Milijonery/Tom II/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Milijonery | |
Wydawca | S. Orgelbrand | |
Data wyd. | 1852 | |
Druk | S. Orgelbrand | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Oskar Stanisławski | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały powieść | |
| ||
Indeks stron |
Wolno drukować, z warunkiem złożenia po wydrukowaniu w Komitecie Cenzury, prawem przepisanéj liczby egzemplarzy.
Warszawa d. 5 (17) Kwietnia 1852 r.
Ludwik Richard przybył wkrótce na ulicę Grenelle. W chwili kiedy przechodził obok loży odźwiernego, ten powiedział do niego:
— Panie Ludwiku, ojciec pański wyszedł już od dwóch godzin: zostawił mi tylko ten list do pana; miałem go właśnie zanieść do kancellaryi, gdybyś pan tutaj nie przyszedł przed godziną drugą.
Młodzieniec skwapliwie odpieczętował list, który zawierał w sobie co następuje:
„W téj chwili odbieram zawiadomienie od mego przyjaciela Ramona, w którém mi donosi, że jednocześnie z listem swoim wyjeżdża z Dreux do Paryża wraz z córką, i że w dniu dzisiejszym stanie w Paryżu.
„Ponieważ nigdy jeszcze nie jeździł koleją żelazną, i ponieważ chce spróbować przyjemności podróżowania tą drogą, zatrzyma się więc w Wersalu, prosząc nas, ażebyśmy tam przybyli. Zwiedzimy tameczny pałac i wrócimy do Paryża ostatnim pociągiem.
„Czekam na ciebie w hotelu Réservoir. Jeżelibym się już z Ramonem i jego córką udał na zwiedzenie pałacu, to łatwo tam nas znajdziesz. Rozumie się samo przez się, że to widzenie się z panną Ramon nie obowiązuje cię bynajmniej na przyszłość. Pragnę tylko, ażebyś mógł korzystając ze zdarzającéj się dzisiaj sposobności, po gruntowném rozpatrzeniu się, uznać niesprawiedliwość twego uprzedzenia przeciwko téj młodéj osobie. Zresztą, sam to pojmujesz, że jakiekolwiek są twoje zamiary, byłoby bardzo niegrzecznie względem Ramona, mego najlepszego przyjaciela, nie przybyć na jego zaproszenie. Przybywaj więc drogi Ludwiku, bo sama przyzwoitość tego wymaga.
„Twój kochający cię ojciec, który na świecie jednéj tylko rzeczy pragnie: twojego „szczęścia!”
Ludwik, pomimo zwykłéj powolności swojéj żądaniom ojca, nie udał się do Wersalu, czując zupełną bezużyteczność tego nowego spotkania się z panną Ramon, zwłaszcza przy tém niezachwianém postanowieniu zaślubienia Maryi.
Niespodziewane odkrycie bogactw ojca, nie zmieniło bynajmniéj skromnych i pracowitych zwyczajów Ludwika, który z pośpiechem udał się do kancellaryi dla spełnienia swych obowiązków i wytłomaczenia się zarazem ze swéj rannéj nieobecności w biórze. Pilna robota, do któréj się przykładał z dosyć częstém roztargnieniem zpowodowaném dnia tego wypadkami, zatrzymała go długo w kancellaryi.
W chwili kiedy już miał wychodzić, wbiegł jeden z jego kolegów i zawołał:
— Ah! moi przyjaciele, co za wypadek! jakie nieszczęście!
— Co? co takiego?
— Spotkałem właśnie jednego znajomego, który szedł ze stacyi Wersalskiéj kolei żelaznéj.
— Wersalskiej kolei! — krzyknął Ludwik z przerażeniem.
— Okropny wypadek.
— Wielki Boże! — zawołał Ludwik blednąc.
— Cóż to się stało?
— Pociąg wracający do Paryża wypadł z szyn; wagony zbiły się na siebie, piec maszyny zapalił powozy, i powiadają że wszyscy niemal podróżni zostali zabici albo spaleni.
Ludwik śmiertelnym zdjęty przestrachem, nie mógł już dłużéj czekać. Nie myśląc nawet o wzięciu kapelusza, wypadł z kancellaryi i spostrzegłszy pierwszy kabryolet na ulicy wskoczył do niego, mówiąc do stangreta:
— Dostaniesz dwadzieścia franków na piwo, jeżeli mnie zawieziesz co koń wyskoczy na koléj żelazną Wersalską... a ztamtąd... jeszcze daléj... ale sam nie wiém gdzie... tylko ruszaj.. na Boga ruszaj!
— Do prawéj czy lewéj stacyi, panie? — zapytał dorożkarz zacinając konie.
— Jakto?
— Są panie dwie stacyje, jedna prawa, druga lewa.
— Chcę jechać w to miejsce gdzie się właśnie wydarzyło jakieś okropne nieszczęście.
— Piérwszy raz o tém słyszę, panie.
Ludwik kazał się odwieść napowrót do kancellaryi, w zamiarze powzięcia dokładniejszych wiadomości od kolegi, który wiadomość tę piérwszy przyniósł; ale nie zastawszy już nikogo w biórze, młodzieniec wsiadł znowu do powozu z większą jeszcze obawą.
— Panie, dowiaduję się właśnie, — powiedział dorożkarz, że to się stało po lewéj stronie kolei.
Ludwik, objaśniony nareszcie w swej niepewności kazał się zawieść na właściwą stacyję. Tu, potwierdzono mu już tę smutną wiadomość i oświadczono mu, w którém miejscu wydarzyło się to straszne nieszczęście. Jadąc wskazanym śladem, dostał się o zmierzchu pod Bas Meudon. Wyskoczył bez namysłu z kabryoletu, a wiedziony ostatnim blaskiem palących się na jednym stosie wagonów, znalazł się wkrótce na samém miejscu téj okropnéj klęski.
Opisy i opowiadania współczesne temu wypadkowi zajmowały się już tak długo wszystkiemi towarzyszącemi mu szczegółami, że zbyteczném byłoby wznawiać tutaj wszystkie okoliczności jego; powiémy tylko, że Ludwik daremnie całą noc szukał swego ojca pomiędzy temi bezkształtnemi, popalonemi lub ciężko poranionemi ciałami.
Około godziny czwartéj zrana, młodzieniec przejęty najtkliwszą boleścią i nadzwyczajnie znużony, powrócił do Paryża, jedną tylko pocieszając się jeszcze nadzieją, że jego ojciec, ocalony w szczupłéj liczbie innych podróżnych, powrócił w nocy do domu.
Zaledwie stanął przed drzwiami, Ludwik wysiadł z kabryoletu i pobiegł skwapliwie do odźwiernego.
— Czy mój ojciec jest w domu? — były piérwsze jego słowa.
— Nie, panie Ludwiku.
— Niestety! więc już żadnéj nie masz wątpliwości, rzekł z cicha do siebie tłumiąc gwałtem wydobywające się z piersi łkanie; — zginął!... zginął!...
I kolana ugięły się pod nim; przymuszony był usiąść bo inaczéj byłby zapewne upadł.
Wypocząwszy chwilkę u odźwiernego, który zużył już wszystkie znane mu w takim razie słowa pociechy, Ludwik udał się krokiem powolnym do swego ubogiego mieszkania.
Na widok tej ubogiéj izby, tak długo podzielanéj z ojcem, którego tak tkliwie kochał, a którego teraz tak strasznym stracił wypadkiem, boleść Ludwika najwyższego dosięgła stopnia; rzucił się na posłanie, zakrył twarz rękoma i gorzko płakać zaczął.
Może z pół godziny czasu przepędził w głębokiéj rozpaczy, gdy w tém zapukano do drzwi i odźwierny wszedł do izby.
— Czego chcesz? — zapytał Ludwik ocierając łzami zroszone oczy.
— Przykro mi bardzo, że ja w podobnéj chwili przeszkadzam panu Ludwikowi, ale ten dorożkarz...
— Co? — zapytał Ludwik, który w boleści swojéj zupełnie zapomniał o kabryolecie. — Jaki doróżkarz?
— Doróżkarz, z którym pan całą noc jedźziłe.ś Podobno obiecywałeś mu pan dwadzieścia franków na piwo, co z należytością za kursa całonocne czyni cztérdzieści dziewięć franków, których on się właśnie dopomina.
— Ej, mój Boże, — zawołał młodzieniec w bolesnéj niecierpliwości swojéj, — więc mu zapłać, i daj mi pokój.
— Ah, panie Ludwiku, cztérdzieści dziewięć franków to przecież nie mała kwota! I ja nie mam tyle pieniędzy!
— Ah! mój Boże! cóż tu zrobić? rzekł młodzieniec przywiedziony tém żądaniem do potrzeb życia materyjalnego. — Ja także nie mam tyle pieniędzy.
I prawdę powiedział, bo nigdy nie miał do swego rozporządzenia nawet czwartéj części téj kwoty jaką winien był dorożkarzowi.
— Ależ, w takim razie, mój panie, — odpowiedział odźwierny, — jakże pan możesz najmować powozy na godziny, w czasie nocy, i obiecywać im jeszcze po dwadzieścia franków na piwo? Pan chyba głowę straciłeś! Cóż pan zrobisz? Zobacz pan przynajmniéj czy w szufladzie nieboszczyka ojca nie ma kilku złotych pieniędzy?
Na te słowa, Ludwik przypomniał sobie to, o czém w boleści swojéj aż dotąd przepomniał. Mówiono mu, że ojciec jego był bogaty. Domyślając się zatém, że może w mieszkaniu miał ukryte pieniądze, lecz nie chcąc żadnych robić poszukiwań w przytomności odźwiernego, rzekł do niego:
— Być może iż niezadługo będę jeszcze potrzebował kabryoletu; niechaj więc poczeka Jeżeli za pół godziny nie zejdę na dół, to przyjdziesz tu do mnie po pieniądze dla doróżkarza.
— Ale, panie Ludwiku, to czekanie powiększy jeszcze pańskie wydatki, i, jeżeli pan nie masz czém zapłacić, toby trzeba...
— Dobrze, dobrze, — rzekł Ludwik przerywając nagle odźwiernemu, — ja wiém co mam robić.
Odźwierny oddalił się. Młodzieniec, zostawszy sam w mieszkaniu, doznał pewnych wyrzutów sumienia myśląc o poszukiwaniach jakie miał przedsięwziąć; takie przetrząsanie, w podobnéj chwili zdawało mu się być świętokradztwem; lecz zniewolony koniecznością, musiał do niego przystąpić.
Domowo sprzęty jego ojca składały się ze stołu do pisania, komody i starego kantorka orzechowego podobnego do tych, jakie czasami można widziéć u zamożniejszych włościan; składał się on z dwóch części leżących jedna nad drugą.
Ludwik przejrzał najprzód stół i komodę, ale nie znalazł w nich pieniędzy: klucze od kantorka były w zamkach obu jego przegród; otworzył je i znalazł w nich tylko niektóre rzeczy służące do ubrania; długa szuflada rozdzielała obie części kantorka; w szufladzie tej były tylko niektóre papiery bez żadnej wagi. Jednakże przypuszczając, że się tu mogła jeszcze znajdować jaka skrytka, Ludwik postanowił zupełnie wyciągnąć szufladę; w piérwszéj chwili nic nie postrzegł, lecz przypatrzywszy się lepiej, ujrzał cóś nakształt główki gwoździka miedzianego wbitego w lewą fugę szuflady; popchnął ten gwoździk i jednocześnie prawie usłyszał jakby skrzypnięcie dwóch otwierających się zawiasek; schylił się i zobaczył, że deseczka dzieląca kantorek opuściła się powolnie i odsłoniła podwójne dno mające głębokości około sześciu cali i rozciągające się w całéj dolnéj części kantorka. Kilkanaście półeczek poprzecznych, umieszczonych jakby w biblijotece, i pokrytych czerwonym aksamitem, zapełniało tę skrytkę; na każdéj takiéj półeczce leżały symetrycznie ułożone niezliczone rulony złota, rozmaitych kształtów, krajów i epok; widocznie każda z tych sztuk musiała być oddzielnie czyszczoną i polerowaną, bo wszystkie były połyskujące jak gdyby prosto z pod stępia wyszły.
Ludwik, pomimo tłoczącego duszę jego smutku, olśniony został na chwilę widokiem tego skarbu, którego wartość musiała być znakomita. Po tém piérwszém wrażeniu, ujrzał jakiś papier leżący na piérwszéj półeczce, wziął go do ręki i poznawszy na nim rękę swego ojca, przeczytał następujące słowa:
„Ten zbiór złota rozpoczęły był 7 września 1803 roku; jego wartość kursowa wynosi 287,634 fr. 10 cent. (Patrz art. IV mego testamentu złożonego u pana Marainville, notaryjusza przy ulicy Ś. Anny Nr. 28, depozytaryjusza moich tytułów rentowych, akcyj i innych papierów. Zobacz także zapieczętowaną kopertę złożoną za rulonami podwojonych pistolów hiszpańskich na piątéj półeczce).”
Ludwik odsunął kilkanaście rulonów tych ogromnych monet hiszpańskich, i znalazł rzeczywiście kopertę zapieczętowaną czarnym lakiem.
Na téj kopercie był następujący napis dużemi literami:
Do mego drogiego i ukochanego syna.
W chwili kiedy Ludwik już miał to pismo rozpieczętować, zapukano do drzwi. Przypomniawszy sobie że zalecił odźwiernemu ażeby wkrótce powrócił, tyle tylko miał czasu, że zdążył uchwycić jeden z tych dwóch pistolów i popchnąć sprężynę, która zamknęła natychmiast całe wnętrze kantorka.
Odźwierny obejrzał z wielkiém zadziwieniem i ciekawością dublon, który młodzieniec mu doręczył i nie mogąc oczom dać wiary zawołał w największém zdumieniu:
— Cóż to za prześliczna sztuka złota! Wygląda jakby zupełnie nowa. Nigdym jeszcze takiéj nie widział.
— Dobrze, dobrze, — odpowiedział Ludwik; — idź i zapłać doróżkarza.
— Ileż to warta, ta piękna sztuka złota, panie Ludwiku?
— Więcéj jest warta aniżeli kwota jaka się odemnie należy; zmień ją u wekslarza i zapłać dorożkarzowi.
— Panie Ludwiku, — dodał odźwierny głosem tajemniczym, — czy ojciec Richard dużo panu zostawił takich pięknych sztuk? Ktoby to był kiedy pomyślał, że ten poczciwy człowiek...
— Wychódź! — zawołał Ludwik oburzony cynizmem tego pytania; — zapłać doróżkarza i nie wracaj tu więcéj.
Odźwierny oddalił się spiesznie. Ludwik chcąc się zabezpieczyć od natręctwa tego człowieka, zamknął się, wyjął klucz z zamku i powrócił do kantorka.
Przed otwarciem testamentu swego ojca, Ludwik przypatrywał się jeszcze chwilkę, prawie mimowolnie temu połyskującemu skarbowi. Ale tym razem, jakkolwiek sam sobie wyrzucał tę myśl zbyt uśmiechającą w chwili tak żałosnéj, myślał on o Maryi, mówiąc sobie w duchu, że tylko czwarta część tak wielkiéj summy, jaką miał przed oczyma wystarczyłaby na zawsze na zapewnienie dobrego bytu i niezależności jego żony.
Potem starał się zapomiéć o tém okrutném podejściu, jakiego użył jego ojciec względem biédnéj dziewczyny, i wmawiał w siebie, że jego małżeństwo z Maryją byłoby zyskało przyzwolenie starca, i że, nie przyznając się do posiadanych skarbów, byłby on przynajmniéj zapewnił los nowożeńców.
Odkrycie tych bogactw nie budziło bynajmniéj w Ludwiku jednéj z tych pożądliwych i mściwych radości, jakich prawie zawsze doświadczają spadkobiercy sknerów, kiedy sobie pomyślą o ciężkim niedostatku na jaki ich to sknerstwo skazywało.
Przeciwnie, młodzieniec z pobożném i rozrzewniającym poszanowaniem spoglądał na testament ojca, a wziąwszy go drżącą z wzruszenia ręką, odpieczętował nareszcie pismo zawierające w sobie ostatnią wolę starca.
Testament ojca Ludwika, pisany może na dwa miesiące pierwéj, zawierał co następuje:
„Mój synu najukochańszy, kiedy wyrazy te czytać będziesz, mnie nie będzie już na świecie.
„Sądziłeś zawsze że byłem biédny, tymczasem zostawiam ci wielki majątek, zebrany przez moje skąpstwo.
„Byłem skąpym, nie przeczę temu; owszem chlubię się z tego i szczycę.
„Dla czego, zaraz ci powiém.
„Do czasu twego przyjścia na świat, które pozbawiło mnie twéj matki, nie będąc rozrzutnym, mało troszczyłem się o powiększenie własnego mienia i posagu, którymi żona moja wniosła; lecz kiedy niebo obdarzyło mnie synem, to uczucie przezorności, które staje się świętym obowiązkiem, kiedy kto ojcem zostanie, nieznacznie zamieniło się we mnie w rządność, oszczędność, nareszcie w skąpstwo.
„Zresztą, jeżelim sam odmawiał sobie wielu rzeczy, tobie na niczém nie zbywało wiatach twoich dziecinnych. Z urodzenia zdrów i silny, przy męzkiém wychowaniu jakie odebrałeś, wzrastałeś widocznie w najpiękniejsze przymioty ciała i duszy.
„Gdy doszedłeś wieku, w którym naukę korzystnie rozpocząć już mogłeś, umieściłem cię w jednéj z tych szkół otwartych dla ludzi ubogich; najprzód, że i to było dla mnie oszczędnością (drobnych oszczędności nie rozumiem) powtóre, że chciałem abyś w takiem wychowaniu przywykł do życia skromnego, pracowitego. Skutek przewyższył moje nadzieje. Wychowany z dziećmi ubogiemi, zamiast cobyś miał być wychowanym z dziećmi bogatemi lub dostatniemi, nie nabrałeś żadnego z tych upodobań zwodniczych, zbytkowych, żadnéj z tych gorzkich zawiści, żadnéj z tych próżnych zazdrości, które zamsze prawie fatalnie wpływają na przeznaczenie nasze.
„Tym sposobem oszczędziłem ci wiele przykrości, które jakkolwiek dziecinne, zawsze przecież bardzo są dotkliwe.
„Nie miałeś sposobności porównywać swego położenia z położeniem ludzi bogatszych od siebie.
„Nie doświadczyłeś nigdy tego zazdrosnego żalu słysząc tego ze swoich towarzyszów, mówiącego o przepychach pałacu swego ojca, tamtego wysławiającego starożytną szlachetność swéj rodziny, innego nareszcie obliczającego bogactwa, których z czasem używać będzie.
„Mniemają powszechnie, że ponieważ dzieci rozmaitych stanów, noszą jednakowy ubiór, jedzą przy jednym stole i jednych nauk słuchają, przeto istnieje pomiędzy niemi uczucie równości.
„Gruby to błąd.
„Nierówność towarzyską, dzieci tak dobrze rozumieją jak i ludzie dojrzali.
„Prawie zawsze syn bogatego obywatela lub wielkiego pana, okazuje w dziesiątym roku tę pychę, z jaką w piętnaście lat późniéj postępować będzie.
„Czy dzieci są małymi ludźmi, czy ludzie są wielkiemi dziećmi, mniejsza o to: każdy wiek ma odmienne wyobrażenie o swojém położeniu.
„Co do ciebie, wychowany pośród dzieci ludu, słyszałeś je wszystkie mówiące o ciężkich pracach ich ojców i matek; dla tego téż niezbędna potrzeba pracy wyryła się od najmłodszego wieku w duszy twojéj.
„Inni z twoich współuczniów opowiadali niedostatek, nędzę swéj rodziny: tym sposobem oswoiłeś się z myślą własnego ubóstwa.
„Nakoniec, widziałeś wielką liczbę tych dzieci obdarzonych rezygnacyją i odwagą (rezygnacyja i odwaga są to dwie największe cnoty ludzi), to téż nigdy mój drogi synu, nie zbywało ci ani na rezygnacyi, ani na odwadze.
„W piętnastym roku twego życia pomieściłem cię w jednéj ze szkół wyższych gdzie dokończyłeś swéj edukacyi, pierwiastkowe twoje wychowanie już wydało swoje owoce, bo jakkolwiek w tym nowym zakładzie, wielu twoich towarzyszów należało do arystokracyi z urodzenia lub z majątku, jednakże zetknięcie się z niemi, nie zmieniło bynajmniéj twoich szacownych przymiotów, i nigdy nie uczułeś żadnéj zazdrości.
„W siedmnnstym roku wszedłeś do kancellaryi notaryjusza, mego przyjaciela, który sam jeden posiada tajemnicę i zarząd mego majątku; aż do chwili, w któréj te wyrazy piszę, człowiek ten nie zdradził ani razu mego zaufania; skromny zawód jaki cię w życiu twojém miał czekać, nie obudzał w tobie żadnego wstrętu; przyjaźń twego pryncypała dla mnie była mi rękojmią jego względem ciebie troskliwości; on to podał ci naukę prawa publicznego, i dzięki jego baczności, dzięki pracy jaką ci stopniowo powierzał, nabyłeś przy nim najzupełniejszéj znajomości biegu interessów, a tak skutkiem méj przezorności, będziesz umiał sam zręcznie i korzystnie kierować znakomitym majątkiem jaki dla ciebie zebrałem.
„Sumienie moje nic mi nie wyrzuca, a jednak, przyznaję ci się, że niekiedy lękałem się, ażebyś méj pamięci nie uczynił téj wymówki:
„Wtedy kiedyś ty skarby zbierał, mój ojcze, „nie ulitowawszy się nademną pozwoliłeś mi ciężki znosić niedostatek.
„Lecz głębsze zastanowienie zawsze rugowało tę obawę z mego serca; przypomniałem sobie, mój drogi synu, ileś ty mi razy mówił, że położenie twoje chociaż ubogie, zadowalniało cię zupełnie, i że jeżeli pragnąłeś jakiego polepszenia losu to tylko dla mnie samego.
„Rzeczywiście, twój zawsze dobry humor, twoja słodycz, jednostajność twego charakteru, twoja wesołość naturalna, przywiązanie twoje do mnie, ciągle były mi dowodem, że z losu swego byłeś zadowolony; zresztą, wszakże ja sam los twój posiadałem. To co z méj strony zarabiałem, jako pisarz publiczny, łącznie z twoją oszczędnością wystarczało na nasze utrzymanie i nie potrzebowałem dochodów moich wcale naruszać. Tak ciągle obracane w kapitał, obfite wydały ono owoce w ręku mego rozsądnego depozytaryjusza; trwa to już od lat blisko dwudziestu.
„Dla tego téż dzisiaj, w dniu w którym testament ten piszę, majątek który ci zostawiam, wynosi około pół trzecia milijona franków.
„Nie wiém ile lat żyć jeszcze będę; ale niechaj tylko jeszcze dziesięć lat pożyję, dosignęę wtedy średniego życia ludzkiego; ty będziesz miał trzydzieści pięć lat, a ja zbiorę ci cztéry do pięciu milijonów, ponieważ kapitał taki podwaja się w ciągu lat dziesięciu.
„Tak więc, według wszelkiego prawdopodobieństwa (chyba gdyby mnie jaki niespodziany cios miał dotknąć), wejdziesz w posiadłość tego wielkiego mienia z dojściem do zupełnéj dojrzałości; twoje skromne, umiarkowane i pracowite nawyknienia od lat dziecinnych będą ci drugą naturą. Znajomość biegu interessów rozwinie się jeszcze w tobie przez praktykę. Dodawszy do tych wszystkich korzyści prawość twéj duszy, czerstwe zdrowie, którego przedwczesne zbytki nie nadwątliły, sam powiedz mój synu, czy się nie znajdujesz w najlepszém jakie tylko być może położeniu dla objęcia majątku jaki ci zebrałem, i dla używania go według twego upodobania, które, ile przeczuwam, nigdy nie zboczy z drogi szlachetności.
„Pomyślisz sobie może, dlaczego ja się ograniczałem na kapitalizowaniu moich funduszów, nie próbując żadnéj większéj operacyi finansowéj, i pozbawiając się wszelkich wygód i wystawności do jakich mnie taki majątek usprawiedliwiał?
„Dla czego? Wytłómaczę się z tego, mój synu kochany.
„Moje skąpstwo miało wprawdzie początek swój w uczuciu rodzicielskiéj przezorności. Lecz skąpstwo to przybrało nareszcie wszystkie cechy téj gwałtownéj namiętności.
„Ztąd, mogłem i mogę jeszcze obejść się bez wszystkiego, ażeby tylko skarby gromadzić na skarby, ponieważ mówię sobie z uczuciem prawdziwego szczęścia, że to dla ciebie zbieram, że ty po mnie dziedziczyć będziesz. Ale, za mego życia pozbawić się mojego mienia w jakim bądź celu, albo narazić się na jego utratę w operacyjach finansowych? Niepodobna, nie, niepodobna! Byłoby to téż samo co wydrzeć mi wnętrzności; bo wiész ty dla czego to my skąpcy, posiadanie naszych skarbów uważamy, za drugie życie dla nas? Oto dla tego, że nie wydając, nie narażając jednego szeląga, oddajemy się w imaginacyi największym spekulacyjom i najwystawniejszym przepychom. I nie jest to próżném tylko marzeniem. Nie, nie, albowiem przy skarbach naszych, wszystko to mogłoby zostać rzeczywistością jutro, dzisiaj, natychmiast. Jakże więc chciałbyś wymagać, ażeby skąpiec miał odwagę lub wolę pozbyć się takiego talizmanu? Jakto! dla jednego projektu, dla jednego urzeczywistnionego marzenia, mianoby poświęcić tysiąc innych projektów, tysiąc innych marzeń mogących być bezzwłocznie wykonanemi, zwłaszcza kiedy sobie powiemy: — Cóż ja robię złego? Komuż wyrządzam krzywdę? Czyliż mój syn nie był aż dotąd zadowolony ze swego losu? Czyliżby on nie był dumą każdego najdumniejszego ojca ze swych dzieci?Zresztą, czyliż ja to nie dla niego, nie dla niego wyłącznie gromadzę moje skarby?
„A potém, gdybym też inaczéj postępował, zobaczmy, cóżby ztąd dobrego wynikło dla mego syna i dla mnie?
„Gdybym był rozrzutnym, to moja rozrzutność zgotowałaby nędzę dla mego biédnego „kochanego dziecka.
„Gdybym się zaś ograniczył na rozsądném „wydawaniu mego dochodu?
„W takim razie zamiast oddawać się pracy, bylibyśmy prowadzili życie bezczynne; zamiast żyć ubogo, bylibyśmy używali niektórych przyjemności fizycznych, niektórych próżnych zadowoleń. Słowem bylibyśmy żyli jak wielu dostatnich mieszczan naszego stanu.
„I cóżbyśmy na tém byli zyskali?
„Bylibyśmy się stali lepszymi? Nie wiém. Lecz po mojéj śmierci byłbym ci tylko zostawił mierny dochód, nie wystarczający bynajmniéj na urzeczywistnienie jakiego rozległego i szlachetnego przedsięwzięcia.
„Jeszcze tylko jedno słowo powiem mój synu kochany, jako odpowiedź na zarzut, którybyś mógł z czasem pamięci mojéj uczynić.
„Wierzaj mi, że jeżelim cię nie uprzedził o mojém bogactwie, to nie uczyniłem tego bynajmniéj przez obłudę albo brak zaufania w tobie.
„Posłuchaj, jakie były moje powody:
„Nie wiedząc o naszym skarbie, z łatwością znosiłeś ubóstwo; przeciwnie zaś, wiedząc o naszym majątku, byłbyś może bez szemrania poddał się temu ubogiemu położeniu, na jakie cię skazywałem, ale w duszy byłbyś mnie obwiniał o dziwaczny egoizm, o okrucieństwo. Kto wie, nareszcie czy świadomość tego przyszłego bogactwa, nie byłaby nieznacznie, skaziła twoich najpiękniejszych przymiotów?
„To jeszcze nie wszystko, i wybacz mi, synu kochany, tę szaloną obawę, tę niespokojność tak ubliżającą twemu szlachetnemu sercu; dla cieszenia się słodyczą twego synowskiego przywiązania w tém wszystkiém co jego bezinteressowność miała w sobie najczystszego, najrzeczywistszego, najświętszego, nie chciałem za mego życia obudzać w tobie widoków na przyszłą tak wielką sukcessyję.
HNareszcie ostatni powód, i ze wszystkich może najważniejszy, skłonił mnie do utajenia przed tobą naszych skarbów... ja ciebie tak kocham... że niepodobieństwemby mi było widziéć cię znoszącego najmniejszy niedostatek, gdybyś był wiedział, że odemnie tylko zależało uczynić ci życie wygodniejszym i przyjemniejszém.
„Mimo pozornéj sprzeczności jaka zdaje się zachodzić pomiędzy tém uczuciem a mojém postępowaniem względem ciebie, synu kochany, mam nadzieję, że ty pojmujesz myśl moją.
„A teraz, kiedy myślą staję w obliczu śmierci, która mnie spotkać może jutro, dziś, teraz... oznajmiam ci w téj stanowczéj, uroczystéj chwili, że z głębi mego serca i duszy, błogosławię cię moje dziécię kochane, ciebie, z którego tylko szczęście i pociechę miałem przez całe życie moje.
„Bądź więc błogosławiony Ludwiku, najlepszy, najdroższy synu mój, bądź szczęśliwym jakeś sobie na to zasłużył, a moje ostatnie pragnienie będzie spełnione.
„Pisano w dwóch egzemplarzach, w Paryżu 25 lutego 18**“
Ludwik wzruszony głęboko odczytaniem tego szczególnego testamentu, długo nad nim płakał, zastanawiając się nad dziwactwem swego ojca.
Dzień zbliżał się ku schyłkowi, gdy młody dziedzic usłyszał prędkie i dosyć mocne pukanie do swego mieszkania, razem ze znanym mu dobrze głosem Florestana de Saint-Herem.
Saint-Herem rzucił się w objęcia swego przyjaciela, i rzekł do niego:
— Ludwiku! mój biédny Ludwiku! już wiém o wszystkiém. Wczoraj obiecałeś mi przyjść uwiadomić mnie o skutkach twoich kroków, nie przyszedłeś jednak; więc dzisiaj, kiedym tylko stanął przed twym domem, odźwierny oznajmił mi o śmierci twego ojca. Ah! jakiż to okropny i nieprzewidziany wypadek!
— Patrzaj, Florestanie, — rzekł Ludwik głosem łkającym, oddając swemu przyjacielowi testament ojca, — czytaj i osądź sam jak gorzkim żal mój być powinien.
Kiedy Saint-Herem skończył czytanie testamentu, Ludwik dodał:
— Cóż tedy? powiédz szczerze, czy może kto potępiać mego ojca za jego skąpstwo? Nie byłoż jedyną jego myślą ażeby mnie tylko zbogacić, ażeby postawić w możności osiągnienia jeszcze większych skarbów, albo zrobienia szlachetnego użytku z dostatków, które mi zostawia? Dla mnie to wszystko zbierał skazując się sam na niedostatek i ubóstwo!...
— Nic mnie nie dziwi ze strony człowieka skąpego, — odpowiedział Florestan otwarcie. — Skąpcy zdolni są wielkie rzeczy wykonać... i stosuję to do wszystkich, którzy ulegają téj silnéj i płodnéj namiętności.
— Florestanie, nie przesadzajmy w niczém.
— Czyliż to ci się zdaje jakim paradoksem? A jednak to niezawodna prawda. Świat zawsze unosił się niedorzeczną niesprawiedliwością względem skąpców, — dodał Saint-Herem z coraz większym zapałem. — Skąpcy! należałoby im ołtarze wznosić! Skąpcy! to ludzie cudowni, genijalni do wynajdywania oszczędności w rzeczach niepojętych, prawie niemożebnych! Powiadam ci, że nie ma nic równego takiemu człowiekowi, który skutkiem swéj uporczywéj a mądréj skrzętności, tworzy złoto z oszczędzonych grosików, niedopalonych świeczek, znalezionych śpilek, i centymów przynoszących mu procenta! I śmieją jeszcze zaprzeczać alchimistom, wynalazcom kamienia filozoficznego! Pytam się jeszcze raz, czy skąpiec nie robi złota z tego co niczém jest dla drugich!
— Pod tym względem masz słuszność Florestanie.
— I pod tym i pod każdym innym względem! Bo chciéj mnie tylko dobrze pojąć, Ludwiku, i nie spuszczaj z uwagi mego porównania, które jest trafne i godne najpiękniejszych czasów mojéj retoryki! Masz naprzykład ziemię opoczystą i bezpłodną; kopią w niéj studnię, i cóż się dzieje? najmniejsze źródełka, najcieńsze żyłki wody podziemnéj, najdrobniejsze łezki téj ziemi, które dotąd ulatniały się i ginęły bez żadnéj dla nikogo korzyści, zbierają się kropla po kropli w téj studni; nieznacznie woda przybiera, powiększa się; studnia się wypełnia i nareszcie przybywa jaka dobroczynna ręka, która obficie wylewa na wewnątrz te zbawienne zdroje, i zieloność, kwiaty jakby czarodziejską rószczką wyprowadzone, powstają w miejscu niegdyś tak smutném i nagiém! Powiedzże teraz, Ludwiku, czy moje porównanie jest sprawiedliwe? Skarb ukryty skąpca nie jestże ową studnią głęboką, gdzie dzięki jego uporczywéj i śmiałéj oszczędności, bogactwa jego zbierają się kropla po kropli, grosz po groszu, ktore gdyby nie ów skąpiec, zostałyby strwonione bez żadnéj dla nikogo korzyści, te milijony kropelek miedzi, przeistoczonych w srebro potém w złoto, i które zgromadzone razem, tworzą jeden skarbiec, z którego potokami wypłyną zbytki, przepych, obfitość wszelkiego rodzaju!
— Doprawdy, Florestanie, — rzekł Ludwik oderwany nieco od swéj boleści tym zapałem przyjaciela, — gdyby na mój sąd o postępowaniu mojego biédnego ojca mogło było wpłynąć przywiązanie synowskie, to powody jakie mi przedstawiasz, pod względem ekonomicznym, przekonałyby mnie przynajmniéj żem się wcale nie łudził.
— Wierzę temu bardzo, i na dobréj jesteś drodze, bo gdybyśmy na sknerę patrzeli ze stanowiska filozoficznego, to okazałby nam się jeszcze godniejszym uwielbienia!
— To, mój przyjacielu, nie tyle już zdaje mi się być sprawiedliwém.
— Jakto! nie tyle sprawiedliwém? słuchaj i odpowiadaj: Czy ty przypuszczasz, że prędzéj lub późniéj, bogactwa tak skrzętnie zbierane przez skąpca, rozchodzą się potém w zbytkach i przepychach wszelkiego rodzaju, bo przecież i przysłowie mówi: Po skąpym ojcu, rozrzutny syn.
— Dobrze; przypuszczam rozrzutność jako zwyczajną prawie szafarkę tych skarbów tak długo zagrzebanych, ale gdzież ty w tém znajdujesz filantropiję?
— Gdzie ją znajduję? oto wszędzie! we wszystkiém! czyliż to zbytek i przepych nie sprowadzają dobrego bytu i dostatku pośród tysiąca rodzin, które tkają jedwab, aksamit, koronki! które wyrzynają na złocie i srebrze, które oprawiają kosztowne kamienie, wznoszą pałace, obrabiają heban i inne kosztowne drzewa w meblach, uprawiają kwiaty i rzadkie rośliny? budują pojazdy, hodują konie rasowe? Czyliż to malarze, architekci, śpiewaczki, muzycy, tancerki, słowem, wszystko co jest rzemiosłem, sztuką, zabawą, rozkoszą, poezyją, nie ma znakomitego udziału, w tym deszczu złotym, pod którym to wszystkie cuda wzrastają i kwitną? A ów deszcz złoty, zkądże on pochodzi, jeżeli nie z tego czarodziejskiego rezerwoaru tak powolnie, ale tak uporczywie zapełnianego przez skąpca? Tak więc, bez skąpca, nie mielibyśmy ani tego złotego deszczu, ani żadnego z owych cudów, które ta dobroczynna rosa na świat wydaje. Teraz, czy chcesz jeszcze, ażebyśmy się przypatrzyli skąpcowi ze stanowiska katolickiego?
— Skąpcowi?... ze stanowiska katolickiego?
— Nieinaczéj, tu on dopiéro jest zachwycającym!
— Przyznam ci się, że tego zadania trudno ci będzie dowieść
— Przeciwnie, jest to rzecz najprostsza w świecie. Słuchaj. Przyznaj sam, że jedną z wielkich cnót katolickich jest abnegacyja, nie prawdaż?
— Bez wątpienia.
— Wyrzeczenie się bezwzględne wszelkich uciech światowych, życie najcięższych umartwień! życie pustelnika w Tebaidzie?
— Prawda.
— Otóż, kochany Ludwiku, wskaż mi chociaż jeden zakon klasztorny, którego członkowie wyrzekaliby się tak ściśle, tak szczerze roskoszy ziemskich jak każdy niemal skąpiec. Wielu z nich mają słuszne ku temu powody, ale skąpiec to rzecz wcale inna! To mi jest prawdziwie bohaterskie poświęcenie! Mieć pod swoim kluczem, w własnéj szkatule, wszystkie roskosze, wszystkie upojenia duszy i zmysłów! a przytém mieć tyle męztwa, ażeby ich sobie odmówić! ah! wierzaj mi Ludwiku, to prawdziwa siła, to prawdziwy tryumf nieugiętéj woli.
— Bo też skąpstwo prawie zawsze przytłumia wszystkie inne namiętności, i to wyrzeczenie się więcéj kosztuje skąpego, niżeli każdego innego człowieka. Poświęcając się, zadowalnia on tylko swoją główną namiętność.
— A tak! I nie jestże to potężna, wielka ta namiętność, która do podobnych wiedzie poświeceń? Ale to nic jeszcze: skąpiec pod względem bezinteressowności jest wzniosłym.
— Bezinteressowność skąpca? Ah, Florestanie!
— Mówię ci, że on jest wzniosły swoją bezinteressownością. Skąpiec nie łudzi się niczem; wciągu życia swego jest nienawidzonym, wystawionym na tysiączne szyderstwa; wié on o tém dobrze, równie jak i o tém, że skoro tylko oczy zamknie, jego spadkobiercy radośnie na jego grobie tańczyć będą, pijąc za zgon starego łapigrosza, starego i obrzydłego Harpagona. Tak, skąpiec wié o tém wszystkiém, biédna, poczciwa dusza! A jednak pokaż mi chociaż jednego, któryby przewidując to wszystko, dla pomszczenia się po śmierci, ukrył razem z sobą swoje skarby? Wszakże to rzecz tak łatwa! (Dwa milijony biletami można spalić w ciągu pięciu minut). Ale nie, ci poczciwi skąpcy pełni pobłażania i względności, zapominając o doznanych obelgach zostawiają swoje skarby swoim spadkobiercom. Słuchaj. Ludwiku, czy ty znasz cóś podobnego do męceństwa skąpca? Męczeństwa, które trwa nie jednę chwilę, nie jednę godzinę, ale całe jego życie, bo skąpiec powtarza sobie ustawicznie: „Skarb ten zebrany z takim trudem, ceną niesłychanych ofiar, skarb ten nie dla mnie przecież jest przeznaczony. Nie, nie, przyjdzie fatalna chwila, kiedy to złoto, o które dbam jak o moją własną krew, strwonione będzie na szalone zbytki, na rozmyślne biesiady, pośród których szydzić sobie będą z mego imienia, obsypywać je będą obelgami, i to kto... może mój własny syn! a jednak ja skarbu mego nie zabieram z sobą dla zwiedzenia i ukarania tak oburzającéj chciwości! Ah! wierzaj mi Ludwiku, skąpstwo jest silną, wielką namiętnością, a co jest silném, wielkiém to nie może być bezużyteczném. Bóg wie dobrze co robi, sądzę, że on w mądrości swojej, w swojéj nieskończonéj dobroci, nie stworzył namiętności bez celu, to jest nie stworzył siły bez użytku. Jeżeli skąpca obdarzył nieugiętą siłą woli, to dla tego, że przeznaczeniom jego jest spełnić jakieś tajemnicze poselstwo. Tém gorzéj dla ludzi pospolitych i nie mających tyle rozumu, co nie potrafią przyswoić téj namiętności (jakby powiedział uczony doktór Gastorini, wielki apostoł żarłoctwa, tém gorzéj dla ludzkości jeżeli skąpstwo zostawia w stanie rodzinnéj dzikości i bezpłodności. Zaszczep dziką gruszę, a zamiast cierpkiego, gorzkiego owocu wyda ci owoc słodki i smaczny. Powtarzam tedy raz jeszcze, że wszelka siła ma i musi mieć swoje skutki, wszelka namiętność dobrze skierowana ma swoje pożyteczne następstwa. Przypuśćmy naprzykład, że w państwie jakiem, skąpiec zostaje ministrem skarbu, przynoszącym do szalunku groszem publicznym tę nieugiętość charakteru, która zwykle skąpstwo cechuje: taki człowiek cudów dokaże. Fouquet przywiódł skarb Francyi do upadku, gdy tymczasem za Colbert’a znajdował on się w stanic kwitnącéj pomyślności; gdyby nie ten skąpy minister, rozrzutność Ludwika XIV, byłaby zupełném niepodobieństwém i tyle cudów przepychu, kunsztów i poezyi byłoby pozostało w wieczném ukrycia. Widzisz więc oczywiście, że wszystko się łączy, wszystko wiąże się w jeden łańcuch; każda przyczyna ma swój skutek. Rozrzutny Ludwik XIV, jest następstwem skąpego Colbert’a.
— Florestanie, — odpowiedział Ludwik głosem smutnym, — podczas kiedy ten wielki król, którego pamięć zawsze nienawidziłem, niszczył kraj swoją zuchwałą rozrzutnością, lud, gnębiony podatkami, żył w najokropniejszém uciemiężeniu dla podołania bezwstydnym zbytkom Ludwika XIV, jego kochanek i ich dzieci... Dzisiaj, ile to jeszcze nędzy! Ah! gdybyś ty, podobnie jak ja, znał życie Maryi, naprzykład! Maryi téj biednéj dziewczyny, pracującéj z takiém poświęceniem! to widok tak strasznego ubóstwa, gorzkie i smutne obudziłby w tobie uczucia.
— To prawda, ale cóż chcesz, ja jestem filantropem i ekonomistą w moim rodzaju; czas uważam za taki jakim jest rzeczywiście, bo inaczéj czynić nie mogę, wydaję do ostatniego szeląga, dalipan. Przynajmniéj mnie obwiniać nie będą o przyprowadzenie do bezczynności ludzi pracujących dla przemysłu zbytkowego.
— Mój przyjacielu, nie obwiniam bynajmniéj twego szlachetnego serca; w naturalnym biegu rzeczy, ten kto hojnie, szalenie nawet rozrzuca swoje bogactwo, dostarcza przynajmniéj roboty, robota zaś to chleb; a jednak ty chwalisz skąpstwo.
— To właśnie jest nowy powód do mojego usprawiedliwienia!
— Jatkto? Któż oceni, któż należycie wysławi doskonałość roboty puszkarza, jeżeli nie wojskowy? Doskonałość konia, jeżeli nie jeździec, doskonałość fabrykanta instrumentów, jeżeli nie artysta muzyczny? Gdyby Paganini był papieżem, byłby kanonizował Stradivariusza twórcę tych cudownych skrzypcy, na których tak cudownie przygrywał. Otóż ja, co mam pretensyję najlepszego obchodzenia się z milijonami, jabym kanonizował mego wuja: tego heroicznego męczennika skąpstwa, gdyby hojna sprawiedliwość przyzwoliła, ażeby te cudne instrumenta rozrzutności jakie on wyrabia, zbierając grosz do grosza, wpadły kiedy w moje ręce.
— O! mój Boże!
— Cóż ci jest Ludwiku?
— Więc ty nie wiész?
— Co takiego?
— Tak jest, wszakże mój biédny ojciec pisał do mnie, że pan Ramon nagle powziął zamiar przyjechania do Paryża.
— Mój wuj jest w Paryżu?
— Ah! Florestanie! dziwne zdarzają się wypadki!
— W jaki sposób ty mi to mówisz? Co to wszystko znaczy?
— Więc to ja, w podobnéj chwili, i po takiéj właśnie rozmowie mam ci oznajmić!... Ah! zaiste, dziwne to zdarzenie!
— Co masz tui oznajmić? Co w tém jest dziwnego?
— Mówiłem ci o zamiarach mego biédnego ojca pod względem owego małżeństwa pomiędzy mną a twoją kuzynką zawrzéć się mającego.
— Tak jest, więc cóż?
— Twój wuj, nie wiedząc o tém, że odmawiam i chcąc przyśpieszyć ten związek którego równie pragnął jak mój ojciec, wyjechał wczoraj z Dreux ze swoją córką i oboje przybyli dzisiaj rano...
— Do Paryża? Dobrze. Ale po cóż ta niespokojność, to pomięszanie z twojéj strony, kochany Ludwiku?
— Twój wuj i jego córka nie przybyli wprost do Paryża, lecz zatrzymali się w Wersalu, Florestanie, w Wersalu... gdzie się udał i mój nieszczęśliwy ojciec.
Na tę myśl, która boleść jego wznowiła, Ludwik nie mógł już dokończyć i łkanie przerwało jego mowę.
Saint-Herem, wzruszony żalem swego przyjaciela, rzekł do niego:
— Bądź mężnym, mój przyjacielu. Ja pojmuję twój żal głęboki, a testament twego ojca musi jeszcze boleść twą powiększać.
— Florestanie, — rzekł młodzieniec po chwili milczenia, ocierając łzami zroszone oczy, — jeżeli przed chwilą wahałem się z udzieleniem ci jasnego tłómaczenia, to dla tego, że w smutku i żalu moim, nie chciałbym być boleśnie dotknięty tém zadowoleniem, może nawet usprawiedliwioném jakie ci sprawi wiadomość, którą ci mam oznajmić.
— Na Boga, Ludwiku, tłómacz się jaśniéj.
Mówiłem ci już, że mój ojciec pojechał do Wersalu na spotkanie twego wuja i twojéj kuzynki.
— I cóż ztąd?
— Twój wuj i jego córka, jak to już było z mojém ojcem ułożone, bez żadnego wątpienia udali się tąż samą co i on koleją, znajdowali się w jednym i tym samym wagonie... i...
— I om także, — zawołał Saint Herem zakrywając twarz rękoma. — O! nieszczęśliwi!... ah! to byłoby okropnie.
Ten wykrzyknik przerażenia, ten wyraz pożałowania, jaki się odbił w głosie Florestana, były tak nagłe, tak szczere, że Ludwik wzruszył się tym nowym dowodem dobroci serca swego przyjaciela, którego piérwsze wrażenie objawiło się szlachetném współczuciem, a nie chciwą i bezwstydną radością.
Przez jakiś czas, Ludwik Richard i Saint-Herem byli w głębokim pogrążeni milczeniu.
Nareszcie syn skąpca piérwszy się odezwał mówiąc do swego przyjaciela głosom serdecznego współczucia.
— Nie mogę ci wyrazić Florestanie ile mnie twój żal wzrusza, widzę bowiem, że on zupełnie odpowiada uczuciom jakich ja sam w obecnéj chwili doświadczam.
— Cóż chcesz, mój przyjacielu, wiész o tém dobrze, że nie miałem żadnego pociągu do mego wuja. Mogłem ja z niego i z przypuszczalnéj po nim sukcessyi robić sobie wesoło żarciki, żarciki tém mniéj mające znaczenia, że ci z których sobie drwiłem przy najlepszém zostawali zdrowiu; lecz kiedy już idzie o wypadek tak straszny, którego mój wuj i jego córka mogli paść ofiarą, równie jak i twój biedny ojciec, trzobaby posiadać serce kamienne i łakomstwo bezczelne, ażeby tylko myśléć o dziedzictwie i nie uczuć głębokiego, żalu. Co się zaś tyczy mego zapatrywania się na skąpstwo, na tę namiętność, któréj następstwa są tak płodne, nic cofnąć nie mogę; byłbym tylko moim myślom poważniejszy obrot nadał, gdybym mógł przewidziéć, że to była dla mnie kwestyja, że tak powiém, osobista... Ale sam widzisz, że nie jestem przecie z liczby tych spadkobierców, którzy sukcessyję z bezwstydną chwytają radością. Teraz, powiedz mi, Ludwiku, i przebacz zarazem koniecznemu pytaniu, które niewątpliwie boleść twoją wznowi: czy w przykrych poszukiwaniach jakie czyniłeś dla wynalezienia twego ojca, nie znalazłeś nic takiego coby mogło budzić jakąkolwiek nadzieję, że mój wuj i jogo córka uniknęli téj straszliwej śmierci?
— To ci tylko powiedziéć mogę, kochany Florestanie, że doskonale sobie przypominam, iż nie widziałem ani twego wuja, ani twojéj kuzynki pomiędzy osobami rannemi lub zabitemi na miejscu. Co się zaś tyczy ofiar, które niestety! podobnie jak mój ojciec, zapewne ich los podzieliły, niepodobieństwém było rozpoznać ich rysy: był to bowiem jeden przerażający stos ciał na węgiel prawie spalonych.
Ludwik zasmucony tém wspomnieniem, nowemi zalał się łzami.
— Według wszelkiego podobieństwa, i wnosząc z tego coś mi powiedział, mój biédny przyjacielu, mój wuj wraz z córką musiał się znajdować w jednym i tymże samym wagonie. Wszyscy więc musieli jednego doznać losu. Zresztą, napiszę do Dreux i każę nowe i ścisłe czynić poszukiwania. Jeżeli zaś ty ze swéj strony dowiész się cóś nowego, uprzedź mnie o tém natychmiast. Ale, ale, wpośród tylu smutnych wypadków przepomiałem zapytać się co się dzieje z Maryją, i czy wyjaśniłeś jéj postępek?
— Wszystko było tylko dziwném nieporozumieniem, jakeś to przewidywał, Florestanie. Znalazłem ją czulszą i przywiązańszą do mnie jak kiedykolwiek.
— Przynajmniéj jéj miłość będzie ci najmilszą pociechą w twoim smutku. A teraz do zobaczenia, kochany Ludwiku, i pamiętaj że powinieneś być mężnym i nigdy nie tracić odwagi, bacząc na to, że wszystkie te wypadki ścieśniają jeszcze węzły naszéj przyjaźni.
— Ah! Florestanie, gdyby nie ta przyjaźń, gdyby nie przywiązanie Maryi, nie wiém czylibym potrafił znieść cios jakim dotknięty zostałem. Bądź zdrów, mój przyjacielu, i donoś mi o wszystkiém co tylko odkryjesz względem twego wuja.
Po tych słowach rozłączyli się dwaj młodzi przyjaciele.
Ludwik, zostawszy sam na sam, namyślał się długo nad przyszłém swojém postępowaniem. Nareszcie, rozważywszy wszystko, obrał sobie ostateczne postanowienie, w wykonaniu którego, zapakował wszystko złoto, które odkrył, do tłomoka, i zabrawszy z sobą testament swego ojca, udał się do swego pryncypała, notaryjusza i przyjaciela zmarłego, jak to w ostatecznéj woli jego wyczytał.
Notaryjusz, boleśnie przerażony szczegółami tak prawdopodubnéj śmierci swego klijenta, usiłował pocieszyć Ludwika i przyjął na siebie dopełnienie wszelkich formalności prawnych mogących potwierdzić zgon ojca Richarda.
Porozumiawszy się co do tego ostatniego przedmiotu, Ludwik rzekł do swego pryncypała:
— Teraz, pozostaje mi tylko jedno uczynić panu zapytanie: czy po dopełnieniu tych smutnych formalności o których mi pan wspominasz, będę mógł rozporządzać majątkiem mego ojca.
— Nie inaczéj, mój kochany Ludwiku.
— W takim razie, zamiary moje są następujące: Przynoszę panu summę wynoszącą przeszło dwakroć sto tysięcy franków; znalazłem ją w jednym z naszych sprzętów domowych na summie téj pragnę przedewszystkiém zabezpieczyć pensyję w ilości tysiąc dwieście franków dla chrzestnéj matki pewnéj młodéj sieroty, którą zamierzam pojąć za żonę.
— Ale czy ta panienka jest w położeniu majątkowém, któreby...
— Kochany panie, — odpowiedział Ludwik wymawiając z przyciskiem i głosem stanowczym następujące słowa, — panienka ta jest szwaczką i utrzymuje się z własnéj pracy; kocham ją oddawna, zatém żadna siła ludzka nie wstrzyma mnie od oddania jéj mojéj ręki.
— Dobrze tedy, — pensyja o któréj pan mówisz, będzie zabezpieczoną na rzecz osoby dla któréj pan dobrodziejstwo to wyświadczyć pragniesz.
— Potém chciałbym z summy, o któréj mówimy użyć około piętnastu tysięcy franków na przyzwoite urządzenie naszego gospodarstwa.
— Tylko piętnaście tysięcy franków? — zawołał notaryjusz zdziwiony tak umiarkowanym żądaniem; — czy to panu wystarczy?
— Moja narzeczona, kochany panie, jest równie jak ja, przyzwyczajona do życia ubogiego i pracowitego. Żądania nasze nie sięgają wyżéj nad dostatnią mierność. Dla tego téż tysiąc talarów rocznego dochodu, obok zarobku z naszéj pracy, wystarczy nam zupełnie.
— Jakto, obok pracy!.. Więc pan myślisz...
— Chciałbym pozostać w pańskiéj kancellaryi, jeżelim sobie dotąd nie zasłużył na niełaskę pana.
— Żona pańska pozostanie szwaczką, a pan dependentem notaryjusza przy dochodzie przeszło sto tysięcy rocznie wynoszącym.
— Bo ja nie mogę, nie chcę wierzyć, ażeby ten wielki majątek był moją własnością, kochany panie; tak dalece, że wtedy nawet kiedy wszystkie formalności sądowe potwierdzą prawdopodobny zgon mego nieszczęśliwego ojca, ja zawsze zachowam w głębi mego serca niejaką nadzieję, że ujrzę jeszcze tego którego opłakuję, którego zawsze opłakiwać będę.
— Niestety! daremnie się łudzisz, mój biédny Ludwiku.
— Łudzić się będę ile tylko można najdłużéj, dopóki to złudzenie trwać będzie, nie będę się uważał mocnym rozrządzać mieniem mego ojca inaczéj, jak tylko w granicach przed chwilą przezemnie oznaczonych.
— Trudno byłoby, kochany Ludwiku, postępować z zupełniejszą i chlubniejszą od twojéj oględnością; ale jakiż użytek zrobisz z reszty tego wielkiego majątku?
— Dopóki będę miał najmniejszą nadzieję wynalezienia mego ojca, wstrzymam się od wszelkich w tym względzie rozporządzeń. Zostań pan zatém depozytaryjuszem tego skarbu i zarządzaj nim tak jakeś dotąd zarządzał.
— Prawdziwie tylko chlubić, uwielbiać należy twoją delikatność, zacny Ludwiku, — odpowiedział notaryjusz z głębokiém wzruszeniem. — Postępowanie twoje zawsze było i jest zaszczytne; trudno ażebyś mógł lepiéj uczcić pamięć twego ojca... Postąpię zgodnie z twojém życzeniem: zostanę depozytaryjuszem twego majątku, i ta summa w złocie pozostanie tu nietkniętą, oprócz kwoty jaką z niej podniesiesz na twoje potrzeby. Dzisiaj zaraz zajmę się aktem dożywotniej pensyi, o któréj mi wspomniałeś.
— Pod tym względem, winienem ci, kochany panie, objaśnić szczegóły, które będą ci się może wydawały dziecinnemi, a które przecież mają swoją przykrą stronę.
— O czém chcesz mówić? wytłómacz się.
— Biédna kobiéta, któréj pensyję tę zapewnić pragnę, tak dalece była prześladowaną nieszczęściami w ciągu swego długiego życia, że jéj charakter, rzeczywiście szlachetny, zajątrzył się, zdziczał i stał się nieufnym; najmniejsza obietnica jakiegoś szczęścia byłaby próżną w jéj oczach, gdyby się nie opierała na dowodach dotykalnych, materyjalnych.... Otóż dla przekonania téj nieszczęśliwéj istoty o rzeczywistości pensyi, o któréj mówimy, zabiorę piętnaście tysięcy franków w złocie, która to summa będzie mniéj więcéj wyobrażała jéj dożywotni dochód. Jest to jedyny środek przekonania téj biednéj kobiéty, o moich uczciwych względem niéj zamiarach.
— Rzecz bardzo naturalna, kochany Ludwiku, bierz ile tylko zechcesz, a zapis dziś jeszcze będzie gotowy.
Ludwik wyszedłszy od notaryjusza, udał się do Maryi.
W chili, kiedy Ludwik Richard wszedł do Maryi, młoda szwaczka pracowała przy łóżku swéj chrzestnéj matki, która zdawała się być głęboko uśpioną.
Bladość młodzieńca, zmiana rysów jego, wyraz boleści malujący się w jego twarzy, uderzyły dziewicę od razu, i podniosłszy się z krzesła, rzekła zbliżając się spiesznie ku niemu:
— Mój Boże! Ludwiku, co ci się stało.... może nieszczęście jakie?
— Wielkie nieszczęście, Maryjo. Słyszałaś zapewne o okropnym wypadku jaki się wczoraj wydarzył na kolei żelaznéj do Wersalu?
— O! słyszałam o tém nieszczęściu. Mówią, że bardzo wiele osób padło jego ofiarą.
— Tak, a ja nie mam już prawie żadnéj wątpliwości, że i mój ojciec jest w liczbie tych ofiar.
Maryja z szybkością błyskawicy rzuciła się z płaczem naszyję Ludwika, który wkrótce uczuł lica swoje zroszone łzami swéj kochanki.
Długo spoczywały oboje sieroty w swoich objęciach, nie mogąc jednego słowa wymówić do siebie. Nareszcie Ludwik piérwszy przerwał to bolesne milczenie.
— Wiesz, Maryjo, w jakich słowach mówiłem ci zawsze o moim ojcu; zatém łatwo sobie wyobrazisz moją rozpacz.
— O! jakież to okropne nieszczęście, Ludwiku!
— W tym smutku, jedna tylko rzecz w świecie jest całą moją pociechą, to jest, twoja miłość, Maryjo, i właśnie téj miłości przychodzę nowego żądać od ciebie dowodu.
— Mów, rozkazuj, wszakże moje serce jest twoją własnością.
— Musimy zawrzéć związek małżeński w czasie ile być może najkrótszym.
— Ah! Ludwiku! mógłżeś chociaż na chwilę powątpiewać o mojém przyzwoleniu? Więc to takiego dowodu miłości żądałeś odemnie? — dodała dziewica.
Zastanowiwszy się atoli chwilę, dodała zaraz.
— Jednakże, ożenić się przed skończeniem twéj żałoby, która się dziś właśnie zaczyna, to niepodobna.
— Dla tego też przychodzę błagać cię, ażebyś nie zważała na tę okoliczność chociaż ona wydawać ci się będzie nader ważną.
— Co do mnie... uczynię wszystko czego żądasz odemnie.
— Posłuchaj mnie, Maryjo: długo, o bardzo jeszcze długo żal i boleść dręczyć będą moje serce. Prawdziwą żałobą jest żałoba duszy, u mnie zaś przeciągnie się ona daleko za granice konwencyjonalnego terminu, zakreślonego dla żałoby powierzchownéj. Jestem w duszy mojéj przekonany, że nigdy nie ubliżę czci mego ojca. I dla téj to właśnie przyczyny, sądzę, że nie potrzebuję stosować się do zwyczajów czystéj konwencyi. Ah! wierzaj mi, ślub zawarty pod wrażeniem bolesnéj straty, jaką dopiéro co poniosłem, będzie miał charakter jeszcze uroczystszy, jeszcze świętszy, aniżelibyśmy go zawierali w obec innych okoliczności.
— Może ty masz słuszność, Ludwiku; jednakże sam zwyczaj.
— Wyznaj otwarcie, Maryjo, czyliż dla tego, że będziesz moją żoną, że razem zemną będziesz opłakiwała mego ojca, że przywdziejesz po nim żałobę, że odtąd synowskie węzły łączyć się będą z jego synowską pamięcią, on dla tego mniéj będzie przez nas żałowanym? A potém, Maryjo, w tym smutku jaki mnie ogarnia, żyć długo samotnym, w oddaleniu od ciebie, byłoby mi niepodobieństwem. Słuchaj... jabym umarł ze zgryzoty.
— Jestem tylko biédną szwaczką, nieświadomą zwyczajów świata, to ci tylko powiedziéć mogę. Ludwiku, co czuję. Wniosek twój, przed chwilą uczyniony, tak spiesznego zawarcia ślubów małżeńskich, zdawał mi się być przeciwnym temu co nazywasz światowemi zwyczajami. Może być, że ja się mylę; może być, że chęć zostania twą żoną, spełnienia woli twojéj zbytecznie mnie uwodzi. Nie wiém tego, Ludwiku, lecz teraz, nie będę już ani żałowała, ani téż żadnego nie doznam wyrzutu jeżeli się jak najprędzéj pobierzemy. A jednak zdaje mi się, że mam serce równie drażliwe jak każdy inny.
— Tak, ale niewdzięczniejsze od każdego innego, — zawołała niespodzianie pani Lacombe swoim głosem zagniewanym, zrywając się nagle na swojém posłaniu. Potém, widząc zadziwienie malujące się na twarzy swéj chrzestnéj córki i Ludwika, dodała głosem szyderskim:
— Tak to, tak, myśleliście, że stara śpi i nie wstydziliście się wcale mówić o weselu. Ale ja wszystko słyszałam, tak, wszystko.
— Nie mówiliśmy nic takiego czegobyś pani słyszéć nie mogła, — odpowiedział Ludwik poważnie. — Tak Maryja jako i ja nie potrzebujemy odwoływać ani jednego słowa z tego cośmy tu przed chwilą mówili.
— O! bardzo temu wierzę... bo wy o sobie tylko myślicie.... Wam nic innego w głowie jak tylko to przeklęte małżeństwo... O mnie zaś tak myślicie... jak gdybym ja w trumnie już leżała... To téż ja nie chcę, ażeby...
— Przebacz pani, że ci przerwę, — rzekł Ludwik, — i dowiodę żem obietnicy mojéj nie zapomniał...
To powiedziawszy, wziął małą szkatułkę, którą przy wejściu postawił na stole, złożył ją na łóżku pani Lacombe i powiedział do niéj klucz jéj oddając.
— Otwórz pani tę szkatułkę, — a to co ona w sobie zawiera, jest pani własnością.
Pani Lacombe wzięła za klucz z wyrazem widocznego niedowierzania, otworzyła szkatułkę, i spojrzawszy wewnątrz, zdumiona, olśniona zawołała.
— Ah! mój Boże! wielki Boże!
Po chwili piérwszego zdumienia, chora przewróciwszy szkatułkę na swém łóżku, ujrzała przed sobą połyskujący stos złota.
Pani Lacombe nie mogła oczom swoim uwierzyć; przypatrywała się dublonom, przewracała je, brząkała niemi, odzywając się od czasu do czasu głosem stłumionym i wzruszonym.
— O! co tu złota! co tu złota! I to czyste, dobre złoto, wszakże prawda? Ono wcale nie ma fałszywego brzęku? Mój Boże! jakież to piękne sztuki! Możnaby myśléć, że to są sztuki po sto soldów, tylko złotem. Jakaż to wielka musi być summa!
Poczém dodała z westchnieniem: A jednak wystarczyłoby to na spokojne i dostatnie życie dwóch biednych kobiet jak ja i Maryja.
— Znajduje się tutaj, — odpowiedział Ludwik, — piętnaście tysięcy franków... i wszystko to do pani należy.
— Do mnie! — zawołała chora. — Jak to do mnie.
Poczém wstrząsnęła głową na znak nieufności i powiedziała głosem zwykłego sobie niezadowolenia.
— Tak jest, tak, drwijcie sobie ze staréj. Co to znowu! Dla czegóżby to złoto miało być dla mnie?
— Ponieważ to złoto, — odpowiedział Ludwik uprzejmie, — jest przeznaczoném dla zapewnienia pani stałéj pensyi po tysiąc dwieście franków rocznie, na przypadek gdybyś pani po wyjściu Maryi za mąż, chciała żyć samotnie, lub gdybyś pani życzyła sobie przy nas pozostać; jutro bowiem nasz akt ślubny będzie podpisany, równie jak akt którym pani ta pensyja będzie zapisaną, a który pani otrzymasz w zamian za to złoto. Umyślnie przyniosłem je do pani, ażeby cię przekonać o szczerości mojéj obietnicy. Teraz, ponieważ pani nas słyszałaś, wiadome ci są przyczyny, które mnie skłoniły do proszenia Maryi o przyspieszenie naszego związku. Los pani, jak to sama widzisz, jest na przyszłość zupełnie zabezpieczony. Czy pani znajdujesz jeszcze przeszkodę jaką do mego małżeństwa z Maryja dla któréj pani zawsze pozostaniesz drugą matką? Powiédz, powiédz pani, proszę oto bardzo. Wszystko cokolwiek od niéj i odemnie zależéć będzie, dla uczynienia pani szczęśliwą, nie zaniedbamy tego. Nasze szczęście nie byłoby zupełném, gdyby pani zbywać na czém miało. Teraz, miéj pani tylko odwagę, zapomnij swoje długie cierpienia, i myśl jedynie o szczęśliwéj swojéj przyszłości.
Na te słowa Ludwika, wyrzeczone głosem tkliwym i przekonywającym, pani Lacombe w piérwszéj chwili nic nie odpowiedziała, potém zakryła nagle oczy dłonią i z bolesném westchnieniem pochyliła się na poduszkę.
Ludwik i Maryja spojrzeli na siebie z zadziwieniem; wkrótce atoli dziewica ukląkłszy przed łóżkiem choréj, rzekła do niéj:
— Chrzestna matko, co tobie jest?
Lecz nie odebrawszy żadnéj odpowiedzi, Maryja nachylając się ku łóżku, ujrzała rzęsiste łzy spływające po palcach choréj, i zawołała z wyrazem nadzwyczajnego zdziwienia:
— O mój Boże! Ludwiku, moja chrzestna matka płacze. Od dziesięciu lat, piérwszy raz spostrzegłam łzy na jej twarzy!
— Pani, — dodał Ludwik z pospiechem, nachylając się również do pani Lacombe, — na Boga, odpowiedz pani, co ci jest?
— Bo ja, wam się wydaję jakby żebraczka jaka, jak gdybym już o niczém inném nie myślała tylko o pieniądzach... i wstydzę się tego, — rzekła nieszczęśliwa kobiéta łkając i zakrywając ciągle twarz swoją, która zamiast zwykłéj śmiertelnej bladości okryła się szkarłatem wstydu. — Tak, tak, wy myślicie, że ja tylko za pieniądze uczynić cóś mogę; a pan sądzisz; że ci sprzedaję Maryję na żonę, jakbym ci ją sprzedała na rozpustę, gdybym nieuczciwą była kobiétą.
— Moja matko! — przerwała Maryja ściskając chorą serdecznie, — nie mów tego, proszę cię. Mogłażbyś przypuścić ażebyśmy oboje z Ludwikiem chcieli cię upokorzyć przynosząc ci te pieniądze? Ludwik to tylko uczynił czegoś sama żądała i nic więcéj.
Wiém o tém; ale cóż chcesz moje dziewczę; to obawa ażeby mi nie przyszło umrzéć na ulicy! ażeby cię nie widzéć, skutkiem tego małżeństwa nieszczęśliwszą jeszcze jak dzisiaj, skłoniła mnie do żądania téj pensyi. Powiedziałam to dla tego ażeby cóś powiedziéć, bo wiém dobrze, że nie mam prawa do żadnych pensyj! Ah! gdyby sobie kto wystawił co to jest ta trwoga pozostać bez dachu nad głową, na bruku, jak tyle innych w moim wieku i w mojém kalectwie! Trudno już teraz inaczéj postąpić; żądałam zbyt wiele, źlem zrobiła. Bo cóż mnie potrzeba? Garstkę słomy w kąciku, jakąkolwiek strawę i byle mnie tylko Maryja nie zostawiła zupełnie samą. Takem się przyzwyczaiła widziéć ją krzątającą się koło mojéj osoby z jéj miłą i słodką zawsze twarzyczką! Gdybym jéj nie miała, zdawałoby mi się, że ja w grobie już leżę.... A potém, tylko ona jedna jest na świecie co potrafi obchodzić się z taką starą i skaleczałą jak ja kobiétą.... Nie pragnę nic więcéj jak tylko z Maryją pozostać; ale widziéć, że mi ktoś tę garść złota w twarz ciśnie! tak, to mnie olśniło i na chwilę; ale potém... tak mnie to upokorzyło, ot tu, w głębi serca, żem się rozpłakała, i jeszcze płaczę, — dodała ocierając łzy dłonią. — Chociaż jestem tylko nędznym robakiem ziemi, mam przecież moją miłość własną. A jednak, kiedy ów niegodziwiec przyszedł do mnie ze złotem, ażebym mu Maryję sprzedała, powinno mnie to było jeszcze więcéj upokorzyć niżeli dzisiaj. Ale nie! oto jaki to jest człowiek, wściekłość mnie tylko ogarnęła i na tém koniec. Ale tym razem, o! to wcale co innego! ja płaczę, i ty sama możesz powiedziéć, że od lat dziesięciu może, to po raz piérwszy. Widzicie, żółć gryzie serce, ale wypłakać jéj nie można.
— Ah! płacz, płacz, moja chrzestna matko; te łzy ulgę ci przyniosą.
— Jeszcze raz ci powtarzam, kochana pani Lacombe, miéj ufność w przyszłości, — dodał Ludwik z rozrzewnieniem. — Maryja nigdy cię nie opuści; nie będziemy żyli w zbytkach, ale w skromnym dostatku; Maryja zawsze kochać cię będzie jak matkę, a ja, jak dobry i przywiązany syn.
Chora, po chwili milczenia rzekła starając się wyczytać w głębi serc młodzieńca i dziewicy prawdę, któréj jeszcze zawierzyć nie mogła.
— Więc to wszystko prawda co wy mi mówicie? wy mnie weźmiecie z sobą... doprawdy?
Na ten nowy dowód niczém niezwalczonéj nieufności téj nieszczęśliwéj istoty, nieufności usprawiedliwionéj niestety zawziętością niedoli, Ludwik i Maryja spojrzeli na siebie wzrokiem politowania. Nareszcie dziewica uchwyciła za rękę chorą swoją opiekunkę i rzekła do niéj głosem jak można najtkliwszym.
— Tak jest, chrzestna matko, zatrzymamy cię przy sobie, będziemy cię pielęgnowali jak naszą matkę; zobaczysz jak będziesz szczęśliwą! doprawdy! nie zawiedziesz się.
— I ja toż samo ci powtarzam, — dodał Ludwik głosem przekonywającym, — zaufaj nam tylko, dobra, kochana matko.
Głos, szczerość, wyraz twarzy Ludwika i Maryi mogłyby uosobione niedowiarstwo przekonać; ale niestety! zupełna, bezwarunkowa wiara w szczęście tak niespodziewane nie mogła przeniknąć, wzruszyć téj biédnéj duszy tak długo dręczonéj cierpieniami. Chora odpowiedziała przeto z westchnieniem i starając się ukryć swoje mimowolne powątpiewanie, dla tego jedynie, ażeby już więcéj nie zasmucać swoich młodych dobroczyńców:
— Wierzę wam, moje dzieci. Tak jest, wierzę, że oboje czujecie dla mnie szczerą życzliwość. Ale, wy sami wiecie, że co nowe to piękne! W początkach, człowiek zawsze miewa najlepsze chęci, ale późniéj... wszystko się zmienia! Zresztą, zobaczymy. A potém, może ja dla was będę przeszkodą. Nowożeńcy lubią samotność, a taka stara nieuleczona kaleka szpecić będzie wasze gospodarstwo; będziecie się obawiali mojego gdyrania; sprzykrzycie sobie moją osobę... Koniec końcem, zobaczymy jak to będzie.
Maryja, pojmując myśl staruszki, rzekła do niéj głosem bolesnego wyrzutu.
— Ah! chrzestna matko, więc jeszcze nam nie ufasz! A jednak....
— Przebaczcie mi moje dzieci, ale to silniejsze jest odemnie, — odpowiedziała nieszczęśliwa kobieta z łkaniem; potém westchnąwszy ciężko, dodała: Lepiéj może dla mnie że jeszcze wątpię, bo, jeżeli po pięćdziesięciu latach ciągłych nieszczęść i nędzy, uwierzyłabym od razu mojemu szczęściu, to możebym oszalała z radości. — W końcu rzekła głosem niewypowiedzianej goryczy:
— Doprawdy, nie dziwiłoby mnie to wcale... wszakże ja zawsze byłam tak szczęśliwa!
Pięć lat upłynęło od wypadków, któreśmy dotąd opisali.
Następująca scena odbywała się wieczorem 12 maja 18**, w rocznicę smutnego zdarzenia na kolei Wersalskiéj.
Było to około godziny pół do dziewiątéj wieczorem: młoda kobiéta mająca lat dwadzieścia pięć do sześciu, brunetka, postawy zachwycającej, rysów przyjemnych i szlachetnych, zwiastujących rozum i odwagę, kończyła właśnie bardzo świetną balową tualetę; dwie panny służące niosły jéj usłużnie swą pomoc w tém ważném zatrudnieniu; jedna z nich zapinała na szyi téj pięknéj kobiéty połyskujący naszyjnik brylantowy, którego kamienie wyrównywały wielkością orzechom laskowym, druga zaś wkładała na głowę swéj pani wspaniały dyjadem, którego brylanty odpowiadały zupełnie dyjamentom naszyjnika. Dodać tu jeszcze wypada, że korsaż jéj sukni z pou-de soio koloru lekko zielonego, obszyty bogatą koronką i ozdobiony kokardami z różowego atłasu, iskrzył się światłem pięknych i bogatych kamiemi.
Wybór tych wszystkich brylantów musiał dopiéro nastąpić po długim namyśle, ponieważ na bliskim stoliku leżało jeszcze kilka innych garniturów równie pięknych i bogatych.
Jedna z kobiét znacznie starsza od swéj towarzyszki, zdawała się, zapewne skutkiem długoletniéj służby, większy mieć przystęp i więcéj poufałości do swój pani, która równie jak i ona była Rossyjanką; druga zaś, młoda Francuzka, nie znająca języka rossyjskiego, była świadkiem następującéj rozmowy, któréj jednak nie rozumiała, pomiędzy hrabiną Zomałow, a jéj powiernicą i garderobianą, panną Katarzyną:
— Czy pani znajduje, że dyjadem dobrze tak jest umieszczony?
— Dosyć dobrze, — odpowiedziała hrabina.
I spojrzawszy ostatni raz w lustro, dodała podnosząc się z krzesła:
— Gdzież mój bukiet?
— Oto jest, pani.
Pani Zomałow cofnąwszy się zawołała:
— O! mój Boże! cóż to za szkaradny bukiet, żółty, zwiędły, jakże on wygląda? Wszakże to jest bukiet, który książę dopiéro co przysłał pani hrabinéj.
— Poznaję w nim zupełnie gust jego, rzekła pani Zomałow wzruszając ramionami, poczém dodała głosem szyderskim:
— Założyłabym się, że to jest bukiet wzięty trafunkiem; zapewne kochanek jaki, zerwawszy wczoraj zrana przyjaźń ze swoją lubą, nie przysłał wieczorem po zamówione dla niéj kwiaty. To tylko pan de Riancourt jeden na świecie zdolny jest wynaleść tak tanie kupna?
— Ah! czyliż pani może myśléć, ażeby książę aż do tego stopnia był oszczędnym?... on taki bogaty!
— Tém ważniejszy powód!
Gdy w téj chwili zapukano do drzwi pokoju poprzedzającego buduar hrabinéj, młoda francuzka wybiegła na chwilę, lecz wkrótce powróciła, mówiąc:
— Książe de Riancourt przybył, i oczekuje rozkazów pani hrabinéj.
— Niech zaczeka na mnie! — odpowiedziała pani Zomałow. — Księżna zapewne jest w salonie?
— Tak, pani hrabino.
— To dobrze. — Patrzaj, Kasiu, zapnij mi jeszcze tę bransoletkę, — rzekła młoda kobiéta podając pannie swą piękną rękę. — Ale, któraż to godzina?
I kiedy panna Katarzyna już miała jéj odpowiedziéć, pani Zomałow dodała uśmiechając się z wyrazem pewnego szyderstwa:
— Zresztą, po cóż ja się oto pytam, książę w ten moment co przybył, więc musi być pół do dziesiątéj....
Dźwięk pół godziny, który w téj saméj chwili dał się słyszéć i zegaru stojącego nad kominkiem przerwał hrabinéj, która odezwała się znowu śmiejąc się głośno:
— Wszakżem ci mówiła Kasiu: pan de Riancourt to prawdziwy zegar pod względem punktualności.
— Dowodzi to pani jego skwapliwości, jego miłości.
— Wolałabym w nim widziéc miłość mniéj punktualną. Ci ludzie regularni jak zegar, którzy kochają tylko o naznaczonéj godzinie mają w mojém przekonaniu w miejscu serca zegarek. Podaj mi mój flakonik... nie, nie ten, inny; dobrze ten, ten. Teraz, gniewam się prawie, żem już zupełnie ubrana, i że nie mam powodu dłużéj kazać czekać temu biédnemu księciu, ażeby mu odpłacić za jego nieubłaganą punktualność.
— Mój Boże, czemu pani tak jest zawziętą na niego i czemu pani idzie za niego?
— Ah! czemu? — odpowiedziała hrabina w roztargnieniu i spoglądając jeszcze raz w zwierciadło, — czemu idę za pana de Riancourt? Ciekawszą jesteś odemnie moje Katarzyno; alboż to ludzie wiedzą dla czego powtórne zawierają małżeństwo?
— Jednakże przyczyna tego małżeństwa zdaje się całemu światu być wiadomą. Książę, nie posiadając jak pani kopalni złota w Krymie, kopalni srebra w górach Uralskich, i...
— Co ty pleciesz o moich bogactwach.
— Nareszcie, książę, nie posiadając tak jak pani dóbr ogromnych, jest jednym z najbogatszych i największych panów Francyi; jest młody, powierzchowność jego jest przyjemna; nie prowadził, tak jak wielu z młodzieży, życia rozpustnego i zbytkowego; jest to człowiek bardzo religijny, bardzo...
— Koniec końcem, godzien jest korony z kwiatu pomarańczowego w dzień naszego ślubu, do któréj ja nie mam prawa; ale zmiłuj się nie wyliczaj mi już reszty cnót jego; bo mi się zdaje jak gdybym słyszała moją ciotkę wychwalającą swego ulubieńca.
— Rzeczywiście, księżna ceni księcia bardzo wysoko, i nie ona to jedna tylko, bo....
— Podaj mi płaszczyk jaki: wieczory są teraz tak chłodne.
— Czy téż pani hrabina pamiętała o sprawunkach jakie miała porobić na 20 bieżącgo miesiąca?
— Jakie sprawunki?
— Pani zapomina, że jéj ślub przypada od dziś za tydzień?
— Jakto? od dziś za tydzień?... Już!
— Nie inaczéj: naznaczyłaś go pani na 20, a dziś mamy 12.
— Cóż robić, jeżelim powiedziała 20... Podaj mi wachlarz.
I wybrawszy pomiędzy liczną kollekcyją arcydzieł tego rodzaju prześliczny wachlarzyk, prawdziwy Watteau, hrabina dodała:
— Jakie to jednak dziwactwo! Człowiek posiada położenie jedno z najświetnieszych, jest młody, wolny, nienawidzi wszelkiego przymusu, a jednak nie znajduje dla siebie nic ważniejszego, nic pilniejszego jak poddać się pod władzę nowego pana!
— Pana! książę jest taki dobry, taki słodki. Pani zrobisz z nim co sama będziesz chciała.
— Nigdy nie zrobię z niego człowieka miłego, a jednak idę za niego. Ah! moja ciotko, moja ciotko, może ty wielkie doradasz mi głupstwo, — dodała hrabina na pół z uśmiechem, na pół w zamyśleniu, przypatrując się machinalnie ślepéj babce amorków wyobrażonych przez Watteau na jéj wachlarzyku.
— Doprawdy, — rzekła znowu po chwili, — wszakże takie samo było moje małżeństwo: prawdziwa ciuciubabka, ślepy wybór pomiędzy ludźmi wielkiego świata, z których jeden tyle był wart co i drugi; wszyscy prawie równi sobie bogactwem i urodzeniem, ale wszyscy miernoty tak uderzającéj, tak bez znaczenia, takie zera, że w wyborze nie było się o co niepokoić. Oto Katarzyno, powód mojego przyzwolenia na pana de Riancourt; a zresztą, wdowieństwo ma swoje niedogodności, wiém o tém, ale stan małżeński czyliż ich także nie ma i może jeszcze większych? Ba! lepiéj już pójść za mąż; przynajmniéj człowiek mniéj się nudzi i nie potrzebuje pytać się ustawicznie, co będę robić?
Powiedziawszy te słowa, hrabina udała się do salonu gdzie już zastała swą ciotkę i księcia de Riancourt.
Księżna Wileska, pani Zomałow ciotka, była wzrostu wysokiego, postawy imponującéj, włosów już siwych lekko pudrowanych.
Książę Riancourt, mały, lat około trzydziestu, z głową nieco na bok przechyloną, z miną świętoszka, twarzą skruszoną, spojrzeniem zyzowatém, włosem długim i umuskanym, rozdzielonym na samym prawie środku czoła, wyglądał zupełnie na człowieka podstępnego i hipokrytę; wszelkie jego poruszenia wyrachowane i naprzód rozważone wskazywały, że umiał nad sobą panować. Kiedy pani Zomałow weszła do salonu, spiesznie postąpił ku niéj, ukłonił się głęboko i z pełną poszanowania grzecznością poniósł do ust piękną jéj rękę, którą mu hrabina poufale podała; potém wyprostował się, stanął jak gdyby był olśniony i zawołał:
— Ah! hrabino! więc ja nie widziałem jeszcze wszystkich brylantów pani! Nie wiém czy są na świecie drugie podobne kamienie! Ah! jakie one piękne! mój Boże! jakie ono cudne!
— Doprawdy, mój książę? — rzekła pani Zomałow udając pewne przymilenie. — Ah! zawstydzasz mnie książę... za jubilera, którymi sprzedał te brylanty; trudno być grzeczniejszym od księcia... dla niego; i ponieważ ten naszyjnik i dyjadem wzbudzają w księciu tak tkliwe wzruszenie, podają mu do ust słowa tak grzeczne i pochlebstwa tak dowcipne, mogę księciu pod sekretem powiedziéć urocze nazwisko tego zachwycającego rękodzielnika z Frankfurtu... nazywa on się Ezechiel Rabotautencraff.
Podczas kiedy pan de Riancourt, zmięszany nieco szyderską odpowiedzią pani Zomałow, szukał w głowie jakiéj odpowiedzi, ciotka młodéj wdowy spojrzała na nią znaczącym wzrokiem, i rzekła z wymuszonym uśmiechem do księcia:
— Patrzaj, kochany książę, jak ta nie dobra Fedora lubi ciebie prześladować. Tak to zawsze ukrywa się to przywiązanie jakie się czuje dla kogo...
— Przyznam się z całą pokorą kochanéj księżnéj, — odpowiedział pan de Riancourt, usiłując naprawić swoją niezręczność, — że olśniony temi pięknemi brylantami, nie złożyłem zaraz w piérwszéj chwili mego hołdu téj, która je nosi. Lecz... lecz... czyliż nie można być olśnionym przez słońce przypatrując się pięknemu kwiatowi?
— Znajduję tak piękném, tak właściwém to porównanie do promieni słońca i do kwiatu, — odpowiedziała z szyderstwem młoda kobiéta, — że gotowabym myśléć iż to samo słońce, o którém pan mówisz, zniszczyło te biédne kwiaty, — dodała śmiejąc się wesoło i pokazując panu de Riancourt ów zwiędły bukiet przysłany jéj od niego.
Biédny książę zaczerwienił się po same uszy i nie wiedział co odpowiedziéć; stara ciotka zmarszczyła brwi z niecierpliwości i gniewu; lecz hrabina Zomałow, nie uważając na to bynajmniéj, rzekła do swego narzeczonego zabierając się do wyjścia.
— Podaj książę rękę mojej ciotce. Obiecałam posłowéj Sardyńskiéj, że wcześnie do niéj przybędę; ma mnie przedstawić jednéj ze swoich krewnych, a wiadomo panu, że mamy najprzód zwiedzić we wszystkich szczegółach ten cudowny pałac, ten pałac czarodziejski, w którym nas czekają. Dziwna to będzie wizyta w takiéj godzinie wieczornéj, to prawda; ale przyznaję się, że mam jakiś pociąg, jakąś słabość do wszystkiego co jest dziwaczném. To rzecz tak piękna, tak urocza, wszelka oryginalność!
I idąc przed swoją ciotką i panem de Riancourt, młoda kobiéta lekko zbiegła ze schodów jednego z najpiękniejszych hotelów ulicy Rivoli, ponieważ piękna cudzoziemka nie miała jeszcze własnego domu w Paryżu i dla tego szukała właśnie jakiego pałacu do nabycia.
Książę zabrał tego wieczoru obie kobiety do swego powozu; zażyłość ta łatwą była do usprawiedliwienia, ponieważ zapowiedzi jego małżeństwa z panią Zomałow już od dawna wyszły.
Po chwilowém czekaniu w przysionku hotelu, hrabina i jéj ciotka ujrzały ciężko zajeżdżającą ogromną landarę żółtą wleczoną przez dwa wychudłe konie, które stangret w niebieskiéj z czerwonemi wypustkami liberyi, ze wszystkich sił batem okładał.
Lokaj księcia Riancourt otworzył drzwiczki do téj ciężkiéj arki.
Młoda wdowa spojrzawszy z zadziwieniem na księcia, rzekła do niego:
— Cóż to znaczy?... to nie pana powóz?
— Przebacz pani, rzeczywiście, to nie mój ekwipaż.
— I cóż się stało z tą błękitną karetą zaprzężoną dosyć ładnymi siwkami, którą pan wczoraj rano po nas przysłałeś?
— Mogę się pani przyznać do tych gospodarskich szczegółów, w położeniu w jakiem jesteśmy względem siebie, kochana hrabino, — odpowiedział książę z ujmującą szczerością. — Nie chcąc męczyć moich siwków, które mnie, na honor, bardzo drogo kosztują, na wieczory najmuję tylko tę remizę. Tym sposobem mam pewną oszczędność, ponieważ nie narażam w nocy mego kosztownego ekwipażu.
— Masz zupełną słuszność, kochany książę, — wtrąciła skwapliwie stara księżna, która wnosząc z twarzy swéj siostrzenicy, obawiała się już nowego jakiego z jéj strony sarkazmu, i dla tego spiesznie, opierając się na ramieniu pana d. Riancourt, wsiadła do jego nieszczęśliwéj landary. Książę podał już rękę młodéj wdowie chcąc jéj dopomódz do powozu, gdy ta, zatrzymawszy się nagle i stanąwszy jedną nogą obutą w maleńki atłasowy trzewiczek, na ostatnim stopniu, rzekła do księżnéj z największą w świecie powagą i udając niejaką obawę.
— Kochana ciociu, zaklinam cię, obejrzyj się najprzód dobrze w tym powozie.
— Dla czegóż to, moje dziécię? zapytała księżna naiwnie. — Zkądże taka ostrożność?
— Bo ja się obawiam, że może w którym ciemnym kącie tego starego powozu, pozostała jaka ruda i chuda Angielka, albo jaki tłusty kupiec Londyński, ponieważ (o zwykle w podobnych powozach ci zacni wyspiarze wywożą swoje familije na spacery: bałabym się więc bardzo znaleść tu kogo zapomnianego jakim nieszczęśliwym przypadkiem.
I młoda swawolnica śmiejąc się na całe gardło, wsiadła nareszcie do powozu, gdy tymczasem księżna rzekła do niej półgłosem i z widoczną niechęcią.
— Prawdziwie, Fedoro, ja ciebie nie pojmuję. Nadzwyczajnie jesteś złośliwa względem pana de Riancourt... Cóż to ma znaczyć? Czego ty chcesz od niego?
— Chciałabym go poprawić w jego niezręczności i uleczyć z jego szkaradnego sknerstwa. Wszakże już trudno okazywać mu więcéj współczucia.
W téj chwili książę wsiadł do karety i zajął swe miejsce na przodzie. Zdawało się, że prawdziwie z chrześcijańską cierpliwością znosił szyderstwa téj młodéj kobiety, która posiadała tak piękne brylanty i była właścicielką kopalni złota i srebra. Czasami tylko, ukośne spojrzenie jakie na nią ukradkiem rzucał, i zaciśnienie wązkich ust tego, zdradzało w nim skryty, lecz cierpliwy gniew świętoszka. Gdy służący zapytał go dokąd mają jechać, książę odpowiedział:
— Do pałacu Saint-Ramon!
— Daruj mi Wasza Książęca Mość, — ale ja nie wiém gdzie jest pałac Saint Ramon.
— N» rogu placu Cours-la Reine, — dodał pan do Riancourt, — od strony Jean-Goujou.
— Wasza Książęca Mość mówi zapewne o tym wielkim pałacu nad którym już od lat kilku pracują.
— Tak jest, nieinaczéj.
Służący zamknął drzwiczki, i powtórzył rozkaz stangretowi, który z nowym zapałem zaciął swoje stare koniska i powóz potoczył się w stronę Cours-la-Reine, ku wspaniałemu pałacowi Saint-Ramon.
Ciężka landara pana de Riancourt posuwała się tak powolnie, że kiedy się zbliżyła do rogu pałacu Cours-la Reine, pewien człowiek idący piechotą i w tęż samą zdążający stronę, mógł na równi z nią postępować.
Człowiek ten, ubrany ubogo, nie zdawał się przecież być zbyt rześkim: opierał on się ciężko na swoim kija; jego długa broda była równie biała jak jego włosy i brwi gęste, gdy tymczasem ciemna cera jego pomarszczonéj twarzy, napiętnowanéj śladami sędziwego wieku, czyniła go podobnym do starego mulata. Szedł on w równi z landarą księcia aż na środek placu Cours-la-Reine, gdzie powóz ten zmuszony został udać się za szeregiem innych powozów zmierzających ku pałacowi Saint-Ramon.
Stary mulat, wyprzedziwszy wtedy karetę pana de Riancourt, postępował daléj aż do początku pięknéj alei oświetlonéj kolorowemi latarniami, a która w całéj swéj długości była zapełniona niezliczoném mnóstwem powozów.
Jakkolwiek stary mulat zdawał się być w głębokich zatopiony myślach, zwróciło jednakże uwagę jego zaraz przy kracie służącéj za wjazd do alei to wielkie zebranie tylu powozów. Zatrzymał się tedy i rzekł do jednego przechodnia ciekawie przypatrującego się wielkiemu natłokowi.
— Czybyś mi pan nie mógł powiedziéć, co to tutaj tak oglądają.
— Ha! przypatrują się powozom jadącym na otwarcie pałacu Saint-Ramon, — odpowiedział zagadniony.
— Saint-Ramon! — powtórzył starzec z zadziwieniem i dodając półgłosem, jak gdyby sam do siebie mówił: — Rzecz szczególna!
Poczém dodał jeszcze:
— Cóż to jest za pałac Saint-Ramon?
— A cóż! powiadają, że to ani mniéj, ani więcéj tylko ósmy cud świata. Już blisko pięć lat nad nim pracują, a dziś podobno otwierają go już uroczyście.
— I do kogóż to należy ten pałac?
— Do jakiegoś młodego milijonera, który, jak powiadają, szalony przepych tu zaprowadził.
— Jakżo się nazywa len milijoner?
— Zdaje mi się Saint-Harem, czy téż Saint-Herem.
— To on, niewątpliwie on, — rzekł starzec pocichu. — Ale dla czegóż nazwał ten pałao Saint-Ramon?
I znowu pogrążył się w jakiemś smutném zamyśleniu. Ale przerwał mu to jego ciekawy towarzysz, którego poprzednio był zaczepił, mówiąc do niego:
— Ale to naprzykład jest rzecz bardzo dziwna.
— Co takiego? — zapytał stary mulat w roztargnieniu. — Co się panu wydaje tak dziwném?
— Margrabia milijoner, powinienby tylko mieć znajomość z ludźmi bogatymi, podobnymi mu stanem; gdy tymczasem, z wyjątkiem trzech lub cztérech powozów obywatelskich, reszta składa się z samych doróżek i fijakrów...
— Prawda, rzecz to szczególna, — odpowiedział starzec, i po chwilowym zamyślenia dodał: — Czy pan nie wiész, która teraz może być godzina?
— Dopiéro co wybiło pół do jedenastéj.
— Dziękuję panu, — odpowiedział stary mulat zbliżając się do bramy. — Pół do jedenastéj, rzekł do siebie; mam dopiéro o pół nocy znajdować się w Chaillot. Mam więc dosyć czasu do wykrycia téj tajemnicy. Mój Boże! dziwne to spotkanie!
I po chwili wahania, starzec poszedł przez bramę, wsunął się w cienistą aleję wiązową idącą wzdłuż głównéj alei, zwrócił się ku pałacowi i mimo zamyślenia swego, zaczął się przypatrywać niezmiernemu mnóstwu kwiatów rozpostartemu symetrycznie i stopniami po każdéj stronie alei środkowéj, a których tysiączne odcienia były rzęsisto oświetlone czarującym blaskiem żyrandoli i lamp rozmaitego rodzaju. Aleja ta uroczy przedstawiająca widok, dotykała obszernego półkola w podobny sposób oświetlonego, za którem wznosił się gmach Saint-Ramon, gmach godzien nazwiska pałacu, który wspaniałém a zarazem ułudném bogactwem swéj architektury, przypominał najpiękniejszą epokę odrodzenia w kunsztach.
Starzec przeszedłszy półkole, stanął przed ogromnemi schodami prowadzącemi do przedsionku. Przez szklanne drzwi prowadzące do tego niby przedpokoju ujrzał długi szereg lokajów upudrowanych, ubranych w piękną i bogatą liberyją. Co chwila doróżki zatrzymywały się przed schodami, na które wysiadali mężczyźni i kobiéty wszelkiego wieku, których ubranie nadzwyczajnie skromne, dziwną przedstawiało sprzeczność z przepychem tego czarodziejskiego pałacu.
Stary mulat niepokonaną wiedziony ciekawością, poszedł za nowo przybyłymi gośćmi i równie jak oni, pośród nich wszedł do przedsionku. Tu dwóch ogromnych szwajcarów z halabardami i w szarfach barwy liberyjnéj, otwierało każdemu przybywającemu podwoje wielkich drzwi szklannych, i za każdém takiém otwarciem rozlegał się szczęk ich halabard, któremi jednozgodnie uderzali o marmurową posadzkę. Postępując ciągle w tłumie zaproszonych gości, starzec przeszedł pomiędzy podwójnym szeregiem lokai w liberyi szafirowéj ze srebrnemi galonami i przybył do piérwszego salonu poprzedzającego dalsze apartamenta. Tu stali już kamerdynerowie i marszałkowie domu we frakach szafirowych z białemi wypustkami, w czarnych spodniach jedwabnych i białych pończochach; cała ta wyższa służba, równie jak i ludzie w liberyi, okazywała największe poszanowanie dla zaproszonych gości, których skromne ubranie wydawało się starcowi tak sprzeczném z książęcym przepychem mieszkania, w którem ich tak gościnnie podejmowano. Z tego salonu przeszedł do galeryi muzyki przeznaczonéj na koncerta; galeryja ta przytykała do wielkiéj sali okrągłéj z obszerną kopułą, tworzącą, że tak powiem jednę nawę trzech innych galeryi, z których jedna służyła za salę stołową, druga za salę balową, ostatnia za salę gry; te trzy galeryje (licząc do nich i salę koncertową), łączyły się z sobą obszernemi przysionkami, których posadzka była wyłożona kosztowną mazajką, ściany obstawione zagranicznemi krzewami, a sufit przykryty dachem szklannym, podobnie jak to w oranżeryjach ma miejsce.
Trudno byłoby wypowiedziéć cały przepych, wykwintność i wspaniałą wielkość umeblowania tych przepysznych salonów jaśniejących malowidłami i złoceniem, iskrzących się od światła, kryształów i kwiatów, odbijających się nieskończenie w ogromnych lustrach; wspomniemy tylko o wspaniałości rzadkiéj już w dzisiejszych czasach, a która temu całemu pomieszkaniu nadawała powierzchowność prawdziwie królewskiéj rezydencyi. Ów salon i cztéry galeryje były stosownie do swego szczegółowego przeznaczenia, ozdobione malowidłem i rzeźbami allegorycznemi, któreby przyniosły chlubę każdemu z najznakomitszych pałaców. Najpierwsi artyści tegocześni przyczynili się swoim udziałom do wykonania tego wspaniałego utworu; pędzel sławnych d’Ingres, Delacroix, Scheffera, Pawła Delaroche ozdabiały ten pałac, a imiona mniéj sławne podówczas, lecz które już do przyszłości należały, jak Couture, Gerôme, i t. p. zostały już odgadnione w swéj przyszłéj sławie przez bogatego i umiejącego je ocenić twórcę tego pałacu. Mówiąc o przedmiotach sztuki, wspomnimy tylko o bufecie stojącym w sali przeznaczonéj na salę jadalną dla większych zgromadzeń. Na tym bufecie uderzały oczy prześliczne srebro, których większe sztuki godne były wieku Benwenuta; kandelabry, nalewki, bassyny kryształowe, klosze do owoców, koszyki do kwiatów, głównie zaś żyrandole, wszystko to byłoby ozdobą najpiękniejszego muzeum już to przez swoją rzadką czystość kształtów, już téż przez nieopisaną dokładność i subtelność rzeźby.
Jeszcze tylko kilka słów napomkniemy o jednym zadziwiającym szczególe jakim się odznaczała wielka sala okrągła.
Nad olbrzymim z białego marmuru kominem, któryby można poczytać za prawdziwy pomnik wielkiego genijuszu Davida (d’Angers), naszego Michała Anioła, wypukłe figury allegoryczne, wyobrażające kunszta i przemysł, podtrzymywały wielką okrągłą ramę złoconą, osadzoną nad tymże kominem. Rama la obejmowała obraz, któryby można wziąć za dzieło Velasquez’a. Był to portret mężczyzny cery bladéj, twarzy surowéj i poważnéj, lic wychudłych i zapadłych oczów, z głową łysą: jakiś rodzaj sukni ciemnéj środkującéj pomiędzy szflafrokiem a habitem zakonnym, nadawało téj postaci poważny charakter portretów świętych i męczenników tak licznych w szkole hiszpańskiéj; co tém większe sprawiało złudzenie, że głowę téj postaci otaczała złota aureola, która błyszcząc na ciemnem tle płótna, zdawała się promieni swoich udzielać poważnéj i zamyślonéj postaci obrazu. Nareszcie, pod obrazem, na ramie, w miejscu umyślnie na to i ozdobnie przyrządzonym, umieszczony był napis literami gotyckiemi:
Stary mulat postępując za tłumém gości, znalazł się niespodzianie przed tym kominem.
Na widok portretu zatrzymał się nagle zdjęty największym zadziwieniem; wzruszenie jego było tak nadzwyczajne, że łza błysnęła mu w oczach i mimowolnie rzekł do siebie głosem stłumionym.
— Biédny przyjaciel! to on, on niezawodnie; — Potém dodał jeszcze: — Ale pocóż tu zamieszczono tę aureolę nad jego czołem? Po co te wszystkie mistyczne pozory? A nareszcie, cóż to tu za dziwna uroczystość. Człowiek ubrany tak biédnie jak ja, nieznany gospodarzowi domu, wchodzi swobodnie do tego pałacu.
W téj chwili, jeden ze służących, mający bogatą tacę zastawioną lodami i konfiturami zatrzymał się przed starcom, podając mu z uszanowaniem rozmaite rzeczy chłodzące, których on wszakże odmówił; starał się potém, ale na próżno, odgadnąć cel i warunki tego zebrania gości, którzy go dokoła otaczali; mężczynźi, prawie wszyscy skromni lecz czysto ubrani, jedni we frakach, drudzy w surdutach, inni w nowych bluzach, zachowywali się przyzwoicie, z pewném poszanowaniem, niemal z pewném zadowoleniem, że byli uczestnikami téj uroczystości; a jednak, nie zdając się wcale być zachwyconymi przepychem tego pałacu, wszyscy wyglądali jak gdyby się w swoim znajdowali żywiole, jak gdyby im to wszystko od dawna już było znane.
Kobiéty, matki i córki, pośród których wiele było bardzo pięknych, podziwiały z całą naiwnością przepych pałacu, czyniąc pocichu rozmaite spostrzeżenia; panienki, bez żadnych ozdób błyszczących, prawie wszystkie były w białych sukienkach z materyi niedrogiéj, ale świeżości uderzającéj.
Starzec, pragnąc jak najprędzéj odgadnąć tę tajemnicę, zbliżył się do grona kilkunastu osób składającego się z mężczyzn i kobiét, stojących przed owym wielkim kominem i przypatrujących się umieszczonemu nad nim portretowi.
Tu starzec, z nadzwyczajnym zajęciem podsłuchał następującą rozmowę:
— Czy widzisz Julko ten portret? — mówił do swojéj młodéj żony mężczyzna wzrostu silnego i twarzy otwartéj i przyjemnéj. — Jest to człowiek, który pewnie przed wielu innymi zasłużył sobie na niebo i szczęście wiekuiste, za to wszystko dobre jakie on wyświadczył.
— Jakim sposobem, mój Michale?
— Oto, dzięki temu człowiekowi, ja i wielu moich obecnych tu towarzyszy, mieliśmy tu przez pięć lat blisko robotę, robotę doskonale zapłaconą, nie ma się z czém taić, bo téż robota była staranna, a właściciel tutejszy chciał ażeby każdy był zadowolony. To wszystko moja Julko, tak ja jako i moi przyjaciele, winni jesteśmy temu zacnemu człowiekowi, którego pertret masz przed sobą, to jest pan Saint-Ramon. Dzięki jemu, przez cały ten czas,
miałem ciągłą robotę, przy niéj i my i dzieci nasze mieliśmy porządne życie i jeszcze odłożyło się kawałek grosza do kassy oszczędności.
— Ale, Michale, wszakże to nie ten pan, którego portret tu wisi, żądał waszéj roboty i za nią tak dobrze wam płacił. Wszakże to pan Saint-Herem, który jest tak dobry, taki wesoły, taki przystępny, i który przy naszém wejściu tak uprzejmie do nas przemówił.
— Nieinaczéj, kochana Julko; to pan Saint-Herem zarządził te wszystkie roboty; ale doglądając tych robót, zawsze on do nas mówił: „Moje dzieci, gdyby nie bogactwa jakiem odziedziczył, nie mógłbym wam dać roboty i płacić was tak hojnie jako dobrych i znających się na rzeczy robotników! Zachowajcie więc całą waszą wdzięczność dla pamięci tego, który mi zostawił tyle pieniędzy; on wykonał to co może być najtrudniejszego; zbierał skarby swoje grosz po groszu, odmawiając sobie wszystkiego, gdy tymczasem ja, moje dzieci, mam tylko przyjemność szafowana hojnie temi skarbami. Wydawać, to mój obowiązek. Do czegóż służy bogactwo, jeżeli nie do tego, żeby je rozdawać innym! Zachowajcie więc w pamięci starego poczciwego skąpca; błogosławcie jego skąpstwo, które daje nam przyjemność, mnie użycia pracy waszéj do pięknych i wielkich rzeczy, wam pobierania hojnéj ale dobrze zarobionéj zapłaty!”
— Dobrze jest, Michale; lecz jeżeli mamy dziękować temu zacnemu skąpcowi, to nie powinniśmy także zapominać i o panu Saint-Herem. Tylu bogatych ludzi nic nie wydaje, albo jeżeli nas czasem zatrudniają, jakże oni skąpią w zapłacie naszéj roboty, na którą jeszcze częstokroć tak długo każą czekać.
— To prawda, jestem twojego zdania: lepiéj dwom osobom być wdzięcznym nieżli jednéj, i część serca którą oddamy temu poczciwemu Ramonowi nie ukrzywdzi bynajmniéj drugiéj jego części dla pana Saint-Herem. Szlachetny młodzieniec! Można powiedziéć, że doskonała para ludzi, on i wuj jego!
Stary mulat przysłuchiwał się téj rozmowie z największém zajęciem i zdumieniem, nadstawiając zarazem ucha i na inne jeszcze rozmowy. We Wszystkich grupach słyszał tylko jeden chór pochwał i błogosławieństw dla Ramona, poczciwego skąpca i dla młodego Saint-Herem, którego szlachetne serce i wspaniałomyślność jednozgodnie uwielbiano.
— Czy to sen jaki — mówił do siebie starzec. — Któżby to mógł pomyśléć, że te pochwały, ta cześć powszechna służyć mają za hołd dla pamięci skąpca, pamięci okrywanéj zwykle szyderstwem, wzgardą i nienawiścią! A dziś, rozrzutnik, marnotrawca sprowadza na jego życie cześć i uwielbienie! Powtarzam więc, czy to nie sen jaki? A potém, jakie i to jest dziwactwo, że dzisiaj zapraszają tu wszystkich robotników na uroczystość otwarcia tego pałacu?
Zadziwienie starca zwiększało się jeszcze, kiedy spostrzegał rażącą oczy jego sprzeczność, a mianowicie, kiedy napotykał ludzi okrytych orderami, ubranych wykwintnie i przechodzących salony prowadząc pod ręce kobiéty odznaczające się najwykwintniejszym strojem i elegancyją; ale ta klassa gości była najmniéj liczną.
Florestan de Saint-Herem, piękniejszy, weselszy, świetniejszy jak kiedykolwiek, zdawał się rozpromieniać pośród téj atmosfery zbytków i przepychu; reprezentował on gospodarza domu jak najdoskonaléj, przyjmując gości swoich z wdziękiem i największą grzecznością. W tym celu, jako człowiek umiejący żyć na świecie, stanął on w końcu galeryi przyległéj do piérwszéj sali, i tam, jedna kobiéta nie mogła przejść koło niego, do któréjby nie przemówił słowami pełnemi uprzejmości i szczerości, które wdziękiem swoim i słodyczą potrafią ośmielić nawet najbojaźliwsze osoby.
Tym sposobem Florestan dopełniał obowiązków najgrzeczniejszéj gościnności, kiedy ujrzał wchodzącą do piérwszego salonu hrabinę Zomałow w towarzystwie księżnéj Wileskiéj i księcia de Riancourt.
Saint-Herem piérwszy raz dopiéro spotykał się z hrabiną Zomałów i jéj ciotką księżną Wileską, ale znał już oddawna pana de Riancourt; dla tego téż ujrzawszy go wchodzącego do salonu w towarzystwie dwóch kobiét, Florestan skwapliwie wybiegł na ich spotkanie.
— Pozwól, kochany Saint-Herem, — rzekł do niego książę Riancourt, ażebym cię przedstawił księżnej Wileskiéj i pani hrabinéj Zomałów... Damy te sądziły, że nie weźmiesz mi tego za złe, jeżeli przyjdą zemną zwiedziéć twój pałac i jego cuda, w skutek nadesłanéj mi przez ciebie wczoraj inwitacyi.
— Kochany książę, — odpowiedział Florestan, — szczęśliwym się poczytuję, że mnie spotyka zaszczyt przyjmowania tych dam u siebie, i najchętniéj poddaję się pod ich rozkazy, ażeby im pokazać to co raczyłeś nazwać cudami w moim domu.
— Pan de Riancourt słusznie się wyraził, nazwawszy dom pański miejscem cudów, — albowiem, przyznam się panu, że wszedłszy tutaj prawdziwie olśnioną zostałam i nie wiém coby naprzód uwielbiać należało.
— Jeżeli ci mam wszystko wyznać, mój kochany Saint-Herem, — dodał książę, — to wizyta pani Zomałow jest trochę interessowaną; ponieważ uwiadomiłem ją o twoich namiarach względem tego pałacu, a ponieważ tyle będę szczęśliwy, że za tydzień dam już moje nazwisko pani hrabinéj, zatém pojmujesz to zapewno, że bez niéj sam nic postanowić nie mogłem... będąc już prawie... mężem.
— Kiedy więc książę Riancourt szczęście swoje tak uprzedza, — rzekł Florestan wesoło do pani Zomałów, — czy pani nie uznasz słuszném, ażeby za to uległ wszystkim skutkom swego gadulstwa? I, ponieważ mąż nigdy nie podaje ręki swéj żonie, może pani raczy wyświadczyć mi tę przyjemność i moją przyjąć zechce?
Za pomocą tego żartu, Saint-Herem uwolnił się od obowiązku podania swéj ręki księżnie Wileskiéj, która nie wydawała mu się wcale tak przyjemną, jak jéj młoda i piękna kuzynka. Ta potwierdziła wniosek Florestana i podała mu swą rękę, gdy tymczasem pan de Riancourt poprowadził księżnę.
— Podróżowałam już wiele, — mówiła hrabina Zomałow do pana Saint-Herem, —nigdzie przecież nie widziałam nic takiego, coby zdołało wyrównać.... nie temu przepychowi (piérwszy lepszy milijoner może za swoje pieniądze posiąść rzeczy najprzepyszniejsze), ale temu nadzwyczajnemu gustowi jaki kierował budową tego pałacu. Prawdziwie, jest to najświetniejsze muzeum jakie kiedykolwiek widziałam. Pozwól mi pan nacieszyć się jeszcze widokiem malowideł tego sufitu.
— Po ocenieniu dzieła powinna nastąpić nagroda twórcy. Nie prawdaż, pani, — rzekł Florestan z uśmiechem. — Dla tego téż od pani tylko zależy uczynić najszczęśliwszym i najdumniejszym wielkiego artystę, który ten sufit malował.
I Saint-Herem wskazał pani Zomałów jednego z najznakomitszych mistrzów nowoczesnéj szkoły.
— Ah! dzięki panu za podanie mi tak pięknéj sposobności! — zawołała piękna wdowa zbliżając się z Florestanem do artysty.
— Mój przyjacielu, — rzekł do niego Saint-Herem, — hrabina Zomałow pragnie wynurzyć ci swoje uwielbienie za twoje wielkie dzieło.
— I nie tylko uwielbienie moje, ale nadto, składam panu moję wdzięczność, — odezwała się młoda kobiéta do tego wielkiego artysty, — przyjemność jakiéj się doznaje na widok takiego arcydzieła jest prawdziwym długiem zaciągniętym względem jego twórcy.
— Jakkolwiek nieocenioną, jakkolwiek nader pochlebną jest dla mnie ta pochwała, — odpowiedział artysta z pełną dobrego smaku skromnością, pragnąc uniknąć komplementów na które odpowiadać nie było jego zwyczajem, — ja pochwałę tę w połowie tylko przyjąć mogę.... Dla dokładniejszego wyrażenia méj myśli, pozwólcie mi państwo wystąpić z przedmiotu mojéj własnéj sprawy. Mówmy naprzykład o malowidłach galeryi koncertowéj, które państwo z kolei uwielbiać będziecie. Są one dziełem naszego Rafaela. Mamże potrzebę wymieniać pani ich twórcę pana Ingres? Otóż to dzieło monumentalne, które w przyszłości będzie tém samém dla pielgrzymów sztuki, czém są dzisiaj dla nich piękne freski Rzymu, Pizy i Florencyi, słowem, to cudowne arcydzieło nie istniałoby może na świecie, gdyby me mój szlachetny przyjaciel Saint-Herem. Czyliż to nie on podał Rafaelowi francuzkiemu sposobność wykonania tego nieśmiertelnego utworu? Szczerze mówiąc, w dzisiejszych czasach nieokrzesanego zbytku i grubéj pieniężnéj wystawności, nie jestże jednym z najrzadszych fenomenów, spotkać takiego Medyceusza, jakby w najpiękniejszych czasach rzeczypospolitych włoskich?
— To prawda, dodała hrabina z zapałem, — i historyja była sprawiedliwą uświetniwszy jego pamięć....
— Daruj pani, jeżeli przerywam, — wtrącił Saint-Herem z uśmiechem; ale ja nie jestem mniéj skromnym od mego dostojnego przyjaciela; i dla tego, obawiając się ażeby pani uwielbienie mylną nie poszło drogą, powinienem pani wskazać prawdziwego Medyceusza, oto jest.
I Florestan pokazał pani Zomałow portret Ramona.
— Cóż to za poważna i zamyślona postać! — zawołała hrabina przypatrując się z zadziwieniem i ciekawością obrazowi. Poczém, wyczytawszy pod spodem nazwisko Ramona, rzekła ciekawie spoglądając na Florestana:
— Saint-Ramon? Któż to jest?
— Człowiek prawie święty dla mnie. Jest to mój wuj, — dodał Florestan wesoło. — Jakkolwiek nie posiadam żadnéj do tego władzy, pozwoliłem sobie niejako kanonizować jego imię w nagrodę długiego męczeństwa za jego życia i cudów jakie po śmierci uczynił.
— Długiego męczeństwa za życia?... cudów jakie po śmierci uczynił? — powtórzyła pani Zomałow wpatrując się w Florestana, jak gdyby powątpiewała o tém co mówił. — Prawdziwie, to jest żart jakiś...
— O! bynajmniéj, pani.... Mój wuj, w ciągu długiego swego żywota skazywał się na najcięższy jaki tylko wyobrazić sobie można niedostatek, ponieważ to był nielitościwy i wzniosły zarazem skąpiec. Otóż to jest jego męczeństwo. Ja odziedziczyłem po nim znakomity majątek; majątek ten stworzył te wszystkie dzieła, które pani uwielbiasz. I to są jego cuda. Pamięć jego uświęciłem moją wdzięcznością; z czego przekonywasz się pani, że to wszystko wygląda jakby jaka legenda o ludziach świętych.
Pani Zomałow coraz bardziéj zadziwiona oryginalnością Florestana, zamyśliła się na chwilę, gdy tymczasem książę Riancourt, dotąd zostający w pewném oddaleniu, zbliżył się do pana Saint-Herem i rzekł do niego:
— Mój Florestanie kochany, od czasu naszego tu przybycia ciągle mam na myśli jedno pytanie, które pragnę ci uczynić. Powiédz mi co to są za ludzie, którzy się tu dzisiaj znajdują? Wprawdzie widziałem gdzie niegdzie trzech czy cztérech naszych malarzy i jednego sławnego architekta, prowadzących pod ręce swoje żony zapewne; ale ci wszyscy inni, co to wszystko znaczy? Księżna i ja daremnie szukamy rozwiązania téj ciekawéj dla nos zagadki. Zresztą ci wszyscy goście zdają mi się być spokojni i przyzwoici. Te młode panienki wydają mi się skromne, pomiędzy niemi są niektóre bardzo ładne; ale jeszcze raz się pytam, co znaczy to całe zebranie?
Pani Zomałow przerywając milczenie w jakiem od pewnego czasu była pogrążona, rzekła do pana Saint-Herem:
— Ponieważ pan de Riancourt ośmielił się już uczynić panu zapytanie, które się panu niewłaściwym wydawać może, przyznam się tedy, że i ja podzielam także jego ciekawość.
— Zapewne uważałaś pani, — odpowiedział Saint-Harom z uśmiechem, — że większa część osób, które na dzisiejszy wieczór z wielką przyjemnością do siebie zaprosiłem, nie należy wcale do téj klassy towarzystwa, którą nasza arystokracyja wielkim światem nazywa.
— To prawda, panie.
— Jednakże, przed chwilą dopiéro, zdawałaś się pani być szczęśliwą, żeś tu napotkała wielkiego artystę, twórcę téj kopuły, która wywołała uwielbienie pani?
— Rzeczywiście, panie, mówiłam już panu, że to spotkanie było dla mnie bardzo przyjemnym.
— Sądzę, że moje zaproszenie tego artysty równie jak wielu jego towarzyszy na otwarcie tego wspólnego ich dzieła, pozyska zatwierdzenie pani?
— Zdaje mi się, że takie zaproszenie było niemal obowiązkiem ze strony pana.
— A więc, obowiązku tego, który mi szczera wdzięczność podyktowała, pragnąłem dopełni względem tych wszystkich, którzy jakim bądź sposobem, poczynając od najznakomitszych artystów aż do najprostszych rzemieślników, przyczynili się do budowy tego pałacu. Wszyscy są tutaj ze swemi rodzinami, używając jak najsłuszniéj przyjemności, które są ich dziełem. Przyznaj pani sama, nie jestże to słuszną rzeczą, ażeby ten zręczny i nieznany nikomu rękodzielnik, który utoczył wspaniały złocisty puhar, choćby raz w życiu do ust swoich go przyłożył?
— Jakto! — zawołał książę Riancourt z zadziwieniem, mieliżby tu być stolarze, pozłotnicy, ślusarze, tapicerowie, cieśle, tokarze i mularze!... Co znowu, i mularze tu znajdować by się mieli! Ależ to rzecz dziwna, niesłychana, niepodobna do uwierzenia.
— Mój książę kochany, czy ty znasz pszczół obyczaje?
— Nie bardzo.
— Obyczaje te są najdziksze, najnieznośniejsze; wszakże te zuchwało owady (pod tym dziwnym pozorem, że ulepiły swoje komórki) roszczą sobie prawa do mieszkania w tych komórkach? Ale co większa, zgorszenie okropne! roszczą one nawet prawa do tego wonnego miodu, który sobie przygotowały na zimę z takim trudem i rozumem.
— Więc cóż? jakiż ztąd wyprowadzisz wniosek?
— Wnoszę ztąd, że należy przez wdzięczność przynajmniéj, sprawić biédnym i pracowitym pszczółkom ludzkim niewinną przyjemność zamieszkania chociaż dzień jeden w tym złoconym ulu, który wybudowały dla nas, próżniackich trutniów, dla nas co pożywamy miód przez innych zebrany.
Pani Zomałów opuściła była na chwilę rękę Florestana. Teraz wzięła ją na nowo i postąpiwszy kilka kroków dla oddalenia się nieco od swéj ciotki i księcia Riancourt, rzekła wzruszona do pana Saint-Herem:
— Myśl pańska jest piękna, a co więcéj rozrzewnia mnie ona swą delikatnością. Nie dziwię się teraz bynajmniéj temu wyrazowi zadowolenia jaki uważałam w twarzach gości pana. Tak, im więcéj się nad tém zastanawiam, tém myśl ta wydaje mi się sprawiedliwszą i szlachetniejszą. Bo, zgadzam się na twierdzenie pańskie, że to jest wspólne dzieło tych pracowitych robotników i danie im podobnéj uczty jest prawdziwém uczczeniem i uzacnieniem pracy. Dla tego téż, według pańskiego wzniosłego zapatrywania się na rzeczy, musi być w oczach pana czemś więcéj jak zwyczajném użytkowaniem kunsztów i przepychu; do budowy jego zawsze pan przywiązywać będziesz pewne drogie dla siebie wspomnienia.
— Nieinaczéj, pani.
— W takim razie....
— Dokończ pani.
— Trudno mi jest pojąć, jakim sposobem...
— Pani się wahasz.... o zaklinam panią, dokończ myśli swojéj.
— Panie, — rzekła pani Zomałow pomieszana i po chwili milczenia, — książę Riancourt oznajmił już panu nasz bliski związek. Dwa dni temu, mówiąc z nim pomiędzy innemi o wielkiéj trudności wynalezienia mieszkania tak obszernego i tak pięknego jakiebym mieć pragnęła, książę przypomniał sobie, że dniem piérwéj upewniano go, że pan zgodziłbyś się może na pozbycie się tego pałacu, który dopiéro co ukończyłeś.
— Rzeczywiście, pani, pan de Riancourt pisał do mnie o pozwolenie mu zwiedzenia mego domu; prosiłem go ażeby aż do dnia dzisiejszego poczekał, oznajmiając mu zarazem, że mam zamiar wyprawić ucztę, w czasie któréj będzie mógł lepiéj ocenić całość apartamentów.... lecz nie spodziewałem się bynajmniéj zaszczytu przyjmowania tutaj pani hrabinéj.
Po chwili wahania, młoda wdowa odpowiedziała z nowém pomięszaniem: — Pozwoliłam już sobie zadać panu kilka pytań. Bądź pan przeto jeszcze raz jeden pobłażającym.
— Pobłażanie to było mi aż dotąd tak przyjemnym tak słodkiém, że już najprzód dziękuję pani za sposobność użycia go jeszcze. Ale o cóż teraz idzie?
— Oto! — powiedziała śmiało pani Zomałow, — jak pan możesz mieć tyle odwagi.... albo raczéj... że użyję wyrazów bardzo przykrych, — dodała z uśmiechem prawie smutnym, — jak pan możesz być tyle niewdzięcznym i pozbawiać się mieszkania, które sobie urządziłeś z takiém zamiłowaniem, mieszkania z którem pana wiąże tyle przyjemnych i szlachetnych wspomnień?
— O mój Boże, — odpowiedział Saint-Herem głosem wesołym i swobodnym jak gdyby odopowiadał rzecz najprostszą w świecie, — sprzedaję mój pałac, ponieważ jestem zrujnowany, zupełnie zrujnowany. Dzień dzisiejszy jest ostatnim dniem mego szczęścia, i przyznaj pani sama, że dzięki obecności pani, dzień ten nie mógł być dla mnie ani piękniejszym, ani szczęśliwszym!
Florestan de Saint-Herem wymówił te słowa: Jestem zrujnowany! z taką szczerością i obojętnością, że pani Zomałow z największém zdumieniem spojrzała na niego; nie chciała ona wierzyć słowom jego. Dla téj przyczyny, powtórzyła:
— Jakto, pan jesteś....
— Zrujnowany, pani, zupełnie zrujnowany! Rzecz to była bardzo prosta. Pięć lat temu, mój wuj, człowiek prawdziwie święty, zostawił mi około pięciu milijonów majątku; wydałem je i oprócz tego jeszcze milijon ośmkroć sto tysięcy franków winien jestem ludziom; dług ten zostanie pokryty ze sprzedaży tego pałacu, jego ruchomości, sreber i tym podobnych rzeczy, i pozostanie mi może ze sto tysięcy franków, z któremi udam się w jakie przyjemne ustronie i tam zostanę sobie, czém... oto pasterzem. Zachwycający to kontrast, zwłaszcza, w porównaniu z mojmé dawniejszym życiem. Co to za cudne marzenia o moich przyjaciołach uniosę z sobą w to życie urocze. Pamięć przeszłości, w jakich uroczych przedstawiać mi się będzie barwach. Jakąż to ja posiadałem sławę! Jak to wszystko co było piękne, świetne, zbytkowe, poszukiwane, spływało do jaśniejącego blaskiem koła mojego życia! Czy pani dasz wiarę, że zyskałem sobie europejską sławę z mojéj hojności? Co ja mówię! Wszakże jubiler jeden z Chendernagor przysłał mi raz szablę indyjską, któréj rękojeść była wysadzona kosztownemi kamieniami! Do téj broni był dołączony następujący bilet dziwnego lakonizmu: „Ten pałasz należał do „Tippo Saiba; teraz powinien należeć do pana „Saint-Herem. Szabla ta warta dwadzieścia pięć tysięcy franków, które uiścić należy domowi Rotszylda w Paryżu. — Dwadzieścia pięć tysięcy franków już odebrano.” Tak jest, pani, tak było w, istocie: najrzadsze, najkosztowniejszéj przedmioty sztuki, przysyłano mi bez ceremonii ze wszystkich stron świata; najpiękniejsze konie angielskie, nie czekając mojego przyzwolenia, dostarczano do moich stajen; najdoskonalsze wina ze wszystkich okolic świata napływały do moich piwnic; najznakomitsi kuchmistrze ubiegali się o zaszczyt służenia w moim domu; i słynny doktor Gasterini.... czy pani go znasz?
— Któżby nie słyszał o tym najwybredniejszym gastronomie całego świata!
— Otóż pani, ten wielki człowiek powiedział otwarcie, że u mnie jadł tak dobry obiad jak u siebie samego.... a podobnéj pochwały nie dał nawet Talleyrandowi. Ah! pani, to było piękne życie, życie tak cudne! tak wspaniałe! A kobiéty! Ah! kobiéty!
— Panie....
— Nie obawiaj się pani, ja o kobiétach mówić tylko będę jako o przedmiocie sztuki. Ale szczerze mówiąc, czy i iż może być jaki piękniejszy pozór do hojnéj wspaniałości? To jest tak pięknie stroić, upiększać, otaczać wszystkiemi dziełami kunsztów! Zbytek jest tylko rzeczą dodatnią każdéj kobiéty. To téż, wierzaj mi pani, ja przekonany jestem w duszy, żem mój majątek stracił szlachetnie, wspaniale i mądrze. Nie mogę sobie zarzucić, ani wydatku głupiego, ani żadnego złego czynu, i prawdziwie, z umysłem przejętym najroskoszniejszemi wspomnieniami i z sercem spokojném widzę znikające resztki mego mienia.
Wyraz głosu Horestana tak był szczery, prawda uczuć jego i słów malowała się tek widocznie w pięknéj jego twarzy, że pani Zomałow przekonana o rzeczywistości jego mowy, rzekła:
— Prawdziwie, panie, podobna filozofija uderza mnie nadzwyczajnie. Żeby téż w chwili pożegnania się z tak pięknem życiem nie wyrzec ani jednego słowa goryczy z pańskiéj strony!
— Goryczy, ja! po tylu roskoszach, po takich latach szczęścia? Ah, pani, byłoby to bluźnierstwem.
— Więc pan porzuciłbyś bez żalu, bez jednego westchnienia ten pałac uroczy, i to w chwili, kiedy go dopiéro miałeś zacząć używać?
— Cóż pani chcesz, nie myślałem wcale, ażeby mój upadek był tak bliskim; tydzień temu dopiéro jak mój niegodziwy intendent przedstawił mi cały rachunek: widzisz więc pani, że skwapliwie poddaję się memu losowi. A zresztą, opuszczając ten pałac wzniesiony z takiém zamiłowaniem, jestem jak ów poeta, który napisał ostatni wiersz swego poematu, jak malarz, który nadał ostatnie rysy swemu obrazowi, po czém już im tylko pozostaje nieśmiertelna sława utworzenia arcydzieła. Podobnież i zemną (wybacz pani mojéj próżności artysty); ten pałac pozostanie jakby pomnikiem sztuki i przepychu, i zawsze będzie świątynią zbytku, biesiad, roskoszy, ale co ja mówię, oto pani masz dowód, że sam los zgotował moje przeinaczenie, i byłbym niewdzięcznym gdybym się chciał na niego uskarżać! Wszakże to pani, pani będziesz teraz bóstwem téj świątyni, bo pani kupisz ten dom, nieprawdaż? tylko pani jedna godną jesteś takiego mieszkania!.... nie zaniedbaj pani téj sposobności, bo, nie wiém, czy książę Riancourt powiedział pani, ale on wié o tém, że lord Wilmot usilnie na mnie nalega, ażebym mu go odstąpił. A przykroby mi było uczynić to dla niego: on taki brzydki, jego żona także, jego pięć córek także!.... Osądź pani sama, co to za bóstwa dla takiego pałacu, który, doprawdy, tylko dla pani jest zbudowany. Usłuchaj mnie pani, nabądź go dla siebie, dla miłości sztuki, którą pani tak dobrze oceniać umiész.
Tylko, o jednę łaskę prosie panię będę, pozostaw pani w wielkiéj sali portret mojego poczciwego wuja; jest to prześliczny obraz, a jakkolwiek nazwisko Saint-Ramon jest kilka razy w medalijonach umieszczono na fasadzie pałacu, bardzo byłbym szczęśliwy, mogąc pomyśléć, że z wysokości swego marmurowego pomnika stojącego w środkowym salonie pałacu, ten zacny człowiek w kolei wieków przypatrywać, się będzie roskoszom i przyjemnościom, jakich sobie w ciągu całego życia swego odmawiał.
Tu rozmowa hrabiny z Florestanem została przerwaną przez księcia Riancourt. Goście obejrzeli już wszystkie komnaty przeznaczone do przyjmowania, i książę rzekł do pana Saint-Herem.
— Wszystko to mój drogi jest przepyszne i bardzo dobrze pomyślane. Ale milijon ośmkroć się tysięcy franków, ze wszystkiemi ruchomościami i srebrem ma się rozumiéć, to cena niesłychana.
— W téj kwestyi jestem zupełnie bezinteressowny, kochany książę, — odpowiedział Florestan z uśmiechem: te milijon ośmkroć sto tysięcy franków są własnością moich wierzycieli: dla tego téż będę niesłychanie upartym w moich warunkach, zresztą, powiedziałem już panu, że lord Wilmot. przystaje już na tę summę i żąda tylko ażebym jak najprędzéj zawarł z nim układ formalny.
— Dobrze, ale wiém, że ty dla mnie uczynisz to, czegobyś wcale nie uczynił dla lorda Wilmot. No, słuchaj, Saint-Herem, nie bądź tak nieubłaganym, ty mi co opuścisz, i...
— Panie, — rzekła hrabina Zomałow do Florestana, przerywając księciu, — pan de Rianocurt pozwoli mi zapowne żebym interes ten, ja sama załatwiła, dla tego więc biorę ten pałac za cenę jaką mi pan podałeś; jeżeli pan na tém poprzestajesz, daję panu moje słowo, a w zamian swoje dać mi zechcesz.
— Doprawdy, pani, moja szczęśliwa gwiazda nigdy mnie nie opuści! — zawołał Florestan, podając szczerze i otwarcie rękę pani Zomałow, — sprawa nasza już skończona.
— Ależ pani.... — niecierpliwie wtrącił książę Riancourt, zdziwiony i bardzo niezadowolony taką porywczością swéj narzeczonéj, spodziewał się bowiem że uzyska na Florestanie pewne zniżenie ceny, — ale pozwól mi pani... tu idzie o nabycie nieruchomości wartości tak znakomitéj! To niepodobna, ażebyś pani w naszém położeniu, wchodziła w takie układy bez mego przyzwolenia. Zlituj się pani, zaczekaj, dopóki się nie pobierzemy a wtedy....
— Panie de Saint-Herem, masz pan moje słowo, rzekła pani Zomałow, przerywając powtórnie swemu narzeczonemu; — kupno to jest moim osobistym interessem; jutro jeżeli pan pozwolisz, mój plenipotent porozumie się w tym przedmiocie z pańskim intendentem.
— Zgadzam się na wszystko, — odpowiedział Saint-Herem; poczém dodał wesoło zwracając się do pana de Riancourt; — sądzę, że pan mi tego za złe nie weźmie; ale pańska to wina; bo trzeba się było pokazać prawdziwie wielkim panem, a nie targować się jakby kupiec jaki.
W téj chwili, orkiestra, która na czas jakiś umilkła, rozpoczęła nowego kontredansa.
— Pani hrabina raczy mi przebaczyć, że ją teraz opuścić muszę, — rzekł Saint-Herem do pani Zomałow, — lecz zamówiłem do togo kontredansa piękną córkę jednego z moich najlepszych robotników, którzy pracowali nad moim pałacem, czyli raczéj nad pałacem pani hrabinéj. Szczęśliwy jestem, że opuszczając panię, przynajmniéj tą myślą pocieszać się mogę.
I Saint-Herem pożegnawszy z uszanowaniem panię Zomałow, udał się do téj młodéj piękności, którą zaprosił do tańca i bal rozpoczął się na nowo.
— Moja kochana Fedoro, — rzekła księżna która z pewném niepokojem uważała długą rozmowę młodej wdowy z Florestanem, — już jest dosyć późno, a obiecałaś posłowéj Sardyńskiéj, że wcześnie do niéj przybędziesz.
— Pozwól pani powiedziéć sobie, — rzekł także książę Riancourt do swéj narzeczonéj, — że się pani trochę za nadto pokwapiła. Saint-Herem przymuszony jest sprzedać ten pałac dla zapłacenia swych długów, i przy cierpliwości bylibyśmy mogli nabyć go przynajmniéj o pięćdziesiąt tysięcy taniéj, zwłaszcza, gdybyś pani sama tylko o to nalegała; bo są rzeczy, których niepodobna odmówić pięknéj kobiécie! — dodał pan de Riancourt z wdzięcznym uśmiechem.
— Fedoro, o czém że ty myślisz, — zawołała księżna zlekka dotykając hrabinéj, która oparłszy się na złoconéj konsoli zastawionej kwiatami, pogrążona była w głębokiém dumaniu i nie słyszała ani słowa z tego co jéj ciotka i książę do niéj powiedzieli. — Fedoro, — powtórzyła księżna głośniéj przemawiając do swéj siostrzenicy, — jeszcze raz się pytam, o czémże ty myślisz?
— Myślę o panu de Saint-Herem, — odpowiedziała hrabina, jakby z żalem, że ją zbudzono z jéj przyjemnych marzeń. — Wszystko com tu widziała i co się tu dzieje jest tak dziwne.... niepojęte....
— Mówiąc między nami, hrabino, — dodał książę Riancourt głosem sentencyjonalnym, — mnie się zdaje, że rozpacz z powodu tego bankructwa pomięszała w głowie temu biédnemu Saint-Herem. Bo chyba człowiek niespełna rozumu może podobną zabawę urządzić. Otwierać swój pałac uczta dla rzemieślników, to już widocznie trąci socyjalizmem.
— Kochany książę ma zupełną słuszność, bo téż to śmieszność niesłychana, — dodała księżna skwapliwie. — Jaką to zabawną nowinkę przywieziemy dzisiaj do poselstwa! Ten bal rzemieślniczy wywoła nie mało podziwu i śmiechu! Ale Fedoro, ty nic nie odpowiadasz.... Co tobie jest?
— Nie wimé, — odpowiedziała młoda wdowa; — tylko jakichciś dziwnych doznaję uczuć.
— Potrzeba pani świeżego powietrza zapewne, kochana hrabino, — dodał książę Riancourt z troskliwością; — i nie dziwi mnie to wcale; tak liczne zebranie tego motłochu mogłoby być prawdziwie zabijającém, a chociaż mieszkanie to test bardzo obszerne....
— Fedoro, — zawołała księżna w coraz większéj niespokojności, — czy się nie czujesz słabą?
— O nie, bynajmniéj, wzruszenie jakiego doznaję jest bardzo słodkie i przyjemne; dla tego téż, nie wiém doprawdy, kochany książę, jak panu wyrazić.
— Zmiłuj się pani, wytłómacz się, — zawołał pan do Riancourt; — może zbyt mocny zapach tych kwiatów sprawił pani odurzenie, które czasami ma w sobie pewien rodzaj przyjemności?
— O nie, to nie to jest. Nie śmiem tylko powiedziéć panu wszystkiego; i pan i ciotka moja znajdziecie w tém wiele dziwactwa, ekscentryczności.
— Ah! hrabino, — odparł pan de Riancourt zalotnie, — ekscentryczność, w pani!
— Fedoro, — dodała stara księżna, — wytłómaczże się.
— Właśnie tego pragnę, ale będziecie oboje bardzo zdziwieni, — rzekła młoda wdowa z pewnym rodzajem zalotnéj otwartości; poczém odwróciwszy się do swego narzeczonego, dodała półgłosem:
— Zdaje mi się...
— Zdaje ci się, droga hrabino?
— Że.
— Dokończ, na miłość boską, dokończ!
— Że mnie opanowała niezwalczona chęć zaślubienia pana de Saint-Herem.
— Pani! — zawołał zdziwiony książę, którego twarz nagłym pokryła się rumieńcem, — pani!
— Co to znaczy, kochany książę? — zapytała ciekawie ciotka Fedory. — czemużeś taki czerwony?
— Pani hrabino, — rzekł pan de Riancourt uśmiechając się z przymusem, — żart jest zbyt.... zbyt dotkliwy.... i....
— No, podaj mi rękę, kochany książę, — dodała pani Zomałów głosem najnaturalniejszym w świecie, — i każ przywołać twój powóz, bo już jest późno. Jużbyśmy powinni być w pałacu ambassady. I właśnie to jest pańska wina; jakto! pan, owa punktualność uosobiona, zapomniałeś, że godzina jedenasta już oddawna minęła?
— O! pani, ja nie mam najmniejszéj chęci do żartów! odpowiedział książę głosem sentymentalno-żałosnym. — Zbyt wielką boleść sprawił mi żarcik pani. Serce moje napełniono jest gorzkim żalem.
— Biédny... biedny książę... nie wiedziałam wcale, że twoje serce jest tkliwe...
— Ah! pani, to podejrzenie, zasmuca mnie nadzwyczajnie; jesteś pani bardzo niesprawiedliwą... dla mnie szczególniéj cobym życie moje oddał za panią.
— Doprawdy!
Za całą odpowiedź, książę wzniósł oczy ku niebu i głębokie wydał westchnienie.
— Dajmy temu pokój, kochany książę, — rzekła hrahina z uśmiechem, — gdybym miała prosić pana o cóś, to zapewne nie byłaby to tak heroiczna ofiara.
Gdy w tém kareta pana do Riancourt zaszła przed schody, pani Zomałow, jéj ciotka i książę wsiedli do niéj i opuścili pałac Saint-Ramon.
Téjże saméj prawie chwili stary mulat wychodził z tego wspaniałego siedliska, olśniony i pomięszany tém wszystkiém co widział i słyszał, i rozbierając w duszy błogosławieństwa, któremi goście zaproszeni na tę uroczystość obsypywali pamięć Ramona.
Pół do dwunastéj wybiło właśnie na wieży kościoła Chaillot.
— Pół do dwunastéj! — rzekł do siebie starzec; — mam czas, ażeby tam stanąć o saméj dwunastéj. — Ah! czegóż ja się dowiém! Jaka niespokojność miota moją duszą.
I starzec zaczął zwolna wstępować na wzgórza ciągnące się od strony Sekwany ku ulicy Chaillot.
Stary mulat zwolna wstępował na wzgórza Chaillot; i wkrótce potém przybył na ulicę, na któréj wznosi się kościół tego biédnego i ludnego przedmieścia.
Wbrew zwyczajowi, kościół był oświetlony téj nocy. Przez wielkie drzwi kościoła, które stały otworem, widać było nawę i wielki ołtarz rzęsisto oświecone jarzącém światłem, pomimo, że świątynia jeszcze była próżna; zapewne miał się tu odbyć jakiś uroczysty obrządek, bo, chociaż północ miała wkrótce uderzyć, widać było i światła i ciekawych widzów w oknach domów przyległych kościołowi, i liczne zebranie ludzi otaczało przedsionek kościoła. Starzec zbliżywszy się do tego tłumu, podsłuchał następującą rozmowę:
— Zawsze już teraz nie długo nadejdą.
— Spodziewać się należy, bo dwunasta zaraz wybije.
— Szczególna też to godzina na obrządek ślubny.
— Co tam! kiedy człowiek taki dostaje posag, to może na to wcale nie uważać.
— Któż to się żeni o takiéj godzinie, moi panowie, — zapytał nasz mulat; — o jakiem to panowie mówicie małżeństwie?
— Widać zaraz, że pan nie jesteś z téj części miasta!
— Rzeczywiście, mój panie, jestem zupełnie obcy.
— To co innego! Bo w przeciwnym razie, wiedziałbyś pan dawno, co to znaczy ślub sześciu par, odbywający się od czterech lat w nocy z 11 na 12 maja.
— Jedenastego na dwunasty maja, — powtórzył starzec zadrżawszy lekko, — poczém dodał:
— Ale dla czegóż, proszę pana, nazywają ten obrządek ślubem sześciu par?
— Ponieważ corocznie przystępuje do ołtarza sześć panien wyposażonych, każda, po dziesięć tysięcy franków.
— Sześć panien tak hojnie wyposażonych, i przez kogo?
— Przez ostatnią wolę jednego zacnego człowieka, zmarłego przed pięcią laty, którego nazwisko jest równie popularném i równie błogosławioném w Chaillot, jak imię niebieskiego płaszczyka w Paryżu.
— I jakże to, — rzekł starzec z lekkiém drżeniem w głosie, — jakże się to nazywa ten zacny człowiek, w którego imieniu tak wspaniałomyślnie wyposażają tutejsze panienki?
— Nazywał on się ojciec Richard, — odpowiedział zapytany z pewnym rodzajem uszanowania.
Starzoc tłumiąc wszelkiemi siłami wzruszenie swoje, spytał znowu po chwili milczenia:
— I czemuż to ten ojciec Richard tyle świadczy dobrego po swéj śmierci?
— Ba! ponieważ taka była myśl jego, i ponieważ ma równie zacnego syna, pana Ludwika Richard, który święcie spełnia ostatnią wolę swego ojca. O! mój Boże! bo co téż to za człowiek, ten pan Ludwik! Cały świat wié o tém, że on, żona jego i ich dziecko, żyją z trzech do cztérech tysięcy franków rocznie; a jednak musieli oni piękny majątek odziedziczyć po ojcu Richard, kiedy tak corocznie mogą wyposażyć sześć panien dając każdéj po dziesięć tysięcy franków, nie licząc jeszcze w to kosztów utrzymania szkoły i zakładu zwanego Domem Bożym, albo domem ojca Richard’a, jeżeli pan tak wolisz.
— Wybacz pan mojéj ciekawości, ale pan mówisz jeszcze o jakimś Domu Bożym, o jakiéjś szkole?
— Tak jest... o szkole ojca Richard’a, którą zarządza pani Maryja.
— Pani Maryja? — zapytał starzec, — któż to jest?
— Jest to żona pana Ludwika Richard.... Szkoła ta założona jest dla dwudziestu pięciu chłopców i dwudziestu pięciu dziewcząt, które zostają w niéj do dwunastego roku życia, to jest do epoki, w ktoréj wchodzą na naukę do najlepszych majstrów; dzieci dostają tu Pożywienie i jedno zimowe a drugie letnie ubranie na rok; oprócz tego jeszcze każde z nich otrzymuje po dziesięć soldów dziennie. Tym sposobem rodzice, zamiast tak jak wielu innych, co zbyt wcześnie dzieci swe oddają do terminu, tutaj korzystają na tém i są interessowani, ażeby swoje dzieci posyłać naprzód do téj szkoły.
— I to, żona pana Ludwika Richard’a... zajmuje się tą szkołą? Tak, panie; i powiada ona, że tém większą ma w tém przyjemność, że przed swojém zamęściem była tylko biédną szwaczką nie umiejącą ani czytać, oni pisać, i że sama tyle ucierpiała z powodu braku wychowania, że dzisiaj szczególną jest kiedy może od drugich odwrócić te cierpienia na jakie sama była niegdyś wystawioną. Widzisz więc pan teraz, co to jest szkoła ojca Richard’a.
— Ale, mówiłeś mi pan także o jakimś domu....
— Dom ten przeznaczony dla dwunastu biédnych okaleczałych robotnic, które nie mogą już pracować. Tym domem zarządza pani Lacombe.
— A któż to jest ta pani Lacombe?
— Chrzestna matka pani Maryi, poczciwa i dobra kobieta bez ręki; to słodycz, dobroć, cierpliwość uosobniona... Co pan chcesz! musi ona się dobrze znać na biédnych starych kalekach! bo każdemu o tém rozpowiada, jak to przed zamęściem swej chrzestnéj córki z panem Ludwikiem, obiedwie często suchego kawałka chleba nie miały; ale patrzaj pan, oto już idą pary; stań pan przedemną, lopiéj zobaczysz przechodzących, a potém będziemy mogli wejść do kościoła.
Rzeczywiście, starzec ujrzał wkrótce zbliżający się orszak, na czele którego postępował Ludwik Richard prowadzący pod rękę panię Lacombe, a potém Maryja prowadząca małego czteroletniego chłopczyka.
Pani Lacombe zmieniła się do niepoznania; twarz jéj niegdyś tak wynędzniała i schorzała, teraz była pełna, rumiana i zdrowa, a jéj wyraz niegdyś pochmurzony i złośliwy zwiastował teraz najszczęśliwszą łagodność i słodycz: jéj osiwiałą głowę przykrywał koronkowy czepek, a piękny francuzki szal kaszmirowy i ciemna suknia jedwabna zmieniły zupełnie jéj dawną postać.
Rysy Ludwika Richard, prowadzącego pod rękę chrzestną matkę Maryi, nosiły na sobie piętno rzeczywistego szczęścia. Widać było, że on pojmował wielkość obowiązków, jakie włożył na siebie. Maryja, piękniejsza jak kiedykolwiek odznaczała się powierzchownością pełną téj słodkiéj powagi, która młodym matkom tak przystoi; w sprawiedliwéj dumie swojéj, zawsze jeszcze, pomimo swego zamęścia, zatrzymała skromny ubiór swego piérwotnego stanu; przywiązana do swego zgrabnego czepeczka, który jeszcze jako szwaczka nosiła, nigdy nie chciała włożyć kapelusza na głowę; a jednak zachwycająca była swoją świeżością i wdziękiem. Od czasu do czasu uśmiechała się z wyrazem niewypowiedzianéj miłości macierzyńskiéj do swego jasnowłosego chłopczyka, rumianego i równie pięknego jak ona sama.
Po Ludwiku, jego żonie, jego dziecku i pani Lacombe postępowało sześć młodych dziewic przybranych w ślubne wieńce, które w tym roku wyposażano; prowadzili je pod ręce ich rodzice i świadkowie ich narzeczonych, którzy znowu prowadzili rodzice swych żon przyszłych i ich świadków; wszystko to należało do klassy rzemieślniczej. Za tém gronem postępowało dwadzieścia cztéry rodzin, wyposażone w ciągu lat cztérech, a za niemi szkoła ojca Richard’a; w końcu zaś kobiéty z domu przytułku, którym ich kalectwo pozwalało uczestniczyć w téj uroczystości.
Potrzeba było przeszło kwadrans czasu, zaczém przeszedł ten cały orszak i umieścił się w kościele.
Stary mulat w milczeniu i zamyślony przypatrywał się uroczystości, gdy tymczasem inni ciekawi prowadzili między sobą rozmaite rozmowy, jak naprzykład:
— Dzięki ojcu Richardo’wi, że te młode i pracowite dziewczęta zostaną dobremi i szczęśliwemi gospodyniami.
— A te małżeństwa w poprzednich latach zaślubione, jak one wyglądają uszczęśliwione! A to szczęście komuż one zawdzięczają jeżeli nie ojcu Richardowi!
— To prawda... zawsze ojcu Richard!
— Ale także i panu Ludwikowi, który tak troskliwie wypełnia zamiary swego zacnego ojca.
— Bez wątpienia; gdyby jednak nie ów wielki majątek, który ojciec Richard zostawił mu na tak dobry użytek, to pan Ludwik oprócz swoich dobrych chęci nie miały żadnych środków do ich wykonania.
— Czyś téż widział szkołę ojca Richarda, tych chłopczyków w porządnych bluzach sukiennych i te dziewczęta w pięknych merynosowych sukienkach? Jak to wszystko zdaje się być zadowoloném!
— Wiész ty, że tu może zaledwie pięć lub sześć z tych starych kalek brakuje, które dzięki ojcu Richardowi znajdują przynajmniéj chleb i spoczynek na swoje stare lata?
— Ale, powiem wam téż jednę rzecz, moi przyjaciele.
— Cóż takiego?
— Oto, że mamy tu dzisiaj przynajmniéj sto pięćdziesiąt osób, które mniéj lub więcéj miały udział w dobrodziejstwach ojca Richard.
— To prawda, i kiedy pomyślimy, że to samo ciągle od lat cztérech się powtarza, to już mamy sześć do siedmiuset osób wspomożonych, wyuczonych, lub ożenionych przez tego zacnego człowieka.
— Nie licząc w to, że jeżeli pan Ludwik, jeszcze ze trzydzieści lat pożyje, to będziemy mieli pięć do sześciu tysięcy ludzi, którzy z dobrodziejstwa ojca Richard będą mieli życie spokojne i szczęśliwe, zamiast coby je mieli prowadzić w smutku i niedoli.... albo co gorsza w występku; bo nędza wielu gubi ludzi!
— Co ty mówisz, pięć lub sześć tysięcy, będzie ich nierównie więcéj.
— Jakto?
— Te małżeństwa corocznie wyposażane, a wybierane pomiędzy najbiedniejszymi i najuczciwszymi rzemieślnikami, będą miały dzieci, te będą najprzód korzystały z pomyślności swych rodziców, będą dobrze wychowane, a późniéj będą miały swą cząstkę z fundusiku zwiększonego przez pracę i oszczędność rodziców, bo łatwo jest cóś oszczędzić kiedy się zaczyna gospodarstwo mając już cóś w ręku; nie trzeba się zadłużać w czasie braku roboty zanosząc swoje rzeczy do lombardu na wysoki procent.
— O, to prawda, tak rachując, te dobrodziejstwa ojca Richard’a w dwa, w trzykroć się pomnażają, a zastanowiwszy się nad drugiém i trzeciém pokoleniem, to już otrzymamy niezliczone dobrodziejstwa, których źródłem będzie ten zacny i poczciwy człowiek.
— Pomyślmy teraz, jak to jest łatwo wyświadczyć komu dobrodziejstwo, i że tylu jest ludzi, którzy nie wiedzą co robić ze swemi pieniędzmi.
— Prawda, prawda, boć pieniądze wyobrażają szczęście świata, a mieć dużo pieniędzy w ręku, to znaczy posiadać środki, jeżeli kto chce uczynić wielu ludzi szczęśliwymi!
— Tak, ale téż tacy ludzie jak ojciec Richard i syn jego, nie często się zdarzają na świecie, — dodał ten sam człowiek, który przed chwilą objaśniał starego mulata o szczegółach téj uroczystości; a gdy teraz ujrzał łzy w oczach starca, rzekł do niego: — Cóż wam jest? czego wy ulicha płaczecie?
— To nic... to ze wzruszenia, — odpowiedział starzec, — wszystko to co słyszę o tym... tym... ojcu Richard i jego synu.... widok tego orszaku ludzi tak szczęśliwych, nadzwyczajne sprawiły na mnie wrażenie.
— O! poczciwy człowieku, jeżeli taka jest przyczyna łez twoich, to nie żałuję cię bynajmniéj, one ci zaszczyt przynoszą. — Ale ponieważ to was zajmuje wejdźmy do kościoła, zobaczymy tam koniec obrządku, a potém będziecie mogli pójść aż do domu przytułku, bo dzisiejszéj nocy, każdy, kto zechce odwiedzać go może.
— Dziękuję wam za tę radę, za którą niezawodnie pójdę, — odpowiedział mulat ocierając oczy i wchodząc ze swoim przewodnikiem do kościoła.
Tłum tak już był wielki, że starzec przymuszony był wyrzec się nadziei dostania się do wielkiego ołtarza, gdzie właśnie obrządek się rozpoczynał; jakoż po chwili namysłu powrócił pod chór i stanął w bliskości kropielnicy.
Podczas ślubu, przy którym każdy z obecnych w duchu serdeczne składał życzenia dla nowożeńców, rysy mulata zwiastowały głębokie, dziwne jakieś wzruszenie; zdawał on się być zatopiony w pewnym rodzaju zachwycenia, jak gdyby nagłe jakieś objawienie odkryło przed jego oczyma nowy jakiś widnokrąg, dotąd obcy dla niego; dla tego téż, po chwili głębokiéj zadumy, ukląkł i złożywszy ręce w cichéj modlitwie spuścił osiwiałą swą głowę na piersi.
W kościele panowało uroczyste milczenie; nagle od wielkiego ołtarza rozległ się wdzięczny i poważny głos kapłana spełniającego obrządek ślubu, który w następujących wyrazach przemówił do nowożeńców:
„A teraz kiedy związek wasz jest uświęcony przez samego Boga prowadźcie daléj młodzi małżonkowie to życie uczciwe i pracowite, które wam zjednało szczęście jakiego teraz używać będziecie; nie zapominajcie nigdy, że to sprawiedliwe wynagrodzenie waszéj godności w ubóstwie, waszéj wytrwałości w pracy winni jesteście człowiekowi, który najtkliwszym, najserdeczniejszym pałał przywiązaniem dla swoich braci; ponieważ wierny obowiązkom prawdziwego chrzęścijanina, nie uważał się za pana, ale za szafarza swoich bogactw. Czyliż Chrystus nie powiedział: Kochajcie się wzajemnie, i niechaj ci co mają dają tym co nie mają.... Dla tego téż Bóg dając ojcu Richard godnego mu syna, wynagrodził tego pełnego cnoty męża, i za posłuszeństwo swoje prawom ewangelicznego miłosierdzia, zasłużył na to, ażeby jego pamięć żyła pomiędzy ludźmi. Tę nieśmiertelność zapewni mu wdzięczność wasza; niechaj więc jego imię zawsze będzie błogo sławioném przez wasze dzieci, przez dzieci waszych dzieci; niechaj serca wasze zachowają na zawsze jako pamiątkę rzadkiéj cnoty czcigodne nazwisko ojca Richard.
Potwierdzający szmer tłumu przyjął te słowa kapłana i zagłuszył stłumione łkanie starca, który ciągle klęcząc, zdawał się zostawać pod wpływem jakiegoś niewymownego uczucia.
Nareszcie skończyła się ceromonia.
Powszechny ruch sprawiony przez obecnych, opuszczających teraz swe miejsca, zbudził starca z jego zamyślenia; powstał więc nagle i oparł się o kropielnicę, bo czuł się prawie bliskim omdlenia.
Wkrótce potém ujrzał zbliżającego się ku wyjściu Ludwika Richard, który prowadząc pod rękę panię Lacombe, znajdował się już prawie pod chórem.
Starzec zadrżał widocznie, i w chwili kiedy Ludwik miał już obok niego przechodzić, umaczał palce w kropielnicy, i pochyliwszy głowę, drżącą ręką podał święconą wodę małżonkowi Maryi.
— Dziękuję wam, staruszku, — odpowiedział na to Ludwik uprzejmie dotykając — palcami drżącéj ręki mulata; potém spostrzegłszy liche ubranie i siwizną okrytą głowę starca, i biorąc to podanie sobie święconéj wody za prośbę o jałmużnę, młody człowiek wsunął mu w rękę sztukę srebrnéj monety, mówiąc do niego z dobrocią:
— Westchnijcie do Boga za duszę ojca Richard’a.
— Starzec skwapliwie uchwycił podany sobie pieniądz i pocałowawszy go, nowemi zalał się łzami.
Ludwik nie spostrzegł tego dziwnego postępku, i zaraz potém wyszedł z kościoła udając się równie jak większa część obecnych temu obrządkowi widzów do domu przytułku założonego przez niego w Chaillot.
Stary mulat wzruszony do najwyższego stopnia, opierając się na swoim kiju, w tęż samą stronę zwrócił swoje chwiejące się kroki.
Tak nazwany Dom Boży wzniesiony był na samym krańcu wzgórza Chaillot, w położeniu równie przyjemném jak zdrowém; obszerny, cienisty ogród otaczał zabudowania powabnej prostoty.
Była to pogodna, roskoszna noc majowa; balsamiczna woń wiosny napełniała powietrze, liczne latarnie gazowe oświecały wielką cienistą aleję prowadzącą do głównego gmachu, przed którym znajdował się obszerny przysionek stojący na kilku wschodach.
Stary mulat poszedł za całym orszakiem, który przybywszy przed dom, stanął półkolem przed przysionkiem ponieważ żadna sala tego zakładu nie zdołałaby objąć tak licznie zebranego ludu.
Wkrótce potém Ludwik Richard, według swego dorocznego zwyczaju stanął na progu przysionku i głosem wzruszonym lecz pełnym zapału, przemówił następującemi słowy:
„Moi przyjaciele, dzisiejszej nocy upływa pięć lat jakem utracił najlepszego ojca, który zginął okropną śmiercią w czasie nieszczęsnego wypadku na Wersalskiéj kolei żelaznéj. Mój ojciec, posiadając znakomity majątek, mógł był prowadzić życie spokojne i bezczynne, a żył ubogo i z pracy. Zarabiając własnemi rękoma na chleb codzienny, przy wzniosłéj oszczędności swojéj, gromadził powoli wielkie skarby, a jego skromność i wyrzeczenie się wszelkich przyjemności, zwiększały je corocznie. Nadszedł przedwczesny dzień jego śmierci. Opłakiwałem go jako jednego z najżarliwszych przyjaciół ludzkości, bo stosownie do jego ostatniéj „woli, poświęciłem jego majątek na spełnienie trzech świętych i wielkich obowiązków:
„Względem dzieci,
„Względem młodych dziewic, „Względem kobiét, które wiek lub kalectwo uczyniły niezdolnemi do pracy.
„Co do dzieci, tak często pozbawionych opieki i wychowania, mój ojciec chciał zapewnić im wychowanie naprzód elementarne a potém rzemieślnicze.
„Co do dziewic uczciwych i pracowitych, które lichy zarobek, i nędza zbyt często poddają ułudom występku, mój ojciec pragnął im zapewnić skromny posag. Ta pomoc pomnożona owocem pracy każdego gospodarstwa, pozwoli im przynajmniej używać w całéj słodyczy i czystości świętych roskoszy familijnych, roskoszy, niestety! częstokroć nieznanych pośród nędzy i niedoli.
„Nareszcie co do kobiét starych i kalek, „które po długiém pracowitém życiu, nie są w możności zarobienia na swe utrzymanie, mój ojciec chciał im przynajmniéj zapewnić wypoczynek i jakiekolwiek wygody na starość.
„Tę ostatnią wolę mego ojca starałem się święcie wypełnić o ile mi pozwoliły środki przez niego zostawione. Przyznaję ja, że pomoc jaką on tak corocznie przez moje udziela ręce, małą ma wartość w porównaniu z tą wielką nędzą jaką jeszcze w ludzkości widzimy; lecz kto świadczy wszystko dobre jakie tylko wyświadczyć może, chociażby się tylko podzielił kawałkiem chleba ze swoim zgłodniałym bratem, ten tak postępuje jak postępować powinien: spełnia bowiem obowiązek jaki ludzkość na niego włożyła.
„Do tego obowiązku poczuwa się każdy uczciwy człowiek i każdy powinien dołożyć wszelkich starań, ażeby swemi czynami zbliżyć się do tego ideału. Tak czynił mój ojciec. Jego szlachetnéj myśli jestem tylko echem, wykonawcą. Należyte dopełnienie tego chlubnego obowiązku zapewniałoby mi nieograniczone szczęście, gdybym nie musiał opłakiwać zgonu ojca, którego nigdy żałować nie przestanę.”
W chwili kiedy Ludwik Richard te ostatnie wymawiał słowa, wszczął się jakiś zgiełk pośród tłumu otaczającego przedsionek, stary mulat, zwalczony ustawiczném wzruszeniem, utracił resztę sił i zemdlony upadł na ręce otaczających go osób.
Ludwik Richard uwiadomiony o przyczynie tego niespodziewanego ruchu, pobiegł natychmiast do starca, i chcąc się lepiéj przekonać o jego stanie, a zarazem postawić się w możności udzielenia ma spiesznéj pomocy, kazał go przenieść do swego mieszkania położonego na dole, a następnie zaprosił nowożeńców na wieczerzę przygotowaną zarazem i dla małżeństw z lat poprzednich. Pani Lacombe i Maryja miały podczas chwilowéj nieobecności Ludwika, zastąpić go w przewodniczeniu téj uczcie urządzonéj w ogromnym namiocie przyspobionym na to w ogrodzie.
Stary mulat, ciągle jeszcze zemdlony, przeniesiony został do gabinetu Ludwika, który wiedziony synowskiém przywiązaniem i czcią dla pamięci ojca, zachował wszystkie ubogie sprzęty owéj izdebki, w któréj niegdyś wspólnie mieszkali: stary czarny stół, stara komoda, i ów kantoker odwieczny, wszystko to przetrwało dotąd, równie jak i dawne łóżko jego, które dzisiaj służyło za miejsce spoczynku Ludwikowi. Na tém to łóżku złożono teraz zemdlonego starca.
Jedna świeca zapalona na prędce, słabo tylko oświetlała ten pokój.
Ludwik zaraz po swojém przybyciu tutaj, wysłał służącego do małéj domowéj apteczki po jakie lekarstwo otrzeźwiające, a tymczasem sam pozostał ze starym mulatem. Długie siwe włosy spadały na czoło starca; jego długa i zaniedbana broda zasłaniała całą twarz niemal. Ludwik wziął go za rękę dla przekonania się o stanie jego pulsu.
W téj chwili starzec uczynił nieznaczne poruszenie i wymówił kilka słów niezrozumiałych.
Dźwięk tego głosu zastanowił jednak Ludwika, i zaczął się przypatrywać rysom zemdlonego; lecz brak światła w pokoju, tudzież długie włosy i broda starca przedstawiały go jego oczom jako człowieka zupełnie mu obcego.
Wtém, zemdlony podniósł zwolna głowę, i obejrzał się do koła; a gdy wzrok jego zatrzymał się w nogach łóżka pomalowanego na szaro i zbudowanego w sposób szczególny, wtedy objawił pewne zadziwienie; kiedy nareszcie spojrzał na kantorek odznaczający się dziwnym swoim kształtem, mimowolnie prawie zawołał;
— Gdzież ja jestem? Czy to sen?... Mój Bożo! mój Boże!
Organ tego już coraz wyraźniejszego głosu uderzył powtórnie Ludwika; zadrżał lekko, lecz wkrótce kiwnąwszy głową i uśmiechając się z goryczą, rzekł z cicha do siebie:
— Niestety! żal nastręcza nam częstokroć dziwne złudzenia.
I zwracając się do starca zapytał go głosem uprzejmym:
— I cóż! jakże się teraz macie, mój przyjacielu?
Na te słowa, mulat podniósłszy się nagło na posłaniu, uchwycił rękę Ludwika prędzéj, aniżeli ten zdołał mu ją cofnąć i okrył ją łzami swemi i pocałunkami.
Ludwik Richard zdziwiony i ujęty tym dowodem tkliwości starca, rzekł do niego:
— Uspokójcie się mój ojcze. Prawdziwie, ja nic jeszcze nie uczyniłem czembym mógł sobie zarobić na wdzięczność waszą. Z czasem, będę może szczęśliwszym... Ale powiedzcie mi, jak się macie? Czy to wielkie znużenie, czy téż osłabienie, były powodem waszego zemdlenia?
Starzec nic nie odpowiedział, pochylił głowę na piersi i nie opuszczając ręki Ludwika, z którą zdawało się, że rozstać się nie mógł, serdecznym uściskiem przytulił ją do dyszącéj piersi.
Młodzieniec przejęty coraz żywszém wzruszeniem, ze łzami w oczach powiedział do niego.
— Posłuchajcie mnie, mój ojcze!
— O! jeszcze! jeszcze!... — rzekł starzec głosem łkającym!....
— Jakto! chcecie żebym was jeszcze nazywał: Mój ojcze?
— Tak, — odpowiedział starzec z drżeniem, — o! tak! jeszcze!
— Dobrze więc, — mój dobry ojcze...
Młodzieniec nie mógł reszty dokończyć.
Gość jego nie mógł się już dłużéj przezwyciężyć, podniósł się i zawołał głosem pełnym rozrzewnienia i miłości:
— Ludwiku!!
Imię to, wyrzeczone z całą tkliwością duszy, było już dostateczném tłómaczeniem dla starca.
Młodzieniec zbladł, i z wzrokiem zdziwionym, obłąkanym odskoczył od niego.
Wzruszenie było zbyt gwałtowne, zbudzenie moralnie zbyt nagle, ażeby ta myśl: — Mój ojciec nic zginął! — mogła się od razu i w jednéj chwili pomieścić w głowie Ludwika.
Tak samo, nagłe przejście z głębokiej nocy do blasku słonecznego olśniewa wzrok nasz i pozbawia na chwilę zmysłu widzenia.
Lecz kiedy Ludwik, ochłonąwszy z tego gwałtownego wzruszenia, zastanowił się nieco nad rzeczywistością, rzucił się zaraz na łóżko starca, i drżącą z wzruszenia ręką odgarnął jego długie siwo włosy; potóm, wpatrując się chciwém, radosném, upojoném okiem w rysy starca umyślnie mulacką powleczone cerą, nabrał już zupełnéj pewności i w upojeniu synowskiego przywiązania, zdołał tylko te kilka wyjąknąć wyrazów: — Ty!... o! mój Boże! ty mój ojcze!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zrzekamy się odmalowania czytelnikowi tego piérwszego wybuchu miłości ojca i jego syna, w którym obadwaj rzucili się w swoje objęcia.
Któżby zdołał przedstawić te uściski, te słowa bez związku, te wykrzykniki zbyt żywéj radości, te uniesienia najsłodszych uczuć, te namiętne wybuchy, które wznoszą duszę do ostatnich granic szczęścia?
Po tych uniesieniach wzajemnéj radości, nastąpiła wreszcie chwila spokojniejszéj rozmowy.
I ojciec Richard rzekł do swego syna: W krótkich słowach, taka jest moja hisforyja, synu kochany: spałem przez pięć lat: obudziłem się dwa dni temu.
— Co mówisz, mój ojcze?
Znajdowałem się z biédnym Ramonem i jego córką w jednym z najniebezpieczniejszych wagonów tego nieszczęsnego wypadku. Dziwne zdarzenie, dotąd jeszcze niewytłómaczone dla mnie, ocaliło mi życie, pomimo, że miałem prawą nogę złamaną, i że przestrach przywiódł mnie do pomięszania zmysłów.
— Ty, mój ojcze?
— Tak jest, przestrach zmysły mi odjął.... Dostałem pomięszania w całém znaczeniu tego wyrazu.
— O! mój Boże!
— Oddalony od miejsca naszego nieszczęścia, odwieziony zostałem do pewnego zacnego lekarza, gdzie wyleczywszy się na nogę, następnie umieszczony zostałem w domu obłąkanych w Wersalu. Szaleństwo moje było spokojne i mówiłem tylko o utraconych skarbach. Przez cztéry lata blisko, stan mój był jednakowy, lecz dzięki staraniom lekarzy, rozsądek zaczął mi nieznacznie powracać; polepszenie to następowało zwolna i peryjodycznie; późniéj wyzdrowienie moje nowo uczyniło postępy, tak, że pomyślny skutek już z pewnością dawał się przewidziéć; nareszcie przyszedłem zupełnie do siebie, tak, że przed dwoma dniami mogłem już wyjść ze szpitala.
Opowiedziéć ci co ja czułem kiedym się już znalazł przy zdrowym rozsądku, i przy pamięci mojéj przeszłości, byłoby dla mnie niepodobieństwem. Zbudziłem się, jakem ci to przed chwilą powiedział z długiego, głębokiego snu pięcioletniego. Piérwszą moją myślą, przyznaję ci się ze wstydem, była myśl skąpca.... W co się obróciły moje skarby? jaki użytek z nich zrobiłeś? Wczoraj, kiedy drzwi szpitala otworzyły się przedemną, pospieszyłem do mego notaryjusza, twego dawnego pryncypnła i mego przyjaciela.... Wyobraź sobie jego zdumienie! Oto są jego słowa: „Pierwszą myślą twego syna, kiedy przymuszony był uwierzyć powszechnemu przekonaniu o twéj śmierci, było uważać się tylko za depozytaryjusza twego majątku, i nie rozporządzać nim pierwéj, jak dopiéro po trzydziestu sześciu latach wieku, obracając jedynie małą sumkę na utrzymanie siebie i żony; lecz w pół roku. wróciwszy do zdrowia po bardzo ciężkiéj chorobie, przypuszczając, że śmierć mogłaby go zabrać przed spełnieniem tego co sobie za święty poczytywał obowiązek, syn twój zmienił swe zdanie, i zwierzył mi się ze swoich zamiarów, które ja z całéj duszy zatwierdziłem. — Ale jakież to były owe zamiary? zapytałem twego pryncypała. Miéj odwagę poczekać do jutra, do godzimy dwunastéj w nocy, — odpowiedział mi na to, — udaj się do kościoła Chaillot, a dorwiész się o wszystkiém, i podziękujesz Bogu, że ci takiego dał syna.” — Miałem cierpliwość doczekać się dzisiejszéj nocy, drogi mój Ludwiku; moja długa broda, siwe włosy, zmieniły już aż nadto moją powierzchowność: nadto, twarz sobie jeszcze pomalowałem, ażeby tém pewniéj zbliżyć się do ciebie i nie być poznanym. O! kochane i szlachetne dziécię moje! dodał ojciec Richard płacząc łzami rozrzewnienia, — gdybyś ty wiedział com ja widział, com ja słyszał! Moje imię, szanowane, uwielbiane dzięki wielkości twéj duszy i cnotliwemu podstępowi twéj synowskiéj miłości! Gdybyś ty wiedział jaka nagła zmiana zaszła w méj duszy! Oto, widzisz, przez jakąś chwilę zostawałem w pewnym rodzaju niebiańskiego zachwycenia. Tak jest, podczas kiedy w mojéj obecności błogosławiono méj pamięci, zdawało mi się, że moja dusza z ziemskich uwolniona więzów, wzbiła się do sfery nibieskiéj, gdzie zapewne przebywają duszo ludzi cnotliwych, którzy ztamtąd przysłuchują się wyrazom miłości i wdzięczności, jakie po sobie na tym świecie zostawili. Niestety! złudzenie to było bardzo krótkie. Ja nie zasłużyłem sobie na te tkliwe oznaki wdzięcznéj pamięci jakiemi mnie tutaj obsypywano!
— Co mówisz, mój ojcze!... Gdyby nie ty, gdyby nie twoja oszczędność, jakżebym zdołał wyświadczyć tyle dobrego? Czyliżeś mi nie zostawił téj najpotężniejszéj ze wszystkich dźwigni? Jedyną moją zasługą jest dobre użycie tej ogromnéj siły zebranéj przez ciebie skutkiem tylu poświęceń, tylu ciężkich ofiar! Zostawszy posiadaczem tych wielkich dostatków, których nie zarobiłem własną pracą, pojąłem tylko obowiązki jakie one na mnie wkładały. Straszna nędza i zupełny brak wychowania, których moja ukochana żona była ofiarą, niebezpieczeństwa, na jakie brak wszelkiéj opieki i ta nędza ją wystawiały, ciężkie kalectwo jéj chrzestnéj matki, wszystko to było dla mnie nauką, i wszyscy troje, to jest ja, moja żona i pani Lacombe zapragnęliśmy, o ile siły nam pozwolą zasłonić innych od tych cierpień, z powodu, których sami tyleśmy ucierpieli.
— Drogi synu!
— Nie moje to jest dzieło, ojcze kochany, ale twoje własne. Używaj go więc w zupełności. Ty siałeś w pocie czoła, ja tylko zbierałem: plon więc do ciebie należy.
W tém drzwi gabinetu otworzyły się nagle; — Florestan de Saint-Herem wbiegł do pokoju i rzucił się w objęcia Ludwika z taką radością, że w uniesieniu swojém nie spostrzegł nawet ojca Richarda, poczém zawołał:
— Uściskaj mnie Ludwiku i ciesz się razem zemną; ty jesteś moim najlepszym przyjacielem, tobie téż najpiérwéj donoszę o mojém szczęściu. Wiedziałem, że cię tu znajdę, bo wiém już od lat kilku jak ty obchodzisz rocznicę 12 maja. Dla tego téż nie tracąc ani minuty czasu, przybywam ci oznajmić, że ten poczciwy, błogosławiony Ramon dokonał nowego, niesłychanego cudu.
— Co mówisz?
— Dwie godziny temu, byłem zupełnie zrujnowany, nie miałem prawie szeląga; a teraz bogatszy jestem jak dotąd, bogatszy jakbym się mógł w przyszłości spodziewać! Słuchaj Ludwiku, kopalnie złota, kopalnie srebra, stosy brylantów, bogactwa bajeczne, majątek, który przyjdzie na dziesiątki milijonów rachować. O! błogosławiony Ramonie! Niechaj się twoje imię święci na wieki!
— Florestanie, zlituj się, wytłómacz się jaśniéj.
— Przed godziną, bal, który dawałem jak ci wiadomo, poczciwym moim artystom i rzemieślnikom, był już na ukończeniu. Wtém jeden z moich służących przychodzi mi doniéść, że jakaś dama, która przyjechała w dorożce, kazała się zaprowadzić do mego gabinetu, i natychmiast pragnie ze mną mówić; wchodzę: kogóż ja widzę? hrabinę Zomałow, piękną i młodą wdowę, która za tydzień miała zaślubić księcia de Riancourt; dzisiejszego wieczoru zwiedzała mój pałac w celu kupienia i rzeczywiście go téż kupiła. Zdziwiony jéj wizytą w piérwszéj chwili nie wiedziałem co powiedziéć. Wiész ty co ona mi oznajmiła głosem najnaturalniejszym w świecie?
„Panie de Saint-Herem, — rzekła do mnie, przepraszam pana po tysiąc razy, że go w takiéj chwili odrywam od jego gości; ale mam tylko kilka słów powiedziéć: Jestem wdową, mam lat dwadzieścia ośm; nie wiem sama dla czegom przyrzekła panu de Riancourt, że, pójdę za niego; być może, że byłabym zawarła to niedorzeczne małżeństwo, gdybym pana nie była poznała. Serce pana jest szlachetne, dusza wzniosła, zabawa jaką dzisiaj urządziłeś przekonywa mnie o tem; umysł pana mnie zachwyca, charakter czaruje, dobroć wzrusza, i osoba pańska podoba mi się bardzo. Co do mnie, postępek mój teraźniejszy pokazuje panu jaką jestem, com warta, tak z dobréj jako i ze złéj strony.
„Krok ten dziwny, nieprzyzwoity, szalony może... pan potrafisz należycie ocenić.... jeżeli sąd pana będzie dla mnie przyjaznym, dumną będę i szczęśliwą, że zostanę panią de Saint-Herem, i że z panem zamieszkam w pałacu Saint-Ramon; majątek mam ogromny, rozrządzać nim pan będziesz według własnéj woli, ponieważ przyszłość moją na ślepo w ręce pańskie składam. Czekam więc decyzyi pana, a tymczasem dobranoc, panie de Saint-Herem.” — Po tych słowach, drogi Ludwiku, nimfa moja znikła, zostawiając mnie w takiém olśnieniu szczęścia, że mi się zdaje, że ja oszaleję.
— Florestanie, — rzekł młody Richard głosem uroczystym i serdecznym zarazem, ślepa ufność téj młodéj kobiéty, przychodzącéj do ciebie tak otwarcie i szczerze, wkłada na ciebie wielkie obowiązki.
— Pojmuję to, mój przyjacielu, — odpowiedział Saint Herem z wyrazem pełnym szczerości. — Mogłem strwonić majątek, który był moją własnością i przywieść się do zupełnego upadku, lecz okazać się równie rozrzutnym względem majątku, który nie jest moim, ogołocić kobietę, która mi przyszłość swą powierza z takiém zaufaniem, byłoby to bezecną nikczemnością!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W miesiąc po tych rozmaitych wypadkach, pani Zomałow zaślubiła Flo. de Saint Herem.
Ludwik Richard, jego ojciec i Maryja znajdowali się na ślubie.
Ojciec Richard, pomimo swego zmartwychwstania, nie zmiernił w niczém sposobu w jakim Ludwik dotąd rodzicielskiego używał majątku; tyle tylko, że starzec usilnie domagał się powierzenia sobie obowiązków rządcy domu, przy których znakomite wyświadczył usługi.
Uroczystość 12 maja obchodzoną była corocznie podobnie jak poprzednio.
Ludwik, ojciec jego i Maryja. zostając w stosunkach prawdziwéj przyjaźni z państwem Saint-Herem, znajdowali się zawsze na wspaniałéj uczcie dawanéj w pałacu Saint-Ramon w rocznicę ich ślubu; lecz o północy, Florestan i jego żona, najtkliwszą kochający się miłością, udawali się znowu za każdym razem na wesołą biesiadę urządzoną dla sześciu par nowożeńców w Domu Bożym, czyli w zakładzie dobroczynnym ojca Richard’a.