Dusza Zaczarowana/III/Część trzecia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | III. Matka i syn |
Część | trzecia |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | III. Mère et fils |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga III |
Indeks stron |
CZYN Anetki rozbrzmiał głośnem echem. Dyskutowano po wszystkich domach i potępionoby ją niewątpliwie, gdyby nie aprobata młodej pani de Mareuil. Wielu zgodziło się przyjąć tę kaucję. Ale wielu także było oburzonych. A we wszystkich nurtowała skryta złość. Przypuściwszy nawet, że miała słuszność, trudno było znieść, by ta osoba obca w okolicy dawać miała lekcję honoru... i to jakim w dodatku tonem!
Wszyscy jednak milczeli, dowiedziawszy się (w małem miasteczku wieść potrzebuje zaledwo paru godzin), że pani de Mareuil złożyła nazajutrz Anetce wizytę, a nie zastawszy jej, zostawiła zaproszenie. Anetka była pod opieką. Odłożono przeto porachunki do najbliższej sposobności. Przełożony szkoły, wezwawszy Anetkę, poprzestał na dyskretnem ostrzeżeniu. ... Patrjotyzm jej
nie był podany w wątpliwość, szło tylko o to, by go nie wyrażała extra muros! Pełnić swe obowiązki, na swojem stanowisku, w ten sposób jak tego żąda się. Ne quid nimis... Za pierwszem słowem Anetki, chcącej odpowiedzieć, uczynił gest uprzejmy i przerwał... Nie, to nie nagana... to rada!... Ale Anetka wiedziała dobrze, że rada przełożonego jest pierwszym krokiem do stawienia przed sąd.
Narazie nie było nic innego, jak wziąć na kark obrożę i wracać do budy. Uczyniła, co uczynić należało. Jutro podyktuje jej obowiązek jutrzejszy. Dziś oszczędzono jej wyboru jednego z nich, bowiem kiedy chciała stanąć znowu do pracy w szpitalu, znalazła drzwi zamknięte. Zakazano wchodzić do sal szpitalnych osobom obcym, poza dwoma organizacjami miejscowemi „Czerwonego Krzyża“ i „Kobiet Francuskich“ (rywalizujących z sobą zaciekle, jak pies i wilk). Później dowiedziała się, że zakaz dotyczył jej specjalnie.
Te drzwi były przeto zamknięte i nie mogła zaspokoić swej chęci służenia sprawie, natomiast otwarły się drzwi inne, poza któremi świeże jej macierzyństwo mogło znaleźć pole działania. Nikt nie mógł przewidzieć dokąd ją, drogą ryzykowną, zawiedzie owo zobowiązanie, które podjęła na nowo rozbudzona świadomość.
Za pierwszą bytnością u pani de Mareuil, młoda wdowa, nie wyzbywając się chłodnej nieco rezerwy, okazała Anetce serdeczny szacunek i wyraziła prośbę jednego ze swych szwagrów, rannego na wojnie, pielęgnowanego w jej domu, który pragnął poznać panią Rivière. Anetka uczyniła niezwłocznie zadość temu zaproszeniu.
∗ ∗
∗ |
HERMAN CHAVANNES był spokrewniony z panią de Mareuil z domu Seigy tylko przez małżeństwo siostry swej z jednym z jej braci. Ale obie rodziny utrzymywały zdawiendawna bliskie stosunki i były związane sympatją. Obydwie też od czasów niepamiętnych wrosły w ten zakątek kraju. Posiadłości ich przytykały do siebie, a różnice poglądów były raczej pozorne, niż rzeczywiste. Republikanizm Chavannów był nader blady, pierwotna, dyskretna czerwień pałała coraz to bardziej, aż osiągnęła ton różowy, który, nie będąc bielą, harmonizował z nią doskonale.
Bogactwo obu rodzin, honorowo zdobyte i pewne, przyczyniło się także zwolna do zasypania rowów granicznych, nie tyle dzielących, co wyznaczających tylko ich ziemię. (Zawsze i wszędzie, posiadłość jest czemś w rodzaju pokrewieństwa). Wspólną ich cechą było umiłowanie ziemi, na której gospodarowali sami... około dwudziestu ferm, niby gromadka piskląt rozsypanych po okolicy... dalej przywiązanie do kraju, religji, ładu i porządku, które stanowi co najmniej połowę religji. (Mówimy, oczywiście, o jedynej religji rzymskiej, będącej na Zachodzie potęgą ładu i porządku). To właśnie łączyło Mareuilów ze Seigy’mi, a drobni właściciele ziemscy, szlachta prowincjonalna nie czynili pomiędzy obu rodzinami różnic większych, niż te, które schlebiać mogły miłości własnej każdej z nich, podkreślając wyższość nad sąsiadem. Jest to słabostka ogólno-ludzka. Seigy i Chavannowie byli zbyt dobrze wychowani, by to okazywać. Zachowywali to w tajemnicy dla własnej przyjemności.
Mogło zupełnie słusznie dziwić, że Anetkę zaproszono do tego środowiska. Nie Anetkę zresztą, która nie miała poczucia odległości, ale prowincję. Weszła w te sfery wyłącznie przez dwie osoby, członków rodziny Chavannes i Seigy, którym okoliczności chwilowe dawały w domu prawa niezaprzeczalne, przez panią Ludwikę de Mareuil i Hermana Chavannes. Oboje spłacili krwawo dług rodowi swemu i ojczyźnie. I oboje stanowili wyjątki w tem otoczeniu. Anetka zrozumiała to w ciągu dni kilku.
Dom Chavannów był to budynek stary o szarych murach, przy krętej ulicy u podnóża katedry. Otaczała go atmosfera ciszy, przerywanej jeno melancholją dzwonów i wrzaskiem sójek. Minąwszy wąską bramę z lakierowanej dębiny, której wyczyszczone zawsze okucia lśniły chłodno w zakurzonej fasadzie, wchodziło się na dziedziniec, wykładany flizami, a stamtąd dopiero do budynku mieszkalnego. Okna apartamentów zwrócone były na ten dziedziniec bezdrzewny, pozbawiony śladu roślin, czy nawet trawy, otoczony czterema szaremi murami. Wydawało się, że ci prowincjonarjusze, spędziwszy długie miesiące w posiadłościach ziemskich i w letnich siedzibach, chcieli, za powrotem do miasta, odciąć się w ten sposób, by przyroda nie docierała do nich wcale. Chavannowie spędzali tu zazwyczaj kilka zaledwo miesięcy zimowych. Ale wypadki wojenne, obowiązek uczestniczenia czynnie w służbie publicznej, oraz choroba syna, skłoniły ich do osiedlenia w mieście, aż do zawitania lepszej jakiejś przyszłości.
Rodzina składała się w tym czasie wyłącznie niemal z kobiet. Ojciec zmarł, zaś wszyscy zdrowi synowie i zięciowie poszli na wojnę. Został chłopiec siedmioletni synek młodej pani Chavannes de Seigy, który z nosem rozpłaszczonym na szybie okna śledził ospale bramę, wpuszczającą zrzadka przybyłych gości. Spał przy odgłosie dzwonów i wrzasku kawek, marząc o sztandarach, ciastkach i grobowcach... Była to twarz pierwsza, jaką ujrzała Anetka, przybywając po raz pierwszy. Za każdym nawrotem napotykała dziecko o oczach chciwych, a bezczynnych, które znikało, musnąwszy ją w przelocie.
Cień zalegał komnatę pierwszego piętra o wysokim stropie oraz głęboką alkowę. U jedynego okna siedział młodzieniec, w nikłem świetle chmurnego dnia. Powstał z fotela, by powitać panią de Mareuil i przybyłą w odwiedziny. Chociaż widać było na pierwsze wejrzenie, że w tym pokoju śmierć snuje tkaninę swoją, cień nie tknął twarzy rannego. Była, jak wszystkie twarze Francji środkowej, uczyniona, rzec można, z samego słońca. Postać miał miłą, rysy regularne, nos orli, usta dobrze zarysowane, oczy bardzo niebieskie i jasną brodę.
Uśmiechnął się do Anetki i podziękował szwagierce serdecznem spojrzeniem.
Uprzejmą rozmowę rozpoczęto od mglistych spostrzeżeń odnośnie do stanu zdrowia i pogody, nie przekraczając roztropnych stwierdzeń stanu rzeczy. Po chwili pani de Mareuil usuneła się dyskretnie.
Wówczas Herman Chavannes, którego oczy szybkiemi spojrzenia mi badały dotąd rysy Anetki, podał jej rękę i rzekł:
— Kochana Ludwika opowiedziała mi o bohaterskim czynie pani. Nie zaliczasz się więc pani do tych, którzy po rozegranej bitwie, walczą dalej z powalonym nieprzyjacielem. Mogę tedy, sądzę, żywić nadzieję, że znajdzie pani także czas dla tego oto pokonanego.
— Dla pana? — spytała.
— Tak! Jestem ciężko ranny, do cna pokonany. Są to tytuły chluby.
— Ozdrowieje pan.
— Nie. Proszę zostawić złudzenia innym i mnie samemu! Starczy nas do zajęcia się tem. Nie z tego powodu potrzebuję pani. Porażka, dla której proszę o pobłażliwość, nie jest natury fizycznej, ale duchowej. Niczemby było ponieść klęskę, gdyby wierzyć można w zwycięzcę.
— Jakiego zwycięzcę?
— W przeznaczenie, które nas składa w ofierze... Nie... to nie wszystko jeszcze... powiedzmy raczej: w przeznaczenie, któremu się oddajemy w ofierze...
— Ma pan na myśli Ojczyznę?
— To jedno tylko oblicze przeznaczenia. Maska dzisiejsza.
— Ja także zostałam pokonana i nie wierzę w zwycięzcę. Ale nie poddaję się. Nie padło jeszcze ostatnie słowo.
— Pani jest kobietą. Pani gra. Kobieta, przegrywając nawet, wierzy w następną wygraną.
— Nie, nie wierzę. Ale zysk czy strata, dopóki mi w grze o życie zostanie funt ciała na stawkę, grać nie przestanę.
Herman patrzył z uśmiechem.
— Pani nie pochodzi stąd?
— A skądże? Jestem Francuzką.
— Z której prowincji?
— Z Burgundji.
— Jest wino w krwi waszej.
— Jest krew w naszem winie.
— A więc chętnie wypiję od czasu do czasu szklankę tego wina. Czy mogę prosić o kwadrans rozmowy, gdy pani będzie się czuła przesycona energją, a niezbyt pozbawioną cierpliwości?
Anetka przyrzekła i wróciła. Zaprzyjaźnili się rychło z sobą.
Rozmawiali o wszystkiem, z wyjątkiem wojny. Za pierwszem zaraz słowem Anetki chory uczynił gest, powstrzymujący ją. Przejście wzbronione. Zawracać!...
— Nie mówmy o tem!... Pani nie zrozumie... I nietylko sama pani... Wy wszyscy, którzy jesteście tutaj... tutaj... Ach, to są dwa zgoła odrębne światy... Nie mają wspólnego języka.
— Czyż naprawdę nie zrozumiałabym?
— Nie. Nawet pani mimo całego zapału sympatji. Miłość nie zastąpi braku doświadczenia. Niesposób przetłumaczyć tego, co zostało zapisane w księdze ciała.
— Czemużby nie spróbować? Bardzo pragnę zrozumieć... nie przez ciekawość... ale by pomóc! Radabym kornie przybliżyć się do przeżyć pańskich.
— Dziękuję pani. Ale najlepszą pomocą dla nas jest dopomóc do zapomnienia. Nawet wśród towarzyszy,... po tamtej stronie... wykluczamy z rozmów naszych za ogólną zgodą to, co jest po tamtej stronie. Nie cierpimy sprawozdań wojennych, książek, dzienników. Wojna nie jest literaturą.
— Życie także nie.
— Słusznie. Ale człowiek chce śpiewać, a życie jest tematem podatnym dla warjacyj. Śpiewajmyż tedy!
Umilkł, by złapać oddech. Anetka podparła mu głowę.
Gdy przyszedł do siebie, podziękował i przeprosił. Uśmiech wrócił na jego zapadłe policzki. Miał na czole kropelkę potu. Milczeli, spoglądając na siebie serdecznie...
Herman Chavannes miał niespełna trzydzieści lat. Wzrósł w środowisku ziemian prowincjonalnych, ociężałych, liberalnych, ale przepojonych przesądami, zresztą solidnych i zdrowych. Umiłowanie ziemi i praca stanowią kościec tego wnętrza kraju. (Gdyby nie te przesądy, łatwość życia i użycia wzięłyby górę). Herman znał dobrze jedno i drugie. Substancja jego ciała zrobiona była z tej wody i z tej mąki. Ale piekarz nieznany dodał obcych jakichś drożdży.
Ten młodzian bogaty, o zapewnionej przyszłości, szczęśliwy, łatwy w obejściu, żerujący na tłustej glebie posiadłości swoich, wyruszył do Paryża i wstąpił do Szkoły Nauk Orjentalnych, oraz Nauk Politycznych. Karjera konsularna pociągała go mniej, niż możność podróżowania. Kochał, jak smakosz, kraj swój... niebo, powietrze, język, potrawy, rodzajną glebę i dobrych ludzi... A przytem marzył o tem tylko, by się stąd wyrwać! Czekając na mianowanie gdzieś, w odległe kraje, przewędrował Europę we wszystkich kierunkach. Dziwne to było upodobanie, zdaniem współobywateli-domatorów! (Niesposób jednak dysputować o upodobaniach! zwłaszcza ludzi bogatych). Wojna zniweczyła te plany podróży. A teraz choroba. Został zatruty gazem, a tkanki wewnętrzne ulegały powolnemu rozpadowi. Teraz mógł podróżować tylko dookoła pokoju... (od kilku nawet dni leżał w łóżku) oraz wędrować myślami. Nie jest to podróż mniej daleka i mniej tajemnicza. Kraje nie znane... Studjował je sumiennie... Skądże mu się atoli wzięło to powołanie, ta chęć ucieczki?...
Tłumaczył to Anetce tonem wesołym, kpiącym, którym wyrażał zazwyczaj myśli.
— Żyłem wśród pól. Lubiłem polować, nie tyle dla samych łowów, co dla kontaktu z ziemią i tem, co żyje, zwierzętami i roślinami. Miłość dla zwierząt nie przeszkadzała mi ich zabijać i przeciwnie, kochałem je, zabijając. Trzymając w ręku ciepłą jeszcze kuropatwę, lub białobrzuchego królika, którego pozbawiłem porannej rosy, czułem się im bliższym, niż może sobie... człowiekowi. Nie rozczulało mnie to wcale. Dobry strzał sprawia zawsze przyjemność, a sądzę, że one, będąc na mojem miejscu, nie chybiłyby także. Starałem się poznać zwierzęta i siebie. Potem zjadałem je... Czemuż się pani krzywi? Czy może zalatuje panią woń dziczyzny? Półmisek kuropatw z kapustą, przekładanych zapiekaną słoninką, to uczta godna bogów. Nie odrzuciłaby pani tego... Ale bogowie, przyznajmy szczerze, są to dziwne zwierzęta.
— Obrzydliwe zwierzęta.
— Nie sądźmy ich! Jedzmy! Bądźmy zjadani! (właśnie na mnie przyszła kolej). I starajmy się zrozumieć!... Bogów? Ach, są zbyt daleko. Tych więc, których mamy pod ręką. Zwierzęta i ludzi... Pierwszem odkryciem, jakie uczyniłem, było, że od niezliczonych tysiącleci ludzie i zwierzęta żyli blisko siebie, nie czyniąc żadnych prób poznania wzajemnego... Poza skórą i mięsem, oczywiście... Ale ludzi nie obchodziło wcale, co myślą, czują i czem są. Ludzie nie grzeszą ciekawością i nie lubią, by ich coś wprawiało w zakłopotanie. Dla oszczędzenia sobie myśli, odmawiają ich zwierzętom... Ale oto, otwierając oczy, spostrzegam ze zdumieniem, że ludzie także pomiędzy sobą nie znają się lepiej. Nadaremnie mieszają się, każdy żyje sobą, nie troszcząc się o drugiego. Drogi sąsiedzie, jeśli twój rytm zgadza się z moim, wszystko w porządku, jesteś mój bliźni. Jeśli się różni, nie znam cię. A jeśli jest sprzeczny, toś mój wróg! Pierwszego obdarzam wspaniałomyślnie moją myślą, drugi ma prawo tylko do myśli drugorzędnej, a trzeci jak w pieśni o Malborough’u[1] trzeci nie niósł nic..., trzeci nie ma prawa wcale, odmawiam mu wszelkiej myśli, jak zwierzętom. (Czyż Bosze są ludźmi?...) Zresztą, czy tamten jest pierwszego, drugiego, czy też trzeciego stopnia, we wszystkich trzech przypadkach nie znam jego samego i nie usiłuję nawet poznać. Widzę tylko siebie, słyszę siebie, rozmawiam z sobą. Ja — żaba. Gdy mnie rozedmie namiętność, czy poczucie ważności mej osoby, z żaby robi się wół i wtedy jestem: Naród, Ojczyzna, Rozum, albo Bóg. Jest to stan niebezpieczny. Wracajmy do swego bagna... Niestety! Nie umiałem nigdy rechotać spokojnie, zapięty aż pod szyję w nieprzemakalnym płaszczu własnej skóry. Od dnia, kiedy tknął mnie demon ciekawości (lub może sympatji?), chciałem je poznać... (nie powiadam: zrozumieć, któż bowiem sobie tak może pochlebiać...) dotknąć przynajmniej, wyczuć żar żywy ich umysłu, podobnie jak wyczuwam pod palcem ciepłe, miękkie ciało kuropatwy. Dotykałem ich, kosztowałem, kochając jednocześnie i zabijając. Bowiem i ja zabijałem także.
— Pan zabijał? — powiedziała Anetka, odsuwając się.
— Trzeba było. Niech pani do mnie nie ma urazy! Odwzajemnili się!...
∗ ∗
∗ |
ZWIERZAŁ się tak, przysłaniając ironją galicką tragizm myśli swoich. Były beznadziejne i bezlitosne. To kraj cieniów. Ale na ziemi śmiało się słońce żywych. Kontrast czynił bardziej ponurą wizję wszechświata. Widział błąd pierwotny stworzenia, nie myśląc o tem, że mógł zostać odkupiony. Instynkt namiętny Anetki buntował się. Wierzyła w zło i dobro i przenosiła jedno i drugie z serca na płótno przestrzeni, usiane gwiazdami życia. Wzięła udział w wielkiej zamieszce. Nie myślała o zwycięstwie, nie był to jej cel, ale chciała walczyć. To, co uznawała za złe, było złem. Zło to nieprzyjaciel. A nie wdawała się w układy z nieprzyjacielem.
Bardzo to ułatwia walkę, jeśli wszystko złe umieszcza się po stronie przeciwnika, a wszystko dobre po swojej. Błękitne oczy Hermana, pieszczące serdecznie tę duszę pełną i ognistą, obejmowały inne zgoła pole walki! Kryszna walczy z Kryszną i nie ma zgoła pewności, czy wynikiem walki będzie życie, śmierć lub ogólna zagłada. Herman dostrzegał nieporozumienie wzajemne, a uznawał je za powszechne i wieczyste. Nie miał nadziei wziąć udziału. Posiadał fatalny dar przytakiwania myśli własnej, a nie przeczenia myśli innych, bowiem rozumiał ją. Z większą też bacznością przenikał ją, niż wysiłkiem skierowanym ku temu, by ją zmienić.
Nie zawsze był takim. Wyruszył w życie z pełnem swojem ja, które nie tyle starało się rozumieć, co brać. Oczy mu otwarły niepowodzenia. Opowiedział jedno z nich Anetce całkiem spokojnie. (Nie krępował się z nią wcale. Była w jego oczach towarzyszką inteligentną, znającą życie, i pewnie przeszła niejedno analogiczne doświadczenie).
Kochał pewną kobietę i to w sposób tyrański, wedle swego, a nie wedle jej serca. To, co uważał za dobre dla siebie, musiało być dobrem dla niej. Czyż nie byli jednacy, skoro się kochali wzajem? Kochała go, ale znużyło ją to i gdy raz wrócił do domu, zastał klatkę pustą. Uciekła, tłumacząc w kilku wierszach dlaczego. Przejście było ciężkie, ale odniosło skutek. Dowiedział się, że ludzie chcą być kochani przez nas za to, czem są, ale go, nie za to, czem my sami jesteśmy.
Dziwna pretensja... nieprawdaż? Ale trzeba się z tem pogodzić... Od tej pory starałem się...
Opowiedział przygodę, jak zawsze, przez pół żartem.
— Przyjmować wszystko od tych, których się kocha, można śmiało, o ile sami opłacamy koszta! — powiedziała. — A jeśli płacą oni, albo jeśli są to sąsiedzi, czyż wolno tak czynić?
— Pani ma na myśli wojnę?
— Wojna, czy pokój, rzecz obojętna! Jest to las Bondy, gdzie silni zjadają słabych, a ich zjadają mocniejsi jeszcze!
— A więc istnieją tylko słabi i wkońcu zostaną zjedzeni wszyscy.
— Stoję po stronie zjadanych!
— Ha, ha... a jednak żyje pani i ma silne zęby!
— Chciałabym mieć tylko usta, by całować wszystkich, co żyją. Ponieważ jednak Nienazwalny wsadził mi w usta te noże, chcę ich użyć jedynie dla obrony dzieci moich!
— Jest pani wcieleniem wojny!
— Nie. Bronię ich przed wojną.
— Wszystkie są do pani podobne. Powiedzmy dziewięć na dziesięć! A dziesiąte dziecko pozbawione dziewięciorga innych, nie zdoła uczynić nic.
— Tak, wojna dla pokoju... Ale nie o tem chcę mówić... Pan nie wierzy chyba w tę straszną komedje?
— Nie wierzę. Ale wierzą oni. Szanuję ich wiarę.
— Ich wiarę? Wszakże to maska, którą osłaniają swe instynkty złośliwości, zazdrości, pychy, pożądania, łupiestwa i wszeteczeństwa...
— Nie rzucaj pani dalszych!
— Jest dużo jeszcze.
— Co pani wie o tych towarach?
— Znam wszystkie artykuły. Mam je zamknięte w kufrze.
Herman umilkł i objął spojrzeniem znawcy tę siedzącą u jego łóżka kobietę, która głosząc pokój, miotała płomienie. Potem powiedział (nie mówiąc dokładnie tego, co myślał):
— Ma pani rasę w sobie. Nie brak niczego!... Ale, pani Judyto, ponieważ przypisuje pani część swych zalet Filistynom, nie zatrzymuj się w połowie drogi, ale racz im oddać także i resztę, to co najlepsze!
— O czem pan myśli?
— Oczywiście, trzeba im dać także swą miłość, wiarę i szczerość... Odrzuca pani tych ludzi zupełnie jako kłamców i szkodników. Łatwo to powiedzieć, niestety! Gdyby tak było, życie stałoby się nader proste, a oni nie rośliby w taką siłę! Przyjrzyj się pani bliżej!
— Nie chcę na nich patrzeć.
— Dlaczego? ...
— Dlatego, że nie chcę.
— Dlatego, że pani widziała.
— Widziałam.
— Ale pod kątem namiętności... Rozumiem... To przeszkadza do działania... Ale mniejsza o działanie... widzieć to rzecz główna! Pożyczam pani mych okularów. Patrz pani! Potem urządzi się pani jakoś...
∗ ∗
∗ |
WIDZIAŁA wbrew własnej woli. Herman nie wygłaszał tyrad na temat ludzkości. Nie było to w jego stylu a człowiek w jego oczach, nie wart był rzodkiewki. Interesowało go to tylko, co przemija... istota... godzina... To zaś, co rzekomo nie przemija i nie umiera, zdaniem jego nie widzi, że już umarło.
Opowiadał jej w prostych słowach o miasteczku i kraju. Miał zbierane od dzieciństwa na kartonach „szkice,“ w starem znaczeniu francuskiem, portrety zwyży chwytane w lot,... mieszczuchów, chłopów... swoich ludzi. Ach! znał ich zewnątrz i wewnątrz, orzeł i reszka, wszystko mu było znane. Mógł wybierać. Przedłożył Anetce te typy, które, jak sądził, znała... tych, których ciasnota i egoizm raziły go. Tacy to właśnie ludzie, w dniu przybycia jeńców okazali się wściekłemi wilkami. Mieli swoistą dobroć i cnoty domowe. Pod grubą przysłoną prostactwa byli oni zdolni do poświęcenia. Ale każdy taki worek kości, dla którego żaden Bóg nie umarł, zda się, każdy nosił krzyż swój. Wiedziała to dobrze Anetka! Ale dźwigała krzyż własny i, jak oni, skłonna była wierzyć, że jest jedynie prawdziwy. Widziała z jednej strony katów, z drugiej ofiary, a Herman zmuszał ją, by przyznała, że każdy jest zarazem katem i ofiarą. Ten niewierzący Galijczyk ukazał jej niesłychaną Golgotę. Tłum niezmierny niósł krzyże, rzucając jednocześnie kamienie i klątwy na ukrzyżowanego!...
— To ohydne! — powiedziała. — Czyż nie możnaby ich wyprowadzić z błędu? Miast, by się kamienowali wzajem, niech połączą siły swoje...
— Przeciw komu?
— Przeciw wielkiemu katowi!
— Któż to?
— Natura!
— Nie znam tego...
Herman wzruszył zlekka ramionami i podjął:
— Natura?... Łatwiejby sobie jeszcze poradzić z Bogiem! Boga stać przynajmniej na rozum... (tak nam się przynajmniej wydaje!...) Ale czemże jest Natura? Kto ją widział? Gdzie ma głowę, serce, oczy?
— Tutaj. To moje oczy, moje ciało, moje serce. To ja i bliźni mój.
— Bliźni?... Zaraz, spójrz pani lepiej! Ach, proszę, nie odchodzić. Proszę zaczekać chwilę jeszcze!...
Wszedł gość. Rumiany młodzieniaszek. Miał minę lalkowatą i dobroduszną, jak pucołowate aniołki portalu katedry w Bourges. Był odziany w mundur niebieski. Towarzysz Hermana, syn bogatego właściciela dóbr z sąsiedniego okręgu. Miał urlop i zrobił pięć mil, by odwiedzić przyjaciela. Ucałował go i skłonił się uprzejmie Anetce. Potem jął mówić. Kipiał dobrym humorem i zdrowiem. Przynosił wieści o tym, o tamtym, a nazwiska to były dobroduszne i wesołe, niby lokaje z komedji. Towarzysze „stamtąd.“ Byli zabici, ale byli także żywi. Nosowy, śpiewny akcent miejscowy, umilał opowiadanie. Młodzieniec starał się złagodzić swawolę wyrażeń, ze względu na Anetkę (szacunek dla dam!). Miał się na baczności. Zwracał się do niej tonem ugrzecznienia i namaszczenia staromodnego. Otworzył do dna serce, mówiąc z pełną szczerością o rodzinie, o matce i małej siostrze, którą uwielbiał. Wyglądał jak wielkie dziecko, serdeczne, grzeczne, a przedewszystkiem krągłe.
Gdy poszedł, Herman spytał Anetkę:
— Cóż pani sądzi? On jest jak masło. Można nim posmarować chleb.
— Ni śladu obłudy, — odparła — mleko czyste, niezbierane. Pachnie bujną trawą łąk waszych.
— A cóżby pani powiedziała, gdyby mogła widzieć tę tłustą lalkę, tego poczciwego chłopca, dobrego brata, syna, towarzysza (możnaby mu dać bez spowiedzi komunję, on zaś przyjąłby ją bez wahania... nie kłamie... szczery jak złoto), gdyby go pani mogła widzieć, jak ja widziałem w okopach tuż przed szturmem, kiedy igrał z nożem rzeźnickim!
Anetka uczyniła gest odrazy.
— Proszę się uspokoić! Nie zobaczy pani tego. Zamykam okiennice. Wszystko zamknięte. Noc na świecie. A w tym pokoju nas dwoje tylko.
Przestraszona jeszcze powiedziała:
— I on się może śmiać! On jest spokojny?
— Nie pamięta niczego.
— Niepodobieństwo.
— Widziałem innych, którzy, dokonawszy w ciągu dnia rzeczy bez nazwy, spali w nocy jak dzieci. Ni śladu wyrzutów sumienia. Dodajmy, że gotowi byli w godzinę potem całować nieprzyjaciół, pozarzynanych własnoręcznie! Potem zapominali równie prędko o tym wybuchu dobroci, jak poprzednim. Bardzo to trudno uzgodnić, a oni nie mają czasu. Trzeba zachować wszystkie siły na moment bieżący, żyć z godziny na godzinę, kawałkami, naoślep, bez konsekwencji, niby dziwaczna lalka.
— Nieszczęśni!
— Nie żałuj ich pani! Mają się doskonale.
— Siebie w nich żałuję.
— Zawsze ten sam egoizm! Proszę swe ja zachować dla siebie, a im pozostawić własną osobowość.
— Nie, nie mogę uwierzyć, by taką być miała ich natura prawdziwa...
— Homo additus naturae... Natura, wydanie nowe, rozszerzone przez społeczeństwo. Wydaje się, jakby wojna była normalnem ćwiczeniem instynktu naturalnego, uświęconego zwyczajem. I któż wie? Jest ona może wykonawczynią sił niszczycielskich, tkwiących w człowieku. Po zaspokojeniu ich, wszystko wraca do równowagi.
— A pan, co sądzi?
— O mnie niema mowy. Ja jestem skreślony z listy.
— Nie! Pan chce słyszeć.
— Nie pora jeszcze! Cierpliwości. Przyjdzie kolej na Hermana Chavannes... A zresztą, chcąc go poznać, trzeba patrzeć jego oczyma.
— Chciałabym w nie zajrzeć.
— Cierpliwości! Wyobraź sobie pani, co mógł uczynić ten, którego schwytano w sieć, a on nie ma żadnej wątpliwości kto go trzyma!
— Jeśli tak jest, to jakże pan mógł brać udział w walce.
— Mógłbym odpowiedzieć, że mi nie zostawiono wyboru... Ale gdyby mi nawet pozwolono... wybrałbym napewno sieć. Nie chcę sobie pochlebiać. Tak jak dziś, nie rozumowałem wówczas. Fatalny dar porowatości, jaki posiadam, sprawia, iż nasiąkam duszami zewnętrznemi, zapominając zbyt często o własnej. Jest się Francuzem, żyje się wspólnie, wszyscy są ciekawi siebie wzajemnie, myślimy głośno i słuchamy, myślimy we dwu, w dwudziestu, w tysiąc i człowiek staje się wkońcu echem w pudle rezonansowem. Nie zdoła sobie pani, ani zresztą nikt, wyobrazić, jaki nas ponosił przedziwny zapał w pierwszych dniach... Nie przestawaliśmy śpiewać Chant du Départ. Unosił się nad nami anioł stokroć od wszystkich marzonych piękniejszy i każdy oddałby był chętnie własną skórę, za możność potarcia jej o skórę jego. Obejmował nas skrzydłami. Był to szał, jak w miłości przed posiadaniem... Cóż za posiadanie! Straszliwe oszustwo!... Wszystko jest oszustwem. Miłość także. Poświęca nas tym, którzy nastąpią... przyszłości. Ale czemże jest to upojenie wiary wojowniczej? Jaki ma cel? Czemu, komu nas składa w ofierze? Kiedy, przyszedłszy do przytomności, zaczęliśmy o to pytać, ofiara została już spełniona. Całem ciałem tkwiliśmy w trybach maszyny. Została dusza tylko. Dusza wyczerpana. Cóż zrobić można z duszą bez ciała, z duszą występującą przeciw ciału? Dręczyć się chyba? Dość jest innych katów! Nie pozostaje nic jak tylko patrzeć, widzieć i godzić się. Zrobiony został skok. Uczyniliśmy to, głupcy. Tedy... raz, dwa... Dalejże! Aż do końca! Życie nie wydaje biletów tam i z powrotem. Wyjechawszy raz, nie wracamy... A gdybym nawet mógł, nie chciałbym wracać sam! Żyje się razem i razem umiera... Wiem, że to absurd, że to śmierć jest bezcelowa. Ale ocalić się sam... nie! Nie wypada! Jestem członkiem stada... Jestem stadem.
— A stado idzie za panem.
— Owce Panurga.
— A jeśli któryś z was nie zechce skakać.
— Owieczka łąk naszych tego nie uczyni.
— Któż wie?
— Może to być owieczka, pani Anetko... mała owieczka?
— Mój syn! Miły Boże!... Nie przypominaj pan!
— Widzi pani! Nie miałabyś odwagi radzić mu czegoś takiego.
— Niechże wojna oszczędzi go... niech mnie oszczędzi!
— Amen! Ale nie my celebrujemy mszę. Każą nam tylko służyć i odpowiadać. Ceremonjał krwawy dokonywa się, a my jesteśmy schwytani.
— Godzę się na to, byle on był wolny!
— Przyuczy się pani mądrości wszystkich dobrych manier Francji i Niemiec, oraz maksym o ludzkości. Rezygnuję u stóp innej matki, Matki Bolesnej.
— Nigdy! Mam swego chłopca i obronię go!
— Przeciw wszystkim?
— Przeciw wszystkim.
— Czy i przeciw niemu?
Anetka pochyliła głowę, dysząc ciężko. Trafił dobrze. Potrącił o niepokoje, obawy, o tajone wątpliwości, których nie chciała wyznać przed samą sobą. Nie ujawniła niczego. Nie wspominała nigdy o synu. Herman wiedział tylko, że istnieje. Ale milczenie było wymowne. Herman udawał, że tego nie słyszy.
— Znam ja, znam naszych malców z klasy 18... A jacyż będą w klasie 20?... Nie będą się troszczyć, jak starsi, otumanieni złudzeniem! Żadną miarą nie doznają rozczarowania. Będą uważać wojnę za interes. Znikną dla nich banialuki jak: prawo, sprawiedliwość, wolność. Idzie o zysk. Każdy dla siebie. Bądź tedy pełnym człowiekiem. Bądź zwierzęciem mięsożernem. Struggle for life. Life for struggle. Zapach kobiety, sławy, krwi... I wzgarda dla wszystkiego. Oto marzenia zbudzonego tygrysa.
— Jesteś pan djabeł! — powiedziała.
— Biedny djabeł! — odparł. — Odchodzę od stołu, nic nie zjadłszy.
— Żałujesz pan tego?
— Nie. Zaliczam się do gatunku, który spełnił swoje. Nie lamentuję nad sobą. Trzeba zrozumieć. Trzeba zrozumieć wszystko.
— To przygnębia. Zrozumieć wszystko, znaczy nie móc działać. A serce się domaga. Jestem kobietą. Cóż mi pozostaje?
— Pobłażanie.
— To mało! Chcę pomagać. Chcę ratować.
— A kogóż? Wszakże oni nie chcą, by ich ratować!
— Chcą, czy nie! Ja chcę. Wiem dobrze, że jestem niczem i nic nie mogę zrobić. Ale chcę zrobić wszystko. Tak trzeba. Choćby wszyscy bogowie i wszyscy djabli (najgorsze djabły to ludzie), gdyby świat cały powiedział: Nie!... ja powiem: Tak!
— Martynka pragnie cięgów!...
— Nie bój się pan, oddaję cięgi.
— Żaden z wysiłków pani nie przesunie o włos ziarnka pyłu na twardym głazie przeznaczenia.
— A może... Nie... Ale to przynosi ulgę.
— Już powiedziałem. Jesteś pani Beloną. Imię Anna jest zgoła nieodpowiedne.
— Jest to imię babki Tego, który zwyciężył śmierć.
— I zmarł.
— Ale wstał z martwych dnia trzeciego.
— Wierzy w to pani?
Umilkła, zdumiona wielce.
— Nigdybym nie uwierzyła, przedtem...
— A teraz?
— Nie wiem... To mnie przeszyło.
Herman patrzył na dziwną kobietę, którą niespodzianie nawiedzały istoty tajemnicze. Siedząc przy łóżku na niskiem krześle, oparła czoło o pościel, jakby w głębokiej prostracji. On położył zlekka dłoń na jej bujnych, jasnych włosach. Podniosła głowę. Oczy miała zdziwione, ale spokojne. Herman spytał półgłosem:
— A więc pani wierzy?
— W co?
Była całkiem szczera. Nie wiedziała już nic a nic. Potem rzekła:
— Wierzę, że muszę działać, pomagać, kochać.
— Dobrze — powiedział Herman. — Właśnie dlatego wezwałem panią. Nie chciałem mówić zrazu. Chciałem panią widzieć i patrzeć w panią. Dziś już wiem! Dość gadania o tem, co nie jest mną! Przebacz mi pani te ironję, w którą się stroję! A teraz otwieram drzwi. Siostro Anno, proszę wejść!
∗ ∗
∗ |
GDY pożar ogarnie dzielnicę, a sił nie staje na ratowanie wszystkiego, ustępujemy mu, poświęcając to, co spłonąć musi. Burzymy mosty i kryjemy w bastjonie to, co posiadamy najcenniejszego. Ratujemy życie, swe życie wnętrzne. Albo czekamy tam, aż ogień obróci domostwo w zgliszcza... Ocaliłem co najdroższe. Ale pożar się zbliża. Anno, na pomoc!
Nie mógł się powstrzymać od tej metody żartowania, ale akcent zdradził strach. Ujęła dłoń jego.
— Oto ręce moje! Co trzeba ratować? Gotowe szukać w płomieniach.
— Radości mej, wiary, samego mnie. Tego, którego kocham.
— Tej?
— Tego... Przyjaciela mego.
— Gdzież jest? Czemu nie przybywa?
— Jest jeńcem.
— W Niemczech?
— We Francji.
— Jest tedy nieprzyjacielem?
— Powiedziałaś pani. Brata, przyjaciela, to, co najdroższego posiadam, zabrali mi i rzekli: Zapomnij i zabij! To nieprzyjaciel.
— I biłeś się pan?
— Nigdy przeciw niemu nie walczyłem. Stanąwszy nad granicą, wiedziałem, że go po drugiej stronie niema. Przed odejściem ucałowałem go we Francji. I tu został.
— Uwięziono go?
— Jest na Zachodzie, zamknięty w obozie jeńców. I od trzech lat... tak blisko, a tak daleko będąc... nie mam od niego wieści, nie wiem nic. Czy żyje jeszcze? Ja tymczasem umieram...
— Jakto? Czyż nie można zasięgnąć wiadomości?
— Stąd nie mogę się starać o nic.
— Wszakże rodzina kocha pana. Czegóżby mogli odmówić?
— Nie, nie mogę z nimi mówić o tem nawet.
— Nie rozumiem.
— Zrozumie pani... Narazie dobrze, żem panią znalazł. Jakże słodko mówić pani o tem! Mówić o nim z kimś, któryby go mógł pokochać, to niemal mówić z nim samym. Pokocha go pani?
— Kocham go w panu. Ukaż mi go pan. Mów o nim!...
Na imię mu Franz, a mnie Herman... Herman Francuz, a Franz Niemiec... prawda, dziwne to... Poznałem go dwa lata przed wojną. Mieszkał od dość już dawna w Paryżu. Malował. Mieszkaliśmy w tej samej dzielnicy. Okna naszych pokojów wychodziły na ten sam ogród. Przez całe miesiące mijaliśmy się bez słowa. Pewnego wieczora zetknęliśmy się na zakręcie ulicy przez nieuwagę. Później mi to dopiero wpadło... W mrowisku paryskiem mężczyźni i kobiety, jak miotane wiatrem liście, potykają się o siebie długo nieraz, zanim ktoś kogoś zobaczy. Ale starczy momentu wstrząsu, by wiedzieć, że się tego człowieka widziało... Raz, przyjaciel wspólny przyprowadził go. I poznałem...
Miał lat dwadzieścia trzy, lecz wydawał się młodszym.
Nosił w sobie jeszcze odbicie kobiety-matki, utraconej w latach dziecięcych. Twarz serdeczna, wrażliwa, niespokojna, targana wszystkiemi wiatrami nadziei i podejrzenia, Bez przejść widziało się tam cień i światłość, za ufanie bez granic, to znów ponurą apatję. Raz się oddawał cały, drugi raz kurczył w nieprzystępności. Ja jeden zaobserwowałem to i jąłem szukać powodu. Innym, z którymi żył, było to obojętne. Kocha się, lub nie kocha, a nikt nie ma czasu myśleć o tem. I ja tak czyniłem długo, ale życie kazało sobie drogo zapłacić (już opowiadałem). Na własnej skórze przekonałem się, że nie trzeba kochać bliźniego, jak siebie samego, ale jak jego właśnie samego i starać się poznać, kim jest...
Nie, nie był do mnie wcale podobny ten cudzoziemiec... I może dlatego właśnie!... Był mi potrzebny. I ja mu potrzebny byłem...
Miał bardzo przykrą, ciasną młodość w środowisku wojskowo-klerykalnem, w przesadnym rygoryzmie tej kasty antysocjalnej. Brutalizowano tam dziewczęcą duszę jego. Zbyt słaby do oporu i przeciwdziałania, ugiął się pod naporem obyczajów i myśli. Na całe życie zachował tę ranę, niby nieletnia zgwałcona dziewczyna. Stał się bojaźliwy, wrażliwy, bez wiary w siebie, bez woli, źle przystosowany, odludek, złakniony miłości i kochania kogoś, a cierpiał ustawicznie, gdyż był igraszką ludzi. Takie natury są zgóry przeznaczone na wyzysk, gdyż ukazują zbyt naiwnie luki swej zbroi, a ludzie z lubością kłują tam, by wywołać okrzyk bólu. Raczej być bezbronnym, niż zbrojnym napoły.
Po śmierci ojca, Franz umknął z ojczyzny i starał się w Paryżu zapomnieć o zmorze dziecięcego wieku. Ale przeszłość jest jak skóra węża[2] kurczy się wraz z czasem, a ciało cierpi. Paryż uczynił wrażenie na chłopcu, spragnionym piękna plastycznego. Jest tu ono żywiołem naturalnym, oddycha się niem, a nawet amoralizm jego, jest jednem więcej dobrodziejstwem. Ale Franzowi brakło życia wnętrznego, do którego nawykł, i raniła go ironja oraz oschłość serc. Wierzenia jego zachwiały się, nie był w stanie sam stawić czoła sceptycyzmowi, tchnieniu rozkoszy. Nie był niebezpieczny dla przyjaciół, chcących obłaskawić Hurona. Nic nie jest niebezpieczne dla ludzi nie biorących niczego serjo. Dla niego zaś, niestety, wszystko było poważne... Staczał się na dno z obrzydzeniem śmiertelnem, że jest niezdolny do oporu.
W tej chwili właśnie napotkałem go. Przyjaciele, którzy mi go przedstawili, ludziska zacni, kochali go i z tego tytułu traktowali byle jak. Zwierzeń, jakie im czynił, nie zachowywali dla siebie, lecz bawili się niemi w wesołem gronie. Franza pokazywali sobie jego „patronowie“ jak osobliwość sympatyczną, a śmieszną, i wyzyskiwali jego uprzejmość, oraz bojaźliwość. Pani domu, gdzie mieszkał, posyłała go po sprawunki i, zabierając jako doradcę do sklepów, kazała nosić paczki, zaś pan domu, zalewał go mętami swych elukubracyj i oczerniał potem po redakcjach. Był bezbronnym famulusem. Wzamian za to polerowano go, tresowano, napychano dobremi radami, o które nie prosił, nicowano jego myśli, odgrzebywano najtajniejsze uczucia, przedkładając wszystkie nagie, śmieszne, a wszystko to dla jego dobra. Byłby niewdzięcznikiem, użalając się na to.
Na szczęście był właśnie niewdzięcznikiem... Spostrzegłem to zaraz. Uśmiech przymusu, jakim przyjmował pochlebne a złudne słowa, świadczył o cieniach i przygnębieniu. Zrozumiałem bez objaśnień wszystko. Odczułem dystans pomiędzy nim a „patronem“, i gdy tenże mówić przestał, nie odpowiadając, zwróciłem się do milczącego z politowaniem i szacunkiem, winnym młodemu Orestesowi, który wpadł w szpony barbarzyńców taurydzkich. Szkoda, że pani nie widziała rozbłysku jego oczu po pierwszych zaraz słowach. Rozpoznał język ojczyzny swojej, ojczyzny trwalszej od wszystkich Iljonów... język Przyjaźni... A ten szacunek należny każdej duszy, tak skąpo wydzielany, wzruszył go do łez. Udałem, że tego nie dostrzegam, by mu dać czas do zapanowania nad sobą. Zrozumiał intencję i niedługo rozpoczęliśmy rozmowę poważną i serdeczną pod oczyma Toasa, który nie rozumiał nic a nic. Mówiliśmy zresztą o rzeczach błahych, ale ton głosu był wszystkiem.
— Czy to ty? — pytał spojrzeniem.
— Tak, to ja, bracie! — odparłem.
Zaledwo wrócił do domu, napisał list entuzjastyczny. Poszedłem nazajutrz, był sam... Zaprawdę, nie byłbym nigdy wierzył, że objaw sympatji może znaleźć taki oddźwięk w ludzkiem sercu. Tem mniej domyślałem się, że przybysz zajmie tyle miejsca w życiu mojem. Miałem do tej pory, jak każdy, kilku przyjaciół, nie żądając od nich zbyt wiele, ani też dając. Poprostu chciało się nam widywać wzajemnie i oddawać sobie pewne przysługi, ale pewnych granic, za milczącą ugodą, nie przekraczaliśmy. Jest to jasne dla młodzieńczego egoizmu. Nie spodziewa się tego, czego nie daje. Francuz bierze życie i ludzi jakimi są... Nic ponadto. Wiedzieć, to znaczy być zadowolonym...
Nie zadowolniło to młodego Oresta, którego wyzwoliłem z kajdan, o czem zresztą nie dowiedział się nigdy. Nie mierzył uczuć swoich, dał mi przyjaźń zaginionego już gatunku, a takiej miary, że chcąc jej sprostać, musiałem urosnąć. Niezbyt mi się to powiodło, ale zrobiłem com mógł, bowiem on tego chciał. Dawał wszystko i wszystkiego żądał.. I, miły Boże, zdaje się... dużo tego było, czy mało... zabrał wszystko, do dna.
∗ ∗
∗ |
UMILKŁ, zamyślony po tem długiem opowiadaniu, które wygłosił bez pośpiechu, jakby dla siebie raczej, niż dla Anetki... zwalniając miejscami kroku, by lepiej przeżywać szczególy.
Pochylona nad nim, nie uczyniła najlżejszego ruchu, by nie spłoszyć czaru. Gdy skończył, oczy jej odzwierciedlające przelot mirażu, słuchały dalej. Herman spojrzał w nie. Przez kilka minut rozmawiali bez słów. Słyszała go dobrze. Potem, zmieszany potrosze Herman, odpowiadając niejako jej myślom (usprawiedliwiał się także), powiedział:
— Czyż to nie ciekawe? Od urodzenia żyjemy z sobą, znamy się, wierzymy w siebie... Jest to z pozoru rzecz prosta... jasna... to znaczy, człowiek! Ludzie są wszyscy podobni do siebie, wychodzą, niejako gotowi ze sklepu... Dopiero praktyka wykazuje różnice pod tą samą odzieżą! Któżby był powiedział, że natrafię na bezczynną duszę matki, czy kochającej siostry?... Pani się śmieje?
— Śmieję się z siebie! — powiedziała Anetka. — Jestem także duszą bez zajęcia.
— O tak, widzę ich więcej. Pani jest pasterką całej trzódki.
— Szczęście wielkie, — odparła — gdy nie dam się wieść owieczkom moim!
— Każdy żyć musi! — rzekł Herman, — Niech się pasą swobodnie.
— A straż polowa?
Roześmiali się oboje.
— Pal licho to społeczeństwo! — zauważył. — Nie rozumie niczego, prócz Kodeksu.
Po namyśle ciągnął dalej:
— To samo jest z naszą biedną przyjaźnią. Czyż to nie prosty czyn ludzkości, że się tonącemu podaje dłoń, a potem go pielęgnuje? Przepojony był od dzieciństwa najszczerszemi uczuciami, i skrywał je poza wałem cierpienia. Po spotkaniu ze mną szluza otwarła się. Chciałem stawiać opór. Czyż atoli można odmawiać przyjęcia daru serca szlachetnego, które naiwnie wierzy i kocha? Jesteśmy wdzięczni za tę wiarę, której nie posiadamy sami, i staramy się stać jej godni. To wielkie przywiązanie pozwoliło mi odczuć własne braki... Jeśli ktoś nie posiada tego skarbu, przywyka żyć oszczędnie, a mądrość niedostatku uczy, by nie żądać niczego więcej od życia. Gdy atoli jawi się przyjaźń, harmonizująca dwie dusze z sobą, czujemy, że czekaliśmy na to zatopieni w melancholji i trudno nam pojąć, jak żyć było bez niej: Przyjaźń!... Tego odkrycia nie można dzielić z nikim, prócz odkrywcy. Nikt z rodziny mojej pojąć nie mógł powodu tej przyjaźni... Powody? Niema powodów. Potrzebujemy się wzajem, by być sobą... Uzupełniamy się, będąc razem... A tego właśnie drudzy przebaczyć nie chcą, czy nie mogą! Bowiem wówczas oni są obrażeni w przekonaniu własnem.
— Nie znam tego uczucia! — powiedziała. — W braku miłości, jak zawsze bywało, adoptowałam miłość innych. Wszyscy kochający się wzajem, mnie także kochają.
— Cóż za żarłoczność!
— Nie mam co jeść! — odparła.
— Stąd właśnie apetyt. Błogosławieni ubodzy, albowiem wszystko im danem będzie.
Anetka potrząsnęła głową i rzekła, chcąc go wywieść z błędu:
— Są to słowa bogacza. Wmawia się w biednego, że jest nasycony.
Herman dotknął jej dłoni:
— Nie jest pani wcale biedna! Spichrz pełny.
— Czego?
— Miłości, czekającej na rozdanie.
— Nikt tego nie żąda.
— Daj mi pani małą garstkę! Potrafię ją spożytkować.
— Bierz pan. W czemże mogę dopomóc?
∗ ∗
∗ |
RODZINA Chavannów spoglądała zawsze niechętnem okiem na tę przyjaźń anormalną, nieopartą o żadną wspólnotę, interes społeczny, ojczyznę, środowisko, czy karjerę, i wszyscy okazywali wprost impertynencko, że mogą się obejść bez tego. Ta poufałość z Niemcem uważana była w sferze prowincjonalnej jeszcze przed wojną za coś w złym guście i jednogłośnie przypisywano ten kaprys, jak i inne, oryginalności Hermana i chęci pozowania. Pozą tłumaczy bowiem to, czego nie chce zrozumieć ogół miejscowy, a co odskakuje od zwyczajów i obyczajów. Przed wojną tolerowały zresztą te zwyczaje i obyczaje to co było niezrozumiałe, poprzestając na rubasznych kpinkach. Ale począwszy od roku 1914... pożegnano się z tą piękną tolerancją, która czyni znośnem życie w społeczeństwie! Każdy narzucał się teraz drugim za kontrolera i każde uczucie musiało otrzymać przepustkę. Zabrania się kochać bez paszportu! Nie wolno było ujawniać przyjaźni dla Niemca. W przekonaniu szwagra i siostry Hermana można było raczej spać w jednem łóżku ze złodziejem i włóczęgą. Byli to ludzie zacni, solidni, a ograniczeni.
Pani de Seigy, z domu Chavannes, starsza o sześć, czy siedem lat od brata, posiadała stanowczość poglądów, której brakowało Hermanowi. Nigdy się nie wahając w wyborze, o każdej rzeczy miała sąd jeden, jasny i określony. Można to było, od pierwszego wejrzenia odcyfrować na jej twarzy, o rysach stanowczych, dobrze wykreślonych, jednem pociągnięciem, bez zarzutu. Nos cienki, długi, prosty był niepokalanie, czoło krągłe, bez zmarszczek, a włosy upięte bez śladu nieporządku, odsłaniały uszy i skronie. Brwi wąskie, łukowate, oczy bystre. Usta małe, wąska bramka, która czeka, zda się, by ją zamknięto. Podbródek tłusty, ale jędrny, każda linja twarzy prosta i jasna, świadczyła o woli. Napisane było na niej od stóp do głowy: — Dyskusja daremna! — Zresztą grzeczna była i zawsze pełna rezerwy. Trudno się było łudzić nadzieją rozgniewania jej! Miała bezwzględną pewność siebie. Przypominała mur, któż zaś dyskutuje z murem? Trzeba zawrócić, gdyż ogranicza i zamyka, to rola jego. A to co zamyka, nie jest dla ciebie... dominjum prywatne, posiadłość. Oni w obrębie muru, ty zaś na zewnątrz.
Obręb murów mieścił przedewszystkiem rodzinę Seigy-Chavannes, następnie miasto, potem prowincję i Francję. Z tego wszystkiego, wojna uczyniła jeden spoisty blok pod nazwą: ojczyzna. Ale Seigy’owie tkwili w samym środku. Była ona prezydentką lokalnej organizacji „Kobiet Francji“ i uważała się za uprawnioną do wyrokowania imieniem wszystkich kobiet. Kto zaś we Francji powiada:... kobieta... powiada tyle co:... dom!... Pani de Seigy-Chavannes nie była feministką, podobnie jak i większość Francuzek, które, mając władzę faktyczną, nie potrzebują prawa, owych kul dla chromego przydatnych. Pani Seigy-Charannes wzięła na siebie odpowiedzialność za wszystkich mężczyzn w domu. Zadowolili ją w pełni. Jeden poległ (de Mareuil), drugi był ciężko ranny (brat), mąż zaś, komendant artylerji, trwał od pół roku już mężnie wśród hura ganu Verdun. Nie była atoli Kornelją, kochała swych Grakchów, nie chciała by ginęli, pielęgnowała ich z poświęceniem, a gdyby to od niej zawisło, dzieliłaby ich los. Ale nie szczędziła im też żadnej próby. Francja, kraj, miasto i Seigy, mają słuszność. Słuszność tę stwierdzać trzeba faktami, inaczej jest niczem. A moje prawo (słuszne, czy niesłuszne) jest prawem. Wyginą raczej wszyscy de Seigy, zginie Francja, a ja nie ustąpię. Było w niej dużo heroicznych pieniaczek czasów dawnych. Wojna, życie, czy śmierć, to proces. Stracę wszystko co mam, a nie zawrę ugody...
Oczywiście, kobiecie takiej niesposób mówić o prawach strony przeciwnej!... dumna jest z brata, on bronił Francji, więc i ona też broni go energicznie przed nadchodzącą śmiercią. Ale pozwoliłaby mu raczej umrzeć, niż podać dłoń tej hańbiącej słabostce, jaką jest przyjaźń z Niemcem. Wie o niej, o ile wiedzieć raczy... ale raczy ją ignorować. A Herman podpisuje rezygnację. Milcząca ugoda pomiędzy nimi. Ten, kto kocha, unika wystawiania na obelgi... — jeśli już nie słowne (pani de Seigy panuje nad sobą) to (tem gorzej) obelgi rzucane w myśli, gdzie imię samo jest mu drogie.
Pani de Chavannes, matka Hermana, jedna wie o stałości uczuć syna, kocha go, przeto zamyka oczy, nie dając atoli przyzwolenia. Milczenie jej powstrzymuje zwierzenia, do których też Herman nie posunął się nigdy. Jest to osoba starsza, która przez całe życie kierowała się zasadą nie stawania wbrew panującym poglądom, zwyczajom, czy nawet urojeniom. Serce jej wolne jest, było, lub mogło być wolne. Ale oddawna już nie dopuszcza go do głosu. Po życiu czynnem, które niewiele pola zostawiało sercu, ogarnęło ją znużenie moralne i skłonność do kwietyzmu, który unika wszystkiego co go może zmącić. Serce to nie wyzbyło się głębokiej uczuciowości, ale czuje potrzebę nieodporną spoczynku. Ściska dłoń chorego syna, by mu dać poznać, że wie, co myśli, i prosić jednocześnie o milczenie.
Anetka jest pierwszą osobą, której może się zwierzyć Herman z uczuciem swojem i niepokojem, które go absorbują więcej, niż los bitew.
Anetka dziwuje się:
— Wszakże pani de Mareuil... (czuje pociąg do tej młodej kobiety, trzymającej się na uboczu i uśmiechniętej smutnie).
Herman czyni desperacki gest.
— Ona, mniej jeszcze niż ktokolwiek inny.
Wszakże jest dobra, czysta, wszakże ona kocha szwagierkę swoją. Łączy ich czyste uczucie, którego nie potrzebują wyznawać. Ale dzieli ich świat cały...
— Spójrz pani na nią uważnie! powiada Herman.
— Patrzę. Wygląda jak Matka Boska z Marthuret.
Herman się uśmiecha:
— Ten delikatny ptaszek o zgiętej szyjce i mrugających, słodkich, krótkowzrocznych oczach, który gładzi nóżkę piastowanego na łonie Dzieciątka? Tak, to jej krągłe czoło, subtelny nos, podłużny podbródek, wabny uśmiech młodych oczu i ust misternie rzeźbionych. Ale smutek roztoczył wokoło niej przysłonę. Gdzież jest Dzieciątko? Szuka go, czeka. Jest w niebie. Uleciała tam cała jej miłość. Cóż zostaje dla nas, żyjących na ziemi? Jest cierpliwa, nie żali się i pełni obowiązki swoje. Mimo to, bezwiednie (nie chciałaby nas osmucać) okazuje aż nazbyt wyraźnie, że wszystko na ziemi jest dla niej znikomością i my wszyscy także niczem więcej.
— Mniejsza z tem, jeśli tych znikomych darzy uśmiechem swoim!
— Darzy nas. Znam cenę tego uśmiechu. Ale nie łudź się pani. Anetko! Ten uśmiech znaczy tyle co: Zrezygnujcie!
— To wielka mądrość!
— To nie jest mądrość pani.
— Nie jestem mądra.
— Uśmiech ten powiada: Zrezygnujcie z wszystkiego i przyjmujcie kornie los, śmierć, rozłąkę z tymi, których kochacie. Ona nie wie co nienawiść, wierzy atoli, że wojna, jako taka, jest dziełem Boga i czci ją. Nie dopuściłaby (widziała to pani), by ją bezczeszczono okrucieństwem, nielojalnością, nadużyciem siły wobec nieprzyjaciela. Jest naprawdę szlachetna, ale w znaczeniu dawnem tego słowa. To, co było, winno trwać zawsze i trwać będzie. To, co było, złe, czy dobre, posiada dostojeństwo rodu i rasy. Jest tworem Boga. Nie uczyniłaby nic, by to zmienić. Uważa za honor, przyjąć wszystko, jakiem jest.
— Ja nie przyjmuję! Nie jestem rasowa. Odrzucam, lub biorę, co chcę.
— Weź pani sprawę moją. Jest stracona.
— Sprawy stracone kocham właśnie.
— Defetystko!
— O nie! Rozgrzewa serce zwycięstwo nad losem.
— A jeśli pani przegra?
— Zacznę na nowo.
— Ale mnie śpieszno, Anetko, nie mogę czekać, aż pani zacznie na nowo. Nie dysponuje, jak pani, nieograniczonem życiem.
— Nie wiadomo!
— Ja wiem. Nie łudzę się wcale. Niedługo pozostanę na ziemi. Dziś lub nigdy.
— A więc dobrze. Postawimy wszystko na dziś. Ja jestem stawką. Rozdaj pan karty!
∗ ∗
∗ |
ANETKA podjęła się sprawy zbyt pochopnie. Skłonna do czynu, nie poprzestając na dawnych myślach i intencjach, a nie mając od początku wojny pola do wyładowania sił, odnalazła się tu właśnie, w oddaniu zupełnem sprawie świętego przywiązania. Wzięła w rękę losy przyjaźni dwu obcych sobie ludzi. Oddała im całą energję i namiętność. Ale postąpiła szaleńczo, a teraz słyszała wyraźnie głos rozsądku:
— Zapłacisz za to!
— Zapłacę później... Narazie kupuję...
— Więcej niż możesz zapłacić.
— Ano, pokaże się!...
Szaleństwo? Cóż z tego? Czuła potrzebę dawania, bez odpłaty. Starczyło tego do szczęścia. Ryzykowała... Wszakże była graczem... (Herman spostrzegł to.) Gotowa była dawniej z uniesieniem grać o życie własne.
Powiedzmy szczerze, od chwili, kiedy to spostrzegł Herman, jął jej nadużywać. Nie oszczędzał teraz Anetki. Zapomniał ryzyka, w jakie ją pchnął. Choroba nie zna litości.
Anetka zaczęła działać. Udało jej się natrafić na ślad młodego więźnia. Zamknięty był w obozie koncentracyjnym pod Angers. Za pośrednictwem Agencji Międzynarodowej Więźniów w Genewie doręczyła mu list i nić życia zaczęła się snuć pomiędzy przyjaciółmi. Anetka wysyłała i odbierała pod owym adresem list jednego i drugiego. W tajemnicy zabierała je od Hermana i przynosiła odpowiedzi.
Gdy spojrzała na pierwsze słowa listu Franza, nie była zdolna oderwać oczu, od tego krzyku miłości, który ją objął w ramiona. Próbowała się wyrwać, ale sił jej zbrakło i przeczytała do końca. Skończywszy, siedziała bez tchu, z listem na kolanach, wyczerpana, jak po ataku bitewnym. Z trudem jeno zdołała ukryć przed Chavannami promieniowanie, jakie od niej biło. Ale zostawszy sam na sam z Hermanem, rozbłysła taką radością, że zrozumiał natychmiast i wyciągając ręce, rzekł głosem rozkazującym, który drżał od zniecierpliwienia:
— Daj pani!
Odeszła na bok podczas, gdy on czytał. Cisza zaległa pokój. Anetka patrzyła na bezsłoneczne podwórze, nie widząc nic. Słuchała szmeru zwiędłych liści targniętych wiatrem. Potem i to ucichło. Z ulicy doleciał skrzyp wozu ciągnionego przez woły tak powoli, jakby stał w miejscu. Był symbolem bezruchu tych okolic. Okrzyk poganiacza i wrzask ptaka polatywały w górę. Powoli, bardzo powoli głuchło dudnienie, aż stare, wstrząśnięte mury wróciły do nieruchomości. A czas jął w duszach płynąć znowu. Posłyszała wołanie Hermana:
— Anetko!
Obróciła się i podeszła. Leżał twarzą do ściany. List leżał na łóżku:
— Przeczytaj pani! — powiedział.
— Już czytałam! — przyznała.
Podał jej dłoń, nie patrząc.
— To prawo pani. To pani zawdzięczam.
Potem bez słowa zdradzającego wzruszenie ujął skraj jej sukni i pocałował.
Odtąd na życzenie Hermana czytywała listy obu, tak że fala miłości płynęła przez nią, ona zaś zabarwiała ją swoistym blaskiem płomienia. Każdy z nich kochał za siebie tylko, ona zaś za obu i za siebie. Była drzewem, na którem spotykały się dwa ptaki.
Wśród listowia słuchała śpiewu gorejącej przyjaźni. Pieśń ta była nowa, niebo jakieś młodsze, w których nurzała konary. Znikł wiek, znikła wojna.
Duet dziwny, przecudny! Zamykała oczy, by lepiej słyszeć i zaraz wydawało jej się, że jeden był głosem młodej dziewczyny, drugi głosem kobiety, matki. Matka wyciągała ramiona, córka padała w nie.
Pierwsza pieśń Franza była rozkosznie szalona. Nakoniec wybawienie! Dusił się od trzech lat w ciżbie wstrętnej dusz i ciał. Posiadał wybitnie arystokratyczne poczucie wstrętu... Nie być nigdy sam... najstraszniejsza to samotność!... Zatraca się ja swoje. Nie miał natomiast ludzkości rozlewnej dusz zbyt bogatych, które nadmiar rozdają wokół... mniejsza, czy przepadnie, czy nie... Pij, trzódko, pij lub brodź w tem! Jeśli nie ty, ziemia wypije... Bał się dzielić wizji życia z tymi, których oczy nie były zdolne jej odzwierciedlać. Z drugiej strony brak mu było wspaniałej pełni wielkich artystów-samotników, starczących sobie samym... Bądź światem. Był chłopcem wrażliwym, dwudziesto-siedmioletnim, pozostał młodzieńcem żądnym wywnętrzać się sercu silniejszemu aż do dna. Strumyk zbyt nikły, by zdążyć do ujścia, szuka rzeki miłości, by go poniosła. Oddaje się przez egoizm. Bowiem być wzięty, znaczy wziąć. To znaczy napełnić swą falą duszę, która za nas żłobi dolinę. Odnalazł ją. Radował się.
Na krótko... Po dniach kilku wyczerpała się radość, a niecierpliwe serce czuło jeno rozłąkę. Krzyczał z pragnienia i samotności. Listy jego wołały, opisywały mało. Niewątpliwie cenzura nie dopuściłaby szczegółów dotyczących obozu. Ale te ograniczenia ciążyły najmniej młodemu więźniowi, który zajęty sobą, nie zwracał uwagi na innych. Opowiadał o sobie z ufnością naiwną, wzruszającą, wybujałą. Miał sentymentalizm gorączkowy, niedołężny, a wrażliwy jednocześnie dusz wielu Austrjaków, które są pieściwe, a żałosne jednocześnie, posiadając zarazem wdzięk młodości. Pieśń jego był to Lied w formie nieustannego ronda o elegijnym nastroju. Słowik nucił do upadłego. Ale słuchał także pieśni własnej. Kochając przyjaciela, siebie w nim kochał, owo echo, które zbiera i przedłuża własny jego, cichy śpiew.
Pieśń Hermana brzmiała pewniej. Melodję niósł wiew równy, nie łamiący się. Linji jego czystej nie szarpały wokalizy i tryle. Panował nad sobą, o sobie mówił niewiele... nic prawie... zwłaszcza o stanie swym, myśląc bowiem o przyjacielu, bał się go niepokoić. Za to w listach mnóstwo było zapytań o zdrowie Franza, o higjenę, o stosunki z przełożonymi i towarzyszami. Pocieszał go, udzielał rad, koił, powtarzając nieustannie czułe wyrazy z naglącą cierpliwością, z jaką się przemawia do wielkiego dziecka, które przez pół jeno słucha. Ta szczegółowość miała nawet rys śmieszności. Anetka uśmiechała się, czytając, dlatego zresztą tylko, że odnajdywała w Hermanie własne niepokoje, owo macierzyństwo serca, które nie umie się ograniczyć w potrzebie ochraniania i czuwania. Znała w tych dwu mężczyznach ślad niezatarty kobiety wieczystej, która tkwi na dnie każdej istoty ludzkiej. Wychowanie zabija to w mężczyźnie. Wstydziłby się przyznać. Wzruszyło ją to, gdyż odczuła czystość uczucia.
Nic dwuznacznego. Przejrzystość kryształu. Namiętność tak naturalna, tak bezwzględnie konieczna, jak prawo ciążenia. Dwie dusze, wirujące dokoła słońca po orbitach bratnich, jak dwa włókna na warsztacie tkacza. Dwie samotności zespolone w rytm wspólnego oddechu. Samotność człowieka, niebacznego na czeredę ludzką, zabłąkanego w lesie małp i tygrysów, wołającego o ratunek. Samotność człowieka, który rozumie wszystko, który nawet rozumie więcej, lecz nie lgnie do niczego i nic do niego nie lgnie, a który wie, że jedna istota ludzka potrzebuje go, by żyć, i to nadaje własnej jego egzystencji wartość odkupicielską. Zbawca ocala i zostaje ocalony przez ocalonego.
Czemuż atoli ucieczki tej, ani jeden, ani drugi nie szukał w tej, którą natura dała nam, by w nią skierować płomienną falę naszych pożądań i utrapień? W kobiecie... To ich tajemnica. Anetka domyśla się tylko. U Franza płochliwość i osamotnienie. U Hermana, być może, przedwczesny zawód i uraza. (Nie sam jeden czuł to zapewne pośród kolegów w okopach.) U obu instynkt prawdziwy, czy fałszywy, a potężny... że kobieta, to świat odmienny. Herman żywi dla Anetki serdeczny szacunek, zwierza jej się. Ale ona wie, że się zwierza, bowiem nie ma innego powiernika, ale choć pewny jest, że mu służy lojalnie, nie ma pewności, że go rozumie. Odgaduje, że nieraz słowa jego skierowane są ponad jej głową do niewidzialnego przyjaciela. Czytając ich listy, ujmuje różnicę owej harmonji słów serdecznych, jakie z nim zamienia, a owego duetu melodyjnego przyjaźni, gdzie każdy ton budzi odpowiedni akord bratni. Nie zazdrości. Czuje ulgę. Czasem milej jest słuchać pięknego koncertu, niż brać w nim udział.
Ale bierze udział, choć nie wie o tem, bowiem dwa te głosy w niej się jednoczą. Jest duszą skrzypiec.
∗ ∗
∗ |
RODZINA Chavannów nie starała się przenikać tej tajemniczej wymiany myśli. Snuły się one pod przysłoną posłanniczki, wchodzącej i wychodzącej.
Badawcze oczy małego, nudzącego się chłopca pochwyciły tok korespondencji. Nie powiedział nic. Wiódł życie skryte, nie zwierzając się starszym, regestrując, choć nie rozumiał, wszystko, co dostrzegł i budował z tego ciekawe romanse. Wydało mu się, że Herman i Anetka uprawiają przelotną miłostkę, ponieważ zaś czuł pociąg do tej jasnowłosej kobiety, wnoszącej jaśń do domu, przeto martwił się bardzo. Niecierpiał jej teraz i kochał ją szalenie.
Dumna pani de Seigy-Chavannes odwracała oczy, nie chcąc widzieć niczego.
Pani de Mareuil, istotnie nie wiedziała. Jej lojalna dusza nie zdolna była przypuszczać tego, co potępiało surowe pojęcie obowiązku. Szanując Hermana, była pewna, że poświęcił serce ojczyźnie, mimo, iż ona to właśnie była zdolna odczuć nieodporną słodycz tej przyjaźni. Jakżeby Herman śmiał rewindykować swe prawa wobec niej, odartej z wszystkiego, co kochała, a co bez skargi stoicznie złożyła Bogu u stóp, żyjąc w smutku i rezygnacji?
Tajemnicę Hermana znała jedna tylko matka. Trudno było przed nią zataić pisywanie i odczytywanie listów. Była dyskretną depozytarjuszką sekretu syna trawionego chorobą. Nie sądząc go, już rada była, że ma bodaj tę jedyną radość, i drżała z obawy, by zdradzona tajemnica nie wywołała konfliktu rodzinnego, co zadałoby podwójny cios jej sercu. Czuła z jednej strony rację rodziny, a z drugiej... syn był przecież synem. Istnieje prawo i coś jeszcze poza prawem.
Nieustępliwa pani de Seigy-Chavannes czuła... nie przyznając tego zresztą... także, jako siostra, ów przywilej. Widząc śmierć na twarzy Hermana, milczała. Wiedziała, co przed nią ukrywa, ale czyniła cò trzeba, by mógł ukrywać. Przed wejściem do pokoju mówiła głośno, dając mu czas na schowanie rzeczy niepotrzebnych.
Urazę skierowała ku Anetce, bywającej coraz częściej. Była lodowata, nie przekraczając atoli najściślejszej grzeczności. Starczyło tego. Złożono na Anetkę odpowiedzialność za to, w czem odgrywała jeno rolę narzędzia. Przyjmowała to bez drgnienia. Przychodziła tylko ze względu na Hermana, reszta była jej obojętna.
Spostrzegła natomiast z przykrością, że nie zdoła dłużej pomagać przyjaciołom.
Listy jeńców ustały nagle. Wybuchła w obozie epidemja, zarządzono represalja i korespondencja została na kilka tygodni zabroniona. Cisza ta wprawiała chorego w stan gorączkowy. Gdy utracimy raz odkryte źródło, pali pragnienie tem sroższe. Za każdym razem witał Anetkę spojrzeniem wymagającem i wściekłem. Czuł urazę za to, że nie iści jego oczekiwania. To podniecenie moralne pogorszyło chorobę, która znowu wzmogła podniecenie. W okresie pozornego zastoju zatrucie jęło występować z podwójną siłą, ogarniając coraz to inne narządy. Trudno było walczyć z tem, gdyż trucizna odepchnięta z jednego miejsca, rzucała się w rozmaitych objawach, na inne. Gdy pożar trawi samo serce domu, nie wystarcza gaszenie płomieni tam, gdzie wybuchają. Do wnętrza dotrzeć można dopiero, gdy runie. Wszyscy widzieli, że ratunek daremny.
Herman wiedział to najlepiej. Walczył potajemnie do upadłego z nieprzyjacielem, ale czuł się pokonanym. Chory, znajdując się w stanie ciągłej samoobrony, nie zważa na innych. Egoizm jest mu ucieczką ostatnią. Myśli jeno o swej chorobie i pragnieniach swoich. Nocami, gdy leżał na stosie i patrzył, jak płomień pełza coraz bliżej, ogarnięty został szaleńczą żądzą zobaczenia przyjaciela, zanim zginie.
Matka wpuszczała teraz z niechęcią Anetkę, bowiem chciał tego chory, ale nie rozmawiali. Wizyty upływały w milczeniu. Na jej widok pytał natrętnie spojrzeniem, potem zaś oczy mu gasły i wszystkie siły zwracały się przeciw chorobie. Daremnie usiłowała go rozerwać. Nic go nie interesowało. Przerywała opowiadanie wpół zdania. Gdy atoli, czując się niepotrzebną, chciała iść, powstrzymywał ją gestem, lub ostrym wyrzutem. Słuszne były te wyrzuty, bowiem roznieciła nadzieje, nie mogąc jej urzeczywistnić.
Pewnego dnia zostali sam na sam. Matka odprowadzała lekarza, który raz jeszcze usiłował ją łudzić. Herman chwycił dłoń Anetki i powiedział:
— Jestem stracony!
Usiłowała protestować, on zaś powtórzył:
— Jestem stracony! Wiem o tem. Ale chcę go jeszcze zobaczyć.
Uczyniła gest zwątpienia, on zaś nie pozwolił jej mówić.
— Chcę! — rzekł twardo.
— Cóż znaczy wola człowieka?
— I to pani powiada? Pani?
Pochyliła głowę w przygnębieniu. Herman powiedział z gorzką urazą:
— A więc cóż znaczyły te protesty? Te przechwałki kobiece? Pani kłamała!
Nie broniąc się, odrzekła:
— Biedny przyjacielu, uczynię wszystko co mi pan poleci. Ale co czynić? Jakie środki?
— Znajdź je pani! Nie pozwolisz mi chyba umrzeć bez zobaczenia go.
— Pan nie umrze!
— Umieram właśnie. Nie buntuję się przed śmiercią. Rady niema. To prawo... Ale na ludzkie głupstwo przystać nie mogę... On jest tu, w pobliżu, on, mój jedyny przyjaciel, a ja nie miałbym go widzieć, dotknąć, rąk jego, usłyszeć po raz ostatni...? To byłoby potworne!
Anetka milczała, myśląc o mnogich tysiącach nieszczęśliwych, którzy z krwawych rzeźni z okopów, gdzie upływało z nich życie, wyciągają ramiona do dalekich ognisk domów, lub leżąc w łóżkach bezsennie, dręczą się losem ukochanych. Herman czytał w niej.
— Niechże się poddają inni — powiedział — ja, nie! Mam jeno chwilę życia przed sobą. Czekać nie mogę. Chcę tego, co jest prawem mojem.
Anetka milczała dalej. Ścisnęło jej się serce. Jęła gładzić ze współczuciem ręce jego, chcąc ukoić. Odepchnął ją i obrócił się plecami. Wyszła.
Gdy po nocy gorączkowych rozmyślań wróciła nazajutrz, zastała chorego, leżącego bez ruchu. Powiedział ponuro, spokojnie (bardziej ją jeszcze przygnębił ten spokój, niż wczorajszy wybuch):
— Przepraszam panią. Byłem szalony. Mówiłem o sprawiedliwości i prawie mojem. Niema żadnej sprawiedliwości, a ja nie mam żadnego prawa. Biada tym, którzy upadli! Winni zanurzyć twarz w ziemi i nabrać jej w usta, by stłumić krzyk. Robak wije się pod stopą. Głupstwo! Milczę i nie stawiam oporu.
Położyła mu dłoń na spoconem czole i rzekła:
— Nie! Trzeba stawiać opór. Nic dotąd nie jest stracone. Spotkałam pańskiego lekarza. Radzi wyjazd do sanatorjum szwajcarskiego. Powietrze tutejsze jest zbyt duszne, ciężkie, wilgotne przyprawia o anemję, a atmosfera moralna również przygnębia. Jesteśmy wszyscy beznadziejnie zatruci wojną. Tam, w świeżym wiewie gór i zapomnieniu władającem szczytami przyjdzie pan napewno do zdrowia. Tak powiedział lekarz.
— Kłamstwo! I mnie to mówił. Wiedząc, że wszystko na nic, wysyła mnie, bym zdechł w obczyźnie. Pozbywa mnie się poprostu... Nie chcę! Tutaj umrę!
Matka starała się przekonać go, ale powtarzał:
— Nie!
Zaciskał zęby, nie chcąc mówić i twardniejąc w uporze.
Pochylona nad łóżkiem, spytała uśmiechnięta smutnie:
— Czy to z jego powodu?
— Tak. Jeśli wyjadę z Francji, będę jeszcze dalej od niego.
— Któż wie? — rzekła Anetka.
— Co?
Pochyliła się bardziej jeszcze.
— A gdyby to był, przeciwnie, środek zbliżenia się?
Chwycił jej dłoń i przytrzymał w pozycji nachylonej.
— Co pani powiada?
Chciała się wyrwać. Ale nie puszczał. Czuli wzajem oddechy swoje.
— Trzeba jechać do Szwajcarji, drogi przyjacielu!
— Mów pani! Wytłumacz!
— Ból mi pan zadaje. Proszę puścić! Chcę się wyprostować.
— Nie! Wytłumacz pani naprzód!
Pochylona nisko, w pozycji chwiejnej, oparta dłońmi o piersi chorego, by nie upaść, powiedziała cicho i spiesznie:
— Słuchaj pan... To nie jest rzecz pewna... To tylko możliwość... Źle czynię może, mówiąc to panu... Ale spróbuję. Gotowa jestem zaryzykować...
Ściskał jej dłoń coraz mocniej:
— Mów pani! Mów!
— Myślałem nad tem ubiegłej nocy... a także wchodząc tu, gdym posłyszała rozmowę o projektowanej podróży... Możeby on mógł uciec...
Herman objął Anetkę. Padła na łóżko twarzą na twarz jego. Jął całować szaleńczo naoślep oczy jej, nos i szyję. Pod niespodziewanem wrażeniem pozostała przez kilka sekund bez ruchu. Potem ześliznęła się na kolana przy łóżku i wstała wkońcu. Nie wiedział zgoła, co uczynił. Usiadłszy na rozrzuconej pościeli, krzyczał:
— Pani mu pomożesz do ucieczki! Przywieziesz mi go do Szwajcarji!
— Cicho!
Umilkł. Oboje długo musieli chwytać oddech.
Odzyskawszy poruszania się i mówienia, dała znak, by położył zpowrotem. Usłuchał. Poprawiła prześcieradło, kołdrę i poduszki. Pozwalał na wszystko posłuszny, nie ruszając się. Gdy skończyła, siadła u podnóża łóżka i oboje, zapominając o tem, co zaszło, zaczęli półgłosem omawiać świeży plan działania.
∗ ∗
∗ |
ANETKA pojechała do Paryża. Odwiedziła dawnego przyjaciela, Marcelego Franka, który przybrany w piękny uniform, był wysokim urzędnikiem Min. Sztuk Pięknych. Właśnie wrócił z jakiejś misji w Rzymie bez niebezpieczeństwa, ale nie bez zaszczytów. Urządził wykwintne biuro, które zajmowało się, poza frontem oczywiście, ratowaniem dzieł sztuki. Nie czuł przesadnego zapału do służby wojennej, a samą wojnę uznawał za głupią, to znaczy naturalną. Głupota była w jego oczach normalnym miernikiem ludzkości. Zajął się z tem samem umiarkowaniem sprawą Anetki.
Przyjął ją niezwłocznie i powitał dawnym uśmiechem. Miał teraz wspaniałą łysinę, ale przetworzył ją na nowy powab elegancji. Twarz miał młodą, oczy żywe, piękne zęby i poruszał się swobodnie w kostjumie wojownika barwy błękitnej, o ciepłym tonie, w którym wyglądał doskonale.
Po wymianie powitań, Anetka przystąpiła do wyjaśnienia celu wizyty, patrząc jednocześnie na zęby Marcelego, który się śmiał. Nie przerywał, nastrojony przyjacielsko i objawiając pewne roztargnienie wodził po niej oczyma od stóp do głowy. Przerwała mu:
— Ale pan nie słucha!
— Oczywiście! — przyznał. — Zobaczywszy panią nakoniec, mam coś lepszego do roboty. Przepraszam! Mimo wszystko słucham. Wiem dobrze, że pani nie przyszła, by mnie zobaczyć, ale w jakiejś sprawie. Sprawa ta zgóry jest załatwiona, co czynię z wielką radością, ponieważ zaś ją załatwiłem, przeto biorę zapłatę, patrząc na panią.
— Nie przypatruj się pan zanadto! Postarzałam bardzo.
— Południe, król lata...
— Raczej jesień.
— Drzewa jesienne mają najpiękniejsze upierzenie.
— Każdy woli kwiaty.
— Lubię kwiaty i owoce.
— O tak... pan wszystko lubi... Proszę posłuchać...
— Mów pani!... Zamieniam się cały... we wzrok.
— Domyślił się pan, oczywiście, że przychodzę z prośbą. Wstydziłabym się po tak długiem niewidzeniu prosić, gdyby szło o mnie. Ale to sprawa cudza.
— A więc niema powodu tłumaczyć się.
— A więc dobrze. Nie czuję wstydu, gdyż idzie o kogoś, kim się interesuję.
— Jeśli się tą osobą pani interesuje, to jest ona panią samą.
— Być może. Niewiadomo, gdzie się zaczyna i kończy osobowość.
— To komunizm jaźni! Przeto jesteśmy w spółce. A teraz proszę mi opowiedzieć swoją historyjkę.
Anetka opowiedziała mu o młodym więźniu. Marceli znał jego nazwisko. Widział nawet na jakiejś wystawie kilka jego „kiczów,“ ale niebardzo pamiętał co to było. Atoli jako malarz zostawał pod jego egidą. Mówiąc to, nie zaniedbał pochwalić się swemi wpływami i rozległością umysłu. Niedługo uzyskał dla Anetki zezwolenie odwiedzenia Franza w obozie jeńców.
Anetka użyła na tę małą wyprawę feryj wielkanocnych. Miast spędzić je z synem, który się tego spodziewał, wyruszyła do Angers. Trzeba było nasamprzód zbadać sytuację i poznać osobiście Franza, gdyż wszystkie dalsze plany od tego zawisły.
Patrząc nań przez tyle już dni przez pryzmat przyjaźni Hermana, doznawała wzruszenia na myśl, że go zobaczy. Dzieląc myśli Hermana, przejęła uczucia, jechała z jego polecenia, jego też, nie swemi patrzyła oczyma. Niezmierną jest, plastyczność umysłu kobiecego, zna ją każda, tępi w sobie i hoduje jednocześnie, wiedząc ile mieści niebezpieczeństw i ile słodyczy. Wystarczy zaś nieznacznego rozluźnienia woli, by kobieta jęła się staczać bezsilnie na dół...
Siedząc w pociągu dobiegającym do Angers, Anetka uspakajała gwałtowne bicie serca Hermana.
∗ ∗
∗ |
NIE bardzo dokuczyła Franzowi niewola. W obozie, gdzie przebywał, pozwalano na pewną swobodę. Wielu więźniów pracowało w mieście, stawiając się tylko punktualnie na zbiórkę poranną i wieczorną. Nadzór był łagodny, bowiem tak daleko od granicy będąc, więźniowie nie mogli marzyć nawet o ucieczce. Żadnemu się to nawet nie śniło. Większość tych poczciwców stanowili ludzie zatrudnieni we Francji jeszcze przed wojną, a chociaż tęsknili za rodzinami w Niemczech, nie śpieszno im było wracać i brać udział w strasznych bojach. Drobnomieszczanie zadrzemanego Zachodu rozumieli ich dobrze i mówili z nimi całkiem szczerze.
Franz malował. Żona komendanta zarekwirowała go do lakierowania na biało drzwi i okien pokoi, oraz odświeżania przyblakłych róż na oparciach foteli i na stropie, malowanych ongiś przez starego ucznia Bouchera. Praca ta nie byłaby przykra, gdyby komendantowa nie rościła sobie prawa traktowania wszystkich bez wyjątku Boszów jak parobków. Dumny, arystokratyczny, przeczulony, płochliwy młodzieniec cierpiał srodze z powodu tych afrontów, któreby spełzły gładko po plecach towarzyszy. I dlatego właśnie upodobała sobie go ta dama. Najordynarniejsza nawet samica zauważy zawsze, czem może zranić ofiarę, gdy idzie o zaspokojenie instynktu okrucieństwa.
Po całodziennej robocie wracał Franz, jakby odarty ze skóry, i miast odetchnąć świeżem powietrzem, oraz pykać fajkę o zmierzchu (niebo miało tego dnia ton ciepły, subtelny, jak miąższ brzoskwini), on przechadzał się ze zwieszoną ponuro głową. W tej chwili właśnie podeszła doń Anetka.
Uczynił gest dziki, odsuwając się. Wobec kobiet czuł strach niepojęty, jednocześnie czując do nich pociąg. Anetka zawołała nań po imieniu. Spojrzał zpodełba, nie zatrzymując się, namarszczony i podejrzliwy, jakby szło o zamach na jego cnotę. Anetka uśmiechnęła się, widząc jak ten Józef broni płaszcza swego. Powiedziała:
— Herman mnie przysyła...
Stanął osłupiały, bełkocąc:
— Herman Chavannes...
Spojrzał jej badawczo w oczy, ona zaś mrugnęła:
— Tak.
Franz chwycił ją za rękę i pociągnął z sobą.
Biegł przodem, jak dziecko, któremu spieszno, a zdziwiona Anetka nie stawiała oporu, mimo że mógł to ktoś zauważyć. Ale było już późno, nie napotkali nikogo, prócz młodej wieśniaczki, która się roześmiała. Franz wkroczył na pole. Napoły rozwalony mur otaczał sad, w załomie tego muru, zakryci nim od drogi, uşiedli, dotykając się kolanami, a Franz, nie puszczając jej ręki, jął błagać:
— Herman? ...
Przy przednocnym rozbłysku światła Anetka dostrzegła oczy natrętnego żebraka, Naglił, by mówiła, i jednocześnie przeszkadzał jej. Patrzyła w te oczy naprzemian podejrzliwe i rozanielone, a wkońcu mętne i rozespane. Włosy miał jasno-brunatne, szerokie czoło, cienki nos, usta nieco nadęte, a całość wyrażała chłopięce wahanie się między nadzieją radości, a obawą cierpienia. Słowem, dziecko. Rozpoznawała obraz skreślony przez Hermana, dziwiąc się, że mógł wzbudzić takie przywiązanie...
Niecierpliwe ściskanie dłoni przypomniało jej, że ma opowiadać. Jęła tedy mówić o dalekim przyjacielu, a on jej co chwila przerywał pytaniami. Gdy opisywała chorobę Hermana, widząc jego niepokój — łagodziła wyrażenia. Trzeba go było szczędzić...
Zabrzmiała trąbka polowa, a oboje przypomnieli sobie, że trąbiono już przedtem. Trzeba się było rozstać. Z trudem skłoniła Anetka Franza, by wracał, przyrzekając mu na dzień następny długą rozmowę. W chwili rozstania dopiero zauważył, że dotąd nie puścił jej rąk. Spojrzał na nie, potem na swoje i rzekł:
— Te ręce go dotykały...
Zbliżył twarz do dłoni i wdychiwał woń jej rąk.
∗ ∗
∗ |
BARDZO rychło przekonała się, że Franz niezdolny jest do powzięcia jakiegoś planu działania praktycznego. Nie brakło mu odwagi, przeciwnie, gotów był ryzykować wszystko, do tego stopnia, że trzeba go było powstrzymywać od szaleństw, zabójczych dla sprawy. Na pierwszą wzmiankę o ucieczce rozgorzał taką popędliwością, że ucięła w pół zdania, zachowując dla siebie pomysły. Musiała wszystko przysposobić bez niego, a dopiero w ostatniej chwili powiedzieć, co ma uczynić. I to było wątpliwe, czy coś wogóle uczyni na własną rękę. Trzeba go było prowadzić krok za krokiem. Szanse, słabe dotąd, spadły do zera niemal. Mimo to Anetka nie zrezygnowała, czując się niewolnicą zobowiązania, i ogarnęła ją taka namiętność przyjaźni, że pod wpływem tych dwu prądów była niby wysepka u spływu dwu rzek. Wysepka trwa w bezruchu, ale ją otacza krąg wiru, tak, że zda się obracać sama. Nie wrażliwa na ten ruch, nie doznała zawrotu.
Egzaltacja umysłów obu przyjaciół pozbawiła ich kontaktu z rzeczywistością. Był to zakon rycerski, stworzony przez duszę namiętną, skierowany przeciw światu negującemu go, pod wrażeniem wyjątkowego buntu, przeciw wyjątkowej opresji. Rycerski ten zakon miał u starszego i silniejszego charakter bohaterski. Herman bronił słabszego, ogarnionego zamętem, a padając, przeniósł nań całe przywiązanie do życia, jakie mu pozostało. Młodszy, osamotniony, wśród wrogiego świata nabierał cech adoracji mistycznej przyjaciela-opiekuna, a oddalenie uczyniło tę adorację nadprzyrodzoną niemal, jak hołd składany świętym na ołtarzach. Wojna zniekształciła w ten sposób uczucia, wyolbrzymiając je, podczas gdy w czasie normalnym pozostałyby na średnim poziomie życia powszedniego. Niebezpieczeństwo i gorączka uniosło je na wyże, dosiężne jeno skrzydłom modlitwy. Dla serc pełnych, napoły już oderwanych od życia, jest przyjaźń, narówni z modlitwą, jedną z dróg niebiańskich. Żadne z współuczestniczących w niej, Herman, Franz, ni Anetka nie wierzyli w Boga, a żadne z nich nie spostrzegło, że, jak Jupiter w metamorfozach swoich, Bóg ten przeistoczył się w Przyjaźń. Przesyceni nią, gorzeli żądzą poświęcenia.
Sytuacja Anetki była najdziwniejszą. Dla żadnego z nich nie żywiła dotąd uczucia przypominającego miłość. Było to jeno politowanie braterskie, naturalna skłonność kobieca dla każdego nieszczęśnika, który cierpi i łaknie pomocy, zwłaszcza jeśli jest to mężczyzna, bowiem siła strzaskana pociąga ją i wzrusza. Ale prócz tego była łącznikiem rozdzielonych, którzy w niej kochali siebie wzajem, niejako przez prokurę. I jej zdali działanie.
Ciężka sprawa! Czyż oszalała, podejmując się jej? Do takiego doszła wniosku zostawszy samą i chciała hamować. Ale maszyna rozpędziła się już, a każdy obrót kół pędził ją konsekwentnie dalej.
Przerażenie ją ogarnęło w pociągu powrotnym do Paryża na myśl o trudnościach, wprost nieprzezwyciężalnych i wielkich niebezpieczeństwach. Nie było sposobu wywiązać się z zobowiązań wobec obu przyjaciół. Była jak mrówka usiłująca wydobyć dźbło przyciśnięte skałą. Przypuściwszy nawet, że je zdoła wydostać, skała wisząca nad głową może ją zgnieść lada chwila razem z łupem. Czyż atoli ryzyko powstrzymało kiedy mrówkę? Był to może środek uśmierzający dla tej części ja Anetki, która nie znosi brutalnej pogróżki, dla jego części drugiej atoli, słabszej, były to chwile wielkiego przerażenia.
— Miły Boże, czegóż się podjęłam! Czyż nie możnaby się zrzec, zrezygnować i uciec? Cóż mnie zmusza?
— Ja sama. Powinnam.
Była sama jedna w obliczu olbrzymiej góry-państwa. Patrzyła w groźne oblicze Ojczyzny. Stała u stóp gniewnej Bogini. Mogła ją zgładzić, lecz nie pokonać. Przestała w nią wierzyć. Wszystko znikło do reszty z chwilą, kiedy uczucia, odruchy najpierwotniejsze i święte jak miłość i przyjaźń, które odnalazła, zostały zdeptane przez potwory nieludzkie. Reszta, to siła. Przeciw sile, dusza!
Czy to szaleństwo? Mniejsza! Ale w takim razie szaleństwo to także dusza. Żyję tem szaleństwem i kroczę poprzez otchłanie, jak w port przez fale morza.
∗ ∗
∗ |
WIELKI Czwartek. Przyjechała do Paryża. Miała już tylko pięć dni feryj świątecznych. Zobojętniały Marek doznał wielkiego rozczarowania. Przed sześciu miesiącami, możnaby powiedzieć, czuł brak swej ofiary, cierpiącej przezeń. (To całkiem ludzka rzecz! Kochające serce pragnie by go nadużywano).
Ale teraz nie miał ochoty nadużywać, ni też Anetka poddawać się temu. Sytuacja zmieniła się z gruntu. W ciągu sześciu ostatnich miesięcy przesiał swe uczucia miłości i przyjaźni tak dokładnie, że mu zostało więcej słomy, niż ziarna. Patrzył teraz twardo, badawczo, bez litości, analizując każdy przedmiot, czy osobę bez różnicy.... Nie były to już oczy matki, potrosze niedowidzące, gorące, błyszczące. Ni też oczy ciotki, oczy złośliwego wróbelka, co chwytają w przelocie śmiesznostkę każdą, dla którego wszystko dobre, co budzi śmiech i apetyt. Był bezwzględny, rozdziobywał wszystko, a upierał się przy tej robocie tak długo, aż znalazł w ziarnie robaka, pustkę, lub obrzydliwość jakąś. Wszystko uległo temu losowi prócz jednej rzeczy,... prócz serca matki. Daremnie próbował na niem dzioba, nie naruszył go nawet. Nie wiedział jaką mieści mąkę, ale fakt, że się oparło, wzbudził w nim szacunek, oraz niepohamowaną ochotę przeniknięcia do wnętrza... Lubił Sylwję i miał dla niej jednocześnie wzgardę życzliwą. Wiedział, że liczyć może na nią jako współwinowajczynię i był za to wdzięczny, gdyż niesprawiedliwość na korzyść własną schlebiała mu, (pod warunkiem pełnej świadomości, głupcom bowiem nie przebaczał) czynił atoli różnicę pomiędzy Sylwją, a Anetką. Była to dusza warta zdobycia. Uświadomił sobie teraz, że ona go kocha, ale że on jej nie rozumie. Miłość macierzyńska, instynkt silny i pewny nie wystarczał mu, chciał poznać i zostać poznany, chciał posiąść część najtajniejszą, najlepszą cząstkę... nie już matki, ale istoty. Matka, to zawsze ta sama, anonimowa pielęgniarka. A każda istota ma swą odrębną substancję niepodobną do żadnej innej, o swoistej woni. Dolatywała go ta woń. Chciał dotrzeć pod łupinę do ziarna. ...Chcę ciebie, chcę ciebie, która raz jesteś tylko! Chcę posiąść tajemnicę twoją!...
— By z nią uczynić... co? By odrzucić po nasyceniu. Serce młodzieńca, ten gryzoń, chce wszystkiego, a nic zachować nie umie. Lepiej gdy pokuśliwe skarby są niedostępne jego zębom.
Tak było z Anetką. Daremnie oddawała się z uśmiechem, nie posiadając klucza od skarbca mieszczącego tajemnicę swej istoty, nie mogła jej złożyć w darze. Tak było, na szczęście. Ileż już razy w życiu zmarnowałaby to! Pociągał ten niepogwałcony azyl małego Northmana, Marka.
Liczył na to, że go zdobędzie podczas feryj świątecznych. Gryzł paznokcie, gdy nie przyjeżdżała. Potem zjawiła się, ale tydzień był stracony! Trzeba było śpiesznie nawiązać bliższy kontakt, tyle razy ofiarowywany przez nią, a przez niego odrzucony. Pewny był, że znowu nadarzy się sposobność, jak czasu ostatnich wakacyj, on zaś podąsawszy się, przystanie...
Ale tym razem umysł Anetki zajmowało coś innego. Nie uczyniła nic, coby spowodowało poufniejszą rozmowę. Miał swe tajemnice? Doskonale! Niechże je zachowa dla siebie. Ona też miała swoje i chciała je zachować.
Marek poprzestać musiał na obserwowaniu „obcej“... najbliższej mu, a najdalszej osoby... matki. Wysilać się musiał na zaglądanie z zewnątrz, przez okiennice. Dotąd ona to czyniła. Upokarzająca zmiana sytuacji!...
Anetka nie kryła się za barykadę.
— Patrz, jeśli chcesz!...
Poprostu, nie zajmowała się nim wcale... a to go upokarzało najbardziej! Ale nie miał wyboru, musiał przełknąć ten afront niezasłużony, bowiem pociągający go magnes ciekawości silniejszy był od miłości własnej.
Spokój i pewność siebie tej kobiety zastanawiały go teraz. Jakże odmienną była od pyłu dusz polatujących z wiatrem. Dom przypominał rozbity okręt. Maszyny popsute, załoga znużona, tajfun w sercach. Śmierć nakreśliła znowu na drzwiach znamię swoje. Apolonja popełniła samobójstwo, niedługo po opuszczeniu Anetki, której to powiedziano teraz dopiero. Sylwja z rozmysłem nie wspominała o tem. Pod koniec listopada wyłowiono z Sekwany ciało szalonej. Aleksy znikł bez śladu w otchłani niepamięci. Znikli także dwaj Bernardinowie w tej otchłani, którą zowią sławą – w tej epickiej rozpadlinie andaluzyjskiej, gdzie ciskają konie przebodzone rogami byków. Nic z nich nie zostało w glinie Sommy wymięszanej, jak ciasto przez piekielny ogień dwu artyleryj. Huragan nieszczęścia porwał rodzinę Bernardinów, w ciągu kilku sekund znikł ich ród. Dwa tygodnie temu żyli jeszcze. Stary Bernardin, jak byk uderzony w łeb, chodził z zaczerwienionemi oczyma, wściekając się, to walcząc z Bogiem naprzemian. Ale Bóg był silniejszy, przeto niedługo biedny człowiek, zmiażdżony, zwiesił głowę i poddał się.
Nazajutrz po przybyciu, w nocy, zastała Anetka zdziesiątkowaną trzódkę domu w piwnicach, gdzie wszystkich zapędził popłoch lotniczego rajdu. Ni śladu kordjalności czasów minionych, kiedy się łączono, by wzajemnie krzepić wiarę i nadzieję swoją. Mimo wysiłków zachowania form grzeczności i pozorów wspólnoty interesów, każda grupa rodzinna, a w każdej grupie każdy osobnik odosabniali się we własnej komórce. Nad wszystkimi zwisało znużenie i gniew, a najbanalniejsze słowa kurtuazji brzmiały napastliwem cierpieniem. Każdy niemal z tych biedaków miał długi rachunek krzywd, rozczarowań, żałoby i utrapień... Komuż atoli przedłożyć go do zapłaty? Gdzie się ukrywał Dłużnik?... W braku jego każdy bliźni płacił swą cząstkę urazy.
Ślepe rozjątrzenie ogarnęło całą Francję w kwietniu 1917 roku. Wybuch rewolucji rosyjskiej rozpłomienił widnokrąg Północy. Trzy tygodnie przedtem wiedziano w Paryżu co nastąpi. W niedzielę palmową lud paryski oklaskiwał rewolucję na ogromnym, chaotycznym meetingu. Ale brakło przywódców, ani śladu akcji jednolitej, natomiast bezlik poczynań sprzecznych, egoizmy osobnicze cierpiały, niezdolne do zjednoczenia się. Rewo lucja rozdrobnioną została w rewolty cząstkowe. W ciągu kwietnia starano się pozyskać armję. Czyż atoli owe pułki zbuntowane wiedziały lepiej co czynić, niż biedni mieszkańcy domu? Skorzystali z tego, oczywiście, kaci. Wszyscy wiedzieli natomiast dobrze, że cierpią i szukali na czemby się pomścić.
Ta uraza przejawiała się w gestach raczej, niż słowach, obecnych mieszkańców piwnic. Miast uzgodnić dźwiganie brzemion swoich, porównywano ich ciężary i jeden obwiniał drugiego, że mu zostawił cięższy. Bernardin i Girard, każdy zosobna okrył się żałobą. Pozdrawiali się chłodno, bez słowa. Cierpienie ma także swe granice. Nie przekraczali ich.
Anetka wyraziła gorące współczucie Urszuli i Justynie Bernardin. Pełne rezerwy dziewczęta, które nie zamieniły z nią dotąd słowa, przeraził wprost ten wybuch sympatji. Zarumieniły się pod wpływem wrażenia, potem bojaźliwość i niedowierzanie wzięły górę i cofnęły się w żałobę i skorupę swoją. Anetka nie nalegała wcale. Gotowa była nieść pomoc potrzebującym jej, sama zaś nie potrzebowała nikogo. Nie starała się narzucać, ni siebie, ni idei swoich.
Słyszała w piwnicy słowa zimnego fanatyzmu. Clapier opowiadał o filmie: Debout les Morts! przedstawiającym zbrodnie niemieckie, podkreślonym taką dewizą:
„Ktokolwiekby był wrogiem twoim, krewny, brat, czy przyjaciel, zabij go! Wiedz, że z każdym zabitym Niemcem znika cząstka plagi, dręczącej ludzkość!“
Słodka pani Bernardin mówiła do sąsiadki słowami Ligi: Proszę pamiętać!... Miało to utrwalać zbożną pamięć nienawiści dla nieprzyjaciela. Anetka słuchała w milczeniu. Marek śledził jej wyraz. Nie drgnęła nawet. Nie okazała też żadnego wrażenia, gdy Sylwja swoim zwyczajem popisywała się bzdurami szowinizmu, pomieszanemi z kroniką skandaliczną dzielnicy. Słuchała, uśmiechała się bez słowa i mówiła o czem innem. Taiła wiernie swe przeżycia. Nawet śmierć Apolonji, ta wieść okrutna, która powinna była spowodować odruch, wywołała tylko błysk politowania w jej oczach.
Marka wzburzyła ta tragedja do głębi. Rozgniewany rezerwą matki, jął, celem wydobycia z niej czegoś, opowiadać w jaskrawych obrazach, co widział i czego się dowiedział. Anetka zamknęła mu gestem usta. Brała udział w rozmowie, tylko gdy tak chciała. Wszystkie wysiłki wciągnięcia jej do dyskusji były daremne. Marek pewny był jednak, że ma własny pogląd. Z kilku rzuconych słów poznał, że zgoła nie obchodzi ją to, co drugich roznamiętnia... wojna i ojczyzna. Radby się był dowiedzieć czegoś więcej... Dlaczegóż to nie mówiła?
Markiem wstrząsnęła rewolucja rosyjska. Wziął udział w meetingu kwietniowym, jako ciekawy słuchacz, ale uległszy nastrojowi tłumu, oklaskiwał Severina, a pluł na Jouhaux. Widział, jak Rosjanie płakali, słysząc dźwięki rodzimego hymnu rewolucyjnego, a chociaż gardził płaczem, nie uznał ich za pozbawionych dumy męskiej. Nie wiedząc co myśleć, jął rozpytywać Moskali, zranili go jednak zaraz i podrażnili nietolerancją niesłychaną i pychą narodową, która pod czerwoną czapką ukazywała ośle uszy, oraz ironję, obrażającą Francję i Francuzów.
— Mam tego dość!...
Ironizując kosztem swoich, nie znosił, by się to działo ze strony obcych. Odepchnęła go także poufałość bez skrupułów. Był arystokratą i nie pociągał go ideał współżycia z trzodą Judeo-Azjatów... (to słowa tego zuchwalca...) Dawszy się pociągnąć zrazu, odskoczył zaraz wstecz i popadł w cały splot reakcyj słusznych, a przeważnie niesłusznych, nie zastanawiając się atoli nad ich wartością. Dyktatura ojczyzny, czy proletarjatu była mu tą samą tyranją, a dwa te obłędy mógł rozdzielić jeno rozum. Serce Marka nie miało dość uczuć ludzkich, by rozstrzygnąć na korzyść ludu... lub jego niekorzyść. Wolał zrozumieć. Ale nie spodziewał się pomocy ze strony Pitana i towarzyszy jego! Pitan, oczywiście, stanął pod nowym sztandarem, ale mgliste jego racje odpychały raczej, niż pociągały małego Rivière’a. Mistycyzm katastrofy, triumf pesymizmu, upojenie ofiarą...
— Schowajcie dla siebie ową ofiarę, której się nierozumie, a która niema nic do stracenia! Ja muszę ocalić walory niezmierne, swoje ja, moją inteligencję, przyszłość i łup mój... Gdy już zagarnę wszystko, co jest mojem, gdy wszystko dokładnie zobaczę i przeżyję... ha... wówczas!... Ofiara wśród jaśni... tak... może! Ale nocą, z zawiązanemi oczyma?... Nie, nie, stary druhu... Poświęcenie krecie, to rzecz nie moja. Daj mi inny kaganek, nie chcę „królestwa proletarjatu“.
Czyż Anetka ma jakiś kaganek? Marek usiłuje wybadać nadaremno. Chcąc ją sprowokować, puszcza kilka okropności... Nie słyszy, zda się, pocisk pada w próżnię, a Marek czuje upokorzenie, że mówił. Czyż ta kobieta nie myśli?... Myśleć było to dla Marka coś, jak bić się pokrzywą, by wywołać zadrażnienie skóry, a potem leczyć pieczenie pocieraniem ręki o drugich. Myślenie, było mu zawsze aktem napaści. Przerzucał swe myśli na innych, jak ciosy pięści. Chciał, by w nich przenikły w dobry sposób, lub gwałtem. Anetka, zda się, nie zważała na to, czy ludzie myślą, jak ona. Było jej to obojętne.
Obojętną nie jest. Czuje tylko instynktownie, że pewne myśli kiełkują zwolna, jak rośliny, a jeśli wyjrzą przedwcześnie na świat, zwarzy je pierwszy nawrót mrozu. Zima jest jeszcze w duszach, nie trzeba ich budzić z letargu, który koi troski i wątpliwości. Przedwczesne przebudzenie zgubiłoby je.
Na górnem piętrze, nad Anetką ktoś złorzeczy w głos. To Perret, robotnik dysputuje z towarzyszem. Przyjechał na kilkodniowy urlop, strasznie rozjątrzony. Wścieka się na towarzyszy broni, buntuje przeciw wodzom, klnie na cały świat. To, co widział na froncie, na tyłach armji, trwonienie życia, mienia, utrata złudzeń, demoralizacja we własnej rodzinie, córka ulicznica, kobiety wyrzucające pieniądze na głupstwa, zarobione w rzeźniach mięsa ludzkiego... Mimo to wrzeszczy z pasją:... Aż do końca! A gdy towarzysz anarchista drwi zeń, usiłując zachwiać, woła: Stul pysk! Inaczej strącę cię ze schodów... Czegóż chcesz ode mnie? Czyż nie mam tego wszystkiego dość? Czy sądzisz, że mi zwiastujesz nowinę, mówiąc, iż nas wszystkich oszukano, że ojczyzna, jak i cała reszta, to ponura plaga, że nas mordują za nic? W cóż, u djabła, mam wierzyć? Nie wierzę już w rewolucję, religję, ludzkość (to jeszcze głupsze i bardziej puste, niż co innego!). O cóż się zaczepię, nie mając ojczyzny? Przyjdzie chyba palnąć sobie w łeb!...
Anetka rozumie Perreta, Marek nie...
— Niechże sobie palnie w łeb!...
Młodość nie ma litości dla biedaka, który chcąc żyć szachruje życiem. Marek nie szachruje nigdy. Chcąc żyć mimo wszystko, łącznie z kolegami, anarchistami į dadaistami mści się na teraźniejszości wystawianiem na pośmiewisko, bez granic i miary, wszystkiego co istnieje, posuwając drwiny do granic ostatecznych, do absurdu. Ci młodzi używają bezrozumu za narzędzie zabójcze przeciw rozumowi.
Ale oto jednego nie rozumie... matki własnej, wyzwolonej (przysiągłby) z wszystkiego, co ją otacza, i broniąc siebie, nie czuje potrzeby atakować jej. Nie krytykuje, nie wytacza procesu żadnej myśli innej. Ma swoje myśli, swój rozum, swój dom i trzyma się tego. Zbudowała sobie fortecę... Z czego?
Anetka jest kobietą, a serce jej przepaja myśl namiętna. Nie pragnie nią już ogarnąć wszechświata.
Pole jej wyobraźni wypełnia dokładnie akcja jasna, pilna i ograniczona. Obojętna na rozwikływanie tragicznego problemu świata, widzi ten problem w ramach obowiązku... jaki sobie wyznaczyła... ocalenia świętych uczuć Przyjaźni... Nawet ma to... Idzie o dwu przyjaciół, z których losem została związana. Nie generalizuje tego na innych. To jej część przeznaczenia i starczy zupełnie. Oddaje się tedy pracy całą duszą. Gotowa przekroczyć każde ludzkie prawo, zapomnieć o poszanowaniu człowieka, by pójść za tem wezwaniem. Wyższe prawo wyrzekło słowo...
Gdyby każdy czynił to samo na swym ograniczonym terenie, byłoby to największą Rewolucją ludzkości.
∗ ∗
∗ |
WRÓCIŁA do Paryża, nie zdradziwszy tajemnicy przed nikim, zwłaszcza przed synem. Marek pragnął zbliżenia, ale swym obyczajem samoobrony postępował wbrew żywionym uczuciom i obrzucał upokarzającemi sarkazmami pacyfizm, o który podejrzewał matkę.
Nie miała ochoty debatować na ten temat. Wojna, ni pokój, nie były jej sprawą. To zbyt odległe. Trzyma w dłoni ręce dwu ludzi, którzy jej zaufali i których ma połączyć. To nie żadne ideje. Tu idzie o ich i jej życie. Gra dla rozumu, gra absurdalna. Ale serce ma swoje racje, a właśnie przemówiło serce.
Z całego pobytu w Paryżu wywiozła jedno tylko słowo dla sprawy. Marek mówił niejasno o rewolucjonistach rosyjskich we Francji, którym aljanci odmawiają paszportów, gdy chcą wracać do kraju na placówki swoje. Ale wyjeżdżają mimo to. Istnieje także łączność pomiędzy francuskimi przeciwnikami wojny, a towarzyszami ich w Szwajcarji. Są dziury w sieci osnuwającej myśl francuską i tamtędy płynie ona jako tako w świat, zapomocą listów, a nawet gazet, przechodzących przez granicę. Nici tej niebezpiecznej gry trzyma w ręku Pitan, który stara się w ten sposób dotrzeć do zatkanych uszu i pod pancerz betonowy tego wielkiego jaszczura, który się zwie „Naród zbrojny.“ Jednocześnie podsyca tem złudzenia tych, którzy okuci w łańcuchy, marzą o swobodzie. Anetka zapamiętała nazwisko Pitana, postanawiając z nim pomówić. Ale nie postało jej w myśli użyć pośrednictwa Marka.
Po powrocie do szkoły, wiodła długie narady z Hermanem. Przywiozła mu bezpośrednią wieść o przyjacielu. Nie ukrywała wątpliwości, nie widząc jeszcze żadnej drogi pokonania ich. Szło głównie o to narazie, by rozbudzić w Hermanie wolę życia, skłonić do wyjazdu i w ten sposób wykorzystać zmianę powietrza, jako szansę jedyną jego ozdrowienia. Wahał się, chciał jechać w ostatniej dopiero chwili akcji, by mieć pewność. Tylko straszny egoizm namiętności mógł mu zasłonić niebezpieczeństwo, na jakie wystawiał, przez swe żądanie, zarówno przyjaciela, jak i Anetkę. Ale śmierć była coraz bliższa. Anetka podjęła tedy akcję pozorną. Przy pomocy Marcelego Franka uzyskała pewne przywileje dla młodego Austrjaka. Ze względu na stan zdrowia, zwolniony został z obozu jeńców i zamieszkał w mieście, bez kontroli, pod pozorem studjów, interesujących także sztukę francuską. Zdarzało się to często w ciągu wojny. Jeden Privat — Dozent z Berlina poruszał się całkiem swobodnie, bez żadnej kontroli w jednem z miast środkowej Francji. Sześćdziesięciu internowanych Niemców, dobrze zapisanych, mieszkało w wygodnym pensjonacie w Carnac’u wraz z żonami i kochankami, mogąc swobodnie wędrować po terytorjum stu hektarów. Po przejściu fermentacji pierwszych lat wojny, przywyknięto do jeńców i nawiązali oni stosunki normalne z życiem prowincji. Za cichą ugodą nadzór zelżał znacznie. Skorzystał z tego Franz, a Herman dopatrywał się tu pierwszych etapów oswobodzenia zupełnego.
Pod naciskiem lekarza, rodziny i Anetki przystał na wyjazd. Zwłaszcza Anetka nagliła, by zawczasu przysposobił wszystko na przyjęcie przyjaciela w obczyźnie.
— Anetko! — mówił podejrzliwie. — Nie okłamuj mnie pani! Niechże tu raczej umrę. Czyż wolno nadużywać zaufania konającego, łudząc go obietnicami, których się nie myśli dotrzymać?
— Nikt przyrzec nie może, że mu się powiedzie! — odparła. — Ale przyrzekam, że zaryzykuję dla pana wszystko. Czy pan wierzy?
Uwierzył.
W przeddzień wyjazdu zdał sobie sprawę, że to, co dlań uczyni, będzie zgubą jej samej. Już chce powiedzieć:
— Anetko! Zwalniam panią... Rezygnuję...
Ale namiętność go ponosi... Nie! Nie rezygnuje... jak długo istnieje jakakolwiek możliwość...
Żegnając ją, powiada tylko:
— Przepraszam!
I nie tłumaczy tego wcale.
Niechże zginie dla niego! Zostało mu tak niedużo czasu do życia...
Wyjechał z początkiem sierpnia, pod opieką matki i pani de Mareuil.
Anetka została sam na sam z niemożliwem do wykonania zadaniem, którego się podjęła.
Nastał w dodatku czas fatalny dla wszelkiej akcji tajnej. Niebezpieczeństwo wzrosło. Po złagodnieniu władzy w pierwszych miesiącach 1917 r. nastał czas represji i denuncjacji. Rząd, który skapitulował nędznie przed strajkami rewolucyjnemi i zamieszkami wiosennemi mścił się teraz za strach swój i tchórzostwo. Nastała era fingowanych spisków „defetystycznych“, a ten obłudny system ogarnął wszystkie kraje aljantów. Wielka fabryka oszczerstwa przepoiła niebo Europy i Ameryki cuchnącemi kłębami dymu. Był to jeden z wybitnych przemysłów wojennych! ... Inteligencja po stronie nieprzyjaciela!... To słowo-klisza, to wierutne kłamstwo autoryzowało teraz każdą denuncjację! „Union Sacrée contre la Trahison“, nowa liga stworzona we wrześniu kultywowała tę hańbiącą chorobę wzajemnej nienawiści i podejrzeń. Każdy czyhał teraz na swego sąsiada, śledząc cień jego.
Przez całe lato szukała Anetka omackiem, nie posuwając się o krok nawet, gdyż jej zbrakło wszystkiego. Nie mogła jechać do Franza, bez zwracania uwagi, a listy czytano. Jakże ułożyć z nim plan jakiś? Zresztą jaki plan? Nie mógł iść przez Francję piechotą, gdyż uwięzionoby go natychmiast. Należało odbyć tę drogę szybko i używać forteli. Franz powinien był złączyć się z nią w ciągu podróży pospiesznym pociągiem linji głównej, a potem onaby go dostawiła do granicy. Ale pociągi zmierzające ku Szwajcarji były przetrząsane u punktu wyjścia i na końcu. Któż zresztą przeprowadzi go z miasta, gdzie jest internowany, do zbawczego pociągu? Kto mu ułatwi przekroczenie granicy? Jedna osoba nie mogła żadną miarą wykonać tego planu. Anetka nie miała nikogo, komuby się zwierzyć śmiała...
Dopomógł jej przypadek. Na wakacje wróciła do Paryża. W mieszkaniu spostrzegła z przykrością, że stłuczono miseczkę z chińskiej porcelany, jedną z niewielu pamiątek dawnego, świetnego urządzenia domu, przy Avenue de Boulogne, gdzie obie siostry święciły miodowe miesiące przyjaźni. Właśnie była u niej Sylwja. Żal jej się zrobiło pięknej czarki, której malowidła błękitne wyczarowywały wizje alpejskich szczytów, oglądanych niegdyś. Sylwja podała siostrze adres zręcznego rzemieślnika, który to skleić umiałby doskonale. Był to właśnie Pitan.
Ruszyła niezwłocznie na poszukiwanie. Mało było nadziei zastania go w domu, co jej zgóry powiedziała Sylwja, bowiem Pitan wędrował nieustannie, a sklepik jego bywał najczęściej zamknięty. Udała się na przedmieście i oto, wyjątkowo zastała Pitana.
Zdziwiła go ta wizyta. Od pierwszej chwili nie wierzył w pretekst, ale ujął troskliwie i delikatnie w palce skorupki cienkie jak płatki kwiatu... Któż przychodzi z tak daleka dla sklejenia czarki? Nie dając poznać co myśli, usadowił Anetkę, sam zaś stojąc przed nią (stojąc był tak wysoki jak ona w pozycji siedzącej), słuchał i patrzył swemi dobremi, aksamitnemi oczyma. Człowiek ten, w którego życiu kobieta nie zajmowała wcale miejsca, nie czuł zakłopotania rozmawiając z kobietami. Kobiety, nawet pozbawione skrupułów, odczuwały pociąg do tego, co w nim było dziecięce i instyktowne. Czytał w nich, jak w otwartej księdze, nie dziwiąc się zgoła ich chytrostkom i żądzom. Nie przyganiał wcale, nie przeczył. Gdy mówiły „nie“, a było „tak“, chwiał jeno dobrodusznie głową, ale uważał pilnie, okazując wyraźnie, że właściwie jest „tak“, a one się nie gniewały wcale. Uważały go za przyjaciela, którego okpiwać niesposób, a nawet nie trzeba, bowiem był szczery i pobłażliwy.
Wzajemne zaufanie ujawniło się bardzo prędko, a rzucone imię Marka stopiło do reszty lody. Żółta twarz Pitana rozbłysła w miejscach nie zakrytych brodą. Powiedział:
— A więc pani Rivière?
Wszystko, co o niej wiedział i czego się domyślał, sprawiło, że uczuwał dla matki Marka wysoki szacunek i co prędzej pospieszył okazać to.
— Pan mnie zna? — spytała.
— Znam syna pani.
— Nie podobny do mnie wcale.
— Oczywiście. Jest taki, jak wszyscy chłopcy. Wysila się jak może, by nie być podobnym do matki. I dlatego właśnie znam panią.
— Krępuję go. Unika mnie.
— Niechże pani nie biega za nim. Życie, jak pole wyścigowe jest okrągłe. Im bardziej się oddala, tem prędzej się zbliża do pani.
Rozweseliło go to, a Anetka roześmiała się. Zawarli znajomość. Przez Marka stali się przyjaciółmi. Porozmawiawszy o nim z Anetką, spytał Pitan:
— Czemże mam pani służyć? Czy idzie o niego?
Anetka pokraśniała z powodu, że przeniknął jej kłamstwo.
— Nie o niego. Ale przyznaję, przyszłam prosić pana o radę. Proszę przebaczyć, że krążyłam zrazu, miast mówić wprost.
— O, zaraz to spostrzegłem... Niema potrzeby tłumaczyć się. Ta Święta Unja sprawiła, że człowiek boi się człowieka... Nie mówić! Baczność! Zważ kto słucha!... Gdy pani weszła (wzajemne wyznanie) i ja wziąłem język na postronek.
— Będę szczerą! — powiedziała. — Pan zaś postąpi, jak zechce.
Pitan odparł dobrodusznie:
— Ze mną mówić można śmiało. Słucham tedy! Żadne z nas nie nadaje się do tajenia swych myśli.
Poprostu, bez obsłonek wyznała co uczynić zamierza. Słysząc to, podskoczył Pitan parę razy, nie przerywając jednak, gdy zaś skończyła, odkaszlnął i rzekł:
— Czy pani wie, na co się naraża?
— To rzecz obojętna! – powiedziała spokojnie.
Pitan odkaszlnął znowu. Zadał sobie pytanie, co może skłaniać tę kobietę do narażenia życia i honoru. Wahał się, czy mówić, czy nie, a Anetka to odgadła.
— Panie Pitan, ma pan o coś zapytać... nieprawdaż?
— Przepraszam panią bardzo! Sądzę, że temu młodzieńcowi, którym się pani interesuje, lepiej tam, gdzie jest obecnie... pocóż go narażać, skoro teraz bezpieczny?
— Nie idzie o jego bezpieczeństwo, ani też o moje.
Pitan rzekł poprostu:
— Ach tak! Więc pani tamtego kocha?
Anetka pokraśniała po raz drugi. (Jakże młodą ma jeszcze krew!)
— Żadnego z nich nie kocham, panie Pitanie. Jestem za stara na to. Ani mi to przyszło do głowy. Idzie o ich przyjaźń wzajemną, nie o ich przyjaźń dla mnie.
Pitan obserwował Anetkę, ona zaś dodała, jakby na usprawiedliwienie:
— Jeden z nich jest śmiertelnie chory, niedługo umrze. Przeto niema się co namyślać... nieprawdaż?
Pitan nie rzekł już słowa protestu. Zrozumiał. Samo szaleństwo szlachetnego planu starczyło, by go przekonać. Spoglądał na Anetkę z uwielbieniem.
— Ale niesposób, by pani tego mogła dokazać sama! — zauważył po namyśle.
— Będę musiała, gdy tak padnie! — odparła.
Pitan dumał jeszcze chwilę, potem złożył Anetce głęboki ukłon, wziął w dwa palce odrobinę kurzu z podłogi i posypał sobie czoło.
— Co pan robi? — spytała.
— Wstępuję do bataljonu pani!... A teraz proszę słuchać! (wziął zydel i usiadł tuż przy niej, by móc mówić półgłosem). Jest to fizycznem niepodobieństwem, by pani mogła załatwić jednocześnie wszystko, tu i tam... Pomoc jest niezbędna... Dodaję, że ma pani obowiązki. Trzeba mieć wzgląd na syna. Nie powinnoby się... o ile można... kompromitować go, jego nazwiska i przyszłości, co nastąpi bezwzględnie jeśli panią złapią. Nie byłby wcale wdzięczny. Ja zaś ryzykuję samego siebie tylko. Cóż wart dziś na targu taki jeden człowiek? Pozwól pani, że zorganizuję rzecz całą... znam się na tem! Biorę na siebie ryzyko i niebezpieczeństwo. Zobaczymy, co się da zrobić.
— Ależ panie Pitan! — zawołała wzruszona. — Pan nie zna nawet ludzi, dla których się chce narażać.
— Znam przyjaźń! — powiedział. — Oni dwaj są przyjaciółmi, pani jest ich przyjaciółką, jako trzecia, a razem ze mną jest nas czworo. Przyjaźń to magnes. Trzebaby być twardszym od żelaza, by mu się oprzeć.
— Świat obecny opiera mu się doskonale.
— Wiadoma rzecz, świat obecny jest światem olbrzymów, gigantów. Ale my, łaskawa pani, my oboje nie sięgamy tak wysoko. Jesteśmy sobie całkiem zwyczajni ludzie.
Jęli roztrząsać projekt, a Pitan przywłaszczył sobie lwią cząstkę akcji. Ułożyli, że on nawiąże bezpośredni kontakt z młodym więźniem. W danym momencie przyprowadzi go z miasta i odda w ręce Anetki do pociągu genewskiego. Przez swych przyjaciół, miał też załatwić przejście granicy. Trzeba było atoli naprzód zbadać teren, bez pośpiechu. W najbliższych tygodniach miał obmyśleć pretekst do zwiedzenia obozu jeńców, wówczas pozna się z Franzem i położy podwaliny sprawy. Pitan ciągle mówił o rozsądku, ale płonął cały. Ryzyko było ogromne. W razie niepowodzenia zbrodnia szpiegostwa i zdrady Stanu, pewna! Sąd doraźny i koniec. Ale o tem nie pomyślał nawet... to znaczy nie liczył się z tem wcale, choć wiedział dobrze. (Któż wie, czy go to nawet nie pociągało. Jak wiemy Pitan miał gust, zostać zjedzonym“.) Podbiła go strona chimeryczna projektu. Zaperzył się, spuścił głowę, oczy mu rozbłysły, jak na arenie... nagle umilkł, roześmiał się i rzekł:
— Pani Rivière! Jesteśmy oboje dokładnie tak samo szaleni. Dziś, gdy wszystko jest pogruchotane, ja się wysilam na to, by kleić porcelanę, pani zaś chce kleić kawałki przyjaźni... To śmiechu warte! A więc, śmiejmy się razem! Kum Colas powiedział, wszakże:
— Im głupszym jest się w dobrej kompanji, tem się jest mędrszym...
Któż wie? Może się pokaże później, że myśmy właśnie byli mądrzy!...
∗ ∗
∗ |
ZARAZ nazajutrz rozpoczął Pitan robotę podziemną. Rzemiosło nauczyło go cierpliwości i miarkowania ruchów. Stawiał przeto krok za krokiem. Minęło całe lato. Gdy Anetka wróciła z Paryża na swe stanowisko, data wykonania projektu nie była jeszcze ustalona. Ale nici zostały nawiązane pomiędzy trojgiem spiskowców, a w dniu wyjazdu Anetki z Paryża, Pitan ruszył na granicę szwajcarską, celem przysposobienia drugiej części projektu.
Herman, przebywający w sanatorjum pod Château d’Aix niecierpliwił się, oczywiście. Nie mógł być swobodnym w listach, a i tak pisał za dużo pod wpływem gorączki i obawy. Anetka napisała:
— Czy pan chce popsuć wszystko?
Żądał, by powtarzała nieskończoną ilość razy:
— Przysięgnij pani! Pani przysięgła.
— Przysięgłam — mówiła sobie. — Tak, trzymasz mnie w szponach. Konając, ciągniesz nas może za sobą!... Tanio ci wypadnie życie nasze... Biedaku! Rozumiem cię... Nie chcę umykać...
Rozpoczęła trzeci rok nauki. Ale sytuacja była teraz całkiem inna. Dom Chavannów opustoszał. Anetka nietylko utraciła towarzystwo przyjaciół, do których się przywiązała, ale także protekcję, z której korzystała bezwiednie. Zazdroszczono jej tego stosunku, ale nie tykano. Teraz gdy tarczy zbrakło, nie było powodu do rezerwy. Wiedziano, że siostra Hermana, pani Seigy-Chavannes, która została sama jedna w kraju, nie lubi Anetki i nie zaprasza jej. Złośliwość i oszczerstwo miały teraz wolne pole. Gromadzono przez dwa lata obserwacje, ziarnko po ziarnku, i teraz każdy przyniósł ze śpichrza swój zapasik. Podnoszono wątpliwości odnośnie do prywatnego życia Anetki, jej podejrzanego macierzyństwa, wspominano brak patrjotyzmu i sympatję dla nieprzyjaciół. Także wyjazdy jej w zeszłym roku, choć o ich celu nie wiedziano, wzbudziły plotki. Musiała powierzyć Pitanowi całą część aktywną planu, gdyż ruchy jej śledzono. Odczuwała coraz to większy chłód otoczenia, mimo lukrowanych uśmiechów i miodowej grzeczności na wykrzywionych twarzach.
Nie brak atoli nigdy przyjaciół gotowych powtórzyć nam miotane oszczerstwa i to dla naszego dobra. Obowiązek łączy się tu z przyjemnością.
Obowiązku tego podjęła się skwapliwie Trotée (wdowa Trottat, a właściwie Tortrat), praczka, która onego czasu opluła oficera niemieckiego, potem zaś, ujęta energją Anetki, objawiała w szpitalu hałaśliwą skruchę. Miała około czterdziestki, była kobietą dobrą, sprytną, ale lubiła popijać. Od pamiętnego dnia popisywała się skrajnym pacyfizmem, rzucając go napastliwie prosto w nos dobrotliwym żandarmom, zaś dla Anetki żywiła niezmierną sympatję, bez którejby się obeszła doskonale. Ale mieszkały drzwi w drzwi. Trotée miała swą klientelę, przeto trzeba było tolerować praczkę i jej klepadło.
Anetka ustępowała w niejednem ze względu na teściową, z nią mieszkającą. Różniły się bardzo te dwie kobiety. Trotée była pyskata, mocna, wyciosana od siekiery, koścista, o wielkim nosie burgundzkim, zaś matka Guillemette, drobna, cicha i miła. Przekroczyła już siedmdziesiątkę. Jako druga żona rolnika z pod Arras zapoznała się z wojną. Mała ich posiadłość spłonęła doszczętnie, a mąż umarł ze zgryzoty. Przyjęła to z pokorą. Przez całe tygodnie, będąc pod ogniem przeciwników, nie czuła urazy ani dla niszczycieli mienia, ani tych, którzy ściągnęli na nią klęskę. Litowała się nad obozującymi u niej nieprzyjaciółmi i zdumiewała ich godnością. Przekonawszy się, że nic przeznaczenia zmienić nie zdoła, a wszystkie z trudem gromadzone zapasy na nic, wskazała gościom kryjówki, gdzie zgromadziła swe skarby, mówiąc:
— Bierzcież, biedni chłopcy! Jedzcie, dopóki żyjecie. Ja jestem za stara. Mnie już niczego nie trzeba.
Anetka zapoznała się z nią przez jednego z rannych Niemców, któremu zezwalano na krótkie przechadzki po mieście. Mieszkał u Guillemette chwilowo pod Arras i radowało go bardzo, że odnalazł staruszkę, dla której żywił wielki szacunek i podziw. Mawiał:
— Niech sobie wasze dzienniki, wasz Barrès i Poincaré mówią, co chcą o Francji! Ja znam Francje prawdziwą lepiej niż oni.
Anetka chętnie rozmawiała ze starą Guillemette, o ile na to pozwalała paszcza Trotée, a dyskretna, cicha, wykwintna starowina doznawała z tego powodu wielkiej radości. Ale uśmiechała się tylko filuternie, a uśmiech ten przepajał dziwnym urokiem młodości twarz pomarszczoną. Nie uznawała prawa reklamacji. Każdy ptak ma swój śpiew...!
Wizyty Anetki u tych dwu kobiet dostały się zaraz do wiadomości publicznej i zostały skomentowane, jak należy. Jedną znano ze strony jaknajgorszej, druga była podejrzana, bowiem po trzechletnim zaborze nieprzyjacielskim wróciła bez urazy do Niemców, którzy ją ewakuowali. Spostrzeżono także, iż jeden z jeńców niemieckich zachodzi do starej Guillemette i dowiedziano się, że Anetka kilka razy brała udział w rozmowie. Wpisano jej to do rachunku. Ale Anetce nie zależało na tej jednej jeszcze pozycji, wiedziała bowiem od Trottée, co o niej mówią.
Zbliżały się Zaduszki. Dzień święty. Prawdziwie religijna uroczystość Francuzów. Wszystkie inne są jeno nalotem późniejszym, który spłynie. Ten kult jedynie związany z wnętrzem ziemi wspólny jest wszystkim, którzy z niej wyrośli i do niej powrócą, bez względu na wyznanie, czy nawet brak wyznania, Anetkę pociągało to narówni z panią de Seigy-Chavannes i Trottée. W dniu obchodu przyłączyła się wprost bezwiednie do fali płynącej na cmentarz.
Tuż przed bramą spotkała utykającą Guillemette i podała jej ramię. Weszły razem. Groby tonęły w kwiatach, a ścieżki były świeżo wygracowane. W samym kącie, pod rozwalonym murem, pośród chwastów były kopczyki mogilne, z drewnianemi krzyżami, bez wieńców. Leżeli tam potępieni, nieprzyjaciele zmarli w szpitalu. Będąc chrześcijanami, uzyskali dostęp do Doliny Józafata, ale odgrodzono ich, uprzedzając Sąd Ostateczny, który oddzieli oves ab haedis.
Stara Guillemette nie miała zgóry zarezerwowanego miejsca w raju. Powiedziała Anetce:
— Mam tam jednego z mych chłopców. Był bardzo grzeczny. Miał jasne włosy i okulary. Gdym gotowała, ciągnął mi wodę ze studni. Opowiadał o swym ojcu i narzeczonej. Chcę z nim troszkę porozmawiać.
Anetka zaprowadziła ją. Staruszce trudno było odcyfrować nazwiska na krzyżach. Anetka pomogła. Wkońcu odnalazły poszukiwanego, a Guillemette rzekła:
— Jesteś tu, biedaku! Nie miałeś szczęścia, chłopcze!... Ale wszystko jedno tu, czy tam!... Widzisz, starowina nie zapomniała o tobie... Coprawda, nie przyszło jej na myśl, by ci przynieść kwiatek!... Ale zato zmówię za twą duszę paciorek.
Anetka pomogła jej uklęknąć. Nagość tych grobów przejęła ją dreszczem. Wróciła do bramy, kupiła pęk kwiatów i nie zastanawiając się, jakie wrażenie wywołać może u zebranych na cmentarzu, podeszła do zapomnianych zmarłych, rozrzucając kwiaty po grobach. Staruszka dokończyła spokojnie pacierza, potem zaś Anetka podała jej ramię i zawróciły.
W tej chwili spostrzegły na skraju wyklętej ziemi grupkę ludzi, którzy je obserwowali. Były to kobiety z gminu z dziećmi i drobnomieszczanie. Pokazywano je sobie i rozmawiano żywo. W pewnej odległości kilka dam patrzyło na scenę, nie mieszając się do rzeczy. Gdy Guillemette i Anetka zbliżyły się do tego szpaleru, poznały, że kłuje. Jedna z kumoszek wykrzyknęła:
— Jakto? Dajecie nasze kwiaty tym ścierwom?
Krew zawrzała w Anetce. Ale zmusiła się do milczenia i przeszła, dumnie wznosząc głowę. Nikt nie śmiał pisnąć. Ale z Guillemette nie robiono ceremonji. Zaczęto rzucać obelgi:
— Stara świnia! Zaprzedana!
— To prawda! — wykrzyknęła jakaś kumoszka. — Wiadomo, że utrzymywała z Boszami stosunki!
Staruszka zaśmiała się cicho... Ładne stosunki... Straciła wszystko doszczętnie. Anetka nie posiadała tyle rozwagi. Wzięła ją w obronę i to, jak zawsze, atakując. Powiedziała, że jest nikczemnością miotać obelgi na zmarłych... Pod ziemią wszyscy są równi... bez względu czy padli po tej, czy po tamtej stronie! Zaprotestowano!... Doprowadzona do ostateczności oświadczyła, że czci poległych niemieckich tak samo jak tych, którzy zginęli za Francję. Jedni i drudzy złożyli w ofierze życie...
Starczyło tego, by trzy dzienniki miejscowe trzech barw, od czerwonej, do białej, zaszczyciły ją zaraz nazajutrz trzema artykułami co się zowie. Powtórzono tam słowa skandaliczne nauczycielki z akademickiem wykształceniem funkcjonarjuszki państwowej, i domagano się kary z urzędu.
Wynik nastąpił bardzo prędko. Dyrektor szkoły wezwał Anetkę, spisał protokół, którego treści nie starała się wcale złagodzić, i została zwolniona ze stanowiska profesorki. Nie odpowiedziała nic i odeszła. Była znużona bardzo.
Zresztą wybiła godzina czynu. Trzeba było mieć wolne ręce.
∗ ∗
∗ |
PITAN był gotów. Przysposobił wszystko. Na miejscu zbadał wszystkie szczegóły. Podjął się zabrać Franza z obozu, przyprowadzić do pociągu, skąd go Anetka miała odwieźć do ostatniej stacji przed francuską komorą celną. Tam zjawi się przyjaciel Pitana, zabierze ptaszka i bocznemi drogami wyprowadzi go za granicę. Stała tam gospoda dziwnym trafem w połowie na jednem, a w połowie na drugiem terytorjum. Jedne drzwi wychodziły na Francję, drugie na Szwajcarję. Niczem było przejść. Najtrudniejszą cząstkę zadania podjął sam Pitan. Anetka była oszczędzona, ale to co jej przypadło, obfitowało także w niebezpieczeństwa. Miała kupić w Paryżu dwa bilety do Szwajcarji. Aby je dostać, musiała zdobyć dwa paszporty urzędowo opieczętowane z podaniem stacji i daty. Pitan twierdził, że dostarczy jednego z rysopisem Franza, ale nie doszedł jej rąk, niewiadomo czemu. Czas mijał. Zbliżał się dzień wyznaczony. Anetka postanowiła zdobyć dwa paszporty, jeden na swoje, drugi na imię syna. Było to szaleństwo, Marek był dużo młodszy i zgoła do Franza niepodobny. Ale z braku czasu zaryzykowała wszystko na jedną kartę! Chciała zresztą użyć paszportów tylko w celu uzyskania biletów.
Dostała je z łatwością przy pomocy Franka, podczas gdy inni, mający dużo więcej od niej racji dla odbycia tej podróży, czekali tygodniami, molestowali i wkońcu odmówiono im. Cuda regulaminów! Stanowią one zawadę tylko dla niewinnych, Anetka nie uświadamiała sobie, coprawda, swych szans. Pragnąc czegoś, czyniła to z taką siłą, że naturalnem jej się zdawało powodzenie, a pewność jej oddziaływała na tych, od których zawisła realizacja. Pretekstem było w tym wypadku zdrowie syna, który jechał leczyć się w Szwajcarji. Marcel nie badał szczegółów i załatwił sprawę.
Anetka opuściła prowincję w wilję dnia umówionego z Pitanem. Urządziła się tak, by oba fakty nastąpiły bezpośrednio po sobie. Przez ten krótki czas była jak ptak na gałęzi, bez miejsca pobytu, bowiem uszedłszy baczności prowincji, chciała także, by jej nie widziano w Paryżu. Nikt z rodziny nie wiedział o niczem. Doniosła tylko Sylwji o odprawie i podała powód, nie podając daty powrotu. Umyśliła zostać w Paryżu tylko przez kilka godzin potrzebnych na przygotowania do drogi. Dopiero po pomyślnym rezultacie miała się zgłosić do swoich. (W razie niepowodzenia dowiedzieliby się dość wcześnie!)
Przybyła przeto 9 października o zmierzchu i wzięła pokoik w hotelu, blisko stacji, skąd miała wyjechać. Sprzyjało jej szczęście, zamknięta dotąd granica frankoszwajcarska, na skutek klęsk włoskich, miała zostać otwartą 10 października, podobno tylko na jeden dzień. Był to właśnie dzień wyznaczony. Rozgorączkowana, spędziła ranek i całe prawie poobiedzie na formalnościach, wyczekiwaniach w prefekturze policji i ministerstwie spraw zagranicznych, aż w końcu, zdobywszy wszystko, kupiła bilety na stacji. Gdy się to skończyło (zapadał zmierzch mglisty po bezsłonecznym dniu), Anetka wróciła do hotelu, chcąc odpocząć, w przewidywaniu uciążliwej nocy. Ale pokój był lodowato zimny. Przestawszy działać, jęła się troskać, do czego ją usposabiało znużenie. Różne rzeczy mogły uniemożliwić wyprawę. Ucieczka Franza mogła zostać zbyt prędko sygnalizowaną! Czy zdąży na czas do pociągu? Czy zostanie przepuszczona sama, z dwoma biletami?... Dość tego, dość! Jakoś to będzie! Nie pora teraz myśleć o tem!... Nagle wpadło jej, że zapomniała wziąć coś do jedzenia. Franz przybędzie wyczerpany.... Wybiegła na chwilę.
Minęła czwarta. Światłość dzienna gasła. Mgła gęsta i wilgotna otulała miasto. Mżył drobny deszczyk, zda się, zarówno z murów, ulicy, jak i z niewidzialnego nieba spadający nieustannie. Paryż nakryła kołdra nieprzenikniona. Nie widać było nic o cztery kroki. Z mokrej opony wynurzali się nagle przechodnie i tonęli w niej zpowrotem. Było to bardzo wygodne dla osoby nie chcącej, by ją widziano, ale stanowiło także zasadzkę...
Nagle przebiła mgłę głowa młodzieńca i zabrzmiał okrzyk zdziwienia. W tej samej chwili, kiedy go poznała, trzymał ją już silnie za ramię.
— To ty, mamo? — powiedział Marek.
Skamieniała pod wpływem wrażenia... Tego spotkania nie przewidywała wcale. Marek patrzył z zaciekawieniem, potem zaś pocałował matkę, pod parasolem. Wargi i policzki ich były mokre. Opanowała się z trudem.
— Wróciłaś tedy?... Chodźmy do domu! — powiedział.
— Nie! odparła. — Jestem w przejeździe tylko.
Zdziwił się:
— Jakto? Ale zostaniesz przecież na noc?
— Nie! Wyjeżdżam nocą.
Nie rozumiał.
— Co? Wyjeżdżasz nocą? Dokądże to? Poco? Na jak długo?... Jak dawno tu jesteś? A więc... przejazdem tylko? I nie zawiadomiłaś mnie?
Odzyskała tymczasem pewność siebie.
— Przebacz mi, chłopcze drogi! Sama dowiedziałam się w ostatniej dopiero chwili, że muszę jechać.
Jął powtarzać, nagląco, pytania swoje.
— Wyjaśnię ci wszystko później! Jakże mówić tutaj, na ulicy, wśród deszczu?
— A więc wróćmy do domu! Masz czas do wieczora.
— Nie! Muszę już iść na dworzec.
Marek zachmurzył się i błysnął podejrzliwie oczyma:
— Odprowadzę cię więc do wagonu.
Miała przedtem wrócić do hotelu. Nie chciała, by syn wiedział, gdzie mieszka. Nie mogła mu powierzyć swego planu, z tysiąca powodów. Nie należało go wciągać w sprawę. Cóż o tem wszystkiem sądzi? Nie miała wcale ufności w jego charakter. Pewna była, że nie zrozumie idei i będzie jej wrogiem. Nie, nie mogła mówić! Szło o życie inne... Ale milczeć, znaczyło uzasadnić wszelakie podejrzenia. Już się zbudziły. Cóż myślał o tej całej eskapadzie? Rumieniła się przed własnym synem.
— Wracaj do domu, chłopcze! — powiedziała. — Deszcz się wzmaga. Przemokniesz do nitki.
Wzruszył ramionami.
— Masz przecież pakunki. Gdzież są? Pójdę po nie i odniosę.
— Nie potrzebuję nikogo.
Odczuł obrazę, ale udał, że nie słyszy. Chciał wiedzieć, dokąd jedzie.
— Czy masz już bilet?
Nie odpowiedziała. Kroczył obok niej, ona zaś czuła, że ją śledzi. Szukała wybiegu i nie mogła znaleźć nic. Na zakręcie ulicy stanęła, nachmurzyła się i rzekła rozkazująco:
— Rozstańmy się tu!
— Jakto? Pod samym dworcem?
Powiedziała oschle:
— Proszę cię, opuść mnie!
Szedł dalej. Chwyciła go za ramię rozgniewana:
— Dość tego! Zabraniam ci iść ze mną dalej!
Przystanął, odczuwszy policzek. Wiedziała, że nie przebaczy obrazy. Ale zacząwszy, musiała skończyć, gdyż był to jedyny środek oddalenia go. Otrzymawszy ranę, pośpieszył z odwetem:
— Cóż to znaczy? Boisz się mnie, widzę!
— Tak!
Zawrócił na obcasach. Jęła wołać:
— Marku! Pocałuj mnie!
Nie obrócił się. Szedł rozjątrzony, z rękami w kieszeniach, podniósłszy z wściekłości ramiona. Pokryła go przysłona mgły.
Przez chwilę stała przykuta wzburzeniem, potem rzuciła się jego śladem:
— Marku...! Boże wielki!...
Znikł.
Biegła, rozbijając się o przechodniów, wśród mgły. Chciała mu powiedzieć:
— Przebacz... Wyjaśnię wszystko... Czekaj!
Zapóźno. Był już daleko. Wsiąknął w noc i mgłę. Wróciła po kilku minutach. Trzeba było myśleć o tamtym. On nie będzie mógł czekać!
∗ ∗
∗ |
SPRAWA wyjazdu nie pozwoliła jej myśleć o Marku. Trzeba było ostemplować przy wyjściu na peron dwa bilety. A służba kolejowa filtrowała podróżnych jednego po drugim. Miała dziewięć szans na dziesięć, że ostemplują jeden tylko bilet. I oto, po raz trzeci miała szczęście. Przed nią szła rodzina, ojciec, matka i troje dzieci, jedno na rękach niósł ojciec, drugie prowadziła matka, trzecie zaś, dwunastoletnia dziewczynka, pozostała nieco wtyle. Anetka uśmiechnęła się, wzięła ją za rękę, a funkcjonarjusz, nie dostrzegłszy w pośpiechu zamiany, przeciął dwa bilety. Przeszła, mówiąc serdeczne słowa dziewczynce, którą oddała rodzicom.
Zaczęto się cisnąć do zapełnionych już wagonów. Anetka stanęła w kurytarzu. Nakoniec, po bardzo długiem czekaniu, pociąg ruszył. Ciemny był zupełnie, z obawy aeroplanów nieprzyjacielskich, które właśnie dopiero co sygnalizowano. Niedługo pociąg stanął wśród ciemnych pól. Nieustanny deszcz tłukł po szybach. Nikt się nie ruszał. Zostali, jakoby, opuszczeni wśród nocy chłodu i wilgoci. Anetka zaś zasnęła, stojąc, oparta o ścianę i sąsiadów, którzy ją podtrzymywali sobą. Bolały ją kolana i palce stóp. Umierała ze znużenia. Zaczęło jej się coś śnić,... potem ocknął ją ponowny ruch pociągu... i znowu jęła marzyć.
Przyśnił jej się Marek i Franz. Była w swoim pokoiku prowincjonalnym. Franz przyszedł do niej. Mają jechać razem. Pakują rzeczy. Są już gotowi. Nagle otwarto drzwi... Marek... Franz znikł w pokoju przyległym. Marek go zobaczył. Uśmiecha się złośliwie i chmurnie, jak zwykle. Proponuje matce, że jej będzie towarzyszył. Ale ona wie, że chce wydać więźnia... Marek idzie w stronę pokoju, gdzie jest Franz. Anetka zasłania sobą drzwi. Marek powiada:
— Puśćże mnie, mamo. Chcę przywitać tego drogiego Franza. Mam mu coś powiedzieć.
Anetka woła:
— Wiem, co chcesz zrobić. Ale nie dopuszczę!
Dyszą w twarze sobie wzajem. Marek wygląda strasznie. Ironiczny jego uśmiech staje się okrutnym. Powiada, odsuwając ją:
— Więc cóż? Dostaną w ręce twego kochanka.
Oburzenie i strach budzą w niej wściekłość nieopisaną. Ma w rękach nóż kuchenny. Za sekundę przebije syna...
Czyniąc konwulsyjny wysiłek, by ujść zbrodni, zbudziła się, spostrzegając, że stoi w kurytarzu wagonu. Dyszała ze wstydu i strachu... Dławiło ją w gardle. Obelga ze strony syna... Obelga uczyniona synowi... haniebne podejrzenie, poniżające oboje... (on, czy ona... wszystko jedno...) wiew morderstwa wstrząsał jej członkami, które dygotały. Mówiła sobie:
— Czyż to możliwe? Czy możliwe, bym miała powziąć myśl taką... Więc to tkwi we mnie?...
Uważała się za zbrodniarkę podwójną wobec syna, którego podejrzewała o czyn nikczemny, a potem chciała zamordować. Nie mogła odpędzić myśli:
— Gdyby doszło do tego... zamordowałabym go naprawdę?...
Nagle wpadło jej, że mówiła zapewne głośno, a sąsiedzi mogli usłyszeć. Objął ją zamróz strachu. Opanowała się, stłumiła łzy. Pociąg ruszył znowu... Nie! Nikt nie zauważył jej gorączki. Każdy był zajęty swoją. Wśród opiekuńczych ciemności otarła palące ją łzy... Nagle słowa sąsiadów zawróciły ją na drogę czynu.
Opowiadali sobie, że pociąg zmienił drogę i zboczył w lewo, miast iść dalej przez Bourbonnais. Zadrżała. Spotkanie chybiło!... Przywarłszy czołem do szyby, wpiła oczy w ciemność. Przelatywały tylko grupy drzew, nie mogła się zorjentować. Ale zaraz na pierwszym przystanku drgnęła radośnie. To była stacja umówiona...
Patrzyła... Dwu chłopów. Kilku żołnierzy. Nie wszedł ten, którego oczekiwała. Nabrała zupełnej pewności, że cała rzecz przepadła. Dręczona strachem, czyniła wysiłki, by przejść wzdłuż wagonów. Ale zaledwie można się było przecisnąć w ciżbie... Pociąg ruszył dalej, potem znowu stanął pomiędzy stacjami, z powodu naprawy toru i światła zgasły. Omackiem, torując sobie głową drogę, usiłowała wrócić na dawne miejsce, ale zaraz osiadła na mieliźnie... Pociąg drgnął, światło rozbłysło... i nagle w tej, mdłej poświacie kinkietów ujrzała, stojącego tuż przy sobie tego, którego oczekiwała!... Stali twarzą w twarz... W pierwszym porywie radości pocałowali się... Zbyt dużo trzebaby mówić! Umysł omdlewa, a mówi ciało... Brat zbłąkany odnajduje siostrę...
Pewny już był, że przepadł beznadziejnie i szalał z rozpaczy, zostawszy sam, nie wiedząc, dokąd jedzie, gdzie wysiąść i kędy się skierować. Anetka była mu aniołem z nieba zesłanym. Objął ją, jak dziecko. Uszczęśliwiona tuliła go, niby kwoka pisklę. Oparci o siebie, opowiadali sobie półgłosem swe przygody. Chytry Pitan, chcąc uniknąć możliwej pułapki na stacji, poprowadził go polami, naprzełaj, do miejsca, gdzie pociąg musiał stanąć z powodu naprawy toru. I tam, pociemku wsiadł...
W godzinę potem przesiadanie. Znów kontrola biletów. Największe niebezpieczeństwo minęło. Mieli teraz jeszcze przed sobą trudny skok przez granicę. Ale w serca wróciła ufność. Franz nie wątpił już teraz w nic. Przerzucił się z jednej ostateczności w drugą, a rozradowanie chłopięce oddziałało na towarzyszkę. Zapomniała o zmęczeniu, troskach, zmorze sennej, kochanym chłopcu swoim, srebrnych nitkach we włosach. Podnieceni śmiali się, paplali, jak uczniaki rozweselone udałym figlem. Udawali rodzeństwo, a nawet Franz wymyślił rozmowę fikcyjną, na temat warsztatu zegarmistrzowskiego, jaki mieli w Szwajcarji, oraz dziwacznych nazwisk swych sąsiadów w małem miasteczku kantonu Jura. Ktoby znał całą prawdę i widział ich wesołość, przypuściłby napewno, że poszaleli. Ale nerwy ich zbyt były napięte... Znajdzie się potem czas na troskę!...
Wkońcu jęli drzemać, wśród rozmowy. Franz oparł głowę o ramię Anetki, a ona policzek na jego włosach... Nagle, sen jedwabisty, miękki jak poduszka, przerwał głos obowiązku:
— Zbudź się!
(Stawiła opór).
— Zbudź się, ktoś puka!...
— Kto?
— Ktoś, kogo kochasz!...
(Ujrzała Marka, ale nadawała mu coraz to inne imiona).
— Ścigają go!... Zbudź się. Otwórz!...
Uczyniła wysiłek, ale padła zpowrotem na pościel, odetchnęła głęboko i wyskoczyła z łóżka. Otwarła oczy. Był dzień. Pociąg stanął. Tutaj właśnie miał Franz wysiadać.
Obudziła go śpiesznie i wysiedli razem. Weszli stosownie do umowy do bufetu. Szpakowaty wieśniak podszedł do ich stolika. Był łagodny, powolny w mowie i ruchach. Spytał, co się dzieje z Pitanem. Wypili razem kawę czarną. Po chwili wydało się, że dwaj ci mężczyźni przyszli na dworzec, by pozdrowić przejeżdżającą Anetkę. Pożegnali ją i podeszli do kontuaru. Wieśniak znał obyczaje i ludzi. Zamienił z gospodarzem kilka rozwlekłych słów. Potem, nie śpiesząc się, wyszedł bocznemi drzwiami. Franz szedł za nim, dźwigając kosz z flaszkami piwa, które kupił. Anetka wróciła do wagonu. Pociąg ruszył dalej.
Przez szyby przedziału dostrzegła pod przygasłem niebem, pośród pól lśniących od śniegu, otoczonych ponurym zwałem gór, białą drożynę, którą toczyła się, szukając szczeliny w płocie dzielącym narody, mała karjolka, wioząca przyjaciela umierającemu przyjacielowi.