Milijonery/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Milijonery | |
Wydawca | S. Orgelbrand | |
Data wyd. | 1852 | |
Druk | S. Orgelbrand | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Oskar Stanisławski | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały powieść | |
| ||
Indeks stron |
Wolno drukować, z warunkiem złożenia po wydrukowaniu w Komitecie Cenzury, prawem przepisanéj liczby egzemplarzy.
Warszawa d. 3 (15) Stycznia 1852 r.
Plac zwany od lat wielu Kośnicą Niewiniątek (Charnier des Jnnocents), leżący w bliskości Kolumn Bazaru, zawsze uważanym był za miejsce posiadające największą liczbę pisarzy publicznych, którzy zakładali swoje sklepiki w tym biednym cyrkule miasta Paryża.
Pięknego poranku w. miesiącu maju r. 18** młoda dziewczyna mająca około lat ośmnastu, w ubiorze biednéj szwaczki, któréj piękne i melancholiczne rysy były powleczone bladością matową, tą smutną cechą nędzy, przechodziła przez plac Kośnicy, zdając się być zwyczajnie zamyśloną. Kilkakrotnie zatrzymywała się nieśmiało przed sklepikami pisarzy publicznych; lecz czy to, że jedni zdawali jéj się być zbyt młodymi, drudzy zaś nie bardzo zachęcającymi, czy też wreszcie, że wszyscy byli w téj chwili zatrudnieni, powolnym krokiem oddalała się od nich.
Spostrzegłszy nareszcie we drzwiach ostatniego sklepiku, starca rysów poważnych, pełnych słodyczy i dobroci, dziewczyna skwapliwie weszła do jego drewnianego mieszkania.
Pisarz, uderzony ze swój strony, ujmującą pięknością dziewczyny, jéj postawą skromną, wyrazom lękliwym i smutnym, przyjął ją z ojcowską, uprzejmością, wprowadził do swego sklepiku, którego drzwi zamknął za sobą, następnie poczciwy starzec ubrany prawie w łachmanach, zasunąwszy przezornie firankę swego małego okienka, wskazał skinieniem krzesło swéj klientce i sam usiadł w starym skórzanym fotelu.
Maryja (takie było imię młodéj biednéj blondynki) spuściła wielkie niebieskie oczy, zarumieniła się bardzo, i przez chwilę pozostała w zakłopotanym, niemal przykrém milczeniu. Mocne wzruszenie wzdymało jéj piersi pod szarą wytartą chustką merynosową okrywającą wyblakłą, bawełnianą sukienkę, gdy tymczasem jéj ręce złożone na kolanach lekko ale widocznie drżały.
Pisarz, chcąc ośmielić nieco dziewczynę, przemówił do niéj głosem uprzejmym:
— No, uspokój się, moje dziécię. Po co ta trwoga? Zapewne panienka życzysz sobie, ażebym ci napisał podanie jakie, prośbę, może list jaki?
— Tak.... panie.... przychodzę prosić.... o.... napisanie listu.
— Więc panna nie umiesz pisać?
— Nie.... panie, — odpowiedziała Maryja rumieniąc się jeszcze bardziéj, gdyż do wrodzonéj nieśmiałości łączył się jeszcze wstyd jéj nieświadomości.
Pisarz, żałując może, że mimowolnie upokorzył swą Klientkę, dodał głosem ujmującym.
— Biédne dziecko! czy sądzisz żebym ja naganiał twoją niewiadomość?
— Panie...
— O! wierzaj mi, — przerwał jéj głosem wzruszonym, — przeciwnie, ja się lituję, ubolewam nad osobami, które jak ty, nie odebrawszy początkowych nauk, przymuszone są do mnie przychodzić. Biédne istoty, zniewolone udawać się do osoby trzeciéj, któréj przypisują może niedelikatność, szyderstwo! A jednak, potrzeba zmusza je do powierzenia jéj swoich najskrytszych, najdroższych myśli! To bardzo przykro, nie prawdaż?
— Tak jest, panie! — rzekła Maryja, wzruszona temi słowy. — Być zniewoloną szukać obcego człowieka dla....
Dziewczyna nie skończyła, zarumieniła się jeszcze, i oczy jéj łzami zaszły.
Pisarz spoglądając na nią z coraz większém współczuciem, dodał:
— Jeszcze raz cię proszę, uspokój się moje dziecię. Ze mną nie potrzebujesz się lękać ani niedelikatności, ani szyderstwa; zawsze poczytywałem za coś rozrzewniającego, za coś świętego, tę ufność jaką obdarzać mnie muszą osoby, które przypadek albo nieszczęście pozbawiły dobrodziejstwa piérwotnéj edukacyi.
Poczém uśmiechnąwszy się dobrodusznie, zawołał:
— Ale, niechajże panna przynajmniéj nie sądzi, że ja dla tego tak mówię, ażeby się chwalić kosztem moich współbraci i pozbawić ich może Klientki! Nie! nie, — dodał uroczyście, — mówię tylko tak jak myślę, a w moim wieku można się przyznać do téj pretensyi.
Maryja coraz więcéj zadziwiona i wzruszona słowami starca, rzekła do niego z wdzięcznością:
— Ah! dziękuję; ulżyłeś pan w połowie memu przykremu położeniu, pojmując i usprawiedliwiając moje pomięszanie. O, tak! — dodała z głębokiém westchnieniem, — okropnie to jest nie umieć ani czytać, ani pisać; ale, niestety! częstokroć nie od nas to zależy.
— O! mój Boże! biédne moje dziécię, jestem pewny, ze jesteś w takiém samém położeniu jak tyle innych panienek do mnie się udających, którym nie zbywało na chęci do nauki, ale na możności. Jedne z nich, w nieobecności swoich rodziców zatrudnionych za domem, przymuszone od dzieciństwa pilnować swoich młodszych sióstr i braci, nie miały nigdy czasu pójść do szkoły; drugie znowu, oddano zbyt wcześnie na naukę rozmaitych robót....
— Tak jak ja, panie, — wtrąciła Maryja z westchnieniem.
— Więc ciebie, — jeszcze dzieckiem oddano do roboty?
— W dziewiątym roku, panie, a pierwéj zostawałam ciągle w domu, pilnując małego brata, który umarł krótko przed moim ojcem i moją matką.
— Biedne dziécię! Twoje życie jest prawie takie same jak wielu z twoich towarzyszek, znajdujących się w twoim stanie. Lecz dla czegóż mając już sposób utrzymania, nie starałaś się o jakąkolwiek naukę szkolną?
— A gdzież czas ku temu? — rzekła Maryja ze smutkiem, — ja i w nocy nawet pracując zaledwie zdołam wystarczyć na siebie i dla mojéj chrzestnéj matki...
— Niestety! ten czas! — zawołał starzec; — czas, to chleb, dla robotnika, i częstokroć trzeba wybierać między dwoma ostatecznościami: albo umrzeć z głodu, albo żyć w ciemnocie. — Następnie dodał z coraz większym zajęciem: — Mówisz mi o twojej chrzestnéj matce; więc już nie masz ani ojca, ani matki?
— Nie, powiedziałam to już panu, — rzekła Maryja boleśnie; potém dodała z westchnieniem: — Ale, przebacz mi pan, że mu tyle zabrałam czasu, zamiast odrazu powiedziéć o jaki to list prosić pana chciałam.
— Trudno było lepiéj użyć mojego czasu, jak ciebie słuchając moje dziécię, ponieważ jestem stary, doświadczony i mam to przekonanie, że jésteś dobrą, zacną panienką. Teraz przystąpmy do tego listu. Czy mi opowiész przedmiot, w którym mam napisać? Czy téż wolisz mi sama dyktować?
— Wolę panu podyktować.
— Więc jestem gotów moje dziecko, — rzekł pisarz, kładąc na nos okulary i sadowiąc się przed swojém biórkiem z głową na papier pochyloną, ażeby nie powiększać pomięszania swéj klientki gdyby jéj w oczy patrzał.
Po chwili wahania Maryja zaczęła dyktować co następuje głosem cichym i z oczyma spuszczonami:
Usłyszawszy imię Ludwika, starzec zrobił lekkie poruszenie zadziwienia niepostrzeżone jednak od Maryi, która powtórzyła znowu głosem nieco wzruszonym:
— Jużem napisał moje dziécię, — rzekł starzec, unikając zawsze spojrzenia Maryi.
Ta dyktowała daléj przerywając i wahając się niekiedy; łatwo bowiem było odgadnąć, że mimo położonego w starcu zaufania, nie odkryła mu całéj swój myśli:
„Jestem bardzo smutna; dotąd nie mam od pana żadnéj wiadomości. A jednak przyrzekłeś pan pisać do mnie w ciągu swéj podróży.”
W ciągu podróży, — powtórzył starzec, którego rysy objawiały większe zamyślenie i który rzekł do siebie z niejaką obawą;
— Oto dziwne zbliżenie. Nazywa się Ludwik i jest w podróży.
Maryja dyktowała daléj:
„Spodziewam się, panie Ludwiku, że jesteś zdrów, i że nie z powodu jakiéj słabości dotąd do mnie nie pisałeś, bo zamiast jednego, byłoby to dla mnie podwójne zmartwienie.
„Mamy dzisiaj szóstego maja, panie Ludwiku, szóstego maja. Dla tego éż nie chciałam dnia tego pominąć, nie przypomniawszy panu o sobie. Być może, że i panu taż sama myśl przyszła, i że pojutrze odbiorę list od pana, podobnie jak odbierzesz ten list odemnie. W takim razie nie będzie to ani skutkiem zapomnienia, ani skutkiem choroby żeś pan do mnie nie pisał. Jakżebym wtedy była szczęśliwa! To téż pojutrzejszego dnia oczekiwać będę z największą niecierpliwością. Daj Boże, ażeby mnie ten dzień nie zawiódł, panie Ludwiku!”
Maryja, dyktując te ostatnie słowa stłumiła głębokie westchnienie, i łza stoczyła się po jéj licach: Potem przerwała na chwilę dalsze dyktowanie.
Rysy pisarza ciągle pochylonego nad stołem, były niewidzialne dla młodéj dziewczyny i przybierały wyraz coraz uważniejszy i niespokojniejszy: wciągu swego pisma starał się dwa czy trzy razy spojrzéć na swą Klientkę, wzrokiem lękliwym i badawczym.
Łatwo było teraz odgadnąć, że w miejsce tkliwego zajęcia jakie piérwiastkowo czuł dla Maryi, nastąpił w starcu pewien rodzaj niechęci spowodowanéj dziwną obawą.
Nareszcie dziewczyna zaczęła znowu daléj dyktować z oczyma spuszczonemi:
„Nie mam nic nowego do doniesienia ci, panie Ludwiku; moja chrzestna matka ciągle jest bardzo chora; cierpienia jéj powiększają się, a to drażni jeszcze więcéj jéj humor. Pragnąc jak najmniéj oddalać się od niéj, pracuję teraz w domu i nie chodzę już do pani Jourdan. Dla tego téż dnie wydają mi się długie i smutne, gdyż praca odbywana wspólnie w magazynie, z memi towarzyszkami, była prawie zabawką i szła daleko prędzéj, przez co jestem przymuszoną czuwać długo w nocy i sypiam mało, ponieważ właśnie w nocy moja chrzestna matka najwięcéj cierpi i najbardziéj mnie potrzebuje. Czasami nie obudzę się zaraz kiedy mnie zawoła, bo sen silniejszym jest nieraz od mych chęci; wtedy łaje mnie trochę, co rzeczą jest naturalną, bo ona cierpi.
„Powtarzam więc panu Ludwikowi, tak jak zawsze, że nie bardzo jestem szczęśliwą w domu, i że jedno przyjazne słówko od pana byłoby mojém zbawieniem, przyniosłoby mi ono pociechę w wielu moich smutkach.
„Bądź pan zdrów, panie Ludwiku; rachowałam na Augustę, że mi ona ten list do pana napisze, ale wyjechała do swój rodziny i przymuszona byłam udać się do innéj osoby, któréj mój list podyktowałam. Ah! panie Ludwiku, nigdy tak nie ubolewałam jak w obecnéj chwili, że ani czytać, ani pisać nie umiem. Jeszcze raz cię żegnam, panie Ludwiku, pamiętaj pan o mnie, proszę bardzo, bo ja ciągle o panu myślę.
„Pozdrawiam pana najszczerszą przyjaźnią.”
Gdy młoda dziewczyna po tych ostatnich słowach, zamyśliwszy się przez chwilę w milczeniu pozostała, starzec obrócił się do niéj i spojrzawszy na nią, zapytał:
— Czy już wszystko, moje dziécię?
— Wszystko, panie.
— Jakiémże imieniem podpisać ten list?
— Połóż pan imię Maryi.
— Tylko Maryi?
— Maryi Moreau, jeśli pan chcesz, takie jest nazwisko méj rodziny.
— Podpisałem:
Powiedział starzec pisząc to imię i nazwisko.
Potém, złożywszy list, dodał ukrywając wewnętrzną obawę z jaką oczekiwał odpowiedzi panienki:
— Do kogo mam to pismo zaadresować, moje dzécię?
— Do pana Ludwika Richard, w Dreux, za zgłoszeniem się po odbiór.
— Nie ma wątpliwości! — szepnął starzec zabierając się do położenia adressu podyktowanego mu przez Maryję.
Gdyby młoda szwaczka sama nie była zbyt wzruszona, byłaby bez wątpiepnia dostrzegła wyraz przymusu malujący się od niejakiego czasu na twarzy pisarza, a który z większą jeszcze objawił się surowością, kiedy już był pewnym nazwiska osoby, do któréj ten naiwny list miał być posłany. Rzuciwszy niespodzianie zagniewanym wzrokiem na Maryję, zdawało się jak gdyby się nie mógł zdobyć na napisanie podyktowanego adresu, gdyż położywszy tylko na kopercie wyrazy: do JMPana.... opuścił pióro, i rzekł do swéj Klientki starając się uśmiechnąć do niéj zwykłą sobie uprzejmością dla pewniejszego ukrycia swéj niespokojności i obawy:
— Posłuchaj moje dziécię... jakkolwiek my się pierwszy raz widziemy, zdaje się przecież, że masz do mnie jakieś zaufanie.
— To prawda, panie... zanim tu weszłam, sądziłam, że nie będę miała odwagi podyktować mój list nieznanéj mi osobie; lecz pan mnie przyjąłeś tak dobrze, że nie czułam już prawie żadnéj obawy....
— Obawy, dla czego, moje dziecko? Gdybym nawet był twoim ojcem, jeszczebym nic nie znalazł do nadmienienia przeciw listowi, który piszesz do... do p. Ludwika... co więcéj, gdybym się nie lękał nadużyć téj ufności, którą, jak mówisz, pokładasz we mnie... zapytałbym ciebie.... ale nie... byłoby to zbyt niedelikatnie.
— O cóżbyś mnie pan zapytał?
— Kto to jest ten P. Ludwik Richard?
— Mój Boże, przecież to żadną nie jest tajemnicą. Pan Ludwik jest dependentem pewnego notaryjusza, bióro w kłórém on pracuje znajduje się w tymże samym domu gdzie ja chodziłam na robotę; tam poznaliśmy się oboje, jest temu rok właśnie, 6 maja.
— Ah! rozumiem teraz dla czego ci tak chodziło o datę twego listu: jest to rocznica waszego poznania się.
— Tak, panie.
— I wy się kochacie? No, nie wstydź się moje dziécię. Zapewnie oczekujecie chwili, w której będziecie się mogli zaślubić?
— Tak jest, panie.
— Więc familija pana Ludwika zezwala na to małżeństwo?
— Pan Ludwik ma już tylko ojca, i spodziewamy się, że on nam nie odmówi swego zezwolenia.
— A ojciec pana Ludwika, cóż to jest za człowiek?
— Najlepszy w świecie ojciec, jak pan Ludwik powiada, który ubóstwo swoje znosi z wielkiém męztwem, jakkolwiek niegdyś sam był zamożnym; ale dzisiaj, pan Ludwik i jego ojciec są równie biédni jak i ja z moją chrzestną matką. To właśnie jest nam największą otuchą do naszego małżeństwa. Pomiędzy biednymi nie znajdą się nigdy żadne trudności.
— Wszakże twoja chrzestna matka, moje dzécię, nie bardzo zdaje się przyczyniać do twego szczęścia?
— Cóż pan chcesz, to rzeczą jest naturalną być złego humoru kiedy kto nie ma jednéj prawie chwili wolnéj od cierpień, i kiedy kto w życiu swojém samego tylko doznawał nieszczęścia!
— Zatém twoja chrzestna matka jest kaleką?
— Jest bez ręki, panié, i oprócz tego dotknięta jest chorobą piersiową, przy któréj już rok przeszło z łóżka nie wstaje.
— Bez ręki! Jakimże ją straciła sposobem?
— Pracowała w fabryce materacy, gdzie przy robocie ukłuła się swoim haczykiem. Rana zajątrzyła się dla braku starania, ponieważnie miała czasu leczyć się należycie, a potém musiano jéj rękę odjąć. Od czasu do czasu rana ta jeszcze się otwiera, co bardzo dla niéj jest dotkliwém.
— Biedna kobéta! — zawołał starzec w roztargnieniu.
— Co się tyczy choroby piersiowéj mojéj chrzestnéj matki, — mówiła daléj Maryja, — doktór powiada, że bardzo wiele kobiét prowadzących toż samo co ona rzemiosło, chorobie téj podległa, dla tego, że z oddechem wciągają do piersi szkodliwy pył wydobywający się z włosów i sierci, nad któremi pracują. Moja chrzestna matka jest jakby w dwoje złamana, i prawie każdéj nocy miewa tak okropne napady kaszlu, że muszę ją czasami po kilka godzin trzymać na rękach.
— Więc tylko z twéj pracy utrzymujesz chrzestną matkę?
— Nie inaczéj, bo ona nie może zarobić na życie.
— To poświęcenie z twéj strony jest bardzo szlachetne.
— Robię to co jest moim obowiązkiem: moja chrzestna matka przyjęła mnie do siebie po śmierci rodziców, płaciła nawet przez trzy lata za moją nauką. Gdyby nie ona, nie miałabym żadnego sposobu utrzymania; nie jestże więc rzeczą słuszną, ażeby teraz korzystała z pomocy, jakiéj mnie sama udzielała?
— Lecz dla zaspokojenia twoich własnych, i jéj potrzeb musisz zapewnie bardzo wiele pracować?
— Ile tylko mogę najwięcéj, piętnaście do ośmnastu godzin dziennie.
— A w nocy, jeszcze zamiast wypoczynku pielęgnujesz twoją chrzestną matkę?
— Któżby ją panie pielęgnował, jeżeli nie ja?
— Ale czemuż się nie starała znaleść miejsca w jakim szpitalu?
— Doktor powiedział, że w szpitalu trzymać jéj niebędą, ponieważ jéj choroba piersiowa jest nieuleczoną. A potém, ja nie wiém czybym miała odwagę pozostawić ją tak bez mojéj pomocy.
— Nie zawiodłem się tedy, moje dziécię, jesteś zacną, cnotliwą dziewczyną, — zawołał starzec podając swą rękę Maryi.
W téj chwili, czy to przez niezręczność, czy téż umyślnie, pisarz przewrócił na biórko swój kałamarz, w len sposób, że atrament wylał się w części na list, któremu już tylko adresu brakowało.
— O! mój Boże! co za nieszczęście! — krzyknęła Maryja. — Otóż i cały mój list poplamiony atramentem.
— Jakiż to niezgrabny ze mnie człowiek! — dodał starzec z twarzą zagniewaną. — Ale, nie wiele się złego zrobiło, bo list nie jest długi. Piszę prędko, i jeżeli mi zostawisz dziesięć minut czasu, to list będzie na nowo przepisany; teraz przeczytam ci piérwszy, czy nie znajdziesz coś do dodania lub zmienienia.
— Mój Boże!.. co ja to pracy panu zadaję.
— Nie gniewam się, to nastąpiło z mojéj winy moje dziécię, — odpowiedział starzec.
I pisząc, głośno czytał list, tak jakby go na nowo przepisywał, i jak gdyby sam sobie dyktował.
Kiedy się pisarz temu nowemu oddawał zatrudnieniu, zdawało się, że jakaś gwałtowna walka wewnętrzna odbijała się w jego rysach: już to wzdychał z pewném zadowoleniem i radością, już znowu zdawał się być pomięszanym unikając starannie wzroku niewinnéj Maryi. Ta oparłszy się łokciem na stole i z głową pochyloną ścigała smutnym i zazdrosnym wzrokiem szybkie poruszenia pióra starca, i wpatrywała się chciwie w nakreślone jego ręką wyrazy, które miały podać jéj myśl temu, którego kochała.
Młoda szwaczka nie znalazłszy nic do dodania ani do ujęcia w swym liście naiwnym, odebrała nareszcie z rąk starca pismo starannie zapieczętowane.
Poczem wydobywszy mały woreczek, zawierający w sobie dwie sztuki dziesięcio soldowe i kilka pojedynczych soldów, zapytała głosem bojaźliwym:
— Ile panu jestem winna?
— Pięćdziesiąt centymów, — odpowiedział pisarz po niejakiém wachaniu, myśląc sobie w duszy, że biédna dziewczyna może z uszczerbkiem dziennego utrzymania pisała do swego kochanka. — Pięćdziesiąt centymów, — powtórzył starzec, — ale ma się rozumiéć, moje dziecię, że tylko za jeden list mi zapłacisz; bo za moję niezręczność sam szkodować powinienem.
— Zbyt pan jesteś dobry, — rzekła Maryja, — ujęta słowami, które poczytywała za dowód wspaniałomyślności pisarza. Potém zapłaciwszy swój list, dodała:
— Pan tyle byłeś dla mnie łaskaw, że chciałabym prosić pana o jednę jeszcze przysługę.
— Mów, moje dziécię.
— Gdybym miała więcéj listów pisać, byłoby dla mnie teraz rzeczą prawie niepodobną szukać innego pisarza.
— Zawsze będę na twoje usługi.
— Ale to jeszcze nie wszystko, panie, moja chrzestna matka równie jak ja, nie umie ani czytać, ani pisać. Miałam jednę przyjaciółkę, w któréj pokładałam całe zaufanie; ta wyjechała. Czybyś pan raczył, gdybym odebrała list od pana Ludwika, przeczytać mi go? Podyktowałabym panu zaraz moją odpowiedź.
— Dla czegóżby nie, moje dziécię, będę czytał twoje listy; przynoś mi je wszystkie, — odpowiedział starzec ze skryłem zadowoleniem. — Ja to dziękuję ci za twoje we mnie zaufanie. Do zobaczenia zatém. Spodziewam się, że wychodzisz ode mnie śmielszą aniżeliś przybyła.
— Bo téż nie spodziewałam się wcale znaleść w panu tyle dobroci.
— Bądź zdrowa, moje dziécię, i pamiętaj uważać mnie zawsze za twego lektora i sekretarza. Wszakżeby każdy mógł teraz powiedzéć, że my się już znamy przynajmniej od lat dziesięciu!
— To prawda, panie, do zobaczenia.
— Do zobaczenia, moje dziecko.
Zaledwie Maryja wyszła ze sklepiku pisarza, zaraz po niéj uchylił drzwi bryftreger i oddając list starcowi rzekł do niego poufałe:
— Macie, ojcze Richard, oto list do was z miasta Dreux.. Oddając go wam tutaj, nie będę potrzebował nosić go aż na ulicę Grenelle, i prędzéj go sobie przeczytacie.
— List z Dreux! — zawołał pisarz z wielkiém zajęciem. — Dziękuję ci mój kochany. — Następnie przypatrzywszy się pismu, powiedział do siebie: — To od Ramona; cóż on mi donosi? co on myśli o moim synu? — Ah! w co się teraz obrócą owe projekta tak dawno ułożone pomiędzy mną a Ramonem!
— Należy mi się sześć soldów, ojcze Richard, — rzekł oddawca listu, przerywając tym sposobem zamyślenie starca.
— Sześć soldów! — zawołał pisarz. — Do licha! to on nie jest frankowany?
— Przypatrzcie się stemplowi.
— To prawda, to prawda, — odpowiedział starzec z westchnieniem i żalem wydobywając z kieszeni pieniądz, który przed chwilą otrzymał, a który teraz przeszedł w ręce bryftregera.
Tymczasem Maryja spieszyła z całą skwapliwością do swego mieszkania.
Maryja, opuściwszy plac Kośnicy, dostała się niezadługo na tę ponurą i smutną ulicę zwaną Prêtres-Saint-Germain — l’Auxerrois i weszła do jednego z ostatnich domów stojących naprzeciwko czarnych murów kościoła. Przeszedłszy przez ciemną sień, Maryja zaczęła spieszyć się po walących się i prawie równie ciemnych jak owa sień schodach, które oświecone były tylko wązkiém okienkiem wychodzącym na podwórko, tak ciasne, że je raczéj za studnię jaką można było poczytać.
Loża odźwiernego znajdowała się tylko o kilka kroków od schodów na przystanku piérwszego piętra; młoda dziewczyna, zatrzymawszy się przed lożą, rzekła do znajdującéj się w niéj kobiéty:
— Czy pani Justin była łaskawa zajrzéć do mojéj chrzestnéj matki? czy ona nie potrzebowała czego?
— Byłam u niéj panienko, zaniosłam jéj mléko; ale znalazłam ją w takim humorze, że mnie jak najgorzéj przyjęła. Gdyby nie dla panny, jabym tam nigdy do niéj nie zajrzała.
— Niestety! moja pani Justin, trzeba mieć litość nad nią; ona tak cierpi!
— Tak, tak, panna ją zawsze usprawiedliwiasz, panna, co najwięcéj od niéj znosisz; dowodzi to dobrego serca panny Maryi, ale téż i przekonywa, że ta chrzestna matka, to straszna złośnica. Biédne dziecko! zaprawdę można powiedziéć, że panna już teraz prawdziwy czyściec przechodzisz, i gdyby się z czasem raj nie znalazł dla ciebie, to już nie wiém gdzieby była sprawiedliwość.
— Do zobaczenia, pani Justin, muszę spieszyć do domu.
— Poczekajno panna chwilkę, mam tu list do panny.
— List? — zawołała Maryja, zarumieniwszy się nadzwyczajnie i czując gwałtowne bicie serca z zadowolenia i nadziei. — List z prowincyi?
— Tak jest, panienko, list stemplowany w Dreux, za który musisz zapłacić sześć soldów. Na rogu koperty napisano: Bardzo pilno.
Maryja skwapliwie uchwyciła podane sobie pismo, wsunęła je za gors, poczém wydobywszy swój mały woreczek, wyjęła z niego ostatnie dziesięć soldów i zapłaciła odźwiernéj, która w zamian oddała jéj klucz od mieszkania.
Młoda dziewczyna spiesznie pobiegła po schodach, doznając zarazem uczucia szczęścia, smutku, i niepokoju: szczęśliwa, że odebrała list od Ludwika; niespokojna oznaczenie wyrazów Bardzo pilno, na rogu koperty, jak to odźwierna jéj oznajmiła; nareszcie smutna, że może kilka godzin czekać będzie musiała zaczém się dowie, co Ludwik do niéj pisze; ponieważ obawiała się odejść z domu powtórnie, zostawiwszy już raz swą chrzestną matkę tak długo w samotności;
Nakoniec Maryja dostała się na piąte piętro tego opustoszałego, smutnego i zapowietrzonego domu. Z żywém biciem serca otworzyła drzwi do obnażonéj i ubogiéj izdebki; którą zajmowała z swoją chrzestną matką. Ta leżała na jedyném łóżku, jakie obie posiadały kobiéty. Cienki materac teraz zwinięty w jednym kącie izby, a w nocy rozłożony na podłodze przy łóżku starszéj niewiasty, był posłaniem Maryi; stolik do roboty, stara komoda, dwa krzesła, kilka sprzętów gospodarskich zaczepionych nad kominem umieszczonym w rogu izdebki, oto wszystko co się znajdowało w tém ubogiém a jednak nadzwyczajnie czystém mieszkaniu, oświeconym jedném małém okienkiem, wychodzącém na ponure i smrodliwe podwórko.
Pani Lacombe (tak się nazywała chora), była wzrostu wysokiego, około lat pięćdziesięciu, chuda i nadzwyczajnie blada, rysów nieprzyjemnych i surowych; gorzki, sardoniczny uśmiech, zpowodowany długiém doświadczaniem nędzy i boleści, ustawicznie ściągał jéj blade i martwe usta: prawie w dwoje zgięta na swojém łóżku, zupełnie była okryta i z całéj jéj postaci widać tylko było okaleczałą rękę obwiniętą białém płótnem, i twarz zachmurzoną otoczoną starym czepkiem, z pod którego wygadały tu i owdzie długie kosmyki siwych włosów.
Pani Lacombe zdawała się być w téj chwili bardzo cierpiącą i zagniewaną: jéj zapadłe oczy błyszczały jakimś ponurym ogniem. Z trudnością obróciła się na łóżku, ażeby surowiéj przypatrzćć się swéj chrzestnéj córce, i zawołała głosem groźnym:
— Zkąd przychodzisz?
— Moja chrzestna matko, ja...
— Latawcze.... Umyślnie zostawiasz mnie samą ażeby mnie do większego gniewu doprowadzić i zgubić, nie prawdaż?
— Zaledwiem godzinę bawiła za domem, moja chrzestna matko.
— A myślałaś, że mnie zastaniesz nieżywą z gniewu, — czy tak?
— O! mój Boże, mój Boże!
— Tak, płacz teraz, niegodziwa. Nie oszukasz mnie ty, nie. Jużem ci się bardzo naprzykrzyła, o tak! Dzień, w którym trumnę moją zakryją, to będzie prawdziwa radość dla ciebie, dla mnie także, bo zanadto już cierpię! Nie, — dodała nieszczęśliwa kobiéta przyciskając rękę do piersi i wydając długie a bolesne westchnienie. — Śmierci, śmierci, przybywaj!! Bo to już nadto tego wszystkiego!
Maryja otarła tylko łzy, które jéj wycisnęła sarkastyczna surowość choréj, zbliżyła się do niéj i powiedziała głosem anielskiéj słodyczy:
— Ostatnia noc chrzestnéj matki była tak bolesna, że miałam nadzieję iż dzień dzisiejszy będzie przynajmniéj lepszy, i że matka zaśnie trochę podczas mojego oddalenia.
— Czyja cierpię, czybym ja umarła co to ciebie obchodzi, bylebyś ty sobie biegała po ulicach!
— Wyszłam dzisiaj rano na chwilę, bo tego była konieczna potrzeba, moja chrzestna matko, ale odchodząc prosiłam pani Justin, ażeby....
— Wolałabym śmierć zobaczyć jak to stworzenie... Dla tego téż, kiedy tylko możesz, przysyłasz mi ją zaraz. Zawsze jedno i to samo z twojéj strony.
Maryja z wyrazem gorzkiego żalu uśmiechnęła się, ale nic nie odpowiedziała na ten nowy zarzut, tylko zapytała się słodkim głosem:
— Moja chrzestna matko, czy nie chcesz abym ci opatrzyła rękę?
— Nie, bo już pora minęła, a tyś to uczyniła umyślnie.
— Bardzo żałuję, żem się tak spóźniła, ale pozwól jednak ażebym cię opatrzyła.
— Daj mi pokój.
— Ah! moja chrzestna matko, rana się pogorszy.
— Właśnie tego pragniesz.
— Moja chrzestna matko, bardzo cię proszę!
— Nie zbliżaj się do mnie.
— To ja poczekam, — rzekła dziewica wzdychając; poczém dodała: — Powiedziałam pani Justin ażeby ci przyniosła twoje mleko: oto jest. Mamże je zagrzać?
— Mléko, zawsze mléko, już mi ono kością w gardle stoi. Doktór kazał mi dawać dobrego rosołu przyrządzonego z dobrego mięsa i z połowy kury.... Tak... miałam go w poniedziałek i wtorek... a potém cóż.... dzisiaj już niedziela.
— Moja chrzestna matko, to nie moja wina, lekarz przepisuje....[1], ale trzeba przecież mieć pieniądze, ażeby jego przepisy wykonać, a ja z największą pracą zarabiam tylko dwadzieścia soldów dziennie....
— Nie zważasz jednak na wydatki gdy idzie o twą toaletę.
Maryja smutnie kiwnęła głową i z rozrzewniającą odpowiedziała rezygnacyją:
— Widziałaś, moja matko, że całą zimę przepędziłam w téj bawełnianéj sukience. Oszczędzam ile mogę, a jednak jesteśmy winne za dwa kwartały mieszkania.
— Co ma znaczyć; że jestem ci ciężarem, nie prawdaż? Otóż to twoje podziękowanie! A wzięłam cię z ulicy, dałam ci sposób utrzymania! Idź!... ty niewdzięczne.... niepoczciwe serce!
— Nie, moja chrzestna matko, nie jestem niewdzięczną! Kiedy mniéj cierpisz, jesteś sprawiedliwszą dla mnie, — odpowiedziała Maryja powściągając łzy swoje.
— Ale zaklinam cię, posil się trochę, bo inaczéj złe się pogorszy.
— Wiém o tém, mam i tak kurcze żołądka że już wytrzymać nie mogę.
— Widzisz więc. Wypij swoje mléko, proszę cię, moja chrzestna matko!
— Idź sobie do djabła z twojém mlékiem! niecierpliwisz mnie.
— Może mam iść po dwa świeże jajka?
— Nie.
— Albo może ugotować trochę ryżu na masie?
— Ja chcę kurczę.
— Moja chrzestna matko, kiedy....
— Kiedy co?
— Kiedy ja nie dostanę kurczęcia na kredyt.
— Dla mnie dosyć będzie połówka, albo i ćwiartka. Wszakżeś miała dzisiaj dwadzieścia siedem soldów w woreczku.
— Prawda, moja chrzestna matko.
— A więc, idź mi kupić ćwierć kurczęcia w traktyjerni.
— Moja ckrzestna matko, kiedy ja to pieniądze....
— Cóż? te pieniądze?...
— Już ich nie mam. Zostało mi tylko kilka soldów.
— A gdzież masz te dwie sztuki po dziesięć soldów?
— Moja chrzestna matko....
— Odpowiész ty? Twoje dwie sztuki po dziesięć soldów, gdzie są?
— Ja...ja nie wiém, — odpowiedziała biédna dziewczyna rumieniąc się i wyrzucając sobie swoją korrespondencyję z Ludwikiem. — Musiały się ono wysunąć z mego woreczka i nie mam ich wcale.
— Kłamiesz, bo się czerwienisz...
— Zapewniam cię, moja matko.
— Tak, tak, — rzekła chora z szyderskim śmiechem; — wtedy kiedy ja konam z nędzy na mojém ubogiém posłaniu, ona sobie zajada ciasteczka!
— Ja, mój Boże!
— Idź precz! wynoś się ztąd! daj mi umrzéć z głodu, jeżeli chcesz, ale niechaj cię przynajmniéj nie widzę!
I ta nieszczęsna kobiéta, dotkliwością cierpień i zawziętością nieszczęścia przywiedziona do największego rozdrażnienia, dodała z wybuchem szyderskiego śmiechu:
— Bardzo ci o to idzie, ażebym ja wypiła mléko! Musi tam w niém coś być, bo jestem ciężarem dla ciebie.
Na to oskarżenie, które więcéj szaloném niżeli okrutném było, Maryja pozostała przez chwilę jakby martwą, ponieważ nie zrozumiała w piérwszéj chwili znaczenia tych słów okropnych; lecz kiedy je pojęła, cofnęła się o parę kroków załamując ręce z przerażenia, poczém nie mogąc już dłużéj powściągnąć gwałtownego łkania, i ulegając silnemu wzruszeniu, rzuciła się na szyję choréj, a obejmując ją rękami, i okrywając łzami i pocałunkami, te tylko słowa mogła wymówić głosem rozdzierającym:
— O! moja chrzestna matko!... matko moja!!
To bolesne zaprzeczenie obwinieniu jakie tylko w obłąkanéj mogło powstać głowie, na szczęście przywołało chorą do rozsądku; jéj zbolałe, przejęło goryczą serce skruszyło się nieco, i jak się to niekiedy przytrafiało, uznała okropną niesprawiedliwość swoją czując łzy chrzestnéj córki na swoich gorączką rozpalonych licach.
Pani Lacombe uchwyciła rękę Maryi, i, starając się swoją skaleczałą drugą ręką przycisnąć dziewicę do swych piersi, rzekła do niej głosem wzruszonym:
— Daj pokój, dziewczyno, nie płacz; jakaś ty dziecinna! przecieżeś widziała żem ja to powiedziała żartem!
Żartem, smutny to żart, godzien niestety! tak przerażającej nędzy.
— Prawda, chrzestna matko, — rzekła Maryja ocierając dłonią łzami zroszone lica, — istotnie omyliłam się sądząc, żeś to na prawdę powiedziała; lecz to już było nad moje siły.
— Cóż chcesz, trzeba mieć litość nad tą biédną chrzestną matką, moja Maryjo, — odpowiedziała chora z głębokim smutkiem. — Widzisz w tak długiém cierpieniu żółć pękła już we mnie, i moje serce, moje usta są gorzkie, gorzkie okropnie!
— Ja wiém, że ty czasami unosisz się mimowolnie, moja chrzestna matko. Ba! to tak łatwo być sprawiedliwym i zadowolonym kiedy kto jest szczęśliwy; gdy tymczasem ty, nigdy nie byłaś szczęśliwą.
— To prawda, — powiedziała chora doznając pewnego rodzaju zadowolenia, że usprawiedliwiano jéj charakter zgryźliwy, wyliczaniem powodów jéj żalu na los zawzięty; — to prawda, wiele jest podobnych mi ofiar, ale w gorszém położeniu od mojego nie masz nikogo. Bita przy nauce, bita przez mego męża dopóki się nie utopił będąc pijanym; zostawszy suchotnicą i kaleką przy mojéj pracy, wlokę najnędzniejsze życie od lat pięćdziesięciu i nader złośliwym byłby ten ktoby mi mógł powiedziéć: „Słuchaj kobiéto, raz przynajmniéj byłaś szczęśliwą, raz, co się nazywa szczęśliwą przez jeden dzień w ciągu twego nędznego życia.” Prawda to jest, moja Maryjo, spędziłam moje życie, jak to mówią bez jednéj niedzieli, kiedy dla tyłu innych każdy dzień jest prawie niedzielą.
— Biédna matko, pojmuję aż nadto dobrze, coś ty musiała wycierpiéć!
— Nie, moje dziecko, nie, ty nie możesz tego zrozumiéć, pomimo żeś i ty już doznała niedoli w twoich ośmnastu lutach życia! ale przynajmniéj, ty, jesteś ładną, i kiedy włożysz swój biały, świeży czepek, z kawałkiem różowéj wstążki na twoje jasne włosy, i kiedy ujrzysz w lusterku twoją ładną twarzyczkę, wtedy masz już swoje chwile zadowolenia.
— Chrzestna matko, wierzaj mi...
— Powiadam ci, że tak jest; zawsze to zadowalnia, bądź tylko szczerą dziewczyno; przyznaj, że bardzo jesteś rada i pysznisz się trochę, kiedy ktoś na ciebie spojrzy, albo się ogląda za tobą mimo twojéj lichéj sukni po dwa soldy łokieć i mimo twoich grubych sznurowanych trzewików?
— O! co do tego, moja matko, jak tylko widzę, że ktoś na mnie patrzy, wstydzi mnie to bardzo. Oto, kiedym chodziła do magazynu, jeden jegomość zawsze mi się przypatrywał, kiedy przychodził mówić z panią Jourdan; mnie to niecierpliwiło straszliwie.
— Tak, ale w duszy to raduje, i jak się zestarzejesz, przypominać sobie będziesz dawne czasy; przynajmniéj coś będziesz miała, co ci z młodości twojéj przyświecać będzie; gdy tym czasem ja, wszędzie tylko widzę ciemność, i nie wiém nawet czym kiedy była młodą; ale żem była brzydką, jestem tego pewna.
— O! moja matko!
— Tak brzydką, żem znienawidziła wszystkie lustra; to téż nie mogłam dostać innego męża jak tylko starego pijaka, który mnie katował nielitościwie, nie miałam nawet tego szczęścia ażeby się ucieszyć jego śmiercią, bo musiałam popłacić jego długi w szynkowni; nareszcie, ponieważ się urodziłam pod złą gwiazdą, zostałam kaleką niezdolną do pracy, i umarłabym z głodu, gdybym ciebie nie miała.
— Daj pokój, chrzestna matko, — ja wiém, żeś miała jeden dzień szczęśliwy w życiu twojém.
— Jaki?
— Kiedy, po śmierci méj matki, twojéj sąsiadki, przyjęłaś mnie do siebie z miłosierdzia.
— Więc cóż?
— Czyliż ton dobry uczynek nie zadowolnił ciebie? Nie byłże to dla ciebie przynajmniéj, jeden dzień szczęśliwy, moja matko?
— Jeżeli to nazywasz dniem szczęśliwym.... dziękuję!
— Jak to?
— Przeciwnie, powiédz że to był jeden z moich dni fatalnych.
— Ah! chrzestna matko! — zawołała ze smutkiem dziewica.
— Niestety! jak tylko mój mąż pijak umarł, i kiedym zapłaciła jego długi, miałam już tylko o siebie kłopot; lecz przyjąwszy ciebie, moje dziewczę, byłam jakby wdową z jedném dzieckiem na karku; a ty myślisz że to jest przyjemnie, dla kobiéty, która zaledwie dla siebie saméj wystarczyć może? Lecz byłaś tak ładna z twoją małą kędzierzawą główką i twemi niebieskiemi oczkami, wyglądałaś tak smutno klęcząc przed trumną twojéj matki, że nie miałam odwagi oddać cię do domu sierot. Z tego powodu, jakąż ja to okropną noc przepędziłam, bijąc się z myślami co z tobą zrobić, w co się obrócisz, jeżeli mi roboty zabraknie! Słuchaj, Maryjo, gdybym nawet matką twoją była, nie miałabym większych udręczeń; i ty nazywasz to dniem szczęśliwym dla mnie! Nie, nie! Gdybym w dostatkach była, to rozumiem! Byłabym powiedziała: Los tego dziecka jest zabezpieczony; i taka rzecz może kogoś zadowolnić, ale zmienić tylko twoją nędzę na inną nędzę, to nie ma się z czego cieszyć.
— Biédna matko! — odezwała się dziewica wzruszona nadzwyczajnie; potém uśmiechnąwszy się ze łzami w oczach, i pragnąc w części przynajmniéj uspokoić tę duszę zbolałą dodała:
— Otóż, moja chrzestna matko, nie mówmy już o dniach, ale o samych tylko chwilach szczęścia, bo na przekorę tobie, chciałabym chociaż odrobinkę szczęścia wynaleść dla ciebie, ot naprzykład w téj chwili.
— W téj chwili?
— Jestem przekonana, że cię to cieszy iż mnie nie widzisz płaczącą, a to, moja chrzestna matko, dzięki twoim życzliwym słowom, któremi do mnie przemawiasz.
Chora smutnie poruszyła głową.
— Kiedy mój zgryźliwy humor uspokoi się nieco, jak teraz, wiesz ty o czém ja myślę?
— O czém, matko?
— Myślę sobie: Maryja, to dobra dziewczyna, prawda, ale prawie zawsze jestem tak zła, tak niesprawiedliwa dla niéj, że w duszy ono mnie musi nienawidziéć, i ja zasługuję na to.
— Moja chrzestna matko, — przerwała jej młoda dziewczyna, z wyrazem boleści, — otóż znowu powracasz do twoich złych myśli.
— Przyznaj sama, że się nie mylę. O! mój Boże, nie dla tego ja to mówię, ażeby cię łajać. Ty masz słuszność. Zabijasz się pracą dla mnie, karmisz mnie, pielęgnujesz, a ja ci to wszystko najczęściéj gniewem odpłacam.... Doprawdy, moje biédne dziecko, śmierć moja będzie dla ciebie pocieszającą ulgą, i lepiéjby było ażeby karawan już jak najprędzéj zajechał po moje kości.
— Powiedziałaś przed chwilą, moja matko: że kiedy mówisz o rzeczach tak smutnych, to tylko dla żartu, i ja też togo wszystkiego inaczéj nie uważam, — rzekła Maryja, starając się znowu uśmiechnąć, pomimo, że na nowo czuła serce swoje zranione najżywszą boleścią, widząc chorą gotową powtórnie oddać się swoim złowrogim wnioskom; ale ta, wzruszona wyrazem trwogi i niespokojności malującym się w twarzy swéj chrzestnéj córki, rzekła:
— Ponieważ ja żartuję, moje dziecko, nie smućże się tak zaraz; oto rozpal ogień i przygotuj moje mléko, a podczas kiedy się będzie grzało, opatrzysz mi rękę.
Maryja tak się uradowała temi słowy swéj chrzesnéj matki, jak gdyby jej coś najmilszego powiedziała; wyjęła spiesznie kawałek chleba z szafki, jedyny jaki się tam jeszcze znajdował, wdrobiła go w mały rądelek napełniony mlékiem, napaliła kilka wiórków na kominie, mléko przystawiła do ognia i wróciła znowu do choréj. Ta podała jéj swą skaleczałą rękę, która mimo wstrętu jaki musiała obudzić gnijąca rana, zręcznie i cierpliwie przez Maryję opatrzoną i obwiązaną została.
Rezygnacyja dziewicy, jéj poświęcenie się, jéj słodycz, jéj usłużna troskliwość, wzruszyły serce pani Lacombe; po opatrzeniu ręki, rzekła do swéj chrzestnéj córki, nie mogąc się jednak powstrzymać od dodania gorzkiego porównania do wyrazów swéj wdzięczności:
— Wychwalają siostry miłosierdzia, a nie masz ani jednéj, któraby choć w połowie miała tyle zasługi co ty, moje dziecko.
— Ah! chrzestna matko! nie mów tego? — Wszakże większa ich część; podobnie jak my, jest dziećmi nędzy?
— Ale Siostry Miłosierdzia pielęgnują obcych sobie ludzi, gdy tymczasem ty, moja chrzestna matko jesteś dla mnie jakby prawdziwą matką. Czynię moją powinność, mam zatém mniéj zasługi od nich. — Tak, moja biédna Maryjo, gadaj ty o mojém przywiązaniu do ciebie; piękne ono bardzo! Przed chwilą dopiéro, przywiodłam cię do płaczu a zapewnie jutro znowu będzie toż samo.
Maryja oszczędzając sobie smutku odpowiadania na te gorzkie słowa swéj chrzestnéj matki, poszła po mleko, które po zgaszeniu ognia przyniosła choréj.
Pani Lacombe zjadła je z niezłym apetytem, a przy ostatnéj łyżce, rzekła do Maryi.
— A ja nie myślałam o tobie wcale, czyś ty jadła?
— O! moja chrzestna metko, ja jadłam już śniadanie, — odpowiedziała biédna dziewczyna zmyślając. — Kupiłam sobie dzisiaj rano żytnią bułeczkę, i zjadłam ją całą przez drogę. Ale pozwól mi poprawić sobie poduszkę, możebyś się trochę przespała; dzisiejszą noc przepędziłaś zupełnie bezsennie.
— Ty najlepiéj wiész o tém, boś ciągle była na nogach.
— Ja nie jestem bardzo ospała, i czuwanie nie męczy mnie wcale. No cóż, czy lepiéj ci tak leżéć.
— Dobrze... dobrzo, meje dziecko.
— Wezmę teraz moją robotę i usiądę przy oknie. Tutaj bardzo ciemno, a praca moja tak jest mozolna!
— Cóż to szyjesz takiego?
— O! prześliczną rzecz, chrzestna matko, batystową koszulę. Pani Jourdan mi ją powierzyła, zalecając bardzo ażebym nie zgubiła téj cudnéj sztuki, kosztującéj bez roboty 200 franków, a zrobiona kosztować będzie przynajmniéj 300; mamy zaś zrobić takich aż dwa tuziny. Zdaje się, że to musi być dla jakiejś panny na utrzymaniu, — dodała Maryja naiwnie.
Chora rozśmiała się głosem szyderskim.
— Co to? chrzestna matko? — zapytała zdziwiona dziewica.
— Dziwna myśl.
— Ah! — rzekła Maryja z niejaką obawą, bo znała już zwyczajny charakter żartów pani Lacombe, — i jakaż to myśl, moja matko?
— Dla czegóż to jest na świecie tyle biédnych stworzeń, które jak ty i ja nic w życiu nie znają prócz nędzy i niedoli; wiész ty, dla czego?
— Moja chrzestna matko, doprawdy! nie wimé co ci na to odpowiedziéć.
— Dla tego ażeby taka uczciwa dziewczyna jak ty, która zaledwie ma dwie czy trzy łatane bawełniane koszule, zarabiała dwadzieścia soldów dziennie, szyjąc koszule po trzysta franków.... dla kogo.... dla jednéj!... Odwagi, dziewczę, pracuj! ja może zasnę... może mi się cmentarz po tém wszystkiém przyśni!...
I chora odwróciwszy się do ściany, nic już więéj nie powiedziała.
Na szczęście, Maryja miała serce zbyt czyste i zbyt była zajętą ażeby mogła uczuć całą gorycz tego ostatniego sarkazmu swéj chrzestnéj matki; i podczas kiedy ta ostatnia leżała w przeciwną odwrócona stronę, wydobyła ów list bardzo pilny, odebrany niedawno od odźwiernéj, i nie przestając pracować położyła go na swych kolanach tak, ażeby chora dojrzéć go nie mogła.
Maryja spostrzegła wkrótce, że jéj chrzestna matka zasnęła. Zawiesiwszy wtedy na chwilę swą pracę, dziewica, która dotąd okiem, że tak powiem macierzyńskiéj czułości wpatrywała się w list Ludwika Richard (syna pisarza publicznego) spoczywający na jéj kolanach, odpieczętowała go i rozłożyła. Próżna i śmieszna ciekawość! bo jakeśmy to już wyżéj powiedzieli, biedna szwaczka nie umiała czytać.
To też trudno sobie wyobrazić coś rzewniejszego i przykrzejszego nad widok młodéj dziewczyny wpatrującéj się z gwałtowném biciem serca w te niepojęte dla niéj znaki; zauważyła tylko z niespokojnością i obawą, że list był nadzwyczajnie krótki.
Czy list ten tak krótki a pilny, jak to zapowiadała widoczna adnotacyja na rogu koperty, zawierał jaką dobrą lub złą wiadomość?
Maryja, z oczyma wlepionemi w tajemnicze pismo, gubiła się w domysłach, sądząc, że widocznie list tak krótki, po dosyć długiém rozłączeniu, musiał zapowiadać cóś niespodziewanego, albo bliski powrót; bo jeżeli Ludwik miał przybyć jednocześnie prawie z listem, to nie byłby potrzebował pisać, albo téż zawierał jakieś niepomyślne, nieprzewidziane doniesienie, które nie zostawiało Ludwikowi dosyć czasu ażeby się obszernie wytłómaczył.
Te zatrważające obawy sprawiały Maryi tysiączne udręczenia na jakie wystawione są nieszczęśliwe istoty, które niedola albo opuszczenie pozbawiły piérwotnego wychowania. Trzymać w ręku, mieć pod oczyma te kilka wierszy, które ci przynoszą radość lub boleść, a nie módz odgadnąć ich tajemnicy! być przymuszoną udawać się do obcego człowieka dla przeczytania tych wyrazów i usłyszenia z ust jego obojętnych wiadomości, do któréj niemal życie twoje jest przywiązane!
Takim Maryja oddawała się myślom. Jéj obawa doszła wkrótce do najwyższego stopnia; dla tego téż, widząc, że jéj chrzestna matka spała, postanowiła, z narażeniem się na najokropniejsze przyjęcie po swoim powrocie (ponieważ dobry humor był rzeczą rzadką u pani Lacombe), postanowiła, mówię, udać się powtórnie do pisarza publicznego. Młoda szwaczka podniosła się tedy z krzesła ostrożnie, ażeby nie zbudzić choréj; ale w chwili kiedy się już na palcach do drzwi zbliżała, nagle została wstrzymana bolesną myślą.
Nie mogła swego listu dać czytać pisarzowi, bez zażądania jednocześnie udzielenia na niego odpowiedzi, odpowiedzi jakiéjby może treść listu Ludwika wymagała: trzebaby więc znowu zapłacić starcowi, gdy tymczasem Maryja nie więcéj nie posiadała nad to co jéj było potrzeba na kupno chleba i mléka na cały dzień, zwłaszcza, że za chleb musiała płacić gotówką, bo będąc już winna piekarzowi dwadzieścia franków, ten nie chciał jéj nowego otwierać kredytu. Maryja odebrała w wiliją tego dnia całą należytość tygodniową, wynoszącą tylko pięć franków, bo pielęgnowanie chrzestnéj matki zabierające zbyt wiele czasu nie pozwalało jéj zajmować się robotą o tyle żeby większy mogła mieć zarobek. Większa część téj skromnéj kwotki została użytą na zaspokojenie odźwiernéj, która już kilka razy zasiliła ją drobnemi pożyczkami i na udzielenie zaliczenia praczce, tak dalece że Maryi zostało już tylko dwadzieścia pięć soldów, z których zapłaciła porto od swojéj korrespondencyi z Ludwikiem.
W obec potrzeb chrzestnéj matki i swego własnego tak krytycznego położenia, biédna dziewica wyrzucała sobie ten wydatek, na opłacenie kosztów swéj korrespondencyi jakby jaką występną rozrzutność.
Czytelnik może się tylko uśmiechnie na ten obraz ciężkich udręczeń, na to potępienie własnych zbytków, kosztujących kilkadziesiąt centymów. Niestety! dla nieszczęśliwego nie masz małych kwot; mały dodatek dziesięciu soldów na jego zwyczajnym zarobku, pozwala mu często byt swój utrzymać, zamiast coby musiał codziennie umierać stopniowo, czuć wyczerpującą się resztę sił swoich i niknąć z każdą chwilą w swojém żyjącém konaniu, to jest zostawać w stanie środkującym pomiędzy chorobą a życiém, przedwcześnie prowadzącym tylu ludzi do grobu.
Maryja, chcąc tego nowego oszczędzić wydatku, myślała w piérwszéj chwili dać list swój przeczytać odźwiernéj, lecz obawiając się gadulstwa a może i szyderstw téj kobiéty, wolała jeszcze jedną bardzo przykrą poniéść ofiarę dla swojéj lękliwéj draźliwości. Pozostała jéj jeszcze jedna sukienka z ładnego materyjału kupione w Temple i przerobiona na jéj osobę; chowała ona ją, jak to zwykle mówią od wielkiego święta i zaledwie ją miała dwa czy trzy razy na sobie wtedy, kiedy się chciała piękniéj ubrać na przechadzkę z Ludwikiem. Z westchnieniem tedy włożyła ową sukienkę do małego koszyka, i dołączyła do niéj jedyną jedwabną chusteczkę, z zamiarem zastawienia tego wszystkiego w lombardzie. Trzymając w jednéj ręce swoje zawiniątko i wychodząc pocichu ażeby nie przerwać snu swéj chrzostnéj matki, młoda szwaczka zbliżyła się już do drzwi, kiedy pani Lacombe poruszyła się na łóżku, i obudziwszy się w połowie, powiedziała z cicha:
— Patrzaj!... ona znowu wychodzi... i...
Lecz nie dokończyła co chciała powiedziéć i powtórnie zasnęła.
Maryja, korzystając z téj okoliczności, przez chwilę stała nieruchoma i oniemiała, potém otworzywszy drzwi z największą ostrożnością, wyszła, wyjęła klucz, który złożyła u odźwiernéj i skwapliwie pobiegła do lombardu. Pożyczono jéj pięćdziesiąt soldów na sukienkę i chusteczkę. Posiadając tę kwotę, Maryja udała się na plac Kośnicy w zamiarze odwiedzenia powtórnie pisarza.
Od czasu odejścia Maryi, a mianowicie od czasu jak się dowiedział o treści listu, który zrana odebrał od swego syna z Dreux, starzec zastanawiał się z coraz większą niespokojnością nad przeszkodami jakie stawić może jego zamiarom tajemnica, którą przypadek mu odkrył w czasie jego widzenia się z młodą dziewczyną. Wtém, niespodziewanie, ona znowu stajc przed jego drzwiami. Nie ukrywając wtedy swego zdziwienia, a przeciwnie, tając obawę jaką w nim tak spieszny powrót jego klientki obudził, pisarz powiedział:
— Cóż to, moje dziécię, nie spodziewałem się widziéć cię tak prędko z powrotem?
— Panie, — odpowiedziała Maryja, wydobywając z za chustki list, który niedawno otrzymała, oto pismo pana Ludwika; przychodzę prosić pana, ażebyś mi je przeczytał i zarazem napisał odpowiedź jeżeli tego będzie potrzeba.
I młoda szwaczka drżąc z obawy i ciekawości czekała na odczytanie tych kilku wierszy Ludwika. Pisarz, z którego przez cały czas oka nie spuściła, piérwéj przeczytał dla siebie to krótkie pismo i nie mógł się wstrzymać od okazania żywego niezadowolenia jakie ono w nim obudziło; następnie udając jakieś bolesne zadziwienie, podarł list z wielkiém zdumieniem Maryi, i zawołał:
— Ah! biedne dziécię!
I zmiąwszy kawałki listu w dłoni, rzucił je pod biórko.
— Panie, krzyknęła Maryja blednąc, — co pan robisz?
— Ah! biédne dziécię, — powtórzył starzec z udaném przerażeniem.
— O! mój Boże, — rzekła dziewica zcicha i składając ręce, — jakiéż nieszczęście spotkało pana Ludwika!
— Nie, moje dziecko, nie; ale najlepiéjbyś uczyniła, gdybyś zapomniała o nim.
— Zapomnieć o nim!
— Tak, wierzaj mi, wyrzecz się zbyt ułudnych nadziei.
— Jak to... Więc cóż się stało panu Ludwikowi?
— Słuchaj, moje biedne dziécię, nie wiém czy może być cóś smutniejszego nad brak nauki, a jednak w téj okoliczności, żałowałbym cię gdybyś czytać umiała.
— Ale, proszę pana, cóż jest w tym liście?
— Nie możesz już myśléć o małżeństwie, które teraz jest niepodobném.
— Czy pan Ludwik to pisze?
— Tak, odwołując się do szlachetności, do delikatności twego serca.
— Pan Ludwik mówi, ażebym go się wyrzekła, i on mnie się wyrzeka?
— Niestety! tak jest, moje dzicéię, ale miéj odwagę, rezygnacyję!
Maryja zbladła jak śmierć; przez chwilę ani jednego słowa nie powiedziała tylko rzęsiste łzy spływały po jéj licach; potém, schyliwszy się nagle, podjęła podarte kawałki listu, oddała je pisarzowi, i rzekła do niego głosem łkającym:
— Będę miała odwagę wszystko usłyszéć: złóż pan te kawałki, ja słucham.
— Moje dziécię, wierzaj mi, nie nalegaj, proszę cię!
— Panie, czytaj pan, zaklinam cię, czytaj!
— Ale..
— Nie dowiedziéć się co ten list zawiera, chociażby to było coś najokropniejszego... oh! panie, jabym umarła!
— Powiedziałem ci już treść jego; oszczędź sobie nowego cierpienia.
— Panie, ulituj się nademną! Jeżeli, jak pan mówisz, masz jakie współczucie dla mnie, przeczytaj, na miłość Boską, przeczytaj! Niechaj przynajmniéj znam całą wielkość mego nieszczęścia. A potém, może przynajmniéj jeden wiersz, jeden wyraz będzie dla mnie jakąś pociechą.
— Dobrze, moje dziecko, kiedy tak chcesz, — rzekł starzec przykładając kawałki jeden koło drugiego, gdy tymczasem strapiona Maryja, z twarzą zasmuconą, wpatrywała się boleśnie w pisarza, — słuchaj więc:
— „Na prędce piszę do ciebie te kilka wyrazów, tłumiąc rozpacz w duszy mojéj. Trzeba się wyrzec naszych zamiarów; obowiązany jestem zapewnić lepszy byt memu ojcu i spokojność dla reszty dni jego. Ty wiész, czy kocham mojego ojca. Dałem już słowo na to. Nie możemy się więcéj z sobą widziéć.
„Ostatnią mam prośbę do ciebie: zanoszę ją do twojéj delikatności, do wspaniałomyślności twego serca; nie staraj się widziéć zemną, albo zmienić moje postanowienie. Musiałbym wybierać pomiędzy moim ojcem i tobą; może być, że zobaczywszy cię, nie miałbym odwagi spełnić mego synowskiego obowiązku. Los zatém przyszłości mego ojca jest w twoim ręku. Rachuję na szlachetność twego serca. Żegnam cię, boleść wytrąca mi pióro z ręki.
„Żegnam cię jeszcze raz, żegnam na zawsze!
W ciągu czytania tego listu, Maryja mogłaby posłużyć malarzowi jako smutny wzór boleści: stojąc martwa przy biórku pisarza, z rękoma spuszczonemi lecz załamanomi jakby do modlitwy, niema, z ustami poruszającemi się konwulsyjném drżeniem, z oczyma spuszczonemi i zalanemi łzami, które spływały po jéj licach, biédna dziewica słuchała jeszcze, pomimo, że starzec skończył już swoje czytanie.
Nareszcie on piérwszy przerwał milczenie, mówiąc:
— Byłem tego pewny, moje dziecko, że ten list okropną sprawi ci boleść.
Maryja nic nie odpowiedziała.
— Moje dziécię, — dodał ojciec Richard, — nie drżyj tak, usiądź. Masz, napij się trochę świeżéj wody.
Maryja nic nie słyszała; z wzrokiem osłupiałym i łzami zalana, — rzekła pocichu głosem bolesnym:
— A więc, wszystko skończone! nic, nic już nie mam na świecie!... Zbyt wiele byłoby dla mnie szczęścia! Ah! jestem jak moja chrzestna matka; szczęście nie dla mnie jest na ziemi!
Poczém dodała z cichém łkaniem i głosem, którego niepodobna opisać:
— Stało się!
— Moje dziécię, — powiedział starzec mimowolnie wzruszony tak tkliwą rozpaczą, — zaklinam cię, uspokój się.
Te słowa upamiętały nieco dziewicę; otarła oczy i rzekła do pisarza głosem, który starała się uczynić dosyć pewnym:
— Dziękuję panu.
Potém zebrała zwolna kawałki podartego listu ze stołu.
— Co robisz? — zawołał ojciec Richard z niespokojnością. — Po co przechowywać to szczątki, które będą ci tylko zbyt często przypominały to bolesne wspomnienie?
— Grób osoby, którą się bardzo kochało, także przypomina bolesne i drogie wspomnienia, — odpowiedziała Maryja z smutnym uśmiechem, a jednak nie opuszczamy tego grobu!
I zebrawszy wszystkie kawałki w kopertę, Maryja schowała ją za gors, poczém zakrywszy piersi chustką, zabierała się do wyjścia, powiedziawszy pierwéj te słowa:
— Bardzo panu dziękuję za jego grzeczność, — a powodowana wrodzoną delikatnością dodała nieśmiało: — Jakkolwiek nie było żadnéj odpowiedzi na ten list, jednak, za fatygę pana... winna mu jestem...
— Dziesięć soldów, tak samo jak za list, — odpowiedział starzec przerywając Maryi; i nie wahając się bynajmniéj w przyjęciu tego wynagrodzenia, które obojętnie schował do kieszeni pomimo tylu i tak rozmaitych wzruszeń, jakich doznał za powrotem dziewicy.
— Do zobaczenia, moje dziecko, a spodziewam się, że jeżeli to nastąpi, to pewnie w mniéj smutnych okolicznościach.
— Oby Bóg pana wysłuchał! — odpowiedziała Maryja.
I oddaliła się zwolna, gdy tymczasem ojciec Richard, chcąc jak najspieszniéj wrócić do domu zamknął okiennicę swego sklepiku kończąc tym sposobem prędzéj jak zwykle swoje dzienne zatrudnienie.
Maryja zajęta najsmutniejszemi myślami, machinalnie postępowała ulicą nie myśląc o tém wcale gdzie ją kroki niosą. Tym sposobem przybyła w okolice mostu zwanego au Change.
Na widok rzeki, dziewczyna zadrżała, jak gdyby się nagle ze snu obudziła i rzekła do siebie półgłosem:
— To moje nieszczęśliwe przeznaczenie sprowadza mnie tutaj!
I zszedłszy szybko z chodnika, oparła się o poręcz wpatrując się badawczym wzrokiem w bystre wody rzeki.
Nieznacznie Maryja uległa pod wpływem tego niepojętego odurzenia, jakie sprawia widok każdéj przepaści. W miarę jak oczy jéj goniły za pędem wody, doznawała pewnego rodzaju zawrotu. Ciągle oparła o poręcz, z głową zwieszoną na rękach, pochylała się coraz bardziéj nad rzekę.
— Tu jednakże jest zapomnienie wszystkich cierpień! — rzekła do siebie nieszczęśliwa dziewczyna; tu jest bezpieczny przytułek przeciwko wszelkim prześladowaniom nędzy, przeciwko obawie głodu, choroby lub nieszczęśliwéj starości.... takiéj jaką jest starość mojéj chrzestnéj matki... Mojéj chrzestnej matki! a cóż się z nią stanie bezemnie?
W téj chwili Maryja uczuła, że ją ktoś silnie uchwycił za rękę, i usłyszała głos wołający na nią z pewném przerażeniem:
— Uważaj, dziewczyno, ty do wody wpadniesz!
Dziewica zadrżała, odwróciła się, rzuciła obłąkanym wzrokiem wkoło siebie i spostrzegła jakąś czerstwą kobietę, rysów łagodnych i uczciwych, która dodała z łagodnym wyrzutem:
— Wiész ty, moje dziecię, ty jesteś bardzo nierozważna, ażeby się tak przechylać na poręcz. Wszakże ja widziałam jak ci się nogi już usuwały.
— Rzeczywiście, nie uważałam na to, dziękuję pani.
— Ale to trzeba uważać, moje dziecko. O! mój Boże, jakże ty jesteś blada! czy nie jesteś chora?
— Nie, pani, jestem tylko osłabiona trochę, — rzekła Maryja, czując się w stanie jakiegoś bolesnego odurzenia; — to nic.
— Podaj mi rękę. Zapewnie jesteś niedawno po jakiéj chorobie?
— Tak jest, pani, — odpowiedziała Maryja, przecierając czoło ręką. — Proszę pani, gdzie ja to jestem?
— Między Nowym Mostem (Pont Neuf) i mostem au Change, moje dziecko; to ty może nie jesteś tutejszą?
— Nie, pani, ale w téj chwili doznałem jakiegoś zawrotu. Teraz to już przechodzi i poznaję gdzie jestem.
— Czy nie chcesz żebym ci towarzyszyła, moja córko. — Ty drżysz cała. No, podaj mi rękę.
— Dziękuję pani, ja blisko ztąd mieszkam.
— Chętniebym ci usłużyła, moja panienko. No, bądź zdrowa i miéj odwagę. I zacna kobiéta poszła daléj w swą drogę.
Maryja, wróciwszy zupełnie do przytomności, z większą jeszcze goryczą uczuła całą wielkość swego zmartwienia, do czego łączyła się jeszcze obawa złego przyjęcia od chrzestnéj matki, wtedy, kiedy biédna dziewica najwięcéj potrzebowała pociechy, albo przynajmniéj téj samotności, téj miłéj spokojności w któréj niekiedy boleść zamykać się zwykła.
Chcąc złagodzić przykre wyrzuty, jakie to długie oddalenie sprowadzić na nią mogło i przypominając sobie ów apetyt na kurczę, o którém jéj chrzestna matka rano wspominała, Maryja sądziła, że uzyska przebaczenie za swoje wyjście, zadowalniając chęci choréj, i ufna w ową resztę jaka jéj jeszcze została z pięćdziesięciu soldów, pożyczonych na zastaw w lombardzie, weszła do traktyjerni, kupiła ćwiartkę kurczęcia, potém dwie bułeczki u piekarza i z temi nabytkami spiesznie wracała do domu.
Przed drzwiami domu, w którym Maryja mieszka, stał dosyć ładny kabryjolet, lecz ona nie zważała na to w piérwszéj chwili, spiesząc do odźwiernéj po klucz, który u niéj zostawiła.
— Klucz panny Maryi? — rzekła pani Justin: — ja go nie mam: ten pan wziął go przed chwilą.
— Jaki pan?
— Jakiś pan orderowy. O! tak, o nim to już można powiedziéć, że orderowy: bo to wstążka na dwa cale z dużą kokardą! Nie widziałam nikogo tak dekorowanego!
— Ależ, — powiedziała dziewica nadzwyczajnie zdziwiona, — ja nie znam żadnego orderowego pana; on się musiał pewnie omylić.
— O! nie, moja córko, pytał mnie czy tu mieszka niejaka Lacombe, kaleka żyjąca ze swoją córką chrzestną, szwaczką; widzisz więc, że tu nie ma żadnéj omyłki.
— I pani nie powiedziałaś temu panu, że moja chrzestna matka jest chora i z nikim widziéć się nie może?
— Owszem, moje dziecko, ale oświadczył, że chce z nią mimo tego mówić, i że przybył w interessie bardzo ważnym i bardzo pilnym; wtedy oddałam mu klucz, i pozwoliłam mu pójść samemu, nie chcąc się znowu wystawiać na grubijaństwa twéj chrzestnéj matki.
— Pójdę więc zobaczyć co to jest, — odpowiedziała Maryja.
I nadzwyczajnie zdziwiona, spiesznie przybyła do sieni piątego piętra.
Tu spostrzegła, że nieznajomy zostawił drzwi uchylone, przyczém dosłyszała następujące słowa:
— Ponieważ twoja chrzestna córka wyszła, moja poczciwa kobiéto, więc tém lepiéj, i jasno ci się wytłómaczę.
Maryja, zamiast wejść do izby, uległa pod wpływem mimowolnéj ciekawości, i pozostawszy w sieni, podsłuchała rozmowę nieznajomego z jéj chrzestną matką.
W chwili, kiedy Maryja podsłuchywała pod drzwiami izby, w któréj jej matka rozmawiała z nieznajomym, opiszemy co mówiono i co się działo w téj izbie.
Mężczyzna, mający około czterdziestu pięciu lat, rysów dosyć regularnych ale zwiędłych i wycieńczonych przez rozmaite zbytki, nosił długie wąsy, które wymuskane starannie jakimś kosmetykiem były równie czarne i połyskujące jak włosy jego głowy artystycznie ufryzowane, które widocznie także tylko sztuce zawdzięczały swoją czarność hebanową. Twarz tego człowieka była wyrazem fałszywości, przebiegłości i zuchwalstwa. Nogi miał ogromne, ręce duże, i mimo wielkich jego pretensyi, za piérwszém spojrzeniem można było widziéć, że to był jeden z tych ludzi pospolitych przeznaczonych nie do naśladowania lecz do parodyjowania prawdziwéj elegancyi. Ubrany ze starannością złego smaku, z szeroką wstążką czerwoną zawiązaną w dziurce surduta, usiłował koniecznie nadać sobie postać wojskowego. Kapelusza nie zdjął wcale z głowy; usiadł w pewném oddaleniu od łóżka choréj, i rozmawiając z nią przygryzał gałkę swéj laseczki ozdobioną ładnemi kamyczkami.
Pani Lacombe zawsze złego humoru i ironiczna, z zadziwieniem i nieufnością patrzała na nieznajomego, i w oczekiwaniu dopóki się jaśniéj nie wytłómaczy, zaczęła jakiś wstręt czuć ku niemu, do czego przyczyniały się nie mało jego zuchwała powierzchowność i protektorskie obejście.
— Ponieważ twoja chrzestna córka wyszła, moja poczciwa kobiéto, — rzekł nieznajomy do chorej, — przeto tém lepiéj, i jasno ci się wytłómaczę.
Właśnie to w téj chwili Maryja stanęła przed uchylonemi nieco drzwiami i podsłuchała następującą rozmowę:
— Mój panie, — rzekła chora głosem opryskliwym, — pytałeś mnie czy się nazywam Lacombe, i czy jestem chrzestną matką Maryi Moreau; odpowiedziałam ci że tak jest. Teraz, czego pan chcesz odemnie? Wytłómacz się pan.
— Naprzód, moja kobiéto kochana....
— Nazywam się pani Lacombe!
— Do djabła! A więc, moja pani Lacombe, powtórzył nieznajomy z wyrazem szyderskiego poszanowania, — najprzód winienem ci powiedziéć kto jestem, potém powiém czego chcę.
— Słucham.
— Jestem kommendantem de la Mirandière i wskazując palcem na swoją nową wstążkę dodał: — Dawny wojskowy, jak pani widzisz dziesięć kampanii, sześć ran.
— Mało mnie to obchodzi. Cóż więcéj?
— Mam najpiękniejsze znajomości i stosunki w Paryżu, książęta, hrabiowie, margrabiowie...
— Co mnie tam do tego!
— Mam kabryjolet i wydaję najmniéj dwadzieścia tysięcy franków rocznie.
— Kiedy tymczasem ja i moja chrzestna córka z głodu umieramy, z naszemi dwudziestu soldami dziennie, i to, jeżeli je ona może zarobić! — rzekła chora z goryczą. — Otóż to sprawiedliwość świata!
— Nie! to nie jest sprawiedliwie, matko Lacombo, — zawołał kommendant de la Mirandière. — Nie, to nie jest sprawiedliwość, i właśnie przybywam tutaj, ażeby koniec położyć téj niesprawiedliwości.
— Jeżeli pan tu przyszedł ażeby sobie drwić zemnie, — rzekła chora głosem zagniewanym i groźnym, — to proszę mi dać pokój!
— Ja miałbym drwić z ciebie, matko Lacombo, ja! Słuchaj i osądź z tego co ci chcę ofiarować. Czy chcesz mieć jeden wygodny pokój w pięknym apartamencie, kobiétę do twojéj wyłącznie usługi, pański obiad i pańską kolacyję, kawę zrana, i pięćdziesiąt franków miesięcznie na tabakę, jeżeli zażywasz, lub na inne wydatki, jeżeli nie zażywasz. A cóż, matko Lacombo, cóż ty powiész na to?
— Co ja powiem... co ja powiem... powiem że to kłamstwo, albo, że w tém wszystkiém jest cóś niedobrego. Kiedy kto takie czyni ofiary dla biédnéj, staréj, okaleczały kobiéty, to pewnie nie robi tego dla miłości Bożéj.
— Nie, matko Lacombe, ale dla miłości pary ładnych oczów.
— Jakich ładnych oczów?
— Twojéj chrzestnéj córki, matko Lacombe, odpowiedział bezczelnie kommendant de la Mirandière. — Nie mam potrzeby obwijać tego w bawełnę.
Chora uczyniła poruszenie zadziwienia, nic nie odpowiedziała w piérwszéj chwili, a spojrzawszy przenikliwym okiem na niego, zapytała:
— Więc pan znasz Maryję?
— Byłem kilka razy za sprawunkiem bielizny u pani Jourdan, ponieważ ja bardzo lubię piękną bieliznę, dodał spoglądając z zadowoleniem na haftowany gors swój koszuli. — Często więc widywałem twoją chrzestną córkę w magazynie; znalazłem ją śliczną, zachwycającą, i....
— I przychodzisz ją kupić odemnie?
— Brawo! mamo Lacombe; jak widzę jesteś kobiétą domyślną i z głową; z jednego słówka domyślasz się wszystkiego. A więc takie są moje propozycyje: ładny apartament świeżo umeblowany dla Maryi, z którą mieszkać będziesz; 500 franków miesięcznie na jéj wydatki, panna służąca, kucharka, która zarazem i tobie usługiwać będzie; stosowna wyprawa dla panienki i pięćdziesiąt luidorów na piérwsze zagospodarowanie, nie licząc w to prezentów, jeżeli się należycie zachowywać będzie. Oto, co do rzeczy najważniejszych. Teraz co do przyjemności i rozrywek, spacery w kabryjolecie, loże w teatrach (znam wielu autorów), i stosunki bardzo piękne z damami bardzo przyzwoitemi, które trzymają stół otwarty dają bale, i grają; słowem, życie zachwycające, życie książęce, mamo Lacombe! No cóż, podoba ci się?
— Dla czego nie? — odpowiedziała chora z szyderskim uśmiechem. — Taki biédny motłoch jak my, to się na nic innego nie przyda, jak tylko ażeby się sprzedawać, kiedy się jest młodą, albo sprzedawać inne, kiedy się jest starą.
— Ej co tam, mamo Lacombe, dla uspokojenia twoich Cnotliwych skrupułów, daję ci sześćdziesiąt franków miesięcznie na tabakę prócz tego ofiaruję ci prześliczny szal, ażebyś, się mogła godnie i po macierzyńsku pokazać przy Maryi, któréj ani na chwilę odstąpić nie powinnaś, bo jestem zazdrosny jak tygrys, i nie lubię wcale być w pole wywiedzionym.
— Właśnie to jest bardzo dobrze... Wszakże ja dzisiaj rano mówiłam do Maryi: Jesteś uczciwą dziewczyną i zaledwie zarabiasz dwadzieścia soldów dziennie szyjąc koszulę po trzysta franków każdą dla kobiét będących na utrzymaniu.
— Koszule po trzysta franków każda, zamówione u pani Jourdan? Poczekajno, mamo Lacombo.... ja wiém o tém.... ah! tak,.... to dla Amandyny, którą utrzymuje margrabia de Saint-Herem, mój najbliższy przyjaciel.... Ja to nastręczyłem go pani Jourdan.... to prawdziwy skarb dla niéj, chociaż margrabia rzadko kiedy płaci... bo to go mało obchodzi... ale za to on wprowadza w modę wszystkich swoich kupców i wszystkie swoje kochanki. Ta niepozorna Amandyna nie wiedziała o bożym świecie mieszkając przy ulicy Colbert; a Saint-Herem, w przeciągu sześciu miesięcy uczynił ją najmodniejszą kobiétą w Paryżu. Oto, czego i Maryja może także z czasem dosięgnąć. Nosić koszule po trzysta franków, zamiast się zajmować ich szyciem! Czyliż cię to napawa jakąś dumą, mamo Lacombe?
— Byle tylko Maryję nie spotkało to samo, co spotkało jednę znajomą mi dziewczynę, a która skutkiem nędzy zginęła....
— I cóż się to stało téj dziewczynie, mamo Lacombe?
— Została okradzioną.
— Okradzioną?
— Także jéj obiecywano złote góry; jej adorator najął jéj piękne mieszkanie, a po trzech miesiącach opuścił ją, nie zostawiwszy grosza pieniędzy. Wtedy z rozpaczy, zabiła się.
— Cóż to, mamo Lacombo, — zawołał nieznajomy dumnie, — za kogóż mnie bierzesz? Czyliż ja to wyglądam na oszusta? na hołysza jakiego?
— Ja nie wiém, bo się na tém nie znam.
— Ja, były wojskowy! dwadzieścia kampanij, dziewięć ran! ja co jestem ty a ty, ze wszystkimi lwami Paryża! ja, który posiadam kabryolet i wydaję przynajmniéj dwadzieścia tysięcy franków rocznie! Słuchajno, matko, mów otwarcie, czegóż chcesz u djabła! pewności, bezpieczeństwa? Niech i tak będzie, apartament będzie umeblowany za tydzień, kontrakt będzie spisany jutro w twojém imieniu i komorne będzie zapłacone z góry za cały rok; co więcéj, jeżeli się ułożymy, daję ci zaraz dwadzieścia pieć albo trzydzieści luidorów, które mam przy sobie.
I rzeczywiście, wyjął z kamizelki dwadzieścia osm sztuk złota, które rzucił na stolik znajdujący się przy łóżka choréj.
Poczém dodał:
— Nie jestem ja taki jak ty, mamo Lacombe, nie boję się ażeby mnie okradziono.
Na ten brzęk złota, chora szybko wychyliła się ze swego posłania i chciwym wzrokiem rzuciła na błyszczący metal; ta kobiéta w żvciu swojém nie miała jednej sztuki złota; te luidory rozrzucone przed nią sprawiały jéj pewien rodzaj olśnienia; nie mogła się nawet wstrzymać od tego, ażeby nie wziąść do rąk swoich tych połyskujących pieniędzy i ucieszyć się ich ułudnym dźwiękiem.
— Więc jakże?— rzekł kusiciel z uśmiechem pogardy; trzeba ci było piérwéj pokazać wędkę ażebyś się na nią złapała, stara czarownico!
— Przecież, — powiedziała chora głosem chciwym i stłumionym, — przecież dotknęłam się przynajmniéj raz w życiu tego złota!
— To nie dotykać się złota, matko Lacombe; ale je wydawać jest rzeczą prawdziwie przyjemną..
— Otóż to, — dodała układając luidory jeden na drugim z dziecinną uwagą, — byłoby z czego żyć wygodnie jakie pięć lub sześć miesięcy!
— Co znowu, mamo Lacombe, jeżeli będziecie chciały to z Maryją będziecie miały co miesiąc taką summę, tak jest, taką summę złota; czy mnie rozumiesz? takąż samą summę, takiemi połyskującemi luidorami!
Po długiém milczeniu, chora podniosła swoje zapadłe oczy na nieznajomego, i rzekła do niego głosem wzruszonym, błagającym:
— Więc Maryja podobała się panu? Masz pan słuszność, bo nie masz na świecie lepszego od niéj stworzenia. Zatém, okaż się pan dla niéj wspaniałomyślnym; taka summa jaką tu widzę, to mała rzecz dla tak bogatego człowieka; podaruj nam ją pan.
— Co! — zawołał nieznajomy.
— Panie, — mówiła daléj chora składając ręce i głosem prawdziwie rozrzewniającym, mój dobry panie, okaż się miłosiernym, ta kwota niczém jest dla pana, a onaby nas na długo poratowała; zapłaciłybyśmy nasze długi; Maryja nie byłaby już przymuszona zabijać się ustawiczną pracą; miałaby czas poszukać sobie jakiéj zyskowniejszéj roboty, i zawdzięczałybyśmy panu jakie pięć lub sześć miesięcy spokojności, rajskiego życia. Nam tak mało potrzeba na życie! I cóż, zacny panie, zrób to, błogosławić cię będziemy, a ja przynajmniéj raz w życiu mojém będę szczęśliwą.
Głos choréj tak był szczery, żądanie jéj tak naiwne, że nieznajomy więcéj się uczuł obrażonym niż zdziwionym tą propozycyją, a nie mogąc ani uwierzyć, ani zrozumiéć, ażeby istota ludzka była dosyć szaloną do objawienia takiego żądania, takiemu jak on człowiekowi, rzekł z cicha do siebie:
— To nie bardzo pochlebne! przebiegła baba uważa mnie za starego gołąbka, któregoby podskubać chciała.
Następnie dodał z głośnym śmiechem.
— Słuchajno, mamo Lacombe, więc ty mnie bierzesz za jakiegoś filantropa, za inspektora dobroczynności albo za kandydata do nagrody Montyon? Tak, tak, właśnie téż będzie ci kto robił podarunki z sześciuset franków za twoje błogosławieństwa lub wynurzenia twój wdzięczności. Otóż to! Omyliłaś się bardzo.
Chora uwiodła się jedną z tych szalonych i nagle powziętych nadziei, które niekiedy mimowolnie pociągają do siebie istoty najnieufniejsze i najwięcéj doświadczone w nieszczęściu i nieubłaganym ich przeznaczeniu; lecz zmieszana i rozgniewana swoim grubym zawodem, pani Lacombe zawołała z szyderskim śmiechem.
— Proszę mi przebaczyć żem pana obraziła.
— Nie ma za co, mamo Lacombe; jak uważasz poznałem się na tém; ale skończmy już raz. Jakże? czy mam schować napowrót te piękne luidory, któremi się tak lubisz bawić?
I wyciągnął rękę po złoto.
Chora, machinalnie prawie odepchnęła rękę nieznajomego; jéj zapadłe oczy błyszczały okiem chciwości i rzekła głosem ponurym wpatrując się namiętnie w leżące przed nią złoto:
— Poczekajże pan chwilkę, przecież ci nikt nie zjé tego złota!
— A czegoż ja pragnę? wszakże właśnie tego tylko, ażebyś je wzięła i zjadła, pod warunkiem jednak...
— Ja znam Maryję, — odpowiedziała chora, nie spuszczając oczu z pieniędzy, — ona nie będzie chciała.
— Ba! ba!
— Powiadam, że ona jest uczciwa; mogłaby jak tyle innych, posłuchać każdego ktoby jéj się podobał, ale pana, nigdy; odmówiłaby, bo ona ma swoje wyobrażenia; tak jest, śmiéj się pan; śmiéj!
— Zgadzam się i wierzę w cnotę Maryi, bo wiém, co pani Jourdan, u któréj ona od kilku lat pracuje, mówiła mi o twojéj chrzestnéj córce.
— Więc cóż?
— Wiém także, moja pani Lacombe, że ty, co masz władzę nad nią, że ty, któréj się ona lęka jak ognia (pani Jourdan mówiła mi o tém) możesz skłonić, wrazie potrzeby, możesz przymusić Maryję do przyjęcia, czego? prawdziwego szczęścia; bo i cóż? mieszkacie jak żebraczki, umieracie z głodu prawie. A potém, jeżeli odmówicie, czy wiesz co nastąpi? Oto dziewczyna, przy swojéj pięknéj bezinteressowności, da się prędzéj lub później uwiéść jakiemu ulicznikowi, jakiemu prostemu robotnikowi.
— Z czasem cnotliwy kochanek także ją porzuci, i żeby nie umrzéć z głodu, dziewczyna skończy jak wszystkie inne, ręczę ci za to!
— Wszystko to być może, — rzekła chora z westchnieniem i gniewem zarazem, — głód złym bywa doradcą, kiedy kto cierpi dla siebie i swego dziecka! a tém złotem, które tu leży ileby to biednych dziewcząt ocalić można! i jeżeliby Maryja tak miała skończyć jak wszystkie inne, czyliżby nie lepiéj było zaraz?
I przez jakiś czas najsprzeczniejsze uczucia malowały się w wyniszczonych rysach nieszczęśliwéj kobiety. Z oczyma ciągle wlepionemi w złoto, zdawała się już ulegać pod wpływem gwałtownéj wewnętrznéj walki, nareszcie zdobywszy się na rozpaczliwe wysilenie i zamknąwszy oczy jak gdyby chciała uniknąć złudnego blasku złota, odsunęła się na łóżko, mówiąc do nieznajomego;
— Idź pan sobie, daj mi pokój!
— Jakto, mamo Lacombe, odmawiasz mi?
— Tak jest.
— Stanowczo?
— Tak.
— Dobrze, więc biorę moje złoto, rzekł nieznajomy, zbierając zwolna luidory i brząkając niemi umyślnie. — Chowam je do kieszeni, te ładne kanareczki.
— Niechaj cię piekło wraz z twojém złotem pochłonie! — zawołała chora w rozpaczy, — schowaj je sobie i wynoś się ztąd; nie dla tegom wzięła Maryję do siebie, ażeby ją zgubić, albo jéj zgubę doradzać. Zamiast taki chleb pożywać, wolałabym raczéj stos węgli zapalić i siebie i ją razem zabić.
Zaledwie pani Lacombe te słowa wyrzekła, gdy w tém Maryja, blada, oburzona, z twarzą łzami zalaną wbiegła do izby i rzuciwszy się na szyję choréj kobiéty, zawołała:
— O! chrzestna matko, wiedziałam o tém, że ty mnie kochasz jak swoją własną córkę!
I odwracając się do kommendanta de la Mirandière, którego już poznała, ponieważ u pani Jourdan często ją swoim natrętnym ścigał wzrokiem, rzekła do niego głosem największéj pogardy:
— Proszę pana wyjść ztąd natychmiast.
— Ale mój kochany gołąbeczku....
— Ja byłam tu... pod temi drzwiami, wszystko słyszałam.
— Tém lepiéj, znasz teraz moje propozycyje, a ja się nie cofam, kochanko!
— Jeszcze raz, proszę natychmiast wychodzić!
— Dobrze, dobrze, idziemy, moja Lukrecyo! lecz zostawiam ci tydzień czasu namysłu, — dodał nieznajomy oddalając się ku drzwiom.
Jednakże, zatrzymał się jeszcze na progu, i powiedział:
— Nie zapomnij mego nazwiska, moje dziecię: kommendant de la Mirandière; pani Jourdan zna mój adres.
I wyszedł.
— Ah! chrzestna matko, — zawołała dziewica wracając do choréj i ściskając ją powtórnie z całém wylaniem wdzięczności, — jakeś ty mnie broniła! jak twoje serce przemawiało za mną!
— Tak, — sucho odpowiedziała chora, wyrywając się nagle z uścisków swéj chrzestnéj córki, — tak, ale ziemi pięknem! cnotami, zamiast wszystkiego mieć podostatkiem, my z głodu umieramy.
— Ale moja matko...
— Dobrze, dobrze, dosyć już o tém, — przerwała chora głosom niecierpliwym, — nie ma się nad czém rozwodzić!
— O Boże! moja chrzestna matko.... posłuchajże mnie...
— Ja ci powiadam, że jeżeli nas tu znajdą kiedy oboje nieżywe, a pomiędzy nami fajerkę z węglami, to będzie bardzo dobrze.... Ha! ha! ha!
I tak w szyderskim swoim uśmiechu, ta nieszczęśliwa istota rozdrażniona niedolą, która wszystko zaprawiała w niéj goryczą, wszystko aż do wewnętrznego przekonania o swojéj uczciwości, przerwała dalszą rozmowę ze swą chrzestną córką i nagle odwróciła się od niéj do ściany.
Tymczasem też i noc nadeszła.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Kommendant do la Mirandière wychodząc z mieszkania Maryi, powiedział do siebie:
— Ba! ba! to tylko piérwszy wystrzał; mała się namyśli, a stara pójdzie po rozum do główy — Jéj sowie oczy mrugały na widok mojego złota, jak gdyby spojrzała na słońce w samo południe. A potém ich okropna nędza najwymowniéj za mną przemówi; ja wcale jeszcze nie rozpaczam. Dwa miesiące dobrego życia wygładzą ją dostatecznie i będzie najpiękniejszą dziewczyną w Paryżu, co małym kosztem przyniesie mi wiele zaszczytu. Ale po przyjemnościach trzeba teraz pomyślą o ważniejszych rzeczach, a idzie tu o wyborny interes, — liczna to rzecz, — dodał wsiadając do swego kabryjoletu i zawracając na ulicę Grenelle-Saint-Honoré. Przed domem skromnéj powierzchowności, a oznaczonym Nm 17 wysiadł pytając się odźwiernego:
— Czy tu mieszka pan Richard?
— Ojciec i syn, tutaj mieszkają, panie.
— Chciałem się z synem widziéć. Czy pan Ludwik Richard jest u siebie?
— Jest, panie; właśnie w téj chwili powrócił z podróży i jest ze swoim ojcem.
— Ah! jest ze swoim ojcem? Więcbym się nie mógł widzieć sam na sam?
— Obadwaj mają tylko jeden pokoik; zatém byłoby to rzeczą trudną.
Kommendant de la Mirandière, wydobył z pugillaresu bilet wizytowy i pod swojém nazwiskiem napisał ołówkiem słowa następujące: „Kommendant de la Mirandière oczekiwać będzie jutro zrana pomiędzy godziną dziewiątą i dziesiątą pana Ludwika w interesie nader ważnym i niecierpiącym żadnéj zwłoki.“
— Mój kochany, — powiedział potém do odźwiernego, oto masz czterdzieści soldów na piwo.
— Dziękuję panu, ale za cóż to?
— Za oddanie tego listu panu Ludwikowi Richard.
— To, panie, jest rzecz najłatwiejsza.
— Ale trzeba mu go oddać dopiéro jutro rano, kiedy będzie wychodził, i to tak, żeby jego ojciec nie widział. Rozumiesz mnie?
— Rozumiem doskonale. Tém łatwiéj mi to przyjdzie, że pan Ludwik wychodzi codziennie o godzinie siódméj; a ojciec Richard wychodzi do swego sklepiku dopiéro o dziewiątéj.
— Wybornie. A więc mogę rachować na twoją obietnicę?
— Niezawodnie, panie; dane mi zlecenie możesz pan uważać tak jak gdyby już było spełnione.
Otrzymawszy takie zapewnienie kommendant de la Mirandière wsiadł napowrót do kabryjoletu i odjechał.
Nie długo po jego odjeździe przyniesiono list do Ludwika Richard, list pisany zrana w obecności Maryi przez pisarza publicznego, który, jak się pokazuje, zaadresował go w Paryżu przy ulicy Grenelle zamiast go zaadresować do Dreux, jak tego żądała młoda panienka.
Teraz wprowadzimy czytelnika do mieszkania zajmowanego przez ojca Richarda i jego syna. który dopiéro co z Dreux przyjechał.
Ojciec Richard i syn jego, zajmowali w jednym starym domu, na piątym piętrze, izbę, która prawie zupełnie odpowiadała mieszkaniu Maryi i jéj chrzestnéj matki. Takież samo ubósto, takiż sam niedostatek, dwa liche łóżka, jedno dla ojca, drugie dla syna, stary spruchniały stół, kilka krzeseł, i stara popękana skrzynka do chowania rzeczy, oto wszystkie ich sprzęty.
Ojciec Richard, wracając ze sklepiku, kupił i rozłożył już na stole wieczerzę składającą się z smacznego kawałka szynki, na białym papierze, który tu miejsce talerza zastępował i cztérofuntowego bochenka chleba. Butelka świeżéj wody stała naprzeciwko cienkiéj świeczki, która zaledwie była w stanie rozproszyć ciemność tego mieszkania.
Ludwik Richard, około dwódziestu pięciu lat wieku, był rysów otwartych, pełnych słodyczy i pojętności; kształtna jego postawa przebijała się w każdym ruchu, mimo ubioru lichego, zużytego i wypłowiałego na wszystkich szwach i częściach wydatniejszych.
Twarz stara objawiała wielką radość, miarkowaną jednak przez niespokojność względem pewnych od dawna układanych zamiarów, jaką w nim obudzały dnia tego wypadki.
Młodzieniec złożywszy swój skromny tłomoczek, uściskał najprzód ojca, którego prawie ubóstwiał. Radość, że się już razem z nim znajdował, radość, że nazajutrz Maryję zobaczy, jaśniała na twarzy Ludwika i zwiększała zwykłą jego wesołość.
— A więc mój chłopcze, — rzekł starzec siadając przed stołem i zabierając się do krajania szynki, — podróż ci się udała?
— Wybornie, mój ojcze.
— Ale.... powiédz mi.... czy ty będziesz co jadł? wszakże możemy rozmawiać i jeść razem.
— Czy będę jadł, mój ojcze? ma się rozumiéć! Ja nie jadłem u table d’hôte jak inni podróżni, a to z powodu.... — dodał wesoło Ludwik klepiąc się po swéj pustéj kieszeni.
— Wierzaj mi, nie masz czego żałować, — odpowiedział starzec dzieląc szynkę na dwie nierówne części i podając większą z nich synowi, — te obiady w oberżach są drogie i nie wiele co warte!
Mówiąc to ukroił spory kawał chleba dla Ludwika i ojciec z synem zabrali się na dobre do swéj skromnéj wieczerzy, zakrapiając ją często wodą czystą z butelki, dowodząc tym sposobem obadwaj jak najlepszego apetytu.
Rozmowa ich szła nie przerwanie podczas jedzenia.
— Teraz, mój chłopcze, — opowiédz mi twoją podróż.
— Dalibóg, mój ojcze, podróż moja była taka jak wszystkie inne. Notaryjusz, mój pryncypał, dał mi projekta do kilku aktów, które miałem odczytać panu Ramon. Przeczytał je i rozważył, używszy na to nie małego czasu.... pięć długich dni! potém przebiegły jégomość zwrócił mi wszystkie papiery pokreślone i upstrzone rozmaitemi przypiskami.... i dzięki Boga, jestem znowu w Paryżu.
— Dzięki Bogu? Czyliżbyś się miał nudzić w Dreux?
— Śmiertelnie się nudziłem, mój ojcze kochany.
— Więc cóż to za człowiek jest ten pan Ramon, u którego się ludzie tak okropnie nudzą?
— Najgorszy rodzaj człowieka jaki tylko być może na świecie, mój ojcze.... jest to skąpiec!
— Hm hm!.... — Krząknął starzec jak gdyby się czém zakrztusił. — Ah! on jest sknerą? Więc musi być bogatym?
— Nie wiém tego; ale można być chciwym i sknerą przy wielkim i przy małym majątku, i jeżeli majątek tego pana Ramon będziemy mierzyli według jego skąpstwa, to musi być arcy-milijonerem ten stary Harpagon!
I Ludwik zagryzł te ostatnie słowa swoim chlebem z pewnym rodzajem dzikiego gniewu.
— Mówiąc między nami, mój synu, gdybyś ty był wychowany w zbytkach i obfitości, to rozumiałbym twoje oburzenie na starego Harpagona jak go nazywasz; ale zawsze żyliśmy w takiém ubóstwie, że nawet przy największym sknerstwie tego pana Ramona, nie powinieneś był znaleść wielkiéj różnicy pomiędzy jego, a naszym bytem.
— Ah! mój ojcze, co ty mówisz!
— Jak to?
— Pan Ramon ma dwie służące, a my nie mamy żadnéj; on zajmuje cały dom, a my mieszkamy w jednéj nędznéj izbie; on ma trzy albo cztéry potrawy na obiad, a my oto z papieru zjemy kawałek czegobądź. I cóż! my jednakże żyjemy sto razy lepiéj od tego łapigrosza!
— Nie rozumiem cię, moje dziecko, — rzekł ojciec Richard, — zdając się być coraz więcéj niezadowolony sądem jaki syn jego powziął o swoim gospodarzu z Dreux. — Jednakże, trudno jest zrobić jakiebądź porównanie pomiędzy zamożnością tego człowieka, a naszém ubóstwem.
— Mój drogi ojcze, my jesteśmy sobie przynajmniéj jawnie i otwarcie ubodzy! Wesoło znosimy nasz niedostatek, a jeżeli kiedy w chwilach mojéj dumy, marzyłem o lepszém życiu, to wiész o tém, żem go nie pragnął dla siebie bo ja z losu mojego jestem zadowolony.
— Moje drogie dziécię, ja znam twoje poczciwa serce, wiém ile mnie kochasz i jedyną moją pociechą w naszém ubóstwie jest to przekonanie, że nigdy nie utyskujesz na twoje położenie.
— Jabym miał utyskiwać! alboż ty go zemną nie podzielasz? A potém, czegóż to nam brakuje? Tylko rzeczy zbytkowych.
— Brakuje nam dostatku.
— Dalibóg, mój ojcze, ja tego nie uważam; nie jemy pulard z truflami, to prawda, ale jemy tyle ile nam potrzeba i to z dobrym apetytem, czego świadkiem jest ten próżny papier i szybkie zniknienie cztérofuntowego chleba. Suknie nasze są wytarte, ale ciepłe; izba nasza jest na piątém piętrze, ale mamy w niéj dostateczne schronienie; zarabiamy obadwaj w złym lub dobrym roku tysiąc sześćset do ośmiu set franków. Nie wielka to jest summa, aleśmy nikomu nic nie winni. Słuchaj, kochany ojcze, oby nam tylko Bóg gorszych nie zesłał czasów, ja nigdy narzekać nie będę.
— Nie mogę ci wypowiedziéć mój synu, ile mi przyjemności sprawiasz, zgadzając się na twój los tak odważnie i wesoło. Więc ty... powiédz mi szczerze.... uważałeś się.... i uważasz się zawsze być szczęśliwym?
— Bardzo szczęśliwym.
— Na prawdę?
— Dla czegóż miałbym cię zwodzić? Spojrzyj na mnie, mój ojcze; czy ja to wyglądam smutny albo zmartwiony jak każdy inny człowiek niezadowolony ze swego losu?
— Bo téż ty masz taki rzadki, nieoceniony charakter.
— O! nie zawsze, bo gdyby mi, na przykład żyć przyszło z tym obrzydłym kurczyworkiem, panem Ramon, zrobiłbym się nieznośnym, niepohamowanym, wściekłym!
— Ale cóż ty masz, przeciw temu biédnemu człowiekowi?
— Co ja mam przeciw niemu? Zawzięty i mściwy żal za pięciodniowe męczarnie!
— Męczarnie?
— A cóż to jest, kochany ojcze, mieszkać w obszernym domu, tak nagim, tak zniszczonym, tak zimnym, tak ponurym, że obok niego grób wydałby się przyjemném i wesołém mieszkaniem. A potém, widziéć w tym wielkim grobie, przesuwające się jak dwa cienie, dwie stare służące, ponure, wychudłe, zgłodniałe; a jakież to jedzenie, wielki Boże! jedzenie przy którém zdaje się, że gospodarz rachuje każdy kawałek co człowiek do ust włoży! A jego córka? (bo ten nieszczęśliwy ma także i córkę, niestety! może dla rozmnożenia swego rodu) a jego córka, która przy stole przyprawiała dopiéro brakujące pożywienie dla służących, a potém chodziła zamykać na dwa klucze mizerne szczątki obiadu! Wszystko co ci mogę powiedziéć, mój ojcze kochany, to jest, że ja, co taki doskonały, jak ci wiadomo, mam apetyt siedząc przy ich stole, w pięć minut niespełna, już byłem nasycony i co gorsza, oburzony tém wszystkiém. Bo z dwóch rzeczy jedna: albo człowiek ma dostatki, a wtedy skąpstwo jest ochydném; albo téż człowiek jest biédnym, a wtedy chęć okazywania jakiejś zamożności jest głupotą.
— Ah! Ludwiku, Ludwiku, ty którego zawsze widziałem tak pobłażającym, znajduję cię dziwnie nieprzyjaznym dla tego biédnego człowieka i jego córki!
— Jego córki! czy to takie stworzenie można nazwać córką? kobiétą?
— Co téż ty mówisz! Więc cóż ono jest, kiedy nie jest kobiétą?
— Kto to może wiedziéć!... Ja nie wiém!
— Szalony jesteś!
— Proszę cię, mój ojcze, jakże tu nazwać stworzenie długie, wyschłe, zgrzędne, kwaśne, z rękoma i nogami jakby u mężczyzny, twarzą kościstą i ostrą jak dziadek do tłuczenia orzechów, i z nos m... ah! Boże, mój Boże! z nosem... ot tak długim.... czerwonym jak cegła! Ale trzeba być sprawiedliwym: za to téż ta niezrównana istota ma włosy żółte jak ogień a zęby czarne jak...
— Portret nie bardzo jest pochlebny.... Ale cóż chcesz? nie wszystkie kobiéty mogą być piękne; wierzaj mi, częstokroć dobre serce więcéj jest warte jak ładna powierzchowność, i, co do mnie, brzydota zawsze litość we mnie obudzała.
— I we mnie także, mój ojcze. Z początku miałem wielką ochotę żałować téj biédnéj panienki widząc ją tak brzydką, a mianowicie widząc ją skazaną na życie z takim człowiekiem jak jéj ojciec łapigrosz; cóż chcesz, pod względem ojców, tyś mnie tak popsuł; lecz kiedym zobaczył tego czerwonego gila, popędzającego, łającego ustawicznie swoje dwie nieszczęśliwe sługi, wymierzającego im każdy kawałek pokarmu, podnoszącego jeszcze więcéj chciwość swego ojca, i to w najdrobniejszych rzeczach, wtedy piérwsze moje politowanie zamieniło się na wstręt niezwyciężony dla tego czerwonego noska, a ponieważ nadto, w rozmowie jest on niesłychanie oschły, i bardzo docinkowy, przeto mimo łagodności mego charakteru, każdéj chwili miałem ochotę sprzeciwiać się noskowi, ażeby mu dokuczyć; lecz w obawie zaszkodzenia przez to memu pryncypałowi, który mnie wysłał do tego szkaradnego klienta, znosiłem wszystko dosyć cierpliwie.
— Ale za to teraz, wynagradzasz to sobie dobrze!
— Przynajmniéj to pociesza mnie trochę! Bo proszę cię, mój ojcze, przez długie pięć dni patrzéć na taki czerwony nosek!
— Doprawdy, uwziąłeś się.... to jest tylko jakieś nieszczęśliwe uprzedzenie, i założyłbym się, że ta osoba, która ci się wydaje być złośliwą, zgryźliwą i chciwą, jest sobie po prostu kobiétą charakteru stałego i przyzwyczajoną do życia gospodarskiego.
— Mój drogi ojcze, niechaj sobie będzie czém chce, mało mnie to obchodzi! ale w niektórych rodzicach zdarzają się szczególniejsze przeciwieństwa.
— Co przez to rozumiesz?
— Wyobraź sobie moje zdziwienie, kiedym zobaczył w jednym pokoju tego domu portret kobiéty, rysów tak pięknych, tak delikatnych, tak niezwyczajnych, że zdawało mi się jak gdyby go tam umyślnie zawieszono na przekorę temu złośliwemu czerwonemu nosowi. Zresztą, portret podobien był aż do złudzenia do jednego z moich towarzyszów szkolnych. Uderzony tą okolicznością zapytałem starego harpagona czyjby to był obraz. Odpowiedział mi głosem opryskliwym, że to portret jego siostry, nieboszki pani de Saint-Herem? — Czyby ta dama była matką pewnego młodzieńca nazwiskiem Saint-Herem? — zapytałem znowu mego gospodarza. — Ah! ah! mój ojcze kochany, — wtrącił Ludwik śmiejąc się głośno i serdecznie, gdybyś ty wiedział.
— No, cóż takiego?
— Na sam widok miny pana Ramon, kiedym tylko wymówił nazwisko Saint-Herem, powiedziałbyś, ze sam czart stanął nagle przed nami, ponieważ czerwony nosek przeżegnał się wstydliwie i z trwogą. (Zapomiałem ci powiedziéć dla udokładnienia obrazu, że czerwony nos jest bardzo pobożny). Wtedy zacny jego ojciec zawołał, że rzeczywiście ma nieszczęście być wujem jednego piekielnego bandyty nazwiskiem Saint-Herem.
— Jak uważam, to ten pan de Saint-Herem jest człowiekiem bardzo złego prowadzenia.
— On! Florestan! najprzyjemniejszy chłopiec w świecie!
— Wszakże jego wuj powiedział ci...
— Posłuchajno, mój ojcze kochany i sam osądź: w kollegium, ja i Saint-Herem żyliśmy w bardzo bliskich stosunkach; nie widziałem go już bardzo dawno, kiedy będzie temu sześć miesięcy, przechodząc bulwarem, widzę wiele osób zatrzymujących się i patrzących na drogę; robię toż samo co inni i co widzę? Piękny faeton, zaprzężony w dwa prześliczne konie, z dwoma małymi służącymi z tylu. Ekwipaż ten był tak elegancki, tak piękny, że każdy zatrzymywał się ażeby mu się przypatrzyć. I wiész kto powoził tym pięknym powozom? Mój dawny kollega szkolny, Saint-Herem, świetniejszy jeszcze i piękniejszy jak kiedykolwiek, bo trudno jest mieć rysy i całą postać piękniejsze i więcéj odznaczające się od niego.
— Ten jegomość zakrawa na jakiegoś wielkiego zbytnika i marnotrawcę.
— Zaczekajże końca, mój ojcze kochany. Nagle powoź zatrzymuje się, i zanim jeszcze dwaj służący zsiedli z kozła i stanęli przed końmi, Saint-Herem wyskakuje z powozu, przybiega do mnie i ściska mnie serdecznie z radości, że mnie znowu zobaczył po tak długiém rozłączeniu. Byłem ubrany ubogo, jak biédny pisarz notaryjusza, w starym moim tużurku brązowym, czarnych spodniach i trzewikach sznurowanych; tak jak jestem i dzisiaj. Ale, przyznaj sam, drogi ojcze, że niejeden elegant, nie jeden lew jak ich nazywają, byłby uciekł przed publiczném pocałowaniem i uściskami takiego lichego biédaka jak ja. Florestan, zaś nie uważał na to bynajmniéj, tak się ucieszył, że mnie znowu oglądał. Ja, byłem bardzo szczęśliwy, ale wstydziłem się niemal tych dowodów jego przyjaźni, ponieważ każdego uderzał kontrast dwóch tak nierównych sobie osób. Saint-Herem spostrzegł się piérwszy i powiedział mi: — Jacy to głupi są ci ludzie, co nam się z takiém zdumieniem przypatrują. Gdzie idziesz? — Do mojéj kancellaryi. — Siadaj zemną, zawiozę cię, będziemy mogli dłużéj rozmawiać z sobą. — Ja, — odpowiedziałem, — wsiąść do twego pięknego pojazdu, z moim parasolem, w moim brązowym tużurku i sznurowanych trzewikach! — Florestan ruszył tylko ramionami, bierze mnie pod rękę, i mimo oporu mego, wpycha mnie do swego powozu i odwozi do kancellaryi; w czasie drogi, Saint-Herem wymusza na mnie przyrzeczenie, że go przyjdę odwiedzić i wysadza mnie przed drzwiami notaryjusza. I cóż, mój ojcze, nie możnaż tu osądzić człowieka z takiego czynu?
— Ba!.... odpowiedział starzec obojętnie. — Chwila piérwszego szlachetnego wzruszenia, oto wszystko; ale nie ufam ja bardzo tym ludziom skorym do czynienia wielkich oznak swéj życzliwości. A potém, nie jesteś w tém położeniu, ażebyś mógł odwiedzać tak wielkiego pana.
— Prawda. A jednak musiałem dotrzymać obietnicy i pójść jednéj niedzieli na śniadanie do Florestana. Dzielny chłopiec! przyjął mnie jak wielki pan co do przepychu i dobroci śniadania; lecz co do obejścia, postępował jak dawny kolega i przyjaciel szkolny; późniéj, wyjechał gdzieś w daleką podróż i jużem go więcéj nie widział.
— To rzecz szczególna, Ludwiku, nigdyś mi nie mówił o tém śniadaniu.
— Prawda, ale czy wiesz dlaczego? Oto powiedziałem sobie: Ten biédny kochany ojciec, który mnie tak kocha, gotów sobie wyobrazić, w swojéj troskliwéj niespokojności, że widok przepychu Florestana może mi głowę zawróci i obrzydzi mi nasze ubogie położenie; podejrzenie to byłoby już wielką zgryzotą dla mego dobrego ojca: utaję więc przed nim, że raz w życiu mojém byłem na śniadaniu Sardanapala albo Lukulla.
— Poczciwy i kochany chłopcze, — zawołał rozrzewniony starzec, — pojmuję delikatność twego postępku i głęboko jestem nią wzruszony; stanowi ona dla mnie nowy dowód twego dobrego i szlachetnego serca; ale, posłuchaj mnie, bo właśnie do twego serca, do twojéj synowskiéj miłości udać się zamierzam.
— O cóż to idzie, mój ojcze?
— Idzie o rzecz bardzo ważną, nie tylko dla ciebie, ale i dla mnie.
Rysy starca przybrały pewną uroczystą powagę kiedy te słowa wymawiał. A młodzieniec spojrzał na niego z zadziwieniem.
W téj chwili odźwierny zapukał do drzwi i zaraz potém wszedł do mieszkania.
— Przyniosłem list dla pana Ludwika.
— Dobrze, — odpowiedział młodzieniec, przyjmując list z roztargnieniem, ponieważ umysł jego był zajęty wyłącznie chęcią odgadnienia przedmiotu tak ważnéj rozmowy, do któréj się ojciec jego przygotowywał.
Odźwierny, nie znalazłszy stosownéj chwili do oddania Ludwikowi biletu wizytowego zostawionego u niego przez kommendanta de la Mirandière, dodał odchodząc:
— Panie Ludwiku, jeżeli pan dzisiaj wieczorem wyjdzie z domu, nie zapomnij pan wstąpić do mojéj stancyi, bo mam panu coś powiedziéć:
— Dobrze, — odpowiedział młody człowiek nie przywięzując żadnego znaczenia do tych ostatnich słów odźwiernego, który téż zaraz wyszedł.
Ojciec Richard za piérwszym rzutem oka poznał list, który tegoż samego poranku za sklepiku swego zaadressował do syna, w Paryżu przy ulicy Grenelle, zamiast go zaadressować do Dreux, jak go o to prosiła biédna Maryja.
Przez chwilę, starzec, znając treść tego listu, pisanego własną ręką, miał zamiar skłonić syna do przeczytania go natychmiast; lecz zastanowiwszy się nieco, powziął inny zamiar, i rzekł:
— Mój synu kochany, będziesz miał jeszcze dosyć czasu do przeczytania tego listu. Teraz posłuchaj mnie, bo powtarzam ci, idzie tu o rzecz największéj wagi dla mnie i dla ciebie samego.
— Jestem na twoje rozkazy, drogi ojcze, odpowiedział Ludwik, kładąc na stole list dopiéro co odebrany.
Ojciec Richard milczał przez chwilę, nareszcie rzekł do swego syna:
— Uprzedziłem cię już, moje dziecię, że pragnę odwołać się do twego dobrego serca, do twojego synowskiego przywiązania.
— O! w takim razie, powiédz tylko, mój ojcze, czego żądasz.
— Mówiłeś mi przed chwilą, że jeżeli czasami marzysz o lepszym losie jak nasz, to nie tyle dla ciebie, który jesteś zadowolony z naszego ubogiego położenia, ile raczéj dla mnie.
— To prawda.
— Otóż, mój synu, od ciebie zależy spełnienie tego pragnienia.
— Co mówisz!
— Wysłuchaj mnie. Rozmaite klęski jakie nastąpiły wkrótce po śmierci twéj matki, kiedy jeszcze byłeś małém dzieckiem, pozbawiły mnie reszty naszego mienia i zaledwie mi tyle zostało ile było potrzeba na twoje wychowanie. Po wydaniu i téj kwoty przymuszony byłem zostać pisarzem publicznym dla zarobienia na życie.
— Tak, mój drogi ojcze, — odpowiedział Ludwik z wzruszeniem, — i widząc z jaką odwagą, z jaką rezygnacyją znosiłeś swą niedolę, przywiązanie i cześć moja dla ciebie powiększały się codziennie.
— Ta niedola nasza, moje dziécię, może się jeszcze powiększyć; ja się starzeję, wzrok mój słabnie i ze smutkiem przewiduję, że z czasem i tego już nie będę mógł zarobić co mi dzisiaj praca przynosi.
— Mój ojcze, rachuj na mnie!
— Na ciebie!... mogę na ciebie rachować, wiém o tém; ale twoja przyszłość, jest dla ciebie samego bardzo krytyczna. Czegóż ty się możesz spodziewać? zostać drugim lub najwyżéj piérwszym pisarzem notaryjusza, bo trzeba mieć pieniądze ażeby własną założyć kancellaryę, a ja jestem biédny.
— Nie lękaj się niczego, mój ojcze, ja zawsze dosyć zarobię dla nas obu.
— A choroba? A nieprzewidziane przypadki? Ileż to niespodziewanych okoliczności może cię pozbawić zatrudnienia na kilka miesięcy! A wtedy ty i ja z czegóż żyć będziemy?
— Mój ojcze kochany, gdybyśmy wszyscy biédni ludzie mieli myśléć o tém co nam zagraża, to stracilibyśmy wszelką odwagę. Zamknijmy więc oczy przed przyszłością naszą, i myślmy tylko o teraźniejszości; w niéj, dzięki Bogu! nie masz nic zatrważającego.
— Tak, daleko jest rozsądniéj odwrócić oczy, kiedy przyszłość przedstawia nam się zatrważającą; lecz kiedy tę przyszłość można sobie zabezpieczyć i uczynić ją pomyślną, nie należyż wtedy otworzyć oczy i starać się zapewnić sobie wszystko co od nas samych zależy?
— Niezawodnie.
— A więc, powtarzani ci, że wyłącznie w twoim ręku spoczywa zapewnienie nam szczęśliwéj i spokojnéj przyszłości.
— Takim sposobem rzecz już skończona. Powiédz co mam uczynić?
— Zadziwisz się bardzo. Ten biédny Ramon, u którego teraz kilka dni przepędziłeś, a którego tak niekorzystnie osądziłeś, ten biédny Ramon, to jest mój dawny przyjaciel.
— On, twój przyjaciel, ojcze?!
— Twoja podróż do Dreux była pomiędzy nami obu umówiona.
— A te akty, które mój pryncypał....
— Twój pryncypał chętnie się przychylił do udziału w naszym małym podstępie, poruczając ci udane zlecenie do pana Ramon.
— Ale do czegóż taki podstęp?
— Ramon chciał cię zobaczyć, poznać i zbadać, tak żebyś się tego nie domyślał, i winienem cię uprzedzić, że jest zachwycony tobą. Właśnie dzisiaj rano odebrałem długi list od niego, w którym cię nadzwyczajnie wychwala.
— Żałuję, że mu się nie mogę odpłacić wzajemnością; ale cóż mnie na tém zależy, być dobrze lub źle od niego widzianym?
— Zależy ci na tém bardzo wiele, mój synu drogi, ponieważ owa pomyślna przyszłość, o któréj ci wspomniałem, zawisła od opinii jaką Ramon poweźmie o tobie.
— Mój ojcze, wszystko to jest dla ranie zagadką.
— Ramon nie będąc tak nadzwyczajnie bogatym, jest dosyć zamożnym człowiekiem, i przy swojéj oszczędności....
— O! wierzę bardzo! Ale przepraszam cię mój ojcze, za twego przyjaciela, bo to co nazywasz w nim oszczędnością, jest chciwością najbrudniejszą w świecie.
— Mniejsza o to! nie sprzeczajmy się o wyrazy; jednakże, skutkiem téj oszczędności, Ramon zostawi swéj córce po sobie ładny majątek.... Powtarzam po sobie, bo, za życia, Ramon nic nie daje.
— Nie dziwi mnie to wcale: lecz doprawdy, ja nie rozumiem do czego ty zmierzasz kochany ojcze.
— Waham się trochę, bo jakkolwiek fałszywe, niesprawiedliwe może być piérwsze wrażenie, wiém przecież jak ono bywa uporczywe, a ty tak surowo osądziłeś pannę Ramon....
— Czerwony nos? Przyznaj sam, że byłem bardzo dla niego pobłażający!
— Przekonany jestem, że ty porzucisz z czasem twoje względem niéj uprzedzenie.... Wierzaj mi, panna Ramon jest z liczby tych osób, które trzeba gruntownie poznać ażeby je należycie ocenić.... Powtarzam ci, że to jest kobiéta stałego charakteru i przykładnej pobożności; powiédzże sam, czy można coś więcéj żądać na matkę rodziny?
— Na matkę rodziny? — powtórzył Ludwik, który nie domyślając się aż dotąd co mu zagrażało, teraz zaczynał doznawać pewnéj obawy, — na matkę rodziny? a co mnie tam do tego, czy panna Ramon będzie dobrą lub złą matką rodziny!
— Powinno cię to więcéj obchodzić jak kogokolwiek.
— Mnie?
— Niezawodnie.
— I dla czegóż to? — zapytał Ludwik z obawą.
— Ponieważ mojém jedyném, najszczerszém pragnieniem, — rzekł starzec odważnie, — byłoby widziéć cię mężem panny Ramon.
— Ożenić się... z panną Ramon! — powtó rzył nieszczęśliwy Ludwik, cofając się razem z krzesłem, jak gdyby nagle został przerażony widokiem czerwonego nosa — ja... zaślubić...
— Tak, mój synu, — zawołał starzec głosem najtkliwszym na jaki się tylko mógł zdobyć, — ożeń się z panną Ramon, a los nasz będzie na zawsze zabezpieczony. Udamy się na mieszkanie do Dreux; dom Ramona dosyć jest obszerny, ażeby nas wszystkich w sobie pomieścić. Nie daje on żadnego posagu za córką; ale będziemy mieszkali u niego, bo to już naprzód jest ułożone, i prócz tego ma on już dla ciebie na widoku małą posadę w urzędzie dochodów skarbowych. Lecz po śmierci twego teścia odziedziczysz ładny majątek. Ludwiku, mój synu, mój synu najukochańszy! — dodał starzec głosem błagającym i ściskając ręce swego syna, — zaklinam cię, zgódź się na ten związek, a uczynisz mnie najszczęśliwszym w świécie; bo przynajmniej będę mógł umrzéć bezpieczny o twoją przyszłość.
— Ah! mój ojcze, ty sam nie wiész czego odemnie wymagasz! — odpowiedział Ludwik zmartwiony i przerażony.
— Powiész mi, że nic czujesz żadnego pociągu do panny Ramon. Ej! mój Boże w małżeństwie wzajemny szacunek jest rzeczą dostateczną, a sam przyznasz mi to przynajmniéj, że panna Ramon na szacunek ten zasługuje. Co do jéj ojca, w rzeczy saméj, ja to rozumiem, że to co chciwością jego nazywasz, raziło cię w pierwszéj chwili; lecz chciwość ta nie tyle ci się będzie wydawać przykrą, kiedy się zastanowisz, że w końcu ty, a nie kto inny będzie zbierał owoce téj.... téj chciwości. Ramon w głębi duszy, (o wyborny człowiek; jedyném jego pragnieniem jest zostawić swéj córce i mężowi, którego ona sobie wybierze nie wielki majątek; dla dopięcia tego celu zamyka on swoje wydatki w rozsądnych granicach, i czyliż to zbrodnią można nazywać? No, Ludwiku, mój synu drogi, odpowiédzże mi, niechaj usłyszę od ciebie słowo pocieszającéj nadziei.
— Mój ojcze, — rzekł młodzieniec głosem wzruszonym, — nie wiész ile mnie to kosztuje sprzeciwiać się twoim zamiarom, ale to czego odemnie żądasz jest niepodobieństwem.
— Ludwiku, to ty mi tak odpowiadasz, kiedy się odwołuję do twego serca, do twego do mnie przywiązania?
— Najprzód, w małżeństwie tém nie masz żadnej osobistéj korzyści dla ciebie: ty o mnie tylko myślisz mój ojcze!
— Jakto! mieszkać u Ramona, nie wydając jednego szeląga na życie! To rzecz już ułożona, powiadam ci, on bierze nas wszystkich na utrzymanie, zamiast wyliczenia posagu swéj córce.
— Mój ojcze dopóki jedna kropla krwi w żyłach moich pozostanie, nie będziesz od nikogo żadnéj pobierał jałmużny. Wszakże już tyle razy błagałem cię, ażebyś zarzucił swój sposób życia, przez to wzmocniłbyś moje siły do podołania skromnym twoim potrzebom przez większe oddanie się méj pracy.
— Ale, nieszczęśliwy chłopcze, jeżeli ty zachorujesz, jeżeli wiek uczyni mnie niezdolnym do zarabiania na życie, to w takim razie będę musiał pójść do szpitala!
— Ja mam ufność w mojéj odwadze, nie zachoruję i na niczém zbywać ci nie będzie; ale gdyby mnie nieszczęście zmusiło do zaślubienia panny Ramon, jabym umarł ze zmartwienia.
— Ludwiku, to nie jest szczéra odpowiedź.
— Bardzo szczéra, mój ojcze. W twojém slepém przywiązaniu, myślałeś tylko o skłonieniu mnie do zawarcia korzystnego dla mnie, związku; jestem ci za to nieskończenie wdzięczny. Ale nie mówmy już o tém małżeństwie: powiedziałem ci, że... ono jest niepodobnym.
— Ludwiku...
— Czuję i zawsze czuć będę niepokonany wstręt do panny Ramon; a potém, przyznać ci się muszę, ja kocham młodą jednę dziewczynę, i tylko ona może być moją żoną.
— Ah! moje dziecię niegdyś posiadałem twoje zaufanie, a ty powziąłeś tak ważny zamiar bez mojéj wiedzy.
— Dlatego milczałem aż dotąd w tym przedmiocie, ponieważ chciałem piérwéj mieć taką rękojmię trwałości tego przywiązania, ażebym ci już mógł stanowczo projekta moje oznajmić. Ja i dziewica, którą kocham zgodziliśmy się rok cały czekać, ażeby się przekonać czy się nasze charaktery zgodzą długo, i czy to cośmy piérwiastkowo za rzeczywistą miłość poczytywali nie było tylko chwilowém przywiązaniem. Dzięki Bogu, miłość nasza wytrzymała wszystkie próby. Rok czasu, któryśmy sobie zakreślili dziś właśnie się kończy; spodziewałem się jutro widziéć dziewicę, o któréj ci mówię, ażeby się z nią porozumiéć względem dnia, w którym ma prosić o przyzwolenie swą chrzestną matkę, która ją wychowała, i w którym to dniu ja z mojéj strony, miałem do ciebie, mój ojcze, zaniéść prośbę moją, — dodał Ludwik przerywając starcowi, który, chciał właśnie przemówić, — jeszcze słówko tylko: dziewczyna, o któréj ci mówię jest ubogą jak my, i szwaczką z rzemiosła, ale posiada najszlachetniejsze, najlepsze w świecie serce. Nigdy nie znalazłbyś kobiéty z większém od niéj poświęceniem Owoc naszéj pracy wystarczy na nasze potrzeby: ona równie jak i my przyzwyczajona jest przestawać na małém; zresztą, podwoję moją gorliwość, usiłowania, i wierzaj mi, kochany ojcze, że znajdziesz u nas wypoczynek i wygody, których potrzebujesz. Pozwól, ażebym ci jeszcze jednę rzecz powiedział. Nie masz dla mnie nic przykrzejszego jak różnica z tobą w zdaniu i sposobie widzenia rzeczy. Zdaje mi się, że to piérwszy raz mi się przytrafia; dla tego téż, błagam cię, ojcze kochany, nie wystawiaj mnie na tę boleść, ażebym ci powtórnie odmawiać musiał. Nie nalegaj już na mnie w przedmiocie tego małżeństwo, nigdy bowiem nie przystanę na nie, daję ci na to moje słowo, i przysięgam także na moją pełną poszanowania miłość dla ciebie, że nigdy nie będę miał innéj żony jak Maryję Moreau.
Ludwik wymówił te ostatnie słowa, głosem tak pełnym szacunku dla ojca, ale zarazem i tak stanowczym, że starzec, który jeszcze nie tracił zupełnie nadziei, uznał, że przynajmniéj na teraz nie należało już więcéj nalegać, i odpowiedział swemu synowi głosem smutnym i żałosnym.
— Nie mogę sądzić, mój Ludwiku, ażeby wszystkie korzyści tego związku jaki ci proponuję, były bez żadnéj wartości w twoich oczach. Więcéj mam ufności w twojém sercu aniżeli ty sam, i jestem pewny, że po głębszém zastanowieniu się rozsądniéj będziesz myślał.
— Nie spodziewaj się tego, mój ojcze.
— Zgodnie z twojém żądaniem, nie będę już więcéj nalegał, zawsze przecież rachuję na twoją rozwagę. Daję ci dobę czasu do stanowczego i ostatecznego zdecydowania się: aż do téj chwili przyrzekam ci nie wspomniéć ani słowa o tém małżeństwie, i proszę cię zarazem, ażebyś i ty nic mi nie wspominał o twoich projektach. Pojutrze zobaczymy co zrobić wypadnie.
— Dobrze, mój ojcze, ale upewniam cię, że po upływie tego terminu, ja...
— Zgodziliśmy się nic już o tém nie mówić, — rzekł starzec podnosząc się z krzesła.
I zaczął się przechadzać w milczeniu po pokoju, spoglądając czasami z nienacka na Ludwika, który, z głową opartą na obu rękach siedział zamyślony przy stole, na którym leżał list przyniesiony mu niedawno przez odźwiernego.
Ludwik Richard rzuciwszy okiem na list, który przed nim prawie leżał, i którego pismo było mu nieznane, odpieczętował go machinalnie.
Starzec, przechadzając się w milczeniu po pokoju, uważał na każde poruszenie swego syna.
Nagle spostrzegł, że twarz jego nadzwyczajnie pobladła, że czoło ręką przecierał, jak gdyby się chciał upewnić, że nie jest igrzyskiem jakiegoś urojenia, i że kilkakrotnie odczytywał ów list, któremu zdawało się, że żadną miarą uwierzyć nie może.
List ten, który zrana ojciec Richard, odmieniwszy swe pismo, zdawał się przepisywać podług piérwszego dyktowania Maryi, zamiast oddania prawdziwéj myśli biédnej dziewczyny, te zawierał słowa:
„Korzystam z nieobecności pana, ażeby ci donieść to czegobym ustnie nie była śmiała powiedzieć; już od dwóch miesięcy przeszło odkładam to wyznanie, z obawy ażeby panu nie zrobić przykrości. Trzeba się wyrzec naszego zamiaru małżeństwa, panie Ludwiku! a nawet trzeba się wyrzec chęci wzajemnego widzenia się.
„Niepodobna mi jest wyjawić panu przyczynę téj zmiany, ale wierzaj mi pan, że moje postanowienie jest niezmienne. Że pana dzisiaj dopiéro o tém uprzedzam, szóstego maja, panie Ludwiku, dzisiaj, szóstego maja, to dla tego, że chciałam się jeszcze raz dobrze zastanowić, a mianowicie w czasie oddalenia pana, zanimbym panu moje postanowienie objawiła.
„Żegnam cię, panie Ludwiku; nie szukaj wcale sposobności widzenia się zemną; byłoby to bowiem bezużytecznym i sprawiłoby mi tylko wielkie zmartwienie. Jeżeli zaś przeciwnie, zapomnisz pan o mnie zupełnie, i jeżeli nie będziesz się starał zbliżyć się do mnie, szczęście moje, równio jak szczęście mojéj biódnéj chrzestnéj matki będzie zapewnione.
„W imię zatém mojego i jéj szczęścia błagam cię, panie Ludwiku, nie szukaj spotkania się zemną.
„Pan tak dobre masz serce, że nie będziesz chciał sprawie mi żadnych przykrości, które do niczegoby ci nie posłużyły, bo, przysięgam panu, że wszystko i na zawsze zerwane jest pomiędzy nami. Spodziewam się, że pannie będziesz chciał skłonić mnie napowról ku sobie, mimo méj woli, zwłaszcza kiedy panu oznajmię, że jego już nie kocham inaczej jak tytko sercem przyjaźni
P. S. „Zamiast ten list adresować do pana w Dreux, jakeś mi to zalecił, adresuję go do twego mieszkania w Paryżu, ażebyś go znalazł za swoim powrotem. Ponieważ Augustyna, która jak panu wiadomo za mnie pisywała, wyjechała na prowincyję, przeto mój list dzisiejszy inna pisze osoba.
„Zapomniałam panu powiedziéć, że stan zdrowia mojéj chrzestnej maiki zawsze jest jednakowy.”
List ten pogrążył Ludwika w okropném osłupieniu. Prostota stylu, szczegóły domowe, przypomnienie daty szóstego maja, wszystko powinno go było przekonać, że pismo to było dyktowane przez Maryję. Dla tego téż, pragnąc daremnie odgadnąć przyczynę tego tak nagłego i niespodziewanego zerwania, boleść, żal, gniew, obrażona miłość własna, miotały kolejno sercem młodzieńca, który po chwili rzekł do siebie z cicha:
O! nie, nie ujrzę jéj więcéj! Nie potrzebuje mi ona tego zalecać z takiém naleganiem i tak surowo!
Słowa te przejęły zadowoleniem starca, który przechadzając się ciągle w głębokiém niby zamyśleniu śledził wszystkie skutki swego podstępu.
Ale wkrótce, kiedy boleść wzięła przewagę nad gniewem w sercu Ludwika, miłość jego zbudziła się jeszcze silniejszą, jeszcze namiętniejszą. Starał się przypomniéć sobie najdrobniejsze nawet szczegóły swego ostatniego widzenia z Maryją: zastanawiał się nad ostatniemi miesiącami swoich z nią stosunków: niepodobieństwem mu atoli było znaleść w wspomnieniach swoich najmniejszego śladu oziębłości ze strony kochanki; przeciwnie nawet, nigdy niezdawała się być więcéj zakochaną, więcéj niecierpliwą najspieszniejszego połączenia swego losu z jego losem; a jednak jeżeli te wszystkie pozory kłamały, to Maryja musiałaby być potworem przewrotności, ta Maryja, którą on zawsze uważał być tak czystą, tak niewinną.
Ludwik nie mógł zniéść obojętnie takiego rozczarowania. Niecierpliwy odkrycia tajemnicy, która zdawała się otaczać dziwny postępek Maryi, nie będąc w stanie zniéść dłużéj dręczącéj go boleści, postanowił udać się do niéj natychmiast, narażając się nawet na gniew jéj chrzestnéj matki, która, podobnie jak ojciec Richard, dotąd nic nie wiedziała o miłości Ludwika i Maryi.
Żadne z wzruszeń, któremi młodzieniec ten kolejno był miotany, nie uszło baczności starca, który uważnie przypatrywał się skutkom swego zdradnego postępku. Nareszcie, uznawszy obecną chwilę za stosowną do dalszego działania, po głębokiém zastanowieniu, odezwał się do swego syna:
— Ludwiku, uznałem właściwym ażebyśmy jutro jak najraniéj pojechali do Dreux, bo jeżeli nie uprzedzimy przybycia Ramona, on to przyjedzie tu pojutrze, jakeśmy to już poprzednio ułożyli.
— Mój ojcze!
— Krok ten, mój synu, dodał starzec wpatrując się przenikliwie w twarz młodzieńca, — nie obowiązuje cię jeszcze do niczego, i jeżeli się będziesz chciał opierać najdroższemu życzeniu mojéj starości, proszę cię tylko, jako o ostatnią z twojéj strony ofiarę, ażebyś przepędził kilka dni przynajmniéj z Ramonem i jego córką. Potém będziesz wolny postąpić stosownie do twego uznania.
Lecz widząc, że Ludwik uchwycił kapelusz i zabierał się do wyjścia, ojciec Richard zawołał:
— Co robisz? gdzie ty idziesz?
— Czuję lekki ból głowy, mój ojcze przejdę się trochę po świeżém powietrzu.
— Proszę cię, mój przyjacielu, — rzekł starzec z coraz większą niespokojnością, — nie wychodź, jesteś wzruszony, zmieniony od chwili przeczytania tego listu. Ty mnie przestraszasz!
— Ja, mój ojcze, mylisz się, nic mi nie jest. List ten, upewniam cię, jest bardzo obojętny. Tylko głowa mnie trochę boli, oto wszystko; za chwilę powrócę do domu.
I Ludwik wyszedł z pospiechem.
Kiedy przechodził koło budki odźwiernego, ten przywołał go bliżéj i powiedział głosem tajemniczym:
— Panie Ludwiku, prosiłem pana, ażebyś wstąpił do mnie, ponieważ mam panu coś oddać, panu, panu tylko samemu. Wejdźże pan.
— Cóż takiego? — zapytał Ludwik wchodząc do odźwiernego.
— Oto jest bilet, który jakiś dekorowany jegomość oddał mi dla pana, wysiadł on tu z bardzo pięknego kabryjoletu i powiedział mi że to jest bardzo pilne.
Ludwik odebrał bilet, zbliżył się do lampy i przeczytał:
„Oczekiwać będzie jutro pomiędzy godziną dziewiątą a dziesiątą zrana pana Ludwika Richard w interesie nader ważnym i niecierpiącym żadnej zwłoki.“
— Kommendant de la Mirandiére? Nio znam togo nazwiska, — rzekł Ludwik przypatrując się biletowi; potém obróciwszy go machinalnie, ujrzał na odwrotéj stronie biletu następujący napis ołówkiem:
„Maryja Moreau, u pani Lacombe, przy ulicy Prêtres-Saint-Germain-l’-Avxerrois.“
Rzeczywiście, pan de la Mirandiére, zanotowawszy na jednym ze swoich biletów dla pamięci, adres i nazwisko Maryi i jéj chrzestnej matki, późniéj, przez nieuwagę, na tymże samym bilecie, zostawionym u Ludwika, napisał znowu powyższe wyrazy, w których wzywał go do siebie.
Młodzieniec w swojém zdziwieniu i niespokojności nie mógł się żadną miarą domyśléć jakie stosunki mogą zachodzić pomiędzy Maryją a tym nieznajomym.
Nareszcie po chwili milczenia, zapytał odźwiernego:
— Czy pan, który ten bilet tu zostawił, nie kazał mi nic powiedziéć?
— Nie, panie Ludwiku, tylko mi zalecał, ażebym panu oddał bilet w czasie nieobecności ojca.
— To rzecz szczególna, — pomyślał młodzieniec.
— Nawet, — dodał odźwierny, — ażeby mnie zachęcić do należytego wykonania jego zlecenia, dał mi czterdzieści soldów na piwo.
— I jakiż to jest człowiek? młody czy stary?
— O! bardzo ładny mężczyzna, — przystojny mężczyzna, doskonały! wąsy i faworyty czarne jak atrament, a ubrany jak książę jaki; a przy tém wszystkiém śliczny kabryjolet.
Ludwik wyszedł straciwszy zupełnie głowę w tysiącznych swoich domysłach. Szukając powodów tego nagłego zerwania ze strony Maryi, wkrótce uczuł dotkliwe udręczenia zazdrości, i ulegając pod wpływem tego wrażenia, najniedorzeczniejsze podejrzenia, najdziwniejsze domysły przybierały w jego oczach pozory nieomylnéj rzeczywistości; w końcu do tego doszedł, że nieznajomy, który u niego swój bilet zostawił, musiał być jego rywalem: ale jakież stosunki mogła mieć Maryja i jéj chrzestna matka, w ubóstwie swojém, z człowiekiem młodym, bogatym i przystojnym.
W liście swoim, Maryja błagała Ludwika, ażeby nie szukał środków widzenia się z nią: z uwagi, że spotkanie (o mogłoby przeszkodzić szczęściu jéj saméj i jéj chrzestnéj matki. Ludwik znał dobrze smutne położenie obu kobiet; bo ileż to razy Maryja zwierzała mu się o przykrym i zgryźliwym charakterze pani Lacombe? W téj chwili okropna myśl powstała w jego głowie. Być może, że Maryja, już to skutkiem nędzy, już też skutkiem natarczywości swéj chrzestnéj matki, złudziła się świetnemi propozycyjnmi tego człowieka. Ale w takim razie, dla czegóżby on miał szukać spotkania się z Ludwikiem? Jedném słowem, młodzieniec w głowę zachodził, dręcząc się rozmaitemi przypuszczeniami w celu odgadnienia téj niedocieczonéj dla niego tajemnicy.
Wszedłszy już raz na kręte manowce zazdrości, zakochani najczęściéj dają się uwieść swoim najdziwaczniejszym przypuszczeniom. Podobnież stało się z Ludwikiem. Sądząc się być oszukanym przez jakiegoś rywala, już znajdował klucz do całéj tajemnicy otaczającéj postępek Maryi; uporczywie zatém wierzył w przełamanie wiary ze strony swéj narzeczonéj, oczekując chwili stanowczéj rozmowy z kommendantem de la Mirandière, od którego spodziewał się otrzymać pewne tłómaczenie i wyjaśnienia.
W stanie swego pomięszania i bolesnego oburzenia w jakiém się Ludwik znajdował, zaniechał piérwszego swego postanowienia i nie poszedł wcale do Maryi. Około północy powrócił do ojca. Ten ujrzawszy głębokie zamyślenie i ponury wyraz twarzy swego syna, był już przekonanym, że Ludwik nie mógł się widziéć ze swoją kochanką, a tém samem wykryć podstępu, którego oboje byli ofiarą, i dla tego zaproponował mu powtórnie podróż do Dreux, w którą nazajutrz rano udać się mieli. Ludwik odpowiedział, że piérwéj winien się zastanowić nad krokiem tak ważnym i z rozpaczą w sercu rzucił się na swoje posłanie.
Nieszczęśliwy młodzieniec spędził całą noc na długiéj i okropnéj bezsenności. Zrana, uprzedzając obudzenie się swego ojca, którego pytań i ciekawości chciał przedewszystkiem uniknąć, wyszedł z mieszkania, i przeczekawszy na bulwarku parę godzin aż do chwili, w któréj miał się zobaczyć z kommendantem de la Mirandière, nareszcie udał się do niego.
Kiedy Ludwik Richard przybył do mieszkania kommendanta de la Mirandière, ten otulony wspaniałym szlafrokiem, siedział przed biórkiem z cygarem w ustach, układając w swoim pugillaresie znaczną liczbę biletów bankowych i listów zastawnych. W téj właśnie chwili służący wszedł do jego pokoju i oznajmił mu przybycie młodzieńca.
Kommendant podniosłszy się nagle, odpowiedział:
— Poproś pana Richard, ażeby się chwilkę zatrzymał w salonie; gdy zadzwonię, wprowadzisz go do mnie.
Po wyjściu służącego, pan de la Mirandière otworzył jedną skrytą szufladę swego biórka, wyjął z niéj dwadzieścia biletów po tysiąc franków, które położył na arkuszu czystego papieru stemplowego, poczém zadzwonił.
Ludwik Richard wszedł do pokoju z twarzą smutną i pomięszaną. Serce biło mu gwałtownie na myśl, że się może znajduje w obec szczęśliwego rywala, ponieważ biédny chłopiec, podobnież jak wszyscy zakochani szczerzy i otwarci, wystawiał sobie w świetle nierówniéj korzystniejszém, przymioty tego dla którego sądził się być wzgardzonym. Zresztą, pan de la Mirandière okryty swoim przepysznym szlafrokiem, i zajmujący dosyć piękny lokal, zdawał się być Ludwikowi bardzo niebezpiecznym współzawodnikiem do przywiązania Maryi.
— Wszakże mam zaszczyt mówić z panem Ludwikiem Richard? — rzekł kommendant z najgrzeczniejszym uśmiechem.
— Tak, panie.
— Jedynym synem pana Richard, pisarza publicznego?
Te ostatnie słowa były wymówiono na pół ironicznie. Ludwik poznał się na tém i odpowiedział sucho:
— Tak, panie, mój ojciec jest pisarzem publicznym.
— Przebacz mi pan, że oderwałem go od jego zatrudnień, ale chciałem z panem sam na sam pomówić. Rozmowa ta zdawała mi się bardzo trudną u pana, i dla tego to prosiłem, ażebyś raczył do mnie przybyć.
— A więc, czy mogę teraz dowiedziéć się czego pan odemnie żądasz?
— Chciałbym tylko ofiarować ci moje usługi, kochany panie Richard, — rzekł de la Mirandière głosem słodkim, — bo byłbym bardzo szczęśliwym, gdybym pana mógł nazwać moim kochanym klientem.
— Klientem pańskim? mnie! Ale któż pan jesteś?
— Jestem dawny wojskowy, dymissyjonowany szef szwadronu; odbyłem dwadzieścia kampanii i otrzymałem dziesięć ran; teraz, dla przepędzenia czasu trudnię się ułatwianiem rozmaitych interessów. Wielkich kapitalistów mam na zawołaniu, i w rozmaitych okolicznościach staję za pośrednika między nimi a młodzieżą znakomitych rodzin.
— Nie widzę wcale jaką usługę mógłbyś mi pan wyświadczyć.
— Jaką usługę, młody mój przyjacielu; pozwól pan dawnemu żołnierzowi tak się nazywać; jaką usługę? Pytasz mnie o to, kiedy jesteś pisarzem przy notaryjuszu, wegetujesz, mieścisz się w nędznéj izdebce z twoim ojcem i ubrany jesteś... Bóg wie po jakiemu...
— Panie! — zawołał Ludwik zaczerwieniwszy się z gniewu.
— Pozwól, mój młody przyjacielu, są to fakta, które przytaczam ze smutkiem, powiedziałbym nawet z oburzeniem! Co to jest! młody człowiek jak ty, powinien wydawać dwadzieścia pięć do trzydziestu tysięcy franków rocznie, trzymać konie, kochanki, i pędzić życie przyjemne i wesołe.
— Panie, — rzekł Ludwik powściągając się zaledwie, — czy to żarty? nie jestem bynajmniéj do nich usposobiony, uprzedzam pana o tém.
— Jestem dawny wojskowy, i dowiodłem już nie w jednym razie mojéj zręczności i odwagi, — kochany przyjacielu, — odpowiedział pan de la Mirandièere głosem rycersko chełpliwym; — co powinno cię przekonać, że mogę nie zważać na pewne uniesienia żywości, które ja zresztą usprawiedliwiam, bo to wszystko co ci mówię powinno ci się wydawać bardzo dziwném.
— Rzeczywiście, panie, wszystko to wydaje mi się bardzo dziwném!
— Jednakże patrzaj, młody mój przyjacielu, to przynajmniéj powinno cię przekonać, że ja tu wcale nic żartuję, — dodał kommendant rozkładając na biórku dwadzieścia pięć tysięcy franków w biletach. Oto jest dwadzieścia pięć tysięcy franków, które z roskoszą oddałbym ci na urządzenie sobie domu na stopie wyrównywającéj domom innéj znakomitéj młodzieży; a co więcéj, dostarczać ci będę miesięcznie z góry dwa tysiące pięćset franków, i to przez lat pięć, potem dopiéro porachujemy się z sobą.
Ludwik spoglądał na pana de la Mirandière okiem zdumioném, nie mogąc dać wiary tomu wszystkiemu co słyszał; nareszcie, wychodząc nieco ze swego osłupienia, zawołał:
— Jakto.... pan mnie... mnie... takie czynisz propozycyje?
— Tak... i bardzo jestem szczęśliwy, że to uczynić mogę.
— Mnie?... Ludwikowi Richard.
— Panu, Ludwikowi Richard.
— Z podobném nazwiskiem jest bardzo wiele osób; pan bierzesz mnie za kogo innego.
— Ale coż ulicha! znam przecież moich klijentów, i biorę pana za tego kim jesteś rzeczywiście, biorę cię za pana Ludwika-Dezyderyjusza Richard, jedynego i pełnoletniego syna pana Aleksandra Tymoleona-Benedykta-Panfila-Richard, mającego sześćdziesiąt siedm lat wieku, urodzonego w Brie-Comte-Robert, obecnie mieszkającego przy ulicy Grenelle-Saint Honoré, N° 23. trudniącego się pisarstwem publiczném. Widzisz więc, że tu nie ma żadnéj omyłki, młody mój przyjacielu.
— W takim razie, znając moją rodzinę tak dokładnie, powinieneś pan wiedziéć, że moje ubóstwo nie pozwala mi podobnych zaciągać pożyczek.
— Twoje ubóstwo! nieszczęśliwy chłopcze!
— Ależ, mój panie!...
— Nie, to niegodnie! to obrzydliwie! — zawołał spekulant z wyrazem szczególnego oburzenia; — nie wstydzić się wychować takiego młodzieńca w tak grubéj niewiadomości! skazywać go na spędzenie najpiękniejszych lat jego życia w tak ciężkiéj pracy! zniewolić go do noszenia takiego wytartego ubrania, niebieskich pończoch i sznurowanych trzewików! Ale na nieszczęście jest jeszcze Opatrzność, a tę Opatrzność we mnie widzisz mój młody przyjacielu. Przedstawia ci się ona pod postacią kommendanta de la Mirandière.
Panie, oznajmiam panu, że to wszystko nudzić mnie już zaczyna. Skończmy już tę rozmowę, albo wytłómacz się pan jaśniéj.
— Dobrze! Sądzisz, że twój ojciec jest prawie w nędzy, wszakże tak?
— Nie wstydzę się tego bynajmniéj, mój panie.
— O! co to za skromny, niewinny chłopiec.
— Co znaczą te...
— Posłuchaj mnie najprzód, a potém będziesz mnie błogosławił jak swego zbawcę.
To powiedziawszy, pan de la Mirandière otworzył jakiś rachunek i przeczytał z niego co następuje:
„Spis kapitałów pana Tymoleona-Benedykta-Aleksandra-Panfila Richard (wyjęty z akt komitetu kredytowego banku francuzkiego 1-go maja 18**):
1. „Trzytysiące dziewięćset akcyj banku francuskiego, wypłatnych po kursie bieżącym czynią .... 924, 300 fr.
2. Obligacyje Lombardowe 875,150 „
3. Depozyt w banku francuzkim 259,130 „
— Czy ty słyszysz, mój młody przyjacielu, majątek ruchomy togo kochanego i zacnego ojca, majątek wiadomy, wynosił Igo bieżącego miesiąca tylko dwa milijony pięćdziesiąt ośm tysięcy sześćset ośmdziesiąt franków, podług wiadomości drogą urzędową zebranych. Ale wszystko domyślać się każe, że jak to powszechnym jest zwyczajem wszystkich skąpców, którzy prócz dobrych i bezpiecznych lokacyi, lubią także codziennie pieścić się i nasycać swoje oczy częścią swych skarbów, wszystko mówię, domyślać się każe, że twój zacny ojciec zachował jeszcze w jakim skrytém miejscu znakomitą część swego wielkiego a nieznanego nam majątku. Lecz przypuszczając nawet, że tak nie jest, i wysławiając sobie rzeczy gorzéj, aniżeli są w istocie, widzisz sam, że dawca dni twoich posiada jawnie przeszło dwa milijony. Ponieważ zaś nie wydaje nawet tysiąca dwóchset franków rocznie, przy dochodzie czyniącym mu około dwóchkroć sto tysięcy, widzisz, jaki ty majątek z czasem posiadać będziesz, mój młody przyjacielu, i sądzę teraz, że się wcale nie będziesz dziwił mojej propozycyi.
Odkrycie to zdumiało Ludwika, stał jak osłupiały i tysiące myśli krzyżowało się w jego głowie. Nie mógł jednego słowa znaleść, ażeby odpowiedziéć spekulantowi, w którego wpatrywał się wzrokiem trwogi i niewiary.
— Jesteś zdumiony, mój młody przyjacielu; ja to rozumiem, zdaje ci się, że to wszystko sen, marzenie.
— Rzeczywiście panie, nie wiém czy mogę, czym powinien wierzyć.
— Uczyń tak jak święty Tomasz, mój młody przyjacielu, dotknij się tych dwódziestu pięciu tysięcy franków; to natchnie cię potrzebną wiarą, bo kapitaliści, którzy ci przezemnie dają te pieniądze po ośm od sta, nie są tacy łatwowierni i dobroduszni, ażeby mieli na rzeczy niepewne ryzykować swoje fundusze. Zapłacisz mi prócz tego jeden od sta za moje pośrednictwo, bo zbyt masz szlachetne serce, abyś się miał targować o takie drobnostki.
Procent wraz i kapitałem zaledwie będzie wynosił połowę rocznego dochodu twego poczciwego ojca; tym sposobem, prawdę powiedziawszy, zawsze jeszcze będziesz oszczędzał jego majątek, żyjąc pomimo tego wspaniale i odpowiednio twemu położeniu. Trudnoby już było postępować oszczędniéj, ale przynajmniéj będziesz mógł cierpliwie czekać ostatniéj chwili twego kochanego papy Wszakże mnie rozumiesz.... Zresztą, ja o wszystkiém już myślałem, i ponieważ twój zacny ojciec mógłby się zadziwić widząc cię prowadzącego takie życie, wymyśliłem cóś bardzo dowcipnego, to jest wymyśliłem loteryję na prześliczny brylant wartości pięćset luidorów, z tysiącem biletów po dziesięć franków. Ty weźmiesz jeden z tych biletów, a loteryja będzie się miała odbyć pojutrze; wygrasz i sprzedasz brylant za ośm lub dziesięć tysięcy franków; potém powiész żeś summę tę powierzył, dla lepszego jej użycia, jednemu z twoich przyjaciół; on umieści ją w jakim niesłychanie pomyślném przedsiębiorstwie przynoszącém przynajmniéj trzysta procentu rocznie, i tak, dzięki temu przebiegowi, będziesz mógł, pod nosem twego ojca wydawać swoje dwadzieścia pieć lub trzydzieści tysięcy franków. Teraz, powiédz mi mój synu, czynie miałem słuszności, nazywając się twoją opatrznością? Ale, cóż tobie jest? ta twarz ponura! ten wzrok zadumany! to milczenie! ja myślałem, że po piérwszym zadziwieniu zobaczę jakie wybuchy radości, śmiechu, podskoki wesołości i inne oznaki tego uszczęśliwienia; teraz, kiedy w przeciągu kilku minut przechodzisz z ubóstwa biédnego dependenta do wszystkich zbytków milijonera, widzę cię pogrążonym w smutku jakiegoś zniechęcenia. Młodzieńcze, młodzieńcze, odpowiedzże mi. Cóż to znaczy, chyba, że zdziwienie, szczęście, przywiodłoby go do szaleństwa!
Rzeczywiście, odkrycie to, które każdego innego, ale nie Ludwika Richard byłoby napełniło radością i najroskoszniejszemi pragnieniami, jemu, przeciwnie, bardzo przykre sprawiło uczucia; najprzód to długie udawanie i nieufność ojca, który ukrywał przed nim tyle bogactw, zraniły jego serce; potém, a to był cios najboleśniejszy dla niego, pomyślał o tym wszystkim majątku, który mógłby był podzielić z Maryją, i zamienić jéj ubogi i kłopotliwy byt na życie pełne spokojności i dostatków, gdyby go nie była tak okrutnie porzuciła.
Wspomnienie to, podniecając jego bolesny smutek tak go silnie owładnęło, że nie myśląc już o czém inném jak tylko o tłómaczeniu, które miał zażądać od kommendanta do la Mirandière, rzekł do niego z pewnym przymusem i niechęcią, pokazując mu jego bilet wizytowy:
— Wszakże to pan zostawiłeś wczoraj ten bilet u mnie?
— Tak jest, mój młody przyjacielu, lecz....
— Czybyś mi pan nie mógł powiedziéć, — dodał Ludwik głosem wzruszonym, — dla czego to nazwisko i adres panny Maryi Moreau są napisane na tym bilecie?
— Co mówisz? — zawołał spekulant zdumiony podobném zapytaniem w obecnéj chwili. — Pytasz się....
— Pytam się: jakim sposobem nazwisko i adres panny Maryi Moreau znajduje się na tym bilecie?
— Ah! doprawdy! — rzekł lichwiarz do siebie, — mój klijent oczywiście już traci głowę! — Jakto! mój młody przyjacielu, ja tobie mówię o ojcowskich milijonach, o trzydziestu tysięcach rocznego wydatku, a ty mnie pytasz...
o jakąś tam dziewczynę!
— Kiedy komu zadaję pytanie.... to czekam, mój panie, ażeby mi na nie odpowiedziano, — zawołał Ludwik głosem groźnym.
— Jakto, mój przyjacielu.... ty przemawiasz do mnie takim tonem?
— Taki jest mój sposób mówienia; a tym gorzéj jeżeli on panu jest niemiły!
— Dalipan! słuchaj mości panie, — krzyknął lichwiarz wstając nagle i głaszcząc swoje wąsy; poczém dodał tylko: — Zresztą! jużem ja odbył moją próbę, dawny żołnierz, niejedną naznaczony raną, wiele rzeczy mogę puścić mimo siebie. Odpowiém ci tedy, mój kochany klijencie, że nazwisko i adres tej dziewczyny dla tego znajdują się na moim bilecie, ponieważ napisałam je na nim dla mojéj pamięci.
— Więc pan znasz Maryję?
— Nie inaczéj!
— Starasz się pozyskać jéj przywiązanie?
— Trochę.
— I masz nadzieję?
— Wielką.
— A ja, mój panie zabraniam ci, ażeby twoja noga u niéj nie postała!
— Patrzaj! — rzekł zcicha do siebie lichwiarz, — to widzę rywal! Rzecz dziwna! Ah! pojmuję dla czego dziewczyna odmawia. Weźmy się teraz stanowczo do mego klijenta! To młode, niedoświadczone, a jako pisarz przy notaryjuszu, to musi być strasznie zazdrosne, tym sposobem złapie się na wędkę i wyprowadzę go w pole, bo bardzo mi idzie o tę panienkę; a potém, gdyby się nie dał złapać, to i tak w żadnym razie, nic mi z niego nie przyjdzie.
Poczém, dodał głośno:
— Mój panie kochany, kiedy mi kto zakazuje rzecz jaką, uważam sobie za najpierwszy obowiązek zrobić to właśnie co mi zakazują.
— Zobaczymy, panie!
— Słuchaj, młodzieńcze: odbyłem już pięćdziesiąt siedm pojedynków; mogę się zatém uwolnić od pięćdziesiąt ósmego z tobą; wolę rozmówić się z tobą rozsądnie. Pozwól mi tylko uczynić sobie proste jedno pytanie. Wszakże ty wczoraj wróciłeś z podróży, nie prawdaż?
— Tak, panie.
— Przez kilka dni byłeś oddalony, i po swoim powrocie nie widziałeś jeszcze Maryi?
— Nie, mój panie, ale...
— Otóż, mój młody przyjacielu, spotkało cię to co spotyka wielu innych: Maryja nie znała cię jako syna milijonera. Ja dałem się poznać w czasie twego oddalenia; ofiarowałem dziewczynie to wszystko co tylko może zawrócić głowę biédnéj zgłodniałéj gryzetce. Jej chrzestna matka, również z głodu umierająca, zwąchawszy lepszy byt.... ponieważ nieobecni zawsze przegrywają.... słowem.... ty mnie rozumiesz?
— Boże, mój Boże! — rzekł Ludwik, którego gniew zamienił się w cichą rozpacz, — więc to jest prawda!
— Gdybym był wiedział, że tu znajdę rywalem mego przyszłego klijenta, byłbym dał pokój. Ale teraz już za późno. A zresztą, po stracie jednéj znajdziesz tysiąc innych na jéj miejsce. No, mój młody przyjacielu, nie trać tylko głowy. Ta dziewczyna była dla ciebie za młodą; trzeba ją było dopiéro ułożyć, a ty każdego czasu możesz znaléść ładne kobiétki i dobrze ułożone i bardzo dobrze wychowane. Rekomenduję ci nawet szczególniéj jednę z nich panią de Saint-Hildebrand.
— Nędzniku! — krzyknął Ludwik Richard, porywając spekulanta za kołnierz. — Łotrze!
— Ha! mości panie, — zawołał kommendant de la Mirandiére, — odpowiesz mi za to....
W téj chwili drzwi się nagle otworzyły i usłyszawszy głośny śmiech wchodzącego, obadwaj przeciwnicy zwrócili się spiesznie ku niemu.
— Saint-Herem! — zawołał Luciwik, poznając swego dawnego przyjaciela.
— Ty tutaj! — rzekł kolejno Florestan de Saint-Horem spiesząc na spotkanie młodzieńca pokrytego śmiertelną bladością gniewu, gdy tymczasem lichwiarz poprawiał kołnierz swego szlafroka mruknąwszy tylko:
— Bodaj go djabli wzięli z jego wizytą w podobnéj chwili!
Pan de Saint-Herem był mężczyzną około Irzydziestu lat wieku, rysów pięknych, powierzchowności i postawy odznaczającéj. Piękna rozumna twarz jego przybierała niekiedy charakter dziwnego lekceważenia, kiedy naprzykład, jak to zaraz zobaczymy, przemawiał do kommendanta de la Mirandière; lecz na widok swego przyjaciela z lat dziecinnych, pan de Saint-Harem uczuł najżywszą radość i serdecznie uściskał Ludwika w swoich objęciach. Na ten uścisk Ludwik odpowiedział równémże przyjacielskiém wylaniem, pomimo tak różnorodnych uczuć jakie nim przed chwilą jeszcze miotały.
Po piérwszém wzruszeniu radości i zdziwienia na tak niespodziane spotkanie, aktorowie téj sceny, wracając do piérwszéj myśli swoich, przybrali mniéj więcéj tenże sam wyraz jak w chwili nagłego wejścia młodego de Saint-Herem. Ludwik spoglądał pogardliwym wzrokiem na lichwiarza, okrytego jeszcze bladością gniewu, do którego Saint-Herem odezwał się głosem szyderskim:
— Ha! mój kochany, przyznaj że przybywam tu w samą porę; zdaje mi się, że gdyby nie ja, to mój przyjaciel Ludwik byłby cię porządnie utraktował.
— Co to za śmiałość! na mnie się porwać! na mnie, dawnego wojskowego! — zawołał kommendant de la Mirandière, posuwając się ku Ludwikowi. — To ci tak nie ujdzie, panie Richard!
— Jestem na usługi, panie de la Mirandière.
— Panie de la Mirandiére! Ha! ha! ha! — zawołał Florestan de Saint-Herem głosem śmiałym. — Jakto! mój poczciwy Ludwiku, ty przyjmujesz takie wyzwanie? ty wierzysz na seryjo temu hultajowi? ty wierzysz jego wojskowemu stopniowi? jego orderowi, jego kampanijom, jego ranom, jego pojedynkom i jego cudackiemu nazwisku de la Mirandiére, któreby należało raczéj wymawiać de la Maraudière?
— Dosyć tych żartów! — krzyknął mniemany kommendant czerwieniąc się ze złości i zwracając się do Florestana; — wszelki żart ma swoje granice, mój drogi!
— Panie Hieronimie Porquin, — rzekł Saint-Herem. I obracając się do Ludwika, dodał wskazując na lichwiarza: — On się nazywa Hieronim Porquin. Jego prawdziwe nazwisko jest Porquin, i zdaje mi się, że ono jest doskonałe wybrane. — Poczém, zwracając się znowu do mniemanego kommendanta, powiedział głosem nieprzypuszczającym żadnéj odpowiedzi:
— Oto już po raz drugi przymuszony jestem, panie Porquin, zabraniać ci nazywania mnie twoim drogim. Ja, to rzecz inna, kupiłem bowiem i zapłaciłem już prawo tytułowania cię moim drogim, mój drogi, mój zbyt drogi panie Porquin; bo kosztujesz mnie nie mało i okropnie mnie okradłeś!
— Panie, — zawołał lichwiarz, nie ścierpię nigdy...
— Hę! co to znaczy? Zkąd się wzięła ta nadzwyczajna draźliwość pana Porquin? — przerwał Saint-Herem, spoglądając z zadziwieniem wokoło. — Cóż się to dzieje? Ah! już wiem. To ty, mój Ludwiku kochany, to twoja obecność przywodzi tego zbyt drogiego pana Porquin do takich wybryków, bo on widzi z wielkiém zadziwieniem, że zdradzono jego kłamstwa i dumne roszczenia. Otóż, ażeby od razu skończyć (a zobaczysz czy będzie miał tyle czelności ażeby mi zaprzeczyć), powiém ci co to jest ów kommendant de la Mirandière. Nie służył on nigdzie jak tylko przy magazynach żywności armii. W téj to służbie dostał się aż do Madrytu, w czasie ostatniéj wojny; a ponieważ dostrzeżono, że ten uczciwy karmiciel zbyt drogo rząd kosztował, poproszono go, ażeby sobie gdzie indziéj chleba szukał. Otóż poszedł gdzie indziéj i przerobił się na tak zwanego plenipotenta, czyli w innych wyrazach na lichwiarskiego podstawcę, ażijotera, lub téż pośrednika do wszelkich interessów nieczystych, ta wstążeczka, którą nosi, to wstążka Złotéj ostrogi, order rzymski, który mu wyjednał podobny jemu człowiek w nagrodę pewnego bezczelnego złodziejstwa; nareszcie pan de la Mirandière nazywa się panem Porquin; nie miał on nigdy żadnego pojedynku, najprzód, że jest tchórzem piérwszego rzędu, a potém, że wié o tém dobrze iż każdy człowiek honorowy powinien na jego wyzwanie odpowiedziéć tylko wzgardą, a kijem jeżeliby się odważył aż do zuchwalstwa posunąć.
— Wtedy kiedy mnie pan potrzebujesz, — rzekł lichwiarz głosem ponurym, — to nie obchodzisz się zemną w ten sposób.
— Kiedy cię potrzebuję, to cię płacę, mości Porquin, a ponieważ wiém o twoich uczciwych postępkach, mój zbyt drogi Porquin, powinienem o nich ostrzedz pana Ludwika Richard, którego mam zaszczyt być przyjacielem. Chcesz go zapewne pochłonąć od jednego razu, i zapewne otoczyłeś go już swoją lichwiarską siecią.
— Bądź tu teraz usłużnym dla kogo! — rzekł Porquin z goryczą; — jak cię pięknie za to wynagrodzą! Ja odkryłem pańskiemu przyjacielowi nader ważną dla niego tajemnicę, i....
— Rozumiem teraz, mój panie, w jakim to celu przyszedłeś do mnie, — rzekł Ludwik Richard ozięble; — nie poczuwam się jednak do żadnéj wdzięczności za przysługę jaką mi wyświadczyłeś... jeżeli to jest jaką przysługą, — dodał Ludwik Richard ze smutkiem.
Lichwiarz nie myślał wcale łupu swojego tak łatwo odstąpić, i, umiejąc w samą porę puścić w niepamięć upokorzenia doznane od pana de Saint-Herem, dodał zwracając się do niego tak śmiało i jak gdyby nikt jeszcze nie wiedział o jego rzemiośle i podstępach:
— Pan Ludwik Richard może panu sam objawie warunki pod jakiemi proponowałem mu tak korzystny dla niego interes, i w jakich to okolicznościach podawałem mu moje wnioski, a ocenisz pan dopiéro czy moje żądania były przesadzone. Zresztą, jeżelibym miał być zbytecznym świadkiem rozmowy panów, raczcie przejść do tego salonu; ja tu zaczekam na decyzyję pana Richard, jeżeli życzy sobie zasięgnąć pańskiéj rady.
— Teraz dopiéro, mój zbyt drogi panie Porquin, słyszę to coś mógł najlepszego powiedziéć, — rzekł Florestan.
I wziąwszy Ludwika pod rękę, wyprowadził go do przyległego pokoju, powiedziawszy piérwéj do lichwiarza:
— Po naszym powrocie oznajmię panu powód mojego przybycia, albo téż od razu ci powiém: Potrzebuję dwieście luidorów dzisiaj wieczorem. Masz, przejrzyj sobie to dokumenta...
A wydobywszy z kieszeni paczkę papierów, rzucił je zdaleka lichwiarzowi, i w towarzystwie swego przyjaciela przeszedł do drugiego pokoju. To grubijańskie i dumne obejście z jakiem Saint-Herem postąpił względom lichwiarza zadało nowy cios Ludwikowi Richard; myślał bowiem z bolesną goryczą w sercu, że Maryja poświęciła jego przywiązanie dla takiego nędznika. To téż znalazłszy się sam na sam ze swoim przyjacielem, Ludwik nie mogąc już dłużéj powściągnąć miotanych nim uczuć, uchwyciwszy za ręce pana de Saint-Herem, rzekł do niego głosem niemal łkającym:
— Ah! Florestanie, jestem bardzo nieszczęśliwy!
— Domyślam się togo, mój biédny Ludwiku; bo dla chłopca rozsądnego i pracowitego jak ty, oddać się w szpony takiego łotra jak ten Porquin, znaczy to samo co się oddać w ręce szatana! Powiédzże mi co ci się stało? Twoje życie było skromne, prawie ubogie; czyś dług jaki zaciągnął, czyś zrobił jakie szaleństwo? To co się tobie wydaje rzeczą zbyt wielką, dla mnie będzie może drobnostką. Zażądałem od tego niegodziwca dwieście luidorów na dzisiejszy wieczór... I będę je miał, jestem tego pewny. Czy chcesz podzielić się zemną? może chcesz wszystko? Dalipan, ja sobie inaczéj dam radę! Dwieście luidorów, to przecież powinno zaspokoić długi takiego jak ty człowieka. Nie mówię ja tego bynajmniéj, ażeby cię upokorzyć. No, mów, czy więcéj potrzebujesz? Będziemy się starali, ale na Boga! nie udawaj się do Porquin’a, bo inaczéj zginiesz! O ja znam tego łotra!
Ludwik słuchał wspaniałomyślnéj ofiary Florestana z tak słodkiém zadowoleniem, że na chwilę zapomniał o swojéj zgryzocie.
— Dobry i drogi Florestanie! — rzekł nareszcie do niego, — gdybyś ty wiedział ile radości i pociechy sprawia mi ten dowód twéj przyjaźni.
— Tém lepiéj! Więc tedy przyjmujesz!
— Nie.
— Jakto?
— Ja nie potrzebuję twéj szlachetnéj ofiary: ten lichwiarz, którego nie znałem wcale pisał do mnie, i chce mi więcéj pieniędzy pożyczać rocznie niżelim ja w życiu mojém wydał.
— Co mówisz? On daje ci tyle? Tacy lichwiarze jakich on się trzyma, nigdy grosza nie dali bez najpewniejszych rękojmi; oni za nic sobie cenią honor, uczciwość i zamiłowanie w pracy; a ja nie wiém, mój drogi Ludwiku czy ty możesz posiadać jaki majątek.
— Mylisz się, Floestanie: mój ojciec jest milijonowym bogaczem.
— Twój ojciec! — zawołał Saint-Herem zdumiony. — Twój ojciec!
— Ten lichwiarz odkrył nie wiém jakim sposobem to o czém ja nigdy nie wiedziałem.
— I przyszedł ofiarować ci twoje usługi? O poznaję go teraz! On i jego towarzysze śledzą wszystkie ukryte majątki; a kiedy je odkryją, namawiają synów bogatych rodziców do strwonienia wszystkiego przed otrzymaniem dziedzictwa. Dzięki Bogu! mój Ludwiku poczciwy, więc i ty jesteś bogaty; bo pod tym względom możesz zupełnie wierzyć Porquinowi; jeżeli ci chce służyć to dla tego, że jego wiadomości są nieomylne.
— Ja mu téż wierzę, — odpowiedział Ludwik smutnie.
— Ale, zjakimże ty to smutkiem mówisz, Ludwiku! możnaby myśléć, że zrobiłeś jakieś złowrogie odkrycie. Cóż ci jest? A te łzy, które widziałem przed chwilą? A te słowa: Jestem bardzo nieszczęśliwy! Ty, nieszczęśliwy? Dla czegóż to?
— Mój przyjacielu, nie śmiéj się zemnie: ja kocham i jestem zdradzony.
— Masz rywala?
— A na domiar hańby i boleści, tym rywalem jest...
— Kto taki?
— Jest ten człowiek: ten nikczemny lichwiarz!
— Porquin? ten stary łotr? On! przeniesiony nad ciebie! Nie, nie, to być nie może! Ale cóż ciebie wprowadza na taki domysł? Mam moje podejrzenia, a potém on sam powiedział mi, że jest szczęśliwszy odemnie.
— Piękna rękojmia! on kłamie, jestem tego pewny.
— Florestanie, on bogaty, a ta którą kocha łem, którą kocham jeszcze mimowolnie, jest biédna i od dawnego czasu znosi okropną nędzę.
— Czy to być może! — Co więcéj, musi się zajmować swoją krewną równie biédną i kaleką. Świetne ofiary tego człowieka zaślepiły nieszczęśliwą istotę, i, jak tyle innych uległa skutkiem swéj nędzy.. Teraz, sam powiedz do czego może mi posłużyć odkrycie niespodziewanego majątku? Mojém jedyném pragnieniem byłoby podzielić się nim z Maryją.
— Słuchaj, Ludwiku, ja znam ciebie: zdaje mi się, że serce twoje oddałeś godnéj ciebie osobie.
— Już od roku Maryja dawała mi dowody najszczerszego przywiązania; lecz wczoraj odebrałem niespodziewanie list, w którym wszystko zerwała...
— Uczciwa dziewczyna, która ciebie biednego rok czasu kochała, nie ulegnie w jednym dniu takiemu oszustowi jakim jest Porquin. Powtarzam ci jeszcze raz on niezawodnie kłamie.
Poczém, z wielkiém zadziwieniem Ludwika, Saint-Herem zawołał głośno na spekulanta:
— Héj! panie kommendancie de la Maraudière!
Lichwiarz wszedł natychmiast do pokoju.
— Florestanie, — powiedział Ludwik niespokojnie, — co ty robisz?
— Bądź spokojny, mój drogi.
I zwracając się do lichwiarza, powiedział:
— Mój panie de la Maraudière, zdaje mi się, że w pamięci twojéj musiało się jakoś pomięszać co do pewnéj uczciwéj panienki, która, jak sam utrzymujesz, miała być ujętą twoim rozumem, twoją piękną powierzchownością, i szlachetném postępowaniem, podniesioném do wysokiego stopnia doskonałości przez tę odrobinę pieniędzy, któremi tak zaszczytnie obracać umiesz. Czy nie raczyłbyś panie kommendancie zrobić mi téj przyjemności i powiedzieć całą prawdę, bo inaczéj, ja będę wiedział jak sobie postąpić.
Porquin namyśliwszy się, że rozsądniéj będzie z jego strony fantazyję swoją, o któréj zadowoleniu nie wielką mógł mieć nadzieję, poświęcić dla rzeczywistéj korzyści zjednania sobie Ludwika Richard na klijenta, odpowiedział:
— Żałuję bardzo mego niewczesnego żartu, który ile mi się zdaje nie podobał się wcale panu Richard.
— No widzisz, — rzekł Florestan do swego przyjaciela. — Ale, czy pan kommendant wytłómaczy mi, skąd mu to przyszła myśl do tego niewczesnego żartu, który ja nazwę bezczelnym oszczerstwem?
— To, panie, nic prostszego: widziałem pannę Maryję w zakładzie, w którym zwykło pracuje; jéj piękność mnie uderzyła. Zapytałem o jéj adres i poszedłem do niéj, w mieszkaniu znalazłem tylko jéj chrzestną matkę, któréj otwarcie zaproponowałem...
— Dosyć, mój panie! — zawołał Ludwik z oburzeniem, — dosyć! Pozwól mi tylko dodać, przyszły mój panie kliencie, — odpowiedział Porquin, — że owa chrzestna matka nie przyjęła moich ofiar, i że panna Maryja, która w końcu nadeszła, prawie mnie za drzwi wyrzuciła. Widzisz pan tedy, panie de Saint-Herem, że wszystko szczerze wyznaję. A teraz, spodziewam się, że to otwarte działanie z méj strony zjedna mi zaufanie pana Richard, i że przyjmie moje drobne usługi. Co się zaś pana tyczy, panie de Saint-Herem, — dodał lichwiarz głosom pochlebnym, — przejrzałem papiery, które mi pan dałeś, i dzisiaj wieczorem przyniosę panu żądane dwieście luidorów. Sądzę, że pan nie znajdziesz uciążliwemi warunków jakie położyłem panu Richard, skoro je tylko ocenisz...
— Nie potrzebuję wcale pieniędzy, — przerwał mu Ludwik; — ubliżyłeś mi pan, sądząc, że ja przyjmę od niego zadatek na śmierć mego ojca.
— Ależ, kochany mój klijencie, pozwól sobie....
— Pójdź, Florestanie, wychodźmy ztąd, — rzekł Ludwik do swego przyjaciela, powtórnie przerywając spekulantowi.
— Widzisz więc, mój zbyt drogi panie Porquin, — rzekł Saint-Herem wychodząc ze swoim przyjacielem, — widzisz więc, że są jeszcze i uczciwi synowie, i uczciwe kobiéty. Nie powiém: Ażeby ci to za przykład albo za naukę posłużyło. Zbyt jesteś zastarzałym grzesznikiem, ażebyś się mógł poprawić; pragnąć tylko będę z całego serca, ażeby ci ten dwukrotnie doznany zawód mógł być ile możności najnieprzyjemniejszym.
— Ah! mój drogi Florestanie, — rzekł Ludwik opuściwszy mieszkanie lichwiarza, — dzięki tobie, czuję, że moja dusza jest swobodniejszą; jestem teraz pewny, że Maryja nie zniżyła się aż do tego nikczemnika. Ale pomimo tego, zawsze ona postanowiła zerwać zemną swoje stosunki.
— Więc ci to sama powiedziała?
— Nie, pisała do mnie, albo raczéj kazała mi to napisać.
— Jakto? kazała ci napisać!
— Wyśmiejesz się zemnie.... moja biédna kochanka nie umié ani czytać, ani pisać.
— Ah! jakże ty jesteś szczęśliwy! nie odbierasz przynajmniéj takich listów, jakie do mnie pisuje jedna młoda rękawiczniczka, którą odmówiłem pewnemu bankierowi, a który przez zazdrość i skąpstwo zagrzebał ją w jednym magazynie; bawię się olśnieniem jakiego czasami doznaje ta biédna dziewczyna: to człowieka tak bawi kiedy może uczynić kogoś szczęśliwym! tylko, że ja nigdy jéj już nie nauczę grammatyki. Ah! mój przyjacielu, co to za ortografija! To przedpotopowa niewinność. Ewa, nasza matka, tak pisać musiała. Ale, jeżeliż twoja Maryja nie umié pisać, to któż ci może za to ręczyć czy jéj sekretarz nie przeistoczył, nie sfałszował jej prawdziwéj myśli?
— W jakim celu?
— Tego nie wiém; ale czemu nie porozumiesz się z nią? wiedziałbyś stanowczo czego się trzymać.
— Błagała mnie, w imię swojéj spokojności, w imię przyszłości swojéj, ażebym się nie starał widziéć się z nią.
— I owszem, zobacz się z nią, dla dobra jej przyszłości, zwłaszcza teraz, kiedy masz milijony przed sobą.
— Masz słuszność Florestanie, zobaczę się z nią, zaraz do niéj pójdę, i jeżeli się tajemnica ta wyjaśni, jeżeli ją znajdę taką samą jak w przeszłości, przywiązaną i wierną, o! słuchaj, to zbyt wiele byłoby dla mnie szczęścia! Biédna istota! dotąd pędziła życie swoje w nędzy i pracy; nareszcie skosztowałaby wypoczynku, poznałaby co to jest byt lepszy; bo, ja nie wątpię wcale, mój ojciec zezwoliłby; i.... Ah! mój Boże!
— Co ci jest?
— To wzruszenie, te wszystkie wypadki tak mnie zajęły, że zapomniałem ci powiedziéć o pewnéj rzeczy, która cię bardzo zadziwi: mój ojciec chciał mnie koniecznie skłonić do ożenienia się z twoją kuzynką.
— Z jaką kuzynką?
— Z panną Ramon.
— Co mówisz!?
— Nie wiedząc wcale o projektach mego ojca pojechałem do Dreux, zkąd właśnie powracam; tam, widziałem pannę Ramon, i wierzaj mi, gdybym nawet nie był zakochany w Maryi, córka twego wuja wydała mi się tak odrażającą, że nigdy...
— Więc mój wuj nie podupadł tak bardzo, jak już od wielu lat wieść o tém rozpuścił! — wtrącił Florestan, przerywając swemu przyjacielowi. — Nie, oczywiście nie, — dodał po chwili, — bo jeżeli twój ojciec pragnie cię nakłonić do małżeństwa z moją kuzynką, to dla tego, że znajduje w tém korzyść dla ciebie. Nie masz wątpliwości, ów mniemany upadek jego, to proste udanie!
— Mój ojciec użył tegoż samego pozoru; bo tak zawsze mi tłómaczył ubóstwo w jakiém ciągle żyjemy.
— Ah! wujaszku Ramonie, wiedziałem, że jesteś zły, ponury, nieznośny! ale nie sądziłem nigdy, ażebyś był zdolny do tak wzniosłych pomysłów: od dnia dzisiejszego szanuję cię i poważam. Nic po tobie nie odziedziczę, to prawda; ale mniejsza o to, zawsze to jest przyjemnie wiedziéć, że człowiek ma wuja milijonera. Przychodzi to na myśl w trudnych mianowicie okolicznościach, i oddajemy się wtedy rozmaitym wujobójczym hipotezom! Błąkamy się w pocieszających myślach piorunującéj apopleksyi, i żałujemy nieco cholery, téj prawdziwéj opatrzności spadkobierców, która im się objawia, jako duch opiekuńczy pod barwą róż i złota.
— Nie sięgając tak daleko jak ty, mój drogi Florestanie, i nie życząc śmierci nikomu, — rzekł Ludwik z uśmiechem, — przyznam ci się, że wolałbym raczéj widziéć, ażeby skutkiem naturalnego biegu rzeczy, majątek twego wuja przeszedł w twoje, aniżeli w ręce jego nieznośnéj córki. Umiałbyś przynajmniéj korzystać z takich dostatków, i posiadając taki majątek, pewny jestem, że...
— Narobiłbym wiele długów! — dodał Saint-Herem poważnie, przerywając swemu przyjacielowi.
— Jakto! Horestanie, z tak ogromnym majątkiem...
— Narobiłbym wiele długów, powtarzam ci, musiałbym koniecznie narobić długów...
— Mając dwa czy trzy milijony fortuny.
— Mając dziesięć, dwadzieścia milijonów, zawszobym długi robił. Bo mój system jest taki sam jak system każdego kraju: im dług państwa jakiego jest większy, tém większy ono posiada kredyt; cóż więc jest ten kredyt? Kredyt jest to bogactwo. Rzecz czysto elomentarna, nie licząc w to, że w tém wszystkiém jest jeszcze i kwestyja filozofii moralnéj. Ale ja ci kiedy indziéj wytłómaczę moje filozoficzno i finansowe idee. Biegnij do Maryi i donieś mi o wszystkiém co zajdzie. Oto już południe, a ja obiecałem mojéj rękawiczniczce, którą tak lubię zachwycać, że dzisiaj spróbuję z nią nowego wierzchowca, najpiękniejszego konia w całym Paryżu; szalone dałem za niego pieniądze; a pisała dzisiaj rano do mnie, przypominając mi, że mieliśmy pojechać do lazku przez z, lasku Bulońskiego, według jéj ortografii! Twoja Maryja nigdy do ciebie takich biletów pisać nie będzie. Spiesz więc do niéj, bo mam jakąś dobrą nadzieję, napisz do mnie, albo téż sam przybądź; ale w każdym razie, dzisiaj muszę wiedziéć o twojéj radości lub smutku; radość podzielę z tobą, w smutku, któżby cię inny zdołał pocieszyć?
— Cokolwiek bądź nastąpi, drogi mój Florestanie, nie omieszkam uwiadomić cię o wszystkiém. Bądź zdrów i do zobaczenia.
— Ale, ale, czy checz abym cię odwiózł do Maryi?
— Nie, dziękuję ci, wolę iść pieszo, bo idąc będę miał czas zastanowić się nad tylu dziwnemi wypadkami, tudzież nad środkami jakie mi przedsięwziąść wypadnie względem mego ojca w przedmiocie odkrycia jego majątku.
— Żegnam cię tedy, kochany Ludwiku; spodziewam się, że cię jeszcze dzisiaj zobaczę, albo, że przynajmniéj odbiorę wiadomości od ciebie.
To powiedziawszy, Saint Herem wskoczył do pięknego powozu znanego brugham, który służy tylko do rannych przejażdżek, u który czekał na niego przed drzwiami lichwiarza.
Ludwik Richard zwrócił kroki swoje w stronę gdzie Maryja mieszkała.
Gdy Ludwik Richard wszedł do izby zajmowanéj przez Maryję i jéj chrzestną matkę, zatrzymał się najprzód chwilkę na progu. Jego serce boleść ogarnęła na widok smutnego obrazu jaki się oczom młodzieńca przedstawił.
Maryja, leżąc w zwykłém ubraniu swojém na materacu rozesłanym na podłodze, zdawała się być zupełnie bezwładną; twarz jéj śmiertelną pokryta bladością, drżała konwulsyjnie od czasu do czasu; oczy jéj były zamknięte; ślady zaschłych łez przebijały się na jéj martwych licach; w jednéj w zaciśniętych i na piersiach złożonych rąk trzymała kopertę, w któréj zebrane były szczątki listu Ludwika.
Pani Lacombe, której fizyjognomija zwykle była ponura i ironiczna, zdawała się być dotkliwym przejęta bólem; klęcząc przed siennikem, na którym leżała jéj chrzestna córka, podpierała, kawałkiem swéj obciętéj ręki głowę Maryi, drugą zaś usiłowała podać jéj do ust szklankę wody.
Pani Lacombe szybko zwróciła głowę ku drzwiom, i twarz jéj przybrała wyraz swego zwykłego niezadowolenia, na widok Ludwika stojącego na progu.
— Czego pan chcesz? — zawołała opryskliwe. — Po co pan tu wchodzisz, nie zapukawszy piérwéj? Ja pana nie znam! Kto jesteś?
— O! mój Bożo! — zawołał Ludwik, w jakimże stanie ją znajduję! — I nie odpowiedziawszy wcale na pytania pani Lacombo, szybko przybiegł do posłania, ukląkł przy niém i zawołał: — Maryjo, co ci jest? odpowiédz mi!
Pani Lacombe najprzód równie zdziwiona, jak rozgniewana niespodziewaném wejściem młodzieńca, oburzonym spojrzała na niego wzrokiem, zastanowiło się chwilkę, poczém rzekła głosom groźnym:
— Pan jesteś Ludwik Richard?
— Tak jest, pani. Ale na miłość boską, cóż się Maryi stało?
— To jéj się stało, że pan mi ją zabiłeś!
— Ja, wielki Boże!
— A jak ona umrze, to pan mnie żywić będziesz!
— Umrze! Maryja!... to być nie może! Ależ, pani, tu trzeba iść po doktora, trzeba koniecznie coś zrobić... Jéj ręce są zimne... Maryjo! Maryjo! Mój Boże! Mój Boże! ona mnie nie słyszy!
— Otóż to w jakim ona jest stanie od owéj nieszczęśliwéj nocy; i to twój list niegodziwy człowieku, sprowadził takie nieszczęście!
— Mój list?... jaki list?
— Tak, będziesz może przeczył, kłamał teraz! ale, już wczoraj wieczorem, rozpacz dławiła biédną dziewczynę; nareszcie z rozdartém sercem wszystko mi wyznała!
— Ale, mój Boże! cóż ona pani wyznała?
— Że jéj nie chcesz więcéj widzieć, i że ją dla innéj porzucasz kobiéty. Tacy to są mężczyźni!
— Ale przeciwnie! ja pisałem do Maryi że...
— Kłamiesz! — zawołała pani Lacombe w coraz większym gniewie. — Powiadam, że ona ma list twój; to są oto te kawałki papieru, które jeszcze w ręku trzyma. Od czasu jak tylko zachorowała nie mogłam jéj ich odebrać, Mój Boże! co ona się napłakała! Wychódź ztąd niegodziwcze! Szczęście, — dodała biédna kobiéta w rozpaczy, — został mi cały koszyk węgli, a węgle to ostatnia nadzieja biédnego na tym świecie!
— Ah! to okropne! — mówił Ludwik, nie mogąc się od łez wstrzymać; — ale, ja pani przysięgam, że jesteśmy ofiarami jakiéjś straszliwej pomyłki! Maryjo! Maryjo! przyjdźże do siebie! to ja! ja, Ludwik!...
— Więc chcesz mi ją od razu zabić? — krzyknęła pani Lacombe czyniąc rozpaczliwe poruszenie dla odepchnięcia Ludwika od posłania. — Jeżeli ona wróci do przytomności, to twój widok ją zabije.
— Dzięki ci, mój Boże! — zawołał Ludwik opierając się pani Lacombe i pochylając się ku Maryi. — Ona się poruszyła; patrz pani, jéj ręce się roztwierają... głowa się podnosi... otwiera oczy.... Maryjo! czy ty mnie słyszysz? to ja jestem!
Rzeczywiście, dziewica zaczęła zwolna wracać do przytomności; głowa jéj zwieszona na posłanie, podniosła się nieco; jéj oczy zaczerwienione i nabrzmiałe łzami, błąkając się wątpliwie po otaczających przedmiotach, zatrzymały się na Ludwiku. Wkrótce potém, zdziwienie, radość, odbiły się w jej spojrzeniu, i powiedziała głosom cichym i osłabionym:
— Ludwiku, to ty jesteś? Ah! nie miałam już nadziei...
Potém, gdy smutna rzeczywistość przyszła jéj na myśl, odwróciła głowę, którą spuściła na kolana pani Lacombe, i rzekła do niéj głosem bolesnym:
— Ah! chrzestna matko, on tu przyszedł po raz ostatni... już wszystko skończone!
— Wszakże ci mówiłam, że ty ją dobijesz! — zawołała pani Lacombe w rozpaczy.-Wychodź ztąd natychmiast! O ja nieszczęśliwa kaleka! nie mieć tyle siły, ażeby tego człowieka za drzwi wyrzucić! On mi ją chce zabić, pozbawić mnie ostatniego kawałka chleba!
— Maryjo, rzekł Ludwik głosem błagającym, — zlituj się, wysłuchaj mnie: ja nie przychodzę ażeby cię pożegnać, przeciwnie, przyszedłem powiedziéć ci, że cię kocham więcéj jak kiedykolwiek!
— Wielki Boże! zawołała dziewica podnosząc się nagle na posłaniu, jak gdyby iskrą elektryczną dotknięta, — co on mówi?
— Mówię ci, Maryjo, że jesteśmy oboje ofiarą jakiéjś omyłki; nie przestałem nigdy ani na chwilę kochać ciebie; nigdy, i podczas mojéj podróży, jedno tylko miałem pragnienie, jednę myśl, ażeby cię jak najprędzéj ujrzéć, i ułożyć z tobą to wszystko co się tyczy naszego małżeństwa, jakem ci to w liście moim oświadczył.
— W liście twoim? — zawołała Maryja głosem bolesnego wyrzutu. — O! mój Boże! on go już sobie nawet nie przypomina! Masz, Ludwiku, oto jest twój list!
I oddała młodzieńcowi kawałki papieru, na których widać jeszcze było ślady łez nieszczęśliwéj dziewczyny.
— Ty zobaczysz, — wtrąciła z goryczą pani Lacombe, podczas kiedy Ludwik układał na prędce pomięto szczątki listu, — ty zobaczysz, że on nie przyzna teraz swojego pisma! I ty będziesz taka nierozsądna, że uwierzysz temu, nie prawdaż?
— Oto co ja pisałem do ciebie Maryjo, — rzekł Ludwik czytając w miarę, jak układał kawałki pisma jeden koło drugiego:
„Będę przy tobie nazajutrz po odebraniu tego listu. Krótkie moje oddalenie, z powodu którego tyle ucierpiałem, przekonało mnie że mi jest niepodobna żyć zdaleka od ciebie. Dzięki Bogu, dzień naszego połączenia już bliski: jutro mamy szóstego maja. Według naszéj umowy, zaraz po powrocie, będę mówił z moim ojcem o naszych zamiarach, i nie wątpię wcale o jego przyzwoleniu.
„Bywaj mi więc zdrowa, do pojutrza, moja najukochańsza Maryjo. Kocham cię jak szalony, albo raczéj jak człowiek rozumny, bo to wielki rozum szukać i znaleść szczęście w takiém sercu jak twoje.
„Dla tego piszę do ciebie tak krótko, że stanę w Paryżu jednocześnie prawie z moim listem; a potém, przykro mi jest także pomyśléć, że kto inny czyta to co ja do ciebie piszę. Gdyby nie ta okoliczność, co jabym ci to miał do powiedzenia!
Maryja słuchała tego czytania z takiém osłupieniem, że jednego słowa w tej chwili wymówić nie mogła.
— Widzisz więc Maryjo, — dodał Ludwik, — widzisz co ja do ciebie pisałem. Mój Boże! jakimże sposobem ten list mógł w tobie taką rozpacz obudzić?
— Jakto! panie Ludwiku, w liście takie rzeczy stały?
— Przeczytaj pani sama, — odpowiedział Ludwik, podając pani Lacombe kawałki swego listu.
— Alboż ja to umiem czytać! — rzekła na to opryskliwie. — Ale, cóż się to stało, że Maryi przeczytano rzeczy zupełnie przeciwne, a nie to co pan napisałeś? Maryjo, — zawołał nareszcie Ludwik, — kto czytał ci mój list?
— Pisarz publiczny, — odpowiedziała dziewica.
— Pisarz publiczny! — powtórzył Ludwik, któremu dziwna myśl przyszła do głowy. — O! zmiłuj się, Maryjo, wytłómacz się!
— Mój Boże, to rzecz bardzo prosta, panie Ludwiku. Poszłam do jednego pisarza publicznego na placu Kośnicy niewiniątek, ażeby mu podyktować list do ciebie. Napisał go, lecz w chwili kiedy go już miał zaadressować do Dreux, wylał na niego wszystek atrament, tak, że go musiał drugi raz przepisywać. Wróciwszy do domu, zasiałam znowu ten list od ciebie. Nie mając nikogo coby mi go przeczytał w nieobecności Augustyny, powróciłam do tegoż samego pisarza, czcigodnego, pełnego dobroci starca, i prosiłam go o przeczytanie tego coś do mnie napisał. Przeczytał, i według słów jego stało tam: „że nie możemy się już nigdy widziéć, że dla ciebie idzie tu o twoją i ojca twego przyszłość, i że nareszcie zaklinasz mnie ażebym...”
Biédna dziewica nie mogła już dokończyć, i łzami się zalała.
Ludwik zrozumiał lub domyślił się wszystkiego, poczynając od przypadku, który Maryję zaprowadził do jego ojca, aż do umyślnego przewrócenia kałamarza na list, wtedy kiedy już tylko zostawało adres położyć, adres który wyjaśniając starcowi wszystko, podał mu myśl napisania drugiego listu w duchu zupełnie przeciwnym piérwszemu, i odesłania go nie do Dreux, ale w Paryżu do jego mieszkania, ażeby go Ludwik odebrał po swoim powrocie. Domyślił się nareszcie, że to również ojciec jego zaimprowizował owo odczytanie listu pożegnalnego, kiedy Maryja wróciła do niego powtórnie.
Dowiedziawszy się tym sposobem o tak podstępnym zdradzeniu zaufania jakiego ojciec jego się dopuścił, w celu aż nazbyt oczywistym, Ludwik przejęty boleścią i wstydem, nie śmiał wyznać Maryi jakie węzły łączyły go z owym pisarzem publicznym. Pragnąc atoli wytłómaczyć Maryi to podejście, powiedział:
— Zapewnie tak się to stało: pisarz ton, mimo pozornéj swojéj poczciwości, chciał może zrobić sobie jaki niedorzeczny żarcik, moja biedna Maryjo, i przeczytał ci rzecz całkiem przeciwną temu co ja napisałem.
— O! toby było niegodnie! — zawołała dziewica składając ręce z oburzeniem. — Jakaż to przewrotność ze strony człowieka w takim wieku. Wyglądał przecież tak uczciwie kiedy mi mówił o współczuciu jakie w nim obudzają osoby, które jak ja, ani pisać, ani czytać nie umieją!
— Cóż chcesz! oszukał cię, Maryjo, to jest niezawodnie.
— Ależ ten list, który ja mu dyktowałam do ciebie w Dreux?
— Przybył pewnie do tego miasta wtedy, kiedy ja wyjechałem już do Paryża, odpowiedział młodzieniec, ukrywając przed Maryją, że list ten odebrał dopiéro po swoim powrocie do stolicy. — Ale mniejsza o to! — dodał Ludwik, pragnąc zakończyć tak przykrą dla siebie rozmowę. — Nie jesteśmyż już teraz pewni naszych wzajemnych uczuć, Maryjo, a więc bądźmy spokojni... i...
— Za pozwoleniem, — przerwała pani Lacombe po chwili namysłu, — za pozwoleniem, wy oboje możecie być spokojni, ale ja... bynajmniéj.
— Jakto, pani?
— Co przez to rozumiesz, moja chrzestna matko?
— Co ja przez to rozumiem? — zawołała pani Lacombe głosem niechętnym, — oto, że ja nie chcę takiego małżeństwa.
— Racz mnie pani wysłuchać....
— Co mi to potém! Ponieważ waćpan jesteś synem pisarza publicznego, nie masz zatém ani szeląga, Maryja także nic nie ma, a kiedy się dwie biédy pobiorą, to co z tego wyniknie? Moja chrzestna córka już mnie ma na swoim karku, jeszczeby jéj tylko dzieci brakowało! Jakieżby to piękne było gospodarstwo takiéj zgłodniałéj rodziny!
— Ale moja chrzestna matko, — zawołała Maryja.
— Daj mi tam pokój! Przewiduję ja doskonale wasze plany: chcą się oto żenić, ażeby się staréj kaleki pozbyć! Tak, tak, prędzéj albo późniéj powiedzą jéj: — „Nie mamy nawet dosyć chleba dla nas i dla naszych dzieci, a tu jeszcze i ciebie trzeba żywić, ciebie co nic nie robisz. Wynoś się ztąd, żyj jeżeli możesz, umrzéj jeżeli chcesz! jak mówi przysłowie.” — Ja zaś stanąwszy raz na ulicy, zostanę zatrzymaną jako włóczęga, zaprowadzą mnie tam gdzie wszystkich podobnych biedaków odprowadzają, a wy pozbędziecie się takiego próżnego ciężaru, tak, tak, poznałam ja wasze plany.
— O! mój Boże! — zawołała Maryja, — czyliżbyś mogła myśléć?
— Bądź pani spokojną, — dodał Ludwik skwapliwie. — Dzisiaj właśnie zrobiłem odkrycie, którego się nigdy nie spodziewałem. Ojciec mój, z przyczyn które szanować powinienem, aż dotąd ukrywał przedemną, że jest bogatym, nawet bardzo bogatym.
Maryja spojrzała na Ludwika wzrokiem więcej zadziwionym, niżeli uradowanym, usłyszawszy z ust jego tak nadzwyczajną wiadomość; poczém rzekła do pani Lacombe:
— Widzisz więc, moja matko, teraz porzucisz już te wszystkie obawy, które dla mnie zawsze były tak bolesne.
— Ha! ha! ha! ha! — parsknęła pani Lacombe głośnym szyderskim uśmiechem; — ona temu wierzy! szalona....
— Ale, moja chrzestna matko...
— To ty nie widzisz, że on wymyśla te wszystkie kłamstwa, dla tego tylko ażebym zezwoliła na wasze małżeństwo?
— Ja pani przysięgam, że...
— A ja waćpanu mówię, że to wszystko są bajki! ja to mówię, ja! — zawołała pani Lacombe; — albo też, jeżeli jesteś bogaty, to nie będziesz chciał Maryi wcale... Co znowu! alboż to syn człowieka bogatego będzie taki głupi, żeby się miał żenić z biédną szwaczką, która nawet pisać i czytać nie umié!
Nie podzielając nieufności swéj chrzostnéj matki, Maryja na myśl o tym majątku Ludwika, spojrzała tylko na niego smutnym i niespokojnym wzrokiem.
Młodzieniec zrozumiał znaczenie tego spojrzenia i odpowiedział:
— Pani Lacombe bardzo się myli: syn bogatego człowieka dotrzymuje słowa danego wtenczas kiedy był ubogim, zwłaszcza gdy szczęście jego życia do tego słowa jest przywiązane.
— Ba! ba! są to piękne ale próżne słówka, — zawołała chora głosem nieufnym i opryskliwym. — Czyś pan bogaty czy biédny, nie dostaniesz Maryi, dopóki i dla mnie utrzymania nie zapewnisz. Ja nie wiele żądam: sześćset franków rocznie; ale to w gotówce i za kontraktem sporządzonym formalnie u rejenta.
— Ah! chrzestna matko! — rzekła Maryja zalewając się łzami, — żeby też tak nieufać Ludwikowi!
— O! tak, tak! — zawołała nieszczęśliwa chora, — zaufaj tylko, a potém niespodzianie okradną cię i zostawią na koszu! Znam ja to dobrze! Z początku to wszystko obiecują czego tylko człowiek zażąda, a potém naprzykrzy się stara kaleka i daléj z nią jak najprędzej do domu włóczęgów!! Będąc sama z Maryją nie boję się, ażeby mnie miała zostawić na bruku: wprawdzie jestem dla niéj ciężarom, i sprzykrzyłam jéj się bardzo; ale to jest dobra dziewczyna, i przytém ona mnie się boi. Ale jak się tylko pobierzecie, oboje wyrzucicie mnie z domu, a gdzie się wtedy podzieję, co? Powiedzcie co ja mam robić? Alboż to moja wina, żem przy ciężkiéj pracy kaleką została? Nie! nie! nie będzie małżeństwa, dopóki nie będę miała u notaryjusza zapewnionych sześćset franków rocznie. To moje ostatnie słowo.
Podczas kiedy pani Lacombe w ten sposób wynurzała swoją nieufność i gorycz, Ludwik i Maryja zamienili między sobą spojrzenia, które miały wiele smutnego znaczenia w sobie.
Dziewica zdawała się mówić:
— „Słyszysz ją teraz Ludwiku! Widzisz sam, jak dalece nieszczęście, które ją przez cało życie tak zawzięcie prześladuje, rozdrażniło charakter mojéj chrzestnéj matki!
— „Biédna Maryjo! — zdawał się odpowiadać młodzieniec: — ileś ty musiała wycierpiéć! Takie poświęcenie, tyle czułości i znoju z twéj strony, wynagrodzone w sposób tak okrutny!
— To jéj nieszczęście trzeba o to wszystko obwiniać, ale nie ją Ludwika! ona tyle cierpiała!” — odpowiadał tkliwy wzrok dziewicy.
— Pani Lacombe, rzekł Ludwik gdy chora mówić przestała, — możesz pani być pewną, że twój los zostanie należycie zabezpieczony: Maryja i ja nie zapomnimy nigdy, żeś ją do siebie przyjęła, żeś była dla niéj drugą matką, i czy zechcesz przy nas pozostać, czy też będziesz chciała żyć samotnie, zawsze będziesz pielęgnowana z taką godnością na jaką sobie zasłużyłaś.
— Ah! dziękuję ci, Ludwiku, — zawołała dziewica z uczuciem najżywszéj wdzięczności; dziękuję ci za to współczucie dla mojéj biednéj chrzestnéj matki.
I Maryja pochyliła się ku pani Lacombe, ażeby ją uściskać; lecz chora odpychając ją od siebie powiedziała głosem gorzkiéj ironii:
— Czy ty nie widzisz, szalona, że on sobie z nas żartuje? Ożenić się, z tobą! Mnie pensyję wyznaczyć? Słyszane to rzeczy? On mnie tylko chce podejść, to cała rzecz; a jeżeli rzeczywiście jest bogaty, czy chcesz żebym ci po
- ↑ Co się tyczy przepisów lekarskich, częstokroć nieodpowiednich (jakkolwiek niezbędnych) zamożności chorych, zachowaliśmy następujący przepis zostawiony jednnéj biednéj kobiécie w naszéj prowincyi; była ona wdową i chodząc do roboty w lecie na cały dzień, zaledwie zdołała, z powodu swéj słabości (było to powolne psucie się krwi), zarobić pięć do sześciu soldów dziennie.
Oto jest ten przepis: Zażywać codziennie rano naczczo łyżkę wina Seguin (12 franków butelka). Na śniadanie jeść świeże jajka i jeden kotlet z rusztu. O godzinie drugiéj wypić dobrego bulijonu. Na obiad tłusty rosół, kawałek pieczonéj wołowiny i jarzyna. Po każdém jedzeniu wypić kieliszek starego czystego wina. Wystrzegać się szczególniéj zimna i wilgoci, i przytém używać ruchu umiarkowanego w czasie pięknéj pogody. — Przepis ten, któryby za okrutną można tylko poczytać ironiję, obejmował tylko środki niezbędne, w braku których biédna kobiéta miała umrzéć niezawodnie w czasie danym i nader bliskim.