Dwie matki/Część czwarta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EMIL RICHEBOURG.

DWIE MATKI.

Część czwarta.

Margrabina.

KRAKÓW.
Nakładem Redakcji „Głosu Narodu". — Drukiem W. Korneckiego.
1897.


I.
Odjazd.

Cztery dni czułych i troskliwych starań, ze strony obojga Morlotów wystarczyły, aby postawić na nogi Gabryelę, i powrócić jej zdrowie w zupełności.
— Jesteś pani uratowaną, i silną jak przedtem — rzekł raz Morlot do młodej kobiety. — Bądź jak bądź, był czas najwyższy, abyś wyszła na świat boży ze swego więzienia. Przechodzą mnie ciarki dziś jeszcze, gdy pomyślę, że nazajutrz byłbym już może przybył zapóźno!
— Przy was drodzy przyjaciele — uśmiechnęła się słodko Gabryela — zapominam o okropnem niebezpieczeństwie, które o mało nie pozbawiło mnie życia. Zdaje mi się, że ta cała historja była tylko ciężkim snem.
— Abyś pani wymazała zupełnie z pamięci owe straszne obrazy — zauważył Morlot — najlepiej zmienić miejsce. Postanowiłem więc i poleciłem Melanji, spakować rzeczy jeszcze dziś na wieczór. Wyprawię was obie jutro, pociągiem południowym.
— Jutro? — zawołała Gabryela.
— Tak.... Uprzedziłem o waszym przyjeździe naszego krewnego Blaisois. Przygotował dla was dwa schludne pokoiki, i czeka gości niecierpliwie. Ponieważ jestem przekonany, że nie znudzicie się w Miéran, moje drogie panie, możecie przeto tam spędzić ze dwa miesiące, a nawet zabawić i dłużej, jeżeli zechcecie. Będziecie tam swobodniejsze, niż w Paryżu. Odetchniecie świeżem, wiejskiem powietrzem; otoczy was cisza i spokój niczem nie zamącony, czego potrzeba ci nieodzownie pani Gabryelo. Za jakich dwa tygodnie, odżyjesz tam pani. Widząc, że młoda kobieta milczy, z głową spuszczoną.
— Czyż pani niechętnie jedziesz do Mieran? — spytał. — Tak się dawniej tem cieszyłaś.
— Przecież wiesz pan, żem sama prosiła o to Melanję.... tylko nie spodziewałam się opuścić tak rychło Paryża.
— Nie mówisz pani szczerze całej twojej myśli. — Morlot potrząsł głową z uśmiechem.
— Rzeczywiście — spłonęła rumieńcem Gabryela — radabym była zajrzeć przedtem raz lub dwa do ogrodu Tuilleryjskiego.
— Gdzie nie spotkałabyś już pani, ani margrabiny de Coulange, ani jej dzieci.
— Na prawdę?!
— Przechodziłem wczoraj przez ulicę Babilońską, i dowiedziałem się przypadkiem, że pałac pusty, margrabiostwo bowiem wyjechali na wieś z całym domem, przed trzema dniami.
— Do zamku Coulange?
— Nie inaczej....
Rozpromieniły się radośnie oczy Gabryeli. Zwróciła się żywo do Melanji:
— A więc to rzecz ułożona, co? Pakujemy natychmiast nasze kuferki, aby jutro puścić się w drogę.
— Pojadę za wami moje panie niebawem — wtrącił Morlot.
Żona odciągnęła go na bok.
— Dlaczego wysyłasz nas tak wcześnie do Miéran? — spytała zaciekawiona.
— Ejże! — odpowiedział żartobliwie. — Czy nie myślisz skarżyć się o to na mnie? Kończy się maj, wiosna w pełnem rozkwicie; miesiąc cudownej zieleni, łąk umajonych i woniejących; w gaju śpiew słowików i świergot innych ptasząt. Może wam krzywda, że na wieś jedziecie?
— Mężusiu, ty coś knujesz?
— Być może.... Ale wiesz, do czegom się zobowiązał: Aż do nowego rozkazu, milczenie!
— Ah! szkaradny jesteś z temi wiecznemi tajemnicami! — roześmiała się Melanja.
Przez trzy dni po pogrzebie pani de Perny, Morlot nie przestał szukać i szperać wszędzie. Przeniknął na wskróś życie ohydne Sostena. Dowiedział się szczegółowo, że oszukuje w grze, czerpiąc z tego podłego rzemiosła źródło, jakich takich dochodów. Wykrył również szulernię przy ulicy Prowanckiej, utrzymywanej przez kochankę Sostena. Nie wahał się tym razem uwiadomić o tem naczelnika policji. Odtąd śledzono pilnie dom wskazany. Pomyślał zatem Morlot:
— Nie potrzebuję więcej zajmować się tą sprawą. Dziś, jutro — przymkną damulkę i jej wspólników. Zobaczymy, czy nie pochwycą jednocześnie i pana de Perny! Tak, czy inaczej, już on się nie wymknie z moich rąk. Potrzebuję tylko ramię wyciągnąć. Czekajmy jeszcze z tydzień cierpliwie, a potem toż to się dopiero uśmiejemy. Tylko muszę zastanowić się dobrze naprzód, co wyjawię, a o czem ani wspomnę wobec sędziego. Babuś cudzego dziecka, fałszerz, szuler oszukujący w grze, matko-bójca.... wprawdzie nie z rozmysłem, ale z kradzieżą znaczną, dokonaną z włamaniem.... Nie ma co mówić, ładny komplet.... Czekają cię panie de Perny galery dożywotnia, gdybym powiedział wszystko. Będzie to zależało od mojej rozmowy z panią margrabiną. Siostra rozstrzygnie przyszłe losy brata. Bądź jak bądź, bardzo niezwykłe położenie!
Morlot bojąc się zapewne zbytniej ciekawości Melanji, perswazji z jej strony, nie wspomniał jej wcale o uczynionem odkryciu na ulicy Terne, w pomieszkaniu pani de Perny. Zataił przed nią również swoje spotkanie tamże z Matyldą. Po dokładnem zbadaniu, położenia nader drażliwego, ułożył cały plan postępowania w przyszłości, i chciał go przeprowadzić, idąc za własnem natchnieniem.
Wieczorem doprowadził na kolej żonę i Gabryelę, i umieścił je w wagonie drugiej klasy.
— Sądzę, że Blaisois będzie czekał na was, na dworcu w Artaud. Gdyby nie przybył na czas, zatrzymajcie się trochę w poczekalni.
Odezwał się dzwon po raz trzeci. Melanja pospieszyła ucałować męża po raz ostatni, przed odejściem pociągu.
— A mnie nie uściskasz na odjezdnem, panie Morlot? — spytała z słodkim uśmiechem Gabryela.
— Oh! z całego serca! — wykrzyknął. — Jeżeli mi tylko wolno to uczynić?
Podała mu swoją bladą twarzyczkę. Konduktor zamknął drzwiczki. Pociąg ruszył.
— Do zobaczenia, jak najprędzej! — zawołała Melanja.
— Wkrótce! wkrótce! — zapewnił Morlot — przybędę i ja do was.
Widział jeszcze przez chwilę poruszające się w oknie wagonu, ręce żony i Gabryeli, nareszcie pociąg zniknął mu z oczu.
— Wszystko idzie wyśmienicie — pomyślał agent. — Ho! ho! przygotowuję wszystkim nie lada niespodziankę!
Opuścił dworzec, wstąpił do najbliższej trafiki, po cygara, zapalił jedno z nich i puścił się krokiem wolnym wzdłuż bulwaru strasburskiego. O kwadrans na drugą, znalazł się w małej kawiarni na przeciw Pałacu sprawiedliwości. Rzuciwszy okiem na prawo i lewo, zbliżył się do stolika pod oknem, w pierwszej salce. Usiadł przy dwóch kolegach, znacznie młodszych od niego i uściskał im dłonie serdecznie, a zastawszy ich przy piwie, kazał podać i sobie kufelek. Nazywali się oni Mouillon i Jardel. Chociaż niedawno byli w policji, licząc zaledwie po dwadzieścia cztery lat, Morlot potrafił ocenić ich zdolności, dobre chęci i uczciwość nieposzlakowaną. Odznaczał ich też niezwykłem zaufaniem, powierzając sprawy najbardziej drażliwe i zawikłane.
— Bardzo to chwalebnie z waszej strony, kochani koledzy — przemówił — żeście stawili się na schadzkę w miejscu umówionem, punktualnie, na minutę.
— Czyż moglibyśmy kazać ci czekać, panie Morlot? — zawołali.
— Dowodzi mi wasz pośpiech, że spełniacie chętnie dane wam przezemnie polecenia, co?
— Ma się rozumieć! — rzekł Mouillon z zapałem. — Będziesz z nas zadowolony panie Morlot.
— Wszak to zaszczyt i prawdziwa przyjemność, pracować według pańskich wskazówek — zapewnił Jardel.
— Chcę wam powierzyć koledzy sprawę, niesłychanie ważną — szepnął Morlot. — Możecie od razu pozyskać szewrony i awansować o kilka stopni. Nie potrzebuję powtarzać dlaczego was wybrałem? Znam was na wylot i wiem ileście warci. Pokochałem też serdecznie, bo z was poczciwi chłopcy.
— Proszę mówić, a prędko! o co idzie.
— Wskutek awantury nader tajemniczej, o której nie mogę wam powiedzieć szczegółowo, dla pewnych przyczyn, wpadłem przypadkiem na trop całej bandy rabusiów bardzo niebezpiecznych. Możemy schwytać ich wszystkich razem.
— Pyszna rzecz! — rzekł Mouillon.
— Zastanówcie się tylko drodzy koledzy.... kilkudziesieciu złoczyńców, w najgorszym rodzaju: złodziei, przechowywaczów cudzej własności, a nawet ludzi zdolnych do morderstwa, ofiar, zawadzających im na ziemi.... możecie schwytać w sidła, byle tylko nastawić je mądrze. Jak każda podobna wyprawa, i ta przedstawia dość trudności, i może być bardzo niebezpieczną. Spodziewam się jednak, że nam się uda przeprowadzić ją świetnie. Uprzedzam was, że muszę oddalić się z Paryża, na dni kilka. To niczego nie popsuje. Według mego obrachunku, potrzeba wam z tydzień czasu, aby wykonać roboty przygotowawcze, które wam polecę. Jeżeli pójdzie wszystko po mojej myśli, skoro wrócę, uwiniemy się z łotrami szybko i sprytnie. Słuchaj mnie najpierw ty Mouillon.
— Uważam panie Morlot....
— Na ulicy Bretońskiej, pod numerem 22, ma skład rozmaitych rupieci, kupiec Joblot na nazwisko.
— Dobrze — mruknął Mouillon.
— Musisz zbadać dokładnie przeszłość tego człowieka. Dowiesz się zręcznie, z boku, z kim przestaje, kto u niego bywa, a szczególniej, u kogo kupuje towary? Dobrze by było nawiązać bliższe stosunki z jego znajomymi.
— Ho! ho! rozumiem.... to przechowywacz rzeczy skradzionych przez ową bandę? — wtrącił Mouillon.
— Skoroś to pojął koleżko od razu — uśmiechnął się Morlot — nie potrzebuję mówić o tem dłużej. Wiem że poprowadzisz sprawę z należytą ostrożnością, i wrodzonym ci sprytem. Kolej na ciebie Jardel.
Drugi agent pochylił się nad Morlotem, który szukał czegoś w pularesie.
— Masz przy sobie noteskę? — spytał Morlot.
— Oto jest panie inspektorze.
Morlot wyjął ołówek z kieszeni, kreśląc tych kilka słów:
„Pan Juljusz Vi.... 18, ulica Świętego...., Paryż.“
— Czytaj! — rzekł, oddając mu noteskę.
Młody człowiek wlepił w mówiącego wzrok osłupiały, w którym czytało się najwyraźniej:
— „Niech mnie powieszą, jeżeli wiem o co idzie?“
— Dałem ci, kochany Jardel tłumaczył Morlot dokładną kopję adresu, na kopercie przez pół spalonej. Rzecz naturalna, że nie mogę wygrzebać z popiołu całego adresu. Liczę jednak na twoją inteligencję, że potrafisz adres uzupełnić. Oto praca, którą daję tobie. Rozchodzi się o wyszukanie ptaszka, któremu Juljusz na imię, a nazwisko zaczyna się na Vi.... Trzeba również dowiedzieć się, który to święty dany jest za patrona ulicy, gdzie on mieszka pod numerem ośmnastym. Znasz Paryż jak twoją własną kieszeń. i masz nogi młode, a silne, jak u charta. Nie wątpię, że znajdziesz wkrótce rozwiązanie tego, czegoś, niby szarady. W końcu obszedłszy wszystkie ulice ze świętymi, natrafisz na dom pod numerem wskazanym, w którym będzie mieszkał ów Juljusz Vi.... Może znajdziesz go za dzień, lub dwa.... Szansa, jest rodzaju żeńskiego, a z ciebie taki piękny chłopak, że niewiasty powinny by ci sprzyjać ogólnie. Licz zatem na powodzenie w tej pracy mozolnej. Czyś zrozumiał nareszcie?
— Doskonale panie inspektorze.
— Skoro dowiesz się gdzie mieszka ów ptaszek wielce podejrzany, nie spuścisz go więcej z oka, snując się za nim niby cień.
— A gdyby zebrała go chętka wyjechać za granicę?
— Sądzę, że nie wyprowadzi się aż tak daleko — roześmiał się Morlot. — Musisz jednak czuwać nad nim, jak matka najtroskliwsza, nad swojem niemowlęciem; dzień i noc. Będziesz jadł wtedy, kiedy on; odpoczniesz, gdy on uśnie.... Teraz rozważcie dobrze każde moje słowo. Działajcie spokojnie, roztropnie, i bez zbytniego pośpiechu, choćby wam się zdawało, żeście porobili nader ważne odkrycia. Nie źle to jest przychwycić dwóch.... trzech łotrów; lepiej jednak zabrać od razu, i wytępić całą bandę, aby nie został ani jeden zbój z niej na nasienie. Patrzcie, słuchajcie, zapisując skrzętnie każdy szczegół. Daję wam na to tydzień czasu. Ostatecznie zaś czekajcie na mój powrót z rozpoczęciem kampanji.
— Licz panie Morlot, na moją gorliwość — odezwał się Mouillon.
— Nie zawiedziesz się pan i na mnie — zawołał Jardel.
— Cieszę się z tego, moi przyjaciele. A więc.... do dzieła!

II.
Pomiędzy małżeństwem.

Nazajutrz po ich przyjeździe do zamku Coulange, usiedli rano, po śniadaniu, margrabia z żoną na terasie, stanowiącej letni salon. Patrzyli z góry na dzieci, grające w obręcze na trawniku, pod bacznem okiem jednej z ochmistrzyń. Matylda trzymała w prawej ręce książkę otwartą, nie czytając jej wcale. Była mocno zadumaną. Myśli jej nie musiały być zbyt wesołe, wyglądała bowiem blado, i była czemś bardzo przygnębioną. Mąż spozierał na nią kiedy niekiedy wzrokiem pełnym czułej troskliwości.
Tak, biedna Matylda była znękaną i zbolałą. Myślała bez ustanku, o owym ajencie policyjnym, nazywającym się Morlot; a każde słowo wypowiedziane przezeń, wyryło się głęboko w jej pamięci.
Sądziła zrazu biedaczka że ajent pragnie sprzedać jej drogo swoje milczenie. Przypominając sobie jednak wyraz jego twarzy, tak poczciwy i sympatyczny; jego postawę pełną uszanowania; wzrok jasny, jakim patrzał jej prosto w oczy, sposób wyrażania się szczery, otwarty; mniej drżała z trwogi, która była ją z razu ogarnęła po rozmowie z Morlotem, w matki pokoju. Czuła w powietrzu niebezpieczeństwo, nie mogąc odgadnąć, czego właściwie chce od niej agent? Celem tego człowieka, nie mógł być nikczemny szantaż; chęć wyzyskania margrabiny. i zdobycia za tajemnicę jak najwięcej pieniędzy. Ten człowiek miał uczucia nadto delikatne i szlachetne, aby dopuścić się czynu tak podłego. Im więcej się nad tem zastanawiała, tem bardziej zachodziła w głowę, z jakiej przyczyny Morlot pragnie rozmówić się z nią sam na sam?
Po wypaleniu cygara, margrabia przysunął się z krzesłem tuż blisko, obejmując pieszczotliwie w pół kibić żony.
— Matyldo kochana — przemówił słodko jak zwykle — żeś smutna po tylu przejściach bolesnych, nie dziwi mnie wcale. Widzę jednak w tobie nienaturalny, prawie gorączkowy niepokój, i nad tem się zastanawiam, nie mogąc odgadnąć przyczyny tego rozdrażnienia nerwowego. Co ci jest najdroższa moja? Co ci tak dolega? Powiedz mi, błagam.
Podniosła na męża w milczeniu oczy łzawe. Dodał, nie otrzymując od niej odpowiedzi:
— Możem i odgadł żoneczko powód twego niepokoju, chociaż nie chcesz zwierzyć mi się z ciężką troską?
Drgnęła kurczowo.
— Myślisz o Sostenie, nieprawdaż?
— O tak.... tak.... o moim bracie! — westchnęła.
— Pytając się w duchu, co się z nim stanie, gdy nie ma już matki, która go utrzymywała, co?
Westchnęła powtórnie.
— Podzielam jak zawsze, twoją troskę i twój niepokój, droga Matyldo. Chcesz zastanowić się bliżej razem ze mną, nad Sostena położeniem?
— Proszę, mów Edziu.... Słucham cię z natężoną uwagą.
— Obecnie jest on pozbawiony wszystkiego. Dowiedzieliśmy się przez ciąg lat siedmiu, że nie potrafi zająć się niczem, i nie jest w stanie zapracować na własne utrzymanie. Jest on próżniakiem nieuleczonym, trutniem nieużytecznym w społeczeństwie; bez woli, bez energji, słowem do niczego! Przed kilku laty, mógłbym był jeszcze wystarać się dla niego o jaką posadę przyzwoitą. Dziś nie śmiałbym go nikomu polecić, uważając to za coś przeciwnego memu sumieniu. Smutna to rzecz, ale niemniej prawdziwa niestety, że Sosten swojem życiem rozwiązłem, używając sławy jak najgorszej, zamknął samochcąc przed sobą wszelką karjerę. Doszło dziś do tego, że ja sam nie użyłbym go nigdy, i nikomu nie polecił. Jakkolwiek postępuje niegodziwie, nie możemy opuścić go całkowicie. Sądzę, że dotąd nie stał się człowiekiem pozbawionym honoru; uważam więc za moją powinność, uratować go, nie dopuszczając do ostatecznego upadku. Nie Matyldo, nie pozwolę żeby twój brat tarzał się w rynsztoku! Patrzę z przerażeniem na jego przyszłość rozpaczliwą, gdyby został nędzarzem. Drżę na myśl okropną, że mógłby obryzgać nas i nasze dzieci błotem, w którem by się zanurzył do reszty. Pragnę zostawić moim dzieciom, nazwisko nieskalane, jakie mi przekazano w spuściźnie po przodkach, poważane przez ogół. Wierz mi Matyldo, wołałbym śmierć, niż najlżejszą plamę na moim honorze!
Margrabina zbladła jak ściana.
— Jest niestety możebną ostateczność, której obawiam się dla twego brata — kończył margrabia — dlatego też chcę odwrócić od nas zawczasu niebezpieczeństwo. Sosten nie wart niczego, to nie wątpliwe; litość moja nad nim, przewyższa jednak gniew i oburzenie, na jego niecne postępki. Z musu jedynie, chcę mu dopomódz. Będę co prawda w rozterce z własnem sumieniem i przekonaniem; ale pokonam moje skrupuły, mówiąc w duchu: — Nie czynię tego dla rozpustnika i hulaki, Sostena de Perny, ale dla mojej żony i moich dzieci!
— Czy pozwolisz mi spytać, co zamyślasz uczynić dla mego brata?
— Wiesz przecie najdroższa, że nie przedsiębiorę niczego ważniejszego w życiu, nie poradziwszy się ciebie. Sosten zabierze wszystko po matce. Niewiele to tam wyniesie, gdyż od dawna już posprzedawała biedna staruszka cichaczem swoje srebra, i wszelkie rzeczy kosztowniejsze. Poleciłem uporządkowanie tej sprawy memu notarjuszowi. Podpiszemy oboje akt zrzeczenia się spadku po matce, na rzecz Sostena i koniec.... Na cmentarzu, nad grobem pani de Perny, podałem pierwszy rękę Sostenowi... Wymagała tego sama przyzwoitość... patrzono na nas.... wyciągano wnioski rozmaite.... Napomknąłem również, że wszystko po matce należy do niego.
— A.... wspomniałeś mu i o twoich planach na przyszłość?
— Nie. Chciąłem najprzód pomówić o tem z tobą najdroższa Matyldo.
— Chcesz więc?....
— Wypłacać mu dalej rocznie dziesięć tysięcy franków, wyznaczonych twojej matce. nie będziesz ty temu przeciwną, ma się rozumieć. Będzie mógł żyć wygodnie, choć bez niepotrzebnego przepychu; oddając się słodkiemu far niente, co zdaje się być szczytem jego marzeń i pragnień. Nie będzie przynajmniej zmuszony nędzą i głodem do niebezpiecznych eksperymentów, które prowadzą częstokroć i na galery! Tej hańbie trzeba zapobiedz koniecznie!
— Zapewne... nie możemy opuścić zupełnie Sostena — margrabina przemówiła głosem drżącym. — Oby się udało nam zatrzymać go nad brzegiem przepaści! Ah! Edziu! Edziu! — wybuchnęła gorzkim płaczem:
— Jakież fatalne pokrewieństwo zyskałeś, łącząc się ze mną!
Mąż przycisnął ją czule do piersi, zcałowując łzy z oczów.
— Alem dostał ciebie żoneczko, wzór kobiet, wcielenie wszelkich cnót! Eh! jedno twoje słodkie spojrzenie i uśmiech czarujący, wystarczy mi, abym zapomniał o tamtym, niegodnym nas. Nie ma róży bez cierni i szczęścia tu, na ziemskim padole, bez cierpień i przykrości. Wobec ciebie jednak, chmury usuwają się, rozpromienia się jasnością nasz widnokrąg, wszelkie zło oczyszcza się i znika. Nieocenione przymioty siostry, każą zapominać z łatwością o wadach brata.
Zamilkli na chwilę; Matylda dumała nad czemś dalej.
— Czy wie Edziu, twój prawny zastępca, co chcesz uczynić dla mego brata? — spytała.
— Coś mu o tem napomknąłem.
— Dotąd jednak nie postanowiłeś niczego?
— Mówiłem ci przed chwilą, żem chciał przedtem zasięgnąć pod tym względem twojej rady. Notarjusz czeka z wygotowaniem aktu, na moje rozkazy. Czy wydaje ci się dostatecznym dochód roczny z dziesięciu tysięcy?
— Najzupełniej!
— Dziś więc jeszcze napiszę do notarjusza w tym interesie.
— Pragnę cię o coś prosić Edziu.
— Bądź pewną, że przystanę na wszystko, czego zażądasz.
— Pozwól mi zająć się samej tą sprawą.
— Ależ i owszem kochana Matyldo.
— Pisząc więc do notarjusza.... dziś.... czy jutro.... nie ma w tem bowiem nic pilnego.... uprzedź go łaskawie, że będę miała prawdopodobnie pewne do niego polecenie. Wszak uczynisz to?
— Najchętniej — uśmiechnął się margrabia. — I dodam, że ma tak samo zastosować się do woli margrabiny de Coulange, jak i do mojej własnej.
— Stokrotne dzięki!
— A czy mogę ja wiedzieć, co zamyślasz?
— Jeszcze nie teraz. Czy uda mi się plan przeprowadzić? Nie wiem. Gdy wrócisz mężu z twojej wycieczki w Pireneje, czy powiedzie mi się zamiar, czy nie, powiem ci, com chciała zrobić.
— Przygotowujesz mi zatem niespodziankę, droga Matyldo?
— Sądzę, że będziesz z tego zadowolony.
— Rób więc jak myślisz, Wiesz, że wiara moja w ciebie, jest zupełną i bezgraniczną.
— Czyś już postanowił dzień odjazdu?
— Przypominasz mi Matyldo twojem pytaniem, żem cię dotąd nie uprzedził o odwiedzinach, których oczekuję lada chwila. Przysłano mi list dzisiejszą pocztą, adresowany do Paryża, w którym obiecuje mi się na dni kilka, mój serdeczny przyjaciel, od lat najmłodszych, hrabia de Sisterne. Znasz go już. Pisze dalej, że cieszy się niezmiernie nadzieją zobaczenia nas wkrótce. Odpowiedziałem mu telegraficznie, zapraszając usilnie do zamku w Coulange. Nie wątpię, że otrzymawszy w Paryżu depeszę, pospieszy na moje wezwanie.
— Hrabia de Sisterne będzie mi gościem miłym i pożądanym. Podobał mi się pod każdym względem, gdy nas odwiedził przed pięciu laty.
— Zajedzie dziś może do swojej siostry, hrabiny de Valcour. Jutro mógłby już być u nas. Chciałem wyjechać pojutrze, ale skoro Oktaw przyjeżdża, muszę odwlec moją podróż.
— Jak długo zabawi u nas hrabia?
— Tego nie wiem na pewno. Zapewne krótko, jak zawsze. Sisterne to ptak przelotny, jak wszyscy marynarze. Zabawi z tydzień; ze trzy dni u siostry, a resztę czasu u nas.... Tak się spodziewam.... Ma się udać stąd prosto do Tulonu. Odprowadzę go tam, a z Tulonu udam się w góry pirenejskie.
— Niby student na wakacjach — zażartowała z uśmiechem żona.
— Rzeczywiście przyznał margrabia — ale z przyjacielem, więc nie potrzebujesz być o niego zazdrosną droga Matyldo.
— Czy hrabia bogaty? — spytała.
— Bardzo.... Posiada jeden z najpiękniejszych majątków w Saintonge.
— Dziwię się, że obrał sobie tak niebezpieczny zawód — wtrąciła margrabina.
— Do marynarki trzeba mieć powołanie od urodzenia, tak prawie, jak do stanu kapłańskiego. Oktaw poszedł za przykładem ojca i dziadka, którzy zajmowali wysokie stopnie w marynarce. Ich rodzina poświęciła się temu zawodowi od dwóch wieków, mniej więcej. Niepodobna zliczyć przysług drogocennych, które oddali Francji Sisternowie. Ich protoplasta, Piotr Longauet, uszlachetniony przez króla Franciszka I., został niebawem hrabią, w nagrodę za rozmaite czyny bohaterskie. Widzisz z tego, że to stary ród, który wzniósł się wysoko własną zasługą. Oktaw wstępuje godnie w ślady swoich przodków. Przed pięciu latami porucznik, dziś jest już kapitanem w marynarce. Ponieważ lubi morze namiętnie, nie cofnie się w pół drogi. Jego fregata Eponina, stoi obecnie na kotwicy, w porcie tulońskim.
— I dotąd jest kawalerem?
— Zawsze.... niezmiennie.
— Rozmiłował się zapewne do tego stopnia w zdradliwej toni morskiej, że nie zostało już miejsca w jego sercu, na miłość dla kobiety.
— Sądzę i ja, że uważa zawód marynarza niestosowny, i niezgodny z stanem małżeńskim. Pytałem go raz, dlaczego się nie żeni? — „Musiałbym naprzód — odpowiedział — znaleść kobietę, którą bym pokochał. Nie szukam zaś z tej prostej przyczyny, bo jestem z góry przekonany, że nie przypadnie mi żadna do serca.
— Dziwna odpowiedź! — wtrąciła Matylda.
— Dałem spokój dalszym badaniom. spostrzegłszy i domyśliwszy się, żem wpadł na przedmiot draźliwy, o którym nie chce mówić w ogóle. Nawet pomiędzy druhami najserdeczniejszymi, są w życiu tajemnice, które powinno się uszanować, nie wyciągając gwałtem nikogo na zwierzenia.
— Oh! to prawda! — szepnęła z westchnieniem Matylda.
— Z drugiej strony — kończył margrabia — nie wierzę, żeby Sisterne miał być zawsze tak obojętnym na wdzięki niewieście, za jakiego chciałby uchodzić obecnie. Przy puszczam raczej, że rozczarował się w pierwszej młodości, i nie wygoił dotąd rany w sercu, zadanej pierwszym bolesnym zawodem miłosnym. Pojmiesz łatwo droga Matyldo, żem nie zdradził się przed nim z tą myślą. Jeżelim trafnie odgadł, i Sisterne nosi się istotnie w duszy, z tajemnicą miłosną, nie dziwię się, że ukrywa takową najstaranniej wobec świata całego. Byłoby okrucieństwem dotknąć się rany, może tylko zabliźnionej pozornie, a krwawiącej wewnątrz.

III.
Nad brzegiem Marny.

Na trzeci dzień po rozmowie margrabiostwa, na terasie zamkowej, wyglądającej w lecie, jakby najpiękniejszy ogród podwzrotnikowy, przybył do Coulange hrabia Sisterne. Zapowiedział się depeszą, i czekano na niego z drugiem śniadaniem.
Margrabia przyjął gościa otwartemi ramionami, a i Matylda powitała go nader serdecznie. I dzieci uprzedzone przez rodziców, wyciągnęły ku niemu rączęta z własnej i nieprzymuszonej woli. Sisterne uściskał jedno po drugiem; potem pozostał nieruchomy, wpatrując się w nie, szczególniej w chłopczyka, z niemym zachwytem. Zdawał się być wzruszonym do głębi, i zaledwie był w stanie powstrzymać łzy, cisnące mu się gwałtem do oczów. Widok dziatek, budził w nim widocznie jakieś dawniejsze, bolesne wspomnienie.
— Jak też urosły wasze dzieci! — wykrzyknął. — A jakie piękne! — dodał, zwróciwszy się do Matyldy.
Szepnął na ucho margrabiemu:
— Ah! jakżeś szczęśliwy Edwardzie!
Rzeczywiście, kochany Oktawie — potwierdził margrabia. — A oto moje skarby najkosztowniejsze wskazał ręką na żonę i dziatki.
Sisterne westchnął nieznacznie.
— Czy tym razem będziemy mieli przyjemność, gościć dłużej w Coulange pana hrabiego? — spytała uprzejmie Matylda.
— Niestety pani margrabino, pomimo szczerych chęci, nie mogę spędzić u was, jak tylko dwa dni.
— Tak krótko!
— Edward wie, że mam urlop tylko na tydzień.
— Spodziewaliśmy się jednak....
— W naszym zawodzie, pani margrabino, nie można zbyt często dogadzać swemu sercu. Cóżby to było dla mnie za wytchnienie po trudach, jakie szczęście, korzystać z państwa serdecznej gościnności, odpoczywając w Coulange dłużej. Muszę jednak za cztery dni, komenderować już na pokładzie mojej „Eponiny“. Pomimo wymierzonego mi tak skąpo czasu, nie wahałem się wpaść do was bodaj na tych kilkadziesiąt godzin, i uścisnąć wasze dłonie. Nie mogłem odmówić sobie tej przyjemności, przejeżdżając przez Paryż.
— Wdzięczni jesteśmy nieskończenie, i za tę chwilkę nam udzieloną. Umiemy ocenić tem wyżej, poświęcenie pańskie, żeś odkradł tych dwa dni, z pobytu z siostrą ukochaną, hrabiną de Valcourt — rzekła serdecznie Matylda.
— Spędzę zapewne jeszcze cztery lata na morzu, pani margrabino. Ale gdy znowu wrócę do Francji, przyrzekam solennie zaprosić się do was na cały miesiąc.
— Trzymamy za słowo pana hrabiego; a gdybyś zapomniał o danej nam obietnicy, upomnimy się o nią niezawodnie.
Podano śniadanie, i wszyscy przeszli do sali jadalnej. Po śniadaniu, rozmawiano z wielkiem ożywieniem, ze dwie godziny, wróciwszy nazad na terasę. Genio zaprzyjaźnił się odrazu z marynarzem, usadowiwszy się bez ceremonji na kolanach.
— Nadto się naprzykrzasz synu panu hrabiemu — zauważyła po chwili Matylda.
Posłuszny chłopczyna chciał zsunąć się natychmiast na posadzkę marmurową. Zatrzymał go jednak Sisterne w ramionach.
— Oh! nie trudzi mnie wcale wasz luby synek — zaprotestował żywo kapitan. — Musi przecież zapoznać się bliżej, z najlepszym przyjacielem swego ojca. Nie potrafię wyrazić słowami, jak mnie raduje, żem potrafił pozyskać Genia przyjaźń i sympatją. Nie odstraszyła go widocznie szorstkość w obejściu, takiego jak ja wilka morskiego. Gdy powrócę, ręczę, że mnie pozna twój synek Edwardzie.
— Poznam z pewnością — rzekł chłopaczek rezolutnie — bo będę ciągle myślał o panu kapitanie.
Uściskał go Sistern serdecznie:
— Cóż to za rozkoszne dziecko! — wykrzyknął z zapałem.
Margrabia uśmiechał się z zadowoleniem. Matylda była mocno zadumana.
— I ja nie zapomnę o tobie, mój maleńki — przemówił kapitan głosem lekko drżącym. — Na dowód tego przywiozę ci coś na pamiątkę. Ile razy stojąc z lunetą na pokładzie okrętu, zwrócę oczy w stronę Francji, zamajaczy mi w oddali twój śliczny buziak różowy i spojrzenie pełne inteligencji. Będziesz chłopcze kochany mojem najmilszem wspomnieniem, wywiezionem z kraju rodzinnego.
W chwilę później, zaproponował margrabia dłuższą przechadzkę przed objadem.
— Z przyjemnością — rzekł kapitan.
— Czy mogę i ja pójść z panami? — spytał Genio.
— Naturalnie, że zabierzemy i ciebie — odpowiedział margrabia.
Dzieciak uszczęśliwiony. poleciał pędem, krzycząc z daleka:
— Mój kapelusz! mój kapelusz!
— A ty żoneczko, zechcesz nam towarzyszyć? — spytał czule mąż.
— Czuję się dziś dziwnie osłabioną — uśmiechnęła się słodko. — Zresztą dodała z żartobliwym naciskiem — macie z pewnością na ustach moi panowie, nie jedno poufne zwierzenie. Nie będę wam zatem przeszkadzała w rozmowie. Zostawiam panom zupełną swobodę. Za to wieczorem, po objedzie, zabiorę wyłącznie dla siebie pana kapitana, jako wynagrodzenie za utracone godziny popołudniowe. Czy mamy wziąć z sobą i Lolę?
— Nadto męcząca przechadzka, na jej drobne nóżki. Sądzę, iż lepiej będzie zostawić ją w domu.
— Trzymaj-że sobie twoją córkę! — zawołał margrabia wesoło.
Genio powrócił już niosąc pod pachą kapelusik słomkowy. Zbliżył się do Matyldy, całując w obie ręce na pożegnanie.
W kwadrans później, szli pod ramię dwaj przyjaciele, jedną z najpiękniejszych zamkowych aleji, krokiem wolnym, rozmawiając o rozmaitych przygodach, z ich latek młodocianych. Genio w susach i podskokach, jak młody źrebiec, biegł ciągle przodem, zbierając po drodze polne kwiaty, na bukiet dla Matyldy, a szczególniej ulubioną przez nią wonną konwalję. Co chwila wydawał chłopczyna okrzyk radosny, widząc jak wiązanka rośnie mu w oczach.
Doszli w ten sposób do końca alei. Przed nimi była furtka w murze, otaczającym park. Margrabia chciał skręcić na prawo, gdy tymczasem Sisterne stanął, patrząc na furtkę.
— Dokądże ona prowadzi? — spytał.
— Nad rzekę — odpowiedział Edward.
— Ejże!
— Moglibyśmy zresztą puścić się brzegiem Marny — zauważył margrabia. — Mało tam cienia, co prawda, ale za to będziesz miał przed oczyma, przepyszne widoki.
— Poczułem zaraz wodę w bliskości — zażartował marynarz.
— Ba! czemże dla ciebie słodka woda Oktawie!
— Zapewne.... ale bądź jak bądź, woda rzeczna łączy się w końcu z jakiemś morzem.
Wyszli z parku. Sisterne skamieniał z podziwu, patrząc na czarującą panoramę, roztaczające się w koło nich. U jego stóp toczyła szybko falę za falą Marna. Połyskiwała to złotem, to purpurą, w ukośnych promieniach i blaskach słońca zachodzącego. Tworzyły one na jej powierzchni niby łuskę świetlaną. Na drugim brzegu, wśród łąk bujnych, przetykanych kwieciem różnobarwnem, pasło się bydło, krowy i woły. W dali strzelała z pomiędzy drzew w niebo, wysmukła wieża wiejskiego kościółka, z krzyżem pozłacanym; i migały gdzieniegdzie czerwone dachy, domostw porządnych, otoczonych wieńcem drzew owocowych, w pełnem kwiecie. W perspektywie, jak wzrokiem zasięgnął, ciągnęły się pasmem pagórki wyższe i niższe, okryte wysokopiennemi lasami; na które rzucały obecnie plamy świetlane, blaski słońca zachodzącego.
— Cudowny widok! Co za malowniczy krajobraz! — zawołał Sisterne z zachwytem.
— Nieprawdaż? — rzekł margrabia.
— Czem szczególniej odznacza się ta okolica, to, że co krok zmieniają się widoki, a każdy z nich ma w sobie jakiś wdzięk odmienny.
— Znam mniej więcej kochany Edwardzie całą kulę ziemską, a jednak powtarzam z dumą, że żaden kraj nie jest piękniejszym od Francji!
Podzielam w zupełności twoje zdanie drogi Oktawie. Niech każdy zresztą kocha przed wszystkiem innem swoją ojczyznę, i niech ją uważa za najmilszą i najpiękniejszą. Taki tylko człowiek zasługuje prawdziwie na szacunek.
Uścisnęli sobie dłonie nawzajem, idąc dalej w milczeniu. Ten niemy uścisk, był wymowniejszym, niż cały potok słów. Świadczył on, że zrozumiały się te serca szlachetne, że w tych dwóch ludziach tkwi głęboko to samo poczucie honoru; że wart jeden drugiego. Pomimo, że ich los rozłączył blisko od dwudziestu lat, nie przestali oni myśleć o sobie, i kochać całą duszą. Byli więc uszczęśliwieni, nie tylko że się widzą bodaj na krótko, ale w dodatku, z temi samemi ideałami, które świeciły im w dniach pierwszej młodości.
— Jak się nazywa wioska po tamtej stronie rzeki? — spytał Sisterne.
— Miéran! — odpowiedział Edward.
W tejże chwili chłopczyk biegnący przodem, krzyknął zdziwiony radośnie. Dwaj panowie spojrzeli na malca. O jakie trzydzieści kroków od nich, dostrzegli stojące na gościńcu dwie młode kobiety. Genio zwrócił się ku nim:
— Tatku! — zawołał głosem zdławionym od głębokiego wzruszenia. — Tam na drodze.... pani Ludwika.... moja przyjaciółka z Tuillerów!
I nie czekając na ojca przyzwolenie, pomknął jak strzała, wypuszczona z łuku. Zobaczyli jednocześnie schylającą się jedną z kobiet. Porwała chłopczynę w ramiona otwarte, tuląc namiętnie do łona. Dwaj przyjaciele przyspieszyli kroku. Zachmurzyło się jasne dotąd czoło margrabiego. Zdawał się być czemś mocno podrażniony. Druga kobieta, w której nasi czytelnicy domyślili się zapewne Melanji Morlot, szła im naprzeciw.
— Wybacz pani — przemówił Edward dość szorstko — ale nie będę taił przed nią, mego niesłychanego zdziwienia. Jakim cudem twoja towarzyszka, mieszkająca stale w Paryżu, znajduje się dziś na drodze do Coulange? Wiem o wszystkiem od mojej żony; nie upoważnia jednak spotkanie przypadkowe naszych dzieci w Tuillerach; nie upoważnia powtarzam, osoby nieznanej nam zresztą, żeby goniła aż tu za Geniem. Tak mi się to wydaje nienaturalnem, że zaczynam podejrzywać tę.... panią o jakieś złe zamiary.
Melanja spłonęła szkarłatem. Zmięszana i onieśmielona, nie wiedziała co ma na razie odpowiedzieć.
— Czy to pani krewna? — spytał margrabia tonem łagodniejszym.
— Moja przyjaciółka, ale kocham ją, jakby mi była siostrą. Może pan margrabia być zupełnie spokojny. Ona pewnie nie zdolna wyrządzić krzywdy nikomu, a najmniej pańskim dzieciom. Proszę tylko patrzeć. Płacze z radości na widok chłopczyka.
— Chcę wierzyć słowom pani, one mi jednak nie tłumaczą, skąd się tu wzięła.
Najprostszym sposobem panie margrabio: Przyjechałam do krewnych, na miesiąc lub dwa; namówiłam moją przyjaciółkę, żeby mi towarzyszyła do Miéran.
— To co innego. A więc spotkanie z moim synem, nastąpiło przypadkowo?
— Nie chcę okłamywać pana margrabiego.... Poszłyśmy umyślnie w tę stronę, w nadziei, że moja przyjaciółka zobaczy bodaj z daleka przez żelazne sztachety, dzieci państwa.
— Dziękuję pani za jej szczerość — margrabia uśmiechnął się, ze zwykłym sobie wyrazem miłym i ujmującym. — Nie miałem widocznie słuszności, obawiając się czegoś złego dla moich dzieci. Czyś pani urodzona w Miéran?
— Tak panie margrabio. Będąc dzieckiem, miałam zaszczyt widywać nieraz nieboszczkę, panią margrabinę, pańską matkę.
— A teraz mieszkasz pani w Paryżu?
— Odkąd wyszłam za mąż.
— Jakże się nazywają pani krewni?
— Rouget i Blaisois, moi stryjeczni i cioteczni. Jeden Blaisois mieszka w Coulange, bo tam się ożenił.
— Znam kilku z nich. Nie chcę żebyś pani odeszła pod przykrem wrażeniem słów, które mi się wyrwały wpierw niepotrzebnie, i może brzmiały zbyt ostro. Odtąd ile razy skierujecie się panie ku zamkowi w Coulange, chciejcie wejść do parku, a będziecie tam zawsze przyjęte najgościnniej.
Melanja wymówiła z cicha i nie bardzo zrozumiale, kilka słów podziękowania, z ukłonem pełnym uszanowania.
Po obsypaniu chłopczyka pocałunkami, podniosła się wreszcie z kolan Gabryela. Uniesiona nadziemską radością, zapomniała zupełnie, że znajduje się wobec margrabiego de Coulange.
Zrozumiała, że powinna przynajmniej pozdrowić go, i wytłumaczyć się kilku grzecznemi słowami. Otarła więc szybko łzy płynące po twarzy, i postąpiła ku margrabiemu i jego przyjacielowi.
Odkąd stanęła na nogi młoda kobieta, obrócona doń całą twarzą, Sisterne wlepił w nią wzrok, w którym czytało się zdumienie i prawie bolesne przerażenie.
Gdy podeszła doń blisko, skrzyżowały się ich oczy, w spojrzeniu błyskawicznem. Gabryela stanęła jak wryta, jakby nagle skamieniała. I Sisterne wyglądał dziwnie pomieszany. Nie poznał jednak Gabryeli. Tylko wzrok tej bladej kobiety, przypomniał mu kogoś innego, i spojrzenie dwojga źrenic, które widział wiecznie przed sobą. Przeszyła mu niem serce, niby grotem; budząc wspomnienia najboleśniejsze.
Spiorunowany i ubezwładniony tak samo wobec młodej i bladej jak widmo kobiety, kapitan pożerał ją wzrokiem. Czekał może na powtórne spojrzenie z jej strony? Gabryela jednak nie podniosła więcej oczów na niego.
Upłynęła w ten sposób chwila przelotna która wydała się niemniej wiekiem biednej Gabryeli, tyle jej sprawiła przykrości niewysłowionej. Ciężył na niej kamieniem, wzrok rozpłomieniony i badawczy kapitana; czuła go na sobie, pomimo, że oczy wlepiła w ziemię. Wreszcie zapanowała nad swoją słabością, i okropnem pomięszaniem. Nie przemówiwszy ani słowa, skłoniła się tylko głęboko przed margrabią i jego towarzyszem. Porwała następnie ruchem gorączkowym pod ramię panią Morlot, szepcząc głosem zdławionym:
— Wracajmy czemprędzej do domu!
Pociągnęła szybko Melanję w stronę przeciwną.
— Do zobaczenia kochana pani Ludwiko! — zawołał serdecznie mały Genio.
Odwróciła się ku niemu, nie zatrzymując się jednak, i posłała mu od ust całusy.
— Dziwna istota! — mruknął margrabia. Sisterne ścigał dotąd wzrokiem oddalające się kobiety. Stał bez ruchu w jednem miejscu, jakby wrósł w ziemię. Po dłuższej chwili westchnął bardzo ciężko. Margrabia wpatrywał się w niego ze zdumieniem coraz wzrastającem. Spostrzegł, że drży całem ciałem; patrzy przed siebie z głębokim smutkiem, wzrokiem łzawym i z gorzkim uśmiechem na ustach.
— Co ci jest kochany Oktawie? — spytał czule.
Sisterne ścisnął go silnie za rękę:
— Uważam cię Edwardzie, za mego najlepszego przyjaciela. Potrzebuję gwałtownie zrzucić nakoniec ciężar z serca. Czy chcesz być moim powiernikiem?
— Będę dla ciebie mój drogi, czem tylko zechcesz.
— A więc słuchaj przyjacielu!

IV.
Zwierzenie.

— A to dopiero! — zawołał Genio, gdy weszli wszyscy trzej do parku.
— Zostawiłem nad rzeką mój śliczny bukiet, który miałem dać mamie.
— Uzbierasz drugi synku, jeszcze świeższy i piękniejszy — uśmiechnął się margrabia. — Biegaj po kwiatki na łąkę.
— Zapewne! — klasnął w dłonie chłopczyna, i pobiegł galopem zrywać kwiaty na nowo.
— Usiądźmy tu w cieniu, pod płaczącym jesionem na ławeczce — rzekł margrabia do swego towarzysza. Tu nikt nam w rozmowie nie przeszkodzi.
— Nie mógłbyś mi powiedzieć Edwardzie, kim jest ta piękna, blada kobieta, która zdaje się być tak bardzo przywiązaną do twego syna?
— Widziałem ją sam dzisiaj po raz pierwszy w życiu, nie znam jej więc zupełnie. Opowiem ci jednak najchętniej, ile wiem o niej.
Powtórzył margrabia w kilku słowach, całe spotkanie dzieci z Gabryelą, w ogrodzie Tuilleryjskim. Nie pominął i tego szczegółu, że malcy, którzy zresztą kochali ją bardzo, wymyślili dla niej przezwisko: — „Woskowa figura“ — z powodu, że była taka strasznie blada. Sisterne słuchał z wytężoną uwagą, nie przerywając opowiadania ani jednem słowem.
— Nazywa się zatem panią Ludwiką? odezwał się — dopiero, gdy margrabia umilkł.
— Tak przynajmniej sama mówi.
— I zdaje się ludziom szaloną, co?
— Mogłeś przecie dostrzedz sam Oktawie, coś nienaturalnego w jej wzroku pałającym gorączkowo; a przytem patrzącym w koło z rodzajem obłąkania. Mnie bo uderzyło w jej całej postawie, coś chorobliwego.
— Nie, jam nie zauważył w niej niczego podobnego, kochany Edwardzie. Dziwna jest tylko, że ta twarzyczka jest bez kropli krwi, a jednak tak piękna i urocza.
— Co do mnie, jestem przekonany Oktawie, że mieliśmy przed sobą wprawdzie nie żadną furjatkę, niebezpieczną i gwałtowną, tylko biedaczkę, słodką, łagodną, ale niemniej pozbawioną zdrowych zmysłów.
— Nieszczęśliwa! nieszczęśliwa kobieta! — szepnął smutno Sisterne.
— W każdym razie — wtrącił margrabia — jest zupełnie taką, jak mi ją opisano. Fiksacja jej nie szkodzi i nie zawadza nikomu. W swojem łagodnem i rozmarzonem szaleństwie, kocha w czambuł wszystkie dzieci, które spotyka gdziekolwiek. Jest to u niej raczej chorobliwym stanem nerwów, i zbyt wyegzaltowaną czułością.
Na chwilę zamilkli obaj.
— Pytałeś mi się drogi Edwardzie — przemówił pierwszy Oktaw — co mi dolega? Słyszałeś mnie wzdychającego i patrzyłeś zdumiony na mój niepokój, pomieszanie i smutek nagły.
— Rzeczywiście, uderzyło mnie to wszystko — odpowiedział margrabia.
— Otóż wprowadził mnie w ten stan wyjątkowy, widok biednej, bladej, młodziutkiej kobiety. Nie potrafię określić i odmalować ci słowami, co się dzieje w mojej duszy. Jedno jej spojrzenie, przeniknęło mnie na wylot, niby uderzenie piorunu.
Zaraz to zrozumiesz: Jej rysy, wiotka kibić, barwa włosów, cała słowem postawa, a szczególniej oczy! te oczy czarujące! przypomniały mi żywo, pewną dzieweczkę piękną i czystą, z duszą anielską, którą kochałem niegdyś, kocham dotąd i kochać nie przestanę do ostatniego serca uderzenia. Drogie to wspomnienie zachowam czyste, niby świętość. Nie potrafię już nigdy pokochać tak gorąco innej kobiety.
— Oh! nie żądam, abyś odkrywał przedemną Oktawie, tajemnicę bolesną, twojej pierwszej miłości — rzekł margrabia mocno wzruszony. — Wolisz zamilczeć o wszystkiem, niż gdybyś miał później żałować, żeś zwierzył się z tem przed kimkolwiek.
Sisterne potrząsł smutno głową.
— Nie Edwardzie, nie będę nigdy żałował, żem otworzył serce przed tobą. Dla kogoż jak ty, którego uważam prawie za brata, nie chcę mieć tajemnic. Ona mnie zresztą dławi, niszczy, zabija zwolna; ta nieszczęsna tajemnica, którą wlokę wszędzie za sobą, na lądzie i morzu, niby galernik kulę przykutą do nogi. Zdaje mi się, że gdy podzielę się nią z tobą, sprawi mi to pewną ulgę. Gdyby został mi tylko w pamięci czarowny obraz kobiety ukochanej, a przedwcześnie utraconej, owe krótkie i przelotne chwile szczęścia, wystarczyły by mi, jako błogie wspomnienie na resztę życia. Ale nie mam spokoju; czyni mi bowiem gorżkie wyrzuty własne sumienie, i nie mogę niczem zagłuszyć jego głosu.... Chcę nie tylko zwierzyć się z czemś przed tobą, kochany Edwardzie, ale musisz wysłuchać niejako mojej spowiedzi.
— Mów śmiało Oktawie. Zaczynam już ubolewać nad tobą; później zaś, dowiedziawszy się o wszystkiem, spróbuję pocieszyć cię, jeżeli to będzie możliwem.
— Nie ma dla mnie pociechy na tym świecie. Pożałuj mnie jednak przyjacielu, bom istotnie bardzo a bardzo nieszczęśliwy!.... Powiedziałem ci przed chwilą, że widok młodej, bladej kobiety, przeniknął mnie do głębi.... Zdawało mi się, że zjawia się przedemną duch mojej Gabryeli.... Tak się nazywała moja pierwsza i.... ostatnia miłość.... Omyliłem się. To nie była moja Ella urocza i świeża jak poranek majowy. Pytam się, czy istnieje naprawdę jakiekolwiek podobieństwo między temi dwiema istotami; czy też było to tylko chorobliwem przywidzeniem, mojej podnieconej gorączkowo wyobraźni?
— Sądzę i ja — rzekł margrabia — że było to niejako sennem zjawiskiem na jawie. Zdarzają się podobne wypadki, których.... jak zresztą wielu innych objawów niezwykłych.... nie umiemy wytłumaczyć ludzkim rozumem.
— Bądź jak bądź — odezwał się na nowo Sisterne — jestem odrętwiały z bólu. Spiorunował mnie na razie wzrok tej biednej kobiety. Ona to swojem nagłem pojawieniem się na mojej drodze, wzbudziła we mnie chęć niepowstrzymaną, wyspowiadania się szczerze przed tobą.
Po chwilowym namyśle, Oktaw potarł czoło ruchem nerwowym, i zaczął mówić temi słowy:
— Z powodu ślubu mojej siostry, w dniu ośmnastego sierpnia, w roku 1852, podałem się o urlop i otrzymałem go na całych sześć miesięcy. Nie mogli mi go odmówić; wracałem bowiem do Francji po ciężkich trudach, i pięciu latach spędzonych wyłącznie na morzu, z nader krótkiemi przestankami. W kilka dni po ślubie, który odbył się w naszym parafialnym kościółku na wsi, towarzyszyłem do Paryża młodemu małżeństwu. Szwagier mój był jak wówczas.... takim jest zresztą do dzisiaj... najpoczciwszym i wesołym chłopcem. Czynił więc, co tylko było w jego mocy, abym nie znudził się w tegoczesnym Babilonie, i nie rozchorował się na spleen. Miał jednak wiele pracy w ministerstwie marynarki; czas zaś, pozostający mu od zajęć biurowych, poświęcał wyłącznie swojej żonie. Nie mogłem narzekać, czując się cokolwiek opuszczonym i zaniedbywanym przez nich. Patrzyłem przeciwnie z rodością najwyższą, na ich miłość wzajemną; na szczęście niczem nie zamącone mojej siostry jedynej. Byłem częstokroć zostawiony samemu sobie; a nawet usuwałem się umyślnie, aby im nie przeszkadzać moją obecnością, i nie przerywać słodkiego „sam na sam“.... Nie znałem wówczas nikogo w Paryżu, nie mogłem więc poprosić jednego z przyjaciół, aby mi wskazali, gdzie mógłbym się rozerwać i zabawić. Tyś był wówczas chory obłożnie. Odwiedziwszy cię dwa, czy trzy razy, nie śmiałem zaglądnąć więcej do pałacu Coulange, pogrążonego w ciężkim smutku i trosce o ciebie. Nudziłem się okropnie, a życie niczem nie zajęte, wydawało mi się straszliwym ciężarem, prawie nie do zniesienia.
Upłynął dopiero pierwszy miesiąc z mojego półrocznego urlopu, tak gorąco upragnionego, a ja zachodziłem już w głowę, co pocznę dalej z sobą? Strach mnie ogarnął na myśl o długich pięciu miesiącach, życia bezczynnego. Postanowiłem uciec z Paryża, i zwiedzić Anglję, Niemcy i Włochy.
Wyznaczyłem już był sobie dzień odjazdu za granicę, gdy przechodząc pewnego wieczora, ulicą św. Honorarjusza, strzeliło mi nagle do głowy, żeby wstąpić do sali balowej w Valentino. Nigdy przedtem noga moja nie postała na podobnym balu. Nie potrzebuję opisywać ci lokalu; wszystkie one bowiem wyglądają jednakowo, a niema nikogo pomiędzy nami, żeby nie znał bodaj jednego z pomiędzy nich. Tego wieczora w Valentino, był ścisk niesłychany. Olśniony światłem kinkietów, ogłuszony hałaśliwą orkiestrą, i zahukany ciągłym ruchem w koło mnie, szedłem przez salę, chwiejąc się prawie, potrącany i popychany co chwila. Spostrzegłem na szczęście wolne miejsce na ławeczce pod ścianą i zająłem je natychmiast. Traf zrządził, że i znalazłem się obok młodziutkiej panienki, olśniewającej, czarującej piękności. Spojrzałem na nią zrazu ukradkiem, z zachwytem najwyższym. Purpurowe usteczka uśmiechały się roskosznie na jej jasnem czole, i w słodkiem, powłóczystem spojrzeniu, malował się spokój niczem niezamącony. i anielska niewinność. Całe jej skromne ułożenie, dowodziło czystości jej duszy dziewiczej. Można było domyśleć się z łatwością, że nie wie ona dotąd, czem jest grzech, że nie padł cień najlżejszy, na zwierciadło jej duszy.
Mogła mieć najwyżej lat siedmnaście. Pączek polnej różyczki, na pół rozkwitły, uosobiona wiosna! Ah, jakże odbijała, z zadumą na jasnem czole, w słodkiem, idealnem rozmarzeniu, od tłumu dziewcząt rozpasanych w tańcu jak bachantki, które kręciły się ustawicznie w koło mnie! Tego kontrastu uderzającego, nie potrafię opisać ci słowami Edwardzie.
Po chwili ośmieliwszy się cokolwiek, przemówiłem do niej.
— Pani nie tańczy? — spytałem.
Podniosła na mnie swoje cudne oczy. Nie zapomnę do śmierci tego spojrzenia zamglonego, czarująco powłóczystego i pełnego wyrazu, które przeniknęło mnie do głębi. Zostałem nim olśniony. Uczułem płomień w sercu, w głowie, jakby jej oczy miały nademną tę moc niezwykłą. Byłem upojony rozkoszą, jakiej nigdy dotąd nie doświadczyłem. Nie byłem w stanie zbadać na razie, co się ze mną dzieje. Poddawałem się tylko bez namysłu, słodkiemu upojeniu.
Odpowiedziała mi głosem melodyjnym, pieszczotliwym, trochę nieśmiało, cała zapłoniona:
— „Zaciągnęły mnie tu prawie przemocą, moje dwie towarzyszki. Lubią one taniec namiętnie. Ja zaś bawię się, patrząc na nie. Sama nie tańczę nigdy“.
— Dlaczego? Czy nie sprawia to pani przyjemności?
— „Oh! przeciwnie.... tańczyłabym z chęcią — odpowiedziała z całą otwartością — tylko wydaje mi się, że taniec w miejscu publicznem, nie byłby może dla mnie stosownym. Z tego powodu, odmawiam sobie tej przyjemności“.
Byłem uszczęśliwiony tą odpowiedzią. Zadałem jej jeszcze kilka pytań.
Tu powtórzył hrabia de Sisterne szczegóły, opowiedziane mu przez Gabryelę, z jej życia krótkiego wprawdzie, ale niemniej bogatego w cierpienie i zawody bolesne.
— Opuściłem o wpół do dwunastej w nocy salę balową jednocześnie z Gabryelą i jej towarzyszkami — kończył hrabia de Sisterne. Nie byłem jeszcze na tyle śmiałym spytać ją gdzie mieszka, uznawszy sam coś podobnego za rzecz niestosowną. Wiedziałem zresztą, że nie otrzymałbym żadnej odpowiedzi. Nie mogłem jednak opanować chęci namiętnej, dowiedzenia się gdzie mieszka. Podszepnął mi szatan kusiciel myśl śledzenia jej potajemnie. Odkryłem w ten sposób, że mieszka w pokoiku umeblowanym, w hoteliku trzeciorzędnym, przy ulicy Tiquetonne. Myślałem o niej wyłącznie przez resztę nocy. Stała mi w oczach, we śnie i na jawie, z słodkim uśmiechem, z jasnem czołem, z minką skromną, prawdziwego niewiniątka, z spojrzeniem, przenikającem do głębi serca. Nazajutrz ani mi w głowie nie postało, opuszczać Paryż. Przestałem się nudzić. Paliła mnie żądza dotąd nieznana, która powinna by była ostrzedz mnie przed groźnem niebezpieczeństwem. Znalazłem na miejscu zajęcie i rozrywkę, za którą chciałem jechać aż za granicę. Obecnie pragnąłem jedynie widywać częściej czarującą Gabryelę i zdobyć jej miłość. A co potem będzie?.... To pytanie nakazywała mi prosta uczciwość. Gdybym był się zdobył od razu na zimną analizę moich uczuć i obrachowanie naprzód możebnych następstw; idąc za głosem honoru i sumienia, było moją powinnością spakować czemprędzej kuferek, uciekając z Paryża najbliższym pociągiem. Na nieszczęście przyszło za późno rozsądne zastanowienie się nad tą całą sprawą. Uległem zaraz w pierwszej chwili grzesznemu popędowi, ścigając młodą panienkę aż do jej mieszkania. Może była w tem zrazu tylko ciekawość zbyteczna... ale uczyniłem już krok, wiodący do przepaści. Popychała mnie naprzód, po tej niebezpiecznej pochyłości, jakaś fatalność niepokonana. Miałem odegrać wobec tego dziecka nieświadomego dotąd, czem jest zło w ogóle, rolę nikczemną uwodziciela, niegodną mnie, a przeciwną moim zasadom, memu honorowi! I nie wstrzymał mnie jej wiek prawie dziecięcy, i jej anielska niewinność!.... Ileż wyrzutów czyniłem... za późno niestety! sam sobie. Ah! byłem bardzo występny!... Jedyną moją wymówką mogłaby być miłość gwałtowna i pożerająca Kochałem ją całą siłą młodości!....
Urwał w pół Sisterne, ogarnięty nadzwyczajnem wzruszeniem.
— Rzecz to wielkiej wagi, rzeczywiście — rzekł margrabia — i jesteś naprawdę godnym pożałowania. Ale mów dalej kochany Oktawie. Słucham cię z najwyższem zajęciem.
— Nie potępiasz mnie zatem Edwardzie?
— Chwila byłaby nader źle wybrana do czegoś podobnego. Skoroś zresztą sam osądził swój czyn, nie potrzebuję objawiać mego zdania o nim.
Sisterne przemówił na nowo:
— Pragnąłem gorąco zobaczyć Gabryelę; upłynęły jednak trzy dni, a nie udało mi się spotkać jej. Zniecierpliwiony, postanowiłem napisać do niej, podpisując list: Oktaw Longuet, nazwiskiem naszego pierwszego protoplasty, który później zdobył własnemi zasługami, szlachectwo i tytuł hrabiego de Sisterne. Dlaczego ukryłem przed Gabryelą mój tytuł, i prawdziwe nazwisko? Sam przed sobą nie umiałem tego wytłumaczyć. Było i w tem pewne, podstępne wyrachowanie. Bałem się spłoszyć od razu Gabryelę, budząc w niej podejrzenie, co do czystości moich zamiarów, i co za tem idzie.... baczną ostrożność w stosunkach ze mną. Wszedłem zupełnie w rolę uwodziciela z zawodu! Oktaw Longuet, pospolity mieszczanin, mógł zyskać jej ufność. Hrabia de Sisterne natomiast, oficer marynarki, byłby niewątpliwie przestraszył ją, i byłaby mnie odtąd strzegła się jak ognia. Muszę ci wyznać aby niczego przed tobą nie zataić, żem ją cokolwiek podejrzywał. Pomimo szczerego i naiwnego wyznania biedaczki, jakby księdzu na spowiedzi i sympatycznego wrażenia, jakie wywarła na mnie, na pierwszy rzut oka, wątpiłem w cnotę nienaruszoną.... panny w magazynie.
Niestety tacy my wszyscy mężczyźni. Nawet i najbardziej honorowi pomiędzy nami, gotowi zawsze posądzić o najgorsze, i znieważyć w myśli bodaj.... kobietę. Jest to nikczemnem i niegodziwem. Ah! mój drogi, jakżeśmy odbiegli daleko od owej epoki, w której nasi ojcowie czcili kobietę, nieledwie na równi z Bóstwem. Utraciliśmy ową świętą wiarę, a z nią razem utraciliśmy zwolna i wszelkie ideały.... Otóż pomimo, że się oburzało na to moje serce, zaczynałem wątpić w czystość Gabryeli. Oh! pamięć o tem, wywołuje rumieniec wstydu na moje czoło do dzisiaj! Jakże byłem ślepy i nikczemny, aż do podłości!
List mój pozostał bez odpowiedzi. Spodziewałem się tego po trochu, ale to mnie nie zniechęciło, i nie skłoniło do zaniechania niecnych zamiarów uwiedzenia biednej panienki. Nie zdolny oprzeć się chęci szalonej, zobaczenia powtórnie Gabryeli, wstąpiłem do magazynu przy ulicy Montmartre, gdzie była zajętą przez cały dzień. Zmięszała się okropnie widząc mnie wchodzącego, i stanęła cała w płomieniach. Zrozumiałem, żem i ja nie obojętny dla niej, i że mój list wywarł skutek pożądany. Poprosiłem ją o różne drobiazgi, a przez tych kilka minut, wzbierając to i owo, potrafiłem szepnąć jej zręcznie parę słówek. Wracałem bardzo często do magazynu, rozdając później przedmioty zakupione, bądź pokojówce mojej siostry, bądź dzieciom odźwiernej w ich domu.
Pewnego wieczora nakoniec, osądziłem, iż czas wielki rozmówić się z nią stanowczo. Czekałem więc na Gabryelę, przed bramą jej hoteliku. Ująłem ją pod ramię, prawie przemocą i zacząłem przechadzać się z nią wzdłuż trotoaru, tam i nazad. Dziś nie pomnę com jej mówił; w każdem jednak słowie, była chęć uśpienia jej czujności, chęć niegodziwa uwiedzenia biedaczki. Słuchała mnie w stanie gorączkowego rozdrażnienia. Nie mogła tchu złapać w pierś ścieśnioną a drżała jak liść osiki. Wspomniałem od niechcenia o moim liście.
— Oh! — zawołała głosem zdławionym. — Nie mogłam ochłonąć z przerażenia przez dzień cały! A jednak — dodała z zachwycającą, naiwną prostotą — gdybyś pan nie był się pojawił w naszym magazynie, byłabym może potrafiła zapomnieć zupełnie o nim.
Po tej odpowiedzi, która wymknęła się jej mimowolnie, poszło mi z łatwością wydobycie z niej wyznania, że podziela i ona moją miłość namiętną. Rozpływałem się niemal, w nadmiarze radości. Objąłem ją w pół, i przycisnąłem do jej czoła usta rozpalone. Odtąd byłem pewny zwycięstwa; chociaż musiałem jeszcze walczyć czas jakiś z jej oporem instynktowym; z ostatniemi szańcami, po za któremi chowała się jej cnota, jej czystość, pełna trwogi i jej skrupuły.
Nadto mnie jednak kochała biedaczka, aby nie miała upaść w końcu i uczynić zadość moim prośbom. Wierzyła zresztą święcie mojej obietnicy, ożenienia się z nią, skoro pozwolą mi na to okoliczności. Ufając mi bezgranicznie, uległa w końcu....
— Jakto? — zawołał margrabia zdumiony. — Obiecywałeś nawet poślubić ją?
— Nie inaczej....
— Oh! to było źle.... źle bardzo!
— Sam to przyznaję drogi Edwardzie; było to niegodziwością z mojej strony. Po dokonanem uwiedzeniu moje nieszczęśliwej ofiary, powtórzyłem uroczystą obietnicę, nazwania jej wkrótce moją żoną. Tym razem byłem szczery; przekonawszy się o anielskiej czystości jej myśli i uczuć. Zrozumiałem, jakie skarby nieprzebrane, znajdują się w sercu Gabryeli, i postanowiłem naprawdę zaprowadzić ją przed ślubny ołtarz.
— Czyś powiedział jej wtedy przynajmniej, że jesteś właściwie hrabią de Sisterne?
— Bynajmniej.
— Dlaczego?
— Aby nie rumienić się przed ukochaną, za moje poprzednie kłamstwo. Sądziłaby, że i teraz oszukuję tylko biedaczkę, obiecując ożenić się z nią.
— Licha wymówka, pozwól sobie powiedzieć kochany Oktawie.
— Chciałem zresztą patrzeć z radością w chwili stanowczej, na jej przyjemne zdziwienie, gdy dowie się całej prawdy. Wszystko jednak skończyło się najfatalniej. Wkrótce przekonasz się sam o tem. Nie wyobrazisz sobie Edwardzie, ile było szlachetności, ile wzniosłych uczuć w duszy tej czarującej istoty! Co za delikatność wrodzona! Mogła zaledwie wyżyć z ciężkiej pracy, mieszkała w nędznej izbie, na poddaszu. Chciałem nająć jej stosowniejsze mieszkanie, i ładnie umeblować. Pragnąłem obsypać ją podarunkami; sukniami, klejnotami i zaopatrzyć w pieniądze. Nie przyjęła niczego! — „Nie — powtarzała, z rozrzewniającą stanowczością. — Chcę pozostać godną ciebie, mój najdroższy. Przyjmując cokolwiek, zanim nazwiesz mnie dobrą żoną; sprofanowałabym tylko naszą miłość“.
— Pojmujesz teraz Edwardzie, co to była za święta istota?
— Tak rzeczywiście.... Wielkie i szlachetne serce, biło w jej dziewiczem łonie Oktawie.
— Oto skarb, który utraciłem na zawsze!
— Jakże to się stało?
— Tatku! — ukazał się w tej chwili przed rozmawiającymi Genio cały zdyszany, z ogromnym snopem kwiatów uzbieranych.
— Czy mogę wrócić aleją świerkową wprost do mamy?
— Owszem synku drogi rzekł z uśmiechem margrabia. Biegnij naprzód. I my pośpieszymy wkrótce za tobą.
Zadowolony z pozwolenia, puścił się chłopczyna galopem ku zamkowi.
Sądzę, że skończę po drodze moje opowiadanie — wtrącił Sisterne.
— Mamy na to kwadrans czasu — zauważył margrabia.

V.
Gdzie oni?

Hrabia Sisterne przemówił na nowo:
— Aby ukryć, ma się rozumieć, mój miłosny stosunek przed siostrą i szwagrem, wynająłem w sekrecie mieszkanko, zastosowane do okoliczności, na ulicy Richelieu’go. Nie przeszkadzało mi to jadać u nich prawie codziennie objadu, a sypiać kiedy niekiedy w pokoju, który przeznaczyli dla mnie, na cały czas mojego urlopu. Musiałem jednak wskazać inny adres Gabryeli, i mieć ją gdzie przyjąć. Odwiedzała mnie nader rzadko, pomimo wszystkiego. Wolała spotykać się ze mną gdzieś za miastem. Robiliśmy też częste wycieczki na wieś w okolicach Paryża. Płoszyła ją i przerażała lada drobnostka; była niesłychanie drażliwą i uważającą na każdy krok, czem mnie zachwycała. Dnia pewnego.... a było to na sześć tygodni przed końcem mego urlopu.... gdym zjawił się w domu siostry, po dwóch dniach niebytności, co zdarzyło mi się raz pierwszy.... zastałem dużą urzędową kopertę, z pieczęciami biura ministerjalnego dla marynarki. Przysłano mi rozkaz udania się do dni czterech, do Brestu, na pokład okrętu „Orgon“, który odpływał na wyspy antylskie. Dostałem przytem awans, którego nie spodziewałem się wcale. Kiedy indziej byłbym się czuł dumny z tego i najszczęśliwszy w świecie. Wyjazd przychodził jednak tak nagle i niespodziewanie, żem był na razie spiorunowany rozkazem, poczytując go za najwyższą niedolę. Na dobitek, list oddano przedwczoraj, nie miałem więc ani chwili do stracenia. Co czynić? Rozkaz był stanowczy. Musiałem odjechać natychmiast.
Posądzałem wtedy mego szwagra, i dziś myślę taksamo, że dowiedziawszy się coś niecoś o moich stosunkach z Gabryelą, nie znalazł niczego innego na prędce, aby im koniec położyć; jak wypłatać im tego figla po za plecami, używając po temu całego swojego wpływu w ministerstwie marynarki.
Skoro spakowałem i zamknąłem kufer podróżny, wysyłając przodem na kolej, pobiegłem do Hotel-garni, przy ulicy Richelieu’go, aby zabrać i z tamtego mieszkania trochę rzeczy, i niektóre ważne papiery. Ztamtąd napisałem zaledwie kilkanaście wierszy do Gabryeli, tłumacząc pobieżnie mój nagły odjazd, z obietnicą dłuższego listu z drogi. Oddałem go z dobrym napiwkiem kelnerowi w hotelu, nakazując żeby odniósł list natychmiast podług adresu. Sam pospieszyłem na dworzec. W godzinę po mojem przybyciu do Brestu, „Orgon“ podnosił kotwicę, wypływając na pełne morze. Nie miałem więc czasu, napisać nowego listu do mojej biednej Gabryeli. Napisałem do niej szeroko i długo, wysyłając list do Francji, ale aż po dwóch miesięcacą naszej żeglugi.
W tym liście, podyktowanym przez moje serce, pełne dla niej czułości najszczersze; odkryłem jej wreszcie całą prawdę. Przysięgałem uroczyście, że nie zapomnę o niej nigdy, i kochać nie przestanę. Obiecywałem ponownie zrobić z niej hrabinę de Sisterne, skoro powrócę do Francji. Wskazałem jej w jaki sposób ma mi odpisać, dając jednocześnie adres mojego notarjusza. Błagałem ją najgoręcej, aby kazała mu sobie przysłać tyle pieniędzy, ile tylko może potrzebować. Nie będzie przecież żyła w niedostatku, przyszła hrabina de Sisterne.
Ani na ten list, ani na kilka następnych, nie odebrałem odpowiedzi. Nie wiedziałem zupełnie, jak sobie tłumaczyć uparte milczenie Gabryeli. Przez cały ciąg żeglugi, byłem w śmiertelnym niepokoju, z tego powodu. Myślałem o niej wyłącznie, czując, że oddalony od niej, kocham ją coraz goręcej. Widzisz zatem, w jakiem znalazłem się fatalnem położeniu, i domyślasz się zapewne, ile wycierpiałem w tym czasie. Nie będę zastanawiał się dłużej nad tem.
Wróciłem do Francji w półtrzecia roku. Udałem się najprzód do moich dóbr w Sisterne. Tam zastałem odesłane trzy listy, adresowane do Gabryeli, przez dyrekcję poczty. Co się stało z resztą? O tem nie dowiedziałem się dotąd. Po uporządkowaniu na prędce, najpilniejszych spraw majątkowych, co zabrało mi cały tydzień, mogłem nareszcie udać się do Paryża. Tu zajechałem nie do mojej siostry, ale wprost do Hotel-garni, na ulicy Bichelieu’go zapisując się znowu jako Oktaw Longuet.
Nie potrzebuję ci mówić, jak byłem niecierpliwy, żeby dowiedzieć się czegoś o mojej drogiej i niezapomnianej Gabryeli. Zastałem w hotelu jeszcze tego samego kelnera. Przyznał mi się mocno zmięszany i zakłopotany, że zgubił niestety list powierzony mu; Gabryela więc nie odebrała niczego odemnie, nawet i tych kilku słów, uspakajających jej obawy na przyszłość. Jakby rażony piorunem, pospieszyłem do magazynu na ulicę Montmartre....
Tu hrabia de Sisterne powtórzył margrabiemu znane nam już szczegóły dalszych smutnych dziejów Gabryeli.
— Udałem się nawet i do Orleanu — kończył hrabia. — Tam odpowiedziano mi, że nikt nie widział na oczy panny Liénard, odkąd opuściła przed laty dom ojcowski. Dowiedziałem się również, że pan Liénard umarł (tak bowiem nazywał się ojciec Gabryeli) ale dotąd nie zgłosiła się córka po spadek, należący się jej z prawa i z urzędu.
Biedna moja Gabryela, musiała mnie zatem uważać za prostego, najpodlejszego uwodziciela! Uwierzyła w końcu, żem jej nigdy nie kochał, wtrącając nieszczęśliwą w przepaść z krwią najzimniejszą; opuściłem zaś nikczemnie, skorom nasycił dostatecznie żądzę namiętną posiadania jej! Co ona wtedy o mnie pomyślała? Ah! nie śmiem zastanowić się nad tem!
....Z sercem złamanem, zraniona do głębi, shańbiona i napiętnowana na zawsze, jako istota upadła, bez przyszłości, zobaczyła się zgubioną bez ratunku! Złorzeczyła mi zapewne, topiąc miłość, jaką czuła niegdyś dla mnie, w morzu pogardy i wstrętu dla człowieka niegodziwego, który oszukał ją najhaniebniej!
Wszystko sprzysięgło się przeciw mnie, w tej nieszczęsnej awanturze! Ah! i przeciw mojej ofierze! Prześladowało nas od początku do końca fatum złowrogie, druzgocąc bez litości! Czyżby mnie to tłumaczyło? Bynajmniej. Jestem przekonany o wielkości mego błędu.... mojej zbrodni raczej, i do dziś srogo za nią pokutuję! Oh! kara straszna za krzywdę wyrządzoną biednej, niewinnej istocie; trwa ciągle i będzie ciężyła nademną, do tchu ostatniego!.... Czy żyje nieszczęśliwa Gabryela? Czy urodziła szczęśliwie nasze dzieciątko? Nikt mi tego nie umiał powiedzieć na pewno. Któż wie, czy zrozpaczona, widząc przed sobą straszne widmo nędzy, nie targnęła się na życie własną dłonią, byle skończyć raz i zerwać jedno pasmo cierpień i hańby niczem niezasłużonej?.... Od chwili, gdy wyniosła się z nędznej izdebki, na przedmieściu Batignolles, ginie w cieniu, przepada niby kamień w wodę wrzucony. Jeżeli nie umarła, co się z nią stało? Gdzież są oboje? Młoda matka i nasze dziecko? Tajemnica, nie do odgadnienia!....
Może nie dowiem się o nich niczego, do końca życia, a ta zupełna nieświadomość ich losu, udręcza mnie najokropniej. Wspomnienie mojej biednej Gabryeli, i dzieciątka, które nosiła w łonie, prześladuje mnie we śnie i na jawie; nie opuszcza mnie nigdy, ani na chwilę. Miłość dla niej zamknąłem w sercu, jak świętość najwyższą. Nie wyruguje jej stamtąd, i nie sprofanuje żadne inne uczucie. Wszak pojmujesz teraz Edwardzie, jaki ból serce mi rozdziera? Zrozumiałeś ile goryczy mieści w sobie każde wspomnienie o mojej drogiej i nieodżałowanej Gabryeli?
— Doskonale, kochany Oktawie. Skrucha i żal szczery, mażą i najcięższe grzechy. Wielką zaiste była twoja wina, ale i nie mniejszą pokuta. Przebaczy ci i Bóg miłosierny i twoja ofiara, czy tu, czy tam w niebie.
Zapomnisz jeszcze o niej, znajdując ukojenie w cierpieniu, w innem uczuciu.
— Nigdy! — wykrzyknął Oktaw energicznie. — Nie wolno wymierzyć czas karze; gdy nie można nagrodzić krzywdy uczynionej, gdy nie da się naprawić złego przez nas sprawionego. Będę żył dalej mojem wspomnieniem, trując się gorzkiemi wyrzutami własnego sumienia. Nie znajduje się szczęścia na drodze, mój Edwardzie, niby jakiejś rzeczy zgubionej nieopatrznie. Dziwią się moi najlepsi przyjaciele, dlaczego się nie żenię. Ileż to razy spróbowano mnie swatać. I rzeczywiście, podsuwano mi panienki czarujące, zdolne obudzić w sercu niezajętem, miłość namiętną. A jednak patrzyłem na tyle wdzięków i przymiotów, zimny, jak posąg marmurowy. Czyż mógłbym się żenić? To wprost niemożliwe! Nie istnieje na świecie taka kobieta, którą byłbym w stanie pokochać. Uważam zaś małżeństwo bez miłości, za profanacją, rzeczy świętej i nietykalnej!
Gdy mi radzą żeniaczkę, aby mieć w życiu miłą towarzyszkę, i używać słodkich rozkoszy u ojca rodziny, słucham w milczeniu, myśląc w duchu o mojej Gabryeli i naszem dziecku. Zadałeś i ty mi to samo pytanie. Masz moją odpowiedź. — Nie ożenię się nigdy.... Możeby nazwano uczucie, które mną powoduje, zbytnią egzaltacją; czemś zakrawającem na śmieszny i przesadzony purytanizm.... Nie obchodzą mnie wcale sądy ludzkie. Pozostanę wiernym do grobu mojej pierwszej miłości. Nie oddam nazwiska Sisternów, choćby kobiecie najdoskonalszej, bom już przyrzekł takowe komu innemu.
Co do rozkoszy rodzinnych, któremi kuszą mnie znajomi, wiedząc, że przepadam w ogóle za dziećmi, nie jestem ich zupełnie pozbawionym. Emę, trzech letnią moją siostrzeniczkę, i córkę chrzestną, kocham jak własne dziecko. Na siostrzenicę przeleję całą miłość, którą byłbym czuł dla Gabryeli i mego dziecięcia! Gdy kiedyś przyjdzie mi porzucić morze, osiędę przy siostrze i siostrzenicy, stary, samotny w świecie... jak wilk morski.
Zamilkł na chwilę. Odezwał się trochę później, z smutnym uśmiechem:
— Wiesz Edwardzie, co mi nagle strzeliło do głowy?
— Cóż takiego kochany Oktawie?
— Że gdyby Emcia była taką, na jaką się zanosi, mógłby ją twój syn poślubić.
— Zapewne — margrabia uścisnął mu dłoń serdecznie — widują się dość często. Jeżeliby tylko pokochali się nawzajem, ja bym z pewnością nie zaprotestował przeciw temu związkowi.
— Oto na com zeszedł! — rzekł z niewysłowioną goryczą Sisterne. — W sile wieku, zamiast myśleć o własnem szczęściu, swatam kogo? trzechletnią Emcię, z ośmioletnim Geniem!
Byli już tylko o kilkadziesiąt kroków od zamku. Uprzedzona o ich powrocie, przez chłopczyka, zeszła na dół Matylda, aby spotkać się z nimi w ogrodzie. Trzymała w ręce bukiet z polnych kwiatów, ofiarowany jej przez Genia.
— Kochany Edwardzie — wtrącił szybko Sisterne — wszystko com ci opowiedział, zostanie między nami, nieprawdaż?
— Powtórzyć komukolwiek, powierzoną mi tajemnicę, uważałbym za zdradę nikczemną — rzekł margrabia
— Proszę cię usilnie, żebyś nie wspomniał nawet o tem przed twoją żoną.
— Nie dowie się o niczem z ust moich i Matylda; bądź zupełnie spokojny co do tego Oktawie.

VI.
Serce Gabryeli.

Obie kobiety doszły biegiem prawie, jakby przed kimś uciekały do mostu, dzielącego Coulange od Miéran. Dopiero znalazłszy się po drugiej stronie rzeki, blisko domu, w którym mieszkały, zwolniły kroku. Zatrzymała się po chwili Gabryela, ocierając czoło zlane potem.
— Jesteś okropnie znużoną, droga Ello — przemówiła pani Morlot. — Bo i pocośmy tak goniły? Zaledwie mogłam ci nastarczyć. Usiądźmy, ot tu, na trawie, nad brzegiem Marny. Pójdziemy dalej, gdy trochę odpoczniesz.
— I owszem — odpowiedziała Gabryela. — Nie mogę utrzymać się prawie na nogach.
Usiadły naprzeciw frontu zamku Coulange, który odbijał prześlicznie białemi ścianami, od ciemnej drzew zieleni, w głębi.
— Co za czarujący widok! — wykrzyknęła Melanja w zachwycie.
— Wszak podzielasz moje zdanie Ello kochana?
— Rzeczywiście — szepnęła zapytana mimochodem, jakby nieświadoma, o co idzie właściwie. Tonęła cała w głębokiej zadumie. Wzrokiem rozmarzonym, błądziła po parku w Coulange, czy nie ujrzy raz jeszcze dwóch mężczyzn i Genia z nimi, bodaj z daleka. Westchnęła ciężko, nie widząc nigdzie nikogo.
— Musieli wrócić do zamku — wtrąciła Melanja, odgadując tajemne pragnienie towarzyszki.
— Prawdopodobnie....
Traf jednak, przyznaj Ello, usłużył nam doskonale. Przeszedłszy daremnie trzy razy po pod bramę zamkową, przyszło nam, a właściwie tobie, niby natchnienie z góry, przechadzać się dalej nad brzegiem rzeki. Powiedziałaś mi wychodząc z Miéran.
— „Gdybym Genia mogła zobaczyć bodaj z daleka!“ — Tymczasem trzymałaś go w ramionach, a i on rzucił ci się na szyję, pieszcząc i całując bez końca i miary.
— Byłam też niewypowiedzianie szczęśliwą, droga Melanjo.
— Poznał cię od razu, a jak się tobą ucieszył!
— Oh! Skarb mój najdroższy.... Poznał mnie, choć nie mógł się spodziewać, że zobaczy nas na wsi u siebie.
— Słyszałaś jego okrzyk radosny? Z jakim to impetem, biegł chłopczyna w twoje objęcia!
— Miałam zaledwie dość czasu, aby otworzyć mu ramiona. Rozmawiałaś Meluniu z panem margrabią. Cóż on ci powiedział?
— Oh! był nader łaskawym i pełnym jak zawsze uprzejmości. Zdziwił się zrazu, spotykając ciebie w Coulange. Pospieszyłam wytłumaczyć mu rzecz całą.
— I był zadowolony z twego wyjaśnienia?
— Najzupełniej.
— Nie zabroni mi widywać Genia?
— Cóż znowu! Mój Boże, margrabia de Coulange taki wielki magnat! Czemże ja jestem uboga kobieta wobec niego?
— A chcesz wiedzieć Ello co on myśli o tem? Nietylko nie ma nic przeciw temu, żebyś popieściła jego syna kiedy niekiedy, ale co więcej, zaprosił nas obie najgrzeczniej, abyśmy wstąpiły do parku na przyszły raz, obiecując nam serdeczne przyjęcie.
— Możesz to być Meluniu?
— Czyżbym kłamała Ello przed tobą?
— Ah! i on jest więc taksamo dobry i szlachetny, jak jego żona!
— Gdybyś była zostawiła margrabiemu chwilkę czasu kochana Ello, ręczę, że byłby powtórzył i tobie, swoje uprzejme zaproszenie.
Gabryela spuściła smutno głowę i.... milczała.
— Pozwolisz mi być szczerą Ello.
— Ależ mów tylko śmiało Meluniu.
— Nie pojmuję dlaczegoś tak uciekała, jakby kto chciał gonić za nami?
— Zapewne, nie możesz zrozumieć tego, moja droga.
— Mogło to wydać się dziwnem panu margrabiemu.
— Czyż nie ogłoszono mnie już od dawna za dziwaczkę? — odpowiedziała Gabryela, siląc się na uśmiech blady i smętny.
— Sądziłam, że wypuściwszy z objęć Genia, idziesz ku margrabiemu, aby wytłumaczyć się przed nim bodaj w kilku słowach.
— Pragnęłam podziękować mu całem sercem, że nie przywołał syna do siebie, gdy ten rzucił mi się na szyję.
— I zamiast uskutecznić ten zamiar, stanęłaś w miejscu jak wryta, i uciekłaś nie przemówiwszy ani słówka.
— Prawda....
— Na twojej zaś twarzy, malowało się zdumienie, przestrach i niezadowolenie.
— Nie Meluniu. Byłam tylko skamieniałą ze zdziwienia, i przerażona w stopniu najwyższym.
Spojrzała na nią Melanja osłupiała:
— I to margrabia?.... — spytała.
Gabryela potrząsła głową, nie dając jej dokończyć.
— Stał obok niego drugi mężczyzna — szepnęła.
— Ktoś znajomy.... zaprzyjaźniony zapewne z panem margrabią. Uderzyła mnie jego mina wielko-pańska i ułożenie nader dystyngowane. Musi być bogaty, i z tej samej sfery, co margrabia. W dziurce u niego, dostrzegłam rozetkę oficerską, od krzyża „Legji“. Ten więc nieznajomy tak cię przestraszył droga Elunju?
— Nie inaczej....
— I z jakiego powodu?
— Poznałam go natychmiast....
— Ejże! No, to tłumaczy zupełnie twój przestrach i zdziwienie.
— Uważałaś Meluniu, jak mi się przypatrywał?
— Rzeczywiście.... Wlepił w ciebie wzrok mocno zaciekawiony....
— Nie dostrzegłaś w jego oczach Melanjo niczego więcej, prócz ciekawości?
— Niczego.... zupełnie niczego.
— Chwała Bogu! Mogę więc być pewną, że on mnie nie poznał. Ten towarzysz pana de Coulange, dowiedz się Meluniu, to Oktaw Longuet.... ojciec mego dziecięcia.
Melanja aż podskoczyła.
— Może złudziło cię Ello nadzwyczajne podobieństwo? To się trafia czasem.
— Nie omyliłam się, wierz mi Meluniu. On nie zmienił się tak jak ja! Przysięgam ci, że to Oktaw Longuet, nikt inny!
Melanja oniemiała ze zdunfenia.
— Coś nadzwyczajnego! — wyszeptała po chwili głosem zdławionym:
Przyjaźń między margrabią de Coulange, a niegodziwym uwodzicielem biednej Gabryeli, wikłała jeszcze bardziej w oczach Melanji, sprawę i tak dość niejasną i nieodgadnioną.
— Gdy spotkały się nasze oczy — przemówiła na nowo Gabryela — sądziłam, że i on mnie pozna. Zdjęła mnie wtedy i ubezwładniła na razie trwoga śmiertelna. Jeżeli na szczęście twarz moja nie przypomniała mu dawnej Gabryeli, inaczej by było z moim głosem. Ten dźwięku nie zmienił. Nie otwierając ust, wydałam się prawdopodobnie panu margrabiemu dziwaczną lub niesłychanie ograniczoną. Wolę jednak tę niemiłą ostateczność, niż gdybym była się naraziła na poznanie mnie przez Oktawa Longuet.
— Na twojem miejscu Ello, byłabym postąpiła wręcz przeciwnie. Wywołałabym właśnie poznanie, przemawiając wprost do niego:
— Choćby mnie i poznał, na cóżby mi się to przydało? Nie Meluniu. Nie żądam dziś niczego, i on nie może mi obecnie w niczem dopomódz. Nie zmieni mego smutnego życia; nie w jego mocy powrócić mi ułud i nadziei pierwszej młodości, naprawić wyrządzoną mi krzywdę, oddając mi moje dziecko! Sądzi zapewne, żem umarła. Pocóż wywodzić go z błędu? Tam jest widocznie bogaty, szczęśliwy.... prawdopodobnie żonaty od dawna.... Nie chcę zakłócać jego spokoju i jego szczęścia domowego. Wyglądałoby to na chęć pomszczenia na nim krzywdy wyrządzonej, nieprawdaż? W mojej zaś duszy nie postała nigdy nienawiść dla niego! Boleję tylko nad stratą mego syna, przebaczając wszystko z serca.... jego ojcu.
— Ten pan jednak mógłby ci może dopomódz Ello, w odszukaniu waszego dziecka?.... i w ogóle wynagrodzić ci krzywdę uczynioną....
— W jaki sposób?
— Nie wiem.... sądzę tylko, że....
— Powtarzam ci Meluniu, że nie ma rady na moją niedolę. Niczego nie żądam, i nic dla mnie nie jest w stanie uczynić obecnie, pan Oktaw Longuet. Jestem zresztą winniejszą od niego. Powinnam była unikać okazji do grzechu, i uciekać przed niebezpieczeństwem, póki nie było na to zapóźno.
— I ty go jeszcze tłumaczysz? Takiem zawsze wzniosłem, szlachetnem jest twoje serce Ello!
— Gdybym nie starała się go uniewinnić Melanjo, musiałabym złorzeczyć temu, który złamał mi życie bezpowrotnie.
— Zapewne....
— Wiesz z tych szczegółów, które pozbierał o nim twój mąż, że nie mam nawet prawa oskarżać pana Longuet, o niegodne kłamstwo i oszukiwanie mnie. Zdaje się ze wszystkiego, że kochał mnie szczerze i czynił co mógł, aby mnie odszukać. Nie jego w tem wina, żem rozmyślnie zatarła ślady za sobą. Zaciężyła nademną fatalność, a ja schyliłam przed nią głowę, nie próbując nawet walki z moim losem nieszczęsnym. Co komu w górze przeznaczono, tego nie uniknie, i to się na nim spełnić musi.

VII.
W obecności margrabiny..

Zapowiedział Morlot pani de Coulange: — „Za tydzień będę miał zaszczyt prosić o posłuchanie panią margrabinę u niej na wsi.“ — Ósmego dnia zatem, ajeng policyjny wysiadał z wagonu na stacji w Artaud, najbliższej od Coulange, o 9-tęj z rana, trzymając w prawej dłoni ręczny kuferek.
Był ubrany całkiem czarno, w anglezie, według ostatniej mody. Gors od cienkiej koszuli, był śnieżnej białości, na rękach „lapis“ rękawiczki. Mina poważna, podnosiła jeszcze wyraz twarzy, o rysach wybitnych i prawie ponurych, gdy ich nie ożywiał uśmiech łagodny, wzbudzający sympatję na pierwszy rzut oka.
Wychodził właśnie przed peron po drugiej stronie, gdy znalazł się nagle oko w oko z starym Firminem, kamerdynerem margrabiego de Coulange.
— A! dzień dobry panu! — przemówił doń Firmin tonem przyjacielskim. — Cieszę się, że pana widzę. Przyjechałeś zapewne odwiedzić twoich krewnych w Coulange?
— Tak, kochany panie. — Morlot uścisnął mu dłoń serdecznie
— Przyjeżdżam na dni kilka, do Miéran i Coulange.
— Doskonale! Teraz na wsi najprzyjemniej!
— Cóż pan tu robisz tak wcześnie? Czekasz na gości prawdopodobnie?
— To my przeciwnie czekamy na pociąg, który ma nas zawieźć do Paryża. Tam zatrzymamy się tylko do wieczora. Jaśnie pan margrabia bowiem robi wycieczkę w Pireneje.
Morlot zmarszczył brwi, mocno zasępiony i pomieszany:
— Ejże — rzekł z dziwnym naciskiem. — Cóżto skłoniło tak nagle państwo margrabiostwo, do wyjazdu na Południe?
— Jaśnie pan jedzie sam, a ja towarzyszę mu jak zwykle.
— Zatem pani margrabina?....
— Została w Coulange z dziećmi.
— Rozumiem — rzekł Morlot, z twarzą rozjaśnioną. — Powołały zapewne jakieś interesa pana margrabiego w Pireneje?
— Jedzie zlustrować dobra, które tam posiada.
— Otóż i pan margrabia — wtrącił Morlot. — Cóżto za pan idzie obok niego?
— Najserdeczniejszy z jego przyjaciół. Spędził u nas dwa dni, a teraz jaśnie pan odprowadza go do Tulonu.
— Ma oficerską rozetkę „Legji“. Poznać zaraz po minie junackiej, że to człek wojskowy — lub marynarz, co na jedno wychodzi. Hrabia de Sisterne, jest kapitanem okrętowym.
— Piękna karjera, w tak młodym wieku — zauważył Morlot. — Hrabia może zostać kiedyś francuskim admirałem.
— Nawet.... na pewno — dodał Firmin.
W tej chwili wjechał na dworzec pociąg udający się do Paryża. Margrabia z kapitanem, zajęli miejsca w wagonie pierwszej klasy.
— Ja pomieszczę się w klasie drugiej — rzekł Firmin.
Zbliżył się stangret do kamerdynera, aby uścisnąć staruszkowi dłoń na pożegnanie.
— Pożegnam i ja pana, — Morlot wyciągnął rękę do niego — życząc mu szczęśliwej podróży.
Gdy odchodził, przytrzymał go Firmin za ramię:
— Czy czeka kto na ciebie, panie Morlot, z końmi i wózkiem? — spytał.
— Nie, ponieważ nie uprzedziłem nikogo o moim przyjeździe.
— Chcesz pan zatem iść pieszo?
— Zapewne, jeżeli nie znajdę na dworcu żadnej okazji.
— Nie widziałem nikogo takiego przed dworcem. Wraca jednak stangret jaśnie pana do Coulange. Ten podwiezie pana z całą gotowością.
— Ma się rozumieć! — zawołał stangret. — Proszę usiąść na koźle obok mnie.
— Przyjmuję propozycję i siadam — odrzekł Morlot — dziękując serdecznie za przysługę obydwom panom.
— Oh! niema za co — rzekł Firmin.
— Bo trzeba ci wiedzieć panie Morlot, żem nie zapomniał twojego powiedzenia o naszych jaśnie państwach.
— Wsiadać! wsiadać! trzecie dzwonienie! — rozległ się donośny głos konduktora.
Firmin wskoczył raźno do wagonu, uścisnąwszy pobieżnie dłoń Morlota i stangreta. Odezwała się świstawka, pociąg ruszył w drogę.
— Jestem na pańskie rozkazy — stangret margrabiego uchylił grzecznie kapelusza.
— Nie masz pan tu niczego więcej do załatwienia? — spytał Morlot.
— Niczego.
— Skoro tak.... siadajmy.
Faeton margrabiego, zaprzężony dzielną parą rosłych anglików, dojechał w niespełna pół godziny do wsi Coulange.
— Gdzie pan życzy sobie wysiąść?
— Przed bramą zamkową — odpowiedział Morlot.
— Mogę zawieść pana gdziekolwiek na wieś. To mi nie zabierze i pięciu minut.
— Poco miałbyś pan kręcić końmi — wtrącił Morlot. — Chcę zresztą złożyć moje uszanowanie pani margrabinie.
— Ah! to co innego. — Stangret popatrzył się na mówiącego, z wielkiem zdziwieniem.
Powóz zatrzymał się przed bramą. Morlot zeskoczył z kozła. Skoro bramę otworzono, puścił się agent ku zamkowi, najbliższą aleją lipową. Oczyścił po drodze z pyłu czarne ubranie, a nawet i lakierki, najstaranniej. Czuł się zmięszany pomimowolnie, wstępując na pierwsze piętro, po wspaniałych, szerokich schodach zamkowych. Teraz dopiero widział jasno, jak wielkie trudności przedstawia zadanie, które postanowił wypełnić sumiennie. Nie mógł się jednak wahać. Za chwilę stanie przed margrabiną. Przygotował się od dawna do tej rozmowy, ważąc w myśli każde słowo. Pójdzie za radą żony, przybierając wobec tej pani dostojnej, postawę pełną uszanowania. Wszedł śmiało do obszernej sieni, idąc pomiędzy dwoma rzędami posągów marmurowych, wyszłych z pod dłuta pierwszorzędnych rzeźbiarzów, i cudownej woni drzew pomarańczowych. Wyszedł na jego przyjęcie służący. Poznał go natychmiast. Był to ten sam, którego widział przed domem na ulicy Ternes, podczas pogrzebu pani de Perny.
— Chciałbym mówić z panią margrabiną — rzekł Morlot. — Czy zechce mnie przyjąć tak wcześnie z rana?
— Nie wiem.... ale pójdę się spytać pokojowej jaśnie pani, panny Julji. Proszę pójść za mną.
Morlot oddawszy służącemu bilet wizytowy, przeszedł kilka salonów, których nie miał czasu obejrzeć należycie, choć było tego warte bogate, a gustowne urządzenie każdego z osobna; i został nareszcie wprowadzony do przedpokoju. Tam zastali młodą osobę. Na widok nieznajomego mężczyzny, zerwała się ona na równe nogi.
— Panno Juljo, ten pan życzy sobie mówić z jaśnie panią.
Drgnął Morlot pomimowolnie, usłyszawszy to, imię. Idąc za popędem ajenta policyjnego, postąpił szybko naprzód, wlepiając w pokojowę wzrok na wskróś przenikający. Pod tem jasnem i badawczem spojrzeniem Morlota, które zdawało się sięgać aż do głębi jej myśli najskrytszych, zmięszała się pokojowa, mieniąc się na twarzy najwidoczniej. Zauważył toajent natychmiast.
— Ejże! — pomyślał — czyżbym miał tu natrafić na ową ichmościankę Julkę, z ulicy Ponthieu?
Dziewczyna odzyskała jednak niebawem równowagę, zapanowawszy nad chwilową słabością.
— Zobaczę, czy jaśnie pani może pana przyjąć. Kogoż mam zapowiedzieć?
— Oto mój bilet wizytowy. — Morlot podał go pokojowej.
Otworzyła drzwi niknąc za portjerą. Ajent spytał szybko służącego:
— Czy ta.... panna Julja, jest dawno u pani margrabiny?
— Około ośmiu miesięcy.
— Ah! Nie wiesz pan przypadkiem, gdzie sługiwała, przedtem?
— Nigdy nam o tem nie wspomina.
— Rzecz szczególna! — mruknął Morlot. — Dlaczegóż: milczy tak zawzięcie?
— Prawdopodobnie — uśmiechnął się lokaj znacząco — nie musiało jej być dobrze na tamtych służbach, i z tego powodu nie chce mówić o swoich dawnych paniach.
Pojawiła się Julka z powrotem.
— Jaśnie pani prosi — skłoniła się usuwając się odedrzwi przed ajentem. Morlot przeszedł z Julką idącą za nim,, rodzaj saloniku — budoaru, a gdy przed nim pokojowa otworzyła drzwi drugie, znalazł się w gabinecie Matyldy, czekającej na niego w środku pokoju. Była ona blada śmiertelnie, pomimo wysiłku, aby udać spokój zupełny. W jej wzroku płonącym gorączkowo, czytało się wyraźnie okropne pomięszanie.
Morlot skoro próg przestąpił, skłonił się nisko Matyldzie. I margrabina skinęła mu grzecznie głową, w milczeniu. Julka stała we drzwiach, w oczekiwaniu na dalsze rozkazy swojej pani.
— Dziś nie przyjmę nikogo więcej — przemówiła margrabina. — Odejdź. Zadzwonię, gdybym ciebie potrzebowała.
Pokojowa cofnęła się od progu. Spostrzegł Morlot, że nie zamknęła drzwi zupełnie, tak jednych jak i drugich.
— Ejże! — pomyślał. — Czy nie chce sobie ułatwić podsłuchania naszej rozmowy?
Poszedł sam, pozamykał drzwi szczelnie, zapuszczając ciężkie, gobelinowe portjery.
Przystąpiła bliżej margrabina.
— Boisz się pan, żeby nas nie podsłuchiwano? — rzekła z cicha.
— Rzeczywiście obawiam się tego pani margrabino. Nie powinno słyszeć naszej rozmowy, żadne ucho niedyskretne.
— Coś zatem nader ważnego?
— Niesłychanie ważnego, pani margrabino.
— Sądzę jednak, że okażesz się pan taksamo względnym i szlachetnym, jakim byłeś przed tygodniem.
— Postaram się pani margrabino, wykonywując ściśle moją powinność, dowieść jednocześnie mego dla niej najwyższego poważania i ofiarności.
— Poczciwe słowa pańskie dodają mi otuchy. Czuję się o wiele spokojniejszą. Usiądź pan w fotelu naprzeciw mnie, w okna framudze. Stąd nikt nas z pewnością nie podsłucha.
Uśmiech blady i smętny, zjawił się przelotnie na ustach Matyldy.
— Jestem podejrzliwy i niedowierzający nikomu, pani margrabino. Stanowi to jeden z przymiotów niezbędnych dla mnie. Wymaga tego koniecznie mój zawód ajenta policyjnego. Proszę więc o łaskawe odpowiedzi na kilka pytań, które nie mają żadnego związku z celem głównym moich odwiedzin w zamku Coulange. Julka jest od ośmiu miesięcy pokojową pani margrabiny.... Czy miała dobre i wiarogodne zaświadczenia?
— Naturalnie. Inaczej nie byłabym jej wzięła do służby.
— Była w nich mowa o jej wierności i uczciwości?
— Dwie, czy trzy panie, moje znajome, polecały mi listownie tę dziewczynę, jako bardzo uzdolnioną w swoim zawodzie i mogącą zastąpić mi w zupełności sługę kilkuletnią, którą wydałam za mąż niedawno.
— A w tych listach, nie wspominano przypadkiem, gdzie i u kogo służyła jeszcze owa Julka?
— Przyznam się panu, że tego nie przypominam sobie zupełnie.
— Nie wie zatem pani margrabina, w czyjej służbie była Julka, zanim u niej miejsce przyjęła?
— Nie zebrała mnie nigdy ciekawość, spytać ją o to.
— Czy pani margrabina zadowolona z jej usług?
— Jak dotąd, nie mam powodu do skargi na nią. Dość inteligentna, zręczna, pracowita, i zdaje się być oddaną mi duszą i z ciałem.
— Nigdyż nie zauważyła pani margrabina czegoś niezwykłego w jej postępowaniu?
— Nie jestem usposobienia podejrzliwego. — Matylda potrząsła głowę.
— Ufam jej i wierzę, że jest uczciwą.
Zamilkł Morlot, zastanawiając się nad czemś.
— Czyżbyś pan miał powody, posądzać tę dziewczynę o coś złego? — spytała.
— Nie wiem pani margrabino, do czego byłaby ona zdolną w danym razie. Nie mówię nigdy o nikim stanowczo, dopóki nie mam w ręku dowodów namacalnych przeciw niemu.
— Niech i tak będzie. Masz pan jednak co do niej pewne wątpliwości, nieprawdaż?
— Czy nie pomyślała o tem pani margrabina, że mógł umieścić u niej ową Julkę, pan Sosten de Perny?
Matylda drgnęła nerwowo:
— Nigdy mi to nie przyszło na myśl, szczerze wyznaję.... Sądzisz pan więc?
— Dotąd, powtarzam, nie wydałem jeszcze sądu o tej ichmościance. Błagam niemniej panią margrabinę, żeby raczyła liczyć się odtąd z mojemi słowami, i żeby nie dowierzała zbytecznie swojej pokojowej.
— Nie zapomnę o pańskiej przestrodze. Pytam się jednak, na co by mój brat?....
— Może on łatwo potrzebować szpiega przy boku pani margrabiny, który by mu donosił o wszystkiem, co się w domu dzieje.
— Oh! byłoby to czemś ohydnem!
— Zapewne.... wiemy jednak oboje, do czego jest zdolnym pan Sosten de Perny.
Westchnęła ciężko młoda kobieta, a z ócz jej trysnęły łzy.
— Oh! panie Morlot! — szepnęła błagalnie — nie bądź dla mnie zbyt okrutnym!

VIII.
Dla honoru.

Po chwili milczenia, Morlot przemówił na nowo:
— Racz wierzyć w tę prawdę pani margrabino, że nie bez powodu, i z wielką przykrością, wspominam o jej bracie. Jestem niestety zmuszonym do tego. Słysząc ze wszech stron, ile czynisz pani dobrego w koło siebie, oceniając według tych wieści, jej serce wzniosłe i szlachetne; pojmuję, ile cierpisz, mając w rodzonym bracie, człowieka niegodnego was, pod każdym względem. Nader mi bolesno, że muszę rozkrwawić na nowo, zaledwie zabliźnione rany w duszy pani margrabiny.
— Wszak zdajesz pan sobie sprawę z mojego fatalnego położenia, dziś, jak i tydzień temu, w pokoju mojej matki? Niestety w niczem ono się nie zmieniło. Widzisz mnie pan przed sobą, pokorną i drżącą. Tak, cierpię męki niewysłowione panie Morlot, od owej chwili, w której wpadłeś na trop zbrodni popełnionej w pawilonie, przy ulicy Ternes. Spędzam noce bezsenne, trapiona strasznemi zmorami, skoro zdrzemnę się bodaj na chwilę. Przemawiałeś pan jednak z dobrocią, odgadując instynktowo moją trwogę śmiertelną. Uspokajałeś obietnicą.
— „Nie zrobię ani kroku bez pani wiedzy i przyzwolenia“. A mimo, tego dręczy mnie ciągle niepokój gorączkowy. Wielki Boże! wszak to całkiem naturalne! Mogęż wiedzieć jakie pan masz zamiary? Poznałam cię dobrym i szlachetnym, ufam twoim oczom poczciwym i patrzącym na mnie tak łagodnie; ale niemniej wydajesz mi się strasznym i groźnym niby anioł mściciel!.... Przyznaję panu, że Sosten de Perny jest nikczemnikiem, nie zasługującym na litość i pobłażanie: jest on jednak moim bratem i wujem rodzonym moich dzieci. Powinnam go więc bronić całą siłą od hańby ostatecznej.
— Nie możesz na nieszczęście przeszkodzić temu pani margrabino, żeby podobny złoczyńca nie wpadł prędzej czy później w ręce sprawiedliwości.
— Ah! sprzysiągłeś się dziś przeciw mnie panie Morlot! — wykrzyknęła tonem bolesnym. — Powtarzam, com powiedziała przed tygodniem: Jeżeli wydasz przed sądem tajemnicę straszną, pchniesz niby sztyletem w serce mnie i margrabiego de Coulange! Ukarzą zbrodniarza, a hańba jego spadnie na nas niewinnych! Ja bo — załkała głucho — nie przeżyję długo tego ciosu. Mogłażbym nie umrzeć, patrząc na boleść niezasłużoną mego najlepszego męża?
Ścisnęło się serce Morlota. Starał się nadaremnie zapanować nad ogartującem go wzruszeniem.
— Choćbym milczał jak grób pani margrabino — rzekł smutno — nieszczęście to jest nieuniknionem. Pan de Perny znajduje się na tak niebezpiecznej i ślizgiej pochyłości, tak jest już bliskim przepaści, że musi wpaść w nią lada chwila. Czeka go niezawodnie „Sąd Przysięgłych“, i.... co za tem idzie.... galery.... Jeżeli kara nie nastąpi za tę zbrodnię, to wyrok zapadnie na niego, za coś innego, czego się dopuści na nowo.
— Nie! nie! zaprotestowała siostra energicznie. — Nie dopuszczę do ostatecznego upadku! Spróbuję raz jeszcze zatrzymać mego brata nad brzegiem przepaści!....
Wyprostowała się dumnie, z błyskawicami w oczach:
— Ah! ja przecież nie bronię tego nędznika — wybuchnęła. — Pragnę tylko osłonić przed hańbą niezasłużoną cześć mego męża. i zachować dla naszych dzieci imię niczem nie splamione!
Mówiła dalej coraz żywiej:
— Jeżeliś mi panie Morlot powiedział prawdę przed tygodniem, jesteś przyjacielem domu margrabiów de Coulange.
— Nie inaczej. Mogę zapewnić uroczyście panią margrabinę, że ty jedynie, nie przeczuwając tego zupełnie, zasłaniałaś przedemną aż do dnia dzisiejszego, pana de Perny, a raczej przed karą, zawieszoną nad jego głową. Gdyby nie miał takiej siostry służącej mu za tarczę, siedział by od dawna w więzieniu.
— Czyż więc straciłam nad panem ową moc, wstrzymującą cię od wymiaru sprawiedliwości nikczemnikowi? Zrobisz pan więc dzisiaj, z czem wahałeś się, i nie uczyniłeś przed tygodniem?
— Nie wiedziałem wtedy jeszcze pani margrabino, o czem wiem obecnie.
— Dla nas panie Morlot, nie zmieniło się w niczem położenie.
Powinny by cię wstrzymać od działania przeciw Sostenowi, te same co dawniej pobudki.
— Powtarzam — wtrącił Morlot z cicha — że dla mnie położenie stało się zupełnie odmiennem.
— Cześć naszego nazwiska, musi być uratowaną! — wykrzyknęła z zapałem Matylda. — Ah! osądzisz pan może plan mój, jako nadto śmiały. Wysłuchaj mnie tylko uważnie. Aby zamiar wykonać i wstrzymać mego brata nad brzegiem przepaści, otwartej pod jego stopami, liczyłam głównie na pana.
— Na mnie! — Morlot wlepił w Matyldę wzrok osłupiały.
— Na ciebie panie Morlot, który potrzebujesz tylko usta otworzyć, aby wtrącić nędznika do więzienia.
— Przebacz pani margrabino, ale nie rozumiem ani słowa!
— Tak ja panie Morlot, jak i mój mąż, znamy Sostena na wylot. Nie łudzimy się bynajmniej co do losu, który go czeka w przyszłości. Takie życie haniebne, jakie on prowadzi, musi go zgubić bez ratunku. Stało by to się, gdybyśmy go opuścili obecnie. Nędza mogłaby mu podszepnąć myśli zbrodnicze. Aby się utrzymać, uciekłby się i do najgorszych środków i sposobów.
— Próbował on już wszystkiego! — pomyślał agent.
— Mąż mój chciał wypłacać Sostenowi dziesięć tysięcy franków rocznej pensji, Co do mnie, nie podzielam w tem zdania margrabiego. Coś innego przyszło mi do głowy.
— Cóż takiego? — spytał Morlot zaciekawiony.
— Pomyślałam jednocześnie, że pan nie odmówisz mi swojej pomocy, oddając naszemu domowi tę niesłychanie ważną przysługę.
Opanowany przez Matyldę, Morlot nie wiedział co ma na to odpowiedzieć.
— Dla naszego spokoju, jak i w interesie przyszłości naszych dzieci.... szczególniej przez wzgląd na nich.... brat mój musi opuścić Francję na zawsze. Powinienby to był uczynić od dawna. Pomiędzy nim a nami, trzeba takiego przestworu jak cały Ocean. Czy przystałby na to wygnanie dobrowolnie? Nigdy, gdybyśmy mu to zaproponowali. Gdybyś jednak chciał mi w tem dopomódz panie Morlot, ty, który wiesz o wszystkich jego sprawkach, ręczę, że ugnie się pod twoją wolą, i wyjedzie dokąd mu rozkażesz, skoro zagrozisz mu więzieniem, a nawet i galerami. Nie zawaha się mając do wyboru wyjazd do Ameryki, z summą dwakroć stu tysięcy franków, a galerami.
— Ależ pani margrabino.... — Morlot spróbował protestować przeciw temu.
— Oh! nie odmawiaj mi tej łaski panie Morlot! — złożyła ręce błagalnie. —Uczynisz to dla mnie i dla mego męża.... Nie natrafisz na nie wdzięczników, zaręczam panu! Licz na naszą wdzięczność bezgraniczną. W twoich rękach spoczywa nasz honor, nasze życie nieledwie!
Agent pochylił głowę, drżąc całem ciałem jak winowajca. Z ócz Matyldy spływały grube łzy, jedna za drugą.
— Nie zapomniałam słów twoich panie Morlot, tam, w pokoju mojej matki. Dowodzę ci tego, prosząc o przysługę, której można spodziewać się tylko od serdecznego przyjaciela.
Gdy on się nie odzywał, mówiła dalej:
— Pójdziesz pan i powiesz bez ogródek Sostenowi: — „Musisz wyjechać tak daleko. żeby zaginął słuch o tobie, i nikt odtąd ani cię wspomniał. Niewyczerpany w swojej dobroci, szwagier twój, margrabia de Coulange, chce ci raz jeszcze podać dłoń pomocną, i podnieść z upadku, dopomagając do nowego życia na obczyźnie, w skrusze i żalu, za zbrodnie popełnione, w pracy uszlachetniającej nawet i złoczyńcę. W chwili, kiedy wstąpisz na pokład okrętu, odpływającego do innej części świata, niż Europa, wręczę ci z polecenia margrabiego, dwakroć sto tysięcy franków. Pieniądze wypłaci panu nasz prawny zastępca, Lebarbier, notarjusz, mieszkający na ulicy Lille, pod numerem pięćdziesiątym czwartym. Uprzedzę go o tem zaraz jutro listownie. Pokażesz mu panie Morlot mój kwit, a wypłaci ci natychmiast całą summę.
Ajentem miotał niesłychany niepokój.
— Milczysz panie Morlot? — spytała zmieszana Matylda.
Potarł ręką czoło i rzucił się w tył, jakby chciał się pozbyć myśli natrętnej.
— Czy raczyła się zastanowić nad tem pani margrabina — wycedził zwolna — że to, czego żądacie państwo odemnie, jest wręcz przeciwne mojej powinności, jako stróża publicznego bezpieczeństwa.
— Ah! — załamała ręce. — Nie zakazuje panu przecież twoja powinność bronić od hańby niezasłużonej, i osłaniać honor niewinnych!
Agent policyjny, wpadłszy na trop zbrodniarza, powinien oddać go niezwłocznie w ręce sprawiedliwości, pani margrabino.
Matylda głucho jęknęła:
— Jesteśmy więc zgubieni bez ratunku! — zawołała rozpaczliwie.
Zerwał się Morlot z fotelu:
— Proszę nie poddawać się rozpaczy pani margrabino. Stłumię raz jeszcze z poświęcenia dla niej głos własnego sumienia, i zrobię wszystko... co zechcesz!
— Wiedziałam — wykrzyknęła radośnie — że nie pozostaniesz panie Morlot nieubłaganym! Że ulitujesz się nademną! Jesteś dobrym, człowiekiem najzacniejszym! Dzięki ci! oh! dzięki stokrotne!
— Uczynię żądaną ofiarę pani margrabino, ale pod jednym warunkiem.
— Przy staję z góry na wszystko! Żądaj czego chcesz panie Morlot.
— Pożałujesz może za chwilę tych słów pani margrabino.
— Nie sądź tak źle o mnie, panie Morlot! Miljon za mało, aby wynagrodzić przysługę bez ceny, którą wyświadczysz naszemu domowi.
Morlot potrząsł smutno głową:
— Łatwiej przyszłoby państwu stracić i kilka miljonów, niż uczynić zadość memu żądaniu.
Matylda podskoczyła na fotelu:
— Przestraszasz mnie pan! — rzekła głosem drżącym.
— Nie trzeba się zaraz trwożyć pani margrabino — wtrącił żywo Morlot. — Musisz przeciwnie zebrać wszelkie siły, aby stawić śmiało czoło nowym trudnościom, które staną na państwa drodze, i wynaleść sposób, aby mnie zadowolnić. Odgadłaś zapewne pani margrabino, że skłoniły mnie nader ważne powody do prośby śmiałej, udzielenia mi rozmowy z tobą w cztery oczy. Pragnąłem zresztą, jak się o tem przekonasz, jedynie w waszym interesie, rozmówić się z panią margrabiną bez świadków.
— Dowodzisz we wszystkiem panie Morlot, uczuć wzniosłych. Jestem niemniej w śmiertelnej trwodze. Nie taję się, że nawet twoje widoczne wzruszanie, podwaja mój niepokój. Od tygodnia przeczuwam instynktowo nowe nieszczęście, mające spaść na nas. I to pan, mój przyjaciel, masz być zwiastunem złowrogim tej niedoli!
— Rzeczywiście, tak jest pani margrabino. Wiem, żeś na to nieszczęście nie zasłużyła. Z tego powodu przyszedłem naradzić się z nią, jakby dało się zażegnać burzę nadciągającą, łagodząc ile możności jej fatalne skutki.
Matylda przyciskała serce oburącz, jakby chciała powstrzymać jego gwałtowne uderzenia. Na czole nabrzmiały jej żyły, i wystąpił pot kroplisty. Pierś falująca, zdradzała jej wzruszenie nie wysłowione.
— Mów panie Morlot — szepnęła głosem omdlewającym. — Słucham cię, z całą uwagą.

IX.
Oddajcie dziecko.

— Dnia 20 sierpnia roku 1853, zaczął Morlot tonem uroczystym, siadając napowrót — znalazłem się w domku ustronnym, w Asnières, przy łóżku w nieładzie, na którem leżała dysząc okropnie, młodziutka kobieta, dogorywająca na pozór. Odegrał się tam w nocy straszny dramat. W wilją dnia tego, urodził się chłopczyk, a nędznica udająca serdeczną przyjaciółkę przy młodej matce, zapłacona ma się rozumieć z góry, za spełnienie zbrodni, ukradła dziecię nieszczęśliwej matce, gdy ta, wycieńczona, usnęła twardo z wieczora.
Matylda wydała krzyk rozdzierający. Morlot umilkł przestraszony.
— Dalej! dalej! — wybełkotała.
— Po straszliwem delirjum, które opanowało biedną matkę, gdy się ze snu ocknęła — przemówił Morlot, czując na sobie wzrok prawie obłąkany margrabiny — nastąpiło zupełne ubezwładnienie, może jeszcze bardziej przestraszające. Spostrzegłem tuż przy łóżku, próżną kolebkę. Przenikniony do głębi współczuciem dla tej niewinnej ofiary, czyjejś niegodziwości, uczułem gniew mną miotający. Przysiągłem wobec tej młodziutkiej matki, walczącej z śmiercią, i na tę próżną kolebkę, nie spocząć, póki nie wynajdę zbrodniarzy, aby wydać ich w ręce sprawiedliwości, a matce nieszczęsnej powrócić dziecię! W jakim celu ukradziono je? Ilu było wspólników w wykonaniu zbrodni? Tajemnica nieprzenikniona! Zrozumiałem od razu, jak olbrzymią pracę mam przed sobą, a jednak zacząłem szukać, błądząc w ciemnościach.... Mijały lata, tajemnica pozostała niezbadaną; a pomimo tego nie ustawałem w pracy ani na chwilę, zawsze z równą gorliwością i odwagą. Dowód przekonywujący, że nie trzeba nigdy wątpić w powodzenie pani margrabino, gdy się służy dobrej sprawie, miałem raz jeszcze. Olśniło mnie nagle, niby światło błyskawicy. Znalazłem czegom szukał.
Matylka jęknęła głucho.
— W życiu traf, czy też zrządzenie Opatrzności, pani margrabino, gra główną rolę; i on to wskazał mi zbrodniarzy. Ekwipaż wielko-pański uwiózł dziecię matce ukradzione, a nazajutrz między piątą a szóstą z rana, zajeżdżał ten sam powóz boczną bramą, pod pola do zamku w Coulange. Pani de Perny przyjęła pierwsza kobietę, która dziecko przywoziła. Miała ona grać przez dni kilka rolę doktorki przy pani margrabinie.
Matylda była zupełnie złamana. Z łokciami na kolanach, schowała twarz w dłonie. Drżenie konwulsyjne wstrząsało jej ciałem. Morlot zaczął mówić na nowo:
— Tego dnia samego po południu, zeznano urzędownie przed merem w Coulange, że urodził się syn z margrabiego i margrabiny de Coulange. Ten akt metrykalny, podpisał pan Sosten de Perny. W ten oto sposób, dziecię wydarte niegodziwie w Asnières, matce nieszczęśliwej, zostało podstępnie narzucone margrabiemu de Coulange, jako przyszły dziedzic jego miljonów i przedstawiciel rodu starożytnego. Tak przynajmniej myśleli o tem zbrodniarze, uważając męża pani za umierającego.
Przewidując rychły koniec margrabiego, popełnili tę podwójną zbrodnię. Margrabia de Coulange, był wtedy rzeczywiście skazany na śmierć przedwczesną przez cały fakultet medyczny. Trzeba więc było postarać się koniecznie o potomka płci męskiej, aby olbrzymi majątek dostał się dziecku i wdowie. Takie było widocznie wyrachowanie zbrodniarzy, i to ich popchnęło do czynu haniebnego, do nikczemnej kradzieży dziecka.
Matylda podniosła nagle głowę, pokazując ajentowi twarz łzami zalaną.
— Odgadłeś wszystko panie Morlot, najdokładniej — szepnęła głosem zdławionym. — Jestem więc w twoich oczach nikczemną zbrodniarką, która nie wahała się zrabować dziecko cudze, w celu przywłaszczenia bezprawnie majątku margrabiów de Coulange?
— Gdybym był posądził panią margrabinę o wspólnictwo w zbrodni popełnionej — rzekł Morlot tonem uroczystym — siedziałabyś obecnie pod kluczem, razem z twoim bratem.
— Oh! — zawołała z dreszczem śmiertelnym.
— Jesteś pani zupełnie w tej sprawie niewinną — agent przemówił jak mógł najłagodniej. — Wplątana fatalnym zbiegiem okoliczności, w nikczemną intrygę, musiałaś milczeć, i tem jedynie dopomogłaś do spełnienia zbrodni. Zresztą i ty byłaś tylko ofiarą nieszczęśliwą złoczyńców.
— Wierzysz w to panie Morlot? — wykrzyknęła powiedz mi szczerze.
— Teraz wierzę święcie, choć była chwila, w której zacząłem wątpić w niewinność pani.
— Pojmuję to. Wszystko zdawało się mnie oskarżać i potępiać.... Ah! gdybyś wiedział, gdybyś wiedział panie Morlot!...
— Niech mi pani nie opowiada niczego, znane mi są bowiem i najdrobniejsze szczegóły tej całej historji. Mówiono ileś wycierpiała pani margrabino. — Oh! nic się przedemną nie ukryło. Matka wywierała na ciebie wpływ ogromny, przymuszając gwałtem do wspólnictwa w intrydze nikczemnej, byle uczynić zadość żądaniu syna. Nie spuszczała cię ona z oka całemi miesiącami, tak w Paryżu, jak i później w Coulange. Życie twoje pod męża nieobecność, było istnem męczeństwem. Poświęcono ciebie bez skrupułu, złamano serce, zabrano spokój na zawsze, dla dogodzenia nienasyconej nigdy, niczem chciwości, twego niegodziwego brata. Powtarzam, żeś i ty pani margrabino była tylko ofiarą zbrodniarzy.
Matylda łkała głucho.
— W dniu, w którym przeniknąłem nareszcie tajemnicę wykradzenia dziecka w Asnières — mówił dalej Morlot — gdybym był tylko słuchał głosu własnego sumienia, i szedł za radą, podszeptywana mi przez gniew mną miotający, że jest moją powinnością donieść natychmiast o wszystkiem sądowi; byłbym wydał panią i jej brata w ręce sprawiedliwości, w tej samej chwili. To znaczyło tyle, co zgubić panią bezpowrotnie.... zgubić istotę niewinną.... pomimo więc, że prawo miałem za sobą, ta myśl mnie wstrzymała w pół drogi. Kobieta, którą kocham serdecznie, żona moja, wstawiła się za tobą; broniąc gorąco twojej sprawy wobec agenta policyjnego. Dzwoni mi dotąd w uszach, jej krzyk rozpaczliwy, rzucony błagalnie, ale i z groźbą poniekąd: — „Nie śmiesz ani tknąć margrabiny de Coulange! — Oh! nie szło mojej Melanji o wielką i bogatą damę, ale nakazywała mi oszczędzać istotę szlachetną; kobietę najzacniejszą, która zasłużyła na wzniosły tytuł, matki ubogich, opatrzności wszystkich nieszczęśliwych. Aby nie zmartwić i nie oburzyć na siebie własnej żony, powodując się zresztą uczuciem, przemawiającem głośniej nawet niż sumienie, ajent policyjny Morlot, nie dopełnił po raz pierwszy w życiu swego obowiązku.
— Tak panie Morlot — Matylda zawołała głosem drżącym od wzruszenia — nie wykonałeś twojej powinności, boś nie chciał wywołać okropnego skandalu, w którym mogła utonąć na wieki cześć nazwiska de Coulange! Ah! ty i twoja żona, uratowaliście nas od hańby! Macie oboje serca wielkie i szlachetne! Odwiedzę panią Morlot, i podziękuję osobiście.
— Misja moja jeszcze nie dopełniona, pani margrabino. Dochodzę do punktu głównego i najdrażliwszego.
— O czemże chcesz jeszcze mówić panie Morlot?
— Idzie o coś, czego muszę żądać stanowczo od pani margrabiny, i co według jej własnyeh słów, spodziewam się otrzymać niezwłocznie.
Młoda kobieta poruszyła się niespokojnie na fotelu:
— Prawda — szepnęła głosem przytłumionym — zapomniałam, żeś chciał czegoś odemnie, panie Morlot. O cóż ci idzie?
— Żądam oddania dziecka, pani margrabino!
Matylda skoczyła na równe nogi.
— Mamy oddać panu dziecko! — krzyknęła rozpaczliwie.
— Nie inaczej — Morlot rzekł zimno.
— Ależ to niemożliwe. Pan to sam rozumiesz!
— Tak być musi, pani margrabino.
— Boże! Boże! — jęknęła, ściskając się za głowę obiema rękami.
Postąpiła bliżej ku Morlotowi, wlepiając w niego wzrok obłąkany.
— To nie może być prawdą! — zawołała głosem serce rozdzierającym. — Pan żądasz tego tylko na żarty, aby mnie wypróbować!
Agent potrząsł głową:
— Musicie państwo oddać dziecię — rzekł tonem ponurym, który zabrzmiał w duszy nieszczęsnej kobiety, niby dzwon pogrzebowy.
— Oh! Oh! załamała kurczowo dłonie. — Zdaje mi się, że tracę zmysły!
Zamilkła na chwilę.
— A więc kłamałeś pan, zapewniając mnie niedawno temu, że ulitujesz się nademną! — wybuchnęła gniewnie. — Oszukiwałeś mnie czczemi słówkami.
— Ależ pani margrabino! — bronił się Morlot.
— Tak. oszukiwałeś mnie pan niegodnie; bawiłeś się okrutnie z twoją ofiarą, przed zadaniem jej ciosu śmiertelnego. Zabijasz mnie po prostu! przykładasz nóż do gardła!
— Słowa pani margrabiny — rzekł smutno agent — są pełne zniewagi i niesprawiedliwości. Przebaczam je, wiedząc, że podszepnęła jej takowe dzika rozpacz.
Ocknęła się młoda kobieta, odzyskując krew zimniejszą i poczucie własnej godności.
— Przepraszam pana — szepnęła.
— Byłam nieprzytomną.... szaloną.
....Ah! czuję się tak bardzo nieszczęśliwą!
Upadła nazad na fotel, tonąc w łzach.
— Łzy, łkania! — odezwała się po chwili. — I na co to się komu przyda? — Pomówmy spokojnie panie Morlot.... Ukradziono dziecko, prawda; i ty chcesz je odebrać.... Oh! odebrać po tylu latach!
— Czy nie znajdujesz że mu dobrze u nas? Czy przyszłość tego chłopca nie wydaje ci się dość świetnie zabezpieczoną? Czy sądzisz pan, że nie jest dostatecznie otoczony staraniem, czułością i przywiązaniem? Dowiedzże się, iż mąż mój ubóstwia go. Nie byłby w stanie kochać więcej syna rodzonego. Czy wiesz panie Morlot, że margrabia jest prawie bardziej przywiązany do niego, niż do własnej córki?.... Gdybyś powiedział mi dawniej:
— „Oddajcie dziecko ukradzione w Asnières“ — byłabym ci odpowiedziała prawdopodobnie:
— „Bierz je sobie!“ — Mąż byłby może pogardził mną, dowiadując się o mojej niegodnej i nikczemnej słabości, która uczyniła ze mnie pomimowolnie wspólniczkę zbrodniarzy; a jednocześnie utraciłabym i jego miłość, droższą mi nad życie własne. Wtedy jednak nienawidziłam chłopca narzuconego nam gwałtem. W interesie mojej córki, byłam gotową poświęcić całe szczęście. Dziś zmieniło się zupełnie położenie, i jam Genia serdecznie pokochała. Odpychałam go od siebie całemi latami, aż w końcu zwyciężył i pokonał moją odrazę, swoją dobrocią, urokiem dziwnym i tysiącznemi dowodami, serca najlepszego. Otworzyłam mu na oścież, tak serce, jak i ramiona, przywiązując się doń całą duszą!
— Wiem i o tem pani margrabino. Po raz pierwszy w dniu pogrzebu twojej matki, nazwałaś Genia swoim najdroższym synem, w obecności wszystkich sług.
— Nie dziwi mnie to. Wszak jesteś wszechwiedzącym panie Morlot. Otóż teraz dzielę miłość moją na dwie, równe połowy. Nie uściskam nigdy mojej Loli, żebym nie pocałowała i Genia jednocześnie. I to dziś, gdym go sercem za syna uznała, przystając na to, żeby odziedziczył majątek olbrzymi i nazwisko margrabiów de Coulange; dziś rzucasz mi pan w oczy:
— „Ukradziono chłopca, oddajcie mi go!“ — Ależ poco czas tracić na sprzeczce, o podobne szaleństwo! Niema potrzeby zastanawiać się nad czemś tak niedorzeczne na!.... Oddać? Dlaczego?.... Komu?....
Powstał Morlot, i rzekł uroczyście:
— Matce!

X.
Przestanki Morlota.

To słowo wstrząsnęło Matyldą, niby uderzenie piorunu.
— Matce! matce! — wykrzyknęła, oszalała z przerażenia — sądziłam, że matka umarła!
— Śmierć pani margrabino, zajrzała biedaczce z bliska w oczy. Cofnęła się jednak wobec jej młodości i niewinności.
— Mówiono mi także, iż postradała zmysły i była umieszczoną w domu obłąkanych.
— Powiedziano prawdę pani margrabinie; spędziła tam nieszczęśliwa istota półtora roku, i wyszła uzdrowioną, dzięki staraniom najbieglejszych lekarzy w tym zawodzie.
— Biedna, biedna matka! — szepnęła Matylda sama do siebie. — Teraz rozumiem — dodała głośniej. — To ona przysłała cię panie Morlot, z żądaniem oddania dziecka?
— Przysiągłem pani margrabino, że jej zwrócę skarb jedyny na tej ziemi, i przychodzę odebrać dziecko w jej imieniu. Dotąd atoli nie wie jeszcze, żem dziecko odszukał. Uznałem za stosowne nie uwiadomić jej o tem.
— Z jakiego powodu ta zwłoka?
— Chciałem zostawić czas pani margrabinie, do uprzedzenia męża, i zarządzenia tą sprawą, o ile się da najdogodniej dla niej.
— Ah! dzięki ci panie Morlot! — Miałeś i w tem jak zawsze, chęci najpoczciwsze!
— Pojmuję jak niesłychane trudności, staną zaporą prawie nie do przełamania, przed panią margrabiną.
— Boże wielki! — rzuciła się w górę — przypominasz mi pan nieszczęsną rzeczywistość. Trudności? Są one przerażające!.... Jestem w położeniu okropnem, straszliwem! Co począć! co począć!
— Ja przecież nie mogę o tem stanowić, pani margrabino. Do niej należy decyzja w tej sprawie.
— W koło mnie panie Morlot, powstają i krążą widma potworne i złowrogie.... Trzeba odkryć zbrodnię przed moim mężem.... unieważnić akt urzędowy.... skandal niesłychany.... wstyd.... hańba.... pogarda.... Oh! coś strasznego! Szukam wyjścia z koła zaklętego, i nie mogę niczego znaleść. Widzę tylko jedno: przepaść otwierającą się pod memi stopami, i pochłaniającą mnie bez ratunku. Co czynić? co czynić? przez miłosierdzie Boże!
Zdyszana, zdławiona, wiła się konwulsyjnie na siedzeniu. Nieszczęśliwa kobieta, czuła się zmiażdżoną tym ciosem.
— Spytaj pani margrabino własne serce, myśląc o tej biednej matce, a ono podszepnie ci, jak masz postąpić w tej sprawie.
— Ah! — zawołała z bólem nie wysłowionym — nie wiem czy mam serce i duszę. Mącą mi się myśli; jestem zupełnie ubezwładnioną!
— Błagam panią margrabinę, uspokój się i nie poddawaj rozpaczy bezowocnej. Powtarzam: „zostawię jej miesiąc.... dwa, czasu, jeżeli tyle będzie potrzeba“.... Proszę tylko zastanowić się nad tem, że odkąd odzyskała przytomność biedna matka, ufając mojemu przyrzeczeniu czeka i czeka na oddanie jej dziecka.
— Jej syn! jej syn! — powtórzyła Matylda.
Nastąpiło długie milczenie.
— Czy to bogata osoba? — spytała nagle Matylda.
— Wystarczają jej dochody na bardzo skromne utrzymanie.
— Jak się nazywa? — Gabryela Liénard.
— Rzeczywiście, bielizna niemowlęcia, którą chowam starannie do dziś, nosi znaki: G. L.
— Jak też wygląda?
— Znasz ją pani margrabino. Widziałaś ją kilka razy.
— Ja miałabym ją znać?
— Widywałaś ją pani w ogrodzie Tuilleryjskim, pod nazwiskiem Ludwiki.
Matylda znowu podskoczyła na fotelu.
— Ta blada, młoda kobieta, nazywana przez dzieci „figurą woskową?“ — wykrzyknęła. — Oh! głos krwi! głos krwi! Czy wiesz panie Morlot, gdzie ona znajduje się obecnie?
— Stąd nader blisko pani margrabino.... Przyjechała na kilka tygodni do Miéran z moją żoną.
— Rozumiem — rzekła z bolesnym uśmiechem. — Przybyła do Miéran, aby widywać swego syna i módz go odebrać w każdej chwili.
Morlot zamilkł.
— Trzeba więc koniecznie oddać matce dziecko — Matylda mówiła dalej, starając się zapanować nad okropnem rozdrażnieniem. — Nie możemy zatrzymywać dłużej chłopca.... byłoby to czemś potwornem.... nową zbrodnią z naszej strony. Udałaby się zresztą do sądu, a prawo zwróciłoby się przeciw mnie, z całą nieubłaganą surowością.... Ona jest matką.... ona jest matką!.... Cierpiała już i tak nadto długo biedna Gabryela. Powiedz jej prawdę panie Morlot, dziś.... jutro.... i dodaj, że oddamy jej syna.... przysięgam! Mąż mój wyjechał na dwa tygodnie. Wszak zostawisz mi pan tyle czasu, aby obmyśleć wszystko i przygotować się do spełnienia ciężkiej ofiary?
— Wszak powiedziałem z góry, że może pani margrabina wymówić sobie choćby i dwa miesiące do namysłu.
— O nie panie Morlot, nie będę zwłóczyć tak długo. Wystarczą mi dwa tygodnie, na zebranie sił, i zwyciężenie samej siebie. Skoro wróci margrabia, chłopczyka oddamy matce. Nie przeszkodzi to memu mężowi, czuwać dalej nad dzieckiem ukochanem; być choć zdała jego opiekunem, zapewniając mu świetną przyszłość. O sobie nie wspominam.... Oh! ja jestem zgubioną, bez ratunku!.... zniknę.... zamknę się w jakich cichych i niedostępnych murach klasztornych, wraz z moim wstydem i moją niedolą?.... Jedynem dobrodziejstwem, które mógłby mi Bóg zrobić, byłoby zabranie mnie z tego świata w chwili, gdy wyznam szczerze jak na spowiedzi, moją winę przed mężem!
Opuściła głowę na piersi, łkając głucho. Wstała po chwili, ale tak była osłabioną, że musiała schwycić poręcz krzesła, aby nie upaść. Zerwał się i Morlot, biorąc za kapelusz.
— Jestem złamana — westchnęła ciężko. — Przebacz mi pan, że muszę go pożegnać. Potrzebuję samotności, aby wypłakać się i wymodlić u Boga jakąkolwiek pociechę w nieszczęściu, które mnie przygniata ciężarem nad siły.
Agent skłonił się z uszanowaniem, dążąc ku drzwiom.
— Jeszcze słówko, panie Morlot — zatrzymała go — zapomniałam o moim bracie.... Wiesz czego pragnę; czy mogę w tem liczyć na ciebie?
— Postaram się spełnić jak najlepiej missję powierzoną mi przez panią margrabinę.
— Jeszcze raz przyjm panie Morlot moje serdeczne podziękowanie. Dziś wieczór może znajdę chwilkę spokojniejszą, aby napisać w tej sprawie do notarjusza. Wszak pamiętasz jego adres?
— Zapisałem go w notesce pani margrabino.
— Radabym, żebyś pan mógł załatwić się z tem do tygodnia.
— Do dni ośmiu pan de Perny będzie płynął gdziekolwiek, na pokładzie okrętu, pani margrabino.
— Bardzo dobrze.
Agent skłonił się raz jeszcze i wyszedł z pokoju. W godzinę później wrócił do Miéran. Wieczorem znalazłszy się sam na sam z żoną, odkrył jej tajemnicę wyśledzoną w pawilonie, przy ulicy Ternes, i powtórzył dosłownie rozmowę z Matyldą.
— Widzisz mężu — rzekła Melanja — że mnie nie oszukało własne serce. Nie ma na całym świecie godniejszej kobiety, nad margrabinę de Coulange!
— Rzeczywiście wydała mi się wzniosłą! — przyznał Morlot.
— Jak ona musi cierpieć!
— Straszliwie!
— Biedna ofiara!
— Na nieszczęście droga Melanjo, nie w naszej mocy zmienić bieg wypadków i ulżyć jej w ciężkiem strapieniu.
— Zapewne.... Ella czeka dość długo na syna.
Umówili się między sobą małżonkowie, że Melanja przygotuje zwolna Gabryelę na wieść radosną, że udało się nareszcie agentowi wynaleść jej syna, i ten będzie jej wkrótce zwrócony.
— Muszę i ja podzielić się z tobą kochany mężu odkryciem — odezwała się Melanja — jakie my dwie zrobiły, szczególnym trafem.
— Czy jest w tem coś zajmującego dla mnie żoneczko?
— Osądź sam mężu. Przechadzałyśmy się niedawno temu, nad brzegiem rzeki, naprzeciw parku w Coulange. Spotkałyśmy Genia w towarzystwie margrabiego, i obcego mężczyzny, który przyjechał do zamku w odwiedziny.
— Wielki pan w całem tego słowa znaczeniu; postawa wojskowa, pierś ozdobiona krzyżem oficerskim Legji?
— Ten sam.... czyś go widział mężu w zamku?
— Już go tam niema; ale spotkałem tych panów na dworcu kolei w Nogent.
— Otóż wystaw sobie mój drogi, że Ella poznała w tym wojskowym swego uwodziciela i ojca Genia.
— Na prawdę! — Morlot osłupiał.
— Jest pewną, że się nie omyliła.
— Ejże! — wtrącił Morlot — czyżby traf przygotowywał nam nowe niespodzianki? A on poznał ją nawzajem?
— Wpatrywał się w nią badawczo, ale zdaje się, że jej nie poznał.
— Może to i lepiej dla Gabryeli.
— Bądź jak bądź, ten Oktaw Louguet, jest przyjacielem od serca margrabiego de Coulange.
— Nie nazywa się on Longuet Melanjo. Jak się domyślałem, uwiódł biedną dziewczynę, pod przybranem nazwiskiem. Jest to hrabia de Sisterne, obecnie kapitan w marynarce, i oficer „Legji“.
— Taki pan! — szepnęła Melanja. Biedna moja Ella!
Nazajutrz oddał list Morlotowi wiejski posłaniec. Pisał go dniem przedtem agent policyjny Mouillont. Skoro Morlot przebiegł list wzrokiem, oczy mu błysnęły radośnie, a czoło się rozjaśniło.
— Sprawia ci widocznie list ten wiele przyjemności? — rzekła Melanja.
— Ogromnie wiele żoneczko!
— O cóż idzie?
— O nader ważną sprawę, o której będziesz wkrótce czytała we wszystkich dziennikach.
— Co tylo znaczy. Tymczasem nie dowiesz się o niczem, pani ciekawska!
— Niby tak.... — rozśmiał się Morlot.
— Mniejsza o to. Wystarcza mi zupełnie widzieć ciebie zadowolonym.
— Istotnie jestem uszczęśliwiony droga Meluniu. Tylko że zamiast spędzić z wami, jak to sobie układałem, kilka dni, muszę wracać dziś jeszcze do Paryża. Radbym być tam już jak najwcześniej po południu.
— Nie odjedziesz przecie bez śniadania mój drogi?
— Zjem go jeszcze z wami Meluniu. Oglądnę się jednak wcześnie za końmi, któreby mnie odwiozły na kolej.
O trzy kwadranse na trzecią po południu, zajeżdżał Morlot przed dworzec w Nogent z jednej strony, gdy jednocześnie sygnalizowano z drugiej, nadciągający pociąg, który dążył do Paryża.
— Ho! ho! — mruknął Morlot, wyskakując raźno zaledwie przybyłem na czas.
Pobiegł do okienka po bilet. W chwili, gdy wyciągał rękę z pieniędzmi, ktoś go przytrzymał za ramię. Odwrócił się i nie mógł wstrzymać się od okrzyku pełnego zdumienia, zobaczywszy o krok od siebie ajenta policyjnego Jardela.
— Skądżeś ty się tu wziął?
— Słucham rozkazu, danego przez ciebie panie Morlot.
— Co? co?.... tłumacz-bo się jaśniej....
— Wyjdźmy na świeże powietrze, żeby nas tu nie podsłuchano.
— Ależ człowieku!.... pociąg odchodzi!
— Sądzę, że pozwolisz mu odjechać bez nas obydwóch panie Morlot.
— Ejże! na prawdę?
— Zresztą skoro wyłuszczę całą sprawę, a ty panie Morlot uznasz, że nie mamy tu niczego do roboty, odjedziemy o piątej na wieczór.
— Ha! niech i tak będzie.... Zapóźno już.... Słyszę sapanie maszyny odjeżdżającej.
Usiedli Morlot i Jardel, w miejscu ustronnem, na stosie desek sosnowych.
— Stąd widziałem pana — rzekł Jardel — gdyś wyskakiwał z wózka. Siedziałem w tem miejscu od południa, patrząc bacznie na każdego z przyjezdnych.
— No, no.... zaczynam rozumieć....
— Ptaszek, którego miałem nakazane śledzić krok za krokiem, nazywa się.... a przynajmniej tak się zapisał w hoteliku, gdzie mieszka obecnie.... Juljusz Vincent. Hotel jest na ulicy S. Sauveur.
Pozawczoraj i wczoraj nie spuściłem go z oka, według danej mi przez pana instrukcji. Wychodził z pomieszkania przez te dwa dni, dopiero o szóstej na wieczór. Jest on w tem podobny do sów, że lubi bujać w ciemnościach. Prowadził mnie za sobą, aż po za wały forteczne, w stronę Gentilly, gdzie wszedł do ustronnej oberży. Zaczajony w cieniu, zobaczyłem wchodzących tam, ze dwunastu nicponiów, o minach wielce podejrzanych. Każdy z nich, zanim próg przestąpił, zachowywał pewne ostrożności i zerkał bacznie w koło, jakby w obawie, czy go kto nie ściga. Domyśliłem się, że ten dom wyglądający nader ponuro, jest po prostu jaskinią zbójecką. Naprzeciw było pole żytem zasiane. Położyłem się w zbożu, tak, żeby patrzeć ciągle na drzwi wchodowe oberży. Zebranie było głośne i mocno podochocone. Słyszałem głosy pomięszane bezładnie; wybuchy śmiechu, a kiedy niekiedy i urywki piosnki hulaszczej. Łotry cieszyli się i raczyli hojnie, obłowiwszy się gdzieś co się zowie. Uczta trwała do północy. Nagle ustał hałas, niby na znak dany różdżką czarodzieja, i nicponie powynosili się z domu cichaczem, po dwóch razem i pojedynczo. Ulatniali się w rozmaitych kierunkach. Narachowałem ich aż szesnastu. Przyczepiłem się znowu jak cień nieodstępny, do mego nocnego puchacza, odprowadzając aż na ulicę Saint-Sauveur, o wpół do drugiej po północy.
— To się działo przedwczoraj. A cóż przytrafiło ci się wczoraj? — spytał Morlot.
— Wyspowiadam się zaraz szczerze ze wszystkiego. Proszę nie gniewać się bardzo na mnie panie Morlot, że pozwoliłem łotrom wyprowadzić się w pole, jak ostatni bałwan. Naznaczono sobie schadzkę w tem samem miejscu, tylko zebranie było mniej głośnem i wesołem. Powinien byłem domyśleć się, że zbóje knują coś złego. O północy światła pogasły, drzwi jednak nie otwierały się.
— Wynieśli się zapewne drugą stroną, co? — spytał Morlot.
— Nie inaczej! Zrozumiałem to dopiero, obszedłszy dom w około.
— A Juljusz Vincent ulotnił się wraz z innymi, rzecz naturalna?
— Niestety! Byłem też wściekły sam na siebie, wierzaj mi panie Morlot!
— Co się odwlecze, nie uciecze, kochany Jardel. Dadzą oni nam jeszcze rewanż, zaręczam ci.
— Pilnowałem oberży, do dnia białego — opowiadał dalej Jardel — ale nikt się więcej nie pojawił. Wróciłem nareszcie do Paryża, wielce markotny i zawstydzony. Kupiłem po drodze chleba i kawałek wędliny, zjadając na poczekaniu. Około szóstej rano byłem już na mojem stanowisku, przed domem Juljusza Vincent. Po chwili zobaczyłem mego ptaszka wracającego do siebie. Należał i on niezawodnie do jakiejś podejrzanej nocnej wyprawy. Ubiór na nim był mocno zakurzony, a na nogach, prawie aż po kolana, były ślady z żółtej gliny. Musi być strudzony jak i ja — pomyślałem — położy się zapewne i uśnie. Wypada i mnie cokolwiek wypocząć, upadam bowiem ze snu.... Nie uczyniłem tego jednak, coś mi bowiem do ucha szeptało, żem nie powinien opuszczać stanowiska. Wszedłem tylko naprzeciw do winiarni, a dwie szklanki dobrego wina, postawiły mnie na nogi.... Około dziewiątej rano, zatrzymała się przed domem najęta karetka. Mężczyzna smagły, z czarnemi włosami i ciemnym, pięknym wąsem, z pańską miną, ubrany wytwornie, wyskoczył z powozu. Wszedł do hotelu, niosąc pod pachą spore zawiniątko. W pół godziny później, zobaczyłem go wracającego w towarzystwie Juljusza Vincent.
— Ho! ho! — mruknął Morlot.
— Mój nocny ptaszek, zmienił się nagle do niepoznania. Był wyświeżony, ogolony starannie, i ubrany elegancko od głowy aż do stóp.
— Kochany Jardel, zaczynasz mnie zaciekawiać w wysokim stopniu.
— Wsiedli obaj do karetki — kończył Jardel — i słyszałem jak jeden z nich krzyknął na woźnicę: — „Dworzec kolei Strasburskiej!“ — Powóz pomknął galopem. Nie czułem już zmęczenia. Odleciała mnie cudownie i chętka snu.
— Doskonale mój przyjacielu! Nie zawiodłem się na tobie. Jesteś Jardel wzorem gorliwego agenta.
— Domyślisz się panie Morlot, żem oglądnął się i ja za powozem. Na moje szczęście, znalazłem dorożkę na końcu ulicy i zajechałem na dworzec, w minutę po moich dwóch ptaszkach. Zaniepokoiłem się zrazu, nie mając jak trzydzieści franków w kieszeni. Trochę za mało, aby puścić się w daleką podróż. Odetchnąłem lżej, gdy ów brunet okazały zażądał dwa bilety pierwszej klasy do Nogent. Przystąpiłem z kolei do okienka, kupując skromnie bilet trzeciej klasy.... Otóż nie opuszczam tego miejsca panie Morlot, od południa; z oczami wlepionemi, w drzwi od restauracji, gdzie raczą się i posilają nawzajem, Juljusz Vincent i jego towarzysz. W tej chwili popijają prawdopodobnie czarną kawę i likiery.
Po tych słowach, nastąpiło chwilowe milczenie. Morlot tarł czoło dłonią, rozmyślając nad czemś głęboko.
— Muszę przypatrzyć się tym dwom ludziom — szepnął.
Jardel dotknął się z lekka jego ramienia.
— Pragniesz ich widzieć panie Morlot? Oto są.
Natychmiast „oh!“ — z zdziwienia niesłychanego, wyrwało się na pól stłumione z piersi Morlota, a z ócz strzeliły dwie błyskawice. W mężczyźnie wysokim, silnym brunecie.... poznał Sostena de Perny.

XI.
Dwaj agenci.

Aż do chwili, w której podał mu rękę margrabia de Coulange, nad grobem otwartym pani de Perny, Sosten był w trwodze niewysłowionej. Uspokoiły go nieco słowa przychylne, które szwagier przemówił do niego.
— Matka nie wygadała się z niczem — pomyślał. — Tajemnica tego, co zaszło w jej pokoju, poszła z nią razem do grobu.
Skoro pozbył się ciężaru, przygniatającego poniekąd, uczuł dawną zuchwałość bezczelną. Nie żałował czynu haniebnego, i nie wzruszył go wcale widok trumny, kryjącej zwłoki tej, która zawiniła jedynie w życiu, zbytnią miłością dla syna, a syn w nagrodę za to, był przyczyną jej śmierci; Nikczemnik myślał i troszczył się tylko, aby nie wyszła na jaw ta jego nowa zbrodnia, i żeby uszła mu bezkarnie, tak samo jak dawniejsze. Ah! był on jeszcze bardzo dalekim, od uczucia skruchy i żalu.
W jego duszy było tylko miejsce dla nienawiści i chęci nieprzezwyciężonej, pomszczenia się na siostrze i jej najbliższych krzywdy urojonej. Zanim oddalił się z cmentarza, uknuł już w głowie cały plan szatański, aby doprowadzić zemstę do skutku. W dni kilka po pogrzebie matki, dostał list od Julki w tych słowach:
„Przybyliśmy na wieś, do zamku Coulange. Jaśnie pani jest ciągle smutna, przygnębiona, i zdaje się cierpieć wiele. Sądzę jednak, że jest w tem coś więcej jeszcze, niż boleść po śmierci matki. Idzie jej widocznie o to, aby nie rozłączać się ani na chwilę z kufereczkiem metalowym, bo i tu go przywiozła z sobą. Pan wiesz, co w nim się znajduje?“
— Dobrze, że mi o tem doniosła — mruknął Sosten.
Pragnął goręcej niż kiedykolwiek, wykraść siostrze ów manuskrypt, w celach zemsty nad nią i nad jej mężem. W trzy dni później, odebrał list drugi od pokojowej:
„Oczekujemy jutro przybycia do zamku hrabiego de Sisterne, przyjaciela od serca, pana margrabiego. Zabawi krótko w Coulange; a z nim zabierze się i pan margrabia w dłuższą podróż, na całe dwa tygodnie. Jedzie i Firmin z jaśnie panem. Przedwczoraj rozmawiali państwo bardzo długo, sam na sam. Mówili o panu, na nieszczęście nie dosłyszałam całej rozmowy, spłoszył mnie bowiem zaraz na początku, stary kamerdyner, który jakby coś przeczuwał, nie spuszcza mnie z oka od jakiegoś czasu“.
Zadumał się Sosten głęboko, po przeczytaniu tych kilku wierszy. Naraz podniósł hardo głowę, mrucząc z cicha:
— Tak dobra sposobność, może nie przytrafić się powtórnie tego lata. Trzeba skorzystać z niej natychmiast.
Zaczął więc układać w głowie, w jaki sposób zakradnie się do zamku w Coulange, w celu zabrania siostrze kuferku zalutowanego.
Do wyprawy potrzebował koniecznie wspólnika. Miał pod ręką Armanda, hrabiego de Grolles. Posłał mu krótkie uwiadomienie, aby był gotów na wszelki wypadek. Aby jechać koleją z Armandem, nie ściągając na siebie niczyjej uwagi, musiał ubrać go przyzwoicie. Kupił mu też wszystko, od głowy aż do stóp, i niósł właśnie pod pachą zawiniątko z rzeczami, gdy dopatrzył Sostena agent policyjny Jardel, w chwili, gdy wysiadał przed domem na ulicy Saint-Sauveur. Tym sposobem.... według słów Jardel’a.... nastąpiło nagłe przemienienie, w osobie Juljusza Vincent.
Jak nadmieniliśmy wyżej, Sosten i Armand, wychodzili z restauracji pod rękę jeden z drugim. Mówili o czemś głosem przyciszonym, zacząwszy prawdopodobnie rozmowę w sali jadalnej.
Morlot z czołem chmurnem, mocno zafrasowany, odprowadzał ich wzrokiem ponurym, kręcąc wąsy z gorączkową niecierpliwością.
— Co to ma znaczyć? — myślał. — Czego chcą tutaj, ci dwaj ludzie? Muszą widocznie znać się od dawna. Co ich tu sprowadza? Gdy dwaj łotry podają sobie ręce, to znaczy, że knują coś niegodziwego.
Oddalali się coraz bardziej, Sosten z Armandem. Weszli wreszcie na ścieżkę, prowadzącą wprost do zamku Coulange.
— Do stu piorunów! — zaklął z cicha Morlot. — Czyżby pan de Perny pragnął powtórzyć w zamku Coulange scenę, odegraną niedawno w pawilonie, przy ulicy Ternes? Ho! ho! w każdym razie zamierza on uczynić coś, czem warto zająć się gorliwie.
Zwrócił się żywo do swego towarzysza.
— Dobrześ zrobił Jardel, zatrzymując mnie w miejscu. Jeżeli się nie mylę, i tu znajdziemy dość zajęcia.
— Do czego mam się wziąć panie Morlot?
— Pójdziesz krok w krok za tymi ludźmi kochany Jardel.
— A później?
— Zobaczymy i namyślimy się, co mamy dalej czynić, postępując stosownie do okoliczności.
— Możnaby sądzić, że wiesz panie Morlot, dokąd dążą ci dwaj ludzie?
— Zdaje mi się Jardel, żem trafnie odgadł ich zamiary. Jeżeli, jak przypuszczam, skierują się wprost do zamku, który jest stąd o kilka tylko kilometrów, będziemy mieli tej nocy nie lada robotę. Masz broń przy sobie?
— Naturalnie, panie Morlot, mój rewolwer. Z nim nie rozłączam się nigdy.
— To dobrze Jardel.
— Przypuszczasz panie Morlot, że dwaj łotry, korzystając z nieobecności margrabiego de Coulange, uplanowali kradzież z włamaniem, nieprawdaż?
— Nie mogę jak dotąd, za nic zaręczyć kochany Jardel. Z tego rodzaju ludźmi, trzeba być atoli przygotowanym i na najgorsze.
— Nie traćmyż ich z oczu, panie Morlot.
— O to bądź spokojny kochany Jardel. Znam ja lepiej od nich każdą ścieżkę w tej okolicy. Idźmy. Skoro staniemy na tym tam wzgórku, do którego oni dochodzą w tej chwili nie znamy się zupełnie, i każdy z nas uda się w inną stronę.
— Rozumiem panie Morlot.
— Pójdziesz naprzód Jardel, o jakich pięćdziesiąt kroków odległości odemnie.
— Dobrze panie Morlot.
— Jestem prawie pewny, ze i ci tam dwaj rozłączą się niebawem. Do ciebie Jardel, należy jegomość Juljusz Vincent. Zanim pójdziesz, nie odstępując na krok, tamtego drugiego ja z oka nie spuszczę.
— Gdzież się spotkamy, panie Morlot?
— Tam, gdzie się zejdą ci dwaj ludzie, kochany Jardel.
Po dwóch godzinach, Soston i Armand, doszli nad brzeg Marny, śledzeni pilnie, choć z daleka i niewidocznie, przez dwóch agentów policyjnych. Byli tuż pod zamkiem Coulange od strony wioski Loches.
Tu, jak to Morlot przewidywał, rozłączyli się dwaj towarzysze. Podczas gdy Armand dążył ku zamkowi krokiem przyspieszonym. Sosten wrócił się z drogi, jakby miał zamiar udać się do wioski Loches. Otarł się o Jardela, nie podejrzywając niczego. Wziął go poprostu za podróżnego.
Co się tyczy Morlota, ten przedzierał się przez krzaki. I stanął niebawem na szczycie wzgórza, skąd spodziewał się śledzić dokładnie każdy ruch Sostena, nie dostrzeżony przez niego.
Po chwili Sosten zeszedł na bok z gościńca, a uszedłszy kilkadziesiąt kroków, położył się na mchu, pod rozłożystym jesionem, u brzegu lasku niewielkiego.
— Pozostaniemy tu zapewne dość długo — pomyślał Morlot, skrobiąc się z zakłopotaniem po za ucho. — Może lepiej było iść za tamtym?
Pomimo ufności, pokładanej w sprycie i zręczności Jardela, Morlot był cokolwiek zaniepokojony.
Zaszło słońce, a po zmroku noc zapadła. Wtedy Morlot wyszedł z krzaków i ześliznął się aż na dół z pagórka. Czołgał się na czworaku, niby czerwono-skóry Indjanin, prawie bez szelestu, aż do miejsca, gdzie leżał Sosten pod drzewem. Teraz przyłożywszy ucho do ziemi, ajent musiał usłyszeć każde i najlżejsze poruszenie Sostena.
Po chwili szelest stłumiony liści suchych, po których ktoś stąpa, zwiastował Morlotowi, że Sosten wstał, i kieruje się ku gościńcowi. I on zerwał się natychmiast.
— Co ten nędznik zamierza? — spytał w duchu.
Pozwolił oddalić się od siebie Sostenowi o jakich pięćdziesiąt kroków, i puścił się żwawo za nim. Sosten szedł szybko w stronę parku, który przytykał do ogrodu zamkowego. Morlot widział tylko słabe kontury jego postaci, migające pomiędzy drzewami, i to wtedy tylko, gdy nie zasłaniały go swoim cieniem, zbyt gęste gałęzie. Naraz dostrzegł z daleka dwie męskie postacie. Druga wyrosła obok Sostena, niby z pod ziemi. Wtem znikli mu obaj z przed oczu.
Morlot szedł dalej. Stanął wkrótce obok furtki w murze, park opasającym, o której wspomnieliśmy wyżej.
— Ah! rozumiem wszystko — mruknął. — Jeden lub drugi, miał klucz od furtki, i weszli tędy.
Przyłożył ucho do furtki, nie usłyszał jednak bodaj najlżejszego szelestu. Zerwał się zresztą dość silny wiatr, poruszający gwałtownie gałęźmi drzew. Przypatrzył się zamkowi. Zamknięto furtkę i klucz wyjęto.
Oglądnął się w koło Morlot, szukając Jardela wzrokiem niespokojnym. Był on tuż blisko, oparty o pień starej wierzby. Zaczął iść ku Morlotowi, który ze swojej strony podbiegł szybko, spotykając się z nim w połowie drogi.
— Mów, a prędko! — szepnął Morlot. — Coś widział? O czem się dowiedziałeś?
— Ów podejrzany jegomość, zadzwonił rezolutnie, stanąwszy u bramy zamkowej.
— Bądźmy ostrożni — szepnął Morlot. — Mów ciszej Jardel, i stańmy o ile można w cieniu.
— Tak.... dobrze.... słucham cię.
— Otworzyła mu jakaś kobieta. Wszedł, i nie pokazał się, aż po dobrym kwadransie. Położyłem się w cieniu, nad brzegiem rzeki, z oczami wlepionemi w furtkę. Odprowadziła go ta sama kobieta.
— Ho! ho! — wtrącił Morlot. — Stara? młoda?
— Ma najwyżej około trzydziestu lat. Słuszna, smukła, silna bruneta. Wydała mi się dość zgrabną i przystojną.
Z ócz Morlota strzeliły błyskawice.
— Znam ją — szepnął głosem stłumionym. — Nazywa się Julka, i jest pokojową u margrabiny de Coulange. Mów dalej Jardel.
— Kobieta wyszła z owym jegomością aż na gościniec, i tu długo jeszcze z sobą rozmawiali. Ponieważ szli ciągle, i byli daleko odemnie, a w dodatku wiatr unosił dźwięk ich słów w stronę przeciwną, nie mogłem usłyszeć ich rozmowy. W końcu kobieta wróciła do parku, przez tę oto furtkę, a JuIjusz Vincent uczynił to samo, co i ja; położył się w trawie, nad rzeką.
— Czy to już wszystko Jardel?
— Jeszcze nie, panie Morlot. Gdy noc zapadła, pomyślałem, że muszę zmienić miejsce, aby nie stracić z oka mojego jegomości. Prześliznąłem się niepostrzeżenie pomiędzy łoziną, i ukryłem w wypróchniałym pniu wierzby, ot tam, naprzeciw nas. Juljusz Vincent leżał o jakie dwadzieścia kroków odemnie. Usadowiłem się o ile możności, najwygodniej w mojej kryjówce, gdym usłyszał zgrzytnięcie klucza w zamku. Wlepiłem wzrok w furtkę. Otworzono ją. Na progu pojawiła się ta sama smukła bruneta. Vincent zerwał się z trawy i znalazł się przy niej jednym susem. Zamienili szeptem słów kilka, potem kobieta wróciła do zamku, przymykając tylko furtkę za sobą. Musiała bezwątpienia zostawić klucz w rękach Juljusza Vincent. Ten przechadzał się zwolna, tam i napowrót, niby żołnierz na warcie, nie oddalając się zbytecznie od furtki. Przybył nareszcie i ten drugi. Vincent pospieszył otworzyć przed nim furtką, i obaj łotry wsunęli się do parku.
— Nie podpada wątpliwości — rzekł Morlot — że zamierzają popełnić jakąś zbrodnię. Dopełnią zaś takowej, z pomocą kobiety, brunetki, ich wspólniczki najwidoczniej.
Wyciągnął zegarek, patrząc na tarczę przy blasku gwiazd.
— Wpół do jedenastej — mruknął. — Do pioruna! Przybywamy może za późno! Za mną Jardel! lećmy co żywo!
I Morlot puścił się pierwszy galopem ku bramie zamkowej.
— Nie ma się co wahać — pomyślał Morlot, stanąwszy pod bramą. — Trzeba dzwonić, aby nam otworzono jak najprędzej!
Przycisnął guzik metalowy, i głos dzwonu rozległ się dźwiękiem metalicznym wśród ciszy nocnej. Poczekał Morlot ze dwie minuty, drżąc z niecierpliwości. Gdy nikt nie przychodził, zadzwonił jeszcze silniej po raz drugi. I teraz nastąpiła głucha cisza, gdy zamarł w powietrzu dźwięk dzwonu.
— Domyślałem się tego — mruknął Morlot. — Służba cała położyła się, i śpią. Muszę jednak wejść jak najprędzej! Ale którędy?
Chciał dalej szturmować do bramy, gdy pojawił się ktoś nowy, idący drogą od wioski.
— Ejże! — zawołał. — A panowie co za jedni? Czego tu chcecie po nocy?
— Oho! pan Burel — rzekł Morlot. — Czyż mnie nie poznajesz?
— Aha!.... tak.... poznaję — odpowiedział ogrodnik z pewnem wahaniem — tylko że....
— Nie mam czasu, na tłumaczenia, panie Burel — przerwał mu szybko agent. — Stoję pod bramą od dziesięciu minut z moim towarzyszem. Dzwoniłem dwa razy, a nie mogę doprosić się, żeby nam kto otworzył.
— O tak późnej godzinie, panie Morlot, śpi w zamku kto żyw.
— Muszę widzieć natychmiast panią margrabinę — przemówił Morlot z naciskiem.
— Ależ.... jakże?....
— To jest koniecznem. Mam jej zdać sprawę z pewnego polecenia, które otrzymałem od niej wczoraj. Pańska żona wspomniała ci zapewne o tem, żem rozmawiał wczoraj bardzo długo z margrabiną Prosiłem nawet, żeby pani Burel pozdrowiła cię serdecznie z mojej strony.
— Tak.... przypominam sobie....
— Musisz uwierzyć panie Burel w wielką ważność i doniosłość sprawy, skoro nie waham się wejść do zamku, w porze tak niestosownej. Wracasz pan zapewne ze wsi Coulange? Wejdziemy więc razem w bramę.
— Skoro musisz widzieć panie Morlot, naszą jaśnie panią — wtrącił ogrodnik — wpuszczę was natychmiast.
Wyjął duży klucz z zanadrza i bramę otworzył.
Trzej mężczyźni weszli na dziedziniec zamkowy.

XII.
Sceny nocne.

Nie świeciło się w żadnem z okien zamkowych.
— Widzicie panowie sami, że w zamku śpią wszyscy — rzekł ogrodnik.
— Którędy dostaniemy się do zamku — spytał Morlot, którego niepokój wzrastał z każdą chwilą.
— Oh! nie głównemi drzwiami, na wielkie schody marmurowe — uśmiechnął się ogrodnik. — Proszę za mną — dodał — zbudzimy Franciszka, drugiego lokaja, który śpi zawsze na dole, w przedpokoju obok sieni.
Udali się do lewego skrzydła w zamku.
— Oto okna od pokoju Franciszka — zatrzymał się przed nimi ogrodnik, wskazując ręką. Podsunął pod okno, krzesło ogrodowe, stojące nieopodal, pod plączącym jesionem; wstąpił na nie, wsunął ramię pomiędzy żelazne okratowanie, i zapukał w szybę.
— Obudził się Franciszek i wstaje — rzekł Burel, zwracając się do dwóch agentów. Jednocześnie otworzono okienko:
— Kto tam? i czego żąda? — spytał lokaj ziewając.
— To ja, Burel....
— Ejże! tak późno?
— Przyszedłem z dwoma panami, którzy chcą mówić z tobą panie Franciszku.
— Ze mną?!....
— Tak.... z tobą najprzód.
— Czegóż chcą?
— Wytłomaczą ci to, gdy im ty otworzysz.
— Proszę chwilkę zaczekać. Muszę zapalić świecę i odziać się cokolwiek.
Zrobiło się zaraz jasno w przedpokoju, i usłyszano kroki Franciszka.
— Idźcie panowie za mną — rzekł ogrodnik. — Otworzy nam boczne drzwi.
Zatrzymali się wkrótce, a ogrodnik pożegnał ich uprzejmie, słysząc jak Franciszek obraca klucz w zamku. Spieszyło mu się do żony, która zapewne już niepokoiła się, czemu mąż nie wraca tak długo. Franciszek otworzył nareszcie, trąc oczy zaspane, i ziewając od ucha do ucha. Wpuściwszy dwóch ajentów do środka, zakręcił kluczem w zamku machinalnie, wsuwając go nazad do kieszeni. Zwolna zaczynał odzyskiwać przytomność i otrząsać się z pierwszego snu. Spojrzał na dwóch mężczyzn, i poznał w jednym z nich Morlota.
— Ejże! — zawołał zdziwiony. — To pan znowu wraca do nas?
— Tak, wracam mój Franciszku; muszę bowiem widzieć się natychmiast z panią margrabiną.
Służący osłupiał na razie.
— I po toś pan przyszedł w nocy do zamku? — spytał.
— Jedynie w tym celu.
— Sądzisz pan więc, że otrzymasz posłuchanie o tak późnej godzinie?
— Jestem tego pewny.
Sługa potrząsł głową niedowierzająco.
— Jaśnie pani, od wczoraj mocno cierpiąca — wtrącił mimochodem. — Nic prawie nie je. Dziś położyła się wcześnie do łóżka, wypiwszy tylko filiżankę rosołu. Sądzę szanowny panie, że byłoby stosowniej odłożyć to odwiedziny do jutra.
— Niepodobna — zaprotestował żywo Morlot. — Musi wiedzieć dziś wieczór o tem, z czem przychodzę.
— A jeżeli jaśnie pani śpi?
— Trzeba ją obudzić.
Morlot mówił tonem tak stanowczym, że lokaj nie śmiał sprzeciwiać mu się dłużej.
— Chodźmy więc — rzekł Franciszek — panna Julja śpi na pewno.
— Wątpię — odrzucił krótko Morlot.
— Uprzedzę ją o pańskich odwiedzinach; trzeba jednak zostawić jej trochę czasu, aby mogła się ubrać.
— Zaczekamy odpowiedział Morlot.
Poszli za Franciszkiem, prowadzącym ich do przedpokoju samej margrabiny, w którym znajdywał się wczoraj właśnie agent policyjny, i gdzie spotkał się z Julką.
— Proszę zaczekać tu na mnie Franciszek wskazał im ręką dwa krzesła. Jeszcze nie całkiem ze snu otrzeźwiony, zapomniał dać im świecę i odszedł zostawiając dwóch ajentów w zupełnej ciemności. Stali nieruchomo na środku pokoju. Minęło kilka minut. Wrócił nareszcie Franciszek.
— Dziwna rzecz potrząsł głową — nie zastałem panny Julji w jej pokoju.
— Ejże wtrącił Morlot, z ponurym błyskiem w oczach.
— Nie pojmuję, gdzie się podziała? — kończył Franciszek.
— Dowiemy się o tem rzekł Morlot.
— Zejdę na dół, może tam ją odszukam — zauważył Franciszek.
— Idź panie Franciszku, i przyprowadź ją nam koniecznie — polecił Morlot.
Gdzie też moja głowa! — zawołał lokaj. Zostawiłem wpierw panów po ciemku!
— Nic nie szkodzi — Morlot skinął ręką. — Obejdziemy się bez światła. Nie lękamy się wilkołaków. Odszukaj tylko jak najprędzej Julkę, panie Franciszku.
Sługa odszedł mrucząc z cicha:
— Co to za dziwny człowiek!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po rozmowie nad brzegiem z Armandem rzeki, który wręczył jej długą instrukcję pisemną od Sostena, tłumacząc prócz tego ustnie, co ma przedsięwziąć, Julka jak wiemy, wróciła do zamku. Nędznica zaprzedana z duszą i z ciałem Sostenowi, szukała już po głowie sposobu, aby spełnić co do joty rozkaz despotyczny, swego władcy i pana. Spotkała przed zamkiem stangreta, który widział ją przedtem wychodzącą za bramę z Armandem.
— Ho! ho! panna Julja poczerwieniała jak wiśnia — zaśmiał się. — Założyłbym się pięć na sto — dodał żartobliwie — że ów facet, któregoś panna odprowadzała aż na drogę, to coś niby kochanek, nieprawdaż?
— I pan Jan przegrałby zakład — wydęła usta z przekąsem.
— Ten pan nie jest wcale moim kochankiem, tylko.... bliskim krewnym. Przejeżdżając przez Nogent, aby dostać się do Paryża, wstąpił do Coulange, w celu oddania mi listu od mojej matki, a jego ciotki.
— Jeżeli tak się rzecz ma, proszę o przebaczenie panno Julko.
— Oh! nie gniewam się wcale na pana Jana.
— Bo też ani mi w głowie nie postało, chcieć uchybić w czemkolwiek pannie Julce.
— Jestem o tem przekonaną — odrzuciła mimochodem, odchodząc szybko.
Wsunęła się po chwili na palcach do pokoju sypialnego Matyldy, której była pomocną przy rozbieraniu, na dobrą godzinę przedtem. Margrabina nie zasnęła dotąd. Z oczami przymkniętemi tonęła w bolesnej zadumie. Rozmyślała zapewne nad straszliwą ofiarą, którą będzie zmuszoną spełnić z poświęceniem samej siebie.
— Jakże czuje się jaśnie pani, czy trochę lepiej? — spytała Julka tonem pełnym uszanowania i niezmiernej troskliwości.
— Dolega mi ciągle to samo — odpowiedziała smutno Matylda. — Mam nudności, ból głowy nieznaczny. Spędzą z pewnością i tą noc, tak jak tamtą, oka nie zmrużywszy.
Julka drgnęła nieznacznie.
— Jaśnie pani gorączkuje najwidoczniej — wtrąciła.
— Prawdopodobnie... Usta mam spalone, i gorycz na języku.
— Trzeba będzie wezwać jutro lekarza do jaśnie pani....
— Nie chcę lekarza!.... Jutro zresztą spodziewam się stracić ten okropny ból głowy.
— Możeby jaśnie pani napiła się czego?
— Dziękuję.... nie potrzebuję niczego.
— A jednak napój nerwy uspakajający, ulżyłby znacznie jaśnie pani....
— Nie chcę!....
— Przed chwilą skarżyła się jaśnie pani na suchość i gorycz w ustach — nalegała Julka.
— Zresztą.... aby ciebie zadowolnić, napiję się lekkiej herbaty, na pół z mlekiem.
Błysk tryumfu mignął w ciemnych Julki źrenicach.
— Poślę natychmiast Franciszka do krowiarni po świeże mleko.
Odchodziła Julka, gdy ją zawróciła od progu Matylda.
— Nic w tem pilnego — rzekła. — Zaczekam.... Gdzie są dzieci?
— Wróciły przed chwilą z przechadzki, jaśnie pani.
— Powiedz, żeby mi je przyprowadzono.
Wyszła Julka. W kilka minut później zjawiły się dzieci w pokoju Matyldy, z jedną z ochmistrzyń. Wyciągnęła ramiona do obojga. Usiadła na łóżko, tuląc do łona jedno po drugiem. Ochmistrzyni zauważyła ze zdziwieniem, że ściskała czulej Genia tym razem niż ukochaną pieszczoszkę Lolę.
— Mój drogi! mój maleńki! — powtarzała raz po raz z oczami pełnemi łez. Pomogła nareszcie dzieciom zejść z łóżka na posadzką, dając znak ręką ochmistrzyni, aby je wyprowadziła z pokoju. Skoro drzwi się za dziećmi zamknęły, wybuchnęła Matylda gorzkim płaczem.
Jeszcze nie oschły z łez oczy biednej margrabiny, gdy weszła Julka niosąc na tacy wyzłacanej przybory do herbaty i mleko w dzbanuszku porcelanowym. Matylda otarła szybko oczy wilgotne.
— A! przynosisz mi herbatę dulko? — przemówiła. Podała swojej pani pokojowa filiżankę już nalaną. Wypiła ją Matylda dość chętnie.
— Dobrześ zrobiła Julko, namawiając mnie na nią — uśmiechnęła się słodko, do niewiernej sługi. — Czuję, że mi jakoś lżej po tej herbacie.
— Może jaśnie pani pozwoli drugą filiżankę? — spytała radośnie Julka.
— Nie, wystarczy mi jedna.
— Czy mam spędzić noc przy jaśnie pani?
— Oh! nie jestem znowu tak ciężko chorą.
— Zapewne, ale gdyby jednak jaśnie pani potrzebowała czego w nocy?
— Zadzwoniłabym na ciebie. Sądzę atoli, że tę noc prześpię doskonale. Cięży mi głowa, a powieki same się przymykają. To rzecz dziwna. Czuję niesłychaną senność i osłabienie, prawie obezwładnienie we wszystkich członkach. Opuść mnie Julko, chcę już spać.
Nędznica szpiegująca swoją panią, wysunęła się do przedpokoju. Na pytania służby, troskliwej o zdrowie margrabiny, odpowiadała:
— O wiele zdrowsza.... usnęła.
Skoro noc zapadła, zapaliła Julka nocną lampkę. Przeszła na palcach budoar, zaglądając do pokoju sypialnego swojej pani, przez drzwi odchylone. Ujrzała Matyldę bardzo bladą ale spoczywającą na poduszkach w głębokim śnie.
Zamknęła drzwi cichuteńko; wyszła innemi drzwiami, prosto do salonu, a stamtąd na korytarz. Tu były schodki kręcone i ukryte w murze, po których zbiegła szybko na dół. Otworzyła znowu drzwi, wyszła do ogrodu, a stamtąd do parku, zatrzymując się dopiero przy furtce, nad brzegiem Marny, gdzie czekał na nią Armand. Wsunęła mu w dłoń klucz od furtki, szepcząc:
— Wszystko gotowe.... możecie wejść śmiało.
Wpadła nazad do zamku i pospieszyła na pierwsze piętro do przedpokoju. Nikt nie dostrzegł jej nieobecności. Usiadła w fotelu i czekała.
Przed dziesiątą wieczór, cała służba poszła spać Julka, podnosiła oczy co chwila, wlepiając je w wskazówki od zegara. Gdy stanęły na godzinie dziesiątej, wyszeptała te słowa głosem drżącym:
— O jedenastej.... będą tutaj....
Podskoczyła nagle nędznica na siedzeniu, jakby tknięta iskrą elektryczną. Wskazówki zegara posuwały się coraz dalej, i odezwało się pierwsze dzwonienie Morlota.
— Co to jest? — spytała cicho w trwodze śmiertelnej.
Wytężyła słuch. Z przedpokoju, w którym się znajdowała, nie mogła usłyszeć ani głosu niczyjego, ani szelestu kroków na piasku. Drugie zadzwonienie, zaparło jej oddech w piersi; pobladła trupio. Uspokoiła się niebawem, a nawet uśmiechnęła się szydersko. Przypomniała sobie, że ogrodnik miał spędzić we wsi wieczór dzisiejszy.
— Burel nie wziął z sobą klucza od bramy, prawdopodobnie — pomyślała. — Dzwoni na żonę, aby mu przyszła otworzyć. A ja się lękam, nie wiedzieć czego.... Jakam też głupia!
Ponieważ dzwon nie odezwał się więcej, była pewną, że to ogrodnik wszedł na dziedziniec. Ochłonęła zupełnie z pierwotnego przerażenia. Dochodziło pół do jedenastej. Otworzyła szafkę w ścianie, wyjmując z niej małą latareczkę, poczem zapaliwszy w mej świeczkę woskową, zgasiła lampę i wyszła na palcach z przedpokoju.
W chwilę później, kiedy zrywał się ze snu lokaj Franciszek, zbudzony przez ogrodnika, Sosten z Armandem wchodzili również do zamku ze strony przeciwnej, prowadzeni i oświetleni głuchą latarniczką Julki. Dążyli w trójkę, bocznemi, krętemi schodkami, skradając się jak najciszej, prosto do sypialni Matyldy.
Sosten wszedł sam do pokoju siostry. Armand z Julką zostali w głównym salonie. Des Grolles, przytulony do drzwi, z sztyletem w prawej dłoni, był gotów bronie tak swego towarzysza, jak i siebie, w razie napaści na nich, służby zamkowej. Julka usiadła po drugiej stronie, przy drzwiach budoaru. Byli oboje pogrążeni w ciemności, bowiem przez zbytnią ostrożność, nędznica schowała pod duży szal latarkę zapaloną.

XIII.
Kufereczek miedziany i złoty.

Sosten wszedł śmiało do sypialni siostry. Wiedział, że śpi twardo i nie obudzi się, jak w dwanaście godzin, choćby nawet hałasowano w koło niej. Szedł prosto w kierunku łóżka, wlepiając w Matyldę wzrok ponury, pełen blasków fosforycznych, a złowrogich. Twarz młodej kobiety, oświetlała łagodnie nocna lampka, przyćmiona umbrą niebieską.
— Jaka ona blada! — mruknął — ale niemniej cudownie piękna!
Patrzał na uśpioną, z piorunami nienawiści nieprzebłaganej, w źrenicach, z dziką żądzą srogiej zemsty.
— Oto leży bezwładna — pomyślał — uśpiona przezemnie; bez woli, bez wzroku i słuchu.... Stoję nad nią.... jest w mojej mocy, i gdybym zechciał tylko, mogłaby się więcej nie przebudzić!
Uczuł silną pokusę, rzucić się na nią i udusić we śnie. Cofnął się jednak od łóżka.
— Byłaby tak samo wypiła truciznę — mruknął ponuro.
— Na ustach nędznika zaigrał uśmiech szatański. Oddalił się spiesznie, jakby w obawie, że nie zdoła oprzeć się powtórnej pokusie.
W sypialni Matyldy, nic się nie zmieniło przez siedm lat. Sosten znał dokładnie całe urządzenie. Nikczemny szpieg w spódnicy, usłużna Julka, musiała dla większego ułatwienia podpatrzeć i uwiadomić Sostena, gdzie jej pani chowa kluczyki od biurka. Przystąpił bowiem bez wahania do kominka, kładąc rękę do pięknej wazy japońskiej. Tam na spodzie namacał pęk drobnych kluczyków. Teraz przebiegł szybko pokój, zatrzymując się przed ślicznem biureczkiem, z drzewa różanego, które stało pomiędzy oknami.
Próbował kluczyki, jeden po drugim. Nareszcie otworzył średnią szufladę. Tu znalazł tylko koronki białe, trochę kwiatów sztucznych i wstążek różnobarwnych, których Matylda nie używała, będąc w grubej żałobie po matce.
Odsunął szufladę drugą. Ta była znowu zapełniona kosztownemi, brukselskiemi koronkami.
Rzucił się gniewnie, po tym nowym zawodzie. Ruchem niecierpliwym szarpnął gwałtownie trzecią szufladą.
Tym razem wzrok jego padł natychmiast na przedmiot, którego pożądał. Objął kuferek rękoma, z drżeniem radosnem. Nagle zabłysły mu dziko oczy nadmiernie rozszerzone, pożerając nieledwie mniejszą o wiele szkatułeczkę, leżącą w szufladzie, obok kuferka metalowego.
— Ho! ho! — mruknął, trzęsąc się cały ze zbytku radości.
Zapomniał prawie o manuskrypcie, który chciał posiąść. Przeniósł obie dłonie na ową szkatułeczkę ze szczerego złota wyrobioną prześlicznie, ręką prawdziwego artysty. Rzeźby na niej przedstawiały kilka płasko-rzeźb, Jana Goujon. Klucz złoty tkwił w zamku. Sosten obrócił nim i podniósł wieko. Szkatułeczka przemieniła się w istne ognisko blasków tęczowych, pomimo mdłego światełka świeczki woskowej, którą trzymał Sosten. Biły z wnętrza snopy iskier różnobarwnych. Olśniony, przymknął oczy pomimowolnie. Trzymał w rękach brylanty Matyldy. Było ich tam za pół miljona franków. Zamknął nazad szkatułkę, z wzrokiem wlepionym w nią.
— Majątek.... ogromny majątek! — pomyślał.
Twarz wykrzywiła mu się konwulsyjnie, usta drgały, a oczy świeciły jak u drapieżnika. Odwrócił się do łóżka, mierząc uśpioną spojrzeniem iście szatańskiem. Czuł zamęt w głowie, idąc tylko za podszeptem swoich dzikich żądz i zbrodniczych instynktów. Nie był w stanie zastanowić się rozsądnie nad niczem. Jedna myśl tylko, mózg mu rozpierała. Trzymał w garści siostry brylanty, a więc one są jego własnością.
Stał jednak w miejscu nieruchomy, zdyszany, przyciskając nerwowo szkatułeczkę do piersi. Naraz twarz mu pozieleniała, a na czoło wystąpiły grube krople potu zimnego. Jako następstwo pierwszej myśli, strzeliła druga do głowy, jeszcze straszniejsza, mącąc mu umysł do reszty, i odbierając przytomność.
Położył złotą szkatułeczkę na gierydonie, porwał kuferek miedziany i wybiegł z pokoju Matyldy. Przez budoar dostał się do dużego salonu, który oświetliła Julka natychmiast, wyjmując z pod szala zapaloną latarkę.
Wręczył szybko kuferek Armandowi, mówiąc cicho, ale z naciskiem:
— Zmykaj czemprędzej.... Zaczekasz na mnie w parku, przy furtce.
— Czyś jeszcze nie skończył roboty Sostenie?
— Nie.... Daj mi twój sztylet Armandzie.
Wyrwał sztylet z rąk towarzysza, nie czekając, aż mu go sam odda.
— Może nie trafię wśród nocy do furtki? — zauważył Armand.
Zbliżyła się tymczasem do nich i Julka.
— Odprowadzi cię ona Armandzie — Sosten skinął ręką — aż do głównej aleji.
— A pan nie odejdzie? — spytała Julka cała drżąca. — Oh! błagam usilnie, zabierajcie się razem!
— On odejdzie wcześniej — rzekł Sosten tonem szorstkim i suchym. — Poświecisz mu.... Ja trafię sam.... po ciemku.
— Masz już pan kuferek, dlaczegóż nie odchodzisz?
— To do ciebie nie należy!
— Rozumiesz dziewczyno?
— Nie, nie.... idźcie obaj.... Lękam się czegoś strasznego... Zdaje mi się, że....
Wzrok piorunujący Sostena nie dał jej dokończyć, tłumiąc nieledwie oddech w piersiach. Zamilkła z dreszczem we wszystkich członkach.
Otworzył Sosten drzwi na korytarz, i wyrzucił za nie po prostu Armanda i Julkę. Prowadzony przez pokojowę margrabiny, Armand, znalazł się wkrótce w głównej alei, biegnąc galopem ku furtce. Wyskoczył z parku jednym susem, uciekając do lasu.
Julka wróciła natychmiast na pierwsze piętro. Zastała Sostena w salonie, w postawie człowieka pilnie nadsłuchującego. Zdawało mu się rzeczywiście, że ktoś skrzypnął drzwiami, tuż blisko. Zapanowała znowu głucha cisza naokół. Przesłyszało mu się widocznie.
Uspokojony na tym punkcie, a trwając dalej w zamiarze zbrodniczym, Sosten zaczął iść ku drzwiom, prowadzącym do budoaru. Julka zastąpiła mu drogę:
— Zabraniam panu wchodzić powtórnie do sypialni — szepnęła z naciskiem.
Wzruszył tylko ramionami pogardliwie, odsuwając ją ruchem brutalnym. Oczy krwią nabiegłe, wyskakiwały prawie z jam. Na obu policzkach miał plamy czerwone. Reszta twarzy była sina, z wyrazem ohydnym wstrętnym, odpychającym.
— Oh! — jęknęła głucho Julka — pan mnie przerażasz!
Wszedł do budoaru, a ona za nim. Baz jeszcze próbowała stanąć we drzwiach, które prowadziły do Matyldy pokoju sypialnego. Była rzeczywiście w trwodze śmiertelnej, wlepiając w Sostena wzrok obłąkany. Podniosła latarkę do wysokości twarzy Sostena.
— Wiem już do czego pan zmierza! — zawołała. — Chcesz ją zamordować!
Odpowiedział na to dzikim mrukiem, zwierza drapieżnego, gdy poczuje zdała świeżą krew.
W tej samej chwili Franciszek zszedł na dół po raz drugi, zostawiając znowu w ciemności dwóch agentów policyjnych. Nagle Jardel schwycił silnie za ramię Morlota.
— Słyszysz panie inspektorze — szepnął.
— Tak.... coś, niby cichą rozmowę....
— Tuż obok, panie Morlot!.... to oni.... na pewno!
— Prawdopodobnie.... masz Jardel przy sobie woskowe zapałki?
— Do usług, panie inspektorze.
— Zapal jedną z nich.
Jardel spełnił rozkaz natychmiast.
Morlot spojrzał bystro w koło siebie.
— Oto lampa na stoliku. Zapal ją Jardel.
To wszystko mówił szeptem.
Sosten odepchnąwszy powtórnie Julkę z całej siły, która usiłowała nie dopuścić go do pokoju sypialnego Matyldy, wszedł tam nazad. Skoczył do gierydonu, wsunął w zanadrze szkatułkę z brylantami, zapinając surdut po wierzchu.
Teraz kierował się wprost do łóżka, z oczami pałającemi, z strasznym wyrazem twarzy, jak zbój. Pochylił się nad siostrą, i bez trwogi, bez wahania, ani drgnąwszy, podniósł dłoń ściskającą sztylet, szukając miejsca w piersi, aby zadać cios śmiertelny uśpionej.
Krzyk przeraźliwy Julki, zakończony głuchem charczeniem, jakby u konającej istoty, wstrzymał rękę bratobójczą. Sosten odskoczył w bok.
Morlot otworzył z nienacka drzwi od budoaru, a lampa zapalona w przedpokoju, oświetliła go jaskrawo. Przyłożył rewolwer do piersi Julki, mruknąwszy szorstko:
— Jeżeli jeszcze raz usta otworzysz, zastrzelę cię na miejscu.
Nędznica, nie mogła już i bez tej groźby głosu z piersi wydobyć. Strach ubezwładnił ją najzupełniej. Nie myślała również o ucieczce, z tej samej przyczyny. Oczy błędne, rozszerzone nadmiernie, wlepiła w Morlota, który zjawił się przed nią, niby widmo pozagrobowe, lub szatan wyrosły z pod ziemi.
Po za plecami Morlota, stał Jardel, trzymając tak samo w dłoni rewolwer.
Słysząc głos męski, stchórzył i Sosten. Myślał tylko o ucieczce i ratowaniu siebie, przed grożącem mu niebezpieczeństwem. Obecnie jakiś obcy człowiek był w budoarze. Zrozumiał, pomimo zamętu w głowie, że tamtędy niepodobna było uciekać. Z pokoju zaś sypialnego Matyldy, nie było więcej wyjść, prócz drzwiami do budoaru, i dwoma oknami. Rzucił się Sosten do okna, otwierając gwałtownie. Zanim skoczył, spojrzał w dół i przeląkł się nie bardzo wielkiej co prawda, wysokości. Skok z pierwszego piętra, jest zawsze ryzykowny, ale można go wykonać częstokroć bez żadnego uszkodzenia. On jednak cofnął się od okna, drżąc z przerażenia Przypomniał sobie matkę, która zabiła się, spadając z mniejszej niż ta wysokości. Drgający, oszalały, tracąc do reszty przytomność, cofał się coraz dalej, oglądając się w koło bezmyślnie. Zobaczył przed sobą drzwiczki ukryte w ścianie i zatapetowane, prowadzące do gabinetu, gdzie Matylda kąpała się i ubierała. Wsunął się tam. jakby w miejsce najbezpieczniejsze; ukrył się w kącie najciaśniejszym, pomiędzy wanną a oknem, osłonięty zieloną, adamaszkową firanką. Nie zastanawiał się nad niczem; chciał się schować, i sądził, że tu nikt go nie znajdzie.
Morlot tymczasem przystąpił do Julki, schwycił za ramię i potrząsł nią silnie:
— Kto tu był z tobą przed chwilą ?— spytał.
Wyglądała jak głucha i niema.
— Wiem o wszystkiem zawołał agent. — Mów więc i nie próbuj kłamać, bo ci się to na nic nie przyda. Gdzie ci dwaj ludzie, których wprowadziłaś do zamku?
Drgnęła konwulsyjnie, ale milczała dalej jak zaklęta. Morlotem zaczął miotać gniew wściekły. Potrząsł nią jeszcze brutalniej, niż za pierwszym razem.
— Odpowiadaj łotrzyco! — mruknął głucho. Przez uszanowanie dla margrabiny, nie śmiał głosu podnosić. — Mów gdzieś podziała Sostena de Perny, twojego wspólnika?
Gdy Julka pomimo tego ust nie otwierała, Morlot uniósł się na dobre:
— Jeżeli nie odpowiesz hultajko, wypalę ci w łeb jak psu!
To rozwiązało nareszcie język nędznicy:
— Ja... ja... nie wiem.... — wybełkotała.
— Kłamiesz, kłamiesz niegodziwa!
— Nie, nie!.... Ja nie wiem!....
Trzęsła się jak w febrze, dzwoniąc ze strachu zębami.
— Pojmuję — rzekł Morlot głosem gniewnym — nie chcesz się przyznać; ale już ja cię zmuszę, że wyśpiewasz wszystko aż miło! Tymczasem idź, powiedz twojej pani, że jestem tutaj, i chcę z nią mówić natychmiast.
— Pani margrabina śpi.... — szepnęła okropnie pomieszana.
— To ją obudzisz. Idź spełnić mój rozkaz.
Popchnął ją ująwszy za ramiona, ku drzwiom przeciwległym. Wyrwała mu się, cofając gwałtownie w głąb przedpokoju, z twarzą wykrzywioną strachem i bladą śmiertelnie.
— Nie chcę.... nie chcę tam wejść! — rzekła głucho głosem zdławionym. Nędznica drżała na myśl, że znajdzie się wobec trupa Matyldy, skąpanego w krwi, wytoczonej ręką brata.
Morlot osłupiał na chwilę, wpatrując się w nią badawczo. Nagle i jemu strzeliło do głowy, straszliwe przypuszczenie, niby złowroga błyskawica. Uczuł dreszcz w całem ciele, a włosy stanęły mu dębem z trwogi szalonej.
— Boże wielki! Zamordowana! — krzyknął, zwracając się do Jardela:
— Nie daj uciec tej łotrzycy! — rzekł z naciskiem.
Nie wahał się dłużej, tylko wszedł śmiało do owego Sanctuarjum kobiecego, do którego w zwykłych warunkach nie powinien wchodzić nikt inny, prócz męża. Nie zważając na nic, wpadł jak szalony do pokoju sypialnego Matyldy. Odetchnął lżej, stanąwszy nad łóżkiem, i zaczerpnął oddechu w pierś ścieśnioną kurczowo. Margrabina leżała uśpiona głęboko. Zdziwił się niemniej tym snem tak ciężkim, że jej nie przebudził hałas i tartas w pokoju sypialnym. Odchodził zwolna, zapatrzony w łóżko, gdy wtem uczuł na twarzy powiew świeżego powietrza. Zobaczył okno otwarte.
— Popełnili kradzież na pewno — mruknął — a widząc zamkniętą drogę drzwiami, uciekli obaj oknem.
Rzucił szybko wzrokiem po pokoju. Uderzyły go szuflady pootwierane. Margrabina została okradzioną, to było niewątpliwem. Wtedy nowa jasność przeniknęła jego umysł, tłumacząc dziwny sen młodej kobiety. Domyślił się, że uśpiono Matyldę za pomocą silnego narkotyku.
Zbliżył się do okna, a oparty o ramę środkową, wychylił głowę, pilnie nadsłuchując, i wytężając wzrok wśród ciemności.
Gdy usłyszał Sosten kogoś obcego, który wszedł do sypialni jego siostry, wysunął się po cichu z swojej kryjówki, gotów rzucić się na niego z sztyletem, gdyby mu przyszła chętka zaglądnięcia do gabinetu. Przerażony, chmurny, wstrzymując oddech nieledwie, badał ściśle każdy ruch Morlota, biorąc go za jednego ze sług zamkowych. Gdy zobaczył go wychylającego się za okno, zrozumiał, że powinien skorzystać z nastręczającej mu się sposobności, i uciec czemprędzej. Nie było co się wahać, każda chwila spóźnienia mogła być dlań złowrogą. Wyszedł na palcach z gabinetu, kierując się szybko ku drzwiom. Gdy otwierał je, Morlot odwrócił się od okna:
— Łapajcie złodzieja! — krzyknął.
Sosten wyskoczył za próg. Wołanie Morlota obudziło jednak czujność Jardela, do którego przyłączył się obecnie i Franciszek. Zastąpił drogę Sostenowi. Ten wywijając groźnie sztyletem, próbował usunąć na bok agenta. Lufka rewolweru, wymierzona prosto w pierś, zmusiła rabusia do cofnięcia się. Teraz był zdecydowany wyskoczyć przez okno. Ale i na ten czyn ryzykowny, było już za późno. Morlot okno zamknął i stał na środku sypialni, z drugim rewolwerem w dłoni, podniesionym na wysokość głowy Sostena.
Wzięty we dwa ognie, łotr uczuł się zgubionym bez ratunku.

XIV.
Wspólniczka.

Jardel rzucił się z nienacka na Sostena, nie zostawiając mu ani chwili do zdania sobie sprawy z położenia i powtórnej próby, ratowania się ucieczką. Rozbrojony i powalony na posadzkę, nędznik ryknął z wściekłości bezsilnej, przewracając oczami, jak furjat skończony. Usiłował jeszcze wydobyć się z rąk obu agentów, bo i Morlot pospieszył na pomoc swojemu towarzyszowi. Udało im się niebawem ubezwładnić łotra, przygniatając mu piersi i nogi kolanami. Obdarzony siłą niezwykłą, i nie wiedząc dotąd, że ma przed sobą dwóch policjantów, Sosten nie dawał za wygranę, walcząc do upadłego i wierzgając gwałtownie nogami.
— Nie możemy trzymać tak łotra do rana — zauważył Morlot. Musimy zamknąć go w miejscu bezpiecznem.
Franciszek nie znał wcale Sostena.
— Czy mam sprowadzić żandarmów? — spytał.
— Chwilowo nie — odpowiedział Morlot. — Zaczekamy z tem na obudzenie pani margrabiny.
— Możemy więc zamknąć go tymczasem w moim pokoju na dole. Drzwi mocno okute, i kraty żelazne w oknach. Będzie tam siedział zupełnie bezpiecznie, jak w więzieniu.
W tej samej chwili Sosten kopnął tak silnie nogą w pierś Jardela, że ten upadł jak długi na wznak. Morlot uniesiony gniewem, ścisnął łotra oburącz za gardło.
— Życzę leżeć cicho! — mruknął głucho. — Widzisz pan, żeś złapany na dobre, i już się nam nie wywiniesz.
Zwrócił się do Franciszka.
— Przynieś no nam przyjacielu, mocne sznury — rozkazał.
Służący usłuchał natychmiast i pobiegł spełnić polecenie. Julka tymczasem usunęła się prawie w omdleniu na kanapkę.
Franciszek wrócił z sznurami. Niebawem skrępowano należycie ręce i nogi Sostena. Inna znowu trudność stanęła im na zawadzie. Aby przenieść do pokoju Franciszka, potrzeba było trzech ludzi. Dwóch do niesienia delikwenta, a kogoś do świecenia idącym na dół po schodach. Nie mogli użyć do tego Julki. Tę musiał ktoś mieć również na oku. Morlot był nielada w kłopocie.
Zawiłość rozwiązało szczęśliwe pojawienie się w budoarze margrabiny ochmistrzyni Loli. Ta śpiąc tuż obok pokoju Matyldy, zbudziła się i zerwała na równe nogi, przestraszona hałasem niesłychanym w apartamencie margrabiny. Odziawszy się na prędce w ranny szlafrok, przybiegła dowiedzieć się, co się tam dzieje.
Morlot nie wdając się w żadne tłumaczenia, o które błagał widocznie wzrok przerażony ochmistrzyni, rzekł krótko i z naciskiem:
— Przychodzisz pani w samą porę. Poświecisz nam na dół, do pokoju Franciszka.
Agent skinął na lokaja. Ten ujął Sostena za nogi, Morlot wziął go za ramiona, a w chwilę później rabuś leżał jak kłoda na łóżku Franciszka, zamknięty na klucz. Morlot przemówił teraz do ochmistrzyni:
— Nie powinnaś pani wiedzieć o niczem, co się działo w zamku tej nocy. Proszę wrócić do swego pokoju i położyć się nazad do łóżka. Słuchaj pani i miarkuj to sobie: Rozkazuję ci surowo w imieniu pani margrabiny, żebyś nie wspomniała nikomu o tem, czegoś była świadkiem mimowolnym.
Dodał zwrócony do Franciszka:
— Ty panie Franciszku, musisz czuwać tej nocy razem z nami i dopomódz nam w pilnowaniu uwięzionego. Polecam tylko taksamo milczeć jak grób, co się tyczy dzisiejszej, nocnej historji. Sądzę, że byłoby zbytecznem zapewnić cię, że za lada słówko wymówione przez was oboje niedyskretnie, stracilibyście miejsce u państwa de Coulange.
Ochmistrzyni udała się do siebie. Morlot poszedł na pierwsze piętro, odsyłając Jardela na dół, aby strzegł więźnia do spółki z Franciszkiem. Został więc sam na sam z Julką.
— Wstań! — zawołał.
Próbowała utrzymać się na nogach uginających się pod nią. Morlot wepchnął słaniającą się nazad do przedpokoju. Nędznica była w stanie opłakanym. Trzęsła się jak liść osiczyny; twarz pozieleniała ze strachu, miała krwiste wypieki na obu policzkach. Włosy rozwiązane, spadały w nieładzie na ramiona. Nie mogła stać dłużej, upadła znowu na krzesło.
— Teraz opowiesz mi wszystko. Chcę poznać i najdrobniejsze szczegóły — rzekł Morlot sucho i ostro, siadając naprzeciw niej. Wyznaj najprzód, w jakim celu przyjęłaś obowiązek pokojowej u pani de Coulange?
— Dla czego? — wytrzeszczyła na niego oczy jakby obłąkane. — Ależ po prostu, aby mieć dobre miejsce.
— A dalej?....
— Nie rozumiem, o co pan pyta?
— Powiedz łotrzyco, żeś grała przy swojej pani nikczemną rolę szpiega, na korzyść Sostena de Perny; żeś weszła pod ten dach tylko w celu haniebnej zdrady!
Julka jęknęła głucho. Była spiorunowaną.
— Wszak donosiłaś twemu prawdziwemu panu i władcy o wyjeździe margrabiego de Coulange w dłuższą podróż?
— Donosiłam — szepnęła głosem drżącym. — Dziś pod wieczór, pomiędzy szóstą a siódmą, odwiedził cię człowiek, przysłany przez pana de Perny?
— Tak.... przychodził....
— Co ci powiedział?
Wahała się z odpowiedzią.
— Strzeż się! — spojrzał na nią Morlot surowo — powtarzam, że chcę wiedzieć o wszystkiem.
— Przyniósł mi rozkaz od pana de Perny....
— Mianowicie?....
— Abym się postarała wpuścić ich obu w nocy do zamku niepostrzeżenie.
— Wyśpiewasz mi za chwilę nędznico, co cię zmusza do ślepego posłuszeństwa, wobec pana de Perny, u którego nie służysz przecie. Czyś znała przedtem owego człowieka, przysłanego przez pana de Perny?
— Nie widziałam go nigdy w życiu....
— Przyniósł ci list do tamtego?
— Tak jest.
— Pokaż!
Wyjęła świstek papieru z kieszeni i podała Morlotowi.
— Aha! — uderzył się w czoło, z oczami roziskrzonemu — Szło im o zrabowanie kuferka miedzianego. Nie zostawiła go więc w Paryżu pani margrabina?
— Przywiozła z sobą kuferek....
— O czem rzecz naturalna, dowiedział się od ciebie pan de Perny?
Spuściła głowę.
— Jest mowa tu — Morlot wskazał ręką świstek tylko co odczytany — o małym flakoniku, który miał nakazane wspólnik Sostena, oddać ci do rąk własnych. Mieścił w sobie bezwątpienia silny narkotyk, który wmięszałaś łotrzyco do napoju margrabiny, mogąc ją nim otruć.... Odważną jesteś i nic cię widocznie nie kosztuje, jedna zbrodnia więcej, lub mniej. Gdzie ten flakon?
— Wyrzuciłam go.
— Którędy.
— Utopiłam w miejscu ustępowem.
— Ejże! — wykrzyknął Morlot, olśniony, niby światłem błyskawicy. — Nie pierwszy to raz prawdopodobnie służy ci podobne miejsce do pozbycia się czegoś zawadzającego? Wszak były gabinety ustępowe i na ulicy Ponthieu, co?
Julka skoczyła w górę, jak podminowana, z oczami w słup, i upadła nazad na krzesło, jak bryła gliny.
— Trafiłem doskonale! — pomyślał Morlot. Dodał po chwili:
— Skoro noc zapadła, wykradłaś klucz od furtki w murze park opasującym, i zaniosłaś wspólnikowi pana de Perny. Ten nadszedł niebawem i obaj znaleźli się w ogrodzie. W jaki sposób dostali się później do zamku?
— Otworzyłam boczne drzwi....
— Czy pan de Perny wszedł sam?
— Nie.... razem z tamtym...
— Ah! Gdzież się podział ten drugi?
— Odszedł....
— Rozumiem.... wyskoczył oknem. Nie wstydził się więc pan de Perny, wprowadzić prostego zbója do sypialni swojej siostry! Ty zaś wierna sługo, nie oparłaś się i nie stanęłaś na straży, na progu pokoju, w którym spała twoja pani!
— Pan de Perny wszedł sam do sypialni siostry. — Julka głucho szepnęła.
— Mów zatem co się tam działo? Opowiedziała dokładnie agentowi cały przebieg tej sprawy.
Gdy skończyła, pozostał przez chwilę niemy, blady śmiertelnie drgający, z czołem zmarszczonem ponuro i okrytem grubemi kroplami potu.
— Przybyłem więc za późno — mruknął głosem zdławionym — aby przeszkodzić rabunkowi. Wspólnik pana de Perny, ulotnił się tymczasem z kuferkiem szczelnie zalutowanym. Przez ciebie nędznico, dowiedział się on, rzecz naturalna, co zawiera w sobie kuferek. Ah! łotrzyca z ciebie nie lada! wielce niebezpieczna! Dzięki niebu, położymy koniec twoim świetnym czynom!
Gdy obtarł czoło potem zroszone, Morlot mówił dalej.
— Nie mogliśmy przeszkodzić kradzieży kuferka, aleśmy uratowali życie pani margrabiny. Jest widocznem, że de Perny wydarł sztylet z rąk swojego wspólnika, w celu zamordowania własnej siostry. Po to tylko wrócił do pokoju sypialnego. Oh! podły! nikczemny łotr! Zbrodnia po zbrodni! Co za straszne życie!
Znowu mu stanęły włosy dębem na głowie, na myśl, że wchodząc o sekundę później, mógł zastać margrabinę zasztyletowaną. Wstał, przeszedł się tam i nazad po przedpokoju; następnie zatrzymał się przed Julką, z czołem chmurnem, z wzokiem rozpłomienionym.
— Możesz sobie powinszować nędznico — rzekł surowo — żeśmy weszli jeszcze dość wcześnie, Gdyby nie nasze wdanie się w tę sprawę pani de Coulange, jużby nie żyła.... Czy wiesz w jakiem położeniu byłabyś ty się znalazła? Wspólniczkę w zbrodni morderstwa twojej pani, którą uśpiłaś zdradliwie, zadaniem narkotyku, czekała śmierć na szafocie, lub więzienie dożywotnie.
Julka trzęsła się jak w febrze, a składając ręce, szepnęła:
— Łaski! miłosierdzia!
Morlot wzruszył ramionami, mierząc winowajczynię wzrokiem pogardliwym.
— Zaczekamy na obudzenie pani margrabiny i na jej życzenie; co się tyczy tej całej historji — mruknął. — Choćbyśmy przypuścili, że jej wybaczliwość będzie tak wielką, iż ograniczy się jedynie na wypędzenie z domu sługi niewiernej; nie ujdziesz nędznico rąk sprawiedliwości, która ma z tobą do wyrównania rachunek dawniejszy. Nie wiem jeszcze, czy sprowadzę na ciebie żandarmów; ale uprzedzam, że jutro oddam się stąd prosto.... pod klucz. Jestem inspektorem policji, i szukam cię od dawna. Co prawda, nie spodziewałem się zastać ciebie w zamku Coulange.
Nikczemna zdrajczyni słuchała Morlota, z trwogą nie do wysłowienia. Nieubłagany ajent kończył w tych słowach:
Wyśpiewasz łotrzyco, naprzód przed sędzią śledczym, a później przed „Sądem przysięgłych“, gdzieś podziała dziecię, wydane na świat przez ciebie, przed ośmnastu miesiącami gdyś służyła u pewnej kurtyzanki, która kazała się nazywać panią de Neve? Mógłby zresztą powiedzieć coś o tem i pan de Perny. Dla tego to właśnie....
Urwał w połowie. Julkę porwały konwulsje. Upadła na posadzkę, wijąc się jak robak zdeptany, z pianą na ustach.
Zbliżył się Morlot do kominka, na którym stała karafka pełna wody. Oblał twarz Julki, częścią tejże. To ją uspokoiło po trochu. Pomógł jej dźwignąć się z posadzki, i posadził nazad na fotel. Tu pozostała niema, spiorunowana i bezwładna, z głową ukrytą w obu dłoniach.
Morlot nie zajmował się nią więcej. Przechadzał się czas jakiś tam i nazad; nareszcie usiadł i on w kącie najciemniejszym, tonąc w ponurej zadumie, z wzrokiem wlepionym w jeden punkt. Nie miał on nic więcej do czynienia, póki nie doczeka się przebudzenia Matyldy.
Myślał ciągle o pani de Coulange, nie łudząc się wcale co do sprawy z nową zbrodnią, spełnioną przez Sostena. Wiedział z góry, że i ta ujdzie łotrowi bezkarnie.
— Do stu piorunów! — zaklął w duchu siarczyście — byłbym uczynił najlepiej, pakując mordercy w mózg ze trzy kulki z mojego rewolweru! W ten sposób bylibyśmy uwolnieni od niego, raz na zawsze!
Jardel tymczasem, dzięki gościnności Franciszka, swojego towarzysza w czuwaniu całonocnem; pożerał z wilczym apetytem połówkę pieczonego kuraka, wychylając jednocześnie do dna butelkę doskonałego starego Burgunda.
Sosten zaś pienił się z wściekłości bezsilnej, rzucony jak kłoda, na łóżko służącego.

XV.
Nowa boleść.

O siódmej rano, wszyscy byli na nogach w całym zamku, prócz jednej Matyldy, która nie ocknęła się dotąd z snu ciężkiego. Ogrodnik z swoimi pomocnikami polewał kląby kwiatów i gracował ścieżki. Stangret i masztalerz, czyścili konie, kucharz przygotowywał drugie śniadanie. Cała służba była zajęta tem, co do kogo należało.
Odkryto niebawem, że w zamku spędzili noc, dwaj obcy ludzie. Jaki, taki, był niesłychanie ciekawy dowiedzieć się co się stało? Zaczęto wypytywać się Franciszka. Ten zbył ich krótko i węzłowato:
— Nie powinniście wiedzieć o niczem więc nie powiem wam ani słowa.
Przestano go badać. Szeptano jednak pomiędzy sobą, przypuszczając to i owo. Nie podpadało wątpliwości, że zaszło w nocy, w zamku, coś nadzwyczajnego. Ale co? Tego nie potrafił nikt odgadnąć.
Franciszek przywołany zrana przez Morlota, oddał mu się na usługi, posłuszny na tegoż skinienie. Nie dziwił się nawet, że agent policyjny, wydaje rozkazy samowładnie, jakby czuł się panem w zamku. Przyprowadził z polecenia Morlota, ochmistrzynią Loli. Ta położyła się wprawdzie, ale wstała do dnia, nie mogąc więcej usnąć z nadmiaru wzruszenia i przestrachu.
— Pokojowa Julja — zapowiedział Morlot — nie jest już więcej w obowiązku u pani margrabiny. Pomyślałem więc, że pani zechcesz tymczasem ją zastąpić.
— Z całą chęcią.
— Pani margrabina śpi dotąd. Proszę usiąść w jej pokoju, czekając na przebudzenie.
— Tylko że.... — jąkała się pomięszana.
— O co pani idzie?
— Mam nakazane przez panią margrabinę, nie spuszczać z oka małej Loli.
— Uprzedzimy o tem ochmistrzynią Genia. Ona podejmie się pani obowiązku. Proszę się o nic nie troszczyć. Wszystkie moje rozporządzenia, zostaną potwierdzone i pochwalone przez panią margrabinę.
— Skoro tak, nie zostaje mi nic innego, jak zastosować się do pana woli i życzenia.
— Być może, że margrabina ocknąwszy się ze snu, spyta panią o co. Powiesz jej tylko, że Morlot jest w zamku i czeka niecierpliwie na chwilę, w którejby mnie mogła przyjąć.
Ochmistrzyni weszła i usiadła obok łóżka Matyldy.
Słońce było już wysoko na niebie, rzucając ukośne promienie, niby złotą siatkę, na cały pokój, przez szpary w żaluzjach. Około jedenastej, margrabina podniosła wreszcie ociężałe powieki, Westchnęła, odetchnęła silnie, jakby czuła ściśnienie w piersi i brak powietrza; w końcu potarła dłonią kilkakrotnie czoło wilgotne. Głowa jej była dotąd zajęta i nie mogła odzyskać przytomności.
Usiadła nagle na łóżku, oglądając się w koło wzrokiem zdziwionym dziecka, które budzi się w obcem miejscu.
— Jak ja spałam długo! i jakim dziwnym snem! — szepnęła.
Drgnęła nerwowo. Głowa jej ciężyła. Nie mogła myśli pozbierać.
Ochmistrzyni Loli podniosła się z krzesła. Matylda wlepiła w nią oczy osłupiałe.
— Czekam na rozkazy pani margrabiny — rzekła, widząc że Matylda nie myśli przemówić.
— Na jakie rozkazy?....
— Zastępuję miejsce Julki....
— Dlaczego? Czy Julka chora?
— Nie pani margrabino.... tylko....
— A moja córeczka? — zawołała, odzyskując przytomność.
— Jest przy niej ochmistrzyni pana Eugenjusza.
— Tak? — Matylda potarła dłonią czoło.
Dodała po chwili milczenia:
— Wspomniałaś pani, że zastępujesz przy mnie Julkę, nieprawdaż? Z jakiego powodu?
— Nie umiem odpowiedzieć na to. Ale przybył pan Morlot i czeka na przyjęcie, aby wszystko wytłumaczyć pani margrabinie.
Matylda skoczyła z łóżka na skórę tygrysią, leżącą obok.
— Pan Morlot chce mówić ze mną? — wykrzyknęła. Prędko! prędzej! muszę widzieć się z nim natychmiast!
W kwadrans była zupełnie gotową.
— Prosić do mnie pana Morlota — rzekła, skoro ochmistrzyni łóżko przykryła kapą.
Wyszła ochmistrzyni spełnić rozkaz, a Matylda usiadła, czując niesłychany rozstrój nerwowy, łamanie w krzyżach i szum w głowie.
— Dlaczego spałam tak długo? — pomyślała. I Morlot w zamku?... Cóż się to dzieje nowego?
Wszedł niebawem agent policyjny, z twarzą, zmęczoną czuwaniem, poważny i sztywniejszy niż kiedykolwiek. Rzuciła się ku niemu Matylda, z ręką wyciągniętą do uścisku przyjacielskiego. Morlot ujął ją bez wahania w obie dłonie. Obok szacunku i uwielbienia, czuł teraz serdeczne przywiązanie dla tej biednej istoty, jakby mu była siostrą rodzoną. Nie było obecnie różnicy pomiędzy tą panią piękną i dostojną, a ubogim sługą policyjnym. Jego poświęcenie zapełniło lukę między nimi. Pociągnęła Matylda z słodkim uśmiechem Morlota na małą kanapkę, siadając obok, jakby przy starym, wypróbowanym przyjacielu. Zrozumiał, ile jest z jej strony serdecznej delikatności w tem przyjęciu, i uczuł się nią rozrzewnionym do głębi.
— Panie Morlot — przemówiła — życie moje jest jednem pasmem bólu dotkliwego i niepokoju. Nie zdaję już sobie sprawy z niczego; ani z tego co czuję, ani z wypadków w koło mnie. Czyż tak mnie cierpienie ubezwładniło? Czym już na pół zmartwiała?....
....Czekałeś pan na mnie bardzo długo? Spałam przeszło dwanaście godzin.... Nie pojmuję, co się mi stało?.... Może przyszedł sen niezwykły, po kilku nocach spędzonych bezsennie... Wszak masz mnie panie Morlot, za wytłómaczoną, nieprawdaż? Z czem przyszedłeś? Co mi powiesz?
— Powiem naprzód pani margrabinie, żem spędził noc w zamku, z moim kolegą, ajentem policyjnym.
Spojrzała na niego zdumiona.
— Oświadczam również — dodał — że pokojowa Julka zostanie dziś jeszcze uwięzioną.
— Na miły Bóg! i za co? Cóż uczyniła karygodnego? — zawołała Matylda.
— Popełniła dzieciobójstwo przed ośmnastu miesiącami.
— Czy podobna! — krzyknęła przestraszona.
— Nie koniec na tem. Ta nędznica zdradzała najhaniebniej panią margrabinę. Przyjęła u niej obowiązek z poręki pana de Perny, jako jego donosicielka.
— Boże wielki! O czem że ja się przez pana dowiaduję?
— Zdziwił panią margrabinę sen tak długi? Wczoraj Julka zadała jej trunek usypiający w filiżance herbaty z mlekiem, którym mogła ją otruć.
— Pamiętam.... przypominam sobie!.... Namawiała mnie koniecznie na tę herbatę.... Ale w jakim celu?
— Aby pewien człowiek mógł wejść bezkarnie do pokoju pani margrabiny i okraść ją.
— Oh! — drgnęła nerwowo. — Jakiś człowiek był w moim pokoju?....
— Proszę spojrzeć na biurko.... Wszystkie szufladki stoją otworem....
Zerwała się z krzykiem rozdzierającym, spiesząc w miejsce wskazane przez agenta. Zobaczyła od razu, że zabrano dwa kuferki. Wróciła do Morlota, badając go wzrokiem niespokojnym, nie mogła bowiem głosu wydobyć z piersi ściśniętej.
Morlot odpowiedział na to nieme pytanie.
— Było dwóch rabusiów: Gdy jeden z nich otwierał i przeszukiwał szufladki w biurku pani margrabiny, drugi czekał na niego w salonie. Tamten potrafił umknąć z kuferkiem miedzianym, u którego wierzch zalutowano.
Matylda jęknęła głucho.
— A z tym pierwszym.... co się stało?.... — spytała szeptem, wahająco.
— Trzymamy go pod kluczem pani margrabino.
Twarz Matyldy wykrzywiła się konwulsyjnie i wydała jęk powtórny, jeszcze boleśniejszy.
— To on.... nieprawdaż panie Morlot?
— On niestety! — odrzucił.
Upadła jak martwa na kanapkę:
— Oh! nikczemnik, bez czci i wiary! — załkała, zakrywając twarz dłońmi. Poznała na pierwszy rzut oka, że zrabowano dwa kuferki: Ten z manuskryptem, i złoty z brylantami. Morlot zrozumiał, jak straszne myśli dręczą nieszczęśliwą kobietę, dodał więc co żywo:
— Widziało go tylko dwoję ze sług pani margrabiny, wiedząc mniej więcej o co idzie. Franciszek, który wpuścił nas do zamku i ochmistrzyni panny margrabianki. Na szczęście nie znają oboje pana de Perny. Prócz mnie zatem, pani margrabiny i Julki, nikt więcej nie wie, kim jest ów rabuś. Reszta służby nie wie i nie dowie się o niczem. W imieniu pani margrabiny, zagroziłem natychmiastowem wydaleniem, tak Franciszkowi, jak i ochmistrzyni, gdyby które z nich, bodaj parę z ust puściło o tej nocnej historji. Co do Julki, ich wspólniczki, ta zamilczy o wszystkiem we własnym interesie.
Matylda uścisnęła gorąco ręce agenta.
— Oh! dziękuję ci panie Morlot — rzekła drżąc ze wzruszenia — za tyle dowodów twojej przyjaźni i poświęcenia!
— Osądziłem, że jedynie pani margrabinie przysłużą prawo rozstrzygać o dalszych losach jej brata.
— Ah! pojmujesz to panie Morlot, że nie mogę pomimo wszystkiego wydać tego nędznika w ręce sprawiedliwości! — wykrzyknęła z boleścią niewysłowioną.
Morlot milczał, ale z czołem coraz chmurniejszem.
— Złodziej! prosty złodziej! — szeptała Matylda, jakby sama do siebie: — Zrabował mi kuferek, w którym zamknęłam moją spowiedź wraz z bielizną niemowlęcia.... i szkatułkę z brylantami....
— Z brylantami!.... — zawołał Morlot.
— Były wszystkie razem w złotem pudełku, umieszczonem obok tamtego kuferka. Oh! nie sądź panie Morlot — uśmiechnęła się smutno, że opłakuję stratę tych tam świecidełek! Truchleję na myśl o skradzeniu mi owego manuskryptu! Któż z nas obliczy z góry, jakie to może pociągnąć za sobą skutki najfatalniejsze?
— Racz się uspokoić co do tego pani margrabino — rzekł Morlot z błyskiem w ciemnych oczach. — Nie tracę nadziei, że potrafię odszukać to wszystko.
Usta Matyldy wykrzywiły się z wyrazem goryczy.
— Chciej mi opowiedzieć panie Morlot przebieg tej całej sprawy — poprosiła.
— Najchętniej pani margrabino.
Nie ominął i najdrobniejszego szczegółu; ukrywając tylko przed nieszczęśliwą kobietą, że o włos, a byłaby została zamordowaną przez brata rodzonego. Wysłuchała go z całą uwagą, nie przerywając ani jednem słowem, zatopiona w myślach.
Wstał Morlot, skończywszy opowiadanie.
— Czekam na rozkazy pani margrabiny, i pragnę zastosować się do nich we wszystkiem.
Spojrzała na niego bezmyślnie. Zrozumiał, że nie słyszała wcale słów jego. Powtórzył więc to samo pytanie:
— Uczynisz panie Morlot, coś mi obiecał dawniej.
— Jednak, pani margrabino....
— Położenie nie zmieniło się w niczem — wtrąciła żywo — jest tylko o jedno złodziejstwo więcej, którego dzięki niebu, ja tym razem padłam ofiarą.
Podniosła się i ona, idąc ku drzwiom:
— Zaprowadź mnie do uwięzionego panie Morlot — przemówiła.
W przedpokoju zobaczyli Julkę, strzeżoną pilnie przez Franciszka. Łotrzyca wyciągnęła do Matyldy dłonie z wyrazem błagającym o litość:
— Nieszczęsna zbrodniarko! — szepnęła smutno Matylda.

Poszła dalej, odwracając się z wstrętem od swojej pokojowej.

XVI.
Więzień.

Musiano skrępować Sostena mocnymi sznurami, skoro nie uwolnił się z więzów, pomimo wysiłków nadludzkich, czynionych zrazu w tym celu.
Na widok siostry wchodzącej, wykrzywiła mu się twarz konwulsyjnie, a rzuciwszy na nią spojrzenie ponure, pełne dzikiej nienawiści, skierował wzrok w inną stronę.
Matylda omdlewała prawie z nadmiaru wzruszenia. Zaledwie przestąpiła próg pokoju, zamienionego chwilowo na więzienie, oparła się o komódkę koło drzwi stojącą, aby nie upaść. Wpatrywała się i ona w brata dziwnie przenikająco z uczuciem wstrętu i pogardy, a jednocześnie z żalem i litością. Morlot wszedł za margrabiną, zamykając drzwi natychmiast. Jardel stał na kurytarzu, gotów bronić stanowiska zajętego, z rewolwerem w dłoni. Gdy margrabina ochłonęła cokolwiek z pierwszego gwałtownego wrażenia, i zapanowała o tyle nad sobą, iż mogła wydobyć głos z piersi ścieśnionej przemówiła, zwracając się do agenta policyjnego:
— Bądź tak dobrym panie Morlot, uwolnić go z więzów.
— Zbliżył się do Sostena, wydając okrzyk radosny:
— Złoty kufereczek! — ma na piersiach szkatułkę pani margrabiny!
Wyjął ją z zanadrza skrępowanego, otworzył szybko i podał Matyldzie:
— A w niej i brylanty nietknięte! — zawołał tryumfująco.
Zamknęła nazad szkatułkę, nie spojrzawszy prawie na klejnoty, i złożyła na komodzie. Morlot tymczasem rozpętał ze sznurów Sostena. Skoro uczuł się bez więzów, nędznik rzucił się wściekle ku siostrze, z piorunami w ciemnych źrenicach. Matylda zadrżała pomimowolnie. Otrząsła się wnet z trwogi chwilowej, podniosła dumnie głowę i spojrzawszy na brata pogardliwie, cisnęła mu w oczy jednym, jedynym wyrazem:
— Złoczyńco!
Sosten z bladego, stał się sino-czerwonym:
— Jeżeli mamy sobie prawić podobne komplementy, jako przywiązane do siebie nawzajem rodzeństwo — syknął głucho, przez zęby zaciśnięte, z gorzkiem szyderstwem — sądzę, że byłoby stosowniej odbyć bez świadków tę przyjacielską pogawędkę. Kim jest ten człowiek?
— Przyjacielem pełnym poświęcenia, dla domu Coulange! — odpowiedziała z naciskiem Matylda. — Może i ma wszelkie prawo słyszeć to, co ci powiem.
Morlot postąpił naprzód z ramionami, skrzyżowanemi na piersiach:
— Podam pewne objaśnienie do łaskawych słów pani margrabiny — przemówił z kolei. — Jestem rzeczywiście wiernym i oddanym sługą, margrabiów de Coulange, ale prócz tego sprawuję urząd inspektora policji.
Sosten ryknął wściekle, robiąc ruch, jakby chciał schwycić za gardło Morlota. Ten jednak wymierzył mu prosto w pierś lufkę rewolweru.
— Tak panie de Perny, jestem agentem policyjnym — powtórzył najspokojniej — i w tej chwili mam prawo zastrzelić cię jak wilka drapieżnego. Zapowiadam panu nawet na serjo, że wpakuję ci kulę w czaszkę, skoro byś ośmielił się uchybić w czemkolwiek pani margrabinie.
Sosten cofnął się przerażony, z mrukiem przytłumionym.
— A więc kończyła Matylda, przeszywając brata wzrokiem rozpłomienionym — pomimo nadludzkich wysiłków, aby cię ratować od zguby; oto gdzie cię zaprowadziły niecne namiętności, próżniactwo, brak poczucia własnej godności i zamiłowanie w upadlających rozkoszach. Zapomniałeś o wszelkich powinnościach, znienawidziłeś dobro i cnotę, schodziłeś zwolna coraz niżej i niżej, po szczeblach występku, brnąc w kale rozpusty, aż spadłeś na same dno przepaści. Dziś jesteś zgubionym, bez ratunku! Tu, w zamku Coulange, gdzieby cała nasza służba powinna cię uszanować jako mego brata, wdarłeś się w nocy w celu zuchwałego rabunku. Ten oto pan, jako przedstawiciel nieubłaganej sprawiedliwości, może cię zabić w moich oczach, a ja nie mam prawa bronić cię przed nim, i powiedzieć, żeś moim bratem, moim bratem rodzonym!.... To coś strasznego!... coś potwornego!...
Zabrakło jej tchu. Po chwili ochłonąwszy cokolwiek ze wzruszenia, mówiła dalej.
— Jeżeli został bodaj cień uczucia szlachetniejszego w twojej duszy Sostenie, jeżeli nie przemieniło się tam wszystko w zgniliznę moralną, a spojrzysz w koło siebie, zobaczysz jedynie rzeczy straszne, ponure i ohydne. Czy zechcesz posunąć się naprzód, czy cofnąć w przeszłość, utoniesz w tych okropnościach. W przeszłości spotkasz się z całą ohydą twego życia, spędzonego tylko w rozpuście najhaniebniejszej; na przodzie czeka na ciebie brama czarna.... zamykająca przed tobą dalszą drogę.... Ileż po za nią zapór nie do przełamania! Więzienie, sędzia prowadzący śledztwo, sąd przysięgłych, karząca ręka sprawiedliwości i wymiar tejże, skazujący cię na galery!
Nędznik spuścił naprzód głowę, później pochylał się cokolwiek bardziej i stał spiorunowany, zgięty w kabłąk, zmiażdżony wywodami siostry.
— Żadna z twoich zbrodni Sostenie — tłumaczyła Matylda — nie zostanie w ukryciu. Będziesz musiał zdać rachunek z każdej z osobna; pan Morlot bowiem zna je wszystkie szczegółowo.
— Wszystkie! — potwierdził agent z naciskiem.
— Znalazł się pan Morlot dziś w zamku nie przypadkiem — kończyła margrabina. — On i jego towarzysz śledzili pilnie każdy krok twój, i łotra, któregoś wziął sobie do spółki. Nie spuszczali was z oka, od ulicy Saint-Sauveur aż do Coulange.
Słuchał Sosten tych słów siostry z drżeniem nerwowem, z czołem zroszonem zimnym potem, z włosami najeżonemi, z ściętemi zębami, oddychając z ciężkością.
— Czy mam ci wyliczyć Sostenie szereg zbrodn1, o których wie pan Morlot? Wyśledził on czem byłeś, wychodząc z liceum. Odkrył, że rośnie w zamku Coulange dziecko ukradzione i podrzucone przez ciebie, doszedł i tego, żeś umieścił przy mnie szpiega, podłą donosicielkę, która napoiła mnie trunkiem usypiającym na twój rozkaz. Mogła mnie nim otruć, wlewając trochę więcej. Wie, że matka nasza miała u siebie dwadzieścia tysięcy franków, które znikły po jej śmierci. Wiadomo mu również, że nieszczęśliwa matka nie wypadła z okna przypadkiem, tylko została strącona ręką zbrodniczą, a mordercą matki.... byłeś ty!
Sosten nieprzytomny i oszalały z trwogi, rzucił się w górę z dzikim krzykiem, cofając się, aż pod ścianę, o którą oparł się plecami.
— Wiem jeszcze o czemś więcej — wtrącił Morlot mimochodem, że pan de Perny oszukuje w karty, a tej nocy, gdybym się był spóźnił o sekundę, byłby zasztyletował swoją siostrę śpiącą!
— Przerażające! — szepnęła Matylda, zasłaniając twarz oburącz. Morlot mówił dalej:
— Oto czem jesteś panie de Perny: Fałszerzem aktu urzędowego, oszustem, złodziejem i mordercą!
Nieszczęsny wodził w koło wzrokiem obłąkanym. Trząsł się tak gwałtownie, że dzwonił zębami, a nogi pod nim dygotały, uderzając kolanami jedna o drugą. Poruszył sinemi ustami, a pomiędzy kilkoma słowami, wyrzuconemi bezładnie, głosem zdławionym, Morlot i margrabina usłyszeli wyraz: „Łaski! łaski!“
Siostra zbliżyła się do niego:
— Czy prosisz o łaskę? — spytała.
— Tak Matyldo, błagam cię o nią; nie wydawaj mnie w ręce tego strasznego człowieka!
— Nie zasługujesz na nią nikczemniku, ani choćby na cień litości! — rzekła Matylda z oburzeniem. — Nie mogę jednak zapomnieć o tem, że to samo łono wydało nas na świat, i że ta sama krew w nas płynie. Bóg jest miłosierny, a skoro On ci dotąd przebacza, istota stworzona przez Niego, nie może okazać się bardziej nieubłaganą. A więc ulituję się raz jeszcze nad tobą.... Gdybym miała przynajmniej nadzieję, że się dowiem kiedykolwiek, iż żałujesz na prawdę zbrodni popełnionych!.... Drżysz w tej chwili, błagając mnie o litość. Ale to tylko strach każe ci wołać: — „Łaski! Miłosierdzia!“ — I tylko trwoga przed karą zasłużoną, pochyla ku ziemi twoje czoło, przejmując cię dreszczem.... Skoro ujrzysz się wolnym, dziś zaraz, czy uczujesz na sobie olbrzymi ciężar twoich występków? Niestety nie mogę uwierzyć w twoją skruchę i poprawę. Szatan, który opętał twoją duszę, podniesie ci czoło na nowo, popychając do dalszych zbrodni. A jednak nie jest nigdy za późno do skruchy i żalu. Gdybyś chciał szczerze poprawić się, mógłbyś wyjść z otchłani, w którą wpadłeś samochcąc. Mógłbyś odkupić twoje winy, prowadząc odtąd życie pracowite, jak przystało na człowieka uczciwego. Nie oddam cię w ręce sprawiedliwości, ale pod jednym warunkiem:
— Wypełnię każdą twoją wolę, i poddam się wszystkiemu — rzekł Sosten, odzyskując zwolna zwykłą pewność siebie.
— Słuchaj więc.... Nie możesz zostać dłużej we Francji. Musisz wyjechać gdzieś daleko, tak, żeby Ocean cały leżał między tobą, a smutnemi wspomnieniami twoich niecnych postępków, które zostawiasz po sobie w Paryżu. Im dalej odjedziesz, tem lepiej będzie dla ciebie. Oto coś powinien był uczynić nazajutrz, gdy ci włożył w dłoń dwa kroć sto tysięcy franków margrabia de Coulange.
Pod tym jedynym warunkiem chcę cię ratować, jeżeli przystaniesz na dobrowolne wygnanie.... Wtedy dostaniesz po raz drugi dwakroć sto tysięcy.
Zalśniły dziko oczy Sostenowi.
— Zostawiam ci dwa dni czasu — kończyła Matylda — abyś udał się do któregobądź portu i stamtąd pożegnał Francję na zawsze. Odprowadzi cię na miejsce, obecny tu pan Morlot, i on to w chwili odjazdu, na pokładzie statku odpływającego do Ameryki, wręczy ci pieniądze. Teraz-że wybieraj: Wyjazd do Ameryki, lub galery!
— Odjadę! — mruknął głucho.
Agent policyjny słuchając wywodu Matyldy, potrząsał głową raz po raz z widocznem niezadowoleniem. Pojmował on wprawdzie, że margrabina nie może wydać mu w ręce brata. Zapominał jednak chwilami, jakie uczucie nią kieruje; sam zaś fakt puszczenia bezkarnie tak wielkiego zbrodniarza, wydawał mu się czemś potwornem; nie mógł mu się w głowie pomieścić. Oddając się podobnym rozmyślaniom nad słowami margrabiny, badał pilnie fizjonomją Sostena, nie spuszczając z oka łotra.
— Pani magrabino! — przemówił Morlot szybko i szorstko, gdy Sosten obiecał odjechać — litujesz się nad nim i przebaczasz wszystko.... Otóż czynisz niesłusznie! Słuchał cię, jakbyś mówiła do niego w nieznanym języku. Niczego nie zrozumiał i niczego nie odczuł. Sądzisz pani margrabino, że go wzruszyły twoja wspaniałomyślność i dobroć niewysłowiona? Gdzie tam! W sercu jego pełno nienawiści i bezsilnej wściekłości. Gdyby tylko mógł, pogryzłby cię i udusił....
— Ah! przestań tak mówić panie Morlot, błagam cię! — rzekła Matylda ze łzami w oczach.
— Gdyby została w panu de Perny, bodaj iskra uczucia szlachetniejszego — kończył agent, niezbity z tropu prośbą margrabiny — poprosiłby panią, żebyś odeszła; wyrwałby mi z ręki rewolwer i wpakowałby sam sobie kulę w czaszkę. To czyn jedyny, który powinienby spełnić.
Sostenowi oczy rozpłomieniały, i rzucił na Morlota spojrzenie piorunujące.
— Nie pragnę jego śmierci — odpowiedziała ze smutkiem Matylda. Boże mój! byle tylko żałował za swoje winy, byle się poprawił i stał się innym, lepszym, zasługując na moje przebaczenie i szacunek ludzi prawych; tego sobie życzę jedynie. Dziś miałabym prawo złorzeczyć mu więcej niż kiedykolwiek, a jednak nie przeklinam go. Powtarzam tylko: — „Żałuj za grzechy i popraw się“. — Będę Boga błagała gorąco, aby raczył pokazać na nim cud łaski swojej!....
Łkanie stłumiło resztę słów. Odwróciła się, starając się opanować nadmiar wzruszenia. Dodała po chwili milczenia:
— W zamku nikt się nie powinien domyślać, że w tym pokoju zamknięto na chwilę brata margrabiny de Coulange. Spędzisz tu resztę dnia, a pod noc wyjdziesz niepostrzeżenie. Wrócisz do Paryża. Przez jutro uporządkujesz twoje interesa, a po jutrze opuścisz Paryż, uwiadamiając pana Morlota, gdzie się wybierasz, do którego miasta portowego? Czyś mnie zrozumiał?
— Spełnię rozkaz co do joty.
— Twój wspólnik, w rabunku popełnionym tej nocy, zabrał uciekając, kuferek miedziany. Myślę, iż złoży go u ciebie, co?
— Tego nie wiem na pewno....
— Żądam, żebyś mi go zwrócił Sostenie.
— A jeżeli tamten nie odda mi go?
W każdym razie, ja się postaram odszukać ów kuferek — rzekł Morlot. — Spodziewam się oddać go do tygodnia najdalej pani margrabinie.
Nie miała nic więcej do powiedzenia bratu. Zabrała więc swoje brylanty, i wyszła Matylda z pokoju, a za nią Morlot.

XVII.
Pełnomocnik.

W godzinę później, zaniósłszy jedzenie swojemu więźniowi, sam się posiliwszy, zasiadł Morlot do pisania. Postanowił, że Jardel wyjedzie z zamku popołudniu razem z Julką, którą odda prosto w ręce dyrektora policji.
Otóż pisał raport, z którym miał się udać Jardel do dyrektora. Skreślił krótko i dobitnie, opis zbrodni dzieciobójstwa, popełnionego przez pokojową, gdy przebywała jeszcze na ulicy Ponthieu. Był on tak dokładny, że starczył prawie za akt oskarżenia. Nie potrzebujemy dodawać, że zamilczał Morlot zupełnie o innych wypadkach tej pamiętnej nocy.
O jedenastej przed południem, Julka spakowała swoje rzeczy, pod okiem Franciszka, zamienionego chwilowo na dozorcę uwięzionej. W samo południe stanął wóz chłopski przed bramą zamku Coulange. Wpakowa o naú kufer Julki i ją samą. Obok niej usiadł Jardel i odjechali na kolej.
Morlot nie szczędził instrukcji szczegółowych swojemu podwładnemu, a Matylda, żegnając się z Jardelem i dziękując mu, wsunęła w dłoń rulon złota, pięćset franków, jako nagrodę za trudy poniesione dla niej tej nocy.
Reszta dnia przeszła szybko. Zanim noc zapadła, Matylda kazała prosić do siebie Morlota.
— Pozostałeś pan aż do wieczora w zamku — przemówiła — za co jestem nieskończenie ci wdzięczną. W twojej bowiem obecności, mniej czułam mój ból i ciężką troskę. Pańskie poświęcenie, ma wszelkie cechy delikatności, a ja przyzwyczaiłam się przyjmować twoje coraz nowe przysługi, jakby coś zupełnie naturalnego. Opowiem to wszystko memu mężowi, który postara się o zaofiarowanie panu nagrody, na jakąś zasłużył i jaka godną będzie jego.
— Oh! nie mówmy o tem pani margrabino.
— Byłabym niepocieszoną panie Morlot, dotykając cię w czemkolwiek pomimowolnie — wtrąciła żywo Matylda — musi jednak dowiedzieć się margrabia, ile tobie zawdzięczamy. Nie wiem czyś pan bogaty, czy ubogi, ale choćbyś posiadał i krocie; nie mogę przecież przyjmować za darmo twoich przysług i narażać cię w dodatku na wydawanie w mojej sprawie własnych pieniędzy. Odkładając na bok wszelkie skrupuły, przyjmiesz dziś odemnie pieniądze, na pokrycie wydatków już poniesionych i mogących wypaść w przyszłości. Tego nie możesz pan odrzucić.
Podała mu dwa tysiące franków w banknotach.
— To za wiele pani margrabino.... wystarczy połowa tej summy.
Wziął tylko jeden banknot.
O dziewiątej wieczorem, gdy cała służba była zajęta gdzieindziej, Morlot otworzył sam drzwi od pokoju Sostena.
— Odchodźmy — rzekł krótko. — Proszę iść ze mną.
Wyszli po cichu drzwiami bocznemi, w lewem skrzydle zamku. Matylda musiała pokazać wpierw drogę Morlotowi, bo ten nie pytając się o nic Sostena, szedł prosto przez park aż do miejsca, gdzie była furtka w murze. Otworzył ją kluczem, wręczonym mu również przez margrabinę. Szli każdy po jednej stronie drogi, nie przemówiwszy jeden do drugiego, aż do dworca kolei w Nogent. Przed północą stanęli obaj w Paryżu. Na peronie przystąpił Morlot do Sostena, podając mu bilet wizytowy.
— Oto mój adres — przemówił.
— Nie potrzebny mi — bąknął szorstko Sosten. — Zostaniesz mnie pan po jutrze w porcie, w Hàvre.
— Skoro tak.... to żegnam.
Rozeszli się bez ukłonu, jakby się nie znali zupełnie. Sosten wskoczył do doróżki i kazał się odwieźć na ulicę Richepanse. Morlot zapalił cygaro, i udał się pieszo ku śródmieściu.
Nazajutrz około ósmej rano, spał jeszcze Morlot, gdy go zbudziło silne do drzwi kołatanie. Zeskoczył z łóżka raźno, odział się na prędce, i poszedł otworzyć. Na progu stał Jardel.
— Cóż mi powiesz? — spytał żywo Morlot.
— Pokojowa siedzi pod kluczem panie inspektorze — odpowiedział Jardel ze śmiechem.
— I czegoż ty się śmiejesz?
— Przypomniałem sobie naszego dyrektora. Jaką miał on zabawną minę, odczytując pańskie sprawozdanie....
— Co też mówił?....
— „Ten Morlot wściekł się na prawdę!“ — wykrzyknął. Wtedy nie byłem w stanie utrzymać języka za zębami...
— Ejże! — Morlot ściągnął brwi gniewnie. Spodziewam się jednak, żeś się nie wygadał z niczem niepotrzebnem Jardel?
— O to możesz być spokojny, panie inspektorze.
Nie wypaplałem niczego.... kompromitującego.
— Skoro tak wszystko w porządku! Nie zapominaj o tem nigdy Jardel, że nie trzeba wyrywać się z niczem nadto prędko. Lepiej wprzód rozważyć każde słowo. A cóż się dzieje z Juljuszem Vincent?
— Powiedziałem jedynie, że pan inspektor przygotowuje dyrekcji jeszcze inne niespodzianki. Co się tyczy naszego ptaszka.... uleciał!
— Tam do djabła! — mruknął Morlot zakłopotany.
— Odszukamy go prędzej czy później — rzekł Jardel wahająco.
— Zapewne.... ale może zapóźno.
— Ba! — Jardel machnął ręką — nie jest nigdy za późno, na ułowienie i oddanie pod klucz takiego łotra jak on.
Nie zrozumiał ukrytej myśli Morlota.
— Zobaczymy — dodał Morlot po chwili milczenia. — Muszę zobaczyć się z Moillonem. Gdyby nie ta okoliczność, wykonałbym sam to, co chcę polecić tobie Jardel.
— O cóż idzie panu inspektorowi?
— Będziesz się przechadzał po trotoarze, wzdłuż ulicy Richepanse. Posłuży ci może traf, i spotkasz się tam z JuIjuszem Vincent....
— Będę tam za kwandrans panie inspektorze.... Ale, ale., cóż się stało z tym drugim złodziejem?
— Wiesz przecie Jardel, co ci powiedziała o nim pani sama margrabina. Błagał ją o litość, w imieniu swojej rodziny; potrafił ją wzruszyć i przebaczyła łotrowi Wrócił wczoraj w nocy do Paryża razem ze mną. Chwilowo nie potrzebujemy się nim zajmować. Gdybyś go spotkał przypadkiem na ulicy, odwróć głowę przyjacielu i udawaj, że go nie znasz.
— Rozumiem panie inspektorze. Bądź co bądź, przykra to historja, że pani margrabina....
— Ba! — Morlot bąknął z miną obojętną. — Przyłapiemy go na gorącym uczynku, nie dziś, to jutro.
— I ja tak sądzę panie inspektorze. A wtedy nie będzie miał łotr pod ręką takiej miłosiernej margrabiny. Jaka to pani dobra i wspaniałomyślna!
Otworzył drzwi, chcąc odejść.
— Do widzenia Jardel!.... jutro.
— O której godzinie, panie inspektorze?
— O szóstej rano.
Stawił się Jardel punktualnie nazajutrz, o godzinie wyznaczonej.
— Zrobiłem, coś mi polecił panie inspektorze — zaraportował — ale traf mi nie usłużył tym razem.
— Nie widziałeś więc Jardel naszego złodzieja?
— Ani jego nosa, panie Morlot. Jestem przekonany silniej niż kiedykolwiek, ze zwietrzył nicpoń niebezpieczeństwo i dał nura.
— Jak się zdaje, Morlot potrząsł głową frasobliwie.
— A z Mouillonem widział się pan inspektor? — zagadnął Jardel nieśmiało.
— Widziałem....
— Czy z tej strony jesteś pan zadowolony?
— Ależ nadzwyczaj. Rezultat przeszedł wszelkie moje oczekiwania. Pozbierał on wskazówki i szczegóły drogocenne. Spędziłem wczorajszy wieczór i część nocy, przygotowując plan cały napadu na szajkę złodziejską. Mamy już w garści pięć nor, licząc w to i dom w Chantilly. Do tygodnia najdalej wsadzimy wszystkich pod klucz.
— Brawo! panie inspektorze!
— Wyłapiemy również ze sześciu przechowywańców, skradzionych rzeczy.
— Będzie więc sporo tych łotrów, nieprawdaż panie Morlot?
— Ze sto sztuk, kochany Jardel.
— Tam do kata! Jeżeli nikt nam się nie wymknie; gotów nie zostać żaden z nich na nasienie, w całym Paryżu! — zaśmiał się Jardel.
— Eh! mruknął Morlot ponuro, potrząsając głową — żeby kto jak tępił osty i pokrzywy, będzie ich zawsze pełno na polu!
— Zapewne — potwierdził Jardel. — Łotry wyrastają jak chwast, gdzie ich nie posiano!
— Dziś w nocy Jardel, przejdziesz się w stronę Chantilly.
— Właśnie miałem ten zamiar.
....Czy pan inspektor nie ma mi nic więcej do polecenia?
— Nic.... chwilowo.... Zobaczymy Jardel, co nam jutro przyniesie.
Morlot był już ubrany, gotów do wyjścia. Zabrał się więc z domu razem z Jardelem. Rozłączyli się na Nowym Moście. Morlot wziął doróżkę i kazał się wieść na ulicę Richepanse.
— Czy zastałem w domu pana de Perny? — spytał odźwiernego.
— Nie panie. Spędził u siebie tamtą noc; wczoraj zaś wyszedł rano, i więcej nie wrócił.
— Czy nie powiedział panu czego, wychodząc?
— Ani słowa. Wszedł tylko do mnie, oddając klucz od pomieszkania. To jednak zabawna historja. Ponieważ oddalił się szybko, nie czekając aż go się spytam, dlaczego mi klucz oddaje, sądzę, że musiał wybrać się w dłuższą podróż.
— Nie odwiedzał go wczoraj lub pozawczoraj, jaki młody człowiek?
— Nie widziałem nikogo, i pan jesteś pierwszym, który pytasz mnie o niego.
Odszedł Morlot.
— Chowa się przed nami wspólnik Perny’ego, to widoczne — pomyślał Morlot. — Co mógł jednak zrobić, i gdzie podział kuferek miedziany?
Wsiadł nazad do doróżki, podając adres dawnego pomieszkania pani de Perny.
Tu dowiedział się Morlot, że był wczoraj rano Sosten, w towarzystwie handlarza z używanemi meblami. Sprzedał mu ryczałtowo wszystko, co należało niegdyś do jego matki. Aby kupiec mógł zabrać meble, zapłacił za kwartał z góry właścicielowi pawilonu. Wieczorem najął powóz i kazał odwieść się na kolej, wraz z dwoma ciężkiemi kuframi. Co się tyczy Armanda, znanego ajentowi, jako Juljusz Vincent, powiedziano to samo, co na ulicy Richepanse: — „Że tu Sostena nikt nie odwiedzał“.
Morlot był tem mocno zafrasowany. Zaczynał się niepokoić na serjo kuferkiem ukradzionym.
W godzinę później zgłosił się do notarjusza margrabiego, a ten oddał mu do rąk dwakroć sto tysięcy franków w banknotach.

Stąd pojechał prosto na dworzec św. Łazarza. Ponieważ miał godzinę czasu przed odejściem pociągu do Hàvre, kazał sobie podać drugie śniadanie.

XVIII.
W jaki sposób robi się bajkę z historji prawdziwej.

U kuzyna Blaisois w Miéran, jadano codziennie drugie śniadanie o godzinie jedenastej. Otóż w dniu, w którym Morlot wyjeżdżał koleją do Havru, aby spełnić polecenie Matyldy; Gabryela spożywszy śniadanie w altanie ogrodowej wraz z całą rodziną, wróciła zaraz na górę do swego pokoiku. Melanja została na dole, opowiadając swoim krewnym, o rozmaitych „cudach“ paryskich. Dwie dziewczynki, podlotki, szesnasto- i pietnasto-letnie słuchały chciwie „cioci“, wytrzeszczając na nią ciemne oczy i otwierając z podziwu świeże purpurowe usta.
Gabryela usiadła tymczasem u siebie w oknie otwartem, z widokiem na sad, i zaczęła czytać książkę, znalezioną przypadkiem na półce, w salce jadalnej; pomiędzy stosem talerzy fajansowych i garnkiem glinianym. Wybiła właśnie dwunasta w południe, na wieży kościółka parafialnego.
Tuż pod jej oknem świegotały ptaszki w krzaku leszczyny, a inne goniły się pomiędzy konarami jabłoni. Była ona okryta młodemi listkami i kwiatem różowawym, z którego leki wietrzyk, zaczynał już obrywać niby płateczki śniegu.
Codziennie pod wieczór, gdy nie dokuczało już zbytnie gorąco, wybierały się Melanja z Gabryelą na dalszą przechadzkę. Od ostatniego spotkania nad brzegiem Marny, Gabryela nie objawiała chęci przechadzania się po pod zamkiem w Coulange. Lękała się widocznie znaleść wobec hrabiego de Sisterne. Tak przynajmniej sądziła o tem Melanja.
Po krótkiej rozmowie z krewnymi, Morlotowa pospieszyła na górę do Gabryeli.
— Gdybym była przeczuła, że czytasz droga Ello — przemówiła — nie byłabym ci przeszkodziła.
— Oh! niema nic pilnego — Gabryela uśmiechnęła się słodko, zamykając książkę natychmiast.
— Znalazłaś Ello coś zajmującego? — spytała Melanja.
— Nawet i bardzo. Jest to zbiorek krótkich nowel i bajeczek. Wiesz droga Melanjo, jak lubię ten rodzaj. Bujna wyobraźnia autora, ma tu szerokie pole do popisu. Może stwarzać obrazki, pełne wdzięku i dramatyczności, przemawiające żywo do duszy czytającego.
— Wyuczysz ich się zapewne na pamięć droga Ello, aby później opowiadać twoim małym przyjaciołom w ogrodzie Tuilleryjskim? — uśmiechnęła się Melanja.
— Oh! wystarczy mi raz coś przeczytać.
— Jaką też masz Ello pamięć doskonałą i dar nadzwyczajny opowiadania. Słucha cię się z zachwytem i chciałoby się słuchać wiecznie.
— Ty, ty, pochlebnico!
— Nie pochlebia się, mówiąc szczerą prawdę. Umiem i ja pewną bajeczkę Ello. Czy chcesz żebym ci ją opowiedziała?
— Ależ i owszem. Sprawisz mi tem Meluniu prawdziwą przyjemność.
— Powiesz mi bez ogródek, czy umiem opowiadać zajmująco. Dobrze?
— Powiem prawdę, bez skrupułu — rzekła Gabryela z słodkim uśmiechem.
Usiadła więc Melanja naprzeciw przyjaciółki, przybierając wyraz fizjonomji prawie uroczysty. Po krótkim namyśle pochyliła się ku Gabryeli, wlepiła w nią wzrok na wskróś przenikający, i tak zaczęła:
— Żył raz.... nie pamiętam już w jakim kraju.... młody królewicz, któremu udzieliła dobroczynna czarodziejka, jednem skinieniem swojej złotej pałeczki; piękność, inteligencję, dobroć, szlachetność i wszelkie inne przymioty serca i umysłu..... Był on w dodatku niezmiernie bogaty. Posiadał mnóstwo dóbr, z pysznemi zamkami. Otaczały je parki rozległe, w których umieszczono Zwierzyniec. Urządzano tam polowania na sarny i jelenie, dla królewicza i jego przyjaciół. Miał on pełne skrzynie złota i srebra. A ponieważ był miłosierny i dobroczynny, robił wiele dobrego ubogim, i wszyscy nieszczęśliwi kochali go i obsypywali błogosławieństwami.
Powiedział sobie dnia pewnego ów królewicz, że czas mu się ożenić. Zaczął więc szukać natychmiast żony godnej siebie. Spotkał niebawem młodą dzieweczkę, czarująco piękną, i zakochał się w niej na pierwszy rzut oka. Była zupełnie ubogą; posiadała jednak nie tylko piękność ciała, ale i duszę bogatą w wszelkie cnoty najwznioślejsze. Królewicz osądził bardzo rozumnie i sprawiedliwie, że to warte więcej niż beczki złota i srebra.
Dotąd opiekowała się królewiczem owa dobra czarodziejka. Aż naraz pokłóciła się ona z drugą czarodziejką, starą i złą. Która z nich miała słuszność, która nie miała? Odniosły się z rozstrzygnięciem sprawy, do trybunału innych czarodziejek, a te uznały jednogłośnie za niewinną w tym sporze, pierwszą czarodziejkę, piękną i dobrą. Druga, czując się wyrokiem pokrzywdzoną, zapałała gniewem, poprzysięgając srogą zemstę swojej szczęśliwszej współzawodniczce. Postanowiła dotknąć nieprzyjaciółkę w tem, co jej było najmilszem. Wiedziała, że dobra czarodziejka, kochała całą duszą królewicza i jego małżonkę, których szczęście wzajemne, było jej dziełem. Brzydka, stara jędza, postanowiła więc zadać pierwszy cios dobrej czarodziejce, niszcząc pomyślność młodych małżonków. Powzięła zamiar haniebny, jakim tylko szatan mógł ją natchnąć.
Skorzystała z dłuższej podróży, którą odbywała dobra czarodziejka, z gwiazdy na gwiazdę, i rzuciła uroki na młodą parę, zatruwając ich swoim oddechem jadowitym. Królewicz rozchorował się niebezpiecznie, a najsławniejsi lekarze, sprowadzani z całego świata, orzekli, że niema już dlań ratunku. Aby jednak przedłużyć mu życie bodaj o kilka miesięcy, bez nadziei wyleczenia go, znakomici lekarze wyprawili pacjenta do bardzo dalekich krajów.
Melanja przestała mówić.
— Czy cię to zajmuje Ello? — spytała po chwili młodą kobietę, słuchającą opowiadania, z naiwną ciekawością dziecka.
— Niezmiernie. Opowiadasz Meluniu zachwycająco! Pojechali więc oboje?.... Tak bym chciała usłyszeć koniec!
— Przeciwnie.... piękna żoneczka królewicza, została w jednym z jego najwspanialszych zamków.
— I umarł królewicz?
— Bynajmniej.... Wkrótce odzyskał zdrowie i siły, pomimo złowrogich przepowiedni lekarskich.
— Oh! co za szczęście! — wykrzyknęła Gabryela.
— Stara jędza nie myślała nigdy o uśmierceniu królewicza. Choroba jego, była jej tylko potrzebną.... o czem przekonasz się sama niebawem.... aby przeprowadzić plan, uknuty podstępnie i zdradziecko. Skoro dokonała dzieła piekielnego, wywinęła pałeczką w powietrzu, i królewicz wyzdrowiał. Poczem powrócił natychmiast do kraju własnego i swojej żony ukochanej.
Teraz opowiem ci Ello, co zaszło w zamku pod niebytność królewicza. Dowiesz się, co wymyśliła nienawiść starej, niegodziwej jędzy.
Tu Melanja w formie bajki, odmalowała wymownie Gabryeli długie męczeństwo, na jakie skazali Matyldę, brat i matka. Opisała opłakane położenie młodej kobiety, zupełnie samotnej, rzuconej na pastwę chciwości brata, niczem nienasyconej, który radby był wydrzeć jej wszystko; i despotyzmowi matki, nie lubiącej córki, a ubóstwiającej syna do najwyższej słabości.
Następnie wspomniała od niechcenia o ślicznej pasterce, uwiedzionej przez dziarskiego strzelca, który spotkał ją przypadkiem, pasącą owieczki w górach, opowiadając własną historję Gabryeli. Synek biednej pasterki, został wykradziony przez, brata żony królewicza, a później on i matka, zmusili biedną młodą kobietę, zdaną na ich łaskę i niełaskę, że podrzutka przyjęła za własne dziecię.
Gabryela słuchała z uwagą coraz więcej naprężoną, od chwili zaś zalewała się łzami rzewnemi.
Zdyszana, przyciskając oburącz serce, uderzające jak młotem, zadawała sobie gwałt, aby nie przerywać Melanji opowiadania. Czuła, że niebawem odkryje jej prawdę przyjaciółka, którą umyślnie oblekła w formę bajeczki, chcąc uniknąć nadto wielkiego wzruszenia. Melanja przyspieszała ile możności ostateczne rozwiązanie, aby nie wystawiać Gabryeli na zbyt ciężką próbę.
Pokazała jej pasterkę, siedzącą przy drodze nad rowem. Patrząc bezmyślnie na swoje owieczki, płakała gorzko młodziutka matka, myśląc o swojem dziecku, zrabowanem jej pod stępnie, podczas gdy zmęczona, twardo usnęła. Wtem pojawiła się na drodze żona królewicza, prowadząc za rączki dwoje dziatek: chłopczyka i dziewczynkę. Skoro spojrzała na niego pasterka, doznała dziwnego wzruszenia, sama nie wiedząc z jakiej przyczyny. Był właśnie w tym wieku, co jej synek. Serce jej zabiło radośnie, a wzrokiem pałającym wyrażała taką chęć uściskania małego chłopczyka, że żona królewicza odezwała się łaskawie:
— Synku, pójdź uściskaj tę pasterkę!
Gabryela zerwała się na równe nogi:
— Boże! — wykrzyknęła. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale łkanie stłumiło resztę słów. Melanja porwała ją w ramiona, i tak szlochały obie, ściskając jedna drugą. Gdy wreszcie zapanowała ile tyle nad wzruszeniem Gabryela, że mogła wydobyć głos z piersi, wzniosła w niebo wzrok rozpromieniony.
— A więc żyje dziecko moje! — zawołała jakby w ekstazie. — Jest tuż blisko obok mnie, w zamku Coulange!.... Genio!... Genio!... Mój syn własny! Boże! jakiś Ty dobry!... Jam się więc nie omyliła; poznałam go sercem matki. A i on czuł, że mu nie jestem obcą. Oh! gdy się dowie, żem jego matką, jak mnie pokocha drogi chłopczyna!
— I ty go ukochasz Ello.
— Ja?! Wszak dla niego tylko żyłam aż dotąd! Oddam mu serce, duszę, ostatnią krwi kroplę!
Upajała się radością nie wysłowioną.
— Jak szczęście sił dodaje! — rzekła po chwili milczenia. — Nie czułam się nigdy tak rześką i wesołą. Jest coś niebiańskiego w tem uczuciu, które mi serce rozpiera. Zdaje mi się, że nie zdołam czekać na twego męża Melanjo, i pójdę sama do zamku upomnieć się o moje dziecię.
— Oddadzą ci syna droga Ello — przyrzekła to solennie memu mężowi pani margrabina, tylko musisz zdobyć się jeszcze na trochę cierpliwości.
— Dla czego, na co mam czekać?
Wytłumaczyła jej Melanja, w jak fatalnem położeniu znajduje się Matylda. Ponieważ nie wie dotąd o niczem margrabia musi wyznać mu całą prawdę. Istnieje prócz tego akt urzędowy, który trzeba wprzód unieważnić jako sfałszowany.
Nie zastanowiła się zrazu Gabryela nad temi wszystkiemi trudnościami, które rozwijały przed nią nader szerokie pole do rozmyślań. Wspomniała dalej Melanja o margrabim de Coulange, który ubóstwiał dziecię; o Matyldzie, która również przywiązała się z czasem do obcego chłopczyka, przyjmując za syna, całem sercem. W końcu broniąc gorąco sprawy margrabiny, bezwiednie przytoczyła Morlotowa całą rozmowę Matyldy z jej mężem. W miarę, jak mówiła Melanja, zmieniał się wyraz w twarzy Gabryeli. W oczach lśnił blask dziwny, niby promień słońca, przedzierający się przez chmury deszczowe. I w jej źrenicach były łzy, pomimo, że radaby była je stłumić. Czytało się w nich litość głęboką, obok szczerego i wielkiego podziwu. Przestała w końcu mówić Melanja.
— Sądzi więc margrabina — spytała Gabryela z lekkiem drżeniem w głosie, że mąż nie przebaczy jej, iż ukrywała przed nim prawdę tak długo, że przestanie ją kochać, odtrącając od siebie z pogardą nieszczęśliwą kobietę?
— Tak, biedaczka jest o tem silnie przekonaną. Dlatego postanowiła wyrzec się wszystkiego, zamykając się w klasztorze na resztę życia.
— A jej córeczka, Meluniu?
— Zostawi ją ojcu — na pociechę. To zrzeczenie się dobrowolne praw małżonki i matki, czyni jej położenie wyjątkowo tragicznem. Potrzeba jej będzie siły nadludzkiej do spełnienia tak strasznej ofiary.
Westchnęła ciężko Gabryela. Głowę opuściła zwolna na piersi, a zapominając zupełnie o obecności Melanji, zapadła w głęboką zadumę.
Odwróciła się do okna Morlotowa, patrząc w ogród. Po długiej chwili milczenia, osądziwszy, że uszanowała dostatecznie rozmyślanie przyjaciółki, zwróciła się ku niej:
— Nad czem tak dumasz Ello? — spytała.
— Myślę o moim synu, i o pani de Coulange — odpowiedziała.
Zakotłowało nagle w domku zwykle nader cichym i spokojnym. Dwie kobiety usłyszały rumor ogromny na dole; biegano, otwierając i zamykając z trzaskiem drzwi; rozsuwano krzesła, nareszcie ktoś wyleciał pędem na schody, wiodące do ich pokoików na piąterku. Zapukano do drzwi. Melanja pospieszyła je otworzyć.
Ukazała się na progu najstarsza córka państwa Blaisois, czerwona jak mak polny, a zasapana, jakby wdzierała się co najmniej na szczyt Mont-Blanc.
— Cóż się tam u was dzieje? — zawołała Melanja.
— Jest na dole u rodziców, pani margrabina z Coulange, ze swoim synkiem. Pragnie odwiedzić panią Ludwikę — wyksztusiła z biedą dziewczynka, nie mogąc tchu złapać w pierś ścieśnioną.

XIX.
Dwie Matki.

Spierunowała Gabryelę ta wiadomość. Wstała cała drżąca.
Chciała iść ku drzwiom, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
Upadła nazad na krzesło, szepcząc głosem stłumionym:
— Margrabina de Coulange, tu! tu!
Melanja podbiegła żywo ku niej:
— Co mam z nią zrobić Ello?.... Co każesz jej powiedzieć? — spytała.
— Widzisz Meluniu, jak się trzęsę z nadmiaru wzruszenia.... Zostawcie mi chwilę czasu, abym mogła odzyskać siły i przytomność. Idź i przyjm sama panią margrabinę. Potem mnie przywołasz. Chyba, że będzie wołała potrudzić się sama do mnie na górę.
Melanja wzruszona również niesłychanie, pospieszyła na dół. Gabryela po jej odejściu, przycisnęła serce oburącz, jakby się bała, żeby z piersi nie wyskoczyło.
— Ona przychodzi do mnie pierwsza — pomyślała. — Dobrze czyni....
— Trzeba się zdobyć na siłę.... choćby za cenę najwyższą!....
Upłynęło kilka minut. Wtem usłyszała lekkie kroki na schodach.

— To oni! — szepnęła powstając. Już nie drżała. Wyglądała spokojnie, poważnie, a w jej oczach pałających było coś dumnego.
Otworzono drzwi, i weszła Matylda blada jak ściana, z twarzą wychudłą, z wzrokiem obumarłym, prowadząc za rączkę Genia. Zadrżała na nowo Gabryela, widząc przed sobą obraz boleści nie wysłowionej i cichej rezygnacji. Ukłoniły się jedna drugiej w milczeniu. Ponieważ jego dobra przyjaciółka, nie wyciągała do niego ramion jak zazwyczaj, chłopczyk nie ruszał się od progu, cokolwiek tem pomieszany. Matylda popchnęła go z lekka ku Gabryeli. Wtedy nie mogła biedaczka stłumić krzyku, który wyrwał się jej z łona macierzyńskiego. Pochyliła się, uniosła w górę chłopczyka, objęła miłośnie ramionami, przyciskając namiętnie usta do jego czoła. Pierś jej rozrywało łkanie. Stłumiła je przecież, opanowała wzruszenie, i pozostała na pozór spokojną, bez jednej łzy w oku.
Ktoś niewtajemniczony, byłby ją posądził prawie o obojętność. Zamknęła ona w głębi serca radość i upojenie, graniczące prawie z szałem! W końcu zdobywając się na nowy akt woli niezłomnej, wypuściła Genia z uścisku, stawiając nazad na podłogę.
— Ponieważ nie spodziewałam się, żebyś pani wybrała się do zamku — rzekła cicho Matylda — przyprowadziłam ci Genia, abyś mogła go uściskać i z nim się nacieszyć.
— Czy oznajmiła mu pani margrabina?....
— Dotąd jeszcze nie mówiłam z dzieckiem o tem. Musiano uprzedzić panią, że chwilowo nie ma w domu mego męża. Czekam na jego powrót z ostatecznem załatwieniem tej sprawy.
— Czy nie raczyłaby pani margrabina oddalić stąd.... dziecko.... na chwilę?
— Chciałam właśnie poprosić o to panią....
Skinęła Gabryela na Melanję, która została dyskretnie za drzwiami, do pół odchylonemi. Zrozumiała o co idzie, i weszła, biorąc Genia za rączkę.
— Pójdź drogie dziecię z panią Morlotową — odezwała się słodko Matylda. Pokaże ci ona ogródek.
Malec wahał się cokolwiek, dał się jednak wyprowadzić, skoro dodała margrabina.
— Pragnę zostać sam na sam z panią Ludwiką. Mam z nią o czemś ważnem do pomówienia.
Skoro zamknęły się drzwi za Melanją, wykrzyknęła margrabina:
— Ah! teraz możemy się uściskać.
Rzuciła się pierwsze na szyję Gabryeli.
— Oh! pani margrabino!.... szeptała Gabryela odurzona.
Rozpłakały się rzewnie, jedna, jak i druga.
Matylda przemówiła po chwili:
— Biedna matko, wiem ileś wycierpiała w twojem krótkiem życiu. Było ono tak jak i dla mnie, jednem pasmem ciężkich prób i boleści.... Jesteśmy ściśle złączone, i jakby siostry, tem, cośmy wycierpiały; możemy więc litować się i płakać jedna nad drugą!.... Ty bo Gabryelo, widzisz koniec twojej drogi męczeńskiej. Oddając ci dziecko, pomogę ci odszukać część bodaj straconych dotąd rozkoszy macierzyńskich. Przyszłość może ci jeszcze przynieść szczęście...
Urwała w pół, ocierając z łez oczy.
— Co do mnie — dodała Matylda po chwili — nie mam przyszłości. Od kolebki widocznie, byłam skazaną na taki los fatalny! Muszę mu się poddać. Dla mnie nic się nie zmieni, tylko przyłączą się jeszcze nowe cierpienia, do bólów dawniejszych. Moja córka nie potrafi mi w niczem ulżyć; gdy przeciwnie, twój syn Gabryelo, da ci zapomnieć o smutnej przeszłości, swojem serdecznem przywiązaniem.
Upadła Matylda bezsilnie na krzesło.
— Czy pozwoli pani margrabina jedno pytanie? — odezwała się nieśmiało Gabryela.
— Ah! pytaj ile chcesz. Masz wszelkie prawo do tego.
— Co myśli uczynić z sobą pani margrabina, gdy wyznawszy prawdę panu margrabiemu, oddacie mi swego syna?
— Co pocznę?.... Ta myśl przygnębiająca, snuje mi się po głowie jak w dzień, tak w nocy. Postanowiłam była zrazu zamknąć się w klasztorze, zdala od świata. Mam jednak nadzieję....
— Czy wolno mi wiedzieć jaką?
— Od rozmowy z Morlotem — rzekła smutno Matylda — czuję tak wielką zmianę w sobie, że nie mogę pojąć, co się ze mną dzieje. Gasną we mnie po prostu siły tak fizyczne, jak i moralne.... Otóż pocieszam się nadzieją, że ta ostatnia straszna próba, wyczerpie do reszty siły żywotne, i śmierć uwolni mnie od dalszych męczarni.
— Nie, nie! — zaprotestowała żywo Gabryela — pani margrabina nie umrze!
Matylda potrząsła głową przecząco, z głuchym jękiem. Zapłonął wzrok Gabryeli. Wystąpił lekki rumieniec na jej twarz bladą jak chusta od lat tylu. Mówiła dalej z zapałem:
— Gdybym jednak powiedziała margrabinie, nie wspominaj o niczem przed mężem; nie chcę bowiem twojej śmierci, nie przyjmuję ofiary zbyt wielkiej?
Matylda zerwała się, z oczami wlepionemi w nią z niemem pytaniem:
— Wiem i ja, ileś wycierpiała pani margrabino. Padłaś i ty ofiarą nikczemnych ludzi.... Unieszczęśliwili ciebie na równi ze mną.... Słusznieś powiedziała żeśmy siostry przez wspólny ból i krzywdę nam wyrządzoną. Przez pamięć na twoje męczarnie i łzy wylane, nie chcę, aby moje przyszłe rozkosze macierzyńskie były okupione nowemi łzami pani margrabiny!... Nie zapomnę nigdy o naszem pierwszem spotkaniu w ogrodzie Tuilleryjskim. Coś podobnego zostaje w sercu na zawsze. Tego dnia, jak i dzisiaj, ukazałaś mi się pani margrabino, wspaniałą, szlachetną, słodką i uśmiechniętą, jak nadzieja szczęścia! Kochasz mego syna, przyjęłaś go za swego.... Wiem o wszystkiem.... bądź tego pewną. Dziś należy on prawie tak samo do ciebie, jak i do mnie.... Otóż zrzekam się praw moich do niego, i nie żądam, żebyście mi go oddawali!....
— Gabryelo, Gabryelo, co ty mówisz? — wykrzyknęła Matylda.
— Zostawiam Genia pani margrabinie. Nie zniosę, żebyś dla mnie siebie poświęcała! — zawołała z uniesieniem Gabryela.
Matylda spojrzała na mówiącą, z radosnem zdziwieniem:
— Jakto?.... Mogęż temu wierzyć?.... — szepnęła.
— Nie dopuszczę, żeby szczęście pani margrabiny było zniszczone na zawsze, a serce jej złamane! Nie mogę czuć się sama szczęśliwą.... jestem nią bowiem — dodała — dowiedziawszy się, że mój syn żyje, opływa we wszystko i kocha mnie troszeczkę.
Pokraśniała jeszcze bardziej jej twarzyczka. Wzniosła w górę czoło rozpromienione i oczy pałające. Była wspaniałą, w tem przemienieniu! Matylda wpatrywała się w nią z zachwytem, myśląc w duchu:
— Nazwała mnie przed chwilą, wielką i szlachetną. A to przed nią trzeba bić czołem; ona to bowiem jest godną czci i uwielbienia!
Spuściła wnet oczy skromnie Gabryela, dodając głosem przyciszonym:
— Wszak pozwolicie mi państwo widywać Genia kiedy-niekiedy, i nie zakażecie mu kochać mnie, nieprawdaż? O to proszę się nie bać, żebym nie umiała serca powstrzymać i pozwoliła mu przemówić zbyt głośno. Zapanuję nad sobą.... Nie dowie on się nigdy, że jestem jego matką! O! gdy chcę, potrafię być silną! Dla Genia i pana margrabiego, pozostanę nadal biedną, ubogą „figurą woskową“, skromną „panią Ludwiką“. Nie będę zresztą nadto wymagającą. Byłem uściskała go kiedy niekiedy.... póki będzie dzieckiem.... zadowolnię się tem zupełnie. Później.... gdy dorośnie, wystarczy mi wiadomość, że czuję się zadowolonym i szczęśliwym. Spodziewam się, że zostanie zawsze tak dobrym, jakim jest obecnie. Nie zapomni więc o mnie, jestem tego pewną. Trzeba jednak mówić mu o mnie, kiedy niekiedy.... bodaj po trochu....
Rozpłakała się, a i po twarzy Matyldy spływały obfite łzy.
— Gabryelo! — przemówiła margrabina głosem stłumionym przez łkanie, ściskając ją za ręce — skoro nie chcesz mojej ofiary, przyjmuję twoją z wdzięcznością. Syn twój będzie miał dwie matki do kochania go i czuwania nad jego szczęściem. Po tak długiem rozłączeniu, nie powinnaś go więcej opuszczać. Postaram się o stałe umieszczenie ciebie w naszym domu, przy twojem dziecku.
W oczach Gabryeli odmalowała się radość bez granic.
— Oh! — wykrzyknęła — żyć razem z nim, słyszeć głos jego, i patrzeć nań co dzień, co godzina, byłoby to dla mnie szczęściem najwyższem! Ale to niemożliwe!
— Tak być musi, droga Gabryelo. Słyszałam, żeś ode brała nader staranne wykształcenie.
— Uczyłam się rzeczywiście gorliwie. Odtąd jednak zapomniałam bardzo wiele, pani margrabino.
— Umiesz po niemiecku i angielsku, jesteś również biegłą w muzyce, nieprawdaż?
— Tak.... dawniej umiałam to wszystko....
— Dla wszystkich, tak tu na wsi, jak i w Paryżu, pozostaniesz Gabryelo panią Ludwiką, nauczycielką naszej córki Loli. Dla mnie jednak będziesz Gabryelą Liénard, matką Genia, moją serdeczną przyjaciółką, moją siostrą!....
Zamilkła Gabryela, mocno zamyślona, z oczami w dół spuszczonemi.
— A więc wszystko ułożone pomiędzy nami Gabryelo? Przyjmujesz moją propozycję, nieprawdaż?
— Z radością, z upojeniem pani margrabino.... zachodzi tylko pewna okoliczność, o czem musisz się dowiedzieć.
— Mów śmiało Gabryelo.
— Nie będę opowiadała historji mego uwiedzenia, znana jest ona bowiem pani margrabinie. Nie dość czuwałam nad sobą, i to mnie zgubiło. Kochałam.... to moja jedyna wymówka. Inne bóle i zgryzoty, zatarły w mojej pamięci, krzywdę wyrządzoną mi przez owego człowieka. Przebaczyłam mu wszystko.... Nie wiem zresztą, czy mogłam mieć żal do niego. Według wskazówek pozbieranych przez pana Morlota, nie chciał on mnie zupełnie opuścić; szukał mnie gorliwie i chciał rzeczywiście poślubić, jak mi to obiecywał.
— Doprawdy? — spytała Matylda zaniepokojona, Gabryela mówiła dalej:
— Nie chciałam jednak niczego od mego uwodziciela. Postanowiłam sobie żyć odtąd wyłącznie dla mego dziecka, i kochać tylko moje maleństwo. Nie wiedziałam czem jest, gdzie przebywa, i jakie zajmuje stanowisko. Przestałam myśleć o nim od dawna, gdy wtem spotkałam się z nim niedawno.... oko w oko....
Matylda drgnęła przerażona.
— Oh! on mnie nie poznał wcale — dodała szybko Gabryela. — Chciałam tylko uprzedzić panią margrabinę, że jest on przyjacielem twego męża, a więc i twoim prawdopodobnie.
— Boże! Boże! — jęknęła Matylda, z sercem ścieśnionem i bolesnem przeczuciem.
— Uspokój się pani margrabino.... Powtarzam, że on mnie nie poznał.
— Możeś się omyliła Gabryelo? Powiedz mi jego nazwisko.
— Oktaw Longuet.
— Oh! coś strasznego! — Matylda zawołała z drżeniem nerwowem. — Tak Gabryelo, spotkałaś wtedy rzeczywiście nad brzegiem Marny, ojca twego dziecięcia w towarzystwie mego męża. Co za dziwny i przerażający zbieg okoliczności! Wpadam z jednego niebezpieczeństwa w drugie! Istne szaleństwo, chcieć walczyć z fatalnemi, a niezbadanemi wyrokami Opatrzności!.... A ty chciałabyś mnie wyratować z toni droga Gabryelo!... — zakończyła, załamując ręce.
— I uratuję panią margrabinę!
— W jaki sposób?
— Milcząc dalej.
— Oh! zgubiło mnie właśnie grzeszne milczenie Gabryelo.
— Dziś zaś będzie ono ratunkiem dla pani margrabiny.

XX.
Co można znaleść w kopercie na pół spalonej.

W chwilę później, gdy udało się nareszcie uspokoić cokolwiek zrozpaczoną Matyldę, rozmawiała z nią dalej Gabry ela, siedząc tuż blisko, tak, że stykały się prawie ich twarze, i ściskały dłonie jedna drugiej.
— Zataił przed tobą swoje prawdziwe nazwisko, ojciec Genia — opowiadała margrabina. — Jest to hrabia de Sisterne, obecnie w randze kapitana okrętowego. Na imię mu Oktaw rzeczywiście, matka zaś jego była z domu Longuet. Tytuł hrabiowski dostali przed laty za wielkie zasługi oddane krajowi. Posiada on znaczny majątek, a z moim mężem łączy ich od lat dziecięcych przyjaźń serdeczna. Kochają się niby bracia rodzeni. Sisterne nie chciał nigdy słyszeć o jakimkolwiek związku małżeńskim. Robiło mu się przykrość wielką, wspominając o czemś podobnem. Obecnie rozumiem powód tej niechęci. Kochał cię i kocha dotąd niewątpliwie. Pomimo ścisłej przyjaźni z moim mężem, zdaje mi się, że nie zwierzył się nawet przed nim z swoją tajemnicą.... Bawił wtedy w Coulange tylko trzy dni, okręt bowiem czekał nań w porcie Tulońskim. Wystarczył jednak ten krótki przeciąg czasu, aby pokochali się nawzajem z małym Geniem. Niepodobna prawdzie zaprzeczyć, że istnieje głos krwi. Przemawia tajemnie do serc ludzkich, wznieca sympatję na pierwszy rzut oka, budząc w duszy dziwne przeczucie. Dowiodłaś tego i ty Gabryelo. Siła tajemnicza, pociągnęła cię odrazu ku twemu synowi, widząc go po raz pierwszy w ogrodzie Tuilleryjskim.
....Genio nie odstępował na krok hrabiego przez trzy dni. Ta sama siła popychała dziecko w ojca ramiona.... Nie zwracaliśmy na to zbytniej uwagi ja i mój mąż, widząc w tem tylko kaprys dziecka. Dziś stają mi przed oczami najdrobniejsze szczegóły, i umiem je sobie tłumaczyć.
Po chwili milczenia dodała margrabina:
— Zaraz na wieczór, skoro powrócę do zamku, każę przygotować pokój dla ciebie, droga moja Gabryelo. Jutro zaś, jeżeli pozwolisz, przyjadę po ciebie i po panią Morlot. Opowiem ci, ile zawdzięczamy jej mężowi. Potrafimy jednak okazać mu czynem naszą wdzięczność bez granic. Twoja przyjaciółka dostanie pokój obok ciebie, i zamieszka w zamku, dopóki sama zechce. Czy przystajesz na mój projekt?
— Ma się rozumieć, pani margrabino. Wszak uprzedzasz moje chęci, spełniając i urzeczywistniając moje najśmielsze marzenia.
— Jestem z góry przekonaną droga Ello, że pozostaniemy zawsze w zgodzie jedna z drugą.
Rozmawiały długo i wyczerpująco, o dalszem prowadzeniu Genia i małej Loli. Były teraz dwie do kochania i czuwania nad dziećmi z całą troskliwością. Wróciła Melanja z chłopczykiem. Potrafiła zająć go, pokazując drób, króliki i cielątka w. stajence.
— Powiem ci o czemś Geniu — odezwała się Matylda — co ci sprawi niezawodnie wielką przyjemność.
— Chłopczyna zwrócił na Matyldę wzrok zaciekawiony.
— Twoja ukochana „pani Ludwika“ zamieszka od jutra w zamku, razem z nami.
— Naprawdę? — wykrzyknął radośnie, patrząc to na jedną, to na drugą.
— Nie inaczej, mój aniołku — potwierdziła Gabryela słowa margrabiny głosem drżącym od wzruszenia.
— Oh! jak ja się cieszę z tego! — uderzył w dłonie chłopaczek. Spoważniał nagle i rzucił się na szyję Matyldzie.
Melanja osłupiała na razie, nie mogąc odgadnąć, co uradziły dwie matki między sobą. I ona jednak nie posiadała się z radości. Chłopczyk przeszedł z ramion margrabiny, w objęcie Gabryeli.
Wstała nareszcie Matylda i zaczęła się żegnać. Genio schwycił za rękę Gabryelę:
— Jedz zaraz z nami, droga pani Ludwiko — zawołał. W naszym ogrodzie o wiele piękniej niż tutaj. Mnóstwo kwiatów, dużych, miękkich trawników, szerokich, cienistych alei; a wszędzie wygodne kanapy do odpocznienia w cieniu, gdy się kto znuży chodzeniem.
— Muszę jeszcze zostać tu dziś — uśmiechnęła się słodko Gabryela. — Ale jutro przybędę na pewno do Coulange?
Nie podobało się to widocznie malcowi.
— Jutro — odezwała się Matylda — przyjedziemy z Lolą i zabierzemy te obie panie do siebie. Wszak nie odmówi i pani mojej prośbie? — zwróciła się uprzejmie do Melanji. — Spędzisz część lata w Coulange, nieprawdaż?
— Nadto łaski pani margrabino....
Matylda uścisnęła obie ręce poczciwej kobieciny:
— Wiem, że mam w pani serdeczną przyjaciółkę — rzekła z przejęciem i wdzięcznością.
Melanja i Gabryela odprowadziły margrabinę i Genia aż do powozu z słowem:
— „Do zobaczenia!“
Gabryela nie miała tajemnic dla Melanji, opowiedziała jej też wiernie rozmowę z margrabiną.
— Rozczuliła mnie niesłychanie — kończyła — przywożąc mi syna do Miéran. Tyś pierwsza drogo Melanjo, wzbudziła w mojem sercu litość bezgraniczną dla tej nieszczęśliwej kobiety, opisując męczarnie, które jej zadawano. Ujrzałam przed sobą istotę bólem złamaną, ofiarę, gotową wyrzec się ostatecznie własnej córki, i zamknąć w ponurych murach klasztornych. Nie miałam odwagi zadać jej ciosu śmiertelnego.
Wieczorem oświadczyła Melanja swoim krewnym, że nazajutrz „pani Ludwika“ obejmuje w zamku miejsce Loli nauczycielki, a i ona sama zaproszona serdecznie przez margrabinę, przeniesie się do Coulange na kilka tygodni.
Nazajutrz, o drugiej po południu, zajechał kocz na cztery osoby, i bryka pod rzeczy. Z powozu wysiadła z dwojgiem dziatek margrabina. Zabawiła tym razem nader krótko u państwa Blaisois, zastawszy Gabryelę i Melanję gotowemi do odjazdu.
Trzy kobiety wraz z dziećmi, siadły do kocza i znalazły się za chwilę w zamku Coulange.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skoro zniknął mu z oczu parowiec, wiozący na pokładzie Sostena de Perny, do południowej Ameryki, Morlot wrócił czemprędzej do hotelu, gdzie zamieszkał tymczasowo, aby donieść o tem listownie Matyldzie. Chciał, aby dowiedziała się natychmiast, że spełnił co do joty poleconą mu misję.
Pisał i o tem, że dotąd nie natrafił na ślad kuferka z manuskryptem. Perny, czy udawał, czy nie wiedział rzeczywiście, co się stało z kuferkiem, nie dał mu pod tym względem żadnego wyjaśnienia. Utrzymywał do końca, że nie widział się więcej ze swoim wspólnikiem.
Odniósł sam list na pocztę i odjechał z Hawru pociągiem pośpiesznym, z powrotem do Paryża. Spędził tu zaledwie jedną dobę.
Zdali mu zaraz nazajutrz Mouillon i Jardel raport dokładny ze swoich czynności, z rozmaitemi nowemi szczegółami. Morlot zanotował wszystko skrupulatnie.
— Obecnie, kochani przyjaciele — rzekł ręce zacierając, bierzmy się raźno do dzieła.
Trzymamy w garści całą bandę. Gdy zamkniemy tę hołotę.... jeżeli będzie na wszystkich miejsce w paryskich więzieniach.... oddamy tak samemu miastu, jak i okolicznym przedmieściom, nielada przysługę. Grasują oni bowiem wszędzie, niby straszna zaraza.
Zjedli śniadanie w trójkę, w restauracji na ulicy Dauphin, i rozeszli się, aby zejść się o godzinie piątej po południu.
Morlot udał się z swojemi notatkami do dyrektora policji, przedstawiając mu plan cały, w jaki sposób uda się wyłowić naraz uorganizowaną szajkę złodziejską. Dyrektor pochwalił plan, przyjmując go bez zmiany. Nie taił swego zadowolenia i uznania olbrzymich zasług w tej sprawie Morlota, i rzekł w końcu:
— Czas najwyższy kochany Morlot, wynagrodzić cię stosownie do twojej gorliwości. Powiedz zatem, czego sam pragniesz?
— Niczego dla mnie, panie dyrektorze, tylko proszę o awans dla moich dwóch przyjaciół: Mouilona i Jardela, którzy okazali się w tej sprawie zręcznymi, niesłychanie inteligentnymi, pełnymi odwagi i ofiarności.
— Bądź przekonany, że awans ich nie minie. Ale ty Morlot, masz jeszcze większe prawo do nagrody, niż oni.
— Powtarzam, że nie żądam niczego dla siebie.... Chcę zresztą wkrótce.... podać się do dymisji panie dyrektorze.
— Jakto! Zamyślasz nas opuścić Morlot?
— Nawet.... w tych dniach....
— Z jakiego powodu?....
Zarumienił się poczciwiec jak pensjonarka, i bąknął pomieszany:
— Aby uczynić zadość prośbom mojej żony, panie dyrektorze.
— Nie radaby mnie widzieć nadal.... ajentem policyjnym.
— Skoro tak, nie będę cię wstrzymywał dłużej od tego. Pamiętaj jednak Morlot, że choć nas porzucisz, pozostanę dla ciebie szczerze przychylnym. Udaj się śmiało do mnie, gdybyś w czem potrzebował mojej pomocy.
Podziękował z widocznem wzruszeniem, swojemu przełożonemu.
— Chowam twoje notatki, Morlot — dodał dyrektor. — Są one wyborne i drogocenne. Plan twój zostanie przeprowadzony bez zmiany, jeszcze tej nocy. Trzeba działać piorunująco, w sprawach podobnych. Poprowadzę wyprawę osobiście, z tobą przy boku Morlot, jeżeli życzysz sobie tego?
— Oh! pójdę z całego serca z panem dyrektorem....
Dyrektor uprzedził komisarzów o nocnej wyprawie, w której mieli wziąć udział z odpowiednią ilością agentów policyjnych. Mouillon i Jardel mieli iść z samym dyrektorem.
Pożegnał Morlota dyrektor, mówiąc:
— Dziś wieczór o ósmej, wybierzemy się na potów.
Notatki dostarczone przez Morlota, były tak dokładne, plan zaś ułożony z taką znajomością nor złodziejskich, że tej nocy udało się policji wyłapać około stu zbrodniarzów rozmaitego gatunku, a pomiędzy nimi było kilkanaście kobiet.
Nazajutrz z rana, wpadło w ręce policji jeszcze dwudziestu ptaszków, reszta bandy złodziejskiej. Przytrzymano również ośmiu przechowywaczów rzeczy kradzionych. Był to połów znakomity, który zawdzięczano gorliwości i sprytowi trzech ajentów: Morlotowi i jego dwom przyjaciołom.
Wielu zazdrościło tym trzem powodzenia; żaden jednak z ich kolegów nie śmiał wystąpić z protestem co do zasług przez nich położonych.
Mouillon i Jardel, nie czekali długo na przyrzeczoną im nagrodę. Morlotowi chciano dać krzyż zasługi. Krzyż! Wstążeczka w dziurce munduru. Od lat dziesięciu było to jego tajemnem marzeniem!
Odmówił. Powiedział sobie w duchu, ocierając dwie łzy ciężkie:
— Nie zasłużyłem na niego!
— I cóż Jardel? — rzekł raz Mouillon.
— Jesteśmy mianowani obaj inspektorami!
— Morlot dotrzymał słowa....
— Fiu! fiu! to głowa nie lada!
....Ale dlaczego do djabła! nie przyjął dekoracji?
— Tego nie pojmuję! — mruknął Jardel.
— Ani ja! Jeżeli kto, to on na krzyż zasłużył. I powiedzieć kochany Jardel, że ów krzyż odrzucony przez Morlota, nasz iście cudowny awans, cała zgraja złodziei wzięta pod klucz, wszystko to znalazło się w starej kopercie na pół spalonej!

XXI.
Odwiedziny w Mazas.

Morlot odebrał naraz dwa listy, od żony i od Matyldy, w których donoszono mu, co zaszło w Mièran, i że Gabryela z Melanją, są obecnie w zamku Coulange.
W liście margrabiny, nadzwyczaj serdecznem było zaproszenie i dla niego, aby przyjechał do nich na dni kilka, skoro pozwolą mu na to jego mnogie zatrudnienia.
Zaczęto śledztwo z bandą złodziei. Zaraz na początku odkryto mnóstwo ciekawych szczegółów; co do organizacji całej szajki, co do sposobów działania tejże, karności wojskowej, jaka w niej panowała; stosunków z odbieraczami przedmiotów zrabowanych i licznego rejestru zbrodni popełnionych. Najbardziej obciążonym okazał się Princet. Ten miał na sumieniu, prócz ze stu rabunków z włamaniem, dwa morderstwa: staruszki Monnée, zaduszonej w łóżku, i nieznajomego mężczyzny zasztyletowanego, którego znaleziono w jednej z nor złodziejskich, leżącego przed progiem, w kałuży krwi skrzepłej.
Morlot mógł być dumnym z tak świetnego rezultatu swoich zabiegów. Nie był on jednak zupełnie zadowolonym. Jejmości Trélat nie było pomiędzy kobietami aresztowanemi. Nie dostał jej w ręce, pomimo starań najgorliwszych. Pozostała jak dotąd, cieniem nieuchwytnym. Zdawać się mogło, że posiada dar niewidzialności lub przemienia się jak niektóre owady, przybierając coraz nową postać.
Ludził się nadzieją, że któryś z uwięzionych wspomni podczas śledztwa o tej nędznicy i o herszcie bandy. Zaden z nich jednak nie wymówił nazwiska panny Solange, ani Blaireauta. O tym ostatnim zresztą, słyszano tylko z daleka. Znało go zaledwie dwóch czy trzech z bandy.
Morlot czuł to przez skórę, że tak jejmość Trélat, jak i herszt bandy zbójeckiej, nie dostali się dotąd w ręce sprawiedliwości. Podzielali i sędziowie śledczy jego przekonanie; nadaremnie jednak próbowali przeróżnych sposobów, aby rozedrzeć zasłonę, po za którą ukrywał się ów człowiek tajemniczy i nieuchwytny. Milczenie zawzięte złoczyńców, zużyło wreszcie cierpliwość sędziów. Przestali badać łotrów w tej kwestji. Jakkolwiek podli, nie wahali się jednak ci ludzie poświęcić siebie, obciążając jeszcze bardziej własną sprawę upartem milczeniem, byle nie wydać „mistrza“ w ręce sprawiedliwości, zapewniając mu i nadal bezkarność.
W czasie tych wypadków, Solange ukrywała się w ustronnym domku w Joinville-le-Pont, kupionym przez Blaireauta. Ten nie był może zupełnie spokojny; wierzył jednak święcie, na wzór Napoleona I, w swoją gwiazdę szczęśliwą. Pomimo, że wszystko waliło się w koło niego, on spodziewał się odnieść tryumf raz jeszcze. Zawsze dumny z swego genjuszu, uważał się nietkniętym. Dorobiwszy się kilku miljonów, stał się skąpym, myśląc jedynie w jaki sposób zabezpieczyć się w posiadaniu pieniędzy nabytych tak zbrodniczo.
Ukończono śledztwo. Nowa kadencja „Sądu przysięgłych“ zapowiadała się nader interesująco.
Morlot pojechał na trzy dni do Coulange, i powrócił do Paryża razem z żoną.
Powiedziała Morlotom na odjezdnem Gabryela.
— Posiadam obecnie szczęście, o jakiem marzyłam.
Skoro wrócił margrabia z podróży, przedstawiła mu żona Gabryelę, mówiąc:
— Odkryłam w pani Ludwice skarb wiedzy. Zaproponowałam jej więc miejsce nauczycielki w naszym domu.
Na co odpowiedział mąż po prostu:
— Dobrze... zgadzam się i ja na to.
Dodał grzecznie, zwracając się do Gabryeli:
— Kochałaś pani od dawna nasze dzieci. Nie wątpię, że znajdą one w tobie drugą matkę.. Uważam panią od dziś za należącą do naszej rodziny.
— Uczynię panie margrabio, co tylko będzie w mojej mocy — odpowiedziała Gabryela ze łzami w oczach, aby zasłużyć i nadal, na państwa uznanie i zaufanie.
Pewnego popołudnia wyprowadzono więźniów w Mazas na przechadzkę do ogrodu. Jedni siedzieli na ławkach pod drzewami, drudzy przechadzali się grupami, po dwóch i trzech razem.
Zbliżył się do jednego z nich dozorca więzienny ze słowami:
— Proszę iść za mną.
— Dokąd? — spytał więzień.
— Do rozmownicy.
— Po co?
— Jest tam ktoś, który pragnie z panem mówić.
— Ejże! — mruknął więzień.
Prowadzony przez dozorcę, wszedł do rozmownicy i znalazł się tam w obecności człowieka nieznanego mu zupełnie.
— Pan zatem chciałeś mówić ze mną? — spytał.
— Nieinaczej.
— Czy mnie pan zna? Ja bo widzę go raz pierwszy w życiu.
— Na wylot! Nazywasz się naprawdę hrabia Armand de Grolles; mieszkałeś pan zaś na ulicy Saint-Sauvenir, pod fałszywem nazwiskiem Juljusza Vincent.
— Mniejsza o to.... Czego pan chcesz odemnie?
— Zostałeś aresztowany w Gentilly, z Princetem, Cholardem i kilkunastu innymi.
— Wiem o tem.
— Śledztwo nie obciążyło pana zbytecznie. Będziesz skazany co najwięcej na dwa.... trzy lata więzienia.
— Spodziewam się tego.
— Gdybym ja jednak nadmienił sędziemu śledczemu o pewnym fakcie, wiadomym mnie, zmienionoby wyrok na jakie pietnaście lat galer.
Armand drgnął, blady trupio.
— W czynie, o którym wspominam — mówił dalej człowiek nieznajomy Armandowi.
....Morlot po prostu — byłeś nie tylko wspólnikiem w kradzieży zuchwałej z włamaniem, popełnionej w nocy, z bronią w ręku; ale i w morderstwie, które o włos byłoby spełnione na pani domu, gdzie weszliście w celu rabunku.
Morlot wyjął sztylet z kieszeni, błysnąwszy nim przed oczami Armanda.
Poznajesz go pan? — rzekł.
Nie odpowiedział nędznik, ale trząsł się jak w febrze...
— Tym oto sztyletem chciał pański wspólnik zabić margrabinę de Coulange, uśpioną z pomocą silnego narkotyku.
Tyś dostarczył trucizny Armandzie de Grolles, wręczając mały flakonik z płynem, pokojowej pani margrabiny, z rozkazem, aby go wlała do napoju zwykłego swojej pani.
Złoczyńca nie śmiał podnieść oczu na Morlota. Zdawał się spiorunowanym! Zmiażdżonym! — Morlot kończył:
— Wiem, że w tem wszystkiem byłeś tylko narzędziem biernem w rękach Sostena de Perny. To powód jedyny, dla czego nie wspomniałem przy śledztwie o zbrodni, popełnionej przez was dwóch w zamku Coulange. Mogę jednak każdej chwil, jak pan widzisz, wysłać cię na galery.
— Skoro dotąd tego nie uczynił — pomyślał Armand, ochłonąwszy z pierwotnego przerażenia — to z pewnością nie z przyjaźni dla mnie, tylko z przyczyn nader ważnych. Ma widocznie do mnie jakiś interes. Pozwólmy mu z nim wyjechać.
Spojrzał z pod oka na Morlota, i dodał głośno:
— Czy nie mógłbyś mi pan powiedzieć, co się stało z Sostenem de Perny?
— Nie wiem.
— Dziwne! pan który wiesz tyle innych rzeczy.... Otóż ja wiem, że został on przytrzymany przez sługi w zamku.
— W jaki sposób mogłeś się pan o tem dowiedzieć?
— Wysunąłem się pierwszy z zamku, czekając w parku na Sostena. Nie chciałem opuścić go w niebezpieczeństwie. Gdy nie nadchodził, podeszłem nazad pod bramę. Usłyszałem krzyki kilku ludzi i szamotanie z kimś. Zrozumiałem, że Sosten musiał zdradzić swoją w zamku obecność, i służba obudzona, pochwyciła go na gorącym uczynku. Wtedy wziąłem i ja nogi za pas; moje bowiem poświęcenie dla przyjaciela, nie sięgało znowu tak daleko, żebym chciał dobrowolnie podzielić jego los.
— Tak było rzeczywiście.... Udało się było służbie pochwycić zbrodniarza — bąknął Morlot. — Potrafił jednak umknąć i prawdopodobnie znajduje się obecnie za granicą.
— Dobrze.... dobrze — zaśmiał się Armand szydersko. Pomyślał zaś w głębi ducha.
— Rozumiem, nie chciano oddać Sostena w ręce sprawiedliwości, obawiając się nadto wielkiego skandalu. Ułatwione mu więc ucieczkę za granicę. Nie jestem ja idjotą! nie łatwo mnie w pole wyprowadzić. Będą i nadal milczeli w tej sprawie. Z tej strony nie potrzebuję obawiać się niczego. Sosten służy mi za tarczę.
— Teraz powiedz mi pan — zaczął Morlot na nowo — co się stało z kuferkiem miedzianym, skradzionym z biurka margrabiny do Coulange?
— Otóż mamy! — pomyślał Armand. — Idzie mu o kuferek.... Przypominam sobie ów kuferek — dodał głośno.
— Są w nim jedynie papiery i rzeczy bez żadnej wartości dla pana — rzekł Morlot.
— Nie byłem na tyle ciekawy patrzeć do środka. — Armand wzruszył ramionami. — Wiedziałem zresztą, że nie znajdę tam złota, ani banknotów.
— Zależy komuś bardzo na odzyskaniu owych papierów — mówił Morlot dalej. —Jeżeli oddasz mi pan kuferek, obiecuję zachować i nadal milczenie co do tej sprawy, kradzieży i usiłowanego morderstwa w zamku Coulange.
Armand przybrał minę nader smutną.
— Gdzie jest ten kuferek? Komuś go pan oddał? — badał Morlot.
— Nikomu
— Ukryłeś go więc gdziekolwiek?
— Ah! przykro mi naprawdę! — szepnął Armand na pozór całkiem szczerze.
— Dlaczego?
— Bo nie mogę zwrócić panu owego kuferka.
— Z jakiego powodu?
Morlot zmarszczył brwi gniewnie.
— Może mógłbyś go pan zresztą odszukać?....
— Gdzie?
— W rzece....
— W jakiej rzece?!
— Marnie....
— Tam zatem wrzuciłeś go?
Morlot wpatrzył się przenikliwie w twarz Armanda.
— Nie inaczej....
— Nie do uwierzenia!
— A jednak tak jest szanowny panie.
— Poco? Naco?
— Aby go się pozbyć po prostu.
— Hm! hm! — mruknął Morlot, na pół przekonany o prawdzie słów złoczyńcy.
— Przerażony hałasem w zamku, uciekałem co tchu, czemu pan szanowny nie będziesz się dziwił. Kuferek nie był duży i ciężki; zawadzał mi niemniej. Cisnąłem go więc bez zastanowienia w sam środek rzeki.
— Czy to tylko prawda? — bąknął Morlot.
— Zamkną mnie co najmniej na dwa lata — tłumaczył Armand — dlaczegóż nie miałbym panu prawdy powiedzieć?.... panu, który możesz zwiększyć potrójnie moją karę.
Rozwiały się ostatnie wątpliwości Morlota. Wydawało mu się to zresztą dość prawdopodobnem.
— Czy przypominasz sobie pan mniej więcej, w którem miejscu wrzuciłeś kuferek? — spytał Armanda.
— Trudno by mi było oznaczyć dokładnie takowe — potrząsł głową nędznik. — Było to, o ile pamiętam, o kilka kroków od parku.
Nie miał więcej o co pytać Morlot Armanda. Wyszedł zatem z rozmownicy zupełnie niezadowolony ze swoich odwiedzin w Mazas.

XXII.
Nagroda.

Nazajutrz wyjechał Morlot do Miéran, pod pozorem, że upadł mu w rzekę spory kuferek metalowy, gdy przechadzał się nad jej brzegami, niosąc takowy pod pachą, najął czółna z dwunastoma najlepszymi rybakami, między którymi byli i nieustraszeni nurkowie.
Przez kilka dni z rzędu, ludzie ci, pod okiem Morlota, szukali w rzece, na długość blisko tysiąca metrów, zaczynając od furtki w parku Coulange.
Nurkowie spuszczali się na dno rzeki; rybacy zapuszczali sieci, ale wszystko nadaremnie.
Uznano w końcu, że kuferek musiał utonąć w namule. Morlot podzielał w tem zdanie rybaków.
Nie pokazał się w zamku tym razem, tylko napisał do Matyldy wróciwszy do Paryża, że jak dotąd nie udało mu się odszukać kuferka.
Nie czekał długo na odpowiedź.
„List twój panie Morlot — pisała margrabina — uspokoił mnie najzupełniej. Nie potrzebuję się obawiać, żeby zrobiono zły użytek z mojego manuskryptu. Rzeka ukryje tajemnicę lepiej, niż jabym to potrafiła“.
Zaczęła się wkrótce nowa kadencja. Zaczęto sądzić szajkę złodziei, i tych, którzy przechowywali rzeczy zrabowane.
Poświęcono miesiąc czasu, na ten sławny proces, który miał w Paryżu rozgłos nielada, a i cała Francja była nim zajęta.
Prócz czterech mężczyzn i pięciu kobiet, wypuszczonych na wolność, reszta rabusiów została skazaną na dłuższe lub krótsze więzienie.
Princet i dwóch innych, zostali na śmierć zasądzeni. Dziesięciu na galery dożywotnie.
Armand de Grolles, dostał karę najlżejszą.... pięć lat zwykłego więzienia.
Po ostatniej sesji „Sądu przysięgłych“, Morlot podał się do dymisji.
— Teraz — rzekł do żony — muszę poszukać sobie jakiego innego zajęcia. Nie jesteśmy dość bogaci, aby żyć z procentów. Wstydziłbym się zresztą w moim wieku, pozostać bezczynnym.
— Masz słuszność mój drogi, będziemy pracowali oboje, aby zdobyć sobie spokojną starość. Daj sobie czas jednak, aby znaleźć coś odpowiedniego. Prócz mojego posagu, nietkniętego dotąd przez ciebie, mamy dość znaczne oszczędności. Z nich możemy żyć tymczasem.
Morlot zaczął więc szukać zajęcia.
Rzekł do żony z smutnem zniechęceniem po kilku tygodniach:
— Nie sądziłem, żeby tak było trudno w Paryżu o pracę jakąkolwiek. Nic i nic!....
— Ba! nie trać cierpliwości mężusiu. Paryż taki wielki.
— Może właśnie za wielki — westchnął Morlot.
Nie tracił nadziei, ale upłynął znowu miesiąc po nadaremnych poszukiwaniach.
Melanja wydobywała po cichu, jedną setkę po drugiej, z pieniędzy zaoszczędzonych dawniej. Morlot myślał:
— Gdyby tak była już w Paryżu pani margrabina, może ośmieliłbym się udać do niej z prośbą o protekcję. Nie wróciła jednak dotąd z Coulange, a ja nie chciałbym zresztą okazać się zbyt natrętnym. Wyglądało by to, że upominam się o nagrodę za przysługę, którą miałem szczęście jej oddać.
Nie liczył widocznie Morlot na pamięć Matyldy.
Pewnego ranka zapukał do ich drzwi sam margrabia. Osłupieli oboje ze zdziwienia. Podał im dłoń do uścisku, usiadł bez ceremonji, na krześle podsuniętem przez Melanję, i rzekł:
— Dziwicie się państwo, widząc mnie u siebie? Czyście przypuszczali, że żona moja mogłaby o was zapomnieć?
— Panie margrabio!.... wyksztusił Morlot zmięszany.
— Chciałeś pan podać się do dymisji.... Czy trwasz w tem postanowieniu?
— Już ją otrzymałem panie margrabio.... Nie należę więcej do policji.
— Znalazłeś panie Morlot inne zajęcie?
— Jak dotąd, nie mam żadnego panie margrabio. Nie tracę jednak nadziei, że wkrótce....
— Wszystko składa się jak najlepiej — wtrącił margrabia.
Przemówił tonem uroczystym, po krótkiej chwili milczenia.
— Dowiedziałem się dopiero przed trzema dniami od mojej żony, że państwo oboje jesteście prawdziwymi przyjaciółmi mojej rodziny. Mówiła mi Matylda długo o was, o tobie panie Morlot, o tylu dowodach twego poświęcenia i swojej dla ciebie wdzięczności. Wspomniała o zuchwałym rabunku i okropnem niebezpieczeństwie, którego uniknęła dzięki twojemu wdaniu się w tę sprawę. Nie zataiło również, jak straszne odkrycie udało ci się zrobić na ulicy Thernes. Wiem i o tem, że dzięki tobie, pozbyliśmy się na zawsze prawdopodobnie nędznika, szaleńca, który groził w swej zaciekłości życiu mojej żony, moich dzieci, i kalał naszą cześć! Dzięki stokrotne panie Morlot, za wszystko, coś dla nas uczynił. Chciałem powiedzieć ci to własnemi ustami.
....Pytałem się w duchu, w jaki sposób godny mnie i ciebie, mógłbym odwdzięczyć ci się za tyle przysług oddanych? Jestem tak bogaty, że mógłbym wynagrodzić twoje trudy po królewsku. Jeżeli można jednak spłacić dług wdzięczności pieniądzmi wiernemu słudze, wynagradza się zupełnie inaczej serdecznego, wypróbowanego przyjaciela. Tego przysługi, nie dadzą się ocenić na wagę złota.... Przyszedłem więc z tą oto propozycją do ciebie panie Morlot: Mamy dobra Chesnel, nad lewym brzegiem rzeki Allier. Prześliczny ten majątek należy do mego syna. Zarządzam nim tylko do wieloletności hrabiego de Coulange. Zamek zbudowany w stylu średniowiecznym, wspaniały i zachowany doskonale. Odrestaurowano go niedawno z całym pietyzmem dla dawnych wspomnień. Jest to tak piękna rezydencja, że porównywałem ją nieraz z zamkiem w Coulange, wahając się której nam przyznać pierwszeństwo. Prócz zamku i parku olbrzymiego, klucz składa się z czterech wsi, bardzo przynośnych, w doskonałej, urodzajnej glebie i z borami, które dają co roku pięć wyrębów. Posiadają również te dobra gips, wapno, kopalnię antymonium, i nader bogate łomy marmuru, obecnie wynajęte od nas, przez towarzystwo belgijskie.... Od roku błaga mnie mój poczciwy, czterdziestoletni rządca, żebym mu dał młodszego zastępcę. Jest to starzec blisko ośmdziesięcioletni. Wielka to zawsze przykrość dla mnie, gdy muszę rozłączyć się z poczciwym i wiernym sługą. Jestem atoli zmuszony uczynić zadość prośbom pana Gautier, uwzględniając jego wiek sędziwy. Proszę więc ciebie panie Morlot, chciej przyjąć miejsce rządcy w Chesnel.
— Przyjąłbym takowe z radością panie margrabio.... lękam się tylko....
— Czego?
— Czy potrafię godnie odpowiedzieć pokładanemu we mnie zaufaniu, które raczy mi okazywać pan margrabia.
— Jak możesz wątpić sam w siebie panie Morlot?
— Nie wiem czy mam po temu zdolności....
— Tylko nie bądź zbyt skromnym panie Morlot. Co do mnie, nie wątpię ani chwili, że wywiążesz się z zadania zna komicie. Nie powiedziałem ci jeszcze wszystkiego zresztą. Uproszony przeżeranie, zostanie z tobą pan Gautier, rok.... i dłużej nawet, jeżeli będziesz życzył sobie tego. On pomoże ci w nowym zawodzie i zaznajomi z moimi dzierżawcami, jak i z tymi, którzy wynajmują łomy marmuru, piece wapienne, gipsowe, i kopalnię antymonium. Jestem pewny, że do trzech miesięcy będziesz w Chesnel, jak w własnym domu, panie Morlot, a poczciwy Gautier będzie mógł oddać się słodkiemu spoczynkowi po trudach, do czego wzdycha całem sercem. Wszak przyjmujesz pan moją propozycję?
— Przyjmuję panie margrabio.
— To mnie cieszy, i bardzo. Zapomniałem powiedzieć ci panie Morlot, ile brał rocznie pan Gautier. Po tysiąc franków na miesiąc. Czy uważasz to za dostateczne?
— Ależ za wiele panie margrabio! Za wiele!
— Jesteś więc zadowolony z honorarjum panie Morlot? — uśmiechnął się margrabia.
— Boże! Czyż mogłoby być inaczej? — wykrzyknął Morlot wzruszony niesłychanie.
— Obsypujesz nas darami panie margrabio! Czuję się tak zmięszany jego łaską, że nie umiem słów znaleść na podziękowanie.
Melanja ocierała z łez oczy, za całą odpowiedź. Margrabia przemówił na nowo:
— Nie pozostaje mi więc nic więcej, jak zapytać państwa, kiedy chcecie wyjechać z Paryża?
Morlot zwrócił się ku żonie, pytając ją wzrokiem.
— Wyjedziemy — odpowiedziała, zrozumiawszy męża spojrzenie — w dniu, który naznaczy nam łaskawie pan margrabia.
— Skoro tak kochani przyjaciele, wyznaczmy czwartek przyszły.... od dziś za tydzień.
— Będziemy gotowi do podróży, panie margrabio — wtrąciła Melanja.
— Chcę was sam zainstalować w Chesnel — odrzucił margrabia. — Zjedziemy tam wszyscy na ten dzień: Moja żona, moje dzieci i wasza przyjaciółka, pani Ludwika. Sądzę, iż nie potrzebuję dodawać, że znajdziecie państwo pomieszkanie stosownie umeblowane, jak też i kuchnię zaopatrzoną we wszystko.
Porozmawiali jeszcze przez chwilę. W końcu odszedł margrabia, uścisnąwszy obojgu dłoń serdecznie po raz drugi.
Melanja rzuciła się na szyję mężowi.
— Rządcą! rządcą! — zawołała. — Ah! wszystko to snem mi się wydaje!
— Ja bom nie całkiem z tego zadowolony — mruknął Morlot.
— Dlaczego mój drogi?
— Margrabia okazuje się dla nas zbyt hojnym!

XXIII.
W ośm lat później.

Upłynęły one szybko, jak zwykł czas mijać, i dość spokojnie na pozór. Dwie matki, margrabina de Coulange i Gabryela, żyły dalej razem, kochając jedna drugą całem sercem. Pomagały sobie nawzajem i dodawały odwagi, okazując obojgu dzieciom jednaką czułość. Gdyby mógł był kto podpatrzeć je sam na sam w słodkiem, poufuem wynurzaniu myśli najskrytszych, jedna przed drugą, musiałby je wziąć za siostry rodzone.
Z pomocą Matyldy Gabryela kształciła dalej Lolę, która rozwijała się cudownie, niby kwiat piękny w słońcu; dobra jak anioł, prześliczne, otoczona czarem tajemniczym, tej podwójnej miłości macierzyńskiej.
Eugenjusz kończył nauki w lyceum „Ludwika Wielkiego “. Nadzwyczajne zdolności i gorliwość w pracy, zapowiadały w nim na przyszłość męża znakomitego pod każdym względem.
Margrabia rzekł raz do żony, powróciwszy z Chesnel:
— Morlot jest wzorem doskonałego rządcy. Niema pod słońcem człowieka uczciwszego i pracowitszego. Stanął on niebawem na wysokości swego zadania.
Nietylko bowiem posiada niezwykłą inteligencję, ale ma nawet rodzaj intuicji, która zastępuje u niego zupełnie brak fachowego wykształcenia, pomagając mu niejako odgadywać wszystko. Został on wkrótce doświadczonym rolnikiem, leśniczym, a nawet po trochu inżynierem. Rozprawia z dzierżawcami, dając im nieraz zdrowe i dobre rady. Pilnuje wyrębu lasów, jakby najlepszy, egzaminowany leśniczy, a jego znajomość rzeczy, wpłynęła i na łomy marmuru. Podwoił on dochody z majątku naszego syna. Dla obcych jest pełen grzeczności, dla podwładnych łagodny w obejściu i sprawiedliwy. Wszyscy też przepadają za nim, i czują się najszczęśliwsi pod jego rządami.
Wszystko to było szczerą prawdą. Margrabia de Coulange nie przesadził w niczem. Dawny agent policyjny stał się rządcą wzorowym. Chciał margrabia w uznaniu jego gorliwości, podnieść mu honorarjum na szesnaście tysięcy franków. Morlot odpowiedział.
— Znajduję, że pan margrabia dajesz mi i tak zawiele. Nie jestem chciwy na pieniądze. Gdybym miał dzieci, pragnąłbym może dla nich zbierać majątek i łożyć znaczne sumy na ich wykształcenie, którego mnie brak. I moja żona nie zmieniła się w niczem. Pozostała gosposią skrzętną, pracowitą i oszczędną. Nie żałując sobie niczego, wspomagając ubogich krewnych, wydajemy zaledwie cztery tysiące franków rocznie. Musimy więc radzi nie radzi składać kapitały panie margrabio i zostać w końcu bogaczami.
Nie miał-że słuszności margrabia, nazywając Morlota „perłą rządców?“
Pisywały często do siebie, a prócz tego odwiedzały nawzajem jedna drugą. To Melanja jechała do Coulange, lub do Paryża na kilka tygodni, to znowu Gabryela odwiedzała Morlotów w Chesnel.
W ten sposób minęło ośm lat.
Pomimo przemienienia niejako, które nastąpiło w Morlocie, zachował on jednak w duszy wspomnienie swojego dawnego rzemiosła. Myślał on z częsta o swoich towarzyszach policyjnych, i o mało mu serce z piersi nie wyskoczyło z uciechy, słysząc o jakiej zręcznej sztuce jednego z nich, lub o czynie śmiałym, zakrawającym prawie na bohaterstwo.
Jeżeli pokazywał się w Paryżu kiedy niekiedy, czuł się szczęśliwym widząc ich, ściskając im dłoń, z szczerem uznaniem dla ich gorliwości.
Mouillon i Jardel pozostali jego serdecznymi przyjaciółmi. Pomimo swego wysokiego obecnie stanowiska, nie zapominali, że zawdzięczają takowe Morlotowi. Powtarzali też przy każdej sposobności:
— Gdybyś potrzebował nas pan kiedykolwiek, skiń tylko, a będziemy na twoje usługi. Należymy do pana z ciałem i duszą!
Przez te wszystkie lata zajmowały wyłącznie Morlota. „Causes cilibres“. Dotąd odczytywał z prawdziwą przyjemnością „Gazetę sądową“, donoszącą o każdym procesie sensacyjnym. To go tylko interesowało w dwóch czy trzech dziennikach, które margrabia posyłał mu do Chesnel. Nie znał się on bowiem na polityce. Powtarzał i teraz z naiwną prostotą:
— Polityka i jej podobne mądrości, za wysokie, i nie przy mnie pisane!...
Dnia pewnego uczuł się nadzwyczaj wzruszonym, wyczytawszy w Pressie opis procesu w „Sądzie przysięgłych“ nad Sekwaną:
„Młoda dziewczyna, Klara Langlois, służyła jako praczka w domu lekarza specjalisty, dla obłąkanych w Montreuil. Zniknęła stamtąd nagle i tajemniczo, podczas nocy nader burzliwej“...
„Czy uciekła dobrowolnie, czy też została zuchwale uprowadzoną? Można było tłumaczyć różnie ów fakt“.
„Otworzono bramę żelazną, która zamykała dziedziniec, otoczony wysokim murem. W jaki sposób? Odźwierny i jego żona, nie umieli tego wytłumaczyć. Klara zniknęła, podczas gdy oni spali twardo, przypisując sen ciężkiej i dusznej atmosferze przed burzą. Później jednak, udało się odkryć policji, że zadano obojgu trunek usypiający.“
„Policja uwiadomiona o tym wypadku, rozesłała na wszo strony swoich wyżłów. Pomimo najgorliwszych poszukiwań, agenci wrócili z niczem z wyprawy. Ze swojej strony nie próżnowali i przyjaciele młodej i ładnej dziewczyny“.
„W końcu udało się wpaść na trop pewnemu stolarzowi z przedmieścia św. Antoniego, który był serdecznym przyjacielem narzeczonego pięknej Klary“.
„W nocy, w której zniknęła młoda praczka, z domu lekarza, ów czeladnik znajdował się z dwoma towarzyszami w Joinville le Pont. Przypomniał sobie, że około północy usłyszeli oni turkot powozu. Zatrzymał się on przed domem ustronnym, w pustej i wąskiej uliczce. Wysiadło dwóch mężczyzn przed furtką ogrodową, wyciągając z powozu coś ciężkiego, niby ciało ludzkie. Wnieśli ciężar do domu, a w tej chwili zdawało się trzem stolarczykom, że usłyszeli niby głuchy jęk kobiecy, na pół stłumiony. To, na co patrzyli i słyszeli, zgadzało się zupełnie z uprowadzeniem Klary z Montreuil. Nie wątpili, że ją to wówczas wnoszono do domu ustronnego“.
„I nie omylili się w swojem przypuszczeniu“.
„Aby zapobiedz niebezpieczeństwu, gdyby Klara wygadała się z czem niepotrzebnem, a grożącem wolności i majątkowi kilku złoczyńców, porwano młodą dziewczynę, zamykając w owym domu. Domyślili się tego trzej czeladnicy. Nie uprzedzili o tem odkryciu komisarza policji. Postanowili zabawić się tym razem sami w agentów. Wybrali się więc do Joinville, z narzeczonym i matką Klary. Byli zdecydowani wejść do domu przemocą i uwolnić Klarę z pod klucza“.
„Wykonali plan cały zręcznie i śmiało. Wdarli się przez mur do ogrodu, stamtąd dostali się z łatwością do domu, gdzie znaleźli Klarę zrozpaczoną, i oddali ją matce i narzeczonemu“.
„Od dawna miała policja na oku tak ów dom, jak i tych, którzy do niego wchodzili. W chwili, gdy stolarczyki dom opuszczali, nadeszli dwaj ajenci policyjni“.
„Uwięzili oni natychmiast pewną kobietę, tam mieszkającą, pod nazwiskiem „panny Solange“. Wymknął się przedtem z domu pod nosem ajentów, wspólnik owej damulki, i nie mogli go już dogonić“.
— Kim był ów człowiek?
„Może nie dowiedziano by się o tem nigdy, gdyby nie pewien złoczyńca, na jego żołdzie, którego umieścił był w domu lekarza w Montreuil. Ten nędznik, który pomagał głównie w wykradzeniu Klary, zawiedziony w nadzieji hojnej nagrody, za czyn dokonany, wydał „mistrza“ swego w ręce sprawiedliwości, zdradzając jego nazwisko i miejsce pobytu. Był to Blaireau, a mieszkał w Paryżu na ulicy króla Sycylji“.
„Nazajutrz do dnia, komisarz policji z kilkunastu żandarmami, udał się do pomieszkania Blaireaua, aby go przyaresztować“.
„Nędznik miał dość czasu, aby drzwi od swego gabinetu zaryglować i zabarykadować ciężkiem biurem. Widział atoli, że tym razem nie wymknie się z rąk żandarmom, że jest zgubionym, bez ratunku. Musiał mieć nielada sprawki na sumieniu, skoro oszalały z trwogi, nabił ostro aż dwa pistolety i wystrzelił z nich jednocześnie w głowę“.
„Ohydny zbrodniarz wymierzył sam sobie karę zasłużoną“.
„Gdy wywalono drzwi, leżał trup z czaszką roztrzaskaną w kałuży krwi na podłodze. Z dwóch dziur płynęły dotąd dwie strugi“.
„Zabrano nader ciekawe dokumenty, z biura samobójcy. Dowiedziano się z nich, że Blaireau był hersztem owej bandy zbójeckiej, którą sądzono przed ośmiu laty“.
„Rzecz dziwna i nie do wytłumaczenia. Pomimo dowodów piśmiennych, że łotr posiadał do czterech miljonów majątku, nie znaleziono niczego w jego kasie.“
„Pomiędzy innemi ważnemi papierami, uderzyło sędziego śledczego pokwitowanie, noszące datę drugiego maja 1853 roku z Asnières.“
„Opiewało ono na tysiąc pięćset franków, odebranych z rąk pani Felicji Trélat, za wynajęcie domu na pół roku, przy ulicy Vielle-d’Argenteuil. Udowadniało to pokwitowanie, że Blaireau był wspólnikiem, jeżeli nie głównym sprawcą wykradzenia dziecka nowonarodzonego, z Asnières, w nocy z 19 na 20-ty sierpnia w roku 1853.“
„Odtąd był przekonany sędzia śledczy, że Solange, a właściwie Józefa Charbonneau (udało się bowiem policji odkryć jej prawdziwe nazwisko) była ową Trélat, mieszkającą niegdyś w Asnières, w domku ustronnym, ze swoją.... domniemaną siostrzenicą.“
„Badana co do tej sprawy, Józefa, okazała zrazu niesłychane zdziwienie; utrzymując, że nie wie o niczem, i nigdy nie nosiła nazwiska Trélat. Sprowadzono lekarza i akuszerkę z Asnières, a ci poznali natychmiast niecną intrygantkę.“
„Do końca jednak trwała Józefa w swoim uporze. Nie przyznała się do niczego, mówiąc, że owi świadkowie biorą ją po prostu za kogoś innego.“
„Pomimo, że usunięto ową kwestję z braku dowodów, skazano niemniej za inne sprawki pannę Solange, na dziesięć lat więzienia.“
Oto co Morlot wyczytał w sprawozdaniu Pressy.
Zerwał się z siedzenia. Twarz mu pałała szkarłatem, a oczy promieniały najżywszą radością. Na ustach igrał uśmiech tryumfu.
Zaczął biegać tam i nazad po pokoju.
Stanął po chwili pod oknem otwartem, wlepiając wzrok zadumany w jakąś dal tajemniczą i nieokreśloną. Naraz zmarszczył groźnie czoło, zaciął gniewnie usta, w oczach zaś ukazała się złowroga błyskawica. Strzeliła mu widocznie do głowy jakaś myśl dręcząca.
Weszła Melanja do pokoju tak cicho, że wcale nie słyszał jej kroków.
— Nad czem tak dumasz, i w co się wpatrujesz? — spytała.
— Oh!.... nic mi nie jest.... radbym tylko.... co jest niemożebnem.... przeniknąć wzrokiem przyszłość....
— Przyszłość? — powtórzyła zdziwiona.
— Przeniosłem się w tej chwili myślą po za Ocean do Ameryki.... szukając w niej Sostena de Perny.
— Ejże!
— I odnalazłem tego samego człowieka. Dobroć i pobłażliwość siostry, nie stłumiły w nim zajadłej nienawiści. Było ich czworo do wykradzenia dziecka — biednej Gabryeli. Przed ośmiu laty umarła pani de Perny. Felicję Trelat skazano na lat dziesięć. Główny wreszcie sprawca tej — zbrodni niejaki Blaireau, wymierzył sobie sam sprawiedliwość. Roztrzaskał sobie czaszkę przed dwoma miesiącami. Jeden tylko Perny, najwinniejszy z nich wszystkich, nie otrzymał dotąd kary zasłużonej.
— Jeżeli nie żałuje dotąd za winy popełnione, Bóg go kiedyś sam ukarze.
— Czasem spóźnia się nadto kara Boska — rzekł Morlot. — Nienawiść żoneczko, bywa hydra potworną o stu głowach. Nigdy wszystkich razem uciąć nie można. Taka hydra wylęgła się i tkwi w sercu Sostena. Biedna pani margrabina nie skończyła jeszcze ze swojem utrapieniem. Cierpiała przez brata męki niewysłowione, i przez niego będzie cierpieć na nowo....
— Sądzisz więc mój drogi?....
— Ze spokój obecny, to tylko chwilowe zawieszenie broni. Patrzę w przyszłość, i wydaje mi się ona nader groźną! Sosten de Perny jest potępieńcem, który dotąd nie dał za wygranę, i układa dalej plan zemsty szatańskiej!
— Nie może przecież dokazać niczego, zdała od Francji.
— Wspomnisz kiedyś na moją dzisiejszą przepowiednię, kochana Meluniu, Sosten de Perny nie znikł na zawsze i jeszcze wypłynie.... prędzej, czy później!....

KONIEC.

(W „Synu“, odszukają Czytelnicy osobistości? „Dwóch Matek“. Dopiero ta powieść dopełnia i kończy pierwszą).










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.