pochodzenie zagraniczne, u nas bowiem tak bardzo jeszcze o zaspokojeniu dziwactw podróżnych nie myślano nigdy.
Z tajemniczych kuferków i szuflad karety, na pozór niewiele zawierających, gdy zaczęto dobywać i wynosić, pokazało się że dom by prawie usposobić można, tém co się tam znajdowało. W pośród tego rupiecia uderzała szczególniéj mnogość różnych godeł pobożnych, książek z klamrami widocznie do modlitwy służących, rożańców, ołtarzyków, świętości, relikwiarzy i oznak jawnych, że pani Jenerałowa będąc osobą wyższego towarzystwa i jak najlepszego tonu, należała do najgorliwszych katoliczek, jeśli nie z serca to z głębokiego przekonania, iż przyzwoici ludzie, znakomitéj pozycyi socjalnéj, tę barwę nosić muszą, — czarno ubrana, skromnie, ale nadzwyczaj starannie, i nie bez pewnéj surowéj zalotności zastosowanéj do dojrzałego już wieku, pani Jenerałowa, jeszcze nie zrzuciwszy sukien, klęczała już na podłodze i modliła się na księdze, przy dwóch woskowych świecach, przed podróżnym relikwiarzem. Rysy jéj twarzy, jakeśmy mówili, zdradzały jednę z tych niezwyczajnych niegdyś piękności, które świat cały ciągną za sobą i głośną robią, szczęśliwie nią obdarzył istotę. Profil jéj dziś jeszcze, mimo lat pewnie czterdziestu, był cudnych linii klassycznych, nos miała orli maleńki, usta wąziutkie blade, czoło niewielkie, ale utoczone przedziwnie, podbródek tylko zaokrąglony i uwydatniony zbytnie, dodając teraz powagi, zepsuł całości harmonią i przedwcześnie ją postarzył.
Całe oblicze było jakby marmurowe, tak żadnego na niém nie czytałeś wyrazu, tak w srogie wolą ujęło się karby — oko tylko ciemno szafirowe, osadzone w cudnych kształtów migdałowych powiece, przyciemniałéj od łez może — dziś głęboko zapadłe, żyło jeszcze; świeciło, jaśniało, a niekiedy zdawało się gorzeć jakby wróconym wybuchem uczucia, blaskiem młodości niewyczerpanéj.
Na pierwszy rzut, nic się nieokazywało w wypogodzonéj a martwéj twarzy, z trochą jednak uwagi wyczytać było można ślady jakiéjś burzliwéj przeszłości, pokrytéj całunem cierpienia. Znać było, że nie zawsze te rysy tak dziś stężałe, tak martwe, żyły błogim pokojem, że je niegdyś szarpały namiętności i orały burze boleści, że je biedziły strachy, żale, oczekiwania i próby, że je zmieniało udawanie, bo marszczki i fałdy dzisiejsze lekko ale dobitnie zarysowane na czole i policzkach, niczém inném w charakterze téj twarzy usprawiedliwić się nie dawały, chyba niepokojami przeszłości. I dziwno było wśród tego bladego marmuru spostrzedz dwa małe rumieńce plamiste, krwawe znamiona, które już nigdy nie schodziły. Były to zastygłe na wieki i zmienione w stygmata nie starte, płomienie, które na tę twarz wracały tak często, że na niéj wreszcie zostały na zawsze.
A wyraz modlącéj się nie był przyjęty i zatopiony ale roztargniony i chłodny; znać modlitwa była dla niéj formą, lekarstwem, środkiem, w którym szukała pociechy i upojenia, ale ich jeszcze znaleźć nie mogła. Mówiły usta, serce i myśl odbiegały daleko i chwilami wargi ustawały, oczy wlepiała w mur, milkła, klęczała zadumana, aż szelest jaki znowu ją z podwojonym pośpiechem i gorączką do książki i przerwanych pacierzy powrócił.
I dłonią białą przeciągała po czole spędzając z niego wspomnienia przeszłości, i sadze stare może, i to co zetrzeć się nie daje z czoła, póki nie zmaże się z serca. Cóż kiedy żadna łza nie przyszła na powieki, a ona jedna zmywa te plamy stare bez powrotu.
Długi dosyć czas spędziwszy na rozerwanéj myślami modlitwie, Jenerałowa wstała powoli, poskładała książki drżącemi jakoś rękami, i obie dłonie przyłożyła do czoła, by je niemi ochłodzić, a może zakryć oczy, które przymknęła jakby od utrudzenia. Zatrzęsła się przejęta dreszczem, stanęła, myślała długo, rzekłbyś że się radziła z sobą. Nikogo nie było w pokoju — nie potrzebowała więc mierzyć i ważyć każdego ruchu, i widoczném było, że cierpiała, choć twarz przywykła do zastygnienia nie wyrażała nic prócz silnego znużenia.
Podeszła potém ku drzwiom, powróciła na miejsce, usiadła, wstała znowu, jakby nie mogąc się stanowczo zgodzić co czynić było potrzeba; schwyciła za klamkę i jakby sparzona nią, odstąpiła odedrzwi.
Nie wiem czy dziwne spotkanie wieczorne tych dwóch twarzy, na których widok zadrżała, jakby to były widma jakiéjś przeszłości, o któréj zapomnieć, któréj się zaprzeć pragnęła, czy inne jakie wrażenia i wspomnienia wywołały ten zamęt w duszy, ale modlitwa ukołysać go nie mogła, ani rozum opanować.
Usiadła nareszcie znowu, spuściła głowę na piersi, zadumała się głęboko i pozostała tak ze zwieszonemi na kolana rękami, aż do cichego wnijścia służącéj, która stanęła w milczeniu zdaleka udając, że coś poprawia i oczekując rozkazów.
Jenerałowa obudzona szelestem, podniosła głowę, popatrzyła na nią, i z westchnieniem odwróciła się do książki.
— Pani się jeszcze spać nie położy?
— Nie, moje dziecko — zawołaj mi proszę cię, — Bzurskiego.
Bzurskim zwał się ów przyzwoity kamerdyner.
— Mam tu jeszcze, dodała, jednego ubogiego, z którym widzieć się muszę; nieszczęśliwy to człowiek.... bo upadł ostatecznie — poczekasz WPanna w powozie, póki on nie wyjdzie, wstydziłby się może nieznajoméj..... Trzeba go kazać zawołać, bo tam słyszę, czeka.
Służąca nie dobrze zrozumiawszy o co chodziło, pobiegła po Bzurskiego, który już w karecie do noclegu się przysposabiał, układając sobie poduszki z głęboką znajomością miejscowości — i powołała go do pani.
Sprawiedliwość przyznać każe, iż choć bardzo niewyraźnie i pół głosem, przyzwoity kamerdyner wyrzekł wszakże:
— Niech ją djabli wezmą..... Co na chwilę wątpić kazało o jego przyzwoitości, ale w gruncie, nie można znowu być pewnym do kogo się to stosowało, do pani, do służącéj, czy do karety.
Mrucząc trochę wszedł Bzurski do Jenerałowéj.
— Mój Bzurski — zaczęła pani delikatnie i dowodząc głębokiéj znajomości serca ludzkiego, bo zły humor starała się posmarować pochlebstwem — jesteś rozsądnym człowiekiem, znasz życie, wiesz jakie na świecie zdarzają się wypadki — co to po ludziach chodzą.
Otóż właśnie, chciałam ci powiedzieć o tym nieszczęśliwym.
Tu Jenerałowa jakoś się zmieszała, szczęściem Bzurski przerwał udobruchany.
— A! to pani mówi o tym, co tu śpi w bufecie na kanapie.
— Jest to bardzo nieszczęśliwy człowiek, trzeba by go tu do mnie grzecznie poprosić. Litość mnie bierze nad jego stanem.... choć może zasłużył na to co cierpi — ale nie nam biednym ludziom sądzić — lepiéj pomyśleć jakby go dźwignąć z upadku.
Jenerałowa najniepotrzebniéj tłumaczyła się przed służącym, przypuszczając go do jaśniewielmożnych serca swojego tajników, ale tak była pomieszana, że niedobrze sobie sprawę zdawała z tego co robiła, a im bardziéj chciała się wyplątać, tém mocniéj zaplątywała.
Bzurski nic nie rozumiał, ale ziewał po cichu, co było znakiem szczęśliwym, że niewielką do tego przywiązywał wagę.
— Pani go każe zawołać? spytał.
— Ale grzecznie, mój Bzurski... poproś go do mnie, to człowiek co się miał niegdyś dobrze, — obraźliwy.
— A no dobrze, odparł kamerdyner ruszając ramionami i trochę się pani dziwując, ale proszę JW. pani, on się podobno spił, i bodaj czy nie zasnął... bo...
— No to sprobuj, zobacz, mój Bzurski, jeżeli będziesz uważał, że nie można, dasz pokój... Zrób to tak jak ci rozum podyktuje — i niech tam tego ludzie nie widzą. Przyznam ci się, że gdyby nie obowiązki chrześciańskie, nie przypuściłabym do siebie takiego włóczęgi.
— Już to prawda, proszę pani, dodał udobruchany poufałością kamerdyner, jabym go wcale nie prosił — bo co z takiego opoja zrobić można! ale — jak tam pani chce...
— Bóg łaskaw, mój Bzurski, Bóg łaskaw — czasem i z ostatniego wyprowadza upadku, każdy podźwignąć się może — nigdy zapóźno!
Te słowa wymówiła Jenerałowa z takiém namaszczeniem, że Bzurski, który do tonu tego nie był nastrojony, umilkł, skłonił się, gębę otworzywszy i wyszedł.
Nie bez głębokich jednak namysłów, na palcach, pocichu wsunął się do bufetu ostrożnie, roztrząsając jak mu do spełnienia téj ciężkiéj missyi przystąpić wypada.
Pan Fryderyk leżał istotnie na kanapce, a przed nim stały dwie próżne już butelki piwa, trzecia, przygotowana na noc, czekała dobyta, łaskawego oka pańskiego. Pomimo lekkiego upojenia i drzemki, szelest natychmiast zwrócił jego uwagę, podniósł głowę, popatrzał w stronę ku drzwiom, i powoli rozkurczywszy się usiadł.
— No, tak! rzekł nie czekając zapytania ze strony Bzurskiego, który mu się ciekawie przypatrywał, przyszedłeś WPan po mnie, i namyślasz się jak gdybyś miał jeża wziąć w palce, z któréj strony go ująć.
Bzurski zdziwiony przenikliwością jego, stał w milczeniu.
— No tak, pani twoja chce się widzieć zemną, byłem pewny, że się na tém skończyć musi — prawdaż?
Idźże WPan przodem i pokaz mi drogę!
Kamerdyner nic nie mając do mówienia i do czynienia, popatrzał tylko w kurytarz, aby to nocne zaproszenie takiego włóczęgi do jego pani nie miało niepotrzebnych świadków, i poszedł sam przodem.
Fryderyk wstał z miną rzeźką i zwycięzką, ale nogi nie bardzo mu służyły, — zataczał się widocznie, mimo, że głowa nie podzielała téj słabości zużytych pracą i niewygodami wycieńczonych nóg jego.
— Co to jest człowiek? rzekł w duchu szydersko poglądając na dół — co to jest człowiek? słaba istota.
Głowa jeszcze jest, a nóg ani śladu! Od lichych pary butelek piwa, i tego tam kieliszka wódki, o którym wspominać nie warto. A temu wszystkiemu winna nędza — żebym czuł wigor w kieszeni, byłby on i w nogach! ha! ha!
Doświadczenie znać nauczyło go sobie radzić, i przytrzymując się z lekka ścian co ciemnością można było wytłómaczyć, dosyć porządnie dowlókł się do drzwi.... Tu dopiero na progu trochę utknął, ale zaraz stanął znowu krzepko i powoli zdejmując kapelusz z uśmiechem pozdrowił Jenerałowę, która stała przed nim jak marmur blada, a chroniczne rumieńce przeszły w dziwne plamy sine.
Nie dostrzegł zapewne, że choć się hamowała i zdawała trzymać całemi siłami, drżała jednak nadrabiając tylko wielką powagą i majestatem.
Bzurski zamknął drzwi natychmiast, i dyskretnie oddalił się od nich ziewając, w progu bowiem stała panna służąca, przez ramię oglądając się ku niemu, a chwilka rozmowy wieczornéj z nią nie była od rzeczy.
W milczeniu pani Jenerałowa i przybyły odartus, stali jakiś czas naprzeciw siebie.
— Naprzód pozwolisz mi usiąść u siebie, kochana Julciu, odezwał się dosyć głośno nieco zachrypłym tonem Fryderyk, ocierając spocone czoło, niewiem co mi się stało, ale bardzo źle teraz na nogach stoję. I nie może mi to wyjść z głowy, że para butelek piwa, i nędzna szklanka trzęsianki, bo tamtego maleńkiego wstępnego kieliszka, który był przedmową do rzeczy, niema co rachować — mogły taki na mnie uczynić skutek jakby...
I nie pytając, podsunął sobie krzesło, padł na nie, rozsiadł się, kapelusz pogięty na ziemię rzucił, a potem spójrzał śmiejąc się szydersko w oczy poważnéj pani.
Trudno było odgadnąć stosunek jaki mógł łączyć kiedykolwiek, te dziś od siebie tak daleko stojące postacie — poważną i surową kobietę, która tylko co wstała od modlitwy i w pół pijanego włóczęgę, który ledwie się rozstał ze szklanką. Stosunek ten jednak dawniej poufały być musiał, kiedy tak niegrzecznie, i bez żadnéj ceremonji Fryderykowi obchodzić się z nią dawał prawo, a ją tak widocznie przerażał i nękał.
Ona stała jeszcze ciągle przed nim drżąca, blada i zmieszana.
— Bardzo pragnąłem zobaczyć się z tobą, kochana Julko, rzekł z czkawką odartus, choćby dla tego, żeby się raz na pewno dowiedzieć co się z tobą stało — prawiono niestworzone rzeczy! nie wiedziałem co myśleć. Od czasu jakeś mi znikła z tym oficerem i mojemi pieniędzmi, o których tylko nawiasowo wspominam, bo nie warte są tego — anim się mógł dowiedzieć gdzieście kwaterowali. Przyznaj, że spotkać nagle w jedwabiach, aksamitach i karecie, moją dawną skromną Julusię, osobą tak poważną i przyzwoitą, toż przecie obudza ciekawość. Wszak do niéj mam zupełne prawo? tego mi nie zaprzeczysz — kochałem cię szalenie, zdradziłaś mnie prześlicznie — kwita — ale teraz musisz mi powiedzieć jak to tam było?
— Panie Pluta, odparła poważnie Jenerałowa głosem zimnym, w którym jednak przebijała się obawa i niepewność, prosiłabym naprzód o trochę więcéj poszanowania, jeśli nie dla mnie, to dla kobiety mojego wieku i położenia — mojego stanu — poprawiła się ciszéj.
— Ale jak Boga kocham, masz słuszność! przepraszam stokrotnie, zawołał śmiejąc się Pluta — daruj, że nie mogłem tak od razu obyć się z twém nowém położeniem, stanem i powagą — my przecież z sobą dawno znajomi, i takich głupich ceremonij robić nie potrzebujemy.
— Panie Pluta — jeśli tak myślisz mówić ze mną, rozmowa nasza nie potrwa długo.
— To przecie i odemnie zależy! zawołał Pluta zarumieniony przelotnym gniewem — ja się nie dam tak wypchnąć, jakem się dał zawołać! Czemże pani dziś jesteś, jużciż nie Brazylijską Cesarzową?
— Dosyć żartów — jestem — a raczéj byłam żoną Jenerała.
— Winszuję temu Jenerałowi, ale to nie zupełnie wszystko jedno. Wybornie, a ja jestem włóczęgą bez dachu i kąta, ale pani nie zapomniałaś, że niegdyś pod jednym mieszkaliśmy; i że mi pozostały prawa, choćby do siakiéj takiéj przyjaźni i poufałości.
— Prawa, ale jakież prawa? wybąknęła usuwając się Jenerałowa.
— Ale! na miły Bóg, niema się co obawiać, nie mam ich na piśmie, processować się nie będziemy... wszakże pozwolisz mi Acani Dobrodziejka uczynić uwagę, że kiedy człowiek biednéj istocie opuszczonéj daje opiekę, wiarę i serce w dodatku, a ona je przyjmuje — choćby nie koniecznie przy ołtarzu — toć ma prawo żeby mu odchodząc powiedziała choćby: — Dobranoc Waszeci. A jeśli mu furknie jednego białego poranka z przed nosa nie spytawszy o nic, i jeszcze zajrzawszy do szkatułki na nieprzewidziany wypadek — co zresztą zupełnie pojmuję — na honor — no! to ma prawo spotkawszy ją w karecie przywitać się choć i zapytać grzecznie, bez gniewu: jak że się miewa pani Dobrodziejka!
Ale bierz kaduk to głupstwo, dodał Pluta marszcząc się, o serce chodzi! o serce! do ostatniego dnia, godziny, minuty, kochałaś mnie niby Julko droga, i szalenie i drapieżnie, a po gorących całusach nie opowiedziawszy się dmuchnęłaś z tym oficerem — pozwól że serce zaboleć musiało — bo któż ci kazał kłamać miłość, gdy wybornie mogłem się obejść bez tego cukru, byle była herbata?
— Panie Pluto — odparła przychodząc powoli do siebie Jenerałowa, ale głosem trzęsącym się ze wzruszenia, jeszcze raz proszę pana, mówmy inaczéj, lub dajmy pokój rozmowie, jeśli są jakie rachunki, to możemy ułatwić.
— Ale ja nie jestem znowu tak niedyskretny! czekałem długo, i choć dziś dosyć cienko śpiewam, nigdy od płci pięknéj długów nie exekwuję tak natarczywie, ani nawet rachuję na to, żebym je mógł odebrać — oto mniejsza.
— Czegóż pan chcesz? zapytała pani Palmer.
— Czego chcę! odparł Pluta, ależ mówię, mówię jasno, wyraźnie i po polsku, choć przysięgnę, żeś pani musiała się już po francuzku nauczyć — chcę zobaczyć, co się z moją (dodał z przyciskiem) z moją Julusią zrobiło! i chcę jéj jasno i otwarcie powiedzieć to, czegobym może nie mówił, gdybym ją spotkał w łachmanach, ale powiem dla tego, że znajduję w aksamitach — oto że Julkę mam za...
Jenerałowa zasłoniła oczy, ale Pluta dodał po przestanku.
— Nie domyślajże się pani... mam ją za filuta dziewczynę! Nigdybym téj minki skromnéj, o taki sprycik nie posądził? Dmuchnęłaś mi asińdźka jak z bicza trząsł, a zginęłaś jak w wodę.
P. Palmer upadła na krzesło rozpłakana, ale słowa wyrzec nie mogła — włóczęga rozśmiał się bez litości, i zaczął ryczeć dziwnie bezwstydnym śmiechem człowieka, który już w łzy nie wierzy.
— No patrzcie — rzekł, zakładając noga na nogę i rozpierając się w krześle — otóż to losy! Ona pani Jenerałowa i dewotka, ostawiona relikwiami, a ja w błocie i bez butów — czy jestże sprawiedliwość, choćby dla téj ostatniéj zdrady, nie licząc innych pomniejszych, gdy ja — zawsze najotwarciéj darłem skórę z czego się tylko dało, alem nigdy nie podstawiał nogi. A! powiedz mi pani, gdzieżeś to złapała tego zacnego, nieoszacowanego mężnego wojaka, który finalnie się z nią aż ożenił, i czy to było istotne ożenienie, czy tylko po śmierci lub in articulo mortis, przyszedł tytuł in partibus. Ale proszęż mi choć słowo powiedzieć?
Pani Palmer długo jednak mimo szyderskich nalegań na słowo zebrać się nie mogła, aż Fryderyk wreszcie widząc ją we łzach i położeniu rozpaczliwém, trochę się od żartów bolesnych powstrzymał nadąsawszy.
— No! więc mówmy serjo, i nie mam daléj co, chyba na scenę wyprowadzić rachunek, choć istotnie nie dla tegom się tu wstrzymał, żeby mi o to chodziło. Butów nie mam, na gorzałkę braknie, to prawda, ale kpię sobie z grosza, i rzucam nim gdy go dostanę... Ale kiedy pani dług cięży, no to porachujmy się. Naprzód więc powiem, że zbyt byłem z nią szczęśliwy, abym sądził, żem moje szczęście przepłacił. Co się tam wzięło na drogę, zechcesz pani uważać, za ostatni dar przywiązanego serca, a raczysz mi tylko oddać to co się podoba... co jéj cięży, co sama sądzisz należném. Co do mnie, jam do kobiecego grosza nie przywykł, dawałem gdym mógł, nie brałem nigdy.
Jenerałowa żywo jak do ostatniéj ucieczki rzuciła się do szkatułki, i gorączkowo zaczęła ją przetrząsać rozrzucać.
— O pozwól sobie powiedzieć, kochana pani, — dodał Pluta, — że się tak nie robi ze staremi przyjaciołmi, jak dziś postąpiłaś ze mną. Wysłałaś mi jakiś grosz przez lokaja jak jałmużnę! ja znowu choć upadłem, bo tacy ludzie jak ja, zawsze upadają, nie do tego stopnia żebym ją od każdego przyjmował, i przez ręce, w ten sposób rzuconą. Człowiek ma ambicją choć łokcie dziurawe, i od kogóż? od Julki? WPani wiesz kim byłaś? Jest między nami ta wielka różnica, że ja z czystego miejsca wpadłem w błoto, a ty z błota wyszłaś na czyste. To zasługa, ale ci rękę podał oficer, i trochę się za to powalał. Dla tego starych dobrodziejów i serdecznych przyjaciół się zapierać, że chodzą w łachmanach? nie pięknie. Wchodzę bardzo w jéj położenie, że czasami nieprzyjemném być może atłasami ocierać się o takie brudy jak moje, ale są czasem trudne pozycje...
Pluta zdawał się już wytrzeźwiony zupełnie, energja tylko z jaką mówił, dowodziła, że trunek grał w nim jeszcze, i nie wstawał z krzesła, bo nóg nie był pewny.
Nagle sposępniał, zamilkł, głowę spuścił, spojrzał na Jenerałowę długo i rzekł z innym zupełnie wyrazem:
— Słuchaj kobieto, powiem ci, powiem, czego ci może nie powiedziało serce ni sumienie... jam ciebie kochał! jam się do ciebie przywiązał, jam z tobą chciał się razem dźwignąć do uczciwszego życia, do uspokojenia, do pracy, tyś wszystkie te uczucia i chęci zabiła zdradą, zapłaciła niewiarą, i zwichnęła mi życie!... Głupim był, dodał, żem w śmiecisku szukał perły, gdy jéj daleko prościéj było u jubilera dostać, aleś ty udawała perłę, będąc szklanną paciorką... po cożeś udawała? na co kłamałaś? na coś zwodziła? Kto ci to kazał? czy instynkt niewieści? czy po matce Ewie odziedziczona żyłka zdrady? czy... ja nie wiem. Nie mam ci za złe ucieczki, opuszczenia, chłodu serca, ale ci nie mogę darować kłamstwa! ale ci nie przebaczę udawania. Ha! — zakrył sobie oczy rękami, głupim i głupi! jakby się dziś na co zdało wydarte serce przed tą lalką obnażać.
Słuchaj, — dodał, — ty się teraz modlisz, ty wierzysz może, jeśli z panem Bogiem nie grasz komedji, że są kary i nagrody, wiedz, że jest piekło, że to w niém i za mnie siedzieć będziesz! Byłbym uczciwym człowiekiem, jestem ostatnim łajdakiem, przez ciebie. Zdawało mi się, roiłem, żem w twoich oczach widział odblask cnoty, żem w nich pokochał uczciwość, a tam siedział szatan pokusy, który siał fałsz i zbójstwo.
Bądźże przeklęta!!...
Spuścił głowę, podniósł ją i ruszył się z krzesła jakby innym człowiekiem, usta mu się trzęsły i śmiały złowrogo...
— Panie Pluta, — odparła Jenerałowa zmienionym głosem po chwili, — nie mogąc się zdobyć na wyszukanie pieniędzy, które jak najprędzéj oddać mu chciała, panie Pluta, nie chcę nazwać po imieniu właściwém sposobu w jaki obszedłeś się ze mną, nie godzien jest człowieka delikatnego — powinieneś był pamiętać, że winna czy niewinna zawsze jestem kobietą. Przeszłość moja do sądów Bożych należy.
Jaką ona była, jaką los nieszczęśliwy i moje nie doświadczenie ją uczyniły, dziś nie pora rozprawiać, alem się ja dźwignęła z upadku, ludzie i Bóg mi przebaczyli, skruchą i żalem, pokutą i łzami okupiłam dawne błędy, obmyłam grzechy moje, nad któremi płakać nie przestaję. Widzisz we mnie pokutnicę.
— Cha! cha! — zawołał Pluta zmieniając głos, — to już tak! domyśliłem się, że musiałaś zostać dewotką? tercjarką jakiego zakonu i benefaktorką. Już bo też wielki czas był do skruchy, gdy grzechy WPanią opuściły... Ba! ba! trochę przesadzam, bez pochlebstwa, w moich oczach. WPani jeszcze jesteś bardzo ładną, zawsze to ta Julka dawna! a! mój Boże?
Jenerałowa zamilkła.
— No, cóż daléj? — spytał zimniéj Pluta.
— To ja, zapytam pana, — przerwała kobieta, — czego chcesz odemnie, byś mnie od tego prześladowania uwolnił?
— Prześladowanie! no! mniejsza o wyrazy! nazwij to jak ci się podoba! Nie jestem wymagający... jednego całusa starego, któryby mi dawne czasy przypomniał.
Jenerałowa krzyknęła prawie cofając się do ściany, ale Pluta ani się ruszył.
— A! prawda, — rzekł, — nie jestem dziś uperfumowany, a ta wódka nie pachnie, no! to cóż? daj mi WPani rączkę i uściśnij tak, tak jakeś to ją uścisnęła serdecznie; gorąco, gdyś miała za godzinę uciec z oficerem.
I to nie?
Ha! — dodał Pluta, — nie jestem przecie wymagający, zaśpiewaj mi pani, choć tę piosenkę, pamiętasz:

Kiedy nas uścisk połączy pierścieniem...

P. Palmer poczęła płakać, ale z gniewu raczéj niż żalu, i innego uczucia.
— Prosiłem jałmużny, ubogi żebrak, — rzekł Pluta pół żartém, pół serjo, bo któż mi teraz da pocałowanie, uścisk, uśmiech, piosenkę? ale to darmo, na toby się tylko wielka dusza i serce wielkie zdobyć mogły, a WPani jedno i drugie masz tak małe jak te czarowne usteczka...
Uśmiechnął się widząc płynące łzy, i mówił daléj.
— Co tam o troskach serdecznych, nie ma co mówić, tego pani nie zrozumiesz, ale pani, a raczéj Julko, ty coś mnie widziała w takich splendorach w jakich ja dziś ciebie oglądam, pojmij, że ja przywykły do nich, chodzę bez butów i bez pończoch (pokazał nogę jedną), a wódkę, któréj stałem się amatorem, ludzie mi kupują.
Są to rzeczy pierwszéj potrzeby, nie mówiąc już o chlebie, daléj nie mam ani łomu ani domu, ani chustki do nosa batystowéj, ani dobrego tytuniu, ani żadnéj rzeczy, któraby moją lub nawet jego była... żadnego środka podźwignienia się nawet, bo mi i loterja i martyngały tak nie służą jak mleko. A wystaw sobie WPani, że ot taki goły jak jestem, taki biedny, taki schłostany przez losy, gdybym w sercu twém znalazł iskrę i mógł ją ztąd wynieść z sobą, byłbym jeszcze szczęśliwy!!
Jenerałowa słuchała zimno, z niecierpliwością tylko widoczną.
— Mnie pozostała pokuta i żal...
— To się wie, — odparł Pluta, — serce poszło na ofiarę, nie ma go, ale oszukał się kto wziął ten chłapeć, bo tam nie było nic! Jeśliś je Panu Bogu ofiarowała, — może być nieprzyjemny rachunek. Otóż i dosyć może! nie ma co tu robić, trzeba odejść! ale do zobaczenia! — zawołał Pluta, — wiesz pani, że brzydka we mnie została natura, ot tak jak mnie widzisz, znękany, zbity, przywiedziony do ostatka, nie mogę ludziom darować ich szczęścia. Defekt nabyty jak reumatyzm z wilgoci i od trunków. Bylem kogo widział nie przymierzając, tak szczęśliwego jak pani, nie mogę od niego odstać — czepiam się i gryzę. Psy się wściekają — mogą i ludzie... cela s’est vu.
Tych kilka wyrazów i dokończenie francuzkie, dreszczem przejęły Jenerałowę, w wyrazach tych może na pozór prostych, była jakaś tajemnica, od któréj wspomnienia pobladła.
— Miejże Pan litość, miéj pan litość nademną! przerwała gorączkowo.
— Ale ja już na ten raz idę, nie ręczę tylko czy nie powrócę, gdy raz szczęśliwie na trop wpadłem — dawniéj lubiłem grać, dziś kąsać lubię — różne bywają gusta na starość.
Rozśmiał się szydersko...
— I pora też spóźniona i wizyta przydługa, kamerdyner pani gotów mnie wziąć za rodzonego jéj brata lub za to, kim kiedyś byłem w istocie... idę.
Wstał i umocował się na nogach — Jenerałowa żywo pochyliła się do szkatułki, dobyła z niéj nie licząc garść papierów, i drżącą konwulsyjnie ręką, rzuciła je w kapelusz stojący jeszcze na podłodze.
Pluta spojrzał.
— Ha! ha! rzekł, jaka pani szczodra, ale ja znowu bez liku nie biorę — le bons comptée font les bons amis, procentu liczyć nie umiem.
Usiadł na krześle, i dobywszy z kapelusza papiery, rozłożywszy je porządnie na kolanie, kiwając głową, począł liczyć po jednemu.
— Czekajże kochana Julusiu, a raczéj szanowna Jenerałowo, — rzekł powoli, ileż to tam było, tego coś raczyła pożyczyć u mnie w chwili nagłego wyjazdu z oficerem?? Zaraz, zaraz. Ale, nigdy wyżéj stu dukatów, bo większe pieniądze trzymałem w biurze, a te były na expens u ciebie, tak, sto lub sto dziesięć dukatów, a tu, rzekł patrząc na pieniądze — tu tego więcéj, ja prezentów nie lubię. Dowiedziona rzecz, że się za nic we dwójnasób wypłacać potrzeba, i miał racją mówić ten ktoś, co to powiedział, że są rzeczy darmo, a za drogie. Gdybym ja od pani przyjął choćby dziesięć groszy wyżéj mojego długu, jużbym musiał nosić je na sercu i przy upustach wdzięczności, jużbym pani dokuczać nie mógł, a tego prawa za nic się nie wyrzeknę!! Więc ściśle się obrachujemy... i pani sobie zabierzesz resztę. Z pieniędzy kwita, o resztę porachujemy się wolnym czasem.
To mówiąc, pozostałe papiery odsunął nogą pogardliwie, kapelusz nałożył na uszy, a swoją należność powoli schował do kieszeni.
Teraz, rzekł, do zobaczenia kochana Julko, i pozwól sobie powiedzieć, że ze wszystkiemi, nawet ze starym wyszarzanym kochankiem potrzeba być grzeczną, to nigdy nie szkodzi. Nie żegnam pani ostatecznie, bo wiem, że choć na pozór obojętna i chłodna, w przepaściach twego niewieściego serca zachowujesz mi uczucie czulsze. Będę się starał je ożywić i módz ci miłą uczynić niespodziankę, prezentując się gdzieś między ludźmi, w salonie, w twoim domu, lub... Nie będę zbytecznie kompromitującym... westchnę i rękę na sercu położę zdaleka... och!
Zrobił ruch przesadnie tragiczny i sam się z niego rozśmiał.
— A! zagadałem się! rzekł, zagadałem jak za tych dobrych naszych czasów, gdyśmy we dwoje z Julusią siedzieli, pamiętasz do późna, na téj niebieskiéj kanapce.
Jenerałowéj oschły łzy zupełnie, ale twarz gorzała rozpaczliwym gniewem, ścinała wargi i milczała.
— Dobranoc! dobranoc!
Popatrzał jeszcze, ruszył ramionami i wyszedł nareszcie powoli, mierzonemi kroki, kierując się ku bufetowi, gdzie był butelkę zostawił. Teraz ją pochwycił ręką drżącą, poniósł do ust i jakby go paliła gorączka pragnienia, całą duszkiem wychylił.
Potém padł na kanapkę bezprzytomny, bezsilny, i rękami twarz zakrywszy...
Powiemże co się ludziom zdawało, którzy w drugiéj izbie słuchali ciekawie? Ale nie! to musiały być plotki, w uszach im dzwoniło, Pluta chrapał zapewne, choć Paulinka i gospodyni przysięgały się że płakał.
Gdzieżby znów człowiek tak wytrawny, dla takiéj kobiety miał się we łzach roztapiać! Nie! nie! trunek go przejął, sen pochwycił, a we śnie różne głosy wydaje człowiek, które są nie wiem do czego podobne — to musiały być bajki, i ja w te łzy nie wierzę.
Mógł zgrzytać zębami, a wiadomo, że ludzie to robią gdy na robaki chorują, i miewają tę słabość do późnéj starości.
Bzurski, który przez cały ten czas w kurytarzu czatował, pokiwał tylko głową widząc Plutę przechodzącego, i poszedł do karety przy któréj czekała panna służąca, mająca powrócić do Jenerałowéj, i już niezmiernie zniecierpliwiona, niewiem czy obrotem rozmowy z panem Bzurskim, czy stratą czasu któryby przyjemnym snem mógł być zużytkowany.
Stała oparta o powóz w postawie tych posągów, które widujemy z urnami, obwitemi całunem na grobowcach i oczy wlepiwszy w niebo gwiazdami zasiane, wyglądała chwili w któréj ją pan Bzurski powoła, kilka nawet razy, niezmieniając pozycji, która jéj formom bardzo była przyjazna, dopytywała kamerdynera, czyby już nie wołano.
On tylko ruszał ramionami siedząc na ławce, panna romansowa go nudziła, przewidywał po za temi krygami intencje matrymonjalne, a małżeństwa był tak wielkim nieprzyjacielem, jak szalonym wielbicielem kobiet.
— No! idźże WPanna teraz, rzekł w ostatku, idź kiedy jéj tak pilno — a ja do karety, bo i mnie się już od wzdychania spać zachciało — i jeść, dodał ciszéj.
Westchnienia psują żołądek, rzekł sam do siebie.
Służąca pani Palmer, chociaż nie mieliśmy czasu poświęcić jéj słów kilku należnych zawsze płci pięknéj, choć w sukni garderobianéj, nie była to, jak się już domyślać możecie, trzpiotowata dziewczynka, ale osoba w kwiecie wieku to jest blisko trzydziestki, dojrzała i wytrawna niewiasta, która wiele i różnych po świecie widziała rzeczy, a z doświadczenia uniosła przekonanie, że mężczyznom nigdy wierzyć nie należy, i że panom, w niczém co robią, dziwić się niepotrzeba. Te dwie maxymy dziwnie dobrze służyły jéj na świecie, tylko za mąż pójść nie mogła, ale się zawsze spodziewała, choć rodzona jéj siostra, która była od lat sześciu zamężną dowodziła jéj, że lepiéj jest cóś zaryzykować. Doświadczenie uczy różnie, ona to także musiała mieć z doświadczeń żywota.
Twarz panny, jeśli się nie mylę, Adelajdy, miała co do wyrazu, niejakie dalekie podobieństwo do twarzy pani, która ją sobie dobrała do swojego charakteru, uspokojona była, poważna, majestatyczna — i dziwno tylko zkąd na jéj licu czytałeś jakby ślady jakichś namiętności, o których kroniki milczały. Aleć to i twarze zwodzą.
Po cichu, na palcach; wsunęła się w kurytarzyk, pomalutku otworzyła drzwi i znalazłszy panią swą widocznie pomieszaną jeszcze, chodzącą wielkiemi krokami po pokoju, krzesło w pośrodku dziwnie jakoś postawione, jak gdyby tylko co na niém ktoś siedział, nie okazała najmniejszego podziwienia, ani zbytniéj ciekawości — krzesło po cichuteńku postawiła w miejscu, sama zajęła się uprzątywaniem, udając, że nic niepostrzega — chociaż nie mało myśli przyszło jéj do głowy.
— Może się pani już spać położy?
— Zaraz — proszę cię wody.
Panna Adelajda podała wodę na srebrnéj tacce, w kryształowéj szklance, pani Palmer dotknęła ją ustami i drżącą ręką postawiła przy sobie na stoliku.
— Za pozwoleniem pani — jabym miała słówko do powiedzenia, odezwała się służąca po małym przestanku. Tu... tu... jakiś pan...
Jenerałowa pobladła i cofając się usiadła drżąca.
— Tu, jakiś pan, oddał mi list — dokończyła żywo, i bardzo prosi czy choć na pięć minut widzieć się nie może — czeka przy swoim powozie.
Adelajda usłużnie poddała świecę, aby pani łatwiéj mogła list ołówkiem nakreślony przeczytać, i spoglądając na nią z ukosa, ale tak by wzroku jéj pochwycić nie można, czekała odpowiedzi na pozór bardzo obojętna.
— Ale jakże go wprowadzać — tak — w nocy, słabym głosem odezwała się pani Palmer zbladła i pomieszana — dla czegoż nie powiedziałaś mi wprzódy — jestem tak zmęczoną.
— Jak pani każe — ale w kurytarzu nikogo niema — dodała jakby do siebie. Bzurski poszedł spać — a on prosi tylko o pięć minut.
— Rób już jak chcesz, rzucając się na krzesło i na prędce starając się trochę poprawić na sobie ubranie, odpowiedziała Jenerałowa.
P. Adelajda wyszła na palcach, i prawie w téjże chwili wsunął się po cichu p. Feliks, pomieszany, blady, oglądając się jakby szedł popełnić zbrodnię.
— O mój Boże, zawołał stłumionym głosem na progu, załamując ręce — co za spotkanie po latach tylu — jaki traf.
Kobieta chwilę miała oczy zakryte, potém odsłoniła je, były łez pełne, podała mu rękę powoli, chłodno i końcem palców dłoń jego ścisnęła.
— Daruj mi natrętność, rzekł ciągle po cichu p. Feliks, ale mógłżem poznawszy ciebie nie zapragnąć choć kilku słów ci powiedzieć, zapytać, dowiedzieć się? A! tyle lat! tyle lat! zginęłaś mi prawie bez wieści, długo nie mogłem nawet odszukać twych śladów, sądziłem cię umarłą.
— Jestem nią dla przeszłości, odpowiedziała ostygłym głosem p. Palmer — nową istotą, któréj niepoznasz panie Feliksie, wypróbowaną przez ogień, przez śmierć, nędzę i bogactwo — dziś skruszoną, upokorzoną, oddaną Bogu tylko i modlitwie.
— I szczęśliwą? dodał mężczyzna pytając.
— I spokojną — odpowiedziała kobieta, gdyby sumienie dało się uśpić, a błędy naprawić.
Feliks patrzał, słuchał, ale to co widział i słyszał, tak dlań było nowém, że w dawniéj znajoméj postaci napróżno szukał rysów, które ją stanowiły w pamięci jego; — miał przed sobą widmo przeszłości, inną myślą, innym mówiące językiem.
— I z dawnego życia, żadna ci boleść, żadna niezaspokojona niepozostała troska? zapytał po chwili wpatrując się w jéj twarz, która już była ostatkiem woli silnéj zastygła na marmur blady.
— Nic, oprócz zgryzoty, żalu i potrzeby pokuty za grzechy.
Feliks zamilkł; kilka razy otwierał usta, i nieśmiał się odezwać, oczyma zdziwionemi ukradkiem mierzył Jenerałowę, i jéj wzrok, choć nieśmiały śledził dawniéj znanego, dziś także prawie już obcego człowieka.
— Nie pytasz mnie, rzekł nareszcie pan Feliks... o nasze... o nasze dziecię?
Była chwila długiego milczenia. Jenerałowa zarumieniła się mocno, obejrzała dokoła, z ciężkiém westchnieniem odwróciła twarz od niego.
— Dziecię! więc żyje?
— Żyje, rzekł Feliks nabierając siły, żyje i płaci życiem upokorzeń i łez za grzechy rodziców... ojca... A! Juljo, dodał, widzę cię w nowém, niezależném położeniu, w dostatkach, swobodną — panią twéj woli — nie mogłażbyś co uczynić dla naszego dziecięcia?
— Ja? zawahała się Jenerałowa — a ty? szepnęła po chwili zimniéj.
— Ja, zrobiłem mało, alem uczynił co mogłem; pomimo obawy posądzeń i tłumaczeń, wszakżem jéj nie opuścił, wychowałem jak sierotkę — ona u mnie, zemną jest tu — o ścianę od ciebie!
— Tu? tu? ona? moje dziecko? żywiéj poruszając się z krzesła zakrzyknęła pół głosem Jenerałowa, ale wnet spuściła głowę i począwszy się namyślać, dodała zastygła.
Nie! nie! zerwałam zupełnie z przeszłością, z jéj błędami, grzechami, zerwać muszę z pociechą jakąby mi dać mogła — muszę, powinnam za karę zaprzeć się nawet mojego dziecięcia. Panie Feliksie — jabym z nią odzyskała szczęście, na które niezasłużyłam — któregom nie warta — sama winnam dziś wymierzyć nad sobą słuszną karę... A! nic wiedzieć o niéj nie chcę, widzieć nie mogę — przyznać się do niéj niepodobna mi... nic dla niéj uczynić nie jestem w stanie. Niemiałam męża, niepowinnam mieć dziecięcia. Zmyję łzami winę — surową powinnam być dla siebie.
Na te słowa z dziwnemi przestankami i wahaniem wyrzeczone, Feliks stygł i osłupiał prawie, pojąć ich nie mógł.
— Juljo, rzekł powoli, zaprawdę nową dla mnie jesteś istotą... Jakto?... niemasz więc dla dziecięcia wnętrzności matki — serca matki? karzesz je za grzech nasz?
Być może iż religijnie nie jestem tak wykształcony bym pojął wielkość twojéj ofiary, przyznaję się, że więcéj zawsze słuchałem w tém serca niż wyszukanych jakichś prawideł solistycznych — być może żem zbyt człowiekiem, a za mało świętym, ale nie rozumiem by co matkę mogło do zaparcia się dziecięcia nakłonić — by największa pobożność je usprawiedliwiła.
— To dziecię grzechu — spuszczając oczy odezwała się kobieta...
— Nie byłożby najsłuszniéj grzech zmazać przyciskając je do piersi? Cóż ono winno, że przyszło na świat z hańbą i wstydem na czole — pocałunek matki zdjąłby z niego to piętno... dotąd to dziecko zna tylko sieroctwo, jam je od bólu, sromoty osłonił.
— Tyś był powinien...
— A! Juljo! — pani — gwałtownie wybuchnął Feliks — a tyżeś mu nic nie winna? nawet miłości...
— Nic, — prócz modlitwy! pobożnie oczy wznosząc w niebo dodała Jenerałowa.
I znowu nastąpiła chwila milczenia, kobieta spełniwszy co uważała za surowy obowiązek czy karę, uczuła przecież że za daleko zaszła może — zmieszała się nieco, spojrzała na pana Feliksa, którego twarz głębokie wyrażała politowanie i boleść.
— Dla wielu a wielu względów, dodała przerywając co chwila — nie jestem nawet w stanie nic zrobić dla tego dziecięcia — rodzina do któréj weszłam arystokratyczna, dumna, jest mi nieprzyjazną, szuka plam w mojéj przeszłości, aby mnie z zajętego wyrugować stanowiska i zepchnąć jak intruza. — Mogę dla sieroty naszéj... wyrzekła z przyciskiem — uczynić coś, późniéj.. w testamencie... pokryjomu, i nieomieszkam — choć znając twe serce panie Feliksie, wiem że ty jéj nie opuścisz — ale dziś... A! palcami by mnie wytykali! odgadli by! domyślili się — nie! nie! samo podejrzenie wydrzeć mi może to, na co pracowałam tak mozolnie — szacunek..
Feliks słuchał, ale zimno i obojętnie.
— A! pani, rzekł wreszcie, wiele przeczuwałem, wielem się lękał, ale tego co mnie dziś spotyka przewidzieć nigdy nie mogłem!
Nie chodzi mi o dziecię, ale o ciebie pani! Tyżeś to? niepoznaję cię! Dla marnych świata względów chceszże święty obowiązek odrzucić? Stałaś się pobożną — czyliż przepisy téj wiary któréj godła cię otaczają, nie powinny cię nauczyć jak masz w tym razie postąpić?
Posłuchaj mnie pani, dodał z siłą i przejęciem.. wiesz, pamiętasz może jeszcze, choć i o tem już wątpię, jak nieszczęśliwie i strasznie skończyła się biedna, chwilowa, szalona miłość nasza; — jam późniéj musiał ukryć w sobie ilem przecierpiał przez nią i dla niéj — tyś znikła — ja nowe zaciągnąłem obowiązki. Rodzina, matka, wymagali tego po mnie, ożeniłem się. Żona moja najzacniejsza kobieta, jest chora i zgryźliwa czasami, nie zawsze zbyt łagodna, mam córkę, dziecię swawolne i dość płoche — przy nich jako sierota wychowuje się Marynia, a choć ją osłaniam i opiekuję się nią jak mogę — ona cierpi biedna — u mnie jéj nie jest tak jakbym chciał. Ty pani, maszże dzieci?
— Bóg mi ich nie dał!
— Daruj mi jeszcze jedno pytanie: — wdową jesteś czy zamężną?
— Owdowiałam od półtora roku.
— Na Boga! zawołał Feliks łamiąc ręce, cóż się przeciwia, co może stać na drodze przyjęciu w dom matki tego dziecka, które tylko jako sierotę, z litości przytulić możesz? któż cię będzie śmiał podejrzywać?
— Wszyscy! odparła żywo Jenerałowa rumieniąc się. Znasz pan niestety przeszłość moję; chociaż ją starałam się zatrzeć życiem surowém i pokutą jawną, choć sądziłam że ją każą zapomnieć długie lata żalu i skruchy — poza mną jeszcze odzywają się głosy szydercze i potwarze; jestem wystawioną na pociski, na podejrzenia... najlżejszy pozór dałby im prawdopodobieństwo; — moje imię, moja sława, stosunki, które wywalczyć musiałam — wszystkoby było stracone — przepadłoby wszystko.
— Ależ — to dziecię po kilkunastu latach, z imieniem obcém zjawiające się w twym domu, zawołał Feliks oburzony — jakieżby mogło zrodzić podejrzenie?
— Nie! nie! pan nie pojmujesz mojego położenia! czuję to, przerwała kobieta — widzę, że mnie o brak serca posądzasz, że tracisz szacunek dla mnie — składam i to upokorzenie jako ofiarę przed Bogiem... Dziecko — moje dziecko — a! toby było nadto szczęścia dla biednéj grzesznicy! — jam powinna się ukarać.
Po tych słowach, twarz pana Feliksa dotąd mieniąca się różnie, zaczerwieniła się nagle i stanęła w płomieniach jakiegoś niewyrażonego uczucia oburzenia.
— Masz pani słuszność, — rzekł szydersko, — jam był nierozważny, żem dziecię chciał poświęcić! nie powinnaś go brać, bo mu matką być nie potrafisz. Wszystko w tobie zastygło, Juljo! Dawniéj występną może i płochą, aleś była kobietą, miałaś serce; dziś jesteś... nie! na to nie ma wyrazu!!
Jenerałowa podniosła nań oczy, i wlepiła je w twarz mówiącego z wyrazem zimnego wyrzutu.
— A któż mnie popchnął na tę drogę, na któréj straciłam ostatek serca i uczucia? Kto pierwszy uwiódł mnie i zdradził? dla kogo pierwsze łzy wylałam, na kogom pierwsze rzuciła przekleństwo? Spytaj sumienia, spytaj, czy ja, słabe naówczas dziecię, czyś ty winien, coś był mężczyzną i widział przyszłość dla mnie zakrytą?
— Winienem, ani myślę się usprawiedliwiać — alem srogo też za mój grzech przypłacił, i dziś może ze wszystkich kar dosięga mnie najboleśniejsza... gdy widzę co z ciebie Juljo los uczynił.
— Nie los, ty...
— Tylko ja? — spytał z uśmiechem boleści mężczyzna.
— Ty jeden, ty pierwszy!!... ty! ty! Myślisz, — dodała, — żem szczęśliwa, żem spokojna, że dotąd jeszcze piętna sromoty i pamięci przeszłości nie noszę.
— Tak! dźwiga je nie serce, ale duma na jego ruinach wyrosła, rzekł Feliks; — ale dość... nie mamy co mówić z sobą, wymówki z ust moich byłyby niegodne mnie i dziecka tego, które jest aniołem. Juljo! Juljo! widzimy się zapewne raz ostatni, nie daj ci Boże nigdy w życiu doznać tego co ja dzisiaj doświadczyłem. Biedne dziecko! rzekł po cichu, — mieć matkę, mieć ojca, i płakać na sieroctwo, i pozostać na łasce.
— Panie Feliksie!
— Pani, ani słowa więcéj! winienem ja! tylko ja!
— Ty nie masz serca! wybuchnął w ostatku.
— Nie mam go... odparła kobieta, wyszło z ostatnim jękiem na progu twojego domu; tak jest, nie mam go, alem nie ja temu winna! ty! ty! ty!
Feliks pochylił głowę.
— Jeszcze raz, tak jest — rzekł — ja... milczę... ale pomnij pani, gdy nasycona, przesyta czcią i poszanowaniem, — wielbiona jako wzór cnoty i pobożności — u schyłku czczego życia zapragniesz uścisku dziecięcia, otoczona obcemi, gdy zażądasz jego przywiązania, serca, głosu, naówczas dziecię może odepchnąć cię i powie: — ja nie mam matki!...
To mówiąc, odwrócił się, i podszedł ku drzwiom żywo. Jenerałowa schwyciła książkę od nabożeństwa i spuściwszy oczy, zdawała się żywo bardzo rozpoczynać modlitwę. Ale zaledwie pan Feliks wymknął się bez pożegnania, groźbę rzucając za sobą, a Adelajda wśliznęła się do pokoju, — p. Palmer położyła książkę, i z okiem suchém wskazała jéj, że się chce położyć.
Modlitwa w téj chwili była dla niéj tylko środkiem użytym, aby się od rozmowy dalszéj i pożegnania uwolnić... Natrętny gość drugi wyszedł ze łzami na oczach.
Z niezmierną troskliwością wyuczonéj pochlestwa nie tylko usty, ale dłonią i ruchami subretki, panna Adelajda poczęła rozbierać panią, niekiedy pół słówkami ubolewając nad jéj zmęczeniem, nad podróżą, nad słabém zdrowiem, nad zbytecznemi posty i umartwieniami świętéj niewiasty. P. Palmer przyjmowała to zamyślona, milcząca, roztargniona, tak, że w końcu widząc, iż pokarm ten nie na dobie, ostrożna służąca, cofnąć się z nim musiała i zamilknąć.
Jenerałowa położyła się obwinięta chusteczkami, kołderkami, ostawiona poduszeczkami różnych rozmiarów, zapalono lampkę nocną w kąciku, wykadzono pokoik octem balsamicznym, i cisza głęboka rozpięła skrzydła nad Garwolińską gospodą.
Cisza, tak, ale spokoju nie było.
Najtwardszy człowiek, któremu się już zdaje, że nie ma serca, jeszcze na nie cierpi, choć go pozbył.
I zdawało się téj niewieście, która dla pozoru cnoty poświęciła teraz wszystko, że jéj dziecię śpiące obok, nie uczyni wrażenia żadnego, że obojętnym snem potrafi zamknąć oczy jak zamknęła piersi... ale napróżno usiłowała sen na powieki przywołać. Wyobraźnia w różnych postaciach przedstawiała jéj sierotę biedną, bez dachu i opieki, bez imienia, nadewszystko bez matki, i wzruszona zrywała się niespokojnie. Ta myśl, że przez ścianę było to dziecko, którego nieznała nigdy, nie widziała dorosłem, a które należało jednak do niéj... to znowu wyrazy i surowa twarz Feliksa niedozwalały spocząć... Sumienie nic jéj nie mówiło, bo z niém wedle woli swej i zasad zrobiła rachunek, ale jakiś instynkt poruszał krew i wstrząsał całą istotą.
— Chciałabym choć ją zobaczyć zdaleka, mówiła do siebie — czy podobna do mnie? czy do niego? jak ją wychowali? mogłabym niepoznana zbliżyć się do niéj! Ale potém co między mną a Feliksem zaszło, czy podobna? On mnie teraz od niéj odepchnie, tak, ale znalazłabym środki.
— Ale czegoż się nią niepokoję? pytała potém do siebie — nigdy jéj przyznać i przyjąć niemogę — i potem co się stało — on mi jéj nie da, ja jéj niepowinnam żądać! A! czyżby to miał być skutek jego przekleństwa? serce mi bije! miałażbym ją kochać? dla czego ona mnie tak żywo obchodzi?
Te i tym podobne myśli całą noc dręczyły Jenerałowę, a sen miała, a raczéj czuwanie tak niespokojne, że panna Adelajda śledząca wszystkie jéj ruchy, nieustannie wodą pomarańczową, kolońską, kroplami laurowemi się przysługując — do białego prawie dnia oka zmrużyć nie mogła.
— Nigdym jéj jeszcze tak poruszoną nie widziała, jak dziś po wizycie tego jegomości, powiedziała sobie panna Adelajda, w tem coś jest! Mój Boże! taka święta pani, taka pobożna wdowa! przykład dla pań innych — miałażby i ona mieć jaki ciężar na sumieniu?... Nie! to chyba niepodobna — potém by już nikomu w świecie wierzyć nie można.... Ale dla czegoż całą noc spać nie mogła, i raniéj wstać kazała — i ślady łez ma na oczach?
Biedaczka! musi za cudze pokutować winy.
Monolog o białym dniu na tém się skończył — i zdaje się, że panna Adelajda mocno zachwianą została w swoim systemie na stronę siostrzynego — z powodu uwag jakie nocą uczyniła.
Nazajutrz rano, głębsze jeszcze mgły jesienne padły na równiny i lasy, zwiastując że z poza nich dobędzie się jasne, blade słoneczko nasze około południa, i spojrzawszy tylko na upragnioną jego promieni ziemię, w czerwonych wyziewach zachodu się utopi.
Chłód był przejmujący, wilgotny... chwilami wiatr wionął po polach i suche łodygi traw i chwastów jakoś cmentarno szeleściały.
Jeszcze o mroku przeddziennym przedłużonym tém mglistém powietrzem ciężkiém, około poczty i hotelu zawczasu krzątać się poczęto; pocztyljoni chodzili z latarniami około powozów i Bzurski rad nie rad po śnie ciężkim szklanką ponczu wzmocnionym, przebudzić się musiał.
W sali bufetowéj spał teraz twardo i spokojnie Pluta, jakby na największém łożu, chociaż pod głową miał tylko twarde zawiniątko, — za pokrycie surdut oszarpany i wytarty... Obok niego próżne butelki i niedopalone papierosy świadczyły, że do późna czuwać musiał... nie wiedziano tylko jak te ślady rozpusty pogodzić ze łzami i jękiem, które w sąsiednim pokoju słyszano.... to też teorya gospodyni i jéj towarzyszki mocno zachwianą została.
Paulinka, która się krzątać musiała około pokoju, i sama pani w negliżu, zaglądająca do niego, spozierały prawie ze strachem na tego napastnika, który profanował kanapę przeznaczoną w nocy dla faworytów piesków Jejmości.
Konstrukcya już jéj nawet była się do tego nieco zastosowała, i były dwa krągłe doły w prawo i lewo, nakształt kotlin zajęczych.... w których Azor i Myszka spokojnie noc całą legiwały. Przywykłe do używania praw swoich, psiaki którym dano sienniczek niewygodny pod piecem w drugiéj izbie, niemogąc pojąć uzurpatora, przychodziły nocą kilka razy próbować, ażali im się nie uda przywłaszczyciela wyrugować. Jeden nawet śmielszy, czarny, mały, młody syn Azora, który między ojcem i matką sypiał w pośrodku, dwa razy wskakiwał na brzeżek kanapki, ale za każdém z tych najść silne uderzenie Pluty, obalało go nazad na ziemię ze skomleniem i warczeniem, które serce czułéj gospodyni rozdzierało. — Nie, rzekła w końcu do siebie; człowiek, który tak sobie postępuje z psami, płakać nie mógł; musiał chorować na zęby!
Że co chwila spodziewano się omnibusu, który zwykł był przychodzić o świcie, a ranek chłodny obiecywał dobrą konsumpcyą po źle przespanéj nocy, zawczasu nastawiono samowary, poczęto prażyć śmietankę, gotować cykoryę z kawą, przysposabiać bułki i krajanki różne do wódek, a ruch był w domu ogromny. Niepodobna już było dłużéj szanować snu intruza, i psy i ludzie ośmielając jedni drugich poczynali dość głośno objawiać na nowo rozpoczęte życie.
Jakkolwiek sen miał twardy, musiał się przecie Pluta przebudzić, choć zrazu tylko klął pod nosem nie wstając. Ale Bzurski sztukając butami i ziewając jak stary pantofel, przyszedł na kawę, pocztylion jakiś wcisnął się ze sprawą do pani o pięciogroszówkę, żydek świszcząc przyniósł bułki... skrzypiano drzwiami, pan Fryderyk obrócił się, przetarł oczy i podniósł na nogi.
— A niechże was wszyscy djabli porwą z waszą stołeczną Garwolińską gospodą — zawołał otwierając powieki i dzień zaczynając od wspomnienia niebezpiecznego patrona włóczęgów — wszakże to nocą psy... pchły i cała menażerya... a o świcie nowa zgraja... zasnąć nie dadzą podróżnemu.
Słuchaj dziewczyno! herbaty z rumem! a żywo!
Harbata jeszcze nie gotowa!
— To ją przygotowuj a zaraz! po cóż tu hałasujecie, kiedyście dotąd i kiepskiéj waszéj herbaty z wierzbowych liści zrobić nie mogli do téj pory. Mościa pani! obrócił się do saméj Jéjmości — dla czego nie ma dotąd herbaty?
— Ale harbata zaraz będzie, to jest, już gotowa! wedle systemu swojego, nigdy nie chcąc przyznać aby czegoś niedostawać mogło, — odparła kwaśno ruszając ramionami gospodyni.
Gdy się to dzieje, około powozów krzątają się też pocztylioni, i Jenerałowa, pierwsza przebudzona, wydała rozkazy do jak najrychlejszego wyjazdu. Bzurski wypiwszy kawę, i kieliszek wódki dla popchnienia jéj, począł naglić pocztarzy, panna Adelaida własnoręcznie niektóre pudełka pakować raczyła. Sama pani zatopiona w modlitwie klęczała u relikwiarza.
Pijąc podaną herbatę z rumem, jakby coś sobie przypomniał Pluta, nagle wyszedł na ganek, koło jednego z powozów postrzegł Bzurskiego, i gdy się ten oddalił, poszedł do pocztyliona, który pierwsze konie zaprzęgał.
— Do Warszawy? — spytał.
— Nie — z Warszawy do Lublina, daléj...
Dowiedziawszy się czego życzył, Pluta odszedł do swojéj herbaty; ale zaraz po tém Bzurski się zbliżył i szepnął coś pocztylionowi. Powóz smarując, zawrócono powoli ku Warszawie nazad, konie zaprzężono w momencie i Jenerałowa prześliznąwszy się przez kurytarzyk niepostrzeżona odjechała, nim się Pluta opatrzył, napowrót ku stolicy, zmieniwszy nagle projekta.
Czy na to wpłynęło widzenie się z Plutą, czy rozmowa z p. Feliksem, czy nadzieja spotkania córki?? doprawdy powiedzieć nieumiem.
Włóczęga zajęty śniadaniem, tytuniem i jakiemiś namysłami głębokiemi, wcale nie postrzegł się gdy powóz ruszył, i zapewniony już o jego kierunku, ani spojrzał, choć nawet turkot posłyszał, mniéj go to obchodziło.
Dobrze sobie odpocząwszy i napasłszy się z obojętnością cynika, czekał już tylko na zręczność, któraby go daléj ku Lublinowi, w ślad zapewne za Jenerałową przenieść mogła, bo był pewien, że w tę pojechała stronę.
Spodziewał się łatwo znaleść miejsce w omnibusie lub dyliżansie, a że próżnować nie lubił, nimby się co trafiło, począł rozpytywać tego i owego, o mieszkańców, o przejezdnych, pragnąć się rozerwać i zapomnieć może o trosce, która mu na sfałdowaném od wczoraj usiadła czole.
Ale w Garwolinie, na dzień powszedni kto się nie zadowalnia kurantami, rozmową historyczną z gospodynią o przeszłości, i perspektywą rynku i miasteczka nie koniecznie malowniczą, nie łatwo sobie wynajdzie towarzystwo.
Pluta widocznie się nudził i dawał o tém znać światu szerokiém ziewaniem.
Ale pragnący kompanii, prędzéj póżniéj znaleść ją musi — jest to już dowiedziony axiomat, w ostatnim razie można prowadzić rozmowę ze słupem pocztowym, który wybornie słuchać umie i niczemu się nie sprzeciwia.
Była już godzina blisko dziewiąta, gdy ku gankowi oberży — hotelu, restauracyi — cukierni, zbliżyła się bryczka pocztowa wracająca od strony Warszawy, na któréj kontrabandą, za kieliszek wódki, biedny jakiś zabrał się podróżny.
Była to figura równie ciekawa i zagadkowa, jak Pluta; człeczek mocno przygarbiony od sciatyki, ale pomimo złamania, nie bez jakiéjś pretensyi nie wczesnéj i niewdzięcznéj do elegancyi, która dziwnie odbijała od nędzy i zabrukowania. Miał na sobie bronzowy surducik z potrzebami kamelorowemi, jasno popielatą resztę ubrania, chustkę na szyi karmazynową, wąsiki do góry i czapeczkę niegdyś pewnie kupioną u Purytza w Warszawie, za oryginalną paryzką.
Lat mógł mieć dobrze czterdzieści kilka, fizys czerwoną i pełną najfantastyczniéj porozsiewanych brodawek i minę przy tém wielkiego serc zdobywcy.
Z pozoru całego nie można się było spodziewać, żeby ten nowo przybyły przydał się na co p. Plucie, ale w niedostatku i chleb suchy stanie za legominę.
Gdy zsiadłszy z bryczki biedak ów, poszedł do bufetu razem z pocztylionem się uraczyć; Pluta za nim zwolna rozglądając się pociągnął, opatrując go na wszystkie strony, i gdy garbaty elegant pozbył się towarzystwa, p. Fryderyk zbliżył się do niego bez ceremonii.
— Dzień dobry!
— Dobry dzień.
— Otóż się nam wypogadza?
— Istotnie, jak na jesień, dzień prześliczny.
— Pan Dobrodziéj dokąd tak?
— Ja tak, ku Lublinowi.
— Pan czeka okazyi?
— Istotnie.
— A i ja oczekuję zręczności.
Usiedli razem przy sobie na ławce w ganku.
— Przyznam się panu, — rzekł Pluta do towarzysza, który nie zdawał się bardzo do rozmowy pochopny, — w Garwolinie czekać na dyliżans djable nudno.
— A! djable!
— Pan Dobrodziéj nie rozerwałby się w billard?
— Nie, w billard nie grywam od niejakiego czasu.
— To możeby w co innego?
— Co innego? a w cóż my to innego grać możemy? — zapytał jegomość w chustce czerwonéj.
— No! a w karty? — spytał Fryderyk.
— Tak! no! nie byłbym od tego — ale znowu, przepraszam pana, jestem w podróży i nie tak bardzo z zapasem.
— To nic nie szkodzi, — odparł śmiejąc się Pluta, zawsze coś tam jest.
— Coś, ale z powodu zapomnienia, — dodał nieznajomy, — gdyż jestem bardzo roztargniony, ledwie para złotych.
— Proszę się nie ceremoniować, będziemy grali dla przepędzenia czasu, po groszu, — rzekł Fryderyk.
Spojrzeli na siebie, obu zaiskrzyły się oczy, poznali w sobie graczy namiętnych. Pluta miał sporo grosza, ale nie wahał się rozpocząć gry choć nie mógł wygrać więcéj nad wytartą dwuzłotówkę, — taka jest siła namiętności. I dobył zaraz z kieszeni bocznéj zawinięte w papier parę talii kart trochę używanych, które, zwolna poglądając na towarzysza, rozkopertowywać zaczął i przerabiać.
Jegomość w czerwonéj chustce przypatrywał się bacznie, nieokazując jednak tego wcale, z pod oka.
— W co będziemy grali?
— W co pan chcesz...
— A no! gdyby w prostego... patryarchalnego sztosika?
— Sztosika? no? no? ale pokaż no mi asindziéj wprzód karty, rzekł wyciągając rękę podróżny — bo to się różnie zdarza, zwłaszcza w drodze — karty używane, a choć po groszu gramy, ale czasem grosz stoi za dukata.
Fryderyk niechętnie z uśmiechem znaczącym podał mu talją, którą ten zaczął żywo, bacznie i znać umiejętnie rozglądać, bo w połowie tego zajęcia Pluta wyrwał mu talją i schował śmiejąc się do kieszeni.
— E! niemamy co grać! nie ma satysfakcyi, rzekł — WPan znasz rzecz.
Nieznajomy powoli podniósł głowę i głupowate wejrzenie wlepił poważnie w towarzysza trzęsąc głową.
— Widzisz WPan! a no! znam! nie ma słowa! ale gdybym był udał że nic nie rozumiem, to bym na pewniaka zgrał jak należy.
Pluta ruszył ramionami.
— Dajmy pokój.
Popatrzyli w oczy jeden drugiemu.
— Oczewista rzecz że karty znaczone, rzekł sentencyonalnie nieznajomy, bez żadnego gniewu, a jeszcze, powiem panu, że po staroświecku znaczone, lada kto złapie — to już i uliczniki znają... i ślepy zobaczy i bez ręki namaca... szydłem kłute — czy co?
Pluta spoglądał nań i śmiał się po cichu, wcale nie zmieszany.
— Już dziś tak porządni ludzie nie robią, dodał drugi serjo.... Stara szkoła — głupia rzecz, można biedy napytać.... Są inne sposoby.
Fryderyk szydersko uchylił kapelusza.
— Widzisz WPan, rzekł powoli, mnie nie o wygranę chodzi...
— A o cóż?
— Ja lubię, z głupców żartować? passyą mam do moralności! jak tylko widzę dudka, nie mogę wytrzymać żebym mu nie dał nauki. Ale wolno spytać z kim mam honor?...
— Mateusz Kirkuć! do usług, odparł jegomość w chustce czerwonéj.
— Kirkuć? czekajże pan? Kirkuć? coś mi się plącze po głowie! nazwisko znane! Kirkuć! co to jest? Kirkuciowa? a! a! gdzież u licha znalem? jakąś Kirkuciównę.
— Julia? zapewne? bo to moja rodzona siostra, a dziś pani Jenerałowa.
— Jakto? Jenerałowa? siostra WPana? rodzona siostra.
— Z jednego ojca i matki.
— A bardzo mi przyjemnie go poznać — krzyknął powstając Pluta i podając obie ręce panu Kirkuciowi; mam honor przedstawić się, Fryderyk Pluta, zwany przez niektórych niewłaściwie kapitanem Plutą, chociaż nigdy w życiu nie służyłem daléj Chorążego, ale mnie tak przez grzeczność powoli awansowano, póki miałem pieniądze i starczyło grosza tylko do rangi kapitana; gdybym je miał dłużéj, byłbym pewnie się już kolacjami i śniadaniami jenerała dorobił, ale żem się zgrał i zgolał, stanęło na kapitanie. Swojego czasu miałem szczęście z bliska być znajomy siostrze WPana Dobrodzieja.
— Jakto? miałbym szczęście widzieć w jego osobie sławnego kapitana Plutę? — podchwycił Kirkuć wstając z uszanowaniem i zdejmując czapkę.
— Bardzo się cieszę, że imie moje, niegdyś dosyć znane uczciwym ludziom, — odparł Fryderyk, obiło się o jego uszy, chociaż mi żal, że mnie poznajesz pan dopiero, gdy już ze mnie zostały tylko skóra, kości i stara reputacya przechodzona do dziur jak buty.
— Reputacya cała! mościdzieju! przerwał grzecznie Kirkuć, — to starczy za wszystko.
Podali sobie ręce gorąco i serdecznie.
— A! to więc pan jesteś rodzonym bratem Jenerałowéj? — począł Pluta na nowo.
— Co się zowie, rzekł drugi, — tylko, powiem panu, liczyłem się u niéj za brata, dopóki ona stała w tym rzędzie co i ja; teraz w delikatnych zostajemy stosunkach, nie bardzo się do mnie przyznaje, ona pani, ja chudy pachołek! Cóż robić?
— A wieszże WPan, że ta kochana Julka, ledwie parę godzin temu jak ztąd odjechała?
— Wiem — spotkałem ją na drodze — do Warszawy.
— Chyba do Lublina?
— Nie! do Warszawy — poznałem po Bzurskim kamerdynerze, bo to mój przyjaciel — stary znajomy, dobry człowiek, tylko trochę arystokrata.
— Ale do Lublina!
— WPan się mylisz, do Warszawy — ja ztamtąd jadę.
— Przeciwnie — z Warszawy — ja ztamtąd jadę.
— Przeciwnie — z Warszawy przecież przybyła.
— Jechała z Warszawy?
— Tak jest.
— A no to powróciła do Warszawy.
— Co u kaduka? przybyła tylko żeby mieć przyjemność przenocować w Garwolinie.
— I mnie to dziwi!
— No! no!
— Hm! hm.
— A mnie to już nie dziwi, zawołał Pluta — myślała pewnie, że mnie oszuka i dała susa jak zając przed chartem — ale! co to jest palec opatrzności! widocznie palec. Spotykam WPana Dobrodzieja, i zdrada się odkrywa — teraz z większym jeszcze zapałem — rzucam się w ślady zdrajczyni!
— Ale cóż to tam jest czy było między państwem? uśmiechając się zapytał Kirkuć — to już dziś stara baba...
— Dziś, ale co było to było! odparł Pluta... WPan wiesz serdeczne stosunki nie zrywają się nigdy, choćby je nawet rozerwały losy i przeciwności.
— A! panie, któż lepiéj nademnie wie co są serdeczne stosunki! Ja całe życie się kochałem i kocham, zawołał brat Jenerałowéj uderzając się w piersi — przyznam się panu po przyjacielsku, że serce mam — niech je diabli wezmą. Ale mówmy szczerze.
— Najchętniéj — mówmy jak najszczerzéj a nawet obszernie, bo Jenerałowa mocno mnie obchodzi, jak to mu zaraz wytłumaczę: kochaliśmy się dawniéj.
— Domyśliłem się tego zaraz — rzekł Kirkuć — tylko czy oboje?
— Ha no! trudno zaręczyć, jedno to pewna — to jest ja...
— I musiała zdradzić WPana?
— Naturalnie...
— I chcesz się mścić?
— Ja! a pfe! za kogoż mnie masz WPan, Na kobiecie! nigdy w życiu! ale pragnę ją zwrócić na drogę moralności i dać jéj małą naukę bezpłatną, nawet moim kosztem, jeśli będzie potrzeba — bo teraz że w pierze obrosła, zapomina pokory chrześciańskiéj i wypiera się pochodzenia i stosunków, to nie ładnie — przecież wszyscy pulvis sumus.
Nagle zatrzymał się Pluta.
— WPan że jesteś brat jéj rodzony — i masz pewne nawet silniejsze od moich prawa krwi — mógłbyś także skutecznie się do tego dzieła przyczynić.
— Ja? spytał Kirkuć — o! nie! zaczepić jéj się boję! to baba kuta i stosunkowa — kto wie coby mogła zrobić zemną... Gotowa do turmy mnie posadzić — za nic nie ręczę.
— No! ale gdybyśmy się do niéj wzięli we dwóch! WPan pod moją protekcją? spytał Pluta.
— Tak! zapewne, co dwóch to nie jeden, a wszakże i tak z nią nie łatwo.
— Powiem WPanu, że chociaż była chwila żeśmy z nią w ścisłych zostawali stosunkach, dodał Pluta, ale nawet jéj historji dobrze tak niewiem — a ona mi potrzebna. WPan musisz być lepiéj uwiadomiony?
— Ja! odparł Kirkuć! no tak, gdzie niegdzie coś się tam wie, ale WPan co musiałeś kobiety praktykować — dodał ze śmieszną powagą brat Jenerałowéj, powiedz mi czy kto z nas pochwalić się może, i powiedzieć, że zna życie któréjkolwiek z nich? Ha? WPan odwróciłeś się na pięć minut, a ta już coś zmalowała! — i cicho! i Bogu duszę winna, i nic WPan niewiesz, aż kiedyś tam w dziesięć lat, patrz! oho! odezwało się — a WPan jak tabaka w rogu — ani wiesz.
— To bywa! zawołał Pluta — jednakże WPan o jéj życiu trochę jesteś uwiadomiony?
— Trochę...
— To dla mnie ciekawa historja, ze względu na tę passją jaką mam do moralności, odparł Fryderyk... Hę! czy nie napilibyśmy się czego?
— Napić się? i owszem? nie jestem od tego? ale wybór rzecz trudna — co wypić?
— No! najpierwéj wódki, rozumie się, zawołał Fryderyk, to jest moje principium, zasada, od któréj nigdy nie odstępuję, za którą walczyć jestem gotowy; daléj idzie zakąska, następnie już zależy to od gustu — humoru, usposobienia żołądka, głowy, towarzystwa i okoliczności kieszonkowych.
— Masz WPan racją — ale te okoliczności — właśnie — bo ja — z powodu jedynie roztargnienia, zapomniawszy pugilaresu z kapitałami memi, jestem dosyć nieprzygotowany — zaczął rumieniąc się Kirkuć.
— To nic, za to mnie nieprzewidziane okoliczności dopisywały w téj chwili, i mogę mu służyć — a więc proszę na śniadanko, a potém spodziewam się coś dowiedzieć z téj ciekawéj historji siostry WPana Dobrodzieja.
— Tyle ile ja tam wiem — rzekł wzdychając Kirkuć.
— Ktoż wie, dorzucił po namyśle Fryderyk; WPan jako brat, ja jako przyjaciel serca Jenerałowéj, choć obu nas podobno odpycha niewdzięczna istota, moglibyśmy połączywszy usiłowania nasze i uczyniwszy zaczepno-odporne przymierze, wpływem tym wprowadzić ją na drogę moralności — i uczciwości, żeby się nie zapierała familii i przyjaciół i tak do góry nie zadzierała nosa, kiedy go pan Bóg na dół stworzył.
— E! czekajno pan, przerwał Kirkuć, od czasu do czasu coś mi tam kapnie od niéj, ja znowu nie mogę się narażać bardzo, bo bym stracił sukurs, który w razie ostatecznym — jest dla mnie bardzo ważny.
— Pojmuję doskonale objekcją — rzekł Pluta poważnie, uwaga słuszna, naturalna i z praw krwi tłumacząca się dostatecznie. Ale cóż przeszkadza, żebyśmy prowadząc ją na drogę moralności, ścieżką umartwień i pokuty, zaprowadzili też do biurka, z któregoby coś dla WPana zaliczyć mogła? hę?
Allegorja zbyt była wysmażona, aby ją Kirkuć pojął od razu, jakoś mu się to wydało nie ze wszystkiém jasne, pokiwał głową wątpliwie.
— Albo WPan chcesz dawne stosunki odnowić z Jenerałową, rzekł, co się tłumaczy afektem, ale go niepojmuję względem staréj baby, albo, — dodał — WPan chcesz jéj do gryść tylko — ale za cóż ja mam służyć tu.
— Za kozła ofiarnego? przerwał Pluta — uchowaj Boże; ani jedno ani drugie, stosunków odnawiać nie myślę, bo mi już kobiety obrzydły od czasu jakem ja zbrzydł, a mścić się nie myślę, bo to głupia rzecz, ale tak trochę sobie pokpić ze szczęścia ludzkiego i splendorów — to dla mnie wysoka satysfakcja. A nic łatwiejszego dla nas obu, jak te dwie pieczenie upiec przy jednym ogniu.
— No — ależ jak? zapytał Kirkuć, niedowierzająco...
— Jak..: słuchaj... szepnął kapitan... zostaw mi sposoby, a bądź pewien, że dla ciebie babę pociągnę należycie, i zmuszę by ci naznaczyła przyzwoite stałe utrzymanie. Słowo — mówię ci, słowo honoru...
Twarz Kirkucia rozjaśniła się, nagle rzucił się w objęcia Pluty i uścisnął go z zapałem.
— Kapitanie — zawołał, albo jeśli chcesz — Majorze...
— Tytułuj mnie Pułkownikiem, zwłaszcza przy bufecie, to nic nie szkodzi.
— Pułkowniku! Jenerale.
— To za nadto!
— Pułkowniku! powtórzył Kirkuć, jesteś człowiek jenjalny — mówię ci to z głębi serca, mógłbyś był proch wynaleść, gdyby go wprzódy nie zinwentowano... Takich mi ludzi dawajcie! o to człowiek! oto antyk! Co za pomysły! Ręka twoja! ręka...
Pluta majestatycznie przyjął z góry te objawy rozczulenia i uwielbień, jak hołd należny zasłudze, uścisnęli się raz jeszcze idąc do bufetu, gdzie zaraz Pluta się rozporządził dysponując zamaszysto śniadanie. Ale że koszta jego przechodziły prawdopodobnie resursa téj kieszeni, którą wczoraj podtrzymał Narębski tak szlachetną ofiarą wódki i piwa — gospodyni pełna pamięci i przenikliwości osoba, okazała dziś niejakie wahanie się i milczącą niepewność.
Miała dystrakcję gdy kapitan przemawiał, udawała niezmiernie zajętą — patrzała czegoś pod stolik i poczęła groźną z Azorem rozprawę, o kość przyniesioną z podwórza.
Doświadczony w traktjerniach i znający się na minach pań bufetowych, Pluta dorozumiał się zkąd pochodziło roztargnienie, i choć nie okazał po sobie, że oburzające go podejrzenie niewypłatności i potrzeby przymusowego kredytu nań padło, wyjął trzy rublowy papierek i milcząc położył go na bufecie, jako silny dokument przeciwko potwarczym domysłom.
W osobnym tedy obok pokoiku podano owe śniadanie złożone z wódki, chleba, piwa, séra, śledzia i ostatecznie bifsztykiem nazwanego mięsa, które do tego angielskiego honoru żadnego prawa nie miało.
Paulinka żywo się zajęła podaniem. Wódka rozjaśniła umysły i pan Mateusz Kirkuć dawszy dowody niepospolitéj jeszcze siły rąk i zębów w walce z mięsiwem rozpaczliwie mu się broniącém, po piwie, gdy dwugroszowe dobre cygaro zapalił, w ten sposób opowiadać rozpoczął wspomnienia swéj młodości i dzieje rodziny.
— Trzeba ci wiedzieć kochany Kapitanie, albo lepiéj Pułkowniku...
— Lepiéj Pułkowniku, niech ta baba z bufetu słyszy — szepnął Pluta.
— A więc, kochany Pułkowniku, głośniéj odkrząknąwszy zaczął na nowo Kirkuć, i kochany przyjacielu, jeśli się tak mianować mi pozwolisz... (miał trochę wyszukaną mowę p. Kirkuć, co, jak wiadomo, nie mogło zkąd inąd pochodzić, tylko z tego że więcéj trzech klass nieznał) trzeba ci wiedzieć, że my tam znowu z żadnéj tak dalece, wielkiéj familji nie pochodziemy. Ojciec mój był rzeźnikiem, dziad podobno także — już późniéj nieco tytułował się kupcem mięsa, a jatkę nazywano, przypominam sobie: Instytucją mięsną — ale niedługo, bo ludzie tego jakoś niezrozumieli — i ja także.
— Otóż ja ci powiem, przerwał Pluta, że owszem to się bardzo łatwo pojmuje, — dziś wszystko się pragnie uszlachetnić — szewc zowie się artystą obówia... krawiec mówi ci o moralném znaczeniu swych płodów, traktjernia zowie się Akademią Gastronomiczną czemuż by jatka nie miała się nazywać Instytutem mięsnym? Rzecz słuszna, logiczna i pięknie brzmiąca, byleby śmierdzącego mięsa nie sprzedawać drogo. Uznam nawet że rzeźnicy użytecznie służą krajowi karmiąc jego synów zdrową wołowiną... nie mówi się o Garwolińskiéj; kończ WPan! dodał Pluta.
— No to mniejsza oto... odparł Kirkuć... ale pewna rzecz że ta ambicja... zgubiła mojego ojca... nic! tylko ambicja! Już przekonałem się, że ona do niczego dobrego nie doprowadzi.
— Pozwól żebym ci jeszcze raz przerwał, wcisnął Pluta wzdychając... jest francuzkie przysłowie... o W. Pan rozumiesz po francuzku?
— Nie... tylko Monsieur i pardon.
— To dosyć, ale ci lepiéj powiem po polsku... że w domu powieszonego nie wspomina się o stryczku...
— Cóż to ma znaczyć? naiwnie spytał Kirkuć.
— To znaczy, rzekł Pluta, że i ja niestety chorowałem na ambicją, tak, że mi ta choroba aż w kieszeni i na piętach porobiła dziury — dajmy pokój! Piękna to rzecz ambicja.... tylko tak jak pieprzu, nie trzeba jéj zanadto używać, bo pali.
— O mój Boże! co to za jenialny człowiek z ciebie Pułkowniku.
— Jeniusz zapoznany ale mów daléj, mów daléj, dokończył Fryderyk.
— Otóż na polędwicach i flakach uciułało się takiego grosza, mówił pan Mateusz, że nieboszczyk i kamienicę kupił i jeszcze mu się wcale piękne kapitały pozostały... ale zrazu mu przyszło do głowy jatkę nazwać Instytucją... potém i to już nie wydawało się pięknie, i doszedł do przekonania, że to co grosz dało, było jakiemś nieprzyzwoitém rzemiosłem. Więc powoli porzucił topor i jatkę, obmył ręce, i daléj grać obywatela.
Zrzucił w kąt kapotę szaraczkową i pas i czapkę siwą z barana, a wdział kapelusz i surdut, i z niemi, Mści panie... pretensje już choćby do burmistrzowstwa.
A nie każdy co grosz zbierze, umie nim rozporządzić. I tak plasł raptem stary Kirkuć, że gdyby to nie był mój ojciec, to bym mu dziś jeszcze coś nieprzyjemnego powiedział. Zostaliśmy się ja i Julusia i trzeci brat Kacper, o którym już nie wspominam...
— Ho! a dla czegóż...
Kirkuć był mocno zafrasowany.
— No, cóż się z nim stało?
— Nieprzyzwoicie sobie postąpił...?
— Co? uchowaj Boże... dostał się do prochowni.
— Ale nie! bardzo uczciwy człowiek...
— Więc cóż mu się stało...?
— E! nie warto o tém wspominać.
— Ale przecież...?
— Dla całéj familji zakała...
— Niepowiem nikomu...
— Pod pozorem żeby ręki nie wyciągać, i tam dla jakichś dziwnych przywidzeń, zamiast iść drogą szlachetniejszą, i starać się utrzymać honor familji... po prostu dla chleba... ale to nigdy żadnego uczucia wznioślejszego nie było w tym człowieku...
— No! i cóż popełnił?
— Został szewcem! cichuteńko odezwał się zarumieniony Kirkuć.
Kapitan rozśmiał się w całe gardło, popatrzał na interlokutora długo, wypił szklankę piwa i milcząc podparł się na łokciu.
— Jużciż pozwolisz, mówił daléj Pan Mateusz... że kiedy ja mogłem taki obejść się bez żadnego rzemiosła nie szlachetnego, to i on też potrafiłby był sobie dać radę między ludźmi. Ale, niemówmy już o tém, bo to dla mnie rzecz bolesna...
Pluta nie zrobił żadnéj uwagi nad nielogicznością wniosków towarzysza, gdyż doświadczenie nauczyło go i przekonało, że ten pozorny brak logiki, spotyka się codziennie... a w sercu ludzkiém jest rzeczą najnaturalniejszą. Potroszę wszyscyśmy tacy.
— Zostaliśmy się tedy na bruku, na łasce ludzi, z prawem patrzania tylko na kamienicę którą nasz ojciec posiadał i wzdychania do tych pieniędzy które stracił... dodał Kirkuć łącząc westchnienie ze słowy.
Ale miłosiernych ludzi w téj poczciwéj Warszawie nie zabraknie nigdy — rozebrali nas pomiędzy siebie.
Co do Julusi, zaraz powiem co się z nią stało... co do mnie, poczciwy mieszczanin jeden zaprowadził mnie do siebie; odziewał, karmił i nawet do szkół oddawał, w trzech klassach mnie utrzymując, dopóki nie zaszły okoliczności.
Miałem, dodał Kirkuć ponawiając głębokie westchnienie, miałem jenjusz wielki, chociażem się nic nie nauczył; nawet, nie bez racji, wielu dowodzili mi, że jenjusz się tém okazywał iż passjami lubiłem latać, i próżnować. Byłem młody, trochę urwisowaty... zwyczajnie krew grała; spotwarzyli mnie wrogowie przed moim dobrodziejem, w rzeczy nadłamanego zamku u szkatułki, i jakicheś tam kilkunastu złotych, które niewiem gdzie się podziały... wypędził mnie tedy z domu, najniesłuszniéj... gdyż tytułem pożyczki wziąłem, przyznaję złotych ośm, a prosekwowano mnie o dwanaście...
Daléj życie moje nie ciekawe, różnego się jadło chleba, jak to zwyczajnie na świecie, gdy kto szlachetniejszéj natury, do grubéj pracy nie jest stworzony. Może lepiéj powiemy o Julusi?.
— Mówmy i o Julusi, przerwał kapitan, chociaż i własna pańska bjografja, mogłaby być wielce nauczającą...
— O! że nauczającą — to bezwątpienia, wzdychając raz jeszcze zawołał Kirkuć, ale to tam mniejsza, jakoś niektóre rzeczy boli powtarzać... Świat i ludzie!
— To wiadomo — dokończył Pluta — niegodziwcy! my zawsze niewinni, ale świat i ludzie... powywieszać!
— Potruć i pozabijać! rzekł Kirkuć zapalając się, nigdy człowiek szlachetniejszych uczuć...
— Mój Kirkuć, przerwał Pluta... jak ci przyjdzie ochota narzekać, to się dla mnie niefatyguj... takie rzeczy ja umiem extra-dobrze napamięć! Tylko zacznij i dołóż etcetera... a ja sobie dokończę wolnym czasem.
— Jak chcesz... teraz wracam do Julusi.
— Wróćmy do téj ślicznéj Julusi.
— Jeżeli ją WPan znałeś kiedy była młodą, to wiesz jak monstrualnie była piękna! A to od dziecka — tylko coraz inaczéj i coraz bardziéj robiła się zachwycającą, tak że ludzie patrząc słupieli.
Ja, od razu wiedziałem i mówiłem, że byle chciała, zrobi karjerę, bo i sprytu jéj wrodzonego nie brakowało. Jakaś pani... jeśli się nie mylę... stara... ale tak... Narębska... upodobawszy ją sobie, wzięła na wieś dla wychowania. Myślałem sobie: bardzo dobrze — dostanie się na wieś do dworu, to już będzie szlachcianką... pójdzie za szlachcica... z fortuną, i rzecz skończona. Ja będę miał chleb i sól. Ale inaczéj się to skończyło.
Narębska ta, okazuje się, była herod baba — niegodziwa kobieta — wdowa po obywatelu bardzo majętnym, kobieta z głową, rezolutna, władała majątkiem i synem jedynakiem, żelazną ręką. U niéj tedy wychowywała się Julusia jak w klasztorze, a niema nic niebezpieczniejszego nad taki rygor... człowiekowi zaraz niewiedzieć jakie myśli przychodzą do głowy, gdy mu i myśleć nie wolno... Wyrosła Julka na cudo! A że to tam widać, krew była nie woda, powąchali się jakoś z synem pani Narębskiéj, i zebrało się im na potajemne amory. Ten taki słyszę serjo, tak się w niéj rozkochał szalenie, że się aż choćby żenić zamyślał... ale gdy się to jakoś odkryło, że zadaleko z sobą zaszli...
Kirkuć chrząknął.
— Bo tak słyszę daleko, dodał, że bodaj czy tam pan Bóg co nie dał...
— Ja wiem, rzekł Pluta, i najdokładniéj wiem — bo niezadługo i moja następuje historya.
— Jakto? tak prędko? zapytał zdziwiony pan Mateusz; WPan już wiesz to — no to może ja niewiem.
— Bardzo być może — posłuchajże mnie z kolei, dorzucił Pluta i odwilż sobie gardło tymczasem. Narębska herod baba, dowiedziawszy się wpadła w furją, Julusię wyforowano z domu — dziecko gdzieś zesłano, a synowi bodaj czy macierzyńskiéj na dywanie nie dano admonicji. Narębska miała ten system że biła — nie pochwalam tego, ale kiedy do dziś dnia praktykuje się to w wojsku angielskiém, czemużby w szlacheckim polskim dworze, w extraordynaryjnych okolicznościach, ten środek nie miał być użyty? He?... Spytał kapitan?...
— Ja niewiem, rzekł Kirkuć, bić, jak sobie chce, nie jestem tak dalece od tego, ale być bitym, głupia rzecz.
— A o tém się nie mówi — zawołał Pluta — to do niczego nie prowadzi prócz do sińców.
— I do złości, dodał Kirkuć. Ale cóż daléj?
— Julusia prawie boso i niezmiernie skromnie odziana, dostała się wówczas do Warszawy bez żadnego sposobu do życia — zapłakana, zdesperowana — poszła zrazu z biedy do jakiegoś magazynu. Właśnie ją w tym opłakanym stanie poznałem, gdy z pracy rąk żyła. Kirkuć czuł się upokorzony tą wiadomością, ale milczał — zapił ją piwem.
— Jeszcze się to wówczas żyło i co się zowie dom trzymało w Warszawie, mówił kapitan. A! lepsze to były czasy — ludzie w karty grali, poczciwych birbantów na bruku było jak maku — dziś, licho wie co! i do tego passja przeszła! Świat popsuty! żadnéj w nim passji, żadnéj, co się nazywa — chodzą bledzi jak ćmy po świecie, a patrząc na nich aż spać się chce i poziewać.
Przypadkiem tedy raz idąc około tego magazynu — patrzę w okno, a miałem taki zwyczaj że gdzie były kobiety zawszem w okna zaglądał. Nigdy nie można wiedzieć co człowiek zobaczy! — patrzę, a! szalenie śliczna dzieweczka, krew z mlekiem — czarnobrewa, oczy szafirowe — kształty medycejskie.
— Medycejskie? pochwycił Kirkuć, cóż to jest?
— To — tak — figura — długo by tłumaczyć — odparł kapitan.
— Mniejsza o to.
— Świeża była jak jabłuszko, mówił daléj Fryderyk, bo miała to zawsze do siebie ta osobliwsza istota, że choć się najmocniéj wypłakała, zgryzła, nigdy nie traciła świeżości. Spływało to po niéj jak po kamieniu, taki miała temperament nieoszacowany.
Zobaczywszy ją, wstąpiłem do Magazynu umyślnie, kupić coś niepotrzebnego aby się jéj lepiéj przypatrzeć. Podobała mi się szalenie, ale zrazu ani było do niéj przystąpić! Widząc ja, że to się tam zwala w ciężkiéj pracy, albo gdzie wyjdzie za jakiego rzemieślnika, począłem używać wszelkich środków, aby ją do siebie ściągnąć. Prawdę powiedziawszy, trzewików wówczas porządnych nie miała, ani też wielkiéj ochoty zarabiania na nie pracą — bo była bardzo delikatna.
Z pomocą usłużnéj, jednéj poczciwéj bardzo kobiety, udało mi się przekonać ją nareszcie, że nie wiele zyska upierając się przy swoim magazynie, i powoli, powoli... dostała się do mnie.
Wyporządziłem jéj apartamencik, co się zowie, obok mojego mieszkania, i mogę powiedzieć żem kilka miesięcy spędził z nią dosyć szczęśliwie. Ale zaledwie ustały wiekuiste żale po Narębskim i wspomnienie téj głupiéj z nim miłości, ledwie się to odżywiło i w pierze porosło, postrzegłem, że długo z nią nie wytrwam, opanowała ją jakaś ambicja.
— A już to ambicją to my mamy wszyscy wrodzoną, — dodał Kirkuć, tylko że się nam nie udaje dopiąć celu z wyjątkiem tego brata, o którym mówić nie lubię; ten bez ambicji, żadnéj, ona wprawdzie wyszła na porządną niby kobietę i w dodatku na Jenerałową, ale co to ją kosztowało?
— Nie wiem czy pomiędzy mną a Jenerałem było tam jakie intermedjum, kończył Pluta, czy nie, rzecz niedocieczona. Pomieszkawszy u mnie, coraz kwaśniejsza, coraz bardziéj nieukontentowana, znikła mi jak kamfora... mylę się, kamfora nie zostawia śladu, a ona po sobie rzuciła pod łóżkiem najstarszą parę trzewików. Przyznaję się, że bardzo mi to było nieprzyjemnie, bo jakkolwiek bądź, i mało piękniejszych kobiet znaleść można, nawet w Warszawie gdzie rojami chodzą, i dużo mnie do licha kosztowała, i byłem się tak przywiązał, że o mało dla niéj nie pomyślałem zostać porządnym człowiekiem; powiadam ci Kirkuć, napadły na mnie takie paroxyzmy cnoty, żem myślał o wiejskiém zaciszu, pracy, ustatkowaniu. Sądziłem, że się przywiąże do mnie, ale co daléj to gorzéj szło, charaktery się nasze nie zgadzały. Wtém drapnęła mi, żem się ani dopatrzył, to tylko wiem, że z oficerem. Czy ten oficer został Jenerałem, co być może, bo i to się trafia, czy ów kochanek ustąpił przez uszanowanie przed wyższéj rangi osobą, niewiem.
— Mnie się zdaje, że ja to będę wiedział, — rzekł Kirkuć. Wiem, że tam było tylko dwóch wojskowych co się jéj losom zajmowali; oficer, który ją wykradł i stary jenerał co się z nią ożenił. Pierwszy postrzegł ją przejeżdżającą w alejach i szalenie się w niéj rozkochał. Człowiek był prosty, pełen wiary i nieumiejący się dla jakichś światowych względów powstrzymać. Miał być przystojny mężczyzna, młody jeszcze i jak mówią, bardzo do Narębskiego podobny, w którym się ona kochała. Gdzie się oni porozumieli niewiem, dość, że pojechała z nim, a w rok potém poszła za starego Jenerała, który dla niéj ze wszystkiém oszalał. Oficer miał ten rozum, że pretensji o to nie rościł, i usunął się szlachetnie, a ona także nie głupio zrobiła, że się gołego młokosa nie trzymała. Pan Bóg ją za to wynagrodził, bo śliczny po nim odziedziczyła majątek, chociaż mówią, że familja dotąd się procesuje o to, upatrując jakieś nieformalności w ślubnéj metryce. Ale Jenerałowa ma plecy!
— Ratuje się jak może! — dodał Pluta, — nic jéj nie zrobią. Co do mnie, złego jéj nie życzę, i owszem, bylebym ją mógł na drogę moralności wprowadzić. Wszak dzieci nie ma? sama jedna dziś na świecie, a od całego świata się odwraca, ażeby żyć z tymi, do których wcale nie była stworzona. Powiedzże mi szczerze, jednak nie zapomina ona o Waćpanu?
— Radaby zapomniéć, tylko ja się nie daję, odezwał się Kirkuć wzdychając — i jak zacznę przez Bzurskiego, przez pannę służącą, różnemi instancjami szturmować, czasem się uda coś wycisnąć. I dać da zresztą choć niewiele w miarę moich potrzeb, ale żeby kiedy poczciwie chciała się rozmówić ze mną, gdzie tam! u drzwi stoję i zaraz mnie żegna, jakby moja przytomność, choć chwała Bogu wszędzie się znaleść umiem, wstyd jéj robiła. Jużto sobie wbiła koniecznie w głowę, jak widać, żeby się wcisnąć w wyższe towarzystwo i zostać koniecznie uczciwą kobietą; a niech Bóg broni żeby jéj teraz przeszłość przypomnieć, choć to rzecz któréj pozbyć się nie można. Zrobiła się extra pobożną, przeciwko czemu ja nic nie mam, kiedy jéj z tém dobrze, ale po cóż kłamie i swoich się zapiera? Hm? Najczęściéj teraz przesiaduje w Warszawie, a mnie znowu wypycha i wysyła i radaby widzieć o sto mil.
Kirkuć mówił to z widoczną przykrością przerywanemi wyrazy, zżymając się niekiedy i okazując uczucie wielkie, które zarówno sercu jak wódce i piwu przypisać było można. Pluta poglądał nań potakująco.
— WPan masz słuszność zupełną, rzekł, całe jéj postępowanie potrzebuje sprostowania, a ja się tego podejmuję... mam passją do uczenia moralności takich ludzi, co nosa drą niepotrzebnie... Teraz nic nie pozostaje, tylko, żebyś WPan przeszedł pod moją opiekę i słuchał rady, a zobaczysz że tak pokieruję rzeczy, iż siostra ci musi więcéj uczynić... niż dotąd. Będę twoim adwokatem... tylko nic bez mojego zezwolenia, ani kroku.
— A jak WPan, przerwał Kirkuć, narazisz mi ją tak że potém całkiem mi drzwi zamknie?
— Gdyby nawet zamknęła... na to jest wytrych dowcipu i obcęgi postrachu... rzekł kapitan. Z WPana widzę bardzo prosty i niedoświadczony człowiek; nie widzisz tego że kobieta, która się obawia skandalu, gotowa uczynić największą ofiarę, byle usta zamknąć, byle usunąć co ją napawa nieustanną obawą... A! a! zacierając ręce dodał Pluta... co za komedja? Nie dosyć mnie... com już dosyć straszném widmem dla niéj... jeszcze jéj przywiozę szanownego Kirkucia! To wybornie! to doskonale! a tak się składa jakby w tém szatan ogon umoczył!
P. Mateusz westchnął popijając i spojrzał z ukosa na ożywioną fizjognomją swojego towarzysza, który wąsa rudego pokręcał.
— A! bodajby to dobrze było — rzekł, ale ja nieśmiem się już spodziewać, bo mi się dziwnie nie szczęści...
— Czémże się WPan zwykle zajmujesz? spytał kapitan...
— Ja.. teraz niemogę powiedzieć nawet żebym miał jaki regularny kawałek chleba — westchnął Kirkuć... ot tak... szukam zajęcia... chwytałem się różnych, ale nic mi nie idzie... Tu i owdzie człowiek ma przyjaciół po święcie, przylgnie do którego, pożyje... W karty też gram nieźle... i wygrywam nieraz po jarmarkach, ale choć jaki grosz kapnie, nie potrzyma się... i często jeszcze przez niesprawiedliwość ludzką i oszczerstwo się cierpi, choć zawsze gram uczciwie...
— Niemasz więc żadnego stałego zajęcia... nie pozostaje ci tylko przywiązać się do mnie... a możesz być spokojnym.
P. Mateusz się skłonił, westchnął ale po chwili dodał nieśmiało.
— Ale proszęż pana pułkownika, chociaż bardzo mi jest droga jego protekcja... człowiek czasem przy najlepszych chęciach...
Tu się zająknął, Pluta nań spojrzał.
— Kochany Kirkuć, rzekł — zemną po żołniersku, potrzeba zawsze otwarcie i jasno; ja rozumiem co chciałeś, a czego przez wrodzoną delikatność nie śmiesz mi powiedzieć... Chodzi o to, że ci się zda iż człowiek, który sam sobie nie bardzo umiał dać rady, nie potrafi pomódz skutecznie drugiemu? prawda? Widzisz mnie w ubraniu pełném prostoty i zaniedbania ale nie sądź mnie z tego! To po prostu fantazja! trafia się zemną różnie, wszakże nigdy z głodu nie mrę...
I dobył z zanadrza garść assygnat, które na stoliku rozsypał.
— Widzisz, dodał — chodzę w butach nie zupełnie świeżych, ale mógłbym ich sobie sprawić par dziesięć... wprost tylko fantazja... Czasem mi przyjdzie ochota do zbytków... to znowu zabrukać się pragnę i czynię maleńkim umyślnie, niech więc pozory te nie ustraszają ciebie. Wiary i ufności we mnie! Wiary! wiary! dorzucił z patetycznością, a wszystko będzie dobrze...
Kirkuć przekonany, zbałamucony, przejęty uszanowaniem na widok pieniędzy, skłonił głowę i zamilkł... łza czułości zakręciła mu się w oku.
— Pójdę, rzekł, za tobą, choćby na koniec świata... oto ręka moja, czyń zemną co chcesz... prawdę rzekłszy nigdy sam sobie nie poradziłem dobrze... zawsze ludziom się dałem wodzić i zawiedziony zostałem okrutnie.
Tu zaszlochał i otarł łzy rękawem. Pluta spoglądał nań z politowaniem szyderskiém.
— Nieoszacowany talent, odezwał się, umiesz widzę płakać, a w twojém położeniu to rzecz droga i pożyteczna... na ten raz możesz się nie expensować, bo mnie to wszystko jedno... Wypij jeszcze kieliszek wódki, to cię wzmocni... ale nie pozbywaj się téj łatwości do łez, bo nam się to przydać może... Kirkuć płakał ciągle.
— A! kapitanie czyli pułkowniku, zawołał z głębi duszy — gdybyś znał życie moje, nie dziwiłbyś się rozranionemu sercu! Niesprawiedliwość ludzka! prześladowanie losu...
— Przyznaj się, przerwał Pluta, ty musisz mieć jakiś defekt, jakąś słabość... co ciebie gubi?
— Przyznam ci się, powiem! tak powiem wszystko! niechcę dla ciebie mieć żadnych tajemnic... Ginę zawsze przez to nieszczęśliwe kochanie.
— Ale ba! otóż jest! krzyknął Fryderyk... a niewiesz tego, że kogokolwiek kochać, szczególniéj zaś kobietę, rzecz ze wszystkich aktów słabości najgłupsza... i prowadzi... prowadzi...
— Czyż ja niewiem tego, odparł p. Mateusz, ale natura! serce! panie Pułkowniku... sto razy przysięgałem sobie, a nigdym dłużéj dwóch godzin przysiędze wierności nie dochował! Natura, nieszczęśliwa natura taka że abym twarzyczkę nieszpetną zobaczył, szaleję... Ot i teraz... rzekł rozlewając się we łzy i smutnie kiwając głową... ot i teraz, dałem się zwieść jak student... A! ale coż bo to były za oczy!
— Ale ba! czarne czy niebieskie? spytał śmiejąc się Pluta.
— A! czarne! czarne! i czarna w nich zdrada mieszkała.
— Ona i w niebieskich czasem się lokuje, a w ogóle ile jest oczów, wszystkie dla niéj dobre... Stary WPan już jesteś, a tak się łapać dajesz.
— Nie stary, przerwał Mateusz... ale to mi się zdała bardzo przyzwoita kobieta; miała własny magazynik strojów przy ulicy Freta, — gdyby licho nie przyniosło artylerzysty...
— Jakże bo WPanu chciało się mierzyć z siłą zbrojną i walczyć z mundurem?
— A! to już taka dola moja... zawsze ktoś mi w drogę wlezie, nie może być inaczéj, przeznaczenie, smutnie zwieszając głowę nad szklanką dodał Kirkuć — człowiek wierzy i zawsze zawiedziony zostaje... a serce nigdy nie starzeje... Człowiek ma i talenta... a do niczego dojść nie może.
— Czybyś uchowaj Boże, rzekł przestraszony kapitan — grać miał na fortepianie?
— Ale nie, ja to mówię... skromnie dodał Kirkuć, względem kart... w nie jednym porządnym banku ciągnąłem... ale cóż to tam! nic się nie zarobiło nawet na porządne odzienie.
— A! prawda, zawołał kapitan, pociągnij no mi WPan sztosa.
— A jakiego? spytał Kirkuć któremu oczy zabłysły, biorąc rzucone karty w ręce, i zaczynając je przerzucać tak iż dostrzedz nie było można młynków, które pod jego palcami przewracały.
— Ułóżno lisa.
— E! lisa, zawołał zgorszony Kirkuć rzucając talją z niechęcią... Niema na co rąk walać! WPan myślisz żem student... ja tego nie potrzebuję... lisa łapią i może wyniknąć nieporozumienie... na co mnie to, kiedy ja każdą kartę znam na wylot i sfiluję którą zechcę.
Fryderyk wstał z uśmiechem i ukłonił mu się.
— Z WPana widzę istotnie mistrz, zawołał skłaniając jeszcze raz głowę, cieszy mnie mocno że takiego poznaję artystę. Ja, powiem panu, środków tych używać niechciałem, choć umiem je szacować, gdy chodzi o nauczenie rozumu i naprowadzenie na drogę moralności młokosów... którzy się rzucają do kart... Talent masz WPan istotnie... użycie tylko jego ograniczyć należy, gdyż ludzie zaraz posądzają o interessowność i oszustwo... choćby pobudki były najszlachetniejsze.
Kirkuć, który nic podobnego nie słyszał, szeroko gębę otworzył.
— Tak jest, — zawołał kapitan, w rękach rozumnego człowieka sztuka taka może być środkiem wielce zbawiennym przeciwko rozpuście. Młodzi naprzykład ludzie rzucają się namiętnie i nierozważnie na szulerkę, cóż piękniejszego jak dać im przestrogę dobitną na kieszeniach i powstrzymać od brzydkiego nałogu, którego szpetotę my najlepiéj znamy, bo sami go mamy. Prawda panie Kirkuć?
— Prawda, panie Pułkowniku.
— Jedziesz więc WPan ze mną, — dodał Pluta — i pracować będziesz pod moim kierunkiem, gdyż dowiedziona rzecz, że ci co sobą rządzić nie umieją, najlepiéj drugiemi potrafią... dam ci zajęcie i utrzymanie, może się trafić i okazja okazania talentu... Masz WPan co lepszego do roboty?
— Jak na teraz, nic, — odparł Kirkuć, — chciałem się tylko oddalić od Warszawy i ulicy Freta, aby mi się moje nieszczęście nie przypominało.
— A! to dzieciństwo, — zawołał Pluta... jużeś się Pan przewietrzył; zresztą nie wątpię, że WPan znajdziesz zaraz drugi jaki przedmiot zapałów w sąsiedniéj ulicy... i o tamtym zapomnisz; jedziemy więc razem do Warszawy. Ale — ale, jeśli wolno spytać, cóż teraz dzieje się z Kacprem, bratem pańskim.
Kirkuć smutną zrobił minę.
— Przyznam się panu, że od dawna się z nim nie widujemy, nie chciałem się o rzemieślnika ocierać; nawet w gorącéj potrzebie butów nigdym się do niego nie uciekł, wolałem gdzieindziej szukać kredytu. Człek bez żadnego uczucia honoru! Słyszałem jednak, że mu się powodzi, żonaty, dzieci kilkoro, pracuje.... niewarto o tém wspominać.
— Nie zgłaszał się nigdy do siostry?
— Nigdy... podobno ona sama z obawy aby do niéj kiedy nie przyszedł, starała się o nim wywiedzieć, ale wzgardził jéj troskliwością i nie był nawet u niéj... Ja w imieniu całéj familii, zaparłem się go wiekuiście.
Kapitan pomyślał coś i zamilkł.
— Jedziemy więc razem, rzekł po chwili...
— Na koniec świata, odparł Mateusz... No, to trzeba było takiego szczęścia! — coraz czuléj dodał wzdychając Kirkuć, który jadł, pił i w niedostatku innego zajęcia, na Paulinkę posługującą im poglądał wzdychając i czując już, że gdyby okoliczności sprzyjały, we dwie godziny mógłby się w niéj tymczasowo zacząć kochać — to trzeba było takiego szczęścia, żebym ja rychtyk tu pana spotkał.
— Tylko co nie widać omnibusu z Lublina, dodał kapitan, byleby w nim dwa miejsca znaleść wolne, zarazbyśmy ruszyli do Warszawy... a daję WPanu słowo, że przymierza zemną żałować nie będziesz... zobaczysz jakie wesołe i uczciwe życie prowadzić będziemy.
Domawiał tych słów, gdy spodziewany właśnie omnibus nadciągnął i po sprawdzeniu okazało się, że było jedno miejsce, ściśle biorąc, we środku, a pół miejsca przy woźnicy, trochę na przyczepku, ale z pięknym widokiem na okolicę.
Zamówiono więc natychmiast i opłacono miejsca oba. Pluta naturalnie posadził Kirkucia na wolném powietrzu, a sam wszedł do wnętrza, aby się lepiéj wyspać niż nocy poprzedniéj... Brzemienny dwóma sprzymierzeńcami omnibus, jak koń Trojański kryjąc w sobie wojowników, opuścił Garwolin, kierując się ku Warszawie.
Jakkolwiek żal nam bardzo opuszczać hotel Warszawski miasta Garwolina, w którym wcale było nieźle, musimy jednak zmienić dekoracyą i razem z dyliżansem, omnibusem i powozami które nas poprzedziły, pośpieszyć do Warszawy.
Tu już rodzina państwa Narębskich: pan Feliks, Samuelka, Elwira i Mania, po krótkim bardzo przystanku w hotelu Angielskim, zaczęli rozgospodarowywać się w najętém mieszkaniu, w jednym z piękniejszych domów Nowego Świata.
Trzeba albowiem wiedzieć, że pan Feliks wybrany (staraniem żony jak się zdaje) do Towarzystwa Kredytowego, zmuszony przez to żyć jakiś czas w Warszawie, choć był i odwykł od miasta i wygodniéj mu było na wsi — posłuszny woli swéj połowicy, krzątał się aby przyzwoite tu zająć stanowisko.
Pierwsze dni w podobnych razach, dla przybywających ze wsi, a pragnących aby tego na nich widać nie było, są pełne trudu, mozołu, złych humorów, i ten na kim się w domu skrupiać zwykło, niepospolity dźwiga ciężar. Tu zaś skrupiało się na panu Feliksie, który latał jak oparzony, a w niczem dogodzić nie mógł; krupiło się na sierotce Mani, bo Samuelka i Elwira siedząc cały dzień w krzesełkach, narzekały tylko i gderały siłami wspólnemi, ale się do niczego nie brały. Sama pani była niezmiernie słabego zdrowia gdy szło o jaką robotę; wytrzymywała zabawę i towarzystwo da zadziwienia, wszystko co jéj czyniło przyjemność znosiła cudownie dźwigając się siłą woli, ale roboty, zajęcia i w ogóle tego w czém się drugiemi wyręczyć mogła, nie umiała przenieść, i najmniejszy w tém przymus fatalnie oddziaływał na jéj zdrowie. Słaba ta istota, nerwowa i wrażliwa, apetyt miała doskonały sen wyborny, na oko nawet wyglądała jakby nic nie cierpiała, ale nerwy jéj były rozdrażnione, i najmniejsze sprzeciwienie się wprawiało ją w stan tak okropny, że cały dom truchlał od niego. W wielkich wypadkach umiała z kolei przetrwać kilka nocy bezsennych, a nawet przetańcować je bez widomego sił upadku, ale najlżejsza praca zabijała wątłą istotę. Znając też siebie z tej strony, Samuelka przyzwoitą zachowywała troskliwość o zdrowie swoje.
Córka także zdawała się silna, czerstwa, rumiana i wytrwała, ale to był tylko pozór łudzący; wzięła po matce tęż samą nerwów drażliwość i zupełną niemożność zajęcia jakiegokolwiek.
Do roboty oczy miała słabe, siedzenie jéj długie szkodziło, dostawała palpitacji serca, spazmy objawiały się w niéj już często ziewaniem, które jak wiadomo, jest z niemi w pokrewieństwie — a matka troskliwa o jej zdrowie nie dopuszczała, aby Elwirka czemkolwiek się zamęczała.
— Nic gorszego jak niemieć na siebie uwagi, mawiała córce; — tak to ja w młodszych latach straciłam zdrowie, i niedozwolę na to aby moja Elwirka tak jak ja męczyć się miała.
Elwirka też wcale się nie zajmowała niczém, jedynie przez posłuszeństwo dla matki i wyręczała wszystkiemi znając jak praca fatalne dla niéj może mieć skutki.
Dwie panie w ogóle, jeśli się nie bawiły, odpoczywały, a gdy je spoczynek znużył, wzajemnie nad stanem nieszczęśliwym zdrowia swojego ubolewały. Czuły one fatalne położenie swoje, ale nie było ratunku! nie było sposobu. Sama pani utrzymywała stale że w jéj rodzinie nikt nigdy zdrowia niemiał takiego aby mógł pracować. Miejscowy lekarz wzywany do rady, wzdychał i kiwał głową, ale znajdował, że medycyna jeszcze jest w stanie dzieciństwa... i na tego rodzaju słabość niema lekarstwa.
Wody zagraniczne, koniecznie zagraniczne, klimat łagodniejszy, a nadewszystko pilna baczność na siebie aby się niczém nie obciążać, nigdy nie martwić i umysłu nie zaprzątać... stale tylko zalecał doktór.
Przybywszy do Warszawy i czyniąc tę ofiarę dla męża, od którego oddzielać się nie chciała; pani Samuela przeczuwała z góry, ile ją pobyt w tém mieście pełném ruchu i wrzawy kosztować będzie; ale czując swe obowiązki, z westchnieniem głębokiém poddawała się wyrokom opatrzności! Mówiła zawsze, że wolałaby w cichym gdzieś zakątku samotnie ten czas przepędzić, ale słusznie bardzo zauważyła razem, że pozycja męża i przyszłość córki, któréj w zamknięciu trzymać nie godziło się, na to nie pozwalały. Z przykładną więc rezygnacją jęła się zaraz tego, aby dom na przyzwoitéj postawić stopie.
Dziwna w tém ludzka natura, która z pokrewieństwa naszego z małpami wynikać musi, jak się zdaje, że zawsze pragniemy zastosować się do tego co nas otacza i przebrać się za kogo innego.
Niech kto w pradziadowskiéj szaraczkowéj kapocie przyjedzie do miasta, a zobaczy czarny surdut, natychmiast w kąt kapota, surduta już potrzeba mu koniecznie. Mody Garwolińskie nieuchodzą w Warszawie, ani Warszawskie w Paryżu. Nikt nie ma odwagi pozostać jak był, dla téj ważnéj przyczyny, że reszta wygląda inaczéj.
Jedni w Europie Anglicy z przykładną obojętnością, przesuwają się mimo pyramid, na bulwarach włoskich Paryża i po ulicach Florencji, zawsze w swoich domowych paletotach. U nas gdy kto przybędzie do miasta, uchowaj Boże, żeby miał na sobie typ prowincji zachować; co prędzéj pozbyć się go spieszy, zrzuca odzież, fryzuje włosy, wstydzi się że nie ma dosyć długiego fraka, ani dość krótkich u surduta rękawów. Panie lecą co najprędzéj do sklepów, kupują krynoliny, wdziewają kapelusze i nazajutrz niepoznasz, że przypłynęły z prowincji, chyba potém że zanadto udają Warszawianki.
Pani Narębska, która niegdyś wychowywała się na jednéj z pierwszych pensji w Warszawie i miłą zachowała pamięć lat spędzonych w stolicy, choć obawiając się o swe zdrowie, albo poczuwając do obowiązków, nieomieszkała zapotrzebować od męża, aby dom co najspieszniéj na przyzwoitéj stopie postawił. Bieganina więc wszczęła się wielka, niecierpliwości nerwowych zrodziło się mnóstwo, bo w takim stanie zdrowia, trudno mieć wyrozumienie. Narębski w pocie czoła spełniał rozkazy żony, aby w ten sposób pokój okupić.
Wiadomo, że podróż zawsze działa na żółć i wątrobę i wyrabia pewną dozę złego humoru, który tak rychło rozproszyć się nie daje; pomimo więc usiłowań jak najtroskliwszych, p. Feliks cierpiał, wzdychał, a Mania sierota, która szczególniéj na to była w domu aby miano w potrzebie na kim zły humor spędzić, na kogo gderać — zarówno od Samueli i Elwiry znosić wiele musiała. Ale to był jéj chleb powszedni.
Sparte na balkonie nowego mieszkania swojego, dwie panie osłabione, przez pół dnia starały się nieco rozerwać przypatrując ruchowi ulicznemu, a gdy je słota lub chłód spędził z tego stanowiska, żartowały lub moralizowały przyjemnie z biednego Kopciuszka.
Niewiem kto Manię nazwał tém imieniem i dla czego ono przy niéj zostało: Elwira bardzo często uśmiechając się je powtarzała, a postępowanie zresztą usprawiedliwiało je zupełnie.
Nikt cichszym i posłuszniejszym nie był nad biedną sierotkę, nikt lepiéj dziwactw i niesprawiedliwości nawet znosić nie umiał. Nie obwiniam o nie tych pań, bo stan ich zdrowia nieszczęśliwy, wszystkiego był przyczyną, któż zresztą nie popełnia niesprawiedliwości nawet najmocniéj pragnąc być sprawiedliwym?
Mania zdawała się stworzoną do cierpienia, i napiętnowaną do niedoli. Nawet rysy jéj twarzy i postawa nieśmiała zwiastowały, że nigdy myślą i nadzieją innego w społeczeństwie stanowiska zająć nie pragnęła. Elwira zwała się jéj przyjaciółką, przysięgała, że ją nad życie kocha, ale w wielkich jak w małych rzeczach, nie omieszkała nigdy cieniem Mani podnieść swojego światła. Był w tém wreszcie wysoki cel moralny, aby nie psuć dziewczęcia; obie panie pojmowały go doskonale. Wszyscyśmy ludzie, może i odrobineczka zazdrości przyczyniała się do tego. Elwira hoża, zdrowa, na oko świeża, była jednak tak pospolitą i nie uderzającą, tak mało miała charakteru czy życia, któreby oczy i serce pociągnąć mogły, że w domu każdy nowo przybywający zaraz się jakoś zwracał do kątka, w którym na uboczu siedziała Mania milcząca.
Córce i matce nie mogło się to podobać — pozbywano się sieroty, usiłowano ją uczynić śmieszną, zawsze z obawy aby ją to w dumę nie wbiło i na jéj przyszłość nie wpłynęło szkodliwie. W domu, na łasce, przejęta dobrodziejstwem jakie na nią spłynęło, że wychowanie córki podzielała i miała przytułek, Mania używaną była jak zwykle takie niepłatne sługi, do wszystkiego, wszędzie, na wszystkie strony, aby ją do pracy wdrożyć. Same panie dla słabéj konstytucji swéj nie mogąc pracować, czuły jak wielkiém było nieszczęściem, zarazić biednę istotę podobném usposobieniem, i starały się temu zapobiedz.
Posyłała więc ją pani Feliksowa, pędzała Elwira w imie przyjaźni, czasem przykładem państwa zachęceni posługiwali się nią słudzy. Mania biegła gdzie kazano i prawie zawsze wracała po to, ażeby się z niéj naśmiano lub ruszono ramionami.
Niechciano, bardzo słusznie, nigdy pochwalić ją w oczy, wiedząc jak to jest szkodliwém, zwłaszcza dla osób tego stanu i położenia, które potrzebują surowości w obejściu.
Nie zbywało jéj na bystrości i dowcipie, ale zahukanéj istocie, popisywać się z niemi było trudno. Lubiła bardzo muzykę, ale że przeszła w niéj nieostrożnie córkę domu, zabraniano jéj prawie grać i śpiewać, utrzymując nie bez racji, że to biednemu dziewczęciu na nic przydać się nie może; lubiła czytanie, odbierano jéj książki utrzymując, że sierocie dosyć się modlić i ręcznemi zajmować robotami. Musiała ukradkiem po nocach pracować nad sobą a pilnować dobrze, aby nigdy się w domu z tém co umiała nie pokazywać. Uczyło ją to potrzebnéj bardzo skromności. W domu jeden pan Feliks starał się bronić sieroty, ale często to zbyteczne interesowanie się nią jego, rozżarzało jeszcze niechęć ku niéj i pilnował się, aby zbyt otwarcie nie okazać serca dziewczęciu.
Pani Samuela dostawała od tego bólu głowy, bicia serca i ataków żółciowych, bardzo niebezpiecznych.
— Dla czegóż bo cię ta głupia Mania tak zajmuje bardzo, mawiała wówczas czerwieniąc się, co tam w niéj widzisz tak szczególnego? Bardzo piękne jest miłosierdzie nad sierotami, ale własnych dla tego dzieci osierocać nie ma potrzeby? Ty Elwirkę mniéj kochasz od niej? Gdybym nie wiedziała z pewnością od mamy nieboszczki o pochodzeniu Mani, mogłabym posądzać pana.
Pan Feliks ruszał ramionami, a Jejmość nie ustawała, coraz głos podnosząc:
— Ty ją psujesz! chcecież ją koniecznie pochlebstwami i tą litością ślamazarną wprowadzić na złą drogę, ty, Elwirka także...
Elwirkę obwiniano wcale niesłusznie, gdyż wdrożona przez matkę, ściśle pilnowała swoich obowiązków.
Po takim wybuchu zwykle następował kaszel. Pan Feliks dzwonił, zbiegali się wszyscy, panna służąca z wodą, Elwirka z kolońską wódką, Mania z pomarańczowym extraktem, dziewczynka garderobowa z laurowemi kroplami, lokaje z nagrzanemi serwetami, pani Samuela traciła siły, odpychała jednych, łajała drugich, niecierpliwiła się na wszystkich, i nierychło po téj burzy uspakajało się w domu.
Do koła kanapy stał długo w milczeniu dwór oczekujący nowych rozkazów, śledzono wejrzenia i skinienia, popychano się, szeptano, aż w końcu westchnąwszy kilkakroć, w formie epilogu, pani wstała i wyszła na balkon trzymając się za głowę. Z podziwieniem zauważano, że po takich kryzach na wieczerzę miewała jeszcze lepszy apetyt, ale jadła w milczeniu, z pewną jakąś passją chorobliwą, która niezwykły stan zdrowia i podrażnienie ukryte objawiała.
Biedna istota!
Pan Feliks jako sprawca tego nieszczęścia, zawsze się pod koniec sceny wymykał, gdyż przytomność jego pogorszała jeszcze stan zdrowia pani Samueli.
Manię rzadko kto słyszał mówiącą: z sobą, z myślami, z uczuciem, ze wszystkiém ukrywać się musiała; siadała w najciemniejszym kątku, a zapytana zbywała grzeczném pół słówkiem, i to trzymanie się na wodzy, wielce dla niéj było zbawienne. Nie pozwalano wszakże pokornemu Kopciuszkowi uchylać się zbytecznie od towarzystwa, i zamknąć w swoim pokoiku z myślą, pracą i tęsknotą. Sierota była pokazem serca, była dobroczynności domu zaletą, godziło się nią przecie pochlubić, i choć obawiano się aby nie przyćmiła Elwiry, sama pani rachowała na to że bez imienia, bez posagu, wielkiéj szkody im wyrządzić nie może — trzymała ją przy sobie i wiedziała w jakich okolicznościach można ją było przywołać do towarzystwa.
Tak naprzykład gdy młodzi ludzie przybywali, którzyby nadaremnie bałamucić ją mogli i siebie, odsyłano Manię przez troskliwość o nię samą, wiedząc, że Elwira daleko wytrawniejsza niepodlegnie niebezpieczeństwu; gdy przyjeżdżali starzy panowie i panie, przywoływano ją, aby módz przecie pokazać, że dom miał rezydentów i wychowanice. Pani Samuela miała na to oko i troskliwość niezmierną, a jeśli kto przypadkiem przemówił do dziewczęcia, patrzał na nią zbytecznie i zajmował się mniéj przyzwoicie, już pewnie przy nim Mani nie pozwolono nigdy pokazać się w salonie.
Tą macierzyńską pieczą broniła pani Narębska sierotę, od nieprzewidzianych uczuć, któreby ją w przyszłości goryczą napoić mogły. Pomimo to, często bywały sceny w domu z przyczyny lub pod pozorem Kopciuszka; kilka razy już Mania po nich oblawszy się łzami, chciała się oddalić, myślała w świat iść — pracować i przyjąć te ciężkie obowiązki nauczycielki, które na tak fałszywym dotąd stopniu stawią w społeczeństwie te, co je zajmować muszą; ale Elwira i Samuelka naówczas łączyły się razem, by tego nie dopuścić, coby cień na dom rzucić mogło. Czuły przytém, że przy ich niemożności pracy i słabém zdrowiu, ciężkoby było kimś płatnym zastąpić Manię, która robiła wszystko, kontentowała się tém co jéj dano i nie skarżyła nigdy.
W mieście i na wsi ona była wszystkiem, ona jedna potrafiła podołać temu mnóstwu zatrudnień, które zewsząd na nią spadały. Chodziła z kluczami, pilnowała kuchni, robiła stroje, smażyła konfitury, przepisywała nuty, w potrzebie zastępowała służącą i sznurowała Elwirę. Nigdy jéj za to nie podziękowano, zapewne aby nie psuć, nie pochwalono nigdy roboty, choć rączki te zręczne, wykonać umiały każdą rzecz pręciuchno i wdzięcznie, a czego nie umiały dziś jeszcze, nauczyły się pewnie jutro.
Pierwsza w domu wstawała Mania, bo jéj szczególniéj, jak utrzymywano, sen szkodził bardzo; ostatnia się kładła jeżeli położyć mogła, ubierała na prędce, a wiedząc z góry, że zawsze z niéj i z tego co zrobi nie będą radzi, że zapłakanych oczów nie lubią, przyjmowała nagany jakby były zasłużonemi, z pokorą i wdzięcznością.
W nich i w ogóle gdy szło o danie nauczki sierocie, pani Narębska okazywała takt niesłychany; nigdy naprzykład wprost, ostro i grubijańsko nie rzuciła się na Manię; ale umiała słodziuchno, niby nieznacznie, zdaleka alluzjami, półsłówkiem powtarzaném, mówiąc niby o czém inném, tak dokuczyć, tak dojeść, tak uszczypnąć, że zawsze dopięła celu i głęboko wraziła w pamięć i serce swą macierzyńską przestrogę.
Czasem przy ludziach obcych, w obec sług nawet, gdy tego wymagała potrzeba, aż do łez dopiec umiała, ale to pochodziło, jak sama powiadała z tego przywiązania i miłości, które miała ku biednéj sierocie.
Nie okazywała go wprawdzie w ten sam sposób swojéj własnéj córce, ale z nią nie miała potrzeby obrachowywać środków, a Elwirka tak była słabowita!!
Mania obywszy się ze swoim stanem od dzieciństwa, znosiła go jak tylko mogła najweseléj i najswobodniéj, a osładzało go trochę skryte, ale serdeczne, rodzicielskie przywiązanie pana Feliksa, który, jakkolwiek w domu mało znaczył, zawsze mógł nieco ulżyć biednéj sierocie.
Nie mamy tu potrzeby długo zastanawiać się nad charakterami Samuelki i p. Feliksa i przyczyną dla któréj ten człowiek przez obawę walki, przez zamiłowanie spokoju domowego, przez jakieś zobojętnienie na wszystko, poddał się kierunkowi, gderaniu i kaprysom żony. Raz pochwycona przez nią władza prymacjalna, któréj część dla ulżenia matce wzięła córka, już w rękach ich pozostała bez oporu ze strony p. Feliksa. Ale p. Feliks w miarę jak nim zawładywano, obojętniał dla żony, ostygał dla dziecka i stał się jakąś w domu machiną zajmującą swe miejsce, bez żadnego w niem serca udziału.
Człowiek ten niegdyś ożywiony, pełen ducha, czynny gospodarz, obywatel biorący chętny udział w każdéj ogół obchodzącéj sprawie, powoli zastygał, tył, obojętniał, bladł, opuścił ręce i siadywał całe dnie w fotelu z cygarem w ustach, czytając coś lekkiego, aby się tylko życia pozbyć. Sypiał czasem po dwanaście godzin i kładł się często po obiedzie; mało go co obchodziło w świecie, a siadłszy do preferansa zapominał o wszystkiem, i grał póki tylko znalazł ochotnych partnerów.
Panowanie żony tymczasem, zrazu w ciaśniejszych ramach objęte, co dzień nowemi powiększając się zdobyczami, rozciągnęło się z powodu téj apatji mężowskiéj od salonu do gospodarstwa, interessów i wszelkich spraw życia. On spał i jadł, ona władała i narzekała na to, że cały ciężar rządów państwa dźwigać musiała, choćby go była za nic w święcie się nie wyrzekła. Za wymówkę doskonałą służył jéj charakter męża.
Między niemi dwojgiem panowała zresztą zgoda pozorna okupowana z jego strony wszelkiego rodzaju ustępstwami, z jéj strony milczeniem, gdy go widziała uciśnionym do ostatka, ale miłości nie było i być nie mogło. Feliks ożenił się dla dogodzenia matce, która po wygnaniu z domu Julji, co najrychléj syna przyzwoicie ożenić pragnęła, i był dla narzuconéj mu żony grzecznym, przyzwoitym małżonkiem, ale serce dla niéj miał zamknięte.
Narębscy w stolicy mieli gotowe już jak najświetniejsze i jak najrozleglejsze stosunki, spodziewali się więc czas jak najprzyjemniéj przepędzić. Dom też stosownie do tych nadziei urządzić wypadało, aby czasem i u siebie módz przyjąć dostojnych gości.
Stosunki u nas, jak prawie wszędzie na świecie, choć łączą wypadkowo różne stany i klassy społeczne, najczęściéj ograniczają się jedną sferą towarzyską, którą wyznacza pochodzenie, wychowanie, majątek...
Nigdzie jednak w żadnym kraju, klassy społeczeństwa tak ostro i dobitnie nie odcinają się jak u nas. Choć chwilowo zbliży je stosunek, grzeczność pociągnie, choć interes zmusi do znajomości poufalszéj, zawsze pomiędzy rozerwanemi ostatkiem przesądów starych, panuje ta niedowierzająca polityka która staléj i serdeczniéj, nawet ludziom z sobą sympatyzującym, połączyć się nie daje. Widzieliśmy przykłady małżeństw takich heterogenjalnych, które związały jeśli nie dwa serca, to dwie dole, a niepotrafiły związać rodzin i zasypać przepaści jaka je dzieliła. Wszędzie na świecie ludzie jednych pojęć, wychowania, ukształcenia, czują że sobie są braćmi, u nas się to mówi, na chwilę nawet przez zapomnienie przyjmuje się braterstwo, ale lada słówko, ruch, natychmiast żywioły niepojednane rozdziela.
Przypatrzywszy się społeczeństwu naszemu, widzimy że na pozór jednolite, rozkłada się na tysiące warstw, barw, odcieni, tak, co chwila strach przejmuje by się ta całość nie rozsypała na części składowe. Gdzieindziéj albo się już zjednoczyły cywilizacją wyższą te massy, lub na mniéj dzielą się jeszcze szeregów; u nas kół i kółek towarzyskich bez końca, a antagonizmów bez liku. Na pozór wszystko to zgodne i złączone, ale w głębi kipi jeszcze walka i wre nieprzyjaźń wiekowa...
Samo wymaganie ducha czasu, w pewnych warunkach na oko łączy przeciwników, każe im podać sobie dłonie, mówić, żyć, jeść i pić razem, ale wyszedłszy za drzwi ten który ściskał się serdecznie, wie doskonale iż po jego pocałunku usta obetrą. Nikt nikomu nie wierzy, nikt nieufa nikomu, a nieustanna ostrożność i obawa wpływają na ogólny nawet charakter kraju. Przyczyn tego stanu badać nie będziemy, zaprowadziłoby nas to zbyt daleko, pozostał on z prastarych czasów, a ci co sercem do nich przylgnęli słusznie, nie postrzegli iż pokochali za piętno narodowe to co było całéj niegdyś Europy usterkiem wieku; co nie właściwością jest naszą, ale zabytkiem starego porządku świata, z którego reszta się już dźwignęła, w którym my pozostaliśmy, zrobiwszy zeń sobie cechę przeszłości.
Ale to nie na dobie w powieści; szło nam o to by powiedzieć jakim sposobem p. Feliks rozleglejsze a nadewszystko różnorodniejsze nad innych miał stosunki.
Naprzód na wsi sąsiadowali z kilku wielkimi panami przyjeżdżającymi czasem dla przepędzenia paru miesięcy w majątkach.... i tu z nimi łatwiejszą zawsze zrobili znajomość. Pani Narębska na pensji znajdowała się z kilkoma panienkami bogatszych rodzin warszawskich różnego stanu, i nie zerwała z niemi stosunku z którym się łączył urok młodości. Feliks miał towarzyszów szkół i uniwersytetu... różnie rozłożonych po świecie. W ten sposób znajomości ich wielkie zajmowały koło, a choć sympatje pani Narębskiéj krążyły w sferze arystokratycznéj, w szlacheckiéj raczyła dopuszczać łaskawie i inne istoty do oglądania swojego oblicza. Chciała być na wysokości swojego wieku, ale napadały ją czasem zgryzoty sumienia, przypomnienia antenatów, skruchy serdeczne i naówczas składała na męża winę spospolitowania się, wracając do sfery, którą miała za właściwą sobie.
Szczególniéj gdy który z wielkich panów, oddał wizytę lub zaprosił Narębskich, gdy z niemi być raczył poufale i grzecznie, pani Samuela po odjeździe miała regularnie recydywę arystokratyczną i przypominała Dziada, wielkiego kuchmistrza koronnego i Babkę kasztelanowę. Po czem następowały westchnienia, narzekanie na czas, na ogólne zepsucie, na zamiłowanie złota, na zasady demokratyczne i krupiło się na panu Feliksie, który ruszywszy ramionami odchodził.
W innych razach, napadały panią Feliksowę wybuchy cale innego koloru i narzekania na stare przesądy, na panów i t. p. ale to tylko jeśli który z nich lub się nie odkłonił, albo zapomniał jéj przysłać zaproszenie.
Wówczas pan Feliks znosił równie cierpliwie wyrzuty, że niepotrzebnie do nich się cisnął, że nieumiał się szanować, że hołdował starym przesądom... na co także ruszywszy ramionami, pokorny mąż, milczeniem tylko odpowiadał.
Położenie pana Feliksa, po przyjeździe do Warszawy nie było zbyt miłe; musiał latać, krzątać się, zamawiać meble, znosić sprzęty i fraszki, ściągać tapicerów, kupować kwiaty, stroić pokoje... i choć to dlań było jakąś rozrywką, męczyło go, bo nadto już przywykł do spokoju.
A choć równie z Manią pracował, i on i ona pewni zawsze byli, że Mama i Elwira nigdy z tego co zrobią, nie będą rade.
Jakoż gderano nań doskonale.
— A mój Boże, mówiła po cichu Elwira — jakiż ten Papa powolny! czyżby już do téj pory w Warszawie nie można urządzić wszystkiego? Ja pewną jestem, że gdybyśmy się do tego wzięły.. byłoby dawno skończone...
— O! już to ten poczciwy Feliks nie grzeszy zbytkiem pośpiechu, odpowiedziała matka, ale mu to potrzeba darować, moje dziecko... ma już w naturze tę powolność! A i jego protegowany Kopciuszek także probuje naszéj cierpliwości! Wszakże to do téj pory nie rozpakowała jeszcze naszych sukien...
— O! zachciała Mama... to zbyt wielka pani, żeby się tak małemi rzeczami zająć chciała! ona już myśli o fortepianie, o książkach których dostanie w Warszawie, niewiem tam o czem, może o swoich sukcessach, bo się ciągle przegląda w lusterku, ale pewnie nie o tem co dla nas zrobić potrzeba. A! jaka to nieszczęśliwie przewrócona główka...
— O! to prawda, że gdyby nie opieka nasza i ciągłe a pilne na nią oko, dawno już niewiem coby się z nią stało... Nic gorszego, powtarzam zawsze, dodała Samuelka, jak takim biedakom dawać świetniejsze wychowanie, nad stan ich i przyszłość... to nigdy do niczego dobrego niepoprowadzi...
— Proszę Mamy.... przerwała córka — jak Papa mógł pozwolić na te portjery?
— Ale ty wiesz przecie, że on niema najmniejszego gustu...
— A! mój Boże to okropność.
— Powiada że teraz taka moda!
Tak całemi dniami dwie owe nieszczęśliwe istoty, to układały projekta zabaw i urządzenia domu, to gderały na Feliksa i Manię, to znużywszy się wyglądały z balkonu na ulicę.
Pan Feliks tymczasem z długiemi notatkami, jeździł od fabrykantów do sklepów, pocił się zmuszony wchodzić na piętra i w brudne wciskać dziedzińce, a Mania pracowała w garderobie lub swojej izdebce.
Właśnie oczekując na powrót któregoś z kupców, który był wyszedł do miasta, pan Feliks siadł wypić czekoladę u Lursa i machinalnie od kwadransa mieszał ją łyżeczką, spoglądając jak szumowała a nie mając odwagi ani wielkiej ochoty począć pić, gdy drzwi się z trzaskiem otwarły i wszedł niespodzianie pan kapitan Fryderyk Pluta.
Zdziwił się mocno w Garwolinie pan Feliks ujrzawszy tego niegdyś świetnego lwa stolicy, w takich łachmanach i spodleniu; ale tak niedawno jeszcze zapłaciwszy zań w bufecie konsumpcją, bardziej się dziś zdumiał widząc go nagle przywróconym do tego stanu elegancji i dobrej miny jaką z dawniejszych pamiętał czasów.
W istocie zmiana nie mógła być ani szybką, ani zupełniejszą; Fryderyk wyglądał do niepoznania..... Ubrany był ze smakiem, i z kroju widać było że się u pierwszego krawca ustroił, że jeśli nie Starkmann dał mu odzież, to ktoś niedaleko od niego stojący i smakiem i drożyzną wyrobów; kapelusz paryzki miał na głowie, laskę z gałką z kości słoniowéj rzeźbioną, rękawiczki duńskie i ranne angielskie buciki. Maleńka lornetka na czarnéj wstążce spadała mu z szyi.
Całe ubranie nosiło na sobie cechę ludzi lepszego towarzystwa i niepokaźną wytworność.
Ale i twarz dostroiła się do ubrania, bo włosy cudownie na nowo zostały poczernione, poznikały siwizny, wąs się nastrzępił do góry, cera obmyta i wykosmetykowana umiejętnie straciła nieco blizn ognistych i czerwoności, które ją szpeciły stygmatami rozpusty. Zawsze tam cóś zostało z przeszłości, biegły badacz z pod tych pięknych sukien byłby dobył odartego włóczęgę, ale na pierwszy rzut oka, był to bardzo przyzwoity człowiek. W sposobie obejścia, chodzie, mowie, wyszedł także z dyogenesowego zaniedbania.
Jakim sposobem dokonała się odzyskanemi cudownie trzystą rublami, ta metamorfoza kosztowna, jak Fryderyk miał już przyzwoite mieszkanie, kredyt, i potrafił puścić tam i owdzie, popartą ostrożnie użytym biletem bankowym wieść o spadłéj na niego w Bessarabji sukcessji po stryju, którego nigdy nie miał, zrozumieją ci tylko co wiedzą jak poczciwa Warszawa jest często dobroduszną i łatwowierną, choć oba te przymioty drogo opłaca.
Z owemi trzechset rublami w kieszeni i Kirkuciem w odwodzie, kapitan Fryderyk zajechał naprzód na ustroni do Hotelu Smoleńskiego przy Bednarskiej Ulicy. Tu potrafił naprzód niepostrzeżony zrzucić z siebie liberją nędzy, a przywdziać co najpilniéj odzież przyzwoitego człowieka. Wiedział on dobrze iż od sukni wiele i najwięcéj zawisło, nie myślał też żałować na jak najporządniejszą choć najdroższą. Potem dokonawszy tinkury włosów pokryjomu, poszedł przez miasto odświeżony, wstąpił do kilku magazynów, mówił od niechcenia z kilku osobami wziętemi, kogoś na przekąskę zaprosił, jeden odwieczny zapomniany dłużek głośno zapłacił i nim dwa dni minęły, manewrując w prawo i lewo, gdy się przeniósł wraz z Kirkuciem do Saskiego Hotelu za pocztą, już był znowu owym świetnym kapitanem Fryderykiem, którego dostatek, rozrzutność i hulanki znała cała Warszawa, zwłaszcza trakt od Lursa do Bouquerelea, a w jednym z najpopularniejszych dzienników stolicy, stało pod rubryką w któréj o świeżych serach, stokfiszu i śledziach pocztowych drukują się wiadomości: Znany naszemu miastu z gościnności i staropolskiéj otwartości charakteru oraz innych przymiotów zdobiących zwykle ludzi, którzy młodość spędzili na polu walk i sławy. Pan Fryderyk Pluta, który był wesołe nasze przyjacielskie zebrania osierocił, jak słychać, przybył znowu do Warszawy i zamierza jakiś czas przebyć tu, póki swych interesów spadkiem po stryju powiększonych nie ureguluje. Spieszy o tem oznajmić wszystkim przyjaciołom p. Pluty, w których pamięci imie jego pozostało; oraz licznym znajomym, jako też towarzyszom miłych zabaw, których był duszą.
Wyczytawszy to w dzienniku, wszyscy byli najpewniejsi, że kapitan Pluta istotnie odziedziczył majątek i że znowu wieczory dawać będzie; kłaniali mu się więc i ściskali go jak najserdeczniéj.
Z Kirkuciem, którego puścić ani się pozbyć nie chciał Pluta, bo mu w jego zamiarach mógł być użytecznym, trudniéj mu daleko było niż z sobą.
Kirkuć był jednym z tych ludzi, których powierzchnie nawet przyzwoitemi uczynić niepodobna prawie; nie miał on najmniejszego instynktu elegancji, a gusta najopłakańsze; bez czerwonéj lub niebieskiéj chustki na szyi żyć mu było trudno, wierzył w siłę fascynacyjną jaskrawych kamizelek, i gdyby mu dano się nieco wyemancypować, włożyłby pewnie popielatą węgierkę z czarnemi potrzebami.
Towarzystwo tak ubierającego się człowieka dla kapitana Pluty mogło być kompromitującém; musiał więc naprzód zakląć go pod posłuszeństwem, aby się wyrzekł autonomii w ubiorze i sam postarał się go odziać, a okrywszy na nowo, i nieco wyuczywszy chodzić i siedzieć, pilnować jeszcze musiał nieustannie, żeby gdzie się do jakiéj bawaryi lub kawiarni pokątnéj za jakiemi wyrazistemi oczyma nie zbłąkał i nie zaprzepaścił.
Kirkuć przy stoliku z talją kart w ręku, był w swoim rodzaju nieporównanym artystą, ale w życiu pospolitém, nie umiał sobie dać rady.
Dosyć powiedzieć, że czternaście razy się zaręczał, pięć razy ogłaszał po rozwodzie, a niezliczoną liczbę razy służył do zrobienia wyprawy i obrączek na cudzy rachunek. Serce miał dla kobiet tak łatwe, iż nawet stare i nie ładne, gdy się pod wieczór podchmielił, robiły z nim co się im podobało; wyrozumowywał sobie naówczas, że wiek i piękność są rzeczami względnemi... Ulubionem jego schronieniem i rajem były kawiarnie i ogródki, i od tych użycia powstrzymać go było niepodobna; Pluta tylko wymógł że się ograniczył trzema czy czterema, aby na wypadek wiedzieć było można gdzie go szukać.
Tymczasem sam, jakeśmy to widzieli, puścił się na zwiady.
Pan Feliks osłupiał na widok porzuconego przed kilką dniami bez grosza w Garwolinie włóczęgi, który teraz u Lursa żądał śniadania z miną zwykłego konsumenta, przyzwyczajonego aby był natychmiast i gorliwie usłużonym. Jakoż ruszyli się zaraz chłopcy, a kapitan podawszy rękę panu Feliksowi, któréj ten wzięcia uniknął dosyć niezręcznie, zasiadł przy jego stoliku na przekorę.
— Dziwi cię to? zapytał śmiejąc się i pokazując na siebie.
— Nie przeczę...
— A cóż? chodzą po ludziach wypadki... powszechnie tu mówią że otrzymałem sukcessją na Bessarabii...
Potém nagle zmieniając ton i przechylając się z przesadzoną dla uczynienia przykrości Feliksowi poufałości, szepnął mu na ucho...
— Ta panienka... maleńka, wiesz, co to z państwem jechała? nie byłby to czasem owoc miłości pańskiéj dla jenerałowéj? hm? Pluta chciał dojść tego, czego się zaledwie domyślał, trzeba wyznać, dosyć trafnie.
Feliks podniósł głowę z gniewem i przestrachem razem.
— Co takiego? zapytał...
— Powiedz lepiéj szczerze, że rozumieć nie chcesz, nie mam pretensji do zaufania i wyznań, ale są rzeczy których się zaprzeć trudno?
Pan Feliks głową i ramionami poruszył.
— Tajemnica jest zapewne dobrze zachowaną, ale dla tych co jak my dwaj (przycisnął na tych wyrazach) znali Julkę za młodu — jest cóś w rysach dziewczęcia, co ją niezmiernie przypomina... odgadłem, domyśliłem się od razu...
Feliks się zniecierpliwił.
— Chęć zrobienia mi chyba przykrości mogła WPana na taką myśl naprowadzić, odezwał się Feliks sucho ale z gniewem, który dla Pluty miał znaczenie. W tem niema żadnéj tajemnicy...jest to sierota wzięta przez matkę moją na wychowanie, córka jednego ze sług naszych... ale nie potrzebuję się tłomaczyć...
— Nie tylko że niepotrzebujesz się tłomaczyć, odparł Pluta śmiejąc się, ale zważ jakeś się poplątał. Na napaść takiego Pluty jak ja, którym w duszy brzydzisz się i gardzisz, nie odpowiedziałbyś tylko ruszeniem ramion i śmiechem, gdyby to była napaść tylko... tu te faches, donc tu a tort...
Zresztą, dodał, mów sobie komu chcesz o sierocie i oficjaliście... jaż przecież wiem od niéj saméj, onego czasu, że Bóg waszą gorącą miłość pobłogosławił dzieciątkiem... niewiedziałem tylko czy synkiem czy córeczką...
Narębski mimowolnie się jakoś zmięszał i spuścił oczy zakłopotany.
— Nie taję, rzekł po chwili namysłu — ani błędu mojego, ani nawet faktu o którym WPan jesteś tak dobrze uwiadomiony. Ale to dziecię, o którém wspominasz... umarło... Miarkujesz WPan sam, że gdyby ono żyło, matka dziś, będąc wolną, pewnieby je do siebie zabrała.
Fryderyk zaciął usta i pomyślał.
— Na pozór, rzekł, jest niby racja, i tak z daleka na rzeczy patrząc, nic prawdopodobniejszego. Ale ja... dodał, znam Julją lepiéj od WPana, panie Feliksie. Tyś ją znał pełną wiary i marzeń dzieweczką, ja znękaną i przeszłą ogień upokorzeń i cierpienia kobietą... Jest jeszcze któś trzeci co ją zna lepiej od WPana i odemnie z dzieciństwa, a z siebie i od niego wiem doskonale, że dziś by się nawet dziecka wyrzekła, byle tylko ten świat do którego tak przylgnęła, chciał zapomniéć zkąd wyszła i przyjął ją między wybranych... No, a w dodatku, możebyś i WPan dla niéj się dziecka nie wyrzekł.
Feliks ruszył ramionami gorączkowo.
— Niezły jest istotnie koncept zrobić ją sierotą, choć ma ojca i matkę... dodał Pluta.
— Niemam się potrzeby tłomaczyć i przekonywać, myśl WPan co zechcesz...
— Na to pozwolenia twojego bynajmniéj nie potrzebuję, odparł Pluta... Gadaj zdrów, ja wiem co wiem... to jéj dziecię i twoje! A winszuję ci, bo dzieweczka śliczna, nie ma co mówić. Chciałem ci tylko dowieść tém oznajmieniem, że tracąc dawną skórę, którą dziś na nowo przywdziewam, nie straciłem nosa i węchu...
Spostrzegł się Narębski, że istotnie dłuższem tłomaczeniem mógł się podać w podejrzenie, i nie okazując aby go to wielce obchodzić mogło, zaczął pić czekoladę, nagle uczuwszy ku niéj wielki apetyt.
Fryderyk zamilkł, zamyślił się a szyderczo wciąż na towarzysza spoglądał... Czuł że mu samą swą przytomnością dokucza i z przyjemnością tą małą zemstą się napawał. Było to w jego charakterze, że figle płatać lubił, i zwał je zawsze naprowadzaniem na drogę moralności...
— Musisz to wiedzieć, dodał po chwili upierając się siedziéć przy milczącym Narębskim, że Jenerałowa z Garwolina nazad powróciła do Warszawy.
— To mi tam wszystko jedno, odparł Feliks niecierpliwie, pragnąc się go widocznie pozbyć i odwracając głowę.
— No! jakkolwiekbądź, zawsze to przyjemnie w towarzystwie spotkać tak starą dobrą znajomość... Słodkie są w ogóle przypomnienia tych nieszczęsnych błędów młodości, zwłaszcza, gdy się ma tę pociechę wewnętrzną, że na dobre wyszły... Ot i z téj naszéj Julki, patrz, proszę jaka teraz poważna i przyzwoita kobieta... a gdyby nie my? poszłaby była za jakiego obszarpańca i zestarzała się w perkaliku. Teraz tak zdaleka wygląda jakby ją Bóg do atłasu stworzył! Ręczę, że na wizytowych biletach, pewnie nie musi pisać née Kirkuć, chybaby się dowiodło, że Kirkucie pochodząc z jakichś książąt litewskich, co znowu nie trudno, bo tych książąt było bardzo wielu i diable się dziwnie zwali.... mógł tam być i Kirkuć.
Zamilkł a po chwili męcząc na wolnym ogniu Feliksa, mówił daléj półgłosem.
— To wiesz zapewne, że nasza Julka wszędzie teraz bywa, że najtrudniejsze do roztwarcia drzwi stoją dla niéj na rozcież...
Niemożna nam odmówić, żeśmy sumiennie zajmowali się jéj wychowaniem!
P. Feliks który milczał, choć oczy mu krwią nabiegały, poszedł prędzej za czekoladę zapłacić, wziął laskę i kapelusz i bez ceremonji pozbywał się natręta, sam uchodząc z pałacu, gdy powóz zaturkotał przed kolumnami.
Ciągnęła go para prześlicznych rosłych koni białych, a liberja i ekwipaż zwiastowały jakąś znakomitość miejską. Szory kapały od srebra, lokaje iskrzyli się od galonów, baronowskie korony szyte i malowane okrywały do koła powóz i jego akcessorja.
Z kocza lekko, zaledwie się opierając na lasce, wyskoczył mężczyzna średnich lat, wygolony świeżuchno, strojny choć nieco siwiejący, z uśmiechem pełnym słodyczy, z oczyma przymrużonemi, trochę na zwiędłego jesiennego dandysa zakrawający... Minę miał tak nieznośnie słodką, że straszno było aby po niéj cukiernia Lursa kwaśną się nie wydała. Nie zdejmując kapelusza rannego z głowy, wszedł, zajrzał jakby tam kogoś szukał co go miał czekać, i postrzegłszy Feliksa zdaleka, pośpieszył ku niemu z otwartemi rękami.
— A! wszak to kochany pan Narębski. Comment ça va t-il? Bien? n’est-ce pas? Jakże się cieszę! przecież przyjechaliście państwo? a pani? Madame Samuele? a śliczna Elwira? no? jakże? zdrowie? humor? j’espère que tout va bien?
To mówiąc poufale i protektorsko poklepał go po ramieniu, po bokach i przypatrzywszy mu się przez lornetkę, gdy mimochodem zobaczył Fryderyka, mocno się skrzywił, jakby go przykry zapach zaleciał.
Pluta, który tylko tego czekał i rosł z ukontentowania, że będzie mógł kogoś na drogę moralności wprowadzić, kiwnął mu głową naśladując pańską minę jego i z krzesła zawołał:
— Barona Dunder!... a! uniżony sługa!
— A! — zmrużając oczy rzekł kwaśno Baron, — serviteur! I odwrócił się impertynencko.
Tego tylko było potrzeba Plucie, który grzecznością czułby się związany, a afrontem ucieszył się jak zdobyczą, rozplątującą mu język.
— Patrzcie no tego zucha, zawołał, niby mnie nie zna, a przecież doskonale i dawno jeszcze z ojcem jegomości byliśmy znajomi i w stosunkach; nieraz mi sukno sprzedawał i trzeba mu przyznać, że umiał zręcznie małego łokcia używać.
Wyrzekł to tak głośno, a rumieniec wytrysły na twarz Dundera, tak wymownie poświadczał, że to wziął do siebie, iż nieuchronna zdawała się grozić burza, ale baron umiał być głuchym w potrzebie.
— I gdyby, — dodał Fryderyk, — sprzedawał sukno po bożemu nie zleżałe i nie dziurawe, dobrą miarą, nie widziałbym w tém nic tak złego? Ale ludzie utrzymywali, że mało kto od niego nie dostał dziury i mało kto się miary dopytał... bo téż syn dziś paraduje i głowę zadziera, a taki był tatunio jegomości słodki, grzeczny i miluteńki jak dziś widzicie syna; z tą różnicą, że tamten wszystkim służył a temu się zdaje, że jemu służyć wszyscy powinni... Nie dziw! ma prawo być dumnym kto łokciem baronowstwa się domierzył...
Mówił to sobie na głos umyślnie, słuchali wszyscy kto chciał, ale Dunder nie słyszał i nie rozumiał. Chwilami żywsza czerwoność występowała mu na twarz, ale się witał z Feliksem i tak żywo śmiejąc się rozmawiał, taki był wesoły, jakby do koła niego tylko turkot powozów słychać było, — owszem im dotkliwiéj kąsał go kapitan, tém głos podnosił swobodniéj.
Powoli jednak cofali się oba z Narębskim ku progowi i wyszli nieznacznie pod teatralne kolumny.
— Mam dwa słowa do ciebie, — rzekł Dunder oddychając tu swobodniéj, dobrze żeśmy się spotkali, jest to mój osobisty interes, liczę na jego dyskrecyą, a proszę o szczerość.
Pan Feliks skłonił się w milczeniu.
— Mówiono mi, — rzekł Baron przymrużając oczy, sam już nie wiem kto, ale najpewniéj, że pan Narębski zna oddawna panią Jenerałową Palmer?
Feliks milczał.
— Mogę ci się przyznać między nami? Wiesz, że jestem wdowcem, widzisz żem nie stary? Hę?
I nie czekając odpowiedzi, ciągnął daléj trzymając za guzik Narębskiego.
— Nie potrzebuję ukrywać, że ta kobieta, mimo nie pierwszéj młodości, podoba mi się bardzo. Vous entendez? Serce mam trochę młode, głowę trochę zapaloną! Ba! Któż wie? gdybym był pewien, co to jest za jedna... Ona potrafiłaby stanąć na czele takiego jak mój domu; robić honory, Vous entendez?
— Jak to? Baron byś się chciał ożenić? — zapytał Feliks zdziwiony.
— Ale, — rzekł trochę urażony wrażeniem, jakie uczynił Dunder, zdaje mi się, że to nie jest tak bardzo dziwném? Co? znajdujesz mnie tak bardzo starym, dla tego, że trochę siwieję?
— Ale gdzież znowu.
— Są ludzie co posiwieli we dwudziesta latach?...
— Ale po cóż się żenić? — zawołał Narębski.
— A! masz słuszność! masz największą w świecie słuszność! — rozśmiał się Dunder, — ja bo się nie żenię dla tego, żeby miéć żonę, ale żeby dostać gospodynię? Jenerałowa ślicznie pozuje za stołem, elle a une prestance... un maintien... powagę i ton tak dystyngowany. Ale powiedz mi szczerze, kto ona jest z domu?
Feliks jakoś był pomięszany, laską po kamiennych płytach coś kreślił.
— Nie powiem Baronowi, kto ona jest z domu, wybąknął powoli, — nie wiem tego doprawdy. W istocie znałem ją trochę w młodości, zdaje mi się, że pochodzi z ubogiéj i mało znanéj rodziny, ale z pewnością nie wiem.
— A familją jaką ma? nic?
— I tego nie jestem pewny... nie zdaje mi się, słyszałbym o niéj.
— Bo przyznam ci się, entre nous, że ta kobieta bardzo, bardzo mi się podobała. Co za takt! Trochębym jéj tę przesadną pobożność zarzucił, mais c’est bien porté, jest to rzecz dobrego tonu; ona to dobrze pojęła. Umiała tego bardzo zręcznie użyć na swoją korzyść, cela lui donne un vernis de distinction, une air de grande dame patronesse, to ją wymawia zupełnie. Przez tę pobożność weszła w stosunki z najpierwszemi domami; żaden zakład dobroczynny nie obejdzie się bez jéj opieki, imie jéj stoi wszędzie obok najświetniejszych, kobieta z głową, kobieta z taktem, mogłaby mi dom postawić na przyzwoitéj stopie.
Feliks nic wcale odpowiedziéć nie umiał, stał niemy.
— Nie zdaje mi się, — rzekł w końcu, — aby ona za mąż jeszcze iść chciała.
— No! c’est selon — jak za kogo! — rzekł z pewną próżnostką skromną baron Dunder, — Jenerałowa, cela sonne bien, ale Baronowa c’est plus solide! Vous m’entendez? Mnieby zapewne nie odmówiła... takbym sądził i mam do tego pewne powody.
— Jedna tylko rzecz, — dokończył biorąc pod rękę Feliksa i prowadząc go powoli wzdłuż kolumnady, — jedna tylko rzecz mnie wstrzymuje. Są ludzie złośliwi co szepczą bez fundamentu, ale szepczą... chodzi jakaś pogłoska głupia, o pochodzeniu bardzo gminném, o burzliwéj młodości. Jestem przekonany, że to potwarze tych co się do jéj domu docisnąć nie mogli, lub zimno byli przyjęci, ale zawsze rzecz nieprzyjemna... Powiesz mi żem dumny, mais, Vous savez, je dis comme l’autre, la femme de Cesar.
Baron z lornetką w oku i ręką w kieszeni miał istotnie minę Cezara; Narębski nawet lekko się jakoś uśmiechnął, choć na duszy było mu bardzo smutno.
— Nic nie wiem, odparł powoli, z Jenerałową nie widziałem się od lat kilkunastu... a pochodzenia jéj nie znam wcale.
— Więc przyznaj mi się, zkąd tam imie twoje, w téj téż staréj tajemnicy, zdaje się tak ważną grać rolę? poszeptają coś? ha? une ancienne amourette.
— Ale gdzież znowu! — przerwał Narębski, — ja sobie tego nie umiem wytłumaczyć! potwarze! potwarze!
— Być może! on dit tant des choses!
Baron ostygł, stanął i wierząc, że się nic nie dowie, stanął nakoniec.
— Nie mogę cię gdzie podwieść? zapytał.
Skłonili się sobie i rozeszli się czule podając ręce.
— Przyjmuję we środy wieczorami, proszę cię nie zapominaj o mnie. A może kiedy a la fortune du pot. Jem zwykle o szóstéj ćest une heure distinguée, bardzo będę szczęśliwy. Francuza z sobą przywiozłem z Paryża, który gotuje jak Caréme...
Feliks ukłonił się w milczeniu i na tem się rozstali.
Zdala dłubiąc niedbale w zębach stał patrząc na nich Fryderyk, ręką się pod bok ujął, sparł na laseczce i pokręcał głową.
Był już po śniadaniu, które twarzy jego dało koloryt ciepły, i namyślał się co z sobą robić.
Feliks spiesznie już z pod kolumn uciekał, aby drugi zaraz się z nim nie spotkał, gdy toczący się powoli przeciwko niemu bardzo otyły mężczyzna, rozstawił ręce, podniósł głowę i zastąpił mu drogę z uściskiem i krzykliwem pozdrowieniem.
— A! a! a! pana Feliksa! co za zjawisko na bruku naszym, co za gość? Jakże mi się masz?
— A! pana Justyna!
— Drogiego Feliksa?
Justyn Gała ów wielki i otyły mężczyzna, z miną żartobliwą i usty szerokiemi stworzonemi do śmiechu, dobrze już łysy choć jeszcze młody, był jedną z tych postaci, które zawsze w okolicach teatru, traktjerni, gdzieś koło Boucquerell’a, Loursa, Krzymińskiego i Lipkau’a lub Stoczkiewicza, gdzie ludzie jedzą i piją spotkać można.
Mieszkańców miasta, pod tym względem, można podzielić, jak ptaki, z których jedne zamieszkują na błotach, inne na drzewach, inne w gęstwinach lub na polu i ścierniskach. Są tacy, którzy w pewnych tylko miejscowościach żyją, karmią się i rozmnażają; jedni, jak Justyn, żerują w okolicy gastronomicznych zakładów, inni przeciągają, jak słomki po nad wybranemi ulicami, a każdy ciągnie się namiętnością, nałogiem, potrzebą, w pewne strefy właściwe. Przyszły monografista miasta, ma w tém łatwy temat do klassyfikacyi dwunogich istot, których z charakteru paletotów i czapek trudniéj daleko metodycznie ułożyć. Wnoszę, aby ten system mógł być przyjęty, i spodziewam się, że nie zawiedzie.
Pan Justyn zamożny niegdyś obywatel, posiadacz kilku wiosek w Kaliskiém, naprzód był sobie przyjechał tak tylko, trochę pohulać do Warszawy, potém do niéj przywykł, daléj wszystko co miał prześwistał i został z nader enigmatycznym majątkiem, a ogromnym apetytem, przyrosłym do bruku skorupiakiem, wiekuistym pasożytem i koniecznym każdéj uczty dodatkowym półmiskiem.
Zamawiano go, jak orkiestrę, gdzie się chciano bawić wesoło, i choć już do stracenia nic nie miał, mieszkał w jakiéj niedopytanéj dziurze, a pieniędzy nigdy nie pokazywał, — tak sobie żył, jakby jeszcze miał kilkadziesiąt tysięcy dochodu.
Winien to był minie nadzwyczaj przyzwoitéj, zawsze bardzo starannemu i czystemu ubraniu, obcisłym białym rękawiczkom i krawatowi, których użycie znał doskonale, niewyczerpanéj usłużności, przedziwnemu zawsze na zawołanie humorowi, nieprzebranym konceptom, manji opowiadania nie stworzonych rzeczy w sposób dosyć zajmujący i dobroduszności takiéj, że się nigdy za nic nie gniewał.
Więc chociaż zawsze wychodził z domu w zupełnéj nieświadomości śniadania i z obiadem spuszczając się na nieprzebraną Opatrzność Bożą, żył wygodnie rosą niebieską, tę tylko zachowując ostrożność, że oszczędzał fatygi Opatrzności i krążył tam, gdzie go ręka jéj najłatwiéj spotkać mogła; jednym zręcznym manewrem około ognisk gastronomicznych, wyrabiając sobie czasem po dwa śniadania, obiad, herbatę i wieczerzę, nie licząc pomniejszych intermedjów, które spożywał dla ochłodzenia gdy było gorąco, dla ogrzania się gdy było chłodno.
Justyn skutkiem rozszerzonych wielce stosunków swoich i znajomości z całym światem, skutkiem zupełnie wolnego czasu, który mu dozwalał słuchać, badać, czytać afisze i zbierać nowiny po bruku, był rozumie się po Kurjerku, najlepszą miejską gazetką. Jednakże nigdy nowiny żadnéj, ba! najprostszéj nawet wiadomostki niepowtórzył jak była, każdą ukwiecił, przyozdobił, przerobił i przysmażył nie troszcząc się wcale o prawdopodobieństwo, i głównie na smak i potrzebę podniebień zwracając uwagę.
Kłamstwa jego a raczéj poemaciki, wychodziły już z rzędu prostych blag, nie mając najmniejszéj pretensyi aby im wierzono, ani się téż ubierały na serjo, trzeba było prostoduszności już się nie trafiającéj, aby przypuścić na chwilę, że uczynione były, aby im wierzono.
Były to historyjki, koncepta, epopeje żartobliwe, osnute na tle współczesném, jak mawiał znany jeden literat, który nigdy na żadném tle nic nie osnuł, ale języka urzędowego krytyki zręcznie umiał używać. W potrzebie do wiwatów i toastów Justyn dorabiał wiersze, śpiewał je nawet i mówił oracje ex promptu, stylem tak do przyjętego podobnym, że można je było wziąść na serjo.
On wszakże ani siebie, ani utworów swoich tak nie cenił, śmiejąc się z ludzi, śmiał się też i z tego co sam zrobił.
Na tym chlebie próżniaczym, pracując tylko gębą i żołądkiem, a bardzo niewiele nogami, utył i rozrósł się niezmiernie; dziwną jednak igraszką natury z piersi jego i szerokich warg różowych, dobywał się głosik malutki, cienki, dziecinny, który śmieszył już tém, że nie zdawał się stworzony dla niego, ale jakby zapożyczony i cudzy. Miał on czasem podobieństwo do chrypki, czasem stawał się krzykliwy, ale nigdy go jednak nie zabrakło, choć co chwila zdawało się, że to ostatni nieszczęśliwego wysiłek.
— A! kochanego Feliksa — zaśpiewał cieniuteńko Justyn Gała — a tu nam powiedzieli, żeś ty pojechał do Afryki z Barthem, żeś szukał nowych ziem i nowego rodzaju kartofli, poświęcając się dla ludzkości, żeś zamiast kartofla, odkrył nowy gatunek ogórka, któremu nadano imie twoje, i jużeśmy się spodziewali nowéj potrawy, gdy... A więc nie pojechałeś do Afryki i nie odkryłeś ogórka!
— Nie jeździłem niestety! nigdzie, ani nawet do Pacanowa, i nie mam na sumieniu żadnego odkrycia.
— I oglądamy cię w Warszawie!
— Na stalsze kilku miesięczne mieszkanie.
— Ot to ślicznie! Witam cię nawróconego na zbawienniejsze zasady! Zobaczysz, przekonasz się co to jest żyć w Warszawie... powiadam ci, warto, warto dla samych śledzi pocztowych i bruku... który wzmacnia dziwnie żołądek.
Śmiejesz się? to rzecz dowiedziona i doktorowie zaczynają osłabione żołądki wysełać do nas w tym celu.
Zaraz ci to dowiodę: kto raz przyzwyczaił się trząść po tym bruku, już mu potem nic w świecie zaszkodzić nie może. Że jednak mogłoby to przez zbyteczne hartowanie nadto znowu podziałać na trawienie i wyrobić apetyt ogłodzeniem krajowi zagrażający, mówią że w roku przyszłym pociągną niektóre ulice warstwą grubą gumy elastycznéj.... Co ty na to? A co mówisz o fontannach?.. pyszne kiedy się z nich leje, a że nie zawsze się leje, nie można mieć pretensji... jużciż w niebie wody nie brak... jednak deszcz pada... nie zawsze wychodzimy ze zdrowéj zasady. Co mówisz o oświetlaniu gazowem, które ma ten przymiot, że i świeci i śmierdzi, przypominając znikomość rzeczy ludzkich....
— Warszawa wznosi się i upięknia.
— Widziałeś przecie okna sklepów na Senatorskiéj i Miodowéj? Wyższość sztuki zależy jak wiesz, na tém, żeby jéj nie było uczuć, i doskonałość okien na tém, by się zdawać mogło, że ich nie ma. Doszliśmy do tego, że prosty człowiek co chwila gotów plunąć przez szybę, któréj istnienia się nie domyśla. Ale to nic jeszcze, robią słyszę teraz taflę, która cały Saski ogród przykrywać będzie. Wiesz także zapewne o wynalazku nowego jadła dla ubogich, z trocin sosnowych, które zastąpi zupę rumfordzką. Wiesz o utworzeniu nowéj olbrzymiéj garkuchni, w któréj machina parowa zwijać będzie zrazy? A piłeś już wodę sodową.
— Nic jeszcze nie wiem, nic nie jadłem i nie piłem, odparł Feliks.
— A no! to przedziwnie, ja także głodny jestem jakbym się dziś urodził, idziesz pewnie jeść lub pić, ja z tobą i pozwolisz mi, że ci wskażę miejsce i ludzi.
— Daruj! na drugi raz, powracam do domu, żona czeka.
— W Warszawie żony są przyzwyczajone do czekania i tak wyrozumiałe, że w końcu nie czekają już wcale, umiejąc się obejść bez mężów. Wynaleziono na to sposób doskonały. Ale o tém inną razą. Moglibyśmy tym czasem obejrzeć niektóre osobliwości natury i sztuki. U Stoczkiewicza jest szynka bajońska warta największego podziwienia z obu tych względów; natura wydała tego jegomości, z którego bioder została uczynioną, sztuka spreparowała ją.
— A! gastronomie niezmordowany! — zawołał Feliks uśmiechając się, — czyż sądzisz że my tu tylko jeść i pić przyjeżdżamy?
— Nie, ale przedewszystkiem obowiązki! Obowiązkiem zaś najświętszym jest utrzymać się przy siłach, przy życiu, zatem jeść i pić. Kto czyni inaczéj, popełnia powolne samobójstwo! winien morderstwa avec premeditation! Klejek na wsi jest wystarczający i mówią nawet, że tuczy, ale w mieście powietrze insze, człek zużywa się ogromnie i wymaga silnych, a nadewszystko często powtarzanych pokarmów. Nieuwierzysz jak one nawet na umysł i umysłową działają produkcyą. Pewien fizjolog francuzki doszedł do tego probując na zającach, że mu nie tajno, jakie pokarmy do jakich dają popęd idei. Kiedy robaki jedwabnicze karmiąc się morwowemi liśćmi, różny wedle ich rodzaju jedwab’ wydają, czemużby człowiek nie miał być posłuszny temu co zjada? Powiadam ci, że to rzecz wyprobowana na zającach, które do wszystkich służą doświadczeń. Otóż ów fizjolog mówi, a nawet pisze, że na wszystko ma pewne recepty. I tak: chcesz stworzyć poemat opisowy, jedz zieleninę; piszesz dramat krwawy, spożywaj bifsztyk surowy popijając winem czerwonem; potrzebujesz filozofować, służy mocne piwo, które głowę robi ciężką i przysposabia do logicznego, ścisłego rozumowania; piszesz historyą.. zapuść naprzód wąsy.... to już metafizyki trochę ale bardzo potrzebne.... potém jedz zrazy zawijane i popijaj starym węgrzynem; rachujesz i matematyką się zatrudniasz, sztukamięsa z chrzanem i fasolą, makaron, ciasteczko lane i t. d. Gdy raz odkryją cały szereg takich specyficznych jadeł, nie będzie potrzeba szukać jeniuszów i talentów, weźmiesz kogo zechcesz, pierwszego osła z brzegu, dasz mu dobrze jeść to co wskaże teorya, włożysz mu pióro za ucho i papier pod łokieć i musi urodzić co nauka postanowiła. Zważ tylko co to za potężny wynalazek! Wiek jest w wyraźnym postępie, a jak wszystko się upraszcza! symplifikuje! Dziwi mnie że dotąd balonów nie wynaleziono, ale to musi lada moment nastąpić, są znaki zwiastujące.... ludzie ledwie chodzą, więc pewnie będą latali.
Tak mówiąc szli powoli ulicą Wierzbową, a Feliks słuchał szczebiotania Justyna, nie bez przyjemności jakiejś. Cienki głosik brukowca jak nakręcona pozytywka odegrywał piosneczkę swą, bez przerwy, bez wahania.... niekiedy tylko właściciel jéj obejrzał się na słuchacza, jak mu téż z tém było.
Justyn mając w tém jakąś rachubę żołądkową, szczerze pracował nad zabawieniem Feliksa, popisywał się z dowcipem, z językiem i widocznie wysilał na koncepta, które się nie zawsze szczęśliwie udawały. Natura ma to do siebie, że gdy ją ku czemu zmuszają, opiera się i zacina jak koń narowisty.... i ona chce miéć swobodę; ale człowiek znowu ile kroć mu odmawia posługi, usiłuje przymusić i postawić na swojém, choć nie zawsze zwycięża.
— Więc tedy, dodał po chwili, uważając że Feliks się rozchmurza... przybywajcie państwo na kilka miesięcy do Warszawy... powietrze wielce zdrowe dla przybyłych z prowincyi, działa jak tran rybi na suchotników, choć śmierdzi, ale ożywia.
I począł wyliczać rozmaite domy przyjmujące, bawiące się, reputowane, lub dobijające reputacyi talerzami i butelkami, aż nawiasem natrafił na Jenerałowę...
— Jenerałowa Palmer, — rzekł, — jest dla mnie zagadką... kobieta... ale ty ją znasz Feliksie?
— Ja? odparł Narębski trochę zmięszany, — ja? trochę, znałem ją, ale od tak dawna nie widziałem, nie słyszałem nawet o niéj, że dziś ona dla mnie całkiem jest nową postacią.
— I enigmą do rozwiązania, — dodał Justyn, — najpilniéj badając, trudno o niéj dośledzić czegoś więcéj nad to, że była żoną Jenerała i dla tego zowie się Jenerałową, a z oczów jéj patrzy, że tam przed tém wojskiem musiała być awangarda. Już to samo że dziś taką stała się pobożnisią, dozwala się domyślać, że musi mieć za co kupować. Skutek nie może być bez przyczyny, chociaż przyczyna może pozostać bez skutku....
Spodziewam się, dodał, że i państwo z jéj domem, który otwiera się tylko pour la fine fleur towarzystwa naszego zawiążecie stosunki. Herbaty Jenerałowéj są niezmiernie poszukiwane.
— Ja herbaty mało pijam, — rzekł Feliks, a żona moja jéj nie zna, bardzo wątpię, czy zrobimy z nią znajomość.
— O! gdybyście nawet nie chcieli, zrobi się sama. Jeżeli jeszcze znałeś ją kiedy dawniéj, to nieuchronna rzecz odnowienie stosunków i studjum ciekawe. Czy téż i przedtém wyglądała tak zawsze upięta, zamurowana, zimna, milcząca i nieprzystępna?
— O! to bardzo dawne czasy, i niewiele ją znałem, ledwie sobie przypomnieć mogę, wybąknął Feliks.
— Coś bo ty to tak mówisz, jakby ci nie zbywało na wiadomościach, ale raczéj na chęci popisywania się z niemi! — odparł Justyn mrugając oczyma znacząco, co dawało do myślenia, że i on więcéj wiedział, niżeli chciał wyznać.
— Widzę, że tylko co rozstał się z tym kochanym Baronem, który ma w istocie najlepszego w mieście kucharza. Coś już przebąkują, że go widziano z bukietem u Jenerałowéj, że mu się podobała. Kto wie? może mu potrzebny ten mebel do palisandrowéj kanapy i marmurowego stołu, kupionego we Florencyi. Ale wątpię, żeby mimo przymiotów Barona i jego kucharza wyjść chciała na chińską lalkę w salonie, któréj całym obowiązkiem kiwać głową, gdy ją ruszą...
Feliks już nic na to uparte szczebiotanie nie odpowiadał, czém Justyn wcale się nie zrażając, podwajał tylko usilności, aby go rozdobruchać i do rozmowy przymusić; a ciągnął za nim uparcie do ostatniéj granicy zwykłych przechadzek, za hotel Europejski ku François. Po za tą liniją, nie było dla Justyna świata i ludzi... pustynia.
— No, i tego nie wiesz, — zapytał po chwili, — że kapitan Pluta odrodzony przybył do stolicy, zapewne aby w niéj znowu się dobić? Znasz przecie tego człowieka?
— Jak my wszyscy, byłem z nim nawet bardzo dobrze, niegdyś — rzekł Feliks, — ale gdy się zwalał i upadł tak szkaradnie....
— Tak wszyscyśmy go naówczas odstąpić musieli, — przerwał Justyn Gała. A wiesz, tak la main sur la conscience, grał w karty, pił, hulał; więcéj jednak doprawdy już niewiem co zbroił? Nikt mu nie zada nieuczciwości żadnéj, nie złapano go na żadném szachrajstwie, towarzysz miły i dowcipny, powiem ci, że jeżeli mnie kiedy poprosi, nie znajdę powodów odmówienia mu choć go wszyscy potępili. To nie był zły człowiek, cała rzecz, że nielitościwie cyniczny i ma pasyą prześladowania ludzi, a jak się do kogo uczepi, jak pijawka. Świat się go obawiał i odskoczył od niego, to darmo; kto chce żyć w zgodzie ze wszystkiemi, musi trochę pochlebiać... a tego on nigdy nie umiał.
— Toby było najmniejsza, — przerwał Feliks, — ale ta gra w karty, to walanie się w najgorszych towarzystwach....
— Znudził się życiem, potrzebował wzruszeń gwałtownych, — rzekł Justyn wzdychając; ja go nie uniewinniam wcale, ale i potępić nie mam powodów. Boję się go jak drudzy, obchodzę gdy mogę, rzucić nań kamieniem nie mam serca, zwłaszcza, dodał śmiejąc się sam z siebie, jeśli odziedziczył co grubego w Bessarabji.
Chciał jeszcze mówić coś więcéj, ale w téj chwili gruby głos przybyłego ze wsi szlachcica Kaliszanina, niegdyś sąsiada Justyna, przerwał rozmowę. Wieśniak rzucił się na szyję Gale, objął go i począł śmiejąc się całować serdecznie.
— Justyś, kochany Justyś! ot to szczęście że cię spotkałem, a wiesz żem nie miał z kim zjeść śniadania.
— Nieoszacowana wiejska natura, piszczącym swym głosikiem drżącym ze wzruszenia zawołał Justyn, oni jeszcze jedni w Kaliskiem pradziadowskich trzymają się tradycyi i sami ani jeść ani trawić nie umieją! O sancta simplicitas! Patrz panie Feliksie i bierz przykład z niego.
Poczém zaraz musiała nastąpić prezentacya.
— Pan Feliks Narębski, mój przyjaciel z Lubelskiego.
— Pan Kazimierz Potrzebiński z Kaliskiego, towarzysz szkolny i najlepszy z ludzi, zawołał Justyn,
Nowo poznajomieni pocałowali się wąsami i ścisnęli dłonie z tém poczciwem uczuciem braterskiem, które bodajby się umiało szczerzéj po za szranki dotychczasowe rozciągnąć.
— A! Narębski, moja ciotka Potrzebińska była za Narębskim, czy nie krewnym?
— Nie, — odparł Feliks, posłuszny zwyczajowi przypomnień kolligacyjnych, ale prababka moja była Potrzebińska.
— Tak! córka Jana Kantego, to wiem, a więc jesteśmy nawet trochę krewni.... Chodźmyż razem na śniadanie, ale gdzie?
Feliks z największą trudnością potrafił się ledwie wymówić, wiedział bowiem, że takie śniadanie gościnnego wieśniaka, mogło się łatwo z pomocą Justyna pociągnąć do kolacyi, a żona czekała!! żona czekała!
Musiał to jednak uczynić z jak największą ostrożnością, aby Kaliszanina nie obrazić i na świadectwo wezwał Justyna, modlącym się błagając go wzrokiem, aby potwierdził, że mu się już wprzódy wyrywał.
Tak się jakoś rozstali grzecznie i bez urazy, po nowym pocałunku z obu stron twarzy, a Justyn powiódł pod rękę gościa tłumacząc mu jako śniadania gdzieindziéj prócz Bouquerel’a jeść nie było podobna, pod strachem najokropniejszéj niestrawności, choroby, a kto wie? może nawet nagłéj śmierci.
Nie bez wewnętrznéj obawy jakiejś zbliżył się biedny Narębski do domu — wiedział on co go tam zawsze czekało — wymówki żony poparte milczeniem znaczącém córki, kwasy i widok uciemiężenia jakie znosić musiała Mania; nie bez trwogi więc i coraz smutniejszy wszedł powoli na wschody.
W salonie, swoim obyczajem, siedziały matka z córką, pani Samuela wpatrzona w sufit, znudzona i jak zawsze mocno chora, choć kolory zwodnicze zdrowia miała na twarzy i Elwirka przez okno bacznie okiem uzbrojoném w lornetkę studjująca ulicę i przechodniów. Zaledwie się Feliks ukazał, obie zwróciły się ku niemu.
— A! przecież powracasz! — zawołała żona, — to szczęście — jak pójdziesz do miasta, doczekać się ciebie nie można. Co wy tam robicie? co wy tam robić możecie, mój kochany Feliksie? — ze zwykłą sobie słodyczą wzdychając powtórzyła czuła żona.
— Ale zmiłuj się Samuelko, tyle miałem sprawunków, przytém złapał mię w ulicy Justyn i pół godziny zatrzymał....
— Ale zmiłuj się panie Feliksie, — przerwała niedosłuchawszy do końca pani, — tyle téż zmarnowałeś czasu? Czyż się natręta pozbyć nie można? Dom do téj pory nie urządzony, jestem w śmiertelnym strachu; spuściłam się na ciebie, wszyscy wiedzą kiedyśmy przyjechali, dotąd żadnéj nie oddałam wizyty, bo bym jéj przyjąć nie miała gdzie, a ty to bierzesz tak lekko!
— Proszę cię, nie siadam od rana do wieczora, — rzekł Feliks ocierając pot z czoła, który świadczył o pracy.
— Tak, a jednak skutku nie widać.
— Wie papa — dodała Elwirka odchodząc od okna, — wszak tapicer nie przyszedł znowu, firanek nie przynieśli, stolika nam nie odmienili; w drugim pokoju posadzka nie wyfroterowana, nic ale to nic, a mamę to męczy, i dziś już był taki atak nerwowy....
— Dajże pokój! — ruszając ramionami z rezygnacyą dobrze odegraną odparła żona, co go tam moje biedne zdrowie obchodzi.
— Możeby papa choć posłał?
— Sam byłem dwa razy, aleście panie wczoraj odmieniły projekta i rozdysponowały trzeci raz co innego: muszą przerabiać, to potrzebuje czasu.
— Cóż nam do tego! na to są czeladnicy! na to są pieniądze, — zawołała Samuela, — na to jest miasto? Ale nie mówmy już o tém, proszę nie mówmy o tém, mnie to dziwi, mnie to zabija, mnie to....
Niedokończyła, bo wielki kaszel porwał ją z większéj jeszcze niecierpliwości i córka czyniąc umyślną demonstrancyą, pobiegła do dzwonka. Na głos jego zbiegli się natychmiast ludzie, panny służące, woda, krople, serwety i cały przybór zwyczajny, ale pani Samuela wszystko i wszystkich odepchnęła jedném skinieniem ręki. Była widocznie w najokropniejszym humorze.
— Gdzież ta, ta Mania? — zawołała, — może nie bez myśli pomszczenia się na mężu, który siedział przybity i milczący, gderając na jego ulubioną.
— Mania, pewnie albo gdzie w kościele, albo zaczytana w jakiéj książce! — szepnęła Elwira.
— Zawsze na drugim świecie w marzeniach swoich, ruszając ramionami odezwała się matka, wciąż mowę przerywając kaszlem który był wymówką spadającą na sumienie pana Feliksa, — ale ona domarzy jakiegoś głupstwa pewnie! O! mimo troskliwości mojéj, to nie uchronne. A pan Feliks tak jest słaby dla niéj, tak ją podtrzymuje i broni tego kochanego gagatka, że czując go za sobą, stoi przy swojem i psuje się do reszty.
— Ja! ja! — ruszając ramionami przerwał mąż, — wszakże nie odzywam się ani słowa!
— Tak, w téj chwili, chociaż i milczenie bywa znaczącem, ale zwykle, ale zawsze, my nigdy z Elwirką nie mamy słuszności w twojem przekonaniu, tylko ona.
— Milczę! milczę! — powtórzył mąż ciszéj coraz.
— Wiem, ale przyznaj się co myślisz? — kończyła uparcie Samuela.
Feliks już był do ostatka zniecierpliwiony.
— Przyznaję się, — rzekł wstając, że myślę iż probujecie mojéj cierpliwości, do jakiego téż ona stopnia wytrzymać może! Dajcież mi pokój, ustępuję z placu!
To mówiąc drzwi zatrzasnął i wyszedł. — Był to jego środek ostateczny i gwałtowny, którego używał rzadko tylko w razach krytycznych. Matka i córka spojrzały po sobie znacząco.
— Ależ papa w humorze! — zawołała śmiejąc się Elwirka.
— A moje dziecko! dla mnie to przynajmniéj nie nowina, — rozczulając się nad sobą westchnęła matka, — znasz moje opłakane życie! Twój ojciec — dobry, najzacniejszy człowiek, ale widzisz co ja z nim cierpię. Niech ci to będzie nauką gdy za mąż przyjdzie iść: najlepsi ludzie nie zawsze są najlepszemi mężami.
Elwira na wspomnienie tego, że jéj może przyjść pójść za mąż, okazała wstręt nadzwyczajny do stanu małżeńskiego, ruszyła ramionami, zrobiła minę pogardliwą, mającą być manifestacyą przeciwko całemu rodzajowi męzkiemu i westchnęła nad losem kobiety przeznaczonéj na wiekuiste męczarnie! Obie panie byłyby się rozpłakały nad sobą, nad teraźniejszością j przyszłością, gdyby w téj chwili Elwira nie postrzegła oknem bardzo pięknego ekwipażu i nie krzyknęła nagle:
— Otóż to, takbym jeździć chciała!
Matka choć chora przez współczucie dla córki, wstała z krzesła i pobiegła do okna, i rozprawą nad powozem i końmi skończyła się pod tak złą wróżbą rozpoczęta rozmowa.
Pan Feliks chwilkę postał za drzwiami, ogarnęła go niezwykła jakaś odwaga, któréj na wsi nigdy nie miał, zaczerpnięta z warszawskiego powietrza — poszedł wprost do pokoiku Mani.
Najmując mieszkanie, wcale naturalnie nie myślano nad tém, gdzie sierota się pomieści, dano jéj wychowanie panienki dobrego towarzystwa, bo to nic nie kosztowało, guwernantki podejmowały się go bezpłatnie, — ale obchodzono się z nią jak ze sługą i często prawie zawsze wyznaczano kątek ze sługami.
Nigdy też ona nie skrzywiła się na to, umiała wszędzie się pomieścić i ze wszystkiemi pogodzić. Szczęściem jakiémś teraz, znalazł się pod wschodami osobny kącik dla Mani, w najętym apartamencie. Była to malutka ciupeczka przytykająca do ciemnego przedpokoju, ciasna tak, że nie każde łóżko stanąć w niéj mogło, a więcéj nad tapczanik, stolik i parę krzeseł pomieścić nie było podobna... Jedno jéj okienko na niewesoły wychodziło dziedzińczyk, ale dostarczało tyle światła, ile go było potrzeba, żeby o południu czytać można. Mania, która z niczego zawsze zrobić umiała rzecz wdzięczną i największą pustkę przystroić, nie mając czém nawet przybrała sobie pokoik, tak, że wyglądał schludnie i miło. Łóżeczko zasłane biało, na stoliczku kilka książek, firaneczka na prędce zgrabnie rzucona w okienku, sukienki zawieszone na ścianie, przystrajały izdebkę ubogą, do któréj wszedł Feliks wprost idąc od żony. Mania siedziała przed stoliczkiem i szyła spiesznie falbany oberwane wczoraj od sukni Elwiry. Zobaczywszy pana Feliksa skoczyła ku niemu zarumieniona cała, z dziecięcém uczuciem zawieszając się na szyi.
— A! mój drogi opiekun!
— No! ja! odparł Feliks, całując ją w czoło, ale cóżeś tam znowu zbroiła wczoraj, mój aniołku, dodał siadając na łóżeczku z westchnieniem — zkąd takie złe humory u pań naszych?
— Złe humory?
— A! kwaśne bardzo! zmyły mi głowę, choć doprawdy nie wiem za co?
— O! bo pan tak bardzo na wszystko uważasz! przerwała Mania wesoło, aby go rozchmurzyć — to przejdzie... Możem, doprawdy, a temu trochę winna... Elwira kazała mi sobie co najprędzéj poprawić suknią, a ja rano poszłam do kościoła, i opóźniłam się trochę... A! miała słuszność.
— Dla czegoż tego sama zrobić sobie nie mogła, kiedy jéj tak było pilno?
— Ale ja bo sama prosiłam oto... naparłam się... tak miło mi jéj czémś się przysłużyć, ona tak dobrą jest dla mnie... a tak słabe ma oczy.
Mówiąc to z największym pośpiechem, minkę miała wielce zafrasowaną, skłopotaną, zdawało się że więcéj daleko powiedzieć pragnęła, że jéj coś ciężyło, a zebrać się na wyznanie nie umiała.
Zamilkli oboje. Feliks poruszył ramionami.
— Mój opiekunie drogi! dodała po chwili ośmielając się dzieweczka całując go w rękę, mój ojcze kochany, kiedy mi się tak czasem pozwalasz nazywać, ja się obawiam żeś ty do mnie od nich przyszedł.... i mnie i tobie — nadewszystko tobie mogą to wziąść za złe, a twoja spokojność tak mi jest drogą....
— Niech już sobie biorą jak chcą, odparł Feliks, to mi zupełnie wszystko jedno... nigdy nie potrafię im dogodzić.
Mania smutnie pokręciła główką.
— Ale na cóż się narażać.... i im robić przykrość.
— Cierpię do czasu — rzekł Narębski, — ale każdemu, nawet mnie, w końcu się cierpliwości przebierze.
Mania pocałowała go w rękę.
— Uspokój się, uspokój, rzekła łagodnie, to małe chmurki, które i najjaśniejsze niebo przebiegać muszą.... Naturalnie, tyle jest do zrobienia, pani taka słaba, zmęczona, musi się czasem trochę zniecierpliwić.... Cóż ona temu wina, to jéj zdrowie, wierzcie mi.... a w sercu tak jest dobrą!
Feliks tylko westchnął, bo znał tę dobroć od dawna.
— No! ale kiedyś tak dobry żeś już tu przyszedł, wahając się trochę dodało dziewczę, pozwól że mi drogi opiekunie, dla którego nie mam tajemnic, poprosić ciebię o radę — O radę? jakiéjże to rady potrzebować możesz moje dziecko?
— Jestem bardzo niespokojna. Ale mogęż powiedzieć wszystko? nie weźmiesz mi za złe? Jestem zmuszona cię spytać....
I znowu pocałowała go w rękę.
— Bo do kogóż się udam, i kto mi jak ty potrafi z serca słówko powiedzieć?
— Mów, pytaj, radź się, proszę — w istocie prócz mnie, nie masz nikogo! Westchnął wspomniawszy matkę — proszę cię na Boga, bądź zemną szczerą.
— No, to posłuchajże cierpliwie, niech ci powiem naprzód wszystko jak to było...
— Więc ci się coś przytrafiło? zawołał niespokojny pan Feliks.
— A! miałam awanturę, — z przymuszonym uśmiechem odparło dziewczę żywo, pierwszą w życiu...
Dziś rano, ale nawet bardzo rano, wyszłam według mojego zwyczaju, do kościoła. Przyznaję ci się mój drogi ojcze, dodała spuszczając oczy, że jakoś u Ś-go Krzyża, do którego od nas najbliżéj, nie mogę się dobrze modlić.
Kościół taki ogromny, taki surowy i straszny, nigdzie nic co by mi przemówiło do serca, a ja potrzebuję nawet do modlitwy zaczerpnąć wrażenia od tego co mnie otacza, tak słabą jestem istotą. Z siebie dobyć nie mogąc siły, czerpać ją muszę z ołtarza. Poszłam więc, choć to trochę daléj, do kościoła Wizytek....
Ale zaraz od samego progu domu, postrzegłam kogoś idącego za sobą. Z początku to mnie nie uderzyło, myślałam że przypadkiem w jedną idziemy drogę. Naprzeciw naszego mieszkania jest tu zaraz jakaś traktjernia i bilard, jegomość ten pochylony i trochę garbaty stał w progu jakby na co czekał. Gdy mnie zobaczył wychodzącą z bramy, skoczył nazad do traktjerni wyciągnąwszy kogoś drugiego wyraźnie mu mnie pokazywał... Coś z sobą poszeptali, i ten który wprzód stał w progu, żywo się posunął krok w krok postępując za mną. Widząc go tak ścigającego mnie po tém pokazywaniu, zaczęłam być niespokojna, chciałam wrócić, alem pomyślała potém, że mi się to przywiduje i nieoglądając się, szłam daléj.
— Jak ten człowiek wygląda? — przerwał niespokojnie Feliks.
— Tak, już nie młody, trochę przygarbiony.... twarzy się jego nie przypatrywałam, a ubrany był dość dziwnie.
— Nierozumiem! — zawołał Narębski, — no, ale cóż dalej?
— Ponieważ dość szybko gonił za mną, zwolniłam kroku, sądząc że spieszy i minie mnie, ale przybliżywszy się, ukłonił mi się dość zgrabnie i stanął...
Jam się bardzo zmieszała...
— Za pozwoleniem pani — rzekł, — czy nie mógłbym pomówić z nią chwileczkę?
— Zemną? — zapytałam zdziwiona.
— Tak, z panią.
— Ale ja pana nie znam.
— To nic, ja panią znam lepiéj niż sądzisz. Wszak pani jesteś od dzieciństwa w domu Narębskich?
— Tak jest.
— Wszak jesteś wychowanicą ich, sierotą?
— Tak jest, — powtórzyłam.
— Wieszże pani o twojém urodzeniu? — zapytał znowu.
— Jakto! — przerwał pan Feliks, — zapytał cię temi słowy — coż to jest? co to ma znaczyć? Mówże daléj. Doprawdy jestem ciekawy! Niepojmuję, cóż by to miało znaczyć, miałżeby... ale mów... słucham, powtórz mi co do słowa jak to było.
— Wiem tylko żem sierotą po biednych i ubogich rodzicach... powiedziałam mu.
— Jakież ci dano nazwisko? — rzekł powoli.
— Marya Jordan.
— Marya! Jordan! — powtórzył, rozśmiał się i ruszył ramionami.
Narębski widoczną okazywał niespokojność, kropliwy pot okrywał mu czoło, spoglądał na Manię, nieśmiał jéj już przerywać opowiadania, ale wzrok jego wlepiony w nią wyrażał pomieszanie i ciekawość bojaźliwą.
— Przyznaję ci się kochany ojcze, dodała Mania, że mnie to tak żywo zajęło, iż mimo wstrętu jaki we mnie ten człowiek obudzał, bo twarz miał jakoś dziwnie nie miłą, mimo obawy i niedowierzenia, zatrzymałam się chcąc z nim pomówić obszerniéj. Ty wiesz żem nieznała rodziców, że co dziwniéj, nikt mi nigdy, nawet ty, na usilne o nich pytania, odpowiedzieć nie chciał; nie dziw téź, że tak chciwie pochwyciłam nadzieję dowiedzenia się czegoś o nich.... ja jestem sierotą!
Zamilkła na chwilę, łzy popłynęły jéj z oczów.
— Wiedziałżebyś pan co o moich rodzicach? — zapytałam go niespokojna.
— Może... może..., może wiem coś o nich, odparł powoli... ale dziś tego jeszcze WPannie powiedzieć nie mogę... kto wie, późniéj może, bo spodziewam się, że jeszcze się zobaczymy.
I powtórzył kilkakroć ruszając ramionami:
— Marya Jordan! Marya Jordan!
Potém chciał zaraz odejść, ale zawrócił się raz jeszcze.
— Znałaś, WPanna kogo z krewnych, z familji? masz tam kogo jeszcze?
— Nikogom nieznała i nie mam nikogo na świecie, odpowiedziałam, prócz moich dobroczyńców co mnie przytulili, co wychowali sierotę.... prócz państwa Narębskich.
Na to jakoś dziwnie znowu uśmiechnął się, pokiwał głową i rzekł mi:
— Ale to jednak osobliwsza rzecz! przecież czy po ojcu, czy po matce, ktoś by się zgłosić powinien! A to tak wszyscy wymarli.
— I na tém, — dodała Mania, — rozmowa się nasza skończyła, gdyż zaraz uszedł żywo ledwie mi się skłoniwszy... i obejrzawszy się widziałam jak do téj saméj traktjerni powrócił, z któréj w chwilę potém wyszedł z drugim jakimś mężczyzną. Nie mówiłam o tém dotąd nikomu, mój ojcze, ale przed tobą, mogłażbym mieć tajemnicę? ona by mi ciężyła jak grzech.
— Żeś mi o tém powiedziała, to bardzo dobrze, — odparł zadumany pan Feliks, — ale więcéj o tém nikomu ani słowa, moja Maniu! proszę cię, zakazuję! To być może jakaś miejska intryga, oszukaństwo... w mieście o to nie trudno wcale... ja spodziewam się dośledzić tego. Jeżeliby drugi raz zaczepił cię kto jeszcze, staraj się dobrze mu przypatrzeć, abyś mi go mogła opisać.... wskazać, a nie taj nic przedemną?
— Przed tobą? — przerwało dziewczę składając rączki! — przed tobą! czyżbym ja mogła i potrafiła!
Obawiając się oby zbyt długi pobyt w izdebce Mani nie powiększył złego humoru żony, Feliks pożegnawszy sierotkę, pospieszył wyjść chmurny i niespokojny.
Jenerałowa Palmer zajmowała najęty na rok cały, na Krakowskiém Przedmieściu apartament, w jednym z najpiękniejszych nowo wzniesionych domów, a choć zwykle hołdując powszechnemu zwyczajowi, latem na wieś lub do wód wyjeżdżała, aby nie być w mieście kiedy ludzie wyższego towarzystwa znajdować się w niem niepowinni, dom jéj zawsze stał na przyjęcie i nie odnajmowała go jak drudzy, aby coś na cenie lokalu zaoszczędzić. Była tu jak u siebie na wsi, szeroko i wygodnie rozgospodarowana, a im mniéj jak wiemy, mogła mieć pretensyi do państwa, tém naturalnie staranniéj okazywać pragnęła, że do niego stworzoną została.
Służba, pokoje, przyjęcie, powozy, konie i dwór Jenerałowéj, nieustępowały najwytworniejszym. Ścisła oszczędność i ład przewodniczyły wszędzie, ale nie zaniedbano okazać światu wielkich dostatków i nawyknienia do zbytkownego życia na wielką stopę. Nic się tu nie świeciło dorobkowiczowskim blaskiem, ale każda rzecz była dobrym smakiem i kosztowna choć nie pokaźna. Najsurowsi sędziowie przyzwoitości i tonu oddawali jéj tę sprawiedliwość, że umiała tak dom prowadzić, iż udzielnych książąt przyjmować mogła nie wstając z kanapy, nie pokazując zakłopotania.
W tym roku, nie wiem dla jakich pobudek Jenerałowa nie wybrała się ani do Ems, gdzie czasem bywała, ani do Ostendy, którą jéj doktór doradzał, ale lato chciała spędzić na wsi w Lubelskiem, gdzie gospodarstwo potrzebowało podobno pańskiego oka, a ona i na niém się znała. Tymczasem spotkanie garwolińskie, zwróciło ją z drogi, nazad do stolicy.
Nagły jéj powrót, choć mocno zadziwił służbę, która właśnie zabierała się do przepędzenia wakacyi w słodkiem far niente i świętéj swobodzie, — nie zrobił jednak zamięszania wielkiego, i w parę godzin wszystko znowu gotowém było na przyjęcie dostojnéj pani. Po humorze tylko pozostałych sług doznających nieprzyjemnego zawodu, w chwili gdy się układali do słodkiego spoczynku, poznać było można, iż zdejmowanie pokrowców z mebli i odmykanie szaf hermetycznie zamkniętych, nie bardzo im smakowały. Byli tacy, którzy usiłowali dowieść Jenerałowéj, iż ich powrót jéj uszczęśliwiał, ale gdyby nie spuszczone ostrożnie ich oczy, łatwo z nich można było wyczytać, jak kłamali bezczelnie.
Jak bardzo często się trafia, powrót ten niespodziany do odkryć równie nieoczekiwanych był powodem. Okazało się, że dziewczę pod rozkazami panny Adelajdy zostające, oddając się zbytnio rozkoszom światowym i próżności, nie zawsze we dnie bywało w domu, w nocy sypiało pieszcząc ciałko we własném łóżku garderobianéj, pod jéj pawilonem, a co gorsza ubierało się przed toaletą p. Palmer i używało jéj pudru ryżowego, czego niewątpliwie zostały ślady... że kredencerz zjadał nie sam, ale w dobranem towarzystwie różne przysmaki, o których zmniejszenie obwiniano psy, koty, suszę, wilgoć i rozmaite kataklizmata piwniczne; że wreszcie osoba bardzo miła i bez przesądów, z którą pan Bzurski zostawał w ścisłych stosunkach, pod niebytność jego rozpaczą wiedziona zapewne, pocieszała się sam na sam pędząc godziny tęsknicą tkane z panem Edwardem, prostym lokajczykiem, człowiekiem czarnego wąsa, ale uczuć bardzo lekkich i niewiele wykształconych; co pana Bzurskiego niezmiernie na świat, ludzi i kobiety obruszyło, w pannie Adelajdzie wzbudziło uśmiech zadowolnionéj zemsty. Nie był jednak bez owoców w przyszłości ten powrót pani z Garwolina, gdyż zaledwie uspokojono się po pożegnaniach łzawych — wiele rzeczy w ostrzejsze wzięto karby. Kredencerz został oddalony, klucze pod ściślejszą wzięto kontrolę, a co się tyczy dwóch niewiast oskarżonych, bliższe rozpoznanie sprawy wykryło ich niewinność, którą obfitemi skropiły łzami. Justysia wróciła do łask panny Adelajdy, i piękna brunetka pojednała się z Bzurskim przekonawszy go o wierności swéj tak, że nawet pan Edward odprawiony nie został.
Na drugi czy trzeci dzień zdawało się jakby pani Palmer tylko na krótką wyjechała przejażdżkę, z któréj wróciwszy dawny tryb życia rozpoczęła na nowo, udając się naprzód na nabożeństwo do świętego Krzyża, gdzie od ósméj do dwunastéj przesiedziała, budując wiernych swą gorliwością religijną. W mieście nawet z powodu tego zniknienia jéj i powrotu zjedzono kilka śniadań wygranych w zakłady, czém przyłożyła się mimowolnie do wzrostu bogactwa krajowego, jak dowodził znakomity jeden ekonomista.
Wszyscy bowiem byli najpewniejsi, że Jenerałowa odjechała na wieś na kilka miesięcy, ktoś ją nawet z ekwipażami i tłumokami spotkał na pragskim moście i pan Justyn Gała uroczyście o zamknięciu jéj domu w mieście objawił, gdy nagle ujrzano karetę jej i konie w godzinie zwykłéj stojące przed świętym Krzyżem... Rozumie się, że wypadek tak ważny i tak niespodziany, do wielkich komentarzów, gawęd i sprzeczek dał dowód. Wpadano na różne domysły, i byli tacy, którzy z tego wnosząc, prorokowali blizką i krwawą wojnę dowodząc, że Jenerałowa lepiéj od innych będąc uwiadomioną, zmieniła projekt nie bez ważnego powodu i postanowiła pozostać w Warszawie dla grożących chmur na horyzoncie politycznym.
Jak się to jednak stało, że postanowiła nie wyjeżdżać nigdzie, my spełna objaśnić nie potrafimy. To pewna, że pierwszych dni po powrocie z Garwolina była jeszcze mowa chwilami i o Ems i o Ostendzie, że późniéj tylko o kąpielach morskich w dalekiéj przyszłości ewentualnie coś poszeptywano, że w końcu zawieszone zostały projekta wszelkie i więcéj myśleć zaczęto o urządzaniu się w mieście. Jenerałowa zamilkła, zasiadła, rozpakowała się zupełnie i zdawała przyjmować z rezygnacyą jakąś konieczność spędzenia lata i jesieni w Warszawie, nie ruszając się z miejsca, co tém bardziéj dziwić musiało, że ją nawet kompromitowało w oczach świata. Osobie lepszego tonu, pytam jak zostać, kiedy wszyscy, u których bywa, z którymi żyje, wyjeżdżają? Oceńmy przynajmniéj ofiarę, a mierząc nią powody, dojdziemy do wniosku, że ważnemi być musiały.
Nie wiem jak do tak ważnych przyszło postanowień, ale panna Adelaida opowiadała o swéj pani, że od powrotu z tego niepojętemi skutkami brzemiennego noclegu garwolińskiego, poznać jéj nie mogła, i jakąś dziwną upatrywała w niéj zmianę. Wedle słów jéj p. Palmer w osobliwszym stanie umysłu i serca znajdować się miała.
Zwykle spokojna i pani siebie, teraz w ciągłych rozmysłach i jakimś niepokoju, którego nawet modlitwa uśmierzyć nie mogła, spędzała dnie i noce jakby czemś żywo zajęta a nieumiejąca stanowczo sobie poradzić. Kilka razy wydawała rozkazy najprzeciwniejsze do podróży za granicę i pozostania w Warszawie, panna Adelaida schodziła ją płaczącą, z załamanemi rękami, kroczącą po salonach i dowiadującą się o ludzi i rzeczy, które ją wprzódy wcale nie zajmowały.
Utrzymywała nawet (zawsze jeszcze panna Adelaida, która była niesłychanie dyskretną, ale dla przyjaciołek od serca, nie mogła mieć sekretów), że parę razy Jenerałowa zerwała się przez sen z rękami do góry podniesionemi wołając z płaczem:
— Dziecię moje! moje dziecko!
Ale że Jenerałowa dzieci urzędowych nie miała, pokojówka domyślała się, iż wybuch ten stosował się do ubogich, których była gorliwą opiekunką, i dziećmi ich swemi przywykła niekiedy nazywać. Z resztą była to osoba, nawet w największych boleściach serca i strapieniach ducha, nie zdolna znijść z drogi przyzwoitości i obyczajów przyjętych w dobrém towarzystwie, i jakkolwiek może cierpiała, nie odmieniła ani na włos życia, które wiodła od lat kilku. Nabożeństwo, opieka nad zakładami, które osoby jéj stanowiska w świecie protegowały, trochę wizyt i obowiązków światowych, zajmowały ją jak przed tém, przerwane nawet niedzielne herbaty na nowo oznajmione zostały dla współpracownic w dziełach miłosierdzia i do jednego koła należących osób.
Na takiéj stopie były rzeczy w tym domu, którego otwarcie na nowo w téj porze, było dla stolicy wypadkiem niezmiernie szczęśliwym, gdy dnia jednego wagnerka świeżo lakierowana, zatrzymała się przed domem Jenerałowéj i Bzurski, który w sieniach z przekradanem cygarem pędził godziny miłemi rozmyślaniami zaprzątnione, ujrzał z niéj wysiadającego mężczyznę, którego zrazu poznać nie mógł.
Wziął go za rodzonego młodszego brata włóczęgi garwolińskiego, ale przeistoczenie z obdartusa zabrukanego na przyzwoitego człowieka, było tak nagłe, dziwne i niepojęte, że nie sam Bzurski na widok jego osłupiał.
Patrzał jeszcze z niejaką trwogą na tę postać, gdy pan Fryderyk Pluta, on to był bowiem, odezwał się do niego uśmiechając, aby go pani zaanonsował.
Zmięszał się kamerdyner, gdyż i on i panna Adelaida puszczając się w domysły, zjawieniu się tego jegomości przypisywali stan w jakim pani od niejakiego czasu zostawała, ale przypomniawszy garwolińskie posłuchanie, wyszedł zaraz do Jenerałowéj, zwiastując jéj po cichu to niespodziane zjawisko.
Po głosie przekonał się, że dwaj bracia rodzeni, byli jedną i tąż samą osobą, pierwszy tylko po podróżnemu, drugi po miejsku i jakkolwiek metamorfoza zdziwiła Bzurskiego, powątpiewać nie mógł o tożsamości.
Zwykle marmurową nieprzebitą maską okryta twarz pani Palmer, na ten raz oblała się dawno na niéj niewidzianym rumieńcem, ale to była purpura gniewu, oburzenia, przestrachu i zniecierpliwienia, niż skutek innego jakiego uczucia.
Bzurski, niewielki ludzi znawca, poznał się nawet na tém.
— Czegóż jeszcze może chcieć odemnie? zawołała jakby mimowolnie Jenerałowa, — to go prosić? — prosić! — dodała — przecie raz skończyć to potrzeba!
I dumna, gniewna, zasiadła w najobszerniejszym z salonów na kanapie, rachując może na to iż przepych ją otaczający, atmosfera państwa i przyzwoitości, natręta może onieśmieli, uprzytomni. Ale to była rachuba niestety! mylna i płonna, bo Plutę nic dotąd w świecie zbić z tonu nie mogło, ze straszniejszemi spotykał się nieraz wojskami.... wszedł też, wprowadzony grzecznie, ze swobodą człowieka przyzwyczajonego do woskowanych posadzek i ścian marmoryzowanych. Natomiast Jenerałowa spodziewająca się ujrzeć obdartego opoja, zmięszała się postrzegając przed sobą prawie eleganta, którego Ess Bouquet otaczał wonną atmosferą. Fryderyk skłoniwszy się bardzo ceremonialnie, zajął zaraz miejsce w krześle z poufałością przyjaciela domu, który nie czeka, aby go proszono siedzieć i wybiera sam najbliższy gospodyni fotel.
Pani Palmer patrzała nań tak w czasie tych pierwszych obrzędów, pół gniewnemi, na pół zadziwionemi oczyma, że Fryderyk, który myśli jéj łatwo się mógł dorozumiewać, uśmiechnął się odgadując uczucie jakie budził.
— Widzę, że pani zdumiewasz się nad metamorfozą jakiéj liszka garwolińska uległa w Warszawie; jest to jedna z tych tysiąca przemian, na którą nie potrzeba zwracać uwagi, choć się nam co chwila przed oczy nawijają. Alboż mniejsza ta, któréj uległaś pani z Julki, stając się w aksamity oprawną Jenerałową?
— Panie Pluta, — stłumionym od gniewu duszącego ją głosem, przerwała gospodyni, — proszę mi jak najprościéj powód swéj bytności wytłumaczyć i wstrzymać się od wszelkich podobnych przypomnień...
— Za pozwoleniem, — odparł zimno i powoli Kapitan, jakby się nasycał przysmaczkiem, — powód bytności, która zbyt prędko nastąpiła po pierwszem naszem widzeniu się, zaraz się tu wyjaśni... Co się tyczy postrzeżeń, — godziż się krępować do tyla swobodę, wszystkim nam drogą, aby i myśleć i wspomnieć zakazać?
— Pan zapominasz się pan — i słów zabrakło p. Palmer, któréj ruchy dowodziły tylko jaki nią miotał niepokój.
— Prawa kobiety, — dodała po chwili, — kapitan milczał wyczekując, ale znowu zabrakło jéj wyrazów.
— Prawa kobiety? — powtórzył uśmiechając się, — owszem! owszem! znam to dobrze, że kobiety mają prawo robić bezkarnie co im się podoba, dla tego, iż powiadają, że są słabsze. Jestto powszechnie uznany aksiomat, że zepsutym dzieciom wolno ciągnąć za nosy, a słabym niewiastom i za nosy i za włosy nawet nie wywołując oporu. Ale ja nie myślę praw uświęconych uznaniem całéj ludzkości łamać zuchwale, ani nadwerężać tak szanownych aksiomatów. Powoli! idźmy do rzeczy! Pani uprzedzasz się mojéj względem siebie życzliwości! uznasz to gdy jéj dowiodę, że nietylko dla niéj, ale dla wszystkich członków najdalszéj rodziny, pani Jenerałowéj Dobrodziejki, serce mam przejęte najżywszą czułością.
Jenerałowa wzdrygnęła się, on cedził daléj powoli.
— Przypadek, dziwny zbieg okoliczności, który pani ze swym religijnym poglądem na sprawy ludzkie, nazwiesz zapewne zrządzeniem Opatrzności, — czemu ja się nie sprzeciwiam, — nadarzył mi zręczność poznania osoby bardzo z blizka nierozerwanym węzłem krwi z panią połączonéj.
Tu się zatrzymał widząc jak p. Palmer płonie przelękła i dodał po chwilce milczenia.
— Osoby skutkiem nieszczęść i prześladowania losu, zostającéj dziś w dość smutném położeniu.
Znowu pauza, powiększająca grozę, a kapitan nasycał się skutkami złowrogiego milczenia.
— Chcę tu mówić, tym czasem, o znanym jéj bracie rodzonym p. Mateuszu Kirkuciu, a dodaję tym czasem, gdyż zawsze jedném wiedziony uczuciem, nie rozpaczam, bym i innych członków rodziny, która panią tak niegodziwie opuściła i jéj się zaparła, nie wynalazł i w koło niéj nie zgromadził....
Uczucia, które się odmalowały na licu kobiety, nie potrafimy opisać; usta jéj zacięły się, oko błysnęło, ale utrzymało milczenie i wyprostowawszy się nagle, jakby panowanie nad sobą objęła na nowo, słuchała chłodniéj.
Pluta tak daléj mówił
— Brata pani, Kaspra, niemiałem dotąd przyjemności poznać i uścisnąć pracowitej jego dłoni, która tylko w niedzielę i dni świąteczne bywa dostatecznie do uścisku, mydłem umytą — ale pana Mateusza znam i kocham już serdecznie. Poczciwe to człowieczysko, rady sobie dać na świecie nie może, tłucze się, bije, pracuje w pocie czoła i sumienia częstokroć, a ledwo mu starczy na czerwoną chustkę i obrzydliwie niebieską kamizelkę. Juścić komu jeśli nie pani wypadałoby zająć się jego losem?
Jenerałowa nagle porwała się z kanapy i wyprostowała.
— Na Boga! powiedz mi pan, powiedz co zrobiłam abyś mnie tak nieludzko, nielitościwie, tak barbarzyńsko prześladował?
— Ja? prześladował? panią! A godziż się tak nazwać czysto chrześciańskie postępowanie i gorącą żądzę połączenia rodziny, którą losy rozszarpały? zjednoczenia serc i dłoni.... Wszakże daję dowód przyjaźni wyszukując pani rodzonych jéj braci? Jestli to prześladowanie! Lepiejżeby było, aby ten nieszczęśliwy, którego lekkość charakteru i kieszeni przywieść może do ostateczności, nie mając środków do utrzymania życia, zaczął chodzić od drzwi do drzwi za jałmużną, rekomendując się jako brat pani Jenerałowéj Palmer?
— Pan nie wiesz ilem dla niego uczyniła?
— W istocie, mało bardzo znam historją tajemną p. Mateusza, ale wiem że serce pani to złote serce tak oddane Bogu, tak wylane dla ludzi, im więcéj czyni, tem mocniéj pragnie. Zgodzisz się pani na to, że rodzonemu bratu jak lada żebrakowi mierzyć i ważyć grosza i rumfordzkiéj zupy jakoś nie wypada! Jestem pewny że gdyby miał stale sobie wyznaczony fundusz?..
Jenerałowa targnęła na sobie aksamitną mantyllę tak, że część czarnych jéj koronek oderwana smutnie obwisła. Pluta to postrzegł zaraz, wskazał palcem i szepnął.
— Pani! cóż winne koronki? mnie należałoby poszarpać! Ale mam nadzieję, że czystość mych chęci i prawość zamiarów uznawszy, przebaczysz, będziesz mi nawet wdzięczną, a tymczasen szkoda koronek...
— Mościpanie, dosyć już tych żartów, — przerwała p. Palmer, — chcesz Wpan nadużyć téj siły, którą przypadek dał ci w ręce, ale ja pastwą ludzi na mnie spikniętych nie chcę być i nie będę...
— Zawsze, słodziutko i z westchnieniem dodał Kapitan, — zawsze ten sam błąd w pojmowaniu naszych stanowisk, ten sam pogląd mylny na uczucia, które mnie ożywiają... widzisz pani nieprzyjaciela w człowieku przejętym dla niéj czcią i uszanowaniem.
— Panie Pluta!
— Milczę i słucham...
— Ja ucieknę, ja wyjadę, ja się oddalę.
— A ja ścigać ją będę ze łzami, gonić z tęsknotą.
To mówiąc ręce położył na piersi, przymknął oczy i umilkł w extatycznéj postawie zrozpaczonego kochanka.
— Zresztą, wołała, przerywanym głosem kobieta, na taką napaść znajdą się przecie środki, jest obrona prawa, policja, opieka, władza.
— Pani! Pani! — rzekł Pluta, — jakże mnie to boli, że tak zapoznajesz człowieka wylanego dla ciebie.... Uciekając się do podobnych środków ostatecznych, musiałabyś narazić się na potworne sądy często uprzedzonych ludzi. Ja znam rodzinę tę i nikomu tylko jéj przypisuję rozdział, rozłąkę niemoralną, odosobnienie pani; ale ludzie gotowiby ją przypisać komu innemu a świat tak jest do potępienia skory! Na cóż się to narażać? Do czego te gniewy i groźby, ochłońmy, mówmy po przyjacielsku, poufnie, cichutko, jak na starych a dobrych przystało znajomych; na wszystko jest jakaś rada — nie potrzeba uciekać i wyjeżdżać! trzeba zapobiedz fałszywym wykładom. Zresztą gdybyś pani téj chwili pierwszego wzruszenia uległszy oddaliła się, ja wiem, że powrócisz, stolica nasza bez niéj, pani bez stolicy, obejść się nie możesz, ja poczekam i pan Mateusz poczeka. Chętnie podzielę z nim mój chleb i wódkę.
— Więc czego chcesz odemnie nielitościwy człowieku? — zawołała Jenerałowa znowu tracąc przytomność, — mów Wpan! ile, jak, dam ostatek byleście zeszli mi z oczów!
— Nigdy! — odparł Pluta, — co z oczów to z myśli i serca, a my, ja i pan Mateusz w jéj sercu życzemy sobie pozostać! Mielibyśmy tak przykre czynić na niéj wrażenie? doprawdy?....
Łza pokazała się w zaognionem oku kobiety, kapitan zaciął usta i wstał drżący, głos jego mowy się zmienił.
— Tak jest, — rzekł, — chciałabyś uciec, pozbyć się nas, pojmuję to, ale dziś dla mnie jedno pozostało tylko.... słodka zemsta szyderstwa.... téj sobie odmówić nie mogę. Widzisz we mnie zepsutego do głębi człowieka; jestem nim w istocie, ale rozpacz przyczyniła się do zrobienia mnie takim jakim jestem; raz w życiu kochałem szczerze, głęboko, wierzyłem mocno i tyś mi odebrała wiarę, miłość, wszystko; muszę żyć choćby to gorzką zemstą. Myślisz że upadły i zwalany nie mam serca ni pamięci, że się bawię okrutnie, że się pastwię na zimno! O nie! mnie smakuje zemsta, bo serce jeszcze oburza się na zdradę i pragnęłoby uwierzyć choć w trochę cnoty, choć w odrobinę uczucia! Chcę w tobie wywołać nie taką łzę gniewu, ale żalu i wspomnienia.... Chcę....
Tu umilkł, powiódł ręką po czole.
— Chcę niepodobieństwa, to prawda, — rzekł zimniéj, — więc dajmy pokój! do rzeczy do rzeczy! Co zrobiemy z bratem pani, przecież coś z nim uczynić należy?
Palmerowa złożyła ręce, spuściła głowę i znowu usiłując się opanować, słuchała milcząca, bezbronna, ale tężejąc w posąg bez czucia i myśli, co Fryderyk mówił na przemiany gorąco, szydersko, chłodno.
— Przyszedłem w interesie Mateusza, a podjąłem się go, aby sprobować czy jeszcze tleje choć iskra na starem popielisku....
Zimno, więc zimno rachujmy, ja odstąpię. Wchodźmy w traktaty i dyplomatyczne układy. Ja stawię ultimatum, oparte na dzisiejszem statuo quo.... ale nie wyrzekam się prawa zakołatania jeszcze i jeszcze do tego stwardniałego serduszka. Jeżeli późniéj zmuszą okoliczności do rewizyi naszego tymczasowego przymierza, lub złamie je przeważna siła.... tem lepiéj.... Dziś potrzeba mi czegoś dla Mateusza.... nieodstąpię, lub wezmę go pod rękę i będę prezentował w mieście nieszczęśliwego brata Jenerałowéj.
Widząc że żadnéj nieodbiera odpowiedzi, Pluta po małym przestanku na nowo mówić zaczął.
— Temu poczciwemu Kirkuciowi, dużo razem do rąk dać niemożna, bo serce ma zbyt słabe względem niewiasty w ogóle, względem kawiarek w szczególności, a trunek nie jest mu także obojętny w chwilach rozpaczy miłosnéj, które go często spotykać muszą... cożbyś mu też pani miesięcznie lub tygodniowo wyznaczyć raczyła? Naprzykład zróbmy sobie propozycje w drodze dobrowolnych układów.
Jenerałowa nic nie odpowiadała.
Pluta zdjął powoli rękawiczki, postawił kapelusz, rozsiadł się wygodniéj w fotelu, spojrzał na sufit i począł się bawić, składając palce na krzyż, to obracając je w kółko, od lewéj do prawéj strony i od prawéj ku lewéj.. Jestto rozrywka w chwilach oczekiwania lub nudy dość miła, ale wymaga pewnéj wprawy.... Milczeli oboje, nareszcie Jenerałowa wstrzęsła się i pierwsza zawołała:
— Proszę pana, dyktuj mi warunki... mów, żądaj, przystaję na wszystko, ale nie trzymaj mnie na torturach... ulituj się nade mną.
— Jéj własnemi słowy przemówię także... zlituj się pani nad człowiekiem który przyszedł ją prosić choć o łzę żalu... choć o odrobinkę serca. P. Mateusz poczeka...
Wyrazy te przeciwny całkiem zrobiły skutek, pani Palmer ostygła, zamknęła się zdumiała; Pluta począł się śmiać szydersko.
— Dziwniem głupi na starość, rzekł do siebie. Wróćmy do pana Mateusza... Stojemy w téj chwili razem z nim i serdeczna łączy nas już przyjaźń... ja sam za niego nie chcę tu działać ostatecznie... zresztą nie miło by mi było skończyć na jednem widzeniu się z panią i do drugiego niemieć przyzwoitego pretextu... więc... namyślim się, naradzim... pomówiemy i służyć jéj nieomieszkamy.„
Na dziś ma dosyć rzekł w duchu kapitan. I widząc, że odpowiedzi się nie doczeka a na rozmowę nie wyciągnie, Pluta postał chwilę, rozpatrzył się po salonie i od ust pocałunek przesyłając z przesadnie grzecznym układem, dodał:
— Do widzenia, kochana Julko!
Jenerałowa nie dała znaku życia, Fryderyk po cichu wyniósł się i drzwi ostrożnie zamknął za sobą.
W humorze, który mógł za bardzo dobry uchodzić, choć w głębi jego była gorycz żółciowa, Pluta udał się wprost do mieszkania swojego w Saskim Hotelu, nie liczę tego bowiem, że dwa razy po drodze na wódkę wstępował.
Użyta jako medykament przeciwko robakowi wewnętrznemu wódka podziałała dzielnie i rozjaśniła mu czoło, a humorowi dodała sprężystości na chwilę straconéj. Z piosenką na ustach wszedł do pokojów które zajmował.
Hotel Saski za pocztą, w wązkim przesmyku ulicy, która się nie odznacza elegancją, i nie zbyt powabnym położony kątku, jak to wszystkim wiadomo, którzy badali fizjognomją naszéj stolicy — mieści w sobie wielką ilość pomieszkań różnéj ceny i wygody, które kryją też w sobie najrozmaitszych gości i najdziwniejsze często, tajemnicze i zagadkowe postacie płci obojga.
W głębi dziedzińca, na górze, kapitan Pluta obrał był sobie schronienie, w którem, że niepotrzebował wiele światła, ani do zbytku świeżego powietrza, znajdował że mu było wcale dobrze.
Ograniczył by się był może parą pokojami z przedpokojem gdyby nie towarzysz Kirkuć, którego musiał trzymać przy sobie, a chwalić się z nim i mieć go nieustannie na karku, nie było podobna.
Kirkuć nie był wcale wygodnym, a często kompromitującym w najwyższym stopniu.
Pluta wprawdzie ile razy go los dotknął i obszarpał, sam się opuszczał i wyglądał jak ostatni odartus uliczny, ale zaledwie poczuł grosz w kieszeni, zaraz na przyzwoitego wychodził człowieka i wolał nim być, niż żyć w brudzie i zaniedbaniu... kilka już tak razy w życiu, z tego diogenesowego, jak je nazywał rzemiosła, przechodził na dandysa ale zawsze go potem los nielitościwie strącał w otchłanie. Teraz właśnie nastąpiła znowu metamorfoza i kapitan usiłował lepsze swe stosunki porwane trochę na nowo zawiązać, a obawiał się by Kirkuć swoją powierzchownością cienia nań nie rzucił. Ale z Kirkuciem nie łatwo sobie było dać rady... ani go odziać, ani chodzić i mówić nauczyć, ani od tysiąca, zdradzających stary obyczaj życia nałogów, odprowadzić.
Pluta wszakże nie był pospolitym nauczycielem i nawet z takim uczniem, jako tako sobie dał radę. Naprzód sam sporządził mu garderobę, z zakazem aby od pąsowych chustek i szafirowych kamizelek, a zielonych kraciastych spodni wstrzymywał się całkowicie: powtóre wiedząc jaką gęba jest zdrajczynią, przy ludziach mówić mu zakazał inaczéj jak mruczeniem i kiwaniem głowy, przez tak lub nie co najwięcéj. Pozwolono mu też było uśmiechać się znacząco, w wielkich wyjątkowych wypadkach.
Kirkuć, który biedy zażył i rad był trochę odpocząć, poddał się całkowicie kapitanowi; a była to natura tego rodzaju, że koniecznie kierunku potrzebowała i chętnie zapisywała się w sługi.
Wieczorkami, gdy kapitan potrafił do siebie ściągnąć dawnych znajomych, młodzież lubiącą rozrywkę, szlachtę przybyłą z prowincji lub namiętnych graczów, Kirkuć wychodził z kąta i dla zabawy czasem banczek pociągnął.
Tu on królował i był nieopłacony... a zalety jego w tym zawodzie kapitan ocenić umiał i przed zręcznością, któréj jednak użyć niedawał — chętnie skłaniał głowę. Niekiedy tylko dla dania skutecznéj nauki moralnéj śmiałkom i zarozumialcom, trafiło się, że tam coś maleńkiego poszachrowano... ale to było pół żartem i bardzo rzadko na trzeźwo.
Żyli więc z sobą ci dwaj panowie w zgodzie i pokoju, a nawet w dostatkach, bo im z miejscowéj traktjerni dwuzłotowe obiady o pięciu potrawach, z tyląż zawiesistemi sosami dawano jeszcze na kredyt... i choć Pluta na jadło nosa krzywił, bo gębę miał popsutą, pamięć o jutrze zmuszała go woleć najtwardszą sztukę mięsa bezpłatną, niż najlepszy befsztyk za gotówkę.
Dla Kirkucia owe obiady były postępem, pachniały mu zdaleka, dla kapitana upadkiem i wyczekiwaniem.
Marzył on ciągle o najęciu mieszkania i wystąpieniu znów w sfery, któremi więcéj i szerszym strumieniem, przepływało pieniędzy; ale powstrzymywał się obmyślając środki dojścia do swojego celu. Niefortunnych pokuszeń kilka, czyniły go bardzo ostrożnym.
Jakich miał użyć sposobów do podźwignienia się, było tajemnicą niezbadaną; to pewna że na zapas, gdyby los niedopisał, wiedząc jak różnemi drogami chodzi fortuna, trzymał i los na loterją.
Wróciwszy tego dnia od Pułkownikowéj, zastał Fryderyk swojego towarzysza w progu zajętego już rozmową ze służącą traktjerni, żywą brunetką, któréj Kirkuć naprędce ofiarował serce, rękę i kolczyki tombakowe, byleby mu wiekuiste, niezłomne przywiązanie poprzysiądz chciała.
Czułą tę parę rozpędziwszy Fryderyk, wszedł do pokoju, za połę z sobą ciągnąc Kirkucia.
— W Pan siebie i mnie kompromitujesz, zawołał Pluta — jakże można w korytarzu w dzień biały, — zacząć się umizgać do Karolinki takiéj, którą na dzień przynajmniéj trzydziestu lokajów ściska i całuje... Kirkuć drażliwy gdy się kochać poczynał, zawołał oburzony:
— To fałsz jako żywo! to jest osoba uczciwa, najlepszego wychowania... mówi nawet trochę po francuzku... którą tylko nieszczęścia strąciły...
Rodzice jéj byli obywatelami ziemskiemi i miałaby była półmiljona posagu, gdyby ojciec nie umarł wprzód nim jakiś tam krewny...
Pluta ruszył ramionami.
— No! daj pokój! historja znajoma.. to niezawodnie przebrana królewna lub arcyksiężniczka najmniéj, ale mimo to wdawać ci się z nią nie życzę... a przynajmniéj, zrób mi tę łaskę, romansuj gdzie w kącie o szaréj godzinie. Siadasz zemną do stołu, uchodzisz za mojego przyjaciela, bądźże tak dobry nie kompromituj mnie sobą...
Kirkuć zamilkł, ale głęboko westchnął, dał uczuć Plucie że ranił jego serce, wyrażając się w ten sposób.
— No powiem ci, że byłem u twojéj siostry, dodał po chwili, zdaje mi się że dla ciebie żądane subsidium wytargujemy... zjawi się tu ktoś pewnie z propozycyami... Jeśliby przyszło do podpisywania czego i układów, bądźże WPan ostrożny, to reguła ogólna; — brać gdy daje, potrzeba zawsze, ale podpisywać się, to nigdy.
A bezemnie WPan nieczyń nic, bo zrobisz głupstwo.
— No to ja wiem i sam, odparł Kirkuć.
— Jeżeli się co zrobi z Jenerałową, będziesz WPan miał kawałek chleba zapewniony, spodziewam się jednak że mnie nie opuścisz, bo ci opieka potrzebna i pierwsza Karolinka z brzegu kieszeń ci do dna wysuszy, jeśli sam zostawiony będziesz instynktom własnym.
— No to chwała Bogu sumienie ją ruszyło — rozśmiał się p. Mateusz, boć to niesłychana rzecz, żeby siostra rodzona miała milijony a brat nic? gdzież sprawiedliwość? przecie ja wiem że i prawo mówi do równego działu.
— No jużto prawem jak widzę, rzekł Fryderyk, nie wiele byś wskórał, jeśli go tyle znasz co słyszę.... daj pokój.... ale jest sprzyjająca ci reguła ogólna, że ludzie za wszystko opłacać się powinni, nic darmo!... kieszenią, sumieniem, czołem, grzbietem, spokojem, a tak zawsze płacić trzeba... Niech pani Jenerałowa płaci.
— Niech płaci! powtórzył Kirkuć, bo tak każe sprawiedliwość... ale ja bym wolał do równego działu.
Pluta zaczął się śmiać do rozpuku.
Il n’est pan degouté! zawołał nalewając sobie wódki... o tem potem, wracam do rozporządzenia groszem który dostaniesz. Przyjacielu! jeszcze raz ci powtarzam nieusuwaj się z pod opieki mojéj, chcesz li być cały... przestrzegam! Zasmakuje ci swoboda ale pamiętaj że stracisz co ci los da we dwa dni i znowu głodem mrzeć będziesz. Królewnę i księżniczki posługujące po kawiarniach wydrą ci ostatnią złotówkę. Zemną jesteś przynajmniéj bezpieczny od słoty i głodu...
Kirkuć pokiwał głową; ale znać było że mu ta kuratela w smak nie szła.
— No tak! rzekł, ale mnie kapitanie bardzo męczyć nie będziesz, bo znowu...
— Czy jestże na świecie więcéj pobłażający guwerner nade mnie? spytał Pluta.
— No! no! ale zaraz krzyczysz!
— Wszystko co robię, dla twojego własnego dobra i spokoju.
— Naprzód, rzekł Kirkuć, któremu się zebrało na żale — czemuż mi nawet odziać się niepozwalasz do mojego gustu?
— Dziecko jesteś, odparł Pluta, muszę ci to wyłożyć zrozumiale. Widzisz, odzienie jest to taka rzecz co jak tytuł książki naprzód każdemu w oczy wpada. Naprzykład kiedyśmy byli w Garwolinie, gdzie tego tytułu nikt czytać nie myślał, ja ci nic nie mówiłem za chustkę czerwoną... ale tu gdzie wszyscy jesteśmy jak dzieła na pólkach księgarza i nieustannie ktoś na nas patrzy, musimy sobie na grzbiecie wydrukować żeśmy ludzie porządni. Widzisz, że ja sam zmetamorfozowałem się też zupełnie, i jeślim ci kraciastą odzież i chustkę skonfiskował, powtarzam to dla twojego własnego dobra. Mogli by cię wziąść za to czem jesteś w istocie, a ja tego nie chcę.
— No! no! jak kapitan zaczniesz, to ja nie przegadam... rzekł Kirkuć desperacko ręką machając — ale dlaczego wy mi zawsze milczeć każecie kiedy by się czasem coś powiedziało?
— I to dla twojego dobra, bo przyznaj uderzywszy się w piersi, że często od rzeczy pleciesz, a tego nie rozumiesz, że byleby człowiek chciał, i najgłupszy za wielką głowę uchodzić może. Milczenie mój kochany Mateuszu, jest wielką tajemnicą, a słowo największym zdrajcą... Zważ tylko że kiedy milczysz, każdy co cię słucha, domyśla się niezmiernie pięknych rzeczy w twojéj głowie a byleś gębę otworzył, zaraz spostrzeże że tam ich niema... Powiedzże mi tak szczerze czy nie lepiéj głową kiwać?
Kirkuć ruszył ramionami.
— Przecież ja tak głupi nie jestem, rzekł z cicha.
— Wszystko jest, widzisz, względne, odparł kapitan któremu się na gawędę zebrało.. możesz w pewnem towarzystwie używać słowa tak jak w Garwolinie chustki czerwonéj, ale są miejscowości w których milczeć wypada. Nie jesteś jeszcze tak głupi abyś nigdzie nie mógł gadać, ale w Warszawie puścić ci się... to trudno...
— No! no! toż milczę, rzekł Kirkuć.
— I bardzo dobrze robisz.
— No tak... no tak, przerwał pierwszy, albo i to.. niepodoba mi się że mnie już tak na pasku wodzicie i sercu nawet nie dajecie dogodzić, a ja się kochać lubię..
— Są ludzie co lubią ostrygi, a są co lubią kochanie, odparł Pluta, ja ci tego nie bronię, są różne gusta, może ci to na piersi pomaga, albo na wątrobę... kochaj się zdrów... Znałem takich co lubili cebulę i dobrze im z tém było, ale zamykali się na zamek, aby ich to nie kompromitowało. Umizgaj się sobie jeżeli ci to służy, ale w biały dzień na korytarzu kochanie, to już rzecz lokajska, kochany Kirkuć.
Nie jestem tak srogim moralistą, abym nie wchodził w potrzeby i ułomności natury ludzkiéj.
Kirkuć głową pokiwał, ale posmutniał dużo.
— Widzisz WPan... rzekł, uprzedzasz się względem panny Karoliny...
— Bynajmniéj... zawołał kapitan...
— To jest osoba tylko nieszczęśliwa... zdaje się że mówiłem ci iż była na pensyji i mówi po francuzku.
— Wiesz że znalem stróża który w piecu palił i mówił po angielsku... expedite, to nic nie dowodzi, przerwał kapitan... panna Karolina jest zapewne bardzo przyzwoitą osobą ale nieprzyzwoitą jest rzeczą kochać się w niéj na korytarzu...
— Ale dajże bo mi pokój...
— Wiesz co, chcesz być swobodnym? przerwał nagle kapitan.
— I owszem...
— Możesz nim być... jedź dla odetchnienia na wieś na czas jakiś, to ci posłuży.
— Ja? na wieś! spytał Kirkuć — ja?
— Znalazł bym missją dla ciebie...
— Ale cóż znowu missja?
— Nie bierz dosłownie tylko, wysłałbym cię w interesie...
— Koniecznie?
— Nie, jeśli zechcesz... kwestja jest tylko czy ty dla interesu a interes dla ciebie przystał? Potrzeba by użyć wszelkich środków, aby się przekonać, czy w istocie sierota Jordanówna wychowana w domu Narębskich, jest Jordanówną czy Jenerałówną a następnie siostrzenica pana dobrodzieja. Rzecz starannie ukrytą, należałoby odgrzebać.
— E! na to potrzeba głowy! rzekł Kirkuć.
Kapitan się rozśmiał.
— No, a ty się nie czujesz...
— Nie! nie! zawołał Mateusz... to trzeba i tego i owego... nie!
— A jednak rzecz jest nie równie ważna.. możnaby na drogę moralności kilka osób naprowadzić, dodał Pluta... pojechałbym sam gdybym miał czas.
— Jedź sam... otóż to! dodał Kirkuć.
— A WPan tu zostaniesz także sam, i figle sobie będziesz płatał?
Odgadniony Kirkuć pokazał kilka zębów w rodzaju nieforemnego uśmiechu... poskrobał się w głowę i ruszył ramionami.
— To nieszczęście że i sam jechać teraz nie mogę i WPan się do tego nieprzydałeś... niezmiernie mi się to uśmiecha, miałby zabawkę dla Julki i doskonały orzech do zgryzienia dla tego cnotliwego Feliksa, który tak oczy spuszcza gdy mu się rękę podaje... Należałoby popracować, bo masz wiedzieć kochany Kirkuć, że praca jest zadaniem życia... i wszyscyśmy do zdechu pracować obowiązani.
Wyrzekł to z westchnieniem, a Mateusz zawtórował mu drugiem, przypatrując się melancholicznie rękom swoim.
— WPan tedy nie chcesz na wieś jechać i pracować? spytał Pluta.
— Nie... ale ja WPanu mówiłem, że na to potrzeba głowy.
— A prawda! Więc możebyśmy posłali? nie znasz kogo zdatniejszego od siebie?
Kirkuć mocno się zamyślił, znać obcować lubiąc z równemi sobie, nie znajdował tak od razu w szeregu swych znajomych, odpowiedniéj kwalifikacji.
— Ale poczekajcież, mruknął z nienacka jakby porywając się ze snu, jabym takiego może znalazł człowieka... mam przyjaciela jednego, który długo był urzędnikiem do łapania kontrabandy, człek z takim nosem że z pod ziemi dobędzie; został bez zajęcia, można by go użyć.
— A nie mógłbyś mi go pokazać?
— Ja już kapitanowi powiadam, że słyszy jak trawa rośnie, a kiedy mu potrzeba w prawo, zawsze mierzy w lewo... aby go ludzie nie odgadli, o! to meternicha kawałek...
— Masz go pod ręką?
— No tak, bo wiem gdzie go znaleść... lubi trochę bawara, ale teraz goły, pije tylko po sześć kuflów i siedzi tu blizko kawiarni przy koziéj ulicy... czasami i cały dzień... Cóż ma począć nieszczęśliwy bez zajęcia?
— Idź go zawołaj....
Kirkuć wziął czapkę, ale w progu się zastanowił.
— Hm, rzekł, tylko to bieda że nie gada...
— Jakto!
— Albo nie umié, albo nie lubi...
— O! to idź po niego, niechybnie człek nie głupi. P. Mateusz nasunął czapkę i wymknął się zaraz, a kapitan powtórzywszy dozę wódki zwyczajną, siadł z cygarem na kanapie, różową przed sobą rozsnuwując przyszłość w marzeniach.
Niedługo jednak dano mu swobodnie bawić się temi planami, gdyż w kilka minut, otworzyły się drzwi z lekka, ukazał się w nich bardzo poważny mężczyzna w okularach, którego fizjognomja zwiastowała interes i głos wyrazisty zapytał:
— Pan Fryderyk Pluta?
— Ja jestem...
— W imieniu pani Jeneralowéj Palmer.
— Z domu Kirkuć? — zapytał szydersko kapitan, — czy tak, bo jest podobno dwie panie Palmer.
— Jenerałowéj! — powtórzył marszcząc się mężczyzna, co na Plucie najmniejszego nie zrobiło wrażenia.
— Z domu Kirkuć? — dodał uparcie, — przyjmuję i proszę siadać, gotówem na usługi.
Pośrednik ów majestatyczny i znać dla zaimponowania wybrany, był, jak się zapewnie domyślacie, poufnym Jenerałowéj plenipotentem, należał on jak ona do najpobożniejszych i najgorliwszych w praktykach religijnych gromadki, któréj ozdobą była pani Palmer. Nie tylko przez nią, ale przez wielu w delikatnych sprawach był używany, gdyż miał tę cnotę, któréj Kirkuciowi brakło, umiał milczeć, a przytem nic go w świecie nie dziwiło, nawet takie pokrewieństwo jak szewca z Jenerałową; miał wielką znajomość świata i wyrozumiałość niezmordowaną.
Dla niego téż nie chodziło tak koniecznie o wewnętrzną wartość człowieka, a raczéj o stronę jego jawną i pozory, a co tam grzeszne ciało zbroiło, sąd zostawiał Bogu i milczeniem pokrywał, wiedział, że wszyscy ułomni i jeśli nie chromiemy na nogę, nie ślepiśmy na oczy, za to w nas zawsze coś choruje, potajemnie.
Był to przytem człowiek tak przyzwoity jak mało, milczący jak grób, żadnego towarzystwa nie kompromitujący, bezpieczny jak sztaba złota. Wszystkich chwalił, każdego znalazł z czego wynieść a wady umiał tak zmniejszać, tak osłaniać, że dla niego każda z nich wychodziła prawie na cnotę.
Jednéj tylko nie cierpiał rzeczy i złowrogiem milczeniem mijał ludzi, którzy się jéj dopuszczali, do szczerego i otwartego postępowania nieroztropnych, biednych prostaczków, co zgrzeszywszy nie umieją płaszczyka świętości zarzucić na ramiona i uchodzić za wzory cnoty. Dodajmy, że tych którzy do gromadki wybranych nie należeli, nie cierpiał.
Niby prawnik, niby przyjaciel domu, grał wszędzie rolę jakąś obojętną, cichą, nieznaczną, wchodził tylnemi drzwiami, stale oznaczonego nie miał zajęcia, czasem się prawnictwa zapierał, a że posiadał dom własny przy ulicy Żelaznéj, częściéj uchodził za niewinnego obywatela kapitalistę. Na twarzy jego codzień gładko i świeżo wygolonéj, okrągłéj, księżycowéj, w szarych oczach zmrużonych często, i ustach, bladą linijką niby nie dobrze zabliźnionego cięcia, przekreślających policzki, najbystrzejsze oko nie mogło dostrzedz śladu uczucia ani myśli, która pod niemi się kryła. Był jak dobrze potynkowany mur, nie wiadomo kamienny, ceglany, czy z gruzów zlepiony; a tynk z niego nie opadał nigdy.
Imie mu było Oktaw Pobracki.
Siadł, otarł czoło z potu, który na nie wystąpił w pospiesznéj drodze dla oszczędności odbytéj piechotą, i obrócił się do kapitana pokaszlując aby miał czas lepiéj mu się przypatrzeć i grunt wprzódy wyprobować, zanim stąpił nogą.
Nigdy może dwie mniej do siebie podobne jednostki nie spotkały się i nie starły, Fryderyk umyślnie nadrabiał bezwstydem przeczuwając istotę konwencjonalną i zapiętą. Pobracki otulił się flegmą i tajemnicą nieprzebitą. Siedzieli na przeciw siebie i milczeli.
— Przychodzę tu, — rzekł powoli pan Oktaw dając sobie czas do rozmysłu i rozpatrzenia, przychodzę...
— Tak, domyślam się, że piechotą. — przerwał Pluta.
— W imieniu...
— Pani Jenerałowéj Palmer, rozumiem, a ja siedzę tu jako umocowany na krzesełku, od jej rodzonego brata, pana Mateusza Anastazego dwóch imion Kirkucia, — rzekł Pluta, — mamy tedy założenie jasne.
Pobracki zamilkł, zaczął ze złotéj, maleńkiéj tabakiereczki dobywać tabaki, która się w sam kącik jakoś zbiła i zatrzęsła, nim dostał się do albanki, upłynęła dobra chwila; kapitan czekał cierpliwie, zajrzał tylko do flaszki.
— Mogę mu służyć? — spytał.
Z oburzeniem prawie, ale dostojnem i chłodnem, Pobracki odtrącił wniosek, ruchem ręki.
— Nie? jak się podoba.
Milczeli znowu.
— Rzecz niby, — zaczął Pobracki zażywszy tabaki nareszcie, niby na tym jest stopniu, iż brat p. Mateusz Kirkuć czyli téż tam ktoś go przedstawiający...
— To ja, — rzekł kapitan, — proszę się nie żenować.
— Że brat, powiadam, chce korzystać z tego, iż siostra się go wstydzić może. Zostawiam panu ocenienie faktu, lecz nie zaprzeczysz iż tak jest!
— Coś nakształt tego, — zaśmiał się Fryderyk, — każdy żyje jak może, drogi panie, jeden z tego, że się nim chwalą, drugi, że się nim brzydzą lub że się go wstydzą, ten sprzedaje cnotę, inny brudy, zawsze to handel, a przemysł i handel są rzeczą szlachetną.
Pobracki oczy trochę otworzył, lekki półrumieńca obłoczek oblał mu twarz i jak powiew wiosenny zniknął; byłby okazał może jak dalece to go wzruszyło, gdyby twarz jego nie miała tego tynku, o którym wspomnieliśmy wyżéj. Więc połknął argument nie drgnąwszy.
— Jenerałowa, — rzekł mijając niebezpieczną jamę argumentu, jenerałowa wcale się nie ma powodu wstydzić, iż wyszła z niższych klas społeczeństwa... los i przymioty serca i duszy, przeznaczyły ją tam dokąd doszła.
— No! a trocha i śliczna twarzyczka! — dodał Pluta, — bo nieuwierzysz pan jak była ładna.
Pobracki zbył to milczeniem, zajrzał do tabakierki, albanka zbiła się znowu w ten sam kątek, począł ją wytrząsać, ale niema nic upartszego nad tabakę, wyjąwszy niektórych ludzi... nie rychło dała mu się ująć, tymczasem kapitan oglądał pana Oktawa z największą uwagą jak jaki fenomenalny potwór.
— Jenerałowa, — dodał pierwszy, wychodząc z téj zasady że...
— Jenerałowa ma zasady? — spytał Pluta.
— Z téj zasady, — powtórzył prawnik, — że pochodzenie nie czyni ujmy nikomu.
— To jest prześliczna zasada! — wtrącił kapitan.
— Nie myśli wcale opłacać się bratu, aby się go pozbyć... dokończył Pobracki.
— A zatem nie mamy nic do mówienia, — rzekł Fryderyk, — rzecz skończona.
— Nie, przerwał pan Oktaw, za pozwoleniem.
— Pozwalam.
— Zaraz okaże się, że mamy mówić o czém.
— Mówmy, ja mam dużo czasu, — dorzucił Pluta.
— Nie chcemy używać środków żadnych gwałtownych aby się pozbyć natręta, — kończył zbić się nie dając plenipotent, — mamy litość nad jego położeniem.
— Wszystko to chwalebne, szczytne, namaszczone, — przerwał kapitan, — ale radbym posłyszeć de quibus.
Pobracki udał że nie słyszy lub nie rozumie.
— Tknięci politowaniem, wchodząc z resztą w położenie nieszczęśliwego człowieka moglibyśmy coś uczynić?
— O te coś mi właśnie chodzi? czekam — rzekł kapitan.
— Ofiarujemy...
— Ofiarujcie! ofiarujcie! wznieć WPan w sobie ducha ofiary choćby tabaką, aby prędzéj! — zawołał Pluta.
— A! poczekaj, — powiedział sobie w duchu plenipotent, kiedy tak to cię wynudzę...
I odchrząknąwszy głośno, jakby mu co stanęło w gardle, dobrał się znowu do tabakierki, która zdawała się na to stworzoną, aby z niéj niucha tabaki bez kilka minut pracy wziąść nie można.
Kapitan pił wódkę i stukając nogą o podłogę, śpiewał „Wlazł kotek.“
— Moglibyśmy naprzykład, — odezwał się wreszcie Pobracki, dać dworek na wsi, mieszkanie, stół, opranie i coś na rozchody drobne z warunkiem aby pan Kirkuć nie oddalał się ze wsi....
— Jakkolwiek powietrze wiejskie bardzo jest przyjemne, — uśmiechając się rzekł kapitan, i czarowne to ustronie uśmiecha się nam ale pan Kirkuć przywykł do miasteczka i pewnieby się nudził w towarzystwie nowem, z którem nie jest oswojony. O tém niema co mówić. Nie sądzę przytem żebyście państwo chcieli tak tyranizować człowieka i przykuwać go na wygnaniu, odejmując mu najdroższą człowiekowi swobodę ruchu.
Pobracki pomyślał i westchnął głęboko, jakby nad zepsuciem natury człowieczéj.
— Ale wymagania państwa są niesłychane! dyktujecie nam co czynić mamy.
— Istotnie! — odparł Pluta, ciśniemy, — ale musiemy, coż robić? głód gorzéj ciśnie.
— Chleb przecie dajemy.
— Suchy chleb ma i żebrak, myśmy do niego chcieli choć odrobinę masełka...
Plenipotent zatrzymał się zdając namyślać jak daléj mówić z człowiekiem, który nic, nawet jego nie umiał poszanować.
— Kochany panie, dodał Fryderyk — wodę warzyć woda będzie, jeśli nam nie podacie innych warunków, możemy tu rok siedziéć napróżno. Racz mi WPan Dobrodziéj powiedzieć tylko, a nim noc zajdzie każę mu łóżko przygotować i wieczerzę sporządzić.
Plenipotent spojrzał i milczał, dając do zrozumienia, że się na takie nieodpowiada szyderstwa.
— Zważ WPan sam, — dodał po chwili Fryderyk — co mi po chlebie suchym, gdy mi każesz siedziéć przywiązanemu w kącie i nie ruszyć się, lepiéj mrzeć z głodu, i robić co się podoba...
— Nie narzucam warunków, — odezwał się nareszcie Pobracki, — daję jakie mam, wola ich przyjąć lub odrzucić, Jenerałowa czyni co może.
To mówiąc bardzo powoli wstał, wyprostował się, nakładał rękawiczki i dawał oznaki chęci rychłego odejścia, a kapitan mimo wielkiéj życia wprawy, mimo uznanéj potrzeby przemożenia nieprzyjaciela cierpliwością, poruszył się niemogąc pochamować gniewu.
— Jak chcecie, — rzekł, — dobra nasza bez marjasza!! co będzie to będzie! proszę się kłaniać pani Jenerałowéj...
Przybyły nie okazując nic po sobie, przyjął wykrzyknik dość zimno, nie przerywając przygotowań do podróży, które kończył obciągając rękawy sukni, strzepując poły, gładząc kapelusz, ujmując gałkę laski wyciągniętą dłonią. Kapitan niemógł się domyśleć czy to się już skończyło na tém, czy dopiero rozpocząć miało.
— Zatém, nie pozostaje nam jak pożegnać się, — rzekł Pobracki.
— Czy pan życzyłbyś sobie pocałować się? — spytał kapitan, najchętniéj, tylko ostrzegam, że ślinię.
Pan Oktaw cofnął się krokiem, ale nie szedł jeszcze.
— Ma jeszcze inne propozycje w kieszeni! pomyślał kapitan i usiadł.
— No! a gdyby Jenerałowa zgodziła się wreszcie uczynić coś inaczéj — czegobyście panowie wymagali? — pytał pomaleńku cedząc Pobracki.
— A to siadajmyż i mówmy, bo jeszcze ze dwadzieścia cztery godziny potrwa, — zawołał kapitan.
Ale na te słowa wszedł i Kirkuć z drugim jakimś jegomością, jakby na poparcie i odsiecz kapitanowi.
Przybyły z nim był jedną z tych postaci, które możnaby nazwać częścią składową tłumu. Spojrzmy na wielką ludu ciżbę; pewne wyborowe indywidua zaraz się z niéj wyróżniają, reszta tylko tło i podściół stanowi. Otóż do tego beztwarzego tła, które na to jest aby z niego powstała massa, należał skromny przyjaciel Kirkucia, nazwiskiem Pętelka. Najtrudniéj w święcie odmalować istotę podobną.
Rysów jéj pochwycić nie można, ani charakteru oznaczyć, jest w niéj wszystko co stanowi człowieka, a niema nic coby go od innych odróżnić mogło. Maluczki, blady, starty jak pieniądz zdawkowy, żółtéj i pomiętéj cery, oczów zagasłych, włosów niepewnéj barwy żółtawéj, ubrany jak Bóg dał w jakieś suknie stare i oszarpane, Pętelka mógł uchodzić zarówno za porządnego stróża, nieporządnego lokaja, lub za miljonowego pana, który się trochę zaniedbał.
Wszedłszy ukłonił się, potarł głowę, a że z powodu trzeciéj osoby nie sądził się zaraz potrzebny, usunął się w głąb pokoju, trafnie postrzegłszy, iż mógł bardzo stać się zawadą i nie miłym świadkiem. A niechcąc okazać iż go zajmuje to co się dzieje do koła, przedsięwziął natychmiast postrzeżenia nad rozbitą w oknie szybą, która musiała przedstawiać godne obserwacyi fenomena.
— Ale o to, sam ten pan Kirkuć, o którym mowa, dodał Pluta spostrzegłszy go, niech się panowie rozmówią.
Kirkuć ruszył ramionami dając znak, że to wcale nie było potrzebném.
— A to od mojéj siostry? zapytał.
— Tak jest, — rzekł żywiej Pobracki, spodziewając się go ująć, — od siostry, która panu ofiaruje mieszkanie, zaspokojenie wszelkich jego potrzeb i pensyjkę, z warunkiem zamieszkania na wsi.
Kirkuć obrócił oczy na Fryderyka z zapytaniem co mu robić należało, ale zaraz potrząsł głową milczący, domyślając się szczęśliwie, że wniosek ten już odrzucony został.
— Daj mi tam pan pokój, — mruknął po chwili, — to nie moja rzecz, — ja na wsi żyć nie umiem... To głupstwo z pozwoleniem, niech panowie sobie gadają i robią co chcą z moim przyjacielem, ja się w to wdawać nie chcę...
— Siedźże pan sobie gdzie w mieście, ale przynajmniéj wyjedź z Warszawy, — rzekł Pobracki.
— A jak ja niechcę? — spytał Kirkuć podburzony wzrokiem Pluty, ja wolę żyć w Warszawie.
Plenipotent ruszył ramionami.
— Ha! więc nic nie zrobiemy, — dodał biorąc znowu kapelusz.
— Zrobiemy coś pewnie my z panem Kirkuciem, tylko nie wiem czy w współce z panem dobrodziejem, — przerwał Pluta, — jakoś to będzie...
Zaczęli się sobie kłaniać zabierając już rozchodzić, jednak bardzo zawsze powoli, a poseł raz jeszcze się wstrzymał.
— Gdybyśmy co skończyli na tych warunkach, — wybąknął, — jakąż mieć będziemy rękojmię, że pan Kirkuć siostrze się więcéj naprzykrzać nie zechce dla nowych jakichś wymagań.
— A słowo nasze! — dumnie wykrzyknął Pluta, — przecież słowo uczciwych ludzi.
— No tak! słowo, — powtórzył Kirkuć, to jest verbum.
Pobracki ruszył ramionami.
— Zważ tylko WPan, — dorzucił Pluta, — że koniec końcem na słowie zawsze gołem poprzestać będzie potrzeba, czy na wsi czy w mieście. Jeżeli słowu nie zawierzycie wypadnie chyba związanego trzymać przyjaciela mojego Kirkucia, aby się ze wsi nie wyrwał, lub wywieść jak kota w worku żeby nazad drogi nie znalazł.
P. Oktaw zastanowił się głęboko.
— Zatem ile p. Kirkuć chce za słowo, — zapytał.
— W Warszawie utrzymanie ciężkie, życie drogie, a musiemy przecie żyć na stopie przyzwoitéj, niech pani Jenerałowa da na próbę trzy tysiące, nie jestem wymagający a zobaczymy czy wystarczą.
— Jabym wolał do równego działu! — mruknął Kirkuć.
— Ale to ogromnie wiele, to procent szósty od piędziesięciu tysięcy.
— Trzy tysiące! — uśmiechnął się Pluta ruszając ramionami, — wiele? no! niechże da cztery, to lepiéj, liczba równiejsza...
I odwrócił się zniecierpliwiony.
— No zgoda na trzy ale rękojmia.
— Żadnéj, — odparł Pluta, — słowo i kwita, będziecie płacić dopóki my będziemy milczeć i siedzieć cicho...
Pobracki popatrzył, pomyślał, pomruczał coś z cicha, skłonił się i nic nie rzekłszy wyszedł.
— Z temi ślimakami, zawołał rozgniewany kapitan, nic zrobić nie można po ludzku, probuje jeszcze, niechże się parę razy przespaceruje, i niech go tam djabli biorą.
Ale Kirkuciowi chodziło już o przedstawienie stojącego w kontemplacyi okna przyjaciela Pętelki, i zapomniawszy o interessie z bezprzykładnem wyrzeczeniem się, pociągnął go przed kapitana.
— Panie Pętelka, chodźno tu! — zawołał, — oto już jesteśmy wolni, pogadajmy, jesteś pan nam potrzebny.
Pętelka nagle odwrócił się cały jak stał i przyszedł milczący a posłuszny w gotowości na zawołanie; Pluta mierzył go już oczyma nie dowierzająco.
Chwilę trwał ten egzamen dosyć przykry, który Pętelka zniósł z heroicznem wytrwaniem, kapitan ruszył w końcu ramionami.
— Mówiono panu o interessie? daszże pan sobie radę?
Pętelka milczał trzęsąc głową;
— E! proszę nie zważać, — przerwał Kirkuć, któremu o wybór chodziło, — proszę na to nie zważać, że taki niepozorny; już ja ręczę, że drugiego takiego jak on człowieka nie ma na świecie, jeszcze nigdy żadnego interessu nie popsuł. Nie szczęści mu się, to prawda, on jednak temu nie winien; passją ma do kart i co zrobi sprytem to przepuści u zielonego stolika, a taki fryc!!
Począł się śmiać niezmiernie; Pętelka zawstydzony niby spuścił głowę i otarł czoło.
— A że gadać nie umié, to nic! — dodał Mateusz, w tém w istocie nie mocny, choć do roboty nie ma człowieka jak on.
Niewiele znać ufając zaręczeniom przyjaciela, Fryderyk zasiadł rozmyślając.
— Posłuchajno pan, — rzekł, — jest rzecz taka... Pewna dama w młodym wieku swoim miała słabość do pewnego mężczyzny, i miłość tych obojga kochanków z nad brzegów Wieprza, skończyła się tem, czem się kończą tego rodzaju czułości. Pan Bóg dał córeczkę bardzo naturalną. Dziecię to znikło. Z różnych okoliczności domyślać się można, że owa sierota przezwana inaczéj, znajduje się na wychowaniu w pewnym domu. Owa pani niechce znać swojego dziecięcia lub nie wié o niem, wstydzi się może przeszłości. My nie mamy pewności czy dziecię to żyje, czy umarło, czy wychowanica, o któréj mowa jest niem lub nie. Starano się pozacierać ślady, potrzeba je odszukać, trzeba odkryć koniecznie co się stało z dziecięciem? dojść i znaleść dowody, jakbyś się WPan wziął do tego?
Pętelka się zamyślił.
— No tak, — rzekł po chwili (miał przysłowie tego i chętnie go używał) — alboż ja mogę tego, wiedzieć jakbym się, tego, wziął do tego? Bo widzi pan, tego, potrzeba pojechać na miejsce tego, i tam, tego, a jeśli się okaże, tego, to, tego.
Pluta aż się zerwał, ale go Kirkuć pohamował.
— Ale proszę pana kapitana nie zważać na to, że on nie gada, ja uprzedzałem, że nie umie, poślij go na miejsce z dobrą informacją, a przysięgam, że wyszpera z pod ziemi.
— Ha! niech probuje, — rzekł Pluta z niedowierzaniem, — niech probuje.
Pętelka z pewną dozą zarozumiałości się uśmiechnął, usta mu się rozwiązały.
— Pan widzę, tego, myślisz że tylko ten robi, tego kto, tego, gada; a to jest przysłowie, że krowa co wiele tego, mało tego, da je.
Postrzegłszy się, ze i przysłowie trudno mu, było zacytować, splunął z niechęcią i otarł usta zniecierpliwiony.
Widząc, że w istocie rozmowa była niepodobieństwem z przybyłym, i zmiarkowawszy że potrzeba coś poryzykować téż, gdy nie ma w czém wybierać, kapitan rozpoczął na obszerniejszą skalę wykład sprawy, otwierając go parą kieliszkami wódki dla odżywienia intelligencyi i zwrócenia uwagi; dał informacją szczegółową, wbił dobrze w głowę milczącego Pętelki imiona, nazwiska i daty i opatrzywszy na drogę, wypuścił na zwiady.
Nazajutrz wysłaniec żydowską budą odjechał rozmyślając po drodze jakby zobowiązaniom swym zadość uczynić, a kapitan rzekł do Kirkucia:
— Słuchaj, jak mu się nie uda, ty będziesz winien, boś mi go dał i zaręczył; ale pamiętaj, że odtąd tracisz u mnie wiarę na zawsze.
— No, zobaczymy! — uśmiechając się odparł p. Mateusz, nie mówiąc złego słowa, — WPan wierzysz w tych co gadają, — dla tego, że sam pięknie masz w gębie, ale co na tem wygrałeś wżyciu? proszę?
— Tyle tylko, że mogę zażartować z tego świata, na którym mi się nie wiedzie, — rzekł kapitan, a i to nie mała rzecz! z resztą i ja mówię z WPanem — zobaczemy!!

Koniec tomu pierwszego.




Czy ideałowi koniecznie potrzeba strojnéj sukienki? ja nie wiem, ale czasem zaniedbana, skromna, zszarzana nawet, dodaje mu jeszcze wdzięku, nie potrzebuje on ani piękności linij, ani uroku kolorytu — ideałem jest, bo nań duch wieje z góry i światłością opromienia.
Takim była owa sierotka w ubogiéj izdebce, u prostego stoliczka łatająca sukienki, które kaprys i fantazja porwały, często zaniedbana, odziana ledwie, z zapracowanemi dłoniami, z bladą od bezsenności twarzyczką. I ramy tego obrazka, którego ona była główną postacią, grzeszyły trywjalnością może, nie było tam ani ideału jaki rodzi nędza posuniona do ostateczności, ani piękna wiejskiéj prostoty, ale coś tak pospolitego, tak powszedniego, a jednak tak jasnego, tak ślicznego, jakby para wypłakanych i spracowanych ocząt biednego dziewczęcia weszła słonkiem ranném nad tym światkiem szarym i smutnym.
Ideał był w Mani, cichéj, pokornéj, biednéj, a z weselem i z pokorą znoszącéj wszystko co na jéj barki dzień każdy przynosił; ideał nie był w jéj twarzy, ani w postaci drobniuchnéj, ani w wejrzeniu nieśmiałém, ale w sercu co biło pod tą prostą sukienką, i w główce, którą okalała aureola zapoznanego męczeństwa.
Im ciaśniéj splecionym wieńcem cierniowym opasywali ludzie bezbronną istotę, im w większéj ciszy i skrytości odegrywał się tu dramat niedostrzeżony niczyjemu oku, tém jaśniéj świeciła ta izdebka uboga, zarzucona gałgankami, ciasna, powszednia. Jedno tylko serce i jedne oczy patrzały dzień w dzień na ciche bóle dziecka; to serce i oczy ojca, ale ojca, który się przyznać nie mógł do swojego przywiązania, zmuszonego się z niém taić, bezsilnego, i jak to dziecię, biednego.
Mania wśród tego co ją otaczało, choć nieszczęśliwą być mogła, była szczęśliwą, zdawała się nią być przynajmniéj. Nigdy skarga żadna z ust się jéj nie wyrwała, nie wytrysnęła z oka; łzy ciche noc tylko widziała, okrywała ciemność, a serce ściśnione wyrzucało je sobie jak zbrodnią.
Są to męczarnie, do których się przyznać, których pochwycić nie można, które się stroją w pieszczoty, przebierają za serdeczność, maskują uściskami i udają dobrodziejstwa. Takiém było właśnie obejście pani Narębskiéj i jéj córki z biedną Manią, pełne troskliwości, wymierzone zawsze ku jéj pożytkowi, odziane pieczołowitością o jéj przyszłość, a boleśniejsze od policzkowania. Na razy gwałtowne i napaści otwarte człowiek ma przynajmniéj gniew i siłę, przeciw całującemu prześladowaniu, nawet łzy braknie, boby nią podlane więcéj jeszcze wyrosło.
I téj to cierpliwości sieroty, niezmożonéj, niewyczerpanéj, winna była zapewne Mania, że jéj dokuczano tak srodze. Jest coś w złych instynktach ludzkich co rozpala i gniewa, gdy ofiara nie wydaje głosu, gdy krew nie płynie i nie czuć, że męcząc dopiekłeś do żywego. Może nie zdając sobie z tego sprawy, pani Narębska i jéj córka szły za popędem, który je zmuszał dokuczać póty, pókiby nie posłyszały jęku, a tego nie mogły się do-czekać.
Odmalować, opisać te szpilkowania codzienne, niepodobna prawie; dawały do nich powód uchybienia i cnoty, wady i poświęcenie, bo dla nich wszystko dobre, bez wyboru. Ona znosiła to wszystko tak nieznośną płacąc łagodnością, z taką wyższością ducha, niekiedy sama broń poddając nieprzyjacielowi na siebie, że walka ta ustać nie mogła. Patrzał na nią Narębski z coraz żywszém rozdrażnieniem, ale zaradzić nie mógł, a nie miał siły powiedziéć sobie i jéj, żeby się rozstali, żeby na swobodzie szukała sobie pracą mniejszą większéj niezależności i spokoju.
Ona też nie rwała się z gniazdka tego, do którego przywykła, nie przypuszczając by świat miał inne życie, by istniały gdzie jaśniejsze horyzonty i szersze przestrzenie, czuła się jakby stworzona do tego co ją otaczało, jakby przykutą do téj kuli, którą za sobą wlekła.
Króciuchny pobyt Teosia Muszyńskiego na wsi, wzbudził wprawdzie w Mani jakieś nieokreślone uczucie, pojęcie możebności jakiegoś szczęścia na ziemi, ale upartéj myśli téj broniła się jak mogła, nie wierząc by kiedy w rzeczywistość miała się obrócić. Dwie ich dusze zrozumiały się wejrzeniem, zatęskniły do siebie, ale nie śmiały sobie nawet powiedzieć co czuły.
W kilka dni po opisanych wypadkach, pan Feliks, który chętnie po za domem szukał spokoju, nie mogąc znaleźć go w domu, szedł ze spuszczoną głową ku alejom, i naprzeciw Szwajcarskiéj doliny, spotkał równie zadumanego Teosia Muszyńskiego, który zetknąwszy się z nim niespodzianie, z radością obie dłonie doń wyciągnął.
— No cóż ty porabiasz w mieście? jak ci się wiedzie? mój drogi! gorąco spytał go pan Feliks, który kochał Teosia i za siebie i za Manię, równie jak żona jego i córka nienawidziły go instynktowo.
— I nic nie robię i wcale mi się nie wiedzie, — odpowiedział smutnie Teoś, trzebaby znać położenie takich jak ja Ilotów, aby pojąć jak wśród miasta kilkakroć stotysiącznego, oświeconego, lubiącego i podtrzymującego literaturę, gdzie na pozór każda siła zużytkowanąby być mogła, doskonale jenjuszowi, talentowi i pracy, z głodu umrzéć można.
— No! tak źle, spodziewam się, nie jest, — odparł Feliks, — a w każdym razie, jużciż masz takich coby się z tobą z ostatnim chleba kawałkiem rozłamali, — i podał mu rękę z uczuciem.
Teoś schwycił ją milczący i westchnął.
— Mój drogi panie, rzekł, chleb miłosierdzia, którym rozłamywać się miło temu co go ma, gorzki jest dla tych co przyjąwszy, do ust kłaść muszą jak dar i litość; nie chodzi zresztą tyle o chleb powszedni, co o możebne dobicie się stanowiska jakiegoś, stanie się użytecznym, wejście w szeregi czynne społeczności... ku temu właśnie dla większości drogi są zaparte, a ilu z tych co do celu płyną, ginie w drodze! Bóg wie jeden.
Ludzie są jak ziarna, które opatrzność rzuca w powietrze, niesione wiatrami lecą... i jedne padają, jak mówi przypowieść ewangieliczna, na skały, drugie na morza, setne na żyzną ziemię co je wypielęgnuje i wychowa. Ludzi jak ziarna wiele, o! wiele, przepada.
— Ale kto ma siłę woli i wytrwałość.
— Czasem się niemi celu dobije, czasem się zabije niem... bo walki skutek niepewny, widzimy tych co wyszli cało, nikną ci co zginęli...
— Ale cóż głównie na przeszkodzie staje? spytał pan Feliks.
— Znamy się dawno, odezwał się Teoś wzdychając, ale życia mojego przeszłego, nie znasz pan jeszcze dobrze, zdaje mi się że mógłbyś się z niego najlepiéj przekonać, jak przy najlepszych chęciach do czegoś dojść trudno, bez téj rosy i słońca, które tylko modlitwa i opatrzność dają, bo wola ich nie sprowadza... Masz pan czas? chcesz posłuchać?
— O! najchętniéj, usiądźmy tylko, odpowiedział Feliks, bo idąc i mówić trudno i słuchać nie łatwo.
Znalazłszy ustronną ławkę blizko botanicznego ogrodu, dwaj przyjaciele przystanęli i zasiedli wygodnie, a Teoś Muszyński tak mówić począł:
Domyślasz się już, panie drogi, że nie pochodzę z żadnéj Muszyny, z żadnéj znacznéj ani bogatéj rodziny, że jestem dziecięciem Warszawskiego bruku, bez herbownéj tarczy i świetnych kolligacji.... bladą roślinką z między kamieni wyrosłą, wykołysaną miejską wrzawą, nakarmioną mefitycznemi od dzieciństwa wyziewami. Rodzice moi, byli to poczciwi, skromni rzemieślnicy tylko... którym pod ostatek życia przyszło walczyć niespodzianie z nowemi formy i sposobami zalecania, które rzemiosła przybrały z zagranicy. Nie mogli oni wytrzymać konkurencji ze świetnemi szyldy, ogłoszeniami, i całym tym powierzchownym blaskiem, który zastąpił cichą ale poważną firmę rzemieślniczą i kupiecką.
Dawniéj domy trwały poczciwą, okupioną pracą i sumieniem słowa, i nie starały się bynajmniéj o zwabienie kupującego na wędkę świetnych pozorów... szanując i siebie trochę, niechcąc się zniżać do szarlataństwa; rzemiosło i sklep były pewnego rodzaju instytucją; teraz stały się exploatacją umiejętną a gorączkową. Często najniepozorniejszy dom stary, w którym od lat stu nic się nie odmieniło, stał tylko tém, że miał wiarę i szacunek... Nagle zaczęto rachować w handlu i rzemiośle, nie na te uczucia serca ludzkiego zacne i poczciwe, ale wypotrzebowywać słabości... Obrachowano co może próżność, ciekawość, łatwowierność i na tém budować się poczęto, śmiejąc z tych którzy się łapać dawali, w przekonaniu że zawsze się ich dość znajdzie i na jutro.
Gdy wprzódy podstawą stosunków między pracą a nabywcą była wiara i poszanowanie, gorączka wieku, któréj siły w przyszłości nie zaprzeczam bynajmniéj, znalazła, że te dwa bodźce za mało były czynne, wyszukała innych i w ręce szarlanterji rzuciła rzemiosło i handel. Od tego to czasu, warsztat szewcki stał się magazynem obówia; krawiec, artystą kroju; stolarz, zatytułował sklep, składem mebli. Znikły skromne szyldy które oznajmywały rzecz a nie nęciły oczów, i powstały błyszczące i brzmiące napisy, złocenia, obietnice, przemawiające do oczów i kieszeni pokusy.
Moi rodzice, których sklepik i robota stanowiły cały majątek, z wzrostem szyldów i reklam, zubożeli i upadli. Ojciec nigdy się nie chciał uciec do takich środków, które dla fuszerów stosownemi uznawał; chwalić się nie umiał, odbyt powoli tracić zaczął, zagryzł się i umarł... Została mi matka jedna, która we łzach i smutku podołać także nie mogła, musiała się w końcu wyprzedać, obliczyć, i pokazało się żeśmy ledwie mieli tyle, by jakiś rok szukać o reszcie suchego chleba, co czynić należało, by żyć daléj.
Jam był mały, chodziłem już do szkół gdy ta katastrofa pozbawiła nas chleba, musieliśmy się ścisnąć, przenieść do jednéj izdebki na poddaszu przy Ogrodowéj ulicy, i myśléć by po jałmużnie nie chodzić. Matka mniéj dbała o siebie, życie jéj było skończone, ale płakała nademną, bo jéj się zdawało po macierzyńsku sądząc, że we mnie widziała ziarenko przyszłości, iskierkę jakąś — żal jéj było, bym się miał zwalać i zmarnować.
Dochodziła zrazu prawie do rozpaczy, ale boleść ta biednéj kobiety, któréj całém narzędziem przyszłości było serce, nie roztapiała się we łzach próżnych, gorączkowo szukała ratunku.
Radzono jéj by mnie oddała do terminu, nie chciała, pojmowała instynktowo, że szkoły i nauka stanowiły o przyszłości; postanowiła bądź co bądź dać mi jak mogła najlepsze wychowanie. Sama mnie pilnowała, a całując nieraz i ściskając we łzach cała, wlewała we mnie miłością swą ochotę do pracy, przéczucie jéj pożytku... Nigdym ze szkoły nie powrócił, żeby mnie sama nie rozpytała o najmniejszy szczegół zajęć moich i postępy jakie uczyniłem.
Rozgrzany tą troską i pieczą, dojrzałem téż wcześnie, spoważniałem od dziecka, gorąco pochwyciłem do piersi jéj pragnienie... A że ostatki grosza wyczerpywały się szybko, choć nie młoda, choć chora, choć nie przywykła do pracy ręcznéj, matka moja odważnie poczęła jéj szukać, by zapobiedz głodowi i wyciąganiu ręki, któreby ją przedwcześnie zabiło.
Po dawnych swoich znajomych chodząc, wyrobiła sobie, że jéj bieliznę do prania oddawać zaczęto, najęła do pomocy kobietę, i z tego malutkiego zarobku, który jednak z dnia na dzień głodu nie dopuszczał, poczęliśmy się ubożuchno utrzymywać.
Często wspominam dziś ze łzami jeszcze, tę szczupłą izdebkę jedyną na tyłach drewnianego domku w Ogrodowéj ulicy, w któréj mieściły się i balije i stoły do prasowania, i łóżko i kuchnia, i ja na ławeczce z książką w ręku w kąciku pod okiem matki. Od rana do mroku musiała biedna biegać od kątka do kątka, by wystarczyć zajęciu, i na mnie spojrzeć, i uścisnąć i zapytać o każdy szczegół.
Nieraz z podziwieniem rozmyślam, jak ona odgadywała niemal, i trudności z któremi walczyłem i drogi jakiemi przeciw nim iść było potrzeba, instynktem wskazując mi cudownie co robić miałem, jak się uczyć, gdzie czego szukać.
Na progu téj izdebki czekała na mnie gdym powracał, ścigała oczyma gdy z książkami pod pachą odchodziłem do szkoły. Jam poczuł, że takiemu poświęceniu powinienem był odpowiedziéć równém z mojéj strony, i w trzynastym już roku mogłem przynieść jakiś grosz do domu, uczeniem drobniejszych i równie jak ja ubogich dzieci, zarobiony. Maluczko to było, ale własny mój zarobek, czynił mnie tak dumnym, a matka ściskając i obejmując spracowanemi rękami, tak słodkiemi łzy go skrapiała!
— Daruj mi pan, dodał Teoś, że się nad drobnemi okolicznościami téj epoki mojego życia rozszerzam — pozostały w sercu tak głęboko wyryte wspomnienia młodości, że mi się od nich oderwać trudno. W téj pozioméj prozie życia, ja widzę jeszcze taką poezję, takie blaski! takie cuda! jakich wyobraźnia poety nigdy stworzyć nie może.
Było to życie ciche, pracowite i jednostajne, okolone spokojem, jakiego inne jaśniejsze losy ludzkie nie mają. Wieczorem zasiadaliśmy z matką u stolika przy świecy ogarku, ona z robótką jakąś, ja z książką na kolanach, i cicho nieraz zagadywaliśmy się długo, a ona mi prostemi słowy wpajała te wielkie życia zasady, których ani nauka, ani rozum nabyty, ani wielka przebiegłość zastąpić nigdy nie mogą, bo one płyną raczéj z serca i uczucia oświeconego przyniesionym z innego świata blaskiem, niż z tych władz, których użycie od wielu wpływów ziemskich zależy.
Czasem wieczorem letnim siadaliśmy razem w podwórku, które miało trochę zieloności, na które wietrzyk czyściejszy od pól i łąk, od lasów i wód zawiewał, i poiliśmy się ciszą téj godziny, marząc oboje jak kiedyś będziemy szczęśliwi, gdy ja dorosnę, gdy ona na mojém sparłszy się ramieniu, odpocząć będzie mogła.
Ale biedna matka, w pracy nareszcie stargała siły, poczęła chorzeć, radzić się, leczyć, słabnąć i jednego strasznego dnia, którego nie zapomnę nigdy, zostałem — sierotą.
Ciężko jéj było umierać — zostawując mnie samym na świecie w tym wieku, który staréj do pokierowania przyszłością potrzebuje dłoni... bez opieki, bez przyjaciela i doradzcy, i zdaje mi się że ta obawa o mnie, niszcząc jéj zdrowie, zgon przyśpieszyła.
Zbudziliśmy się około północy, jękiem cichym, który napróżno stłumić chciała, bojąc się mnie obudzić, — po cichu wołała — wody, paliło ją pragnienie. Od kilku dni uważaliśmy że była gorzéj, ale pracy zwykłéj nie rzucała do ostatka i choć kaszel ją przerywał, choć w nogach czuła osłabienie — stała odważnie przy stole, nie dając się namówić na spoczynek.
Wstaliśmy rozpalić światło, pobiegłem po świeżą wodę... ale usta jéj spalone ledwie się brzegu szklanki dotknęły, postrzegłem, że ręce drżały tak, iż utrzymać jéj nie mogła, a twarz śmiertelną poczęła okrywać się bladością, dwie łzy ciche spływały po policzkach... Chciała mówić, ale głos jéj zamierał, pochwyciła mnie tylko za głowę, przycisnęła ją do piersi, schyliła się ku mnie i z lekkim okrzykiem bólu... skonała.
Ja sam zostałem u łóżka jéj klęcząc, w tym martwym już uścisku, nie pojmując śmierci, nie wierząc w nią, nie wiedząc co począć.
Na płacz i lament kobiety, która u nas służyła, rozbudzającéj dom cały, poczciwi ludzie nadeszli, a żem ja nie umiał sobie dać rady i nie wiedział co robić, zajęli się z litości pogrzebem i ostatnią dla biednéj matki posługą; potém sprzedażą ruchomości, obmyśleniem wreszcie spokoju na pierwsze żalu godziny.
Kilkoro nas tylko poszło za ubogą trumienką na Powązki, a mnie od mogiły nie łatwo było oderwać. Ale nazajutrz potrzeba już było iść do szkoły, a matka tak we mnie wpoiła konieczność pracy, żem ani pomyślał o swobodzie, o odpoczynku, że żal nawet rozpaczliwy, nie zdawał mi się przyczyną dostateczną do uwolnienia od nauki.
Nigdy nie zapomnę powrotu mojego do klassy, gdy z czerwonemi oczyma, nie umiejąc lekcji tuliłem się drżący w kątek, aby mnie nauczyciel nie wywołał. Tego dnia przypadała właśnie lekcja jednego z tych najstraszniejszych pedagogów nieubłaganych, którzy są postrachem dzieciaków.
Był nim professor matematyki pan Kruczkiewicz. Żółty, chudy, prosty, sztywny, nie uśmiechający się nigdy, chodzący po świecie jak cyrkiel po papierze wymierzonemi kroki, i na pozór pozbawiony krwi, serca, uczucia i wszystkiego co człowieka stanowi. Nieszczęściem za pierwszém wejrzeniem wpadłem mu w oko i suchy, kościsty palec skierowawszy ku mnie, wywołał swym głosem grzechotki:
— Muszyński!
Mrowie przebiegło po mnie, zasłoniłem twarz rękami i zacząłem płakać.
Płacz w dziecku jest zeznaniem winy, i tak go zrazu pojął professor, który coraz surowiéj gromić i wołać począwszy, wyciągnął mię z ławy na środek, obsypując przezwiskami, leniwca, muła, opieszalca, próżniaka.
— A to tak! — wołał zimnym głosem równym, wyrazy ostremi, ale bez najmniejszego objawu passji, — a to tak! zabaweczki! bieganina! piłka! uliczka! a to tak! a lekcji ani w ząb! Czekajże, dam ja ci tu zabawki, dam piłkę, dam uliczkę, łobuzie jakiś, zakało rodu ludzkiego! No cóż? nie umiesz lekcji?
— Nie — umiem, panie professorze, — odpowiedziałem.
— Nie umiesz! i bezwstydnie śmiesz mi to wyznawać, w obliczu towarzyszów, bez sromu, bez czoła... na zgorszenie tych, których dotknięcie twoje zaraża, których gubisz złym przykładem. A! czekajże!
Tu groźnie się zatrzymał i dodał:
— Mów, mule jakiś, dla czegoż nieumiesz?
Professor zamiast osła, używał zawsze muła, pierwsze wyrażenie mając za nadto trywialne.
— Dla czego nieumiesz? — powtórzył groźnie.
— Matka mi umarła! — odpowiedziałem po cichu.
Nauczyciel stanął wryty, zmieniła mu się twarz zwykle nieporuszona, w oku zakręciła się łza — zmieszał się, pożałował widać łajania i zbliżywszy się do mnie pogładził po głowie, zcicha rzekłszy do mnie:
— Sierota?
— Sierota — odpowiedziałem.
— Bóg nam ojcem, odejdź na miejsce.
Odtąd był dla mnie opiekunem i ta zimna postać, pod któréj powłoką suchą kryło się serce pełne uczucia, wcale inaczéj mi się przedstawia.
Usiłując wynagrodzić mi to co za bolesną uważał krzywdę, wyrządzoną bezbronnemu dziecięciu, Kruczkiewicz zaraz wychodząc z klassy zaprowadził mnie do siebie, wybadał i szczególniéj się zajął moim losem. Było coś opatrznościowego w tym gniewie, w tych łzach i w téj rzuconéj mi przy pierwszym kroku w świat opiece z góry.
Taki był nowego życia początek, musiałem zaraz opuścić mieszkanie przy Ogrodowéj ulicy, z którém rozstać się było mi bardzo, bardzo trudno! Był to ostatni kątek na ziemi, gdziem jeszcze nie był sierotą.
Odtąd już sam jeden, nie mając własnego dachu, po cudzych kątach tułać się musiałem i cudzym żyć chlebem.
Ale w szkołach dobrze mi jeszcze było, nie poczułem tak bardzo ciężaru życia, uczyłem się jak mogłem, dobijałem nagród, pochwał, wszystkich dystynkcji mających zaręczać przyszłość, które jednak najczęściéj małą są jéj rękojmią.
Gdym późniéj z temi laurami wyszedł na świat, pozostało mi przekonanie o potrzebie głębszéj nauki, a zupełny brak ułatwiających ją środków i znowu troska o chleb powszedni, którego szkolne nagrody nie dawały, nie uczyły nawet jak nań zrobić.
Zostawało mi jedno nauczycielstwo, najcięższy może z zarobków, którego zasługę zapoznają i goryczy nie wiedzą ludzie. Ucząc drugich potrzeba się było samemu kształcić, czytać, pracować, kraść od snu nocnego godziny, zdobywać często upokorzeniem i ofiarami miłości własnéj, książki i pomoce.
Ale gdy się cel sobie oznaczy, gdy się pragnie i silną ma wolę — czegóż to człowiek nie złamie? Jest opatrzność dla tych co na nią zasłużą.
W tych latach nabyłem przekonania, że nad sierotami czuwa Boża opieka, że są w życiu niepojęte cuda, których prostemu przypadkowi przypisywać nie można.
Pomnę, że często w chwilach najpilniejszéj potrzeby, spadały mi z nieba upragnione pomoce tak na dobie, jak gdyby głos mój gdzieś był wysłuchany w górze, jak gdyby odpowiedź nań niosły. Nigdy téż nie rozpaczam: w ostatniéj chwili, gdy mi już do czynienia nic nie pozostaje, — staję, czekam, spoglądam w niebo i niebo zsyła dłoń pomocną.
Często jak gdyby Opatrzność probowała sił człowieka, opóźnia się z posiłkiem, doprowadza do ostateczności, czeka czy nie zrozpaczysz, aż gdyś już stracił nadzieję, gdy drżysz mając zbluźnić; — zlatuje niebieski posłaniec z wieścią radosną. Jesteś ocalony.
Chodzenie za lekcjami, utrapienia jakich się doznaje mając do czynienia z ludźmi różnemi, naprzykrzyły mi się tak bardzo, żem począł szukać innych środków do życia.
Zdało mi się, że czując w sobie jakiś talencik, mając łatwość pisania, chęć pracy, potrafię stanąć w rzędzie choćby najskromniejszych literatów i na chleb zapracować, a razem być ludziom pożytecznym.
Dawno już sił probowałem po cichu, alem nie śmiał występować z niedojrzałą pracą; porównywałem, śledziłem, czytałem, a w ostatku przy pomocy miłości własnéj nie czując się tak bardzo gorszym od drugich, postanowiłem uciec się o pomoc do jednego z sędziwych już literatów, przytulić pod jego skrzydła, aby sub umbra alarum potentata wejść w ten świat, który mi się przytułkiem i portem wydawał po burzy.
Ale z temi głośnemi imionami, taka historja jak z szyldami: są sławy uczciwe i w pocie czoła zdobyte powoli, są imiona kupione umiejętnie graną komedją i wywieszonym pięknie malowanym znakiem.
Smutno to powiedziéć, ale najczęściéj ten najgłośniejszy kto najmniéj zasługuje na to. Genjusz, talent, uczucie, poświęcenie, wszystko przed ludźmi odegrać można, przemawiając zręcznie do słabostek człowieka.
Temu, którego zdania potrzebujesz, wmów tylko znawstwo wielkie, rozum przenikliwy, okadź go naprzód pochlebstwy, a będziesz miał gotowego poplecznika. Tłumy zyskują się jak pojedynczy ludzie, kadzidłem, potakiwaniem ich namiętnościom, w porę rzuconém słowem, uległością, pokorą, wielkiemi frazami głośno wykrzyknionemi, gdy drudzy szepczą je po cichu, zapożyczoną umiejętnie ideą popularną.
Cicha praca w kątku, idąca w świat bez opłaconéj pokłonem reklamy, potrzebuje długiego czasu by trafiła do przekonań i zyskała uznanie, a głośna szarlatanerja zdobywa od razu szturmem, co sumienniejsi życiem okupywać muszą.
Pierwszego, na którego trafiłem, literata wielkiego imienia, o secinie tomów dzieł przeróżnéj treści, musisz pan znać choć z imienia, jest nim Jan Kanty Purchawka.
Dziwny to fenomen, że z końca w koniec szeregu zgadzają się wszyscy na to, że nie ma żadnego talentu, sami najżarliwsi wielbiciele we frazy jego nie wierzą, a przecież Purchawka jest wzięty, głośny i nie ma sprawy literackiéj, w którąby palca nie umoczył.
Chodzi około tego z umiejętnością wielką, a pielęgnuje swoją reputację nie znacznie, ale nader skutecznie.
Posłuchajcie go tylko mówiącego o literaturze, nic się tam nie stało bez jego udziału, wszystko my zrobiliśmy, powiada; nie ma czegoby nie doradził, do czegoby się nie przyczynił, w czémby czynnéj i stanowczéj nie grał roli. A jednak, z przeproszeniem, puściejszéj głowy i takiego jak u niego braku sądu, trudno na świecie znaleźć, ale Purchawka ma rzecz wielką... ma frazę.
Myśli brak mu całkowicie, słowo zawsze znajdzie, wedle oklepanych form ułożone i przyzwoicie wyglądające, tak, że dla niewymagających ludzi, uchodzi za produkt jak najwykwintniejszy. Wiecznie téż jest w pogoni za myślą, na przesmyku, którędy ta zwierzyna się przemyka i nie ma łowca coby zręczniéj polował na ledwie wykluwającą się ideę. Nieostrożnie przed nim wygadasz się z niedonoszonym pomysłem, sądem, zdaniem — milcząc pochwycił je w powietrzu, a jutro nosi się z niemi po mieście jak ze swojemi dziećmi i gorliwie je popierając, najbezwstydniéj głosi się ich rodzicem.
Na tych łatwych zdobyczach, cała jego stoi sława. Nikt umiejętniéj nad niego nie wypotrzebuje cudzego pomysłu, nie przewącha co ma być popularném i może się stać głośném.
Widziałeś pan przecie choć raz w życiu Purchawkę gdzieś na jakimś bankiecie, ku czci jakiéj gwiazdy prowincjonalnéj wydanym? Jest to maleńka, grubawa figurka, na trochę krzywych, nizkich nogach, któréj Opatrzność jako szyldu powołania udzieliła szczęśliwéj dużéj głowy i hydrocefalicznego czoła.... Oczy mu siedzą na wierzchu, a wargi oddęte dumnie, świadczą, że poczuł swą wysoką dostojność. Patrz, gdy kroczy przez ulicę, jakim otoczony majestatem! jaką obleczony powagą, jak wie że ściąga oczy i może być widzianym, jak pilnuje się by nic, zapomniawszy się, ze szczerego uczucia jak prosty śmiertelnik nie zrobił.
Czujesz, że ten potężny łeb stworzony jest do wieńca i aureoli, choćby ich wcale był nie wart, inaczéj trzebaby mu choć ośle uszy przyprawić, aby jako tako wyglądał.
Nikt mocniéj na pozór w siebie nie wierzy i lepiéj się sprzedać nie umie. Trzeba go widzieć z obcymi zwłaszcza, gdy się raz pierwszy im przedstawia, jak w najobojętniejszą rozmowę umie wtrącić to co go podnieść może, jak pół słówkami, nawiasami, zapomnieniami umyślnemi posuwa swój obóz naprzód i odkrywa siły.
Nie ma człowieka coby więcéj o poświęceniu mówił, a mniéj go praktykował; słuchając go wierzysz, że żyje dla ludzkości, znając postrzeżesz łatwo, że siebie tylko ma na celu i bifsztykby z niéj wykroił, gdyby mu się trochę jeść chciało.
W jego rozmowie mniéj więcéj utajone ja gra rolę tak przeważną, iż w końcu od powtarzanych doz egoizmu, najstrawniejszy słuchacz, czkawki i ckliwości razem dostać musi.
Gdybyś z nim mówił o chińskim cesarzu, znajdzie sposób siebie gdzieś wetknąć pod jego żółty szlafrok.
Purchawka téż u ogółu, który najlepiéj wierzy tym co mu nieustannie jedno powtarzać umieją, uchodzi za wielkiego człowieka, za olbrzyma wiedzy i intelligencji. Znajdziesz go odlanym z bronzu, z miedzi, z gipsu, z żelaza, modelowanym z gliny, malowanym olejno, sztychowanym i fotografowanym, a po śmierci ktoś musi alfresco w grupie znakomitości postawić; ustalona jego sława jest jak opoka, o którą wszelka rozbija się krytyka. Nic o nim powiedziéć nie można, słynie z prądem czasu, i byłbyś ogłoszony nieprzyjacielem kraju i zdrajcą, gdybyś śmiał go podać w wątpliwość.
Purchawka należy do wszystkiego co sławi, unika wszelkiéj opozycyi rzeczom popularnym, w potrzebie milczy ostrożnie, oczekując po czyjéj stronie będzie zwycięztwo, a sposoby jakich używa aby się wcisnąć wszędzie, wśliznąć gdzie się coś robi, wyliczyć się i opisać nie dają. W potrzebie gotów iść przebojem — a ominięty dopieroż krzyczy i łaje! Ale któżby go śmiał minąć!
Jeżeli się co stało bez niego, już to rzecz która pewnie upaść musi — w któréj jest wada organiczna lub podejrzana dążność, bez tego sosu nie ma zdrowéj potrawy.
Rozumni téż ludzie szukają nominalnego współpracownictwa Purchawki, łapią jego imię, a sławny człowiek choć nic nie robi, byle się podpisał w jak największéj prac liczbie, już ma dosyć.
Gdym po raz pierwszy przybył z pokorą i drżeniem, przestępując próg świątyni z moim zwitkiem papieru pod pachą, jeszczem nie znał wcale wielkiego człowieka, wierzyłem weń, przystępowałem do tego majestatu ze czcią i strachem.
Wyszedł naprzeciw mnie ustrojony w powagę straszliwą, z chmurném czołem, z piórem za uchem, z księgą w ręku, udając oderwanego natrętnie od niezmiernéj pracy, chociaż zabrzękłe oczy dowodziły, że się tylko co ze snu, po obfitéj przekąsce obudził.
Zmierzył mnie z posągowéj wyżyny piedestału, na którym stał i raczył protektorsko powitać, gdyż mu znać strach mój i przejęcie młodociane wielkością jego, podobały się.
— Cóż mi powiesz młodzieńcze? zapytał wpatrując się we mnie.
— A! panie, rzekłem, wpatrując się weń błagająco!
Oto są grzechy mojego żywota.
Do kogoż z niemi jeśli nie pod skrzydła twoje, o radę, o pomoc...
Wziął z rąk moich zwitek i popatrzał.
— Powiastka! rzekł — to rodzaj płochy! trzeba jąć się naprzód poważniejszéj pracy.
— To tylko próba stylu... odpowiedziałem, chciałbym wiedzieć czy pracować mogę? zasięgnąć jego zdania? Jeśli jest jaki talencik może i w tém się okazać.
Pomruczał coś niewyraźnie patrząc na papier.
— No, dobrze, dobrze, rzekł... przejrzym to...
— I proszę pana... racz napisać swe zdanie bez ogródki, bez litości...
Uśmiechnął się.
— Ale potrzeba byś WPan mi dał czas, mam tysiące zajęć na téj biednéj głowie... nie rozporządzam sobą... chwileczki nie mam wolnéj.
— A! poczekam ile pan każe! wiem że ten czas drogi należy do ogółu! nieśmiałbym być natrętnym... odpowiedziałem z pokorą.
To mu się podobało, kadzidło pociągnął przyjemnie i wcale się nie zakrztusił.
Doszedłem późniéj wypadkiem, że istotnie miał wielkie zajęcie, bo tegoż dnia jadł obiad na cześć jednego przybyłego literata dany, zaproszony był na wesele i chrzciny, a powrócił po północy do domu tak natchniony, że od rzeczy prawił.
Sławę swoją spijał tysiącem kielichów i spożywał w setnych sztukamięsach... to było najważniejsze jego zajęcie. Rękopism mój spoczął na stoliku wielkiego człowieka, ale sądzić o nim nie myślał, dał go komuś do przeczytania, i zwrócił z cudzemi przypiskami, z których gdym mu się chciał tłómaczyć, pokazało się jawnie, pomimo zręcznych ogólników, że nie czytał wcale zostawionéj mu roboty.
Czynił mi wszakże nadzieję, że przy pracy, za lat jakich dwadzieścia, potrafię buty czyścić jednemu z genjuszów epoki. Ostatecznie radził mi się zająć tłumaczeniem, kompilacją, streszczaniem i t. p., dając mi do zrozumienia, że piękna pochwała i rozbiór dzieł jego, mogłaby mi wielce być pożyteczną.
W tém wszystkiém co mi powiedział, tak mało było logiki, tak niewiele podstawy, tak widocznie dowolna frazeologja zwietrzała, którą wprzód musiał innych częstować, żem z trochą zastanowienia pojął, całą próżnię człowieka, i odszedłem smutny i zniechęcony marnością rzeczy ludzkich.
Jeśli tacy olbrzymi, na Boga, rzekłem w duszy, czémże będą karły??
Wszakże niechcąc jeszcze przypuścić, abym się miał zawieść i posądzając moją miłość własną, obrażoną, że mi ową znakomitość wystawiła fałszywie, powróciłem do p. Purchawki. Ale zapraszany na jego literackie wieczory, przypuszczony do wysokich progów, z każdym dniem mocniéj przekonywałem się o jego nicości.
Mogłem go sobie pozyskać tylko zostając adeptem, czcicielem, trybularzem i jego anima damnata, ale trocha wrodzonéj dumy, wybaczonéj synowi biednéj praczki, wstrzymała od upodlenia.
Między mną téż a wielkim człowiekiem, od razu to poczułem, nie mógł istniéć stosunek żaden, trzeba go było oprzéć na fałszu i pochlebstwie, a jam do tego nie był zdolny... za czysty byłem, za młody.
Samemu zaś wybić się na wierzch, było prawie niepodobna, liczmy na to także iż nie będąc protektorem, Purchawka stawał się od razu przeciwnikiem, bo kto nie był z nim, był mu już wrogiem. Szukałem znowu silniejszych nad moje pleców...
Przypadkiem na jakimś wieczorku w domu, gdzie dawałem lekcje, spotkałem się z dosyć już naówczas wziętym i wsławionym panem Przecławem Tumaniewiczem.
Przebacz mi pan, że opowiadając mu tak szczegółowo smutne dzieje mojego życia, i cudze do nich domięszać muszę — ale inaczéj i moich byś pan nie zrozumiał.
Słyszałeś czy nie o Tumaniewiczu? ależ czytając dzienniki, lubiąc literaturę, nie mogłeś się choć z nazwiskiem nie spotkać.
Tumaniewicz, wyznajmy to naprzód co słuszna, jest człowiek z talentem rzeczywistym, talentem słowa i naśladownictwa, talentem formy, pojęciem bystrém, łatwością pracy niezmierną, ale na dnie pod tém wszystkiém nie ma ani kropli uczucia, ani odrobiny serca, ani ździebełka sumienia. Żartobliwy, szyderski, przyjacielski ze wszystkiemi, nie ma przekonań głębokich żadnych, nie ma przywiązania do nikogo i do niczego, nie ma myśli coby go wiodła, ani celu coby mu świecił.
W danéj chwili wchodzi łatwo w zdanie każde, pojmuje i tłómaczy sobie wszelkie postępowanie, ale nazajutrz śmieje się z tego, czemu dziś potakiwał i z równą giętkością przeciwne popierać będzie przekonania... jemu to lub owo, zupełnie wszystko jedno. Talent jego w potrzebie, do pewnego stopnia udaje ciepło, namiętność i uczucie, a zawsze ma w pogotowiu śmiech, sarkazm, i potrafi bystro słabą stronę każdéj rzeczy pochwycić.
Wszystko mu jedno co pisać.
Zręczny raczéj niż silny, przyzwoicie coś w każdym rodzaju stworzyć umie, naśladując umiejętnie, ale tworzenie jego jest mechanicznym niemal processem, jest jakąś władzą małpiarską, w któréj pozór twórczości pokrywa brak prawdziwego życia.
Na pierwszy rzut oka, komedja jego, dramat, poezja, dowcipny szkic, krytyka, rozprawa są błyszczące i ładniuchne, myśl w nich nawet zdaje się igrać żywotna, ale podobne są one do tych niemieckich norymbergskich galanterji robionych na jarmarki lipskie, które się świecą w sklepie, a w użyciu na nic się nie przydały, i znać zaraz że są robione przez fuszera.
Czytając jego twory, zdaje ci się, że powinnyby cię rozgrzać, że człowiek co je pisał ma talent ogromny, ale zamknąwszy książkę zostaje po nich wrażenie fajerwerku, trochę swędu i trochę brudu... w oczach ciemność.
Tumaniewicz zresztą nie bierze siebie serjo.... równie chętnie żartuje z siebie i swych utworów jak z cudzych.
Ze wszystkich władz udzielonych mu po szczypcie, najwyżéj podobno ceni on swój dowcip, z którym się najchętniéj popisuje, tym on napada i broni się, żywi i zabija, i przyznać potrzeba, że ten często posługuje mu doskonale.
Pierwszego dnia widząc Tumaniewicza, jeśli się bardzo wysili, gotówbyś myśléć że to jenjusz, drugiego dostrzegasz tylko talent, trzeciego i daléj już sam niewiesz co o nim trzymać; nakoniec widząc jak łatwo mieni przekonania, tracisz wszelką weń wiarę, i wszelką ku niemu skłonność.
Nie tai on się bynajmniéj, że jeśli talentu swojego używa to tylko dla pieniędzy, że gotów jest pisać co kto zechce, że mu wszystko jedno, komedye czy tragedye fabrykować, i że na poczekaniu może i poemat we dwudziestu czterech pieśniach wylać z piersi.
Jest to machinka do pisania, odżywiana wielkiem czytaniem, zapożyczająca się nader zręcznie, pracująca wcale nawet porządnie; tylko w niéj człowieka, duszy, czucia, zasad i ciepłego ogniska nieszukaj, bo ich tam nie znajdziesz...
Maleńki, zwinny, niepozorny Tumaniewicz wkręca się wszędzie by żartować, czas trawi na paplaniu, które mu służy jako gimnastyka do wyrobienia sił; nigdzie stale nie przylgnie, nie ma przyjaciół, bo nikogo nie kocha, nie ma stosunków, bo ich nie ceni i rodzonemu bratu gotów trochę gardła poderznąć, byleby się to jego kieszeni na coś przydać mogło... Zresztą najlepszy człowiek w świecie.
Jakkolwiek sceptyk i żartowniś, pan Przecław przy pierwszém poznaniu, trochę się popisuje i gra komedję niezależnego sędziego, wszystko poświęcającego dla prawdy; — przyznaję się że mnie, acz nie sympatyczną ironią i sarkazmem, zrazu jakoś obałamucił.
Że nie miał nikogo z kimby tam mógł swobodniéj się rozmówić, pewien będąc, że go pojmę, łatwo się do mnie młodego uczepił. Naturalnie rozmowa poszła zaraz na literaturę i przyznałem mu się w prostocie ducha naiwnie, że chciałem z niéj uczynić zawód mój przyszły.
— No! to witajże kolego w gronie wywołańców, zawołał, ale obrachuj się z piętami i łokciami, czy boso i goło chodzić potrafisz nie dostając kataru; wiesz jak katary u nas śmiertelne; porachuj się z żołądkiem czy ci dieta nie szkodzi.
Ściśle biorąc chleb literacki zły nie jest, głównie dla tego, że do każdéj innéj karjery czegoś potrzeba, kwalifikacji, umiejętności, talentu, nauki, a tu — choćby z niczem byle śmiało. Dla tego téż inwalidzi społeczni wszelkiego rodzaju, wywołani z szeregów innych, cisną się tu, bo tu zaszczytne miejsce zawsze zająć mogą — byle zręcznie się wzięli do tego.
Można zupełnie nic nie umiéć, nie pracować, nie ślęczyć, nie miéć iskierki talentu a wydawać coś uparcie, dopóki się sobie nie zbuduje reputacyi, non vi sed saepe cadendo. Potém już śpij spokojnie, gwintowane działa krytyki nic ci nie zrobią.
— Żartujesz pan — rzekłem mu.
— Wcale nie, odparł, w literaturze więcéj jest komedyi niż sumienia, więcéj umiejętności sprzedania się niż istotnéj wartości, więcéj szczęścia niż zasługi.
— Ależ błąd trwa chwilę?
— I życie trwa chwilę, uśmiechnął się Tumaniewicz, byle reputacyi na życie stało, co po nas nastąpi, co nas obchodzi? Czy pójdziemy do biblioteki, czy pod placki zdaje mi się, że to nieboszczyka gnijącego nie wiele obchodzi.
— Pan więc nie bierzesz na serjo tego, co może najpoważniejszem jest w świecie?
Literat umilkł, chrząknął, potarł czoło i zmienionym głosem zapytał mnie:
— Wiele pan masz lat?
Zarumieniłem się, on ruszył ramionami.
— Doświadczenie uczy wiele, — zawołał, — koniec końcem nie ma na świecie rzeczy serjo, wszystko bałamuctwa.
— Chcesz pan pisać, — rzekł po chwili, — pierwszą rzeczą jest nauczyć się w nic nie wierzyć.
Zasady, wiara, przekonania, są to rzeczy, które w téj drodze ciężą a do niczego nie służą, prędzéj, późniéj trzeba je z bark pozrzucać jak chleby Ezopa.
Zimno mi się zrobiło i zamilkłem, ale Tumaniewicz, któremu szło o to, aby na mnie zrobił wrażenie, tak łatwo puścić mnie nie chciał.
— Co się tyczy literatury uważanéj jako zużytkowanie sił człowieka ku zarobkowaniu na życie, — dodał zaraz, — jest to jeden z tych łatwych, najprzystępniejszych, ale téż najniewdzięczniejszych środków zyskania grosza, do którego jak do piłowania drzewa, bierze się ten co ma ręce a nic nie umie. Wprawdzie i pisać można i nic nie umieć, co pan zapewnie nie jednokrotnie zauważyć mogłeś czytając, ale znowu można miéć talent, pisać, dobrze pisać nawet, i z głodu umrzéć. Talent ten nawet jest w pewnym stopniu przeszkodą i zawadą, ma on zawsze jakiś charakter, jest wymagający, pęta, naraża, robi ci zazdrosnych, a bez niego lekki jesteś jak opłatek, mówiąc słowy Fredry, i choć go nie ma, można to miejsce gdzie on zwykle siedzi tak udrapować, i będzie się zdawało, że on tam być musi.
Do czegóż pan masz zdolność? — spytał w końcu.
— Słabość mam, — rzekłem mu, — do poezyi.
— A! do poezyi, to jeszcze nic, to tylko ospa młodzieńca, wszyscy w danéj chwili są poetami trochę, ale mało kto ospowatym na całe życie zostaje, zresztą poezja to dopiéro symptom wstępny do pisarskiego życia.
W tém zaproszono go do stolika okrągłego, gdzie się śmietanka towarzystwa zebrała, a że sławny był ze swych improwizacyi w różnych rodzajach i jak Bosco nalewał z jednéj butelki wino, porter i serwatkę wedle zażądania, zaproponowano mu ku pociesze słuchaczy aby naprzód zadeklamował co Byronowskiego, potém probowano go w rodzaju Lamartina, daléj zażądano by dał coś na kształt Pola. Tumaniewicz wszystkich poprzedrzeźniał bardzo zręcznie, ale dowiódł, że sam nie był niczem, choć wszelkie barwy tak łatwo przybierać umiał.
Wyszedłem po tym zadziwiającym fajerwerku oślepiony, pomieszany, zachwiany, wątpiąc o powołaniu, nie pojmując by bez głębokich przekonań, tak iść można plewy za ziarno sprzedając i nie miéć zgryzot sumienia.
Nie zraziło mnie przecie to świętokradztwo od zawodu literackiego, który poczynać chciałem bardzo skromnie, wziąłem się do tłomaczeń. Sądziłem, że tu nie narażając się, nie występując samemu, użytecznym być można bardzo. Ale nie sztuka było wybrać i wytłomaczyć, sztuka coś z tłomaczenia zrobić.
Wszystkie drogi znalazłem zaparte i tłumy robotnika na polu, które i połowy rąk stręczących się nie potrzebowało.
Z dnia na dzień musiałem zarabiać tyle ile potrzeba, ażeby z głodu nie umrzéć, — wybierać najtańsze garkuchnie, oszczędzać chleb do ust kładziony i od gęby odejmować aby przyzwoitą miéć odzież, bez któréj się pokazać nie można nawet literatowi.
W szeregi pracowników regularnych, w znane już grona trzymających się za ręce i niechętnie dopuszczających nowych szermierzy, nowemu człowiekowi nie łatwo się wcisnąć, probowałem z wiarą młodzieńczą, cofnąłem się z dojrzalszém przekonaniem, że tak po trosze musi być wszędzie. Witano mnie wprawdzie wszędzie słowy braterskiemi, ale ścieśniały się szeregi aby nie dopuścić nieznanego, trochę z pobudek szlachetnych, więcéj dla tego aby nie zabrakło strawy dla garstki, co sama ledwie okruszynami spekulantów wyżyć mogła.
Nie sądź pan jednak z mojego narzekania żebym to samo złe znalazł, w gromadzie ludzi powołanych lub okolicznościami skłonionych do pisania, trafiłem i na zacnych i na głęboko przekonanych i sumiennych, ale to byli jak ja maluczcy, jak ja ledwie znani i walczący jeszcze, którzy stękali ze mną a pomódz mi nie mogli. Jak wszędzie tak i tu, co było lepszego chodziło boso i dziurawo, szarlatanerja górowała, panowała, rządziła.
Przyczyną tego jest to co wszędzie indziéj, czy to fizjologiczny pewnik, że ludzie istotnie obdarzeni lepiéj, z małemi wyjątkami narzucać się nie lubią, czekają cierpliwi, że ich zasłudze sam los wydzieli stanowisko odpowiednie, gdy tymczasem mniéj uposażeni, trutnie po prostu, krzyczą głośno, szamotają się, drą, napadają, używają wszelkich sposobów aby na wierzch wypłynąć, a jak zawsze, jak wszędzie audaces raczéj niż fortes fortuna juvat. Świat znużony hałasem ulega aby sobie pokój okupić i tak do władzy przychodzą ci, którym o to chodzi, by panować, nie o to by służyć dobréj sprawie, których pędzi prywata, nie chęć być użytecznemi.
Najrzadszym może fenomenem w świecie jest człowiek, któremuby natura dała zarazem i poczciwe serce i umysł wzniosły i charakter niezłamany, któryby szedł naprzód z wiarą gładką, łamał zawady litując się nad ruinami, które robić musi i siłą zdobył cel, który sercem ukochał.
Wkrótce niesmak mnie taki ogarnął, że zapomniawszy już nieco o tém co ucierpiałem dawniéj, znowu zapragnąłem raczéj skromnego, pańszczyzną pedagogiczną zarobionego chleba, niż téj wojny, wydającéj mi się uwłaczającą, i dociskania się do miejsca, które mi się może z prawa należało.
Pojechałem więc na wieś, widziałeś mnie tam pan i niepotrzebuję mówić mu jaką goryczą napojono najętego człowieka, który cierpiał póki sił stało, aż ostatnia nitka cierpliwości w nim pękła.
Co ze mną się tam stało, dzieje się codzień z tysiącem; nie przypisuję sobie bym lepiéj od innych znosić umiał, alem z przykładnem zaparciem się miłości własnéj wytrzymałem dopóki tylko mogłem i umiałem...
Naprzód, ale znasz wszakże państwa Ciemierzyckich?
— I tak dobrze ich znam, żem się wydziwić nie mógł, — odparł Feliks, jakeś ty u nich mógł wytrwać tak długo. Łaskaw jeszcze jesteś, że mówisz państwa Ciemierzyckich, gdy w istocie należałoby powiedziéć panią Ciemierzyckę. Prawdą a Bogiem on sam jak ja (tu uśmiechnął się Feliks) — abdykował... z tą tylko różnicą, że ja mam zacną i poczciwą a nieszczęściem trochę chorowitą żonę, on zaś grzechotkę i sekotnicę, któréj pierwszy pada ofiarą.
— Więc pan wiesz i rozumiesz com ucierpiał z dzieciakiem, dumną i zgryźliwą matką, dosyć głupim ojcem i trzema staremi pannami ciotkami którym na nieszczęście przyszło do głowy, że powinienem się był koniecznie z jedną ożenić.
— Pierwszy raz słyszę, — rozśmiawszy się rzekł Feliks.
— Niestety, tak było! — z westchnieniem odparł Teoś, — proszę sobie wystawić moje położenie w tym domu. Trzy stare panny, to cała legia naturalnych szpiegów, zawojowany maź, zepsuty synalek i jejmość, która literalnie z gniewu i wielomówstwa do zapienienia niekiedy przychodziła!! Zrazu pani patrzyła tylko i dosyć jeszcze grzecznie rzuciła niekiedy słówko, mąż udawał przed nowo przybyłym wielowładnego potentata, trzy ciotki sznurowały usta usiłując sobie ukraść lat dziesiątek; synek się trochę obawiał, ale ten miodowy miesiąc nauczycielstwa trwał niedługo; naprzód mój wychowaniec podniósł chorągiew buntu, następnie ojciec wydawszy się ze swą słabością znienawidził mimowolnego jéj świadka, w ostatku z kolei odpadać mi zaczęły sprzymierzone ciotki po jednéj, od najstarszéj począwszy, która pierwsza wyrzec się musiała marzenia. Pani powoli coraz ostrzejszego dobierała na mnie mundsztuka, ale z początku postanowiłem był wytrwać i znosiłem, co spadło, jakbym na progu domu wszelkie uczucie zostawił.
— Ależ ciotki, — przerwał Feliks, który rad był, że się chwilę mógł pośmiać, — powiedzże mi historją ciotek?
— Chcesz pan renovare dolorem, — rzekł Muszyński, kiedyśmy się już rozgadali, mówmy wszystko. Znasz pan te trzy ciotki, trzy parki Michała Anioła, chude, wysokie, spiczaste, żółte i straszne, z temi fizjognomiami, których dawny wdzięk młody zmienił się w odstraszający wyraz gniewu przeciw całemu rodzajowi ludzkiemu; wiecznie udające słodycz a sączące żółć... trzy ciotki, z których najmłodsza liczyła lat czterdzieści... a najstarsza nie wyrzekła się jeszcze słodkich nadziei kobierca i miłości przy księżycu. Wpadłem w ich szpony i trzeciego dnia po przyjeździe poczułem, że rozpaczliwy stan może wywołać w tych zawiędłych sercach uczucia niebezpieczne, bo zawsze zemstą się kończące. Postanowiłem więc oblać się lodem i przepasać obojętnością niezwyciężoną.
Przez tydzień trwały popisy czułości serc, historye przedpotopowe poświęceń do jakich były zdolne, dalekie alluzje o zdradzie i doznanych nieszczęściach, cały szereg strategicznych ruchów poprzedzających zwykle kampanią.
Znasz pan nadto ludzi, byś się nie domyślił, że każda z trzech ciotek usiłowała mi dowieść naprzód iż jest łagodną jak baranek, bo zwykle człowiek z tem wychodzi na harc czego mu najwięcéj braknie — potém że zdolną jest do najnamiętniejszéj miłości, nareszcie dawały mi do zrozumienia, że przypadkowo tylko może trochę staro wyglądają — ale w istocie są w kwiecie miłości; w ostatku starano się wzbudzić we mnie wiarę, że gorąca miłość nie potrzebuje dla nich ballastu worków z talentami i szumnych tytułów... że chatka w lesie... dla dwojga serc przebitych strzałą amora, jest zaczarowanym pałacem... Byłem głuchy uparcie jak ten który słyszéć nie chce. Powoli z pieśni pochwalnéj rzuconéj na cześć moją, zmieniając ton poczęły przechodzić w powątpiewania o szlachetności mych uczuć, o sercu.. i o intelligencyi.
Spadałem codzień z wysokiego piedestału, na którym mnie chwilowo umieściła nadzieja.
Pierwsza panna Albina zrozpaczyła o mnie i osądziła wartogłowem, następnie potwierdziła ten wyrok panna Malwina... i przyjęła panna Helena... Gdy wszystkie trzy zastępy obróciły się przeciwko mnie, byłem zgubiony... Spisek malca, ojca i trzech ciotek, pod naczelnictwem pani saméj zawiązany, wyczerpał w końcu ostatnią kroplę cierpliwości... Głuchy, ślepy, bezwładny, posłuszny, przybity, robiłem co tylko chcieli, uginałem się pod największemi ciężarami, brałem na ramiona coraz nowe, w końcu gdy ze mnie już i ekonoma i pisarza i lokaja robić poczęto... musiałem podziękować i wracać na moje pustkowie.
— Mój drogi, spytał pan Feliks, który jak wszyscy próżniacy ploteczki robił... ale jakże? czy przyszło do wyraźnych oświadczyn ze strony ciotek? czyś miał to okrucieństwo by im choć dnia, choć godziny nadziei nie dać?
— Byłem jak skala, rzekł Muszyński, rozbiły się o mnie pociski oczów, strzały słów, i gromy westchnień.
— Nawet panny Haliny?
— Nawet Haliny... Dobiło mnie to, że posądzony zostałem o jakieś uczucie dla osoby innéj... uczucie, które złapano w powietrzu i odgadniono tym przedziwnym instynktem zazdrości kobiecéj, która równa się jasnowidzeniu... Od chwili gdy się przekonano, że mogę kochać a nie kocham ani Albiny, ani Malwiny, ani Haliny... zostałem odrzucony i wyklęty... anathema! Nie było ratunku, przebaczenia, litości... zbrodnią było nie kochać wcale, ale zakochać się w kim innym... potrójnym występkiem! zgrozą! zdradą... odstępstwem... Natychmiast odkryto, że nawet nie byłem szlachcic czego nie taiłem, że mój pobyt w domu mógł szkodliwy wpływ wywrzéć na herbowne dziecko... że mogłem być napojony maxymami proletarjuszowskiego pochodzenia... I otoż dla czego musiałem znowu wędrować.
Milczeli chwilę.
— Ale możeż to być, przerwał Narębski, ażeby już literatura tak nic swoim dzieciom nie dawała, prócz pośmiertnego wieńca i grobowego kamienia? Mnie się zdaje, żeś pan zrozpaczył zawcześnie, że widzisz zanadto czarno... to co jest może nie białe, może szare ale nie tak przepaściste i nieporatowanie pogrążone w ciemnościach.
— Być bardzo może, — odparł spuszczając głowę Muszyński, smuci mnie tylko nabrane przekonanie, że tu prawie nieodzownie komedję grać potrzeba, a ja tego nie umiem wcale. Drugi raz znowu zwracałem się do nauczycielskiego chleba, i nie lepiéj mi się udało, teraz go już probować nie myślę.
— Ale ba... przerwał Narębski zawsze łakomy na opowiadania, mówże no mów, jakeś drugi raz pojechał i powrócił raz drugi... ty opowiadasz tak dobrze...
— Niestety, zanadto ból świeży jeszcze, abym się zdobył na wesołe o nim opowiadanie, rzekł Teoś, a historja krótka i pospolita... Nastręczyło mi się miejsce na wsi, niepomny pierwszego zawodu przyjąłem je. Tu już nie trzy ciotki sprzymierzone aljansem świętym, ale całkiem inną przeciwko sobie znalazłem koalicję.
Poczciwy szlachcic, który mnie wezwał dla zajęcia się wychowaniem dwóch synów i trzech córeczek w dodatku, jakkolwiek najlepszy w gruncie człowiek, skutkiem odosobnienia tak był zardzewiały, tak zaufany, że sprowadzając sobie nauczyciela z Warszawy, dostanie człowieka który mu przyjdzie z grammatyką, historją i językami, ale tabula rasa bez żadnych własnych przekonań, iż od razu począł sobie ze mną, jak z zaprzedanym niewolnikiem z Tacytowskich czasów, coby był na pamięć umiał Homera, jak z posłuszném narzędziem i oficjalistą obowiązanym nie miéć ni głowy ni serca. Już mu się to od razu niepodobało, żem pierwszego dnia wyrzekł jasno zasady od których nie mogłem odstąpić, i żem biorąc parę tysięcy złotych za to by uczyć, chciał zachować jeszcze niezależność i zagwarantować nienaruszalność sumienia. Dzieci miałem wychowywać wedle programmu ojca, matki, stryja, i księdza proboszcza, a nie wedle mojego własnego — dwa te zadania trudno się jakoś z sobą godziły.
Jam chciał miéć z nich ludzi, oni głównie szlachtę po dawnemu z zasadami wyosobnienia i zamknięcia w ciasnych pojęciach jednéj klassy, krwią, posłannikiem, ideą, szlachetnością dźwigniętéj na stanowisko wyłączne.
Powtarzam panu, nie byli to źli ludzie, ale się urodzili w purpurowych togach patrycjuszowskich, których zrzucić nie chcieli, nawet dla zbawienia ogólnego... W pierwszych zaraz dniach, dało mi się uczuć, że nie łatwo pogodzę się z niemi, wszakże nie rozpaczałem jeszcze, alem postrzegł wkrótce, iż gdzie nie ma żadnéj spójni i wspólności choćby jednéj idei, tam zgoda niepodobieństwem.
Starałem się zejść w rozprawach z niemi do zasad chrześcijańskich, dowodząc im że je zapoznają... spodziewałem się, że choć ewangelicznym prawdom nie zaprzeczą; okazało się wszakże, iż te prawdy brali ku swemu pożytkowi na odwrót. Naprzykład chcieli pokory, ale ją nakazywali drugim względem siebie, żądali pobłażania, ale nie myśleli go praktykować, tylko z niego korzystać; unosili się nad miłością chrześcijańską, ale pragnęli by ich kochano i poświęcano się dla nich, a o wzajemności mowy nie było.
Z tych zasad wychodząc, sądzili że za dwa tysiące złotych kupują sobie prawo nietylko rozrządzać czasem moim i pracą, ale kierować przekonaniem, naginać moje myśli, posługiwać się wreszcie mną jak niewolnikiem używając i nadużywając.
Tym razem koalicję stworzył ojciec, chcący przedewszystkiém być głową absolutną domu, matka która w nim widziała wyrocznię i ksiądz proboszcz przyjaciel domu zacny człowiek, ale zacofany i w średniowiecznym porządku świata widzący ideał teraźniejszości i przyszłości. Dysputa była niepodobieństwem, bośmy się rozchodzili w danych pierwszych, których ja przyjąć nie mogłem, które odemnie znowu przyjęto tylko za dowód niebezpiecznéj demagogii i nieukorzonego ducha. Starano się więc nie rozprawiając zgnieść mnie wymaganiami... zastosowałem się do nich w słusznéj mierze, gdy ją przeszły, stanąłem jak ściana żelazna. Sprobowano przełamać opór, byłem niezwyciężony... Proboszcz uznał mnie obłąkanym, oddając sprawiedliwość moim zasadom, że w nich trochę prawdy na okraszenie mnóstwa błędów znajdował, i gdym odmówił wpajania w dzieci tego czego nie uznawałem za dobre, skłóciliśmy się mocno. Szło o to żem był do kwartału dobyć obowiązany, trzymano się tego z początku, potem gdy codzień życie dla obu stron stawało się nieznośniejszem, a każde słowo rodziło spory kończące się okrutnemi gniewy, musiałem wreszcie ustąpić.
Wina po trosze jest moja, przyznaję... ale dużo w tem i położenia nauczyciela domowego. Machiny żądać po nim niepodobna, cierpieć zaś wroga swoich przekonań, pojmuję, że się nie godzi. Rodzice chcą mieć dzieci do siebie podobne, nauczyciel pragnie je zbliżyć ku sobie... tamci mają za sobą prawo rodzicielskie, ten głębokie przekonanie... zgoda nie możliwa. W szkołach gdzie nauczanie idzie trybem przez kraj przyjętym i dla wszystkich jednym, usuwa się ta niedogodność, w domu potrzeba dobierać nauczycieli do koloru swoich zasad. Państwo X. sądzili po staremu, że człowiek co bierze dwa tysiące, wyrzeka się siebie, sumienia i wszelkiéj osobistéj inicjatywy, musieliśmy się więc rozstać, gdy ja wcale inaczéj obowiązki człowieka pojmować przywykłem. Otóż jak i dla czego znienawidzony wkrótce w tym domu, w którym za płatnego sługę nie chciałem uchodzić, musiałem z niego ustąpić.
Teraz znowu jestem na bruku, mówił daléj Teoś, jak pan widzisz, nie mając co począć z sobą.
— Ależ to nie może być... byś z taką energją jaką w tobie widzę, rady sobie nie dał.
— Różnie bywa, rzekł Teoś... ale nie mówmy lepiéj o tem.
— Owszem mówmy, mówmy, — przerwał Narębski...
— Wierz mi pan, że mówić o czem nie ma... po chwili z oznaką zniechęcenia dorzucił Muszyński — czuję że jestem na fałszywéj drodze, ale dziś zawrócić się niepodobna, wychowanie nie usposobiło mnie do niczego wyłączniéj, z biedy muszę być literatem. W pojęciach o pracy umysłowéj jest podobno jeden wielki fałsz zasadniczy. Rzucają się do niéj większéj części ludzie bez chleba i przyszłości, którym szukanie strawy przeszkadza do pracy, lub praca głodem zamarza. W porządniéj i logiczniéj urządzonem społeczeństwie, zakazanem by niemal być musiało obierać zawód taki, bez kwalifikacji niezależności; żądałbym dla literata kaucji takiéj przynajmniéj by z głodu nie umarł i choćby jaką taką suknię na grzbiecie miał zabezpieczoną. Bogaty może pracować łatwo i oddać się cały pracy niewdzięcznéj, bo jeśli gdzie to tu dwóm naraz panom służyć nie można.
— Tak, ale jeśli się czuje powołanie.
— Jeśli się je czuje gorąco... mówię może przeciwko sobie — to się walczy i nie stęka... Na nieszczęście często bez powołania wewnętrznego, bez tego głosu który wyznacza drogę, obiera się ją tylko w fałszywem przekonaniu, że ona prowadzi do chleba i sławy razem, a nie otrzymuje się ani razowéj kromki pierwszego, ani osuszka drugiéj.
Na tem rozmowa chwilę została przerwana; pan Feliks spójrzał, westchnął, byłby mówił może bo miał nawet w téj chwili wiele myśli, ale mu się leniło ust otwierać i długo dowodzić, uspokoił się więc wewnętrznie argumentem, że pewnie by Muszyńskiego nie przekonał, i spytał tylko:
— Cóż więc poczniesz kochany Teosin?
— O tem jeszcze dobrze sam nie wiem, odparł młody chłopiec, pójdę zapewne drogą obraną szczęśliwie czy niefortunnie, choć wiem że nie zajdę daleko. To co widzę, nie zraża mnie, czuję że to epoka przejścia nie tylko w ideach ale w ludziach, że runie co stać nie warto, a lepsze nastąpi, że sumienie zapanować musi, a komedja skończy się wreszcie, gdy kurtyna podarta na brudną zapadnie scenę.
— Ale tym czasem? dodał przyjaciel... słuchaj no... ot tak, szczerze... bo ja cię kocham, czyby ci czem dopomódz, podeprzéć, popchnąć nie można? ułatwić drogi? zawiązać stosunki? mów... uczyniłbym chętnie cokolwiek jest w mojéj mocy...
Ofiara zrobiona była po przyjacielsku i tym tonem serdecznym, który niedopuszcza obrazy, a wywołuje wdzięczność.
Teosiowi łza zakręciła się w oku, ale głowę podniósł, potrząsł czołem i biorąc za rękę Narębskiego odpowiedział z godnością:
— Rozumiem ofiarę, ale spodziewam się, że pan kochany pojmiesz odmowę; na miejscu jego tak samo bym uczynił, w mojéj będąc skórze tak byś zrobił jak ja. Chcę być winien wszystko sobie, pracy własnéj, choćby dla tego żebym wyprobował czy mam siły, czy potrafię pracować. Z głodu nie umrę... mogę czekać śmiało.
Narębski milcząc ścisnął dłoń sobie podaną, zarumienił się trochę, ruszył z lekka ramionami, kilka razy usta otwierał i zdawał mocno zmięszany tem co chciał wyrzec a niemógł. W ostatku zebrał się na odwagę jak wszyscy słabi z impetem przyskakując do Teosia, i szybko wołając.
— Na co to dłużéj taić? otwarcie mówmy... ty kochasz Manię?
Muszyński zarumienił się, zmięszał, cofnął, zagryzł usta, ale opamiętawszy prędko, odparł.
— Do czego to pytanie?
— O! wierz mi, nie z próżnéj ciekawości — zawołał Narębski, któremu usta drżały, ja potrzebuję wiedziéć o tém.
— Słuchaj mnie pan więc... rzekł powoli przychodząc do siebie Muszyński — ja sam nie wiem czy ją kocham, bo samego siebie o to spytać nie śmiałem. Serce mi bije... czuje że mógłbym ją kochać, że puściwszy cugle sercu kochałbym ją do szału... ale znam położenie moje i obowiązki, nie odważyłem się nigdy okazać jéj że miłość ta w sercu mojem jednem wejrzeniem zasianą została i rozbujała na jasny kwiat, którego ludzkie nie zobaczy oko; nie sądź pan, błagam cię, ażebym egoista występny dla woni i blasku tego kwiecia zaparł się powinności moich, chciał jéj los zagrodzić i ją poświęcić myślał dla siebie... Ona warta innego szczęścia, innéj doli niż ta która dla mnie jest zgotowana, ona je znajdzie... jabym się sobą brzydził, gdybym śmiał miéć nadzieję... kocham ją miłością ojca, brata, opiekuna... ale wiem że niemogę marzyć o przyszłości...
— Dla czego? zawołał popędliwie Feliks — dlatego żeś ubogi? Byłżebyś dla drugich tego przekonania, że koniecznie muszą miéć zapewnione jutro, którego nikt wszakże niema, obawiałżebyś się walki? wzdrygał na pracę?
— Ubóstwa nie obawiam się dla siebie, rzekł Muszyński, ani jutra, ani pracy, ale pojmuję, że biorąc kobietę na barki, potrzeba mieć już coś więcéj niż nadzieję, trzeba miéć choć kawałek ducha, choć jakie takie gniazdko, choć maluczki kącik i pewniejszy chleb, lub choć pewną pracę; ale ja...
Teoś smutnie zwiesił głowę...
— No! no! i co więcéj jeszcze? uśmiechając się spytał Feliks.
— A! przedewszystkiem, rzekł Teoś, trzeba miéć pewność serca.
— O tem albo ci powie przeczucie które nigdy nie myli, odparł Narębski, albo ona sama; ale zdaje mi się, że lepszego wyboru zrobić nie mogła, i musiała spostrzedz płomieniste wejrzenia.
— Płomieniste! oburzył się Muszyński.
— Myślisz więc, że gdzie ogień się pali, tam blask jego utaić można?
— Jam nie śmiał spojrzéć!
— Powiedz, nie chciałeś, aleś patrzał i ogniście spoglądał mimowoli. Oto jednak mniejsza, uśmiechając się mówił daléj Narębski — co się tyczy Mani...
Tu się zaciął, rumieniec mu na twarz wystąpił i potwierdził tylko co wyrzeczone zdanie, że gdzie jest ogień, tam płomienia ukryć niepodobna.
— Co się tyczy Mani — rzekł zmięszany... wiesz zapewne że jest sierotą, bez ojca i matki, bez rodziny, wszyscy dawno poumierali... Wzięliśmy ją z miłosierdzia do naszego domu, wychowało się to jak własne dziecię, pokochaliśmy ją serdecznie; a dziś gdyby ją wydawać przyszło... nie puścilibyśmy w świat, nie obmyślawszy coś dla niéj.
Ja przynajmniéj, dodał cicho, czuję się do tego najmocniéj obowiązany.
— Tem gorzéj, rzekłMuszyński, nie jest ubogą jak ja, nie podałbym jéj ręki, na któréj się wesprzéć powinna, sam w jéj dłoni szukając podpory... mam dumę proletaryusza.
— Jakto i więcéj dumy niż miłości? spytał Narębski, który tembardziéj naciskał go, im tamten zdawał się uparciéj wycofywać.
— Miłości jeszczem w sobie nie zbadał, uczciwe uczucie godności i poszanowania siebie, mam za obowiązek... Ubogi musi głowę nosić wysoko, wysoko serce, a jak wy złotem, on się dumą siły własnéj okrywa.
— Więc nie kochasz jéj?
— Dla czegóżbym miał taić... czuję że ją kocham... ale przed miłością idzie obowiązek...
Zresztą ta miłość nasza, moja, nie jest wcale siebie pewną, nie wyprobowaliśmy jéj przez łzy i cierpienie, nie doszła nawet do słów, do wyznań, objawiła się zaledwie rumieńcem, domięszaniem, wejrzeniami kradzionemi. Daléj iść sumienie mi nie dozwala, jéj skromność... Nie sądzę żeby mnie pokochać mogła, nie czuje się jéj godnym; sam powtarzam ci, niewiem czy marzenie o ideale nazwać się może miłością.
— Tyś szczery zemną i ja będę z tobą otwartym, rzekł zawahawszy się znów chwilę mąż Samueli z ciężkiem westchnieniem, żona moja Teosia, najlepsza kobieta w świecie, ale to nieszczęsne jéj zdrowie humor biedaczce popsuło, nigdy się na skromnéj, cichéj Mani poznać nie mogła, prawdę powiedziawszy, jakoś nie bardzo ją lubi, czasami trochę męczy... mnie to położenie sieroty cięży na sumieniu, radbym ją od troski, od téj zawisłości uwolnić... chciałbym ją wydać za mąż... Tyś mi się podobał, poczułem w tobie serce... sumienie... pomógłbym wam... gdybyście...
I daléj mówić nie mógł, bo mu się jakaś łza w oku zaplątała, którą potrzebował ukryć spiesznie. Muszyński ścisnął go za rękę podaną.
— Dość... zawołał, nie kuś mnie pan, uczciwy człowiek nawet szczęściem od uczucia obowiązku odwieść się dać nie powinien. Jeszczem ja na spokój nie zasłużył, nie zapracował na szczęście, poczekać muszę, ale któż wie? może przyjdę przypomnieć ci choć nie obietnicę pomocy, to położone we mnie zaufanie... Od dziś dnia masz pan w tem sercu — uderzył się w pierś szeroką... niewygasłą wdzięczność — nie mówmy więcéj o tem.
— Ha! rzekł smutnie Feliks — nie wiesz i wiedzieć jeszcze nie możesz jakim dowodem ufności i wiary w tobie była moja ofiara... rób jak chcesz, jakeś powinien, ale wierz w przyjaźń moją, rachuj na nią.
I milcząc poszli daléj oba, a Narębski zagadał już o czem innem.
Gdy się to dzieje w alejach, pani Samuela i Elwirka zwyczajem swoim siedziały na balkonie robiąc przegląd różnorodnego świata, który płynął ku Szwajcarskiéj Dolinie i Łazienkom.
Elwira miała może powód niejaki rozpatrywania się w Warszawiakach, starając się między niemi odszukać, ale powiedzmy wprzódy, kogo.
Pół roku przedtem panie nasze, mimo słabego zdrowia Narębskiéj, znajdowały się w Lublinie w czasie karnawału, a panna Elwira wesoła i ochocza, powszechne tam zyskiwała oklaski. Lecz była to jedna z tych istot, które się ogólnie wszystkim podobają swoją świeżością, młodością, weselem, a w nikim głębszego uczucia obudzić jakoś nie mogą. Pora zaś nadchodziła, w któréj o to głębsze uczucie, o nadzieję męża zaczynało wielce iść matce i córce.
Wszystka młodzież mniéj więcéj, nadskakiwała jéj, prawiła grzeczności, czasem się posuwając aż do żartobliwych alluzji, do sentymentu, ale żeby kto tak chciał powzdychać, zapłakać, zakochać się na serjo, tego Elwira mimo najszczerszych starań i poszukiwań, dokazać nie mogła. Prawdę powiedziawszy i ją melancholja uczuciowa byłaby wiele bardzo kosztowała; robiła czasem minkę smętną, probowała się zamyślać, usiłowała wzdychać i oczy zawracać, cóż kiedy wśród tych exercycji najczęściéj parschała śmiechem, ledwie kto, gdzie, z daleka szepnął słówko weselsze.
Od lat już kilku i matka i ona czyniły postrzeżenia i próby nad otrzymaniem w jak najłatwiejszy sposób jak najlepszego męża, ale pretendent dotąd był dla nich istotą mystyczną... nie wierzyły już żeby jakakolwiek panna za mąż pójść potrafiła.
Elwira była przecież piękna, młoda, jedynaczka, majętna, zdawało się, że niemogło być nic łatwiejszego jak męża dla niéj wyszukać i to nawet z szykanami, wedle wyrażenia matki, tym czasem nie znajdowano lepu, na któryby się wziął.
Polowano już na kilku, zdawało się nawet, że się nieco podkochali, zaczynali bywać, uśmiechać, prawić grzeczności, przywozić bukiety, potem jedną rażą kawaler pierzchał i głęboka cisza zalegała salony, a panna Elwira tupała nóżką w posadzkę i gniewała się bez przyczyny na cały rodzaj ludzki, nie wyjmując kobiet, które jéj przeszkadzały. Przyczyny tych dezercji nie było sposobu odkryć, matka choć chora starała się być grzeczną i jak najmniéj stękającą, ojciec robił co mu kazano i mówił nawet na komenderówkę, Elwirka dopuszczała się lekkich ręki uścisków, wszystko darmo.
Otóż tego roku w Lublinie, gdy państwo Narębscy przybyli na karnawał nie bez myśli małego polowańka na zięcia, jednego bardzo pięknego wieczora, zjawił się na sali mężczyzna, który wszystkich oczy obrócił na siebie.
Naprzód to było za nim, że go nikt nie znał, prócz kogoś, który z nim na poczcie w drodze z Warszawy przypadkową zrobił znajomość i wprowadził na publiczną zabawę, nikt nawet o nim nic pewnego dowiedzieć się nie mógł; powtóre uderzał nadzwyczajną pięknością rysów, szlachetnością postawy, wdziękiem jakimś pańskim, który go cechował i odznaczał.
Był to mężczyzna lat może dwudziestu kilku, najwięcéj trzydziestu, dość słuszny, postawy wojskowéj, szykownéj bardzo, ruchów giętkich i łatwych, z czarnym włosem i oczyma, rysów twarzy wybitnych i arystokratycznych, a wyrazu bardzo miłego.
Można było zarzucić tylko temu obliczu jakby z za fryzjerskiéj wyjętemu wystawy że było do zbytku regularne, nieco chłodne, za mało może indywidualne, że i włos i wąs i bródka nazbyt starannie ułożone zdradzały pokorne modzie posłuszeństwo; lecz sądzono powszechnie, że ta maseczkowatość dawała mu minę wielce pańską.
Na balu, wśród którego ubiorem wykwintnym, tańcem, manierą, francuzczyzną celował między wszystkiemi lwami z nad Wieprza, nazwały go panie poglądające nań ciekawie, piękną maseczką. Był to kalambur stworzony przez jedną uwiędłą, starą pannę, która od lat kilku poczęła chorować na dowcip, przestawszy boleć na serce.
Jakby na złość wszystkim, podrażniwszy sobą ciekawość karnawałowych gości, piękny nieznajomy tak zręcznie się ukrył i wyniósł, że nikt, ale to nikt, dowiedzieć się nie potrafił ktoby to mógł być. Słuszną z resztą ciekawość posunięto aż do małego śledztwa i badania w domu zajezdnym, w którym znaleziono nieczytelnie bardzo, ale zamaszysto okrutnie zapisane nazwisko, i tę pewność, że na powrót udał się do Warszawy. Ze szczegółów udzielonych przez Kellnera, szwajcara, posługacza w traktjerni i gospodarza domu, wnosić tylko było można, że straszliwie musiał być bogaty, bo pieniędzmi sypał i wygódek sobie nie żałował, a na wszystko się uskarżał, nawet na najparadniejszy pokój hotelu, który od niepamiętnych czasów na same zasługiwał pochwały. Z kilku słów wyrzeczonych przez pięknego nieznajomego nieostrożnie, domyślano się Warszawianina, na chwilę nie wątpiąc, że to był ktoś z arystokratycznéj sfery towarzystwa, pchnięty dla interessu do Lublina i chcący się incognito zabawić.
Domysłów było bez miary i gdyby nie to, że mówił po polsku czysto i pięknie, językiem, zdradzającym oczytanie, miano wielką ochotę wziąść go za jednego z książąt Sax-Cobourgh, z powodu, że kropla w kroplę podobny był do jednego z nich, sztychowanego w kalendarzyku Gotha, ku zbudowaniu następczyń tronu, chcących przystojnego i niezawodnego męża. Hypoteza ta jednak upadła niezrobiwszy wrażenia; a zawsze z honorem było, zyskać uznanie podobieństwa do tak dostojnego pierwowzoru!
Niewiadomo już jak się to stało, że ów do Cobourgha podobny nieznajomy, zbliżył się, nie będąc formalnie prezentowany do Elwiry, że potrafił z nią zawiązać rozmowę, i nie przez jeden, ale przez trzy po sobie następujące wieczory, wyraźne jéj dawał pierwszeństwo nad innemi pannami, które w stronę czarnowłosego królewicza, słodkiemi poglądały oczęty.
Doszło nawet do tego, że nietylko z sobą mówili, ale szeptali, że ona w końcu miała spytać go zręcznie czy się jeszcze zobaczą kiedy na bożym świecie, że on, okrywszy się grubą tajemnicy zasłoną, która mu nowego dodawała wdzięku, wzniósł oczy i niebios o to zdawał się prosić, nieśmiejąc tak błogiéj żywić nadziei.... że Elwira ostatniego wieczora przez pół kwandransa widocznie była zasmuconą, a on odchodząc dźwigał ciężar boleści na ramionach i rękę trzymał na sercu.
Stara panna jednak z właściwą kostycznością utrzymywała że dłonią nie serce ale spadającą pochwycił lornetkę, i ostatni rys został punktem spornym...
Czy się doprawdy zakochał śmiertelnie w Elwirze, trudno było o tem sądzić, zwłaszcza że tak znikł kamforowym sposobem, ale że Elwira nieco na niego musiała rachować, nie zawodna, a może nawet wyjazd gwałtowny do Warszawy za panem Narębskim, nie był bez pewnego związku z tą karnawałową znajomością.
Spodziewano się po cichu, gdzieś, kiedyś, jakoś zobaczyć go w Warszawie, może się o nim przypadkiem dowiedzieć, zręcznie stosunek balowy uczynić bliższym i ściślejszym, pochwycić i bądź co bądź nie puścić. Matka była prawie pewna, że się to udać musi, córka tem tylko żyła, obie marzyły nie wstrzymując się wcale i na rachunek nieznajomego tworzyły sobie dosyć nieprawdopodobne bajeczki, które je bawiły szarą godziną. Nie było imienia znajomszego i głośnego w dziejach któregoby mu z kolei nie dano, żadne do tak pięknéj twarzy nie zdawało się zanadto. Matka upatrywała z kolei mnóstwo podobieństw do widzianych w życiu portretów, córka rumieniła się z radości i nie sprzeciwiała wcale. Nie wątpiono bynajmniéj o tytule.
Pierwszych dni z balkonu Samuela i Elwirka szukały go napróżno oczyma, chociaż kilka razy już zdało się im, że go były postrzegły; czekały nań trzeciego i czwartego dnia nadaremnie, nareszcie powiedziały sobie, że potrzeba cierpliwości i wytrwania, a zguba znaleźć się musi. Niezaręczam żeby Elwira, choć nie do zbytku pobożna, nie rozpoczęła na tę intencję, nowenny do świętego Antoniego, patrona, jak wiadomo, zgubionych przedmiotów.
I dnia tego, o którym mowa, myślała może Elwirka o pięknym nieznajomym, a westchnienie, z jéj wcale do westchnień niestworzonych piersi, wyrwało się ciężkie w ulicę, lecąc w dalekie światy, na których westchnienia daremne mieszkają, gdy razem prawie z tym wybuchem tęsknoty, krzyk się dał słyszéć z balkonu. Elwirka rzuciła się ku matce siedzącéj na progu salonu, Samuela co prędzéj do osłabionego oka przyłożyła lornetkę, i idąc za nieśmiałem wskazaniem córki, postrzegła, tego! tak jest, tego samego o którym obie marzyły.
Jechał on na bardzo pięknym koniu gniadym, białonóżce, osiodłanym najskrupulatniéj po angielsku, wymytym, wyczesanym, wychuchanym, połyskującym, z takim wdziękiem i swobodą kierując rumakiem, który się zżymał i podskakiwał swawolnik, że aż miło nań było patrzeć. Bo młody mężczyzna, mówcie co chcecie, najpiękniéj wygląda na koniu, a kiedy jeszcze wierzchowiec arab, ma stepową krew w żyłach, nie wlecze się opuściwszy uszy, a jeździec umie nim kierować, a znać w obu młodość, siłę, ogień, i fantazją dziarską, to najwymuskańsza lalka salonowa, niech się schowa przy opalonéj twarzy dziecka starych wojaków. Tylko że to teraz, przy bardzo widać zmienionym klimacie i różnych wpływach atmosfery, rzadziéj ujrzyć młodego na koniu niż na krzesełku i ci co najzgrabniéj chodzą, jeżdżą najgorzéj.
Ale powróćmy do bohatera, boć na takiego zakrawa piękny nieznajomy.
Miał on na sobie ubranie do konia ostatniéj mody, zrobione kształtnie i starannie, miękkie buty, angielski rejtrok, czapeczką nie mniéj angielską aksamitną, a wszystkie szczegóły jego stroju i przybory konne wskazywały że dbał wielce, aby się pokazać wytwornie, i wiedział iż mu z tem musi być ładnie.
Piękny jeździec zwrócił też oczy nietylko tych pań, ale i wszystkich przechodzących; panie i panowie zatrzymywali się aby nań popatrzeć, ulicznicy świszcząc stawali i brali się pod boki niby naśladując postawę jego na koniu, a podrygując kolanami, z ochoty przejechania się podobnież, choćby raz w życiu, z okien wszystkich piętr pokazywano go sobie palcami... robił widocznie wrażenie, na które jednak wcale się zważać nie zdawał.
Koń też nie zajmował go zbytecznie, bo jeździec nim władał z niezmierną swobodą, i miał czas na wszystkie oglądać się strony, ledwie jednym palcem dotykając cugli.
W téj pielgrzymce po domach dosyć obojętnemi odbywanéj oczyma, wzrok jego padł na ów balkon z którego panie przyglądały mu się z sercem bijącem, uśmiech okrasił jego piękną twarz męzką, zdjął żywo czapeczkę, i ukłonem niezmiernie grzecznym, niezatrzymując się wszakże, dał im znać że je doskonale poznał.
Elwira zarumieniła się okrutnie, matka zmięszała i zaczęła poprawiać coś około czepeczka, obie ledwie wytrzymały żeby go z balkonu nie interpellować. Ale nieznajomy użył w téj chwili swojego konia, który poskoczył i puścił się małego galopka, jakby od uroczych wdzięków, chciał uciec daleko.
Ten popis był trochę parafiański, ale go można było przypisać wzruszeniu mimowolnemu, i Elwira widziała w tem tylko uczucie którego koń był niezgrabnym tłumaczem.
— A! Mamo! kochana Mamo! to on! to on! zawołała odwracając się żywo do matki równie jak ona rozweselonéj upragnionem zjawiskiem.
Widział nas! wie o nas! okiem rzucił na numer domu, możemy być spokojne, że teraz zrobi już pewnie z nami znajomość.
— Niema wątpliwości! poczęła przechadzając się szczebiotać Elwira, że to jest jakiś niezawodnie wielki pan! A! cóż to za koń! jaki ubiór, jaka dystynkcja! Czy uważała mama szpicrutę którą trzymał w ręku... a jaką śliczną czapeczkę miał na głowie, i jak mu w niéj do twarzy!
— Ale cichoż, cicho! bo na nas z okien i balkonów sąsiednich zwracają oczy!... widzisz jak się tam już śmieją.
Elwira rzuciła zagniewanem okiem i ujrzała w istocie dwie panie i pana jakiegoś, którzy lornetując balkon sąsiedni śmieli się gestykulując i okazywali pociechę prawie nieprzyzwoitą chociaż tłumioną.
To ją jakby zimną wodą oblało, a potem ukropem gniewu.
— To zazdrość moja kochana mamo, zawołała, to zazdrość, widzą że znamy tego pana i niemogą się od niéj powstrzymać, mam ochotę pokazać im... marchewkę.
I stanęła w dumnéj postawie śledząc daléj oczyma nieznajomego, którego koń skakał ciągle nie dając się powstrzymać. Mnóstwo wejrzeń ciekawych leciały za nim pogonią.
— Teraz, dodała z powagą matka... gdy wiemy że jest w Warszawie, gdy on się o nas dowiedział, Elwiro! pamiętaj... reszta od ciebie zależy.
Panienka westchnęła tylko, matka mówiła daléj, udzielając jéj zaczerpniętych z długiego doświadczenia prawideł.
— Z mężczyznami cała rzecz umieć poprowadzić... tak jest... ani ich zrażać do zbytku, ani nadto pociągać. Z bardzo wieloma służy trochę uśmiechu i okazanie małéj ku nim skłonności, czekają na pierwszą oznakę z naszéj strony... dziś ten rodzaj męzki tak zdumniał i zobojętniał! Ale znowu zbytnia natarczywość zraża... Miara! miara, kochana Elwirko, powinna być we wszystkiem, i ostrożność by nigdy kroku zbyt kompromitującego nie zrobić.
Właśnie w téj chwili macierzyńskich instrukcji nadszedł pan Feliks wracający z przechadzki, a obie panie przyskoczywszy do niego, poczęły mu swoją opowiadać przygodę, wskazując w oddaleniu gniadego rumaka i czarnowłosego młodzieńca; ze szczegółami objaśniając jak się dzięki balkonowi, którego użyteczności zawsze dowodziły matka i córka, udało odzyskać pięknego nieznajomego, który się im uśmiechnął i ukłonił.
Pan Feliks wynurzenie tych uczuć i nadziei przyjął z wielkim stoicyzmem, po mężowsku, niezmiernie zimno, ziewnął, popatrzał, przeciągnął się, i usiadł nie mówiąc słowa.
— A! mój Boże, jakiż ty jesteś nieznośny z tą twoją obojętnością na wszystko, zawołała Samuelka czująca swe powołanie gderania na męża przy każdéj pierwszéj lepszéj zręczności — żeby wejrzenie! żeby uśmiech! żeby słowo... a! co za życie!
— Samuelko kochana... rzekł mąż wzruszając ramionami — czego znów wymagasz po mnie, żebym podzielał entuzjazmy wasze na kredyt? Niechże co będzie... Bo że przejeżdżając ukłonił się piękny mężczyzna, pięknym kobietom, toć jeszcze nic nie dowodzi... Zaczekajmy.
Elwirka spojrzała na matkę i dzieląc jéj zniecierpliwienie, ruszyła ramionami.
— Ale przecie wiesz, przerwała Samuela biorąc się za głowę i grożąc że najmniejsze przeciwieństwo ból straszny wywołać mogło.. ale przecież wiesz jak on Elwirę na balu wyróżniał, jak się nią zajmował, te dwie dusze sympatyzują z sobą... i choć raz może zejdzie się małżeństwo istot co się zrozumieją i ocenią.
W ostatnim frazesie była lekka przymówka i jakby wyrzut losowi, który jak należało, wziąwszy do siebie pan Feliks, westchnął tylko.
— Jest to niechybnie wielki pan, widać to z tego co go otacza, rzekła matka...
— Albo wielki bankrut, dodał Feliks zimno, bo dowiedzioną jest rzeczą, że najpodobniejszym do miljonowego pana ten co ma z miljon długu...
— Co za koń!
— Co za strój!
— Jak szlachetna postać!
Mówiły już do siebie tylko kobiety, widząc że na Narębskim wrażenia nie robią. Feliks dobył cygaro, powoli je urządzał, nucił pod nosem i ramionami wzruszał.
— Założę się że jutro lub pojutrze będziemy mieli miłą wizytę.
— O tego i ja jestem pewna.
Pan Feliks milczał, bojąc się wywołać sarkazmów żony, do których zdawała się w towarzystwie jego nabierać usposobienia; weszła szczęściem Mania i zaraz przypuszczono ją do podziału radości ze znalezienia owego pięknego nieznajomego, który ją także bardzo niewiele obchodził, ucieszyła się jednak widząc Elwirę rozpromienioną.
W duszy jéj saméj było smutno, a trafem jeszcze właśnie gdy Elwira zabawiała ją opowiadaniem o jeźdzcu na białonóźce, oko Mani padło na ulicę roztargnione i spotkało owego garbusa, który ją idącą do kościoła zaczepił... Lice jéj zapłoniło się i cofnęła z balkonu. Ale instynktem wiedziony pan Feliks przybliżył się i wyjrzał szukając przyczyny pomięszania dziewczęcia.
Nieznajomy ów jegomość, szedł przeciwnym ulicy trotoarem z jakimś drugim mężczyzną, oba palili cygara, i zdawali się w humorach niepospolicie zaróżowionych... Oba razem nieco w téj chwili przystanęli, zwrócili oczy na balkon, coś poszeptali ujrzawszy Feliksa i poszli oba daléj powoli.
Feliks instynktowie domyślił się rumieńca Mani, poznawszy w jednym z przechodzących kapitana Plotę, który mimochodem dosyć impertynencko żonę jego i córkę lornetować sobie pozwolił.
Zdawało mu się nawet, że Kapitan nim odszedł, kiwnął głową do niego, jakby dając mu znak porozumienia, i uśmiechnął się z szyderską powagą.
Nieuszło to nawet baczności pani Samueli, a że Kirkuć towarzyszący Plucie wcale nie wyglądał dystyngowanie, zwróciła się do męża i spytała go co to byli za jedni ci dwaj ichmościowie.
— Jednego z nich znam tylko, — odparł Feliks, rad że mu nie suszono głowy i nabierając humoru, — jest to sławny swojego czasu lew, seduktor, gracz, hulaka i rozmiatacz pieniędzy, dziś ogołocony ze wszystkiego zuchwałą grą w Bad-Baden, próżno usiłuje odrobić majątek i dawne stosunki. Zowie się Fryderyk Pluta, dają mu tytuł kapitana; najoryginalniejszy charakter, najniepojętsza energja i cynizm, a w gruncie kto wie? może kropelka niedoschłego serca. Nic go nie ustrasza, nic nie zbije z drogi, wyrzekł się poszanowania dla tego co świat przez grzeczność ukłonem wita, żartuje z ludzi i życia. Zresztą ruina majątku, sumienia i zdrowia, ale wspaniałemi okryta łachmanami, dowcip brzytwy, nielitościwość dziecięcia, wiara w siebie olbrzymia, bije się z losem popijając to prostą w szynku gorzałką, to likworem u Lursa, z równym ducha spokojem. Mówią jednak, że nieraz ostatni grosz oddał ubogiemu i przez amatorstwo dostał guza walcząc za uciśnioną niewinność. Szkaradna postać, dodał Feliks, ale przynajmniéj trochę charakterystyczniejsza od drugich.
Samuela ruszyła ramionami i nieokazała wcale, żeby ją ten obraz skreślony pobożnie zajął cokolwiek... nie był to człowiek jéj świata.
Za temi panami zaraz przeleciał ekwipaż barona Dunder, wytworny, świecący, bijący w oczy, a dostojny pan jego ze szczególną gracją i wdziękiem zalotności pełnym ukłonił się twarzą rozjaśnioną, okazując dla pań na balkonie, podziw i uwielbienie. Feliks ledwie mu skinął głową.
— Kto to taki? niepoznałam.
— Znasz go przecie. Baron Dunder.
Elwirka, która zaczynać zawsze zwykła była od tego, spytała szybko.
— Nie przypominam sobie czy żonaty?
Ojciec kwaśno ruszył ramionami.
— Proszę cię, Elwirko, — rzekł sucho, — mnie przynajmniéj nigdy nie pytaj o to. W ustach panny to pytanie trąci zawsze niepomierną chętką jak najprędszego wydostania się z rodzicielskiego domu. Czyżbyś już tak była znudzona, że chciałabyś się wydać za pierwszego lepszego?
W obronie córki jak lwica porwała się Samuela, chwytając razem za głowę, co samo stanowiło groźbę.
— Otóż jest! już godzina! zawsze tak, albo się z niego niedopytasz słowa, nie wykujesz odpowiedzi, albo musi spędzać na nas niewinne swoje złe humory nabyte gdzieś na bruku! Więc już Elwirze nie wolno spytać bezkarnie, czy kto żonaty czy nie?
— Elwira ma ten zwyczaj, dla panny wcale nieprzyzwoity!
— Tak! bo to Elwira! — przerwała żona tupiąc nogą i trzęsąc głową już coraz gwałtowniéj zaczynającą się rozbolewać — gdyby tak spytał kto inny (przycisnęła na tych wyrazach), ktoś ulubiony panu Feliksowi, cieszyłby się dowcipem i trafnością zapytania, ale że to Elwirka...
— Moja droga! — zawołał uśmierzając gniew Narębski.
— Tak! nic ci nawet powiedzieć nie można!
— Owszem wszak słucham w pokorze.
— Tak! z szyderstwem i obojętnością.
— A jakże mam słuchać, byś się nie domyślała ani szyderstwa ni obojętności?
Samuela wzięła się oburącz za tę nieszczęsną głowę, porwała z krzesła, i padła na bliską kanapę, okazując, że nerwy jéj były już w stanie spazmatycznym.
Prawdziwie, — przerywanym odpowiedziała głosem, zdajesz się rozmyślać tylko nad tém jak nas męczyć, a! Boże! a! Boże!
Elwira biegła już po flaszeczki, Mania dawała znaki potajemne panu Feliksowi.
— Więc uciekam, — rzekł Narębski.
— Tak! teraz idziesz! zawsze jedno! ranić, ukąsić, ruszyć ramionami, odejść i porzucić nas same, niegodne jesteśmy jego towarzystwa.
— Chcesz bym został? — zapytał Feliks.
— Ale jesteś tu czy nie, dla nas to niewielka korzyść, my z Elwirą nie mamy szczęścia mu się podobać... zresztą boję się natarczywością moją przerwać jaką miłą i milszą niż domowa cisza zabawę.
— A! mój Boże, — zawołał pan Feliks rozdrażniony, — gdybym też raz nauczył się jak wam dogodzić. Milczę, winienem że nie mówię, powiem co, grzeszę żem wyrzekł, patrzę, wzrok mój uraża, spuszczam oczy, to szyderstwo lub obojętność. Raczcież mi powiedzieć wyraźnie jakie są moje obowiązki?
— Nikt o tém nie powie, kiedy serce nie uczy! — ozwała się żona i razem z ostatnim wyrazem krzyk piskliwy wyrwał się z jéj ust, powołujący córkę i Manię na ratunek, głowa pękła... spazm straszliwy napadł nieszczęśliwą... cały dom znowu na odgłos dzwonka skupiał się u łoża cierpiącéj; mąż stanął wryty i stał, aby nie powiedziano, że uciekł. Ośmielił się nawet ująć jedną serwetę ogrzaną i odkorkować flaszeczkę, a choć posługa jego dość była źle przyjęta, ze stoickiem męztwem dotrzymał placu; aż wreszcie gdy kryzys przeszła, pozostali sami.
Ból gwałtowny przelał się w łzy rzęsiste, potem w wymówki bolesne, aż zwolna przeszedł na czułość i skończył się różnemi wymaganiami, którym w takim razie odmówić nie jest podobna...
Naturalnie, jak zawsze tak teraz, zwycięztwo zostało przy słabszym, to jest przy pani Feliksowéj, która zagadała męża, przestraszyła, rozczuliła, i wymogła na nim co tylko chciała, przez obawę nowych spazmów. Elwirze za niegrzeczność względem niéj popełnioną opłacić się musiał szalem, a żonie trzema sukniami od Włodkowskiego i dwoma stroikami na głowę. Na ten raz zgoda jeszcze nie kosztowała go tak drogo, bo i atak nie był mocny. Częste powtarzanie się paroxyzmów dozwalało zbytnią powolność nagrodzić.
W kilka dni potem złożyło się tak jakoś, że pan Feliks musiał przyjaciół i znajomych swoich warszawskich zaprosić na kawalerski obiadek bez ceremonji, wywdzięczając się im za przyjęcia, których doznał od przyjazdu.
Bardzo nieznacznie potrzebę tego wywzajemnienia dał mu uczuć ten i ów z pasożytów polujących na smaczne i oblane winem przyjęcia. W domu jakoś było ciężko i nudno, życie codzień stawało się nieznośniejsze, pan Feliks więc łatwo się dał namówić na hulankę w przyzwoitem towarzystwie, która nieco szare tło małżeńskich swarów codziennych rozjaśnić mogła na chwilę.
W domu panowały kobiety, nie byłoby więc należytéj swobody, przytem kucharz wiejski choć dobry nie mógł zadowolnić popsutych mieszczuchów podniebień, tysiąc drobnych rzeczy brakło, humor Samueli groził obiadowi i swobodzie, jéj zdrowie nakazywało ciszę, trzeba więc było mając dom własny wybrać salonik u Bouquerel’a, i prosić go tylko o jak najwytworniejszy obiad i wina.
Przyjaciele łatwo się sami sprosili, a rachować jeszcze można było, że parę miejsc zapaśnych, w chwili ostatniéj u wnijścia, niby przypadkiem przechodzący, znajomi, zająć nieomieszkają.
Do zaproszonych należał baron Dunder już nam nieco znany, kilku porządnie ubranych i przyzwoitych ludzi, którzy się strzegli w życiu czemkolwiek odznaczyć, daléj Teoś Muszyński, który się mocno opierał, że go więcéj białe rękawiczki niż codzienna strawa do któréj przywykł, kosztować będą, ale w końcu obiecać musiał, że przybędzie; Justyn, bo go żołądek i język kwalifikowały do obiadu i żadna taka partie fine bezeń obejść się nie mogła; kilku jeszcze szaro-bladych ichmościów N. N. i X. Y. Z., wreszcie Jan Kanty Purchawka, szkolny towarzysz pana Feliksa.
O godzinie piątéj całe towarzystwo było już zgromadzone i żywo otwarło gastronomiczne zapasy u zastawionego przy małym stoliczku śniadania i wódek. Humory wcale były nie złe, pora piękna, jedzenie jak cetel okazywał, obiecywało być wytwornem, gospodarz tylko nosił chmurkę na czole, bo żona dowiedziawszy się o tym obiadku, wyrzucała mu go jako marnotrawstwo i rozpustę, i pożegnała taką nauką moralną, że nawet stary koniak nie odrazu strawienie jéj ułatwił.
A wypił go dobrych parę kielichów Narębski, aby się rozweselić. Przewidywał on już w następstwie po obiedzie kilka dni małżeńskich kwasów, narzekań, wymówek, dąsań, łez, alluzji, bólów głowy, ale kość była rzucona i cofać się już nie pora. P. Feliks myślał już otrząsając się z przykrych przeczuć, że dość będzie cierpieć gdy po grzechu przyjdzie koléj na pokutę.
W chwili gdy się już zabierali do śniadania, ostatni zaproszony przestąpił próg salonu, i powitany został ogromnym towarzyszów okrzykiem.
— Otóż go macie nareszcie! Pułkownika! Pułkownika! kochanego Pułkownika!
Marsowa bo też twarz, dobrze z tym tytułem się zgadzająca, ukazała się w progu. Był to mężczyzna siwy, pomarszczony, ogorzały, z krótko ostrzyżonym włosem, wąs wyszwarcowany sterczący do góry, kolczyk w uchu, legja honorowa jakby kroplą krwi zastygłą błyszczała u fraka. Kulał trochę na nogę i na lasce się opierał, małe oczki szare śmiały mu się pod zmarszczonemi powiekami.
Feliks rzucił się na jego przyjęcie, wszyscy powitali go radośnie, jeden tylko Justyn nieco nosa spuścił, był to bowiem dla niego niebezpieczny współzawodnik, z którym się mierzyć unikał. Ledwie nie poczytał za osobistą urazę, że Feliks śmiał zaprosić pułkownika Sorokę. Trzeba wiedzieć, że stary wiarus gdziekolwiek wszedł a usta otworzył, nikogo nie słuchano prócz niego, tak trafnie opowiadać umiał. Nie był znowu nadzwyczajny talent, ani dowcip tak pociągający, ale ludzie bawić się lubią i do grobowéj deski są staremi dziećmi. Pułkownik opowiadał po prostu dykteryjki najdziwaczniejsze, ale z największą serjo i namaszczeniem.
Soroka był, jak się zdawało, wszędzie jednocześnie, gdzie tylko walczono i strzelano: w San-Domingo, pod Pyramidami, we wszystkich bitwach miał udział czynny, błądził po wszystkich krajach z chorągwiami Napoleona, którego był wielkim wielbicielem, pamiętał jeszcze koniec przeszłego wieku i opowiadał starsze nadeń dzieje, jakby przy ich spełnieniu się osobiście się znajdował, znał wszystkie historyczne postacie naszych i dobrze dawniejszych czasów. Z tych wszystkich jego powieści trudno było w prawdzie porządną sklecić całość, przeciwiły się one jedne drugim, ale Soroka wcale się o to nie troszczył.
Najzacniejszy z ludzi, bezinteresowny, szlachetny, ubogi, a ubóstwo swe umiejący nosić z godnością jak najpiękniejszy z orderów, odważny do zuchwalstwa. Pułkownik miał tylko jedną wadę miłą i zabawną, kłamał, ale kłamał heroicznie, tworzył epopeje na sposób księcia Panie Kochanku, całe poemata niekiedy wysnuwał z hojnéj imaginacji i improwizował je przed zdumionemi słuchaczami. Gdy mu kto zaprzeczył, bez gniewu i urazy zwracał się do innego zupełnie przedmiotu, milczeniem obojętném wszelki powód do sporu odpierając.
Justyn, który raczéj dowcipował i wysilał się na koncepta, niż opowiadać umiał, miał w nim wielce niebezpiecznego współzawodnika. Ten tylko powtarzał słyszane, Soroka zaś opowiadał co widział i gdzie był, a miał tak prosty naturalny sposób tworzenia powieści najmniéj prawdopodobnych, że w ustach jego najwierutniejsza bajka nabierała kolorytu rzeczywistości. Justynowi potrzeba było poklasku, ten wcale się oń nie troszczył, słuchaczów miał zawsze, wielbicieli nie potrzebował; a nie uganiał się za towarzystwem i laskę robił gdy się gdzie pokazał, bo lubił dom i cichy kątek, w którym z pamiętnikami zawsze jakiemiś w ręku, przepędzał nieraz miesiące samotny, nie tęskniąc wcale za towarzystwem i światem.
— Jak się macie dzieci! jak się macie? odparł Pułkownik — oho! już około śniadania! a na najstarszego wiekiem, na dziekana obiadu nie poczekaliście! Nie ma teraz subordynacji! Dawajcież mi kieliszek wódki co prędzéj, abym się za wami maroderem nie został.
Feliks już nalewał koniaku, pułkownik powąchawszy go wychylił, i o kiju zbliżając się do stolika, podał szeroką dłoń wszystkim przytomnym z kolei.
— A zatem hulamy dziś! — rzekł wesoło pokręcając wąsa, bardzo dobrze!! Niezbyt często, ale czasem się zebrać, podochocić, pogawędzić, kupą rozgrzać, zdrowa rzecz. Tylko że to wasze dzisiejsze babskie pokolenie mleczaków od lada czego niestrawności dostaje i niewiedzieć czem się spije. O! o! nie tak to ongi bywało.
— No! a jakże bywało, Pułkowniku? — zapytał Feliks.
— Dam wam co do żołądków naprzód przykład historyczny, tylko posłuchajcie, rzecz najprawdziwsza w świecie, tysiące świadków na nią patrzało, poznacie jaka to w starych była strusia siła.
Oblężone nas, już prawdziwie nie powiem wam w jakiéj fortecy, o to nie chodzi gdzie, a nazwisko, o ile sobie przypominam barbarzyńskie, nieprzyjaciel opasał nas do koła, żywności zabrakło, a o poddaniu się nikt nie myślał, odsieczy zaś rychło ani się było spodziewać. Nie było między nami i jednego takiego, z pozwoleniem flejtucha, któryby zamarzył o kapitulacji, rychlejbyśmy się prochami wysadzili w powietrze.
Mijam to żeśmy zaczęli od zjedzenia wołów, potem koni i psów aż do szpica jeneralskiéj żony, to jeszcze były przysmaki, żeśmy wyłapali wszystkie koty i szczury, bo po nich się palce oblizywało, nie mówię o tém żeśmy potrawy te osalali prochem, a omaszczali smarowidłem od artylleryjskich pociągów... przyszło do tego, że żywego stworzenia nie pozostało, a na zieleninę, i liście i trawę wypotrzebowano do zdziebełka.
W tem tedy wielce krytycznem będąc położeniu, zostaliśmy wezwani przez komendanta wszyscy starsi, — na naradę.
Komendantem był Francuz, człowiek dobry, ale głowa nie tęga, wąsy miał ogromne, rąbał okrutnie, ale prochuby nie wynalazł; ten zebrawszy nas powiada: — Mościpanowie, baczność na to co się tu ogłosi, jedno mamy z trojga do wyboru, albo się poddać, albo w powietrze wylecić, albo z głodu zdychać, co tu tedy robić? radźmy. Ja wotuję za prochem.
Podawano różne środki, wcale jednak nie praktyczne; jedni chcieli jeść z kolei słabszych towarzyszów i mniéj naówczas potrzebne w fortecy niewiasty, drudzy radzili rozpaczliwą a gwałtowną zrobić wycieczkę w stronę gdzie stały woły oblegających, wszystko jednak niedawało się jakoś uskutecznić.
Gdy rady wyczerpano i milczenie uroczyste zwiastowało, że nic do powiedzenia nie miano, ja wstałem z miejsca i oświadczyłem że mam pewny sposób wyratowania wojska i przeżywienia go pókiby odsiecz nie nadeszła. Patrzano z niedowierzaniem, a trzeba wiedzieć, żem się trochę uczył chemji, nauka nigdy nie zawadzi. Więc cóż myślicie, poradziłem im? Zebraliśmy wszystkie wojskowe lederwerki, łosiowe skórki, wszelki rzemień, rękawice, buty, co tylko miało w sobie pierwiastek pożywny, i wziąłem się do wygotowywania buljonów.
Powiadam wacpaństwu żeśmy się przedziwnie sustentowali tą zupą z przyrządów i różnych części stroju jazdy i piechoty, na sztukamięsę dawałem im buty do chrzanu, z delikatniejszych rękawiczek przyprawiłem bigosy z rodzenkami, użytkowałem z kościanych guzików, z karuków, ze wszystkiego co dawno przestało się liczyć do jadalnych zapasów i tak przeżyliśmy miesiąc nie gorzéj niż przedtém, a niektórzy łakomsi nawet po trosze tyć zaczynali....
Wszyscy parsknęli śmiechem, Pułkownik jak zawsze, utrzymał się w zupełnéj powadze i opowiadał z największą serjo.
— Nadeszła odsiecz, gdyśmy ostatnie lederwerki w pasztecikach spożywali.
Justyn ramionami ruszył.
Comme c’est mauvais genre! — szepnął na ucho sąsiadowi, i spostrzegłszy nie bardzo potwierdzającą minę, dodał zaraz głośno.
— Pułkowniku! gdzież najmniejsze prawdopodobieństwo?
— No to mówmy o czem innem, — odparł stary wesoło. Co tam słychać?
— No! najnowsze z nowin o jakich mówią w mieście, najdziwaczniejsza z nowin, najwięcéj obiecująca, to że się pan Baron tu przytomny... żeni — podchwycił Justyn chcąc pochwycić rozmowę.
Pułkownik podał rękę z uśmiechem obżałowanemu, który dosyć kwaśną zrobił minę i zmierzył Justyna wzrokiem pełnym wyrzutów.
— O! — spytał, — spodziewam się że z osobą młodą i piękną, inaczéj po cóżby się na starość pętać?
— Osoba tajemnicą, — dodał Justyn chcąc się poprawić.
— Panowie, zapewne wiecie tę historją, przerwał Soroka, który nie mógł pominąć najmniejszéj zręczności nie czepiając do niéj anegdotki — historją o owym Hiszpanie, który się zakochał w kobiecie chodzącéj zawsze w maseczce, ożenił się z nią niewidząc nigdy jéj twarzy i żył lat dwadzieścia, niemogąc wymódz by zdjęła osłaniające jéj rysy pokrycie. Nareszcie gdy ciekawość doszła do najwyższego stopnia, zakradł się raz i cóż się okazało?
— Mnie się zdaje, że to być musiała jego kucharka? — przerwał Justyn.
— Ale gdzież znowu! twarz téj zresztą cudnéj piękności była trupią głową.
— Na Boga, któż takie rzeczy mówi przy śniadaniu i przed obiadem! — zawołał Baron, — a fe!
— No! to cicho!
— Mówmy o czém inném; widzieliście konie pana Barona? czystéj krwi laleczki, — przerwał Justyn.
— Ale co to tam wasze konie! — podchwycił Pułkownik ruszając ramionami, — to chmyzy i harhary, wydaje się to ładnie, kiedy naczupurzą, a z bliska się im przypatrzywszy, niewiedzieć co to jest! Oto ja miałem konie! Będąc w Hiszpanji, naprzykład, dostał mi się raz berberskiéj rasy kasztanek, powiadam wam diabeł nie koń. Jechałem raz na nim ulicą w Madrycie, gdzie, jak wiadomo, pełno balkonów i damy na nich całe przepędzają wieczory, jak na wschodzie po dachach. Jadę tedy i patrzę, śliczna czarnobrewa stoi sobie i spogląda ku mnie, ale tak patrzy, że żelazoby stopiła a kamień płomieniemby się od tego wzroku zapalił, serce się we mnie zagotowało. Zwolniłem nieco biegu, trzymała w ręku właśnie chusteczkę, i w téjże chwili upuszcza mi ją pod nogi na ziemię... był to znak widoczny, że fizjognomja moja przypadła jej do smaku. Cóż ja, myślicie, robię? schylam się, podnoszę, spinam berbera ostrogami, jednym susem skaczę na balkon pierwszego piętra, oddaję chustkę i w mgnieniu oka, nim krzyk przestrachu miał czas z ust się wyrwać, drugim skokiem jestem napowrót w ulicy. Był to początek najczulszego romansu, a koń zdobył mi podobno jéj serce.
Nie wierzycie, dodał Pułkownik wodząc oczyma uśmiechniętemi po słuchaczach, którzy okazywali nieco niewiary, — w istocie z waszemi końmi i sercami dzisiejszemi byłoby to niepodobieństwem, więc mówmy o czem inném.
Justyn drgał stojąc na miejscu, tak już wytrzymać nie mógł.
— Pułkowniku, — rzekł, — za moich dobrych czasów, ja miałem także takiego konia, że ścisnąwszy go kolanami przeskakiwałem z łatwością przez świętokrzyski kościół, ale razem się tylko nogą o jedną z wież zaczepił, i od téj pory cierpię na nagniotki.
Soroka ani mrugnął.
Ale w téj chwili podano zupę i biesiadnicy wesoło zaczęli zabierać swe miejsca za stołem.
Baron, który był nadzwyczaj ścisłym obserwatorem przyzwoitości i miał wielkie pretensje do dobrego tonu, szepnął na ucho sąsiadowi, że Pułkownik i Justyn byli wcale nie ciekawie wychowani ludzie — ubolewając że rozmowa tak pospolitą przybrała barwę...
Zupa i bifsztyk przeszły w głuchem milczeniu, madera dopiero zaczęła rozwiązywać usta i rozpromieniać twarze.
Już się biesiada wśród wzrastającego gwaru zbliżać zaczęła ku sakramentalnym kielichom szampana, gdy z przyległego pokoju w którym także ucztowano, dały się słyszeć szerokie, bujne i głośne śmiechy. Pan Feliks mimo obowiązków gospodarza, baczne na wszystko nastawujący ucho, z przestrachem poznał wśród nich głos Pluty, który bardzo dowodził, i do zbytku już zdawał się ożywiony. Baron także musiał usłyszeć go i poznać, bo się widocznie zmięszał, i jeść zaczął żywo, wzrok topiąc w talerzu... Fryderyk obok będący musiał wchodząc dowiedzieć się o sąsiadach, mógł wnijść podochocony, a wiedziano że nie szczędził nikogo... groziło to historją.
— Tsyt, rzekł Justyn — słyszę głos mi znajomy, jak przez sen przypominam sobie żem go słyszał nie jeden raz za dobrze zastawionym stołem. Czekajcież kto to taki?
— Cicho! zawołał Feliks nachylając się ku niemu — to Pluta.
— Cóż? zmartwychwstał? śmiejąc się podchwycił Justyn — wszakże już był pogrzebion W łachmanach i pokropion wódką prostą — gdzież on, u Bouquerel’a??
— A no! odezwał się Baron siedzący w pobliżu głos zniżając, wyskrobał się znowu na utrapienie ludzkie, przywdział suknią, napełnił kieszenie i po świecie chodzi.
— Ale z kimże biesiadować może? ktoby się z nim zadał? przerwał ktoś z współbiesiadników.
Justyn, który był bardzo usłużny, rzucił zaraz serwetę, cicho powstał ze swojego miejsca, i poszedł na zwiady, a w pół kwadransa powrócił.
— To są jacyś panowie ze wsi, którzy go znali widać jeszcze kiedy był na nogach.
— Ale któż raczy?
— Sam kapitan...
— Jakto? znowu ma pieniądze?
— Jak widać? albo przynajmniéj kredyt? o czem wątpię.. W powietrzu jest coś o spadłéj nań sukcessji.
Pułkownik się namarszczył.
— Cóż to za kapitan? gdzie służył? zapytał
— W wojsku króla Faraona, odparł Justyn.
— No to chyba dawno bardzo — rzekł Soroka, dzisiejsze pokolenie tchórzliwe ze wszech względów, już nie gra tak nawet jak nasze. My tośmy grali! ha! ba!
— A na Boga! powiedzże jakeście to grali?
— Garściami złota, odpowiedział wzdychając Soroka, kupami brylantów, ja sam, choć niewielki zwolennik kart, jak mnie widzicie, wygrałem raz półtora miljona frydrychsdorów w przeciągu nie spełna pół godziny, i już zaczynałem mieć mnóstwo przyjaciół... gdy...
— Cóżeś z tém zrobił? spytano.
— Nazajutrz kupiłem sobie piórko do zębów, bo do rana tyle mi tylko zostało ile na to było potrzeba... Myślicie, żem bardzo rozpaczał?
Soroka ruszył ramionami.
— Inne to były czasy! dodał...
Tu nalano szampana, a poczuwając się do obowiązków swoich, Justyn powstał z kielichem i prosił o głos.
— W tych ciężkich czasach, rzekł z powagą, gdy człowiek coby obiady dawał, niemając ani processu, ani potrzeby wywdzięczania się za wygrany puhar na kursach, ani intencji zasłużenia się rodzinie w którą wejść pragnie — tak nadzwyczaj trudno; gdy wszyscy się targują aby niedawać trufli i oszczędzić na ostrygach, miło nam widzieć ze zdrową tradycją wiejskiéj gościnności przybywającego do stolicy człowieka tak znakomitego jak pan Feliks. Naprzód daje on jeść, powtóre jeść daje dobrze, i niema w dodatku żadnéj słabości za którą by się kazał chwalić. Od redaktorów gazet nie potrzebuje artykułów, od brukowych trąb nie wymaga głosu chwały, od ludzi wysoko położonych nie prosi protekcji, od bankierów nie żąda pieniędzy; na obiad zapraszając chce tylko po nas dobrego apetytu i stosownego humoru, nie przywiązując nawet wagi do białéj kamizelki i fraka.
Takiego Amfitriona szukać potrzeba ze świecą, mościpanowie, i bodaj się jemu podobni rodzili na kamieniu; więc gdy wniosę jego zdrowie, gdy powitam go w imieniu społeczeństwa przybywającego do Warszawy dla odrodzenia starego obyczaju, w wielkiéj jak widzicie missji społecznéj, jestem pewien, że głos mój znajdzie echo w sercach wszystkich, że odpowiecie mi jednomyślnym toastem: Vivat Feliks!
— I miljonowy kalambur, a do tego łaciński! dodał Purchawka... a wszyscy huknęli tak głośno, że aż w ulicę po nad głowy przechodzących, musiał Feliks wylecieć.
Krzesła z łoskotem się rozsunęły, wszyscy poszli stuknąć w kielichy z panem Feliksem, a w téjże chwili drzwi bocznego pokoju otwarły się na oścież i z kielichem szampana także ukazał się w progu kapitan Pluta, bardzo przyzwoicie ubrany, wiodąc za sobą trzech ichmościów, których po sukniach, ogorzałych twarzach i fizjognomjach otwartych można było poznać od razu za świeżo przybyłych ze wsi.
Zmięszali się wszyscy niepospolicie na ten napad nagły i niespodziewany, ale cóż było począć, milczenie grobowe zdawało się wiszącą w powietrzu burzę poprzedzać.
Pluta wszedł tak odważnie i śmiało, że zdumienie tylko wywołał, ale na dnie jego był napisany przestrach.
— Panowie! rzekł stając w pośrodku sali i wzrokiem przeszywając z kolei pobladłe twarze, gdy szczęśliwe losu zrządzenie umieściło nas w bliskości i możności usłyszenia wzniesionego toastu, niechże mi wolno będzie moje życzenia połączyć z temi, które w waszym musują szampanie. Nasz nie jest nic a nic gorszy. Mam honor przedstawić się nieznajomym, przypomnieć znanym dawniéj Fryderyk z Plutowa Pluta zwany kapitanem, dobry koleżka, późniéj trochę obszarpaniec i podupadły brukowiec, dziś jeśli się nie myli, znowu na drodze do pieniędzy, a zatem do konsyderacji i przyjęcia w społeczeństwie... Vivat pan Feliks.
Zimno jakoś zrobiło się wszystkim po tych słowach, wielu milcząco przyjęli przemówienie, gospodarz ledwie głowy skłonił, a Baron usiadł dłubiąc w zębach i bardzo jakoś niegrzecznie spojrzał z ukosa z pogardą na Plutę.
Kapitan, którego wzrok przebiegał twarze i postawy, zniósł to dosyć obojętnie.
Przysunął sobie krzesło bez ceremonji, skinął na towarzyszów, aby zajęli wolną kanapę i rozsiadł się wygodnie jak u siebie w domu.
— A teraz, dodał, wypijemy jeszcze jeden toast... Po gospodarzu, z tytułu i znaczenia, bo ja szanuję znaczenie i tytuły, pierwsze tu miejsce, ze wszech miar, należy się Baronowi Dunder..... Tak! pan Baron...
Zaczepiony w ten sposób, podniósł głowę z wyrazem gniewu, ale to bynajmniéj nie powstrzymało Pluty, który powoli tak daléj rzecz swą ciągnął.
— Baron, którego oto widzimy w majestacie siedzącym między prostemi śmiertelnikami, jakby nie był istotą wyższą i excepcjonalną, dorobił się fortuny, baronostwa, znaczenia, bakembardów angielskich, francuzczyzny nieposzlakowanéj i wszystkiego co jego jest... Jemu więc prym dać należy który jak pan Bóg świat, sam siebie stworzył z niczego... Mogąc do téj pory siedzieć z łokciem w sklepiku, jeździ karetą i szpakami... to przecie dowodzi jenjuszu! Vivat jenjusz w osobie pana Barona Dunder!
Goście i gospodarz byli mocno skłopotani. Fryderyk wypił szampana, nalał sobie zaraz drugi kielich ze stojącéj bliżéj butelki i mówił daléj.
— Oprócz w zwyż przytoczonych, mamy jeszcze powód ważny wypicia tego zdrowia powód stanowczy, a tem jest spodziewane, jak słychać powszechnie, blizkie ożenienie Barona z panią Jenerałową Palmer.
— Panie Pluta... krzyknął Baron, któremu włos się jeżył z gniewu — prosiłbym...
— I ja proszę także... o cierpliwości chwilę... odparł Fryderyk. Ponieważ Baron obchodzi mnie jako jenjusz, a losy jenjuszów są losami państw i narodów które je wydają, zajmijmy się tą, która przeznaczona jest podzielić serce, losy i ekwipaż z panem Baronem. Mam szczęściem honor znać ją i przytomny tu pan Feliks Narębski zna także oddawna tę, która dziś przywdziała jeneralskie szlify i powagę, mogę więc jako część własnéj biografji, quarum pars magna fui, opowiedzieć wam życiorys Jenerałowéj, w nadziei iż pan Jan Kanty Purchawka zużytkuje go jako historyczny materjał.
Feliks pobladł i zadrżał, Dunder począł się zrywać z siedzenia.
— Stój WPan, zimno przerwał mu kapitan — pana to więcéj obchodzi niż kogo, biorę za świadka pana Feliksa Narębskiego, że kwintesencją prawdy mówić będę.... a warto przecie dowiedzieć się przeszłości téj, któréj przyszłość chce się ze swoją połączyć.
Familja Jenerałowéj, mówił daléj wśród powszechnego milczenia kapitan, wilżąc usta szampanem, jest mi dosyć dobrze znaną, imie Kirkuciów znajdzie się w Kronice naszéj stolicy... Rodzony brat, rodzaj Diogenesa, chodził by w téj chwili bez butów gdybym ja mu ich nie sprawił i to notabene wcale porządnych i nie tandetowych... Jenerałowa, którą od lat najmłodszych odznaczała nadzwyczajna piękność, była na wychowaniu u matki pana Narębskiego, a wychowano ją tam z taką serdecznością i miłością, że bodaj czy miłości nie było nawet za wiele...
Przynajmniéj ot co pletli po świecie, a prawdopodobnie musiała być jakaś przyczyna, dla któréj w końcu rzuciła ten dom wychowanka i puściła się w świat szeroki, innych szukając wrażeń.
Feliks kręcił się na krześle, wstrzymując o ile możności.
— Nie zżymajże się, rzekł Pluta... dzieci nie są odpowiedzialne za winy rodziców w zdrowéj logice... i pan za miłość matki swéj także wcale nie powinieneś pokutować, ja zaś o téj tylko mówiłem.
Odchrząknął, popił i obejrzawszy się mówił daléj.
Świat złośliwy mógł tam usunięciu się panny Julji z domu Narębskich, różne przypisywać powody, ale ktoby plotkom wierzył... ja nawet od ich powtórzenia na dziś powstrzymać się czuję w obowiązku. Po tym wypadku panna Julja, gdyż zdaje mi się że imie to już jako jéj służące, wymówiłem, dostała się czasowo do Magazynu Strojów do Warszawy, zkąd ja, który to mówię, jedynie przez współczucie miałem honor ją wyrwać, aby na stopie odpowiedniejszéj jéj twarzyczce umieścić... za co zaszczycony zostałem najściślejszym przyjaźni stosunkiem blizko roku trwającym. Na to w razie potrzeby mógłbym złożyć dowody, listy i t. p. fakt wątpliwości nie ulega. Jak mi ją potem wyrwał ściślejszą jeszcze przyjaźnią połączony z nią oficer, i ustąpił jenerałowi, którego wreszcie z nas wszystkich ruszyło sumienie aż do ożenienia długo by było przemawiać. To pewna, że ta kobieta dystyngowana umiała ze wszystkich przygód swojego życia korzystać, że z nich jak pszczółka skrzętną wyniosła naukę, doświadczenie, a na końcu nawet piękny majątek, i że przytomny tu Baron Dunder łącząc swój los z osobą tak znakomicie utalentowaną, — zapewnia sobie przyszłość pełną horyzontów jasnych i nadziei niebieskich lub zielonych... jak się podoba... W dodatku, jeśliby pan Bóg potomstwa pobłogosławić nie raczył, zawsze jest szansa, że coś z przeszłości przy pilnéj kwerendzie, da się jeszcze wyszukać...
Ta okropna mowa kapitana z najzimniejszą krwią powoli wysączona po kropli, padła jak przygniatająca lawina na biesiadujących, wszyscy struchleli, Dunderowi zrobiło się słabo, Feliks gniewem zapłonął.
— Mości panie, zawołał drżący — zemsta nad kobietą bezbronną, jest największą podłością jakiéj mężczyzna dopuścić się może. Niekiedy wymawia ją miłość choć nieuniewinnia, nigdy nie oczyszcza z podobnéj zbrodni żaden powód, żadna namiętność.
Proszę z tąd ustąpić...
Kapitan pobladł, ale razem śmiać się zaczął.
— Wyrzekłeś pan, odezwał się, słowo jedno nieostróżne, zastosowałeś je do mnie... wspomniałeś podłość. Definicja tego wyrazu nie jest dotąd stale oznaczoną, wszakże świat Boży, przywykł je za obelgę uważać... Nie wypada i mnie jako należącemu do niego uchylać się od powszechnie przyjętego znaczenia, chociaż na wytłumaczenie pana mógłbym postawić kieliszki wypite, i urazę dawną i przesądy... chociaż bardzo wielkiem jest głupstwem bić się dla staréj baby, dla tego że była niegdyś młodą i piękną Julką.... A zatem sprawę honorową, nieuniknioną załatwiamy wolnym czasem, który ja rozmyśliwszy się oznaczę... a nim do czego przyjdzie wypijemy jeszcze zdrowie dzisiejszéj Jenerałowéj... i dosyć na dziś.
To mówiąc spokojnie wychylił kieliszek, ukłonił się towarzystwu, którego połowa siedziała pochmurzona i zmięszana, a gdy wyszedł nareszcie i drzwi się za nim zamknęły, przypomnienie téj świeżéj jeszcze sceny zdało się jakby snem przykrym tylko, a goście natychmiast rozchodzić się zaczęli.
— Miałem zupełnie podobny wypadek, przerwał Pułkownik usiłując rozweselić towarzystwo, jednego razu na obiedzie w Wiedniu...... nagle, gdyśmy się tego najmniéj spodziewali, wszedł do sali nieboszczyk pochowany przed laty dwudziestu, wyłajał nas wszystkich winnych i niewinnych, zjadł skrzydełko kurczęcia, wypił kieliszek madery staréj, i zakręciwszy się powrócił do mogiły.
Ale ani ten koncept niewczesny ani żarciki Justyna, swobody i wesela przywrócić nie mogły, wszyscy byli powarzeni, wymykali się, uchodzili... Jeden Baron Dunder jakimś niby przypadkiem szukając kapelusza przyzostał.
Gdy nareszcie znaleźli się sami, żywo przybliżył się do Feliksa.
— Słuchaj, rzekł — powiedz mi szczerze, to co ten łotr prawił, to są, nieprawdaż — potwarze czyste?
— Ja nic niewiem, rzekł Feliks.
— Ale to muszą być fałsze.
— Pomyśl pan od kogo pochodzą, a będziesz mógł ocenić ich wartość.
— Tak! to są niecne potwarze! powtórzył Dunder, jestem tego pewny, ale wygłoszone przy tylu osobach, natychmiast rozejdą się po mieście i Jenerałowa zgubiona.
Spuścił głowę.
— Jak może być, dodał wpół od gniewu zduszonym głosem, aby téj niebezpiecznéj żmii wolno było chodzić, gadać i wciskać się tak wszędzie... z tych gadzin świat by oczyścić należało!
Feliks zgryziony i na duchu upadły, nic odpowiedzieć nie umiał.
— Prawda, rzekł Dunder drąc rękawiczki które spazmatycznie wkładał na ręce — prawda że z przeszłości téj kobiety nic od niej saméj dowiedzieć się nie mogłem, lecz mogłaż ona taką być istotnie? Czy wychowała się ona sierotą w waszym domu? czy spotkała ją tam jaka przygoda? Możeż to być żeby pochodziła z mieszczańskiéj jakiejś rodziny... mais elle a beaucoup de distinction dans les maniéres.
— Panie, rzekł Feliks, czy będę milczeć czy otworzę usta, zawsze sobie niekorzystnie tłumaczyć możesz moje słowa... wolę być szczerym. Jenerałowa jest mi istotnie od dzieciństwa znaną, jako biedna, zacna, pełna serca i uczucia kobieta.... późniejszych losów jéj niewiem.
Dunder skamieniał, nie dotknęło go już tyle nieszczęście Jenerałowéj, ile inna myśl, czysto samolubna, że samem o nią staraniem i omyłką jaką popełnił biorąc farbowane lisy za kosztowne futro, został narażony na śmieszność i skompromitowany.
— To okropna rzecz! zawołał, tak świata oszukiwać nie godzi... któżby się tego mógł domyśleć! tak przyzwoita kobieta!
A! to szkaradnie!
I porwawszy za kapelusz wyleciał, Feliks pozostał chwilę i rzucił się na kanapę bezsilny.
Spoczywał tak bezsilnie, przypominając sobie wypadek, który go dotknął mocno, gdy drzwi pokoju sąsiedniego uchyliły się znowu i kapitan Pluta odezwał się przez nie.
— Wszak pan sam jesteś? mam potrzebę pomówienia z nim... słówko tylko.
Narębski nic nie odpowiedział, ale milczenie było dostatecznem pozwoleniem dla kapitana, który się zaraz wcisnął.
— Wchodzę, rzekł, bądź co bądź, musiemy się przecie i o tę honorową sprawę ułożyć... choć rzecz nie pilna, ale wymaga poufnéj rozmowy.
WPan się na serjo na mnie pogniewałeś za Julkę, i to wystąpienie wprawdzie niegrzeczne i może nie w miejscu, ale zmuszony byłem użyć tego środka dla upokorzenia Dundera, który już tak nosa drze, że może o facjaty kościołów zaczepić i dostać kataru... Co to ci szkodziło? nasze z nią romanse pasterskie dawno pogrzebione zostały... Ale słuchaj, rzecz inna, między nami sprawa — obraziłeś mnie osobiście, przy świadkach, ja tego darować nie mogę.
Przysłać ci sekundantów, ułożyć o miejsce i godzinę, strzelić do siebie, jest to rzecz tak łatwa, że ją każdy potrafi, kto tylko ma trochę odwagi i zręczność w tego rodzaju sprawach... Jam już nie nowy, dałbym sobie radę, ale pytam się jaką bym miał satysfakcyą?
Tu kapitan dla wygodniejszego wykładu całéj sprawy, usiadł na krześle i nogę na nogę założył z zupełną swobodą.
— Ja, rzekł potrzebuję mając urazę, stosowną do niéj urządzić sobie kompensacyą, wcale inaczéj; wyzwać i zastrzelić mogę zawsze kiedy mi się podoba, bo pan zatyłeś na wsi i jeśliś strzelał to chyba do kuropatw, ja zaś nie straciłem wprawy i do asa, nawet po kilkunastu kieliszkach trafiam o największy zakład — chcesz sprobować?
Narębski pogardliwie milczał, kapitan chociaż tego nie okazywał po sobie, coraz mocniejszy czuł gniew w duszy, spokojnie jednak mówił daléj.
— Wyzwać więc, zmusić do pojedynku i wybić ci oko lub rękę zgruchotać, jest rzeczą którą mogę sobie pozwolić, gdy nie będę miał już żadnego środka innego dojedzenia ci do żywego; a zapotrzebuję głośnéj rehabilitacyi jaką mi to spotkanie dać może. O tem więc potem; ale że zawsze przywykłem działać otwarcie, i chcę, en galant homme jakim byłem zawsze, abyś wiedział jak się bronić, muszę ci rozpowiedzieć co zamierzam i jakiego użyję oręża.
To pewna że między tobą, szanowny panie Feliksie, a Julką był śliczny romans, któremu, bez kalamburu, nie brakło nawet rozwiązania... Jest wielkie prawdopodobieństwo iż owocem téj chwili szczęścia jest Mania... żona o tém nic niewie, nie lubi jéj instynktowo, i tak już Kopciuszkowi dosyć źle w domu, cóż to będzie gdy jéj podszepniemy o jego pochodzeniu? To już jest wcale nie złą zemstą, ale dla mnie tylko środkiem przechodnim... mam drugi lepszy. Według urzędowéj wersji Mania jest córką oficjalisty, i zowie się Jordanówną... otóż możemy znaleźć takich jakichś Jordanów, którzy ci ją odbiorą.
To wszystko co obiecuję, ciągnąć potrafię póki zechcę, wisieć będę nad twoją głową z groźbą nieustanną, cedzić ci zemstę po kropelce... Prawda, że pomimo upadku i zwalania się, umysł mój nie stracił na energji i nie brak mu środków posłużenia namiętności...? przyznaj, że mało jest ludzi którzyby tak czerstwo przeszli przez ogień życia jak ja?
Tu zamilkł chwilę, a widząc że Narębski blednieje i trzęsie się od wzrastającego gniewu, mówił daléj powoli wyjmując z kieszeni cygaro.
— Pomniejszych utrapień któremi nękać cię mogę, nie będę wyliczał, poddadzą je okoliczności i trudno, mnie nawet, przewidzieć wszystkie... Jak mi się to wszystko znudzi, no to wyzwę, zmuszę byś się strzelał i skaleczę, zabijać nie myślę, o to bądź spokojny, ale że kość tak strzaskam żebyś poleżał ruski miesiąc, to pewna... Teraz zaś, gdy mniéj więcéj wiesz następstwa nieprzyjemne, jakie ściągnąłeś na siebie wybuchem w obronie téj kobiety, powiem ci że ich całkiem możesz uniknąć w bardzo łatwy i uczciwy sposób... Mógłbym ci dać warunki ciężkie, ale znasz mnie, że jestem miękki i w pożyciu bardzo łatwy. Co się tycze pojedynku powiem głośno, żeś mnie przeprosił za słowo nieostrożne, i skwituję cię z niego; ale potrzeba byś się pojednał ze mną i podał mi szczerze rękę w sprawie z Jenerałową. Nie powoduje mną zemsta.. mylisz się, chcę ją tylko naprowadzić na drogę moralności... Zostawię ci nawet dziecko... byleś mi pomagał... Tę kobietę potrzeba upokorzeniem zmusić by z drogi atłasowéj pokuty na miękkich poduszkach, zeszła na surowe opamiętanie... Bądź ze mną, a wszystkiego się wyrzekam, ty wiesz, że u mnie słowo rzecz święta... dawszy, dotrzymam.
Narębski blady był jak chusta, usta mu się trzęsły.
— Możesz strachem nękać kobiety, zawołał z gniewem, szczęściem nikt ci tam oprzeć się nie jest w stanie... los je dał ci w ręce bezbronnie, ale mężczyzna byłby podłym jak ty, gdyby uległ obawie i despotyzmowi... Na podobne środki, są przecie na świecie sposoby.
— Unosisz się, rzekł Pluta zimno, używasz znowu nie zbyt parlamentarnych wyrażeń, ale o to już mniejsza, gorzéj że nie pojmujesz dobrze położenia. Jenerałowa wcale nie jest bezbronna, bo gdyby nią była, jabym pierwszy stanął za nią... powtóre cel mam najświętszy... prowadzę na drogę obowiązków i moralności, a wiesz że wedle jezuickiéj maxymy, cel środki oczyszcza... Ja się trzymam tą razą ich katechizmu, bo mi z tém dogodnie.
A teraz racz mi powiedzieć równie szczerze, jak ja ci się z planu kampanji wyspowiadałem, o jakich to mówisz sposobach?
— Mam tylko jeden, zawołał Narębski.... za pierwszym krokiem przeciwko... (tu się zajęknął...).
— Nie wymieniaj przeciw komu, rzekł kapitan, ja się domyślę...
— Za pierwszym krokiem.... skończył Feliks, jak psu w łeb strzelę na ulicy.
— Wyrażenie popularne, dobitne, ale nazbyt ostre, dałoby się to efoniczniéj powiedzieć z równą energią, odparł Pluta... ale środek nie tak dobry jak się zdaje, naprzód wątpię żebyś trafił, bo będziesz w passyi, powtóre pójdziesz za to do kryminału... potrzecie, ja znowu widząc jak mi dobrze życzysz, nieomieszkam być na ostrożności, szukaj czego innego..
— Idź, mów, rób co ci się podoba... krzyknął Narębski, niewyciągniesz ze mnie nic, prócz wzgardy.
— Pięknie, i styl dobry! — rzekł kapitan zapalając nareszcie długo przygotowywane cygaro, — czemu ty niepiszesz, zwłaszcza dramatów, masz talent? Ale widzę że gra nie równa, ja jestem zimny jak szczupak, ty gorący i nie przytomny... nie decyduj się w tym stanie i po kilku wina kieliszkach, ostygnij, możesz późniéj pośpiechu żałować. Ja jestem człowiek umiarkowany i pełen serca, nawet dla niewdzięcznych przyjaciół i daję ci trzy dni do namysłu. Stoję w hotelu Saskim N. 15 razem z bratem Jenerałowéj, a moim tymczasowym adjutantem, szanownym Kirkuciem. Daję ci trzy dni do namysłu... będę oczekiwał trzeciego do godziny dwunastéj po czém rozpocznę powoli kroki nieprzyjacielskie... Spodziewam się że mi oddasz sprawiedliwość, iż postępuję szlachetnie.
A teraz, bywaj zdrów, dodał... namyśl się, spokój domowy wart ofiary, a i o tę sierotę chodzi także... zakwaszę jéj życie i tobie... Że potrafię spełnić moją missyę reformatora i językiem, z którego służby wcale jestem kontent, dam sobie radę, tego możesz być pewien.
Narębski milczał; widząc że od niego słowa nie wyciągnie, Pluta wyszedł poświstując.






W domu państwa Narębskich, którzy obiecywali sobie prawie wszyscy wielkie w Warszawie przyjemności i roskosze, panowały teraz zamięszanie, niepokój, a każdy niemal z członków rodziny doznawał jakiegoś zawodu lub przykrości.
Pani Samuela nie rada była z mieszkania, z towarzystwa w które wchodzić poczynała, gdzie była dosyć zimno przyjęta i nie tak prędko rewizytowana jak sobie życzyła, co jéj miłość własną drażniło, z męża który teraz miał zawsze gdzieś uciec od jéj gderania; Elwira niecierpliwiła się oczekując dotąd napróżno pięknego nieznajomego, który już trzy razy przesunął się przed ich oknami i dąsała się niemogąc doczekać jego odwiedzin. Narębski obawiał się spełnienia groźb Pluty i nowych w domu niesmaków; Mania nawet niepokoiła się zapytaniem garbuska i zajęciem jakie obudziła w tym nieznajomym; słowem, zamiast obiecywanych sobie zabaw, przyjemności i roztargnienia, Warszawa stała się dla wszystkich powodem jakicheś zmartwień i troski.
Ów lubelski panny Elwiry mniemany pretendent, wprawdzie jakeśmy wspomnieli, kilka już razy przesunął się pod balkonem konno i pieszo, zawsze jak najstaranniéj ubrany, wyglądający pańsko, nigdy nie minął tych pań żeby im się bardzo grzecznie nie ukłonił, zauważono także, iż czasami przesiadywał naprzeciw w oknie cukierni, zabójczemi czarnych oczów wejrzeniami ścigając Elwirę, ale się do niéj dotąd zbliżyć nie starał, nie szukał wcale znajomości, któréj oczekiwano, ograniczając się témi studenckiemi pielgrzymkami i westchnieniami zdaleka, których potrzeby i przyzwoitości wytłumaczyć sobie dotąd nieumiano. Mógł przecie łatwo znaleźć kogo coby go do domu wprowadził, poznać się z Narębskim, znaleźć środek przybliżenia.
Elwira tupała nóżką z niecierpliwości, powtarzając nawet przy matce:
— Ależ moja mamo, to do niczego niepodobne! Czyżby dotąd nie znalazł nikogo coby go do nas mógł wprowadzić? czyżby naostatek nie przyzwoiciéj już było przyjść samemu i z mocy dawniejszéj znajomości nas odwiedzić? Ja tego nie rozumiem! Co za fantazya śmieszna, dziecinna, chodzić, patrzeć wzdychać, a nie starać się zbliżyć, przecież okazuję mu, że nie mam wstrętu. Juściż zna obyczaje świata, bo niezawodnie to wielki pan, wie że tak trwać niepowinno i nie może.
— Zdaje się, — odpowiadała matka, — że potrzeba być cierpliwemi, może chce wprzód dobrze wybadać okoliczności, dowiedzieć się o domu, boi skompromitować, może ma jakie przeszkody w familji, jakie zobowiązania dawniejsze, wszystko się trafia. Ale doprowadzony do ostateczności, będzie się musiał nareszcie zbliżyć. Uważasz jednak, że rzadki dzień, abyśmy go gdzie nie spotkały lub nie zobaczyły, przesuwa się prawie zawsze w jednych godzinach, łatwo ci ich dopilnować, dać mu trochę nadziei i okazać uczucia, ale zręcznie jednak, rozumiesz.
— Ale bardzo dobrze rozumiem, odparła Elwirka z dosyć złym i nadąsanym humorem, już ja będę wiedziała co z nim robić, ale że nudny to nudny, żeby téż mnie tak męczyć i nie szukać sposobu dostania się do naszego domu, wszyscy przecie u nas bywają.
Drugiego dnia po scenie u Bouquerel’a, panie wyszły z południa do Saskiego ogrodu na przechadzkę. W wielkiéj alei świetnych toalet było mnóstwo, w bocznych, jak zwykle, bawiły się matki, bony, dzieci i ci co więcéj cienia i spokoju niż ludzkich szukają oczów. Łatwo się domyśléć, że panie nasze nie poszły na boczne ścieżki, gdzieby ich nikt nie spostrzegł, ale ukazały się w środkowéj ulicy ubraniem od Włodkowskiego świeżuteńkiem starając się zwrócić oczy, współzawodniczek i ciekawe mężczyzn wejrzenia.
Chodziły już tak godzinę, gdy Elwira pokraśniała nagle, — naprzeciw nich sam jeden idący ukazał się ów piękny nieznajomy. Tym razem spotkanie było nieuchronne, zaczepienie konieczne i panienka postanowiła z bijącem sercem, w jakikolwiek sposób pociągnąć go do oddania wizyty, plan ułożony został w mgnieniu oka. Matka i córka zrobiły miny i przybrały postawy niezmiernie poważne i surowe, zdawały się nawet zrazu go niespostrzegać.
Młody mężczyzna i teraz ubrany był trochę jak krawiecka lalka, według najświeższéj mody, z niewypowiedzianą szczegółów elegancyą. Miał na sobie stroik ranny od Chabou z lekkiego jakiegoś sukienka, krawacik z misterną szpilką na szyi, kapelusik Panama, cudowne na nogach lakierki sznurowane, i nieporównaną w ręku laseczkę. Ale jak utrefione były te czarne jego włosy! jak urządzone bakombardy, jak zakręcone wąsiki, jak naciągnięte i pozapinane rękawiczki, tego żaden powieściopisarz nie wypowie.
Wszystkie te oznaki gustu i dystynkcyi nie uszły oka Elwiry, choć ona zaledwie miała czas przebiedz go przelotem, ale kobiety tak są w tych razach dobremi postrzegaczami!!! Poczerwieniała, zmięszała się, blizkość niebezpieczeństwa a raczéj chwili stanowczéj, zawróciła jéj nieco główkę. Nieznajomy z uśmiechem pełnym grzeczności podniósł panamę, oczom swym nadał wyraz pełny słodyczy i melancholii, i gdy już, już miało go zatrzymać słowo zachęty, wyraz nadziei przesunął się jak błędny ognik po bagnie. Elwira zacisnęła usta, nie jestem pewny nawet, czy piękne jéj białe ząbki, śladu na koralowych nie zostawiły wargach.
— Ale go jeszcze spotkamy, — zawołała, chodźmy mamo, zawróćmy się nieznacznie.
— Czekajże trochę... dojdziemy przynajmniéj do końca, czemużeś do niego od razu nie przemówiła?
— Minął nas tak prędko, widocznie unikał zapytania: wróćmy.
— Niepodobna.
— Ale późniéj możemy go nie złapać.
— Elwirko! gonić niepodobna.
— Ale proszęż mamy, tyle osób zawraca się.
Skutkiem tego krótkiego sporu, zawróciły się wprawdzie, ale Elwira szukając niespokojnemi oczyma lwa swojego, już go znaleźć nie mogła. Przebiegły umiejętnie kierując się w ulicach, cały ogród Saski, powróciły nazad w ulicę główną, wróciły do bocznych, nigdzie już pięknego nieznajomego nie było.
— To jakiś dziwny człowiek, — zawołała Elwira niecierpliwie, — a tak się zdawał przyzwoity...
— Mnie się widzi, — odparła matka, — że on musiał naczytać się romansów i intryguje nas umyślnie, aby podnieść ciekawość, a może rozpalić uczucie. Nic więcéj tylko fantazya pańska.
Już miały wychodzić z ogrodu, gdy Elwira uszczypnęła rękę matki pod mantylką, spostrzegła swojego lwa, który bardzo powoli tą razą kroczył boczną uliczką zamyślony głęboko. Nie kompromitując się wcale, można z nim było się spotkać, i dwie panie do tego wielkiego celu zastosowały swój pochód.
Lew szedł jakby przygnieciony myśli i uczuć ciężarem, z głową nieco spuszczoną, noga za nogą, a końcem swéj prześlicznéj laseczki kreślił jakieś zagadkowe esy na ścieżce, oczy w nie wlepiwszy. Zdawał się nawet niewidzieć jakie mu groziło niebezpieczeństwo i czekało zadziwienie, dopiero szelest jedwabnych sukien, które tuż przesuwały się koło niego i zwalniając kroku zatrzymały się nieco, przebudził go z dumań głębokich. Elwira tak umiała pokierować matką, że się znalazła z brzegu i niemal otarła o pięknego nieznajomego, który naprzód zwolna i niepatrząc ustąpił nieco, poczuwszy kobiety w bliskości, potem się ku nim obejrzał, aż poznawszy je zatrzymał i ukłonił znowu.
Panie zwolniły kroku, Elwirka uśmiechnęła się wdzięcznie, matka przymrużonemi spojrzała oczyma, lew jednak ust nie otworzył.
— A! co za miła niespodzianka, — odezwała się panna widząc, że pierwsza musi wystrzelić i rozpocząć kampanją...
— Miła tylko dla mnie zapewne, — odparł mężczyzna widocznie trochę zmięszany, — prawdziwie nieśmiałem sobie pochlebiać, żeby krótka znajomość dawała mi prawo do ich pamięci...
— Zbytek skromności, odezwała się z kolei matka, zakrawa to na udanie, na tłum nie zwraca się oczów, ale na wybranych.
Mężczyzna zmięszał się znowu, spuścił oczy.
— Miałyśmy kilka razy przyjemność widzenia pana z naszych okien, — dodała Elwira ciszéj, ale jakże się to dzieje żeśmy się nigdzie nie mogli spotkać w towarzystwach stolicy.
— Ja nigdzie nie bywam, — rzekł sucho nieznajomy.
— Jakto? nigdzie? podchwyciła Samuela.
— Tak pani.
— Cóżto, rodzaj mizantropji?
— Wcale nie, ale lubię pracować i pracuję ile mogę, mało mi potém zostaje czasu dla świata i ludzi, potrzebuję raczéj spoczynku i samotności.
— Samotności? — powtórzyła Elwira, starając się niedostatek słów zastąpić wymową oczów, które rzeczywiście płonęły i iskrzyły się nie czyniąc widocznego wrażenia.
— Ja bardzo lubię samotność, — rzekł nieznajomy.
— Lecz są przecie towarzystwa, mniejsze kółka, spokojne, ciche, w których człowiek odetchnąć może, — odezwała się pani Narębska a nic niebezpieczniejszego dla człowieka, młodego w dodatku, nad zakopanie się w głuchéj ciszy i osamotnieniu.
— To zależy od charakteru, — rzekł zimno nieznajomy, — są ludzie na których źle działa towarzystwo i inni, którym szkodzi samotność.
Szli tak daléj ustronną uliczką, bardzo powoli gdyż i matka i Elwira śmiertelnie się obawiały by im jeniec więzy potargawszy nie prysnął. Młodzieniec wlókł się za niemi, ale raczéj z musu niż ochoty, ociągał się, przyzostawał, oglądał bojaźliwie na około, jak gdyby go strach jakiś opanowywał, widocznie miał zamiar dezerterowania. Ale od kobiety, która pragnie zatrzymać, uciec jest niepodobieństwem; nieznajomy szedł coraz daléj a daléj.
— Więc z téj reguły tak srogiéj, — odezwała się znowu matka, — nie ma wyjątku? pan nigdzie bywać nie chce?
— Nie mogę! — rzekł znacząco nieznajomy pełnym jakichś tajemnic głosem, który Elwirze dał wiele do myślenia. Matka spojrzała nań także i umilkła; obie zafrasowały się mocno.
— U nas tak mało osób bywa, tak żyjemy w odosobnieniu od świata, — dodała pani Narębska, że gdybyś pan kiedy był łaskaw do nas zajrzeć, pewni jesteśmy, iżby go to na zgryzoty sumienia nie naraziło.
Nieznajomy skłonił się, zarumienił, ale téż Elwira niedając mu przemówić, dorzuciła.
— Doprawdy, byłoby to niedarowaném ze strony pana, gdybyśmy go nie miały widzieć u siebie...
Na to wszystko tylko ukłon był zagadkową i ostateczną odpowiedzią! nieznajomy zdjął kapelusz, obejrzał się, spostrzegł kilku mężczyzn doganiających te panie i szybko jakby go ścigano umknął boczną uliczką, starając się tak pokierować w pochodzie, aby twarzy jego niedostrzeżono.
Wszystko to wcale niebyło zaspokajające, naprzód nie miał widocznie ochoty do odwiedzin, powtóre być u nich nie przyrzekł. Elwira i matka prawie się zaproszeniem skompromitowały; skutkiem był nader kwaśny humor i zniecierpliwienie.
Ale kiedy się pragnie gorąco wytłumaczyć sobie co z dobréj strony, nigdy człowiekowi nie zabraknie argumentów. Elwira biorąc wszystko na rozwagę z tajemniczych postępków nieznajomego wywnioskowała tylko, że ją kocha, że o niéj myśli, że musi mieć domowe jakieś przeszkody, że miłość uczyniła go mizantropem, że obawa aby to uczucie góry nad nim nie wzięło, trzymała go w oddaleniu. Co się tycze znaczenia i położenia w świecie młodzieńca, na chwilę nie wątpiono nawet, iż wysokie zajmować musi stanowisko.
Nieszczęściem nadchodzący z Narębskim panowie, od których właśnie tak spiesznie uciekać się zdawał nieznajomy, spytani ktoby był, domyślić się mogli i szybko uchodzącego na oko wziąć już nie zdołali. Staranny opis przez p. Samuelę i Elwirę dokonany z wielkiem bogactwem szczegółów, nie rzucił na tę ważną kwestyę żadnego światła.
Wychodząc jednak z Saskiego ogrodu z rozkołysanem sercem Elwira, żywiła się nadzieją, że po tak dobitnem zaproszeniu lew nareszcie musi się zdemaskować i pokazać, ale przyznawszy się matce nie uzyskała potwierdzenia, pani Narębska była zamyślona i smutna, lekki nawet początek bólu głowy zwiastował rozdrażnienie nerwowe, nic dobrego nie rokujące. Bolało Elwirę, że się nawet wygadać dostatecznie nie potrafiła.
Było we zwyczaju, że gdy jéj co bardzo na sercu ciężyło, gdy matka jéj zwierzeniom nie wystarczała, szła naówczas z niemi do Mani. Biedne dziewczę całe dnie prawie samotnie nad robotą i książką spędzało, a godziny choć pracą zajęte długiemi jéj się bardzo zdawały, nikt do niéj nie przemówił, nikt nie spojrzał na nią; aż gdy Elwira poróżniła się z najukochańszą swą matką, co się dosyć często trafiało, gdy bardzo a bardzo była smutną, szła wówczas do izdebki Mani, kładła się na łóżeczku i tam, pewna że słuchać jéj muszą ze współczuciem i cierpliwością, wylewała się ze swojemi żalami.
Na ten raz matka znudzona czy coś niedobrego przeczuwająca milczała już uparcie, i Elwirka, któréj pilno było wygadać się szeroko, powróciwszy z przechadzki pobiegła zaraz do Mani.
— Wiesz, — zawołała zaraz w progu, — otóż nareszcie znalazłyśmy znowu naszego kochanka...
— A! gdzież przecie?
— Spotkaliśmy go w Saskim ogrodzie, wystaw sobie co za dziwak, minął nas o krok będąc tylko i nie zaczepił nawet...
— Ale się przecie ukłonił? spytała Mania z uśmiechem.
— Czekajże! nie dosyć na tem! powiem ci wszystko! oburzyła mnie ta nieśmiałość, raz musiałam przecie skończyć. Widzę go pod oknami co dnia, kłania mi się także i na tém koniec, przecież z ulicy oświadczyć się na migi nie można, to dziwactwo! to śmieszność! to niewiedzieć co! I tai się z sobą, ukrywa, tak że nawet dowiedzieć się niepodobna kto on taki. Nie ma najmniejszéj wątpliwości, szczebiotała daléj Elwira, że jest znakomitego rodu, to zaraz poznać łatwo z postawy, z wychowania, ze wszystkiego, ale ja w końcu zniecierpliwiłam się i postanowiłam dotrzeć.
— A! i cóżeś zrobiła?
— Pokierowałam tak zręcznie mamą, żeśmy go kryjącego się w bocznéj alei spotkały drugi raz i zaczepiłam go nareszcie.
— Miałaś odwagę? — spytała Mania.
— I ja i mama. A! i gdyby mi mama była dopomogła jak należy, więcéjbyśmy zrobić mogły, ale mama, ty znasz mamę.
— Nie mówże proszę nic na nią...
— Ty wiesz jak ja ją kocham, ale mama jest do najwyższego stopnia niezręczną.
— Droga Elwirko! matka ma więcéj od nas doświadczenia.
— Co tam doświadczenie, proszę cię!
— Ale cóż wam powiedział?
— Że nigdzie a nigdzie nie bywa, że wiele pracuje, że potrzebuje samotności. Wszakże gdyśmy go grzecznie zapraszać zaczęły do siebie, choć nic nie odpowiedział, już wiem pewnie, że się pokusie nie oprze, i ręczę ci że u nas być musi.
Mania nie zupełnie zdawała się podzielać przekonanie przyjaciółki, ale téż nic nie odpowiedziała.
— Zresztą jeśli się uprze, jeśli ten nieznośny papa i mama nie zechcą mi dopomódz, ja potrafię przemódz jego dziwactwo, bo jestem przekonana, że mnie kocha. Codzień prawie przejeżdża pod naszemi oknami, kłania mi się, uśmiecha, oczy zawraca, tak dłużéj trwać nie może, ja gotowa jestem choćby pierwsza napisać, list mu rzucić, a w liście...
— A droga Elwirko, — przerwała przestraszona Mania, nie róbże tego zlituj się, nie wiedząc kto, nie znając z pewnością uczuć jego dla siebie, kobiecie pierwszéj robić krok tak stanowczy...
— A! ty to jesteś mniszka, i wcale kochać nie umiesz, a jeśli kochasz, to Bóg ciebie tam wie, to cichaczem i skrycie; ja tak nie umiem, mnie to niecierpliwi i czekać nie myślę w takiéj niepewności, muszę się raz dowiedzieć czy mnie kocha...
— A ty? czyż go kochasz?
— Ja? dla czegóż pytasz? jakto nie kocham?
— Bo gdybyś prawdziwie go kochała, mogłabyś milczeć, czekać i nie myślałabyś na całe twe życie o innym.
Mania westchnęła i spuściła oczy.
— Któż wie, — dodała, — może jego położenie towarzyskie, może okoliczności domowe czynią tak nieśmiałym, może gdyby się odkrył, ty byś go nie chciała?
— Co ty pleciesz! dziecko! co ci się śni! wszak i z postawy i ze stroju i z mowy łatwo poznać kto on jest. O! ja mam przecież dobre oczy, a trochę rozumiem świata!
Mania schyliwszy się nad robotą już nic nie odpowiedziała, Elwira szeroko jeszcze rozwodząc swe żale siedziała długo, mówiła wiele, tysiączne osnuwając plany, nareszcie widząc, że z biednéj sieroty nic prócz współczucia nieśmiałego nie dobędzie, w równie złym humorze opuściła pokoik jak przyszła.
A Mania? siedziała daléj schylona nad robotą.
Jak na wsi tak i tu w mieście nigdy Mani na pracy nie zbywało, matka z córką wszystką jaką miały zrzucały na nią, posyłały nieustannie, wyręczały się nie zważając, że nie zawsze sił i czasu mogło dziewczęciu wystarczyć. Mania nie poskarżyła się nigdy, starała poddać wszystkiemu, wymówki znosiła w milczeniu i najszczęśliwszą była gdy się mogła zamknąć w swym pokoiku, chwilkę poczytać, pomodlić się i być z sobą. Nie bardzo jéj jednak pozwalano na tę samotność, gdyż i Elwirka i matka ciągle coś od niéj potrzebowały. Za to wolną była prawie całkiem od salonu, od którego szczególniéj w mieście usunięto ją nie bez myśli. Elwira daleko była pokaźniejszą, prędzéj w oko mogła wpaść komu, ale Mania wpadała w serce, i obawiano się aby nadto nie zwracała uwagi, nie zaszkodziła dziecięciu domu.
Maleńki więc ten pokoik, wyjąwszy godziny stołu i herbaty; był ciągle schronieniem sierotki a najczęstszym w nim gościem pan Feliks, który otwarcie i ukradkiem zachodził do Mani, a czasem długie tam spędzał godziny. W ostatnich dniach gnał go tu niepokój, bo choć postanowił nie uledz Plucie, znał człowieka i groźba jego tkwiła mu w myśli o los Mani, który mogła pogorszyć jeszcze, zakrwawiał mu serce.
Drugiego dnia Kapitan nie dał znaku życia, trzeci nadszedł i upłynął spokojnie do wieczora, a Narębski na krok nie oddalając się z domu chodził niespokojny walcząc z sobą i myślami. Radby się był zobaczył z Jenerałową, ostrzegł ją, ale po pierwszém widzeniu się w Garwolinie, i na to ciężko mu zebrać się było. Sam charakter człowieka od wszelkich podobnych kroków stanowczych go wstrzymywał, odkładał od dnia do dnia, wahał się, niewiedział sam co począć, okupić jednak spokoju podaniem ręki napastnikowi serce się oburzało.
Znając żonę wiedział on dobrze, iż będzie musiał stawić czoło burzy straszliwéj, że sieroty z domu może pozbyć się będzie zmuszony; chciał ją przygotować do tego, ale sam nie był pewien jak się brać, od czego począć, i rachował że groźba jeszcze może pozostać bez skutku. Im dłuźéj myślał nad tem, mocniejszego nabierał przekonania, że Pluta chciał go tylko nastraszyć, ale spokoju domowego nie naruszy..... to go jakoś ukołysało.
Wieczorem jednak nadszedł miejską pocztą list z zapytaniem ostatecznem, jakie jest postanowienie pana Feliksa. Na pismo to nie czuł potrzeby odpowiedzi, zdarł go i niespokojny odpowiedział sobie, będzie co ma być.
Wieczór przeszedł spokojnie, Narębski coraz się umacniał w przekonaniu, że strachy przejdą na niczem, a z wielkiéj chmury wcale deszczu nie będzie. Nazajutrz jednak w godzinie wizyt, pan Fryderyk Pluta kazał się do niego zameldować.
— Mój drogi, rzekł wchodząc, przykro mi to niezmiernie, że mnie człowieka szczerze ci życzącego dobrze przywodzisz do ostateczności takim uporem. Przyjacielem mogę się zawsze zdać na coś, a postawiony w konieczności szkodzenia, narobić ci kłopotów. Rozważ proszę i nie przywódź mnie na pokuszenie i do użycia środków, które dla mnie samego są przykre.
— Rób WPan co się podoba, — rzekł Narębski, — ulegać naciskowi nie chcę, nie mogę, nie powinienem.
— Więc mam zameldować do pani dobrodziejki? — spytał Pluta.
Narębski nic nie odpowiadając ruszył ramionami i pogardliwie się odwrócił.
— Gdybym ci jeszcze dał dzień do upamiętania i namysłu?
— Otrzymałbyś tęż samą co dziś odpowiedź, — zawołał w gniewie Narębski.
Kapitan zaczął powoli nakładać rękawiczki, i zaciąwszy usta skierował się ku salonowi.
— Proszę oznajmić pani, — rzekł do służącego, — pana kapitana Plutę w bardzo ważnym interessie.
Nie tyle może szło kapitanowi o dokuczenie Feliksowi, którego opór obudzał w nim razem mściwe uczucie i niejakie poszanowanie, ile o zamięszanie domu, z którego oddalenie sieroty wypaść mogło, potem łatwo ją tytułem pokrewieństwa i opieki mógł pochwycić jeden z Kirkuciów jako najbliższy z familji, i użyć jako narzędzia przeciw Jenerałowéj.
Oznajmiono Kapitana, sama pani siedziała w oknie gdy jéj gościa nieznanego zaanonsowano, a że imienia sobie nieprzypominała, choć z mężem była już o nim mowa, domyślać się poczęła wcale czego innego niż to co go sprowadzało i wpadła na domniemanie, iż odwiedziny mogły być w związku z pięknym nieznajomym Elwiry. Kazano więc prosić Kapitana, który przedstawił się przyzwoicie bo z łatwością wszelki ton i fizjognomję przybrać umiał. Mimo wprawy jednak we wszelkiego rodzaju przygodach nabytéj, nie łatwo mu przyszło sprawę zagaić.
Od czego tu było począć! jak ubarwić to dziwne zwierzenie? Wpadł na myśl, że powinien był działać w imieniu Kirkucia, jako najbliższego krewnego.
Twarz jego nie bardzo nawykła do posępnego wyrazu, musiała się oblec powagą, surowością i smutkiem, wszedł jakby pod ciężarem jakiegoś przykrego wrażenia, a że zmiarkował od pierwszego rzutu oka, iż Samuela wysoko musi cenić ton przyzwoity, nastroił się bardzo wysoko. O trzy kroki można go było wziąć za człowieka najlepszego towarzystwa, przychodzącego bez interessu, aby się tylko ukłonić. Zaprezentował się, usiedli.
— Pani mi daruje, rzekł, iż nieznajomy ośmielam się przerwać jéj spoczynek i tak niegrzecznie narzucać, ale rzecz jest zbyt wielkiéj wagi, abym się wahał choćby trochę jéj naprzykrzyć. Czy mogę prosić o chwilę poufnéj rozmowy?
— Bardzo proszę.... i owszem, odparła Samuela przygotowana do sprawy wcale innéj.
— Dziwny zbieg okoliczności, ciągnął daléj kapitan, zbliżył mnie do bardzo biednego ale wielkiéj zacności człowieka niejakiego pana Mateusza Kirkucia.
— Kirkucia! powtórzyła zdziwiona tak trywjalnem nazwiskiem Narębska, zawsze sądząc że o pięknym nieznajomym mowa.
— Człowiek niskiego stanu, ale serce wszędzie się znaleźć może.
Pani Samuela wzdrygnęła się na niski stan, a przelękła wzmianki o sercu, która ją utwierdziła w przekonaniu, że o Elwirę chodzi.
— Ale jakiż związek? spytała.
— Proszę pani o trochę cierpliwości... ten biedny a dziwnéj zacności i szlachetności uczuć człowiek miał siostrę, jak on sierotę ubogą, która wziętą została na wychowanie przez nieboszczkę panią Narębskę, matkę męża pani dobrodziejki.
Pani Feliksowa widząc że o co innego chodzi, zarumieniła się z niecierpliwości i słuchać poczęła wcale innem usposobieniem.
— Długi czas, mówił kapitan daléj, nic o niéj nie wiedziano, serce brata cierpiało mocno na tem. Późniéj zbiegiem okoliczności, których nie mogę tu obszerniéj wyjaśniać, doszła do wiadomości Kirkucia cała smutna historja téj kobiety, która z domu państwa Narębskich wyszła bardzo nieszczęśliwie.
— Cóż to jest? nigdy nic o tém niesłyszałam.
— Być może, smutna to historja... piękność téj biednéj dziewczyny, istotnie zadziwiająca w jéj stanie, zwróciła na nią oczy tego, który późniéj odpokutowawszy za przewinienia młodości, zresztą bardzo wyexkuzowane, bo któż bez winy, pani dobrodziejko!... tego.... który się stał mężem pani...
Pani Feliksowa rzuciła się jak oparzona.
— Jakto mojego męża? mój mąż?
— Mąż pani stał się jéj upadku przyczyną, panna Julja zostawiła w ich domu drugą sierotę... wygnana musiała się rozstać z dziecięciem.
Pani Narębska zakryła oczy rękami, chwyciła się za głowę wzruszona i gniewna.
— Mój mąż! powtórzyła.
— A pani! któren że mąż choćby najprzykładniejszy niema sobie coś podobnego do wyrzucenia, podchwycił kapitan — proszę tylko wysłuchać mnie cierpliwie. Brat owéj panny Julji, dziś jenerałowéj Palmer, a mój przyjaciel Kirkuć, tem więcéj troszczy się o los opuszczonego dziecięcia, że własna jego matka, niepomna na święte obowiązki, całkiem się go zaparła.
— Więc matka żyje? zawołała Samuela.
— Matka, dziwię się że pani dotąd nie jest znaną, zajmuje ona w świecie tutejszym znakomite stanowisko, niemogłaś jéj pani nie spotkać — jest to przecie jedna z najszanowniejszych matron i świeczników towarzystwa... Mój Kirkuć rodzony jéj brat, choć ubogi radby odzyskać siostrzenicę, nią się zaopiekować, dać jéj rodzinę. Ale niewiemy dotąd na pewno co się stało z sierotą, chociaż najmocniejsze prawdopodobieństwo dozwala nam wnosić, że nią być musi, tak zwana panna Marja Jordan.
— Powinnam się tego była domyśleć? porywając się nagle zawołała kobieta, któréj gniew twarz zarumienił, — istotnie on dla niéj ma serce ojca, więcéj niż dla mojego dziecięcia... A więc tajemnica odkryta! o mój Boże!
— Tak jest, wiesz ją pani, przerwał z energją chłodną pan Feliks, który ostatnich słów dosłyszawszy, wszedł nagle do pokoju, zbierając się na siłę jakiéj zwykle w życiu mu dotąd brakowało — wiesz pani prawdę i wiedzieć ją będziesz lepiéj odemnie samego, niżeli od tego pana, który z powodów wcale różnych przyszedł z usłużnem doniesieniem.
Nie będę nic taił, bo nic niemam do zatajenia, jeślim ukrywał lat kilkanaście co mi ciężyło na sercu, to dla pokoju tylko.. wszystko co pani powiedziano jest mniéj więcéj prawdą... kochałem ubogą dziewczynę, byłem przez nią kochany, miłość nasza stała się nieszczęściem obojga, sromotą, pozostałe dziecię ciężarem grzechu i expjacją winy.
Tajemnica ta, którą dziś odsłoniono przed tobą, nie była moją tylko, nie miałem nawet prawa podnieść zasłony, powiedzieć słowa.
Dziś gdy została zdradzoną, mówię głośno — to dziecię do nikogo nie należy — jest mojem własnem dziecięciem! Zaparła się go matka, przyznaje ojciec bądź co bądź! Ani stryj, ani wuj, ani żadna rodziną prawa do sieroty mieć nie może... ma je ojciec jeden tylko — ja nim jestem.
Zona z krzykiem spazmatycznym zakryła sobie oczy na te słowa wyrzeczone z siłą... któréj się w mężu niespodziewała, miłość rodzicielska zrodziła ją w sercu zastygłem długo i ściśniętem.
— Panie Pluta, rzekł Feliks zwracając się do kapitana coraz silniéj wybuchającym gniewem, zwykłym ludziom którzy rzadko mu nad sobą górę brać dają — teraz ci nic nie pozostaje tylko ustąpić z tego domu, do którego wniosłeś coś chciał — łzy i niepokój. Możesz pan czynić co mu się podoba, a teraz proszę za drzwi... jam tu gospodarzem.
— Będę posłusznym, odparł śmiejąc się Pluta i ruszając ramionami z rezygnacyą, ale mam nadzieję że jeszcze będę korzystał z miłego towarzystwa pańskiego... zobaczemy się gdzieś jeszcze... zobaczemy.
Pluta zatarł ręce po tych słowach, skłonił się i wyszedł powoli. Małżeństwo pozostało sam na sam, a pierwsza chwila ta, dla obojga była ciężką i przykrą nad wyraz.
Zwykle gderliwa i przykra Samuelka, rozpłakała się po niewieściemu jak tylko zobaczyła męża przybierającego właściwą mu rolę męzką, Feliks chodził zburzony, ale milczący dając płynąć łzom i czekając zaczepki.
— A! ja nieszczęśliwa! wołała żona, tyś mnie oszukał, tyś się krył przedemną! tyś dziecię nieprawe wprowadził do domu i postawił obok mojego dziecięcia, tyś skalał dom! nadużył wiary jaką miałam w tobie.
— Słuchaj pani, rzekł Feliks, nigdyśmy się tak bardzo nie kochali, małżeństwo nasze było czysto tylko dla wzajemnych dogodności z niego wypływających zawarte.
Nie zdradziłem cię wcale, bo to należało do przeszłości, któréj nikt powrócić ni zmienić nie może, milczałem bo niemiałem obowiązku cudzych zdradzać tajemnic. Dziś gdy wszystko ci wiadome, proszę ażeby córka moja...
— Jaka córka! zrywając się zakrzyczała żona... ty masz tylko jedną córkę, jak śmiesz dawać jéj to nazwisko które mojemu tylko należy dziecięciu? To dziewczę... ja go więcéj widzieć niechcę, ja je od dzisiejszego dnia wypędzam.
— No, to i mnie z nią zapewne, rzekł Feliks, bo ja mojego dziecka ani dawnych dla nowych nie porzucę obowiązków.... a zatem i my się pożegnamy.
Samuela zamilkła, szlochała.
— Feliksie! rzekła łagodniéj, ton zmieniając, Feliksie, ja cię nie poznaję, cóż ci się stało?
— Nic, tylko uczucie powinności dało mi siłę któréj niemam na dzień powszedni... oto cała tajemnica, siły téj chcę i muszę użyć na wyrwanie się z fałszywego położenia. Dziecka mojego się nie zaprę i nieodepchnę, jeśli je wygnasz, wypędzisz razem nas dwoje. Elwirze zostanie matka, za Marją pójdzie ojciec.
— Więc chcesz aby została?
— Marja niewie że jest moją córką, rzekł Feliks, ja jéj o tem niepowiem, bo wolę by się sądziła sierotą, niżeli wstydziła swojego pochodzenia... Nas dwoje tylko dziś wiemy w tym domu o jéj pochodzeniu, i o moich obowiązkach, wszystko pozostanie jak było, a jeśli jéj dasz uczuć najmniejszem...
— Cóż to? ty mi dyktujesz postępowanie?
— Daję radę, rzekł zimno Feliks, niechcesz jéj — wszak ci ją wolno odrzucić.
I znowu długie, głębokie, pełne namysłów nastąpiło milczenie, nadeszła Elwira któréj ciekawość budziła ta dość przedłużona konferencya, ale ją matka żywym i stanowczym odprawiła ruchem.
Małżeństwo stało przeciw sobie trochę zachwiane w postanowieniach, Feliks miękł widocznie, Samuelka uciekła się do łez, które są jednym z najmocniejszych środków stagnacyi kobiecéj.
— Feliksie, rzekła wreszcie czuléj niż zwykle, podając mu rękę, którą on, trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, z jak największą skwapliwością pochwycił — ja ci przebaczam! ja ci daruję! ja jéj nieodepchnę! Ale na Boga... zapewnij jéj los i... przez litość nademną, usuń ją z przed oczów moich.
— Cóż ci szkodzi sierota? zapytał mąż.
— Przypomina mi twoją niewierność.... tragicznie odparła Samuela.
— Kochana żono, zastanów się, zawołał mąż — czy tym wyrazem nazwać ją można? ja wówczas ciebie jeszcze nie znałem i byłem wolny.
— Ale bytność w domu naszym tego dziecięcia gdy się rozgłosi, co nieochybnie nastąpi, gdy wszyscy dowiedzą się że ono twojem.. zgorszenie.... plama!!
— Wstyd to i kara tylko dla mnie.. odpowiedział Narębski, piękniéjże byłoby gdybym się zaparł sieroty, odepchnął ją i dla uniknienia skandalu dał mu się tułać, zmarnieć i ginąć?
— Ale dla mnie mieć ją ciągle na oczach Feliksie, to będzie męczarnia nieustanna.
— Nigdyś tego biednego nie lubiła dziecięcia, rzekł mąż smutnie, więcéj niechęci nad tę jakiéj doznała, trudno byś mu okazać mogła... a co do mnie starać się będę, by jak najkróciéj na nią narażoną była.
— Feliksie, odezwała się żona patetycznie, jako matka, jako towarzyszka twojego życia, proszę cię.
— Nieopuszczę sieroty, odparł Narębski stanowczo — dosyć matki która się jéj zaparła, niech ojciec za dwoje dług płaci, bo może podwójnie jest winnym. Spodziewam się że mnie i domu nienarazisz na przykrości. Niech mówią co chcą, ja kłamać nieumiem i grzechu nawet zaprzeć się nie potrafię. Jedną mam przed sobą drogę uczciwą, to wyznać błąd i odpokutować zań.
Czyń pani jak uznasz, ja zrobię co powinienem.
Cale to wystąpienie pana Feliksa niesłychanie poruszyło i zdziwiło żonę, która znając go oddawna powolnym i uległym, takiéj energji charakteru i wybuchu woli niezłomnéj spodziewać się wcale nie mogła.
Małżeństwo weszło w nową epokę, któréj gróźb pani Samuela się przelękła, postrzegła jednak łatwo że w téj chwili iść przebojem nie było można, że na pozór uledz należało, aby powoli znowu uśpiwszy i zdrętwiwszy rozbudzonego zgryzotą i przywiązaniem do dziecięcia, ująć w dawne pęta.
Rachowała na posiłki czasu, na swą zręczność, na to wreszcie że się pozbędzie Mani, zmieniając tryb postępowania z nią w sposób miły mężowi, wyprowadzając ją w świat i szukając jéj jak najprędzéj stosownéj lub niestosownéj partji, byle ją z domu wyprawić.
Wszystko to jak błyskawicą przebiegło przed jéj oczyma i Samuelka uspokojona, uległa zgadzająca się na wszystko, umilkła...
Feliks wyszedł przejęty jéj dobrocią, prawie z wdzięcznością dla niéj w sercu.
Parę dni w złowrogiéj upłynęło ciszy, w domu nic się nie zmieniło, tylko nazajutrz głośno oświadczyła gospodyni domu, że Mania bardzo źle robi iż nie chce wychodzić do salonu, że za mało bywa w towarzystwie, że w mieście należałoby się ubierać staranniéj.
Pan Feliks spuściwszy oczy w talerz, gdyż to było przy obiedzie, nie odpowiedział na to ani słowa, Mania się zmięszała tą niezwykłą dobrocią, która wycisnęła łzy z jéj oczów, a Elwira spojrzała na matkę z podziwieniem przerażającem.
Po obiedzie dopiero mąż niemógł się wstrzymać, żeby żony nie zapytać, co by to miało znaczyć.
— Mój drogi, odpowiedziała pani Feliksowa z jakąś melancholją spokojną, dopóki niewiedziałam tajemnicy, Mania była dla mnie ubogą sierotą, dzisiaj jest twojem dziecięciem... wierz mi, jakkolwiek bolesną dla mnie jéj przytomność i widok, rozumiem twoje obowiązki i chcę je spełnić wraz z tobą...
Pan Feliks oczarowany, uniesiony, ucałował jéj rękę, nastąpiło nie pojednanie, ale rozczulenie, jakiego nigdy dla żony nie doznał, a Samuela zadrżała w duszy widząc siłę przywiązania jego do tego dziecięcia.
Tegoż dnia pojechali do sklepów, do magazynów i modniarek, aby Manię trochę przystroić.
Dla Elwiry przed którą ściśle zachowana była tajemnica, było to coś niepojętego, gniew i zazdrość mięszały się w jéj sercu ze zdumieniem; czuła że to niemogło być bez przyczyny, a téj, mimo całéj swéj kobiecéj przebiegłości, dobadać się nie mogła. Matka napróżno usiłowała ją uspokoić, ale sposób w jaki to czyniła, zwiększał tylko niecierpliwość i urazę do ojca, który widocznie miał być przyczyną nagłej zmiany. Elwirka nadto znała, a raczéj przeczuwała świat boży i ludzki, żeby się lada czem dała ułudzie, dobadywała się jakiejś tajemnicy pod spodem, ale domysły te ścignąć jéj nie mogły. Nawet rzucona przez matkę myśl zręczna, że Mani chcą pozbyć się z domu aby Elwira szerzéj w nim panowała bez współzawodnictwa, nie przyjęła się tak dobrze jak chciano.
— Ale moje serce, odpowiadała Samuela na ciągłe nalegania córki, widzisz sama jak twój ojciec przywiązał się do téj sieroty... robię to dla niego... przytém, powiem ci to na ucho... Mania w domu zawsze robi młodym ludziom bywającym u nas, nie potrzebną dystrakcją... radabym żeby ją sobie kto co prędzéj wziął, a to być nie może, dopóki jéj trochę w świat nie wyprowadzimy.
Jakkolwiek pani Feliksowa mówiła gorąco, córki to nie przekonywało, nienawiść jéj dla rywalki w sercu ojca obudziła się większa jeszcze, a ciekawość i niepokój doszły prawie do rozgorączkowania... Rzuciła się na Manię, ale z dziecka, które samo o sobie nic prawie nie wiedziało, i równie postępowania tego pojąć nie mogło, nie można się było dobadać wielkiéj tajemnicy.
Oko jednak Elwiry doszło powoli, że ojciec i matka w stosunkach swych powszednich inaczéj byli od niejakiego czasu, zgadła, że ta zmiana z odmianą usposobień matki dla Mani mogła być w związku — ale daléj już próżno sobie łamiąc głowę, nic dojść nie umiała.
I gdy tak z jednéj strony zyskała sierota na sukienkach i stroju, na powoływaniu do towarzystwa którego nie lubiła, na pozornéj serdeczności pani Samueli, prześladowanie pokątne zazdrosnéj Elwiry, przebijająca się przez formę czułości niechęć pani domu, dotkliwie jéj czuć się dały.
Mniéj się nią wprawdzie posługiwano może, ale po za tą względnością dla niéj wymuszoną, czuć było nietylko chłód, raczéj chwilowo tylko przytłumioną nienawiść, która się obawiała wybuchnąć, zbierając groźnie na przyszłość.






Przenieśmy się teraz w trochę inny świat razem z Teosiem Muszyńskim, który powróciwszy do Warszawy o małym bardzo grosza zapasie, daléj po staremu biedne swe życie musiał prowadzić.
Nie brak mu było odwagi, w którą uzbroiło go życie przeszłe, opieka losu dziwna, doznana w najcięższych życia kolejach, ale sił często nie dostawało, tak był osamotniony, bo z siebie tylko czerpać je musiał.
Powróciwszy do stolicy, wedle dawnego obyczaju, poszukał sobie ubogiego, ale odrębnego mieszkania, gdyż najlepszym pracy towarzyszem jest samotność. Przyjaciel wnosi pociechę, ale zabiera swobodę, z któréj coś zawsze dla niego uronić potrzeba. Człowiek często oddaje mu chwilę, w któréj się czuje na coś zdatnym, a znużony potém z pozostałéj mu godziny nic już wyprząść nie może.
Przy ulicy Święto-Krzyzkiéj, mieszkał dawniéj na drugiém piętrze w małéj kamieniczce, z któréj gospodarzem był w przyjaźni. Jeden to był z tych starych domów, które w nowéj a wytwornéj Warszawie, trzymają się niewiedzieć jakiém prawem, obok świeżych i młodych kamienic.
Ściśnięty z obu stron wysokich, świeżych domostw murami, wydawał się dosyć dziwnie ze swą zgrzybiałą fizjognomją, porysowanemi murami, jedném piętrem o małych okienkach i nieśmiało wzniesioną facjatką trójkątną, w któréj parę jakby strychowych okien, świeciły właśnie w mieszkaniu Teosia.
Kątek ten rzadko bywał zajęty przez jakiego biedaka, i dla tego, mimo wywieszonéj deszczułki oznajmującéj o apartamencie kawalerskim, Teoś po powrocie ze wsi, znalazł swą starą siedzibę niezamieszkaną i wolną. Gospodarz powitał go radośnie, bo go trochę kochał i wolał żeby mu te pokoiki coś robiły, a amatora na nie znaleźć nie było łatwo, bieda tylko zapędzić mogła. Pierwsze piętro zajmował krawiec i studenci, dół jakaś rodzina nie majętna przybyła ze wsi z dziećmi i stolarz, którego towarzystwo nie bardzo było miłem, gdyż żona go biła za poniedziałkowe z niemieckiego naśladowane hulanki. Mimo tego elementu niepokoju, wprawdzie jedynego w domu, kamieniczka jak sama ulica, dosyć była cicha. Gospodarz mieszkał w oficynie w głębi dziedzińca przytykającéj do ogrodu, a kilku maluczkich lokatorów na tyłach, bardzo się przyzwoicie znajdowali. O jedenastéj brama już była hermetycznie zamknięta i stróż kładł się spać ze spokojnością człowieka, który wié, że mu nic snu przerwać nie może.
Pies nawet stary, przechadzający się w wolnych od zatrudnień chwilach po dziedzińczyku, oduczył się szczekania, tak mało miał do niego powodów. Siadał czasem w progu bramy, poglądał na świat ziewając, a gdy mu się nie bardzo ożywione widowisko znudziło, szedł spać, nieczując zgryzot sumienia z niedopełnionego obowiązku.
Gospodarz był to sobie średniego wieku człowiek, który się urodził w parafii święto-krzyzkiéj, chrzczony był u Św. Krzyża, u Św. Krzyża się ożenił, chodził tam na mszą regularnie w niedzielę i święto i wedle wszelkiego podobieństwa spodziewał się z dolnego kościoła na tamten lepszy świat powędrować. Baz był w Częstochowie, co rok na Bielanach i w Czerniakowie, przypadkiem dostał się był do Mińska, rozumie się nie litewskiego, zresztą nie miał ani potrzeby, ani ochoty dalszych robić wycieczek. Żył on życiem czysto miejscowém, które mu doskonale wystarczało i dostateczném było jego żądań umiarkowanych zaspokojeniem. Fantazyj nie miał żadnych, Warszawa i Kurjerek regulowały jego pragnienia i zajęcia.
Z Kurjerka dowiadywał się, a raczéj przypominał sobie co mu czynić wypadało, szedł na wskazane koncerta, igrzyska i widowiska; pilnował nabożeństw, regularnie zwiedzał miejsca gdzie się tłum i ciżba zwykły zbierać, a czasem od fantazyi rzucał domowe flaki, dla ogłoszonych extraordynaryjnych przy ulicy Trębackiéj lub Koziéj. On i żona, średnich lat także kobieta, więcéj od niego zajmująca się lokatorami, gospodarstwem i rachunkami, zbywszy z domu syna, który urzędował, ożenił się i osobną po żonie otrzymał possesją, żyli sobie wygodnie, cicho, i jak na porządnych obywateli miasta Warszawy przystało.
Szczególniéj pan Zacharjasz Byczek, mógł się zwać szczęśliwym, bo jejmość miała swoje zgryzoty, pochodzące z usposobienia żółciowego i nadużyć lokatorskich, on zaś nie miał ani namiętności gorących, zachceń nadzwyczajnych, ani smutków trawiących duszę. Chodził po lat sześć w jednym szlafroku i czapeczce, frak mu na cztery wystarczał; ludzie go kochali, nieprzyjaciół niemiał, z kommissarzem był w stosunkach przyjaźni, u Św. Krzyża nawet pewne miał znacznie, i tak mu życie płynęło, jak sobie Kurjerek wychodzi, — dzień do dnia podobny jak dwie krople wody.
Z daleka zaraz poznać w nim było można człowieka szczęśliwego, który jak roślina w dobrym gruncie zrósł, wkorzenił się i ani śnił o burzy.
Ani zbyt słuszny, ani mały p. Zacharjasz Byczek nie skarżył się na otyłość, i nie mógł chudym nazwać; twarz jego wśród spokoju wykształconemi rysy jaśniała; brak jéj było może trochę charakteru, ale nabyła wyrazu, siły, którą rzadko na jéj podobnych się trafia. Krągławy, pulchny, biały, choć nie zawsze umyty, bo mu żona często obowiązek używania wody przypominać musiała, z blond włosem dość wypełzłym, z oczyma blado niebieskiemi, które także koloru trochę straciły, noszący się skromnie i zawsze prawie w przechodzoném, wygodnem ubraniu, pan Zacharjasz pędził godziny żywota w idealnéj ciszy i ubłogosławieniu.
Przerywały je wybuchy żoninego gniewu, często bardzo małą rzeczą podbudzonego, ale naówczas doświadczony i wytrawny mąż, stawał w milczeniu z fajką na progu, słuchał zdając się dzielić oburzenie, a nie podsycał go jednak, i przytomnością swoją sankcjonował go tylko.
Nic go nigdy nie zmuszało do żadnego zajęcia, prawdę rzekłszy pędził życie w idealném próżnowaniu, miał się jednak w duszy za bardzo czynnego człowieka, i niekiedy nawet, ale cicho, na nawał pracy utyskiwał. Życie miasta było jego życiem, na każde wezwanie tego pulsu stołecznego, odpowiedzieć uderzeniem zawsze sympatyczném, pilnować się by nic nie minąć, by być gdzie są wszyscy, widzieć co się zobaczyć było powinno, zjeść co stanowiło nowalją, niemałym w rzeczy było trudem. Ale też daléj nad to, do niczego już p. Byczek nie był obowiązany.
Z rana wstawszy tedy wychodził obejrzeć się po dziedzińcu i rzucić okiem w ulicę, ale powracał prędko i stękając zasiadał w starym fotelu w oczekiwaniu na kawę, którą od lat trzydziestu pijali razem z żoną. Przy kawie traktowały się zwykle ważniejsze sprawy domu, poddawały pod rozstrzygnienie losy bohaterów, mówiło o obyczajach stróża, o ogródku i poczynionych w nim przez studentów spustoszeniach, o słudze i t. p.
P. Zacharjasz pilną zdawał się na to zwracać uwagę i zdaleka patrząc, można było sądzić, że to go mocno obchodzi, bo niekiedy silnie kiwał głową, ale w rzeczy, spuszczając się na żonę, dumał wcale o czém inném. Przy kawie i po niéj paliła się fajka jedna, do dna i ostatka, podpalana kilkakroć, bo gasła często, a w końcu ustawiona w kącie, osobno cybuch, osobno ona, tak by sobie odpoczęły wygodnie i wyschły bez niebezpieczeństwa potrącenia. Że się to działo od lat bardzo wielu, miejsce zamieszkania fajki i cybucha, dwoma plamkami oliwkowemi, odznaczało się na podłodze. Człowiek regularny, pan Zacharjasz pilnował, aby ustawić swój sprzęt zawsze na tych plamkach i nie dać się im rozszerzyć.
Po kawie, szło się albo na nabożeństwo, albo do ogródka, lub trochę na przechadzkę, sub Jove przepędzając jaką godzinę; pani zajmowała się kuchnią, obiadem i bieżącemi sprawami domu. Wracał mąż około południa i przynosił do domu owoc pracy, brukowe nowinki, połapane okiem i uchem.
Nie miał p. Zacharjasz zgubnego zwyczaju częstowania, i pieniędzy nawet, strzegąc się pokuszenia, nie nosił przy sobie ale nie powiem by był bez skazy i nie zaszedł gdzie na przekąskę i kropelkę. W kilku przyzwoitszych sklepach miał zachowanie, kredyt tém większy że go nie używał i ścisłe z kupcami znajomości. Więc, choć kassa była w rękach i pod kluczem magnifiki, niekiedy przychodziło się w humorze różowym do domu, a wówczas, co go zdradzało, miał zwyczaj pan Zacharjasz nucić...

Świat srogi, świat przewrotny...

poczem żona zdaleka poznawała, że jadł gdzieś śniadanie.

Wyrozumiała na ludzkie ułomności, nie wyrzucała ona tego mężowi, dając mu jednak do zrozumienia, że oka jéj nic nie uszło, że dla niéj nie było tajemnic, choć wina popełnioną została daleko od ojczystéj zagrody.
Przy obiedzie tylko zmniejszony apetyt lub zupełne wstrzymanie się od pokarmów, bywało powodem delikatnych wymówek, że się woli jeść za domem podejrzane przysmaczki, niż zdrową strawę pracowitemi rękami towarzyszki życia przygotowaną.
Przy tém zwykle rozwijała się często powtarzana teorja, tycząca się jadła po traktjerniach, ku obrzydzeniu ich wystosowana; opowiadało się o zdechłych kotach, o końskiém mięsie, o starym łoju i innych ingredjencjach i przyprawach na trucie rodzaju ludzkiego używanych, czego pan Zacharjasz słuchał wzdychając, nic nie odpowiadał, nawet niekiedy potakiwać się zdawał — ale niestety! — słabość ludzka — często nazajutrz wpadał w zastawioną przez traktjerników pułapkę i zjadał znowu kota na śniadanie lub bifsztyk ze starego konia.
Obiad urozmaicony rozmową, trwał czasem do godziny drugiéj, o któréj zwykle przynoszono już mokrego Kurjerka, oczekiwanego z niecierpliwością, po którego do kantoru posyłał niepokojąc się pan Byczek razy kilka. Jeżeli dla przyczyn od Redakcyi niezależnych, opóźnił się nieco, chmura wisiała nad czołem nieszczęśliwie znałogowanego człowieka.
Wiedziała o tém żona, że gdy zasiadł w fotelu z fajką, czarną kawą i Kurjerkiem, ku czytaniu tego Monitora Warszawy, niebezpieczno mu było przerywać; więc jakkolwiek łagodnym go znała, w téj uroczystéj dnia godzinie, nigdy do niego nawet z najpilniejszym nie przychodziła interessem; doświadczywszy, że przerwanie czytania objawiało się gniewem aż do tupania nogami niekiedy posuniętym. Raz gdy czytał nekrolog czuły, a przyszła doń z historją niewłaściwie rozwieszonéj bielizny, trafiło się że zaczerwieniony wypadł aż do drugiego pokoju wołając:
— Kobieto! kobieto!
tonem tak tragicznym, że mu tego całe życie zapomnieć nie mogła.
Czytanie Kurjerka odbywało się spokojnie, z zastanowieniem i sumiennością taką, że ogłoszenia nawet i styl anonsów surową rozbierał krytyką. Nic tu nie uszło jego uwagi, wszelka niewłaściwość wytknięta była z erudycją i smakiem wykształconym, a żonie siedzącéj zwykle z pończochą nie opodal, udzielał spostrzeżeń ważniejszych, lub wiadomości które ją obchodzić mogły.
— Ot! ot! ogłaszają już o śledziach pocztowych! lub:
— Patrz Asińdźka, przywieziono już winogrona!
Niekiedy z powodu jakiéj historyi w Kurjerku ciągnęła się rozmowa długo, gdy Redakcja zaczepiła jednę z żywotnych kwestyj, naprzykład odnowy bruku, rynsztoków, wody i oświetlenia. Wreszcie gdy i ogłoszenie teatralne i przybyłych lub ubyłych spożył p. Byczek, a na podpis Cenzora dla uspokojenia sumienia okiem rzucił, aby i tego nieopuścić, numer z dodatkiem porządnie się składał, w przeznaczoném na ten cel miejscu, a miesiące skończone związywały się sznurkami, na ten cel oszczędzanemi od różnych pokupek, i w końcu roku pozostawał z tego ogromny tom, oprawny w półskórek, pomnażający bibljotekę domową.
Skutkiem tego ogromnego oczytania, erudycja p. Zacharjasza była prawdziwie zdumiewającą. Wiedział on o wszystkiém co się działo w mieście lub dziać mogło i miało, niekiedy nawet bardzo trafne czynił uwagi i porównanie lat ubiegłych z obecnemi.
Wieczorem, jeśli służyła pora, wychodził zwykle z żoną razem, umiejąc sobie obrać cel przechadzki bardzo trafnie, to jest tam gdzie był największy tłum, najwięcéj kurzu i najtrudniéj się docisnąć. Wracali czasem późno i powoli, p. Zacharjasz przyodziewał się w szlafrok i czapeczkę, palił jeszcze jedną fajkę, chodził trochę po dziedzińcu, mówił z żoną, potém rozbierał się i kładł na spoczynek. Ab uno disce omnes, dnie jedne do drugich tak były podobne, że odmalowawszy jeden, z niego o całém życiu sądzić było można. W nich jednak światłem szczególném odznaczały się uroczystości, niedziele, i wielkie miejskie memorabilia, w których pan Zacharjasz miał sobie za obowiązek uczestniczyć.
Mamy już dokładny obraz pożycia p. Byczka i jego domu, bo żona, jakeśmy widzieli, czynna i zajęta, strony szczególniéj interessów materyalnych strzegła i niemi się ograniczała.,
Dla dokładności obrazu dodać tylko musimy, że oprócz syna, który przy ulicy Żelaznéj mieszkał we własnéj kamienicy i rzadko rodziców odwiedzał, jeszcze jedna osoba do składu rodziny należała... Była to matka staruszka, staruszeczka zgrzybiała i podupadła na umyśle, że się z nią jak z dzieckiem obchodzić musiano. Miała ona swój pokoiczek ciasny i ciemnawy, od dziedzińca położony, w którym siedziała niewychodząc z niego prawie. O wieku jéj różnie mówiono, to pewna że mniéj dziewięćdziesięciu lat mieć nie mogła.
Była na oba oczy ślepa, zgarbiona, i całkiem świata i życia zabyła, tak że lub nic nie mówiła wcale, lub o ostrych tylko prawiła dziejach, jeszcze ze Stanisławowskiéj epoki, którą pamiętała najlepiéj, zdawało się jéj niekiedy nawet, że to co było za jéj młodości dotąd trwało jeszcze.
Codzień rano syn chodził do matki, pocałować ją w rękę i odebrać pocałunek w czoło milczący.
— A co tam mama dobrodziejka? pytał zawsze jednakim głosem pan Zacharjasz.
Na to staruszka kiwała głową, lub odpowiadała wcale nie do rzeczy, a syn powstawszy i odchrząknąwszy odchodził.
Niekiedy, zatrzymywał się nieco gdy pani Józefowa w dłuższe zapuszczała się opowiadanie, a nie kleiło się to ani z zapytaniem syna, ani z mogącemi wywołać wspomnienie okolicznościami, przychodziło z dziwnéj jakiejś fantazyi.
Tak naprzykład na pytanie syna — jak że się mama miewa, raz odparła.
— W karecie... w atłasem wybitéj karecie... widzisz waspan Charunów, szory kapią od złota, laufer przodem, hajducy z tyłu... kto jedzie? hej? kto jedzie.. a to ja...
— Ależ mama tak nie jeździła nigdy! rzekł syn ruszając ramionami.
— A co komu wiedzieć? to było za pierwszego... muszka na brodzie, róża na piersiach... wachlarz w ręku... ja jadę, a on patrzy i ręce łamie.
— Ale któż mamuniu!
— Ten! ten! o którym wasanu mówić wara i wiedzieć zasię! ot co!
Innym razem na to samo zagadnienie odrzekła poważnie.
— W piąty paluszek jeśli chcesz... więcéj nic, myślisz żem mieszczanka, to mi twoje balsamy głowę zawrócą! zdaleka króliku mój! zdaleka... ot tak! i z respektem... Znaj com za jedna! Ale kochać się nie broni... i kiwać z okienka... choćbyś sobie i usechł z miłości, w to mi graj! jest satysfakcya...
Obiad noszono jéj do pokoiku, zwłaszcza dla tego, że rzadko bywał do smaku staruszce, i że przy nim niekiedy gorszące wyprawiała historje, narzekając że u niéj już jeść gotować nie umieli. Mówiono o tem głucho w dziedzińcu i stróż zaręczał, że czasem tłukła talerze i zrzucała serwetę, ale okoliczności te głęboką pokrywano tajemnicą, a syn bywał zwykle delegowany dla uśmierzenia wybuchu gniewu, który ustępował, gdy posłyszawszy jego głos udobruchała się, rozpoczynając opowiadanie w rodzaju wyżéj przytoczonych.
Zawsze jednakowo ubrana, stara Byczkowa, przywdziewała tylko jedwabny szlafrok, który umiała poznać dotknięciem, na niedzielę i święta, a idea szlafroka tego przywodziła jéj na pamięć potrzebę nabożeństwa... Brała wówczas książkę, bo zawsze udawała że widzi, kładła okulary i godzin parę, głową potrząsając nad książką, mruczała coś i wzdychała. Poczem odejmowano jéj złoty ołtarzyk i dopominała się o konfitury, które łapczywie zjadłszy, niekiedy cichym głosem dziwne śpiewała piosenki.
Służące utrzymywały, że wcale nie były pobożne.
Po południu w dnie uroczyste na kawę przychodziła do dzieci. Tu w fotelu usadowiona prawie ciągle śmiała się i szczebiotała jak dziecię, ale o niczem więcéj, oprócz przeszłości zawsze jéj przytomnéj żywo... Niebardzo ją było można zrozumieć, ale słuchać przyjemnie. Osoby które się jéj trafiło wspomnieć po imieniu, tak dawno umarły, że nazwisk ich z życiem trudno było powiązać, i stosunków do niéj się domyśleć. Przypominała je tak dziwnie, bez powodu i jakoś nie w porę, iż połapać się z nią, gdy się żywiéj rozgadała, nadzwyczaj było ciężko.
Z rozmowy wszakże widać było, że wiele w świecie widziała i dotykała osób i rzeczy — a gdy raz otworzyła usta, wyprowadzano ją z pokoju opowiadającą jeszcze.
Ostatniéj niedzieli właśnie, była w bardzo różowym humorze, i syn wsłuchiwał się bacznie w jéj powieść, ale z wielkiem umartwieniem swojem, wątku jéj złapać nie mógł.
Wszedłszy na kawę i usiadłszy, spojrzała wesoło po pokoju zgasłemi oczyma, przymrużyła z wspomnieniem dziwacznéj zalotności pomarszczone powieki i uśmiechając się poczęła, choć jéj z razu nie słuchano wcale:
WPan Dobrodziéj, rzekła, chcesz wiedzieć moją historję... wierzę bardzo, wiele mnie osób pytało o nią, to nielada ciekawość, ale nie każdemu to słyszeć i nie wszystkim zrozumieć... Zaczyna się w Mniszchowskim ogrodzie.... idzie on za mną... ja nie widzę... zachodzi drogę, nieuważam.. wzdycha, niesłyszę... kłania, nie rozumiem... zdaje ci się różowy gagatku, że nosząc złote koronki do cudzéj możesz żony się umizgać, dla tego że jedwabie nosi tylko na niedzielę...! I tak się poczęło... nazajutrz bilecik... wnet drugi, aż i pod oknami peregrynacya... Ale mieszczanka górą głowę nosi... o tak! a bałamuta słychać o milę farbowanym lisem i piżmem! Jedzie karetą... jedź sobie i poszóstnie nie wskórasz... Ale piękny mężczyzna! Nie! nie potrzeba było oknem patrzeć i to zgubiło! nie potrzeba było iść do Mniszchowskiego ogrodu! nie! i siadać na kamiennéj ławce i słuchać uwodziciela... Aż tu brylanty! WPan widziałeś je jak się świeciły, a przy koronkach, atłasie, i aksamitach... brali za królowę, albo księżniczkę... O tak! o tak! A gdyby był szczery byłabym królową.
Aż na brylanty łzy padły i pogasły diamentowe blaski, a płacz oczy powyjadał... ale ja go widzę... o! nie zwiedziesz raz drugi... ani słowem, ani darem, ani pachnidłem, ani temi oczyma co tak strzelać umieją, rzekłbyś że dusza w nich siedzi... kiedy bywało zaśpiewa! a jak tańczył! Śliczny chłopiec, ale porcelanowy, nie pytaj serca... Adieu! adieu! Chodź nie chodź koło okien, to darmo... nie wychodzisz nic prócz wstydu... Miałam ja za swoje.. chodź Byczek!... z temi panami nigdy do ładu nie dojdziesz.
— Co Mama mówi? spytał syn jakoś pochmurno.

— W téj fortuny alternacie
Choć by serce zabolało,
Wy co nigdy nie kochacie,
Zawsze wychodzicie cało.

Zaśpiewała dyszkantem fałszywym pani Byczkowa.

— A teraz, dodała... choćbyś mi pałace stawiał i karety posyłał, i brylanty sypał i klął się na swój honor którego niemasz... ot co....
I pokazała figę, ale tak wprost gospodyni, że ta wzięła to za wymierzoną ku niéj osobistość.
— Mężu, chociaż to jest matka... odezwała się...
— No tak, przerwała stara pani Józefowa... ja wiem że byłam matką i miałam więcéj daleko dzieci niż myślicie... ale to były te pierwsze, tego pierwszego które się nie liczą chyba na tamtym świecie... spyta Pan Bóg pokręcając wąsa — słuchaj wasani, wiele ich było powiedz szczerze, bo to nie przelewki... No! to się przyznam... była Julusia... był Mateusz i Kasper... dzieci tego który krwią się zmazał i mięsem żył... Następnie była prawda Rózia, Mademoiselle Rose, ale tę mi ukradli.. i dalibóg niewiem co się z nią stało... no! a naostatku Zacharjasz, ale to już po wszystkiem... i potem noc... muzyka gra a ja tańcuję wypłakawszy oczy... Gdzie ta róża? gdzie te muszki! podajcie mi wachlarz tego co z amorkami... wszystko mi sprzedali i pokradli... nawet sygnet z jego włosami... nie! nie! rzuciłam go do Wisły! bierz diable co twego.
Pani Zacharjaszowa mrugnęła na służącą aby staruszkę wyprowadzili, bo już dłużéj tych bredni znieść nie mogła; ale po odejściu jak kwaśno spojrzała na zadumanego męża.
— Powiedzże mi... to ona chyba istotnie miała wprzód innego męża!
— Ale gdzie zaś, odparł Byczek, nigdy o tém nic nie słyszałem... mówi, jak widzisz, trzy po trzy.
— No, kiedy po imieniu liczy dzieci.
P. Zacharjasz ramionami tylko ruszył, wiedział co, czy był w nieświadomości zupełnéj, tego trudno odgadnąć... ale to pewna, że nigdy nic o tem nie mawiał żonie.
Taki był skład owego domu, nad którym rozszerzyliśmy się może trochę na pozór zbytecznie, uczyniliśmy to jednak nie bez ważnych powodów. W kamienicy pana Byczka tedy zajął Teoś Muszyński na nowo owe w górnych strefach położone mieszkanko.
Dla czego spokojny pan Zacharjasz i pani Zacharjaszowa lubili swojego lokatora, nie daje się to łatwo odgadnąć, może być bardzo że na sąd o nim wpłynęło zdanie saméj jejmości, która nań spoglądała z uśmiechem zawsze i postać jego jak wspomnienie jakieś młodości upodobała, to pewna że i sam pan Zacharjasz bardzo go cenił, dawał mu do czytania Kurjerka, a gdy po oddaleniu się z miasta powrócił do nich, przyjęli go otwartemi rękami, i Jejmość włożywszy czepek nowy, poprosiła go na kawę.
Niech mnie Bóg broni, bym podżyłą niewiastę, poważną i surowego obyczaju miał o jakąś grzeszną zalotność posądzać, że jednak czepek nowy dobyła i fałszywe loki, to nieulega wątpliwości, i że tego Muszyński nie dostrzegł, tak ją to mało zmieniło — wiem pewnie.
— No! jakże się to stało, zapytał sam pan, który nawet w kwiecie wieku nie był wcale zazdrosny, w czem mu żona sprawiedliwość z westchnieniem oddawała, — jak że się to stało, żeś WPan tak prędko powrócił nazad wybrawszy się na długie lata... powiedz że nam, bo to ciekawa rzecz?
— Mój panie Zacharjaszu, odpowiedział Teoś, bardzo to proste i zwyczajne, nie mogliśmy się zgodzić z panem domu i ojcem dzieci, musieliśmy się rozstać, wziąłem tłumoczki na plecy i nazad do matki Warszawy.
— Moja żona, dodał Byczek, bardzo kontenta, bardzo kontenta ze starego lokatora.
— Ale bo i niepotrzebnieś WPan się ruszał, — a ja mówiłam, dodała Jejmość.
Jejmość miała ten zwyczaj, że zawsze przepowiadała wszystko, a przynajmniéj post facto, dowodziła swéj przenikliwości.
— Zajmiesz że sobie swoje dawne stancyjki, dodał gospodarz, prawda jejmość, bez podwyższenia komornego? po przyjacielsku, choć jeneralnie wszyscy podnoszą komorne z powodu ciężkich czasów.
W istocie tu komorne trudno było powiększyć, gdyż na pomieszkanie wcale ochotnika nie znajdowano, a cena jego i tak wcale wartości nie była odpowiednią. Architekt, który te parę pokoików we froncie domu umieścił, musiał rachować na to, że są ludzie którzy zimą potrzebują marznąć, a latem piec się na węgiel, ku temu też konstrukcją swą zastosował sumiennie. Ciemne schodeczki wiodły do tych dwóch ciupek, z których jedna pierwsza, oświecona była pół-oszklonemi drzwiami od drugiéj i służyła za skład, główna zaś, dosyć obszerna, wychodziła na ulicę. Ściany obu pokrywał papier łatany, ale w dobrym guście, powtarzali się na nim dwaj chińczycy, jeden z głową do góry, drugi z nosem na dół, trochę nieznośni z powodu żeś ich miał przed oczyma gdziekolwiek spojrzałeś, niezbyt jednak drażniący wyobraźnię.
Pan Zacharjasz po kawie, którą sama pani nalewała osłodziwszy extraordynaryjnie, poszedł z Teosiem razem, dla nowego obejrzenia mieszkania. Jakkolwiek zwykle dosyć milczący, czuł tym razem potrzebę nowego zachwalania izdebek tak pokrzywdzonych w opinii ogólnéj, że nikt prócz Teosia patrzeć się na nich nie chciał, choć wiele bardzo osób je zwiedzało.
— No proszę, — mówił do niego, czy może być lepsze i wygodniejsze dla pracowitego człowieka mieszkanie nad to? Powietrze czyste, cicho, spokojnie... skromnie, ale przyzwoicie, czego tu żądać?? Ale to teraz lada furfant potrzebuje zaraz elegancyi jakichś, żeby mu były politurowane wschody dla łatwiejszego złamania karku, tapety, kryształowe szyby może i szwajcar w bramie. Bo co tu brak? pytam się, co tu brak?
— A! mój drogi panie Zacharjaszu! ja się nie skarżę, owszem mi tu było dobrze.
— I śmiało powiedzieć mogę, — dodał gospodarz, że takiego mieszkania, za tę cenę, w całéj Warszawie ze świecą nie znajdziesz. A to jeszcze przy takiéj ulicy jak Ś. Krzyzka! Centrum miasta! serce jego!!
Tak się tedy wniósł pod opiekę znajomego właściciela, stróża i psa, z któremi żył w przyjaźni Muszyński; o mebelki nie było trudno, za osobną, skromną opłatą znalazło się łóżeczko proste, stolik, para krzeseł, a nawet kanapa przeszarzana, ale mocna! komoda bez zamków, ale z bronzowemi uszami.
Jemu nie potrzeba było więcéj.
Teoś rozrzucił trochę książek na komodzie, trochę sukien zamknął w szufladach, i już mógł zasiąść do pracy. Uśmiechnęła mu się znów, po chwilowéj niewoli i zaprzedaniu, droga swoboda młodzieńcza, był u siebie, był sobie panem.
Stół, jak zwykle, zgodził u gospodarzy, którzy go chętnie przyjmowali za stołownika, bo jak się rzekło, obojgu umiał się podobać, jadł mało, płacił regularnie i wcale nie był wymagający. Gospodyni domu, jakkolwiek zasad surowych co do lokatorów i stołowników, pod względem sztukamięsy, pieczystego i czystości obyczajów, światu go na przykład stawiła. Pan Zacharjasz, gdy o nim była mowa, kreślił ręką wielkie koło w powietrzu, które oznaczało, że o przymiotach jego nie było co już i mówić.
Ledwie się wniósł na górę i trochę rozgospodarzył, aliści zjawił się z przeciwka odarty chłopeczek, który mu dawniéj usługiwał. Miał on imie Maciek, a należał do téj mnogiéj czeredy uliczników, którzy od lat ośmiu puszczeni przez ubogich rodziców na własne siły, żywią się na bruku warszawskim, różnych małych podejmując się posług, póki ich warsztat jakiś, rzemiosło lub popełniony jaki błąd nie uwięzi. Maciek nie miał żadnego stałego dotąd zajęcia, rzucał się niekiedy do noszenia piasku, przez kilka miesięcy chodził z obwarzankami piwnemi, probował roznosić Kurjerka i świecić w nocy z latareńką powracającym z Nowéj Arkadyi, ale po pracy gorliwéj napadały go przystępy próżnowania niepohamowane, w których wyszedłszy na Krakowskie-Przedmieście całe dnie pędził, szydząc sobie ze świata co dla niego dotąd ani chleba darmo, ani kurtki nowéj nie wymyślił. Naówczas żywił się lada ukradzioną gruszką lub groszakiem zarobionym za otwarcie drzwiczek u dorożki, szedł za idącém wojskiem, za ciągnącym pogrzebem, stawał u wywróconego wozu z założonemi w tył rękami i dzień cały przebywszy pośród wrażeń ulicznych, powracał nocą do domu, zmęczony równie jak szczęśliwy.
Maćkowi jednak to życie nie starczyło, i mimo przyjemności jakich doznawał, czuł już w sumieniu zgryzotę z tak przepędzanych godzin, a powstrzymać się od téj rozpusty nie mógł.
Maciek nie był sierotą, ale matka jego, wyrobnica, ojciec czeladnik mularski, nie mogli się bardzo zajmować wychowaniem dziecka, polecali je ulicy i wierzyli w to oboje, że Pan Bóg bierze w opiekę rzucone nad drogą ziarno... puszczali go samopas aby dojrzał swobodnie. Gdy jednak powrócił odrapany lub pobity, z widocznemi znakami złego prowadzenia się, nie wchodząc w wywody długie, ojciec dawał admonicją przekonywającą przytém i matka czasami mu pomagała, ale tylko pięścią. Był to jedyny czynny środek edukacyjny przez rodziców używany ku moralnéj dziecka poprawie i skłonieniu go do pracy. W dziesięciu leciech już Maciek głębiéj nad sobą zastanawiać się zacząwszy, uczuł sam wreszcie potrzebę stałego zajęcia; ale piasek był ciężki, tani i jeszcze go obwoływać musiał na całe gardło, obwarzanki nie dawały dochodu stałego i kusiły do zjadania procentu, Kurjerek wymagał dużo bieganiny, a nie wywdzięczał się tak sowicie by można w tydzień kupić dobra i żyć sobie spokojnie.
Nie wiem jak i kiedy pierwszy raz dzieciak za Teosiem niosąc paczkę, któréj się podjął, wdrapał się aż do jego mieszkania i popatrzywszy w oczy paniczowi, poskrobawszy się po głowie, sam mu od niechcenia na służbę się nastręczył.
— Ja nie mam co robić proszę pana, — rzekł, — ot jabym panu służył! Pan mi tam czasem rzuci jakiego groszaka, a ja nie żądam wiele, bo się co przy jegomościuniu nauczę.
— Mój kochany, — rzekł uśmiechając się Muszyński, — ja nie mam za co sług trzymać, wody mi i stróż przyniesie, suknie sobie sam czyścić przywykłem, w izdebce umieść mi łatwo — cóż ty tu u mnie robić będziesz?
— Ale proszę panicza, toby się znalazło, ja tam wiele nie chcę, czasami bym se przyszedł, a panby mi co rozpowiedział, pokazał, jabym wyręczył w jakiéj głupiéj robocie, bo czy to paniczowi zamiatać? A możebym ja wyszedł na lokaja albo co?
— Myślisz, że chleb lokajski bardzo zdrowy lub posilny, — rzekł Teoś, i onić są potrzebni na święcie, ale to ostatnia rzecz, a prawdę rzekłszy, próżniactwo. Mógłbyś się uczyć jakiegoś rzemiosła.
— E! — rzekł Maciek, — ja to wiem, ale widzi pan sam, że i bez lokajów na świecie się nie obejdzie, a jak kogo Pan Bóg na to stworzył? bo wyznam prawdę, że ja znowu na miejscu usiedzieć nie potrafię.
— Dla czego? — spytał Teoś uśmiechając się.
— Tego to ja nie wiem, rzekł dzieciak skrobiąc się po głowie, już to musi być taka natura, że jakby mnie kto przywiązał, to albobym się urwał, albo zdechł. A lokajem będąc, człowiek ruszać się musi, ma czas i pochodzić i pogawronić. A to ja paniczowi mówię, żeć muszą być ludzie stworzeni do tego, no to może i ja, a com ja winien, że mnie już sam Pan Bóg do tego przeznaczył...
Napróżno Teoś starał się chłopaka odwieść od téj myśli, uczepił się jéj gwałtem i ledwie rano oczy otworzył, przychodził, stawał we drzwiach, narzucając mu swoje usługi. Więcéj tam było, podobno, gawędy niż roboty, przeszkody dla Teosia niż pomocy, ale Maciek się jakoś tak serdecznie do swojego pana przywiązał, że odepchnąć go byłoby barbarzyństwem. Teoś zamiast kazać mu czyścić suknie, począł go uczyć czytać. Nie przyszło to łatwo, przecież gdy chłopiec zrozumiał, że się to na coś, do polepszenia jego bytu, przydać może, jął się pracy.
A była to dziwna natura, w któréj i wiele dobrego i złego wiele się zmięszało, z kolei brała górę ochota do roboty i fantazja.
Pół dnia czasem przykuty przepędzał nad książką, to znowu dwa dni ani go było widać.
Cóś go wyciągnęło w ulicę, towarzysze dawni uprowadzili nad Wisłę, ciekawe widowisko uwięziło gdzieś daleko, skusił maszt mydłem smarowany na Ujazdowskim placu, powracał potem zawstydzony, milczący, zniechęcony, ale poczekawszy łapał elementarz i nagradzał czas stracony.
Jak wielu takim dzieciom bruku, natura nie poskąpiła władz Maćkowi, sprytny był i już życia znał więcéj od wielu starych, a sądząc o ludziach bardzo po prostu, wyrokował o nich trafnie. Gdy Teosiowi przyszło wyjeżdżać na wieś, Maciek mocno się zmartwił, miał nawet chwilowe zachcenie heroiczne ruszyć z nim razem w świat, ale zaraz późniéj rozmysł i uczucie, nie dopuściło tak gwałtownego kroku. Jakby on poradził sobie wyszedłszy z tych ulic Warszawskich, wśród których był jako w domu, o reszcie świata niemając nawet pojęcia? Został więc, ale z rozpaczy, poszedł się wałęsać i zarobkować wszelkiemi środkami, jakich traf dostarcza. Rabiał to dawniéj, teraz się zdziwił że mu to było nie w smak jakoś, a zaledwie dowiedział się w bramie u znajomego stróża że Teoś powrócił, jednym susem zjawił się u niego na górze.
Poczciwe dzikie serce biło mu mocno, przypadł do ręki Teosia i począł całować ją w milczeniu.
— No! otóżem ja znowu! zawołał — Teosiowi także poruszyło się coś w piersi na widok chłopięcia tak ochoczo biegnącego ku niemu, z tak roztwartemi i drżącemi rękami.
— Cóżeś porabiał? spytał.
— A no, wałęsałem się, rzekł Maciek, i książki nie miałem w ręku, alem się tak znudził, że jeszcze ziewam... Panuniu! ratuj... wolę u ciebie buty czyścić, niż w ulicy panować.
I tak znowu Muszyński dostał sługę, którego pozbyć się nie mógł, Maciek zasiadł w kącie z elementarzem, dawne życie rozpoczęło się na nowo.
A było to życie samotnika, który je całe z siebie czerpać musi. Teoś czuł bardzo potrzebę pracy, widział rozległe pole które przez całe idąc życie przejść trudno, ale nie zrażał się bezmierną przestrzenią, mierzył okiem śmiałém, horyzonty dalekie których musiał dościgać, a tego nie każdy dojdzie i uzna, że ma wiele do zrobienia. Zrobi się ile czas i siły dozwolą, ale wiedzieć że praca nie wyczerpie nauki nigdy, to już krok potężny na drodze do udoskonalenia.
Kto zna miasto nasze, łatwo pojmie jak w położeniu ubogiego, sobie zostawionego chłopca, nawet pracować trudno. Nauka nie rodzi się sponte, potrzeba jéj nasion, i nasienia tego nawet darmo dostać nie można; książkę, materjał jéj pierwszy kupić potrzeba, dostać, pożyczyć, a gdzież one u nas tak są dostępne dla tych co chcą się uczyć i pracować, by do nich jak do zdroju pójść tylko i zaczerpnąć?
Teoś znał to już z doświadczenia, ale wiedział zarazem i wierzył że są cuda, których dokazuje wola silna, pragnienie gorące i czuwająca nad człowiekiem Opatrzność. Są ludzie co jéj nie widzą i dla nich tylko jéj nie ma, bo się usuwa od nich, są co ją przez dumę jakąś zastępują fatalizmem. Teoś w nią wierzył, często w chwili gdy mu jakie dzieło najpilniéj było potrzebném, znajdował je jakby nagotowane dla siebie w stosie starych odartych ksiąg u antykwarjusza, lub spotykał u znajomego — jakby na niego czekało. Nieraz gdy najtrudniéj mu było o chleb powszedni, spadała manna owa niebieska jakby cudem na usta spragnione, i biło mu serce, bo czuł w tém niewidomą rękę, która się życiem jego i przyszłością opiekować zdawała.
Pracował więc nad dziejami, napawał się poezją, czytał co tylko wpadło mu w ręce, karmił się, myślał, a choć to kształcenie się nie szło tak metodycznie jak idzie tym, którym pieczone i warzone podaje los do wyboru, kto wié, czy drażniąc ciekawość, nie uspokojone zawsze zostawując pragnienie, silniéj się nie przyczyniło do rozwinięcia. Widzimy co dzień młodzież, dla któréj stoją otworem owe studnie mądrości i zdroje nauki, którym w usta leją napoje i wtykają pokarmy, a w końcu, cóż z tego? obrzękły i zdrętwiały wychodzi człeczek, który wszystkiego skosztował, a nie zasmakował w niczem.
Teoś miał jeszcze ową gorączkę i pragnienie nauki, które prowadzą daleko, a szczęściem choć samouczek nie nabył w tych zapasach zwycięzkich szkodliwéj zarozumiałości, często najpiękniejsze dary zarażającéj trądem zniszczenia.
Powróciwszy do Warszawy, znalazł się zupełnie w położeniu w jakiém był gdy ją porzucał, z tą tylko różnicą że próba nieszczęśliwa zakucia się w kajdany nauczycielstwa, zrodziła w nim nieprzełamany wstręt do tego stanu. Powiedział sobie że zniesie nędzę, upokorzenie, głód — byle zostać panem siebie.
Obliczył się ze środkami, te były tak szczupłe, że po opłaceniu komornego, i zaspokojeniu naglących potrzeb, ledwie na dni kilka starczyć mogły. Ale też jakiś czas, wyśmienicie obchodzić się myślał bez grosza. Narębski sam się ofiarował z chętną pomocą, do niego jednak jak do innych uciekać się nie chciał i nie mógł, wolał przycierpieć. Żyć miłosierdziem gdy się w sobie czuje siły, nie jestże to największe nieszczęście i upokorzenie?
Teoś postanowił pójść jeszcze i szukać sobie jakiéj pracy, w przekonaniu że ją zawsze znaleść musi, kto szczerze pragnie.
W tym celu naturalnie puścił się do księgarni, choć nic gotowego nie miał, żądać od nich zajęcia. Tu spotkało go, bardzo zresztą wytłumaczone, niedowierzanie, wahanie, w ostatku ofiary tak dziwne że przyjąć je, tylko nędza i głód zmusić mogły.
Bogatsi mieli swoich stałych pracowników, już głośnych i pewnych, których na nieznanego młokosa nie mieli powodu zamieniać, mniejsi, dorabiający się jeszcze grosza i wziętości, podług wahania, podali warunki zdumiewające naiwnością.
— Mój panie, rzekł ostatni, do którego Teoś się zgłosił, pan musisz wiedzieć, że tu jak wszędzie na świecie odbyć potrzeba nowicjat... nie może być inaczéj. Chcesz pan sobie wyrobić stanowisko, musisz z początku uczynić z siebie ofiarę.
— Ale ja na nią gotów jestem, rzekł Muszyński.
— No, więc ja mogę, jeśli mi pan zrobisz próbę zadowalniającą, powierzyć panu tłumaczenie książki kucharskiéj.
— Kucharskiéjl! zakrzyknął Teoś — ale zmiłuj się pan, zkąd chcesz bym ja się znał na kuchni?
— A co to ma do tego? napiszemy na okładce że przekład i przerobienie jest pióra pani X... obywatelki z podlaskiego.
— Ale to będzie kłamstwo?
— Nie! to będzie bardzo powszedni środek obudzenia zaufania... prosta spekulacya... przypatrz się pan, wszyscy tak robią.
— Ja nieznam nawet języka kuchni.. ani... żyjąc często suchym chlebem, a najmniéj wiedząc czem się karmię; niemam pojęcia gastronomij.
— Ale to głupstwo, rzekł zyzowaty bibljopola, który się uśmiechał i brał w boki wykładając teoryą uważaną przez się za wyskok sprytu i zręczności — niewieszże pan jak się takie rzeczy robią? Oto weźmiesz pan książkę, a do niéj sześć lub siedm podobnéj treści książek, których ja panu dostarczę, nauczysz się przez porównanie ich języka kuchennego i z tych rzeczy siedmiu, zrobisz mi ósmą, która będzie zupełnie oryginalną.
— Ale cóż ona będzie warta?
— Tu nie o to chodzi co ona będzie warta, odparł spekulant z uśmiechem, idzie o to aby tytuł był pociągający, aby się sprzedawała... A że teraz najlepiéj idą rzeczy o kuchni, o gospodarstwie i technice, ja muszę wydać coś w tym rodzaju. Gdybyś pan miał więcéj gustu do nawozów?
— Nigdy z niemi nie byłem w żadnych stosunkach.
— To wszystko jedno... miałem honor wyłożyć panu moją teoryą, wszyscy się téj trzymamy... publiczność potrzebuje tytułu i okładki.
— Mnie się zdaje że i sumienie w tych rzeczach nic by nie zawadziło.
— No tak, odparł zyzowaty, jeżeli darmo przyjdzie, niech sobie będzie, ale starać się o nie to zbytek.
— Przyznam się panu, że gdybym miał umrzeć z głodu, książki o tem czego nierozumiem, nie napiszę.
— A cóż pan rozumiesz? rzekł z uśmiechem księgarz.
— Niewiele... przetłumaczyć zaś sumiennie mogę to co mi do serca przypada.
— Widzisz pan, to co panu przypada do serca, może nie być w smak czytającym, więc takiéj roboty niech się podejmą ludzie którzy zarobku nie potrzebują, lub tacy, których imie ręczy za coś i prowadzi za sobą. Co panu szkodzi przetłumaczyć jak się robi pasztet, kiedy ja za to płacę? Czy idąc drwa rąbać nie ciężéj by panu było?
— To kwestya, bo bym nie kłamał i nie zwodził.
— Ale tu ja, ja, rzekł księgarz uderzając się w piersi, więcéj kłamię niż pan, a mnie znowu, przyznaję się panu, nie robi to najmniejszéj subjekcyi. Daj się pan namówić, gdybyś pan znalazł mi dobry tytuł i jakąś przedmowę zachęcającą, którąbyśmy postarali się dać gdzie w skróceniu w gazecie, zapłaciłbym panu. No! za tom, co pan chcesz? dałbym dwieście złotych.
Teoś chodził trzy dni jeszcze, ale głód coraz mocniéj zagrażał, nie podjął się wprawdzie smażenia tytułu, ani osłodzenia przedmowy, zawarował sobie, że pani X. użytą nie będzie na pokrycie jego grzechu, ale musiał się wziąść do przekładu kucharki doskonałéj. Tylko sumienny tłumacz, wdawszy się w sosy i leguminy, biegał do bibliotek, wertował księgi, chciał, choć darmo, bo tego po nim nie wymagano, język kuchenny uczynić historycznym, staropolskim, czystym, dodał bibliografią wypracowaną komina i pieca, słowem książkę spekulatora uczynił prawie owocem uczonego trudu.
To ją w oczach jego popsuło, odrzucono precz dodatki i kucharka poszła w świat pomnożona tylko skomplikowanym i szumnym tytułem, na który zgodzić się musiał Teoś ruszając ramionami.
Po Kucharce, którą wydano pośpiesznie, gdyż była pożądaną bardzo, dostał do przekładu książkę agronomiczną, a naiwny wydawca widząc, że to tak dobrze idzie, proponował mu już jakąś medycynę, usiłując dowieść, że nic łatwiejszego jak sobie terminologją przyswoić, gdy chłopak biedny złożywszy ręce błagać go począł, czyby raczéj nie mógł mu dać prostego jakiego, bodaj mechanicznego, a nie obciążającego sumienie, zajęcia.
Znalazła się na podoręczu korrekta jakiejś jeometryi i arytmetyki i robota przy drukarni, a Teoś wolał już tę pracę, którą mógł spełnić szczerze, niż owe wyroby tandetne, których tykając czuł się fałszerzem złéj monety.
Wielu młodych ludzi sądzą, że dla poety uwłaczającem jest zająć się suchą jakąś robotą, i przez dumę, a raczéj fałszując w sobie pojęcia zdrowe, mrą z głodu nie chcąc robić, co nie po ich fantazyi.
Teoś miał o tém wcale inne wyobrażenie, wolałby był zapewne zająć się tem co mu lepiéj przypadało do serca, ale nie wstydził się wziąć i do niemiłéj pracy, jeśli ją tylko uczciwie i sumiennie mógł wykonać. Obowiązki bywają nudne, ale niemniéj są obowiązkami. Nie godzi się porywać do robót, których się nierozumie, którym się podołać nie może, ale człowiek potrzebujący zajęcia, przyjmuje z rąk losu wszelką pracę uczciwą, czy ona fantazyi jego wygadza czy nie. Ciężką bywa często, nie ma jednak takiéj, któraby jakiejś w człowieku nie rozwijała władzy, nie mogła się dlań stać korzystną. Przy każdéj czegoś nauczyć się możemy. Większa też część ludzi, którzy nauką i jenjuszem wysoko się podnieśli, nie szła drogą jaką im własne upodobania wskazywały, ale posłuszna losowi nieodmawiała żadnéj pracy, żadnego światła, zkądkolwiek ono mogło wytrysnąć. Milton pisał przecie memorjały polityczne, a Spinoza szkiełka szlifował. Teoś miał to głębokie przekonanie, że nawet suche formuły matematyczne nie zagłuszą w duszy natchnień poezyi, jeśli one w niéj rodzinną odzywają się siłą.
Wziął się więc wesoło do ciężkiego zarobkowania i spełniał sumiennie, godziny odkradzione obowiązkowym zajęciom poświęcając historyi, poezyi, literaturze.
Jakkolwiek zyzowaty ów księgarz, z którym miał do czynienia, gonił tylko za groszem i wpojone mając od dzieciństwa pojęcie konieczności zdobycia majątku, jako zadanie życia, głównie ku temu wszystkie swe siły kierował, nie był to jednak zły człowiek.
Większa część ludzi są takiemi, jakiemi ich czyni zetknięcie z otaczającem ich kołem. Zmuszeni zajadać się i bronić od napaści, walczyć i zdobywać, często chytrością i wybiegami, uczą się ich, stają przewrotnemi, nie mając dosyć siły, aby inną walczyć bronią.
Przykład kieruje niemi i wyznacza im drogę. Takim był i ów Michał Drzemlik, który dobiwszy się księgareńki i podniosłszy do wydawnictwa, zajadle ścigał cel swoich marzeń, nabycie kamienicy za zwalaną bibułę.
Mając ciągle do czynienia ze spekulantami, nie pojmował on innych obowiązków ludzkich, nad zbogacenie się i niedanie otaczającym go szachrajom. Pierwszém jego uczuciem w obec nowego człowieka była zawsze niewiara, w każdym uczynku szukał pierwiastków egoizmu, o który wszystkich posądzał. Teoś był dlań wcale nowym człowiekiem, i niewiem czy podróżnik odkrywający świat nieznany więcejby się zdumiał nad niego, gdy dopatrzył w młodym chłopcu sumienności i szlachetności bez rachuby — on co dotąd cnoty te miał za czczy pozór i plotkę osób interessowanych.
Zrazu wpatrywał się w Muszyńskiego z przełaju, posądzając go o doskonale graną komedją, potem gdy już się zaczął przekonywać, że to co miał za udanie było taką osobliwszą naturą, zamyślił się głęboko. Nowy świat, nowe życie, nowe mu się objawiały cele.
Z ciekawością badacza przypatrywał się Teosiowi, a że wyższość zawsze pociąga, poczuł coś jakby zazdrość, jakby chętkę zbliżenia się do tak różnego od reszty ludzi, człowieka. On, co chwili tracić nie lubił, często Teosia wstrzymywał, badał, usiłował zeń dobyć tych zasad, które jego życiem kierowały. A ostatecznie Michał Drzemlik, który do lat trzydziestu kilku spekulując, nigdy nie miał najmniejszéj sumienia zgryzoty, począł uczuwać jakąś wątpliwość względem drogi, którą obrał i przekonań, jakiemi się żywił.
Teoś wskazywał mu inne cele, Michał pojął wreszcie, że one istnieć mogły. Człowiek ten przypsuty a słaby, tak uległ wpływowi dobrego, jakby był się dał do złego pociągnąć. W modlitwie Pańskiéj, nie wódź nas na pokuszenie, stoi nie bez przyczyny.
Tu pokusa była dobra, a zyzowaty ów chłodny, suchy, nielitościwy w rachubach swych człowieczek, poczuł w sobie serce, które nazwał słabostką dla Teosia, polubił go, przywiązał się, pokochał.
Zrazu nie przeszkadzało mu to wcale, wedle przyjętéj od dzieciństwa normy postępowania, targować się z nim, pilnować by grosza nie dał nad konieczność, wymagać wiele pracy za lichą płacę, ale powoli sam przed sobą wymawiając się to tém to owém, stał się dla Teosia coraz łagodniejszym, przyjacielskim.
Maluczki to był ten chleba kawałeczek, który się gorzką zarabiał pracą przy drukarni, korrektach i mnóztwie zajęć podrzędnych, ale wystarczał na przekarmienie Teosia i Maćka w dodatku, a dzień powszedni się nim opędzał choć z biedą.
Muszyński był prawie kontent.
Najdroższą dla Teosia zdobyczą było zaschłe serce spekulanta, który doprawdy coraz się doń więcéj przywiązywać zaczął a kochając go sam się uszlachetnił.
Wiele w nim przesądów wykorzenił Teoś, wiele przekonań zachwiał, nowe wskazując mu drogi.
Drzemlik myślał długo, patrzał, wahał się, i nareszcie powziął zamiar, przywiązania go sobie jako pomocnika.
Będąc już pewien poczciwości i głowy, powiedział sobie że mógłby już spocząć trochę, zdając się na takiego człowieka i ogólny tylko kierunek interessów zostawując sobie. Uśmiechało mu się swobodne uczęszczanie do resursy, może wybór na jakie miejskie dostojeństwo, zasiadanie w różnych zgromadzeniach, w których długo się przesiaduje a jak najmniéj robi, wreszcie kto wie, jaka może prezesura, jednem słowem otium cum dignitate.
Jednego więc dnia, gdy Teoś wszedł do niego z korrektą okładek i ogłoszeń, zatrzymał go w izdebce po za sklepem, gdzie był wielki magazyn dzieł nakładowych zagrożonych sprzedażą na wagę, bo inaczéj już jakoś w handlu iść nie chciały. Życie jego było bardzo skromne, zwykle gdy pilne miał sprawy, w téj izdebce ciemnéj, któréj okno nie myte od lat kilku patrzało w brudny dziedziniec, podawano mu z bliskiéj garkuchni na odrapanych talerzach śniadanie, i teraz właśnie chłopiec, który pełnił obowiązki sklepowego razem i pańskiego sługi, przybiegł niosąc gorące kiełbaski z parą kufelkami piwa. Stoliczek na którym się tam jadało, mieścił na sobie i księgę rachunkową ogromną i papiery, a ściśle biorąc, mógł po rogach pomieścić jeszcze parę talerzy.
Tu Drzemlik zaprosił Teosia na śniadanie, które podano bez ceremonii, część przyrządu do niego stawiając na ziemi między stosami ksiąg, część na stoliku, część pod stołem.
P. Michał był w humorze wielce ożywionym, i widać było że się przygotował na przyjęcie, bo kiełbaski dano od razu na dwóch, bibuły do otarcia palców obficie i piwa więcéj niż potrzeba.
Zawsze głodny i dosyć łakomy, Drzemlik posądzał Teosia, że mniéj jeszcze mając sposobności najedzenia się i napicia, może być wspaniałością tego przyjęcia, wprowadzony w dobry humor.
W istocie przedziwne świeże tylko co przysmażone kiełbaski, czuć było nie tylko w izdebce, woń ich rozchodziła się aż do sklepu i drażniła napróżno nerw olfaktyczny biednego subjekta, który z piórem za uchem, jakieś nowe płody muzykalne zachwalając wybierającéj je panience, ciągle się rwał ku zapaszystym drzwiczkom bokówki... Nęciły go niebieskie oczy dziewczątka, a kto wie czy nie silniéj kiełbaski.
Drzemlikowi aż oczy jaśniały i nie mógł się dosyć wydziwić, widząc z jaką stoicką obojętnością Teoś patrzał na to lukullowskie śniadanie.
Trzeba wiedzieć, że śniadanie w Warszawie jest jednem z wielkich narzędzi i sprężyn działania, dostępnem dla wszystkich, na różną skalę, a prawie zawsze niechybnem. Począwszy od maleńkich przekąsek z kieliszkiem wódki, aż do ostryg i szampana, śniadańka i śniadania wszelkiego rodzaju, mniéj pretensjonalne od obiadów, są w nadzwyczaj powszechnem użyciu i przydają się we wszelkich wypadkach. Godzą się przy nich waśnieni choć często i pokłócą przyjaźni, znajomią potrzebujący wzajemnie, zbliżają ci co porozumieć się nie mogli, jednają zimni i niepokonani. Śniadanie rozmiękcza, słodzi, rozchmurza i przyjaźni, przypomina i zaciera, słowem robi co komu potrzeba.
Nie ma też dnia w Warszawie żeby nie zjedzono niezliczonych uroczystych śniadań, a są tak szczęśliwe żołądki i serca, które kilku na raz bratnim biesiadom wystarczyć mogą. Zwykle pierwsze zakreślone z uwagą rozmiary takiego śniadania są bardzo skromne, ale któż może się oprzeć sile harmonii trunku? Butelka dobywa się po butelce, a nieraz się trafi, że wszedłszy o jedenastéj rano na kwadransik, wychodzi się ze śniadania około północy, nie wiedząc dobrze w którą pokierować stronę.
Uprzywilejowanych takich miejsc śniadaniowych jest mnóstwo, niepotrzebujemy ich tu wymieniać.
Michał Drzemlik, jak we wszystkiem tak i w tém był bardzo umiarkowanym i rozsądnym człowiekiem, trafiało mu się śniadać i być w potrzebie dania śniadańka, ale to zawsze, choć z niewygodą, odbywało się u niego na owym małym stoliczku, i makulatura służyła za serwety.
W ten sposób najmocniéj rozpromienione uczucie nigdy daléj nad kufel piwa i porcją kiełbasek nadliczbową pociągnąć nie mogło, sama trudność posyłania po każdą rzecz i nieprzyjemność oczekiwania, wstrzymywały od nadużycia.
Gdy chłopak zdjął talerze pokrywające kiełbaski i ustawił na księdze rachunkowéj, do podobnéj posługi przywykłéj, woniejącą przekąskę między dwoma biesiadnikami, Drzemlik usiadł pierwszy wskazując Teosiowi miejsce na przeciw siebie, talerz i widelec żelazny. Blada jego twarz ożywiła się do jadła, pociągnął nosem z uczuciem gastronoma, który wietrzy specjalik.
— No! jedzmy, rzekł, rozmowa nie wystygnie a kiełbaski ostygnąć mogą, gdy się najemy, pogadamy o interessach.
— Są więc interessa? spytał Teoś.
— Może się znajdą — jedz no dobrodzieju, kiełbaski, niech ich djabli, nigdzie takich nie jadłem jak w Warszawie, a byłem przecie w Niemczech. Teoś nie zdawał się wcale zachwycony, skosztował trochę, zakąsił chlebem, popił piwem i bardzo prędko obszedł się ze swoją porcją.
— Co? już nie jesz?
— Jużem zjadł.
— Nie lubisz jeść?
— Kiedym głodny.
— No! a teraz?
— Jakoś to nie moja godzina, mam dosyć. Drzemlik resztę kiełbasek zdjął żywo z talerza Teosia, bojąc się by ich czyhający na polizówkę chłopak nie skonfiskował, i co prędzéj dojadać począł.
— I nie pijesz? spytał.
— Trochę piłem.
— Cóż? i to nie w smak? cóż bo ty lubisz?
Teoś się uśmiechnął i westchnął.
— Gadajmy już o interessach, rzekł Drzemlik. Mnie to do jedzenia i picia nie przeszkadza; ale słuchaj pan uważnie.
Potrzebuję uczciwego człowieka, jestem już trochę ciężki, chciałbym mieć kogo coby mnie wyręczył... ot nie podjąłbyś ty się księgarni?
— Za mało znam rzecz.
— Ale! ale! dwa dni! ja ci pokażę wszystko, o to się nie ma co troszczyć — bądź spokojny! to mój kłopot, mnie o to głowa nie boli.
Nie chciałbyś być moją prawą ręką i oddać mi cały swój czas? my byśmy się zgodzili z sobą... Ja prosto idę do rzeczy... no... pomyśl WPan!
— Naprzód za ufność serdecznie dziękuję, a potem muszę się wytłumaczyć, dla czego przyjąć nie mogę.
— Jakto? już? nie możesz? ja tego ani chcę słuchać... dla czego?
— Powiedz mi pan do czego mnie to prowadzi? żebym na całe życie został subjektem sklepowym, lub w najszczęśliwszym razie, księgarzem na swoją rękę, i bardzo nieudolnym...
— A WPan myśli, że być księgarzem to już tak bardzo zła rzecz? spytał Drzemlik, że to nie daje grosza i konsyderacji, nie prowadzi do kamienicy, do powozu, do koni, a bodaj i do ziemskiego majątku?
— Wszystko to być może, odrzekł Muszyński — jabym nie więcéj chciał, ale inaczéj.
— Co, inaczéj? jak, inaczéj!
— Chcę pracować, kształcić się, a przy pracy księgarskiéj, nie podobna chwili znaleść na to... oddając się jéj trzeba by się wyrzec wszelkiéj innéj przyszłości...
— A jakaż to może być przyszłość?
— Bóg wié, odparł Teoś, może o razowym chlebie i niedostatku, ale z umysłem zbogaconym i sercem rozrosłem.
Drzemlik ruszył ramionami i głową pokiwał.
— Bałamuctwa! rzekł... a jużeś WPan wyszedł trochę z tych niedorzecznych marzeń... ot znowu! Główna rzecz dla człowieka mieć kawałek chleba.
— Ja sądzę, że najgłówniejsza czuć się człowiekiem w pełni...
Drzemlik po téj odpowiedzi patrzał na niego długo, zajadł ją ostatnim kawałkiem kiełbaski, westchnął i widelec położył.
Z miny widać było, że miał go za zgubionego, dziwując się iż tak na pozór rozsądny człowiek mógł takie powiedziéć głupstwo.
— To księgarz niemoże być człowiekiem w pełni, a musi być w kwadrze? spytał po chwili.
— Nie, ale trudno dwóm Bogom służyć, nauce i mamonie.
— Byli przecie, i księgarze uczeni.
— Ale bogaci!
— Co tu mówić długo, odparł Michał, albo to przystając do mnie za pomocnika, pan się zapisujesz w wiekuiste poddaństwo? Będziesz póki zechcesz... niepodoba ci się, to porzucisz... daję ci...
Tu się powstrzymał, widząc jak smutny wyraz przybrała twarz Teosia, i zastanowiwszy się zarazem, że pod wpływem piwa bawarskiego, mógł się za daleko posunąć.
— Ot tak, — dodał, — masz teraz sto złotych na miesiąc, przy ciężkiéj pracy, daję ci trzysta i będziesz sobie w księgarni siedział, całe interessa biorąc na siebie. Innemubym nie dał i dwieście, ale tobie wierzę, wiem żeś uczciwy, znam cię żeś pracowity, że choć cudzą sprawę, weźmiesz do serca... Nigdzie na świecie od razu takich nie znajdziesz warunków, myśl, waż, a gadaj prędko.
To mówiąc popił bawarem i spojrzał na Muszyńskiego, który siedział zamyślony.
— Wiele mi to godzin dnia ma zająć? — zapytał Teoś po chwili.
— A, tu rachunku nie ma na godziny, — rzekł Drzemlik, będziemy pracowali ile potrzeba. Księgarnia otwiera się około ósméj, zamyka o ósméj wieczorem, dwanaście godzin najmniéj, a i w domu może się znaleść robota, zawsze dużo ci zostanie.
Muszyński ważył.
— Sprobujmy, — rzekł w ostatku, — a jeśli...
— Tak! sprobuj! zobaczysz, to ci przyjdzie łatwo i da życie spokojne, a co pięknych panienek przychodzi do księgarni!! — dodał śmiejąc się. Ale serjo! ja jestem gładki w interessach, widzisz, targować się nie będę z tobą. Napij się no piwa.
Po namyśle nic Teosiowi nie zostawało istotnie, nad przyjęcie uczynionego mu życzliwie wniosku, i Drzemlik ucieszył się wielce, gdy w kilka dni potém ujrzał go za stołem, rozporządzającego się w księgarni, czynnego i nową cale fizjognomją nadającego zakładowi, który młodzieńczem życiem zajaśniał.
Stało się to i niespodzianie i po cichu, tak, że nawet pan Feliks, z którym się widywali dosyć często, nic o téj zmianie stanu nie wiedział, bo możeby ją był odradził.
Pani Narębska potrzebowała właśnie kilku książek dla położenia na stoliku na przypadek przybycia pięknego nieznajomego, i wybrawszy się z Manią i Elwirą do miasta, postanowiła zrobić ten sprawunek, podług pojęć wiejskich jak najoszczędniéj, to jest jak najskromniejszą wybierając księgarnię, gdyż tam taniéj spodziewała się dostać, co jéj było potrzeba.
Jakież było zdziwienie tych pań, gdy wchodząc do Drzemlika, którego dość ciasne drzwi, ledwie krynoliny ich pomieścić mogły, ujrzały za kantorem z książką w ręku siedzącego Teosia, który na widok ich porwał się nagle i zaczerwienił cały.
Pani Samueli przyszło zaraz na myśl, że go przyjmowała w salonie swoim, i wątpliwość zrodziła się w jéj umyśle, ażali obywatelka ziemska, dozwalająca pić u siebie herbatę pomocnikowi księgarza, nie była przez to wiekuiście skompromitowaną i czy nie wypadało wykadzić pokojów.
— A pan tu co robisz? zapytała niemniéj zdziwiona Elwirka, z trochę złośliwym uśmiechem poglądając na Manię.
— Ja, pani, odparł grzecznie Teoś, najprostsza rzecz w świecie, nie miałem stałego zajęcia, potrzebowałem chleba, podjąłem się być pomocnikiem w księgarni.
— I pan sprzedajesz książki? spytała zdumiona Elwira, śmiejąc się coraz głośniéj.
— Jak pani widzi...
— I targujesz się pan?
— Nie, bo każda ma swoją stałą cenę... Elwira śmiała się coraz, prawdę rzekłszy, nie przyzwoiciéj, Mania zarumieniła się mocno, ale wejrzeniem cichem zapłaciła odwagę młodego chłopca.
— Widzi pani, rzekł Teoś zimno — każdy żyje jak umie i może, kto nie ma majątku, ma pracę, a używa jéj jak mu się nada zręczność. Miałożby być gorszem sprzedawanie żyta i pszenicy? od sprzedawania nauki?
Pani Samuela nic nie mówiąc, z przymrużonemi oczyma, przez lornetkę przyglądała się książkom po półkach. Elwira śmiała się ciągle, Mania patrzała w Muszyńskiego jak w tęczę... bo oboje wzrokiem tylko przywyklibyli rozmawiać.
— Macież panowie nowości jakie? zapytała Narębska od niechcenia.
Teoś paczkę ich wskazał na stole, zaczęto je przeglądać, Mania stanęła w kątku, a oko jéj szukało przyjaciela, który mimo wymagań coraz dziwniejszych pani Narębskiéj i poszukiwań jakie z tego powodu czynić musiał, spoglądał ukradkiem na Manię z wyrazem tęsknoty, przywiązania niewysłowionym.
Znać było po nim, że się wstrzymywał od nadania oczom tego ognia, który miał w piersi, że obawiał się zanadto powiedzieć, a jednak niespokojne wejrzenie jego było tak wymownem!
Wahał się, bolał, lękał a w obec niéj wstrzymać się nie mógł od wypowiedzenia oczyma téj miłości, z którą nadaremnie walczyć usiłował.
Nigdy on i Mania nie powiedzieli sobie słowa, któreby z sobą niosło iskierkę nadziei, nie zamarzyli o szczęściu, ale już ich łączyło to uczucie święte, ciche, które w przyszłości rozkwitłoby w szczęście gdyby przyszłość miało.
Oboje marzyć nawet nie śmieli, a już ludzie wyszpiegowali ich miłość milczącą i żarty z niéj sobie strojąc, spłoszyli nawet najmniejsze jéj oznaki.
I teraz nawet niespodziewanie się zszedłszy, bali się spojrzeć na siebie, bo Elwira uśmiechała się kostycznie, poglądając na jedno i drugie, a pani Samuela miała straszliwie surową minę.
Teoś jako nauczyciel był jeszcze jakąkolwiek partją dla sieroty, jako subjekt sklepowy, nie mógł być nawet w domu przyjętym.
Wyobrażenia staroszlacheckie pani tak były w tym względzie mocno ugruntowane, że nie byłaby za nic w świecie, nawet dla pozbycia się nienawistnego Kopciuszka tolerowała jego odwiedzin u siebie. Z miny jéj domyślił się tego Teoś, stał się więc grzecznym tylko pomocnikiem księgarskim, nic więcéj — zamilkł a chmurnem czołem okazał tylko, że zmianę położenia zrozumiał.
Po długiem przebieraniu, coś tam wreszcie książek wybrano, przebąkiwano o cenie wysokiéj, potem panna Elwira przewróciła jeszcze illustrowanych dzieł kilka, matka obróciła się po sklepie. Mania udawała wpatrzoną ciekawie w globus, który stał zapylony na szafie, i po chwili kłopotliwéj ciszy, zabrali się do wyjazdu.
Mania naturalnie wychodziła ostatnia, rumieniec jéj twarzy dowodził, jak uczuła ten odcień wzgardy nowy, którą częstowano jéj ulubionego i odwróciła się ku niemu z łagodzącym ból uśmiechem.
Teoś patrzał na nią także, oczy ich spotkały się i mimowolnie raz pierwszy wyciągnęli ku sobie ręce, zadrżeli od ich dotknienia, odskoczyli przerażeni.
Trwało to chwilę przelotną, mgnienie oka, błyskawicę, ale te dłonie powiedziały sobie czego usta i oczy nie mogły. Samo uczucie co splotło te ręce pierwszy raz obojgu się im objawiło tak silném i zwycięzkiem.
Po odejściu gości Teoś z jakimś smutkiem rzucił się na swoje twarde krzesło i długo pozostał pogrążony w myślach, nie mogąc przyjść do siebie, walcząc z wezbraném uczuciem. Pierwszy raz, choć w milczeniu, objawiła mu się jaśniéj i gwałtowniéj ta miłość ku sierocie, dla któréj nie widział żadnéj przyszłości. Nowe zajęcie oddalało go jeszcze od domu w którym ją mógł widywać, odbierało mu nawet nadzieję spotkania Mani, a nie rozjaśniało przyszłości i nic obiecywać nie mogło. r
Chmurne i smętne wstawało przed nim jutro, bez nadziei, bez promyka, jednostajne, ciężkie, zaparte ściany żelaznemi. Na barkach zajęcie mozolne bez korzyści moralnéj, szczupły grosz zarobku strawiony dzienną potrzebą, daléj zawsze taż sama męczarnia Syzyfa... to samo Danaid naczynie.
— Któż wié, — rzekł sobie Teoś, życie nie daje się obrachować jak księga handlowa, są w niém niespodziane jasności i dziwne losu obroty, jest ręka Opatrzności.... ufajmy!!
Pani Narębska powróciła do domu jakaś podrażniona, całą drogę mówiły z Elwirą o nowym księgarzu, a gdy powróciły do domu gdzie pan Feliks w ciszy i samotności z cygarem w ustach, książkę czytał, pierwszém słowem Samueli było oznajmienie o nowo obranéj przez Teosia karjerze.
— Wiesz Feliksie, — zawołała do męża, — wiesz co się stało z twoim ulubieńcem, Muszyńskim? Myśmy go tu przyjmowali u siebie jak przyzwoitego człowieka, bo jest we zwyczaju w najlepszych towarzystwach przyjmować guwernerów... a ten, ten, słowa mi braknie, tak okropnie nas skompromitował!
Powiadam ci! to niepojęta rzecz! Wystaw sobie został księgarczykiem.... kupczykiem, znalazłyśmy go w sklepie, przedaje książki! c’est affreux!
Pan Feliks podniósł głowę powoli.
— Gdzież? jak? kto?
— Ale czyż już mnie nie rozumiesz? jakże ci się tłumaczyć potrzeba? Teoś jest subjektem u księgarza! gezelem w sklepie; no to dosyć jasno! a siadał u nas z drugimi do herbaty.
Narębski ruszył ramionami.
— Moja droga, Samuelko, — rzekł, — nie stało się jeszcze nic tak bardzo strasznego i dla czegoby uczciwy i dobrze wychowany kupczyk nie miął być na równi z drugiemi przyjęty? tego ja nierozumiem!
— A! to już nowe jakieś idee! Aleśmy my do nich nie przywykły i zapowiadam ci, że od dziś dnia drzwi mu nasze zamknąć każę. Wystaw sobie, jakby to pięknie było, gdyby kto z tych co go tam widzieli z rana w sklepie i targowali się z nim o złotówkę, zobaczył go u nas w salonie! Zgubilibyśmy się na wieki! Czy się tam kocha w Mani, jak sądzę czy nie, niech sobie wszelki z nami wyperswaduje stosunek, śliczna rzecz, śliczna rzecz! — powtarzała pani Narębska, — trzeba żebyś go o tém wcześnie uprzedził!
Feliks milczał wciąż z głową spuszczoną, a milczenie jego miało to do siebie, że najmocniéj drażniło żonę, kłótnia przynajmniéj prowadziła do tego, że mogła go zakrzyczéć, jako słabsza wreszcie spazmami i chorobą zmusić do milczenia, argumentów nigdy jéj nie brakło i pan Feliks wychodził pobity najkompletniéj; — milczenie zaś w jéj przekonaniu oznaczało jakby wzgardę i wyrzeczenie się polemiki, było zaparciem nieprzyjaciela, i wprawiało ją w rozdrażnienie nadzwyczajne.
Tym razem także oczy jéj zabłysły postrzegłszy, że mąż w sobie się zasklepiwszy a niemając nadziei przegadania jéj, uparcie po swojemu zamilkł.
Probowała go wyzwać na rozmowę rozmaitemi sposoby, zaczepiając ze stron różnych, a gdy się to nie udało, nareszcie z fukiem uderzyła drzwiami i wyszła.
Pan Feliks dopiero podniósł głowę, wstał i powoli poszedł do pokoiku Mani. Zastał ją ze zrzuconym ledwie z głowy kapelusikiem, zaczerwienioną, zapłakaną, klęczącą u łóżka przed obrazkiem N. Panny, na modlitwie gorącéj.
Jedno spojrzenie wskazało mu stan duszy dziewczęcia, niepokój jaki w niéj panował — przyczynę łatwo mu było odgadnąć.
— Dziecko moje! zawołał, — płaczesz! cóż się stało? mów! ja już wiem, domyślam się.... Więc ty go...
Niedokończył, Mania zerwała się żywo, zawstydzona, że ją schwycono na uczynku, otarła prędko oczy, uśmiechnęła się przymuszoném weselem, zafrasowana, rumiana od sromu, sama niewiedząc co począć.
— Ja! ale cóż ojcze mówisz! ale cóż mogłeś pomyśléć? ja nierozumiem, ja niewiem....
— Maniu! święta prawda przedewszystkiem! zastałyście go w sklepie! On cię obchodzi, tyś zgryziona! Żona powiedziała mi już wszystko.
— Ale nie.
Mania oczki sobie zakryła, usiłując oprzytomniéć i odzyskała władzę nad sobą.
— Wyobraziliście sobie niewiem co, mnie się, jak zwykle, na łzy i modlitwę zebrało bez przyczyny, bo cóż to może mieć za związek z tém żeśmy kogoś w sklepie widziały?
— Patrz mi w oczy! ma to związek! ma! nie potrzeba kłamać, ty go kochasz?
— Ja! ale cóż znowu! tak mało się znamy, tak krótko byliśmy z sobą!... prawie nie mówiliśmy do siebie, żal mi go tylko, ja sama nie wiem.
— Więc gdzież on jest? gdzie się to stało?
— W księgarni Michała Drzemlika.
— Idę do niego! idę! — zawołał Feliks, — zrobił głupstwo, które do niczego nie prowadzi i które was od siebie oddala, popsuł mi sprawę! ale proszę cię Maniu bądź spokojna, ja czuwam nad losem twoim, a Bóg łzy nagrodzi.
Mania podbiegła ku niemu żywo i milcząc pocałowała go w rękę.
— Bądź spokojna, proszę cię, bądź spokojna.
To mówiąc Narębski pochwycił palto i zbiegł ze wschodów szukając doróżki, któraby go co prędzéj przewieść mogła do księgarni Drzemlika.
Patrzano na niego z góry gdy tak spiesząc wychodził z domu i pani Samuela ruszyła ramionami znacząco, ale go to nie wstrzymało. Głośno kazał się wieść do księgarni i wpadł do niéj widocznie pomięszany.
Za stołem siedział Teoś i coś czytał — spokojnie, z uśmiechem powitał pana Feliksa.
— Na rany Boże! cóżeś to zrobił! — zawołał Narębski rzucając kapelusz o podłogę, co cię zmusić mogło, do téj zmiany stanu? Czyżeś nie uczuł, że cię to odosobni, oddali, wyłączy i uczyni prawie niepodobném zbliżenie się do świata, do którego przecie jesteś przeznaczony?
Teoś uśmiechnął się wskazując krzesło gościowi.
— Żebym się miał bardzo zakochać w tym stanie, tego nie powiem, rzekł powoli, ale są okoliczności, w których się przyjmuje wszelką pracę jaka się nadarzy, gdy się nie chce łask przyjmować. Powtóre, dla czegóż stan jakikolwiek, dziś jeszcze ma wyłączać i odosobniać? — tego, przyznaję się, nie pojmuję.
— Ale potrzebaż przecie rachować na przesądy ludzkie?
— Nie, — rzekł Teoś, — potrzeba z niemi walczyć jeśli się ich nie podziela. Pojmuję, że subjekt sklepowy bez wychowania i talentu, może nie być przyjemnym gościem w salonie, ale dla czegóżby człowiek wykształcony, dla tego, że jest księgarzem lub kupcem, miał być odsunięty?
— Cóż na to poradzisz kiedy tak jest! — zawołał Narębski, ani ja ani ty świata nie przemienimy.
— Widzisz pan, że to właśnie coś powiedział, jest podstawą przesądów i ich unieśmiertelnieniem, nikt oprzeć się im nie chce, nikt nie śmie przeciwko nim powstać, mówią sobie zawsze, ja tego nie zrobię, ty tego nie dokażesz. Tym czasem ktoś przecie począć musi, ja, pan, czy kto inny, samo się ono nie zrobi. Dla czego w swoje siły nie wierzyć i nie pochwycić ciężaru, do któregoby i inni przyłożyli ramion. W ten sposób obawą i obojętnością pozostawiamy kraj na wieki, na pastwę starym, strupieszałym ideom i tamujemy obyczajom drogę do postępu, bo postęp po za obrębem życia, w innych sferach istniéć nie może, jeśli w żywą, powszednią nie wejdzie praktykę.
Najłatwiéj to okażę przykładem: chcemy postępu w przemyśle, handlu, sztukach, cóż będzie jeśli ludzi co się nim zajmują i dla nich poświęcą, wyłączymy jak parjów? Któż pójdzie na to wygnanie dobrowolnie, jeśli go za to karać będziemy. Handel i przemysł nie są poszanowane w ludziach, którzy się im oddają, wpadają w ręce mniéj usposobionych moralnie i muszą stać na nizkim stopniu, lub pozostać w rękach cudzoziemców, którzy kraj w kraju i społeczność w społeczności formować będą. Te to przesądy sprowadziły do nas Niemców i utrzymują po dziś dzień.
P. Feliks milczał.
— Ale nie byłoż już dla ciebie innego zajęcia? — zapytał.
— Niestety! nie było! — rzekł Muszyński — szukałem go, starałem się o nie, znaleźć nie mogłem. Wiem, że w tym smutnym moim stanie przyszłości nie ma żadnéj, ale człowiek skazany jest na pracę w pocie czoła dla chleba powszedniego.
— Więc dla tego chleba kawałka zrywasz stosunki ze światem? — spytał Narębski.
— Nie miałem ich, rzekł Teoś, nie pragnąłem nawet, z jednym domem waszym przypadek mnie zbliżył, rozumiem to że dziś nie byłbym u was pożądanym gościem, i choć mnie to wiele kosztować będzie, potrafię się wstrzymać i nie być natrętnym. Jestem też dumny panie Feliksie dobrodzieju, a wiesz, że duma ubogich i proletarjuszów to fraszka próżność arystokraty. Zresztą świat dla mnie, co to jest? proszę cię? co mi on dać może? czem zapłacić ofiary którebym czynił aby go sobie pozyskać — na co on mnie? na co ja jemu? W innych krajach idzie się po szczeblach zasługi wszędzie, dochodzi jak najwyżéj, u nas — u nas... mimo XIX wieku i liberalnych maxym, grzech pierworodny żadnym chrztem zmyć się nie może. Jeśliś się nie urodził szlachcicem, twe położenie parji da ci się czuć całe życie.... to próżno.... jeden jest sposób, nazwisko przechrzcić i do herbu się wcisnąć, ale nie każdy chce fałszem okupić nawet świetne losy.
— Aleć mój Teosiu, zawołał Narębski, ja bynajmniéj nie podzielam tych przesądów, których obalenie tyle krwi już ludzkość kosztowało.
Teoś rozśmiał się smutnie.
— Uderz się pan w piersi, rzekł, znijdź w głąb’ swych myśli, postrzeżesz tam że taki jeszcze z wyrwanego przesądu jakaś odrostka pozostała. Polska długo stała szlachectwem, długo w niém jednoczyły się jéj siły, nic dziwnego że szlachcic tylko dla niéj był w pełni człowiekiem, lub, jak miał powiedzieć Pol, że od szlachcica zaczynał się człowiek, a niżéj były istoty do ludzi podobne, wszakże do ludzkiéj godności niedorosłe jeszcze.
I to i wiele innych uprzedzeń, łatwo sobie wytłumaczyć, choć trudno je usprawiedliwić... ale to fakta!!
— Mnie tylko smuci, rzekł otwarcie Narębski — że cię to oddala od... od... rozumiesz mnie... od téj... która...
— Oddala? przerwał Teoś! nie i tak niemiałem nadziei! Miłości téj, jeśli ona jest.... niedałem wyrosnąć i nabrać sił takich by przeszła w namiętność, nie jestem ani bliźéj ani daléj. Niemając przyszłości, aby się nią podzielić i nic prócz serca, które nie starczy — pocóżbym biedną istotę przywiązywał do mojéj doli galernika?
Narębski zamilkł — usiadł i zaczął książki przepatrywać, nie było już co mówić, ale boleść niewytłumaczona ścisnęła mu serce. Przywiązanie jego do tego dziecięcia sieroty, którego ojciec taić się musiał, a matka wyparła bezdusznie, dawało mu przeczucie że ona tylko z Teosiem szczęśliwą być mogła, że się kochali, że miłość ich wstrzymywana, im tajemniejsza tém silniejszą była; pragnął ich zbliżyć ku sobie, ze smutkiem widział że wypadki ich rozłączały.
Ale mógłże co na to poradzić? Smutek jakiś, jeden z tych smutków ponurych, które przed sobą nic dojrzeć nie mogą i poradzić sobie nie umieją — ogarnął jego duszę. Bezsilny zawsze i na ten raz pan Feliks uczuł prostracją jakąś, ledwie łzy nie zakręciły mu się w oczach. W tem mimo sklepu przemknął się cień, zastanowiła postać jakaś na chwilę i weszła.
Był to kapitan Pluta, który poznawszy Narębskiego, wsunął się powoli rozglądając po księgarni. Uśmiech błądził po jego ustach jeszcze świecących rumianym blaskiem niedawno ucałowanego kieliszka. Widocznie Fryderyk był w szczęśliwem usposobieniu... pokiwał głową spojrzawszy.
— Ha! ha! zawołał spoglądając po półkach, co to tu papierowego rozumu, co mądrości zatęchłéj! a w istocie co bałamuctwa!
Mówią, że książki są treścią najlepszą człowieka, ale ktoby temu wierzył? ani ci co je robią, ani wy co je sprzedajecie! Zresztą dobra treść z dobrego materyału, a jeśli człowiek lichy i treść musi być nieszczególna... Taka tu u was komedja, jak na naszym święcie... na tytule cuda, w środku łatanina i oszukaństwo; udawanie nauki, udawanie talentu, małpowanie jenjuszu, pożyczanie inwencyi... sukienki nowe szyte ze starych gałganów.
Powiedzcie mi, czy są jeszcze ludzie coby kupowali książki?
I począł się śmiać kładnąc ręce w kieszenie.
— Do czego się to zdało? człowiek bez nich wybornie obejść się może, a papier czysty daleko jest ładniejszy od zamazanego. Jeszczeż niby nauka... jak sobie chce... cóś to tam ona mówić może, ale literatura, mój Narębski, naucz mnie do czego ona służy?... ja na honor, niepojmuję, od stu lat jedno paplą i coraz gorzéj!
Ale przepraszam, nie o tém mówić chciałem... zaszedłem tylko postrzegłszy chmurne oblicze pana Feliksa... Jakże zdrowie? co słychać w domu? Musisz diable tryumfować nademną żeś mi drzwi pokazał... ale powoli... ja zawsze mam coś w zapasie...
Jakże to się nazywa ta wychowanka wasza, Marya Jordan? jeśli się nie mylę... nie prawdaż? tak?
Feliks milczał, oczów od książki nie odrywał.
— Niechcesz już widzę i gadać do mnie? jak ci się podoba! Wiesz iż się okazuje, że omyliłem się szkaradnie, za co cię najmocniéj przepraszam; posądziłem cię o przywiązanie więcéj niż opiekuńskie, o wspomnienia jakieś i obowiązki, dziś sam się przekonywam że to wszystko bałamuctwo. Przy pierwszéj zręczności będę sobie miał za obowiązek, żonę twoją, która to, słyszę, za nadto wzięła do serca, wywieść z szkaradnego błędu.
Jestem teraz na dobréj drodze... familja sieroty którą wziąłeś na wychowanie, owi Jordanowie... prawdopodobnie się znajdą... mam ich na oku... niegodzi się byś ty tylko znosił ciężar sam jeden, gdy są blizcy... powinni, muszą upomniéć się o krewnę... która do nich należy.
Feliks drgnął i podniósł głowę.
— Bo widzisz, dodał Pluta powoli — na świecie gdy kto zniknie, jak tu naprzykład ta familja, rodzice... nigdy rozpaczać nie trzeba żeby się już znaleść nie mieli. Los, przypadek, zbieg okoliczności, trafy, nagle z pod ziemi wydobędą zgubę... następuje wielka uroczysta chwila poznania, radości, odzyskania... chustki skrapiają się łzami, radość dochodzi do kataru, rozczulenie dosięga mdłości.
— Nieprawdaż? dodał odwracając się do milczącego Muszyńskiego, to bardzo często trafia się w romansach, więc choć bardzo rzadko musi się trafiać na świecie.
Ja tu, w wiadomym ci wypadku panie Feliksie, przeczuwam coś podobnego... Wyobraź sobie radość téj osieroconéj rodziny! łzy całéj familii różnego kalibru... uszczęśliwienie sieroty... wreszcie obraz jaki się przedstawi gdy ujrzemy na raz tyle dobytych chustek od nosa i tyle oczów czerwonych!
Narębski milczał jeszcze, choć zżymał się na krześle. Pluta zwijał papierosy i chodził po sklepie.
— Jak ci się zdaje, panie Feliksie, dodał, nie zasługujeż na wdzięczność człowiek, który się do tego przyczyni? Milczysz! ani słowa dziś z ciebie nie dobyć? nieustraszony jesteś... ja także... zobaczymy kto dotrwa do końca.
Ja mogę ci zaręczyć, dorzucił z uśmiechem, przez czystą miłość ludzkości zajmę się szczerze odszukaniem rodziny Jordanów, i mam nadzieję, że ją znajdę...
— Gdyby się i znalazła, porwał się wreszcie poruszony Narębski — zechcąż mi gwałtem odbierać dziecię, które chowałem, które się przywiązało do mnie jak ja do niego?
— A już to ja w tem, że zechcą, zaśmiał się Pluta nic nie zważając na księgarza.
— Będąż mieli prawo?
— Rodzinne związki są święte, pozostanie ci wiekuista wdzięczność familii, ale dla ubogich ludzi, do których, zda mi się, Jordanowie należą, dwoje rąk pracowitych, twarzyczka ładna, dziewczyna wychowana starannie, to nie ciężar, ale dar Boży... sierota im będzie pomocą w domu.
Narębski mimo charakteru łagodnego, okazywał coraz wzrastający gniew już mający wybuchnąć, a wstrzymywany tylko przytomnością obcego człowieka.
Z tego położenia dobrze zrozumianego — Kapitan nie omieszkał korzystać i szydząc mówił daléj:
— Zdziwisz się zapewne moim uczuciom i temu poświęceniu dla ludzi, jakiego daję dowody? nieprawdaż? ale jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, świat dla mnie uczynił tyle, żem mu się czemś przecie powinien wywdzięczyć. To téż chwytam każdą zręczność, aby ludziom czynić przyjemne niespodzianki i nie proszone łaski. Czynię dla nich co tylko mogę.
Nieco kapelusza uchylił, uśmiechnął się i powoli wyszedł z księgarni. Pan Feliks długo jeszcze pozostał jak przybity i byłby tak siedział w odrętwieniu, bo resztę sił odebrało mu nielitościwe szyderstwo awanturnika, gdyby nowa postać nie zawitała do skromnéj księgareńki, nieprzywykłéj do tak świetnych gości.
Powóz barona Dunder zatrzymał się właśnie przed nią, bo baron miał kilka słów do pomówienia z kimś przechodzącym, oko jego padło przypadkiem w głąb sklepiku z tą obojętnością wielkiego człowieka, która nie raczy widziéć choć patrzy. Ale na ten raz fizjognomja pana Feliksa uderzyła Barona i uśmiech lice jego okrasił. Skończył żywo rozmowę z przechodzącym, rozkazał drzwiczki otworzyć, wysiadł spierając się na lasce i z otwartemi rękami pospieszył do Narębskiego.
Jakkolwiek byli z sobą bardzo dobrze zdziwił się wielce pan Feliks téj grzeczności bogacza, który wcale z natury nadskakującym nie był, zdziwił Teoś znający go jak całe miasto, z obyczaju pańskiego, gdy ujrzał wchodzącego do księgareńki Drzemlika.
Wprawdzie Baron nie zwrócił uwagi na nią i na komissanta, ale wprost poszedł do Narębskiego.
— Drogi mój Narębski — rzekł, — słówko, — dobrze że cię schwytałem, słówko? pozwolisz?
W tem uderzyła go fizjognomja osmucona i pomięszana pana Feliksa.
— Ale cóż ci jest? chory? nie? skłopotany? znudzony?
— Nic mi nie jest.
— Pozwolisz... dwa słowa?
I odciągnął go na bok nieco zniżając głos, aby nie był słyszany.
— Nie będę się taił, — rzekł, — że choć nieco poszpakowaciałem przed czasem, ale serce mam młode, o! młode! powiadam ci, i ciepłe!!
Kobieta, piękność czyni na mnie wrażenie potężne, któremu się oprzeć nie umiem, wystaw sobie, ale jakże ci to mam wyznać? Spotkałem twoje panie, a z niemi prześliczną cudowną blondyneczkę... któż to taki? niewymownie mnie zajęła.
Feliks lekko ruszył ramionami.
— Kochany Baronie, — rzekł, napróżno zaostrzyłeś ciekawość, rozczaruję cię jedném słowem. Jest to biedna sierotka będąca u nas na wychowaniu, bez rodziny, bez imienia, pupilka mojéj żony.
Baron stanął w istocie trochę zdumiony.
— Ale byćże to może? tyle w niéj dystynkcyi, tak śliczna twarzyczka!
— Polne kwiatki, — rzekł Feliks, — bywają czasem od oranżeryjnych piękniejsze.
— Więc sierota, no! ale dziecko szlacheckie, i ród zapewne.
— O! nie łudź się proszę — ród ubogi i nieznany.
— Zadziwiająca! surprenant! — zawołał Baron, — byłbym przysiągł, że ta istota tak powietrzna, tak miluchnie śliczna i idealna, jest, a przynajmniéj warta być księżniczką.
— Że lepszego losu warta, to pewna, — odparł z westchnieniem mimowolném Narębski, ale biedna bardzo, ani ojca, ani matki, ani krewnych.
Baron odprowadził go jeszcze daléj na stronę ku pułkom z książkami, które podsłuchać nie mogły zwierzenia.
— Mówiłem ci, zdaje mi się, szepnął, że miałem myśl starania się o Jenerałową, ale po zdrowym namyśle... musiałem się jéj wyrzec — to partja ze wszech miar byłaby dla mnie nie stosowna... Sama zasada na któréj się, marząc o małżeństwie opierałem, jak się teraz przekonywam, była fałszywa, zupełnie fałszywa. Nie jestem stary, ale dojrzały, wypada więc koniecznie ożenić mi się młodo, aby odżyć i odmłodniéć. O majątek nie dbam wcale, mam go tyle że niewiem co z nim robić! dodał z udanym kłopotem, ale bym chciał piękności, wychowania i charakteru miłego... To dziecię wielce mi się podobało, łagodność promienieje z oczów jego... jabym ją sobie wykształcił... jabym...
Ale — jakże sądzisz?
Feliks stał bardzo zmięszany; zbył milczeniem.
— Jednego imienia, dodał Baron, pragnął bym koniecznie, lub przynajmniéj czegoś co by się na imie jakieś przerobić dało... więc nawet szlachectwo?
— To sierota zupełna, odparł Narębski cedząc przez zęby... niewiem nawet dobrze o pochodzeniu rodziców.
— Szkoda! rzekł Baron lekko... bardzo mi się mała podobała, ale pozwolisz, dodał, bym ją u państwa bliżéj poznał... Śliczne dziecię... jéj obrazu pozbyć się z myśli nie mogę. Na honor! ma foi! cudny kwiatek!
I ścisnąwszy rękę pana Feliksa, z miną melancholiczną wsiadł nazad do powozu.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.



________________________

w Drukarni S. ORGELBRANDA.



Są ludzie stworzeni do czynu, którzy dobrze robić nie mogąc, choćby źle, ale coś robią, aby nie próżnować. Jest to nałóg, jest to niespokój ducha, jest to już taka natura; wpuść ich w najzupełniéj zdrętwiałe towarzystwo, w najzamarzlejsze społeczności kółko, a i tam potrafią wzniecić ruch jakiś, i wywołać niepokój. Do tych nieszczęśliwych istot karmiących się cudzą biedą, należał trochę, znany nam kapitan Pluta, który nigdy może w życiu tak czynnym nie był jak teraz, ale téż i rad był zarazem intrygując, spiesząc ciągle, przerzucając się z jednéj sfery działania w drugą, i dając się we znaki światu, do którego miał trochę urazy. Postanowiwszy sobie dać naukę moralną Jenerałowéj, dojeść do żywego Narębskiemu, dokuczyć Baronowi Dunder, pomięszać ile możności szyki wszystkim którzy się od niego odwracali, nagromadzając środki ku temu miał wcale nie złą zabawkę. Fortuna też, która jakiś czas stała nieprzyzwoicie odwrócona od kapitana, niespodzianie uśmiechnioną ku niemu skierowała się twarzą i zaczynała mu dawać dowody swojéj życzliwości.
Przybyli z prowincji młodzi ludzie, usposobieni do zakosztowania roskoszy świata tego nieodstępnych wieśniakom, napływali do kapitana zewsząd, i w jego rękach przyzwoitą odbierając edukację, zostawiali w nich część przywiezionych ze wsi przesądów i pieniędzy, które i tak poszłyby były marnie. Kassa więc Pluty coraz poważniejszą przybierała fizjognomią, dozwalając mu działania cywilizacyjne rozpocząć na szerszą skalę.
Szło więc wszystko po myśli, i Kirkuć nawet dosyć był zadowolniony ze swego nowego rodzaju życia, wyrobiwszy sobie wakacyjne godziny, których używał jak mu się podobało; kapitan wszakże nadto sumiennie pojmował swe posłannictwo, by się małemi otrzymanemi miał ograniczyć zwycięztwy; umysł jego pracował ciągle nad nowemi kombinacjami strategicznemi i szukał planów na zdobycie stanowisk nieprzyjacielskich.
Jenerałowa zawsze w jego sercu i myśli pierwsze zajmowała miejsce, jednego Kirkucia było mu zamało na rozbudzenie w niéj przywiązania do rodziny, i raz pięknego popołudnia wychodząc od François, gdzie dla oszczędności jadał, a niemając nic lepszego do czynienia, przypomniał sobie Pluta pana Kacpra Kirkucia, rodzonego brata Mateusza, z którym oddawna był postanowił zrobić znajomość. Spojrzał na zegarek, godzina nie była nadto spóźniona, pomyślał gdzie go szukać, i przypomniał sobie że pan Mateusz wspomniał o jego przeniesieniu się na ulicę Długą, rozpowiadając ze zgrozą o szyldzie i olbrzymim bucie z nazwiskiem ich rodzinnem, wywieszonym bezwstydnie, gdzieś niedaleko rogu Miodowéj ulicy — krzyknął więc na dorożkę, i kazał się wieść w oznaczone miejsce.
Po drodze wzdychając nad smutną koniecznością swojego położenia, zmuszającego natychmiast po obiedzie trzęść się w niewygodnéj dorożce, Pluta począł rozmyślać poważnie jak się miał nowemu Kirkuciowi przedstawić.
Z opowiadania Mateusza, który jak widzieliśmy, wielce był przeciwko bratu urażony, tyle tylko mógł wymiarkować kapitan, że będzie miał do czynienia z człowiekiem prostym, pracowitym, i zapewne niedaleko widzącym... jakieś wszakże przeczucie dziwne kazało mu wnosić, że ten członek rodziny, nie tak będzie łatwym do ujęcia i podbicia, jak miękkiego serca Mateusz.
Bądź co bądź, Pluta ufał swéj znajomości świata i ludzi i powiedział sobie, że na pierwszy rzut oka pozna człowieka, a schwyciwszy jego słabostkę zużytkować ją do swoich celów potrafi. Nie chcąc jednak zbyt pospiesznym krokiem narazić przyszłości i pozbawić się użytecznego narzędzia, kapitan postanowił sobie naprzód nic nie mówiąc, udać się do szewca po buty tylko, potém dopiéro od cholewy przejść do serca.
Wyglądał więc niespokojnie z dorożki poszukując tablicy i buta, gdy imie Kacpra Kirkucia dobitnie wyrażone na jasnéj tablicy, oczy jego uderzyło — rozkazał stanąć, i wysiadł nie rzucając cygara, które mu bardzo smakowało.
W bramie domu stał stróż, poważny z siwym wąsem mężczyzna, widocznie stary wojskowy, z krótką fajeczką w zębach, który na zapytanie kapitana o szewca, wskazał mu milcząc drzwi w dziedzińcu, i nad niemi drugą starszą od pierwszéj tablicę.
Zdziwił się trochę Pluta znalazłszy dzwonek u drzwi i bardzo porządny przedpokoik, a mając niejaką wątpliwość: czy do szewca zaszedł, bo tu najmniejszego śladu rzemiosła nie znalazł, pociągnął nosem, starając się dojść, czy tędy przechodziły skóry... i dratwy... wątpliwość wzrosła, gdyż zamiast tego charakterystycznego zapachu, uczuł tylko woń świeżo zjedzonego i wcale pono nie złego obiadu.
Na odgłos dzwonka wybiegła mała dziewczynina w różowéj sukieneczce z włoskami w tył zaczesanemi, z oczkami ciekawemi i kładnąc ręce w fartuszek z dygiem spytała, czegoby kapitan potrzebował.
— A przychodzę do pana Kirkucia, rzekł.
— Tatko na górze w czeladnéj, gdzie pracują, ale go zaraz poproszę... niech pan będzie łaskaw do pokoju.
To mówiąc dziewczę otworzyło drzwi i ciekawie przypatrując się Plucie, weszło z nim razem do porządnego bardzo niby na bawialny urządzonego pokoju.
Nie był wcale tak skromny, jak się kapitan spodziewał, ale téż nie tak wytworny jak bywa u lada zbogaconego rzemieślnika, co się już poczyna brzydzić i wstydać tego, co mu chléb dało.
Kanapka włosienią obita, kilka krzesełek, stół jesionowy, komoda z filiżankami, kieliszkami i figurką gipsową N. Panny, zegar ścienny w szafie, krosienka przy oknie ubierały cicho i mile pokoik, w którym było mimo to spokojnie jakoś i lubo. Na dwóch oknach stały kwiatki wcale ładne i rozkwitłe bujno, jak to się tylko w tych domach trafia, gdzie zgoda i spokój rozkwitają. Ale główną ozdobą bawialni były ściany, które zaraz zwróciły ciekawe oko Pluty, usiłujące coś wyczytać wszędzie i na swą korzyść obrócić... Pełno na nich było nieszczególnych wprawdzie, ale przedmiotem pełnych znaczenia oprawnych w czarne ramy litografij i sztychów.
Na prawo książę Józef rzucający się w Elster, daléj Polacy pod Samosierra, tuż portret króla Jana, a daléj szeregiem pamiątki różne z epoki świetnych dziejów kraju, wizerunki ludzi znakomitszych i t. p. Był tam i pomnik postawiony w Solurze, i kopce pod Krakowem usypane i mnóstwo drobnych tego rodzaju wspomnień z lat ubiegłych...
Kapitan zanotował to sobie w głowie; ale wielkiéj do tego nie przywiązał wagi. Dziewczę nowym dygiem poprosiło go siedziéć, a samo wdrapawszy się na zbyt wysokie krzesełko z trochę zwieszonemi nóżkami, wyprostowane wzięło się do pończochy tak wielkiego rozmiaru, że jéj do stóp spadała, choć jeszcze niedoszła trudnéj do zwalczenia pięty.
Kapitan miał już rozpocząć i rozmowę z dziewczynką, gdyż pochlebiał sobie że i do dziecięcego wieku wymagań zastosować się potrafi, gdy drzwi się otworzyły i wszedł słusznego wzrostu, barczysty, z wąsem potężnym mężczyzna, w szaréj kapocie, ubrany po prostu, z rękami w kieszeniach.
Twarz jego piękna, prawdziwie polska, otwarta, jasna, spokojna, znamionowała człowieka, który już po za sobą zostawił burze i walki i płynął cicho do niedalekiego brzegu obiecującego błogi spoczynek. Niebieskie jego oko patrzało śmiało i jakoś poważnie na świat, nie umiejąc ani uśmiéchnąć się ze zbytnią pokorą, ani rozjaśnić zarozumiałą pychą plebejuszowską. Szewc ten w swéj kapocie szaréj, taką miał minę pańską, wspaniałą a imponującą, taki wyraz zdrowego rozsądku na czole a prawego charakteru w całém obliczu, że kapitan, który sobie obiecywał zażyć go z mańki, stanął dosyć zbity z toru, i gdy go pan Kacper zapytał, czego by sobie życzył? oprzytomniał dopiéro, wracając do myśli pierwotnéj utorowania sobie drogi pochlebstwem...
— Pan Kirkuć? zapytał go z ukłonem...
— Tak jest, Kacper Kirkuć. do usług, odparł stary poważnie.
— Przepraszam, jeżelim pana oderwał od pracy dla małéj rzeczy...
— Nic to! chodziłem do czeladzi... ale czemże służyć mogę?
— Masz pan do czynienia z nieszczęśliwym człowiekiem, dodał kapitan, nieszczęśliwym z powodu wydelikaconéj nogi, któréj nikt dogodzić nie umie. Zalecono mi pana, jako jednego z artystów w swoim rodzaju, i sława jego mnie tu z choremi przypędziła nogami.
— Moja sława? odparł uważnie patrząc w oczy przybyłemu stary Kirkuć, na którym pochlebstwo to żadnego nie zrobiło wrażenia i lekki tylko wywołało uśmiech na usta. Moja sława? ale to być musi jakaś omyłka, mój mości dobrodzieju? ja niemam wcale sławy w mojém rzemiośle... Nie robią u mnie gorzéj jak u innych, niesądzę, żeby lepiéj... któż to tak WPanu nagadał?
— Kto? wszyscy! niezrażając się rzekł kapitan... cała Warszawa! prawdziwie sławni ludzie nigdy niewiedzą o swej wielkości... przecież sto osób mi mówiło: niema butów jak u Kirkucia.
P. Kacper ruszył ramionami i uśmiéchnął się podejrzliwie.
— Jakieś to bałamuctwo, rzekł powoli — chybaby dwóch majstrów było jednego rzemiosła w naszem mieście, o czém, przyznaję się, niewiém. Co do mnie, mój mości dobrodzieju... sam własnemi rękami od dawna nic nie robię, nie żebym się uczciwéj pracy wstydził, bom nią na chléb powszedni zarobił, i wierzę, iż niema rzemiosła nieszlachetnego, ale i oczy mi już i ręce nie służą... Wziąłem się więc do wyrabiania z liczną czeladzią gotowego obuwia, które późniéj rozwozi się po jarmarkach i sprzedaje w kraju.
Pilnuję tylko, aby to się dokonywało sumiennie, aby materyjał nie był tandetny, szycie porządne, i aby but człowieka, który go chce miéć taniéj i gotowym znaleźć, nie gorszym był od robionych na urząd... Mam u siebie kilkaset par butów, za których moc i robotę ręczę... może sobie pan wybierzesz.
— Ale tu nie o mnie chodzi, odparł kapitan ruszając ramionami, ja się spodziewałem, że mi pan każesz coś takiego zrobić, do mojéj fantazyi, co by mnie nareszcie zadowolniło.
— Wątpię, bym panu dogodził, rzekł Kirkuć zimno — my robimy buty porządne, ale dla nóg niepopsutych pieszczotami... Zresztą, jeśli się podoba, zawołam tu mojego pierwszego czeladnika... i zadysponujesz sobie asindziéj, jak wola i łaska.
— Jednakże, jak się to stało? spytał kapitan, żem tyle słyszał o panu i jego sztuce?
— Ktoś to sobie drwił widać, albo ze mnie, albo z Waszmości, odparł stary, bo tu nic podobnego nie słychać o mnie.
— Nie sądzę, rzekł Pluta siadając powoli na krześle, jakby dla odetchnienia.
Kirkuć stał ciągle niecierpliwie, zdając się oczekiwać końca rozmowy.
— Prócz tego imie Kirkuciów było mi dobrze znane, dodał kapitan.
— A! marszcząc się rzekł stary, i kogożeś pan znał z tém imieniem?
— No! naprzód dobrze byłem i jestem z niejakim panem Mateuszem... nie krewny to WPana?
— Mateusza... niewiém, czy tego samego, o którym pan wspominasz, miałem rodzonego brata.
— Mały trochę, teraz przygarbiony...
— Być może, iż ten sam.
— Przyjemny bardzo człowiek i artysta w wielu grach towarzyskich...
Stary Kirkuć się zmarszczył, a późniéj westchnął, ale nic nie rzekł, widocznie chciał co najprędzéj ukończyć niepotrzebną rozmowę.
— Znałem także niegdyś dobrze i zbliska, mówił daléj kapitan, pannę Juliją Kirkuć, primo voto niewiem jak, a secundo Jenerałową Palmer.
Szewc się zmarszczył gorzéj jeszcze jak poprzednio i surowo zaciął usta.
— Nie byłaby i to pańska krewna, bo coś mi się zda, że Mateusz ją siostrą nazywał.
— Słuchaj no Marysiu... idź powiedz żeby... i cicho dokończył nauki dziecku, które wybiegło, jakby umyślnie dla przerwania nieprzyjemnych mu zapytań.
— O Jenerałowa! — kończył napróżno wyczekawszy odpowiedzi Pluta, — Jenerałowa jest dziś osobą wielkiego świata, stosunków ogromnych, i znakomicie skolligaconą przez męża. Jeśliby to była istotnie siostra panów, mogłaby im być wielce użyteczną, gdyby tylko chciała.
— Mój mości dobrodzieju, — odrzekł Kacper, — ja od nikogo nic nie potrzebuję, prócz Boga i rąk własnych. Na Opatrzność uskarżać się nie mogę, ręce mi służą jeszcze jako tako; nie pójdę pukać miłosierdzia do drzwi niczyich.
— Jest to uczucie godne najwyższéj pochwały, dorzucił Pluta, ale zawsze, — WPan jesteś żonaty? — spytał nagle.
— Owdowiałem! — rzekł cicho Kacper.
— Więc to zapewne córeczka.
— To jedna z moich córek.
— Właśnieby Jenerałowa z łatwością, sama dzieci nie mając, edukacyją tak blizkich krewnych zająć się mogła.
— A cóżeś to WPan przyszedł po buty? — zawołał zniecierpliwiony nagle stary, — a prawisz mi o edukacyi?
— Cha! cha! gawędziarstwo! — przepraszam! — rzekł Pluta, — ci co mnie znają, wiedzą, że gdy raz pocznę...
— Jesteś pan żonaty? — spytał z kolei szewc wpatrując się w niego.
— Nie, chwała Bogu! — odpowiedział kapitan trochę zmięszany.
— To wielkie szczęście, — dokończył pan Kacper, bo gdybyś WPan ubogim będąc, bogatéj siostrze dawał na wychowanie dzieci, nic byś z tego dobrego nie miał. Moim dzieciom czego innego potrzeba, nie tego, co uczą po salonach, mój dobrodzieju; tam nabierają miękkości, układu, przyzwoitości, a pozbywają się serca i ochoty do pracy. Jenerałowa mogłaby ją zgubić, a podratować nas swojém dobrodziejstwem nie może.
Pluta był widocznie zakłopotany, mimo całéj swéj zręczności i bogactwa wyobraźni, nie wiedział już jak ciągnąć daléj, a nie chciał odejść z niczem.
— Przepraszam pana, — rzekł, — że ośmielam się tak niestosowne może czynić mu uwagi, ale to staremu żołnierzowi przebaczona.
— Pan służyłeś? — spytał trochę udobruchany Kirkuć uśmiechając się.
— Miałem ten honor.
— Gdzie?
— Różnie, — odparł Pluta, — gdzie tylko walczono za moje zasady: w Hiszpanii, w Ameryce, w Chinach trochę i na końcu, zdaje mi się, w księstwach Szlezwigu i Holsztynu.
Widać było, że poczciwy szewc nie bardzo zrozumiał, bo głową pokiwawszy usiadł na krześle przy kapitanie i podał mu otworzoną tabakierkę. Pluta, który się zbliżyć pragnął, a był zawsze w gotowości użycia ku temu wszelkich środków, choć nie cierpiał tabaki, wziął ogromną jéj dozę i tak zręcznie przytknąwszy ją do nosa pociągnął wysypując z palców na ziemię, że Kirkuć o mało powtórzenia, widząc tę łapczywość, nie zaproponował.
— I byłeś pan ranny? — spytał Kirkuć.
— Dwanaście razy — rzekł żywo kapitan, z których trzy od kuli armatniéj.
— Jakto? bez żadnego szwanku?...
— Nader szczęśliwie, jednakże po dziś dzień czuję rany. Ale wracając do jenerałowéj, dodał powoli, więc to istotnie siostra pańska.
— A! siostra! — rzekł szewc, ot dziwne losu koleje!
— I pan z nią wcale żadnych nie masz stosunków?
— A do czegoby one mi się przydały?
— Jużcić, — rzekł Pluta, — to osoba pełna dobroci, osierocona, osamotniona, bez rodziny, możeby i rada była, gdyby familija się do niéj zbliżyła.
— Mogłaćby ona zbliżyć się do familii.
— Nie wie przecie jak będzie przyjętą, a boli zostać odepchnionym.
Szewc podniósł głowę.
— Powiedzże mi pan otwarcie, — odezwał się, — czy ona cię tu przysłała?
Kapitan udał pomięszanego, począł się jąkać, spuścił oczy.
— Ale gdzie zaś! — rzekł dając się domyślać przeciwnie.
— Familija nie odstąpiła jéj, mówił szewc powoli, ona sama się wyrzekła nas... trudno się nabijać, a Bóg tam raczy wiedziéć jakbyśmy przyjęci zostali.
— Przecież pan Mateusz, — dodał śmiało kłamiąc Pluta, — bywa tam i winien jéj spokojny chleba kawałek.
Szewc się zadumał chwilę.
— Mów no WPan otwarcie, — rzekł, — na co tu nam jakieś komedyje — co masz za powód? z czém przychodzisz? od kogo?
— Ale dla butów, uczciwością panu zaręczam, a gadając to się zgadało, zwyczajnie po żołniersku. Przyznaję się panu, że jużciż ciekawość moja była podbudzona trochę tém, żem brata jenerałowéj znalazł szewcem, a więcéj jeszcze drugiém, że szewc nie chce nawet widziéć się z siostrą.
— Ja jestem sobie prosty człowiek, rzekł po namyśle pan Kacper, że umiem szanować węzły rodzinne, Bóg mi świadek, ale są okoliczności, co je zrywają. Jeśli ubogi lub pozostały w niższym tam jakimś stanie, ma bogatych i wywyższonych krewnych, czy mu się tam piąć do nich przystało? Krew w nas wszystkich od Adama i Ewy jedna płynie, a przecie nie żyjemy z sobą jakby na rodzinę przystało. Jak się zmieni życie, obyczaj, mowa, wyobrażenia, chęci i cele, już tam i rodzonym braciom do zgody i miłości przyjść trudno. Siostra mi pani Jenerałowa, ale co potem, kiedy ona ani pojęciem, ani mową, ani niczem nie jest siostrą? Obojebyśmy byli sobą zakłopotani i nie radzi sobie, kochać się zapomnieliśmy, nienawidzić się nie godzi, a tu by do tego prędzéj powód się mógł znaleźć. Więc po co się zbliżać?
Pluta uderzony prostym rozsądkiem szewca zamilkł.
— Mówisz pan bardzo rozsądnie, — odezwał się po chwili, — ale któż to wié, co się w duszy dzieje? Człowiek zawsze tęskni za swoją przeszłością, to co za młodu doznał, tkwi mu w duszy, zapomniéć nie może, powierzchownie się zmieni, w głębi ten sam, a co starszy, to mu młodości wspomnienia lepiéj smakują. Więc może i Jenerałowa...
— Mówiła to panu? — zapytał Kirkuć.
— Ale, uchowaj Boże, oburzył się Kapitan zawsze w ten sposób to czyniąc, aby szewc się czegoś mógł domyślać — nikt mi nic nie mówił. Sądzę tylko ogólnie z natury ludzkiéj, że widok brata, widok dzieci nadewszystko...
Tu jakby rozczulony umilkł, i zrobił tak dziwną minę melancholiczną, że gdy ją sam spostrzegł w zwierciadle, o mało nie parsknął ze śmiechu.
Zamilkli, pan Kacper zniecierpliwiony widocznie rozmową, któréj celu zrozumiéć nie mógł, wstał z krzesła niby niechcący, napominając gościa, że także mu wstać może wypadało i nie zawadziłoby odejść, ale Pluta zatopiony w głębokiém rozmyślaniu, udawał, że tego nie postrzega i pozostał jak przykuty do swego krzesła.
Kirkuć zażył tabaki w milczeniu; Kapitan chodził po głowie, aby znaleźć jaki środek pozostania dłużej i wkradzenia się w łaski szewca, spoglądającego nań ze stoicką obojętnością człowieka, który od losu nie wymaga nad to, co mu się odeń najściśléj należy.
— No! — rzekł w duszy Pluta, — twarda natura! nie ma co mówić, groszem go i honorami nie wziąć, potrzebaby tu z innéj beczki, ale z jakiéj?
Na te słowa weszła dziewczynka wysłana przez ojca i zmierzała właśnie do krzesła, na którém zostawiła pończochę, gdy Kapitan przypomniał sobie, że miał parę karmelków w kieszeni, i myśl trafienia do serca ojca przez dziecię błysnęła mu we łbie.
— Córeczka? — spytał Kirkucia grzecznie ofiarując jéj cukierki, które dziewczę przyjęło rumieniąc się i spoglądając na ojca, jakby go o pozwolenie prosiło.
— Tak jest, córka moja, — rzekł Kacper.
— Śliczne dziecię!
— Bardzo dziękuję, — odparł stary, — ale mi go WPan Dobrodziéj pochwałami nie psuj, wié ona, że piękność Pan Bóg daje, a poczciwość człek sam zarabia, i że z twarzyczką więcéj na świecie kłopotu niż pociechy; to mała rzecz, że ładna, a lepiéj, że to dobre, łagodne i poczciwe, jak ś. p. jéj matka.
— Przyznasz jednak pan, dodał Pluta, niby od niechcenia, że gdyby tak świetniejsze wychowanie, a sposobność wejścia w świat, mogłaby z tą twarzyczką los zrobić.
— Co téż to pan nazywasz los zrobić? surowo odrzekł Kacper, — los dla niéj to pójść za poczciwego, równego jéj stanem rzemieślnika, który ją i kochać i szanować będzie, który z nią podzieli pracę i troski życia. Dla tego to u mnie ani guwernantki, ani fortepianu WPan nie widzisz, ale sekstern i pończochę. Los dla niéj! jaki? — dodał szewc, — wyjść za jakiego eleganta, któryby się kazał wyprzeć starego ojca i wstydzić rzemiosła, co mu chléb dało? któryby białemi rączkami zgarniał to, com ja namuloną zarobił dłonią — a w końcuby ją odepchnął i wzgardził. A to śliczny los! — powtórzył Kirkuć, — niech go jasne... przepraszam.
Urwał p. Kacper szybko, gdyż miał i znał do siebie tę wadę, że gdy trochę się zagrzał, zwykł był piorunami sadzić, jak burza sierpniowa, a djabłami szafować, jak przekupka. Wstrzymał się jednak od tych wykrzykników przy obcych, i gdy, jak dziś, mimowolnie mu się co wyśliznęło, mocno go to frasowało.
To téż pochmurniał jakoś i usiadł, a kapitan ani myślał wstawać i odchodzić.
Po trosze zmierzchało, o butach żadnéj już nie było wzmianki; Pluta na nowo usiłując zawiązać rozmowę, wstępem do niéj głęboko uczynił westchnienie.
Jakkolwiek z dobréj swéj woli nigdy on nie czuł potrzeby czynienia piersiom i sercu ulgi przez to co się zowie westchnieniem, obyty w świecie i przywykły do posługiwania się narzędziami różnemi, znał on użyteczność wykrzykników i westchnień, i niekiedy umiejętnie je zastosowywał do potrzeby. Zdało mu się, że człowiek tak moralizujący i serdeczny, jakim osądził Kirkucia, musiał miéć słabość do ludzi wzdychających.
Taką uczyniwszy przemowę, mówił daléj powoli i głosem przejętym głębokiem uczuciem.
— WPan zapewne dawno nie widziałeś Jenerałowéj i masz względem niéj uprzedzenia z fałszywych o niéj wieści zaczerpnięte?
— Dawnom jéj nie widział, — rzekł Kirkuć, — ona mnie nie szukała wcale, jam téż nie chciał się uprzykrzać, a już téż powiem panu, że kobieta naszego stanu, gdy tak wysoko sięgnie, to nie bez kozery, ale niech tam Bóg sądzi.
— To najlepsza w świecie osoba, — przerwał składając ręce jak do modlitwy kapitan, dobrze odegrywając rolę uczuciowego człowieka, — co za serce! jaka skromność! jaka pobożność! ile poświęcenia dla biednych...
Kirkuć niecierpliwie trochę ruszył ramionami.
— Jakto? niewierzysz WPan? zapytał go Kapitan, który ruch ten pochwycił.
— Nie sądzę! nie sądzę nikogo! — rzekł szewc zażywając tabaki, ale do trzysta... tu znowu się zmięszał, o mało nie dodawszy djabłów. — WPan widzę wierzysz w tę dobroczynność ludzką o białym dniu przechadzającą się po ulicy i sypiącą jałmużny z axamitnego woreczka glansowanemi rękawiczkami. Widziałem ja takich wiele, zawsze lepiéj tém zarabiać na szacunek, niż inną komedyją, ale i to sceny, panie. Ciż sami, co karetami do ubogich jeżdżą, gdy do nich ubogi o kuli przyjdzie, pode drzwi cicho, przez kamerdynera go odprawią, żądając świadectwa nędzy, które nosi na twarzy i w oczach, ciż sami, co rejestrują swe uczynki w bardzo porządne rubryki i drukować je każą na przykład światu, skąpią grosza ubogiéj słudze. Wierzaj mi pan, ci tylko dobroczynni są w istocie, o których uczynkach dobrych Pan Bóg wie tylko, a jak najmniéj ludzie.
— O! nie głupi! — rzekł w duchu Pluta, — zwąchał pismo nosem, pokiwał głową jednak i dodał.
— Może to być prawda, co pan mówisz, ale to się nie stosuje do Jenerałowéj, święta kobieta, a do tego, nieszczęśliwa. Zazdroszczą jéj ludzie i okrywają oszczerstwy, ogadana, spotwarzona! z jaką to ona znosi cierpliwością! z jaką pokorą. Osamotniona szuka pociechy w modlitwie.
Już to, dorzucił żywiéj, powiem panu, że niegodnie jest tak opuszczać rodzinę, i przez dumę źle zrozumianą odrzekać się świętych obowiązków.
— Ale czegoż to WPan chcesz u djabła? — zawołał szewc zniecierpliwiony wreszcie, — czyś po buty przyszedł, czy nawracać mnie? Mów jasno, ja człowiek prosty, i nie lubię takich ważonych słówek...
Kapitan o mało się nie rozśmiał z téj niecierpliwości, ale w sam czas się powstrzymał i czując, że więcéj zrobić nie może nad to, co uczynił, wziął za kapelusz.
— Przyszedłem w sprawie moich nóg, — rzekł obojętnie, ale kiedy mi pan odmawiasz przyjacielskiego zajęcia się mojemi nagniotkami... idę, idę. Com mówił o Jenerałowéj, było, tak sobie, z dobrego serca, widzę, że mnie pan zrozumieć nie chcesz!
— A! bo bredzisz kochany panie! — rzekł Kirkuć, buty! Jenerałowa! familija! wszystko to jakoś razem nie do rzeczy! Mnie trzeba mówić po prostu, a wać pan choć żołnierz, furfarteryją jakąś mnie zbywasz.
— No to na wychodnem powiem waści jasno i otwarcie, — zawołał uśmiechając się Kapitan; znam Jenerałową, wiem, że jejby to prawdziwą uczyniło przyjemność, gdyby familija do niéj się zbliżyła, przekonany jestem, że tego pragnie, że to jest serca jéj potrzebą, rób sobie z tém co chcesz, a bez butów się obejdę, — dodał, — i skłoniwszy się zdumionemu tém zakończeniem rozmowy Kirkuciowi, powoli wysunął się z izdebki.
Jakkolwiek cel nie został w zupełności osiągnięty, Pluta wszakże z rozpromienioném czołem siadł do dorożki, nie sądząc by pracę i oléj utracił... Uśmiechał się sam do siebie i podśpiewywał jakaś piosenkę z dawnych szczęśliwych czasów, która przywodziła mu na myśl wspomnienia przyjemne... Już miał odjechać z przed kamienicy, i zapalał tylko cygaro, by ruszyć z niém, rozmyślając gdzieby się miał udać, gdy z Miodowéj ulicy na zawrocie ukazała mu się postać niewieścia, która oczy jego zwróciła.
Była to... ale tu opis tak trudny, jak monety, która długiem przechodzeniem z rąk do rąk straciła pierwotnie na niéj wyciśnione piętna.... Wprawdzie nummolog wprawny widzi tam zarysy dawnego stępla, domyśla się rysunku, zgaduje napis nawet, ale dla oczów profanów, mało co zostało z tego, co dał Bóg w początku życia.
Była to więc... pani już nie tak pierwszéj młodości, ale uparcie znać dbająca o to, aby jak najdłużéj za młodą mogła uchodzić. Strój jéj wielce wyszukany i wytworny łudził zdaleka pozorem, barwą, formami młodocianemi przechowanemi dzięki połączonym usiłowaniom sztuk rozmaitych... Kapelusik z różowemi wstążkami, obówie obcisłe, wcięta sukienka i płaszczyk przystały by dziewczęciu ośmnastoletniemu, chód zręczny, choć trochę wymuszony zwiastował pełną sił i lekkości panienkę; a zapuszczona umiejętnie zasłonka niedając dostrzedz rysów, uderzała tylko przebijającemi się przez nią świeżości tak niesłychanéj jagódkami, że koloryt ich wprawiał w podejrzenie, czy je natura takiemi wydała, czy sztuka podjęła się ją zręcznie sprostować. Wprawne oko kapitana w tém zjawisku dostrzegło naprzód cechy właściwe światu, w którym on żyć lubił, późniéj pamięć jego niesłychana, przywiodła mu coś z lat dawniejszych, podobnego do téj uroczéj postaci... zatrzymał się, wlepił wzrok ciekawy, czekał długo, aż gdy piękna pani przechodząc powolnie spojrzała nań, wyskoczył ku niéj z dorożki, prawie będąc pewien jakiéjś znajomości, któréj nazwiska tylko wśród licznych tego rodzaju nie mógł sobie jeszcze przypomniéć.
Przypuszczenie to stwierdzone zostało, gdy dama trochę przestraszona, zatrzymała się również i rączką przecudnie odzianą w rękawiczkę popielatą, odrzuciła woalik kryjący czarodziejskie jéj rysy.
Niestety! mgła tajemnicy rozwiana nagle w osłupienie wprawiła czciciela płci pięknéj, tak straszną widać wydała mu się ta ruina przy obrazie wyrytym w pamięci.
Twarz pięknéj niegdyś pani, nosiła wprawdzie ślady dawnéj i niepospolitéj urody, ale nielitościwie przerobione latami i kosmetykami na karykaturę... Wybielona jak ściana pod wielkanoc, wyróżowana jak krasanka, z malowanemi czarnemi brwiami nad zapadłemi strasznie oczyma, nieznajoma w uśmiechu pokazała w dodatku ząbki, których kształt i rozmiary niedozwalały wątpić, iż sztuka dentysty nie doszła jeszcze w Warszawie do łudzącéj doskonałości utworów Desirabod’a...
— Panna Adolfina! zawołał Pluta.
— Pani Adolfina! poprawiła malowana z uśmiechem pełnym wspomnień zalotności przeszłej w nałóg i grymas dziwaczny.
— Pani...
— Tak jest... tak... kapitanie!
— Cóż pani tu porabiasz?
— Opłakuję mojego męża!
— Jakto? był więc i mąż! i miał ten rozum, że umarł? zapytał z nielitościwą poufałością, która była echem jakiéjś dawnéj widać ścisłéj przyjaźni kapitana...
— Zawsze żartobliwy! odparła ruszając głową pani — zawsze ten sam, nieoszacowany o! jakże się cieszę.
— Ale bo! nie ciesz no się jeszcze, pani Adolfino, odparł Pluta, niema tak dalece czem, lata uczą rozumu i gaszą zapały, a w dodatku wypróżniają kieszenie.
— Fi! ale cóż znowu? wiecznie tak nieznośny pan jesteś,
— Natura! natura! Uważałaś pani kiedy, dodał, że na starość w człowieku, co tylko miał za młodu niepotrzebnego jak najbujniéj wyrasta, naprzykład brodawki, naroście i znamiona... otóż tak i z przywarami... nietylkom się ich nie pozbył, ale mi powyrastały, nadto bujnie. Tandem, moja dobrodziejko co porabiasz?
— No cóż? no cóż? odparła z trochą dumy pani Adolfina, żyję z mojego majątku i mieszkam w Warszawie!
— Z majątku? spytał kapitan... co u licha, a zkądże się on asińdźce wziął?
— Przecież miałam męża... odparła piękna nieznajoma.
— No! i dzieci? zapytał śmiejąc się Pluta.
— A! niestety! nigdym ich nie miała.
— No! to chwała Bogu! jesteś wolna jak ptaszek i używasz świata zapewne... rzekł kapitan zacierając ręce... boć rozum masz...
— Pleciesz WPan... widzisz jak zestarzałam?
— Gdzież zaś? przerwał kapitan... a dużo ci ten mąż zostawił?
— Tylko dwakroć i o to jeszczem się musiała procesować... z westchnieniem odezwała się wdowa... adwokat mnie tyle kosztował! Kapitan się uśmiechnął.
— Trzebaż było młodego wybrać! jak pani jesteś nierozważną...
— Właśnie... właśnie... ale ten był nadto młody! Drugie westchnienie towarzyszyło pierwszemu.
— A powiedzże mi pani choć nazwisko swe i mieszkanie, niechaj wiem, odwiedzę pewnie... Wszak po staréj znajomości drzwi mi nie zamkniesz.
— Ale mój kapitanie! będę najszczęśliwsza!
— Najszczęśliwsza, to za wiele... mówmy już po prostu szczęśliwa.. ze staremi przyjaciołmi nie trzeba się ceremonijować — więc naprzód — jakże panią mam nazywać.
— Ale wszakżem mówiła...?
— Dotąd ani razu.
— Adolfina, Adolfina Jordanowa!
Kapitan drgnął, przyskoczył, schwycił ją za rękę gwałtownie tak że się trochę przelękła i zawołał.
— Jak? jak?
— Jordanowa! kapitanie.
— I mówcież tu że niema opatrzności! zawołał na głos Pluta... a ja szukam Jordanów, a ja głowę łamię, by ich wynaleść? Jordanowa! O! nieoszacowana Adolfino! ty nie wiész jakie mi szczęście przynosi, że jesteś Jordanową.
— Cóż to żarty? spytała trochę urażona wdowa.
— No! no! nie posądzaj! mówię wcale serjo. Gdzie mieszkasz?
— Przy Wilczéj ulicy...
— Na Boga! gdzież to jest?
— Nie wiész?...
— Ale któż może mieszkać przy Wilczéj ulicy?
— Ja, ja... z urazą odparła Adolfina. Cóż to pan niewiész, że Wilcza wychodzi na Aleje... że ja mam ogród od alei? że mój dom...
— Jakto? i dom własny.
— Bardzo skromny...
Widząc że się zbyt już długo zatrzymał i że odświeżona znajomość trochę się niecierpliwić zaczynała tą rozmową wśród chodnika przerywaną potrącaniami przechodzących, kapitan ukłonił się jéj, ścisnął rączkę i powoli siadł w dorożkę, zamierzając już ruszyć znowu, gdy głos szanownego Mateusza Kirkucia wstrzymał go silnem — pst! wyrzeczonem prawie nad uchem.
Kirkuć dość skromnie ubrany jak na siebie, bo najmniéj widoczną część stroju tylko miał w kraty niebieskie z zielonem, a chustkę czarną z końcami czerwonemi, w bardzo dobrym humorze, szedł pod boki z kimś drugim... Widocznie wracali z niedalekiego ogródka, w którym grała muzyka węgierska i bawar szerokiemi rozlewał strugami, twarze były zarumienione, oczy pałające, a miny szalenie zawadyjackie, niewiem skutkiem piwa czy muzyki.
Towarzyszem Kirkucia był ów jenijusz nieumiejący mówić, który przed niedawnym czasem, wysłany został na prowincyją z misją wyszukania śladów urodzenia Kopciuszka, człek co nie umiał wzbudzić zaufania kapitana, za którego wszakże poręczył pan Mateusz że odpowie godnie włożonemu nań zobowiązaniu; skromny Pętelka. Tym razem jednak był do niepoznania, tak rozjaśniona twarz jego pałała na zewnątrz wybijającą się radością duszną, jakiegoś tryumfu, podzielaną przez towarzysza Kirkucia.
Kapitan nie rad był, w ogólności spotykać się wśród ulicy z ludźmi, których zetknięcie za kompromitujące uważał; unikał Kirkucia mimo że ten przy kapitanie zachowywał się tak przyzwoicie jak tylko mógł i umiał, — ale to już nie sposób było wywinąć się od tych panów i musiał zatrzymać się choć nie bardzo ochoczo.
— Kapitanie, rzekł z wielkiem wzruszeniem pan Mateusz, nowiny ważne i wielkie! na miłość Boga, zejdźmy gdzie aby się rozgadać.
— Dobrze, zaraz wam służyć będę... ale idźcie przodem do Wolfina, i tam każcie dać wina butelkę na mój rachunek, abyście nie tęsknili, ja was dopędzę.
Kirkuć udając niezmiernie domyślnego z uśmiechem pociągnął towarzysza i poszli, kapitan zamarudził przy dorożce, wsiadł powoli, kazał się przewieść na Leszno dla użycia świeżego powietrza i w dobry kwandrans dopiero zjawił się w handlu winnym. Cały ten manewr przedsięwzięty został, aby uniknąć towarzystwa tych dwóch panów, którzy już w osobnym gabinecie poczynali szklanki wina, gdy Pluta wszedł do nich.
Z tém uznaniem wyższości, które jest cechą ludzi dobrze ukształconych, Kirkuć i Pętelka oba powstali na widok swojego zwierzchnika. Pluta winem się nie rad zaspakajał, pił je za napój zwykły, ale gdy natura wymagała podbudzającyh środków uciekał się do mniéj więcéj mocnego groku, który sobie przyprawiał sam wedle natchnienia chwili i potrzeby zdrowia, mając ku temu teoryją jasną i prostą, i dowodząc, że spirytus jest treścią ostateczną wszelkiego trunku, zatem treść ta i woda wszelki trunek dla sarmackiego podniebienia zastąpić potrafią.
Zostawując więc wino swym towarzyszom, kapitan kazał podać wody, cukru i rumu i przyprawiwszy sobie szklankę zimnego ponczu, usiadł z cygarem w ustach naprzeciw milczącego Pętelki. Kirkuć ogromnemi krokami przechadzał się po pokoju czegoś straszliwie niespokojny.
— No, i jakże interesa stoją? spytał posła nareszcie, w twarz mu puszczając kłąb dymu.
— To tego... zaczął swoim obyczajem Pętelka, to tego... żeby nie tego, toby te... ale proszę posłuchać...
— Już tylko mów, mój drogi, a o słuchanie się nie frasuj... jest jaki ślad, że Maryja Jordan, jest w istocie córka Jenerałowej?
— To jest tego... odparł popijając Pętelka — żeby tego, jakem mówił, to nie te, ale moralne przekonanie to tego...
— WPan wiész, zapytał kapitan zrywając się z krzesła i podchodząc do Kirkucia, co on chce mówić? wybadałeś go? bądźże łaskaw i wyręcz, bo mi się w głowie kręci, gdy słucham takiéj gadaniny... a prędko Kirkuć.
— Ja już wszystko wiem, po cichu przysuwając się z krzesłem począł p. Mateusz... to człowiek jednakowo jenijalny, choć gadać nie umie... to człowiek taki, jakiego ze świecą nie znaleźć.
— No! ale bez świecy podobnych dosyć widzę, rzekł Pluta, do rzeczy.
— Otóż uważajcie tylko jak on się tam wziął doskonale, począł Mateusz, niekiedy okiem i ruchem powołując się na towarzysza — to głowa!
— Mój drogi Kirkuć, rzekł Pluta, nie chwal go tak bardzo, a mów o co chodzi, wiesz że mnie po jedzeniu rozwlekłe opowiadania szkodzą, zbiera mi się jakby na nudności... żywiéj, żywiéj!
— Ale poczekajże pan! przerwał obrażony Mateusz, potrzebaż rzecz wyłuszczyć jak się należy, okazać jak on się do tego wziął.
— Mnie o to tylko chodzi co zrobił.
— Tak! ale tu i o mój honor idzie! bijąc się w piersi z trochą słusznéj dumy, dorzucił Mateusz obrażony — bo kiedy mówiłem że za niego ręczę, to jakbym tam sam był!
Pluta z niecierpliwości wychylił pół szklanki groku, ale widząc że są fatalne koleje, przez które najdespotyczniejsi ludzie przechodzić muszą, poddał się przeznaczeniu i słuchał.
— Rzecz się tak miała, rzekł Kirkuć — Pętelka mój przyjaciel, nie w ciemię bity, pojechawszy na miejsce, wziął na się charakter szlachcica ubogiego szukającego gruntu i chaty, jakby tam w téj stronie miał sobie osiąść. Uważasz pan co za spryt!
Postanowił sobie nie iść wprost na zwiady, bo by to podejrzenia obudzić mogło, ale poznać osoby i słuchać... Nie żałował czasu, ni trudu... bo mu chodzi o reputacyją...
Pętelka spuścił oczy skromnie i westchnął potakująco.
— Siadł tedy u propinatora! uważasz pan w ognisku nowin! u propinatora! co za spryt! i siedział...
Tu Kirkuć uczuł potrzebę odwilżenia gardła.
— Niechże siedzi sobie szczęśliwie, stukając szklanką o stół z nowym wybuchem niecierpliwości zawołał Pluta, powstając — niech on siedzi, siedź ty i niech was...
Kirkuć uczuł niebezpieczeństwo, Pętelka się zaczerwienił... oba zmięszali, spojrzeli po sobie.
— No to tego, kiedy tak! rzekł Pętelka...
— Cóż WPan chcesz wiedziéć? zapytał Kirkuć.
— Co? czy doszedł że Maryja jest córką Jenerałowéj? czy są ślady czarne na białem? czy mamy dowody, czy ich nie mamy.
— Otóż niemamy... rzekł Kirkuć stanowczo, a jednak to jest człowiek jenijalny...
Pluta już był przywiedziony do tego stanu, że mu wyrazów zabrakło, włożył kapelusz i chciał odejść. Mateusz to spostrzegł i zżymnął się poglądając ku Pętelce jakby mu chciał powiedziéć: Otóż to patrz co ja cierpię z tym człowiekiem!
— Idź! idź pan kiedy niemasz cierpliwości słuchać, zawołał rozgniewany, a to się największéj rzeczy nie dowiesz...
— Cóż chcesz? wiem już że jest jenijalny! rzeki z rezygnacyją kapitan, a z reszty kwituję.
— Gdyby były tego najmniejsze dowody na świecie, dodał Pętelka, ja bym je z pod ziemi dobył.. ale kiedy nie tego, to tego... co ja winien?
— Tak! sam pan widzisz jak logicznie mówi... to miło słuchać... Ale czego się nikt nie spodziewał, czego niemogliśmy nawet marzyć, o czem nikt z nas niewiedział... przywiózł pan Pętelka.
— Cóż przywiózł?
— Wiadomość taką że ja sam od niéj zawrotu głowy dostaję... bo to jest człowiek jenijalny!
— A no, kiedy coś przywiózł to siadam, rzekł kapitan — cóż tedy?
— Nieznalazł córki, ale dał nam matkę! zawołał Kirkuć ocierając łzę rękawem, tak jest matkę!
— Jaką matkę? gdzie? czyją?
— Moją! i Jenerałowéj i pana Kacpra, dodał Kirkuć.... jest.... żyje, mamy matkę o czem nigdyśmy niewiedzieli..... ale to cała historyja.
— Mów choć połowę, rzekł zaciekawiony kapitan zabierając się do spreparowania drugiéj szklanki groku... mów, bardzo proszę... A też ta matka chyba ma lat sto!
— No! nie tyle... ale staruszka być musi...
— Zaczniesz ty kiedy Kirkuć? spytał Pluta.
— Może lepiéj niech on sam opowie...
— Mówcie dwóch byle prędzéj! krzyknął kapitan... mnie pilno! na miłość Bożą...
— Bo to było tak... począł Pętelka.
— Ale czekaj, ja to krócéj mu opowiem... podchwycił Kirkuć.
— Kiedy tego to tego! jak chcesz! mów.
Nie było sposobu wyplątać się z wstępnych kołowań niezręcznych opowiadaczów. Kirkuć pił i płakał trochę z rozczulenia, trochę od trunku, Pętelka zaczynał od tego i kończył na tego.
Kapitan wrzał.
Znalezienie pani Jordanowéj napędzało mu myśli różnych do głowy, chciał być sam aby na nich coś osnuć, bo jednostajność imion dziwny mu plan nastręczała, a tu ciekawą nowinę cedzono mu po kropli.
— Przyjechawszy tam Pętelka, — mówił po odetchnieniu Kirkuć, — musiał użyć fortelu aby się czegoś dowiedziéć, udał się za dalekiego krewnego panny Julji.
— To tego, aby tego! dodał objaśniająco Pętelka.
— Rozumiem, — przerwał kapitan, — a mówcie daléj.
— Coś tam jeszcze ją pamiętano nieco ten ów, ale gdy bliższych chciał zasięgnąć wiadomości, okazało się, że je jedna tylko osoba dać mu mogła, a tą była staruszka babka siedząca pod kościołem niejaka Wawrowa, która z Julką przybyła w te strony jako niegdyś niańka i sługa naszego domu.
Z Wawrowéj tedy dobył Pętelka, co mu było potrzeba. Ja nawet, jak przez sen przypominam sobie tę kobietę, ale ją wówczas jeszcze Fruzią Rzepkówną nazywano... Wawrowa gadała chętnie i wygadała się powoli, ale z czem, oto z całą historyją naszéj matki, która poszedłszy za naszego ojca, potém już gdy nas troje na świat przyszło, dla nadzwyczajnéj swéj piękności pokochaną została przez jakiegoś wielkiego pana, porzuciła dom i nigdy już do niego nie powróciła. Ojciec nasz przed dziećmi mówił zawsze o niéj, jak o umarłéj i sam się drugi raz ożenił, a my potem uchodziliśmy w domu za dzieci drugiéj jego żony, która dla nas istotnie matką była.
Pierwsza znikła, ale ot co się święci, nieumarła, gdy ją ów pan porzucił poszła za mąż raz jeszcze i owdowiała, a żyje po dziś dzień, Wawrowa co roku chodząc na Warszawę do Częstochowéj, odwiedza ją i widuje, a że i w tym czasie być tu myśli u niéj, ma nam odkryć rodzoną matkę, o któréj wcale nie wiedzieliśmy! Wystaw sobie kapitanie, — dorzucił Kirkuć, — a gdyby na nas jeszcze spadła po niéj jaka sukcessyja? co mówisz...?
— No! sukcessyja — jak sukcessyja, — odparł Pluta — ale jeżeli to prawda, a ja jeszcze dostojnéj Jenerałowéj i matkę wynajdę, i córkę i braci, a wszystką rodzinę zgromadzę, to będzie...
— Majstersztyk! — rzekł Kirkuć, śmiejąc się, — no! i kto wié? a może być sukcessyja! dwa razy szła za mąż i bogaty pan w niéj się kochał, musi coś przecież mieć!
— Teraz tylko chodzi tego, aby tę Wawrowę wynaleść, gdy przechodzić będzie, — dodał Pętelka, któremu się usta rozwiązywały — bo prosta, tego, kobieta, nawet nazwiska matki staruszki nie wié.
— Oddaję mu teraz sprawiedliwość, że jest człowiek jenijalny, — rzekł Pluta, dokończcie butelki... ja mam ważne zajęcia, do zobaczenia u mnie, tam pomówimy obszerniéj.
Oba towarzysze powstali znowu, Kapitan włożył kapelusz poważnie, dał rubla Kirkuciowi na wino, a sam śmiejąc się, wyszedł z winiarni.
— Składa się! — rzekł z cicha do siebie, — jak nie można lepiéj, opatrzność zawsze czuwa nad dobrą sprawą, musimy ją wprowadzić na drogę moralności!
Bardzo nas to boli, żeśmy z oczów stracili poważną i przyzwoitą postać Jenerałowéj, zmuszeni będąc wprowadzać czytelników naszych w towarzystwo ludzi wcale nie dystyngowanych i niekiedy trywjalnych. Ale życie ma swe prawa, i powieść słuchać ich musi; są okoliczności wprowadzające nas w niezbyt przyjemne miejsca, wśród osób nie koniecznie sympatycznych, i zmuszające pozostać z niemi mimo największego wstrętu. Wiemy to dobrze, iż wielu z szanownych czytelników naszych woleliby, i nie bez przyczyny, którą my pojmujemy, atmosferę salonów, posadzki woskowane i gładzéj woskowane twarze, atłasy i aksamity, herbowne wezgłowia i paradny ów przyrząd spokojnego życia, wśród którego tragedyja nawet chodzi wysznurowana, a dramat w koronki się stroi, ale...
Jest ogromne ale. My to życie ludzi, których Opatrzność podniosła do dostojeństwa ideału ziemskiéj wielkości, tak szanujemy, tak korne przed niem schylamy czoło, że tknąć je mielibyśmy za świętokradztwo. Nieśmielibyśmy podnieść ręką nienamaszczoną zasłon ukrywających ten przybytek nudów, etykiety, dumy i majestatu... nieumielibyśmy wyżyć w zadusze wonnéj téj szczęśliwości, ani przez pół tomu.
Są to rzeczy bardzo piękne, świetne, których nie jeden zazdrości, my przecie na ich smaku poznać się nie mogliśmy. Wina to zapewne zepsutego podniebienia, nie potrawy. Spopielała Pompeja, skamieniałe Herkulanum więcéj jeszcze mają życia. A w dodatku dla artysty, jeśli tem imieniem biedny powieściopisarz zuchwale nazwać się może, daleko ciężéj z suchych trzasek dobywać żywotnego soku, niż z żywych roślin; trudniéj dobadywać się skrytego symptomu namiętności osłonionéj żelazem konwencji i muślinami kłamstwa, niż na bożym powszednim świecie, któremu dziury nic ukrywać nie dozwalają.
Z tego powodu wolimy stokroć mniéj przyzwoite towarzystwo; ale gdy nas konieczność przedmiotu postawi oko w oko z osobą tak szanowną, tak wspaniałą i godności pełną jak Jenerałowa Palmer, nie użyjemy środków jakiemibyśmy posłużyć się mogli, aby jéj towarzystwa uniknąć — ocieramy nogi zbłocone i wchodzimy do salonu.
Salon Jenerałowéj już podobno został opisany przez nas, a jeśliśmy tego nie dopełnili z akuratnością inwentarza do licytacyi, to tylko spuszczając się na domyślność czytelników, którzy choćby się nic nie domyślali, już przez to samo że ich mamy za domyślnych, puszczą płazem winę naszą.
Salon zresztą zawsze ma coś w sobie charakteru osoby, która w nim przyjmuje, i wnioskować łatwo, że u Jenerałowéj nie było na kominie Wenery medycyjskiéj, ani na ścianach Tycyjanowskich bacchanalji.
Salon był surowy, ciemny, wielką obleczony powagą, cały odziany aksamitami, zastawion palisandrem, a na ścianie jednéj wizerunek nieboszczyka ze szlifami, które malarz z niezmierną rozpustą pędzla wyświetlił i rozpromienił, zajmował honorowe miejsce w szerokich i przepysznych ramach. Niech mnie Bóg broni żebym Jenerała nawet nieboszczyka ośmielił się opisywać i bez przyzwoitego zbliżyć się ku niemu uszanowania — powiem tylko po cichu, że jakkolwiek mu ów Vandyck zaściankowy pochlebił widocznie, nie starł jednak z jego oblicza piętna, które zostawia krew do krążenia zbytecznie podbudzana środkami sztucznemi. Nos zakrawał na pączek piwonji, ale to między nami.
Naprzeciw Jenerała wisiało zwierciadło, tak, że ów wizerunek odbijał się w niém nieco przytłumiony, i nastręczał oku żony, które niewiem czy go szukało.
Dla przyzwoitości, gdyż Jenerałowa nie mogła znosić muzyki, był i fortepian przepyszny, wiecznie zamknięty, jeden z tych nieszczęśliwych instrumentów, które z rozpaczy fabrykanci stroją w co mają najdroższego, aby je taki brał co chce meblu nie muzyki. Pomniejszych drobnostek tchnących pobożnością i ascetyzmem nie będę wymieniał; Jenerałowa czuła potrzebę odecelowania niemi swojego salonu, ale że się na malarstwie nie znała, Ś. Franciszka i Ś. Antoni w bardzo złocistéj oprawie postawieni na straży, wyglądali wcale nie na tak świątobliwych ludzi za jakich nam ich żywoty podają. Ale o to mniejsza...
Gorzéj daleko, że od powrotu Jeneralowéj z Garwolina, salon ten stał pustkami, pani siedziała w domu częściéj daleko niż przed tem, a panna Adelaida i Bzurski godzili się na to, że jakaś nieodgadnięta zmiana zaszła w jéj charakterze.
Dawniéj wiedziano dobrze porządek dzienny, znano upodobania pani i Bzurski mogąc wyrachować przyszłość, z niéj sobie potrzebne dla siebie wykrawywał dni i godziny spoczynku, panna Adelaida też korzystała z chwil wolnych bez zgryzot sumienia. Teraz rzeczy się bardzo zmieniły, Jenerałowa nie miała widocznie planu życia, coś ją odrywało, niepokoiło, nigdy dniem naprzód nie można było odgadnąć kiedy się wybierze do Kapucynów, kiedy odwiedzi szpital lub ochronę, i pojedzie z pobożnem dziełem na miasto. Często zaprzęgano konie do powozu i nim siadła musiano je odprowadzać do stajni, nieraz Bzurski wybrał się był na wieczór do Arkadji na bal towarzyski i zmuszony był zdjąć białe rękawiczki, a panna Adelaida z żywem nieukontentowaniem zrzucała mantylkę by przywdziać fartuszek...
Zauważano téż że po pierwszych dniach i odwiedzinach, komunikacyja ze światem zwykłym Jenerałowéj dziwnie przerwaną została. Kareta jej zwykle niezastawała w domu nikogo, a wyrzucane bilety przychodziły w chwilach gdy ona nie była w domu. Wielu z nich nawet całkiem zabrakło.
Między innemi Baron Dunder gość codzienny u Jenerałowéj, zręcznie zrzedzając wizyty, skończył na tém że bywać całkiem poprzestał. Bzurski z właściwą sobie przenikliwością zauważał nawet, że słudzy tych domów, z któremi byli w najściślejszych stosunkach, teraz go jakoś unikali i złowrogo pokręcali dumnemi nosami.
Panna Adelaida wiedziała téż bardzo wiele rzeczy, na których wspomnienie znacząco kiwała głową, dając w poufałéj rozmowie do zrozumienia Bzurskiemu, że mogłaby nawet służbę porzucić, tak się jéj stała nieznośną.
Dawniéj Jenerałowa wcale nie obciążała jéj zajęciem, miała godziny pooznaczane jak w zegarku, wymagania uregulowane i nie zbyt wielkie, humor jednostajny; dziś stała się dziwaczną, kapryśną, opryskliwą niekiedy, a choć wizyty doktora Mazzini, usprawiedliwiały stanem zdrowia tę fantastyczność pani Palmer, panna Adelaida pogodzić się z nią nie mogła.
Chodziły nawet słuchy, że sam lekarz, pan Mazzini wygadał się gdzieś z tem, iż choroby nierozumie... A to już było rzeczą wielkiego znaczenia, bo nie ma czegoby Mazzini nie rozumiał, lub niemówił, że rozumie.
Doktór Mazzini był jednym z tych wielkich ludzi, do których się przystępuje z uszanowaniem, mówi ze czcią, odchodzi z postrachem. Powierzchowność jego uderzała majestatem, spojrzenie nabawiało trwogą, uśmiech rozpromieniał wdzięcznością.
Mniejsza o to, że Mazzini był lekarzem wielkim i uznanym za wskrzesiciela zmarłych, za potęgę i jenijusz jaki niemiał równego w dziejach nauki — ale to był człowiek najlepszego tonu, wesoły, towarzyski, lubiący się bawić, żyjący w świecie, jeżdżący karetą, i w towarzystwie zdaleka można go było wziąć za hrabiego lub książęcia, taką wspaniałą obdarzył go Bóg postawą.
Umiał téż się znaleźć co się zowie, i pojmował to dobrze, że każdy lekarz powinien obrać sobie jakąś specyjalność; on miał specyjalności wielkich panów. Wątpię bardzo, czy by się nawet poznał na tych głupich chorobach, na które ubodzy chorują, i znając to do siebie, wzywany, nigdy do chudzizny nie pojechał.
Był to bowiem człowiek wielce sumienny i spełniający swą missją z przejęciem. Wiedział o tém dobrze, że go Bóg stworzył, aby potentatów miał w swéj pieczy, żeby był narzędziem czuwania nad zdrowiem i powodzeniem tych, co stoją na świecznikach społecznych, — w resztę się nie wdawał i nie pokazało się to po nim, żeby kiedy wyżéj drugiego piętra pójść raczył. Na drugie wchodził już z nieukontentowaniem i wątpliwością, daléj żadna siła ludzka wnieść go nie mogła.
Zapewne z tego powodu, że tak godność swą szanować umiał, był doskonale widziany w wielkim świecie, miał monopol katarów jego i reumatyzmów, i z taką sztuką pisał recepty, że lekarstwa jego za przysmak zjadano.
Otóż ten wielki doktór Mazzini, dał się słyszéć u jednéj ze swych klientek, która nieuchodziła za zbyt surowo dotrzymującą tajemnicy, że choroby jenerałowéj Palmer wcale nie rozumiał. Był to okropny wyrok razem na chorobę i jenerałowę... w mieście, niewiem czy z tego lub innych powodów, gdy mowa była o pani Palmer, szeptano zawsze na ucho... Jest to jeden z najgorszych znaków. Nic to jeszcze kiedy się szkaluje głośno, kiedy się żartuje nieznacznie, kiedy się wyśmiewa nim kto od bramy odjechał — ale uchowaj was Boże, aby na wzmiankę imienia waszego, szeptano sobie na ucho.
Jeśli o kim szepczą, to dowód, że jest tak nieprzyzwoity, lub popełnił coś tak nie przyzwoitego, iż na głos o nim nawet wspomnieć nie można... jest to człowiek zgubiony.
O Jenerałowéj szeptać zaczynano.
W istocie trochę dała do tego powodu... po powrocie z Garwolina; przejażdżka jéj do tego niewinnego zkąd inąd miasteczka, była jakby chwilą krytyczną jéj życia; powrót ztamtąd znamionował nową epokę.
Dom jéj opustoszał, ludzie pierzchnęli od drzwi jego, sama pani była jakby piorunem rażona. Zwykle stanowcza i śmiała, teraz niewiedziała, rzekłbyś, co począć z sobą... wirowała w jedném miejscu strwożona i pomięszana.
P. Adelaida przez którą większą część szczegółów jéj życia wiedział Bzurski, mówiła po cichu, że nawet nocy spędzała pani Palmer w jakimś stanie gorączkowym. Chodziła czasem do drugiéj nierozbierając się, klękała i zrywała się od modlitwy, niesypiała do czwartéj, to znowu kamiennym snem odpoczywała znużona do popołudnia. Widywano ją z rękami załamanemi i oczyma osłupiałemi, z nabrzmiałemi od płaczu powiekami, mówiącą pocichu do siebie, lub w niemem pogrążeniu spędzającą dnie cale na kanapie, bez zajęcia, bez pozoru nawet jakiegoś zatrudnienia.
Jeździła i chodziła w miejsca których wprzódy zdawała się unikać, na ostatek to co ją dawniéj najmocniéj obchodziło, stało się dla niéj obojętném prawie. P. Adelaida wyznała w poufałéj rozmowie p. Bzurskiemu, do którego znacznie się ostatniemi czasy, zapewne z nudów zbliżyła, że Jenerałowa opuszczała się w modlitwie i praktykach religijnych.
Jeden pan Oktaw Pobracki, przyjaciel domu wierny, którego widzieliśmy już użytym w delikatnéj sprawie z panem Mateuszem Kirkuciem, częstym jeszcze gościem i poradnikiem bywał u niéj, i z tym jednym nie zerwała stosunków.
Ale o czem mogli rozprawiać po cichu i jakie tam między niemi trwały narady, tego nawet panna Adelaida wyszpiegować nie potrafiła, ani pan Bzurski podsłuchać.
Po p. Pobrackiego posyłano czasem kilka razy na dzień, listy i kartki do niego biegały niekiedy jedne po drugich, a szepty jego z p. Palmer niezmiernie wiele dawały do myślenia.
Bzurski pierwszy a po nim p. Adelaida, która teraz podzielała w zupełności jego przekonania, nauczywszy się lepiéj go oceniać, wpadł na myśl jenijalną, że proces z familiją Jenerała musiał być wszystkiego złego przyczyną. A że z wielkości kłopotu domniemywać się było można jakiejś straszliwéj groźby, nie innéj tylko majątkowego dotykającéj bytu, Bzurski i p. Adelaida wzajem się ostrzegali, aby na pierwszy wyraźniejszy znak ruiny, zawczasu nie łudząc się nadziejami, z domu wynosić.
Mówią to o szczurach, że gdy dom grozi upadkiem, wcześnie czując zgubę, wszystkie razem gromadnie z niego uchodzą; ale i ludzie równie bywają przewidujący jak szczury.
Tu p. Adelaida i Bzurski nie spieszyli się jednak, gdyż mimo wielkich niedogodności położenia, mieli z drugiéj strony wynagrodzenie za nie w sowitéj zapłacie... Serce ich nie wstrzymywało, gdyż się do swéj pani nie przywiązali wcale, zdrowy rozsądek wskazywał tylko, żeby tłustéj gratki nie rzucać.
Tymczasem z dnia na dzień coraz było gorzéj, coraz dziwniéj i smutniéj u Jenerałowéj, któréj chłód i marmurowa obojętność na wszystko zmieniły się w rozdrażnienie tak silne, że nad niem już panować nie mogła. Znać było jeszcze walkę usilną, ale zwycięzca dawny, teraz mimo oporu co chwila upadał, podnosił się, zmagał... napróżno... Jakaś potęga większa nadeń, nieznana mu, górę nad nim brała.
Tak stały rzeczy, gdy jednego dnia Jenerałowa wyjechawszy z domu na uroczyste nabożeństwo do Ś. Krzyża, wśród ulicy pociągnęła sznurek i kazała się wieść do Saskiego ogrodu zamiast do kościoła. Bzurski który z nią tego dnia jechać raczył, niesłychanie się zdziwił, nieodpowiadało to wcale jego planom, i mruczał pełen oburzenia, gdy kareta zastanowiła się przed kolumnadą, a Jenerałowa kazawszy się zostać ludziom przy powozie, sama weszła w lekkim przymrozkiem osuszone ulice.
Pomimo pięknego dnia zimy, która zwykle niewielu sprowadza przechadzających się, było kilkanaście osób błądzących wśród ogołoconych z liści starych lip i kasztanów...
Jenerałowa z jakąś gorączkową niecierpliwością poszła główną aleją. Czy w przejeździe dojrzała że się tam kto wprzód skierował dla użycia przechadzki, o tem niewiem wcale, to pewna że oczyma niespokojnie rzucała na wszystkie strony.
Traf chciał — niewątpię, że traf to być musiał, który różne figle płatać umié — iż pani Narębska z córką i z Manią właśnie tylko co były weszły do ogrodu i Jenerałowa wsunęła się tuż za niemi.
Ale panie nasze wiedzione niespokojem serca Elwiry, która w téj gruppie rej prowadziła, udały się w tę ulicę, w któréj raz spotkały pięknego nieznajomego... i przechadzka ich innego celu nie miała nad usiłowanie uparte zbliżenia się ku niemu, gdyż on dotąd — niestety — wcale do nich jakoś przybliżyć się nie myślał.
Elwira postępowała jak Mahomet i wielu innych sławnych mężów, góra niechciała iść do niéj, postanowiła iść do góry.
Pomimo chłodu i pory nieprzyjaznéj przechadzkom, znajdowały się nieustannie ważne powody do wycieczek ku Saskiemu ogrodowi, zdrowie matki potrzebowało świéżego powietrza. Elwira niemogła się obejść bez ruchu, Mani nawet szkodziło siedzenie. Codzień więc w godzinie pamiętnéj, panie szły lub jechały do ogrodu, odbywały po nim pielgrzymkę długą i nudną, ale niestety! powracały nazad nie ujrzawszy ani nawet paltota pięknego nieznajomego. Nieśmiemy nożem analizy krajać serce pięknéj Elwiry, by z niéj dobyć nagromadzonéj tam niecierpliwości i gniewu, dochodzących prawie do rozpaczy. Gdy się czego tak gwałtownie pragnie jak Elwira tego wielbiciela, znajdą się zawsze łagodzące środki przeciw ostatecznéj utracie nadziei.
To téż po chwilach tupania nóżką i przekleństw nie parlamentarnych, zwykle panna Narębska pocieszała się różnemi pomysłami, których jéj obficie dostarczała bujna wyobraźnia. Wszakże mógł zachorować? mógł wyjechać za pilnym interesem? mógł się zamknąć aby nie uledz pokusie? mógł się obawiać familij... wszystko mógł, wedle panny Elwiry, ale nie mógł jéj nie kochać... Tego przypuścić było niepodobna.
Dla tego tak uporczywie go poszukiwała, niechcąc sobie powiedziéć, że z tego nic nie będzie.
Tym razem panie, mimo dosyć pięknego dnia, nie były szczęśliwe, wśród mnóstwa nieznajomych niepięknych, nie było ani śladu pięknego nieznajomego.
Szły więc ulicą dosyć smutne, i Mania zaczynała pokutować za to, że Elwirze nie dopisał cel jéj marzeń, bo już do niéj szukano różnych pretensyi, gdy w przeciwnym końcu ulicy zamiast owego oczekiwanego, pokazał się pan Feliks Narębski z cygarem w ustach, w kapeluszu trochę na bakier, z rękami w kieszeniach, takim jakim ludzie bywają po bardzo dobrem śniadaniu. Oczewiście żony i jéj towarzyszek nie dostrzegł lub nie poznał, bo był takim jakim nigdy w życiu w ich obecności się nie pokazywał.
Widok żony czynił na nim cudowne wrażenie cebra zimnéj wody zlanéj na głowę — bo téż pani Samuela choć go poznała z daleka, oczom wierzyć nie chciała, patrząc na niego; Elwira trąciła ją łokciem tajemniczo, równie oburzona dobrym ojca humorem, zdającym się urągać stanowi jéj duszy, a Mania nawet zdziwiła się téj energii i swobodzie z jaką przeciw nim szybko się posuwał. P. Feliks marzył i nucił po cichu, jak gdyby w owe szczęśliwe czasy, gdy sam z dumą młodzieńczą przechadzał się po cienistym ogrodzie, oczekując na piękną Juliję. Może te stare drzewa ogołocone z liści przywiodły mu na pamięć jaką chwilę niepowrotną téj błyskawicy szczęścia, która ciemności życia późniejsze tak przepaścistemi czyni, — może zapomniał, że na szyi miał obrożę, na rękach pętle, przy nogach kule, a w sercu pustkę, po któréj westchnienia latając próżno szukały przeszłości. Może... dosyć, że tak długo żony, i dwóch córek swych nie widział, iż okrzyk stłumiony pani Samueli, przypatrującéj mu się ze zgrozą, wyrwał go dopiéro z tego stanu extazyi czy upojenia.
Stanął i przeobrażenie jakie wedle mytologii miał robić widok głowy Meduzy, spełniło się na nim w mgnieniu oka.
Rozpromienienie znikło, fantazyja uleciała, został człowiek przelękły, podbity, zimny, prawie drżący, jak zbrodzień schwytany na uczynku.
— Feliksie! — zawołała Narębska, — co ci jest? co ci się stało? prawdziwie?
Narębski milczący obracał się w słup jakim bywał w domu, oczy jego błądziły już bez wyrazu, a usta otwarte nie mogły znaleźć dźwięku, którymby się odezwały.
— Feliksie — co ci jest? — powtórzyła Narębska.
— Co mi jest? ale dla czegóż ma mi coś być?
— Jak żyję cię takim nie widziałam?
— Jakimże?
— Niespostrzegłeś nas nawet? nawet Mani, — dodała po cichu.
— No! byłem zamyślony, — rzekł Narębski, — człowiek ma tyle na głowie!
Nie chciał powiedziéć — na sercu.
— Takeś mi się wydał dziwnym?
— Dajcież mi pokój!
— I dokądże tak spieszyłeś? — dodała pani Samuela przykładając rękę do głowy na znak wzruszenia mogącego spowodować chorobę, gdy Elwira współcześnie szukała już flaszeczki i oglądała się myśląc o ławce, na którejby trzeźwić było wygodniéj.
— Ja wcale nie spieszyłem, szedłem, tak sobie... Cóż znowu?
— Moglibyśmy więc przejść się trochę razem, my co tak rzadko z sobą bywamy! — z westchnieniem pełnem wymówek, dodała pani Narębska.
Czy rad był lub nie temu wnioskowi żony pan Feliks, nie wiém dobrze, to pewna, że posłuszny podał jéj rękę i przybrał postawę pokorną i potulną, tak odmienną od téj, którą przed chwilą widzieliśmy, iż niktby go teraz o taką rozpustną fizyognomiją nie posądził nawet.
— Zkądże szedłeś? — przemówiła po przestanku małym żona, ciągnąc daléj nielitościwe badanie.
— A, z sessyi! — rzekł Narębski, który się był nauczył tego wyrażenia warszawskiego.
— Czy nie od Bouquerel’a? — spytała pani Feliksowa z uśmiechem złośliwym.
Narębski ruszył tylko ramionami, Bóg wié gdzie śniadał, ale że sessyja była gastronomiczna to pewna, koloryt twarzy i woń wina z daleka się czuć dająca, świadczyły o tem dowodnie. Nie był jednak tak naiwnym, aby się przyznać do grzechu, bo spowiednik nie dawał za podobne, absolucyi nigdy.
Westchnął tylko biedak i wśród westchnienia spazmatycznie ziewnął.
Popełnił razem dwie zbrodnie, bo ani wzdychać ani poziewać bezkarnie przy żonie prawa nie miał. P. Samuela pochmurniała niezmiernie i jużby było może przyszło do wymówek, sporu, bólu głowy i publicznych spazmów, gdyby w téjże chwili pan Narębski nie drgnął tak dziwnie i nie wykrzyknął: — A!! że żona posądziła go o chorobę i apoplektyczne uderzenie. Obejrzała się nań, pobladł jak chusta.
Zrozumiemy łatwo powód tego poruszenia i wykrzyku, gdy dodamy, że właśnie z bocznéj ulicy naprzeciw nich o trzy kroki, w czerni ubrana ukazała się majestatyczna postać jenerałowéj, dla Feliksa widmo wstające z grobu.
Panie zwróciły oczy ciekawie na tę postać nieznaną a uderzającą wielką dystynkcyją, smakiem ubrania skromnego, wreszcie tém czémś co znamionuje bogactwa i znaczenie w świecie. Jenerałowa — potrzeba jéj to przyznać, udawała doskonale damę wielkiego świata: chód, ubiór, wejrzenie miała wystudyjowane pracowicie, i grała swą rolę jak Ristori lub Rachel.
Feliks już był spuścił oczy i umiejętnie rzucił się do badania resztek liści pozostałych na drzewach, aby minąć idącą przeciw nim p. Palmer nie widząc jéj, gdy nadomiar jego kłopotów, wspaniały ów upiór stanął, uśmiechnął się, i pozdrowił go cichem francuzkiem
— Bon jour...
Żona pośpieszyła go trącić, aby wywieść z osłupienia; p. Feliks szybko zdjął kapelusz, otworzył usta, coś szepnął, i zdawał się zabity..... nie wiedział co robić. Narębscy zajmowali całą szerokość alei, Jenerałowa szła naprzeciw, nie było sposobu minąć się, a p. Julija umyślnie wstrzymawszy się, zdawała oczekiwać bliższego poznania towarzystwa, które nie domyślając się ktoby była, wielce ciekawemi mierzyło ją oczyma.
Niebieskie oczy Mani podniosły się na tę piękną, spokojną, wypogodzoną twarz kobiety, któréj wzrok także szukał jéj za Elwirą, i dwa promienie spotkały się i skrzyżowały, odwracając zaraz od siebie. P. Palmer była znowu tak panią swego wrażenia, że uśmiech wywołała na usta i poglądała pozornie tylko na piękną aksamitną mantyllę Narębskiéj.
I stali tak dosyć nieprzyzwoicie, a Feliks oburzony w duszy, ani się chciał domyśléć, żeby Jenerałowa żądała zbliżyć się do jego żony — przypuścić tego nie mógł.
— Zechcesz mnie pan poznajomić ze swoją rodziną? odezwał się głos cichy, pieszczony, słodki... a straszniejszy dla Feliksa nad trąbę sądu ostatecznego.
Aby położenie wytłumaczyć, dosyć sobie przypomniéć, że Pluta obeznał panią Narębskę z historyją pani Palmer, która nic o tém nie wiedziała, że zeznania męża dokonały reszty, a Feliks wymieniając jéj imie pewien był najokropniejszéj sceny.
Jaki cel miała pani Jenerałowa chcąc się zbliżyć do Narębskich? czy serce jéj zapragnęło uderzyć dla dziecięcia? czy żal ciągnął do dawnego, do pierwszego w życiu kochanka? czy dziwactwo jakie kazało jéj rzucać się w ogień z rozpaczy? odgadnąć nie potrafię. Feliks tym razem nie osłupiał, ale skamieniał, brak mu było zupełnie przytomności, rady, myśli, środka, jakimby zapobiegł straszliwéj burzy, na którą się zbierało. A tu, jak naprzekorę ogród co moment większą liczbą ciekawych świadków się napełniał.
Moment krytyczny przedłużał się tak dziwnie, pani Narębska tak niespokojnie trącała męża, a Jenerałowa spoglądała na nich z takim wyrazem powagi zdumionéj, że nie było już ani chwili do stracenia, musiał Narębski kończyć w jakikolwiek sposób scenę, grożącą mu publicznym skandalem.
Wlepił więc wzrok w panią Palmer, przeszywający, grożący, prawie dziki i tak rozkazujący, że sile jego nawet chłód téj marmurowéj kobiety oprzéć się nie mógł..... i w téjże chwili odwracając się do żony, bardzo uprzejmie przedstawił ją i córkę... nawzajem wymawiając niewyraźnie jakieś nazwisko, którego nikt dosłyszéć nie mógł.
Jenerałowa czy się domyśliła, czy zrozumiała go, czy się przelękła, trudno było zgadnąć, twarz jéj nie wyrażała żadnego uczucia, a uśmiech grzeczniutki i słodki okrasił jéj zwiędłe trochę, ale jeszcze kształtne usteczka. Mogła bardzo łatwo przejść wyraziwszy parę słów koniecznych i uwolnić Narębskiego od turtury, nie uczyniła tego jednak i przyłączyła się z zimną krwią do towarzystwa, dobijając biednego Feliksa, który musiał się cofnąć i ustąpić jéj miejsca przy żonie. — Z powodu ciasnoty bocznéj alei niepodobna było wszystkim iść w jednym rzędzie, gruppa więc rozdzieliła się tak, że Jenerałowa z panią Narębską zostały na przedzie, a Elwira przez ciekawość wcisnęła się obok nich, ojcu i Mani zostawując poślednie miejsce za sobą. Pan Feliks usuwając się dla pani Palmer pozostał za nią. Mania zaś szła tuż za Elwirą, łatwo mogąc być widzianą, przez tę w któréj się nie domyślała matki.
I najwprawniejsze psychologa oko nie byłoby odgadło, że ta która z takim spokojem i obojętnością, rozmawiając o fraszkach, szła przy pani Samueli, pierwszy raz zbliżyła się do straconego dziecięcia, pierwszy raz nasycała się jego widokiem, pierwszy raz słyszała uśmiech jego wesoły i swobodny, głos brzmiący naiwnie dziecięcemi prawie dźwięki.
Pani Samuela, która choć niedosłyszała nazwiska owéj pani, bardzo była przejęta jéj dystynkcyją i domyślała się już jakiéj hrabinéj z domu księżniczki, straciła natychmiast bolejącą fizyognomią grożącą bólem głowy i spazmami, a przybrała zalotną, rozweseloną i niesłychanie uprzejmą, jaką zawsze miała w pogotowiu dla obcych, osobliwie większego kalibru znajomości. Natomiast pan Feliks zdawał się zabity, z jakąś obawą zbliżył się do Mani, osłaniał ją wzrokiem, czuwał nad biedną, która się żadnego nie domyślała niebezpieczeństwa. Przebył wprawdzie to czego się najwięcéj lękał, ale nie był pewien czy pani Palmer go zrozumiała, drżał aby się nie zdradziła słowem, miecz Damoklesa czuł nad głową zwieszony; wyrazy rozmowy dwóch pań dochodziły uszów jego jak brzęczenie jakieś niezrozumiałe, z którego co chwila piorun miał wystrzelić.
Szczęściem Jenerałowa nie zwracała się ku niemu, a odrywki słów dolatujące go dotąd, nic w sobie nie miały groźnego. Elwira żywo poczęła mieszać się do rozmowy, usiłując popisać dowcipem i śmiałością.
Na chwilę nawet podbita przez tę wielką panią, na któréj znajomości osnuła zaraz plan tyczący się spotkania z pięknym nieznajomym, mniéj niespokojnie szukała go oczyma po alejach.
Mania idąca za niemi z ciekawością bardzo łatwo tłumaczyć się dającą, oczyma śledziła każdy ruch téj kobiety, która mimowolnie czyniła na niéj wrażenie postrachu jakiegoś. Coś ją razem odpychało od niéj i pociągało ciekawością niezmierną, jak człowiek zwieszony nad przepaścią, topiła w niéj wzrok, zamykała przerażona i otwierała znów oczy, by spojrzéć w tę nieskończoność zaklętą, dziwną, straszną.
Narębski w ciągłéj obawie nawet wrażeń dziecięcia śledzić nie mógł, szedł jak obłąkany, jak winowajca na ścięcie; rad był aby to trwało jak najkrócéj, a zdało mu się, że wiek męczarni już przeżył.
Jenerałowa ani myślała się oddalić, choć może przeczuwała co w sercu Feliksa się dzieje, dziwny spokój malował się na jéj twarzy, dziwna słodycz na ustach.
Mówiła o wielkim świecie, wspominała imiona głośno, rozwodziła się nad pobożnością mieszkańców Warszawy, i roskoszą jakiéj dusza przejęta uczuciem religijnem doznaje wśród tak świętobliwego grona ludzi... czego pani Narębska, która była pobożną w samą miarę i bez żadnéj exaltacyi, słuchała cierpliwie, ale nieokazując by to ją bardzo przejmowało.
Już niewiem jak by się to skończyło, gdyby nagle litościwe niebo nie zachmurzyło się jakoś, i drobny śnieżek z deszczem nie zaczął padać naśladując wiosenne marcowe i kwietniowe zawieruszki; Jenerałowa i Narębska wraz z innemi posunęły się ku kolumnadzie, u któréj konie ich czekały, ale ich to jeszcze nie rozdzieliło.
Szczęściem w powozie Narębskich nie było miejsca dla pana Feliksa, co sobie zaraz przypomniał, i gdy doszli do placu, po pożegnaniu ceremonijalnem, Feliks miał zupełnie prawo opuścić żonę a pójść z Jenerałową do jéj karety. Kocz kareta Samueli ruszyła już z miejsca, a zmięszany mąż pożegnawszy ją wzrokiem niespokojnym, dopiero odetchnął.
Jenerałowa niespieszyła się do swojéj karety.
— Zadziwia to pana zapewne, odezwała się po chwilce, żem się ośmieliła zbliżyć do jego żony... nie będę się z tego tłumaczyć.
— Pozwól pani powiedziéć sobie tylko, przerwał gorąco przychodząc do siebie z przestrachu Feliks, że o mało nie stałaś się pani powodem sceny, któréj nie wiedziałem jak uniknąć.
— Scena? spytała piękna Julija powoli.
— Tak jest! moja żona została uwiadomioną o wszystkiem... wié imie pani... wié pochodzenie Maryi.
Jenerałowa trochę pomięszana zatrzymała się, ale wnet oprzytomniała; rumieniec prześliznął się po twarzy i znikł ustępując miejsce bladości straszliwéj.
Nie rzekła już ani słowa, w milczeniu wsiadła do karety i rozkazała wieść się do domu.
Narębski zataczając się, chory i złamany, powolnie powlókł się ulicą, ale niewiedział ani dokąd idzie, ani co się z nim dzieje. Śnieg padał w najlepsze, nie czuł go wcale i byłby niewiem gdzie zaszedł, gdyby głos barona Dunder uprzejmie zapraszający go do powozu, nie przerwał tego przykrego stanu.
Machinalnie wsiadł do niego Narębski, a baron, który dla obcych zawsze wyborny humor przybierał, i wymagał po drugich, aby mu się z wesołą przedstawiali twarzą, uderzony został ponurą fizyjognomiją człowieka, którego do swéj karety przypuścić raczył.
— Chory pan Narębski? zapytał go po chwili... cóś widzę?...
— Istotnie, trochę się czuję... nie swój... odparł Feliks wodząc ręką po spieczonem czole.
— A więc możebym odwiózł do domu... rzekł Dunder... to mi da sposobność złożenia mojego uszanowania pani i ślicznym dwóm pączkom rozkwitającym obok téj pięknéj róży.
Pozwolisz.
— Ale to dla pana Barona będzie daleko.
— Daleko! ma foi! zawsze po drodze, choćby do Ameryki! Allons donc! cóż to za daleko!
Narębski się nie spierał, zrobili krąg przez Czystą ulicę i puścili się w ślad za powozem pani Feliksowéj, który dobrze ich poprzedził.. Baron prosił tylko towarzysza aby mu pozwolił posłać człowieka na chwilę, za pilnym interessem... szepnął mu coś na ucho. Musieli się zatrzymać oczekując jego powrotu przed Hotelem Gerlacha... i postali tu dobry kwadrans — ale czas nie był stracony.
Baron bowiem odwrócił się zaraz ku Feliksowi i założywszy nogę na nogę z wielkim wdziękiem pozy i dezinwolturą, ujął za rękę przyjaciela, ubrał usta w uśmiech słodki i tak począł.
— Kochany panie Narębski... napomknąłem już panu cokolwiek o moich zamiarach... Vous savez? każdy ma swe słabości... radbym się ożenić... szukam... probuję, ale nie myślę by człowiek tego znaczenia i majątku co ja... vous comprenez? obowiązany był przeciwko sercu towarzyszkę sobie dobierać w szeregach arystokracyi koniecznie... Chcę kochać, vous comprenez? n’est ce pas? pragnę serca? chcę by ta któréj daję imie, i położenie moje, podobała mi się... on est egoiste du moins une fois dans la vie, vous savez? otóż to... Twoja wychowanica panie Narębski... chociaż wiem że to jest une fille de rien, ale dzięki wychowaniu (elle est trés bien) nadzwyczaj niezmiernie mi się podoba..... j’y pense serieusement, qu’en dites vous?
Narębski oprzytomniał, chodziło o jego ukochane dziecię, serce mu uderzyło, niewiedział sam co powiedziéć, ale w końcu po wahaniu postanowił być zupełnie szczerym.
— Panie Baronie, rzekł poważnie chwytając jego rękę i ściskając ją silnie tak, że Dunder nieco syknął poczuwszy ten szlachecki uścisk aż w kościach — panie Baronie, mówmy otwarcie.
Oui c’est ça.
— Przyjmując ten tytuł, spodziewam się i wiem żeś musiał z nim wziąć pojęcia nasze o honorze i świętości słowa... naprzód więc słowo uczciwe, że tajemnicy dochowasz...
Allons donc! niech tak będzie... słowo! rzekł zaciekawiony Baron.
— To dziecię, ta sierota... jest moją córką, odezwał się ze wstydem spuszczając oczy Narębski..... nosi imię przybrane, nie właściwe.
— A matka? zapytał Dunder.
— Nie chcę i nie mogę jéj wyjawić.
Dunder uderzył się w czoło śmiejąc.
— Gdzieżem miał mój spryt! rzekł z francuzka... rozumiem... matką jest Jenerałowa.
Narębski zamilkł.
— Nie idzie o to kto matką, odezwał się po przestanku, wśród którego kroplisty pot wystąpił mu na czoło — chodzi o to że to dziecię niema rodziny, niema imienia, niema nic... prócz najszlachetniejszego serca i najpoczciwszéj duszy!
Dunder się mocno zadumał.
— Ale by można przecie lui faire une génealogie quelconque, vous comprenez?
— Nie podejmuję się tego.
C'est facheux! c'est trés facheux!... a tak śliczniuchna! tak milutka! i talenta słyszę! i główka co się zowie! Jakby mi ładnie świeciła w moim salonie mordore, na tych meblach adamaszkowych ze złotem.
Wdzięczen ci jestem za szczerość, rzekł zamyślając się... nie jest to jeszcze tak źle jak sądziłem... obawiałem się plebejuszowstwa... krew zawsze szlachecka.. pan nie byłeś żonaty, możesz ją kiedyś przyznać, a baronowska korona pokrywa wszystko.... Tylko mi żal że na karecie drugiego herbu odmalować nie będę mógł przy moim... J y pense fantazyjny być może... gdyby róża? C'est ça... a na hełmie trzy liście.
Nie było tam nikogo coby zrobił uwagę Baronowi, że liczba trzy dla małżonka siwiejącego była złéj wróżby... i uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem.
— To pierwsze, przerwał Narębski, drugie jest, że Mania, obawiam się bardzo o to... kocha podobno...
En voila du grave! zawołał Baron... no cóżto romansik? z młodym chłopcem?
— Nie — jest to zaledwie może rozbudzające się uczucie, niewiem czy dziesięć razy z sobą w życiu mówili, a sam na sam ani razu... ale urażałem...
— Któż to jest?
— Uważałeś pan może w księgarni przeszłą razą gdyśmy się spotkali, tego młodego człowieka.
— Nie uważałem go wcale.... ale jeśli tak to nic... dzieciństwo... vous comprenez? niepodobna żeby nie miała rozgarnienia... zresztą rachuję i na pana...
To mówiąc uścisnął rękę Narębskiego.
— Zrobi się jéj uwagi... wiesz pan moje położenie, zapewnię jéj douaire stosowny... sto tysięcy rubli... bo szczerze ci powiadam... szaleję za nią! śni mi się! czuję się odmłodniałym, romansowym, dziecinnym, zdaje mi się, że ją kocham... vous comprenez? uczucia jakich nie doznawałem w życiu... gotówem wiele uczynić, podobała mi się jak żadna... obraz jéj mnie ściga... Narębski! ty mi musisz dopomódz! zważ co za partyja dla niéj!
— Panie Baronie, odparł Feliks — rób co sądzisz właściwem, ja ani przeszkadzać, ani pomagać nie mogę... kocham to dziecię, jak niegdyś kochałem jéj matkę... chcę jéj szczęścia.
— No? więc o cóż chodzi? zapytał Baron będąc pewien, że w salonie mordore na meblach adamaszkowych ze złotem, szczęście mieszkać musi koniecznie.
W téj chwili służący podbiegł właśnie wracając z miejsca, do którego był wysłany z trzema prześlicznemi bukietami. Dwa z nich były całkiem jednakowe i uderzały bogatym doborem kwiatów, trzeci składał się z samych róż i prostotą oba je gasił. Baron spojrzał, coś mruknął, i kazał jechać do Narębskich, piastując z wielką troskliwością osobliwie ten trzeci, którego przeznaczenie odgadnąć było łatwo.
Nieopisane uczucie ścisnęło serce pana Feliksa, z jednéj strony to wzniesienie, ten obiecujący się los tak świetny pochlebiał mu dla sieroty, z drugiéj poczciwsza myśl żałować kazała cichéj izdebki z Muszyńskim i serdecznych błogosławieństw żywota, których nic zastąpić nie może.
— Niech Bóg rostrzyga! rzekł w duchu — niech ona wybiera!
Powóz zastanowił się przed domem Narębskich, a Baron z młodą fantazyją wyskoczywszy z niego poprzedził gospodarza na górę... gdzie panie, które go już z okna dostrzegły, oczekiwały pragnąc dopytać kogo poznały w ogrodzie. Narębski obawiał się właśnie aby Elwira i jéj matka zbyt natarczywie nie dowiadywały się o to przy Baronie; zakłopotany dosyć wszedł za Dunderem, który od progu począł się uśmiechać, wdzięczyć, śmiać, nakoniec krzyczeć francuzkie komplimenta.
Z wyszukanym ruchem podał bukiet pani Samueli, potem Elwirze, ale z trzecim szybko się odwróciwszy szukał napróżno Mani, która już pobiegła skryć się w swym pokoiku.
— Gdzież jest śliczna panna Maryja? zapytał,
— Kopciuszek? złośliwie odpowiedziała Elwira.
Cendrillon! delicieux! zaśmiał się Dunder, niechże mam to szczęście, bym sam jéj tak skromną wręczył wiązankę.
— Ale nie fatyguj że się Baronie, odparła pani Samuela, dość jesteś łaskaw żeś o nas wszystkich pamiętał.
— Proszę o tę łaskę.
Elwira ze złośliwym śmiechem pobiegła sama po Manię, która coś porządkowała w swéj izdebce, wpadła do niéj z hałasem i porwała ją za rękę.
— No chodź Kopciuszku! zawołała, przyjechał królewicz... i przywiózł ci...
— Elwiro! cóż to znowu.
— Ale mówię ci, chodź! musisz... Twój adorator czeka na ciebie.
— Mój adorator! ale proszęż cię nie żartuj sobie ze mnie!
— Nie żartuję.. zgadnij kto?
— Nie zgadnę...
— To ci powiem... ten... znasz go przecie! Baron! Baron Dunder! Jak się ślicznie nazywa, Baron Dunder! Baronowa Dunderowa... baronięta dunderzęta!
I Elwira poczęła się śmiać, a Mania prawie płakać.
— Ale chodź bo! nie żartuję! Mama kazała, czeka na ciebie! no! doprawdy! dał nam każdéj po bukiecie, aby tylko mieć powód najpiękniejszy i najdroższy wręczyć tobie! no chodź.
Mania się rozpłakała.
— Moja Elwirko! dajże mi pokój! zlituj się! tak czasem jesteś okrutna!
— A ty dziwaczna Maniu! bez żartu mama się pogniewa, wołają cię do salonu... ojciec tam jest.
I Elwira tupnęła nóżką, bo przywykła była do posłuszeństwa — a sierotka z oczyma trochę załzawionemi poszła nareszcie za nią.
Baron choć prawił dziwnie napuszone wysmażone grzeczności pani Samuelowéj, która go, leżąc w fotelu dla nadania sobie dobrego tonu, słuchała z przymrużonemi oczyma, trzymał swój bukiet w ręku i patrzał wciąż na drzwi.. Ledwie się Mania pokazała, porwał się z krzesła i z uśmiechem pobiegł na jéj spotkanie.
— Pozwoli pani... rzekł głosem który stał się prawie drżącym, — abym jéj także ofiarował uśmiech wiosny wśród zimy... są to tylko proste, skromne róże... ale innego kwiatu nie mógłbym, nieśmiałbym u stóp jéj złożyć... one najlepiéj przypadają do jéj wdzięku i młodości... pani przy nich jak jedna z nich i królowa będziesz wyglądać.
— Brawo baronie! przerwała krzywiąc się z zazdrości Samuela, gdy Elwira ruszała ramionami i krzywiła usty — ale mi popsujesz moją wychowankę takiemi pochlebstwy..... Ona podobniejsza do fiołka, doprawdy.
— A! pani... do prostéj trawy, którąście przesadzili w piękny wazonik — zawołała Mania rumieniąc się ze łzami w oczach.
Odpowiedź ta wywołała zgodne dwie miny dwóch pań okazujące, że ten wykrzyk wcale się im niepodobał... wołałyby żeby milczała... Baron załamał ręce z radości, i patrzał w nią jak w tęczę.
Dziewczę trzymało ów bukiet, rumieniło się coraz mocniéj, nieśmiało zrobić kroku, bało się odejść, lękało pozostać, ale Baron usłużny przysunął jej krzesło i Mania siadła na brzeżku cała zawstydzona, zwróconemi na siebie oczyma.
Narębski smutny poglądał na to zdaleka...
— Podziękujże pięknie panu baronowi — odezwała się przerywając milczenie pani Samuela... bo doprawdy wszystkie mamy cudowne bukiety, ale Mani można zazdrościć... nie same tam róże!
— Cudowny instynkt kobiecy! szepnął Baron mrugając oczyma.
Mania już nierozumiała.
— Uważa Mama, szepnęła na ucho córka do matki, w tém coś jest!
— Stary warjuje! odpowiedziała Samuela... a Feliks go tu wozi... bałamucą ją daremnie, i głowę przewrócą.
W czasie tego aparte, Baron miał sposobność przysunąć nieco krzesło do Mani, i cichą zawiązać rozmowę, która do reszty zmięszała biedne dziecko. Wiedziała ona dobrze jak drogo zawsze przychodziło jéj potém opłacić każde zbliżenie się mężczyzny, każdą okazaną jéj grzeczność, i wolała wyrzec miłych każdéj kobiecie oznak współczucia, niżeli je potem okupywać łzami wyciśnionemi szyderstwem Elwiry i morałami Samueli.
Jednakże w téj chwili może przytomność Narębskiego, czy jakaś nieodgadniona moc dodała jéj odwagi, i potrafiła bardzo zręcznie, bardzo starannie odpowiedziéć na pytania Barona. Dźwięczny jej głosek przejął drżeniem starego adoratora, który coraz z krzesłem przysuwać się zaczął nie zważając już na miny pani Samueli i cicho a uparcie powtarzane przez Elwirę przezwisko Kopciuszka.
— Ale doprawdy, to daje do myślenia, zawołała w końcu głośno Narębska... myśmy już zazdrosne o Barona.. i bukiet i komplimenta... tylko dla Mani... Baronie!
Baron się opamiętał...
— Tysiąc razy przepraszam! zawołał, ale tu w tym czarodziejskim domu, gdzie się człowiek obróci, tam modli! pełno wdzięków, pełno czarów!
Feliks zawsze w obawie, aby do pytań o Jenerałowę nie przyszło, począł wreszcie mrugać na Dundera, aby wyszedł z nim razem, i baron choć nie pojmował przyczyny, a pragnął pozostać, schwycił kapelusz chcąc mu być posłusznym.
Zaledwie się za nimi drzwi zamknęły, Mania zostawiwszy bukiet na stole, pocichuteńku wyśliznęła się z pokoju, nie czekając wyrzutów które ją spotkać mogły...
Matka i córka zbyt były obrażone znalezieniem się Barona i daném przezeń pierwszeństwem sierocie, by się ku niéj zwrócić mogły, Samuela ruszyła ramionami pogardliwie.
— Stary szaleniec...
— A! jak mi się z niego śmiać chciało! pochwyciła Elwira...
— Patrz tylko moja droga..... co to jest sztuka podobania się... mogłaś go miéć tak dobrze jak ona.
— A! ja tak oczkami strzelać nie umiem...
— Warto ażebyś się trochę nauczyła od Mani... ce n’est pas un partie à dédaigner...
— Ale czyż mama pomyśleć nawet może... żeby on miał jakie seryjo projekta...
— Zapewne że nie... ale któż z nich ma je od razu? można doprowadzić... trzeba umiéć! ja ci to ciągle powtarzam...
— Tego nas jednak nie uczą guwernantki! rozśmiała się Elwira.
— Tyś nadto zimna, roztrzepana... mężczyźni lubią uczucie... szukają serca...
— I Kopciuszków bo z niemi wygodniéj! przerwała Elwira znowu. Ale jakiż on śmieszny!
— No! tak! jednakże... mówią, że niesłychanie bogaty, i ma jakiś tam kupny tytuł... który za granicą tak dobry jest jak najstarszy.
— Ale moja mamo!
— Jużciż ja wiem, że z Manią się nie ożeni, choć go podbałamuciła, ale z inną mógłby się może...
— On mi się nie podoba! taki stary!
— Tak bardzo stary nie jest znowu!
— Siwieje!
— Ale siwieją i w dwudziestym roku!
— Ja wolę mojego! cicho szepnęła córka.
— Cóż kiedy go niema! westchnęła matka.
— Poczekam! odpowiedziała Elwira.
Na tém skończyła się rozmowa, ale wkrótce podano do stołu i nieszczęśliwy Narębski przyszedł pewien, że go tym razem śledztwo o Jenerałowę nie minie. Ale że świadków nie było, postanowił kłamać śmiało i raz na zawsze skończyć tę sprawę, odstręczając żonę od nowéj a wcale niepotrzebnéj znajomości.
Nie mylił się w tém co przeczuwał pan Feliks, jeszcze bowiem zupa się nie skończyła, a pani Samuela podniosła żywo głowę i zwracając się do męża spytała.
— Ale któż jest ta pani z Saskiego ogrodu? powiedziałeś mi jéj imię tak niewyraźnie, żem go niedosłyszała...
— E! ta pani, odparł Narębski — mogłabyś nawet obejść się bez jéj nazwiska...
— Jakto? przecież zrobiłyśmy tak dobrą znajomość! i tak jest dobrze! Cóż znowu, czybyś chciał mnie od niéj odstręczyć? — to mówże otwarcie dla czego?
— Bo téj pani nie lubię...
— Tak! ale to nie obowiązuje mnie do podzielania tego uczucia. Spodziewam się!
— Zapewne..... są jednak okoliczności, w których uczucie męża stanowi o stosunkach żony...
Ah! par exemple! zawołała na ten aforyzm niesłychany w dziejach jéj małżeńskich pani Samuela rzucając łyżkę w talerz z nietajoném uczuciem zgrozy.
Sądziła, że Feliks się przestraszy: ale on został obojętnym jak był, i że nie jadł zupy, bo był po dobrém śniadaniu, ziewnął tylko, pani Samuela postrzegła, że niebezpiecznie go było drażnić przy tém usposobieniu, zmieniła więc ton i dodała.
— Mogęż się wiedziéć kto to jest?
— Jest to sławna w Warszawie.... ex-modniarka, która wyszła za ex-śpiewaka i ex-Włocha, kobieta mająca pretensyje do wielkiego tonu i świata... a pierwszego nabyć ani do drugiego wśliznąć się nie może... Nikt tam nie bywa.
Narębski wiedział dobrze, iż w ten sposób tylko żonę odstręczyć potrafi... i pani Samuela wyprobowawszy go wejrzeniem, które dobrze wytrzymał, że nie kłamie, zamilkła.
Obiad przeszedł w milczeniu tém złowrogiem, bo ono prawie zawsze zwiastowało na późniéj spazmy i ból głowy. Narębski okrutnie ziewał, Elwira nie taiła złego humoru i szydziła po cichu z Mani, a sierocie łzy się dobywały z oczek wstrzymywane z całych sił i tajone uśmiechem przybranym.
Nazajutrz po opisanych przygodach, rano dosyć mimo brzydkiéj pory pan Feliks wyszedł z domu, i dosyć żywym krokiem z pochmurnem czołem udał się do księgarni Michała Drzemlika, spodziewając się może zastać w niéj samego Teosia.
Nie mylił się w tem, gdyż Muszyński był regularny jak stary Breguetowski zegarek i przed wybiciem ósméj na Ratuszu, zjawił się zawsze u drzwi, gdy chłopiec drzwi otwierał i próg umiatał, choć ze Ś. Krzyzkiéj ulicy kawał drogi miał do sklepu. Najgorszy czas nieopóźniał go, niewymawiała choroba, wiedział że przyjęty obowiązek winien się spełniać ściśle i z dumą biednego człowieka, czynił mu zadość jak najściśléj się pilnując. Ale od czasu jak został zamknięty i do godzin przykuty, jak to życie jednostajne, rozerwane niekiedy dziwnemi tylko odwiedzinami i dziwniejszemi żądaniami objęło go swym chłodem zabójczym, — Teoś stał się smutny, milczący i stracił tę żywość umysłu, to jasne w przyszłość spojrzenie, które miał wprzódy.
Nie zawsze w walce pada człowiek, częściéj go zabija taka bezczynność niestosowna dlań, taki rodzaj życia rozciągającego na łożu Prokusta i wyczerpującego wszelką siłę. Napróżno wmawiał sobie konieczność pracy téj, niemożność znalezienia innéj; to przejście z życia ruchu i swobody do więzienia za kantorem, zabijało go powoli. Niemógł się on uskarżać na Drzemlika, który ocenić go potrafił, i co najdziwniejsza zupełnie mu zaufał — ale ten rodzaj życia powoli wysysał zeń wszelką samoistność i siłę.
Całe dnie siedziéć tak za szyby szklanemi patrząc jak po za niemi miga życie uliczne, snują się postacie, wrzawa powstaje i niknie, wloką się pogrzeby i przelatują wesela; potem chwycić książkę aby ją natychmiast przerwało wejście pani lub pana żądającego lub drobnostki lub rzeczy nie bywałéj na świecie, lub tego co sumienie odmówić by kazało, — po chwili wrócić do czytania by drgnąć zaraz na nowe drzwi otwarcie, lub półgodziny szukać czegoś co znalezione kupujący odrzuci natychmiast... często pół dnia z rozpaczy nie jąć się niczego w obawie przerwy nowéj, któréj właśnie na ten raz niema, wśród myśli najświeższych usłyszeć głos chrypliwy co je rozcina jak piła... nie jest to los do zazdrości. Muszyński oswajał się z nim czasami, ale były dnie w których widocznie upadał, nie miał ani uśmiechu ani odpowiedzi wesołéj dla klientów, ani téj nadskakującéj uprzejmości, któréj wymagają, ani oblicza lalki bez uczucia zalotnie usiłującéj przypodobać się wszystkim — ani pamięci i przytomności w jego zajęciach niezbędnéj... były dnie które z wlepionem okiem w ulicę spędzał w rodzaju odrętwienia przerywanego tylko otwieraniem drzwi i machinalną posługą, w rodzaju snu z otwartemi oczami i skołowaceniu chorobliwem... Wpatrywał się nie widząc w jakąś półkę pstrych okładek pełną, w jakiś tytuł większemi głoskami odbity i nic nie myśląc wprawiał do roli machiny.
Ale nie mogło mu to przyjść bez ofiary, i cierpienie powolne dobitnie się wypiętnowało na zbladłéj twarzy, w przygasłych oczach, w wyrazie ogólnym fizyjognomii cierpiącym i zwiędłym.
Narębski wszedłszy postrzegł zaraz tę zmianę, wyczytał w niéj cierpienie.
— Jak się masz, rzekł — no cóż? jak ci tam z nowem życiem? Nie jesteś chory? siedzenie ci nie szkodzi?
— Nie, jak pan widzisz, rzekł Teoś podając mu rękę, nawykam, a człowiek nim się przerobi na złe czy dobre, jak tylko na inne... trochę zawsze przycierpi... inaczéj być nie może.
— Ale czy nawykniesz?
— Probować muszę, przy silnéj woli człowiek wiele zwycięża.
— Właśniem chciał się przekonać, jak to tam idzie, rzekł Narębski zasiadając na jedynem krześle, jakie się znajdowało w księgarni — a spytać się zarazem, dodał, czemu choć mnie czasem nie odwiedzisz, jeśli nie chcesz mojéj żony.
— Kochany panie, rzekł Teoś, wdzięczen jestem szczerze za twą grzeczność, ale sam powiedz czy to zrobić mogę. Pani by mnie nie przyjęła, pan za swe demokratyczne zasady przeprowadzane tak konsekwentnie musiał byś cierpieć, a ja wyrzucałbym sobie zakłócenie twéj spokojności.
— Surowy jesteś, rzekł Narębski.
— Widzę jasno i nie łudzę się.
— Ale to czasem potrzeba nie tak jasno widziéć i nie tak niewolniczo poddawać się ludziom i losowi.
Na to zdanie wyrzeczone przez człowieka, który poddał się sam kobiecym rządom, Muszyński uśmiechnął się nieznacznie.
— Jakże się tam mają u pana? zapytał.
— Zawsze jednakowo.... wiem, wrzucił z uśmiechem, że ci chodzi o Manię, ta zdrowa... no! i jest nowina, ma kogoś co się w niéj seryjo zakochał, zapalił, oszalał, już tam niewiem jak powiedziéć.
Muszyński mimo wielkiéj mocy nad sobą pobladł, ale nieśmiał się odezwać, aby nie zdradzić.
— Nie jest to niebezpieczny seduktor... rzekł Narębski, ale figura któréj potędze oprzéć się trudno... Znasz Barona Dunder?
— Nic a nic... konie jego, powóz, dom, ale osoby niemam szczęścia, zbyt to wielki majestat, aby człowiek taki jak ja mógł i śmiał się do niego zbliżyć. Więc to jaki krewny Barona?
— Nie, sam on... ni mniéj ni więcéj... Widziałeś go tu w magazynie, gdym był przeszłą razą.
— A ten siwiejący dandysowaty jegomość?
— Ten sam... dodaj że milijoner, że zakochany, że w domu będzie miał zapewne sprzymierzeńców, bo ich sobie zjednać potrafi.
— Ale naprzód? cóż to za człowiek? zapytał Teoś, znasz go pan?
— Tyle co wszyscy, choć nie mogę powiedzieć bym znał go takim jakim jest, znam tylko jakim się chce pokazać światu, a zdaje mi się, że to jest jeden z tych ludzi, którzy nigdy ostatniéj maski nie zrzucają z twarzy, nawet przed zwierciadłem zrana. Miły, słodki i grzeczny z możnemi i silnemi, przyzwoity dla świata, dla ubogich szorstki i ciężki, Baron jest i będzie zagadką pod którą się zarówno ukrywać może próżnia wielka lub wielkie a nienasycone żądze bez żadnych przekonań i wiary... Zresztą może najprędzéj, nie jest to ani zły ani dobry człowiek, ale istota bierna, chciwa, zazdrosna, panująca nad sobą umiejętnie i posługująca się wszystkiemi dla interesu, nie zdolna ani do wielkich poświęceń, ani do krzyczących zbrodni... słaba i przez swą słabość niebezpieczna... Ale, dodał Narębski, sąd mój jest sądem człowieka, który z skorupki wróży o orzechu, niemogąc zeń dobyć ziarna... mówię na wiatr, może się mylę.
— Ja go nie znam... szkoda, rzekł Muszyński, zdaje mi się że odgadłbym go wpatrzywszy się weń bacznie, pan w świecie i życiu straciłeś ten dziecięcy instynkt co ostrzega o ludziach, ja go jeszcze czuję w sobie... boję się tego od którego mnie coś odpycha, wierzę w tych co mnie ku sobie ciągną. Ale... on tak bardzo bogaty...
— I nie tak bardzo zły by mu coś zarzucić można, prócz startego charakteru i nierozplątanéj tajemniczości.
— A panna Maryja?
— I ty mnie o to pytasz? rzekł Feliks... ty?
— Dla czegożby nie?
— Wszak czuć musisz, że to nie jest przynajmniéj człowiek, któryby ją mógł zająć; z opisu, z przeczucia zrozumieć to powinieneś!
— Nie pytam też o miłość, rzekł smutnie Muszyński, miłość to zbytek ludzi szczęśliwych, którzy o niéj myśleć mogą i dla niéj poświęcić... ubodzy zmuszeni są inaczéj pojmować życie. Sierota, bez dachu, na łasce... dla czegożby nie miała bez grzechu powiedzieć sobie: on mnie kocha... on mi da spokój w braku szczęścia, on mnie zasłoni, on mi stworzy swem ramieniem rodzinę...? Nie miałbym jéj tego za złe!
— Wiesz, że w téj zatęchłéj siedząc atmosferze, sam spleśniałeś, rzekł Narębski, słyszę cię wyznającego tak heretycką doktrynę, że mi włosy na głowie powstają! Więc ubogi ma prawo dla chleba sprzedać serce?
— Sprzedać! stój pan... nie, ale nie czekać by uderzyło i niespodziewać się aby dlań życie uczyniło wyjątek.
— Więc ze wszystkiego odarty... spytał Feliks, — ubogi miał by się wyrzec i przywiązania co słodzi dolę i dopełnienia swéj istoty?
— Czekaj pan, czekaj, odparł Muszyński — to nie o to idzie — ubogi musi naprzód na chléb pracować, aby nie być ciężarem nikomu; gdzież w jego życiu miejsce na uczucie, co potrzebuje marzyć i o wszystkiem zapomnieć?
— Doprawdy, uwziąłeś się dziś mi dokuczyć, — rzekł Narębski, — prawisz niestworzone rzeczy. Więc patrzałbyś na to z krwią zimną, gdyby Maryja naprzykład niekochając go szła za starca?
— Płakałbym, ale cóżbym mógł poradzić na to?
— Więc nigdy mnie nie zrozumiesz już? spytał niecierpliwie Narębski.
— Owszem, rozumiem cię doskonale, tylko nie widzę prawa, by ktoś w imie miłości śmiał podawać rękę na całe życie istocie, któréj szczęścia zapewnić nie może!
— Egoista! — wykrzyknął Narębski, — ubieraj to jak chcesz! obrzydliwy to egoizm zawsze — i duma; — boisz się pracy, ciężaru obowiązków, wolisz swobodę czczą i zimną, niż ubóstwo Boże przy trudzie.
Muszyński westchnął.
— Być może, — rzekł, — nie umiem powiedzieć co mi tak postąpić każe, ale sumienie czuję w sobie, które powtarza mi, że inaczéj uczynić nie mam prawa. Więc skrzywione sumienie?
— Podobno! — rzekł Narębski kwaśno, — a ja przynajmniéj nie rozumiem ciebie.
— Drogi i kochany panie, — przerwał rozczulony Teoś, chwytając go za ręce obie, — pomyśl trochę, zastanów się, a zrozumiesz mnie. Po tém coś mi powiedział dzisiaj, mniéj może niż kiedy miałbym prawo odezwać się o rękę panny Maryi, gdy inny los świetniejszy daleko jéj się trafia. Coby to było za zuchwalstwo, gdybym sądził, że ona może woleć mnie nad tamtego, i wyrzec się swobody jaką daje bogactwo dla ciężkiego trudu, który ja, ja tylko sam smętny i bezsilny miałbym jéj osładzać!!
— Nie! nie! — dodał Muszyński po chwili uderzając się z lekka po piersi — nie kuś mnie pan sierotę niepodobnem szczęściem i porzuć losowi, będę się bił i łamał z nim dopóki sił stanie. Jestem jak ten rozbitek na morzu, który sam nie wié czy do brzegu dopłynie, i nie śmie drogiéj mu istoty odebrać innemu, bo tamten więcéj miéć może siły, by ją ocalić.
— A gdyby ta istota wolała ginąć z tobą, niż z innym dobić się brzegu?
— Tak! gdyby! — odparł Teoś, — ale na przypuszczeniach nic budować się nie godzi. Posłuchaj pan mnie jeszcze, — rzekł ze wzruszeniem, — odkryję panu głąb duszy mojéj, ja siebie nie znam, ja nie znam życia, jam jeszcze nie zmierzył tych otchłani, w które mam się rzucić, ja sobie ufać nie mogę, ja nie wiem czy dosyć jest poświęcić się, by dać szczęście i kochać, by wszystko zwyciężyć, ja się sam siebie lękam!
— Uczciwe to są słowa, — odparł Narębski, którym także powoli zaczynało owładywać uczucie, — ale posłuchajże ludzi, jeśli sam nie jesteś pewny drogi. Na mojéj skroni włos już siwieje, jam przebył wiele i przebolał po cichu, przyszedłem już do tego zdrętwienia, w którem się nic nie czuje, ale na cudze cierpienie jam jeszcze lekarz doświadczony. Wierzaj mi! Teosiu, nie ma straszniejszą goryczą zaprawnego życia, nad życie osamotnione, chłodne i pozbawione przywiązania, w którém człowiek zamiera chłodem, jak podróżni na górach usypiając powoli.
Lepsze ubóstwo, lepsza nędza i głód najsroższy ból, od tego drugiego żywota, istoty ze społeczeństwa wydzielonéj, lub związanéj z niem nienawiścią, niechęcią, ranami tylko serca. Dla tego sierocie mojéj raczéj ubóstwo z tobą daćbym chciał, niż bogactwo z tym, który dla niéj nigdy serca nie otworzy, aby jego pustek nie pokazać. Wierz mi, ona nie będzie szczęśliwą, choć będzie może spokojną. W życiu lepiéj krwawo boleć niż zastygnąć lodem.
Muszyński wyciągnął ku niemu rękę.
— Tak, szanowny panie, — rzekł, — ale ta piękna teoryja twoja, dobra jest gdy ją do siebie stosujemy, nie mamy prawa narzucać jéj drugim.
— Więc milczę, — rzekł Narębski, — bo nic, nawet szczęścia narzucać nam niewolno — wiem to i pojmuję, ale namyśl się, zastanów, a nadewszystko przyjdź do mnie, staraj się zbliżyć do nas, przypomnij Maryi, nie zrywaj stosunków.
— A pani?
— Jak zechcesz, możesz przyjść tylko do mnie, i niepokazać się w salonie. O to cię tylko proszę.
Pan Feliks pożegnawszy zamyślonego młodzieńca, powrócił powoli do domu.
W domu zastał żonę samą, bo Elwira z Manią wyjechały do kościoła i magazynów, a pani Samuela trochę na ból głowy cierpiąca, została w domu, a może trochę miała w myśli, skorzystać z tego, by się z mężem rozmówić.
Narębski wpadłszy w łaskę rad był co najprędzéj z niéj się wyśliznąć, ale żona nie dopuściła nawet téj buntowniczéj myśli, kazała mu usiąść przy sobie, westchnęła parę razy i zapowiedziała, że ma rzeczy ważne, o których z nim pomówić potrzebuje.
Narębski schylił głowę i czekał.
— Mój kochany Feliksie, — rzekła po namyśle Narębska, — muszę pomówić z tobą o Elwirze, boję się o to dziecko. Zdaje mi się, że jest zajęta tym nieznajomym, a tu nikt nawet nie pomyśli, żeby jéj dopomódz, dowiedziéć się, skłonić go do bywania, pociągnąć. Czyjaż to proszę cię rola, jeżeli nie ojca?
— Ciągnąć do mojéj córki? — spytał Feliks, — moja droga Samuelo, nie zdaje mi się byśmy potrzebowali? to rola nie dla mnie.
— Ale przecież jakiekolwiek staranie o to uczynićby należało?
— Jeśli on sam nie ma doń przywiązania czy siły aby się zbliżyć, do czegoż się zdało swatać ich gwałtem. Ja na to nigdy się nie zgodzę.
— Swatać! — przerwała żona, — ależ ja nie swatam także, niechby się lepiéj poznali, zbliżyli, niechbyśmy zresztą wiedzieli co on za jeden. Elwira ma głowę nim zajętą i gdyby nie to, mogłaby o kim innym pomyśleć. Oto naprzykład Baron, wszak dla Elwiry byłaby partyja doskonała, ale dziewczyna nie myśli o niczem, dla tego swego nieznajomego; a Mania się daremnie tem durzy.
— Jak to daremnie? — rzekł Narębski.
— Jużciż on o niéj seryjo nie może pomyśleć?
— Bardzom temu nie rad, że sobie wbił w głowę miłość dla Mani i staranie o nią, — rzekł Feliks, — ale to jest rzecz zupełnie seryjo — mówił mi o tém dwa razy, nawet jéj sieroctwo nie zdaje się go odstraszać.
Samuela porwała się z krzesła i usiadła zaraz przygryzając usta; na twarzy jéj znać było żywe wrażenie.
— Więc to tak! — zawołała, — dla czegóż znowu tak obojętnie patrzysz na to?
— Bo nie widzę w tém szczęścia dla niéj.
— To więcéj niż szczęście! to los! — odparła nieopatrznie pani Narębska.
— Jakto? co chcesz mówić? spytał Feliks, ale pani chwyciła się za głowę i udała, że nie słyszy, aby się ze zbyt naiwnego wykrzyknika nie tłumaczyć.
— Mania wątpię żeby do niego przywiązać się mogła, zdaje mi się, że Teoś byłby dla niéj stosowniejszym.
Narębska spojrzała zdziwiona.
— Seryjo? — spytała.
— Tak sądzę...
Małżeństwo tak w téj chwili daleko stanęło od siebie, że rozmowa jakby cudem jakim od razu się przerwała.
Pani też potrzebowała się dobrze namyśleć nad dalszemi następstwy tego czego się dopiero teraz dowiedziała. Pragnęła bardzo pozbyć się Mani, ale wydać ją zbyt świetnie, gdy Elwira zostawała w domu z niepewną przyszłością, bolało serce macierzyńskie, oddać ją temu, którego kochała, a który nie miał szczęścia podobać się Narębskiéj, nie życzy sobie także. Rzecz potrzebowała głębokiego namysłu, a że ból głowy zawsze bardzo dobrze usługiwał w wielkich razach, Samuela wzięła się za czoło sięgnęła po flaszkę z wódką kolońską i dała uroczyście mężowi znak, że mógł sobie odejść.
Tak owa próżna rozmowa spełzła na niczem, a Narębski uwolniony od ciężkiego ciężaru wyszedł szczęśliwy, że bez katastrofy, zakończył posiedzenie.
Gdy się to działo w domu, dwie panny jechały pomodliwszy się do magazynów na ulicę Senatorską, i w chwili gdy miały wejść do Włodkowskiego, Elwira cała wzruszona krzyknąwszy lekko zatrzymała się ujrzawszy swojego wielbiciela, który ją tak skromnie unikał, idącego w kierunku takim, że przed drzwiami magazynu spotkać się musieli, byle chwileczkę zamarudzić. W takim razie gdy tylko powodu braknie kobiecie, cudowny instynkt w pomoc przybywa, i z naturalnością największą umieją zyskać na czasie tak, że najbieglejsze oko nie dostrzeże w tém podrobienia.
Mężczyzna nim się namyśli jakby oczy ludzkie oszukał, nim co znajdzie, nim wypełni co zamierzył, już baczne wejrzenie odkryje go i zgadnie, kobieta instynktem dokonywa w mgnieniu oka, co jéj podyktowała natura sama. Nie potrzeba tu nawet wielkiego dowcipu i przebiegłości, najpospolitsza to potrafi. A panna Elwira znowu w tém najpospolitszą nie była wcale, owszem, jeśli jéj zbywało wielu kobiecych przymiotów, instynkt ów posiadała w bardzo wysokim stopniu.
Więc w chwili prawie, gdy mimowolny wykrzyk z ust jéj się wyrywał, szal z ramion spadać zaczął i tak jakoś dziwnie się zsuwał, że pochwycić go nie było podobna, dopóki piękny nieznajomy nie nadszedł, nie zatrzymał się, nie ukłonił i słowem jakiemś uwięziony, nie stanął przy pannach na trotuarze.
— A to pan! — zawołała Elwira udając, że go dopiero teraz postrzega.
— Dzień dobry, pani.
— Dzień dobry, czy pan ciągle był w mieście?
— Nie, wyjeżdżałem na dni kilka.
— Sądziliśmy, że nas pan odwiedzi... dodała ciszéj Elwira.
— Prawdziwie pani, było niepodobieństwem.
Piękny nieznajomy mówiąc to oglądał się w koło niespokojnie, uchylił kapelusika i zapewne nieśmiejąc wstrzymywać panie przed progiem, bardzo szybko odszedł ku teatrowi.
Elwira długiem za nim pociągnęła wejrzeniem, tupnęła nóżką i dosyć na ten raz nieostrożnie syknęła:
— Nieznośny!
Scena ta byłaby zupełnie dla świata stracona, bo Mania zapatrzyła się na bijący wodotrysk, około którego ktoś może podobny do Teosia przechodził, gdyby nie postać dziwna, która wstrzymała się w chwili wysiadania pań z powozu i z wielką bacznością zdawała się śledzić ruchy, słowa, wejrzenie nawet Elwiry i pięknego nieznajomego.
Ostatni nawet wykrzyknik: Nieznośny! musiał się obić o uszy tego natrętnego świadka, który uśmiechnął się złośliwie, i w ślad poszedł za pięknym nieznajomym.
Podsłuchującym tak niegrzecznie Elwirę, był stary nasz znajomy kapitan Pluta, którego los, traf, przypadek, niewiem jak to nazwać zechcecie, sprowadził w téj chwili na scenę. Jednym z wielkich jego przymiotów była ta niezmierna przytomność umysłu z jaką korzystał z najmniejszéj okoliczności, mogącéj mu na coś posłużyć. Jak błyskawica przebiegła przez głowę myśl dziwaczna; i choć prędki chód nie był ani w jego charakterze, ani we zwyczaju, starał się dognać młodzieńca, który ze swojéj strony szedł tak szybko jakby uciekał. Zetknęli się dopiero pod teatralną galeryją.
— A! jak się masz! — zawołał Pluta, — winszuję ci doskonałych nóg, bo chodzisz jakbyś się na laufra kierował. Zdawało mi się właśnie zdaleka, żem cię poznał i usiłowałem dogonić, wiesz, chodzisz ogromnie.
Młody mężczyzna uśmiechnął się trochę zmięszany, kłaniając Plucie.
— No, to wiem, mówił daléj Kapitan, że kiedy się ma interessa na głowie, chodzi się żywo, ale znowu spotkawszy tak ładną panienkę i tak podobno sobie życzliwą, to już na heroizm anachorety zakrawa tak od niéj uciekać.
Nieznajomy uśmiechnął się z przymusem, w oczy starając zajrzeć Plucie, jakby doświadczał czy nie żartował z niego.
— Cóż mnie tam ta panna obchodzi?
— Ładna panna nie miałaby obchodzić młodego mężczyznę! a do licha! cóż to z was ten wiek niegodziwy robi, machiny Abrahama Stern’a do odciągania i dodawania! przecież choćby w oczy zajrzeć gdy się śmieją młodością, miło; a tem bardziéj, gdy się jeszcze otworzą i usta takim wyrzutem...
— A! słyszałeś pan? — rzekł nieznajomy.
— I widziałem i słyszałem i wiem wszystko, — dodał Kapitan choć nic nie wiedział, ale pewien, że powoli dowie się wszystkiego, choćby ono niczem było.
Młodzieniec nie zaprzeczając zarumienił się, Plutą zrozumiał, że tam coś być musiało.
— Głupstwo robisz, — rzekł po cichu biorąc go pod rękę, — że taką śliczną partyję odpychasz, jeśli ci panna sprzyja.
— Ale to partyja nie dla mnie!
— Cóż to kaleka jesteś, czy w sekrecie masz lat siedmdziesiąt jak S. Germain? o tobym cię nie posądził. Ja znam Narębskich dobrze i dawno, — dodał z cicha.
— Pan ich znasz? — spytał młody człowiek.
— Wejdźmy do Lursa, — rzekł Kapitan, — proszę cię na czekoladę, lub jeśli wolisz na kieliszek wódki, albo na czekoladę i wódkę, to i na to gotów jestem, opowiem ci całą historyją Narębskich.
— Ale ja się spieszę.
— Wy się zawsze spieszycie, — przerwał śmiejąc się Kapitan, — napędzisz interessa, a dowiesz się czego ci prócz mnie nikt nie powie.
W oczach młodego chłopaka odmalowała się ciekawość.
— Dobrze, — rzekł, — ale ja proszę na czekoladę jeśli pozwolisz.
— Jeśli ci to robi przyjemność, ja nigdy nie wyzywam na pojedynek, gdy kto za mnie płaci... chodźmy.
Byli właśnie na przeciw drzwi, gdy Pluta tryumfalnie je otworzył z miną człowieka, który jest z niemi dobrze oswojony.
Garson przybiegł natychmiast po rozkazy, a dwaj przybyli wszedłszy do bocznego pokoju, który szczęściem był pusty, zasiedli nad poprzewracanym gazet stosem.
Kapitan odsunął je z widocznem nieukontentowaniem.
— A! gazety! — rzekł, — kto téż to czytać może! ja ich nigdy w rękę nie biorę, a ręczę ci, że przeszedłszy się od Zygmunta do Ś. Krzyża, powoli, w dzień pogodny, więcéj od tych co je od deski do deski czytają, wiedzieć będę. Otóż wracając do Narębskich, — dodał cicho, — mąż pod pantoflem, żona ex-piękność zapoznana, femme incomprise, któréj pochlebiając trochę i wierząc w jéj spazmy i bóle głowy łatwo się podobać, ludzie oboje gospodarni, bogaci bardzo, córka jedynaczka, trochę znudzona stanem panieńskim. Posagu zaraz pewnie ze trzykroć najmniéj, a po najdłuższem życiu państwa obojga trzy lub cztery razy tyle. W dodatku zięć zręczny przez matkę, którą zawojować łatwo jegomością, domem, wszystkiem będzie rządził. Co się tyczy pojęć, Narębski był uczniem uniwersytetu gdzieś za granicą, stracił w burszowskich uściskach skorupkę szlachecką, odzywa się w nim herbowna dumka, ale jak wczorajszy obiad nie zdrowy, bardzo lekko, przytém matka jest tu wszechwładną, córka wymoże na niéj co zechce. Czemubyś u licha nie korzystał ze zręczności?
— Czemu? — rzekł rumieniąc się młody człowiek, pan nie potrzebujesz bym mu mówił o tém.
— Masz słuszność, ja nie potrzebuję, bo myśl twoją znam lepiéj może niż ty sam, ale przecież żyjemy w XIX wieku? A podobała ci się?
— Dosyć.
— Tylko dosyć? — spytał Kapitan.
— Z powierzchowności bardzo.
— A serce ci bije, gdy ją zobaczysz?
— Trochę!
— Źle! albo kłamiesz, albo nie wiele to obiecuje. Ale gdybyś nawet był zimny, ona ma słabostkę widoczną, to jéj z oczów patrzy, korzystaj? Nie jesteś przecie tak naiwny żebyś koniecznie chciał żenić się z Heloizą myśli twych i wysuszoną od westchnień kochanką... trochę zażywna żona, spokojna i miłująca, daleko wygodniejsza.
Podano czekoladę, młody człowiek był pomięszany i roztargniony, milczał uparcie.
— Chcesz, ja ci dopomogę? — rzekł Pluta.
— Bardzo jestem wdzięczen, ale...
— Ale co, boisz się mojéj pomocy? mów śmiało.
— Może trochę...
— Pozwólże, nie myślę występować w żadnym charakterze urzędowym, moją rzeczą cicha intryżka, a że jéj dam radę, bądź spokojny.
— Ale zkądże znowu tak gwałtowne chęci poratowania mnie? — spytał ośmielony młodzieniec.
— Dziękuję ci, jesteś szczery, ja to lubię, — przerwał potrząsając rękę jego Kapitan — odpłacę ci wzajemnością... mam w tem własny interes. Rozumiesz, jest to najlepsza rękojmia jaką ci dać mogę, że postąpię sobie z największą gorliwością...
— Ale dajmyż temu pokój.
— Daję ci trzy dni do namysłu! a potém, słuchaj, dwa słowa i stoisz na aksamicie, panna twoja. Honorem kapitana Pluty ci zaręczam.
Zatarł ręce z wyrazem nietajonéj złośliwości.
— Ma się rozumieć, dodał, że przyszłego szczęścia nie hypotekuję na mojem sumieniu... daléj wszystko już od pana zależy... jak sobie pościelesz tak się wyśpisz... a jeśli pościeli nie przygotujesz, możesz nawet całkiem nie spać; to już twoja rzecz... ja umywam ręce.
Nieznajomy, który w ogólności bardzo się miał na ostrożności i obawiał wygadać, uśmiechnął się tylko, Pluta uścisnął go serdecznie.
— Bierz się, rzekł cicho, życzę i rachuj na mnie, ręczę że się uda.
Spojrzał mu w oczy i szeroko się rozśmiał. W istocie fizyjognomia towarzysza nie wskazywała ani obudzonego zaufania, ani rozognionéj namiętności, ów bardzo przyzwoity młodzian zawahany, niepewny, dosyć zimno przyjmował natarczywą zachętę Pluty.
— Widzę, rzekł kapitan mrugając okiem, że albo podzielasz uprzedzenia, które ludzie względem mnie mają, albo sądzisz, że się próżno przechwalam, obiecując pomoc skuteczną, któréj dać nie jestem wstanie. Zbyt szanuję osobiste przekonania każdego abym miał nalegać, choć nie zaprzeczysz, że trochę są krzywdzące dla mnie..... ale ja jestem bon enfant, wchodzę w słabości ludzkie, wcielam się w myśl, rozumiem każdego, nawet takiego, który po cichu nieprzyzwoicie mnie nazwać może... cela c’est vu... Zważ jednak? czemubyś nie miał sprobować? co ci to szkodzi? nie będę cię w żadnym razie kompromitował... sprobuj.. urządzę ci schadzkę w Saskim ogrodzie... spotkanie w jakim magazynie.
Młodzieniec stał wciąż jak na żarzących węglach... ale kręcąc się, milczał; ruchami tylko oświadczał swą wdzięczność, cisnąc mocno dłoń Pluty.
— Powtórzę ci zresztą dla ostatecznego skonwinkowania... że mam w tém własny interes... Stary trochę nie mogąc się kochać, lubię dopomódz dwóm sercom bijącym do siebie. — Są to wszystko silne pobudki.
— Pozwolisz mi działać? — dodał po chwili.
— Panie kapitanie, odezwał się nareszcie młody człowiek — tylko na Boga ostrożnie — nie jestem jeszcze tak bardzo pewien, że się kocham... bogactwo mnie nie kusi zbytecznie.. mam wiele powodów do obawy i wahania.
— Ależ, u licha, ja cię tak za kołnierz do ołtarza nie ciągnę zaraz, dodał Pluta, masz czas do skruchy i opamiętania zawsze, gdy ci się podoba. Kupić nie kupić, potargować można.
Reszta rozmowy odbyła się już tak cicho, że nawet ucho powieściopisarza dosłyszeć jéj nie mogło. To pewna, że gdy po wypiciu czekolady i oblaniu jéj wedle prawideł, szklanką zimnéj wody, rozchodzili się dwaj spiskowi, kapitan mruczał jakąś śpiewkę z młodszych czasów, a nieznajomy odszedł z wesołą miną i postawą, żywym krokiem starając się czas stracony wynagrodzić.
Sam jeden od Lursa wyszedłszy, Pluta spojrzał na zegarek, pomyślał i zawoławszy dorożki kazał się wieść na ulicę Wilczą.
Trzeba wiedziéć, że choć wychodzi w aleje, uliczka ta, któréj sławy broniła pani Adolfina Jordanowa tak gorąco, nie odznacza się wcale wspaniałą powierzchownością; zbytek i elegancyja jeszcze tam dojść czasu nie miały, skromne domki drewniane, jedno piętrowe, stare, niepozorne, gdzieniegdzie parkany długie, ponachylane od dawnego stania, szynczki i małe kramiki, oto czem, oczekując przyszłości, żyje Wilcza ulica.
W lecie zdobią ją i tu i owdzie wychylające się z za ogrodzeń drzew gałęzie, ale ten wiejski strój nie może pokryć nieprzyjemności zaniedbania, jakie się tu czuć dają... Kapitan długo szukał i rozglądał się usiłując odgadnąć gdzieby się dom ów pani Adolfiny Jordanowéj mógł ukrywać i nareszcie kierując jéj skazówką, wynalazł ku alejom furtkę małą, niepokaźną, przez którą wszedł na niezbyt wytworny dziedzińczyk. Trzeba było instynktu kapitana, który się wszystkiego domyślał, nawet zmian jakim charakter po upływie długiego czasu uledz może, aby odgadnąć, że to być mogło ustronie zamieszkane przez piękną niegdyś Adolfinę.
W istocie podwórko oznajmywało tylko wielce gospodarnych mieszkańców, i gdyby nie ścieżka brukowana, która przez nie wiodła, trudnoby się dorozumieć, że tu wdówka tak o swój strój i twarz dbała mieścić się mogła... Stały wszędzie cebry, balije, koryta, kupy śmiecisk leżały a drób i różne stworzenia zapełniały wszystkie kąty. Trzy psy różnéj barwy porwały się z ogromnem szczekaniem dowodzącem, że rzadko widywały obcych i nieprzywykłe były do gości. Naszczekiwanie ich jednak nieprzyjemne być mogło, ale nie zdawało się groźne... Na głos ich, kobieta niepocześnie odziana z rękawami zatoczonemi po łokcie, wyrwała się z sieni, i stanąwszy wpatrzyła się w Plutę, który ostrożnie kamyki, po których miał stąpać, wybierał.
Domek był choć drewniany, niczego, a po za nim i w koło gęste drzewa owocowe świadczyły, że utile brało pierwszeństwo nad dulce. Na ozdoby w ogóle nie silono się tu wcale i architekt nie starał o nadanie przyjemnéj powierzchowności, ale mieszkanie mogło nawet być wygodniejsze niż się na pozór zdawało.
Pluta stanął.
— Pani Jordanowa? zapytał.
— No to cóż? odpowiedziała mu kobieta, która w jednéj ręce trzymała tylko co wypróżniony znać ceberek.
— Tu mieszka?
— No to tu...
— Oznajmijcież jéj kapitana Plutę...
Służąca pomruczała nieco, odwróciła się, poszła, a kapitan który nie wątpił na chwilę że będzie przyjętym, posunął się mimo zajadłego psów naszczekiwania aż do sieni... Tu znowu różne sprzęty gospodarskie prawie drogę zatamowały, ale ściśle biorąc przejść było można... Po chwilce trzaskając drzwiami, zjawiła się napowrót owa niewiasta, którą Bóg i natura tak złym obdarzyły humorem, i wskazując drzwi w drugiéj sionce ciemnéj, odezwała się:
— No to tędy.
Pluta uderzywszy się o nizkie wejście i zawiesiwszy płaszcz na drzwiach, bo innego umieszczenia dlań nie znalazł, wcisnął się pokornie do rodzaju przed pokoiku maluteczkiego, w którym mocno słychać było stęchliznę, a następnie dostał się do drugiego pokoju pustego i krocząc daléj przez kurytarzyk wszedł nareszcie do izby, która za bawialną musiała uchodzić. Tu nie było nikogo... Pluta obejrzawszy się bacznie, domyślał się, że wszedł nie właściwą drogą i że od alei i ogrodu musiało być paradniejsze wnijście... drzwi mu o tém znać dały.
Salonik, gdyż nieuchronnie tak się to musiało nazywać — wprawiał w zdumienie kapitana surowością swéj fizyjognomii. Był on ciemno szafirowy, z powodu drzew dosyć nie jasny, nizki, ledwie starych trochę mieszczący mebli, a ozdoby jego ograniczały się parą naczyń z robionemi kwiatami, krzyżem i kilką strasznemi obrazami świętych różnych; miał pozór raczéj celi klasztornéj, niż schronienia pokutującéj tak pięknéj niegdyś, a dziś tak jeszcze starannie malowanéj Adolfinki, którą kapitan znał niezmierną wietrznicą i trzpiotem.
Najmniejszego nie widać było starania o wdzięk, ozdobę, o wygodę nawet; na stołach pył spoczywał kilkodniowy, firanki zżółkły wisząc od dawnego czasu nieporuszane, a siedzenia zdradzały małe bardzo używanie.
— Cóż to się jéj stało? — spytał siebie w duchu Pluta ledwie oczom swym wierząc, czyby i ta nabożnisią miała zostać?
Z drugiego pokoju naprzód piesek zaburczał i zaszczekał, potem dał się słyszeć kaszelek, nareszcie wysunęła się pani Jordanowa w czarnéj sukni, tak widocznie na świeżo pomalowana i utrefiona, że nierychłe jéj zjawienie się bardzo naturalnie się już wytłumaczyło.
— A cóż za gość, po tylu latach! — zawołała sznurując piękne niegdyś usteczka, które zapadały zbyt głęboko, okrojone dwoma niedyskretnemi fałdami, wdowa, — co za gość! jakżem wdzięczna na pamięć!
Kapitan mimo rezygnacyi zwykłéj na wszelkie losu przygody, stał osłupiały, tak mało dawną Adolfinę poznać mógł w téj ruinie zasuszonéj starannie.
Gospodyni posunęła się ku niemu, zakaszlała, przywołała pieska, który zabierał się ściśle obejrzeć przychodnia i usiadłszy na kanapie, zaprosiła Plutę do fotelu stojącego obok.
— Widzisz mnie, piękna zawsze Adolfino, — rzekł Kapitan dopuszczając się pochlebstwa, które przydać się mogło — zdumionym i przejętym, — ty w téj ustroni i ciszy! wśród atmosfery klasztornéj, zatęchłéj... cóż to jest? wyszłaś na pustelnicę.
— Zawsze żartobliwy! — odezwała się z westchnieniem pani Jordanowa, ale z wiekiem przychodzi upamiętanie.
— Tak mówią, — odparł Pluta, — choć ja nie zupełnie temu wierzę, w starym piecu djabeł pali, a w młodym ludzie, ty zaś kochana Adolfino tak świeżo i ślicznie wyglądasz...
— Ale dajże mi pokój.
— Doprawdy! wytłumacz mi co znaczy ten surowy ascetyczny pozór twego domu, to zamieszkanie na pustyni. Więc wzgardziłaś światem.
— A! zupełnie! — uśmiechając się rzekła pani Jordanowa, — cisza mi teraz milsza nad wszystko, chciałam się nawet wyprowadzić na wieś, ale tam wszędzie kościół tak daleko.
— Stałaś się nabożną?
— Ale zawsze nią byłam, tylko...
Kapitan zaczął się śmiać okrutnie.
— Byłaś nią, tylko ci ludzie praktykować nie dawali.
— Że téż ty kapitanie, nie zostałeś oświecony dotąd.
— Co chcesz? jeszczem nie zasłużył na to? — rzekł Pluta, a sam się temu dziwuję, ale na Boga opowiedzże mi jak do tego przyszło, czem u licha żyjesz teraz, gdy wszystko to co dawne twe stanowiło życie — odbiegło od ciebie, czy...
— Ja odbiegłam sama.
— No! tak! omyliłem się, — podchwycił Kapitan.
— Owdowiałam, potem ten proces nieszczęśliwy.
— A prawda! i młody prawnik.
— Człowiek, na którego uczuciach się zawiodłam.
— Rozumiem, ale proces został wygrany?
— Żebyś wiedział co mnie to kosztowało?!
— I sercem?
— A sercem najwięcéj! choć doprawdy ze czterdzieści tysięcy mi zachwycił...
— Daléj?
— Daléj, jak widzisz, przywiązałam się do mojego gospodarstwa.
— Nauczyłaś się oszczędności, jak widzę.
— Musiałam po tylu stratach.
Skąpstwo tak tu było widoczne wszędzie, że Pluta nie potrzebował się wysilać, by je odgadnąć, i niem sobie nowy charakter pani Jordanowéj wytłumaczyć.
Ta cecha nie bardzo była na rękę Plucie, który miał plany swoje, ale przywykły do walki, nie zraził się pierwszą spotkaną przeszkodą — obejrzał się poważnie do koła i kiwając głową dodał:
— Ale przywykła do życia w gronie przyjaciół i wielbicieli, jakże możesz teraz w téj samotności wytrwać, moja dobrodziejko? to dla mnie rzecz niepojęta.
— Cóż mam robić! wszyscy mnie opuścili.
— Tak, musiałaś więc naturalnie opuścić wszystkich wywdzięczając im niewdzięczność. Ale czy ci z tém lepiéj?
— Gdzież tam, mój Kapitanie, gdzie mi tam dobrze być może? Ty jeszcze nie wiész co to jest mieć dom w mieście! wiekuisty niepokój; pilnuj parkanów, ulicy, podwórza, rachuj termina podatków, ucieraj się z policyją, zamiataj, czyść, wywoź lód i błoto, a zewsząd szkoda, a nieustanny tartas, tak, że człowiek sobie rady dać nie może.
— Przyznaj pani, że kiedyś nic nie miała, daleko szczęśliwsze były czasy.
Wdowa westchnęła.
— Starość nie radość, — rzekła z wyraźnem żądaniem ażeby jéj starości zaprzeczył Pluta, ten się dorozumiał trafnie i zakrzyknął:
— Ale ba! wyglądasz jak róża! kibić jak u szesnastoletniéj dzieweczki, i prawisz o starości.
— Nie uwierzysz Kapitanie jednak, jak postarzałam na sercu, na duchu, przez jak okrutne przeszłam doświadczenia... ach!
— Nie powinnoby to jednak tak przybijać pani bardzo, — rzekł Kapitan, trzeba się raz otrząść z tego, myśleć o sobie.
— Ja myślę o Bogu, westchnęła pani Jordanowa.
— No sądzę, że jedno drugiemu nie przeszkadza — kto z Bogiem Bóg z nim.
— Jakże mnie to cieszy, że taką maxymę słyszę z ust twoich, — przerwała wdowa zbliżając się nieco, WPan byłeś trochę libertyn i płochy.
— Nie powiem pani żebym się już bardzo radykalnie odmienił, — przerwał z uśmiechem Pluta — ale i to cud żem doszedł do tego, iż mnie już podobne rzeczy nie śmieszą; rozumiem pobożność, choć jeszcze do niéj nie doszedłem.
— Bardzo mnie to cieszy! Kapitanie... ale powiedz mi, zmieniłeś życie? co porabiasz?
— Ja nie zmieniłem życia, życie się samo zmieniło, nie mogąc sam być jeszcze bardzo moralnym, bo mi stara natura niekiedy powraca razem z atakami pedogry, wziąłem sobie za cel, prowadzenie drugich drogami umartwień różnych do moralności. Nawracam.
— Kapitanie, — przerwała zachwycona Adolfina, — daj mi rękę, ja także strasznie nawracać lubię, tylko to nieszczęście, że mi się okropnie dotąd nieudawało.
— Ja dopiero zawód mój rozpoczynam i niewiem jeszcze jak mi pójdzie. Ale wiesz pani co? — dodał po chwili, — jak możesz mieszkać tak samotna i jeszcze na Wilczéj ulicy, gdzie ani ludzi, ani nawet wilków nie widać?
— Mam moje zajęcia.
— Ale żadnego towarzystwa.
— Czasem jaki ksiądz mnie odwiedzi — mam i parę przyjaciołek.
— Wszystko to jeszcze, wierzaj mi pani, za mało, dla pięknéj Adolfiny, która do ruchliwszego życia była przywykła. Pani więdniejesz z nudów, pani zawyrokowałaś już widzę, że ze światem nic nie chcesz mieć wspólnego, a to zawcześnie.
— Ale kiedy świat...
— Świat, moja śliczna Adolfino, — przerwał Pluta, nie ma zwyczaju gonić tych, co się od niego odwracają z pogardą, jemu potrzeba sideł, lepu, a wziąć go można bardzo łatwo.
— Ale jakiż lep? jakie sidła?
— Posłuchajno mnie pani z uwagą! — rzekł powoli Pluta, ale naprzód, daruj mi pytanie, nie masz tu co czembym się pokrzepi!?
— Chcesz wody?
— O! jak to widać żeśmy się dawno nie widzieli, kiedyż mnie poszlakowałaś pijącego wodę? Jest to rzecz, która, jak wiadomo, sprowadza wodną puchlinę — nie masz u pani wina? wódki? wreszcie piwa?
Wdowa zarumieniła się.
— Ty wiesz Kapitanie, że ja nigdy nic nie piję.
— Dawniéj wiem, że lubiłaś szampana.
— Ale wstydź się, cóż znowu?
— No! a gdybyś mi kazała przynieść choć bawara?
— Jestem tak osłabiony, — dodał Kapitan, — że cokolwiek dłużéj bez jakiegoś pokrzepienia wytrwać nie mogę.
Wdowa wstała, ale widocznie pomięszana, punkt honoru gospodyni walczył ze skąpstwem, które się poddać nie chciało.
— Nieuwierzysz jak teraz trudno o drobne, Kapitanie, — rzekła, — zadziwiająca rzecz... a w bawaryi na rogu od Mokotowskiéj nie zmienią, lub dadzą takie podarte papierki...
— A! — rzekł Pluta dobywając sakiewki z miną człowieka, który dopiero teraz zgłębił charakter przeciwnika, — to nic, ja pani pożyczę parę złotych, oddasz mi późniéj.
Adolfina zarumieniła się, znać było wstyd, ale obok niego chciwość już nałogowa niedopuściła odrzucić ofiary.
— Przepraszam, — rzekła, — otóż zaraz poślemy po bawarskie, ja sama czasem czuję potrzebę czegoś wzmacniającego.
— No! no! poślijże po parę butelek, bo ja mniéj nad dwie nie piję; to moja miara.
Wdowa zaczęła wołać służącéj, która weszła mrucząc od roboty, i kiwnąwszy głową, popatrzywszy na pieniądze, wybiegła po piwo.
Kapitan uspokojony nieco, tak zaczął.
— Pozwól sobie powiedziéć kochana Adolfino, że postąpiłaś sobie po bolesnem odczarowaniu i stratach jak student, który dostawszy admonicyją wciska się w kąt i pod nosem burczy... Naprzód zrobiłaś to zawcześnie; powtóre, kobiecie z funduszem nigdy nie późno wyrobić sobie pozycyją socyjalną, to jest męża.... tylko potrzeba około tego umieć chodzić.
Otwieram jednak nowinę w porę, abyś nie myślała, że ja dla tych dwóchkroć ci się sam swatam w trzeciéj osobie — od razu dla wyjaśnienia kwestyi usuwam na bok rozwiązanie. Ja czuję w sobie powołanie pójść do trumny z bukietem u fraka, nie ożenię się już wcale; ale iluż to odemnie młodszych ludzi mieć możesz.
— Ale bo pleciesz! ja także niechcę iść za mąż.
— Dla czego?
— No! bom może i do swobody przywykła.
— To cię uczyni jeszcze swobodniejszą, ale powinnaś wybrać sobie takiego kogoś, coby ci przyniósł ulgę nie utrapienie... Trzeba się zastanowić dobrze i rozpatrzyć.
— Tyle razy byłam zdradzoną!
— Tem pewniéj zdradzić się nie dasz, a w dodatku ja jestem u twojego boku i sam ci pomogę takiego męża wybrać, że mi będziesz dziękować do końca życia... Ale, tu sęk... dom zamknięty, nikt nie bywa, nikt cię nie widzi, męża w ten sposób nie dostaniesz.
— Ale ja ci powtarzam, że za mąż iść nie chcę!
— Tak ci się zdaje! to fałszywe pojęcie, moja Adolfino... zresztą pójdziesz nie pójdziesz, co ci szkodzi, że się jeszcze koło ciebie pokręcą, potańcują i słodkie przypomnienie przeszłości przyniosą z sobą.
— A! przeszłości kapitanie! odezwała się Jordanowa.
W tem służąca wniosła butelki i dwie szklanki, które poufałym sposobem zanurzywszy w nie dwa palce utrzymywała, postawiła je na stoliku i wyszła pomrukując... kapitan na przybór nie zważał, nalał sobie piwo i pił, a wdowa także skromnie wsączyła kilka kropel do szklanki... jakby na próbę... i poniosła do ust trochę się krzywiąc.
— Musisz WPani dom otworzyć..... rzekł Pluta.
— Na Boga... ja... ja niemogę się narażać na koszta... przerwała Jordanowa.
— Cyt, posłuchajże! jakie koszta u licha! możesz przyjmować oględnie w tych godzinach w których się nic dawać nie zwykło.
— Ale któż tu przyjdzie?
— Ja ci przyprowadzę ludzi... i zobaczysz... towarzystwo co się zowie... jednego nawet konkurenta, idealnie poczciwego człowieka, a mojego przyjaciela mam na myśli. Ale dom otwierając, potrzeba żebyś też kogoś więcéj miała przy sobie.
— Jakto? kogoż? z coraz większym przestrachem spytała wdowa.
— Cicho! cicho! słuchaj tylko uważnie, a wszystkiego się powoli dowiesz.. Wypadek dał mi tu poznać bardzo nieszczęśliwą sierotę, śliczne dziecko.
Kapitan jeszcze tych słów nie domówił, kiedy wdowa gwałtownie szklankę postawiwszy na stole, odsunęła się oburzona.
— Sierota! ta! znam ja WPana z jego sierotami, rozumiem o co idzie... ale proszę nie myśleć.
Pluta ramionami ruszył potężnie, a nogą o posadzkę uderzył aż się szyby zatrzęsły, i służąca wpadła z drugiego pokoju, ale na znak pani strwożonéj, wyszła rzucając wzrokiem groźnym na przybylca.
— Śnią ci się rzeczy niebywałe, moja Adolfino, rzekł kapitan — cóżem to ja młokos jakiś żebym się kochał i biegał za buziaczkami! myślisz że w takim razie umieściłbym dziewczynę u ciebie! Wstydź się, podejrzliwość niegodna pani Jordanowéj... Jest to biedne dziecko, twoje noszące nazwisko... umęczone w domu w którym zostaje, które chciałbym wyratować.
— Ale? mów komu innemu! tak, tak! cóż to przez czułość serca?
— Wcale nie, mam moje powody, chcę komuś dokuczyć i odebrać mu to dziecko.
— Pleciesz! jedno się drugiego nie trzyma!
Wdowa była widocznie podrażniona i rozgniewana... napiła się piwa, ruszyła ramionami i obcisnąwszy mantylkę siadła głębiéj na kanapie, z rezygnacyją nieco wzgardliwą, którą kapitan uczuł głęboko.
— Słuchajno, nie ma co mówić, jesteś bardzo przenikliwą, i nie dasz się lada czem uspokoić, więc ci się szczerze będę spowiadał, ale naprzód, na co ci się mam zakląć, abyś mi wierzyła? na twe czarne oczy? na świeżą krasę twojego rumieńca? na dawne moje dla ciebie zapały?
Pani Jordanowa poprawiła loków i nieco się uśmiechnęła.
— Ty całe życie kłamiesz, — rzekła, — stary bałamucie.
— Nie — piękna Adolfino, kłamię tylko, gdy mi z tém wygodniéj, darmo i przez amatorstwo, nigdy; na ten raz klnę ci się odnowionym świeżo honorem, że czystą mówić będę prawdę.
Kochałem jedną kobietę.
— Ty? — spytała Adolfina.
— No! tak! jakkolwiek to dziwnem ci się wydawać może, jakkolwiek było to głupstwo i słabość z mojéj strony, przyznaję się, kochałem ją.
— No! no! daléj! — rzekła wdowa.
— Kobieta naturalnie zdradziła mnie.
Adolfina uśmiechnęła się fałszywe pokazując ząbki.
— To mi życie zwichnęło, szalałem, ażeby o niéj zapomnieć i zatrzeć jéj wspomnienia nie mogłem.
— Cha! cha i chcesz żebym ci wierzyła! — przerwała kobieta.
— Wiara się nie nakazuje, słuchaj daléj, a po zemście może domyślisz się miłości, ta kobieta kochała przedemną innego, po mnie niewiem ilu, stała się panią wielką i zapiera się przeszłości. Ja chcę się pomścić! ja szukam do tego środków. Sierota o któréj ja wspomniałem, jest jéj i pierwszego kochanka, równie mi nienawistnego, dziecięciem... ale imie zmieniono, ale zatarto ślady, matka się go zapiera. Chcę ojcu dokuczyć odbierając mu córkę, chcę matkę do opamiętania, do pokory przywieść, strasząc nią. Dziecko to nosi nazwisko Maryi Jordan, możesz się o nie upomnieć, powinnaś je wziąć, wyrządzisz mi tem największą w świecie przysługę...
— Tak! tak! i będę ci ją karmić i odziewać dla twoich romansów starych! — odezwała się tracąc ostatnie formy grzeczności pani Jordanowa — a toż co znowu? co to ja mam za obowiązki dla pana? dajże mi pokój!
Kapitan westchnął i nalał sobie piwa ostatek, nie zraziła go wszakże nieludzkość dawnéj przyjaciołki.
— No! — rzekł, może tak lepiéj będzie, targujmy się, co chcesz? czego po mnie za to wymagasz?
— Ja za nic się nie obciążę jakąś mi nieznajomą sierotą — a kto ją tam wie co ona za jedna, żeby mi niepokój wniosła do domu!
— Dziecko śliczne, skromne, niewinne, wychowane starannie, pracowite, posłuszne, a w dodatku i nie bez grosza...
— No! to cóż ona tam mieć może?
— Ojciec cichaczem pewnie tyle da ile Waćpani straciłaś na proces.
— Mnie do rąk?
— Ha niewiem, jakbyś się dobrze wzięła!?... a gdyby tylko procent płacił, ona téż coś zarobi sobie. W dodatku młoda twarzyczka, to ci do domu naprowadzi ludzi!
— Nie! nie! — odparła Jordanowa, już ty mnie nie zbałamucisz! to tylko kłopot! a jeszcze młoda, tobym się ślicznie przy niéj wydała.
— A! piękna Adolfino! ty niewiesz ilebyś zyskała przy niéj! to dziecko, blade, chude, bojaźliwe, nic tak kobiety dojrzałéj nie podnosi jak tego rodzaju zbliżenie.
— Ot to plecie! — przerwała wdowa.
— Wierz, nie wierz, ale mówmy otwarcie, raz jeszcze proszę, staremu przyjacielowi odmówić tak nie możesz, daj mi warunki.
— Ty zawsze oszukasz, szepnęła Adolfina, która znać bliźéj i dłużéj kiedyś musiała kapitana.
— Mój Boże! jakże niesłuszną po sobie zostawiłem sławę, — zawołał Pluta, — ja najprostoduszniejszy z ludzi! ja com wiecznie zawiedziony był i oszukany.
— Gadaj nie gadaj, — odezwała się żywo Jordanowa, którą znać przeciągnięta rozmowa nudzić zaczynała, to darmo, ja mam interesa i nabożeństwo, i czasu mi brak!
— Ale słowo ci daję, że nie pójdę ztąd dopóki tak lub owak nie rozmówimy się ostatecznie, krzyknął Kapitan, Wpani mnie zmusisz do użycia środków, których radbym uniknąć!
— WPan mi grozisz? — odezwała się oburzona wdowa.
— Grożę! — rzekł zimno Kapitan, ale zważ proszę, że jeśli się tak nieprzyzwoitego chwytam środka, to nie bez pewnéj wiary w siebie, że groźbę spełnić mogę... na wiatr nie zwykłem nic mówić!
— A to ciekawa rzecz!
— W istocie, dosyć, kochana Adolfino, — rzekł Pluta zapalając cygaro. Ale ci jeszcze inną ciekawszą powiedzieć mogę, zupełnie z tą związku niemającą, posłuchaj tylko: Była sobie jednego razu kobieta młoda, ładna, filut wielki i wcale nie skrupulatka, kochał się w niéj pewien bogaty jegomość, jakże się zwał, a! zaraz — nie byłże to baron Dunder?
Na to imie Adolfina pobladła i oczy jéj czarne straszliwie, ogniście, z wyrazem strachu i oczekiwania utopiły się w Kapitana.
— Baron pozyskał jéj względy, — kończył Kapitan chłodno, ale był nie ostrożny... wpadał do niéj czasem obładowany niepotrzebnie wekslami i pieniędzmi.
— To potwarz! zakrzyknęła Adolfina.
— Alem ja jeszcze nie powiedział! — odparł Pluta, a może są dowody, przypadkiem podchwycone przez kogoś, co także we względach téj pani, miał pewien udział tajemny.
Oblicze wdowy nie zmieniło barwy, bo ta była jéj nadaną tak dzielnemi środkami, że żadne uczucie naruszyć jéj nie mogło, ale zacięła usta i drzéć poczęła.
— Widzisz, kochana Adolfino, ja jestem z tych ludzi, kończył Kapitan, którzy nigdy żadnym świstkiem nie gardzą, znają wartość papieru i szacują pamiątki. Te weksle zginione, dla tego, że się na świat pokazać nie mogły, które, jak ci się zdało, rzuciłaś w ogień, są u mnie, nie myślę żądać ich wypłaty od nikogo, prócz twojego serca.
— A! to zbójca! — zawołała wdowa.
— Zmiłuj się, ostrożnie z wyrazami, bo jakbym ja się uniósł i powiedział ci téż co nieprzyjemnego, do czegoby między nami dojść mogło? do nieporozumienia, tego ja znowu sobie nie życzę. Zobaczysz jak my ślicznie gładko i po przyjacielsku wszystko ukończym.
Zamilkli poglądając na siebie; Kapitan przybliżył się do niéj, ujął ją za rękę i łącząc przymilenie do groźby, rzekł wcale serdecznie:
— Adolfino! nie płacz, nie gniewaj się, a rób co mówię, bo inaczéj zmusisz mnie do zrobienia ci nieprzyjemności, która serce moje zakrwawi.
— No! więc mów! mów! czego chcesz! zapłacę, dam, zrobię, ale uwolnij mnie WPan od siebie.
— Widzisz pani jak jesteś niesprawiedliwą względem mnie, to doprawdy się nie godzi... ja pragnę twojego dobra tylko.
Kobieta westchnęła głęboko, Kapitan puścił dym z cygara.
— Staje, — rzekł, — między nami fakt taki: pani Adolfina Jordanowa, upomina się o synowicę męża swojego pannę Maryją Jordan w imię bliskiego pokrewieństwa, jest bezdzietną i chce jéj cały majątek zapisać.
— A! zapewne! żebyś mnie ubił! — zerwała się wdowa, — co z tego to nic nie będzie.
— I ja myślę, że nie będzie nic, ale co ci to szkodzi gołosłównie obiecać? Szkoda, po łacinie nie umiesz, a jest przysłowie... verba volant. Idziemy daléj... pani Jordanowa odbiera swą kuzynkę, i w nagrodę otrzymuje po pierwsze, owe weksle, które się już nikomu na nic nie zdały, a mogłyby ją niepotrzebnie kompromitować, powtóre regularnie wypłacany procencik na utrzymanie sieroty, potrzecie, jeśli się jéj podoba idzie za mąż za bardzo zacnego przyjaciela mojego Mateusza Kirkucia, który ma w sperandzie po najkrótszem życiu jenerałowéj N. N. rodzonéj swéj siostry bezdzietnéj wedle litery prawa kilkakroć stotysięcy.
— Tak! ale — dajże mi dowody na to wszystko, że mnie nie oszukujesz...
— Dam, a dziś tylko te usta co się nigdy niepotrzebnym nie skalały fałszem, zaręczyć ci mogą, że mówię najszczerszą prawdę.
Pomimo pozornie ukończonéj rozmowy, gospodyni bardzo smutnie spuściła głowę, a łzy gniewu spływające po policzkach malowanych al fresco, wyryły na nich dwa strumienie blado różowe, z pod których żółty pokład jakby piasczyste łożysko się ukazywał. Szczęściem było trochę przyciemno w pokoju.
— Kapitanie, rzekła cichym głosem zmienionym, miéj litość nademną, na co ty mnie pędzisz w te awantury... ja już potrzebuję odpocząć, ja chcę o wszystkiem zapomnieć... ja pragnę spokoju... ja się oddałam Bogu, samotności i modlitwie.
— Mówiłem ci już, śliczna Adolfino, że to zawcześnie, rzekł zimno kapitan — potrzeba zrobić co mówię, nie odstąpię od tego... pozwolisz tylko że cię wprzód roli twojéj wyuczę, dokładnie, bo musisz ją odegrać pięknie... Zresztą przekonasz się sama, że to nie tak straszne jak ci się zdaje.
— Ale mnie narazi na wydatki.
— Na czysty zysk tylko! przerwał kapitan. Jutro zaprezentuję ci Mateusza Kirkucia mojego godnego przyjaciela... który ci się niewątpliwie spodoba, potem zajmiemy się odzyskaniem téj interessującéj kuzynki.
To mówiąc Pluta wziął za kapelusz, ale wprzód opatrzył obie butelki, chcąc się przekonać, że za sobą żadnych nie zostawiał zaległości, potem włożył bez ceremonii na głowę nakrycie, wdział rękawiczki i podawszy rękę Adolfinie, która siedziała nieruchoma.... odszedł powoli z piosenką na ustach.
Niewiem czyby mi mogli mieć za złe czytelnicy moi, gdybyśmy teraz przebywszy dość znaczny przeciąg czasu w mieście i dusznéj jego atmosferze, przenieśli się na wieś świeższem odetchnąć powietrzem?
Wiem że złośliwi ludzie gotowi mi zarzucić tu iż przerzucam niepotrzebnie czynności na teatr żadnego z nią nie mający związku, lecz spodziewam się dowieść im późniéj, że ten pozorny nieład, jest koniecznością i wynika z istotnéj potrzeby mojéj powieści. Przenosimy się zatem, pchani siłą wypadków, w Lubelskie do szlacheckiéj osady Zamurze zwanéj i jako znużeni podróżni wprost idziemy odpocząć w karczmie... w pośrodku rozległéj owéj wsi stojącéj.
Karczma ta, zwana także przez pochlebców co w niéj na kredyt wódkę pili, niekiedy oberżą i austerją, tylko rozmiarami swojemi, usprawiedliwiała nieco to pompatyczne nazwanie. Była to stara bardzo budowa, któréj główna część mieszkalna murowana sięgała odległych czasów, reszta zaś, może trochę nowsza z drzewa przyklecona była... dając schronienie licznym przejeżdżającym furmankom i niekiedy gromadnie zebranemu ludowi w dniach zabawy letniéj.
Choć czarna niepoczesna, z okopconym kominem, austerja Zamurza, była ważnym ogniskiem nie tylko dla osady, któréj panowała, ale nawet dla całéj okolicy. To znaczenie winna ona była niepospolitemu człowiekowi który w niéj od lat trzydziestu kilku zamieszkiwał. Propinator, gdyż innego imienia nikt mu się dać nie ważył, kto raz miał szczęście go oglądać, zwał się Bartłomiéj Szwarc, nie spełna wiadomo nam czy zostawał w pokrewieństwie jakiem ze Szwarcem uchodzącym za wynalazcę prochu, ale to pewna że musiał mieć jakiś sekret także robienia pieniędzy.
W mgle trzydziestu kilkuletniéj przeszłości ginęły ślady jego młodzieńczych z losem zapasów, i pierwotnego pochodzenia, wszakże przeszło już w pewnik u ludzi nowego pokolenia, że pan Szwarc był szlachcic, że się wywiódł w heroldji jak kto inny, że miał herb i krew karmazynowa płynęła w jego żyłach.
Powierzchowność potwierdzała tę tradycją, przeciwko któréj szemrali wprawdzie bracia szlachta Zamurzańska, ale tylko wówczas gdy stosunek pieniężny postawił ich w opozycji przeciwko panu Szwarcowi.
Bartłomiéj wyglądał extra szlachecko, był okrągławy, fizis pełna księżycowata, nos garbaty, włos niegdyś blond dziś siwiejący, wąsik wreszcie podstrzyżony wcale dobrze mu wargę zdobił i uśmiech pokrywał. Nikt by się w nim takiego wielkiego człowieka jakim on w istocie był, nie domyślił, bo w twarzy malowała się na pierwszy rzut oka sama prostoduszność i dobroć, ale wejrzenie siwych źrenic bystre i chytre, niekiedy zdradzało rozum niepospolity, a uśmiech gdyby go kto z pod wąsów dopatrzył, przekonałby że ze świata szydzić po cichu umiał.
Tylko z rozumem i wyższością swoją na popis nie wyjeżdżał wcale, do ludzi się stosował, a choć pochlebić nie lubiąc, żyć z niemi potrafił.
Udawał tak prostodusznego, jak drudzy przebiegłych i dosyć mu się to udawało.
Pan Bartłomiéj chodził przytem w kapocie szaraczkowéj szlacheckiéj, od święta kładł pas, a do kościoła brał czapkę rogatą staroświecką na bakier zwieszoną aż miło. Miał też pewną trzcinę z rzemykiem, która do uroczystych wystąpień używaną była.
Wiadomo było całemu światu, że Szwarc od lat trzydziestu kilku siedząc na propinacyi w Zamurzu, dorobił się ogromnie, miał kapitały na procentach, prowadził handle wielkie i mógłby był, jak twierdzono, wioskę kupić, ale skromny w żądaniach, umiarkowany i nie próżny, może zresztą z nałogu, wolał siedzieć w Zamurzu w austerji, niż przejść do dworku i panować niezgrabnie.
Tu zaś był on niezaprzeczenie panem i używał téj konsyderacji jaką daje nabita kieszeń, dobra głowa, znajomość ludzi i rzeczy, doświadczenie i stosunki. Nietylko uboga szlachta w Zamurzu była pod jego dependencyą, nietylko okoliczni pankowie kłaniali mu się nieraz ratując jego trzosem, nietylko ksiądz proboszcz u niego bywał z wizytą, ale hrabia Murski, najbliższy sąsiad Zamurza, czasem go u siebie przy drzwiach prosił siedzieć i mówił doń — mój kochany przyjacielu.
Szwarc miał w istocie głowę nie dla proporcji, mówił mało, nie sprzeczał się nigdy, ale do roboty był jedyny, szczególniéj gdy szło o pieniądze, nikt go w pole nie wyprowadził. Prawda też i to że nikomu nie wierzył, taką już miał jakoś naturę; dla bezpieczeństwa, jak mawiał, nie ufał ani rodzonemu bratu. Sumienie wszakże dodać każę, aby w błąd czytelników nie wprowadzać, że rodzonego ani przyrodniego brata nie miał, co mu znacznie ułatwiało nieufność.
Choć z pozoru austerja w Zamurzu wcale nie była okazałą, choć pierwsza jéj izba obszerna przeznaczona na wyszynk wódki i piwa, podobną była do wszystkich innych tego rodzaju instytucji, przestąpiwszy próg jéj można się było zadziwić, tak ślicznie tu sobie mieszkali pan Szwarc i pani Szwarcowa.
Meble choć stare ale machoniowe wcale jeszcze były pokaźne, na ścianach wisiały kilka obrazów, a po szafach za szkłem, różnego sprzętu taki był dostatek, jak rzadko w szlacheckim kredensie.
Daléj za tym pokojem, alkierz pani Szwarcowéj i sypialnia razem, jeszcze wyglądała ozdobniéj, była w niéj klatka z kanarkami i komódka czeczotkowa i dwie tualety z bronzami, i zwierciadło gotowalniane, które dwa delfiny ogonami przytrzymywały nie bez pewnego wdzięku, i firanka muślinowa w oknie i kwiatki i dywanik przed kanapką, budzące nie jedną zazdrość i złośliwe przycinki w sercach i ustach ubogiéj szlachty dopuszczanéj czasem do oglądania téj parady.
Nie widzę potrzeby szeroko rozpisywać się o saméj pani Szwarcowéj z domu pannie Hanowerskiéj, imieniem Balbiny, która przeżyła z mężem lat trzydzieści z okładem w najprzykładniejszéj zgodzie, posłuszeństwie i harmonji zadziwiającéj. Cześć wysoka dla pana Bartłomieja, wiara w niego i przywiązanie doń niezłomne, czyniły ją wzorem niewiast i małżonek.
Swojego czasu sławna z piękności panna Balbina nie chciała poszedłszy za mąż ani patrzeć na mężczyzn, nie myślała słuchać szeptów słodkich które jéj nieraz do ucha wpadały i poprzysięgłszy wiarę panu Szwarcowi, nigdy jéj nawet uśmiechem nie nadwerężyła.
On i dzieci były jedynym jéj życia celem... Ale teraz już owa trójka niegdyś krzykami i śmiechem rozweselająca austerją Zamurza, niewiedzieć jak i gdzie z niéj znikła; ludzie nawet najciekawsi ani wyszpiegować co się z nią stało, ani się dobadać nie mogli czy żyły czy poumierały. Rodzice przed obcemi nie wspominali o nich nigdy, a zagadnieni przez natrętnych, smutnem jakiemś zbywali ich milczeniem. To pewna że były tam niegdyś dwie ładne córeczki i przystojny a żwawy synek, ale niewiedzieć co się z niemi stało. Z razu przyjeżdżali niekiedy do Zamurza, potem jak w wodę wpadli... W pokoju pani Szwarcowéj stały jeszcze małe po nich pamiąteczki dziecinne, i widziano nieraz matkę stojącą nad niemi w zamyśleniu, ukradkiem ocierającą łzę która jéj wilżyła powieki. Lecz ilekroć zszedł ją mąż na uczynku, zaczynała śpiewać, krzątać się, aby uchowaj Boże, nie postrzegł niewczesnego rozczulenia.
Domysły krążyły o tém różne co się z dziećmi stało, nikt jednak z pewnością niewiedział nawet czy żyły, choć, gdyby zmarły, zdaje się że prędzéj mowa by o nich była... Byli tacy którzy sądzili że źle jakoś poszły, że Szwarcowie się ich wyprzeć musieli, ale inni zaprzeczali temu i prawiono owszem o jakichś świetnych losach, któremi wszakże rodzice nie chwalili się nigdy. Szwarc miał wiele szlacheckiéj ambicji i wychował syna i córki, jak mógł i umiał najlepiéj i najświetniéj, ale do jakich doszedł rezultatów po wielu kłopotach i staraniach, nikt z pełna powiedzieć nie umiał.
Nie tyle austerja w Zamurzu, ile różne szacherki i handle, woły trzymane po stajniach, tuczone wieprze, arędy gorzelni, frymarki zbożem, nabywanie długów, przy skromnem bardzo życiu i coraz większym obrocie kapitałów, tak pomnożyły szczupły z razu fundusz pana Bartłomieja, że na wychowanie kosztowne starcząc, jeszcze go powiększał znakomicie. A że jakoś od strat Pan Bóg i rozum uchował, a od próżności ostrożność broniła, Szwarc ciągle na propinacji siedząc i w szaréj chodząc kapocie, syna do szkół z razu oddawał do Warszawy, mieścił na najlepszéj pensji, nieszczędząc na wcale pańskie utrzymanie, aby śladu nie było że z propinacji wyszedł. Późniéj wszakże gdy synek ten wyrósł z dziecka, już tak znikł z Zamurza, jakby go na świecie nie było. Równie głęboką tajemnicą okryty był los córek pana Szwarca, a na pytania natrętne o nie, stary umiał tak zręcznie odpowiadać ni to ni owo, lub zagadywać czem innem, że nikt zeń nie dobył co się tam stało z potomstwem propinatora.
Ludzie jednak przenikliwsi domyślali się dużo i wnosząc różnie, stawali przy tem uparcie że wszystko troje dzieci żyło gdzieś na świecie, zaparłszy się pochodzenia, które dalszym losom szkodzić mogło w kraju, zawsze skłonnym do przypisywania urodzeniu nie tylko wpływu mistycznego na życie i charakter, ale niejako grzechu pierworodnego, wyłączającego ze społeczności w pewnych razach.
Państwo Szwarcowie oboje, ale szczególniéj on sam daleko byli lepiéj widziani u ludzi niż zwykli propinatorowie, ale też mimo oporu Bartłomieja, który karczmy porzucić niechciał, pieniędzmi, stosunkami i taktem w postępowaniu wyżéj stali od zwykłych szynkarzów. Szwarc miał zawsze gotówkę, wiedziano że ją powiększał co roku, a w okolicy ubodzy i możniejsi wszyscy go potrzebowali. W interessach nie był dobroduszny, to prawda, ale przyznawano mu uczciwość wielką i niekiedy poruszenia serdeczne zdradzały w nim człowieka, który z uczuć ogołocony nie był.
Nie mówię już o tem że cała osada w Zamurzu była pod władzą i panowaniem Szwarca który nią kierował po swéj woli i nawzajem jéj w wielu wypadkach był użyteczny, ale dwory nawet zamożniejsze szanowały tę potęgę umysłową, rozum zdrowy, no, i kieszeń nabitą. Dumy jawnéj nie miał pan Bartłomiéj, z ludźmi szczególniéj biedniejszemi od siebie był bardzo uprzejmy, z wyższemi dobroduszny i prosty; ale gdy kto z nim przywykłym do panowania wziął się za barki, umiał mu pokazać co znaczył i ile mógł. Probowano z razu go pożyć i upokorzyć, ale gdy się to jednemu i drugiemu nieudało, wszyscy wreszcie ulegli.
Pomimo tych szczęśliwych okoliczności Szwarc od czasu gdy dzieci przestały się ukazywać w Zamurzu, stał się posępny, zamyślony i smutny; żona jego większą część dnia spędzała w alkierzyku na nabożeństwach różnych i nowennach, a często z niego wychodziła z trochę czerwonemi oczyma. Czasem późno w nocy ciekawa synowicą pana Bartłomieja Basia, która niemiała zwyczaju podsłuchiwać podedrzwiami, ale jakoś słuch miała tak ostry że zawsze wiedziała co się dzieje w przyległym pokoju — dziwiła się bardzo żywéj i jakby płaczem, gderaniem, to znów łagodzącemi wyrazy przerywanéj rozmowie.
Taż sama Basia przed przyjaciołką serdeczną wyznała raz, że Szwarcowie odbierali jakieś listy z poczty, zapewne nie w interessach, bo oboje czytywali je razem, a zawsze pisma te wywoływały w obojgu złe lub dobre humory i pewne rozdrażnienie na długo. Listów tych Basia widziała całą szufladkę, ale tak starannie zamykaną przez panią Szwarcowę, że ich nigdy nawet adressu dojrzeć nie mogła.
Ale ponieważ zabraliśmy małą znajomość z tą Basią, musiemy i o niéj słówko powiedzieć. Była ona, jak się rzekło, synowicą rodzoną pana Bartłomieja, po bracie który różne przechodząc koleje i dużo doznawszy łask od propinatora, ostatecznie zmarł w nędzy zbankrutowawszy na małéj fabryczce mydła i świec, która mu się, jak wszystko czego probował w życiu, niepowiodła. Żona wprzód jeszcze przeniosła się na świat lepszy, gdzie już ludzie mydła nie robią, a sierotę po Klemensie, wzięli Szwarcowie do swojego domu. Właśnie to jakoś przypadło pod te czasy, gdy ich dzieci dom rodzicielski coraz rzadziéj nawiedzać zaczęły i zupełnie z niego znikły. Basia z którą tylko syn dłuźéj pozostał jako najmłodszy, zastąpiła w Zamurzu własne potomstwo tak dziwnie gdzieś rozproszone, i Szwarcowie przez egoizm raczéj niż przez skąpstwo, przywiązawszy się do niéj, nieoddali jéj nigdzie. Nauczyciela starego który włóczył się po Zamurzu, wzięli do niéj aby ją czytać i pisać wyuczył, zresztą Szwarcowa wdrożyła ją do robót kobiecych i gospodarstwa i tak sobie Basia wyrosła, na śliczne dziewczę wiejskie, któréj choć zbywało na wychowaniu, zastępowała je piękność i naturalne dary Boże, rozum i dowcipek wcale niepospolity.
Nie wyglądała Basia wcale na ideał powietrzny, ale za to życie z niéj promieniało oczyma, ustami, drgało w wargach różowych, świeciło w niebieskiéj źrenicy, oblewało ją falami krwi w nieustannych rumieńcach, kipiało w każdem jéj słówku. Żywa i trzpiotowata, wesoła, ciekawa, śmieszka okrutna choć serce miała najlepsze, Basia miała i tę wielką cnotę że nieusiedziała chwili z założonemi rękami i zajęcie dla niéj było warunkiem życia. Gdy w niedzielę lub święto uroczyste zabrakło jéj roboty, gdy stojąc przed austeryą musiała się ograniczyć strzelaniem oczyma, półgłosem śpiewaną piosnką i tupaniem niecierpliwą nóżką o próg drzwi starych, darła przynajmniéj w rękach jaki listek zielony, bawiła paciorkami zawieszonemi na szyi, a palce jéj spocząć nie mogły. W dni powszednie pełno jéj było wszędzie, głos jéj ożywiał wszystkie kąty, dozór wesoły dawał się uczuć w całem gospodarstwie, i stara pani Szwarcowa nietylko spuścić się na nią mogła w pracy, ale miała jeszcze jak najdokładniejsze doniesienia o wszystkiem, bo usta Basi także zamykać się nie lubiły.
Ale to wesołe szczebiotanie wychowanki nigdy się obojgu starym nie naprzykrzyło, lubili ją bardzo i gdy Basia chora lub po dziewiczemu zadumana zamilkła jakim przypadkiem na niedługo, to ją pani Bartłomiejowa póty podpieszczała, póty wyzywała, aż z niéj w końcu dobyła na nowo i wesele i gadatliwość. Widząc jak ją Szwarcowie kochają, choć znali sąsiedzi że ojciec Basi nic oprócz długów nie zostawił, pewni byli, że idąc za mąż, dostanie i wyprawę sutą i coś pod poduszkę. Basia i bez tego podobać się mogła, bo świeża była jak krew z mlekiem, piękna jak utoczone caceczko, pracowita i ochocza, ale ekspektatywa wyposażenia jeszcze ją ponętniejszą czyniła. Garnęli się téż do niéj synowie nawet bardzo majętnéj szlachty, ceniąc także pokrewieństwo ze Szwarcem. Ale dziewczę, jakby jéj tak dobrze było że lepiéj być nie mogło, ani chciało słuchać o konkurencie.
— Jeszcze by téż! mówiła śmiejąc się, gdy jéj przyjaciółka o którym szepnęła — a! dałabyś mi pokój... ja nie pójdę za mąż.
Jest to rzeczą pewną, że gdy która panna choćby taka Basia z Zamurza, mówi uparcie, że za mąż iść nie życzy sobie, to najgorącéj tego pragnie, ale, ale... jakoś inaczéj niż w téj chwili można.
Co Basia miała w sercu, Bóg jeden raczy wiedzieć, ale że po nocach wzdychiwała i czasem łezka zabłysła jéj w oku, nawet wśród śpiewki wesołéj... to wszyscy wiedzieli. Nikt jednak odkryć nie mógł, za kina wzdychała, lub po kim płakała. Nawet domyśleć się takiego kogoś coby jéj serce pochwycił, nie było podobna.
Tym czasem wszakże niech będzie dosyć o Basi. W chwili gdyśmy opuścili Warszawę, w Zamurzu panowała uroczysta wiejska cisza zimowa i z powodu ustalonéj już sanny, wielkie tylko transporta zboża, drzewa, towarów zajmowały szlachecką osadę, któréj mieszkańców większa część z najmu koni się utrzymywała. Małe szlacheckie porozdzielane włóki i zagony nie były by mogły starczyć na rozrodzone ich familje, gdyby przemysł furmański, nie podsycał gospodarstwa. Większa część szlachty wbijała się w dobre konie, miała wozy porządne i pół roku pracowała na gościńcu do Warszawy. Byli téż to ludzie temi podróżami i życiem po swojemu wykształceni, i wcale ruchawi. Że zaś zwykle z austeryi od Szwarca wychodziły zamówienia transportów i on używał najwięcéj braci szlachty, tu oni wszyscy jednoczyli się, gdy im brakło zajęcia i konie darmo obrok zjadały. Tym razem wszyscy furmani z Zamurza wyjechali z owsem do Warszawy, mając na powrót przywieść machiny gospodarskie, i osada była puściejszą niż zwykle... W austeryi także głuche zaległo milczenie, Szwarcowa się modliła, Szwarc palił fajkę chodząc po pierwszéj izbie cicho, aby nie przeszkadzać nabożeństwu żony, a Basia chichotała z przyjaciołką na progu izby szynkowéj, w któréj spała czy drzemała stara służąca za szynkwasem, bo od godziny drzwi już nie skrzypnęły i nikt ani z butelką po wódkę ani ukradkiem na kieliszek nie zajrzał.
Wieczór obiecywał się bardzo posępnie, gdy nagle po grudzie śniegiem przysypanéj zaturkotało bardzo głośno, jakby powóz zajeżdżał przed austeryą, i wszystko się przebudziło z odrętwienia.
Służąca odchrząknęła w przekonaniu że to będzie najlepszym dowodem iż niespała, Basia jednym susem skoczyła do okna z przyjaciołką.
Szwarc stanął przysłuchując się bacznie, czyby mu wynijść nie należało, i pani Szwarcowa nawet opuściła różaniec na kolana zwracając uwagę na turkot przed domem, który nagle ustał. Razem usłyszano otwierające się drzwi i wspaniały służący w płaszczu z kołnierzem czarnym olbrzymio nastawionym jakby istotnie od niedźwiedzi pochodził, wszedł zamaszysto do szynkowni.
Przede drzwiami stał śliczny koczyk podróżny, zaprzężony czterema końmi szpakowatemi wcale dzielnemi, i tak wyglądający jakby częściéj po bruku miejskim niżeli po grudzie się toczył.
— Jest tu gdzie przenocować? zapytał służący na którego Basia ciekawa zwróciła oczy.
— Przecież widzicie austeryą... rzekła urażona.
— No tak, odparł służący widocznie śmiały warszawiak co nie jednego przedpokoju pyły wycierał — ale licho tam wie czy jest opalona izba gościnna?
Na to właśnie nadszedł mrucząc, stróż z sieni, a panna Barbara wskazała mu klucz aby przybyłemu pokój gościnny otworzył, niemówiąc więcéj, bo się jéj ton lokaja i wejrzenie jego wydały nadto śmiałemi.
— Chodźcież to pokażę izbę, — wtrącił stróż, stary żołnierz milczący zwykle, dla tego szczególniéj, że nieustannie fajkę miał w ustach a ta mu do mówienia przeszkadzała. Nie lubił on jéj wyjmować, probował nawet niekiedy półgiembkiem odpowiadać nieprzerywając palenia, ale to mu się nieudawało, bo słowa jego stawały się naówczas tak niezrozumiałe, że to i mówiących z nim i jego samego do najwyższego niecierpliwiło stopnia.
Na ten raz musiał wyjąć fajkę, i poszedł przodem przed niedźwiedzim kołnierzem.
Izba gościnna w Zamurzu, gdzie rzadko bardzo trafiali się podróżni służyła raczéj na poobiedni sen panu Bartłomiejowi, który tam miał sofkę przykrytą kilimkiem, na suszenie ziółek Basi, a niekiedy bielizny pani Szwarcowéj, niż na właściwy użytek. Było tam wszakże ciepło, czysto i choć skromnie, ale wygodnie.
Na ten raz kilka tylko kołnierzyków Basi zdjął stróż, nie wiele sobie zadając starania, by ich nie powalać, i poświeciwszy przybyłemu, ukazał mu cztery białe ściany, sofkę, łóżko, stolik, dwa krzesełka i bok kaflowego pieca, składające całą fizjognomją gościnnego pokoiku.
Służący się skrzywił trochę, ruszył ramionami, próżno szukał drugiéj izby osobnéj dla siebie, i trzasnąwszy drzwiami pobiegł do pana do powozu.
Pana tego nos tylko z szuby zawiesistéj w powozie wyglądał.
— E! proszę pana, — rzekł podchodząc do drzwiczek, — stancja jedna, i to nie do rzeczy, ciepła prawda, ale paskudztwo...
— Cóż ty chcesz? salonu? otwieraj drzwiczki, — podchwycił podróżny, byle ciepły kąt, ja tu kiedyś nocowałem, jeśli ogrzano to dosyć, konie zmęczone, przenocujmy tutaj.
Służący nic nie odpowiedział, ale znać mu nie było w smak, że przeciw jego zdaniu pan postąpił... poszedł mrucząc przodem i krzyknął ostro na stróża o światło.
Podróżny był bardzo młody i piękny mężczyzna, z miejska ubrany, elegancik, cały obwieszony przyborami różnemi, których najmniéj przywykli do drogi jak najwięcéj z sobą wożą.
Oprócz wytwornego angielskiego podróżnego woreczka miał na sobie ogromną cygarnicę najnowszego kształtu, nóż w pochewce, rewolwer na sznurze i różnych pięknych fatałaszek po kieszeniach bez liku.
Futro jego wspanialsze jeszcze od kołnierza lokaja, szalik angielski, worek na nogi, pas na surducie zdradzały człowieka przywykłego do życia wygodnego i lubiącego wygódki. Wszystko to było nie tylko nowe i piękne, ale z szczególnym wybrane smakiem. Nawet rękawiczki ciepłe podróżne miały ten szyk, który nadaje sukni i sprzętom wyrób najlepszych rzemieślników-artystów Londynu i Paryża.
Na tle téj izdebki tak skromnéj, tak nagiéj, w któréj jednym tylko kątku wisiał obrazek ze szkłem, N. Panny Gidelskiéj, ten elegant w istocie się tak jakoś dziwnie wydawał, że pojąć było można nieukontentowanie służącego, który dlań daleko paradniejszego wymagał apartamentu.
— Idźże mi tam, mój kochany, przygotuj herbatę, rzekł młody człowiek do lokaja, i poproś do mnie gospodarza, muszę się go rozpytać.
Może to z wiatru czy mrozu, ale twarz podróżnego pokraśniała gdy te słowa wymawiał, i jakieś pomięszanie dziwne można było dostrzedz w jego wejrzeniu. Odwrócił się od lokaja, odprawił go żywo, a sam padł na sofkę, rozglądając się po izdebce. Choć ruchem dobrze grał znużenie, w oczach widać było niecierpliwość, niepokój jakiś, coś jakby tęskne razem i gorące uczucie, które starał się pokryć usilnie.
— Ale idźże tam rób herbatę i nie kręć mi się już tutaj, — zawołał na służącego, który jeszcze ustawiał krzesła i udawał, że porządkuje, — wiesz, że nie lubię guzdralstwa.
Po tych słowach wyrzeczonych żywo, pan Artur, gdyż to imię piękne nosił kołnierz niedźwiedzi, wysunął się pokornie i po cichu. Ale ta pokora i milczenie, które przybrał na rozkaz pana, wystarczyły mu tylko za próg i im uniżeniéj zastosował się do woli podróżnego, tem większą dumą i hałasem starał się to sobie wynagrodzić w sieni.
Tu ofuknął się na stróża, który dla fajki w gębie odpowiedzieć mu nie mógł i klnął tylko w głębi serca, ruszając ustami, wszystkich w ogóle zajeżdżających do austerji co dozę złego przypadającą na dzisiejszych przybyłych znacznie zmniejszyło — potem wszedł do szynkowni domagając się gospodarza z krzykiem, tak że wszyscy umilkli i służąca oburzona tylko mu drzwi izby ukazała.
Szwarc przywykły do niegrzeczności, które umiał znosić stoicko, powołanie impetyczne aby się stawił przed podróżnym, odepchnął milczącą pogardą, odwołał się do stróża i służącéj, ale po chwili namyśliwszy się wyszedł z chustką od nosa, wcale nie spiesząc ku izbie gościnnéj.
— Kto to tam przyjechał? — zapytał Basi po drodze, pewien będąc, że szczegółową odbierze odpowiedź.
— Powóz śliczny i konie, — żywo poczęła szczebiotka, — jakiś mężczyzna sam jeden.
— Stary? młody?
— Kto go tam wie, futro ma jak fura siana!
Szwarc zamyślił się, pogładził czuprynę, pokręcił wąsa i poszedł.
Z powagą sobie właściwą otworzył drzwi, przestąpił próg, ale przy bladem świetle świeczki ujrzawszy przybysza, stanął na chwilę jak wryty.
Nagle rzucił się naprzód, zatrzasnął za sobą otwartą połowę i podbiegł do pół pokoju. Podróżny wstał równie żywo, zbliżyli się ku sobie jak znajomi, więcéj niż znajomi, może i młody człowiek upadł w roztwarte ręce pana Bartłomieja, który ze łkaniem ledwie mógł wymówić ściskając go.
— Adolf! Adolf!.... Psyt! psyt! — dodał zaraz zmieniając głos ostrożnie, na Boga żywego, niechże nikt nie wie, nie domyśli się.... Ale zkądże! ale cóż u licha! A zdrów? Niechże cię uściskam jeszcze.... a matka! otóż będzie rada! Tylko na Boga! sekret! a udawaj, że się mnie o co rozpytujesz, bo gotów kto słuchać podedrzwiami, i bajki i głupstwo z tego urośnie.
Młody człowiek był cały drżący i odezwać się nie umiał, ściskał tylko starego, który prawie rozpłakany, przejęty, w gorączce chwytał go, całował przypatrywał mu się oczyma iskrzącemi.
W tém chód za drzwiami zwiastujący przyjście Artura rozpędził ich, i Bartłomiéj skokiem cofnął się do drzwi, przy których stanął pokornie, Adolf udawał, że czegoś szuka między swemi drobnostkami na stoliku.
— No, a cóż tam z herbatą? — spytał Adolf przychodzącego.
— Kazałem nastawić, — odparł mrucząc sługa.
— Już ja widzę, że to się pociągnie niewiedzieć jak długo, panie gospodarzu, — dodał, — proszę cię, daj tam rozkaz od siebie.
— Natychmiast jaśnie panie, — zawołał Szwarc i wyniósł się co prędzéj.
Ale szedł przez szynkownię stary powracając do swojéj izby jakby pijany i nieprzytomny, wpadł do alkierza, w którym siedziała żona trzęsąc się, zbliżył do niéj i szepnął jéj na ucho:
— Jejmość! na miłego Boga, ostrożność! Adolf przyjechał! ale go tu nikt znać nie powinien.
Pani Szwarcowa zerwała się z krzesełka i w pierwszéj chwili pobiegła ku drzwiom, aż ją mąż powstrzymać musiał; potem opamiętawszy się padła na siedzenie zakrywając oczy, z których łzy wytrysnęły.
— Niechże go zobaczę! jegomościuniu! — i zaczęła męża całować po rękach, — niechże go zobaczę.....
— Cicho! cicho! jak się ludzie uśpią! bądź tylko cierpliwą! nie trzeba go zdradzać, będziesz go asani widziała. Ale ani mru! mru! ma z sobą ludzi.
— Ale kiedyż ja go zobaczę?
— Dziś, późniéj, — rzekł Szwarc kręcąc się niespokojny, — tylko cicho, i żeby mi nikt nic nie zmiarkował, i ani słowa przed Basią, żeby się nie zdradziła!
Basia wcale się w istocie nie domyślała, że dawny jéj znajomy i blizki krewny, którego nie widziała od lat kilku, był tym tajemniczym podróżnym, jednakże niewieścia ciekawość jakkolwiek pohamowana nieprzyzwoitém znalezieniem się p. Artura, mocno ją paliła, by coś więcéj dowiedzieć się o przybyłym. Przechodziła kilka razy mimo jego drzwi na próżno, nic dostrzedz nie mogąc, nastawiła ucha gdy p. Bartłomiéj powrócił do żony, aby cóś uchwycić z jego raportu, ale i tu się jéj nie udało, bo ją zaledwie głuche doszły szepty; naostatek dała za wygraną i powiedziała sobie, że nie warto tem sobie głowy zaprzątać.
Tak stały rzeczy, gdy pani Szwarcowa nie mogąca wziąć się do niczego, z powodu wzruszenia, powołała Basię żeby ją wyręczyła, poszła do spiżarni i przyniosła z niéj głowę cukru, którą rozpocząć było potrzeba.
Wziąwszy więc kluczyki Basia, skoczyła do spiżarni, która właśnie przytykała jedną ścianą do gościnnego pokoju.
W ścianie téj było kilka otworów, przypadkiem tam niegdyś zrobionych na wbicie kołków, których niebytność chwilowa dozwalała przejrzeć na wylot do głębi gościnnego pokoiku. Basia nigdy przez nie zaglądać nie miała ochoty, ale tym razem skusiła ją taka ciekawość niepohamowana, że chociaż na worek z owsem skoczyć musiała, aby otworu dosięgnąć, niepożałowała trudu, i oczko swe niebieskie przyłożyła do dziurki jakby na umyślnie skierowanéj ku miejscu, w którem siedział podróżny.
Zamyślony, podparty na ręku, z oczyma wlepionemi w przeciwległą ścianę. Adolf dumał głęboko i twarz jego przybrała wyraz smutnéj powagi, którą oblokły zapewne wspomnienia jakieś stare, łezka dawno niewidziana kręciła się pod męzką i nieprzywykłą do niéj powieką.
Basia spojrzała przez próżną tylko dziewczęcą ciekawość, myśląc, że twarz zupełnie obcą zobaczy, ale po chwilce osłupienia, niewiary, u owego przypatrywania się, o mało nie krzyknęła z podziwu i wzruszenia, musiała się chwycić półki, aby utrzymać na nóżkach, porwała za głowę i nie myśląc już wcale o cukrze, o zapomnianéj świecy, o otworem zostawionych drzwiach, wyleciała wprost kierując się do alkierza pani Szwarcowéj. Sam jéj chód, a potem wyraz twarzy, pomięszanie wyryte na niéj i drżące wargi, oznajmiły, że przybywa z niepospolitą nowiną, że nie szło jéj o zwarzoną śmietankę, ani o szkodę wyrządzoną przez szczury.
— Stryjenko, — zawołała lecąc ku niéj, — co ja odkryłam, stryjenko, jak Boga kocham, prawdę mówię, to Adolf przyjechał!
Szwarc, który stał z boku podbiegł do niéj i bez ogródki i przygotowania usta jéj szeroką zamknął dłonią.
— Będziesz mi ty milczeć, sroczko nieznośna! — rzekł stłumionym głosem kipiąc z gniewu, aż Basi przelękłéj łzy się z oczów potoczyły, — a to nieszczęście z tą dziewczyną! Cicho! zkąd ty to wiesz.
— Ale dajże pokój Basi! — litując się, bo niepokój jéj podzielała, przerwała jejmość.
— To niechże milczy! — rzekł Szwarc.
— A cóżem ja winna! ja my siałam, że nikt jeszcze nie wie.
— I nikt wiedzieć nie powinien, domyślać się, mówić, patrzeć, słyszysz! — dorzucił p. Bartłomiéj, — cicho i koniec.
Basia stanęła drżąca we łzach cała.
— No, a teraz płacze niewiedzieć czego, — zawołał Szwarc, — cóż ci się stało?
— Aleś bo ją tak ofuknął! — odparła jejmość.
— Bo paple.
— Tożem tego nikomu nie mówiła tylko wam.
— I jeśli chcesz być cała, milczeć! — dodał propinator, — to nie są żarty! słyszysz.....
Kobiety spojrzały po sobie i Basia zakręciwszy się nieśmiało, odeszła, ale myliłby się ktoby sądził, że groźba stryjowska odwiodła ją od dalszych poszukiwań tyczących się kuzynka Adolfa. Przyszło jéj na myśl, że miała obowiązek pójść po cukier, wynieść światło i spiżarnię zamknąć. Wróciła więc do niéj, udając chód powolny, ale zaledwie drzwi za sobą zamknęła, skoczyła znowu na ów wór z owsem i oko wlepiła w siedzącego naprzeciw Adolfa.
Całą piersią bijącą żywo przylgnęła do ściany, a wzroku siłę całą posłała przez ten otwór na twarz podróżnego, który niewiem jak nie poczuł, że ognisty a łzawy wzrok niewieści spoczął na jego męzkiem czole. I patrzała, patrzała, aż oko zaszło łzą, aż z piersi dobył się cichy płacz jakiś, który starając się uśmierzyć, odeszła Basia i usiadła na chwilę.
Zakrywszy twarzyczkę rękami, popłakała po cichu, potem opamiętawszy się, otarła oczy fartuszkiem, poprawiła włosy rozrzucone i z rezygnacyą westchnęła, jakby mówiła sobie: To próżno! dawne już czasy nie wrócą.
I objąwszy silnemi rękami głowę cukru, po którą przyszła, ze spuszczonem czołem, powoli wróciła do pani Szwarcowéj.
Ta chwilka spokojnego rozmysłu zmieniła ją bardzo, była na pozór spokojna, była smutna tylko, ale niepokój tak widoczny przed chwilą, już ją całkiem opuścił.
Szwarc widząc to nie odezwał się do niéj, a stryjenka w milczeniu przyszła tylko i uścisnąwszy ją pocałowała w czoło. Obie się po kryjomu przed sobą rozpłakały. P. Bartłomiéj chodził po izbie rozgorączkowany od kąta do kąta, a chustkę to z kieszeni wydobywał, to ją miął i chował, to wyrywał znowu, niby pot ocierając z czoła.
Nieśmieli przemówić do siebie.
Gdy się to dzieje w alkierzu, pan Adolf doczekał się herbaty, wypił ją pośpiesznie, kazał słać i oznajmiwszy p. Arturowi, że ma pisać, a sam się późniéj rozbierze, kazał mu odejść do powozu.
Rozkaz ten wcale nie był do smaku warszawiakowi, który zwykł podzielać nocleg z panem, lub drugą dla siebie izbę zajmować.
— Może i furman najrzeć na powóz, — rzekł z cicha, a ja w karczmie bliżéj pana zostanę.
— Mówię ci jaśno i wyraźnie, — odparł nieco rozjątrzony pan Adolf, — że na krok nie odejdziesz od powozu, są tam papiery, pieniądze, których na chwilę porzucić tak nie można.
— Możeby je znieść tu?
— Powtarzam, że taka jest moja wola! czyś WPan słyszał? — spytał Adolf.
Artur nie mógł się powstrzymać od gwałtownego ruszenia ramionami, dosyć silnie téż drzwi za sobą zatrzasnął wynosząc herbatę, ale wiedział że z panem nie ma żartów i więcéj już nie robił mu żadnych przedstawień.
Fizjologicznie pewny nie jestem czy gniew wpływa na sprowadzenie snu, i owszem przeczuwam że dziać się musi całkiem przeciwnie, jednakże gdy kto mocno rozdrażniony wypije parę gorących szklanek herbaty z rumem i wypali cygaro mrucząc, trafia się że sen chwyci go nim dokończy dziesięciogroszową Wiktorją. Tak się stało z panem Arturem, który położywszy się w powozie i okrywszy futrem, kocem i czém tylko miał, chrapnął bardzo prędko. Myśl jego krążyła w sferze ulubionych marzeń, jakby się to można od nieznośnéj służby uwolnić, wygrać na loterji, bogato ożenić i stanąć w téj pozycji szczęśliwéj, w któréj się gderać może, nie będąc obowiązanym słuchać cudzego gderania... Miał nawet coś napiętego, wdówkę w średnim wieku, posiadającą własny dom przy ulicy Łuckiéj, ale na nieszczęście była mocno od ospy poznaczona i w tym katakłyzmie straciła jedno oko... co ją czyniło zbyt oryginalną, dla pana Artura... Myślał jednak że gdy mu służba dokuczy, gotówby się już i z jednooką ożenić, zwłaszcza że domek za to był nieszpetny wcale, a osoba charakteru łagodnego bardzo i trochę kaszląca.
Dalsze marzenia rozpłynęły się w tak mgliste formy, że ich pochwycić, przy najlepszém do sprawozdania usposobieniu nie możemy.
Gdy w powozie na sen i sny się zbierało, pan Adolf znać niespokojny o swe papiery i pieniądze dwa razy wychodził na zwiady, oglądał powóz i przysłuchiwał się melodyjnemu chrapaniu Artura, które zapowiadało głębokie uśpienie. Za trzecią razą upewniwszy się że towarzysz jego podróży usnął mocno, podróżny zamknął drzwi gościnnego pokoju i puknął do szynkowni.
Tu już niespokojnie przechadzał się jakby na straży pan Bartłomiéj, odprawiwszy służącą i zaryglowawszy drzwi od podwórza, ciekawą też Basię zapędził do snu za jéj parawanik w drugim pokoju... a sam czekał na syna.
Nim puknął, już po chodzie go poznał, już drzwi uchylił i pochwycił silnie za rękę na palcach przeprowadzając do alkierza. Przechodzić było potrzeba przez pokoik w którym za parawanikiem zamknięta stała Basia... a biło jéj serce niebodze... gdy Adolf przesunął się jak cień przed nią.
W progu alkierza drżąca, wzruszona, zapłakana, czekała matka, która chwyciła syna dorodnego w ramiona jakby jeszcze był dzieciną i przycisnęła do piersi ledwie mogąc łkania wzburzonego łona utrzymać.
Adolf też nie pozostał zimnym widzem uczucia, które go witało w rodzicielskim domu i jakkolwiek życie nowe, otaczająca go społeczność, obyczaje inne, wychowanie, wszystko dzieliło go od kolebki — jakkolwiek zerwał z nią przyjmując obywatelstwo w innéj sferze — na widok tych miejsc, tych ludzi tak serdecznie rozrzewnionych i przejętych, poruszył się, zarumienił, łza zwilżyła mu oko... Sierota przez czas długi, odzyskiwał rodzinę. Są ludzie co się bez niéj obejść umieją, co z serca wyrwać potrafią łączące z nią nici; — ale w życiu ich odezwie się zawsze żal po zerwanych więzach, tęsknota za tém połączeniem duszném, które wciela człowieka przez rodzinę własną do wielkiéj rodziny ludzkości.
Adolf przywykł był do osamotnienia na świecie, które mu przez własnych rodziców w widokach świetnéj przyszłości narzucone zostało, odstał od tego proga wiejskiego, mówić językiem swych rodziców nie umiał, dziwno mu było i dziko w tym kątku tak skromnym i ubogim, po zbytku i wytworności do których się przyzwyczaił, a jednak, jednak serce nie zepsute, niewyschłe jeszcze uderzyło — w nim, do wspomnień dzieciństwa, do łona poczciwéj matki.
A! bo miłość jest najwyższém dobrem na ziemi, i być kochanym przez ludzi, nawet co nas niepotrafią zrozumieć, — będzie zawsze milszém sercu, niż być wielbionym i cenionym przez zimnych acz mądrych współbraci. Adolf spotykał tu uczucie którego nie widywał w tém kole, w jakiém żyć był przywykły — instynkt wskazywał mu że na ten uścisk więcéj rachować może niż na najsłodsze uśmiechy tych co się jego przyjaciołmi mienili.
Wszedł też cały poruszony za matką do alkierzyka, który znalazł takim zupełnie jakim go przed laty porzucił... Troskliwy ojciec zamknął zaraz drzwi pilnie, ale jeszcze się one za niemi nie zatrzasnęły, gdy Basia wybiegła z za swego parawanika z twarzą zaognioną i stanęła u nich na straży.
Załamała ręce, spuściła główkę i zdawała się pięknym posągiem rezygnacji, tak zdrętwiała u tego progu, który się bała przestąpić, choć po za nim... ale niegodzi się zbyt wiele zgadywać.
Tymczasem matka pociągnęła Adolfa ku światłu, chciała mu się przypatrzeć, niepuszczała go z rąk, a oczy jéj, z których dwie łzy nieprzerwanym ciekły strumieniem, choć drżące usta się śmiały, — wlepione były w twarz młodzieńca z wyrazem extazy, która pospolite rysy zmieniła w oblicze szczęśliwéj jakiejś Nioby.
Bartłomiéj udając że niepłacze, czerwoną chustką twarz obcierał, i zazdrościł trochę żonie i odciągał ku sobie Adolfa.
— No, ależ bo już dość tych romansów, moja jéjmość, odezwał się markotny, dajcież mu siąść, spocząć, niech gada... tylko proszę cicho, bo ten trzpiot Basia gotowa umyślnie niespać.
Zaczęto miejsca dobierać dla Adolfa, który ulegał posłusznie i rodzice milcząco zgodzili się posadzić go na kanapie, biorąc go pośród siebie.
— Ale mu potrzeba by dać co zjeść, zawołała matka — to się bez Basi nie obejdzie, dla czegożby ona znowu Adolfa widzieć nie miała... wszak ci ona go kocha jak my, i nikomu nie powie.
— Ale papla jest... odrzekł pan Bartłomiéj, nie strzyma języka.
— Toć już wie.
— Tak, a im go się lepiéj napatrzy i nasłucha, tem jéj gorzéj język świerzbieć będzie.
— Mój jegomość — proszęż ja jegomości.
— A no, to jak sobie chcecie.
— Niechże i ona go zobaczy.
Poczciwa pani Bartłomiejowa wyjednawszy w ten sposób milczące przyzwolenie na wezwanie Basi, skoczyła ku drzwiom i tak jakoś dokonała to szybko że biedne dziewcze ustąpić się od nich nie miało czasu, znalazła ją więc na gorącym uczynku podsłuchów — ale czegoż serce matki nie wybaczy, uśmiechnęła się i podała Basi rękę.
Mój Boże — jakże to niepojęte jest serce! Niczego bardziéj może w życiu nie życzyła sobie Basia jak zobaczyć Adolfa i wnijść do tego przybytku w którym on królował, ale gdy pani Bartłomiejowa podała jéj rękę, gdy skinęła na nią, siły i odwaga opuściły biedną dziewczynę.
Błyskawicą przeleciała przez jéj główkę myśl, że Adolf na owym świecie do którego należał, tyle widywał piękniejszych, strojniejszych, że może w ubiorze skromnym, powszednim nie wyda mu się dobrze.... że... Bóg tam wie co, ale dość że się prawie cofnęła w pierwszéj chwili, dopiero uczucia przypływ jakiś rzucił nią gwałtownie, i skoczyła cała w płomieniach stając przed Adolfem, który uśmiechając się rękę ku niéj wyciągnął.
Biedni Basia wcale nie wiedziała teraz jak go przywitać, co zrobić z tą wyciągnioną dłonią, którą brat przywykły do angielskich powitań, wyciągnął jéj zapomniawszy iż w wiejskim kątku, obyczajów jego świata nie znają.
Basia skłoniła mu się rumieniąc zdaleka jak obcemu prawie, choć może dawniej te dwa wzroki nieraz w jeden się zlały, te dwie dłonie nieraz zadrgały dotknąwszy się przypadkiem — choć i serca biły im przez chwilę w jeden uroczysty takt młodzieńczego uczucia. Wspomnienie dziewczęcia jeszcze stało jak igła zatrzymanego zegara na téj godzinie rozstania... dopiero widząc go spostrzegła że dużo chwil i godzin upłynęło od niéj, że ten Adolf nie był jéj bratem Adolfem z lat starych... Jedno spojrzenie na niego, nauczyło ją wiele i serce bić przestało na chwilkę, i rumieniec opuścił lice i Basia wracając do rzeczywistości nagle, spytała stryjenki — co każe?
— Ale popatrz że się no na niego, zawołała matka — jaki to pan! jaki pan! co się to z niego zrobiło! hę! poznałabyś go?
— A daj nam co jeść czy pić, dodał Bartłomiéj nadąsany nieco — tylko po cichu i żeby nie budzić ludzi... a wara mi paplać jutro!
Basi aż lżéj się zrobiło że się mogła zawinąć około jakiejś roboty, chwyciła serwety, nakrywać zaczęła stół, a oko jéj swobodniéj teraz spoczęło na znajoméj niegdyś twarzy.
— Mój Boże, rzekła w sobie — jaki on piękny — ale jak on inny!
— Już jakeśmy ciebie radzi widzieć, odezwał się zawsze cicho pan Bartłomiéj, to tylko jeden Pan Bóg wiedzieć może, ale pozwól sobie powiedzieć, kochany Adolfie, żeś wielką popełnił nieostrożność przyjeżdżając do nas.
— Ot to! jeszcze go będziesz za to łajał! ofuknęła jejmość — słyszycie!
— A no będę, odparł stary — kiedy się to już tak zrobiło, źle czy dobrze, żeśmy się syna wyrzekli, żeby mu nasza wódka całe życie za kołnierzem nie śmierdziała, to już trzeba, moja jéjmość, dotrzymać do końca jak należy... niema rady. A tu lada nieostrożność i wszystko się gotowo wydać.
— Nic się nie wyda, rzekł Adolf smutnie, ja jutro wyjadę do dnia, alem się chciał rozmówić i poradzić z rodzicami.
— Ale! poradzić! tobie radzić! przerwał Szwarc kiwając głową, niby to ty za nas wszystkich rozumu niemasz. Juściżem i ja nie głupi i własnemu dziecku przez wielką tam miłość pochlebiać nie myślę, ale co prawda to prawda... my tobie nie poradziemy... masz ty spryt lepszy niż stary Bartłomiéj. Chyba ci pieniędzy potrzeba.
— Wcale nie... zawołał Adolf... mam ich dosyć z łaski waszéj... aż nadto może... ale...
— No cóż, gadaj bo! gadaj! Jegomość go detonujesz niepotrzebnie, przerwała Szwarcowa — niech się dziecko wyspowiada.
— Ma on swój rozum, toć nie przeczę, ale my mamy serce, a i ono się na coś przyda... czasem lepiéj powie od głowy... Nie chybił że przyjechał..: daj mu Jegomość gadać!
Oboje przybliżyli się do syna, który w téj chwili zdawał namyślać jakoś smutnie.
— Czy, uchowaj Boże, jakie nieszczęście? spytała matka.
— Nie! nie, rzekł powoli Adolf... wiedzie mi się aż nadto dobrze, niemam na co bym się poskarżył ale kochani rodzice ja sam już niewiem, czemu przy wszystkich szczęścia warunkach... ja nie jestem tak szczęśliwym jakbym z łaski waszéj być powinien. Wszystko mam, a czegoś mi jednak braknie. Niewiem, może to was, może rodzinnego powietrza, może uścisku macierzyńskiego, może tych życia roskoszy które zaznałem w dzieciństwie, a których wiek mnie starszy pozbawił jak sierotę.
P. Bartłomiéj oczy otarł, tylko sama Jejmość poczęła znów ściskać syna.
— I co bo ty tam prawisz, odezwał się Szwarc, nie potrzeba znowu życia brać na alembik — ja tego nierozumiem.
— I ja nierozumiem się sam, odpowiedział Adolf, pojmuję coście uczynili dla mnie, że ofiara jaką zrobiliście, by mi życie lżejszem było, jest olbrzymia... boście dla jego szczęścia wyrzekli się dziecka któreby wam pomocą, a może jakąś pociechą być mogło — ale któż wie — czy dając mi to coście dali nie skazaliście razem na wieczne sieroctwo i tęsknotę?
— No tak! już mędruj tylko... a zobaczemy do czego dojdziesz, zawołał P. Bartłomiéj — co to gadać! No cóż? mieliśmy cię z sobą wyedukowawszy, w szynku posadzić i dać ci się zmarnować? albo żeby cały świat wiedział, że twój ojciec szynkarzem czy tam propinatorem, i żeby ci tem trutnie oczy wykałali? A to by lepiéj było?
— Ja nic nie wiem, rzekł Adolf powoli — czuję tylko że mi tu z wami lepiéj niż wśród najwykwintniejszych salonów stolicy, że tu się czuję sobą, a tam przebranym jakimś lokajem, jakąś maską na wieczne skazaną kłamstwo... i wolałbym być z wami.
Matka go znowu uścisnęła z płaczem.
— A! tak! tak! rzekła... wiele ja to razy myślałam w sercu mojem, ale cóż? jegomość się uparł.
— I dosyćże mi tego, — tupnąwszy nogą, dodał Szwarc, — ja wiem czemum to zrobił, i stało się i dobrze się stało i kwita. Gadaj waść coś miał mówić.
Basia przyniosła samowar, bułki, szynkę, ser, gruszki suszone i powidła, które niegdyś lubił Adolf, a rozstawiając to wszystko tak się kręciła, że dobrze przypatrzeć się mogła stryjecznemu bratu. Postrzegła, że ręce miał daleko bielsze od jéj spracowanych rączek, że wyglądał raczéj na wykwintną kobietę niż na surowéj postaci mężczyznę; żal jéj się zrobiło, że tak był delikatny i wątły; ale jak był znalazła go jeszcze dziwnie pięknym, i coś z pod poloru powierzchownego patrzało zeń, przypominającego jéj przeszłość.
Cóż kiedy dawny przyjaciel młodości, ledwie na nią rzucił okiem, ledwie końce paluszków pańskich ku niéj wyciągnął, ledwie się jéj raczył uśmiechnąć. A ona tak na niego z bijącem patrzała sercem!
Przy Basi nawet nie szykowała się jakoś rozmowa, i Adolf przerwał ją pytaniem, które jak nóż ostry weszło w serce dziewczyny.
— Cóż to Basieczka, dotąd za mąż nie poszła?
Basia odpowiedziała spojrzeniem, ale musiał milczący jéj wzrok powiedzieć wiele podróżnemu, bo Adolf zmięszał się i poczerwieniał bardzo.
— Moja siostrzyczko, — rzekł, — u nas to jest zwyczaj, że się wszyscy witamy braterskim uściskiem dłoni, dajże mi choć twoją rękę na przywitanie.
Ale ręka Basi właśnie była trochę od samowara węglami zapylona, i zawstydzone dziewcze musiało ją otrzeć o fartuszek nim wyciągnęło Adolfowi. Już niewiem co sobie powiedziały ich dłonie, czy więcéj niż wzrok, czy całkiem co innego, to pewna, że brat pobladł, a siostra poczerwieniała i wyrwała się słowa niemówiąc do drugiego pokoju.
— Już jakie to poczciwe dziecko, — odezwała się Szwarcowa, — to trudno wypowiedzieć! A tobyśmy z rodzonego nie mieli takiéj pociechy.
Jakieś ciężkie wspomnienie, przerwało jéj nagle.
— Co tam gadać o Basi, niech no Adolf prawi nam z czém przyjechał, zawołał Szwarc, bo to musi być rzecz nie małéj wagi, kiedy z nią się tu aż przybłąkał... Ja się nawet domyśleć nie mogę.
— A ja, bodaj czy nie zgadnę, z uśmiechem przebiegłym dodała matka.
— Jest to taka rzecz, — rzekł Adolf, — że niewiedzieć jak zacząć i co mówić. Przeszłego karnawału trafem musiałem być w Lublinie, a że to było w same jakoś ostatki, i nikogo tam znajomego nie znalazłem, z nudów poszedłem na zabawę.
— Już żem zgadła, tom zgadła! — po cichu szepnęła Szwarcowa.
— Nie przeszkadzaj bo jéjmość, taż to już po jedenastéj, gadu gadu, a psy w krupach, niech kończy, ofuknął się Szwarc.
— Cała szlachta z okolicy zebrała się była na karnawał, człowiek zwyczajnie młody, osób pięknych mnóstwo, same się kleiły znajomości.
— Dalibóg żem zgadła, powtórzyła niemogąc wytrzymać matka.
— Spotkałem tam państwa Narębskich z córką.
— No tak! — klaskając w dłonie zawołała pani Bartłomiejowa, i zakochałem się.
— Nie, droga matko, — rzekł spokojnie Adolf.
— A cóż? — spytała zdumiona Szwarcowa.
— Ot tak, poznaliśmy się, mówili, zbliżyli, i niewiem tam jakiem szczęściem, zdaje się, że panna dosyć mnie przyjęła łaskawie.
— A waćpan co na to? — zapytał ojciec poważnie.
— Podobała mi się dosyć.
— Tak, bo mów szczerze jak przed księdzem, kochasz się?
— Nie, mój ojcze; ale ożenić się raz potrzeba.
— E! to tam znowu nic tak bardzo pilnego, przerwał stary.
— Piękna? — spytała matka.
— Świeża, rumiana, miła z powierzchowności.
— A poczciwa?
— Trudno osądzić znając tak mało... przyznam się rodzicom, że choć mnie tam dosyć oczywiście ciągniono, niechciałem zrobić kroku, pókibym się ich nie poradził. Narębscy nie tak bardzo daleko, w téj gdzieś okolicy, mają majątek, chciałem się coś o nich dowiedzieć.
— Czekajże! Narębscy? Feliks mu imie? żona spazmatyczka? — przerwał Szwarc.
— Trochę.
— Znam ich, — rzekł propinator, — wiem, wiem, ludzie majętni, parę wiosek mają ładnych, długów nic, nawet niewiem czy Towarzystwo — a córka jedynaczka?
— Jedynaczka.
— No! czegóż chcieć, to piękna partja! — dodał wpatrując się w syna. Tego Narębskiego znam od wieków, człek dobry, ale miętki, mówią, że nad nim żona przewodzi tak jak dawniéj przewodziła matka, bo to była herod-baba, ale gospodyni jakich już nie widać! Jakbyś się kochał, nie ma co myśleć, jak się nie kochasz, to rób co ci się zda, ot rada krótka. Ale tylko jednej rzeczy posłuchaj, — powoli dodał Szwarc, — już to nie czysta sprawa, gdzie jejmość spazmatyczka, a mąż z pozwoleniem flejtuch, tam i córka wychowa się na taką panię, co cugli z rąk nie popuści. Ja myślę, że ty byś przecie sobie radę dał, gdyby ci przewodzić chciała, ależ to, mosanie, robota jak z rozsypaną beczką: póki klepki pozbierasz, a obręcze naciągniesz, dziesięć razy ci się rozsypie.
— Mój ojcze, — rzekł Adolf, — w żadnym razie nie ożeniłbym się pewnie, pókibym charakteru dobrze nie zbadał, o inną mi rzecz chodzi. Przystępując gdyby do tego przyszło, do najważniejszego kroku w życiu, niechciałbym nikogo oszukiwać. Mają mnie powszechnie za majętnych rodziców obywatelskiego syna, niechcę w tym pożyczanym stroju iść do ołtarza.
Szwarc się zarumienił i głęboko zamyślił.
— Słuchaj, — rzekł, — masz ty może słuszność, ale to tak coś jak na targu, przyprowadza chłop wołu, dają zań sto złotych, sztuka niczego, a no z boku szepczą, że mu na podymne grosza trzeba, to już kupiec ofiaruje dziewięćdziesiąt, choćby 100 warto było. Jeśli oni ciebie poznawszy oszacują, przyjmą, podobasz się, to im sobie powiedz całą historyję, kiedy chcesz, wyprobujesz i rodziców i pannę. Ale dodajże mój kochany to, że rodzice im w drogę nie wlizą, że się pokazywać, chwalić i bratać nie myślą. Raz jak Abraham ofiarowałem się Izaakiem dla twojego szczęścia — nie cofnę mojéj ofiary! stało się. Czym dobrze zrobił, czym się może omylił. Bogu wiadomo, a jakem uczynił, niech tak będzie. Powiedz im kto jesteś, co masz, niech wprzódy dobrze poznają kim jesteś, potem jak dowiedziawszy się, żeś syn propinatora, nosem zakręcą, nie będzie czego tak dalece płakać i desperować. Alboś ty co wart sam przez się, albo nie, rodzice ci nie dodadzą ani ujmą, a psuć wam szczęścia nie będą. Ot i rzecz skończona.
Chwilkę trwało milczenie, ale je zaraz przerwała pani Szwarcowa, natrętném pytaniem.
— Ale no mi ją opisz, jak wygląda, bardzo pańsko i wspaniale?
— Nic, a nic, — rzekł Adolf zawsze spokojnie, jeśli chcecie abym ją wam odmalował, doprawdy bardzo przypomina Basię, tylko nie tak ładna.
Szwarc na to ruszył ramionami, sama udała, że nie słyszy, Adolf westchnął.
— Dziwna rzecz, — odezwał się na wpół do siebie, ile mi ta chwila przypomina, jak mi dziś żal tego kłamstwem nieustannem okupionego życia mojego, gdy tu, z wami, takby mi było dobrze, spokojnie. Dla czego mi potrzeba było pójść tą drogą dobrowolnego sieroctwa, szukać niepewnego szczęścia, którego pewno nie znajdę.
— A dla czegożby? — odparł ojciec, — co to mówić! rodzice nie wieczni, jużciż z twojem wychowaniem i głową trudno ci się było zakopać gdzieś w takiéj dziurze i życie zmarnować na partykularzu! Kto wie do czego możesz dojść!
— Zapewne, — rzekł Adolf, — ale szczęśliwym nie będę nigdy.
— Czemu? — odezwał się Szwarc, — nie mów mi takich rzeczy, bo mnie one bolą, a ja to jestem com to wszystko zrobił. Matka się choć ze łzami zgodziła, sercem nigdy nie była za tem, na mnie to cięży. Ale Bóg widzi, inaczéj nie mogłem.
— Ja się nie skarżę, — rzekł Adolf, — moja w tem zapewne wina, że niespokojne serce nie może sobie znaleźć przystani.
— A twoja ofiara, mój drogi — dodał ojciec, — to jeszcze nic przy naszej! Tyś sierota, myśmy bezdzietni, młodość ma jakie takie nadzieje, nasz wiek już żadnych. Dodaj, że matka dnia niema, by nie płakała, że mnie ciężko i duszno jak duszy w czyscu a my się nie skarżemy. Tak było potrzeba dla twojego dobra. Żeby świat nasz był inny, a człowieka mierzono tem co wart, nie z tego kto go rodzi, na cóżby nam było kłamać i ukrywać się, ale u nas żebyś Salomonem był, to ci ojcowski grzech pierworodny wyrzucać muszą do trzeciego pokolenia...
Adolf zamilkł i spuścił głowę, a Szwarcowa płacząc ujęła go za rękę w milczeniu, a gdy podniósł głowę ujrzał przez wpół otwarte drzwi z drugiego pokoiku ciekawie wyglądającą Basię, która fartuszka koniec trzymała przy oczach, wlepionych w podróżnego.
W jéj wzroku taka była siła rzewna i potęga uczucia, że Adolf spotkawszy go zadrżał i wzruszony niemógł już oczów od niéj odwrócić. Obudziło się w nim niedogasłe wspomnienie młodości, pogrzebione wrażeniami z innego świata i rozwiane jak dzieciństwo. Dziewczę wydało mu się w blasku tych pamiątek, cudnie piękne, a smutek jego dodawał jeszcze wdzięku jak rosa świeżości kwiatkowi. Patrzali na siebie długo, aż stary Szwarc przerwał milczenie pytaniem.
— To ty tam u Narębskich bywasz!
— Dotąd nie, obawiałem się związać czemkolwiek, nie jestem pewny jak postąpić. Z mowy rodziców i panny miarkować mogę, że mnie mają za syna znakomitéj rodziny... cóż będzie gdy się dowiedzą?
— Jeżeli wyglądasz na dziecko znakomitéj rodziny a w dodatku i starasz się tak żyć jakbyś miał imie sławne do poszanowania, to tak jakbyś był niem, rzekł Szwarc, ale oszukiwać się nie godzi. Weź kiedy chcesz ojca na bok i powiedz mu jak jest. Zresztą co ja cię mam rozumu uczyć! to już twoja rzecz, obyczajów tamtego świata nie znamy.
Zamilkł stary i cisza na chwilę trwała w pokoiku, cisza, którą matka przerwała głębokiem westchnieniem.
— Ale mówże no nam, rzekła, mów, moje dziecko, jak ci jest? szczęśliwyś? nieprawdaż? i ludzie cię umieją przecie ocenić.. i bywasz u najmożniejszych i ocierasz się o pierwsze w kraju osoby?
— Moja droga matko, rzekł Adolf... dziś już dobiłem się położenia w świecie, nikt mnie nie posądza o pochodzenie któreby odstręczało, bywam wszędzie, przyjmują mnie dobrze, ale czy myślicie że to zaspokaja serce? że to daje szczęście? Nie! nie! Są chwile w których próżność połechtana odurza i cieszy, ale to trwa krótko, serca w tem niema i sercu wiecznie tęskno... Nieraz powróciwszy z tłumnéj zabawy, wśród któréj sto dłoni zimnych ścisnąłem z uśmiechem grzeczności, gdy się znajdę sam na sam z sobą, gdy pomyślę o was, gdy mi przyjdzie do głowy że wy tu także czasem za mną tęsknicie, tak mi ciężko, tak mi smutno, tak mi pusto, że gdyby bliżéj było, uciekłbym pieszo tutaj, trochę sił nowych zaczerpnąć.
Szwarc otarł ukradkiem rękawem łzę któréj niechciał pokazać, a matka rozpłakała się na dobre i przybiegła znowu syna uściskać i całować.
Ten objaw uczucia był zaraźliwy. Bartłomiéj przysunął się także i oboje starzy ujęli go w ramiona każde ze swéj strony, w milczeniu obejmując dziecię... Jakkolwiek zahartowany obyczajem wielkiego świata, który płakać nie pozwala nigdy, Adolf poczuł łzy na powiekach, pobladł i porwawszy rękę matki i ojca przycisnął je razem do rozpalonego czoła.
W téj chwili z za drzwi dał się słyszeć wykrzyk mimowolnie z piersi wybuchłego łkania, które natychmiast pohamowane ucichło.. bo Basia zakrywając oczy odbiegła za parawan tuląc twarz w białą poduszkę... nikt tego głosu nie posłyszał prócz Adolfa, ale na nim zrobił on dziwne wrażenie, przeniósł go w lata pierwszéj młodości, ścisnął serce, obudził gwałtowny żal za cichą strzechą domową.
Nie rychło uspokoiły się żale i znowu powoli zawiązała rozmowa, matka i ojciec zarówno o tysiące rzeczy rozpytać go potrzebowali, zarzucili troskliwemi badaniami o drobnostki, na które syn ledwie odpowiedzieć umiał.
Rozmowa przeciągnęła się tak długo i tyle razy ukończona rozpoczynała znowu, że dobrze już było po północy, gdy Adolf uprosiwszy ojca i matkę aby go nie odprowadzali, a zapewniwszy ich że nazajutrz rano zabiegnie jeszcze rodziców pożegnać, po cichu wymknął się z pokoju, i zwalniając kroku bo mu najmniejsza rzecz młodość drogą przypominała, powlókł się zadumany do swojéj izdebki.
W progu drzwi które wiodły do sieni stała jakby nań czekając Basia... spłakana i rozgorączkowana, tak że ktoby ją ujrzał teraz, znając wesołym zwykle trzpiotem, zwątpił by może czy to ona, lub domyślał się nadzwyczajnego wypadku, który ją tak przeistoczył.
Inną całkiem była teraz, smutną ale rozpromienioną jakimś zapałem, śmiałą do zuchwalstwa i z bojaźliwéj dzieweczki teraz niewiastą mężną. Adolf nawet choć zadumany, postrzegł na niéj ślad tego potężnego wzruszenia.
— Basiu — cóż ci to? spytał łagodnie.
Dziewczę podniosło głowę i oczy zaczerwienione wlepiło w niego.
— Adolfie, zawołała — czyż ty możesz o to pytać?
— Moja droga Basiu, doprawdy... ja niewiem... rzekł stojąc brat.
— Nic mi, nic..... nic, powtórzyła Basia mocno trąc oczy... no nic... ot tak sobie, przypomniało mi się Bóg wié co, tom płakała.
Adolf już niewiem dla czego i jak, ujął ją za rękę.
— Dobranoc ci Basiu...
— Czekaj, rzekła zatrzymując go wzruszona, niechże i ja się na ciebie popatrzę, — wszak i ja mam do tego prawo? A! tyś już całkiem o nas — nie! tylko o mnie zapomniał! Dla ciebie to było dzieciństwo! zabawka... a dla mnie...
— Moja droga! moja śliczna Basiu.
Ale na te zimno wyrzeczone wyrazy, kuzynka odepchnęła go i zmierzyła okiem prawie gniewnym.
— Cóż ci to znowu?
Basia zaczęła płakać.
Adolf był w wielkiem zakłopotaniu, serce jego nie przemawiało, czuł że z drugiéj strony było uczucie, którego podzielać nie mógł, obrazić nie chciał i żywić był nie powinien.
— Basiu droga, rzekł czuléj trochę... a! nie myśl żebym ja o was, o tobie mógł kiedy zapomnieć... ale my żyjemy tak od siebie daleko; widujemy się tak rzadko.
— A jednak ja, ja... wcale nie zapomniałam dla tego o tobie, cicho odezwało się dziewcze.
I po przestanku dodała...
— Powiedz mi tylko, powiedz, bo ja tam nic dosłyszeć nie mogłam, czyś ty przynajmniéj szczęśliwy? czy... ja sama niewiem co mówię... czy ci nigdy nie tęskno... czy...
I pochwyciła go za rękę, a zapomniawszy się... poniosła ją do ust i poczęła całować z zapałem który niemógł nieprzejąć biednego Adolfa... Ten dowód przywiązania zapominającego się i szalonego, po tylu niewidzenia latach, ta szczerość prostego dziewczęcia, jego łzy i piękność, obudziły w nim nareszcie zamarłe młodych uczuć wspomnienie, serce zabiło silnie... uścisnął Basię, i na jéj czole gorącem, gorętszy jeszcze złożył pocałunek. I była chwila uroczystego milczenia; Basi twarz oblała się nowym rumieńcem. Adolf pobladł, wyrwała się z jego ramion zapłoniona, i wbiegła do swojego pokoiku twarzą rzucając się na łóżko.
On postał chwilę, zadumał się głęboko i krok za krokiem pomalutku, poszedł do izdebki w któréj go dogorywająca oczekiwała świeca.
Koguty piały właśnie swoją piosnkę stróżów porannych... gdy Adolf rzucił się na łóżko by spocząć, ale sen nie zszedł na jego powieki.
Przed źrenicą jego wlepioną machinalnie w sufit, przesuwały się dziwnie splecione obrazy, świat, ludzie, postacie, rzeczy, mowy tak sobie przeciwne i zdala od siebie stojące, że zdawały się najmniejszem nie wiązać ogniwem. Basia i Elwira, ojciec i Narębski, wielcy ludzie stolicy i rozpłakana twarz matki, stara austerja i salonik własnego domu... uścisk siostry i uśmiech panienki w Saskim ogrodzie, wszystko to starte i zmięszane przebiegało, wracało, zdawało urągać mu i zaglądać do serca próżnego niestety, w którem teraz tylko to uczucie jakie widok rodzicielskiego domu, obudził, panowało.
Koguty zaczynały piać coraz częściéj i natarczywiéj jakby ludzi pobudzić chciały, nareszcie ruch się zrobił w stajni, woźnica wstał do koni, stróż zapalił fajkę pierwszą, niemającą wygasać do wieczora, nawet pan Artur przebudzony krzątaniną poruszył się i przeciągnął, dobywając repetjera dla ocenienia czyby mu już wstawać nie należało... zegarek wybił pół do szóstéj i młody człowiek uznał że z powodu bardzo rannego wyjazdu, jużby mu może podnieść się było potrzeba.
Uczynił to jednak nie bez widocznych oznak nieukontentowania i narzekań na tę nieznośną służbę, która mu się nawet wywczasować nie dawała, a chcąc choć trochę spędzić zły humor na kimś, poszedł do izby szynkownéj naglić o samowar, z powodu którego spodziewał się mieć szerokie pole, do wylania złego humoru.
Jakże się zdziwił gdy nad wszelkie spodziewanie, znalazł już tu wszystkich na nogach, ogień na kominie, samowar nastawiony, śniadanie przygotowane i pannę Barbarę tak ubraną jak ją widział wczora.
Na widok jednak warszawiaka znikła natychmiast zostawując go sam na sam ze starą służącą i stróżem już powtórnie nakładającym fajkę.
P. Artur siadł przy ogniu i gorzéj jeszcze usposobiony, milczący a posępny pogrążył się w zadumie, o nigdy nie przewidzianych losach żywota... Bo dla czegóż samowar już był nastawiony i ludzie obudzeni, gdy spodziewał się inaczéj.
Ta błaha na pozór okoliczność, dała mu powód do prawie filozoficznych rozmyślań o fatalizmie który życiem rządzi.
Zapalił cygaro i począł kiwać głową... Ale że niebył zbyt przywykły do dialektyki, która się swych praw dopominała, a nastręczające się myśli już poczynały brać się do szermierki, splunął tylko i otrzęsłszy się z marzeń niepotrzebnych, poszedł pana obudzić...
Jakże zwiększyło się jego zdziwienie i humor niedobry, gdy ujrzał pana Adolfa całkowicie ubranego i oczekującego tylko nań, aby zażądać śniadania.
Spodziewał się znowu surowéj nagany za opóźnienie, ale i tu się zawiódł, bo mu nie powiedziano słowa.
— Każ mi dać herbaty, rzekł Adolf po prostu, konie przygotować, za chwilę, gdy tylko trochę rozwidnieje, jedziemy. Ale tu zimno nieco, dodał po namyśle, pakuj rzeczy, ja pójdę na herbatę do gospodarza, musiał już wstać, to mój stary znajomy.
Artur wyszedł, ale w sieni dobył zegarka, który go nigdy jeszcze nie zdradził, posądzając go o omyłkę, siebie o roztargnienie.
Było nie więcéj nad pół do siódméj, na dworze ciemno zupełnie.
Ruszył ramionami.
— Pan Bóg wié co to jest, rzekł do siebie — czego on wstał? on co tak w łóżku wylegać się lubił? czego się tak spieszy? kto tam ich zrozumie? pańskie kaprysy i po wszystkiem... djabeł nie dojdzie nigdy czego oni chcą.
W tem pan Adolf przesunął się mimo niego rozkazując pakować i konie zaprzęgać, a sam spiesząc do pokoiku gospodarza. Artur popatrzał nań tylko i ziewnął. Stróż w téj chwili poglądał z równą ciekawością na niego, niemogąc sobie zdać sprawy z zadumania i odrętwienia tego pięknego sługi, który sobie pozwalał tak głęboko dumać, w chwili gdy najpilniéj było pakować tłumoki.
Konie zaprzęgano do koczyka.
W pokoju Szwarców smutno jakoś zasiedli wszyscy, chwilami Bartłomiéj zrywał się czatując u drzwi, aby ich kto nie zszedł, oczy matki podnosiły się na okna, w których brzasku dnia mającego wyjazd syna oznajmić, upatrywała lękliwie.
Sino jakoś zaczęło się robić w szybach okienka i serce matki zadrżało... oczy zapłakały.
— Kiedy my się znów zobaczemy Adolfie? spytała...
— Kiedy mi pozwolicie i każecie, rzekł syn całując ją w rękę.
— Cicho, cicho, przerwał męzko Szwarc, nie każemy i nie pozwolimy, pilnuj swego... zobaczym się jak Bóg da, już trzeba dokończyć jak się to zaczęło... Co ci tam tęsknić za staremi... masz cały świat i całe życie przed sobą... nie mówmy o tem.
Ale chustką czerwoną otarł twarz biedny stary i machnął ręką.
Zatętniało w sieni i woźnica oznajmując gotowość palnął z bata, a Artur w ogromnym kołnierzu niedźwiedzim, wpadł do izdebki przypominając natarczywie, że dzień się robi i konie przy powozie.
Trzeba było widzieć jak na widok obcego cofnął się do drzwi stary i matka uciekła od syna w kąt pokoiku.
— Czekać, rzekł sucho Adolf...
Ale po chwili potrzeba się było pożegnać...
Długo, Szwarcowa przytrzymała go w objęciu milczącem szepcąc modlitwę nad jego głową schyloną.
Niemogła wyjść za nim, ojciec tylko z pokorą i odkrytą łysiną, przeprowadził go na pozór obojętny i pożegnał siedzącego już w powozie nizkim bardzo pokłonem.
Basia zdaleka, zdaleka patrzała nań, nie postrzeżona, a gdy powóz znikł im z oczów i zaturkotał po drodze stężałéj od mrozu, wszyscy poszli, każdy z osobna — niewiem, modlić się, czy płakać jeszcze.


KONIEC TOMU TRZECIEGO.



Stało się tak, jak się to najzwykléj dzieje na tym Bożym świecie; w chwili, kiedy się człowiek najmniéj spodziewa, kiedy sobie idzie przyśpiewując wesoło, i robi plany rozległe szczęśliwéj przyszłości, — cegła mu spada na głowę, i jeśli go nie obali na ziemię, to przynajmniéj położy w łóżku na długo, razem z jego marzeniami.
Kapitan Pluta, człowiek, jakeście go już nieco poznać mogli, najstrawniejszego sumienia, niezachwianego spokoju duszy, zwłaszcza po dobrym obiedzie, lub szczęśliwie spłatanym figlu, szedł właśnie pod wieczór ulicą Miodową, którą zapewne dla tego lubił, że przy niéj i do koła liczne znajdują się handle win i przysmaków; cygaro miał w ustach, które ciągnęło mu wybornie, paliło się doskonale, suche było wyjątkowo i nad wszelkie spodziewanie, żołądek miał nie pusty, kieszeń także, w przyszłości także różowe jakieś świeciły mu marzenia, — słowem, był w usposobieniu najłagodniejszém, gdy na chodniku naprzeciw niego ukazała się postać, na którą jedno spojrzenie, bladością śmiertelną twarz jego okryło.
Kapitan drgnął, cofnął się, cygaro nawet z ust wyjął i bacznie spojrzawszy na idącego naprzeciw mężczyznę, ledwie nie zawrócił nazad.
Ale w téjże chwili, idący z przeciwnéj strony jegomość spostrzegł go i przystanął także.
Kapitan nie chciał pokazać, że mógł stchórzyć, choć w istocie uczucie nieopisanéj bojaźni rozlało się na jego obliczu, zwykle tak pogodném, jak twarz gumelastycznéj figurki, nie przywykłéj do poruszania się, chyba za gwałtowném pociągnieniem za uszy.
Postać, która go nabawiła tém uczuciem, zasługiwała na uwagę ze wszech względów, nie należała bowiem wcale do tych pospolitych, jakie się co krok spotykają na trotuarach, i które się pomija nie zwracając oczów.
Był to mężczyzna atletycznéj budowy, wysoki, chudy, kościsty, z powodu wzrostu może nieco przygarbiony, tak, że mu głowa wchodziła w ramiona, z posiwiałym włosem, z wąsem ogromnym, z twarzą żółtą i dziwnie w grube fałdy pomarszczoną, z wielkiemi, siwemi, wypukłemi oczyma. Ubrany bardzo niepozornie, miał na sobie surdut szaraczkowy szczelnie zapięty, z wyglądającą z dziurki wstążeczką orderową, dobrze przybrukaną, strój zresztą zużyty mocno i wcale nie modny, a w ręku laskę grubą i nie wytworną, ale mogącą w jego żylastéj dłoni być wcale skuteczną podporą i obroną.
Szedł sobie powoli, jak idą ludzie, którzy nie mają celu, ani się spieszą gdziekolwiek, krokiem opieszałym podstarzałego człowieka, którego nic nie wabi, który się niczego nie spodziewa i nie ma do czego pędzić, bo wszystko minął i zostawił za sobą.
Twarz jego przed chwilą jeszcze malowała tę apatją lat blisko poprzedzającą starość, tak smutną i zdrętwiałą, że nad nią przykrzejszego uczucia ludzkie rysy przybrać nie mogą, ale spostrzegłszy kapitana, on także uległ metamorfozie.
Podniósł głowę, poprawił czapkę, usta zaciął, aż mu część wąsów w reszcie zębów została, namarszczył czoło, oczy silnie wlepił w przeciwnika, i białka mu w chwili krwią zabiegły. Drganie mimowolne poruszyło nim całym.
Ręka, która trzymała kij, uderzyła nim o bruk raz i drugi. Oba zatrzymali się jak dwa, nie porównywając, stare koguty, które traf na śmietnisku przed sobą postawił. Ale z dwóch — czegoby doprawdy domyśléć się było trudno — kapitan Pluta daleko okazał się bardziéj zmieszany i niepewny. Prawda, że w ręku miał tylko laseczkę miejską, lekką, zgrabną, ale przy grubym kiju przeciwnika, mało znaczącą.
Po chwili, ów wysoki mężczyzna roztworzył wargi zacięte i pokazał resztę zębów jeszcze dosyć zdrowych, w sposób taki, jak sobie je czasem źle wychowane, lub całkiem nie wychowane pokazują zwierzęta, chcąc się wzajem tym arsenałem nastraszyć. Pluta tylko brwi podniósł.
Byli już od siebie o kilka tylko kroków.
— To Pluta, jak Matkę Najświętszą kocham! to ten łajdak Pluta! — zawołał nieznajomy nam jeszcze mężczyzna, — to on! ani chybi, ale gdzieś już kogoś odarł ze skóry, bo ma nową na grzbiecie.
Na to mruczenie, Kapitan odrzekł z daleka półgłosem:
— To Zeżga! na uczciwość to Zeżga! jeszcze go djabli nie wzięli, i dodał głośno:
— Słuchaj! czy jeszcze gniewasz się na mnie?
Zbliżyli się o krok.
— Ja! na ciebie! — odparł Zeżga, — ja! gniewać się! słyszał to kto? Brzydzę się tobą jak plugawém zwierzęciem, jak nieczystą istotą, ale się gniewam tylko na tych, co gniewu są godni.... dla ciebie byłoby to za wiele honoru.
— No, to ruszajże daléj i daj mi przejść spokojnie, — zawołał Pluta.
— A to co innego! — rzekł Zeżga, — gdziekolwiek się spotkamy, darować ci nie mogę, żebym cię choć kijem nie zwalił.
Usłyszawszy te wyrazy Kapitan, który już obrachował rejteradę umiejętnie, zdjął kapelusz grzecznie i szybko jak błyskawica rzucił się w bramę, któréj furtka za nim się zatrzasnęła.
Zeżga postał chwilę jak odurzony, popatrzał, plunął i poszedł daléj powoli, ruszając tylko ramionami.
Domyślamy się, że stosunek tych dwóch ludzi, tak nieprzyjaźnie przeciw sobie występujących, musi nieco obudzać ciekawość czytelników naszych. Mielibyśmy zupełne prawo trzymać ją w zawieszeniu i nie zaspokoić aż po długiéj próbie cierpliwości, ale na ten raz chcemy zasłużyć na względy i znajdziemy się wspaniale.
Pewne dokumenta, tyczące się dawnych zajść kapitana Pluty z porucznikiem Zeżgą, dostały się nam w ręce, możemy więc tę przeszłość tajemniczą rozświecić.
Jest to niezawodną prawdą, że gwałtowne nienawiści, rodzą się zawsze prawie z wielkich przyjaźni, i jakkolwiek może się to dziwném wydawać, jest przecie pewnikiem niestety. Dla tego to braterska nieprzyjaźń najgorsza, bo w każdéj niechęci na dnie jest trochę miłości skwaśniałéj, która w niéj robi jak drożdże. Domyśli się więc każdy łatwo, że Pluta z Zeżgą byli niegdyś poufale związani, a serdeczne kochanie zrodziło ten stosunek, w którym na ostatku bez kija obejść się nie było podobieństwa.
Ale naprzód powiedziéć nam należy, kto był ów pan Zeżga, któregośmy tak niespodzianie na ulicy spotkali.
Pan Narcyz Pruss Zeżga należał do téj licznéj kategorji istot, którym się nic w życiu nie nadaje, mimo zawsze najszczęśliwszych warunków i najpiękniejszych nadziei. Pochodził on z rodziny, jak widzimy, szlacheckiéj i majętnéj, a rozpoczął karjerę pod najlepszą wróżbą; — młody, przystojny, majętny i świetnie przez liczną familję skoligacony. Zdawało się więc, że przy poczciwém sercu i dosyć otwartéj głowie, powinno mu było iść jak z płatka.
Nieszczęściem Narcyz miał jednę wielką wadę: był dobroduszny do dzieciństwa, a przytém drażliwy niesłychanie, oddawał się cały od razu, wierzył do zbytku, a nie znalazłszy w człowieku czego się po nim spodziewał, zawiedziony wybuchał w sposób najnieprzyzwoitszy. Dla niego na świecie nie było tylko dwa rodzaje ludzi, poczciwi i łotry, pośrednich nie rozumiał i nie przypuszczał, a łotrów, choćby na bardzo umiarkowaną skalę, nie tolerował, nawet najmniejszą dozę niepoczciwości w nich znalazłszy.
Działo się więc tak zwykle, że zaczynał z każdym od niesłychanego kochania, zaufania nieograniczonego, wylewał się cały do dna, a zdradzony mścił się potém nielitościwie na tych, którzy serce jego zawiedli boleśnie.
Niewyrozumiały do zbytku, nie umiejący przypuścić, że są ludzie ot tak sobie, ni źli ni dobrzy, lub chwilami tylko uczciwi, a czasem po cichu i przez namiętność nielogiczni, z wszystkiemi w końcu musiał zerwać i skłócić się, z rodziną, przyjaciołmi, światem całym.
Łatwowierność dziecinna, z jaką z razu przyjmował każdego, naraziła go na tyle zajść przykrych, że w nich majątek, zdrowie, spokój i wiarę w człowieka utracił. Nie przeszkadzało to wszakże, by jak tonący brzytwy nie chwytał się po kilka razy na dzień pierwszego lepszego, szukając w nim nie odkrytéj dotąd cnoty i serca.
W miarę jak daléj postępował w lata, nieustanne zawody uczyniły go tylko coraz drażliwszym i gniewnym, tak, że straszno było mieć z nim do czynienia, bo za najmniejszą oznaką zdrady, kij podnosił i spuszczał go, nie oglądając się gdzie nim sięgnie.
Lat temu wiele, p. Narcyz Zeżga przybył do Warszawy, w czasie gdy kapitan Pluta grał tu jeszcze świetną rolę.
Podobał mu się z dowcipu, łatwości w obejściu i z pozorów szlachetności, którą dobrze odegrywać umiał. Sceptycyzm kapitana wziął z razu za farbę i komedję niewinną. Złączyli się więc z sobą najściślejszą przyjaźnią, — kapitan Pluta, gdy mu o to chodziło, umiał już wówczas wybornie przybrać taki charakter, jakiego potrzebował, grał nawet rolę poczciwego człowieka z takiém przejęciem się głębokiém, że sam się nią czuł niekiedy do łez poruszonym. Widok naiwnego Narcyza, który, wedle wyrażenia kapitana, był kwiatem jaki rzadko na niwie ojczystéj się spotyka, podrażnił go niewypowiedzianie, zamierzył wspaniałomyślnie uleczyć go raz na zawsze z dziecinnéj jego wiary w cnotę i ludzi.
Dodajmy, że z innych względów, Zeżga był pacjentem nie do odrzucenia, gdyż posiadał jeszcze kilkadziesiąt tysięcy dochodu i kredyt uczciwego człowieka.
Wszystko nęciło Plutę, który postanowił naprowadzić go po swojemu na zdrowsze pojęcia o świecie, ludziach i życiu. A że był zwolennikiem metody praktycznéj, wziął się do dawania lekcji swoim sposobem i począł od pozyskania zupełnego zaufania porucznika Zeżgi.
Wtórował mu więc w jego narzekaniach i zgrozie przeciwko ogólnemu zepsuciu ludzkiemu, mówił wiele z przejęciem o uczuciu honoru, a zbadawszy dobrze słabości pacjenta, dodawał, że można miéć ułomności, lubić karty, nie gardzić ładnemi twarzyczkami, lecz i dogadzając namiętnostkom, pozostać jakośkolwiek uczciwym człowiekiem.
Teorja Pluty i professor który ją wykładał, niezmiernie podobały się Zeżdze, skończyło się na tém, że się stali nierozdzielnemi, że porucznik tęskniąc za nim, przeniósł się na mieszkanie do kapitana, podzielił z nim worek, kredyt i poprzysiągł mu Pyladowską przyjaźń do śmierci.
Pluta może się śmiał w duchu, ale przyjmował oświadczenia i czułości z powagą, starając się o to, aby odczarowanie przyszło w porę i wpłynęło skutecznie na upartego w miłości dla ludzi człowieka. Ku temu skierował wszystkie usiłowania, z teorji wiedząc, że silne wrażenie otrzymuje się tylko kontrastem. Musieli się naprzód serdecznie, ogniście pokochać.
Zeżga bił się dwa razy za honor Pluty, zaręczył zań na kilkadziesiąt tysięcy, tak, że niby kapitan nawet nie domyślał się przyjacielskiéj usługi i mocno nią udawał zmartwionego, nareszcie wszystko co miał, oddał pod jego rozporządzenia, uznawszy się marnotrawnym i niezdolnym do prowadzenia interesów.
Długoby może trwało owo przygotowanie do wielkiéj nauki życia, którą kapitan przedsięwziął tak bezinteresownie, jedynie przez miłość ludzkości i chęć oświecenia człowieka zaślepionego, gdyby w dodatku piękna twarzyczka nie stanęła między niemi.
Było to jeszcze przed Jenerałową... alias piękną Julją.... Pluta się bawił, ale nie wdawał w kochania na serjo, które, jak zawsze mawiał, zbyt pochłaniają człowieka. Zeżga poznawszy ubogą a piękną dzieweczkę, we wszystkiém nie znając miary, rozpłomieniał straszliwie dla niéj. Wieśniaczka owa, świeżo po stracie matki przybyła do miasta, zostawała na opiece cioci, kobiety zasad nie nazbyt surowych i obyłéj ze światem.
I gdy Narcyz kochał się w panience na zabój, już nawet przewidując, że się z nią może ożenić, Pluta intrygował przez ciotkę dla siebie, w sposób cale inny. Czynił to, jak powiadał, aby ocalić przyjaciela. Panienka była poczciwa, ale słaba i niedoświadczona. Ciocia intrygantka patentowana i zręczna.... Pluta zimny i odgrywający komedją doskonale, Zeżga zakłopotany, zmieszany i niepowalny. Miłość prawdziwa zawsze daleko mniéj jest pozorną niż udawaną, na pozór egzaltowaną być umie gdy chce, i chłodno obrachowuje efekta, gdy tamta milczy, rumieni się i cofa przestraszona lada drobnostką.
Łatwo przewidziéć na czém się to skończyć musiało. Zeżga się kochał i wzdychał, kapitan w końcu robił z ciocią i panną wycieczki na Saską kępę i do Bielan.... a kuzynka była tak grzeczną i delikatną, że im nic a nic nie przeszkadzała.
Trwało to już czas pewien, gdy Zeżga odebrał list bezimienny, objaśniający go w sposób bardzo dokładny o wszystkich zdradach, jakich się względem niego dopuszczał kapitan Pluta.
Z tego pisma jednak, na razie nic tak nie utkwiło w jego sercu, jak odkrycie potajemnych i poufałych stosunków kapitana z tą, którą już zwał narzeczoną, a miał za anioła cichego szczęścia w przyszłości.
Wskazano mu nawet czas i miejsce, gdzie się mógł przekonać, jak go haniebnie oszukiwano.
Zeżga nie chciał wierzyć, wziął to za zemstę rywala i chciał szlachetnie pokazać list obwiniający Plucie, aby się z nim otwarcie rozmówić, ale namiętność nie dopuściła mu uczynić tego kroku, poleciał na miejsce wskazane i znalazł sam na sam w czułych objęciach, na rozmowie, któréj część podsłuchał, pannę X. z przyjacielem, wyśmiewającą jego dobroduszność.
Szczęściem wielkiém nie miał przy sobie pistoletu, bo by natychmiast łeb zdrajcy i zdrajczyni roztrzaskał; schwycił tylko kij i wpadłszy do pokoju, zbił nim Plutę na gorzkie jabłko, nie dawszy mu słowa powiedziéć na swoją obronę.
Zbyt popędliwy, stłukł nieszczęśliwego Plutę tak, że kapitan odchorował ciężko, przez tydzień z łóżka wstać nie mogąc, mimo najczulszéj pieczy lekarzy, przed któremi wyznał, że po ciemku idąc, szkaradnie spadł ze wschodów.
Lekarze dziwili się wprawdzie regularności sinych smug, jakie te wschody zostawiły na plecach pacjenta, ale smarowali go tak, jak gdyby w istocie potłukły go wschody nie ludzie.
Zeżga przygotowywał się do pojedynku po wyleczeniu; ale Pluta napisał doń list drwiący, pieniędzy należnych mu nie oddał, długi poręczone płacić kazał i uczynił wycieczkę za granicę w samą porę, aby drugiego upadku z gorszych jeszcze wschodów uniknąć. Wymknąwszy się w ten sposób, kapitan późniéj kołował tak zręcznie, iż się w życiu prawie nie spotykali. Zeżga pozwany popłacić musiał należności zaręczone, i został z maleńką resztką tylko, z któréj, żyjąc ubogo na wsi, wlókł nudne i szare godziny, czepiając się poczciwych krewnych, wiecznie rzucany z wiary do rozpaczy, z zaufań nieograniczonych do krwawych zemst i gniewów.
Nauka Pluty, acz kosztowna, na nic się zupełnie nie zdała, czemu mistrz dziwował się wielce, ale dalsze lekcje były już niepodobieństwem; kapitan z powodu porywczości i niewyrozumiałości ucznia, musiał go unikać. Gdyby Zeżga, abdykując niebezpieczny kij, chciał się z nim chłodno rozmówić, kapitan byłby się niewątpliwie uniewinnił, może nawet wiarę odzyskał, ale brutal ów Narcyz, nie dając ust otworzyć, natychmiast brał się do kija, — trzeba go było jego losowi zostawić.
Z takiemi ludźmi nie ma nic do czynienia, nauczyciel przekonany o tém własném doświadczeniem, musiał z ukochanym uczniem całkiem przerwać stosunki.
Po długich więc latach niewidzenia, spotkali się dopiero raz pierwszy wśród ulicy Miodowéj, i jak widzieliśmy, Pluta uważał za przyzwoite ustąpić z placu, przed człowiekiem obranym z wszelkich uczuć delikatności.
Wszedłszy w dziedziniec, dokąd za nim Zeżga gonić nie myślał wcale, Pluta schował się w jakiś kątek i stał w nim kręcąc wąsy niespokojnie przez dobry kwadrans, poczém wyrozumowawszy sobie na pewno, że porucznik czekać nań nie może, i byłby go, stosownie do temperamentu, pogonił, gdyby gwałtownie zemsty pragnął, zapalił na nowo zgasłe cygaro, obejrzał się w dziedzińcu i śmieléj przystąpił do furtki.
Oddajmy mu tę sprawiedliwość, że ceniąc spokój publiczny, nim wyszedł, rzucił okiem wzdłuż Miodowéj ulicy, bo nie życzył sobie awantury, jako człowiek poważny i spokojny; dopiero nic na horyzoncie nie dostrzegłszy zagrażającego, wysunął się w dalszą drogę.
Przytomność jednak poruczn. Zeżgi w Warszawie, skłopotała go przez samą miłość pokoju i zgody, spotkał się z nim raz, mógł się spotykać częściéj, a wiedział że to był człek dziki, niewyrozumiały, silny i zawsze chodził z tym grubym kijem. Należało więc przeciw niemu jakieś środki przedsięwziąć. Pluta chcąc się nad tém dojrzale zastanowić, uważał za potrzebne wziąć dorożkę, w któréj się czuł bezpieczniejszym i przejechać nieco za miasto ku Pradze, dla odetchnienia świeżém powietrzem. Skinął więc ku placowi Krasińskich podszedłszy i miał przyjemność przekonać się, że zdrowe zasady konkurencji znane były dorożkarzom, bo ich aż trzech przybiegło, z między których wybrał nie najlepszego, ale najbliższego kapitan, rozkazując mu wieźć się w stronę Wisły.
Dorożkarz obejrzał naprzód towar, to jest człowieka, domyślił się że będzie sowicie zapłacony, i począł od najwymowniejszego przemówienia batem do koni. Przyszło mu na myśl, czy nie wiezie przybyłego ze wsi nowicjusza i obrócił się, chcąc z nim wdać w gawędkę, ale popatrzywszy trochę uważniéj, dał pokój.
Pluta w surowém pogrążył się dumaniu.
Zrazu chciał sobie wyrozumować, że Zeżga wcale nie był groźny, że pierwsze tylko wrażenie musiało w nim być gwałtowne, że nie było się go co obawiać, ale przypomnienie przeszłości i kilku wypadków, w których kij Narcyza nader czynną odgrywał rolę, nie zaspokajając się jednorazowym wymiarem sprawiedliwości — dało dobitniéj uczuć kapitanowi, że jest w nader fałszywém położeniu.
— Trzeba do licha wiedziéć przynajmniéj gdzie to stoi! — rzekł w duchu, — goło wygląda.... przybył ze wsi, musi gdzieś mieszkać w dziurze.
— Stój! — zakrzyczał nagle, spostrzegłszy napis zwiastujący hotel Smoleński przy ulicy Bednarskiéj, którą dorożkarz spuszczać się myślał, — on gotów stać tutaj! ale nuż się z nim spotkam?
Przybycie dorożką, którą otwartą zostawiał, zaspokoiło go, musiał bowiem jadąc szybko, w najgorszym razie, wyprzedzić o kilka minut przeciwnika.
Cudowny instynkt Pluty i szczęśliwa jego gwiazda, dziwnie go tu sprowadziły, pierwsze bowiem imie jakie znalazł na tablicy, było Narcyza Zeżgi.
Szwajcar przypatrywał mu się w milczeniu.
— Pan się chce z nim widzieć?
— Ja? — spytał Pluta, — a no.... tak.
— Teraz go nie ma.
— W którychże godzinach zastać go można? — o mało nie powiedział przeciwnie.
— Z rana do ósméj, a wieczorem po dziewiątéj.
— A we dnie?
— O! we dnie.... to chyba nigdy go nie ma.
— Proszęż mu się pięknie kłaniać od przyjaciela Gzygzakiewicza.... — rzekł kapitan, — i oświadczyć, że w pilnym interesie prosi go, aby nań jutro czekał w mieszkaniu do godziny pierwszéj. Chodzi o sprawę pieniężną i bardzo wielkiéj dla niego wagi, dodał, nie zapomnijcie mu powiedziéć.
Kapitan poparł to złotówką.
— Jak godność pańska?
— Gzygzakiewicz.
Szwajcar podniósł nieco kapelusz, ale podniósł i brwi na to niezwyczajne imię, kapitan zaś siadł czémprędzéj do dorożki i kazał się wieść do Łazienek Majewskiego.
Było to ulubione dlań miejsce dumań i samotności, w które uciekał od ludzi, ilekroć ważniejszym zajęty był interesem.... Zasiadał tu w kąpieli ciepłéj i z cygarem, i pół drzemiąc, pół marząc, osnuwał dalsze plany żywota.
System nieco był naśladowany z rzymskiego.
I tą razą uczuł potrzebę osamotnienia się w Łazienkach, kazał sobie przygotować gorącego ponczu na wyjście, a sam zanurzył się w Sybarytyjskiéj kąpieli.
— Do jutra do pierwszéj jestem swobodny i mam czas do namysłu, — rzekł zasiadając w wannie, — jestem pewny że nie wyjdzie, bo będzie myślał, że którego z licznych dłużników sumienie ruszyło, i że mu chce oddać należność.
Trzeba więc do tego czasu coś uczynić — ale co? położenie jest nader trudne, człowiek głupi i brutal.... chodzi zawsze z tym kijem.
Gdyby chciał pięć minut ze mną rozumnie pogadać, jestem pewien żebym go przekonał, i złagodniałby a rzucił mi się na szyję.... ale co robić z takim bestją, z którym mówić nie ma sposobu.
— Ha, — rzekł po chwili kapitan, — możeby napisać? Ale czy zechce czytać? zawszeby sprobować nie było od rzeczy? Kapitan zaczął ważyć i zastanawiać się długo.
Znać jednak kąpiel nie obudza władz umysłowych i nie zaostrza dowcipu, bo Pluta, który zwykle miał dziesięć projektów na każdy wypadek i niewyczerpanych był idei, zaciął się na tym liście do Zeżgi i z niego zejść nie potrafił.
Chodziło o ton i motywa, w jakich miało być zredagowane to pismo, a wiedziéć potrzeba, że wymowny i gaduła Pluta, gdy przyszło dziesięć wierszy napisać, z papierem sobie wcale nie umiał dać rady.
Żywa mowa podniecała go, okoliczności poddawały myśli, dowcip służył mu wybornie do improwizowania, ale na suchą pracę papierową zdobyć się było mu nader ciężko — słowem kapitan, mniejsza że ortografii nie znał, ale całkiem pisać nie umiał i zupełnie się był od praktyki tego kunsztu odzwyczaił.
W tém tedy był sęk, kto mu potrafi tak ważną rzecz przyzwoicie napisać?
Im głębiéj nad tém myślał, tém mniéj umiał wynaleźć stosownego kandydata, bo od niego podobno zbyt wiele wymagał przymiotów.
Nie postrzegł się, jak wśród tych dumań, kąpiel ostygła i mrok począł padać, zadzwonił więc na służącego, wyskoczył, kazał podać ponczu i szybko wychyliwszy szklankę, pojechał do domu.
Chociaż między pierwszą a drugą częścią opowiadania naszego, jak się zaraz czytelnicy nasi przekonają, dość znaczny ubiegł przeciąg czasu; nierozerwane węzły przyjaźni łączyły jeszcze kapitana Plutę z panem Kirkuciem, który pełnił przy nim obowiązki rezydenta, przyjaciela i totumfackiego, wedle usposobień i wymagań okoliczności.
Ale pana Mateusza Kirkucia rzadko w domu zastać było można, lubił bowiem zawsze uczęszczać do ogródków i bawarji, do kawiarni, do których go wabiły wdzięczne oczy panienek, i do miejsc publicznych w ogóle, gdzie najlepiéj się bawił.
Mawiał nawet niekiedy ręką machając:
— Co mnie tam salony! co mnie salony! jam tu pan i o nic nie dbam, a tam się potrzeba żenować, niech ich wszyscy djabli wezmą!
Nie żenując się téż wcale, siadywał głównie w bawaryi-gastronomii przy Koziéj ulicy pod Gwiazdą, ze względu na pewną Justynkę czarnooką, która, wedle jego opowiadania, była córką jakiegoś jenerała i miała w krótkim czasie wygrać process o półtora miliona z familią, która ją pokrzywdziła. Tymczasem tylko roznosiła bawara i dawała się delikatnie do siebie umizgać, gdyż gospodyni domu, jakkolwiek nie cierpiąca skandalu, wyraźny położyła warunek przyjmując ją, aby zarówno unikała zbytniéj poufałości i nieprzyzwoitego srożenia się i dziczenia, odstręczającego konsumentów. Medium tenuere beati.
Justynka utrzymywała medium nader przyzwoicie.
Pluta domyślając się, że natura ciągnie wilka do lasu, zajechał pod Gwiazdę, aby wyciągnąć Kirkucia z pod téj konstelacji i szczęściem zastał go jeszcze na sucho, w bramie, wśród niewinnéj rozmowy z jenerałówną, tak, że nawet z dorożki nie potrzebował wysiadywać, skinął nań tylko, zabrał z sobą i powiózł milczącego ale rozstrojonego.
Przerwanie poufnych zwierzeń, nieprzyjemnie wpłynęło na humor Kirkucia, który przez całą drogę tylko spluwał i zżymał się, ale kapitan na to nie zważał wcale i jeńca zawiózł do hotelu.
Tu zapaliwszy świecę i na wszelki wypadek zamknąwszy drzwi na klucz, gdy Kirkuć, pod wrażeniem miłosném siedział jeszcze w melancholiczném pogrążony dumaniu, Pluta napił się wódki, stanął i tak począł:
— Wszak umiesz pisać? Kirkuć!
P. Mateusz drgnął.
— Cóż? jak się to ma rozumiéć?
— No? piszesz przecie?
— A piszę....
— Jak kura, czy lepiéj od kury?
— WPan wiesz, — odparł urażony Kirkuć, że rozumni ludzie wszyscy paskudnie piszą.
— No? więc ty piszesz ładnie?
Mateusz się zżymnął i splunął.
— Żebyś choć wódki dał, kiedy sam pijesz....
— Czekaj no! — odparł kapitan, — są powody, dla których wódka w téj chwili jest tobie wzbronioną, ale naprzód, szczerze i otwarcie — znasz ty ortografją? piszesz pod dyktą?
— Cóż to ja student, czy co znowu? — zawołał Kirkuć, — pod dyktą? także mi pytanie! pod dyktą? słyszałeś?!
— No! a ortografja? — zimno dokończył Pluta, który wiedział, że zżyma się czy nie, a w końcu Kirkuć słuchać go musi.
— A na co mnie ortografja? kaligrafja i te tam głupie różne grafje? czy to ja smarkacz jaki? słyszałeś ty go?
Pluta chodził zadumany.
— Gdybyś pisał porządnie, a usłużył mi w tym razie, tobym ci taką wieczerzę sprawił, jakiéj od roku nie jadłeś, — rzekł po chwili.
— Co? raki może? — spytał Kirkuć po chwili.
— Choćby raki i butelkę porteru.
— E! czterdziestogroszowego!! facecje!
— No! to angielskiego, koszowego....
— Koszowego? — zawołał Kirkuć żywo, — to napiszę i zobaczysz jak napiszę! z esami, ja, byle chciéć, to sztychuję.
— Bylebyś pisał, ze sztychowania kwituję.
— Ale zobaczysz i przekonasz się.
— Siadaj i pisz.
Nie zbywało już na dobrych chęciach Kirkuciowi, ale czém i na czém tu bytu pisać, kiedy miejscowy kałamarz stojący na biórku, tém się tylko różnił od piaseczniczki, że w nim było więcéj pyłu niż piasku, gdy w niéj znowu piasku więcéj niż pyłu.
Pióra także, których było niegdyś dwa, jedno z długą grzywą, drugie krótkie i ucięte, dawno zostały niewłaściwie zużytkowane, pierwsze do oczyszczenia fajki, drugie do ścierania pyłu i oba miały fizjonomją kominiarzy. Trzeba więc było zadzwonić, bo i papieru brakło, a na papierosowym pisać nie sposób.
Posłano po nieodbite materjały. Kirkuć zasiadł z wielką powagą, a kapitan popiwszy, począł, nie bez wielkiego wysilenia, dyktować.
Scenę tę dyktowania znajdziecie we Fredrze, każdy z nas ją pamięta, tém się tylko różniła tamta od naszéj, że Kirkuć zajęty wspomnieniem Justysi i nadzieją kolacji, nie dosłyszał; Kapitan coraz co nowego dyktował, często nie kończył, bo mu się zdawało pomyślawszy coś, że to już powiedział, potém trzy razy jedno dyktował, to za spiesznie, to za powoli, tak, że co chwila kłócili się z sobą.
Nie łatwo więc dobili się do końca, a list z kollaboracji powstały, jakkolwiek niepewnéj wielce ortografji, któréj kapitan skontrolować nie mógł, bo jéj nie umiał, to za sobą miał, że był ogromnemi literami i bardzo wyraźnie napisany.
Obfitował on w ą i ę, bo to były głoski, które z kreskowaném o, stanowiły dla Kirkucia całą tajemnicę poprawnego pisania. Mniemał zawsze, iż im więcéj tego włoży, tém lepiéj, posądzał nawet, że u czyste, równie jak e, nie musiało istniéć wcale, a ogonek pod a, dodawał mu powagi i znamionował naukę głęboką.
Wyjąwszy te małe usterki, nie ze złego serca pochodzące, list był tak napisany, że go zrozumiéć mógł każdy człowiek pobłażający i wyrozumiały na ludzkie ułomności.
Co się tycze interpunkcji, ta wprawdzie obcą była całkiem p. Mateuszowi, ale miał głębokie przekonanie, że ona także na coś potrzebną była, i jak sól w potrawie, w każdém piśmie znajdować się musiała, przeto stworzył sobie uproszczoną wielce i niezłą metodę. Kładł dwie lub trzy kommy gdzieniegdzie, od czasu do czasu, potém punkt na końcu jakiego wiersza, tu i owdzie zrzadka średnik dla oka, niekiedy wykrzyknik i kierował się raczéj instynktem piękna, niż stałém jakiém prawidłem. Znaki te, architektoniczną tylko w budowie piśmiennéj miały dlań wartość.
W gruncie duszy był przekonany, że interpunkcja musiała być starym przesądem, który wieki przyszłe obalić były powinny, wyrozumiały jednak na ludzkie nałogi, dogadzał zwyczajom, choć przyczyny ich nie pojmował.
List, o którego fizjonomii zbytecznieśmy się może rozpisali, był następujący. Kirkuć w wielu miejscach posztukował go, czego że stylu łatwo się domyśléć.

Szanowny panie!

„Jakkolwiek dzisiajsze nasze spotkanie, dowodzące, że dawne jego przeciwko mnie uprzedzenia nie ustały, skłonićby powinno do milczenia; — silny niewinnością moją, zachowując dlań zawsze w sercu uczucie niewygasłéj, nawet pod wrażeniem krzywdy jakiéj doznałem, przyjaźni, — chcę spróbować raz jeszcze, czy głosu jéj usłuchać się nie skłonisz.“
Kapitanowi Plucie wstęp zdawał się arcydziełem, Kirkuć znajdował go nie jasnym, ale koniec końców już takim pozostał, jakim go pierwsze stworzyło natchnienie. Daléj szła w następujący sposób argumentacja:
„Rozstanie nasze ostatnie, mogłoby mi dać powód do wiekuistego milczenia, nie chcę jednak, straciwszy przyjaźń, być pozbawionym szacunku człowieka, którego charakter i serce jak najwyżéj cenię. Czuję to, że przeciwko mnie mogły być pozory, ale rzeczywistość bliżéj poznana, czystym mnie czyni na sumieniu.
„Zważ szanowny panie Narcyzie, zastanów się jak postąpiłeś nierozsądnie, odjąwszy mi wszelki sposób wytłumaczenia się i obrony, których się największym nie odmawia zbrodniarzom.
„Prawdą jest, że przezemnie postradałeś kochankę, ale spytaj mnie, dla czego i jak się to stało. Widziałem cię uplątanego w sidła płochéj kobiety, sumienie kazało mi cię ratować, użyłem bolesnego wprawdzie środka, ale ten mi się zdawał najskuteczniejszym. Otworzyłem ci oczy, uchroniłem od zguby, tyś mi się najczarniejszą wypłacił niewdzięcznością.“
Kapitan bez myśli może użył wyrazu najczarniejszéj niewdzięczności, ale on malował dobitnie czarne sińce, które długo nosił na plecach. Idziemy daléj.
„Z trochą zastanowienia, powinieneś się był przekonać, że w tém złej woli, ani zdrady nie było, ale poświęcenie olbrzymie, mimo rozszarpanego serca na ołtarzu świętego uczucia przyjaźni złożone w ofierze. Lepiejżeby się stało, gdybyś późniéj zdradzonym został i życie miał zatrute przez wietrznicę? Pomyśl!“
To „pomyśl“ z wykrzyknikiem zadysponowanym przez kapitana, zdawało się genjalném Kirkuciowi, spojrzał na towarzysza i oczyma wypowiedział całą cześć swą dlatego genjuszu.
„Już to samo, mówił daléj list, żem ją zaraz wkrótce potem porzucił, z narażeniem się na najokropniejsze prześladowanie, dowodzi, żem jéj wcale nie kochał, żem czynił tylko zadosyć obowiązkowi sumienia, aby ci oczy otworzyć.
„O tym przykrym dla nas obu przedmiocie dłużéj rozpisywać się nie chcę; serce twe złote, którego tyle miałem dowodów, wskaże ci, jak niesłusznie, jak okrutnie potępiłeś przyjaciela.
„Twój postępek nierozważny, rozgłos jaki miał, chwilowe trudności majątkowe, w których zostawałem, sprawiły, że ogołocony ze wszystkiego, pozbawiony środków oczyszczenia się w opinji, zrujnowany, nie mogłem się uiścić z najświętszego długu względem ciebie. Chciałem się zaprzedać aby ci do grosza wypłacić, ale dziwny splot okoliczności, zajadłość ludzka ścigająca każdego co upada lub chwieje się, ogołociły mnie w jednej chwili ze wszystkiego. Cóżem winien?
„Naprawdę, jabym dziś mógł i powinienem poszukiwać na tobie ruiny mojéj, skruszonych nadziei i wszystkich następstw, jakie nieszczęśliwa porywczość twoja pociągnęła za sobą. Tyś stracił wiele, ja wszystko, obliczywszy to co ty miałeś u mnie, a co ja miałem u przyszłości, gdyby mnie ta awantura nie zwichnęła i nie pogrążyła w niezgłębionéj przepaści, powiédz sam, kto tu komu winien? kto czyim został dłużnikiem?
„Ale nie, nadto jeszcze w sercu mém zostało dla ciebie uczucie wdzięczności i przyjaźni, bym ci czynił wymówki, bym chciał na tobie poszukiwać złamanego życia i smutnych następstw twojego nierozważnego kroku.
„Chodzi mi dziś nie o co innego, tylko o to serce, które straciłem; utrata więcéj mi jest bolesną, niż wszystko co za sobą pociągnęła. W imie tych uczuć, których wzajemnie tyleśmy sobie dali dowodów, Narcyzie, podaj mi dłoń, pozwól mi z zimną krwią pomówić z sobą, oczyścić się z potwarzy, a ręczę, że chwila czasu jaką poświęcisz na ten czyn sprawiedliwości, nie pozostanie straconą! Wzywam cię w imie dawnéj a niezgasłéj w mém sercu przyjaźni, odzywam się do ciebie, nie zrażony niechęcią jawnie mi okazywaną — pół godziny cierpliwości tylko, a wyjdę czysty i pocieszony, bo odzyszczę twój szacunek. Nie ma ofiary, którejbym dla tego nie uczynił.

Twój dawny brat i przyjaciel,
F. Pluta mp.“
Kirkuć, który to pisał, a miał już nieco zręczność poznać kapitana w pożyciu z nim codzienném, tak był obałamucony stylem i rzewnością listu, że prawie w szczerość jego uwierzył.

Kapitan po odczytaniu uśmiechnął się tylko podpisując, ale nie był bez pewnéj choć słabéj nadziei, że Zeżga da mu posłuchanie sam na sam, bez tego nieprzyzwoitego kija.
P. Mateusz dosyć zręcznie wykroił kopertę podług staréj teorji, psując na nią dwa razy tyle papieru, ile w istocie było potrzeba, ale miał tę pociechę, że choć trochę krzywa i w dwóch miejscach zacięta, wyglądała zresztą jak fabryczna z téj strony, z któréj adres miał być położony. Szeroko rozlany lak, ułomność jéj z przeciwnego boku osłaniał dosyć zręcznie.
Kirkuć nawet mówił sobie w duchu, że od biedy mógłby był zostać czyimś sekretarzem, byle tam dużo do pisania nie było, westchnął potém pomyśliwszy, że niejeden prawdziwy talent w nim się zmarnował, przez twardy zbieg okoliczności i prześladowanie losu.
List poszedł do Smoleńskiego Hotelu, a raki, kura i porter koszowy, przyszły na stół wreszcie, bo kapitan lubił być słownym. Prawda że z porteru mniéj niż połowa dostała się Kirkuciowi, ale o podział jego umowy jasnéj nie było; Pluta trzymał się zawsze litery.
Gdy się to dzieje, w domku przy Wilczéj ulicy w przeciągu tego czasu zaszły niespodziewane zmiany. Nie możemy opisywać szczegółowo jak do tego przyszło, że Mania dostała się z rodzicielskiego domu w ręce obcéj jéj istoty, ku któréj na pierwszy rzut oka nieprzezwyciężony wstręt powzięła.
Zagrożony przez Plutę, obsaczony zewsząd we własnym domu, Narębski choć krwawemi płakał łzami, musiał Manię oddać kobiecie, która w imie rodzinnych węzłów o nią się upominała. Przyczyniła się i pani Samuela ubocznie do spełnienia téj bolesnéj dla ojca ofiary. Mania poszła jak na ścięcie, wiedząc dobrze jakie ją życie czekało, ale w domu państwa Feliksów tyle cierpiała także, iż wybór między boleścią znaną a niepewną, ledwie drugiéj w oczach jéj nie czynił lżejszą.
Nowy to świat był dla niéj, nowe życie, a tak dziwnie wstrętliwy obyczaj, że w pierwszych dniach łzy bez ustanku kręciły się jéj w oczach, łkania wzbierały w piersiach. Skąpstwo i niedostatek, który spotkała na progu pani Adolfiny, przykre na niéj zrobiły wrażenie, ale z temi łatwiéj było się oswoić, gdyby w dodatku do nich nie przyszła podejrzliwa nieufność zepsutéj kobiety i życie z istotą, z którą jednego uczucia, jednéj myśli wspólnéj miéć nie mogła.
U Narębskich prześladowanie okryte było pewnemi formami przyzwoitości, osładzało je po cichu serce ojca, powstrzymywały obyczaje świata, niedopuszczające krzyczących znęcać, a wreszcie płaciły za pokątne łzy, chwile swobodniejsze i choć obcych ludzi uśmiechy. Tu rzeczywistość naga, brudna, bezwstydna, domyślająca się wszędzie głębszego zła niż pojęcie Mani sięgnąć mogło, objęła ją do koła i ścisnęła chłodną, żelazną obręczą niewoli.
Pani Jordanowa życie przeszłe spędziła w towarzystwie tak zepsutych ludzi, że pojęcia jéj o świecie całym były przerażające.... Jakkolwiek zrazu szanowała sierotę, nie mogła z nią nawet pozbyć się natury swéj podejrzliwéj, gderliwéj, zazdrosnéj i zimnéj. Im mniéj rozumiała Manię, tém cięższych się w niéj domyślała grzechów, im widziała ją czystszą, tém posądzała o większą chytrość i udanie.
Dwie te istoty zestawione z sobą, takim były kontrastem, że życie ich musiało się stać walką nieustanną.
Lecz jakbyście sądzili? czy duszyczka czysta i rozpromieniona nieustanném ściganiem ideału, rozgrzana cierpieniem, które umacnia i podnosi, w objęcia zepsucia i chłodu nagle rzucona, może się zwalać i uwiędnąć, czy ma to co ją otacza użyznić, odmłodzić i oczyścić?
Może być, że w innym razie złe byłoby potężniejsze od zarodu dobrego, ale tu siły były nierówne, cnota sama z siebie czerpała zwycięzką potęgę, różniły się wieki tych dwóch istot; starganie i znużenie zepsutéj kobiety, czyniły ją bezsilną, w obec téj młodości i wiary.
Któż wie? może mimo lat długich życia bez poczciwéj myśli i szlachetniejszego uczucia, cudem się jakimś uchowała na dnie duszy iskierka niewygasła, którą zetknięcie z tym płomykiem odżywić miało?
Gdy Mania weszła do tego smutnego domku, w którym czuć było stęchliznę sprzętów i duszy, gdy chłód zamkniętego mieszkania ją owionął, a twarz dziwnie malowana poczęła na nią patrzéć fałszywym wzrokiem, który jeszcze nie wiedział czy miał się obrócić w niebo, czy do świata uśmiechać; gdy przebyła tu dni kilka, wśród téj ciszy próżnowania lub ustnéj, foremek pełnéj, ale bez porywu modlitwy, wśród tego skąpstwa drobnostkowego i przykrego; uczuła zrazu jakby ją szał jakiś obłąkania ogarniał.
Rozmowa z tą kobietą była tak czcza, tak pełna jakichś wspomnień zalotnych, tak zawsze krążyła w jednem kółku osobistych pamiątek młodości, tak wreszcie niepojętemi ścigała pytaniami, — iż Mani zdało się, że w téj pustyni, ożywionéj gdakaniem staréj papugi, wyżyć długo nie będzie mogła.
Ale cicha, własna, duszna modlitwa i znijście w głąb serca, nauczyły ją prędko, że najgorszemi otoczona będąc ludźmi, jeszcze rozpaczać nie powinna. Opatrzność daje siły w miarę niebezpieczeństwa. Mania wywalczyła je w sobie. Nazajutrz w opustoszonym domku, dojrzała tysiące rzeczy do zrobienia, tysiąc zatrudnień, które rozerwać ją mogły. Pani Jordanowa wcale się temu nie sprzeciwiała i z podziwieniem patrząc na ten zapał do pracy, którego pojąć nie mogła, — poczęła się głęboko namyślać.
Trochę weselszéj myśli, którą Mania odzyskała, zdziwiło ją niezmiernie. Dotąd przywykła była zajęcie wszelkie uważać jako ciężar, przekonała się teraz, że ono mogło być pociechą i rozrywką. Przypatrywała się więc z daleka, a gdy Mania siadła w owym smutnym i zapylonym szafirowym saloniku krzątać się około firanek, bielizny, sukien, i co tylko pod swe zawiadywanie zagarnąć mogła, przyszła do niéj wybadać ją trochę.
Widzieliśmy dotąd panią Adolfinę w ulicy tylko i na kanapie przy gościu, który chwilę czekać musiał, nim się na jego przyjęcie przygotowała, malowaną starannie, przybraną w aksamity i zalotnie strojną; w domu poznać jéj było trudno, tak inną była, gdy wiedziała, że na nią nikt obcy nie patrzał.
Leniwa z natury, skąpa przytém, wyjąwszy malowania twarzy, które przed pacierzem rannym odbywała zamknięta, w przekonaniu, że się na niém nikt nie pozna, o resztę powierzchowności wcale się nie troszczyła. Ubiór jéj był zwykle stary, brudny i zaniedbany, suknia odarta i poplamiona, trzewiki przydeptane, włosy w nieładzie. Taką wkrótce spoufaliwszy się z Manią, pokazywała się jéj zwykle i gdy dziewczę biegało po domu z robotą, Adolfina wsparta na łokciu, z nogami założonemi na kanapę, ziewając, wpół siedząc, wpół leżąc, śledziła narzuconą jéj towarzyszkę.
— Już to przyznam się, mówiła do niéj, że ja WPanny nie pojmuję.... żeby tak można zapalczywie lubić robotę. Ja wolę nic nie robić, kto musi to musi, ale z dobréj woli?
— Ależ kochana stryjenko, — odparła Mania, która ją musiała tém imieniem nazywać, cóżbym ja bez pracy poczęła? jabym tak życia z założonemi rękami wytrzymać nie mogła.... to tak smutno nic nie robić!
Malowana pani ruszyła ramionami, zdawało się jéj, że dziewczę krzątało się tylko dla tego, żeby nie być połajaną, i uraziła się nawet trochę tém posądzeniem o gwałtowne napędzanie do roboty. Z tego przekonania wyjść nie mogła.
— A cóż to za głupia dziewczyna! — mówiła w duchu, — jéj się gdzieś zdaje, że ja ją będę zmuszała? musieli ją tam dobrze przemęczyć u tych Narębskich, kiedy myśli, że i ja jéj pokoju nie dam.
Ale jéj tego otwarcie powiedziéć nie śmiała.
Jak tam zrazu było Mani u téj zaimprowizowanéj stryjenki, Bogu tylko wiadomo; dom utrzymany skąpo, licho i biednie, kobieta bez wychowania, gdérania, płacze, gniewy bez przyczyny, lub śmieszna wesołość, a potém niemniéj dziwaczne modlitwy. Sługa pół dnia łajała panią, pani kłóciła się ze sługą.... coś trywjalnego, aż się serce ściskało.
Życia w takich warunkach nie pojmowała sierota, a zrazu pogorszało jeszcze stan jéj, nie umiejące i nie myślące się ukrywać uczucie nienawiści stryjenki dla mniemanéj synowicy. To jednak prędko przeszło.
Zmuszona wziąć ją do domu, pani Adolfina spostrzegła wkrótce, że jéj z tém wcale nieźle być może. Narębski naznaczył roczny dochód dla Mani, który daleko przewyższał co na swe utrzymanie potrzebować mogła; dziewczę było ciche, potulne i usłużne, jéjmość jakkolwiek przywykła do gniewów, na nią się jakoś nawet dąsać nie mogła. Ci, z któremi dawniéj i zwykle miewała do czynienia, gniew oddawali gniewem, łajanie łajaniem, Mania odpowiadała uśmiechem, niekiedy łzą... długo więc wytrzymać z nią na téj stopie nie było można.
Koniec końców, choć piękna twarzyczka dzieweczki, niebezpieczna dla niéj porównaniem, raziła gospodynię, obawiającą się o szczątki dawnych wdzięków, pani Jordanowa codzień bardziéj przekonywała się, że się do niéj przyzwyczai, że nawet dobrze im może być z sobą.
Wpływ sieroty na słabą kobietę, jakkolwiek łagodny, może dla tego, że nie narzucający się wcale, codzień stawał się widoczniejszy i przeważniejszy; objął on zresztą nie ją tylko, ale wszystko co żyło w domu. Poprzyjaźniły się z Manią naprzód psy podwórzowe, które z nikim w dobréj nie były harmonii, bo czasem nawet na przechodzącą Adolfinę burczały, potém nieznośny psiak faworyt jéjmości, który miał pozór starego hypokondryka i własną panią kąsał niekiedy, obudzony niewłaściwym sposobem; naostatek kwaśna służąca, która pokochała sierotę z początku na przekór gospodyni, a przywiązała się do niéj jakimś instynktem, co w świecie cóś przecie kochać każdemu każę.
Podstarzała owa Kachna, jakkolwiek ona tu podrzędną gra rolę, dla psychologa warta była studjów, boć i pod grubą koszulą bije ludzkie serce, tym samym co inne prawom uległe. Kachna urodziła się w mieście, nie znała rodziców swoich, plątała się po świecie sierotą, i świat się z nią obchodził, jak zwykł ze słabemi i bezbronnemi. Oddana sama sobie, musiała nabrać wad wiele i rozwinąć namiętności, których nic nie hamowało, ale w sercu jéj pozostał nie zniszczony dobry Boży zarodek.
Ludzie go ocenić nie mogli, bo obok niego tyle było ułomności, wad i słabości, że postrzegłszy je, już go nawet szukać nie chcieli. Potępiono więc Kachnę, jak potępiają najczęściéj wszystkich, co się o pozór cnoty nie starają, a złego taić nie myślą. Kachna przebyła ciężkie losu zmiany, przeszła przez kawiarnie, przez jakieś pół-małżeństwo, mąż ją opuścił, dziecię jéj umarło, długo błąkała się bez służby i chleba, raz rzuciła się była w Wisłę, ale ją rybak wyciągnął.... Więc powiedziała sobie, że i ludzi dobrych nie ma i życie gorzkie być musi. Służyła dla chleba, ale bez nadziei, żeby co kochać, do czego się przywiązać było warto, prócz Boga i Matki najświętszéj. Modliła się jednak rzadko, nie tak jak pani Adolfina, ale gdy poszła w niedzielę do jakiego kościoła, to się, padłszy na ziemię, spłakała, to ręce podniosłszy tak jęczała na głos do obrazów, że patrzący na nią, przejęci, rozstępowali się jak przed natchnioną i ubłogosławioną istotą.
Wyszedłszy z kościoła, włożywszy na rękę koszyk swój, otarłszy oczy czarne i dziko pałające, Kachna poczynała zaraz kłócić się i łajać ludzi jak przedtém; nawet modlitwa łagodności ją nauczyć nie mogła.... tyle w sercu miała wezbranéj żółci. Z panią Adolfiną obchodziła się jak równa z równą, bo przybita i znękana, uczucia godności osobistéj nigdy się nie pozbyła, ugryzała się z nią ząb za ząb, mówiła jéj prawdę w oczy często bardzo gorzką, odprawiała się co miesiąc, ale obie potém milcząco dawny łańcuch dźwigały, bo już do siebie nawykły. Kachna była uczciwą, co w mieście rzadko, a tyle się już nawłóczyła po świecie i cudzych kątach, że jéj się przedewszystkiém miejsca zmieniać nie chciało, — trzymały się więc z sobą.
Pierwszy raz może w życiu trafiła Kachna na łagodną i litościwą istotę w Mani.... niedowierzała wszakże z początku, patrzała długo, posądzała ją o komedją, o udanie, i nie zbliżyła się póki dobrze nie wybadała. Łzy, które postrzegła przypadkiem, tę naturę zdziczałą zniewoliły i zaciekawiły; niechęć ku Adolfinie, pociągnęła ją w przeciwną stronę; daléj przemówiło zamknięte serce potrzebą kochania; duma uczuciem, że opiekować się nią może, i Kachna gorąco przywiązała się do sieroty.... Szorstka to była miłość, ciężkie czasem kochanie téj istoty, którą nic delikatności uczucia nie nauczyło, ale któż wié, czy w téj formie nowéj nie są one milsze jeszcze, bo się szczersze i silniejsze wydają.
Życie Mani, zrazu nad pojęcie wszelkie ciężkie, powoli znośniejszém stawać się zaczęło. Narębski zmuszony ją oddać, nietylko że jéj nie opuścił, ale żywiéj jeszcze zajął się biedną wygnanką, czuwał nad nią niewidomie.
Wiedząc jak lubiła muzykę, kupił jéj fortepjanik, dostarczał nut i książek, sam ile razy mógł wyrywał się na Wilczą ulicę, i mimo wstrętu jaki czuł do pani Adolfiny, opłacając swe odwiedziny czynionemi grzecznościami, które ona brała za uznanie swych zasług i dostojności, — godziny długie często spędzał w domku samotnym.
Wprawdzie pokutował za to u siebie, ale przywykły od dawnych lat do powolnego smażenia na ruszcie, nie zważał na zwiększone prześladowania, które zbywał milczeniem.
Pani Samuela i Elwira, choć z początku rade być się zdawały z pozbycia się Mani, dopiero gdy ona im ubyła przekonały się, że w istocie wiele z nią straciły. Samuela przywykła do słodkawego gdérania, nie miała na kim spędzać owych złych humorów, od których mąż uciekał, ani się kim posługiwać dniem i nocą, co jéj było potrzebném, bo nic ją tak nie zniecierpliwiało, jak osamotnienie. Elwira nie miała się przed kim zwierzać i skarżyć na matkę, jakoś pusto było w domu bez téj Mani — Kopciuszka, która tu tak mały zajmowała kącik. Elwirę nawet spotykały już niemiłe porównania do ubyłéj sieroty, którą pani Samuela teraz za wzór jéj wystawiać lubiła. Matka pocieszała się nieco tém, że każde przydłuższe zabawienie Feliksa po za domem, posądzając o pielgrzymkę na Wilczą ulicę, wyrzucała mu słodziuchno, tęsknie, z akompanjamentem bólów głowy i spazmów, jako kryminał przeciwko sobie i swojemu dziecięciu. Ale szanowny pan Feliks ostrzelany z tém, zbywał napaść milczeniem, gniewy pokorą cichą, a spazmy i migreny doktorem i apteką; ostatecznie zaś zaskoczony gwałtownie, nauczył się uciekać, co zmuszało do pomiarkowania, bo nazbyt dwie panie osamotniało, a zostawione sobie, jadły się wzajemnie.
W domu więc Narębskich po ubyciu Mani nie polepszyło się wcale, i młodzi ludzie, których wielu tam dla niebieskich oczek Mani przybywało, opuścili dosyć nudny salon państwa Feliksów, nie chcąc się narażać na żale i stękania gospodyni, lub złośliwe żarciki Elwiry, poczynającéj już mścić się, że nie miała wielkiego szeregu czcicieli za sobą.
Jeden tylko piękny ów nieznajomy pozostał jéj wiernym, ale z nim w Saskim ogrodzie zaledwie spotkać się było można; widywano go téż czasem w Teatrze i na ulicy, bo w domu jeszcze się był nie ukazał.
Życie Mani tymczasem, z dniem każdym zaczynało się stawać znośniejszém. Jordanowa miała trochę niedosuszonego serca, i instynktowo jakoś przywiązywała się do niéj, nie mając co robić. Talenta dzieweczki, jéj pracowitość, skromność, dobroć i niewyczerpana łagodność, zmieniły nawet starą zalotnice. Przychodziła często do pokoiku swéj mniemanéj synowicy i siadała nie tak dla rozmowy, gdyż rozmawiać nie umiała wcale, jak raczéj aby słuchać dzieweczki, lub opowiadać jéj o sobie.
Posiedzenia te coraz częstsze, nie były bez skutków; jeżeli Mania mówiła o sobie, wywoływały pytania, musiała objaśniać i nauczać powoli, choć bez pretensyi nauczania; jeśli stryjenka zaczęła swą autobjografją, rodziły się z niéj uwagi, spory i sądy, które koniec końcem trafiały do przekonania dewotki.
Zaczynało się od tego zawsze, że przeciwne zdanie ogromnie ją oburzało, ale nazajutrz powracała do niego znowu, zaczepiała o nie raz trzeci i czwarty, aż póki nie umilkła, co znaczyło, że została przekonaną.
Mania nie sprzeciwiała się jéj zbytnie, mówiła z pomiarkowaniem, objaśniała przyczyny, a gdy widziała stryjenkę zbyt oburzoną, milkła.... Milczenie to obudzało tylko większą niecierpliwość i nawał pytań nowych, a że dziewczę stało przy swojém wytrwale, że miało za sobą siłę prawdy i przekonania, opartego na pewnych zasadach, zwyciężało zawsze, jeśli nie rozumowaniem, to uczuciem i łzami.
Dość, że przyszło do tego, iż Jordanowa niby na próbę zaczęła jakąś robotkę do kościoła, zachęciła się nią, znalazła że dni jéj prędzéj przechodziły, i od siatki do kanwy, od kanwy do pończochy na wieczory, potém do łatwiejszych wzięła się książek, nie pędząc już, jak dawniéj, całych dni z założonemi nogami i rękami w kątku kanapy.
Muzyka téż Mani, zrazu niezrozumiała i przykra trochę nawet pani Jordanowéj, nieznacznie coraz przyjemniejsze na niéj sprawiać zaczęła wrażenia. Podsłuchiwała podedrzwiami, potém siadała w kątku z robotą i całe godziny zadumana, czasem ze łzami w oczach, pędziła tu w stanie roztkliwienia, za który się sama na siebie gniewała.
Faworyt piesek Adolfiny, który zwał się dość dziwnie, Żurek, tak samo z początku do muzyki przywyknąć nie mógł i towarzyszył jéj wyciem straszliwém, dopominając się, by mu do snu nie przeszkadzała; poczekawszy jednak, i on się z nią obył, dostawszy kilka klapsów, a obrachowawszy, że bezpieczniéj jest wnijść z panią do Mani i położyć się, niż zostać na łasce Kachny, która go cierpiéć nie mogła, i za różne przewinienia ciężkie z nim staczała boje, stał się wyrozumialszym i milczącym. Podnosił jeszcze niekiedy uszy, gdy fortissimo przychodziło, warczał na dyssonanse, ale na głos swego nieukontentowania nie okazywał nigdy.
Żurek zresztą przywiązawszy się do Mani, przestał się z nią kłócić o muzykę, a Jordanowa rozczulona, łagodniejszą téż stawała się codzień, coraz silniéj kochać zaczynając sierotkę.
Kapitan Pluta, który zrazu bardzo się cieszył z figla, jaki Narębskiemu wypłatał, a jenerałowéj dał zaraz znać listem bezimiennym, gdzie i jak jéj córka umieszczoną została, — przychodził tu dosyć często, ale z coraz kwaśniejszą miną, bo projekta jakie sobie był ułożył, nie dały się doprowadzić do skutku. W kilka dni po installacji Mani, chcąc złe humory gospodyni i jéj usposobienia dla siebie nieprzychylne przejednać, przyprowadził on z sobą p. Mateusza Kirkucia, jako przyszłego pretendenta.
Rachował wiele na jego czułość i sympatją dla płci pięknéj, na dom własny wdowy, na zręczność swą w układaniu małżeństw, nawet z żywiołów najmniéj do zawarcia ich usposobionych, i był pewien, że się to sklei.
Kirkuć zawsze rad był poznać nową piękność, w którejby choć parę dni się mógł kochać, nie odrzucił więc ofiary kapitana i dostawszy upoważnienie na ten raz ubrać się dosyć jaskrawo, w nowym kapeluszu kupionym na tandecie i zielonych rękawiczkach koloru nadziei, przybył z nim na ulicę Wilczą.
Było to jakoś o mroku, gdyż Pluta rachował na współdziałanie światła w pierwszém wrażeniu, jakie na Kirkuciu wywrzéć miała malowana pani. Z daleka była to jeszcze perspektywicznie wcale niczego ruina, Kirkuć trochę przygotowany do egzaltacji parą szklankami ponczu, usposobiony był do miłosnych zapałów, i ujrzawszy jedwabną suknię, aksamitną mantylę, zesznurowane usta, słodki wzrok czarnych, głęboko zapadłych oczów wdówki, białą jéj i pulchną rączkę, umyślnie ad hoc umytą — mocno się zrazu zapalił.
Przysiadł się nawet bardzo blisko, rozpoczął rozmowę bez wstępów chłodnych, i w końcu dwugodzinnych blisko odwiedzin, oświadczył, wprawdzie nie jasno, ale dając się domyślać stanu swojego serca, że nie był na wdzięki wdowy obojętnym.
Gdy wyszli potém, uścisnął kapitana, dając mu stopień pułkownika, co się tylko przy najlepszym zdarzało humorze; zwał go najlepszym przyjacielem, rozczulał się aż do ocierania łez rękawem, nad wspaniałomyślnością jego.
Ale to trwało tylko trzy dni; niestałe są ludzkie myśli i sprawy!! Trzeciego dnia poznał Kirkuć wypadkiem ową Justysię pod złotą gwiazdą przy Koziéj ulicy, a świeżość jéj i młodość nie fabrykowana, wielkie i głębokie na nim uczyniły wrażenie. Czując jednak, że z jego strony wielkim byłoby grzechem i lekkością, ulegać takiéj pokusie rumianéj, gdy się serjo kochać zaczęło w poważnéj, aksamitem i atłasem ubranéj kobiecie, — pośpieszył, dla wyleczenia się na razie, w biały Boży dzień do wdówki.
Doznał tego zapewne nie jeden z czytelników moich, że napatrzywszy się na kolor czerwony, blade mu się potém i zielone wszystko wydaje; otóż skutkiem podobnego temu fenomenu, Kirkuć, popsuwszy oczy na młodości Justysi, świeżéj jak jabłko, białéj i różowéj bez pomocy bielidła i różu, ogromnie został zdumiony, gdy owa idealna wdowa, wyszła doń utynkowana na jego intencją, ale wyglądająca tak straszliwie, że mimo czułości Kirkucia dla całéj płci pięknéj w ogóle — p. Mateusz ostygły nagle, zdobył się ledwie na pół godziny bardzo sztywnéj i przerywanéj rozmowy, w któréj już o sentymencie nie było ani słowa.
Wiele niezbadanych powodów mogły się przyczyniać do tego niespodziewanego wrażenia, trochę młodość Justynki, może jasny i jaskrawy blask dnia, może i to, że Kirkuć nie pobudził w sobie uczuć żadnym z tych płynów pokrzepiających, które na wzrok i serce tak zbawienny wywierają skutek.
Winną téż była i pani Jordanowa, bo gość znalazł ją niedbale i wprędce naszkicowaną, nie odmalowana śpieszyła się, aby zbyt długo na nią nie czekał, nie miała czasu barw młodości tak wycieniować, aby naturę naśladowały; bielidło nie rozeszło się do końców widnokręgu, róż rozłożony był niedbale, brwi zakreślone zostały krzywo, a zły humor jakiś, dodawał fizjognomji wyrazu wcale nie nęcącego.
Kirkuć, w dodatku, siadł tak, że wszystkie złudzenia przedstawiły mu się od razu w barwach smutnéj rzeczywistości; wyszły dlań na jaw niektóre marszczki, niknące o zmroku, okazała się wątpliwość nawet we włosach, których pukle dziwnie były dwubarwne, jak gdyby nie na jednéj urosły głowie.
Kirkuć sam nie był piękny, ale wolał ubogą piękną dziewczynkę, któréj białe ząbki śmiały się perłami młodości, niż w aksamitnéj mantyli tak niezręcznie pomalowaną czterdziestówkę. Był więc grzeczny, ale zimniejszy niż pierwszym razem, pożegnał się prędko choć go zatrzymywano, i oburzony poleciał do kapitana.
— A toś mnie wystrychnął! — zawołał wpadając nagle do jego mieszkania.
— No, cóż tam? — spytał Pluta, — gdzieś był?....
— Au wdowy!
— Bez mojéj wiadomości i pozwolenia?
— Cóżem to ja student czy co? ot to! — obruszył się pan Mateusz, — nie wolno mi już robić co się podoba?
— A nie wolno, — rzekł sucho kapitan, — bo kto woli swéj nie umie używać, temu się ona odejmuje.
— Bądźże spokojny, już ja tam drugi raz nie pójdę....
— Cóż się stało?
— Ale to trup malowany!
— Oszalałeś! — uśmiechnął się Kapitan, — kobieta w kwiecie wieku, pączek różany.
— Odstępuję ci go z największą przyjemnością, — odparł kłaniając się p. Mateusz.
— Przecież ci brakło wyrazów na podziękowanie mi, żem cię z nią zapoznał?
— Aha! o mroku!
— Widzisz sam jak jesteś śmieszny, — rzekł poważnie Pluta, — a czemużeś zawsze do niéj wieczorem nie chodził? Czegóż więcéj jest w życiu, mroku czy jasności? sam powiédz?
Kirkuć się zmieszał, sam nie wiedział co to miało znaczyć, ale kapitan wyrażał się z tak głębokiém przekonaniem, że p. Mateusz zwątpił o własnym rozumie.
— Jakto? — spytał.
— Zważ tylko, kobieta miła, majętna, jeszcze wcale o mroku przystojna, potrzebaż ci było psuć sobie smak do niéj, przychodząc nie w porę i pewno na trzeźwo....
— No! to prawda, — rzekł Kirkuć, — ale niech ją, jak mi się wydała stara i brzydka.
— To złudzenie optyczne, — odparł Pluta zimno, — usposobienie chwilowe, a w dodatku ty sobie smak psujesz przy tych kawiarkach. To jest kobieta dystyngowana, a przywykłeś do tych burakowych piękności, pustych, pospolitych, które podobają się tylko parobkom. WPan nie bywałeś nigdy w wyższych towarzystwach, gdzie jest zwyczajem, że się wszystkie kobiety różują i bielą; to tylko dowodzi dystynkcji, trzeba nabrać lepszego smaku.
Kirkuć głową pokiwał, ale nie zdawał się przekonany.
— Zresztą jak sobie chcesz, — dodał kapitan, — ma ona dosyć pretendentów, obciąłem ci wyświadczyć dobrodziejstwo, podnieść cię z téj kondycji niskiéj, ale nie miła ofiara, pójdź cielę do domu.
I zamilkł.
— Cóż ja pocznę kapitanie, — wybąknął Kirkuć, — kiedy się w niéj kochać nie mogę.
— To się nie kochaj.
— No! ale mi mówisz, żebym się żenił.
— Więc cóż?
— Jakże się żenić, nie kochając nic a nic? spytał naiwnie Kirkuć.
— A cóż ma jedno do drugiego?
P. Mateusz wielkie oczy wytrzeszczył i zamilkł.
— Czy ty jeszcze trzymasz się téj teorji, że małżeństwo i kochanie chodzą w parze? Wiesz, zawsze cię miałem za poczciwe stworzenie, ale do tego stopnia!!!
Kirkuć się obraził.
— No, to po cóż się żenić! — zawołał.
— Ale ba! żeby miéć dom, chléb, spokój i kogoś, coby twoje gderanie znosił w pokorze; jakby ci się zebrało na kochanie, poszedłbyś się umizgać do jenerałówny.
P. Mateusz oburzył się bardzo, ale wstrzymał chwilę.
— Widzisz kapitanie, — rzekł kiwając głową, — jaki ty jesteś zepsuty. Gadaj ty sobie co chcesz, mnie tego z głowy nie wybijesz, że bez kochania małżeństwa nie ma. Ja ilem razy się kochał, zaraz myślałem się żenić, bo ja chcę być szczęśliwym.
— Głupi jesteś, — odparł spokojnie Pluta, spojrzał mu w oczy, pokiwał głową na poważną minę przyjaciela, zaczął się potém śmiać, i na tém się skończyło.
Kirkuć jeszcze raz poszedł z nim na ulicę Wilczą, ale choć po krambambuli i bawarze, nie mógł się otrząść z pierwszego wrażenia; widział ciągle marszczki, malowanie i starość. Justysia rumiana przychodziła mu na myśl, i nie dał się już więcéj namówić na odwiedziny.
Niezbyt téż opłakiwała tę nadzieję pani Jordanowa, któréj, mimo chustki z pąsowemi końcami, kamizelki w kraty i guzików u koszuli świecących, p. Mateusz nie miał szczęścia się podobać. Znajdowała z początku, że trochę był podobny do garbatego, potém uznała go doprawdy ułomnym, posądziła go z koloru nosa o zbytnie zamiłowanie gorących napojów, i w rozmowie nawet zasmakować nie mogła, choć kilka wcale ładnych anegdot jéj powiedział.
Tak, projekt Pluty zupełnie się jakoś rozchwiał, a wdowa choć nie przestała się malować, jedynie przez zamiłowanie w sztuce i nawyknienie do widzenia się w zwierciadle w świeżych kolorach młodości — zaczęła powoli zapierać się wszelkiéj pretensji do za mąż pójścia, utrzymując, że całe życie miała wstręt do téj niewoli.
Odzywała się z tém głośno, coraz częściéj, że mężczyzni wszyscy są zdrajcy, że kobieta najdroższéj swobody swéj nie powinna nierozważnie poświęcać, że małżeństwa wszystkie bez wyjątku są nieszczęśliwe, że nie ma rozkoszy jak być panią serca swego, woli i przyszłości. Wprawdzie wspominała nawiasem o tych, którzy na nią patrzali gdy szła ulicą, o dawnych a blisko znajomych, o natrętnych konkurentach, o nieugaszonych namiętnościach jakie wzbudzała, ale kończyła mocném postanowieniem, nie wychodzenia za mąż nigdy.
Byłaby silniéj może jeszcze popierała tę thesis, gdyby się jéj kto sprzeciwiał, ale Mania milczała zwykle, i kapitan tylko gdy ją chciał w lepszy wprawić humor, rozpoczynał walkę, natarczywie usiłując przekonać, że nie miała słuszności.
Gdy pan Narcyz Zeżga o godzinie dziesiątéj powrócił do Smoleńskiego hotelu i wspinał się na drugie piętro do maleńkiéj izdebki, którą za dwa złote dziennie najmował, szwajcar pamiętny obietnicy, oznajmił mu o przyjacielu.
— Proszę no pana, — rzekł zażywając tabaki.
— A co tam?
— Był tu pan Sysakiewicz, czy coś, w pilnym interesie.
— Jak? jak? — spytał Zeżga.
Szwajcar powtórzył nazwisko, Zeżga ramionami ruszył.
— I prosił bardzo pana, aby był łaskaw na niego jutro rano poczekać, bo interes ma bardzo ważny i pilny.
— Nie znam nikogo podobnego.
— To wszystko jedno, ale on WPana zna, i bardzo, bardzo prosił.
Porucznik zamilkł, zamyśliwszy się, gdy z drugiéj strony nadbiegł służący, oddając mu list niedawno odebrany. Wziął go nie patrząc nań pan Narcyz, i powoli posunął się na górę; był zmęczony, smutny i śpieszno mu było siąść, spocząć, fajkę palić, do któréj kilka godzin tęsknił. Poczciwe człeczysko, nie wiele już więcéj miał przyjemności w życiu, nad ten dymek który puszczał, i samotność, z którą mu było najlepiéj. Ludzie go męczyli, świat wydawał mu się coraz smutniejszym, życie wlokło się jak noc bezsenna. Nawet we wspomnieniach przeszłości nie wiele mógł znaleźć pociechy, każde z nich zatrute było przeniewierstwem ludzkiém, zdradą, i zwalane w końcu jakąś plamką niezmytą.
Żył téż Zeżga, jakby już niczego się nie spodziewał, z małego grosza, który mu pozostał, jeżdżąc po krewnych, czasem zjawiając się w Warszawie, częściéj dalekie odprawiając pielgrzymki do różnych dawnych znajomych, u których polował, bo go to jeszcze bawiło, lub końmi się zajmował, bo był koniarz zawołany. Przejeżdżanie z miejsca na miejsce, życie czynne i surowe, przeplatane obroną niewinności i poprawą występnych, ale za pomocą znajomego nam kija, trzymały go jeszcze na świecie; kochali go poczciwi, bali się poczuwający do winy, bo był dla nich Donkiszotowskim sposobem nieubłagany, śmieli się zeń po cichu ludzie bardzo dobrego tonu, którzy dla przyzwoitości nigdy ani za cnotą zbyt nie obstają, ani się nazbyt występkiem brzydzą, i tak sobie Zeżga kroczył do darniowéj mogiły, do któréj czasem już wzdychał.
Złote to było serce, ale chore i biedne... pobłażania bowiem dla ludzi nauczyć się nie mogło, i drgało jeszcze na najmniejszą woń złego, nieszczęśliwe, bo nie chciało żadnym fałszem okupić spokoju; zwiędłe, bo miłość zeń płynęła na świat, a od świata nie miało się czém pożywić.
Zeżga, który sam jeden wszedł na górę, nie rychło sobie z zamkiem dał rady, świecę zapalił, potém list kapitana rzucił i naprzód wziął się do fajki, bo mu do niéj pilno było. Dopiero gdy dym jéj grubym sinym kłębem wzbił się nad nim, powoli zaczął rozpieczętowywać misterną kopertę Kirkucia, nielitościwie się z nią obchodząc, bo podarł na sztuki biedaczkę.
Spojrzał na pismo, ale mu było całkiem nieznane, już miał szukać podpisu, gdy zapukano do drzwi.
— Proszę, — zawołał porucznik.... sądząc, że hotelowy coś mu przynosi, ale zamiast służącego, gładka, zimna, wypogodzona, marmurowa twarz Oktawa Pobrackiego, owego prawnika, który tyle okazał przyjaźni dla jenerałowéj, jak sobie zapewne przypominacie, z uśmiechem zaledwie zarysowanym na wązkich ustach, wystąpiła ze drzwi.
— Można?
— A! pan Oktaw....
— Wujaszka kochanego.... — uśmiechając się rzekł prawnik, krocząc powoli, metodycznie, przyzwoicie i miotając się z wielką powagą. — Jakże zdrowie?
— Daj mi tam pokój ze zdrowiem! czego mam być chory! tacy ludzie jak ja, po sto lat żyją, bo na nic nie są potrzebni.... — odparł, siadając w kanapie i robiąc przy sobie miejsce siostrzeńcowi Zeżga. Byłem u ciebie w domu przy Żelaznéj ulicy, alem nie zastał.
Narysowaliśmy nieco tę ciekawą postać Pobrackiego w początku naszéj powieści, może ją sobie łaskawy czytelnik przypomni; był to człowiek cały zewnątrz chłodny, przyzwoity niezmiernie, milczący i nieposzlakowany. Łatwo ztąd wnieść, jaki stosunek łączył tego siostrzeńca z wujem, który mówił co myślał, o przyzwoitości nie wiedział, i miał zwyczaj bić gdy zmysłów zabrakło, lub o skuteczności ich zwątpił.
Pobracki wydawał mu się dziwnie lodowatym, ale miał go Zeżga za wzór uczciwości i cnoty, za rodzaj posągu stoika, w którym serca domacać się było trudno; choć rysy zewnętrzne każdy pochwalać i poszanować był zmuszony. Rad go był kochać, a nie mógł, cenił wszakże. Pobracki téż wuja niezmiernie szacował, stosunki ich były chłodne, widywali się rzadko, ale nie unikali od siebie. Będąc w Warszawie, Zeżga zawsze odwiedzał siostrzeńca, ten znowu traktował go obiadkiem u Poziomkiewiczowéj, i rozstawali się w najlepszéj komitywie.
I tą razą Pobracki przyszedł właśnie prosić Zeżgi na ten ceremonialny obiadek.
— Jakże się wuj ma? co porabia? — powtórzył prawnik głosem suchym, — gdzie przebywał? czy długo u nas bawić zamyśla?
— A no, o zdrowiu to już wiesz, — rzekł Zeżga, — włóczyłem się po święcie z kąta w kąt, bo nie mam co robić. Byłem u stryja Naruszewskiego, u Malińskich, u Wyżykiewiczów, no, i już nie wiem gdzie. Przyjechałem na parę dni, żeby zobaczyć co się tu u was dzieje, ale mi dzisiejszy dzień zaraz krew popsuł.
— No? cóż to może być?
— Ale, spotkałem tu jednego nicponia, na którego zimno patrzeć nie mogę, — rzekł Zeżga, — myślałem, że go już dawno z między uczciwych ludzi sprzątnięto, a jeszcze się to włóczy po świecie, aż się burzę gdy wspomnę.
Pobracki zamilkł, nadto był przyzwoitym i dyskretnym, żeby się miał dopytywać o cokolwiek.
Wtém porucznik rzucił okiem na podpis otwartego listu, i wzdrygnął się.
— A, to od tego łotra! — zawołał głośno, czegóż on jeszcze odemnie chciéć może!
Oko pana Oktawa przypadkiem, istnym trafem, poszło sobie w kierunku listu i podpisu, padło na parafę Pluty i usta mu się zacięły.
Porucznik chciał czytać, ale źle czytał przy świecy, a okularów nie używał, sekretów nie lubił, paliło go téż, co do niego kapitan mógł pisać, podsunął wiéc list Pobrackiemu.
— A proszęż cię, — rzekł, — jeśli masz oczy, to mi odczytaj co ten łotr pisze, czego on chce?
Z zimną krwią p. Oktaw ujął kaligraficzne wypracowanie Kirkucia, i głośno, wyraźnie, z wprawą właściwą tym, co wiele niedorzeczności różnemi charakterami pisanych czytać muszą, — przeczytał wszystko aż do podpisu.
Zeżga się zżymał, ruszał ramionami z początku, ale że był choć stary, miękki i łatwo dający się uwieść nawet pozorem uczucia, pod koniec widocznie się poruszył i zamilkł.
— Co plecie! co plecie! — rzekł, — dalipan, niewiedziéć co już myśléć? A był takim łajdakiem.
Pobracki milczał z usty zaciętemi.
— Nie znasz go czasem? — spytał wuj.
— Znam go, — odparł zimno Pobracki i milczał znowu.
— Cóż ty mówisz?
— Ja? — rzekł powoli prawnik, — ja? zwykle o ludziach nic nie mówię, zdanie moje o nich zatrzymuję przy sobie.
— No! ale zmiłuj się, co o tém powiadasz?
— Nie umiem sądzić!
— Ale z jakiéj strony go znasz?
— Nie będę taił, z najgorszéj.
Zeżga zamilkł.
— Ha! — zawołał po chwili, — może się zresztą poprawił! ja jestem tak szparki! mogłem istotnie zgrzeszyć.
Pobracki się uśmiechnął tylko, Zeżga to postrzegł.
— Chwalę ci to, — rzekł, że nie łatwo wydajesz sąd o ludziach, ja jestem stare dziecko, ale ze mną możesz być otwartym.
P. Oktaw milczał długo, jakby się wahał i rozważał w sobie co ma uczynić.
— Nie wiem, — odezwał się po przerwie, — całéj historji wuja z tym panem, chociaż sądzę, że on, nie kto inny, przyczynił się do jego ruiny.
— Co tam do ruiny! — wykrzyknął Zeżga, co mi tam ruina! ten człowiek mnie zabił, ten człowiek odebrał mi całą przyszłość, zdradził mnie!
I zaciął usta drżące, a w oczach jego błysnął ogień niepohamowanego gniewu; ale dodał hamując się zaraz:
— No! niech tam mu Bóg przebaczy, ale cóż ty wiesz o nim?
— Osobiście raz tylko się z nim zetknąłem, — rzekł cicho Pobracki, — a z jakiego powodu i jak to było, opowiem.
Nie rozpłomieniając się wcale prawnik, zaczął bardzo szczegółowie, ze swego punktu widzenia, opowiadać historją jenerałowéj Palmer; naturalnie uczynił ją heroiną i ofiarą, na Plutę najczarniejszych barw użył, a z obszernego tego sprawozdania, którego Zeżga z wielkiém słuchał zajęciem, nakładając fajkę po fajce, z coraz gwałtowniejszém oburzeniem, okazało się, iż Pobracki o najmniejszych szczegółach tych dziejów poufnych, był jak najdokładniéj uwiadomiony. W jego ustach przybrały one barwę właściwą, a różną może od téj, jakąśmy jéj nadali; nie pomówim go wszakże o pobłażanie dla Pluty, którego wszystkie sprawki piekielnym ogniem bengalskim umiał oświecić.
Skutek téj historji był łatwy do przewidzenia, Zeżga zakipiał.
— I jakże takiego łotra świat cierpi! — zakrzyknął, — jakże go ziemia nosi! więc nie ma ktoby mu jak psu wściekłemu w łeb wypalił.
— Za toby każdy odpowiadał jak za proste morderstwo, — rzekł Pobracki.
— Ale są sądy! prawa!
P. Oktaw ruszył ramionami, znacznie się uśmiechając.
— Więc ten łajdak będzie niewinną prześladował kobietę, dziecko gubił, ludzi bezbronnych odzierał i posługiwał się niemi, i nikt nie śmie mu....
Tu słów zabrakło porucznikowi.
— Otóż to wasz świat, — krzyknął rzucając fajkę, którą rozbił w druzgi o podłogę, — otóż to ten zachwalony wasz porządek i sprawiedliwość społeczna, otóż to wasza uczciwość i honor! Każdy się boi łotra, każdy mu się uśmiecha, podaje rękę i zdejmuje przed nim kapelusz, ten sobie drwi z was, wypotrzebowuje, a wy przez małoduszność stoicie z założonemi dłoniami, patrząc na występek, jakbyście poglądali na heroizm. Niech was wszyscy.... A szkoda fajki, — dodał po cichu, spojrzawszy na ziemię, służyła mi długo i poczciwie.
— Nie będę ja świata bronił, — odparł prawnik chłodno, — ale wszędzie, nietylko u nas, są występki społeczne niedające się pochwalić, są wypadki bezkarności, są zbrodnie, na które prawo jest bezsilne, ludzie zaś zastępować go nie śmieją. Cóż z nim zrobić? jestże na to środek jaki?
— Ale powiédz mi, — zawołał Zeżga, — jak ten człowiek, ta bestja.... takie listy pisać może? nie sądziłżebyś, że to nieszczęśliwa ofiara? nie zachwiaćże się tu czytając tego przecherę, który się takim płaszczem niewinności odział, jakby nigdy w życiu żadnéj krzywdy nie zrobił?
Milczeli chwilę. Zeżga chodził po pokoju, ale rozpalony opowiadaniem Pobrackiego i rady sobie dać nie mogąc, tak mu historja jenerałowéj, dziecka i prześladowanych Narębskich, bo wszystko to tam było i doprawdy z talentem odmalowane, utkwiła.
— Ale to nie może być, żeby na niego sposobu nie znaléźć! — powtarzał, — nie znajdzież się nikt?
— A nikt. — rzekł wzdychając Pobracki.
— No, to ja go przydybię gdzie na ulicy i zbiję jako poganina, żeby nie powstał, lub wyniósł się od nas do licha.
— Cóż z tego? zbity wyliże się pewnie, a wyniosłszy się, gdzieindziéj będzie broił, — rzekł p. Oktaw chłodno.
— To mu w łeb strzelę.
— I pójdziesz w kajdany.
— A prawda, to głupia rzecz, ale cóż zrobić?
— Nie ma nic do zrobienia.
Tego nie pojmował porucznik i cisnął tą rażą cybuchem już samym, który trzymał w ręku.
— To nie może być, — zawołał, — wyście wszyscy ludzie porządni i tak bojący się prawa i literek jego, że gdy przyjdzie pójść za sumieniem mimo niego, to już tchórzycie... tak nie może być! Ja wam pokażę.
I zamyślił się głęboko.
— Hej, — rzekł, — gdyby tu był mój kolega Wydym.... we dwóch, namyśliwszy się, bylibyśmy zjedli tego lisa.
Pobracki ramionami ruszył.
— Ale cóż? trzy razy byłem u niego, zastać go nie mogę.... zostawiłem mu adres, nie przyszedł.... Wydym.... go zna, i my nie jesteśmy tacy skrupulatni, gdy trzeba ścierwo z ulicy sprzątnąć.... dalibyśmy mu rady, dalipan.
Cóś szusnęło podedrzwiami, wszedł Deus ex machina z drewnianą nogą, ale wesołą rumianą twarzą, p. porucznik drugi Jan Wydym.... serdeczny towarzysz i przyjaciel Zeżgi.
P. Narcyz, który był odrobinę zabobonny, obróciwszy się ku drzwiom i ujrzawszy tego o kim mówił, stanął na chwilę wryty, ale jak błyskawica przeszła mu przez głowę myśl, że go tu Opatrzność sprowadziła, aby razem dokonali wielkiego dzieła sprawiedliwości.
— Wydym!....
— Zeżga!
I rzucili się w objęcia starzy towarzysze broni, a potém spłakane otarłszy wąsy, gdy gospodarz Wydyma na kanapie obok Pobrackiego posadził, aby długo z tą drewnianą nogą nie stał, zafrasował się, że go nie miał czém przyjąć.
— Chyba ci dam moją fajkę, — rzekł, — ale prawda, i ta stłuczona, — dodał ciszéj ruszając ramionami, — cygara u mnie nie ma, papierosów nie cierpię, może się co napijesz?
— Ale dajże mi pokój, — odparł odchrząkując przybyły, — nic nie chcę, tylko ciebie zobaczyć. Byłeś u mnie parę razy, aleś mię nie zastał, bo mam kawałek processu co mi spocząć nie daje; pomyślałem, że prócz chęci widzenia mnie, mogłeś miéć jaki interes, więc się stawię po komendzie.
— I przystawiłeś się tak w porę, żem właśnie imie twoje wymawiał, — rzekł Zeżga, — bo tu u was horrenda się dzieją Janie, a trzeba świeżych i nie zepsutych ludzi, żeby poczuli te okropności, boście wy już tak do nich nawykli, że wam z niemi jako w niebie.
Wydym, który tak nagle wszedł, żeśmy się mu nawet przypatrzéć nie mogli, był w latach Zeżgi, głowa mu szpakowaciała, ale twarz za to miał świeżą i rumianą jak jabłko, oczy czarne, żywe i wąs po młodemu zakręcony w górę, coś w nim zwiastowało starego i porządnego kawalera. Zapięty na wszystkie guziki, sztywny, wyprostowany, minę miał wojskową, włos podstrzyżony krótko, postawę męzką i pełną determinacji, na czole pomarszczoném już, ale spokojném, malowała się zimna odwaga żołnierza. Dodajmy dla wiadomości, że p. Jan Wydym był mieszkańcem stałym Warszawy, jéj dziecięciem i posiadaczem wązkiéj, staréj kamieniczki w rynku Starego Miasta.
Była to jedna z tych budowli poważnych, które wieki przestały prawie bez zmiany, z żelaznemi drzwiami misternie kutemi od wnijścia, z ciosowemi drzwiami i wschodami, z niskiemi sklepieniami, korytarzami i zakomórkami, powierzchownie uderzająca fizjonomją odwieczną i nad drzwiami wyrzeźbioném godłem, którém był niedźwiedź z chorągwią w łapach. Czas zatarł ślady godła, które tam stało niegdyś, ale odmalowany na czarno meszka z czerwonemi wargami, dotąd jeszcze stał poważnie zamyślony nad progiem. Kamieniczkę téż pana Wydyma zwano oddawna pod niedźwiedziem. Drugie jéj piętro zajmował sam gospodarz, pierwsze zaś, dół i poddasze z piwnicami, stanowiło szczupły dochód, z którego się utrzymywał.
Tyle na ten raz o Wydymie, lepiéj go późniéj poznamy.
— No, ale jeślim tak przyszedł w porę, — rzekł porucznik bez nogi do porucznika z nogami, — gadajże co to tam jest? na co ci się zdać mogę? Ciekawym, bo mi trudno zgadnąć, na co komu kulawy stary żołnierz może się przygodzić?
— A to cała historja! — zawołał Zeżga, — mów Oktawie! ale panowie może się nie znacie. Mój siostrzeniec p. Pobracki, mój przyjaciel Wydym.
Wydym się podniósł.
— Gdzie tu u nas w Warszawie dwóch ludzi, coby się choć trochę nie znali? wszak miałem przyjemność w Resursie....
— Tak, — rzekł Pobracki i podali sobie ręce.
— Ale cóż to to jest?
— Mów kochanku, bo ja pomieszam z gorączki jaką mi to sprawia, — zawołał Zeżga, nie mogę mówić o takich podłościach.
— Ale na cóż to porucznikowi? — spytał dyskretny pan Pobracki.
— Już tylko mów.
Zaledwie usta otworzył prawnik, Wydym machnął ręką.
— Jak nie ma kogobym ja tu nie znał, — odparł, — tak pokazuje się, że trudno téż bym czego nie wiedział, stare dzieje, chcecie mnie uczyć historji kapitana Pluty? a to chyba Wydyma nie znacie. Widzisz kochany Narcyzie, co stary kawaler, który nie pije, w karty nie gra, dla kobiet już nie powabny, robić może, jeśli nie bawi się brukiem i miastem? Ja jestem żywa, chodząca jego kronika, i tém się chlubię, a Pluta należy do naszych drogocennych oryginałów!
— I ty to nazywasz drogim oryginałem? ty! ty! — zakrzyknął Zeżga, a to łotr, a to zbój.
— Ale sprytny.
Porucznik osłupiał.
— Wiész co zrobił jenerałowéj?
— Wiész co ona mu zrobiła?
— Jak prześladował..,.
— Ale wszystko wiem, do ostatniego jego łajdactwa z tą sierotą, cóż chcesz?
— Chcę! co mogę chciéć! czego pragnie każdy uczciwy człowiek, aby takie paskudztwo po ziemi nie chodziło. Ścierpimże to?....
— Jakto? — spytał Wydym.
— Przecież jeśli nie radzi prawo, nie myśli policja, niezapozwie go nikt o te zbrodnie, to ktoś powinien albo w łeb strzelić, albo....
Wydym się rozśmiał.
— Śmiejesz się, — zawołał Narcyz, — a niechże cię licho porwie! nie poznaję cię!! we mnie krew się burzy....
— Cóż możemy na to poradzić, choćby we dwóch?
Zeżga popatrzył długo, nareszcie pochodziwszy i wysapawszy się, odwrócił się i zapytał:
— Są u ciebie lochy pod kamienicą?? Wydym....
— Jakto? czy są lochy! — odparł porucznik posuwając się na kanapie, — czy są lochy? to chyba nie wiész, że jakkolwiek kamieniczka nie wielka, aleć to przecie lochy są sławne.
Porucznik zakochany był w swojéj kamieniczce.
— Chciałbym żebyś zobaczył te lochy, suche, widne, czyste, mieszkaćby w nich można, gdyby nie były trochę smutne, ale po cóż ci moje lochy?
— Tego szelmę zamknąć potrzeba! — zawołał Zeżga, — przetrzymawszy go o chlebie i wodzie w ciupie, nie broiłby przynajmniéj.
Oba panowie siedzący na kanapie spojrzeli po sobie.
— Najmij mi loszek, — rzekł Zeżga, — zasadzim w nim Plutę.
— Ale to kryminał! — krzyknął Wydym.
— Co wam do tego, że ja popełnię kryminał? albo nie mam prawa człowieka, co mnie losu i grosza pozbawił, ukarać jak się podoba?
— Pozwij go.
Pobracki ruszył ramionami.
— Nie mam pieniędzy na processa! a piskorz ten by mi się wykręcił, na niego potrzeba innego sposobu.
— Ale juściż nie do lochu, — zaśmiał się Pobracki.
— Słuchaj Wydym, gdybyś ty nie był tchórz, a dopomógł mi, moglibyśmy się pochlubić, że nas Pan Bóg użył za narzędzie do ukarania zbrodni.
Dziwaczna myśl Zeżgi, który uznawszy niedostateczność kija, pierwszy raz zdobył się na tak dramatyczną ideę, śmieszyła obu jego towarzyszów, lecz im mocniéj z niéj szydzili, tém on stał przy niéj silniéj.
— Na takiego łotra nie ma innéj rady... — powtarzał.
Póki Pobracki siedział i zimną swą krwią opamiętywał obu, nic się skleić nie mogło, ale gdy ich pożegnał, Zeżga powrócił do pierwszego zamiaru.
— Wydym, — rzekł, — ty mi odmawiać nie powinieneś, nie możesz.... ja mam dobrą myśl.... jeśli nikt tu nie zastąpi sprawiedliwości, ten niecnota będzie bezkarnie ludzi uwodził, potrzeba mu dać naukę.
— Ha! no cóż? weźmiemy kije.
— O! nie, — rzekł Zeżga, — jużem go bił i dobrze, skóra twarda, a w śmierć go stłuc może się i nie godzi.... choć doprawdy nie wiem.... co innego myślę.
I począł szeptać na ucho Wydymowi, który się wzdragał zrazu, śmiał się, przeciwił, ale po półgodzinném naleganiu, odszedł milczący i jakby przekonany.
Zeżga ciągle mu coś w ucho kładnąc, prowadził go aż na wschody, a wracając aż świstał z radości.
Nazajutrz siedział w domu od rana, wstał do dnia, i niespokojnie paląc fajkę oczekiwał. Około dziesiątéj chłopak odarty zgłosił się, dopominając o odpowiedź na list, która już była gotowa od godziny. Porucznik nakreślił ją gorączkowo, i oddając chłopakowi kazał śpieszyć, zapowiedziawszy że czekać będzie.
Ale oczekiwanie pełne niepokoju, wyglądania przez okna i układanie głębokich rozmysłów jakichś, przerywane było nieustannie mowami, które porucznik czuł się obowiązany półgłosem do siebie wystosowywać.
— Czy ja to tylko potrafię? — wołał, — bom ja taki głupi impetyk!... ale nie, powstrzymam się, skłamię raz w życiu.... a niecnotę nauczę.
To znowu po chwili dodawał:
— Nie uda mi się, nie! pozna po twarzy, po mowie.... bo ja nie potrafię skłamać! A! gdyby choć ten raz się powiodło.... ten jeden raz.... tobyś mi się spisał mój Narcyzie! tobym cię kochał.... Tylko że ty nie do tego.... złość ci zaraz na twarz wytryśnie, a to kuta bestja, a tu komedją grać potrzeba.
I skrobał się po głowie i zżymał, i chodził, i w zwierciedle przeglądał, a było już około południa.
Kroki dały się słyszéć na wschodach, serce zabiło porucznikowi, nikt na tém piętrze nie stał... zdawało mu się, że to być musi kapitan... Stanął, uszy nastawił, usta zagryzł i z sobą passował.
Wtém drzwi otwarły się z lekka i uśmiechniona, pokorna, ale niedowierzająca, mimo listu, ukazała się twarz kapitana Pluty, któregoby nie każdy z jego poufałych poznał, tak był jakoś przejęty i zmieniony.
Kapitan Pluta wiele a wiele rachować musiał na serce człowieka, do którego przyszedł pomimo kijów, mimo przeczuć, mimo wstrętu nawet, jakiego od pamiętnego spadnięcia ze wschodów, doznawał dla niego.
Ale spojrzawszy na poważną twarz Narcyza, wyrachował, że najzręczniéj będzie wziąć go szturmem i odedrzwi wprost rzucił się w jego objęcia, obcessowo, nagle, rozczulony, ze łzami w oczach.
— Narcyzie! przyjacielu! — zawołał przerywanym głosem, — zapomnijmy przeszłości, wszystko ci przebaczam.... chodź w objęcia najlepszego z przyjaciół.
Narcyz, który sądził, że sam do przebaczenia powołanym będzie, osłupiał, dał się uściskać, i milcząc zrazu, bo wzruszony, nie mógł tak nagle przyjść do siebie, posadził gościa na kanapie.
Kapitan widząc, że kija nie ma, że resztki tylko żalu jakiegoś malują się na licu porucznika, stał się wymównym i uczuciowym.
— A! — zawołał, — nie uwierzysz ile mnie rozerwanie z tobą kosztowało.... tak.... mijam inne okoliczności.... ale to żeś zwątpił o sercu, o sercu wylaném dla ciebie.
Tu nawet uderzył się z lekka w piersi.
— Ale jakżeś się postarzał! jak my oba jesteśmy zmienieni.
— Ej ty nie bardzo, — przerwał forsując się do udawania, które mu nie szło, porucznik, — ja to prawda. Cóż chcesz? bieda, ubóstwo, a no i wiek ci po temu.
— Wiek, to jest przesąd, — zawołał kapitan, — ja znajduję, że człowiek starzejąc, krzepi się i nabiera wigoru.... Młodość na nic się nie zdała, jest niby ogień jakiś, ale co to tam.... więcéj iskier niż płomienia.... dopiero po za czterdziestówką człek już stąpa śmiało i silnie.
Narcyz westchnął, mówić mu było trudno.
— Co do mnie, — dodał kapitan, — czuję że dopiero się wypełniam, głowa zyskuje, człek się zmitygował, pewną stopą idzie po świecie i poczyna się rewanż za utracone lata młodości.... No, ale mówże mi co o sobie.
— No, ja, — rzekł Narcyz, — nie mam tak nic ciekawego; człek podeptany, smutny.
— Nie ożeniłeś się?
Smutnego dotknął przedmiotu kapitan. Narcyz się rzucił, Pluta postrzegł i dodał żywo:
— Dobrześ zrobił, żeś się nie wiązał.... ja także, dzięki Bogu jestem wolny, kobiety wszystkie Bóg stworzył na utrapienie nasze, ale dajmy temu pokój, mnie one mniéj obchodzą.... wyrosłem z tego dzieciństwa.
Jakoś brakło przedmiotu, Narcyz gryzł cybuch, udając wesołość, któréj w duszy nie miał, ale bardzo niezgrabnie, kapitan zaczynał być niespokojny, bo czuł, że pojednanie nie było zupełne, ale znając Zeżgę, był już pewien że reszta się dokona, byle do serca jego przemówił, w tę więc zawrócił się stronę.
Spuścił głowę, udał zachmurzonego i westchnął. A wzdychał gdy mu tego było potrzeba, po mistrzowsku, miał swoją teorję westchnień kompletną i rozróżniał rodzaje westchnień do okoliczności zastosowanych, lekkich i jakby mimowoli wyrywających się z piersi, gwałtownych, rozrywających ją wybuchem, potém innych jeszcze stłumionych, z towarzyszeniem uśmiechu, z dodatkiem chwytania za czoło i t. p. Na ten raz użyte zostało westchnienie lekkie i jakby wspomnieniami z piersi wydobyte.
— Nie chciałbym, — rzekł, — dotykać tego przedmiotu, tyle dla nas obu drażliwego.
— Dajmy pokój, dajmy pokój, — wybuchnął Zeżga nagle, i oczy mu zaświeciły okrutnie, a on ruszył się z kanapy. Niespokojnie poglądając w stronę, w któréj kij przeczuwał spoczywający w mroku pod oknem, kapitan ruszył się także; stanęli przeciw siebie.
— Ot wiész co, — rzekł jakoś dziwnie nagle i nie starając się nawet o zręczne naprowadzenie rozmowy na przedmiot, — gdybyśmy poszli się przejść? Czegoś mi smutno. Nie znasz Wydyma? dawno go nie widziałem, poszlibyśmy razem? hę?
Kapitan zrazu nie mógł zrozumiéć, cóś go zakłuło; jakoś nie naturalne wydało mu się to zaproszenie, począł się obawiać, ale pomyślał sobie: gdyby chciał się dopuścić jakiéj niegrzeczności względem mnie, ma przecie kij, zamknąłby drzwi, i nicby mi nie pozostało, tylko pójść w zapasy i krzyczéć.... Widać że nie ma podobnych zamiarów, a zawsze był dziwak.... chodźmy do Wydyma.
I dodał głośno:
— A bardzo dobrze, chodźmy, p. porucznika Wydyma znam z widzenia tylko, ale....
— No! to się lepiéj poznacie! poczciwości człowiek.
Zeżga zdawał się wielce uradowany, chwycił za kij i czapkę.... porwał rękawiczki jelonkowe i ruszył co prędzéj, ale ujął pod rękę kapitana, snać bojąc się, aby mu się nie wymknął.
W drodze jednak krzywił usta do uśmiechu i nie śmiał się, udawał wesołego i zamyślał głęboko.... kapitan sądził zawsze, że Zeżga się tak bardzo zmienił.
Poszli powoli Krakowskiém, mimo Zamku, ulicą Św. Jańską, ale gdy do Rynku Starego Miasta zbliżać się zaczęli, a słowa prawie przez całą nie powiedzieli drogę, pan Narcyz rozpoczął, uczuwszy tego potrzebę, jakąś niby rozmowę o dawnych czasach, kapitan zaraz podchwycił temat, by na nim osnuć swe żale nad tak niesłusznie odebraném mu sercem, ufnością, nad niewdzięcznością przyjaciela, czego Zeżga choć słuchał cierpliwie, dziwnie poczerwieniał. Pluta nie dobrze zdając sobie sprawę z jego uczuć, zaczynał być niespokojny.
Ale zbliżyli się wreszcie do kamienicy Wydyma i po dość ciemnych schodkach, weszli do jego mieszkania; Zeżga okazywał tylko jakąś niecierpliwość gorączkową. W progu spotkał ich gospodarz w szlafroku, w mycce haftowanéj misternie złotem i srebrem, ale dobrze przyszarzanéj, z fajką na długim cybuchu.... oczki mu się świeciły osobliwszym jakimś ogniem, gdy wchodzących zobaczył.
— Pan kapitan Pluta, — rzekł spiesznie, wchodząc Zeżga, — dawny mój przyjaciel.
— Z widzenia przynajmniéj mi znajomy, — odparł prędko Wydym. Kapitan zdobył się na komplement jakiś, i im chłodniejsze były postawy towarzyszów, tém większéj dla rozruszania ich nabierał wesołości.
Pokoiki kawalerskiego mieszkania Wydyma, były schludne, szczupłe i zasiane wspomnieniami nie osobistemi, ale historycznemi. Nie były to dzieła sztuki, ale wszystkie przywodziły na pamięć czasy świetne, dzieła wielkie ludzi, któremi pochlubić się mamy prawo. Zresztą ubogo tu było i skromnie, a charakter gospodarza wydawał się tym ładem spokojnym i przywyknieniem do jednostajności, które trzyma sprzęt nawet każdy nieruchomie w swém miejscu. Na stole jakby przygotowanych stało już parę butelek wina węgierskiego, po mchu który je obrastał, widocznie Kościuszkowskich.... Plutę widok ten dobréj wróżby rozweselił jeszcze, choć twarz Zeżgi dziwnie zmarszczona, jakby wielkim woli wysiłkiem, mogła go była zniepokoić. Butelka jednak, a zwłaszcza tak poważna, samą swą powierzchownością robiła na nim jak najmilsze wrażenie i wlewała weń uspokojenie wewnętrzne.
— Otóż to prawdziwie zdrowe pojęcie staropolskiéj gościnności, — zawołał Pluta, — nim goście przyszli, już butelki na stole, aby czasu nie marnować.
— Siadajmyż, — rzekł Wydym, — siadajmy, kapitan ma słuszność, butelki przeznaczone są na to, aby je wypróżniać.
Zeżga usiadł ale fajkę zapalił, aby nie potrzebować wysiłku na odpowiedź; gospodarz napełnił spore, staroświeckie, rżnięte kieliszki, w których płyn bursztynowy zabłysł cudnym blaskiem, odbijającym się w oczach kapitana.
— Ale cóż to za wino! — rzekł skosztowawszy, — godne, godne by starych, zwaśnionych, a dziś jednających się przyjaciół, nowy i nierozerwany oblało związek. I podał rękę Zeżdze, który ją przyjął nie bez przymusu, biorąc swój kieliszek drugą.
— Nigdy stosowniéj nie było wypić kochajmy się! — mówił daléj kapitan, — a więc, wnoszę ten toast, pełen głębokiego znaczenia, zaczerpniętego z łona przeszłości.
Wydym słuchał, patrzał, trącił kielichem, ale nie pił.... nalał tylko zaraz kapitanowi, pod pozorem, że bis repetita placent, od czego się on nie bronił.... nie zważając wcale że pił sam, bo tamci ledwie usta maczali.
Rozmowa, którą Pluta sam także prawie utrzymywał, poszła raźnie i ochoczo.
— Paradne wino, — powtarzał kapitan, — w Warszawie nigdym lepszego nie pił, choć tu są piwnice niczego.
— Ale to moje dziadowskie i pradziadowskie, — odparł Wydym, — zaraz go poznać po tém, że czyste i nie robi wcale, bo żadnych w sobie poprawek nie ma.... mogę się pochwalić taką piwnicą jak rzadko, a między nami mówiąc, znajdzie się jeszcze i daleko starsze, i daleko lepsze.... Ha! gdybyście byli łaskawi na grunt, zobaczylibyście skarby moje i dałbym wam skosztować coś raritalnego.... Bo piwnicy takiéj jak moja, nigdzie nie znajdziecie.
Zeżga wstał jakby go sprężyną ruszył, kapitan kieliszek dokończył i poszedł za jego przykładem, Wydym chwycił klucze z kołka i lichtarz, który był pod ręką.
— Chodźcie, — rzekł, — osobliwości zobaczycie... a u mnie już taki zwyczaj, że kiedy owoce jeść to w ogrodzie, a kiedy wino pić to w piwnicy.
— Dobry zwyczaj, — rzekł Pluta śmiejąc się... — tylko niebezpieczny... bo butelki mają władzę magnetyczną, im więcéj się pije, tem się chce więcéj, a nie chwaląc się....
— Nie chwal się, nie chwal, nie znasz mojego węgrzyna, nie dasz mu ty rady.
— Ani oni mnie, — zawołał wesoło kapitan.
— Zobaczemy.
— A no, idźmy.
Poszli tedy w takim porządku: przodem gospodarz z kluczami i kieliszkami na tacce, daléj kapitan i Zeżga, spuścili się ze wschodów, dostali do korytarza, a tu dopiero nowe drzwi żelazne i nowe wschodki w dół doprowadziły ich do jeszcze jednych warownych i kutych wrót podziemia. Za temi była długa szyja, a w końcu jéj jeszcze jedne niższe drzwi z maleńkim otworem zakratowanym w środku.
— Otóż i piwnica! — rzekł gospodarz otwierając i przyświecając we drzwiach kapitanowi, który pierwszy wchodził ostrożnie nogami szukając wschodków.... Wprost, wprost, kapitanie, ja wam świecę... bezpiecznie.
Pluta wszedł, ale zaledwie znalazł się o krok za drzwiami, gdy te czy ciągiem wiatru, czy ręką Wydyma cofnięte z trzaskiem się zawarły, a co gorzéj klucz w nich dwa razy klasnął jakby je zamykał za nim.
Kapitan myślał z razu, że to przypadek i rozśmiał się, ale po chwili jak błyskawica przyszła mu myśl zdrady i podejścia, kwaśna mina Zeżgi.... dreszcz pobiegł po skórze, rzucił się do zakratowanego otworu, przez które światełko migało.
Spotkał w nim tylko ponurą twarz Narcyza, którego oczy świeciły ogniem gniewu powstrzymywanego zbyt długo.
— Co to jest? — zaryczał Pluta, — co się stało?
— Cicho! — wrzasnął Zeżga — to się stało dziś co od dawna zrobić się było powinno, tylko inaczéj, czego z urzędu sprawiedliwość nie wykonała, to ja robię i szkodliwe zwierzę zamykam, aby od niego świat wybawić.
Na te słowa wyrzeczone głośno i wyraźnie, z po za drzwi, odpowiedziało tylko zgrzytnienie zębami i silne uderzenie.
— No! no! bez żartów Narcyzie, bez żartów.
— To nie są żarty, — odparł porucznik zimno, — to jest kara za zbrodnie twoje... o suchym chlebie i wodzie posiedzisz tu dopóki się nie upamiętasz.
— Ale ja ci przysięgam, że się już opamiętałem! — zawołał Pluta.... — ja ci na co chcesz przysięgnę, ile razy ci się podoba, że wyjadę, że się oddalę.... że włożę habit.
— Przysięga cię nic nie kosztuje, — odparł Zeżga.... — to wiemy.... potrzebujesz pokuty.
— Ale to zbrodnia! to zabójstwo! ja... ja! się pomszczę! to jest gwałt, ja się wyrwę... to nie może być.
Kapitan widocznie szalał, dowodziły tego rozpaczliwe pokuszenia o wyłamanie drzwi, które oparły się niewzruszone wszelkim wysiłkom.
— Bądź spokojny, — rzekł Zeżga zimno, — opatrzył je gospodarz, nic nie zrobisz, gdybyś wył jak pies wściekły, głos twój tych sklepień i podwójnych zamknięć nie przejdzie... masz dwie izby, barłóg i zapewniony kawał chleba z dzbanem wody... koszta biorę na siebie.... bywaj zdrów kapitanie... poleć się Bogu i uzbrój w cierpliwość, żadna siła ludzka wyrwać cię ztąd nie potrafi... a jeśli Wydym umrze... no! to zapomniany zgnijesz w lochu, jakeś na to zasłużył.
Choć Pluta wrzeszczał jeszcze, światło znikło, drzwi drugie zatrzasły się z łoskotem i cisza straszna, cisza nicości i noc czarna, przepaścista noc chaosu otoczyły człowieka, który tylko co jeszcze wesoło zapijał węgrzyna, nie mając najmniejszego przeczucia o tem co go spotkać miało za chwilę.
Kapitan wściekły zrazu bil się o drzwi, ale ta rozpacz podsycona kilką wypitemi kielichami trwała tylko chwilę, opamiętał się, oderwał od drzwi i począł myśléć chłodno.
— Nie, — rzekł w sobie, — to sen, to niepodobieństwo, to zmora, lub głupi żart na jakie dwadzieścia cztery godziny przeciągnąć się mogący.
Usiłował się nawet pocieszyć tem, że koza owa, zawsze lepszą była niż kij Narcyza i nie powinna była zbyt szkodliwie wpłynąć na jego zdrowie.
— Ha! — rzekł — rozpatrzmy się w tym lochu, trwać to nie może... przecież jest sąd, policja, sprawiedliwość, prawo na świecie, przecież żyjemy w XIX wieku.... Ale mnie staremu wróblowi, dać się tak złowić na plewę... to nie darowane! po co mi było leźć? po co pisać? po co się godzić? Gdyby był uderzył... przecie nie każde uderzenie jest śmiertelne... a tu... tu można dostać kataru.... jeszcze tak lekko jak ja będąc ubranym.
Kapitan powoli w ciemnicy zaczął cóś nie cóś widziéć... gdy się z nią oczy oswoiły, ale nie rychło rozszerzyły mu się źrenice i promyk blady światełka padający z góry przez długą szyję, jakoś dał mu rozeznać kwaterę na którą go skazano.
Nie była ona wcale wygodna... cały loszek miał może pięć łokci obwodu, zasklepiony w górze wysoko, wysypany piaskiem suchym... strasznie grób przypominał.
Rozpatrzywszy się Kapitan dostrzegł w kątku garść słomy, grubą kołdrę starą, dzbanek z wodą i pół bochenka razowego chleba. Niegdyś snać schowanie to zawierać musiało wino, bo we framugach były półki, ale na półkach tylko kilka rozbitych szkła kawałków. W jednéj z nich w głębi, było wyjście czarne, jakby do drugiego lochu, bez drzwi i zamknięcia. Pluta obchodząc swoje nowe mieszkanie zbliżył się do tego wyjścia, ale ciemność absolutna, która tu panowała odstraszyła go, nie śmiał poszukiwań posuwać daléj.
— Licho ich wie, może tu są gdzie żmije, węże, ropuchy, — rzekł do siebie, — a! łotr i zbójca! pomścił się, choćby na dwadzieścia cztery godziny, zawsze to jest cóś okropnego tu pozostać...
I chodząc dumał gorączkowo.
— Nie! nie! to głupi żart! to trwać nie może, policja się dowie, Kirkuć dojdzie i uwolni mnie. Ale on nadto jest ograniczony, oni sami się rozmyślą, że to pachnie szubienicą, ja im wytoczę proces kryminalny o samowolny sekwestracją... będą mi musieli grubo zapłacić lub posiedziéć jak ja siedziałem. Głodem przecie nie umorzą mnie. Zeżga nadto ma ludzkości w sercu, chociaż prawdę rzekłszy o mało mnie nie ubił.
Coraz jaśniéj robiło się w lochu, snać z góry więcéj światła dniowego przecisnęło się przez okienko. Kapitan podniósł głowę ku otworowi, ale otwór był niezmiernie wysoko, a szyja w któréj go umieszczono, wązka. Przyszła mu myśl, że tędy jednak, gdyby się więzienie przeciągnęło, ratowaćby się można, wszystkie historje więźniów i czytane wypadki ucieczek przesunęły mu się przez głowę, nie przypuszczał wszakże by potrzebować miał uciekać się do takich środków, zawsze jeszcze ufał, że strachu mu trochę zrobiwszy wypuszczą go.
Tymczasem owo milczenie podziemia straszne jak śmierć przeciągało się nie przerwane niczem, Kapitan znużony zbliżył się do barłogu i padł nań z ciężkiem westchnieniem.
Ale padając potrącił dzbanek, z którego woda rozlała się na słomę, zmoczyła posłanie, a na cały dzień przynajmniéj pozbawiła go napoju, chleb zwalał się w piasku.
Wypadek ten jednak sowicie się wypłacił, bo pod ręką uczuł Kapitan jakiś przedmiot trudny do rozpoznania dotknięciem i z radością schwytał pudełko zapałek.
— A! a! więc jest co zapalić! — rzekł do siebie i potarł żywo, blask rozlał się po lochu, świeca łojowa stała pod ręką, Kapitan jakkolwiek wrodzony miał wstręt do łoju, pospieszył ją zapalić. Dopiero oczy jego potoczyły się po piwnicy szukając niedostrzeżonych wprzód przedmiotów i znalazły... na wezgłowiu biblją tylko.
Pluta, który nigdy jéj nie studjował, spojrzał na tytuł, potrząsł głową i odsunął powoli.
— To coś na długo się zabiera, kiedy mi tyle dają do czytania, bardzo grzecznie, nie ma co mówić, ale wolałbym choć złe jakie cygaro, ja co wczoraj jeszcze Puros paliłem. Ale, ale, zajrzyjmy do tego loszku drugiego, może jest wygodniejszy od tego.
Wstał i poszedł ostrożnie ze świecą, ale obejrzawszy się w nim powrócił ponury, ciupka to była ciaśniejsza jeszcze, zresztą podobna do pierwszéj, zasiana obłamkami szkła i bez okna. Jakaś stara kryjówka może, opustoszona oddawna.
Nie było co robić, Kapitan w przekonaniu, że go wkrótce uwolnią, podparł się na łokciu, a że noc spędził bezsenną nad kartami, choć zrozpaczony drzemać zaczął. W téj bezdennéj ciszy, nic mu nie przeszkadzało.
Straciliśmy z oczów Teosia Muszyńskiego, który nie mogąc dotąd nic znaleźć lepszego, siedział dnie długie przykuty do księgarskiego stołu Michała Drzemlika. Z duszą ciepłą być skazanym na takie życie kontemplacyjne, w obec ulicy i ruchu zalatującego wszystkiemi szparami, wśród hałasu, który tysiąc myśli budzi, wśród wrzawy co się każę mnóstwa dramatów domyślać, wśród migających barw kalejdoskopu miejskiego, jest to wielka i sroga męczarnia. Ale są dusze hartowne, które się w sobie zamykając znosić ją umieją. Taką była poczciwa, cicha i pod brzemieniem rosnąca w siłę dusza Muszyńskiego, któréj ciężar losu służył może do nabrania nowéj potęgi. Jakkolwiek zaduma i praca przerywane były nieustannie przez wchodzących gości, często daremną i czczą tylko czas zabierających rozmową, choć się im uśmiechać należało z obowiązku, Teoś mógł czasem w dzień słotny, w godzinę szczęśliwą poczytać i pomyśleć nad sobą.
Książek mu nie brakło, bo Drzemlik, który handel swój począł od antykwarstwa, miał dosyć pozostałości z niego zalegających zapylone półki; a między temi wygnańcami przysutemi prochem i pajęczyną, wiele znalazło się godnych lepszego losu. Nowsze też przychodziły kilka razy do roku i ostrożnie można je było przeczytać, nie ścierając z nich téj barwy świeżéj, która często całą wartość młodéj książki stanowi. Było to więc życie nie odpowiadające potrzebom, ale znośne i chwilami nawet prawie szczęśliwe, bo Teoś niewielą się przywykł zadowalniać. Czasem jakaś twarz sympatyczna przemknęła w téj pustyni, uśmiechnęła mu się, i znikła na wieki, czasem słowo poczciwe przeleciało, weszło do serca i zaschło w niem pamiątką na zawsze.
Niedziele i święta miał wolne, ale Michał Drzemlik, który chociaż się do niego coraz bardziéj przywiązywał, nie wychodził z systemu korzystania jak najtroskliwszego z zakupionego czasu, ożywiał go wówczas ciągnąc grzecznością lub pozorem traktamentu kończącego się kiełbaską i bawarem, do rachunków, porządkowań, posyłek. Teoś mógł się oprzeć temu, ale nie śmiał i zobojętniały dawał się prowadzić.
Zyskał téż sobie serce człowieka, który go tak miał mało, że zdawało się, iż je całkiem postradał, a Drzemlik im dłużéj doświadczał go i przypatrywał mu się, tem częściéj sobie powtarzał:
— To jest perła nie człowiek.
Nareszcie przyszła mu myśl dzika.
Z całéj rodziny niegdyś licznéj Drzemlików, pozostał jeden pan Michał i siostra jego Aniela. Mieszkali oni przy ulicy Gołębiéj, w starym domu na drugiem piętrze, w trzech pokoikach, które całe ich oszczędne gospodarstwo zawierały. P. Michał byłby może siostrę wydał za mąż, bo jéj się nieraz trafiały niezłe nawet partje, ale mu była potrzebną, ona całym domem i gospodarstwem zarządzała. Dotąd bał się ożenienia i uważał je za zbytek, na który nie mógł się zdobyć, teraz prawie jednocześnie z odkrytemi przymiotami w Teosiu, z odzyskaniem swobody i większem udzielaniem się światu, trysnęła mu myśl ożenienia.
— Wszyscy przecie ludzie się żenią, — mówił sobie Drzemlik chodząc swobodnie z rękami w tył założonemi w Alejach. — Czemubym się ja nie miał ożenić? ale? czemubym nie miał wziąć wielkiego posagu, ładnéj panny, kupić własnego domu i wyjść na takiego obywatela z brzuchem jak drudzy? No tak! ale Aniela! To kłopot w domu dwie kobiety... I umysł jego dziwnie praktyczny wskazał inu szkopuł potężny w tych dwóch gospodyniach, z których jedna abdykować musiała, druga panowaćby chciała niechybnie.
— Trzebaby nareszcie Anielę wydać za mąż! hę? Ale już dwadzieścia siedm lat! i choć jeszcze niczego, nieznacznie przywiędła, a posagu dalibóg nie dam. Wesele sprawię, to nie ma co mówić, zresztą, nic! nic! posagu dać nie mogę.
Teoś przyszedł mu na myśl.
— To jest perła nie człowiek, gdybym ja ją za niego wydał? hę? Jegobym uszczęśliwił, jéjbym się pozbył. Ale cyt! nic nie potrzeba mówić, bo wszystko plaśnie, naprowadzić tylko tak żeby się to samo zrobiło.
Zatarł ręce Drzemlik i spojrzał z radości silniejszym zezem niż kiedykolwiek! Tego dnia przy obiedzie przypatrywał się siostrze uważniéj niż zwykle.
Panna Aniela, boć tu się bez opisu nie obejdzie, powiedzmy prawdę, choć ją brat z sekretu wydał, że miała lat dwadzieścia siedm, co na dwadzieścia ośm wychodziło biorąc ściśléj, wcale nie wyglądała staro, życie czynne i skromne przeciągnęło jéj młodość i świeżość. Nie była to piękność, ale to co zowią ładną dziewczyną, gdy w niedzielę trochę się lepiéj ubrawszy szła do kościoła lub na przechadzkę, chłopcy gonili ją oczyma, taka była szykowna, zręczna i tak czarne jéj oczy spokojne wiele się mówić zdawały.
Czy mówiły? tego nie jestem pewny. Nabrała panna Aniela trochę może ciała przez zbytnie zasiedzenie się w domu, ale utoczone jéj kształty nie straciły na tém, była to istota stworzona do pracy powolnéj, przywykła do niéj, nie widząca daleko, troskliwa o to co jéj było powierzone, serca dosyć dobrego, ale nieco ostudzonego widokiem fałszywéj nędzy i kłamanych bólów, trochę niedowierzająca ludziom bo brat jéj źle ich malował, zresztą wiejska gosposia wzorowa, któréj miłość chyba kiedy niekiedy smutnym wieczorem jesieni przeszła przez główkę, jak niepotrzebne zachcenie.
Przywykła już była rodzaj życia swój uważać za ostateczny wyraz szczęścia do jakiego wzdychać mogła. Przywiązana do brata, do domu, bawiła się nawet targiem, na który chodziła, mszą i nabożeństwem jeśli na nie pójść mogła, widokiem ulicy, wreszcie w święta książką jaką łatwą a zajmującą i przejażdżką w dorożce do Szwajcarskiéj doliny.
Ale to się rzadko trafiało. Brat czul się obowiązanym do dorożki na Wielkanoc, na Bielany, raz do Czerniakowa i czasem w nadzwyczajnych okolicznościach w aleje. Jeździli też sankami gdy się pierwszy śnieg pokazał. W domu panna Aniela nie ubierała się wcale, ręce miała zapracowane, ubiór więcéj niż skromny, prawie zaniedbany, ale na niedzielę i święta umiała się przystroić ze smakiem rodowitej Warszawianki, dobierała trzewiczka, starała się o obcisłe rękawiczki, używała nawet wódki kolońskiéj.
Płynęło życie w domu Drzemlika jak idzie sobie woda w rzece, która nie wzbiera i spokojnie uchodzi ciasnem korytem w wąwozie. Aniela, jak dawniéj, była najczęściéj sama jedna, bo brat, który wprzódy zasiadał się w księgarni, teraz wolniejszy używał miasta, wylewał się na zewnątrz, uczęszczał do resursy, zyskiwał sobie popularność mając trochę ambicji do wyboru na jakikolwiek urzędzik miejski. Przychodził jednak regularnie na obiad, po obiedzie godzinę drzemał gadając niby z siostrą i powracał wieczorem na herbatę, którą pili razem rozmawiając o targu, o sprawie domowéj, o nowinkach miejskich.
Jak żyw nigdy p. Drzemlik nikogo do domu swojego nie wprowadzał, nie przyjmował u siebie, śniadania potrzebne zamawiał w handlach, z ludźmi się widywał w księgarni, domu jego nikt nie znał.
Zdziwiła się wiec bardzo panna Aniela gdy Michał jednego wieczora spojrzawszy na nią znacząco, westchnąwszy i potarłszy czuba, — rzekł niespodzianie. A było to w piątek....
— Moja Anielusiu, ja tobym sobie życzył w niedzielę mojego pomocnika na obiad poprosić.
— A cóż to ma do mnie? to pewnie będziesz jadł z nim u Karczewskiéj, albo pod Łososiem.
— Ale gdzietam? — odparł Michał uśmiechając się, — ja go chcę tu do nas na obiad prosić.
Było to cóś tak nadzwyczajnego, że panna Aniela uszom swoim uwierzyć nie chciała, spojrzała na brata myśląc, że żartuje i zamilkła.
— No doprawdy, — powtórzył Michał.
— Ale z jakiegoż powodu?
— Bo to widzisz, — rzekł trzymając się swego systemu księgarz, który nie chciał, aby się siostra czegoś domyślała, — w tych traktjerach to zguba dla kieszeni. Ja ci powiem, że bardzo jestem oszczędny, ale żeby człowiek się nie wiem jak rachował, myślał, oszczędzał, niepodobna wykalkulować, żeby kilkanaście złotych nie przepadło. A za kilkanaście złotych, to parę obiadów w domu paradnych będzie.
To co mówił zdawało się tak naturalne, tak było w jego charakterze, że panna Aniela o myśl ukrytą wcale go posądzić nie mogła.
— Już to prawda, — rzekła, — ale mnie z tą starą Markową, która tylko rosół i makaron zgotować potrafi, trudno znowu na występy jakieś się zdobyć.
— A do czegóż zbytki? — rzekł Michał żywo, — jeszczeby też tego brakło, żeby człowiek w dorobku puszczał się na jakieś festyny. Tak jak powiadasz, rosół, no, z rosołu wychodzi sama sztuka mięsa, potem makaron i cóś tam na przystawkę, i bardzo dosyć i nadto, może jeszcze zostać na wieczerzę. A gdzie jest na dwoje, tam i na trzy osoby się znajdzie, przytém ja tam nie myślę jakichś wybrydnych przyjmować panów, a Teoś Muszyński bardzo skromny chłopiec i je niezmiernie mało.
— Ale jak go tak raz do domu zaprosisz, to mu się gotowo zdawać, że to obowiązek, i będziesz miał kłopot.
— Nie znasz człowieka, — odparł brat, — ja ci mówię, co nie zwykłem chwalić, to perła nie człowiek.
P. Aniela, jakby z przeczucia jakiegoś zaambarasowała się, pochwała zdała się podejrzaną; nie pierwszy téż raz ją słyszała, i Teoś opisywany nęcił ciekawość kobiecą. Cóś nawet drgnęło w jéj uspokojonem sercu, jakby pragnienie poznania tego cudu. Nie sprzeciwiała się więc tylko dla formy, choć zaprawdę obiad ten nie małym ją nabawił kłopotem.
Nie było wcale nic zbytkownego w domu p. Michała, a to tak dalece, że nakrycie stołowe służące na dwie osoby, ograniczało się do pierwszéj potrzeby narzędzi, to jest dwóch nożów, widelców, łyżek i dwóch szklanek prostych, a chcąc przyjąć trzeciego kogoś, niezbędném było starać się o trzecie nakrycie dla niego.
P. Aniela jednak nie chcąc nabywać, zwłaszcza rzeczy, które łatwo się tłuką, bo podzielała teorją brata, że znikome takie nabytki rujnują, obmyśliła zaraz pożyczyć czego im było potrzeba u kupca na dole, z którego żoną w dość dobrych zostawała stosunkach.
Z obiadem kłopot jednak był nie mały, i jakkolwiek ta perła według p. Michała, jako uboga nie mogła być wymagającą, panna Aniela uczuła raz pierwszy chęć pokazania się, utrzymania domu na przyzwoitéj stopie... trochę próżności kobiecéj przemówiło w niéj. Nie wiem jakie żywioły weszły i złożyły się na to pragnienie popisu, gdyż główna myśl jego sprzeciwiała się teorji brata, przyjętéj oddawna przez siostrę, stanowiącéj regułę raz na zawsze, że człowiek powinien uboższym się pokazywać i biedniejszym niż jest w istocie. Tymczasem panna Aniela pierwszy raz w życiu westchnęła podumawszy, że oszczędność brata, dziwne dać może wyobrażenie o ich położeniu. Uratowała ją kupcowa z dołu pani Pieprzykiewiczowa, dobra kobiecina, która za to szczególniéj lubiła Anielę, że w chwilach, gdy się nie miała komu wygadać, zawsze w niéj posłuszne znajdowała ucho.
Pieprzykiewiczowa była okrągła, biała, malutka kobiecina, dotknięta słabością dosyć pospolitą, wymagającą nieustannego paplania. Zawsze na pozór uśmiechnięta i w dobrym humorze, lubiła ukąśliwe ploteczki i z wesołą miną najkwaśniejsze opowiadała historje, rozciągle, dramatycznie, ze stosowną mimiką, a potrzeba ta gawędziarstwa tak nad nią panowała, że dniem i nocą kogoś do słuchania potrzebowała. Aniela zaś miała rzadki talent dobrego, intelligentnego słuchania, mówiła mało, w porę, kiwała głową i uśmiechała się, udawała najniewinniéj przez grzeczność, że ją każda rzecz niezmiernie obchodziła i okazywała zawsze największą grzeczność za zwierzenia Pieprzykiewiczowéj, Miała téż u niéj łaskę nie wyczerpaną. Nazajutrz, dosyć zafrasowana zeszła p. Aniela do sklepu na dół i odciągnęła na bok do alkierzyka kupcowę.
— Moja pani, — rzekła, — nie zwykłam nigdy jak wiesz, prosić o nic, i kłopotać nikogo, ale dziś jestem zmuszoną doprawdy uciec się do dobroci sąsiadki.
— No! i cóż to takiego? — zapytała kupcowa ciekawie.
— A! to z powodu mojego brata!
— No cóż? — dodała pierwsza przybliżając się ciekawie, — no cóż?
— Wystaw sobie, moja droga pani, — rzekła Aniela, — w jaki mnie to on kłopot wprawił.... pierwszy raz w życiu, niewiedzieć na co i dla czego zachciało mu się gościa na obiad zaprosić.
I zarumieniła się niewiedzieć czemu panna Aniela, w sposób nader wiele dający do myślenia, kupcowa, która się zwykła była domyślać zawsze więcéj niż należało, tą razą uśmiechnęła się znacząco. Rumieniec siostry dał jéj odgadnąć projekta brata.
— No! i cóż tam tak strasznego! — zaśmiała się Pieprzykiewiczowa — otóż jest czego desperować!
— Ale ja to wiem, tylko że u nas, jak pani wiadomo, nigdy nie bywają goście.... chciałabym rady pani zasięgnąć.
— Bardzo głowy nie łamać! co Bóg dał na stół postawić i kwita.
— I przyznam się pani, — gorzéj rumieniąc się jeszcze odezwała się Aniela, — że ten poczciwy Michał taki jest skąpy.
— Dopiero to postrzegła! — zaśmiała się kupcowa.... — a! ha! ha! nie śmiałam ci nigdy mówić o tém, ale doprawdy... toż to przecie człowiek zamożny, wiedzą sąsiedzi na czem kto siedzi, mógłby trochę więcéj na dom wydawać, to czego ma sobie żałować?
— Ale to jego natura, — przerwała siostra.
— No tak, ja mu oszczędności nie ganię, a widzisz sama moja droga, że tu czasem bywa tego i nadto.
— Tak! tak!
Rumieniec drugi kazał zwątpić pani Pieprzykiewiczowéj, czy pierwszego znaczenie odgadła.
— Wszak to moja droga pani, — spowiadała się Aniela po cichu... — braknie nam tysiąca rzeczy, do porządnego nakrycia nawet... przywykliśmy we dwoje tak się obchodzić.
— Cóżbyś chciała! — zapytała kupcowa, — może na to poradziemy.
— Wszystkiego mi braknie... — mówiła Aniela smutnie, — a dopożyczyć znowu, to każda rzecz będzie inna, jakoś nie ładnie.
— Wieleż was tam będzie?
— A troje.
— Nie straszna rzecz, — zaśmiała się tłuściuchna sąsiadka, ja ci to ułatwię wszystko, ale musiemy panu Michałowi figla spłatać... powiesz mu żeś kupiła.
— A! toby się strasznie zmartwił.
— Nie zachoruje przecie... a nastraszyć go nie zawadzi. I tak uradziwszy się z sobą sąsiadki rozeszły się w najlepszém porozumieniu.
Dzień uroczysty zbliżał się wreszcie, obiad był naznaczony na godzinę pierwszą punktualnie, a od rana panna Aniela tak zajęta, tak była zafrasowana, jakby dwanaście osób przyjmować miała. Brata nie było w domu, nie mógł więc widziéć ani przygotowań, ani kłopotu, który kosztowały, ale o dwunastéj godzinie, gdy przyszło się ubierać i odstąpić dozoru kuchni, p.Aniela tak uznojona powróciła do swojego pokoiku, że jéj prawie do stroju sił brakło. Prędko to jednak odeszło, bo piękna Warszawianka wcale nie była powietrzną i melancholijną dziewicą, zdrowa i silna, niezepsuta marzeniami, choć jéj nawet serce biło, umiała powstrzymać zbyt rozkołysane uczucia. Te zaś tylko jakiś niespokój z ciekawością zmięszany trochę duszą jéj miotał. A do ubrania téż nie potrzebowała wielkich zachodów, świeża była i ładna, lada co przy czystym stroju, było jéj do twarzy i wierzyła mocno, że wdzięku sobie dodać nie może, kto go nie ma. Jednakże, powiedzmy prawdę, namyślała się nad suknią, trochę wahała w uczesaniu obfitych włosów, i spojrzawszy na ręce westchnęła, że tak były zapracowane, ale rękawiczek nie włożyła, bo jéj się to zdawało jakiemś oszukaństwem, pokrywać ślady poczciwéj pracy.
Dwunasta wybiła już była oddawna, panna Aniela wyszła do pokoju obejrzéć nakrycie do stołu, i uśmiechnęła się prawie złośliwie, myśląc co na to powie brat Michał. Stół bowiem zwykle bardzo skromny i niepozorny, dzięki pani Pieprzykiewiczowéj, która obiecywała sobie dużo o tém mówić przed ludźmi, jakiego spłatała figla skąpemu księgarzowi, jaśniał przyborem nie widzianym w cichém mieszkanku Drzemlików.
Obrus biały hollenderski, pożyczyła kupcowa jeszcze swój wyprawmy, na nim zamiast kilku talerzów fajansowych stała porcelana wzięta ze sklepu wcale nie brzydka, karafki białe, solniczki ze szkła zielonego i sztucce platerowane jak nowe.
Wszystko to razem wyglądało bardzo wytwornie i świeżo. P. Aniela mogła się wcale nie wstydzić. Drzemlik przyniósł był wczoraj butelkę wina od Kijasa, która dobrze dopełniała obrazu stojąc naprzeciw drugiéj z piwem bawarskiém.
W pokoikach było czysto i umiecione, parę bukietów niespodziewanych przerywały jednostajność i smutny pozór nie ożywionego niczém i zdradzającego skąpca mieszkania.
O trzy kwadranse na pierwszą, w kuchni wszystko było gotowe, w pięć minut po oznaczonéj godzinie kroki na wschodach słyszéć się dały, a panna Aniela cóś porządkując niby, starała się ukryć mimowolny niepokój, który ją przejął, gdy drzwi się otworzyły.... i wszedł sam jeden Teoś.
Jak się to stało, że gospodarza uprzedził, należy do owych fatalnych zrządzeń Opatrzności i losu, których wytłumaczyć niepodobna — ale gdy się ujrzał sam jeden w obec nieznajoméj, dosyć go to zafrasowało, panna Aniela odwróciła się zarumieniona, spojrzała, znalazła go bardzo miłym i ładnym chłopcem i wielki ciężar spadł jéj z piersi.
— P. Michał Drzemlik?
— Mój brat natychmiast przyjdzie... zapewne p. Muszyński?
— Tak jest, zmuszony jestem sam się pani przedstawić.
— O! to nic nie szkodzi! proszę siadać.... tylko patrzéć a brat mój nadejdzie.
P. Aniela wydała mu się dość pospolitą, choć ładną dziewczyną, poznał tylko z pierwszych jéj wyrazów, brak ukształcenia i prostotę poczciwą, gospodarską, kobiety, która nie miała pretensji do tonów i świata.
Spojrzeli na siebie ukradkiem, Anieli podobał się on bardzo, Teosiowi taka kobieta do serca trafić nie mogła.... miał ideał w sercu, a to była rumiana rzeczywistość.
Rozmowa nie kleiła się, choć rozpoczęła, jak zawsze od tych przedmiotów pospolitych, z których można zajść gdzie się podoba, w jedną stronę aż do romansu, w drugą aż do teologji.
Poglądali na siebie skłopotani, gdy pan Drzemlik, kto wié czy nie umyślnie opóźniwszy się, nareszcie wsunął się do pokoju. Ale w chwili, gdy już miał wesoło się tłumaczyć i przywitać, nakrycie stołowe tak przepyszne i marnotrawstwem tchnące, wstrzymało go na progu niespodzianym widokiem, — pobladł, osłupiał prawie, spojrzał na siostrę, i stanął wryty.
P. Aniela zaczęła mu, choć się domyślała wrażenia, wymawiać opóźnienie, ale humor Drzemlika był zepsuty strachem... myśl dziwna nabycia tylu skorup wzruszała go do głębi.... zasępił się; nie mogąc nareszcie wytrzymać, podawszy rękę Teosiowi, odwiódł siostrę na bok.
— Co to jest? — zapytał, — jakie to nakrycie?
— Kupione, — odparła uśmiechając się siostra, — późniéj ci powiem.... teraz nie pora.
Drzemlik tak odprawiony odszedł, ale na czole jego znać było nie małą troskę.
— Otóż tobie obiad! — mówił w duszy, — ślicznie mi będzie kosztował! obchodziliśmy się kilkanaście lat farfurhami temi, a tu nagle porcelany się jéjmościance zachciało!
Zapach jednak zupy, która podana razem z wyjętą z niéj sztuką mięsa, cokolwiek orzeźwił Drzemlika, wypity kieliszek wina i szklanka piwa, natchnęły go rezygnacją, pomyślał:
— Dziéj się wola Boża, — co się stało to się stało.... a drugi raz nie dam jéj robić saméj sprawunków.
Po piwie powrócił do pierwotnéj swéj myśli zbliżenia Teosia do Anieli, i zajął się ułatwieniem im rozmowy, sam zaś pozostał chmurny.
— Zawszeby to dobrze było, — mówił w sobie, boby z Muszyńskim, jako z szwagrem łatwiéj się obejść, w familji ceremonji nie ma.... a dotąd jakoś mi z nim zawsze nie łatwo, imponuje mi.
Poglądał pan Michał na siostrę i Teosia, czy się ku sobie nie zbliżą, czy nie odgadną jego zamiarów, czy się nie domyślą dla czego ich tak zręcznie zapoznał, ale Aniela rumieniła się tylko ciągle, a Teoś był chłodny, dowcipny, swobodny, i tak jakoś pańsko wyglądał wśród nich, że przy nim ci, co mu się mieli wydawać wielką rzeczą, zupełnie zmaleli. Obiad udał się dosyć, tylko pieczyste było przypalone, Teoś jednak zaraz po nim, pod pozorem jakimś wziął za kapelusz i umknął w miasto. Brat z siostrą pozostali sami. Porcelana i zastawa stołu, ciężyły na sercu Drzemlikowi; ledwie wyszedł za drzwi Teoś, chwycił się z krzesła.
— Aleś ty oszalała z kupowaniem.... — zawołał do siostry.
P. Aniela rozśmiała się, zwodzić go dłużéj nie mogła.
— Kochany bracie, nie kupiłam, pożyczyła Pieprzykiewiczowa....
— No, a strachu miałem dosyć! ale jeśli tak, to i lepiéj.... zaimponowaliśmy mu trochę. Jakże ci się podobał?
Aniela zarumieniła się.
— Dla czego ty się mnie o to pytasz?
— No — tak.... mów prawdę, zechcesz to go będziesz miała.
Siostra smutnie spuściła głowę.
— Nie, — rzekła, — nie chcę.... Taki człowiek jak on, nie może ożenić się ze mną, mówićbym z nim nie umiała, mogłabym kochać na to tylko, by cierpieć, nie mogąc ani go zrozumiéć, ani zaspokoić.
Drzemlik się rozśmiał.
— Jakążeś to książkę ostatnią czytała? — spytał, — co to za romanse? Ty doskonale rozumiész gospodarstwo, jesteś przystojna i pracowita i poczciwa, a czego on hołysz może pragnąć więcéj? Człowiek dobry, będzie ci z nim jak w raju, a mówię ci, że byleś chciała to ci go dam.
P. Aniela jeszcze raz potrzęsła głową.
— On nie dla mnie, ani ja dla niego, nie jestem już młodą dzieweczką..... rozumiem świat i ludzi, mój Michale; twarz tego człowieka mówi o innych przeznaczeniach.... ja umrę sobie starą panną.... nie mówmy o tém.
— Podobał jéj się szalenie, — rzekł w duchu Drzemlik zacierając ręce, — wszystko idzie dobrze, ukartujemy małżeństwo, bo ani wątpić, że ona mu w oko wpadła; tylko się będzie obawiał nawet myśléć o tém, potrzeba go ośmielić.... Spojrzawszy na siostrę, wziął za kapelusz..
Pójdziesz może z Pieprzykiewiczową na przechadzkę, bo ja mam trochę interesów.
I na tém skończył się ów sławny obiad u p. Michała.
P. Michał miał w istocie interes do miasta.
Dawniéj jeszcze za młodych czasów spotykał w kilku miejscach przypadkowo p. Adolfinę Jordanowę, i znał ją dosyć z bliska. Może być bardzo, że wdowa, któréj charakter dosyć się zgadzał z usposobieniami Drzemlika, miała nań osobiste projekta, ale te rozbiły się o chłodne, ostrożne i obrachowane obejście księgarza, który wówczas wcale się żenić nie myślał.
Nie pogorszyło to jednak ich stosunków i kiedy niekiedy spotykając się z sobą, mile się sobie uśmiechali.
Na kilka dni przed niedzielą, idąc Senatorską ulicą, naprzeciw teatru, zetknął się Drzemlik z Jordanową. Było to na trotuarze, a że dużo płynęło ludzi, zagadali coś do siebie grzecznie. Od słowa do słowa, Drzemlik począł ją przeprowadzać ku Wierzbowéj.
— No i cóż tam pani dobrodziejko? jak zdrowie?
— Chwała Bogu dobrze.... a pańskie?
— O! ja... nigdy jak żyję nie chorowałem... oprócz w dzieciństwie na odrę. Cóż pani porabia?
— Ja? a no, nic — nie skarżę się, mój dobrodzieju, teraz zwłaszcza, gdy nie tak jestem samotna jak dawniéj.
— Cóż to? zmiana losu może.
— Ale nie! szczęśliwy traf dał mi kuzynkę w domu. Bardzo dobre dziecko powiadam panu....
— Oh! kuzynkę.
— Wystaw sobie młode, ładne i takie poczciwe stworzenie, a do tego i skoligacone i nie ubogie.
— Oh! oh! — powtórzył Drzemlik.
— A WPanu się oczy śmieją? co? — przerwała Jordanowa, — ale nie imaginuj sobie lada co! to dziewczę jak anioł, skromne i wychowane jak królewna. Gra, śpiewa.... rozumna! strach! a! co to za dobrodziejstwo Boże, że ona mi się dostała.
Drzemlik mocno się zaciekawił.
— No! i posażna? — spytał.
— A! ma najmniéj piędziesiąt tysięcy.
P. Michał pokiwał głową.
— Pozwoli mi pani kiedy przyjść do siebie? — zapytał.
— Już, już! słyszysz starego niegodziwca, już mu się w głowie pali! a! no, przyjdź, zobacz i odejdziesz z niczém, ręczę ci.
Żartowali tak jeszcze, ale w końcu Drzemlik pomyślał sobie, że nie byłoby od rzeczy pójść w odwiedziny do pani Jordanowéj. Otóż téj niedzieli właśnie umyślił to dokonać.
Ulica Wilcza jest wprawdzie dosyć od środka miasta daleko, ale w tę stronę ku alejom, w pogodne wieczory lata, wybiera się pół Warszawy w cienistą ulicę, wiodącą ku Łazienkom, do Botanicznego ogrodu, do Szwajcarskiéj doliny, do ogrodu belwederskiego, do Wilanowa. Wspaniałe zaprzęgi potentatów i skromne dorożki rodzin, których utrzymanie mniéj kosztuje często, niż brodaty furman i angielskie rumaki pierwszych, wszystko to ciągnie w cieni, zieloność, chłód, których w mieście więcéj się pożąda, które się bardziéj cenić umie, bo się ich używać nie może.... Dla wielu jest ta przechadzka jakby snem villegiatury, dla innych przypomnieniem dalekiéj wioski, drzemiącéj gdzieś w lasach i łąkach zielonych, dla innych to prosta exhibition mienia, koni, przepychu i znudzonéj twarzy, dla któréj świat już nie ma czémby ją rozweselił.
P. Michał Drzemlik jednak zwykle nie chadzał na tę przechadzkę, bo patrzéć nie lubił, a pokazywać nie miał co, należał on do tych skromnych ludzi, co wolą szklankę piwa w ogródku Foxalu, lub nie daléj jak na Długiéj ulicy.
Téj właśnie niedzieli pani Jordanowa po nieszporach powróciwszy z Manią do domu, zgodziła się na jéj myśl, aby pić herbatę w ogródku. Czas był piękny, pora ciepła, a w aleje jechało świata tyle, że gdyby nie świeżo spadły deszcz, kurzawa by nań spojrzéć nie dozwalała.... Szczęściem orzeźwiająca nawałnica zastąpiła go błotem, i oczyściła powietrze, które wonią zielonych młodych liści całe było przejęte.
W ogródku, który dawniéj był najmowany, póki się Jordanowa nie przekonała, że więcéj z tego miała szkody i niepokoju niż korzyści, były ławki i stół, pozostały szczątek dawnéj świetności, i tu Kachnie kazano przynieść herbatę.
— To dziwna rzecz, — mówiła w duchu do siebie Jordanowa, spoglądając na Manię siedzącą z oczyma wlepionemi w ulicę, jak gdyby kogo oczekiwała; takie to słabiutkie, pokorne, ciche, a począwszy od Żurka do Kachny, i psy podwórzowe, i mnie nawet zawojowała.... I czém? dalipan trudno odgadnąć, bo żeby się choć o to starała?
Mania w istocie tą siłą wewnętrzną dobroci porobiła podboje, siłą, która sama o sobie nie wie i nie poczuwa się że nią jest.... Tęskne dziecię może w téj chwili patrzało w ulicę, myśląc o Teosiu.... gdy.... jak to się często zdarza sercu co kocha.... myśl okazała się przeczuciem, Teoś z drugiéj strony wszedł do ogródka. Mania usłyszawszy chód i postrzegłszy go, przelękła się nieco, ale mu potém podała rękę serdecznie, rada że go zobaczyła.
P. Jordanowa, któréj Teoś bardzo się podobał, choć ze smutkiem widziała go zajętym taką dziecinną i nie mogącą go ocenić dzieweczką, przywitawszy się z nim, cofnęła się nieco aby loki poprawić.... bardzo jéj bowiem chodziło o to, aby przy nim nie staro wyglądała.
Od pierwszego wejrzenia mówiła sobie, ale bardzo po cichu:
— Ot, gdyby ten mnie chciał, jeszczebym może zdecydowała się pójść za mąż, ale te młode trzpioty! gdzie to z nich który umie szukać serca!
Mania nic powiedziéć nie mogła, podała mu rękę w milczeniu i spojrzeli sobie w oczy, a wzrok ich był całą, długą i pełną znaczenia rozmową. Łza nawet nie dojrzała i połkniona, przyszła ją zwilżyć na chwilę, i uciekła nazad do serca.
— Jakże tu pani jest? — spytał Teoś, korzystając z chwilowego oddalenia gospodyni.
— Mnie? o! doprawdy dobrze, — odparła dzieweczka śmiało, — trochę tęskno po przeszłości, bo do każdéj, choć najgorszéj, przywiązuje się człowiek, trochę niespokojnie o przyszłość, bo nie mamy nigdy dość rezygnacji, by ją przyjąć taką jak Bóg da.... ale koniec końcem cicho, dobrze.... czytam, myślę, śmieję się nawet swawoląc z psami w ogródku, gram trochę i marzę! a możnaź pragnąć więcéj?
— Tak! to prawda, — odparł Teoś zadumany, — byłoby świętokradztwem zerwać nić takiego złotego życia nadziei i marzeń. Nie jestże to lepsze, jak wszystko miéć i znużyć się wszystkiém? Ale.... i zamilkł.
— No, cóż za ale?....
Teosiowi słów zabrakło, zdało mu się, że za daleko posunął; przed chwilą mężny rycerz, nagle stracił całą odwagę, myśl mu przyszła, że nie powinien był wtajemniczać dziecięcia w gorycze życia nieuchronne i zwrócił rozmowę.
— Pan jesteś tak tajemniczy.
— Nic a nic, jestem niegrzeczny i zbyt natrętny, — odparł Teoś; — dobrze pani? to mi powinno wystarczyć.
— No? a panu?
— A mnie?.... znasz pani to życie?
— O! nic a nic.
— Chcesz je pani poznać?
— Bardzo.
— Więc posłuchaj chwilę, jakie to bywają życia.... Otóż, dla chleba, nic, tylko dla biednego chleba kawałka, żeby go piłą i siekierą nie zarabiać, co czyni człowiek? Sprzedaje się na tyle a tyle godzin.... cały. Z rana o ósméj masz mnie pani za stolikiem, w oczekiwaniu gości, którzy nie przybywają, otoczonego książkami, których czytać nie mogę lub nie chcę, tyle ich tam jest, a tak niedorzecznych, że na wieki od czytania odpada ochota. Więc siedzę, oczy wlepione w półkę, cisza, z ulicy gwar dolata. Ktoś wchodzi, spyta, zamyka drzwi, znowu milczenie i oczekiwanie. Siedzę, siedzę i siedzę kamieniem przy drodze, któremu się ruszyć nie wolno; czasem ptaszek przyleci, muśnie skrzydłem i odlata, czasem zwierz przyjdzie, powącha i odchodzi, czasem zbliży się człowiek, popatrzy i idzie daléj, a kamień mchem nudy porosły, zawsze na swojém miejscu, bo mu się ruszyć nie wolno.
Wtém szelest sukni zdradził powrót p. Jordanowéj, któréj loki i bardzo nieznaczne poprawki w malowaniu twarzy, dowodziły troskliwości o podobanie się gościowi. Usta jéj nawet uśmiechały się dziwnie słodko. Teoś musiał choć na chwilę ku niéj się zwrócić.
Tuż za nią w niedzielném ubraniu szła gruba Kachna, mrucząc nieco na to, że fantazja im przyszła pić herbatę w ogródku, ale spojrzawszy w oczy Mani, mimowolnie się do niéj uśmiechnęła.
— Panieneczce tu lepiéj na wietrze i wilgoci? — spytała.
— Na świeżém powietrzu? Kasiu, a! tak miło!
— No! to dobrze!
I z ochotą poczęła chodzić około stolika.
Żurek także wlókł się nie rad temu ogródkowi, bo tu nie miał kanapy i poduszki, a wilgotnéj ziemi nie lubił; lecz i jego, pozwoliwszy mu się na rogu sukni położyć, udobruchała Mania.
Wtém gdy się do herbaty przygotowują, z domu słychać chód męzki. Narębski wyrwawszy się od żony i córki, przybiegł do swego dziecka z twarzą rozpromienioną weselem. Niósł w ręku dwa bukieciki, jeden dla niéj, drugi przez grzeczność dla Jordanowéj, i oddawszy je, pospieszył przysiąść się przy swéj ukochanéj, a zobaczywszy koło niéj Teosia, widocznie jeszcze się bardziéj rozweselił. Ścisnął rękę Muszyńskiego, jakby mu chciał wyrazić serdeczną wdzięczność za pamięć o sierocie, i wpatrzył się milcząco w lice dziecięcia, szukając na niém śladów życia, piętna wrażeń, spowiedzi z przeżytych dni kilku, przez które ją nie widział.
Mania była wesołą, oczy jéj błyszczały spokojem. Narębski był szczęśliwy szczęściem dziecięcia, które mu się uśmiechało może swobodniéj niż niegdyś w domu, pod naciskiem wzroku p. Samueli i szyderstwy Elwiry.
Wprawdzie wszystko co otaczało Manię, nabawiało go niepokojem dla niéj, ale z tego lica taką tchnącego niewinnością, nic zastraszającego wyczytać nie mógł, i cieszyło go, że Teoś znowu zbliżył się do niéj, że jego marzenie ziścić się może miało.
Wtém, gdy w najlepsze około okrągłego rozsiedli się stolika, Żurek, który zwykł był leżéć spokojnie, podniósł głowę, pociągnął nosem w stronę domu, nastawił uszy i z cicha burczyć począł.
— A! nieszczęście! jeszcze ktoś przybywa! — zawołała p. Jordanowa, domyślając się Pluty, ku któremu Żurek czuł partykularną i niepokonaną nienawiść, tak, że raz nawet probował, czy go za nogę ukąsić nie potrafi.
Zamiast obcego spodziewanego gościa, weszła Kachna ruszając ramionami, z marsem na twarzy i fartuch trzymając przy ustach, zbliżyła się do wdowy.
— A to znowu jakiś pan przyjechał, — rzekła, — ale ja nie wiem co, czy on taki głupi, z pozwoleniem, czy co jemu; pokazywałam mu drogę kędy iść, powiada: Proszę oznajmić. Ja jemu mówię, cóż ja będę oznajmywać, niech pan idzie do ogródka i po wszystkiem; a on — swoje: Proszę oznajmić. Tak ja do niego: No to cóż? on się śmieje i powiada: oznajmić starego pani znajomego barona Dunder czy Plunder, ja tam nie wiem.
P. Jordanowa o mało nie zemdlała, tak srogie na niéj wrażenie zrobiło to przekręcone nazwisko. Narębski się nieco zmarszczył. Teoś wstał z ławki jak oparzony, ale Mania naiwnie się rozśmiała tylko.
Żurek ciągle pomrukiwał, a nawet szczekać zaczynał.
— Czy on tu bywa, baron? — zapytał Narębski.
— Ale ja nie wiem jaki baron? ja nie znam żadnego barona, — odparła Jordanowa, — pierwsze słyszę.
— A cóż ja jemu oznajmię? — zawołała Kachna, — bo ja tak stać nie mogę, on téż czeka, a tam woda zbiegnie.
— No! to proś go!
— Żeby szedł?
— Proś go tu! — dodał Narębski niespokojny.
Rzecz się tak miała. W starym piecu.... wiecie przysłowie? Baron nie był jeszcze w zupełności starym piecem, ale djabeł czasem przedwcześnie palić zaczyna. Uwierzycież, iż się tak rozmarzył Manią, tak rozgorączkował dumaniami o niebiesko-okiéj dzieweczce, iż gdy zniknęła mu z domu Narębskich, wysłał za nią szpiegi, starał dowiedziéć co się z nią stało, doszedł w czyje wpadła ręce i długo walcząc z sobą, nareszcie osobiście stawić się u wdowy postanowił.
Była to nie mała z jego strony ofiara, iść dobrowolnie, wspomnienie chwil szału młodych zmienić na pomarszczonéj rzeczywistości dotknięcie — po dwudziestu latach zajrzéć w oczy takiéj pani Jordanowéj, aby kilku chwil pamiątkę uczynić zgryzotą ciężką i w oczach téj, co najlepiéj lata jego policzyć mogła, udawać znowu młodzika, upokorzyć się przy niéj aż do zalecanek, stawić w charakterze rozkochanego szpaka.
Ale baron był pod władzą tego diabła, co to w starych pali, oprzéć mu się nie mógł, nie umiał, spuścił głowę i pojechał, bo inaczéj do Mani zbliżyć się było niepodobna.
Jakież było jego zadziwienie, gdy spodziewając się zastać Jordanowę samą, wchodząc, postrzegł zaraz Narębskiego, Muszyńskiego nieznajomego sobie, i w końcu to widmo przeszłości, tę niegdyś tak powabną Adolfinę, przemienioną w straszliwie malowaną lalkę. Przypomniawszy sobie swe dla niéj zapały, baron pobladł, ale to był człowiek przyzwoity, pan siebie i gdzie trzeba umiał nadrobić dobrym humorem. Owszem dowiedzioném było, że gdy się najwięcéj złościł, najszumniéj dowcipował. I tą razą przymrużywszy oczy, posuwistym krokiem przyszedł do Adolfiny, któraby była zbladła, gdyby nie warstwa różu, czyniąca ją niezwalczoną — uścisnął jéj rączkę drżącą, pobiegł do Mani zafrasowany, powitał ją, a ujrzawszy dopiero Narębskiego, z gwałtownym namiętnéj przyjaźni wybuchem, rzucił mu się w objęcia.
Żurek tymczasem skorzystał i chwycił go za kamasz z największą złością, czego baron zdawał się równie nie uważać, jak przytomności Teosia.
Ławka, na któréj potém usiadł, nie była dosyć mocno w ziemi ugruntowaną, i gdyby nie laska, którą się podparł, nie okazując po sobie iż mógł był upaść, możeby się z nią razem potoczył.
— Jakżem szczęśliwy, że tu pana znajduję! rzekł do Narębskiego, choć w duszy jego i gościa i drugiego przeklinał, — sto lat jakeśmy się nie widzieli, nie łaskaw jesteś na mnie!
— Tyle zajęcia.
— Aleć obiad zawsze gdzieś zjeść potrzeba! — rzekł baron, — wiesz, że byłbym najszczęśliwszy.
To zajęcie Narębskim, nie przeszkodziło mu obejrzéć z pod okularów swéj dawnéj kochanki, nieznajomego intruza, psów, ogródka i tła całego obrazu. Znalazł to wszystko tak jak sobie wyobrażał, może uboższém jeszcze niż sądził, panią Adolfinę nie do poznania skarykaturowaną, Manię piękniejszą niż kiedy, Muszyńskiego nieznośnie młodym, głupio przystojnym i z fizjognomją w drażniący sposób przyjemną.
— To już jakiś młokos, co mi ma minę kochanka! — rzekł w sobie, — ale to głupstwo.
Chciał na osobności widziéć się z wdową, ale od razu postrzegł, że to było niepodobieństwem, dostrzegł przybory do herbaty i dreszcz po nim przebiegł, aby nie był pić jéj zmuszonym; wynieść się znowu tak nagle, nie nasyciwszy się widokiem Mani, która na nim odmłodzającéj wody czyniła wrażenie, było nieprzyzwoicie i niepodobna.
Usiadł więc torturowany, ale uśmiechający się wesoło, jak wszyscy ludzie dobrego towarzystwa, udając tém większe szczęście, im gorzéj ich boli.
— Jakże tu pani ślicznie, po wiejsku, w zaciszu i zieloności mieszkasz! — odezwał się, — prawdziwy raj! miluchno! cudownie!
Adolfina biorąc to za dobrą monetę, uśmiechnęła się.
Mais c’est adorablement châmpetre, — dodał baron do Narębskiego.
— Miły dosyć kątek, a powietrze zdrowe, odparł p. Feliks.
— A już to co powietrze, co się tycze powietrza, — odezwała się gospodyni, — gdyby nie czasem z sąsiedztwa, jak wiatr z zachodu zawieje i niewiedziéć co przyniesie, to nie ma w alejach lepszego powietrza.
Baron się rozśmiał patrząc na Narębskiego, Mania zaczerwieniła się. Muszyński spuścił oczy.
Rozmowa miała się zwrócić, gdy Kachna wbiegła znowu, ale tym razem z zaczerwienioną twarzą, mrugając na panią zniecierpliwiona.
Żurek znowu burczał, Adolfina spojrzała na nią przestraszona, obawiała się czy nie przyszła fantazja komissarzowi za zaległe klassyczne, przysłać exekucji w niedzielę, i zawstydzić ją w chwili, gdy najświetniejszém cieszyła się towarzystwem.
Miała bowiem pani Adolfina ten starodawny zwyczaj, że w ogóle podatków żadnych nie opłacała, chyba zmuszona; zawsze spodziewała się manifestu, darowania zaległości, lub jakiegoś szczęśliwego wypadku, który mógł ją wyzwolić od uiszczenia należności.
Zbliżyła się więc z bijącém sercem do Kachny.
— A niech ich djabli wezmą z temi gośćmi, — odezwała się do niéj, mało głos uśmierzając donośny, służąca, — toż to jeszcze jeden przyszedł.
— Ale któż? kto? — spytała Jordanowa.
— A! licho jego wie! zezowaty, ale porządnie odziany, mówi, te się nazywa Zymlik czy Cymlich, może z interessem.
— Cóż robić! to go tu proś, ale jeżeli z interesem, to do pokoju.
Kachna odeszła i wróciła.
— A cóż będzie z herbatą? — dodała, — pani o tém nie myśli? u nas i imbryczka na tyle osób nie ma, i szklanek wszystkiego trzy, a jedna szczerbata, łyżeczek ino dwie z tą żółtą.... Gdzie ich tu wszystkich napoić, to lepiéjby się wstrzymać!
P. Jordanowa, która wśród kłopotu ani pomyślała o herbacie, mruknęła tylko: — To już sobie rób co chcesz, i odeszła na ławeczkę.
— Otóż tak! rób co chcesz! jéj to wszystko jedno! — poczęła mruczeć Kachna wracając, — ona sobie siądzie i króluje, a ty głową obracaj i radź, a potém bura. Naszło ich bez miary, to się i obejdą bez herbaty.
Drzemlik stał i oczekiwał niecierpliwy.
— A cóż? — spytał.
— No cóż ma być? — odparła Kachna, — czy WPan z interesem.
— Nie.
— To idźcie do ogrodu, tam już jest dosyć kompanji.
I odwróciła się od niego.
Drzemlik posunął się odważnie, ale gdy z daleka ujrzał barona siedzącego na ławce u Adolfiny, barona, którego z daleka zwykł był widziéć tylko przesuwającego się w powozie przez miasto, jako ideał bogactwa, wpływów i potęgi, gdy daléj ujrzał swojego Teosia przy nim, osłupiał i mało się nie cofnął.
Teoś siedział, mówił, obracał się jak gdyby przy nim nie było barona, jak gdyby baron był równym mu człowiekiem.... Teoś tu go uprzedził!
Adolfina ujrzawszy Drzemlika, uśmiechnęła się mimo biedy, przyszło jéj na myśl co mu mówiła, dorozumiała się po co tu przybył, a że i przybycia innych, mianowicie Dundera, łatwo odgadnąć było przyczynę, jakoś jéj to pochlebiło i śmieszném się zdało. Spojrzała na Manię znacząco, ale dziewczę tak było szczęśliwe z przybycia ojca i Teosia. że nic zrozumiéć, nic widziéć nie mogło.
Trzeba wiedziéć, że Drzemlikowi nic tak nie imponowało jak bogactwo, w obec miljonowego człowieka czuł się istotą zgniecioną, nie śmiał podnieść głosu, był upokorzony i najnieszczęśliwszy z ludzi — poznawszy Dundera, stracił całkiem fantazją.
Wahał się nawet czy nie wypadałoby mu wrócić, aby tuk wielkiemu panu nie przerywać interesów lub wypoczynku; w końcu ośmielił się, wszedł w koło zaczarowane, dosyć niezręcznie przywitał z wdową, ukłonił Teosiowi, i nizko głową uchylił przed symbolem cielca złotego, pojmując, że Izraelici na puszczy wcale byli nie głupi, gdy mu się kłaniali.
Ale gdy po tych preliminarjach przyszło usiąść, gdy los zdarzył, że w trzech ćwierciach musiał tylko zwrócić się do barona, a jedną część pleców mu ukazać, Drzemlik stracił do reszty panowanie nad sobą i gwałtownie zapragnął się ztąd wynieść. Ale już było niepodobna. Rozmowę począł uśmiechem a skończył utarciem nosa, oczy wlepił w Manię, i chociaż ta wydała mu się bardzo ładną, natychmiast zawyrokował, że to nie było dla niego stworzone.
— E! — rzekł w duchu, — co śliczne to śliczne, ale mnie nie takiéj żony potrzeba, to państwo jakieś, a gdzieby to prało i gotowało? albo piechotą chodziło!
Mylił się bardzo, ale wyobraźnia jego ideał kobiety malowała mu w cale innéj postaci, — dorodny, silny, wesoły, śmiały, a stworzony do ciężkiéj roboty, aby on, p. Michał mógł się za to nie kłopotać niczem.
— Jabym to jeszcze musiał chuchać na tego gagacika! — zawołał w duchu, — a brońże mnie Boże od takiéj żony.
Siedział więc wcale nie interessowany, ale srodze zawadzał baronowi, który i tak już nierad był jednemu obcemu, cóż dopiero dwom? a do tego Drzemlik wcale dystyngowanie nie wyglądał, baron podejrzywał go o przedawanie bułek lub świec łojowych.
Zabierało się więc ze wszech miar na rozproszenie tak nie harmonijnego towarzystwa, gdy powóz zahuczał przed bramą ulicy Wilczéj i Kachna wkrótce wpadła zupełnie przerażona, ogromnemi migami pokazując pani, że się cóś strasznego i nadzwyczajnego stało.
Są takie dnie fortunne czy nieszczęśliwe, nie wiem, w których na dom niespodzianie spada lawina gości; gospodarz radby im z serca, ale są to aerolity, które z góry lecą każdy z innéj strony, i przygniatają cię zbiorowiskiem żywiołów nie dających się połączyć. Każdy z innego końca świata, każdy z myślą, obyczajem, językiem różnym, ani ich zbliżyć, ani pogodzić. Niecierpliwość porywa, tracisz głowę, towarzystwo się rozpada, a ty wychodzisz z niego jak po gorącej łaźni, obraziwszy jednych, niezadowoliwszy drugich, skwaszony i zgryziony, choć Bogu ducha winien.
Takim to dniem dla nieszczęśliwéj pani Adolfiny była owa niedziela; gdy Kachna weszła, poczuła, że ją spotka jeszcze jakiś kłopot niespodziewany.
Tajemniczo tą rażą zbliżyła się zwiastunka.
— Pani, — rzekła, — jak Boga mego kocham, jakaś jejmość, aż strach, kareta z latarniami, kamerdyner gdyby który z tych panów, przyjechała i chce cię widziéć. Czeka w powozie.
— A! cóż ja zrobię? — zawołała zafrasowana Jordanowa, — poczekaj, proś ją do pokoju, albo nie, ale cóż to jest takiego? chyba omyłka.
— Już to nie omyłka, — rzekła Kachna, — kiedy ten kamerdyner z bakombardami, wyraźnie mówił pani Jordanowa, i mówił: powiedz jéj, że Jednerałowa jedna chce się z nią widzieć.
— Mówisz! Jenerałowa!
— Jak Boga kocham!
Adolfina pobladła.
— Ale czegóż ona chce?
— A! któż to może wiedziéć, dosyć co Jednarałowa!
Co tu było począć, widząc te szepty, słysząc te tajemnicze narady, Narębski wstał pierwszy, baron za nim.
— Proszę pani, — rzekł, — nie kłopotać się nami, ja z tymi panami zostanę na świeżém powietrzu, a może jest jaki interes, niech pani o nas zapomni.
Très bien dit! — uczuł się w obowiązku pochwalenia baron, — zostaw nas pani w cieniu tych ślicznych drzew, poczekamy na nią.
Prawdą a Bogiem, baron chciał wszystkich przesiedziéć, aby mieć kwadrans rozmowy sam na sam z wdową. Drzemlik, który niewiedział co począć, ukłonił się towarzystwu, uśmiechnął kwaśno do wdowy, zakręcił i począł wychodzić, ale zapomniawszy którędy wszedł, takie na nim uczynił baron wrażenie, ścigany przez nielitościwego Żurka odwoływanego napróżno przez Manię, ledwie po bezskutecznych usiłowaniach zdobycia płotu, dostał się do furtki w dziedziniec i zniknął. Tu jednak wstrzymało go nowe a niespodziane zjawisko: kobieta przepyszna w rodzaju Marji Medicis, w aksamitnéj sukni, cała zakwefiona, istna królowa, posuwała się jak widmo przeszłości z powagą wielką przez brudnawe ścieżki ku drzwiczkom domku, które za małemi na jéj wielkość się zdawały.
— Patrzajcież! — rzekł w duchu Drzemlik, — toż to z téj Adolfiny wielka figura! Baron u niéj! i ta kobieta!
Kobieta w istocie miała tak majestatyczną postać, że przy niéj domek wdowy wydawał się chatką, szła posuwając się nieznacznie, wyprostowana, poważna, straszna jak tajemnica, otoczona aureolą jakąś władzy i potęgi.
Była to jednak wprost tylko znajoma nam Jenerałowa, która w potrzebie umiała się stać taką niepoścignioną królową, że przed nią truchleli śmiertelni. Rysów jéj nie dojrzał Drzemlik, ale się ich domyślił, spuszczona ręka w delikatną objęta rękawiczkę, maleńka, zgrabna, utoczona; ubiór, chód, zdradzały kobietę i wielkiego świata i wielkiéj piękności.
Mignęła mu jak cień, a p. Michał szczęśliwy, że się wyrwał, nie odetchnął aż pod Św. Aleksandrem.
Jenerałowa w ciągu swojego życia, przez różne drzwi do różnych zaglądała i bardzo niekiedy skromnych chatek, ale teraz zdawało się, że nie potrafi nawet wnijść do lichego domku Jordanowéj. Musiała się schylać wszędzie i przesuwać bokiem, tak wiele zajmowała miejsca, twarz jéj nieruchomo zimna, nie okazywała wrażenia, ale jednak wyraz jakiéjś dumy malował się w niéj, może umyślnie przybrany.
Jordanowa czekała na nią w tém co się u niéj zwało salonem; okna tego pokoju wychodziły na ogród, a z nich doskonale rozeznać było można towarzystwo w nim znajdujące się. P. Palmer wchodząc zaraz obejrzała się i wzdrygnęła poznając barona i Narębskiego, chciała się nawet cofnąć, ale baczniejsze wpatrzenie się w stojącą przed nią Adolfinę, jeszcze okrutniéj ją wzruszyło. Tym razem twarz martwa zadrgała konwulsyjnie, a choć powstrzymana wysiłkiem woli ostatecznym, okryła się bladością śmiertelną.
Ze swojéj strony Jordanowa, z razu ciekawie przyglądająca się nowemu gościowi, zaczęła coraz szerzéj otwierać oczy i usta. Widocznie dwie kobiety te, nie pierwszy raz spotkały się w życiu.
Jordanowa nawet mniéj wytrzymała, posunęła się nawet kilka kroków z wyraźną chętką przemówienia czegoś, ale na pół drogi strach ją porwał, nie wierzyła własnéj pamięci i oczom — stanęła.
— Pani jesteś gospodynią domu? — rzucając do koła oczyma, odezwała się chłodno Jenerałowa.
— A! ten głos! ten głos! to ona! to dalibóg...
— Co pani jest? — przerwała p. Palmer.
— Jakto? nie poznajesz mnie?
— Ja? panią? zdaje mi się, że pierwszy raz w życiu mam honor ją widziéć.
— Czyż to może być! a to osobliwsze podobieństwo.
— Podobieństwo? — i zamilkła Jenerałowa spoglądając w ogródek, — ale po chwili odezwała się.
— Miałabym z panią kilka słów do pomówienia, ale dziś pani masz gości, może jutro, może inną razą.
I niespokojnie rzuciwszy raz jeszcze okiem przez okno, pani Palmer chciała odejść.
— Aleć to podobieństwo!! to dziwne podobieństwo! — odezwała się raz jeszcze gospodyni, będąca pod wrażeniem jakiegoś przypomnienia.
Jenerałowa nie zdawała się na to wcale uważać.
— Może więc jutro? — dodała.
— Ale i owszem, kiedy pani zechce, a może jabym sama przyszła?
— O! nie! nie! — szybko przerwała pierwsza, — ja będę jutro u pani, — nie przeszkadzam.
Jenerałowa cofała się już, p. Adolfina przyskoczyła do niéj.
— To ja jutro po obiedzie czekam.
Wielka pani kiwnęła tylko głową i z jakimś dziwnym pośpiechem zaczęła się cofać coraz żywiéj, bojąc się zapewne spotkać z Narębskim lub baronem. Adolfina odprowadziła ją aż do powozu i gdy ten już się oddalił, stała długo zamyślona, zapomniawszy o reszcie gości.
— Jużciż to ona być nie może! — mówiła w sobie — nie! nie! zkądżeby Julka! jak? ale nie! nie mogła ani wyjść na taką panią, ani się tak odmienić, ale doprawdy to dziwne podobieństwo! Nawet ten pieprzyk na szyi!
Kareta już była na Nowym Świecie, a Adolfina myślała jeszcze, nareszcie powoli wróciła do gości, ale przywykła wszystko mówić co myślała, nie mogła w sobie wytrzymać podziwu i mruczała ciągle:
— Aleć to podobieństwo! nawet ten pieprzyk na szyi!
Tymczasem goście obsiedli w koło Manię, która nie wiedziała czy ojca czy Teosia serdeczniéj przyjmować, naturalnie baron, który natarczywie starał się wcisnąć w łaski i w promyk oczów dziewczęcia, wiele na tém stracił. Chociaż nie okazywał tego po sobie, ale go srodze obeszło, że taka figura jak on, taki człowiek!! tak znakomita indywidualność, którą wszędzie gdzie czczą pieniądz i siłę przyjmowano z nieskończonemi pokłonami, tu wychodziła na prostego śmiertelnika.
Ale namiętność rodząca się, namiętność starego i siwiejącego się człowieka, jest upartą. Baron widząc, że się nim nie zajmują, że Mania uśmiecha się i szepcze Narębskiemu na ucho, lub okiem przytrzymuje Teosia, usunął się i spostrzegłszy zakłopotaną Adolfinę, począł z nią rozmowę, nieznacznie ją na bok odprowadzając.
Chère Adolfine, — rzekł po wstępie małoznaczącym, — już my się to nie od roku znamy, Allons — to były jednak dobre czasy!?...
Adolfina milczała zmieszana.
— Wierz mi, gdyby nie to głupie posądzenie o zgubione przezemnie wexle, byłbym z tobą inaczéj skończył. Co się stało to się stało, nie miéj mi tego za złe. Ale, szczerze, jakże ty stoisz teraz w interessach?
— O! nie tak wcale jak się ludziom zdaje. No, prawda, mam tam cóś po nieboszczyku mężu.
— A! istotnie był mąż?
— I zostawił mi trochę... ale miałam proces i ten niegodziwy adwokat...
— Odarli cię, to naturalnie, ce qui vient par la flute s’en va par le tambour.
— Zawsze mam jeszcze tyle, że żyć mogę.
— Otóż, krótko i węzłowato, — dodał baron, łatając się tłumaczeniem francuzczyzny na polskie, nie idę do tego czterema drogami, mogę ci być użytecznym...
Adolfina się zaczerwieniła, nie wiedząc co mu odpowiedziéć.
— Kocham tę twoją Manią.
Na te słowa stara zalotnica odwróciła się żywo.
— Co? co? — spytała.
— A no! rzecz naturalna, — rzekł baron, — podobała mi się, szalenie mi się podobała!!
Jordanowa zamilkła.
— Mówmy otwarcie, jakie są twoje warunki!
Wspomnieliśmy wyżéj o zmianie jaką wpływ Maryni uczynił na umyśle i sercu opiekunki, najlepszym dowodem było oburzenie, które wywołały te słowa. Stanęła i wpatrując się w barona z uśmiechem zimnym, odpowiedziała mu:
— Czyś pan oszalał? a za kogóż mnie to masz? to przecie jest dziecko jak aniołek.
— I dla tego tak ponętne! — zawołał stary, — pokrywając uśmiechem nieukontentowanie.
— Ale ani myśl o tém! — rzekła Adolfina.
— Czemu? — spytał Dunder, przecież wstydu jéj nie zrobię, ofiarując...
Tu się zaciął.
— Cóż jéj pan możesz ofiarować? chyba, ożenić się z nią! a i tak! o ile ją znam, niewiele byłoby nadziei!!
Baron zagryzł usta.
— Zostaw to mnie, — rzekł, — sprawa między nami, ciebie proszę o neutralność tylko i byś mi nie przeszkadzała, a że możesz mieć z powodu moich natrętnych odwiedzin wydatki, weź to proszę.
To mówiąc wsunął bardzo zręcznie papierek, którego Adolfina odmówić nie śmiała, w duchu mówiąc sobie, że to była resztka starego niedopłaconego długu.
Zwrócili się ku towarzystwu i baron zmierzał do Mani, gdy Narębski, któremu szło o to, aby Teoś mógł się z nią rozmówić swobodnie, natarczywie porwał barona. Zebrało mu się nawet na tyle energji, że go mimo woli kilka razy przewlókł z sobą po ogródku udając pilną sprawę, aby do Mani nie dopuścić.
Baron był delikatny i choć klął, ale zniósł tę nieprzyjemność cierpliwie, jako człowiek nadto dobrze wychowany, by pokazał jak go to gryzło.
Teoś chodził z Manią po ogródku, zrywali kwiatki i liście, spoglądali w aleje, rozmowa dla słuchacza z boku byłaby obojętną, ale dla nich! co się tam kryło tajemnic! ile w krótkim przeciągu czasu powiedzieli sobie rzeczy, jak się zbliżyli, jak silnie zawiązał się znowu łączący ich węzeł!!! jak dobrze wiedzieli oboje, że im żyć bez siebie na świecie będzie niepodobna! jak zrozumieli dobrze nareszcie, że los co ich zbliżył nie uczynił tego bez myśli, bez celu w przyszłości.
Gdy baron nadszedł uśmiechnięty z Narębskim, nie mieli już nic do wypowiedzenia więcéj, Mania trzymała kwiatek, który on jéj podał przypadkiem, on wąchał różę, którą zerwała przed chwilą, milczeli i patrzeli sobie w oczy.
Ale Dunder miał tę szczęśliwą zarozumiałość bogacza, który o sobie nie zwątpi nawet w obec młodości i miłości, i zbliżył się do Mani z pewnością siebie, ze śmiałością niezrównaną.
Rozmowy ich powtarzać nie widzimy potrzeby, to pewna, że siadłszy do powozu baron westchnął, zadumał się i mimowolnie z ust mu się wyrwało:
— Miałżebym ustąpić i zostać zwyciężony? Allons donc to do niczego niepodobne! to być nie może! to nie będzie!
P. Mateusz Kirkuć nałogowo był nawykł do swego pana i towarzysza, można więc miarkować, że gdy on tego dnia, którego Plutę nieszczęście spotkało w piwnicy, nie powrócił wcale do domu, choć to był fakt nie bezprzykładny, p. Mateusz wszakże trochę się począł niespokoić. Czekał go do północy nie gasząc świecy i korzystając z nieobecności zemścił się na tytuniu kapitana i jego butelce. Kirkuć był tak uczciwy nieposzlakowanie, że w obec Pluty nigdy się nawet do jego zapasów nie skradał, głębokie dla własności czując poszanowanie, jednakże pod niebytność prawego posiadacza przychodziły mu idee komunistyczne i do szafki z wódką i tytuniem miał nawet klucz w kieszeni, ale mu przyznać należy, że pomiernie tego daru używał i Pluta nigdy się nie spostrzegł, że z nim Kirkuć był w bezimiennéj spółce.
Świeca nareszcie stopniała, Kirkuć usnął i nie przebudził się aż o białym dniu, spojrzał na łóżko, kapitana nie było.
— Musi być cóś ważnego, — rzekł, — albo ktoś ze wsi z trzosem nabitym, albo jaka pijatyka gorąca. A tym czasem wypadłoby się wódki napić.
Poszedł więc p. Mateusz do arki, w któréj najdroższe flaszki spoczywały, otworzył ją i uraczył się śniadaniem, poczem zaczął rozmyślać już z rozświeconą myślą czy iść na miasto, czy czekać na pana i dobrodzieja.
— Po co ja na niego będę czekał? — rzekł w duchu, — wróci czy nie wróci, mogę się przejść i pójść z Justysią pogawędzić, wódka usposabia do kawy, napiję się jéj pod gwiazdką, ale z rumem.
Jak rzekł tak się stało, nietylko kawy się napił, ale i śniadanie przekąsił i do wieczora się zadurzył, nie czując żadnéj sumienia zgryzoty, dopiero gdy zmierzchać zaczęło, Kirkucia tknęło cóś, że należało wrócić do domowych larów i penatów, aby się dowiedziéć co się z kapitanem dzieje.
Bywało tak nieraz, że Pluta półtora dnia strawił extra muros nie dając znać o sobie, w ogóle jednak, gdy na przydłuższą wybierał się wyprawę, oznajmywał o tém Kirkuciowi i zawsze się choć na chwilę wprzód do kwatery dowiedział. Gdy więc przybywszy do domu Kirkuć przekonał się, że Kapitan nie wrócił, srodze go tknęło.
— A toby szkoda była doprawdy, gdyby go gdzie djabli wzięli! — rzekł do siebie, wyrażając się tém dobitniéj im gwałtowniéj czuł stratę, którą przeczuwał, — ale to być nie może, — dodał, — on sobie wszędzie da radę, chybaby go apopleksja tknęła! no toby w Kurjerku była wiadomość i tuby go przynieśli. E! musiał się zapić albo zagrać, poczekajmy.
Czekał tedy cierpliwie Kirkuć przez wieczór i noc, bezsenne oczekiwania swe zwilżając kiedy niekiedy orzeźwiającym likworem z flaszy kapitana, i rachując na to, że po tak długiéj niebytności, w trunku ilości różnicy nie dostrzeże.
Noc zeszła na przerywanym śnie niespokoju pełnym, a jutrzenka wznowiła trwogę.
— O! o! to już nie może być bez kozery, — rzekł sobie Kirkuć, — trzebaby się pójść dowiedziéć o niego, ale gdzie? ale gdzie? bo szukajże wiatru w polu? Kto go może zgadnąć? krzyczał on na mnie, że nałogowo w jedno miejsce ciągnę, a gdyby miał ten rozum i nazwyczaił się do jednego kąta... ot, wiedziałbym gdzie mu iść w pomoc, bo to nie jest bez kozery.
Kirkuciowi różne straszne przychodziły myśli i wzdychał niespokojny dopuszczając złamanie nogi, gorączkę, apopleksją, spór i walkę, ale, jak to zwykle bywa, nie trafił na to nieszczęście, które się istotnie panu kapitanowi przydarzyło; czemu zresztą nie był winien, bo dosyć trudno było tak dziwne rozwiązanie odgadnąć.
— Gdyby go djabli wzięli ze wszystkiem, rozumował Kirkuć wychodząc w miasto, — no, toby już w mieście wiedziano, policja by się zgłosiła do mieszkania, sąd by nawet szafkę z wódką mógł opieczętować, bo wódka należy do sukcesji; ale równie też gdyby była bójka, rany, gwałt, pobicie, jużby o tém mówiono.... licho wié co to znaczy, ale zawsze jest obowiązkiem moim szukać... Tak! no, ale jeśli go djabli wzięli przypadkiem — gdzie cichaczem? — zapytał siebie Kirkuć stając nagle w bramie hotelu i zawracając do mieszkania nazad; potrzebaby na wypadek ocalić co z sukcesji, z któréj i mnie się cóś będzie należało!
— No tak! — rzekł Kirkuć, — choćby kapitan wrócił to mu się wytłumaczę.
Kirkuć więc powrócił nazad do mieszkania i splondrowal kąty jego poszukując kassy jego i kosztowności, które chciał zabezpieczyć od zbyt troskliwych policyjnych pieczęci. Kluczów nie miał, ale ciążące na nim obowiązki skłoniły go do poodbijania zamków. Głównie uwagę jego zwracała stara, odrapana szkatułeczka a raczéj skrzyneczka czeczotkowa, któréj kapitan nigdy nie rzucał i z szczególniejszą pilnował troskliwością. Kirkuć myślał, że znajdzie w niéj pieniądze, ale oderwawszy zawiaski, zdumiał się wielce, było tam kilka listów zmiętych i stara miniatura.
— Dalibóg to siostra Julka! — zakrzyknął Kirkuć.
W istocie była to w lepszych czasach zachowana miniatura pięknéj pani Palmer, w stroju dosyć zaniedbanym, z gołąbkiem w rękach, z wieńcem we włosach, w muślinowych obsłonkach, ale tak podobna, a tak wdzięczna.
Cała zachowała się ślicznie, tylko jeden rożek kości słoniowéj jakimś przypadkiem, czy częstem dotykaniem starty i zbrukany widocznie! Miałżeby ją kapitan tak zapalczywie całować. Z drugiéj strony obrazka dopisano sławne owe Franciszka I:

Souvent femme varie
Bien fol qui s’y fie.

— E! to chyba nie Julka, — rzekł nie mocny w francuzczyznie Kirkuć, — to jakaś Quisyfija! coś pogańskiego! może jaka bogini, ale dziwnież do niéj podobna! nawet ma pieprzyk na szyi!
W téj tak starannie strzeżonéj szkatułce nie było nic więcéj.
Pieniądze znalazł dopiero Kirkuć przepatrując garderobę, zręcznie i z dowcipem w brudną chustkę zawinięte i wetknięte w szufladę komody miedzy różne stare rupiecie. Summa była nawet dosyć znaczna i p. Mateusz osądził, że najlepszém dla niéj schowaniem będzie jego kieszeń. Niespodziewając się już nic więcéj, bo przy groszu były niektóre jeszcze kosztowniejsze klejnociki, świeżo ponabywane w różnych ekspedycjach przez kapitana, Kirkuć pozamykał znowu i poszedł w miasto.
Ale tak mało znał stosunki i obyczaje kapitana, który z wyjątkiem rzadkich w domu przyjęć, życie wiódł pełne tajemnic, że oprócz głównych traktjerów, kawiarni, winiarni i gastronomij, nie wiedział gdzie iść za nim. Gdziekolwiek zaszedł, zbywano go ruszeniem ramion, tak, że w końcu znużony Kirkuć widział się zmuszonym pójść do policji, gdzie się nic nie dopytał, ale złożył raport o zniknieniu przyjaciela. Że właśnie w tym czasie parę ciał wyrzuciła Wisła, Kirkuć został wezwany do poznawania w nich kapitana Pluty, ale to mu taką robiło przykrość, że unikając dalszych tego rodzaju ekspedycji, główną kwaterę obrał sobie pod Gwiazdką i tam całe dnie przepędzał, usiłując skłonić Justysię, aby nim się interesa familijne obojga urządzą, porzuciła bawarją, a przeniosła się pod jego opiekę; na co ona jednak śmiejąc się do rozpuku, zgodzić się nie chciała.
Pieniądze odziedziczone po kapitanie trochę ciążyły p. Mateuszowi, który nie przywykły był do depozytów, a że tam w nich cóś było i jego własności, począł od windykowania naprzód jéj, potém tytułem pożyczki brał z sukcesji, obiecując to oddać ze swéj pensji.
Życie było szczęśliwe i błogie, jak nigdy, gdyby go nie zatruwała idea powrotu Pluty, zawsze grożąca, ale powoli, gdy dzień za dniem nie zjawiał się, Kirkuć wmówił w siebie, że musiał być porwań żywcem, nie do nieba wszakże, i że ostatecznie djabli go sobie wzięli.
Skutkiem tych uwag zdrowych, począł Kirkuć rozumować, że Pluta prawdopodobnie bliższego nad niego sukcesora miéć nie mógł.
— Kochał się w mojéj siostrze! to czysta rzecz, że komuż jeśli nie mnie powinno się to dostać, co miał?
Rozporządził więc częścią garderoby, wódką, cygarami i innemi drobnostkami, a kapitału postanowił użyć na zabezpieczenie sobie spokojnego życia na jakiś przeciąg czasu. Oddał więc znaczniejszą część jego do schowania pannie Justynie, która zbiegiem szczególnych okoliczności, wraz z markierem sąsiedniego billardu, wybrała się w podróż do Kurlandji, zapomniawszy Kirkuciowi zwrócić depozytu. Nagły wyjazd w interesach familijnych, bardzo pilnych, poniekąd to usprawiedliwiał.
Kirkuć uczuł mocno to roztargnięcie Justysi, a może nie szło mu tyle o podły kruszec, ile o śliczne jéj oczy i buzię różową. Został tedy p. Mateusz z dosyć szczupłym zapasem i obowiązany był, aby ją próżno móle nie jadły, sprzedać garderobę i sprzęt kapitana, z ostatkiem chroniąc się do skromnego zajazdu przy ulicy Gęsiéj, gdzie najął skromny przytułek za czterdzieści groszy dziennie.
Życie jego, które czas jakiś biegło strumieniem złotym i purpurowym rozkoszy, teraz smutniejszy przybrało pozór. Szczęściem przypomniał sobie siostrę i otucha wstąpiła w serce jego; pospieszył do drzwi jéj zakołatać.
Bzurski przyjął go, z góry nań spojrzawszy i odmówił zameldowania.
— Proszę mi powiedziéć czego Wasan chcesz? — spytał dumnie, — pani Jenerałowa nie zwykła lada kogo przyjmować?
Kirkuć był pstro, ale dosyć jeszcze przyzwoicie ubrany.
— Bądź pan łaskaw oznajmić pani tylko moje nazwisko, Mateusz Kirkuć, Kirkuć, a już pani Jenerałowa będzie wiedziała o co chodzi.
Bzurski nie bez mruczenia i oporu, plunąwszy w sposób, który można było sobie tłómaczyć bardzo różnie, poszedł, zabawił chwilę i powrócił, dodając, że jenerałowa nie może przyjąć p. Kirkucia, a życzy mu, aby się udał do p. Oktawa Pobrackiego, który się jéj interesami zajmuje i ma swój dom przy ulicy Żelaznéj.
Tak odprawiony p. Mateusz powlókł się na ulicę Żelazną i za czwartym razem otrzymał od służącego jak Cerber pilnującego pokoju swojego pana, obietnicę, że w piątek o godzinie pół do pierwszéj otrzymać może audjencją.
W piątek p. Kirkuć przyszedł o saméj dwunastéj, przypomniano mu, że oznaczona godzina jeszcze nie wybiła, a że nie było gdzie czekać chyba w dziedzińcu, zaszedł na chwilkę do sąsiedniéj bawarji, z powodu napisu uderzającego:

Piwo owsiane;

dawno bowiem nie pił tego rodzaju, niegdyś wielce popularnego dla tego, że wyrywaniem korków czyniło złudzenie i przypomnienie szampana. Tu napiwszy się, zagawędził nieco o różnych gatunkach piw i gdy tę zajmującą skończył rozprawę, a do p. Pobrackiego drzwi powrócił, było już trzy kwadranse na pierwszą i audjencja musiała być odłożoną do wtorku. Widząc, że nie przelewki, we wtorek stał Kirkuć podedrzwiami i dostał się do gabinetu prawnika.
Miejsce to było nacechowane tą dystynkcją jaką się odznaczała jego osoba. Był to pokój dosyć obszerny, czysty, jasny i bardzo po prostu, ale smakownie przybrany. W pośrodku wielkie bióro mahoniowe z systematycznie ułożonemi na niém papierami, kałamarzem, pieczęciami i wszelkim do pisania przyborem. Na górnéj jego półce piękny hebanowy krucyfiks oznaczał zarazem orthodoksją prawnika i poszanowanie jakie klienci winni byli dla miejsca.
Daléj była szafa z przepysznie oprawnemi księgami, gdzie biblja stała obok kanonów, pandektów, kodeksu Napoleona i mnóstwa praw wszelkiéj barwy. Na szczycie bibljoteczki téj był biust Solona i Napoleona I. Nie liczę foteli i kanapek zieloną skórą pokrytych, dodam tylko portret gospodarza w pysznych ramach, wystawionego z księgami, piórami, w zadumaniu nad popiersiem Lykurga, jakby nowe miał tworzyć prawa, i piękny obraz Chrystusa u słupa.
P. Pobracki, który zwykł był przyjmować stojąc i nie prosząc siedziéć, ukazał mu się oparty jedną ręką o bióro, z drugą założoną za surdut szczelnie zapięty, w postawie w jakiéj na teatrze zwykli artyści z prowincji przedstawiać książąt i ministrów. Nic mu nie brakło prócz gwiazdy na szerokiéj piersi.
Kirkuć mnąc oburącz kapelusz, z uśmiechem zbliżył się do Pobrackiego, którego Pluta jak sobie przypominamy dosyć lekko traktował, chcąc od razu uchwycić ton poufały, ale surowe oblicze prawnika, olimpijskie brwi zmarszczenie zmieszało go.
— Mateusz Kirkuć! — wybąknął kłaniając się.
— Pan masz interes jaki?
— Pani jenerałowa Palmer mnie tu skierowała.
— A tak! jakieś dalekie pokrewieństwo.
— Rodzony brat panie dobrodzieju...
Pobracki się uśmiechnął.
— Słyszałem już o tém, ale cóż pan chcesz?
— Pan wie, że kapitan Pluta, mój dobry przyjaciel i opiekun, znikł i wpadł jak w wodę, rzeczywiście, nie można wiedziéć co się z nim stało; ja tedy, skutkiem tego nieszczęścia, zostałem o kiju.
— Ale cóż to obchodzi jenerałową, proszę pana? — podchwycił Pobracki.
— Ja tylko żądam mojéj pensyjki.
— Jakiéj? — spytał Pobracki.
— Téj, o którąśmy się umówili....
— Umówili! umowa była czasowa, siłą i przemocą wymożona! cóż to za umowa! Pan sam wiész, że to była prosta chwilowa łaska jenerałowéj, która do niczego ją nie obowiązuje.
— A cóż ja pocznę?
— A co inni ludzie robią? — odrzekł surowo prawnik, — idą i pracują, a nie są ciężarem rodzinie. Upadam do nóg.
Kirkuć przestraszony zatrzymał się.
— Ale na miłość Bożą, proszę, ja z głodu umrzéć mogę, panie dobrodzieju.
— Chcesz pan na wieś jechać? — spytał Pobracki.
Kirkuć, którego już nic do miasta nie wiązało, westchnął i łza mu się w oku zakręciła.
— Oj! nie ma Pluty, — rzekł po cichu, — nie ma Pluty! ha! pojadę na wieś, bylem miał utrzymanie przyzwoite, bo co się tycze pracy, proszę pana, — dodał z dumą, — mam tyle szlachetności charakteru, że mnie do niéj nawet ostatnia nędza skłonić nie może, to darmo. Szlachetne imie, które noszę, nie dopuszcza....
— Wybierz się pan, — przerwał Pobracki, i jutro rano pojedziesz w Lubelskie.
Na tém audjencja zamkniętą została.
Smutny i znękany, jak gdy go pierwszy raz Pluta spotkał w Garwolinie, p. Mateusz wyszedł, ocierając łzy z oczów, z domku przy ulicy Żelaznéj. Spojrzał do koła po czerwieniejących szyldach bawarji, po tym bruku wykoszlawionym, który tylekroć jego krok niepewny w stanowczych życia chwilach, tak dobrze tłumaczył swą nierównością, po ulubionéj Warszawie, którą miał pożegnać, by się zagrzebać w lichéj gdzieś oficynie przy opustoszałym dworze, i serce uciśnione ozwało się zeń westchnieniem ogromném.
— Bądźże zdrowa Warszawko kochanie, — rzekł, — i wszystkie marności światowe, które zawsze prędzéj późniéj opuścić potrzeba. O! Pluto! Pluto! po cóżeś się narażał na niebezpieczeństwo, aby mnie osierocić!!
Skołatany wszedł do swojego zajazdu, w chwili, gdy w nim imie jego odbijało się właśnie, kilka razy głośno powtórzone w dziedzińcu. Odarty jakiś mężczyzna, mający pozór stróża kamienicznego, dopytywał się o p. Mateusza Kirkucia.
— Co to jest? co to jest? Kirkuć to ja! — zawołał nadbiegając.
— To właśnie kartka do wielmożnego pana, — rzekł stróż, i podał świstek papieru jakby wydarty z książki, na którym stało coś wielkiemi literami wypisane.
Kirkuć z daleka poznał podpis kapitana i rzucił się na kartkę z chciwością, ale rozmyśliwszy się i dawszy dziesięć groszy na piwo, wziął ją czytać do swojéj stancyjki na górę.
Już odchodził gdy posłaniec go wstrzymał.
— Gdzie znowu dziesięć groszy! — rzekł, — to i złoty mało, ledwie się dopytałem o pana.
— A zkądże kartkę wziąłeś?....
— A to cała historja! — odparł stróż, — chodźmyno gdzie do izby, to ja panu opowiem.
Poszli tedy i tu dopiero otarłszy z potu uznojone czoło, stróż po cichu rozpoczął powieść swoją.
— Było to tak, proszę pana, ja jestem stróżem, już blisko rok na św. Marcin, u p. Wierzbickiego na Starém Mieście, obok kamienicy p. Wydyma. Otóż ja tam na tyłach kamienicy czasem zamiatam, względem tego, że niektórzy niesforni lokatorowie wyrzucają śmiecie przez okna, szczególnie kucharki, co się lenią wyjść nawet na dziedziniec do śmietnika. O! bo to już te kucharki, to powiadam panu! tylko wisiéć....
— Ale cóż? przerwał niecierpliwie Kirkuć.
— No, otóż zaraz powiem. Gdy ja wczoraj zamiatałem, patrzę, nieopodal od domu Wydyma leży na ziemi kartka, a że papier to zawsze może być co ważnego, podjąłem. A tuż i mały Wierzbicki, co do klas chodzi, przylatuje, czyta i mówi: — O! ho! to ważny interes! oddaj kartkę podług podpisu, to ci się dobrze dostanie na piwo. Myślę sobie: może i prawda, idę do hotelu pytać o pana, mówią, iż rzeczywiście był taki a taki pan, ale się wyniósł. Gdzie, jak, dopieroż ja pytać, i aż tu przyszedłem.
Kirkuć dobył złotówkę, odprawił stróża, który jeszczeby był więcéj pragnął i siadł czytać.
Jeżeli w pisaniu nie był mocny p. Mateusz, to w czytaniu z pisanego doświadczał niekiedy nieprzełamanych trudności; w dodatku kartka była szkaradnie pisana, jakby węglem, i w części zamazana, ale wziąwszy się do niéj usilnie, Kirkuć wyczytał nieco, domyślając się ubyłych głosek, tego co następuje:
„Mateuszu, przyjacielu! w tobie jednym pokładam nadzieję, spełniła się nademną najokropniejsza zemsta i zdrada, zbrodnia okropna. Siedzę zamknięty siłą, gwałtem, przemocą w lochu ciemnym, nie przez sąd, nie przez urząd skazany, ale podłéj zemsty sprawą. Ratuj mnie! Kartkę tę wyrzucam przez okno lochu, do którego z niebezpieczeństwem życia ledwie wdrapać się mogę, nie wiem nawet nazwiska domu, leży na starém mieście. Właściciel dawny wojskowy, o jednéj nodze. Uwiadom rząd, rób co tylko można, bo z głodu i nędzy zdycham.... Jeżeli ci Bóg miły, porusz wszystko, pieniądze znajdziesz w szufladzie....“
Gdyby był Pluta o pieniądzach nie wspominał? Kirkuć nadszedłszy na to, stanął, zamyślił się i daléj nie czytając, zadumał.
— O! to jakaś brzydka historja! — rzekł, — zemsta! loch! a nuż i mnie się dostanie, czy ja mam obowiązek koniecznie się w to mięszać! A potém, nuż się upomni o pieniądze!
Z drugiéj strony, myśl o wygnaniu na wieś, nadzieja, że powrót Pluty mógł mu dopomódz do dalszego pobytu w kochaném miasteczku, rzuciły go w rozmysły i niepewność.
Chciał wielce dopomódz kapitanowi, ale miarkował, że ta potęga, która go rzuciła do lochu, mogła i jego dosięgnąć, a więzienia bardziéj się jeszcze lękał, niż wygnania na wieś; mógłże on słaby Kirkuć, zaczepiać tę tajemniczą władzę? Wreszcie, gdyby uwolnił Plotę, a ten się u niego upomniał o grosz, który jenerałówna tak nieopatrznie do Kurlandji z sobą wywiozła?
Kirkuć myśląc o tém, rozczulił się i niemal rozpłakał, brak mu było opieki kapitana, ale i powrotu jego się lękał, schował papiér do kieszeni mocno przejęty i wzruszony, ale nic nie postanowił jeszcze. Zadzwonił o butelkę piwa i dobywszy jéj, mocno potrząsając głową nad znikomością rzeczy ludzkich, długi do siebie samego wystosował monolog, przerywany zaglądaniem do szklanki.
— Cóż ja mizerny temu człowiekowi dopomódz mogę? — mówił zakładając ręce, — ja? zaczepię biedę i sam tylko wpadnę gdzieś do lochu. Już ci, co tak głęboko taką Matedorę jak on zapakować umieli, nie muszą to być ludzie bezsilni i lada co! Nie mnie to ważyć się z niemi i zaczepiać taką potęgę!!
Rozmyśl się kochanku, poradź się serca, niech cię przyjaźń nie unosi i serce nie prowadzi do skręcenia karku! To są jakieś wielkie i straszne tajemnice.... z tém nie ma co żartować. Kirkuć, tyś nazbyt czuły i poświęcający się, nie zmięknij abyś nie przepadł, bo powiedziano jest....
Tu mu się urwało.
— Co powiedziano jest? — zapytał sam siebie, — powiedziano jest: głupim nie będziesz, a kiedyś już stworzony z delikatném sercem i słabą głową, radźże się drugich i szukaj rozumu.
Tu Kirkuć skoczył z krzesła i uderzył się w czoło.
— Muszę się poradzić Pętelki.
Pętelka był dla Kirkucia tajemniczym symbolem mądrości ludzkiéj, każde jego wstrząśnienie głową, każdy ruch, był dlań czémś niezrównanie doskonałém i trafném. Kirkuć rozrzewniał się słuchając jak milczał, w jąkaniu jego widział natchnienie niebieskie, w każdym wyrazie szukał ukrytego znaczenia, nie mógł więc do kogo innego pójść po radę, tylko do Pętelki.
Ale gdzie go było szukać.
Nieszczęśliwy niegdyś urzędnik od łapania kontrabandy, jak go zwał p. Mateusz, niesprawiedliwością losu przywiedziony do ostatniéj ostateczności, przemieszkawszy jakiś czas prawie o głodzie w izdebce na poddaszu przy ulicy Złotéj; ztamtąd wygnany, bo nie płacił, musiał się udać aż na Pragę, gdzie u żydka najął sobie trzecią część przepierzonéj izdebki za sumę bajeczną czterdziestu złotych rocznie, z których ledwie dwa z góry opłacił. Przy tym samym domu był ogródek, gdzie się w święta zwłaszcza, niedziele i piękniejsze dnie, zbierało wyższe towarzystwo stolicy, pomocnicy od fryzjerów i chłopcy od cukierników. Pętelka, który przygnieciony od losu, nie wiele odeń wymagał, wychodził do ogródka, tu stawał na przesmyku i prawie codzień umiał sobie wynaléźć przyjaciela, który go na coś zaprosił.
A że talenta nigdy nie idą marnie, talent téż go w téj złéj doli ratował. Nieszczęśliwy w karty Pętelka, grał w billard jak ten, co to się kijem dorobił ministerstwa za Ludwika XIV, ale cóż? Jak Volter, co się więcéj szczycił matematyką, któréj nie umiał, niż poezją, która mu płynęła z za rękawa, Pętelka dotąd gardził billardem i był dlań niewdzięcznym.
Tu dopiero na tém pragskiém wygnaniu poznał, że przeznaczenie nie darmo go uczyniło billardzistą tak doskonałym, nie było bowiem dnia, żeby kilka złotych nie wygrał; a były dnie, w których czysty zarobek dochodził do kilkunastu. To go postawiło na nogach, to go wstrzymało na Pradze, gdzie talent ocenić umiano.
Zaczęła nawet stugębna sława roznosić wieści o niepokonanym staruszku, który robił takie bile, o jakich się nikomu ani śniło.
Pętelka kruszyneczkę tyć i cery nabierać zaczął, a raz rzuciwszy Warszawę niewdzięczną, cały przylgnął do poczciwéj Pragi.
Kirkuć, który był przyjacielem rozkoszy ogródkowych i zwiedzał często ustronia tego rodzaju, szukając tęższego piwa i czulszego serca, niż te, na jakie trafiał w stolicy, spotkał się z Pętelką na Pradze i dowiedział o jego historji. Do łez go poruszyła niewdzięczność losu, który tak rozumnego, tak obdarzonego człowieka, dla tego tylko, że mówić nie umiał, zepchnął do mizernéj izdebki na Pragę, ale cóż było radzić na to? trzeba się było poddać żelaznemu przeznaczeniu.
Powiedziawszy sobie, że powinien był poradzić się Pętelki, Kirkuć pochwycił czapkę i kij, i nie myśląc o zbyt kosztownéj dorożce, puścił się na Pragę. Kawał ci to drogi! ale Kirkuć przejęty wypadkiem, który spotkał kapitana, obawą o swą skórę obarczony, nie postrzegł się jak przez most przebiegł, jak po wybitym bruku przesunął się, i do ogródka owego dopadł niespokojny.
W ogródku, oprócz jednéj panny z Warszawy i dwóch z nią kawalerów, nie było nikogo; przy bilarze dumał sparty na kiju Pętelka, któremu tego dnia jakoś nie poszło, nie miał z kim zagrać ani razu.
Kirkuć nie ostrzegłszy go, rzucił mu się na szyję.
— Przyjacielu! przecież cię znajduję!
— A! p. Mateusz tego.... cieszę się tego....
— Z interesem, z ogromnym interesem, — dodał śpiesznie Kirkuć, — chodź na ulicę, bo tu mury i ściany maja uszy, a rzecz jest strasznéj wagi.
Pętelka westchnął, wynalazł nie swoja czapkę i niby przechadzając się, wyszli aż nad Wisłę. Tu Kirkuć dobył kartkę i uroczyście podał ją Pętelce, który chciwie w nią wlepił oczy.
— Ha! a co? — rzekł, — co tu robić.
Pętelka milczał i dumał długo, ruszył ramionami, splunął i wyrzekł poważnie:
— No! to tego....
— Ja wiem, — przerwał Mateusz, — ale jak? ale co?
— Czekajże! Jeżeli tego, to te, a może i nie tego, to....
— Mów, proszę cię, trochę jaśniéj; czy mogę ja co robić? czy ja tu co poradzę? czy się to jeszcze i na moich plecach nie skrupi. To jakaś szkaradna historja; nuż ja w to palce umoczę.
— I tego! — dodał potakując Pętelka.
— Tak jest, cudownie mówisz — i tego! Szkoda mi, Bóg widzi, kapitana, ale....
— Ale kapitan sam tego, — odrzekł Pętelka, — co tu długo gadać, a po co tego? a na co tego, toby tego nie było!
Kirkuć pokiwał głową.
— Otóż to, — rzekł, — kiedy się rozumnego poradzisz człowieka, zaraz rzecz jaśniéj się przedstawia. Wypijesz butelkę piwa?
— Nie od tego, owszem.
— Ale taki szkoda kapitana! — westchnął p. Mateusz, — tylko my podobno go nie ocalimy, trzeba po nim requiem odśpiewać!!
Przy piwie mocniéj jeszcze przekonali się oba, że byłoby szaleństwem poczynać coś z takiém narażeniem się, nie mając najmniejszéj nadziei dokazania. Pętelka jednak pił zamyślony, stukał palcami po stoliku, bił się po czole i zdawał mocno przejęty, na co Kirkuć z uszanowaniem dla jeniuszu, spoglądał z rodzajem rozczulenia.
— Pokażno mi jeszcze tego, niech odczytam, — rzekł po chwili Pętelka.
Kirkuć dobył pospiesznie kartkę i oddał mu ją, a Pętelka z uwagą przesylabizowawszy, zwrócił w milczeniu.
— To już wiem, — rzekł, — gdzie on siedzi.
P. Mateusz porwał się jak oparzony.
— Wiesz?? ty wiesz.
— Wiem, bo jeden jest tylko człowiek bez nogi, co ma dom na Starém mieście, dawny wojskowy.... oho! ja go znam, to tego.
— To musi być niebezpieczny człowiek, kiedy mógł kapitana ułowić.
Pętelka nic nie odpowiedział, właściwie nie bardzo znał dobrze Wydyma, a nigdy nie zwykł był mówić o tém, czego nie wiedział.
— Więc cóż? — zapytał Kirkuć.
— No — nic, jutro będę w Warszawie, zobaczemy, — odparł Pętelka i więcéj już z siebie ani słowa nie dał dobyć.
W domu pani jenerałowéj Palmer cicho było jak w grobie, smutno jak na cmentarzu, pusto jak u drzwi więzienia, ale życie płynęło swoim trybem, na pozór, i nic się nie zmieniło w powierzchownéj formie jego.
Dom ten opuszczony przez wszystkich prawie, którzy się doń niedawno natarczywie dobijali, stał jakby w oczekiwaniu nieuchronnéj odmiany losu, którą trochę doświadczeńsi ludzie, wśród najtwardszych okoliczności, przewidują, bo wiedzą, że nic nie ma trwałego na świecie, a u nas usposobienia społeczeństwa najsrożéj się nawet objawiające, nie długo wytrzymują, gdy się im ofiara nie poddaje. Jenerałowa téż, czy to z porady wiernych jéj przyjaciół, czy z własnego instynktu, umiała twarzą pogodną obracać się do najprzykrzejszych losu przewrotów. Ile cierpiała w ciszy, ile łez wylała gdy jéj nikt nie widział, jak złorzeczyła losowi i zgrzytała na niewdzięcznych, — tego się tylko panna Adelaida i Bzurski, w coraz z sobą poufalszych stosunkach zostająca para, domyślać mogli — świat o tém nie wiedział. A gdy w paradnych sukniach, w pięknéj karecie, ukazała się miastu z twarzą pogodną, zawsze jedną i zawsze przedziwną dystynkcją nacechowaną, gdy klękła w kościele w czasie mszy arystokratycznéj u Kapucynów, któréj nigdy nie opuszczała; gdy spełniała swe obowiązki po szpitalach i ochronach, była tą samą wielką panią, jaką ją przed rokiem widywano, i nic w niéj nie znamionowało, że w sercu krwawą nosiła ranę.
W osamotnieniu, w jakiém ją świat zostawił, tylko doktór Mazzini, którego nie wiem już czy sobie czytelnicy moi przypominają, wielki doktór Mazzini, co choroby pierwszego piętra tylko leczyć raczył, i prawnik Pobracki, odwiedzali pustelnicę. Oprócz tego dyrektor sumienia duchowny, dwie przyjaciołki ze wsi przybyłe i plotkom nie wierzące, całe jéj kółko składali.
Baron Dunder kłaniał się jéj niezmiernie nisko i z uśmiechem w róże i fijołki ugarnirowanym w ulicy, zostawiał u jéj drzwi bilet, gdy był pewny, że w domu nie zastanie, ale się tak urządzał, aby się zawsze z nią rozmijać.
Może doktór Mazzini, wielki purysta i nie łatwy do wyciągnienia, gdyż klientów miał więcéj niż mu było potrzeba, byłby poprzestał odwiedzin u jenerałowéj, ale go podeszła bardzo zręcznie, podnosząc cenę wizyt, a trzeba wiedziéć, że lubił być wynagradzanym przyzwoicie, nie dla tego podłego grosza, o który nie dbał, jak powiadał, ale jedynie, że znak ten, cenę jaką do jego nauki przywiązywano dowodził.
Oddajmy tu sprawiedliwość szlachetności charakteru Pobrackiego, że jakkolwiek oswojony bliżéj od innych z przykremi okolicznościami życiu i losów p. Palmer, choć mógł znaleźć powody odstąpienia jéj, wyższą miał miłość chrześciańską i wyrozumiałość nad pospolite przesądy i wstręty. Opłacany sowicie, przyjmowany serdecznie, któż wié jakie tam skryte mógł robić projektu? jakie tworzył plany? czy zresztą, jak tam sobie wyrozumował swe postępowanie, dosyć, że nie uszedł z placu.
Nazajutrz po wypadku nieszczęśliwym z kapitanem Plutą, p. Oktaw Pobracki, przed którym nawet Bzurski i Adelajda pokornie i uniżenie się kłaniali, tak im swą powagą imponował, wszedł cicho i dyskretnie do salonu, rozkazując oznajmić p. Palmer, że jest na jéj usługi.
Niedługo kazawszy na siebie czekać, w czarnéj morowéj sukni, we włosach gładko tylko przyczesanych, zawsze jeszcze piękna i dbająca o to by się nią okazać, wsunęła się po cichu jenerałowa do salonu. Szelest cichy jéj sukni, zbudził z zadumy prawnika, który powstał na palcach i z wielką żywością przyszedł pulchną jéj uścisnąć rączkę, pytając o szanowne zdrowie.
— Jak się mam, nie pytaj pan doprawdy, — odparła siadając i dłoń przeciągając po czole p. Palmer, — cóż chcesz? jestem zdrowa.... a w chorobę duszy któż uwierzy?
— O! pani, — rzekł czuléj niżby przystało na prawnika Pobracki, — o! pani, w istocie, ja przynajmniéj, któregoś wtajemniczyć raczyła, mam prawo pojąć i współczuć z tém jéj cierpieniem.
— Gdyby nie modlitwa, gdyby nie spokój wewnętrzny....
— Balsam dla duszy, modlitwa! — pochwycił składając ręce Pobracki, — a! pani, ileż razy pokrzepiającéj siły jéj doznałem.
Spojrzeli sobie w oczy i serjo mówili daléj.
— Nic nowego? — zapytała kobieta.
— Owszem, — rzekł uśmiechając się prawnik, — jest niby maleńka nowość. Bóg nareszcie krzywd ludzkich się pomścił na tym niegodziwym Plucie!
— Umarł? — porywając się nagle cała wzruszona zawołała Palmerowa, — umarł! Ale wnet chwytając się na niedorzecznym objawie radości, siadła i bardzo spokojnie dodała: — Jakto?
— Nie umarł jeszcze, — rzekł z niedostrzeżonym uśmiechem Pobracki, — ale zdaje mi się, że przestanie nam być szkodliwym. Jest to historja prawie nie do wiary w dzisiejszych czasach, ale za któréj prawdę ręczyć mogę. Jak wielu innym, dokuczył on krewnemu mojemu, najzacniejszemu człowiekowi, trochę tylko za żywego charakteru, niejakiemu p. Zeżdze, który już dawniéj pomścił się był trochę na kapitanie. Spotkali się tu znowu, wypadkiem opowiedziałem mu wszystkie zbrodnie tego człowieka. Zeżga, który jest prawdziwym Don-Kiszotem naszych czasów, uwziął się to zrobić, czego sprawiedliwość nie dokazała. W téj chwili Pluta siedzi zamknięty w lochu na chlebie i wodzie.
— A! niechże go nie puszczają! — zakrzyknęła jenerałowa żywo.
— Chybaby się cudem wymknął, bo Zeżga dobrał sobie towarzysza dobrego i pewnie schwytawszy go raz, nie tak prędko na swobodę oddadzą.
P. Palmer drżała słuchając i nie umiała się ukryć z wrażeniem jakie to na niéj czyniło, oczy jéj połyskiwały; postrzegła jednak, że ten wyraz zemsty nasyconéj, mógł niekorzystnie być oceniony przez Pobrackiego, i spuszczając oczy westchnęła:
— Gdyby mu Bóg, — rzekła, — dał przynajmniéj opamiętanie.
— Życzę mu tego z serca, — rzekł Oktaw.
— Ale on się wymknie, to tak zręczny człowiek, — zawołała jenerałowa.
— Wątpię, — przerwał prawnik, — ci co go wsadzili, nie łatwo go puszczą, a stary hulaka może tam łatwo zamrzéć z głodu, chłodu i nędzy, a co gorzéj w osamotnieniu i moralnym ucisku, do których nie przywykł.
— Trzebaby jednak starać się o jego nawrócenie! — dodała grając swą rolę jenerałowa.
Pobracki tylko westchnął, oczy podniósł do góry, ręce złożył i nic już nie odpowiedział, aż po chwili.
— Może tam promyk łaski zstąpić na niego.
— Szczerze modlić się o to będę.
— I ja westchnę na tę intencję.
— Ale to dziwna historja.
Długie dość potém panowało milczenie.
— Nie dowiedziałeś się pan nic o téj biednéj dziewczynie sierocie, któréjbym los jakiś zapewnić chciała? — odezwała się bardzo nieśmiało jenerałowa, — jest to dziecię kobiety, którą kochałam bardzo, ten niegodziwy człowiek wymyślił potwarz z tego powodu.
— A! pani, czyż mu się dziwować można? wzdychając rzekł Pobracki.
— Wiesz pan co o niéj?
— Trochę, — odpowiedział przysuwając się mężczyzna, niby nie umyślnie, tak jednak, że suknia jenerałowéj otarła się o jego nogi i niby téż przez dystrakcją po malutku dążąc do pochwycenia białéj rączki, która się nie cofnęła, i zimna, sucha spoczęła w jego dłoni, jakby nie wiedząc o sobie.
— To dziecie biedne, staraniem Pluty, odebrała z domu Narębskich jakaś kobieta, nie ciekawéj sławy, przeszłości bardzo smutnéj, — dostało się w złe ręce, nieszczęściem, ale Narębski, który się do niéj przywiązał, czuwa nad nią.
— Jabym dla dobra tego dziecięcia, — odezwała się jenerałowa nieśmiało, cicho i może nieco ściskając dłoń prawnika, — jabym pragnęła je oddalić, zapewniając mu los....
— Wierz mi pani, — dorzucił z dziwnym zapałem Pobracki, — że się z serca i na ślepo przyłożę do spełnienia wszelkich jéj życzeń, nie pytam, nie chcę wiedziéć o powodach, czuję, że serce tak czyste i pełne anielskiéj dobroci, nie może miéć innych nad święte i błogosławione.
W tém miejscu rozmowa zaczęła być coraz cichszą, zbliżyli się bardzo do siebie, a prawnik tak jakoś stracił głowę, że po krótkiéj chwili, w któréj interesa ważniejsze ukończyły się zapewne z zadowoleniem stron obu, przykląkł przed marmurową kobietą, która ani zadrżała.
Ta dziwna zmiana roli doradzcy na pacjenta, nie zmieszała ją, przypomniała dawne dzieje, nie rozgniewała wcale, uśmiech tylko, jak wiaterek wiosenny, przebiegł po ustach smutnie zaciśnionych, obejrzała się bacznie.
— Wstań pan, — rzekła, — mówmy rozumnie.
— A! pani! przynajmniéj ja w téj chwili do tego niezdolny jestem.
— Pan się łudzisz, ja jestem stara, ja nie mogę wzbudzić miłości.
— Namiętność.
— Tak, występną i chwilową, serce mam wyschłe od bólów przeszłości, dać go nie mogę, brać go nie warto.
— Pani....
— Słuchaj pan i nie gorsz się, Bóg prędzéj przebaczy szał momentalny, niż występne życie.
I żywo powstała z krzesła, prawnik tak był zmieszany, że zrazu nie zrozumiał dobrze, a rozmyśliwszy się nieco, ośmielił się rękę pochwycić do ust, zbliżyć i korzystając z dystrakcji p. Palmer, złożyć pocałunek gorączkowy na zbladłéj twarzy kobiety.
— A Bóg! a grzech! — szepnęła p. Palmer ostatnim ładunkiem strzelając do nieprzyjaciela.
— Bóg jest pełen miłosierdzia, — z przejęciem wyrzekł p. Oktaw, — a pokuta...
— Nie potrzebuję pana przestrzegać, — rzekła jenerałowa, — że wina wtedy jest nieprzebaczoną dopiero, gdy się staje zgorszeniem.... I położyła palec na ustach.
Pobracki przejęty, rękę przycisnął do serca.
W téjże chwili od sypialnego pokoju czuwająca panna Adelaida, a od przedsieni Bzurski, dostrzegli pocałunku niespodziewanego i oboje z cicha pobiegli korytarzem podzielić się odkryciem.
— Wiesz WPanna, — rzekł Bzurski, — on ją całował.
— A! toś WPan patrzał przez drzwi.
— Jak to i Panna także.
— No! proszę, ktoby się to spodziewał po téj świętéj pani.
— Pobiorą się, zawołała gorąco p. Adelajda.
Bzurski głową potrząsł.
— O nie! — rzekł, — to cóś nie wygląda na małżeństwo.
Oburzona panna służąca, cofnęła się o krok i pogroziwszy kamerdynerowi, który odchodził spokojny i poważny, pobiegła zapewne dopatrzyć resztę sceny, ale p. Pobracki wyjeżdżał, a Jenerałowa kazała zachodzić karecie, głośno prosząc go, aby odwieść mogła do ulicy Żelaznéj. Bzurskiemu pozwolono zostać w domu, gdyż pani tylko małą przejażdżkę dla użycia wieczornego powietrza odbyć chciała.
W kilka dni potém Jenerałowa znalazła się u pani Jordanowéj, gdzieśmy ją na chwilę widzieli, i powtórzyła raz jeszcze swe odwiedziny tajemnicze następnego wieczora. Nie było tą razą nikogo prócz Mani i gospodyni, a pani Palmer wyszedłszy z domu pieszo i nawet bez kamerdynera, co mu się dziwném zdawało, na rogu Ordynackiéj ulicy wzięła dorożkę, osłoniła się woalem i z bijącém sercem przybyła na Wilczą.
Mrok zaczynał padać, Mania siedziała w swoim pokoiku przy fortepianie, grała piosenkę Schubert’a, tę piosnkę rzewną i łzawą, która nosi tytuł Skargi dziewczęcia; cała jéj dusza uciśniona i smętna przeszła w te tony pełne znaczenia i bólu, świat znikł przed nią powoli, zdało się jéj, że była samą, samą jedną, wśród głuchéj ziemi, pod niebem szarém, u brzegu nieskończonego morza, że przeżyła wszystkich i wszystko, że serce jéj nareszcie w przedśmiertnéj piosence pęknąć miało....
I grała a łzy się jéj z oczu toczyły strumieniem i płynęły po twarzyczce, gdy jenerałowa weszła i zapraszana niezmiernie przez Jordanowę, siadła na kanapie.
Dźwięki téj muzyki doszły uszów przybyłéj i powoli twarz jéj zaczęła blednąc, uczucie jakieś dziwne, dręczące, jakby wymówki za popełnioną zbrodnię, mówiło do niéj przez tę pieśń straszną i groźb pełną.
Jakąś chwilę obie pozostały nieme, Jordanowa tylko wpatrując się w twarz przybyłéj mruczała mimowolnie:
— Na uczciwość, taż sama, przysięgłabym, że Julka! wszak i głos i ten pieprzyk na szyi, i ten pieprzyk na szyi...
Jenerałowa była niemą, może nie macierzyńskie uczucie, ale jakiś przestrach ścigający winę, miotał chwilę jéj duszą, ale ostygła wreszcie.
— Może kazać przestać grać? — spytała Jordanowa.
— O! nie! nie! ja mam kilka słów do pomówienia.... Pani wiesz, kilka z nas w mieście ułożyłyśmy sobie poszukiwać ubogich dziewcząt, którychbyśmy losem zająć się mogły i uchronić je od tak, niestety! częstego w mieście zepsucia. Ja właśnie dowiaduje się, że tu pani masz u siebie ubogą krewnę.
— Tak krewnę, ale nie zbyt znowu ubogą, odparła trochę urażona Jordanowa, która się przywiązała była już do Mani i podnieść ją chciała. Ona ma opiekuna, który jéj posażek wyznaczył, któż tam wié zresztą, i ja choć uboga, coś mam.
— Ja uczyniwszy takie wotum, mogłabym także przyłożyć się do wydania jéj za mąż, — cicho dorzuciła jenerałowa.
— Ale ona o tém jeszcze nie myśli.
— Jesteś pani pewna? — spytała z uśmiechem p. Palmer, — my będąc opiekunkami takich sierot, śledzim je pilnie i mogę pani zaręczyć, że jéj kuzynka kocha się, że jéj ulubiony boi się żenić dla własnego ubóstwa.
Jordanowa aż się zerwała.
— A toż co? — zawołała, — gdzie? kto? ja nic nie wiem.
— Ulubiony jest bardzo porządnym i dobrego prowadzenia człowiekiem, dziewczę go kocha, jeśli się nie pobiorą, któż wié jaki koniec czeka ich czyste przywiązanie; występek, grzech, wstyd, niesmak, a potém....
Jordanowa ręce załamała.
— Któż to pani powiedział?
— My wszystko wiemy! — szepnęła tajemniczo kobieta.
Z przestrachem zwróciła na nią oczy gospodyni, cofnęła się z krzesłem.
— W imie moralności i obowiązków chrześcijańskich ofiaruję pani moją pomoc, niech się pobiorą, a za granicą znajdę miejsce i zarobek dla Muszyńskiego; niech wyjadą.
— Ale jak się pobiorą, po cóż mają wyjeżdżać? — spytała Jordanowa.
— Pani nie wiesz czém jest Warszawa.
— A za granicąż to lepiéj?
— Zresztą, — odparła nieco spiesząc omyłkę poprawić jenerałowa, — ja to powiedziałam tylko dla tego, że mi łatwiéj tam Muszyńskiemu zapewnić swobodne życie.
— Ależ ona ma opiekuna, — odezwała się tracąc głowę Jordanowa.
— Tak, ale ani pani, ani opiekun jéj, — ciszej rzuciła p. Palmer, nie ocalicie jéj tu, w kraju, od zabiegów, o których ja wiem, od zabiegów człowieka starego, możnego, gotowego wszystko poświęcić dla nasycenia niegodziwéj namiętności.
Jordanowa oczy zakryła.
— On ją ledwie raz widział...
— Nie raz i nie dziesięć, bo my wiemy wszystko, — dorzuciła p. Palmer z tajemniczością inkwizytora, — my wiemy wszystko, my wiemy kto jest ten człowiek, jak potężny w złém, jak niebezpieczny, gdy roznamiętniony.
Jordanowa była w największym kłopocie, strachu, niepewności, szczęściem dla niéj Mania, która nie wiedziała o niczém, przestawszy grać wbiegła śpiewając, ale już wesoło i ochoczo, otarłszy łezki w progu, ujrzawszy tę surową, nieznaną postać, stanęła jak wryta.
— A! — chciała się wycofać.
— Chodźże, chodź; zawołała gospodyni.
Dziewczę zmieszane wsunęło się uśmiechnięte, a wyraz anielski téj twarzyczki byłby na ukutym z żelaza człowieku zrobił wrażenie. Jenerałowa pobladła, niedostrzeżone oczom ludzkim drżenie przebiegło ją całą.
— To moja kuzynka właśnie....
Byłaby się wygadała wdowa, gdyby surowy błysk oczów p. Palmer, nie powstrzymał słów na jéj ustach....
W sercu takiéj matki, do któréj własne dziecię wychowane przez obcych, zaparte i osierocone przychodzi nie znane nagle, po latach zapomnienia, trzebaby być, aby pojąć, jakiem zabiło uczuciem. Malować go nie będziemy, odgadnąć nie potrafim, ale są piersi, w których rozpacz, zepsucie, obłuda wypaliły fibry coby w niém zadrgać mogły, są piersi z marmuru i dusze z granitu, są matki skazane przez naturę na bezdzietność brakiem uczucia co macierzyństwo stanowi, są monstra w świecie moralnym, choć twarze ich śmieją się spokojem cnoty i chłodem rezygnacji, a taką może była jenerałowa.
Jednak we wzroku jéj niepewno, nieśmiało skierowanym na wesołą twarz dzieweczki, było coś mglistego, jakby gniew bezsilny, jakby szał bezwiedny, jakby uczucie co niema imienia, bo przechodzi między dworna bryłami lodu i zastygnienia brudną strugą, któréj nikt rozbierać nie chce.
Jenerałowa mimo przytomności towarzyszącéj jéj wszędzie, nie wiedziała co mówić, zaczynała, wahała się, mieszała.
— Panienka, dawno w Warszawie? — spytała wreszcie.
— Ja pani? o! bardzo niedawno, żyłam na wsi.
— I podobała się Warszawa?
— Nie, pani.
— Jakto? — przerwała Jordanowa żywo, bo jéj serce zabiło — czyż ci tu źle?
— O! nie moja stryjeneczko, ale człowiek przywyka do wszystkiego.
— Więc opuściłabyś pani miasto bez żalu?
— Nie wiem.
— Dla czego?
— Bom i tu serca znalazła, bo i tu mam moich kochanych.
I mimowolnie na jakieś przypomnienie zarumieniła się. Jenerałowa rzuciła okiem na gospodynię.
— Ale dla czegóż miałabym Warszawę opuszczać? — spytała Mania.
— A gdyby z kim kochanym? — szepnęła nieznajoma.
Dziewczę strwożyło się i spojrzało na przybraną stryjenkę, od niejakiego czasu tak dziwnym ulegało losom, że przestrach ją ogarnął.
— O! nie! nie! — z łezką na oku odparła żywo po chwili, — na cóż mam nowych szukać losów, człowiekowi lżéj z jedném cierpieniem, a nowe życie, to tylko boleść nowa.
Dźwięk jéj mowy, blask jéj oczów, rozczulił nawet zimno malowaną Jordanowę, która przybiegła ją uścisnąć gorąco i rzewnie, biorąc tę czułość dla siebie, ale jenerałowa pozostała wyprostowaną i sztywną na kanapie, i podniosła tylko oczy na sufit obojętnie.
— To się tak mówi na żart, — rzekła, — przepraszam.
Mania spuściła oczy nie rada, że żart wzięła zbyt poważnie, ale w duszy jéj pozostał jakiś instynktowy niepokój.
I długa była chwila milczenia, namysłu.
— Moja panienko, — odezwała się wreszcie wielka pani, przysuwając nieco do dziewczęcia, — wiesz lub nie wiesz może, iż w Warszawie są duchowne i świeckie osoby, z powodów czysto religijnych i moralnych czuwające skrycie nad sierotami.
Mania zdziwiona podniosła główkę.
— Ja mam szczęście należéć do nich, wiem nieco twoją historyę, przychodzę tu by cię oświecić i ratować!
— Ratować! — zbladła krzyknęła dzieweczka, — mnie! ale cóż mi grozi?
— Nic! nic! nie trwóż się proszę, mówmy spokojnie.
Ale Mania była blada i drżała, a Jordanowa gniewna już, że jéj wychowance taką wyrządzono przykrość.
— Miasto jest pełne niebezpieczeństw dla młodych i poczciwych dziewcząt, ludzie są zepsuci... czasy okropne.... tysiące sideł rozstawionych na niewinne dusze... Warszawa pożera co rok więcéj nieopatrznych młodych istot, niż ich na świat wydaje.
— Ale cóż mnie zagrażać może.
— Zostaw to nam starszym, — odparła jenerałowa, my to umiemy ocenić... tu dla ciebie niebezpieczeństwo co krok.
Mania milczała.
— WPanna kochasz... — odezwała się pani Palmer zimno.
— Ja pani? ja?
— Tak, tak, WPanna kochasz młodego, ubogiego człowieka, który kocha ją także.
— Ale doprawdy... ja.
— WPanna może o tém nie wiesz, możesz się nie przyznawać do tego.
— On mi nigdy o tém nie mówił.
— Bo nie śmie!
— Jest jeszcze ktoś inny co z trzosem w ręku czyha na nią.
Dziewczę zaczęło płakać na dobre.
— Ale my czuwamy, — dodała Jenerałowa... — mówię otwarcie, powinniście się pobrać i uciekać z tego miasta.
Mania ostatniego wniosku nie zrozumiała wcale... a płacz jéj wzrósł jeszcze... Pani Palmer snać znowu takiéj dziecięcéj w niéj niewinności nie przypuszczała i zatrzymała się z dalszą mową, widząc, że poszła drogą fałszywą.... scena byłaby się nie wiem jak skończyła, gdy przez drzwi boczne bez anonsowania, na palcach wsunął się dawszy trzy rublowy papierek Kachnie, baron Dunder, i przez lornetkę rozpatrzywszy się w przytomnych cofnął jak oparzony, nie wiedząc co z sobą począć. Mania skorzystała z tego by uciec, a dwie starsze panie jak wryte zostały na siedzeniach, on słupem także wrósł w ziemię. Chciał się śmiać, co było u niego zwyczajem, uśmiech zmienił się w grymas dziwny.
Jenerałowa wreście oprzytomniona wstała z kanapy.
— Panie baronie, — rzekła tonem pełnym przyzwoitości, — mogłabym się zdziwić zaprawdę, spotykając się z nim tutaj, ale wiedziałam, — dodała z przyciskiem, — że go tutaj spotkać mogę, a nawet przyznaję się do winy, trochę mnie tu sprowadziła chęć zapobieżenia jego niebezpiecznym odwiedzinom.... Jestem opiekunką téj niewinnéj dzieweczki.
Skłoniła głową i wyszła majestatyczna, poważna, surowa jak Sybilla, która wyrok śmiertelnikowi strwożonemu ogłosiła. Baron stał i powtarzał tylko ciągle — Ma foi! ma foi! a gdy ją ujrzał za drzwiami dodał — niechże ją wszyscy djabli wezmą.
Myśli, że jéj się zlęknę? sądzi, że nie powrócę? przepraszam, choć nie jestem z tych baronów co byli w krucjatach, gdy sobie powiem, że co ma być... to być musi.
Jordanowa powróciła nie rychło.
— Stara przyjaciołeczko, — rzekł słodko baron, — chodź na słówko do ogrodu... pogadamy.... i będziesz kontenta... a téj Jejmości nie masz się co obawiać, — dorzucił widząc wrażenie na twarzy kobiety — to sobie jenerałowa, która żadném wojskiem nie dowodzi już teraz... Ale nieprawda, że nieszpetna kobiecina.
— Proszę tylko pana... — przerwała szybko Jordanowa, — to cóś osobliwszego, wszak gdy byłam u marchande des modes... co ja gadam... chcę powiedziéć, gdym była na pensji, miałam koleżankę — Julkę.... tylko, że mi nazwisko wywietrzało, przysięgłabym że ta sama, tylko utyła i naturalnie postarzała... nawet pieprzyk na szyi jak u niéj.
— A i ona ma imię Julja...
— A! to ona chyba... ale nie! zkądżeby się wzięła raptem jenerałowa.
— No, a pani wdową po panu Jordanie.
— Ale zawsze to nie może być.
— Chodźmy do ogrodu... dwa słowa kochana pani... — przerwał baron.
Nie bez wzruszenia dostała się jenerałowa Palmer do domu i udając spokój największy, w sieni zaczęła wypytywać Bzurskiego o różne szczegóły gospodarskie, gdy kamerdyner, może nazbyt jakoś konfidencjonalnie, oznajmił jéj, że p. Oktaw Pobracki od godziny na nią czekał w salonie.
Ta natarczywość niepodobała się kobiecie dbałéj jak jenerałowa o powierzchowną cnoty sukienkę, pożałowała może nawet, że mu zbyt zawierzyła rachując na doznaną dyskrecją i niezmierne przyzwoitości pozory; twarz jéj przybrała wyraz niechęci i dumy... Weszła jednak do salonu i miała rozpocząć wymówki, gdy Pobracki zbliżył się ku niéj żywo i zamiast powitania wyrzekł głosem strwożonym:
— Wiesz pani! najniespodziewańsza wiadomość, ten niegodziwy kapitan.... znowu wolny.
Jenerałowa wzięła się za głowę i padła na kanapę.


Koniec Tomu IV.


Mieszkańcy miast często się uskarżają na pozytywki, które im z nieznośnym uporem ciągle jedną pod oknami odegrywają piosenkę, nie zawsze ładną, a często w dodatku pofałszowaną schrypłemi dudkami starych organków. Jest nawet rzeczą dowiedzioną, że katarynkarze równie rachują na przyjemność, którą czynią, jak na dokuczliwość jaką sprawiają i tyle zyskują od okupujących ich milczenie, co od pragnących nasycić się ich muzyką. W istocie pozytywka pod oknem, choćby najczuléj wyśpiewywała arją z Normy, jest okrutnie zawadną i mają słuszność ci, co się na nią uskarżają; ale z małemi wyjątkami ludzie także są takiemi, słowo w słowo, pozytywkami, jedną przez pół życia powtarzającemi piosenkę.
I są tacy, którzy więcéj nad nią nie umieją, są co ich mają dwie lub trzy na odmianę, ale zakręć tylko takiego człowieka, a z góry wiész już, jaką ci śpiewkę będzie nucił.
Trudno ludzką naturę przemienić, nie ma na to sposobu, lecz gdy się żyje ciągle z jednemi, a przyjdzie słuchać tych żywych pozytywek, codzień powtarzających toż samo, — nie powiem żeby to miało być zabawne.
Jednak rzadki bardzo człowiek, szczególnie gdy podstarzeje i zleniwieje umysłowo, gdy się przestanie podsycać i karmić, żeby pozytywką nie został.
Do poczciwych a zacnych pozytywek takich, należał i pan Jan Wydym, którego w Rynku Starego Miasta i sąsiednich uliczkach, znano pod imieniem „Beznogiego.“
Wydym, nietylko mową ale czynem, został, skutkiem przedłużonego kawalerskiego stanu i przywyknienia do niewolniczego porządku — taką pozytywką, powtarzającą codzień jedno a jedno.
I było mu z tém wszelako bardzo dobrze, bo nie ma na świecie spokojniejszych i szczęśliwszych ludzi, nad takie machinki.
Wiemy już, że posiadał kamieniczkę w Rynku Starego Miasta, wazką, starą, ale gruntownie pobudowaną w owych jeszcze czasach, gdy wszystko silnie i mocno się robiło, kiedy to glinę gnojono lat kilkanaście, cegłę wypalano z niéj jak żelazną, a wapno w dołach przekazywano potomkom testamentami.
Postawiona grubo, zasadnie i silnie, trzymała się tak krzepko staruszka, że gdy w niéj czasem wypadło wybić muru kawałek, to się żelazne kruszyły młoty, a iskry ze skamieniałego wapna sypały. We dwóch czy trzech miejscach porobiły się wprawdzie w murach szczeliny, jak marszczki na staréj twarzy, ale Wydym utrzymywał, że temu głównie winno było utrzymanie kilkoletnie mniéj staranne, pod ten czas gdy on w domu nie był, w wojsku służył i nogę tracił.
Od chwili gdy ją objął Beznogi, kamieniczka pod niedźwiedziem pielęgnowana była jak najukochańsze dziecię. Wydym nie miał nic do roboty, dzielił więc godziny swe na spoczynek, zużytkowany zawsze poczciwie, i pracę około swego kochanego domu.
Tak się bowiem do niego przywiązał, że mu wcale nie szło o zysk, o trwanie dla oszczędności, ale o to, aby ulubione dziecię miało się dobrze.
Abyśmy lepiéj poznali Wydyma, musimy z nim, nie powiem beczkę soli zjeść, boby to było za wiele dla czytelnika powieści, ale przeżyć choćby dzień jeden. Ab uno disce omnes.
Wydym wstawał latem i zimową porą punkt w chwili, gdy zegar w sypialnym pokoju, poważny staruszek, po wielkiem wysileniu, bzyczeniu, krztuszeniu i przyborze okrutnym, widocznie wiele go kosztującym, wydzwaniał godzinę piątą. Jeżeli, uchowaj Boże, zasnął nieco dłużéj, co się nadzwyczaj rzadko zdarzało, był to znak, że się nie miał dobrze, że głowa była ciężką, że zjadł w wilją nad miarę, lub wypił trochę więcéj niż potrzeba. Wówczas porucznik zaczynał, po uczynieniu znaku krzyża świętego, od medytacji głębokiéj — jakaby mogła być przyczyna tego nadwerężenia jego zdrowia. Często bardzo wskazywał ją rachunek sumienia; niekiedy wszakże skutek zostawał dlań tajemnicą.
Tu następowała wielce delikatna operacja, zastąpienia nogi, na któréj zbywało panu Janowi, dorobionym drzewa kawałkiem. Wydym stracił tę podporę w bitwie i doktór Szwagrowicz, żwawy staruszek żyjący dotąd, który mu odejmował resztę niepotrzebną na pobojowisku, nie mógł zapomniéć stoicyzmu, z jakim porucznik natychmiastową zniósł operację. Nie było wówczas eteru i chloroformu, szklanka wina je zastąpiła, a gdy przyszło piłować, Wydym ze strachu, żeby nie krzyknąć przypadkiem lub jak baba nie omdléć, śpiewał marsza przez cały czas amputacji, niekiedy tylko trochę piskliwiéj zawodząc.
Ozdrowiawszy, porucznik musiał pomyśléć o dorobieniu nogi i trafił na doskonałego majstra, który mu ją tak od razu dopasował, że bez kuli o kiju i bardzo żwawo chodził, a nawet podskakiwał i biegał. Późniéj ten dość ciężki i nie bardzo zgrabny klocek, zobaczywszy jenerał S... przyjaciel porucznika, sprowadził mu z Paryża daleko zgrabniejsze do chodzenia narzędzie, lekkie, zręczne i nawet wytworne, ale téj nogi francuzkiéj, jak ją zwał Wydym, rzadko używał, po części uważając ją za pamiątkę drogą od swego wodza, a w rzeczy może iż przywykł do staréj nogi. W zapasie była jeszcze trzecia, téj saméj fabryki co pierwsza, która się zwała nową nogą, ale tą tylko czasu wielkiego błota, gdy potrzeba było wśród dnia odmienić narzędzie, posługiwał się porucznik.
I choć stara noga nieco się schodziła i starła, zawsze ona mu była najmilszą.
Wstawszy i przypasowawszy nogę, porucznik modlił się przechadzając, potém ubierał starannie, a gdy już dobrze rozwidniało, szedł na ogląd swéj kamienicy, mając sobie za najświętszy obowiązek całą zwertować codziennie, nie spuszczając się na stróża, na sługi, na cudze oczy i dozór przyobiecywany. Pańskie oko konia tuczy, mawiał wychodząc na oględziny. Zstępował tedy na dół, zaglądając do każdego kątka, wychodził nawet zewnątrz, żeby obejrzéć facjaty i niedźwiadka, potém wdrapywał się na wschody i tak dochodził aż do strychu, stukając nogą, a notując sobie małe nieporządeczki, dostrzeżone wśród rewizji.
Kiedy niekiedy towarzyszył mu stróż, co zawsze obudzało jakiś niepokój w Wydymie, gdyż przekonał się, że ilekroć tak bardzo nad nim czuwał, zawsze coś miał na sumieniu. Naówczas zaglądał do najmniejszego kątka i badał póty, póki nie dobadał się winy, co w stróżu wywoływało przekleństwa ciche, ale zarazem i podziwienie nad niesłychaną beznogiego przenikliwością.
Wróciwszy z tego przeglądu, porucznik sam gotował sobie kawę na maszynce, wypalał fajkę i niekiedy kładł tak zwany napoleoński pasians kartami związanemi tasiemką, która tak się nauczyła na pewien węzełek codzień zaplątywać, że sama się prawie weń składała. Karty i tasiemka nabrały, przez codzienne obcowanie ze stolikiem koloru tak niepewnego, że gdyby kto o pochodzeniu jego nie wiedział, mógłby je wziąć za bardzo brudne.
Zobaczywszy stan barometru, który wisiał przy oknie pierwszego pokoiku, i termometru przyczepionego do szyby w sypialni, porucznik zdejmował czapeczkę haftowaną, zaczesywał księżycowate bokobrody, mastykował wąsy, przeglądał się w zwierciadełku, kładł surdut i wychodził.
Dokąd? zdawało mu się że to było tajemnicą, ale stukanie drewnianéj nogi na wschodach, powtarzające się przez długie lata w jednéj porze, nie mogło ujść ucha ludzkiego.
Wydym wchodził na trzecie piętro swojego domu.
Przykro mi bardzo wydawać porucznika z sekretu, ale utaić tego nie mogę. Mieszkała tu od lat dobrze dziesięciu bardzo ładna panna.... Czytelnik łatwo porachuje, że mieszkając tu przez lat więcéj niż dziesięć, ta panna, gdyby nawet w chwili zajęcia lokalu liczyła tylko lat około dwudziestu, jużby teraz miała więcéj niż trzy krzyżyki spełnione. O rachunek ten sprzeczać się nie widzę potrzeby, powtórzę tylko uparcie, że to była nawet bardzo ładna panna.
Znano ją w domu pod imieniem Mniszki, gdyż chodziła zawsze czarno, była bardzo pobożną i prowadziła życie tak zamknięte i ciche, jak w klasztorze.
Pannie imie było Salomea — zresztą kto, zkąd była, nikt tak dalece nie wiedział i po latach z górą dziesięciu, nikt się o to zbyt natarczywie dowiadywać nie myślał.
P. Salomea zajmowała tu dwa pokoiki, powiedzmy lepiéj szczerą prawdę, jeden przeforsztowany, i pracowała po całych dniach, bo to musiało stanowić całe jéj utrzymanie.
Brała ona robotę do domu, a że była niezmiernie sumienną w jéj wykonywaniu, nigdy jéj na tém nie zbywało.
Prócz p. Wydyma z tytułu gospodarza, nikt prawie u niéj nie bywał. Ale porucznik za to dnia jednego nie opuścił, żeby zaczesany i wyświeżony, nie zajrzał na chwilkę do panny Salomei.
Jest rzeczą nie ulegającą wątpliwości, że się w niéj na zabój od lat dziesięciu kochał — ale myśląc i przemyśliwając, gotując się niemal codzień jéj to wyznać, zawsze się dla swojego kalectwa od stanowczego kroku wstrzymywał. Gdy był u siebie, Wydym nader śmiało oświadczenie układał i postanawiał je wyrzec, dowodząc sobie, że mu korona z głowy nie spadnie chociażby odmówiła, — ale siadłszy naprzeciw niéj, zupełnie tracił odwagę i odkładał na jutro.... Dziesięć już lat codzień powtarzało się toż samo.
Pokoik p. Salomei był dla swéj czystości tylko i świeżości miły — szczupluchny, ciasny, ubogi — ona zawsze przy stoliczku i robocie, czasem pęczek kwiatów przed nią.
Poznali się zapewne ze stosunków gospodarza z lokatorem, ale stosunek przyjaźny stał się trwałym i codziennym. — Porucznik wzdychał gdy się do drzwi zbliżał, a często mocniejsze jeszcze westchnienie wydawał odchodząc.
Gdy z niego sobie ktoś bliższy żartował, co się czasem zdarzało, bo ludzie pletli różnie o czułéj przyjaźni, odpowiadał prawie gniewnie:
— Tak! tak! bredźcie! bredźcie. Co to jest? zapewne! oszaleli! którażby kobieta wzięła beznogiego kawalera! gdzież to kto słyszał? I jabym był téż głupi, gdyby mi się co takiego przyśniło na stare lata! Ale téż!
Panu Bogu tylko wiadomo, jak się tymczasem porucznik męczył ciągle zbierając oświadczyć, — niekiedy już miał stanowcze słówko na ustach, ale się zawsze za język ukąsił i skończył rumieńcem dziewiczym. Panna uśmiechała się, poglądała nań, zdawała czegoś oczekiwać, z wyrazem przyjaźni wlepiała weń czarne oczy, potém z westchnieniem spuszczała znów głowę nad robotą, któréj odwiedziny nigdy na chwilę nie przerywały. Porucznik odważał się czasem trzymać jéj motek lub zwijać nici.
Parę lat temu Wydym niebezpiecznie zachorował, nie było go komu doglądać, panna Salomea dowiedziawszy się zeszła zaraz i trzy dni i trzy nocy siedziała przy biednym, póki nie minęła gorączka.... Ujrzawszy ją zbladłą i zmęczoną przy sobie, porucznik się rozpłakał, ucałował jéj ręce, o mało nie wyrzekł, aby pozostała przy nim na zawsze... ale w téj chwili spojrzał na drewniane nogi uporządkowane w kąciku i odwagę stracił. P. Salomea powróciła na górę, ale przyjaźń ich zmieniła się w poufalszą i serdeczną. Musiał Wydym przyjmować od niéj opłatę za mieszkanie, bo jéj odmową nie chciał upokarzać, starał się jednak, aby ten grosz zawsze jéj w małych zwrócić podarkach.
Odwiedziny trwały czasem całą godzinę, poczem Wydym całował ją w rękę ze drżeniem, wzdychał i powoli ku drzwiom patrząc odchodził, a oczy ich spotykały się, i panna Salomea uśmiechała do niego z uczuciem siostry, a gdy wyszedł, wzdychała po cichu i niekiedy łza zakręciła się jéj w oku.
Taki poczciwy braterski stosunek trwał już od więcéj lat dziesięciu. Od choroby swéj, Wydym coraz mocniéj postanawiał szczęścia próbować i oświadczyć się, ale gdy pomyślał, że odmówiwszy mu gotowa panna Salomea wynieść się z jego domu... brakło odwagi.
Wspomniałem przypadkiem o czarnych oczach p. Salomei, i to mi przywodzi na pamięć niespełniony obowiązek odwzorowania Mniszki... Był to przywiędły nieco, ale ładny jeszcze kwiatek i długa, pociągła twarz rysów szlachetnych, prześliczne włosy krucze, postawa królowéj, wdzięk smutny jakiś i skromny. Zrazu bardzo się za nią uganiano, ale przekonawszy się, że na nikogo spojrzéć nawet nie chciała, opuściła ją młodzież i stare przyjaciołki, które się troskliwie losem jéj zaopiekować chciały.
Po tych odwiedzinach, które go na cały dzień nakarmiały, schodził Wydym zamyślony do swojego mieszkania, brał jaką książkę w rękę, którą od lat piętnastu czytał i powoli kart kilka przestudjował, potém znowu kładł kabałę zamyślając na pannę Salomeę, palił fajkę, ubierał się raz jeszcze stosownie do pory i wychodził na miasto. Droga jego przechadzki tak była jednostajną, jak życie całe. Mijał powoli kościół Śgo Jana, wyruszał mimo Zygmunta przez Senatorską, przyszedłszy przed Ratusz sprawdzał chód swego zegarka, notował ile jego termometr różnił się od miejskiego, nareszcie za Reformatami pod Bankiem aż zarzucał kotwicę.
Tu go czekał obiad gospodarski u wdowy po dalekim krewnym, która go od lat wielu stołowała. Pani Marchwińska, niegdyś żona urzędnika, obarczona sześciorgiem dzieci całujących najregularniéj porucznika w rękę, gdy przychodził i oddalał się, karmiła go za tanie pieniądze i wcale nie źle, w niejakiéj nadziei może, że kiedyś coś po bezdzietnym kuzynie otrzyma w spadku.
Trapiło ją tylko, że przypadkiem dowiedziała się o pannie Salomei i z razu poczęła była po obiedzie, ogólnikami narzekać na zepsucie kobiet, na ich chciwość i chytrość, ale widząc, że Wydym nic nie odpowiadaj i spieszniéj odchodzi, przestała nawracania. Nie wiem ile rachuba na sukcessją była usprawiedliwioną, ale porucznik dość lubił dziatwę, brał młodsze na kolana, bawił tu czasem do czwartéj; a potém już inną drogą przez Tłumackie, Długą, Freta wędrował nazad na Stare Miasto. Obejrzawszy co się działo w domu, gdyż godzina po obiedzie niebezpieczną bywa z powodu kucharek dla podwórza, porobiwszy sobie w księdze potrzebne notatki, porucznik wieczorem znowu wybierał się na herbatę do kawiarni na rogu Podwala i tu zabawiwszy chwilkę, ostatecznie do domu powracał.
Trafiało się w porze owoców lub kwiatów, że kupiwszy cóś, przez stróża posłał p. Salomei, sam znajdując nieprzyzwoitém nachodzić ją spóźnioną porą.
A że bał się by i owe dary podejrzanemi nie były, zawsze oddając je stróżowi, dodawał z miną lekceważącą, głosem obojętnym.
— Zanieś to tam, pannie — wiesz.
Stróż odpowiadał — No! no! — i na tém się kończyło. Powróciwszy do domu porucznik rozbierał się, odejmował nogę, siadał na łóżku, palił fajkę iterum iterumque kładł pasians, pisywał sobie niektóre obserwacje, a gdy zegar wybijał bzycząc dziesiątą, gasił świecę z ogromném westchnieniem ku trzeciemu piętru.
To życie tak się zmieniło, że drobne w niém nawet nieregularności, niezmiernie się rzadko zdarzały. Zdaje się, że ono najlepiéj daje poznać Wydyma, któremu naturalnie osadzenie samowolne w niewoli kapitana Pluty, tak dziwnie i szybko dokonane, że się nad jego następstwami zastanowić czasu nie miał, zupełnie pomięszało szyki i zmusiło do nadzwyczajnéj pilności, do wycieczek ku lochowi, do niespokojnych snów i zapytań nieustannych: Jak się to skończy! a nuż zdechnie?
Biedny porucznik był w niesłychanym kłopocie i gryzł się niezmiernie, tak że panna Salomea spytała go nawet raz, czy się nie czuł chorym, bo czegoś bardzo mizernie wyglądał.
Mocno go to obeszło, zwłaszcza, że jakoś chodziło mu o to zawsze by w oczach przyjaciołki jak najpiękniejszym się wydawał. Dnia tego, gdy mu to powiedziała, kilka razy nawet przejrzał się w zwierciadle, a po cichu serdecznie klął tego utrapionego Zeżgę.
Tymczasem w lochu cicho było jak w grobie.
Pluta z razu znękany i podpiły usnął, obudził się jednak z gorączką, nie rychło rozmiarkował gdzie był i przypomniał jak się tu dostał, by znowu rzucać, przeklinać i rozpaczać.
Żart trwał za długo.
Drugiego dnia potrzeba było zapaliwszy świecę uciec się do suchego chleba i resztki rozlanéj wody, któréj cóś na dnie dzbanka pozostało. Przekąska ta wcale mu nie smakowała, ale żołądek się jéj natarczywie domagał. Pluta klął przez ścięte zęby, ale przestrach pierwszy raz w życiu ogarniał go nieopisany — przypuszczał z przerażeniem, że głodem umorzonym być może.
Krzyczał, pienił się, tarzał, usypiał, budził się by bić we drzwi, których poruszyć nie mógł, powracał na swój barłóg tracąc resztkę ducha i drżąc przed obawą śmierci. Nie stworzony był na męczennika wcale, i w téj chwili byłby największą podłość popełnił, najstraszniejszy na siebie cyrograf podpisał, byle go kto chciał uwolnić.
Trzeciego dnia przez otwór we drzwiach spuszczono mu chléb świeży i wodę na któréj zbywać zaczynało; — na szmer otwierającego się okienka, porwał się biedz ku niemu Pluta, chcąc użyć całych sił wymowy, aby rozbroić klucznika, ale nim dopadł po ciemku drzwi, otwór się zasunął, a głos przeklęstw pełen, w grobowéj tylko rozległ się ciszy.
— A! to tak! to tak! — krzyknął kapitan łamiąc ręce — chcą widocznie trzymać mnie tu zbrodniarze na chlebie i wodzie dopóki nie zdechnę! a no! zobaczymy! zobaczymy! ale jeśli się wyrwę.... biada wam! biada! biada!
Gniew i wściekłość rozbudziły w nim trochę, przykrością położenia wcale niezwyczajnego, odrętwiałe władze umysłowe, począł sobie znowu przypominać wszystkie niegdyś słyszane historje o sławnych więźniach różnych, począwszy od barona Trenka, o środkach misternych na jakie się zdobywali dla oswobodzenia, o nadludzkich wysiłkach do których wielkie cierpienia i niebezpieczeństwo człowieka zniewolić mogą.... aż jakaś dziwna nadzieja i ufność we własne siły, wstąpiły do jego serca. Jął się więc powoli w kilka dni rozpatrywać po swoim lochu, a że mu nikt w téj pracy nie przeszkadzał, czasu miał bardzo dosyć, aby zbadać położenie i ocenić wszystkie możliwe dobycia z niego sposoby.
W samo południe, troszeczkę światła które bardzo wysoko umieszczone okienko przepuszczało, gdy oczy się z grubym oswoiły mrokiem — dozwoliło rozpoznać budowę lochu, nagie jego ściany i trudności wydostania się przez jedyny otwór u góry. Kapitan jednak raz wziąwszy się do roboty nie poprzestał na powierzchownym oglądzie, postanowił dostać się do okna i bliżéj z niém zapoznać. Jakkolwiek wielki zawsze czuł wstręt do ręcznéj pracy, w położeniu jego stawała się ona nieuchronną, a choć mu z wielką przychodziła trudnością, musiał się do niéj brać nie żartem, klnąc przyjaciela, bo nie miał się kim wyręczyć. Za dobrych czasów, Pluta nie lubiał wstawać z kanapy, żeby sobie fajkę nałożyć i posługiwał się w tém nawet Kirkuciem, choć wiedział, że przyjaciel zawsze garścią tytuniu do kieszeni ściągniętą się wynagradzał — teraz sam pan sam sługa, choć potniał a sił mu brakło, bo o chlebie i wodzie pieszczochowi wcale nie było zdrowo, choć nic wzmacniającego nie miał dla pokrzepienia — co mu nadzwyczajną sprawiało przykrość i przyprawiało prawie o chorobę — musiał i głową robić dobrze, aby cóś wymyśléć i rękami pracować. Ulgę mu przynosiło tylko, że wymyślał po cichu, odgrażał się i przyrzekał pomścić uroczyście.
Cała jego uwaga i usiłowania zwróciły się do okienka w sklepieniu. O ile mógł miarkować, było ono dosyć szerokie, by się człowiek przez nie z biedą przecisnął, ale zakratowane grubemi żelaznemi prętami. Kapitanowi na myśl przyszło, że miał przy sobie zegarek, w zegarku sprężynę, i że gdzieś czytał, jakoby z podobnego materjału robiły się piłki do przecinania żelaza.
Ale szło naprzód o to, jak się tam dostać do tych górnych stref, ażeby lepiéj wystudjować sam otwór i żelazne kraty. Pluta znalazł podostatkiem desek wścianach, które niegdyś były półkami, rozmaite szczątki drewna i umyślił zbudować drabinę. Człowiekowi tak niewprawnemu jak on, nie mogło to pójść łatwo, ale czego bieda nie nauczy? Mordował się długo i kilkakroć porzucał robotę, wreszcie przekonawszy się, że drzewo wymaga żelaza, że drabina tak długo lada jako skleić się nie da, wpadł na ideę związania jéj z podartéj kołdry i prześcieradła. Jakkolwiek pościel choć licha, gnuśności jego dogadzała, zrzekł się wygody i począł sznury kręcić z gałganów, wiązać, lepić, aż rodzaj lichéj drabinki, nie bez wielkich trudności, utworzył sobie nareszcie. Kilka grubych ćwieków znalezionych w deskach i zagiętych, dostarczyło haków na których drabina zawisnąć miała. Rachował na to, że ją zarzucić potrafi.
Poczęły się tedy ćwiczenia gimnastyczne, które dosyćby były śmieszne dla widzów, gdyby ich mógł miéć kapitan. Ciskał przez całe dnie ową drabinkę, a spadało mu to na nos, to na ramiona nie dając się przytwierdzić w żaden sposób. Ale zręczności nabywa się wprawą i po kilku dniach drabinka została umocowaną tak, że Pluta oparłszy się na ostatnim jej szczeblu, poprobował mocy i przekonał się, że go utrzyma. Naówczas rachując na to, że nim się wydostanie, będzie mógł choć kartkę oknem wyrzucić, napisał ów bilecik do Kirkucia, schował go do kieszeni i począł drapać się do góry.
Z niemałą przyszło trudnością i ową kartkę nakreślić, bo nie posądzając Pluty, aby miał w lochu literaturą się zajmować, nie przygotowano mu nic, coby do pisania służyć mogło. Trochę spalonéj słomy z łojem zastąpiły inkaust, a piórko od zębów znalezione w kieszonce od kamizelki, wzięte gdzieś w traktjerni, jako tako pomogło do koszlawego skreślenia liter.
Ale ba! drabinka kołysała się tak mocno, że kapitan wszedłszy na parę szczeblów w górę i począwszy się z nią obracać w powietrzu, zrazu cofnął się przed zadaniem. Dzień cały przeleżał na słomie, myśląc jakby sobie śmierć zadać, tak mu już jakoś życie obrzydło, ale obraz zgonu nową wlał otuchę — jakoś nie chciało mu się w żaden sposób umierać. Za drugim razem wszedł na cztery szczeble i potańcowawszy w górze, daleko jeszcze od sklepienia i okna, znowu się spuścił czując zawrót głowy — za trzecim spadł chcąc znowu zbyt żywo i pospiesznie dzieła dokonać, a za czwartym razem zerwała się drabinka w połowie, co kilka dni zwłoki spowodowało, bo Pluta potłukł się, leżéć musiał i czuł się ostatecznie zrażonym. Ale wyczekawszy nieco, rozpoczął znowu wiązanie téj drabiny w nadziei, czepianie jéj i pochód ku sklepieniom. Przytwierdziwszy końce do ziemi, nogami i rękami czepiając się, dobił się jakoś tego, że sobie mocno stłukł głowę o cegły i pochwycił nareszcie za żelazne pręty okienka.
Ale — doszedłszy kresu życzeń, przekonał się o tém, iż nauka perspektywy każdemu jest potrzebną, lufcik bowiem maleńki w przysklepieniu osadzony, nie mógł wielkiego Pluty w żaden żywy sposób przepuścić, a krata była tak okrutnie gruba i mocna, że jéj rozpiłować ani wykruszyć nie widział sposobu. Za pomocą jednak patyka z zewnątrz wbitego między pręty, potrafił kartkę z kieszeni wyrzucić tędy w rynsztok niedaleko przechodzący tylne podwórko.
Zlazł nieszczęśliwy Pluta zrozpaczony nadaremną kołdry stratą, klnąc znowu i wyleżał dwa dni na barłogu nie ruszając się z niego, tylko do dzbanka i chleba.
Pierwszego dnia resztka niedopalonego cygara i parę papierosów pozostałych w cygarnicy, nieco go rozweselały, ale wkrótce nieopatrznie zużyty zapas wyczerpał się. Nałóg cóś palić kazał, dopalał więc resztki, reszteczki, odrobinki, a naostatek słomę z pod siebie dla rozrywki zaczął kopcić, od czego się krztusił — ale zawsze to był dym jakiś.
W wolnych od snu godzinach, kapitan rozwodził lamenta nad niesprawiedliwością losu, nad okrutném położeniem swojém, złością ludzką i nieczułością Opatrzności. Zwykłe jego szyderstwo rzadko się już mięszało do tych diatryb przeciwko rodzajowi ludzkiemu, bo kapitan w owém nieszczęściu postradał nawet niewyczerpany dawniéj swój dowcip i wesołość.
— Nie ma bo nic głupszego nad człowieka, — mówił do siebie jednego wieczora, zestarzeje się nie nabrawszy doświadczenia i da się potém złapać na lada co, jak dziecko. Nie wierzyć ludziom nigdy, nie wierzyć, powiadałem ci to Pluto, ale dobroć serca twego zawsze cię narażała na nieprzyjemności, a zbrodni, które knowa zdrajca i szatanby się nie domyślił. Bez winy, bez sądu, do takiego zamknąć mnie więzienia, na chléb i wodę zatęchłą, bez cygara, nawet bez prostéj wódki kieliszka; a niechże ich jasne pioruny zapalą!
Właśnie gdy się tym monologiem rozrywał kapitan, zdało mu się, że obok łoża swego jakiś szmer usłyszał. Nie pierwszy to raz uszów jego dochodziły szelesty niezrozumiałe dlań, głuche, jakby z zamuru przenikające. Ale włosy mu się jeżyły na głowie, gdy je usłyszał, bo wyobrażał sobie, że oprócz szczurów i myszy, z któremi widywał się codziennie, mogły gdzieś sąsiadować z nim stworzenia bajeczne, jakie napełniać zwykły lochy przez poetów opisywane, węże, żmije i ropuchy. Pluta zaś miał wrodzony wstręt do wszelkich gadów.
Zerwał się na równe nogi, lecz gdy stanąwszy przy ścianie, wyraźnie dosłyszał jakby za cienkim murem coś się przelewało... jakby płyn jaki spadał z góry kaskadą, wpadł na myśl, że blisko musiał być rynsztok, że deszcz może strumieniem leciał weń z ulicy. Od rynsztoka tego wspomnienia jego pobiegły w miasto i ciężkie westchnienie dobyło się z piersi uciśnionéj, na myśl o dawném tak swobodném niegdyś życiu. Jednakże to lanie i przelewanie, nie ustawało, przerwane odnawiało się, i tak dalece obudziło baczność kapitana, że podszedł ciekawie ucho do ściany przyłożyć.
Mur był dosyć cienki w framudze i przycisnąwszy się do niego, Pluta mógł rozeznać lepiéj, że owemu laniu towarzyszyło sztukanie, zabijanie, suwanie, jakaś widocznie ludzka robota.
Serce okrutnie mu bić zaczęło.
— Gorzéj już nie będzie, — rzekł w sobie, obok mnie są ludzie, wszyscy w zmowie być nie mogą, trzeba się do nich dostać, przez mur słychać, nie powinien być zbyt gruby, wydrapię go lub podkopię się — o! muszę się ratować.
Błysnął tedy promyk nadziei i kapitan chwycił się gorliwie do nowéj roboty. Żelaznych kilka antabek i gwoździ dostarczyły mu narzędzi, wygodnie o ile mógł przysiadł się do muru i rozpoczął kruszenie cegieł, które wcale nie szło łatwo.
Potniał Pluta, wzdychał, stękał, klął, ale musiał robić około swojego wyzwolenia, bo nikt o nim widać nie myślał. Co parę dni otwierało się okienko, spuszczał dzbanuszek i bułka, nie mniéj nie więcéj, za każdą razą podbiegał Pluta i z niczém powracał, musiał więc z tego przykrego położenia się ratować.
Wydrapywanie muru nie jest rzeczą zbyt przyjemną, ma tę między innemi niedogodność, że ręce męczy, usta i nos zasypuje nieustannie pyłem, a człowieka niecierpliwi, ale wiele ten czyni kto musi. Pluta począwszy niezgrabnie, znacznie się późniéj wprawił i doszedł do tego, że cegłę dokoła obrabiał a potém ją całą prawie wyjmował.
W parę dni otwór szedł już tak głęboko, że odgłosy z piwnicy sąsiedniéj coraz dolatywały go wyraźniéj.
Gdy zacny kapitan tak usilnie pracuje, my zajrzemy co się dzieje z drugiéj strony muru, bo i tam mogą być rzeczy ciekawe.
Na dole w kamienicy p. Wydyma, znajdował się od niepamiętnych czasów sklep winny i korzenny, niegdyś p. Deodata Brenner’a, był on tu jeszcze od pradziada jego i utrzymywał się z pokolenia w pokolenie na jedném miejscu. Ale, że rodziny kupieckie takim losu zmianom ulegają jak książęce i hrabiowskie, zszedł w ostatku ów uczciwy handel na bardzo słabe i nieudolne ręce. Owdowiała bezdzietna pani Deodatowa Brennerowa, miała lat pod czterdzieści gdy mąż zmarł; wkrótce potém główny subjekt, a daleki ich krewny, z tyfusu życie zakończył i została w bardzo przykrém położeniu. Okazało się, że ani zapasów, ani pieniędzy, ani sposobu prowadzenia dalszego handlu nie było. W dodatku Brennerowa tylko płakać i lamentować umiała; chodziła nieboraczka po pokoju, zalewała się łzami, ale nie wiedziała co począć. Handel jeszcze szedł, ale już już miało wszystkiego zabraknąć, gdy jakieś zrządzenie Opatrzności zesłało jéj niespodzianie jenjalnego człowieka, który ją dźwignął z téj niedoli.
Mocno byśmy zgrzeszyli, gdybyśmy malując te obrazki, lekko pominąć mieli człowieka, o którym mowa. Genjusze rodzą się wszędzie, choćbyśmy je w handlu winnym znaleźli i tam je poszanować potrzeba. Achilles Czwartacki, tak się bowiem zwał, niezaprzeczenie do liczby ich należał, ludzie mu nie wierzyli, ale on przynajmniéj najmocniéj był o tém przekonany. Nie poznany i nie uznany, nie tracił wiary w siebie, co, jak wiadomo, jest cechą jenjuszu, a choć okoliczności zmusiły go na małéj przestrzeni i w ciasném kole działalności dawać dowody, nie tracił wszakże nadziei, iż się szerszego pola dobije w przyszłości.
Achilles Czwartacki nie mawiał nigdy o swém pochodzeniu, ale ci co go dawniéj znali, zawsze w nim nadzwyczajności upatrywali znamiona. Sama fizjognomja była wielce znaczącą, odbijał wśród niéj nos strasznie zadarty, oczy na wierzchu siedzące, czoło kwadratowe, a nad niém włosy ogromnie obfite i rozbujałe, swobodnie puszczone w kształcie lwiéj grzywy, którą lubił potrząsać, spadały kaskadą czarną na szerokie ramiona.
Achilles czuł w sobie jenjusz zawczasu, który mu spocząć nie dawał, nie mógł tylko trafić na właściwe jego przeznaczenie, na swe, jak powiadał, szczególne posłannictwo. Cokolwiek widział naśladował zaraz, zapalał się do każdéj rzeczy, dochodził w niéj do pewnéj wprawy, ale po za ten kres trudno mu było pójść daléj — zapewne dla tego, że się do nazbyt wielu rzeczy razem porywał. Trochę rysował choć się nigdy nie uczył, trochę grał na skrzypcach z ucha i słyszenia, pisywał wiersze w ciężkiéj potrzebie, nie gorsze od innych chodzących po świecie, deklamował wcale nie źle dosyć głupie rzeczy, ale ostatecznie passją jego stała się chemja, którą rozpoczął podobno od zrobienia różowego atramentu. Jakiś czas sam myślał, że zostanie farmaceutą, wstąpił był na naukę, trochę liznął kwasów i soli, i rozmiłował się w ich kombinacjach; ale że zarazem uczył się astronomji, muzyki na flecie i przeraźliwie się zakochał — farmacją wkrótce porzucić musiał.
Została mu po niéj, niczém nie usprawiedliwiona, do mixtur i robót chemicznych namiętność. Nie wiemy dokładnie, jakich w życiu przygód doznawał, to pewna, że znikł z oczów przyjaciół i znajomych, nie zostawując wieści po sobie, a niektórzy go nawet opłakali, — gdy zjawił im się w nowéj odświeżonéj edycji, wspanialszy, pewniejszy siebie niż kiedykolwiek, ale golszy jeszcze niż ongi bywało.
Pierwsi co go spotkali, musieli wygłodzonego przez dni kilka przekarmiać, gdyż, jak mówił, przybył do kraju z zagranicy, gnany mnóstwem przygód fantastycznych, ale ze skarbami doświadczenia i nauki, któremi mógł zarobić miljony.
Mówił o swéj umiejętności nabytéj gdzieś tajemniczo, o zyskach z niéj przyszłych z uśmiechem pełnym tak osłupiającéj pewności i wiary w siebie, że ci co go słuchali, nie mogli ją podać w wątpliwość.
— To wszystko głupstwo, — szeptał przyjaciołom, — goły dziś jestem, ale powiadam wam, dajcie mi tylko pole — pokażę co umiem — świat się zdumieje.
Nie wygadał się jednak wcale o co szło i jako talentu miał użyć, chodził długo, tam i owdzie grosza zarwał, nareszcie jednemu z przyjaciół zwierzył się pod wielkim sekretem, że posiadał tajemnicę tworzenia win, przerabiania ich, metamorfozowania jak w kanie galilejskiéj.
— Dajcie mi lurę, wodę, trochę spirytusu i to co ja wiem, a zrobię co zechcę.... Gdybym znalazł wspólnika, — dodawał po cichu klaszcząc językiem, mówię wam że zrobilibyśmy miljony — ja w tém.
Ale po długich poszukiwaniach, gdy się z jednym, drugim kupcem rozmówił, przekonał się, że w Warszawie, dla jéj barbarzyńskich przesądów, nic począć nie było można.
— To ludzie starego etatu! — wołał pogardliwie, — oni nie rozumieją rzeczy — nie ma co mówić z niemi.
Ktoś, nie wiem, przypadek czy przyjaciel, wskazał mu ową wdowę po Brennerze, okoliczności sprzyjały rozwinieniu talentu Achillesa. Deodatowa była w ostateczności — handel już, już miał upaść.... szukała zbawcy oddając mu wszystko, bo nic nie było do stracenia.
Raz pierwszy przyszedłszy do niéj, wysłuchał jéj lamentów Achilles, rozważył położenie, a drugiego dnia rozpatrzywszy sklep i księgi, zatarłszy czuba, przybrał minę poważną i zasiadając w fotelu nieboszczyka, w te słowa biedną wdowę zainterpelował:
— No! biorę handel na moją odpowiedzialność, na głowę moją i rozum, to dosyć, ale idziemy z panią do połowy zysków.
Posłuchaj pani.
— Więc pan wkładasz kapitał?
— Największy jaki jest na świecie — mój jenjusz, — odparł Czwartacki.
Pani Brennerowa zamilkła, trudno jéj się było przyznać, że nie zrozumiała.
— Znasz pan moje położenie? — spytała po cichu.
— Doskonale, jest firma, to grunt.... w sklepie się tam cóś jeszcze kręci zapasów.
— Ale potrzeba kapitału..... — dodała wdowa.
Achilles prawie pogardliwie się uśmiechnął.
— Potrzeba głowy, — zawołał bijąc się ręką w czoło zwycięzko, — ot — i basta.
— A za cóż kupimy czego nam braknie?
— No! są zapewne rzeczy, — rzekł z cicha Czwartacki, — bez których kupienia na nieszczęście obejść się nie można, ale dużo a dużo rzeczy się zrobi.
— Jakto? — spytała pani Deodatowa zdumiona.
— A no! ja pani powiadam. Co się tyczy rzeczy płynnych, jako to win, araków i porterów, to są przesądy.
Poczciwa kupcowa zrozumiéć go nie mogła jeszcze.
— Otóż w tém głowa moja pani, — rzekł Achilles, — żeby to co drudzy drogo kupują, samym sprodukować sobie w domu tak, aby głupia, z pozwoleniem, publiczność, nie poznała się na tém.
— Jakto? sfabrykować? sfabrykować! — zakrzyczała porywając się Brennerowa.
— Wyraz barbarzyński, — a od czegoż chemja? mościa dobrodziejko, a od czego rozum? to co natura robi niedołężnie, człowiek może daleko prędzéj i lepiéj utworzyć. W tém cała sztuka!! w tém tajemnica! Wina, moja mościa dobrodziéjko, to, jakem pani powiedział, stary przesąd. Wina my żadnego, prócz prostego, białego francuzkiego kupować nie będziemy, a będziemy je mieli wszystkie, aż do Alikantu.... ot co!!
A spostrzegłszy przestrach na twarzy biednéj kobiety, chemik rozśmiał się na całe gardło.
— O przesądy! przesądy! — zawołał, — kiedyż gruntowne rzeczy pojęcie i cywilizacja wykorzenić je potrafią — posłuchaj mnie pani, w każdém winie są jedne pierwiastki, a kiedy ja je z kieszeni dobędę i złożę, kiedy dam słodycz, kwasek, dam zapaszek, dam moc przyzwoitą — czy nie wszystko jedno a nie lepiéj nawet, że ja to własnoręcznie utworzę, niżbym miał czekać aż je tam krzemyki i słońce w niemieckim kraju sfabrykują, a niemcy nam je drogo zapłacić każą. Ręczę pani, że usta sobie oblizywać będą — spuść się pani na mnie. Ściśle biorąc, nie potrzebowałbym może i wina do tego, byle była tęgiego spirytusu baryłka i woda jakiéj zażądam, no! ale dla ludzi coś zrobić potrzeba, z początku należy brać za podstawę wino, dla oka.... żeby głupcy nie wypaplali.
Teorje transcedentalne nowego subjekta, zdawały się wprawdzie wielce ryzykownemi pani Deodatowéj, upłakała się więc, ale tonący brzytwy się chwyta, przyjęła warunki jenjalnego człowieka, który z wielką serją wziął się do roboty.
I stało się, że choć win żadnych nie kupowano, sklep w istocie obfitował w najwykwintniejsze ich gatunki. Achilles zamykał się na dole w piwnicy, która była jego pracownią tajemniczą, obstawiał w kieszeniach przyniesionemi flaszkami, proszkami, różnemi ingredjencjami, nieznanemi z nazwiska nawet prostym śmiertelnikom — i z pomocą ich tworzył cuda. Znajdowano nawet, że wina z piwnicy Brennerów miały bukiet i smak daleko wybitniejszy, niż wszelkie inne.
W czém także celował Czwartacki, to w nadaniu im powierzchowności pięknéj, lub jak sam się wyrażał, estetycznéj.
Flaszki jego miały oblicza tak rozmaite i charakterystyczne, napisy na nich tak były złocone, srebrzone, malowane cudownie, korki zalepiane takiemi lakami, zatykane tak różnemi kapsułkami, że patrząc na te utwory krajowe, wziąłbyś je za jakieś zamorskie pielgrzymy. Achilles miał w tym względzie osobliwsze teorje — utrzymywał, że oczy ludzkie zaspokoiwszy, o usta i żołądek wiele się troszczyć nie potrzeba.
Sam wprawdzie win swoich nie pijał nigdy, wykręcając się od tego różnemi pozorami, choć gdzieindziéj dosyć chętnie brał się do kieliszka — ale zalecać te płody swojego kunsztu umiał wybornie, a ceny téż na nie naznaczał wcale umiarkowane.
Dosyć, że — o cudo industrji i pracy! handel od razu poszedł nadzwyczajnie, a Achilles nabrał takiéj pewności siebie, jakby kamień filozoficzny wynalazł. Szeptali wprawdzie zawistni i rozsiewali fałszywe pogłoski, jakoby wszystkie wina Brennerów były podrabianą wodą ze spirytusem, farbą, olejkiem i cukrem — ale o parę złotych taniéj je kupujący, wierzyć w tę potwarz nie chcieli. Trafiało się, że wino dłużéj postawszy w zaczętéj flaszce, dziwną woń zgniłych jaj wydawało i okrywało się pleśnią — ale gdy mu to zarzucano, odpowiadał zwycięzko:
— Wino jest na to, żeby odkorkowawszy je wypić na razie — ot co! A w cieple postawiona odkorkowana butelka, choćby w niéj było wino patryarchy Noego — musi skwaśniéć, to koléj rzeczy ludzkich.
Nietylko zresztą gatunki różne szczęśliwie mu się naśladować udawało, ale i lata; miał na to takie niechybne recepty, że nigdy o pół roku nie chybił, i gdy mu stuletniego wina było potrzeba, nie dał pewnie 99 za sto.... Z niezmierną łatwością tworzył wina, które nosiły nazwiska Kościuszkowskich, Sobieskiego, Augustów, Sasów, Poniatowskiego, księcia Józefa i t. p., bo znowu co do nazwisk, był niewyczerpany i niesłychanie płodny.
Trzeba téż było wiedziéć, z jaką powagą z rana wchodził do piwnicy, którą zaraz za sobą na klucz zamykał; z jakiém przejęciem swą sztuką powracał na świat biały, narobiwszy tyle ile mu było potrzeba wszelkiego rodzaju.
W nomenklaturach i ozdobach pomysły miewał istotnie genjalne, niekiedy nadawał winom imiona tak osobliwsze, iż sama ich rzadkość porywała przechodnia. On to stworzył nieznane w Bordeaux Chateau Blaguerry, które zalecał jako daleko wyższy gatunek od Lafittu i przeznaczony do wielkiéj kiedyś chwały; z reńskich on skomponował Schloss Janusberg, zastępujące dla krótkowidzących produkt winnic ks. Meternicha i Pompernickelbrunner, niższy nieco, ale z przedziwną łatwością dający się pić gatunek. W potrzebie nie kosztowało go rodzić fabryki jak tworzył wina, i szampańskie swoje podpisywał: Grand imperial et Rogal — Sapristi Napoleon, à Reims Veuve Pompon et fils.
Któżby się nie dał wziąć na te tytuły i wspaniałego orła Napoleońskiego, złoconego od stóp do głów?
Nic już nie mówię o orakach i likworach, abym zbytnie czytelnika nie upajał, ale zdaje mi się, że już być musi dostatecznie o jenjuszu Achillesa Czwartackiego zbudowany.
Nie dziw, że z takim darem, który mało komu dostał się w udziale, Achilles mierzył niezmiernie wysoko i tylko dla przyspieszenia skutków pracy, któremi los obowiązany był nagrodzić jego zdolności, trzymał bilet na loterji, a tymczasowo, dla przepędzenia czasu, kochał się zlekka w pannie Salomei. Nie było w tém żadnych dalszych matrymonjalnych zamiarów, bo pewien był, że się ożeni z obywatelka ziemską lub miejską, ale mającą najmniéj dwie wsie, lub trzy wielkie dwupiętrowe kamienice.
W sklepie około sprzedaży nie siadywał wcale Achilles, nie zniżał się do tych drobnostek; tu go wyręczał mały, milczący i cichy człowieczek, który z pewną obawą rozdawał mixtury tym co je połykać mieli, i choć nie śmiał protestować słowem, na wymówienie imienia ruszał dziwnie ramionami. Achilles z rana zajmował się chemją stosowaną, a po obiedzie odpoczywał, puszczając się wyświeżony w miasto, na teatr i t. p.
Sumienie p. Deodatowéj zrazu wiele cierpiało na tym handlu, którego dobrze zrozumiéć nie mogła, który mimo dowodzeń, zdawał się jéj rodzajem fałszu i kradzieży, ale ostatecznie skrupuły te zwyciężył Czwartacki wyrzeczeniem:
— Byłem mościa dobrodziejko, we Francji, w Niemczech, we Włoszech. Otóż wino nigdzie nie rodzi się gotowe w zakorkowanych butelkach, wszędzie je robią, przerabiają, podrabiają, słodzą, cukrują, gummują, i potém nam głupim sprzedają. A cóż ja gorszego robię? Dla czego mam płacić za to co sam równie dobrze potrafię?
I ruszył ramionami, a że szło wcale dobrze i kartki złocone a kolorowane, których zrazu pani Deodatowa zrozumieć nie mogła, bo Achilles więcéj płacił w litografjach niż za wina — dobrze się wypłacały, zamilkła.
Nie mało bo téż badań i pracy kosztowały one p. Achillesa, które całe album brzegów Renu przywiezione z Kolonji, na reńskich win swojéj inwencji illustrowanie wyszafował.
Schloss Janusberg miał jedną z najpiękniejszych etykiet, całą otoczoną liśćmi winnéj latorośli i przeglądającemi z między nich głowami aniołków. Huty robiły dlań flaszki takich kształtów, że artystycznie nawet zastanawiały, wszystkie jednak miały wspólną własność — wydawały się ogromne a zawierały bardzo małą ilość płynu. W niektórych owa góra, która wznosi się na dnie każdéj butelki, dochodziła wysokości Chimborazzo i trochę dłuższy korek głęboko wetknięty na jéj wierzchołku spoczywał. To zetknięcie się dwóch antithez uważał Czwartacki za jeden ze swych najpiękniejszych pomysłów, a konsumentów przekonywał, że to są flaszki oryginalne, scientyficznie ulepszone w celu, aby wino przebiegał pewien strumień żywotny elektryczno-magnetyczny, który miał je nadzwyczaj szybko udoskonalać, i gatunek ich, smak, wigor o wiele podnosić.
Jednego poranka Achilles Czwartacki robił jak się zdaje, nowy rodzaj wina reńskiego, w którém pewną rolę szczypiącego kwasu grał skromny witriol i dzielił go z powagą na dozy oszczędne, właśnie będąc zajęty ich wymiarem, gdy.... runęło cóś straszliwie. W piwnicy kawał ściany nagle się wstrząsł, zachwiał i z wielkim trzaskiem obalił na stojące tuż beczułki wina. Odmalować przestrach wielkiego człowieka, który mimo jenjuszu był tchórzem i mimo tchórzostwa jenjuszem — niepodobna. Achilles zadając kłamstwo heroicznemu imieniowi swemu, porwał się krzycząc przerażony, a strach jego doszedł do najwyższego stopnia, gdy za opadnięciem kurzu, ujrzał włażącego wyłomem człowieka odartego, z brodą odrosłą, strasznego, bladego jak widmo, który złożywszy ręce, rzucił się przed nim na kolana.
— Co to jest? — zakrzyknął twórca win, czego chcesz człowiecze.
— Litości! miłosierdzia, milczenia na Boga — milczenia i przedewszystkiém kieliszek wódki!
— Ale cóż to jest! co to jest! — powtórzył drżący Czwartacki.
— Milcz pan i posłuchaj, — odparł kapitan, — który jedném wejrzeniem ocenił człowieka — to jest! to jest! niesłychana zbrodnia spełniona nad najcnotliwszym z ludzi! to jest historja, którą potomnym wiekom opowiadać będą wnuki dziwiąc się zepsuciu natury ludzkiej...: Jestem więźniem od lat dwunastu w tym lochu — a mym ciemięzcą, jest właściciel tego domu.
— Jakto? kto? kto?
Kapitan nazwiska zapomniał był, co mu nieco sprawę popsuło, ale umiał się wykręcić.
— Cierpienie odjęło mi pamięć..... głód i pragnienie....
Tu Pluta zapachem wina i wódki, których tak dawno nie kosztował znęcony, porwał nie prosząc o pozwolenie w drżącą rękę stojącą przed sobą na stoliku flaszkę i już miał ją do ust przyłożyć, gdy Achilles wyrwał mu ją gwałtownie. Był to witriol.
— Człowiecze! śmierć! — zawołał.
Kapitan zbladły flaszkę postawił, a Czwartacki litując się nad jego niedolą, dal mu szklankę świeżo spreparowanego płynu, który zniknął jak kropla w morzu w gardle Pluty, zaschłém od więziennego pragnienia.
— Ale cóż to jest u djabła! — zapytał z kolei odzyskując całą przytomność i siły kapitan, który już czuł, że zostanie wyzwolony i powracał do swego charakteru.
— Jakto? Reńskie! — odparł Achilles.
— Tak! Reńskie jakem ja piętnastoletni młodzieniec... tfu! daj mi WPan prostego spirytusu z wodą, żeby przepłukać gębę po téj miksturze.
Achilles mocno zgorszony, ale przelękły usłuchał, kapitan napił się powtórnie, spojrzał w oczy Czwartackiemu i wzmocniony uczuł się panem położenia.
— Wychodźmy razem, — rzekł, — resztę opowiem WPanu w jego mieszkaniu, WPan mnie przyodziejesz, bo jak widzisz, w tym lochu odzienie ze mnie poopadało. Moich przygód cudowniejszych niż myślisz dowiesz się się w swoim czasie.
— Ale, ależ przecie, — zagadnął Achilles nie wiedząc co począć i czy go ma wypuścić, a nawet wpadając na myśl, że to mógł być złodziéj, — ależ proszę pana, ja przynajmniéj powinienem wiedziéć cóś....
— Słuchajże pan, — zawołał Pluta chwytając i cisnąc go za rękę — ofiara prześladowania niewinna! ojciec dzieciom... niegdyś obywatel ziemski... z powodu sukcessji dla pochwycenia jéj udany za umarłego, wtrącony do ciemnicy, morzony głodem, wystawiony na zasadzki... a! włosy powstają na głowie.... Słyszałeś pan o hrabi Parkoszu?
— Nie!
— Nie! jakto? kraj cały o nim wié. Europa czytała jego historją! a pan nic nie wiesz?
To czego się kapitan spodziewał, nastąpiło. Achilles zawstydził się swéj niewiadomości i wybąknął:
— Coś słyszałem.
— A więc wiedz, wiedz WPan, — z naleganiem dodał Pluta, — ja nim jestem! ja!
Achilles pod wrażeniem pędu słów ogłuszających, pobladł i czegóś mu się straszno zrobiło, zdało mu się nawet doprawdy, że gdzieś, kiedyś słyszał o hrabi Parkoszu.
Korzystał z tego Pluta zwycięzki i doszedłszy już zkąd pochodził spirytus i gdzie znajdowała się woda, nalał sobie jeszcze pół szklanki, chcąc długą wstrzemięźliwość nagrodzić, potem pochwycił pod rękę Achillesa i jak stał, w dosyć zaniedbanym stroju pierwsze potrzeby zaledwie zaspakajającym, pociągnął z sobą ku drzwiom, prawie gwałtem, gospodarza.
Wschody były szczęściem puste i nikt nie spotkał kapitana, który widząc, że już potężne wywarł na Czwartackim wrażenie, postanowił z niego korzystać ze zwykłą sobie przytomnością umysłu, całkiem prawie odzyskanym.
Zaraz więc wszedłszy na górę, sarn zaryglował drzwi wchodowe, a nie tracąc czasu obejrzał się, szukając dla siebie stosownego odzienia.
Achilles stał osłupiały, a kapitan plądrował swobodnie nie mówiąc słowa. Szczęściem jakiemś suknie chemika przygotowane leżały na wierzchu, miara ich przypadała na kapitana, który spróbowawszy pomyślał naprzód o ogoleniu i umyciu.
Czwartacki stał niemy i bezwładny, podbity był śmiałością tego człowieka, który znać miał jakieś prawo, gdy się tak rządził tu jak u siebie. Achilles stracił panowanie nad sobą, czuł się jego podwładnym.
— Gdzie brzytwy i mydło? — spytał Pluta. Właściciel je wskazał, resztę, instynktem poznajdywał kapitan otwierając szafy i szuflady, domyślając się już łatwo schronienia ręcznika i przytułku wody. Potém nie oglądając się wcale na gospodarza, który wciąż stal milczący na warcie u drzwi, siadł, przeciągnął brzytwy i rozpoczął dość ciężką pracę około brody potężnie rozbujałéj.
— Nie masz co zjeść? — spytał skończywszy i obmywszy się.
— Nic, kawałeczek séra zdaje mi się.
I dobył sérek owczy, który w szafie zasychał, przypadkowo kiedyś przyniesiony.
Pluta powąchał, obejrzał, potrząsł głową i ukłonił się.
— Tak, — rzekł, — jest to rodzaj séra ale dla studentów i dla myszy, dajmy mu pokój. A teraz, — dodał, — może byś mi WPan na pierwszy występ do jutra mógł co pożyczyć?
— W jakim rodzaju? — spytał naiwnie chemik.
— W gatunku srebrnym lub papiérkowym, odparł Pluta, — co chcesz, byle szło za pieniądz.
Czwartacki, któremu już od téj całéj historji głowa się zawracała, zabełkotał cóś nie wyraźnie, otworzył szufladkę, a Pluta aż go po ramieniu poklepał, widząc tak poczciwie posłusznym.
— Jesteś zacny, godny chłopiec, — rzekł poważnie, — mam dla WPana wiele — wiele szacunku.... Czuję to, że zważając na mój przed chwilą dziwny sposób zarekomendowania się, miałbyś prawo obawiać się, nie ufać mi.... ale masz serce.

Miéj serce! i patrzaj w serce!

Umiem to ocenić i szanuję WPana.
Domawiając tych słów, kapitan spuścił oczy w szufladkę, w któréj było z pięćset złotych, odliczył skrzętnie czterysta pięćdziesiąt i czterdzieści groszy na dorożkarza, schował to wszystko do kieszeni nie oglądając się na Achillesa, poczém siadł i napisał rewers, podpisując tak nie wyraźnie imię hrabiego Parkosza, że nikt w święcie, nawet najwprawniejszy zecer nie mógłby go przeczytać, nałożył kapelusz na głowę znaleziony na łóżku, wstrząsnął dłonią Czwartackiego i zabrał się do wyjścia.
— Zacny młodzianie, — rzekł patetycznie w progu, — winienem ci wyrwanie mnie z więzów przemocy, — ocalasz ofiarę zemsty niegodnéj, człowieka nie chwaląc się pełnego cnót i chwały, nic ci dziś nie powiem więcéj, przyszłość zapisze resztę w dziejach! Vale et me ama! — dodał całując w oba policzki osłupiałego chemika.
To rzekłszy otworzył drzwi kapitan, ale mu coś przyszło do głowy, gdy już jedną nogą był za progiem.
— Wyznam ci jednak, mój drogi, że reńskie wino robisz szkaradnie!.... Bywaj zdrów.
Takim wystrzałem uciekającego Parta, raniwszy w samo serce biednego Achillesa, który poczynał już nowego surduta żałować, wyszedł kapitan i znalazł się na wschodach.
Tuż, naprzeciw przez otwarte przypadkiem drzwi widać było izdebkę panny Salomei, i ją samą nad stoliczkiem z robotą opartą. Kapitan mimowolnie zwrócił oczy i stanął wryty... jakby widmo jakie zobaczył.
Nie wiem co się z nim stało, ale choć obawa pochwycenia, pogoni, powinna go była z domu tego co najprędzéj wygnać, wstrzymał się z jakiémś mimowolném przerażeniem. Jakby czując ten wzrok padalca wlepiony w siebie, biedna istota podniosła schyloną głowę, spojrzała i krzyknęła.
Jéj także złowrogie jakieś ukazało się widmo.
Na krzyk ten prawie, zjawiła się trzecia postać, któréj chodu choć stukliwego ani kapitan ani ona nie słyszała.
Był to Wydym, który w swojéj godzinie szedł właśnie odwiedzić pannę Salomeę. Głos kobiety przeraził go, zbliżył się kapitan i obejrzawszy się trącony, postrzegł go przy sobie.
Oba osłupieli... ale Pluta prędko przytomność odzyskał.
— Upadam do nóg porucznika! wszak porucznik? — zapytał szydersko. — Gdzież się podziewa przyjaciel mój kochany Zeżga? ha?
Pierwszy raz w życiu porucznik się uląkł, zdawało mu się, że ze wschodów spadnie, że śnił...
— Nie mylisz się WPan.... kapitan Pluta, do usług, — dodał zbieg więzienny szybko, który nie zapomni, że jadł chléb pański i będzie mu się zań starał odwdzięczyć.... Do zobaczenia! do zobaczenia!
Poczém jak dwudziestoletni młodzieniec puściwszy się wschodami na dół, zginął z oczów Wydymowi w bezdennych ciemnościach korytarzy.
Porucznik poczuł, że mu się zrobiło słabo, usiadł na wschodach i obawiał się omdlenia, gdy troskliwa ręka panny Salomei przybiegła z ratunkiem.... głos jéj od wstydu słabości go ocalił.




Czytelnik o ile sobie pochlebiam nie mógł zapomniéć znajomości, które porobił w ciągu naszéj powieści i zapewne zechce sobie przywieść na pamięć rodzinę Narębskich, któréj jedynaczka Elwira, tak nieszczęśliwą powzięła miłość ku dosyć obojętnemu a okrytemu dotąd tajemnicami panu Adolfowi Szwarcowi, ukochanemu synowi propinatora z Zamurza.
Straciliśmy z oczów zajmujący widok dwojga kochanków z nad brzegów Wisły, który choć wcale różny od sławnego romansu z naddniestrzańskich wybrzeżów, niemniéj wszakże psychologicznie ciekawy przedstawiał obrazek.
P. Adolf Szwarc, który miał rozległe stosunki w stolicy i prawie ciągle w niéj bawił, ukazywał się rozmarzonemu i trochę rozkapryszonemu dziewczęciu, jak idealne zjawisko i znikał potém w głębinach tłumu niepochwycony, uparcie dotąd broniąc wprowadzenia do domu Narębskich.
Matka i córka, które w nim widziały ciągle potomka jednéj z najznakomitszych rodzin, krajowych księcia S.... lub hrabiego Z... przypisywały to obecnie jego opozycji ze strony familji i przekonanie to tak było wkorzenione, iż żadna siła odeprzéć go nie mogła... pani Samuela dostawała spazmów i bólu głowy, gdy mąż, który już wiedział o tajemnicy i ruszał na nią ramionami, śmiał się sprzeciwiać domysłom, Elwira dzieliła najmocniéj zdanie mamy.
Poniekąd uparte trzymanie się na uboczu p. Adolfa Szwarca, który obawiał się, aby jego marzenia nie rozbiły się o rzeczywistość i zwlekał przedstawić się rodzicom, przyczyniło się do utwierdzenia w tych ideach o jego znakomitym rodzie, które zresztą potwierdzała zupełnie miła i szlachetna powierzchowność, elegancja stroju i piękne, nie dla wszystkich dostępne ukształcenie.
Adolf, jak wielu młodych ludzi, których serce się opierało długo a potrzebowało kochać, zakochał się trochę sercem, zakochał trochę głową, a może i prosta, mniéj szlachetna odezwała się tam jaka namiętność, do któréj przyznać się trudno, a oprzeć się jéj, często jest nad siły człowieka.
Dosyć, że Adolf upojony Elwirką, która wcale nie była ideałem, ale najrzeczywistszą córką téj nieboszczki Ewy, którą tradycyjnie za matkę wszystkich słabostek kobiecych uznajemy — błądził koło niéj i bał się szczerze przybliżyć.
Nie było sposobu namówić go do domu Narębskich. Ale za to Elwira ile się razy pokazała na ulicy, w kościele, w Saskim ogrodzie, w alejach, spotykała go zawsze, widziała go ostrożnie ścigającego ją, i jako wielce przezorna istota, umiała z tych zręczności korzystać.... Stosunek zawarty w Lublinie czasu karnawału, coraz stawał się bliższy i poufalszy; matka widząc prawdziwy talent w córce do prowadzenia sprawy, nie mieszała się do niéj wcale.
Ale ilekroć panna Elwira chciała o krok daléj posunąć się, p. Adolf milczący, zagadkowy, tajemniczy, cofał się i zdawał zabierać do odwrotu. Nazajutrz spotykali się znowu, zbliżali i rozstawali znowu tak samo. W końcu takie położenie niepewne, stawać się zaczęło nieznośném.
Słabe zdrowie p.Samueli i uczuta przez nią silna potrzeba zbliżenia się do męża, dla którego niekiedy czulszą się okazywała, wstrzymywały ją w domu.
P. Samuela, nie wiemy z jakich powodów, chciała pozyskać serce p. Feliksa, to pewna, że pomimo toalet bardzo starannych, w teatrach i na przechadzce wśród pięknych warszawianek nie robiła żadnego effektu, i zasmucona może tą obojętnością ludzką, tuliła się w objęcia małżonka.
Z téj przyczyny nieustannie wyrywającéj się na miasto córce podołać nie mogąc, musiała jéj dobrać towarzyszkę w osobie niejakiéj Cypcewiczowéj, dawnéj znajoméj, wdowy po urzędniku, zamieszkałéj w Warszawie na dewocji i plotkach.
Cypcewiczowa była najlepszą w świecie kobietą, grzeczną i słodką jak miód z cukrem, uśmiechającą się, kłaniającą, pokorną, niezawodną i roztropną do tyla, że udawała niemą i głuchą gdziekolwiek była potrzebną.
Gotowa była do najdelikatniejszych nawet posług; a głównie celowała w tém, że wiedziała często o godzinie ósméj, co się stało o siódméj w Warszawie, co kto myślał, czuł, mówił, robił, od skandalików ulicznych aż do tajemnic największego świata.
Maleńka, pomarszczona jak jabłko pieczone, blada, tak była zręczną, że mogła się wcisnąć dziurką od klucza, chodziła cicho, mówiła nie głośno i pozbywała się zdania własnego z łatwością, z jaką inni wypluwają z ust pestkę od śliwki. Był to ideał towarzyszki z którą Elwira robiła téż co chciała, i godziła się z nią doskonale.
Wprawdzie, przed każdą przechadzką nieomieszkała jéj dać nauki p. Samuela po cichu, ale Cypcewiczowa przyjąwszy ją z pokorą ucznia, nie uważała za konieczność w czémkolwiek się sprzeciwić Elwirze.
Dnia, o którym mowa, Cypcewiczowa wybierała się właśnie z Elwirką zadumaną i zniecierpliwioną do Saskiego ogrodu, gdyż p. Samuela cierpiała na głowę i osunięta w fotelu, czekała na tego nieznośnego Feliksa, który użalać się nad nią nie przychodził, jak na złość.
Elwira włożywszy mantylkę, rękawiczki, kapelusz chodziła po pokoju głośno narzekając na nieznośną ślamazarność furmana, który nie zaprzęgał, nareszcie wybiegła sama do sieni, aby wydać stanowcze rozkazy.
— Cypcuniu droga! moje serce, — odezwała się głowę tuląc w dłoni p. Samuela, — uważaj ty, proszę cię na to dziecko, proszę cię.... Ona kocha się biedna, ten człowiek ją męczy. Nie dopuść, aby się nadto zbliżali. Ona tak jak ja, cała żyje sercem, nerwowa, drażliwa, delikatna, ją każda rzecz tak wzrusza, zlituj się, nie spuszczaj jéj z oka.
— Ale niechże pani dobrodziejka będzie spokojna...
— Ile mnie to zdrowia kosztuje, — westchnęła pani Samuela, — ty nieuwierzysz, to biedne dziecię zamęcza się, ten człowiek jak oni wszyscy, chyba nie ma serca. Wstrzymaj ją i staraj się upamiętać, proszę cię.
— Ale niechże pani będzie spokojna, — powtórzyła z uśmiechem Cypcewiczowa, — ja nie dopuszczę nic zbytecznego.
— Niechże z sobą mówią, ale żadnych poufałości, zmiłuj się, bo to i mężczyznę odstręcza i ją jeszcze drażni gorzéj, żadnych szeptów, moja Cypcuniu droga.
— Panna Elwira i sama bardzo jest uważna...
Na te słowa wpadła wymieniona i krzyknęła:
— Konie stoją... jedźmyż proszę, ale jedzmyż! ja czekam!
Ostatni wyraz wymówiony był zupełnie na sposób Ludwika XIV. Cypcunia się porwała, Elwirka pocałowała matkę w czoło używając przywileju rozpieszczonéj jedynaczki i nie słuchając ostatnich nauk, wybiegła strzałą z pokoju.
Cypcunia ledwie miała czas wsiąść do powozu, gdy Elwira już nagliła woźnicę o pośpiech, stanęli nareszcie przed bramą Saskiego ogrodu; panie wysiadły, a że w bocznéj puściejszéj alei na prawo zwykli się byli spotykać, gorączkowo wbiegła do niéj panna Narębska.
Przeczucie ją nie omyliło, piękny nieznajomy przechadzał się tu sam jeden, ubrany tak wykwintnie, uczesany tak starannie, — ale smutny straszliwie. Spojrzawszy na twarze bohaterów łatwo się było domyśléć, że dramat zbliżał się do rozwiązania. Elwira pochwyciła swą ofiarę z żarłocznością zgłodniałą. Cypcunia odwróciła głowę i poczęła badać liście lip i piękne kształty posągów.
Rozmowa z razu była urywana, popękana, niesforna i nie dająca się pochwycić ni ująć w słowa, oboje domyślali się w niéj tysiąca rzeczy, wcale ich nie mówiąc. Ten ustęp jednak trwał krótko, i Elwira, która wyjechała z mocném postanowieniem stanowczego kroku, obejrzawszy się na pozostałą nieco w tyle Cypcunię, poczęła do Adolfa się zwracając:
— Przyznaj pan, — rzekła, — że od czasu jak się znamy, położenie nasze jest dosyć dziwne.... Mówimy z sobą, spotykamy się, dosyć sobie konwenujemy (sic), a ja nie wiem doprawdy kto pan jesteś, nie mogę się doprosić, byś był łaskaw odwiedzić moich rodziców i śmiesznéj tajemnicy, jaka pana otacza, rozgmatwać nie mogę. No? jużciż raz przecie wypadałoby to skończyć!
Jak na panienkę było to dość rozsądne i nieco śmiałe, Adolf spuścił oczy pomieszany, chciał mówić, słowa mu w ustach zastygły, Elwira obejrzała się, poznała, że skutek odniosło jéj przemówienie stanowcze i mówiła daléj — trochę ironicznie.
— Zapewne tajemnica jest w romansie rzeczą bardzo piękną, bohater nieznajomy zajmuje może więcéj, ale w życiu skrytość odstręcza, rodzi obawę, każe się domyślać czasem i niezbyt pochlebnych okoliczności, a ja! panu przyznaję, że dłużéj.... dłużéjbym nie mogła znieść tajemnicy téj, to przecie brak zaufania....
Adolf wysłuchał apostrofy z pokorą, zagryzł usta i z uśmiechem rezygnacji pełnym, po krótkim namyśle odpowiedział:
— Pani więc sama domagasz się tego?
— Domagam się, chcę, rozkazuję, proszę, ja nie wiem sama, ale pan chyba mnie nie rozumiesz?....
— Będę posłuszny, — rzekł Adolf smutnie trochę, — ale jeśli zdjęciem ostatniéj zasłony rozczaruję panią?
Elwira spojrzała — myśl szybka jak błyskawica przeleciała jéj przez głowę — będzie kłamał!!! będzie mnie probował.
— No mów pan, — odparła, — kto pan jesteś.
— Siądźmy naprzód, — rzekł ocierając pot z czoła Szwarc, — opowiem pani wszystko.
Siedli, ale Cypcunia odsunęła się trochę, zapewne dla przypatrzenia grzybom dziwnie kapeluszowatym, które rosły pod lipą. Grzyby te tak były pociesznie ugrupowane, a ich szyszaki tak osobliwszym sposobem ponachylały się w prawo i w lewo, że nie można było się ich napatrzéć, miały minę kupki ludzi gwarzących o czémś bardzo ważném. Starszy grzyb prezydował w ogromnym kołpaku w tył zarzuconym, wielki, brzuchaty i przepuchnięty od ambicji, w prawo i w lewo różne chude, smukłe, krzywe, garbate, proste i ponachylane, zdawały się go słuchać z uwagą. Cypcunia téż obróciwszy się ku tym grzybom, ani zważała na rozmowę Elwiry z panem Adolfem.
Rozpoczęcie opowiadania widocznie kosztowało wiele młodzieńca, ale gdy raz usta otworzył, już się więcéj nie zawahał.
— Mogłaś się pani domyślać, — rzekł po chwilce poważnie, — że co się ukrywa, musi miéć do tego jakieś powody. Gdybym miał piękne imie, sławnych przodków i położenie w świecie świetne, nie potrzebowałbym taić się z niemi, jestem synem rodziców, którzy w pocie czoła dorobili się grosza i poświęcili dla dziecięcia, którzy nie chcąc mu psuć — u ludzi sobą, oddalili się od niego, czyniąc ofiarę z serc rodzicielskich, dla przesadzonego, ale święcie pojętego obowiązku. Dla czegóżbym się miał tego wstydzić? choć bogaty dziś, jestem synem szynkarza, nazywam się Adolf Szwarc. W Warszawie znają mnie, ale nikt o tak nizkie pochodzenie nie posądzą, bo ono jest dla wszystkich tajemnicą. Mam majątek, bywam wszędzie, przyjmują mnie w pierwszych domach....
Elwira pobladła, serce na chwilę bić jéj przestało w piersiach, w głowie się zawróciło, ale powtórzyła sobie:
— O kłamie, żeby mnie wypróbować! ale nie złapie pewnie! z oczu mu widać, że chce moje uczucie doświadczyć.
I dobrze pokrywając niepokój doznany, Elwira odpowiedziała chłodno:
— Więc dla czegóż tak długo miało to być tajemnicą? Ja nie widzę, przyznam się panu, innéj między ludźmi dobrze wychowanemi różnicy tylko tę, jaką czynią ich osobiste zalety. Co mi do tego czém są lub byli pańscy rodzice.
Adolf widocznie rozpłomieniał, pochwycił jéj rękę, nieco wyciągnioną ku sobie, drżała ona z niepokoju i tłumionego gniewu, ale któż wyczyta w biciu pulsu co nim porusza, radość czy strapienie? on ten znak tak sobie wytłómaczył, jak go zawsze wykłada namiętność.
— Więc pozwalasz mi pani bym....
— A! mój Boże! najprostsza rzecz w świecie, na cóż mamy wiedziéć czém są rodzice, ja przynajmniéj.
— Niegodziwy! próbuje mnie, — dodała w myśli, — ale to być nie może! syn propinatora, to nie podobna. I dodała głośno:
— Panie Adolfie, ja chcę, ja proszę, ja rozkazuję byś był u moich rodziców, nie daléj jak jutro.
— Będę posłuszny, — odparł Adolf z rozjaśnioném czołem.
Cypcunia tymczasem pilnie przypatrywała się grzybom, przyszedł piesek i prezesa wywrócił, gdy Elwira wstała i poczęły się przechadzać.
Reszta rozmowy była dotkaniem pierwszego jéj wątku, a im Adolf szczerzéj, otwarciéj spowiadał się z przeszłości, tém Elwira uparciéj w duszy powtarzała sobie:
— A! jakże udaje! o co za niegodziwy kłamca, ale mnie nie złapie.
I śmiała się dziwnie, i dobywała z niego pytaniami zwierzeń, które witała niezrozumiałym dla niego uśmiechem, potém z tego toru wpadł na czulszy, na tę drogę alluzji, półsłówek, na tę poplątaną osnowę miłosnych pogadanek, mozajkę wyrazów, ruchów; wejrzeń, westchnień, wykrzykników, domysłów, która się pochwycić nie daje.
A że wstali i chodzili, a Cypcunia musiała przerwać obserwację grzybów tak zajmującą, poczęła rozpatrywanie palców u rękawiczek, które ten umysł badawczy, znowu niesłychanie ku sobie pociągnęły. Zadawała każdemu z palców z osobna pytanie dla czegoby się popsuły pierwéj lub inaczéj od drugich? i t. d.
Adolf swobodnie mówił z Elwirą, a gdy zmierzch począł pod drzewami coraz być gęstszym, odprowadził panie do powozu. Elwira żegnając go szepnęła raz jeszcze — Do jutra.
Gdy do domu wrócili, Feliks siedział z gazetą w salonie, nie było więcéj nikogo, Elwira wpadła zarumieniona, chcąc się tém co mieniła swoim tryumfem podzielić z matką, ale przytomność ojca i Cypcuni zostającéj na herbacie, nie dopuściła gorącemu zadość uczynić pragnieniu. Piekło ją okrutnie i niepokój wewnętrzny oka matki nie uszedł, poznała pani Samuela, że coś tam zajść musiało stanowczego, czuła, że córce ciężko być musi długo się nosić z tajemnicą nikomu nie udzieloną, więc mimo osłabienia, bólu głowy i ochoty pozostania w wygodnym fotelu, ruszyła się z niego zostawując w pokoju męża z Cypcunią, dwie najantypatyczniejsze sobie postacie.
Dla czego p. Feliks nienawidził wszędobylskiéj Cypcuni, która mu się łasiła, przypochlebiała i miliła jak mogła — tego nikt wytłómaczyć nie potrafi, był trochę z natury kapryśny i ulegał takim niepojętym dla niego samego wstrętom i pociągom. Cypcunią czyniła na nim wrażenie synapizmów, piekła i drażniła.
Zwykle spokojny i grzeczny, p. Feliks przy niej stawał się milczący, zasępiony i najczęściéj uciekał chwilę wytrzymawszy zaledwie. Tym razem uchodzić nie było podobna — cofnąć się nie możliwa; został z gazetą w ręku, a Cypcunią która umiała zawsze znaleść zajęcie, poczęła przyglądać się materji kanap i obiciu ścian salonu.
— Wie mania co się stało! — zawołała szybko zamykając drzwi bocznego pokoju Elwira, któréj pilno było dobrą wieścią podzielić się z matką... ale to cała komedja...
Elwira nie bardzo już zajmowała się matką, spojrzała w zwierciadło i zobaczywszy ją siedzącą, poczęła żywo:
— Otóż przecie jutro u nas będzie, dał mi słowo!
— Powiedział ci kto jest?
— W tém cała historja, — odparła córka... bo proszę mamy, on mojego przywiązania widocznie probuje, on mnie zwodzi, on skłamał.... nie przyznaje się do nazwiska, udaje że jest....
— Ale cóż pleciesz? — przerwała Samuela.
— Udaje... jak mamcię kocham, udaje, że jest synem propinatora.... a mówi, że się nazywa.... Szwarc....
Pani Samuela brwi namarszczyła.
— Udaje, dla czegożby udawał?
— A! czyż mamcia tego nie rozumie; widocznie chce być kochanym dla samego siebie, tak jak to bywa w romansach.... bo może on być jakimś Szwarcem? synem szynkarza? pytam się czy to możliwa? czy to podobna? czy jest w tém najmniejsze podobieństwo do prawdy? Ale to nie ma sensu! to nie ma sensu! — powtórzyła po dwa kroć Elwira — prawda mamciu?....
Mama była chmurna jakoś, bieluchną pulchną rączką pociągnęła po czole.
— Śmiałżeby sobie takie żarty z nas stroić i wchodzić w nasz dom pod pożyczaném nazwiskiem?
— Ale, proszę mamy, czyż mama tego nie widzi.... on się kocha.... i obawia się, abym jak wiele kobiet, nie została ujęta jego tytułem, imieniem.... położeniem.... a wié, że gdy się przekona, że go szczerze kocham, to padnie mamie do nóg, przeprosi i przebłaga.... i wié, że ja mu przebaczę.
— Dziecko moje, — odparła jakoś chłodno pani Narębska, — wszystko to możliwe, ale nie wydaje mi się jasne! powiedz mi, a nie wspominał ci co jak on się ma? czy bogaty?
— Właśnie, że powiedział mi, iż ma się bardzo dobrze, że jest bogaty, że ma najlepsze stosunki, więc proszę mamy, jakżeby syn propinatora mógł dojść do tego? Widocznie bałamuci! Ja mówię mamie, że probuje mnie.... Ale ja go złapię... powiedziałam mu bardzo zimno, że nie obchodzi nas wcale pochodzenie jego, że w człowieku cenim tylko jego osobiste zalety.
— Cóż on na to?
— Nic.... obiecał być jutro.
— Doprawdy! nic nie rozumiem... ale kochana Elwirko... jakże on się nazywa... Weiss czy Lang, czy...
— Szwarc.
— Szwarc! — i pani Narębska pokiwała głową.... — nie rozumiem.... nie rozumiem.... Trzebaby powiedziéć ojcu.
— To wszystko udane! — powtórzyła Elwira opanowana tą myślą, czy wmawiając ją w siebie.
— No... a gdyby w istocie był Szwarcem i synem propinatora? — spytała matka.
Elwira stanęła niema przez chwilę.
— Przypuśćże cobyś naówczas zrobiła? — powtórzyła Narębska.
— Co bym zrobiła? co bym zrobiła! — odezwała się z westchnieniem córka opuszczając ręce.... — ot, ja powiem mamie, że doprawdy sama nie wiem cobym zrobiła.... Ale to nie może być.
— No! ale gdyby.... przypadkiem...
— A! to by było okropnie! — zawołała Elwirka tupając wcale nie małą nóżką, aż się posadzka zatrzęsła... a matka spazmatycznie krzyknęła. — To by była zdrada! to po cóż proszę mamy, tak się ubierać, tak miéć minę dobrze wychowanego i przyzwoitego człowieka, tak mówić po francuzku, tak być dobrego tonu.... i koniec końców być synem szynkarza.
— Ale on cię nie zwodził wcale! ani ci się narzucał.
Elwirka pomyślała chwilę, był to umysł wielce praktyczny.
— No to cóż, proszę mamy... sam powiada, że rodzice się go wyrzekli, aby mu nie być zawadą na świecie, że nikt nie wié o jego pochodzeniu.... Ale... być panią Szwarc.... panią Szwarc.
— Szwarc czy Weiss... przyznam ci się, że nie tegom się spodziewała dla ciebie.
I westchnęła Samuelka.
— Ty, jak ja, — dodała, — jesteś stworzona do wyższego świata, stosunki tylko nieszczęśliwe twojego ojca, którego nie obwiniam, ale to tak jest — niedozwoliły nam wejść do niego i zająć właściwego stanowiska.... Wina w tém niezaprzeczenie poczciwego Feliksa.... Choć mu tego nie wymawiam... no, ale... gdyby chciał, gdyby umiał wyrobić sobie w świecie właściwszą pozycją. Miałam zawsze nadzieję, żęty ją uzyskasz przynajmniéj... A! wiele bym ucierpiała... ale...
— Ale on mi wyraźnie mówił, że ma najświetniejsze stosunki, — podchwyciła Elwira, jak mamcię kocham... mówił mi to... mówił.
— Pani Szwarc.... a! c’est charmant.
— Przecież dowiodłam mamie, że to nie może być.
— Daj Boże by nie było, rzeczy są już nazbyt zaawansowane, i ty moja Elwirko podobnoś się nim do zbytku zajęła.... pani Szwarc!
— Po co o tém myśléć kiedy to być nie może... — powtórzyła Elwira.
— Wreszcie, — dodała jakby sama do siebie mówiąc pani Samuela, — mówią, że nic łatwiejszego jak sobie kupić tytuł, kilka razy napomykałam o tém ojcu twojemu, ale on ze swojemi śmiesznemi demokratycznemi wyobrażeniami, ani chce słuchać o tém... Wiem to napewne, że takie naprzykład hrabiostwo lub baronostwo, pojechawszy za granicę, można dostać jak obwarzanek za grosz, za kilka tysięcy talarów... za darmo prawie... bo to teraz z ceny spadło i bardzo są radzi w Austrji, jeśli kto chce sobie nabyć.... W najgorszym rasie, kiedy już imie także niemieckie, to do niego potrzeba koniecznie tytułu... i jakiego burg na końcu... Baron Szwarcburg naprzykład, nie byłoby tak źle.... Madame la Comtesse de Schwarzbourg — cela sonne assez bien.
Elwirka jednak mało słuchała matki, nabitą mając głowę, że piękny nieznajomy odegrywa z nią komedją... i odwróciła się od niéj do zwierciadła.
Obie zadumane weszły nazad do salonu, i znalazły Cypcunię przypatrującą się posadzce, a pana Feliksa ze strasznie pochmurzoną twarzą zatopionego w czwartéj stronnicy gazety.
Pani Samuela dopadła fotelu i podparłszy się na dłoni zamyśliła głęboko. Elwira zaczęła chodzić namiętnym krokiem po pokoju.... Narębski ledwie je ujrzał wchodzące, pochwycił się żywo z krzesła i posunął ku drzwiom.
— Kochany Feliksie... mam do ciebie słówko... — wstrzymała go żona z niezmiernie słodkim uśmiechem.
Nie było co począć, wstrzymał się z ucieczką Narębski i na stracenie prowadzony człowiek, zbliżył się do żony, która z oczyma wlepionemi w posadzkę, odpoczywała po zwierzeniu się córki. Cypcunia z Elwirką odeszły trochę na bok, nie chcąc małżeńskim zwierzeniom stawać na zawadzie.
— Wiesz, szepnęła żona do męża, jutro tu ma być ten nieznajomy pretendent Elwirki... obiecał.
— A! a! — rzekł obojętnie ojciec — no — to dobrze.
— Tak, ale wiesz kto to jest?
— Nie, wszakże i wyście podobno nie wiedziały.
— Poczekaj, niech odetchnę, to całkowity romans... — dodała Samuelka, wciągając jakąś pokrzepiającą woń z flaszeczki, która ją nigdy nie opuszczała. — Zdaje się, że ten jegomość ma manją być kochanym, tylko dla swych osobistych przymiotów... kryje się z imieniem. Ja i Elwirka byłyśmy i jesteśmy prawie pewne, że ten człowiek musi należéć do jakiéjś znakomitéj rodziny... to nie ma wątpliwości... to pewna prawie... takiéj powierzchowności nie znaleść lada w kim.... dobrzem go obserwowała... Tymczasem na wielkie naleganie téj biednéj Elwirki, wyznał przed nią podstępnie, że się nazywa.... Szwarc.... i że.... ale o niezręczne kłamstwo.... jest synem propinatora.
Narębski, jakkolwiek go żona miała za demokratę, ruszył się z krzesełka jak sparzony.
— Szwarc... co u licha? miałżeby być synem tego starego co dotąd szynkuje w Zamurzu?
— Ale to jest kompozycja! widoczna próba, — przerwała pani Samuela... Jutro tu będzie, zobaczysz go... poznasz....
— Ja go znam przecie doskonale, — zawołał p. Feliks, — jeśli to młody Szwarc, którego tu po salonach wszędzie pełno. Człowiek bardzo przyzwoity, przyjmowany w najlepszych towarzystwach, charakter mu przyznają szlachetny i piękny... ale zkądże u licha miałby być synem propinatora?
— Czyż ty tego nie pojmujesz, że to wszystko jest maską niezręcznie ułożoną, aby Elwiry przywiązanie wyprobować.
Narębski ruszył ramionami i uśmiechnął się tylko.
— No! zobaczysz.
— A! zobaczymy, — rzekł obojętnie, — ale w takie romanse niezmiernie mi jakoś w te zimną porę uwierzyć trudno.
— A! a! tobie! — uśmiechnęła się żona... nie dziwuję się... tyś zawsze miał taki szczęśliwy chłód i trzeźwość.
Pan Feliks pokornie spuścił głowę.
— Lecz są ludzie pełni czucia, pełni wiary w serce kobiece... którzy szukają miłości, poświęcają się dla znalezienia jéj... i wystawują siebie i drugich na próby....
— Bądźże pewna moja droga, — odparł nieco zniecierpliwiony Narębski, — że ci probujący wcale nie kochają... są to alchemicy robiący experymenta... nic więcéj.
— Tak! ty tego nie pojmiesz nigdy... ja to rozumiem, — przerwała pani Samuela... — ale nie podawajże tu innych w wątpliwość, co się w twém sercu nie mieści.
Rozmowa schodziła na ten słodko-kwaskowaty tonik, którym żona najboleśniéj umiała dogryść mężowi. Narębski spojrzał na zegarek z przerażeniem i umknął.
Łatwo się domyśléć, że nazajutrz dom państwa Feliksostwa w godzinie herbacianéj był postawiony na stopie, która stanowisku ich w społeczeństwie odpowiadać miała... słudzy wyliberjowani, panie skromnie strojne, zastawa stołu w srebra stare przybrane, kwiaty, wonie, światło...
Dla czegoż, pytam was, tak wiele myślimy o wystąpieniach dla popisu, a tak mało na dzień powszedni, który jest tłem życia, jego podstawą i siłą? Nie ma li w tém wielkiej omyłki i braku harmonji, że się zmagamy dla próżności, gdy dla osłody, dla uporządkowania życia z siebie ciężkiego, nic prawie nie robiemy? Stawiamy kwiaty dla obcych, którzy na nie spojrzéć nie mają czasu, a dajemy im więdnąć choć wzrok spocząłby na nich miło i dusza orzeźwiła ich widokiem... rozlewamy wonie w niedzielę, a niedbamy choć się dusim przez sześć dni tygodnia; stroim się dla ludzi, czemuż nie trochę więcéj dla swoich, dla rodziny, przez poszanowanie siebie samych?
To pewna, że salon Narębskich wyglądał jak nigdy... że panie w nim piękniejsze były niż codzień, że oczekiwano gościa z trochą podbudzonéj niecierpliwości, a sam Narębski mniéj nawet ziewał niż zazwyczaj i miał minę surowszą.
Cypcunię uprzątnięto jakoś na tę uroczystość, znajdując, że stanowiła fałszywą nutę wśród harmonijnego obrazka. Pani Samuela siedziała w krześle tak wysłodzona, tak anielsko udobruchana, taka jakaś łagodna i serdeczna, że ktoby ją nie znał, wziąłby ją za męczennicę. O to właśnie podobno chodziło jéj najbardziéj. Ale p. Feliks nie miał miny kata, wyglądał jak przymuszony widz komedji, którego za biletem gratisowym przypędzono z domu na znane mu dobrze widowisko.
Elwirka chodząc z kamelją w ręku, spoglądała nieustannie na drzwi salonu, słuchała każdego turkotu w ulicy, rumieniła się z dziewiczej niecierpliwości, a matka przekonana o jéj delikatności, załamywała ręce z obawy, aby to wzruszenie nazbyt długo przeciągnione, zdrowiu jéj nie zaszkodziło.
Szczęściem ten stan niepewności i oczekiwania nie trwał zbyt długo, i służący oznajmił hrabiego Pamfila i p. Szwarc.
Szwarc... zabrzmiał złowrogo w uszach wszystkich, a Elwira przekonana o podrobieniu tego nieznośnego nazwiska, ruszyła ramionami niecierpliwie.
Słówko o hrabi Pamfilu.... Był to najciekawszy w świecie człowieczek. Ojciec jego dostawszy majątek za kordonem austrjackim, wynagrodzony został za doznane w tych wypadkach strapienie, tytułem hrabiego.... przyjął go i nosił z rezygnacją. Syn już włożył mitrę spadkową, ale że niczém do żadnego hrabiego nie był podobny, i czuł to do siebie, starał się żeby mu świat ten tytuł przebaczył, niesłychaną potulnością. Dowodziło to, że istotnie do tytułu jakąś wagę i znaczenie przywiązywał, i czyniło go potrosze śmiesznym. Wyglądał on jak ci we własném przekonaniu wielcy ludzie, którzy się robią popularnemi do śmieszności, żeby im ich mniemany jeniusz przebaczono. Hrabia Pamfil służył wszystkim kto go chciał i kto go nie chciał, szczególniéj demokracji, całował się z przyciskiem, podawał ręce z zamaszystością, szedł jeść niestrawne rzeczy w lada towarzystwie z poświęceniem nadzwyczajném. Wszyscy go za to nazywali najlepszym w świecie chłopakiem; — prawdę rzekłszy, był śmieszny. Ubierał się skromnie, jeździł zaniedbanym powozem, w domu utrzymywał starannie demokratyczny nieład i zdawało mu się, że dopełnia jakiejś cnoty obywatelskiéj. Co się tam działo za kulissami téj popularności, nie wiemy, słychać było jednak, że Pamfil narzekał czasem na ciężary, jakie nań położenie jego wkładało.
Powierzchowność Pamfila niemal go uniewinniała, bo pierwszy lepszy kamerdyner porządnego domu, przyzwoiciéj wygląda. Twarz miał nabrzmiałą, bladą, z nosem kartoflowym, oczy nie dające się opisać, zarost jak żyto litewskie w nieurodzajny rok rzadki i nie bujny, ręce ogromne, nogi słonia i plecy trochę garbate. Rubaszność jego i potulność miała jednak przypatrzywszy się jéj z blizka, coś protekcjonalnego.
Hr. Pamfil rzadko bywał u Narębskich, ale kilka razy ich odwiedził; pani Samuela go nie lubiła, Elwira ujadała się z nim zawsze, p. Feliks nie miał dlań sympatji.
— Mam honor przedstawić państwu mojego dobrego kolegę i przyjaciela pana Adolfa Szwarc.
Słowa te wyrzeczone zostały pół poważnie, pół żartobliwie, wszyscy się skłonili, powitania skrzyżowały się zewsząd i goście usiedli, a choć nerwowych kobiet nie lubił hrabia, musiał zająć miejsce przy gospodyni domu. Narębski przybliżył się do Szwarca.
Był to ten sam Szwarc, którego znał w salonach.
Elwira, która do ostatniéj chwili spodziewała się metamorfozy, zabita była nazwiskiem.... Daléj już przypuszczać komedji nie mogła, i pytała się w głębi serca, czy Szwarc syn propinatora, miał prawo tak dystyngowanie wyglądać.
Rzecz w istocie była trochę niepojęta.... bo Adolf przy tym hrabi, daleko hrabszą miał minę, niż prawdziwy.
C’est a n’y rien comprendre? — szepnęła w duchu p. Samuela.
Pierwszy wieczór, jak zwykle, przeszedł niezmiernie poważnie, chłodno i nudnie, Elwira sprzeczała się z hrabią, Adolf mało się zbliżał do niéj, pani Samuela grała rolę nie uznanego serca i nieodgadniętych nerwów, a Narębski ziewał wewnątrz siebie.... Stan ten okropny znany jest tym tylko, co go doświadczali, a wyrównywa najokrutniejszéj męczarni; nic szkodliwszego nad połknięte ziewanie — struć się niém można.
Około dziesiątéj, goście wzięli za kapelusze, panie spojrzały na zegar, p. Feliks począł w nadziei oswobodzenia ożywiać się i rozchmurzać; trzeba mu przyznać, że odprowadzając do drzwi był prawie wesół.
Znajomość więc została zabrana.... ale ze Szwarcem.
— No! proszę Mamy, co ja teraz pocznę? zapytała załamując ręce Elwira, — a jeżeli to jest w istocie prosty Szwarc?
— Moje dziecię, — poważnie odezwała się matka, — mówiłam ci, jedyna rada.... kupienie mu tytułu.... Jest bogaty, na to go stanie, dorzuci się sylaba.... enberg... naprzykład.
— Ale jeżeli to syn propinatora?
— Jużci to nie może być? — odparła matka.
— No? widzi mama, a jeśli to skłamał dla wypróbowania mnie, to mógł i nazwisko skomponować....
Pani Samuela zaczęła się skarżyć na ból głowy.




Położenie tak cudownie oswobodzonego z więzienia kapitana Pluty, który odzyskawszy przytomność umysłu, potrafił sobie zaraz stworzyć trochę grosza na nieprzewidziane potrzeby, i jakie takie ale przyzwoite ubranie, a nimby się nowe widoki dlań odkryły, miał przed sobą kilka dni bez troski, i obiecywał sobie stanowczo w ciągu tego czasu pomyśleć o przyszłości, — nie było przecież nadto wesołém.
Nie miał zabezpieczonego jutra. Potrzeba było znowu odzyskać wszystko i walczyć z dolą przeciwną, dla wyrobienia sobie sytuacji, począwszy od zachwianéj wziętości, aż do butów.
Wyszedł z téj złowrogiéj kamienicy Wydyma, pijany w dodatku, nie tyle pochłoniętym spirytusem, co widzeniem, które go w progu spotkało.
Najniegodziwsi ludzie mają czasami, choć krótko, trwałe zgryzoty sumienia i niepokoje serca. Twarz kobiety, którą ujrzał pierwszą naprzeciw siebie, owéj panny Salomei ukochanéj od lat tylu przez Wydyma, przypomniała mu dziwnie tę ofiarę, o którą starał się Zeżga, a on uwiódł w sposób najohydniejszy. Nie bolała go zdrada przyjaciela, ale wspomnienie téj sprawki, w któréj, z jego strony, uczucie nie miało najmniejszego udziału, tylko próżność, swawola i chętka jakaś popisu i zwyciężenie trudności. Ofiara poświęcona tak płocho, w nim samym potém wzbudziła jakąś litość. Widok jéj teraz, dziwnie go zmieszał: zrobiło mu się czegoś niedobrze, musiał siłą otrząsać się z oblegających go myśli, do których wcale nie przywykł, bo w głąb siebie nigdy nie wchodził.
Przykrość ta tak dalece była dlań niezwyczajną, że zszedłszy na dół, pewien już, że wymknął się cały i pochwycony być nie może, Pluta przypisał ją nie przyczynie moralnéj, ale skutkom przedłużonego głodu, rozbudzonego jeszcze nadużytym nieco spirytusem. Wierny swéj naturze kapitan, pomyślał naprzód o zjedzeniu; dobre jadło było dlań najgruntowniejszą porządnego życia podstawą, przyznawał mu nawet niezmierny wpływ na władze myślenia. Utrzymywał, że głodny rozumował fałszywie.
Wyczerpany przedłużonym postem o chlebie i wodzie, pobiegł szybkim krokiem gonionego przez charty zająca, ku rogowi Śto-Jańskiéj ulicy, wziął stojącą tu dorożkę i kazał się wieść do François.
Po uroczystéj ciszy więzienia, po medytacjach przymusowych w lochu i anachoreckiém utrzymaniu na strawie pokutnika, głowa mu się zawracała, patrząc znów na to prześliczne miasto, na jego ruch, zgiełk, swobodę, wesołość; strata chwil spędzonych pod kluczem, wzbudzała w nim żal dojmujący.
— O! gdyby Zeżga nie miał tego przeklętego kija, gdybym go tak trzymał związanego, ot dałżebym mu, dał!! No! nie wylizałby się z tego.
Stanęli przed François; Pluta wpadł z nadzwyczajnym pośpiechem żądając jedzenia, zrazu nawet rzucił się na bufet z żarłocznością wściekłą, ale przyszło mu na myśl, że kiedyś słyszał o przypadkach śmierci z przejedzenia gwałtownego, po długiem zmorzeniu głodem. To go tylko powstrzymało nieco, bo paszteciki, które wziął do ust, wydały mu się pieczone z aniołów.
Zjadł jednak z ostrożnością w osobnym pokoiku tyle przez wstrzemięźliwość i obawę choroby, ile pospolici ludzie nigdy nie zjadają puściwszy sobie cugle, a po kawie czarnéj i kieliszeczku rumu, napchał kieszenie cygarami, jak gdyby się obawiał, aby go znowu nie pochwycono bez zapasu do nowego więzienia.
Kapitan nadto znał swego towarzysza Kirkucia, by się na chwilę wahał w domysłach, co z jego rzeczami i pieniędzmi się stało — miał je tak dalece za stracone, że pytać o nie uważał za rzecz zbyteczną. Niebardzo nawet wziął za złe przyjacielowi, że opłakawszy go, użył spuścizny dla siebie.
— Miałbym go za ostatniego głupca, gdyby sobie inaczéj postąpił, — rzekł w duchu — nie ma co pytać i szukać.
Chodziło mu jednak o odzyskanie garstki papierów, poświadczających kim był i mogących posłużyć do dalszych kroków na świecie, który, niestety, — wymaga świadectw i papierów, więcéj niż moralnych dowodów charakteru.
Uwierzycie czy nie — ale Pluta po obiedzie i wypaloném cygarze, głęboko, tęskno i poważnie się zamyślił. Ostatnie wypadki tę duszę zahartowaną w probierczym ogniu przeciwności i łajdactwa, złamały; wiara w siłę własną, nadzieja w głupstwie ludzkiém, opuszczały zuchwalca; nawet ów niewyczerpany dobry humor i ironja, które ozłacały trochę steranego człowieka, któremi się on podtrzymywał i walczył, — gdzieś niepowrotnie uciekły. Ze spuszczoną głową, z rękami na piersiach założonemi, przesiedział długo w zadumie, myśląc o przyszłości, jak najporządniejszy człowiek.
— Już téż tego dosyć, mówił do siebie, — to darmo, póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie, otóż, zdaje mi się, że ucho urwane. Ten post przydługi ogłupił mnie, czuję, że mi się dusza wyrywa do spokoju, ciszy, do odpoczynku, do jakiéjś sielanki. Wiem sam, że to znamionuje upadek, ale już z tego nie wylizę: dostałem reumatyzmu w mózgu, myśl mi się plącze, wypadałoby to raz się ożenić i siąść pod piecem. Ale cóż, czy to oni się znają na ludziach, czy one nadewszystko ocenią takiego jak ja człowieka, wypróbowanego jak złoto!! Niech licho porwie jenerałowę, gdyby za mnie pójść chciała, ożeniłbym się z nią, choćby mi figle płatać miała, pod tym względem byłbym filozofem; ale nie pójdzie pewnie. Z ostatniéj biedy i niemożności znalezienia odpowiedniéj partji, gotówbym nawet poślubić tę nieszczęśliwą, malowaną, jakże się to ona nazywa? ha? przy ulicy Wilczéj? Adolfinę? Dwie niefortunne dole, moja i jéj, podałyby sobie ręce bratnie — ale brzydka! ale stara! i kto wie jaka ona na codzień? Gotowaby morzyć mnie głodem i nie dać się ani oszukać, ani wybić? Jednakże dziś nie mam gdzie pójść, chyba do niéj, tambym się może o Kirkuciu dowiedział i znalazłbym czasowe przytulisko. Bo gdzież zajść? wszędzie mnie spytają o papiery, nie mam ani świstka. O! niewdzięczna społeczności, dla któréj się człowiek tyle poświęcał! ha! nie warto być takim, jakim byłem; mogłem był, mniéj mając delikatności, wyrobić sobie pozycją, dobroduszność mnie zgubiła.... Tak jest zawsze, niestety! głupim był...
Kapitan głęboko się zamyślił i na serjo nad dolą swą płakać zaczął: obwiniając o nią świat cały, i nie poczuwając się wcale do winy własnéj.
— Co tu począć? jestem zmuszony niejako pójść do Adolfiny, pójdę do niéj.
Wyszedł tedy aby zawołać dorożkę, spojrzał znowu na świat i pogląd nań po obiedzie był wcale inny: wszystko wydało mu się marnością wielką — tak jak przed obiadem widziało się świetnością niezmierną. Może być, że jedyną przyczyną tych sądów, był nie najlepszy stan zdrowia, po nadto chciwie pochłoniętym obiedzie — ale w oczach mu się ćmiło, choć nie wypił więcéj nad parę butelek i kilka dodatkowych kieliszków. Zdrowie widocznie miał nadwerężone.
Na ganku tak stojącego w zadumie, spotkał chłopiec hotelowy, którego zapytał kapitan o Kirkucia.
— A! a! a pan co tu robi? a cóż się z panem stało? — zapytał chłopak, — gdzie pan nam znikł?
— Ja? — odparł Pluta, — jeździłem do moich dóbr na wieś; — powiédz mi, gdzie się podział Kirkuć, po moim nagłym wyjeździe? znaleźć go nie mogę.
— Tego to ja dobrze nie wiem; czekał, czekał, potém się gdzieś wyniósł, ale go od czasu do czasu widać na mieście. Zdaje się, że na Koziéj ulicy w bawarji często przesiaduje. A pan do nas powraca?
— Nie wiem jeszcze, zobaczymy....
Chłopak popatrzywszy chwilę, ukłonił się, włożył ręce w kieszenie i świszcząc poszedł daléj.
— Nie ma sposobu, potrzeba jechać na Wilczą ulicę, — rzekł w sobie Pluta, — Alea jacta est.
Zawołał więc dorożkarza i ruszył. Miasto wydało mu się znowu jakoś ponure i wcale nie piękne, jakby od czasu gdy go nie widział, zestarzało. Deszczyk kropił w dodatku chłodny i przejmujący do dna myśli i uczuć.
Po rozrzadłém błocie, dojechał dorożkarz ze swym szacownym ciężarem do furtki domu staréj kapitana przyjaciółki.
Mimo złéj pory, a może właśnie dla tego, że go tu teraz nikt spotkać nie mógł, baron Dunder znajdował się przypadkiem u pani Adolfiny, ekwipaż jego czekał nań na rogu Mokotowskiéj ulicy. Pluta poznał konie i pośpieszył do środka, już myśl mu jakaś świtać poczynała.
— Zdaje się, że go tu Opatrzność dla mnie zesłała umyślnie, kochać się musi w Mani, jéjmość się pewnie twardo z nim targuje, możnaby z tego łatwo skorzystać, zwłaszcza przy tak ciężkich jak moje okolicznościach, gdybym go tylko mógł pochwycić.
Gospodyni domu i Mani nie było w domu, Dunder wychodził kwaśny i w furtce zetknął się z Plutą, ale poznawszy go, odskoczył jak oparzony, kapitan nadrobił uśmiechem i zaszedł mu szybko drogę.
— Za pozwoleniem, — odezwał się, — gdybyś pan baron, mimo dawnych a niesłusznych przeciwko mnie uprzedzeń, chciał mi dozwolić chwilkę rozmowy, możebym dziś na co się mógł przydać, nie jestem bez wpływu w tym domu.
Baron spojrzał przerażony i niedowierzający.
— Nie gniewaj się pan, — dorzucił Pluta z westchnieniem, niezwyczajną namaszczoném pokorą, — nie mam tą razą najmniejszéj ochoty zrobienia mu przykrości, jestem sam w nader smutném położeniu, pojmuję więc łatwo cierpienia ludzkości w ogóle, a pana barona w szczególności.... Wzajemnie sobie moglibyśmy być pomocni. Bezemnie, — dodał z przyciskiem, — pan tu nic nie zrobisz, przezemnie wszystko.
Baron wstrzymał się nieco; ta chwilka zawahania przechyliła szalę na stronę Pluty, który natarczywiéj nalegać zaczął. Baron im starszy tém skłonniejszy był do poświęcenia wszystkiego namiętności, która nie była ani w temperamencie, ani w sercu, ale w najniebezpieczniejszém miejscu, bo w głowie. Zawahał się, odstąpił krok, ale nie odepchnął natręta i nie odszedł.
Pluta dorzucił żywo:
— Wiem o co chodzi, można rachować na moją dyskrecją, z nią, z tą starą nie trafisz pan nigdy do ładu, ja jeden znając ją od dawna, mając nad nią przewagę, umiem ją zmusić do czego zechcę.
Baron się zaczerwienił, wstyd mu się zrobiło, że namiętność zmuszała go do traktowania z takim człowiekiem, ale miłość, czy idea miłości w starym, jest to szał, jakiemu równego nie ma na świecie, — stał więc i słuchał.... jakby osłupiały.
Kapitan widząc niepewność, nacierał coraz żywiéj.
— O co panu baronowi chodzi? pozwól byśmy gdzie na ustroniu ułożyli się z sobą jutro.... ręczę że ze mnie kontent będziesz.... nie jestem wymagający, przyznam mu się nawet że bardzom potrzebny.... będę powolny. Pojmuję, — dodał wzierając mu w oczy, — że spotkanie ze mną przykrém mu być może.... ale pan czasem jeździsz na spacer w aleje.... mógłbyś przypadkiem wejść do jakiego ogródka, gdziebym go czekał. Szwajcarska dolina stoi pustką... tam spotkać mnie można... gdzieś w ustronnéj ścieżynce.... a więc?
Baron nieufny, zlękniony, milczał jeszcze.
— Daję panu słowo.... na słowo honoru, — nalegał Pluta bardzo serjo, — a tak danego słowa nigdy nie złamałem, że nie żartuję, — ja jeden panu mogę usłużyć.... Jestem niezmiernie potrzebny i bez grosza.
Dunder chwycił się za kieszeń, dobył z niéj papierek, wcisnął go w ręce kapitana i skinąwszy tylko głową, nic nie odpowiadając, począł żywo uchodzić....
Pluta uradowany zdobyczą, uśmiechnął się, pokręcił wąsa i wszedł już śmielszy do domku Jordanowéj.
Przed nim we drzwiach, stała z założonemi rękami, poglądając na deszczową wodę, spadającą w balje z dachu, stara Kachna z miną pochmurną, dwa psy warczały siedząc przy jéj nogach.
— To po cóż pan darmo idziesz, — odezwała się z daleka, — kiedy ani pani, ani panienki nie ma w domu?
— Ale moja panno, — toć ja wiem, że ich nie ma, — odrzekł Pluta, starając się być jak najgrzeczniejszym dla zjednania jéj sobie, — spotkałem się z niemi, prosiły mnie abym tu na nie poczekał, nie odmówisz mi przytułku?
I zaczął się uśmiechać, chodziło mu o to, aby go puszczono, i aby przebłagana Kachna wpłynęła skutecznie na psy, które groźnie jakoś najeżały uszy, w miarę jak się zbliżał.
Kachnę jednak, srodze doświadczoną długiém życiem, — nie tak łatwo ująć było uśmiechem i słowem, brała je zwykle nieufnie jako szyderstwo i zdradę; zmierzywszy od stóp do głowy przybylca, wpuściła go do pierwszego pokoju, psy poszły na stronę burcząc, ale wąchały ślady, jakby dla przekonania czy się kontrabanda nie wkradła.... Kapitan dobił się czego chciał, był w domu, siadł na krzesełku i zapalił cygaro.
— Nie! nie! napróżno zrozpaczyłem, — rzekł w sobie, — uczciwym ludziom zawsze sprzyja Opatrzność; — otóż i dziś, sam Dunder wpadł mi w ręce — czuję że go obedrę.... Z drugiéj strony, zapewniam los téj nieszczęśliwéj sieroty, uczynek prawdziwie miłosierny i godny serca jak moje.... daję ją człowiekowi staremu, bogatemu, głupiemu, który jéj się da wodzić za nos i za kieszeń póki zechce? Spodziewam się, że jéj krzywdy nie czynię! Przyszłość miéć będzie w reku.... Daléj jeszcze.... o Adolfinie pomyślę, jeżeli tylko pewnym warunkom odpowie, poświęcam jéj siebie, — chcę żyć spokojnie.... musi miéć dosyć grosza....
Tu kapitan ziewnął, czuł potrzebę odpoczynku lub rozrywki, i przyszło mu na myśl, że butelka piwa bawarskiego, żołądkowego, wcale by mu nie zaszkodziła.... a miłym byłaby w samotności towarzyszem.
Nikt jednak przynieść jéj nie mógł, chyba Kachna, którą i dla dojmującego pragnienia, i w widokach przyszłości ująć sobie należało.
Kachna z natury niedowierzająca, chociaż wpuściła kapitana do pokoju, zważywszy jednak późniéj, że ten człowiek jakąś niepewną miał minę, stanęła na straży za progiem. W pokoju nic wprawdzie nie było, prócz starego zegarka na komodzie i kilku dotrzymujących mu towarzystwa filiżanek.... ale, bezpieczniéj się jéj zdało, nie spuszczać go z oka.
Po niespokojnych ruchach, domyślił się jéj przytomności niedalekiéj kapitan, zaczął chodzić po pokoju, i po chwili zaczepił.
— Piękna panno! — uważał ten wstęp za mogący ująć starą Kachnę, — piękna panno! powtórzył.
Ale Kachna ruszyła gwałtownie ramionami szerokiemi, jak gdyby z nich ciężar jaki zrzucić chciała.
— No! no! anim ja piękna, ani panna, — odburknęła, — daj pan żartom pokój.
— Wcale nie żartuję, — odezwał się kapitan, — lecz wzrok słaby mógł mnie uwieść; więc szanowna pani....
— Przestalibyście kpić! — powtórzyła służąca, — siedźcie i czekajcie, a nie myślcie durzyć ludzi.
— Ale ja przychodzę z prośbą. Gdybyście mieli litość nad mojém pragnieniem, a przynieśli mi butelkę piwa, dałbym wam złotówkę, nie domagając się reszty.
— Tak! tak! — odpowiedziała Kachna, — bardzo rozumny? zapewne! żebym sobie dla was po deszczu trzewiki zaklapywała.... Schowaj sobie sam złotówkę, to więcéj miéć będziesz piwa, albo idź czekać do bawarji obok... Myślicie, że tu was nieznając, samego w domu zostawię!
Pluta spuścił głowę.
— Nadto mało ma cywilizacji, — rzekł w duchu i począł palić cygaro, poświęcając się na oczekiwanie bezpiwne; — Kachna ustąpiła krok, ale pod nosem zaczęła coś sobie szeptać, gderać, głową i ramionami ruszać, dramatycznie wyrażając oburzenie na zuchwalstwo jakiegoś nieznajomego, który ją dziesięcią groszami kusić się starał.
Wtém kroki czyjeś, dały się słyszeć w dziedzińcu, psy zaszczekały i Kachna wyjrzała, sądząc że jéj panie powracają. Ale zamiast nich, ujrzała nieznajomego mężczyznę, który oglądając się, kroczył po kamykach i kładkach do drzwi wchodowych.
Ubiór jego i mina wcale nie wzbudzały zaufania; jeżeli Pluta nie zupełnie na nie zasługiwał, ten prawie obawę mógł wzbudzić. Minę miał rozognioną trunkiem i dziwnie płomienistą, kapelusz ogromny popielaty na głowie, brudne ale mocno krochmalne kołnierzyki, sterczały mu pod uszy nad niebieską chustką, z pewną fantazją związaną, choć dosyć podartą. Bronzowy surdut wychodzony, ale starannie zapięty, ozdobiony był z bocznéj kieszeni wystającą chustką od nosa karmazynową, nie pierwszéj świeżości, naostatek ogromna laska w ręku, dopełniała fizjognomji pachnącéj szynkiem od rogatek.
Był to nieszczęśliwy Kirkuć, którego losy przeciwne nie oduczyły elegancji i pretensji do stroju, sam chód jego i przygarbienie, któremu starał się nadać pozór zaniedbania fanfarońskiego, zdradzały w nim jednego z tych nieszczęśliwych miłośników piękna, co w zabłoconych butach jeszcze są gotowi wytwornisiów udawać.
Co go tu sprowadzało? trudno odpowiedzieć; przeszedłszy wiele kolei, doświadczywszy, że płeć piękna jest uosobiona zdradą, wracał ku pani Adolfinie, w myśli poświęcenia się i uszczęśliwienia jéj, dla zyskania sobie spoczynku i odetchnienia po próbach i dziwnych życia kolejach.
Nie spodziewał się wcale zastać tu kapitana, którego opłakał, wpadł do pokoju odważnie, usiłując sobą zaimponować Kachnie, ale na wstępie ujrzał widmo i stanął wryty.
Dant upadł jako martwe ciało, wysłuchawszy przygód Franceski; Kirkuć zdrętwiał podobnie i słupem martwym, z otwartemi ustami, nie mogąc się ruszyć, ukazał dawnemu przyjacielowi.... W pierwszéj chwili zdawało mu się, że zemdleje.... przestraszył się, nie wiedział co począć, ale widząc, że kapitan, który go ujrzał począł się uśmiechać, odszedł nieco z wrażenia.
Los nie dał mu się przysposobić chwilą zastanowienia do odpowiedzi na prawdopodobne zapytania kapitana, i Kirkuć czuł, że może się w nich splątać. Nim jednak straszna chwila tłumaczeń nadejść miała, wypadało rozbroić czułością. Kirkuć to pojął i zrazu oniemiały i wryty, nagle z jękiem konwulsyjnéj radości rzucił się w objęcia kapitana.
— Przecież, — zawołał łkając, — Opatrzność mi cię powraca? ale mówże zkąd? jak?
Kapitan niewzruszony i stoicki, przyjął wybuch czułości z powagą, pokiwał głową tylko.
— O przeszłość nie pytaj mnie, — rzekł powoli, — jest to wielka tajemnica, padłem ofiarą zdrady niegodziwéj, ale los mnie wyratował.... kilka godzin zaledwie jak ujrzałem światło dzienne.... Czy ci chłopiec powiedział, żem o ciebie pytał? jak mnie znalazłeś?
Kirkuć, który nikogo nie widział, pojął że z téj wzmianki skorzystać może, i żywo odparł:
— Tak jest, tak, dowiedziałem się od tego chłopca i w ślad za tobą idąc....
— Po dorożce zapewne.... — dorzucił Pluta.
— Właśnie, po dorożce.
Tu Kirkuć otarł uznojone strachem czoło, nie wiedząc już co mówić daléj, i usiadł, bo nogi się pod nim trzęsły.
— Uważam to także za szczęśliwy, opatrzny zbieg okoliczności, żeśmy się znaleźli, — rzekł Pluta. — Gdzie mieszkasz? co się stało z mojemi papierami, pieniędzmi, rzeczami?...
Kirkuć zakrztusił się i zakaszlał, usiłował myśli zebrać, chciał coś skłamać prędko, ale nie potrafił, nie było mu komu poradzić.
— Wszystko przepadło! — zawołał nareszcie łamiąc ręce.
— Jakim sposobem? — spytał Pluta dosyć chłodno.
— Sposobem.... — to, widzisz, nadzwyczajnie trudno, wytłumaczyć.... Sam nie wiedząc co czynić, najdroższe.... tak, co było najszacowniejszego.... rzeczy.... efekta.... pozostałości.... powierzyłem do przechowania.... dla bezpieczeństwa.
— Komu? — spytał kapitan.
— Osobie ze wszech miar najgodniejszéj.
— A! i cóż się z niemi stało.
— Ta osoba, kobieta.... nieszczęściem... widzisz, czy z powodu jakichś okoliczności.... znikła.
— I rzeczy z nią?
— I z nią rzeczy! — dodał Kirkuć kiwając głową.
— I pieniądze?
— Jakie pieniądze? — zapytał p. Mateusz naiwnie.
— Przecież były w szufladzie?
— O tém nie wiem, — odparł Kirkuć, — znasz moją sumienność, nie chciałem tknąć niczego.... rzeczy jak były w komodzie, nie wchodząc w rozbiór, kazałem przy sobie pozawiązywać i popieczętowane... oddałem.
— I popieczętowane przepadły! — rzekł kapitan z westchnieniem.
— Tak jest! popieczętowane! — dodał sam nie wiedząc co mówi Kirkuć, — niestety! popieczętowane....
— Ale żebyś ty się tam nie dowąchał pieniędzy?....
Spojrzeli sobie w oczy, Kirkuć znowu się jakoś zakrztusił i głową potrząsł tylko.
— No! co z woza spadło to i przepadło! — wykrzyknął kapitan, — ależ papiery?
— Papiery? są u mnie.... — wybąknął Kirkuć, — o! papiery są całe! i począł pokaszliwać.
— Słuchajno stary, dajmy pokój bałamuctwu, które się na nic nie zdało, mów mi otwarcie, straciłeś pieniądze.... nie kłam! lżéj ci będzie; cóż ja ci zrobię....
— Słowem ręczę, nie straciłem, nie, — żywo odpowiedział p. Mateusz, — ale obawiając się, oddałem je do przechowania pannie Justynie.... a ta z markierem od billardu uciekła.
— Już to mi wszystko jedno.... widzisz! lepiéj je było przejeść! Zawsze ta nieszczęśliwa słabość dla płci pięknéj.... Stary jesteś a głupi.... Cóż z sobą robisz?
— A! przyjacielu najukochańszy, — odezwał się rozczulony pobłażaniem Kirkuć, — ginę z głodu, jenerałowa mnie na wieś wyprawia!
— Udawałeś się do niéj?
— Byłem zmuszony; plenipotent mi oznajmił, że jeśli chcę miéć jakąkolwiek pomoc, mam z miasta wyjechać. Zgodziłem się na to, ale teraz gdy ty, mój dobrodzieju i opiekunie najłaskawszy, zjawiasz się nademną, los mój powierzam w ręce twoje, — zrywam układy.....
— Daj mi pokój, — rzekł kapitan, — ja nie wiem czy sam sobie potrafię dać radę, zwątpienie mnie ogarnęło. Zostań, jedz, jak ci się podoba, oddaj mi tylko papiery.
To mówiąc kapitan siadł w krześle, a Kirkuć upokorzony i przejęty, począł w milczeniu popłakiwać po trosze.
— Słuchajno, jeżeli te łzy lejesz na moją intencję, — rzekł Pluta, — to darmo sobie gwałtu nie zadawaj, na nic się to nie przyda. Ja myślę teraz żyć spokojnie, szukam kąta dla wytchnienia po burzach, tobie nie poradzę.
— Ale mnie nie odpychaj, kochany dobroczyńco, przyjacielu! — zawołał Kirkuć, — oświeć mnie, pomóż radą, co ja pocznę na wsi?
— Powiedz mi, co ja pocznę w mieście? — rzekł Pluta zimno, — ale o tém potém, naprzód mi papierów potrzeba; czy istotnie za mną tu przyszedłeś tylko? w takim razie idź i powiédz mi swoje mieszkanie, bo ja tu mam interesa pilne.
— Ja! ja! — zmieszał się pan Mateusz, — ja tu po części dla tego, a po części przybyłem, sądząc, że może dawne projekta względem Adolfiny, mogłyby przyjść do skutku.
— O tém nie ma co mówić, — odparł Kapitan, — nie korzystałeś z czasu. Wracaj do domu, czekaj na mnie. Albo nie! przenoś się natychmiast na dawne nasze mieszkanie w hotelu, bierz ten sam numer i nie wychodź krokiem z domu.
Kirkuć skłonił się, uradowany, że to tak gładko jakoś poszło, że ma znowu tak potężnego opiekuna; nałożył kapelusz i co prędzéj wyśliznął się z domu, ale w progu myśl ważna go wstrzymała. Nie było czém zapłacić za mieszkanie.
— Kapitanie, — rzekł wracając, — mam trochę długu, to mnie nie wypuszczą i zabiorą rzeczy, a z niemi twoje papiery.
— Zawsze goły? — zawołał Pluta prawie z litością pogardliwą.
— Choć godzien lepszego losu! — dodał Kirkuć, — ale cóż począć, to już widać nie może być inaczéj.
— Ile wynosi dług?
W mgnieniu oka obrachował p. Mateusz, że może go o kilka złotych bezkarnie powiększyć i pójść po drodze na piwo, westchnął więc głęboko i rzekł:
— Ach! dwadzieścia pięć złotych
Pluta nic nie mówiąc, dobył z kieszeni pieniędzy i dał je przyjacielowi, który żywo wymknął się z domu.
Wszystko się tedy najlepiéj znowu składało i kapitan nabrał nieco otuchy, ale już nie przypuszczał téj walki i upartego pasowania się z losem, do których dawniéj był przywykł, myśl wiodła go ciągle do idealnego jakiegoś spoczynku. Nawet namiętne prześladowanie jenerałowéj, zdawało mu się dziwactwem nieusprawiedliwioném, chłód i ciemności więzienne wystudziły w nim resztki gniewu i żalu, chęć zemsty i potrzebę boju.
Począł rozmyślać, gdy zatopionego w dumaniach obudził szelest sukni niewieścich; p. Adolfina z Manią stały przed nim. Kapitan wstał żywo i usiłował udać wesołość, mimowolnie oczy jego skierowały się w twarz dzieweczki świeżą, rozkwitłą, wesołą, spokojną, od któréj promieniał jakiś pokój anielski i cisza niebieska. Kapitan, który wiele widział w życiu, takiéj jednak twarzy sobie nie przypominał; niewyrozumowane wrażenie jakiego od niéj doznał, podobne było do upokorzenia, do wstydu i strachu. Twarz ta jak widok krzyża dla szatana, była wyrzutem, była dlań czémś niepojęcie przykrém. Tak mało w niéj było ludzkiego, że stary łotr patrzał na nią pojąć jéj nie mogąc i nie rozumiał anioła. Mania z ciekawością dziecka nań poglądała. Adolfina nie dosyć rada odwiedzinom, potrząsała głową i sama nie wiedziała co począć z natrętem.
— Chwilkę mamy do pomówienia na osobności, — rzekł cicho Pluta, — odpraw tę gąskę.
— Przyznam się panu, że nie mam czasu, — wybąknęła Adolfina z miną dosyć zakłopotaną, — kapitan pierwszy raz w życiu wydał się jéj, skutkiem zmiany wewnętrznéj, istotą dziwnie wstrętliwą i niemiłą.
— Ale ba! kilka minut, rzecz pilna i ważna....
Mania domyśliwszy się z szeptów, że tu nie była potrzebną, ukłoniwszy się odeszła spiesznie do swojego pokoju. P. Jordanowa dosyć kwaśna i niespokojna zdjęła powoli kapelusz, usiadła w salonie na kanapie i oczekiwała rozpoczęcia zapowiedzianej rozmowy.
Pluta zasiadł naprzeciw niéj, popatrzał jéj w oczy i tak począł cedząc słowa:
— Kochana moja Adolfino! dawnośmy się widzieli, wiele mnie od tego czasu spotkało przykrości, wiele nad sobą myślałem i przemyśliwałem, znacznie nawet, mogę powiedziéć, odmieniłem się.
— Oho! oho! — przerwała kobieta, — żebyś ty się odmienił.... czego się skorupka napije za młodu....
— To najczęściéj na starość z niéj wietrzeje, — dokończył Pluta. Otóż i ja właśnie starzeję, i wychodzę na porządnego, tak jest, na porządnego człowieka.
Adolfina poczęła się śmiać.
— Sama mi to przyznasz, gdy ci głębiny myśli i uczuć moich odkryję. Otóż, — dodał wiodąc rzecz daléj, — chciałbym już po trudach odpocząć. Życie jakie dotąd prowadziłem, obrzydło mi, mam dosyć znaczny kapitał (przycisnął na tém) oszczędzony, myślę sobie kupić siaki taki kawałek ziemi, i chciałbym się ożenić. Rodzina, dom, dziatki, jeśli Bóg da, nie ma nic nad to, nie ma szczęścia nad ciche i familijne.
Adolfina machinalnie poprawiła loków, ale mimo ten ruch zalotny, zaczęła się śmiać coraz głośniéj.
— Ale posłuchajże mnie choć chwilę cierpliwie, — ciągnął kapitan zacinając usta. — Szukam kobiety niezbyt młodéj, bo nie chcę trzpiota coby mnie oszukiwał, kobiety statecznéj, oszczędnéj, któraby mi dom mój szlachecki utrzymać mogła i uczynić go przyjemnym; któréjby charakter wreszcie przypadał do mojego.
— At stary bałamut, niewiedziéć co pleciesz! — przerwała Adolfina, — myślisz, że ja ci uwierzę?
— Więc wyznam ci wszystko otwarcie, — nie chcę dłużéj zwlekać, — osobę, serce, majątek, imie, wszystko składam u nóżek twoich. Raz, dwa, trzy, stanowczo, przyjmujesz mnie? chcesz? żenię się z tobą. Jutro damy na zapowiedzie.
Kapitan wyrzekłszy to, jakby ostatni grosz na kartę postawił, wstał i czekał odpowiedzi, kręcąc wąsa, dając sobie trochę junacką minę.
Rachował, niestety, na dawną Adolfinę, a miał przed sobą kobietę, znacznie wpływem téj, z którą od niejakiego czasu żyła, zmienioną; był prawie pewny przyjęcia. P. Jordanowa na chwileczkę uczuła się olśnioną świetną perspektywą małżeństwa, tytułem kapitanowéj i przymiotami człowieka; uśmiechnęła się zdziwiona, ale instynkt wstrętu zaraz wziął górę nad nią.
— At! bałamucisz, — rzekła udobruchana, ale skłopotana razem, — ktoby ci tam wierzył! co ci po staréj wdowie! gdziebyś ty się chciał żenić....
— Pojmuję twoje zadziwienie i niedowiarstwo, kochana Adolfino, — rzekł Pluta, — ja sam przed kilką miesiącami nigdybym był podobnéj ostateczności nie przypuszczał, ale zmieniły się okoliczności, zrealizowałem szczęśliwie moje kapitały, czuje potrzebę odpoczynku, wiem, że sam nie utrzymam w krwawym pocie czoła uciułanego grosza, że mi potrzeba wiernéj towarzyszki życia, jak ja wypróbowanéj przez losy w ogniu przeciwności....
Użycie tych dźwięcznych wyrazów, nie było bez celu. Adolfina westchnęła i spojrzała na Plutę. Stary lis miał minę głęboko wzruszonego człowieka, tylko jeden kącik wargi pokrytéj wąsami, drgał mu niedostrzeżoném szyderstwem.
— Ot nie plótłbyś kapitanie, — odpowiedziała cicho.
— Nie plotę, nie, słowo honoru! — chcę się żenić, ofiaruję ci pierwszeństwo, masz mnie, bierz.
Adolfina pragnęła się z tego grzecznie wywinąć, trochę niedowierzała, a jakaś obawa zmuszała ją odrzucić pochlebną zresztą ofiarę kapitana.
— Proszę cię, kochany kapitanie, — odezwała się kręcąc koniec od chustki, — ja bo wcale za mąż już iść nie myślę. Jestem stara, wiem co to małżeństwo i boję się niewoli.
— O filutka! droży się, — przerwał Pluta, no! no! tak to się mówi.
— Ale szczerze, ja za mąż nie pójdę.
— Jakto? nawet za mnie?
— Za nikogo.
Ostatnie słowo wyrzekła stanowczo i śmiało, kapitan zaciął wargi.
— Namyśl się, — rzekł, — daję ci trzy dni czasu.
— To napróżno, nie zmienię zdania, chcę zostać swobodną.
— Ale ja poczekam.
— Bardzom ci wdzięczna, kapitanie, za twoją przyjaźń.
— O! o! tylko przyjaźń!! a pamiętasz jakeśmy się kochali?
Adolfina westchnęła.
— Błędy młodości, — wyrzekła po cichu, ty sobie znajdziesz inną żonę, ja, zostanę jak jestem.
— Tak młoda? świeża? tak urocza? — spytał Pluta, uderzając w strunę pochlebstwa.
— Bałamut jesteś.
— Z temi oczkami ślicznemi? z tą buzią koralową?
Adolfina uczuła się nieco przejętą, miała ochotę zarumienić się nawet, ale róż i bielidło nie puściły na twarz téj oznaki wstydliwości.
— Stary pochlebca! — rzekła.
— A! otóż w czém sęk; myślisz żem stary, — podchwycił, — jest to fałsz wierutny, teraz dopiero jestem w pełni sił i zdrowia, spojrz na mnie. Z daleka nie dają mi więcéj nad lat trzydzieści, z bliska nie mam czterdziestu, a wewnątrz czuje tylko dwadzieścia pięć! Słowo!
Adolfina spojrzała, nie śmiała zaprzeczyć, kapitan jednak wydał się jéj jakby miał, zewnątrz przynajmniéj, więcéj daleko.
— No! — dodał widząc, że stanowczéj odpowiedzi nie otrzyma, — masz trzy dni do namysłu, a teraz przystąpim do innego przedmiotu. Wiadome ci są zapały i projekta barona Dundera?
P. Jordanowa, która sądziła, że nikt się ich w święcie nie domyślał, zaczerwieniła się mocno.
— No! ja wiem o wszystkiém, nie ma co taić przedemną, jestem przez niego użyty do traktowania.
— Ty?
— Tak, tak, ja; przed chwilą przyjechaliśmy tu razem, ale on nie mając czasu czekać, odjechał, ja zostałem aby z tobą pomówić stanowczo. Dla twojéj sierotki, wychowanki, trafia się los nadspodziewany, powinniśmy jéj dopomódz, aby go przez jakie dzieciństwo nie utraciła, prędzéj późniéj, gorszego ją co nad to spotkać może. Baron jest wspaniały gdy mu się głowa pali, ona i my możemy z tego skorzystać, rzecz bardzo prosta, działamy dla jéj dobra. Któż wié? tacy ludzie, byle ich zażyć, gotowi się żenić.
Adolfina przywiązana była do Mani i jakkolwiek nie zbyt ostrych zasad, z oburzeniem poczynała poglądać na zabiegi barona, a wmięszanie się kapitana przejęło ją niewymownym strachem. Myśl, że to dziecko poświęconém być może, nieszczęśliwém, przejmowała ją do głębi. Baron trzymał ją tylko strachem i obietnicami w niepewności i wahaniu, z których za każdém jego odejściem przechodziła w stanowcze przeciwko niemu oburzenie. Niewinne dziewczę zepsutéj kobiecie nawet potrafiło wlać poszanowanie siebie. Znając z dawna kapitana, Adolfina przeczuwała, że z nim walka o to trudniejszą będzie niż z baronem, pomięszana, nierychło zebrała się na odpowiedź.
— Dajże mi z tém pokój, — odezwała się, baron mi się naprzykrza, ale z tego nic nie będzie.
— Co mówisz? co mówisz? — przerwał Pluta.
— Nie chcę o tém słyszeć, dziecka nie poświęcę, w dodatku obawiam się Narębskiego, któryby mnie zabił.
— Obawiasz się Narębskiego? — podchwycił Pluta, — jakież on do niéj ma prawo?
— Ma czy nie, ale on, broń Boże czego, do góry nogami wywróci nas, gdy o nią będzie chodziło, — dokończyła Jordanowa, — nie chcę nic! dajcie mi pokój!
— Wszakże jéj zmuszać nie będziesz do niczego, ale tu o to chodzi, aby ona właśnie swoje dobro zdrowo pojęła. Taki stary kochanek to skarb, może, powiadam ci, ożenić się z nią, byle go prowadzić umiała, a dla takiéj perspektywy, coś przecie warto poświęcić. Co się tycze Narębskiego, to — ciemięga.
Adolfina głową trzęsła.
— Róbcie wy sobie co chcecie, a z tego nic nie będzie, — rzekła śmieléj, — ona nie zechce, ja nie chcę, to darmo.
— Ale posłuchajże, kobieto uprzedzona, — podchwycił Pluta. — Ja cię do kryminału nie namawiam, ułatwić mu poznanie, widzenie się, przypodobanie. Dziewczęciu zawróci się głowa.... cóż my winni?
— Nie chcę.
— Pamiętaj, że baron ma cię w ręku, a ja także....
Jordanowa zbladła, zakryła twarz i zaczęła płakać.
— Na łzy kobiece ja jestem bardzo wytrzymały, — rzekł kapitan, — płacz nie płacz to mi wszystko jedno, bylebyś zrobiła co chcę, a zrobić musisz. Gwałtu nie popełnim przecie, a rozumnie rzeczy pokierować trzeba.
Projekt mój jest taki: baron ma posiadłość za miastem, śliczny pałacyk z ogrodem, o milę. Zaprasza was na kilka dni do siebie, odmówić mu niepodobna, jedziesz z Manią, bawicie, stara się jéj przypodobać, a jeśli ją namówi, by została dobrowolnie? hę?....
— Aleś ty oszalał kapitanie! — zerwała się z kanapy Jordanowa cała wzruszona, — ty nie znasz tego anioła, to dziecko czyste jak łza... ona się nigdy na nic podobnego nie zgodzi.
— A zatém nie ma niebezpieczeństwa pojechać? Baron za samą tę podróż sowicie ci się wypłaci, a zawarujemy sobie, że twoja panienka zupełną dobrą wolą miéć będzie. To już jego rzecz, niech tam się umizga i stara przypodobać....
— Daj mi pokój, — odparła wdowa z oburzeniem.
— Adolfino, nie poznaję cię, — rzekł Pluta, — zestarzałaś gorzéj niż myślałem. To co mówię, być musi, inaczéj możesz miéć nieprzyjemności. Słuchaj mnie, ja ci dobrze radzę.... Tak być musi.... powtarzam, musi... Baron was zaprosi na wieś, przyjmiesz wezwanie, a co daléj, to niech jego głowa boli nie nas....
Adolfina nic już nie odpowiedziała, ze wzgardą spojrzawszy na kapitana, który cygaro sobie zapalał.
— Wiész, — dodał, — że ze mną walczyć niebezpieczna rzecz.... namyśl się, głupstwa nie rób; powiadam ci, że tak ma być i będzie.
Zamierzał już wychodzić i czekał tylko jakiéjkolwiek odpowiedzi, ale Jordanowa zacięła wargi i milczała uparcie.
— Więc do zobaczenia, — rzekł, — na wieś pojechać z nią, toć jeszcze nie kryminał, a powiadam ci, jechać musicie.
Jordanowa wstała jakby do wyjścia.
— Bardzo mi przykro, — rzekł kapitan, — że cię siłą prowadzić muszę na drogę właściwą.... ale cóż robić; ludzie często są ślepi na interes i dobro własne. Do zobaczenia, proszę się nie gniewać. W trzy dni przyjdę po odpowiedź względem pierwszego pytania, a co do podróży na wieś do Roskoszowa, uważam to za rzecz skończoną.
Adolfina milczała.
— No? jakże? — zdziwiony uporem, zapytał kapitan.
— Nie wiem....
— Namyślisz się.... upadam do nóg.
Widząc że się ani słowa nie doprosi, Pluta poszedł ku drzwiom, włożył kapelusz i wysunął się z domku Jordanowéj w dosyć kwaśnym humorze.
— Jeszcze głupsza niż kiedykolwiek była, — rzekł do siebie w progu, — ale powoli da się nauczyć rozumu. Nigdym się jednak tego nie spodziewał. Ha! ha! Adolfina namyśla się, czy mnie ma wziąć za męża! Otóż na co zszedł pan kapitan Pluta.... Nie pozostaje mi po tém, chyba wstąpić do Kapucynów.
Ruszywszy ramionami, splunął filozoficznie i kazał się wieść do hotelu, gdzie wierny Kirkuć już na niego oczekiwał z maluczkim węzełkiem pod pachą i mocno znów pocałunkami bawara zarumienioną twarzą.




Jenerałowa została dosyć strwożona wiadomością o zjawieniu się kapitana, ale niespodziana okoliczność, zadając jéj cios daleko przykrzejszy, odwróciła uwagę od niebezpieczeństwa, jakiém z téj strony była zagrożoną.

Spadkobiercy pana jenerała, po którym odziedziczyła całą fortunę, niezamożni ale skoligaceni znakomicie ludzie, nie mogli dotąd, mimo nieustannych starań, przechylić na swą stronę szali sprawiedliwości. Jenerałowa i pomocnik jéj p. Oktaw, zabiegali im wszędzie drogę z tak przekonywającemi argumentami, że w każdéj instancji przegrywali dziedzice, wygrywała wdowa. Chciano kilka kroć wejść z natrętnemi pieniaczami w układy, ale uparci odmawiali nawet dosyć znacznych summ im ofiarowanych i części majątku. Sprawa więc szła daléj i wyżéj, a otrzymane już dekreta poprzednie, zdawały się ją stawić na takiéj stopie, że Pobracki był zupełnie spokojny, gdy nagle odebrano wiadomość od umocowanego ze stolicy, że w najwyższéj instancji została niespodzianie zagrożoną.
Krewni jenerała sami pojechali w interesie tym i przez stosunki liczne wyrobili pilniejsze wejrzenie w naturę processu. Nie zaprzeczali oni już, jak z razu, ważności testamentowi, ale opierali się na tem, że rozporządził majątkiem spadkowym, rodzinnym, którego przekazywać żonie prawa nie miał. Majątek jenerała nieszczęściem, choć w znacznéj części dorobkowy, składał się z ziemi i dóbr odkupionych od współdziedziców i wierzycieli jego familji, tak, że choć przez niego nabyty, miał naturę dziedzicznego.... To co mogło pozostać dla wdowy, było tak małą jego cząstką, że nie starczyłoby nawet na bardzo skromne, ale trochę jéj położeniu odpowiednie, utrzymanie.
Pobracki odebrawszy groźne oznajmienie, poczuł, że im się noga mogła pośliznąć, że majątek który tracili, w części do niego téż kiedyś, jakoś, przejśćby mógł trochę — i niezmiernie się przestraszył. W duchu czuł, że sprawiedliwość była za spadkobiercami naturalnemi.
Zrazu chciał oszczędzić zmartwienia i strachu pani Palmer, ale zważywszy, że mu wypadało koniecznie jechać samemu aby się dopilnować, że powodu odjazdu ukryć nie mógł, postanowił nieco złagodzoną prawdę jéj powiedziéć. Jenerałowa była bardzo spokojną i trochę nawet zapomniała o swoim procesie, gdy nazajutrz po oznajmieniu kapitana, Pobracki wszedł do niéj z twarzą tak śledziowego koloru i posępnych rysów, że w progu odgadła, iż coś z sobą złego przynosił.
Nigdy szanowny prawnik nie miał miny nazbyt wesołéj, starając się o powagę i surowość, unikał wszystkich wrażeń, któreby nadwerężyć mogły fizjognomją pracowicie wyrobioną do stanu i powołania, tą razą jednak stała się ona nie poważną i namarszczoną, ale zbiedzoną i prawie chorą. Jenerałowa, którą zastał w salonie na kanapie, dla przyzwoitości trzymającą w ręku bardzo piękne wydanie Naśladowania Chrystusa Pana, zmierzyła go oczyma i wyczytawszy coś groźnego na pofałdowaném czole, zbliżyła się do niego z widocznym niepokojem.
— Widzę że coś jest? — zawołała, — mów mi otwarcie.... czy znowu ten niegodziwiec?
— Ale nie! — odparł Oktaw rzucając się na krzesło i trąc czoło, — nie ma nic.
— Śmiało, mów mi, złożę cierpienie na ofiarę Bogu.... — dodała blednąc pani Palmer, i obejrzawszy się w koło, lekko pocałowała go w czoło.
Pobracki drgnął; teraz gdy téj kobiecie zaczynało grozić ubóstwo, o wiele zdawała mu się mniéj piękną i daleko jakoś starszą.... Poniósł do ust rękę białą i milczał.
— Nie jestem przecież dzieckiem, — odezwała się Julja, — nie zemdleję ci.... poczynam się istotnie trwożyć.... mów mi otwarcie, Oktawie — jest coś bardzo złego?
— Dotąd bardzo złego nie ma nic, — rzekł prawnik dobywając list z kieszeni, — ale patrz pani co mi donoszą ze stolicy.
— Ze stolicy! — powtórzyła pani Palmer, chwytając papier, — ze stolicy.
Twarz jéj zbladła jak marmur, usta zaczęły drgać, oczy pobiegły po papierze, cios był dla niéj najstraszniejszy.... czuła że cała jéj przyszłość, siła, nadzieje opierały się tylko na majątku, majątek ten był zagrożony! Uwodzić się nie było podobna, pani Palmer znała dobrze zajadłość i nienawiść ku sobie rodziny jenerała nieboszczyka, która z nią nigdy w żadne układy wejść, ani się zbliżyć nawet nie chciała; długie milczenie dało jéj otuchę niejaką, ale teraz, gdy znowu sprawa poruszoną została i tak groźną przybierała postać, wszystkiego obawiać się godziło, wszelkich środków dla odwrócenia nieszczęścia użyć było potrzeba.
Załamała ręce z rozpaczą prawie.
— Mów, co robić? — zawołała, — ja nie wiem. Mam jechać sama i prosić? posłać kogo, dać pieniądze.... Potrzeba natychmiast radzić, znam ich, oni będą nielitościwi, oni są bez serca, odrą mnie do ostatka; pozwą do rachuby z posiadania.... Potrzeba wszystkich użyć sposobów.
— Jeden jest tylko, — rzekł jakoś zimno namyślając się Pobracki, — należy, należy — co można zebrać i mnie samemu jechać, w takich sprawach cudzemi rękami nic się nie robi.
— Wiele potrzeba? — spytała jenerałowa.
— Jak najwięcéj.
— Sto, dwakroć?
Prawnik, który nie znał stanu majątkowego p. Palmer dokładnie, spojrzał na nią trochę zdziwiony.
— Nie mam tyle, ale sprzedam klejnoty moje, pożyczę.... co tylko można....
— Tak! a jeżeli te dwakroć i majątek w dodatku przepadnie? — zapytał Oktaw.
Jenerałowa zastanowiła się chwilę, spuściła głowę.
— To być nie może, — rzekła.
— Wszystko być może — odparł Pobracki.
— Cóż począć?
— Muszę pomyśléć? — rzekł prawnik, — rzecz jest największéj wagi, czasu mało do stracenia, przez dziś i jutro musiemy się decydować.... ale w téj chwili, nie śmiem nic jeszcze mówić.... Jeden środek, słaby, niepewny, jak błyskawica przeszedł mi przez głowę.... nie śmiem go nawet podawać.
— Jaki? jaki? mów, przerwała kobieta, która bardziéj była wzruszoną niż kiedykolwiek i napróżno usiłowała pohamować doznane wrażenie.
— Wiadomo pani, — odpowiedział Pobracki powoli, — że spadkobiercy jenerała są osobiście jéj zajadłemi nieprzyjaciołmi.
— A! tak, niestety; — nieboszczyk mój mąż miał słuszne powody, dla których ich nie lubił, niechęć jego przypisano mojemu wpływowi, ztąd nieprzyjaźń ta nieprzejednana.... Na to nic już poradzić nie można, a dziś mniéj niż kiedykolwiek.
— Gdybyśmy spróbowali jeszcze? — spytał prawnik.
— Daremnie? — uśmiechnęła się boleśnie p. Palmer, — znam ich wszystkich, prócz jednego najmłodszego....
— Właśnie ten pani nieznajomy, najmłodszy z nich, pan Abel Hunter bawi w Warszawie od niejakiego czasu.... Nie może być ażeby nie miał wpływu na rodzinę, możnaby się starać o pozyskanie go, przynajmniéj o zbliżenie się do niego.... przez niego możnaby potém nakłonić ich do układów? Nie będę pani taił, że w dzisiejszym stanie interesu wolałbym najgorszą umowę dobrowolną, niż losy niepewne procesu.
— Ale on się do mnie zbliżyć nie zechce, wiesz pan jakie uczucia ma dla mnie cała rodzina Palmerów i Hunterów....
— Najmłodszy wątpię by je podzielał, mało żył z niemi, jest niezbyt dobrze z familją, o tém słyszałem, któż wie? gdybyśmy spróbowali?
Jenerałowa potrzęsła głową.
— A! spróbujmy, — rzekła, — ale jak?
— Pomyślemy.... pomyślemy.... I czoło p. Oktawa pokryło się gęstemi fałdami.
— Toby było genjalne, toby było ciebie godne? — odezwała się pani Palmer chwytając białą i chłodną rękę prawnika, — który milcząc coś w głowie układał.
— Spróbujemy, — rzekł Pobracki, — nie znam go sam, ale słyszałem wiele o nim, bom się dowiadywał umyślnie. Abel Hunter jest młody, trzpiot, mało ma znajomych w Warszawie, a pragnie ich mieć gorąco; dom na takiéj stopie jak pani, zwabi go, trzebaby wieczoru, zabawy, coś podobnego aby pociągnąć.
— Ale u mnie tak mało bywa osób.
— Tymczasem możnaby zrobić tylko nadzieję zabawy, znajomości, stosunków na późniéj.... parę osób, cośkolwiek, byleby mu trochę zaimponować....
Jenerałowa z boleścią pomyślała, że dom jéj całkiem prawie został opuszczony.
— Zostaw to pani mnie, — dodał Pobracki, — będę się starał.... Jeśli go ściągnę, trzeba użyć wszelkich środków aby go tu przytrzymać, ładna twarzyczka nicby nie zaszkodziła.
— Młody? — spytała jenerałowa.
— O! bardzo młody, i strasznie łatwy do zakochania....
Pani Palmer pomyślała głęboko, i nie odpowiedziała nic, spojrzała pobieżnie w zwierciadło.... wiedziała, że w gorączce młodości może najponętniejszą jest kobieta blada, przeżyta trochę a smutna....
— Czemużby nie? — powiedziała sobie w duchu....
Pobracki odgadł czy nie, odezwał się zaraz spiesznie.
— Pani byś powinna miéć w domu dla towarzystwa młodą jaką osobę.
— Zobaczemy.... zobaczemy, niech tylko on tu przyjdzie, zrobię co będzie można, ale do takich środków....
— A pani! ludzie są tak zepsuci, — westchnął pan Oktaw, — do nich tylko przez ich słabości trafić można....
Oboje spojrzeli na siebie.
— Przyprowadź go, — z cicha szepnęła jenerałowa, — resztę mnie zostaw.
Tu wypadałoby powiedziéć słów parę o Ablu Hunterze, którego bardzo niedostatecznie odmalował nam Pobracki. Był to dzieciak, prawdę rzekłszy, niegdyś możnéj z Inflant rodziny potomek, nosił tytuł hrabiego, a familja zubożała nie mogła mu dać stosownego wychowania. Ojciec i matka odumarli go za młodu bardzo, starsi bracia sami wychowani w zakładach wojskowych, zostawili mu swobodę nie uczenia się i porzucenia szkół przed siedmnastym rokiem. Ubogi, przystojny, z tytułem, dosyć roztropny i wielu rzeczy, których nie umiał wcale, domyślający się łatwo, szedł w świat z tą wiarą jakąś, że nad uprzywilejowanemi rodzinami świeci gwiazda opiekuńcza. Przyszłości był zupełnie pewnym, a teraźniejszość starał się wypotrzebować jak najprzyjemniéj. Chciwy zabawy, towarzystwa, stosunków, gdzie mu tylko zaświeciła nadzieja pozyskania trochę rozrywki, rzucał się na oślep, pewien, że ze swą młodością i śmiałością da sobie radę wszędzie. Nieświadomość niebezpieczeństwa, czyniła go zuchwałym. Z całym jeszcze ogniem młodości pędził za wszystkiemi marami, jakie mu przedstawiała rozgorączkowana wyobraźnia. Z największą łatwością byłby podpisał cyrograf Mefistofelesowi dla pięknéj twarzyczki lub garstki pieniędzy, których mu często brakło, choć dostawszy ich, z najnieopatrzniejszą rozrzutnością wyrzucał je za okno, jak gdyby jutro miał znowu miéć miljony. W gruncie było to może poczciwsze serce niż się zdawało, ale uczucia w niém nikt i nic nie rozbudziło nigdy, zepsuty był nim dojrzał. Ani dłoń matki, ani uśmiech siostry, ani nałóg kochania i potrzeba być kochanym, nie rozmiękczyły mu piersi; od dziecka rozumiał świat zabawką, ludzi jako wesołych towarzyszów biesiady, życie jak rodzaj wrzawliwéj, zagadkowéj uczty, na któréj co najwięcéj wypić i zjeść należało. Starość nigdy mu na myśl nie przyszła, praca wcale się nie uśmiechała.
Powierzchowność, nazwisko, familijne stosunki łączące go z mnóstwem rodzin znakomitych, dały mu wstęp do salonów, w których nabrał powierzchownéj ogłady. Tu jego trzpiotowatość zyskiwała oklaski, a że nikt nie miał obowiązku zajmować się jego przyszłością, przyjmowano go jako zabawną laleczkę, i śmiano się trochę z niego, ubolewając, że takie miłe stworzenie jak ćma wprost na ogień leci. Łatwo bowiem było odgadnąć, że gdzieś skrzydła opalić musi.
Jedną z głównych słabości Abla Hunter’a, były kobiety, w ogóle jeszcze kochał się on we wszystkich, miał paroksyzmy namiętności chwilowe dla niektórych, i na żadne spojrzenie czulsze nie brakło mu odpowiedzi namiętnéj. Zdawało się, że zadaniem życia dla niego było kochać się, starać o miłość i szaleć ciągle rozgorzałemu. W tym wieku kobiety jeszcze wszystkie są piękne, a że starsze przystępniejsze bywają, Abel wmówił sobie, że nie ma na świecie jak trzydziesto i czterdziestoletnie. Młode dziewczęta, w chwilach tylko wolnych zwracały jego uwagę. Zresztą jedna miłość nigdy go nie zaspokajała, a zwykle miał ich trzy w zapasie: jedną zupełnie rozwiniętą i panującą, drugą stygnącą i na wylocie, trzecią uśmiechającą się z daleka. Tym sposobem nigdy nie został bez zajęcia, o co mu właśnie chodziło. Czasem nawet czwarta zakulisowa, cicha, nieprzyznana, rozrywała go w ciężkich strapieniach, w jakie obfituje miłość salonowa. O małżeństwie wcale mu się jeszcze nie śniło, miał wreszcie wcześnie wpojoną zasadę, że passje nie trwają długo, że są mignieniem błyskawicy, i nie przysięgał na wieki nikomu.
W innych życia stosunkach, hrabia Hunter był człowiekiem dobrze wychowanym, ale płochym, wiecznie potrzebował, zawsze pożyczał, nie oddawał nigdy, był pewien biorąc pieniądze, że świat mu jakiś stary, zaciągniony u jego rodziny przed wieki dług wypłaca. Na sumieniu nie cierpiał, bo pojęcia złego w tém nie przypuszczał. Zresztą, uczucie honoru było w nim mocno rozwinięte i uchybić sobie nie dał, a bił się z taką łatwością narażając życie, jakby się czuł nieśmiertelnym.
Szło mu nadzwyczaj szczęśliwie, często bez grosza, zawsze umiał sobie poradzić, w najgorszych razach śmiał się z biedy i stawił jéj czoło z zuchwalstwem niepojętém.
Narysowaliśmy tu postać, jakich, niestety, przy braku wychowania i pretensjach arystokratycznych do bezczynności, więcéj jest u nas niżeli się zdaje. Z małemi odcieniami, charaktery podobne spotykają się codzień; są między niemi ludzie bardzo przyjemni w towarzystwie nawet. Abel nie należał do najgrzeczniejszych, wyjąwszy z kobietami; dla tych był on uprzedzający i pełen najdziwaczniejszych, wyskokowych poświęceń, z mężczyzn żartował nielitościwie i bardzo ich lekceważył. Ale że bił się śmiało i dobrze, wiele mu uchodziło.
Hrabia Hunter w najdziwniejszy więc sposób, znajdował się przypadkiem istnym w Warszawie. W Rydze zakochawszy się w młodéj aktorce, wyleciał za nią do Wilna, do Grodna, potém do Warszawy, gdzie mu z oficerem od gwardji, bogatym, pierzchnęła za granicę. Warszawa mu się podobała dosyć, namiętność inna nastąpiła po téj pierwszéj, porobiły się znajomości, zaciągnęło łatwo pożyczki, i ot, tak, niewiedzieć jak hrabiątko zostało w stolicy, nie wiedząc ani na jak długo, ani po co, ani dla czego.
Bawił się doskonale; znalazł tu kilku znajomych, znalazł trochę krewnych, czas schodził wybornie, dla czegoż nie miał pozostać?
Miedzy kljentami Oktawa Pobrackiego, który miał stosunki we wszystkich sferach towarzystwa, był młody człowiek cale innego rodzaju, choć niemniéj płochéj powierzchowności i lekkiego prowadzenia od Hunter’a. Zwano go Piotrusiem, nigdy prawie nie dokładając nazwiska. Piotruś był młodzieńcem co się zowie uczonym, pracowitym ogromnie, ale namiętności tak gorących jak Abel. Z potężną głową, z nauką wielką, czas dzielił na żelazne trudy i najszaleńsze orgje. Jak to godzić umiał, nikt nie pojmował, przecież tak było.
Dniami Piotruś wyglądał na filozofa i zimnego statystę, wieczorami można go było wziąć czasem za warjata.
Piotruś znał się z Ablem, a pracował pod kierunkiem Pobrackiego, wierzył weń i służył mu ślepo. Nic więc nie było łatwiejszego panu Oktawowi, jak przez niego namówić sobie Huntera do jenerałowéj. Szło o to jednak, jak miał to obrócić Pobracki w sposób przyzwoity i nie wyglądający na jakąś intrygę. Pełen poszanowania dla form, przyzwoitości i pozorów, Oktaw przed młodym Piotrusiem przybierał postać mentora, pełnego prawości, zasad, rygorystę niezmiernego i niezrównanéj surowości człowieka. Trudno mu więc było bardzo przystąpić do tego, tak, aby podejrzeń nie obudzić i nie zniżyć się w oczach młodzieńca, który mógłby mu popsuć sławę, najdroższy klejnot życiem i niesłychanemi ofiarami okupiony. P. Oktaw byłby chętniéj zbrodnię nieznaną światu popełnił, niż zgodził się na utratę odrobiny téj aureoli powagi i zacności, jaka go otaczała.
Według zasad jego filozofii, którą sobie na swój użytek ukleił, nie chodziło o to aby złego nie robić, bo to się potrosze wszystkim trafia, ale by się ze złém nie popisywać i drugich nie gorszyć.
Walczył z sobą długo p. Oktaw, nim plan ułożył, aż nareszcie posłał po Piotrusia. Piotruś w jego gabinecie przybierał minę pokutnika i niktby się nie domyślił jego hulanek, patrząc na piękne czoło nieco wypełzłe, którego wczesne zmarszczki zdawały się pługiem pracy wyorane. Dodać potrzeba, że ubierał się z monarchalną skromnością.
Oktaw stał przed swém biórem w postawie Napoleona I, jak go malują nad kartą Europy, gdy Piotruś z papierami pod pachą wszedł do jego gabinetu.
— Jak się masz, — rzekł gospodarz, — miałem do ciebie trochę interesu, jak tam stoisz z tą repliką?
— Idzie, idzie, jutro skończę.
— Możesz mi dziś dać referat z tych papierów, które ci powierzyłem?
— A! nie! — rzekł zawstydzony Piotruś.
— O Boże! — zawołał Oktaw, — pewnie znowu te wybryki młodości! czy to się godzi! marnować takie dary! tak drogi czas! tyle zdolności mój Boże! Panie Piotrze, kiedyż to WPan młodym być przestaniesz?
— Pan dobrodziéj zawsze mnie posądzasz, a istotnie na ten raz nie zgrzeszyłem wcale, — rzekł Piotruś z wielką naturalnością, — byłem trochę chory.
— Panie Piotrze, ja to mówię z dobrego serca, z prawdziwéj przyjaźni dla pana, z szacunku jaki mam dla jego zdolności, powinieneś zmienić tryb życia, towarzystwo, rodzaj zabaw. Szczerze, to nawet dla prawnika nie przystoi; stróż prawa, jak kapłan powinien się starać być czystym.
Piotruś zrobił minę kwaśną, p. Oktaw dawszy mu tę naukę, którą za przyzwoitą dla siebie więcéj, niż korzystną dla młodzieńca uważał, podał mu rękę i prosił siedziéć.
— Los pański więcéj mnie obchodzi niż sądzisz, jestem na pozór zimny, — dodał, — ale mam uczucie i serce, zwłaszcza dla takich jak pan, ludzi pełnych nadziei. Szczerze mówiąc, brak nam ludzi zdatnych i usposobionych, nie znam tu nikogo, ktoby panu dorównał wcześnie nabytą nauką i talentem.
Pobracki wiedział, że ziarenko pochlebstwa nigdy i w żadnym razie nie szkodzi, p. Piotr zarumienił się i uczuł wzruszonym.
— Pozwól mi z sobą pomówić otwarcie.
Piotruś się skłonił grzecznie.
— Dla czegóżbyś nie szukał innego towarzystwa? nie starał się wejść trochę w świat lepszy, który czyściejszych dostarcza przyjemności i może posłużyć twojéj przyszłości, panie Piotrze. Te stosunki hulackie, przebacz mi, że się tak odzywam po ojcowsku, do niczego nie prowadzą. Ile razy widzę was, młodzież poczciwą na tak zgubnéj drodze, serce mi się ściska. O ile wiem, — dodał, — jest tam was kilku w jednéj kupce, których mi bardzo żal.
— Ale panu donoszą rzeczy przesadzone, odezwał się Piotruś trochę zawstydzony.
— Nie, nie, wiem dobrze i lepiéj niż sądzisz co robicie, nazwałbym ci nawet towarzyszów twoich, takiego naprzykład Abla Hunter’a, młodego chłopca, którego mi równie żal jak ciebie.
Piotruś oczy otworzył, nie rozumiał do czego rozmowa prowadzić mogła.
— Kiedym wspomniał o Hunterze, dobrze że cię spytam o niego, — co to jest za człowiek? Powiem szczerze, jest to krewny jenerałowéj Palmer, dla któréj mam najwyższy szacunek, obchodzi mnie z tego względu.
— Hunter jest dobry chłopak, — rzekł Piotruś, — ale młody i lekki.
— Szkoda mi ciebie i jego. Jenerałowa, która wie jak się prowadzi, kilkakrotnie mnie prosiła, abym wpłynął jakim sposobem na wyrwanie go ze złego towarzystwa. Zapłaciłbyś sowicie za swoje grzechy, gdybyś do tego rękę przyłożył, hę?
Piotruś nie dobrze rozumiał o co chodziło.
— Poznaj mnie z nim, bądźcie oba u jenerałowéj, ja was wprowadzę. P. Palmer ma dom na bardzo wysoką utrzymany stopę, w zimie dawać myśli wieczory i bale, bawilibyście się doskonale u niéj. Nie sądź, żeby mimo wielkiéj pobożności i przyzwoitego tonu, dom jéj był nudny; o! to kobieta pełna jeszcze życia i młodości, nie znam przyjemniejszego nad jej towarzystwa, pobłażająca dla młodych, wyrozumiała na błędy, a miła, i wcale się jeszcze podobać mogąca. Przez ten dom weszlibyście w stosunki z wielą innemi, znalazłbyś sobie może żonę majętną, i jabym był o twoją przyszłość spokojniejszym.
Piotruś miał to w charakterze, że nie był wcale podejrzywającym, owszem chętnie wierzył w serca ludzkie, w dobroć i życzliwość, ale doświadczenie acz krótkie, naprowadzało go nieraz na wykrycie tajemnych sprężyn tam, gdzie wcale się ich spodziewać nie było można. Tą razą coś go tknęło, propozycja p. Oktawa była wprawdzie dosyć upowodowana i pozorna, jednak coś w niéj dawało czuć cel ukryty. Piotrusiowi przeleciało to przez głowę tylko, ale prawnik odgadnięte podejrzenie starał się zaraz ubić gdy się ledwie rodziło, i poczciwego chłopca przywiódł gdzie chciał, nakłaniając, aby Huntera koniecznie starał się, dla jego własnego dobra, zbliżyć do jenerałowéj.
Stało się jak pragnął. Hrabia Abel coś był słyszał o p. Palmer od familji, nie miał jednak ani nienawiści, ani uprzedzenia zbytecznego. Słyszał, że była ładna, mówiono że dosyć dawniéj miała być przystępną, dom obiecywał nowe stosunki i zabawę. Hunter zaproszony przez Pobrackiego bardzo zręcznie, przyrzekł swoją bytność, i w kilka dni potém, usunąwszy Piotrusia już niepotrzebnego, pod jakimś pozorem wiózł p. Oktaw ofiarę do stóp kobiety, która całą siłę dawnych lat zebrała, aby ją w sidła pochwycić.
Panna Adelajda, która przed naznaczoną godziną przyszła ubierać pobożną panią Palmer, najczęściéj dotąd chodzącą w czarnych ciężkich szatach wdowich, niezmiernie była zaciekawioną przygotowaniami, jakie jéj do stroju uczynić kazano. Jenerałowa zawsze staranna około siebie i resztek swéj piękności, tym razem była prawie niespokojną, jak młoda panienka, mająca raz pierwszy wystąpić w salonie. Stosunki przyjazne z p. Pobrackim, które panna Adelajda wyszpiegowała zaraz, nie dozwalały jéj odgadnąć na coby ten strój miał służyć.
— Któż ją tam zrozumie! — mówiła panna do Bzurskiego, — ma już przecie jednego kochanka, dla staréj baby powinnoby być dosyć!....
— Co WPanna mówisz staréj baby? Ona nie jest wcale stara! to kobieta, która jak zechce, jeszcze piętnastoletnią przez kij przesadzi, — rzekł Bzurski. Jużem ja ją różnie widział, ale dalibóg nie rozumiem. Czasem bywa, że wygląda na królowę, taka poważna i straszna, a jak zechce, to z siebie zrobi i młodą dziewczynę....
— Wstydź się WPan, — ofuknęła panna Adelajda, — co tam osobliwszego, otóż proszę wielki znawca.
Na ten wieczór przyrządzony strój, istotnie zapowiadał jakieś niepojęte zamiary, nie zmieniła jenerałowa zwyczajnéj barwy czarnéj, ani kroju tak dalece, ale pod pozorem nieubłaganéj mody, trochę białe, pulchne, zaokrąglone odsłoniła ramiona, pod pozorem zwyczaju tyrańskiego, wpięła spinkę brylantową we włosy i gdzieniegdzie rzucić kazała kokardy pąsowe, które na sukni ciemnéj, doskonale się odbijały. Co zrobiła z twarzą, o tém panna Adelajda wiedziéć nie mogła, bo urządzenie jéj odbywało się zawsze w wielkiéj tajemnicy, to pewna, że gdy weszła do pokoju, dla dokończenia toalety pani, niesłychanie była zdziwioną, znajdując ją, jedném niczém odmłodniałą, świeżą, nie do pojęcia.
P. Adelajda, która nie bardzo kochała jenerałowę, choć jéj niezmiernie nadskakiwała, powzięła dla niéj prawie szacunek i trochę zazdrości.
P. Palmer siedziała przed zwierciadłem i z wielkiém natężeniem umysłu, kończyła ubranie obrachowane na to, by nie odejmując jéj powagi, dodało jéj wdzięku i trochę młodości. Wyglądała tak świeżo, tak pięknie, a twarz jéj była marmurowo spokojna i wiejąca szczęściem, jak gdyby nigdy łza z powiek tych nie ciekła, nigdy troska alabastrowego nie zmarszczyła czoła. Była prześliczną, a co dziwniejsza, przy zmianie wielkiéj, wydawała się niewymuszoną, naturalną, sobą samą.
Wszystko, aż do najmniejszéj drobnostki w niéj, obrachowane doskonale, przyczyniło się do ogólnego efektu, który uderzał artystyczną harmonją całości. Nic nie raziło, nic nie zdradzało wysilenia i pracy.
Około ósméj oznajmiono Pobrackiego i Hunter’a, a pani jenerałowa powoli i poważnie weszła do salonu, z taką majestatyczną postawą, że ów trzpiot, który pierwszy raz się jéj przedstawiał, mimo wielkiéj śmiałości i lekceważenia kobiet, owładnięty został urokiem, jaki niosła z sobą.
Hunter był wysmukły blondynek, wcale nie szpetny, ale z tych ludzi, których młodość wydaje bardzo wielu, typ zresztą wdzięczny, miły, ale mało znaczący.
Jenerałowa z uśmiechem prawie protekcjonalnym go powitała.
— Bardzo mi miło spotkać pana, co za dziwny traf sprowadził go do Warszawy?
Nim Abel miał czas się opamiętać, posadziła go przy sobie na kanapie, a Pobrackiemu dawszy doktora Mazziniego do zabawy, już nie puściła od siebie młodego chłopca.
Zadanie było dosyć trudne: nie stracić powagi, nie wyrzec się charakteru kobiety wyższego i surowszego towarzystwa i podobać trzpiotowi, który nie rozumiał innéj rozmowy nad lekką i wesołą.
Pierwsze wyrazy jenerałowéj były probierczemi strzałami wypuszczonemi na to, aby odpowiedź przyniosła jéj świadomość usposobień, głębinę myśli hrabiego; umiała z niego wyciągnąć co chciała i po chwilce była już panią położenia, którego jednak wielkie trudności pojmowała. Gdy się ten wstęp odbywał z ostrożnością, oczy jenerałowéj, uśmiech jéj, ręka biała i wypieszczona, ramiona nawet nie próżnowały; wiedziały one o swych obowiązkach i spełniały je z wprawą starych i wiernych sług pani. Potrzeba poprawienia koronkowéj chustki, ułożenia sukni, wydania rozkazów do herbaty, dozwoliły bardzo naturalnie pokazać z różnych stron, starannie wszakże na pozór ukrywany biust, rękę, włosy, nawet koniec szczupluchnéj nóżki. P. Palmer wiedziała dobrze, iż wrażenie jakie czyni kobieta, całe prawie zależy od jéj fizjognomji i wdzięku. Młody chłopiec, temperamentu słomy, zapalający się niesłychanie łatwo, w pięć minut potém rzekł w sobie:
— A! cóż to za śliczna kobieta.
Potém nieco:
— Ale nawet wcale nie stara.
Nareszcie:
— Co za powaga i wdzięk.
Jenerałowa długo rozmyśliwszy się nad charakterem, jaki sobie nadać miała, wybrała nareszcie fizjognomją kobiety rozczarowanéj, chłodnéj, prawie znudzonéj, spokojnéj, która ustąpiła z placu nadziei, nie żeby już walczyć o szczęście nie mogła, ale że postrzegła próżność boju i daremność zabiegów. Tylko w oczach zostawiła wyraz głębokiéj tęsknicy, zdradzający pragnienie nienasycone, jakby mimowolnie przebijające się z zasłon obojętności i znużenia. Starała się być swobodną, wesołą i odrobinę choć poważnie zalotną.
Rozmowa zrazu bardzo obojętna, jakby dla wyszukania nuty, na którą nastroić się miała, przeszła w dosyć ożywioną. Jenerałowa nazwała go kuzynkiem, a ten zręczny obrót dozwolił jéj i jemu stanąć zaraz prawie na stopie poufałości.
Hunter był oczarowany, ale że nie umiał inaczéj okazać dobrego humoru jak w sposób trzpiotowaty, rozkołysał się zupełnie.
— Wujenko kochana, — rzekł w pół godziny, — nigdym się nie domyślał, żebym w Warszawie miał tak miłą zrobić znajomość, byłbym pospieszył doprawdy.
— I bardzobyś dobrze uczynił, kuzynku, — odpowiedziała p. Palmer, — było rzeczą naturalną kazać mi się protegować i pomagać ci, ażebyś w niedostatku znajomych, nie porobił niepotrzebnych, a może niebezpiecznych stosunków. Przyznaj się, masz ich wiele?
— Mnóstwo, wujeneczko, mnóstwo; tylko, że ja ich za niebezpieczne nie uważam.
— Jesteś jeszcze tak młody!
— Doprawdy, pozór myli, jestem bardzo stary!
— Któż cię tak prędko zestarzył? kobiety?
— Trochę, — rozśmiał się Hunter, który chętnie chluby szukał ze swych zalotnych stosunków z płcią piękną.
— Słyszałam coś o tém, — odpowiedziała jenerałowa i westchnęła nieznacznie, — szkoda mi cię kuzynku, — dodała, — złe kobiety, kobiety bez serca, odejmują człowiekowi na zawsze smak i wiarę w miłość prawdziwą.
— Moja wujenko, — zaśmiał się hrabia, — miłość fałszywa jest także bardzo urocza.
— Widać żeś nigdy nie kochał.
— Ja? sto razy! i do szaleństwa.
— Ani razu kuzynku, jeżeli trzpiotostwo nazywasz miłością.
— A czémże jest miłość, jeżeli nie wesołą zabawką?
— Bluźnisz, — odpowiedziała p. Palmer poważnie, — ale ja stara i odczarowana, już dziś nawrócić cię nie potrafię, na to potrzeba młodości i jéj uroku.
— Wujenko! proszę się nie obmawiać tak niesłusznie. Jesteś młoda i zachwycająca.
— Takie pochlebstwo mogę tylko przyjąć jako wujenka.
— Bardzo żałuję, że mi to pokrewieństwo staje na drodze i onieśmiela, — dodał Hunter, — doprawdy miałbym ochotę dowieść, że prawdę mówiłem i zakochać się na serjo.
Jenerałowa spojrzała mu w oczy bez obrazy, z jakąś melancholją i powtórzyła tylko trochę ironicznie:
— Na serjo?
— Kuzynka sądzi, że ja już nic na serjo zrobić nie potrafię?
— Przynajmniéj nie prędko.
— Zkądże tak srogi wyrok?
— Na własnych twoich zeznaniach oparty.
Hunter, który jadąc do jenerałowéj, wcale ją sobie inaczéj wyobrażał i obiecywał nudzić się trochę, zapalił się jak żak, pochwycił nawet za rękę wujenkę, która mu jéj nie odmówiła, przycisnął ją do ust, a dotknięcie téj pulchnéj, białéj, zimnéj dłoni, wytwornych kształtów, poruszyło go do głębi. Jenerałowa trochę szydersko uśmiechać się zaczęła.
— O! dziecko z ciebie kuzynku kochany, — rzekła, — dziecko jeszcze potrzebujące niańki, aby sobie głowy i piersi nie rozbiło idąc po świecie.
— Wujenka powinnabyś być mi tą ochmistrzynią! mentorką!
— Na długo? — zapytała pani Palmer. — Wychodząc odemnie, ręczę, zapomnisz o tém coś mówił.
— Tak płochy znowu nie jestem.
— Istotnie, potrzebowałbyś czułego, macierzyńskiego oka, aby cię od niebezpieczeństw grożących uchronić, ale młodzi rzadko słuchają starych.
— Starych? — podchwycił śmiejąc się Hunter.
— O! ja jestem bardzo stara! — z westchnieniem dodała jenerałowa.
— Nie wierzę.
— Przekonasz się....
— Tém lepiéj dla mnie, tulę się więc śmieléj pod macierzyńskie jéj skrzydła.
Jenerałowa znowu zmierzyła go niedowierzającym wzrokiem, który razem zdawał się wyzywać. W ciągu całéj rozmowy, postać jéj wyrażała umyślną sprzeczność ze słowy, które rzucała chłodno i poważnie. Zdawała się odczarowaną, chłodną umyślnie, a wewnątrz pełną tych nadziei i pragnień, które stanowią wdzięk i urok trzydziestoletniéj kobiety niepoznanéj — sławnego typu francuzkiego de femme incomprise. Charakter ten jest utworem naszego wieku i jego własnością wyłączną, a młodzi zwłaszcza niezmiernie w nim smakują. Przywiązanie kobiety, która dwadzieścia lat szukała serca napróżno, zawiedzionéj, znękanéj, pochlebia miłości własnéj, podnosi tego komu się dostaje w udziale, a kryć musi w sobie wezbranych pragnień morza i czułość niezgłębioną. Jest to nienasycona żądza, spotęgowana cierpieniem, oczekiwaniem i dźwignięta do ideału, długiém wypieszczeniem, wymarzeniem, wyłzawieniem w głębi serdecznéj; jest to coś niezmiernie ponętnego dla młodzieńczéj namiętności, któréj chléb powszedni miłości codziennéj nie starczy.
Jenerałowa instynktowo czuła, że podejmując się ciężkiéj roli zbałamucenia młokosa, w wieku swym innych nań sideł zastawić, innych środków nad te użyć nie mogła. Dziwnie téż umiejętnie odgadła co miała począć i cała jéj powierzchowność, mowa, ruchy, były do tego zastosowane, nie tyle rozmysłem, co jakąś siłą intuicji, jaką kobiety w sprawach serca posiadają do najwyższego stopnia.
Gdy tak nagle, jakeśmy widzieli, rozmowa spadła po niebezpiecznéj pochyłości do krańców, po za które przy pierwszych odwiedzinach puścić jéj nie było podobna, bardzo trafnie p. Palmer poczuła potrzebę zerwania jéj na chwilę, i wstała z kanapy aby przejść do salonu, w którym podano herbatę. To intermezzo, dawało jéj czas do namyślenia, jemu do nabrania sił, do rozważenia każdego wyrazu, do rozkołysania się marzeniem i nadzieją.
Towarzystwo na chwilę połączyło się, doktór Mazzini i p. Oktaw przyłączyli się do nich i wszyscy poszli razem do sali jadalnéj.
Do środków pociągających, zaliczyła trafnie pani jenerałowa uderzenie kuzynka pozorną pańskością i wytworem domu, dla tego téż owa herbata wieczorna, urządzona została z niezmierną starannością o występ, który wszakże powinien się był wydać gościowi porządkiem zwyczajnym.
W sali jadalnéj, oświeconéj lampaderami i pełnéj pięknych kwiatów, stał stół połyskujący od sreber i kryształów, zastawiony mnóstwem przekąsek i przysmaków. Starano się bardzo, aby każdy sprzęcik, który miał honor zajmować tu miejsce, był jak najlepszego tonu i przyzwoicie się znajdował. To téż począwszy od maselniczki, obłożonéj lodem przezroczystym, poważnéj i zrazu na tajemniczą puszkę Pandory zakrawającéj, do skomplikowanego narzędzia, obejmującego grzanki poprzedzielane srebrną kratką aby się nie kłóciły z sobą, aż do talerzyków z mięsem, pokrytych galaretą, niedopuszczającą, by wzrok niedyskretny od razu zbadał ich tajemnice, do misternie układanych serwetek i sztuczczyków deserowych powyzłacanych wspaniale; wszystko to stanowiło obraz, mogący olśnić oczy niedoświadczonego młodzieńca, przywykłego widywać też same przybory, ale w najprostszym negliżu i jak je Bóg stworzył.
W ten sposób urządzone jadło, zdawało się mistyczną jakąś ucztą czy ofiarą, do któréj bez głębokiego wzruszenia nie godziło się przystępować. Mimowolnie poczuwał przypuszczony do niéj śmiertelnik, że tu nie szło wcale o żołądek i nasycenie, ale o wyidealizowanie faktu, zwykle aż do zbytku pospolitego, o podniesienie go do wysokości, na jakiéj stały istoty do tego przybytku przystęp mające.
Na każdym z tych talerzyków było tyle, ile niegłodny człowiek sam na raz bez nadużycia spożyć może; ale jakby podane potrawy tu przybrały moc nadzwyczajną, ilość ich zmniejszona, powinna była starczyć dla wszystkich. Kazało się to domyślać, że wszystko tu tajemniczemi było napojone własnościami.
Za krzesłem jenerałowéj stał Bzurski w chustce białéj, w rękawiczkach białych, z tak przyzwoitą miną, że można go było wziąć za gościa raczéj niż sługę. Dwóch lokajów w liberji niebieskiéj z taśmami szytemi, w trzewikach i pończochach, posługiwali do stołu.
Hunter został olśniony.
— O! o! na jakiéjże żyje stopie! — rzekł w duchu.
I różne myśli kręcić mu się zaczynały po młodéj głowie.
Jenerałowa postrzegła, że cel został osiągnięty, a im hrabia mniéj był śmiały, ona stawała się grzeczniejszą i bardziéj nadskakującą. Posadziła go przy sobie, z drugiéj strony umieszczając doktora Mazzini, który był nie źle obrany dla zrobienia wrażenia, bo w rozmowie jego nieustannie błyskały wielkie imiona, których obwoływanie przy tym stole, czyniło je niejako z towarzystwem solidarnemi. Hunterowi mogło się zdawać ztąd, że ten świat był zwykłym jego kuzynki światem. Pobracki bardzo téż umiejętnie wspierał jenerałowę w jéj szlachetnych zamiarach, i odzywał się od niechcenia z trafnością niesłychaną, tak, że każde jego słówko niby na wiatr strzelone, do celu trafiało.
Hr. Abel zwykle bardzo śmiały, na chwilę oniemiał, widocznie wewnątrz jego duszy odbywała się jakaś walka, coś myślał, rozważał, był pociągnięty i oczarowany. Jenerałowa podwajała starań aby go pociągnąć, skinienie jéj zrozumiał Pobracki i zajął się rozmową a parte z Mazzinim, tak, by dać czas i swobodę gospodyni uwikłania młodzieńca do reszty. Starał się tylko, aby ten półgłośny rozhowor był akompanjamentem harmonijnym, aby nuty jego, niekiedy wyrywające się głośniéj, zawsze na ten sam temat nuciły.
— Choć to może bardzo nieprzyzwoicieby było, mój kuzynku, — odezwała się p. Palmer po długich rozprawach o miłości, ludziach i świecie, — ale jakbyś istotnie zażądał macierzyńskiego oka i opieki, — wiész co? mógłbyś się przenieść do mnie. Mieszkam sama jedna, mam dom ogromny, juściż nikt młodego jak ty chłopaka i starą jak ja kobietę nie posądzi. Zresztą jesteśmy krewni, a ręczę, że tuby ci było lepiéj i wygodniéj. Jabym na tém zyskała.
— O! — zawołał Hunter zarumieniony na samą myśl tego raju, on, co często nie miał za co zjeść obiadu i dla białych rękawiczek pościć musiał, — o! kochana wujenko, nie śmiałbym być tak natrętnym....
— Ale to ja jestem natrętną, miałabym towarzystwo weselsze i pilnowałabym cię z całą troskliwością macierzyńską, trochę tyrańską może, bo byś mi się musiał z każdego kroku tłumaczyć.
— Nigdybym nie odważył się.
— Na taką niewolę? — spytała uśmiechając się jenerałowa.
— Na takie nadużycie jéj dobroci.
— Starzy, — z przyciskiem i umyślnie wspominając ciągle o wieku swym, dodała Palmerowa, — potrzebują przywiązać się do kogoś, samotność bezdzietna jak moja, to ciężar wielki do dźwigania. Wówczas chwyta się człowiek wszystkiego co mu zaświeci trochą przywiązania, sztuczne tworzy węzły i sztuczne macierzyństwa. Myśmy biedni! — dodała z westchnieniem i głosem tak młodym, jakby nim chciała stanąć w sprzeczności ze starością, o któréj tylko co wspomniała.
Położyła białą, ślicznych wytoczonych kształtów rękę na ręce Abla i dodała czując jéj drżenie:
— Tak, kuzynku, gdy ci miasto i szały dokuczą, gdy ci się znudzi to życie, które przy całéj swéj rozmaitości jest najjednostajniejszém w świecie, — przyjdź tu, zamieszkaj, odpoczniesz, a ja ci codzień prawić będę kazania i trochę może nawrócę.
Hunterowi w głowie i piersiach się przewracało.
Ten blask, wspaniałość, bogactwo, ta piękna kobieta, która mu wprost ofiarowała raj u siebie, mąciły głowę chłopakowi, który wciąż sobie potrzebował dla opamiętania powtarzać: — To prosta forma grzeczności, to być nie może.
Ubogi, zmuszony nieustannie uciekać się do heroicznych środków pożyczki, zachwytywania cudzego grosza, robienia utrapienie rodzących długów, Hunter widział tu port odpoczynku; przytém, samo mieszkanie w tak poważnym i zamożnym domu, stawiło go na stopie innéj w towarzystwie. Jenerałowa czytała w nim jak w przezroczystéj wodzie, odgadywała myśli, widziała walkę, i nim wstali od herbaty, zaprosiła go na pozajutro na obiad. Hunter stawić się przyrzekł. Dała mu dzień do namysłu i nabrania odwagi, którą często młodym daje samotność i puszczenie cugli wyobraźni.
Gdy o dziesiątéj przyszło wychodzić, po czułych i poufałych pożegnaniach, Hunter był jak pijany, a Pobracki trochę smutny, — czuł, że się tu na wielkie zanosiło rzeczy.




Po wyjeździe kapitana, pani Jordanowa stanęła naprzeciw okna zamyślona, i zaczęła, sama nie wiedząc dla czego, płakać rzewnemi łzami.
W kobiecie téj wiele się zmieniło. Często tak strona jakaś dobra śpi w człowieku życie całe, bo jéj żadne wrażenie i wpływ zewnętrzny nie porusza; potém uderza w nią uczucie, potrąca o nią myśl i z głębi kałuży rozkwita biała (nymphea), to godło poprawy i skruchy. Tak było właśnie z nawróconą Adolfiną, któréj dzisiejsze poczciwe, ciche, spokojne i pozbawione troski, zgryzot i namiętności życie, zaczynało stawać się potrzebą. Odblask od niewinnéj dzieweczki bił na zepsutą niewiastę i opromieniał ją światłem swojem. Niespodziewany pokój duszy, którego teraz obawiała się utracić, jak znalezionego przypadkiem skarbu — mógł być zachwiany przez intrygę barona przy pomocy kapitana. Żal jéj było Mani, ale żal i siebie. Życie było tak znośne, tak ciche, takie jakieś pełne spokoju o jutro, że z niego znowu na dawny teatr namiętnych passowań się z losem, z niesławą, z niebezpieczeństwem, rzucać się nie chciała.
I rozpłakała się myśląc, że ją porwać, pochwycić, wciągnąć mogą mimo woli. Jordanowa zawsze grzeszyła więcéj słabością niż złém w gruncie usposobieniem, kilka razy w życiu dopuściła się kroków niegodziwych, ale porwana jakimś obłędem, który stopniami nieznacznemi prowadzi często daléj niż człowiek sam zamierzył. Historja wekslów barona, należała do tego rodzaju postępków. Dziś zachciewało się jéj zostać kobietą uczciwą, oburzała się przeciwko tym, którzy ją w przeciwną stronę ciągnęli. Nie miała już namiętności młodych, któreby obłąkać mogły, zimniejsza, pragnęła innego losu, chciała zetrzéć z siebie ślady dawnego życia. Ale nieubłagana przeszłość, często jak kamień u szyi cięży człowiekowi i ciągnie go w przepaście — tak i tu było właśnie. Kapitan uosabiał ją i jak szatan o duszę, w imię wspólnictwa występku dopominał się o spłacenie cyrografu.
Prędzéj i łatwiéj jest zerwać z grzechem wewnątrz siebie, niż z jego następstwy zewnętrznemi. Tu potrzeba téj siły duszy, jaką nie wszyscy posiadają; biedna Adolfina czuła, że jéj nie miała.
Dla tego w téj chwili, zamiast radzić i postanowić coś, płakała martwo stojąc przed oknem i nie wiedząc co począć — mówiła sobie w duchu:
— Nie! nie! ja tego nie dopuszczę! to być nie może! to dziewczę nie przepadnie marnie... Ale co począć? mój Boże! co począć? ja się sama nie obronię? Któż? co tu poradzić!
Gdy ocierała łzy właśnie, Mania, która usłyszała odchodzącego kapitana, przybiegła do niéj i zdziwiona została niezmiernie, widząc ją zapłakaną. Na łzy rzadko się kiedy zbierało pani Jordanowéj, potrzeba było nadzwyczajnych powodów, ażeby mogła zapłakać. Mania przestraszona rzuciła się ku niéj z całą czułością dziecięcia, i obejmując ją rączkami, sama prawie nie wiedząc czego, zabierała się rozłzawić.
— Ale cóż to jest cioci? co to jest? proszę mi powiedziéć? może ja co pomogę! A! to ten jakiś nieznośny natręt, musiał coś nagadać, przestraszyć! Nie potrzeba go puszczać. Ja nie wiem dla czego, ale na tego kapitana bez wstrętu patrzéć nie mogę, to musi być okropny człowiek!
— A! w istocie, to człowiek okropny! nie mylisz się moje dziecko, — odpowiedziała szlochając coraz mocniéj Jordanowa, — bodajbyś nigdy podobnego nie spotkała w życiu — dziecko moje....
— To dla czegóż go ciocia przyjmuje?
— Muszę!! — odpowiedziała łkając wdowa, — nie mówmy o tém, ty tego zrozumiéć nie możesz i wiedziéć nie powinnaś. Jest to kara za grzechy moje....
Adolfina zamilkła, nie chciała straszyć Mani, która śmiałemi, dziecinnemi oczyma patrzała na nią chciwie, pragnąc się dowiedziéć o niebezpieczeństwie, aby mu stawić czoło odważnie.
— Ale cóż on nam zrobić może? — dodała Mania. — Ciocia go nie przyjmie, zamknie się, jakie ma prawo gwałtem się nam narzucać.
Na to Adolfina nic już nie odpowiedziała; jakaś myśl przesunęła się jéj przez głowę, pobiegła po kapelusz, narzuciła na siebie mantylę i zawołała Kachny.
— Sprowadź mi dorożkę, natychmiast!
— Ciocia chce jechać?
— Muszę.... ale powracam zaraz. Ty zostań i nie przyjmuj nikogo bezemnie, Kachna powie że nas nie ma....
Adolfina wzruszona mocno, w chwili gdy już jechać miała, nałogowo przypomniała sobie twarz, którą łzy wylane uczyniły najokropniejszą ruiną; poszła do zwierciadła i przekonała się, że w takim stanie światu pokazać się było niepodobieństwem. Obfite łzy spadając po policzkach, wyryły w bielidle i różu jakby koryta strumieni, których dno żółte dziwnie odbijało od papierowéj białości pozostałego malowidła. Gdzieniegdzie róż rozmazany w kapryśne pasma, najnienaturalniéj porozkładał się tam, gdzie prawdopodobnie nie był powinien zawitać. Pani Jordanowa wyglądała jak maska balowa, którą dzieci nieostrożnie oblały wodą i otarły, ujrzawszy pełznącą straszliwie.
Pod pozorem więc chustki od nosa zapomnianéj, wróciła do swego pokoju, ale wzruszenie jakiego doznawała, nie dopuściło oddać się artystycznéj restauracji nadwerężonego oblicza, starła z niego tylko plamy, pociągnęła jednę warstwę bladą, i nie wdając się w zwykłe ornamenta, powróciła do pokoju, gdzie na nią pomięszana Mania czekała.
— Idź do siebie, nie graj na fortepjanie, aby cię muzyka nie zdradziła, zapuść story i czekaj na mnie, ja powracam zaraz.
— A ty moja Kachno, — dodała do służącéj, — nie wpuszczaj tu nikogo, zaniknąć furtkę od dziedzińca, jak kto zastuka, nie otwierając jéj mów, że nas nie ma.
— O to dobrze, — odmruknęła stara służąca, — to tak się nauczyli włóczyć i rozsiadać jakby to w bawarji, albo w traktjerni i jeszcze sobie piwo nosić każą.... A to pani dalibóg temu winna.... jakby im parę razy psy zęby pokazały, nie byłoby tych zbytków.
Dorożka stała u bramy, Adolfina uścisnąwszy w milczeniu Manię, która już jéj dopytywać nie chciała o nic, siadła i kazała jechać do Narębskich. Pokładała ona nadzieję całą na panu Feliksie i jego opiece, sama nie wiedząc co począć, gotowa była na jakiś czas powierzyć mu sierotę, aby ją od zabiegów barona i kapitana zasłonić.
Ale w tak pilnych razach, gdy człowiek na jedném złoży wszelkie swe nadzieje, najczęściéj los mu figla wypłata; przybywszy do mieszkania Narębskich, dowiedziała się pani Jordanowa, że oboje z córką zaproszeni na wieś, do kogoś wyjechali i w nocy dopiero lub nad rankiem powrócić mieli. Nic nie było straconém właściwie, ale Adolfina była słabą, sama obawiała się siebie, chciała z swych ramion zrzucić odpowiedzialność, przestraszało ją wdanie się kapitana, straciła głowę, zaczęła prawie płakać, zapomniawszy o świeżo pobielonéj twarzy.
Stała tak przy dorożce, nie mogąc się ośmielić z niczém powracać do domu, gdy przechodzący wypadkiem Teoś Muszyński poznał ją o mroku.
— Dobry wieczór? co tu pani robisz?
— A! to pan! to pan! — zawołała Adolfina chwytając go za rękę, — to Pan Bóg mi go tu zsyła.... przybyłam chcąc się widzieć z Narębskim, potrzebuję rady.
Ale w chwili gdy już się wygadać miała, jakaś ją wstrzymała obawa; Teoś postrzegł jéj niepokój i ulitował się nad nim.
— Mów pani śmiało, — rzekł żywo, — co tylko można zrobić, uczynię — znajdę Narębskiego, pojadę go szukać.... wierz mi pani, że im dobrze życzę.... proszę mi ufać.
— Pan kochasz Manię? nieprawdaż? — odezwała się Adolfina sprowadzając go nieco na bok, — mów otwarcie.
— Nie potrzebuję się wypierać, tak jest, kocham ją nad życie.
— Gotóweś się z nią ożenić?
Teoś nieco się zatrzymał, a Jordanowa już o nim powątpiewać zaczynała i rzuciła jego rękę, gdy po namyśle dodał:
— To potrzebuje dłuższego tłumaczenia. O! byłbym najszczęśliwszy, gdybym jéj mógł się oddać i poświęcić cały, ale godziż się bym jéj takie utrapione życie jak moje ofiarował?
— Pan nie wiész co pleciesz! Mów mi otwarcie czy ją kochasz szczerze, czy bawisz się zaufaniem i niewinnością dziecięcia?
— Ale ja jéj życie dać jestem gotów!
— Powiédz czyś gotów się żenić?
— Gdybym był bogatym, dzisiaj.
— Cóż to ma do tego żeś ubogi! nie bałamuć! Żenisz się czy nie?
— No! żenię się, żenię! — zawołał Teoś nie mogąc zrozumiéć natarczywości Adolfiny, — rachuj pani na nieograniczone moje poświęcenie.
— Słowo?
— Najuroczystsze.... ale o cóż chodzi?
— O to chodzi, — wybuchnęła wdowa, — że na tę nieszczęśliwą dziewczynę, uczyniono niegodziwą zasadzkę, chcą ją zgubić, chcą mnie wplątać w jéj zgubę, ratuj ją i mnie. Ja tego na sumieniu miéć nie chcę. Biegłam do Narębskich, aby go prosić o schronienie dla niéj, znasz barona Dunder? używa wszelkich sprężyn najniegodziwszych, aby zgubić to dziecko.... Póki jest u mnie, niema dla niéj niebezpieczeństwa.... kocham ją, bez niéj zatęsknię się śmiertelnie, ale muszę się z nią rozstać.
Teosiowi jak błyskawica strach przeleciał przed oczyma....
— Cóż ja tu poradzę? — rzekł. — Jutro Narębscy wracają.
— Szukaj pan innego środka!
— Co tu począć? — zastanowił się Teoś, — doprawdy nie wiem, jadę z panią.... i nie odstąpię was krokiem.
— Ją potrzeba usunąć — co ty pomożesz! Ci ludzie oszukają nas wszystkich!!
Teoś potarł czoło i załamał ręce.
— Ją potrzeba gdzieś skryć! — powtórzyła Jordanowa.
— Czekaj pani, przychodzi mi myśl, — zawołał Teoś, — ztąd natychmiast spieszę do domu, w którym umieścić ją mogę.... jeszcze dziś dam pani znać; jeszcze dziś spodziewam się, będzie się mogła przeprowadzić. Zrobię co tylko można, proszę mi zaufać. Powracaj pani, ja za parę godzin przyjadę.
Adolfina wstrzymała go jeszcze chwilę.
— Ale pewnie? — odezwała się, — ale pewnie? nie zawiedziesz mnie?
— Bądź pani spokojną, biorę dorożkę i lecę natychmiast.
Nie miał czasu długo rozmyślać Muszyński i kazał pędzić na ulicę Gołębią do Drzemlików, był pewien, że oboje ich o téj porze zastanie. Dorożkarz szczęściem nie swojemi powożący końmi, gdyż właściciele niechętnie puszczają się galopa, zaciął harhary chude i poleciał jakby wszystkich przechodniów chciał porozbijać. Przez cały czas drogi niewygodnéj, wzdłuż Nowego Świata i Krakowskiego Przedmieścia, rzucany jak martwa paczka Teoś, rozmyślał tylko jak do rzeczy przystąpić, co mówić, jak miał prosić, i ani się spostrzegł gdy stanął na miejscu.
W oknach u Drzemlików świeciło się; wbiegł omackiem na wschody i dosyć niegrzecznie jak burza wleciał do mieszkania spokojnego księgarza, który tego dnia z lekkim bólem głowy powróciwszy do domu, siedział w swoim pokoju w szlafroku i czapeczce haftowanéj ręką panny Anieli.
W pierwszéj izdebce przy okrągłym stoliku siostra jego, skromnie ubrana, schylona nad ubogą starą lampką, poprawiała podartą bieliznę brata. Że o téj porze nikt zwykle u nich nie bywał, otwarcie drzwi i zjawienie się Teosia prawie ją przestraszyło — a Drzemlik wybiegł z saloniku, sądząc, że najmniéj palić się musi.
— Co to jest? co się stało?
— A! stokrotnie przepraszam, — odparł Teoś, — ale bardzo pilny interes zmusza mnie w tak niezwykłéj porze napaść państwa... mógłbym słówko z panem pomówić na osobności?
Panna Aniela zarumieniona cała, przychowawszy bieliznę co żywiéj sama wyjść już chciała, gdy Drzemlik pociągnął Teosia do swojego pokoju. Pilny interes, dla niego zdawał się koniecznie interesem pieniężnym, pachniał jakąś stratą, myślał że coś w sklepie stać się musiało, że może zagrożeni byli niewypłatnością jakiego księgarza z prowincji, że jakieś nieszczęście wisiało nad jego handlem, blady i drżący pospiesznie biegł za uprzedzającym go Muszyńskim.
— Na miłość Boga, mów odrazu wszystko, nie cedź mi i nie rozdzielaj.... prędzéj, prędzéj.
— To interes mój osobisty.
Drzemlik odetchnął, położył rękę na piersiach i po chwili usiadł w krześle, strach go odszedł, myśl zaraz szukając coby to być mogło, trafiła na pannę Anielę, na projekt ożenienia. Zdało mu się, że odgadł.
— No więc słucham.
— Proszę o chwilę uwagi. Nieszczęśliwa sierota, którą pan widziałeś u Jordanowéj....
— A? no? cóż ja mam do téj sieroty?
— Chciejże mnie posłuchać!
— Dobrze, ale nie rozumiem.
— Zrozumiész pan rychło. Ta sierota jest zagrożona najniegodziwszą intrygą pewnego bogacza.
— A? czy nie Dundera?
— No, może, — odparł Teoś, — to do sprawy nie należy, dosyć że ją ocalić potrzeba, a inaczéj nie można jak chwilowo usuwając ją z przed oczów wszystkich i wynajdując dla niéj schronienie. Pomyślałem o siostrze pańskiéj i o panu, moglibyście jéj odmówić chwilowego przytułku?.... Dodaję zaraz, że to żadnych za sobą nic pociąga kosztów, bo panna Jordan ma dostateczny fundusz, i....
— Ta! ta! ta! — rzekł Drzemlik, który już był wszystko w głowie swéj obrachował, — chcesz mnie WPan wplątać w intrygę i narazić na prześladowanie takiego magnata! A, dziękuję za łaskę i bardzo dziękuję.
— Prześladowanie! — przerwał Teoś, — ale nikt wiedzieć nie powinien i nie może, zresztą cóż on panu uczyni?
— Co on mnie zrobi? albo ja wiem? — zawołał Drzemlik, który na samą myśl marł ze strachu, — może zrobić niesłychane rzeczy, bo czegóż nie potrafią passja i pieniądze? Jabym się miał dla nieznajoméj jakiéjś narażać na utratę spokojności, majątku, kto wié? może życia nawet!
I pochwycił się za głowę.
— A! dajże mi W Pan pokój! a to śliczna przyjaźń z jego strony, taką rzecz mi raić! Dziwię się, jak mogłeś z takim interesem przyjść do mnie! najniższy sługa! Ot to mi dobrodziéj.
Drzemlik prawie się gniewał; Teoś stał osłupiały i onieśmielony.
— Jakto? — zawołał oburzony nareszcie, — więc nic dla nikogo! nigdy żadnéj ofiary! nigdy pomocy bliźniemu, zawsze dla siebie żyć tylko i sobie! Zawsze strach ma przemagać nad wszystkiemi uczuciami poczciwszemi! panie Michale! czy się to godzi!! czy godzi!
Księgarz aż poczerwieniał i zaperzył się.
— WPan mi będziesz dawał nauki?
— Daję panu przyjacielską radę.
— Śliczniebym wyszedł żebym jéj usłuchał, gotowa ruina dla pięknych oczów jakiéjś tam niby sieroty, kto ją wie co za jedna.
— Ani słowa więcéj, panie Michale! — przerwał groźnie Teoś.
— Co to, zabronisz mi mówić?
— Proszę, bo czuje, że obelgi w dodatku do nieludzkości nie zniosę.
Drzemlik się porwał.
— Co to jest? nie zniesiesz WPan? więc cóż mi zrobisz?
Teoś pomiarkował się nagle.
— Nic panu nie zrobię, — rzekł, — bo zemsta nie jest w moim charakterze, ale ponieważ raz przekonywam się stanowczo kim jesteś, rozstaniemy się jutro.
To mówiąc ukłonił się.
— Kim jestem! kim jestem! — zaczął krzyczéć Michał, — co to znaczy kim jestem? proszę mi się z tego natychmiast wytłumaczyć!
— Jesteś WPan człowiekiem bez serca, — rzekł Teoś poważnie i zimno, — bądź mi zdrów.
Wymówiwszy te słowa i nie czekając więcéj, wzruszony wybiegł przez pierwszy pokój.
Aniela, która nieco podsłuchiwać musiała, spojrzała nań wzrokiem pełnym współczucia, strachu i poszanowania. Zaledwie się jéj ukłonił i jak szalony zbiegł ze wschodów, choć nie wiedział dobrze dokąd się ma udać i co z sobą zrobić.
Gdy na górze Drzemlik dąsa się i hałasuje, nie mogąc pojąć zuchwalstwa jednego chłystka, takiemu jak on szanownemu człowiekowi śmiejącego ostre czynić wyrzuty, Teoś wpadł do dorożki i kazał jechać na ulicę Śto-Krzyską.... Nie zastanawiał się długo, przyszła mu myśl, spełnił ją bez rozwagi, w Byczkach miał jakąś jeszcze nadzieję.
Od wieków ich nie widział wprawdzie, ale ile razy spotkał się w ulicy ze starym swym gospodarzem, witali się zawsze nader przyjacielsko i grzecznie, dowiadywali o zdrowie i pani Zacharjaszowa czyniła mu przez męża wymówki, że ich nie odwiedzał. Ufał, że gdy im wyłoży potrzebę dania przytułku dziewczęciu, pewnie go nie odmówią.
Godzina na odwiedziny była nieco spóźniona, bo państwo Byczkowie bardzo zawczasu spać się kładli i wieczorem nikogo nie przyjmowali, ale ufał w starą znajomość Teoś, że się do nich dostać potrafi. Szczęściem brama jeszcze nie była zamknięta, a stróż ze psem czujną w niéj wartę odbywali, choć w ulicy już było cicho i pusto.
W pokoju pana Zacharjasza świeciło się jeszcze. On sam ubrany w szlafrok, dopaliwszy ostatnią fajkę, którą postawił w kącie, tak by koniec cybucha oparł się na zwykłém miejscu oznaczoném plamką brunatną, związywał miesięczną kollekcję Kurjera, gdy Teoś zapukał do drzwi.
Mocno go zastanowiło, że ktoś do niego przyszedł o téj porze, gdyż musiał być z interesem, a interesa wszystkie odnosiły się do departamentu saméj pani.
— O! o! — rzekł przeciągając długo wykrzyknik, którym powitał jakąś niezwykłą przygodę, — o! o! cóż to tam takiego, proszę wejść.
Obróciwszy się postrzegł Teosia.
— A! to WPan, gość wcale niespodziewany! Czy nie o lokal? hę?
— Właśnie, ale nie dla mnie.
— O! A to potrzebaby z jéjmością o tém pomówić.... Jéjmość podobno już rozebrana, to sęk....
Wtém na odgłos rozmowy, sama pani niespokojna, bo o téj porze nic nigdy w pokoju mężowskim nie gadało, zastukała uchylając drzwi i zapytała z za nich.
— Cóż to znowu? Jegomość nie kładniesz się spać?
— No! bo oto mam niespodziewanego gościa! pan Muszyński.
Wiadomo już, że pani Zacharjaszowa miała niejaką słabostkę dla młodzieńca, dla którego chętnie nawet kładła loki fałszywe i zapraszała go na obiady. Może gdyby to był kto inny, byłaby groźnie się oparła zmieszaniu tak nieprzyzwoitemu porządku domowego, ale Teoś! rada go była zobaczyć, i cofnęła się dodawszy:
— Zaraz i ja przyjdę.
Choć więc była już w białéj tylko spódniczce i nocnym czepeczku, narzuciwszy na siebie chustkę szeroką i zmieniając nakrycie głowy, a naprędce przywiązawszy fryzurę, bez któréj, aby jéj nie podać w podejrzenie podrobienia, pokazać się nie chciała, — wyszła bardzo wprędce pani Zacharjaszowa.
Teoś siedział, a przed nim pan Byczek mocno pomieszany tém, że mu się porządek dzienny przewrócił, nieśmiejąc badać gościa bez przytomności żony; krzywił usta i kręcił dwa palce, co niekiedy służyło mu za niewinną rozrywkę w chwilach wolnych od pracy.
— A! a! to gość i nie bywszy tyle czasu, po nocy przychodzi! — zawołała pani Byczkowa, bo Teoś dawno się był od nich wyniósł na bliższe sklepu mieszkanie. — Siadajże łaskawco! siadaj, i mów co to tam takiego?
— Pani dobrodziéjko, uciekam się w wielkim kłopocie do jéj dobrego serca.
Byczek nosem pokręcił.
— Chodzi o mieszkanie, ale nie dla niego, dodał sposobem komentarza.
— Jest to historja.
— Oho! a to tak późno! — przerwał Byczek, — mów ją pan w skróceniu.
— Nieszczęśliwa sierota, prześladowana przez bogatego i na jéj zgubę sprzysiężonego człowieka, — rzekł żywo Muszyński, starając się zastosować do pojęć słuchaczów, — potrzebuje schronienia, szukam go dla niéj u państwa.
— Ale! o! pewnie młoda dziewczyna! — poczęła trzęsąc głową pani Zacharjaszowa, — także śliczny interes! co WPan myślisz! Wstydźże się, niby my tego nie rozumiemy.
— Rozumiemy doskonale! — dodał Byczek.
— Jakże można tak nadużywać naszéj dla Wacpana życzliwości, — kwaśno dorzuciła pani.
Teoś cały spłonął.
— Na Boga! nie posądzajcież mnie państwo.... Chcecie, to wam na wszystko co jest najświętszego poprzysięgnę, że między mną a nią nie ma innego stosunku nad braterski, że to jest anioł niewinności.... że przychodzi pod ten dach chroniąc się od zguby!
— A dla czegoż się WPan nią tak zajmujesz? — spytała Byczkowa.
— Bo ją kocham i ożenię się z nią! — rzekł zmuszony do tłumaczenia Teoś.
— Więc ją wykradasz?
— Nie! nie! nie! — coraz goręcéj począł Teoś, — sama i za wiedzą opiekunki chroni się tutaj.
— A cóż WPan pleciesz! czemu jéj opiekunka nie broni?
Muszyński uczuł fałszywość położenia, czoło mu się potem oblewało, nie wiedział jak się tłumaczyć.
— Pani, — rzekł, — taki jest skład okoliczności, bo kobieta słaba.... ją potrzeba bogaczowi, który na nią czyha, z oczów usunąć.
P. Byczek głową pokiwał niedowierzająco i spojrzał na żonę. Jéjmość poprawiła loków i potrzęsła także głową.
— Droga pani, na miłość Boga i ludzi, nie odmawiaj!
— Niewiedziéć kto, co — w naszym domu... sama jedna dziewczyna.... a! nie! nie! dajże mi WPan pokój, na to ja zezwolić nie mogę....
— Czuję, — dorzucił Teoś, — że się to państwu dziko wydawać może, ale znacie mnie, płochy nie byłem nigdy, wierzcie, że duszą i sumieniem zaręczyć mogę za czystość myśli i zamiarów.... Pani jesteś tak dobrą.... nie odmawiaj.
— A koniec końcem, czy darmo? — spytał Byczek.
— Płacę co chcecie!
Oboje państwo spojrzeli po sobie.
— To się tak mówi, — rzekła jéjmość.
— Mówi się i nie płaci się nic, — dodał Byczek. — Chodzi o wyrwanie ją ze szpon tyrana? nieprawdaż? No! to ja wacpanu lepszy nad wszystkie sposób poradzę, świeżo wynaleziony i skuteczny. Dziwi mnie nawet, że tak rozumny, a sam na niego nie wpadłeś.... Ilekroć w bawarji dają piwo zwietrzałe, w traktjerni mięso przypsute lub po cukierniach wodę z krédą zamiast orszady, kiedy społeczność zawiedzioną zostaje, a zasady najdroższe sponiewierane, wiesz co czynić należy? odezwać się do opinji publicznéj, do trybunału głośności pozwać zbrodniarza.... Ogłoś WPan (bez imion) cały wypadek w Kurjerku, napiętnuj tego tyrana, a jutro zmieni się postać rzeczy i sierota spokojnie u téj opiekunki może zostać. Byłem nieraz świadkiem, jak skrucha porywała nawet krawców, którzy źle zrobioną odzież odbierali nazad, gdy ich Kurjerek wychłostał.
Pani Zacharjaszowa, która z doświadczenia wiedziała, że gdzie szło o Kurjerka, tam zaprzeczać było niebezpieczeństwem, kiwnęła tylko głową, ale w duszy mąż się jéj wydał i wymownym i wcale jakoś nie głupim.
Teoś stał osłupiały, nie umiał odpowiedziéć.
— Kochany panie Zacharjaszu, — rzekł, — zostaw mnie dobór środków, niebezpieczeństwo jest groźne, na tydzień lub dwa przyjmijcie sierotę, a....
— Ja mieszkania na tygodnie nie najmuję, odezwała się pani.
— Zapłacim za miesiąc.
— Za kwartał, — rzekł Zacharjasz po cichu.
— Za kwartał, niech tak będzie, — podchwycił Teoś, — mieszkanie ze stołem.
— O! i ona ma do nas chodzić do stołu.
— Pani dobrodziéjko! pani ją pokochasz.
— Zresztą, można jéj posyłać na górę, — dodał Byczek.
— Dajże WPan pokój, to już kłopot nieznośny....
— Więc państwo mi nie odmawiacie? — zapytał uradowany Muszyński, chwytając rękę saméj pani i całując ją z synowskiém poszanowaniem. Trzeba oddać tę sprawiedliwość pani Zacharjaszowéj, że miała serce choć zaschłe i widząc rozczulenie Teosia, poczuła łzę na powiece.... Pocałowała go w czoło.
— Bóg wam ten uczynek wynagrodzi, a czcią moją ręczę, że go żałować nie będziecie mieli powodu....
Domawiał tych wyrazów, gdy nadzwyczajny wypadek przerwał rozmowę.
Matka pana Zacharjasza, mieszkająca w pokoiku niedalekim, który drzwi tylko podwójne i korytarzyk dzieliły od salonu gdzie się scena opisana odbywała, już się była położyła w łóżko, nie spała jednak jeszcze i marzenia dziwne krążyły biednéj staruszce po głowie. O téj godzinie zwykle głęboka cisza panowała w mieszkaniu, nałogowo była do niéj już przywykła; głosy, które usłyszała niespodzianie, uderzyły ją niezmiernie i zbudziły mnóstwo wspomnień młodości, w których tak łatwo tonęła nieszczęśliwa kobieta, co nigdy chwili szczęścia i błędu zapomniéć nie mogła. Zdało jéj się, że była znowu w tym świecie, po którym płakała, aż do wypłakania oczów.
Dochodzący ją szmer przybrał dla niéj znaczenie takie, jakie chciała mu nadać wyobraźnia: widziała w nim jakiś spór, to znowu wrzawę balową, to śmiechy, to wyzywania, miłosne prośby.... I staruszka wychyliła się naprzód z łóżka, potém poczęła szukać ubrania, a nie znalazłszy nic przy sobie, naprędce odziała się prześcieradłem i kołdrą. Że zaś ją nigdy staranie o piękność nie opuszczało, obwiązała głowę jakąś chustką, wmawiając sobie, że kładzie stroik przyniesiony od modniarki. Tak dopełniwszy ubrania, omackiem przez korytarzyk, z instynktem ślepym właściwym, skierowała się do pokoju, z którego dochodziły ją chwilami dźwięki ożywionéj rozmowy. Z bijącém sercem spieszyła... w głowie jéj wspomnienia i marzenia składały się na obrazy najdziwaczniejsze.
Otworzyła drzwi wreszcie i w chwili gdy Teoś całował rękę pani Zacharjaszowéj, jak widmo weszła poważnie do pokoju.... uśmiechem zmarszczonéj twarzy i wykrygowaną postawą, dodając do tego obrazu z siebie strasznego, niepotrzebną mu cechę śmieszności.
— Na Boga! nie bijcie się, — zawołała żywo, — miłości z serca wywalczyć nie można, rywal niech ustąpi wspaniale.... Hrabio! podaj mi rękę... przebacz szlachetnie współzawodnikowi.... bądźcie przyjaciołmi.
Głuche milczenie po tych słowach, myśl jéj inaczéj zaraz powiodło.
— Nie, mężu, — rzekła, — to próżno, ja nie powrócę do domu!... On mnie kocha, ja go kocham.... natura uświęciła ten związek serc... przed ołtarzem miłości zawarty... Dzieci? gdzie są dzieci? ja dzieci nie miałam nigdy! Wszystko potwarze.... Ale cicho! król jegomość! a z nim jego przyjaciel, mój kochanek! Laufry przodem, liberja pąsowa.... kity.... o! kłania mi się od ust.... Tak, wieczór się zobaczemy.... A! i on niewierny! kasztelanowa! nie! to być nie może.... Niechże panowie siadają! Jak się ma ks. prymas? Tak! niezawodnie.... słyszałam o tém... pojechał do Chin chrzcić niewiernych i przywiezie z sobą dwa kosze jaj djamentowych na Wielkanoc. Dziękuję! chyba szklankę limonady! cukierków nie lubię, podajże mi rękę! podaj mi rękę... a! niewdzięczny! nie wstydź się kiedy kochasz, lub kiedy wstydzisz nie kochaj.... Śpiewać nie mogę, zachrypłam strasznie, a i szpinet zamknięty.... ale kilka słów....

Kiedy serce ogniem pała....
Kiedy w oczach miłość błyska....
W ogniu i natura cała....
I.... cha! cha!....

Śpiew przerwał kaszel, a Byczek z początku przestraszony, pochwycił matkę za rękę.... oboje państwo i Teoś stali w osłupieniu, patrząc na tę smutną scenę z drugiego świata. Muszyńskiemu dziwnym bólem ścisnęło się serce.
— Nie chwytaj, nie ciągnij, — odezwała się staruszka, — to darmo, ja już do domu nie wrócę.... kto raz za próg jego wyszedł spragniony, ten w nim napoju dla serca szukać nie będzie.... Niech cię Bóg pocieszy.... oddam klejnoty.... wszystko, ale nie prowadź mnie z sobą! nie mogę. Ja go kocham, po co ci trup bez serca? A widzisz. Adju! adju! Otóż i on!
I poczęła się śmiać głosem mogilnym, a potém dodała tęskno:
— To nie może być żeby on zestarzał! nie! nie, był tak młody! że mógł umrzéć, no! bo wszyscy umierają, ale zestarzéć! nigdy! kłaniam uniżenie.... bal się skończył! Nie! nie, ani jednego Menueta więcéj... jedziemy do domu... Jest nasza kareta?
— Co téż ta biedna stara wyplatuje! — szeptała trzymając się za brodę Zacharjaszowa.
— Jéjmość dobrodziéjko! Matuniu kochana!.... co mama mówi! — krzyczał Byczek, — co mama robi! noc, trzeba iść spać, to ja! Zacharjasz!.... po co było wychodzić?
— Serce nie sługa, nie zna co to pany! Znasz WPan tę piosenkę? — spytała staruszka.
— Ale mamo, niech mama się obudzi.
W istocie wstrzymała się stara Byczkowa i niby słuchała.
— Co? już pogrzeb? nie może być? A przygotowaliż trumnę? trumna powinna być złocona, w koło koronki, antaby złote, wybita atłasem, poduszka z erdredonu.... suknia aksamitna biała.... pas z pereł i brylantów.... a na wieku wybite ćwiekami, że mnie hrabia kochał! Jeśli trumna gotowa, no to dobrze! ja się nie sprzeczam! mogę iść za konduktem, to tam koło katakumby się w nią położę, po cóż wcześniéj? ludziom będzie ciężko nieść, a ja się strzęsę darmo.
Dobranoc.... dobranoc, już ani jednego drabanta więcéj nie mogę..... daj mi rękę..... Nieprawda? jak para gołębi.... cha! cha! jak gołąbków para! daj mi buzi!
No! ruszaj furmanie, do naszego pałacu.
— Zmysły ma zupełnie pomieszane, — szepnęła Byczkowa do gościa, który stał jak wryty, — biedna kobieta.
Syn z pomocą służącéj, ledwie ją na pół prośbą, na pół siłą wyprowadzić potrafił, Teosiowi zdało się, że widział tragedją, że przesłuchał dziwnéj, łzawéj historji jednego ze złamanych serc ludzkich.
Scena ta, któréj wstydzili się oboje gospodarze, pomogła niespodzianie Teosiowi. Obawiając się bowiem aby o niéj nie rozgłaszał, zgodzili się na wszystko, a Muszyński natychmiast zapłaciwszy za mieszkanie, pojechał na ulicę Wilczą, gdzie go tęskno oczekiwano. Zapomniał nawet, że drugiéj gdzieś izdebki wypadało mu szukać dla siebie, bo pożegnawszy księgarza, musiał i nowy sposób do życia obmyślać.




Pluta dosyć pochmurny przybył na dawne swe mieszkanie do hotelu; czuł sam w sobie, że mu brakło téj tęgości i energji, któremi dawniéj wszystko przezwyciężał, nie rad był z siebie, nie poznawał swego starego znajomego. Umysł jego chwilami wyrywał się na niebezpieczne wycieczki po dawnemu, ale to był już fałszywy apetyt, — w pół drogi sił brakło, potrzeba było kwaśnemu do domu powracać.
Skrupiło się na Kirkuciu, który dostał piękną naukę moralną.... przy wręczeniu kapitanowi papierów.
— Kochany Mateuszu, — rzekł mu Pluta, nie będę cię łajał i hałasował, jakby uczynił każdy inny na mojém miejscu, za nadużycie mojéj dobréj wiary, (mimowolnéj wprawdzie) za stracenie ostatnich moich pieniędzy.... ale powiem ci szczerze, że postąpiłeś sobie jak ostatni łajdak.... Z każdym innym mogłeś to uczynić, ale nie ze mną. Jest to najczarniejsza niewdzięczność.... Nieprzewidziane okoliczności mnie dotknęły, złamały, przybiły, nie wiem czy potrafię się zdobyć na grosz jaki.... to com miał byłoby mnie postawiło na nogi, a co najwięcéj, nie dałoby mi upaść na duchu i zwątpić o sobie.... Pamiętaj że zabiłeś kurę, co niosła jaja złote, ja przepadnę, to i tobie się niewiele będzie należało....
Kirkuć płakał i chciał całować po rękach kapitana, ale mu się ten wykręcił.
— Daruję ci to! bo nie wiedziałeś coś czynił! Daj mi się namyśleć i nie przeszkadzaj, każ przynieść butelkę kminkówki, flaszkę araku i kawałek chleba z solą.... a na wypadek pragnienia parę butelek piwa.
To rzekłszy kapitan siadł i myślał, ale mu się nie kleiło jakoś, wszędzie teraz widział przeszkody i strachy, jakich dotąd nigdy nie dostrzegał. Zniechęcony był niewdzięcznością świata, zajadłością losu i zobojętnieniem ludzi.
— Dalipan, z talentami, — mówił w duchu, — rodzić się nie warto, lada truteń więcéj zrobi nad jenjusz, którego się ludzie zapierają.
Przebiegł jednak myślą cały szereg możliwych przedsięwzięć, któreby mu pomódz mogły, poczynając od jenerałowéj, kończąc na Narębskich i Adolfinie.... Wszystko to najeżone było trudnościami.
Lenistwo ducha jakieś, paraliżowało każdy krok, który zamierzał przedsiębrać. Kapitan nigdy był jeszcze nie upadł tak nizko jak teraz, czuł to i gryzł się niezmiernie; ale im dotkliwiéj martwił, tém gwałtowniéj wysilał, aby wyjść z tego stanu nienormalnego.
Nawet dawne pragnienie zemsty nad jenerałową, które było jednym z bodźców najpotężniejszych do obudzenia w nim działalności, teraz wcale go nie poruszało. Chciał korzystać z jéj strachu, ale nie myślał mścić się do ostatka.
— Niech ją licho porwie, — powtarzał, — kobieta jak i drugie, wszystkie one nie lepsze; kiedy już ta nędzna Adolfina chce się namyślać jeszcze, czy za mnie pójść może? kapitanie, non plus ultra, większego upokorzenia trudno się spodziewać, chyba żeby Kirkuć udawał że mnie nie zna.... Ale ba? jeszcze i do tego przyjść może!
Po długich rozmyślaniach, kapitan zawołał z kąta Kirkucia.
— Słuchaj, — rzekł, — musisz mi jeszcze jeden list napisać.
— Dla czego nie?
— Podyktuję, poprawię, przepiszesz... i będziesz milczał jak kamień! słyszysz!
— Będę milczał!
Kapitan wypił parę kieliszków rumu, zapalił papierosa i podyktował co następuje:
„Droga pani moja!
„Musiałaś modlitwami swojemi wyprosić u pana Boga, że mnie w tych czasach ciężko dotknął, tak, że o mały włos dawny czciciel twój nie zginął w najmizerniejszéj półapce. Szczęściem, jest jakaś Opatrzność nad biednemi, wyrwałem się z kłopotu i spieszę o tém uwiadomić panią, pewien, że to w niéj wzbudzi głębokie uczucie. Żart na stronę, mówmy poważnie o interesach. Chcę zmienić życia rodzaj i odpocząć, rzucam wszelką myśl zemsty i prześladowania, skończmy z sobą rachunki stare i przebaczmy sobie nawzajem. Potrzebuję pieniędzy, przyślij mi tysiąc dukatów, a więcéj o mnie słyszyć nie będziesz. Słowo honoru.

Dawny czciciel i stary sługa,
Pluta.“

— Ale ba! a o mnie nic? — spytał Kirkuć.
— Daj mi pokój, non misceantur sacra profanis, robiłeś swoje interesa zapomniawszy o mnie, słuszna jest, bym pierwéj o moich myślał, pojedziesz na wieś. Życzę ci nauczyć się zażywać tabakę, jest to wielka i nie kosztowna przyjemność, przyzwoita dojrzałemu wiekowi, nie widzę cobyś lepszego mógł robić.
Kirkuciowi znowu zwilżyły się powieki.
— Opuszczasz mię dobroczyńco! — zawołał z głębi duszy, — nie masz więc serca na świecie! nie ma! Ty! co tak byłeś dla mnie wielkim i wspaniałym, kruszysz dzieło rąk swoich, nieszczęśliwego Kirkucia!! Pozostaje mi....
— Iść na pustynię i opłakiwać grzechy żywota! — dodał kapitan niewzruszony. — Rób co chcesz, prima charitas ab ego, wiesz co to znaczy?....
— Nie wiem! — odparł Mateusz płacząco.
— Bliższa koszula ciała niż kaftan, — rzekł kapitan, — to darmo. Wiek nie pozwala mi już popierać spraw wszystkich nieszczęśliwych i pokrzywdzonych i odegrywać daléj rolę sławnego kawalera z Manszy.... Kirkuć, kochanie moje, trzeba miéć rozum, naucz się zażywać tabaki, będziesz miał rozrywkę tanią, która ci dawne zastąpi, innych wyrzec się potrzeba. Jenerałowa da ci na wsi schronienie, tam słowiki, bzy, jaśminy, cień, chłód, słońce, skowronki i sielankowa dekoracja, napoją cię czystą rozkoszą. Wierz mi, nie majak wieś, proste a szczere serca wieśniacze, wódka nie kłamana i piwo kwaskowate chłodzące. Będziesz jeszcze szczęśliwym! ja ci to powiadam, i znajdziesz serce, które do twego uderzy.
— Gdybym był pewny! — zawołał Kirkuć rozczulony nieco.
— Bądź pewny, — dodał Pluta szydersko, serca na wsi są łatwe, otworzyste i szukają tylko umieszczenia, jak kapitały obfite, na byle jaki procent.
Kirkuć zamilkł. Kapitan dopisać kazał, że dwadzieścia cztery godziny czeka na odpowiedź, i natychmiast list do jenerałowéj odprawił. Sam teraz zajął się znowu rozmyślaniem odwilżaném wódką, zakąsywaném chlebem z solą, polewaném niekiedy piwem. Kirkuć, który postękiwał w kątku aby na siebie zwrócić uwagę, nie mógł przerwać głębokiéj towarzysza zadumy.
Wieczór przyszedł prędko i Pluta raz pierwszy położył się porządnie w łóżko, co mu niezmierną sprawiło przyjemność i spowodowało znowu uwagę, że lepiéj jest spokojnie siedziéć, aby zasypiać wygodniéj.
— Wyraźnie kwalifikuję się do inwalidów, rzekł w duchu, — potrzebuję spoczynku, wiek upomina się praw swoich, nikt z nich wyłamać się nie może. Potrzeba mi jeszcze napisać do Narębskiego.... Kirkuć, pisz! — zawołał z łóżka.
— Jakto? jeszcze?
— Tak jest, list drugi, a może nawet nie ostatni.
I znowu dyktował jak następuje:
„Kochany panie Feliksie!
„Wierz czy nie, ale Pluta wyrzeka się szatana i dzieł jego i pompy, na wieki wieków. Chcę spocząć, próbować pokuty za grzechy, prostego bakunu, siwéj wódki i tandetnych fraków. Tak jest! Przydługie więzienie przypadkowo wycierpiane, było skuteczném lekarstwem na starego wygę. Nie poznałbyś mnie, gdybyś zobaczył. Wiem, że masz serce dobre i do uczynku tak pięknego, jaki zamierzam, zechcesz się przyłożyć. Wiadomo ci, że w teraźniejszych czasach nawet porządnéj pokuty darmo odbywać nie można, potrzeba miéć zapas, ażeby spokojnie się kruszyć. Pisałem do Julki, żeby mi pomogła, odzywam się i do ciebie. Wielem ci dokuczył, jest to dla tak zacnego jak ty człowieka, najlepszy powód, ażebyś mi nie odmawiał. Kilka tysięcy złotych dla ciebie bagatela, dla mnie stawinoga. Daję na to słowo, że najmniejszéj przykrości nigdy ci nie uczynię. Na dowód jak dobrze życzę, powiem nawet, że Szwarc, który się stara o twoją córkę, jest synem szynkarza, ale dziedzicem wsi i godnym człowiekiem. Piszę to, choć sam mu radziłem aby się o nią starał, bo mnie rusza sumienie. Widzisz jak jestem szlachetny. Przyślij mi co możesz, naturalnie jak najwięcéj, i przyjm zapewnienie szacunku, z jakim zostaje

dawny współzawodnik i sługa,
Pluta.“

— Co się tyczy Dundera, — rzekł w sobie Pluta, — z tym jutro skończę; podać mu rękę, będzie ostatniém mojém czynném wystąpieniem, — poczém wyjeżdżam, szukam sobie cichego kąta i oszczędnie, pracowicie, przyzwoicie żyć zamierzam. Pojadę za granicę, to najlepiéj.... Kirkuć idź spać i zgaś świecę. Dobranoc.
To rzekłszy kapitan w słodkich marzeniach się zdrzemał. Nazajutrz przebudziwszy się nie rano, bo znużenie dało mu sen głęboki, Pluta uczuł się rzeźwiejszym, pogląd jego na świat nabrał powagi i spokoju. Przypomniał sobie z kolei co robił wczoraj i nie znalazł nic do zarzucenia.
Często podobny ranny egzamin czynności wczorajszych, wcale różne w nas budzi uczucie; szczęśliwy, kto przebudziwszy się, nic upłynionemu dniowi do wymawiania nie ma.
Kapitan doznawał błogiego jakiegoś ukontentowania i najsłodszych nadziei, czekał odpowiedzi od jenerałowéj i Narębskiego, ale czekał ich napróżno.
— Niech się namyślają, — rzekł w sobie, trzeba im czas zostawić, tymczasem z Dunderem coś się zrobi.
O umówionéj godzinie pojechał do Szwajcarskiéj doliny, która stała pustkami, i z butelką piwa skrył się w oddalony zakątek. Czekał tu z pół godziny na przybycie barona, który wpadł nareszcie niespokojny, pomieszany, czerwony od wstydu, oglądający się po za siebie, jakoś wynalazł kapitana.
— Wszystko pójdzie jak najlepiéj, — rzekł mu Pluta, — zaproś pan te panie obie do Roskoszowa do siebie.
— Czy pojadą?
— Muszą, ja w tém; reszta od pana barona zależy, ale panią Adolfinę ująć potrzeba i miodem posmarować.
Baron kiwnął głową tylko.
— Teraz pozwoli mi pan, przedstawić mu moje położenie.
Dunder odsunął się i skrzywił, dobył z pularesu znać przygotowaną kwotę, ukłonił się i jakby go kto gonił, uciekł zaraz.
Pluta schował do kieszeni papiery przeliczywszy je, znalazł datek nader skromnym, i ruszył ramionami.
— Niech sobie robi co chce, daléj się w to wdawać nie myślę, jest skąpy, niech dwa razy płaci. Gadać nie chce, damy mu pokój, z niego nigdy nic wielkiego wyciągnąć się nie spodziewałem. Jak sobie pościele, tak się wyśpi.
Nim się Pluta z sobą rozmówił i ruszył z Szwajcarskiéj doliny, Dunder pędem pojechał Alejami, stanął naprzeciw Wilczéj ulicy, przeskoczył barjerę, trzymając w zębach małą laseczkę, dla nadania sobie postawy młodzika i wpadł do Adolfiny. Furtka stała otworem, Kachna była w kuchni, w saloniku sama jedna siedziała pani bardzo osmutniona i skurczona, jakby ją ciężar jakiś przywalał.
Ujrzawszy Dundera, zmieszała się niezmiernie.
— A! pan baron!
— Gdzie mała? — zapytał przybyły.
Adolfina zamilkła, ale na twarzy jéj widać było trudność wytłumaczenia się.
— Słowo panu daję, że nie wiem.
Dunder, który się nie domyślał niczego, dodał:
— Więc pewnie w swoim pokoju? pozwolisz mi pójść do niéj?
— Ale jéj nie ma u mnie!
— Jakto nie ma? — podchwycił przestraszony stary.
— Wyniosła się — uciekła!
— Kiedy?
— Wczoraj wieczorem....
Baron stwardniał cały. Im pewniejszy był zdobyczy, która mu się zdawała łatwą, tém srodzéj go ten cios uderzył.
— A? to są sidła zastawione na mnie! to podejście! to zdrada! — zawołał. — Kapitan mi zaręczył! miałyście na wieś jechać ze mną? Cóż się stało?
— Nie wiem, ja nic nie wiem, wszystko porzuciła i z domu mi znikła.
— Miała kochanka? — zawołał baron.
— Ja nie wiem, nie wiem, — powtórzyła Jordanowa, — doprawdy nie wiem.
Dunder padł na krzesło, włożył laskę w usta i zamyślił się ponuro, kiedy niekiedy siwe jego oko padło na Adolfinę ze źle tajonym gniewem, z którym tylko przyzwoitość wybuchnąć nie dozwalała.
— Mościa pani, — rzekł wreszcie wstając ostygłszy trochę, — nie jestem z tych ludzi, z którychby sobie można żartować, i dam tego dowody.
— Panie baronie, ja nic nie jestem winna!
— Ale pani mi odpowiész za wszystko.
— Na miłość Bożą....
Adolfina przestraszona zaczęła się tłumaczyć, ale w téjże chwili zmieniła nagle i usposobienie i myśl z prawdziwie kobiecą lekkością. Rzeczy posunięte już były do ostateczności, nie miała powodu kłamać i oszczędzać, spojrzała śmieléj.
— Panie baronie! to pan nie ja, obawiać się powinieneś?
Dunder, który straszył nie zastanowiwszy się dobrze, czy dotrzyma co obiecuje, spłoszył się równie prędko jak wprzódy Adolfina.
— Ja? — spytał.
— Tak! pan! Nie wstydże panu przy jego siwych włosach, takich się dopuszczać bezprawiów! Nie dość, że za pieniądze chcesz kupować kobiety, jeszcze siłą je przymuszasz aby ci się sprzedawały! Dobrze! mścij się pan! a ja będę krzyczeć! ja pójdę! przyznam się do moich win, ale wypowiem twoje, powiem je głośno! wszystkim, wszędzie, wśród ulicy. Co mi zrobisz?
Baron zląkł się na prawdę, nie wiedział jak wynijść z fałszywego położenia, potarł się po bokobrodach.
— Cicho! — zawołał, — cicho! co cię tam ukąsiło? no! cicho! niech was wszystkie, ile jest, djabli porwą!!
Trzasnął drzwiami i wyszedł jak zmyty.
Nieznałby ludzi ktoby sądził, że dał za wygraną.
Adolfina zdumiona, że jednym wykrzyknikiem tak niespodziany otrzymała skutek, jakby wielki ciężar spadł jéj z ramion, odetchnęła i usiadła.
Ale ledwie zbywszy się jednego kłopotu, nie wiedziała jak prędko ją spotka drugi. Uciekający baron, nie spostrzegłszy skrzyżował się prawie u furtki z Plutą, który po rozmysłach w Szwajcarskiéj dolinie, szedł do pani Adolfiny.
Kachna go jakoś dojrzała z daleka i ze psami podwórzowemi stanęła w obronie domu. Kapitan wkraczał już w dziedziniec, gdy stara poczciwa sługa zaszła mu drogę.
— Jest pani?
— Nie ma nikogo, — odpowiedziała stanowczo, — pokoje pozamykane.... i nie wiadomo kiedy powrócą.
— Ta! ta! ta! — rzekł kapitan, — pozwolisz mi asińdzka sprawdzić?
— Co? co?
— Pójdę się sam przekonać...!
— A kiedy ja gadam! — groźnie ofuknęła Kachna.... — no, to ruszajcie w swoją drogę i bywajcie zdrowi....
Oczewista było, że go z rozkazu odprawiano z kwitkiem, kapitan zagryzł wąsa, dobył rubla i dał w milczeniu Kachnie, która z pogardą rzuciła go w błoto.
Pluta podniósł pieniądz milcząc zawsze, wziął trzyrublowy papierek i znowu kusił, ale i ten nie inny los spotkał... Kachna wrzała.
— A co to, myślicie mnie kupić? hę? sądzicie że to na targowicy? trutniu jakiś...
— Stój! stój! — rzekł kapitan, — pohamuj się... bo będziesz tego żałować!
W chwili gdy Kachna zabierała się na żwawsze jeszcze łajanie, uparty Pluta obejrzał się, minął ją, przebiegł podwórko i wpadł jak piorun do pokoju, w którym siedziała Jordanowa.
Ta przestraszona porwała się z kanapy.
Kachna goniła z psami za nim, ale dognała go za późno.
Spojrzała tylko przezedrzwi.
— No cóż z takiemi rozbójnikami robić, — zawołała uchylając je, — co jeśli człowieka nie przekupią, to siłą, mocą swoje robią.... taż to wlazło gwałtem!
I trzasnąwszy drzwiami, odeszła.
Adolfina drżała, bojąc się daleko gorzéj Pluty niż bogatego barona....
— Cóż to jest takiego? dom już dla mnie zamknięty? — spytał kapitan, — rozkazy wydane aby mnie jak studenta od drzwi odprawiać? Co to ma znaczyć? mów Adolfino! czy służąca głupia, czy jéjmość nie łaskawa, czy jam tak nie miły?
— A! ja tam nie wiem co jest! daj mnie WPan pokój! ja nie mam czasu...
— Przecież słówko staremu przyjacielowi, łagodny ton przybierając odezwał się Pluta, godzi się powiedziéć? Był baron?
— Był.
— I cóż?
— I poszedł....
— A! jedziecie na wieś?
— Ja jadę, jeśli chcecie...
— A ona?
— Ona już pojechała, — z pewną złośliwością odparła Jordanowa.
— O! dokąd? gdzie? jak?
— Wczoraj! uciekła!!
Pluta spuścił głowę i zaczął świstać.
— Mądre babięta... — rzekł, — mądre.... kiedy im szczęście samo się napiera, drożą się uciekając od niego, a do biedy spieszą pocztą.... Umywam ręce.... Cóż baron?
— Gniewał się i poszedł.
— Pani nie wiész gdzie jéj wychowanica?
— Nie wiem....
— Więc i ja nie będę wiedział?
— Nie wiem.
— Dajmyż temu pokój na chwilę; a ożenienie nasze?
— Na trzydziesty pierwszy lutego odłożone.... — rzekła Adolfina.
— Szkoda! tak długo czekać nie mogę!
I to mówiąc Pluta z rezygnacją wstał, widząc, że nie ma tu już po co czekać reszty, nakrył głowę bez ceremonji, zaczął obcinać cygaro.
Ale w nim kipiał gniew skryty, który usiłował pokryć obojętnością pozorną.
— Więc tedy rozstać się mamy? — rzekł powoli, — a! no! mam nadzieję, że z tego jeszcze nie umrę. Miarkujesz kochana Fifino, — dodał nazywając ją po dawnemu, — że człowiek, który ośmiela się prosić cię o rękę twoją, musi być nie w najlepszéj pozycji socjalnéj! Czyni to chlubę twojemu rozsądkowi, żeś mi odmówiła, ale widzisz moje serce, najlepsze rachuby zmylają.... Kapitan Pluta, którego znałaś trzpiotem i wartogłowem, nie jest dziś tém czém był przed wieki.... mogłaś miéć z nieciekawego człowieka, wcale uchodzącego (jak dla ciebie) męża.... Znajdziesz pokaźniejszego, ale nie będziesz miéć przyzwoitszego i dogodniejszego.... Ja ci mówię, że za rok, dwa, przy pomocy podagry, byłybyście mnie z Kachną razem za nos wodziły. Nie przeczę, że z początku mógłbym być meblem za kosztownym.... Ręczę, że w mój majątek nie wierzysz? hę? no! masz słuszność.jestem goły, ale to rękojmia posłuszeństwa....
— Mamy się więc rozstać na zawsze? — dodał z przesadzoną ironiczną czułością. — Bóstwo moje! aniele.... życie! rozstać na zawsze! nie widziéć nigdy twych malowanych policzków! przy prawnych włosów i wstawianych zębów! O! co za boleść okrutna! Ach! ach!
Adolfina rozgniewana krzyknęła:
— Preczże mi z oczów! precz....
— Idę, nie krzycz, — odparł Pluta, — idę.... z sercem ścisniętém i duszą zrozpaczoną.... bądź zdrowa! bądź zdrowa! a! I pisuj do mnie na Berdyczów.... — dodał na końcu.
Kachna, która wbiegła na krzyk pani, zastała już nieprzyjaciela na wylocie.... kapitan widząc ją grożącą mu porwaną z kąta szczotką, zawinął się żywo i ścigany przez psy, dopadł furtki zły, ale zarazem rozśmieszony. Było to w jego charakterze, że wielkie przeciwności, obudzały w nim wielką wesołość...... najdowcipniéj szydził, gdy nic nie miał do stracenia.
C’est fameux! — rzekł do siebie w uliczce, — do historji mojego żywota, brakło tego epizodu. Stanowczo potrzeba myśléć o nowicjacie u Kapucynów.


Koniec Tomu V.



Moja jéjmość, — rzekł pan Szwarc do żony jednego wieczora, gdy spokojnie siedzieli oboje w ostatnim pokoiku i jakoś dosyć byli pochmurni, od dawna nie mając wiadomości od syna, — moja jéjmość, jakby się to tobie zdawało? przyszła mi myśl jedna, potrzebaby się nam poradzić.
Szwarcowa, która coś robiła około doniczek zeschłego na pół geranjum, może aby mąż nie dopatrzył że łzy miała w oczach, odwróciła się żywo ku niemu.
— Mój kochany, — odpowiedziała udając spokój, — już jak ty co pomyślisz, to pewnie dobrze. Cobym ja tam moim kobiecym rozumem dodać tobie mogła?
— O tak! a ileż to razy trafiało się, żeś mi jéjmość święcie i poczciwie doradziła? Człowiek się uprze przy swojéj myśli, gdy mu ona głowę świdruje, i tak się w niéj zakuje, że ani podobna z niéj wyruszyć i dopiero jak go kto wyparuje siłą, mocą, postrzeże się, że nie na dobrém miejscu siedział. Zawsze co dwie głowy, to nie jedna.
— Twoja i za dziesięć starczy, moje serce.
— Rzuciłabyś jéjmość te pochlebstwa; ot! nie nam to już, tyle lat z sobą przeżywszy, prawić sobie słodycze! Moja głowa do robienia grosza to jeszcze jako tako, ale do innéj sprawy, zwłaszcza teraz, kiedy na niéj tyle ciężkich myśli ołowiem leży, nie taka już skuteczna jak się jéjmości wydaje. Czuję, że mnie i starość, a nie bez tego żeby i smutek nie ogłupiał. Człowiek znosi, znosi, ale jak go ciśnie to uciśnięty.
— Ty bo nadto do serca bierzesz zaraz...
— No, no! a Jejmość lepsza? — zawołał Szwarc, — niby to ja nie widzę!
— Cóż masz widziéć?
— A! at! at! rozumiemy się i bez słów, dosyć oczów. Wiele to czasu jakeśmy Adolfa nie wspominali, ja dla tego żeby jéjmości nie smucić, ty duszko żeby mnie nie drażnić, a z oczów sobie czytamy oboje, że tylko o nim dzień i noc myślimy! To darmo! Jéjmość sądzisz że ja śpię, kiedy tak ciężko wzdychasz? A już téż nie czego tylko z turbacji o niego. Na co to taić? Mnie tylko to jego ożenienie ciągle przed oczyma stoi. Ma on rozum, nie można mu go odmówić, mógł sobie wybrać dobrze, ale broń Boże chybi, ratunku na to nie ma, całe życie będzie pokutował. Ja mu pewnie żony ani narzucać, ani odbierać nie myślę, boć to nie dla mnie ale dla niego ta żona, przecieżbym oczyma własnemi chciał ją widziéć i być pewniejszym co to tam takiego? Już jakbym się gryzł, tobym przynajmniéj dokumentnie wiedział dla czego się jem.
Z uwagą wysłuchawszy tych słów p. Szwarcowa, pokiwała głową twierdząco.
— Cóż dziwnego, że jegomość byś chciał to widziéć własnemi oczyma, kiedy mnie, dla któréj to wprost niepodobieństwo, tylko to chodzi po głowie, żeby ją téż zobaczyć. Adolf ma przecie nie dla proporcji rozum i edukacją, ale młodość, ale miłość, tak człowieka obałamucą, że gdyby panna była z rogami, z pozwoleniem, toby ją wziął jak się raz wkocha; powiedziałby sobie że jéj i z tém ładnie. Ale jakże jegomość możesz się tam dostać i ją zobaczyć?
— Czekajże no, myślałem ja dobrze, zaraz ci powiem, to może się zrobić i bardzo nawet łatwo. Narębscy mają kilka szynków, pojechałbym do Warszawy pod pozorem, że chcę je wziąć w dzierżawę od niego, tym co je trzymali dotąd właśnie kontrakt wychodzi, powód mam dobry. Wezmę czy nie, a najpewniéj że nie zaarenduję, — a potargować mogę.
— Chociażby i tak! a jakże się tam przyjechawszy odrekomendujesz? cóż powiész? Szwarc! a tu Szwarc jakiś stara się o ich córkę, nuż domyślą się, przewąchają, to dopiero byś się Adolfowi przysłużył! ha!
— Ale ba, juściż ja to sam miarkuję, że tak nie można, a któż mnie tam zna? Szwarc czy Kwarc, czy jakie tam licho, przecie nie spytają o papiery.
— Czyżbyś jegomość znowu chciał się w cudzą skórę poszywać? — spytała Szwarcowa z podziwieniem.
Stary otarł się chustką, bo nie był pewien czy mu się co z oczów nie sączy7, a chciał zaraźliwy symptom utrapienia ukryć przed żoną, jak ona mu swe łzy ukrywała, udając, że po kątach czegoś upatruje.
— Och! moja jéjmość, — rzekł, — robiło się dużo dla Adolfa, dosyć powiedziéć że się ojciec dziecka zaparł, aby mu tym szynkiem, z którego wyszedł, nie psuć karjery, trzeba już brnąć do ostatka, i swojego imienia bodaj się wyprzéć jeszcze. Ja się tam tak wykręcę, że i nie skłamię i sprawy nie popsuję, mruknę coś pod nosem, ni to ni owo.... Bylebym własnemi oczyma ich zobaczył, ją widział, — dodał propinator, — bo, gadajcie sobie co chcecie, żeby mi jak kto opisywał, malował, donosił, ja więcéj zrozumiem okiem raz rzuciwszy, niż gdyby mi pół dnia gadano. Zresztą, ojcowskie wejrzenie zawsze nie to co cudze. Adolf się kocha, to tak jakby przez okulary patrzył, obcy ludzie każdy po swojemu widzi i sądzi, mnie się zdaje, że ja taki prawdę zobaczę.
— A! mój Boże! gdyby ci się tylko udało, cóż ja przeciwko temu miéć mogę, mój drogi; i jabym twojemi oczyma lepiéj widziała, co tam Pan Bóg daje, czy pociechę czy utrapienie.... bo to jeszcze na dwoje wróżono.
— Pewnie, pewnie, — odparł Szwarc widocznie uradowany, — a w dodatku, do Warszawy i inneby się jeszcze interessa znalazły. Jest tam trochę grosza, toby się téj cielęcéj skóry, listów zastawnych kupiło, bo na hypoteki żal się Boże oddawać, człowiek potém o swój własny grosz modlić się musi. Potém trochę tam i do domu, tego i owego braknie, sam pojechawszy taniéjbym i lepiéj kupił...
— Taniéj? nie powiem, jegomość nie rachujesz kosztów podróży.
— Ale za to sam wybieram i targuję, i to cóś warto. Biłem się ja z tą myślą, chciałem nic nie mówić aż zrobię, ale i kłamać nie umiem, i na co bym przed jéjmością się taił? Spokojniejszy pojadę, gdy wiedziéć będziesz po co, więc już teraz nie ma co odkładać! dalibóg pojadę, — dodał Szwarc wstając z krzesełka, — i to nie daléj jak jutro.
— Jutro! na miłość Bożą! zlituj się! jutro, tak zaraz! To niepodobieństwo! Ja jeszcze nie wiem, czy jegomość masz bieliznę, trzeba się wybrać, pomyśléć....
— A! nie wstrzymujże mnie moja dobrodziéjko, — zawołał Szwarc, składając ręce jak do modlitwy, — do czego ja się mam męczyć? Co prędzéj to lepiéj, słowo się rzekło, i robić....
— Z jegomości zawsze taka gorączka, jakbyś miał lat dwadzieścia, — odparła Szwarcowi, z lekka ruszając ramionami.
— A wyszliście kiedy źle na tém, żem ja się zawsze spieszył? — spytał stary z uśmieszkiem zwycięzkim, — no, powiédz tak szczerze kochanie moje?
— No! no! ty bo mnie zawsze przekonać musisz, — westchnęła Szwarcowa, — jedź już, jedź, ale daj mi dość czasu aby choć węzełki porobić, choć upiec co na drogę, albo bigosu zgotować, a i ta bielizna.... Jakże jegomość jechać myślisz?
— E! gdybyś ty się tylko nie obawiała, — rzekł Szwarc nieśmiało, — zaprzągłbym sobie parę młodych kasztanków do małego wózeczka, siadłbym i pojechał.
— Ach! jegomość! jegomość! — przerwała żona, — zawsze z tym pośpiechem! Samże zważ, ty stary, nie przymawiając, nie zawsze bardzo zdrów, droga długa, konie młode i taki swawolne, popsuje się co, bieda, — złodziejów pełno po gościńcach, okradną, a w Warszawież to tam filutów mało? Gdzie myśléć jechać samemu. Dobrze to do Lublina, albo do Piasków, ale do Warszawy! Jeszcze jegomość mówisz, że chcesz robić sprawunki, bo przez posły wilk nie tyje, a cóż tam w tym wózku pomieścisz? funt pieprzu!
— No! no! nie gderzże już, — rzekł Szwarc pokonany, — pójdą stare gniade kobyły, i wezmę parobka i wóz długi, o co ci chodzi?
— Oczewiście, że tak będzie i wygodniéj i bezpieczniéj i taki przecie pokaźniej. Na wóz, choćby przyszło jegomości zabrać kilka głów cukru, kamień mydła, świec i trochę butelek, to się to tam wszystko pomieści.
Szwarc nie był wcale uparty, dał się żonie łatwo przekonać, i postanowioném zostało, że ma wyjechać pojutrze, a weźmie statecznego parobka i wóz, który nie trząsł wcale.
Następnego dnia sama jéjmość i młoda wychowanica, która o celu podróży wcale nie wiedziała, zajęte były od rana do nocy węzełkami na drogę. Szwarcowa zawsze tak swojego starego wyprawiała z troskliwością niezmierną, z któréj on się śmiał, narzekając na nią, a zapobiedz nie mogąc. Połowa tych przysmaków zawsze zeschła i potarta choć nie tknięta, powracała do Zamurza, nieumiała wszakże poczciwa kobieta bez nich męża z domu wypuścić.
— Niech sobie nie je, mówiła uparcie, bylebym ja była spokojna, że jak mu się zachce, to je będzie miał pod ręką. Nie zginiemy przez to, że się ta odrobina zmarnuje, pracował na to całe życie, ażeby w starości nie cierpiał niodostatku.... a choćby to moja fantazja? no! to i téj warto dogodzić.
Próżno Szwarc przedstawiał, że po drodze nie wożą się z temi węzełkami, że tych samych rzeczy wszędzie dostać można, jéjmość utrzymywała, że kupne są gorsze, że na ich cenie oszukują, że lepiéj miéć w wozie pod ręką, niż po ludziach prosić.
Szwarc miał zwyczaj wyjeżdżać z domu rano, zjadłszy miskę grzanego piwa z serem. Dnia wyznaczonego wstali wszyscy do dnia, wychowanka kręciła się, parobek konie zaprzęgał i uprząż przyrządzał, stara Szwarcowa co chwila, w największym niepokoju ducha, wysyłała coś, to sama biegła zatykać do wozu.
W takich nadzwyczajnych okolicznościach, ze zbytku troskliwości stawała się niecierpliwą i gderzącą, ale wszystko to pochodziło z poczciwego i przywiązanego serca. Dziewczę nie miało pokoju, słudzy latali, gnani przez nią, jak poparzeni.
— No! patrzajcież, — wołała to stając na progu, to wracając do izdebki, któréj wszystkie kąty opatrywała, — byliby parasola zapomnieli! Skaranie Boże, żeby zmokł, zaziębił się i jeszcze, uchowaj czego, odchorował! kiedy najpotrzebniejsze głowy, wszyscy je potracą, ja jedna muszę za wszystkich pamiętać o wszystkiém.... A druga para butów? wzięli drugą parę? otóż nie! stoi w kącie najspokojniéj... toć przecie bez nowego obuwia się nie obejdzie.... i gdzie tu rozsądek? gdzie zastanowienie?.... Pokażcie mi kobiałkę z jedzeniem, nie włożyli szklanki!! Zechce się w drodze wody napić, to i tego mu zabraknie! A! ludzie! ludzie! skaranie Boże! aj! słudzy! słudzy! Chleb jest? chwała Bogu i za to, a garnuszek z masłem? a pieczyste? Otóż znowu! patrzajcie, pieczyste ledwie obwinięte i tuż koło herbaty, żeby masłem przeszła i na nic się nie zdała! jak naumyślnie. Juściż to i ta dziewczyna sensu nie ma!.... A! garnuszek do góry nogami! Matko Najświętsza.... żeby choć kropla rozsądku! A faseczka z bigosem? a pieprz i sól? a flaszka z octem?
Tak krzątając się pani Szwarcowa, spotniała, umęczona, nie usiadła, póki się nie upewniła oczami i rękami, że wszystko dano co potrzeba; na przypadek zaś, gdyby jeszcze coś zapomniano, stał koń okulbaczony i chłopak, ażeby pana dogonił. Z doświadczenia bowiem wiedziała, że w takim pośpiechu na wyjezdném, zawsze się coś prawie najpotrzebniejszego zapomni.
Małżonkowie, nie bez łez, uściskali się w progu. Szwarc już jedną nogą stojąc na wozie, jeszcze przypomniał sługom, aby w niebytności jego dobrze domu pilnowali i we wszystkiém słuchali jéjmości; potém przeżegnał się i padł na tak wysłane i utkane siedzenie, że zrazu je musiał sobą uciskać, nim bezpiecznie się usadowił. Ale na wozie jechał jak król jaki, a w potrzebie choćby się zdrzemnąć i położyć było można. Jéjmość tymczasem ocierając oczy, słała z ganku krzyżyki, a gniade kobyły krokiem doświadczenia, wiedząc co to długa droga i przeczuwając ją, choć raźnie, z umiarkowaniem wszakże i oględnością na przyszłość, małym ruszyły kłusem.
Już jak pan Szwarc dążył do Warszawy i jak drogę przebywał, opisywać nie mamy potrzeby; podróż szła dosyć powolnie, popasy były długie, gospodarskie, noclegi wygodne, na konie oglądano się, aby ich nie nadużyć, pojono często, karmiono dostatnio, i trzeciego dopiero dnia, pod Warszawą wypadło nocować, a czwartego z rana Szwarc przejechał most pragski, cicho odmawiając pacierz na tę intencją, żeby mu się powiodło. Z daleka całe to przedsięwzięcie, długo w myśli kołysane i niańczone, zdawało się niezmiernie do wykonania łatwém, — ale gdy się krok pierwszy zrobiło, gdy zbliżyła się pora przyprowadzenia go do skutku, trudności zaczęły rosnąć co chwila. Szwarc tracił serce i odwagę, tysiące możliwych nieprzyjemności, które spotkać się obawiał, przesuwały się po głowie. Że jednak był już sobie powiedział, iż tak a nie inaczéj uczynić musi, nie cofnął się ze strachu. Wedle swojego obyczaju, zaraz za mostem dla oszczędności zajechał do znajomego sobie zajazdu Siedleckiego, i tu w skromnym kątku się umieścił. Drożyzna hotelów głębiéj w sercu miasta położonych, odpychała go od nich, a może i przesąd stary.
Wziął maleńką ciupkę od tyłu, do któréj parobek zniósł rzeczy, i odpocząwszy nieco, ubrany świeżo, wygolony i umyty, pieszo, z kijem wyruszył w miasto. Nie miał Szwarc zwyczaju, stroić się bardzo do stolicy, brał tylko nowsza niedzielną, kapotę, buty nie schodzone i czystą chustkę, a o to, że jego wiejska ogorzała fizjonomja i strój, od tłumu na jedną formę poubieranego różniła się, wcale się nie troszczył.
Nic go nie obchodziły uśmiechnięte wejrzenia elegantów i zastanawiający się ludzie, nadto znał świat żeby się temu dziwił, zbyt długo żył, żeby go to obrażało, nie patrzał nawet na otaczających.
Pierwszą trudnością z jaką się spotkał Szwarc, było wywiedzenie się o Narębskich. Wyjeżdżając z Zamurza zdawało się to rzeczą najłatwiejszą, po kilku jednak godzinach pytania próżnego, przekonał się, że można było siedziéć miesiąc i nie wynaléźć, chyba przypadkiem Narębskiego. Szczęściem przypomniał sobie, że wie mieszkanie syna i pokornie poszedł u ludzi pana Adolfa, dopytywać o p. Feliksa. Wspaniały kamerdyner, palący cygaro w bramie, poznawszy szynkarza, choć nosem pokręcił, że śmiał się udać do niego, dla zbycia się wszakże kompromitującéj kapoty, raczył wskazać łaskawie numer domu, w którym mieszkali Narębscy. Szwarc ukłonił się nizko i zapisał dla pewności mieszkanie i pociągnął powoli ku niemu, myśląc jak do rzeczy przystąpić.
Teraz już widział się u celu, zapomniawszy że nim do rzeczy przyjdzie, jeszcze dobić się potrzeba do szczęścia oglądania oblicza pana, przez którego służby zastępy przerzynać się potrzeba i prosić o posłuchanie.
Była to godzina jeszcze przedpołudniowa, ale już obiadu blizka, gdy w mieście najwięcéj wizyt oddaje się i przyjmuje.
Szwarc wszedł na wschody nie bez pewnego wzruszenia, ale nim ostatni stopień minął, lokaj uliberjowany zapytał go groźnie:
— Do kogo to? do kogo?
— Do W. Zarębskiego, z interesem.
— Z interesem? — powtórzył niedowierzająco sługa, — od kogo?
Szwarc się zmięszał, bo to znaczyło jakby sam od siebie nie miał miny przychodzić.
— Mam mój własny interes, — rzekł cicho. — Jest pan?
— A to trzeba mu zaanonsować! — odparł lokaj.
— Chciéjcie z łaski swojéj powiedziéć, — zająknął się stary, — powiédzcie proszę, powiédzcie, że w interesie arendy przyjechał szlachcic, chce wziąć propinacją?
— A! a! — zawołał sługa odchodząc, ale zaraz się zawrócił. — Ja nie wiem czy teraz można?
— Spróbójcież proszę! — powtórzył ocierając pot z czoła stary i wcisnął dwuzłotówkę, która milcząco ale gorliwie została przyjętą i schowaną do bocznéj kieszeni.
Szwarc odetchnął stanąwszy przed progiem i spojrzał na siebie, brakło mu serca, drżał.
— A! no, słowo się rzekło, — powiedział sobie w duchu, — cofać się już nie czas, co Bóg da, to da!
Pan Feliks był w swoim pokoju, ale nie sam. Szwarc młody, który gorliwie starał się o Elwirę, tak, że nawet ojca chciał sobie pozyskać, i dosyć w dobrych z nim był stosunkach, zaszedł był właśnie na cygaro do niego. Palili rozmawiając swobodnie i p. Feliks znajdował, że może miéć wcale przyzwoitego zięcia, choć i jemu imie się nie bardzo podobało, gdy sługa wszedł, stanął u drzwi i odchrząknąwszy zaczął:
— Proszę pana, jest jakiś szlachcic, tak, w kapocie, mówi, że przyjechał względem propinacji pomówić.
Narębski spojrzał obojętnie dosyć, ale na Adolfie propinacja, kapota, okropne zrobiły wrażenie, poczerwieniał cały i ruszył się z miejsca.
— Interes, — zawołał żywo, — a interesu przedewszystkiem, nie chcę przeszkadzać. Wyciągnął rękę.
— Ale poczekajże, — odparł Narębski, — on się zatrzyma chwilę, albo, co lepiéj, poszlę go do żony, ona ma na swoje potrzeby osobną propinacją, do niéj téż więcéj niż do mnie należy ułożenie się o nią; powiédz pani, — dodał do służącego.
— Dobrze, proszę pana.
Pani Samuela była jeszcze przy toalecie, gdy służącą oznajmiła, że przybył ktoś dla wzięcia propinacji, a pan go do pani odesłał.
— Zawsze toż samo! — zawołała zniecierpliwiona kobieta, — czyż pan nie wie, że ja tego wcale nie rozumiem, że z mojém zdrowiem, niepodobna mi się tém zajmować. Kiedy téż będzie miéć litość nademną?
— Co mam powiedziéć? — spytała służąca uśmiechając się.
— Żeby pan z nim zrobił sobie co zechce.
W chwilę potém lokaj przybył z oznajmieniem, że jaśnie pani prosi jaśnie pana, aby sam pomówił o propinacją. Narębski ruszył ramionami, a pan Adolf korzystając z okoliczności, cały pomięszany, pożegnał pana Feliksa. Nie udało mu się jednak i tą razą, bo go Narębski usilnie i prawie gwałtem zatrzymał.
— Ale siedźże proszę, wszak będziesz z nami jadł obiad! Pomówimy z propinatorem przy tobie, jesteś lepszym odemnie gospodarzem, pomożesz mi, proszę cię.
Nie było sposobu się usunąć, choć Adolf miał jakieś przeczucie, i usiadł z niepokojem niewysłowionym zwracając na drzwi oczy. Niebawem otworzono je i w dali ukazał mu się ojciec, który onieśmielony wchodził, a postrzegłszy przy gospodarzu siedzącego syna, tak się zmięszał i trząść zaczął, tak stracił przytomność, że w pierwszéj chwili Adolf chciał się zerwać i biedz mu w pomoc. Wstrzymał się jednak i głowę odwrócił, czując, że jeden ruch, mógł wszystkie jego zabić nadzieje.
Narębski ciekawie zwrócił się ku przybyłemu i przywitał go tym tonem grzeczno-pańskim, który czasem gorzéj boli niż otwarte grubijaństwo. Szwarc skłonił się nizko, ale staremu i słów i pamięci zabrakło, oczy jego ciągnął syn, ręce chciały ku niemu, serce biło w tę stronę, potrzeba było udawać nieznajomego. Stary zląkł się czy wytrzyma, czy da sobie radę, pożałował swego kroku, zaniemiał, tak że nieśmiałość jego, niepojęta dla Narębskiego, zaczęła go śmieszyć potrosze.
Adolf mimo panowania nad sobą, gorączkowo przewracał książki, odwróciwszy się odedrzwi, i buchał dymem cygara, z którego kłęby niezmierne wyciągał.
— Asan masz zamiar wziąć u mnie propinacją? czy wszystkich szynków?
— Ja, tego, to jest, proszę J. Wielmożnego pana, — wybąknął Szwarc, — ja, tego, dowiedziawszy się.... pragnąłbym, a jeżeli warunki....
— Asan zajmujesz się propinacją? — spytał Narębski.
— Tak jest, od lat trzydziestu.
— A gdzie?
Szwarc połknął ślinę i wymienił imie wsi, w któréj nie mieszkał, ale ją istotnie trzymał.
— Jak się aćpan nazywa? — dodał Narębski.
Tu był szkopuł, skłamać stawało się koniecznością dla syna, ale nie przyszło to łatwo, pan Bartłomiej pokraśniał cały i rzekł niewyraźnie:
— Sobkowski.
Miał szwagra tego imienia, który w wymienionéj wiosce mu gospodarzył i zastępował go.
Narębski począł chodzić po pokoju.
— Znasz pan obszerność dóbr? warunki? położenie? Austerja na trakcie jedna, dwie we wsiach, karczemka w lesie. Dodaję do tego łąkę i ogród, chcesz wziąć i młyny razem?
— Mogę i młyny, — wybąknął Szwarc niewyraźnie, wciąż poglądając na syna, który po książkach plądrował i krztusił się od dymu, jaki połykał.
— Przeszły propinator płacił mi sześć tysięcy.
— To wiele, — rzekł Szwarc cicho.
— A ja teraz bez podwyżki nie puszczę, pięćset złotych muszę wziąć więcéj. Ale zapomniałem dodać, że moja żona bierze jeszcze kilka głów cukru, i coś tam, doprawdy nie pamiętam. Mówiono mi, że sama austerja więcéj połowy tenuty zarobić może, byle ją dobrze utrzymać.
— Przecież ostatni propinator, — przerwał Szwarc dławiąc się, ale chcąc przedłużyć rozmowę, — podobno stracił i wychodzi bez grosza.
— To jego wina, — rzekł Narębski chłodno, — nie dbał o siebie, nie zapobiegliwy, w austerji często piwa nie było, opuścił mi budynki nawet.
W téj chwili drugie drzwi pokoju pana Feliksa wychodzące ku salonowi, otworzyły się i bokiem wciskając się przez nie, dla niezmiernéj szerokości krynoliny, weszła panna Elwira, pod pozorem szepnięcia parę słów papie, w istocie aby Adolfa wyciągnąć. Adolf na jéj widok zerwał się grzecznie, ale zmieszany swém położeniem, wydał się tak dziwnie Elwirze, iż poczuła że mu coś dolega. Zwykle spokojny i trochę chłodny, tą razą rzucał się, oglądał, śmiał się gorączkowo i niepokoił do tego stopnia, że nawet pan Feliks zrozumiéć go nie mógł i patrzał nań z ciekawém zdziwieniem.
— Co mu się u licha stało? — mówił w sobie.
Szwarc, choć nie było gorąco, nieustannie pot z czoła ocierał. Narębski brał to za zmięszanie się jego wielkością i majestatem, i zamierzał być jak najpopularniejszym.
Dnia tego Elwira była kwaśną, weszła więc z miną dumną, niezadowolnioną, ledwie spojrzała na stojącego u drzwi szlachcica i odezwała się do ojca po francuzku:
— Co to tu robi?
Adolf jakby dostał w piersi sztyletem, udał że nie słyszał, a Narębski odpowiedział:
— To ktoś co chce szynki wziąć u nas...
Elwira przeszła po pokoju, wiodąc za sobą atmosferę woni jakiemi była oblaną, minka jéj pogardliwa, chód bogini, która na ziemię zstąpić raczyła, przejęły strachem starego propinatora.
Choć zmięszany, choć niespokojny, cały w oczy się skupił, pożerając niemi Elwirę, śledząc jéj ruchy, usiłując wyczytać z fizjognomji, z dźwięku głosu, z rysów twarzy, co ta piękna maseczka biała, rumiana, pulchna, kryła w głębi śnieżnych piersi. Wydała mu się niesłychanie piękną, ale obok tego zrobiła na nim przykre wrażenie, jakby nań powiało od lodowni.
Patrzał osłupiały i milczał; Elwira czując nową postać, choć tak bardzo maluczką, że dla niéj żadnego zachodu czynić nie było warto, mimowolnie jednak pozowała, jak paw chodziła i przybrała minkę zepsutego dziecka, pieszczoszki losu.... kandydatki na królowę.... Dziwiło ją niezmiernie, że Adolf, którego zaczepiała coraz, półgłosem odpowiadał jéj prawie nie do rzeczy i oblewał się rumieńcami, zbiegającemi i wracającemi co chwila.
— Chodźmy do salonu i zostawmy ojca interesom! — rzekła w końcu, — daj mi pan rękę....
Adolf nie śmiejąc spojrzéć na ojca, poskoczył i znowu bokiem wycisnęli się oboje z pokoju. Tylko tracąc z oczów starego, stojącego w pokorze i milczeniu przy progu, Szwarc rzucił na niego załzawioném prawie okiem, serce mu się ścisnęło. Była chwila, że chciał wyrzec się wszystkiego, pójść, uklęknąć przed starym ojcem i z nim razem uciec z tego domu.
Zamknęły się drzwi, Szwarc lżéj odetchnął, pot przestał mu tak obficie lać się z czoła; Narębski chodząc rozmawiał. Nie bardzo go obchodziły szynki i cała ta sprawa, widocznie chciałby się był uwolnić od natrętnego kontrahenta, ale pan Bartłomiej trzymał go, usiłując lepiéj poznać człowieka, który mu się wydał ostygłym, wyżytym, może dobrym w gruncie, ale jak zleżałe zboże zatęchłym i gorzkim.
— Ale ojciec to jeszcze nic, — mówił sobie w duchu stary propinator, który ludzi sądzić umiał, — córka to téż nie wiele, bo to jeszcze młoda i nie wié czém będzie; ażeby odgadnąć czém ma być przyszła żona mojego syna, potrzebaby zobaczyć matkę.
Rzadko kiedy dziecko nie układa się w formę rodzicielki, w dzieciństwie i młodości nieznaczne to jeszcze, bo ten wiek ma czém okrasić i uzielenić wady, które w przyszłości urosną, ale z latami, co się za młodu wpoiło, czego nauczył przykład, występuje jak odzywająca się, utajona choroba. Miał więc wielką słuszność stary Szwarc, że chciał dla zawyrokowania o córce, zobaczyć jeszcze matkę. Rzecz jednak była przytrudna, bośmy widzieli, jak pani Samuela pogardliwie odrzuciła uczynione jéj wezwanie.
Tymczasem stary choć miękko traktując o szynki, co Narębski czuł dobrze, nieskończenie przeciągał rozmowę, coraz to spoglądając na ojca, a chcąc się z każdego słowa coś nauczyć. Pani Samuela ubrana wreszcie i wyświeżona, choć, jak zawsze, z wielkim bólem głowy, weszła powoli do salonu i tu padła na fotel, zatrzymując Adolfa opowiadaniem o swoich cierpieniach, czém Elwirę zniecierpliwiła do tego stopnia, że ta aż pod nosem nucić sobie zaczęła, chcąc matce dać do zrozumienia, że czasby jéj kochanka uwolnić. Nie tak to było łatwo, gdy raz o sobie zaczęła mówić nieszczęśliwa Narębska. Powierzchowność jéj zwodnicza, rumieńce i pulchne kształty, mające wszelkie pozory zdrowia, zmuszały ją do tém troskliwszego opisywania słabości, iż rzadko kto był usposobiony jéj wierzyć.
— Ja, — mówiła trzymając się za czoło, co dosyć dobrze uwydatniało bardzo pięknych kształtów rękę, — ja i Elwira obie jesteśmy jednego temperamentu i równie drażliwych nerwów, najmniejsza rzecz dla drugich przechodząca niepostrzeżenie, odbija się w nas tak silnie, że srogiém napawa cierpieniem. Świat nie przywykł zważać na to, podwójnie więc znosić musimy, za naszą drażliwość i za jego nielitość.
Adolf, ile razy mu tych skarg i opisów słabości słuchać wypadało, przybierał postać smutną, bolejącą i usiłował okazać współczucie, co go było w łaski pani Narębskiéj wkupiło; często mu jednak z trudnością przychodziło utrzymać się w powadze i smutku, gdy czyniła wrażenia i napiętnowana dlań była wyraźną przesadą. Samuela nadużywała jego położenia i wiedząc, że słuchać musi, że musi się z obowiązku litować, godzinami trzymała u krzesełka, wygadując się ze wszystkiém, czego inaczéj nie miała przed kim wyspowiadać, bo córka jéj nie bardzo pilnego nadstawiała ucha. Po opisach słabości przychodziły pochwały pozorne Feliksa, w których pełno było w istocie przymówek do niego, ukrytych i osłonionych czułością, potém nauki dla mężów w ogóle, a szczególniéj dla towarzyszów żon nerwowych, chorych i niezmiernie czułych.
Wszystko to już Adolf na pamięć umiał, bo od czasu jak był przypuszczony do zaufania pani Samueli, niemal codzień powtarzała mu jedno, a niewiele urozmaicała formę, ale skazany na męczeństwo starającego się o córkę, znosił je mężnie.
Tą razą Elwira, która tupiąc nóżką podśpiewywała, niecierpliwiła usiłując go oderwać od matki, użyła heroicznego środka i przerwała rozmowę.
— Już ja widzę, że mama dziś bardzo cierpiąca, a wiem, że spokój to rzecz najpotrzebniejsza, niech mama nie męczy się i trochę tak posiedzi.
To mówiąc skinęła na Adolfa, który uszczęśliwiony ustąpił, a Samuela nie zdobywszy się na odpowiedź, rzuciła tylko na córkę wcale niechętném i pełném wymówek wejrzeniem.
Adolf z Elwirą poszli przechadzać się po salonie, matka dobyła flaszeczki i wciągała woń orzeźwiającą, parę razy ziewnęła, spoglądając z ukosa, nareszcie wstała z wysiłkiem i powoli pociągnęła ku gabinetowi męża.
Szczerze powiedziawszy niecierpliwiło ją, że nie przychodzi i że nie podawano do stołu, humor zły powiększył się nieprzyzwoitém znalezieniem się Elwiry, potrzebowała gdérać na kogoś i szukała męża, aby, korzystając z bytności nieznajomego, dokuczyć mu trochę, gdy przytomność obcego bronić mu się nie dozwalała.
Przeszedłszy się parę razy po salonie, skierowała się niby od niechcenia ku drzwiom gabinetu, otworzyła je, i powoli, znowu bokiem dla niezwykłych rozmiarów krynoliny, wsunęła się do pana Feliksa.
Z progu jeszcze przymrużonemi oczyma spojrzała w kątek, w którym stał biedny stary Szwarc, zrobiła minkę nieukontentowaną, zawachała się, ale weszła powoli.
— Otóż to jest pan Sobkowski, — rzekł Feliks żywo, — który chce wziąć twoje szynki.
Samuela ruszyła ramionami, ten się skłonił nizko, ale podniósł głowę, aby jak najlepiéj ostatniemu członkowi rodziny przypatrzeć.
— Cóż mnie to tam obchodzi! — zawołała pogardliwie, — to wasza rzecz.
I dodała po francuzku:
— Wychodźże do salonu.
— Kiedy mnie trzyma.
— Cóż z nim będziesz ceremonje robił?
Szwarc wprawdzie nie zrozumiał języka, w którym tych kilka słów wyrzeczono, ale prawie odgadł znaczenie wyrazów z tonu, jakim je mówiono. P. Samuela przeraziła go sobą, nic podobnego do niéj nie widział w życiu. Przeczucie mówiło mu, że taka piękna, delikatna pani, ze swą minką królewską, może najsilniejszego człowieka opanować, wysuszyć i zabić. Narębski zimny, zastygły i drewniany, wytłumaczył mu się cały tą żoną, która z niego krew i życie westchnieniami i stękaniem wyssała. Wielkie przywiązanie do syna czyniło starca jasnowidzącym, objął w chwili, odgadł całą przeszłość pana Feliksa i rolę jaką w niéj grała ta kobieta dumna, samolubna, wzgardliwa.
Gdy cały wzruszony stał patrząc na nią, nagle pani Samuela, jak wiemy niesłychanie nerwowa, obejrzała się z przestrachem, z trwogą, z wyrazem twarzy jakby niespodzianie zagroziło jéj nieszczęście, poczęła patrzyć na wszystkie strony z przerażeniem, trząść się, ręką rzucać, jakby coś odpychała, i porwawszy batystową chustkę, potém flakonik, zawołała biegnąc ku drzwiom:
— A! a! cóż za przykry zapach? co to jest? co to może być? coście tu zrobili? a! ale jakże można siedziéć w takim pokoju? Feliksie! co to jest? a! zemdleję.
Szwarc patrzał z przestrachem, nie wiedząc o co chodziło, ale Narębski począł się uśmiechać i oczy jego skierowały się ku staremu szlachcicowi. Za niemi poszło wejrzenie obłąkane saméj pani.
— Na cały dzień dostanę bólu głowy! cóż to jest? ale cóż to jest?
Nagle zatrzymała się w postawie, w jakiéj Ristori grając Medeę, dzieci od siebie odpycha.
— Ach! — krzyknęła, — ach, ten człowiek ma buty kozłowe!
I oczyma pełnemi zgrozy i oburzenia, spojrzała na Szwarca.
— Ten człowiek ma buty kozłowe, — dodała podnosząc głos, — jak można w butach kozłowych wchodzić na pokoje? Ale to okropnie!
Szwarc osłupiał, usta mu się otworzyły dziwnie, a oczy nagle zaszły łzami, któremi nabrzmiały powieki.
— Bo kiedy asan chcesz z przyzwoitemi ludźmi miéć interes, — dumnie dodała Samuela, — toś powinien wiedziéć, że tak śmierdzącemu wchodzić na pokoje nie można.
Narębski nie mógł się powstrzymać od śmiechu, stary propinator szukał klamki i trafić do niéj nie umiał; pani Samuela zaczerwieniona powtarzała:
— Ale wychodźże mi waćpan natychmiast... kadzidła! kadzidła! Feliksie, okno, okno otworzyć, cały dzień miéć będę migrenę. A! ten człowiek! ten człowiek!
— Wracajże do salonu! — rzekł Narębski otwierając jéj drzwi szybko, — wychodź.
A gdy się pani Samuela z krynoliną swą wyciskała nazad, pan Feliks korzystając z tego, że stary jeszcze do klamki nie trafił, bo mu łzy oczy zasłoniły, podbiegł ku niemu na pół śmiejąc się, pół z żalem, który dobre jego serce przebudził.
— Przepraszam waćpana za moją żonę, — rzekł podchodząc, — co chcesz? te kobiety są zawsze kapryśne, chora biedaczka, proszę mi darować.
Szwarc kłaniał się tylko, nic nie mówiąc, ale wciąż téj nieszczęśliwéj szukał klamki, którą znalazłszy nareszcie, wymknął się i odetchnął za progiem dopiero.
Łzy rzuciły mu się z oczów kropliste i spłynęły po policzkach.
— Przepadł Adolf, — rzekł w duchu, — o mój Boże! o mój Boże, jak go tu uratować!
Postał chwilę przededrzwiami i powolnym krokiem zsunął się po woskowanych wschodach w ulicę, spoglądając z wyrzutem na swoje buty, bo nie wiedział od ilu one boleści jego i syna ocaliły w przyszłości.
Gdy się to dzieje, pani Samuela weszła do salonu, ale rozstrojona, przejęta, z twarzą osłonioną chustką, z oczyma przymkniętemi i pospieszyła na swój fotel, wołając:
— Elwiro! wody! wódki kolońskiéj, octu.
Adolf biegł za nią ratować, choć nie miał pojęcia co się jéj stać mogło.
— Ale cóż to jest mamie? co to jest? — poskakując ku niéj żywo, ale bez wielkiego wzruszenia spytała córka.
— A! coś okropnego!.... a! to mnie zabije na cały dzień. Wystaw sobie, ten człowiek, który tam jest, wszedł z butami, a! uderzyło mnie, jakiś zapach! Jak to można wpuszczać takich ludzi do porządnego domu?
Adolf, który stał przy niéj, pobladł jak ściana, oczy mu zapłonęły i wargi się zatrzęsły.
— A! Feliks, który mi daje wejść i nie przestrzega!
Narębski wszedł na to śmiejąc się trochę, choć ukrywając uśmiech szyderski, Adolf zwrócił się ku niemu niespokojny.
— Cóż się stało pani? — spytał.
— A! zaszedł ją zapach butów kozłowych! — zawołał pan Feliks, — i zrobiła mi historją. Żal mi tego starego, który tak był zmięszany, że się aż rozpłakał.
Na te słowa Adolf wyprostował się jak struna.
— Jakto? — zawołał, — rozpłakał się?
To zapytanie rzucił tak dziwnym głosem, tak wzruszony, że Narębski nie wiedział co myśléć, a sama pani otworzyła jedno oko omdlałe, na dźwięk, który się jéj wydał wymówką.
W téjże chwili młody człowiek, z twarzą zmienioną, blady, pochwycił za kapelusz, usta mu się ścięły dziwnie i trzęsąc się począł nakładać rękawiczki. Ruch ten niepojęty się wydał Narębskiemu; Elwira patrzała nań zdumiona, sama pani tylko go nie dostrzegła.
— Pożegnam państwa, — rzekł nareszcie po chwili milczenia Adolf.
— Jakto? a obiad?
— Jestem zmuszony odejść, aby dogonić tego biednego człowieka, — rzekł pasując się z sobą Adolf.
— Tego człowieka! te buty! — rzuciła zdziwiona Samuela.
— Ten człowiek jest moim ojcem! — zawołał Adolf odstępując kilka kroków. — Żegnam państwa....
Skamieniała cała rodzina, ale nim się kto zebrał na odpowiedź, Szwarc był już za drzwiami salonu.
Przywiązanie do ojca nad niczém mu się zastanawiać nie dozwoliło, przełamało miłość a raczéj namiętność ku Elwirze, uczucie fałszywego wstydu, myśl o przyszłości, wszystko.... odchodzący ze łzami starzec stał mu tylko na oczach; dogonić go, pocieszyć, uspokoić, zdawało się najpierwszym z obowiązków.
Po odejściu Adolfa chwila martwego milczenia panowała w salonie. Narębski spoważniał nagle i surowo poglądał na żonę; pani Samuela śmiała się, ale fałszywym śmiechem jakimś nerwowym, konwulsyjnym i patrzała na córkę, która stała wryta, dumna, obrażona i drżąca od gniewu. Szczęściem dla niéj, ten gniew nie dał jéj uczuć boleści, kochała Adolfa, ale nienawidziła go razem, że dla ojca ją opuścił, że był w istocie synem szynkarza i śmiał na nią podnieść oczy.
— A! no! — rzekł Narębski po chwili dosyć spokojnie, — skończona komedja! W istocie był synem szynkarza jak widać!.... powinnyście się cieszyć, że się to tak wcześnie wydało. Ale chłopiec z sercem i uczuciem, żal mi go.
Samuela dopiero się opamiętała i gniewna zaczęła przychodzić do siebie.
— A! to szkaradna zdrada! widzisz Elwiro! jam cię przestrzegała! Szczęściem jeszcze, że się to zawczasu wydało, syn szynkarza! syn szynkarza! C’est charmant pour une Narębska!
Elwira padła w krzesło plącząc spazmatycznie, nie miała siły powiedziéć słowa, już przez zburzone od gniewu serce, przywiązanie do Adolfa powoli przebijać się zaczynało.
— Nienawidzę go! — zawołała, — nienawidzę! gardzę nim, brzydzę się nim.
— Dano do stołu! — rzekł nagle wchodząc służący.
I tak skończyła się ta scena, Narębski wstał powoli, obojętnie, zimno.
— Nie ma co narzekać, — odezwał się, — służę pani, stało się, nie naprawimy już tego.




Przybycie Mani do domu państwa Byczków, było dla nich wypadkiem wielkiéj wagi, gdyż niełatwemi w ogóle byli w wyborze swych lokatorów. Uproszona przez Muszyńskiego sama jéjmość, od któréj to głównie wszystko zależało, zgodziła się na przyjęcie sieroty, ale w duszy bardzo była niespokojna i nie rada ze swéj powolności. Byczek nie mieszając się czynnie, obracając tylko palcami i kręcąc głową znacząco, zdawał się równie jak żona przerażony następstwami, jakie to na dom ich sprowadzić mogło.
Gdy wieczorem w małéj izdebce na górze, chłodnéj i smutnéj, znalazła się Mania, którą losy od niejakiego czasu dziwnie rzucały w coraz nowe miejsca, między ludzi obcych, nikt nie miał czasu bardzo się przybyłéj przyglądać.
Płakała długo w noc osamotniona, bo się człowiek do wszystkiego przywiązuje, żal jéj było nawet Adolfiny, czuła się okrutnie opuszczoną i sierotą. Znużona w końcu usnęła, a gdy otworzyła oczy, z promykiem słońca weszła do izdebki nadzieja, chęć pracy, potrzeba życia, jaką w sobie czuje młodość.
Smutno jéj było bardzo, wiedziała wszakże, że na bóle serca jest jedno lekarstwo, trud i zajęcie nieustanne. Poczęła się więc zaraz krzątać około swojego nowego mieszkania, wymagającego dosyć pracy, aby wygodném i miłém być mogło. Mania nie wzdrygała się na żadną robotę, brakło jéj wszakże z początku wszystkiego co ją ułatwić mogło, drobiazgi swoje z pośpiechu pozostawiała u Adolfiny, nikt jéj tu posłużyć i dopomódz nie przychodził, nikogo prosić o nic nie śmiała. Ale dawała sobie rady jak mogła.
Dopiero w godzinie obiadowéj służąca przyszła dosyć kwaśno prosić ją do stołu. Mania ubrana jak najprościej zbiegła na dół, gdzie ją pani Byczkowa i jéj mąż, z niezmiernie rozbudzoną i niezbyt życzliwą ciekawością oczekiwali. Sama pani miała postawę surową, zimną, majestatyczną, pan Zacharjasz dla nadania sobie powagi ogromnie powyciągał kołnierzyki, i ustom nadal kształt w dół nagiętego łuku.
Szczęściem dziewczę nic nie wiedziało o uprzedzeniach obojga państwa przeciwko sobie i z wesołą a uśmiechnioną twarzyczką, któréj mimo ścieśnionego serca kazała się śmiać — stawiła się przed swemi gospodarzami.
Byczkowa wciąż była groźna i milcząca, sam pan nieufny i chłodny, coraz wyżéj kołnierzyki wyciągał, a usta wykrzywiał, — ale to trwało krótką tylko chwilę. Mania zaczęła mówić, ożywiła się nieco i pierwsze wrażenie tak było dla niéj korzystne, że nawet pani Zacharjaszowa ulegając mu, lepszą o nowym gościu powzięła opinją. Byczek nie zupełnie obojętny dla płci pięknéj, chociaż to usposobienie głęboko przed jéjmością ukrywał, poczwarne rzeczy wygadując przeciwko płochym niewiastom, czuł się ujęty wdzięczną powierzchownością Mani, oczekiwał wszakże z objawieniem swojego zdania na żonę. Gdy sami zostali po obiedzie, a jéjmość wyraziła się o sierocie, że panna Marja była bardzo miłą dziewczynką i zdawała się jakąś biedną a poczciwą i dobrą istotą, Byczek mocno to potwierdził, usiłując tylko pozostać obojętnym, tak, by pani znowu za zbyt gorącego wielbiciela go nie wzięła.
Zdobywszy szturmem gospodarzy, Mania, któréj rzeczy powoli przynoszono, uciekłszy na górę, poczęła się w mieszkaniu rozpatrywać i urządzać. Adolfina ostrożna do zbytku, obawiając się aby albo kapitan, albo baron nie śledzili dokąd jéj wychowanka uciekła, z wielką zapobiegliwością przez Kachnę i najętego człowieka, nieznacznie, bocznemi uliczkami, przesyłała co dla dziewczęcia najpotrzebniejszém być mogło. Największa trudność była z fortepjanikiem. Czuła pani Jordanowa, że w samotności wielkąby on był pociechą dla Mani, ale nie śmiała go we dnie przenosić, aby jaki szpieg za ludźmi nie poszedł. Wypadało téż spytać państwa Byczków o pozwolenie, a nareszcie wypróbować, czy po ciasnych wschodkach, wejdzie on na piąterko pod dachem. Spytana nieśmiało Byczkowa, odpowiedziała potwierdzająco.
— Alboż czemu nie? I owszem, niech przyniosą fortepjan. Wszak pewnie mały? no, to przez tamte wschody bokiem wejdzie. Lat temu pięć mieszkał tu stary Niemiec, nauczyciel muzyki i miał instrument u siebie. Przytém, że bardzo lubimy muzykę, a zresztą z pięterka to jéj ani słychać.
Pan Byczek był zupełnie tego zdania i na poparcie żony, gdy Mania odeszła, dodał:
— I zawsze jest lepiéj, kiedy lokator ma jakieś meble i kosztowniejsze sprzęty; to przecie pewność dla gospodarza, gdyby, uchowaj Boże, nie zapłacił.
— Oczewiście! — dodała Byczkowa.
Mania była bardzo szczęśliwą, gdy stary przyjaciel, co pod jéj paluszkami tyle mówił rzeczy, tylą śpiewał pociechami, wsunął się wieczorem na poddasze i stanął w kątku, bokiem do okna, jakby chcąc jéj powiedziéć: przyszedłem do ciebie znowu, dzielić twoją samotność, będziemy we dwoje.
Gdy tak nareszcie wszystko poznoszono, Mania dużo miała do roboty. Lubiła żeby jéj mieszkanie było wyświeżone i ładne, by uprzedzało porządkiem o swéj pani, dobre więc parę dni zajęło jéj ustawianie, zagospodarowanie tego kątka i uczynienie go znośniejszym. Nieprzywykła do wygód, znajdowała nawet izdebkę wcale miłą i wesołą, była w niéj u siebie i panią.
Praca i krzątanie stało się najlepszém na tęsknotę lekarstwem. Trzeciego dnia, nie mogąc dłużéj wytrzymać, sama pani Byczkowa, pod jakimś pozorem dosyć niezręcznym, weszła do Mani, w istocie przez ciekawość, jak ona się tam sama, bez niczyjéj pomocy, potrafiła rozgościć. Obudziła jéj ciekawość służąca, która nosząc herbatę na górę, rozpowiadała dziwy o téj mróweczce, skrzętnie i zręcznie ubierającéj sobie ciche swe i niepozorne gniazdeczko. Potrzeba było dosyć drobnostek, których Mani zabrakło, ale z rana wykradła się parę razy i skupiła w mieście najpilniejsze. Musiała to uczynić ostrożnie i wcześnie, bo lękała się także aby ją nie szpiegowano.
Opuszczona izdebka, wcale teraz inną przybrała fizjognomją. Za czasów Teosia było to schludne i czyste, ale on nie myślał o przystrojeniu tych ścian, które dla niego tylko były schronieniem; Mania z uczuciem kobiecém, zaraz je zapragnęła choć ubogo przybrać i uczynić wdzięcznemi oku.
Wszedłszy pani Byczkowa, mocno się zadziwiła, — ślicznie bo tu było, choć nie wytwornie i po prostu.
W okienku firanka biała, świeża i kształtnie zarzucona, kilka wazoników kupionych na Nowym świecie z rezedą, lakami i różami, zielonością swą je ożywiały. Obok zaraz stał fortepjanik, a przy nim na półeczce plecionéj książki i nuty; daléj skromne łóżeczko z obrazkiem częstochowskim, palmą i gromnicą, z wyszytym przez Manię dywanikiem, z ciemną merynosową kołderką i białą poduszeczką. Na stoliczku była robota, na drugim trochę papierów. Ściany przybrały się w parę obrazków, danych niegdyś Mani przez Narębskiego, z których jeden wystawiał wiejskie mieszkanie państwa Feliksów, gdzie dziewczę się wychowywało, drugi najbliższe miasteczko; oprócz tego wisiało parę fotografij, a między niemi pana Feliksa, jego żony i córki. Już po odjeździe Mani z ich domu, Narębski tajemniczo oddał sierocie śliczną miniaturę, wystawującą piękną w kwiecie młodości kobietę, w bardzo skromném ubraniu, — była to ostatnia po Julji pamiątka, przez przejeżdżającego artystę zrobiona skrycie dla kochanka, ale bardzo podobna. Narębski cicho dając ją Mani, dozwolił się jéj domyślać, że ta kobieta była jéj matką. Odtąd nie było dnia, żeby sierota ze łzami nie wpatrywała się w obrazek i nie popłakała nad nim i nad sobą.
Minjatura ta wisiała nad jéj łóżeczkiem.
Trudno w niéj było może poznać dzisiejszą jenerałowę, ale wyraz twarzy, czoła i oczów szczególniéj, jeszcze ją przypominał. Narębski nie chciał zachowywać dłużéj wspomnienia kobiety, która skłamała swéj przeszłości całém życiem późniejszém.
Ale największą sztuką dla pani Byczkowéj i powodem zdziwienia było to, że Mania wszystko co harmonją popsuć mogło, umiała ukryć tak starannie, iż pokoik wydawał się nie jedyném schronieniem, ale niby salonikiem i do innych dodatkiem. Zmienił on tak dalece pozór, że pani Zacharjaszowa ledwie go poznać mogła.
— To bo ja zawsze mówiłam, — rzekła w duchu gospodyni, — to bo jest bardzo porządne mieszkanie, i niepotrzebnie my go, jakby nam z nosa spadało, tak tanio wypuszczamy.
A potém dodała:
— Miał słuszność Muszyński, że to porządna jakaś dziewczyna, zaraz to widać koło niéj, i nie trzpiot. Już tam ladajaka wietrznica takby o sobie nie myślała, no! to chwała Bogu!
Pani Zacharjaszowa obejrzawszy od niechcenia wszystkie kątki, raczyła nawet zaproszona przysiąść na chwilkę, a że z natury była dosyć ciekawą, poczęła namawiać i nalegać na Manię, żeby jéj co zagrała. Niewiele się znała na muzyce, ale wiedziała przecie tyle, że za zwyczaj ona tém jest lepszą, im palce żywiéj biegają po fortepjanie i więcéj robią hałasu. Kilka wysłuchanych koncertów danych przez wielkie znakomitości, przekonały ją, że muzyka należała do tych sztuk łamanych, w których wszystko zależało na biegłości. Wyrobiła sobie z tego niewzruszoną teorję, dozwalającą niechybnie sądzić o wirtuozach.... im kto grał prędzéj a głośniéj, tém, wedle pani Zacharjaszowéj, większym był mistrzem.
Mania w dosyć dobrym humorze, nie wiedząc co wybrać dla gospodyni, po świetnéj przegrywce, rzuciła okiem na pulpit, na którym stał jakiś kawałek Talberga, bo go się właśnie uczyła, nie myśląc więc wcale o popisie, zaczęła grać co miała przed sobą.
Wypadkiem było tam dosyć bieganiny, a miejscami wiele hałasu, tak, że Byczkowa mocno się zdumiała i strasznie głową kiwać zaczęła.
Trzeba wiedziéć, że i sam jegomość, przeczuwając iż żona jego weźmie pewnie na próby sierotę, choć nie śmiał wejść z nią razem, wsunął się na wschody i słuchał z wierzchołka ich muzyki. Podzielając tak w tém jak w innych rzeczach, zasady swéj towarzyszki i on z wielkiém uwielbieniem i podziwem poił się tą muzyką, która na nim potężne uczyniła wrażenie. Gdy zarumienione dziewczę wstało od fortepjanu i zbliżyło się do gospodyni, znalazło ją przejętą i najżyczliwiej dla siebie usposobioną.
— Dalibóg artystka! artystka! — zawołała Byczkowa, — mogłabyś i koncerta dawać, a jak biega po tym fortepjanie! jak biega!
Mania uśmiechnęła się zawstydzona; wiedziała ona dobrze, ile jéj małym raczkom brakło.
Z tą ostatnią, a zwycięzką próbą, przeszła reszta obaw w domu co do charakteru nowéj mieszkanki poddasza, a sam jegomość przejęty był coraz głębiéj poszanowaniem dla niéj.
— Osoba wykształcona, — mówił w duchu, — co się zowie odebrała edukacją.... To nie może być, żeby tak wychowana panienka nie czytywała Kurjerka? Może należałoby ją biedną, zmuszoną okolicznościami do pozbawienia się tak potrzebnéj młodemu rozrywki i nauki, wesprzéć, posyłając jéj codziennie numer tego szanownego pisma, tyle czyniącego dla cywilizacji kraju? Hm! — rzekł w sobie Byczek, — uczyniłbym to chętnie, ale jéjmość? co powie jéjmość? a z drugiéj strony, jeżeli z płochością wiekowi swojemu właściwą, rzuci jaki numer w kąt nieuważnie i pozbawi mnie kompletu? Mówią, że nic trudniejszego jak komplet pisma tego, którego na wagę złota nie dostać! Mogę zbytniém poświęceniem o wielką przyprawić się stratę.... dajmy pokój.
Nie posłał pan Zacharjasz Kurjerka, ale sama ta myśl dowodziła, do jakich ofiar dla sieroty był zdolnym, i jak się na niéj poznać umiał.
Byczkowa zawsze prawie samotna, skłopotana lokatorami i biedną staruszką, z którą dosyć trudno było sobie dać radę, w Mani niespodzianą znalazła pomoc i pociechę. Bardzo wprędce zawiązała się przyjaźń, a serce dziewczęcia, tak potrzebujące przywiązania, odpowiedziało uczuciem na uprzejmość nieznajoméj.
Coraz częściéj jedna wchodziła na górę, druga zbiegała na dół. Wiele mając wolnego czasu Mania, dobrowolnie podejmowała się pomagać Byczkowéj w jéj gospodarstwie i codziennych drobnych zajęciach, a spełniała to tak chętnie, wesoło, ochoczo, jak niegdyś w prześladowaniu i niewoli u Narębskich.
Tak sam pan, pani i cały ich dwór, wkrótce byli przyjaciółmi biednego kopciuszka; stał się tu cud, który dział się wszędzie, gdzie się ukazała, że tam gdzie ją zrazu ledwie przyjąć chciano, późniéj w kilka dni, płakanoby gdyby przyszło utracić. Nie obawiała się już przykrości, bo każdy uprzejmie spieszył, aby jéj pomódz i posłużyć.
Trzeciego czy czwartego wieczora, dając dowód nadzwyczajnego zaufania, zwierzyła się przed Manią gospodyni z wielkiego utrapienia, jakiém ją napawała nieszczęśliwa obłąkana staruszka, która chwilami zdawała się zamarłą i spokojną, to znowu obudzona do zbytku, najdziwaczniejsze miewała przywidzenia.
— A! żebyś ty wiedziała moje dziecko, — mówiła wzdychając pani Zacharjaszowa, — co to jest miéć w domu taką biedną kobietę.... a jeszcze matkę mężowską, któréj nieustannie pilnować potrzeba i nigdy jéj dogodzić nie można. Człowiek jéj pewnie źle nie życzy, ale patrząc jak ona cierpi, a co przez nią drudzy, Bóg wié jakie czasem myśli przychodzą. Już prawie nikogo nie poznaje, a im bardziéj starzeje, tém osobliwsze, coraz młodsze wspomnienia się jéj roją, tak, że niewiedziéć czy śmiać się, czy płakać?
Mania ciekawa jak dziecię, niezmiernie została przejętą opowiadaniem, ale nie śmiała prosić gospodyni, aby ją kiedy do téj staruszki zaprowadziła; sama wszakże Zacharjaszowa dodała w końcu, że jak matka będzie przytomniejsza, razem do niéj pójdą na chwilę.
— Bo to ciekawość doprawdy, — rzekła z westchnieniem, — jak jéj się młodość ze starością w głowie pomieszały.




Pierwszych dni pobytu dziewczęcia u Byczków, aby nie wydać gdzie się ona znajduje, ani Adolfina, ani Narębski, ani nawet Teoś nie śmieli jéj odwiedzić. Nazajutrz po umieszczeniu tutaj, poszedł tylko Muszyński do pana Feliksa oznajmić mu o powodach tego kroku i uspokoić go na przyszłość.
— Cóżeście się tak u licha niepotrzebnie zlękli tego głupiego barona? — zapytał Narębski, — ja się bardzo domyślałem jego szaleństwa, ale cóż on mógł począć? Gwałtu przecież od niego obawiać się nie było można, jest to nadto dobrze wychowany człowiek i lękałby się opinji, boćby utaić tego nie można.
— Nie wiem, — rzekł Teoś, — ale zdaje się, że pani Jordanowa musiała miéć słuszne powody do obawy, a szczególniéj podobno to, że w pomoc temu panu przyszedł kapitan Pluta.
— Jakto? to być nie może! — zawołał Narębski, — on z nim był jak najgorzéj! Baron go nienawidził i nie użyłby pewnie.
— Widać że się tam coś zmienić musiało. Pluta na długo zniknął nawet z horyzontu, ale się znowu ukazał.
— A! wszystko to wreszcie być może, — odparł pan Feliks, — ale ja mam powody sądzić, że Pluta nie będzie się w to wdawać bardzo czynnie. Oto jest jego list, — rzekł pokazując Teosiowi pismo. — Chociaż nie mam zwyczaju okupywać spokoju mego od napaści takich ludzi, zmęczony, rozdrażniony, chcąc się go raz na zawsze pozbyć, posłałem mu trzy tysiące. Zkądinąd zaś wnoszę, że choć najmniéj na wiarę zasługuje taki łajdak, ale i on w pewnych razach może słowa dotrzymać. Baron pozbawiony godnego sprzymierzeńca swego, sam nic bardzo strasznego przedsięwziąć nie może.
— Pan byś mógł z nim o tém pomówić otwarcie, — rzekł Teoś.
— Ja? ale jakiémże prawem? — spytał czerwieniejąc się Narębski, — cóż to do mnie należy? Zresztą uważam to za zbyteczne i nie lękam się wcale barona dla Mani.
Teoś więcéj nie nalegał.
Dunder w istocie nie ukazał się już ani u Adolfiny, ani gdzieby go o szpiegowanie Mani posądzić można. Zamknął w sobie namiętność, usiłując o niéj zapomnieć, choć napróżno.
Umieściwszy Manię u Byczków, Muszyński nazajutrz niezbyt rano poszedł do Drzemlika, aby się z nim ostatecznie obrachować i rozstać. Między wieczorem a rankiem upłynęło dosyć godzin namysłu, które jednak żadnéj dla Teosia nie przyniosły zmiany, ale w panu Michale obudziły żal szczery po pomocniku i usilną chęć zatrzymania go dłużéj przy sobie.
— Powinienby mnie przeprosić, — mówił zrazu Drzemlik, — tobym go na miejscu zostawił. Ale bo téż prędki i zuchwały. Widział kto co podobnego przy takiéj goliźnie? Można się to było spodziewać od niego? Święty turecki, a taka pycha jakby miljonami obracał! Gdybym wiedział, że taki drażliwy, nie byłbym go tak napadł.
Rozważywszy dobrze ile straci na oddaleniu się Teosia pan Michał, i jak go trudno będzie równie uczciwym i zdatnym zastąpić, coraz bardziéj nabierał chęci do jakiegoś układu i zgody. Myśląc nawet dłużéj o tém, upewnił się, że Teoś bardzo znowu upartym być nie może, że musi być pokorny i powinienby przeprosić.
Za zły jednak znak poczytał, gdy rano Muszyński o swojéj godzinie do sklepu nie przyszedł, a on sam z chłopcem musiał go zastępować i zasiąść w księgarni, od czego był zupełnie się odzwyczaił. Kilku kupujących nadeszło, Drzemlik sobie z niemi rady dać nie umiał, każdy z nich dopytywał o Muszyńskiego kiedy wróci i mile się o nim wyrażał, co przekonało pana Michała, że oddalenie jego nie będzie bez wpływu na handel, i w gorszy go jeszcze humor wprawiło.
Około południa dopiero otworzyły się drzwi i Teoś wszedł zimny, uspokojony, grzeczny, ale już jakby obcy człowiek za interesem. Drzemlikowi dosyć na niego było spojrzeć, aby się przekonać, że młody człowiek pierwszego kroku dla przejednania się nie zrobi, stał się z tego powodu niespokojnym. Szło mu o utrzymanie swojéj godności, a z drugiéj strony straty i kłopotu się obawiał.
— Obowiązany jestem księgarnię zdać i obrachować się z panem, — rzekł powoli Muszyński, — radbym to uczynić natychmiast, gdyż mam inne zajęcia.
— A, bardzo dobrze, — odparł kwaśno Drzemlik, dla pokrycia wrażenia udając, że przerzuca papiery, — najchętniéj, najchętniéj, proszę o książki, o kassę, i zaraz z sobą skończymy, jeżeli wszystko w porządku. Chociaż istotnie, — dodał ciszéj, — nikt tak nie opuszcza z pieca na łeb swoich obowiązków wśród roku, nie dawszy czasu wyszukać następcy i sadząc pryncypała na lodzie. Ale mniejsza o to, mniejsza o to, — rzekł gorączkowo Drzemlik, którym gniew miotać zaczynał, — mógłbym nawet zmusić do utrzymania umowy, ale nie chcę, nie chcę....
Teoś milczał, spojrzał na księgarza zimno i nic nie odpowiedział, prócz po chwili:
— Kończmy, mój panie.
— A no, to kończmy, i owszem, kończmy, przecież ludzi dosyć jest na świecie, nie trzeba znowu myśléć, żebym ja sobie kogoś za mój miły grosz nie znalazł.
— Bynajmniéj o tém nie wątpię, — odparł Muszyński, — i dla tego proszę, abyśmy spiesznie kończyli z sobą. Oto jest rachunek ogólny, który przejrzéć proszę; oto kassa do sprawdzenia, którą należy obliczyć i pokwitować mnie, oto wypis należności mojéj.
— Tak, rachunki, kassa, ależ zapominasz pan księgarni, składu? książek? — zawołał Drzemlik w gniewie, coraz bardziéj się unosząc, — czyż to po składach i na półkach nie może czego braknąć? czy to ja mogę i księgarnię i magazyn tak na wiarę, od oka przyjmować? za kogóż to mnie pan masz? za dziecko?
Wyrazy te były dosyć obrażające, Teoś spłonął, ale Drzemlik był w swojém prawie, musiał połknąć przymówkę i zmilczéć.
— Weźmijmy się więc do sprawdzenia podług katalogów, — odparł chłodno.
— Ja nikogo nie posądzam, nie podejrzewam nikogo, ale każdy się może omylić, a kto nie dopatrzy okiem, dopłaci workiem. — dodał p. Michał.
— O! nie przeprosi, nie przeprosi, — rzekł w duchu, — zaciął się! dumna sztuka! cóż to? myśli że ja go jeszcze będę przepraszał.... nie doczekanie jego!
— Na sprawdzenie ja znowu dnia tracić nie mogę, — zawołał głośno, przyjdą kupujący, na to jest wieczór.
— Czy mam się stawić wieczorem? i o któréj godzinie? — zapytał Muszyński cierpliwie.
Drzemlik splunął, głowę schował w księgę regestrową i szukał czegoś przewracając karty żywo, jakby nie mógł wynaleść.
— Czy mam przyjść wieczorem? — powtórzył Teoś.
— Należałoby siedziéć tymczasem i spełniać obowiązek do ostatka, — odburknął wreszcie pan Michał, — tak jest wszędzie. Dopóki ja drugiego nie dostanę, porzucić tak nie można sklepu i dawać sobie od razu uwolnienie, a mnie zostawić na śród drogi! Tak się w handlu nie robi mój panie, tak się nie robi!
— Będę cierpliwy, — odpowiedział Muszyński zrzucając rękawiczki, — proszę tylko o sprawdzenie stanu księgarni i składów, a ja spełnię obowiązek do ostatka. Może to przyspieszy uwolnienie.
— Cóż to mnie wacpan chcesz przymusić do pośpiechu, — zawołał niby śmiejąc się Drzemlik, — ja tak zrobię jak zechcę, jak mi wygodniéj. Słyszysz wacpan, tak uczynię jak mi się podoba.
Podniósł głos, bo mu się jakoś zdawało, że Teoś go zniżył i mięknąć zaczynał, sądził więc, że nastroiwszy się wyżéj i ostro stając prędzéj go złamie; ale Muszyński rozśmiał się głośno, a księgarz zmięszał się widocznie.
— Słyszę! słyszę, głuchy nie jestem, — odparł młody człowiek, — uczynisz pan jak mu się podoba, i ja jak mi się zda. Chciéj się tylko zatrzymać od hałasu, bo ten się na nic nie przyda.
Drzemlik trzasnął mocno drzwiami i wyszedł.
Teoś bardzo cierpliwie przesiedział dzień cały za stołem. Nad wieczorem pan Michał powrócił, ale z widoczną zmianą na twarzy. Jak wszyscy ludzie poczuwający się do winy, którzyby przeskoczyć ją chcieli równemi nogami, nie śmiejąc dotykać drażliwego przedmiotu, wszedł niby w dobrym humorze, podśpiewując przywitał się z Teosiem i usiłował obojętną zawiązać rozmowę.
— Ależ to wiatr! — rzekł zdejmując płaszcz, — ależ dmie!
Teoś milczał.
— I taki kurz niesie, — dodał znowu nie odbierając odpowiedzi, na którą i teraz próżno czekał.
— Widział pan pogrzeb pani radczynéj, który tędy przechodził? wspaniały? — zapytał wyczekawszy.
— Nie, — rzekł krótko Muszyński.
Drzemlik począł śpiewać, ale głos miał fałszywy i brakło mu zwyczaju, nie był w stanie wlazł kotka całego zanucić, prędko więc przestać musiał.
— No! uparty! — powtarzał w duchu.
Przystąpił niby do opatrywania na półkach, potém się odwrócił do Muszyńskiego.
— No? co? jeszcze się waćpan na mnie gniewasz? — zawołał.
— Ja? bynajmniéj.
— I myślisz mnie porzucić?
— Muszę, — odpowiedział Teoś.
— Wstydźże się waćpan, — rzekł księgarz powoli, — jest tu czego się kłócić i zrywać? po co to? dla czego? obaśmy podobno byli za gorący, no! to kwita i dajmy już temu pokój.
— Chętnie uznaję, że tam i moja wina być mogła.
— A widzisz! — wrzucił Drzemlik.
— Ale niemniéj postanowiłem sobie innego chleba szukać.
— Uparty to uparty! — ruszając ramionami rzekł księgarz, — a cóż poczniesz?
— Sam jeszcze nie wiem, czegoś sobie szukać potrzeba.
— I niewdzięczny, — dorzucił pan Michał rozczulając się. — Waćpan nie wiész ile ja dla niego miałem serca, jak myślałem nawet aby przyszłość mu zapewnić, ale człowiek zawsze niewdzięcznością zapłacony być musi.
Teoś zmilczał, skłonił się tylko powoli.
— Nie zostaniesz więc?
— Nie mogę, — powtórzył Muszyński, — umiem być wdzięczny, ale o sobie myśléć muszę także.
Drzemlik pochmurniał i wziął się do przepatrywania książek, ale po chwili postawił świecę na stole.
— Ażebym dał ostatni dowód zaufania panu memu, — rzekł, — otóż przyjmuję tak wszystko jak jest, nie patrzę nic, kwituję i koniec. Jeszcze miéć będziesz do mnie pretensją? jeszcze powiész, że gbur jestem?
— Nic nie mówiłem i nie mówię.
Drzemlik spojrzał na notatkę należności Teosia i żywo począł szukać pieniędzy.
Kilka dni temu odbierając jakąś sumkę od znajomego żydka z prowincji, który był razem kollektorem loterji, Drzemlik spokuszony przez niego, w pieniądzach wziął był bilet piątéj klassy z pewném ustępstwem.... Kawałek ten papieru walał się w szufladce razem z assygnatkami. Przerzucając je Drzemlik, natrafił na bilet i zmiął go kwaśny, że się dał w pole tak wyprowadzić, gdy nagle myśl mu jakaś błysnęła. Skąpy a nie mając nadziei wygranéj, zrobił zaraz projekt pozbycia się biletu, w cenie zwykłéj oddając go Teosiowi. Zamiast straty, miał w ten sposób wyraźny zarobek. Zaczął liczyć pieniądze, wybierając jak najmocniéj podarte.
— Ale oto, nie chcesz pan biletu na loterją klassyczną? — spytał, — gotówbym był odstąpić, a za kilka dni ciągnienie!
Teoś ruszył ramionami.
— Nie wierzę w żadną loterją, — rzekł obojętnie, — nigdy nie biorę biletów i chcę przyszłość być winien pracy nie losowi.
— A cóżby to szkodziło raz w życiu spróbować? a nuż?....
— Pewny jestem, że to do niczego nie prowadzi, prócz straty pieniędzy.
— Jednakże? a kilka dni nadziei? to także coś warto! — rzekł Drzemlik, — chciałbym abyś pan miał pamiątkę odemnie, kto to wie? z ręki, która panu była zawsze przyjazną, nuż szczęśliwy los wypadnie?
Teoś zaczął się śmiać.
— Panie kochany, gdyby los mógł być szczęśliwy, nie wolałżebyś go sobie zatrzymać?
Drzemlik się uśmiechnął, ale nie przestał nalegać.
— Mnie nie idzie w takich rzeczach, — odezwał się, — któż wié? pan byłbyś może szczęśliwszy?
— Mniejsza o to, pragnąc skończyć, — rzekł Muszyński, — przyjmuję jeśli się panu podoba, ale mi pan daj świadectwo, abyś potém nie miał jakiéj pretensji.
— Ale najchętniéj, — podchwycił księgarz rad, że się pozbywa w dobréj cenie, niepotrzebnego kawałka papieru.
Przy obrachunku, świstek ów, który Teoś obojętnie schował do kieszeni, poszedł w cenie zwyczajnéj. Żal mu było straconego daremnie grosza, ale chcąc co najprędzéj skończyć z księgarzem, zgodził się na wszystko.
— Szkoda, — dodał wreszcie pan Michał wzdychając, — że dla tak dziecinnego powodu, dla kilku słów za gorąco wymówionych, chcesz mnie pan koniecznie opuścić. Nie mam prawa gwałtem go wstrzymywać, ale proszę, jeżelibyś zmienił postanowienie, a chciał powrócić, — pamiętaj, że drzwi moje zawsze są dla niego otwarte.
Była li tam iskra uczucia jaka, czy tylko interes własny, w rozbiór chemiczny wdawać się trudno, nie trzeba jednak nigdy zbyt surowo sądzić ludzi, najzimniejsi mają poruszenia serca poczciwe, ale one u nich przychodzą na krótko, i odstępują prędko. Drzemlikowi jakoś żal było Teosia.
Rozstali się bardzo grzecznie, a Teoś uwolniwszy się z bardzo niewielkim zapasem, wyszedł przemyślając co na teraz począć z sobą. Nie rozpaczał wcale, a opieka nad sierotą, nietylko że mu nie ciężyła, ale zmuszając do pracy, dzielnym była bodźcem. Tegoż dnia zaraz postanowił sobie poszukać mieszkania bliższego Święto-Krzyzkiéj ulicy i małą izdebkę przy Chmielnéj znalazłszy, tam się przeniósł, nie wiedząc jeszcze co daléj pocznie. Nad wieczorem niespokojny o Manię, zawahał się wszakże czy samemu do niéj pójść się godzi, a że Narębski także pragnął ją odwiedzić, poszedł do niego, aby zabrać go z sobą razem.
Pan Feliks wielce był niespokojny o Manię, na chwilę domowa sprawa Elwiry odwróciła uwagę od niéj, ale wprędce wyrzucać sobie zaczął zapomnienie i opuszczenie dziecięcia, chodził ponury i smutny. Trudno téż było wytrzymać teraz z paniami, które po Adolfie nosiły osobliwszą żałobę, nieustannie między sobą i z panem Feliksem wiodąc spory. Elwira przeklinała kochanka i nie mogła o nim zapomniéć, matka to się rozczulała nad nią, to gorzkie jéj czyniła wymówki, obie szukały pretensji do Narębskiego, który Bogu ducha był winien.
Pan Adolf nietylko wyszedł za ojcem, ale z nim razem z Warszawy odjechał, tak, że o nim już nawet słychać nie było. Któż wie? mimo propinacji i propinatora, gdyby był chciał przyjść, upokorzyć się, poddać, możeby otrzymał rękę, która stanowisko przeważne otrzymując w małżeństwie, byłaby się zgodziła spocząć w jego dłoni.
Elwira była w takim gniewie i złości, że za pierwszego lepszego poszłaby, gdyby mogła, byle Adolfa przekonać, że wcale o niego nie dbała. Narębski stał neutralny, milczący, ale zewsząd spadały nań wyrzuty i pretensje, wszystko było jego winą, pani Samuela utrzymywała, że z innym ojcem, Elwira nigdyby się tak nie skompromitowała, że innyby nie dopuścił takiego zgorszenia i t. p.
Narębski musiał z domu uciekać, bo wytrzymać w nim długo nie było podobieństwa. Uściskał z radości Teosia, gdy ten nadszedł, i pochwyciwszy kapelusz, co prędzéj z nim pospieszył na Śto-Krzyzką ulicę.
Zbliżając się do domu Byczków, posłyszeli na górze fortepjanik Mani, która właśnie powtarzała ów kawałek Thalberga, głośno brzmiący przez otwarte okienko. Ażeby dojść do jéj mieszkania, potrzeba było wszakże przechodzić przez dziedziniec, a tu stojąca pani Byczkowa nie dała się im prześliznąć, nie zatrzymawszy Teosia. Ten przedstawił jéj Narębskiego jako opiekuna Mani, przybranego ojca sieroty.
— Można panu dobrodziejowi powinszować wychowanicy, — odezwała się grzecznie uśmiechając pani Zacharjaszowa, — to panienka jakich na świecie mało, bardzośmy się pokochały.
— A widzisz pani? — rzekł Teoś z wymówką wesołą.
— No! no! — odparła właścicielka domu, — nie dziwujże się pan, różni są ludzie, człowiek się zawsze obawia, by na co złego nie trafił.
Narębski wzruszony wszedł na poddasze, to tułactwo jego dziecięcia uciskało mu serce, pragnął gorąco aby się ono raz skończyło, postanowił w duszy przyspieszyć jakkolwiek oświadczenie Teosia i zmusić go niemal do kroku, któryby obojgu szczęście zapewnił.
— Słuchaj, — rzekł do Muszyńskiego w progu, — ty ją kochasz, ona codzień więcéj przywiązuje się do ciebie, nie masz chyba serca, jeżeli dla braku wiary i odwagi nie podasz jéj ręki i nie ocalisz od nieszczęść jakie ją spotkać mogą. Twoje wahanie się jest egoizmem i dumą tylko, dumą ubogiego, równie grzeszną jak pycha bogacza, egoizmem człowieka, który nie chce szczęścia okupić tą ceną, jaką się wszystko na ziemi opłaca — trochą poświęcenia.
— Ale ona jest dzisiaj szczęśliwą, — zawołał Teoś, — ona jest swobodną, a ja prócz głowy, która się na nic nie zdała, i rąk, które na chleb powszedni ledwie zapracować mogą — nie mam nic, nic! a nadewszystko nie mam nawet wiary w siebie.
— Tak, dodaj, że nie masz i serca! — rzekł Narębski, — że kochać nie umiész, że....
W tém otwarły się drzwi, Mania zobaczyła Narębskiego i z krzykiem porwawszy się od fortepjanu, pobiegła uwiesić mu się na szyi. Pan Feliks poczuł łzy na powiekach.
Podała potém rękę drżącą Teosiowi i zakrzątnęła się, aby posadzić swych gości. Nie było to tak łatwém jakby się zdawało, bo Mania miała tylko dwa krzesełka, a sama usiąść musiała na łóżeczku.
— Cóż ty moja pustelnico? jakże ci tu jest? zapytał rozweselony pogodny jéj twarzyczką, pan Feliks, — bardzo ci źle? bardzo tęskno? smutno i nudno?
— O! źle? nie, tęskno? zawsze, smutno? to prawda, ale się nie nudzę wcale. Gospodarze moi grzeczni i dobrzy ludzie, a fortepjan, a książka, a robota, — dnie z niemi niepostrzeżenie przechodzą. Przykro mi było trochę tylko, że mnie nikt nie odwiedził, alem sobie powiedziała, że inaczéj zapewne być nie mogło. Raz tylko przejeżdżającego ulicą widziałam barona i skryłam się ze strachu za firankę.
— A! Baron!
— Ale mi się nie zdaje żeby mnie szukał i śledził, bo nawet się na dom nie obejrzał. Siedział bardzo ładnie w powozie rozparty, z laską w ustach i zdawał zadumany głęboko. Powiédzcie mi, kochany ojcze, — dodała, — czyby choć mnie odwiedzić was nie wolno. Chciałabym zobaczyć panią, uściskać pannę Elwirę. Byłożby to wielką zbrodnią, czy straszną nieostrożnością, gdybym kiedy do was przybiegła?
— Nie sądzę, — rzekł Narębski, — ale u nas się pewnie ani pocieszysz, ani rozweselisz.
— To może rozerwę drugich i przydam się na co?
Feliks smutno spuścił głowę.
— Trudno, — rzekł, — Elwira zerwała ze swoim pretendentem.
— A! doprawdy! jakto? on czy ona? cóż było powodem?
— Ot tak jakoś, nie byli widać dla siebie przeznaczeni, — rzekł Narębski.
— O! to pojmuję, że tam teraz nie wesoło być musi! — zawołała Mania, — bo Elwira dosyć go podobno lubiła.
— Nie mówmy o tém, — cicho przerwał pan Feliks.
— A pan cóżeś porabiał? — spytało dziewczę Teosia, zaczepiając go uśmiechem.
— Ja? — odpowiedział Muszyński, — uwolniłem się od mojego księgarza i nie mam znowu ani pracy, ani stanu, ani przyszłości, jestem cały na usługi pani. Mogę stać pod jéj oknem, i być wiernym stróżem od baronów, kapitanów i całéj téj legji prześladowców. Możesz mną rozporządzać.
Mania rozśmiała się z prostotą dziecięcia.
— Myślisz więc pan, — rzekła, — że ja się boję kogo? posłuchałam was kryjąc się do tego kątka, abyście o mnie byli spokojni, ale w sercu ani na chwilę nie ulękłam się nigdy i nikogo. Czuję nad sobą zawsze skrzydło Boże. Kogóżby już Pan Bóg bronił, gdyby nie takie jak ja sieroty? Całe życie doświadczałam jego opieki, a ludzie, ci nawet, których się tak boicie, — dodała. — czy są tak bardzo źli, jak się wam zdaje? eh! doprawdy nie wiem; ja przynajmniéj, ufam, że każdegobym z nich nawróciła.
— A! ty apostole! — rozśmiał się Narębski, — tyś jeszcze taka szczęśliwa, że o niczém nie wątpisz, że się niczego nie lękasz, że ci ze wszystkiém dobrze, bo życie.... życie widziałaś tylko z loży teatru.
— Może, — odpowiedziała spuszczając oczy smutniéj, ale byłam trochę i na scenie, tylko.... tyłkom się nigdy nie dala opanować zwątpieniu i wcześnie uzbroiłam i przygotowałam na wszystko. Idę spokojna, zajdę gdzie Bóg da.... stanie się ze mną co przeznaczy, ja Mu ufam! A pan, — obróciła się do Teosia, — wszak także jesteś mojego zdania?
— Ja? — żywo podchwycił Muszyński, — powinienbym być tego zdania co pani, alem nie dosyć święty i błogosławiony.
— O! fe! fe! pan sobie żartujesz ze mnie! to się nie godzi! — zawołała Mania.
— Dobrze! dobrze! rób mu srogie wymówki, — przerwał Narębski, — nie wiesz ile on na nie zasłużył.... wątpi o sobie, o życiu, o przyszłości, truje troską niepotrzebną najpiękniejsze nadzieje...
— Wierz mi pan, że o siebie, doprawdy nigdym się bardzo nie uląkł, — odpowiedział Muszyński z przyciskiem, — kawałek chleba zawsze się jakoś znajdzie, mam siłę, zdrowie, coś przecie potrafię, a w ostatku mogę doskonale choćby drzewo piłować, lękałbym się tylko miéć na ramionach los cudzy, bo wówczas wielebym pragnął, a nie wiem czybym podołał.
Narębski westchnął, Mania spojrzała na Teosia, jakby się domyślała o czém mówił.
— W tém wszystkiém, — rzekł pan Feliks, — jest, powtarzam ci raz jeszcze, pewien rodzaj lenistwa i egoizmu, który szuka pokrywek, ale ułudzie nas nie potrafi. Znamy się na tém. Przypuśćmy żebyś miał kogoś narzuconego ci przez los, związanego z tobą węzłem krwi — matkę, brata, siostrę? cóżbyś naówczas robił? Musiałbyś rad nie rad zadosyć czynić obowiązkom, których się tak obawiasz, i ręczę żebyś im podołał.
Muszyński milczał, a Mania dodała cicho:
— Matka, siostra, brat, staraliby się nie być dla pana ciężarem, nie pragnąc nad to co możliwe, przyjmować co Bóg dał z wdzięcznością. Czyż to tak wiele potrzeba człowiekowi, czy my tylko rodzim sobie potrzeby, aby cierpiéć gdy nie są zaspokojone?
— Poruszyłaś, pani droga, — zawołał Teoś, nadzwyczaj ważne i wielkie pytanie. Potrzeby istotne, zwierzęce człowieka, są na pozór nie wielkie. Kawałek chleba, szklanka czystéj wody, dach od słoty i zimna, odzież cała i ciepła, oto diogenesowskie konieczności, któreby jeszcze może do mniejszych sprowadzić się dały, ale w takim stanie, czy od niedostatków i utrapień ciała, powoli nie upada duch jego?
— Nie powinien! — zawołało dziewczę, — owszem, wiemy że to go krzepi... a święci owi asceci na pustyniach?
— To byli święci i na pustyniach żyli, — dodał Teoś.
— Wszakże przyznajcie, że zbytek osłabia, wycieńcza, zobojętnia, psuje? — przerwała żywo Mania.
— Tak, ale między zbytkiem a ubóstwem dotykającém nędzy, jest przestrzeń niezmierna, — mówił daléj Muszyński, — na któréj wschodach i szczeblach ludzie się mieszczą wedle usposobień, wychowania, nałogów. Jeżeli ten co stal wysoko, zmuszony będzie znijść nisko, cierpi; i często kto nazbyt poszedł w górę, boleje również. Ale, długobyśmy o tém mówić musieli, bo to przedmiot nie tak łatwo dający się wyczerpać, wszystko jest względne, nędza i bogactwo także.
— Zdaje mi się, żeśmy trochę zbili się z drogi, — przerwał Narębski.
— Tak, powróćmy lepiéj na ziemię, — śmiejąc się dodała Mania, — a spuśćmy téż trochę na Pana Boga, — zawołała zwracając do Teosia, — ludzie bo może nadto na siebie rachować przywykli, a zbyt mało na Opatrzność. Tymczasem ich rachuby najczęściéj chybiają, a to na co nie liczyli wcale, przychodzi im w pomoc.
— Otóż to najlepsze rozwiązanie pytania, — zawołał Teoś chwytając ją za małą rączkę, którą mu z uśmiechem oddała, — tak! tak! robić co każą obowiązki, a o resztę się nie troszczyć i zostawić Opatrzności.
— Szkoda, — rzekł Narębski z trochą ironji, zwracając się ku nim, — że tak dobrze czując prawdę, którą głosi nauczyciel, Muszyński mało ma ochoty korzystać z jego nauki dla siebie. Maniu! potrzebaby mu częściéj lekcją powtarzać.
— O! kiedy my się tak rzadko widujemy! odparło dziewczę spuszczając oczy, i z wyrzutem zwracając się do Teosia.
— A! droga pani, — rzekł Muszyński zapominając o Narębskim i po trosze o wszystkiém co go otaczało, — ja nie chcę przywykać do takiego szczęścia, które łatwo stałoby się potrzeba, koniecznością, warunkiem życia, i zatrułoby je boleścią.
Narębski ruszył niecierpliwie ramionami, a Mania się zarumieniła.
— Słyszysz co plecie! — zawołał pan Feliks, — więc dla czegóżby się tak nie ułożyć, ażeby ten warunek szczęścia i życia ubezpieczyć sobie? nieprawdaż Maniu?
— Tak! — rzekł zapalając się mimowolnie Muszyński, — ale to co dla mnie jest szczęściem, dla pani mogłoby być utrapieniem i ciężarem?
— A! jużbyś się pan wstydzić doprawdy powinien swojego niedowiarstwa, — podchwyciła Mania zmięszana, wyciągając rękę ku niemu, — a ileż to razy słyszałeś pan odemnie, że mi z nim zawsze najmiléj, najlepiéj. Ojcze! dodała, — połajże go! to człowiek niewdzięczny, a zmusza mnie do nieprzyzwoitych oświadczeń.
— O! znam go dawno! ale ja nic nie poradzę, — rzekł Narębski, — trzeba żebyś ty się zajęła jego poprawą.
Jak do tego przyszło, wytłumaczyć nie umiem, ale Teoś przejęty, oszalony, wzruszony zsunął się z krzesła i znalazł na kolanach przed biedną Manią, przestraszoną, zarumienioną, zawstydzoną. I tuląc twarz w jéj dłonie zawołał:
— Przyjmieszże mnie za ucznia i sługę?
— Ojcze! co on mówi? co to znaczy? Ty mów co mam mu odpowiedziéć. A! ja go kocham! ja go kocham! a
Ostatnie słowa wyrwały się jéj mimowolnie i spuściła oczy i rozpłakała się łzami rzęsistemi, a dłonie ich połączone i pochylone ku sobie twarze, dopowiedziały reszty, któréj usta wymówić nie mogły.
Narębski zbliżył się prędko, połączył ich ręce i czując się mocniéj niż kiedykolwiek ojcem, bo był szczęśliwym — ze łzami w oczach trzęsącą pobłogosławił dłonią.
— Przyjacielu, — rzekł do Teosia, — w ręce twoje oddaję bez obawy los mojego dziecka ukochanego, i jestem o nią spokojny. Bóg wam da cichą i błogą dolę, któréj mnie odmówił na ziemi. Patrząc na was, pocieszę się i odżyję.
A gdy Muszyński skłonił mu się do nóg, pochwycił go w objęcia milczące, Mania porwała z drugiéj strony rękę ojca i ze łzami całować ją zaczęła. Była to jedna z tych krótkich chwil szczęścia, które w życiu przychodzą, aby na długo ukoić serce spragnione.
Scena była rozrzewniająca, im bardziéj niespodzianie nadeszła, tém mocniéj poruszyła wszystkich. Jeszcze do siebie przyjść nie mogli i tulili razem troje, gdy do małych drzwiczek pokoiku, stukać zaczęto zrazu cicho, potém coraz głośniéj a wkrótce potém otworzyły się one, nim ktokolwiek miał siłę odezwać, i w progu dziwna ukazała się postać.
Był to kapitan Pluta z uśmiechem na ustach.
Narębski zmarszczył się postrzegłszy go, Teoś zakipiał, Mania pobladła, gość grzecznie powitał ich ukłonem, zdając napawać kłopotem, jakim ich nabawiło jego przybycie.
— Wchodzę wcale zapewne niepotrzebnie i zadziwiam moją natrętną przytomnością, — odezwał się kapitan, ze słodkim nad miarę wyrazem twarzy, — proszę mnie jednak nie posądzać, bym przerywał państwu przyjemne wzruszenia jaką wieścią złowrogą. Pluta nie ten już co dawniéj, kochany panie Feliksie, — dodał kiwając głową, — Pluta wybiera się na nowicjat do KK. Kapucynów i pokutę za grzechy. Tak bywało w starych romansach, czemużby w życiu choć raz nie miało się sprawdzić?
Narębski wciąż był zniecierpliwiony i chmurny, Teoś gryzł wąsa i zaciskał pięści.
— Ażebym lepiéj wytłumaczył państwu, jakim wypadkiem się tu znajduję, najprzód muszę wyznać, że mnie do żywego ubodła ucieczka panny Jordan, i chciałem dowieść szanownéj Adolfinie, jako téż całemu znajdującemu się tu towarzystwu — że kapitan Pluta węchu nie stracił.
Ale, spieszę dodać, że wiedząc o pobycie tu zbiega z Wilczéj ulicy, co mi łatwo przyszło dojść, śledząc zacną Kaehnę w jéj pochodach z węzełkami, — nie byłbym nogą przestąpił progu tego dziewiczego schronienia, gdybym nie dostrzegł, żeście panowie tu weszli. Właśnie dla oświadczenia uroczystego im, że nic złego nie zamyślam, przybyłem tu jedynie. Pan Feliks znalazł się względem mnie jako dobry chrześcianin, odpłacił mi dobrém za złe, zyskał więc sobie we mnie wiernego sługę.
Bądź pan spokojny, panie Feliksie, — dodał zwracając się ku niemu, — Pluta z wami, o! nie damy sobie krzywdy wyrządzić! Baron będzie łapę ssał, a ja spodziewam się, że mnie choć dla formy zaprosicie na weselisko. Zkądinąd przekonany jestem, że moja przytomność niewieleby tam komu przyjemności sprawiła, ale ręczę, że nie przyjmę zaproszenia i zadowolnię się oznaką życzliwości.
Uśmiechnął się dziwnie, przytomni milczeli przybici. Trudno było odgadnąć po co przyszedł, do czego zmierzał, jaką miał myśl, czy istotnie powodowała nim życzliwość, czy chętka nienasycona spłatania figla i rzucenia szmermela wśród ciszy i spokoju, zmącenia czystych wód, aby miéć przyjemność patrzéć na męty i skłopotanie. Niekiedy fizjognomja kapitana przybierała pozór łagodności niezwyczajnéj i ubłogosławienia, to znowu oko błyskało, warga się trzęsła, i zdawał się przebranym w suknię nie swoją, szatanem, znajdującym pociechę w utrapieniu ludzi. Mięszały się téż może i w téj zgniecionéj duszy różne uczucia, a przy chęci popisania się ze szlachetnością, grała zazdrość szczęścia i pragnienie rzucenia weń kropli jadu. Lepiéj to jeszcze okazały następne wyrazy kapitana, który odetchnąwszy mówił daléj:
— Przynoszę tu także niewiele warte błogosławieństwo moje dla szanownéj pary gołębi. Wiem dobrze o tém, że ono wcale niewielkiéj jest wartości, ale nadanie mu jéj nie odemnie zależy.... Czém chata bogata tém rada. Uczynię tu tylko uwagę, że zkądkolwiek pochodzi błogosławieństwo, zawsze to dobra rzecz: w puszczach Ameryki na zgniłych pniach drzew, kwitną cudowne Orchidee.... otóż i na zgniłym kapitanie może piękne urosnąć błogosławieństwo.... hę? niezłe porównanie? prawda?
Serjo panie Feliksie, — dodał przybierając minę rozczuloną, — ująłeś mnie waćpan swém postępowaniem i możesz wcale się nie obawiać na przyszłość, i ty także szlachetna dziewico, która spuszczasz oczy, i ty godny młodzieńcze, który kręcisz nosem. Pluta dla was nie ma żądła i jadu, ani miéć może! Wyjął mu je pan Feliks uczciwém swém obejściem się z tą nieszczęśliwą istotą, która jakkolwiek djabła warta, ma jeszcze jakąś cząstkę niezgangrenowaną...
— Co za szkoda, — po chwili znów dorzucił kapitan, zasiadając bez ceremonji na krzesełku i ocierając pot z czoła, — że tu w tém schronieniu niewinności, nic pewnie prócz wody do umywania i wódki kolońskiéj nie znajdę dla pokrzepienia się, a nie odmówiłbym. Ba! trzeba się umiéć stosować do okoliczności.....
— Widzę, — dodał po chwili podrażniony nieco milczeniem upartém przytomnych, — że mimo moich usposobień pokojowych, państwo zawsze koso na mnie patrzycie i radzibyście się mnie pozbyć co prędzéj.... ale ja nie odejdę, póki posłannictwa z którém przybyłem nie spełnię. Choćbyście mnie jak owego śpiewaka w chórze Kapucynów, który umyślnie fałszywie nuci, aby muzyka nie była zbyt harmonijną, i zowie się turbator chori, jak najgorzéj przyjąć mieli, ja swoje zrobię, — ja swoje zrobię.
Obrócił się do Mani.
— Z położenia waszego, szanowne gołębie, domyślam się, zgaduję, a trochę i podsłuchałem, bom dosyć długo do drzwi stukał napróżno, że — płomień czystéj, zobopólnéj miłości dwojga niewinnych istot, ma zostać uwieńczony. Jest to wyrażenie niewłaściwe, wiem o tém, bo na płomień trudno jest włożyć wieniec, któryby się zaraz w popiół i węgiel nie obrócił, ale zkądże wziąć inną formę, kiedy tę wiekowy zwyczaj uświęcił? I jest w niéj filozofja mimowolna, bo najczęściéj to co się zdaje wieńcem, staje się węglem i sadzą.... Nie przymawiając! nie przymawiając! Wiedząc tedy o małżeństwie, błogosławieństwie i niebezpieczeństwie wszelkich tajemnic, przychodzę tu namawiać pana Feliksa, abyśmy unikając dla téj pary w przyszłości niespodzianek, jakie im grożą w listach bezimiennych, podszeptach i plotkach — szczerze i otwarcie objawili, co się tyczy przeszłości panny Jordanównéj.
Narębski był w takim nastroju ducha, że się ani mógł gniewać, ani rozumiał nawet dobrze, czy Pluta istotnie przyszedł tu przyjacielsko się wywnętrzać, czy z nich sobie żartować. Z człowiekiem tym zresztą trudno było od razu trafić do końca. Teoś milczał. Mania przestraszona tuliła się za niego.
— Nie posądzajcie bliźniego o złe intencje, — mówił kapitan, — w téj chwili bronię się od nich jak mogę, staczam zwycięzką walkę z własną naturą. Trochę impetycznie tu wpadłem i trochę dziwną robię propozycją, ale wierzcie mi, staremu, wypróbowanemu wydze, że tak będzie lepiéj, choć może niezbyt przyjemnie. Karty na stół, grajmy na odkryte.... Nie bój się Narębski, ja ci krzywdy nie zrobię, jakem zły to wściekły, ale jak dobry to jak baranek, jak ciele. Prędzéjbym skłamał niż ci szkodę wyrządził, przykrość muszę, ale to będzie zbawienna pigułka! Słowo honoru!
Nie można było wiedziéć do czego to wszystko zmierzało. Kapitan widocznie bawił się niepewnością, w jakiéj trzymał słuchaczów.
— Narębski, — dodał, — spuść się na mnie! będziesz mi poczekawszy dziękował! A ty, szanowna panienko, — rzekł zwracając się do Mani, — słuchaj i wierz mi. Nazywałaś dotąd ojcem pana Feliksa, nie wiedząc, że do tego większe w istocie niż sądziłaś, masz prawo. Przed dzisiejszém swém ożenieniem, pan Narębski kochał matkę twoją, tajemnym był z nią połączony ślubem.... jesteś jego córką.
— Ja! — zawołała Mania rzucając się ku niemu, — a! czułam to!
Narębski nie miał siły rzec słowa, drżał aby kapitan w oczach dziecka nie splamił matki, i wejrzeniem pełném błagania i przestrachu mierzył kapitana, tuląc swe dziecko do piersi.
— Ażebyś była uzbrojoną przeciw wszystkiemu co cię spotkać może, moja panno, — mówił daléj Pluta, — potrzeba ci wiedziéć także, iż matka twa, rozwiedziona, późniéj drugi raz poszła za mąż.... i żyje dotąd....
Mania porwała się z krzykiem z objęć ojca, wołając:
— Ojcze drogi! jestli to prawda? żyje matka moja? gdzież ona jest? Ja mam ojca, ja mam matkę! Ach! prawdaż to? prawda? mów ty, powiédz mi wszystko.
Narębski nie mógł zrazu nic wyrzec, tak był wzruszony, ale zebrawszy się na męztwo, odezwał wreszcie:
— Tak jest, ona żyje — ale ty, ani ja widziéć jéj nie możemy....
Teoś w niemém osłupieniu patrzał na tę scenę, tém dziwniejszą, że kapitan grał w niéj tak niewłaściwą rolę, dotąd jeszcze wielce dwuznaczną.
Mania twarz rękami zakrywała.
— Nie żałuj pani tego bardzo, — przerwał Pluta, — iż widziéć nie możesz matki. Mamy to z doświadczenia, iż to czego nie znamy, wyobrażamy sobie w barwach świetnych i ułudnych, — a może twojemu sercu dziecięcia, nie odpowiedziałaby rzeczywistość? Matki swéj, jak słusznie mówi Narębski, znać nie możesz, ale za to mogę ci dać babkę rodzoną, pod wielkim sekretem, — rzekł krzywiąc się szydersko Pluta, — nie jest ona także bardzo idealną, ale zawsze to będzie jakaś krewna. Dla osoby pozbawionéj familji, lepszy rydz niż nic, lepsza nadpsuta babunia niż sieroctwo. Los, który często ludziom figle płata, wpędził waćpannę właśnie do domu, w którym żyje staruszka, o któréj mowa. Matką twéj matki jest, niestety! stara Byczkowa, podobno na nieszczęście warjatka.
Narębski się nachmurzył.
— No! no! to darmo, co prawda to nie grzech, tak to ono jest, — zawołał kapitan — mówię wszystko, bo jestem tego zdania, choć całe życie posługiwałem się łgarstwem, że gdy nie ma gwałtownéj potrzeby kłamać, lepiéj jest zawsze mówić prawdę.... Mógłbym jeszcze waćpannie dać dwóch wujaszków rodzonych, ale jeden wcale nie ciekawy, choć mój przyjaciel osobisty, a drugi buty szyje, i z tego względu że waćpanna w trzewikach chodzisz, na niewieleby się jéj przydał. Człowiek zacny zresztą, ale nie w moim guście. Mało kto o tém wié, co ja tu odkrywam wspaniałomyślnie, nie trzeba tego wygadywać, bo mogłoby matce waćpanny być nieprzyjemném, ale trzeba żebyś wiedziała, że po ojcu z wielkiéj parentelli pochodząc, po matce nie wielką masz nadzieję spokrewnienia z domem Sabaudzkim.
Tu Pluta odetchnął, wargi mu drżały szyderstwem.
— Że nie kłamię, — dodał, — ręczy za to najlepiéj, że nie mam w tém żadnego interessu.
— Więc pan Byczek jest bratem mojéj matki? — przerwała Mania.
— Ale o tém nie wié wcale podobno, — rzekł Pluta, — i mówić mu tego nie ma potrzeby. Jest jéj bratem przyrodnym, bo pani Byczkowa parę razy była zamężna. Powiadam to waćpannie dla jéj wiadomości, ale głosić nie życzę. Ślady tych pokrewieństw pozacierane i umyślnie i przypadkiem, mało ktoby tego mógł dojść i na niewiele się to przyda, bo spadku się nie spodziewać. Otóż jest com chciał powiedziéć, — rzekł wstając, — nastraszyć trochę poczciwego Narębskiego i przekonać go dowodnie, że kapitan Pluta jest jego szczerym przyjacielem! Ha? widzicie nie tak straszny djabeł jak go malują? Ponieważ zaś inne pilne sprawy powołują mnie ztąd, z żalem wielkim ciche to ustronie opuścić muszę i mam honor zostawać waszym sługą i podnóżkiem. Adio! upadam do nóg!!
Wychodząc przymrużył jedno oko, posłał od ust pocałunek Narębskiemu i na dłoni lewéj prawą ręką zrobił ruch jakby pieniądze liczył.... poczém szybko nałożył kapelusz i zniknął.
Jeszcze się wszyscy po téj scenie, w któréj Pluta odegrał rolę Deus ex machina nie opamiętali, a Mania drżąca i przestraszona płakała, gdy już drzwi się za nim zatrzasły i ten epizod zdawał się jakby przykrą snu zmorą.
Nastąpiła chwila przykrego, długiego milczenia, Narębski chodził po pokoju zadumany, a Teoś starał się utulić Manię, która pytać nie śmiała, choć wargi jéj drżały, wstrzymując naciskające się na nie wyrazy.
— Nie wiem, — odezwał się w końcu Narębski, siadając znużony i zesłabły, — po co tu wszedł ten człowiek, dla czego wygadał tyle i rozerwał nam jedną z chwil życia najuroczystszych, fałszywą nutą ironji i szyderstwa. Ale stało się, do mnie należy reszta.... kochana Maniu, winienem tobie i Teosiowi prawdę szczerą.... Tak! ty jesteś dzieckiem mojém, dziecięciem kobiety, którą pierwszy raz i najgoręcéj ukochałem w życiu, od któréj mnie surowa wola matki méj oddzieliła gwałtownie... Tak jest, matka twoja żyje, ale przecierpiała wiele i mnie i ciebie się zaparła, tyś sierota, jam dla niéj obcym i nienawistnym człowiekiem.... więcéj nie pytaj mnie o nią. Świat o tém nie wié i wiedziéć nie powinien, nie dla mnie, Maniu, ale dla niéj.... Dziś miłość moja cała przeniosła się na ciebie, dziecię kochane.... choć przyznać się nie mogłem do niéj i do imienia ojca. Było to strapieniem i męczarnią całego mojego życia, dziś mi lżéj, gdy cię nie tając do serca przycisnąć mogę.... Wyście oboje dziećmi mojemi.... Teosiu!.... bądź jéj opiekunem, bądź jéj mężem, bratem... wszystkiém, gdy mnie wam zabraknie. Nad ciebie nie ma ona nikogo.
— A teraz, — dodał wzdychając, — rzućmy ten smutny przedmiot, mówmy o tém, czego najgoręcéj pragnę.... kiedy się pobierzecie? chciałbym by to nastąpiło jak najprędzéj, nie rozumiem i nie widzę przeszkód... W świecie form i przyzwoitości, jest wiele do spełnienia nim się do ołtarza przystąpi.... ale wy, szczęściem nie należąc do niego, nie macie nic coby wam do niego tamowało drogę.... Jutro zaraz potrzeba rozpocząć starania.
— Ojcze mój! ojcze! ale czyż choć błogosławieństwa miéć nie będę od matki? czyż choć raz, choć ten raz jeden ją nie zobaczę?.... zawołała Mania rzucając się na szyję Narębskiemu.
— Dziecko moje, — wybąknął pan Feliks wzruszony, — nie żądaj tego, aby ci serce, jak moje, krwią nie zaszło.... nie mów, nie proś.... to niepodobieństwo.... Módl się za nią jak gdyby umarła, i myśl że nie masz matki.
— Ale to nie może być! to być nie może! ty się mylisz ojcze.... Tyś bolał, cierpiał i może niesprawiedliwym jesteś dla niéj.... A! pozwól mi raz.... tylko raz uścisnąć jéj kolana i prosić ją o błogosławieństwo.... raz ją tylko zobaczyć.
— Aby cię odepchnęła? — gorzko rzekł Narębski, — nie! nie, nie myśl o tém... a zresztą, zostaw to mnie! zobaczymy... Nie jestem dla niéj niesprawiedliwym.... przebaczam jéj wszystko.... ale nie spodziewam się nic dobrego. — Teoś niech od jutra rozpocznie starania, radbym was widziéć połączonemi co najprędzéj, wielkie brzemię spadnie mi z piersi....
— Ale drogi panie, ja sam pragnę przyspieszyć, — przerwał Muszyński, — cóż, kiedy nie mam ani zajęcia, ani kątka gdziebym mój skarb umieścił....
— A cóż ci przeszkadza szukać zajęcia późniéj, i co trudnego znaléźć ów kątek? Potrzebaż i wam do waszego szczęścia złoconych ramek koniecznie, mieszkania, przyborów, ozdób, drobnostek, w które my naszą biedę stroimy?
— Ale nie, nam nic, nic nie trzeba! — zawołała Mania.
— O! zmiłujcież się, nie upokarzajcie mnie! począł Muszyński, — ale ja muszę moją drogą otulić, osłonić, upieścić choć trochę i w ciepłém i w ładném posadzić gniazdeczku; a pierwszy wspólnego chleba kawałek przynieść jéj własną zdobyty pracą.... Dziś, a! ja jeszcze nic nie mam.... ja nie mogę żyć jałmużną, to mi zadławi szczęście moje!
— Dziwak nudny! — zawołał Narębski, — doprawdy, chce mi się gniewać! Mania ma przecie coś swego, ona z rozkoszą podzieli tę odrobinę z tobą, nim ty swój trud z nią rozłamiesz.
— A! wszystko! wszystko, mój ojcze! — podając obie ręce Teosiowi odezwała się Mania.
Muszyński cierpiał widocznie, ale w milczeniu musiał się już zgodzić na wszystko.
Pan Feliks uspokojony zamyślał odejść wreszcie, bał się by znowu Teoś jakiego nie znalazł zarzutu, ale żal mu było porzucić tak Manię, rozstać się z Muszyńskim, i powrócić samemu do swojego świata chłodnego, aby być pojonym narzekaniami bez końca.
— Ot wiész co? — rzekł biorąc za kapelusz, — jedź Maniu do nas?.... powiemy im uroczyście, że za mąż wychodzisz.... będę dłużéj z tobą; a Teoś może tymczasem....
— O! ja lecę myśléć choćby o trochę szerszém dla nas mieszkaniu, — przerwał Muszyński, nie chcąc się przyznać, że do Narębskich wcale mu nie było spieszno.
Feliks téż go nie namawiał. Mania podała mu rączkę i szeptem cichym pożegnali się oboje. Teoś ledwie wierzył oczom i uszom, potrzebując przypominać sobie, że ta, którą tak ukochał, już była jego narzeczoną.
— Czekaj, — rzekł żywo w chwili gdy się rozchodzić mieli, — chwilę jeszcze Maniu droga, tak rozstać się nam nie godzi. Jest zwyczajem, aby narzeczonych, jak połączonych już przed Bogiem, widomy węzeł łączył, aby im przypominał że należą już do siebie... Oto jest, — dodał zdejmując z palca pierścionek, — uboga, srebrna, wytarta przy poczciwéj pracy, obrączka ślubna matki mojéj, jedyna po niéj spuścizna, najdroższa pamiątka po istocie tak świętéj, tak dobréj jak ty.... Od dziś niech należy do ciebie, oddaję ci ją, najdroższy skarb, jako znak, żem ci wiarę i miłość poprzysiągł na zawsze. Nie wstydzę się, że ten dar tak jest ubogi.... jabym go nie oddał za krocie. Niech z sobą niesie do ciebie ten spokój, wiarę w Opatrzność i miłość, którą matka moja droga zachowała do śmierci dla ludzi, choć świat jéj nie odpłacił niczém... niech nas połączy na zawsze....
I łzy rzuciły mu się z oczów, a Mania przyjmując ten dar biedny, rozpłakała się także, niosąc go do ust z poszanowaniem.
— A! drogi mój, — rzekła, — będę się starać abym go była godną.... ale cóż ja ci dam w zamian? ja nie mam innego nad ten pierścionka.... który mi ojciec dał kiedyś na imieniny.... Pozwolisz ojcze? nieprawdaż?
— Nie, — rzekł Narębski, zdejmując z palca złoty cieniuchny pierścionek, — oddaj mu ten od siebie, jest to także pamiątka, któréj się zrzekam dla was.... Przeszłość zamknięta na zawsze.... niech lepsze zejdzie nam słońce.
Jeszcze raz żywy, milczący uścisk połączył ich dłonie. Zeszli razem, a p. Feliks pociągnął smutny za niemi, ale w duszy spokojny. Znalazłszy przejeżdżającego dorożkarza siedli zaraz, a Muszyński poszedł zwolna upojony swém szczęściem, i mamyż dodać? walcząc z sobą by się nie uląc przyszłości. Mania tak mu była drogą, tak wiele dla niéj pragnął! A przed nim stał ten mur czarny nieodgadnionego jutra, którego sercem i przeczuciem nawet przebić nie było podobna.... W naturze jego było, więcéj się trapić niém, niż dzisiejszém cieszyć weselem.
Narębski tymczasem wziął Manię do domu, myśląc téż trochę jak tam zostanie przyjęty, i jak żona i córka powitają dawną wychowankę, teraz zwłaszcza, gdy im miał zwiastować, że o losie jéj postanowił, jakby naprzekór Elwirze, która swojego napróżno dotąd szukała.
Na dworze mrok padać zaczynał, ale jeszcze nie zupełnie było ściemniało, zdziwił się niepomału Narębski, widząc okna swego salonu rzęsisto oświecone, gdyż od czasu jak Adolf im uciekł, panie zwykle siadywały samotne i nikogo prawie nie przyjmowały.
Elwira mówiła, że się potrzebowała wypłakać, a służąca jéj szeptała, że się chciała wyzłościć. Jedno nie sprzeciwia się wszakże drugiemu, gdyż piękna panna zwykle z gniewu zalewała się łzami i w tym tylko jednym przypadku na płacz się jéj zbierało.
— A! a jeżeli kogo tam zastaniemy? — zawołała Mania, — pozwól mi, kochany ojcze, pójść sobie w kątek i poczekać dopóki goście nie odjadą.... Nie mogłabym doprawdy pokazać się teraz obcym ludziom, oczy mam zapłakane i usta mi się trzęsą... wciąż jeszcze ze szczęścia i wzruszenia płaczę.
— O! o! nikt nie postrzeże tego, — rzekł Narębski, — ręczę ci, że to być musi jakaś tylko tych pań fantazja, bo pewnie nie ma nikogo.
Ale podszedłszy aż pod drzwi salonu, gdzie się żaden ze sług nie znalazł, Narębski usłyszał z podziwieniem śmiechy wewnątrz bardzo wesołe. Głosu jednak rozmawiających poznać nie było można.
— To chyba szanowna Cypcunia! — rzekł do Mani, — wchodźmy.
Nie chcąc się sprzeciwiać, biedny Kopciuszek wszedł posłuszny i stanął zmięszany, postrzegłszy w rzęsisto oświeconym salonie pana barona, poufale przy Elwirze rozrzuconego na kanapie. Innego wyrazu użyć trudno, gdyż ręce jego i nogi jak najszerzéj rozprzestrzenione, czyniły go podobnym do tłustego pająka.
Narębski zdziwił się niemniéj i przystanął, a baron, który nie miał dobrego wzroku, choć szkiełkiem był uzbrojony, posłyszawszy wchodzących, nachylił się aby ich rozpoznać.
Wnętrze salonu pani Samueli przedstawiło obrazek rodzajowy wcale zajmujący. Ona sama naprzód w czarnéj sukni siedząca w fotelu przy stole, na którym leżał świeżo widać zrzucony kapelusz, — znękana, odpoczywająca, wzruszona jeszcze przejażdżką i przechadzką, wśród któréj udało się jéj pochwycić barona, z lokami w tył odrzuconemi i przymrużonemu oczyma, zamyślona głęboko.
Naprzeciw panna Elwira wesoła, roztrzpiotana, różowa, śmiejąca się i widocznie usiłująca rozbudzić starego Satyra, któremu już oczy się świeciły na ten wdzięk młodości rozkwitłéj, z jakim się popisywała przed nim zalotna dziewczyna. Oboje siedzieli na kanapie, a baron był niezmiernie rozochocony, rozdowcipowany, wymłodzony i zdawał się tak Elwirą zajęty, jak gdyby od pół roku przynajmniéj miłość w nim grała na temat jéj oczów symfonją odrodzenia.
Matka, pod pozorem znużenia i osłabienia, nie przeszkadzała wcale rozrywce córki, która potrzebowała przecie czémś i kimś się zabawić. Znajdowała zresztą, że gdyby nawet baron chciał serjo zająć się Elwirą, — nicby przeciwko temu miéć nie można.
Najbardziéj zdziwiony był Narębski, któremu na myśl nie przyszło, żeby go tu mógł zastać, a najkwaśniejsza stała się Elwira, bo jéj przeszkodzono w chwili stanowczéj, gdy kilką jeszcze pociskami spodziewała się barona u stóp swoich położyć.... Trafiło ci się może, szanowny czytelniku, na polowaniu, gdyś wystawszy darmo cały dzień na przesmyku, celował do przelatującéj sarny, że cię sąsiad pociągnął za ramię prosząc o tabakę? — w równie przykrém i drażliwém położeniu była panna Elwira. Nie mamy co taić, że szlachetną powodowana ambicją, na siwiejące adonisa nie zważając włosy, znajdowała go bardzo przyzwoitym na męża.... Myśl ta przyszła jéj niewiedziéć zkąd, i powiedziała sobie z tą roztropnością, która cechuje wyższe umysły:
— Gdyby na kochanka to co innego, ale na męża! jest jeszcze bardzo dobrze — któż mi, mając starego męża, kochać się zabroni? Na takiego powszedniego szanownego małżonka wcale znośny, a bogaty i przecież taki baron.... bo jest niezawodnie baronem. Madame la Baronne! cela sonne convenablement!
Prawie tak samo rozumowała pani Samuela, choć się z sobą nie namawiały — ona dodawała tylko w duchu:
— Tém lepiéj im się stary więcéj zapali i mocniéj do niéj przywiąże, starzy zawsze kochają trwaléj, goręcéj od młodych, a nie myślą o pokątnych miłostkach.... Elwira, kochane dziecko, zadziwia mnie rozsądkiem.... Wreszcie gdyby się jéj sprzykrzył nawet, gdyby potrzebowała dystrakcji.... o mój Boże!!!
Nie dokończyła pani Narębska, ale koniec monologu jest zbyt do odgadnienia łatwy, byśmy potrzebowali łamać sobie głowę nad dopełnieniem jego.
Gdy Narębski wszedł z Manią, panie obie przymrużyły oczy, aby poznać kto mu towarzyszył i przypatrywały się tém dłużéj, im mniéj sobie gościa życzyły.
— A! a! a.... ten kochany Narębski! — zakrzyczał baron zbierając ręce i nogi porozrzucane w nieładzie, aby wstać z kanapy, — przecież cię oglądam! Musiałem aż sam tu przybyć, aby ci twoją dla mnie obojętność wymówić.... Ma foi! c’est impardonable!
— A! to pan Feliks! — zawołała chłodno pani Samuela, jakby mówiła: — Jakże nie w porę!
— To papa! — szepnęła gryząc usta Elwira, — a! i Mania.... gość niespodziewany. Czy?... wszakże? z papą?
— Tak jest! — cicho szepnęło dziewczę.
Baron się ogromnie zmięszał, zobaczywszy i poznawszy nareszcie Manię, ale ją przywitał z nadzwyczajną, nadskakującą grzecznością, a gdy szedł ku niéj, rzekłbyś, że się na łyżwach ślizga, tak mu się nogi wyciągały.
Kwaśno jakoś zrobiło się Narębskiemu, ale już nie mógł uniknąć spotkania z baronem, i zebrał się na grzeczność, jakiéj dom wymaga po gospodarzu.
— Ale cóż to Manię do nas sprowadza? — zapytała Elwira z przekąsem, — tak dawno, dawno, a dawno nie widziałyśmy się?
— Ja ją sprowadzam, — rzekł głośno i umyślnie Narębski, — chciałem aby się co najprędzéj podzieliła z wami wiadomością o ważnéj zmianie, jaka zachodzi w jéj losie.
— Aa! — wykrzyknęła podnosząc się nieco z fotelu pani Narębska.
Baron zmięszany strasznie tarł siwowatą czuprynę i począł udawać, że nie słyszy. Elwira uśmiechnęła się jak po kwaśném jabłku.
— Mania wychodzi za mąż, — dodał Narębski, — i przybyła prosić cię, kochana Samuelko, ciebie, coś dla niéj była tak długo matką i opiekunką, o błogosławieństwo....
— O! o! papo! proszę już nie mówić nawet za kogo, ja zgadnę, — ze złośliwą intencją zawołała Elwira, — ja zgadnę.
— I ja! — przerwała Samuela, — to tak łatwo.
— No, to i ja! — dodał dowcipnie baron — a pozwólcie mi państwo, abym, choć obcy, pierwszy złożył u stóp panny Marji moje powinszowania i życzenia — mes souhaits les plus sincères.
Mania poczerwieniała jak wisienka, ale nie zlękniona lekceważącym głosem otaczających, podbiegła i rzuciła się do nóg pani Samueli, a z oczów jéj znowu łzy płynęły.
Elwira tuląc chustką twarz, okrutnie się śmiała poglądając na barona. Baron krzywił się dla harmonji i niby także uśmiechał szydersko. Tymczasem pani Samuela poczuwszy potrzebę rozczulenia, schyliła się całując w głowę dziecię i poniosła batystowo-koronkową chusteczkę, ślicznie haftowaną, do zupełnie suchych oczów.
— Więc tedy, — tupiąc nóżką szeptała Elwira, — pan Teoś Muszyński, pani Teosiowa Muszyńska! — W głosie jéj była ironja i trochę przekąsu. — Więc już po przyrzeczeniu i zaręczynach, a kiedyż ślub? c’est parfait!
I jakby najlepszym dowodem wielkiego tonu było szyderstwo, panna Narębska wciąż śmiała się patrząc na Kopciuszka.... sama pani miała także pół uśmiechu na ustach, a baron choćby był wolał inną przybrać minę, musiał wtórować ironją lekką, aby nie pozostać w tyle od towarzystwa, tak dystyngowanie umiejącego szydzić z łez biednéj sieroty, z jéj nadziei, z jéj szczęścia — nawet w tak uroczystéj chwili.
Nie dziwujcie się kochani czytelnicy téj ironji wielkich ludzi, na widok takiego małego szczęścia. Jest ona bardzo naturalną. Tak nieraz w czasie dożynków na wsi, gdy dla głodnéj gromady zastawiają wieczerzę, a państwo odchodzą na sutą kolacją do dworu — śmieją się niejedne śliczne usta z kwaśnych ogórków i razowego chleba, przygotowanych dla czeladzi.... Szczęście, bez karety, bez lokajów, bez pałacu, bez koronek, takie sobie płócienkowe i piechotą chodzące, musi się śmieszném wydawać tym, którzy więcéj dbają o fizjognomją szczęśliwości, niżeli o nią samą.
Trzeba téż przyznać, że to jest szczęście powszednie, razowe nie pytlowane, — może ono zadowolnić dusze ciche i skromne, ale takich umysłów wzniosłych, jak Elwiry i pani Samueli, nigdy!
Mania wstawszy nie miała co z sobą robić, bo jéj nawet nie poproszono siedziéć, ale baron, któremu już tu wytrwać było ciężko między dwoma ogniami, szepnął na ucho Narębskiemu, prosząc go, czyby nie mogli pójść na cygaro.
— A chętnie, — rzekł pan Feliks, i wynieśli się z salonu, ale w progu dogonił ich głos Samuelki.
— Proszę barona nie zapominać, że czekamy go z herbatą.
O! Madame! — odparł przyciskając kapelusz do serca Dunder.
Elwira ubodła go i przeszyła wzrokiem pełnym najsłodszych obietnic — zwodnica!
W pokoju Narębskiego, baron rozrzucił się znowu wedle obyczaju swojego, jedna noga na fotelu, druga na kanapie, ręka za kamizelką u góry, druga we włosach.
— O! jakże miłą i śliczną jest twoja panna Elwira! — rzekł z westchnieniem puszczając kłąb dymu do góry.
— A? znajdujesz? — rozśmiał się Narębski, — nie można ci wierzyć nieszczęściem, boś bardzo łatwy dla kobiet i gusta masz widzę, zmienne. Dawnoż to ci się Mania tak podobała?
Ma foi! podoba mi się dziś jeszcze, nie przeczę ładna laleczka, ale panna Elwira, to wcale co innego, jaka powaga i dystynkcja! To kamień czystéj wody i wcale innéj wartości.
— Dziękuję, — rzekł uchylając głowę Narębski, — jeżeli to dla uspokojenia sumienia mówisz, aby moje ojcowskie serce pogłaskać, nie forsuj się proszę.... Baronie, to mi zupełnie wszystko jedno.
Farçeur! — zaczął się śmiać stary, rozrzucając jeszcze bardziéj tak, że zdawało się, iż chce sobą jednym cały pokój napełnić, — va! Cóż chcesz żebym mówił? Jestem kobieciarz i wdowiec na wydaniu, bylebym zobaczył istotę piękną, miłą, dowcipną, głowa mi się zawraca.
— Szczęśliwy! — rzekł Narębski wzdychając, — ty jeszcze jesteś na wydaniu! Nie żartujże proszę, i nie udawaj przedemną, ja cię nie zdradzę. Gdyby o tém panny wiedziały, obiegłyby cię i schrypłbyś do tygodnia śmiejąc się i motyskując z niemi, a wiem że masz reumatyzm i początki sciatyki....
— Kto? ja? — z oburzeniem zgarniając rozrzucone członki i schwytując się krzyknął Dunder, — ja? Człowiecze! zdrowszego na świecie nie ma nademnie! Codzień się gimnastykuję i sto funtów podnoszę jedną ręką, nigdy w życiu lepiéj się nie miałem, czuję w sobie siły na sto lat! Któż ci powiedział o reumatyzmie i sciatyce?....
— Nie wiem doprawdy! — odparł pan Feliks ruszając ramionami, — zdaje mi się, że to moje panie zkądś wzięły, bo od nich to słyszałem....
Dunder pobladły padł na kanapkę, ale z oznaką smutku, bo zgarnięty cały i maleńki, jak nigdy nie bywał.
Milczenie, które potém nastąpiło, przerwał śmiech Narębskiego nagły, dający znać, że sobie żartował z barona. Rozjaśniło się znowu oblicze Dundera i przejednany w wielkiéj przyjaźni wysunął się na herbatę, zabierając jak najgoręcéj smalić cholewki przy pannie Elwirze.
Sądzimy wszakże, że wizerunku tych jesiennych miłostek mniéj mogą być ciekawi czytelnicy nasi i wolemy pójść za Teosiem, który w duszy się modląc i poglądając w niebo, biegł wprost do swojego nowego mieszkania, aby się w samotności szczęściem swém cieszyć i tkać przyszłość szczęśliwą.
Rozkosz wewnętrzna, jakiéj doznawał, zmieszaną była wszakże z tęsknotą rzewną i niepokojem dusznym. Wszedłszy do swéj izdebki, nad któréj łóżeczkiem wisiał portret matki, przez biednego jakiegoś artystę odmalowany dla jéj dziecka przez wdzięczność, Teoś padł przed nim na kolana zalany łzami. Złożył ręce i wlepiwszy weń oczy, myślą przeniósł się w dni swojego dzieciństwa, w te chwile, gdy rozpaloną jego głową tuliły macierzyńskie dłonie. Zapomniawszy o całym świecie, jął w duszy mówić do cienia matki:
— To tyś mi moje szczęście wymodliła, bo czyżem ja na nie zasłużył? Cóżem ja uczynił, aby mi się tak niebiesko uśmiechnęło życie?... a! to zasługi twoje i twoje modlitwy, święta matko moja! Podajże mi rękę z niebios, opiekunko moja, abym nie upadł i nie oszalał od szczęścia. Ból ścierpieć, to może łatwiéj, nie dać się obłąkać pomyślności, trudniéj.... prowadź mnie swoim przykładem i wymódl opiekę. Biorę na moje ramiona los tego dziecięcia.... a! czy podołam obowiązkom, czy nie upadnę wśród drogi... matko moja, matko moja!
Cały tak wieczór spędził patrząc na ten obrazek, na którym poczciwa kobiecina wystawioną była, przez początkującego znać artystę, z całą niewprawą i naiwnością talentu przebudzającego się zaledwie i usiłującego wiele, bo nieznającego miary sił własnych. Stała na tym kawałku płótna w bieli cała, tak jak bywała najczęściéj przy pracy, w białym czepeczku, z twarzą spokojną, uśmiechnioną, a tak rozczuloną, że zgadłbyś, iż gdy ją malowano patrzała na syna, myślała o dziecięciu.... Na jasnych bieliznach nie prócz dwóch szkaplerzy nie było widać, i na ręku miała tę srebrną wytartą obrączkę, którą Teoś tego dnia oddał swéj narzeczonéj.... Długo patrzał syn, dumał, aż znużony wreszcie rzucił się po krótkiéj modlitwie na łóżko i w błogich usnął marzeniach.
Najdziwniejsze postacie przesuwały mu się po głowie, i sen był dalszym ciągiem dnia, który go tylu napoił wrażeniami. Ale dziwnym skutkiem uczucia z jakiém zamknął oczy, same tylko czyste i wdzięczne widział przed sobą obrazy.... Manię w wianeczku ślubnym, Narębskiego błogosławiącego ich i jakieś nieznajome, święte, poważne oblicza, których tłum w końcu go otoczył do koła. Teoś znalazł się wpośród białych obłoków, piętrzących się jakby olbrzymie wschody ku niezgłębionéj wyżynie niebios, od których wielka biła jasność. Świata tego nie widział nigdy, ale czuł, że powinien był, stanąwszy na pierwszym białym obłoku, iść daléj a daléj ku górze. Siła jakaś ciągnęła go tam gwałtownie, chociaż czuł się niegodnym, wstydził, jakby był nagi, i tulił ręce drżące do piersi. Powieki wzbierały mu się łzami, serce biło gwałtownie.... Po obu stronach wschodów z chmur, stały nieruchome, wielkie, jasne postacie owe nieznane, z któremi Teoś wszedł, sam niewiedząc jak w te strefy górne.... Ziemia mu znikła z oczów... Mleczna białość oblekała wszystko. Starcy z siwemi brodami w szatach śnieżystych, z założonemi na piersiach rękami, szeregiem otaczali wschody i widać było tysiące ich, malejących, ale wyraźnych, ginące aż gdzieś w niedoścignioném oddaleni blasku...
Jedni z nich na białych powiewnych sukniach mieli krwawe znaki na sercu, inni krwawe przepaski na głowie, na rękach stygmata, na ustach piętna boleści.... tu i owdzie zza szeregów powiewała palma blada zielona, gdzieindziéj szeleściały cicho skrzydła anielskie.... Świat to był bezbarwny, prawie cały ze złota i bieli, ale w promieniach oblewających go, chwilami migały smugi jakby rzuconych świateł od drogich kamieni, różowe, zielone, niebieskie, fioletowe.... Cisza głęboka panowała dokoła, ale wśród niéj było jakby drganie fal od dalekiéj niepochwyconéj muzyki, wszystko ziemskie, rozpromienione, uduchowione, zlewało się tu w jakąś dziwnie harmonijną całość. Muzyka zdawała się barwą, kolory przechodziły w tony.... złocista jasność spowijała wszystko i pochłaniała w sobie. Teoś szedł i czuł się lekkim, tak lekkim, że ogromne przelatywał przestrzenie, po chmurach, które z nim razem leciéć się zdawały, i chwiały się stojące po bokach szeregi starców i niewiast, i wszystko wirowało razem z obłokami ku górze....
Coraz gorętsze ciepło dawało się czuć zewsząd, ale nie piekło w piersi, owszem rozgrzewało i wlewało siły. Nagle naprzeciwko idącemu młodzieńcowi, zdala od góry ukazała się spływająca postać biała, poznał w niéj matkę i upadł na kolana, aż się chmury pod nim zachwiały, a z chmurami całe zastępy duchów w bieli. W jednéj chwili ona stanęła przed nim. Tak, to ona była, matka, poznał ją, a jednak jakże niepodobna do tego obrazka i do tych wspomnień, jak majestatyczna, jak cudownie piękna i jak błogo spokojna..... Taż sama twarz ale ubłogosławiona, ta sama postać, ale ją niebo odmłodziło i opromieniło. Przyszła ku niemu i pochwyciła klęczącego za głowę, i poczęła całować w czoło.... błogosławiąc,... ale usta jéj poruszały się, a Teoś słów słyszéć nie mógł, jakby jego ziemskie ucho dźwięków tamtego świata pochwycić nie było godne.... spostrzegł tylko przy sobie Manię klęczącą obok, w zasłonie przejrzystéj, z pochyloną główką, z rozpuszczonemi włosami.... Matka dwie ręce rozdzieliła na dwa czoła i dwa na nich zrobiła krzyżyki. Potém zdjęła z palca pierścionek srebrny i oddała Mani.... zwróciła się ku Teosiowi, wzięła jego dłoń i połączyła ich ręce.... Ale w téj chwili z jasnéj złotéj postaci, poczęła się stawać przejrzystą, coraz bladszą, coraz bardziéj niepochwyconą i powiew wiatru uniósł ją od nich.
Mania znikła. Teoś uczuł coś w ręku z tą myślą, że mu to matka oddała... ale rozpoznać nie mógł co trzyma, ściskał tylko w dłoni, a patrzał w górę.... Ale widzenie znikało całe, chmury zsuwały się w dół, coraz ciemniejsze, szafirowe, szare, sine, ciężkie i rozstąpiła się ostatnia, a chłopiec pod stopą uczuł twardą ziemię.
Trzymał jednak ciągle tajemniczy matki podarek.... i gdy się z krzykiem obudził, przeląkł się widząc, że ma w dłoni.... tylko ten lichy bilet loteryjny, który mu Drzemlik narzucił. Sen tak był piękny, że jeszcze nim oddychając, Teoś odrzucił zmięty kawałek papieru i co prędzéj zamknął oczy, aby przywrócić marzenie.... ale i sen i widzenie uciekły... i już nie usnął do rana....




Zapomnieliśmy dotąd powiedziéć, że list który szanowny nasz znajomy pan kapitan Pluta napisał w chwili wyrzeczenia się świata i jego nieprawości, w godzinie upadku ducha, do dawnéj swéj przyjaciółki, pani jenerałowéj Palmer, — żadnéj dotąd nie otrzymał odpowiedzi. Pluta zrazu czekał na nią cierpliwie i z dobrą fantazją, potém coraz smutniejąc, ale wytrzymując stoicznie, choć go już dobrze złości brały, że został zbyty tak pogardliwém milczeniem, naostatek oburzył się i powiedział sobie, że nie można było zostawić rzeczy w takiéj niepewności i zawieszeniu.
— O! to tak znowu być nie może! Więc już mnie nawet szanowna Julka nie ma za godnego strachu i poszanowania nieprzyjaciela; traktuje mnie za bajbardzo.... To za wiele! Kapitanie! kapitanie! na co zszedłeś? na czém kończysz? Néc locus ubi Troja fuit! Bądź co bądź, tak rzeczy rzucić nie można, — dodał w duchu monologując z sobą, — fait ce que doit, advienne que pourra! Zyszczę co czy nie, ale przynajmniéj nagryzę niegodziwą Julkę.
Skutkiem tego bodźca, jakiego mu dodała nienawiść i pragnienie choćby jałowéj zemsty, kapitan odzyskał trochę ruchawości dawniejszéj, wyszukał zaraz schronienie Mani, i wdarłszy się do niego, widzieliśmy jak się tu znalazł, piekąc swoją grzankę, a drugą przysposobiając dla nieprzyjaciółki.
Wyszedłszy z domu Byczków, stanął na ulicy, uśmiechnął się do siebie, a słowa któremi się pochwalił, najlepiéj nam wytłumaczą cel tego kroku.
— Otóż to jest co się zowie ślicznie, — rzekł powoli, — obgadałeś się sam przed sobą i ludźmi, Pluto, kochanie moje, jeszcze ty tak bardzo nie upadłeś jak ci się w pierwszéj chwili zdawało; paralitykiem nie jesteś, krok dzisiejszy tego dowodzi. Jest dyplomatyczny, jest co się zowie zręczny! Zrobiłeś sobie parę przyjaciół, któremi nigdy gardzić nie należy, a jenerałowéj bolesnego figla. Bo juściż, — dodał ciszéj mrużąc oko, — córka w tym gatunku płaczliwym i uczuciowym, jak ta Mania, spragniona macierzyństwa i serca, nie wytrwa żeby matki nie odszukała, nie zobaczyła i nie przyczepiła się do niéj, żeby jéj choć o błogosławieństwo prosić nie poszła, a ojciec tego rodzaju co p. Feliks, nie potrafi się oprzéć jéj zachceniu i musi ją tam poprowadzić, albo tamtę tu przywieść, jenerałowa będzie miała przyjemną do przebycia chwilę, to — ut sic.
W istocie rachuba była niezgorsza wcale, ale kapitan nadto się przechwalał, napadała go energja chwilami i odchodziła po chwili, nie wyszedł był ze swego charakteru, ale siły do działania przebierały się i czuł ich niedostatek. Myślał znowu długo i wahał się nim postanowił, niezadowolniony tą zemstą, dla niego bezkorzystną, obmyśléć inne środki dla siebie i nalegać przez Pobrackiego na jenerałowę. Dziwny, szczęśliwy traf dozwolił mu się domyśléć, że jenerałowa i pan mecenas byli z sobą w bliższych stosunkach, niżeli światu zdawać się mogło. Ta drogocenna dla niego wiadomość, przyszła mu niespodzianie przez Kirkucia, który zawsze po staremu niepomiernie bawara używał i niepoprawiony chodził pod Gwiazdę lub pod Kotwicę, do ogródka Piastowego lub Tivoli.
Jednego wieczora p. Mateusz wzdychając właśnie nad marnościami świata, które mu piana piwa przypominała, popijał ów nektar odurzający do reszty słabą jego głowę, gdy ujrzał nieopodal człowieka, którego fizjognomja jakoś mu się wydała nie obcą i jakby już gdzieś dawniéj widzianą. Nie mógł sobie tylko przypomniéć zrazu, kiedy i gdzie ją spotykał.
Był to gentleman dosyć przyzwoity, lecz widocznie świeżo wystrychnięty na swobodnego człowieka, pana siebie, bo zachował ruchy i obyczaj służebniczy, niedawno jeszcze z liberją z pleców zrzucony. Jego surdut tabaczkowy, widocznie prany i odświeżony, rękawiczki jelonkowe, kapelusz na bakier, kolorowa chustka od nosa, dosyć starannie z tandety wybrane, leżały na nim i przy nim tak, że niedawnego w nie przystrojenia łatwo domyśléć się było można. Człowiek w nich jeszcze nie chodził, ale z nim chodziły. Oglądał się téż razwraz czy na niego patrzą i spozierał ciekawie ku zwierciadłom, które mu obraz metamorfozowany postaci jego wracały. Kirkuć po długich wysiłkach pamięci, która opieszale dosyć swą służbę odbywała w jego głowie, bo ją bawar odciągał i pasma jéj plątał, doszedł nareszcie, że próżne odbywając placówki w przedpokoju siostry, widział go tam właśnie w pasiastéj liberji i kawowych kamaszach.
W istocie był to świeżo przez nią odprawiony lokaj, który się z Bzurskim pokłócił i przez niego został z miejsca wysadzony, gdyż kamerdyner zagroził, że sam ustąpi, jeśli zuchwałego chłystka, który mu chybił, nie odprawią.
Lokaj téż przypomniał sobie Kirkucia i po lekkim propedeutycznym ukłonie, poczęła się łatwo rozmowa, od któréj wcale się nie uchylał nowo emancypowany sługus, rad że sobie zrobi znajomość między ludźmi swobodnemi, a mocno podrażnion świeżą jeszcze przygodą, która go burzyła przeciwko jenerałowéj i Bzurskiemu. Chętnie więc zaczął pleść o nich, co Kirkuciowi w smak poszło. Postawił mu nawet butelkę przysiadłszy się do niego, bo nie był wcale dumny gdy mu o skórę chodziło, a czuł, że tu się czegoś pożytecznego będzie mógł dowiedziéć. Nauki Pluty w las nie poszły, Kirkuć głęboko niemi przejęty, postanowił, bądź co bądź, wybadać człowieka, którego mu los tak szczęśliwie nastręczył.
— Oj to dom! — rzekł po chwili z goryczą lokaj, — oj! to dom.... nie ma co mówić.... jest się tam czego napatrzyć kto ma oczy, i nasłuchać kto ma uszy. A i ja tam dosyć widziałem, choć nie wszystko mówić się godzi.
— No! no! ale tak.... między nami, — rzekł Kirkuć.
— Dobre oni téż mają uszy, a ręce długie, rzekł wzdychając lokaj, — straszno i teraz choć się człek z tych szpon wydostał. Sama pani, to kobieta.... to takiéj drugiéj nie ma na świecie, jéj minisztrem być — albo co. Cały świat ma ją za świętą.... ale co się wie to się wie!....
— Na miły Bóg! cóż takiego? — spytał przysuwając się i dolewając piwa Kirkuć.
— Bo dla czego, proszę ja kogo? ten famfaron, a chłopski syn Bzurski (bo to pewna rzecz, że jego ojciec był chłopem i matka prosta chłopka), dla czego, pytam ja się kogo, on tam tak znowu króluje? I cóż to za matedora? Dla czego on tam taki pan? bo milczy i nie widzi co nie potrzeba? Pani na to patrzy przez szpary, że on sobie romansuje z panną Adelajdą, a choćby i z kawiarką, że wino spija przy obiedzie i rejestra pisze jak mu się spodoba.... a on za to, proszę ja pana, milczy i od niego się nikt nie dowie co się w domu święci.... A myślą, że to już drudzy sobie oczów nie mają, albo tacy głupi, żeby się nic nie dowąchali. Czy to ja téż podedrzwiami jak on słuchać nie umiem, albo i przez dziurkę patrzeć, proszę ja kogo?
— Ale cóż tam zobaczyć i podsłuchać, kiedy to kobieta z kamienia, — rzekł Kirkuć.
— O! tak, z kamienia jak potrzeba, a z żywego ciała jak zechce i kiedy ludzie nie patrzą. Umie ona taką być, proszę ja kogo, jak jéj potrzeba, a tak sobie delikatnie romansuje, z tym adwokatem choćby, jak p. Adelajda z Bzurskim. Co się wie, to się wie! tylko że człowiek gadać nie chce.
— Z adwokatem? z Pobrackim? — spytał gorąco chwytając go za rękę podziwienia pełen Kirkuć, — ależ on wygląda jak oskrobana głowa kapusty?
— No! to już jak komu do gustu!
Otóż jakim dziwnym sposobem Kirkuć doszedł wielkiéj tajemnicy i mnóstwa szczegółów pomniejszych z nią będących w związku, i tegoż wieczora, gdy mu język mocno świerzbiął, poleciał zaraz zwierzyć się Plucie, który go dobrze wybadał, rozważył, wąsa pokręcił i rzekł tylko enigmatycznie:
— Jesteśmy na dobréj drodze.
Nazajutrz zaraz kroczył do Pobrackiego z osnutym w ciemnościach nocy planem i tak dobrze a cierpliwie do drzwi jego kołatał, że choć go kilka dni wodzili, odkładając posłuchanie od rana do wieczora a od wieczora do rana, w końcu został dopuszczony do przybytku.
W parę dni po owéj bytności u Byczków, dostąpił szczęśliwie oglądania oblicza, które nie łatwo się komu ukazywać raczyło. Zastał wielkiego legistę jak zawsze, po Napoleońsku stojącego przy biórku, dla tego aby przybyłych nie był zmuszony prosić siedziéć; z ręką założoną za surdut szczelnie i surowo zapięty, z drugą opartą na stosie papierów, w postaci wyraźnie zdającéj się mówić że nie ma czasu, i dającéj do zrozumienia, aby przybyły spieszył się z interesem i odchodził.
Ujrzawszy Plutę, Pobracki skrzywił się znacząco — kapitan na opak był słodki i miły jak lukrecja, kłaniał się nizko, stąpał z pokorą, dusił kapelusz w obu rękach, jakby siebie i wszystko co jego było, chciał zmniejszyć w obliczu tak wielkiego człowieka.
— Pan dobrodziéj może mnie sobie nie przypominasz? — zapytał kapitan.
— Owszem! — sucho odparł mecenas.
— Miałem honor widziéć się z nim w dosyć nieprzyjemnych okolicznościach, z powodu przykréj sprawy brata pani jenerałowéj Palmer, a mojego nieszczęśliwego przyjaciela, pana Mateusza Kirkucia, fizycznie i moralnie po trosze ułomnego, ale przytém najlepszego w świecie człowieka.
— Pan masz jaki interes? — zapytał surowo przerywając Pobracki.
— Krótki, drobny i mało znaczący, — odparł kapitan pokornie się przełamując na wpół. — Wiadomo zapewne panu dobrodziejowi, że mnie niegdyś łączyły z p. jenerałową bliższe stosunki.... nie pokrewieństwa jak Kirkucia, ale tak niemal ścisłe jak one, nieszczęściem mniéj trwałe. Czas i okoliczności je zerwały. Miałem wówczas zręczność nieraz pani Palmer, a ówczesnéj jeszcze tylko pięknéj Julji, być użytecznym i po trosze miałbym prawo odezwać się wzajem do jéj serca, gdy fortuna postawiła ją dziś na wyższym, a mnie na jednym z ostatnich szczeblów drabiny społecznéj; co nie przeszkadza bym jeszcze się kiedy wyżéj nie dodrapał.... Otóż pisałem do Palmer, prosząc ją, aby mi teraz wzajem dopomogła, a dotąd nie odebrałem żadnéj odpowiedzi.
— Ja o tém nic nie wiem! — rzekł sucho Pobracki.
— Ja właśnie przychodzę prosić pana dobrodzieja, abyś był łaskaw o to się dowiedziéć, bo ja się sam nie chcę jenerałowéj naprzykrzać.... i dokładam byś raczył się za mną wstawić.
— Tak!.... ale ja tych spraw nie znam.... to rzecz prywatna.... nic zresztą nie mogę, pani jenerałowa ma swoją wolę.
— Tak! ależ pan dobrodziéj, — wykrzyknął Pluta mrugając wąsem i okiem, — pan jest nietylko jéj doradzca, ale przyjaciel najlepszy, najbliższy, pan, w którym ona całe swe złożyła zaufanie.
— Ale proszę pana! ja jestem doradzca prawnym tylko.
Pluta zamilkł, przygryzł wargi i umyślnie dla wypróbowania Pobrackiego począł się uśmiechać szydersko.
Pan Oktaw był najpewniejszym, że tajemnica jego bliższych z jenerałową stosunków nikomu znaną być nie może, trochę się zmięszał mimo woli, ale opamiętał zaraz.
Pluta jednak pochwycił to drgnienie muskułów twarzy i nabrał pewności.
— Czyż tylko doradzcą, a nie przyjacielem od serca jesteś pan dobrodziéj? o nie! temu nie wierzę! — przerwał kapitan.
— Mam szczęście dosyć dobrze i łaskawie być widzianym przez jenerałowę, ale, — szepnął pan Oktaw, — ale w sprawy, które do mnie nie należą, mieszać się nie mogę.
— To tylko skromność wrodzona panu dobrodziejowi, nie dozwala mu przyznać jak w istocie jest, o czém ludzie, choć nie wszyscy, doskonale wiedzą, że pan więcéj jesteś niż doradzcą życzliwym.
I powtarzając po dwakroć z naciskiem te słowa, Pluta wywołał wreszcie rumieniec na bladą twarz i małe, ale widoczne zniecierpliwienie.
— Racz pan mnie wysłuchać, — rzekł Pluta poufaléj, widząc że lekarstwo skutkuje, — nie zapieraj się, bo świat wszystko wie i dowiaduje się wszystkiego, wszystkiego powiadam panu, sam tego doświadczyłem na sobie. Raz, ja który to panu mówię, człowiek ułomny, miałem taki wypadek, żem w najniewinniejszéj myśli, o mroku, pocałował w czoło żonę mojego przyjaciela. Byliśmy sam na sam, żywéj duszy, cisza w koło, trochę ciemno w salonie, nikomum się z tém nie chwalił, bo nie było z czego, tak dużo mąki na wargach mi zostało. Cóż WPan dobrodziéj powiész na to? w tydzień czy dwa, całe miasto o tém szeptało. Nie powiadam, żebyś WPan dobrodziéj miał w czoło panią jenerałowę Palmer całować, nie twierdzę, daleką jest ta myśl zuchwała odemnie, ale to pewna, że gdyby tam między państwem cokolwiek ściślejsza zawiązała się przyjaźń, jedném ręki ściśnieniem objawiona, wkrótce o tém będzie wiedziało miasto całe. Tymczasem twierdzą ogólnie, iż bliskie i serdeczne stosunki łączą państwa z sobą — na cóż się tego zapierać? Wznieca się zaraz podejrzenie, iż tam coś ukrywać potrzeba. Czy ta przyjaźń ciepła, gorąca, zimna, blada czy różowa, nie śmiem robić przypuszczeń, ale że ona jest, to się wié. Każdy zresztą wykłada to po swojemu, ja się wstrzymuję od komentarzów, a to wiem, że jeśli nie ma nic, to się pan nie obawiając podejrzeń, wahać nie będziesz uczynić coś dla mnie. Zresztą gadać nie lubię, jestem dyskretny, i mam nadzieję, że moje umiarkowanie życzliwością odpłaconém mi będzie.
Skończył Pluta i spojrzał na Pobrackiego, który bladł, czerwieniał, trząsł się, ale stał jak posąg i nie dawał po sobie poznać ile cierpiał; udawał że nie rozumie.
— Darujesz mi pan, — rzekł, — ale tych alluzji nie pojmuję, pani Palmer jest mi dosyć życzliwą, miałem może zręczność zasłużyć na jéj zaufanie, zresztą nie wiem nawet coś mi pan chciał dać do zrozumienia.
— Obszerniéj i jaśniéj na dziś tłumaczyć się nie chcę, — rzekł Pluta, — sapienti sat, ale mam nadzieję, że sprawa, którą łaskawéj jego opiece powierzam, pójdzie dobrze. Pani jenerałowa pozbędzie się mnie, gdyż wyjadę i mam mocne postanowienie oddalić się z Warszawy, która się na mnie, jak na wielu innych znakomitościach, poznać nie umiała.... Ingrata patria! non habebis ossa mea! Ale stara to prawda, że nikt prorokiem u siebie.... Do nóg upadam.... i proszę raz jeszcze.... nie zapominać o pokornym słudze....
— Ja za nic nie ręczę, — rzekł zmięszany Pobracki, — ale starać się nie omieszkam....
— Już bylebyś pan się starał, jestem spokojny, — odparł kapitan, — a na to słowo honoru daję, że natychmiast wyjeżdżam i stanowczo żegnam kraj i państwa wszystkich.
Skłonili się sobie grzecznie i na tém się skończyło.
Kapitan odchodząc, szyderskim wzrokiem bazyliszka przeszył do głębi prawnika.
Po wyjściu Pluty Pobracki wybiegł zapowiedziéć aby nikogo nie wpuszczano, a sam padł na krzesło, przerażony jakby ukazaniem się szatana. On, który życie całe pracował na pozyskanie sobie nieposzlakowanéj sławy, ów wzór surowości obyczajów i prawości, wystawiony nagle na szyderstwo ludzi, na zwycięzkie uśmiechy tych, których gromił dotąd z wysokości cnoty!.... Było się czego ulęknąć, zaprawdę! Poty zimne nań uderzyły, powiódł ręką po czole i postanowił, z niezwykłą sobie żywością, jechać natychmiast do pani Palmer, aby się z nią rozmówić stanowczo. Miał ku temu i inną przyczynę, od dni bowiem kilkunastu i wprowadzenia do jéj domu Abla Huntera, jakoś coraz mniéj był rad z fizjognomji, którą stosunek cioci do siostrzeńca przybierał. Ale ile razy wspomniał o tém ostrożnie, jenerałowa się uśmiechała i białą podając mu rączkę, odpowiadała:
— Cóż ci się śni? zazdrość!.... to dzieciak.....
Wszakże ten dzieciak coraz się lepiéj rozgaszczał w domu, coraz w nim częściéj przesiadywał, Pobracki schodził go wieczorami w salonie sam na sam z panią Palmer i z mowy młodego trzpiota mógł miarkować, że coraz byli bliżéj z sobą. Nie przypuszczał on lekkości zbyt daleko posuniętéj w kobiecie tak poważnéj i tak bardzo starszéj od hr. Abla, że matką jego byćby mogła, ale go to jednak mimowoli niepokoiło. Kuzynostwo i interesa nie dosyć mu to tłumaczyły, obawa o proces i chęć zapobieżenia mu, zdały mu się za daleko posunięte.
Pragnął więc stanowczo się rozmówić tą razą i parę razy już odprawiony ode drzwi w sposób dosyć podejrzany przez Bzurskiego, pod pozorem że pani w domu nie było, choć czuł, że nie mogła wyjechać i paltot p. Abla niby przypadkiem w przedpokoju zapomniany, różne myśli nastręczał: — poczynał się trochę niecierpliwić.
— Ale to być nie może! — mówił sobie w duchu, — niesłusznie ją podejrzewam! to się nie godzi!
Wybrał się więc natychmiast do jenerałowéj, gdy niespodzianie sprawa wielkiéj wagi stanęła na przeszkodzie i zabrała mu resztę poranku, potém musiał spocząć i przeczekać obiadową porę, tak, że dopiero o zmroku stanął u drzwi pani Palmer nie bez bicia serca, bo mu jeszcze szyderskie słowa Pluty w uszach brzmiały.
W przedpokoju zastał Bzurskiego, który z rękami na żołądku założonemi, w postawie ubłogosławionego, drzemał spokojnie po obiedzie i z widocznym złym humorem podniósł się widząc przybywającego natręta, który mu przerywał drzemkę, spojrzał nań ziewając, a na zapytanie:
— Czy pani w domu? — z jakiémś wahaniem złowrogiém mruknął:
— Tylko co wróciłem, nie wiem dobrze, trzebaby się dowiedziéć.
Pobracki, który dawniéj bez oznajmienia przygotowawczego wchodził i wstęp miał zawsze otwarty, surowém odpowiedziawszy wejrzeniem, nie powtarzając już zapytania, wszedł nie opowiadając się do salonu.
Jenerałowéj nie było tu w istocie, ale z drugiego pokoju dochodziły dwa głosy, z których jeden wesoły i śmiejący się, łatwo było poznać jako Abla Huntera, drugi cichy i melancholijny, widocznie należał do jenerałowéj. Pobracki mocno zmięszany, cicho począł kroczyć ku drzwiom, bo go jakaś zazdrość ubodła, ale wprędce pomiarkowawszy się, odkaszlnął i dał o sobie znać głośnym chodem po salonie.
Posłyszawszy go jenerałowa, wyszła zaraz szybko z gabinetu nieco pomięszana, lecz ochłonęła prędko i podała mu rękę, wskazując mrugnieniem oczów, że nie była sama i niby z niechęcią dając mu poznać, że ją naprzykrzony kuzynek nudził....
Za nią zaraz wyjrzał poufale hr. Hunter, a zobaczywszy Pobrackiego, począł się śmiać głośno i witać go jakby we własnym domu.
Pobracki był poważny i milczący, ukłon oddal zimno i kilka słów szepnął o pilnym interesie.
— A! jeżeli interessa są, — przerwał Hunter żywo z za ramienia gospodyni, — to ja państwa opuszczę i pójdę sobie gdzie na cygaro.
— Nie mamy nic pilnego, — odparła zwracając się ku niemu pani Palmer, młodemu chłopcu dając oczyma do zrozumienia, że te interesa wcale nie w porę przyszły ją nękać.
Mimo to nieme zapewnienie, Hunter wziął za kapelusz, odwiódł ją na chwilkę do gabinetu, szepnął coś po cichu i śmiejąc się wybiegi do salonu. Tu podał rękę Pobrackiemu, który milczał jak posąg oczekiwania i wyszedł, przede drzwiami włożywszy kapelusz bez ceremonji.
Sposób jego obejścia się z jenerałową i rozgoszczenie poufałe w tym domu, nie uszły wprawnego oka p. Oktawa, który się smutnie namarszczył.
P. Palmer jak gdyby ciężar jaki spadł z ramion, gdy wyszedł nareszcie Hunter i zlekka wzdychając zasiadła na kanapie, oczekując aby prawnik rzecz, z którą przyszedł zagaił. Zwykle pogodne jéj czoło, jakaś marszczka frasunku sfałdowała.
P. Oktaw téż milczał długo nim przyszedł do słowa, i nie rychło odezwał się zwolna:
— Nie śmiałbym nigdy występować z takiém pytaniem, — rzekł, — gdyby nie obowiązki, jakie na mnie szczera dla niéj przyjaźń wkłada, ale, droga pani...
— Mówże śmiało! co tam tak strasznego? spytała chłodno jenerałowa.
— Doprawdy, ciężko mi to jakoś powiedziéć przychodzi....
— Ciężko? mnie? staréj i dobréj znajoméj? jakże mnie pan krzywdzisz!.... Mówże śmiało, proszę....
— Powiem otwarcie.... Zaczynam być niespokojny o Abla Huntera.
— Jakto? cóż to? dla czego? nierozumiem.
— Pani go oczarowała! on sobie doprawdy nadto u niéj pozwala.
— O! zlituj się! krewny! Zresztą, wszak zgodziliśmy się na to, że tak było potrzeba.... dla sprawy....
— Tak, do pewnego stopnia.... ale....
— To téż, jest to do pewnego stopnia, — rozśmiała się chłodno kobieta, rzucając nań ukradkiem badające spojrzenie.
— Ale, czy nie zawiele już tego? czy nie byłoby już dosyć tych czarów, bo młokos może przebrać miarę, może mu się uroić....
Pani Palmer poczęła się uśmiechać dobrodusznie.
— O! o! byłżebyś pan o tego dzieciaka zazdrosnym? — odezwała się powoli.
— Ja? ale jakież mam prawo? — wybąknął smutno Pobracki, — chyba to, jakie mi daje wielka i gorąca przyjaźń dla niéj. Boję się ludzi, oczów i języka świata.
— A! a! dajże pokój! to troskliwość zbyteczna, któż mnie o niego posądzać może?
— No! ja pierwszy.
— To mi sobie wytłumaczyć łatwo z pewnego względu, choć zkądinąd dziwię się, że mnie pan masz za tak lekką... To dzieciństwo.
Zamilkli, bo jenerałowa przybrała dumną postawę kobiety nieco obrażonéj, i poczęła niecierpliwie rwać koniec swéj chustki.
— Zobaczysz, — rzekła, — jak mi to pomoże do processu; już hr. Abel po raz drugi pisał do familji nalegając o układy, skończemy niechybnie zgodą....
— A potém? — zapytał Pobracki.
— No! a potém! dam mu pieniędzy na drogę i pojedzie sobie, — przerwała kobieta po cichu, — nie mówmy o tém, bo doprawdy nie ma o czém....
Pobracki zamilkł, mimo to jednak widać po nim było, że wcale go tłumaczenie nie uspokoiło.
— Jeszcze jedno, — rzekł, — kapitan Pluta.... męczy mnie....
— A! znowu ten nieznośny awanturnik, — zawołała pani Palmer, — prawda! przypominam sobie, pisał do mnie, nie odpowiedziałam mu nic, sama nie wiem co z nim począć — nadużywa mojéj cierpliwości.
— Trzebaby go zagodzić, dać mu co odczepnego, — odparł Pobracki, — wszak ma wyjechać.
— A potém? — spytała jenerałowa trochę szydersko.
— Da się mu pieniędzy na drogę i pojedzie sobie, — odpowiedział w tenże sposób Pobracki.
— Gdyby kiedykolwiek dotrzymał słowa i zrobił co obiecuje!
— Więc lepiéj dopuścić zemstę i skandal?
— Ale nie, — zawołała niecierpliwiąc się kobieta i pocierając czoło jak gdyby ją głowa boléć zaczęła, — sama prawdziwie nie wiem co z nim zrobić, trzeba mu coś obiecać, zwlekać, targować się.
— A potém? — przerwał Pobracki znowu.
— No! to radźże mi pan, ja już nic nie wiem, — odparła nagle wybuchając kobieta, — będę posłuszną.
Widocznie jakoś dziś się zrozumiéć nie mogli i oboje poglądali na siebie niedowierzająco.
— Gdybym rzeczywiście miał radzić, — odezwał się powoli prawnik, — życzyłbym korzystać z dobrych usposobień tego łotra, z jego potrzeby i niedostatku, opisać go jak węża, opłacić i pozbyć się raz na zawsze....
— Sądzisz, że się takich ludzi kiedykolwiek pozbywa? — zapytała jenerałowa szydersko, — o! znam ich! myślisz, że dotrzyma słowa! że pojedzie, że jutro go znów na mojéj drodze nie spotkam z groźbą lub wymaganiem? A! doświadczyłam tego człowieka i wiem ile na jego słowa rachować można.
— Jakto? więc pani nie chcesz nic uczynić dla niego? trzebażby przecie coś postanowić? rzekł prawnik.
— Ale WPan mnie nie rozumiész doprawdy, — kwaśno odezwała się kobieta, — takim ludziom trzeba tą monetą płacić, jaką oni innym dają, trzeba zwlekać, uwodzić, nie drażnić, zbywać, zwłóczyć, nudzić....
— Więc cóż mu odpowiedziéć? — spytał Pobracki.
— Że chętniebym mu ofiarowała pomoc, ale teraz nie jestem w stanie — niech poczeka.
— Ależ on czekać nie może!
— Będzie musiał; czekając doczekamy się czegokolwiek.... pan wiész bajkę o ośle, którego obowiązano się nauczyć mówić?
Pobracki zamilkł, jenerałowa sucho i dziwnie śmiać się zaczęła.
— Nie poznaję pani doprawdy, — rzekł, — z takim człowiekiem jak kapitan nic się nie zyskuje na zwłoce, nędza go przyprowadzi do ostateczności.
— A! to niech sobie robi co chce! — odezwała się jenerałowa dosyć obojętnie, — to mi wszystko jedno!....
Pobracki spojrzał zdziwiony.
— Albo nie! — dodała, — przyślij mi go pan tu, choć się nim brzydzę jak gadem, sama się z nim rozmówię.
Kończąc te słowa z nerwowym wymówione pośpiechem, szarpnęła chustką jakby rozedrzéć ją chciała, zacięła usta nagle, łza gniewu zakręciła się w jéj oku.
Prawnik zamilkł i rzekł tylko spokojnie:
— Zapewne tak będzie najlepiéj, jednak nie życzę go drażnić.
Jenerałowa ruszyła ramionami tylko.
— Zostaw mi to pan, — zawołała, — nie troszcz się wcale, potrafię go uchodzić.
Pobracki powinien był odejść, zawahał się wszakże, tkwił mu w sercu Hunter, miał jakieś bolesne przeczucia, obawiał się wspomniéć o nim. Pani Palmer wydawała mu się nad wyraz i nadzwyczaj zimną, sztywną, zobojętniałą nagle dla niego. Szukał jéj wejrzenia i spotykał wzrok, który go widocznie unikał, wyzywał czulszego wyrazu, odpowiadano mu znużeniem i prawie niecierpliwością nie tajoną.
— Nicże mi pani więcéj nie ma do rozkazania? — spytał wreszcie zabierając się odejść, nic do powiedzenia? — dodał ciszéj z wyrazem smutku.
— Nic, mój drogi panie Oktawie, — wycedziła z wysileniem kobieta, — proszę cię tylko bądź spokojniejszy o Huntera, to śmieszność, za którą miałabym się prawo obrazić, widzę z twego humoru, z postawy odgaduję, że jesteś o niego niespokojny. Czyż się to godzi?
— Ale nie! — przerwał rumieniąc się Pobracki, — zdało mi się, czuję, widzę żeś pani dla mnie się zmieniła — naturalnie, różne myśli przyjść mi musiały do głowy.
— Panie Oktawie! — odezwała się z cichą wymówką jenerałowa, — po tylu dowodach życzliwości, wątpić o mnie — a! to nie do darowania!
I podała mu rękę, którą Pobracki ucałował z uczuciem, pochyliła czoło białe, na którém złożył pocałunek, a potém jakby jéj było pilno, ścisnęła go za rękę i pożegnała prędzéj niż się spodziewał. Pobracki był ukołysany, odszedł zupełnie spokojny, marząc znowu o przyszłości — ona wybiegła jakby jéj było pilno się go pozbyć.
Ale jeszcze nie miała czasu się zamknąć w gabinecie, gdy Bzurski nadbiegł z biletem w ręku, oznajmując natrętną wizytę.
— Ten pan, — rzekł podając kartę, — prosi aby choć na chwilę mógł się widziéć, prosi bardzo.
Jenerałowa spojrzała na nazwisko, wyczytała nazwisko Narębskiego i niecierpliwa zatrzymała się chwilę.
— Mówiłeś że jestem w domu?
— Spotkał wychodzącego pana mecenasa.
— Prosić do salonu.
Machinalnie poprawiła loki, obciągnęła chustkę czarną, przybrała postawę surową i powolnie wyszła.
Pan Feliks stał zmięszany, z kapeluszem w ręku, w pośrodku tego smutnego pokoju, który się zwał salonem, i spoglądał na portret p. jenerała w zamyśleniu bezmyślném, ale posłyszawszy szelest sukni i postrzegłszy jenerałowę, która go przywitała z daleka, aby uniknąć bliższego powitania, cofnął się parę kroków, jakby pierwszą myślą jego było uciekać. P. Palmer nie zwracając na ten ruch uwagi, zajęła miejsce na kanapie i wskazała mu fotel.
— Darujesz mi pani, — rzekł Narębski, — ale tą razą nie winienem, że się jéj naprzykrzam, nie byłbym nawet w wypadku, który mnie tu sprowadza nachodził ją z prośbą, gdyby nie konieczność. Biedna sierota, domyślisz się pani o kim mówię, skutkiem wygadania się kapitana Pluty, wie, że ma matkę, błaga i prosi, aby raz ją widziéć mogła, tylko raz nim przystąpi do ołtarza.
— A! idzie za mąż? — spytała zimno matka.
— Tak jest pani, za ubogiego ale poczciwego chłopaka.
— Pan ich ztąd zapewne wyprawiasz?
— Ja, nie wiem co z sobą poczną. — Raz, tylko raz, chce upaść do nóg nieznanéj matce i prosić ją o błogosławieństwo....
— A! i pan mnie wystawiasz w obec niéj na takie położenie, a w przyszłości dajesz jéj prawo wiecznego znęcania się nademną! — zawołała pani Palmer. — Godziż się to? nie dosyć że się téj przeszłości pozbyć nie mogę... tego niegodziwca.... ciebie panie Narębski.... jeszcze chcecie rzucić mi ją na ramiona, abym ciężar nie mojego grzechu, tak jest nie mojego, — powtórzyła, — dźwigała na zawsze! A! to się nie godzi! to okrucieństwo!
Narębski był przybity.
— A! pani, — rzekł zimno, — możeż się to nazywać ciężarem?
— Ale nim jest.... ale ja jéj nie znam, ja tego wszystkiego nie chcę, wyrzekłam się, nie mogę.... To dziecko! jest to dla mnie narzędzie okrutnego męczeństwa.... to rzecz niegodziwa!
— Pani, przyciśnij ją do piersi raz, pobłogosław, a więcéj ci się nie pokaże.... tego matka przynajmniéj odmówić jéj nie powinna.
Jenerałowa uśmiechnęła się z goryczą, pokiwała głowa.
— Tak.... znam to... Więc czegóż chcecie? — zawołała żywo, — abym wam oddała ostatek tego co mam, ostatek mienia, spokoju, godzin pokuty i ciszy? Chcecie mi wydrzéć wszystko, zmusić bym cierpiała? mówcie otwarcie... zniosę... com powinna... karzcie mnie i smagajcie...
Wyrzekła to z taką goryczą, ale razem z tak gwałtownym gniewu wybuchem, że Narębski stanął osłupiały i przybity.
— Ja nic nie chcę, — rzekł z godnością, — ale dla dziecka błogosławieństwa, jeśli nie serca to formy, wymagam, żądam go i nie odstąpię. Nie winienem temu że wié o matce, bom przed nią taił jéj życie, woląc by się sądziła sierotą. Stało się to mimo woli mojéj, na łzy dziecka patrzéć nie mogę. Żadnych ofiar nie przyjmie ona, ani ja, ale krzyża na czole w drogę życia, nie możesz jéj odmówić... a potém... bądź zdrowa na wieki — nikt, ona ani ja nie staniemy na drodze twych tryumfów.... Idź szczęśliwa! idź! bogdajbyś u wrót innego świata nie wyciągnęła próżno z łoża boleści rąk do twojego dziecięcia!
Jenerałowa wysłuchała tych słów wymówionych z uniesieniem, zimno i niecierpliwie, czuła się tylko podrażnioną.
— Nie chcę żebyś pan tu z nią przyjeżdżał, — rzekła, — dokąd mam przybyć i kiedy, aby spełnić jego wolę?
Narębski się zastanowił.
— Zbądźmy to, — rzekł, — bo mi się serce drze i krwawi; jutro przyjadę po panią, pojedziesz ze mną o mroku.... więcéj nie żądam.
Jenerałowa się udobruchała nieco.
— Gotowa jestem, — dodała, — uczynić coś dla niéj, co będę mogła, niewiele....
— Nic! nic! — zakrzyczał Narębski, — udawaj tylko matkę, kłam że masz serce, daj łzę choć sfałszowaną.... to będzie dosyć, — dodał z dumą, — więcéj, gdyby ona z głodu konała a ja z rozpaczy, od ciebie byśmy nie przyjęli — nic!
Rzucił ręką i nie żegnając się wyszedł.
— Cóż to za scena tragiczna? — zawołał z tyłu hr. Hunter, który na ostatnie wyrazy wszedłszy przez drzwi od głębi, wsuwał się do salonu właśnie gdy Narębski zamykał za sobą z trzaskiem podwoje.
Pani Palmer jeszcze nie ochłonąwszy z wrażenia, zebrała przytomność i podeszła ku niemu śmiejąc się z przymusem.
— A! to te nieszczęśliwe interessa! — rzekła.
— Ależ to jakiś patetyczny processowicz! — zawołał Abel, który wszystko w śmiech obracał. — Ciociu królowo! jakże on nudzić cię musi!
— Śmiertelnie! dziecko moje, — odparła padając na fotel Palmerowa, — dziś bo dzień nudów i przykrości.
Twarz jéj malowała w istocie doznane przykre wrażenia, Hunter wziął to za assumpt do pocieszania i nieopierającą mu się rękę pochwycił w obie dłonie.
— Ciociu królowo! — rzekł, — nie trzeba tak brać ludzkich głupstw do serca, jak ciebie kocham! zapomniéć zresztą, że jest więcéj na świecie ludzi nad nas dwoje.
— Gdyby można! — szepnęła przychodząc do siebie jenerałowa i poglądając na niego zalotnie....
Z tonu już postrzedz łatwo, że od pierwszego wieczora do dnia tego, ciocia i siostrzeniec dość spory kawałek drogi ubiegli.
— Jakto nie można? ciociu królowo! — zawołał młodzik, — miłość każe zapomniéć o wszystkiém co nią nie jest.
— Miłość! miłość! — powtórzyła smutnie kobieta, — alboż ty wiesz co miłość?
— A! już znowu niewiara! Ciociu królowo! czy to się godzi?... ja u nóg twoich, a ty... szydzisz.... z niewolnika?
— Bo ci nie wierzę...
— Doprawdy?
— O! nikomu! nikomu! miłość to dziki zwierz, który szarpie i ciśnie póki się nie nasyci krwią naszą, a potém kości krukom zostawia....
— Poezja! poezja! Ciociu królowo! śliczna poezja! ale jesteś smutna, ja tego nie lubię, mówmy o czém inném, chodźmy do gabinetu, pozwól mi zapalić cygaro i będziemy się śmiali....
— Po papiery, — dodał, — posłałem, do stolicy listy wyprawione, processu się zrzeką, jestem pewny, ale ja nie mogę czekać, ciociu królowo! i patrzéć ci w oczy.... dajmy tymczasem na zapowiedzi.
Jenerałowa wstrzęsła się, jakby ją przebiegły dreszcze.
— Wszakże wiész, — rzekła, — że ślubu jeszcze wziąć nie możemy, umówiliśmy się przecie, kilka dni czasu cierpliwości, a potém.... będę twoją.... Spieszysz się teraz, — dodała po chwili, — bogdajbyś mi kiedyś nie wyrzucał tego, nie sprzykrzył sobie staréj kobiety, która czuje że popełnia szaleństwo....
— Otóż znowu te tragiczne monologi. Ciociu królowo! ale dajże im pokój! Jesteś młoda, śliczna, ja cię kocham, jestem szczęśliwy, o resztę nie pytajmy! Będą ludzie krzyczéć, niech ich słota porwie, co mi tam! będą się śmiać z ciebie, ze mnie, z nas, a co to nam szkodzi? Zresztą pojedziemy sobie ztąd, ciociu królowo! prawda? do Włoch! albo do Hiszpanji, i — dorzucił z żywym ruchem młodzieńczym, — nie myślmy o reszcie....
— Tak! ty — ale ja?
— Ciociu! warto bym ci dał burę.... I pocałował ją gorąco, porywając za rękę. — Do twego pokoju! chodźmy!
Zadzwonił jak pan domu.
— Bzurski, — rzekł do wchodzącego. — pani nie ma.... wyjechała, podawać herbatę.....
Rozporządzał się już zupełnie, jak gdyby był u siebie.
— Pani słaba na głowę, — dorzucił odchodzącemu kamerdynerowi.
Posłuszna poszła za nim jak niewolnica pani Palmer, ale we drzwiach do gabinetu spojrzała z pod chmurnéj powieki na oszalałego młokosa, jakby z gniewem stłumionym, oko jéj zapaliło się dziko, usta zadrgały, rzekłbyś że już zemstę jakąś układała na jutro..... choć tak była łagodna!
— Mnie doprawdy głowa boli! — rzekła rzucając się na fotel, — tyle dziś miałam przykrości... i ty... ty nawet tak jesteś nieuważny... Pobracki mógł się domyśléć....
— A cóż mi tam jakiś Pobracki! — zawołał Abel, — niech się sobie dorozumiewa kiedy chce!
— Przed czasem! a! ty wartogłowie!
— Ciociu królowo! ja cię tak kocham, że kłamać nie umiem.... daruj....
I pocałował ją w rękę, a potém zapaliwszy cygaro, rozciągnął się w krześle i począł nucić jakąś piosenkę.




Nazajutrz kapitan stawił się u Pobrackiego z tym samym uśmiechem i przybraną minką pokorną, która gorzéj od najjawniejszego zuchwalstwa drażniła prawnika. P. Oktaw miał czas obmyśleć jak się znaléźć i stał wielce poważny, nie dając po sobie poznać, że go wczorajsze groźby dotknęły.

— Cóż mi pan dobrodziéj rozkaże? — zapytał kapitan.
— Przypadkiem widziałem się wczoraj z p. jenerałową, — rzekł Pobracki, — mówiłem jéj o panu.... odpowiedziała mi, że sama się z nim widziéć pragnie. Oto wszystko co mu mam do oznajmienia.
Pluta się zamyślił.
— Kiedy? — zapytał.
— A, tego nie wiem.
— Więc idę natychmiast, — odparł kapitan, — a tymczasem dziękuję panu i ręczę, że w każdym razie na dyskrecję moją rachować możesz.
Oktaw ruszając ramionami, rzekł:
— Tego nie rozumiem.
— Ale ja rozumiem! — dodał żywo Pluta, upadam do nóg.
Pilno mu było niezmiernie i poleciał wprost do pani Palmer, ale jak fala o skałę rozbił się o zimną krew nieprzełamaną i poważny opór Bzurskiego.
— Ale ja jestem wezwany przez panią jenerałowę, — zawołał, — proszę mnie oznajmić, interes jest wielkiéj wagi.
Powolnym, niecierpliwiącym krokiem Bzurski, spojrzawszy na zegarek, poszedł, zabawił dosyć długo i powrócił, prawie wzgardliwie pokazując drzwi kapitanowi, który już nie patrząc na niego wpadł do salonu.
Tu miał czas ochłonąć, bo jenerałowa wyszła nie rychło, — nareszcie po kilku jak wiek dla Pluty długich minutach oczekiwania, ukazała się z obliczem spokojném.
Kapitan skłonił się jéj z uśmiechem, który ukrywał mimowolne skłopotanie.
— Pisałeś pan do mnie, — odezwała się siadając z daleka, — bardzo przepraszam żem mu nie odpowiedziała, radabym prawdziwie życzeniu jego zadosyć uczynić....
— At! — przerwał Pluta, — a cóż stoi na zawadzie?
— Prosiłabym o trochę cierpliwości....
— Nie jest to moja cnota, — rzekł kapitan, — ale jéj na ten raz mogę pożyczyć, nawet sporo.... Radbym tylko wiedział do czego to mnie ma prowadzić?
— W téj chwili, przy najlepszych chęciach, prawdziwie nie jestem w możności, interessa, process.... ale za kilka, kilkanaście dni....
— O! kredyt masz pani u mnie nieograniczony, — zawołał Pluta uradowany, — czekać będę, zwłaszcza że muszę...
— Pan wyjeżdżasz? — spytała po chwili.
— Tak jest, opuszczam kraj, udaję się do Ameryki, gdzie świat i ludzie dziewiczy... Europa stara, zepsuta cyganka, już mi obmierzła, nie można być w niéj uczciwym człowiekiem, tyle łajdaków dokoła. Chcę nowe rozpocząć życie.
Jenerałowa patrzała, słuchała, ale nie zdawała się ani wierzyć, ani zbytniéj do wyrazów przywiązywać wagi.
— Cokolwiek pan zamierzasz, — odezwała się, — to do mnie nie należy, chcę się tylko odezwać raz jeszcze do jego....
Tu się zatrzymała namyślając nieco.
— Do jego uczuć, do jego serca, abyś zaniechał słabą prześladować kobietę.
— A kiedy nas kobieta prześladuje? — podchwycił Pluta.
— Pana? któż?
— No, no! uderzmy się w piersi, piękna Juljo, zapewne, nie prześladowałaś mnie w inny sposób, ale obojętnością, pogardą...,
— Zapomnijmy przeszłości, panie kapitanie, — odezwała się łagodniéj, — obojeśmy winni może.
— A! tak! zgoda! — przerwał udobruchany prawie Pluta, — to tylko nieszczęście, że ja téj przeszłości w żaden sposób zapomniéć nie umiem, wspomnienie dla mnie jest sprężyną, którą naciskając, jeszcze silniejszą wydobywam z niéj reakcją. A! Juljo! Juljo! — dodał z zapałem niezwykłym, — ty jedna mogłabyś mnie jeszcze zrobić uczciwym człowiekiem, gdybyś....
Pani Palmer spuściła oczy.
— Panie kapitanie, trzeba zapomniéć o przeszłości.
— Masz pani słuszność, niech ją djabli wezmą, — żywo obruszył się kapitan, — a więc? kiedy mi się pani stawić każesz?
— Za tydzień... tak, najdaléj za tydzień, — wahając się rzekła jenerałowa, — zrobię co tylko będę mogła....
Ta powolność pięknéj Julji, to odkładanie, dziwnie jakoś zbiły z tropu kapitana, który czuł w tém wszystkiém coś niepojętego, jakąś tajemnicę, a domyśléć się jéj nie umiał. Nie rozumiał jéj i siebie, nowego swego stosunku do jenerałowéj, nie wierzył oczom i uszom, ale uległ urokowi kobiety, która go powolnością oczarowała.
P. Palmer wstała.
— Pozwolisz mi pani stawić się samemu? zapytał.
— A! jak się panu podoba.
— No! to dobrze, śmiéj się pani ze mnie, ale jeszcze dziś zobaczyć cię jest dla mnie przyjemnością, którą upokorzeniem nawet w przedpokoju chętnie opłacę. Głupie serce jeszcze się tłucze na widok tych czarnych oczów.... Słówko tylko.... nie byłbym nigdy udał się do ciebie, gdyby nie konieczność, gdyby nie ostatnia bieda. Jeśli wyjdę z tego położenia, oddam święcie co mi pożyczysz, jakem Pluta, nie chcę podarku, nie chcę od ciebie jałmużny, ale mię wyratować możesz.
Jenerałowa spuściła głowę w milczeniu i skłoniła mu się z daleka. Stał jeszcze gdy mu z oczów znikła. Pluta wysunął się powoli, ale nie mogąc sobie zdać sprawy z odwiedzin, z mowy, z tonu jenerałowéj, z uproszonéj przez nią zwłoki — a nareszcie ze swojéj własnéj łagodności.
— Czegoś dziś była tak nadzwyczaj zasłodzona po wierzchu, — rzekł wyszedłszy w ulicę i ochłonąwszy z wrażenia, — że gotówbym był domyślać się jakiegoś pieprzu pod spodem. Nic chyba nie rozumiem, obałamucony jestem i głupi. Ale jakaż bo ona jeszcze piękna! jak szatańsko wspaniała, jak porywająca! A! te oczy!
A potém śmiać się zaczął sam z siebie.
— O! głupi Pluto, — rzekł, — głupi Pluto, uwierzyłeś a baba cię durzy. No? ale czegóżby znowu miała zwodzić i zwłóczyć daremnie! cóżby to znaczyło? Nie, nierozumiem... Cóś się tam musiało w niéj odmienić, jakaś sprężynka w środku pękła. Nie miałem serca nawet trochę jéj dokuczyć, zbyła mnie takim chłodem, jakby wiadro wody na głowę moją wylała. O! kobiety! o kobieta!
I dodał po chwilce:
— Pluto, kochanie, lękam się o ciebie! jesteś w jakiejś matni i zdaje ci się, żeś usiadł w wygodném krzesełku. Jenerałowa odkłada do tygodnia, za tydzień, chyba wié, że jedno z nas djabli wezmą.... potrzeba być ostrożnym ale cóż mi grozić może?? Dalipan, nierozumiem.
Pierwszy raz może oddawna Kapitan czuł się obezwładniony i niespokojny, Kirkuć, który po powrocie dopytywać się go począł, nic z niego nie dobył i nie mógł pojąć zkąd mógł się wziąć Kapitanowi jakiś smutek, który u niego, nader rzadkim był gościem. Złościć się umiał, ale chmurzyć milcząco, nie było w jego naturze.
Zostawmy go oczekiwaniu i rozmyślaniu bez końca.
O zmroku tegoż dnia Narębski zawczasu oznajmiwszy Mani, że wieczorem z matką ma do niéj przybyć, chmurny i zasępiony przybył do Jenerałowéj i zastał ją już przygotowaną do wycieczki. Słowa nie powiedzieli do siebie, powóz stał zaprzężony, p. Felix skłoniwszy się ruszył przodem, Jenerałowa poszła za nim; Bzurskiemu kazano w domu pozostać i przysposobić herbatę, jeśliby hr. Abel nadjechał.
Gdy stanęli przed domem Byczków, Narębski w upartém milczeniu, blady posunął się przodem wskazując drogę, a szelest sukni pani Palmer oznajmił mu tylko, że posłuszna postępowała za nim do téj izdebki pod strychem, gdzie miała zobaczyć — i uścisnąć swe dziecię.
Nic wszakże w téj zimnéj, nieporuszonéj istocie nie zwiastowało, że chwila tak uroczysta w jéj życiu zbliżała się, chód jéj śmiały był i pewny, oko nie zwilżyło się łzą, nie zadrgały usta, a gdy Feliks drzwi otworzył przez które ujrzeli stojąca z załamanemi rękami Manię, Jenerałowa weszła do izdebki poważna, sztywna, jakby do balowego salonu. Postawa jéj mogła raczéj onieśmielić niż rozczulić — ale sierota postrzegłszy tę, w któréj domyślała się matki, któréj twarz już jéj była znaną — padła na kolana i klęcząca przyjęła ją, prawie na pół omdlała.
Narębski skoczył w milczeniu ratować pochylone dziecię, którego czoło okryła bladość śmiertelna, gdy p. Palmer mało co zmięszana, okiem zdawała się tylko szukać krzesła i siadła na niém milcząca. Usta jéj były zacięte, twarz surowa i gniewna.
— Matko! matko moja! niech raz w życiu wolno mi będzie wymówić to imie, ucałować twe ręce... matko!...
I za łzami więcéj powiedzieć nie mogła.
P. Palmer schyliła się i pocałowała ją w czoło chłodnemi usty.
— Uspokójże się, — rzekła, — ale uspokójże się proszę...
— Matko! — przychodząc do siebie powtórzyła Mania, — prawdaż to że ja ciebie oglądam, że mi to imię wymówić wolno, za którém tęskniło serce moje? że ty mnie nie odpychasz?
Pani Palmer wciąż milczała, jakby namyślając się co powiedziéć, serce jéj nic nie natchnęło — rachowała, rozmyślała na zimno.
— Ale uspokójże się moje dziecko, — powtórzyła, — posłuchaj mnie: Nie ja, porzuciłam ciebie, — dodała po momencie rozmysłu, świat mi cię odebrał, nie pozwolił przyznać się do dziecięcia. Pojmujesz, że twoja miłość mogła być dla mnie zabójczą.... ludzie o niéj wiedziéć, domyślać się jéj niepowinni. Boli mnie to, ale się siebie wyrzec musimy... jam temu niewinna.
Narębski spojrzał na nią prawie ze wzgardą, ta kończyła:
— Przynoszę ci błogosławieństwo matki, pierwsze i ostatnie. Powinnyśmy sobie obce pozostać, nie szukaj mnie, nie mów nikomu... zapomnij...
Mania, która chciwie chwytała każdy wyraz pragnąc w niém iskierki uczucia, a znajdując tylko zimną i bojaźliwą ostrożność — poczuła zastygające w piersiach serce, zdało się jéj, że uścisnęła głaz, który ją kaleczył chłodném dotknięciem. Spuściła oczy, pochwyciła jéj rękę i oblewała łzami powtarzając — matko!
— Błogosławię! błogosławię! — odezwała się po chwili milczenia Jenerałowa, — niech życie twoje będzie od mojego szczęśliwszém, życzę, pragnę, będę się modlić, abyś była szczęśliwszą, prawdziwie słów mi braknie.
Słów nie stawało, bo uczucia brakło. Pani Palmer kręciła się pragnąc co najprędzéj odbyć ten ciężki obowiązek i powrócić do domu, oczy jéj nie zwilżyły się, rzucała niemi po ubogiéj izdebce z niecierpliwém roztargnieniem.
— Pragnęłabym co dla ciebie uczynić, — odezwała się po chwili, — sama nie wiem — pomyślę, będę się starać.... Jesteście ubodzy zapewne.
— A! matko, — rzekła Mania, nie dając jéj dokończyć, — ja nic nie potrzebuję tylko twojego serca, tylko błogosławieństwa, tylko uścisku..
I pochyliła się w objęcia kobiety, która nie mogąc jéj uniknąć, objęła ją rękami zimno i poczęła całować w twarz nie roniąc łzy, nie okazując najmniejszego wzruszenia.
P. Felix stał wryty i bladł tylko od tłumionego gniewu.
— Chciałabym, — odezwała się wracając do swojego tematu Jenerałowa, abyś miała po mnie jakąkolwiek pamiątkę...
Mania nic nie słyszała, płakała poglądając na nią tylko.
— Ale możeż to być, — odparła nie słysząc słów matki, — abym ja ciebie... nie zobaczyła już nigdy, aby mi Bóg dał tę jedną chwilę — i znowu sierotą rzucił w świat... Jabym choć z daleka, choć milcząco chciała...
— To niepodobna! panie Narębski, widzisz pan, — zakrzyczała Palmerowa, wytłumaczże jéj że to być nie może — pod tym jednym warunkiem zgodziłam się tu przybyć, aby to był raz pierwszy i ostatni... — dodała nie kryjąc niecierpliwości. Narębski posunął się krokiem i stanął, Mania zamilkła, płacz porwał ją znowu.
Położenie stawało się coraz przykrzejszém.
Felix który uległ prośbom dziecka, widział teraz, że zamiast przynieść mu pociechę, goryczą tylko zatruł ów raj obiecany... W saméj Mani stygło odpychane serce, łzy jéj zaczęły osychać, jakieś zdrętwienie rozpaczliwe i chłód czuła w sobie, pochyliła się na ręce matki, przycisnęła do niéj konwulsyjnie i padła zemdlona.
Jenerałowa przerażona porwała się z siedzenia, a gdy Feliks ratował Manię składając ją martwą na łóżeczku i ocierając wodą, rzeźwić i przemawiać do niéj najczulszemi wyrazy się starał — ona niewzruszona wcale, zniecierpliwiona tylko kręciła się chcąc się wymknąć co najprędzéj.
— Przyniosłam z sobą cierpienie tylko, — rzekła, — byłam tego pewna i iść nawet nie chciałam. To dziecię jest nadto roztkliwione, w jéj stanie, czułość taka to nieszczęście.
Cóż mam począć z sobą? Chcesz pan bym jeszcze pozostała?
Narębski był już gniewny.
— Czyń pani co się jéj podoba, — rzekł zimno, — jeśli ci serce nie uderzyło, jeśli nawet litości dobyć nie możesz z siebie, no! to odejdź pani.
— Otwiera oczy! — odezwała się Jenerałowa powoli, — to nic jéj nie będzie, żal mi jéj szczerze, ale cóż ja tu poradzić mogę; przecież nie wymagacie odemnie, abym się poświęciła dla niéj, to jéj nieposłuży i przychodzi za późno.
— Czuję, żem tu niepotrzebna, żem się powinna była oprzéć nierozważnemu naleganiu pańskiemu.
Mania otwarłszy oczy, nic wyrzec jeszcze nie mogąc, szukała oczyma téj kobiety marmurowéj, która stała nad nią jak widmo jakieś, i wyciągała do niéj rączęta białe... napróżno! p. Palmer nie ruszyła się z miejsca.
— Uspokójże się, — rzekła chłodniéj jeszcze niż wprzódy, — niech cię Bóg błogosławi, ja muszę, ja muszę odejść — mnie to wrażenie nęka i zabija. — Któż wié, nie rozpaczaj! zobaczyć się możemy jeszcze, gdy będzie można... ja sama postaram się zbliżyć do ciebie. Bądź spokojna.... Niech Bóg da szczęście.... bądź pobożną! — módl się, Bóg nie opuszcza sierot.... Błogosławię, błogosławię!!
Wszystko to razem wymówiła prawie nie myśląc, szybko, aby co prędzéj od pożegnania się uwolnić — i cofała się już krokiem by odejść, gdy Mania rzuciła się ku niéj, uklękła, porwała i poczęła w nogi całować.
Kamień byłby może prysnął od tego gorącego uścisku sieroty, która chwytała się z rozpaczą téj, w któréj szukała opieki i miłości, ale p. Palmer pozostała nieporuszoną, żywy tylko niepokój z przeciągnionéj do zbytku i przykréj dla niéj sceny, nią miotał.
— Ależ ci mówię, że się zobaczymy! — zawołała, — dziecko moje. Zostań z nią p. Narębski... Ja muszę odejść, mnie to męczy... klęknij i pomódl się, aby cię Bóg pocieszył, — On ojciec wszystkich...
To były ostatnie jéj słowa, szeroka jéj suknia zaszeleściała we drzwiach, słychać było przez chwilkę pospieszny chód jéj w sieni, potem turkot powozu, który się oddalał i głuche milczenie.
Jak po śnie przykrym powoli powstała Mania, złamana, prawie oszalała i w milczeniu rzuciła się na piersi Narębskiemu.
— Choć ty mnie nie odpychaj, — rzekła cicho, — ty mi ją zastąp...
— A! nie opuszczę cię nigdy sierotko moja, — zawołał p. Feliks, któremu męzkie powieki nabierały łzami, uklęknij i pomódl się, przebyłaś najcięższą próbę, na jaką istota na ziemi narażoną być może — męztwa Maniu i wieczne o tém milczenie...
Jenerałowa, która się czuła do jakiegoś obowiązku, odchodząc zostawiła na stoliku pięknie oprawną książkę do nabożeństwa, krucyfix hebanowy, zegareczek świeżo widać kupiony i w kopercie zapieczętowanéj jakiś dar, który Narębski przekonawszy się po rozerwaniu papiéru, że był wprost datkiem pieniężnym, zabrał zaraz aby go nazajutrz odesłać.
Resztę zostawił Mani, która ostygła i jakby nagle zestarzała, siadła starając się ochłonąć po niepojętéj scenie.
Mania cierpiała i płakała gorzko, a pan Feliks nie umiał jéj pocieszać, gdy szczęściem dla niego nadszedł Teoś Muszyński i pozostał z niemi razem przez wieczór cały, usiłując ją orzeźwić i pocieszyć.
Smutnie jednak płynęły im te godziny, a gdy pora spóźniona zmusiła ich do odejścia, Teoś widząc ją słabą i płaczącą, zbiegł na dół by uprosić p. Byczkowę (nie powiadając przyczyny), aby tam kogo posłała na górę, gdyż Mania trochę była cierpiącą. Obawiali się tak ją samą porzucić.
Narębski wyszedł starszy o lat dziesięć, zbity, rozczarowany i sam nie wiedział jak się dostał do domu.
Był w tym stanie ducha, w którym człowiek nie jest panem siebie, jest nią boleść.
Chciał już wprost się udać do swojego pokoju, gdy służący, który nań czekał na wschodach, oświadczył mu, że panie obie z pilnym bardzo interessem oczekują u siebie na pana, i kazały go prosić aby koniecznie do nich wstąpił.
Z wielką przykrością, czując potrzebę odetchnienia w samotności, Narębski wszedł do pokoju żony, która rzadko go tak późno przyjmowała — czuł że tam coś ważnego zajść musiało, kiedy aż on był potrzebny.
P. Samuela siedziała w swoim gabinecie, ostawiona flakonikami, obłożona poduszeczkami, a że Elwira w takich razach mniéj dobrze jéj posługiwała od Mani i nie umiała dogodzić; krzątała się przy niéj teraz faworyta służąca, straszne widmo suche, kościste, dziobate, czarne, chude, zgryźliwe, ale bezwzględnie umiejące pochlebstwem karmić swą panią, i najupodobańsze swéj pani. Była to plaga domowa, którą wszyscy dla miłości p. Samueli znosili pokornie, i ona teraz z Elwirą rządziła w istocie domem — a p. Feliks drżał na widok tego utajonego nieprzyjaciela.
Nieustannie litując się nad boleściami pani, jęcząc nad jéj nieszczęściem, donosząc różne wieści o postępkach pana Feliksa, stworzenie to wkradło się głęboko w serce pani Narębskiéj i miało pełne jéj zaufanie. Narębski lękał się jéj, nienawidził, ale musiał podzielać czułość żony dla téj opiekunki i milczeniem zgadzać się na głoszone jéj pochwały.
W chwili gdy p. Feliks wszedł, Elwira przechadzała się z rumieńcem na twarzy po pokoju, pani Samuela wzdychała w krześle, dziobata faworyta odtykała jakieś flaszeczki.
Widocznie czekano na niego, coś ważnego zajść musiało....
Krzątanie się służącéj było przeszkodą pani Samueli do rozmówienia się z mężem, musiała ją więc odprawić grzecznie pod pozorem żółtéj herbaty, którą ona tylko jedna robić umiała tak, że ją pani pić mogła. Zaledwie drzwi się za dziobatą zamknęły, Elwira tupnęła nóżką i zawołała niecierpliwie:
— Ale niechże mama mówi.
P. Samuela ruszyła ramionami.
— Poczekajże ty, gorąco kąpana. Usiądź panie Feliksie, bo nie mogę natężać głosu i podnosić głowy, która mnie od nieustannych wzruszeń boli okrutnie, mamy ci coś ważnego do powiedzenia.
— To niechże mama mówi! — powtórzyła Elwira, — bez tych wszystkich przygotowań, czyż z ojcem będziemy robiły ceremonje?
Pan Feliks usiadł.
— Cóż to jest, — spytał, — zgaduję że to coś tyczącego się Elwiry.
— Zgadłeś, wystaw sobie, najniespodziewańsza rzecz....
— Otóż ja powiem sama, — przerwała obżałowana, — baron mi się dziś oświadczył.
— Kto? kto? — spytał Narębski.
— Ale baron Dunder.
Narębski osłupiał.
— To nie może być, — rzekł, — cośby mi wprzód przecie powiedział, tak nagle!!
— Posądzam Elwirę, że go trochę wyciągnęła! — odezwała się pani Samuela, — bo w istocie choć już zaczynało się na to zbierać, ale oświadczył się za prędko, za prędko.
— Ale cóż to znowu? — zawołała Elwira, mama mnie ma za dziecko? Spytał mnie sam, jak mamę kocham, czy o moją rękę papy i mamy prosić może?
— A ty cóżeś mu odpowiedziała? — odparł Narębski, — spodziewam się, żeś się stanowczo przecie bez nas nie zdecydowała?
— Ale jaki bo ty jesteś dla niéj, mój Feliksie, — przerwała pani Samuela, — przecież Elwira może już miéć swoją wolę!
Elwira obrażona pokręciła główką.
— No! to niech mama powie! — zawołała z gniewem.
P. Feliks zwrócił się do żony.
— Elwira znalazła się z wielkim taktem, il faut lui rendre cette justice, ty nigdy sprawiedliwym dla niéj nie jesteś. Widzisz, zdała się na nas, odwołała do nas.... Ja zaś, mówię otwarcie, nie widzę w tém nic tak dla Elwiry niefortunnego, i owszem.
— Jakto? — zawołał Narębski, — człek stary, śmieszny, rozpustnik znany.... którego Elwira kochać nie może.
— Ale cóż tam to kochanie! — przerwała panna kiwając głową.
— Ma zupełną słuszność, — dodała Samuela, — próżnoby szukała miłości, to zawód tylko i strapienie, ona jest czułą, ale rozsądną, może i świat, na który patrzy, wyleczył ją ze złudzeń próżnych, — dodała z pewnym przyciskiem. — Baron znowu tak stary nie jest, ma wiele życia i uczucia, kocha ogromnie Elwirę, pada przed nią, da jéj być panią w domu, c’est quelque chose.... Nie będzie niewolnicą....
Westchnęła w epilogu, dając do zrozumienia, że nią może była sama.
— A i śmiesznym baron tak bardzo nie jest, — a potém szepnęła: — ręczę ci, że go Elwirka ułoży.
Feliks się rozśmiał.
— Jak wyżła? za stary! nie w pierwszém polu, a rasy nie ma, nic już z niego nie będzie!
— Młoda dziewczyna, najprędzéj nad starcem panować może, c’est un fait.... Ja z góry mówię, — zakończyła Narębska, nie jestem temu przeciwną.
— Ani ja! — żywo zawołała Elwira.
— A! to cóż mi pozostaje? — rzekł p. Feliks, — naturalnie i ja przeciwko temu być nie mogę, nie widzę nawet na coby się protestacja moja przydała? Ale pozwólcie mi dla zrzucenia ciężaru z serca, abym wam całą prawdę powiedział. Elwira gniewa się na tego który ją opuścił, chce się na nim pomścić, a mści się na sobie.... Pilno jéj wyjść za mąż, byle jak, aby świetnie. Z tém wszystkiém nic nie nagli w istocie, nie jest ani starą, ani brzydką, ani ubogą i mogłaby wyśmienicie na coś lepszego poczekać.
— Ale, — dorzucił Narębski, — uwagi moje, już dla tego że moje, przyjętemi być nie mogą. Elwira zresztą jest dosyć dojrzałą, by sobą i swoją przyszłością rozporządzać mogła. Zrobicie co się wam podoba, ale dodać muszę, że idąc za barona, Elwira zrobi głupstwo, którego będzie żałować. Jest to tylko zemsta dziecka, co połajane jeść nie chce, aby głodem swoim ukarać matkę.
— Jesteś niezmiernie dziś ostry i niesprawiedliwy, zapewne skutkiem jakichś zewnętrznych wpływów, które są dla nas tajemnicą; uważałam przytém, że nie lubisz barona, a niechęć dla niego cię zaślepia, — rzekła Samuela.
— A ja widzę, że papa mnie nie kocha! — dodała Elwira.
— A! więc naturalnie zrobicie co się wam zdawać będzie, i po cóż tu było wzywać mnie tak pilno? — spytał Narębski, — ja przecie tu nigdy nie mam racji, to wiadomo.
Obie panie trochę były zmięszane.
Mon chèr, posiedźże choć chwilę i daj z sobą pomówić, — zawołała Samuela biorąc się za bolącą głowę i przybierając postawę niewinnéj i ciężko za cudze grzechy cierpiącéj ofiary. — Pozwól nam kobietom z sobą choć trochę porozumować, baron jest ogromnie bogaty....
— Elwira nie będzie także ubogą.
— Ale przyznasz, że im więcéj kto ma, tém lepiéj.
— Niekoniecznie, — rzekł Feliks, — mijam to, jednak.... cóż daléj?
— Jeśli Elwira go zawojuje?
— Ale, moja droga, — odparł Narębski, — czyż o to chodzi w małżeństwie? mnie się zdaje, że miłość nie pożąda władzy, że szczęście nie pragnie panowania, kto kocha, ten gotów służyć, poświęcać się, cierpiéć nawet z uniesieniem....
— A! to są teorje! — uśmiechnęła się pani, — ale któż kocha? mój drogi, sam wiész najlepiéj, że wśród aniołów nie żyjemy! niestety!
— Mój papo, co tu długo rozprawiać, — a jeśli on się mnie podoba? jeśli ja w tém widzę szczęście? wszak sam papa nieraz powtarzał, że wedle swoich pojęć, szczęścia nikomu narzucać się nie godzi?
— Jak skoro ty tego żądasz? — rzekł Narębski, nie mam słowa do powiedzenia. Obowiązkiem ojca jest tylko powiedzieć, że widzi jasno przyczyny i obrachowuje skutki. Masz po sobie matkę, a zatem rzecz skończona. Siła złego, dwóch na jednego....
Wstał z krzesła, panie patrzyły po sobie chmurne.
— Ale cóż mu papa powie, jeśli on papie się jutro o mnie oświadczy?
— A! odeślę go do was.
— Mój papciu! tak kwaśno.
— O! nie, ale obojętnie, wybacz mi ale nie widzę znowu, żeby mi tak wielką robił łaskę, pokochać go na dyspozycją nie potrafię, kłamać nie umiem. Powinnabyś się nie spieszyć, rozważyć.
— Tak! — zawołała Elwira, — aby się rozmyślił i żebym ja znowu na koszu została.
— Otóż wypowiedziałaś nareszcie o co ci idzie.
— No, tak, jeśli papa chce, — odparła córka, — tak jest, chcę i muszę wyjść za mąż. Widocznie nie mam szczęścia, wszystkie moje rówieśnice są zamężne, Basia, Cesia, Melanja nawet, choć czarna jak cyganka i piętnaście tysięcy posagu. Już mnie to znudziło, partja przyzwoita, mama się zgadza, papa nie może być przeciwny, więc wychodzę....
— Moja Elwiro, — rzekł Feliks, — bylebyś tego późniéj nie żałowała. Moim obowiązkiem, jeszcze raz powtarzam, powiedziéć ci prawdę. Dunder w towarzystwie jest słodki, zapalony gdy namiętność nim owłada, ale pod tym charakterem wesołym, swobodnym, kryje się despoda, energiczny, niezłamany, który raz otrzymawszy co pragnął, uczyni z ciebie niewolnicę....
— O! że nie to nie!
— Z Elwiry! — zakrzyknęła matka kiwając głową, — Elwira jest czułą, jest delikatną, ale ma uczucie honoru i nie da się złamać niczém, za to ręczę....
Postawa panny jakby w gotowości do boju stojącéj, dowodziła dostatecznie energji, z brwią namarszczoną, uśmiechniona szydersko, zdawała się wyzywać nieprzyjaciela.
— Więc koniec, — rzekł Narębski, widząc że wnoszono zieloną czy żółtą herbatę i że dziobata służąca patrzyła nań ciekawemi oczyma, usiłując wybadać z jego miny jak się narada skończyła. — Dobranoc.
— Że téż nigdy z nami kwadransa posiedziéć nie zechcesz.... — z wyrzutem odezwała się pani Samuela, — czyż cię tak nudziemy, czyś tak zmęczony tém miastem, które nam ciebie cale zabiera?
— Chcesz bym został? — spytał z rezygnacją Narębski.
Elwira zbliżyła się do niego.
— Ale ja papę przekonam, szepnęła cicho, że będę szczęśliwą....
Dziobata widząc że szepczą, wyszła dla przyzwoitości, stając zapewne za drzwiami, a rozmowa znowu się głośno rozpoczęła.
— Nie przekonasz mnie, — rzekł Narębski, — ale tymczasem jeśli cię to bawi, że będziesz siebie i mnie przekonywać o tém w co sama nie wierzysz, słucham chętnie.
— Feliksie! zawsze ta nielitościwa złośliwość!
— Naturalnie! złośliwy jestem jak człowiek który nie ma racji! — dodał gorzko śmiejąc się Narębski.
Elwira obrażona zamilkła.
— Przecież, — rzekła spojrzawszy na nią matka, — nie radabym żeby się to stało mimo twojéj woli, dla Elwiry byłoby to, ja ją znam, nadzwyczaj przykro.
Feliks zamilkł.
— Ale papo, doprawdy, baron jest człowiek tak przyzwoity.
— Jak wszyscy którzy usiłują być niemi, nie wiedząc dobrze co przyzwoitość stanowi. Baron, serce moje, coś przeczuwa, co się dlań nazywa przyzwoitością, omackiem po to sięga i dostępuje z wielkim wysiłkiem tylko śmieszności. Ludzie istotnie przyzwoici, kochana Elwiro, nie starają się o to, by być przyzwoitemi, są niemi jak róża jest różową, bo ją Bóg stworzył różą nie pokrzywą...
— Ale my dziś z nim nic nie zrobimy, — szepnęła Samuela córce, — laissez donc.
Zamilkły obie dumnie, Narębski posiedział, powiedział dobranoc i wyśliznął się do swojego pokoju.
— To prawda, mama ma słuszność, — odezwała się po jego odejściu Elwira, — że papa jest czasem taki nieznośny....
Samuela westchnęła znacząco.
— O! moje dziecko, dodała tkliwie i miłosiernie, każdy ma swoje kłopoty, nikt nie wié ile on wycierpiał, ale i ja z nim, jak widzisz, wiele wycierpiéć musiałam. Dla takiego serca jak moje, ten chłód i szyderstwo czasami, lub naprzemiany taka sentymentalność jak dzisiejsza, zawsze na przekór usposobieniu.... a! nie mówmy lepiéj o tém.
— Jednak potrzeba by coś na to poradzić.
Règle generale, powié swoje i będzie milczał, my zrobiemy co się nam zda lepszém, bo jemu brak zdrowego sądu, fantastyk.... Nie obwiniam go, tyle miał do zniesienia w młodości, złamany widocznie, zawsze objawia zdanie wprost rozsądkowi przeciwne... szczęście jeszcze że nie uparty... Pójdziesz za barona!
— O! i ręczę mamie że będę szczęśliwą! — zawołała Elwira. — Dunder nie jest ładne imie, ale baron! ale ma miljony! ale żyje w największym świecie, pojadę do Paryża, do Włoch! będą mi zazdrościć, — zimę przepędziemy w Nicei, lato w Wiesbadenie, trochę jesieni w Ostendzie.... Wmówię mu łatwo że to go odmłodzi.... Baron, jestem pewna, zrobi dla mnie co ja zechcę — jest dla mnie takim.
— Moje dziecko, przerwała Samuela, tacy oni wszyscy są gdy się żenią.
— Ale ja go zmuszę być zawsze....
Narębska uśmiechnęła się trzymając za głowę.
Vous croyez? — daj Boże.
W słodkich marzeniach wyszła Elwira do swojego pokoju, a Samuela pozostała z dziobatą faworytą, która ścieląc umiała zręcznie użalić się nad znużeniem, osłabieniem, stanem nerwów, trochę niedelikatnością męża, i dać do zrozumienia, że jakibykolwiek wybór uczyniła panna Elwira, pewnie być musi szczęśliwą.....
Narębski długo w noc siedział z głową podpartą na rękach i dumał, łzy toczyły mu się z oczów ciche, a usta śmiały szydersko.
— Otóż życie i szczęście nasze — rzekł w duchu, — wartoż tak bardzo troszczyć się o jutro, pozajutro i wszystko co się ma skończyć garścią ziemi i kupką trawy, która na niéj wyrośnie... a potém? drugi głupiec urodzi się i znowu ta sama komedja.




Teoś dosyć smutny powrócił do domu. Mieszkał on, jak wiemy, w bliskiém sąsiedztwie, w takiejże ubogiéj izdebce jak Mania. Ta tylko była różnica obu mieszkań, że Muszyńskiego daleko było nędzniejsze. W gospodzie téj która mu na krótko służyć miała, nie myślał on wcale ani o wygodzie ani o wdzięku, rzucił w kąt swój tłumoczek podróżny, a że biegał wiele a chłopak go opuścił, ledwie miał czas posłaniem okryć choć łóżeczko. Trochę papierów błąkały się na stoliku przy niedopalonym kawałku świecy.
Zdziwił się mocno, gdy stróż w bramie, oznajmił mu, że w jego mieszkaniu któś na niego czekał od godziny.
— Na cóżeście go puścili do mnie? — zapytał, — kiedy mnie nie było.
— A proszę pana, kiedy się tak prosił, że niemożna. Musi miéć pilny interes, bo mu się tak twarz paliła i spieszył się, co niemożna....
Nie mogąc pojąć ktoby doń co tak pilnego miéć mógł, Muszyński pospieszył do izdebki i zdziwił się mocniéj jeszcze widząc chodzącego po niéj wszerz i wzdłuż Michała Drzemlika, który miał minę niespokojną i zakłopotaną.
Przyszło mu na myśl, że się cóś w księgarni znaleść musiało niedobrego i przestrach go ogarnął.
— A nareszcie się doczekałem! — zawołał podbiegając Drzemlik, — kochanego pana Muszyńskiego... drogiego...
— Czekał pan na mnie?
— Ja? a! tak! troszeczkę! ale to nic. Miałem dużo czasu wolnego, a ot — tęskno mi było za panem, drogim, kochanym. Chciałem się dowiedziéć co się téż z nim dzieje? Bo to pan nie wiesz, — rzekł powtarzając po raz trzeci uścisk i tak dosyć serdeczny i niezwyczajny, że i my mamy serce, ha! i my księgarze, ludzie papieru, kochać umiemy kto wart, a ja do pana kochanego to tak, mogę powiedziéć przyrosłem, cha! cha!
— Bardzom panu wdzięczen.
— Kochany ten Muszyński! no i cóż?
— No nic, kochany panie Michale, siadaj proszę na jedynym stołku, a ja się umieszczę na łóżku, radbym cię przyjąć serdecznie, ale jak widzisz nie mam nawet elastycznego krzesełka.
— Tak mi się pana żal zrobiło...
— Doprawdy? uspokójże się pan! nic mi nie jest!
— W takiéj nędznéj izdebinie...
— O! za młodu! wszystko człowiekowi dobre....
— No? a miejsca jeszcze nie masz pan?
— Przyznam się panu, że choć sobie dotąd miejsca nie wyszukałem, jest inna rzecz... znalazłem sobie.... żonę...
— O! — zawołał Drzemlik, — a ja! com cię właśnie myślał swatać.
— Musztarda po obiedzie, kochany panie Michale, jestem zaręczony.
I pokazał mu pierścionek.
— No! to doprawdy szkoda! A panna bogata?
— Tak jak ja, — rzekł Teoś, — lub coś blisko tego, mamy we dwoje nic lub tak jak nic, ale przytém młodość, nadzieję i siły.
Drzemlik machnął ręką i począł chodzić namyślając się.
— Posag nie tęgi! — zawołał cicho.
A był w takiem jakiemś usposobieniu przezroczystém, że nawet Teoś domyślił się, iż w nim coś kołatało się co z niego wyjść nie umiało czy nie mogło.
— Nie masz pan jakiegoś interesu? — zapytał.
— Ja? interessu? ale nie! odparł księgarz, ale żadnego... Czy pan co wiész, to jest domyślasz się?
— Właśnie, że odgadnąć nie mogę i pytam...
— Nic, nic, tylko widzi pan, jeśli mam prawdę powiedziéć, oto jest rzecz taka: — Tu usiadł i począł trzéć mocno czuprynę dla ułatwienia zapewne wyjścia myśli na wierzch dotąd w głowie uwięzionéj. — Oto tak, dużo myślałem o panu po jego odejściu od nas, dużo, dużo. Przerzucałem rachunki, księgarnia istotnie winna mu wiele, szło mi z nim doskonale. A przytem tak pan umiałeś jakoś wszystkich pociągnąć ku sobie, że każdy co do mnie przychodzi, pyta się o pana. Otóż żal mi takiego pomocnika. A prawdę rzekłszy, i czuję też żem pana pokrzywdził trochę.
— Mnie?
— A no tak! tak! mea culpa, bo na co panu było narzucać ten bilet loteryjny...?
— Ale cóż tam o tém myśléć!
— Bo, gdybyś go pan się chciał pozbyć, — rzekł Michał skwapliwie sięgając do kieszeni, gotów byłbym ci za niego powrócić należność, istotnie sumienie mnie ruszyło, bo ja panu ten bilet niepotrzebnie wpakowałem.
— Dajmyż temu pokój.
— I gdyby panu ciężył, dalibóg, chętnie, powiadam panu, powrócę stawkę, bo na co to się jemu w to wdawać? Ja stracę to stracę, jak sobie chcę, ale pana szkoda.
Teoś się uśmiechnął.
— Doprawdy dziękuję panu za jego dobre chęci dla mnie, aleby mi go nawet trudno było wymienić, bo sam nie wiem gdzie jest i com z nim zrobił. Zresztą ja gdy raz zrobię zły czy dobry interes, to stanowczo.
— W istocie, — zawołał Drzemlik, — ale pan dużo, jak na te czasy, stracisz? kilkanaście, gdzie tam, dwadzieścia kilka rubli, czy coś.
— Jużem musiał stracić, rzecz skończona, nie mówmy o tém... dziś jutro podobno ciągnienie?
— Ciągnienie? a tak! ciągnienie! a tak, dziś czy jutro, być może! — odparł Drzemlik rumieniąc się, coś około tego... nie wiem... jakoś w tych czasach.
— Muszę się téż dowiedziéć, bom może choć bilet frejowy wygrał, a nuż stawkę!!
Drzemlik zaczął mocno kaszlać, jakoś się nagle zakrztusił.
— No! to wiesz pan co, co jest to jest, idźmy do spółki, — zawołał, — ma być strata niech idzie po połowie.
— Mówiłem panu, że to jest rzecz skończona, rezykowałem, mniejsza o to, drobnostka, odrobię się na czém inném.
Drzemlik począł cóś śpiewać chodząc, ale w żaden ton przyzwoity trafić nie mógł i odchrząkiwał co chwila coraz zaczynając z innego...
— Na tych loterjach, — rzekł, — to się zawsze traci, tylko ci wygrywają, co tam te rzeczy sami robią, — wiadomo.
— Może być, — odpowiedział Muszyński, ale co się stało to się stało.,., i basta!
— Mnie smutno jednak, że to z mojéj przyczyny....
— O! niechże się pan tém nie frasuje...
Michał usiadł kwaśny.
— Sama pora herbaty, — rzekł, — możebyśmy dokąd poszli czy co? do Semadeniego?
— Chcesz pan? ja nie mam w domu gospodarstwa jeszcze, i chętnie pana zapraszam.
— Ale nie, to już ja, — rzekł Drzemlik.
— O! nie!
— No! to każdy za siebie zapłaci, — odparł p. Michał, — po niemiecku, to dobra metoda.
Teoś klucza szukał, gdy Drzemlik wrócił do biletu.
— Hm! a nuż pan tam co wygrasz? — rzekł, powiadasz, że nie wiesz gdzie bilet, trzebaby go przynajmniéj wyszukać....
Muszyński pobiegł do stolika, przerzucił papiery, szufladkę, ale nigdzie nie znalazł biletu, nierychło dopiero w bocznéj kieszeni od kamizelki domacał się pomiętego kawałka papiéru.
Drzemlik żywo rzucił się go oglądać.
— Proszę pana numer, jaki?
— 15,684...
— 15,684! 15,684! wlepiając weń oczy! — powtórzył księgarz i pobladł.... nie chcąc z rąk puścić papiérka.
— O co panu chodzi? wrócę pieniądze, na stół.
— Ale dajże mi pokój! — rozśmiał się Teoś, zaczynam myśléć, że doprawdy cóś wygram.... I schował go do kieszeni.
Wyszli milczący, a że idąc do Semadeniego przechodzić musieli około bióra loterji, które jeszcze stało otworem, Teoś przypomniał sobie swój bilet mimowolnie i rzucił okiem na szyby, na których stało w złocistéj glorji wielkiemi głoskami:

Wielki los padł na numer:
15,684.

Muszyński osłupiały dobył bilet z kieszeni...
— P. Michale! co to jest? zapytał.
Drzemlik rzucił mu się w objęcia.
— Przyjacielu! — zawołał... — do czego cię przez troskliwość przygotować chciałem, aby zbytniego wzruszenia, często szkodliwego, uniknąć.... Tyś wygrał! wiedziałem o tém, usiłowałem cię powolnie przysposobić, szczęśliwcze! do tego szczęścia, które wydarłeś mi z kieszeni!! a tak jest, nie ja.... ale ty wygrałeś, a jam był tak głupi....
Tu Drzemlik uderzył się po głowie.
— Ale choćbym wolał zawsze sam to miéć... dobrze że się uczciwemu człowiekowi dostanie... Niedomyślny! co się zowie z wacpana niedomyślny.... wszakżem półgodziny ci mówił o tym bilecie... i pytał i probował i udawał że go chcę odkupić... A wszystko to było tylko komedją przyjaźni, aby gwałtowne wstrząśnienie nie nabawiło cię atakiem apopleksji... o co się, przyznam, najmocniéj obawiałem...
Teoś rozśmiał się ruszając ramionami, nie można powiedziéć, żeby nie był wzruszony nieco, ale przyjął to tak chłodno, że Drzemlik posądził go o udanie.
— Wiesz wiele to jest, to coś wygrał? — zapytał.
— Wiele?
— Pół miljona...
— A no, to chodźmy na herbatę, — rzekł Muszyński — i pozwól, żebym już za nas obu zapłacił... Żal mi cię serdecznie, bo w téj chwili okropnie rozpaczać musisz, żeś mi ten bilet oddał...
— No! nie będę się zapierał... wołałbym go mieć w kieszeni, ale co się stało to się stało, i możesz powiedziéć, żeś mojemu głupstwu winien pańską fortunę!!
Myliłby się wielce ktoby sądził, że Muszyński doznał zbyt gwałtownego wstrząśnienia. Drzemlik czuł daleko więcéj, twarz jego zbladła i wywrócona wydawała mimowoli uczucie które nią miotało. Wypili herbatę, pożegnali się czule i rozeszli, a Muszyński zamyślony i milczący powrócił do izdebki, walcząc z sobą, bo mu ten dar losu był niemal tak przykry, jak jakaś jałmużna rzucona z nieba niedołężnemu, niezdatnemu do surowéj pracy charłakowi. Zresztą wielką dlań było wątpliwością co mu te krocie z sobą przyniosą, trochę więcéj szczęścia, czy zleniwienie, moralny upadek i bezsilność.
Cieszył się dla Mani tym dostatkiem niespodziewanym, dla siebie niewiele, a dużo wstydził, że był winien losowi tyle, ile nie jeden całém życiem pracy, poświęcenia i krwawego potu nie zarobił. Zdawało mu się nawet niesprawiedliwością korzystać ze straconych pieniędzy tylu ludzi co je w paszczę losu rzucili z nadzieją, a stracili może z rozpaczą.
Był szczęśliwym graczem... a kto wie co się na jego wygranę składało, ile łez, ile głodów, niedostatków, źle użytych oszczędności.
Całą noc w tych rozmysłach gorączkowych rzucając się, spać nie mógł i to było pierwszym zyskiem jego że nie zmrużył oka, że został zbity, złamany, upokorzony, niemal zawstydzony swém szczęściem.
Nie wiedząc co począć pojechał nazbyt rano do p. Feliksa, do którego wszedł tak niezręcznie, że go jeszcze zastał w łóżku....
Spojrzawszy nań Narębski się przestraszył, tak w fizjognomji jego dziwne znalazł pomięszanie, tak boleść jakaś wewnętrzna wypiętnowała się na niéj dobitnie. Przyszło mu nawet na myśl, czy się co Mani nie stało i porwał się z łóżka.
— Co tam? cóś złego? — zawołał.
— Nic! nic! — rzekł Teoś, — to tylko głupstwo moje, że sobie rady dać nie umiejąc, w chwili, gdy kto inny by się śmiał i skakał, ja mam minę skazanego...
— Siadajże i mów mi co prędzéj co ci jest?
— Wystaw pan sobie, że kiedym się żegnał i obrachowywał z moim księgarzem, Drzemlik narzucił mi prawie gwałtem bilet loteryjny....
— A na cóżeś go brał?
— Ale musiałem... nudził mnie...
— Cóż się stało?
— Nic złego... bilet wygrał wielki los...
— Co mówisz? pól miljona? A dla czegoż wyglądasz jak z krzyża zdjęty?
— A! bo mi to dolega, bo czuję w sumieniu jakby zgryzotę.... bo sam nie wiem co począć...
Narębski począł się śmiać, ściskać go znowu i śmiać się serdecznie, Teoś stał chmurny.
— Cóż ci jest? nikogoś przecie nie zrabował... nawet Drzemlika, który ci gwałtem bilet narzucił...
— A wczoraj.... próbował mi go odkupić...
— Spodziewam się żeś nie oddał...
— Jeszcze nie, ale czuję się tak niespokojny...
Narębski strwożył się.
— Słuchajże, — zawołał, — to Mania wygrała nie ty... nie ważże mi się robić głupstwa... masz bilet przy sobie? dawaj mi go...
— Oto jest, — odparł Teoś.
— Konfiskuję, — rzekł żywo porywając go Narębski, — choć raz przecie los miał oczy otwarte i dał nie jakiemuś szołdrze, ale człowiekowi, któremu się od niego pomoc należała... Lecę w szlafroku powiedziéć żonie.
Narębski cały był w ogniu.
— Ale żona pańska śpi pewnie...
— A! to ja ją obudzę! — krzyknął p. Feliks, — przecież warto dostać choćby migreny, byle się dowiedziéć, że raz fortuna miała trochę sensu.... i dała szczęście temu co na nie zasłużył.
— Czekaj pan! a pewienże jesteś że to szczęście? że to nie zasadzka szatańska na to, bym założywszy ręce próżnował, zdrętwiał, i obrócił się w jednego z tych ludzi, którzy nie mając bodźca, wyrzekają się pracy i życia.
— O! dziecko dziesięcioletnie! o gaduło co oklepane rzeczy powtarzasz bez myśli! czyż z pieniędzmi pracować nie lepiéj, nie ochotniéj? — rozśmiał się Narębski porywając szlafrok na siebie.
A śmiał się i hałasował tak bardzo, że raniéj obudzona Elwira poczęła się ciekawić, domyślała listu od Barona.... jego napadu, czegoś tyczącego się siebie i puknęła do drzwi ojcowskich... ukazując się niespodzianie w dosyć zaniedbanym szlafroczku i poprzydeptywanych trzewikach...
— Któż tam? Elwira? o téj porze? — zapytał Narębski... — chodź! chodź! słuchaj, właśnie wam miałem coś ciekawego powiedziéć....
Teoś Muszyński, którego tu widzisz, narzeczony Mani, wygrał na loterji... pół miljona...
— Cóż za żarty!
— O ba! najświętsza prawda!
— Nie może być...
— Niepowinno by być a jest! — dodał kłaniając się Teoś...
Panna Elwira popatrzyła chwilę, zamknęła drzwi i pobiegła do łoża matki, którą przebudziła bez ceremonji.
— Mamo! Mamo!
— Co to jest? pali się? która godzina?
— Dopiero dziesiąta... ale ogromna nowina.... Teoś Muszyński z Manią wygrali na loterji pół miljona...
— Co ty tam pleciesz?
— Muszyński jest u papy... papa taki szczęśliwy jakby sam wygrał... śmieje się i tańcuje w szlafroku... jeszczem go tak jak żyję nie widziała...
P. Samuela nachmurzyła czoło.
— A! dajcież mi pokój, — rzekła kwaśno, wartoż mnie było budzić dla takiéj nowiny... Albo bajka, albo jeśli prawda... coż mnie to ma obchodzić? jakby ktoś na księżycu dostał febry!! Mania i Teoś cóż to za bohaterowie?
Elwira śmiała się szydersko, ale z jéj oka błyskała źle tajona zazdrość.
— Wcale nie brzydki chłopiec, — zawołała dziwnym głosem Elwira — i nie głupi... no proszę mamy, że to takim Maniom zawsze szczęście sprzyja...
I nasz Kopciuszek będzie chodzić w atłasach i udawać wielką panią...
— A jakże mię głowa boli! dajcież mi wstać spokojnie... niech sobie chodzi w czém chce, i udaje kogo się jéj podoba... Co mnie ma zajmować te jéj pół miljona...




Pluta choć niecierpliwie wyczekawszy cały tydzień, obrachował się co do dnia i godziny i w terminie oznaczonym postanowił odwiedzić Jenerałowę. Dni oczekiwania przeszły mu jeszcze dosyć swobodnie dzięki resztkom pozostałym z datku Narębskiego, który już miał się ku końcowi, ale przy takiéj jak jego nieopatrzności, jutro groziło głodem i niedostatkiem. Pluta mając kieszeń nabitą, nigdy nie zastanawiał się nad tém, że ona się wyczerpać musi, używał, jak gdyby dochody miał nieograniczone, a nędzę gdy przyszła znosił z dosyć filozoficznym stoicyzmem, ocalając ją drwinkami z ludzi, a często i z samego siebie. Ku końcowi siedmiu dni byt jego nie był już bardzo świetny, potrzeba się było ograniczyć wódką prostą i kawałkiem mięsa, ale kapitan też od losu zbyt wiele teraz nie wymagał, a potrzeby swe sprowadzał do jak najprostszego wyrazu. Fizycznie i moralnie więzienie go złamało, szukał w sobie napróżno téj energii i sprężystości, tego niepokoju ducha, który go dawniéj do wielkich dzieł prowadził, nawet poprawianie rodzaju ludzkiego i dokuczanie szczęśliwym nietyle mu smakowało... Odpoczywał, far niente i keif wschodni na horyzoncie jego marzeń ukazywały się ideałami najwyższemi. Pluta był przybity, Kirkuć nawet zdumiéwał się nie poznając go chwilami.
Z rana tego dnia, gdy się miał udać do Jenerałowéj, posłyszawszy go ze stekiem przewracającego się po łóżku, p. Mateusz pokiwał głową.
— A co to pułkowniku, stękasz? hę?
— Sam się temu dziwuję, ale jakoś kości swędzą... ten loch wilgotny nabawił mnie reumatyzmu, nie poznaję siebie, w głowie nawet jakaś ociężałość niesłychana. Człek by odpoczywał tylko, ochoty nie ma do życia. Albo niedosyć wódki piję, albo teraz spirytus się popsuł, że go z chorych kartofli pędzą, które same siły nie mają, albo to już początek końca... czy koniec początku...
Djabli wiedzą, daj no mi tam trzęsianki....
— A to i ja się napiję, bo to człowieka stawi na nogi! — rzekł wstając Kirkuć, — jeden kieliszek z rana na czczo, z kawałkiem chleba z solą, to dukat doktorowi z kieszeni...
— No, a dwa? — spytał Pluta.
— A dwa? to musi być dwa dukaty.... — odparł Kirkuć, — ale już ten drugi to czasem w głowie mąci.
— Słaba głowa, — rzekł kapitan wychylając spory kielich. Niech mówią co chcą, — dodał, — wino, piwo i tamte inne rozwodnione fraszki i przysmaki ku połechtaniu podniebienia, wszystko to są romanse, a wódka grunt. Zaraz ci się w żołądku rozgospodaruje i w głowie rozjaśnia.... Która godzina?
— Co się tyczy godziny, — odparł Kirkuć, tyle tylko wiem, że sztankelerka odeszła, a zatem musi coś być około południa.
— Gwałt! a ja w łóżku i nie ogolony, a tu wizyta za pasem! — zakrzyczał kapitan. — Kirkuć, z ciebie śpioch obrzydliwy.... czemu mnie nie obudziłeś? dawaj mi cyrulika.....
— Zaraz, ale co się tyczy budzenia, wszak nie miałem tego posłannictwa, iż się tak wyrażę, — odparł Kirkuć, — a pan się gniewasz nie kazawszy mi....
— Gniewam się gdy nie mam racji, powinieneś o tém wiedziéć, — rzekł kapitan, — to ogólna reguła.... ruszaj po cyrulika.
— Idę już....
Kirkuć wyskoczył zaraz, kapitan się zerwał umywać, a że nie miał czasu na kawę, powtórzył wódkę i wybiegł w miasto, dążąc do mieszkania jenerałowéj.
Właśnie dochodził do jéj domu, gdy dorożka wioząca Pobrackiego w tęż samą stronę, zastanowiła się u drzwi jego i dwaj panowie weszli razem.
— A pan tu? — spytał p. Oktaw.
— Z polecenia jenerałowéj saméj....
Zaczęli się ceremonjować we drzwiach u wnijścia, gdy im komodą ogromną zawalono przejście, musieli więc poczekać, aż się ona wyniosła na ulicę. Daléj, nim zdołali próg przestąpić, poczęła się tymże samym otworem dobywać na świat kanapa, którą Pobracki poznał z trwogą za należącą do mebli jenerałowéj, lub przynajmniéj wiele do znajoméj mu z ciemnego salonu podobną. Twarz jego zwykle blada, zrobiła się glinianą prawie.
Weszli zatém do sieni, w któréj mnóstwo mebli, niewątpliwie już uznanych za należące do jenerałowéj Palmer, w największym nieładzie, jakby po wielkim rozpierzchnione boju, spoczywały. Stolik z serwantką i lampami zajmował środek, tyłem, bokiem, jedne na drugich okrążały go krzesła i fotele dziwnie pomięszane, fortepjan zamknięty w pace, lustro w muślinowéj spódniczce, półka podobna do wschodków i jenerał przewrócony niewygodnie do góry nogami. Wszystko to zdawało się kłócić z sobą i czekać tylko chwili do ponowienia walki przerwanéj. Przejść było trudno wśród tego kafarnaum, którego ognisko zajmował jakiś jegomość z bródką ryżą, palący ostatek cygara i rozporządzający się jak w domu. Bzurskiego nawet, czujnego stróża, nie widać było nigdzie.
— Ale cóż to to jest? — spytał Pobracki.
— Coś wygląda na przenosiny, — rzekł Pluta równie niespokojny.
— Co to jest? — powtórzył mecenas.
— Czego panowie chcą? — zawołał z nieukontentowaniem wyjmując cygaro jegomość z bródką, nie kryjąc, że im był nie rad.
— Cóż to znaczą te powynoszone meble?
— A co mają znaczyć? — odparł pogardliwie gospodarujący nieznajomy, — cóż? zabiera się swoje meble do magazynu.
— Jak to swoje do magazynu? Wszak to są sprzęty pani jenerałowéj Palmer? — rzekł Pobracki.
— To jest byli sprzęty pani jenerałowéj, — odpowiedział mężczyzna, nakazując aby zabierano krzesła, — ale to jest teraz mój sprzęt, kiedym ja go kupił i gotówką zapłacił.
— Jak to kupił? — zawołał Pobracki z trwogą, — kiedy? i od kogo?
— A no, trzy dni temu, wszystko co tu było, no, i drogom zapłacił. Z temi utrechtami to się człek zawsze musi obszukać, bo to w mroku wydaje się jakby nowe, a ot, jak wynieśli na podwórz, to wytarte, zblakłe, i meble politury potrzebują, na mój honor. A nim się to sprzeda, co to tam procentów przypadnie.
— Ale pani jenerałowa, — dodał Pobracki.
— Co ja wiem o téj pani jenerałowej? niech się pan pyta na górze.
Pobracki z Plutą, który bardzo nosem kręcił, powoli pociągnęli na górę. Na piętrze wynoszono właśnie łóżka palisandrowe i parawany, a nikogo nie było, by się o pani jenerałowéj dowiedziéć, sami obcy ludzie.
Do najwyższego stopnia zdziwiony i podrażniony, jak cień wśród tych ruin kroczył Pobracki, nie mogąc pojąć co znaczyły. Oczewistém już dlań było, że jenerałowa, o któréj projektach nic a nic nie wiedział, któréj od dni kilku z różnych przyczyn widziéć nie mógł, wyjechała nagle, wcale mu się nie opowiedziawszy. Trwożyła go ta jakaś niezbadana tajemnica nagłéj ucieczki i sprzedaży ruchomości.
Pluta zwarzony i zastygły, odzyskiwał jednak powoli sarkastyczne usposobienie i idąc za mecenasem pomrukiwał pod nosem piosenkę:
— A kiedy odjeżdżasz bądźże zdrów....
O mojéj przyjaźni dobrze mów....
— Djabła tu można dobrze mówić o takiéj przyjaźni, — dodał, — kiedy to zupełnie wygląda, jakby ta baba, na cztery nogi kuta,, wszystkich nas wystrychnęła na dudków. Śliczna przyjaźń, niech ją słota porwie!
— Proszę pana, — spytał łapiąc nareszcie gospodarza domu Pobracki, — czy nie mógłbym się dowiedziéć?
— A, mecenasa dobrodzieja....
— Upadam do nóg.
— Do nóg upadam....
Pluta poważnie, z daleka skłonił się milczący.
— Cóż to, jenerałowa wyjechała?
— Jakto? przecież pan mecenas, jako przyjaciel domu, musiałeś o tém wiedziéć?
— Ja, tak, trochę.
— Wyjechała, wczoraj rano jeszcze, dodnia. Widać nagły był wyjazd, bo sprzedała meble i wszystko za bezcen. Gdyby to człowiek był wiedział, samby może nabył, a to tak lada spekulant korzysta, już chciał odstępnego odemnie trzysta złotych. Słyszana rzecz!....
— Ale dokądże?
— A do Petersburga.
— Sama? — pytał Pobracki.
— Nie, z synem.
— Jakto? z synem.
— Czy téż z kuzynem, synowcem czyli siostrzeńcem, nie wiem, — rzekł gospodarz, — z tym młodym człowiekiem.
Pobracki już był w domu, ale mu się słabo robiło. Pluta wciąż podśpiewywał za nim, chociaż nader cicho:
— A kiedy odjeżdżasz bądźże zdrów....
— I dla tego kazała mi tydzień czekać, czemu nie ruski miesiąc? lub do greckich kalendów? Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka, o! ponieśli!
— Więc my tu już może i nie mamy co robić? — dodał pytająco trącając łokciem p. Oktawa kapitan, — jak się panu zdaje?
— Co? — spytał mecenas. — Pan się zdajesz dziwić nagłemu odjazdowi pani jenerałowéj Palmer, — podchwycił miarkując się, ale to, — rzekł odchrząkując, — to było w naturze rzeczy, proces, tak jest, ja dawno wiedziałem, że to musi nastąpić.
— Pan o tém wiedziałeś? — zawołał kapitan, — a więc i dla mnie tam w tym liście, który pan dobrodziéj trzymasz w rękach, znajdować się coś musi?
— Nic nie wiem jeszcze, być może, wszakże w pośpiechu, być może iż coś się zapomniało.
— Nigdy dobrzy i starzy przyjaciele jak ja! — odparł Pluta, — odpieczętuj pan pismo, musi być ciekawe.
Pobracki czytał, ale twarz jego w miarę przebiegania listu nic weselszego nie zwiastowała, — nie miał siły nawet nic powiedziéć kapitanowi, miną dając mu poznać, że list jego się tylko tyczył.
— O osobnym liście do mnie nie słychać, zacny właścicielu téj nieruchomości? — zapytał Pluta.
— Honor pański?
— Kapitan Pluta.
— Nie mam nic.
— Miarkowałem już z góry, że tu nic nie znajdę, prócz słodkich wspomnień przeszłości, — zawołał Pluta poświstując, — żegnam więc pana mecenasa i ciebie zacny obywatelu!
To mówiąc cofnął się pobity, ale nie zwalczony na duchu....
P. Oktaw wszedł w głąb z listem, którego zrozumiéć nie mógł, otarł pot z czoła i po trzeci raz próbował go czytać z uwagą. Stało tam dosyć ładnym i ekstra-sztywnym charakterem pociągłym, na papierze z cyframi, co następuje:
„Szanowny panie!
Nagły obrót moich interesów zmusza mnie opuścić Warszawę, bez podziękowania mu, bez pożegnania go nawet. Chciéj wierzyć, że mnie to boli. Musiałam się poświęcić dla ocalenia majątku, a hrabia nie daje mi czasu do urządzenia się, musimy natychmiast wyjeżdżać. Process jest skończony, — szczęśliwam że donieść mu mogę, iż dzięki jego radom, pomyślny skutek uwieńczył gorliwe jego starania, za które zawsze zachowam serdeczną wdzięczność. Domyślisz się pan, że hr. Hunter od dni trzech jest mężem moim, to panu wytłumaczy wszystko, — familja na niego zrzekła się wszelkich pretensji. Proszę, jeszcze raz wierzyć, że nie zapomnę nigdy żywych dowodów przyjaźni, jakiéj doznałam od niego.

Julja hr. Hunter.“

Pobracki stał długo osłupiały, nareszcie opamiętał się, że poznać po nim mogą doznane wrażenie i ukłoniwszy się gospodarzowi, zszedł milczący do dorożki i pojechał do domu, gdzie w kilka godzin dostał ziębienia, gorączki i nad wieczorem musiał położyć się w łóżko. Kapitan, który troskliwie o jego zdrowie się dowiadywał, doszedł od doktora, że to była jakaś afekcja tyfoidalna, z któréj p. Oktaw tak prędko wyjść nie mógł.
Ukłoniwszy się w progu eskulapowi, który mu tę niepocieszającą zwiastował nowinę, włożywszy ręce w próżne kieszenie, Pluta pociągnął pieszo do domu, frasobliwy dosyć, i przybity gorzéj niż kiedy.
— Powinienem był zmiarkować od razu, że ta babsko nas wszystkich w pole wyprowadzi, — rzekł w duchu, — ale rozum jak musztarda po obiedzie, przychodzi. Gonić za nią nie mam już najmniejszéj ochoty ku lodom arktycznym.... Los musi się za mnie podjąć zemsty, bo już ja jéj nie podołam, pozostaje dilemma: co jeść i co robić?
Kirkuć mi nie poradzi, jam widocznie ogłupiał, w Wiśle woda zimna i brudna, dobry powróz grubo kosztuje i gałęź mocna nie łatwą jest do wyszukania, z pistoletu strzelać huczy i ludzi straszy, a człek po capstrzyku ma fizjognomją nie ładną, choćby się świeżo ogolił, naostatek trucizny nikt nie sprzeda chyba taką, któréj trzeba wypić wiadro żeby skutek zrobiła, a tu tylko co nie widać, jak się jeść będzie chciało na kredyt....
Trudno temu uwierzyć, ale tak było w istocie, że kapitan wziąwszy dość okrągłą sumkę od Narębskiego, już był ją całkowicie rozproszył. Zostawały mu w kieszeni okruchy, ale po ścisłym ich obrachunku, zapas nie na długo mógł starczyć, a tu jeszcze Kirkuć pod pozorem serdecznéj przyjaźni swój głód pod opiekę kapitanowi oddawał, co gorzéj, nawet swoje pragnienie.
— Ciężka sprawa, — powtarzał Pluta, — potrzeba się wynosić co prędzéj z Warszawy, lub szukać posady? Ale cóż, najświetniejsze miejsce starczy mi na dwa śniadania! Gdybym mógł zostać odrazu ambasadorem lub dyrektorem jakiéj kompanji, wesołéj i w któréjby nic nie było do robienia a dużo do zjedzenia, lub choćby kassjerem nieodpowiedzialnym za rachunki? ale to dziś strasznie trudno?
I humor go się już nie trzymał, bo pod koniec kląć zaczął. Powolnym krokiem wszedł mrucząc do hotelowego pokoiku, Kirkuć coś właśnie operował około szafki i zdaje się, że musiał teorją spirytusu sprawdzać praktycznie, ale szybkie zamknięcie podwoi i rumieniec, który wypłynął na lice p. Mateusza, już nie wzruszyły Pluty, — myślał o czém inném.
— To darmo, — rzekł, — potrzeba szukać zbawienia na prowincji. Wieś jest patrjarchalna, naiwna, życie tanie, ludzie nie podejrzliwi, serca otwarte aż do kieszeni, dusze czyste aż do pożyczenia, worki pełniejsze niż w stolicach.... Ale Kirkucia pozbyć się muszę, bo mi ten wychowaniec nie na rękę, i choćby się zgodził buty czyścić lub listy pisać, nie mogę sobie takiego zbytku pozwalać.
— Wychodzisz? — spytał po chwili p. Mateusza.
— A tak! wyjdę się trochę przewietrzyć. A pułkownik zostaje?
— Ja? spocznę, boś mnie zbudził późno, i dla tego mi się dotąd spać chce. Adie, kochanku!
Któżby się spodział? ktoby odgadł, że temi słowy pożegnali się ci ludzie — na wieki. Kirkuć nic nie przeczuwając wysunął się na bawara, bo miał gdzieś cień kredytu, kupiony niezmierném nadskakiwaniem zyzowatéj gospodyni; kapitan pozostał sam i drzwi na rygiel spuścił. Nadzieja dłuższego pobytu w mieście opuściła go, trzeba się było ratować ucieczką. Przetrząsł kruchą garderobę, kupioną po wyjściu z więzienia, wybrał z niéj co było schludniejszego w bardzo umiejętnie zadzierżgnięty węzełek, który musiał wynieść pod płaszczem, (nie życzył sobie bowiem płacić w hotelu,) obliczył kassę skromną, wypił resztę wódki, papiery schował do kieszeni i już był gotów do drogi.
Przebierając listy i mniejszéj wagi pozostałości, trafił na portret jenerałowéj, długo nań patrzał, nareszcie ścisnął w dłoni, potrzaskał, rzucił pod nogi i zgniótł obcasem na miazgę.
— Gdyby ona, — kto wie! kto wie! gdyby ona chciała była zostać uczciwą kobietą, możebym i ja był się zdecydował wyjść na poczciwego człowieka. Ale ba, pal djabli amory! Gdzie szatan nie może, kobietę posyła. Giń czarownico przeklęta!
Już miał wychodzić dobrawszy chwili, gdy mu jakaś myśl przyszła szyderska, chwycił kawałek kredki od preferansa i wielkiemi głoskami napisał na stoliku:
Kirkuć — bądź zdrów.... na wieki!!!
Dodał trzy wykrzykniki, stopniowane tak, że ostatni w mgłach oddalenia zdawał się ginąć maleńki. Potém wysunął się z hotelu i Bednarską ulicą spuścił na Pragę, gdzie dobrawszy miejsce na furmańskiéj bryce, nie pytając dokąd jedzie, puścił się w świat, z mocném przekonaniem, że tak uczciwym jak on ludziom zawsze sprzyjają losy, że jenjusze nigdy nie giną inaczéj jak z niestrawności.
Kirkuć powrócił dopiero wieczór, gdyż bawar usposobił go do czułości zbytniéj dla zezowatéj gospodyni, w któréj uśmiechu szczególny urok znajdował — domyślił się zaraz z napisu fugi kapitana, ale ukrył ją przed gospodarzem i sam cichaczem także wyprowadził się z pod niegościnnego dachu, za który wymagano zapłaty.
W tydzień potém, spełniał ze szczególną gorliwością nowicjusza, obowiązek zaszczytny pierwszego markiera w domu owéj pani, któréj serce zawiędłe odżywić potrafił czułém przywiązaniem. Miłość i żołądek przyczyniły się zarówno do przyjęcia służby, którą ozłacał sobie przypomnieniem, że najwięksi bohaterowie, ba i królowie w bajkach, zakochawszy się, nie wahali wdziać liberją, aby przybliżyć do przedmiotu swych zapałów. Niestety! biedny Kirkuć kłamiąc przed sobą samym, tak był jednak nieszczęśliwy ze swego upadku i osierocenia, iż niedługo pożywszy przy billardzie, przeniósł się do szpitala.
To go tylko pocieszało, że w największéj nędzy, upokarzającą pracą rzemieślniczą, nigdy dostojnych dłoni swoich nie zmazał. Człowiek był wielkiéj godności i znał co się wielkiemu imieniowi należało od potomka znakomitéj rodziny.




Powiadają, o królu Dagobercie, że przechodząc przez most w ręku z psem, który mu się dosyć naprzykrzył, rzucił go w wodę mówiąc: — z najlepszym towarzyszem nawet rozstać się przecie kiedyś potrzeba.

Otóż tak samo powieść, szanowni czytelnicy, choćby ona była najmilszą (nie śmiemy sobie pochlebiać, byście ją za taką przyznali), przecież kiedyś skończyć się musi. Trzeba się rozstać z najdroższemi, najukochańszemi nieraz istotami, cóż dopiero z takiemi papierowemi cieniakami jak nasze!!
Nie sądzę byście ich bardzo żałować mieli. Przyszliśmy do téj rozstajnéj drogi, na któréj pożegnamy wreszcie postacie, które się w naszéj obracały powieści, idzie tylko o to, aby się z niemi grzecznie i przyzwoicie pożegnać.
Chociaż mało kto umarł i niewiele się pożeniło z bohaterów naszych, — nad czém mocno bolejemy, choć rzecz się raczéj urywa niż kończy, daléj iść już się i wam nie chce zapewne i my sobie niebardzo życzymy. Powieść oparta na rzeczywistości, inaczéj się téż kończyć nie może, wymysły tylko rozpoczynają się teatralnie i zamykają obrazem, apotheozą, epilogiem tryumfalnym, — w życiu powszedniém dzieje się inaczéj; nic się właściwie nie kończy, ciągnie się wszystko powolnie i snuje coraz nową podsycane przędzą. Moglibyśmy dla uspokojenia czytelników, umorzyć jeszcze kilku bohaterów i pół=bożków, ale się nam zdaje, że jest rzeczą obojętną żyć im dozwolić, kiedy tracimy ich z oczów. Prędzéj późniéj, zamknie się to trumną i grobem, bo nikt za dni naszych żywcem do niebios nie bywa porywany.
Jednakże wchodząc w niepokój, jaki zrodzić może tak nagłe rozstanie się z ludźmi, których los przez kilka tomów nam dokuczał, musimy choć napomknąć o kolejach dalszych naszych dobrych znajomych — o ile nam są one wiadome.
Ponieważ zaczęliśmy od kapitana Pluty i on prawie pierwszy ukazał się nam na chmurnym horyzoncie garwolińskim, słuszna abyśmy coś o nim jeszcze powiedzieli. Zapewniano mnie najmocniéj, gdym ostatnią razą był na Podlasiu, że oddaliwszy się z Warszawy w chwili małodusznego zwątpienia, i uczuwszy sam, że jest już jednym z tych towarów, które kupcy wyprawiać muszą na prowincję aby się ich pozbyć ze sklepu, Pluta udał się na pierwszy jarmark, o jakim doszły go wieści. O tyle mu się tam powiodło, że bryczkę i parę koni kupiwszy, wyruszył w dalszą podróż daleko wygodniéj, postanawiając nie zaglądać do stolicy i pędzić dalszy żywot spokojnie wśród świata, którego zaletom zupełną oddawał sprawiedliwość. Widziano go późniéj wśród kilku świetnych zjazdów po różnych miasteczkach, coraz liczniejszemi otoczonego przyjaciołmi, gdyż wiele w krótkim przeciągu czasu porobił znajomości i z powodu dobrego humoru, łatwości w obejściu, doświadczenia i rozumu, powszechnie był ceniony. Hołd jaki oddawano talentom jego niepoznanym tak długo, skłonił go zapewne, że się tém wiejskiém kadzidłem jałowcowém i gościnnością niewykwintną zadowalniając, osiedlił całkiem na prowincji.
Kirkuć, jakeśmy mówili, dokonał żywota w szpitalu, nie bez gorzkich żalów nad dolą, która go całkiem zawiodła.
Daleko trudniéj jest nam coś powiedziéć o jenerałowéj Palmer, secundo voto hrabinéj Hunterowéj, która tak niespodzianie, trzymając się zwyczaju wielkiego świata, znikła, chcąc szczęście swe ukryć przed ludźmi i miodowy miesiąc spędzić na osobności, jak to się dziś czyni powszechnie. Zasięgaliśmy o niéj i jéj mężu wiadomości różnemi drogami, ale niewiele się nam zdobyć udało. Pewien dobrze poinformowany podróżny zaręczał nam, że odegrywała wielką rolę, trzymała dom otwarty, ale nie była szczęśliwą, bo mąż jéj szalenie grał w karty, życie wiódł z francuzkiemi aktorkami i obchodził się z nią nazbyt ufając jéj przywiązaniu do siebie. Bywało nawet tak, że miłości cybuchem próbował.... si fabula vera.
Sceny jakie między małżeństwem miały miejsce, dochodziły niekiedy do tego, że ludzie nadbiegali na krzyki, i byli mimowolnemi świadkami, że kto się kocha ten się kłóci. Hunterowi wszakże tak gorącéj miłości wcale się nie chwali.
Sama pani, o ile wiadomo, szukając sobie roztargnienia w przymusowéj samotności, wylewała się cała na pobożne uczynki i odznaczała gorliwością, z jaką usiłowała nawrócić zastygłych, poprawić obłąkanych. O żadnéj przygodzie nowéj, tyczącéj się jenerałowéj osobiście nie słyszeliśmy, oprócz jednéj, którą mając za potwarz, powtarzać nawet nie będziemy, szanując powagę osób, które do niéj złośliwa niechęć wmięszała.
Zapewniano nas, że do ostatka pozostała piękną i młodą, a Hunter bardzo jakoś prędko postarzał i zdrowie nadniszczył równie z majątkiem. Wnoszono ztąd, że mogłaby raz jeszcze owdowiawszy pójść za mąż, co się nam zdaje wcale już nieprawdopodobném.
Narębscy wkrótce potém opuścili Warszawę, z tą samą kawalkatą, która ich do niéj przywiozła.
Dolegliwości p. Samueli zwiększyły się od wyjścia za mąż Elwiry, która mimo niemego oporu ojca, poślubiła uszczęśliwionego Barona i pozostała w stolicy.
To improwizowane małżeństwo nie tak znów nadzwyczaj szczęśliwie powiodło się, jak sobie młoda pani obiecywała. Po kilku tygodniach świetnego pożycia, i probowania nowych sukien i ekwipażów, głucha, powolna walka o berło w domu rozpoczęła się między Baronem a Elwirą, która o niczém nie wątpiła i zdziwiona została niezmiernie, znajdując bardzo zręczny opór tam, gdzie się spodziewała uległości. Jako niewiasta pełna wiary w swe siły niezraziła się ona wcale doznanemi trudnościami w opanowaniu swego królestwa, owszem zagrzana niemi została do szlachetnego współzawodnictwa. W trzecim tygodniu maleńkie utarczki już się powoli rozpoczęły. Baron probował jeszcze je kończyć pocałunkami, daléj przyszło do niemówienia po całych dniach i niewidywania się po tygodniu, a nawet do łez gniewnych, które gniew osuszał.... Czy Baron zwyciężył ostatecznie, czy Elwira... zostawujemy rozwiązanie czytelnikom, którzy ten problemat mogą, mając dostateczne dane, spożytkować dla przepędzenia długich zimowych wieczorów. Sumienie wszakże dodać nam każe, iż w domu Barona zjawił się, poczekawszy trochę, niezmiernie miły, piękny i dobrze wychowany kuzyn jego po kądzieli, którego Baron bardzo pokochał, a nie mógł nigdy przekonać żony żeby go oceniła jak zasługiwał.... Napróżno sam go wprowadził do domu na stopie poufałéj i starał się uwydatnić jego przymioty.... Elwira znieść go nie mogła...
Dziwna, że mimo to, kuzynek, jakby pozbawiony uczucia, uparcie bywał w domu Barona, a co osobliwsza, dokuczał długiemi sam na sam rozmowy Elwirze, którą często i jakby trafem niepojętym, umiał nachodzić samą jedną. Zawsze wszakże mimo usilnych starań przypodobania się jéj, gdy mąż o niego zapytywał, Elwira pogodzić się z nim nie mogła i znajdowała go najnieznośniejszym z ludzi. Jednakże Baron z tego skorzystał, bo nienawiść, która już zrodzić się miała dla męża, przeszła jak po konduktorze po nienawistnym kuzynku, a Elwira dla Barona zaczęła być daleko łagodniejszą i wyrozumialszą. Mówią, że mieli we trojgu razem jechać do wód... Kuzyn poświęcił się przez przywiązanie do Barona, mimo wielkiego wstrętu, jaki naturalnie budzić w nim musiała Elwira swoją niepokonaną niesprawiedliwością względem niego.
Dunder, o ile ci co go znają, sprawę zdać mogli, głosi się bardzo szczęśliwym, odmłodniał, ustatkował się i ma nadzieję, że imie które nosi przekaże następnym pokoleniom, gdyż Elwira miewa jakieś gusta dziwne, co zawsze poprzedza i przepowiada pomnożenie rodziny....
Narębscy po wydaniu jéj za mąż, zostali we dwojgu na wsi, p. Samueli ból głowy i cierpienia nerwowe powiększyły się do tego stopnia, iż także do wód jechać zamierzała, czemu się mąż bynajmniéj nie sprzeciwiał, sam pragnąc na wsi pozostać. Postarzał biedny i stał się dziwnie posępny i milczący, całe godziny pędził w fotelu zadumany — widocznie brak mu było i celu życia i ochoty do niego. Ożywia się tylko nieco odbierając listy od Mani, która do niego dosyć często pisywała.
Ale tu wypada nam coś więcéj powiedziéć o głównéj bohaterce.
Po wygraniu wielkiego losu, Teoś nie miał najmniejszéj przyczyny odkładać nadal swe małżeństwo. Nazajutrz rano z Narębskim razem pojechali o tém oznajmić oba Kopciuszkowi, który zimno przyjął nowinę. Nie mówiono o tém więcéj. P. Feliks nastawał, aby Muszyński kupił sobie kawał ziemi i choć się on tłómaczył, że do gospodarstwa nie był stworzony, obstał przy tém, że w okolicach Warszawy kupiono dla niéj majętność zrujnowaną, aby obudzić chęć do pracy w Teosiu.
W kilkanaście dni po opisanych wypadkach, ślub cicho odbył się w kościele Św. Krzyzkim. Cała rodzina Narębskich i kilku bliższych przyjaciół, a nawet biedna p. Jordanowa, która niebezpiecznie w czasie ślubu się rozpłakała i popsuła sobie łzami bardzo starannie na ten dzień umalowaną twarz, przytomni byli obrzędowi. Wszyscy potém razem pojechali do państwa młodych, którzy skromne zajęli mieszkanko na Krakowskiém-Przedmieściu. Tu bez występu przyjmował ich Teoś i Mania i starali się o ile umieli i mogli złe humory p. Samueli i Elwiry rozpędzić wesołością niewymuszoną, a uprzejmą. Ale ani Teoś ani Kopciuszek, nie zdołali rozchmurzyć czoła pani Feliksowéj i rozmarszczyć panny Elwiry, która w różnych parabolach i przypowieściach starała się ciągle mówić o panu Baronie, dla wewnętrznéj swéj pociechy.
Po herbacie wyjechały one obie z p. Samuelą, którą głowa rozbolała, a że córka była jéj do pielęgnowania potrzebna, Narębski sam tylko dłużéj pozostał z młodem małżeństwem, i z weselszą wyszedł twarzą, gdy się wszyscy rozjechali. Jordanowa szczerze i serdecznie była szczęśliwa, bała się tylko, aby Mania jéj całkowicie nie opuściła i starała się jakiemś ogniwem choć słabem połączyć z Muszyńskiemi. To przywiązanie do Mani kobiety, w któréj serce i uczucie zdawały się wyczerpane, dziwném było zaprawdę, ale często późno się cóś zagłuszonego życiem w człowieku odzywa. Jordanowa czuła, że ją to dziecię podniosło, uszlachetniło, obawiała się więc mocno, aby opuszczona i osamotniona nie wpadła znowu w dawne ciężkiego życia koleje. Dopóki Muszyńscy pozostali w mieście, dzień w dzień przysuwała się do nich pokorna, milcząca, wpraszając się, aby jéj choć zdala w kątku było wolno z niemi pozostać. Szczęściem Mania miała serce poczciwe i nie należała do tego świata sztywnego, który odpycha istoty upadłe choćby je podając im dłoń, mógł podźwignąć i który nie przebacza nigdy, w poprawę nie wierzy, i sam grzesząc po cichu i ostrożnie, za grzechy nieopatrzne karze bez litości.
Nie odepchnęła więc Jordanowéj, która powoli z wiekiem swym się pogodziła i pragnęła dając światu za wygraną, miéć kogoś coby ją trochę kochał, przy kim smętną godzinę dni ostatka spędzićby mogła.
Nie potrwało to jednak długo, Jordanowa kilka miesięcy układając sobie różne projekta na przyszłość, odwiedzanie na wsi państwa młodych, postawienie domku przy ich ogrodzie i t. p. biegała codziennie do Mani, aż w końcu ot tak, nie wiedziéć z czego, ciężko zapadła.
Dowiedziawszy się o tém Muszyńska, zasiadła przy łóżku biednéj kobiety i spełniła obowiązek chrześciański względem osamotnionéj, któréj gburowata Kachna, przy najlepszych chęciach, często stawała się ciężką, bo na nią tylko gderać umiała. Mimo najlepszych lekarzy i największych starań, choroba Jordanowéj bardzo wprędce stała się niebezpieczną, jakiś rozkład krwi, któréj niczem odżywić nie było można, powiódł ją do grobu.
Ostatnie chwile spędziła w cichéj rezygnacji, płacząc tylko i całując ręce Mani, za to, że jéj nie opuściła. W wigilją śmierci odprawiła Muszyńskę pod jakimś pozorem, posłała Kachnę po notarjusza w sekrecie, i testamentem zapisała Mani wszystko co miała.
Nikt o tém nie wiedział i po śmierci dopiero odkryło się to poczciwe serce Jordanowéj, która nie chciała wspomnieniem daru, wywoływać podziękowań i milczała do ostatka. Stara Kachna w rozporządzeniu tém, razem z pieskami otrzymała pensją dożywotnią, aby bez ciężkiéj pracy resztę dni spędzić mogła.... a! to téż strojąc nieboszczkę do trumny, płakała nieboga łzami, jakich się na świecie niewiele przelewa.
Muszyńscy odziedziczywszy niespodzianie plac przy Alejach i Wilczéj ulicy i summę, która im dozwalała pomyśléć o wystawieniu domu; postawili sobie cale niebrzydką kamieniczkę, która im na zimę służyła, bo latem mieszkali na wsi.
Spytacie zapewne czy byli szczęśliwi? o! na to pytanie doprawdy odpowiedziéć nie potrafię, naprzód bym bowiem wymagał określenia szczęścia, które na ziemi niedobrze rozumiem, potém musiałbym niezmiernie długo mówić wam o rzeczach bardzo prostych, i nie wiem czybyśmy się zgodzili z wami na warunki tego, co się tu szczęściem zwykle nazywa...
To pewna, że Teoś i Mania kochali się bardzo, że byli dla siebie stworzeni, że pragnieniem nie wyszli po za szranki, jakie im zakreślała rzeczywistość, że nie ostygli i nie spoczęli wśród drogi, na któréj ktokolwiek siadł założywszy ręce... ten już ani szczęśliwym, ani poczciwym być nie może. Mania miała muzykę, którą kochała z całéj duszy, Teoś lubił literaturę i naukę gorąco, uczył się, rozszerzał zakres działania i wiedzy, i po szczeblach szedł jak mógł najwyżéj do wykształcenia własnego, kochał on swą ciszę, przyjaciół miał mało, pamiętał o tém, że człowiek jak z jednéj strony samotnym być nie powinien, tak z drugiéj zbyt się rozpraszając traci pokój a nie zyskuje w zamian... nic prawie, prócz nieustannych zawodów.
W stosunkach społecznych oboje nie gonili za nikim, nie unikali zbytnie nikogo — próżność która na drugich tyle klęsk sprowadza, gdy pragną koniecznie wedrzéć się w sfery niewłaściwe, była obcą Muszyńskim. Nigdy on nie zaparł się swéj matki poczciwéj praczki, ani ojca rzemieślnika, nigdy ona nie zapomniała swojego sieroctwa, które dla niéj było najlepszą szkołą serca...
Co do pomniejszych postaci, chociaż nie chcielibyśmy w niepewności zostawiać czytelników, bośmy szczerze wdzięczni, jeśli one ich zająć potrafiły — trudno było zebrać o nich późniejsze wiadomości. Ludzie giną w tłumie tak łatwo.
P. M. Drzemlik po niefortunnéj stracie pół miljona, który oddał za dwadzieścia kilka rubli, dostał był chwilowo żółtaczki, ale z téj szczęśliwie wyszedł i zostało mu tylko na ustach wiekuiste wspomnienie, które kilka razy na dzień znajomym i nieznanym się powtarzało, a w duszy wiekuista zgryzota, która oddziałała na stan jego wątroby. Cera p. Michała od téj słabości i wypadku przeszła w barwę cytrynową, któréj już nigdy nie utraciła. Błąd ten był dlań wyrzutem sumienia nieustannym, odebrał mu spokój, zatruł życie, wyrobił niesmak do pieniędzy, które powolną pracą zdobywać było potrzeba i naraził na straty, bo p. Michał odtąd ciągle brał na loterją, a nigdy trzech groszy wygrać nie mógł.
Trawiony gorączką jakąś, którą siostra napróżno złagodzić się starała, niespokojny, kilka razy w fałszywe rzucił się spekulacje, drogo je opłacić musiał.
Wkrótce potém, zapewne dla rozbicia smutnych myśli, jakie się w nim rodziły z tych medytacyj o uronionym półmiljonie, ożenił się Drzemlik prozą, z osobą chudą i nieco ospowatą, ale majętną. Ta rychło też siostrę księgarza za mąż wydała za człowieka podżyłego i statecznego, aby się pozbyć jéj z domu w którym sama rządzić i panować chciała. Małżeństwa oba poszły jak idą wszystkie im podobne, kolejami zwykłemi przez grudę i kamienie gościńca, na którym jeśli nie ma błota to kurz, jeśli niestanie pyłu to grzęzanie a na ostatek gołoledzie... panują.
Co do państwa Byczków, dom ich, jeszcze przed wyniesieniem się z niego Mani, osierocony został przez staruszkę, która przeciągnąwszy żywot nad zwykłą jego miarę i marzenia młodości snując do końca, zmarła w dziwny bardzo sposób. W ostatnich czasach rzadko już bywała przytomna, często milcząca, a niekiedy wiodła z sobą monologi podobne do tych, których parę razy byliśmy świadkami. Jednego dnia posłała o niezwykłéj godzinie po syna... który przyszedł natychmiast i zastał staruszkę już ubraną, w jedwabnéj sukni siedzącą w fotelu z książką do nabożeństwa na kolanach. Było to o godzinie ósméj rano.
Zaledwie wszedł, Byczkowa poznała go po chodzie i odezwała się:
— Ale to moje serce, mnie bo już by umierać potrzeba... czas przyszedł, człowiek się tylko zapomniał... ja myślę to już dziś skończyć, nie ma czego dłużéj czekać... wzrok nie wróci... jego już nie zobaczę... o nie...
— Co tam Mama takie rzeczy mówi! — rzekł Byczek.
— A no! już mi się nie sprzeciwiaj, kiedy pora to pora — namyśliłam się, że taki żyć nie ma po co i dla czego... Coraz jakoś bałamuci się gorzéj w głowie, na oczy zapadam gorzéj chociaż niby to ja coś widzę, ale wy mnie osadziliście już ślepą... No! no! otóż już się wam i wyniosę. Bo to i tego pokoju potrzebujecie, i nie ma czego żyć, powiadam ci! Więc słuchajno, jak tobie na imie? Zacharjasz? a tak! słuchajże Zacharjaszu? czy ci to różnicy nie zrobi żebym ja sobie dziś umarła?
— Ale kochana mamo, bo co mama mówi? przecież nikt nie umiera kiedy chce, aż gdy mu Bóg śmierć zeszłe.
— No! no! już jak się z Panem Bogiem ułożę, mnie wiedziéć... poczciwy staruszek dawno mi powiada, że mogłabym sobie umrzéć, ale mi się nie chciało jeszcze, wszystko się czegoś lepszego spodziewałam i taki z temi wspomnieniami się żyło, a na progu trzeba będzie porzucić wszystko jak stare łachmany. Więc myślę sobie, to już umrę dziś, jakże ci się zda?
— A! niechże Bóg uchowa! — rzekł Zacharjasz.
— To dobrze, bo ty jesteś syn poczciwy i tak mówisz jak to się mówi kiedy dziecko pamięta przykazania Boże, ale swoją drogą, mnie bo już nudno stare kości dźwigać, trzeba się wybierać na tamten świat. A pochowacież mnie jak się patrzy? hę?
— Moja matko kochana...
— Co tam ceremonje, mów jak należy, a zrób jak cię poproszę. Na starym smętarzu, a ty może i nie wiesz gdzie stary smętarz?... ale ci powiedzą — jest grób w lewo w samym końcu muru. Był tam pomnik, pyramida z cegły, ale to się musiało obwalić ze szczętem, bo kto tam umarłych domu pilnuje. On tam pochowany nieboraczek, pieszczota moja jedyna, w żabotach i haftowanym fraku... połóżcie mnie koło niego. Myśmy sobie zawsze obiecywali leżéć w jednym grobie, ale to już nie wiem czy pozwolą, bo to stary grób.... to choć blizko...
Byczek milczał, zimno tego słuchał, bo był przywykły do marzeń matki.
— Dziś ja tedy umrę, jeśli tam wam nic nie zawadzę, alebym się na wyjezdném z księdzem chciała jakim zobaczyć. Oj! nagrzeszyło się dużo, dużo! potrzeba pana Boga przeprosić, niech przyjedzie jaki starowina, co się z nim dobrze zna, bo ci młodzi, to ja ich nie lubię.
Byczek pobiegł do żony, opowiedział jéj co słyszał od matki, poszła i ona do niéj, ale otrzymawszy ponowioną prośbę o księdza, posłała po niego.
Stara dosyć długo pozostała z nim zamknięta i przygotowała się jak do ostatniéj podróży, a gdy się wszystek obrzęd odbył, siadła w fotelu i prosiła o kawę, którą bardzo lubiła.
— Moja droga Zacharjaszowa, — rzekła, — już to pewnie ostatni raz cię o to proszę, niechże będzie z kożuszkiem i parę sucharków.
Ten apetyt staruszki, który się niespodzianie zjawił, przekonał Byczków i uspokoił ich, że marzenie śmierci było tylko jedném z przywidzeń zwykłych biednéj obłąkanéj.
Podano jéj kawę, którą wypiła z chciwością prawie.
— A niechżeby ta dziewczynina co tu czasem bywa, — (dodała mając na myśli Manię, którą bardzo lubiła), niechby tu ona przyszła się pożegnać, tak mi się coś widzi, że to musi być jakaś moja wnuczka, tylko po kim to sobie przypomniéć nie mogę.
Posłano po Kopciuszka, a gdy zwyczajem swym siadła u nóg jéj na stołeczku, staruszka objęła jéj główkę rękami drżącemi i pocałowawszy w czoło, odezwała się:
— To już i ty zapewne wiesz, że ja odjeżdżam.
— Dokąd babciu? — spytała Mania.
— A no, tam, na inszy świat, wszystko gotowe do drogi, dusza wyprana i grzechy za oknem, ksiądz z sobą poniósł całą torbę. Bywajże mi zdrowa i szczęśliwa, a hrabiów nigdy nie kochaj.... to się na nic nie zdało, słodki owoc, ale w końcu szkodzi, potem zawsze jeśli nie krew to łzy, jeśli nie śmierć to fiksacja, a serce ci wyżre żal do ostatniego kawałeczka. O! tak!
Tu zaczęła sobie różne rzeczy przypominać i zwoływać to pana Zacharjasza, to samą, a choć oni oboje wcale nie wierzyli w przeczucia matki i ciągle ją uspokajali, nic to na nią nie wpływało. Idea śmierci tkwiła w niéj ciągle.
Gdy odeszli, spytała Mani czy jest dobrze ubrana, czy co poprawić niepotrzeba.
— Widzisz moje serce, — rzekła, — kobieta i na tamten świat i do trumienki musi iść przystojnie. Ty nie wiesz jakam ja była piękna za młodu, a! to mnie też zgubiło. Kochali, kochali, a na co się to zdało? tak i umrzéć potrzeba i nawet wspomnienie chwil szczęścia porzucić.
Odwróciła się potem jakby do Zacharjaszowéj:
— Moja Zacharjaszowa, — rzekła, — nie pożałujcież mi téż a dajcie do trumny chustkę od nosa i mój flakonik, ten co od niego... Gdy w chwilę potém syn i synowa odeszli, po cichu trąciła w ramię Manię.
— Dziecko ty moje, co ja ci powiem. Jest pod materacem w głowach szkatułeczka obwinięta chustką, podaj mi ją.
Mania poszukała i przyniosła. Była to niegdyś ozdobna bronzami skrzyneczka, wielce używaniem nadpsuta i spłowiała. Złocone bronziki wystawujące amorków z łukami napiętemi trzymały się jeszcze po rogach, w środku była Venus na morskiéj konsze, zameczek wyobrażał dwa pyszczkami połączone gołębie. Stara dobyła kluczyka, który nosiła na sznureczku i otworzyła powoli zamek zardzewiały. Ze środka dobył się jakiś zapaszek ambry i zatęchłéj woni przedwiecznéj, nadpsutéj, która już nie była z tego świata, cóś nakształt balsamu, który słychać z trumien po secinach lat otwartych.
W atłasem różowym wybitych poduszkach, leżały tu różne drobne sprzęciki, które stara chciwie zagarnęła rękami drżącemi. Był tam kameryzowany zegareczek wypukły z szafirową emalją i bukietem róż na niéj, kilka pierścionków, zwiędłe kwiatki, zdarta para rękawiczek, minjatura w oprawie złotéj wystawująca mężczyznę bardzo pięknego, w peruce i złotem haftowanym fraku, a z drugiéj strony z włosów cyfra na tle nadziei, były złamki niezrozumiałe różnych pamiątek. Staréj łzy ostatnie potoczyły się z oczów na te szczątki życia, przyłożyła do ust minjaturę i schowała ją za suknię. Wonią skrzyneczki napawała się długo, znać ona jéj coś przypominała, pierścionki pokładła na palce, rzeczy drobniejsze jak mogła pochowała przy sobie.
— Jak umrę, — rzekła, — pilnuj ażeby mi tego nie poodbierali, chcę z tém być pochowana. Na cóż mnie na nowo ubierać mają, włożyć stare kości jak są do trumny i dosyć. Oni tam gotowi i na te kawałeczki się połakomić.... a to tam niewiele warto.
Słuchajno jeszcze, — dodała po chwili, — coś ci chciałam powiedziéć. Żebyś o mnie pamiętała, naści to moje dziecko. To pierścionek, który mi jeszcze ojciec dał na imieniny kiedym miała lat piętnaście, niewiele on wart, ale ci przypomni żebyś się modliła za grzeszną duszę twojéj babki.
Obrączka z turkusikiem, którą sama włożyła Mani, zbyt małéj w istocie była wartości, aby się ona mogła wahać ją przyjąć.
— A teraz, — rzekła, zasiadając się głębiéj w krześle, — bywajcie mi zdrowi i szczęśliwi, pożegnajmy się z sobą.
Mani zebrało się na łzy, obie popłakały uścisnąwszy się, ale ją staruszka zaraz odprawiła, i znów przywołała Zacharjaszów oboje.
— Niech się ja z wami jeszcze pożegnam, — rzekła poważnie, — Bóg ci zapłać Zacharjaszu za schronienie i serce, boś doprawdy dobrym był synem dla mnie, a ja tam wam obojgu nieraz dokuczyłam. A! bo téż się tam ta dusza tłukła po kościach jak ptak w klatce. Darujcież mi a nie pamiętajcie. Co tam po mnie rupieci jest oddajcie ubogim, wy się tém nie wspomożecie.... Mnie pochowajcie tak jak stoję, nie trzeba ubierać, umyślniem się dziś już odziała na to. Moja Zacharjaszowa, — dodała, — dziękuję ci i przepraszam za kłopot, który miałaś ze mną, dokuczyłam ci nieraz, obca a miałaś litość nad starą, Bóg ci to w dzieciach nagrodzi.
— Ale co tam o tém mówić! — popłakując przerwała rozczulona Byczkowa.
— Proszę cię serce, w trumnę jak mnie będą kłaść, niech mi pod głowę położą tę poduszeczkę starą, co to ja ją lubię, ona się nie zda nikomu, a moja głowa do niéj od szczęśliwszych czasów przywykła.
Papiery Zacharjasz znajdzie w nogach pod materacem zawiązane w chustce, to tam różne niepotrzebne.... niechby ze mną w trumnę położyli to najlepiéj, albo spalić, bo co tam obcy mają czytać i śmiać się. Głupiemu wszystko śmieszne, choćby krwią pisane. Bywajcie mi zdrowi, która tam godzina?
Byczek odpowiedział że był wieczór.
— No, to i mnie czas ruszać, żeby tam drzwi nie pozamykali, i żebyście ze mną w nocy kłopotu nie mieli jeszcze. Zostawcie mnie trocha samą to się pomodlę, a dajcie mi książkę do ręki, choć niedowidzę, ale to się lepiéj przypomina gdy książkę się weźmie.
Zmęczeni całym tym dniem wyszli oboje Byczkowie, pewni, że stara marzyła sobie na jawie jak zawsze. Służącą tylko zostawiono w blizkim pokoju na zawołanie.
Poczuwszy się samą, jak opowiadała sługa, staruszka poczęła modlić się gorąco, przewracając kartki w książce z wielkim pośpiechem, i płakała po trosze i biła się w piersi, potém przeżegnała, ręce złożyła jak do modlitwy, uśmiechnęła dziwnie słodko i westchnęła z cicha.
Siedziała tak nieruchoma zupełnie jakby śpiąca.... Była już dziesiąta wieczorem, gdy przyszła sługa radzić się pani Zacharjaszowéj, czyby jéj w łóżko nie położyć, ale gdy Byczek wszedł do matki, zastał ją bez życia i skostniałą.
Dziwne to życie, dziwną téż skończyło się śmiercią.
W parę dni potém ubogi pogrzeb wyszedł ze Śto-Krzyzkiéj ulicy, wioząc staruszkę na Powązki i mogiła żółta przysypała czarną trumnę, w któréj ostatnia miłość Augustowskiéj epoki usnęła na wieki z zeschłemi kwiatkami na wyschłéj od tęsknoty piersi.
Państwo Byczkowie po zgonie matki nie zmienili wcale trybu życia i wiedli je tak porządnie i regularnie jak dawniéj, a byli téż bardzo szczęśliwi. Byczek nie wyniósł się ze swojego pokoju, choć mógł zająć wygodniejszy po matce, dla tego, że musiałby był zmienić miejsce, w którém przywykł stawiać cybuch pod oknem, a wreszcie i wszystkie obyczaje poobiednich godzin, które się stały nałogiem.
Przychodzi nam na myśl, że się kto gotów o pana Adolfa Szwarca, o godnego ojca jego, matkę, a nawet rumianą i hożą kuzynkę zapytać, a przekonani jesteśmy, że szczerze Bogiem a prawdą opowiadając to cośmy słyszeli, za najpewniejszą rzecz w świecie, możemy być posądzeni o wymyślne epilogowanie naszéj powieści. Bo ciężko w istocie przypuścić, żeby taki elegant jak pan Adolf ożenił się z Basią? tymczasem wszyscy mi zaręczają że to nastąpiło, nie rychléj wprawdzie, jak w rok po rozstaniu się jego z piękną Elwirą. Wiemy, że ojciec i matka byli temu mocno przeciwni zrazu, ale Bartłomiej przypomniawszy sobie historję butów kozłowych, jakoś nareszcie przystał. Adolf postanowienie to uczynił dziwnie nagle, i gdy się Basi oświadczył, panna byłaby z podziwu i szczęścia zemdlała, ale mdleć ją jakoś nie nauczyli za młodu i obeszło się serdecznemi łzami. Pani Szwarcowa, acz małomówna i stroniąca od salonów, lubiąca wieś i ciszę, tak przyzwoicie jednak wygląda kiedy się pokaże w Warszawie, że niktby ją nie posądził, iż własnemi rękami prała bieliznę i karmiła ptastwo domowe. Mąż jéj jest zawsze ozdobą najlepszych towarzystw, które mu trochę za złe mają, że żony szukał w głębinach tych społecznych otchłani, w które nawet wzrok ich domowy nie sięga.
Tyle o naszych znajomych, do których wypadałoby może dodać Wydyma, który wkrótce potém się ożenił. Spowodowała tę niespodziewaną determinacją bytność Zeżgi, który w pannie Salomei poznał swą dawną, pierwszą, ostatnią i jedyną miłość, przebaczył jéj i sam upornie chodził około tego, aby skojarzyć małżeństwo zdające się obiecywać choć krótką jesienną, ale pogodną godzinę szczęścia biednemu kalece i biednéj sierocie. Zmartwiła się tylko tym wypadkiem kuzynka, do któréj Wydym chodził na obiady, bo cała jéj nadzieja zapisu dla dzieci upadła. Zeżga zamieszkał na dole w kamienicy przyjaciela i służył im obojgu, patrząc załzawionemi oczyma na ich szczęście, od którego złowrogie wpływy gotów był grubym swym kijem odganiać.
Znakomity twórca win, któregośmy chwilowo widzieli oddanym ważnemu zajęciu naśladowania tego co Pan Bóg tylko dobrze umie robić, ożeniony z wdową, wiedzie swój handel zawsze wielce pomyślnie. Wina tylko tyle kupuje, ile sam na własny potrzebuje użytek.
Niewiem już kogoby nam do tego długiego regestru brakło, ale wrazie opuszczenia, zapewnić mogę ciekawych losu pozostałych osób, że te albo już pomarły, albo umrą niezawodnie. Jest to jedna rzecz, w świecie tak niechybna, wedle ks. Baki, że prorokując ją, nigdy się na kłamstwo narazić nie można.

Bruksella d. 3 stycznia 1862.

Koniec.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.