>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przygody Stacha
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Biblioteka Warszawska 1888 Tom 1,2,3
Data wyd. 1888
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PRZYGODY STACHA.
POWIEŚĆ.
PRZEZ
Józefa Ignacego Kraszewskiego[1].



Była to sobie bardzo miła i, choć skromnie a ubogo, ale chędogo ubrana staruszeczka. Na twarzy ludzkiéj zawsze się maluje życie. Jak dzieci z zabawkami, tak ludzie sobie poczynają z sobą samemi; swawolne psują je, bruczą, tłuką i niszczą, — grzeczne i przyzwoite umieją je zachować czysto i cało. I człowiek téż, jeżeli żył dobrze, to mu starość nie zeszpeci oblicza, nie odbierze wdzięku. Nałogi, namiętności, nadużycia, zbytki niszczą ciało i piętnują się na twarzy.
Sądząc z rysów naszéj staruszki, można było wnosić, iż życie jéj upłynęło w zgodzie z sobą, w spokoju ducha, — w cichém poddaniu się losom. Otaczało ją ubóztwo, ale tak czyściuchne, uporządkowane, że ono nie raziło wcale i wydawało się niemal dobrowolném.
W maleńkim pokoiku z dużém oknem, na którém stało parę wazoników z wesołemi, bujno rosnącemi, acz nie wyszukanemi kwiatkami. — Stał naprzód stoliczek prosty, serwetką kolorową okryty. Na nim obszyta suknem zieloném cegiełka, pełna powpinanych szpilek i igieł z kawałkami nici i jedwabiu. Poza nią widać było w skórę oprawną sporą książkę — widocznie pobożną i dobrze wysłużoną. Oprócz tego mnóztwo drobnostek, każde na swém miejscu rozłożone były. Kluczyki na kółku żelazném, okulary w futerale wytartym, żółty stoczek, paczka zapałek. Na krzesełku prostém, okrytém poduszką, stołeczek mając pod nogami drewniany, wygodnie zamyślona siedziała staruszka, sparta na ręku...
Na głowie, któréj włosy siwe były gładko przyczesane, miała ukrochmalony biały czepeczek staroświecki, zamiast wstążek, takież mający szlarki. Suknią wyszarzaną, ale czystą osłaniała chustka stara bagdazka, na któréj wprawne oko mogło dostrzedz umiejętne restauracye.
Z pod czepeczka widać było opasaną siwizną twarz, wprawdzie pofałdowaną, pomarszczoną i starą, ale stosunkowo świeżą, któréj rysy niegdyś piękne wcale nie zgrubiały i nie zmieniły się z wiekiem. Oczy tylko niebieskie zbladły nieco, ale i one i usta uśmiechały się łagodnie, i miały wyraz wielkiéj słodyczy i dobroci. Patrząc na nią niepodobna było przypuścić, ażeby kiedy połajać i zagniewać się mogła.
Mimo to jednak, dobroci towarzyszyła pewna cecha energii i silnéj woli, a w wejrzeniu mówił rozum zdrowy, który ze wszystkiém w życiu się oswoił i — ze świata „srogiego i przewrotnego” wedle słów piosenki — igraszkami dawno był obyty.
Myślała staruszka i usta się jéj uśmiechały mimo wiedzy, a na oczach razem stawały łzy.
Pokoik dowodził, że staruszka musiała być bardzo ubogą. Stało w nim łóżeczko wcale pieszczono nie wysłane, ale za to śnieżnéj białości firankami przysłonięte.
Przy niém stoliczek z lichtarzem staroświeckim, z umbrelką i dzwonkiem pobielanym a wytartym, — długie już lata służby pamiętać musiał. Ponad głowami i poduszkami wisiała N. Panna Częstochowska, krzyżyk, gromnica i zeschła palma. Daléj nieco stał kufer, skórą cielęcia morskiego obity, umywalnia nie wykwintna, a przy drugiéj ścianie komoda, a za nią szafeczka jeszcze.
Przy tylu sprzętach mieszkanie obszerném się wydawać nie mogło, było szczupłe bardzo.
Był to wieczór letni, okno stało otworem, a wychodziło w jeden z tych ogródków miejskich, ściśniętych murami, uwięzionych wśród ścian, w których drzewa stoją jak aresztanci, rzadko kosztując słońca, a jeszcze mniéj powietrza...
Z dala na miejskich zegarach słychać było bijącą godzinę siódmą wieczorną. Dźwięk ten doszedł uszu staruszki, która wstała żywo, małemi kroczkami podeszła do drzwi i przez kurytarzyk ciemny, zajrzała do kuchenki naprzeciwko.
Tu, równie było porządnie i czysto, ale mniéj światła, bo okno wychodziło w szczupły wewnętrzny podwórzec. — Nie młoda kobieta, mało co różnie i gorzéj ubrana od staruszki, właśnie na kuchni nastawiała samowar.
Miała tylko jako znak powołania i służebności, zamiast czepka, chustkę na głowie. Twarz jéj pospolitych rysów, nie wiele mówiąca, miała wyraz wesołości rodziméj, nie wymuszonéj, który się rzadko spotyka u biednych sług naszych.
— Widzi jejmość — odezwała się głosem ochoczym — aha! siódma bije, a u mnie samowar tylko że się nie gotuje. Zaraz zakipi.
Staruszka poruszyła głową.
— Albo to ja ciebie nie znam!... moja Handziu — odparła słodziuchnym, jakimś niemal młodym głosem — byłam o to spokojną. Ależ się tak cicho sprawiała...
— Jejmościunia myśleliście, żem zasnęła! — odparła stara Handzia. — Gdybym się i zdrzemnęła, to u mnie — czuj duch — o swojéj godzinie Anioł Stróż przebudzi.
— Ale co to jest, że pana Stanisława nie ma? — cicho szepnęła, nasłuchując staruszka. Godzina siódma wybiła...
— Pewnie zaraz nadejdzie, bo tego mu zarzucić grzechem-by było, żeby się nie pilnował godziny — mówiła Handzia. Takiego młodego panicza, jak on, ze świecą szukać.
Słuchając Jejmość się uśmiechała.
— O! to prawda! to prawda! — podchwyciła. Pracowity, regularny, porządny... oszczędny — jak żaden.
W tém w końcu kurytarzyka, który wychodził do sieni i na schody, słyszeć się dały kroki i staruszka zwróciła się żywo. — Drzwi się otworzyły, wszedł młody chłopak. Zobaczywszy naprzeciw siebie idącą staruszkę, pospieszył, schwycił ją za rękę i pocałował.
W powitaniu poznać było można matkę i syna, ale powierzchowność przybyłego — innegoby stosunku dozwalała się domyślać.
Pan Stanisław wyglądał na majętnego młodzieńca, tak był ubrany starannie, a twarz miał i rysy pieszczone. Od bucików eleganckich do rękawiczek, wszystko z takiém było dobrane smakiem, tak wytworne, — że chłopak jak laleczka wyglądał.
Twarz, może przypominająca matkę, trochę niewieścio piękna, trochę za ładna, a za mało energii zdradzająca — miała wdzięk uśmiechu i wejrzenia wielki.
Matka, która wykołysała to cacko, mogła się niém pysznić.
Ale ona w swém czepeczku białym, w staréj sukienczynie — wytartéj chustynce — przy tym elegancie mogła być wziętą za sługę.
— Nie spóźniłem się — wesoło zawołał Stanisław.
— Nie!! nie, moje dziecko! zaledwie siódma wybiła — rzekła po cichu stara — a z biura drogi kawałek...
To mówiąc, otworzyła drzwi nie do swojéj ciasnéj izdebki, ale inne, które wprost do bawialnego pokoju czy saloniku prowadziły.
Kontrast między matką a synem, równie wybitnie się powtarzał w porównaniu tego mieszkania p. Stanisława z sypialnią matki.
Salonik był niemal wytwornie umeblowany i świadczył co najmniéj o dostatku, gdy tam widać było ubóztwo.
Bardzo ładne i świeże meble, firanki bogato okna drapujące, dywan na podłodze — wszystko, aż do rzadszych kwiatków w doniczkach wykwintnych, należało do innego świata...
Z tego saloniku przez drzwi otwarte widać było mały pokoik, równie starannie przyozdobiony, a za nim sypialnię p. Stanisława, która się salonu nie potrzebowała wstydzić.
Pan Stanisław zawahał się w progu, chcąc matkę przed sobą puścić, ale ona go zlekka popchnąwszy wnijść zmusiła... sama wpatrując się w niego i idąc tak z wejrzeniem przejętém miłością macierzyńską za swym pieszczoszkiem.
— Handzia da natychmiast herbatę — odezwała się — mam grzaneczki dla ciebie takie, jak to ty lubisz.
P. Stanisław za rękę ją wziął i pocałował.
— A! matusiu kochana — zawołał — kiedy ja dziś właśnie przyszedłem się oznajmić, że na herbacie być nie mogę...
Zafrasowany spuścił wzrok na ziemię. Staruszka słuchała spokojnie. — Nastąpiło milczenie, jakby synowi trudno się tłómaczyć było... Ona czekała cierpliwie.
— Proszony jestem na herbatę przez tego hrabiego, o którym mówiłem mamie... — wyjąkał Staś.
— Naturalnie, że odmawiać nie godzi się i nie można — przerwała matka — potrzebujesz stosunków... Idź moje dziecko... idź.
Staś tymczasem na stole złożył kapelusik, laseczkę, chustkę i poprawił ładne swe, bujne włosy.
Patrzał skłopotany na podłogę.
Staruszka po mału podeszła do fotelu między oknami i usiadła, spokojnie ręce krzyżując na piersiach.
— Hrabia trochę dziwak — począł Staś, — ale sądzę, że dobry w gruncie człowiek. Nie umiem czemu innemu przypisać szczególnéj jego łaski, na którą wcale nie zasłużyłem, tylko chyba temu, że ma sprawę — w naszym biurze... Sądzi zapewne, że ja mu w niéj pomocą być mogę, a myli się bardzo... Ruszył ramionami.
— Cóż ja mogę!
Matka patrzała na niego, gdy mówił, jak w tęczę.
— Widzisz... — przerwała — on to pewnie tak dobrze jak ty wie, że pomocą mu być nie możesz, ale dla czegóż nie sądzisz, żeś mu się mógł podobać.
Staś się rozśmiał.
— Ja? — rzekł — ale czémże? jak. Literatem nie jestem, a on namiętnie komedye pisze, które teatr namiętnie odrzuca. Wprawdzie czytania ich słucham cierpliwie.
— A widzisz! — dodała staruszka.
Staś począł się wolnym krokiem przechadzać po pokoju.
— Ja, choć zdaleka tylko widziałam hrabiego — dodała matka — dowiadywałam się o niego. Hrabia ma córkę, jedynaczkę...
Spojrzała na syna, który stanął i poruszył ramionami.
— Pannę Marcelinę, lat 29 lub trzydzieści, jeszcze ładną, złośliwą i dowcipną... — począł mówić chłodno — wymagającą hołdów, patrzącą wysoko...
Niechże mama nawet jéj nie wpisuje do rachunku.
— Dla czego? — żywo podchwyciła staruszka. — Ot, to mi się podoba! Jak gdyby mój Staś nie był wart takiéj hrabianki? Imię przecie masz ładne, a że ci Pan Bóg dał taką matkę prostaczkę, biedactwo... to ci pewno nie zaszkodzi, bo jéj jakby nie było na świecie... Któż wie o mnie...
Staś poskoczył, chyląc się do jéj rąk.
— Niechże mamcia tego nie mówi — bardzo proszę...
— Dla czego mówić nie mam? — podchwyciła gorąco matka. — Sto razy ci to powtarzałam, że zagryzłabym się, gdybym tobie w życiu była przeszkodą i zawadą w czémkolwiek.
— Mnie nie ma na świecie... ja nie pragnę nic, nic, tylko zdaleka patrzéć na ciebie i widziéć szczęśliwym. Taka matusia, jak ja, zawiązałaby ci świat, — ale mnie nie ma! nie ma!!
— Widzisz, jak się taję z sobą. Nikt nie powinien wiedziéć, że masz matkę jeszcze... Jestem twoją sługą i klucznicą.
Uśmiechnęła się staruszka.
— Wierz mi, że ta ofiara nic mnie kosztować nie będzie. Serca twojego jestem pewna, — więcéj mi nie potrzeba.
Staś ręce jéj całował milczący długo.
— Jak mnie to boli, gdy mamcia nieposłuszna mówi mi takie rzeczy — odezwał się — to wyrazić trudno. A tyle razy prosiłem...
— Kiedy-bo ja chcę ci to dobrze wbić w pamięć — szepnęła cicho matka — że nie będę tobie nigdy kulą u nogi... Ażebyś w świecie się obracać mógł swobodnie, rozumiesz to dobrze, potrzebujesz być sam i nie miéć takiéj matki, któréj do gości pokazać, w salonie posadzić nie można.
Po francuzku nie umiem, wychowania wykwintnego nie odebrałam. Byłam sobie prostą dzieweczką, córką pana rządzcy, gdy twój poczciwy ojciec się ze mną ożenił. Bóg święty raczy wiedziéć, czy to szlachectwo, którym mój tatko się chlubił, było rzeczywiste, czy te nasze od kapoty... a twój stary Korczak wart hrabiowskich koron... Prosiłam się i wyprosiłam, żeby nikt o matce twojéj nie wiedział.
— Ale tak zawsze nie będzie — odparł Stanisław. Musiałem usłuchać rozkazu matusi, z bólem serca, protestując — w końcu takie kłamstwo i wypieranie się matki, która za wzór-by innym służyć mogła — poniżyłoby mnie w oczach własnych.
— Cicho no! cicho mi zaraz — przerwała matka. Ja wiem, co robię, a jeżeli chcesz, nie koniecznie to ofiara dla ciebie — a po prostu mój egoizm.
Wasz świat mi obcy, nudny, ja jemu nie przydatna — siedzę sobie spokojnie w kątku, mam mojego Stasia — i jestem szczęśliwą.
A — ożeni się Staś! — no, to ja sobie ciupkę gdzieś znajdę... będę na ustroniu Boga chwaliła, i Staś przecie o mnie nie zapomni.
— Mamciu! chwytając jéj ręce i okrywając pocałunkami — zawołał Stanisław — dość tego! Ja słuchać, doprawdy — nie mogę!
Staruszka szybko oczy otarła i — zamilkła..
Po chwili podniosła wzrok na syna.
— O któréj godzinie u hrabiego herbata? — spytała.
— Około dziewiątéj — rzekł dosyć kwaśno Stanisław.
— Mój Boże! to moglibyśmy tymczasem wypić naszą...
— Niech mama sobie podać każe, ja dwa razy jéj pić nie mogę — rzekł syn smutnie. Do tego hrabiego okrutnie mi się iść nie chce.
Matka mu pogroziła.
— Słuchajno — rzekła — bądź rozsądny... Nigdy cię namawiać nie będę do małżeństwa na zaprzedanie. Ale doprawdy to, co ja słyszałam o hrabiance Marcelinie, mówi za nią. Będzie majętną, ty potrzebujesz koniecznie majątku, aby na tę karyerę biurową nie rachować.
Nie byłoby to do pogardzenia...
Ruszył ramionami p. Stanisław.
— Niech mamcia sobie tylko pomyśli — rzekł — hrabianka bogata, a ja ubogi, biuralista i choć ojciec i dziad bardzo w obywatelstwie stali wysoko — nie mam za sobą nic.
— Jakto? nic! — z oburzeniem przerwała matka. — Najprzód głowę, jakich mało, statek, powierzchowność taką... i — no wszystko, czego najwybredniejsza kobieta życzyć sobie może.
Syn stanął przed matką ze złożonemi rękami.
— Jak matuś kocham, nie rozumiem! — zawołał. Niech Bóg broni od ożenienia takiego i niewoli babylońskiéj! Czyżby mnie matuś poświęcić chciała dla — mamony!
— A! niech Bóg broni. Ciebie, ciebie poświęcić! — przerwała matka — czyż ty co podobnego myśléć możesz? Wzdycham tylko dla tego do ożenienia bogatego, abyś się nie zarzynał tą głupią pracą biurową, abyś pozyskał stanowisko jakiego jesteś godzien, abyś mi urósł, moje dziecko.
— Albo mi tak źle? — zapytał Stanisław. Z tém, co nam pozostało, coście wy ocalili — i co mi praca moja przynosi, mam aż nadto na życie wygodne. Na co mi więcéj! Chyba, abym ciebie lepiéj i wygodniéj mógł umieścić. Ale toby dawno i bez żadnych trudności już się zrobiło, gdyby matuś nie grymasiła.
Ja mam nadto, a matka za mało...
— Otóż masz! otóż masz! zawsze ta sama piosenka — poczęła żywo staruszka. Ty mnie nigdy nie zrozumiesz. Ja nie potrzebuję więcéj nad to, co mam... Za młodu nawykłam była do bardzo prostego trybu życia, potém ojciec twój mnie niepotrzebnie pieścił, a teraz dobrowolnie powróciwszy do mojego kochanego obyczaju starego — jestem w swoim żywiole. To, co tobie się wydaje dla mnie pożądaném, byłoby ciężarem — wierz mi.
We drzwiach pokazała się Handzia.
— A cóż? herbata? — spytała.
— Pan Stanisław nie pije, mnie podaj do mego pokoju, jak tam chcesz — odpowiedziała matka.
— Czemuż nie w jadalnym? — spytał Staś.
— Mógłby kto przyjść do ciebie, a ja nikomu się pokazywać nie chcę.
Wstała, mówiąc to staruszka, pocałowała w głowę syna i powoli poszła do swéj izdebki. Stanisław pociągnął za nią.
Zadumany był i nie swój.
Handzia, znająca porządek w domu przyjęty, dla swéj pani nie przyniosła samowara nawet, sama zrobiła w kuchni herbatę i na maleńkiéj tacce, w bardzo prostym imbryczku przyniosła ją do stoliczka, na którym stała cegiełka.
Staruszka ledwie przysiadła, nalała sobie żywo filiżaneczkę i poczęła prędko chrupać grzanki, popijając lekką herbatą. Chciała się pozbyć co najprędzéj podwieczorku, który bez syna jéj nie smakował. Staś siadł i spoglądając na matkę dumał.
— Do hrabiego przebrać się musisz — odezwała się matka. Ja ci zaraz przygotuję co potrzeba.
Stanisław, widząc, że nie dokończywszy swojéj herbaty wstać chciała, nie pozwolił się jéj ruszyć.
— Ale, mateczko! — zawołał — ja nie potrzebuję pomocy. Pij, proszę, herbatę spokojnie. Czasu mam dosyć... na co się fatygować!
— Na co? to mi dobry! — odparła matka — kiedy właśnie czyni mi to przyjemność, któréj mnie chcesz pozbawić. Gdy ci służę... szczęśliwą jestem.
— Niechże mama zważy, jak mnie czyni nieszczęśliwym, nie dozwalając sobie służyć? — rzekł syn. Zwłaszcza, że to daleko jest naturalniejszém i świętym obowiązkiem. Matunia dosyć się kłopotałaś dla mnie, czas, abym jéj się mógł wywdzięczyć.
Milcząc, powstawszy stara wzięła go za głowę, pocałowała i — pomimo oporu — poszła ubranie wieczorne przygotować mu sama.




Hrabia Saturnin, który to oryginalne imię przyniósł sobie przychodząc na świat, ojciec pięknéj i oryginalnością słynącéj hrabianki Marceliny, miał własny dom na Nowym-Świecie. Chociaż majętny bardzo, a mający nadzieję w procesie, który się toczył właśnie, zyskać jeszcze milionowy spadek, — nie żył na tak wielkiéj stopie, ażeby całą, dosyć obszerną kamienicę zajmował. Starczyło mu całe pierwsze piętro i część parteru.
On i córka, przy któréj mieszkała krewna daleka, milcząca, posłuszna i uległa istota — składali całą rodzinę.
Hrabianka Marcelina była jedynaczką. Piękna, jak najstaranniéj wychowana, umysłowo rozwinięta bardzo szczęśliwie, utalentowana, jakim sposobem do lat niemal trzydziestu (gdyż zbliżała się do tego fatalnego terminu) — doszła, nie zmieniwszy stanu, nie znalazłszy męża — dziwném się zdawało wszystkim; którzy jéj nie znali. Nie zdawała się wcale ani rozpaczać o sobie, ani spieszyć do tego portu, do którego inne tak żywo i wcześnie zawinąć pragną.
Ojciec, hrabia Saturnin, równie obojętném okiem patrzał na to i do stanu małżeńskiego córki nie namawiał. Od lat kilku, prawie porzuciwszy życie na wsi, przenieśli się do miasta i to było jedyną może oznaką, że hrabianka chciała miéć więcéj pretendentów do wyboru.
Hrabia miał powierzchowność wcale nie wybitną i w tłumie niczém się nie odznaczał. Średniego wzrostu, miernéj tuszy, z twarzą pospolitą, ale roztropną, w obejściu się skromny, milczący, pełen taktu, nie starał się o żadne wybitniejsze stanowisko, próżności nie miał innéj nad tę, że — nie wiedziéć zkąd i dla czego — przyszła mu ochota zostać pisarzem dramatycznym.
Dom na stopie pańskiéj, ale wielce umiarkowanéj i niemal oszczędnie utrzymywany, nie słynął ani obiadami, ani wieczorami, ani tłumném towarzystwem. Ponieważ Saturnin miał tę słabość, że komedye swe czytywał, — obawiano się zaprosin, choć stół był przyzwoity, wino dobre i cygara hawańskie.
Panna Marcelina tych, którzy starać się o nią nie myśleli — więcéj odstręczała niż pociągała.
W sposobie obejścia się, zarówno z mężczyznami jak z kobietami, miała coś tak szorstkiego, ostrego — tak bywała prawdomówną, że się jéj obawiano.
Ojciec, który wielkie miał wyobrażenie o jéj zdolnościach i takcie, wcale się do postępowania nie mięszał. Robiła co chciała, zapraszała, kto się jéj podobał, jeździła ze swą towarzyszką, gdzie zamarzyła, a że miała majątek własny po matce, dosyć znaczny, rozporządzała nim samowolnie.
Dawało jéj to wszystko razem raczéj pani niż panienki cechę, i brano ją często za wdowę lub mężatkę.
Wyglądała młodo, była piękną, postawę miała majestatyczną — ale wdzięku i niewieściego czegoś w niéj brakło. Jeden z malarzy mówił, że mogła służyć za wzór Judyty, drugi — że podobną była do Semiramidy.
Pomiędzy nią a ojcem, chociaż się kochali, stosunek był zimny — ale ani hrabia córce, ani ona jemu w życiu nie była najmniejszą przeszkodą. Z ich dwojga częściéj ojciec ulegał woli Marceliny, niż się ona do niego zastosowywała. Czém żyła ta piękność, która o hołdy nie wiele się dbać zdawała? mogło być tajemnicą dla obcych, ale w domu wiedziano, że dnie miała urządzone, podzielone i nie brakło jéj nigdy na zatrudnieniu.
Czytała wiele, grała na fortepianie, chociaż publicznie nigdy się ze swą grą nie popisywała, jeździła na spacery, dzieliła z ojcem jego zamiłowanie w teatrze.
W domu urządzano czasem widowiska amatorskie.
Rzadko kto ją widział uśmiechającą się, nigdy prawie po młodemu wesołą, lecz téż nigdy kwaśną i smutną. Albo umiała zawsze jednakową się pokazywać lub w istocie nią była.
Hrabia ożywiał się także tylko, albo gdy mówił o swym procesie milionowym, lub o teatrze. Spadek — czy sława dramatycznego pisarza więcéj go i żywiéj obchodziły — trudno było to ocenić.
Bardzo zdrowo sądząc o dramatach, artystach, o teoryi kunsztu — hrabia, gdy przyszło prawidła tak dobrze mu znane zastosowywać, płodził poczwarne dziwolągi. Komedye jego i dramaty nie miały związku, budowa ich była śmieszną, wykonanie słabe. Chwalono je półgębkiem, ale teatra wymawiały się od grania najrozmaitszemi pozorami — i nawet przybywające z prowincyi pomniejsze trupy — pomimo ofiar, do których autor był przygotowany, unikały narzucanych im utworów osławionego już hrabiego. Uparty i zaślepiony hrabia Saturnin w tém odpychaniu płodów swéj muzy, widział intrygę, zazdrość, zaślepienie, uprzedzenie — niechęć i pocieszał się tém, że przyszłość to oceni lepiéj.
Całą więc pociechą jego było drukować, co napisał i zbiór tych nieznanych nikomu sztuk był już dosyć znaczny.
Z tego, cośmy o domu tym napomknęli, łatwo sobie wyobrazić, iż zbyt wielkiéj siły atrakcyjnéj nie miał. Młodzież, która wiedziała jak trudną była panna Marcelina, nie spieszyła i nie ważyła się do niéj, poważniejsi ludzie znajdowali hrabiego dosyć nudnym.
Kuchnia, choć bardzo dobra, nie była zbytkowną — nic więc nie pociągało, bo hrabia oszczędny, obrachowany, pieniędzy nie pożyczał i nie trwonił.
Parę razy w ciągu tygodnia zjawiało się w wielkim salonie osób kilka, poważnych, czasem proszony obiad kilkanaście zgromadzał.
W czasie karnawału parę razy tańcowano, lecz wieczory tańcujące nie przeciągały się do rana i nie miały tego brio, wesołości, ożywienia, co gdzieindziéj.
Ale hrabia rodem i majątkiem należał do arystokracyi, — spełniał obowiązki stanu chętnie, choć bez zapału i nic mu zarzucić nie było można. Dopóki panna Marcelina była młodziuchną, to jest przed lat dziesiątkiem, póki się nie wyrobił jéj charakter i nie okazała, że pochwycić się nie da — zabiegano tu daleko żywiéj, cisnęło się osób więcéj. Teraz, zwolna przerzedzało się coraz.
Ani hrabia, ani córka nie zdawali się starać o to, aby ludzi ku sobie pociągnąć.
Przed dziewiątą, bardzo starannie i elegancko ubrany, w nieposzlakowanéj świeżości rękawiczkach, piękny i z twarzą wypogodzoną, pan Stanisław zdejmował palto w przedpokoju hrabiego.
W salonie znajdował się już hrabia Saturnin, Marcelina i wyschła jak mumia, niema, spoglądająca trwożliwie na towarzyszkę swą, pani Ostrożska. Z gości nie było nikogo.
Salon od lat pewnie kilkunastu nie odświeżony — miał poczciwą fizyognomią stateczną starego przyjaciela. Nie raził, ani odznaczał się niczém — nic w nim nie było nadto, nic za mało. Kwiatki tylko obficie rozrzucone w różnych zakątkach trochę go odświeżały.
Na dwóch stołach książki i pisma peryodyczne w znacznéj liczbie, nadawały mu cechę — literacką.
Obrazy na ścianach — z rodzaju tych, które nie rażą brzydotą, ani mogą pięknością pociągać, ubierały ściany przyzwoicie.
Jedyne wrażenie, jakie czyniło to wnętrze domu, było — trwałości i silnych fundamentów, na których on spoczywał. Gość rozumiał i czuł, że tu nic nie groziło i nic się łatwo obalić nie mogło.
Gdy gość ukazał się w progu, hrabia zaledwie kroków parę postąpił naprzeciw niego, przywitał go grzecznie, lecz dość zimno, — a panna Marcelina zbliżającego się pozdrowiła uśmiechem równie chłodnym.
Pani Ostrożska, która milczała zawsze, ale wszystko postrzegała bacznie, widziała dobrze, iż gdy Stanisław potém rozpoczął rozmowę z hrabią, Marcelina przewracająca książkę, którą miała przed sobą, nie na nią, ale na gościa zwróciła wzrok i zdawała się go bardzo pilnie obserwować.
Nie poraz pierwszy pan Stanisław miał to szczęście być zapraszanym przez hrabiego; tłómaczyło się to, jakeśmy mówili, tém, że proces ów milionowy przechodził przez biuro, w którém on zajmował pewne stanowisko i mógł o przebiegu jego dać wiadomość; lecz było tyle innych dróg otwartych dla hrabiego do uzyskania informacyi, a Stanisław tak mały wpływ miał i podrzędną grał rolę, — iż, naprawdę, mógł sobie pochlebiać, że osobiście téż zyskał tu jakąś życzliwość.
Hrabia dotąd nie czytał mu jeszcze żadnéj komedyi swojéj, ale panna Marcelina dwa czy trzy razy zawiązywała z nim rozmowę i tak ją prowadzić umiała, że, choć pan Stanisław był dość nie śmiały, zawsze ją przedłużyć potrafiła.
Nie będąc literatem, młody urzędnik lubił czytać i miał sąd zdrowy o rzeczy. Literatura francuzka nie była mu obcą. Znał świat miejski i jego stosunki dosyć dobrze, by o nim módz coś powiedziéć, nie narażając się na śmieszność.
Hrabia Saturnin jeszcze się zajmował rozmową z tym gościem jedynym, gdy drzwi otworzyły się i wszedł, bez oznajmienia, drugi... codzienny i powszedni tu, przyjaciel razem i sługa domu, — znany całemu miastu, wszędzie pożądany — właściciel kamienicy, niegdyś urzędnik, słynny z dowcipu, odrobinkę garbaty, ale elegant i przystojny, mimo swych lat pięćdziesięciu — pan Salezy.
Majętny, nie mający zajęcia, żywego nader temperamentu, potrzebujący ruchu dla ciała i umysłu, pan Salezy odegrywał rolę szczególną w tych kołach towarzystwa, w których się zwykle obracał. Była to gazeta chodząca, roznosząca te wiadomości, których dzienniki drukować nie mogą, — pośrednik chętny, poseł nastręczający się w najdrażliwszych razach, człowiek wszystko wiedzący, a mogący bardzo wiele. Dodajmy do tego humor nigdy nie zachmurzony, dowcip umiarkowanie gryzący, serce dobre... rozum bystry, pojęcie łatwe, — i przyjemną twarz, a obejście się miłe; naostatek garb, o ile się dało zamaskowany ubraniem — będziemy mieli p. Salezego.
Hrabia miał słabość do tego człowieka, a p. Salezy był dla Marceliny — z uwielbieniem. Śmiano się z niego, iż się w niéj kochał, — czemu nie zaprzeczał.
Panna obchodziła się z nim poufale, jak z dobrym przyjacielem domu.
W salonie tym był — jak u siebie.
Znać było z przywitania gospodarza, ze skinienia, jakim go pozdrowiła hrabianka, że go miano za — swego.
Hrabiemu na ucho szepnął, iż dyrektor teatrzyku... zamówiony był do lektury na jutro.
— Ale — chcesz go sobie pozyskać — dodał cicho. Każ postawić zawczasu butelkę dobrego starego wina i ani pytając — nalewaj. Pije jak gąbka. Nie upaja się — a! uchowaj Boże, ale dopiero po kilku kieliszkach serce mu się i umysł otwiera.
Hrabia ściskał jego rękę i śmiał się. Wprost od niego poszedł Salezy do Marceliny i tu przysiadł.
— Powieści Ouidy — w księgarniach nie znalazłem, alem ją natychmiast kazał zapisać. Będzie pani mieć ją niezwłocznie.
— Dziękuję — odparła Marcelina, przecinając kartki zeszytu „Revue des deux Mondes.”
P. Salezy pochylił się ku niéj, jedném okiem spoglądając na pana Stanisława.
— Niech mi pani objaśni tę tajemnicę, — wiesz jak jestem ciekawy, czy ten pan, którego już tu parę razy spotkałem, proszony jest, czy sam miał odwagę...
Leciuchny, ledwie postrzeżony rumieniec prześliznął się po ładnéj twarzyczce hrabianki... i zniknął — przecinała pilno karty...
— Zdaje mi się, — odparła obojętnie, — że ojciec go musiał prosić... dla swojego interesu... dla informacyi zapewne...
— Ah! — rzekł Salezy — to co innego!
— Cóżeś pan myślał? — zapytała hrabianka.
— Chciałem już ubolewać nad jego losem i — przez miłosierdzie dać mu przestrogę — rzekł Salezy.
— Nie rozumiem — surowo odezwała się panna.
— Nie chce pani rozumieć — rozśmiał się Salezy.
Milczenie. — Hrabianka podniosła głowę i śmiało spojrzała na gościa.
— Pan znasz bliżéj tego... pana! — zapytała.
— Nie tylko jego, znałem ojca — począł Salezy, stawiając swój kapelusz pod krzesłem i zdejmując rękawiczki. Znałem rodzinę — byli to niegdyś ludzie majętni i nazwisko stare i piękne... Na nieszczęście ojciec pana Korczaka, źle gospodarował, dużo tracił, zrujnował się prawie, no i — ożenieniem sobie losu nie poprawił, bo się zakochał w córce oficyalisty i — pomimo oporu familii, poprowadził ją do ołtarza. Był, jak powiadają, szczęśliwy, chwalono jego żonę, ale się ona nigdzie nie pokazywała, — wiedząc, że do świata, w który weszła, wychowaną nie była. Stary zmarł, zostawując syna sierotą... Matka ta jedna czuwała nad nim, i okazuje się, że dobrze chodziła około dziecka, bo młodego Korczaka wszyscy chwalą... Ale chłopiec ubogi.
— A matka? — spytała hrabianka — żyje?
— Zdaje się, że chyba umrzeć musiała, bo od dawna ani o niéj słychać, ani widać jéj. Korczak, jeżeli się nie mylę, majątku nie ma, gdzieby matka mieszkać mogła: on zaś tu sam jeden...
— Chłopak, nieprawdaż? wcale przyzwoicie wygląda. Znać w nim dobrą krew. W głowie dobrze, uniwersytet skończył... Kto wie? może się stanowiska dosłuży... Ludzie go lubią.
— Już to dla niego dobrém świadectwem, — odezwała się Marcelina z uśmiechem, — że pan, co jesteś tak surowym w sądzie o ludziach, nie ma mu nic do zarzucenia.
Jak ukłuty poruszył się garbus na krześle, oczy mu zabłysły.
— Znalazłoby się... rozśmiał się, przymrużając jedno oko i zwracając ku Stanisławowi.
— Cóż takiego?
— No! nadto pieszczono i ładnie wygląda, — rzekł Salezy, — ja wolę wyrazistsze rysy i w charakterze więcéj energii.
— A pan wiesz, że mu na niéj zbywa? — zapytała hrabianka.
— Nie, ale wnoszę o tém z powierzchowności, — dorzucił Salezy.
Panna Marcelina właściwém uznała nie dopytywać się dłużéj, a gość rozpoczął opowiadanie o pani X., któréj śmiesznostki i ekscentryczność bawiła naówczas miasto.
W tém weszli goście nowi, lecz nim z nimi zapoznamy czytelników, słówko o gospodarzu powiedzieć jeszcze musimy.
Hrabia, który — oprócz pisania i czytania komedyi, innéj słabości nie miał, a w domu własnym i między ludźmi uchodził za istotę ani zbyt daleko widzącą, ani nadto czynną i przebiegłą; — przy tym pozorze biernym obojętnego człowieka, miał talent chodzenia po cichu i dobijania się do celu w sposób taki, że go po drodze nikt nie złapał.
Z myśli swoich nie spowiadał się nikomu — a gdy czego zapragnął i zamierzył dokonać, wybierał zwykle środki takie, aby jego współudział w robocie był niewidoczny.
Zimny, wytrzymały, zręczny, umiał na swojém postawić, nie zdradzając się nawet z tém, czego pragnął.
Niepokoiło go długie panieństwo Marceliny, choć na oko nie dawał jéj uczuć tego.
Śledził teraz pilnie krok i symptom każdy. Zdawało mu się ostatniemi czasy, iż przystojny chłopak pan Stanisław Korczak — trochę córki oczy zwrócił. Hrabiemu taki ubogi biuralista, choć dobrego rodu, na zięcia był za małą figurką.
Sprzeciwić się i przeszkadzać córce nie chciał, bo znał ją z tego, iż opór byłby wywołał z jéj strony wzajemny. Zamiast zamknąć drzwi Korczakowi, otworzył je — ale postarał się o kogoś, przy którymby mógł biuralista zniknąć i nie wytrzymać z nim porównania.
Właśnie dnia tego Stanisław był zaproszony, bo i ów rywal, którego hrabia nieznacznie prowadził, miał się po raz pierwszy pokazać.
Panna Marcelina wcale o tém nie wiedziała.
Jak w wielu innych czynnościach tak i teraz hrabia się posłużył ciotecznym bratem swoim, który był oddawna ulubioném narzędziem jego, bo umiał milczéć.
Niegdyś wojskowy, pan major Drohostaj, miał szczątki fortuny nadwerężonéj znacznie, interesa poplątane, które napróżno starał się rozwikłać i naprawić. Hrabia pomagał mu trochę po cichu, ale za to wysługiwał się nim i miał na zawołanie.
Drohostaj był czterdziesto-kilko letnim starym kawalerem, pięknéj prezencyi, dobrze zachowanym, z czupryną wcale nie źle ufarbowaną, wąsikiem nadto czarnym, miną wesołą i napastliwą, choć w rzeczy był najłagodniejszym w świecie człowiekiem. Zbliżał się do pięćdziesiątki, ale pomimo to, łudził się, że i majątek oczyści i ożeni się jeszcze i — imię swe do dawnego przywróci blasku.
W salonie był to człowiek nieco rubaszny, typ militarny, ale dobrego wychowania. Lubiono go dosyć, bo wad wybitnych nie miał, ale nie ceniono go zbytnio i w społeczeństwie miru wielkiego nie miał.
Z narady z majorem wypadło dla panny Marceliny szukać stosownego konkurenta i zręcznie go do domu wprowadzić.
Hrabia znał dobrze córkę i sam czuwał nad wyborem. Drohostaj mu przedstawił cały spis kandydatów, z których na ostatek — wyszczególniono pana Henryka hrabiego Obdorskiego, człowieka już lat przeszło trzydziestu, powierzchowności nadzwyczaj ujmującéj, słynącego w świecie ze swych powodzeń, na oko majętnego, ale w istocie tak zadłużonego jak Drohostaj. Nadzwyczajna przebiegłość i zręczność dozwalała mu tylko utrzymywać się na pańskiéj stopie, okupionéj tajemnemi prywacyami i skąpstwem.
Co do charakteru pan Henryk zdawał się mieć za sobą wiele, był surowym dla siebie, w interesach rzetelnym, zimnym trochę. Nie raził niczém, a w salonie nikomu się nie dawał zakasować. Hrabia Saturnin wiedział dokładnie o jego stanie majątkowym. Zdawało mu się, że Obdorski z łatwością fantazyą Marceliny zaledwie rodzącą się dla Stanisława, potrafi — ukazaniem się swém na stronę usunąć.
Przypadkowe odwiedziny tego wieczoru, były obrachowane. Marcelina tylko niczego się domyślać nie mogła, a i hr. Henryk sądził, te Drohostajowi był winien — zapoznanie się bliższe z hrabią...
Przed laty spotykali się już w towarzystwach, potém Obdorski przebywał za granicą, siedział na wsi, mało bywał w Warszawie.
Przypominał się teraz...
Hrabia przywitał go bardzo uprzejmie, panna Marcelina z pewném niedowierzaniem i ciekawością. Pan Salezy nie potrzebował komentarza, aby odgadnąć, co te przypadkowe odwiedziny znaczyć miały.
Znany tylko gospodarzowi, jego córce i trochę panu Salezemu, Korczak znalazł się w pierwszéj chwili po przybyciu hr. Henryka zakłopotanym trochę — został sam, nie wiedział, co począć z sobą i już szedł do drugiego stolika przepatrywać albumy z fotografiami, gdy p. Salezy się nad nim zlitował i zbliżył do niego.
Dla garbusa, który umiał korzystać z każdego słowa, wejrzenia, i z każdego człowieka, rozmowa ze Stanisławem nie była pozbawioną interesu.
Przysiadł się do niego na kanapce.
— No — odezwał się klepiąc go po kolanie, — jakże się tam wam wiedzie w tém mieścisku. Wiesz, że byłem przyjacielem ojca, nie dziw się więc, że mnie obchodzi — jak sobie rady dajesz...
— A cóż! — odparł Stanisław — idzie jakoś pomaleńku. Nie mogę się ani skarżyć zbytnio, ani chwalić. Nie wymagam też od losu, aby mi dawał pieczone gołąbki...
Salezy spojrzał nań bystro i uśmiechnął się.
— Rozsądnie, — rzekł — bardzo rozsądnie. No — i widzę, że masz dobre znajomości, — cieszy mnie, że bywasz w tym domu...
Stanisław skromnie spuścił oczy.
— Winienem to, — odparł cicho — procesowi hrabiego w Izbie naszéj, będącemu na stole... bo sobie przypisać nie mogę...
— Skromność nadzwyczajna — przerwał garbus. — No, być może, iż proces gra w tém pewną rolę, ale i wy sami w salonie wszędzie miłym gościem jesteście.
Stanisław podziękował ukłonem.
— Słuchałeś już choć raz komedyi hrabiego? — zapytał złośliwie nieco Salezy.
— Nie miałem tego szczęścia — odparł Korczak, — ale, przyznaję się, że jestem ciekawy. Że komedyi tych grywać nie chcą i że się po świecie z nich śmieją, nie koniecznie to dowodzi, ażeby złe być miały.
— Ja, który już przypuszczony byłem do lektury — odezwał się garbus — nie powiem także, aby złe były, tylko nie są to komedye, są dyalogi...
Zamilkli chwilę. Rozmowa nie przeszkadzała im spoglądać w drugą stronę salonu, gdzie hrabia Henryk zawiązał żywą jakąś rozprawę z panną Marceliną. Widać było z dumnego wyrazu jéj twarzy, że hrabianka czuła już w gościu — pretendenta, i jak zwykle, przyjmowała go dosyć ostro, co wielce wytrawnego hrabiego Henryka bynajmniéj nie zrażało. Stawał z przyjemnością do walki. Na uboczu major Drohostaj po cichu rozmawiał z gospodarzem.
— Dziękuję ci, majorze...
— Nie ma za co...
— Łatwoś go pociągnął, czy się drożył?
— Bynajmniéj. Słyszał wprawdzie dużo o Marcelinie, że jest trudna, ale to człek mężny i wiele ma za sobą...
Zaczęli coś szeptać.
Hr. Henryk wysuwał po jednemu paradoksa, któremi walczyć był nawykły. Słynął on z dziwacznych niekiedy przekonań, które słabym główkom wydawały się czemś nadzwyczaj wielkiém i niepopospolitéj inteligencyi dowodzącém.
Ale z panną Marceliną sprawa była trudna. Miała usposobienie podejrzliwe, niedowierzające i nie wchodziła w spór łatwo, zbywając uśmiechami i półsłówkami, a zmuszając, aby się przed nią wygadywano...
Hr. Henryk od zamiany pierwszych kilku słów poczuł, że miał przed sobą godną siebie — przeciwnicę. Wyciągała go na słowo — mówiła mało.
Tak się zaczęło grupować towarzystwo, gdy drzwi otworzył kamerdyner i oświecona sala jadalna — z podaną w niéj herbatą, zmusiła Marcelinę podać rękę hrabiemu.
Szli tedy wszyscy — a pan Stanisław skromnie na końcu. Szczęściem nie opuścił go Salezy.
Młodemu biuraliście wieczór się jakoś składał nieszczęśliwie. Miał honor pić herbatę u p. hrabiego, ale wcale się nie wydawał tu potrzebnym. Saturnin zaledwie parę razy o coś go zapytał, panna ledwie spojrzała — milczał i miał czas przyglądać, pytając siebie: po co tu przyszedł.
Do ogólnéj rozmowy przy herbacie, przy któréj świetnie się odznaczali p. Salezy, popisujący z dowcipem, hr. Henryk, strzelający paradoksami, Drohostaj, odżywiający ją wesołością — Korczak wcale się nie mięszał.
Miał też najmocniejsze postanowienie zaraz po przejściu do salonu, gdy tylko da się to wykonać przyzwoicie — zniknąć po angielsku bez pożegnania.
Herbata trwała dosyć długo. Poruszono się potém i panna Marcelina sama naprzód, dając hasło, powróciła do salonu.
Przechodząc około krzesełka, na którém siedział jeszcze Korczak, chwileczkę się zatrzymała, rzuciła pytanie i zmusiła Stanisława wstać, a że poszła, mówiąc daléj — towarzyszyć jéj do salonu...
Było to wykonaném tak jakoś wyraziście, z namysłem, jak gdyby hrabianka chciała okazać, iż skromnego swego gościa miała w estymie. Hr. Saturnin nie spojrzał nawet w tę stronę, gdzie się to działo, ale odrobineczkę pobladł i drgnął. Henryk zdawał się wcale na tę manifestacyą nie uważać, — Drohostaj i gospodarz znaczące zamienili wejrzenia.
Grzeczna rozmowa panny Marceliny, którą za serce ujęła wdzięcznego Korczaka, treścią swą wielkiego wrażenia uczynić nie mogła. Hrabianka spytała Stanisława o teatr, o nową artystkę, któréj występy miały rozgłos wielki, o jéj piękność — potém o pobyt w mieście, które wszyscy prawie na lato opuszczali.
— Ja na to ani czasu, ani ochoty mieć nie będę, — rzekł Korczak. Wieś dla mnie, jako wspomnienie młodości, ma urok wielki, ale dziś jest rajem, z którego wypędzony zostałem, i do którego dostać się nie spodziewam.
— Dla czego? — odparła hrabianka, — przed panem jest wszystko... Mnie się zdaje, że właśnie potrzeba zdobywania... ceny jeszcze doda temu, do czego się dobijać człowiek jest zmuszonym.
— Ale ja nie wiele pragnę — rzekł wesoło Korczak, — ambicyi nie mam.
— To źle — zawołała Marcelina — w młodości koniecznie jéj potrzeba. Życie jest walką, — choćby dla saméj przyjemności walczenia, cel sobie należy postawić wysoko...
To mówiąc, patrzyła śmiało w oczy Stanisławowi.
Niewiadomo jakiby obrót wzięła w ten sposób zarysowująca się rozmowa, gdyby Drohostaj nadchodzący nie przerwał jéj. Hrabianka zwróciła się ku niemu z minką znudzoną, ale z drugiéj strony gospodarz odciągnął już Stanisława.
— Jak stoi mój interes? — zapytał.
— Nie postąpił ani kroku od tego czasu, gdym miał przyjemność panu hrabiemu z niego zdać sprawę. Formalności są nieskończone, a każda z nich niezmiernie wiele czasu zabiera.
— Wiem o tém z doświadczenia — westchnął hrabia. — Sprawiedliwość nie zaleca się pośpiechem. Uproszczenie jéj wymiaru wszędzie podobno należy do zadań wieku — ale dotąd o reformie sądownictwa nikt nie myśli.
Popłynęła tedy między niemi rzecz o reformie, t. j. o sądach i gdy się skończyła, goście już zabierali się do odejścia.
Stanisław też wziął za kapelusz. Już miał się wymknąć, gdy spostrzegłszy to panna Marcelina, znalazła sposób przywołania go i kilku słowami dała mu poznać, że go nie zapomniała...
Jak się to podobało ojcu, co o tém sądził wszystko widzący pan Salezy, trudno odgadnąć, ale Stanisław, który tu wszedł zimnym i obojętnym, wyszedł rozmarzonym.
Nie miał wcale zarozumiałości, obawiał się wielce wszelkich złudzeń, znał dobrze swe położenie — nie czuł szczególnego uwielbienia dla panny Marceliny, która mu swą postacią Junony imponowała — a mimo to wszystko, maleńki dowód sympatyi jakiejś poruszył go, serce uderzyło... i w głowie poczęły się snuć niedorzeczne marzenia.
Potrzebował długo ostygać nim znowu do równowagi powrócił i mógł sobie powiedzieć, że wszystko to było dziełem przypadku, fantazyą, grzecznostką, na któréj nic budować nie było można.
Garbus, wracając do domu uśmiechał się.
— Miałażby ta niezwyciężona znaleść nareszcie w Korczaku zwyciężcę? Jeżeli się na to zaniesie, prawdziwy mieć będzie przedmiot do dramatu, hrabia Saturnin!!




W izdebce matki Korczaka, nazajutrz, gdy Stanisław był w biurze — staruszka w swoim białym czepeczku siedziała znowu na krześle, ale nie sama.

Na przeciwko niéj mężczyzna nie młody, z wąsem siwym, w kapocie wyszarzanéj, w prostych butach kozłowych, z twarzą opaloną i pomarszczoną siedział, dwie ręce zapracowane trzymając sparte na kolanach.
Był to wieśniak widocznie, a strój i wyraz twarzy — ubogiego i pracowitego kolonistę lub podupadłego bardzo szlachcica zdawały się oznaczać.
Przed nim na rogu stolika z cegiełką, stała lampka płynem bursztynowym nalana. Pochylony ku staruszce, mówił coś powoli, gładził się po głowie i włosach szpakowatych, pociągał wąsa; oglądał się do koła, a ile razy podniósł nieco głos mimowoli, natychmiast go jakby onieśmielony zniżał.
— Mój drogi Michale — mówiła stara — jam już długo, dużo nad tém przemyśliwała. Okrutnie mi się serce kraje, gdy sobie powiem, że ja go muszę porzucić, opuścić, — ale to darmo... dla jego dobra tego potrzeba. On ze mną do niczego się nie dobije, ja mu będę zawadą... a ja jednego jego mam i tak go kocham, ach! tak go kocham.
To mówiąc, złożyła ręce i łzy jéj pociekły po twarzy.
— No, — począł jąkając się p. Michał — ja tam tego nie rozumiem, to wam wiedziéć... ano mi się zdaje, że ani tobie syna się wyrzekać, ani jemu matki, nie godzi się.
Matki nikt nie zastąpi, — on téż ciebie ma jedną...
— No, tak — i będzie musiał czekać, aż ja oczy zamknę, żeby się ożenić! — westchnęła staruszka. A trzeba żebyś wiedział, że Staś może taką wziąć, co i wioski i pieniędzy huk będzie miała...
Skrzywił się p. Michał i popił.
— To co? — rzekł — jakby taka panna mojéj matki znać nie chciała... nie ożeniłbym się z nią ni zacz! Jak Boga kocham!
I pięścią namuloną w piersi się uderzył. Stara głową potrząsała.
— No, a ja ci powiadam, Michasiu — wtrąciła, — że najlepiéj będzie, gdy ja ztąd pójdę precz. Przecież go widywać będę mogła? Ty mnie przyjmij na komorne. Nie bój się, ja ci za przekarmienie zapłacę.
— E! co zaś! — przerwał Michał — nie o głupią zapłatę chodzi... pani siostrze zawsze chata otworem, — ale tobie u nas dobrze nie będzie. Żonisko, złota kobieta, ale gderliwa i panią w domu zechce być, a tu dzieciska...
Potarł głowę.
— Toć ja jéj w niczém nie zawadzę, Michasiu... a, uchowaj Boże, ażebym się sprzeciwiać w czém miała! — prędko poczęła stara. — Dacie mi izdebkę byle jaką, alkierzyk, komórkę. Twoja kobieta mnie zna, że jéj wody nie zamącę, rychléj w czém pomogę; a z przeżywieniem! Michale mój, to ja taka jestem nie trudna, tak jem mało, lada co, że się o to kłopotać nie będziecie potrzebowali. No — dwa, trzy dni w tygodniu z postem jestem i z suchotami, więc nic gotowanego nie jem.
Staruszka tak, składając ręce, prosiła brata, tak się korzyła, uśmiechała do niego, że p. Michał, choć włosy tarł, choć się opierał, w końcu się zlitował nad nią. Nie sprzeciwiał się już — tylko zamyślił głęboko...
— Otóż to, panie, — począł z cicha — mówią wielkie szczęście, gdy uboga dziewczyna wyjdzie za bogatego pana. Piękne mi szczęście... Wszystkie kłopoty na jéj głowie... a potém co? dzieci ją poniewierają i znać nie chcą.
Porwała się z oburzeniem stara i, wedle zwyczaju, gdy ją co bardzo poruszyło, ręce złożyła.
— Ale, Michasiu! na rany Pańskie — zawołała, — co téż ty mówisz! Czyż możesz myśléć, że mój Staś albo mnie wypędza, lub się mnie wstydzi?
On mnieby na pierwszém miejscu sadził przy nie wiem jakich gościach, on — to złote, poczciwe serce, któreby mi nieba przychyliło! to ja sama dla siebie i własnéj wygody, i dla tego, że mu nie chcę przeszkodą być — muszę się ztąd wygnać! Zobaczysz, co to będzie za lament, krzyk! żale! Ledwie nie ledwie się na to zgodził, że ja tu z nim będąc, nie pokazuję się w pokoju i do jego przyjaciół i gości nigdy nie wychodzę. Co ja z tém biedy miałam! Gdy przyjdzie ztąd jechać, ja wiem, co za kweres będzie... Ale — cóż? kiedy potrzeba... potrzeba.
Michał wąsa pokręcał.
— Dziwaczysz-bo, moja stara, — rzekł — ta i, psujesz dziecko, mam prawdę powiedziéć! Dalibóg!
— No! mądry będzie, kto Stasia mego zepsuje! — szepnęła staruszka.
Siedzieli tedy i zerwana rozmowa na nowo się nie mogła zawiązać. P. Michał nie spieszył, — siostra się lękała... Naostatek, — spojrzawszy na zegar prosty z wagami, wiszący na ścianie, z cyferblatem ozdobnym bukietem róż, namalowanym u góry, — p. Michał począł się poruszać, jakby miał się żegnać.
Staruszka wstała.
— Michasiu mój — szepnęła — więc jak? co będzie?
— A, co ma być? pogada się z żoną — odparł zafrasowany brat. Jakoś to będzie. Dobrzeby było, żebyście i wy do niéj zjechali, a sami o to zaczepili. Porozumiecie się lepiéj.
Ja — z duszy serca cię przyjmę... byle z tego potém waśń nie wyrosła.
— Chyba mnie nie znasz — dodała stara, ściskając go — ja ustępuję wszystkim... a kłócić się nie umiem. Choćby twoja jak prędką była, gdy nie odpowiem — nie rozjątrzę, ułagodzi się. Widzisz, że ja się nie boję.
Michał niedowierzająco głową potrząsał.
W tém wszedł Stanisław ze swą twarzą jasną i wejrzeniem łagodném, spostrzegł wuja i uściskał go serdecznie. P. Michał chociaż siostrzeńca téż witał z uciechą, ale piękném jego ubraniem i elegancyą był zakłopotany. Po uścisku poufałym cofnął się z uszanowaniem, zajmując odleglejsze nieco stanowisko, a ręce chowając w kieszenie.
— Przecieżeśmy się wuja doczekali — zawołał Staś. Pewnie wcześniéj jadasz, niech mamuńcia każe obiad przyspieszyć.
— Kiedy on z nami jeść nie będzie, bo do domu powracać musi — odezwała się staruszka. Dałam mu przekąskę i czém popić — spieszy do gospodarstwa.
— Jużci, jużci — potwierdził Michał, który próżno chustki szukał po kieszeniach.
Chwilkę téż ledwie jeszcze zabawiwszy, szlachcic się zabrał do wyjazdu, raz jeszcze uścisnął siostrzeńca i przeprowadzony przez matkę Stanisława, wysunął się na ulicę.
— Niechże Michaś pamięta, com mówiła — całując go raz jeszcze, powtórzyła stara.
Wróciwszy do swojéj izdebki, nie znalazła już w niéj syna, który odszedł, mając robotę pilną, i aż do obiadu została z pończoszką zadumana, nie chcąc mu przeszkadzać, chociaż wczoraj wieczorem nie widziała go, a zrana musiała wyjść na rynek, gdy spał, i nie przyszła nazad, aż gdy go już nie było.
Ciekawa wieczora tego u hrabiego, matka odłożyła rozpytywanie się do obiadu. Nareszcie Handzia wniosła wazkę rosołu do pokoiku małego, w którym jadali razem, położonego w końcu kurytarza, poszła staruszka po syna i z nim razem siedli do stołu.
— No, — zdobywając się na wesołość, odezwała się matka — powiedz mi ty co o wczorajszém przyjęciu u twoich hrabstwa?
— Było, jak zawsze, grzeczne i pańskie, nic więcéj — odparł Staś.
— Gości dużo?
— Kilka osób tylko, — uśmiechając się, dodał Korczak, — ale, niech mama sobie wyobrazi, między nimi... kto? hrabia Obdorski.
Stara jakby przestraszona się rzuciła.
— I cóż?
— Nic a nic... — rzekł Staś. On, zdaje się, nie wiedział kto ja jestem, lub się może nie rychło dopytał, a ja miałem mu się czas przypatrzéć...
— Jakże koło niego?
— O! bardzo po pańsku — mówił syn. Ani znać téj biedy i plątaniny, w jakiéj był i ojciec i on z łaski ojca. Wszystko się zatarło, zapomniało — boć go, widać, wszędzie przyjmują — i, jeźli się nie mylę, prowadzą go przyjaciele do hrabianki.
Stara złożyła ręce znowu.
— Może odpokutował i poprawił się — szepnęła. Nam się nie godzi mu szkodzić, jak skoro raz interes ubity i zapomniany. Bóg z nim.
— Ale, jeżeli wiedział twoje nazwisko, sądzę, że przykro mu być musiało.
— Nie dał tego poznać po sobie — odparł Stanisław, wzdychając. Ożywiony był, mówił wiele...
Zamyśliła się staruszka i powtórzyła:
— Obdorski!... a po przestanku, podnosząc oczy na syna, zapytała:
— A hrabianka?
— Była bardzo, bardzo grzeczną dla mnie, tak dalece, że mnie to zakłopotało. Ma dobre serce, bo widziała, że ja tam stałem jak okradziony, nie mając się przypytać do kogo — i zaszczyciła mnie rozmową...
Widocznie radość to sprawiło matce.
— Trzeba, żebyś tam częściéj bywał — dodała.
— O! nie, — rzekł Stanisław. — Wysokie progi na moje nogi, matuniu. Głowa-by mi się mogła zawrócić, a ja nie lubię tego.
— Bo zawsze za mało trzymasz o sobie — smutnie przerwała stara. Patrzajże na takiego Obdorskiego. — Majątek, choć się niby świeci, ale my najlepiéj wiemy, co on wart... jeden ten tytulik ma za sobą, a głowę nosi górą. Ty majątku nie masz, ale imię czyste, młodość — no i piękny jesteś i chwała Bogu, w głowie dobrze.
— Obdorski téż w salonie bardzo się pięknie prezentuje... — uśmiechnął się Korczak.
— Wytarte czoło! — mruknęła matka. Hrabianka-by mu była na rękę, majątek znaczny, imię piękne, panna piękna... Czego więcéj chcieć; aby swoje i własne brudy zabielić... Gdy się pobogacieje — wszystko się zapomni.
— Ja sądzę, że już dziś o tém nikt nie mówi, o czém my tylko jedni lepiéj wiemy... — rzekł Korczak, — a na to rachować może, iż, słowo dawszy, nie zdradzimy go.
— Nie radbym się jednak z nim spotykał i poznawał bliżéj — rzekł ciszéj Staś. Hrabia wie, że papiery, tyczące się sprawy, są w moim ręku. Rzecz skończona, zagodzona, — ale ślady po niéj, jak po ospie, nie zmazane...
Ojciec i on... nigdy się z nich nie oczyszczą.
Urwała się rozmowa, i krótki obiad skończył. Staruszka odmówiła modlitewkę, Staś w rękę ją pocałował i odszedł.




Major Drohostaj miał ładne mieszkanko przy Długiéj ulicy, i chociaż pół roku spędzał na wsi, trzymał je zawsze, bo go różne sprawy powoływały często do miasta, a bez towarzystwa, do którego nawykł, bez pewnego ruchowego próżnowania, obejść się nie mógł.
Nie robił nic, ale był niezmiernie na pozór zajęty. Starsze panie wysyłały go z rozmaitemi zleceniami, — pośredniczył i pomagał do układania żywych obrazów, do teatrów amatorskich na cele dobroczynne, chodził po kwestach i t. p.
Nie rachowano ani na jego przebiegłość, bo jéj nie miał, ani na zręczność, bo nigdy nie dał jéj dowodów, — ale na gorliwość niezmordowaną, na upór i posłuszeństwo rozkazom. Majorowi zdawało się, że stając się użytecznym społeczeństwu, tym sposobem sobie wyrobi wziętość i zbliży do upragnionego celu — ożenienia, o jakiém marzył.
Nie udawały mu się próby, lecz się nie zrażał.
Tak samo, jak hrabia Saturnin, posługiwali się nim inni. Miał wiele do czynienia.
Zrana major jeszcze zaledwie był dokończył staranną tualetę, i podfarbował wąsy i włosy, palił jeszcze cygaro, mając wyjść, gdy — hrabia Obdorski zjawił się z ranną, niespodziewaną wizytą.
Drohostaj niezmierną okazał radość i wdzięczność za tę atencyę, dobył z pod klucza najlepsze cygaro, posadził go na kanapce, okrytéj przezroczystemi dzierzganemi kapkami i — śmiał się głośno, aby dowieść, że odwiedziny te go uszczęśliwiły.
— No — i jakież wrażenie z wczorajszego wieczora? — zapytał.
Hrabia dyplomatyczną, zagadkową minę nastroił, — milczał długo, niby z powodu, iż starannie zapalał cygaro.
— Panna jak się podobała? — dodał gospodarz.
— Wspaniale piękna! — zawołał Obdorski — postawa i tony królowéj!
— Cóżto? źle?
— Bynajmniéj, ale mówię jak widzę.
Zamilkł chwilę hr. Henryk.
— Szczerze powiedz, majorze — nieprawdaż, zbliża się do trzydziestki?
Drohostaj usta zacisnął.
— Sądzę, że jeszcze lat kilka dzieli ją od niéj, — rzekł.
Spojrzeli na siebie.
— Mnie nie o wiek idzie — rzekł, wygodnie rozsiadając się Obdorski, — ale o wytłómaczenie fenomenu tego, że panna milionowa, z ojcem tak dobrodusznym, łagodnym, piękna, rozumna, dotąd za mąż nie poszła?
— Ale odpowiedź — rzekł śmiejąc się major, — dalipan, zawarta jest w pytaniu, właśnie dla tego że milionowa, piękna i rozumna — więc i trudna w wyborze...
Obdorski palił cygaro, i jakby ta odpowiedź była dla niego zupełnie dostateczna, — rozpoczął z innéj beczki.
— Cóż to za piękny młodzieniec był wczoraj wieczorem? Czy mi się przysłyszało? Korczak?
— Stanisław Korczak — tak, — rzekł major, — urzędnik z biura, w którém teraz proces ów sławny hrabiego Saturnina na stole... To tłumaczy dla czego proszono go...
— Panna była dla tego jegomości bardzo grzeczną.
— Panna? — ruszył ramionami major. — To się hrabiemu przydało... Był to gość starego, ojca...
Obdorski pokręcił głową.
— Korczak? — mruknął. — Nie wiesz majorze z jakich on Korczaków?
— A jakże! z Lubelskiego! syn tego, który miał niegdyś majątek w sąsiedztwie waszém... Ojciec jego, Antoni, było mu na imię, stracił wszystko, coś tam zostało synowi, ale mało i — w ziemi nic. Więc służy. Ten to Korczak, co się z jakąś ekonomówną ożenił. Sławne to było...
Hrabia milczał zasępiony.
Major się przeszedł, dawszy to wyjaśnienie, parę razy po pokoju — i powróciwszy do gościa, sparł naprzeciw niego na stole.
— Hrabiego sobie ująć najłatwiéj, mając cierpliwość słuchać jego komedyi — począł cicho. — Ja w ogóle do słuchania nie mam talentu i usypiam... ale są osoby...
— O! nie sądzę, ażeby o hrabiego chodziło wiele — przerwał Obdorski. — Mnie się zdaje, że on w domu nie wiele znaczyć musi, a u córki bardzo mało. Panna Marcelina nie da sobie rozkazywać nikomu, nawet ojcu.
— Hrabia Saturnin też nie rozkazuje — rzekł major, — ale umie prowadzić tak sprawy, że nieznacznie na swojém postawi. Komedyi jego ocenić nie potrafię, ale jego znam dobrze. Z cicha pęk...
Obdorski spojrzał, nic nie odpowiadając. Zadumany był głęboko.
— Widzę już z tego, że zaprasza kancellistów do siebie, iż bardzo mądremi drożynami prowadzi swoje sprawy, — odezwał się po chwili.
Nie spodziewałem się tam spotkać takiego Korczaka...
— A cóż hrabiemu on szkodzi? — rozśmiał się major.
— On? bynajmniéj!! — prędko podchwycił Obdorski — tylko to znajduję charakterystyczném...
Zamilkli oba, Drohostaj dumał czas jakiś.
— Kiedyż znowu u Saturnina będziecie? — zapytał.
— Prosił mnie na obiad jutro — odparł Obdorski. — Sądzę, że i wy tam będziecie; ale miałżebym znowu przyjemność spotkać się tam z owym Korczakiem.
Drohostaj aż wybuchnął.
— Cóż u licha! Co macie do niego? Najniewinniejsze w świecie stworzenie... Nie możecie posądzać panny...
— Ale dajże mi pokój — przerwał niecierpliwie hrabia. — Cała rzecz, że w lada jakiem towarzystwie bywać nie lubię.
— A to mi się podoba! — krzyknął, ręce na piersiach krzyżując, major — przecież tłómaczyłem, co on tam znaczył...
— No — a ja pytałem, czy będzie na obiedzie? — rozśmiał się, z ukosa spoglądając na majora Obdorski — i na tém koniec...
Znowu czas jakiś milczeli i hrabia zdawał się nad czémś głęboko namyślać. Rozpoczął potém zwolna.
— Ażebyś mnie za dziwaka nie miał, kochany majorze — rzekł — muszę ci się wytłómaczyć z mojéj antypatyi do Korczaków. — Oto ojciec mój i ja po nim mieliśmy nadzwyczaj niemiłą sprawę z nimi, z ojcem właśnie tego jegomości. Ile razy mi ona się przypomni...
— Cóż to było? — zapytał Drohostaj.
— Nie lubię o tém mówić! rzecz zapomniana. Brudy jakieś, ledwieśmy mogli się z nich... obmyć.
Wzdrygnął się hrabia. — Nie mówmy o tém.
Major stanął naprzeciw stolika.
— Stary Korczak uchodził za bardzo uczciwego, nieposzlakowanego człowieka — rzekł.
Zarumienił się mocno Obdorski.
— Ja mu nie zaprzeczam dobréj sławy, — rzekł prawie gniewnie — ale my wszyscy jesteśmy na łasce kauzyperdów, mógł pójść za ich radą..
I powtórzył znowu niecierpliwie.
— Nie mówmy o tém.
Obrót ten rozmowy, ton na jaki przeszedł hrabia, niezmiernie zdziwiły Majora. Zamilkł, lecz widać było, że sobie głowę łamał, co mogło człowieka tak zimnéj krwi i takiego taktu jak Obdorski, poruszyć tak żywo. Nie było to w jego obyczaju. Po zobojętniałéj krótkiéj rozmowie, hrabia wstał, a że majorowi czas było także ranne swe rozpocząć obchodzenie zwykłych stacyi starych pań, młodych wdów i przyjaciół od wista i bilardu — wyszli więc razem.
Obdorski, raz będąc w mieście, témbardziéj obowiązanym był do wizyt najdalszym krewnym i niegdyś znajomym, iż pragnął zatrzeć prawdziwy cel swéj podróży. Jedne odwiedziny wieczorne u hrabiego zostawiły po sobie w nim wrażenie i przeczucie, że mu się tu powodzić nie będzie.
Gniewał się w duszy na Drohostaja, że go tu daremnie sprowadził, i mógł skompromitować. Spotkanie Korczaka uważał niemal za złą wróżbę.
Major tymczasem dotknięty do żywego zagadkową wzmianką o Korczaku, nie mogąc ścierpieć tego, aby pozostał nieświadomym gruntu rzeczy — przemyślał teraz, jakby mógł zbadać tę tajemnicę i dowiedzieć się czegoś więcéj.
Od Korczaka samego, z którym nie był bliżéj znajomym, nie miał sposobu o niczém się dowiédzieć. Łamał głowę ktoby z dawnych sąsiadów z lubelskiego mógł to zajście, jeszcze dziś Obdorskiego tak irytujące, objaśnić.
Garbaty Salezy uchodził powszechnie za wszystko wiedzącego i utrzymywano, że — dla tego się tak pilno dowiadywał i sznurkował, że pisał nader ciekawe, drastyczne pamiętniki.
Był to jeden człowiek w mieście, którego tak rzeczy dla innych obojętne, wcale go nie obchodzące — żywo zajmowały, że dla skandalicznéj anegdoty gotów był do najnieprzyjemniejszych ofiar osobistych.
— Jeżeli pan Salezy nie wie, no — to nikt — mówił major, — ale tego wyszukać... odgadnąć, gdzie go poniosła ciekawość, fantazya, kaprys! dopiero sztuka!!!
W mieszkaniu własném p. Salezego nigdy zastać nie było można.
Upłynęło więc dni parę, nim na ulicy przypadkiem się zetknęli. Salezy Majora nie bardzo lubił, miał go za — pustą makówkę, jak się wyrażał.
Drohostaj, złapawszy go nie puszczał, a zręczności w badaniu nie miał najmniejszéj. Musiał z pokorą uciec się do najszczerszego wyznania, co mu ciężyło.
— Między nami, mój drogi, — rzekł za guzik przytrzymując garbusa — między nami... Chciałem się hr. Saturninowi przysłużyć, no i temu poczciwemu Henrykowi... Namówiłem go, ażeby przyjechał...
Ale — no! byliście tego wieczora!
— Byłem! i cóż?
— Trafiło się, że tego samego dnia był Korczak. Znasz Korczaka...
— Znam go...
— Co Obdorski może mieć przeciw Korczakom! hę! bo coś ma... a nie mogę się dowiedzieć... Ojcowie się o coś zadarli? Co to było?
Garbusowi twarz się pomarszczyła i skrzywiła okrutnie, jakby zgryzł coś gorzkiego. Stał i żuł, nie mówiąc nic.
— Ba! rzekł naostatek. — Si fabula vera. — Było świństwo wielkie..
— Z czyjéj strony?
Garbus jeszcze bardziéj się skrzywił.
— Nie z Korczaków — rzekł cicho. — Ale ja... za nic nie ręczę. Sprawę tę zamazano, zaduszono, zatynkowano i cicho...
Drohostaj wcale nie zaspokojony, nie puszczał guzika.
— Nie możesz mi powiedzieć o co poszło? — spytał.
— A do czego ci to! — odparł garbus. Ciekawość pierwszy gradus do piekła, powtóre, to co ja wiem, nie ma innéj podstawy nad ludzką gadaninę, po trzecie, jakbym ci to opowiedział, tobyś obiadu nie strawił i najmniéj trzy dni byłoby ci gorzko w gębie... Bądź zdrów.
Garbus wychwycił swój guzik i szybko uciekł od majora, który pozostał jak wryty.
— Do licha! — mruknął — hrabiemu Saturninowi nadgniły owoc podać, znaczyłoby na wieki wieków narazić go sobie — a jest mi potrzebnym. Muszę być bardzo ostrożnym... bardzo ostrożnym! Kto mógł przewidzieć, że w téj dziewięcioperłowéj koronie i przy takiéj pięknéj, dystygnowanéj powierzchowności — znaleść się mogą felery... i podrobione zęby...
Gdy major szedł tak w jednę stronę, rozmyślając jakimby sposobem mógł dotrzeć do głębi i gruntownie się objaśnić o swym protegowanym; garbus puścił się ulicą w przeciwną, niemniéj zaintrygowany.
Trzeba było znać p. Salezego, aby zrozumieć to, że sprawa zupełnie mu obca, osób zaledwie znanych, mogła go tak gorąco roznamiętniać jak własna.
Garbus był — starym kawalerem, a położenie uczyniło go rodzajem cenzora w społeczeństwie. Jego życie upływało jednostajnie, bez wypadków, ale za to poczuwał się do solidarności ze światem całym. Pisał pamiętniki, zdawało mu się, że badał ducha wieku, że miał posłannictwo poznania społeczności, któréj był cząstką, potroszę kierowania nią, i spisania jéj dziejów.
Wszędzie zaś, gdzie mógł odegrać jakąś rolę czynną, garbus stawał w obronie słabych, jako wróg podejść i fałszów, jako Don Quichot nowy w walce z duchem złego. Pysznił się tą misyą swoją, był to jedyny cel jego życia. Majątek miał niewielki, garb na plecach, nazwisko nic nie znaczące, wiek już mu mrzonki szczęścia wybił z gło— wy — jedyném więc zajęciem jego było: mięszać się do spraw cudzych i naprawiać, co gdzie znalazł skrzywionego i zepsutego.
Pamiętniki, które pisał, noszące tytuł dumny: „Historya mojego wieku,” rozpoczęte były od dawna. P. Salezy zbierał do nich materyały gdzie i jak tylko mógł, robił dopiski, sprostowania, często po całych nocach siadywał nad niemi. Żadna więc, szczególniéj skandaliczna historya obcą mu nie była. Niekiedy śledził ją przez długie lata... Zatarg pomiędzy starym Korczakiem a hrabiami Obdorskimi, — w którym chodziło o sfałszowanie dokumentów, dowiedzione niemal dotykalnie Obdorskim, choć nie był zbyt głośnym, bo go rodzina i krewni starali się zatrzeć i przytłumić — nie uszedł baczności cenzora... Salezy miał o nim w pamiętniku najdokładniejsze wiadomości, poparte nawet cudownym sposobem zdobytemi dokumentami.
Uderzyło go zapytanie majora — znajdowanie się w domu hrabiego Obdorskiego, prawdopodobne staranie jego o pannę Marcellinę, i przypadkowe spotkanie z Korczakiem.
Niezmiernie bystry spostrzegacz, garbus, odgadł, że panna mogła mieć słabostkę dla pięknego Stasia, i że potrzebujący bogato się ożenić Obdorski, mógł tu stanąć na przeszkodzie poczciwemu, ubogiemu chłopcu, którego on powinien był protegować.
— Major prowadzi hrabiego Henryka, ale on jest ślepy i daje się użyć, do czego go kto pociągnie. Ja muszę i powinienem czuwać nad bezbronnym Korczakiem — jeżeli tylko panna jest za nim...
Z tego założenia wypadało Salezemu zbliżyć się do Stasia i poznać lepiéj rzeczywiste jego położenie i sentymenta.
O matce Korczaka, czy żyła — nie wiedział wcale, lecz — ani słysząc o niéj, ani widząc jéj — przypuszczał, że dawno umrzeć musiała.
— Baczność, panie Salezy, mówił biegnąc daléj. Nastręcza ci się zręczność dopomożenia poczciwym, a podstawienia nogi intrygantom...
Zatarł ręce.
— W to mi graj! a właśnie zaczynało być nudno, i na bruku oprócz błota nic nie mogłem znaleść dla zabawki.




Hrabia Henryk Obdorski miał mnogich, ale po większéj części dalekich krewnych w Warszawie. Wszyscy oni teraz mogli mu być potrzebni, gdyby do starania się o pannę przyszło. Nie można ich było zaniedbywać.

Na obiedzie proszonym u hr. Saturnina, Obdorski, znalazł się w bardzo szczupłém kółku, a z panny nic wyrozumieć nie mógł. Przyjmowała go bardzo grzecznie, lecz z nadzwyczajnym chłodem, z obrachowaną obojętnością. Parę razy miał zręczność rozmawiać z nią sam na sam, probował dać zwrot taki rozmowie, aby mogła być wstępem do sentymentalnych preludyów, — ale mu się to zupełnie nie powiodło.
Dumnie, chłodno, niezmięszana, nieporuszona panna Marcelina natychmiast dwuznaczne wyrazy sprowadzała na takie światło, iż musiały przybrać znaczenie obojętne, aby nie skompromitować hrabiego.
Wprawdzie nie zajęła jawnie nieprzyjaznego stanowiska i nie dała odprawy początkującemu kochankowi, ale co najmniéj kazała mu się domyślać, iż go dobrze poznać pragnie, nim dopuści poufalsze zbliżenie się do siebie.
Obdorski poddany został nieprzyjemnemu choć grzecznemu egzaminowi. Duma jego była nim dotkniętą. Zdawało mu się z tego, co major mówił, za co ręczył, że będzie tu wielce pożądanym, że konkury pójdą łatwo, gładko i prędko. Tymczasem, choć hrabia ojciec był w istocie uprzejmym i niemal nadskakującym, panna się drożyła.
Hr. Henryk zaś właśnie — i z powodu zawikłanych coraz bardziéj interesów, i niebędąc już tak młodym, aby wiele na przyszłość rachował — potrzebował faire une fin. Rodzina mu to powtarzała, i on sam miał to przekonanie.
Ożenienie z hr. Marceliną było ze wszech miar świetném... Myśli téj chwycił się chciwie — a spotkawszy się z przeszkodami u progu, zżymał się i gniewał.
O Korczakach i sprawie téj, w któréj Obdorscy bardzo brzydką grali rolę, całkiem zapomniał. — Ten upiór, nagle stający mu na drodze, wywołał gniew okrutny; — ale musiał go stłumić w sobie.
Na Drohostaja wiele rachować nie mogąc, bo umysłową jego nieudolność znał dobrze, Obdorski musiał się obejrzéć za innymi pomocnikami.
Miał ich tu w wyższych sferach znaleźć wielu — bo miał wielkie w arystokratycznym świecie zachowanie, nikomu jednak zawcześnie zwierzać się nie chciał, oprócz jednéj cioci Sewery von Stolzenfels.
Ciocia Sewera mieszkała od lat wielu w Warszawie i była starą panną. Nazwisko, które wśród szlachty inflanckiéj niegdyś było głośne i miało kolligacye świetne w całym kraju — dozwalało pannie Sewerze na stopie równości stawać obok najpierwszych imion i rodzin.
Dbała też niezmiernie baronówna o utrzymanie się na stopie pańskiéj, chociaż bardzo szczupłe fundusze utrudniały stosunki. Niesłychane skąpstwo i wielka umiejętność zakrywania tego, czego nie chciała dać widzieć, a popisywanie się z tém co ją mogło podnieść w oczach ludzi — dozwalały pannie Sewerze w najfałszywszéj pozycyi pozostawać lata długie nieskompromitowaną.
Życie jéj było pasmem jedném kłamstw, udawania, komedyi — i choć pewnie osób wiele domyślało się téj gry — nikt jéj w niéj nie przeszkadzał.
Począwszy od prania i odświeżania rękawiczek, aż do przerabiania starych sukien na modne — od zachowywania surowych postów dla oszczędności — i wciskania się do cudzych ekwipażów, — każdego dnia, każdéj godziny niemal baronówna musiała pracować na to, aby udawać zamożną, elegantkę — trochę ekscentryczną, ale zupełnie niezależną istotę. Tymczasem w najwyższych kołach musiano jéj dopomagać ofiarami, pożyczkami, — i zamykać oczy na to, gdy loterye na cel dobroczynny wymyślała.
Któżby śmiał posądzić baronównę o niedostatek, widząc na niéj piękne starożytne klejnoty, których drogie kamienie dawno szkłami zastąpione zostały.
Pomimo tego fałszywego i drażliwego stanowiska, ciocia Sewera, rudawa, zręczna, domyślna, dowcipna, śmiała aż do zuchwalstwa — w świecie wielkim grała pewną rolę, miała znaczenie i mogła wiele. Posługiwano się nią, a język jej ostry kazał się obawiać.
W salonie od razu wpadała w oczy. Niewielkiego wzrostu, średniéj tuszy, — wiecznie w ruchu cała, albo przynajmniéj oczyma i rękami — ubierała się trochę dziwacznie, pstro, czasem jaskrawo, niebardzo smacznie, lecz z wielką oryginalnością. Twarzyczka jej blada, wyschła, żółta, pomimo wieku nie była brzydką, a wyraz dowcipny nadawał jéj fizyognomią odrębną. Mówiła żywo, rzucała słówkami zręcznie, mięszała się do rozmów śmiało — i wszystkich praw, jakie jéj dawało nazwisko, wiek, położenie używała i nadużywała chętnie. Milczącą, zadumaną, bezczynną nikt jéj pono nie widział.
Ciocia Sewera, chociaż kanoniczką nie była — mieszkała u Kanoniczek. — Jak się tu dostać i utrzymać potrafiła, nie mogąc płacić, chyba bardzo mało — było jéj tajemnicą. Miała tu wcale ładnych kilka pokoików i meble, noszące na sobie cechę starożytną. Mnóstwo portretów, miniatur, pamiątek, rozwieszonych w saloniku, przypominało wielką prozapią Stolzenfelsów i ich mnogie spokrewnienia.
Kolligacye te sięgały w istocie bardzo szeroko, daleko, wysoko, a nie było najdalszego kuzyna i kuzynki, z którychby baronówna nie umiała korzyści wyciągnąć. Pisywała do wszystkich i posługiwała się nimi, nie dawała im zapomniéć o sobie.
Dla Obdorskiego, którego bardzo lubiła ciocia Sewera, była ona tu jakby zesłaną umyślnie i najlepszą w świecie protektorką.
Tego samego dnia, gdy był na obiedzie u hr. Saturnina, hr. Henryk poszedł nad wieczór rzucić bilet u Kanoniczek, chociaż był pewnym, że jéj nie zastanie, bo wieczory rzadko u siebie spędzała. Tym czasem ciocia chora była na fluksyą, a zobaczywszy bilet Henryczka, wysłała służącą za nim, aby go przywołała.
W progu z obwiązaną materacykiem twarzą, przyjęła go w negliżu baronówna, poruszona i uradowana, bo ten niby siostrzeniec od dziecka jéj był faworytem. Miała słabość do niego. Znajdowała go nieporównanie dystyngowanym.
— Henryś! Co za siurpryza! Z kądże ty tu się wziąłeś! — zawołała, podając mu obie rączki pulchne, małe, ale nie zgrabne i krótkie, z paluszkami jak klocki.
— Przypadek... mnie tu przyprowadził, odparł oglądając się Obdorski...
— Na długo?
— Nie wiem!
— Siadajże, mów! Jeśli ci mogę być w czém użyteczną...
Zbliżyła się (mrok już był), przypatrując Henrykowi.
— Wyglądasz dobrze — ale...
— Nie odmłodniałem! — rozśmiał się hrabia.
— No — i nie zestarzałeś — przerwała baronówna.
Hrabia wziął trochę włosów na skroni w palce i szepnął:
— Przerzucają się już srebrne!
— A! co to znaczy! — rozśmiała się Sewera.
Obdorski był z ciocią zawsze w takim stosunku, że ani ona dla niego, ani on dla niéj nie miał tajemnic. Nie potrzebował więc przygotowań żadnych, aby jéj powiedzieć prawdę całą otwarcie.
— Drohostaj podał mi myśl zbliżenia się do hr. Saturnina, rzekł — a, choć otwarcie mi się nie przyznaje, sądzę, że nie stało się to bez wiadomości i woli hrabiego. Przybyłem na oględziny hr. Marceliny...
Baronówna aż podskoczyła na siedzeniu.
— Byłeś już u nich?
— Dwa razy.
— Dwa razy! — wykrzyknęła panna, bijąc w ręce, i dopiéro teraz przychodzisz do mnie! Niewdzięczny! Ale cóż ty dobrego zrobisz bezemnie, jak można było...
— Ciociu, nie mogłem, dopiero dziś chwilkę mam wolną.
— Mówże, jak cię przyjęto? — niecierpliwie poczęła baronówna.
Skrzywił się hrabia.
— Hrabianka jest jak lód — rzekł — ojciec uprzejmy...
Zadumała się stara panna.
— Wszystko to się nie liczy — rzekła — potrzeba, jeżeli masz się starać na seryo, lepiéj się rozpatrzeć, rozpytać, uczynić jakieś przygotowanie. Wy mężczyźni sami rady sobie dać nie możecie. Na to potrzeba kobiety i to tak ruchawéj, tak znajacéj terrain, po którym chodzimy, jak ja... Bezemnie, Henrysiu — nic.
Podniosła śmiejące się oczki, otoczone zmarszczkami.
— Dla tego téż tu przyszedłem...
— Marcelina — poczęła niezmiernie prędko sypiąc słowami baronówna — jest partyą, dla ciebie doskonałą. Bogata — ojciec łagodny, — majątek procesem, który nieochybnie wygrają, pomnoży się jeszcze, piękna, majestatyczna, rozumna, z taktem. Nie wiem, czegoby więcéj pragnąć i życzyć ci można...
— Ale — dodała po małym przestanku Sewera — jeżeli przez ojca ją chcesz zdobyć — to się omylisz. Ani ojcu, ani nikomu, oprócz własnéj fantazyi powodować się nie daje...
— Zimna jak lód!
Baronówna się rozśmiała.
— Mylisz się — odparła, ale chłodem się odziewa, właśnie pewna jestem, że bez romansu, zakochania, miłości, za mąż nie pójdzie i dla tego romansu gotowa nawet mezaliansu się dopuścić!
— Potrzeba się zakochać.
Siostrzeniec trochę chciał się posprzeczać z baronówną, ale mówić mu nie dała, stojąc przy swojém. Była pewną tego, co mówiła...
— Gdybyś był się mnie zawczasu radził, rzekła. — Znajomość pierwszą byłabym w zupełnie innych warunkach przygotowała. Szkoda! Masz już grzech pierworodny — bo panna wie, że ją z tobą swatają i właśnie dla tego wstręt powziąć gotowa.
Aby go zwyciężyć musisz do najostateczniejszych uciec się środków.
Westchnął pan Henryk.
— Gotówem, rzekł. Interesa moje wymagają nieodzownie ożenienia bogatego, nic lepszego nastręczyć się nie może. Chociażby z trudnością to przyjść miało...
Panna Sewera znowu głęboko się zamyśliła.
— Najgorszem jest to, dodał w końcu hr. Henryk, że w domu ich znalazłem w progu — nieprzyjaciela!
Zakrzyknęła baronówna — lecz gdy siostrzeniec szepnął z cicha nazwisko Korczaka, zmarszczyła się i zasmuciła. Znała tę smutną historyą i — choć nie dopuszczała winy w Obdorskich — nie miłą wielce była dla niéj...
— Cóż tam ten Korczak mógł robić! — spytała. W towarzystwach nie bywa nigdzie, nie należy do nas... O ile wiem zubożeli zupełnie... Z kąd że się tam znalazł?
— Drohostaj tłómaczy to tém, że służy w biurze, w którém proces hrabiego jest właśnie na stole — rzekł Henryk...
— Niezważałbym wcale na niego i mógłbym pominąć — gdyby panna Marcelina, wcale nie obowiązana do zajmowania się kancelistą, nie okazywała mu szczególnych względów.
Baronówna zerwała się z siedzenia.
— Jakże wygląda? — zapytała niespokojnie.
Obdorskiemu trudno było odpowiedzieć na to pytanie. Zamyślił się nad definicyą i skrzywił.
— Wygląda jak przystojny kancelista... — rzekł — jak pierwszy lepszy młody chłopak z ulicy. — Świeży, rumiany, twarz nic nie mówiąca...
— Maniery? — spytała panna...
— Nieśmiały...
Panna wzgardliwie ramionami rzuciła.
— Nie wiem, czy tego rodzaju chłopak może się podobać Marcelinie, która jest ze wszech miar dystyngowana — rzekła — ale takie panny, dochodzące lat trzydziestu — czasem miłości szukają nawet tam, gdzie zaglądaćby nie powinny...
— Zresztą — dodała, — zdaje mi się, że obawa twoja z powodu Korczaka, jest po prostu przywidzeniem. Nie zdaje mi się, żeby mógł być niebezpiecznym.
A teraz, mój Henryku, musimy plan kampanii obmyśleć. Jestem na twoje usługi...
— A ja pod rozkazy cioci się poddaję — pokornie dodał hrabia...
Zapomniawszy o fluksyi tak dalece, że nawet materacyk odjęła, baronówna zadumana poczęła się przechadzać po saloniku. Henryk czekał, aby się odezwała...
— Tak — po namyśle, zatrzymując się przed nim — poczęła baronówna — tak potrzeba ci tu w Warszawie, w naszych kołach urządzić przyjęcie świetne... Oddawaj wizyty, ja się postaram o obiady... Puścimy zaraz wieści o nadzwyczajnych sukcesach... Trzeba, aby cię chwytano... Musimy obudzić zazdrość... Gotowam nawet szepnąć, że się o ciebie starają u X. i u Ż. że masz na widoku ożenienie... Nie narzucaj się zbytnio Saturninowi, ale go nie negliżuj. Czasu potrzeba będzie dużo, bo pierwszy krok postawiłeś niezręcznie. Ale wszystko się to naprawi. Z panną bądź zimno, dopiero późniéj nagle trzeba się będzie zakochać. W jaki sposób — kiedy, pod jakiém wrażeniem to twojéj domyślności zostawiam...
Naradzim się...
Baronówna była w swoim żywiole, hrabia śmiejąc się ręce jéj całował.
Obojgu twarze się rozjaśniły i Obdorski myślał już, spełniwszy obowiązek, pójść się gdzieś zabawić, bo męzkie towarzystwo i karty lubił bardzo, gdy po małem wahaniu przysiadł znowu i pochylił się ku cioci.
— Ciocia zna tę sprawę z Korczakami? — szepnął...
Z odrazą potwierdziła baronówna, poruszeniem głowy, jakby wspomnienia o tém co rychléj pozbyć się chciała.
— List ojca i mój są w rękach tego jegomości! — dodał znacząco..
Panna Sewera ręce zacisnęła, nic nie mówiąc.
— Jeżeli w istocie ma jakie projekta, a ja mu stanę na przeszkodzie — rzekł hrabia — może ten dokument okazać...
— Ale bo też ojciec i ty — mój Henrysiu, przerwała ciotka, nie wchodzę w to, jakeście postąpili — nie sądzę, ale zakończyliście sprawę w sposób najdziecinniejszy, najdziwniejszy, niesłychany — dając w ręce nieprzyjacielowi dokument, świadczący przeciwko sobie...
— Niemogliśmy postąpić inaczéj, odparł, wzdychając ciężko Obdorski. Sprawa byłaby poszła przed sądy i niewątpliwie bylibyśmy uznani winnymi. Korczak zgodził się ją skończyć tylko pod tym warunkiem, dając słowo, iż dokumentu nie użyje chyba w obronie czci własnéj.
— O wszystkiém tém wolałabym nie mówić, zapomnieć! — zawołała baronówna. — Stało się. — Zdaje mi się, że od Korczaka nie macie się czego obawiać, ale rzecz jest w najwyższym stopniu nieprzyjemna...
Westchnęła. — A teraz, rzekła — mów, byłeś u hr. A.? — Byłeś u księcia? — Byłeś na Krakowskiém?
Cały szereg imion i dowodów arystokratycznych wyliczyła żywo panna Sewera. Hrabia słuchał smutny.
— Nie byłem nigdzie jeszcze, rzekł, bo się wprzód chciałem naradzić z ciocią, gdzie i kiedy mam być.
— Naprzód więc u naszéj królowéj — poczęła baronówna. — Tam postaram się, aby cię na obiad proszono, potém u hr. ... potem u X...
Postaram się, aby przybycie twoje i przyjęcie miało rozgłos i postawiło cię jak potrzeba w opinii hrab. Saturnina... Co rano powinieneś po dziesiątéj zdawać mi raport z czynności — i przychodzić na radę. Mogę mieć coś do powiedzenia, do wskazania.
Hrabia wstał, schylając się do pocałowania ręki...
— Nie zrobię kroku bez cioci — rzekł.
— W takim razie ja ręczę za to, że dokażemy... co tylko jest w ludzkiéj mocy...
— Korczak nie straszny — mój drogi, ale popełniony błąd ma to do siebie, że się mści wiecznie groźbą, będąc zawieszony nad głową. Lepiej nic nie robić, jak krok fałszywy...


Pan Salezy młodszym się następnego ranka wydawał, tak był rad, że mu się nastręczała zręczność stawania w obronie niewinności, zajęcia się losem sympatycznego człowieka.
Szedł ulicą garbus, podśpiewując, staranniéj ubrany niż zwykle, pokręcając wąsika, który mu nadawał minę wojskową.
Wprawdzie garb protestował: jako żywo!! — ale wąs i wstążeczka przy surducie od krzyża, otrzymanego za zasiadanie w statystycznym komitecie, mogły na chwilę złudzić i dozwolić go brać za ex-wojskowego. Nadawał sobie ruchy i postawę militarną, o ile kalectwo dozwalało. Wąsik wypomadowany jeżył mu się do góry, głowę prostował, a laską tak w powietrzu robił jakby mu karabin przypominała.
Cały teraz był Korczakiem zajęty.
Przed wielu latami, zaraz po ukończeniu zatargu z Obdorskimi, ciekawy pan Salezy pod pozorem jakimś udał się w Lubelskie i starał zbliżyć do starego Korczaka. Powiodło mu się poznać go, widział naówczas i żonę, tę prostą kobiecinę, o której tyle mówiono — przypominał sobie, że się naówczas dosyć mu podobała i że usprawiedliwiał ożenienie z nią. Od téj pory o staréj Korczakowéj nie wiedział wcale nawet czy żyła, a tak mało ją pamiętał, że poznać byłby nie mógł. Przypuszczał nie słysząc o niéj, że umrzeć musiała.
O tém wszystkiem, co się tyczyło pana Stanisława, chciał się bliżéj dowiedzieć, aby w danym razie być mu pomocą skuteczną. Rzeczy jednak tak stały... niewyraźnie, mglisto się zarysowując, że niemógł jeszcze wiedzieć, czy interwencya jego będzie potrzebną...
Domyślał się łatwo, że hrabia przybywał w myśli starania się o pannę Marcelinę — nie mógł przypuścić, ażeby skromny biuralista podniósł oczy tak wysoko i śmiał z nim rywalizować.
Dnia tego z rana postanowił odwiedzieć pannę Marcelinę i jeżeliby się udało, coś z niéj wyrozumieć i wyciągnąć. Nie potrzebował ażeby się przed nim zdradziła, chlubił się taką znajomością ludzi, iż spodziewał się z jednego niczego odgadnąć jéj sentymenta.
Hrabianka ze swą niemą twarzyczką, czasem razem z ojcem, niekiedy sama przyjmowała znajomych. P. Salezy poszedł.
Oprócz hrabiego Obdorskiego, który po obiedzie składał visite de digestion, nie znalazł nikogo...
Panna siedziała sztywna, kartki książki, trzymanéj w ręku, przerzucając nerwowo... hr. Henryk siedział opodal z zanadto jasnem obliczem, aby w duszy nie trzeba się było domyślać uczuć wcale przeciwnych. Do zbytku się wydał wesołym i młodym.
Rozmowa, gdy Salezy wszedł, nie zdawała się ożywioną do zbytku. Hrabiego Saturnina nie było.
Gość opowiadał coś o obiedzie u „królowéj“ (tak zwano jednę z pań, która towarzystwu ton dawała) — i nazywał ją dosyć niezręcznie — kuzynką.
Panna Marcelina słuchała nieporuszona tém wcale.
P. Salezy dorzucił do chłodnéj téj zamiany słów parę tych dowcipów, które gospodynię widocznie z jéj apatyi wyprowadziły. Obdorski także zdawał się je odczuwać i oceniać, chcąc się p. Salezemu przypodobać... W tém „przypadkiem“ — ukazała się we drzwiach baronówna Sewera.
Łatwo się było domyśleć, iż przypadek był umówionym... Wpadła con brio, śmiejąc się, biegnąc, potrącając sprzęty, poczynając paplać od progu i okazując serdeczność wielką pannie Marcelinie.
— Kochana, droga hrabianko, tak byłam stęskniona za tobą, — wołała, — ale moja chroniczna fluksya długo mi wyjść nie dozwalała z domu. Skazaną byłam na czytanie, które mnie roznerwowało i powiększyło chorobę. Co oni dziś piszą...
Wczoraj dopiero królowa mnie wyciągnęła po raz pierwszy, dając obiad dla kuzynka (wskazała Obdorskiego). Nie spodziewałam się go tu zastać...
Przysiadła na kanapie obok panny Marceliny i śmiejąc się, coś bardzo poufałego szeptała jéj do ucha. Nieszczęśliwa ofiara przyjmowała czułości cierpliwie, grzecznie lecz lodowato.
Zwróciła się baronówna do Obdorskiego.
— Nie pojmuję tego człowieka, który swobodnym będąc, nie mając nic do czynienia na wsi, tak rzadko do nas przyjeżdża... Nasze towarzystwo całe tysiąc razy o niewdzięcznika pyta.
— A! jestem nieskończenie wdzięczen, — rozśmiał się hrabia — lecz na wsi po niejakim czasie napada pewne lenistwo...
— To prawda! dobrze je zowiesz — prawiła panna Sewera, — ale człowiek, jak ty, ma pewne obowiązki względem towarzystwa... i — powinieneś o tém pamiętać, takie gnuśne zadomowienie niezmiernie prędko starym czyni człowieka.
Wszelkiemi sposobami starała się baronówna rozmowę między hr. Marceliną a kuzynkiem swym zawiązać, ułatwić, ożywić — wszystko to było napróżno. Hrabianka się uśmiechała, odpowiadała półsłówkami, nie okazywała najmniejszego zajęcia ani gośćmi ani treścią ich rozpraw, do których p. Salezy mięszał się tylko dla tego, by pokryć — intencyą badania co się tu działo.
Wiedział już doskonale, że panna, cudem chyba mogła się zająć Obdorskim, taką mu okazywała nie obojętność, ale wstręt niemal.
Czy panna Sewera równie się poznała na tém, niewiadomo, ale dotrzymała placu długo, była wesołą i w końcu, zabierając kuzyna pod jakimś pozorem, pożegnała hrabiankę.
Salezy pozostał umyślnie.
Po wyjściu gości, z twarzy zasępionéj panny Marceliny jakby obłok zaciemniający ją — zsunął się.
— Obdorskiego pani dawniéj nie znała? — zapytał garbus?
— Tak jakbym go nie widziała nigdy, bo wcale sobie przypomnieć nie mogę, czyśmy się gdzie w życiu spotkali, — odparła hrabianka.
— Nie śmiem spytać, jak się podobał — rzekł Salezy. — W naszém towarzystwie, u królowéj, i po innych domach ma dosyć powodzenia... Znajdują go dystyngowanym?
Panna słuchała zimno.
— Przyzwoitym jest w salonie, — rzekła — więcéj nic powiedzieć nie umiem.
— Pani trudną jest widzę — odparł Salezy.
— Ja? bynajmniéj, — powoli poczęła Marcelina — ale znajduję, że ten typ nasz salonowy tak jednostajny jest, tak ma formę umówioną, zawsze tęż samą, że w końcu nudzi i męczy. Pragnie się czegoś, bodaj mniéj przyzwoitego, a odmiennego.
— Wymagającą pani jesteś, — przerwał Salezy, — ażeby się urobić na typ ten przyjęty, potrzeba tylko trochę giętkości i zręczności, oryginalnym zaś być każdy potrafi.
— Ja wolę już ekscentrycznych trochę... — dodała hrabianka.
— Tak, w miarę, bo i ekscentryczność zbytnia w salonie wygodną nie jest...
— Ale znamionuje życie! — westchnęła hrabianka, — a nasze towarzystwo ma go tak mało...
— Przecież baronównie Sewerze nie może pani zarzucić, aby oryginalną nie była, — spytał Salezy.
— Tak, lecz spotykałam podobne stare panny w angielskich powieściach — niestety! — uśmiechnęła się hrabianka.
Na tak rozpoczętą ledwie rozmowę, wpadł ze swoich pokojów, z widocznym pośpiechem, hr. Saturnin, który spodziewał się pewnie tu jeszcze znaleść Obdorskiego, i rzuciwszy okiem niespokojném po salonie, chmurny witać się zaczął z panem Salezym.
— Hrabia Henryk był tu! — spytał.
— Zabrała go tylko co baronówna, — rzekł Salezy.
Usiedli.
— Żałuję, że go nie zastałem, — dodał hrabia. — Przyznam się, że podobał mi się bardzo, jest mi sympatyczny.
Spojrzał na córkę, która oczy spuściwszy milczała, a Salezy rzekł.
— Właśnie tylko cośmy mówili o nim! Saturnin się zwrócił chciwie ku niemu.
— Nieprawdaż? korzystnie się wyróżnia od naszéj teraźniejszéj młodzieży, — zapytał.
— Ale — bo, naprawdę nie można go już do niéj zaliczyć — rzekł z przekąsem garbus — jest w wieku drugiéj młodości chyba... pierwsza dawno przeszła.
— Przepraszam cię, — ujął się żywo gospodarz — na mężczyznę jest młody... a tak zakonserwowany...
— Kochany hrabio, — śmiał się Salezy, — konserwy nigdy świeżym owocom nie dorównywają. Ja konserw nie tykam.
— Złośliwy jesteś.
— Pomawiają mnie o to z powodu mojego garbu, — rzekł Salezy, — ale Bogu ducha winienem.
Panna Marcelina wesoło się śmiać zaczęła.
— Cóżeście o Obdorskim mówili? — wtrącił hrabia.
— Chwaliliśmy go zgodnie z panną Marceliną, iż jest doskonałym typem „przeciętnego“ (wyraz nowy) salonowego człowieka, — rzekł Salezy. — Panna Marcelina wprawdzie woli coś oryginalniejszego.
Hrabianka się nieznacznie zarumieniła.
— Ale proszę pana Salezego, nie obmawiać mnie przed papą — rzekła. — Znajduję hrabiego bardzo przyzwoitym... bardzo dystyngowanym, więcéj odemnie wymagać nie można, po dwóch czy trzech wizytach.
— Mnie, nie taję tego, to się podobał swym taktem i manierami, — począł gospodarz. — O wszystkiém mówić może, wykształcenia ma dosyć, powierzchowność piękna.
Wszyscy milczeli, ale garbus się uśmiechał i wąsa męczył, patrząc na hrabiego z kolei i na pannę Marcelinę.
Po chwilce milczenia Salezy dorzucił:
— Uczyniłem zdawna to postrzeżenie, iż mężczyźni, którzy się nam podobają, zwykle nie mają szczęścia u kobiet, ale ten Henryk jest wyjątkiem, bo słyszałem o wielkich jego sukcesach...
Hr. Saturnin zmarszczył się.
— Dotąd prowadził życie bardzo... na ustroniu... — wtrącił.
— Nie zawsze, — sprzeciwił się garbus. — On i jego ojciec wprawdzie przez czas jakiś stronili od ludzi i zamknęli się byli na wsi...
— Z jakiego powodu? — spytał hrabia niespokojnie, a p. Marcelina bacznie słuchać zaczęła.
— Drażliwa to jakaś była sprawa, — rzekł garbus, — któréj ja nie dobrze ją znając, poruszać nie mogę... Mieli proces z Korczakiem, który się skończył układem, ale dla Obdorskich był nieprzyjemnym i zraził ich od ludzi.
P. Salezy ostrożnie tak rzuciwszy dwuznaczne słowo, nieprzepartém milczeniem się obwarował od pytań dalszych i zmienił przedmiot rozmowy, dając poznać, iż więcéj o tém mówić nie może.
Hrabia ani Marcelina pytać go już nie śmieli, lecz gdy wstał, aby się pożegnać, Saturnin ujął go pod rękę i zaprowadził z sobą do drugiego pokoju.
— Proszęż cię, ci Obdorscy, — rzekł, — zaciekawiłeś mnie... Co to było między nimi a... Korczakami? Jakiż to Korczak?
— Korczak? ojciec tego biuralisty, którego tu u ciebie widziałem — odparł Salezy. — Sprawy dobrze nie znam... nie wiem...
— Ba!! ty nie znasz! ty nie wiesz! mów to komu chcesz, ale nie mnie — zawołał hrabia. — Powiedzieć mi nie chcesz...
— Nie mogę — rzekł zimno Salezy.
Saturnin nie nalegał.
Radbym jednak dowiedzieć się bliżéj o wszystkiém, co się Obdorskich tyczy, — dodał po chwili — bo — mam podejrzenie, iż Henryk myśli o Marcelinie. Rozumiesz!
— Domyślałem się tego, zimno odezwał się Salezy, i — sądzę, że Marcelina wcale nie będzie temu rada.
— Dla czego?
— Kobiety są nieodgadnione — rzekł garbus. — Przyszedłem właśnie, gdy Henryk był tu z wizytą, przyjmowała go nadzwyczaj zimno...
— Potrzeba znać Marcelinę — oparł się hrabia, — ona jest z temperamentu i natury chłodną i rozważną — to nic nie dowodzi...
— A tybyś go przyjął za zięcia? — zapytał nagle p. Salezy.
Zmięszał się, nie chcąc zdradzić hrabia — poruszył ramionami.
— Ja córce nikogo narzucać nie myślę, — rzekł — ale, wolałbym Obdorskiego niż wielu innych... Za mąż ją wydać potrzeba, kawalerowie po myśli są nie łatwi do znalezienia...
Poruszył ramionami.
— Zabiłeś mi klina tą sprawą tajemniczą z Korczakami — odezwał się po namyśle — ale — kiedy o nich mówimy, toś przecie musiał znać i tego Korczaka, ojca. Zubożeli zupełnie.
— Niestety! — westchnął Salezy, — a byli to ludzie bardzo, bardzo zacni. Powszechny szacunek ich otaczał...
— Syn służy tu w biurze — wtrącił hrabia — zdaje się, że ma przed sobą karyerę urzędniczą otwartą, ale to zawsze dla majętnego niegdyś ziemianina tylko pis aller.
Garbus nic nie odpowiedział.
Urwała się rozmowa i pan Salezy, pożegnawszy gospodarza, wyszedł.. Czy miał sobie do wyrzucenia, że napomknął o sprawie Obdorskich z Korczakami, — lub uczynił to z rozmysłem? — nie wiemy, ale wyszedł z domu hrabiego, wyrabiając laską jakby karabinem, co zawsze było oznaką zadowolenia z siebie.




Poczciwy garbus, gdy chciał się gdzie wcisnąć — w interesie swoich pamiętników — umiał bardzo zręcznie wynaleźć pozór jakiś, który ciekawość jego mógł wytłómaczyć i inne dać znaczenie natręctwu.
Na teraz potrzeba mu było bliżéj poznać pana Stanisława, przekonać się, czy matka jego zmarła, czy żyła gdzie na ustroni, zbadać, czy w istocie Korczak miał jakie zamiary i t. p.
P. Stanisław mało u kogo bywał, a z p. Salezym znał się tylko spotykając go po domach, do których uczęszczał — trzeba mu było zajrzéć do niego. Oddać mu wizytę, starszemu — nie wypadało, byłoby to uderzającem. Zmyślił więc na wszelki wypadek niebywały interes swojéj siostry, który miał być sądzonym w biurze Korczaka, — a wybrał umyślnie taką chwilę, w któréj wiedział, że go nie zastanie.
Rachował na sługi, od których umiał zręcznie zawsze wydobyć, co mu było potrzeba. Następnego dnia rano zadzwoniono do mieszkania pana Stanisława, gdy on w biurze się znajdował.
Właśnie w téj chwili stara Handzia z matką Korczakową, w ciemnym przedpokoju, po powrocie z targu stały na naradzie. Jejmość była, jak zwykle w białym czepeczku, prostéj sukni i chustce staréj, wytartéj. Handzia poszła zobaczyć kto dzwonił, ale zaledwie drzwi uchyliła, gdy Salezy prawie gwałtem się do środka wcisnął, i począł pytać o pana Stanisława.
Matka któréj nikt nie znał, i którą z powierzchowności za służącą téż wziąć było można, nie widziała potrzeby chowania się przed przybyłym. Salezego raz i to bardzo dawno widziała, nie przypominała go sobie wcale. Stała więc czekając czego zechce, gdy garbus, zdjąwszy kapelusz, otarłszy czoło, począł pytać o p. Stanisława.
— Nie ma go w domu, jest w biurze! odparła staruszka.
Salezy, mając pamięć doskonałą, choć po ciemku zestarzałéj Korczakowéj nie mógł poznać, przypominał ją sobie po głosie. Zbliżył się nieco, i rzuciwszy okiem na nią, domyślił się kto była.
— Mam pilny interes, — rzekł — o któréjbym go mógł zastać? — zapytał.
— Jeżeli pilno to najlepiéj w biurze szukać — rzekła matka.
Handzia, widząc się wyręczoną w rozmowie, weszła do kuchni, zostawując jejmość z gościem.
— Nie, w biurze ja się z nim rozmówić nie będę mógł — odparł Salezy — chciałbym go znaleźć w domu.
To mówiąc co raz przybliżał się do staruszki, która bardzo tą napastliwością była zaniepokojona, i poczęła się cofać ku otwartym drzwiom swojego pokoju.
— Pilny mam i ważny interes, — dodał Salezy — a pani tu...?!
Zmięszała się mocno Korczakowa, i nim dokończył zapytania, spieszyła z odpowiedzią.
— Jestem w usługach p. Stanisława!
Garbus nadto był przebiegłym, aby kłamstwa nie dorozumiał się. Im więcéj się przypatrywał staréj, tém pewniejszym był, że ma do czynienia z matką Korczaka.
Uśmiechnął się.
— Ale, pani dobrodziejko — zawołał — chyba żartujesz sobie ze sługi swego... Jak to? przecież ja byłem na wsi u p. Antoniego i — pani sobie możesz mnie przypomnić po garbie!
Korczakowa przelękła, zmięszana, ręką sobie twarz zasłoniła — nie śmiała słowa powiedzieć, cofnęła się we drzwi swéj izdebki cała drżąca.
Salezy szedł za nią.
— Ja należałem i należę do przyjaciół, niechże pani mi dozwoli — przypomnieć się...
Widać było z całego obejścia się staruszki, iż Salezy odgadł — nie cofnął się więc, bo mu to było na rękę.
— Panie dobrodzieju! łaskawy panie — bojaźliwie i błagająco odezwała się staruszka — na miłość Boga, proszę... niechże mnie pan nie zdradzi...
— Nigdy w świecie! zawołał garbus.
Staruszka z sieni wsunęła się do swojego pokoiku ubogiego, Salezy szedł za nią.
— Widzisz pan — przebąknęła ze łzami stara. — Ja to dla Stasia robię, że się i nie pokazuję i siedzę w kąteczku i... wolę być sługą niż matką. Miałby ze mną ambaras... pan to zrozumie... Ja niepotrzebuję nic... prosta jestem kobieta... on ma stosunki...
Garbus wszedł już był i rozglądał się po ubogiem mieszkaniu.
— Że pani to czynisz dla syna, — rzekł, — temu się nie dziwuję, ale że syn pozwala na to — nie rozumiem...
— Ja go tak prosiłam... — przerwała staruszka...
— No i tak dobrze zachowuje się tajemnica, rozśmiał się garbus, że ludzie nawet nie wiedzą czy pani na świecie jesteś jeszcze lub nie... ale to się nie godzi...
— Dla czego! — przerwała Korczakowa — mnie z tém dobrze!
— Być może — dodał garbus, — ale tajemnica się zawsze i dla wszystkich, jak pani widzisz, uchować nie może; a ludzie potem posądzą poczciwego Stanisława, że jest złym synem i matki się własnéj zapiera!
— Co pan mówisz! — wykrzyknęła przerażona stara... — Na Stasia mógłby kto taką potwarz rzucić! ależ to najlepsze dziecko w świecie...
— Spodziewałem się tego po nim — rzekł Salezy — ale tymczasem gotowi ludzie go osądzić surowo... a pani będziesz temu winną...
Zasmuciła się i zmięszała staruszka, nie wiedziała co odpowiedzieć.
— Ja téż — dodała po namyśle — myślę się z miasta wynieść zupełnie — to tak będzie jakbym umarła.
Podniosła załzawione oczy na garbusa, który słuchał jéj z zajęciem.
— Pan mnie powinieneś zrozumieć, — rzekła. — Przypominam sobie teraz, że nieboszczyk mój mąż mówił o panu, iż jesteś bardzo rozumny... więc wejdziesz w moje pobudki... Synowi pomocą nie mogę być w niczém, a zawadą wielką. Co począć z taką prostaczką, któréj możeby się wstydzić potrzebował? Bezemnie on może aspirować wysoko. Pan go zna? prawda? młody, przystojny, do rzeczy, imię poczciwe — a ja — jego matka... widzi pan, powtarzam, taka sobie prostaczka...
Garbus schwycony za serce, uśmiechał się, a płakać miał ochotę.
— Szanowna pani, rzekł zniżając głowę, masz zbyt złe wyobrażenie o tym świecie naszym, któremu się pokazywać nie chcesz... Wierz mi i na nim poznać się umieją na ludziach...
I razem dodał wesoło garbus — starając się przedłużyć rozmowę.
— Cóż, pan Stanisław, ma jakie projekta?
Zarumieniła się Korczakowa...
— Nie wiem o żadnych naprawdę, — odparła po cichu.
— Gdzież bywa? — ciągnął daléj Salezy.
— A! w niewielu domach, bo i czasu nadto ma mało — mówiła jejmość, powoli nabierając ochoty do rozmowy.
— Spotkałem go u hrabiego Saturnina niedawno — wtrącił Salezy.
Staruszka spuściła oczy.
— Zdawało mi się, że panna bardzo dla niego była grzeczną...
Posłyszawszy to zarumieniona staruszka, uśmiechnęła się.
— Doprawdy?
— Istotnie — potwierdził garbus. — Złożyło się tak, iż właśnie tego wieczora prezentował się hrabia Obdorski... no, i panna Marcelina przyjęła go daleko zimniéj.
Na wspomnienie o hrabi stara zacisnęła usta.
— Pani sobie tych Obdorskich musisz przypominać — ciągnął daléj garbus, bo mieli interes z nieboszczykiem jéj mężem.
Milczała staruszka.
— Panu Stanisławowi, gdyby mu ten Obdorski przeszkadzał — mruknął na próbę Salezy, — łatwoby go odpędzić, bo wiem, jaki dokument musi mieć w ręku..
Korczakowa zbladła... i musiała się schwycić za poręcz krzesła, aby nie upaść.
— A! panie — zawołała głosem stłumionym — czyżby mój syn nawet w najgorszym razie mógł popełnić taką nikczemność? Dokument ten służyć miał dla nas, gdybyśmy się oczyścić potrzebowali — a my tego nie potrzebujemy, drugich zaś gubić nim!! a! panie!
Salezemu aż się twarz rozjaśniła, skłonił głowę przed staruszką.
— Bardzo pięknie! — odezwał się — bardzo pięknie...
Raz już się wcisnąwszy, garbus nie wahał się być natrętnym. Oglądał się po pokoiku.
— Pani bardzo skromnie mieszkasz — rzekł.
— Bo mnie — bo ja — bo, widzi pan, — poczęła Korczakowa, ja do tego nawykłam, mnie z tém dobrze, ale Staś.. Staś.
Ruszyła się żywo z miejsca.
— Ja panu pokażę mieszkanie — dodała żywo, — jemu nie zbywa na niczém... To mówiąc i oglądając się na Salezego, wprowadziła go do saloniku, do gabinetu i nawet do sypialni.
— Bardzo przyzwoite i wygodne mieszkanie — odezwał się garbus, ale mam do zarzucenia zawsze, że Staś pani pozwala siedzieć w téj ciupie, gdy on...
— On nie pozwala — ja tak chciałam, to moja wola, a ja przecie jestem matką — gorąco poczęła Korczakowa. On codzień na to narzeka...
— Ma słuszność — odparł Salezy... rozumiem, że mu to robi przykrość... Będę pomagał do tego, aby się pani nie dał chować, taić z sobą i dawać powodów do potwarzy. Dla p. Stanisława potrzeba, aby matka jego zajęła w domu stanowisko sobie należne...
Stara zbliżyła się do garbusa i oburącz go pochwyciła za rękę.
— Błagam pana! zlituj się! nie mięszaj się do tego, bo ucieknę ztąd. Nie chcę być zawadą Stasiowi... nie mogę, zamęczyłabym się tą myślą...
Widząc niepokój staruszki garbus już nie nalegał — dowiedział się czego chciał — i myślał o odwrocie rad, że mu się tak wyśmienicie udało.
Pożegnali się u drzwi w sieni, a Korczakowa jeszcze go tu zaklinała, aby ją nie zdradził. Odwiedziny te tak biedną poruszyły, że gdy w chwilę potém weszła Handzia, dopytując o obiad, jejmość jéj nic odpowiedzieć nie umiała. Płakała...
Był to dzień, w którym nie miała spocząć na chwilę. Zaledwie siadła, modląc się dla uspokojenia — gdy zadzwoniono... Stanisław nigdy nie powracał o téj godzinie, goście u nich nie bywali. Handzia, przestraszona prawie biegła do drzwi, a staruszka nie odważyła się wyjrzeć, zrażona spotkaniem z garbusem.
Wesołe głosy w przedpokoju — dodały jéj otuchy, a do izdebki wszedł nie młody mężczyzna w kurtce, z miną wesołą, raźnie witając.
— Niech będzie pochwalony.
Krępy, niewielki, odziany ubogo, wyglądał więcéj na wieśniaka niż na mieszkańca wielkiego miasta.
Był to stary sługa Korczaków, Tomasz, który, po zubożeniu ich, naprzód jako strzelec znalazł miejsce w okolicach Warszawy, potém założył mały handelek zwierzyną i ptactwem.
Przywiązany do Stasia, którego na rękach nosił, nie było tygodnia, żeby się do swego panicza nie dowiadywał, a bardzo rzadko przychodził z próżnemi rękami, a teraz cietrzewia oddał Handzi.
Spostrzegł zaraz, że sędzina musiała płakać, bo oczy miała zaczerwienione.
— A! dobrodziejko! — zawołał — co u państwa? czy, uchowaj Boże, co złego.
— Nie — mój Tomaszu, to tak sobie — odparła Korczakowa — wiesz, człowiek stary, jak zacznie myśleć, trudno, aby się nie rozpłakał.
Staś zdrów, ja téż jako tako... Nie widziałeś się z Michałem?
— Nie — rzekł Tomasz, ale gdy tu był ostatni raz, zajechał do mnie...
— Mówił ci co? — niespokojnie spytała stara...
Tomasz głową potwierdził.
— Mówił, ale to się na nic nie zdało, co dobrodziejka myśli — rzekł sługa.
Utaić się nie może, iż matka żyje, a ludzie pana Stanisława brzydko posądzą, że się jej zapiera...
Z ust życzliwego sługi usłyszawszy toż samo, co jéj wprzód już mówił garbus — zamyśliła się staruszka... Zachwiała się w postanowieniu, obawiając się, aby zamiast ulgę przynieść synowi, nie uczynić mu krzywdy i przykrości...
Tomasz, rozpytawszy o wszystko i ani słowa nie powiedziawszy o cietrzewiu, pożegnał się i odszedł...
Wkrótce potem powrócił pan Stanisław z biura, a matka mu oznajmiła o garbusie, unikając przyznania się do dłuższéj z nim rozmowy. Korczak, który miał pewien szacunek dla p. Salezego, powiedział sobie, iż sam go wyszuka, bo życzył usłużyć mu...
Wieczorem — matka spodziewała się na herbatę syna, ale w godzinie zwykłéj nie przyszedł i nie zjawił się aż dosyć późno, ale za to nucąc już od progu i w bardzo wesołem usposobieniu.
Niespokojna zawsze o jedynaka, Korczakowa, zaledwie się powracającego domyśliła, wybiegła naprzeciw niego.
— Co się z tobą stało! gdzie byłeś! zawołała, całując go w głowę, gdy się jéj schylił do rąk. Już byłam niespokojna.
— Spotkała mnie niespodzianka, zawołał wesoło Stanisław. Wychodziłem z biura, gdym się spotkał z panem Salezym. Korzystałem z tego, aby go spytać, czém mu służyć mogę. To, o czém się chciał dowiedzieć odemnie, jest taką drobnostką, iż nie pojmuję, jak się chciał fatygować z tém i szukać mnie...
Poszliśmy daléj rozmawiając...
No — i z téj gawędki wyszło, żeśmy przed samym domem hrab. Saturnina spotkali pannę Marcelinę, a garbus tak manewrował, iż obu nas zaprosiła na herbatę.
Wymawiałem się moim vice mundurem — ale to nie pomogło, — musiałem iść... Garbus mnie nie puścił...
Matce oczy się zaśmiały.
— Poczciwy! — szepnęła... i cóż?
— A! wieczór upłynął doskonale — mówił daléj Stanisław. Niebyło oprócz nas nikogo... Złożyło się tak, iż hrabia wiedziony na pokusę przez Salezego, przeczytał nam parę aktów komedyi, co mi dało zręczność uczynienia kilku uwag... może trafnych — a dobrze przyjętych. Panna Marcelina była w humorze doskonałym... Mówiłem z nią wiele...
Staś ruszył ramionami.
— Gdy chce — ciągnął daléj — umie ona być uprzejmą, wesołą, niewymuszoną. Ja widywałem ją dotąd w salonie, przy liczniejszém towarzystwie zawsze dosyć sztywną, zimną i dumną. Dziś, wyjątkowo była uprzejmą, wesołą, naturalną...
— Bo ci się chciała podobać! — szepnęła matka...
Stanisław śmiać się począł.
— Matusiu — nie mówcie tego — i nie dopuszczajcie, aby mi się głowa zawróciła... Smiesznémby było nawet pomyśleć o hrabiance... Po cóż się łudzić...
— Dla czego ty się tak mało cenisz? — szepnęła stara...
— Bo na świecie tak właśnie mnie ludzie cenią, jak ja siebie, matuniu — rzekł Staś. Najgorzéj jest przeceniać siebie...
Panna Marcelina jest bardzo miłą i piękną. — Zdaleka ją czcić nikt nie broni, ale... marzyć o czémś więcéj — śmiesznémby było...
Obdorski już tam sieci zarzucił i niezawodnie... panna w nie wpadnie...
Korczakowa zarumieniła się przytem imieniu, przypomniawszy rozmowę ranną z Salezym, nie odpowiedziała długo.
— Szkodaby jéj było dla Obdorskiego — szepnęła w końcu... Są plamy niezmazane...
Stanisław się poruszył żywo.
— Ludzie zapomnieli — dodał wstając...
Po krótkiéj rozmowie — ponieważ późno już było — Stanisław dał dobranoc matce, a sam z książką poszedł do sypialni.
Ale czytać nie mógł, chociaż bardzo rozumnie się tłómaczył matce i wypierał się wszelkiego marzenia o pannie Marcelinie — w sercu miał niepokój. Nie śmiałby nigdy był zakochać się w hrabiance, to prawda — lecz małe dowody sympatyi, życzliwości, półsłówka, wejrzenia, zaczynały na niego działać upajająco.
Wypierał się tego sam przed sobą, ale marzył, myślał, wzdychał, serce mu biło i uczucie się rodziło jakieś, które mu przynosiło z sobą rozkosz niewypowiedzianą. Korczak dotąd kochać się nie miał czasu, niekiedy poczynało się w nim coś nakształt — ochoty do kochania, zawsze potém jakieś nieprzewidziane przeszkody urosnąć mu nie dopuściły... Doszedł tego wieku, który rzadko mężczyzna dosięga, nie przebywszy parę miłosnych przesileń... Zdawało mu się, że i tym razem skończy się to bez następstw żadnych, zostawując po sobie tylko mgliste wspomnienie.
Pan Stanisław nie myślał wcale o ożenieniu, o którém dla niego marzyła matka. Widział zbyt jasno położenie swoje i nie łudził się wcale. Nie miał za sobą nic oprócz powierzchowności dobrze wychowanego człowieka i pięknego imienia — a przeciw sobie ubóstwo. Stanowisko podrzędne, nie świetne wcale i brak tych stosunków, które na świecie ważą wiele. Kolligacye mnogie łączyły go z rodzinami możnemi, ale ani ojciec, ani on nie chcieli się posługiwać niemi, widząc, że ich nie szukano, a unikano raczéj. Poczciwa duma nie dozwalała im się narzucać nikomu... Sięgając myślą w przyszłość, Korczak widział przed sobą dosłużenie się w urzędzie lepszego bytu — nic więcéj. Nie mógł teraz żadnych planów układać dopóki był biuralistą, mającym kilka tysięcy złotych pensyi i niespełna drugie tyle procentu od uratowanych resztek ojcowskiego mienia.
Wszystko to razem składało fundusz dostateczny na życie prawie wygodne dla matki i dla niego, ale — nic więcéj.
Rachując się z sercem swém teraz, Staś nie był z niego rad — panna Marcelina zbyt wielkie i z każdym dniem silniejsze czyniła na nim wrażenie. Przyszedł do tego wniosku, iż rozum kazał jéj unikać — ale los, dziwny skład okoliczności, jakby na przekorę, popędzał go, ułatwiał... rozważał. Gniewał się na siebie...




Baronówna Sewera i inne panie od dawna miały wyrobione zdanie o pannie Marcelinie. Znajdowano ją dumną, zamkniętą w sobie, sztywną i nieprzystępną.

Panie te rade były wziąć ją w opiekę, prowadzić, swatać, kierować — a że im się to nie powiodło, mściły się na niéj surowemi sądy. Za mało starała się im przypodobać, nie cisnęła się do ich towarzystwa, obchodziła się małém kółkiem, a na ostatek nie było jéj co zarzucić, z czego ją wyśmiać — wszystko to przeciwko niéj mówiło.
Idąc za wolą ojca, panna Marcelina, mimo okazywanego jéj chłodu, nie chybiała nikomu, utrzymywała stosunki przyjazne, bywała i zapraszała, lecz do poufałości nie przypuszczała nikogo.
Sierota, zawczasu nauczyła się rachować na siebie tylko — bo z ojcem nawet, choć go kochała, nie zawsze się w poglądach i przekonaniach zgadzała.
Hrabia był człowiekiem praktycznym, ona jeszcze trochę żywiła się ideałami, nie sądząc, ażeby one niemożliwemi były na ziemi.
W tym świecie, do którego należała urodzeniem, panna Marcelina nie znalazła jakoś nikogo, w kimby zupełną miała ufność, komuby się szczerze zwierzyć mogła. Szczęściem ojciec, gdy po śmierci żony zmuszonym był powierzyć córkę komuś, wybrał bardzo trafnie daleką krewnę matki, osobę nie majętną — która owdowiawszy, majątek puściwszy dzierżawą, żyła na ustroniu w Warszawie.
Pani Antonina Wawrowska ze wszech miar była na tę przybraną matkę stworzoną. Poumierały jéj dzieci własne, więc się do Marceliny przywiązała całém sercem, wychowanie i życie spędzone na cichéj pracy domowéj i namiętném czytaniu usposobiło ją cudownie do téj opieki nad zdolną, ciekawą i rozbudzoną zawczasu hrabianką.
Wawrowska więcéj ją potrzebowała hamować niż napędzać. Wzajemne przywiązanie opiekunki i sieroty, cudownie ułatwiało porozumienie i wychowanie.
Dla czego potém, gdy Marcelina dojrzała i wyszła na pannę do wydania, Wawrowska nie pozostała przy niéj i z nią — to charakter pani Antoniny tłómaczył. Wielkiego świata nie lubiła, dla swojego szczęścia potrzebowała ciszy, spokoju, niezależności, a dom hrabiego byłby ją uczynił niewolnicą.
Mieszkała w Warszawie, najściślejszy stosunek łączył ją z tą córką przybraną, ale chciała być u siebie i prowadziła życie skromne, które sobie sama urządziła.
Niedaleko, bo o parę domów od kamienicy hrabiego, najmowała Wawrowska apartamencik na drugiém piętrze — i tu z robótką w ręku, z książką, która jéj nigdy nie opuszczała — mało kogo widując, żyła bardzo wygodnie z tego, co jéj dzierżawą puszczony przynosił majątek.
Była to kobieta lat już sześćdziesięciu, zawsze bardzo czysto i starannie ubrana, z twarzą łagodnym smutkiem oblaną, mówiąca cicho, chodząca powoli, cierpliwa — i znana z dobroczynności. Wykształceniem wielostronném przechodziła całe to kółko, do którego należała, była dla niego wyrocznią, ale nie miała najmniejszéj pretensyi do udawania literatki, ani do autorstwa, ani do niebieskich pończoch.
Nikt nad nią nie był lepiéj oświadomionym z tém, co nowego wychodziło, co zajmowało świat i t. p., ale ona sama kwestyi tych nie podnosiła nigdy. Towarzystwo czcze, zajęte niedorzecznemi płochostkami, rodziło w niéj wstręt, unikała go... Życie jéj upływało bardzo jednostajnie, ale można powiedzieć szczęśliwie. Miewała zawsze jakąś ubogą panienkę na wychowaniu — którą, jeżeli charaktery się nie godziły, zmieniała zwykle, dopóki na sympatyczną nie trafiła. Z nią odbywała przechadzki, dawała wskazówki do wychowania... i posługiwała się trochę.
Kilku przyjaciół jéj męża i dawnych znajomych odwiedzało ją czasami. Marcelina przychodziła regularnie prawie codzień, gdyż potrzebowała swojéj mamy Wawroci, bo to była jéj jedyna powiernica. Wawrowska zaś nie tak często ukazywała się u hrabiego, bo tam lękała się spotkać ze światem, od którego unikała.
Obie tak były przywykły mówić sobie wszystko, co myślały, zawierzały, co bolało i radowało, że hrabianka nie miała spokoju dopóki swojéj Wawróci się nie wyspowiadała z każdego wrażenia i uczucia.
Ciążyła jéj myśl, niepokoił każdy wypadek, dopóki się niemi nie podzieliła z nią. Dochodziło to aż do śmieszności niemal.
O wpływie dawnéj opiekunki na wychowanicę hrabia Saturnin był doskonale uwiadomionym, znał go i musiał się z nim liczyć.
Wawrowska z hrabią była bardzo dobrze, ceniła go, szacowała, lecz sympatyi dla niego nie miała. Tak samo on, wysoce ceniąc Wawrowskę, więcéj się jéj obawiał niż kochał. Być może, iż milczenie wymowne, którém wdowa witała zawsze komedye hrabiego, nie mogąc się unosić nad niemi, przyczyniło się też do rozbratania ich z sobą.
Powziąwszy myśl prowadzenia do córki Obdorskiego, hrabia wiedział, że się bez pomocy Wawrowskiéj nie obejdzie, ale tak mu było jakoś trudno, ciężko odkryć się przed nią, że z dnia na dzień zwłóczył.
Naostatek obrachowawszy, aby córki nie zastał — jednego ranku hrabia zadzwonił do kuzynki. Tak ją nazywał. Tak dawno jéj nie odwiedzał, że Wawrowska musiała mu to wymówić w progu:
— Cóż za cud?
Hrabia całował jéj ręce.
— Kuzyneczko, dobrodziejko — wybieram się od miesiąca, ale tak nieszczęśliwie się składało; zawsze coś było na przeszkodzie...
Śmiała się Wawrowska.
— Ależ trzy kroki od was do mnie!
— No, a kuzynka dla czego tych trzech kroków nie raczyła zrobić, aby swą wychowanicę odwiedzić?
— Bo u was zawsze pełno ludzi... — odparła Wawrowska sadzając go. — Ale, dajmy pokój wymówkom, widzę żeś zdrów, a przez Marcelinę wiem, że piszesz komedyę nową.. „All right...“ więc chwała Bogu!
Hrabia potarł włosy.
— Mam coś do powiedzenia — poufnie — odezwał się przysuwając z krzesełkiem.
Obejrzał się.
— Mów śmiało — Emilka poszła na miasto, jesteśmy sami.
— Marcelina nic nie mówiła o Obdorskim? — spytał Saturnin.
— Owszem... wspomniała mi o jego bytności...
— Ale — jakże go sądzi! jakie wrażenie zrobił na niéj! — porywczo począł hrabia.
— Dotąd — żadnego... — rzekła Wawrowska. — Wspomniała mi o nim, nie przywiązując żadnego znaczenia do tych odwiedzin...
— Tymczasem, sądzę — i zdaje mi się, że się nie mylę — począł żywo hrabia — iż one mają znaczenie. Obdorski ma z pewnością zamiar starać się o Marcelinę.
Wiadomość tę znaczącém milczeniem przyjęła Wawrowska. Hrabia zbliżył się i w rękę ją pocałował.
— Muszę być szczerym — rzekł, — nie mam lepszéj nad was przyjaciółki, Marcelina jest waszą przybraną córką, dzieckiem waszém...
Zląkłem się o nią, aby — dotąd nie znalazłszy we właściwéj sferze nikogo, coby się jéj umiał podobać, nie chciała go szukać... w mniéj właściwéj... Zdawało mi się, może to było przywidzenie, że pewien młody chłopak, który przypadkiem znalazł się u nas kilka razy — był dosyć sympatycznie przez nią przyjmowany... Z tego powodu rad jestem Obdorskiemu...
Wawrowska słuchała z wielką uwagą.
— Cóż to za młody chłopak? — spytała.
— Mam proces ten, wiecie — jestto młody urzędnik z biura — Korczak... — coraz ciszéj mówiąc, dokończył hrabia.
— To pewnie syn Antoniego — przerwała Wawrowska.
— Tak jest... Zubożeli zupełnie, służy w sądownictwie, mówił hrabia.
— Lecz zkądże to posądzenie, że mógł się podobać Marcelinie, odpowiedziała gospodyni. — Wiesz, jak ona jest trudną, jak się jéj podobać nie łatwo.
— Być może, iż mi się to przez zbytnią troskliwość przywidziało — dodał żywo hrabia.
— I ja tak sądzę, — potwierdziła Wawrowska, uspokajając, chociaż wiedziała od Marceliny, iż nie przeszedł niepostrzeżony.
— Jak to? niepodobał się! krzyknął hrabia, — mówiła o tém.
— Czekaj i nie krzycz, — rozśmiała się Wawrowska. — Mówiła mi o nim tak zimno, obojętnie, że przynajmniéj za to ręczyć mogę, iż najmniejszego na niéj nie uczynił wrażenia. Muszę ci powtórzyć, iż Marcelina jest trudną...
— O tém wiem, — westchnął Saturnin, — ale znam wasz wpływ na nią, i przychodzę z tém, abyś była tak łaskawa odwiedzić nas kiedy, gdy Obdorski będzie... abyś go poznała,... a potem pomódz mi...
Wawrowska tak głową trzęsła, że hrabia nie dokończył.
— Nie mogę, nie chcę mieszać się do spraw serca i ożenienia, rzekła, — a jeśli ci mam dać dobrą radę, hrabio, najlepiéj abyś i ty jak najmniéj był czynnym, a na serce i rozum Marceliny się spuścił. Idzie o nią...
— Tak, ale razem i o rodzinę — rzekł hrabia markotno... — Obdorski jest, co się zowie, partyą dla Marceliny stosowną.
— Zrujnowany zupełnie — wtrąciła Wawrowska.
— Nie sądzę...
— Nie zbyt młody!
— Tem lepiéj.
— W świecie ma dwuznaczną dosyć reputacyą, — dokończyła Wawrowska.
Hrabia się skrzywił mocno.
— Nic o tém nie wiem, — dodał sucho, — ale widzę z boleścią, że jesteś uprzedzoną przeciwko niemu...
— Bynajmniéj — zimno odparła Wawrowska. — Jeżeli Marcelinie się podoba, ja pewnie odradzać nie będę, ale namówić, aby go wzięła — nie mogę.
Saturnin.
— Lękam się, — rzekł — aby jéj po długiém przebieraniu między pretendentami nie przyszła fantazya jakaś, któraby mnie była — przykrą.
— Nie możesz zaprzeczyć — przerwała Wawrowska, — że Marcelina rzadką przenikliwością i taktem jest obdarzoną... Zaufaj jéj, bądź spokojny... a nadewszystko nie narzucaj nikogo. Uczyniłbyś ją nieszczęśliwą. Zawojować się nie da... nadto ma charakteru.
Sparty na ręku, zadumany hrabia posmutniał, zamilkł. Widoczném było dla niego, że ani Marcelina, ani jéj opiekunka nie miały sympatyi dla Obdorskiego i że na pomoc ze strony Wawrowskiéj rachować nie mógł.
Przemówił jeszcze kilka słów obojętnych, wziął za kapelusz, pożegnał się czule i odszedł.
Zaledwie Wawrowska miała czas wrócić do książki, która rozłożona leżała przed nią na stoliku, gdy dzwonek się dał słyszeć i po głosie w przedpokoju poznała gospodyni pana Salezego.
Należał on do jéj dawnych dobrych znajomych.
— Całuję rączki dobrodziejki mojéj — rzekł wchodząc. Stęskniony byłem, nie widząc jéj od tak dawna, ale my próżniacy jesteśmy ludźmi najmocniéj zajętemi w świecie. Na nic nie mamy czasu. Jakże się pani miewa.
— Widzisz... Starzeję powoli — odpowiedziała Wawrowska.
— Zawsze z książką w ręku?
— Zastępuje mi towarzystwo — a ma tę wyższość nad niém, że ja ją zawsze porzucić, gdy mnie znudzi, i powrócić do niéj mogę. Cóż słychać?
— A! to pytanie!! — rozśmiał się garbus. — Gdybym pani chciał odpowiedzieć na nie, musiałabyś uszy zatknąć. Plotek jest ogrom, jedne niedorzeczniejsze od drugich, rozumie się, iż najgłupszym ludzie najchętniéj wiarę dają.
— Stare dzieje! — przerwała gospodyni.
— Dawno pani widziała hrabiankę Marcelinę?
— To pytanie zabawne. Wiesz, że ją widuję codzień.
— A! więc pani jest au courrant — rzekł Salezy.
— Czego?
— Wizyt, jakie temi czasy ożywiły dom hr. Saturnina?
— Myślisz pan o Obdorskim zapewne?
— Naturalnie.
— Marcelinka coś mi o nim wspomniała, — ale miałżebyś pan do nich przywiązywać znaczenie?
— Muszę — zawołał garbus, — młody kawaler nie przybywa darmo do domu, gdzie jest panna milionowa na wydaniu.
Wawrowska nic nie odpowiedziała.
— Zna pani Obdorskich? — zapytał Salezy.
— Ze słuchu. Widywałam ich mało.
— A cóż pani słyszała o nich! — badał natrętnie garbus.
— Nic, oprócz tego, że głoszono ich ruinę majątkową, ale od téj się uratować musieli.
— Tak — słyną jeszcze, — rzekł garbus — ale nie sądzę, aby bardzo świetnie stali...
Wawrowska przerwała.
— Podobał się panu młody Obdorski?
Garbus dziwną napozór zrobił minę.
— Gdybym chciał nawet być łagodnym sędzią, — rzekł, — pani wiesz, że ja mam reputacyą złośliwego i muszę ją utrzymywać, bo to jedyna, jaką się odznaczyć mogę. Więc, choćby mi się podobał, muszę kąsać... od czegoż ja jestem?
Chwilę spoczął garbus.
— Obdorski — rzekł — nie jest mi sympatycznym. Jestto kunsztownie stworzony bardzo przyzwoity człowiek, którego natury i charakteru nie podobna się dobadać. Porównywam go do tych pań, co sobie twarz malują. Jak odgadnąć ich cerę, kiedy na niéj leży cała warstwa tynku? Ja zaś, — czego nie znam, tego się boję! Rozumie pani?
— Doskonale, — rozśmiała się Wawrowska.
— Hrabia Saturnin, który komedye pisze, — dodał garbus, — w życiu nie dopatruje się aktorów i Obdorskiego pobielanego bierze za dobrą monetę. Widzę, że go przyjmuje chętnie... ale ufam pannie Marcelinie, iż lepiéj się na nim pozna.
Nie chcąc się zdradzić, Wawrowska słuchała, oczu nie podnosząc na mówiącego. Garbus mówił daléj:
— Obdorski ma tu liczne stosunki i kolligacye... Jeżeli w istocie powziął myśl starania, a o tém nie wątpię; bo miliona mocno się daje czuć potrzeba... cały ban i arrière ban sprzymierzonych, począwszy od baronówny Sewery, rozpocznie kampanią... zatém niech się panna Marcelina ma na ostrożności.
Wawrowska milczała jeszcze, a p. Salezy dodał w końcu.
— Obawiałbym się o kogo innego, ale o pannę Marcelinę — mało mam obawy...
— Dziękuję wam za moję przybraną córkę, — odpowiedziała w końcu gospodyni. — Ja także obawy o nią nie mam. Ani pochlebstwy, ani pospolitemi środkami odurzającemi wziąć jéj nie można. Jest rozważną, trochę chłodną, tém lepiéj.
— I pewien jestem — dorzucił garbus, — że gdy wybór uczyni — będzie on jéj godnym... a hrabia niech sobie komedye pisze... byle ich córce odgrywać nie kazał.
Skutkiem tych dwu rannych odwiedzin u pani Wawrowskiéj była rozmowa jéj długa, poufna, serdeczna z wychowanicą, która się skończyła tém, że Marcelina ją objęła za szyję i ucałowała... a łzy miały na oczach obie.
Niepotrzebowała Marcelina wyzywania do zwierzenia się zupełnego opiekunce, bo do niego od dawna się przygotowała.
W parę miesięcy potém można było dostrzedz pewnych zmian w stosunkach osób, z któremiśmy czytelników zapoznali. Hrabia Obdorski najął mieszkanie i na jakiś czas osiadł w mieście, a przynajmniéj stworzył tu sobie pied à terre, i mówił, że na wsi się nudząc, chce życia innego sprobować. Razem z tém szło, że u hr. Saturnina bywał coraz częściéj, ale Marcelina trzymała go zawsze w takiém oddaleniu, nie dając mu się spoufalić, — iż postępu najmniejszego widać nie było.
Grzeczna, uprzejma, ale wielce chłodna, — czasem bywała szyderską i uszczypliwą, ale w sposób tak delikatny żartowała z hr. Henryka, że rozgniewać się nie mógł.
Baronówna Sewera i sama i w towarzystwie kuzyna także dosyć często odwiedzała Marcelinę, nie czyniąc widocznego postępu i nie zyskując na poufałości, nie mogąc ściślejszych zawiązać stosunków.
Gusta i upodobania tych pań tém się jednak różniły, że gdy baronówna była wesołą, Marcelina okazywała smutek, gdy jedna chciała się bawić, druga potrzebowała odpoczywać i t. p. Słowem, szło jak z kamienia. Wieczorami też bardzo często hrabianka nie bywała w domu i spędzała je u Wawrowskiéj. Dawniéj Wawrowska zwykła była przychodzić do hrabiego i wychowanki, teraz się tak złożyło, z powodu wschodów, osłabłych nóg i t. p. że Marcelina musiała wyręczać swą mamcię i biegać do niéj, co wcale dla niéj ciężarem nie było.
Ale Wawrowska ze swéj strony postarała się o to, aby Marcelina się u niéj nie nudziła. Zapraszała zawsze dla towarzystwa jéj po kilka osób znajomych — bywał p. Salezy... i... jakimś niewytłómaczonym sposobem znalazł się — p. Stanisław Korczak.
Zdaje się, że Salezy tak manewrował, aby go tu wprowadzić, przeciwko czemu Wawrowska nie miała nic.
Ponieważ zwykle osób nie bywało wiele, naturalnie w mniejszém kółku, towarzystwo się lepiéj z sobą poznawało i zbliżało. Stanisław, widując raz lub parę razy na tydzień hrabiankę, która bardzo zawsze uprzejmą okazywała się dla niego, musiał — biedny — upoić się marzeniem, rozkochać... i nie miał już siły uciekać...
Walczył on z sobą, nie łudził się żadną przyszłością, wiedział, że miłość ta jéj mieć nie mogła, ale wyrzec się jéj przez rachubę jakąś, aby nie cierpieć późniéj — nie umiał.
— Skończy się ten piękny sen — mówił sobie — jak się rozprysnęło tyle innych, ale pozostanie — wspomnienie po nim.
Ani Wawrowska, ani inni zwykli goście, którzy widzieli Marcelinę całemi godzinami rozmawiającą ze Stanisławem poufale, wyróżniającą go widocznie — nie gorszyli się tém wcale, nie upatrywali nic zdrożnego, nic nadzwyczajnego.
Stanisław przynosił książki, dostawał je od hrabianki, całemi wieczorami siedział z nią, rozmawiając — sam nie wiedział o czém, ale mu czas tak upływał, że zawsze prawie, gdy się rozeszli, mnóstwo rzeczy przypominał sobie, których nie pospieszył jéj powiedzieć.
Marcelina była na tych wieczorach do niepoznania zmienioną, weselszą, odmłodzoną, swobodniejszą... Wawrowska też cieszyła się nią i nie zdawała się mieć na sumieniu nic.
Matce — Korczak o tyle tylko się spowiadał z częstych wieczornych wycieczek, iż wiedziała kogo na nich spotykał. Ile razy chciała się dowiedzieć o stanie serca syna, wyślizgał się jéj ogólnikami i zaręczał, że nie ma i nie może mieć żadnych nadziei. Staruszka patrzyła mu w oczy, wzdychała, modliła się i — choć nie wiedziała sama na czém je opierała, karmiła bardzo wielkie, bardzo świetne plany przyszłości.
Wiązała się z niemi w myśli jéj ofiara chętna... ucieczka na wieś do Michała i — zniknięcie zupełne z horyzontu.




Niewidzialnym czynnikiem w całéj téj sprawie sercowéj był poczciwy garbus, p. Salezy. Na pozór nie mięszał się on do niczego, stał sobie na boku, ale w istocie działał bardzo wiele; pilnował, podbudzał, ułatwiał...
Miał zarównie wielką przyjemność w popsuciu i zniszczeniu planów Obdorskiego, jak w dopomożeniu Korczakowi, którym się opiekował.
Oko miał na wszystko.
Z panną Marceliną nigdy ani słowa nie mówił o tém — nie wyzywał ją do zwierzeń, zdawał się nic nie widzieć, ale odgadywał jéj myśli. Stanisławowi téż nie narzucał się na powiernika, ale przychodził zawsze w pomoc, w porę — skutecznie...
Z drugiéj strony zabiegi baronównéj i wszystkich kuzynów i kuzynek Obdorskiego dziwnym sposobem się nie wiodły. Mieli za sobą hrabiego Saturnina, lecz on tak mało mógł, jak oni; — Marcelina im się wziąć nie dawała.
Pan Henryk zaczynał się niecierpliwić.
Parę razy już wnosił przed baronównę kwestyą, czyby nie pora była się oświadczyć, — ale go zakrzyczano, iż témby popsuł wszystko. Spodziewano się z pomocą „królowéj“, — pochlebiając hrabiance, ująć ją i — skłonić, ażeby rączkę swą oddała Obdorskiemu.
— Serca ja nie żądam, — mówił hrabia — i zdaje mi się, że tam go nie ma, dla tego żyć z sobą bardzo dobrze możemy... i być każde na własną rękę szczęśliwi. Wygodniejszego męża nademnie pewno nie znajdzie...
Sewera zagryzała usta.
— To nie jest naturalne, — odpowiadała kuzynkowi — w tém tkwi jakaś miłostka pokątna.
— Ale gdzież? jaka? śledziłem, szpiegowałem, — mówił hrabia. — Z początku zdawało mi się, że ten młodzik Korczak się pannie podobał, ale wcale teraz tam nie bywa. Nie widuje go panna. Cóż innego?
Skarżył się Obdorski majorowi Drohostajowi, ale żołnierz stary nie miał powołania do odsłaniania tajemnic...
— Gdzie, w kim ona może się kochać, — odpowiadał Obdorskiemu — nikt tam nie bywa. Ojciec ma oko... Po prostu nie umiesz się wziąć do panny... jak to my dawniéj — trochę obcesowo. Przyjdziesz śpiący, ziewasz w duchu, ona się nudzi — i rozchodzicie się każdego dnia gorzéj.
— Słowo ci daję, majorze — wołał hrabia — w téj mierze, jaką nasze obyczaje dopuszczają — jestem nawet dosyć śmiały. Rzucam słowa zapalone jak rakiety; ale Marcelina jest kamienną... nic jéj nie porusza... Czasem, gdy coś palnę wyrazistego, zwraca tak rozmowę, że głupieję. Ja o sentymencie... a ona mnie pyta gdzie kupuję rękawiczki!
Major śmiał się...
— W tem są jakieś miłostki, powtarzał Obdorski. Drohostaj się pogniewał.
— Cóż u licha! To nie jest osoba, któraby kryć się chciała, umiała i miała potrzebę... Ojciec nie tyran, ona niezależna i pełnoletnia...
— Zdaje ci się, że się w kimś kocha — no! to szukaj go...
W tydzień potém, rano wszedł do majora Obdorski, zasępiony bardzo.
— Widzisz Majorze — odezwał się, zapalając cygaro — sprzeczałeś się ze mną, a ja miałem słuszność. Pierwsze wejrzenie nie omyliło mnie. Panna ma romans z tym Korczakiem.
Major oburzony poskoczył ku niemu.
— Co za imaginacya! — krzyknął.
— Posłuchajże — odparł zimno Obdorski... Musiałem szpiegować i stanowczo ci powiadam, że się z sobą po kilka razy na tydzień widują, u niejakiéj pani Wawrowskiéj, którą pewnie znać musisz, bo ona wychowała Marcellinę...
— Z kim się widują, co za brednie — wołał Major.
— No — z Korczakiem! — mówił hrabia.
Posprzeczali się aż, ale Obdorski dowiódł najdobitniéj, że schadzki miały miejsce u Wawrowskiéj, że zamieniano książki, że zapewne musiała być i korespondencya i t. d.
— W takim stanie rzeczy, mój Majorze, dodał — nie pozostaje mi nic, tylko stuliwszy uszy, wycofać się na wieś, po troszę skompromitowanemu i przeklinając ciebie... Niestety! na tém małżeństwie opierałem wszystkie moje nadzieje — i jestem w rozpaczy...
— Ale, zmiłujże się i czekaj, odparł Major. Ciągle mi mówiłeś, że ci nie chodzi o serce.. Te miłostki dziecinne nie mają żadnego znaczenia. Ja muszę się rozmówić z ojcem... Znajdziemy może radę jakąś... Można tego jegomości przetranzlokować ztąd...
Obdorski milczał.
— I dziś ci powtórzę — rzekł po namyśle, że mi o serce nie idzie. Skandalu żadnego nie było... Zamknę oczy na przeszłość... bylem się z pomocą posagu wyratował. Jestto ostateczność smutna... lecz... nie ma rady...
— Mam więc mówić z hrabią? — spytał Major...
— Jak najotwarciéj — dodał Obdorski...
— Za to, co ci tu przynoszę, ręczę. Panna się widuje z Korczakiem ciągle, a papa ślepy nic o tem nie wie... Gotowy materyał i motyw do komedyi...
— O i ja gram w niéj rolę... nie ciekawą...
— Idę natychmiast do Saturnina. Zejdziemy się potem, gdzieś około teatru na śniadanie — rzekł Major, albo lepiéj na obiad...
Hrabia wstał, szepnął jeszcze parę szczegółów o wieczorach u Wawrowskiéj i pożegnał Majora.
Wmieszany w kłopotliwą intrygę Major był wściekły.
Po co mi było się do tego nastręczać! mówił idąc — po co? Zawsze tą głupią powolnością i miękkością serca biedy sobie napytam. A teraz, Obdorski, któremum chciał służyć, zły — hrabia będzie też na mnie się gniéwać, nie licząc, że panna Marcelina... nieprzyjaciółką na wieki...
Hrabia Saturnin, gdy nie miał nic do czynienia z rana, poprawiał swoje komedye... Nie chciano puścić Drohostoja, ale prawie gwałtem się wdarł do kancellaryi.
— Przepraszam hrabiego, ale mam pilny interes...
— Siadaj i mów... ja już dziś więcéj pisać nie będę, rzekł hrabia. — Cóż to tam takiego...
— No — kłopot z Obdorskim...
— W istocie wyobraziłem go sobie daleko zręczniejszym — odparł gospodarz...
Drohostaj po małym poplątanym wstępie — przystąpił do odkrycia tajemnicy. Saturnin słuchał zdziwiony, niemy — i długo nie odpowiadał ani słowa.
Przeszedł się po pokoju.
— Jeżeli tak jest, odezwał się — a bardzo być może, iż Obdorski ma słuszność — powiem ci Majorze, że ja wstępnym bojem przeciwko córce i to jeszcze połączonéj z Wawrowską nie mogę i nie myślę iść — potrzeba ich zażyć z mańki.
Drohostaj zżymnął się.
— Zważaj no tylko rzekł, abyś nie robił z tego komedyi — bo mamy do czynienia z rzeczywistością...
Córka — jest córką... Gdy się po ojcowsku postawisz...
— To mnie odprawi słodziutećko tém, że przeciwko mojéj woli nie wyjdzie, ale i przeciwko swojéj zmusić się nie da. Ja ją znam...
Hrabia siadł, wstał, ruszył się, poszedł do okna; wrócił do Majora, stęknął i rzekł cicho.
— Jeden jest sposób: — Korczaka się potrzeba ztąd pozbyć... Gdy go ztąd wysadzim, przypuszczam, że potrwa korespondencya kilka miesięcy, ale romans się rozchwieje.
— Żal mi chłopca, — ale bliższa ciała koszula niż kaftan.
Major zmilczał, myśląc w duchu, że jakoś to wyglądało nie ładnie.
— Mój hrabio — odezwał się zasępiony: Zamiast ubogiego chłopca ztąd wysadzać, co byłoby — pozwól sobie powiedzieć, brzydką rzeczą, czy nie właściwiéj żebyś ty z córką wyjechał gdzieś, a on pewnie gonić nie będzie. Obdorski się tam może znaleźć — i krzywdy jego nie będziesz mieć na sumieniu.
— Ty, widzisz, piszesz komedye; Tobie taki środek wydaje się naturalnym, ja jestem starym żołnierzem — i nie lubię podobnych manipulacyi...
Zarumienił się hrabia — i nie wiedział co odpowiedzieć...
— Zmiłujże się majorze... odparł, to się tak mówiło — ale — przecież nie zrobię nic bez rozmysłu... Obdorski jest niezdara — potrzeba mu pieczone gołąbki podawać... Właściwie on sam się powinien postarać o usunięcie rywala... Ja dla córki męża znajdę... ale Henrykowi takiéj żony z takim posagiem wyszukać... nie będzie łatwo... chwilę pomyślał hrabia.
— Powiedz mu — ja się mięszać do niczego nie chcę. Gotówem mu córkę dać, ale zabiegać o to, aby ją wziął — nie będę...
Chociaż hr. Saturnin mówił dosyć umiarkowanie i na pozór chłodno, Drohostaj zmiarkował, że w nim się gotowało, że był poruszony i gniewny, zamilkł więc.
— Tak — najlepiéj — rzekł po długim przestanku, rzucając niedopalone cygaro. — Zostawić rzeczy naturalnemu ich biegowi.
Siedli oba — i dumali.
— Ba — wyrwało się hrabiemu — Obdorski odprawiony z kwitkiem będzie głosił potwarze, roztrąbi po całym świecie o jakimś romansie Marceliny... To nie chybi...
— Ale nie — oparł się major.
— Nie ręcz za niego. To naturalne... Zemścić się zechce... Źle jest...
Major głowę zwiesił. W istocie nie dobrze się to wszystko składało.
— Czekaj — dodał hrabia. — Ja się rozmówię otwarcie z Marceliną jutro... przyjdź do mnie... i nie opuszczaj mnie, kochany przyjacielu...
Drohostaj rękę wyciągną}, westchnęli oba i hrabia rzekł cicho.
— A! te kobiece sprawy!
— Do jutra...
— Do jutra...
Przy obiedzie, na który był proszony stary jakiś znajomy gaduła, panna Marcelina z oczów ojca poznała, iż miał jakąś dolegającą troskę.
Znając dobrze jego usposobienie i wyraz, jaki ono twarzy nadawało, umiała odgadnąć zawsze co trapiło hrabiego, literackie niepowodzenie, strata pieniężna, czy — coś jeszcze bliżéj go obchodzącego...
Zaledwie stary gaduła odszedł i znaleźli się sami, ojciec wziął ją za rękę i poprowadził z sobą do gabinetu.
— Siadaj, proszę cię — musimy się rozmówić...
Począł chodzić żywo i coraz to stając naprzeciw Marceliny, mówił, patrząc jéj w oczy.
— Nie zarzucisz mi, ażebym był tyranem, ale ojcem być muszę... Robisz przedemną tajemnice...
— Ja? z czego?
— W mieście plotą o tém, że masz z pomocą Wawrowskiéj schadzki u niéj z Korczakiem... Możesz sobie wyobrazić, jak mi to jest przyjemném.
Marcelina porwała się z siedzenia.
— Któż to ojcu doniósł?
— O to mniejsza... — rzekł hrabia. — Więc w istocie...
— W istocie spotykam się tam nieraz z Korczakiem, — odparła dumnie córka — ale to nie są schadzki. Młody ten, skromny człowiek, dosyć mi się podobał...
Ojciec odwrócił się przestraszony.
— Ale ja nigdy w świecie nie pozwolę ci ani myśleć o nim! — zawołał.
— On też z pewnością nie myśli o mnie, a ja — gdybym się nawet przywiązała do niego, na nic innego rachować nie będę, tylko na własną cierpliwość.
— Kochasz go? mów? — spytał porywczo ojciec.
Marcelina pobladła.
— Ze wszystkich młodych ludzi, którzy mi się stręczyli, starali się o mnie — przyznaję, że ten może mi jest najmilszym... ale czy to jest miłość? ja nie wiem...
Hrabia ramionami poruszył.
— A Obdorski? — spytał.
— Ze wszystkich, co się o mnie starali, jest mi — najwstrętniejszym.
Po szczerem tém wyznaniu zamilkli oboje. Marcelina uspokojona usiadła.
— Pozwól sobie powiedzieć — począł hrabia, namyśliwszy się, — że ten najwstrętliwszy Obdorski, mojém zdaniem byłby właśnie dla ciebie najlepszym mężem... Ma takt, doświadczenie... rozsądek... nie wymaga od ciebie...
— Nic — oprócz majątku! Wiem! — rozśmiała się Marcelina, — kochany ojcze... jeszczem się nie zrzekła choć błysku i chwilowego złudzenia w małżeństwie... a dla tego człowieka trudno w sobie sentyment wyrobić...
Hrabia już myślał o czém inném.
Więc Korczak! Korczak! — mruczał.. — ale to nie jest człowiek naszego obozu.. Nie rozumiem! fantazya! Nie mogłabyś go kochać.
Marcelina milczała.
— Wszyscy wiedzą, że matka jego była prostą ekonomówną, — mówił daléj Saturnin. — Nie jest nawet pewném czy ona dotąd nie żyje... Wyobraźże sobie ten stosunek... musiałabyś ją znosić w domu, albo z nią ukrywać...
Pannie Marcelinie brwi się ściągnęły.
— Zdaje mi się — przerwała — iż matka, o któréj wcale niewiem, nie musi żyć, bo niepodobieństwem jest, abym ja o niéj coś nie słyszała, on coś nie wspomniał...
— A mnie — zdaje się, że ta matka żyje — rzekł hrabia...
Widocznie poruszona hrabianka wstała i zaczęła się przechodzić po pokoju...
Hrabia zamilkł...
Zakończenie rozmowy było nadspodziewanie obojętne i nie stanowcze...
— Proszęż cię, Marcelinko — bądź ostrożną... ostrzegłem cię, trzeba tym plotkom kłam zadać.
Nie odpowiadając na to, Marcelina, podała ojcu rękę i wyszła...
Tegoż dnia wieczorem miała być u Wawrowskiéj. Zawahała się naprzód czy ma pójść i chciała oznajmić bilecikiem, że ból głowy jéj niedozwala znajdować się na herbacie, ale, po krótkim namyśle, wróciło męztwo..
— Co pomoże odkładanie? — powiedziała sobie — wolę, aby się to od razu i stanowczo rozstrzygnęło.




Oko matki czytało w duszy syna, odgadywało uczucia, myśli — i z domysłów tych, a słów, które się Stanisławowi mimowolnie wyrywały — wysnuwało całą historyą miłości jego. — Stara Korczakowa najmocniéj przekonaną była teraz, gdy syn tak często spotykał się z Marceliną u Wawrowskiéj, że rzeczy były ułożone, ukartowane i że ten romans musiał się skończyć ożenieniem.

Modliła się, płacząc na tę intencyą, ale im stosunek ten stawał się ściślejszy, i — według niéj — rozwiązanie jego małżeństwem zbliżało się szybciéj, staruszka widziała nieuchronną konieczność opuszczenia i wyzwolenia Stanisława, czując, że mu będzie zawadą.
Miłość jéj i ofiarność macierzyńska nie wahała się z poświęceniem siebie dla kochanego jedynaka — ale, gdy przyszło do wykonania, gdy pomyślała, że przyjdzie się z dzieckiem rozdzielić, nie widzieć go, nie czuwać nad nim, nie wiedziéć może o nim, zostać osamotnioną, zapomnianą — staruszka łamała ręce, serce się jéj ściskało. Klękała modlić się, aby Pan Bóg dał siły... zdawało się jéj, że chyba tego nie przeżyje.
Tymczasem gdy Stanisław przybywał, potrzeba było uśmiechniętą witać go twarzą, nie zdradzać cierpienia i dopiero w nocy, gdy sama została, puściła wodze łzom i boleści.
Zwolna czyniła przygotowania do wyjazdu, choć brat wcale do niego nie zachęcał, był mu przeciwnym i przyjmował ją tylko zmuszony, znajdując to niedorzecznością. W końcu jednak tak go prosiła, tak błagała, tak nalegała, że oprzeć się jéj nie mógł. Wszystko się odbywało w największéj tajemnicy przed Stasiem. Miała w myśli napisać do niego... reszty powinien się był domyśléć. Chciała tak zniknąć nagle, niepostrzeżenie, aby syn ani się oprzéć, ani przeszkodzić nie mógł.
Gdy przyszło do oznaczenia dnia, do ostatecznego kroku, Korczakowa rozpłakała się i odkładać zaczęła... Zdało się jéj, że tego dobrowolnego osierocenia przeżyć nie potrafi...
Z podwojoną czułością witała teraz Stasia — zasiadywała się przy nim, korzystała z każdéj chwili, chciała nasycić nim, nazbierać pamiątek, napatrzéć go...
Tu czas jéj płynął tak słodko przy nim, a tak okrutnie jéj miało być pusto, głucho, nie swojo...
Była wszakże tak mocno przekonaną o konieczności, obowiązku oddalenia się — o tém, że mogła być zawadą Stasiowi, iż mimo niewysłowionego cierpienia, trwała w najmocniejszem, raz powziętém postanowieniu.
Jedyną powiernicą jéj była stara Handzia, z którą naprzód musiała stoczyć walkę okrutną, bo sługa ją zakrzyczała i z początku ani chciała słuchać, grożąc, że poskarży paniczowi. Zwolna jednak Korczakowa potrafiła ją, jeżeli nie nawrócić, to nakłonić do posłuszeństwa. Smutno wyznać, że więcéj na to wpływały prezenty, datki, obietnice, niż argumenta. Handzia się dała wprost przekupić i — mrucząc, obiecywała być pomocą. W istocie bez niéj nicby nie potrafiła zrobić Korczakowa i nie utaiłyby się przygotowania przed Stasiem.
Handzia się tém pocieszała i uspokajała sumienie, że sobie wmówiła, iż syn matkę natychmiast odbierze i nie dopuści jéj skazywać się na dobrowolne wygnanie.
Z dnia na dzień odkładając, Korczakowa zwijała swe węzełki, zabierając z sobą tylko to, co nieodbicie jéj potrzebném było, wyprawę tak ubogą, iż sługa się jéj dziwowała; wszystko chciała zostawić synowi, ona nie potrzebowała nic...
Raz będąc u Michała, znikała zupełnie, nie miała widywać nikogo... nikt jéj tam nie znał.
Gdy Staś wychodził do kancelaryi, codzień się odsuwały szuflady, przebierała i spisywała bieliznę, aby wszystko zostało w porządku, przychodziła Handzia i gderała, pakowano coś do małego kufereczka...
Korczakowa, żegnając pokoiki, sprzęty, wszystko, co otaczało syna i służyło mu, stawała często i płakała... tak jéj było ciężko się z tém rozstawać. Przychodziła myśl bolesna, że z rana nie posłyszy jego wesołego — dzień dobry, że wieczór nie będzie czekać na powrót z miasta, że w końcu Stach, Stasiek, Staś zapomni o matce, odzwyczai się od niéj...
Było to okrutném samobójstwem, ale dla dziecka matka musiała się poświęcić.
W miarę jak Korczak, zbliżając się do Marceliny, pod urokiem jéj stawał się coraz weselszym, szczęśliwszym, matka smutniała, bo to zmuszało ją do pośpiechu.
Dzień w końcu został umówiony z panem Michałem i Handzią... Staruszka miała wyjść z rana, siąść na wózek na Pradze... i nimby syn powrócił z biura, byłaby już daleko. — Handzia przyrzekała, bijąc się w piersi, iż nie wyda dokąd pojechała pani, ale w duchu miała zamiar ją zdradzić, a domyśléć się było łatwo, że się schroniła do brata.
Wieczora poprzedzającego ten dzień wielkéj ofiary, o mało się nie zdradziła Korczakowa... ale Staś był tak zajęty sobą i Marceliną, że zmiany na twarzy, w głosie matki i łez na oczach jéj nie postrzegł...
Nie przypuszczał podobnego kroku...
Nazajutrz rano staruszka jeszcze w ciemnych sionkach pożegnała go, gdy szedł do biura, a gdy się drzwi za nim zamknęły, zaczęły obie z Handzią tak lamentować i zanosić się od płaczu, że Michał musiał z bryczką zajechać pod dom, aby się nie spóźnił z powrotem.
Ucałowawszy nogi pani, Handzia wróciła obiad gotować, ale nie bardzo się wysilała nań, bo wiedziała, że go Stanisław jeść nie będzie. Zostawszy sama w tém mieszkaniu i ona płakała a modliła się — zaprzysięgając, że jeśli stara nie powróci, ona za służbę podziękuje.
Stanisław o zwykłéj godzinie wpadł, podśpiewując do mieszkania — i — zadziwił się nie spotykając nikogo, bo zwykle matka naprzeciw wychodziła. Handzia z fartuchem przy oczach siedziała w kuchence...
Niespokojny Korczak pobiegł do pokoju matki... nikogo — do jadalnego... nakrycie na jednę osobę!
Coraz niespokojniejszy wpadł do kuchni.
— Gdzie pani?
Handzia wstała powoli z ławki, ocierając oczy — milcząca.
— Cóż to jest? gdzie pani? — powtórzył nagląco Korczak. — Mów...
Milczenie sługi przeraziło go...
— Ja bo — nie wiem... pani wyjechała. Musi być list... ja nie wiem...
— Gdzie list! — krzyknął wylękły Stanisław — gdzie! i biegł do sypialni, przepatrując wszystkie stoły...
W istocie list leżał na stoliczku przy łóżku...
„Mój Staszku drogi! — Niech ci Bóg błogosławi, ja, jakem ci dawno mówiła, muszę się oddalić, bobym była zawadą do szczęścia twojego. Nie sprzeciwiaj się, będę spokojniejsza... Wszakże możemy widywać się z sobą. Czynię to, Bóg widzi, z miłości dla Ciebie.”
List łzami poplamiony, nieczytelny... Stanisław czytał i odczytywał, stojąc jak wryty. Nie wierzył oczom...
Zmarszczyła mu się brew... Powrócił do Handzi, która zajęta była nalewaniem rosołu do wazki.
— Wuj Michał przyjechał po matkę? — zapytał groźno.
Jak się tu zapierać było. Handzia głową znak dała.
— Nie mogło to być, abyś ty nie wiedziała zawczasu, że się matka wybierała. Czemuś mi nie powiedziała, rzekł z wymówką.
— Pani mnie zaklinała tak!
Stanisław ramionami poruszył.
— Dawaj mi prędzéj byle co, natychmiast biorę pocztę i jadę za matką. Na to pozwolić nie mogę, aby gdzieindziéj jak u mnie miała żyć. Zawołaj mi chłopca, aby poszedł po konie... albo nie, sam je wezmę... Prędzéj — obiad...
Stanisław ucieczki téj nie wziął tak bardzo do serca, bo miał niezłomne postanowienie leżéć bodaj u nóg matce, pókiby z nim nie powróciła.
Zarazem jednak przyszła mu myśl i wyrzut sumienia, że zbliżenie się do Marceliny, o którém wiedziała matka, mogło ten krok przyspieszyć.
Jak błyskawica mignęło pytanie:
— A jeżeli Marcelina...
Zarumienił się — zadumał.
— Bądź co bądź, matki nie opuszczę — rzekł w duchu.
Na prędce coś przekąsiwszy zaledwie, Korczak posłał po dorożkę, pobiegł do biura, aby się uwolnić, na pocztę po konie... Wziął powozik, aby w nim wygodniéj było staruszce i ruszył do kolonii wuja Michała.
Stary pan Michał nie spodziewał się zapewne tak rychłéj pogoni, a że wózek był obciążony kufrem i tłumokiem, koni oszczędzając, nie bardzo pospieszał. Korczakowa za łzami nie widziała nic i nie czuła nawet czy prędko, czy powoli jechali...
Michał stawał przy każdéj karczemce, a że miał mnóstwo znajomych, gawędził, fajkę zapalał, konie poił i wlókł się tak, że o milę od kolonii Stanisław go napędził...
— Stój! Stój!
Nie podobieństwo było uciekać, wuj zatrzymał konie i z miną winowajcy zlazł z bryczki.
Staś już przypadł do nóg matce...
— A godziłoż się to... — począł całując ją. — Ja nigdy w życiu na to nie pozwolę — nie mogę i jeśli nie powrócisz ze mną, pozostanę leżąc u nóg twoich, dopóki cię nie uproszę.
Napróżno wymawiała się, zaklinała, płakała Korczakowa — Stanisław nie chciał słuchać.
— Matka to robi dla mojego ożenienia — zawołał — a ja na wszystko najświętsze poprzysięgam, że nie ożenię się nigdy — jeżeli mnie porzucisz...
Wuj Michał w duszy rad temu rozwiązaniu, począł mruczéć:
— A widzisz — ja ci zaraz mówiłem, że Staś na to nie pozwoli. Ja to nie chciałem... jak zaczęła prosić a męczyć, co miałem robić... musiałem.
— Nie odstąpię — powtarzał Stanisław, dając znak pocztylionowi, aby kufer i tłumek zabrał do powozu. — Matusiu, nie odstąpię, musisz powracać ze mną.
Po półgodzinnym oporze, prośbach, płaczach, Korczakowa w końcu dała się synowi wziąć do powozu, pożegnano Michała, który zapraszał półgębkiem na popas do siebie, ale czasu było mało, zawrócono nazad do miasta.
Zawstydzona, ale szczęśliwa powracała staruszka, którą przez całą drogę uspokajał Staś; starał się rozweselać i smutek jej rozproszyć...
— Jak matuś mogłaś przypuścić, że ja na to pozwolę? — mówił w końcu. — Byłbym nie miał spokoju, dopókibym nie znalazł i nie odwiózł nazad. Wstydziłbym się ludziom spojrzeć w oczy, gdybym na to się zgodził.
Korczakowa tak płaczem i wzruszeniem była osłabioną, że w końcu, gdy z krótkiego popasu ruszyli, już pod wieczór usnęła.
Stasiowi dopiero teraz przyszło na myśl, że właśnie tego dnia wieczorem miał być u Wawrowskéj i obiecał coś przynieść Marcelinie! Przy największym nawet pośpiechu, niepodobna było przed godziną zwyczajną powrócić i matkę zaraz samą zostawiwszy, biedz do hrabianki.
— Pójdę jutro i wytłumaczę się swoją służbą i zajęciem — rzekł sobie Korczak. — Panna Marcelina pogniewa się może trochę... ale przebaczy, nie jestem tak swobodny jak ona.
Działo się to tego dnia właśnie, gdy po rozmowie z ojcem, hrabianka miała wprost zagadnąć pana Stanisława o jego rodzinę i o — matkę.
Nigdy wprzód ani Korczak się nie zwierzał ze swych stosunków familijnych, ani go ona pytała o nie.
Wcześniéj trochę niż zwykle przyszła do Wawrowskiéj poruszona panna Marcelina, nie myśląc się zwierzać jéj z rozmowy, z niepokoju swego, dopókiby ze Stanisławem się nie rozmówiła.
Wawrowska znała ją nadto dobrze, aby się dopytywać potrzebowała, obawiać o nią i pilnować. Dla tego z zupełnym spokojem sumienia ułatwiała jéj schadzki z Korczakiem, wiedząc bardzo dobrze, iż Marcelina nie posunie się nigdy za daleko, nie skompromituje, a nawet trochę rozmarzona, za najmniejszą nutą fałszywą, która zabrzmi w miłosnéj pieśni, natychmiast się cofnie.
Pomagała wychowanicy, bo pragnęła, aby sobie raz kogoś znalazła do serca, a wiedziała jak to było trudném.
Do serca panny Marceliny iść było potrzeba przez głowę. Fantazya u niéj brała górę nad uczuciem i zastępowała je...
Wawrowska widziała, że dotąd zajęcie Stanisławem rosło, ale wcale nie ręczyła jeszcze za przyszłość. Doświadczenie ją uczyło, że wychowanka łatwo się zrażała. W istocie sama może Marcelina nie wiedziała dotąd, czy kochała Korczaka czy nie, czy to była fantazya, czy przywiązanie. Były dnie, gdy marzyła o nim i wmawiała w siebie, że bez niego żyć i być szczęśliwą nie potrafi, ale po nich czasem przychodziło powątpiewanie... Wydawał się jéj za łagodnym, za posłusznym, za mało samoistnym.
Myśl ta, że Korczak mógł miéć matkę tak prostą kobietę, iż się z nią ukrywać musiał i światu jéj pokazać nie mógł, oblała ją zimną wodą.
Walczyła z sobą jeszcze, ale nie mogła zrozumiéć stosunku, jakiby się zrodził z takiego położenia... Stanisław stracił w jéj oczach. Wydawał się jéj mniéj przyzwoitym jakimś, nadto., pospolitym i maleńkim.
Sama natychmiast musiała się przyznać przed sobą, iż chyba nie kochała go tak bardzo, gdy wiadomość o matce mogła ją tak ostudzić.
— Zatém — westchnęła zadumana — zatém tylko więcéj jednym w życiu zawodem! rozczarowanie i znowu tęsknice i nudy! Życie zaczęło nabierać dla mnie zajęcia... Cóż daléj? pan Henryk Obdorski!
Uśmiechnęła się ironicznie.
Goście na wieczór schodzić się zaczęli; za każdém drzwi otwarciem niecierpliwie wyglądała Marcelina Korczaka, który być miał na pewno.
Po raz pierwszy się tak opóźnił.
P. Salezy, który odgadywał oczekiwanie, to zabawiał ją, to delikatnie sobie żartował. Było już w końcu tak późno, iż się spodziewać Stanisława nie mogła gospodyni.
Domyślała się, że niezdrów mógł być, albo coś przeszkodziło.
— Ręczę za Korczaka, że chyba force majeure mogło go powstrzymać od przyjścia do pani. Coś nadzwyczajnego zajść musiało...
— Że nie chory — dodał garbus — to wiem, bo go z rana widziałem przechodzącego i w bardzo wesołém usposobieniu.
Pozostała zagadką niebytność Stanisława, a że Marcelina właśnie dnia tego potrzebowała widzieć go i mówić z nim — uczuła jakby urazę, pogniewała się, nie pojmowała, co mogło przeważyć nad — widzenie się i spotkanie z nią! Ona przecie czyniła pewną ofiarę, przychodząc dla niego na te wieczory — a on, on śmiał raz jeden chybić i nie stawać się. choćby na chwilę, aby mieć szczęście spojrzeć w jéj oczy.
Po zasępieniu, milczeniu i złym humorze hrabianki, Wawrowska poznała, że Korczakowi tego lekceważenia przebaczyć nie mogła.
Natychmiast po herbacie Marcelina, pod pozorem bólu głowy, nie zważając na to, że się ludzie domyślać będą powodu — opuściła towarzystwo.
— Mój panie Salezy, po cichu odezwała się Wawrowska, dowiedz się téż, proszę, co się stało z Korczakiem, i przyjdź mi powiedz jutro.
O południu garbus, który aż do biura ścigał Stanisława, przyszedł z doniesieniem, iż Korczak miał jakiś niezmiernie ważny i pilny interes, dla którego musiał jeździć o mil kilka i w nocy dopiero powrócił.
— Ale co to było — dodał Salezy, anim się mógł dowiedzieć, ani domyśléć — strasznego nic nie ma, gdyż Korczak jest spokojny, i dobréj myśli.
Z wiadomością tą Wawrowska poszła do Marceliny, którą zastała podrażnioną i gniewną. Hrabianka znajdowała ten wyjazd niezrozumiałym i tajemnicę — podejrzaną.
Staś widocznie stracił w jéj oczach.
Następny zwykły wieczór u Wawrowskiéj przypadał za trzy dni.
Nie ulegało wątpliwości, że Korczak przyleci pewnie, ale panna Marcelina, chcąc go ukarać naprzód powzięła myśl — nie przyjść wcale.
Potém zaczęła się lękać, aby to nie było nadto widoczném... a oprócz tego niecierpliwą była dowiedzieć się o matce.
Spóźniła się tylko trochę i weszła tak majestatyczna, poważna, zimna, a przywitała Stanisława tak chłodném poruszeniem głowy, natychmiast się zwracając do innych gości, iż poczuć musiał, że żal miała do niego.
Przykrém mu było — ale miał nadzieję przebłagania.
Dosyć długo nie mógł się potém zbliżyć do hrabianki, która wyprobowała jego cierpliwość.
Po herbacie dopiero rozpoczęła się rozmowa i zwykła przechadzka po pokojach. Marcelina była ciągle bardzo chłodną i zasępioną.
— Gdzieżeś pan był ostatniego wieczoru, żeśmy go tu nie widzieli? — zapytała.
— Miałem przykry i pilny interes osobisty, dla którego mała wycieczka była koniecznością. Powróciłem zapóźno, abym się mógł tu stawić...
— Szczęśliwie się rozwiązała sprawa? — spytała ciągle zimno Marcelina.
Stanisław, który się tłómaczyć dokładniéj nie mógł, po chwili odparł.
— Tak jak życzyłem sobie.
Czuli oboje, że od ostatniego widzenia się — coś zaszło niewidomego, nieoznaczonego, nadwerężającego harmonią między niemi. Korczak sądził, że się hrabianka gniewała za uchybienie jéj z jego strony. Marcelina gniewała się, sama nie wiedząc za co. Wyjaśnienie jakieś — rozmowa szczersza stawała się koniecznością.
Po małym przestanku panna dodała, spoglądając mu w oczy.
— Zapewne jakiś interes familijny? — Z pewnym przyciskiem wymówiła wyraz ostatni. Korczak się zarumienił.
— Dziwny ma pani dar odgadywania — rzekł, — tak jest, w istocie.
Chodzili milczący — Marcelina dodała.
— Masz pan liczną rodzinę? Nigdy go o to nie pytałam. Może to indyskrecya... pan także nie wspominałeś o niéj.
Potrzebował pewnego namysłu Korczak nim się zebrał na odpowiedź. Nie wahał się z powiedzeniem całéj prawdy — ani potrzebował się z tém rachować, szło o to jak miał hrabiance odmalować tę zacną kochaną matuś swoję.
Marcelina czekała z widoczną ciekawością, badając fizyognomią Stanisława, na któréj znalazła tylko wyraz męztwa i energii.
— Z rodziny, — rozpoczął łagodnie i spokojnie Korczak, — została mi jedna, najdroższa — staruszka matka moja, do któréj nie potrzebuję mówić jak jestem przywiązanym.
Mało ludzi wie o jéj istnieniu, — ciągnął daléj ze wzrastającém męztwem, — bo ona nie lubi świata, unika towarzystwa i prowadzi życie niemal klasztorne, od śmierci ojca. Nie odebrała też wychowania, któreby ją do towarzystwa świetniejszego pociągało; jest kobietą pobożną, prostoduszną, ale heroicznego serca.
Stanisław mówił drżącym głosem, z uczuciem wielkiém, a hrabianka, słuchając tego wyznania tak otwartego, zaniemiała...
Zrobiło się jéj przykro boleśnie, jak gdyby w téj chwili Korczak postawiony pomiędzy nią a matką — wybrał ostatnią — a ją odpychał...Gniew sercem jéj wstrząsnął, lecz okazać go nie była powinna.
Zwolnili kroku oboje. Marcelina nie śmiała dopytywać, Stanisław więcéj mówić nie potrzebował. Spełnił powinność.
Gdy powracając ku salonowi zbliżyli się, jeszcze idąc obok siebie razem, do Wawrowskiéj, hrabianka, która zazwyczaj dłuższe daleko odbywała przechadzki z Korczakiem, zatrzymała się pod pozorem zajrzenia w robotę Wawroci, schyliła się przypatrywać i porzuciła Stanisława.
Salezy czatujący na niego, chwycił go pod rękę. Widział z twarzy Marceliny, że krótka pogadanka z nią wydała jakiś owoc gorzki, rad był coś pomódz... a przynajmniéj widzieć jaśniéj, o co szło i co się działo..
Na licu hrabianki nawet daleko mniéj przenikliwe wejrzenie mogło wyczytać wrażenie bolesne — tak silne, iż zapomniało o zarzuceniu na się zasłony od ludzkich oczów. Marcelina mówiła o robótce z opiekunką, ale nie wiedząc co — plątała się, wargi jéj drżały, bladła, oddechu brakło, lice się zmieniło, jakby pod najdotkliwszym ciosem...
Marcelina czuła, że ta matka jéj osnute szczęścia plany obracała w niwecz...
Stanisław sam, sierota, bez rodziny był możliwym, z tą matką w kątku prostaczką, stawał się śmiesznym, a ona zakochaną szalenie okazaćby się musiała (co ją upokarzało) — przyjmując z mężem takim i — staruszkę w dodatku... o któréj świat wiedział, że była córką ubogiego oficyalisty...
Wszystko więc zostało skruszone, potargane, marzenia długie, budowy powietrzne... plany postępowania i walka z ojcem i t. p. zawczasu przewidywane... a potém miodowe miesiące pod włoskiem niebem... padło od tego gromu.
Korczak miał matkę i zapowiadał sam, że była kobietą prostoduszną, bez wychowania.
Marcelinie zdawało się dotąd, że kochała go bardzo, teraz widziała i czuła, że to było fantazyą tylko — i że dla niéj ofiary uczynić z siebie nie mogła... Oprócz tego ojciec! ojciecby nie pozwolił nigdy, a świat, świat cały za cel szyderstw i potwarzy miałby, gdyby Marcelina...
Wzdrygnęła się na myśl samą.
Zrywać z ludźmi, nie było podobna — a brawować ich — narażać się — cierpieć... nie ważyła się...
Nie spojrzała już nawet na Stanisława i nie odezwała się do niego aż do końca wieczora, przysiadłszy się do Wawrowskiéj.
Obejście to z Korczakiem nadto było dla niego zrozumiałe i wyraziste, — aby Staś znaczenia jego nie pojął. Nie przeczuwał może zerwania stosunków — lecz czuł srogi gniew.
Co go spowodowało? Ostatni wieczór, czy dzisiejsze wyznanie? zostawało do rozwiązania. Tymczasem Salezy, ująwszy go pod rękę, nie dawał mu się rozmyślać.
— Panna Marcelina, — szeptał mu na ucho — tego wieczora, gdy was nie było miała ból głowy i wyszła daleko wcześniéj niż zwykle. Widzę, że i dziś jeszcze nie jest w swém zwyczajném usposobieniu; ale się dziwować nie trzeba, nudzi ją Obdorski.
— Jeszcze więc nie przyszło do niczego stanowczego? — spytał Stanisław, — udając obojętnego.
— O ile wiem, nie, — rzekł garbus. — Obdorski jest ostrożny. Starać się będzie dopóty póki ma nadzieję, — gdy ją postrada usunie się po cichu nie ryzykując do grochowego wianka.
— Ma więc jeszcze nadzieję? — dodał Staś.
— Tacy jak on myśliwcy za posagiem, długo ją przechowują — odparł Salezy, — dopóki wszystkich sprężyn i intryg nie wyczerpią...
Wieczór ten, nie ożywiwszy się już, zszedł na obojętnych, przerywanych rozmowach, które dotrwały do godziny przyzwoitéj i goście się wysuwać zaczęli. Korczak, przekonawszy się, że nie potrafi już zbliżyć się do panny — wziął za kapelusz i zniknął! Garbus mało co dłużéj zabawiał Wawrowską, panna Marcelina dla uniknienia rozmowy otworzyła jakąś książkę. Około dziesiątéj były już same.
Wawrowska oczekująca zwierzenia, którego się spodziewała, nie zdziwiła się, gdy jéj wychowanka rzuciła się jéj na szyję z wybuchem czułości, którą wywołało cierpienie.
— Dziecko moje? co ci jest? — spytała.
— Wszystko skończone — ostatnie marzenie moje pogrzebałam dziś, — odpowiedziała namiętnie Marcelina. — Wiem, że Korczak ma matkę, że ona jest w istocie kobietą prostą, bez wychowania i że on z nią stał się dla mnie nie możliwym...
Stara Wawrowska, ucałowawszy ją, powróciła do swej robótki.
— Bolesne to jest, — rzekła — ale zbawienne. Gdybyś go w istocie kochała, Marcelinko moja, wierz mi, ani matka, ani rodzina nie potrafiłyby cię oderwać od niego, przekonałaś się, że to, co ci się zdawało miłością, było tylko fantazyą znudzonéj... A więc... przeboleć lepiéj chwilę, niż być potém nieszczęśliwą.
Pociecha ta nie trafiła jakoś do przekonania hrabianki, blada ze spuszczoną głową, siedziała długo nic nie mówiąc.
— A zatém, — rzekła pomilczawszy, — zatém nie pozostaje mi tylko Obdorski... Ojciec przypomina, że zbliżam się do lat trzydziestu, żadnego cudu szczęścia spodziewać się nie mogę — i prozaicznie podam rękę do ołtarza panu Henrykowi, który jest dla mnie już dziś najwstrętniejszym z ludzi. Cóż dopiero będzie potém, gdy go poznam bliżéj?
— Nie widzę konieczności, abyś wzięła Obdorskiego?
— Nie wszystkoż to jedno? — szydersko odparła hrabianka, — nie ów, to inny w tym rodzaju upomni się o mnie, jako o ofiarę należną jemu z praw urodzenia... Zawsze na jakimś Obdorskim skończyć potrzeba, a potém jeszcze cieszyć kuzynowstwem baronównéj Sewery...
To mówiąc Marcelina kładła kapelusz i zabierała się do wyjścia.
Wawrowska położyła robotę.
— Nie spiesz się moje dziecko, — rzekła — nie czyń nic gwałtownie, ostygnij. Dziś ci się rzeczy inaczéj i gorzéj wydają niż są... cierpliwości... Ja mam nadzieję... że zmieni się to na lepsze.
Hrabianka smutnie potrząsnęła główką.
— Są fatalności w życiu... — szepnęła, — przed któremi ugiąć karku potrzeba.




Stanisław nie przeczuwał może całej doniosłości tych kilku słów, które zamienił z Marcelina; więcéj rachował na jéj serce, a przynajmniéj nie przewidział gwałtownego zerwania z nią.

Następnego dnia przyszedłszy do Wawrowskiéj, znalazł ją samą. Przyjęła go bardzo serdecznie, bo osobiście jéj był sympatyczny; ale nie chcąc, żeby się łudził, dała mu do zrozumienia, że ona musi zmienić tryb życia i wyrzec się wieczornych przyjęć, bo hrabia wolał ją mieć u siebie i zazdrosnym był o córkę.
Wszystko się tak składało, że Korczak domyślał się, iż się go pozbyć chciano. Zabolało go to, ale nie dał poznać po sobie, że mógł miéć jakieś nadzieje i że je stracił.
Zaproszenia do hrabiego Saturnina wcale się nie mógł spodziewać, a więc pannę Marcelinę mógł chyba widziéć gdzieś w teatrze lub na ulicy.
Jaki był powód téj zmiany? Korczak domyślał się go w ojcu.
Jakaś wątła tylko pozostawała mu nadzieja, że panna, jeżeli w istocie ma dla niego jakieś uczucie, znajdzie sposób okazania go i zbliżenia się... z pomocą Wawrowskiéj... lub Salezego.
On sam, na żaden zuchwalszy krok się ważyć nie śmiał.
Co się działo w sercu i główce panny Marceliny, o tém opowiedziéć trudno, bo w początkach każdy dzień przynosił z sobą zmiany nadzwyczajne... ostateczne...
Były dnie w których płakała, a potém napadało ją szyderstwo, ironia, mściła się na Obdorskim, nielitościwie smagała, co się nawinęło...
Ze wszystkiego najmniéj prawdopodobném wydawało się jéj — wzięcie przebojem Korczaka, z tą... matką...
On sam byłby możliwym — rodzina ta w kapotach, wstydliwą... nie do zniesienia. Marcelina wyobraziła sobie staruszkę, jako zabrukaną klucznicę w perkalowym czepeczku i rozklepanych trzewikach, z włosami nie dobrze uczesanemi — i niewiele domysł różnił się od rzeczywistości.
Hrabia w kilka dni, nie wyzywając córki na rozmowę, poznał, iż musiała się dobadać prawdy i była nią zrażoną. Postanowił teraz czasowi zostawić dokonanie reszty. Nie obawiał się już wcale Korczaka i oznajmił o tém majorowi.
Marcelina dosyć gwałtownie zmieniła tryb życia. Gorączkowo zapragnęła poznać bliżéj Obdorskiego i nietylko go nie unikała, ale go sama wyzywała na długie rozmowy.
Nie na wiele one mu się przydały, bo ciągle gniewna i szyderska, panna sprzeczała się z hr. Henrykiem i mówiła mu czasem prawdy bardzo gorzkie i bolesne. Nie zgadzała się z nim nigdy, w najmniejszéj drobnostce... krytykowała co powiedział... nie wahała się nawet w obec kilku osób ścigać go swym dowcipem i dowodzić mu, że miał wyobrażenia bałamutne o wszystkiém...
Baronówna Sewera brała tę wypowiedzianą wojnę za bardzo dobry znak, ale Obdorski był nią śmiertelnie zmęczony.
Najboleśniéj ten zwrot nowy dał się uczuć panu Salezemu.
Położył on był sobie za zadanie dopomódz Korczakowi i zapewnić szczęście pannie Marcelinie, bo był pewien, że z nim musi być szczęśliwą — tymczasem wszystko spełzło na niczém. Badając Wawrowską, Stasia, domyślając się, kombinując, garbus wiedział jak do tego przyszło.
Matka stanęła marzeniu na przeszkodzie.
Lecz właśnie to męztwm, z jakiém Stanisław przy niéj stanął i spełnił swój obowiązek synowski, garbusa mu jednało. Nie spuszczał go z oka, zachodził do niego... rad był podsłuchać boleść i pocieszyć go, chociaż Korczak się nie zdradzał i starannie ukrywał cierpienie.
Równie pilno uczęszczał garbus do hrabiego i nastręczał się pannie Marcelinie. Parę razy napomknął przed nią o Korczaku — zbyła go milczeniem... ale garbusa się pozbyć nie było łatwo, gdy sobie co postanowił.
W kilka tygodni po pamiętnym wieczorze u Wawrowskiéj, gdy Marcelina chwilowo była samą, a Obdorski bawił przyszłego teścia, przysiadł się garbus do niéj.
— Nie żal pani wieczorów u téj zacnéj naszéj, nieoszacowanéj Wawrosi? — zapytał. — Widywałem niekiedy pannę Marcelię tak wesołą, tak ożywioną, jak tu nigdy.
Hrabianka spuściła oczy.
— Wieczory w istocie przechodziły nam dosyć przyjemnie — rzekła — ale miały téż swe... niedogodności...
— Jam się ich nie dopatrzył.
— A ja panu tłómaczyć się jaśniéj nie mogę — rzekła Marcelina.
— Wątpię — odezwał się garbus — aby mój przyjaciel, p. Stanisław, wykroczył w czém i był powodem...
— Pan Stanisław? — żywo przerwała hrabianka — ale cóż on mógł wykroczyć, albo jak wpłynąć?
Rozśmiała się szydersko.
— Stracił u pani łaskę...
— Czy pan znajdował, że ją miał tak wielką? — zapytała Marcelina.
— Choćbyś mnie pani połajać miała — rzekł z uśmiechem Salezy — muszę wyznać, że w istocie łudziłem się tém, iż pani poznałaś się na téj mojéj perle?
Wielkiemi oczyma popatrzyła na niego hrabianka.
— Znajdowałam go wcale miłym w towarzystwie — rzekła chłodno — ale więcéj nic.
— Więcéj! nic! — powtórzył garbus złośliwie — biedny chłopiec.
Marcelina przybrała dumną postawę.
— Nie rozumiem pana — rzekła.
— Nic dziwnego, co godzina się wszyscy nie rozumiemy — odparł Salezy. — Co do mnie, jak byłem przyjacielem Korczaka, tak jestem i cenię go wysoko, a wie pani dla czego? Oto może z téj przyczyny, że znam go lepiéj niż inni. Jestto piękny, szlachetny, zacny młodzieniec... który pełni tak obowiązki synowskie względem matki...
Rumieniec straszny oblał twarz pannie Marcelinie.
— Pani zapewne nie znasz jego historyi — mówił daléj spokojnie Salezy. — Ojciec jego ożenił się z prostą szlachcianką, córką oficyalisty. Kobieta to wprawdzie nie do salonu, bez wychowania, ale najzacniejsza w świecie. Ona to syna uczyniła, czém on jest... poświęcając się cała dla niego. Stanisław téż dziś odpłaca jéj przywiązaniem najczulszém. Chociaż taką zacną, acz bardzo prostą kobietą, każda rodzinaby się mogła pochlubić, niemniéj ona Stanisławowi będzie przeszkodą... bo nie łatwo znajdzie żonę, coby ją w rękę pocałować chciała...
Roześmiał się garbus.
— Wie pani o czém się dowiedziałem — dodał garbus, nie zważając, że panna słuchała mięszając się coraz widoczniéj. — Stara ta matka Korczaka ma brata. Chciała koniecznie przenieść się do niego, zniknąć i prosiła syna, aby jéj pozwolił umrzéć dla świata, dając mu swobodę. Zaszło tak daleko, że staruszka uciekła mu z domu, ale ją dogonił i póty u nóg jéj leżał, aż z nim nazad powróciła.
Po przestanku długim dosyć, Marcelina powoli oczy podniosła i spytała:
— Pan znasz tę staruszkę!
— Mam to szczęście — rzekł żywo Salezy, który umyślnie postanowił dosadnie ją odmalować, aby na ciężką próbę wystawić hrabiankę.
Trudno sobie wyobrazić pospolitszéj powierzchowności, większéj prostoty, a zarazem lepszego serca jak téj kobiety. Można ją wziąć za sługę lub klucznicę, tak niepoczciwie się prezentuje, ale co to za serce złote i jaki rozum zdrowy!
Na nieszczęście po francuzku nie umie i w salonie byłaby śmieszną...
Garbus powiedziawszy to, wstał z krzesła, a Marcelina nagle zagadała o czém inném, tak była zburzona i gniewna.
Obdorski nie zrażony trwał w swych nieszczęśliwych zalotach... Hrabia Saturnin córki nie przynaglał wcale... był prawie pewnym, że się przyzwyczai do hr. Henryka i — wyjdzie za niego.
Czasem tylko rzucał słówko:
— A cóż? Obdorski?
— Zawsze ten sam — odpowiadała Marcelina — nowego w nim coś odkryć bardzo trudno...
— Mamy czas...
W istocie nic nie nagliło; mniéj więcéj wszyscy się na to zgadzali, że potrzeba było czekać.
Niekiedy znudzona hrabianka gotową już była przyjąć go, ale czasem jedno słowo niezręczne, jeden jakiś tic śmieszny hr. Henryka, zrażał ją. Obdorski miał takich nawyknień różnych, niby dobrego, a w istocie nieznośnego tonu, bardzo wiele. Oprócz tego dochodziły przez Wawrowską wieści pannę Marcelinę i o przeszłości niezbyt czystéj pana hrabiego i o upodobaniu jego w grze i pokątnych zabawach, które zaledwie daleko młodszym się wybaczają.
Obdorski, nudząc się konkurami, szukał w mieście rozmaitych sposobów wesołego spędzenia kilku godzin. Hr. Saturnin wiedział téż o tém, lecz... był pobłażającym.
I tak rok niemal cały upłynął bez widocznéj zmiany położenia, chociaż zajrzawszy w serca osób działających, wieleby w nich znalazło się nowego, odmiennego, zrodzonego z przeszłości, ale do niéj nie podobnego.
Ze wszystkich osób, z któremiśmy się zapoznali, najmniéj czynnym, choć wtajemniczonym był major Drohostaj.
Służył on za wygodne narzędzie hrabiemu i miał się za jego powiernika, ale Saturnin wiedział do jakiéj miary mógł się mu zwierzyć i do czego używać. Po wprowadzeniu Obdorskiego, major został biernym widzem jego zabiegów, słuchał skarg, czasem spytał hrabiego i odebrał odpowiedź dwuznaczną i nie wtrącał się zbytecznie.
Można go było tak samo wziąć jak porzucić, nie wywołując ani zbytniéj gorliwości, ani urazy. Hr. Saturnina potrzebując, Drohostaj był całkiem mu powolny.
Z Obdorskim widywali się w ciągu tego roku nie zbyt często bo ten go nie potrzebował. Bardzo rzadko major go przychodził odwiedzić, a jeszcze rzadziéj hrabia zaszczycał Drohostaia wizytą krótką.
Jednego ranku, znowu w téj porze, gdy major się wybierał na miasto, nadszedł Obdorski, z miną, która zwiastowała, że miał interes.
Zapaliwszy cygaro siadł na kanapce.
— Słuchaj majorze, — odezwał się, — mam do ciebie dwa interesa, które mi musisz załatwić. Jesteś do tego obowiązany, boś mnie tu sprowadził, bez ciebiebym starań nie rozpoczął.
Pierwsza jest, że — potrzebuję pieniędzy, miasto kosztuje dużo, a ja mam długi i u mnie nie urodziło.
Spojrzał na majora, który stał niekoniecznie uradowany wiadomością.
— Hm, — przebąknął major — lichwiarza nastręczyć ci mogę. Sam pieniędzy nie mam, i innego środka nie widzę...
Hrabia zmilczał, co zdawało się oznaczać, że godził się na lichwiarza.
— Powtóre, — dodał po przestanku — rok prawie ciągną się konkury, mam ich dosyć. Zyskałem to, że panna, która w początku mówić nie chciała ze mną, teraz raczy drwić ze mnie. Raz potrzeba to skończyć, muszę wiedzieć czy się mam czego spodziewać. Mów otwarcie z hr. Saturninem, — albo, albo — muszę się oświadczyć lub precz odjadę. Mówię ci mam tego dosyć.
— W jaki sposób mam mówić z hrabią? — zapytał major.
— Powiedz mu, że dłużéj le bec dans l’eau stać nie mogę, dodał chmurno Henryk — niech się decydują.
Drohostaj głową dał znak, że rozumie.
— Jutro rano przyjdę tu — rzekł Obdorski poziewając — i spodziewam się zastać lichwiarza i odpowiedź. Powtarzam ci, nie mogę tak dłużéj siedzieć napróżno. Panna jest nieznośna, codzień kwaśniejsza. Znosić kwasy te od żony — mniejsza, ale od kobiety, która nie wiem czy nią być zechce... w końcu doje.... Zatém...
Spojrzał na majora, który dawał znać, że rozumie.
Z kwadrans potém jeszcze rozmawiali, bo major potrzebował wiedzieć ile pieniędzy chciał dostać hrabia, i uprzedzał go jakie prawdopodobnie będą warunki. Obdorski mówił z goryczą o pannie...
Rozstali się do — jutra.
Drohostaj natychmiast poszedł naprzód do znajomego sobie jegomości, który od niedawna zrzucił był chałat i rozmówił się z nim o pożyczkę. Obdorski był tu znanym i nie osobliwie notowanym.
Lichwiarz zajrzał do książek, przypominał coś sobie i rzekł w końcu.
— Pan major wie, że oni z ojcem fałszowali dokumenta, i że gdyby nie dobry człowiek, co się zgodził milczeć o tém...
— To są potwarze — odparł zimno Drohostaj. — Waćpan wiesz, u nas dosyć jest nosić imię arystokratyczne, aby być wystawionym na najniedorzeczniejsze posądzenia...
Lichwiarz nic nie odpowiedział.
— W interesach Obdorski źle, ale nie zdesperowany, pieniędzy dać mogę, ale...
Spojrzał i nie dokończył.
Ponieważ Drohostajowi tylko o pieniądze nie o warunki chodziło, zgodził się na wszystko i chciał zaprosić lichwiarza na jutro do siebie, ten się uśmiechnął.
— Kto mnie potrzebuje, — rzekł — ten może do mnie przyjść, pan to rozumie...
Drohostaj i o tę formalność się nie sprzeczał. Chałatowy niedawno lichwiarz był już czémś w rodzaju bankiera...
Poszedł do hrabiego.
Ten już od dwu miesięcy co najmniéj spodziewał się takiego przyparcia do muru i nie zdziwił się wcale, gdy major zażądał ultimatum.
— Daj mi czas, przyjdź dziś wieczorem, rozmówię się z Marceliną... Być może, iż dla obojga będzie lepiéj, gdy się raz rozwiąże rzecz...
— Jak się panu zdaje? co powie panna Marcelina?? — spytał major.
— Słowo ci daję, że nie wiem i nie domyślam się, — rzekł hrabia. — Ja sam już jestem tém znudzony. Gdy hrabiego odprawi, może pomyśli o innym. Powiem ci otwarcie, że Henryk się nie umiał starać, — konkury jego zdala czuć było przymusem, Marcelina warta przecie więcéj czegoś...
Z tém odszedł major, a na godzinę przed obiadem ojciec wszedł do pokoju córki, która rozcinała jakąś książkę. Było to zatrudnienie, przy którém ją najczęściéj zastać było można. Rozcinała daleko więcéj niż czytała, zaczynała zwykle, przebiegała kilkadziesiąt stron i rzucała zniechęcona.
Odwiedziny ojca, rzadkie u córki, miały zawsze znaczenie; — wiedziała już, że albo potrzebował jakiego umocowania do interesu, lub miał mówić o czémś ważném.
Hr. Saturnin począł nader prozaicznie.
— Przychodzę w imieniu hr. Henryka... Chce wiedzieć czy się ma czego spodziewać czy iść z kwitkiem... Był czas się rozpatrzeć... zatém, kochana Marcelino...
Panna wstała, nie okazując najmniejszego wzruszenia, książkę założyła nożem, potarła rączki, poprawiła bransoletkę.
— Tak, — odezwała się — w istocie był czas się rozpatrzeć i nasłuchać — o tyle, o ile my naszych przyszłych mężów znać możemy. Znam już hr. Henryka. Spędził młodość trochę swawolniéj niż wszyscy i zostały mu po niéj plamy, ale któryż z nich lepszy? Gra w karty namiętnie, miał i ma ulubienice, płochy jest, uczucia żadnego, wyżyty, znudzony, zimny, ale w salonie bardzo przyzwoity, ma dosyć taktu, nie głupi, a czego nie umie to potrafi pokryć zręcznie. Koniec końcem mogłabym na gorszego trafić. Jako tyrana go się nie boję, a jako marnotrawcy nie dam mojego mienia nadwerężyć.
— Czy ojcu bardzo o to idzie, aby się mnie pozbyć!
Hrabia stał zmięszany.
— Mnie idzie o twoje szczęście, — rzekł.
— No, o tém mowy być nie może, — gorzko odparła hrabianka, — ale ja się go wcale nie spodziewałam i jużem sobie wyperswadowała wszelkie o niém marzenie...
Jeżeli ojcu bardzo o to idzie, ażebym za mąż wyszła — autant celui qu’un autre!
Ruszyła ramionami, spoglądając na ojca. Saturnin stał ciągle zmięszany i coraz smutniejszy.
— Ja cię wcale nie zmuszam — dodał, ale trzeba się zdecydować... tak czy nie...
Sparła się na ręku Marcelina i dumała.
— Chyba węzełki pociągnąć, — rzekła z szyderstwem. — Sama nie wiem... sama nie wiem...
Hrabia usiadł, oczy spuściwszy na ziemię.
— Sama przyznajesz, że znasz go dobrze, to już korzyść wielka, — począł: jeżeli nie masz wstrętu...
Marcelina wykrzywiła usta nie odpowiadając. Milczeli czas jakiś.
— Wie ojciec co? — rzekła. — Jeszcze jedna próba... przyjmuję go, ale ślub odłożymy za pół roku... przez ten czas jako narzeczony, zbliży się, poznam go jeszcze lepiéj, rozmówię otwarcie; — albo zerwę lub... niech się dzieje wola Boża!
— Wola Boża — powtórzyła — lepiéjby ją nazwać karą Bożą.
Hrabia poruszył się żywo i spojrzał na córkę.
— To więc twoje ostatnie słowo...
— Tak — odparła sucho Marcelina... — Przyjmuję go — ślub za pół roku, ale ojcu poufnie mówię, jeżeli nie będę mogła go znieść — odeślę pierścionek...
Westchnęła..
— Pozwól sobie przypomnieć, że ja cię nie zmuszam... dodał hrabia.
— Pamiętam o tém — odparła Marcelina, ale razem muszę ja przypomnieć ojcu, że gdyby mnie się podobał ubogi chłopak, a ten miał matkę kobietę prostą, ekonomównę — ojciecbyś nie pozwolił na ożenienie.
— Tybyś sama go w tych warunkach nie chciała, — dorzucił hrabia, bobyś dla matki jego i dla niego wyrzec się musiała całego świata, do którego przywykłaś...
Marcelina nie nie odpowiedziała. Hrabia siedział, dając jéj czas do namysłu, ale jakby chciała okazać, że już nie ma nic więcéj do powiedzenia, hrabianka zaczęła kartki książki przecinać i oczyma biegać po nich.
— A zatém? — rzekł cicho hrabia.
— Niech się oświadczy, przyjmę go i tam daléj!! — odparła córka.
Ojciec tak się zdawał nie zaspokojonym jeszcze i niepewnym — że dwa razy podniósł się z siedzenia, i siadł znowu... ale nie wiedział, co miał mówić...
Na ostatek Saturnin zbliżył się do niéj, wziął ją za rękę i pocałował w czoło, jakby dziękował; Marcelina odpowiedziała mu uśmiechem i tak skończyło się wszystko...
We dwa dni potém gruchnęła po mieście wieść... Obdorski zaręczony z Marceliną.
Nie chciano wierzyć, ale byli świadkowie zaręczyn... Opowiadano tylko, że tak panna jak narzeczony przystępowali do tego aktu z dziwną i nie praktykowaną obojętnością, która dowodziła — dystynkcyi. Nie okazywali uczucia najmniejszego...
Naprzód już odgadywano pożycie... i panu młodemu prorokowano miejsce pod pantofelkiem żony. Drudzy utrzymywali, że on i ją i teścia i wszystkich w pole wyprowadzi. O miłości ani mowy być nie mogło.
Jako narzeczony, hrabia rozpoczął pół roczny nowicyat, który mu się miał dać we znaki. Panna go nie oszczędzała wcale i z góry już zapowiadała czego wymagać będzie, co miéć musi.
Z otwartością niesłychaną mówiła z Obdorskim nawet o jego interesach i o swoich, — oświadczyła mu, że dochodami będzie mógł rozporządzać za porozumieniem się z nią, ale majątek jéj pozostanie w wyłączném władaniu pani.
— Ja się do waszych interesów mięszać nie będę, ale moje przy mnie zostaną — mówiła wyraziście...
Obdorski zły okrutnie, na wszystko się zgadzał, sądząc, że wszystko późniéj przerobić potrafi. Najczęściéj rozmowę seryo obracał w żart i śmiech.
— Zawczasu mi wypowiada wojnę, będę się miał czas przygotować, — mówił w duchu.
Na Marcelinie po zaręczynach wcale nie było widać zmiany humoru, była może tylko mniéj milczącą, śmielszą, jakby weselszą, ale wesołość jéj Salezy znajdował — chorobliwą.
On pierwszy panu Stanisławowi Korczakowi przyniósł nowinę o zaręczynach Marceliny. Chciał widzieć jakie ona uczyni na nim wrażenie. Byli sami.
Korczak się zarumienił... — zawołał.
— Ah — i — zamilkł.
— Przyznajże się teraz, — rzekł Salezy, klepiąc go po ramieniu, kochałeś się w niéj — no, i była chwila, gdy się nam nawet wszystkim zdawało, że ona... też nie jest obojętną... Tymczasem...
— Przepraszam, — przerwał Stanisław — nigdy ani na chwilę nie przypuszczałem, aby panna Marcelina mogła więcéj coś mieć dla mnie, nad trochę życzliwości... Myślą nie sięgałem nigdy tak wysoko...
— A wieczory u Wawrowskiéj?
— Wiedziałem, że to jest wprost rozrywka znudzonéj... nic więcéj, — odparł Korczak. — Były mi one bardzo miłe.. przewidywałem z góry, że nie potrwają i do niczego nie doprowadzą...
Zostało mi po nich miłe wspomnienie...
Garbus głową potrząsał.
— Myśmy inaczéj sądzili, — rzekł, — nawet Wawrowska mówiła, że raz pierwszy w życiu widziała swą Marcelinę tak zaanimowaną i zajętą. Bah!...
Salezy chciał coś mówić więcéj i niedokończył.
— Kiedyż wesele? — zapytał Korczak, udając obojętność.
— Odłożone pono za pół roku, bo — wyprawa nie gotowa, — rzekł Salezy. — Jest to małżeństwo dziwne, ani jedno ani drugie z nich nie udaje nawet miłości, — panna nieustannie gderze na narzeczonego, i nielitościwie nim miota... a on tak jest posłuszny niewolniczo jakby mówił:
— Czekaj — odpłacisz mi za to.
Szczęśliwym z tego jest pono tylko jeden hr. Saturnin, który sobie wyrobił teoryą, że w ten sposób przygotowujące się śluby — cartes sur table, muszą być najszczęśliwsze... Z góry wszystko przewidziane, umówione, ułożone — żadnych niespodzianek...
Ale — los czasem niespodzianki gotuje właśnie tam, gdzie one najmniéj są oczekiwane.
Na tém skończyła się rozmowa z Salezym, a Korczak przez dni kilka chodził milczący i smutny.
Nie miał on żadnéj nadziei, a jednak, gdy mu wydarto — ostatniéj cień — bolał... Śmiał się sam z siebie.
Hrabia Saturnin, który od bardzo dawna nie zapraszał Korczaka i czuł, że mu chybił, natychmiast po zaręczynach, nie widząc już w tém najmniejszego niebezpieczeństwa, nie mówiąc o tém nic córce, uznał przyzwoitém zaprosić go na obiad... Stanisław się trochę zawahał z przyjęciem — ale zdawało mu się, że odmówić nie mógł.
Na obiedzie oprócz dwu przyjaciół domu, Drohostaja i Salezego nikogo nie było, bo hrabia na dni parę pojechał do majątku, gdzie pałac opuszczony nieco odświeżać musiał.
Z kobiet, panna Marcelina i Wawrowska.
Wielkie było zdziwienie hrabianki, gdy wchodząc do salonu zastała w nim p. Stanisława, który, nie zbliżając się zbytnio, milcząco ją pozdrowił i na bok się usunął.
Miała trochę za złe ojcu, iż jéj nie uprzedził o zaproszeniu i nie dozwolił się przygotować, — ale zaambarasowanie trwało chwilę krótką, bo hrabianka — miała wiele mocy nad sobą.
Pan Stanisław starał się pokazać wesołym i swobodnym, ale niebardzo mu się to udało, ratowała go tylko poczciwa Wawrowska, która się nim zajmowała żywo.
W czasie obiadu nie zaszło nic godnego wspomnienia, panna Marcelina raz czy dwa tylko zagadnęła Korczaka o coś obojętnego. Przy czarnéj kawie towarzystwo podzieliło się na grupy, a że Wawrowska zajmowała się ciągle Stanisławem, wyszła razem z nim; i Marcelina przyłączyła się do niéj.
Teraz dopiero zwróciła się śmieléj do Korczaka, z wyrzutem naprzód, że nigdy ich nie odwiedzał.
Wymówił się zatrudnieniami urzędowemi, obawą, aby nie był natrętnym.
— A ja, — dodała hrabianka bardzo otwarcie, — nieraz sobie przypominałam nasze dobre wieczory u Wawrowskiéj i rozmowy tak swobodne... do których nikt nam nie przeszkadzał...
— Na towarzystwie pani zbywać nie mogło — rzekł Stanisław.
— Chcesz pan zapewne o moim narzeczonym mówić — przerwała śmiejąc się panna Marcelina. — Ah! nasze rozmowy z nim ograniczają się do bardzo prozaicznych przyszłych urządzeń domowych, barwy liberyi i maści koni... godzin obiadu i wieczerzy... Smutne jednostajne życie trzeba uczynić choć znośném...
— Dla czegoż smutne? — zapytał Korczak...
— Bo ono wesołém być nie może — otwarcie poczęła hrabianka. — Przecież pan wiedzieć musisz, że małżeństwo nasze jest bardzo rozsądném i przyzwoitém, ale w niém nie ma nic nad wzajemną rachubę. Ani ja ani hrabia Henryk się z tém nie tai.
Korczak tak był zmięszany. iż nic na to odpowiedzieć nie umiał.
— Poszłam za radą ojca — dodała chłodno Marcelina. — Zresztą, nigdy sobie nic nie obiecywałam w życiu... Dosyć jest, gdy ono znośne...
Wawrowska potrząsnąwszy głową, usunęła się, nie chcąc słuchać dłużéj, Stanisław stał jak na gorących węglach.
W tém Marcelina, jak gdyby wczoraj dopiero przerwały się ich rozprawy wieczorne u Wawrowskiéj, rzuciła jednę z tych kwestyi ogólnych, o których często mówili z sobą i zagaiwszy ją swobodnie, wiodąc Stasia po salonie, chodzić zaczęła.
Było to przypomnienie przechadzek u Wawrowskiéj, Stanisław to zrozumiał. Smutno mu razem się zrobiło i przyjemnego doznał uczucia.
Nie był więc zupełnie wzgardzonym i zapomnianym.
Raz puściwszy sobie wodze, hrabianka coraz się ożywiając, rozweselając, nie puściła już Korczaka tak prędko, nowe wtrącała pytania — i przez godzinę całą nie puściła go od siebie.
W ciągu rozmowy dała mu po kilkakroć do zrozumienia, że zawsze mile będzie widzianym w domu jéj ojca, dodając: — Proszę o nas nie zapominać.
Potrącając swobodnie o rozmaite przedmioty, wspomniała Stanisławowi o swoich zaręczynach i blizkiém weselu, wyrażając się z właściwą sobie otwartością.
— Ojciec mój, — mówiła — życzył tego małżeństwa, dałam się namówić, chociaż mój przyszły wcale nie odpowiada ideałowi, o jakim niegdyś marzyłam. Lecz w naszym świecie na tyle względów potrzeba zwracać uwagę i tylu różnym wymaganiom być posłusznym. Sądzę, że Obdorski nie będzie najnieznośniejszym — a więcéj nad to, aby był znośnym, nie wymagam od niego.
Baczności ojca nie uszła długa rozmowa córki ze Stanisławem, ale dziś mu ona ani wadziła, ani się wydała groźną.
Stanisław wyszedł znowu rozmarzony trochę panną Marceliną, ale powiedział sobie, że oznak życzliwości tych pań wielkiego świata nigdy na seryo brać nie należy. — Bawią się, nic więcéj.
W kilka dni potém zaprosiła go Wawrowska na herbatę, gdzie, jak się spodziewał, znalazł Marcelinę i prawie cały wieczór z nią spędził tak, jak gdyby pierścionka cudzego pomiędzy niemi nie było. Potwierdziło go to w przekonaniu, że cały ten stosunek nie był czém inném, jak zabawką; i że on też ani zbyt do serca go brać, ani do niego wagi nie powinien był przywiązywać.
Hrabia Henryk zabawił trochę dłużéj na wsi niż się spodziewał, czego mu panna Marcelina wcale za złe nie miała. Skorzystała z tego, ażeby Stanisława wciągnąć znowu do Wawrosi i uprosić ojca, aby go zapraszał.
Nie przeszło to niepostrzeżoném, czuwała baronówna Sewera, która, pomimo zaręczyn kuzyna, nie mogła przebaczyć Marcelinie oziębłości dla niego, obojętności dla siebie i jawnego lekceważenia tego związku... Nie mogła się z nią przejednać.
Poszły wiec listy do Obdorskiego, donoszące mu, że pan Stanisław znowu się pokazywał u hrabiego, i że panna się żywo nim zajmowała.
Hr. Henryk wcale nie był zazdrosny — ale w najwyższym stopniu próżny, a nazwisko samo Korczaka miał w obrzydzeniu. List więc przyśpieszył powrót jego i złożyło się tak nieszczęśliwie, że tego samego wieczora znaleźli się obaj przeciwnicy przy herbacie. Każdemu innemu hrabia byłby nieochybnie dał uczuć swe nieukontentowanie, swą niechęć, szukałby może zaczepki jakiejś, ze Stanisławem obawiał się zetknąć z powodu przeszłości i — uważając go za zbyt małą figurkę, — z którą nie wypadało mu się wdawać. Ograniczył się więc ignorowaniem Korczaka, który mu zapłacił tąż samą monetą.
Przed panną Marceliną nie mógł się powstrzymać od skargi i wyrzutów, chociaż w najdelikatniejszéj formie.
— Widzę, że p. Korczak ma u państwa szczególne względy — rzekł szyderczo — których ja sobie wytłómaczyć nie umiem. Wydaje mi się tak pospolitym biuralistą, iż zasmakować w nim mi nie podobna...
Marcelina popatrzyła mu w oczy.
— To tylko dowodzi — odpowiedziała zimno — żeś sobie hrabia nie zadał pracy zbliżyć się do niego. Powierzchowność jego jest dość pospolitą i niewiele obiecującą, zyskuje wiele na bliższém poznaniu, co nie wszystkim się trafia...
Obdorski połknął to ostre słówko uśmiechając się.
— Nie mam najmniejszéj ochoty sprawdzać słów pani i wolę im wierzyć — odpowiedział. Dla mnie jest antypatyczny z tym swoim słodkim wyrazem banalnéj fizyognomii.
— Ja go bardzo cenię i lubię — przerwała panna Marcelina, i spodziewam się, że mi hrabia za złe nie weźmiesz mojéj przyjaźni ku niemu.
— Aż... przyjażni! — zawołał Obdorski.
— Co najmniéj — potwierdziła hrabianka. Jestto człowiek bardzo wykształcony i razem dobrego serca, co rzadko razem chodzi.
— Szczęśliwy — zamruczał hrabia.
Hrabianka z dumną minką odwróciła się nic nie odpowiadając.
Obdorski tak był dotknięty okazaną Korczakowi życzliwością, iż znalazłszy się potém z br. Saturninem, nie wytrzymał i sarkastycznie o tém napomknął.
Ojciec odparł na to obojętnie.
— Najlepiej jest nie zważać na to; zbytnią przywiązując wagę do stosunku niemającego znaczenia, możesz mu je nadać. Kobiety są z natury skłonne do przekory. Nigdyby Ewie na myśl nie przyszło zrywać owe jabłko, gdyby one zakazaném nie było.
— A! ja téż tyranem być nie myślę dla żony — rzekł Obdorski, ale w domu moim nie chcę cierpieć tych, którzy mi są wstrętnymi.
Saturnin wniósł o czémś inném i dłużéj mówić nie chciał o Korczaku.
Doniesienia panny baronówny Sewery, własne spostrzeżenia, odpowiedzi Marceliny, poruszyły do zbytku narzeczonego. Chodził z tém ciągle jakby się mógł pozbyć Korczaka.
Nie mówił o tém majorowi, wiedząc, że w nim pomocnika sobie nie zjedna; ale znalazł inne drogi starania się o to, aby Stanisław koniecznie został przemieszczony gdzieindziéj.
Nikt się tego ani domyślać, ani obawiać nie mógł nawet: Korczak był zupełnie spokojnym; mowy o nim unikał hr. Henryk, ale pokątnie pracował przez swe stosunki, aby się go pozbyć z Warszawy.
Baronówna przez „królową“ znalazła sposób trafienia do władz, które losami urzędników rozporządzały. Obdorski nie był mściwym: godził się nawet na to, aby przemieszczenie było z korzyścią dla pana Stanisława, byle go ztąd wyprawiono.
Sprawa napozór łatwa, okazała się w wykonaniu drażliwą. Bezpośredni zwierzchnicy umieli cenić Korczaka i nie radzi byli go utracić; broniono go i stawiano trudności, które intryga prowadzona nadzwyczaj zręcznie, w tajemnicy największéj, zwyciężyła w końcu.
Zbliżał się termin wyznaczony na wesele hrabiego i przygotowania do niego były już prawie na ukończeniu, gdy jednego dnia Staś powrócił do matki tak zmieszany, skłopotany, smutny — oniemiały od doznanéj przykrości, że staruszka się przelękła... Nieszczęście, którego się obawiała, widząc syna tak strapionym, wyobrażała sobie daleko większém niż było w istocie...
Dla uspokojenia jéj, Stanisław musiał w końcu wyjawić, że dostał rozkaz przeniesienia się do Lublina, co wcale nie było niełaską i karą, ale przeciwnie, awansem. Nie mniéj jednak, dla nich obojga cios ten stawał się dotkliwym.
— Ale cóż mogło być powodem? — pytała płacząc staruszka.
— Rzecz jest dla mnie niepojętą — odparł Korczak — może się mylę i posądzam go niesłusznie, ale czuję w tém rękę hrabiego, który mnie widzi tu niechętnie, tém bardziéj, że jego przyszła żona okazuje się zawsze życzliwą.
Domysł był trafny, lecz matka mu wierzyć nie chciała.
Powszechnie lubionym był Korczak i wielu osobom znanym, wieść o przeniesieniu go, z komentarzami różnemi, nie zawsze dla niego pochlebnemi, rozeszła się po mieście.
Marcelina od Wawrowskiéj się o tém dowiedziała, twarz jéj oblał rumieniec, stała długo niema, oczy jéj zabłysły ogniem niezwyczajnym w nich, usta się zacięły, nie powiedziała słowa, i, pożegnawszy szybko swoję opiekunkę powróciła do domu.
Z godzinę potém, nie siadłszy na chwilę, biegała po swoim pokoju niespokojna, tak że sługi nawet zaczęły się domyślać czegoś nadzwyczajnego.
Kilka razy posyłała dowiadywać się czy ojciec był w domu; ale z miasta nie powracał i dość długo czekać na niego musiała.
Dowiedziawszy się, iż córka pilno się z nim widzieć pragnie, hrabia wprost poszedł do niéj.
Ze łzami w oczach i wyrazem gniewnéj energii na twarzy, przystąpiła chwytając i całując rękę jego.
— Co ci jest?
— Kochany ojcze, nie chcesz mnie widziéć nieszczęśliwą? przyrzekłeś że mnie przymuszać nie będziesz? Nie mogę wyjść za Henryka. Niepodobieństwo...
Zbladł hr. Saturnin.
— Na Boga! cóż się stało? — krzyknął.
— Nic, alem walczyła z sobą długo, to nad moje siły — rzekła ze łzami i łkaniem Marcelina. Człowiek jest nikczemny... nie! nie!
— Cóż więc poczniemy! Jestto kompromitacya... narazim sobie całą rodzinę i wszystkich jego powinowatych... pół świata! Co o tobie mówić będą! co o mnie.
— Przypomnij sobie, com mówiła, godząc się na zaręczyny — poczęła hrabianka — przewidywałam ten koniec.
Saturnin padł na krzesło twarz tuląc w dłonie.
— Nic mnie boleśniéj dotknąć nie mogło! — zawołał. Co do mnie, moja Marcelino, ja się do tego mieszać nie chcę. Rób, co chcesz, umywam ręce.
— Bardzo dobrze, proszę to mnie zostawić; wszystko się spokojnie rozwiąże. Możemy na kilka miesięcy wyjechać zagranicę.
— Namyśl się — wtrącił hrabia — jesteś porywczą...
— Nie; byłam cierpliwą — rzekła Marcelina — jedna kropla przepełniła czarę...
Ale napróżno starał się ojciec dowiedziéć, co tą kroplą było; hrabianka brała wszystko na siebie, a tłómaczyć się nie chciała.




Wieczorem Marcelina nie wyszła do salonu, chociaż Obdorski, oczekując na nią, niespokojny cały wieczór tu przepędził. Hrabia nie powiedział mu nic, smutny był tylko i zadumany.

Dosyć późno, gdy już miał odchodzić hr. Henryk, służąca Marceliny przybiegła go prosić, aby jutro przybył około południa...
Obdorski nic się nie domyślał jeszcze... Przekonany, iż szło o coś tyczącego się urządzeń weselnych — o danéj godzinie, wyświeżony stawił się hrabia, ale spojrzenie na Marcelinę, która siedziała blada w fotelu, trzymając w ręku zdjęty pierścionek zaręczyn... Obdorski uczuł trwogę... Wyrok swój czytał w jéj twarzy...
— Panie hrabio — odezwała się powitawszy go lekkiem głowy poruszeniem i nie podając mu ręki. — Starałam się przez posłuszeństwo dla ojca wmówić w siebie, iż potrafię bez przywiązania oddać wam rękę. Liczyłam na inne uczucia, które je zastąpić mogły. Widzę żem się omyliła... Oto jest pierścionek... Żoną waszą być nie mogę i nie będę.
Obdorski osłupiał z gniewu i boleści... Nigdy nie przypuszczał, aby go to spotkać mogło. Dla niego nie tylko obelgą było odepchniecie, ale ruiną.
Wstrząsnął się cały...
— Jakkolwiek przygotowany byłem na wiele... — rzekł stłumionym głosem — to przechodzi miarę i wiarę.
Cóżem popełnił?
— Spytaj pan siebie — odparła dumnie Marcelina. — Postanowienie moje jest nieodwołalne; ale i sobie i panu rada oszczędzę przykrości. Jeżeli znajdziesz hrabia środki uczynienia téj sprawy naszéj jak najmniéj głośną i najnaturalniejszą — na wszystko możliwe się godzę.
— Ja nie mogę uwierzyć temu nieszczęściu! — zawołał hrabia. — Mam słowo pani, będę czekał na spełnienie go, ale nie — ustąpię.
Zapowiadam to z góry, — dodał dumnie, — że prawa mojego bronić będę i gotów jestem — na wszystko...
— Ja też mojego prawa rozporządzania sobą potrafię bronić — odparła Marcelina z równą dumą, — rzucając na stół pierścionek, który potoczył się, padł na podłogę i znikł gdzieś w fałdach dywanów. Obdorski ani nań spojrzał. Stał blady i drżący.
— Największego winowajcę karząc — odezwał się, — zwykle mu winę jego wypowiada wyrok, który go skazuje.. Niechże wiem, za co mnie to spotyka...
Nie mówiąc słowa Marcelina wstała i wyprostowana szła do drzwi, gdy Obdorski drogę jéj zastąpił.
— Domagam się prawdy.... toś mi pani przynajmniéj winna... — zawołał.
Zamyślona, z brwiami ściągnietemi stała hrabianka.
— Jeżeli masz sumienie, ono panu powiedzieć powinno, dla czego wolę skandal i potwarze niż podanie mu ręki do ołtarza... — rzekła głosem cichym... — Oddalenie ztąd Korczaka jest sprawą waszą. Obraża ono mnie, a jego krzywdzi... Żegnam pana...
Obdorski stał jeszcze, nie zebrawszy się na odpowiedź, gdy Marcelina odwróciła się od niego ku drzwiom drugim i wyszła niemi, zatrzaskując je za sobą.
Chwilę postawszy hrabia Henryk biegł natychmiast do ojca, który przewidywał dnia tego scenę nie miłą i czekał na niego.
— Panie hrabio, — zawołał w progu rozpaczliwym głosem. — Spotkała mnie w jego domu, od jego córki obelga, na którą nie zasłużyłem. Panna Marcelina rzuciła mi pierścionek pod nogi, zrywa ze mną. Wiesz hrabia o tém! Stało się to za jego zezwoleniem?
— O niczém nie wiem, — odparł zimno hrabia. — Nie wpłynąłem na córkę; gdy wam przyrzekała, była panią swojéj woli i dziś jestem również bezsilnym...
Obdorski rozśmiał się namiętnie i szydersko!
— Przecież się to tak skończyć nie może! — zawołał. — Nie mogę pójść precz, nie uzyskawszy zadośćuczynienia... To rzuca na mnie plamę.
Hr. Saturnin, któremu na krwi zimnéj i męztwie nie zbywało, skłonił się tylko i zamruczał:
— Służę mu.
Obdorski dopiero teraz postrzegł się, że wyzwanie ojca wcaleby sprawy jego w oczach świata nie naprawiło, ale ją tylko zawikłało...
— Nikczemna intryga jakaś! — zawołał, w któréj wierzę bardzo, że hrabia nie miałeś udziału — jest przyczyną zniewagi, jakiéj doznałem. Hrabia mi możesz dopomódz do wyświecenia jéj, to jest jedyne zadośćuczynienie, jakiego żądam od niego.
— Powtarzam, że nie wiem o niczém — odezwał się hr. Saturnin.
— Ależ to się tak skończyć nie może — począł Obdorski. — W tém drzwi się otworzyły i blada, poważna, dumna weszła Marcelina.
— Przebacz, ojcze, — zaczęła, zwracając się ku niemu. — Wiem jaką ci to przykrość sprawi. Wina tego, co się stało nie ciąży na nikim oprócz mnie i ja tylko pokutować powinnam... W interesie hrabiego i naszym jest, aby gwałtowném zerwaniem nie wzniecić domysłów i plotek...
Mówmy, że ślub jest odłożony — i tak się to powoli nieznacznie rozchwieje. Jestem chorą, wyjedziemy za granicę. Wszystko pozostanie między nami...
Czerwieniejąc, blednąc słuchał Obdorski ze spuszczonemi oczyma, gniewny i zburzony. Marcelina udawała uspokojoną.
— Zdaje mi się że to jedyny środek uniknięcia skandalu — szepnął hrabia, zwracając się ku Obdorskiemu.
— Cóż mnie skandal obchodzi! ja się go nie obawiam! — wybuchnął hrabia. — Na wszystko, co przeciwko mnie powiedzieć można, znajdę odpowiedź i potrafię odpłacić. Owszem proszę, aby się wszystko wyświeciło...
— Wszystko! — zapytała Marcelina z taką pewnością, że Obdorski zamilkł nagle. Przyszło mu na myśl, że Korczak także mógł się pomścić i miał go w ręku.
Złagodniał... Gniew zastąpił wyraz strapienia — i niedoli; uczynił się ofiarą nieszczęśliwą i pokrzywdzoną... Nie odpowiadając Marcelinie, podał hrabiemu rękę i szepnął.
— Major będzie miedzy nami pośrednikiem...
Skłonił się i odszedł.
Marcelina ucałowała ojca i milcząc wysunęła się do swego pokoju.
Czekano na Drohostaja, który w istocie przyszedł przed wieczorem, tak znękany i przybity, że żal brał, patrząc na niego. Siadł wzdychając i poruszając ramionami.
— Pięknego nam piwa nawarzyła panna Marcelina — odezwał się. — Co tu teraz począć! Hrabia w rozpaczy... jest to dla niego ruiną... ludzie sobie będą tłómaczyli zerwanie w sposób obelżywy dla niego... Nie ma wyjścia...
— Radźmy, — rzekł hrabia, który się już był przygotował — radźmy, majorze...
Naprzód dla ludzi, dla świata małżeństwo nie jest zerwane. Marcelina chora, jutro jedziemy do wód, za granicę. Zwłoka więc tylko... choroba ją tłumaczy.
To mówiąc, hrabia wstał, ręce włożył w kieszenie i przyszedł stanąć naprzeciw Majora.
— Mów otwarcie, ile mam dać, aby się wykupić?
Zmięszany Drohostaj ramiona tylko ściągnął.
— Albo ja wiem! rzekł. W długach po uszy siedzi. — Zbankrutuje jeśli mu kto nie pomoże.
— Ile mam dać! powtórzył hrabia. Drohostaj głowę potarł.
Niepodobieństwo, rzekł, tak rzecz traktować. O wykupieniu ni mowy niema, Obdorski ma miłość własną. Wiele mi nie mówił o pieniądzach, ale ja najlepiéj wiem jak stoi. Piętnaście tysięcy rubli ledwie starczy, aby go uratować.
Skrzywił się Saturnin.
— Dobrze więc, pożyczę mu jednak, i może być spokojnym, że się upominać nie będę... choć z nim.
Major siedział skłopotany.
— Delikatna materya! westchnął.
— Najprostsza w świecie rzecz, dodał hrabia, daję mu na rachunek posagu, wszak małżeństwo zwać się będzie odłożoném tylko.
— No — i może panna Marcelina — począł Major.
— O! tego się nie spodziewajcie — żywo zawołał Saturnin. — Ona co raz postanowi — tego dotrzyma zawsze...
Mów z hrabią...
W kilka dni potém dowiedziała się Marcelina od ojca, że ją — wykupić musiał i z pogardliwym przyjęła to uśmieszkiem.
— Kochany ojcze, rzekła po cichu — widzisz sam, że ten człowiek był niemożliwym.
Omyłka nie na mnie cięży.
W mieście rozeszła się wieść, że hrabiance doktorowie radzili koniecznie zmianę powietrza i że z tego powodu ślub być musiał odłożony, wyjazd postanowiony natychmiast, a narzeczony późniéj miał podążyć za nią.




Nikt mocniéj nie uczuł doznanego od Marceliny upokorzenia hrabiego, nad kuzynkę Sewerę. Dla niéj nie było tajemnicą ani zupełne zerwanie ani świetne jego następstwa.
Uboga, walcząca przez całe życie, aby godność swą utrzymać, chociaż źle pojętą, baronówna — gdy jéj Obdorski przyznał się do tego, iż pożyczkę zaciągnął u hrabiego, pobladła, długo mówić nie mogła i rozpłakała się w końcu.
Nie pojmowała filozoficznéj obojętności kuzyna, który na smutną tę sprawę patrzał zupełnie obojętnie.
— Jakżeś ty mógł zgodzić się na to — zawołała — co do mnie, wolałabym była głodem mrzéć niż się tak poniżyć!
— Allons donc! zawołał Obdorski, ramionami ruszając. Po kobiecemu to bierzesz i nie rozumiesz wcale interesów. Gdyby mi majątek zlicytowano byłbym niepowrotnie zgubionym, ocalając go ratuję wszystko. Ludzie wybaczą bardzo wiele, jednéj tylko ruiny i ubóstwa nigdy nie mogą darować. Po kilkuleciech śladu nie będzie całéj sprawy, która i dziś nawet, gdyby transpirowała, zostanie wątpliwą... Pożyczka mi nie uwłacza.
Chociaż miała być ona tajoną, rozgłosiło się wszystko w prędce. Hrabia Saturnin z córką wyjechali natychmiast, Obdorski zniknął jakby wpadł w wodę, baronówna odchorowała, naostatek nasz Korczak, począł się wybierać już na nowe miejsce przeznaczenia, gdy naczelnik biura oznajmił mu, iż może się wstrzymać, bo czynił starania o to, aby rozporządzenie co do osoby jego zmienione zostało.
Przestano nalegać, jak się okazało, i po niejakim czasie Korczak dowiedział się, że stanowczo już przeniesionym nie będzie.
I on i matka uradowani tém byli, gdyż oboje nie życzyli sobie zmieniać obyczaju trybu życia i na nowo przywykać do nieznanego miejsca.
Od pani Wawrowskiéj, spotkanéj na ulicy, dowiedział się Stanisław o wyjeździe Marceliny z ojcem za granicę, i domyślić się mógł, iż coś zaszło, co to nagłe postanowienie ściągnęło. Stara Wawrosia nie mówiła wyraźnie, ale się wiele dozwalała dorozumiewać.
— Mam dla pana ukłon i pożegnanie od Marceliny, rzekła mu, musiała z ojcem pojechać na parę miesięcy do wód. Hrabia utrzymuje, że to uczynił dla córki, a ona, że dla ojca. Trudno wiedzieć co w tém prawdy. Zapewne powrócą wkrótce.
— A ślub? zapytał Korczak.
— Nic nie wiem — po namyśle dodała staruszka, ale dla niego Marcelina spieszyć się pewno nie będzie — i — może się to jeszcze całkiem rozchwieje?
— Doprawdy? zawołał żywo Korczak. Być żeby to mogło?
Wawrowska dyskretnym odpowiedziała uśmiechem.
Z tą wiadomością pobiegł do domu Stanisław, dzieląc się nią z matką, która więcéj daleko w niéj widziała niż syn. Staruszka miała od początku jakąś wiarę upartą w to, że jéj Staś powinien był koniecznie zyskać serce i rękę hrabianki. Są czasem takie dziwne, prorocze macierzyńskie przeczucia.
Stara Korczakowa nie znała bliżéj ani domu, ani stosunków, ani panny. — Nadzieje jéj nie opierały się właściwie na niczém, ale były dziwnie uparte. Nie mówiła już o nich synowi, żywiąc je w sobie potajemnie.
Życie znowu dawnym poszło trybem, ciche, jednostajne, prawie szczęśliwe.
Stanisław, chociaż matka go z domu wypędzała, mało wychodził, wolał spędzać wieczory u siebie. Zasiadała ona z pończoszką lub robotką przy synu, który czasem czytywał jéj głośno lub opowiadał coś czytanego. Z bardzo poufałych towarzyszów przychodzili niektórzy i Korczakowa, na którą Stanisław o to nalegał, wychodziła do nich. Schodziły godziny w sposób bardzo przyjemny, a żadne z nich zmiany nie pragnęło.
Staruszka bojaźliwa i nielubiąca ludzi troszkę się z niemi oswoiła i przejednała. Staś niekiedy do saloniku nawet przy kolegach wprowadzał wuja Michała, gdy przybywał do miasta, sadzał go w jego kapocie i długich butach za stół, wcale się nie żenując.
Rodziny swéj wcale się wypierać nie myślał.
Z początku zawsze Korczakowa sama się wykradała do kościoła bez syna... namówił ją i zmusił Staś, żeby w niedzielę sobie towarzyszyć dozwoliła, i była tego potrzeba, bo się tłumu obawiała, a nie miała sił wielkich.
Tak raz od Ś. Krzyża powracającą Korczakową z synem spotkała w ulicy, niedaleko od swego mieszkania Wawrowska. Dnia tego staruszka była zmęczona, w kościele gorąco jéj zaszkodziło, musiała się więc spierać na ramieniu syna. Stanisław musiał pozdrowić znajomą, która się natychmiast ku nim zbliżyła — i z wielką trwogą Korczakowéj, zażądała, aby ją Staś poznał ze swą matką.
Prostota Wawrowskiéj i na twarzy jéj wyryta dobroć w prędce ośmieliły staruszkę... Ponieważ skarżył się na zmęczenie Stanisław, Wawrowska zmusiła go niemal, ażeby z matką zaszedł spocząć u niéj. — Było to o dwa kroki.
Wymawiała się jak umiała i mogła staruszka, strojem... czasem, ale Wawrowska się mocno uparła i zabrała ich oboje do siebie.
Korczakowa wprawdzie nie była przywykła do salonu, wychowania wykwintnego nie miała, ale obejście się tak miłe, swobodne, przyzwoite, że sobie całkiem serce Wawrowskiéj pozyskała, a nawzajem powzięła dla niéj niemal uwielbienie.
Mała ta okoliczność pociągnęła za sobą następstwa wielkie. Wawrowska nazajutrz przyszła odwiedzić Korczakową i zasiedziała się u niéj parę godzin, tak sobie do serca przypadły. — Korczakowéj zbywało na towarzystwie, było dobrodziejstwem wyrwanie jéj z téj tęsknéj samotności lub nudnego paplania z Handzią.
Staruszka przypomniała sobie czasy lepsze, odżyła... odmłodniała — a i Wawrowska była rada mieć taką protegowaną miłą kobiecinę, któréj jedném niczém przynosiła życie...
O Stanisławie mówić nawet nie potrzebujemy jak dalece czuł dobroć Wawrowskiéj i jak jéj był wdzięcznym.
Znaném jest to usposobienie serca ludzkiego że się rade przywiązuje do tych, którym dobrego coś uczynić mogło, tych, których pokrzywdziliśmy, zwykle nienawidzimy. Wawrowska rozkochała się w Korczakowéj i pisząc do Marceliny, w listach swoich szeroko się o niéj rozpisywała, w najpochlebniejszych barwach malując tę swoję nową dobrą przyjaciółkę.
Wpłynęła znajomość ta na zmianę trybu życia Stanisława, bo Wawrowska zapraszała się do niego na herbatę i nawzajem jego z matką zabierała do siebie.
Mówiono tu często o Marcelinie, nigdy o Obdorskim, jakby go wcale na świecie nie było i Stanisław się mógł już domyśleć, że z nim stosunki były bezpowrotnie zerwane.
Na zimę hr. Saturnin, który w ciągu podróży napisał dramat i parę komedyi — obiecywał się z powrotem do Warszawy. Marceliny listy były prawie wesołe.
Przyczyniało się do dania jéj swobodnéj myśli i to, że Obdorski się żenił. Jego więc obwiniano o zerwanie i opowiadano, że to uczynił przez rachubę. Narzeczona jego cudzoziemka z nad Renu, spokrewniona z Rotszildami, rodem z Frankfurtu, przypadkiem w odwiedziny do familii dalszéj przybywszy do Warszawy, poznała tu pana hrabiego. Nie piękna, trochę ułomna, chociaż się to widzieć niedało z pod paryzkiego gorsetu, przynosiła posagu jak mówiono milion talarów...
Baronówna Sewera była w rozpaczy, ale pocieszało ją to, że... Obdorski miał świetne wzory i nie był przecie odosobnionym. Utrzymywała uparcie, że mimo milionów się żenił, nie parce que, ale que i que, i że się kochał w pannie, mającéj być znakomitą artystką i autorką dzieł kilku i t. p. Nalegała tylko na jedno, to jest, ażeby Henryk pożyczoną summę hr. Saturninowi wypłacił, co — w zasadzie udzieloném zostało.
Po ogłoszeniu zaręczyn Obdorskiego, po których natychmiast miał ślub nastąpić i nic już nie stawało na przeszkodzie do powrotu Marceliny i, prędzéj niż się jéj spodziewano, ukazała się w Warszawie, odmłodniała, odświeżona — wesoła i szczęśliwa... Ojciec dał jéj najuroczystsze słowo, że wcale za mąż wydawać nie będzie i zupełną jéj zostawia swobodę.
Przez Wawrowską dowiedział się i Stanisław o przybyciu Marceliny, okazując więcéj obawy niż radości.
Gdy się to wszystko działo garbus nasz, chociaż boleśnie odczuwał wszystko, co zaszło a na co nie mógł oddziaływać — nie wyrzekł się wcale zajęcia Stanisławem i jego losem. Być bardzo mogło, że wpłynął na to, aby się Wawrowska zbliżyła do staruszki.
Drohostaj po nieszczęśliwym ewencie swojego pośrednictwa dał sobie słowo, że nigdy do podobnych interesów mięszać się nie będzie. Nagryzł się, namartwił, nawstydził i w nagrodę miał oziębłość Saturnina, a widoczną niechęć Obdorskiego, z którym się już nawet nie widywał.
Garbus zaś, wcale nie zrażony... nie spuszczał z oka ludzi i gry ich uczuć... nie zrzekając się pomagania losowi.
Rachował na Wawrowską wiele.
Korczakowa, dowiedziawszy się od niéj o przybyciu Marceliny — zlękła się i postanowiła nie pokazywać się już u swéj przyjaciółki, aby z hrabianką się nie spotkać.
Po krótkim wypoczynku, hrabia i ona rozpoczęli odwiedziny u znajomych i dom swój otwarli jak dawniéj. Co najmniéj raz w tydzień hrabia dawał obiad, raz też przyjmowali wieczorami.
Wszyscy dawni przyjaciele i znajomi stawili się na zawołanie.
Znajdowano pannę Marcelinę piękniejszą, weselszą, swobodniejszą niż była. Nawet baronówna Sewera przybyła ją pozdrowić i nie mogła wytrzymać, aby nie wyrazić oburzenia swojego przeciw kuzynkowi, który tak smutnie kawalerskiemu żywotowi koniec położył.
Opisała pannie Marcelinie najdokładniéj nietylko hrabinę Obdorską, ale wszystkie jéj klejnoty, które w mieście daleko większą sensacyą wywołały niż młoda pani.
Stanisław nie śpieszył do hrabiego Saturnina i nie przyszedł aż zaproszony w sprawie procesu owego, który zawsze jeszcze się ciągnął.
Spotkanie z panną Marceliną było bardzo przyjacielskie i poufałe. Podała mu rękę z uśmiechem i widząc go zmieszanym mocno, starała się ośmielić wesołém opowiadaniem o podróży.
— Wielką rozkosz sprawiło mi widzenie Włoch — dodała wkońcu — ale proszę mi wierzyć, w tym kraju czarów żyć-bym nie mogła, tak mój własny wielki ma urok dla mnie. Cieszę się, że znowu tu jestem, jakbym po długiém lataniu siadła w gnieździe odpocząć.
Upłynęło kilka tygodni. Wawrowska nalegała na swą przyjaciółkę, aby ją odwiedziła. Korczakowa się wymawiała. Wiedziała od syna, że Marcelina tam bywała często, a spotkać się z nią lękała okrutnie. Było to jednak prawie nieuniknioném i jednego wieczora, gdy staruszka siedziała sam na sam z Wawrowską, otworzyły się drzwi — weszła hrabianka. Można było posądzić gospodynię, że to spotkanie przygotowała i dała znać Marcelinie.
Ze strachu zaniemiała biedna staruszka tak, że w początku nie wiedziała co począć z sobą. Marcelina choć chciała się uczynić jak najprzystępniejszą, — skromną, miała w sobie coś tak pańskiego, majestatycznego, iż czyniła wrażenie kobiety dumnéj.
Mało mogła poznać Korczakową, która tym razem gorzéj się wydać musiała niż zwykle, bo strach jéj odjął swobodę, uczynił niezręczną i zbiedzoną. Napróżno Wawrowska starała się je zbliżyć do siebie, staruszka pozostała milczącą i zmieszaną.
Wyszła też prędzéj niż zwykle. Po oddaleniu się jéj spojrzały na siebie z Wawrowską. Hrabianka była zasępioną.
— Jakżeś ją znalazła? — zapytała gospodyni.
— Bardzo biedna, — i jeżeli taką jest zawsze.
— Zlękła się ciebie, nie nawykła do ludzi — odparła Wawrowska — i zmieniła rozmowę.
Korczakowa do domu jeszcze powróciwszy, po doznaném wrażeniu, nie mogła przyjść do siebie. Nie spowiadała się z niego synowi. Było ono smutne. Ta nadzieja śmieszna, jaką dotąd miała, że syna ożeni z Marceliną, — zupełnie ją teraz opuściła.
Ogromna przestrzeń, jaka dzieliła biednego Stasia od arystokratycznego zjawiska tego — teraz dopiero dała się jéj uczuć. Widziała, że to było niemożliwém, że syn jéj musiałby zostać tam sługą chyba... a tego nie chciała dla niego.
Zgryzła się tém biedna i spłakała téj nocy. Taką sobie nie wyobrażała Marceliny, ani żony syna nie chciała mieć do niéj podobną. Stanisławowi nie powiedziała o tém, lecz w kilka dni późniéj — napomykać zaczęła, że powinien był sobie poszukać skromniejszéj jakiéjś panienki średniego stanu. Korczak oświadczył matce otwarcie, że się żenić wcale nie myślał.
— Dla czego? — spytała.
— Sam się z tego wytłómaczyć nie potrafię, — nie mam ochoty. Tak jak jestem dziś — dobrze mi, nie pragnę zmiany żadnéj.
— Moje dziecko, na starość starym kawalerem pozostać... wielkie sieroctwo. Bez rodziny nie ma życia.
— Mam matkę! — odparł, całując ją Staś wesoło.
Na tém się skończyło.
W kilka tygodni po powrocie hrabianki wieczorem zastukał do drzwi Stasia pan Salezy, którego z daleka tylko widywał.
Przychodził na zwiady.
— No, Marcelina przyjechała — rzekł — Obdorski ją wyswobodził, wziąwszy okup... — otwarte szranki.
— Na rycerzach nie zabraknie — odparł Korczak. O niektórych już nawet słyszałem.
— Ja o nikim nie wiem — rzekł garbus — a o tém przekonany jestem, że — panna, nie zważając na nic, kogo sobie wybierze sama, temu rękę poda. Cóż pan na to?
— Nic — odpowiedział Staś.
— Jakto nic — przecież jawném jest i oczywistém, że Marcelina pana Stanisława wyróżniała i była dla niego bardzo — życzliwą. Dla czego nie chcesz z tego korzystać.
Korczak spojrzał mu w oczy.
— Żartujesz pan chyba — rzekł — bo nie możesz nie widzieć tego, co nas dzieli. Nigdy w świecie nie mógłbym się ośmielić starać o pannę Marcelinę. Mogę się w niej kochać... ale żenić!!!
— Nie rozumiem — zawołał garbus.
— Nie może być, ażebyś nie obrachował, coby mnie czekało w tym najszczęśliwszym razie — począł Stanisław. — Ubogi byłbym upokorzonym zawsze... i smutnéj zależności, która mężowi nie przystała. Najgorętsza miłość, czemu nie zaprzeczysz, z czasem przeradza się w inne uczucie i to, co ona w początku osłaniała, występuje dopiero widoczném, rażącém. W boju nie czuje się ran, — dopiero po bitwie się je widzi. Ja z moją matką składamy nierozdzielną całość, a w salonie hr. Saturnina onaby była bardzo biedną, ja cierpiałbym za nią, hrabianka może najwięcéj. Nakoniec zdaje mi się, że przypuszczając w pannie Marcelinie życzliwość pewną dla mnie — mylisz się pan w diagnozie. Jesteśmy sobie sympatyczni, ale panna Marcelina kochaćby nie potrafiła ani mnie ani może nikogo.
Garbus poruszył plecami i głowę w nich zanurzył.
— Rachmistrz z waćpana dobry — ale wiele cyfr nie wchodzi u niego w rachunek — odezwał się. — Jestem przekonanym, że — gdybyś się starał panna-by za ciebie poszła.
— Ale ja starać się nie mogę! — powtórzył Korczak.
— Nie chcesz!
— Nie godzi mi się — dodał Stanisław. — Dajmy temu pokój. Będę zawsze najżyczliwszym i najgorętszym z przyjaciół panny Marceliny, ale po za tę granicę nie wyjdę.
— Przekonywam się teraz — rzekł garbus, — iż w istocie zaszła omyłka, nie kochasz się w niéj. Miłość jest ślepą, a waćpan aż nadto widzisz jasno wszystko.
— Nie mogę inaczéj.
— Szkoda! — dokończył Salezy... ale.. qui vivra verra!
Nazajutrz po téj rozmowie, garbus był u hrabianki.
— Nie znajduje pani, że Korczak się bardzo zmienił? — zapytał.
— W czém?
— Dziwnie jest ostygły i rozumny. Dawniéj więcéj było w nim polotu i poezyi, dziś chłód od niego wieje straszny, parę razy z nim rozmawiałem i aż mi się smutno zrobiło. Teorye życia ma — niemal przerażające.
— W czém? jakie? — spytała przysiadając się i okazując zajęcie pewne Marcelina.
— Na swój wiek — primavera della vita — rzekł Salezy, za zimnym i sceptycznym mi się wydaje, w ludzi i serca nie wierzy, nie chce się przywiązywać do nich, — naostatek nie lubię w nim tego zbytniego poszanowania klasylikacyj społecznéj... która odstręcza jednych od drugich. Gdzież jest absolutna równość i gdzie dusza i wykształcenie nie jest ekwiwalentem innych pierwiastków, na których zbywa? Ja Korczakowi dobrze życzę, radbym go dźwignął, podniósł, a on się zamyka w tak ciasném kółku dobrowolnie jakby był skazany w niém pozostać.
Marcelina słuchała z uwagą.
— Trochę w tém jest uczciwéj dumy — rzekła, — któréj mu za złe brać nie można. Ja go muszę bronić, bo pan wiesz, że bardzo lubię pana Stanisława.
— Powinnaś pani dodawać mu męztwa — odparł garbus. — Szkoda będzie tego człowieka, gdy się zakopie w tém swojém biurze, nie mamy w naszym świecie ludzi do zbytku. Jako rodzina, Korczakowie nikomu nie ustępują, nie winien on, że dziad i ojciec pracowali na to, żeby nic nie miał. Szczęściem dali mu wychowanie. Przez litość i przez dobrą rachubę nie trzeba dopuszczać, aby się zmarnował.
Hrabianka słuchała nie okazując gniewu, owszem z widoczném współczuciem.
— Wzywasz pan mnie — odparła śmiejąc się — abym pomagała do uratowania Korczaka od przysypania papierami. Ale, mój drogi panie Salezy... nie zapominaj, że jestem w domu i pod władzą ojca i że nie zawsze mogę... choćbym chciała.
— Przepraszam — zawołał garbus — mam najmocniejsze przekonanie, iż pani zawsze możesz to, czego zechcesz.
Ironiczny uśmieszek przebiegł usta panny Marceliny.
— Nie rozumiemy się — rzekła. — Papa dla mnie jest w istocie niezrównanie dobrym... ale to właśnie zmusza mnie nie nadużywać jego powolności. Kochamy się z nim bardzo, a stosunek nasz dziwny. Ojciec obchodzi się ze mną z ostrożnością, obawą, oszczędzaniem — jakbym była obcą, któréj sobie narazić nie chce, ja też muszę brać wzór z niego i menażować. Nie śmiem zbytnio gospodarować w domu, oglądam się na to, co może mu zrobić przykrość!
— Sądzisz pani, że przygarnięcie łaskawe, ośmielenie Korczaka — odezwał się Salezy — mogłoby hrabiemu być przykrém?
Hrabianka zrobiła minkę dwuznaczną.
— Mnie się zdaje — dodał garbus — i mam pewne podstawy, że hrabia, gdyby raz był przekonany, iż to pani robi przyjemność — nicby nie miał przeciw — obłaskawianiu dziczejącego Korczaka.
Dziwna ta rozmowa, któréj Marcelina nie zdawała się unikać i przedłużała ją, okazując żywe zajęcie, ośmieliła garbusa. Po chwili począł znowu o swoim Stanisławie.
— Ja go kocham jakby mi był najbliższym — odezwał się — a że nie mam rodziny i jestem z natury mojéj wścibskim, że znałem i kochałem ojca jego... tak zacnego człowieka jak syn, — czasem mu dokuczać muszę. Ścigam go aż w jego cichém gniazdku.
Nie przerywała i teraz Marcelina, słuchając z uwagą.
— Nie uwierzy pani — ciągnął daléj — co to za śliczny obrazek ta staruszka, matka jego, nadzwyczaj miła i dobra... skromna... sympatyczna, — z pończoszką przy stoliku, tuż syn, który jéj czyta i bawi ją wieczorami. Przywiązanie jego do niéj, a jéj uwielbienie dla dziecka.
— Pan znasz bliżéj matkę jego? — poczęła hrabianka. — Widziałam ją raz przypadkiem u Wawrowskiéj, ale zobaczywszy mnie, przelękła się i słowa prawie nie rzekłszy uciekła. Jakże ona jest?
Garbus załamał ręce.
— Zadajesz mi pani pytanie, na które odpowiedź jest niezmiernie trudna... Nie wiem, czy pani wierzysz w to, że są istoty, które się rodzą z pewną dystynkcyą i mają w sobie coś szlachetniejszego nad inne. Według mnie do tych wybranych należy Korczakowa. Wiadomo, że mąż jéj wziął ją ubożuchną i bez wychowania, ale on i jego przywiązanie uczyniło z niéj istotę wyjątkową! Wprawdzie ani języków ani występowania eleganckiego nie nauczyła się staruszka, ale coś w niéj jest tak czcigodnego, tak szlachetnego, tak miłego...
Czasem godzinami siedzę u nich, rozmowy bywają różne, nigdy nie usłyszałem z jéj ust jednego słowa, któreby raziło czém... wywołało uśmiech, jest skromną i bojaźliwą, ale takt ma nadzwyczajny, zadziwiający. Jestem pewny, że w żadném najświetniejszém towarzystwie, gdyby została zmuszoną w nie wejść, nie raziłaby niczém, umiałaby zastosować się do jego tonu. Szanuję w niéj matronę jakby tych dawnych czasów, o których tradycye tylko pozostały... babki nasze jak ona nie umiały żadnego języka i same zwijały nici na kłębki.. czy też przeciwnie — ale to były wielkiego rozumu i wielkiego serca niewiasty...
Kilka pytań rzuciła jeszcze panna Marcelina i garbusa utwierdziła w tém przekonaniu, że — sprawa pana Stanisława wcale tu zrozpaczoną nie była. P. Salezy ufał w to, że, nie pokazując się, nie ustępując widocznie — potrafi ją popchnąć na tory, któremi dojdzie do szczęśliwego końca.
Brał poniekąd — jak sam powiadał, na kieł. Upłynęło dni kilka. Znaleźli się po obiedzie w pokoju hrabiego Saturnina, który był w dobrym humorze.
Garbus rozpoczął od pochwał i uwielbień dla panny Marceliny.
Ojciec mu wtórował.
— Ma jednę wadę tylko, — wtrącił — to, że za mąż nie wychodzi i trudną jest w wyborze.
— Przepraszam cię, kochany hrabio, — zaprzeczył garbus — Patrzę od lat kilku na was, słowo ci daję, że nie miała w czém wybierać, bo jéj się stręczyły same wybiórki.
— Ale! ba!! — zawołał hrabia.
— Dajże mi choć jednego z tych, co tu bywali, po którymby płakać warto było! — spytał garbus.
Hrabia się zamyślił, pomilczał — i nie odpowiedział nic.
— A teraz — dodał garbus — nawet wieczorami, oprócz nas starych, nikogo nie widać.
— Bo młodzieży w ogóle brak — rzekł hrabia.
— Nie — tylko dla tego, że u was się zaczyna młodzież od tych, którzy mają tytuły i sto tysięcy dochodu...
— Ja nie jestem wymagający, — oparł się hr. Saturnin — słowo ci daję. Marcelina ma swobodę zupełną.
— Ale jéj nie używa, bo się wam narazić nie chce — i okrutnie się nudzi.
— Sądzisz? — wtrącił niespokojnie ojciec.
— Nie ma wątpliwości — śmiał się Salezy, — mówiłem z nią o tém. Na was, hrabio, jako gospodarza i ojca spada obowiązek odżywienia czémś domu.
— Jak? czém? — rzekł chmurno hrabia. — Nie umiem.
Garbus wstał nagle, jakby myślą jakąś rzucony i stanął przed hrabią.
— Chcecie bym wam podał myśl? — zapytał.
— Bardzo proszę.
— Jest ona tak prosta, tak naturalna — mówił Salezy, iż się dziwuję, żeście na nią od dawna nie wpadli. Cały świat wie, że piszecie komedye, boć są przecie drukowane, i wszyscy też boleją nad tém, że te głupie dyrekcye teatrów mówią sobie, iż — tytuł hrabiowski est un cas redhibitoire...
— Tak! tak! mimo Fredry! który przecież był także hrabią! — żywo i gorąco podchwycił Saturnin.
— Jakże ci na myśl nie przyszło, że u siebie w domu mógłbyś urządzić teatrzyk amatorski. Córkęby to bawiło, my wszyscy byśmy ci służyli i pomagali... wamby zrobiło przyjemność, dałoby poznać ludziom, że można być razem hrabią i mieć wiele dowcipu... a koszta...
Hrabia się zerwał z kanapki.
— A! nie mówże mi o kosztach — krzyknął. — Na to nas przecie stało. Powiem ci otwarcie, że sto razy mi na myśl przychodziło... alem nie śmiał... słowo daję. — Boję się śmieszności...
— Cóż znowu! — odparł Salezy. — Ale hrabia sobie wybierzesz i aktorów i słuchaczów; a ręczę, że Marcelinę to ożywi, zajmie...
— Sądzisz, że onaby chciała grać?
— Dla czegóż nie.
— A reszta artystów?
— Jeżeli w repertuarze masz garbatego — ja ci służę — dodał Salezy, i ręczę ci, że się z roli téj nieźle wywiążę, bo ja gram od pół wieku.. Zresztą i kilku innych amatorów ci zbiorę; tylko nie powinieneś przebierać w ludziach...
— Byle dobrze grali! byle byli inteligentni — zawołał hrabia, cały przejęty tą myślą, która mu do serca trafiła.
Na półce stał tuż prześlicznie oprawny egzemplarz, na welinie odbity całego zbioru komedyi hrabiego, począwszy od pierwszéj próby niefortunnéj i bezimiennéj, do ostatniego dramatu w pięciu aktach, ośmiu odsłonach i t. p.
Hrabia z ferworem wielkim rzucił go na stół i schylił się nad nim, szukając zaraz czegoś, coby się najlepiéj do teatru amatorskiego nadawało. Garbus promieniał uradowany.
— Jak ci się zdaje, — począł żywo hrabia, przewracając karty z szelestem. — Ta komedyjka „Prosto z mostu“? Czytałem ci ją?
— Tak, może — nie, dobrze sobie przypominam — rzekł garbus, ale hrabia już mu przerwał.
— Nie — nie, są sceny drastyczne.... masz słuszność. (Schylony szukał daléj). Znasz „Dzieci wieku”?
— Znam, ale — odparł Salezy, ale dla czegobyś hrabia, który masz tak nadzwyczajną łatwość.....
— Prawda — rozśmiał się Saturnin — istotnie mam łatwość nadzwyczajną. Scenerie ułożyć dla mnie — niczém... a gdy raz je mam, — wykonanie piorunem idzie.
— Mógłbyś więc bardzo, zastosowując się do artystów swych, do sił, — mówił garbus, umyślnie coś napisać... Naprzykład: Proverbe małe, jako lever du rideau, i komedyą we dwu aktach.
— We dwu! nie! Parzysta liczba nie idzie, trzy być muszą — odparł hrabia dogmatycznie, rozumiesz mnie: ekspozycya, akt pierwszy... zawikłanie, akt drugi rozwiązanie, akt trzeci...
Hrabiemu się oczy paliły, począł paląc cygaro i ciągnąc dym kłębami ogromnemi, rozprawiał chodząc.
— Napiszę chętnie... napiszę, to mi zrobi przyjemność — mówił, byle Marcelina grać się zgodziła, a więcéj kto?
— Tymczasem, dam jednego jako kochanka — il a le phisique du róle — no — Korczak, — mówił zimno niby Salezy, panna Marcelina go znosi... ty go dosyć lubisz... a chłopak inteligentny.
— Sądzisz, że grałby? — spytał hrabia niespokojnie.
— Jestem pewny, że go namówię, — ciągnął daléj Salezy. — Starego wojskowego, gdybyś go w sztuce umieścił Drohostaj. Wiem, że występował jako rycerz średniowieczny w żywych obrazach... od tego łatwe kroki do teatru...
Saturnin milcząco uderzył się palcem w czoło, dając do zrozumienia, że może tam czegoś brakło, ale garbus gorąco brał sprawę do serca...
— My go wystylizujemy przy repetycyach, ja biorę na siebie.
Za tém posypali się kandydaci i kandydatki do amatorskiego teatru. Salezy znał doskonale jednego z najdoświadczeńszych artystów wielkiéj sceny, który — był pewien gotów się podjąć reżyserstwa; daléj zdaniem garbusa wszystko iść musiało jak z płatka... Trudności nie widział.
Rozmawiali z godzinę i w końcu hr. Saturnin tak się okrutnie przejął tym teatrem amatorskim, iż mu się zdawało, że on sam pierwszy wpadł na myśl jego i że musiało się to koniecznie spełnić.
Garbus z całych sił bębenka podbijał, myśląc o Korczaku.
— Więc — proszę cię, mój drogi Salezy, ty co masz tak rozległe stosunki — zawołał hrabia ściskając go — powoli zapewnij się o artystów — ja tymczasem pomyślę o sztuce... a zaczekam z konteksturą jéj aż będę miał amatorów... agituj... przygotowuj... pomów z Cho.... będę ci wdzięczen. Reżyser będzie ze mnie kontent, choć ja mu połowę pracy oszczędzę... bo sam się znam na tém...
— Kto z nas ma o tém pierwszy powiedzieć pannie Marcelinie — spytał Salezy. — Mnie się zdaje, że wam wypada... uczynić inicyatywę. Ja was poprę, jeśli będzie potrzeba..
— Korczaka bierzesz na siebie? — przerwał hrabia. — Idzie mi wielce o pozyskanie go, powierzchowność nadzwyczaj sympatyczna, głos miły, no i chłopak dobry...
— Dodaj i to — co znaczy nie mało, że panna Marcelina nie ma do niego wstrętu...
Saturnin głowy ruchem potwierdził to.
— Lubi go nawet, — dołożył Salezy.
I na to się zgodził milcząco, przejęty myślą amatorskiego teatru hrabia...
Najzabawniejszém było, że teraz, gdy już myśl rzucona przyjętą została z zapałem, hr. Saturnin chciał ją Salezemu wytłómaczyć jako ofiarę, którą czynił dla córki.
— Kłopotu z tém będzie dosyć — rzekł, spuszczając oczy skromnie — lecz dla dziecka, dla rozerwania jéj, żadna ofiara mnie kosztować nie będzie... W istocie to ją może zabawi, rozrusza, ożywi.
— Niezawodnie, — zamknął Salezy, żegnając go.
Wieczorem było osób kilka. Hr. Saturninowi z trudnością przychodziło dłużéj zachować tajemnicę. Cały był już przejęty tą myślą i układał plany komedyi i przysłowia. Przysłowie miało nosić tytuł: „Nie mów hoc!“ Komedyi idea jeszcze była mętną... ale zwolna się wyjaśniała...
Przy herbacie z nienacka zdziwiona Marcelina usłyszała z ust ojca, iż niezmiernie na niego nalegano, aby urządził teatr amatorski...
— Opieram się temu, — rzekł, spoglądając na córkę z udaną obojętnością, ale nie wiem prawdziwie czy mnie do tego nie zmuszą.
Marcelina zrozumiała bardzo dobrze, iż ojciec sobie mógł tego życzyć a że pragnęła go zabawić — odezwała się, że rzecz nie była tak trudną do wykonania, byle się znaleźli amatorowie.
— A! będzie z pewnością więcéj kandydatów niż ról — odparł hrabia...
Natychmiast hrabianka, wchodząc w myśl ojca, zaproponowała wielką salę balową przerobić na ładną maleńką scenę. Saturnin się z nią zgadzał. Pierwsze lody zostały skruszone.
Nie śmiał jeszcze ojciec zaprosić do współudziału Marceliny, ale zdawało mu się, że to musiało wypaść samo z siebie. Hrabianka bawiła się tém, iż mogła ojcu uczynić przyjemność.
Tymczasem Salezy biegł do Korczaka. Zastał go w domu po południu.
— Przychodzę do ciebie z prośbą, — odezwał się przygotowany skłamać — z prośbą od tak pięknéj i miłéj panienki, iż pewnym jestem, że odmówić jéj nie możesz.
Korczak patrzał mu w oczy.
— Hrabianka Marcelina chce ojcu zrobić przyjemność i odegrać jednę z jego komedyjek, rozumie się, na prywatnym amatorskim teatrze... Jestem wysłany, aby cię wyrozumieć i z góry zaręczyłem za was...
— Za co?
— Będziesz z nią grać!
— Ja? ale nigdy w życiu nie próbowałem i wcale powołania nie czuję, — rozśmiał się Staś. — Jestem pewnym, że będę najnędzniejszym aktorem w świecie! Skompromitowałbym tylko tych, co wystąpią ze mną.
— Ale! ja biorę na siebie twoję grę i odpowiedzialność za nią — zawołał porywczo Salezy. Bylebyś chciał, a dla panny Marceliny powinieneś chcieć — będziesz najdoskonalszym kochankiem.
— Jak to? kochankiem? — wykrzyknął Korczak. — Nigdy w świecie!
Od tego się poczęła długa walka, w któréj Staś został pokonany. Prosiła panna Marcelina, żądał tego hrabia — Korczak na żaden sposób odmawiać nie mógł.
Skłopotany zamilkł wreszcie. Garbus siedział tak długo, tak żywo sprawę popierał, iż na pierwszy atak uczynił wiele. Wyłom był gotowy.
Potrafił sobie pozyskać zresztą staruszkę, której podszepnął, że to było z korzyścią dla stosunków jéj syna. Ona też zaczęła go namawiać, ażeby się nie dziczył.
— Nie idzie ci pewnie o oklaski, — odezwała się, będziesz grał jak potrafisz, a uczynisz tém przyjemność drugim. Możesz tę małą z siebie ofiarę zrobić... To cię rozerwie... Zbyt mało masz na twój wiek rozrywek, nadto żyjemy zamknięci...
Żałuję, że widzieć cię nie będę... — dodała — ale jestem pewną, że gdy zechcesz, grać będziesz doskonale.
— Ja także jestem tego najpewniejszym — potwierdził Salezy — i jak na Zawiszę rachuję.
Z tém odszedł.




Szczęśliwszego pomysłu nigdy w życiu nie miał garbus nad ten teatr amatorski. Pewnym być nie mógł, że on go doprowadzi do celu, w każdym razie jednak hrabiego Saturnina cudownym sposobem wywiódł z apatyi, wlał w niego życie nowe, uczynił go innym człowiekiem. Marcelina nie przypominała sobie, ażeby ojca kiedy widziała tak wesołym, tak miłym, tak szczęśliwym i pragnącym wszystkim uczynić przyjemność. On, co czasami po całych dniach drzemał znudzony w swoim gabinecie nad porozrzucanemi rękopismami, teraz nie miał chwili pokoju.

Co chwila przybiegał do kantorka, ręką gorączkowo drżącą, notując nazwiska osób i pomysły do scen. Bileciki latały do Salezego, do Drohostaja, do znajomych artystów... Na twarzy nawet hrabia wyglądał odmłodzony... Dla hrabianki miało to tylko wartość tę, że ojcu sprawiało przyjemność, — bo nie lubiła teatru a doskonałe wiedziała, co za kłopoty i plotki ciągną za sobą teatra amatorskie i jakie po sobie męty i fusy zostawiają.
Może maleńką pociechą dla niej było, iż Korczaka znowu częstszym spodziewała się gościem — a i ona dosyć była znudzoną, aby pragnąć jakiéjś rozrywki. Nie sprzeciwiała się więc, ale nie unosiła zbytecznie nad pomysłem garbusa.
W domu oddawna się tak nie krzątano, nie stukano, nie biegano jak teraz. Urządzenie małéj sceny, w sali balowéj, wymagało najróżnorodniejszych robotników... Na strychu malował dekorator kulisy, dekoracye i maleńką kortynę. Saturnin chciał, aby to wyglądało świeżo i elegancko.. Zabiegał sam przyglądać się przyborom, ale głównie i przeważnie dzień i noc był zajęty obmyślaniem małéj sztuczki i wielkiéj komedyi... Wstrzymywało go tylko to, że Salezy jeszcze amatorów werbował, a nie wszyscy się łatwo wciągnąć dali. Myśl wprowadzenia do sztuki starego wiarusa, którym być miał Drohostaj, nadzwyczaj się hrabiemu uśmiechała... Miał za wzór — „Damy i Huzary...“
Powołany zawczasu Drohostaj, stawił się, nie wiedząc o co idzie.
Hrabia go od przedpokoju zaraz wtajemniczył w pomysł — który on przyjął ozięble, ale gdy mu hrabia, ściskając mocno jego rękę, oświadczył, że on ma także grać, przeżegnał się i odskoczył:
— A to mi się podoba! — krzyknął — ja, na scenie! panie hrabio... Żartujesz, czy co.
— Bynajmniéj!
Drohostaj, znajdując to z ujmą dla powagi swéj, ani słuchać nie chciał o niczém. Potrzeba było niesłychanych zabiegów, głaskań, próśb, zachodów, aby wreszcie skłonić go do bardzo warunkowéj zgody. Ale tak skwaśniał i posmutniał zaraz, iż widać było, co go to kosztowało.
Na nieszczęście potrzebował hrabiego i akomodować się musiał.
Stanisław już uprzedzony, stawił się na wezwanie, wymawiając skromnie, że nie grał nigdy, że nie miał talentu i t. p. Hrabia sam naprzód niezmiernie grzecznie go przyjąwszy, odesłał do córki.
Panna Marcelina, u któréj właśnie była Wawrowska, przyjęła go wesoło i zaczęła od tego, iż dla ojca prosi o powolność — aby nie odmawiał.
Miano mówić o teatrze, a tymczasem rozmowa natychmiast się zwróciła ku innym przedmiotom. Stanisław się ożywił, hrabianka rada mu była, a że nic nie przeszkadzało, spędzili z sobą parę godzin swobodnych, które Korczak gotów był liczyć do najszczęśliwszych w życiu.
Nic teraz nie przeszkadzało, choćby co drugi dzień, a nawet codzień się widywać, bo Korczak się musiał dowiadywać o rolę swoję — a sztuki nie były jeszcze gotowe. Oprócz tego, obiecał hrabiemu znaléźć kogoś, coby przepisał role dla artystów... i mnóstwa drobnych podjął się posług.
Zdawało się, że wszelka obawa ze strony ojca o zbliżanie się Stanisława do córki — ustała...
Codziennym prawie gościem począł być Salezy, który własnego dzieła z oka spuścić nie mógł i potrzebował je doglądać... Wpadał z coraz nowemi wiadomościami i do Saturnina i do panny, niezmiernie będąc czynnym.
W istocie szło mu o śledzenie postępów, jakie Korczak powinien był uczynić w sercu panny Marceliny. Zarazem myślał i o tém, jakby treść przyszłéj sztuki uczynić także narzędziem i nią podziałać na pannę i na kawalera. Z hrabią, gdy raz mógł pisać, wiedział, że wielkich trudności nie będzie — i że mu wmówi, łechtając jego miłość własną, co zechce.
Stanęło więc na tém, że gdy pomysł sztuk będzie dojrzały, złożą we dwu naradę... Saturnin tymczasem nie jeden, ale kilka planów opracował i był w twórczéj gorączce, którą hamować nieustannie było potrzeba.
Pierwsza sesya z garbusem wypadła bez — stanowczego rezultatu. Hrabia obmyślił temat zbyt melodramatyczny, nie wesoły i dla amatorów zatrudny. Salezy radził coś lżejszego... Na drugiém posiedzeniu okazało się, że osnowa drażliwą raziła treścią. Coś więcéj salonowego doradzał garbus, ale że na pomysłach nie zbywało hrabiemu, łatwo sobie dawał narzucać wszelkie warunki.
Dwa razy już po godzin kilka się tak sprzeczali, gdy garbusowi, jak powiadał, przyszła myśl oryginalna.
— Kochany hrabio — rzekł — przynoszę ci do istotnie salonowéj, tylko arystokratycznym artystom, jak nasi, dostępnéj sztuki, która delikatnością odcieni (a ty w nich celujesz!) odznaczać się może, — plan doskonały i oryginalny.
Salezy ciągle wmawiał w Saturnina, że w nieskończonéj liczbie scen i rodzajów celował... hrabia uśmiechał się, uznając trafność jego sądów.
— Ja — mówił garbus — naturalnie, tylko z gruba ci opowiem sam temat, a ty dopiero z wprawą i umiejętnością dramaturga opracujesz..
Śmiał się Saturnin.
— Bohaterką niech będzie śliczna panna, wielkiéj rodziny... wychowana starannie... pełna talentów — mówił Salezy — bohaterem młodzieniec także dobréj familii, ale zubożały... i ubóstwem onieśmielony...
Między niemi rodzi się miłość, ale młodzieniec nie śmie jéj ani okazać, ani wyznać... Panna go kocha, rodziceby się nie sprzeciwiali — trudność jest w tém, że dumny chłopak nie może się oświadczyć...
Potrzeba, ażeby panna dowcipna, zręczna, doprowadziła go do tego...
Hrabia potrafisz to wycieniować... a nasi artyści zrobią śliczność z téj komedyjki. Drohostaj może być kuzynem młodzieńca, niecierpliwiącym się nieśmiałością jego i t. d.
— Hm, myśl dobra! myśl dobra... — odparł hrabia — ale trzeba coś dodać dla ożywienia jéj, na trzy akty tego nie stało... Rywal być musi... przeszkoda...
— A! proszę cię! to są już do ciebie należące szczegóły wykonania — zawołał garbus — ja przynoszę tylko motyw... Prawda, że dobry? dla tego, że wymaga cieniowania, ja ci powiadam, w cieniowaniu sentymentów celujesz...
Cieniowanie pochlebiało hrabiemu i zaczęli rozprawiać o scenario.
Salezy okazał się tak powolnym, a razem tak się unosił nad każdym pomysłem Saturnina, że go zupełnie pozyskał dla tematu.
— Tylko proszę cię — rzekł w końcu — przed nikim się nie zwierzaj, że ja ci ten motyw przyniosłem... Niech całkowicie będzie twoim, bo istotnie nim jest... Cała jego wartość — w wykonaniu.
Nazajutrz panna Marcelina dowiedziała się przy obiedzie od ojca o treści przyszłéj komedyi, którą zaraz pierwszego wieczora pisać zaczął.
Z nadzwyczajném zdumieniem, zarumieniona wysłuchała jéj i na jakiś czas osłupiała, nie wiedząc, co to znaczyć miało.
— Czyjże to pomysł? — spytała nieśmiało.
— Jakto? czyj? — ale mój własny, bo ja nigdy się cudzemi nie posługuję — odparł hrabia.
Dla Marceliny miało to ogromne znaczenie, zdawało się jéj, że ojciec nie bez celu wybrał tę treść i właśnie jéj ze Stanisławem przeznaczał dwie główne role. Analogia bila w oczy. Hrabianka wyobraziła sobie, że ojciec ją czuć i widziéć musiał, że umyślnie jéj szukał.
Nie śmiała więc ani roztrząsać, ani się przeciwić, ani dotknąć tak drażliwego przedmiotu. Wstała od stołu zadumana, trochę smutna...
Myślała, co Korczak wnosić może z nadanéj mu roli, co powiedzą ludzie...
Tymczasem komedya impetycznie się posuwała coraz daléj i drugi akt rozpoczynał pisać hrabia, gdy niespokojny Drohostaj, pragnący się uwolnić od roli stryjaszka, przyszedł się dowiedziéć, czy nie mogą się obejść bez niego.
Saturnin nie miał nic pilniejszego nad opowiedzenie mu treści i odczytanie scen głównych.
Major był z nim otwartym.
— Ale, zmiłuj się hrabio, taż to jakbyś palcem pokazywał Korczakowi, który gra rolę kochanka, aby się o pannę Marcelinę oświadczył. Czyś oszalał... jak Boga kocham.
Hrabin osłupiał i zamilkł. Dopiero teraz się dopatrzył, że w istocie coś było... coś...
— Ale, cóż znowu! — odparł — to ci się przywiduje. Właśnie dla tego, że oni te role grać będą otwarcie, jawnie, zaprzeczy się wszelkim aluzyom. Czyż nie rozumiesz tego.
— Ba! a cóż panna Marcelina na to? — zapytał major.
— Jeszcze jéj nie czytałem, ale treść wiadoma! — zawołał hrabia — a mnie ona nadzwyczajnie przypada do smaku... dla delikatnych odcieni... rozumiesz...
Major ramionami poruszył.
Własna jego rola, w któréj miał występować w pierwszym akcie, rubaszna, komiczna, zuchowata — podobała mu się. Począł się śmiać... i powiedział sobie — a co mnie do tego, że on jest ślepy... Zresztą, może ma słuszność, taka brawada — kto wie — onieśmieli plotkarzy.
Saturnin tedy pisał daléj, nie wychodząc nawet do stołu i dosiadując po nocach. Czytał potém Salezemu, który wskazał parę zmian, zaczął poprawiać, kazał przepisać swojemu skryptorowi — i postanowił naprzód en petit comitè córce, Salezemu, Drobostajowi, Korczakowi, przedstawić nowonarodzone arcydzieło.
Mówiąc o niém, hrabia powiadał o sobie, że miał ten przymiot, co St. Beuve, iż najłatwiéj i najszczęśliwiéj tworzył, gdy był zmuszony i spieszył się.
Z żadnéj z komedyi swoich nie był tak rad, jak z téj... któréj przyznawał niezmierną werwę.
Marcelina bardzo nieśmiało, jednak uprosiła ojca, aby jéj rękopism pozwolił wprzódy przerzucić... Czytając go i stawiąc siebie w miejsce bohaterki a Stanisława jako kochanka, rumieniła się ciągle. W końcu zdało się jéj, że grać było dla niéj niepodobieństwem.
Kończyła właśnie lekturę i cała od niéj jeszcze stała w płomieniach, gdy nadszedł Salezy.
— Czy ojciec panu czytał komedyą swoje? — zapytała go.
— Znam ją...
— I cóż mówisz?
— Że jest pewnie najlepszą ze wszystkich, jakie napisał.
— A treść?
— Bardzo szczęśliwa...
Hrabianka wpatrzyła się w niego — ani drgnął.
— Pan wiesz, że ja to mam grać, a Korczak... Alfreda...
— Naturalnie...
— I nie obawiasz się pan... ażeby...
Choć śmiała panna Marcelina, spuściła oczy i dokończyć nie mogła.
— Ale... ja w tém nic a nic nie widzę... — rzekł obojętnie Salezy.
— Wiesz, jak ludzie są złośliwi...
— Są jednak wypadki, gdy niemi być nie mogą, — właśnie dla tego, że się ich brawuje. Nikt nie przypuści...
— Ja téj roli grać nie mogę! — zawołała Marcelina.
— A ja sądzę, że pani właśnie mogłabyś ją grać doskonale — rzekł Salezy — chyba Korczak pani niewłaściwym się wydaje?
— Pan wiesz, że ja go lubię i że mi jest sympatycznym, ale publicznie mu się oświadczyć...
Rumieniec twarz jéj okrył.
— Proszę pana, mów o tém z ojcem... Niepodobieństwo! — odezwała się Marcelina.
Salezy milczał.
— Pani znajduje tak wielką analogię położenia?.. Mówmy otwarcie...
— Analogii nie ma w istocie — rzekła hrabianka trochę ostygając — ale dla obcych ona w stosunkach zewnętrznych znaleźć się może. Pan Stanisław wcale się nie kocha we mnie.
— No, jabym za to nie ręczył — odezwał się garbus powoli — i w istocie teraz... zaczynam pojmować...
Wstał nagle garbus i podał rękę hrabiance.
— Zaszczyć mnie pani swojém zaufaniem — rzekł z uczuciem. — Masz pani jakie uczucie dla Korczaka, czy nie? Pytam ją o to, jako przyjaciel, choć najmniejszego nie mam prawa.
Długi czas nic Marcelina odpowiedzieć nie mogła. Spojrzała mu w oczy.
— Pan jesteś nielitościwy! — odezwała się.
— To ma znaczyć, że... serce jéj nie byłoby dalekie... — począł Salezy.
Zamilczała Marcelina.
— Miejże pani odwagę szczęście swe przyszłe zdobyć, nie oglądając się na nic. Ojciec się nie sprzeciwi, ale Stanisław, kochając cię szalenie, nigdy w świecie oświadczyć się nie będzie miał odwagi, jeśli go czémś do tego nie ośmielim i nie podbudzimy. Komedya hrabiego jest jakby stworzoną na ten cel.
— Ale grać ją publicznie... — przerwała Marcelina.
— Zdaje mi się, że obejdzie się bez tego — dodał garbus — dosyć będzie parę prób, odczytu i usposobienia, jakie z ról tych wyniknąć musi. Jeżeli się pod wrażeniem ich nie oświadczy Korczak... ha! to już chyba ja za niego będę musiał...
Hrabianka w milczeniu rękę podała garbusowi, który ją gorącemi okrył pocałunkami — i wyszła, na progu rzuciwszy:
— Ale grać nie będziemy...
Stanisław wcale nie miał pojęcia o przeznaczonéj mu roli, gdy go powołano do pierwszego odczytania.
Komedya nie była arcydziełem, a najsłabszą jéj stroną właśnie się okazywało to cieniowanie, w którém miał hrabia celować. Była trywialną i szablonową, ale przy dobrém czytaniu i grze, po odcięciu długich do zbytku deklamacyi, stawała się znośną. Saturnin czytał niegodziwie, chociaż miał się za znakomitego lektora. Salezy z wielką trudnością potrafił mu wmówić, aby przywołał starego Cho..., który doskonale czytał.
Sproszeni goście usiedli w kółko za stołem, autor stanął przy poręczy odczytującego, panna Marcelina obrała miejsce w cieniu, tak, aby jéj twarz nie bardzo była widoczną.
Przyniesiono wodę z cukrem, pozamykano drzwi... rozpoczął się akt pierwszy, scena pierwsza. Teatr przedstawia salonik wytwornie umeblowany, drzwi w głębi, okno na prawo, drugie wyjście w lewo i t. d. W téj ekspozycyi zaledwie się zarysowywały stosunki osób i widz zapoznawał się z niemi... Salezy i Drohostaj, nad komicznym stryjem Alfreda unosić się zaczęli... W ogóle, wrażenie było szczęśliwe, autor bardzo uradowany. Znajdował tylko, że Cho... nie dosyć dobitnie podnosił miejsca efektowne.
W drugim akcie wszystko wypływało na wierzch... milczenie dziwne, przykre, panowało w salonie. Stanisław, który słuchał z uwagą wielką, płonął jak piwonia, pot mu okrywał czoło, nie śmiał oczów podnieść, był jak na mękach...
Panny Marceliny w cieniu wcale widać nie było. Autor coraz to na Korczaka spoglądał, znajdując, że taką mu piękną stworzył rolę, iż choć na podziękowanie zasługiwał.
Aż do końca tego aktu potęgowało się tak uczucie, że Stanisław, czując się nadzwyczaj zmieszanym, pod pozorem gorąca, po cichu wstał i cofnął się nieco od światła. Serce mu biło i w głowie się mąciło... nie śmiał już oczu podnieść.
Gdy naostatek scena rozwiązująca nadeszła i czytający, ocierając pot z czoła, rękopism odsunął — wszyscy siedzieli milczący i nikt nie śmiał się odezwać.
Salezy się tylko odezwał z pochwałą, za nim lektor. Marcelina usunęła się, nie mówiąc nic, a Korczak tak jeszcze był zmięszany, że się na słowo zdobyć nie mógł.
Hrabia Saturnin, rzecz szczególna, pisząc komedyą na podany przez garbusa temat, wykończając ją, rozdając role, nie widział w tém nic rażącego i ślepym był na analogią dotykalną położenia — ale teraz, gdy obcy ktoś czytać począł, a on stał się słuchaczem własnego utworu — drażliwość przedmiotu wystąpiła dopiero jasno i po raz pierwszy zaniepokoiła. Spojrzał na córkę i dostrzegł, że się skryła... a zatém — zrozumiała!!
Zaczynał żałować, że się baczniéj nie zastanowił wprzódy i — przyszło mu na myśl, że garbus chytry, przebiegły, mógł umyślnie go wprowadzić w tę pułapkę. Zapóźno się już było zawracać — niestety i kielich wypić musiał do dna.
— Ba! — mówił w duchu — jeżeli téj grać nie będzie można, napiszę drugą.
Chwalono półgębkiem, hrabia się zasępił... wszyscy powoli zaczęli przechodzić do salonu.
Marcelina wysunęła się pierwsza, a Korczak, pragnący ukryć co się z nim działo, bezmyślnie wyszedł za nią.
— Jakże pan znajdujesz komedyą mojego ojca? — zapytała hrabianka, odwracając się ku niemu.
Stanisław był jeszcze tak zburzony, że się zbytnio z tém, co mówił, rachować nie mógł.
— A! pani — zawołał — to tylko wiem, że ja roli mi wyznaczonéj w żaden sposób podjąć się i grać nie mogę. Pani to najlepiéj zrozumiesz...
— Dla czego? — zapytała Marcelina.
Korczak powoli ostygał i stawał się ostrożniejszym.
— Hrabia zapewne — odezwał się — zna lepiéj warunki sceniczne i wie, co na teatrze zrobić może wrażenie, dla mnie położenie w komedyi odmalowane wydaje się tak niemożliwém, iż się w główną rolę wcielićbym nie potrafił. Na świecie dzieje się wcale inaczéj...
— Ale są wyjątkowe wypadki — odpowiedziała hrabianka, wyzywając na rozmowę i prowadząc go za sobą. — Położenie, które służy za temat, jest może rzadkiém, ale nie jest niemożliwém.
— Jest w niém przecie sprzeczność, a w charakterze p. Alfreda, którego rola mi przeznaczona, pewna nielogiczność. Autor widocznie chciał go uczynić idealnym, pięknym i dał mu szlachetny charakter, a razem dopuszcza na końcu, że ulegając uczuciu, ten dumny swém poczciwém ubóstwem młodzieniec, sięga po rękę panny, u któréj ojca mógłby zaledwie być oficyalistą. W tak szlachetnym charakterze powinna być konsekwencya do końca.
— Zdaje mi się, że pan go chyba źle nazywasz, szlachetnym — poczęła Marcelina — byłby on dumnym egoistą, który dla swéj miłości własnéj, poświęca nietylko własne szczęście, ale kobiety, która go kocha? Mnie się zdaje, że kto kocha, ten może poświęcenie swe posunąć aż do ofiary miłości własnéj.
Stanisław, nie odpowiadając na ten zarzut, dodał natychmiast:
— Tak samo w charakterze kobiety ja znajduję nielogiczność... Panna tak wychowana, tak nawykła do wyższego towarzystwa, nie może ani się przywiązać do niepoczesnego chłopaka, ani nawet, przypuściwszy kaprys czy fantazyą, posunąć się tak daleko...
Marcelina spojrzała na niego z pewném podziwieniem.
— Wedle pańskich wyobrażeń więc — rzekła — małżeństwaby się kojarzyć nie mogły, tylko pod miarą i wagą, aby żadna z osób przeznaczonych dla siebie, nad drugą nie miała więcéj. Tymczasem widziemy codzień, że się bogaci żenią z ubogiemi i — odwrotnie.
— Ale w takim razie — odparł Korczak — są pewne kompensacye. Jeśli ktoś niema majątku, przynosi imię, stosunki lub nadzwyczajny talent, sławę i t. p.
— Te kompensacye — zaprzeczyła hrabianka — nie ograniczają się wyrachowanemi przez pana. Mogą one być niedostrzeżone dla świata a poczute tylko przez tych, co je oceniają. Inni mogą w skromnym takim młodzieńcu nie widzieć nic — a ta, co go kocha, spostrzeże nieocenione skarby...
— Ale to będzie chwilowe złudzenie i halucynacya — odezwał się żywo Stanisław. — Niechże pani powie, co potém czeka tego, który zdaleka się wydawał ideałem, a zblizka okaże pospolitą i słabą istotą!
— Nie widzę konieczności, aby miłość zawsze ślepą być miała — dodała, ciągnąc daléj Marcelina. — Miłość nazywają ślepą, ale ten przymiotnik należy nie jéj, a namiętności; owszem, zdaje mi się, że ona jest niezmiernie bystrą i widzącą daleko. Najmniéjsza skaza, najlżejszy dysonans ją razi.
W ciągu téj wymiany spostrzeżeń, Stanisław się powoli ośmielił i ochłonął — zdawało mu się, że analogii, którą on tak uczuł, nikt może nie dostrzegł.
— Hrabia w komedyi — dodał — kobiecie narzucił rolę, na którą nigdy żadna z nichby się nie ważyła, nawet przypuszczając przywiązanie najgorętsze... Jakże to być może... żeby się panna zdradziła aż do... oświadczenia prawie wybranemu... To niepodobieństwo!
— Jest zagrożoną tém, że ma uciec i odpłynąć do Ameryki, że może go stracić na zawsze — poczęła Marcelina. — Sądzisz pan, że kobieta, umiejąca pływać doskonale, jak angielki, widząc tonącego mężczyznę, nie ratowałaby go, aby się nie skompromitować?
— Nie słyszałem przynajmniéj dotąd — rozśmiał się Korczak — aby jaka miss angielska albo nawet amerykańska wyratowała... istotę płci brzydkiéj...
— O czém państwo tak żywo rozprawiacie — wtrącił nadchodzący Salezy, który zdaleka patrzył na ich rozmowę i domyślał się treści, bo dosłyszéć nie mógł.
— Naturalnie o komedyi mojego ojca — śmiejąc się odpowiedziała hrabianka. — Pan Stanisław sądzi ją nadzwyczaj surowo, ale krytyka jego nie na prawidłach sztuki dramatycznéj się opiera, tylko na motywach prawdopodobieństw... i na stosunkach naszych powszednich...
— Właśnie to zaleta komedyi: że nie powszednie ale wyjątkowe położenie maluje — zawołał Salezy.
— I daje mu rozwiązanie idealne — dołożył Korczak — jakie się nigdy na żywym świecie nie trafia.
— Wystaw pan sobie — przerwała Marcelina wesoło — że ja w obronie płci mojéj stanąć musiałam... Przecież my także kochać i poświęcać się umiemy.
— Wierz mi pani — wyrwało się Korczakowi nagle — że łatwiéj jest czasem samemu się poświęcić, niż przyjąć ofiarę. Co za smutna rola tego biedaka, który wszystko otrzymuje, nic dać w zamian nie mogąc.
— Jakto? nic? — wybuchnął Salezy — alboż miłość, przywiązanie, nie jest najdroższym skarbem? Waćpan bluźnisz...
Stanisław spuścił głowę milczący.
— Ja się mojéj roli — rzekł po chwili — nie mogę podjąć dla tego, że w nią się wcielić i wniknąć nie potrafię.
Garbus skrzywił się, spojrzał na pannę Marcelinę i nieznacznie się wysunął do grupy, w któréj hrabia żywo rozprawiał z artystą Cho. Ten cytował z ogromnego repertuaru, który pamiętał, sztuki, w których podobne sytuacye spotykał i przemawiał za graniem komedyi, która mu się wydawała bardzo szczęśliwie pomyślaną.
Drohostaj już przybierał pozy i próbował tonu, jakim miał się odzywać w swéj roli kapitana.
— Co mówi Marcelina? — szepnął do ucha nadchodzącemu Salezemu hrabia. — Przyznam ci się, że dopiero teraz mi się oczy otworzyły... Była chwila, gdy... posądzano ją, że dosyć łaskawém okiem patrzała na Korczaka... rozumiesz... Będzie żenowaną grać z nim??
— Nie widzę tego dotąd — rzekł Salezy, udając naiwnego. — Właśnie i mnie dopiero teraz coś podobnego na myśl przyszło... ale hrabianka nie dopatrzyła się nic.
— Hm! — odparł Saturnin — a Stanisław?
— Ten protestuje przeciwko swéj roli.
— Jakto? on? — krzyknął hrabia.
— Znajduje ją nieprawdopodobną — odpowiedział Salezy.
— Sądziłem, że się nią uradować powinien — dodał hrabia zimno i bystro spojrzał na garbusa.
— Koniec końcem — rzekł po chwili — zdaje mi się, że po uczynieniu małych zmian i poprawek, które mi wskazał poczciwy stary Oho... będziemy musieli czytać razem powtórnie.
Podniósł głos autor tak, aby był słyszanym przez córkę i Stanisława, który na razie nie zaprotestował. Panna Marcelina odwróciła się, popatrzyła i obojętnie odpowiedziała:
— Zapewne, że należałoby czytać raz jeszcze i dobrze rozważyć, czy nasze siły podołają temu...
— Tylko drugą lekturę urządziemy tak — dorzucił hrabia — aby każdy z przyszłych artystów, czytał sam swoje rolę. Zgoda?
Nikt nie sprzeciwił się, nawet Stanisław, który w głowie jednakże szukał sposobu, jakby się można było od gry i teatru uwolnić.
W ciągu wieczora przysunął się do Salezego, dał mu znak, i wyprowadził go do drugiego salonu.
— Cóż pan mówisz na tę komedyą — zawołał, gdy byli sami. — Jak to być może, ażeby panna Marcelina godziła się na granie jéj, a ojciec dawał mi w niej rolę biednego kochanka? Czyż pan nie przewidujesz, jakie to wrażenie uczyni na słuchaczach? do jakich szyderstw i przekąsów da pretekst?
— Proszęż cię, jeżeli hrabia i panna Marcelina nie widzą w tém nic zdrożnego, czyż tybyś miał protestować? — spytał garbus.
— W najlepszym razie będę miał mino kogoś, co już tak jest maleńki, że się na niego zważać nawet nie raczy, bo oczywista analogja położenia — do niego się zastosować nie daje.
— Na to jest tylko jeden sposób — rzekł zimno Salezy.
Stanisław słuchał zniecierpliwiony.
— Jaki?
— Powinieneś się pannie Marcelinie oświadczyć wprzód, nim teatr grać będziecie.
— Bolesne żarty! — zawołał Korczak, odstępując niemal obrażony.
— Niepojęta ślepota — rzekł zimno garbus. — Że téż ty tego nie chcesz zrozumiéć, iż panna, która nie protestuje przeciwko takiéj komedyi, mówi ci wyraźnie, iż możesz i powinieneś się jéj oświadczyć.
Stanisław zarumienił się i zmięszał.
— Pan masz przyjemność mnie dręczyć — odparł żywo. — To się nie godzi.
— Mówię najzupełniéj seryo — dodał, zbliżając się Salezy — i a bon escient... Namyśl się. Mówiąc o swéj roli z panną Marceliną, będziesz miał doskonałą zręczność, odkryć jéj stan swojego serca. Nie bądź-że dzieckiem i tchórzem...
To mówiąc uściskał go.
— Patrz — rzekł — oto tam w kątku stoi twój kapelusz, weź go, wymknij się, ochłodź świeżém powietrzem, rozmów się z matką, a jutro, gdy nieochybnie cię hrabia wezwie — oburącz odwagę i... niech się to szczęśliwie skończy.
Salezy prawie nieprzytomnego Korczaka poprowadził do drzwi, odemknął mu je i wyprawił.




Na gwałt dano komedyą do przepisywania. Stanisław, pomimo nalegań garbusa, ani nazajutrz, ani dni następnych, nie miał odwagi pójść za jego radą.
Jednakże w rozmowach z hrabianką coraz był śmielszym i dziwnie się jéj w oczy wpatrywał, nie znajdując, aby ona mu to za złe miała. Po kilkakroć zdawało się już, że się zdradzi w uniesieniu, — zawsze jednak strwożony musiał umilknąć.
Przed matką o tém wszystkiém nie mówił tak jak nic. Staruszka nie badała go, może się czego i domyślała, bo chodził wzdychając, pogrążony w sobie. Salezy się okrutnie niecierpliwił i burczał...
Nadszedł ten wieczór drugiego czytania.
Nim się wszyscy zebrali, a hrabia poznosił role, usadowił, urządził i dał znak rozpoczęcia, zauważono, że panna Marcelina ze Stanisławem pozostała w salonie i żywą z nim prowadziła rozmowę.
Garbus, nie przeszkadzając jéj, szpiegował... pod koniec — widział, że stanęli oboje, Korczak pochwycił za rękę pannę Marcelinę, drugą przycisnął do piersi... i szeptali coś długo.
— Nareszcie! — szepnął odchodząc.
Na dane hasło, panna Marcelina weszła pierwsza, mocno zarumieniona i poruszona widocznie, ale na czole jéj i w oczach jaśniał spokój i radość tłumiona.
Stanisław, choć wchodząc silił się na to, aby ukryć co się z nim działo, był tak rozpromieniony dziwnie, ośmielony jakiś, wyekzaltowany, jak gdyby z Tytanami zabierał się do niebios szturmować. Wyraz jego twarzy tak się niezmiernie różnił od przyniesionéj skromnéj na pierwsze czytanie, iż niczyjego nie mogło to ujść oka... Prawie z zapałem zabierał się do czytania roli — i gdy koléj na niego przyszła, tak gorąco się wywiązywał z wyrazów włożonych mu w usta, że Saturnin nie miał wyrazów na pochwałę.
— Ale co to jest trochę wprawy dla człowieka z inteligencyą! — zawołał, do Salezego się zwracając. — Proszę posłuchać jak ten nowicyusz, trochę się przejąwszy rolą, deklamuje.
— Cała rzecz w istocie na przejęciu się rolą — dodał szydersko nieco garbus.
Panna Marcelina czytała zimno, z góry oświadczywszy, iż w téj chwili do wyrazu nie przywiązuje wagi, bo nie jest usposobioną.
Z tém wszystkiém kiedy niekiedy ożywiała się i dopiero, jakby sobie coś przypomniała, wracała do tonu obojętniéjszego.
Autor niewypowiedzianie był rad wszystkiemu i wybaczał nawet Drohostajowi, który źle czytając, posiłkował się nieosobliwszemi dodatkami improwizowanemi.
— Kochany majorze — rzekł jednak po drugim akcie, ściskając go — jak ono jest to jest, ale musisz wierniéjszym być swéj roli i temu co w niéj stoi. Dodatków cenzura teatralna i ja bronimy.
Drohostaj zapewniał, że się ich nie dopuści.
Odczyt dobiegł tak do końca, lecz — szczególna rzecz, o graniu, o terminie przedstawienia mowy nie było.
Uważano tylko, że Marcelina wyprowadziła ojca do drugiego pokoju i zatrzymała go tam dobre pół godziny. Hrabia powrócił jakiś inny, trochę zmieszany... i dopiero przy wieczerzy się rozruszał znowu.
Salezy z tego wszystkiego wnosząc, że coś zajść musiało, pozostał dłużéj i gdy się wszyscy rozeszli, odprowadził hrabiego do jego pokoju.
Ledwie się drzwi za nim zamknęły, gdy Saturnin zwrócił się ku niemu.
— Przyjacielu! wiesz co się stało? — zawołał, kładąc mu ręce na ramionach. — Wiesz? Korczak się oświadczył Marcelinie... czy — pan Bóg ich wie, za nic nie ręczę, może ona się jemu oświadczyła. Koniec końcem...
— A ty rozwiązaniem komedyi twojéj wykazałeś im jak mieli postąpić — dorzucił garbus. — Tyś to zrządził, a ja ci więcéj tego, niż doskonałéj zresztą komedyi winszuje.
— Ba! — odparł hrabia — a kto mi poddał treść? Ty zdrajco!
Mówiąc to, śmiał się Saturnin, chociaż po uśmiechu zaraz westchnienie nastąpiło. Usiadł na kanapce.
— Proszeż cię! Ta Marcelina — rzekł po cichu — która tak wysoko patrzyła i miała prawo wymagać wiele... piękna, bogata, wykształcona, rozumna...
— Wychodzi za poczciwego, zacnego, miłego, ale ubogiego młodzieńca — dokończył Salezy. — Zawszem się tego po jéj sercu i umyśle spodziewał, że wybór uczyni, który godnym jéj będzie. Drżałem, gdy Obdorski się o nią starał i zaręczył — cud ją ocalił.




  1. Powieść tę, oddaną do druku Bibliotece Warszawskiéj przez p. Franciszka Kraszewskiego z szacownéj spuścizny po ś. p. Ojcu, pisał Kraszewski w Dreźnie 1884 r.
    Red.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.