<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na Polesiu
Podtytuł Powieść
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


NA POLESIU
POWIEŚĆ
przez
J. I. Kraszewskiego.

TOM I.

WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1884.



Дозволено Цензурою.
Варшава, дня 4 Августа 1883 года.




Warszawa. — Druk S. Orgelbranda Synów, Bednarska 20.






NA POLESIU.



Kto nie zna małych miasteczek Polesia, lub widywał je tylko ozłocone słońcem letniem, obmyte deszczem, wymiecione wiatrem, — jedynym stróżem porządku, — ten mieć wyobrażenia nie może, jak wygląda taka osada, w lasy zasunięta, często błotami i moczarami otoczona, oddalona od wielkich gościńców, czasu słotnej jesieni lub początków wiosny.
Jest-to jakby archeologiczny zabytek dawnych wieków, pierwotnego jakiegoś bytu spółecznego, na którym wiek XIX jeszcze widomego nie wycisnął piętna.
Wszystko tu jak niegdyś było; uchowało się złe i dobre, a szczególniej stare owo zaniedbanie, które sławnemi czyniło polskie mosty i groble, a powinno też było wsławić i miasteczka tego rodzaju...
Jesteśmy w jednem z nich, i przypuszczamy, że się zowie Wołchowicze.
Tuż blizko za niem stoi czarna lasów, niegdyś ogromnych, ściana, lecz dziś jest-to ich ruina tylko. Kilka pokoleń bezustannie i bezładnie je wycinało: właściciele więksi na belki, bale, klepkę i potasze, mniejsi na budowle i opał; niszczyły je pożary, nikt nie pilnował — nadeszła wreszcie chwila, gdy już zaledwie na ogień reszta być mogła przydatną. Większe pnie smolnych drzew, owych olbrzymów, które za bezcen wyprawiano za granicę, powykopywano na smołę, pował pognił kopami; na wyrębach porosły krzaczyste brzozy i nędzna osiczyna...
Lecz gdzieniegdzie, ponad temi gruzami, sterczy jeszcze sosna olbrzymia, cudem, albo raczej krzywością swą ocalona, od spodu opalona przez pastuszków, porąbana u góry... a poza nią niedobitki zostały, które zdala jeszcze znikły las łudząco przedstawiają.
Z drugiej strony, szeroko rozlanemi moczarami, trzciną, sitowiem i łoziną zarosłemi, twardym szuwarem okrytemi w lecie i tatarakami, płynie rzeka spławna, na której wodach puszcze tutejsze poszły na morze i za morze. Jak owe dawne puszcze, ona też rozległe zajmuje przestrzenie, łęgi ogromne, które zalewa, grzęzawice, na których woda osiada i gnije... bo jej nikt spuszczać nie myśli.
Miasteczko więc wśród borów rozsiadłych szeroko, przy błotach tych i wydmach piaszczystych, — nie ma blizko sąsiadów, stoi osamotnione.
Wsie pouciekały daleko, na pagórki, których wiosenne nie okrywają wody...
Budnicy, rozpierzchli po lasach, także dla łąk i dla spokoju od ludzkiego oka, woleli dalej odbiedz od Wołchowicz....
Wprawdzie wzdłuż głównej i niemal jedynej ich ulicy przechodzi trakt z miasta powiatowego jednego do drugiego, wytknięty i słupami oznaczony; są na nim stacye pocztowe, lecz ruchu i życia mało.
Pocztowy dzwonek, który się czasem na gościńcu odezwie, wszystkich próżniaków i znudzonych monotonią życia mieszkańców, wywabia na próg chat i domowstw — choć rzadko co innego zwiastuje nad bryczynę małą lub pocztyliona biedę, jednym konikiem rozwożącego papiery urzędowe...
Z jednej strony mieścina groblą się kończy, z drugiej piaskami, na których zrzadka brzozy siedzą smutne, powyginane, z kory poodzierane, napół zeschłe...
Słupy wiorstowe wiatr tak ponachylał, że żaden z nich prosto się nie trzyma, a ze znaczniejszej ich części poopadały tabliczki z liczbami, tak, że do niczego nie służą.
Grobla, wiodąca do Wołchowicz, długa, wysoka, a mimo-to wiecznie błotnista, jest postrachem tych, co ją przebywać muszą... Wrzucono w nią niezmierną ilość chrustu i nie mniej kamieni, lecz nie stała się przez to lepszą.
O mostach są legendy przerażające... Ostrożniejsi wolą je przebywać pieszo...
Z drugiej strony, na piaskach, ludzie sobie radę dają tem, że w prawo i lewo porobili objazdy, które twardszemi pagórkami biegną kręto pomiędzy zaroślami.
Z obu swych końców Wołchowicze chatami prostemi, niepozornemi zaczynają się i kończą. Pozostały tu ślady rogatek z niespokojnych czasów...
W samym środku miasteczka jest nieuchronny rynek, obszerna targowica, która kilka razy w rok zapełnia się budami, bydłem i ludem. Dokoła drewniane z podsieniami gospody żydowskie, jedna murowanka, parę nowych, nieco świeżej wyglądających, domowstw.
Z rynku pomiędzy niemi dwie ciasne uliczki wiodą w niedojrzane głębie osady, drzewami zasłonięte...
Kościółek drewniany stoi z jednej strony; poza dachami widać świeżo pomalowaną zielono kopułę cerkiewki.
Żydowskie domy łączą górą te tajemnicze nici, które są jakby symbolem dawnej jedności i solidarności całego plemienia tułaczy...
Rynek, ulica... miasteczko, jakeśmy powiedzieli, innych opiekunów czystości nie mają, nad słońce, wiatr i ulewy. Nikt się nie troszczy o nic... Błoto musi wysychać, kurzawę wicher roznosi, a śmiecie potoki zabierają. Po targach i jarmarkach krowy i kozy żydowskie resztki siana, słomy i pożywnych pozostałości dzielą między siebie...
O bieleniu i oczyszczaniu domów, mowy tu nigdy nie było; na ścianach, bliższych gościńca, bryzgi błota od lat wielu przyschłe, dziwne rysunki tworzą. Szyby niektórych domowstw zdają się z nieprzezroczystego jakiegoś materyału zrobione, taki je pył i błoto odwieczne okrywa.
Wprawdzie niektóre święta żydowskie i niektóre chrześcijańskie tem się odznaczają, że sprzęt się w ulicę wynosi, ociera i obmywa, że czasem kawałek ściany się bieli, lecz na taki zbytek ważą się tylko najzamożniejsi, a tych tu niewiele.
Jak zwykle w podobnych mieścinach, i tu znajduje się bogacz, władzca, a tym jest, naturalnie starozakonny, Boruch, Warszawskim zwany, nie wiadomo dlaczego...
Do niego należy murowanka i parę domów poza nią...
Niegdyś, gdy lasy te miały jeszcze co spławiać, Warszawski w handlu drzewem pośredniczył — gdy ten ustał, handluje zbożem i pieniędzmi, obraca tajemniczemi kapitałami, ale z miejsca, które jego zamożności i żywości nie odpowiada już, ruszać się nie chce...
Ma w tem instynkt przedziwny, bo gdzieindziej stanowiska-by się nanowo dorabiać musiał: tu je ma, i jest władzcą. Woli być pierwszym w Wołchowiczach, niż ostatnim, choćby w Warszawie...
Żydzi z całej okolicy służą ma i oglądać się nań muszą, dwory go potrzebują... A że żadnym zarobkiem nie gardzi rozumny człowiek, więc Boruch — który handluje zbożem, bydłem, pieniędzmi, ma też w murowance sklep korzenny ku wygodzie sąsiedztwa.
Stanowisko przeważne, wpływowe, szanowane nawet przez urzędników, z którymi Boruch jest w jaknajlepszych stosunkach, nadało Warszawskiemu dumę i pewność siebie, która go, nawet powierzchownie, od ludności całej odróżnia.
Mężczyzna w sile wieku, chociaż pięćdziesięcioletni, zdrów, silny, przystojny, z twarzą pańską, ubiera się starannie, z europejska, i chociaż Zakonu Dawnego się nie wyrzekł, o zewnętrzne cechy jego mniej się dbać zdaje. W domu, w całem znaczeniu wyrazu, pan samowładny, z obcemi stopniuje swą dumę i grzeczność, tak, aby się nigdy nie poniżył zbytnio. Nawet wobec mocarzy umie zachować swą godność.
Pieniądz, który czuje za sobą, czyni go śmiałym.
Z twarzy trudno się całego domyślić człowieka. Oblicze to piękne, lecz zamknięte i osłonione lekkim szyderstwa wyrazem. Wyraz ten rzadko go lub nigdy całkiem nie opuszcza.
Podróżując dla interessów, pan Warszawski wiele i dalekiego świata widywał; ma pewnego rodzaju wykształcenie doświadczeniem nabyte, lecz z ludźmi różnymi obcując, tyle go okazuje, ile im należy. Staje trochę wyżej, (jeżeli może) od tego, z kim ma do czynienia, — lecz tak, aby dlań był zrozumiałym, a nie szafuje tem, coby ocenionem nie było...
Wszyscy jednozgodnie uznają go za człowieka bardzo rozumnego.
Już sama zdobyta i utrzymywana niezależność daje mu do tego prawo — pieniądz zdobyty jest zawsze dowodem rozumu, przebiegłości i wytrwania.
Oprócz tego Boruch umie każdemu wpoić to przekonanie, bardzo prostym sposobem..., z odrobiną szyderstwa; gdy trzeba, pochlebiać umie.
Oznaczyć, czem Warszawski właściwie się zajmuje, a co mu obce, nadzwyczaj byłoby trudno. W rzeczach handlu nie odrzuca naprzód nic, co zysk, opłacający pracę, przynosi; tam, gdzie wpływ uzyskać może, nie zaniedbuje się nigdy... A że z tem dwojgiem łączy się, jako podstawa, znajomość gruntu, po którym stąpać potrzeba: przeto Boruch musi wiedzieć o wszystkiem, nawet o tem, co się obojętnem dlań zdaje.
Z pana Warszawskiego wnosić o jego rodzinie: byłoby-to narazić się na nieochybną omyłkę. Między nim a nią, pomimo najściślejszych węzłów, żadnej analogii niéma.
Chana Boruchowa, żona jego, którą poślubił, będąc bardzo młodym, dziś starszą się daleko wydaje od niego, a jest prostą, brudną i bardzo ograniczoną.
Od męża dumę tylko przejęła... Dwie córki, wydane zamąż, więcej matkę niż ojca przypominają; najmłodsza tylko, nieco do wymagań czasu powierzchownością się zastosowała... Jest-to dziecko ulubione... Ojciec się w niej odbija, i w pięknych rysach twarzy, i w rozumnem oczów wejrzeniu. Ester też uczyła się pono czegoś więcej niż czytania na książce pobożnej.
Piętnastoletnie dziewczę właśnie jest celem mnogich zabiegów sąsiedniej młodzieży izraelskiej, ale ojciec i Ester w wyborze trudni...
Dom murowany Borucha stoi w najokazalszem miejscu w rynku — i, jako jedyny wśród kleci drewnianych, uderza odrazu. Obok niego idzie uliczka w głąb', ciasna... i do muru przyparty widać domek mały, stary, z wyjściem w nią, który jest też Warszawskiego własnością.
Jest-to niegdyś zapewne rodziny, dziś mieszczącej się w murowanym domu, siedziba, teraz zajęta przez obcych... Dom duży, wyglądający smutnie, czarno i tak opuszczenie jak inne...
Aż cztery okna i drzwi z niego na uliczkę wychodzą...
Drzwi czas zniżył i wygiął, tak, że zwewnątrz się tylko zamykać mogą, u okien wiszą stare z wycinanemi sercami okiennice, których zawiasy się obluzowały, jedne ku dołowi ciężąc, drugie powykrzywiane...
Ponieważ ulica z czasem się podniosła, a domek wpadł w ziemię, więc do sieni woda z niej po każdym deszczu spływa i kładka od progu do wnętrza stała się nieuchronną.
Cicho tu i pusto... na strychu słychać gospodarujące wróble i jaskółki...
Wprawo, drzwi otworzywszy, mamy jednę dążą izbę i alkierz z nią połączony.
Była-to może szynkownia przed laty... Stoją w niej jeszcze ławy dokoła... Ściany, niegdyś zakopcone od dymu, pozostały, jak były; podłoga pogniła, — powypaczana, chropawa.
Piec i komin niezgrabny zajmują kąt jeden; w drugim tapczan, ubogą zasłany pościółką. Para stołków drewnianych, małe, potłuczone zwierciadełko na ścianie, trochę porozrzucanej niewieściej odzieży, — ubóstwo, a raczej nędza dokoła...
Nędza dziwna jakaś, jakgdyby resztki zamożności...
Suknie łatane, wypłowiałe, ale drogie niegdyś, na stole kubki i filiżanki pootłukiwane, lecz — porcelana i szkło rznięte.
U okna, przez które mrok wieczorny małoco światła przepuszcza, milczące, jak przestraszone, trzy kobiety... albo raczej dzieci troje.
Na ławie siedzi, na ręku oparta, może piętnastoletnia dzieweczka... w tej smutnej chacie i smutniejszej izbie, — cud prawdziwy...
Odziana w nędzną sukienkę perkalową, w trzewiczkach podartych, w chusteczce spłowiałej i zszarzanej — wydaje się ona jak przebrana królewna, jak kopciuszek przynajmniej, co królową godzien zostać.
Rysy twarzy prześliczne, delikatne, płeć śnieżnej białości, włosy w warkoczach olbrzymich, rączka i nóżka dziecięce.
Wprawdzie na palcach znać pracę, pokłócie igłą, namulanie, i pranie i palenie w piecu; lecz rąk to popsuć nie mogło i jutro spocząwszy, byłyby tak cudne, jakiemi je Bóg stworzył.
Śliczna twarz, zadumana, w smutku, który osiadł na niej, jeszcze się wydaje piękniejszą. Wesołość najrozumniejszej twarzy daje wyraz jakiś trywialny i odejmuje wdzięk; smutek najpospolitszą upięknia....
Obok tej starszej stoją, po obu stronach, milczące dwie dziecięce postacie, tak ubogo ubrane, jak ona, ale bez tego wdzięku i bez nadziei, aby go kiedy mogły z wiekiem pozyskać. Rysy dziewczątek pospolite, a choć w ich trojgu rodzeństwa się można domyślać — podobieństwo małe bardzo.
Wszystkie trzy... milczą... spoglądają na siebie, niekiedy ku otwartym drzwiom alkierza... z obawą jakąś...
Mrok pada, w wielkiej izbie coraz ciemniej, coraz smutniej.. Z alkierza słychać niekiedy jakby mruczenie i westchnienia... Młodsze badają oczyma starszą, która kładzie palce na ustach i ruchami zaleca milczenie...
Wtem mruczenie głośniejszem być poczyna, słychać ruch jakiś... szłapanie. Dziewczęta w oczekiwaniu trwożnem wyprostowały się. Na progu alkierza pokazuje się, oparta o uszak, z głową związaną, kobieta niemłoda, niestara... odstraszającej powierzchowności.
W sukni znoszonej i zmiętej, nieokreślonego koloru, w szarej chustce, na ramiona zarzuconej i zwieszonej jednym końcem do ziemi, z głową rozczochraną, związaną białym płótna kawałkiem — w trzewikach na bose czerwone nogi nasuniętych niedbale — kobieta lat około czterdziestu, z twarzą zaczerwienioną i nabrzmiałą, długo oparta o drzwi, spluwając niekiedy, patrzy na dziewczęta nic nie mówiąc...
— Słysz, Steńka — odezwała się głosem ochrypłym, na który najstarsza się z ławki poruszyła. Imię jej rzeczywiste było Faustyna, z którego matka stworzyła to przezwisko...
— Słysz ty, Steńka! Idź mi zaraz... do Borucha... Naprzód, żeby mi ten szelma żyd przysłał choć kwaterkę rumu, i kawałek cukru... Człowiek niéma co wziąć w usta, a wasz ten łajdak, ojczysko, bodaj go jeszcze pioruny nie minęły, ani myśli o nas... Zaszył się gdzieś bestya i — rób sobie co chcesz, z głodu umrzyj... co jemu do tego?...
Trzy dni ani nosa nie pokazał... Idź mi zaraz do Borucha, proś go... taż my tu z głodu pomrzemy, niéma tak jak nic...
Chana niechaj bułek da... Mogliby juchy te niewierne i co więcej, — ale do nich gadaj, jak do kamieni...
Splunęła kobieta i dalej powoli ciągnęła...
— Słysz ty, Steńka... jakby Boruch i Chana odmówili, toć ty z tą Esterą jesteś dobrze: wyproś co u niej... Ona u ojca może co zechce.
Steńka, która powstawszy, słuchała z uwagą, niedając nic poznać po sobie, zlekka poruszyła ramionami.
Matka, oparta o uszak, z głową zwieszoną, zdawała się czekać jakiejś odpowiedzi.
— No — cóż! tożeś nie głucha.
Srebrny głos Steńki, zniżony, bojaźliwy, odezwał się zcicha.
— Proszę mamy... ja nie wiem, czy do Borucha nawet iść. Gdym ostatni raz prosiła, powiedział mi wręcz: Ja was żywić nie będę; podziękujcie, że z domu nie wyrzucam.
— Jucha! Żyd przeklęty! zamruczała we drzwiach stojąca. Już teraz tak! aha! a kiedy mu Dyonizy służył i kark dla niego nastawiał, to złote góry obiecywał... Judasz jakiś!
Dziewczę nic nie odpowiedziało.
— A ty mi dlatego idź — dodała matka. Czy do niego, czy do tej twojej Estery, czy choć do starego dyabła, ażebyś mi przyniosła rumu i cukru i dla siebie bułki albo chleba... Mnie z nogami obrzękłemi niezwlec się... Dosyć-em się ja dla was po świecie nadreptała.
I widząc, że Steńka się nie rusza:
— A, idźże mi, krzyknęła — i żebyś mi z próżnemi rękami nie powracała, bo cię rozumu nauczę!
Tu zakaszlała się mocno, oczy jej, zaczerwienione, poruszyły się dziko...
Steńka chciała coś powiedzieć, pomyślała, zamilkła, szepnęła coś starszej z dwóch sióstr, wzięła ją za rękę i wyszła.
Kobieta, mrucząc, poszła się na łóżko położyć i padła na nie z przekleństwem na ustach.
Steńka tymczasem, opuściwszy izbę, chwilę zatrzymała się u wyjścia. Nie wiedziała, co począć. Trzymała za rękę siostrę, patrzącą jej w oczy — ale mimo smutku i zmarszczonych brwi, które surowszy wyraz nadawały twarzyczce, nie zapłakała, nie jęknęła. Oswojoną już być musiała z tego rodzaju poselstwy...
Niewielka przestrzeń dzieliła ją od domu Borucha. Potrzeba było tylko wyjść z uliczki i zawrócić do murowanego ganku. Steńka, nie śpiesząc się, z głową spuszczoną, zamyślona, wlokła się trzymając za rękę dziewczę, idące z nią posłusznie.
Właśnie miała zwrócić się w rynek, gdy przed gankiem, do którego dążyła, zobaczyła stojącą brykę krytą, czterema w poręcz końmi zaprzężoną.
Nie było dziwowiskiem, że ktoś do Borucha zajechał, bo z sąsiedztwa, kto się szanował, gdzieindziej nigdy nie stawał; nie zdziwiło też to pewnie Steńki, ale widziałeś po niej, że przybycie gościa tego niedogodnem jej było.
Stanęła, zamyślona, przypatrując się bryce...
Nic zgoła w niej osobliwego. Właściwie można ją było nazwać, nie bryką, ale krytym wozem, kutym dobrze, mocnym, a brzydkim.
Skóry na budzie, choć jakotako naciągnięte, barwą niejednakowe, wskazywały, że właściciel nie dbał, jak bryczka wyglądać będzie, byle mu za kołnierz nie ciekło.
Konie, spasłe, nie dobrane były maścią, uprzęż na nich nie wytworna, ale wszystko o pewnej zamożności wiejskiej świadczyło.
Z kozła zsiadłszy, woźnica, w ubraniu prostem, dostatniem, w siermiężce i czapce wieśniaczej, wyciągał się po długiem siedzeniu.
Steńka spojrzała raz i drugi na brykę, zawahała się, i wolnym krokiem, jakby mimowoli, pociągnęła do domu Borucha. Stanęła trochę w ganku, zatrzymała się w sieni — lecz, gdy drzwi wielkiej wspólnej izby gościnnej się otworzyły... weszła na próg nieśmiało...
Boruch sam, z rękami za pasem, z twarzą wesołą i, jak zawsze, szyderską, stał wpośrodku, żywą zajęty rozmową z jegomością, który doń przyszedł zprzeciwka, i w którym łatwo się było właściciela bryki domyślić.
Mężczyzna był krzepki i bujno wyrosły, szpakowaty, z głową krótko ostrzyżoną, w butach po kolana, w czamarce, — z fajką krótką w ręku.
Twarz, nalana, blada, napozór pospolita, po wpatrzeniu się w nią obudzała ciekawość. Nie była wcale brzydką, choć zbrzydła życiem... Rysy jej pierwotne pięknemi nawet być musiały...
W oku płomyk intelligencyi pobłyskiwał; czoło, choć nizkie, miało kształt piękny, usta wyrazu energicznego, choć się zmuszały do uśmiechu, szczerze się nie śmiały. Człowiek napozór zdawał się — jak mnie widzisz, tak mnie pisz — po rozmyśle jednak należało sobie powiedzieć — jest w nim zagadka.
Wyglądał na zamożnego dzierżawcę, co najwięcej, Boruch wszakże tytułował go — hrabią.
Hrabstwo to z postacią się nie godziło, ale typ twarzy ród arystokratyczny czynił prawdopodobnym.
W obejściu się, w ruchach coś miał i rubasznego a zdziczałego i jakby rzeczywiście hrabiowskie reminiscencye czy objaw atawizmu.
Gdy Steńka weszła na próg, a Boruch rzucił na nią okiem, wejrzenie to zmusiło hrabiego poza siebie się też obejrzeć. Zobaczył Steńkę i — choć miał ochotę zaraz znów do Borucha się odwrócić, pozostał chwilę, jakby oczarowany widokiem cudnej tej piękności dziewczęcia.
Steńka aż zadrżała od tego wzroku natrętnego i napastliwego.
Boruch się uśmiechnął dziwacznie, pogardliwie....
Jakby dla pozbycia się dziewczyny, szybko się ku niej zbliżył, poszeptał z nią krótko, i — odprawił, wskazując na drugą izbę.
Hrabia z oka jej nie spuszczał w czasie rozmowy z Boruchem i gdy przez izbę iść musiała.
W nędznej swej sukienczynie, w obuwiu zdartem, pomimo zaniedbania, Steńka miała w ruchach i postaci wdzięk taki, taki instynkt niewieści, dający jej umiejętność okazania się piękną, iż nietylko hrabia, ale co było w izbie ludzi, wejrzeniami szli za nią.
Czuła to pewnie, lecz szła niezmieszana, pewna siebie i nie zważając na nikogo, została w alkierzu, którego drzwi się za nią zamknęły.
Hrabia, jak wkuty, stał w miejscu, potem podniósł oczy na Borucha i odezwał się:
— A proszę pana Warszawskiego do mojej izby, pogadamy o tem drzewie...
Na wspomnienie drzewa Boruchowi brwi się poruszyły i usta zadrgały. Skłonił głowę, hrabia ruszył się przez sień do izby naprzeciw. Boruch, z rękami za pasem, szedł za nim.
Izba „osobliwa“ — bo tak się zwie — dla gości pojedynczych przeznaczona, jak na Wołchowicze, była wcale przyzwoitą.
Możnaż było wymagać więcej nad kanapkę perkalem okrytą, łóżko na sznurach i zwierciadło przez muchy upstrzone?
Zaledwie wszedłszy, hrabia odwrócił się do idącego za sobą gospodarza:
— Ależ, bestya, piękna! — zawołał...
Boruch uśmiechnął się z miną człowieka, który o takich rzeczach mówić nie lubi. Ruszył ramionami.
— Prosta jakaś mieszczanka! Zkąd się to wzięło... Słowo daję!
Wtem Warszawski przerwał mu:
— Mówmy o drzewie, panie hrabio!
Odpowiedzią tą zdawał się obrażony nieco gość.
— Ale cóż-bo mnie bierzesz za jakiegoś bałagułę i rozpustnika! — zawołał. Przecież co piękne, to piękne i godzi się pochwalić, a choćby spytać: zkąd u licha rodem...
Takie piękności pod płotem, jak pokrzywy, nie rosną...
Skrzywiony, z widoczną przykrością, Boruch rzekł powoli, bardzo seryo...
— To-bo nie jest prosta dziewczyna... Hrabia musiałeś słyszeć przecie — tyle lat tu mieszkając, — o Dyonizym Sumaku...
Hrabia pomyślał chwilę.
— Nie, — rzekł — nic o żadnym Sumaku nie wiem. Znasz mnie, że ja czasu nie mam plotek słuchać. Cóż-to za Sumak?
Warszawski zwolna, jak przymuszony, mówić zaczął...




— Nie rozumiem jak-to być może, żebyś pan o nim nigdy nie słyszał. To człowiek na okolicę znany...

— Ale nie mnie — odparł hrabia.
— Powiadają, że szlachcic i dobrej jakiejś rodziny, ale ja się natem nie znam — mówił Żyd. Krewnych ma mieć bogatych, gdzieś na Ukrainie.
— To pewnie kozacka szlachta — uśmiechnął się hrabia — Sumak!...
Ramionami poruszył. Boruch ciągnął dalej:
— Ja tam nie wiem... Temu lat sporo, trzymał duży majątek dzierżawą od książąt Czetwertyńskich... Człowiek zdolny, roztropny, ale statku za grosz... Hulaką był — mówią, że i w karty grał, a co mu się zamarzyło, czego mu się zachciało — rozstąp się, ziemio — musiał dostać.
Zpowodu dzierżawy jeździł często do starego księcia... A że wesół był, a tam naówczas mało kto z gości się zjawiał, książę z nim gawędzić i pośmiać się lubił.
Licho mu nadało piękną garderobianą, czy, jak tam nazywano, pannę respektową, starej księżnej napatrzeć. Swojego czasu sławną była ta panna Scholastyka, córka officyalisty, wychowana z łaski na dworze.
Mówili o niej różnie i nie dobrze... Sumak się w niej rozmiłował... Dziewczyna poznała, że go, dokąd zechce, zaprowadzi, powiedziała wręcz: chcesz mnie mieć, to się żeń.
— No, i ożenił się? — przerwał hrabia.
— Na swoję biedę — rzekł Żyd. Panna wyrwawszy się na panią dzierżawczynią, poczęła naśladować w domu książęce obyczaje. Musiał dla niej cały dwór wystroić mąż...
Jeździli zagranicę, zimowali w Warszawie, — w końcu Sumak wyszedł z dzierżawy z biczykiem. Stracił wszystko...
Wzięli go księztwo za rządzcę do majątku... Tu się długo nie utrzymał, kassę podobno naruszył, z księciem się skłócił, odprawiono go...
Cóż dalej... przyjął go ktoś za ekonoma... biedowali z nim lat parę, potem gdzieś służył za pisarza, za leśniczego, a teraz bez grosza, na bruku. Troje dzieci. Sama jejmość pije, a on...
Żyd strzepnął rękami z pogardą.
— I to ich córka? — zapytał hrabia zamyślony.
— Najstarsza — trzy ich mają — mówił Żyd. Przez litość im dałem komorne... z głodu mrą... Co z tego będzie, nie wiem...
Urywał Boruch, niechcąc się rozszerzać o tem, hrabia słuchał z wielką uwagą.
— Dziewczę nadzwyczajnej piękności, — rzekł — słowo daje — aż żal pomyśleć, iż to marnie zginąć musi... Matka pijaczka, powiadasz, ojciec nicpoń...
Strząsnął się cały hrabia...
— Mówmy o drzewie, panie hrabio, wtrącił Żyd.
Zaczęto wistocie mówić o drzewie...
Lecz naprzód o hrabi coś powiedzieć musimy.
Hrabia, potomek istotnie starej rodziny, która w XVII w. tytuł hrabiowski od jednego z cesarzów otrzymała — niewiele miał oprócz tego tytułu, gdy życie rozpoczynał.
Gałąź ta była zupełnie i oddawna zubożałą. Rodzice nawet mu wychowania takiego nie dali, ażeby go do towarzystwa wyższego wprowadzić mogło.
We krwi jednak coś miał ów hrabia, co go od zupełnego upadku uchowało.
Powiedział sobie za młodu, że majętności dorobić się musi i cały temu jednemu się poświęcił. Niepospolita energia, cała do jednego celu zwrócona — skąpstwo, pracowitość i niewielkie przebieranie w środkach, dozwoliły mu, od jednej wsi poleskiej począwszy, dorobić się kilku majętności i znacznego kapitału. Robienie zajadłe majątku weszło mu w nałóg i życie.
Bogaty hrabia nie zmienił obyczaju i z równą zajadłością, jak poczynał, dorabiał się ciągle jeszcze.
Żył, jak ubogi szlachcic, nie lubił nic, nie potrzebował nic — zbierał pieniądze.
Mógł też się już teraz przekonać, że pracował niedarmo. Dawniej przez bogatych swych krewnych, starszej linii, zupełnie zapomniany, prawie odepchnięty, — miał tę pociechę, że go szukano, że mu się przypominano, że go wabiono, chociaż wcale do arystokratycznego towarzystwa, ani mową, ani postawą, ani wychowaniem i zachowaniem się nie nadawał.
Żartował sobie z tych, co się teraz jego fortunie kłaniali, i żył tak, jak był przywykł.
Jaką sobie przyszłość osnuwał, co myślał dalej? nie mógł nikt odgadnąć. Dotąd ani na chwilę nie odbiegł z drogi, to jest: od robienia namiętnego majątku.
Powodziło mu się bardzo dobrze, ale też nic go nie odrywało ani na jednę chwilę od tego. Zakopany na wsi, kręcił się w kilkumilowem kółku swoich interessów, a jeżeli go nadzwyczajny jakiś wypadek powołał do gubernialnego miasta lub dalej na kontrakty, powracał conajprędzej, widząc się tylko z tymi, których potrzebował.
Znano go już dobrze z nieuczynności; i nie zwracano się ku niemu nawet o najmniejszą ofiarę, bo nigdy złamanego szeląga nie dał na żaden cel dobroczynny. Nic darmo — odpowiadał cynicznie — niech tak każdy pracuje jak ja, grosza nie dam... Kto sobie rady dać nie umie, niech z głodu zdycha.
W majątku, który był dziedzicznym hrabiego, poleskiej wiosce, w lasy wyposażonej obficie, chociaż drzewo dawniej było dobrze nadniszczone, gdy ją hrabia objął, nikt już nic wyrąbać nie miał prawa. Chłopi musieli na opał brać leżaki. Las strzeżony pilnie przez lat dwadzieścia kilka wyrósł i teraz miał wartość znaczną. Sosny były masztowe. Gnilec zaczynał przestarzałe napastować, czas nadchodził przetrzebienia nieco...
Hrabia nie był od tego, by co najstarsze drzewo wyrąbać, ale z nim sprawa nie łatwą się zdawała Boruchowi. Próbował jej jednak.
Warunki, jakie właściciel podawał, nader uciążliwemi się okazały... Lasu morgami na wycięcie dać nie myślał. Sprzedawał na sztuki, pod kontrolą ścisłą, a cenę stawiał wysoką.
Boruch ze swojej strony straszył tem, że drzewo pognije, dowodził, że ceny teraz spadły, że handel się popsuł, że każdy szuka zarobku i t. d.
Hrabia sucho odpowiadał:
— To nie kupujcie — ja sobie dam radę.
Rozmowa dosyć żywa trwała dobre pół godziny o lesie i drzewie, gdy hrabia nagle przerwał ją.
— Tfu — do kroćset... ale ta Sumakówna z głowy mi wyjść nie może! Co za śliczne dziewczę!
Skrzywił się Boruch, — hrabia w głos się rozśmiał.
— Ale-bo istotnie tak piękna...
— Cóż z tego, że piękna? — odparł Żyd. — Ja więcej powiem, dosyć stateczna nawet, ale co z tego może być! Matka pije, a ojciec!! ojciec szaleje... Rzadko w domu siedzi... Nie wiem, czy czytać i pisać dzieci umieją.
Hrabia się zamyślił, rozmowa nagle ustała. Boruch, widząc, że o las niełatwo będzie skończyć, zawrócił się do wyjścia, życząc dobrej nocy.
Lecz składało się jakoś dziwnie dnia tego z tymi Sumakami.
Ledwie miał czas Boruch na drugą przejść stronę, do izby, w której słyszał zbyt głośną rozmowę, gdy ujrzał tu stojącego w pośrodku Dyonizego Sumaka. Ale nie był on sam; z nim razem opasły, gruby jegomość, w czapce nabakier, z długiemi blond wąsami, zdawał się na gospodarza oczekiwać.
Sumak był typem pospolitego szaławiły i warchoła. Siwy już, ale rumiany, silny, obracający się żywo, z twarzą niegdyś piękną, ale zmęczoną i zużytą, miał minę strasznego zawadyaki... Wąs mu się jeżył do góry nad ustami, uśmiechniętemi bezmyślnie.
Odzież, wytarta, ale z fantazyą jakąś włożona, — postawa zręczna, młodszym go na oko czyniły niż był.
— Panie Warszawski — krzyknął, widząc wchodzącego. — Oto ja panu przywożę pana Rejentowicza Buciatyńskiego... Ma kawałek lasu, że — słowo honoru — sosnom wierzchów nie widać, i — potrzebuje pieniędzy...
Buciatyński się obruszył.
— Ależ ja pieniędzy nie potrzebuję. Słyszysz, ty — jakiś.
Sumak się roześmiał.
— Butelkę wina postaw, panie Warszawski — odparł Sumak, ale tego co wiesz... es, es, es — a dowiesz się o wszystkiem.
Boruch stał, coraz dumniejszą przybierając postawę...
Przy hrabi był całkiem innym. Nie raczył nawet odpowiedzieć, ni kiwnąć głową.
Sumak, który w podróży z Buciatyńskim musiał kilka razy kosztować szabasówki, natrętny był i zbyt poufale się około Borucha obracał, czego ten nie lubił. Chciał mu więc dać poznać złym humorem i dumą, żeby się inaczej obchodził.
Sumakowi trudnem to było i Warszawski wkońcu odwrócił się od niego. Rejentowicz, który miał tu być protegowanym i jechał z lepszemi nadziejami, widząc, że zaraz na początku Sumaka lekceważono, a z nim nawet nie rozpoczynano rozmowy, nachmurzył się i poszedł nabok usiąść na ławie.
Boruch, grając dobrze swoję rolę, zabierał się do wyjścia, choć las Buciatyńskiego, o którym już wprzódy wiedział, nie był mu obojętnym.
Sumak dopiero teraz spostrzegł się, że nietrafnie postąpił, i Żyda mógł obrazić. Zbliżył się ku niemu pokorniej, szepcząc:
— Niech pan Warszawski pogada z Rejentowiczem. Słowo daję, pieniędzy żądny i po to przyjechał... a nie zechcesz pan, pójdzie do Szmula.
Boruch ruszył ramionami, bo Szmul a on — jedną ręką byli.
— No — rzekł — niech sobie idzie i do Szmula, kiedy chce...
Sumak się zmieszał i potarł czuprynę łysiejącą, gdy Żyd, jakby litość nad nim miał, zamruczał półgłosem:
— Tak się interessa nie robią.
Widać było po panu Dyonizym, że całkiem był pod panowaniem Borucha, bo choć w nim kipiało i krew mu na twarz występowała, spuścił głowę i zamilkł.
Powolnym krokiem odstąpiwszy od Borucha, skierował się do siedzącego na ławie Buciatyńskiego i sparłszy się na stole, coś mu do ucha kłaść zaczął.
Skutkiem tego zwrotu strategicznego Borucha, który nie chciał zdradzać się ze zbytnią żądzą nabycia lasu — było to, że w kwadrans później, zawiązała się w tym przedmiocie napozór obojętna rozmowa między nim a Rejentowiczem. Sumak, chociaż oddawna w domu nie był, do żony i dzieci nie śpieszył, ani nie spytał o nie. Dosiadywał tu jako świadek, próbował być pośrednikiem i widocznie rachował na jakiś zarobek.
Tymczasem dnia tego do żadnej umowy nie przyszło. Rejentowicz miał nocować; późno już Sumak za czapkę ze stołu wziął i ociągając się, jakby z musu, powlókł się do domowstwa, które żona z dziećmi zajmowała.
Spojrzał naprzód przez otwór w okiennicy: czy u niego światło jeszcze było. Słaby promyk jego przedzierał się z wielkiej izby. Sumak, przyłożywszy oko, dostrzegł przy ogarku siedzącą jeszcze za stołem Steńkę, która, na rękach głowę położywszy, drzemała. Dwie młodsze spały. W alkierza drzwiach było ciemno.
Dyonizy zwolna do sieni wszedł, chrząknął głośno, za drzwi pochwycił i, przybierając postawę śmiałą i zuchowatą, wstąpił na próg. Steńka, usłyszawszy go, zerwała się.
W tejże chwili z alkierza głos chrypliwy zapytał:
— Kto tam?
— A któż ma być? — głośno śmiejąc się, odparł Sumak, — do nas i pies nie zajrzy.
Ruch się zrobił w ciemnej komorze.
— A to ty! nareszcie... włóczęgo... — krzyknęła, wychodząc zaspana żona, i pięść mu pokazując. — Myślałam, że cię gdzie kara Boża za nas spotkała i żeś kark skręcił... ale złego licho nie weźmie.
Kobieta zakrztusiła się. Sumak patrzał na nią.
— Jejmość już po ponczyku! — zawołał — a dzieci pewnie głodne... Pocóż ja do domu mam śpieszyć? poco? abym patrzał, jak się zapijasz... i żebym...
Zębami zgrzytnął...
— A kto winien, że ja piję? — odparła, wybuchając, żona.
Albo się powiesić, albo pić — innej rady nie mam. Jeść niema co w domu, a ty tygodniami od komina do komina, gdzie się kurzy, włóczysz się daremnie. Rób sobie z dziećmi co chcesz...
— Milcz ty, sekutnico, kwoko, pijaczko! — krzyknął Sumak — bo, jak Boga kocham, za kij pochwycę...
W czasie tej czułej sceny Steńka cofnęła się w głąb izby, dwoje dziewcząt młodszych, przebudzone na łóżeczku w kącie, przestraszone głowy podnosiły i zakrywały się kołdrami. Wiedziały, że się podobne kłótnie często kończyły... razami i siniakami...
Sumak jednak, choć się kijem odgrażał, tego dnia do ostateczności nie chciał się posuwać. Dał żonie łajać, czapkę na stół rzucił, a sam na ławie siadł, oczyma szukał Steńki. Zobaczy wszy ją, kryjącą się w kącie, zwrócił się do niej:
— Wody mi daj — i spać idź... ja na stole się położę, bo rano jutro muszę wstać.
Żona łajała, płacząc. Dyonizy nie zważał na to.
Zmęczyła się wreszcie staniem i szłapiąc, powlokła się nazad do łóżka, nie przestając narzekać i przeklinać.
Sumak aa ławie dumał...
Gdy głos żony słabnąć począł... i zmiarkował, że gniew też ostygł, wstał i wolnym krokiem poszedł stanąć w progu alkierza, powtórzywszy Steńce rozkaz, aby się spać kładła.
— Jużci się wyszeptała... ty, jakaś, począł podchodząc ku łożu i szukając w ciemności krzesła, o którem wiedział, że tam stać musiało.
Wrzeszczysz, że mnie w domu niéma nigdy: a co mnie do niego ma ciągnąć? żebym na pijaną babę patrzał i koty z nią darł? Z tobą, żeby jak było potrzeba, człowiek poczciwie nawet pogadać nie może — choćby było o czem...
Chrząknął. Na łóżku poruszyła się kobieta i zamilkła, — więc słuchała. Zniżonym głosem Dyonizy mówił dalej.
— Byłoby o czem gadać, gdybyś rozum miała.
— Cóż-to ja, obrana z niego, czy pijana! — zamruczała kobieta. Człek z głodu i niemocy musi czem się zalać... Dziś ten bestya Żyd, nawet trochy araku, co mi od febry potrzebny, dać nie chciał. Reszta wyszła. Grosza w domu niéma... Posyłam tą głupię Steńkę do niego po arak... gdzietam! Chleba dał i kaszy, a ani wódki ani rumu kropli nie chciał przysłać. A mnie to jedno trzyma...
— Ale! ale! rozśmiał się Sumak — Żyd nie głupi...
Zatrzymał się nieco pan Dyonizy i zamyślił, wyjrzał przezedrzwi, czy starsza córka się spać położyła.
— Ot co za trafunek! — dodał szepcząc. — Wiesz ty o tem, że hrabiemu ze Skomorowa, temu kutwie, co pieniądze korcem mierzy, Steńka woko wpadła.
Leżąca podniosła głowę.
— Gdzie? jak? a onże ją kędy widział? — spytała — to nie może być.
— Dziś, dziś, kiedyś ją do Borucha posłała.. — rzekł Sumak cicho.
— No, to co? — mruknęła matka.
— Co? jeszcze nie wiadomo co z tego może być — rzekł Sumak.
— A ty o tem zkąd wiesz? — poczęła kobieta ciekawie.
— Nie wiedziałbym, gdyby on nie był głupi, że się z tem wydał. A co myśli, kat go wie! Ja tu przybyłem z Buciatyńskim do Borucha, bo człowiek pracuje, żeby grosz jaki zarobić... Ma mu las sprzedać. Siedzieliśmy, gadając o tym lesie, bo z Boruchem do końca trafić... no! aż naraz wtacza się zprzeciwka hrabia... Ja go po jarmarkach widywałem i znam, choć on mnie nie, bo-to taki hrabia, co sam woły maca, gdy na stajnię kupuje.
Gdy wszedł Boruch, zaraz o lesie chciał przerwać, ale nie udało się. Buciatynski począł hrabiemu się submitować, bo był po paru kieliszkach, a potem i mnie po imieniu nazwał. Patrzę ja: hrabia na mnie oczy wyrapił. Waćpan Sumak? — Do usług... — Zkądże-to u acana córka taka piękna?
Ażem osłupiał, ale język w gębie od czego po siadam? — tedy:
— Pan Bóg mi ją dał, posagu dla niej nie mam; to choć liczkiem zapłaci.
Cmoknął hrabia. Pogadali trochę i poszedł. Dopieroż ja do Borucha, domyślając się, że on tu Steńkę napatrzył. Odprowadziłem go na bok i powiadam: — Hrabiemu się dziewczyna spodobała... Warszawski mi nato: — Jeżeli uczciwym jesteś, a dziecko kochasz, zamknijże ją, aby więcej nie widział. Ożenić ci się nie ożeni, a przecież mu jej nie sprzedasz?
Nasrożyłem się i nabuńdziuczyłem na Żyda — i tyle...
Ale tu trzeba rozum mieć i żelazo bić, póki gorące...
W czasie tego opowiadania, zdaje się, że pani Dyonizowa i wytrzeźwiła się zupełnie i z gniewu ochłonęła. Wpół leżąc, sparta na łokciu, dumała.
Sumak czekał, z czem się odezwie, — stękała długo.
— Niechaj-by mu w oko wpadła — poczęła mruczeć cicho — ale mnie się temu wierzyć nie chce, bo to jeszcze smarkacz dziewczyna; i będzie piękniejsza, gdyby tylko do syta było jeść w domu... Niechaj-by mu w oko wpadła...
— Cóż myślisz? taki pan się z nią nie ożeni! — rzekł Sumak smutnie — a....
— E! eh! — odezwała się z łóżka, pokaszlując Dyonizowa — wy, mężczyźni, tych spraw nie rozumiecie. To nasza rzecz: która rozum ma, wie jak sobie począć. Steńka młoda, ale ja-bym nią pokierowała, byle słuchać chciała.
Widać było z przerywanej, ożywionej mowy p. Dyonizowej, iż nadzieja skorzystania z piękności córki niezmiernie ją roznamiętniła. Świetne nadzieje śniły się po głowie i przytomność jej przywróciły. Sumak oddawna nie widział żony w tym stanie. Zwykle łajała tylko, narzekała i przeklinała, na żadną myśl zdobyć się nie umiejąc.
— Ale to z tego wszystkiego nie będzie nic — dodała smutnie, bo my szczęścia w niczem nie mamy.
Westchnęła — a Sumak dodał, jakby na próbę, dwuznacznym głosem:
— Żeby człowiek z głodu umarł, przecie dziecka nie sprzeda.
Rozśmiała się sucho Dyonizowa.
— Co to gadać o sprzedaży, kiedy kupca niema! — zawołała. — Dziewczyna uboga, głupia a piękna, co ją czeka? co? A za mąż pójdzie za takiego jak ty, albo gorszego, żeby z głodu umarła!
Trzeba tylko rozum mieć, to i prosta dziewka hrabiego do ołtarza zaprowadzi: albo-to tego nie było?
Poruszyła się żywo — Sumak słuchał ciekawie, nie protestując.
— Niech-by mu ona tylko naprawdę wpadła w oko, a niechby mnie słuchała, jeszcze-by i nasza dola się poprawiła i jej-by słonko zaświeciło.
Sumak zamruczał:
— Że ona mu w oko wpadła, toć pewna, ale jak wpadła, tak wypadnie. Tu rozum w tem, żeby....
Nie dokończył.
— Głupiś — odezwała się żona. Jeszczeby też czego, żeby mu się z nią narzucać i wozić mu ją, albo co? To jedyny sposób, żeby nią i nami wzgardził. Ho! ho! niechby tylko zaszłapał: jabym mu drzwi zamykała; dopiero-by mi się pod oknem prosić musiał.
Co łatwo przychodzi, to ceny u nich nie ma.
— Do tych rzeczy to ty rozum masz — rzekł Sumak. — A no, pono darmo o tem bałakać. Taki hrabia, niemłody człek i sknera, złapać się nie da, a choćby go i schwycić, co po nim? Toś-to nie słyszała co o nim ludzie prawią? Gorzej biedaka; skąpiec, z parobkami je, w gorzelni sypia, w juchtowych butach chodzi. Klucze u niego pod poduszką; choć miliony, słyszę, ma, a żyje jak ostatni. Co z takiego człowieka wycisnąć? A w dodatku i nie młody.
Dyonizowa głowę dźwignęła i śmiać się zaczęła.
— Głupiś! — powtórzyła. — Co ty wiesz! co ty znasz? Niechaj-by mu tylko, doprawdy, w oko wpadła. A że stary, toć to w tem rzecz: niéma jak ten wiek, żeby człek oszalał. U młodego to zwietrzeje prędko, a z takim....
Pokręciła głową i po namyśle westchnęła ciężko.
— Z tego wszystkiego nic nie będzie; my szczęścia nie mamy.
Sumak, głęboko zamyślony, nie odpowiadał. Zadumała się i żona.
— Hrabia nocuje? — zapytała.
Mąż głową potwierdził.
— Trzeba, żeby jutro rano jeszcze raz Steńkę zobaczył — szepnęła cicho. — To moja rzecz, a musi się tak zrobić, aby mu na myśl nie przyszło, że mu ją narzucają.
Dziewczynę trzeba trochę przyodziać, ale, chowaj Boże, stroić.
— A jakże to zrobisz? — ciekawie szepnął, pochylając się, Sumak.
Dyonizowa nie raczyła mu odpowiedzieć.
— Idź spać — rzekła — a jak świt, mnie zbudź. Głowę mam ciężką, a żeby rano był choć kieliszek rumu do gorącej wody, bo ja bez tego siły mieć nie będę, aby na nogach się utrzymać.
To rzekłszy — odwróciła się żywo do ściany Sumakowa; mąż postał chwilę i wyszedł do pierwszej izby. Na stole sobie opończę podesłał, zamiast poduszki z odzieży zwinął węzełek pod głowę, wyciągnął się i, ogarek zgasiwszy — natychmiast chrapać zaczął.
Hrabia nocował u Borucha. Konie zapowiedziane były na godzinę ósmą.
Niewybredny, ranną kawę zamówił sobie u Boruchowej. Sprawa o las, z nim zaledwie rozpoczęta, na razie ubić się nie mogła. Warszawski miał zjechać na miejsce.
Świtało zaledwie, gdy niecierpliwy pan ze Skomorowa sam sługi swe, otworzywszy drzwi, budzić zaczął i razem Boruchów, którzy także odpoczywali jeszcze. Dla niego dni parę w domu nie być, samemu niedopilnować gospodarstwa, było utrapieniem wielkiem. Nie ufał nikomu, obawiał się wszystkiego, przytem, nawykły do drobnostkowej krzątaniny, doglądania, łajania, rachowania, męczył się cokolwiek dłuższą bezczynnością.
Koniom więc obrok zasypano zaraz, brykę nasmarowano, na co osobna została wydana dyspozycya; trzy razy wychodził hrabia do stajni, a gdy rozedniało, służąca Borucha przyniosła kawę, sam gospodarz, ledwie pośpieszywszy się ubrać, przyszedł na pożegnanie.
Hrabia dnia tego był w gorszym humorze, chciał już być w domu, a do Skomorowa miał jeszcze opętane trzy mile, po najgorszej w świecie drodze, której znaczna część do niego samego należała. Szarwarkami, które go nic nie kosztowały, byłby może ją naprawił, ale obracał je umiejętnie na inne gospodarskie potrzeby. Znajdował też zasadniczo — iż ludziom ułatwiać zaglądanie tam, gdzie oczy ich niewygodnemi być mogły — rozumny człek nie powinien.
Za to wolał trząść się bryczką po wybojach i konie zmęczyć w błocie. Rzadko mu się też wyjeżdżać zdarzało. Droga z miasteczka do Skomorowa wiodła rynkiem, aż do sławnej owej grobli. Ponad nią przechodziła ścieżynka, prowadząca do kościołka, w którym codzień około ósmej godziny Mszę św. miewał ksiądz wikary. Na tę Mszę zwykle uczęszczało dwóch żebraków, jedna stara, na bruku siedząca oddawna ekonomowa i szlachcic, który dworek miał niedaleko. Jak świat światem, nigdy powszedniego dnia Sumakowa się na Mszy nie pokazała. Stał się dziw: wstała rano łając męża, zaczęła na los swój narzekać i Steńce kazawszy się przyodziać, oświadczyła, że z nią pójdzie do kościoła modlić się, aby Pan Bóg nad nimi się zlitował.
Los czy rachunek zrządził, że gdy bryczka hrabiego ruszała od ganku murowanki, Dyonizowa z córką miała ulicę przechodzić. Stanęła więc tuż (z książką do nabożeństwa w ręku, na widoku) i czekała. Hrabia zobaczył dziewczynę, wychylił się ku niej, oczyma dziwnemi począł się w nią wpatrywać, i gdy bryczka już minęła kobiety, a te zwolna szły ku kościołowi, pan ze Skomorowa długo za niemi gonił oczyma.




Skomorów, wieś, którą, jedyną a odłużoną, hrabia Kwiryn otrzymał w spadku po rodzicach, leżała w głębokiem, zapadłem Polesiu.

Zdaje się, że zdawiendawna dostawała się ona temu z rodziny, który albo się w działach nie dopilnował, lub został pokrzywdzony rozmyślnie.
Wieś była wcale spora i inwentarz majętności wykazywał ogromną rozległość gruntów, lasów, tysiącami morgów. Wszystko to jednak nie miało rzeczywistej wartości. Ziemia była licha, grunta nizkie i mokre, lasy wycięte, łąki błotniste. Oprócz wsi głównej i dwóch małych przysiołków, które dozwalały dobra zwać kluczem, budnicy po lasach siedzieli, było karczem kilka, było parę młynków, stępy i folusz.
Wszystko to dostało się hrabiemu w stanie najopłakańszym, ale p. Kwiryn odrazu powiedział sobie, że na tej nędznej posiadłości, uchodzącej za najgorszą w powiecie, majątku się dorobi.
Mówiliśmy, w jaki sposób doszedł do tego: niezmordowaną pracą, skąpstwem i egoizmem do cynizmu posuniętym. Na tej drodze początek tylko bywa trudny człowiek, raz śmiało wszedłszy na nią, idzie potem dalej niż zamierzał. Namiętność przywiązuje się łatwo do powodzenia.
Hrabia nie miał też z młodu, z wychowania, z nawyknień, nic, coby go odrywać mogło od tego życia ekonomskiego. Opiekun dopilnował tylko, aby jakotako skończył szkoły; familia, wyprawiając go do Skomorowa, pozbyć się go starała.
Nie miał powierzchowności obiecującej, zdolności nie okazywał żadnych: skazano go więc na to wygnanie.
Jakież było podziwienie starszej gałęzi hrabiowskiej rodziny, mnogiej kolligacyi, wielce arystokratycznej, gdy ów wydziedziczony, odepchnięty człeczyna począł się wkrótce dorabiać, kupować majątki i bogacić coraz szybciej!
Pierwsze kroki tylko przeszły trudno, dalej już intraty same, niespożywane, zbijane, natychmiast obracane na nabycia korzystne — dawały hrabiemu możność rozszerzania się prawie czarodziejskiego.
Rodzina bliższa i dalsza, która go nigdy nie widywała, miała nadzieję, że tak wielce zbogacony do niej się zgłosi.
Hrabia Kwiryn wcale nie myślał o tem. Zrobiono prób kilka przypomnienia się, — bez skutku. Jeden z najświetniejszych okazów krwi tej, ożeniony z księżniczką, hrabia Anicet, którego interessa, mimo ożenienia się, dość były zaplątane, przybył do Skomorowa sam — aby poznać kuzyna.
Przyjęto go tu tak, że drugiego dnia musiał kazać zaprzęgać i — umknął.
Hr. Kwiryn mu wręcz powiedział, że rodzina go dawniej w młodości znać nie chciała; on teraz poznawać się z nią nie ma ochoty.
— Wychowano mnie na parobka — musiałem nim zostać. Raz wdziawszy buty juchtowe i siermiężkę, zrzucać ich nie myślę. Cobyście wy robili teraz zemną, ja z wami?
Jabym wam pokoje zasmrodził, a wy u mnie tygodnia-byście na moim krupniku ze słoniną nie wytrzymali.
Hr. Anicet, powróciwszy z tej wycieczki, ogłosił, że kuzyn jest — wielce excentryczny!
Pocichu dodawał, że pewnie na tem skończy, iż się z jaką Paraską ożeni. Ruszano ramionami.
Pan ze Skomorowa dalej poswojemu gospodarował.
Życie prowadził, jakeśmy mówili, najprostsze. Najczęściej jadał z parobkami; nosił się gorzej od ekonoma, jeździł bryczką bez resorów, a mieszkał....
W Skomorowie zastał drewniany duży dwór odwieczny. Pochodził on z tych czasów, gdy w lasach były sosny, jakich dziś niema, i gdy ludzie budowali z jutrem. Niezgrabny, ciężki, nieforemny, dwór ów trzymał się przecież.
Hr. Kwiryn zajmował zaledwie część małą rozległej budowy. W reszcie jej były składy, spichlerzyki porobione z pokojów; jedna sala przeznaczoną była dla kocących się owiec w zimie.
Dziedzic mieścił się w trzech izbach z przedpokoikiem; zimą jedna z nich tylko była opalaną.
Ponieważ gości, z małemi wyjątkami, nie przyjmował nigdy, w jednej izbie sypiał, pisał regestra, jadł i odpoczywał. Zimą musiał w niej i przybywających przyjmować.
O wygody, a tem mniej o powierzchowność nie dbając, hrabia ograniczał się w mieszkaniu swem łóżkiem starem, komodą znalezioną w Skomorowie i zrestaurowaną, stolikiem i trzema krzesłami.
Nie było jeszcze dotąd praktyki, aby się czwartego okazała potrzeba. Żelazny, mocno okowany sepet, okryty jakąś skórą, stał pod łóżkiem. Była to kassa. Dla bezpieczeństwa dwa ucha ją do podłogi trzymały, jak przykutą.
Wszystko odpowiadało temu urządzeniu domu. Wprawdzie rodzina dając mu majątek, jakąś ruchomość, w niej sreberka, coś szkła i porcelany raczyła wydzielić, ale to wszystko stało zamknięte i nieużywane; hrabia jadł na miskach glinianych.
Garderoba, w której frak dla prezentacyi jakiejś przed laty dziesięcią sprawiony, pierwsze miejsce zajmował, obwinięty starą serwetą — redukował się do najkonieczniejszych części składowych.
Rząd w domu, w gospodarstwie, w interessach był w najściślejszem słowa tego znaczeniu — despotyczny. Nie wyręczał się hrabia nikim; rozprawiać z nim było próżno.
Officyaliści byli podkomendnymi, żaden z nich woli swej nie miał.
Jedyny sługa, który od młodości mu towarzyszył, bo razem z nim chłopcem był w szkołach, wdrożony był do tego, ażeby, jak pan jego, robił wszystko, czego było potrzeba, nie wymawiając się od niczego.
Straszny ten wyręczyciel pana, oko jego, ręka prawa, często pełnomocnik i wykonawca wyroków, zwał się Antkiem.
Spieszczone to niegdyś w szkołach imię, pozostało przy nim teraz, gdy się zestarzał, przed czasem wyłysiał i posiwiał.
Antek, jak jego pan, pięknym nigdy nie był, teraz nawet brzydkim się mógł nazwać, a mimo to, sławnym był ze swych miłosnych awantur. Był to najzajadliwszy prześladowca wszystkich młodziuchnych dziewcząt wiejskich, które się go niezmiernie obawiały.
Hrabia na to patrzał przez szpary. Sam on nie był bez grzechu. Dwórki nie miały dobrej sławy, lecz osłaniała je Antka wielowładna protekcya.
Chudy, mały, żółty, pokaszlujący, ale zwinny, żywy, pracowity, ruchawy, pan Antek miał we dworze oko na wszystko, Szpiegował, donosił, śledził, podglądał, zastępował ekonomów, wyręczał pisarza, stawał przy wymiarach, rewidował gorzelnię, jeździł z poleceniami pańskiemi, ale razem buty musiał czyścić i służyć do stołu.
Z hrabią znali się już tak, że jeden drugiemu z twarzy czytał, jak z drukowanej książki. Dla Antka słowa dosyć było — rozumiał w lot.
Za swe usługi nie wymagał wiele, i Bóg jeden wiedział co brał i czy co pobierał, jedno tylko miał, jakby wymówione i zapewnione, żeby go pan za dziewczęta nie sekował.
Idealniejszego dla siebie sługi hrabia Kwiryn na świecie-by był nie znalazł.
Czy do innych obowiązków Antek miał w dodatku ułatwianie panu jego fantazyi miłosnych — trudno dośledzić było; lecz, że się nigdy, mimo swego temperamentu, panu współzawodnictwem nie naraził — to pewna.
Hrabia, mimo wielkiej pracowitości i zajęcia ciągłego, fantazye te miewał i nie bardzo się taił z niemi. W początkach były one tak skromne, tak nie wysoko sięgające, iż je łatwo zaspokoić było. Od niejakiego czasu jednakże Antek zauważył, iż gust pański stawał się coraz wybredniejszym.
Sam sobie z tego nie zdając sprawy, hrabia ulegał temu pragnieniu jakiegoś ideału, potrzebie serca już więcej niż zmysłów, która człowieka najpłochszego w końcu zmusza stworzyć sobie rodzinę, szukać, nie zabawki, ale towarzyszki.
Żenić się wprawdzie nie myślał jeszcze hrabia Kwiryn, ale nowe usposobienie zapowiadało, że na tem skończyć musi. Powiadają, że starzy kawalerowie do wyrzeczenia się swobody swego stanu są trudni. Jest to prawdą w pewnych temperamentach i do pewnych lat tylko.
Najwięcej z nich zapóźno się opatruje, iż — na świecie samemu jednemu smutno, a na starość nieznośnie.
Hrabia Kwiryn wcale sobie tego nie mówił — lecz zaczynał gonić za ideałami.
Oglądał się za pięknemi twarzyczkami — parę razy robił przegląd rodzin swoich oficyalistów — ale wśród nich nic się jakoś odpowiedniego nie znalazło.
Gdy po kilkodniowej niebytności hrabia się zbliżył do swojego Skomorowa, i, niedojeżdżając do dworu, wysiadł z bryczki do siewaczy, bo pora była jesienna, a potem pieszo podążył do dworu, Antka znalazł w ganku; Antek bowiem nigdy się z miejsca razem z panem nie ruszał.
Spojrzawszy na twarz, stary sługa zmiarkował zaraz, że hrabia powracał czemś — zmitrężony.
Czoło miał pofałdowane, usta mu się krzywiły.
Antek w miejsce powitania począł zdawać rapport z nadzoru... Było kilka wypadków niebardzo pomyśli — koń jeden zdawał się spieczony z winy fornala, na zasiew pod Choinką zabrakło gotowego ziarna, i t. p.
Hrabia, idąc do swego pokoju i prowadząc za sobą Antka, słuchał — ale jakby roztargniony... Pora była obiadowa, ale w kuchni gotowego nic, oprócz strawy dla czeladzi, którą hrabia przynieść sobie kazał. Tymczasem Autek podał chleb razowy, sól i wódkę.
Przy jedzeniu — Antek, który pytać nigdy nie śmiał, ale zawsze słuchać musiał, bo Kwiryn mu się, w niedostatku innego powiernika, wygadywał z myślami, jakby sam przed sobą — hrabia naprzód począł mówić o lesie. Była to sprawa kapitalna; Antek znał jej ważność.
Z Boruchem sobie dać radę — nie dać się podejść: zadanie stanowiło nawet dla hrabiego niepospolite. Antek głową kręcił.
Miał zwyczaj hrabia opowiadać słudze wszystko... Mówił więc o podróży, o koniach, o noclegu — a w ostatku zawołał z uśmiechem:
— Alem dziewczynkę widział... niechże ją wszyscy... porwą.
Antek wyprostował się i uszy nastawił.
— Myślisz, gdzie? — ciągnął dalej hrabia, patrząc na niego.
— A no, w Wołchowiczach, u Borucha, przypadkiem... zaszła tam.
Tu przerwał nagle hrabia.
— Nie słyszałeś kiedy o jakim Sumaku?
Antek namarszczył się, patrząc na podłogę...
— Sumak! a no! To ten łajdak, co majątek stracił... Łotra kawał — albo co?
— Jego córka! — rzekł bardzo żywo hrabia — ale powiadam ci, cudo piękności... Lat niewięcej piętnastu... czarnobrewka...
Ręką zamachnął w powietrzu i zamilkł.
— A co? — zamruczał Antek, usta krzywiąc — dać-by temu gałganowi jakie miejsce u nas... choć przy młynie, ale będzie kradł, bo-to łotr zpod ciemnej gwiazdy...
Kwiryn na-to odpowiedzieć nawet nie chciał, powtarzał tylko:
— Dziewczę — bóstwo! jak żyję podobnej nie widziałem...
Z niedowiarstwem słuchał powiernik.
— A Anastazya? — szepnął zcicha.
— Ani się umywała do tej! — z zapałem odparł hrabia.
Rozmowa tego dnia skończyła się, gdyż hrabia musiał iść opatrywać gospodarstwo, a obowiązek ten spełniał, żadnem znużeniem, podróżą ani zajęciem się nie wymawiając.
Antkowi utkwiła w głowie dziwnym sposobem Sumakówna. Wieczorem hrabia znowu wspomniał o niej.
Dla sługi było to dowodem, że rzecz powinien był brać na prawdę.
W ciągu dni następnych symptomat się utrwalił jeszcze.
Jednego wieczora, zabierając buty i suknie, Autek odniechcenia się odezwał:
— Ja-bym — proszę pana hrabiego — do Jośka się jutro chciał przysiąść do Wołchowicz...
— Ty? do Wołchowicz... teraz! gdy siejba...
— Jutro radlą, nie sieją, a jabym powrócił — rzekł Antek.
— A tobie tam poco?
— Zęba sobie muszę kazać wyrwać, bo mnie strach jak po nocach boli — odparł sługa, rękę przykładając do gęby.
Hrabia pomyślał trochę.
— Żebyś mi się tylko nie bawił — rzekł — a no, jedź. Zajdziesz i do Borucha i możesz tak z przełaju nadmienić, że na las do mnie kupiec z Warszawy ma zjechać.
Niechby się to raz skończyło. Będą musieli dać zadatku kilka tysięcy rubli, a mnie właśnie ich trzeba.
Na-to Antek nie odpowiedział nic — tylko głowę skłonił.
Okazało się nazajutrz, że Joś do Wołchowicz jechał biedą. Podróż była niewygodna, bo na biedzie we dwóch siedzi się tak, jakby się co chwila spadać miało. Ani się zdrzemnąć, ni zapomnieć można.
Przytem bieda trzęsie okrutnie na poleskich drogach. Lecz, tak Antek, jak pan jego, do wszystkich niewygód byli przywykli, i — wybrał się sługa ząb wyrywać, jak upewniał, chociaż coś innego prowadziło do Wołchowicz.
Z Josiem, który miał swoje interessa w miasteczku, i brata, do którego zajeżdżał — rozstał się Antek przy rogatce i, pieszo poszedł dalej, o powrót się tylko umówiwszy, aby sobie innej furmanki szukać nie potrzebował.
Znajomości w Wołchowiczach hrabiowski sługa wiele nie miał. Ani do niego, ni do pana ludzie nie lgnęli, bo wiedzieli, że na nich zarobić trudno.
Na czele przyjaciół stał, naturalnie, Boruch i powolnym krokiem p. Antoni wprost szedł do niego.
Oprócz tego, na myśli miał wikarego na probostwie, który czas jakiś w sąsiedztwie Skomorowa pełnił też obowiązki; człek był prosty i towarzystwa ludzi prostych nie unikał. Wikary, x. Ignacy Orzelski, pochodzenia był jakiegoś zagadkowego, rodziców ubogich; wyglądał gburowato i obyczaje miał niewykwintne. Najprzyjemniej mu też było z tymi przestawać, z którymi się swobodnie mógł obchodzić. Dosyć gwałtownego charakteru, gorączka, demokrata wielki, x. Ignacy pańskich posadzek nie lubił i jego też po dworach niechętnie widywano. Na folwarku zato, u budnika, u mieszczanina, był jak w domu.
Antek, swojego czasu, był z nim dobrze dosyć, lecz po przeniesieniu się jego do Wołchowicz, rzadko go widywał.
Boruch, zobaczywszy Antka, posądził hrabiego, iż pewnie nasłał go dla sprawy lasu: postanowił więc o niej wcale nie wspominać. Nie przeszkadzało to bardzo uprzejmemu przyjęciu.
Antek na wstępie oświadczył zaraz, tak samo jak hrabiemu, iż ząb sobie wyrywać przyjechał, czemu Boruch nie uwierzył. Zwykle ci, co się ważą poddać obcęgom cyrulika w małem miasteczku, miewają gębę nabrzękłą i podwiązaną. Antek zaś, choć mówiąc o zębie, krzywił się, dla prawdopodobieństwa, wyglądał — jak zwykle — zawiędły, ale zdrów.
Z panem Warszawskim przy przekąsce skromnej, którą sobie Antek podać kazał, zawiązała się rozmowa, de omnibus rebus et quibusdam aliis... Obaj lasu unikali. Antek był w usposobieniu gadatliwem; — przeciągnęła się gawęda.
Wśród niej do izby wszedł Sumak. Siedział jakoś temi czasy w domu i po całych dniach spał, albo u Borucha czatował na podróżnych.
Zobaczywszy skromnego i niepoczesnego Antka, nie miał z nim wielkiej ochoty zabierać znajomości; ale nie mógł przepuścić go, nie dowiedziawszy się, kto on taki, zkąd i poco.
Boruch, zbywając go się, szepnął mu: — Officyalista i sługa hrabiego ze Skomorowa.
Wiadomość ta cudownie podziałała. Sumak, ziewający na uboczu, żwawo się wmieszał do rozmowy i przysiadł do Antka.
Ten znał go z widzenia i przypomniał sobie. Zwykle dosyć dziki i ostrożny, ażeby się lada z kim nie wdawać, tym razem hrabiowski sługa nie unikał nowej znajomości.
Boruch zaś, który wzmianki o lesie nie mógł się doczekać, a dla którego Antek był — małą rybą, zobaczywszy, że ci dwaj dobrze do siebie przypadali — cofnął się, zostawiając ich samych.
Antek, posunął uprzejmość niesłychaną do tego stopnia, że po chwili, dowcipkującego i zabawiającego go Sumaka na kieliszek rumu i zakąskę zaprosił.
Sumak nigdy żadnego przyjęcia nie zwykł był odmawiać, od prostej śmierdziuchy począwszy, aż do wina. Wpadł w humor doskonały, a gdy w tem usposobieniu był — mógł zabawić i więcej wymagającego niż Antek człowieka.
Jedna to była rzecz, którą Sumak umiał — i gadał, śmieszył, pustował, dowcipował i język miał wyprawny, co się zowie. Słuchając go, można było wziąć za wcale porządnego i rozumnego człowieka, ale u niego wszystko się na języku kończyło.
Tu pozwolimy sobie nawias uczynić i uwagę ogólną, że w żadnym kraju na świecie niema ludzi tylu z dobrze wyprawnemi gębami, jak u nas. Niekiedy swada dochodzi do tego stopnia doskonałości, tak jest łudzącą, tak znakomitą, że najkorzystniejsze wyobrażenie daje o mówcy. Lecz... wziąć go tylko na próbę do najmniejszej roboty, gdzie rąk nie języka potrzeba — człek przepadł.
U nas, we wszystkich stanach, tych mężów złotoustych pełno, od officyalistów począwszy, do najwyższej arystokracyi: a nigdy prawie nie zawodzi ten pewnik, że kto ślicznie o wszystkiem mówić umie, do niczego się nie zdał. Doświadczenie uczy, że tych piękno-rzeckich obawiać się należy. Nic nad nich niebezpieczniejszego.
Sumak w szczęśliwych chwilach swych należał właśnie do rzędu ludzi podobnych. Niejeden się na nim oszukał.
Antek, prosty, ale nie głupi człek, słuchając go, wciąż sobie powtarzał w duchu:
— Ale, jak Boga kocham, to rozumny człowiek!
I nie mógł pojąć, jak on, z tym rozumem, mógł przyjść do torby, a wyobrażał sobie, iż wszystkiemu chyba winną być musiała żona.
Sumak rozgadywał się przed nim ze swą otwartością zwykłą.
— Na świecie, ja panu powiem — wołał rozochocony — niéma gorszego nic, jak rozum mieć i sumienie. Tylko głupim i podłym dzieje się dobrze, a z olejem w głowie i z sercom poczciwem, zawczasu na gałąź... bo zawsze koniec taki, jak mój.
Miałem, panie, majątek, dzierżawę, pieniądze, pracowałem — męczyłem się — no, co? poczęli ludzie prześladować, aż na bruk poszedłem.
A przez co! przez-to, że człek sumienie miał, prawdę mówił bez ogródki, nikomu krzywdy nie czynił...
Antek więcej słuchał, niż mówił.
— Teraz, jak człowiek raz na bruk wyleciał — ciągnął Sumak — oho! nazad się dostać gdzieś na urzędnika trudno... Czy człek winien, czy nie winien, posądzają i nie ufają.
Więc się żyje, z pozwoleniem, psim swędem. Doradzi się co komu, posłuży, — porękawicznego dostanie, i — aby dalej.
Tu spojrzał na Antoniego.
— Gdyby tak u hrabiego się jakie miejsce trafiło?... Jabym choć leśniczym gotów być, bo las lubię, i polowanie też.
— Tylko — dodał, widząc, że Antek usta ściągnął — tylko pono u waszego hrabiego służba twarda...
— A — twarda! — odparł Antek. Co prawda, to prawda. Nasz hrabia sam, jak wół pracuje, i drugim też nie popuści...
I głową zaczął potrząsać.
— Co się tyczy pracy, toby-to bzdurstwo było — zawołał Sumak, — u mnie praca — nic. Ja, panie, dzień i noc, czy na koniu, czy pieszo. — to dla mnie... jak piórko osmalił. Pali się u mnie, panie, w rękach wszystko... ale człek też potrzebuje, żeby się to opłaciło, i żeby się z nim obchodzono poludzku.
Antek nic nie odpowiedział.
Po chwili spytał naiwnie, choć doskonale wiedział, jak rzeczy stały:
— Pan bez familii — sam?
Zbił tem zupełnie z tropu Sumaka.
Stał długo milczący.
— Dyabła tam — rzekł wkońcu... Ba! — ba! — bez familii! ja-bym dotąd w aksamitach chodził... Tu — sęk...
Pan Dyonizy westchnął.
— Żonisko mi nieustannie słabuje — rzekł — to skaranie Boże. Na lekarstwa, apteki — człowiek się tak, jak zruinował — no — a i troje dzieci!! troje.
— Maleńkie? — pytał Antek, udając głupiego.
Sumak się rozśmiał.
— Starsza dziewczyna piętnasty rok zaczęła! — zawołał.
Wszedłszy tym sposobem in medias res, obaj zamilkli.
Antek zbierał rozsypane po stole pruszynki chleba i soli i machinalnie je kładł do gęby. Sumak, zpod oka nań patrząc, słomką — dla kontenansu — w zębach dłubał.
Po długim przestanku, który obu im wydał się krótkim, Sumak dodał:
— Dziewczyna, panie, piętnasty rok. Dla kogo innego byłoby-to błogosławieństwo Boże, mości dobrodzieju, bo-to, powiadam panu, jest cud piękności, a dla mnie, to tylko bieda nowa... Bo to rośnie, a jak upilnować?
Antek się jeszcze nie odezwał.
— Dać do dworu gdzieś, za oczy, strach... dyabeł nie śpi. W domu trzymać — też nic nie wysiedzi. Kto ją w tej dziurze zobaczy?
Po krótkiem nateraz milczeniu Sumak dodał:
— Gdyby u hrabiego miejsce leśniczego się trafiło... ja się panu polecam.
Antek głowę skłonił i po namyśle rzekł:
— Kto to wie? mogłoby się złożyć.
— Bóg świadkiem, że do grobowej deski byłbym panu wdzięczen.
Dalej już Antek rozmowy nie przedłużał. Spojrzał na stary, srebrny zegarek, i pożegnawszy się, do wikarego poszedł.
Ksiądz Ignacy miał osobną przybudówkę przy plebanii, którą zajmował staruszek proboszcz, tak do niego niepodobny, iż dwóch istot z sobą sprządz różniejszych usposobień, nikt-by nie potrafił.
Ksiądz Herman Łaski, niegdyś kapelan wielkiego domu, wychowaniem napół Francuz, obyczajów pańskich, gładki, miły, grzeczny, polityk, układny, księdza Ignacego zwał gburem, którym go Pan Bóg pokarał. Ksiądz Ignacy proboszcza przezywał Labusiem, Monsiniorem, Marymontczykiem i znosić go nie mógł.
Żyli z sobą najgorzej, ale wikary się trzymał, mając nadzieję probostwo po staruszku otrzymać w spadku, a Monsinior, znosił go, bo bez niego obowiązkom-by nie podołał.
Gdy Antek wszedł na dziedziniec, z wielkiem podziwieniem swem ujrzał wikarego, z zakasanemi połami, łupiącego pod ścianą wikaryi skałki na opał.
Obejrzał się ku idącemu i kłaniającemu się zdaleka.
— A! to ty! panie Antoni — zawołał — patrzajże... ot na co duchowieństwu przyszło, i co ja za wikary... Niéma komu skałek naciąć, aby kawę ugotować. Wszystka służba u Monsiniora...
I rozśmiał się, garść łuczywa niosąc do izby, do której z sobą Antka wprowadził.
Tu, posadziwszy go na krześle, wikary, nie mówiąc już o kawie, naprzód gościowi kieliszek rumu zaproponował.
Szafę otworzył z trzaskiem.
— Rum! Boruch, niedowiarek Boży, nazywa to jamajką. Bodaj tak świat widział, jak ten rum Jamajkę kiedy oglądał. Ale, choć to gorzalica czemś zaprawna, nie gardź...
Jakoż na początek nie pogardził p. Antoni — tym pierwszym. Wikary usiadł, a Antek go począł rozpytywać: jak mu się tu działo?
W gawędce, tak się jakoś złożyło, iż o Sumakach napomknięto, i, Antek dowiedział się o nich, czego żądał, a zęba już sobie wyrywać nie potrzebował.
Wikary swoich parafian dzieje, przygody i charaktery znał jaknajdokładniej. Nie tajono nic przed nim...




Wychowanie Steńki, jeżeli się ono tak nazwać godzi, było tego rodzaju, co ptasząt i zwierzątek. Niewiele się od nich różniła. Wychowywało ją ciężkie, utrapione życie. Gdy Sumak był jeszcze niby rządzcą majątku, trafiło się, iż we dworze państwa bawiła stara kuzynka ich, panna już bez przyszłości, zajmująca się z rozpaczy filantropią. Zgryźliwa, zła, ale niezmiernie czynna i ruchliwa, potrzebowała dla swobodnego wylewania żółci, dla zużycia nadmiaru sił zbywających, ciągle się czemś zajmować — dobroczynnem. Uczyła więc dzieci, bijąc je po łapach, opatrywała chorych, łając ich i męcząc — godziła małżeństwa, swatała niechcących się żenić.

Dostojni krewni dozwalali jej tych niewinnych rozrywek, dostarczali nawet środków do nich, raz że, bądź cobądź, panna Otylia, coś istotnie pożytecznego w ten sposób nieprzyzwoity dokonywała, powtóre, że puściwszy ją na wieś — wolni byli od tego wichru z burzą we dworze.
Tej pannie Otylii winną była Steńka jedynie, że czytać i pisać umiała.
Nauczyła się też katechizmu, nie biorąc go bardzo do serca, i, kilku pono bajek Krasickiego.
Na tem poczęte wychowanie jej — skończyło się tymczasowo. Ona sama nie miała najmniejszej ochoty umieć więcej i nie wiedziała, na co by się to jej przydać mogło.
Aż do tej epoki, do której doszliśmy w naszem opowiadaniu, dziewczę było istotą jakąś nieprzebudzoną do życia — pół uśpioną.
Ten rodzaj odrętwienia musiały sprowadzić zawczesny ucisk i nędza. Życie się rozpoczynało dla niej nadzwyczaj ciężko, boleśnie, bez najmniejszej kropelki tego, coby ją ożywić mogło.
Matka, jeżeli ją kochała, to miłość jej wcale się nazewnątrz nie objawiała.
Nędza nigdy nie bywa sentymentalną; jest surową, bezlitośną i usposabia ostatecznie do samolubstwa, do okrucieństwa.
W naturze też matki jej, pani Scholastyki, nie była czułość. Zamłodu znała tylko namiętność; teraz myślała przedewszystkiem, aby w walce z nędzą jaknąjmniej cierpiała sama.
Na Steńkę, jako na najstarszą, spadały wszystkie ciężary exystencyi nieznośnej. A, że matka utrzymywała, iż młodość ma siły do znoszenia wszystkiego, zrzucano na ramiona tego dziecka, bez litości — brzemiona okrutne.
Skutkiem tego być musiało odrętwienie, zobojętnienie, znieczulenie.
Wtej chwili, jasnej dla innych, która się wiosną życia nazywa, Steńka poznała tylko, co ono ma najwstrętniejszego, najboleśniejszego.
W położeniu Sumaków, ludzie, z którymi się stykali, zawczasu dziewczę oswoili ze wszystkiemi brudnemi tajemnicami życia.
Nie mierzono słów przy dzieciach, nie oszczędzano im najobrzydliwszych widoków.
Matka sama język miała po rumie, rozwiązły, ojciec prawił ohydne rzeczy na głos... — dziewczę wiedziało więc, czego się ma na świecie obawiać, co ją może czekać.
Lecz — są cuda, są prawa natury, nierozpoznane, są istoty, do których brud nie przystaje, w których zepsucie rodzi ohydę, wstręt, oburzenie.
Steńka, która, wiele rzeczy z dumą jakąś widząc, nie chciała oglądać — matce wydawała się istotą jakąś osobliwą — zimną, głupią.
— O Steńkę ja się nie boję — mówiła do męża Dyonizowa — dziewczyna jak lód i w głowie mało co ma... Tej nikt nie zbałamuci, bo to jakaś już taka krew stateczna.. Ona słucha, a nie rozumie, ani się na nic zaczerwieni — a nawet, jak inne, żeby się zachciała ustroić, pochychotać, zadurzyć... co ja już w jej wieku umiałam! ~ to się po niej nie pokaże...
Wistocie: tej Steńki — Kopciuszka — nikt nie rozumiał, nikt nie umiał ocenić.
Tymczasem była-to dla rodziców bezpłatna sługa, zamęczana i padająca ze znużenia.
Przy takim trybie życia nawet myśleć nie było czasu; znój cielesny nie dawał ani marzyć, ani rozważać — a nadziei zmiany nie było najmniejszej.
O świcie, matka, nie ruszając się z łóżka, budziła dziewczę do rozpalenia ognia, do przygotowania śniadania.
Dwie młodsze mało ją w czem mogły wyręczyć. Zaledwie podniósłszy się z mizernej pościółki, narzuciwszy coś na plecy, Steńka w gołoledź, w mróz musiała biedz po wodę, ogień dmuchać. Często matka zaraz wyprawiała ją żebrać, poprostu, na kredyt chleba, bułki, kawałka masła, i tego, niezbędnego dla niej, rumu albo wódki.
Potem, na jej głowie i rękach było pranie, naprawianie bielizny, obiad nareszcie. Wstawała wprawdzie pani Scholastyka, niby się kuchnią zajmując, lecz własnemi rękami nie robiła nigdy nic — rozkazywała i łajała. Oprócz tego córka w chwilach wolnych musiała ją jeszcze czesać czasem, i przy tej sposobności odbierać kuksańce.
Obiad ona podawała, więc go najmniej, i ostatki tylko, jadła. Po nim, gdy pani szła spać, ona siadała do roboty.
Wieczerzę przysposobić musiała również i przy ogarku ślepić znów nad cerowaniem tego, co już nawet cerowania wartem nie było.
Po dniu tak spędzonym, nie dziw, że dziewczę padało spać snem kamiennym. Wśród dnia kiedyż był czas pomyśleć o sobie?
Najprzykrzejszem jednak dla Steńki było: posyłanie jej do miasta. Matka, która wcale się o tego smarkacza nie obawiała i nie oszczędzała jej, nie miała na względzie, ile przykrości piękne bardzo, dorastające dziewczę spotkać mogło po sklepikach, w ulicach, u Borucha.
Zaczepki nieuniknione, cyniczne, grubiańskie, oburzały ją do najwyższego stopnia, lecz je nieraz znosić musiała.
Puszczone tak bez dozoru, ubogie dziewczę któżby chciał poszanować?
Zwykle brała z sobą jednę z siostrzyczek, lecz niewiele to pomagało. Dominisia, idąca po niej, mająca lat już trzynaście, wcale do niej nie była podobną. Naturą przypominała matkę. Zawcześnie rozbudzona, potrosze już zalotna, choć daleko od Steńki mniej ładna, uśmiechała się, szczerzyła ząbki i nie gniewała się, gdy na nią zerkano.
Marcesia, najmłodsza, jedenastoletnia, faworytka matki, potrosze i ojca, kapryśną była i złośliwą.
Wszystko to ciężyło na tej biednej dziewczynie, która, w nędzy, niedostatku, pracy nieustającej, nad wszelkie spodziewanie na tak nadzwyczajną piękność rozkwitła, że teraz i ojciec i matka zaczynali się domyślać, że tego drogiego klejnotu trochę-by należało oszczędzać.
Ale jakże się to mogło dokonać?
Gdy wieczorem rozmówili się małżonkowie o hrabi ze Skomorowa i myśl im zaświtała, że córka byt ich polepszyć może, oboje tej ostatniej brzytwy chwycili się z uporem ludzi zrozpaczonych. Jak się to miało ziścić co marzyli: sami nie wiedzieli; szło oto, żeby jakąś sobie zrobić nadzieję.
Matka wcale skrupulatną nie była. Jednakże wpadała na tę myśl, że hrabia powinien ją był wydać za jakiego officyalistę, aby — niby-to honor był ocalony.
Sumak nie sprzeciwiał się tej kombinacyi, lecz — w duchu myślał, że i później mogłaby się wydać za kogoś, gdyby hrabia jej los zapewnił. Nadewszystko zaś obojgu szło o to, aby się sami gdzieś przy córce pomieścili i mieli kawałek chleba.
Obojgu nędza odebrała resztę wstydu. Uważali za rzecz naturalną wyzyskanie piękności i młodości dziecka.
— I tak to zmarnieć musi — mówiła obojętnie matka. Gdyby jeszcze innego ojca miała!
Sumak mówił prawie tożsamo z waryantem. — Gdyby inną miała matkę!
To, co się teraz około niej działo, dla Steńki było najzupełniejszą tajemnicą. Nie domyślała się nic. Uderzało ją, że rodzice, którzy zwykle dla niej się z niczem nie powstrzymywali i nie taili, teraz często szeptali pocichu i milkli, gdy się zbliżała. Lecz — co ją to mogło obchodzić?
Sama Dyonizowa, rzadko trzeźwa, nielubiąca wychodzić, najczęściej leżąca na łóżku, od niejakiego czasu stała się ruchawszą.
Było i to znaczącem, że rupiecie po skrzynkach poczęła przewracać, szukając czegoś, coby się zdało dla przystrojenia Steńki.
Cel ten poszukiwań był jednak dla niej dotąd tajemnicą.
Odzież dziewczęcia dotąd tak była nędzną, jak życie.
Miała koszul podartych parę, jednę parę pończoch lepszych, jednę sukienkę świąteczną z perkaliku, chustkę zszarzaną, powszedni kubraczek i kaftanik, a z trzewikami podartemi nieustanną troskę. Czasem zaszywała je sama. Sprawienie nowych wywoływało zawsze burze. Bardzo też często chodziła boso.
Raz już nadzwyczajnej piękności czarne jej warkocze były w wielkiem niebezpieczeństwie. Żydek handlujący tym przedmiotem dawał za nie kilka rubli; matka, której na rum nie starczyło, chciała je obciąć, utrzymując, że odrosną. Steńka zaczęła płakać okrutnie — i, cudem, nadchodzący pijany Sumak, przez złość, na przekór żonie, Żyda za drzwi wypchnął.
Teraz dzień i noc małżeństwo się naradzało: jak począć, aby tego — „hrabiego ułowić...“
Wiedziano, że był skąpy, ale w podobnych wypadkach największy sknera — utrzymywała Scholastyka — musi sobie dać krwi upuścić.
Po spotkaniu się z Antkiem u Borucha, Sumak śpiewając i podskakując na jednej nodze, z hałasem powrócił do domu, wpadł do alkierza i drzwi zatrzasnął.
Scholastyka domyśliła się, że coś zaszło.
Dyonizy większe już rzeczy sobie z tego roił, niż wistocie były.
Utkwiło mu to w głowie, że prawa ręka hrabiego obiecywał mu bodaj leśnictwo. Zaraz po wyjściu Antka Boruch mu szydersko powinszował, pogardliwie. Sumak ani wątpił, że miejsce otrzyma, że hrabia do Steńki pocznie przyjeżdżać.
— A ja go, juchę — dokończył, palcami popstrykując w powietrzu — będę doił! o! i będę doił... — Musi co się zowie — pęknąć.
O córce zaś, o jej woli lub niewoli — najmniejszej nie było wzmianki. Rodzice byli tego przekonania, iż bez ograniczenia dzieckiem rozporządzać mogli i że ono temu, co każą, sprzeciwiać się ani będzie śmiało.
Dotąd bowiem Steńka im w niczem, nigdy nie stawiła oporu. Było to w świecie najposłuszniejsze stworzenie.
Mówiliśmy już, że dziewczę miało przyjaciółkę w najmłodszej córce Borucha: Esterce — i o tem, że Ester, jak na Żydóweczkę małej mieściny, odebrała wychowanie pewne, mogące się nadzwyczajnem nazywać. Boruch przez lat dwa trzymał do niej guwernantkę, Niemkę z Berlina — ale Izraelitkę. Była-to wdowa po kupcu, który zbankrutował, wychowana sama w tych czasach w Berlinie, gdy tam piękne i utalentowane córki Izraela stały na czele umysłowego ruchu.
I ona też coś z niego była pochwyciła i coś swej bardzo zdolnej uczennicy udzieliła.
Ester naprawdę nauczyła się przy pani Löwi tylko tego, że powinna była czytać i oświecać się. Czytała wiele, nieporządnie, mówiła nawet o Mendelssohnie i Lessingu, kochała się w tym ostatnim i w Natanie.
Starsza o lat parę od Steńki, nie piękna, ale miłej i bardzo roztropnej fiziognomii — Esterka przywiązała się dziwnie do Sumakówny, już dla jej piękności, bo miała zachcianki artystyczne, już dla jej, litość obudzającego, położenia.
Przyjaźń to była osobliwego rodzaju, bo dziewczę nie mogło ani ocenić, ani zrozumieć Esterki, lecz czuło w niej jedynie sobie życzliwe serce.
Esterka miała na celu rozbudzenie w niej intelligencyi; lecz zadanie było trudne, a czasu i zręczności na spełnienie go brakło.
Jedyną chwilą do nieco dłuższej w alkierzu rozmowy było, gdy Steńka posłana po co, przychodziła. Naówczas Esterka ją u siebie zatrzymywała, podpieszczała, karmiła, zmuszała do rozmowy i długiemu opowiadaniami zabawiała.
Potrzebaż dodać, że Steńka, zmęczona, osłupiała — jadła, śmiała się, wdzięczną była, ale z tych nauk, udzielanych przez Esterkę, prawie nic nie rozumiała?
Gdy hrabia ze Skomorowa tak widocznie okazał się pięknością Steńki zajętym, a Boruch, wielki ludzi znawca, zawczasu począł przepowiadać, iż się to skończy na niepoczciwej ofierze dziecka — Ester, posłyszawszy o tem, znając obojga Sumaków, i, jak ojciec nie wątpiąc, iż frymark ten jest możliwym, oburzona, postanowiła dziewczę nieświadome, naiwne, ostrzedz i — przygotować do oporu.
Boruch ją od tego wstrzymywał, nie pozwalając palca kłaść między drzwi, ale Ester go słuchać nie myślała.
Czekała tylko, aby rzecz się lepiej wyjaśniła.
Przybycie Antka, podejrzane Żydowi, córkę jego poruszyło mocno. Wiedziała od Steńki, że ją matka pod pozorem kościoła wyprowadziła w ulicę, gdy hrabia miał przejeżdżać.
Oburzona coraz bardziej, Żydówka postanowiła dłużej nie czekać.
We dwa dni po bytności Antka, wpadł sam Sumak do Borucha, upojony, zdumniały, uzuchwalony, zapowiadając:
— Teraz wy, panie Boruch, kłaniać się mnie będziecie. Ho! ho! las kupicie — to nieochybna rzecz — a w lesie kto będzie gospodarował? Hę?
Uderzył się w piersi.
— Nie kto, mospanie, tylko ja...
Boruch patrzał nań z flegmą swą zwykłą i potrząsał ramionami.
— A to się zkąd wzięło? — zapytał obojętnie.
— Zkąd? — oto ztąd, że ja jutro jadę do Skomorowa i zajmę obiecaną mi tam leśniczego posadę.
Uśmiechnął się Żyd.
— Słuchaj-no, panie Sumak — rzekł — mnie acpana żal... Hrabia jest człowiek surowy... Strzeż się.
— On dla mnie takim nie może być!
Boruch pogardliwie skrzywił usta.
— Aj! aj! — rzekł — dlatego, że mu się wasza córka podobała?
W Sumaku zagrała jakaś resztka wstydu i krew mu do twarzy nabiegła, chciał zaprzeczyć, pomiarkował się i wrócił do cynizmu zwykłego.
— Choćby i tak — odparł — to co? albo nie szlachcianka? — może się z nią ożenić.
Boruch śmiechem parsknął.
— Sprawa mojego dziecka — zawołał — moja rzecz. Nie bój się, nie głupim; choćby i z hrabią Kwirynem, radę sobie dam.
Nie mówił już więcej o tem Boruch — a Sumak, pochwaliwszy się spodziewaną krescytywą, wyniósł się prędko.
Wistocie od Antka przyszło ustne polecenie, aby się Sumak do niego, (nie do hrabiego) do Skomorowa, stawił, a może...
Wiadomość ta w dworku u Sumaków wywołała szał niedoopisania. Scholastyka się zerwała z łóżka, zamęt powstał, kłótnia pomiędzy małżonkami, potem zgoda nagła, szepty, latanina. Dyonizowa dopominała się rumu, aby mieć siły do wstania, bo wiele rzeczy było do zrobienia.
Wmawiała w męża, że teraz powinien był o kredyt się starać, wszystkich ich oporządzić, niczego sobie nie żałować.
Lecz, pierwszy z brzegu, Boruch, na którego najwięcej rachowano — wręcz nadziejom zaprzeczył, a o kredycie słuchać nie chciał.
Zapowiedział, że grosza nie da. Odgrażał się swem leśnictwem Sumak, na co mu Żyd odparł:
— Ja wasana nie potrzebuję, bo w lesie kraść nic nie myślę, a gdyby mi się tego zachciało, tobym mu zpod nosa wziął i nie wiedziałbyś o tem.
Sumak, rozgniewany, począł biegać ze swem leśnictwem po innych Żydach; lecz wszyscy słysząc, że Boruch odmówił, pieniędzy dla niego nie mieli.
Scholastyka tymczasem, nie wiedząc o tem, posłała po rum do Borucha, naturalnie, Steńkę.
Wiedziała ona, że go tu nie dostanie, ale — iść musiała.
Zobaczywszy ją, Ester pochwyciła natychmiast do alkierza. Nie było już do stracenia czasu.
Steńka weszła ze zwykłą sobie obojętnością i półuśmiechem na ustach.
— Moja ty kochana Ester — odezwała się — gdybyś mnie choć ten raz pomogła... Boję się, doprawdy, ażeby matka mnie nie wybiła. Straciła czegoś głowę. Ojciec też! Ja nie wiem, co się dzieje! Może-by ją rum uspokoił.
Ester namiętnie ją pochwyciła za ramiona i, patrząc napastliwie w oczy, zaczęła gwałtownie:
— Steńka... tu nie o rumie teraz mowa! Słuchaj mnie z uwagą. O twój los idzie... Nie posłuchasz mnie — zginiesz!!
Ostatni wyraz, wymówiony z tragicznym akcentem — na który Ester rachowała — tak był dla Steńki niezrozumiałym, że się jej wydał żartem.
Rozśmiała się smutnie.
Ona zginąć! ona! Co to mogło znaczyć? Mogłaż ona bardziej jeszcze być zgubioną?
— Co-bo ty prawisz! — odezwała się.
— Ja? mówię ci prawdę — mówię ci — powiem rzecz straszną — poczęła Ester. I widząc, że wrażenia nie czyni, mimo wysiłku — zawołała:
— Dziewczę ty... moje! Obudź się, obudź!
— Ale co ci jest? czego ty chcesz odemnie? — powtórzyła onieśmielona nieco Steńka.
Ester dopiero teraz intuicyą jakąś wyrozumiała, że biedne dziewczę przygotować należało do tego, co mu powiedzieć chciała.
— Wiesz — rzekła poważnie, za rękę ją cisnąc, aby zmusić do słuchania i uwagi — wiesz, jak się źle twoim rodzicom dzieje?
— A! a któż o tem lepiej wie odemnie! — szepnęło dziewczę.
— Każdy człowiek ratuje się jak może — mówiła Estera.
W nieszczęściu człowiek ostatnią oddaje koszulę, z głodu kradnie... Nie będę obwiniała twoich rodziców.
— Mój ojciec ani matka — przerwała, rumieniąc się, Steńka — nigdy w życiu nic nie ukradli. Co ty mówisz?
— Słuchajże mnie — ciągnęła, niecierpliwiąc się Żydówka — ja tego nie mówiłam, ale oni gorszej się rzeczy mogą dopuścić, chcąc się ratować.
— Gorszej? a cóż może być gorszego? — podchwyciło dziewczę naiwnie.
Ester opuściła ręce na chwilę.
Wpatrywała się w nią długo. Steńka, już znów obojętniejąca, wzrokiem rzucała dokoła.
Nie było prawie sposobu wytłómaczyć, co jej groziło. Ester zarumieniła się, zakłopotana.
— Wiesz jacy niepoczciwi bywają mężczyzni, a szczególniej wielcy panowie, gdy się im kobieta podoba... Gotowi na wszystko. Otóż ty się podobałaś temu hrabiemu ze Skomorowa; on cię chce, poprostu, kupić, a twoi rodzice sprzedać cię mu gotowi.
Zniesiesz-że ty ten wstyd?
Steńka słuchała, osłupiona. Rozumiała teraz wszystko; lecz pierwszą jej myślą było, że się nędza skończy, że przyjdzie spoczynek, wytchnienie...
Potem dopiero wstyd zarumienił jej piękną twarzyczkę.
— Zniesiesz-że ty — mówiła Ester — aby cię potem palcami wytykali?... Ten człowiek cię porzuci, będziesz, jak napiętnowaną...
Z oburzeniem, które odczuło dziewczę, łzy powoli zakręciły się w jej oczach.
— Okropna rzecz — rzekła cicho — ale — cóż ja? czyż ja... mogę co poradzić na to? Rodzice...
— Rodzice, ani on, gwałtu ci nie zadadzą, — wołała Estera żywo, — ty, powinnaś się oprzeć, niedopuścić do tego!
Steńka stała zamyślona.
Opór przeciwko rodzicom zdawał się jej czemś tak nadzwyczajnem, potwornem, nad siły, iż go przypuścić nawet nie mogła.
Wolała więc zaprzeczyć temu, co Estera przypuszczała.
— A! to nie może być! — zawołała — nie! oni tego nie uczynią.
— A — gdyby? — podchwyciła Żydówka z zapałem.
Steńka drząca, potrzebowała namysłu nim-by coś postanowić i odpowiedzieć mogła.
— Więc ja ci powiem — chwytając ją za ramię i z oczyma rozognionemi zbliżając twarz swą do jej twarzy Estera — ja ci powiem, co masz czynić! Zechcą cię zmuszać do tego, uciekaj do mnie... Ja ojca uproszę, ja ci schronienie znajdę...
Wszystko to razem takim chaosem napełniło nieprzygotowaną głowę dziewczęcia, iż Steńka, rozpłakawszy się, nic już odpowiedzieć nie mogła.
Ester, litość mając nad nią i sądząc zapewne, że jej tem powrót do domu ułatwi, napełniła flaszeczkę i nic nie mówiąc, dołożyła kilka kawałków cukru, wetknęła jej bułkę i, widząc ją ciągle pod wrażeniem tego, co słyszała, drżącą, zapłakaną — dodała w końcu:
— Nic nie mów, nie wydawaj się z tem, coś słyszała... Patrz, słuchaj i bądź ostrożną.
Steńka stała w miejscu, zadumana.
— A! moja panno Estero — odważyła się odezwać — rodzice, rodzice czyżby oni mogli mnie, własne swe dziecko, dać na pohańbienie?
Żydówka ruszyła ramionami.
— Tego, co ci mówię, nie wyssałam z palca — rzekła — miej się na baczności, w najgorszym razie masz mnie.
Z tem wyszła Steńka w ulicę, ale czas jakiś musiała za węgłem domu stać, aby jej oczy wiatr osuszył i aby przyszła do siebie.
Na tę biedną jej głowę, która nie myślała nigdy, spadło nagle takie brzemię; czuła w niej zamęt jakiś, z którego wyjść nie umiała. Nawykła do praktyk pobożnych, które machinalnie zwykła była odbywać, przeżegnała się i z trwogą weszła na próg domu.
Tu oddawna czekała na nią matka, niecierpliwa i gniewna, i zaledwie posłyszawszy wchodzącą, krzyknęła z alkierza:
— A cóż? przyniosłaś? bydlę jakieś! Jak pójdzie, tak przepadnie. Gdzieżeś siedziała! Dam ja ci za te bałamuctwa po ulicach...
Masz?
Steńka, milcząc, postawiła przed nią flaszeczkę, słowa się odezwać nie mogła.
Przestroga Estery dziwny zrobiła skutek: wszystko teraz w domu, począwszy od matki, innem jakiemś, nieprzyjaźnem się jej wydawało. Nie tłómacząc się, wyszła do pierwszej izby i z rękami założonemi na ławie usiadła, jak bezprzytomna.
Przychodziły jej teraz na pamięć narady ciche rodziców, ich znaczące milczenie, gdy wchodziła, rzucane na nią wejrzenia.
Lecz to, co Żydówka jej mówiła, czem groziła — inaczej się jakoś przedstawiało. Widziała tylko polepszenie bytu, dostatek rodziców, spokój, koniec tego bytu utrapionego, który jej siły wyczerpywał. Jeżeli oni mogli się godzić na jej zaprzedanie — miałaż ona się im sprzeciwiać i robić ich nieszczęśliwymi? Nie rozumiała dobrze całej szkarady uczynku, a tyle rzeczy równie brudnych o jej oczy i uszy się obiło, na które inni obojętnie patrzali, że oburzenie Estery prawie dla niej było niezrozumiałem.
Matka, dopiero po araku trochę sił i energii odzyskawszy na chwilę, po której wkrótce w stan nowej prostracyi wpadała — spostrzegła na Steńce jakąś zmianę.
Teraz, bardziej niż kiedykolwiek strzedz jej chciała, a domyślała się — mimo, że ją miała za chłodną i nierozgarniętą — co najgorszem być mogło.
Poczęła więc nalegać o tłómaczenie, gdzie tak długo bawiła, — dodając, że pewnie gdzieś z młodymi ludźmi była na głupiej rozmowie.
Z pewną dumą Steńka odparła, że żadnej znajomości niema — musiała czekać a prosić Estery.
Odżywiona arakiem, Scholastyka nieostrożnie trochę rozprawiać zaczęła:
— Pan Bóg dał twarzyczkę nieszpetną — rzekła. Mogłoby ci się trafić szczęście i dudek jaki dałby się na ten lep wziąć — a jak po ulicach będziesz z lada kim za węgłami śmieszki wyprawiać, ogadają cię i nikt nie spójrzy...
W Steńce, która nigdy matce nie odpowiadała, oburzenie za niesprawiedliwe wyrzuty wybuchnęło:
— Nie trzeba, żeby mnie matuś po kilka razy na dzień do szynku posyłała — rzekła. — Ja-ci się nie napraszam, a że mnie tam ludzie widzą i zaczepiają, nie winnam temu. Wolałabym w domu siedzieć.
Scholastyka ledwie uszom swym wierzyć chciała, usłyszawszy tę hardą odpowiedź córki, do której niebyła przywykłą. Wzburzyło się w niej wszystko, straciła pamięć i, podbiegłszy do Steńki, dała jej policzek...
Dziewczę krzyknęło, padając na ziemię; dwie młodsze siostry, płacząc, przybiegły do niej. Matka stała wytrzeźwiona, chwiejąc się na nogach, tem wścieklejsza, iż poczuła popełnioną niesprawiedliwość.
Cisza, przerywana szlochaniem dzieci, nastała w mieszkaniu Sumaków. Steńka, powstawszy z ziemi, powlokła się do kąta. Siadła, twarz skryła w dłoniach — płakała.
Scholastyka, niewyraźnie coś mrucząc i rękami wywijając, wróciła do alkierza i rzuciła się na łóżko. Domka i Marcesia tuliły się do niej.
Tak się ten dzień skończył, smutny... Scholastyka więcej się już z alkierza nie ukazała w izbie. Steńka powoli do zwykłych swych zatrudnień wróciła.
Skutkiem tej sceny było, iż matka więcej jej już posyłać do Borucha nie miała...
Obowiązek ten spadał na Domkę, a ona serdecznie rada mu była...




Przez dni kilka wyglądano Sumaka z powrotem — napróżno.

Scholastyka coraz się bardziej niecierpliwiła; tłómaczyła to sobie jednak, na swój sposób, jak najlepiej.
— Gdyby nic nie zrobił, to-by tak długo tam nie siedział: widać, że się z hrabią umawia, albo lasy objeżdża. Pewnie z dobrą nowiną przybędzie.
Rachuby te, jak najczęściej bywa, niezupełnie się sprawdziły.
Antek, po powrocie z Wołchowicz, dobrał chwilę i przebąknął hrabiemu o tem, że łatwoby Sumaków mieć na gruncie, posadzić ich na Leśniczówce, dać dozór, a strażnikom polecić, aby go doglądali i żadnej mu nie dawać władzy.
— Pan-by sobie tam czasem mógł na tę ładną twarzyczkę popatrzeć — dodał Antek. — Ludzie biedni...
Nie dokończył... Hrabia nie dał żadnej odpowiedzi — długo.
Widać było, iż życzył sobie może tego, ale się razem obawiał zaplątać. Sumak był, zrusińska mówiąc, „oczajduszą“, mógł brewerye wyprawiać, mógł Bóg wie czego wymagać. Skandalu i niepokoju hrabia Kwiryn nie lubił.
Antka, wdzierającego mu się do zupełnej konfidencyi, właśnie dla tego, że mu się narzucał, nie rad był do niej przypuścić.
Po przeciągniętem do zbytku milczeniu hrabiemu się wyrwało:
— To-bo obwieś jest i ostatni łajdak.
Wziąć-by go łatwo, ale się potem pozbyć....
— Eh! eh! nie taki straszny dyabeł, jak go malują — mruknął Antek. Ja-bym jego na siebie wziął...
Propozycya ta, jak poprzednie, w ciągu długiego milczenia była trutynowaną; hrabia jadł, zdając się o niej zapominać, a po kilku minutach rzekł:
— No, to ty go sobie leśniczym stanów, a ja żebym o niczem nie wiedział.
Antek skinął głową i uśmiechnął się — ufał w swe siły.
Mowy o tem więcej nie było.
Wyprawiono posłańca po Sumaka, który, z wielką biedą dostawszy furmankę, do Skomorowa przybył.
Chciał się do pana grafa meldować, ale Antek mu zabiegł drogę z tem, że pan o niczem nie wie.
— Jakże to może być? — zawołał pan Dyonizy — przecież ludziom wiadomo, że on sam we wszystko wgląda.
— Co ludzie wiedzą! — odparł Antek z wielką pewnością siebie — pan na mnie dozór lasów zdał, bo sam przecież tylu majątków dopilnować nie może.
Ja mam nad waćpanem litość, żeś na bruku...
Dyonizy nic nie rozumiał, wcale do czego innego był przygotowany. Spadł z wysokości swych marzeń.
— Mój dobrodzieju — rzekł — co my siebie oszukiwać mamy?... Ja jestem człowiek otwarty...
Żebyś acan miał nademną taką kommizeracyą, raz mnie w życiu zobaczywszy, — rozśmiał się — gadaj sobie komu chcesz... to nie może być. Po co tu w pakuły jakieś obwijać rzeczy?
Hrabiemu się moja córka podobała... hę! radby ją mieć na gruncie, hę?
Nie przygotowany do takiego zwrotu, Antek zdetonował się, głowę spuścił i włosy począł rękami przebierać.
— A! żebyś ty skisł! — pomyślał.
Ramionami ruszał, milcząc.
Sumak śmiał się.
— Widzicie, jam stary wróbel — odezwał się — na plewy mnie nie wziąć. Czego nie wiem, tego się domyślę. Żebym ja za mizerne leśniczowstwo, kilkaset złotych i ordynaryą, córkę przywoził i oddawał... To nie może być.
Antek się uśmiechnął.
— Cóż? możebyś ją chciał wydać za niego?
— A czemu nie? — odparł Sumak. Szlacheckie dziecko... dziewczę jak malinka; wystroić ją tylko, choć na królewskie pokoje.
Antek, nie wiedząc już, z jakiej beczki dalej poczynać, poszedł do szafki, dobył starki, którą sam się pokrzepiał, przepił i podał kieliszek Sumakowi, który wychylił go ze smakiem i wirtuozyą, dopominając się tylko należnego po niej chleba z solą.
Stali naprzeciw siebie, obaj dobrze nie wiedząc — co dalej.
Pomimo rzeźkiej odpowiedzi, która zdawała się dalsze rozprawy czynić niemożliwemi, Sumakowi wcale się nie chciało z niczem powracać. Antek też nie dawał za wygraną.
Sumak tymczasem począł szeroko rozprawiać o przeszłości i przyszłości dóbr Skomorowskich, które znał zdawna. Antek słuchał, mało co wtrącając.
Z godzinę tak siedzieli, ucierając się pustemi słowami i czekając, aby jeden z nich znowu zagaił sprawę...
Antek był uparty, i wiedział, że w końcu Sumak ulegnie, bo musi.
— No — cóż będzie? — spytał pan Dyonizy w końcu — widząc, że się zmierzchać poczyna.
— A, co ma być? — rzekł Autek z flegmą, — nie chcesz acan leśniczowstwa, to przenocujesz u Ambrożowskiego na folwarku i — z powrotem, szczęśliwej drogi!
Sumak sierdzić się zaczynał.
— No, słuchaj-że-bo acan, panie Antoni, — rzekł — niech sobie będzie jak chcesz...
Daj z biedy to leśniczowstwo, wezmę. Co robić? na bruku siedzę... ale... żeby mi hrabia o córce nie myślał. Ja o niczem wiedzieć nie chcę...
— Widzisz acan, teraz gadasz rozumnie — odparł Antek.
Ani wy, panie Dyonizy, ani ja, o niczem nie powinniśmy wiedzieć... Jeżeli tam co jest... mnie nie wiadomo, to sprawa babska... Co nam się w to wdawać...
Sumak skrzywił gębę.
— Ja tylko tak nawiasem wtrącam, że u mnie w domu rygor i dzieci matka jak oka we łbie pilnuje. To ich cały majątek, że będą uczciwe dziewczęta.
Antek się śmiał dziwnie.
Sumak po tych preliminaryach parę razy dyskursywe się puścił w rozmaite opowiadania, nie bez związku z położeniem będące, ale ze starego sługi słowa nie dobył.
Nazajutrz pojechali tę sławną Leśniczówkę oglądać.
Był to w lasach, o dobrą milę od Skomorowa: dom stary, jeszcze się dość dobrze trzymający z ogrodem zapuszczonym, studnią, szopką na konie... Tuż około niego dawniej niegdyś potasze palono, góry więc były ogromne, porosłe chwastami, doły i rozmaite ruiny pieców jakichś i szop pogniłych.
Miejsce, choć puste, nie było niemiłem. Dworek stał na pagórku. Dach na nim wpół z dranic, na pół z kalenicy trzymał się jako tako. Wewnątrz izb było mieszkalnych dwie z alkierzem, kuchnia, spiżarnia, wyżki, loszek.
Ponieważ leśniczego ostatniego przed rokiem wypędzono, pobereżnik jeden pilnował domu. Wnosić się było można, kiedy Sumakowie chcieli.
Stosunkowo do wielkich nadziei pana Dyonizego, lichota to była, ale w teraźniejszem położeniu zawsze coś lepszego niż komorne na łasce u Żyda.
Antek, przez zęby cedząc, obiecywał furmanki pod rzeczy, (których wiele nie było) kilkadziesiąt złotych forszusu, gdy zjadą na miejsce, coś z ordynaryj.
O żadnych innych, oprócz tyczących się obowiązku, sprawach, choć Sumak zabiegał ze stron różnych, mowy nie było.
Antek na to ucho nie słyszał.
Dyonizego to w humor zły wprawiało, lecz obiecywał sobie, będąc w miejscu, powetować.
Wpadł w jeszcze większy gniew Sumak, gdy po umowie i skończeniu układów, Antek dodał na ostatku:
— Co prawda, że nasz pan graf płacić dużo nie lubi, ale też waćpan ani wielkiej pracy, ani odpowiedzialności mieć nie będziesz. Tyle do niego należy, żebyś las objeżdżał i pobereżników trzymał w ryzie... Hrabia sam wszystkiem rozporządza i bez niego na furę suszu kwitka wydać nikt prawa niéma.
— Cóż to ja tu malowany będę? — ofuknął Sumak...
— My tu wszyscy malowani — rzekł chłodno Antek — u niego klucze, u niego regestra... my słudzy... to darmo, takie u nas z dawiendawna zaprowadzenie...
Pochmurniał Sumak widząc, że wpadł w łapkę, ale pomyślał sobie, bądźcobądź, że — on tu potrafi inny ład zaprowadzić i pocichu korzyści z lasu ciągnąć.
— Niedoczekanie jego, żeby on wszystkiego mógł dopatrzeć.
Oberchapki muszą być — mówił w duchu pan Dyonizy.
Zgoda więc nastąpiła i chciało mu się tylko, jak mówił, mieć to szczęście zaprezentować się grafowi, na co Antek odparł, że hrabia o nim ani wie, ani wiedzieć będzie.
Ruszył tylko ramionami.
Skończyło się na tem, Sumak pobiegł do karczmy do swej furki, a powracając, już plany przyszłości układał.
— Oni mnie złapać chcą, ja ich; kto tu rozumniejszy będzie, czas okaże. Żeby tylko Scholastyka nie piła, a miała węch i pomiarkowanie... Gra pomiędzy grafem a mną... zobaczymy, kto będzie górą... Nie chcą otwarcie mówić, tem lepiej!...
Mruczał tak, rzucając się przez całą drogę, a że stawał przy każdej karczemce, wrócił więc do domu rozogniony bardzo.
Zamknęli się natychmiast z żoną w alkierzu na rozmowę.
Steńkę, która od policzka otrzymanego od matki, chodziła ciągle zapłakana, uderzyło to odosobnienie się rodziców. Poszła podsłuchywać pode drzwiami i tyle tylko pochwycić mogła, że o grafie ze Skomorowa mowa była.
Estera więc nie skłamała...
Matka, dopuściwszy się w chwilowem uniesieniu niesprawiedliwości, zamiast złagodnieć dla pokrzywdzonej — obchodziła się z nią ostro teraz... Steńka też mniej była niż zwykle pokorną i usłużną.
Po długiej na osobności rozmowie, Dyonizy wyszedł, wytoczyła się Scholastyka, i głośno zapowiedziano, że się potrzeba pakować, bo za dni parę wynoszą się do Skomorowa.
Sumak, który, choć sam był nie rad temu, co zrobił, przed ludźmi kłamał i wielkie rzeczy robił ze swojego urzędu.
Wszedł z czapką nabakier do Borucha i kazał sobie winszować.
— Niech mi pan Warszawski powinszuje — rzekł. Takiego miejsca ja się nie spodziewałem. Generalne leśniczowstwo w dobrach hrabiego, to coś znaczy... i to z wszelką władzą nad lasami, pensya dobra, ordynarya suta, dom, ogród, stróż, stróżka... karaj, Boże do wieku!
Z uśmieszkiem szyderskim słuchał Boruch, bo znał Sumaka i nie wierzył wcale, ale w izbie było oprócz niego osób kilka, i to wielkie szczęście Dyonizego poszło między ludzi.
Kommentowano je różnie; rozumniejsi głowami poruszali i mówili: — To nie bez kozery.
Tegoż dnia Ester dowiedziała się od ojca o wszystkiem i ręce załamała. Od ostatniej swej rozmowy nie widywała już Steńki i wnosiła z tego, że dziewczyna musiała sama godzić się na wszystko...
Bolała nad upadkiem, któremu zaradzić nie mogła.
Poczęło się gromadzenie ruchomości Sumaków, których naprawdę przewozić nie było warto... Wszystko co z lepszych czasów pochodząc, cenę jakąś mieć mogło — powoli posprzedawał Sumak i powynosiła żona. Para skrzynek mieściła gałgany, bieliznę grubą i łataną... odzież znoszoną, rupiecie.
Zbierano jednak po kątach, co gdzie się znalazło, bo na Leśniczówce wszystkiego było potrzeba, a nic znaleźć nie mieli. Scholastyka chciała kupować; nikt, mimo miejsca, na kredyt nie dawał. Sumak się odgrażał i pił.
Przez jakiś czas Steńka, którą się znowu posługiwano, musiała zbierać rzeczy i układać w skrzynkach i węzełkach; Domkę posyłano do Borucha i na miasto — lecz raz wkońcu matka, zapomniawszy się, wyprawiła Steńkę do handlarza.
Zawahała się nieco dziewczyna, wymówki i policzek na myśl jej przyszły — lecz usłuchała.
Esterka zimno ją przyjęła...
Dopiero, gdy z płaczem opowiedziała jej wszystko, Żydówka nanowo żywo się nią zajęła.
— Jedziecie więc do tego Skomorowa — rzekła — nie darmo... Wszystko być musi na twoję zgubę ułożone — biedne dziecko!...
— Ale ja nie wiem o niczem — przerwała Steńka.
— Wprost w paszczę temu zwierzęciu cię wiozą, to rzecz jasna — mówiła gorąco Estera — i — nic na to poradzić nie można... Żal mi cię...
Steńka się rozpłakała.
Wistocie nie było sposobu przeciwko rzeczy, nie jawnej jeszcze, nie dowiedzionej, cokolwiek poczynać. Zresztą, gdyby nawet Steńce dopomożono do ucieczki od rodziców, co dalej począć z nią było?
Estera więc ograniczyła się radami życzliwemi, dodając, że gdyby Steńka zmuszoną była uciekać, znajdzie u niej schronienie.
W parę dni potem przybyły furmanki ze Skomorowa, i cała rodzina, ze wszystkiem, co jej pozostało, umyślnie do wieczora ściągnąwszy, aby się jej nędzy nie przypatrywali ciekawi, wyciągnęła z miasteczka.
Na jednej furze, chustami obwiązana, czerwona, obrzękła, jechała z córkami Scholastyka, na drugiej Dyonizy, który w ostatnich dniach z Boruchem się tak zadarł, że mu nawet za komorne dobrego słowa nie dawszy, nie zaszedłszy do niego — precz jechał.
Jak się to jeździ na takich furkach z łaski przysłanych, najgorszemi końmi, z ludźmi przeklinającymi daremszczyznę i zniechęconymi, którzy przy każdej karczmie stają, piją, konie na łąkach pasą, noclegów dla siebie tylko dogodnych szukają — wiadomo tylko tym, co podobnej kosztowali podróży.
Nie pomagało ani łajanie Dyonizego, ani płacze i krzyki Scholastyki. Kilka mil tych dwa dni wlec się było potrzeba, a gdy nareszcie pod Leśniczówkę zajechali, gdy do smutnej pustki weszli, w której nawet garści słomy ani siana nie było na posłanie, nic do jedzenia i ledwo chrustu wiązka żeby ogień naniecić — Scholastyka mało w konwulsye nie wpadła.
Ponieważ koń, na którym miał Dyonizy objeżdżać lasy, dotąd mu nie był wydzielony: więc musiał po najpotrzebniejsze rzeczy pieszo iść do Antka, do Skomorowa.
Pierwsze dnie istnem były piekłem. Wszyscy oni do miasteczka, do ludzi, do jakiegoś życia przywykli, znaleźli się tu nagle sami, na pustyni, wśród jesiennym wichrem poruszanego lasu.. osamotnieni strasznie. Nocą lada hałas budził i trwogę szerzył... Sam nawet pan Dyonizy, choć jemu tu było najznośniej, narzekał, że się dał oszukać...
Powoli jednak, z pomocą tej Steńki, która na nowo objęła staranie o domu, zaczynało się wszystko układać; nawykano, oswajano się i znoszono tę biedę cierpliwiej.
W innej porze roku może-by ona mniej dotkliwie się czuć dała; jesienią była wistocie doskwierającą.
Sumak miał trochę roztargnienia, bo się ruszał, dojeżdżał do dworu, zaglądał do karczem, łapał Antka, robił nowe znajomości, rozpatrywał się — kobiety marły z nudów w chacie.
Więcej niż kiedykolwiek Scholastyka, popijając, pod pozorem osłabienia, wylęgała się w łóżku... miała ona w początku nadzieję, że hrabia zajdzie lub zajedzie przypadkiem.
Na ten cel izba pierwsza była dość czysto utrzymywaną, i matka przygotowała sukienczynę dla córki, mając na myśli, pod pozorem choroby, ją wysłać na przyjęcie grafa.
Ale graf wcale się nie pokazywał. Wypadało to może z jego rachuby.
Steńka też, widząc, że o nich zapomniano, przestała się lękać i powiedziała sobie, że wszystkie te przypuszczenia i plotki były zmyśleniem.
Nadeszła zima.
Wieczoru jednego, wśród zamieci śnieżnej, gdy Dyonizego w domu właśnie nie było, bo go tegoż ranku wysłano z dyspozycyą do drugiego majątku — sanie zajechały przed dworek. Zaczęto stukać do drzwi. Stał się popłoch wielki. Wysłano stróża na zwiady, a ten powrócił zdyszany i przelękły z wiadomością, że sam graf potrzebował się ogrzać i chciał wstąpić na chwilę.
Nikt się go tu teraz nie spodziewał, w początku więc wpuszczono do pierwszej izby, w której ogień się palił na kominie, a matka w alkierzu, Steńkę co najprędzej przyodziawszy, pomimo oporu jej, zmusiła pójść hrabiego przyjmować.
Dziewczę, przestraszone niezmiernie, nie mogąc się obronić matce, która pięściami groźnie pchała ją — w dziwny sposób, wstępując na próg, uczuła w sobie nadzwyczajne męztwo.
Hrabia, który był śniegiem okryty, kożuch zrzucił i siedział, grzejąc się przed ogniem, usłyszawszy drzwi skrzypiące, zwrócił głowę i — oniemiał.
Poruszenie, przestrach... rozpacz dziewczęcia, blade jego lice i zwykle smutne wejrzenie okryły szkarłatem, wlały w nie życie, podwoiły jeszcze tę piękność młodocianą, która w nędznej chacie wydawała się jakąś idealną i nadziemską.
Hrabia, nawykły do pospolitych twarzy — pomimo swej gburowatości i śmiałości, był jakiś czas pod wrażeniem tego zjawiska cudnego.
Steńka, zlekka mu się skłoniwszy, stała zmieszana. Hrabia Kwiryn uśmiechać się do niej zaczął niezgrabnie.
— Cóż to panienka sama jedna na gospodarstwie — a rodzice gdzie?
— Ojca mojego dziś zrana posiano do Rokicin, a matka chora w łóżku leży — odezwała się tonom surowym i zimnym Steńka.
— A! a! a! — odparł hrabia, oczów z niej nie spuszczając.
I po chwili dodał:
— Zdaje mi się, że ja panienkę gdzieś już raz widziałem... ale nie przypominam sobie, gdzie.
Steńka, czując, że to było kłamstwo, odezwała się bez trwogi:
— To chyba w Wołchowiczach — bo myśmy tam dosyć długo mieszkali.
— Pewnie — rzekł hrabia, ciągle słodkie oczy trzymając w nią wlepione, choć ona wzrok dumnie odwracała.
— Ojciec leśniczym? — spytał hrabia — Jak się zowie?
— Pan hrabia nie wie? — odezwała się z takim wyrazem niedowierzania i zdumienia, że hrabia spuścił oczy.
— A niewiem — rzekł sucho. — Pewnie go tam Antoni ustanowił.
Steńka pokręciła głową. Czuła i odwagę i jakąś niewiedzieć z czego zaczerpniętą wyższość nad tym człowiekiem. Ośmielała się coraz więcej, hrabia pokorniał. Nierad był z siebie, czuł się niezgrabnym.
— A dobrzeż tu acaństwu? — zapytał.
Uśmiechnęło się dziewczę.
— Jak pan widzi — rzekła — trochę obszerniej niż w kurnej chłopskiej chacie, ale zato po kątach puściej.
Sama Steńka nie wiedziała pewnie, zkąd jej to przychodziło, co mówiła. Matka, która się zwlokła podsłuchywać podedrzwi — uszom swoim nie wierzyła. Steńka, ta, co trzech zliczyć nie umiała! Był to cud prawdziwy.
Hrabia się rozśmiał.
— I mnie we dworze niebardzo lepiej, boja sam się nie pieszczę i drugich nie lubię pieścić — rzekł powoli, odzyskując śmiałość. — Takiej pięknej panience, prawda — w takim dworku nie bardzo być musi wesoło.
— Gdyby rodzicom było lepiej, i ja-bym nie chciała więcej — odezwała się — nie nawykłam do dostatków...
Hrabia, jakby nie słyszał, mruczał, uśmiechając się.
— Taka piękna twarzyczka... pewnie, warta lepszej oprawy...
Steńka poszła ogień na kominku poprawić, nic nie odpowiadając. Uboga sukienczyna, włożona naprędce, ciasna, dobitnie uwydatniała młodociane jej kształty. Hrabia na pochyloną u komina oczy ciekawe wytrzeszczył, lubował się nią.
Na pierwszy raz nie śmiał ani mówić więcej, ani się zbliżać do niej, aby nie onieśmielać.
Zapytał: czyby co ciepłego nie mieli? Steńka zmieszana nieco, musiała się przyznać, że byli no wieczerzy i że w domu nic nie było.
— Mleka-by zagrzać! — rzekł hrabia, chcąc pobyt swój przedłużyć.
— Krowy nie mamy — odparło dziewczę.
W pierwszej chwili hrabia Kwiryn już miał na ustach wspaniałomyślną ofiarę krowy, lecz i skąpstwo i obawa wydania się ze zbytnią troskliwością wstrzymały go.
Tymczasem na podwórzu wicher, zawieja, tłukąca o ściany dworku, nie ustawała. Hrabia wybierał się jechać i wstrzymywał, patrzał, mruczał coś — i w końcu, obrachowawszy, iż na raz pierwszy i na krok pierwszy dosyć uczynił, zaczął się do wyjazdu sposobić.
Steńka, usunąwszy się pod próg alkierza, milcząca stała i patrzała. Hrabia, kożuch wdziawszy i już czapkę nałożywszy, niewiadomo czem ośmielony — zbliżył się do dziewczęcia, w chwili, gdy się najmniej tego spodziewało i po chwyciwszy w pół, głośno w czoło pocałował.
Steńka krzyknęła przeraźliwie, drzwi alkierza poruszyły się, ale hrabia, którego krzyk przeraził, szybkim krokiem już się wyniósł z izby, drzwi nawet za sobą nie zamknąwszy.
Steńka stała, chwiejąc się w miejscu, w którem ją ta czułość pańska spotkała, gdy matka wpadła i zobaczywszy, że hrabiego nie było, wołać poczęła:
— Głupia! głupia! Cóż cię zjadł?
Dziewczę nie odpowiedziało nic. Zpod dworku ruszyły, skrzypiąc, sanie hrabiowskie — do Skomorowa.




Do Skomorowa rzadko, bardzo rzadko, gość jaki zawitał.

Znano hr. Kwiryna z jego sposobu życia, wiedziano, że rzadko go w domu zastać można; w ostatku chyba gwałtowna potrzeba mogła do niego napędzić, bo przyjęcie było wcale nie nęcące a uprzejmość — nader wątpliwa.
Hrabia nie żył z nikim.
Z urzędnikami obchodził się tak, aby sobie pokój okupić, z księdzem był zimno i grzecznie, żadnemu sąsiadowi nigdy się niczem nie przysłużył, a prawie ze wszystkimi był w otwartej wojnie, w rozejmie, albo w przygotowaniach do walki. Mało znał świata i wcale go nie pożądał. Wszystko w nim zabiła ta niepomierna żądza zrobienia majątku, z początku na przekorę rodzinie, dla tryumfowania nad nią, później z nałogu i nawyknienia.
Co miał potem z tym majątkiem uczynić? — nigdy podobno nie pomyślał.
Z dawnych młodzieńczych uczuć pozostała mu w sercu jedyna trwała nienawiść, niechęć — uraza nieprzebłagana względem rodziny.
Odepchnięty, pokrzywdzony — wzgardzony dawniej przez nią, odpłacał jej teraz uczuciem posuniętem do namiętności prawie.
Słysząc niekiedy o tem, że nie wszystkim dobrze się działo — jawnie się cieszył z tego. Gdyby był mógł, byłby się do upadku przyczynił.
To też gdy lat temu kilka, stryjeczny brat hr. Kwiryna, jedna z najpoważniejszych figur w rodzinie, br. Anatol, przybył do niego dla zawiązania stosunków — dał mu taką nielitościwą odprawę, iż dumny kuzynek konie natychmiast kazał zaprzęgać i uciekł pod noc ze Skomorowa.
Śmiał się i cieszył tem hr. Kwiryn.
Hr. Anatol powrócił do swoich oburzony, upokorzony, zagniewany tak, iż się zarzekł kiedykolwiek zbliżyć do krewnego.
Tymczasem rodzina, która pragnęła jakiekolwiek zawiązać stosunki, bądźcobądż, bo Kwiryn coraz był starszy, nie żenił się i mógł ogromną fortuną dorobkową rozporządzić, omijając ją — przypisała niefortunne zajście niezręczności, dumie hr. Anatola.
Zdaniem wszystkich, należało wiele przebaczyć, ścierpieć wiele, a Kwiryna przebłagać. Szło o miliony, których sława zdala była rozgłoszona. Powiększano jeszcze owe bogactwa Poleszuka.
Nie zwano go bowiem inaczej, jak tem imieniem.
Kilka razy potem zbierała się rada familijna; rozprawiano, spierano się — nic nie umiano postanowić.
Brat hr. Anatola, hrabia Serafin, mający trzech synów i dwie córki, a interessa zawikłane, obstawał przy tem, że zaniedbywać się nie godziło tej sprawy.
— Anatol powiada, że otyły jest, czerwony i krwisty. Gotowa go apoplexya ubić, a że testament zrobił, w którym o nas niéma wzmianki, za to-bym szyję dał.
Trzeba choć sprobować i fortunę tę uratować.
Szło o to: jak i kto się miał podjąć tego „ratunku“?
Hr. Anatol zaklinał się, że za miliony nie pojedzie raz drugi. Obowiązek spadał na brata Serafina.
Tego ani charakter, ani usposobienia nie kwalifikowały do trudnego poselstwa. Hr. Serafin był pieszczoszek, wygodniś, człowiek wielkiego świata, przeplatający mowę nieustannie francuzczyzną nałogową, a w rodzinie uchodził za — nieco ograniczonego.
W towarzystwie się on takim nie wydawał. Miał pewien takt i zasób tych powszednieli ogólników, któremi sobie na świecie — wyśmienicie można dać radę, nie dokładając nic z własnych funduszów.
Słynął nawet z tego, że był zawsze au fait wszystkich najnowszych wiadomości, nowalii, plotek, wynalazków i t. p. Była to chodząca encyklopedya współczesna, ale tak pusta, jak większa część encyklopedyi. Dat, faktów, imion, szczegółów na zawołanie miał nieskończoną ilość — myśli musiał pożyczać.
W głowie jego ten łom tyle miejsca zabierał, że nic więcej się wcisnąć nie mogło.
Żona, nierównie mniej uczona i świadoma, miała rozumu i przebiegłości daleko więcej. Lecz, z tego, co Anatol opowiadał o przyjęciu w Skomorowie — nie podobna było przypuścić, żeby tam hrabina sama lub z mężem ważyć się mogła.
Serafin wzdychał; byłby się poświęcił, ale czuł, że nie podoła zadaniu.
Był tylko jeden jeszcze człowiek, któremu je powierzyć zdawało się możliwem. Najstarszy w rodzinie, najpoważniejszy, stryj Anatola i Serafina, zamieszkały na Białej Rusi, niegdy marszałek gubernialny, rzeczywisty radca tajny, wdowiec bezdzietny, z fortuną zupełnie zruinowaną i trzymającą się tylko tem, że stary miał wielkie stosunki na świecie — hrabia Flawian mógł i powinien się był podjąć nawrócenia zatwardziałego grzesznika.
Lecz jemu to może najtrudniejszem stać się groziło, bo w dziale majątkowym, który młodego Kwiryna pokrzywdził, hr. Flawian miał udział czynny, a tego pan ze Skomorowa pewnie nie zapomniał.
A była to powaga wielka, mąż ogłoszony za znakomitą potęgę umysłową, za luminarza. Wiek, urząd, stosunki zabezpieczały go od obejścia się grubijańskiego.
Na list, który do niego wystosowano w tym przedmiocie, hr. Flawian odpowiedział, wręcz odmawiając. Nikt nie wiedział o tem, że stary dwa razy się zgłaszał do hr. Kwiryna o pieniężną pożyczkę i drwiącą otrzymał odpowiedź, której mu przebaczyć nie mógł.
W ostateczności — niespokojny hr. Serafin postanowił sam umyślnie na Białoruś jechać i skłonić stryja do uczynienia kroku.
Jakich użył środków do przekonania pana tajnego radzcy — z tego się później przed żoną wyspowiadać nie umiał, lecz stało się, iż powrócił z tryumfem. Stary hrabia, przekonany o obowiązku, zaufany może w powadze swej, w wymowie, dał słowo, iż jak tylko dobra sanna się uściele, pojedzie do Skomorowa.
A nie było rzeczą łatwą owemu niegdyś wielkiemu panu wybrać się w podróż, bo choć majątek nakazywał skromność i zmuszał do oszczędności obyczaj ich nie dopuszczał.
Hrabia Flawian lubił i potrzebował wygód, a pomimo opisów, pono nie miał wyobrażenia ani o rezydencyi swojego synowca, ani o domu ani o życia sposobie.
Radzca tajny, przy swoich latach siedmdziesięciu z okładem, miał powierzchowność dystyngowaną, piękną i wcale nie zgrzybiałą. Niegdyś sławny z piękności swej męzkiej, coś z niej zachował na starość. Twarz rysów bardzo regularnych, miała wyraz powagi i — zarozumiałości niczem nie zachwianej. Trzymał się prosto, usiłował chodzić i obracać się ze swobodą młodzieńczą, co mu się nie zawsze udawało. Wszystko w nim znamionowało un ci-devant grand seigneur a potrosze i urzędnika. Przy arystokratycznych manierach, było coś sztywności biurokraty.
W towarzystwie przyjemny, hr. Flawian miał wielu przyjaciół — tam gdzie nie było interesów. Interesa bowiem własne zawsze tak prowadził, iż on ze wszystkich i wszyscy z niego byli niekontenci. Ostatnie łata coraz trudniejsze... pewną melancholią powlokły piękne jego oblicze: żalił się na czasy, w których nic już szanować nie chciano.
Było jakoś około południa a dzień mroźny; hr Kwiryn obszedłszy gospodarstwo, miał kazać sobie podać jeść i rozgrzewał się w jedynym opalanym pokoju pod piecem, gdy Antek wpadł, niezmiernie przestraszony, w ręku niosąc bilet wizytowy ogromny.
Cała jego jedna strona zapisana była tytułami; druga ołówkiem nakreślony miała przypiek.
Widok tego, niezwykłego tu, zjawiska najmniejszego nie zrobił wrażenia na Kwirynie. Z flegmą poszedł czytać do okna. Uśmiechając się, naprzód przebrnął przez wszystkie tytuły na język francuzki przełożone, odwrócił kartę i odczytał dopisek.
Hrabia Flawian, który zatrzymał się w karczmie — dopraszał się gościnności i widzenia z synowcem. Ton dopisku nie dopuszczał wątpliwości nawet, iż przyjętym zostanie.
W pierwszej chwili hr. Kwiryn, przypomniawszy sobie stryja, zarumienił się i już miał na ustach, że go ani znać, ani widzieć nie chce.
Mściwe jakieś uczucie doradziło inaczej. Dla czegóż nie miał starszemu wręcz powiedzieć prawdy i skorzystać z jego bytności, aby rodzinie raz nazawsze odjąć nadzieję pojednania?
Po krótkim namyśle zawołał do Autka.
— Kto kartę przyniósł?
— Żydek od Josia.
— Powiedz mu, że, jeśli pan stryj nie gardzi moją ubogą chatą, to proszę.
I zwracając się zaraz do zdziwionego sługi, dodał:.
— Nic mi nie odmieniać, nic nie dodawać. Zechce jeść, niech je to, co i ja... ale, jeżeli myśli nocować...
Tu się rozśmiał: — Będzie papinkowi wygodnie.
Żydek od Josia pobiegł z odpowiedzią: hrabia stanął w oknie i zamyślił się.
Gniew dawny, trochę zabliźniony, odżył w nim znowu.
— Dosyć, że ja pokoju od nich nigdy mieć nie będę! — począł w duchu. — Trzeba teraz i raz nazawsze skończyć — niech się nie łudzą...
W izbie jedynej, w której już na stole, okrytym serwetką, napół wybieloną, było jedno nakrycie — hrabia zadysponował Antkowi, aby drugie podobne przygotował.
— A co tam na obiad? — zapytał.
— Krupnik, mięso i kasza ze słoniną...
Kwiryn się uśmiechnął.
— Powiedzże gospodyni, aby słoninę dała starą; mnie to nie szkodzi...
Tak przysposobiony, oczekiwał gospodarz zapowiedzianych odwiedzin. Lecz upłynęło niemało czasu nim kareta na saniach przed ganek się przysunęła.
Gospodarz, który się nie śpieszył z wyjściem na powitanie stryja, spojrzawszy przez okno, zdziwił się nieco, że przy karecie nie widać było żadnego pakunku i tłumoków. Domyślał się, że zapewne pod nie osobne sanie ze służbą iść musiały.
Jeden tylko kamerdyner, w bardzo pięknem futrze, elegant, wyglądający na pana, z miną gęstą, towarzyszył hrabiemu, pomógł mu wysiąść i na ganek go wprowadził.
Hr. Flawian, ubrany jak na ranną wizytę, w lekkiem futerku, w surducie, z łańcuszkiem orderowym — wyświeżony, pachnący, z laską w ręku, z twarzą dosyć wesołą, wpadł do izby, nie okazując żadnego zdziwienia z tego, co go tu spotkało.
Kwiryn stał nieco zdala, gotując się do walki; pozdrowił go lekkim i niezgrabnym dosyć ukłonem. Hr. Flawian zbliżył się ze swobodą człowieka wielkiego świata i powagą, która go nigdy nie opuszczała.
— Widzisz, szanowny synowcze — rzekł z dobrym humorem, który nadzwyczaj przykre zrobił wrażenie na Kwirynie — gdy góra nie chciała do Mahometa, musiał Mahomet przyjść do góry. Tak: rad mi jesteś, czy nie, czułem się w obowiązku, jako głowa rodziny przybyć i rozmówić się z tobą.
Kwiryn na razie nie znalazł stosownej odpowiedzi. Rachował na wcale inne spotkanie, a znajdował stryja przygotowanym i zbrojnym.
— Nie chciałem się familii naprzykrzać — burknął gospodarz. — Nawykłem do tego, że o mnie wcale się nie troszczono...
Flawian się uśmiechnął.
— Mylisz się — rzekł — rodzina ci dała to, co dla ciebie nąjdroższem było — swobodę zupełną, której użyłeś na dobre. Nie masz nam nic do wyrzucenia.
To mówiąc, Radzca obejrzał się za krzesłem, a Kwiryn podsunął mu je z miną dosyć kwaśną. Gość usiadł, sparł się na lasce, zobaczył stół nakryty i odezwał się:
— Widzę, że nie jadłeś jeszcze — proszę, każ sobie dawać, ja przeszkadzać nie będę.
— A stryj? — zapytał zdziwiony Kwiryn.
— O! ja — rzekł z uśmiechem hrabia — znając twe obyczaje, bo ludzie wszystko wiedzą — przeczuwając, że żyjesz z patryarchalną prostotą, do której ja, stary, nie nawykłem, bom zepsuty — kazałem sobie kucharzowi coś zrobić naprędce i śniadanie moje już zjadłem. Więc bez ceremonii.
Gospodarz potrząsł głową, coraz bardziej zmieszany. Siadł jednak za stół i w głos zawołał na Autka, aby mu obiad przyniósł.
— Kiedy stryj pozwala...
— Bardzo proszę, proszę — rzekł radzca, to nam do rozmowy nie będzie przeszkadzało, a — mamy z sobą wiele do pomówienia.
Kwiryn z widocznem i umyślnem zdziwieniem, jakby znakiem zapytania, zwrócił głowę do mówiącego.
— A tak — potwierdził stary — mamy do pomówienia, bo, choć ty się od familii odosabniasz i wyłączasz, nie mniej należysz do niej i wedle starego obyczaju solidarności, my cię liczymy do naszej gromady.
Kwiryn zmilczał — chciał począć rekryminacye, ale się powstrzymał.
Radzca, jakby miał dosyć czasu, patrzał, mówił powoli, panem był siebie, nie śpieszył się wcale.
— Pozwolisz mi zapalić cygaro? — spytał, sięgając po cygarnicę do kieszeni.
— Bardzo proszę — odezwał się Kwiryn, którego ta wyższość, pewność siebie i zimna krew stryja do najwyższego stopnia niecierpliwości doprowadzały.
— Familia — począł, zapalając cygaro powoli, przybyły — którą niesłusznie obwiniasz o obojętność względem siebie, owszem, troszczy się o los twój i widzi z radością powodzenie.
— Tak! — wybuchnął z szyderstwem Kwiryn — teraz, gdy ja mojej pracy zawdzięczam, żem się wzbił na nogi, familia raczy... cha! cha!
Hr. Flawian rozpalał cygaro bardzo pilnie.
— Byłem przygotowany do tej wymówki — rzekł chłodno — ale uderz się w piersi kto kogo zaniedbał? Nigdy ani słowem ani listem nie zwróciłeś się do nas... My narzucać ci się nie mogliśmy, bo-byś nas pomówił, że się wtrącamy w nieswoje rzeczy i chcemy cię krępować. Zerwałeś sam z nami, Anatola przyjąłeś, według francuzkiego przysłowia, jak psa w kręgielni. Pomimo to my — nie wyrzekamy się ciebie i szczerze sympatyzujemy.
— Z moim majątkiem! — odparł gorąco Kwiryn. — Tak! boć nie zemną? Jam prosty człek, wcale innego autoramentu, między nami niéma nic wspólnego.
— Przepraszam cię, krew i imię, są to dwa potężne węzły — rzekł Flawian. — Czy ci to miłe czy nie, ale do rodziny należysz... Bądźcobądź, ona ci dała narzędzie pierwsze, którem się dorobiłeś fortuny.
— A! a — co drugim z nosa spadło! — zawołał Kwiryn.
— A jednak z tego spadłego z nosa — dorobiłeś się — rzekł hrabia, uśmiechając się flegmatycznie.
— Bo i bez tego byłbym się dorobił, choćbym grosza nie miał — przerwał Kwiryn — któremu właśnie krupnik przyniesiono.
Rozmowa przerwała się na małą chwilę. Gospodarz jadł z rodzajem wściekłości, stukając łyżką, popychając talerze, dając oznaki zniecierpliwienia; stary palił cygaro spokojnie.
— Dajmy pokój wzajemnym rekryminacyom — odezwał się po chwili. — Są to rzeczy przeżyte, przebyte... których przerobić niepodobna. Być może, iż jest wina z naszej strony — że i ty nie jesteś bez winy. Mówmy o położeniu teraźniejszem, obecnem.
— Ale ja nie rozumiem właśnie — począł Kwiryn, który jedzenie porzucił, zwracając się do gościa — co moje położenie kogoś, choćby familią, obchodzi może? Jestem od bardzo dawna pełnoletnim... rządzę się dosyć przyzwoicie, bym, zdaje się, kurateli nie potrzebował.
— Nie zżymaj-że się — niecierpliwie odparł radzca — nikt ci się do niczego nie miesza i w niczem nie przeszkadza... Pomówić wszakże z sobą możemy.
Kwiryn, któremu podano mięso i ogórki, ramionami potrząsnął. Radzca pykał swoje cygaro.
— Wierz mi — rzekł — że krok ten, który czynię do ciebie, nie z siebie, ale w imieniu rodziny — jest natchniony życzliwością.
— Ah! ah! — rozśmiał się, płatając ogórek, Kwiryn.
— Szkoda nam ciebie — ciągnął dalej gość powoli. — Dałeś dowody niepospolitych zdolności i wytrwałości rzadkiej — szczycimy się tobą.. ale tu, w tem Polesiu, zakopany... bez stosunków, starzejesz. Jakaż przyszłość??
— Proszę się o nią nie kłopotać — zawołał Kwiryn. — Ja od państwa nigdy nic nie potrzebowałem.
— A my, chociażeśmy od ciebie, w imię solidarności familijnej żądali czegoś czasem — bo tego nie tajemy — gdyś raz nam dał odprawę, także już nic, wcale nie, nie żądamy nateraz, oprócz tego, żebyś imienia, które nosisz — nie zagrzebał na tem śmiecisku. Szkoda! szkoda! z taką fortuną, z takiem imieniem, mógłbyś świetny związek zrobić i...
— Cha! cha! cha! — rozśmiał się Kwiryn, uderzając się obu rękami w piersi i pokazując swą wyszarzaną czamarkę. — Myśl doskonała! zaprawdę, ale niechże pan radzca popatrzy na mnie. Czy to ja jestem do świetnego związku stworzony, ja, com lat kilkadziesiąt żył na tem śmiecisku i w tych śmieciach, z parobkami, po oborach! ja co waszym językiem mówić nie umiem, po waszych posadzkach chodzić bym nie potrafił, i — najmniejszej do waszego świata nie mam pretensyi?!
— A rad nie rad należysz i liczysz się do niego — dodał Flawian.
— Nie poczuwam się do tego — zawołał Kwiryn.
— No — i jakiż koniec? jaki koniec? — wtrącił radzca — zastanów się. Jesteś już starym kawalerem, postarzejesz jeszcze: choćbyś miliony zrobił — komuż je zostawisz?
— Że nie familii — to pewna — przerwał hrabia, który zaczynał drgać i rzucać się z oburzenia. Starym tak bardzo nie jestem.
— No — młodym też nie...
— Na bezżenność nie przysięgałem — rozśmiał się Kwiryn.
— Więc — przerwał przybyły — właśnie my chcemy ci być pomocą do ożenienia. Nie masz stosunków... my je zachowaliśmy...
— Najniższy sługa — najniższy — wybuchnął gospodarz. Najpiękniejsze dzięki — ale ja, jeśli się ożenię kiedy, to nie dla rodziny, nie dla stosunków, ale dla siebie.
— Zacięty jesteś w swym uporze i uprzedzeniu przeciwko nam niesprawiedliwem — westchnął Flawian. Jest to smutne...
— A szanowna rodzina prawdziwie jest zaciętą w opiekowaniu się mną, właśnie, gdy ja nie potrzebuję opieki...
— Smutne! smutne! — powtórzył zcicha, poprawiając się na krześle radzca. I, rzuciwszy okiem po izbie — nagle zwrócił rozmowę:
— Prowadzisz prawdziwe życie, rzekłbym anachorety, gdyby ono więcej do ekonomskiego nie było podobnem.. No — szczerze, nie nudzisz że się, nie tęsknisz za niczem, nie brak ci nic? nie czujesz potrzeby lepszego towarzystwa?
— Ja go nigdy nie kosztowałem, tego, co się lepszem nazywa, a w istocie mnie się wydaje najgorszem — podchwycił Kwiryn z goryczą. — Z parobkami sobie radę daję, z panami wiecznie-bym musiał się obawiać, abym oszukanym nie był.
Nie nudzę się wcale! słowo daję! Owce się kocą, mam woły na stajni, gorzelnie dwie... gnoje trzeba wywozić, jest czego dozierać.
I śmiał się, ale nie bez pewnej goryczy, gdy Flawian, słuchający go, w twarzy miał nieco szyderskiego wyrazu.
— Widzę, że gości wcale chyba nie miewasz, bo podobno jeden ten pokoik ci starczy — odezwał się. Dla tego ja, chcąc cię odwiedzić, a nie robić subjekcyi tobie, sobie zaś niewygody, obrałem w karczmie pied à terre. W ten sposób obaj jesteśmy swobodniejsi... i — możemy, choćby pomówić trochę...
Zdziwionemi znowu oczyma popatrzał na gościa gospodarz, jakby mówił: — „Co my z sobą do rozprawiania mieć możemy“.
— Chociaż nas tak, jak obcych, traktujesz i — zrażasz — rzekł Flawian — my ci tę excentryczność przebaczamy, a radzibyśmy serdecznie... wciągnąć cię napowrót na łono rodziny.
Kwiryn ukłonił się szydersko.
— Trudno! — odparł — lata długie rozdzieliły nas pono niepowrotnie; ja zresztą z nikim, oprócz parobków i arendarzy, nie żyję...
— I jakiż termin zakreślasz temu swemu dobrowolnemu wyrzeczeniu się? — wtrącił Flawian — boć... jakiś cel, jakiś koniec, jakiś plan mieć musisz... Robisz pieniądze na to, aby przy nich w kożuchu chodzić i żyć, jak parobek? — zestarzeć tak i...
— No — i zostawić zrobione miliony — gwałtownie zawołał Kwiryn. — Zostawić choćby na szpitale, na dobroczynność, na — co mi się podoba... toć przecie coś warto?
— A! filantropia! — mruknął Flawian. — Jest to rzecz ładna, ale dawać ubogim, gdy się ma rodzinę!! — niezamożną...
Poruszył ramionami.
Gospodarz, który kaszy ze starą słoniną zaledwie szkosztował, odsunął talerz, ręce włożył w kieszenie i zwrócił się do stryja.
— Właśnie to między nami jest sporne — rzekł. Ja nie czuję, bym miał rodzinę. Gdym był dzieckiem, nie dbano o mnie i wychowanie moje; gdy dorosłem, zbyto mnie najgorszym działem... dano mi czego nikt nie chciał. — Gdym się zakopał w tej dziurze i, jak hrabia powiadasz, śmiecisku — nikt do mnie nie zajrzał, nikt do mnie ręki nie wyciągnął — a teraz...
— Teraz, gdyś dał dowody zdolności i charakteru — przerwał stryj — teraz wszyscy się tobą interessują. To rzecz naturalna.
— Ale równie naturalnem ja znajduję — teraz podziękować za spóźniony affekt...
Odpowiedź ostra, po której się spodziewał, że uczyni wrażenie na przybyłym, nie zdawała się go bynajmniej poruszać. Był jakby przygotowany do tego, co go spotykało.
— Ja-bo mówiłem Anatolowi i Serafinowi — rzekł — że oni napróżno mnie tu do ciebie wyprawiają. Ze swego stanowiska może masz słuszność — nie przeczę; lecz my, ze stanowiska dawnych tradycyi rodowych, także mamy racyą. Nikt się wyłączać z gromady nie ma prawa...
— Ale kogo wyłączono — ten nie powinien powracać tam, zkąd go odepchnięto — dokończył Kwiryn. Radzca napróżno-byś mnie usiłował nawrócić.
O mnie tu nie idzie. Ja to wiem dobrze: gdybym nie miał owych milionów bajecznych, nikt-by z was ani spytał o mnie...
— Bajecznych? — podchwycił radzca.
Kwiryn na krótką chwilę zawahał się i namyślał. Nie wiedział sam, czem większą rodzinie przykrość uczyni: przyznaniem się do rzeczywistego stanu fortuny, czy podaniem jej w wątpliwość? Zdało mu się, że pierwsze byłoby boleśniejszem dla niej: odparł więc z pewnem lekceważeniem:
— Bajecznych... tak — bo mi ich fama stugębna liczy więcej niż mam. — Skomorow wziąłem z długami, zruinowany, porachowano mi go w dziale czterykroć stotysięcy złotych, a naówczas i dwóch kroć czystych wart nie był. Kto inny jeść-by na nim nie miał czego...
— Dziś mi za sam las zachowany dają tyle, ile w dziale szła scheda moja... Nie chwaląc się, kupiłem dwa klucze... daleko lepsze i większe niż moje spadkowe fundum... Bez kapitału nie jestem... Ale, na dziesiątki milionów nie liczę...
— Więc na piątki? — podchwycił Flawian żartobliwie — i to już wcale ładnie!
— Nie rozpaczam, że ich, gdy Bóg życia dozwoli, przyrośnie — począł żywo Kwiryn. — Wiem o tem, że Anatol, że Serafin, obaj tracą i są zaplątani — ale, niech im stryj powie, aby zupełnie na mnie nie rachowali. Żaden z nich, nikt z rodziny złamanego szeląga nie weźmie po mnie...
Radzca przyjął to oświadczenie z takim chłodem, jakby ono go bynajmniej nie obchodziło.
— I to coś warto, że mówisz otwarcie, bez ogródki — rzekł. — W ten sposób łudzić się nie będą. Tak lepiej; ja tę szczerość twą oceniam. Jesteś panem swej fortuny... ale, szanowny synowcze — sądzę, że prawo znasz i wiesz, że schedą spadkową... to jest Skomorowem, rozporządzać nie będziesz mógł swobodnie. Skomorów zawsze weźmie rodzina...
— Przepraszam! — krzyknął Kwiryn — gdybym na łożu śmiertelnem z babą szpitalną miał się ożenić...
— To by ci się na nic nie zdało — przerwał radzca — bo byś nie miał dzieci...
— Pomyślę więc o tem zawczasu — gniewnie wybuchnął hrabia...
— Spodziewam się, że nas mezaliansem nie zasmucisz — szydersko począł Flawian, i że ani z chłopką, ani ze służącą, ani z mieszczanką, ani z ochrzczoną żydówką nie pojedziesz do ołtarza...
— Za nic ręczyć nie mogę! — rozśmiał się Kwiryn. — Kto wie? właśnie to by mi się może uśmiechało.
— Masz, widzę, ducha kontradykcyi w sobie do wysokiego stopnia rozwiniętego — zakończył radzca, rzucając dawno zagasłe cygaro i patrząc na zegarek.
— Odwiedziny moje przeciągnęły się, a musisz mieć swe zatrudnienia. Spełniłem obowiązek, przybywając do ciebie w imieniu rodziny, chociaż byłem tego przekonania, że się to wcale na nic nie zda, a ciebie tylko w uporze umocni. Nie widzę, abym potrzebował próbować nanowo...
— Bo to-by próżnem było — wtrącił Kwiryn.
Radzca zwolna podniósł się z siedzenia, począł zapinać surdut, nieokazując najmniejszego wrażenia, co najmocniej dopiekło gospodarzowi.
— Pozostaje mi więc tylko pożegnać — rzekł, kłaniając się — i życzyć powodzenia, równie w finansowych jak w matrymonialnych jego zabiegach. Jeżeli małżeństwo przyjdzie do skutku — boć musisz się żenić, aby nam nic nie zostawić — racz-że nas zawiadomić, jaką tam wybraną... jejmościnkę do drzewa genealogicznego wpisać będziemy zmuszeni...
— Nie omieszkam — odparł, kłaniając się Kwiryn.
Radzca, jeszcze raz pozdrowiwszy go, spokojnie poszedł do drzwi i zawołał, otwierając je:
— Skalski! moje futro...
Podano mu je do pokoju.
Sanie stały niewyprzężone przed gankiem. Kwiryn, niewyprowadząjąc stryja, pozostał sam.
Wbiegł natychmiast Antek.
— Każ mi dać znać, kiedy on wyjedzie — mruknął Kwiryn.
Nazajutrz rano Joś przysłał z zawiadomieniem, iż gość, któremu izby ustąpić musiał, wypocząwszy po śniadaniu, w dalszą puścił się drogę.




Nazajutrz po bytności radzcy w Skomorowie, z południa, hrabia, który chodził zły, struty i, co mu się prawie nigdy nie trafiło, mruczał coś ciągle sam do siebie, a z Antkiem mówić nie chciał, kazał jednokonne zaprządz sanki. Z twarzy jego Antek to wybadał, że coś się wielkiego, stanowczego gotowało.

Z krwią ściśniętą, z ustami zakąszonemi siadł Kwiryn do sanek — i zawołał na woźnicę, uderzając go pięścią w plecy.
— Na Leśniczówkę...
W dworku u Sumaków, po owych wieczornych odwiedzinach, wcale się hrabiego nie spodziewano. Scholastyka rozpaczała, że głupia Steńka dla jednego całusa narobiła krzyku i mogła pana zagniewać na siebie.
Dziewczę płakało. Sumak głową potrząsał.
Nie było go i teraz w domu, bo rzadko w nim kiedy przesiadywał — gdy maleńkie saneczki zatoczyły się przed ganek. Steńka wyjrzała, poznała a raczej przeczuła, hrabiego, i spłoszona pobiegła się skryć w kącie alkierza.
Szczęściem pani Scholastyka dnia tego trzeźwiejsza, była na nogach, narzuciła na siebie prędzej ogromną chustę szarą, i rozkazawszy córce, aby, gdy zawoła, zaraz się ubrana stawiła — wyszła coprędzej na powitanie dziedzica.
Pierwszy to raz miała się z nim spotkać i pochlebiała sobie, że — popsute rzeczy (za takie je miała) naprawić potrafi.
Hrabia wszedł w futrze, w czapce, obejrzał się: zobaczył starą jejmość, zbadał ją oczyma pilno i spytał:
— Jejmość gospodyni?
— Tak, JW. hrabio — schrypłym głosem odpowiedziała, kłaniając się, stara.
— Mąż w domu?
— Niéma go... koło obowiązku.. bo, on nie usiedzi nigdy, korci go ciągle pańskiej własności dozierać...
Odpowiedzi tej zdawał się hrabia nie słyszeć; zrzucił futro, przeszedł się po izbie.

— Pokaż mi acani córkę! — rzekł grubiańsko. I siadł na podanym stołku.
Scholastyka, chociaż na chwilę zmieszana brutalskiem tem zawezwaniem, nie mówiąc słowa, nie protestując, wpadła do alkierza, zabawiła w nim krótko i wróciła.
— Zaraz przyjdzie — rzekła pomieszana — ale to, proszę hrabiego, dziecko jeszcze, bo ledwo piętnasty rok. Bojaźliwa strasznie, nieśmiała.
— Tem lepiej — rzekł hrabia. Pomilczał chwilę.
— Umie ona cokolwiek — zapytał — czytać? pisać?
— A, jakże, czyta bardzo biegle i pisze. O! już co do pilności i zdolności, to się mogę nią pochwalić.
— A statek?
— Panie Jezu! — pośpiesznie poczęła Scholastyka — niewinna, jak nowonarodzone dziecię — na to na Ewangelią przysiądz mogę.
Zamyślony siedział hrabia.
— Każ-że jej przyjść, niech się przypatrzę — rzekł.
Scholastyka pośpieszyła do alkierza i płaczącą, wylękłą Steńkę, opierającą się jej, przyciągnęła gwałtem przed hrabiego.
— Czegóż się boisz? — ofuknął głosem groźnym. Przecież ci się nie stanie nic. Odsłoń ręce, chcę twarz widzieć. Spójrz na mnie śmiało. Krzywdy ci żadnej wyrządzać nie myślę.
Zaledwie z pomocą rąk matczynych odsłoniła się zapłoniona, zapłakana twarzyczka. Hrabia wpatrywał się w nią z wielkiem zajęciem, ciekawością, ale bez okazywania żadnego szczególnego pociągu, któryby matkę i córkę mógł nastraszyć.
Dość już było samego tego mustrowania bezwzględnego, cynicznego, by je obie poruszyło: Steńkę trwogą, matkę nadzieją.
Opatrzywszy ze wszech stron biedną ofiarę, hrabia się przeszedł po izbie razy kilka — sapiąc, myśląc, mrucząc. Stanął.
— Słuchaj acani — rzekł nagle. — Może was wielkie i niespodziane szczęście spotkać, ale trzeba, byście rozum mieli.
Scholastyka, przewidując już coś takiego, czego córka nie powinna była być świadkiem, chciała ją do komory odprawić; hrabia kazał się jej wstrzymać.
— Oddacie mi córkę — rzekł głosem podniesionym. — Ja los jej biorę na siebie. Poślę ją na lat dwa na pensyą do Warszawy: niech się uczy i kształci. Jeżeli z niej zrobią co ludzkiego — rozumiesz acani, ożenię się z nią.
Scholastyka, usłyszawszy to, oniemiała. Nie wierzyła uszom własnym.
Wydało się jej to podejściem i — sposobem mówienia tylko, użytym, aby zrazu nie przestraszać; oczyma powtórnie Steńce wskazała alkierz, a gdy ta biegła się w niem ukryć, na pół nieprzytomna, rzekła cicho:
— Jaśnie wielmożny pan sobie żartuje.
— Ja, nie żartuję nigdy — odparł dość grubiańsko hrabia. — Robię głupstwo, ale mam do tego moje powody. Dziewczyna mi się podobała. Każę ją uczyć. Jeżeli mi potem co innego przyjdzie do głowy, nie stracicie przecież na tem....
Dopóki z pensyi nie wróci, widzieć jej nawet nie chcę. Za statek mi acani ręczysz?
Scholastyka tak była zmieszana, tak nie rozumiała nic jeszcze, że sama nie wiedziała co odpowiedzieć.
— Co do statku, jaśnie wielmożny panie — odrzekła wreszcie — Bóg i ludzie świadkami, a toż to jest dziecko, a skromne.
Pomimo jasno wypowiedzianego przez hrabiego planu, wychowania i — ożenienia, Scholastyka jeszcze wszystko to miała za fikcyą przygotowawczą i poczęła mruczeć powoli:
— My jesteśmy ludzie uczciwi, a choć nas los prześladował, ale o honor nasz szlachecki zawsześmy dbali i — też naszego dziecka.... tak....
— A cóż się tu jej honorowi ma stać? — ofuknął hrabia.
Scholastyka zamilkła.
— Wszelako — odezwała się po chwili, — jaśnie wielmożny pan pozwoli; zawsze co ojciec to ojciec: trzeba z nim mówić.
— Acani z nim sobie sama się rozpraw, jako matka — przerwał Kwiryn. Macie wóz i przewóz. Chcecie: biorę córkę i na pensyą oddaję. Będzie z niej co — powiadam, że się ożenię; a nie, to ją wam oddam. Znać jej ani widzieć nie chcę, aż za dwa lata.
Scholastyka zupełnie była zbita z tropu. Oboje z Sumakiem do wcale innych układów byli przygotowani, i — na te rachowali. Sprawa ta niespodzianie stawiła się teraz zupełnie odmiennie, jako dobrodziejstwo, za które należała się wdzięczność, ale nic za nie utargować nie było można.
Smutno patrzyła w ziemię p. Dyonizowa, w tem wszystkiem jeszcze podejrzewając podstęp i zdradę.
— Już to rzecz pewna, że takie wielkie szczęście byłoby dla nas cudem Opatrzności — poczęła, głową potrząsając; ale, proszę jaśnie wielmożnego pana, choćby po tych dwóch latach, uchowaj Boże się co zmieni, co my z nią poczniemy! Ją tam oduczą od roboty, a ona, przy mojem słabem zdrowiu (tu westchnęła głęboko), — cały dom na niej. Dać ją teraz: my jak bez ręki zostaniemy. Domka, — to jeszcze smarkacz i daleko jej do tej, która całe gospodarstwo prowadzi, bo ja razwraz łóżka muszę pilnować. Jak jej nie stanie — choć giń.
Hrabia, który chodził zamyślony, odwrócił się nagle.
— Weźmiecie sługę; na to ja dam.
— Zawsze to nie to, co własne dziecko, a ona u nas jedyne oko w głowie. Mąż za nią przepada, a ja...
Tu, zaczęła suche, ale zognione ocierać oczy.
Kwiryn słuchał namarszczony.
— Nie chcecie tego, co wam daję? Pomyślcie: ja sobie znajdę inną — rzekł surowo. — Żadnych targów zemną. Spuścić się trzeba na to, że będę o was pamiętał.
Chwilkę pomyślał.
— No i to dodać muszę — rzekł — że jeśli się ożenię z nią, to z nią jedną, a nie z wami. Wyniesiecie mi się do innego majątku; chleb dam, ale was na oczy widzieć nie chcę!
Scholastykę dopiero ten ostatni argument przekonał, że w istocie hrabia mówił naprawdę. Zarumieniła się, zmieszała, upokorzoną się uczuła, niepewną, co pocznie.
— Niech sobie mąż robi, jak chce — rzekła.
— Mów-że acani z nim — dodał hrabia, bo ja ani chcę ani myślę. Macie dwa dni czasu; przyjadę tu sam po odpowiedź. A teraz, nie paplać mi, nie gadać i — życzę rozum mieć.
Obejrzał się dokoła.
— Gdzie dziewczyna?
Matka weszła do alkierza i zaledwie potrafiła ją, rozpłakaną, powtórnie przyciągnąć.
Łzy te więcej się zdawały niecierpliwić niż rozczulać hrabiego. Popatrzał na Steńkę surowo.
— Nie becz-że — zawołał — nie masz czego! Inna-by mi do nóg padła: przecież cię z błota i śmiecia chcę podnieść i los ci zapewnić! — Miej rozum.
Uderzył ją zlekka ręką po ramieniu, aż dziewczę się cofnęło i ugięło przelękłe. Czapkę na uszy nacisnął — i wyszedł.
Scholastyka stała długo w miejscu, niemogąc przyjść do siebie. W głowie się jej kręciło tak, że swoim zwyczajem, dla pokrzepienia się, musiała pójść do szafki i kazała sobie podać ciepłej wody i cukru. Z wódką zmieszana woda była jej ulubionym napojem od lat wielu.
Po wychyleniu paru łyków jaśniej się jej zaraz zrobiło w głowie.
Z córką ani myślała mówić o niczem; czekała na męża; Sumak zaś, jak na złość, nie powrócił z karczmy, będącej na gościńcu, aż koło północy, gdy ze znużenia wszystko w domu spało.
Scholastyka jednak nie rozbierała się i była przygotowaną do rozprawienia się z nim natychmiast.
Zobaczywszy ją, wybiegającą z alkierza, z twarzą zaczerwienioną, z rękami podniesionemi do góry i wołającą zdala:
— Ale posłuchaj-że co się tu stało. — Sumak sądził, że nieszczęście jakie ich spotkało.
— Słuchaj-że — wołała Scholastyka — gdybym na moje uszy tego nie słyszała, gdyby mi nie powtórzył kilka razy...
— Ale któż? co? — krzyknął Sumak.
— A! Hrabia tu był... sam hrabia i wprost przyjechawszy woła: — Pokaż mi dziewczynę... Tę głupią ledwiem z alkierza wywlekła. Het ją opatrzył, powiadam ci, gdyby krowę na sprzedanie, a potem powiada wręcz — tak mi Boże dopomóż, bodajem światło niebieskie oglądała! — miejcie rozum, ja waszę dziewczynę biorę...
— Ale, zapewne! biorę — przerwał Sumak — gdyby ci ją dali...
— Słuchajże do końca — poczęła Scholastyka. — Dziewczynę biorę — powiada — dam ją na pensyą na dwa lata, niech się uczy... jeśli z niej będą ludzie — ożenię się!
Sumak buchnął śmiechem.
— I ty temu wierzysz!
— Kiedy zaklął się, że jej przez te dwa lata ani widzieć, ni znać nie chce... A powiada — nie spodoba mi się potem... toć ją odbierzecie z edukacyą...
— A mnie jej edukacya po co? — ofuknął Sumak — któżby to takim baśniom wierzył! Cała rzecz, że ją chce darmo wywieźć, a nam nie dać nic — ale — niedoczekanie jego!
Sumak począł chodzić i kląć.
— Sensu w tem niéma — wołał — gdzie jemu się żenić? Na co, po co, dla czego? Toć jest wprost zdrada i podstęp, aby nam dziecko wziąć i figę za to dać...
Tak się rozpoczęły rozprawy burzliwe między małżeństwem, aż gdy Scholastyka, przypomniawszy sobie ostatni argument, oświadczyła, że jeśli się z nią ożeni, na oczy ich widzieć i znać nie chce...
Sumak umilkł.
Uwierzył, że to była jakaś fantazya pańska, dla niego niezrozumiała, która mu się w żaden sposób w głowie pomieścić nie mogła.
Zapowiedziany termin przyjęcia lub odrzucenia był krótki. Do dnia nazajutrz Sumak był już u Antka.
Kłamał, czy prawdę mówił, stary sługa utrzymywał, że o bożym świecie nie wie.
— Tyle acanu powiem — zakończył, wódką go częstując — że on nigdy nie żartuje. Co powie, to święta prawda. Gdyby zabił człeka, nie skłamie... Kiedy mówi, że się chce żenić, to chyba do prawdy myśli... A bądźcobądź, czy tak, czy owak, kiedy mu córka wasza w oko wpadła — nie drożcie się. Powiecie „nie“, nie poprosi drugi raz, a z Leśniczówki wypędzić każe...
Sumakowi chciało się przynajmniej samemu z nim rozmówić. Ubłagany o pośrednictwo Antek, poszedł z prośbą. Hrabia z kpem go precz odprawił — nie chcąc mieć do czynienia z Sumakiem.
Wrócił tedy p. Dyonizy, zwiesiwszy nos, do domu. Był tego przekonania, że zdać się musiał na łaskę lub niełaskę.
— Juści — gębę mam, tej mi nie stuli — mówił w duchu: — Stanie się dziecku krzywda... i nie zechce wynagrodzić — to go choć po sądach będę ciągać. Nie daruję.
Do Leśniczówki przybywszy, Sumak żonie oświadczył:
— Rób sobie, co chcesz... ja nie będę pomagał i nie będę przeszkadzał... Biedyśmy się dosyć najedli... coś się trafia... człek się chwyta ostatniego... Wola Boża...
Westchnął, napił się — i trzeciego dnia postanowił nie być w domu.
Scholastyka na ten dzień i sama najpoczwarniej się przystroiła i córkę zmusiła do ubrania się, a włosy jej, dla lepszego połysku, szpikiem na ten cel zachowanym, wysmarowała...
Steńka płakała ciągle...
Najdziwaczniejsze myśli błąkały się jej po głowie; lecz, mimo świetnej zapowiedzi losu, jakiegoś nadzwyczajnego, strach, przeczucie przyszłości ciężkiej — nie dawało jej się uspokoić. Człowiek ten, co się jej mężem być obiecywał, postać jego, głos, obejście się, niewymowny wstręt w niej i trwogę obudzały...
Los ten wcale się jej nie uśmiechał — widziała w nim nieznaną, niezbadaną, ale pewną męczarnię. Nauka na pensyi nie miała też dla niej żadnego uroku.
Dwa lata niewoli! — Samo przypomnienie pierwszej nauczycielki, której winna była opłakaną naukę czytania i pisania — dreszczem ją przejmowało. Nie wyobrażała sobie inaczej nauczania, jeno w ten sposób nielitościwy męczeński... narzucanego.
Życie teraźniejsze, ciężkie, pełne znojów i utrapień, wydawało się jej jeszcze stosunkowo swobodnem, prawie szczęśliwem.
Przyszłość, ciemna, zagadkowa, pełna tajemnic, stała przed nią jak otchłań jakaś, w którą rzucić ją miano. Nie spodziewała się nigdy nic wielkiego, nic nadzwyczajnego dla siebie — jednakże choćby lżejszą służbę nad tę u rodziców, lepsze jadło, przyodziewek ładniejszy, a potem jakieś ubogie gospodarstwo. Pisarz jaki prowentowy, officyalista, mógł się ożenić.
Młodość jej schodziła pod tak ciężkiem brzemieniem, że nawet marzyć nie umiała. Coś, coby życie mogło osłodzić — nie śniło się jej nawet. Spać dłużej, mieć trzewiki całe, nową, choć jednę, sukienkę i jedzenia tyle, aby głodu nie cierpieć — stanowiło jej ideał cały.
Serce nie miało się ani czasu ani siły odezwać. W domu nikt nikomu nie okazywał przywiązania; żyła wśród wojny i poznała wprzódy bój życia, niż to, co je osłodzić mogło.
Lecz z tem, co znała, była oswojoną; to co ją czekało, niezgłębione, nieznane, musiało ją trwożyć. Sam wreszcie hrabia, rozkazujący, grubiański, stary (bo się jej takim wydawał), brzydki... któremu miała być poślubioną, był dla niej jakby katem jakim i oprawcą.
Pocałunek, który na jej czole wycisnął, palił ją długo, jak dotknięcie, jak ukąszenie jakiegoś złośliwego stworzenia... Ścierała go fartuchem i płakała.
Wiedziała dobrze, iż rodzicom się wypraszać — próżnem było. Modliła się więc przez te dwa dni, aby Pan Bóg odwrócił od niej to nieszczęście.
Sprzeciwić się nie było sposobu — uciec-by nie potrafiła. Na ostatek i los matki i ojca, sióstr, który się miał przez to poprawić! Czuła to, że ją jedną dla nich wszystkich poświęcić musieli, nie widziała w tem nic dziwnego, nic zdrożnego.
Z rozmów ojca z matką niewiele mogła wy rozumieć, lecz domyślała się, że opierać się hrabiemu nie będą śmieli.
Nadszedł dzień naznaczony.
Oczekiwano przybycia pańskiego do wieczora i — Steńka już zaczynała lżej oddychać, sądząc, że może myśl zmieni i nie przybędzie, gdy sanki o zmroku przysunęły się pod dworek i hrabia wszedł do pierwszej izby.
Scholastyka nań czekała.
Steńka siedziała w alkierzu, napół omdlała, a przy niej Domka i Marcesia płakały i śmiały się na przemiany. Głupie dziewczęta, nie rozumiejąc o co chodziło, bawiły się tym niezwykłym w domu zamętem.
Hrabia, z hałasem drzwi otworzywszy, stanął naprzeciw Scholastyki, nie mówiąc słowa. Kłaniała mu się milcząc jejmość.
— No — a cóż? namyśliliście się? Przymuszać was nie chcę...
Odpowiedź była zawczasu przygotowaną.
— Niech się już dzieje, jak wola i łaska pańska! — rzekła Scholastyka, wzdychając — ale niech jasny pan ma też litość nad nami ludźmi biednymi.
Nie odpowiadając nic, Kwiryn obejrzał się po izbie.
— Dziewczyna gdzie?
Matka musiała pójść po nią i przyciągnąć ofiarę, na której twarzyczce ślady łez i przestrachu aż nadto były widoczna. Stała z głową spuszczoną. Hrabia ręką swą szorstką i grubą chwycił ją pod brodę i kazał jej patrzeć na siebie. Głos jego cokolwiek złagodniał.
— Nie bój-że się, niewiedzieć czego — rzekł — przecież z tej niewoli i nędzy cię biorę... uczyć każę... powinnaś mi być wdzięczną... bo muszę łożyć na ciebie — a gdy się okaże, żeś tego warta.... możesz zostać moją żoną.
Spojrzał na nią i dostrzegł tylko, że cała jej twarzyczka, powieki, usta, policzki, drżały jak we febrze.
Puścił więc podbródek, głowa opadła; zamyślił się, nie mówił już do niej, ale do matki.
— Pilnuj-że mi jej acani, dopóki po nią nie przyślę — rzekł — trzeba obmyśleć dokąd ją dać, bo po pensyach drą tylko... i oszukują; tymczasem żebyś mi ją acani odkarmiła. Antek tu przyśle co trzeba dać do kuchni, żeby mi się odgryzła, bo blada i mizerna.
— U nas w domu często... — poczęła Scholastyka.
— Ja to wiem, u acaństwa często chleba nie ma, ale wódka jest zawsze — dodał hrabia szydersko.
Scholastyka ręce załamała.
— To jest potwarz, proszę pana grafa — zawołała — mąż mój w domu ledwie kieliszek czasem wypije, a mnie doktorowie dla febry nakazali z pieprzem...
Hrabia machnął ręką obojętnie.
— Wiem, wiem! — rozśmiał się.
Ręce w tył założywszy, przeszedł się po izbie parę razy, spoglądając na Steńkę.
— Przez ten czas robotą jej nie obciążać — dodał — nie trzeba, żeby próżnowała, ale nie zamęczać, niech się wyśpi i odpocznie: potrzeba, żeby wyrosła i zmężniała; chuderlawa jeszcze.
Scholastyka, już przejednana, wtrąciła żywo:
— Proszę pana grafa, i ja do ośmnastu lat byłam jak szczapa... a toż dopiero piętnasty...
— Wiem! wiem! — przerwał graf — który słuchać nie lubił.
Popatrzył jeszcze na Steńkę i zbliżył się do niej:
— Żebyś mi choć dobre słowo dała.
Dziewczę milczało, matka się odezwała za nią:
— Ale, proszę pana grafa, taż to przestraszone... jak trusia...
Hrabia nie nalegał.
Wszystko zdawało się skończone.
— Każę ją przed podróżą oporządzić — rzekł. — Przyjdzie tu jejmość, która się tem zajmie.
— Ja-bym mogła sama — wtrąciła Scholastyka, bo ja też niezawsze tak chodziłam.
— Mówię, że przyślę jejmość — powtórzył hrabia. Zawrócił się. — Proszę mi jej pilnować — niech spoczywa i odkarmi się.
Skinął głową i wyszedł. Matka go odprowadziła za drzwi, sądziła, że coś utarguje jeszcze; ale hrabia nie chciał słuchać, — wszystko już miał w myśli postanowione. Sanie ruszyły.
Scholastyka powróciła zadumana do izby, w której już Steńki nie znalazła. Siedziała w alkierzu, płacząc, a Domka czepiała się jej szydersko, w ucho szepcząc.
— Pani grafini! pani grafini!...
Sumak powrócił do domu właśnie, gdy sanki hrabiego stały jeszcze przededrzwiami, ale miał ten rozum, że się schował w izbie czeladnej, nie pokazywał i czekał, aż odjedzie.
Wszedł dopiero, gdy zobaczył sanki za wrotami. Scholastyka pocichu powtórzyła mu, mniej więcej wiernie, wszystko, co słyszała i co mogła spamiętać.
Nie okazał pan Dyonizy wielkiej radości; czego innego się spodziewał, lecz zawsze i to, co się stało, na przyszłość go zabezpieczało.
Jak powiedział wprzód, postanowił biernie się trzymać do czasu, patrzeć, korzystać i wyczekiwać.
— Jużci inaczej być nie mogło — rzekł do żony, graf ze swej skóry nie wylezie; sknerą był i będzie we wszystkiem: więc, choć ma fantazyą jakąś niby pańską, poświńsku ją sobie urządzi. Będzie się, i o jadło, i o sukienczynę, i o wszystko targował. Wyrachował, że zawsze mu taka żonka taniej wyjdzie, niż najmniejsza szlachcianka — no, i nic wymagać nie będzie miała prawa...
Ciekawym, co dalej...
Nazajutrz Antek przysłał zapowiedziane śpiżarniane zapasy na odżywienie dziewczyny. Rzucono się do sanek dobywać, bo, rozumie się, iż cała rodzina odżywiać się też niemi spodziewała. Nie było w nich nic wykwintnego, ani wielkiego zbytku, lecz i to dla Sumaków wiele znaczyło.
Hrabia, który jadał z parobkami, dla innych też łakoci nie myślał dostarczać. Scholastyka zauważyła w milczeniu, iż żadnego napoju, żadnej butelczyny nie było. Znalazła tylko trochę kawy i cukru, który w myśli przeznaczyła do swego napoju.
Na saniach przysłana była stara dworka, niegdy kucharka, dziś gracyalistka, która miała staranie o bieliźnie Antka i hrabiego. Łączyły ją podobno niegdyś bliższe z pierwszym stosunki. We dworze zwano ją Czumadrychą; był to szpieg i donosiciel, którego nie cierpiano.
Czumadrycha oświadczyła, że jest dla usługi panience i że jej pozostać tu kazano aż do odjazdu panienki, co się Scholastyce wcale nie podobało. Był to stróż, było to oko pańskie, nadzór nad nimi.
Czumadrycha, duża, tłusta, rumiana baba, wyszczekana, śmiała, pewna siebie, z pierwszych słów dała poznać, że choć sługa, ale rozkazów sobie dawać nie pozwoli. Poczęła się w dworku tak śmiało rozporządzać, jak u siebie.
Scholastyka zmiarkowała, że teraz z każdą czynnością i słowem rachować się będzie musiała. Nie była już panią w domu. Czumadrycha zaraz na wstępie panienkę sobie kazała pokazać, popatrzała, głową pokręciła — i uśmiechnęła się dwuznacznie.
Sumak, znający jej położenie, znalazł się względem niej nader grzecznie, — tak, że żona potajemnie mu w grzbiet dała kułakiem za to. Z nim Czumadrycha też, popatrzywszy mu w oczy, obiecywała być na jaknajlepszej stopie.
W ślad za nią nadjechała ekonomowa z drugiego folwarku, niegdyś przez lat kilka klucznica w Skomorowie, która czas jakiś była w łaskach u hr. Kwiryna, i ten ją później za mąż sam wydał; mówiono nawet, iż wyposażył. Zwała się Pakulska, a miała powierzchowność jeszcze wcale niczego. Ponieważ gdzieś, kiedyś uczyła się kroju sukien i stroiła bardzo sama, hrabia ją delegował do oporządzenia panienki.
Gość to był daleko od Czumadrychy niedogodniejszy: kobieta złośliwa, zarozumiała, mająca się za coś nieskończenie wyższego od pani Scholastyki i despotyczna, jak ten, który ją zesłał.
We dworku wszystko jej było w niesmak, zimno, swąd, jedzenie niedobre. Okazywała to bez ceremonii.
Missya, z którą przybyła, także się jej nie podobała, a los Steńki gniewał, bo — mówiła sobie — kiedy się żenić chciał, przecie powinien był ze mną...
Lecz spełniała polecenie, bo z panem hrabią żartów nie było.
Garderoba panienki, nawet Scholastyce, która nie wymagała wiele, wydała się skromną. Hrabia nie życzył sobie, ażeby do zbytków się przyzwyczajała.




Pani Grońska miała pensyą na Podwalu od lat wielu. Z wyjątkiem kilku panienek z miasta, przychodzących na lekcye, reszta jej wychowanek, z prowincyi, mieściła się u niej, żywiła, uczyła i męczyła dla dokończenia edukacyi.

Pensya pani Grońskiej nie należała, ani do tych sławnych, które wszystkie dzienniki i professorowie za wzór zalecają, ani też zalecała się do tych, które z wielkim rabatem ofiarują za tanie pieniądze dawać wszystko to, co najlepsze pensyonaty, tylko — w skromniejszych gatunkach i rozmiarach.
Była to instytucya pośrednia, oparta na rachubie, aby opłacała pracę jej poświęconą, nieubiegająca się za sławą i blaskiem, ale nieceniąca się mniej od najsławniejszych.
Duszą jej nie była ta, której imię na firmie stało, pani Grońska — ale siostra jej, Adela. Grońska wyszła była z przywiązania i affektu za urzędnika ubogiego, z którym kilka lat żyła bardzo szczęśliwa. Odumarł ją mąż, z dziecięciem, które wkrótce umarło także; biedna wdowa została bez emerytury, bez grosza, zrozpaczona. Czas jakiś całem jej zajęciem było: chodzić na cmentarz i płakać na grobie męża.
Panna Adela, siostra jej, niemłoda panna, będąca na prowincyi guwernantką, na wieść o owdowieniu siostry Ludwini, przybiegła do Warszawy, znalazła ją napół obłąkaną, chorą i — z energią niepospolitą, siłą woli, trochę przemocą skłoniła do założenia pensyonatu na współkę.
Zmusiła siostrę do pracy i uratowała jej życie. To było czynem wielkiej zasługi, ale... każda rzecz ma dwie strony. Ratując siostrę, panna Adela razem urzeczywistniła ideał swego życia. Czuła się zawsze stworzoną do założenia pensyonatu. Siostrę zrobiła gospodynią, sama wzięła na siebie brzemię nauczycielskie, nadzór i kierunek.
Stosunki pozawiązywane dawniej na prowincyi dozwalały pannie Adeli rachować na liczne, średniej klassy uczennice.
Oprócz namiętności rozkazywania, rządzenia, uczenia, gderania; oprócz zmysłu pedagogicznego, panna Adela, osoba wszechstronna, miała wiele innych pobudek, rachunków i t. p. Była niegdyś piękną, a teraz, gdy już liczyła lat blizko czterdziestu, miała się jeszcze za majestatycznie ponętną. Nie wyrzekła się więc małżeństwa; ale, niechcąc być w położeniu siostry, potrzebowała posag sobie zapracować. Była chciwą i żądną grosza. Być może nawet, że teraz chęć zbogacenia się tłumiła w niej wszystkie inne zachcianki. Niemając żadnego środka lepszego do — spekulacyi, musiała panna Adela spekulować na — wychowywaniu.
Celem więc pensyonatu nie było właściwie wychowanie, ale jaknajtańsze dostarczanie tego, co stanowi ingredyencye nauczające, i w proporcyach oszczędnych.
Panna Adela, encyklopedystka zuchwała, sama na siebie brała nauczanie tego wszystkiego, coby drogo innym opłacać musiała. Miała tę zdolność pospolitą nauczycielek z rutyną, że się łatwo sama oswajała z czem było potrzeba. Gotową była w tydzień przygotować się do dawania języka, o którym nie miała wyobrażenia; chwytała pierwszą lepszą książkę, uczyła się nomenklatury i śmiało wchodziła na katederkę. Pensya jej obchodziła się surrogatami wszelkiego rodzaju. Axiomatem ulubionym panny Adeli było: — Kto się chce uczyć, ten się nauczy bez niczego; a kto niema ochoty — darmo mu najdroższych nauczycieli sprowadzać.
Oszczędzać! oszczędzać! to było zadanie wielkie, jedyne, główne. Śmiała, zręczna, wymowna, wyposażona niezmierną ilością tych komunałów, któremi ludzie pospolicie się karmią i drugich żywią — panna Adela dawała sobie rady we wszystkiem. Odpierała zarzuty, podnosiła zalety, rozwiązywała wątpliwości, wostatku i pochlebić umiała i miłość własną ludzi połechtać. Szczęściło się też jej niesłychanie. Rodzice byli z niej zadowoleni, dzieci także, nadzorcy nic do zarzucenia nie mieli, a każdy rok dozwalał znaczną dosyć sumkę w listach zastawnych złożyć do komody.
Pensyonat nie był może gorszym od innych; — mechanizm przyjęty wszędzie funkcyonował w nim prawidłowo; na oko było wszystko, czego rodzice mogli żądać, a nawet opłata od panienek wydawała się wcale umiarkowaną.
W tem właśnie największej bystrości dała dowody panna Adela i wielkiej znajomości ludzkiej natury. Ograniczała się sumką nieprzerażającą, lecz, później dopiero wyjaśniało się, iż wiele rzeczy dodatkowych nie wchodziło do rachunku.
Rozmaite extra niekiedy w końcu roku podwajały należność. Rodzice się trochę zżymali, lecz opłaty były rozłożone, cząstkowe i nie dawały się czuć tak dotkliwie.
Oprócz tego dom się powoli wyposażał bielizną, sreberkiem, sprzęcikami, które każda uczennica wnosiła, ale wynieść ich żadna nie mogła.
Żywiono skromnie i hygienicznie, nadewszystko hygienicznie, z zachowywaniem postów i względami na różne pory roku, którym pewne pokarmy nie służą.
Z zasady też panienki wiele posług około siebie same spełniać musiały, co oszczędzało utrzymania sług, a panna Adela dodawała pocichu i ten przekonywający argument przeciw nim, że sługi, źle wychowane, łatwo obcowaniem swem na młodzież zgubnie wpływać mogą.
Pensyonat Grońskiej był utrzymywany tak, aby każda panienka corok czystego dochodu coś przyniosła.
Dobór nauczycieli był wielce oględny. Najwięcej przychodziło starych emerytów, ludzi złamanych, biednych, posłusznych, na wszystko zobojętniałych a szczęśliwych z tego, że się im trafiał zarobek. Rzadko kiedy panna Adela brała nauczycielki — bo z temi się godziła trudno — a w braku jakiegokolwiek professora, o ile jej czas starczył, gotową była zastępować wszystkich. W ostateczności, gdy godzin jej brakło, a oszczędność była konieczną, łączyły się dwie klassy w jednę, godziny skracały i t. p.
Pani Grońska zajmowała się gospodarstwem tylko, a w chwilach wolnych poczciwa, biedna kobiecina zawsze jeszcze męża opłakiwała.
Wszyscy mężczyźni znajdowali pannę Adelę bardzo pięknie zakonserwowaną. Słusznego wzrostu, już nieco spulchniała z latami, okrągła, biała, z okiem czarnem, pełnem wyrazu, twarz rysów klassycznych — panna Adela szczyciła się oprócz tego niezbyt małą, ale bardzo pięknych kształtów ręką i nogą, zawsze najstaranniej ustrojoną w trzewiczki jaknajciaśniejsze.
Z wielką znajomością ludzi i świata, niesięgającą zbyt głęboko, ale opartą na odwiecznie sprawdzających się axiomatach, panna Adela umiała mówić z każdym, przypodobać się, ująć, z najlepszej strony ukazać.
Pochwał też sobie samej nie oszczędzała, a gdy ich nie wypadało głosić własnemi usty, zastępowała ją w tem siostra, której ona znów podobną się monetą odpłacała.
Oddawano jej sprawiedliwość powszechnie, a — niektórzy nawet mówili o jej bezinteressowności...
Pensyonat mieścił się na pierwszem piętrze kamienicy wielkiej, zajmując je całe. Na dole były sklepy, drugie zajmowały składy i mieszkania należące też do pensyonatu. Dom, dosyć opuszczony i zaniedbany, na pierwszem piętrze nie raził ani nieczystością, ni złem powietrzem — drugie za to.... Ale tam, oprócz domowych, nikt nie wchodził.
Na pierwszem z kurytarzyka wprawo, był pokój czy salonik, w którym przyjmowano — przybywających rodziców, nauczycieli i rzadkich gości. Ten fiziognomią swą, surową nieco, jaknajlepiej uprzedzał. Stół w środku zarzucony był książkami, szafy dwie pełne ich, gdyż pani Adela obstawała przy tem, żeby naukowe dzieła, atlasy, nawet papier i ołówki, pensya sama dostarczała. Na tym monopolu był także niezły zarobek. Nut panny nie mogły gdzieindziej, jeno u niej, kupować.
Częstokroć z tego wypadało, że pewne dzieła, kompozycye, nawet papier i kajety, choć niezbyt zalecające się — musiały być zużytkowane, to jest — rozkupione.
Na szafach dwa globusy stroiły je charakterystycznie. Na ścianach, w ramach wisiały rysunki, ofiary, powinszowania i podziękowania uczennic...
Zresztą pokój się nie odznaczał przepychem żadnym i błyskotkami — lecz nic mu też zarzucić nie było można. Miał nawet dwie spluwaczki, misternie zamykane z pomocą sprężyn, które oddawna przestały wieczka podnosić. Było to powodem, że niedowidzący professor R. dwakroć na wieczkach pozostawił pamiątki swych odwiedzin.
Zwykle w wolnych godzinach, w saloniku tym, uznojona wydawaniem ze śpiżarni, i dozorem kuchni, odpoczywała pani Grońska, w żałobnej swej sukni. Przyjmowała ona przybywających; lecz poprosiwszy siedzieć i oświadczywszy, że siostra jej najlepiej będzie mogła objaśnić i t. p„ dzwoniła, prosząc panny Adeli.
Ta zawsze bywała w jakiejś klassie, lecz na zawołanie zastępczynią wyznaczała i przybywała dla rozmowy, w czasie której Grońska się wysuwała.
Jednego ranku panna Adela była w salonie na lekcyi fizyki, gdy ją poproszono do parlatoryum.
Znalazła tu mężczyznę, wyglądającego co najwięcej na miernej fortunki szlachcica. Zrazu nawet zdał się jej mieć w sobie coś ekonomskiego. Był gruby, duży, twarzy niemiłej, rysów nieregularnych, opalony. Ubiór wcale się elegancyą nie zalecał, maniery... zadomowionego wieśniaka poznać w nim dawały.
Był to nasz hrabia ze Skomorowa, ale przybywszy w interesie, zaprezentował się nazwiskiem, nie dodając do niego tytułu... Obawiał się, nie bez przyczyny, ażeby mu za jego tytuł drożej płacić nie kazano.
Nazwisko to, bardzo znane, uderzyło pannę Adelę, lecz — nie przypuszczała, ażeby hrabia mógł tak niepocześnie wyglądać.
Wpatrzyła się w niego bacznie, chcąc się domyślić: jaka to była ryba — lecz znalazła się wobec prawdziwego sfinxa. Twarz nie mówiła nic — oprócz, że mógł być grubianinem.
Proszony siedzieć, Kwiryn siadł bez ceremonii i sparł się na stoliku.
— Przychodzę — odezwał się zprosta — z interessem do pani, dosyć... dosyć delikatnym, niezwykłym. Proszę mnie cierpliwie słuchać. Zalecono mi jej pensyą jako bardzo dobrą — a nie drogą.
Panna Adela głową skinęła.
— Nie jestem żonaty, nie mam dzieci — mówił dalej — ale mnie obchodzi pewna młoda osoba, lat piętnaście, zaniedbana — której-bym chciał dać wychowanie — pewne.
Panna Adela, chciała coś wtrącić — Kwiryn nie dał jej mówić.
— Proszę mnie wprzódy wysłuchać — przerwał.
Obejście się niezbyt grzeczne, nieco szorstkie, zaczynało niecierpliwić pannę Adelę, tem więcej, że — przybyły z góry zapowiedział, iż szukał pensyi — nie-drogiej.
Ale niezwykła była odpychać nikogo.
— Osoba, której bym chciał dać wychowanie pewne, ma na to czasu przeznaczonego lat dwa...
Panna Adela otworzyła usta, Kwiryn przerwał:
— Proszę mi dać dokończyć — rzekł: — Czytać i pisać pono umie, więcej nic. Była w ubóztwie wielkiem... zahukana... nie żądam dla niej świetnego nic... talentów żadnych, języków co można... lecz, żeby się jej trochę głowa otworzyła i żeby to było podobne do ludzi...
To rzekłszy, zamilkł hrabia. Przychodziła kolej na pannę Adelę, która, wysłuchawszy, namyślała się co odpowiedzieć. Wypadek był w istocie wyjątkowy.
— Podejmiesz się pani tego? — zapytał Kwiryn — i co za tę sztukę mam płacić?
Mówił tak jakoś lekceważąco, że panna, przywykła do grzeczniejszych form, trochę się nadąsała.
— Wistocie — odezwała się — potrzeba-by namyśleć się: czy przyjąć, lub nie, taką uczennicę. Moje, wszystkie są z bardzo zacnych domów, starannie od dzieciństwa prowadzone... a ta panienka... gdyby przynajmniej była młodszą, ale lat — piętnaście...
— Czy piętnasty — odparł hrabia niedbale. — Trudno, ja na to poradzić nie mogę. Zechcesz się pani podjąć?
— Potrzebujemy jednak dłużej się o tem rozmówić — odezwała się z godnością panna Adela, której się zdało, że zaimponuje gościowi tonem... Spojrzała nań — i dostrzegła, że wcale nie zrobiła wrażenia. Trzymał czapkę w ręku i dusił ją, jakgdyby już się myślał wynosić.
— Pan dobrodziej żądasz... rzeczy trudnej — dodała — panienka prawie dorosła, zaniedbana, a na całe tego zaniedbania wypełnienie czasu lat — dwa tylko. — Naturalnie: osoba w tem położeniu, szczególnych starań i pilności wymaga — a zdaje mi się, że wacpan dobrodziej mówiłeś coś i o warunkach, aby to nie kosztowało go drogo.
— Tak jest, bo pieniędzy na to wyrzucać nie mogę — rzekł hrabia. — Ale widzisz asińdźka (panna Adela się zarumieniła) ja też nie wymagam wiele, ani talentów, bo to kobiecie później do niczego, ani języków wielu... byle — byle głowę jej otworzyć.
Panna Adela poruszyła zlekka ramionami.
— Pani mnie rozumie? — spytał Kwiryn.
— Zdaje mi się — odparła Adela z uśmiechem.
— Przyjmie ją pani?
— Dlaczegóż nie? Ale wypadek wyjątkowy: to i honorarya moje muszą być do niego zastosowane.
Usłyszawszy to hrabia, podniósł się z krzesła, jakby chciał pożegnać, lecz po namyśle siadł znowu.
— Naprzykład? cóż za tę sztukę rocznie — zapytał — ale... zapowiadam sobie i waruję — dodał — że żadnych rachunków i rachuneczków dodatkowych nie płacę. Godzę się hurtem, z książkami, papierami, nawet odzieniem i obuwiem. Płacę regularnie, gotówką, lecz, ani złamanego szeląga nad umowę.
Panna Adela rumieniła się i gniew ją zaczynał opanowywać; już miała gościowi drzwi «kazać, gdy — zmieniwszy myśl — zwróciła się do stolika, z zimniejszą krwią chwyciła ołówek i papier, poczęła rachować...
Hrabia cierpliwie czekał.
Nie mówiąc nic, podsunęła mu notatkę, której cyfra ostatnia wielkiemi, wyraźnemi liczbami była wypisaną.
Hrabia Kwiryn wydął usta.
— Ho! ho! ho! ho! — zamruczał. — Parę koni w mieście za tę cenę możnaby utrzymać — i furmana w dodatku.
Panna Adela, oburzona, rozparła się w fotelu, patrzała w okno, on na nią.
— Pan daruje, ale ja nie mam czasu — odezwała się obojętnie.
— Ja go też nie mam — odparł hrabia. — Czy to już ostatnie słowo?
— Dwóch nie mam! — zawołała urażona panna.
Hrabia się zamyślił.
— Spodziewam się — rzekł — iż pani, wziąwszy to na siebie, spełnisz....
— Kto panu mnie i pensyą moją polecił? — ofuknęła Adela.
— Niech się pani nie gniewa — rzekł z flegmą hrabia — będę jej ufał. Zatem...
Trochę udobruchaną twarz obróciła do niego panna.
— Bądź pani łaskawa spisać umowę...
— Spisać? umowę? — pochwyciła, śmiejąc się gospodyni — któż to słyszał?...
— A bez tego nic! — rzekł hrabia i wstał.
Ruszywszy ramionami, panna Adela chwyciła papier.
— Imię pańskie i nazwisko... imię panny...
Kwiryn się zadumał nieco. Teraz, gdy umowa stanęła, nie widział potrzeby tajenia się z należnym mu tytułem, i zwolna wycedził.
— Kwiryn, hrabia... ze Skomorowa.
Piszącej pióro z ręki wypadło; podniosła głowę, zdziwiona. Uśmiechał się tryumfująco hrabia.
— Tak, tak, rzekł — mam ten tytulik... ale to do rzeczy nie należy, pannie zaś imię Faustyna Sumakówna.
Zmieniło to znacznie położenie: panna Adela stała się natychmiast grzeczniejszą, ale hrabia pozostał, jak był... Warunki były umówione, kontrakt spisany — wszystko skończone...
Panna sobie tego przebaczyć nie mogła, iż się w nim, nawet po usłyszeniu nazwiska, excentrycznego hrabiego nie domyśliła.
— Kiedyż będę miała przyjemność? — spytała.
— A! wątpię — odrzekł hrabia — aby to pani przyjemność sprawiło wielką, tego wilczka dostać... Przyślę ją tu natychmiast po powrocie do domu i pod kwit acani dobrodziejce zdać każę. Tymczasem, dla oszczędzenia przesyłki pieniędzy, półroczną kwotę składam, i — także o kwit upraszam.
Panna Adela śmiała się już, przymilając.
— Cóż to pana hrabiego skłoniło do tego dobrego uczynku? — spytała.
— To nie jest żaden dobry uczynek — mości dobrodziejko, ale po prostu próba i spekulacya — odparł hrabia. Nie lubię się chwalić, gdy niéma z czem... Mam pewne widoki, więc ryzykuję na wychowanie. Dziewczę bardzo ładne.
Panna Adela zarumieniła się mocno i zamilkła.
— Ale jak dobrego w tem niéma nic, tak też złego się domyślać nie trzeba — intencye są uczciwe...
Nie tłómaczył się więcej pan hrabia i wstał z krzesła.
— Polecam więc staraniom pani — dodał — wychowanicę moję. Zrób z niej przyzwoitą, skromną, uczciwą, a nade wszystko posłuszną panienkę, bez fąfrów w nosie... Trzeba to trzymać surowo. Nauczy się cokolwiek — dobrze; nie — to ja tam wielkiej nauki wymagać nie będę, byle głowę miała otwartą.
— Wezmę ją w szczególną opiekę — odpowiedziała panna Adela — przyłożę starania. Pan hrabia może być pewnym.
— I pani dobrodziejka możesz być pewną — przerwał hrabia, że ja półroczną pensyą punktualnie wypłacać będę...
Z tem pożegnał pannę Adelę, która, długo wpatrzona w spisaną na dwie ręce umowę — dumała i w końcu wybuchnęła śmiechem serdecznym.
— Grońska! Ludwisiu! — zawołała, i wchodzącej podsunęła papier. — Wystaw-że sobie, co za zdrajca! tytułu mi nie powiedział wprzódy, aż umowa stanęła. Skąpiec przeklęty! Dziewczę — albo... córeczka jego potajemna, albo... licho wie co. Piętnasty rok — i nic nie umie!
Grońska wpatrzyła się w papier, potem w siostrę.
— Kazałaś mu dobrze zapłacić!
— Ba! gdybym wiedziała kto on — byłby więcej dać musiał, ale — stało się. Umowa zrobiona. Bądźcobądź, znajdzie się sposób coś jeszcze z niego ściągnąć! O!
Grońska się uśmiechnęła.
Można sobie wyobrazić, z jaką ciekawością na przybycie zapowiedzianej Sumakówny oczekiwano.
Plan wychowania z góry był już obmyślany. P. Adela, której dziewczę polecono trzymać ostro i obchodzić się z nią surowo, a nie wymagano nauki wiele, postanowiła wziąć ją do pomocy w gospodarstwie dla Grońskiej, ograniczając się w początkach niezbędnemi tylko lekcyami.
W ten sposób naprzód miało się dziewczę otrzeć, nabrać pewnej maniery — i, ponieważ szło o otwarcie głowy tylko, mogła się ona przez samo przypatrywanie się życiu, rozmowy i t. p., nieco rozjaśnić.
P. Adela cieszyła się zawczasu z tego nabytku, który ją niewiele miał kosztować, a mógł nawet w potrzebie sługę zastąpić.
Wyrazy hrabiego, zalecające obchodzenie się surowe, mocno utkwiły w głowie p. Adeli. Rozumowała na tej podstawie, nie bez logiki, sądząc, że bez przyczyny surowość ta nakazaną jej być nie mogła. A więc — panienka zasłużyła na to, aby na nią miano oko i cugli jej nie popuszczano!
— Musi to być dobry ptaszek! Piętnaście lat, zaniedbana i — potrzebująca ostrego nadzoru.
Tak więc przybycie nieszczęśliwej poprzedziły już wyobrażenia o niej — fałszywe, a mające wpływać na obchodzenie się z nią w tym domu. Nie bez przyczyny też p. Adela uznała za właściwe tej uczennicy, wymagającej szczególnej pilności, nie łączyć odrazu z innemi i odosobnić ją tak, aby innych nie popsuła.
Pani Grońska gotową była ją wziąć do siebie, lecz p. Adela, znając jej zbytnią dobroć, łagodność, sentymentalność, nie mogła się zgodzić na to.
— Tybyś ją dopiero poprowadziła — mówiła bez ogródki. — Tobie jej dać nie mogę. Potrafiłaby ci się przypochlebić popsuta dziewczyna, bo, że zepsuta być musi — to pewna. Hrabia niedarmo zalecał tak pilno, aby na nią mieć oko.
Przy pokoju, który zajmowała p. Adela, znajdował się gabinet ciemny, niegdyś alkowa, dziś skład rzeczy, które gdzieindziej przenieść łatwo było. P. Adela kazała go opróżnić, trochę oczyścić i — postanowiła, że Faustynka przy niej i z nią mieszkać będzie.
Miało to wielkie znaczenie, dla tych, co znali nieubłaganą, drobnostkową, pedantyczną w najmniejszych rzeczach nauczycielkę. Panny, które się o tem dowiedziały, łamały ręce, użalając się nad losem nieszczęśliwej, która chwili spoczynku i swobody mieć nie mogła. Obiecywała się jej najstraszliwsza niewola!
W alkowie postawiono łóżeczko żelazne, stoliczek, szafeczkę małą; a że tu światła we dnie brakło, w pokoju p. Adeli, pod jej okiem, nowa uczennica pracować miała.
Wszystkie te przygotowania oddawna pokończone zostały, a uczennica nie przybywała. Nareszcie, dnia jednego, piękna ekonomowa odwiozła ją i wyrzuciła na ląd ten, na którym z brwią namarszczoną, wyprostowana, majestatyczna oczekiwała na nią p. Adela.




Pierwsze wejrzenie na tę istotę osowiałą, wylękłą, znużoną drogą, z zapłakanemi oczyma, przybitą — oczyma osłupiałemi wodzącą dokoła i niezdającą się rozumieć co do niej mówiono; — niedozwoliło ochmistrzyni z fiziognomii i powierzchowności żadnego wyciągnąć wniosku.

Przyjęła Faustynę zimno, poważnie, bez najmniejszej oznaki jakiegoś współczucia, a nawet prostej, należnej każdemu, uprzejmości.
Napróżno spróbowawszy dobyć z niej coś więcej nad — tak lub nie — p. Adela przestała badać ją — wskazała miejsce, wydała pewne rozkazy najpilniejsze, a sama zwróciła się do przybyłej ze Steńką ekonomowej.
Zaproszono ją na kawę do pokojów pani Grońskiej.
Wiemy już jakie było usposobienie p. Pakulskiej dla tej — dzierlatki, jak ją zwała, której losu zazdrościła, pomnąc, że się on właściwie jej samej należał. Prócz tego pochlebiało to p. Pakulskiej, że ją tu dobrze przyjmowano — chciała się popisać ze złośliwą wymową przed imponującą jej p. Adelą.
— Nie mogę kłamać, słowo honoru daję, bo i nie godzi się tak zacnym osobom nie powiedzieć prawdy — i — nie mam powodu taić nic.
Hrabia nasz, bo to dziwak jest i był — nagle sobie upodobał tego szurgota, choć to ni z pierza ni z mięsa. Rodzice, choć niegdyś mieli trochę majątku, ludzie ordynaryjni, matka pijaczka, ojciec zbij-bruk i próżniak, a też się zalewa. Ale co to, kiedy mężczyźnie staremu podlotek w oczy wpadnie! Starym jak hrabia, to im która bardziej, z pozwoleniem, zasmarkana — najwięcej do smaku.
— Więc pani sądzisz — przerwała, marszcząc się p. Adela, że on ją wychowuje dla siebie.
— A dla kogóż by też! Powiedział im, rodzi com, że się gotów z nią ożenić — a oni głupi uwierzyli. Ale — gdzietam! będą widzieli.
P. Grońska i p. Adela spojrzały po sobie.
— Osobliwsza historya — kwaśno odezwała się Adela. — A charakter dziewczyny — jak się on pani zdaje?
Pakulska głową potrząsała.
— Kto ją wie! — rzekła — już to jest najgorszy znak, bo ja ludzi znam, że — zamknięta, milcząca, nic z niej nie dobyć — mruczek. Przez całą drogę żebym słowo z niej mogła wyssać! — Tak, nie — dobrze, zimno — zimno — i po wszystkiem. We łzach się tylko rozpływała, a i te łzy podejrzane.
— Hrabia nam zalecał trzymać ją surowo — rzekła p. Adela, — czy-by miał jakie powody do tego?
— A jużciż! pewniej coś mu doniesiono, bo on bez racyi nic nie czyni. O! to kuty człek!
— Czy hrabia majętny? — zapytała Grońska.
Pakulska ironicznie się uśmiechnęła.
— Co? majętny? — rzekła — ale! mało powiedzieć majętny.... to jest bogacz całą gębą! Trzy klucze; pieniędzy jak lodu, a grosza długu...
— A wygląda tak skromnie?.. proszę? — odezwała się Grońska.
— To jeszcze nic: żeby panie wiedziały, jak żyje! to dopiero dziwować się. — Jak prosty parobek. Co prawda, skąpy bardzo i dlatego do takiej przyszedł fortuny, bo po rodzicach mało co wziął.
— Skąpy, ale, — jednak ma fantazye! — dodała p. Adela.
Ścisnęła ramionami Pakulska.
— Juści-ż — miewa, ale i w tem skąpy. My go dawno znamy. Z familią własną nie żyje, aby jej nic nie dawać.
Po kawie ekonomowa, którą przyjmowano bardzo dla niej pochlebnie, z atencyami, do których nie była przywykła, poczęła się wywdzięczać różnemi opowiadaniami — języka utrzymać nie umiała i nie mogła — naplotła niestworzonych rzeczy, często nie dobrze się godzących z sobą, i p. Adeli pozostawiła wrażenie dziwne, chaotyczne — nieprzyjemne, a dla wychowanicy powierzonej jej — wcale nie korzystne.
Czuła p. Adela, że dziewczę było jej zdane na łaskę i niełaskę, i że przez lat dwa robić z nią mogła bezkarnie, co chciała.
Opisać co się działo z tą ofiarą, którą los dziwaczny rzucał w ręce ludzi nieznanych — zaprawdę trudno.
Przy rozstaniu się z rodzicami, którzy jej nigdy czułości nie okazywali najmniejszej, z siostrami, które płakały po niej, czepiając się odjeżdżającej, Steńka płakała do mdłości. Musiano ją cucić, wsadzać do sań, a ekonomowa lepszego na uspokojenie sposobu nie znalazła nad łajanie, gderanie i groźby.
Po tym wybuchu gwałtownym w drodze nastąpił rodzaj osłupienia, zdrętwienia. Ze znużenia wielkiego naprzemiany usypiała, to przebudzona siedziała, nierozumiejąc co do niej towarzyszka mówiła.
Własne położenie, groza jego, nawet ciekawość w niej zabiła. Patrzała i nie widziała nic — nie obchodziły ją rzeczy, które oglądała pierwszy raz w życiu, nie zapytała o nic, na nic nie zwróciła oczów.
Znudzona a lubiąca mówić, Pakulska po kilkakroć próbowała napróżno zawiązać jakąś rozmowę. Uznała ją ostatecznie głupią — i gniewna milczała, burcząc tylko, przy każdej sposobności.
Steńka nie miała jasnego wyobrażenia, ani jak ma postępować, ni co robić, jak się zachować; wiedziała, że musi być posłuszną. Pensya czemś nakształt klasztoru się jej wydawała.
Pierwsze wrażenie nie zmieniło nic. Zamknięto ją do ciemnego kąta, kazano rzeczy rozpakować samej, zapowiedziano, że sobie służyć musi.
Wieczorem p. Adela zabrała się do egzaminu surowego. Czytanie okazało się niedość wprawnem, machinalnem i bezmyślnem, pisanie gorszem jeszcze.
— Waćpanna w tym wieku wstydzić się powinnaś nieumieć nawet porządnie i ortograficznie dwóch wierszy napisać.
— Nie uczono mnie, tylko krótko i z łaski — przebąknęła Steńka — a w domu na czytanie i pisanie czasu nie było.
— Kto chce, ten zawsze na naukę czas znajdzie — odezwała się dogmatycznie p. Adela — ale panna ochoty nie miała.
Cóż tu było odpowiedzieć na to? Steńka zamilkła.
Długa perora nastąpiła potem, z której mało co zrozumiała.
Nazajutrz nauka poczęła się od kalligrafii, według wzorów i metody przyjętej w zakładzie. Miejscem wyznaczonem był pokój p. Adeli.
Pierwszego dnia nie zdecydowano jeszcze, czy wyłączoną uczennicę do wspólnego powołać stołu. Dano jej liche i zimne jedzenie, tam gdzie pisała.
P. Adela zaglądała do niej razy kilka.
Jednym z powodów, dla których wahano się z wypuszczeniem uczennicy na widok publiczny, był stan jej garderoby. Pakulska, która ją sporządzała skąpo i ze złą wolą, opatrzyła ją w tak nędzne sukienczyny, że wstyd było p. Adeli — takiego koczkodana mieć u siebie.
Ponieważ Pakulska, dnia tego jeszcze odpoczywająca w Warszawie, na obiad była proszoną, oświadczyła jej p. Adela, że po rozpatrzeniu się w garderobie jest zmuszoną wszystko to precz wyrzucić, a nowe rzeczy, do reguł pensyonatu zastosowane — sprawić.
— Niech sobie hrabia wasz robi, co chce, ale ja się na śmiech wystawić nie mogę, i na jego rachunek sprawię, co potrzeba, a to, co przywiozła z sobą, gotowam mu odesłać.
Pakulska, której dziełem było wyposażenie to, protestowała gwałtownie, lecz p. Adela okazała się nieubłaganą. Dla niej było to, oprócz innych względów, także maleńką spekulacyą, na której musiał być zarobek; a żadnego możliwego zarobku w tym domu nie zaniedbywano.
Pakulska nie chciała o tem wiedzieć, ani słyszeć, p. Adela na jej odpowiedzialność zlecała, aby oznajmiła hrabiemu, iż — jest zmuszoną tak postąpić.
Ekonomowa obawiając się, aby coś więcej równie nieprzyjemnego jej nie narzucono, pożegnała się po obiedzie — i, niechcąc się nawet widzieć z tą, którą przywiozła, uciekła.
Po wyjeździe jej natychmiast p. Grońska zajęła się ubraniem, to jest umundurowaniem, nowej uczennicy. Tymczasem trzymano ją w pokoju p. Adeli.
Najmniejsza oznaka współczucia, dobroci, względu na położenie, nie osłodziła losu Steńki. P. Adela wyszukiwała pozorów do gderania i nagany, mustrowała, popychała.
Czuła już jakąś niechęć i wstręt do niej. Być może, iż wcale niezwyczajna piękność dziewczęcia, bijąca w oczy, o której wszyscy aż do Grońskiej mówili — piękną niegdyś a majestatyczną pannę tak źle usposabiała.
Ona nie znajdowała jej wcale piękną, a niezmiernie niezgrabną, nieokrzesaną — jak kloc, ordynaryjną i t. p.
Panny z pensyonatu były niesłychanie zaciekawione tą tajemniczą koleżanką, szukały sposobu wtargnięcia do pokoju p. Adeli, co im zostało zakazanem, podsłuchywały podedrzwiami, zaglądały przez dziurkę od klucza.
Steńce wychodzić — było surowo wzbronionem. Apatyczna, nie miała też najmniejszej do tego ochoty. Nie wyobrażała sobie, nie przypuszczała, aby tu mogła znaleźć przyjaciółkę, a obawiała się instynktowo prześladowania.
To zamknięcie się z kalligrafią wiecznie trwać przecież nie mogło. P. Adela widziała sama, że jakiś modum vivendi należało obmyślić.
Ale, w stosunku do przygotowania, Steńka nie mogła inaczej się umieścić, jeno w najniższej klassie, co dla niej było upokarzającem, a dla małych dziewczątek mogło się stać dystrakcyą niepotrzebną.
Trzebaż więc było dla tego wyjątku stworzyć oddzielną jakąś — nie klassę, ale — plan nauki i miejsce.
P. Adela zasięgała rady, skarżyła się, myślała, nic jakoś niemogąc wynaleźć właściwego.
Wprawiało ją to w zły humor, który wywierała na Justynce, nawykła do popychania, gderania, do obchodzenia się szorstkiego; dziewczyna tak się okazywała zimną i apatyczną, tak znosiła obojętnie gadaninę p. Adeli, tak wszelkie groźby nawet nic nie działały na nią, że nauczycielka nie wiedziała w końcu, jak tę naturę zastygłą powołać do życia.
Była dla niej tajemnicą.
Inne dziewczęta niecierpliwiły się, płakały, starały przymileć się i przebłagać; ta, raz obywszy się nieco z położeniem, otarłszy łzy, słuchała zimno, milczała i nie dawała znaku życia.
Wpadła na tę myśl p. Adela, że możeby w łagodny sposób coś z niej zrobić można, lecz nienawykła była do niego, nie był on w jej tradycyach i charakterze.
Tymczasowo, niemogąc trzymać Steńki ciągle przy kalligrafii i książce, którą ona brała posłuszna, ale zdawała się błądzić po niej oczyma, nie czytać; — p. Adela zaczęła posyłać ją w pomoc p. Grońskiej do gospodarstwa, zakląwszy siostrę, ażeby nie folgowała jej i nie pobłażała.
Z równą obojętnością, jak do pisania, poszła Steńka do naprawiania bielizny, do małych posług przy kuchni i śpiżarni.
Tu okazało się, że miała pewną wprawę, zmysł porządku a nawet nieco żywiej się obracała.
Grońska była bardzo z niej kontenta, lecz nie dawała tego poznać po sobie.
Ponieważ obowiązki te nowe przechodzenie po domu czyniły nieuchronnem, Steńka poraz pierwszy zaczęła się spotykać z innemi pensyonarkami.
Patrzano na nią ciekawie, nieśmiąc się zbliżać, jak do zapowietrzonej, bo p. Adela zrobiła jej reputacyą nieokrzesanej, dzikiej, głupiej, prostacko wychowanej. Ona też nie próbowała nawet zawiązywać stosunków.
Znalazła się tylko jedna ze starszych, wiekiem zbliżonych do niej współuczennic, Idzia Szlomińska, która, postanowiła, bądźcobądź, zagadkową istotę bliżej poznać.
Idzia, córka, dziś już posiadającego dobrą wioskę w Lubelskiem, pana Maxa Szlomińskiego, który się majątku w Warszawie dorobił, w jakimś kantorze, sama też była istotą dosyć excentryczną.
Słuszna na wiek swój (miała bowiem, jak powiadano, ledwie lat szesnaście) otyła, pełna, męzkich ruchów i twarzy brunetka, energiczna, śmiała, szyderska, pierwsze lata życia przybywszy na warszawskim bruku, w towarzystwie niezbyt dobieranem, Idzia i na pensyi we wszystkiem szła przebojem. Wcale nie ładna, ale oczu czarnych, żywych, ust dużych rumianych, świeża, nad wiek już dojrzała, niewiele się troszczyła o narażenie się p. Adeli, mając w tym roku pensyą opuścić.
Bystrem okiem widząc wszystkie ujemne strony pensyi, szydziła sobie z nich niemiłosiernie. Obawiano się jej i oszczędzano.
Wypatrzywszy chwilę, gdy Grońska przy bieliznie zostawiła samę Steńkę, Idzia wcisnęła się do pokoju, w którym ona przy oknie przyszywała oberwane guziki i tasiemki.
Dziewczę tak się nie spodziewało, aby ktoś z nią chciał robić znajomość, zawiązywać rozmowę, że zobaczywszy Szlomińską, podniosła tylko głowę i czekała: co jej każe?
Idzia siadła, kiwnąwszy jej głową, na krzesełku, z którego stos ręczników zrzuciła na ziemię. Ruchy miała męzkie, zajęła więc miejsce, nogę na nogę zarzuciwszy i ręce na piersiach zakładając.
— Cóż to panna tak zawsze jesteś sama i sama? — zapytała. — Musisz się nudzić? Steńka podniosła oczy, zdziwiona.
— Słucham, co mi każą — odparła.
— Bardzo ładnie — rozśmiała się Idzia — ale one cię zamęczą. Nie trzeba się im dawać zarzynać. Nawet nie próbowałaś żadnej zrobić znajomości?
— Nie wiedziałam czy-by ją kto chciał zrobić zemną — odparła Steńka.
— Dlaczego? dlatego, że jesteś uboga dziewczyna — mówiła Idzia. — U nas tu na pensyi wszystkie równe.
— Ale ja — nic nie umiem.
— Bo cię pewnie nie uczono, toś niewinna — ciągnęła dalej Szlomińska. Otóż ja ci powiem, że mi ciebie żal.
Steńka się zarumieniła; spójrzała z takiem zdziwieniem, jakby się obawiała szyderstwa.
— Ja ci się przydać mogę — kończyła Idzia — bo ja tu nawylot wszystko znam, a kto zemną dobrze, za tego ja w ogień i w wodę.
Niedoczekawszy się odpowiedzi, ani podziękowania, Szlomińska rzekła po chwili:
— Jesteś zahukana, a ja ci powiem: dać się zahukać i sponiewierać — to najgorsza rzecz... Ludzie potem jak z łachmanem się obchodzą. O! ja!.. ja taką nie jestem... ja się nie daję!
Rozśmiała się wesoło.
— No, dla zrobienia znajomości, powiem ci naprzód o sobie. Nazywam się Idalia Szlomińska, ojciec ma piękną dużą wieś i dwór w Lubelskiem, wyszedł na dziedzica i szlachcica, choć mówią, że był prostym Szlomką i w jarmułce chodził. No — to co? — Powiadają, że ja mam żydowski nos i rysy... No — to co? będę miała też żydowski posążek, bom jedynaczka...
Widzisz, że ci się spowiadam szczerze, a teraz — kolej na ciebie...
Steńka, patrząc na nią, przypomniała sobie życzliwą Esterę, i poczuła się ku niej pociągniętą.
— O sobie ja p. Idalii — mało co powiem — rzekła.
— Mów wprost „Idziu“ bez „panny“ — przerwała Szlomińska.
— Cóż? rodzice ubodzy bardzo — mówiła jąkając się, nieśmiało Steńka — ojciec był dzierżawcą, a teraz biednym officyalistą, u tego hrabiego, który mnie oddaje na pensyą.
Idzia rzuciła na nią ciekawem okiem.
— Mów prawdę, zakochał się w tobie?
— Alboż ja wiem! — szepnęła zarumieniona Steńka, jam go parę razy w życiu ledwie widziała... i to taki był....
— Jakiż był!
— Patrzał strasznie, mówił tak grubo, groźno.
— Młody? stary?
— O! nie młody — zawołała Faustynka.
Idzia potrząsła głową.
— To ty go kochać nie możesz! odparła, a po chwili dodała ciszej:
— Kochasz innego? hę? przyznaj się!
Ruszyła ramionami dziewczyna.
— Ani wiem, ani znam nikogo! Gdzież tam!
— No, to przyjdzie z czasem, boś ładna — paplała Idzia — nawet ja ci powiem, żeś piękniejsza, niż ja... Gdzie! gdzie! ale ja taką, jaką jestem, wolę być!...
Zamilkła znowu Steńka.
— Patrzajcież, że ten stary kazał cię edukować umyślnie dla siebie; stroją cię jak kozła na ofiarę w wieńce...
Po chwili dorzuciła Szlomińska:
— Ty, słyszę, ledwie czytać i pisać umiesz? prawda to?
— Prawda — odpowiedziała Steńka bez wstydu — i tego mnie jedna panna z miłosierdzia uczyła. Potem musiałam u rodziców pracować; nie było czasu ani uczyć się, ni myśleć o niczem, prócz gospodarstwa.
— Ale masz ochotę się uczyć? — zapytała Szlomińska.
Sumakówna zwróciła na nią oczy z naiwnością dziecka.
— Proszę panny — do czego się to mnie przyda? Żaden mnie inny los nie spotka, tylko... ciężka praca... skończy się na niej... a tam ta nauka!...
Ruszyła ramionami.
— Straszna z ciebie desperatka — rozśmiała się Idzia... nic świata nie znasz... a ja ci tylko to powiem, że jak u mnie na nauce pobędziesz... inne ci myśli przyjdą do głowy...
Teraz ja dłużej z tobą bawić nie mogę, bo Grońska lada moment wpaść może, a, choć ja się jej nie boję — ale lepiej, aby na ciebie nie gderali za mnie... Spotykać się będziemy; ja cię muszę wziąć w opiekę, bo mi cię żal...
To pierwsze spotkanie dosyć było miłem dla opuszczonej dziewczyny, lecz nie przywiązywała wagi do niego.
Idzia się jej podobała, ale żywszego uczucia w niej nie budziła.
Ciągle żyła w tej apatyi, jaką rodzi długie cierpienie i nędza.. Pobyt na pensyi nie mógł jej jeszcze rozpędzić.
Szlomińska, bardzo wprawna w oszukiwanie nadzoru, umiała się tak ułożyć, że potem częściej spotykała się ze Steńką i jej zaufania pozyskała.
Chciał tak los widać, ażeby to naiwne stworzenie wpadło właśnie w ręce i pod wpływ dziewczęcia, w którem krew grała żywo, które znało życie i jego tajemnice niekoniecznie z najpiękniejszej strony i chlubiło się tem, że dla niej... nie było już na świecie nie zakrytego.
Pierwszą rzeczą, którą Idzia starała się wpoić w swą uczennicę, było to, że powinna wykształcić się i rozruszać na pensyi, nauczyć wszystkiego tego, czem się ludzi przywabia — i wcale nie myśląc o starym hrabi — szukać sobie z ładną twarzyczką losu na świecie...
— Co ty się masz dać zakuć w niewolę? — mówiła jej — za co się staremu sprzedawać, kiedy się znajdą tacy, co ci z miłości na klęczkach służyć będą i obsypią cię...
O miłości p. Idalia mówiła do zbytku, nieustannie, z gorącością wielką, tak, jakby na świecie oprócz niej nie było nic dla kobiety.
Steńka słuchała, jak o żelaznym wilku; dla niej to były rzeczy niezrozumiałe.
Jednakże z rozmów ze Szlomińską wiele w niej utkwiło... Myślała potem: czy-by też w tem nie było co prawdy?
Nad wiek swój zaawansowana, Idzia chwaliła się, że młodszych nauczycieli formalnie zbałamuciła i śmiała się z tego. Przyznała się, że drugiego, starego, tak oczyma niepokoiła, iż dla niej miał szczególne względy. Prócz tych dwu, mówiła o młodym chłopcu, który dla niej chodził pod oknami, i o sąsiedzie w Lubelskiem, z którym do ogrodu wybiegała, który ją za ręce ściskał i raz nawet wpół objął.
Wszystko to w śmieszki obracała.
— Dopiero, jak się z tej pensyi uwolnię, poczną się szczęśliwe czasy. Będę bałamucić, żeby szaleli za mną. To bardzo przyjemnie. I nie dam się pierwszemu zbrzega wziąć... Będzie mi musiał dobrze służyć na łapkach...
Na inną możeby te rozmowy wpływ większy wywarły: Steńka słuchała, nie przejmując się niemi. Lecz śmiała się czasem i wdzięczną była za weselej spędzoną chwilę.
Te ciche szepty i śmieszki ze Szlomińską nie trwały długo. Wypatrzyła je panna Adela i zapobiegła, aby się nie powtarzały.
Odosobniono znowu Steńkę.
Wina tych potajemnych konszachtów spadła, nie na Idzię, ale na niewinną ofiarę — na Steńkę, której przypisywano, że psuła Szlomińską... że, sama zepsuta, mogła... najgorsze jej poddawać myśli, i t. d.
Zburczano ją i zakazano wszelkich bliższych z pannami stosunków. Jednakże nie podobna było trzymać jej ciągle przy bieliznie i cerowaniu. Panna Adela brała ją z sobą do różnych klas na — pewne przedmioty, dosyć fantastycznie powybierane.
Wszakże szło, jak hrabia mówił, nie o naukę, ale o otwieranie głowy...
Ta jednak bardzo się jakoś zwolna rozjaśniała. Nie obchodziło nic Steńkę, bo korzyści z tego nie widziała żadnej.
Po kilku jednak miesiącach tego poniewierania i przerzucania posłuszną uczennicą skutek był ten, iż wszyscy, począwszy od nauczycieli do towarzyszek jej, poczęli się litować nad losem dziewczęcia i oburzać tem postępowaniem bez miłosierdzia.
Pierwszy, który wziął do serca los biednej Steńki, był stary professor historyi — pan Żeganowski.
On też sam należał do tych wydziedziczonych, którym się los nie uśmiechnął nigdy. Uczony, sumienny, ale cichy i skromny, nieumiejący się polecić, ani przemówić za sobą, pokorny do zbytku, Żeganowski w ciągu całego swego zawodu zawsze był uprzedzanym, wypychanym, usuwanym na stronę. I gdy niewarci go ludzie lekkomyślni, nie wiele umiejący, zajmowali coraz wyższe stanowiska, on w końcu zszedł na maleńką emeryturę i, blizko siedmdziesiątletni, marł głodem.
Z tej emeryturki utrzymywał on siebie, dwóch synowców, sieroty — i dla wystarczenia na ich i swoje skromne potrzeby, zabezcen dawał lekcye u p. Adeli, dawał je i po domach. Ubożuchno odziany, przygarbiony, mały staruszeczek, kłaniał się, robił, co mu polecono — nie sprzeciwiał się nigdy nikomu; lecz serce jego mimo smutnych życia doświadczeń, zachowało tę miłość, z którą na świat przyszło, szczególniej dla biednych i wydziedziczonych.
Żeganowski, patrząc na tę ubogo ubraną, bladą, sadzaną w ostatniej ławce dziewczynkę, którą się posługiwano, rzucano nią, łajano bez przyczyny, obchodzono się z surowością bezprzykładną — powziął dla niej niemal ojcowską miłość.
Lecz nawet jej usłużyć w czemkolwiekbądź — nie mógł. Obawiał się okazanem współczuciem jeszcze los jej pogorszyć.
Steńka jednak z jego wejrzenia, z łagodnie przemówionych czasem słów paru, zrozumiała, iż miałaby w nim obrońcę i opiekuna — gdyby nie żelazna, nielitościwa ręka panny Adeli.
Żeganowski pilno się dowiadywał o Sumakównę, spoglądał na nią; czasem, gdy było można, wyróżniał ją i dodawał męztwa. Inne towarzyszki pomagały mu w tem, bo przez niechęć do panny Adeli gorąco się zajmowały Steńką.
Przezywano ją kopciuszkiem, lecz starano się pomagać jej we wszystkiem.
Oko p. Adeli rozpoznało łatwo w pannach to usposobienie — odtąd tem zazdrośniej prześladowała swą ofiarę.
Panna Adela złą może nie była, lecz zmęczoną, bezmyślną w wielu rzeczach, a gdy raz weszła na jaką drogę, nałogowo i uparcie się jej trzymała. Była przekonana, że tą surowością naprzód dogadza hrabiemu, powtóre, że naprawia zepsuty charakter, w którym domyślała się poczwarnych zboczeń, niemając najmniejszych do tego powodów. Grońska, łagodniejsza, patrząc na to, brała czasem ostrożnie stronę Sumakówny, ale to p. Adelę jeszcze przeciwko niej gorzej usposabiało.
— O! już niech mi siostrunia o niej nie mówi! O! ja ją znam na wylot! O! to ptaszek! Niéma niebezpieczniejszych istot nad te skryte, na pozór pokorne, posłuszne, przymilające się!! Chytra, zła... przewrotna...
Proszę siostry, inna przez ten czas dałaby się pochwycić na czemś — coś-by zawiniła... ta, tak się umie ukrywać, że jej nigdy złapać nie można w niczem... A Szlomińską jak potrafiła sobie pozyskać? a całą pensyą? Professor Żeganowski także jej broni... Więc ja jedna taka jestem głupia i ślepa...
Panna Adela wpadła w zapał, i kończyło się to na ostrem jakiemś wystąpieniu przeciwko Steńce, która go, z obojętnością swą, wysłuchawszy — odchodziła, poruszając ramionami.
Złożyło się dnia jednego, że Steńka sama pozostała w klassie, gdy Żeganowski się wybierał do wyjścia. I ona też śpieszyła za innemi, aby jej opóźnienia nie wyrzucano.
Stary zatrzymał się na drodze z uśmiechem łagodnym.
— Moje dziecko — szepnął jej żywo... Choćby na świecie było najgorzej, nie trzeba nigdy ani nadziei tracić, ani rąk opuszczać. — Każdy powinien pracować i nie zasypiać tak w odrętwieniu, jak ty! Ucz się, — a w Bogu miej nadzieję.
Serdeczna ta rada, głosem pełnym współczucia wyrzeczona, choć formą swą może za nadto wyszukana — utkwiła jednak w pamięci i w sercu dziewczęcia.
Mają słowa miłością jakąkolwiek natchnione tę siłę, że otwierają i głowy i serca. Czego nie może sprawić ani groźba, ani surowość, ani szyderstwo, ani żaden inny środek podbudzający — poczciwy jeden wyraz cudownie sprawia.
Steńka, która pamięć miała doskonałą, gdy chciała, i gdy uwagę swą skierowała na co, słowa professora, jak-by wyrocznię jakąś, poniosła z sobą do ciemnej alkowy. Siadła z niemi, dumała długo. Dźwięczały jej w uchu, drgały w sercu. Uczuła się pokrzepioną.
Pierwszym skutkiem ich było, że pobiegła do książek dotąd zaniedbywanych, że się chciwie rzuciła do nauki. Miłość własna obudziła się w niej. Czyżby ona nic nie mogła i ostatnią być miała?
Było to jakby drgnięcie od iskry elektrycznej — a po niem z dnia na dzień dokonywała się zmiana niespodziewana.
Steńka zaczęła się uczyć z namiętnością. Zdziwiła się sama, jak to jej przychodziło łatwo; to, co dotąd niezrozumiałe obijało się o jej uszy, nagle jakby promieniem z góry się rozjaśniło. Rozumiała, odgadywała; umysł śpiący dotąd poruszał się niespokojny i dokazywał cudów.
W pokoju p. Adeli podostatkiem było książek, a dostęp do nich nie wzbroniony.
Steńka zaczęła potajemnie uczyć się z zapałem wielkim, lecz kryła się z tem, bo przeczuwała, że i to jej za złe poczytanem być może.
Zdolności, które, dotąd niespożytkowane, spowite leżały, z potęgą wielką w pomoc jej przychodziły.
Cieszyła się tem potajemnie, że inne rówieśnice dosięgnąć i wyprzedzić może.
Stary Żeganowski ciekawie spoglądał na nią i on jeden może odgadł zmianę, jaka w niej zaszła; ciesząc się nią i — bardzo ostrożnie przychodząc w pomoc słówkiem nieznacznem.
P. Adela postrzegła tylko z podziwieniem wielkiem, że Steńka zaczęła pisać, nietylko ładnie, ale ortograficznie. Ruszyła ramionami, lecz strzegła się najmocniej okazać, że to pochwalała. Milczała pogardliwie.
W sposobie życia Steńki, którą się posługiwano, jak dawniej, nic się nie zmieniło, lecz chwytała każdą chwilę wolną, aby ją zużytkować dla siebie i kieszenie nosiła książek pełne.
— Widzisz, moja Grońska — zawołała, wchodząc z trzaskiem do jej pokoju p. Adela. — Ja ci mówiłam zawsze, że to jest dziewczyna zepsuta, chytra, zamknięta w sobie — przewrotna.
— Jezus, Marya! — odparła Grońska, składając ręce przestraszona, bo miała tajemną słabostkę do Steńki. — Cóż zrobiła? co się stało?
— Złapałam ją na gorącym uczynku — ciągnęła p. Adela. Wystaw sobie, że udając takiego apatycznego głuptaszka, brała u mnie książki, robiła wypisy, po nocach się uczyła.
— A! a! — przebąknęła Grońska — ale cóż w tem złego? Nie rozumiem.
— Jakto, nie rozumiesz? — mówiła, coraz więcej się unosząc p. Adela. Hrabia wyraźnie mi mówił, że nie żąda wysokich nauk dla niej. Przedemną udawała nieuka, a z sexternów, które widziałam, okazuje się, że wcale nie próżnowała.
— Ale, moja Adelciu, to nie jest tak wielkie przewinienie?
— Brak zaufania! kłamstwo! udawanie — woła p. Adela. — Jestem oburzona.
Grońska, której siostra przerwała ważne zajęcie około rozpatrywania zapleśniałych powideł, zwróciła się ku niemu, niechcąc drażnić Adeli, ani mogąc się z nią zgodzić.
— I wystaw sobie! cały spisek! — mówiła ona — mam nietylko podejrzenie, ale poszlaki, że stary Żeganowski jej w tem dopomagał, poza mojemi plecami! Piękny porządek!
Nie mogę zaręczyć i za innych nauczycieli. Dziewczyna, co na mnie niby oczów nieśmiała podnieść — niemi sobie w mężczyznach jednała przyjaciół.
Cała moja karność, o której utrzymanie się staram, naruszona, zagrożona.
— Bierzesz to tak do serca — ozwała się Grońska.
— Muszę! niepodobna tolerować.
— Cóż myślisz?
Panna Adela na pytanie to nie odpowiedziała rychło; zadumała się.
— Wypędzić jej z pensyi nie mogę, bo, inaczejby to tłómaczono, niż było; ale naprzód kara odosobnienia, a potem — nadzór jaknajściślejszy.
Taki był plan p. Adeli, która jeszcze, po uczynionem odkryciu, nie widziała się ze Steńką. Ta właśnie była na wykładzie Żeganowskiego.
Tknięta jakiemś podejrzeniem, p. Adela odbyła niespodzianą rewizyą książek i papierów uczennicy — i odkryła tę zbrodnię, że śmiała się uczyć bez jej wiadomości i kontroli. Co gorzej, sexterna, wypisy, notatki świadczyły o postępach nadzwyczajnych, zdumiewających.
Między książkami zabranemi znajdowało się kilka, niewiadomego pochodzenia i na pensyi nieużywanych.
Gdy się to działo w pokoju Grońskiej i p. Adeli, oczy bystre uczennic, uszka ich czułe podpatrzyły i podsłuchały — co się stało, i Steńce w czasie lekcyi Żeganowskiego, doniesiono cicho, że jej kryjówki były splądrowane.
Dziewczę zarumieniło się mocno, ale nie była to już ta bojaźliwa, milcząca Steńka, jaką niegdyś tutaj przybyła.
Kilka miesięcy pobytu na pensyi wśród tego młodego świata, szczebioczącego, ciekawego i czynnego, zmieniły pannę Sumakównę. Widziała inaczej położenie własne. Idzia i inne współuczennice, ukradkowo się z nią spotykając, powoli wtajemniczały ją w to, co się zowie — życiem.
Sama nauka, rozszerzając horyzont myślenia, książki przynoszące pewne pojęcia i axiomata, wywołały ze Steńki więcej odwagi i energii — uczyniły ją samoistniejszą. Rozumiała to, że nią, jak bezmyślnem bydlęciem, rozporządzać nie miano prawa.
Umysł zaniedbany, a dobrze od natury wyposażony, raz powołany do życia — dokazywał cudów.
Wprawdzie, jak zwykle po długiem uśpieniu, ruchy jego były gwałtowne, za śmiałe często, niedoświadczeniem — serce teraz biło za mocno czasami — ale Steńka nową się czuła istotą. Wstąpiło w nią życie, z potęgą młodości nagle odtajałej.
Usłyszawszy od współuczennic co jej zagrażało, Steńka miała czas zebrać myśli i obudzić w sobie odwagę. Nie czuła się tak bardzo winną.
Zwykle rozmowy jej z p. Adelą były bardzo lakoniczne; teraz poraz pierwszy miała być zmuszoną, stawić się jej, jaką ją pobyt na pensyi uczynił. P. Adela znała tylko Faustynkę taką, jaką jej przywieziono.
Po powrocie z lekcyi, gdy wstąpiła na próg pokoju, znalazła całe corpus delicti rozłożone na stoliku przed sobą i groźną p. Adelę z brwiami namarszczonemi.
— Co to znaczy? — zapytała, wskazując na stół, p. Adela.
— To? — to są moje książki i papiery, z których się uczyłam — odparła Steńka spokojnie.
— Któż waćpannie pozwolił się uczyć samej i potajemnie?
— Sądziłam, że, będąc tu dla nauki, powinnam z pobytu mego korzystać.
— Ach! — odparła szydersko p. Adela — widzę że waćpanna nietylko zachowałaś te przymioty, któreś z sobą przyniosła, aleś tu nowych nabrała! Winnaś jednak wiedzieć, że przed nauką, przedewszystkiem idzie tu, u nas, posłuszeństwo. Waćpanna nie władasz sobą, nic nie możesz czynić własną wolą i pomysłem. Waćpanna nie wiesz do czego jesteś przeznaczoną i co jej jest potrzebne.
Steńka spojrzała bystro — i zacisnęła usta.
— Właśnie opiekun jej, hrabia, nie dla nauki ją tu oddał, ale dla złamania krnąbrności, dla wdrożenia do posłuszeństwa.
— Przepraszam panią — odezwała się Faustyna. — Mój opiekun widział mnie ledwie parę razy w życiu, i ani względem niego, ani względem rodziców ja nigdy krnąbrną nie byłam.
— Proszę mi nie odpowiadać! — krzyknęła panna Adela.
Steńka, usłyszawszy to, wolnym krokiem skierowała się ku swojej alkowie.
— Proszę stać i słuchać — dodała gniewnie p. Adela. Zapowiadam waćpannie za karę, że się z tego pokoju nie masz prawa wydalać ani na krok przez dwa tygodnie. Książek innych w rękę nie masz brać, tylko te, które jej będą przeznaczone.
P. Adela, wyczerpawszy się, odwróciła się gniewnie, i wyszła, drzwiami trzaskając.
Steńka została w alkowie i, siadłszy na łóżeczku, zadumała się.
Na twarzy jej nie widać było takiego znękania, strachu i smutku, jakiego się spodziewała panna Adela.
Nie odzywała się do niej, skazana na pokutę; zajęła się spokojnie robótką jakąś ręczną.
Po pensyi przeszedł zaraz odgłos o tem, co się stało.
Wszystkie uczennice brały stronę pokrzywdzonej.
Poczucie własne p. Adeli, iż popełniła niesprawiedliwość, poddanie się bierne dziewczęcia, które ani przebłagać, ni okazać cierpienia nie chciało — zwiększały gniew.
Zaczęły się szpilkowe kłucia nieustanne, zdolne najwypróbowańszą cierpliwość znużyć. Ile razy weszła do swego pokoju, p. Adela znajdowała zawsze coś do naganienia, do połajania, do przypomnienia.
Gderanie to nie ustawało dopóty, dopóki były razem. Steńka, z oczyma spuszczonemi ani się odzywała, ni tłómaczyła. Niekiedy tylko wzrok jej błysnął wejrzeniem, w którem p. Adela czytała jakby lekki odcień szyderstwa.
Okoliczność pewna tę niechęć względem dziewczęcia do najwyższego stopnia spotęgowała.
Pomiędzy nauczycielami, którzy dawali lekcye języków na pensyi, znajdował się professor francuzkiego, ubogi chłopak, świeżo przybyły z Paryża, w którym całą przebył młodość, jak wielu innych. Zwał się on Wolskim, imię mu było Karol.
We Francyi otrzymał on stopień „bachelier es lettres“ — w kraju zdał egzamina, a że był zdolnym, według wszelkiego podobieństwa, świetna go przyszłość czekała.
Oprócz tego, chłopak urodzony z matki Francuzki, wychowany w Paryżu, był piękny i miał ten chic, którego się tylko nabywa na paryzkim bruku. P. Adela, nie powiemy, ażeby była w nim zakochana, bo w jej położeniu i wieku miłość gwałtowna budzi się rzadko; lecz podobała go sobie wielce, starała się ująć i może żywiła jakąś nadzieję, że młodzieniec, niemający stosunków, ubogi, da się — dla karyery i protekcyi, obiecywanej mu — pozyskać.
Ta uprzejmość dla p. Karola musiała być bardzo bijącą w oczy, gdy — cała pensya już o niej cicho szeptała.
Nieostrożna panna Adela zdradzała się ze swą skłonnością, czy rachubą, dziesięć razy na dzień.
Zapraszano go na herbatę, wzywano do rady; warunki dla niego były najkorzystniejsze. Gdy Żeganowski i jemu podobni musieli się ograniczać skromnemi nader honoraryami, p. Karol, pod rożnem i pozorami, otrzymywał wynagrodzenia dodatkowe i podarki.
Miał też swobodę większą w domu, niż inni nauczyciele: wchodził, wychodził i rozrządzał się, jak mu się podobało. Często bardzo wchodząc do pokoju p. Adeli, znajdował w nim Steńkę.
Piękność jej, los, położenie, o którem rozpowiadano różne dziwne rzeczy, podrzędna jakaś rola, którą odegrywała między uczennicami, obudziły w p. Karolu naprzód współczucie, potem może coś czulszego.
Nieznajdując gospodyni razy kilka, przemówił do Steńki, oczy się ich spotkały. Dziewczę uczuło w nim przyjaznego sobie człowieka; wreszcie podobał się jej chłopak, powierzchowności miłej, grzeczny, układny i umiejący poparyzku zdobywać serca kobiece.
Trwożna w początku, Steńka się ośmieliła z nim, poczęła mówić, uśmiechać się, zaufała mu, spoufaliła się.
Serdeczna przyjaźń, mimo przeszkód, jakie spotykała w rozwijaniu się swem, zawiązała się z gorącem uczuciem młodem.
P. Karol kochał się; Steńka przywiązywała się do niego.
Na lekcye języków nie chodziła ona, nie wolno jej było. P. Adela uważała to za zbyteczne.
— Po co darmo ją tem zajmować, kiedy ona się nigdy pofrancuzku nie nauczy?! Wymowę ma — krowy hiszpańskiej.
Steńka właśnie pragnęła się pofrancuzku uczyć. P. Karol potajemnie jej do tego pomagał. Wreszcie jednego dnia, ufny w łaski Adeli, ośmielił się przemówić za tą uczennicą.
Słówko nieostrożne obudziło podejrzenie. Już po skazaniu na rekluzyą Steńki p. Adela doszła, czy doniesiono jej, że potajemne stosunki istniały pomiędzy p. Karolem a p. Sumakówną.
Nie było nic takiego, do czego-by mogła się przyczepić i zrobić z tego historyą, lecz — niechcąc zrazić p. Karola — obwarowała tylko tak mieszkanie, aby ani na próg jego młody professor bez niej nie śmiał wstąpić.
Jak na to radził p. bakałarz paryzki i biedne dziewczę? — nikomu wiadomem nie było; lecz zdaje się, że stosunki pomimo barrykad i przeszkód zachowały się.
P. Adela dopatrzyła pewnego oziębnięcia względem siebie w Wolskim i — odtąd nienawiść największą powzięła ku Steńce.
Gotowa była nawet, mimo umowy, mimo wielkiej chciwości na grosz, pozbyć się jej z domu. Kipiało w niej wszystko, a pomimo to podwajała uprzejmość dla Wolskiego. Wypadek ten niemal ją zakochaną uczynił. Stracić tego pięknego chłopca i rachuby, jakie na nim spoczywały — samo przypuszczenie przerażało; tłómaczyła sobie, że winną była ta przewrotna, zepsuta, niegodziwa zalotnica, ta podstępna uwodzicielka.
Niechęć, odraza, gniewy, zmieniły się, pod wpływem zazdrości, w złość i nienawiść.
Męczarnie, na jakie Steńka wystawioną była, opisać się nie dają. Z zajadłością wyszukiwała p. Adela, czemby jej dokuczyć, znużyć ją, znękać mogła.
Tego rodzaju prześladowanie, jeżeli nie zgniecie człowieka, często bardzo dobywa z niego siły, którychby nie miał, gdyby podrażnionym nie był. Sumakówna, tak nieśmiała i pokorna w początku, nabrała w obejściu się z nieprzyjaciółką wcale nowych i innych form w oporze, który jej stawić musiała. Nie odpowiadała jej, tylko krótko, i gdy do tego była zmuszoną, lecz oczy ciskały płomienie szydercze, postawa nabierała dumy. — Wiedziała, że łzy i okazanie cierpienia byłyby pannie Adeli przyjemne: udawała więc wesołość i wszystkie prywacye, na jakie ją wystawiano, znosiła ze stoicyzmem lekceważącym.
P. Adela teraz dopiero przekonała się, że ten kopciuszek nieokrzesany wistocie był niedopogardzenia. Ustąpić mu nie mogła: musiała się więc posunąć do ostateczności.
Najprzykrzejszem było może to, że własna siostra, powolna p. Grońska, zawsze posłuszna jej, nawykła pochwalać, co tylko ona czyniła, w tym wypadku, nieśmiąc stawić oppozycyi, milczeniem znaczącem okazywana, iż się na systemat ten nie godziła.
Steńka, ile razy wyraźny zakaz p. Adeli nie wzbraniał jej tego, miała odwagę do wszystkich ogólnych na pensyi rozrywek mieszać się, i dopiero, gdy ją postrzeżono i odprawiono — odchodzić do swej klauzury.
Jednego pięknego dnia wiosny panny wszystkie pod wodzą nauczycielki, panny Obrońskiej — miały za miasto odbyć przechadzkę. P. Adeli przy wyjściu w domu nie było. Gdy się inne uczennice zbierały, wyszła i Steńka w skromnem swem ubraniu — przywdziana, jak do przechadzki.
Panna Felicya Obrońska, dobre stare pannisko, obawiała się bardzo p. Adeli.
— Cóż-to, p. Faustyna także się wybiera? — spytała.
— Dlaczegóż ja miałabym być wyłączoną od odetchnienia świeżem powietrzem? — odparła Steńka.
— Ale na to potrzeba pozwolenia?
— Kiedy cała pensya wychodzi!
— Ja tego na moją odpowiedzialność nie biorę — zawołała p. Felicya.
Wszystkie uczennice obstąpiły p. Felicyą, zaczęły prosić ją, zagadywać, porwały Steńkę między siebie i wybiegły co prędzej z domu, mimo protestacyi Obrońskiej, która wychodząc, jeszcze powtórzyła: — Ja tego na siebie nie biorę.
Panny furknęły jak ptaszki; tymczasem z miasta powróciła p. Adela, nie znalazła swej niewolnicy i wpadła w gniew okrutny.
Grońska, która przez wpółotwarte drzwi widziała, była świadkiem wyprawy, wiedząc, że Steńki nie obroni, starała się przynajmniej uniewinnić p. Felicyą.
Na ten raz gniew p. Adeli był, jakby przeczuciem tego, co się w czasie przechadzki stać miało.
Zaledwie panny kroków kilkanaście odeszły od domu, gdy zjawił się p. Karol Wolski, niby przechodzący, przypadkiem. Zaczął od pozdrowienia i przymilenia się p. Felicyi, potem bardzo zręcznie przesunął się wzdłuż szeregu, witając znajome sobie uczennice, wostatku zwolnił kroku przy Steńce, która szła w parze z Idzią.
Panna Szlomińska — protegowała, jak wiemy, Steńkę — śmiałą była i trzpiotowatą. Zobaczywszy professora, pierwsza go zaczepiła.
— Panie professorze, ja wiem, że pan życzyłby sobie z Sumakówną pomówić. Proszę się nie żenować; ja uszy zatykam.
Professor się uśmiechnął. Idzia popchnęła ku niemu Steńkę, która śmiała się, ale nie protestowała.
P. Idzia natychmiast poczęła żywo rozmawiać z poprzedzającą ją parą i dozwoliła Steńce przez dobry kwadrans cichą prowadzić rozmowę z professorem.
P. Felicya, która na to patrzyła, nieśmiąc i nie mogąc zapobiedz, dostała rumieńców piwoniowych, i omało nie zrobiła skandalu. Lecz professor wczas odszedł i zniknął.
Szlomońska, która papląc i śmiejąc się, nie spuszczała z oka tej pary — widziała tylko, że słowa wymieniano żywo, że Steńka się rumieniła, że twarzyczka jej rozpromieniła się i że professor z uczennicą pożegnali się, bardzo serdecznym ręki uściskiem.
Steńka szła dalej, ożywiona, wesoła, w humorze jaknajlepszym, chociaż była pewną, że to spotkanie i rozmowa tajemnicą nie zostaną dla p. Adeli.
Dosyć było jednej faworyty jej, niejakiej Róży Müller, aby denuncyacya przewidzianą być mogła. P. Róży nie lubiła cała pensya, unikano jej, bojaźliwsze tylko z nią mówiły, a na przechadzce, dla uniknięcia nieprzyjemności, musiała iść obok Obrońskiej.
Tegoż wieczora, po powrocie z przechadzki, panna Adela, o wszystkiem uwiadomiona, wezwała p. Felicyą na śledztwo i długą naradę.
Steńce wypowiedziawszy, cotylko jej złość źle tłumiona podyktować mogła, naznaczyła areszt i pensum.
Professorowi jednak, oprócz miny kwaśnej i chłodu, nie okazała nic więcej. Zrozumiał on, że musiał być oskarżonym, ale się tłómaczyć nie myślał.
Tegoż dnia p. Adela wystosowała list, trzy razy przepisywany, do hrabiego, wysokim stylem, pełen frazesów wyszukanych, w którym, w wyrazach ogólnych, skreśliła najczarniejszy obraz jego wychowanicy i skarżyła się na nadmiar pracy i trosk, jakie z nią miała.
Hrabia odebrał pismo, odczytał je raz i drugi, ramionami ruszył, i dojrzał w nim tylko jedno: chęć odarcia, jakiś zakrój na kieszeń jego.
Rozmyślał nad tem z godzinę, z powziętem raz podejrzeniem list odczytał jeszcze, uśmiechnął się, skrzywił, rzucił go do pieca i postanowił nie odpisywać wcale.
P. Adela napróżno oczekiwała odpowiedzi.
Tymczasem Steńka, dotąd zdrowa i kwitnąca, zachorowała, pobladła, położyła się w łóżko, i po wyczekiwaniu, doktora wezwać musiano.
P. Adela zostawiła go z chorą samnasam.
Na zapytania Sumakówna odpowiadała z prawdziwie przerażającą lekarza otwartością.
— Nie mogę być zdrową — mówiła — bo mi złe dają jedzenie, siedzę zamknięta, i choć się nie poczuwam do winy, jestem nieustannie dręczoną.
Doktor napróżno usiłował ułagodzić chorą, wytłómaczyć p. Adelę. — Fakta świadczyły, słabość była jawna, a jak on znajdował, nawet dla młodego dziewczęcia groźna.
Poszedł więc do pokoju pani Grońskiej i tam zastawszy p. Adelę, w grzecznych wyrazach dał jej do zrozumienia, że trzeba było zmienić postępowanie z uczennicą. Adela zakrzyczała go, że wszystko to było kłamstwem, udaniem, złością i t. p.
Doktor jednak trwał przy swojem, a że mógł potem rozgłosić rzecz całą, musiała więc p. Adela zmilczeć i napozór się poddać jego wyrokowi.
Przyrzekła wszystko, co chciał, z mocnem postanowieniem zrobienia, co się jej samej zdawać będzie właściwem.
Złość względem uczennicy jeszcze się zwiększyła.
Choroba, nietylko że po dniach kilku nie ustąpiła, ale symptomata się pogorszyły. Wystąpiła już nawet Grońska z łagodnemi uwagami... panna Adela pomiarkowała się i — naznaczono osobny pokoik dla chorej, a prześladowczym się nie pokazywała.
Czuć tylko ją było w różnych małych a przykrych rozporządzeniach. Ponieważ choroba się przedłużała, p. Adela, oznajmując o niej, napisała list powtórny do hrabiego, suchy, zimny, dziwaczny.
Hrabia, odebrawszy to drugie pismo, a w niem wiadomość o chorobie, z zimną krwią znowu zastanowił się: co ma czynić?
I ten list wydał mu się obrachowanym na — osobny dodatkowy — wyderkaf, jak on nazywał. — Co ja się mam do tego mieszać? powiedział sobie — choruje, wyzdrowieje... niech leczą, jam nie doktor... a, umrze — no — to pochowają, a ja o innej pomyślę...
Nie odpisał więc nic i na to — bojąc się, aby list jego nie stanowił akceptacyi przykrych rachunków — extra — o których on wiedzieć nie chciał.
Skończyło się na wykrzyku:
— A! to baba wydrwigrosz!!
Dopiero w tydzień, gdy objeżdżał folwarki, przyszła mu myśl wyprawienia, dla informacyi, pani Pakulskiej.
Wiemy już jak ona była usposobioną dla Sumakówny, lecz przez kilka miesięcy zaszła w tem zmiana znaczna. P. Dyonizy pozyskał sobie łaski ekonomowej, w sposób niezrozumiały. Poprzyjaźniła się z nim, z nimi, a że już odwrócić tego nie mogła, co zagrażało, znajdowała politycznem zyskać sobie zawczasu względy tej, która... mogła być panią hrabiną.
— Któż wie? — mówiła. Hrabia, wyprawiając ją, odrazu swój sposób widzenia rzeczy jej narzucił.
— To baba wydrwigrosz. Naprzód pisała, że dziewczyna krnąbrna i przewrotna, że ma skłonność do bałamuctwa — a któraż kobieta inna? Teraz smaruje mi znowu pół arkusza o chorobie...
Pakulska chętnie się podjęła posłannictwa, przytakując trafnym poglądom hrabiego.
Wybrała się w podróż, rada, że zobaczy Warszawę i na suknią dostanie taniej materyi a lepszej niż w Wołchowiczach.
Steńka jeszcze leżała w łóżku, gdy jednego dnia zjawiła się Pakulska, ale — nie jako poseł uwierzytelniony, tylko jako przypadkowo przybywająca do Warszawy.
Zaproszono ją na kawę i p Adela wylała się przed nią z całą swą żółcią, trafiła jednak na grunt nie tak uprawny, jak sądziła. Pakulska, wysłuchawszy, prosiła o pozwolenie widzenia się ze Steńką.
Nie można jej było tego odmówić. Panna Adela chciała być rozmowie przytomną, lecz, jak na złość, odwołano ją do szkoły.
Steńka wcale nie oszczędzając nikogo, wypowiedziała wszystko, co miała na sercu: obejście się z nią, prześladowanie, odłączenie, upokorzenie, na jakie ją wystawiano, naostatek nawet niewygody życia codziennego.
— Do tych ja byłam nawykła — dodała — zniosłabym je łatwiej, nie skarżąc się, ale przy ciągłych utrapieniach — i one ciążą.
Pakulska słuchała z wielką ciekawością, starała się ją pocieszyć, a gdy p. Adela powróciła — zamilkły obie.
Drugiego dnia przyjmowano Pakulską obiadem, aby jej okazać jak uczennice żywione były, lecz przy nim Szlomińska miała zręczność szepnąć jej, że obiadów tak dobrych, ani dwóch w ciągu roku nie widują.
Nasłuchawszy się pro i contra w sprawie Sumakówny, odjechała Pakulska, wziąwszy stanowczo jej stronę.
Hrabia przybył natychmiast, aby się dowiedzieć, co przywiozła — lecz trzeba było znać go, aby obrachować, jaki wyniknie skutek z tego, co mu Pakulska doniesie.
Słuchał i uśmiechał się.
— Że się trochę na pensyi dziewczyna przymęczy — rzekł w duchu — wtem niéma nic tak złego. Lepiej się jej potem życie wyda... Nic nie szkodzi!! Że ta panna Adela, wydrwigrosz nie lubi jej i ostro trzyma — i owszem — tegom chciał.
Koniec końcem do dwóch lat musi dobyć.
W terminach wypłat kwartalnych hrabia był nadzwyczaj punktualnym; lecz ani złamanego szeląga nad umówioną summę nie posłał nigdy.
Milczenie jego trochę dziwnie wydające się pannie Adeli — trwało, jak przedtem. Mogła więc z uczennicą czynić, co się jej podobało. Tak ona to rozumiała.
Młodość zwyciężyła chorobę, i rozpoczęło się tożsamo życie męczeńskie, jak przedtem.

Koniec tomu pierwszego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.