Rewolwer/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Rewolwer | |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom X | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1880 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom X | |
| ||
Indeks stron |
PAMELA, wdowa...... lat 40.
PAROLI, notaryusz.
BARBI, agent handlowy.*)
CEZAR NEGRI, literat.
MARIO, sekretarz bankiera.
MONTI, kapitan pensyonowany.
OTYLDA, jego córka.
KLARA SALVANDOR, żona malarza.
PAOLO, niemy komisioner.
JAKIŚ JEGOMOŚĆ.
OFICER.
Dzień dobry panie Mario. Cóż tam masz nowego?
Nowego, bardzo mało, lecz dosyć dawnego,
Dosyć, dużo, zanadto, bo codziennie prawie,
Przynoszę do podpisu zawsze w jednéj sprawie,
Pozwów, strofów, dekretów cały poczet srogi,
Co jak bomby rzucamy w lokatorów progi.
Te domy na przedmieściu słaba nasza strona,
To onus pro peccatis[1] dla Pana Barona.
Ha, mój drogi, opatrzność rozdziela ciężary,
Każdy musi swój dźwigać jakiejbądź jest miary.
Zresztą, te nędzne domy, ledwie że nie chaty,
Przeszło piętnaście od sta, przynoszą intraty.
Za ten brud jeszcze mało.
Powiększymy cenę.
Z kawalerem Maltańskim dziwną miałem scenę.
Ha! Don Pedro los Kontos Pontos Tera Fera!..
Ten niech się z pomieszkania czemprędzej wybiera —
Cały dług mu daruję... niech go piorun trzaśnie!..
Byle nie w moim domu.
Uraził się właśnie
Ofertą... nie piorunu, ale darowizny.
Mówi, że syn hiszpańskiej wspaniałej ojczyzny,
Nie zmienia miejsca, długów nie spłaciwszy wprzódy.
Niechże płaci.
Zapłaci, jak swoje dochody
Z Meksyku dostanie.
Fiu!..
Póki nie dostanie,
Jako człowiek honoru, zatrzyma mieszkanie.
Co? Jak? — Wyrzucić!.. wygnać tego merynosa!
Można, lecz będzie hałas. Choć jednego włosa
Nie straci, po kawiarniach, gdzie domowy wszędzie,
Gdzie drwinkom za cel służy, wykrzykiwać będzie,
Że bankier bogacz obdarł, puścił go z torbami...
I otóż ma krzykliwych obrońców setkami.
A ma wielką zaletę, że zgoła nic nie ma
I że każdy od niego wyższym się być mniema.
Dać mu pokój... bo biedny... i stary... i chory...
A czy przecie marcowéj nie przeżyje pory.
Cóż jeszcze?
Hrabia Viani może cofnąć słowo,
Jak się dziś nie zapłaci.
Da go nam na nowo.
Może kupić kto inny, willa bardzo tania.
Plenipotent Hrabiego dobrze nas zasłania.
Dyrekcya kolei...
Musi nabyć willę;
Kupię więc i jéj sprzedam za drugi raz tyle.
Lecz gdy zysk grosz na groszu, dlaczegoż odwlekać?
Może co wytargujem... trzeba jeszcze czekać.
Pan Hrabia dużo wydał na tajemne cele
I w innych katastrofach stracił bardzo wiele,
Trzeba mu dziś pieniędzy... pędzi więc jak w matnię.
Willa w pół darmo, Hrabia dał słowo ostatnie.
Takich ostatnich, dziesięć przy każdéj sprzedaży.
Nareszcie — Idź, skończ, zapłać... jeśli ci się zdarzy
Co urwać, urwij... choć tysiąc... nie korzystać szkoda.
Ależ mnie wstyd targ wznawiać, gdzie zawarta zgoda.
Wstyd? Mario jesteś młody, zda ci się nauka:
Wstydzić się tylko trzeba, gdy nas kto oszuka.
Cóż z poczty?
Nic ważnego. Neapol spokojny,
Lecz w Sycylii domowej lękają się wojny...
O! bardzo, bardzo proszę... nie słucham, nie słyszę.
Niechże mi korespondent tych rzeczy nie pisze —
Polityki nie lubię, Czy czarno, czy biało,
Mnie wszystko jedno, byle porządnie się działo.
Rzymskim dziennikom przeczy list z późniejszej daty,
Że dom Blok et Compagnie zawiesił wypłaty.
Zawiesi, o! zawiesi — od świata początku,
Bankructwo jest najbliższą drogą do majątku.
Najbliższą. — A kto traci? głupcy, bez zawodu.
Na mój honor: rozumni pomarliby z głodu,
Gdyby głupich nie było. (Śmiejąc się). Pomarliby z głodu.
Na honor wielka prawda, pomarliby z głodu.
Wszystko?
Jeszcze z Modeny list od kapitana
Monti...
Prosi pieniędzy? (Mario potakuje głową.)
To rzecz niesłychana,
Ten człowiek myśli, że to moje przeznaczenie,
Ciągle napełniać jego dziurawe kieszenie.
Nie ma za co wyjechać.
Chwała, chwała Bogu!
Przecież wieczny włóczęga zbędzie się nałogu.
Nie ma za co wyjechać? Dokąd, po co, na co?..
Próżniak obrzydły!.. jeździ bo mu podroż płacą.
Jako szkolny kolega, prosić się ośmiela...
Ośmiela, i aż nadto.
Wzywa przyjaciela,
Który poniekąd wdzięczność...
Ach, wdzięczność u czarta!
Już tę wdzięczność spłaciłem, sto razy jak warta.
Nie odpisać najlepiej, bo się nie obronię...
Pani Salvandor, witam.
Ach Panie Baronie!..
Co każesz? Proszę siadać. (zbliżając krzesełko.) Niechże Pani siada.
Mój mąż aresztowany... (Baron odsuwa i odwraca krzesło. Krótkie milczenie. Klara płacze.)
Jakaż... Pańska... rada.
Co robić?..
Moja Pani... rada rzecz to śliska...
Może jaki adwokat... z mego stanowiska...
Wszak Pan znasz mego męża.
Zaprzeczać nie myślę.
I tak dawno.
No, daty nie oznaczę ściśle.
Wiesz, czy może być winnym.
Chętnie pani wierzę
Że nie. Lecz sąd najsłuszniej wyrzeknie w tej mierze.
Wszystko złość.
Pozwól Pani innego być zdania,
Sąd jest władzą, a władzy złość nigdy nie skłania.
Jest w błędzie...
Przebacz Pani, że wątpić w tym względzie
Pozwolę sobie. Władza nie może być w błędzie.
Cóż?.. Znaleziono broń...
Broń!...
Ależ o mój Boże,
Wszak malarz, bez modelu obejść się nie może.
Racz zważać, że modele drewniane być mogą.
Ach Baronie, nie marnuj w słowach chwilę drogą...
Idź do Pana Podesty — on jest cnoty wzorem...
Zaręcz za męża mego, swym własnym honorem...
Ja?... ja? mam ręczyć, ręczyć? (na stronie) Dalibóg waryatka.
Że mój mąż to poczciwość, dobroduszność rzadka.
Że to broń dawnych wieków... żeśmy nie wiedzieli,
Iż broni mieć nie wolno... aż gdy ją nam wzięli...
Jak się sąsiadki zbiegły... ach było jak w młynie.
Łatwo pojąć.
Z wszystkiego pojęłam jedynie,
Że to stan oblężenia... czy jak się tam zowie
To paskustwo...
Bądź Pani wstrzemięźliwszą w mowie,
Bo mnie kompromitujesz.
Że pardonu niema,
Że... o mój Boże... Boże!.. że kto broń zatrzyma
U siebie... może... może... być... być zastrzelony.
Za... strze..... (na stronie) Tam do licha! więc przytomność żony
Jest kompromitującą dla mojego domu.
Ja Pani, nie odmawiam pomocy nikomu,
Wspieram dzielnie, potężnie, hojnie i wspaniale,
Ale w tym interesie, to rzecz inna wcale.
Jakto?
Za pozwoleniem... (prostując się) Ja na widni stoję,
Wysokie finansowe stanowisko moje
I lojalność poddańcza i godność Barona,
Musi zostać bez skazy jak sama korona.
I czemże to Pan skazisz te swoje klejnoty?
Że osłonisz niewinnych, ujmiesz im zgryzoty?
He, he, he! Pan Podesta mógłby rzec przysłowiem:
„Powiedz mi, z kim przystajesz, a kto jesteś powiem.“
Zatem Pan nie chcesz pomódz?
Ten stan wyjątkowy...
Stanowczo — nie?
Nie.
Żegnam zatem dwoma słowy:
Pamiętaj sobie! (odchodzi szybko.)
Jakto?.. co pamiętać sobie?
Za pozwoleniem. (Klara wstrzymuje się w samych drzwiach).
W innym pomógłbym sposobie...
Pieniędzy dam... (poprawiając się.) pożyczę.
(wracając) Co pamiętać sobie?
Jakto pamiętać sobie?.. To coś groźbą trąci...
W tych czasach... lada słówko... (z westchnieniem) spokojność zamąci.
I kara śmierci!... (oglądając się) Dużo. — Nie mówię, kajdany.
Coż? Szmid?
Umarł.
Testament?
Zapieczętowany.
Pah!.. masz odpis?
Jużcić mam, lecz z wielkim kłopotem.
Zdjęcie pięciu pieczęci, przylepianie potem,
Odpis et caetera... sto skudów kosztowało.
Sto skudów!.. Jak to teraz wszystko podrożało?!
Zapisał synowcom?
Nie.
Nie? (chwytając za rękę) Nie?
Nie — stokrotnie.
Nie.
Barbi! — Być nie może.
A tak jest w istocie.
Ależ to kradzież!.. rozbój!.. Ten głupiec, ten sknera,
Mój własny grosz zebrany, z ręki mi wydziera.
Ja na jego obłudne, fałszywe gadanie,
Że się jego majątek synowcom dostanie,
Dałem tym pędziwichrom, golcom jakich mało,
Różnemi czasy sumki...
O!..
O!.. cóż O?
Śmiało.
Ależ ja w ręku miałem Szmida kapitały,
Bezpiecznie się więc piękne procenta zbierały
Jak w kasie oszczędności. I nie mniej, nie więcej,
Doszły okrągłéj sumki czterdziestu tysięcy.
Szmid trzy kroć pozostawił.
Trzy, nie byłbym liczył,
U mnie ledwie połowa. I któż odziedziczył?
Siostrzeniec jego, przezeń wyklęty, wygnany,
Monti...
Co! Monti?.. ten... ten!.. (łagodnie) Monti kochany...
Przyjaciel od kolebki... Bardzo mi to miło...
Cieszę się... Kodycylu żadnego nie było?
Nie.
O mnie nic?
Nic.
Hultaj!.. Monti więc bogaty...
Ale na czem mam teraz poszukiwać straty?!
Co ja z tych pędziwichrów mogę wyprasować?!
Żeby nie ten testament... trzeba było... schować.
Nie miałem instrukcyi. Nie byłoby przecie
Nie pomogło, bo Szmidów jak prochu na świecie,
A żaden się z nich pewnie z Panem nie podzieli
A bodaj tego Szmida wszyscy djabli wzięli!
Monti... trzy... trzy kroć. (nagle stając) Barbi!.. Barbi!.. mam...
Co?
Drogę,
Którą nie dość odzyskać, lecz zarobić mogę.
Myśl szczęśliwa, ogromna, jenialne natchnienie!
Barbi, słuchaj — z Montego córką się ożenię,
I a conto posagu, kapitał zatrzymam...
Zięcia nie pozwie przecie.
Myśl Pan...
Czasu niemam.
Córka Montego młoda.
Tem lepiej.
I ładna.
Tem lepiej.
Niebezpieczna.
Ech! bezpieczna żadna.
Lecz cóż Pamela powie? pańska narzeczona,
Opiekunka twych dzieci?
Będzie nagrodzona.
Ależ ona nie zechce... tu świat będzie chodzić!
Więcej od testamentu nie może zaszkodzić.
Przygotuję ją zwolna. Będzie wprawdzie grzmiało,
Lecz często z dużej chmury mały deszcz, więc śmiało!
Siądź Pan i pisz telegram.
Groźne zawikłanie.
„Do Kapitana Monti, Baron Mortara w Modenie.
Najukochańszy przyjacielu...“
Dwa słowa niepotrzebne, to telegram Panie.
Trzeba wyraźnie... Ale jakie twoje zdanie,
Przyjmą propozycyę?
Ojciec bez wątpienia,
Córka — może, jeżeli, że się jej los zmienia
Pierwej wiedzieć nie będzie.
Damy temu radę.
Dziś odpowiedź odbiorę, jutro tam pojadę.
„Najukochańszy przyjacielu! Najskuteczniej przyjdę Ci w pomoc, jeżeli ofiarować ci będę mój dom i to raz na zawsze. Pod warunkiem wszakże że piękna Otylda zaszczyci mnie swoją ręką. Odpisz w ten moment, tak albo nie. Czekaj na mnie w Modenie. — Mortara.“
Oddaj sam prędko... Ale któż ostatniej woli
Został exekutorem?
Notaryusz Paroli.
Ten krętasz?
Krętasz, prawda, lecz w górze ma łaski.
Podrożał więc. Ha darmo, gdzie rąbią tam trzaski.
Proś go, niech ogłoszenie testamentu zwleka.
Powiedz, że i mnie w części przypada opieka,
Bo odpis dokumentu jest złożony u mnie
Przez nieboszczyka, gapia. No spraw się rozumnie.
Jakiż dać powód? Prawdy nie powiem.
Broń Boże!
Ale jakoś... hm... lepiej wypadłoby może
Gdybyśmy się tu zeszli, szczerze rozmówili...
Zaproś go więc. Telegram wypraw. Nie trać chwili.
Herbaty. (Zacierając ręce.) To myśl!.. to zwrot!.. śmiały marsz flankowy,
Jakby rzekł nasz jenerał. (Wnoszą śniadanie) Odparli od głowy,
Dalej w bok! z boku marsz! marsz. (Śmiejąc się.) Na honor, żołnierze
Mają czasem wyrazy, że ochota bierze...
Co za myśl!.. Monti człowiek szczodrości książęcej
Da coś synowcom — może (śmiejąc się) czterdzieści tysięcy,
Co? (zaciera ręce.) Bo chociaż to niby ręka rękę spłaci,
Jednak, posag w przyszłości — czas płaci, czas traci,
A beatus qui tenet, powiedział Pan Benet.
Pamela!.. tu tak wcześnie! Gość niespodziewany.
A ja dodaję jeszcze, gość niepożądany.
Tego pewnie nie myślisz.
Jestem przekonaną.
Aby zastać Barona, potrzeba wstać rano,
Aby zaś mnie odwiedził, o tem ani mowy.
Ach, nie serca to wina, ale raczej głowy.
Już zawrotu dostaję w pracy wieczném kole.
Mogę służyć herbatą?
Dobrze, bo przy stole
Rozmawia się swobodniej.
Gospodaruj proszę.
Kto z kim chleb łamie, chce zgody jak wnoszę.
Zawsze piękna i świeża...
Pogoda jesieni.
Twoje dotknięcie, w nektar ten napój przemieni.
Słuchaj Panie Baronie, na co to te słowa,
W których myśl rzeczywista, mizernie się chowa.
Których, jak fałszywego widocznie banknota
Przyjąć nie może nawet najgłupsza głupota,
Chyba tylko dlatego, aby zmieszać z błotem
I bezczelne oblicze obrzucić niem potem.
A zawsze sardoniczna. (Zbliżając swoją filiżankę.) Troszeczkę śmietanki.
Cóż wczorajsza opera?
Marku!
Może grzanki?
Marku! musisz mnie słuchać — daremne wykręty,
Nie unikniesz rozmowy dawno przedsięwziętej.
Dziwna zgodność uczucia. I ja po twe zdanie
Chciałem dziś pójść do ciebie — szczęsne więc spotkanie.
Co dawno przeczuwałam, dziś się prawdą staje.
Dwóch moich przyjaciół na mój sąd się zdaje...
Moja reputacya czysta...
Że zaś to jest sprawa
Wyłącznie serca, sądzić ty masz więcej prawa
Jako kobieta wyższych zalet, wiadomości,
Zdolna cenić czyn piękny...
Trzeba cierpliwości...
Jak się zwą przyjaciele, obchodzić nie może,
Nazwę zatem A i B, mówiąc o ich sporze.
Żem jest arcycierpliwa, nikt mi nie zaprzeczy,
Pozwól że...
Za pozwoleniem. A zatem do rzeczy.
Pan A bogaty — Pan B ledwie że nie w nędzy,
Lecz od Pana A nie chce przyjmować pieniędzy.
A Pan A pragnąc gwałtem wesprzeć go w potrzebie,
Postanowił przyjaźni ofiarować siebie,
Bo postanowił córkę Pana B zaślubić.
Ach, przyjaźnią tak szczytną świat się może chlubić!
Ja oprócz Panny, innej nie widzę ofiary,
Bo Panna pewnie młoda, bogacz pewnie stary.
I cóż nas dziwić mogą te zwyczajne targi,
Czyż świat wysłucha kiedy tajnej serca skargi?!
Niech skończę. Jest okoliczność, co istotnie zmienia
Czyn Pana A, w ofiarę godną podziwienia,
Bo jego serce z dawna zajęte miłością
Do osoby, błyszczącej rozumem, pięknością,
Z którą... niejaki związek... mówiąc między nami...
Stał mu się świętym. (Podając.) Mogę służyć biszkoktami?
Cóż to? czym jest szalona abym wierzyć miała
Twoim baśniom bez sensu, abym nie wiedziała
Że tym głupim A, B, C, tyś, nie kto inny.
Jesteś dziś za nerwowa... jeżelim jest winny...
Przyznajesz wiarołomny! hipokryto podły!
Ale jeżeli niechcesz aby mnie przywiodły
Do najgminniejsych środków twe dowcipkowania,
Milcz i słuchaj co powiem — skargi i żądania...
Miło mi zawsze słyszeć każde twoje słowo.
Już lat trzy...
Więc ab ovo.
Co to jest: ab ovo?
Rzymianie zaczynali....
Pewnie od początku,
I ja też początkowego chcę zaczepić wątku.
Gdy siostra moja a twa żona, umierała...
Czcigodna osoba.
Mnie do siebie wezwała
I swoje dzieci w moje złożyła objęcie.
Drogie aniołki!..
Wtenczas przyrzekłam jej święcie
Czuwać ciągle nad niemi z bliska czy z daleka.
Szczęśliwie, nader trafnie wybrana opieka.
Później, kiedy musiałeś zawiesić wypłaty,
I uchodzić z pośpiechem gdzieś w zamorskie światy..
Usunąć się.
Powierzyć zarząd twego domu,
Powierzyć twoje dzieci, nie wiedziałeś komu,
Wtenczas powziąłeś zamiar, w złej poczęty doble,
Co zniszczył moje szczęście, dziś zagraża tobie,
Prosić o rękę moją — klęczałeś przedemną.
Wiecznie pamięć tej chwili będzie mi przyjemną.
Błagałeś w imię sierot i tej co tam w niebie...
Padł los... (płacząc) Don Kleofanta zdradziłam dla ciebie.
Piękny mężczyzna.
Piękny i kochał mnie szczerze...
Ledwie co nie oszalał... aż mnie zgroza bierze...
Nawet, ponoś się zabił, zawsze myśląc o mnie.
Nie, nie zabił się, ale roztył się ogromnie.
Stało się co się stało, i w skutku namowy,
Zerwałam wonny wieniec a wzięłam okowy.
Miałeś mnie więc zaślubić za twoim powrotem,
Intercyzę spisano i dodano potem
Na twe własne żądanie, zapis na rzecz moję,
O który jak nie stałam, tak i dziś nie stoję;
Lecz podług was bankierów, wielki stwórca świata,
Nie spoczął dnia siódmego, lecz stworzył dukata.
Na honor! dowcip tobie jak pachołek służy.
Po roku niebytności, wróciłeś z podróży.
Wróciłeś z Ameryki.
Swiat pyszny! dziewiczy!
Kto zmierzy owe bory, kto rzeki przeliczy,
Kto ową wegetacyę...
Nie o tém tu mowa —
Wróciłeś, a o naszym ślubie ani słowa.
Ach, ty nie wiesz Pamelo, co to huragany,
Jak piętrzą wyżej żagli, spienione bałwany.
I cóż to ma do rzeczy?
Spienione bałwany...
Lecz cóż to ma do rzeczy?
Argument nie przeczny,
Że po trudach żeglugi, spoczynek konieczny.
Spoczywałeś rok.
Z tobą dnie biegły jak chwile.
A potem?
W całym kraju zaburzenia tyle,
Którem zawsze potępiał, potępiam solennie.
Minęły.
Za co Bogu dziękuję codziennie.
A potem, potem, potem? — Pókiż tego będzie?
Że ja cię kocham zdrajco, może jesteś w błędzie?
Byłby to rzeczywiście błąd luby, uroczy.
Marku!
Pamelo!
Ja... ja... wydrapię ci oczy
Jeśli będziesz przemawiał w tym szyderskim tonie.
Wzbudź przynajmniej odwagę w twem zdradzieckiem łonie.
Wyznaj, chcesz zerwać ze mną?
O Pamelo luba,
Poświęcić się przyjaźni, jest to wielka chluba.
Więc po trzechletniej służbie odprawisz jak bonę?
Hola!.. Twe obietnice muszą być spełnione
W obliczu świata. Potem, idź mój drogi Marku,
Idź, prosto od ołtarza na złamanie karku.
Całuję rączki.
Tak chce moja dobra sława.
Abym złamał?..
A niech ci zawsze w myśli stawa,
Że to krew maurytańska w moich żyłach płynie.
Abenserażów.
Może.
Nie wątpię.
Nie ginie
Nigdy obelga w rodzie naszym bez odwetu
Słowa, wzgardy a czasem, czasem i sztyletu.
Sekatura! (do Baron ) Cóż? grzmiało?
Grzmiało Panie, grzmiało,
Ledwie piorun nie trzasnął. Lecz dobrze się stało,
Pierwszy wyłom zrobiony, droga otworzona.
Jednak jest to czcigodna, szanowna matrona.
Tak, zapewne, szanowna lecz djable nerwowa.
Jak Pani Barbi, moja żona.
Fraszka słowa,
Lecz dziś kiwa pod nosem w szalonym zapędzie,
Któż ręczy że mi jutro po nosie nie będzie?
Jak Pani Barbi.
Jeśli talerzem dziś ciska,
Czyliż mi na łbie jutro nie stłucze półmiska?
Jak Pani Barbi.
Słusznie przysłowie powiada:
Im kot starszy, tem ogon twardszy.
Trudna rada.
Twardszy, prawda że twardszy.
Naco mi tej wojny?..
Ależ dziś dzień feralny, djable niespokojny,
Wpadła do mnie jak wicher Salvandora żona.
A!..
Wiesz?
Niestety!
Cóż?
Źle.
Kara?
Oznaczona.
Dlaczegóż u kaduka nie oddawać broni?
Oddałby każdy, gdyby potem wrócił do niej.
Ale ledwie z rąk wyjdzie, handel ją porywa,
A broń czasem kosztowna, przytem czasem bywa
Praetium afectionis.
Ja nie lubię broni.
I ja nie. Zresztą każdy jak może się chroni
Od zapytań w tym względzie — zkąd? kiedy? od kogo?
Bo odpowiedzią, niechcąc, drugim szkodzić mogą.
Źle więc czy się kto w prawo czy się w lewo ruszy,
Niech djabli biorą!..
Cyt!
Co?
Mury mają uszy.
Margrabinie Belcampo jechać rozkazali.
Jechać rozkazali? gdzie? na wieś?
Trochę dalej.
W miejsce obwarowane.
Do for... for... tecy?
I za cóż? (Barbi pokazuje na język, głośno.) Słusznie. — Zawód kobiecy
Rodzić, karmić, piastować, a nie polemika.
A narzeczony, Hrabia Viani?
Ponoś zmyka.
Kupiłeś Pan willę?
Nie jeszcze.
Winszuj sobie,
Skompromitowałbyś się w najbrzydszym sposobie.
Przyszedł list...
Przestraszył się... widziałeś?
Widziałem.
To się przestraszył!.. (Śmieje się. Po krótkiém milczeniu.)
Cóż tam?
Właśnie odebrałem
List od Hrabiego Viani...
Spal Pan!.. spal czemprędzej!
Nic z nim! Baron Mortara nie da mu pieniędzy.
Dziękuję ci raz jeszcze mój kochany Panie
Paroli, że przyszedłeś na moje wezwanie.
Proszę Pana Barona... bardzo mi przyjemnie...
Chciej Pan swojego sługę zawsze widzieć we mnie.
Powiedz Pan przyjaciela a przyjmę z wdzięcznością;
Przyjaźń bowiem człowieka z tak wielką wziętością,
Z tak prawym charakterem, dowiedzioną cnotą
I w zrobieniu usługi z tak szczerą ochotą,
Słowem, przyjaźń człowieka jakim Pan Paroli,
Zaszczyt temu przynosi komu jej dozwoli.
Bardzo dla mnie pochlebnie... jak mogę tak żyję...
Jakoś... takoś... wet za wet... ręka rękę myje.
Długie przemowy nie są w moim charakterze,
Zatem powiem interes otwarcie i szczerze.
Szmid umarł.
Umarł? (Wznosząc oczy z westchnieniem) Szkoda.
Szkoda.
Wielka szkoda.
Wielka.
On nie próżnował jak to teraz moda.
Dorobił się majątku przez uczciwą pracę.
Tak, przez uczciwą pracę.
Requiescat in pace.
Requiescat... ale pozwól przystąpić do rzeczy.
Hodie mihi, cras tibi.
Nikt temu nie przeczy,
Lecz żyje czas niejaki ten co legnie w grobie,
Żyje w papierach, które zostawił po sobie.
Testament...
Nie inaczej...
Masz go Pan?
Mniemałem
Że go mam, lecz dziś kiedy odpieczętowałem
Zwitek przez nieboszczyka w depozyt mi dany,
Znalazłem w nim testament, lecz nie podpisany.
Bagatela!
Kopia...
Nie jest testamentem.
Wiem, lecz przypuśćmy że jest zgodną z dokumentem...
Przypuśćmy.
I gdzież ten jest? — U kogo złożony?
Niewiem — lecz dziś jutro będzie ci wręczony.
Mnie?
Jesteś wykonawcą tej ostatniej woli.
Ja? — Poczciwiec! — I umarł. — O jak serce boli
A podług tej kopii, któż majątek bierze?
Monti.
Monti?! Rzecz dziwna!
I ja ledwie wierzę,
Ale tak jest w istocie.
A jakież legata?
Żadne.
Żadne?
Nic zgoła.
Głupiec! pół waryata!
A teraz mój interes. Że przez zapis Szmida
Monti dostał majątek, na nic się nie przyda,
Jeśli mu naszej dzielnej pomocy nie damy...
Ach bo Pan nie wiesz, z Montim jak my się kochamy!
W kolebce, szkole, świecie, jak bracia rodzeni...
Nawet mnie raz... podobnoś... wydobył z płomieni.
Poczciwy Monti!.. Tyci, wielkie miał przymioty,
Chłopcem, był wzorem pracy, a młodzieńcem, cnoty.
Jedną wszakże ma wadę, — rozrzutny bez miary,
Strwonił co miał... nie starczą przyjacielskie dary,
Zabrnął w długach lichwiarskich i siedzi jak w smole.
Lichwiarze więc zabiorą.
Na to nie zezwolę,
Nie zezwolisz...
Cóż mogę?
Bardzo, bardzo wiele.
Dziś jeszcze nic nie wiedzą jego wierzyciele,
Dajże mi trochę czasu wejść z niemi w układy.
Ale jakże to zrobić.
Nie trzeba ci rady.
Lecz i Monti niech nie wie jaki los go czeka,
Nad nim samym szczególnie potrzebna opieka.
Rozrzutny, lekkomyślny, radością porwany,
Zniweczyłby układów wszystkie moje plany.
Wdzięczność zaś Panu memu, ja biorę na siebie.
Ażeby znaleźć ziarnko, na to kurka grzebie,
Ale dalibóg nie wiem jaką mam pójść drogą.
Krewni, złożyć testament rozkazać mi mogą,
A choćbym raz odmówił, cóż dalej? Cóż potem?
Ha! kiedy niema rady, darmo mówić o tém.
Byłaby tylko jedna, bym wyjechał z domu.
Wybornie!
Gdzie i po co nie mówiąc nikomu.
Nikomu — sam Salomon nie zrobiłby lepiej,
Jak nikt widzieć nie będzie, nikt cię nie zaczepi.
Tak, ale wykonania sposobu nie widzę,
Bo przed Panem Baronem wyznać się nie wstydzę,
Mizernych sto dukatów nie mam dziś przy duszy.
Mizernych sto dukatów.
Któż się z domu ruszy
Bez tej mizernej kwoty? Grosz płynie jak woda.
I wyjedziesz jeżeli zniknie ta przeszkoda?
Dziś, dziś, wieczorkiem, chłódkiem. — Wprawdzie to nie ładnie,
Wymykać się jak bankrut co siebie okradnie,
Lecz dla Pana Barona, zrobię to z ochotą.
Dam, lecz sto dukatów, nie mizerną kwotą,
Zaraz przyniosę. (Odchodzi.)
Coś tu innego się święci,
Dla cudzej tylko sprawy, za gorliwe chęci.
A chcesz zaś przyjaciela oskubać w ostatku,
Dobrze, — ale się puchem podzielimy bratku.
Gdzie Monti, djabli wiedzą, a spytać się boję.
Z tym przebiegłym krętaczem jak na szpilkach stoję.
Co słychać Panie Barbi?
Ja nowin nie noszę.
A propos nowin. — Z jakiej daty proszę
Był list Montego?
Z Montim nie koresponduję.
Ale Baron?
Barona listów nie czytuję.
Przepraszam.
Niema za co.
Zażywasz?
Dziękuję.
Proszę — ale sto dukatów, nie mizerną kwotą,
Daję a conto.
Proszę być spokojnym o to.
Wyrachuję się później dokładnie i szczerze
Co do jednego grosza.
Temu bardzo wierzę.
Teraz pożegnać muszę... (Z nienacka.) Monti był w Genewie.
Gdzie był, gdzie jest, nie wiem.
Wie.
A Pan wiesz?
Wiem.
Nie wie.
Żegnam.
Zatem nasz układ?
Wiąże obie strony.
Słowo?
Słowo.
Bądź Pan zdrów.
Sługa uniżony. (Odchodzi.)
Wyrwał jak ząb trzonowy, sto dukatów! zdzierca!
Monti odda, a przecieć smutno koło serca.
Telegram z Modeny.
„Otylda będzie Twoją żoną, daję słowo, a słowa nigdy nie złamał Kapitan Monti.“
Victoria!
Szczęścia życzę, ale nie bez trwogi.
Ja mam jakieś przeczucie... ten Monti złowrogi
Przywali nas jak w burzy oberwana góra.
Jak się masz Panie Negri.
Z brodą! sekatura!
Avizo odebrałem — przyjemnie mi będzie
Usłużyć kasą moją. Niechże Pan usiędzie.
Bardzo chętnie odpocznę bo jestem zmęczony.
W Parmie meldunków krocie i na wszystkie strony,
Tu i tam, i jeszcze tam, każdy chciałby wiedzieć,
Zkąd, dokąd, co jem, gdzie śpię, czy chcę stać czy siedzieć.
No no no Panie Negri, nie tak głośno proszę.
Dlaczego?
Kto usłyszy.
Właśnie na to głoszę.
A zawsze opozycya.
Ależ tu jej niema.
Jest, jest wielka, bezwzględna. Bo ten co się zżyma
Na wszelkie rozrządzenia. Co zawsze przygania
Wszystkiemu co porządek socyalny osłania,
Ten jest jak salamandra co w ogniu swawoli.
Wolę w ogniu jak w błocie.
Sekatura! Woli!
Jako przyjaciel ojca śmiało mówić mogę,
Bezwzględnej opozycyi złą wybrałeś drogę.
Lecz w czém?
Ot, i w tej brodzie — dziś, w niej tylko widno
Dążeń rewolucyjnych chorągiew ohydną.
Czemu nie być na świecie jak nas Pan Bóg stworzył.
Stworzył i biedną brodę. Prawda że dołożył
I tych co dobrze strzygą, jeszcze lepiej golą.
Sekatura!
Mój Panie! nie jest moją wolą
Bynajmniej, w retoryczne wchodzić z nim zapasy.
Podpisz Pan weksel — Panie Barbi idź do kasy.
Dać złoto czy banknoty?
Złoto Panie, złoto.
Wszystkie papierki djabła warte, z błota, błoto.
Protestuję solennie! — Kredyt silnie stoi.
Niech zdrów stoi.
Papierki! Któż się niepokoi?
Jak? gdzie? coś słyszał, powiedz.
Ach, bądź Pan bez troski.
To był żart a nie żadne finansowe wnioski.
Ja ważniejszy interes mam jeszcze do Pana.
Gdzie teraz Monti?
Monti?
Przyjaźń wasza znana,
Cóż dziwi że się pytam?
Nie dziwi zupełnie.
Gdzie mój przyjaciel, niewiem, lecz chętnie wypełnię
Każdy jego interes.
Ten, w żadnym sposobie.
Ale z moich zamiarów sekretu nie robię.
Kocham córkę Montego.
Tak?
Jestem kochany.
Tak?
Ojciec kazał czekać lepszej losu zmiany.
Ta nadeszła: odbieram po matce majątek,
I własną pracą dobry zrobiłem początek,
Zbieram już plon obfity z obszernego pola.
Jestem współpracownikiem Eola.
Eola?
Skromny tytuł dziennika.
No, skromny być może,
Lecz cichy, nie koniecznie.
Nierówne przestworze
Bóg wichrów tchu potęgą w płaszczyznę przemienia,
Na wsze strony roznosi rodzajne nasienia.
I piasek.
Tak, lecz piasek...
Zasypie oczy.
Temu co pod wiatr patrzy. Lecz naprzód się toczy,
Naprzód i naprzód wszystko wszystko woła zgodnie.
A jak przepaść przedemną?
Wpadniesz niezawodnie.
Lecz po twym karku drugi gdzieś na przodzie stanie.
Padam do nóg!
Czytujesz Eola?
Nie Panie.
Mam tu...
Dla mnie wystarcza kurjerek giełdowy
I Gazeta wieczorna.
Rozumu okowy!
Mam tu numer wczorajszy. Właśnie tam te myśli
Bezimienny poeta pięknym wierszem kreśli.
Ach dajże mi Pan pokój z wszystkiemi wierszami,
Z nich wszelkie na świat klęski padają krociami.
Nie jeden i pisałby i żył bez nagany,
Gdyby nie ten płód piekła, ten rym opętany.
Bo nieraz, że gdzieś w końcu stoi słowo ziarno,
On chciał napisać biało a napisał czarno.
Ztąd téż ten zamęt, chaos w dzikim wściekłym szumie,
Tak że nawet sam siebie nikt już nie rozumie,
Te Komunizmy, Socyalizmy, Furierizmy,
I wszystkie jakie tam bądź wyuzdane izmy.
Naprzód?! Niech wszyscy pędzą, niech i gwiazdy miną,
Bylem nie był pomostem, ani téż drabiną.
Lecz pozwól Pan...
Pozwól Pan że te spory skrócę
I czasu nie marnując do rzeczy powrócę.
Chcesz się żenić z Otyldą?
Żyjem chęcią wspólną.
Dawnoże ją widziałeś, jeśli spytać wolno?
Wieczność!
To bardzo dawno.
Więcej niż ćwierć roku...
To już mniej.
Oko moje nie drżało w jej oku,
Głos jej nie wpłynął w moją rozczochraną duszę.
Ach Panie!.. z Panem widzę krótko mówić muszę.
Otylda idzie za mąż...
O Baronie srogi!..
Za człowieka co może zapewnić los błogi,
Bo posiada majątek i świata szacunek.
Dwa, trzy, cztery, pięć, sześć — to pański rachunek.
Baronie! być nie może.
Ręczę mym honorem,
Otylda uszczęśliwia ojca swym wyborem.
Pierwej słońce nas spali, ocean zaleje,
Nim stracę w Otyldzie wiarę i nadzieję,
A powiedz temu, który nieszczęście nam stwarza,
Że tylko po mym trupie dojdzie do ołtarza. (Odchodzi.)
Jak powiedział?
Po trupie dojdzie do ołtarza.
Zatém po jego trupie?
A tak — sekatura!
De gustibus non disputandum.
Po trupie, rzecz straszna!
Groźna niby chmura,
Lecz ręką policyi łatwo ją przegonię.
Teraz idź do Pameli.
O Panie Baronie!
Po wstępie o dobroci, obowiązkach, cnocie,
Powiesz jej koniec końców co myślę w istocie.
O! o! Panie Baronie!
Powiesz że się żenię,
Lecz z kim, dlaczego, o tém zachowasz milczenie.
Nie — z wszelką pewnością nie.
Co nie?
Bez wahania.
Cóż?
Nie pójdę.
Dlaczego?
Roztropność mi wzbrania.
Pamela godna Pani... lecz trochę nerwowa,
Dziś pchnie nożem a jutro ubóstwiać gotowa.
Uszczerbek zaś cielesny, jaki znak wybity,
To jest furdą dla dumnéj, zazdrosnej kobiety.
Powiesz jej.
Nic nie powiem.
Powiesz jej...
Nie, nie... nie.
Powiesz że zapis zwrócę.
Zwrócisz?
Bo jest u mnie...
Niewiem jakim przypadkiem... zrobi więc rozumnie
Jeśli go przyjmie zgodnie, scen mi nie wyprawi
I na wsi z memi dziećmi czas jakiś zabawi,
A ja zaraz po ślubie ten zapis wykupię.
Po ślubie?! O mój Boże!.. Chcesz kroczyć po trupie.
Gdyby zaś chciała sporów, straci w każdym względzie,
Bo ani męża, ani pieniędzy mieć będzie.
I ja mam to powiedzieć?
Tak jest, najwyraźniej.
Miejże litość nademną.
Wstydź się tej bojaźni.
Wstydu niema że łączę roztropność z odwagą.
Mam syna, mego Fipcia; gdyby jaką plagą
W tém okropném poselstwie miałem być dotknięty,
Pamiętaj, że mieć będziesz obowiązek święty
Czuwać nad moim Fipciem.
Masz słowo Barona.
Nad Panią Barbi także, bo mimo że ona
Truje siłą fizyczną stadła godność wszelką,
Jest połowicą moją, Fipcia rodzicielką.
Dobrze, dobrze, idź teraz — każda chwila złota.
Ja Panu Eolowi pootwieram wrota. (Odchodzi.)
Sekatura! Gdybym mógł, czyli też śmiał raczej,
Możeby się udało strojąc rzecz inaczej,
Panią Barbi do tego poselstwa nakłonić....
Pani Barbi, to nie ja... potrafi się bronić,
A co bądźby tam padło z tej czy owej strony,
Zawsze dla człowieczeństwa zysk niezaprzeczony.
Jest jeszcze Baron w domu?
Oznajmić mu spieszę...
Nic tak niema pilnego. Ja zawsze się cieszę
Jak mi pomówić z Panem sposobność się zdarza.
Bo kto ma rozum, ludzi rozumnych poważa,
A ja Pana Barbiego między takich liczę,
Wszystko téż mnie obchodzi co się go dotycze.
Podobnoś i w przyjaźni żyją nasze żony.
Jak się ma pański synek, Fipcio ulubiony?
Dobrze, dziękuję Panu — uczyć się zaczyna.
Kubek w kubek tatunio, przyjemny chłopczyna.
A nasza Pani Barbi jakże się tam miewa?
Zawsze tak piękna... miła?.. zawsze taka żywa, (hę, hę, hę!)
Co?
A tak... (na str.) Sekatura!
Nic mnie téż nie dziwi
Że Baron widząc ciągle żeście tak szczęśliwi,
Żeni się także...
Hę? Jak? Co?
Czy się nie żeni? (hę, hę, hę!)
Niewiem.
Z Panią Pamelą przecieć zaręczeni.
Z Pamelą? Tak, być może. Ale czas mój drogi,
Oznajmię Baronowi. Ścielę się pod nogi. (Odchodzi.)
Zląkł się, potem ochłonął, jest więc tajemnica,
Dobrze ją ponoś Negri przez zazdrość wyświeca,
Ale nie wie powodów, ja już wiem dokładnie.
Baron żąda sekretu, bo łatwiej owładnie
Ubogą dziś rodzinę, niż jutro bogatą.
Dobrze Panie Baronie, ja zgadzam się na to,
Lecz inną całkiem postać interes przybiera...
Trzeba skubnąć Montego... trzeba i bankiera...
Mniemam, że najłatwiej dojdę mego celu,
Jak od wieków pewnego użyję fortelu...
Zmyślę rewolucyjne jakieś zmowy, ruchy,
I sklecę, stworzę słonia, gdzie niema i muchy.
Niebytność tu Montego i jego osoba,
Dozwolą nań ładować co mi się podoba.
Testament odebrałem — wszystko co do słowa
Jak mi Pan powiedziałeś — lecz przeszkoda nowa
Wytrąci pono z drogi którąś mi oznaczył.
Jego Excelencya Pan Podesta, raczył
Przywołać mnie do siebie. Jakie było wielkie
Zdziwienie moje, kiedy testamentu wszelkie
Szczegóły od a do z, łaskawie powtórzyć
Excelencya raczył i rozkaz dołożyć:
Niech to wszystko tymczasem w sekrecie zostanie.
Z jakichże to powodów?
W tej mierze, swe zdanie
Excelencya raczył zamilczeć łaskawie.
Jak zaś drobne szczegóły zbiorę i zestawię,
Domyślam się poniekąd — zdaję mi się — wnoszę...
Ale że to mój domysł, pamiętaj Pan proszę.
Zdaje się więc... że Monti... (jeszcze ciszej) skompromitowany.
A!...
I to nie potrosze. Zkądsiś znak był dany,
Wskazano jakieś związki, wzięto jakieś listy,
A więc tego wszystkiego skutek oczywisty
Testament i majątek zachować w sekrecie.
Konfiskata?
Być może.
Będą sądzić przecie?
No, pewnie, formalności dołożą tam potem.
Ale w najgorszym razie, smutnym rzeczy zwrotem,
Coby Monti utracił, wezmą po połowie
Rodowi spadkobiercy, Szmida synowcowie.
Nikt Montemu własności przeczyć nie ma prawa.
A więc?
Ale odebrać może.
Dziwna sprawa!
To bardzo... (miarkując się) nie łaskawie... trochę nie łaskawie.
Monti człowiek spokojny, mogę ręczyć... prawie.
Właśnie Excelencyi wspomniałem w tym względzie,
Że Baron za Montego zawsze ręczyć będzie.
Na co to było mówić?
Mówiłeś dopiero.
No, słowa się w baraszkach tak ściśle nie biorą.
Nareszcie Excelencyi zrobiłem uwagę,
Że kto ma taką wziętość, majątek, powagę,
Jak Pan Baron, nie mógłby wziąść za przyjaciela
Człowieka niepewnego, albo wichrzyciela.
A Baron z Montim z dawna żyją jak brat z bratem.
Na co to było mówić?
Oparłem się na tem
Coś mi dziś mówił: „Myśmy przyjaźnią złączeni,
W kolebce, szkole, świecie, jak bracia rodzeni.“
No, tak... ale mam wadę mówiąc między nami,
Żem jest troszeczkę poetą... latam więc czasami,
A to w życiu powszedniem dzieje się inaczej,
Przyjaciel, często dużo, częściej nic nie znaczy.
Tak mówi się naprzykład: zamieć przyjacielu,
Drzwi otwórz przyjacielu... idź precz przyjacielu,
Otóż niema przyjaźni a przyjaciół wielu.
Nie chcę ja przez to przeczyć, broń mnie Panie Boże!
Że w dzieciństwie w przyjaźni z Montim byłem... może.
Będę chętnie pomagał, jego honor cenię,
Lecz brać odpowiedzialność, kłaniam uniżenie.
Nareszcie wszystkim rady udzielam w potrzebie,
I wszystkich kocham bardzo, lecz kocham i siebie.
Wypowiedziałem co wiem, a raczej co wnoszę,
Bo że to moje wnioski, chciej pamiętać proszę.
Złe najłatwiej pokona kto wcześnie ubieży.
Już od Excelencyi wszystko dziś zależy,
Ja u Excelencyi dobrzem położony...
Mądrej głowie dość na słowie. Sługa uniżony.
Byle tu nie przyjechał. (Pisze, potem dzwoni i do lokaja) Daj Sekretarzowi.
Telegram bardzo pilny. (Po dł. milcz.) Niechże mi kto powie
Co robić? Zerwać z Montim jakoś nie wypada,
Przytem szkoda posagu — trudna, trudna rada —
Jak się ożenię... mogę się skompromitować,
Posagu nie powąchać, a żonę zachować.
„Baronowi Markowi Mortara najlepszemu i najdawniejszemu przyjacielowi jako upominek przesyła Kapitan Monti.“
Ha!.. rewolwer! (ciszej) rewolwer! (jeszcze ciszej) rewolwer! w mym domu!
Od Montego! przez pocztę... cios straszny... strzał gromu!
Rewolwer najprawdziwszy!.. Ale cóż się trwożę?!
Broń i list, jak najprędzej w policyi złożę.
Tak. Ale czy Montego nie pogorszę sprawy?..
Ha?.. to niech i pogorszę! (Idzie do stołu bierze rewolwer i znowu kładzie.) Mogęż bez obawy
Ściągnąć na się uwagę... bankier smaczny kąsek...
Będą śledzie mój z Montim przyjacielski związek.
Będą śledzić stosunki... gmerać w mej przeszłości...
Nie, nie, rzecz niebezpieczna... Gdybym... gdzie... w skrytości..
Dobrze! Najlepiej! Rzeka pod mym oknem płynie...
Wrzucę corpus delicti... Niech na wieki ginie!
Stało się — dzień feralny, okoliczność rzadka.
I pocztym nie wyprawił. (Siada do biura potém wstaje.) Strasząca zagadka!
Na co mi tę broń przysłał ten wartogłów stary?
Jakie mógł mieć powody — jakie ma zamiary?
Niemy Paolo! Czego chcesz?
Uniżony sługa — całuję rączki Pańskie — bardzo się cieszę że Pana widzę — Pan bardzo dobrze wyglądasz — rumiano — pięknie — całuję rączki Pańskie.
Dosyć tych komplementów, czego chcesz?
Dziś rano łapałem ryby.
Łapał ryby.
Ale nic, nic, nie złapałem.
Co mi do tego.
Wracałem z prożnemi rękoma i płynąłem łódką
po pod pańskie okna.
Kiedy byłem pod oknem, coś z góry na mnie spada.
Coś spadło na niego.
Uderza mnie w ramię — stłukło ramię — och bardzo mnie boli — bardzo.
Cóż mi do tego, że ci ramię stłukło i że cię boli?
Ale ja mądry — ja mam rozum — byłoby w wodę upadło — ja łap — pomyślałem sobie że to Barona co mieszka na górze i oto przynoszę Panu.
Co to jest?.. Ja niewiem... czego kiwasz głową?
Nie chcę... to nie jest moje... przeklęty niemowo.
Żartujesz — ja rozumiem — żartujesz.
Jakto żartuję? Ja nie żartuję, rozumiesz?
Zobaczył moją rękę.
W tym oto ubiorze — piękny... och, och, bardzo piękny, jeszcze tak pięknego nic nie widziałem.
Przeklęcie!.. Jak odbiorę będę miał spólnika...
Nie wezmę, jeszcze gorzej... bo z tego wynika
Że albo dla nagrody złoży gdzie w urzędzie,
Albo zechce sprzedawać i schwytany będzie.
W jednym i drugim razie mam śledztwo na karku.
Stłukło mi ramię — bardzo boli — nie będę mógł zarobić — mam dzieci — pięcioro — daj mi Pan co — byłoby wpadło w wodę — ale ja mądry, ja mam rozum, złapałem ale mnie stłukło — mam pięcioro dzieci.
Na, masz, idź precz.
Daj mi więcej — proszę Pana — Pan taki wielki Pan — bogaty — ja mam dzieci — tyle — tycie — maluteczkie.
Co?! (pomiarkowawszy się.) Na, masz, ty stłuczony garnku.
Czy on wie co tu w środku, muszę jednak wiedzieć.
Lecz jak te słowa, „czy wiesz?“ na migi powiedzieć?
Ani rusz!.. Wiesz co w środku?.. tu?.. w tym papierze?
Tak, tak, płynąłem łódką... z góry spada coś ciężkiego i byłoby w wodę wpadło...
Nie powtarzajże łotrze, bo mnie chętka bierze...
Ja ci się pytam co ten.... tu papier osłania...
Czy wiesz? Czy wiesz? Czy ty wiesz? O! znak zapytania.
Tak, tak, wyrzuciłeś przez okno — ja zobaczyłem rękę w tej oto sukni, bardzo piękna — och, och, bardzo piękna.
Ech jak cię trzepnę. (Paolo odskakuje. Baron udaje śmiech, potem bierze za rękę Paola i przyciąga do siebie).
Pójdź tu mój kochany.
Patrz... to pakiet... o!.. o!.. o!.. wstążeczką związany...
Ale tam, tam, (aż przysiadając) tam... w środku... w brzuchu... co tam skryto?
Czy wiesz? lubko, kochanku, (zawsze głaszcze) brygancie, bandyto.
Mam dzieci sześcioro.
Tyle, tycie — jedno przy piersi, a mnie ramię boli.
Dość tego, idź, idź... płacę a nic nie wyjaśnie
Bodaj cię djabli wzięli... niech cię piorun trzaśnie!
Dzień feralny. (po krótk. milcz.) Rewolwer! Straszny choć zakryty
Żebym wiedział przynajmniej czy on nie nabity.
Taką biorę nagrodę za najczystszą cnotą,
Za opiekę nad dziećmi, za me lata złote,
Za to żem się wyrzekła świętych uczuć serca!
Nietylko mnie opuszcza podły przeniewierca,
Ale zagraża oraz memu honorowi,
Bo świat wszystkiemu wierzyć będzie co on powie
A on własnej płochości zwali na mnie winę.
O Boże, z żalu, hańby i ze złości zginę.
Panie Negri.
Co Pani?
Proszę bądź tak grzeczny,
Idź, kup mi funt trucizny...
Pomysł średniowieczny.
Zadam straszną truciznę i jemu i sobie...
I od wiarołomnego wybranej osobie...
I ojcu tej osoby... i Barbiemu razem.
Nie, nie! Nie chcę trucizny. Chcę się mścić żelazem.
Idź, kup mi dwa sztylety. Cóż stoisz jak skała?
Mówże co!
Czekam Pani, byś mówić przestała.
Czyż ja mówię?! Ja płaczę... ja cicho łzy leję.
Powiedz z kim się chce żenić. Daj śmierć lub nadzieję.
Rozważywszy rozmowę tak moją jak Pani
Cośmy mieli z Baronem, serce moje rani
Pewność niezaprzeczona, że ten pawian stary...
O! o! pawian i stary!..
Ma podłe zamiary
Wciągnąć w śluby Otyldę moją ubóstwioną.
Córkę Montego?
Tak jest. Lecz pierwej me łono
Tysiącem przedrze razów, nim spełni co marzy.
Tylko po moim trupie dojdzie do ołtarzy.
Nie, nie, to być nie może. Baron mało ceni
Osobiste zalety; jeśli się ożeni,
Jeśli zdepce me prawa, nie pomny na Boga,
To tylko dla majątku — Otylda uboga!
Powody mi nieznane, lecz znane zamiary.
A w stałość twej kochanki, maszże dosyć wiary?
Ach, gwiazdy nie są tak pewne że roziskrzą nieba,
Że je potem rozstąpi wóz ognisty Feba,
Jak ja serca Otyldy. Nie ufać przysiędze,
Byłoby plamić kartę w Odwiecznego księdze,
Posądzać ją o zmienność byłoby tak zbrodnią,
Jak nazwać blask aniołów, piekielną pochodnią.
A ojca jestżeś pewny?
Monti człowiek prawy,
Lecz niestety nie umie kierować swej nawy.
Pieniężne huragany uderzając nagle,
Pędzą w morza szalenie, lub zrywają żagle.
O biedna ty Otyldo! Ty może w tej dobie
Pamiętając o ojcu, nie myślisz o sobie.
Co za myśl piorunowa!
Widząc go w potrzebie,
Co ma, niesie w ofierze, to jest sama siebie.
Ach strasznie i boleśnie! Jej dusza wspaniała
Może w sidła szatańskie uwikłać się dała.
Niechże spełni jak córka, ostatnią ofiarę,
A potem uświęcając zaprzysięgłą wiarę,
Staniemy przed odwiecznym natury obrazem,
I w krater Wezuwiusza rzucimy się razem.
Istne szaleństwo! Nieba nie sięgajmy czołem,
Ale córkę i ojca ratujmy pospołem.
Nie dozwolim Otyldzie spełnić poświęcenia
I Montemu oszczędzim zgryzoty sumienia.
Idź, jedź i nie wchodząc w słowną praw obronę,
Uwieź swoją kochankę jakby własną żonę.
To być nie może, ona na to nie zezwoli.
Być musi, choćby nawet pomimo jej woli.
Jak już raz u mnie będzie, poradzimy snadnie.
Z moich ją rąk Pan Baron pewnie nie wykradnie.
Ależ nie wiem gdzie Monti, ja go szukam właśnie.
Jak pocisnę Barona, rzecz całą wyjaśnię.
Nie, rzecz całą popsujesz. Gdzie Monti przebywa
Musimy się dowiedzieć... ale myśl szczęśliwa!
Margrabina Belcampo sprzyja mi łaskawie,
Może być nam pomocną w naszej spólnej sprawie.
Lecz w tej wczesnej godzinie nie przyjmuje damy,
Napiszę więc bilecik, wręczysz go jej samej.
Możesz mówić otwarcie, będzie cię słuchała
Bo lubi wszystko wiedzieć i pomódz by chciała.
Przez ogród bardzo blizko, będziesz tam w minucie.
Chodźmy, w Bogu nadzieja.
Smutne mam przeczucie,
Że czas tylko tracimy szukając gdzieś rady.
Lżej trafiłbym do końca, ostrzem mojej szpady.
Dziś jakoś krótsze schody, jakoś wyższe progi...
Nie wiem co to jest — chciałem już wracać z pół drogi.
Trzęsą się łydki moje — zginają kolana,
Po grzbiecie przelatuje jakaś dreszcz nieznana...
A przytém, zdaje mi się, że się trochę boję.
Oby już koniec wzięło to poselstwo moje.
Na co téż Baronowi te harce wyprawiać?!
Samochcąc szukać guza i drugim nabawiać?!
I cóż Pani Pameli zarzutem się stanie?
O Boże! z Panią Barbi co za porównanie!
Pani Pamela jeszcze jak to mówią jara,
Pani Barbi nie młoda, nawet troszkę stara.
Pani Pamela miła, jeszcze czasem ładna,
Pani Barbi mniej ładna... brzydka... ba szkaradna.
Kształtów Pani Pameli okrągłość nie szpetna,
U Pani Barbi wszystko negacya kompletna.
A jaka nie łagodna... strach!.. nikt nie uwierzy,
Że mnie nawet dalibóg czasem i uderzy.
Sekatura! Co?
Barbi! Barbi co się dzieje?
Gdzie?
Nie uważałeś?
Co?
Jakiś zły wiatr wieje.
Sziroko.
Jakiś ruch... coś... czego człek się boi.
Chciałem pójść przez most, warta.
Wszak tam zawsze stoi.
W bramie miejskiej żandarmy.
Po trzech w każdej bramie.
Więcej dziesięciu. Jeden chwycił broń na ramię.
Może przypadkiem.
Duszno! Daj mi proszę wody.
Same czoła zmarszczone, śmiejące się brody.
Ten we mnie wzrok szatański topi jakby dzidę,
Tamten staje jak stanę, a idzie jak idę,
Ten wyprzedzając spiesznie, kłania mi się nizko,
Ów stąpa krok w krok za mną a tak blizko, blizko,
Że jego dech piekielny czułem na mym grzbiecie,
Nareszcie... jakoś mi się... ściemniało na świecie,
Zimny pot oblał czoło, zatrzęsły się nogi
I bez woli i wiedzy, wstąpiłem w te progi.
Sekatura! Pan Baron jesteś troszkę chory...
Może z Panią Pamelą ranne rozgowory
Wywarły jakieś nagłe miłośne wzburzenie...
Lub żołądek popsuty... lub téż zaziębienie.
Wplątał mnie hultaj.
Kto? Jak?
Barbi, co się dzieje
Z Salvandorem?
Źle pewnie.
Ależ mam nadzieję,
Że się to dobrze skończy.
Ja nie.
Być nie może
Aby mnie zabijano że broni nie złożę.
Ależ Panie Baronie, to stan oblężenia.
Podług rodzaju broni kara się odmienia.
Tak, mniej jest karygodne armaty ukrycie,
Jak narzędzi zdradliwych a to mianowicie:
Szpady w lasce, wiatrówki, zwłaszcza rewolwera,
I słusznie, bo to wrota do zbrodni otwiera
By jedni życia drugich po kieszeniach mieli.
Ot, rewolwer jak figa, a sto razy strzeli.
Duszno!.. pójdę do siebie...
Ach Panie Baronie,
Kiedy już jesteś w Pani Pameli salonie,
Nie odchodź, jej nie widząc — przykro by jej było.
Tak... tak... dobrze, uwiadom zawsze drogą, miłą,
I szanowną Pamelę, że jej sługa czeka.
Tu wrzucę żar piekielny co mnie wskróś przepieka.
Niemy! znowu ten niemy — czart w jego osobie.
Ja się boję... sam siebie... nie dowierzam sobie,
Bo mógłbym go... mógłbym go... (robiąc gest pchnięcia nożem) ten, ten, ten to tego...
A mam, mam chęć.. O Boże! zbawże mnie od złego!
A to co? to pięknie! mnie, mnie, pięścią grozić...
Ja mu odniosłem co złapałem i t. d.
Ach Panie Ba!.. Co? gdzie? jak? Czy obelga nowa?
Panie Barbi co to jest?.. spisek, zdrada, zmowa...
Ja Pana zabić mogę.
Konieczności niema.
Bo to ja, ja mówiłem niech się Pan zatrzyma,
Dobra Pani Pamela, do względów ma prawa...
A on na to — tak, dobrze, szanowna, łaskawa,
Uwiadomże ją proszę, że przyjaciel czeka.
Dlaczegóż ten przyjaciel przedemną ucieka?
Spytaj się Pan niemego czy go jeszcze zastał.
O, co to, to nie — będzie rękami mi szastał,
A ja się niemych boję. Migi, figi owe
To przedrzeźnianie djabła, że im odjął mowę.
(wzrusza ramionami i mówi z migami do niemego.)
Czy widziałeś Barona? czy ci co powiedział?
Pokaż mi co tu robił — czy chodził? czy siedział?
Ile mogłam zrozumieć, wyszedł rozgniewany.
Gniewu w nim nie dostrzegłem, lecz był pomieszany,
Był blady... prosił wody...
Pił wodę, był blady...
Ależ on może chory... wyprawię na zwiady.
Idź, patrz, szukaj Barona — patrz czy nie zasłabnie.
Ale zawsze zdaleka...
Na, masz... spraw się zgrabnie.
Rozumiem, rozumiem, o ja mam rozum i t. d.
A teraz, między nami... siadaj... przy mnie... blisko...
Całuję rączki.. tu mi dobrze... (na stronie) a tam ślizko.
Umiesz być szczerym?
Umiem jak mnie nikt nie straszy.
Bo szczerościt nam trzeba do rozmowy naszej.
Jesteś druhem Barona... zbyt usłużnym może,
Lecz wiernym... Powiem zatem czém się teraz trwożę.
Kiedym po żwawej scenie do domu wróciła,
Ochłonąwszy cokolwiek jeszczem w błędzie była,
Że związków jak są nasze, łatwo się nie zrywa,
Może on był za przykry, ja za popędliwa,
Lecz i on może czuje cząstkę mej boleści,
Wysłałam więc Maryetkę, po dokładne wieści.
Z Maryetką ma się żenić Barona odźwierny;
Wszystkiego téż com chciała, mam już raport wierny.
Słuchałam go gdyś nadszedł i powtórzyć muszę,
Abyś był w stanie pojąć, zrozumieć mą duszę,
Po mém odejściu, zdrajca żalu nie objawił,
Przyjmował jak zwyczajnie, telegram wyprawił,
Mówił z Negrim, z Parolim... tak minęło rano.
W południe jakiś pakiet z poczty mu oddano.
Coś tam było zapewne wielkiego znaczenia,
Bo od tej chwili, inny człowiek: postać zmienia,
Blady, gniewny, na wszystkich groźném rzuca okiem,
Sam ze sobą rozmawia, dużym chodzi krokiem,
Drzwi wciąż na klucz zamyka i znowu otwiera,
Potem zwiedza gmach cały, w każdy kąt zaziera,
Nakoniec wyszedł w cudzym kapeluszu z domu.
Sekatura!
Lecz tego nie powiesz nikomu.
Broń Boże!
Gdyby tu szło o szkody jakowe,
Byłby on z piórem w ręku łamał sobie głowę,
A nie biegł przez mój salon, jak biegun do mety.
O! wierz mi Panie Barbi, nasz Baron niestety
Wplątał się w jakiś spisek.
A, na miłość boską,
Ciszej!.. ściągniesz nieszczęście, niedorzeczną troską.
Ja wiem wszystko co robi, co robić zamierza.
Ależ się takich rzeczy i bratu nie zwierza.
Wiesz ty, że w spiskach każdy o północy w masce,
Przysięga tajemnicę na szkieleta czaszce?
Sekatura!
Że z kościotrupem ręka w rękę,
Ślubuje wszystkim zdrajcom najstraszniejszą mękę.
Zgroza!
Wiesz! wiesz!.. nic nie wiesz — chyba żeś sam w spisku.
Ja! ja!
Nie, nie, nie jesteś bo tam niema zysku,
Ale Baron wplątany. Jego pomięszanie...
Straszące.
Bladość...
Straszna.
Niemego zeznanie...
Nie do pojęcia.
Ale cóż tu robił?
Siedział.
Potém?
Pił wodę... i...
Cóż?
Do siebie powiedział:
Wplątał mnie hultaj.
Widzisz! widzisz! sam wyznaje.
Ależ...
O Monti, Monti! Ciebie w tém poznaję!
Monti! Co pani mówisz?
Ten wplątał, ten zgubi,
A za to jego córkę Pan Baron zaślubi.
Bo tego nie zaprzeczysz?...
Nie zaprzeczę Pani,
Nawet powiem że tę myśl mój rozsądek gani,
I żem już Baronowi mówił bez ogródki,
Jakie niebezpieczeństwo, jakie złe ztąd skutki.
Będziem więc działać wspólnie.
Tak, wspólnie w tym względzie,
Tu nie zdradą przyjaźni, lecz usługą będzie.
Poznajże więc mej duszy i stronę tajemną.
Pomimo że postąpił tak okrutnie ze mną,
Że nie może swej zdrady uniewinnić niczem,
Że chce splamić mój honor przed świata obliczem,
Honor, który ja zawsze nad me życie cenię,
Panie Barbi... ja kocham, kocham go szalenie.
Sekatura!
Pojmiesz więc, co za świat boleści,
Na całą moją przyszłość jego zamiar mieści...
I kiedyż Pan Kapitan córeczkę przystawi?
Monti tu nie przyjedzie i ślub się odprawi...
Ślub!.. ślub się nie odprawi...
Nie odprawi, pewnie.
Ale za co Pani na mnie spoglądasz tak gniewnie?!
Gdzież Monti? — tam pojadę... uprzedzę Barona,
Wszystkich rozpędzę... ja... ja jego przyszła żona...
Albo kogoś wyprawię co temu zaradzi.
Więcej nic nie chcę wiedzieć — niech go Bóg prowadzi.
Ja temu co przyrzekłem, wiernym pozostanę,
Lecz muszę złożyć ciężar, zlecenie mi dane,
A Pani zaś słuchając, chciej mieć wzgląd łaskawy,
Że ja jak Piłat w Credo, wlazłem do tej sprawy.
Cóż chce mój narzeczony, wiedzieć mi przyjemnie.
Idź do Pani Pameli — rzekł — oświadcz odemnie...
Nie mógłże sam oświadczyć?
Mógł... mógł bez wątpienia,
Na honor wielka prawda.
Mów, słucham zlecenia
Cóż?.. No!..
Oświadcza... najprzód... najprzód swe ukłony...
Potem?
Najniższe...
Potem?
Że jest przymuszony...
Wstąpić w śluby małżeńskie. (Pamela wstrzymuje się w złości, Barbi kończy prędko) Jeśli Pani zatem
Nie zechcesz mu przeszkadzać... skarżyć się przed światem,
Jeśli na wieś wyjedziesz cicho i spokojnie,
On, zapis zaraz zwróci, wynagrodzi hojnie.
Barbi!.. jesteście łotry — oczy ci wyłupię,
A potem, jak Pan Baron, hojnie je wykupię.
Ależ łaskawa Pani, wszak Pani wiesz przecie
Żem niewinny... jak nowo narodzone dziecię.
A prawda!.. Zapomniałam o naszej przyjaźni.
Sekatura!
Wszystko to tak mi nerwy draźni,
Że bić kogoś, coś szarpać mam chęci ogromne,
Nie bierz mi więc Pan za złe, jeśli się zapomnę.
Merci!
A Baronowi odpowiemy razem.
Proszę. (Podając mu rękę.)
O Boże!
Jednym dam mu ją wyrazem.
Margrabinym nie zastał.
Znowu ten brodaty!
Już wiemy gdzie jest Monti... jedź bez czasu straty...
Panie Barbi, gdzie Monti?
Powiedz Pani wprzódy,
Że zdradzając Barona, mam zacne powody.
Powiem, powiem... lecz prędko, gdzie Monti?
W Modenie.
Ale nas zgubić może moje oddalenie,
A przyjaciel Barona może w tym zamiarze,
Zamiast na zachód, na wschód jechać mi dziś każe.
Nie, nie... ręczę za niego.
Co rozkażesz zrobię,
Ale jeżeli zdradzisz, pamiętajże sobie,
Że jak Boa Konstryktor życie twe obwinę,
Boleściami okolę każdą twą godzinę;
Że jak piekielna mara na twych piersiach siędę,
I jak Wampir niesyty krew twoją pić będę.
To nie jedź! Sekatura! Co Pan masz za prawo
Straszyć mnie, trwożyć, grozić jakąś zemstą krwawą?
Ja jestem obywatel, mam dwa domy w mieście,
Opłacam z nich podatek... mam syna nareszcie.
Skończcieże śmieszną sprzeczkę, nie na czasie wcale.
Panie Negri, idź spiesznie.
Idę... idę (do Barbiego grożąc) ale!..
Boa Konstryktor!... Wampir!... Wiem że to czcze słowa,
Lecz od nich serce bije i kręci się głowa,
I będę przez sen krzyczał, widząc węże wszędzie,
I Pani Barbi znowu za nos ciągnąć będzie.
Chodźmy. Ktoby tam zważał na poety słowa?!
Boa konstryktor!.. Wampir!.. gorączka gotowa.
(Spotykają się — za Negrim drągarz niesie kuferek.)
Gdzież tak spieszysz?
Do dworca żelaznej kolei.
I dokąd jedziesz?
Jadę za głosem nadziei.
A ten głosek gdzież wabi ulubieńca Feba?
Do Modeny. W Modenie promieniste nieba.
Tam Monti, tam Otylda moja ubóstwiona,
Spieszę rozerwać sidła chytrego Barona.
Baron mi się wyśliźnie jak Otylda bryknie.
Ale nic z twej podróży ponoś nie wyniknie,
Bo słyszałem z pewnością, że Monti w Turynie.
Jeżeli nie w Modenie, jeden człowiek zginie. (Odchodzi.)
Pchnę Barona zazdrością, niech za Negrim goni,
Niech narzeczonej a raczej niech posagu broni.
Lecz nadto jest bankierem by sięgnął po żonę,
Nim zedrze z jej majątku straszącą zasłonę,
Jak go więc ćwiknę, będzie musiał pędzić cwałem.
Jedną drogą zbawienia, którą mu wskazałem.
Zszedłem się z hrabią Viani — zasyła ukłony.
Tak, tak, dobrze, dziękuję.
Jest uszczęśliwiony
Żeś Pan Willi nie kupił.
Ja nie mniej.
Szkoda,
Kupców ma dość...
Winszuję.
Stanowczo więc zgoda?..
Zerwana.
I kawaler Maltański był u mnie.
Dobrze, dobrze.
Nareszcie przemówił rozumnie.
Powiada że dług kiedyś co do grosza spłaci,
Ale pierwej na czele swych zakonnych braci,
Chce Stambuł atakować... i prosi na drogę.
No, potem o tem, adieu! (Odchodzi trochę w głąb sceny.)
Może służyć mogę.
Kuryerek dość ciekawy, wyraźnie powiada,
Że finanse poprawić, najprościejsza rada:
Nic nie płacić, a cudze brać, brać co się zdarzy,
Tak się dochód z rozchodem wkrótce zrównoważy.
Ciekawy artykulik, niech go Pan przeczyta.
(Odchodzi.)
(zrywa się przestraszony i upuszcza papiery.).
Co to jest?
Nic. Przepraszam.
Jak? Nic. Szpieg, bandyta!
Szpieg. Przed temi trutniami już schronienia niema...
Połknęliby uszyma, zjedliby oczyma.
O! o! przepraszam.
Panie!.. czego Pan tu żądasz?
Dlaczego nieproszony w altany zaglądasz?
Niechcąc...
Znasz Pan tę damę?
Damę?
Powiedz szczerze.
Co?
Znasz tę damę?
Jaką, panie oficerze?
Tę, co tam była ze mną.
Z Panem była dama?
Ze mną albo nie ze mną.
Sama czy nie sama,
Nigdy jej widzieć nie chcę... nigdy jej nie spłoszę.
A!.. tym tonem przemawiasz? To mój adres.. proszę..
Bardzo Panu dziękuję... lecz cóż ja z nim zrobię?
Co Pan chcesz — a daj mi swój.
Nie mam dziś przy sobie.
Baron Mortara, bankier — firma wielce znana.
Tak!... Mortara i bankier... (Odbiera bilet.) Bądź zdrów.
Sługa Pana,
Uniżony, najniższy!
Ale radzę szczerze,
W altany nie zaglądaj mój Panie bankierze
Mógłbyś wziąć większy procent niż go brałeś kiedy.
Ach jabym brał i mniejszy, bylem wylazł z biedy.
Jak się pozbyć tego psa, tego rewolwera?..
Jak go chcę schować, sto ócz ze wszech stron poziera.
Rzuciłbym gdzie do dziury... a nuż pies wystrzeli.
Hm... hm... właśnie w tém miejscu, tu, przeszłej niedzieli,
Skradli mi chustkę... może... jak szczęście dopisze,
Skradną mi i rewolwer. Tam jakieś urwisze
Niby ślepe na wszystko, niby grą zajęte...
W nich nadzieja... spróbujmy... Chustka na ponętę.
Mój łaskawy dobry Panie,
Miej nademną zlitowanie,
Daj mi szeląg proszę o to,
Bom jest biedny, bom sierotą;
Ani ojca, ani matki,
Ani grządki, ani chatki,
Mój Wielmożny Jaśnie Panie,
Miej nademną zlitowanie,
Trzy dnim w gębie nie miał chleba,
Daj, daj proszę, bo mi trzeba.
Nic nie dostaniesz. Wstydź się żebrać — zarób sobie.
Co dostanę to zarobię,
Oświecony Książe Panie,
Najjaśniejszy Królu Panie,
Miej nademną zlitowanie (ciągnąc za poły.)
A nie pójdziesz mi zaraz!... ty... ty... napastniku!
Kukuryku! kukuryku!
Zjedz djabła! Chustkę ukradł, rewolwer zostawił.
Lecz nadziei nie tracę bo się gładko sprawił,
Ale muszą mieć pomoc, starania dziecięce.
Byle z mojej kieszeni przeszedł pies w ich ręce,
Niech potem złapią, ćwiczą, moja rzecz skończona,
Jak się zaprę własności i któż mnie przekona.
Paniczeńku, szczęść wam Boże!
Obdarujcie też kaleczkę
Co zarobić nic nie może.
Ja mam biedną babunieczkę,
Matkę ślepą, siostrę głuchą
I tatunia z nogą suchą,
Matkę głuchą, siostrę suchą,
Głuchą... suchą... suchą... głuchą.
(Sięga po zegarek.)
Obdarujcie też kaleczkę,
Ja mam biedną babunieczkę.
Matkę głuchą, siostrę ślepą,
Ślepą, ślepą, głuchą, głuchą... i t. d.
Ha! wyleciał — wygrałem!.. serce we mnie hasa!
A teraz do Modeny! hopsasa! hopsasa!
Niemy! znowu ten niemy! (Chwytając Paola za piersi.)
Poczwaro przeklęta,
Dopókiż znosić będę twe piekielne pęta?
Ty łotrze! ty hultaju! ty djable rogaty,
Zaduszę cię, zagryzę, rozedrę na szmaty!
Spałem.
Tak, tak... widziałem.
Coś mi się śniło.
Wiem — wiem — ja patrzałem — ja, ja chłopca złapałem.
Dobrze, dobrze, masz talara.
Ustąpcie się hultaje!
A to boska kara!
Vivat! vivat! niech żyje nasz Baron Mortara!
I cóż mi się stać może? (Wstaje.) Co mi się stać może...
W najgorszym razie... nie, nie... za nadto się trwożę...
Ale Salwandor... A ba!.. Salwandor ubogi,
A ja... śmiało Baronie! stań znowu na nogi.
Skubną mnie wprawdzie, skubną, to boli najwięcej,
Ale wezmę posagu trzy kroć sto tysięcy.
Monti gorszy sęk... Monti skompromitowany.
Na co mnie, mnie broń przysłał, wszak mu jestem znany,
Powinien był pamiętać, że już dzieckiem małem,
Drewnianą nawet bronią, bawić się nie chciałem,
I któż ręczy, że takich rewolwerów krocie,
Nie rozesłał ten waryat burzliwej hołocie?!
Któż mi ręczy, że poczcie nie dano wyprawić,
Aby moją lojalność na próbę wystawić?!
Ten rewolwer mnie niszczy... jestem jak w malignie.
Co mi się w jednem oku piękny posag mignie,
Zaraz w drugiem pięć rurek jak nożami kraje,
A jak przymknę powieki, Monti w oczach staje,
Monti już z brodą po pas, ze sztyletem w dłoni...
Konspiracya czysta!.. Niechże Pan Bóg broni!
Ach Marku, coś ty zrobił!...
Chciejże skargi, żale
I przekleństwa, na później odłożyć wspaniale.
Niewdzięczny, już ja teraz nie mówię o sobie,
Ale o niebezpieczeństwie co zagraża tobie.
Mnie?.. Otóż się nie boję. (Śmieje się.) Straszysz mnie daremnie. (Śmieje się.)
Cóż?.. Mówże!..
Patrz mi w oczy. Gdyś wyszedł odemnie,
Gdzieś był? Milczysz? Więc prawdą owa wieść straszliwa,
Która już całe miasto jak strzała przeszywa?!
Jakaś bajka?
Nie bajka. Wychodzę z kościoła,
Pani kontrolorowa Rossi na mnie woła:
Pamelo! czy słyszałaś że się lud zgromadził
W miejskim ogrodzie, licznie, i adres uradził
Do Barona Mortary...
Adres! co za baśnie,
Co za szalone baśnie!
Tak też rzekła właśnie
Żona doktora Capi, której brat rodzony,
Jest w najbliższych stosunkach, przyjacielem żony
Pułkownika żandarmów. Źródło więc dokładne.
Zbieg ludu był ogromny, lecz narady żadne,
Ale Baron rozrzucał pieniądze garściami,
Wydał dziesięć tysięcy... samemi frankami
Nowiuteńkiemi jak dzień.
Zwaryowały baby!
Ja rzucałem pieniądze między jakieś draby!
Nareszcie Cavaliere Pipistrella wpada:
Byłem w ogrodzie, woła, pyszna ludu rada!
Pysznie Baron przemawiał, jak Demosten nowy,
Lud też wrzeszczał wiwaty do zawrotu głowy...
I wykrzyknął nakoniec jednogłośnym chórem
Barona de Mortara, naszym dyktatorem.
Niechże go djabli porwą tego Pipistrellę!..
Rozumu w nim za mało, a złości za wiele.
Byłem w ogrodzie...
Widzisz!.. O biada nam, biada!
Chustkę mi kradną... niemy złodzieja dopada...
Ja chcę dać za to franka, daję mu talara,
A on w radości krzyknął, niech żyje Mortara.
Niemy krzyknął, niech żyje?
No!.. niby... gestami.
Potem jak się podzielił z jakiemiś chłopcami,
Ci, dwa razy... raz tylko... wiwat zawołali.
Otóż to i rzecz cała. Ja poszedłem dalej.
Chłopców żandarm rozgonił.
Żandarm lud rozgonił?!
Była zatem utarczka, lud się pewnie bronił...
Krew płynęła... O biada!.. (Załamuje ręce.)
Ależ u kaduka!..
O milcz! twój gniew udany, już mnie nie oszuka...
Marku!.. Ty spiski knujesz...
O dla Boga, ciszej!..
Jesteś na czele spisku.
Gwałtu!.. Kto usłyszy!..
Marku! ja mam bolesny, gorżki żal do ciebie,
A wszystko ci przebaczę, ale ratuj siebie.
Oto na klęczkach błagam.
Chcesz abym oszalał?!
Chcę niech ginie świat cały, byleś ty ocalał...
Idź, spiesz, spiesz do Podesty, może za godzinę
Będzie za późno, powiedz, wyznaj swoją winę...
Ach oni cię uwięzić, oni zabić mogą.
Widziałem!..
Co?
Go.
Go?
Widziałem go.
Kogo?
Montego.
Monti tu jest!.. głowa mi się pali!
Z córką?
Z córką. (Pamela spiesznie odchodzi.)
Monti tu!.. świat się na mnie wali.
Z wagonu już zawołał: Jak się masz kochany
Panie Barbi. Kochany!.. dlaczego kochany?
Sekatura! Jednakże odrzekłem mu grzecznie:
Dobrze, dziękuję Panu... bo zawsze bezpiecznie
Być grzecznym z temi ludźmi... kto tam bowiem zgadnie,
Jakie, gdzie, komu, kiedy, przeznaczenie padnie.
Cóż jeszcze mówił?
Mówił, że kwaterą stanie
W domu Pana Barona.
Nic z tego mój Panie!
U mnie mieszkać nie będziesz.
Nawet nie wypada,
Lecz jak temu przeszkodzić? Z Montim trudna rada...
A coś i na Judytę Otylda zakrawa...
Jakoś mocno zuchwała i kaducznie żwawa.
Potem przybiegł ten... z brodą.
Negri?
Wampir raczej!
Wampir! Boa konstryktor!
Hę? Jak? co to znaczy?
Nic. Jak weszli do sali, patrzałem przez dziurkę.
Negri zdawał się błagać ojca, ojciec córkę...
Były jakieś zatargi a potem, w znak zgody,
Padli sobie w objęcia... zmięszały się brody
I kropiły się łzami jak święconą wodą.
Brody! Coś ty rzekł!.. Monti zatem z brodą?
Z brodą.
Ze sztyletem w ręku?
Nie, z parasolem.
Boże!
Tajne twoje przestrogi przyjmuję w pokorze
I jeżeli dziś z córką posag przyjąć muszę,
Z ojcem wszelkie stosunki raz na zawsze skruszę.
Idź, idź, spiesz Panie Barbi, wstrzymaj go w pochodzie...
Powiedz mu, powiedz co chcesz o ważnej przeszkodzie,
Która mu w moim domu mieszkać nie dozwala —
Niech sobie stanie w pięknym hotelu Donwala.
Wszystko zapłacę... potem odda... chwile lecą,
Idź!.. Odwiedzę go zaraz... jak się zciemni nieco.
Sekatura!
Przeklęcie! Ten przyjazd tu do mnie,
Te pogłoski po mieście, rosnące ogromnie,
Mogą ściągnąć uwagę — będziemy strzeżeni,
A rewolwer, rewolwer zawsze w mej kieszeni.
Źle, źle Panie Baronie.
Dla Boga! zemdleję!
Nasz układ trwa niezmienny, lecz się zamiar chwieje,
Szedłem od Excelencyi gdzie mnie wezwać raczył,
Kiedym w miejskim ogrodzie, Negrego zobaczył.
— Dokąd, pytam. — Do dworca żelaznej kolei.
— Gdzież więc odjeżdżasz? — Jadę za głosem nadziei,
W Modenie jest Otylda moja ubóstwiona,
Spieszę zniweczyć sidła chytrego Barona.
Chcąc zbałamucić, rzekłem: Monti jest w Turynie.
— Jeżeli nie w Modenie, jeden człowiek zginie —
Odpowiedział i odszedł.
Negrego oddalę,
Ale gorsze zdarzenie niespodziane wcale.
Monti przyjechał.
Monti przyjechał.
W tej chwili.
A więc do nóg upadam, wszystkośmy stracili.
Nie, nic nie stracone, byleś oświadczył potem,
Przed Excelencyą, żem nie wiedział o tém.
Ech mój Panie Baronie, nie trać słów daremnie,
Z jakąś niby opieką drwiłeś sobie ze mnie.
Zapragnąłeś posagu, chciałeś w lot ustrzelić,
Dlatego testamentu wzbraniałeś udzielić.
Że mnie zaś o rzecz idzie a nie o powody,
Udawałem głupiego przy zawarciu zgody.
Teraz nowe wybiegi. Czegóż mam być świadkiem?
Że go nie przyjmę, gdyby przyszedł tu przypadkiem,
Że póki na nim cięży jakieś oskarżenie,
Póty ja go znać nie chcę.
A z córką się żenię.
Cóż ztąd? Córkę za żonę można wziąć do siebie,
A teścia i za okno wyrzucić w potrzebie.
Ale kto się łączy z winnym, ten się winnym staje,
A przynajmniej, mój Panie, mocny pozór daje.
Zresztą sam się zakrztusi kto zanadto kadzi,
Wiedzą przytem z ogrodu gdzie droga prowadzi.
Możesz wierzyć tym baśniom?
Niczemu nie wierzę,
Ale jeszcze raz radzę, com radził w tej mierze.
Idź Pan do Excelencyi, ta sprawa się przetnie,
Jeżeli on pomoże — lecz wystąp szlachetnie,
Otwarcie a rozumnie, w Montego obronie.
Ja muszę go unikać, stać jeszcze na stronie,
Bobym do wszelkiej zwłoki zamknął sobie drogę.
Monti aresztowany.
Teraz zostać mogę.
Nie w moim domu przecie.
Nie wiem co to znaczy.
W samej bramie.
Przeklęcie.
Miało być inaczej.
Gdzie jest Baron? Gdzie Baron? Mój ojciec niewinny,
Schwytany, uwięziony, a Pan tu nieczynny!?
Idź!.. biegaj... broń go, brońże... mój Panie Baronie.
Lecz cóż ja zrobić mogę... ja go nie obronię.
Ależ bronić, nieszczęsny, miej przynajmniej wolę.
Pozwól Panno Otyldo...
Nic, nic nie pozwolę,
Póki mój biedny ojciec wolnym nie zostanie,
Nie zabiją nas przecie za korne błaganie.
Idźmy razem oboje.
I to być nie może.
Panie Barbi.
Nie mogę.
Ależ o mój Boże,
Trzeba przecie coś robić... Baronie chodź zemną,
A jeśli nasza prośba stanie się daremną,
Zbierz lud co cię na rękach dziś w ogrodzie nosił...
O wstrzemięźliwość w mowie, będę Panią prosił,
Inaczej...
Zwołaj twój lud pod sztandar czerwony...
Ja, ja stanę na czele — uderzę we dzwony —
Opanuję strażnicę... otoczę więzienie,
I ojca wyrwę z niego, albo w gruzy zmienię.
Miła Panienka!..
Panie... Paroli... chciej proszę...
Oświadczyć Excelencyi, że te mowy znoszę,
Ale potępiam solennie.
Idziesz?
Nie, nie idę.
Barbi!
Nie.
Pani! Pani! ściągniesz wielką biedę
Na swego ojca.
Baron tym razem jest szczery...
Schowaj więc te papiery.
Co to jest?
Papiery
Ojca, których nie trzeba by w rękę dostali
Nieprzyjaciele nasi...
Ani kroku dalej!
Paroli, Barbi, Negri, bądźcie mi świadkami,
Żem nie dotknął rękami, nie widział oczami.
Niechże schowa Pan Barbi.
Dziękuję. (Na stronie.) Judyta!
A ten jak spojrzy na mnie, aż w mózgu zaświta.
Mnie, mnie powierz Otyldo, — stracę chyba z głową,
Ale pozwól mi jedno, jedno tylko słowo.
Alboż bronię?!
Twój ojciec nie był uwięziony,
Ale przez oficera otrzymał ze strony
Szanownego Podesty, uprzejme wezwanie.
Piękna uprzejmość!..
Nie, nie... on tam już zostanie,
Ach Baronie, Baronie, po coś go sprowadził?!
Ja? ja go sprowadziłem?
A możeś i zdradził,
Bo mi mój ojciec mówił, a mógł dobrze wiedzieć,
Żeś lubił z dawien dawna, na dwóch krzesłach siedzieć.
Na dwóch! nigdy — na jednem siedziałem kamieniem
Gdzie mi kazano... i mogę zaręczyć sumieniem...
Zaręcz więc, że twój dawny przyjaciel bez winy,
Że jeśli tu przyjechał, to z twojej przyczyny,
Bo kiedy już odpisał a za mem przybyciem
Widział że ja ten związek mogę spłacić życiem,
Pospieszył tu czemprędzej — niech go Bóg zachowa!
Prosić o uwolnienie od danego słowa.
Jeżeli mu odmówisz, on pewnie dotrzyma,
A wtenczas dla mnie biednej już ratunku niema.
I mimo mej do Pana wyraźnej odrazy,
Spełnić muszę ofiarę i ojca rozkazy,
Ale wcześnie powiadam że kocham Cezara,
Że serc naszych, nie zmieni spełniona ofiara,
Że jest mem przedsięwzięciem, iść honoru drogą,
Ale razem co tylko siły starczyć mogą,
Nie przestanę pracować sposoby wszelkiemi,
Aby dom nasz, był zawsze piekłem na tej ziemi.
Całuję rączki. (Na stronie.) Córka jędza, ojciec w kozie,
Posag w sekwestrze — można skończyć na powrozie.
Moja Panno Otyldo, chciałem cię zaślubić,
Aby się twą miłością i szczęściem pochlubić,
Ale Cezar przybywa i Cezar zwycięża,
Gdy takie przeznaczenie, weźże go za męża.
Trwajcie w waszej łagodnej miłości niezmiennie,
Ja słowo twego ojca, zwracam wam solennie.
Niechże ci Bóg nagrodzi.
O wielki Baronie!
Ogrom wiecznej miłości, rozniecasz w mem łonie.
A my Panie Paroli, z mych uczuć wyrazem,
Do Jego Excelencyi pospieszymy razem.
(Monti wstrzymuje się we drzwiach.)
Monti!
Mój ojciec!
Krzyczcie stokrotne wiwaty,
I jeżeli ją macie, wystrzelcie z armaty,
Bo Jego Excelencya raczył mnie zaprosić,
Aby mi mógł nowinę przyjemną ogłosić,
Że mnie mój wuj bogatym zrobił niespodzianie,
Dał trzykroć sto tysięcy, daj mu niebo Panie!
Salvandor tam przytomny, szepnął w dobrej porze,
Że Jego Excelencya zezwoliłby może,
Bym w jego skarbie małą sumkę ulokował;
Co się też wnet stało, za com podziękował.
Excelencya mnie odrwił. (Wynosi się cichaczem.)
Widziałeś malarza?
Widziałem.
U Podesty?
Czy cię to zatrważa?
O! nie. Więc nie pod sądem?
Pewnie nie tym razem,
Bo pracuje swobodnie nad pięknym obrazem
Kuzynki Excelencyi, najśliczniejszej Pani
Margrabiny Belcampo i hrabiego Viani.
Margrabiny Belcampo? zatem uwolniona?
Wróciła?
Zkąd?
Z fortecy.
Co! z fortecy, ona?!
Co za bajka!
I hrabia Viani miał być wzięty.
Któż to nakłamał?
Barbi. Ten Barbi przeklęty.
Sekatura!
Przez niego nie kupiłem Willi.
Lecz zacóżeście pod sąd malarza wsadzili?
Nie my, lecz żona.
Właśnie w Podesty salonie,
Śmiano się z myłki. Zamiast w Sandora ustronie,
Wpadli do Salvandora i z przybytku sztuki,
Zabrali halabardę, dzidę i dwa łuki.
Żona, trwogę niewczesną rozniosła po mieście.
Com słyszał powtórzyłem, że naraża życie,
Ten, co broń zakazaną chowa, mianowicie:
Wiatrówki, rewolwery, szpady et caetera.
A propos! kontent jesteś z mego rewolwera?
Monti! Monti! człowieku!..
Wielkiem on zjawiskiem.
Z pięciu rurek raz po raz, za palca pociskiem,
Wyskakuje cudownie cygar już obcięty
I zapalony razem.
Zatem ten przeklęty
Rewolwer, nie rewolwer?
Rewolwer blaszany!
Nie chcę i blaszanego.
Ojcze mój kochany,
Że zostałeś bogatym, nowina nie mała,
Lecz ja ci powiem lepszą, żem wolną została.
Baron wraca ci słowo. (Pamela przechodzi do Otyldy.)
(rzucając się w objęcie Montego z udanem uczuciem.)
Jeżeli mój stary,
Dobry i drogi druhu, żądasz tej ofiary.
Żądam jej i przyjmuję dla tej drogiej pary.
Ja prócz waszego szczęścia, nic nie żądam więcej,
I co mam, weźcie wszystko.
Trzy kroć sto tysięcy,
Dziś wystąpię z Eola, wejdę do Gazety.
(tymczasem postępował ze spuszczoną głową a stając przed Barbim.)
Cóż Barbi?
Sekatura!
I strata niestety!
Ha! Nieme fatum! Bukiet! fiat co los uchwalił.
Przyjm... z moją... ręką...
Marku!..
Rewolwer wypalił!