Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom III/całość

Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TAJEMNICA

GROBOWCA

Powieść z życia francuskiego
(W 3-ch tomach)

TOM III



Syn.
I.

Okrzyk Maurycego: „Jaki ja nieszczęśliwy, zabiłem swego ojca“... — rozległ się w małym saloniku przy ulicy Surennes.
— Twego ojca! — zawołał oszołomiony Lartigues — twego ojca!... o!... ależ!... Wytłómacz się lepiej...
Maurycy wziął ze stołu karafkę, nalał wody w dużą szklankę, wypił całą duszkiem i odzyskał zimną krew, tak, że mógł opowiedzieć zdziwionym słuchaczom, co usłyszał od pani Rosier.
Zakończył opowiadanie na tem, jak hrabia Iwan przyszedł wieczorem do Aime Joubert. Verdler i Lartigues słuchali Maurycego i ze zdumieniem i z przestrachem. Lartigues nie mając śmiałości ani się odezwać, tłomaczył sobie teraz w myśli tę szczególną sympatię tajemniczą, którą od pierwszego widzenia poczuł do młodego człowieka — syna swego — i patrzył na Maurycego z wyrazem rozrzewnienia i zachwytu.
— O! o! — rzekł Verdier po chwili milczenia. — Syn hrabiny Kurawiew znajduje się w Paryżu i stał się sprzymierzeńcem Aime Joubert — która służy w policji i szuka Lartigua! to rzecz ważna dla nas i istotnie niebezpieczna!
— Trzeba nam się uwolnić od Aime Joubert — przerwał Lartigues.
— Uwolnić! jak? — zapytał Maurycy.
— Zabić!
— Nie zabijecie jej! — zawołał Maurycy.
— A któż nam przeszkodzi?
— Ja... to moja matka... Bronić jej będę.
— Nie chcę, abyście ją zamordowali.
— Wolisz, ażeby nas zgubiła?
— To moja matka! — powtórzył Maurycy. — I tak już dość, że ojca zabiłem, nie dozwolę wam tknąć się mej matki.
— Dosyć tych czczych gadanin — rzekł rozkazująco Verdier. — Zdołaliśmy dotąd ujść przed poszukiwaniami Aime Joubert i hrabiego Kurawiewa, potrafimy się im wywinąć i na przyszłość. Bądźmy ostrożni, podwójmy baczność i przezorność, pracujmy bezustannie nad wykonaniem naszego wielkiego planu, a jak tylko milionerami zostaniemy, pojedziemy do Ameryki, — gdzie nie będziemy już się niczego obawiać.
— Nie wszystko jeszcze wiecie — mówił dalej Maurycy — niebezpieczeństwo nie tylko w tem... bo jest ono od nas już o wiele bliżej i może jutro będzie już za późno z niem walczyć.
— Jutro! — powtórzyli razem Lartigues i Verdier.
— Tak, bo jutro Oktawja, dawna moja kochanka, teraz ulubienica hrabiego Iwana, aresztowana będzie; ona wszystko wyśpiewa, ja zginę i wszystkie plany nasze przepadną.
— Oktawja? hrabia Iwan? — wyjąkał Verdier — cóż to znów znaczy?
Maurycy opowiedział historję spinki.
— Do kroćset diabłów! — zawołał Lartigues. — Jeżeli zacznie śpiewać, a zdaje mi się, że to nastąpi i wyśpiewa wszystko, nasz Maurycy rzeczywiście w wielkiem będzie niebezpieczeństwie. Ja byłbym za tem, ażeby dziś jeszcze wyjechał z Paryża.
— Uciekać, wszystko to jedno, co przyznać się do winy — odparł Verdier.
— Cóż więc w takim razie uczynić?
— Oktawja nie powinna powiedzieć, do kogo należy ta spinka! — rzekł Verdier i wyjął z pugilaresu grubą, złotą igłę, długości dwudziestu centymetrów.
Pokazał Maurycemu tę igłę i mówił dalej:
— Pójdziesz zaraz do Oktawji... a to ci zapewni jej milczenie. Kiedy jutro zrana przyjdą ją aresztować, znajdą ją nieżywą.
Maurycy wzdrygnął się z przerażenia.
— Zabić ją — wyszeptał — popełnić tak nikczemną zbrodnię, na to nigdy się nie zgodzę.
Verdier wzruszył ramionami i odrzekł:
— Jeżeli dozwolisz Oktawji opowiedzieć wszystko, czeka cię szafot, wybieraj między życiem jej a swoim.
Maurycy drżał, ale wywody Verdiera odniosły zwycięstwo nad jego chwilowem wzburzeniem.
— Fatalne przeznaczenie mnie popycha! — wyszeptał. — Oktawja nie powie nic.
Schował igłę złotą do pugilaresu i rozstawszy się ze wspólnikami, wrócił do karetki, która go przywiozła i czekała na niego i kazał jechać na ulicę Navarin.
— Jest list do pana! — zawołała odźwierna, gdy go zobaczyła.
Młodzieniec wziął list i poznał pismo Oktawji. Wszedłszy do pokoju, zapalił świecę, rozerwał kopertę i przeczytał.
— Czeka na mnie — szepnął paląc list — sama się na śmierć skazuje.
Włożywszy na siebie ubiór podróżny, znacznie zmieniający jego powierzchowność, wziął oba klucze, przysłane mu przed kilku dniami przez Oktawję i wyszedł spokojny, chłodny, stanowczy, słowem taki, jakim go przedstawiliśmy czytelnikom na początku opowiadania.

★ ★ ★
Opuśćmy obu złoczyńców i powróćmy do Aime Joubert, która pojechała do prefektury policji. Naczelnik policji śledczej natychmiast ją przyjął. Opowiedziała mu o wszystkiem, a on poprosił ją, ażeby nazajutrz o ósmej zrana czekała w karetce na rogu ulicy Comartin na wypadek, gdyby jej obecność była potrzebną.

Naczelnik policji śledczej wezwał komisarza i długo ze sobą rozmawiali.

II.

Po odejściu agentki i komisarza naczelnik policji śledczej zajrzał do agentów. W izbie dyżurowało sześć „numerów“.
— Jodelet jest? — zapytał naczelnik, stanąwszy we drzwiach.
Agent Martel, siedzący tuż przy drzwiach, odpowiedział:
— Nie... jest na straży.
— Gdzie?
— Na rogu ulicy Comartin.
— Taką samą, jak ja miał myśl — pomyślał naczelnik — ale skąd mu to przyszło do głowy?
Chciał już zapytać, gdy Martel rzekł:
— Posłała go pani Rosier!
— Ona o wszystkiem myśli! — szepnął naczelnik z uśmiechem, potem dodał:
— O której godzinie poszedł?
— Krótko przed jedenastą.
— Chodź ze miną Martel, poszukamy Jodeleta.
Agent udał się za naczelnikiem policji. Powietrze było brzydkie. Chłodna, gęsta mgła powlokła cały Paryż. Naczelnik policji zatrzymał przejeżdżającą, niezajetą dorożkę, kazał Martelowi usiąść obok siebie i w drodze opowiedział mu, o co chodzi. Potem z agentem wysiadł z karetki na rogu bulwaru i ulicy Comartin. Tuż przy nich na chodniku dał się słyszeć lekki trzask, błysnęło światełko i prawie zaraz zgasło.
— To Jodelet zapala cygaro — rzekł Martel.
— Co słychać? — zapytał naczelnik policji, zbliżywszy się do niego. — Zauważyłeś coś podejrzanego?
— Dom, o którym mowa, ot tam... wchodzi się do niego bez pomocy odźwiernego. Przed pół godziną widziałem, jak dwóch ludzi otworzyło furtkę w bramie. Jeśli to lokatorzy, pozostaną w domu. Jeżeli zaś są obcy, co przyszli dla jakich podejrzanych powodów, to nie zostaną... i dlatego za pierwszym, który wyjdzie przed świtem, podążę.
— Jak najzupełniej to pochwalam — odpowiedział naczelnik — i sami też zostaniemy z tobą, bo mogą wyjść obaj, jeden za drugim, a kiedy ty podążysz za jednym, Martel śledzić będzie drugiego, a ja zostanę na straży.
— Mgła bardzo przeszkadza — rzekł Jodelet.
— Tak, ale za to dobra, że nie pozwala nas widzieć, a bulwary są puste. Rozejdźmy się. Niech każdy z was stanie o dziesięć kroków od bramy na prawo i lewo. Mieszkanie tej panny jest zdaję się na pierwszem piętrze?
— Tak.
— Zauważyliście światło?
— Żadnego nie widać. Wszystko pozamykane hermetycznie.
— Zajmijmy nasze stanowiska.
Naczelnik policji, nie oszczędzając siebie, jak na wodza przystoi, i obaj agenci, stanęli na umówionych miejscach. Martel znajdował się na prawo od ulicy Comartin, Jodelet od strony bulwaru, a naczelnik stanął wprost kamienicy.
Mgła coraz bardziej gęstniała i wkrótce nasi strażnicy stali się już niewidzialnymi dla siebie. Zostawmy ich drżących od zimna, na wilgotenem powietrzu, a sami przejdźmy się za próg pilnowanego przez nich domu.
Maurycy, podchodząc do domu, nie dostrzegł człowieka, nieruchomo stojącego po drugiej strome ulicy, a gdyby był nawet zauważył, nie obudziłoby to w nim żadnej nieufności. Oktawja czekała Maurycego nietylko z niecierpliwością, ale z niepokojem. Oczekując nań przy niezamkniętych drzwiach od przedpokoju, wpuściła młodzieńca i zaprowadziła do pokoju, zasunąwszy rygiel u drzwi wchodowych. Pomiędzy przyjaciółmi zawiązała się poufna rozmowa, przy końcu której Oktawja rzekła:
— Koniecznie postanowiłam zostać hrabiną Smoiłow i nic na świecie nie może mnie zmusić do wyrzeczenia się tej myśli. Wystaw sobie, jak będę wyglądała, gdy zostanę hrabiną, prawdziwą hrabiną z krociami rocznego dochodu!... Matka moja dopiero cieszyć się będzie!... to, teraz się już uspokoiłam, pomówimy z sobą, ty jesteś rozumny, chcę ci się więc poradzić, jak mam postępować, ażeby mieć zawsze wpływ na hrabiego Iwana i zniewolić go do małżeństwa?
— Najnaiwniejsza córka Ewy lepiej się na tem zna, od wszystkich rozumnych mężczyzn — odpowiedział Maurycy ze śmiechem. Ale gotów ci jestem służyć. Dobrze, pomówmy.
Rozmowa ciągnęła się długo. Około drugiej w nocy Oktawja znużona wzruszeniami, niedawno doznanemi, poczęła drzemać. Oczy jej się zamknęły, głowa pochyliła się na pierś i zasnęła mocno.
— Teraz już czas — pomyślał Maurycy, wyjmując pugilares, a z niego złotą igłę.
Potem zaszedłszy z tyłu krzesła, nachylił się ku Oktawji, przysłuchał się jej oddechowi, podniósł igłę ku tyłowi głowy, gdzie się zaczynała szyja i nagle z całą siłą wetknął igłę w ciało, w którem też znikła zupełnie, nie zostawiając ani kropli krwi. Oktawja nawet nie otworzyła oczu. Drgnęła tylko i nic więcej. Igła przebiła mózg i śmierć nastąpiła natychmiast. Maurycy obojętnie patrzał na swoje dzieło.
Był może trochę bledszy niż zwykle, ale twarz jego nie wyrażała przerażenia, ani przestrachu nawet, które u najzatwardzialszych zabójców następują nieomal zawsze po spełnieniu zbrodni.
— To było konieczne! — wyszeptał.
Z przerażająco zimną krwią rozebrał martwe ciało, zaniósł na łóżko, położył pod kołdrę i umyślnie przygniótł poduszki. Potem wyszedł z pokoju, zamknąwszy drzwi za sobą i zwolna zeszedł ze schodów na ulicę.

III.

Pomimo całej ostrożności skrzypnięcie furtki doszło do uszu naczelnika i agentów. Wszyscy trzej pomyśleli:
— Ktoś z domu wyszedł.
Powstrzymali oddech, ażeby lepiej słyszeć. Maurycy skręcił w tę stronę, gdzie stał Martel. Przyspieszył kroku. Martel szedł za młodzieńcem, którego sylwetkę ledwie widać było wśród gęstej mgły. Naczelnik policji śledczej zbliżył się do Jodeleta.
— Martel śledzi człowieka, który wyszedł? — odezwał się.
— Tak — odpowiedział, — i mnie to wyjście wydaje się podejrzanem, Ale my chyba zostańmy na straży. Może on nie był sam.
— W każdym razie, choćby był tylko sam, dowiemy się gdzie mieszka i poprosimy go, ażeby objaśnił, po co przyszedł do tego domu i dlaczego w nocy — odezwała się nagle jakaś kobieta, która nadeszła niedostrzeżenie dzięki mgle.
— Pani Rosier! — zawołał Jodelet, poznawszy ją po głosie.
— Sza! nie wymawiajcie mego nazwiska, zwłaszcza tak głośno. Ja tutaj jestem już przeszło od godziny. Widziałam panów sama także stałam na straży.
— Widziała pani człowieka, którego śledzi Martel?
— Przeszedł tuż obok mnie, ale wśród tych ciemności trudno było widzieć.
— Martel umie wybornie tropić! — rzekł Jodelet — Nie straci go z oczu.
Policjanci, stojący na straży przed domem przy ulicy Comartin, tracili cierpliwość od tak długiego i widocznie bezpożytecznego pilnowania, bo furtka w bramie pozostawała wciąż zamknięta. Wybiła godzina trzecia, czwarta, potem piąta. Na ulicach zaczęły się ukazywać powozy, robotnicy szli do pracy, otwierano sklepy, mleczarki stawiały swe blaszanki pod kranami.
Naczelnik policji dał znak. Aime Joubert i Jodelet natychmiast się do niego zbliżyli.
— Możemy odejść — rzekł do pani Rosier. — Jodeleta zaś zostawię na straży, aby miał baczność na dom.
Agent skłonił się. Pani Rosier odeszła z naczelnikiem i udała się na ulicę Meslay, gdzie się przebrała za roznoszącą pieczywo. Za godzinę wróciła i skinęła na Jodeleta, który poszedł za nią do podrzędnej restauracji, gdzie zjedli śniadanie w oczekiwaniu na przybycie członków sądu. O godzinie ósmej zrana, dwie karety zatrzymały się na bulwarze, przy rogu ulicy Comartin.
— Czy wejdziemy, panowie? — rzekł komisarz, który miał przy sobie rozkaz aresztowania, podpisany przez sędziego śledczego, Pawła de Gibray.
— Służymy!
Członkowie sądu i agend weszli do bramy, od której otworzono im furtkę.
— Czego panowie chcą! — krzyknęła odźwierna zadziwiona i przerażona tem rannem najściem.
— Najprzód zamknijcie furtkę i nie wpuszczajcie nikogo — rozkazał naczelnik policji śledczej — przybywam tu w imieniu, prawa.
Odźwierna była posłuszna, drżąc całą.
— Czy mieszka tu panna Oktawja? — spytał komisarz.
— Tak.
— Czem się trudni?
— Mój Boże, jakby to powiedzieć... zdaje, się, że niczem... widzi pan ładna jest, dlatego nazywają ją też piękną Oktawją.
— Na którem piętrze mieszka ta panna?
— Na pierwszem.
— Jest teraz w domu?
— O, tak!... nawet bardzo wcześnie wróciła wczoraj wieczorem.
— Czy nikt do niej nie przychodził wieczorem lub w nocą?
— Nikt.
— Wie pani o tem napewno?
— Napewno, mąż mój może to, poświadczyć.
— Zaprowadź nas pani do niej.
Odźwierna poszła na pierwsze piętro i zadzwoniła. Pokojówka otworzywszy drzwi i zobaczywszy całą ludzi czeredę, cofnęła się o trzy kroki.
— Do kogo to panowie? — wyjąkała z widocznym przestrachem.
— Niech się panienka nie boi — odpowiedział naczelnik policji śledczej. — To tylko prosta formalność. Przychodzimy w imieniu prawa. Oto pan komisarz policji. Niech panienka powie swej pani, że pragniemy z nią pomówić.
— Niemożna.
— Idź i obudź panią. Rozkazuję ci w imieniu prawa.
Pokojówka skłoniła głowę i poszła drzwi nie zamykając za sobą. Nagle dał się słyszeć krzyk przerażenia, dziewczyna wróciła, ledwie trzymając się na nogach, blada jak śmierć. Padła na ławeczkę w przedpokoju przestraszona, drżąca i wyszeptała urywanym, ledwie zrozumiałym głosem:
— Moja pani!... moja biedna pani!...
— Co takiego? co się z nią słało? — spytali jednocześnie komisarz i naczelnik policji.
Pokojówka załamała ręce i odpowiedziała tak słabym głosem, że raczej trzeba było odgadywać, niż można było słyszeć jej słowa:
— Pani nie żyje!...

IV.

— Nie żyje! — powtórzyli komisarz i naczelnik.
— Tak... umarła — wyszeptała pokojówka — twarz zsiniała, sztywna, oczy otwarte.
Komisarz i naczelnik policji śledczej, zapomniawszy o powadze, jaka przystała ich urzędowi, pędem pobiegli do sypialni. Agenci, również zaciekawieni, udali się za nimi. Naczelnik przystąpił do łóżka, gdzie, jak wiemy, zgoła nie było żadnego nieładu, spojrzał na zsiniałą twarz i dotknął się chłodnych i sztywnych rąk.
— Rzeczywiście — rzekł — ta kobieta nie żyje. A śmierć musiała nastąpić na początku nocy.
W tej chwili nowa osoba ukazała się na progu pokoju. Był to hrabia Iwan.
— Umarła Oktawja! — zawołał. — To dziwne! to bardzo dziwne!
I zwolna poszedł do trupa.
— Wczoraj — mówił dalej — pełna jeszcze była życia, siły zdrowia. Jakiż mógł być powód jej śmierci?
Na to pytanie nikt odpowiedzieć nie mógł.
— Trzeba po doktora posłać! — rozkazał naczelnik policji.
— Biegnę — odrzekł Jodelet i wyszedł.
Komisarz odkrył jedwabną kołdrę i odsłonił cienką bieliznę. Przyglądał się ciału.
— Nie widzi kolega żadnej rany? — zapytał naczelnik policji.
— Żadnej.
Pokojówka oprzytomniawszy już, weszła do sypialni.
— O której godzinie pani położyła się spać? — spytał komisarz.
— Dokładnie nie wiem.
— Jakto?
— Pani powiedziała mi o jedenastej, że już jestem jej niepotrzebną i że mogę pójść się położyć, zaraz też poszłam do swego pokoju.
— Jak wyglądała, kiedyś ją widziała po raz ostatni, przed odejściem do swego pokoju.
— Zdawało mi się, że jest z czegoś zmartwiona.
— Odchodząc, zamknęłaś wszystkie drzwi?
— Jak zawsze na klucz.
— Dziś zrana czyś przyszła pierwsza?
— Tak, przed lokajem i kucharką.
— Czy drzwi były w takim stanie, jak je zostawiłaś?
— Zupełnie.
— W pokojach nie zauważyłaś żadnego nieładu?
— Żadnego; wszystko było w porządku.
— Pani Oktawja dużo przyjmowała gości?
— Dawniej dużo.
— A w ostatnich czasach?
— Nikogo, oprócz hrabiego, a czasem, ale bardzo rzadko, przyjaciela hrabiego, wicehrabiego Guya d‘Arfeuille.
— O wpół do trzeciej zrana z domu tego wyszedł jakiś człowiek... od kogo?
Nikt na to nie mógł odpowiedzieć i nie odpowiedział.
— Ja i mój mąż nic nie słyszeliśmy — mruknęła odźwierna — otwieramy drzwi wtenczas, kiedy nas zawołają, a nikt nas nie woła.
— Dobrze... śledztwo wszystko wyjaśni.
W tej chwili przyszedł Jodelet z doktorem i panią Rosier. Na wezwanie komisarza doktór przystąpił do łóżka i obejrzał trupa.
— Może nam pan powiedzieć, skutkiem czego umarła ta kobieta? — zapytał naczelnik policji śledczej.
— Od uderzenia krwi do mózgu.
— Czy to tylko domysł, czy pan tego pewny?
— Jestem pewny, gdyż wskazuje mi to zsiniała twarz nieboszczki.
— Więc pan nie przypuszcza, ażeby w tem była zbrodnia jaka?
— Sądzę, że niema żadnej. Tu niema żadnego zabójstwa powtarzam. Uderzenie krwi do mózgu było przyczyną śmierci.
— Przekonamy się o tem dokładnie, bo zażądam sekcji — rzekł naczelnik policji śledczej.
— Sekcja panu nic więcej nie powie.
— A może...

V.

Miesiąc upłynął od sceny, którą przedstawiliśmy naszym czytelnikom. Na żądanie sędziego śledczego Pawła de Gibray ciało pięknej Oktawji poddane zostało sekcji. Igła złota, znaleziona w głowie, świadczyła o zbrodni.
Zbrodnia ta łączyła się niezawodnie z poprzedniemi i poniekąd jakby z nich wynikała — nowego jednak światła nie dostarczyła policji. Lokaj aresztowany — uwolniony był dla braku dowodów. W prefekturze panowało jak największe zamieszanie. Pomimo tylu niepowodzeń Aime Joubert nie traciła ani energii, ani nadziei. Teraz, kiedy Maurycy wiedział o wszystkiem, nie potrzebowała przedsiębrać żadnych przed nim ostrożności, ażeby prawdę ukrywać i często też całemi godzinami przebywała po za domem, ku wielkiemu zmartwieniu wiernej służącej Magdaleny.
W pałacyku Bressolów nie wszystko szło pomyślnie. Marja chociaż niebezpieczeństwo skutkiem ukąszenia żmiji już nie groziło, czuła się jednak bardzo osłabiona, co nawet dziwiło i niepokoiło lekarza domowego, pana Duffrin. Walentyna tyle była okrutna, że bez litości mówiła swej córce, iż Albert skazany jest na śmierć przez doktorów i że lada dzień umrze. Usta Marji milczały, ale myśl jej odpowiadała:
— Jeżeli umrze, to i ja pójdę za nim, rozłączeni tutaj na ziemi, połączymy się w niebie.

★ ★ ★

Jednego z ostatnich dni zimowych, które bywają czasem niezwykle ciepłe, tak, że podobne są do dni wiosennych, trzech ludzi rozmawiało przechadzając się na słońcu w małym ogródku za pałacykiem przy ulicy Surenne, obok dużego ogrodu pensji, pani Dubief. Ludźmi tymi byli Piotr Lartigues, Verdier i Maurycy.
— Miesiąc już — mówił Verdier — jak policja bardzo się kręci, ale napróżno. Zabójstwo Oktawji połączyła ze zdarzeniem na cmentarzu Pere Lachaise i na ulicy Montorgueil, lecz sprawcy nie znalazła i nie znajdzie. Podjąłeś się uwolnić nas od Marji Bressoles, a ta spadkobierczyni po Armandzie Dharville jeszcze żyje.
— Ale umiera.
— Tak, lecz z osłabienia, które pociągnąć się może jeszcze tydzień, miesiąc, a może i rok, a my tak długo nie możemy czekać.
— Cóż więc czynić?
— Skończmy już raz.
— Ale w jaki sposób?—
Nad tem razem się naradzimy.

VI.

Lartigues przemówił:
— Oto uczeni twierdzą, że jeżeli młodą dziewicę gad jakiś ukąsi i nie wyleczy się ona zupełnie, a za mąż wyjdzie i zostanie matką, dziecko pochłonie w sobie jad i matka jest uratowana. Albo się bardzo mylę, albo gdy podsuniesz doktorowi myśl tak prostą i praktyczną, czemprędzej doradzać będzie wyjście zamąż. Ojciec, który dla córki tylko żyje, uchwyci się tego, jak pijamy płotu, oto mając pod ręką innego męża, bo Albert de Gibray umiera, a przytem sędzia śledczy sprzeciwia się temu małżeństwu, zacznie cię błagać, ażebyś czemprędzej ożenił się z jego córką i wtedy nic już nie przeszkodzi nam wykonać tego, co postanowiliśmy.
— A to jak? powiedzże nareszcie.
— Pracowałem nad chemią i dam ci kwasu pruskiego, kiedy będziesz potrzebował. Jak się ożenisz, żonie śpiącej przyłożysz tylko do nosa flakonik specjalnej formy, który ci dam. W ten sposób działać będziesz z wszelkiem bezpieczeństwem i powetujemy sobie dwa niepowodzenia na lodzie i ze żmiją przy ulicy Verneuille.
Po chwilowym namyśle odpowiedział Maurycy.
— Dobrze, zajmę się tem.
— I musimy, o ile można najprędzej, bo rzecz to bardzo pilna. Otrzymałem z Anglji list, bardziej jeszcze nalegający, niż poprzednie, Michał Bremont nie może pojąć naszej powolności i twierdzi, że wszystko przepadnie, jeśli się nie pospieszymy.
Łotry poszli do jadalnego pokoju, gdzie ich czekało wyborne śniadanie, bo wszyscy trzej lubili zjeść, a Dominik celował w sztuce kulinarnej.

VII.

Spodziewamy się, że czytelnicy nie zapomnieli, jak przed dwoma miesiącami Symeona objęła na tej pensji obowiązki doglądania bielizny. Spotykamy się z dziewczęciem w sobotę. Porzucona córka Walentyny odzyskała teraz zdrowie i siły. Na policzkach jej zjawił się rumieniec. Zręczna, wesoła, niestrudzona, chodziła ze składu do sypialni i na łóżku żelaznym każdej pensjonarki rozkładała bieliznę na niedzielę. — Dwie szwaczki pomagały jej w tem zajęciu. Z dołu zawołał nagle czyjś głos:
— Panno Symeono! Jest list dla pani.
Dziewczę szybko, zbiegło z trzypiętrowych schodów do odźwiernego, który w ręce trzymał list. Symeona wzięła list. Na połowie drogi między pierwszem a drugiem piętrem zatrzymała się, rozpieczętowała kopertę prędko i przebiegła osnowę listu. Oczy jej napełniły się łzami, a wargi drżały.
— O, poczciwa! o, biedna!
List napisany drżącą ręką, był od Marii Bressoles. Oto, co w sobie zawierał:
„Dowiedziałam się, kochana Symeono, żeś kilkakrotnie przychodziła zapytywać o me zdrowie, ale nie mogłaś się widzieć ani ze miną, ani z ojcem. Chora byłam... bardzo chora — teraz, chociaż jeszcze nie wyzdrowiałam, trochę mi już lepiej. Bardzo będę rada cię uściskać, kochana Symeono. Jutro w niedzielę masz wolny dzień. Jeśli będziesz mogła, przyjdź do nas, sprawisz mi wielką przyjemność, bo wiesz, jak jestem do ciebie przywiązana.“
„Szczęśliwaś!... wyzdrowiałaś, teraz na, mnie kolej być chorą, wyzdrowiałaś... a ja umrę może, Do jutra więc, nieprawdaż? Życzliwa ci

Marja Bressoles“.

Symeona dwa razy przeczytała ten list z gorącemi łzami.
— Umrzeć ma! — szepnęła, usiłując wstrzymać się od płaczu. — Ona mówi o śmierci! o! to niepodobna! Bóg byłby zbyt okrutny, gdyby zabrał do siebie tego anioła, który sieje dobrodziejstwa na swej drodze życia. Naturalnie, że pójdę jutro i poproszę pani Dubief, aby mi pozwoliła iść od samego rana.
W tej właśnie chwili ukazała się pani Dubief, która szła oglądać sypialnie, co czyniła każdej soboty. Zadowolona z wzorowego porządku, pocieszyła strapioną Symeonę, udzieliła jej potrzebnego pozwolenia i odeszła. Chociaż ciężko było jeszcze, na sercu Symeonie, uśmiechała się na myśl, że zobaczy swych drogich protektorów.

VIII.

W pokoju państwa Bressolów zeszedł się doktór z Maurycym który się u niego wywiadywał o zdrowie Marji.
— Czy pan zna prace doktorów amerykańskich — zapytał następnie Maurycy — którym częściej niż ich kolegom europejskim przychodzi mieć do czynienia z jadem gadów? Między środkami które John Brown zaleca, czy który nie zwrócił szczególniejszej uwagi pańskiej?
— I owszem.
— Mianowicie który?
— Dotyczy małżeństwa dziewczęcia, które ukąszone było przez gad, którego cząsteczka jadu pozostała we krwi.
— Właśnie na ten środek leczniczy chciałem pańską uwagę zwrócić. Czy uważa pan środek ten za praktyczny?
— Tak, bo przemawia za nim nietylko doktór amerykański, ale i wielu innych ze znakomitszych lekarzy francuskich.
— Czy pan mówił o tem z p. Bressolem?
— Naturalnie, że nie.
— Dlaczego?
— Po co mi o tem mówić, czego wykonać niepodobna?
— Niepodobna, a to z jakiego powodu?
— Panna Bressoles zdaje mi się być bardzo zakochaną w Albercie de Gibray, który tak dzielnie dowiódł jej swego przywiązania. Albert de Gibray chory, bardzo chory, i słyszałem od doktora, który go leczy, że wyzdrowienie nader jest wątpliwie. Nie można zatem myśleć o nim jako o mężu, przypuściwszy nawet, że panna Bressoles, ustępując prośbom ojca i w chęci wyleczenia się od męczącej choroby, podkopującej jej zdrowie, zgodzi się na inne małżeństwo, lecz gdzie znaleźć człowieka, któryby zechciał wziąć za towarzyszkę życia biedne wychudłe dziewczę, ledwie trzymające się na nogach.
— O, taki człowiek znajdzie się! — zawołał żywo Maurycy.
— Ho, ho! — odezwał się doktór — jakżeś pan to gorąco powiedział, czyżby...
Nie domówił.
— Tak — odpowiedział syn Aime Joubert — dawno już kocham pannę Bressoles i kocham ją z całej duszy, a jeśli taiłem przed nią, swą miłość, jeśli się z tem nie przyznawałem jej ojcu, to dlatego, żem wiedział, iż serce komu innemu oddała. Ten chory jest niebezpiecznie i sam pan przed chwilą mówił, że wyzdrowienie jest mniej niż prawdopodobne. — Bóg mi świadkiem, że gdyby Albert de Gibray w kwiecie lat i zdrowia uratować mógł Marję, żeniąc się, milczałbym i nadal, jako dotąd. W głębi duszy ukryłbym tajemnicę miłości mojej.
— Ale Albert de Gibray umiera...
— Więc mówię, najgorętszem życzeniem mojem uratować życie pannie Bressoles, zostając jej mężem....

— Bardzo się cieszę, żem się o tem dowiedział! — odpowiedział Duffrin. — Ma pan szlachetne serce! Daj mi pan swą rękę. Teraz mi nic nie przeszkodzi wprost pomówić z panom Bressoles w tej drażliwej kwestji, której ledwie śmiałem dotknąć

IX.

Maurycy udał się do pokoju Marji i wypytał się o jej zdrowie omawiał z nią program koniecznych dla niej rozrywek, jakie jej doktór zalecił. Lekarz zaś został w pokoju do palenia, — gdzie wnet przyszedł ojciec Marji.
— Mówże panie doktorze prędzej! — odezwał się — stoję jak na rozpalonych węglach!
— Ja też nie będę pana męczył. Czy bardzo pan kocha swą córkę.
— Nad wszystko w świecie!
— Nie cofniesz się pan przed żadną ofiarą, ażeby ją wyleczyć?
— Bez najmniejszego wahania oddam cały mój majątek.
— O majątek tu nie chodzi, idzie nie o to, ażeby córkę pańską zrujnować, lecz ażeby ją wydać zamąż.
— Wydać zamąż? — powtórzyli jednogłośnie budowniczy i Walentyna.
— Tak.
— Teraz?
— Chwila najlepsza.
— Wytłómacz się panie doktorze.
— Dość mi chyba będzie zapewnić, że dla choroby wyczerpującej, spowodowanej ukąszeniem gadu, jeden jest tylko pewny środek, małżeństwo, a raczej przyjście na świat dziecka, w które jad wnika i ocala matkę.
Ludwik Bressoics zwiesił głowę i milczał.
— W wieku Marji serce samo nie wie, czego pragnie. Prędko się pociesza, prędko zapomina. Przytem romantyczna miłość Marji może istnieć tylko we wspomnieniach, ponieważ doktorzy skazali na śmierć tego, którego kocha i wie ona o tem...
— Niech i tak będzie — mówił z rezygnacją pan Bressoles. — Przypuśćmy to wszystko, to jednak przeszkody, o jakich tylko co mówiłem, jeszcze nie całkiem będą usunięte. Kto zechce siebie narazić, biorąc za żonę dziewczę chore i wątłe, ażeby owdowieć w pół roku po ślubie? Z pewnością nikt!
— A może — odpowiedział doktór — a może się znajdzie człowiek, co od dawna kocha pańską córkę, nie mówiąc o tem, i siebie poświęci — ażeby ją ocalić.
— Takiego człowieka nie ma.
— Jest!
— Zna go pan doktór?
— Znam... i pan go także zna! Bardzo miły i zacny młodzieniec, uwielbia pańską córkę, a pana szanuje jak ojca.
— Jak się nazywa?
— Pan Maurycy Vasseur. To pewna, że córka państwa nie kocha się w Maurycym, lecz zdaje się, że go lubi. A od przyjaźni do gorętszego uczucia jeszcze tylko krok jeden. Maurycy zacznie od tego, że będzie obmyślał rozrywki dla panny Marji, która niebawem nie będzie mogła bez niego się obejść. Dla podjęcia tego rezultatu mianowałem Maurycego urządzającym rozrywki dla naszej kochanej chorej, czy źlem uczynił?
— Naturalnie, że dobrze — odpowiedział budowniczy, ściskając doktorowi rękę. — Zupełne uznanie mam dla pańskich jak najzacniejszych zamiarów, panie doktorze, jak prawdziwy nasz przyjaciel postępujesz.
— Więc pan zgadza się na samą myśl co do tego małżeństwa.
— W zasadzie tak.
— Przyjmuje pan Maurycego za zięcia?
Ludwik Bressoles westchnął ciężko, zanim odpowiedział:
— Nie jegobym wybrał, ale przy okolicznościach obecnych nie sposób wywzajemnić się odmową za jego przywiązanie... dziś jeszcze pomówię z Marją.
— Więc do widzenia, jutro.
— Da widzenia.

X.

W jednym z rozdziałów poprzednich jużeśmy powiedzieli, że koniec zimy podobny był do początku wiosny. Słońce grzało ziemię, a na drzewach pokazywały się przedwczesne pączki. Po południu Lartigues i Verdier, z którymi Maurycy się rozstał, udając się na ulicę Verneuille, pojechali razem na stację kolei Vincennes. W chwili, gdy wchodzili na stację — Verdier zapytał:
— Jedźmy do Port-Creteuille?
— Tak, wysłaniec Michała Bremont ma czekać na mnie w Port-Creteuille.
— O której godzinie?
— O trzeciej.
— Więc masz dosyć czasu, wiesz co, zmieńmy marszrutę.
— Wystrzegam się tych stacyj kolejowych, gdzie mogą być rozstawieni agenci, mający twój rysopis. Pojedziemy statkiem do mostu Charenton, tam wysiądziemy.
— A czy możemy przejechać przez rzekę, zamiast iść naokoło przez most?
— Możemy. Restaurator utrzymuje przewóz. Zawołamy i przyjadą po nas.
— To chodźmy.
Szlachetni wspólnicy, zamiast wejść do dworca Vincennes skręcili na most Austerlicki i wsiedli na parowiec, który się zatrzymuje naprzeciw Ogrodu Botanicznego. Droga zaprojektowana przez Verdiera ocaliła ich rzeczywiście. Gdyby byli jechali na Vincennes, znaleźliby w sali na dworcu trzy osoby, które pomimo przebrania bardzo dobrze mogłyby ich poznać.
Była to pani Rosier, Galoubet i Sylwan Cornu. Pani Rosier była przebraną za maślarkę, z okolic Paryża, w czepku czerwonym z białemi wstążkami w starej spódnicy, z dużym fartuchem niebieskim, wyblakłym już i wymiętoszonym. Na plecach dźwigała koszyk, w którym spoczywały kawałki masła, pozawijane w zielone liście. Gaulobet i Sylwan Cornu przebrani byli za wieśniaków, twarze mieli ogorzałe i ruchy prawdziwych chłopów, zajętych uprawą roli, od rana do wieczora.
Dokąd się udawali ci agenci?
Właśnie do Port-Creteuille, dokąd jechali Lartigues i Verdier.
Kiedy złoczyńcy zbyt energicznie są ścigani w Paryżu, wówczas okolice Paryża dają im liczne schronienia. Pani Rosier znała przyzwyczajenia złoczyńców. Przytem powiedziano jej w prefekturze, że Port-Creteuiile nawiedzany bywa teraz przez wiele podejrzanych osobistości — które tu wyznaczają sobie schadzki. Wszyscy trzej wsiedli do wagonu klasy trzeciej.
W 40 minut później wysiedli w Saint Maure les Fosses, skąd udali się do Port-Creteuille, małej wioski na brzegach Marny, gdzie mieszkają przeważnie ekskupcy, którzy niewielkiego dorobiwszy się mająteczku, przyjeżdżają tu odpocząć po mozołach dawnego życia. Tu i ówdzie znów domki letnie, wynajmowane są na trzy miesiące, na miesiąc, na dwa tygodnie, a nawet na jeden.
Prócz tego w Port-Creteuille spotkać można ludzi, którzy w wielkim byliby kłopocie, gdyby ich zapytać, skąd biorą pieniądze, wydawane przez nich pełnemi garściami. Przy ostatnim domku we wsi zatrzymała się pani Rosier.
— Słuchajcie! — rzekła do Sylwana Cornu i Galoubeta — pójdę w kilka miejsc niby chcąc sprzedać masło. Czekajcie mnie w ostatniej karczmie na końcu wsi. Gospodarz nazywa się Cabusson. Gadatliwy to dziad i lubi do kieliszka zaglądać. Spijcie go, ale sami pozostańcie trzeźwi. Jak sobie głowę zaleje, język mu się zaraz rozwiąże. Wy wyciągajcie go na słówka. Da on wam dokładne wiadomości o ludziach, znajdujących się obecnie na brzegach Marny. Zna on ich wszystkich dobrze....

— Rozumiemy! — rzekł Galoubet.

XI.

Lartigues i Verdier, pojechawszy wodą, a nie koleją żelazną, pozostali daleko po za panią Rosier. Obeszła już wiele miejsc, kiedy oni dopiero znaleźli się przy pierwszych domach, otaczających drogę, nieopodal od kanału Saint-Maure, na drugim brzegu Marny, obok drogi do Creteullie.
— Ot i łódka — rzekł Verdier, wskazując na łodzie, stojące u brzegu.
— A naprzeciwko karczmy — dodał Lartigues — zawołamy o pomoc.
— A potem się napijemy — dodał Verdier. — Od chodzenia pić mi się chce wściekle.
Obaj koledzy podążyli do karczemki, która należała do marsylijczyka Cabussona. Galoubet i Sylwan Cornu siedzieli na otwarłem powietrzu w altance, jeszcze nie zarosłej winem, a gospodarz z kuflem w ręce opowiadał im z zapałem dykteryjki. Przyboczni Aime Joubert śmiali się z opowiadań Cabussona, podniecając gadatliwość obfitemi kolejkami wina. Zobaczywszy dwóch nowych gości, marsylijczyk wcale się nie trudził ażeby wstać. Krzyknął tylko głośno, stuknąwszy o stół kuflem:
— Hej, pani Cabusson! goście, do djabła!... Uważaj lepiej, stara! — i ciągnął dalej rozpoczętą rozmowę.
— Piwa! — odpowiedział Lartigues.
— W sali — czy w ogrodzie?
— W ogrodzie.
— Zaraz panu służę.
Pani Cabusson przyniosła butelkę i dwa kufle, które postawiła na prostym, niepomalowanym stole. Galoubet i Sylwan Cornu siedzieli tyłem do Verdiera i Lartiguesa, wcale się nie interesując ich obecnością. Zdarzyła się jednak pewna okoliczność, która zmieniła w tym względzie usposobienie Galoubeta i nakłoniła go, ażeby się na inne miejsce przesiąść.
— Ta przechadzka rozwiązała mi nogi — mówił Verdier, popijając piwo strasburskie z kufla. — Zadowolony jestem, żeśmy inną drogą pojechali.
Słowa te były nic nie znaczące, ale dźwięk głosu nakłonił Galoubeta do nadstawienia uszu. Obrócił się więc zwolna i spojrzał na człowieka, który te słowa wypowiedział. Verdier ucharakteryzowany i w ubraniu podobnym do kapitalisty z Marais, wcale nie podobny do fałszywego opata, którego rysy Galoubet tak dobrze znał.
— Ho, ho! — pomyślał policjant — ja nie po raz pierwszy ten głos słyszę.
— Tu słońce zanadto w oczy zagląda — rzekł głośno, wstał, wziął stołek swój, obszedł dokoła stołu i usiadł obok Cabussona, który wymachiwał rękami, wciąż opowiadając niestworzone rzeczy.
Na nowem miejscu Galoubet znajdował się jak raz naprzeciwko Verdiera, w którego wlepił oczy. Nie poznając człowieka, którego głos go uderzył, zaczął niedowierzać pamięci. Verdier, rozmawiając, machinalnie zatrzymał na nim oczy. Galoubet zrozumiał niebezpieczeństwo.
Jeśli pierwsze domysły nie zawodzą go, mogliby go poznać! Wtedy człowiek ów wymknie się mu zanim zdąży zawołać:
— Trzymaj go!
Czemprędzej oparł się więc o stół i podparł ręką, ażeby zasłonić część twarzy.
— Za późno! Verdier już widział jego twarz i poznał.
— Zapłać i chodźmy!
— Już?
— Zapłać, mówię ci co prędzej, policjanci są tu... nie obracaj się... przejdziemy mostem — zamiast się przez Marnę przeprawiać.
Marsylijka wzięła od gości pięciofrankówkę i wydała resztę. Lartigues i Verdier z jak najspokojniejszą miną wyszli ze swej altanki.
— Masz tobie! — mruknął Galoubet.
Potem zapłaciwszy, poszedł spiesznie drogą z Sylwanem Cornu. Dwaj podejrzani ludzie byli już o sto kroków od karczemki. Teraz szli prędko.
— Powiedz mi, o co chodzi? — spytał Sylwan Cornu.
— Pewien jestem, że jeden z nich, to fałszywy opat. Poznałem go po głosie. On mnie poznał z twarzy, widziałeś, jak wzięli nogi za pas!
— Jeżeli pewien jesteś, trzeba lecieć za nimi, dogonić, zatrzymać, wezwać pomocy i dopóty ich nie puszczać, póki pani nie przyjdzie.
Szli przez pięć minut, milcząc, nagle Galoubet krzyknął z radości:
— Ot i nasza pani! — rzekł. — Patrz, spotkała się z nimi, przyglądała się im, idzie dalej, więc ich nie poznała. Gdyby jednym z nich był Piotr Lartigues, przezwany kędzierzawym, nie przeszłaby obok niego, nie powiedziawszy ani słowa.
Galoubet i Sylwan Cornu przybiegli do agentki.
— Cóż takiego? — zapytała, zdziwiona takim pośpiechem swych podwładnych.

— Pani spotkała tylko co dwóch ludzi — rzekł Galoubet ledwie mogąc oddychać.

XII.

— Czy zwróciła pani uwagę na tego, który był niższy? — odsapnął Galoubet.
— I w okularach? — zapytała pani Rosier.
— Tak.
— Więc cóż?
— To musi być fałszywy opat, a towarzysz jego to może Piotr Lartigues.
— Lartigues! — powtórzyła — o! ja nieszczęśliwa! Spotkałam Lartiguesa i nie poznałam go! Ale to niepodobna! Wam musiało się przywidzieć! Ubrdało się wam — zaprzątnęliście sobie głowę Lartiguesem i teraz wszędzie go widzicie!
— Nie będę przy swoim obstawał — bąknął Galoubet tak najpokorniej — powiedziałem, co mi się wydawało, ot i wszystko. Myślę jednak, że byłoby dobrze śledzić tych ludzi.
— Co do tego masz słuszność, niech jeden z was pobiegnie za nimi.
— Biegnę i nie stracę ich z oczu! — zawołał Galoubet.
I rzeczywiście pobiegł. Ubiegłszy jednak dziesięć, kroków, zatrzymał się nagle.
— Zapóźno! — rzekł zgnębiony — przeprawiają się na drugą stronę.
Wskazał na łódkę, która już się znajdowała na środku Marny.
— Zapewne jadą na kolej — rzekła pani Rosier. — Trzeba ich śledzić z daleka.
— Z wielką jednak ostrożnością — dodał Galoubet — bo jeśli człowiek w okularach jest fałszywym opatem, to mnie poznał i mają się na baczności.
— W każdym razie przeprawimy się przez rzekę, jak można najprędzej rozkazała agentka i zdążymy na kolej przed odejściem pociągu — zwiążemy ich od stóp do głowy.
— Cabusson ma łódki! — zawołał Sylwan Cornu. — Biegnę po łódkę.
Popędził do karczmy. Marsylijczyk zmożony winem i gadulstwem, spał, głowę położywszy na stole. Sylwan zwrócił się do gospodyni, która napróżno starała się obudzić męża, trząść nim za ramię.
— Proszę wioseł! — rzekł. — Biorąc jedną z waszych łódek — zapłacę ile chcecie!
Pani Cabusson odpowiedziała:
— Wiosła w szopie, w ogrodzie, łódki nie przywiązane; wybierz pan, która ci się podoba.
— Dziękuję.
Sylwan Cornu wziął dwa wiosła, przybiegł do miejsca, gdzie stały łódki. Tu była już pani Rosier i Galoubet, śledząc oczyma łódkę, wiozącą Lartiguesa i Verdiera na drugi brzeg. Łódka wpłynęła w jedną z łach Marny, ciągnącą się między dwoma wyspami, wprost ku drodze, prowadzącej na stację.
— Przybija do brzegu! — zawołała agentka pędźmy prędzej.
Skoczyła do łódki, a Sylwan Cornu z wiosłami, podążył za nią z Galoubetem. Ten zdjął sznur, niedbale okręcony około kółka, wbitego na brzegu i odepchnął łódkę na środek rzeki. — Sylwan umiał wiosłować, ale wtem miejscu Marna była ściśnięta dwoma brzegami, miała prąd silny, który ich unosił w dół rzeki, pomimo usiłowań wioślarza.
— Trudno będzie! — rzekła Aime Joubert — płyniemy z wodą!
— To nic nie znaczy! bylebyśmy się dostali na tamten brzeg — odpowiedział Sylwan Cornu.
— Na drugim brzegu, czy trochę bliżej, czy trochę dalej będziemy od stacji, to jeszcze nie wielkie nieszczęście.
Wiosłował dalej. Żyły mu nabrzmiały na szyji i skroniach. Wiosła trzeszczały, tak mocno niemi robił. Zbliżał się do przeciwległego brzegu, ale prąd wody wciąż odciągał łódkę. W tejże chwili zdaleka słychać się dał odgłos pociągu i wkrótce gwizdanie lokomotywy oznajmiło przybycie jego na stację.
— Pociąg, już pociąg! — rzekła pani Rosier, zaciskając zęby — odjadą do Paryża, a my się nawet nie dowiemy, czy się Galoubet nie omylił.
— Nie — odparł Sylwan Comu.
— Oni na pociąg nie zdążą i będą musieli na inny zaczekać.
— Jeżeli poznali Galoubeta, czekać nie będą.
— Stracimy ich ślad! no, Cornu, jeszcze zbierz siły, wiosłuj, wiosłuj prędzej!
Sylwan Cornu wziął się do wioseł z podwójną energią. Nagle dał się słyszeć trzask i wioślarz przewrócił się do góry nogami. Złamało się jedno z wioseł i płynąć było niepodobna...
— O! sam szatan musi im pomagać! — rzekła Aime Joubert głuchym głosem. — Dostańmy się na brzeg, prąd nas unosi!
Rzeczywiście łódka szybko teraz płynęła w dół rzeki. Zanim przytłoczony i oszołomiony Sylwan podniósł się, Galoubet schwycił drugie wiosło i starał się skierować łódkę ku któremu bądź brzegowi ale nie mógł tego dokonać.
Silny prąd ich unosił, przejechali już przez kanał Marny. Marna coraz w tem miejscu głębsza i węższa, a przez to z pędem gwałtowniejszym, niosła ich prosto na skały, sterczące u ujścia kanału, między Charenton a Grenelle. Pani Rosier widziała niebezpieczeństwo pośród mgły która się podniosła z zapadnięciem zmroku.
— Rozbijemy się — rzekła do Galoubeta, który jej na to odpowiedział:
— Skały podejmuję się ominąć tylko musimy się strzec wiru.
Byli już u skał nadwodnych, Galoubet, zgarbiony nad swojem wiosłem, odepchnął łódkę, która przeleciała, jak strzała między skałami, tworzącemi coś w rodzaju tamy i wpadła z całym pędem w wir, który ją zaraz też pochwycił. Nieszczęsna łódka, do połowy zatopiona, zakręciła się, potem popłynęła dalej, ale bardzo wolno.
— Baczność! — krzyknął Sylwan Cornu. — Prąd unosi nas ku wierzbom, które tam widzicie. Łódka lada chwila zatonie. Uchwyćmy się gałęzi, jak tylko do nich podpłyniemy.
Troje osób naszych stanęło na przodzie łódki, która coraz bardziej pogrążyła się w wodzie pod ciężarem ich ciała i niby konwulsyjnie drgała, jak gad zdychający. Nagle nowa fala nadpłynęła, łódka napełniła się wodą po brzegi i poszła na dno. Pani Rosier tyle była przytomną, że uchwyciła się mocnej gałęzi i do połowy tylko pozostała w wodzie, Galoubet i Sylwan Cornu zniknęli na minutę, ale prędko wypłynęli dość daleko od siebie, wodę wyrzucając nozdrzami, jakby delfiny..., obaj wybornymi byli pływakami, ale gwałtowny prąd stawał im na przeszkodzie. Przytem paraliżowały ich niemało długie bluzy wieśniacze i buty grube, z ciężkiemi podeszwami.
— Hej! Galoubet! — zawołał Sylwan.
— Sylwan, hej! — odpowiedział Galoubet.
— Płyńmy z wodą, mój stary, inaczej potopimy się jak kociaki. Przy drugim brzegu widzę sitowie, to nie musi być głęboko. Płyńmy tam!
W pięć minut agenci opadłszy z sił, ledwie oddychać mogąc, dostali się na wysepkę, do połowy zatopioną, skąd nie było już widać tego miejsca gdzie łódka poszła na dno.
— Uf! — odetchnął Galoubet — o mały włos nie utonęliśmy.
— Od utopienia wyratowaliśmy się — odpowiedział Sylwan ale boję się zapalenia płuc.
— Dlatego, żeś nogi zamoczył?
— Tak.
— E! to tylko baby są takie delikatne! a my z wapna i piasku ale jesteśmy. Ale gdzie biedna pani Rosier?
— Widziałem, jak uczepiła się gałęzi wierzby.
— Więc znowu popłyniemy wpław — rzekł — tylko że tu nie ma bystrego prądu, bezpiecznie dostaniemy się na brzeg. Dalej!...

Śmiało wskoczył do wody, a Galoubet równocześnie prawie za nim.

XIII.

Wkrótce Sylwan Cornu i Galoubet wygramolili się na dość stromy brzeg, tam otrząsnęli się, jak psy po wyjściu z wody i pobiegli coprędzej do Maison-Alfort.
Opuścimy ich, a powrócimy do pani Rosier, która uczepiła się gałęzi wierzby, tak, że się zgięła pod ciężarem jej ciała. Aime Joubert chciała się podnieść, lecz przestrach paraliżował ją. Nagle gałąź podtrzymująca ją, złamała się i pani Rosier z głuchym krzykiem zniknęła pod wodą. Ciało Aime Joubert wpadło do rzeki. Agentka wypłynęła po chwili, walcząc z unoszącym ją wirem. Głowa jej uderzyła o kawał skały — krew pociekła jej z czoła i zalewała Jej oczy. Znowuby znikła pod wodą, gdy wtem poczuła pod ręką jakiś pływający przedmiot i uchwyciła się go z energją, właściwą tonącym.
Było to wiosło zatopionej łódki. Utrzymywało ono teraz panią Rosier na powierzchni wody, tak, że nie bojąc się już, popłynęła z biegiem rzeki. Upłynęło kilka minut, długich jak wieki. — Nagle wiosło zatrzymało się nieruchomo. Zaczepiło się ono o jedną ze skał, w jakie obfituje koryto Marny. Aime Joubert rzuciła dokoła bystre spojrzenie.
Nie trapiła ją myśl o śmierci. Myślała o swym synu, Maurycym, którego z całej duszy kochała i pragnęła jak najprędzej zobaczyć, a ta myśl sił jej dodawała, ażeby się ratować, bo się jeszcze nie mogła za ocaloną uważać. Z jednej strony widziała bystrą wodę, jak potok płynącą, która lada chwila mogła ją unieść, z drugiej tuż blisko, skały pokryte karłowatemi krzakami.
— Gdybym tylko mogła się do nich dostać — pomyślała. — Krzaku uchwyciłabym się z łatwością i wyszłabym z wody na ziemię.
Pani Rosier, przygotowana już na wszystko, puściła wiosło i ze wszystkich sił rzuciła się do brzegu. Ciało na chwilę wydostawszy się z wody, znów ciężko w nią wpadło, ale ręce uczepiły się rozpaczliwie jakiegoś krzaku. Podniosła się na wystający odłam skały i nogami stanęła na ziemi. Krzaczki na skale służyły jej jakby za drabinę i wyszła na małą ścieżkę wydeptaną na trawie, wzdłuż brzegu Mrrny. Tu, zanim odetchnęła oswobodzona, uklękła i podziękowała Bogu, który jej pozwala jeszcze zobaczyć syna.
Biedna kobieta! biedna kobieta!
Wstała i postąpiła kilka kroków, chwiejąc się na nogach. Krew wciąż płynęła jej z czoła. Ciało miała skostniałe. Nogi się uginały. Chciała zebrać resztę sił, a jeszcze bardziej osłabia. Oczy zaszły jej mgłą i upadła straciwszy przytomność.

★ ★ ★

Lartigues i Verdier, zrozumiawszy, że agenci policyjni czynią poszukiwania w Port-Creteuill — czemprędzej wynieśli się z szynkowni marsylijczyka Cabussona.
Widzieliśmy, jak prędko podążali do mostku Creteuille.
Na zakręcie drogi Verdier zauważył jakiegoś ogrodnika nad brzegiem rzeki, zamierzającego przeprawić się w łódce przez Marnę. Ogrodnik brał już za wiosła, gdy Verdier krzyknął:
— Czterdzieści trzygroszniaków za przewiezienie nas! a co? most daleko, a nie chcemy się spóźnić na pociąg.
— Niech panowie siadają — odpowiedział ogrodnik.
— Przewiozę panów i za darmo. Przecie na tym świecie ludzie muszą sobie wzajemnie pomagać.
Koledzy wsiedli w łódkę, ogrodnik odbił od brzegu i zaczął silnie robić wiosłami, W drodze Verdier i Lartigues rozmawiali o rzeczach obojętnych, ażeby nie zdradzić trwogi lub niepokoju. Verdier nie spuszczał jednak z oczu tego miejsca, gdzie zostawili Galoubeta i Sylwana Cornu. Za kilka sekund zobaczył, jak obaj z ożywieniem zaczęli mówić do kobiety, ubranej w stroju wieśniaczki z okolic Paryża.
Lartigues zaraz powiedział sobie:
— To Aime Joubert! Omało co nie złapaliśmy się, na szczęście nie poznała nas.
W tejże chwili łódka skręciła w kanał Marny, prowadzący do kolei żelaznej, a Verdier zobaczył, że agentka i jej pomocnicy wsiadają do łódki Cabussona.
— Pojadą za nami — pomyślał — na nic się im to nie zda... Zanadto ich wyprzedziliśmy... Nie mamy się czego lękać.
Przybili do brzegu. Wspólnicy odeszli, ale zamiast skręcić na lewo ku kolei, podążyli na prawo.
— Ścigają nas! — mruknął Verdier.
— Wiem — odpowiedział Lartigues. — Cóż poczniemy? Ja koniecznie muszę się widzieć z wysłańcem Bremonta, który ma interes od tego hrabiego hiszpańskiego, wiesz tego, co to się dostałem przez niego do Kurawiewów i dla niego tę babę wyprawiłem na tamten świat.
— Wiem i będziesz mógł się z nim rozmówić. Już noc. Godzina schadzki się zbliża. Już nawet ten, którego się spodziewasz, musi być na umówionem miejscu.
— Będą nas przedewszystkiem szukać na kolei i w ten sposób zbijemy policjantów z tropu. Głowę dam jeżeli w tej chwili nie biegną na stację.
— Ale kto nas ściga? — zapytał Lartigues.
— Ci ludzie, którzy byli na maskaradzie i twoja dawna...
Wspólnicy przyśpieszyli kroku i przyszli do restauracji na brzegu otoczonej lipami, gdzie w niedzielę bywa dużo rybaków, a również tu drobniejsi kupcy obchodzą wesela.
Nastała noc. W restauracji zapalono gaz. Lartigues przystąpił do okna, przytknął twarz do szyby i po przez firanki zajrzał do sali.

XIV.

— I cóż? — zapytał Verdier, widząc, że kolega ma minę zadowoloną.
— Jest — odpowiedział Lartigues.
— Wejdź, zobacz się z nim i niech tu wyjdzie z tobą. Nie mamy czasu do stracenia.
Lartigues otworzył drzwi, prowadzące do sali bilardowej. Człowiek przybyły na schadzkę usłyszał szelest otwieranych drzwi, zwrócił ku nim głowę i spojrzał. Lartigues dał mu znak — więc wstał, zapłacił należność w bufecie i poszedł do dwóch kolegów. Uścisnąwszy im ręce zaczął z Lartiguesem rozmowę w języku hiszpańskim:
— Co to za kolega z tobą? — zapytał, patrząc na Verdiera.
— Dobry przyjaciel, wiedzący o wszystkich moich tajemnicach.
— Więc można na nim polegać?
— Stanowczo.
— To będziemy mówili po francusku, bo w takim razie, gdy jest pewny, nie potrzeba się przed nim kryć.
Lartigues przedstawił wysłańca który był Hiszpanem i wyprawiony był do Michała Bremonta przez hrabiego hiszpańskiego i dla tego nie z Verdierem, lecz z Lartiguesem miał do załatwienia interes. Nazywał się Jose Golano.
— Za blisko jesteśmy dworca — odezwał się Lartigues — mogą nas szukać. Jakoś koleją wracać byłoby niewłaściwie. Wróćmy do Paryża wodą. Chodźcie za mną, bo dobrze znam tę okolicę.
— Alboż nas kto ściga?
— Tak. Nieszczęśliwym wypadkiem spotkaliśmy się z najniebezpieczniejszą naszą nieprzyjaciółką, kobietą, którą i wy od dawną znacie.
— Któż taki?
— Aime Joubert!
— Aha! rzeczywiście to niebezpieczna kobieta, ale chyba zbiliście ją z tropu.
— Jak na teraz spodziewamy się, że nas ale schwyta.
W ten sposób rozmawiając, doszli na brzeg Marny. U brzegu stało ze trzydzieści rozmaitych łódek, z których jedne należały do osób prywatnych, inne do właściciela restauracji, który je wynajmował swoim gościom. Przy tej przystani maleńkiej, stała niewielka budka, której drzwi otwierały się za naciśnięciem główki gwoździa Lartigues znał ten sekret dość zresztą prosty.
— Wszedł do budki, wziął stamtąd dwa wiosła, powrócił do Verdiera i Hiszpana i rzekł do nich, wybierając dużą łódź, przywiązaną do brzegu zwyczajnym sznurem.
— Siadajcie, przejedziemy się i pomówimy swobodnie!
Wsiedli do łódki, wyprowadzili ją na środek rzeki i wówczas rzekł Lartigues:
— Teraz pomówmy z sobą, ale po cichu.
Zaledwie na prawo i na lewo widać było brzegi. Wtedy wszczęła się taka rozmowa.
— Więc hrabia list mój otrzymał? — zapytał Lartigues.
— Przed dwoma tygodniami — odpowiedział Jose Golano — i widzisz, że nie tracąc czasu, posłał mnie naprzód do Bremonta, bo niedaleko stąd od Londynu, a potem do ciebie. Więc hrabia. Iwan Kurawiew przebywa teraz w Paryżu?
— Od grudnia po przybraniu nazwiska Iwana Smoiłow. Dowiedziałem się o tem dopiero przed miesiącem i zaraz dałem znać hrabiemu.
— I w tym właśnie celu Iwan Kurawiew przyjechał do Paryża, jak pisałeś do hrabiego, mego pana?
— Tak. Uroił sobie, że mnie dogoni z pieniędzmi lub siłą wydobędzie odemnie dowody, że hrabia należał do zabójstwa jego matki, hrabiny Kurawiew.
— Wiesz o tem napewno?
— Tak.
Lartigues, zręcznie umiejąc kierować wiosłem, szczęśliwie wyminął skały, potem wpłynął w jeden z kanałów Marny, który pokryty był przy wysokim brzegu sitowiem i innemi roślinami wodnemi.
— Tutaj staniemy — rzekł doskonały wioślarz — tu nam nikt nie przeszkodzi. W nocy nikogo niema w kanale.
Wiatr ustał zupełnie, księżyc wypływał na sklepienie niebios, a chociaż co chwilę zasłaniały go obłoki, ciemności jednak były już nie tak gęste. W chwili, gdy Lartigues przywiązał łódkę do krzaka, który do połowy wystawał po nad wodą, ze stromego brzegu dał się słyszeć szelest trawy i gałęzi, ale tak cichy, że nikt go z trzech podróżnych nie dosłyszał. Ktoś czołgał się, jak żmija po trawie rosnącej na brzegu. — Dwie ręce bardzo ostrożnie odsunęły gałązki krzaku. Czyjaś głowa nachyliła się ku kanałowi i dwoje dziwnych oczu jakby kocich zaświeciło w ciemności. Pani Rosier przyszła już do siebie po omdleniu, ale przemarzła i czuła się potłuczoną; gdy jednak usłyszała plusk wioseł, instynkt śledczy się w niej obudził i zapominając o sobie, zajęła się tem tylko, co się działo tuż przy niej. Widziała łódkę, którą kierował Lartigues. Przeczucie powiedziało jej, że zobaczy ludzi, którzy się jej wymknęli w tejże chwili, gdy była pewna, że ich pochwyci.

XV.

Kiedy łódka zatrzymała się tuż przed nią, Aime Joubert ledwie powstrzymać zdołała krzyk — wyrywający się z jej drżących ust.
— Tylko prędko — Jose Golano. Chciałbym jutro pojechać zrana pierwszym pociągiem.
— Słucham cię — odpowiedział Lartigues.
Usłyszawszy te słowa, Aime Joubert poczuła, że krew jej ścina się w żyłach. Wątpić było niepodobna. Poznała głos.
— Po pierwsze i przedewszystkiem pan hrabia pyta się, czy chcesz przysiądz, że nigdy nie wyjawisz hrabiemu Iwanowi tajemnicy śmierci jego matki.
— Przysięgam! a zresztą dla wszystkich i dla sędziów, którzy mnie skazali na śmierć, tylko ja jestem winien. Trzeba wyjechać z Paryża najpóźniej za trzy dni.
— To niepodobna.
— Dlaczego?
— Mam bardzo ważne interesa, których nie mogę porzucić.
— Jak długo będziesz potrzebował pozostać jeszcze w Paryżu?
— Przynajmniej miesiąc.
— A jeśli tymczasem pochwyci cię policja?
— Ha! tem gorzej dla mnie! Ja ryzykuję wszystko dla wszystkiego. Zarobek może być tak ogromny, że się wcale nie waham.
— Dobrze, ale jak skończysz swe interesa?
— Wtenczas będę służył twemu panu.
— Mój pan wyznaczył ci trzy dni, bo zdaje mu się, że to będzie dla ciebie dość czasu do wykonania jego projektu. Ty chcesz tę rzecz odłożyć na miesiąc, niech i tak będzie, ale ażeby to już przed miesiącem było wykonane.
— O co chodzi?
— Hrabia Iwan Kurawiew powinien przestać być niebezpiecznym.
— Ile twój pan płaci za jego śmierć?
— Dwieście tysięcy franków.
Pani Joubert zimny pot wystąpił na czoło.
— A ja tu sama jestem! — pomyślała — poraniona, bezsilna! Szatan jakiś mnie prześladuje, ale zbrodniarze mówić jeszcze będą, może się dowiem przynajmniej, gdzie mają swoją norę.
— Ej! — odpowiedział Lartigues — jakże chcesz, ażeby się wziął do tego młodego człowieka, kiedy go ma w swej opiece prefektura. Nieostrożna próba może nas zgubić.
— Ja to rozumiem, ale kiedy się kto chce pozbyć wroga, są na to przecie inne sposoby, jak sztylet i trucizna, są rozmaite jeszcze fatalne wypadki, nieszczęśliwe spadnięcie z konia, pojedynek ze zręcznym przeciwnikiem.
— Pomyślę o tem: zgoda!
Wysłaniec wyjął z kieszeni pugilares a z niego jakiś papier, który podał następnie Lartiguesowi.
— Oto macie przekaz na Rotszylda, sto tysięcy franków — rzekł. — Drugą połowę otrzymacie po przyjeździe do Madrytu.
Aime Joubert zadrżała z radości.
— Mam ich w ręku — pomyślała.
— Idźcie po pieniądze do Rotszylda, a już ja tam będę.
Jakkolwiek pani Rosier ledwie się poruszyła, już jednak przez to kamyczek oderwał się od brzegu i wpadł do wody. Agentka usłyszała to i zadrżała teraz całem ciałem. Verdier, zdziwiony tem niespodziewanem pluśnięciem, jął się przysłuchiwać. Pani Rosier zrozumiała, że ją znajdą i chciała wstać, ażeby uciec.
— Tu ktoś jest — rzekł Verdier głucho — ktoś nas podsłuchuje.
— Napewno pan to wiesz? — zapytał Golano.
— Cicho — nakazał Lartigues.
Aime Joubert była w niewysłowionym strachu. Chciała iść, nogi ugięły się pod nią, z jękiem zwaliła się na ziemię i znowu zemdlała.
— Słyszeliście? — szepnął Verdier.
— Słyszałem — odpowiedział Golano — jakieś ciche stąpanie, jak i upadnięcie ciała.

XVI.

Trzej ludzie weszli na odłam skały i wkrótce znaleźli się na łące, ciągnącej się wzdłuż Marny.
Wtem Lartigues ledwie stłumił swój okrzyk i wskazał ciemną masę, leżącą na trawię o kilka kroków. Zbliżył się do tej masy.
— Kobieta! — zawołał — kobieta zemdlona.
— Co to? — spytał Verdier zdumiony — czy znasz ją?
— Znam! Przecie to ona! Aime Joubert!
— Agentka!
— Tak! nasz najniebezpieczniejszy, a raczej nasz jedyny wróg niebezpieczny.
— Szatan nam dopomaga — rzekł Verdier, zacierając ręce. Nie żyje, a Maurycy nie może nas posądzać o jej śmierć! Zostawimy ją tutaj.
Podnieśli ciało i złożyli je na wysokim, spadzistym brzegu. Potem Lartigues kopnął je nogą i ciało znikło w ciemnościach i głuchem plaśnięciem w toniach Marny.
— A teraz w drogę!... szatan nas wyręcza!
Wszyscy trzej oddalili się spiesznie.

★ ★ ★

Nazajutrz po katastrofie pani Aime Joubert, była to niedziela, przyszli Galoubet i Cornu o dziewiątej zrana do naczelnika policji śledczej.
Ten wiedząc, że już byli w przeddzień, kazał ich natychmiast wpuścić, pomimo, że w tej chwili znajdowali się u niego dla raportu Jodelet i Martel. Pierwsze jego słowa były:
— Dobre nowiny macie?
— Gorszych chyba nie może być! — nieszczęścia... Pani Rosier nie żyje!
Naczelnik, Jodelet i Martel krzyknęli ze dziwienia i przerażenia.
— Mówcie — rzekł naczelnik głuchym głosem.
Galoubet opowiedział wszystko, o czem już czytelnicy wiedzą. Słuchacze literalnie osłupieli. Opowiadanie już się skończyło, a naczelnik dopiero po chwili zapytał:
— I sądzicie, że biedna kobieta nie mogła się wyratować z Marny?
— Słyszeliśmy, jak jej ciało wpadło do wody, gdyśmy sami walczyli z prądem.
W tejże chwili do gabinetu wszedł agent, a na zapytanie: „Czego żąda“ odpowiedział:
— Z Saint-Maure żandarm przyniósł list, który ma panu naczelnikowi do rąk oddać.
Wprowadzono żandarma.
— Panie naczelniku — rzekł, ukłoniwszy się. — Przysyła panu list pan komisarz z Saint-Maure. Prosi, ażeby pan zaraz tam przyjechał.
— Co się stało?
— Na pewno nie wiem, ale podobno jakąś kobietę znaleziono na brzegu Marny. Zapewne pan komisarz o tem pisze.
Naczelnik rozpieczętował list i przeczytał, co następuje:
„Panie Naczelniku policji śledczej! Obecność pańska jest potrzebna w Saint-Maure les-Fosses, dla śledztwa z powodu trupa kobiety, przy której znaleziono bilet policyjny. Jeżeli pan sam nie będzie mógł nas zaszczycić swoją obecnością, uprzejmie proszę pana naczelnika o łaskawe nadesłanie mi zleceń, jak mam postąpić.

Pozostaję i t. d.

— Prawda! Aime Joubert nie żyje! — szepnął naczelnik, zwijając list — co za fatalny los! Wracaj do Saint-Maure, zaraz tam przyjadę!
Żandarm wyszedł.
— Wy, Galoubet i Sylwan — mówił dalej naczelnik — czekajcie tutaj. Pojedziecie do Saint-Maure!
Poszedł do komisarza do spraw sądowych.
— Teraz najpilniejsza rzecz być w Saint-Maure; jadę tam zaraz.
— I ja z panem jadę — rzekł komisarz. — Chciałbym jak najprędzej dowiedzieć się szczegółów.
Pojechali. Dwunasta biła, gdy zajechali przed kancelarię żandarmerji w Saint-Maure. Komisarz policyjny i brygadier żandarmerji wyszli na ich spotkanie.
— Przepraszam najmocniej, żem panów trudził — odezwał się komisarz. — Zdawało mi się, że to jakiś ważny wypadek, o którym powinienem panów zaraz zawiadomić.
— I nie omylił się pan — odpowiedział naczelnik policji śledczej. — Rzeczywiście, to jedna z naszych najlepszych agentek i bardzo bolesną dla nas jest jej śmierć.
— To muszę panów pocieszyć — rzekł żywo komisarz — ta kobieta nie umarła.
Twarze przybyłych zajaśniały radością.
— Chwała Bogu! — zawołał naczelnik policji. — Niewymownie nas cieszy to, co nam pan powiedział. Więc żyje.
— Żyje — odpowiedział brygadjer — z łaski doktora, który ją uratował, a myśmy już myśleli, że umarła. Gorączkę ma tylko i nie może odpowiadać na pytania.
— Gdzież ona?
— W moim pokoju, a nawet na mem łóżku, bo myślałem, że to jest moim obowiązkiem.
— To jej nie wydobyto z Marny?
— Dwoje naszych oglądało okolicę jednego z kanałów Marny, gdzie złodzieje rzeczni często w nocy łapią ryby. Idąc brzegiem Marny, jeden z nich zauważył łódkę w miejscu, gdzie się kanał zaczyna, spuścili się obaj ze skały i oto w łódce zobaczyli tę biedna, kobietę, którą tu przynieśli, nie dającą znaku życia.
Przybysze z miejscowymi zwierzchnikami udali się do izby, gdzie leżała chora Aime Joubert, która się właśnie teraz poruszyła zlekka i westchnęła. Zaraz zrobiła się cisza i oczy wszystkich skierowały się na chorą.
Podniosła ręce i jakby z kim walczyła. Potem usta jej się otworzyły i z zaschniętego gardła wyrwały się jej ledwie dosłyszalne wyrazy.
— Słuchajcie, słuchajcie! — szepnął naczelnik policji.
— Puśćcie mnie — mówiła Aime Joubert słabym głosem. Nie zabijajcie!... To Lartigues! To Verdier! Hiszpan rozkazuje... zabić chcą hrabiego Iwana. Mnie nie zabijają... coś im przeszkadza... Pojedynek — zabijają w pojedynku... Sto tysięcy franków. U Rotszylda...
Głos pani Rosier nagle zamilkł, ręce opadły. We drzwiach ukazała się nowa osoba.
— To kobieta — odezwał się nowoprzybyły — prawdopodobnie była obecną przy jakiejś strasznej scenie.
Wszyscy się obrócili.
— To doktor — rzekł komisarz policyjny i przedstawił przybyłego naczelnikowi policji i komisarzowi do spraw sądowych.
Obaj podziękowali doktorowi za ratunek, z jakim pospieszył pani Rosier.
— Nie macie się panowie czego lękać — odpowiedział doktor. — Ręczę za tę kobietę. Życiu jej niebezpieczeństwo nie grozi.
Gorączka ustanie jutro, chora przyjdzie do siebie i będzie w stanie opowiedzieć dramat, którego była świadkiem i ofiarą.
Doktor zbliżył się do pani Rosier, uważnie ją obejrzał i dodał:
— Tak, jutro już usunę gorączkę i chora bardzo prędko stanie już na nogi.
— Przyjedziemy znów jutro — rzekł naczelnik policji śledczej — a tu pozostawimy tych dwóch ludzi do rozporządzenia pańskiego, na wypadek, gdyby pan chciał mnie zawiadomić o czemś nieprzewidzianem.
Wskazał na Sylwana i Galoubeta i dodał, wyjmując z pugilaresu papier bankowy i podając go Galoubetowi:
— Tu jest sto franków dla was i dla naszej chorej. Do jutra.
W pięć minut później naczelnik policji śledczej i komisarz do spraw sądowych odjechali do Paryża. Gdy na drugi dzień znowu przybył naczelnik policji z temi samemi osobami, co wczoraj do chorej, której znacznie się polepszyło. Aime Joubert zwolna wysilając jeszcze osłabioną pamięć, ażeby nie opuścić żadnych szczegółów, opowiedziała, co uczyniła, co wycierpiała i co słyszała od tej chwili, kiedy zatonęła łódka, którą jechała z Galoubetem i Sylwanem.
— Ani słowa nie straciłam z ich rozmowy — mówiła dalej głosem osłabionym ze znużenia. — Wtem kamyk osunąwszy mi się pod ręką, wpadł tuż przy nich do wody i zbudził ich podejrzenie. Chcieli wyjść na brzeg, wyszukać mnie i na zawsze mnie się pozbyć. Poczęłam uciekać, siły mnie zawiodły, padłam bez czucia.
— Zbrodniarze wzięli panią za umarłą — rzekł naczelnik policji śledczej — i wrzucili do wody. Ale zamiast zwalić się do Marny, wpadłaś pani szczęśliwym trafem w łódkę, którą oni opuścili. Wszystko teraz jasne!
— Jeden z was panowie, musi co prędzej wrócić do Paryża — mówiła dalej Aime Joubert. — Wczoraj była niedziela, więc wszystkie banki były zamknięte. Zapewne nikt jeszcze nie odbierał pieniędzy na przekaz. Możecie panowie bezpiecznie aresztować tego, który przyjdzie do kasy Rotszylda, bo jeżeli nie będzie to Lartigues, ani Verdier, to przynajmniej ich wspólnik.
— Ja pojadę — rzekł komisarz do spraw sądowych, zwracając się do naczelnika policji — pod nieobecnością pańską przedsięweźmie potrzebne środki. Lepiej, że pan jeszcze zostanie przy pani Rosier, która zapewne opowie panu jeszcze bardzo wiele. Jeżeli będzie potrzeba, przyślij pan po mnie Galoubeta lub Sylwana.
— Przyślę. Sprawę z przekazem powierz pan Jodeletowi i Martelowi.
Komisarz czemprędzej udał się na kolej.
— Chcą w pojedynku zabić hrabiego — spytał teraz naczelnik policji.
— Zdaje się, że to ostatecznie postanowili, ale może co innego jeszcze wymyślą.
— Bądź co bądź — mówił dalej naczelnik — jeżeli hrabiego Iwana wyzwie kto na pojedynek, wiedzieć będziemy, że przeciwnik ten należy do bandy Piotra Lartiguesa. Pożądaną więc byłoby dla nas rzeczą, ażeby ci zbrodniarze plan swój wykonali.
Nic już nie zatrzymywało naczelnika policji śledczej w Saint-Maure, pośpieszył więc dowiedzieć się, czy komisarzowi do spraw sądowych powiodło się przy kasie Rotszylda.
Dlatego pożegnał się z agentką, zostawiając przy niej Galoubeta i Sylwana.
— Bądźcie wierni pani Rosier — rzekł do nich, odjeżdżając — a nie pożałujecie.
— Niech pan naczelnik będzie spokojny, — odpowiedział Galoubet — już my się starać będziemy.

XVII.

Cały dzień w niedzielę Maurycy był przy Marji Bressoles. Towarzyszył dziewczęciu i jej ojcu w powozie do lasku bulońskiego, jadł obiad u nich i odjechał dopiero o dziewiątej wieczorem, przypominając, że jutro mają jechać na wystawę.
Dzięki stosunkom z dziennikami, mógł się wystarać o bilety wejścia, albowiem oficjalnie dopiero za dwa dni miała być wystawa otwartą.
Wróciwszy do siebie, zastał list od Lartiguesa. Pisał doń lakonicznie co następuje
„Jutro zrana przyjdź pan o dziewiątej.

Von Broke“.

Nazajutrz o oznaczonej godzinie stawił się Maurycy przy ulicy Surenes, gdzie nań już czekali obaj wspólnicy. Zobaczywszy go uśmiechniętego i wesołego, bystro spojrzeli na siebie. Widocznie młodzieniec nie wiedział, co się stało na brzegach Marny, a zatem nie słyszał jeszcze o tragicznej śmierci matki. Czytelnicy nasi pojmują, że Lartigues i Verdier mogli sądzić, że Aime Joubert nie żyje. Maurycy przywitał ich uściśnięciem ręki i rzekł:
— Cóż słychać? Znaleźliście Symeonę?
— Niestety nie. Ale teraz nie o tę Symeonę chodzi — odpowiedział Verdier.
— A o co?
— Trzeba nam się pozbyć niebezpiecznego człowieka.
— Jak się nazywa?
— Hrabia Iwan Smoiłow Kurawiew. Ma on za co mścić się na nas, żeśmy zabili ojca jego w Hiszpanii.
— To zmienia postać rzeczy. Ale przecie o wszystkiem tem wiedzieliście przed miesiącem, skądże taka raptowna zmiana?
— Bo przed miesiącem śmierć jego nie przyniosłaby nam żadnego zysku.
— A teraz?
— Teraz da nam dwakroć sto tysięcy franków, z których sto tysięcy już w przekazie na okaziciela otrzymaliśmy i nasz niemowa Dominik odbiera je w tej chwili u Rotszylda.
— Toście się chyba widzieli z owym hrabia hiszpańskim, nieprzyjacielem Kurawiewa?
— Widzieliśmy się z jego wysłańcem.
— Kiedy?
— Onegdaj!
— I żąda jego śmierci?
— Żąda, płaci za nią, a prócz tego ofiarowuje nam w Hiszpanji swoją protekcję i bezpieczne schronienie, kiedy uznamy za potrzebne uciec przed policją francuską.
— Bardzo dobrze. Jakiejże rady spodziewacie się odemnie w tej sprawie, która was tylko dotyczy?
— Ona i ciebie tak, jak nas dotyczy, bośmy z sobą związani umową i wszystko musi być między nami wspólne.
— Niech i tak będzie. Lękacie się go w sprawie, wprost was osobiście dotyczącej, załatwijcie się z nim. Kiedy mnie będzie zawadzał, wtedy ja się do niego zabiorę.
— Więc nam swego współudziału odmawiasz? — gniewnie zawołał Verdier.
Maurycy uśmiechnął się chytrze.
— Moi kochani — rzekł — znam bajkę Lafontaina bardzo trafną i wy ją także, znacie.
— Cóż to za bajka?
— Tytuł jej zdaje się „Małpa i kotka“. Kotka wyciąga kasztany z ognia i opala sobie łapy. Małpa czeka, aż ostygną, obiera je i wtedy zjada, drwiąc sobie z kotki. Każdy dla siebie. Zabijając ludzi, ażeby dlatego komu sprawić przyjemność i wybawić go z kłopotu... padam do nóg. Jeżeli nic już dodać nie macie, przestańmy o tem mówić. Ale, potrzeba mi pieniędzy. Możecie mi dać dziesięć tysięcy franków?
— A jakże! — odrzekł Lartigues, wstając.
Wyjął ze swego biurka paczkę biletów bankowych i podał ją Maurycemu.
— Bardzo dziękuję! — rzekł młodzieniec.
— A teraz muszę was pożegnać!
— Kiedy się zobaczymy?
— Jutro, jeżeli będę miał jaką nowinę.
W tejże chwili wszedł Dominik.
— Cóż, odebrałeś? — zapytał Lartigues.
Niemy skinął potwierdzająco. Potem wyjął z kieszeni pugilares i położył go na stole. Znajdowało się w nim sto tysięcy franków biletami bankowemi.
— Dostaliście już połowę zapłaty — rzekł Maurycy z uśmiechem. — Wierzcie mi, odeszlijcie te pieniądze jak najprędzej temu, kto je wam dał. Będzie to o wiele rozumniej, niż zabijać hrabiego Iwana.
Wyszedł. Dominik dał znakami teraz do zrozumienia swemu panu, że śniadanie podane.

XVIII.

Pożegnawszy Lartiguesa i Verdiera, Maurycy udał się do pałacyku przy ulicy Verneuille, — gdzie go czekano ze śniadaniem. Potem miał towarzyszyć na wystawę obrazów Walentynie i Marji. Bressolowi wypadł jakiś pilny interes i nie mógł z nimi jechać. Śniadanie trwało niedługo. Marja była bardzo ożywiona. Na twarzyczce jej nie było widać zatrważającej bladości, jak dni poprzednich. Żywy rumieniec powlekał jej policzki. Gorąco pragnąć zobaczyć obraz swego przyjaciela Gabrjela Servais, dziewczę znajdowało się w gorączkowem usposobieniu.
Dnia tego rozdane były bilety bezpłatne artystom drzeworytnikom, przyjaciołom artystów i dziennikarzy, a kiedy pani Bressoles, Marja i Maurycy przyjechali do pałacu Przemysłu, liczny już tłum napełniał salę kwadratową i galerję. Znakomitych okazów nie brakło, jak się zwykle zdarza, ciekawi tłoczyli się przed kilku utworami głośnych pędzli lub przed dziełami, prawdziwej oryginalności i zalet. Walentyna spotkała wielu znajomych. Wszyscy zdziwili się, że tak się zmieniła Marja Bressoles, którą prowadził pod rękę Maurycy Vasseur. Pomimo ożywienia, którego znamy przyczynę, Marja bardzo była mizerna i łatwo było widzieć, że choroba podkopuje życie dziewczęcia. Marja patrzyła na obrazy bez ciekawości, zupełnie machinalnie.
Jednakowoż zatrzymała się nagle, a na ustach jej zjawił się uśmiech.
— Oto obraz pana Gabrjela Servais — powiedziała, wskazując na płótno, które zaraz przed nią zasłoniła gromadka ciekawych osób, ciągle się tu zmieniających.
Dawały się słyszeć głośne pochwały i pełne zapału wykrzykniki, ażeby się zbliżyć do obrazu, trzeba było czekać z pięć minut. Nareszcie troje naszych osób znalazło się w pierwszym rzędzie. Maurycego uderzyły rysy chorej.
— Tę twarz znam — rzekł do siebie — ale gdzie ją widziałem?
Usiłował przypomnieć sobie. Nagle zadrżał całem ciałem i wzrok jego z dziwnem wejrzeniem skierował się na oblicze umierającego dziewczęcia.
— Jakie jest pańskie zdanie, panie Maurycy — zapytała Marja, która ożywiwszy się na widok obrazu, zapomniała chwilowo o swem cierpieniu.
— Czy przesadzałam w pochwałach? Czyż się pan nie zachwyca wzruszającym a pełnym rezygnacji wyrazem tej cudownej twarzyczki?
Syn Aime Joubert zapanował nad sobą.
— Rzeczywiście — odpowiedział — obraz ten znakomity i znać, że pan Servais ma ogromny talent. Jaką musi mieć szczególną wyobraźnię, że stworzył na płótnie tę cierpiącą i smutną główkę.
— O! co do tego myli się pan! — żywo rzekła Marja — z wyobraźni nic nie stwarzał.
— Jakto?
— Brał z natury.
— Alboż ta chora istnieje?
— Istnieje i mógł się pan z nią spotkać wczoraj u nas, bo była jednocześnie z panem.
— Ta panienka była u państwa? — zawołał zdumiony Maurycy.
— Tak, niema w tem nic naturalniejszego, przyszła mnie odwiedzić. Biedaczka bardzo była nieszczęśliwa, chociaż na wielkie zasługuje szczęście! Ale chwała Bogu, zmartwienie jej już ustało! Pomieściłam ją przy pomocy ojca, jako dozorującą nad szwaczkami u pani Dubief, na pensji, gdzie się kształciłam, przy ulicy Ville de Eveque.

XIX.

Maurycy uważał na każde słowo Marji. Walentyna nie słuchała córki.
— A jak się nazywa ta rzeczywiście interesująca osoba? — zapytał młodzieniec, a serce mocno mu biło.
— Symeona!
Usłyszawszy to imię, Maurycy nie bez wielkiego wysiłku powściągnął okrzyk radości, jaki tylko co nie wyrwał się z jego ust.
— Nareszcie ją mam! — pomyślał — to ona... w wychudłych od choroby rysach poznaję twarz z fotografii, którą mi pokazała Klaudyna Charvais. Przytem wszystko się zgadza. Marja powtórzyła tylko to, co mi powiedziała Oktawja. I dodał głośno:
— Więc ta biedna panienka teraz dozorująca szwaczkami była na tej samej pensji, gdzie pani?
— Tak, u poczciwej pani Dubief, która się zachwyca jej pracowitością. Gdyby pan teraz zobaczył Symeonę, z trudnością by pan poznał, że to ta sama, co na obrazie. Teraz ona zdrowa i wesoła i wcale nie wygląda na umierającą sierotę, której wzruszający portret odtworzył pan Servais z takim talentem.
Maurycy zamyślił się. Szukał sposobu skorzystania jak najprędzej z tego, czem mu się przypadek przysłużył. Marja widocznie znowu doświadczała wielkiego znużenia. Troje naszych opuściło tedy wystawę i pojechało karetą, która czekała na nich przed pałacem Przemysłu. Dochodziła piąta, gdy powracali do domu.
Marja poszła zaraz do swego pokoju. Walentyna i Maurycy pozostali sami na chwilę.
— Hrabia Iwan Smoiłow wydaje mi się niebezpiecznym — rzekł Maurycy do żony budowniczego — chce Alberta de Gibray uratować i mówi o tem z takiem przekonaniem, że aż mnie przestrasza. A jeśli mu się uda?
— Wszystko przepadnie wtedy — odpowiedziała Walentyna. — Albert zechce żenić się z Marią, a ojciec jego, ażeby przeszkodzić temu małżeństwu, odważy się na skandal.
— Trzeba mój ślub przyspieszyć.
— Bezwątpienia, ale to nie odemnie zależy.
— A od kogoż?
— Od doktora, on ma na mego męża większy wpływ.
— To ty wpłyń znów na doktora.
— Dobrze, zacznę działać od dziś, a najpóźniej od jutra.
W tejże chwili wszedł budowniczy i poprosił Maurycego na obiad.
Młodzieniec wymówił się pod pozorem, że ma się widzieć z jednym ze znajomych swoich, a nie może sprawić mu zawodu, obiecał jednak, że wcześnie powróci, ażeby paniom towarzyszyć do teatru na operę komiczną.
— Wystawa i teatr — rzekł budowniczy — boję się, czy to nie za dużo na jeden dzień, czy nie będzie dla Marji za wiele zmęczenia.
— Wiesz, mój drogi, że doktor uważa zmęczenie za dobre lekarstwo, — odparła Walentyna. — Jego zdaniem tylko znużenie może dać Marji dobry sen.
— Niech i tak będzie, ale we wszystkim unikać należy przesady, nie będąc jednak doktorem, nie będę się sprzeciwiał.
— I masz słuszność — rzekła żona, wzruszając ramionami. Do widzenia, panie Maurycy.
Syn Aime Joubert wziął dorożkę i kazał się wieźć na ulicę Surennes, gdzie zastał Lartiguesa samego.
— Masz co nowego? — zapytał rzekomy kapitan Van Broke.
— Mam.
— Cóż takiego?
— Symeonę znalazłem.
— Doprawdy? — spytał Lartigues zdziwiony i uradowany.
— Słowo honoru!
— Rzeczywiście pyszna wiadomość... no, a teraz opowiedz szczegółowo.
Maurycy pokrótce opowiedział o zwiedzeniu wystawy, gdzie poznał młodą dziewczynę na obrazie Gabriela Servais.
— Rzecz w gruncie bardzo prosta — dodał — ale jest w tem, jedna okoliczność, jakby wymyślona przez romansopisarza lub dramaturga, okoliczność zdumiewająca.
— Jaka?
— Wszystkich wiadomości, jakich potrzeba mi było o Symeonie, udzieliła mi jej siostra...
— Jej siostra? — powtórzył Lartigues.
— Naturalnie! Marja Bressoles... przecie siostrami są dla siebie, córki jednej matki.
— A Marja Bressoles zna Symeonę?
— Zna. Ona i ojciec jej opiekują się nią.
— Ale nie wiedzą o tajemnicy jej urodzenia?
— Ma się rozumieć. Sama pani Bressoles, dawna Walentyna Dharville, choć kilka razy widziała Symeonę, uważa ją jednak za obcą.
— Gdzie ją widziała?
— W samym pałacyku przy ulicy Verneuille.
— Masz słuszność, kochany Maurycy! — zawołał Lartigues. — Rzeczywiście dziwne są losu koleje! Gdzie mieszka Symeona?
— W naszej dzielnicy. Niedaleko stad na pensji, przy ulicy Ville de Eveque.
— Na pensji przy ulicy Vi!le de Eveque| — powtórzył mniemany kapitan, drgnąwszy. — A wiesz, kto trzyma tę pensję?
— Jakaś pani Dubief.
Lartigues uderzył pięścią w stół.
— Pani Dubief — powtórzył zacierając ręce. Napewno wiesz, że tak się nazywa przełożona?
— Napewno.
— No, mój drogi, możemy sobie powinszować osobliwszego, niesłychanego, prawie nieprawdopodobnego szczęścia!
— Skądże się tak zapalasz? — zapytał Maurycy z uśmiechem.
— Ogród pensji pani Dubief graniczy z naszym, a jak wiesz, mamy klucz, którym możemy otworzyć furtkę.
— Więc rzecz prawie już gotowa! — rzekł Maurycy.
— Czem jest Symeona na pensji.
— Dozorczynią szwaczek.
— Wybornie!
— Zaczynam myśleć, kochany mój wspólniku, że miljony Armanda Dharville wkrótce już będą w naszem ręku.
— Tak — bąknął Lartigues, zmarszczywszy brwi — i wtedy rozstaniemy się, jakeśmy mówili.
— Alboż naprawdę myślisz, że w moim wieku, przy takim majątku, który pozwoli mi zaspakajać wszelkie namiętności i zachcianki, że byłbym tak głupi, iżbym miał opuścić Francję? Żyć można tylko w Paryżu.
— A niebezpieczeństwo dla ciebie nic nie znaczy?
— O jakiem niebezpieczeństwie mówisz?
Maurycy zmienił nagle przedmiot rozmowy.
— Ale — rzekł — mam wiadomość o hrabim Iwanie.
— Tak? — rzekł mniemany kapitan.
— Tak, spotkałem się z nim i rozmawiałem.
— I cóż?
— Ha! może zmienię dawne zdanie.

XX.

Szczery przyjaciel Alberta, chcąc go obronić od rozpaczy, udał się do jego ojca i prosił o rozmowę.
— Bardzo młody jestem — zaczął hrabia Iwan — i dla tego wiem, że nie mam prawa ani pana wypytywać, ani panu radzić, a jednak i na jedno i drugie odważę się przez wzgląd na szczerą przyjaźń, jaką czuję dla pańskiego syna!
Sędzia śledczy drgnął.
— Chce pan ze mną mówić o Albercie? — zapyta!
— Tak.
— I bez wątpienia również i o tej, którą on kocha?
— Głównie o tej, którą on kocha! Wiem, jak pan miłuje Alberta, sądzę, iż życie oddałby pan dla niego, ażeby go uratować i ażeby go widzieć szczęśliwym.
— Bez wahania, bez żalu, życie dla niego oddam i Bóg mi świadkiem!
— I wszystko pan dla niego poświęci?
— Wszystko na świecie.
— Nawet nienawiść swą ku Walentynie Bressoles, nienawiść, przyczyny której nie znam i nie chce wiedzieć?
— Błagam pana o odpowiedź szczerą bez żadnej wstecznej myśli, błagam, żeby pan nietylko mi to powiedział, ale i zaprzysiągł!
— Dlaczego pan żąda odemnie tej przysięgi?
— Bo pan w ręku swem trzyma życie dwojga istot dobrych, szlachetnych, które umrą, jeśli pan się sprzeciwi ich związkowi! Niech pan przeczyta ten list!
Hrabia Iwan podał sędziemu śledczemu list Marji Bressoles do Alberta.
Paweł de Gabray wziął z rąk hrabiego Iwana list, przeczytał go ze wzruszeniem, od którego łzy mu wystąpiły w oczach.
— Biedne dziecko! biedne dziecko! — wyszeptał potem. — Jak ona go kocha!
— Żałuje pan jej? — spytał hrabia, sam bardzo wzruszony.
— Czyż podobna nie żałować?
— Nie znam pani Bressoles — mówił hrabia Iwan — i nie chcę poznać, przekonany jestem wszelako, że to bez serca matka, wcale swej córki nie kochająca. Przekonany jestem, że zazdroszcząc jej młodości i urody, pragnęłaby ją wszelkiemi sposobami od siebie oddalić, i że temu dziewczęciu, umierającemu z miłości dla Alberta narzucić chce wstrętne małżeństwo.
— Małżeństwo? — powtórzył sędzia śledczy.
— Tak.
— Myślałem, że panna Bressoles chora, nawet bardzo chora.
— Rzeczywiście jest chorą, ale cóż to obchodzi okrutną matkę.
— Wydadzą ją i tak zamąż. Wiem, że to już ułożone. Dobry uczynek trzeba spełnić, panie de Gibray, trzeba Marję Bressoles uratować od śmierci i dać jej za męża pańskiego syna, który upewniwszy się, iż zgadza się pan na jego małżeństwo, niezawodnie żyć zechce, a zatem nie będzie się przyczyniał do swej śmierci.
— Albert przyczynia się do swej śmierci! — zawołał zdumiony ojciec.
— Tak utrzymuję. Pan tylko może go ocalić, wróciwszy mu nadzieję, zabiłoby go wzruszenie!
— Wszystko to okropne! — wyszeptał Gibray z rozpaczą, chwytając się za głowę. — Nikczemna ta kobieta zabija nietylko swą córkę, ale i mego syna jednocześnie! Gdyby nie ona, zarazbym poszedł prosić o rękę Mari dla Alberta!
— Idź pan, pomimo wszystko! — zawołał hrabia z zapałem. — Zapomnij pan o wszystkiem i tylko o tem pamiętaj, że Albert musi żyć i że Marję Bressoles trzeba wydrzeć Maurycemu Vasseur.
— Maurycemu Vasseur — powtórzył sędzia.
— Tak, takiego męża dla niej przeznaczają. Spiesz się pan, spiesz, bo wkrótce będzie już zapóźno!
— Ale syn mój nie z miłości umiera — odparł sędzia śledczy — doktor utrzymuje...
— Zrzecz się pan tego doktora i na mnie pan polegaj. Ja odpowiadam za wszystko, jeśli mi pan przysięgnie, że pozwoli pan Albertowi ożenić się z Marją Bressoles, wtedy powrócą mu siły i zdrowie.
— No, dobrze, zapomnę o wszystkiem, pogrzebię w sobie nienawiść, pogardę, gniew! — zawołał sędzia śledczy, unosząc się miłością ojcowską. — Jeżeli Marja Bressoles zostanie mą córką, nigdy nie będzie się widziała z nią. Ocal pan mego syna, a przysięgam panu, że pojadę prosić dlań o rękę Marii!
Hrabia wyciągnął ręce do sędziego śledczego i zawołał:
— Uściskaj mnie, panie de Gibray! Albert będzie ocalony!
Uścisnęli się serdecznie.
— Teraz — mówił dalej hrabia — przyjmuję łaskawą propozycję, jaką mi pan dawniej uczynił. Przeniosę się do pana na kilka dni i tym sposobem będę też mógł ciągle doglądać pańskiego syna.
— Powtórz mi pan, że go ocalisz.
— Tak, powtarzam i to z zupełną pewnością... Idę do Alberta.
— Każę, ażeby panu przygotowano pokój.
Rozeszli się. Hrabia Iwan wszedł do chorego z wesołą miną, z uśmiechem na ustach.
Albert wyciągnął doń obie ręce i odezwał się słabym głosem:
— Nareszcie przychodzisz!
— Jakże się czujesz, mój drogi? — spytał Rosjanin.
— Jak człowiek, który się nudzi śmiertelnie, cały dzień cię nie widziałem!
— Byłem tobą zajęty, mój drogi.
— Tak. Czy ciągle mnie jeszcze kocha?
— Nawet jeszcze bardziej. Bardzo jeszcze słaba, ale o wiele jej lepiej. Wyzdrowienie niezawodne.
Alberta opanował nagle smutek, głowę spuścił na piersi, oczy mu zaszły łzami i głucho wyszeptał:
— Ona wyzdrowieje, a ja umieram. Po co żyć? Jeden tylko cel ma życie moje. Znasz ten cel i wiesz zarówno, że go nie osiągnę!
— A może!
Syn sędziego śledczego ze zdziwieniem spojrzał na swego przyjaciela.
— Mówisz bez żartów? — zapytał.
— Całkiem poważnie!
— Sądzisz więc, że małżeństwo moje z Marją może się stać możebnem?
— Nie tylko myślę tak, ale jestem pewny; tak, że ożenisz się z tą, którą kochasz; ale trzeba w takim razie zupełnie mi zaufać, na mnie zdać się całkiem, a samemu usilnie pragnąć wyzdrowienia i niczem się nie trwożyć, cokolwiekbądź słyszałbyś lub widział. Przyrzekasz mi to?
— Przyrzekam i obietnicy dotrzymam, ale ci się nie uda przemódz nienawiści, jaką ojciec mój czuje dla pewnej osoby.
— A jeżeli nienawiść ta już przezwyciężona? Ojciec twój dał mi słowo, że w dniu, kiedy wstaniesz z łóżka silny i zdrowy, pojedzie prosić dla ciebie o rękę Marji.
— Przysięgasz mi, że tak jest?
— Przysięgam.
Tym razem wzruszenie zbyt wielkie było, serce zabiło Albertowi z niezwykłą gwałtownością, twarz rozgorzała, potem śmiertelnie zbladła. Młodzieniec opuścił głowę na poduszki i stracił przytomność.
Hrabia Iwan nie przestraszył się tem omdleniem, które przewidział, a które wcale go nie dziwiło. Umaczał serwetkę w zimnej wodzie i przyłożył do skroni Alberta, który prawie że natychmiast przyszedł do siebie.
— Widzisz, jakiżeś nierozsądny, mój drogi — rzekł — niepodobna nic dla ciebie zrobić, kiedy zamiast przemódz wzruszenie, poddajesz mu się zupełnie.
— Z radości nikt nie umiera! — wyszeptał młodzieniec — a ja z radości zemdlałem. Teraz chcę żyć i zobaczysz, jak silnym będę.
— Nasamprzód wypocznij.
— Już odchodzisz?
— Tak, ale niedługo przyjdę.
— Dziś jeszcze?
— Wieczorem.
Hrabia rozstał się z przyjacielem, wsiadł do swej karety i kazał się zawieść na ulicę Opery.
Kamienica, przed którą kazał się woźnicy zatrzymać, wyglądała tak wspaniale, że najmniejsze tu lokale musiały kosztować z półtora tysiąca franków. Wszedł do pokoju, przez odźwiernego zajmowanego, a umeblowanego jakby salon, i spytał odźwiernego, podobnego z okazałej postawy i ubrania do jakiego szwajcara przy ministerjum.
— Czy doktór Juanes jest w domu?
— Jest na pierwszem piętrze.
— Wiem.
Hrabia wszedł na schody, pokryte aksamitem, zatrzymał się na pierwszem piętrze pod drzwiami z czarnego drzewa z ozdobami mosiężnemi i zadzwonił.

XXI.

Lokaj, bardzo elegancko ubrany, otworzył hrabiemu i wprowadził gościa do gabinetu, umeblowanego bardzo bogato i z wytwornym smakiem.
Wysoki młodzieniec, lat trzydziestu, blondyn, przystojny, z poważną miną, z rysem twarzy otwartym i rozumnym, wyciągnął rękę do hrabiego i zawołał:
— Witam kochanego hrabiego!
Był to doktor Juanos, doktor hiszpański, niezwykłej wiedzy i zdolności, który od trzech lat mieszkał w Paryżu i zaraz wszedł w modę. Codzień wzrastała liczba bogatych jego klientów tak, że można powiedzieć, iż miał dochodów tyle, ile chciał.
— Siadaj pan, panie hrabio i powiedz, co cię do mnie sprowadza?
— Przyjechałem z panem pomówić o chorym.
— I cóż?
— Ha, kochany doktorze, zastosowałem się do twej rady i wymogłem na ojcu obietnicę, że pozwoli mu się ożenić z dziewczęciem, które kocha.
— To już najgłówniejsze. Radość i nadzieja mu więcej pomogą w wyzdrowieniu, niż wszelkie lekarstwa na święcie.
— Teraz, kochany doktorze, pragnąłbym, ażebyś zobaczył Alberta de Gibray. Usunąłem od niego doktora, bardzo poczciwego człowieka, ale nieśmiałego, bez żadnej przedsiębiorczości. Czy będzie pan miał jutro czas o dwunastej?
— Będę!
— Więc będę prosił pana doktora o przybycie na ulicę Regue do pana de Gibray, którego ma pan adres; będę i ja tam i przyjmę pana.
— Przyjadę. Wiesz przecie, panie hrabio, że możesz na mnie we wszystkiem liczyć.
Uścisnęli się za ręce i hrabia Iwan udał się do hotelu Wielkiego, gdzie zjadł obiad i skąd zabrał kufer z bielizną i ubraniem.
— Jeżeli kto o mnie zapyta w kancelarii hotelu, proszę powiedzieć, że wyjechałem z Paryża na dni kilka.
W godzinę później zajął pokój, przeznaczony dlań przez sędziego śledczego, obok pokoju Alberta. Młody człowiek jaśniał radością na myśl, że hrabia Iwan będzie przy nim przez kilka dni. Nazajutrz o dziewiątej zaraz przyjechał, jak zwykle nadworny doktor Gibrin. Wszedł z sędzią śledczym do pokoju Alberta.
Hrabia Iwan czytał już gazety swemu przyjacielowi, aby go rozerwać. Doktor przystąpił do łóżka, zadał kilka pytań, zobaczył puls u chorego, pokręcił głową, zapisał nową receptę i wyszedł przekonany, że uczciwie zarobił honorarium za swą codzienną wizytę.
Odprowadził go hrabia i sędzia.
— I cóż doktorze? — zapytał go biedny ojciec, bardzo strwożony owem kręceniem głowy.
— Ha, cóż! — odpowiedział doktor z miną smutną. — Pełen hartu pan jesteś, powinieneś się więc uzbroić w męstwo.
— Czy gorzej synowi? — zapytał sędzia.
— Nie można powiedzieć, żeby było gorzej, ale i nie lepiej. Jeżeli wyzdrowieje, jeżeli będę miał szczęście go uratować, nastąpi to nieprędko, bardzo nieprędko.
Gibray zbladł i spojrzał na hrabiego Iwana. Uśmiech ironiczny wykrzywił Iwanowi usta. Doktor odjechał, oddawszy receptę lokajowi i poleciwszy zanieść ją do apteki, ażeby przyrządzono tam miksturę jak najprędzej. Gibray zaprowadził hrabiego do swego gabinetu.
— Słyszał pan? — zapytał.
— Słyszałem.
— A widziałem, żeś się pan uśmiechnął.
— Rzeczywiście.
— Zatem nie wierzy pan doktorowi?
— On sam sobie nie wierzy.
— To pocóżby miał mnie napróżno trwożyć?
— Ażeby nadać sobie większe znaczenie w oczach pańskich.
— Ależ to stary przyjaciel naszej rodziny.
— Czy mu to przeszkadza brać w końcu roku honorarium za swoje wizyty!
— Naturalnie, że nie, ale cóż może być słuszniejszego od przynależnego wynagrodzenia.
— Tak, ale wcale nic nie ma przeciw zaokrągleniu tego wynagrodzenia przynależnego, dalej składając wizyty i pozostawiając chorego w tym samym wciąż stanie, poczciwy doktor nie czyni nic, ażeby zdrowie chorego polepszyć!
— Jakto nic! napisał receptę! w tej chwili nowe przypisuje lekarstwo! Lekarstwo to przyniosą i zobaczymy, jak poskutkuje. Powiedziałeś mi kochamy panie de Gibray, że zdajesz się całkiem na mnie.... wierz mi pan więc, ja ręczę za życie Alberta. Chodźmy na śniadanie!
Zimna krew i pewność siebie, jaką okazywał hrabia, uspokoiły nieco Gibraya, który usiadł też przy stole ze swym gościem, poczem zaraz po śniadaniu, uściskawszy syna, pojechał do sądu. Lokaj przyniósł lekarstwo, zapisane przez doktora. Hrabia włożył buteleczkę do kieszeni.
— Od dzisiaj — rzekł do lokaja — pozostaję przy waszym młodym panu i sam dawać mu będę lekarstwo.
— Dobrze, proszę pana.
Hrabia zaniósł lekarstw o do swego pokoju, zamknął do szafy, a potem poszedł do lokaja. W południe lokaj przyniósł hrabiemu jakiś bilet wizytowy. Kurawiew spojrzał i wyczytawszy nazwisko doktora Juanosa, kazał natychmiast poprosić gościa.
— Kochany Albercie — rzekł hrabia z uśmiechem, skoro lokaj wyszedł. — Przyrzekłeś mi niczemu się nie dziwić. Teraz nastała chwila spełnienia obietnicy.
— Jeszcze raz ją ponawiam i przyrzekam dotrzymać.
Drzwi otworzyły się i doktór hiszpański ukazał się w pokoju. Iwan poszedł na jego spotkanie, uścisnął go za rękę i przyprowadził do łóżka Alberta, mówiąc:
— Dziękuję panu kochanemu za punktualność. Oto kochany pacjent, o którym panu mówiłem. Zobacz go pan i sam osądź.
Juanos usiadł przy łóżku i zwrócił się do młodzieńca z mnóstwem zapytań, które dla czytelników naszych nie byłyby ciekawe i dlatego ich nie przytaczamy.
Po pytaniach tych doktór długo opukiwał Alberta, przysłuchiwał się oddechowi i robił notatki, poczem prosił, ażeby mu pokazano recepty lekarza domowego. Hrabia podał je Juanosowi ,który je przeczytał. Kilkakrotnie podczas czytania brwi mu się zmarszczyły i usta zacisnęły. Wreszcie rzucił recepty pogardliwie na stół.
— Jakiego pan jest zdania? zapytał hrabia.
— A takiego, że te recepty jak najniedorzeczniejsze.
— Może są nawet niebezpieczne?
— Naturalnie, bo w lekarstwach wszystko co nie przynosi pożytku, musi tylko szkodzić. Prosiłbym o pióro i atrament.
Hrabia podał mu wszystko potrzebne do pisania. Juanos prędko nakreślił kilka wyrazów podał hrabiemu zapisany papier i rzekł:
— Każ pan z łaski swej, ażeby to przy panu przyrządzono i sam dawaj choremu.
— Może pan na mnie polegać.
— Teraz, kochany pacjencie, — mówił dalej doktór hiszpański i zwrócił się do Alberta — zacznę pana leczyć naprawdę. Przyjaciel nasz wspólny, hrabia Iwan, wezwał mnie, bez wiedzy pańskiego ojca. Położenie moje bardzo jest wtedy drażliwe i nawet trochę dwuznaczne może. Przy wszelkich okolicznościach innych nigdybym się na coś podobnego nie zgodził, ale hrabiemu niczego odmówić nie mogę i spodziewam się przytem, że usprawiedliwi mnie pomyślny rezultat.
— Więc mnie pan doktór wyleczy? — żywo zapytał Albert.
— Z Bożą pomocą i hrabiego Iwana.
— I prędko mnie pan wyleczy?
— Za trzy tygodnie będzie pan już na nogach.
— O, doktorze, doktorze! jakże będę panu wdzięczny — zawołał młody chory.
— Tylko spokojnie, bez wzruszeń; co do wdzięczności, jeżeli pan się do niej poczuwa, to chyba nie ku mnie winna być ona zwrócona, lecz ku hrabiemu. Ja jestem lekarzem, leczyć chorych nietylko jest moim zawodem, ale i obowiązkiem! Teraz zalecam panu unikać wszelkiego wzruszenia, jak najspokojniejszym być i ślepo słuchać tych, którzy chcą, ażebyś pan żył.
— Będę się wystrzegał wzruszeń, panie doktorze — odpowiedział Albert. — Będę spokojny i posłuszny.
— To wszystko pójdzie dobrze.
— Kiedy pana doktora znów zobaczę?
— Jutro.
— Więc do jutra.
Juanos uścisnął rękę młodzieńca i wyszedł.
Hrabia odprowadził go na ulicę i udał się do apteki, nie chcąc nikomu powierzać recepty, którą doktór Juanos zapisał.

XXII.

W pałacyku przy ulicy Verneuille odbywała się prawie jednocześnie scena zupełnie w innym rodzaju. Doktor Duffrin przyjechał wcześnie i udał się z panem Bressoles do chorej Marji. Wstała już ona dawno i ubrana leżała na szeslongu. Myślała o Albercie, którego prawie nie miała nadziei widzieć. Pytała sama siebie; czy Gabrjel Servais oddał list temu, co tak bohatersko przywiązanie swe udowodnił i umierał teraz przez nie. Słowem, najczarniejsze myśli ogarniały jej duszę, głęboka melancholia znajdowała się na jej łagodnej twarzyczce. Przyjście ojca i doktora wyrwało ją z zadumy. Przyjęła z uśmiechem obu gości. Bressoles podszedł do niej prędko i pocałował ją w czoło.
— Jak się czujesz dziś, moje dziecko? — zapytał doktór.
— Zdaje się, że trochę lepiej.
— A cóż z twemi czarnemi myślami?
Nie chcąc powiedzieć, co się w niej dzieje, Marja odrzekła, rumieniąc się za kłamstwo:
— Już nie tak często mnie trapią.
— A gorączka?
— Nie wiem, czy to gorączka, ale czasem mi się zdaje, że krew kipi mi w żyłach i rzuca się do twarzy, potem prawie w tejże chwili czuję nagle dreszcze, jakby się krew ścinała lodem.
— Moje dziecko, — odezwał się znów doktór po chwilowem milczeniu — z tego, coś mi panienka powiedziała, nabrałem przekonania, że jesteś poniekąd jeszcze pod działaniem jadu, który się do krwi przedostał przy ukąszeniu przez żmiję.
— Tak pan sądzi? — zawołała Marja bardzo wzruszona.
— Nawet pewny tego jestem, ale nie trzeba się trwożyć. Nigdybym z panienką nie mówił z taką prawie gburowatą otwartością, gdyby nie było lekarstwa na tę chorobę.
— Więc jest lekarstwo?
— Naturalnie.
— To ja mogę wyzdrowieć?
— To już całkiem od panienki zależy. Dość będzie, jeśli panienka będzie chciała, a przyjdzie do zdrowia.
— A to jak? Ale czego odemnie wymagacie? Co mam czynić?
— Wyjść zamąż! — odpowiedział Duffrin. Dziewczę drgnęło od stóp do głowy, jakby poraz wtóry jadowite żądło gadu wpiło się w jej ciało.
— Wyjść zamąż? — powtórzyła ze strachem.
— Koniecznie.
— I to jedyny środek przeciw chorobie, która mnie zwolna toczy?
— Tak, środek jedyny, jedyne wyjście. Nie ja sam tak twierdzę, ale luminarze nauki. Zostań pani żoną, a ocaloną będziesz.
— Lecz ten, którego kocham, który mnie kocha, także chory, jak ja, bardzo chory i nie może żenić się ze mną! — zawołało dziewczę z niewysłowioną rozpaczą.
— To też nie o nim mowa!
— Zdaje mi się, że tracę zmysły. Innego mam mieć męża, nie Alberta, nie, to być nie może.
— Moje dziecko! nie wpadaj w rozpacz! — szepnął Ludwik Bressoles błagalnie składając ręce. — Oddal z serca marzenie, które śmierć rozstąpi, które może już roztrąciła w tej chwili.
Marja zbladła jak trup i z rozpaczą rękoma schwyciła się za włosy, które w nieładzie rozpuściły się jej na ramiona.
Wymówiła tylko te dwa słowa:
— Albert umarł!
— Albo umrze! — rzekł doktór.
— Nie żyje już Albert — mówiło dziewczę w uniesieniu — a wy żądacie, żebym zapomniała o nim! O, nigdy, nigdy! Jeżeli on umarł, ja chcę iść za nim!
Bressoles podniósł głowę.
— Dobrze! — rzekł tonem ponuro stanowczym. — Już więcej cię nie błagam. Idź za nim... ja pójdę za tobą.

XXIII.

Marja była jakby nieprzytomną. Ale gdy usłyszała ostatnie słowa ojca, wyraz jej twarzy zmienił się nagle i stał się spokojnym.
— Wszystko się skończyło... znikąd nadziei — szeptało dziewczę głuchym głosem, jakby sama mówiąc do siebie. — Jeżelim nie umarła z tych wszystkich wrażeń, z tych cierpień wszystkich, to znaczy, że Bóg chce, ażebym żyła. Każe mi żyć dla ojca.
Spojrzała na starca, wciąż jeszcze klęczącego, wciąż zalewającego się łzami, ujęła go za ręce, podniosła i rzekła:
— Nie płacz, ojcze, ofiara spełniona, nie będziemy mówili o przeszłości... przyrzekam ci, że wyzdrowieję. Za jakąbądź cenę ma być okupione zdrowie, wyzdrowieję... dla ciebie.
Ludwik Bressoles z trudnością powstał, pochwycił córkę w objęcia i okrył ją pocałunkami, Marja mówiła dalej:
— Powtarzam, ofiara spełniona. Możecie mówić bez trwogi, ja słuchać będę tak spokojnie, jakby to nie o mnie była mowa. Kogoż przeznaczacie mi na męża?
— Maurycego Vasseura odpowiedział doktór.
— Domyślałam się. Mam go za uczciwego człowieka. Będę dla niego uczciwą żoną. Spełnię swe obowiązki, ale więcej niech odemnie nie wymaga.
— Zgadzasz się? zawołał budowniczy, a dusza przepełniała mu się smutkiem i radością.
— Tak, ojcze, zgadzam się. Kiedy będzie nasz ślub?
— Myślę, że za miesiąc.
— Po co zwlekać? — zapytał doktór.
— Dla czego nie skończyć wszystkiego, o ile najprędzej pozwalają przepisy?
— Byłoby to rzeczywiście lepiej — rzekł Bressoles — ale Marja...
— O mnie się nie troszczcie — przerwało dziewczę — działajcie, jak chcecie najprędzej, wszystko co uczynicie, będzie dobrze.
— I szczerze to mówisz, gołąbko moja?
— Przysięgam!
Biedny ojciec znowu uściskał córkę, przytulił do serca i tkliwie ucałował, szepcąc:
— O, moje kochane dziecko, drogi skarbie mój, jedyna miłość ojca na tym świecie, tobie zawdzięczać będę szczęście na starość, obetrzyj oczy i chodź ucałować matkę.
Marja była posłuszna. Widząc ją spokojną, przynajmniej z pozoru, Walentyna myślała, że ojciec i doktór nie mówili z nią o zamążpójście. Wielkie było zdumienie jej, kiedy się Ludwik odezwał:
— Już wie o wszystkiem... zgadza się...
W tejże chwili służący oznajmił Maurycego. Walentyna uczuła w sercu straszny cios. Myślała sobie: Jakto? myśl o małżeństwie ani jednej łzy nie wycisnęła z jej oczu? Uśmiecha się prawie, zrzekając się miłości ku Albertowi. Czyżbym się omyliła? Kochałaż by Maurycego?
Maurycy wszedł. Walentyna, zmarszczywszy brwi, rzuciła nań zazdrosne spojrzenie. Marja wyciągnęła doń rękę.
— Panie Vasseur — rzekła — powiem panu nowinę.
— Nowinę? — powtórzył Maurycy.
— Tak.
— A czy przyjemną?
— Niech pan sam osądzi. Ojciec tylko co mi powiedział, że za miesiąc nosić będę nazwisko pańskie.
— A pani co na to odpowiedziała? — zawołał młodzieniec, oszołomiony tą wiadomością.
— Odpowiedziałam, że zgadzam się i dziękuję panu z całego serca za pańskie przywiązanie.
— Za moje przywiązanie? — wyszeptał syn Aime Joubert zaczerwieniony.
— Naturalnie — odpowiedziało dziewczę — ja się nie łudzę. Pan idzie za popędem swego szlachetnego serca, powoduje panem litość dla mnie. Żeni się pan, ażeby mnie uratować.
— Wynagrodzony będę za to — odpowiedział Maurycy, odzyskując zuchwały cynizm. — Teraz pani cierpieć już będzie niedługo.
Nikt, prócz łotra, który te słowa wymówił, nie zrozumiał straszliwego ich znaczenia, Walentyna z wściekłością przygryzła sobie wargi.
— Zjesz z nami śniadanie, doktorze? — odezwał się Ludwik.
— Z wielką przyjemnością — odpowiedział doktór. — Pierwszy chcę wypić za zdrowie i szczęście przyszłych państwa młodych.
Budowniczy mówił dalej, zwracając się do Maurycego:
— Po śniadaniu, mój drogi, pomówimy z sobą.
Syn Aime Joubert skłonił się. Skoro się śniadanie skończyło, a trwało niedługo, Bressoles zaprowadził Maurycego do swego gabinetu i rozpoczął rozmowę w te słowa:
— Jeśli chcesz, mój kochany synu, pozwolisz, że cię już tak nazywać będę, zajmiemy się przyszłością twoją i Marji. Znam cię niedawno, lecz zdaje się, znam cię już o tyle, że mogę powiedzieć z przekonaniem, że czynisz córkę mą szczęśliwą. Nie mogę wątpić o przywiązaniu, którego dowiodłeś wielkiem poświęceniem; kochasz Marję, a ona zawdzięczać ci będzie swe ocalenie, tego już dość, abym ja ciebie kochał: chciałbym tylko poznać całą twoją przeszłość. Opowiedz mi o swych rodzicach.
— Wprzód muszę panu uczynić wyznanie — rzekł Maurycy.
— Czy co do wykroczenia jakiego? — spytał Ludwik przestraszony.
— Nie co do nieszczęścia.
— Jakiego?
— Jestem synem nieprawym.
— To rzeczywiście nieszczęście, ale nie zbrodnia, więc nie mogę ci z tego uczynić zarzutu. Ojciec twój, który sam tylko zawinił, żyje jeszcze?
— Nie, umarł.
— A matka żyje?
— Żyje... najlepsza z matek i najuczciwsza z kobiet, która raz tylko uległa przez podłość nikczemnika. Matka moja wkrótce przyjedzie podziękować panu za wielki zaszczyt, jaki wyświadczasz jej synowi.
— Przyjmę ją z wielką przyjemnością. Teraz inne pytanie — zapewne nie masz nic, prócz tego, co zarabiasz własną pracą?
— Przepraszam, matka daje mi sześć tysięcy franków rocznie, co w połączeniu z tem, co zarabiam piórem, pozwala mi żyć dodatnio.
— Rzeczywiście dla młodego człowieka to bardzo dostatecznie... „Aurea mediocriatas“, ale tego nie dość dla mego zięcia. Zajmuj się literaturą, bardzo to pięknie, ale w chwilach wolnych dla swej własnej przyjemności, ale nie po to, ażebyś się miał z pióra utrzymywać. Dam córce swej pięćkroć sto tysięcy posagu. To uczyni dwadzieścia tysięcy rocznego dochodu.
— Jakże panu jestem obowiązany!
— Niczem mi obowiązany nie jesteś! Spełniam ojcowski obowiązek. Teraz mam cię o coś prosić, co może niebędzie ci zbyt przyjemnem.
— Życzenie pańskie bardzo jest naturalne — przyjemnem, na każde z nich zawczasu się zgadzam.
— Pragnę, żebyście moje dzieci, gdy się pobierzecie, nie opuszczali tego pałacyku, ażebyście mieszkali przy nas, ażebym nie był pozbawiony widoku córki.
— Życzenie pańskie bardzo jest naturalne — odpowiedział Maurycy — sprzeciwiać mu się nie mogę. Dodam nawet, że z największą radością przyjmuję propozycję mieszkania z panem w jednym domu.
— Dziękuję ci, mój synu, każę przygotować intercyzę. Pięćkroć sto tysięcy franków otrzymasz w przekazie na bank francuski zaraz w dzień ślubu, a dzień ten trzeba przyśpieszyć, jak tylko będziesz mógł najprędzej. Przygotuj więc wszystkie potrzebne dokumenta, urządź wszystko, jak należy i razem udamy się do merostwa. Pragnę, abyś jak najprędzej został mym zięciem.
— Jutro albo pojutrze, najpóźniej przygotuję konieczne papiery i razem z matką przywieziemy je tutaj.
— Dobrze. Akt ślubny podpiszemy za dwa tygodnie. Nic nie masz przeciwko temu?
— Naturalnie, że nic.
— Zgadzasz się więc we wszystkiem. Uściskaj mnie, mój synu.
Starzec otworzył ramiona. Maurycy rzucił się na szyję z udanem rozrzewnieniem i bez odrobiny wstydu, jak Judasz pocałował uczciwego człowieka, którego oszukiwał. Ludwik mówił dalej:
— Teraz pozwól, że zajmę się innemi rzeczami, które muszę załatwić przed pójściem do notariusza, a ty idź do kobiet.
Syn Aime Joubert usłuchał tej rady. Marja wróciła do swego pokoju, aby się spokojnie wypłakać. W salonie siedziała Walentyna.
— Maurycy — rzekła tonem pełnym wściekłości. — Ja nie wierzę, boję się.
— Czego?
— Marja przystała za prędko.
— Więc cóż z tego? Doktór wpoił w nią to przekonanie, że jeśli umrze, ojciec nie przeżyje jej śmierci, poświęca się tedy. Ale ona bardzo chora, nic jej nie może uratować. W kilka dni po ślubie zostanę wdowcem, a zatem wolnym już będę, a zamieszkam przytem tu u was w domu i nie usunę się stąd nigdy.
— I zawsze będziesz mieszkał? — spytała Walentyna, nieco już uspokojona.
— Tak.
Maurycy wziął za kapelusz.
— Już odchodzisz? — zawołała Walentyna.
— Muszę, masa interesów, przyjdę na obiad.
— Więc do widzenia.
— Do widzenia!
— Do widzenia!

XXIV.

Tegoż dnia zrana Lartigues opowiedział Verderowi wszystko, co się o Symonie dowiedział. Dzięki jak najszczęśliwszemu przypadkowi, który tak pomyślnie sprzyjał poszukiwaniom Maurycego, dziewczę znalazło się i wiadome już było jej mieszkanie. Nie tracąc ani minuty, Verdier jął obmyślać plan działania.
— Symeona mieszka na pensji pani Dubief — rzekł — to bardzo dobrze, ale pensja wielka. Trzeba dowiedzieć się, w której części domu znajduje się jej pokój.
— Maurycy tego samego jest zdania — odrzekł Lartigues.
— Ale — żeby znaleźć ten pokój, trzeba koniecznie dostać się znowu do pani Dubief.
— Naturalnie, ale w jaki sposób?
— Trudno wymyślić.
W tejże chwili dwa razy zapukano do drzwi.
— Proszę! — krzyknął Lartigues.
Drzwi się otworzyły i wszedł Maurycy.
— Chodźże prędzej, kochany nasz przyjacielu — odezwał się doń Verdier.
— Winszuję ci, winszuję. Masz szczęście diabelskie i węch ogromny.
— Rzeczywiście — odpowiedział Maurycy z uśmiechem.
— Symeona w naszem ręku, a ja za dwa tygodnie podpiszę akt ślubny.
Verdier aż się rozśmiał.
— Za trzy tygodnie ożenisz się, za miesiąc owdowiejesz, wszystko wybornie się składa! — rzekł.
— Tym razem stanowczo już dosięgamy celu. Mnie jednak jedna rzecz niepokoi.
— Co takiego?
— Jak się dostać na pensję p. Dubief, ażeby się dowiedzieć, gdzie jest pokój Symeony.
— A w jaki sposób zamierzacie usunąć tę niepotrzebną spadkobierczynię?
— W ten sam sposób pozbędziemy się jej, jak i Marji Bressoles. Po co wysilać wyobraźnię. Co dla jednej dobre, przyda się i dla dwóch.
— Oddychanie kwasem pruskim?
— Tak.
— Już przyrządziłeś?
— Nie jeszcze. Spieszyć się nie ma po co. Ale zaraz zabiorę się do roboty.
— Czy w nocy działać będziesz?
— Naturalnie. Symeona musi spać. Przytem w dzień dostać się do niej niepodobna. Podejmuję się sam wszystkiego, byleście znaleźli sposób, ażeby zdjąć plan wnętrza domu.
— Mam już projekt.
W kilku słowach syn Aime Joubert opowiedział plan, jaki obmyślił.
— Pomysł szczególny, ale bardzo praktyczny! — zawołał Verdier zachwycony. — Jesteś niepospolitym młodzieńcem. Rzecz do końca doprowadzę ją z kapitanem Van Broke.
— Tylko bądźcie ostrożni!
— Przestroga zbyteczna! Możesz na nas polegać. Najprzebieglejsi nas nie poznają!
— Bardzo pięknie. Teraz muszę was opuścić.
— Wracasz na ulicę Verneuille?
— Nie, idę do matki, z którą się już od kilku dni nie widziałem. Chcę od niej potrzebne papiery wziąć dla zapowiedzi.
Lartigues i Verdier zamienili z sobą spojrzenie, w którem znać było ogromny niepokój. Maurycy odszedł. Jak tylko drzwi się za nim zamknęły, Verdier zawołał:
— A ja zapomniałem. Nie był już od kilku dni u matki i ani nie podejrzewa, że umarła. Ot co może opóźnić, a nawet bardzo odwlec małżeństwo.
— A dlaczego prefektura nie dała mu znać?
— Kto wie, czy znaleziono trupa? Może policja nie wie, co stało się z Aime Joubert.
— A ci dwaj Ludzie co z nią byli?
— Zapewne także utonęli. A ponieważ Aime Joubert przez długi czas taiła przed synem, że służy w policji śledczej, czekają może, aż sam się zgłosi.
Jeszcze jedno przypuszczenie wydaje mi się prawdopodobnem.
— Jakie?
— Nie mają adresu Maurycego.
— O adresie mogli się byli przecie dowiedzieć u jego matki. Służąca musi wiedzieć.
— Pozwólmy rzeczom iść swoją koleją. Jeżeli Maurycy dowie się dziś o śmierci, a przynajmniej o zniknięciu pani Rosier, niezawodnie dziś jeszcze zobaczymy go tutaj. Póki zaś nie nadejdzie, dopóty nie potrzebujemy się niepokoić. Wszystko idzie jak z płatka, to główne. Zaraz napiszę do Michała Bremonta.
— Miej się na ostrożności.
— Dlaczego?
— Nie dowierzam poczcie, która z rozkazu prokuratora może list przejąć!
— Jużem o tem pomyślał, chociaż zdaje się, nie potrzeba się lękać i przedsięwziąłem odpowiednie środki. W ostatnim liście Michał Bremont prosił mnie, ażebym pisał doń poste restante do filii poczty przy ulicy Regenta i ażebym listy znaczył X. Y. Z. 21. Otóż i ja go poproszę, ażeby odpowiadał mi w ten sam sposób poste restante do oddziału pocztowego przy ul. Enghien, pod znakami I. J. K. 50. Na pocztę nie potrzebuję sam chodzić. Mogę kogo po list posłać.
— Ta dobry pomysł. Pisz więc do Michała Bremonta.
— Dziś napiszę, że wszystko kończy się dla nas pomyślnie.
Przyszedłszy do zdrowia o jedenastej przedpołudniem wróciła do mieszkania przy ulicy Victorie, pani Rosier. Maurycy uprzedzony w przeddzień, już się tam znajdował. Nie podobna opisać radości Magdaleny, gdy zobaczyła swą panią. Płakała z rozrzewnienia, obsypywała ją pytaniami i agentka bardzo przyjaźnie ją uściskawszy, poprosiła ją wreszcie, ażeby wyszła do drugiego pokoju, gdyż matka chciała sama pozostać z Maurycym.
Przy Magdalenie Aime Joubert mówiła o spadnięciu z wagonu. Ale Przed Maurycym, który wiedział o jej stanowisku w policji, taić się z prawdą nie mogła. Opowiedziała więc wszystko młodzieńcowi, a przynajmniej prawie wszystko, — nie wspomniała tylko umyślnie o Lartiguesie i Verdierze, ani o Golanie, nie dla braku zaufania, lecz że nieprzyjemnie byłoby jej wdawać się przy synu w niektóre szczegóły.
Kiedy przyznała się synowi, że służy w policji, Maurycy, domyślając się, że matka coś przed nim ukrywa, zaczął ją też wybadywać pytaniami. Daremnie. Aime Joubert powiedziała to tylko, co chciała powiedzieć.
— Moja matko! — rzekł młodzieniec — trzeba porzucić to zajęcie, które codzień ściąga niebezpieczeństwo na twe życie.
— Wiesz, że to niepodobna! — odparła pani Rosier.
— Niepodobna! a to dlaczego?
— Bo moja wola zgadza się z przyjętym obowiązkiem; zaczęłam i muszę skończyć. Nigdybym sobie nie wybaczyła; gdybym zadania swego nie doprowadziła do skutku.
— Ale ci, których szukasz, są nieujęci. Dowody masz na to.
— Nie ujęłam ich wczoraj, ale czy nie pochwycę ich jutro? Mam nadzieję, że dopnę tego celu. Ale prosiłam cię już raz, ażebyś ze mną nie mówił o tych rzeczach i teraz ponawiam prośbę.
— Przeciwnie, chce ją nawet powiększyć — odparł Maurycy z uśmiechem — powiem mamie dobrą nowinę.
— Jaką?
— O mojem małżeństwie.
— Ciągle jeszcze o tem myślisz? — rzekła smutnie.
— A nawet jeszcze bardziej. Rzecz już postanowiona. Przyjęty już jestem przez rodziców i pragnę właśnie, ażebyś jutro pojechała ze mną do Bressolów i prosiła dla mnie o rękę ich córki.
— Chcesz, żebym prosiła dla ciebie o rękę panny Bressoles? — zawołała pani Rosier.
— Tak, moja mamo.
— Po co? przecieżeś już przyjęty został przez rodziców.
— Inaczej nie wypada, taki już zwyczaj.
— Bądź spokojna, przyjmą cię jak najlepiej. Mogę nawet śmiało dodać, że cię oczekują. Nie potrzebujesz mówić o interesach majątkowych. Bressoles wszystko już ze mną ułożył?
— Ułożył!... jak?
— Wszystko na moją korzyść. Ja daję sześć tysięcy rocznego dochodu, który mi wyznaczyłaś, a mój przyszły teść daje z córką pół miliona, widzi więc mama, że położenie moje będzie wcale nie złe.
Aime Joubert uścisnęła syna.
— Pojadę jutro z tobą, jeśli koniecznie potrzeba — rzekła — ale wolałabym to odłożyć jeszcze na kilka dni.
— Dlaczego.
— Przecie nie wypada z tą raną na czole, jeszcze bardzo widoczną, bo ledwie zagojoną; — szpeci nadto.
— E, mamo! to tylko próżność z twej strony — odrzekł Maurycy ze śmiechem.
— Noga ci się poślizgnęła, gdyś wychodziła z wagonu, uderzyłaś czołem o stopień — cóż naturalniejszego, więc nie może być żadną przeszkodą... Czas ucieka. Mamy podpisać akt ślubny 26 bieżącego miesiąca. Ślub w trzy dni później. Dziś mam być z Bressoles u rejenta i u mera. Ale, dobrze, żem sobie przypomniał, potrzeba mi papierów, które znajdują się zapewne u ciebie, moja matko!
Aime Joubert drgnęła.
— Papiery — wyszeptała — prawda, papiery są potrzebne... metryka twoja... ale, gdy ją przeczytają, dowiedzą się, żeś nieprawe dziecko. Nie boisz się tego?
— Niczego się nie boję — przerwał Maurycy — powiedziałem już o tem. Bressoles wie o wszystkiem.
— O wszystkiem? — powtórzyła pani Rosier przerażona.
— Uspokój się, mamo, o wszystkiem, co powinien wiedzieć, ażeby nie żałował i poważał.

XXV.

— Żałować... poważać... — boleśnie szepnęła Aime Joubert, zasłaniając twarz rękoma. — O biedne dziecko moje, ja byłam winna — winna żem była słaba przynajmniej.
— Matko — odpowiedział Maurycy czule — ja po to tylko żyję, ażeby cię kochać.
Pani Rosier uścisnęła młodzieńca i namiętnie przytuliła do serca, mówiąc;
— O, czuję, że Bóg przebaczył mi błąd młodości. Maurycy, mój drogi synu, ty będziesz chlubą i radością mej starości!
Po chwilowem milczeniu, podczas którego Aime Joubert przezwyciężyła swe wzruszenie mówiła dalej:
— Jakie dokumenta są ci potrzebne?
— Metryka dla ślubu cywilnego i świadectwo chrztu dla ślubu kościelnego.
Pani Rosier znowu zbladła. Ręce jej nerwowo zadrżały.
— Świadectwo chrztu — powtórzyła ledwie zrozumiałym głosem.
— No tak!
— Nieszczęśliwy chłopcze, tyś urodził się w więzieniu św. Łazarza. Ochrzcił cię kapelan więzienny i po to świadectwo chrztu twego trzebaby się udać do św. Łazarza, a ona dowie się, ktoś ty i czem ja byłam.
Teraz Maurycy zbladł.
— Biada mi! wymówił przez zaciśnięte zęby — przeklęte niech będzie moje urodzenie!
— Maurycy, Maurycy, co ty mówisz? — szepnęła pani Rosier, płacząc.
— Powiadam — odrzekł młodzieniec, unosząc się — że okoliczność chrztu na pozór drobna, zniweczy cały mój plan i zmarnuje mi życie.
— Nie, zdaje mi się, że będzie można tak uczynić, iż Bressoles nie dowie się o niczem.
— A to w jaki sposób?
— W merostwie nie potrzebujesz składać świadectwa, potrzebne ono tylko w kościele. Udaj się sam do proboszcza w tej parafii, gdzie masz brać ślub, opowiedz mu wszystko, poproś o dochowanie tajemnicy, a możesz być pewnym, że się on zgodzi na to niezawodnie.
— Tak — rzekł Maurycy uspokojony, — masz słuszność. Tak też uczynię. Moja matko, przebacz mi uniesienie.
— O, drogie dziecko! to ja tylko potrzebuję przebaczenia. A inne dokumenta mam u siebie. Zaraz ci je dam.
Pani Rosier poszła do swego pokoju i przyniosła stamtąd papiery, które Maurycy schował do pugilaresu.
— Teraz muszę mamę pożegnać. Miałem być u Bressolów zrana, a teraz już południe. I tak się spóźniłem.
— Kiedy przyjdziesz?
— Jutro.
— O której godzinie?
— Będę o wpół do dwunastej. Zabiorę mamę do Bressolów, ażeby przedstawić ci narzeczoną.
Nie będziemy towarzyszyli Maurycemu na ulicę Verneuille, ani do rejenta, ani do merostwa. Nawet nie zniewolimy czytelników do obecności na wizycie, jaką pani Rosier złożyła budowniczemu i Walentynie.
Teraz szybkim już krokiem postępować musimy do rozwiązania tej długiej opowieści. Dość więc będzie powiedzieć, że matkę Maurycego bardzo uprzejmie przyjął Bressoles, Marja, a nawet Walentyna. Przy odjeździe z pałacyku Bressolów, Aime Joubert kochała już Marję, jakby własną córkę. Na bramie merostwa można było czytać w okratowanej szafce, przeznaczonej dla tego rodzaju ogłoszeń, zapowiedź małżeństwa Maurycego Vasseura z Marją Henryką Bressoles.
U rejenta warunki intercyzy były już gotowe. Pozostawało tylko podpisać akt, a na to nie trzeba było wiele czasu. Dnie następowały po dniach. Pani Rosier, całkiem przyszedłszy do siebie, odzyskała siły zupełnie, objęła znów czynności swe w policji, podniecona coraz większą żądzą zemsty, podwajała swe usiłowania przy pomocy Jodeleta i Martela, Galoubeta i Sylwana Cornu, zwiedzając każdą dzielnicę i wszelkiemi siłami starając się znaleźć Ślady Lartiguesa i Verdiera.
Maurycy dowiedział się, że matka znowu wzięła się do dzieła, ostrzegł swych wspólników. Ci, usłyszawszy, że Aime Joubert, którą uważali za umarłą, żyje i jeszcze jest niebezpieczniejszą, zadrżeli. Obaj łotrzy stali się jeszcze ostrożniejszymi. Pewnego poranku, w dziesięć dni jakoś po bytności Bressola i Maurycego u mera, hrabia Iwan, siedząc przy oknie w pokoju Alberta, czytał gazetę. Młody chory, zażywszy lekarstwo, zapisane przez doktora Juanosa, spał snem spokojnym i głębokim.
Przerzuciwszy najbardziej zajmujące wiadomości w gazecie. Iwan Smoiłow spojrzał przypadkiem na trzecią stronę właśnie na miejsce, gdzie był dział nekrologji i ogłoszeń o małżeństwach. Nagle drgnął. W oczy wpadły mu nazwiska Maurycego Vasseura i Marji Bressoles. W pierwszej chwili sądził, że jest ofiarą złudzenia.
— Przeoczyło mi się! — wyszeptał. — Muszą być nazwiska podobne!
Gdy jednak znowu spojrzał, przekonał się, że nie było to złudzenie, mówił więc dalej:

— A jednak to niepodobna! Nie uwierzę w to nigdy: On żeni się z Marją Bressoles! Więc chyba ją zmuszają! Oszukują ją! Jeżeli się zgodziła, to chyba sądzi, że wolną się stała przez śmierć Alberta. Gdyby wiedziała, że on żyje, to zacne i szlachetne dziewczę nie cofnęłoby słowa, danego dobrowolnie. Jakże jej dać znać, że Albert nie umarł, że będzie żył, że uratowany i że ten cud spełnił się tylko dla niej tylko dla niej! Nie, to małżeństwo nie przyjdzie do skutku — nie powinno! Ja tego nie chcę! ale jak temu przeszkodzić?

XXVI.

Dwaj porządnie ubrani mężczyźni w charakterze urzędników zapowiedzieli wizytę u pani Dubief, która wciąż jeszcze przyglądała się uczennicom.
— Czego chcesz Justyno?
— Chcą się z panią widzieć.
— Panie?
— Nie, dwaj jacyś panowie.
— To zaprowadź ich do mego gabinetu. Zaraz przyjdę.
W kilka minut później goście wprowadzeni byli do gabinetu przełożonej pensji.
— Niech nam pani wybaczy, że panią niepokoimy — odezwał się jeden z wesołym uśmiechem — odwołujemy się do pobłażliwości pani, bo ministerjum nasze zmusza nas do natręctwa.
— O cóż chodzi panom?
— Rzecz bardzo prosta. W chwili, kiedy mówię, w rozmaitych dzielnicach Paryża odbywa się rewizja okien i drzwi.
— Po ukończeniu tych oględzin dopełniony będzie nowy podział podatku, który podniesiony będzie dla właścicieli domów i dla lokatorów o jedną piątą.
— Ależ to projekt doskonały! — zawołała pani Dubief.
— Niezaprzeczenie. Przyszliśmy więc z prośbą do pani, ażeby nam pani pozwoliła wykonać zlecenie i kazała nas zaprowadzić do każdego pokoju w tej kamienicy.
— Sama panów oprowadzę!
— O, pani zanadto uprzejma, zanadto!
Obaj otworzyli teki, wyjęli papier, kałamarzyk kieszonkowy poczem ten, który już mówił dodał, kłaniając się:
— Zaczniemy po porządku. Zaczniemy od tego pokoju, w którym się znajdujemy teraz.
— Ten pokój, pierwszy na parterze, jest moim gabinetem — rzekła pani Dubief.
— Kochany Billiot, — odezwał się urzędnik do swego towarzysza, który jeszcze ust nie otwierał — bądź łaskaw policzyć drzwi, mów, a ja będę pisał.
Billiot jak go nazwał kolega, rzekł chrapliwym głosem:
— Parter, gabinet, okno na ogród, drzwi... dokąd prowadzą?
— Do przedpokoju — odpowiedziała przełożona pensji.
Urzędnik napisał na papierze poliniowanym w rubryki, co mu Billiot podyktował. Z gabinetu przeszli do przedpokoju, stąd z pokoju do pokoju na całym parterze. Następnie p. Dubieuf zaprowadziła urzędników na pierwsze piętro. Zapisując drzwi i okna, jak mu Billiot dyktował, urzędnik wypytywał przełożoną pensji o przeznaczenie każdego pokoju. Ponieważ czynił to z uniżoną grzecznością, pani Dubieuf więc chociaż myślała, że trochę jest za ciekawy, odpowiadała mu dobrodusznie.
Z pierwszego piętra gdzie znajdowało się mieszkanie przełożonej, pokoje dam klasowych i różne inne, udano się na drugie piętro, — zajęte ono było prawie w całości na sypialnie. Symeona i robotnice pod jej kierownictwem były przy swem zatrudnieniu sobotniem, kładły na każde łóżko czystą bieliznę i ubranie, które uczennice włożyć miały na siebie przy niedzieli.
— A! Symeono! — rzekła pani Dubief do dziewczęcia, obok przechodzącego — zapomniałam ci powiedzieć, panna Perier odjeżdża.
— Dobrze, proszę pani. Wszystko będzie gotowe.
Usłyszawszy imię Symeony, obaj urzędnicy pozostali obojętni z pozoru, ale nozdrza rozszerzyły się im w tej chwili, a z pod rzęs wypadła przelotna błyskawica. Uważnie spojrzeli na młodą dozorczynię szwaczek, z którą rozmawiała pani Dubief, a potem popatrzyli na siebie.
Spis prowadzony był dalej. Drugie piętro składało się z dodatkowych sypialni, składów bielizny, garderoby i z kilkunastu niewielkich pokoików, które były przeznaczone dla szwaczek i służących.
Pokoje te zwiedzano kolejno. Jeden z nich umeblowany był skromnie, lecz prawie zalotnie.
— Miły kącik — zagadnął Billiot chrapliwym głosem — gospodyni tego pokoju zasługuje na nagrodę za porządek i schludność.
— To prawda — odpowiedziała pani Dubieuf.
— Tu mieszka moja dozorczyni nad szwaczkami, mająca bardzo wiele zalet.
— Jako stara panna naturalnie — rzekł urzędnik z uśmiechem.
— Przeciwnie, moja dozorczyni młoda i bardzo przystojna. Tylko co widzieliście ją panowie. To Symeona, z którą rozmawiałam w wielkiej sypialni....
Podczas gdy urzędnik rozmawiał z przełożoną pensji, Billiot patrzył na prawo i na lewo, jak gdyby miał sporządzać spis inwentarza.
Nagle drgnął, spostrzegłszy na komodzie list rozłożony... Podszedł czem prędzej; list zawierał kilka wierszy. Jednem spojrzniem szybkiem przeczytał jego osnowę, poczem obrócił się prędko i oparł się o komodę w tył ręce założywszy.
— Cóż tutaj jest? — zapytał pisarz.
— Tylko jedno okno i jedyne drzwi.
— Przejdźmy do następnego pokoju.
Poszli, pisarz pierwszy, a za nim pani Dubieuf, i Billiot.
Na komodzie już nie było listu. Przełożona przymknęła drzwi za sobą.
— Nie wyjęła pani klucza ze drzwi? — zapytał Billiot.
— O, u mnie służą ludzie nieposzlakowanej uczciwości.
Spis skończył się bardzo prędko. Urzędnicy dziękowali pani Dubieuf tak uprzejmie, że ich odprowadziła aż do przedpokoju. Zamiast jednak wyjść do następnego domu dla załatwienia czynności, które tak gorliwie spełnili na pensji, udali się na ulicę Varennes i zatrzymali się przed furtką małego pałacyku, gdzie mieszkał rzekomy kapitan Van Broke. Billiot wyjął z kieszeni klucz — otworzyli drwi i wraz ze swym towarzyszem znikł we wnętrzu. Czytelnicy domyślają się już, co to byli za ludzie, którzy podali się za urzędników, delegowanych do spisu drzwi i okien. Lartigues i Verdier, doskonale przebrani i ucharakteryzowani wybornie, wykonywując ściśle plan przez Maurycego ułożony, zwiedzili pensję od piwnicy do strychu i obejrzeli pokój Symeony.
— I cóż powiesz — rzekł Verdier — dobrze odegraliśmy nasze role?
— Tak, — odpowiedział Lartigues — i lepiej nawet, niż myślisz.
Wyjął z kieszeni jakiś papier.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Wiemy teraz, gdzie się znajduje Symeona, i mamy dowód, że hrabia Iwan jest w Paryżu.
— Jakto?
— Przeczytaj ten list!
Lartigues oddał wspólnikowi list, skradziony w pokoju Symeony List ten znany jest naszym czytelnikom. Prosił w nim hrabia Iwan Symeonę, ażeby przyszła do Gabrjela Servais w niedziele koło południa.
— Ho, ho! — rzekł Verdier — to mi się wydaje dziwnem! mowa tu o Albercie de Gibray i Marji Bressoles, a Symeona wmieszana jest w to wszystko, co się koło nas dzieje. Gdzie się ukrywa hrabia Iwan, o którym myśleliśmy, że daleko od Paryża przebywa? Te tajemnice wyjaśnić należy. Od tego zawisło nasze położenie.
— Pojmowałem to i dla tego zabrałem list.
— Co to za jeden ten Servais?
— Malarz, u którego Symeona była za modelkę i przyjaciel Alberta de Gibray.
— Czy czasem nie ocalał Albert, chociaż doktorzy na śmierć go skazali? może co knują przeciw Maurycemu?
— Nic nie wiem, ale wydaje mi się to możebem, prawie prawdopodobnem. Trzeba się koniecznie z Maurycym zobaczyć. Trzeba z nim koniecznie pomówić, trzeba raz postanowić, kiedy zaczniemy działać przeciw Symeonie.
— Im prędzej, tem lepiej.
— Naturalnie, ale musimy się ułożyć z Maurycym. Napiszę Kilka słów i poślę przez posłańca.

XXVII.

Wiemy, że pani Rosier, według powziętego planu zwiedzała wszelkie dzielnice. Tego dnia przy pomocy Jodeleta i Martela, Galoubeta i Sylwana Cornu oglądała dzielnicę Terque. Około godziny siódmej pozwoliła odejść Jodeletowi i Martelowi, którzy całą noc poprzednią przepędziwszy na nogach, potrzebowali wypoczynku. Zostawiła przy sobie tylko Sylwana i Galoubeta. Od samego rana ciągle Aime Joubert upadała ze znużenia, ale starała się je przemódz i jeszcze, przed powrotem do domu, chciała zajrzeć do dwóch czy trzech znanych sobie domów przy ul. Roale i zasięgnąć wiadomości od zwykłych gości, mających z policją tajemne stosunki.
Pani Rosier ucharakteryzowała się, lecz była ubrana dostatnio i prawie elegancko, jak bogata mieszkanka. Sylwan Cornu miał na sobie mundur sternika. Galoubet przebrany był za majtka. W tem trojgu osób nikt nie byłby w stanie domyślić się trzech agentów policji śledczej. Wieczór był prześliczny. Wszyscy troje szli zwolna. Pani Rosier wspierała się na ręku Sylwana, bardzo przyzwoicie wyglądającego w ubiorze marynarza. Galoubet szedł obok nich. Rozmawiali półgłosem o różnych rzeczach i zamierzali iść przez ulicę Pantierres. O godzinie jedenastej w nocy na bogatem przedmieściu św. Honorego prawie wszystkie sklepy były już pozamykane.
Ulica wyglądała okazale, ale zarazem i posępnie. Nagle Galoubet zauważył dystrybucję.
— Bardzo dobrze — rzekł — kupię sobie tytoniu za pół franka, a państwo idźcie, założę fajkę i zaraz dognam!
— Pójdziemy bulwarem — odpowiedziała pani Rosier, idąc dalej z Sylwanem; a Galoubet wstąpił tymczasem sam do dystrybucji, gdzie sprzedawane były również i rozmaite trunki.
W sklepie nie było nikogo z kupujących.
— Proszę o paczkę tytoniu za pół franka — rzekł Galoubet.
— Przepraszam pana — odezwała się właścicielka sklepu domniemanego marynarza — zabrakło mi, ale zaraz będzie.
— Nic nie szkodzi, poczekam.
— Niech pan usiądzie.
W tejże chwili nawpół uchylone od ulicy drzwi dystrybucji otworzyły się i na progu ukazał się stary ksiądz z siwemi włosami, zgarbiony, podpierając się laską o dużej gałce z kości słoniowej. Galoubet rozkładając kapciuch, spojrzał od niechcenia na przybyłego.

XXVIII.

— Czego ojciec dobrodziej sobie życzy? — spytała właścicielkę sklepu starego księdza, który odpowiedział:
— Proszę o markę za dwadzieścia pięć centymów.
Głos mówiącego był chrapliwym i dziwnym się wydawał Galuobetowi, tak, że tenże spojrzał znów na księdza. Stary opat położył na bufecie swój brewiarz. Wyjął z niego długą kopertę i przylepił na niej markę za dwadzieścia pięć centymów.
— Dziękuję! — rzekł następnie, wychodząc z dystrybucji.
Galoubet, który mu się dalej przyglądał, zobaczył oknem, jak wrzucił kopertę do skrzynki pocztowej. W tej samej chwili wróciła właścicielka sklepu, przynosząc ze dwa tuziny małych paczek z tytoniem. Agent wziął jedną z nich, zapłacił, wsypał tytoń do kapciucha i wyszedł, nakładając fajeczkę. O dwadzieścia kroków przed nim podążał opat, jeszcze bardziej zgarbiony i bardziej jeszcze podpierający się laską.
Wtem od strony przedmieścia św. Honorego nadjechała dorożka. Ksiądz zatrzymał się i krzyknął na dorożkarza, ale już nie chrapliwym głosem, lecz donośnym i dźwięcznym, Galoubet drgnął i przystanął.
— Tam do djabła! — pomyślał — ten sam głos słyszałem u Cabussena w Port-Creteuill.
Wspomnienie to przebiegło mu przez głowę z szybkością iskry elektrycznej, ale opat zdążył już wejść na środek ulicy i wsiąść do dorożki. Odjechał.
— To wspólnik Lartiguesa! Opat Meriss! I znów nam się wymyka — rzekł do siebie Galoubet i puścił się pędem za doróżką.
Dorożka jechała bardzo prędko. Galoubet zatrzymał się.
— Jakie ze mnie bydlę! — mruknął bijąc się w czoło. — Na co mi za nim pędzić. I tak go dostaniemy.
Galoubet prędkim krokiem skierował się ku bulwarowi i tuż przed kantorem omnibusów zobaczył panią Rosier i Sylwana Cornu, którzy tu się zatrzymali, ażeby nań poczekać.
— Jak się nie wiedzie, to się nie wiedzie! — rzekł do nich, podchodząc — znowu!....
Przy blasku latarni gazowej agentka spostrzegła, że Galoubet ma twarz rozgorączkowaną, zapytała go też żywo:
— Co?
— A to, żem bydlę, że gotów sobie jestem wydrzeć wszystkie włosy z tego głupiego łba.
— Dlaczego?
— A bo widziałem tego oszukańca opata i rozbójnik wyślizgnął mi się z pomiędzy palców.
— Verdier! — zawołała agentka z niezmiernem wzruszeniem.
— Tak, przebrany za proboszcza wiejskiego. Poznałem go po glosie. Ale już za późno.
Galoubet opowiedział, co go spotkało. Gdy skończył, pani Rosier zapytała:
— Powiadasz, że wrzucił list do skrzynki pocztowej obok dystrybucji?
— Tak jest, list w żółtej kopercie, poznałbym go pomiędzy tysiącem innych, z marką dwudziestopięciocentymową!
Agentka zamyśliła się przez kilka sekund.
— Niech jeden z was — rzekła — idzie natychmiast do apteki i kupi trochę lepu.
— Lepu!... — powtórzył Sylwan, nic nie rozumiejąc.
— Takiego, na jaki się łapie ptaki.
— Tak, ale nie wiem, czy jeszcze która apteka otwarta.
— To każ sobie otworzyć... powiedz, że jesteś agentem policji śledczej, masz przy sobie bilet?
— Mam.
— To ja pobiegnę — rzekł Sylwan Cornu.
— Znajdziesz nas na rogu przedmieścia św. Honorego.
— Dobrze.
Agent odszedł.
— A ty Galoubet — mówiła dalej Aime Joubert — postaraj się o miotłę w kantorze omnibusów i wyrwij z niej kilka długich i giętkich prętów.
— Bardzo dobrze.
Po niejakim czasie szybkie kroki rozległy się na chodniku i znajoma postać zarysowała się w półcieniu. Był to Sylwan.
— Cóż, przyniosłeś, czego potrzeba?
— Tak, ale nie bez trudności. O jakem się nabiegał. Nareszcie mam, przyniosłem.
Sylwan podał garnuszek fajansowy, zawinięty w gruby papier.
— Dobrze, teraz chodźcie ze mną.
Pani Rosier i jej podwładni udali się przedmieściem św. Honorego ku dystrybucji.
W drodze agentka rzekła do swych pomocników:
— Dopuścimy się maleńkiego bezprawia, do którego nie jestem upoważniona, ale są chwile, kiedy drogi prawowite wydają się zanadto długiemi. Do jutra szanse, jakie się nam uśmiechają tej nocy, mogą zupełnie zniknąć. Do nowego jednak rozporządzenia zachowajcie w tajemnicy nasze usiłowania.
— Może pani na nas liczyć — odpowiedzieli.
Przyszli do dystrybucji. Była już zamknięta. W antresoli nad sklepem świeciło się jeszcze.
— Muszą tu nie spać — rzekła agentka — mogą nawet przypadkiem otworzyć okno. Poczekajmy, póki nie zasną. Przejdźmy się trochę.
Aime Joubert, Sylwan Cornu i Galoubet zwolna doszli do cyrkułu policyjnego, mieszczącego się w gmachu Elizejskim. Na dyżurze stał sierżant miejski. Zobaczywszy tych spacerowiczów nocnych, popatrzył na nich bardzo uważnie. Agentka i pomocnicy jej wrócili się, potem po raz drugi zbliżyli się do sierżanta miejskiego, którego widocznie niepokoiła ta przechadzka.
— Sylwan to zauważył.
— Sierżant ma nas na oku — rzekł do pani Rosier.
— Widzę — odpowiedziała — a ponieważ nie chcę, ażeby nam przeszkodzono, wejdźmy tu i powiedzmy, kto jesteśmy.
Skierowała się ku bramie cyrkułu, a gdy sierżant zapytał ją czego chce, wyjęła z kieszeni bilet swój policyjny i pokazała.
— To idźcie — rzekł sierżant.
Weszli. Dozorca rozmawiał z brygadjerem sierżantów miejskich. Pani Rosier przystąpiła do niego i przedstawiła się jako agentka.
— Mamy interes na przedmieściu św. Honorego — rzekła — przyszłam prosić pana, ażebyś pan nie puszczał tam patrolu nocnego, póki nie przyjdę powiedzieć, żeśmy już skończyli.

XXIX.

Dozorca odpowiedział agentce:
— Bardzo dobrze. Brygadier da odpowiednie zlecenie.
W samej rzeczy brygadjer sierżantów miejskich zmienił kierunek patrolu, a pani Rosier, upewniona o tem, wyszła z cyrkułu wraz z Galoubetem i Sylwanem.
— No — rzekła — teraz nam nic nie przeszkodzi działać swobodnie.
Wrócili do dystrybucji i zatrzymali się przed sklepem. Światło w antresolach już zgasło, widocznie kupcy spali już spokojnie.
— Galoubet — odezwała się pani Rosier — stań o dziesięć kroków od nas, patrz i przysłuchuj się na wszystkie strony i daj znak, gdyby kto nadchodził.
— Bądź pani spokojną, — będę uważny.
Agentka umoczyła w lepie koniec wici brzozowej i powoli, ostrożnie wsunęła go w wąski otwór skrzynki.
— Niech mię djabli porwą! — rzekł Sylwan Cornu z zachwytem — co za wspaniała myśl!
— To już nie mój pomysł — odpowiedziała Aime Joubert z uśmiechem. — Wielu złodziei używa tej sztuczki codzień dla okradania skarbonek kościelnych.
Agentka zwolna wyciągnęła pręcik brzozowy ze skrzynki, a na jej końcu pokazał się przylepiony list; ale koperta była biała.
— To nie ten — szepnęła pani Rosier z pewnym gniewem.
Znowu umoczyła witkę w lepie, znowu wpuściła ją do skrzynki i znów wyciągnęła list. Ledwie zdołała się powstrzymać od okrzyku radości na widok żółtej koperty.
— Mamy! — rzekła.
— Doskonale! — dorzucił Sylwan.
Pani Rosier wrzuciła napowrót do skrzynki pierwszy list, cisnęła zdala od siebie niepotrzebne witki i kazała Sylwanowi zawiązać garnuszek z lepem.
— Galoubet — odezwała się następnie — idź do cyrkułu i powiedz, żeśmy już w tej dzielnicy skończyli robotę. Zaczekamy na ciebie tutaj. Tylko wracaj prędko.
Nogi agenta były tak czynne, że za pięć minut był już z powrotem.
Na placu Magdaleny trzy stały karetki. Agentka wraz z swymi podwładnymi wsiadła do jednej z nich i kazała woźnicy jechać na ulicę Meslay. Przyjechano tu o dwadzieścia minut później. Pani Rosier otworzyła bramę znanego nam domu i weszła ze swymi pomocnikami do mieszkania, oddanego do jej rozporządzenia przez policję. Skoro drzwi zamknięto, zapaliła światło, nic nie mówiąc.
Galoubet i Sylwan Cornu równie gorączkowo usposobieni, śledzili oczyma wszystkie jej ruchy. Aime Joubert wzięła z biurka lampkę spirytusową i postawiła na niej mały garnuszek miedziany, napełniony wodą i przykryty pokrywką. Wkrótce można było słyszeć, jak się woda gotuje, a później gdy pani Rosier podniosła na chwilę przykrywkę, para wybiegła obficie.
W tejże chwili agentka wzięła kopertę, zaadresowaną, jak czytelnicy pamiętają w ten sposób: „Londyn, ul. Regenta. Poste restante. Panu X. Y. Z. 21“.
— Ostrożnie — szepnęła pani Rosier. — Domyślam się tajemnicy. Jeżeli Galoubet się nie omylił, zgubi to łotra
Przystawiła kopertę do otworu garnuszka i para zwilżyła klej. Po chwili położyła list na stole i delikatnie, końcem cienkiego nożyka kościanego otworzyła kopertę. Galoubet, który się przypatrywał uważnie i z wielką ciekawością, nie mógł się powstrzymać od okrzyku:
— Udało się!
Pani Rosier wyjęła skwapliwie list z koperty, rozłożyła go i spojrzała na podpis. Wyczytała ze zdziwieniem: P. Martin.
— Omyliliśmy się! — rzekła.
— O nie! — odparł Galoubet — to ten sam list, ręczę za to.
Tymczasem agentka chciwie czytała list, który Verdier napisał przy ulicy Surennes.
— A jednak musiałeś się omylić — odezwała się z gniewem do Galoubeta. — To list jakiegoś poczciwego mieszczanina. Żadnego znaczenia nie ma.
— Nie może być, bo przecie ten, co go wrzucił, jest fałszywym opatem.
Pani Rosier czytała list po raz drugi. Nagle krzyknęła.
— Co takiego? — zapytali ze zdziwieniem obaj agenci.
— Ten list napisany jest kratką.
Agentka spiesznie wyciągnęła szufladę biurka.
— Z kratką? — powtórzyli Galoubet i Sylwan, dla których te słowa były całkiem niezrozumiałe.
— Co to znaczy?
— Zobaczycie — rzekła agentka, biorąc papierek złożony w kilkoro. — Zobaczycie i zrozumiecie.
Rozwinęła „kratkę“, znalezioną w kieszeni mężczyzny, zabitego na ulicy Montorgueil i wystawionego w Mordze, potem przyłożyła ją do pierwszej stronnicy listu.
Wtedy wyróżniły się wyrazy, stanowiące rzeczywistą treść listu;
„Tu wszystko idzie dobrze, jak już pisałem poprzednio. Na początku miesiąca czerwca skończymy wszystko. Będziemy mieli w ręku akta zejścia. Napisz, czy mamy po załatwieniu sprawy do ciebie przyjechać, a naszego młodzieńca zostawić w Paryżu dla wyjęcia aktów. Potem do nas przyjedzie do Londynu.“
Stronnica kończyła się temi słowy. Aime Joubert przełożyła stronnicę, przyłożyła kratkę do następnej i czytała dalej.
„Agentka ściga nas nieustannie. Szukają nas i trzeba zniknąć im jak najprędzej. Czekam na odpowiedź w środę. Pójdę po nią na pocztę przy ulicy Enghien, pisz do mnie pod I. J. K. 50.“
Pani Rosier wstała z rozpromienioną twarzą — z oczyma błyszczącemi.
— Nareszcie! — zawołała. — Nareszcie są w naszem ręku! Napróżno się kryjecie, zbrodniarze i sądzicie, żeście bezpieczni. W środę was pochwycę! W środę będziecie w mem ręku!
Zamilkła na dwie sekundy, potem mówiła z zapałem:
— Wiedziałam, że mają wspólnika, którym się posługują, którego wysuwają naprzód. To ten młody człowiek, o którym mowa. Ale co znaczą te akta zejścia. Co za zbrodnia kryje się pod temi wyraźnemi, a zarazem zagadkowemi słowy. Obyśmy tylko zdołali nie dopuścić nowej zbrodni.
Po małym przestanku mówiła dalej:
— Jeśli nam Bóg dopomoże, ja im przeszkodzę, wydam Lartiguesa w ręce sprawiedliwości i stare rachunki między nami będą ukończone.
Galoubet i Sylwan drżeli, słuchając tej, którą nazywali swą dyrektorową. Głos jej ostry i metaliczny — nigdy nie słyszeli, ażeby takim głosem mówiła — ścinał im krew w żyłach ze strachu. Z nozdrzami drżącemi, zmarszczywszy brwi, z oczami, ciskającemi płomienie, żywem wydała się uosobieniem sprawiedliwości, gotowej wymierzać karę.
— Teraz trzeba ten list znowu włożyć do koperty — mówiła dalej pani Rosier.
Zanotowawszy sobie adres londyński i pierwsze litery, pod któremi miała nadejść odpowiedź do kantoru pocztowego przy ulicy Enghien — agentka wsunęła list do koperty, poczem ją zalepiła.
— Wrzucimy ten list do skrzynki pocztowej — dodała. — Chodźmy.
Wszyscy troje wyszli z domu przy ulicy Meslay, gdzie Sylwan i Galoubet pozostawili swe kostjumy i pani Rosier, wrzuciwszy kopertę do skrzynki, wróciła do siebie na ulicę Victoire.

XXX.

Lokaj państwa Bressolów zapowiedział wizytę Symeony, a p. Bressoles odezwał się;
— Kochane dziewczę przyszło dziś do nas na mą prośbę. Pisałem do pani Dubieuf. Bardzobym pragnął, ażeby Marja, wyszedłszy zamąż, wzięła ją do siebie.
— I jabym także pragnęła bardzo — odpowiedziała Marja. — Dziękuję ci, ojcze, za myśl tak doskonałą.
Maurycy zmarszczył brwi. — Symeona weszła. Ujrzawszy się wobec nieznajomych osób, młoda dziewczyna zmieszała się z początku. — Marja podniosła się z krzesła, przystąpiła do niej i serdecznie pocałowała.
— Jakże się cieszę, kochana Symeono, żeś przyszła do nas. Siadajże między ojcem a mną. Mamy z sobą wiele do pomówienia.
Życzliwe słowa te ośmieliły trochę Symeonę. Ukłoniła się siedzącym przy stole i zbliżyła się do Bressola, który uścisnął ją za ręka i posadził przy sobie.
Walentyna patrzyła na Maurycego, którego oczy nie mogły się oderwać od Symeony. Pani Rosier również się przyglądała młodemu dziewczęciu i zachwyconą była zarówno jej urodą, jak i skromnym wyrazem twarzy.
— Bardzo się cieszę, żeś nie zwlekała z przyjściem na me zaproszenie — odezwał się budowniczy — chcę ci, moje dziecko, uczynić propozycję, która zdaje się, nie będzie dla ciebie przykrą.
— Zgadzam się na wszystko, co pan mi zaproponujesz — odpowiedziała Symeona. — Wiem, że pan tylko moje dobro mieć może na celu.
— Masz słuszność, że o tem nie wątpisz.
— O cóż chodzi?
— Nic mi nie przeszkadza powiedzieć ci zaraz, tu wszyscy swoi.
— Przechodzę do propozycji, którą chciałem ci uczynić. Marja kocha cię z całego serca i ty szczerze do niej jesteś przywiązana. Nieprawda?
— O, i jak!
— Więc dla was obu przyjemnie byłoby się zbliżyć.
— Dla mnie nic nie byłoby przyjemniejszego, ale czyż podobna?
— Podobna i łatwo.
— Jakim sposobem?
— Marja potrzebować będzie rozumnej, czynnej, przywiązanej osoby, która zastąpiłaby ją w tysiącach drobiazgów i podjęła zarządzenia gospodarstwem. Takie więc miejsce proponuję tobie.
— I cóż, Symeono? — spytał Bressoles. — Dlaczego nic nie mówisz? Możnaby myśleć, że się wahasz.
— Oj, nie, nie waham się. Propozycja państwa przejmuje mnie radością i wdzięcznością! Nic na świecie nie mogłoby mnie bardziej uszczęśliwić, ale....
Zamilkła.
— Więc jest jakieś ale — rzekł Bressoles.
— Niech pan sam osądzi, czy mogę tak niewdzięcznie opuścić panią Dubieuf, która przyjęła mnie do siebie, tak serdecznie i tak szlachetnie postępuje sobie ze mną...
— O to się nie kłopocz, kochana Symeono, chociaż drażliwość taka przynosi ci zaszczyt. Pisałem już o tem do pani Dubieuf.
— A!
— I przez wzgląd na życzliwość dla Marji zgadza się zwrócić ci wolność. Pomów z nią o moich planach, a zobaczysz, że chociaż żałować cię będzie, powie ci: „Idź“. Namyśl się nad tem, jak można najprędzej. Pewny jestem, że Marja z niecierpliwością pragnie cię u nas widzieć.
— Dziś nawet, jeśli można — potwierdziła Marja.
— Samabym tego pragnęła, ale nie można.
— Dlaczego?
— Pani Dubieuf musi mieć przecie trochę czasu, ażeby znaleźć kogo na moje miejsce.
— To prawda — rzekł Bressoles. — Ale do czwartku znajdzie.
— I ja się też spodziewam!
Maurycy pozostał obojętnym, jakby go wcale nie obchodziła ta rozmowa. Ale spokój pozorny nie przeszkadzał mu być bardzo zatrwożonym i niepokoić go wielce.

XXXI.

Trwoga i niepokój Maurycego miały ważne przyczyny. Pobyt Symeony w domu Ludwika Bressoles niweczył wszelkie ułożone plany, a przytem zagrażał Walentynie ciągłem niebezpieczeństwem. Kto wie, czy Paweł de Gibray nie odgadnie w niej swej córki, widząc ją obok matki, która z twarzy podobna była nieco do Symeony. Kto wie, może drobna okoliczność jaka wyprowadzi całą prawdę na jaw, a wtedy wszystko przepadło. Marja nachyliwszy się ku Symeonie, coś jej szepnęła.
Maurycego już i to niepokoiło. Jak przeszkodzić rozmowie dwojga dziewcząt, rozmowie niebezpiecznej, nie wątpił bowiem Maurycy, że hrabia Iwan dał Symeonie jakieś zlecenie.
— Wpół do trzeciej — rzekł nagle, spojrzawszy na zegarek. — Może panna Marja sobie przypomni, że mamy jechać z mamą pani do Maison Lafitte o wpół do czwartej.
— Prawda — rzekła Marja — zapomniałam.
Symeona wstała. Prawą rękę włożyła do kieszeni sukni i palcami dotknęła list hrabiego Iwana. Wiedziała, że nie może pozostać sama z Marją, a jednak trzeba było ten list oddać koniecznie, bo pojmowała to Symeona, że biedne dziewczę zgadza się na to małżeństwo przymuszone.
— A zatem, kochana Symeono, postarasz się wszelkiemi siłami, ażeby sprowadzić się do nas na początku przyszłego tygodnia.
— Tak. Mam nadzieję, że będę obecna przy szczęściu pani.
— Przy mojem szczęściu — powtórzyła Marja z uśmiechem, pełnym goryczy. — Tak, przy mojem szczęściu.
Ujęła rękę, którą wyciągnęła do niej Symeona i między palcami poczuła zwinięty papier.
— Drgnęła i pochwyciła papier. Symeona stała tyłem do stołu; wszystko to stało się niepostrzeżenie. Marja wsunęła list do kieszeni, potem odprowadziła Symeonę do drzwi pokoju jadalnego. Tu pocałowawszy ją, spytała szeptem:
— Dobrą mi nowinę przynosisz?
— Dobrą! — odpowiedziało dziewczę takimże tonem — o panu Albercie de Gibray.
Wyszła. Maurycy przypatrywał się bacznie obu panienkom. Zobaczył, jak Marja zbladła, zachwiała się, a potem nagle zaczerwieniła się mocno. Zrozumiał, że coś sobie powiedziały i z wściekłością zacisnął pięści. Marja, ochłonąwszy już z silnego wzruszenia, które ją ogarnęło, wróciła do stołu.
— Mamo — odezwała się — zaraz się przebiorę; za pięć minut tu powrócę.
Poszła do swego pokoju, spiesznie zamknęła drzwi, ażeby nikt jej niespodziewanie nie zaskoczył i rozpieczętowała list, jaki jej dała Symeona. Ledwie pierwsze wyrazy przeczytała, — łzy, tym razem łzy radości, popłynęły jej z oczu.
Upadła na kolana, złożyła ręce i podziękowała Bogu. Po tem uniesieniu znów wzięła list do ręki, przeczytała go do końca, zrozumiała jego znaczenie i twarz jej zajaśniała, a dusza napełniła się upojeniem.
— Żyje — szepnęła — żyje i prędko wyzdrowieje... I ja także chcę żyć... chcę wyzdrowieć. Chcę być szczęśliwą! Uczynię, o co mnie prosi hrabia Iwan, ten niewiadomy przyjaciel Alberta. Wierzę mu.
Zapaliła, świecę, w płomieniu jej zniszczyła list, ubrała się prędko, postanowiwszy stanowczo odgrywać do dnia wyzwolenia tę rolę, jaką jej zalecano w imieniu Alberta. Nie pytała się siebie, co za sposoby użyte będą do jej wyzwolenia.
— Nie troszczyła się o to i tylko powtarzała sobie:
— Wierzę.
W saloniku, dokąd przeszli z pokoju jadalnego, pani Rosier rozmawiała z Bressolem. Biedna matka czuła się podwójnie szczęśliwą, uważając syna swego za szczęśliwego i słysząc od budowniczego pochwały dla ukochanego jedynaka. — Maurycy wzrokiem dał do zrozumienia Walentynie, że chce z nią pomówić. Pierwsza też wyszła ona z saloniku. W kilka sekund później młodzieniec przyszedł do niej do cieplarni, gdzie, jak wiedzieli, nikt nie mógł im przeszkodzić. Przytem rozmowa nie mogła być długa.
— Chcesz mi co powiedzieć? — spytała Walentyna.
— Tak.
— Coś ważnego?
— Nawet bardzo ważnego.
— Przestraszasz mnie. Mówże prędzej!
— Noga tej faworytki Marji, tej Symeony, nie powinna tu postać od dnia dzisiejszego. Marja nie powinna się wcale widywać z tą dziewczyną.
— Dlaczego? — spytała Walentyna.
— Bo Symeonę nasyła hrabia Iwan, przyjaciel Alberta, i obawiam się spisku.
— Symeonę nasyła hrabia Iwan i Albert de Gibray? — zawołała pani Bressoles.
— Tak.
— Ale czyż to być może?
— Rzecz pewna, mam dowody, ale jeszcze nie wszystko.
— Mój Boże, cóż jeszcze!
— Obecność Symeony w waszym domu sprowadzić może katastrofę, a dla ciebie stanie się ciągłem niebezpieczeństwem!
Zdumienie i przestrach Walentyny rosły.
— Ciągłem niebezpieczeństwem... — wyjąkała.
— Tak.
— Jakiem?
— Czy wiesz, kto jest Symeona?
— Dziecko porzucone, nieprawe, sierota. Ale cóż to nas może obchodzić? Dlaczego do mnie zwracasz się z tem pytaniem?
— Dla tego, że Symeona jest córką Pawła de Gibray i tej, która naówczas nazywała się Walentyna Dharville. Rozumiesz teraz?
Walentyna obumarła prawie.
— Moja córka! — rzekła zdławionym głosem — to moja córka!
— Tak, to twoja córka i na to mam dowody.
— Teraz rozumiem, że chociaż nie wiedziałam o tem, już sam jej widok przejmował mnie instynktownym strachem.
— Tak i dlatego noga jej nie powinna postać w tym domu. Okoliczności, których niepodobna przewidzieć, a zatem i unikać, podnieść mogą zasłonę, okrywającą przeszłość. Wtenczas zgubioną będziesz niepowrotnie.
— Masz słuszność! Ale jeżeli ją nasłał hrabia Iwan i Albert, to chyba muszą wiedzieć, kto ona jest.
— O niczem nie wiedzą — przerwał Maurycy — spotkali się ze sobą przypadkowo. Na szczęście Symeona nie ma się czego lękać, nie zna nazwiska swej matki; lecz mogą ją wypytywać, a z odpowiedzi może wykryć tajemnicę i odgadnąć jej przeszłość zręczny sędzia śledczy, jakim jest ojciec jej Paweł de Gibray.
Walentyna była prawie nieprzytomna.
— O! — wyjąkała głosem, ledwie zrozumiałym — fatalny los oddał ją w ręce nieprzyjaciół naszych i zbliżył ją do nas. Kiedy pomyślę sobie, że Marja została jej protektorką, jej przyjaciółką!
— Nic naturalniejszego! — odparł Maurycy ze złowrogim uśmiechem — to jej siostra, — odezwał się głos krwi.
— Ale jakże temu przeszkodzić, ażeby nie wróciła tu więcej ta dziewczyna, co przyszła na świat po to, ażeby być dla mnie nieszczęściem! Jakże zamknąć przed nią nasz dom?

— Nie wiem, nie mogę kierować wolą twego męża. To już twoja w tem głowa. Pamiętaj, że wszystko może być stracone, jeżeli Symeony nie oddalisz!

XXXII.

Pani Rosier udała się do prefektury w poniedziałek, w dzień składania raportów, wespół z Galoubetem i Sylwanem. Naczelnik policji przedewszyskiem zapytał:
— Macie co nowego?
— Mamy.
— Czegoście się dowiedzieli? Pani ma jakie wiadomości?
— Tak, jestem pewna, że fałszywy opat, — którym jest poprostu Verdier, bywa na przedmieściu św. Honorego. Powinniby więc agenci pilnować tam w dzień i w nocy.
— Spotkała pani Verdiera?
— Ja nie, ale Galoubet widział go w dystrybucji.
— Czemu go nie schwytał?
— Niestety, poznał go już za późno, kiedy zbrodniarz wsiadł do dorożki; nie mógł go dogonić.
— Sprawa nie idzie naprzód, ale na mnie odpowiedzialność ciąży.
— Niech pan nadziei nie traci — odpowiedziała agentka. — Już bliscy jesteśmy celu.
— Oby Bóg panią wysłuchał. Każę rozciągnąć dozór nad przedmieściem św. Honorego.
— Czy potrzebuje pani Martela i Jodeleta?
— Nie. Wystarcza mi Galoubet i Sylwan.
— Chciałabym, ażeby Galoubet, jako znający Verdiera z powierzchowności, przyłączył się do tych, którzy będą pilnowali przedmieścia.
— Jeśli mi go pan zabierze, pozostanę sama jedna z Sylwanem.
— Czy pani co szkodzi?
— I bardzo.
— Jakto, czyżby pani zamierzała działać z innej strony, niż my?
— Tak.
— Ma pani do wyśledzenia coś pewnego?
— Tak.
— Coś pewnego?
— Tak, sadzę. Niech pan zda się na mnie i tylko niech mi pozostawi Galoubeta i Cornu.
— Dobrze. Niech ich pani zatrzyma.
— Chciałabym mieć jeszcze dwóch jakich silnych ludzi. Czy sprytni będą, to mniejsza. Potrzeba tylko, ażeby byli silni, dla pomocy przy aresztowaniu.
Naczelnik spojrzał pani Rosier prosto w oczy.
— Przy aresztowaniu? — powtórzył.
— Tak.
— Czyżby pani tak bliską była celu?
— Nie mogę nic stanowczego powiedzieć, ale przepraszam, dziś mamy poniedziałek.
— No, tak!
— Więc jeżeli w środę wieczorem nie dostawię panu jednego z tych, których szukamy, dowód to będzie, żem na fałszywy ślad wpadła, i że brakło mi już owej przenikliwości i tych zalet, które przypisywał mi pan dawniej.
— W środę wieczorem! — zawołał ze zdziwieniem naczelnik.
— Tak. Jeśli w środę wieczorem jeszcze mi się nie powiedzie, przyjdę powiedzieć panu, że jestem do niczego i zrzeknę się zadania nad me siły i podam się do dymisji.
— Dobrze, dam pani dwóch silnych ludzi.
— Kogo?
— Massona i Grandehampa. Czy dobrzy będą?
— Jak najlepsi.
— Zaraz dziś wydam rozkaz.
— O więcej nie proszę. Dziękuję panu.
— Do widzenia!
Aime Joubert skłoniwszy się naczelnikowi, skinęła na Galoubeta i Sylwana i w raz z nimi udała się do dzielnicy Elizejskiej.

XXXIII.

Lartigues wraz z Maurycym przyjechał na ulicę Berangera przed znany nam dom z dwoma wyjściami. Lartigues zapukał do drzwi pana Martina. Pukanie mniemanego kapitana miało znaczenie sygnału.
Verdier otworzył natychmiast. Obecność Maurycego dała mu do myślenia, że musi się dziać coś nadzwyczajnego. Spytał i młodzieniec opowiedział mu co zaszło u Bressola i że ten zamierza wziąć do siebie Symeonę. Urzeczywistnienie tego zamiaru mogło lada chwila przenieść Symeonę z pensji Dubieuf i wtenczas cały plan by przepadł.
Verdier wysłuchał wszystko z miną jak najspokojniejszą, a gdy Maurycy skończył opowiadanie, rzekł ze strasznym uśmiechem:
— Byleby tylko tę noc spędziła na pensji, to jutro zrana nie będzie już niebezpieczną.
— Czyżbyś skończył robotę?
— Już. Wczoraj cały wieczór spędziłem przy retortach. Dziś w nocy spałem tylko dwie godziny i znów wziął się do roboty. Teraz pozostaje nam tylko spróbować kwasu pruskiego.
— Spróbować! — zawołał Maurycy. — A to jak?
— Zaraz zobaczycie, bądźcie tylko cierpliwi.
Verdier wyszedł i za kilka sekund wrócił z małą psiną, która się łasiła do niego i lizała po rękach.
— Oto osobnik, na którym wykonam doświadczenie. Ten ładny bulończyk zgubił swego pana i przyplątał się do mnie na bulwarze. Przyprowadziłem go tu umyślnie dla doświadczenia.
— Biedne stworzenie! — rzekł Maurycy.
— Nie ma go co żałować! — mówił Verdier. — Jeżeli mi się uda, jak myślę, psina wcale męczyć się nie będzie. A to trucizna — rzekł, pokazując trzymaną flaszeczkę. Ażeby ją otworzyć, dość nacisnąć ten guzik metalowy. Jak tylko odejmie się palec od guzika, flaszeczka zamyka się hermetycznie.
System ten nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa. Fałszywy opat Meriss usiadł na krześle i zawołał na pieska, biegającego po pokoju. Verdier pogłaskał go, przytrzymał za łeb i nacisnął guzik. Dwudziesta część sekundy nie przeszła, a biedny bulończyk przewrócił się bez życia.
— Cóż, udało mi się? — zapytał Verdier triumfująco.
— Osobliwie! — zawołał Maurycy.
— A zauważcie — mówił dalej fałszywy opat — że zabójstwo nie pozostawia śladów.
— Trzeba, być tylko ostrożnym, ażeby samemu nie ulec zabójczemu wyziewowi. Najlepiej też trzymać flaszeczkę w pudełeczku safianowem, jeśli nadejdzie potrzeba jej użycia. I wyjąwszy z kieszeni czarne pudełko safianowe, włożył do niego flaszeczkę, poczem Maurycemu podał, mówiąc:
— Weź.
Maurycy nie dotknął się wyciągniętej ku niemu ręki Verdiera.
— Jakto? — zapytał, nie biorąc flaszeczki — czy to zawsze będzie kolej na mnie? wy zawsze mnie wybieracie; dlaczego ja mam działać, a nie wy?
Lartigues i Verdier spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Maurycy mówił dalej;
— Obaj oglądaliście pensje pani Dubieuf, — wiecie zatem, jak się tam najlepiej dostać. Wiecie, gdzie się znajduje Symeony pokój. Tym razem wy powinniście działać.
— O, a ty się boisz! — rzekł Verdier tonem ironicznym.
— Bardzo dobrze wiesz, że się nie boję!
— To dlaczego się wahasz?
— Dlatego, bo dość już narobiłem i pragnę, ażeby we wspólnej sprawie i wyście wzięli na siebie część odpowiedzialności.
— Zdaje się, że zapomniałeś, że podpatrzywszy naszą tajemnicę, oddałeś się nam całkiem do rozporządzenia i oświadczyłeś, że gotów zawsze będziesz spełniać wszelkie nasze rozkazy.
— Nic nie zapominam. Pamięć mam wyborną i zdaje się dowiodłem już tego dostatecznie. Kiedy trzeba było działać jawnie, zawsze byłem gotów, pojmowałem i pojmuję teraz, żeście się lękali policji, która was zna i której, musicie zatem unikać. Ale teraz chodzi o działanie w ciemnościach, o zabójstwo tajemnicze, które spełnione będzie po cichu, po ciemku i jeden z was odegrać może tę rolę, którą znowu mnie chcecie, narzucić.
— Wczoraj odmawiałeś wyzwania na pojedynek hrabiego Iwana, a dziś znowu odmawiasz posłuszeństwa? Buntujesz się jawnie przeciwko nam, przeciw władzy, której używam w stowarzyszeniu „Pięciu“.
— Wcale się nie buntuję, tylko się sprzeciwiam i mam do tego prawo, bo nigdy się nie wyrzekłem swobody woli. Wykazuję tylko, że fakt i logika po mojej stronie. Dlaczego zgładzenie Symeony na siebie nie bierzecie?
— Ależ...
— Powiedzcie otwarcie — przerwał Maurycy — albo twierdzić będę, że się bójcie, o co mnie obwiniał opat Meriss przed pięciu miesiącami.
Mnie nie przystoi tłomaczyć się, ale rozkazywać. Jestem naczelnikiem i rozkazuję.
— Naczelnik nie powinien siebie oszczędzać na równi z podwładnymi.
— Ależ, do diabła, nie kłóćcie się! — krzyknął Lartigues. — Czy się kłócić będziemy w chwili, gdy ostateczne powodzenie leży w naszem ręku? Jest sposób, ażeby wszystko pogodzić.
— Jaki?
— Ciągnijmy losy.
— To znaczy zrzec się mamy swego prawa.
— A ja tylko na to przystanę — rzekł Maurycy.
— No, dobrze, — odpowiedział Verdier. — Ciągnijmy losy. Włóżmy do kapelusza trzy nazwiska i ten, czyje wyciągnięcie, będzie pierwsze, będzie musiał działać.
— Więc zacznijmy.
I Verdier napisał trzy nazwiska na karteczkach, które zwinął potem i włożył do kapelusza. Maurycy wsunął rękę do tego, nowego rodzaju urny. Wyjął papier i rozwinął. Na papierku było jego nazwisko.
— Dawajcie flaszeczkę. Djabeł po waszęj stronie. Pójdę dzisiejszej nocy na ulicę Ville d‘Eveque. Vrdier oddał mu flaszeczkę.
— Teraz jeszcze jedną rzecz musimy załatwić — mówił dalej syn Aime Joubert.
— Jaką?
— A z hrabią Iwanem?
— To bardzo trudno — mruknął Lartigues. — Jakby się go pozbyć? W domu Gibray nic mu zrobić nie możemy.
Maurycy wzruszył ramionami.
— Czyś znalazł sposób oddać hrabiego Iwana w nasze ręce! — skwapliwie spytał fałszywy opat.
— Tak i sposób ten wam podam, gdy mi powiecie, kto z was tym razem weźmie to na siebie.
— Ja! — odpowiedział Lartigues.
— Dziś wskażę wam godzinę i miejsce, gdzie go samego spotkacie.

XXXIV.

— Dobrze. — odrzekł Verdier — zgadzam się. Ale pozwólcie zapytać, jakim sposobem zwabicie go do jakiegoś tam Marchais, którego nazwiska nawet nigdy nie słyszał?
— To prawda! — mruknął Lartigues, — to najgłówniejsze. Jaki wabik będzie do zasadzki?
— List — odpowiedział Maurycy — list bardzo zwyczajny.
— Pomyśl tylko — zawołał Verdier — że list wpaść może da rąk trzeciej osoby, a wtedy ślad łatwy będzie do odszukania.
— Nie, bo hrabia niezawodnie list zachowa przy sobie.
— Nie rozumiem, dlaczego.
— Zaraz się wytłomaczę, gdy napiszę.
Syn Aime Joubert usiadł przy biurku kapitana, wziął arkusz papieru i cienkiem podłużnem pismem, które na pierwszy rzut oka możnaby wziąć za kobiece, skreślił następujące wyrazy:
„Panie hrabio!
Racz pan pofatygować się wieczorem we wtorek punkt o jedenastej do pana Marchais, na bulwarze Temple, pod nr. 41. Jeśli ośmielam się wyznaczyć panu tę schadzkę to dlatego, że chodzi tu o szczęście pana Alberta i panny Marji. — Ważne nowiny mam dla pana, a mogę powiadomić ustnie. Okoliczności odemnie niezależne, nie pozwalają mi widzieć się z panem u p. Gabrjela Servais, jak ostatnim razem. Przyjm, panie hrabio, zapewnienie szacunku. Symeona“.
— To odda hrabiego w twe ręce bezbronnego — rzekł.
.Verdier wziął list i przeczytał go na głos.
— Doskonale! — wykrzyknął Lartigues. — Bardzo sprytnie. List hrabiego Iwana, znaleziony w pokoju Symeony daje prawo Symeonie w ten sposób pisać! A niema w tem nic nieprawdopodobnego, że pragnie z nim pomówić z hrabią o Marji Bressoles i Albercie de Gibray.
— Ale to nie obala uwagi mojej — odparł Verdier.
— Jakiej uwagi?
— List podaje nazwisko i adres. Jeżeli hrabia list zostawi w swem mieszkaniu, znajdą go później, gdy Rosjanin zniknie, przyjdą więc tym śladem do Marchais pod nr. 41 na bulwarze Temple, wpakują się do mnie i krach!
— Hrabia nie zostawi listu w mieszkaniu — zaprzeczył Maurycy.
— A skądże możesz wiedzieć?
— Wiedzieć nie wiem, ale jestem pewny. — Idąc na schadzkę, Iwan weźmie z sobą list, bojąc się, czy nie zapomni adresu lub nazwiska. Zdaje się, że to bardzo logiczne.
— Dobrze. Ale...
— Co za ale?
— List nie napisany jest charakterem Symeony, a może hrabia zna jej pismo, w takim razie będzie miał się na ostrożności.
— On w liście jedno tylko widzieć będzie — szczęście Alberta i Marji — żywo odparł Maurycy. — O niczem innem nie będzie myślał. A choćby nawet znał charakter pisma Symeony, nie może podejrzywać zasadzki, bo nie przypuszcza nawet, żeśmy odkryli jego tajemnicę. Taki mój wniosek. Zaraz po zabiciu hrabiego opuść swe podwójne mieszkanie, zabierając co kosztowne, oraz wszystkie papiery i nie wracaj. Przypuśćmy, że hrabia zostawi nawet list w domu, przypuśćmy, że nawet weźmie kogo z sobą, to cóż stąd?
— Po zabiciu nic łatwiejszego, jak uciec, bo nikt nie wie o łączności między dwoma mieszkaniami, a gdyby się nawet dowiedziano kapitan Van Broke będzie już daleko.
— Niech się stanie, co się ma stać! — rzekł Verdier.
— Poślij list! Maurycy włożył list do koperty i zaadresował; „Jaśnie Wielmożnemu Hrabiemu Iwanowi Smoiłowi, u pana de Gibray, 129, ulica Regne, Paryż“.
— Już sam ten adres wystarcza do odwrócenia podejrzeń, jeśli mu się nasuwa — rzekł młodzieniec.
— Czy pocztą prześlesz ten list? — zapytał Lartigues.
— Nie. Jeden z was jutro pośle go przez posłańca.
— To ja poślę — rzekł mniemany kapitan.
I rozstali się trzej wspólnicy.
Maurycy powrócił do domu. Rzekomy opat poszedł na ulicę Berangera. Zamierzał podczas nocy przebrać papiery i schować je w pewnem miejscu. Kostiumów swoich nie chciał zostawiać dla policji, która niezawodnieby je znalazła przy rewizji. Biednego bulończyka, otrutego kwasem pruskim wyniesiono na ulicę.
Verdier włożył ubrania, peruki i papiery do trzech dużych kufrów, na których wypisane było na przyklejonych papierkach: „Londyn. Pozostawić na stacji do zażądania“.
Zrana Verdier poszedł powiedzieć odźwiernemu, że wyjeżdża. W kilka minut później odesłał kufry, pozostawiwszy ze wszystkich ubrań tylko trzy kostiumy, panów Marchais, Martina i opata Merissa. Kufry zapisane zostały na kolei pod zmyślonem nazwiskiem jakiegoś artysty dramatycznego jadącego do Londynu. Przedsięwziąwszy tę ostrożność, Verdier wrócił do domu, przywdział ubranie opata, które wydawało mu się najbezpieczniejszem i udał się na ulicę Surennes.
W poniedziałek naczelnik policji śledczej wydał rozkazy. Cała dzielnica przedmieścia św. Honorego oddana została pod dozór agentów, przebranych po cywilnemu, którzy przechadzali się po ulicach z dobroduszną miną, ale z nadstawionemi uszami i natężonym wzrokiem.
W przeddzień, Verdier i Lartigues przeszli obok nich, Lartigues w kostiumie kapitana Van Broke, Verdier przebrany za Martina i w ludziach tak przyzwoicie wyglądających agenci nie domyśleli się poszukiwanych złoczyńców.
Pani Rosier, Galoubet i Sylwan Cornu cały dzień i część nocy pilnowali agentów, uwijających się po dzielnicy. Agentka było niezadowolona. Zaraz spostrzegła, że policjanci zamiast wstępować do bawarji, kawiarni i śledzić zewnątrz i wewnątrz, zanadto się kręcili na chodnikach i drepcąc na jednem miejscu, musieli koniecznie ściągnąć na siebie uwagę.
Jakby umyślnie chcieli dać do zrozumienia mieszkańcom, że policja osaczyła dzielnicę, — pomyślała Joubert. Agentami kieruję jakiś inspektor, bardzo niezgrabny, albo też chcący mi dokuczyć. Naczelnik policji zawsze dla mnie tak uprzejmy, teraz jest bardzo sztywny. Widocznie przestał mi ufać i chce mnie zmęczyć, ażebym się sama wszystkiego zrzekła. Ale zobaczymy. We wtorek zrana udała się do prefektury i prosto weszła do naczelnika.
— Witaj, kochana pani Rosier — rzekł — czy ma pani dla mnie jakie nowiny?
— Nie — odpowiedziała Aime Joubert — pamięta pan, żem prosiła o czas do środy?
— Cóż więc panią sprowadza?

— Przyszłam się poskarżyć.

XXXV.

— Poskarżyć się? — zawołał naczelnik. — Na co?
— Na to, jak wczoraj odbywał się nadzór nad przedmieściem Św. Honorego — odpowiedziała agentka bez wahania.
— Zdaje się, że nie prosiłem pani o doglądanie tego — odezwał się naczelnik ostro.
— Prawda, ale ponieważ byłam w tej stronie, mogłam była widzieć, co się dzieje i przekonałam się, że agenci jakby umyślnie zwracali na siebie uwagę przechodniów, a pan naczelnik lepiej wie odemnie, że jest to zachwianie najprostszych przepisów dobrej policji.
Pan pozbawił mnie swego zaufania i oddał je teraz Jodeletowi. A stało się to chyba nie bez przyczyny. Czy pan powziął względem mnie jakie podejrzenia?
— Ależ uchowaj Boże! — zawołał naczelnik tonem, o którego szczerości nie można było wątpić.
— A więc sądzi pan, że me zdolności nie mogą podołać zadaniu, którego się podjęłam na pańską prośbę.
— Odpowiem pani szczerze.
— Bez ceremonji, panie naczelniku. Wcale się nie obrażę.
— Ja uważam panią tak zajętą obecnie synem, jego szczęściem, jego przyszłością, że nie możesz pani poświęcać nam teraz wszystkich myśli, wszystkiego czasu. Miłość macierzyńska pochłania panią.
— Zapewne pan mówi o zbliżającem się weselu mego syna?
— Tak.
— Zaledwie kilka godzin tylko oddałam na przygotowanie do tego małżeństwa.
— Być może, ale zajmuje ono pani myśli i to właśnie zatraca w pani niepospolite zdolności, któreśmy znaleźli w pani i którym tak słuszny hołd składaliśmy.
— Słowem, według pana, nie jestem już przydatną.
— Nie, ale....
Naczelnik zamilkł.
— Musiałem dać miejsce inspektorowi Jodeletowi, którego proteguje... mniejsza kto. Pani dam ludzi, o których mnie pani prosiła wszystkich agentów, jeżeli potrzeba, ale niech pani nie porzuca śladu, który pani uważa za dobry...
— O! niech pan będzie spokojny, nie zarzucę go! Pozostawia mi pan swobodę działania samej?
— Zupełną swobodę i tylko jedno pani zalecam...
— Co takiego?
— Osiągnąć pomyślny rezultat.
— Z Bożą pomocą i to nastąpi. Niech mi pan naczelnik z łaski swej przyśle dwóch agentów o ósmej zrana na ulicę Meslay.
— Przyślę. A niech pani nie zapomina, żeś mi obiecała dobre wiadomości w środę.
— I obietnicę ponawiam.
Pani Rosier wyszła z gabinetu i powróciła do Galoubeta i Sylwana, którzy czekali ją na umówionem miejscu nieopodal od prefektury.
— Tych dwóch — pomyślała — i tych dwóch, których jutro odda mi do rozporządzenia, będzie dosyć.
— I cóż? — zapytał Sylwan.
— Sami będziemy doglądali dzielnicy Elizejskiej — odpowiedziała.
— To i lepiej. Przyszła mi myśl do głowy.
— Mów.
— Ot, żebyśmy się nie ruszali z przedmieścia św. Honorego, Tam spotkaliśmy fałszywego opata. On tamtędy musi przechodzić.
— Bardzo być może — rzekła Aime Joubert — staniemy w pobliżu od siebie na ulicy Królewskiej. Jeżeli obok nas przejdzie, przepuścimy go i wyśledzimy, gdzie mieszka.
— Dobrze, jeżeli pieszo pójdzie — rzekł Galoubet — a jeśli łotr wsiądzie do karetki, to cóż zrobimy?
— Ja także mam plan — odparł Sylwan. — Ty, Galoubecie, stój sobie, przyglądaj się przechodniom, patrz na przejeżdżające karetki. Pani Rosier także niech tak stanie, żeby cię nie straciła z oczu, a ja będę jako woźnica siedział na jakim powoziku. Jeżeli zobaczycie fałszywego opata w karetce, dacie mi znak, wsiądziecie do mego powozu i wszyscy troje pojedziemy za nim. Dwoje zostanie na straży przed bramą, a trzeci pójdzie po posiłki. Cóż na to pani dyrektorowa?
Aime Joubert odpowiedziała:
— Ja sądzę, że myśl dobra i łatwa do wykonania.
— Więc plan mój przyjęty?
— Bez zarzutów. No, to weźmy jaką karetkę — mówiła dalej pani Rosier — pojedziemy na ulicę Meslay, przebierzemy się, a potem na stanowiska.

W dwie godziny później jakaś karetka zatrzymała się na rogu przedmieścia św. Honorego i stangret zapalił fajeczkę. Nieco opodal handlarka ciągnęła wózek z owocami. Jeszcze dalej jakiś człowiek sprzedawał pierścionki i dewizki. Byli to Sylwan Cornu, Aime Joubert i Galoubet.

XXXVI.

O ósmej agentka i jej pomocnicy znów byli na swych stanowiskach. O dziewiątej Lartigues Verdier i Maurycy zebrali się w saloniku małego pałacyku. Wszyscy byli jakoś chmurni. Fałszywy opat szeptał coś do Lartiguesa, a Maurycy w milczeniu przyglądał się rozkładowi mieszkania pani Dubieuf, narysowanym przez Verdiera. O wpół do dziesiątej Lartigues wstał z miejsca, włożył długi czarny surdut, prawie aż do pięt mu dochodzący, w rodzaju sutanny, perukę siwą z długiemi włosami, okulary niebieskie. Zmienił się w tem ubraniu do niepoznania.
— Bardzo dobrze! — rzekł Verder, przypatrując mu się uważnie. — Dziesięć razy mógłbym się z tobą spotkać na ulicy i z pewnością anibym podejrzewał, że to ty. Masz oto klucze od mieszkania na drugim piętrzę. Jak się załatwisz, zamknij wszystko na klucz i klucze wrzuć do kanału ulicznego. Mebli już nie zabiorę, mniejsza o nie!
— Bardzo dobrze! — odpowiedział Lartigues — to bardzo rozsądnie; w ten sposób możemy uniknąć wszelkiego niebezpieczeństwa.
— Spodziewam się!
Lartigues włożył klucze do kieszeni.
— Pamiętasz, jak się naciska podłoga ruchoma?
— Tak.
— To idź bo już czas.
— I tego cacka nie zapomnę, rzekł mniemany kapitan, biorąc ze stołu nóż z rękojeścią rogową — klingą twardą i ostrą, jednego uderzenia dość.
— Tego właśnie potrzeba; do widzenia, pomyślności!
— Pomyślności! — powtórzył Maurycy, ściskając za rękę Lartiguesa, który drgnął mimowolnie.
Coś ohydnego było rzeczywiście, jak syn życzył ojcu powodzenia w nowej zbrodni. Lartigues wyszedł, szukając oczyma karetki.
Na ulicy Anjou wpadł na jakąś kobietę, idącą z przeciwnej strony.
— Przepraszam — rzekł, przykładając rękę do szeroko-skrzydłego kapelusza.
Poszedł dalej, a kobieta zatrzymała się w miejscu. Powiedzmy zaraz, że była to p. Rosier. Głos przechodnia rozległ się jakoś dziwnie w jej uszach.
— Szczególna rzecz — wyszeptała — głos jakby Lartigues. Ale może łudziła mnie wyobraźnia.
Przeszedłszy czemprędzej na drugą stronę ulicy, przyjrzała się wzrostowi, postawie i chodowi człowieka w okularach i wzmogły się w niej podejrzenia. Wtem zobaczyła, jak zatrzymał się przy karetce Sylvana.
— Wolny? spytał improwizowanego woźnicy.
— Nie, odpowiedział Sylwan — czekam na pasażera.
Lartigues odstąpił gniewnie i poszedł dalej. Aime Joubert nie spuszczając go z oczu, zbliżyła się do dorożki.
— Gwizdnij na Galoubeta — rozkazała Sylwanowi — i jedź za mną, nie tracąc z oczu tego człowieka, który do ciebie mówił.
— Czy to fałszywy opat?
— Nie, ale gotowam przysiądz, że to Lartigues.
— O, to nie marnujmy czasu!
Agentka rzuciła się w ślad za złoczyńcą — Sylwan gwizdnął, jak się nawołują agenci policyjni, zarówno jak złodzieje. Minutę później przystąpił Galoubet i zapytał:
— Co takiego?
— Siadaj. Zdaje się, że będziemy mieli już jednego.
Galoubet zręcznie wskoczył do karetki. Cornu pojechał zwolna za panią Rosier, która o cztery łokcie była od człowieka śledzonego. Na ulicy Królewskiej przejeżdżało kilka karetek, człowiek w okularach wsiadł do jednej.
— Nie ma co wątpić! — szepnęła agentka, drżąc ze wzruszenia. — To on... to niezawodnie on! Nareszcie go mam!
Lartigues siedział już w karetce, gdy pani Rosier wróciła do Sylwana i zapytała:
— Widziałeś go?
— Widziałem. Niech pani siada prędzej, ażebym go z oczu nie stracił.
Agentka siedziała już obok Galoubeta. Sylwan tak popędził konia, że zaraz mógł dogonić i jechać za karetką; wiozącą Lartiguesa. Kolega Galoubeta służył wprzód u wynajmującego powozy i dla tego umiał wybornie prowadzić.
Umiejętności tej nie zapomniał jeszcze i z łatwością też wymijał omnibusy i wszelkie wehikuły, pozostając w tyle tylko o kilka łokci. Na rogu ulicy Furbigos i bulwaru zatrzymała się karetka Lartiguesa. Sylwan pojechał prędzej przyglądając się człowiekowi w okularach niebieskich, który wysiadł, zapłacił woźnicy, podążył dalej bulwarem i przystanął przed domem nr. 41 na bulwarze Temple. Z kozła widział Sylwan, jak wyjął z kieszeni klucz i otworzył bramę.
W jednym z rozdziałów poprzednich jużeśmy nadmienili, że w domu tym nie było stróża od strony bulwaru. Lokatorów mieszkało tu niewielu i każdy miał swój klucz od bramy.
Z takiego przywileju nie korzystali mieszkańcy budynków wewnętrznych. Ci musieli obchodzić pasażem Vendome, gdy nie był zamknięty, albo ulicami Berangera, Turbigot, Charlou.
Sylwan zatrzymał karetkę na bulwarze. — Tylko on głowę miał na równi z chodnikiem, bardzo wysokim w tem miejscu. Pani Rosier spuściła szybę karetki i spytała półgłosem:
— Cóż on porabia?
— Otwiera furtkę kluczem, wyjętym z kieszeni — wchodząc zamyka drzwi.
— Więc musi tu mieszkać — zawołała.
— Czy to Lartigues? — szepnął Galoubet.
— On, wątpić nie podobna! Wyjdź, Galoubecie i nie odstępuj furtki, patrz dobrze, kto wyjdzie. Widziałeś tego człowieka, poznasz go i śledź, jeżeli znów ukaże się na ulicy, co mi się nie zdaje, ale wszystko trzeba przewidzieć.
— Dobrze, pani dyrektorowo.
— A ja spieszę do naczelnika policji śledczej po agentów — mówiła dalej pani Rosier. — Jeżeli was tu nie zastanę, będzie to znaczyło, że ścigacie tego człowieka. W takim razie poczeka...
— O, — rzekł nagle Sylwan, który słuchając agentki, nie spuszczał z oczu kamienicy.
— Co? — zawołała Aime Joubert.
— W oknach na drugiem piętrze ukazało się światło.
— Otwierają je dodał Galoubet.
Rzeczywiście otworzyły się dwa okna, jedno na drugiem i człowiek w okularach zamknął okiennice.
— Wiemy już wszystko, co chcieliśmy wiedzieć rzekła agentka. — Pilnujcie dobrze, schwytamy go w mieszkaniu.
Pobiegła na pobliską stację karetek, zajęła jedną z nich i powiedziała do woźnicy:
— Dwadzieścia franków, jeżeli w dziesięć minut zawieziesz mnie pod nr. 9. na wybrzeże Orievre. Tam mieszka naczelnik policji śledczej.
— Niech pani przygotuje woreczek — odrzekł woźnica — mam dobrego konia, popędzimy jak wiatr.

XXXVII.

Lartigues wszedłszy do pomieszkania, zajmowanego przez Verdiera pod nazwiskiem Marchais. Zapalił świecę, tworzył okna i pozamykał okiennicę. Nagle twarz mu się zasępiła, a z ust wyrwał mu się wykrzyk!
— Niech diabli wezmą! — zawołał głośno. — Kiedy hrabia przyjdzie, zastanie bramę zamkniętą od strony bulwaru, a stróża nie ma! A tośmy głupcy! Ha, cóż robić trzeba czemprędzej zejść ze schodów otworzyć furtkę i pozostawić ją na wpół uchyloną. Idę. Wyszedł, otworzył furtkę — przymknął ją tylko, wrócił następnie do mieszkania i usiadł przy stole, zawalonym książkami i gazetami które też zaczął przeglądać dla zabicia czasu.
Iwan Smoiłow otrzymał o jedenastej przed południem list, napisany przez Maurycego. Syn Aime Joubert nie omylił się przypuszczając, że hrabia nie będzie podejrzywał zasadzki.
Przekonany, że list od Symeony pochodzi, hrabia wielce zapragnął się dowiedzieć, co za nowe niebezpieczeństwo grozi Albertowi i Marji i z niecierpliwością wielką czekał godziny oznaczonej na schadzkę przez oficjalistkę pani Dubieuf. Wyszedł z domu przy ulicy Regne o dziesiątej i wziął karetkę, która go przywiozła przed nr. 41 na bulwarze Temple.
Wysiadł — zapłacił woźnicy, który nie chciał poczekać, tłomacząc się, że musi koniowi dać wypocząć, szkapa ledwie trzyma się na nogach i zbliżył się do kamienicy, do której wszedł Lartigues.
O godzinie jedenastej wieczorem ten zakątek bulwaru bardzo jest ożywiony, zwłaszcza, że z sąsiedniego teatru wychodzi tu tłum publiczności w czasie antraktów.
Widząc ten gwarny ruch na bulwarze, hrabia Iwan nie mógł podejrzewać, że idzie pod nóż mordercy. Gdyby nawet taka myśl przyszła mu do głowy, zniknęłaby prędko.
W domu pod numerem 14 poszukał dzwonka przy bramie, nie zastał go, ale zobaczył furtkę nawpół uchyloną, otworzył ją i wszedł.
Galoubet przechadzał się tam i napowrót po trotuarze. Widział, jak hrabia wszedł, ale nie znając go, wziął go za lokatora, wracającego do domu i nie zwrócił nań większej uwagi.
— Łotr może się przebrać i w tym nowym stroju jakim wymknąć się nam może między palcami. Oczy więc na wierzch!
Hrabia wszedłszy do domu, zamknął za sobą furtkę i począł szukać stróża. Wiemy, że nie było tu stróża. Hrabia znalazł się w niemałym kłopocie. Schody były oświetlone, ale słabo, bo gospodarz kazał gazu oszczędzać. Iwan nie mógł przecie pukać do każdych drzwi na każdem piętrze i zapytywać o pana Marchais.
Ani jeden z trzech wspólników nie pomyślał o tem, jak niezręcznie było wyznaczać schadzkę, w podobny sposób, bo łatwo można było przypuścić, że hrabia, nie wiedząc, do kogo się zwrócić, odejdzie i ukartowana zbrodnia spełznie na niczem. Tak się jednak nie stało.
Hrabia tak wielce pragnął dowiedzieć się, co znów zagraża miłości Alberta, że cierpliwości nie tracił i nie ustąpił przed pierwszą napotkaną trudnością. Na dole w tej kamienicy znajdowała się dystrybucja. Iwan wstąpił do tego sklepu, przy kantorku siedziała kobieta.
— Czy w tym domu niema stróża? — spytał.
— Jest — odpowiedziała dystrybutorka — ale mieszkanie ma od ulicy Berangera. Jeżeli panu chodzi o kogo z lokatorów mogę pana objaśnić.
— Chciałbym się dowiedzieć, czy w tym domu mieszka pan Marchais?
— Pan Marchais... tak, bardzo mało mówiący, ale porządny człowiek.
— Na którem piętrze?
— Na drugiem, ale myślałam, że pana Marchais niema w Paryżu.
— Musiał chyba powrócić, bo mam dziś być u niego.
— Niech pan pójdzie na drugie piętro. Omylić się nie można, bo pan Marchais sam tylko mieszka na tem piętrze.
Hrabia podziękował kupcowej i znowu wszedł do bramy. Kiedy wychodził, Galoubet przyglądał mu się trochę niespokojnie, widząc jednak, że wraca i furtkę za sobą zamknął, agent uspokoił się zupełnie.
Hrabia Iwan według wskazówek dystrybutorki poszedł po schodach i ręką pewną szarpnął za dzwonek u jednych drzwi na drugiem piętrze. Za temi drzwiami czekał Piotr Lartigues.

★ ★ ★

Na ulicy Surennes także działano. O wpół do jedenastej Verdier i Maurycy wyszli do małego ogrodu pałacyku.
Poprzez parkan, opięty bluszczem i przedzielający ogród ten od parku pensji, starali się dojrzeć wśród gałęzi drzew okna siedziby pani Dubieuf... Na górnych piętrach we wszystkich oknach było ciemno, z wyjątkiem jednego. Verdier szukał na swym planie, do jakiego pokoju należało to okno.
— To pokój Symeony! — odezwał się po kilku minutach.
— Tak sądzisz?
— Wiem napewno.
— Dziewczyna jeszcze nie położyła się spać.
— A przynajmniej nie śpi, bo lampa nie zagaszona. Trzeba więc będzie poczekać.
— Poczekajmy.
Maurycy przechadzał się po ogródku, niezwykle wzburzony. Pierwszy raz w życiu czuł, że mu się serce ściska. Nigdy w chwili spełniania zbrodni — a wiemy, że ich wiele miał na sumieniu — nie doświadczał podobnego wzruszenia. Verdier nie spuszczał oczu z okna Symeony.
— O! wyrzekł nagle.
Światło zgasło i w tejże chwili wybiła jedenasta.
— Co takiego? — zapytał Maurycy.
— Symeona zagasiła lampę.
— Teraz trzeba zaczekać, ażeby zasnęła.
Wybiło wpół do dwunastej. Maurycy sposępniał.
— Chodźmy — rzekł Verdier.
Syn Aime Joubert drgnął.
— Czas o Symeonie pomyśleć — mówił dalej Verdier.
— Gdzie ślepa latarka?
— Tu.
Maurycy wziął latarkę tak małą, że można ją było schować do kieszeni, zapalił ją i zamknął tę część, przez którą padało światło.
— Masz flaszeczkę? — zapytał Verdier.
— Mam. Trzeba ci tylko będzie otworzyć furtkę od parku.
— Chodź za mną.
Młodzieniec prześlizgnął się jak wąż pomiędzy bluszczem i dostał się za furtkę, w ten sposób zasłoniętą, że niepodobna ją było znaleźć temu, kto o jej istnieniu nie wiedział.
W parku pensji Maurycy zatrzymał się i badawczo obejrzał się dokoła. Zadowolony z rezultatu tych oględzin poszedł, nie wahając się, ku gmachowi, gdzie mieściła się pensja. W oknach sypialni widać było słabe światło lampek nocnych. Wcale to nie przestraszyło łotra. Wkrótce doszedł do placyku, przedzielającego stary pałac od zadrzewianej części parku.
Placyk był wybrukowany. Wiedział o tem Maurycy i dlatego przez ostrożność miał na nogach kamasze z podeszwami wojłokowemi, które zupełnie głuszyły jego kroki. Znów jął się przysłuchiwać. Wszędzie panowała cisza. Wówczas skierował się ku dużym drzwiom oszklonym1, które były od sieni, skąd schody prowadziły na pietra.
Zapamiętawszy dobrze plan, narysowany przez Verdiera, Maurycy ani na minutę się nie zawahał. Ręką pewną ujął klamkę, nacisnął ją i połowa drzwi zwolna się uchyliła! Wszedł tylko je przymknąwszy. Na schodach panowały głębokie ciemności. Maurycy odtworzył ślepą latarkę i nie bojąc się wpaść na cokolwiek, prędko przeszedł po schodach i dostał się na trzecie piętro.
Tu zatrzymał się na kurytarzyku, na który wychodziło kilkoro drzwi. Porachował je i poszedł prosto do pokoju Symeony. Klucz był w zamku. Maurycy nachylił się, przyłożył ucho do drzwi i wstrzymując oddech, słuchał. Wewnątrz było całkiem cicho. Obrócił klucz w zamku i drzwi się otworzyły. Młodzieniec wszedł do pokoju, zasłaniając światło latarni. Symeona spała głęboki# snem. Wśród ciszy nocnej Maurycy słyszał jej oddech spokojny. Dwie czy trzy sekundy poczekawszy, wypuścił z latarki cienki snopek światła, ażeby mógł widzieć drogę i nie obudzić dziewczęcia.
Zobaczył obnażone jej ręce wyciągnięte na kołdrze, śliczną główkę z rozpuszczonemi włosami, uśmiech na ustach.
Maurycy uczuł dreszcz w żyłach. Przystąpił jednak do tego loża dziewiczego, ukląkł na dywaniku wyjął z kieszeni pudełko z flaszeczką napełnioną kwasem pruskim, otworzył pudełko, podniósł flaszeczkę do nozdrzy dziewczęcia i nacisnął.
Całe ciało Symeony drgnęło, jakby od silnego prądu elektrycznego. Ręce się podniosły, oczy otworzyły, potem ręce opadły, powieki się zamknęły, oddech ustał.
— Umarła — rzekł do siebie Maurycy, przykładając ręce do serca, już nie bijącego.
Schował flaszeczkę do pudełka z czarnego safianu, potem wyjął z kieszeni papier jakiś, złożony we czworo i włożył go do szuflady nocnego stoliczka.
— W ten sposób — wyszeptał — dowiedzą się, kto ona była, a to konieczne, bo potrzeba nam mieć akt zejścia.
Papierem schowanym teraz do szuflady była kopja metryki dziewczęcia, w której zapisana była jako Symeona, nieprawa córka Walentyny Dharville i niewiadomego ojca.
Dokonawszy tego, Maurycy wziął latarkę swoją, wyszedł z pokoju, zamknął drzwi, i zeszedł ze schodów. Verdier czekał go na tem samem miejscu poza bluszczem.
— I cóż? — zapytał.
— Udało się — odpowiedział Maurycy.
Obaj wrócili do pałacyku. Jednocześnie prawie, gdy przestępowali za próg, ozwał się dzwonek u furtki od ulicy.
— To Van Broke — rzekł Verdier z radością — nareszcie, oddycham.
Dominik pośpieszył otworzyć. Lartigues przyłączył się do dwóch wspólników, którzy czekali nań z taką niecierpliwością. Verdier zapytał go tak, jak Maurycego przed chwilą:
— I cóż?
Lartigues tak samo odpowiedział jak Maurycy:
— Udało się!
I dodał:
— Od jednego uderzenia. A tu wszystko dobrze?
— Bardzo dobrze.
— Cóż Symeona?
— Umarła.
— Brawo!
— Widzicie. — rzekł Maurycy — że moje przewidywania były słuszne!
— To prawda — odrzekł Lartigues. — Jakoś mówił, tak się też stało. Punkt o godzinie jedenastej przyszedł hrabia z listem w ręce, zapytując o pana Marchais i pannę Symeonę. Wpuściłem go, do pokoju i powiedziałem, że Symeona czeka w pokoju sąsiednim, otworzyłem drzwi i przez grzeczność przepuściłem go naprzód, a gdy przechodził, natychmiast z tyłu wpakowałem mu sztylet. Krzyknął i przewrócił się na nos. Biedny hrabia przeniósł się do wieczności.
— A list? — żywo spytał mniemany opat. — Spodziewam się żeś listu nie zostawił przy nim.
— List jest — odpowiedział Lartigues, kładąc go na stole. — Spalcie go.
Maurycy wrzucił list w ogień na kminku.
Lartigues mówił dalej:
— Teraz odpocznijmy trochę. Djabelnie jestem znużony.
— I ja także — rzekł Maurycy.
— Spać będziemy wybornie, bo interesa, jakieśmy załatwili dzisiejszej nocy zapewniają nam spokój. Teraz pozwólcie sobie dać dobrą radę.
— Prosimy.
— Zamknijcie się tu obaj i nie wychodźcie, dopóki nie pojedziecie do Anglji.
— Rada rzeczywiście dobra i zastosujemy się do, niej — rzekł Lartigues. — Ale jutro powinienbym iść do biura pocztowego przy ulicy Enghien po list, którego, się spodziewam z Londynu.
— To ja pójdę, — rzekł Maurycy. — Nasze wspólne interesa wymagają, ażebyście, się już nie pokazywali w Paryżu.
— Dobrze, ale jeżeli tak, to weź to.
Lartigues wyjął z pugilaresu jakąś kopertę i podał ją Maurycemu, mówiąc:
— To koperta od listu, który już odebrałem w biurze poczty. List, który zabierzesz jutro, taki sam będzie miał adres. Pokażesz tylko tę kopertę, a zaraz ci list oddadzą.
— Bardzo, pięknie! — rzekł Maurycy, kładąc kopertę do kieszeni.
— Muszę jak najprędzej mieć list z Londynu — dodał Lartigues.
— Bądź spokojny. Przezemnie nie będziesz długo czekał. Przyniosę tutaj list wprost z poczty. A teraz dobrej nocy i do jutra. Między milionami a nami pozostała już tylko jedna przeszkoda bardzo słaba i ta usunięta będzie za tydzień.
Lartigues odprowadził młodzieńca do furtki i tu się rozstali przy uściśnięciu ręki powtarzając sobie wzajemnie.
— Spokojnej, nocy! Do jutra!

XXXVII.

Czytelnicy bez wątpienia nie zapomnieli, że pani Rosier pojechała do naczelnika policji śledczej. Zobaczywszy ją, naczelnik policji zawołał:
— Cóż się stało, kochana pani Rosier?
— Nadzwyczaj ważne rzeczy. Czemprędzej do prefektury. Potrzeba tylko ludzi — Lartigues w naszem ręku.
— Ależ powiedz mi pani...
— Tu ani słowa. Minuty tyle warte co godziny. W drodze panu opowiem.
Naczelnik wziął kapelusz i poszedł za agentką. W prefekturze zastali dyżurnych agentów i pojechali na bulwar Temple.
W drodze Aime Joubert opowiedziała po krótce i skończyła temi słowy:
— Widzi pan, że miałam słuszność, gdym prosiła o pilnowanie przedmieścia św. Honorego.
Naczelnik sam to zaraz przyznał w myśli, ale nic nie odpowiedział.
Na końcu bulwaru ulicy Turbigot, obok bulwaru, Aime Joubert kazała stanąć karecie w której jechali agenci wyszli.
— Meunier — rzekł naczelnik do inspektora — weź czterech ludzi i idź do domu pod nr. 18 na ulicy Berangera, to będzie poza domem nr. 41 od bulwaru Temple. W tym domu są dwa wyjścia. Pilnujcie z tej strony, ażeby nikt nie wyszedł. Uprzedźcie stróża.
— Dobrze panie naczelniku — odpowiedział inspektor.
Wziął czterech ludzi i poszedł spełnić polecenie naczelnika. Naczelnik znów wespół z panią Rosier i innymi agentami poszedł na bulwar. — Sylwan Cornu i Galoubet znajdowali się wciąż jeszcze na swych stanowiskach.
— Jest co nowego? — spytał naczelnik, podchodząc do nich.
— Nic — odpowiedział Galoubet. — Nic się nie ruszyło. Nikt nie wyszedł.
— Napewno to wiesz?
— Tak, ani na minutę nie spuszczałem oczu z bramy.
— No, to będziemy go mieli.
Naczelnik policji śledczej stanął przy bramie pod nr. 41; była zamkniętą. Przechodnie na ulicy coraz rzadszymi się stawali. Teatr się skończył, zamykano kawiarnie. Naczelnik dwa albo trzy razy zapukał do drzwi trzciną, mówiąc przez zęby:
— Pamiętam, że od tej strony nie ma odźwiernego, że Meunier usłyszy, jak się dobijam i przyśle go, ażeby otworzył.
W tejże chwili na pierwszym piętrze otworzyło się okno i wyjrzała głową jakiegoś lokatora. Naczelnik usłyszawszy otwieranie lufciku podniósł głowę i spytał:
— Zapewne pan u siebie w domu?
— Tak.
— Czy tu stróża nie ma?
— Niema. Stróż jest od ulicy Berangera dla obu bram.
W tejże prawie chwili otworzyły się drzwi. Inspektor policji kazał odźwiernemu otworzyć od strony bulwaru.
Kiedy furtkę otworzono, naczelnik policji wszedł z panią Rosier i agentami i rzekł do odźwiernego.
— Wiesz kto jesteśmy?
— A wiem.
— Nie, nie wiem, ale się domyślam. Na rewizję zapewne, tylko nie wiem do kogo.
— Dobrze. Zaprowadź nas do mieszkania pana Marchais.
Odźwierny miał przy sobie lampkę i zaraz też poszedł na schody.
— Zapalcie swe latarki — nakazał naczelnik agentom.
Ci natychmiast wyciągnęli z kieszeni ślepe latarki i zapalili je. Przyszli na drugie piętro. — Naczelnik przystąpił do znanych nam drzwi i zadzwonił. Słychać było, jak dzwonek rozległ się głośno wewnątrz mieszkania. Poczekawszy kilka sekund wśród ciszy głębokiej, naczelnik drugi raz szarpnął za dzwonek.
Nikt nie odpowiedział.
— Trzeba zapewne będzie zamek wyłamać mruknął naczelnik i zmarszczywszy brwi.
I znów zadzwonił gniewnie, Pani Rosier ledwie oddychała.
— Może wyszedł — szepnęła.
— Zaraz się dowiemy — rzekł naczelnik i dodał, zwracając się do jednego z agentów.
— Gentille, — otwórz te drzwi!
— Ależ proszę pana! — zawołał odźwierny — ja na to nie mogę pozwolić.
— Rozkaz od sądu. Biorę wszystko na siebie, Gentille, czyś słyszał?
Agent wyjął z kieszeni pęk kluczów i włożył wytrych do zamku. Zamek nie ustąpił. Gentille chciał drzwi otworzyć. Drzwi się nie otworzyły.
— Do djabła! — rzekł — taki ostrożny. Tam jeszcze zasunięty jest rygiel.
— Trzeba drzwi wyłamać i odwieźć kurki rewolwerów — rzekł naczelnik.
Trzech agentów naparło drzwi plecami i dał się słyszeć trzaski. Drzwi pękły i wypadły. Agenci z rewolwerami; w ręku wbiegli zaraz do pokojów; za nimi Aime Joubert i naczelnik.
Z tylu szedł odźwierny, trzęsąc się jak w febrze. Przeszli przez przedpokój. Agent, który był na przodzie, przestąpił próg saloniku i zatrzymał się z głuchym okrzykiem. Na pokrwawionym dywaniku leżał jakiś człowiek bez życia.
— Zamordowany ktoś! — zawołała pani Rosier.
Uklękła, ażeby zobaczyć twarz zabitego i nagle zerwała się przerażona.
— Hrabia Iwan! — rzekła ochrypłym głosem. — Hrabia Iwan!
Naczelnik policji pochylił się nad ciałem. Zimny pot wystąpił mu na skronie.
— To on!... to on!... To Lartiguesa dzieło! Szukajcie, szukajcie wszędzie! Drzwi zamknięte były z wewnątrz! Morderca musi tu być!

XXXIX.

Agenci rozbiegli się po pokojach, prócz Sylwana Cornu, który teraz ukląkł przy rzekomym trupie i przyłożył rękę do jego serca.
— Ten człowiek nie umarł! — zawołał — serce jeszcze bije.
— Tak, to prawda, chwała Bogu! — rzekła pani Rosier.
— Usta się poruszają, powieki się podnoszą, hrabia patrzy na nas... widzi!
Hrabia rzeczywiście otworzył oczy, a ręce się jego poruszały. Podniósł się trochę.
— Doktora — rzekł ledwie zrozumiałym głosem — mego przyjaciela... Juanosa... ulica Opery nr. 7.
Hrabia Iwan nie mógł już więcej mówić, — brakło mil sił. Oczy mu się zamknęły i upadł.
— Prędzej, prędzej! — rzekł naczelnik. — Niech jeden z was wsiądzie do naszej karety i popędzi do doktora Juanosa w imieniu hrabiego Smoiłowa.
Jeden agent natychmiast pobiegł. Moskala położono na łóżko, zdjęto z niego część ubrania i odszukano ranę. Była ona na plecach, wąska i widocznie głęboka.
Krew się jeszcze sączyła. Tymczasem policjanci oglądali mieszkanie, lecz poszukiwania ich żadnego nie miały rezultatu. Przyszli powiedzieć o tem naczelnikowi, a ten z gniewem, tupnąwszy nogą, krzyknął:
— Czy znowu się nam wymknie?
I zwróciwszy się do odźwiernego, zapytał:
— Czy do tego mieszkania nie prowadzą jeszcze inne schody?
— Nie.
— Więc drugiego niema?
— Niema drugiego.
— To łotr powinienby tu jeszcze być, schował się gdzieś. Tysiąc franków nagrody temu, kto go znajdzie! Szukajcie! Przetrząśnijcie wszystko!
Agenci rewidowali z podwójnym zapałem, podnosili dywany, oglądali podłogi, mierzyli grubość ścian. Aime Joubert blada była z gniewu. Nagle jeden z „numerów“ brygady śledczej krzyknął triumfująco. Znalazł jedno miejsce, gdzie odgłos wskazywał próżnię w ścianie.
— Wybijcie ścianę! — rozkazał naczelnik.
Walić poczęto młotkami i drągiem żelaznym i w kilka minut pokazał się przyrząd rodzaju windy. Odźwierny rozdziawił usta wobec tego odkrycia, które bardziej go dziwiło niż wszystkich, bo od lat dwudziestu mieszkał w tym domu i myślał, że go zna od góry do dołu. Zdziwienie jego bardziej jeszcze wzrosło, gdy agenci wprawili przyrząd w ruch, a winda spuściła się z trzeciego piętra do mieszkania Martina. — Spóźniono się!
Czytelnikom wiadomo, że Lartigues był już w miejscu bezpiecznem. Naczelnik, którego zrozpaczenie łatwiej pojąć, niż opisać, padł na krzesło, zwiesiwszy głowę. Pani Rosier podeszła do niego.
— Niech pan ma nadzieję — szepnęła mu do ucha. — Przyrzekłam i przyrzeczenia dotrzymam... Już po północy, więc mamy już środę. Niech pan poczeka do wieczora.
W tejże chwili wrócił agent, posłany na ul. Opery i przywiózł z sobą doktora Juanosa.

★ ★ ★

Nazajutrz po tej nocy okropnej pani Rosier prędko się przebierała. Wybiła godzina 6-ta zrana. Agentka wybierała się na ulicę Meley, dokąd przyjść mieli do niej dwaj agenci policyjni, przyobiecani przez naczelnika. Straszne zdarzenie wczorajsze przerażało ją niezmiernie.
Biedna kobieta padła na kolana i gorąco pomodliła się do Boga, prosząc, ażeby jej dopomógł i zesłał powodzenie, bo w dobrej walczyła sprawie. Modlitwa uspokoiła ją nieco.
Powstała pokrzepiona nadzieją, wypiła filiżankę czekolady, którą przyniosła Magdalena. W minutę później wszedł Maurycy uśmiechnięty, z wesołą miną.
— Tak wcześnie, kochane dziecko! — zawołała pani Rosier, całując Maurycego.
— Czy to mamę dziwi?
— Trochę, co prawda.
— Z domu wyszedłem już wcześnie i wstąpiłem do ciebie.
— Chciałem mamie przypomnieć, że jutro podpisuję akt ślubny. Ułożyliśmy sobie, że tego dnia będziemy na obiedzie u Bressolów.
— Jutro prawdopodobnie będę miała bardzo dużo do roboty — odrzekła matka — i nie wiem, czy będę mogła być na obiedzie przy ulicy Verneuille. Gdybym nie mogła, przeproś za mnie i powiedz, że przy podpisywaniu aktu bezwarunkowo będę, ale teraz musze cię już pożegnać; mam się z kimś zobaczyć i nie mogę się spóźnić.
— Do widzenia więc mateczko.
— Do widzenia, kochane dziecko.

Agentka znowu pocałowała Maurycego i tenże wyszedł.

XL.

Wydawszy w domu u siebie kilka zleceń, pani Rosier udała się na ulicę Meslay. Tu czekał już na nią Galoubet, Sylwan i Cornu i dwóch agentów, przysłanych przez naczelnika.
Wszyscy czworo ubrani byli bardzo skromnie, ale porządnie. Agentka była zdania, ażeby się lepiej nie przebierać i wyszła z nimi, poleciwszy im z tyłu iść z miną ludzi, spieszących na miasto za interesami.
Stosując się do tego, szli za nią w milczeniu. Przybywszy przed kantor poczty przy ulicy Enghien, pani Rosier skinęła na nich znacząco, ażeby zaczekali. Sama zaś weszła do kantoru zapytała:
— Czy mogę się widzieć z panem odbiorcą listów?
— Nie wiem — odpowiedział urzędnik — rzecz osobliwa, odpowiedział tonem grzecznym.
— Jakbym się mogła dowiedzieć?
— Niech pani zapuka do drzwi tego gabinetu.
— A gdzie są tę drzwi?
— Na lewo w środku sali.
— Dziękuję.
Agentka podeszła do wskazanych drzwi i zapukała.
— Proszę! — odezwał się głos z wewnątrz.
Otworzyła drzwi i weszła do gabinetu, a na pytanie urzędnika, czego sobie życzy, wymieniła swe nazwisko, przedstawiła bilet i objaśniła, w jakim przybywa zamiarze.
Urzędnik prędko wstał z miejsca, poprowadził ją do tego oddziału, gdzie wydawane są listy adresowane poste-restante.
— Czy ma pan — spytał urzędnika oddziału — list z Anglji pod adresem I. J. K. 50?
Urzędnik przejrzał dość duży pakiet listów, które wyjął z szuflady i odpowiedział:
— Mam, oto jest.
— Ta pani stanie przy panu — mówił dalej urzędnik-odbiorca — tak, żeby jej nie mógł zobaczyć ten, kto przyjdzie po list, ale żeby ona mogła go widzieć. Niech pan zastosuje się do jej zleceń, to sprawa administracyjna.
— Dobrze.
Pani Rosier podziękowała odbiorcy, który skłoniwszy się jej uprzejmie wyszedł.
— Zaraz wrócę, tylko kilka słów powiem moim ludziom — rzekła Aime Joubert i wyszła.
Okna kantoru poczty były od ulicy Enghien, Aime Joubert zauważyła, że okienko, przy którem odbierać będą list z adresem I. J.: K. 50, znajduje się obok matowej szyby, że zatem stać może przy niem.
— Słuchajcie — rzekła do Galoubeta, Sylwana Cornu i dwóch innych — wyznaczę wam miejsca, z których macie nie odchodzić pod żadnym pozorem, dopóki was sama zluzuję.
— Bardzo dobrze.
— Wy, Galoubet i Sylwanie — mówiła dalej agentka — stańcie przed oknem i pilnie patrzcie i słuchajcie. Kiedy trzy razy uderzę w szybę matową, będzie to znak, że człowiek, który przyszedł po list z Anglji, odebrał go i odchodzi. Zaraz jeden z was przywoła dwóch agentów, którzy przez cały dzień siedzieć będą w karetce naprzeciw kantoru. Ja zaraz wyjdę za tym człowiekiem i wam go wskażę.
— Bardzo dobrze zrozumieliśmy — rzekł Galoubet — trzy razy pani w szybę zapuka.
— A nam dadzą znak — dodał jeden z posiłkowych agentów — wysiądziemy z karety i schwytamy człowieka, którego nam pani wskaże...
— Tak. Wynajmijcie czemprędzej karetkę na godziny i każcie jej stać tutaj.
Jeden z agentów pobiegł i sprowadził karetkę czteroosobową, poczem wsiadł do niej w raz z kolegą. Rozstawiwszy swych ludzi, jak chciała. Aime Joubert wróciła do kantoru i stanęła przy urzędniku, obok okienka, do którego przyjść miano po list z Londynu.
Nazajutrz po południu po dokonaniu morderstwa na Symeonie, listonosz przyniósł dla niej list. Odźwierna, chcąc go jej doręczyć, poszła z drugim listem na trzecie piętro.
Weszła do pracowni, gdzie szwaczki szyły, rozmawiając głośniej, niż zwykle, bo nie było nikogo, coby ich pilnował.
— Panny Symeony niema tutaj? — rzekła odźwierna.
— Nie, zapewne wyszła na miasto, — odpowiedziała Justyna — wcaleśmy jej dzisiaj nie widziały.
— Nie widziałyście panny! wyszła na miasto! — powtórzyła ze zdziwieniem odźwierna — a ja mogę powiedzieć, że panna Symeona nigdzie nie wychodziła. Ja furtkę każdemu otwieram, a nikt dziś stąd nie wychodził na miasto, oprócz mego męża.
— Być może — odrzekła Justyna — lecz przecie panna Symeona musi być gdzieś; pukałam do jej drzwi; ani się odezwała.
— A czy panna wchodziła do jei pokoju?

— Nie.

XLI.

— I panna nie weszła do pokoju — zawołała odźwierna — trzeba było wejść! Gotowa jestem się założyć, że panna Symeona śpi.
— Ależ już druga po południu.
— To nic nie znaczy. Zeszłej nocy namęczyła się podczas balu i prawie nie spała wcale. Pójdę ją obudzić.
Poczciwa kobiecina poszła do pokoju Symeony i nie pukając wcale, otworzyła drzwi.
— Dziewczę leżało tak, jak je zostawił Maurycy.
— A to pysznie śpi! — rzekła Dorota, widząc, że się ani poruszyła — może sobie powiedzieć, że się doskonale wyspała. Panno Symeono! Panno Symeono! — dwa razy zawołała odźwierna.
Dziewczę nic nie odpowiedziało. Dorota przystąpiła do łóżka, nachyliła się i wzięła dziewczę za rękę. Nagle krzyknęła z przerażenia i odskoczyła prawie do drzwi. Twarz jej wyrażała zgrozę. Poczuła, że ręka Symeony zimna jak u trupa. Usłyszawszy krzyk Doroty, nadbiegły szwaczki, przestraszone, same jeszcze nie wiedząc, czego.
Odźwierna, dziko wytrzeszczywszy oczy — drżąc konwulsyjnie całem ciałem, wskazała im na ciało Symeony.
— Mój Boże, co jej jest? — szepnęła Justyna, ledwie mogąc mówić z przestrachu.
— Umarła! — rzekła Dorota głuchym głosem.
Justyna rzuciła się ku Symeonie. Ręce jej dotknęły jej chłodnego ciała. Odstąpiła również przerażona. Nie straciła jednak głowy i zawołała:
— Prędzej, prędzej! trzeba pani Dubieuf powiedzieć, jakie się stało nieszczęście!
Jedna ze szwaczek pobiegła po schodach na dół wprost do gabinetu przełożonej. Pani Dubieuf zdrętwiała na tę okropną wiadomość. O ile wiek jej na to pozwalał, szybko pobiegła na trzecie piętro i z prawdziwą rozpaczą przekonała się o śmierci biednego dziewczęcia.
Trzeba jej było jednak zapanować nad zmartwieniem i pomyśleć o przykrościach wszelkiego rodzaju, jakie pociągnął za sobą straszny i niespodziewany ten wypadek!
Pani Dubieuf posłała po doktora i dała znać do komisarza policji. Doktór i komisarz ze swym sekretarzem przyjechali jednocześnie. Zaprowadzono ich do pokoju Symeony.
Pani Dubieuf i Justyna stały przy łóżku i modliły się. Obok kropielnicy, do której włożono gałązkę bukową, paliła się gromnica, kiedy doktór i komisarz weszli, pani Dubieuf skłoniła się im i rzekła:
— Straszne nieszczęście, proszę panów! — znalazłyśmy nieżywe te drogie, kochane dziecko.
— Dobrze pani uczyniła, żeś nas wezwała — odpowiedział komisarz — jak tylko doktór obejrzy trupa, napiszę protokół o śmierci i dodam w nim, co mi pani powie. Przedewszystkiem jednak trzeba wiedzieć, czy rzeczywiście umarła.
— Tak, na nieszczęście — odparł doktór, prędko obejrzawszy ciało — śmierć musiała nastąpić z początku nocy.
— Czemu pan ją przypisuje?
— Uderzeniu krwi do mózgu.
— W wieku tej panienki uderzenia do mózgu bywają rzadkie.
— Rzadkie, to prawda, ale się zdarzają. Dowód ma pan przed oczami.
— W takim razie protokół zawrze się w kilku wierszach, ponieważ pan stwierdza śmierć naturalną. Pani Dubieuf będzie łaskawa mi powiedzieć imię i nazwisko tej panienki.
— Symeona miała na imię! — rzekła przełożona.
— A nazwisko?
— Nazwiska nie wiem, a i ona sama nie wiedziała, jak się nazywa.
— Jakto?
— Symeona była dzieckiem nieprawem i zaraz po urodzeniu oddano ją mamce we wsi Vique-sur-Bresne.
— Któż ją oddał?
— Jakiś człowiek, który nie podał swego nazwiska i nigdy już nie wrócił.
— Czy pani napewno wie, że ta panienka nie znała nazwiska swych rodziców?
— Jestem tego pewna!
— To rzecz bardziej gmatwa — rzekł komisarz.
— Dlaczego?
— A dlatego, że wobec tej okoliczności nie mogę spisać aktu formalnego i muszę o całem zdarzeniu zawiadomić prokuratora.
— Mój Boże! — zawołała z przezrażeniem pani Dubieuf — więc z powodu tej śmierci ma być prowadzone śledztwo?
— Śledztwo konieczne, ale będzie bardzo krótkie i obejdzie się bez skandalicznego rozgłosu. Dziś jeszcze zdam raport do sądu śledztwo nastąpi jutro i powtarzam pani, nie potrwa długo.
Doktór i komisarz pożegnali panią Dubieuf, bardzo zmartwioną tym wypadkiem i jego następstwami. Justyna pozostała w pokoju Symeony, pani Dubieuf poszła do swego gabinetu. Tak była wzruszoną, że zapomniała powiedzieć komisarzowi o liście, który włożyła do kieszeni po oddaniu go przez odźwierną. Później dopiero przypomniała sobie i kazała mężowi Doroty zaraz list ten odnieść komisarzowi.

★ ★ ★

Opuściliśmy panią Rosier w chwili, gdy rozstawiwszy swych podwładnych, poszła do kantoru pocztowego, ażeby zaczekać, aż w zastawioną zasadzkę złapie się albo Lartigues, albo Verdier, albo kto ze wspólników, który mimowoli naprowadzi na ślad tamtych.
Agentka w niewysłowionym niepokoju martwiła się, że czas upływa, a nikt nie przychodzi. Zwątpienie coraz bardziej ogarniało jej duszę.

XLII.

Urzędnik, obok którego siedziała agentka, odezwał się do niej ze współczuciem:
— Czas wydaje się pani bardzo długim!
— O! bardzo...
— Rozumiem to, kiedy się czeka, to czas idzie żółwim krokiem. Chyba już ten, na kogo pani czeka, nie przyjdzie dziś i będzie pani musiała przyjść jeszcze jutro.
— O której godzinie wychodzicie panowie z biura?
— O ósmej.
— Do ósmej może jeszcze przyjdzie.
— To prawda. Czy trzeba zaraz oddać list temu, kto się zgłosi?
— Tak, zaraz, bez najmniejszego wahania, ażeby ten człowiek nie mógł podejrzewać.
— Wszelkie ostrożności przedsięwzięłam, byleby tylko przyszedł.
— O! że nam nie ujdzie, za to mogę śmiało ręczyć.
W tej chwili, gdy agentka domawiała tych słów, człowiek jakiś, którego w okienku widać było tylko piersi, przystąpił z kopertą w ręku i zapytał:
— Czy jest list poste-restante z tym adresem?
— I. J. K. 50 — odpowiedział urzędnik — jest.
I podał zgłaszającemu się list, na stole leżący. Kiedy pani Rosier usłyszała ten głos, dostała zawrotu głowy. Nachyliła się szybko, ażeby zobaczyć twarz człowieka, czekającego przy okienku. Ciało konwulsyjnie zadrżało, oczy patrzały dziko, wargi drżały, chciała krzyknąć, ale żaden dźwięk nie wyrwał się jej z ściśniętego gardła i na wznak upadła przy zdziwionym urzędniku. Tymczasem Maurycy wyszedł na ulicę, wsiadł do karety, która go przywiozła, i odjechał. W kantorze pocztowym wiedziano, co się ma stać i oczekiwano efektownego widoku aresztowania.
Kiedy urzędnik wymówił te wyrazy I. J. K. 50 tak, głowy wszystkich zwróciły się ku pani Rosier. Widok nastąpił nie ten, jakiego się spodziewano. Ujrzano, jak agentka zadrżała, zbladła i upadła. Zaraz pospieszono jej z ratunkiem. Dreszcz nerwowy wstrząsnął jej ciałem, ledwie była w stanie oddychać.
— Musiała konwulsyj dostać — zauważył ktoś — trzeba czemprędzej przywołać agentów, którzy pozostali na ulicy.
Poszedł jeden z pocztyljonów, Sylwan i Galoubet natychmiast przyszli.
— Co to jest? co się stało? — zapytali.
— Nie wiem — odpowiedział naczelnik wydziału — zgłoszono się po list I. J. K. 50, a w chwili, kiedy go oddawałem, ta pani upadła, jakby jej kto nogi podciął.
— Do djabła! — zawołał Galoubet — ten człowiek sobie poszedł, a naczelnikowa nie dała nam żadnego znaku! — Trzeba będzie naczelnikową zanieść do karety i odwieźć do domu — mówił Galoubet.
Galoubet i Sylwan podnieśli panią Rosier i położyli w karetce, z której wyszli dwaj agenci, usiedli naprzeciw niej na przedniej ławeczce i kazali woźnicy jechać na ulicę Victoire.
Trzeci agent wszedł na kozieł, a czwarty uczepił się resorów z tyłu karetki. Kiedy panią Rosier wniesiono do mieszkania jej i położono na łóżku, Galoubet pobiegł do lekarza, który mieszkał w sąsiednim domu i przyprowadził go w pięć minut później. Doktór bardzo uważnie obejrzał chorą.
— Widocznie doznała silnego wstrząśnienia moralnego — odezwał się po chwili — trzeba jej puścić krew, proszę o wszystko potrzebne.
Przestraszona Magdalena przyniosła bandaż i miednicę. Doktór obnażył lewą rękę pani Rosier, wyjął lancet i puścił krew, która zrazu sączyć się zaczęła po kropli, potem popłynęła obficie. Agentka otworzyła oczy, lecz prawie natychmiast je zamknęła. Doktór obandażował rękę, zapisał receptę i podał ją Magdalenie, która płakała, stojąc przy łóżku.
— Nie martw się pani — rzekł — niema żadnego niebezpieczeństwa.
— Z pewnością, panie doktorze?
— Mogę zaręczyć. Niedługo chodzić będzie. Każ pani w aptece zrobić lekarstwo natychmiast i dawaj pani chociażby przemocą roztwierając zaciśnięte zęby, co pół godziny łyżkę stołową, rozumie pani?
Doktorowi odpowiedział Sylwan Cornu:
— Tak, panie doktorze, rozumieliśmy. My tutaj zostaniemy przy chorej, siostrami miłosierdzia dla niej będziemy; ja się podejmuję dawać lekarstwo. A ty — zwrócił się do Galoubeta — zanieś receptę.
— Lecę...
Galoubet wziął receptę od Magdaleny i poszedł.
— Teraz — mówi! doktór — jeżeli chora przyjdzie do siebie, nie trzeba do niej nic mówić. To bardzo ważne. Przyjdę znowu wieczorem. Łyżkę stołową co pół godziny, jak najzupełniejszy spokój i wszystko będzie dobrze.
To powiedziawszy, odszedł.
— Jeżeli koledzy zostajecie tutaj, to nie jesteśmy wam potrzebni — rzekli dwaj agenci do Sylwana, a ten na to odrzekł:
— Nic nie przeszkadza wam odejść, tylko idźcie powiedzieć o wszystkiem naczelnikowi.
— Idziemy prosto do prefektury.
Zadzwoniono w przedpokoju. Magdalena pobiegła otworzyć. To Galoubet przyszedł z lekarstwem. Służąca wyjęta łyżkę. Sylwan spełnił, ale z wielką trudnością, polecenie doktora. Pani Rosier wciąż jeszcze leżała bez przytomności tak samo, jak przez kilka godzin po przygodzie w Saint-Maure.
— Zostawię panów przy pani — rzekła Magdalena do obu agentów — a sama pójdę ugotować obiad. Nie będziecie panowie potrzebowali odchodzić.
Minęło pół godziny. Sylwan przy pomocy Galoubeta podniósł głowę pani Rosier, otworzył zęby i wlał do ust łyżkę lekarstwa, zapisanego przez doktora. Potem obaj, rozmawiając o rzeczach postronnych po cichu, dla zabicia czasu, oczekiwali z wielką niecierpliwością obiadu, jaki dla nich przyrządzała Magdalena, ślinka im szły do ust, gdy ich dolatywał z kuchni apetyczny zapach.

XLIII.

Maurycy odszedł od kantoru pocztowego przy ulicy Enghien, nie podejrzywając strasznego dramatu, jaki spowodował tam swoją obecnością, i udał się na ulicę Surennes, gdzie Verdier z niecierpliwością czekał na list Bremonta.
Mniemany opat Meriss natychmiast rozpieczętował list i przy pomocy „kratki“ przeczytał co następuje:
„Przyjeżdżajcie do Londynu jednego dnia wszyscy trzej różnemi drogami i weźcie z sobą akta zejścia; wszystko idzie dobrze“.
— Więc to dość blisko do krainy miljonów — rzekł Maurycy ze śmiechem — wiecie, moi drodzy przyjaciele, że jutro wieczorem podpisany będzie akt ślubny. Za tydzień staniemy na bruku londyńskim.
— Czy jutro się z sobą zobaczymy? — zapytał Lartigues.
— Nie, kochany kapitanie.
— Dlaczego?
— A to dlatego, że cały dzień jutrzejszy poświęcić muszę mojej narzeczonej i ważnym interesom.
— Więc pojutrze!
— A więc do widzenia!
Uścisnęli sobie wzajemnie ręce i Maurycy odszedł. Dziesięć minut przed siódmą przyjechał na ulicę Verneuille. Po obfitym obiedzie Sylwan Cornu i Galoubet znowu zasiedli przy łóżku pani Rosier. Agentka znajdowała się w stanie dziwnego uśpienia. Lekarstwo dawano bardzo systematycznie. Obaj agenci i Magdalena nie spuszczali oczu z twarzy biednej kobiety.
Zdziwiły ich ślady cierpienia, wyryte w ciągu godzin kilku przez chorobę, której doktór wcale nie miał za niebezpieczną. W ciemnych jej włosach coraz więcej zjawiało się nitek srebrnych. Rysy się wyciągały.
Głębokie zmarszczki pokazały się na twarzy. Wybita godzina dziesiąta, gdy doktór znowu odwiedził chorą, jak był obiecał. Przystąpił do niej, pomacał puls i ucho przyłożył do piersi, ażeby się oddechowi przysłuchać.
— Dobrze — odezwał się — dużo zostało lekarstwa?
Galoubet pokazał mu flaszkę.
— Cztery łyżki mówił dalej doktor — kiedy skończy się lekarstwo, dajcie chorej odpocząć, ale nie odchodzić od niej ani na chwilę.
Doktór odszedł, zapowiadając, że będzie rano.
— Teraz umówimy się — rzekł Sylwan — ty będziesz spał dwie godziny, a ja tymczasem siedzieć będę przy chorej. Po dwóch godzinach ty zajmiesz moje miejsce przy łóżku dyrektorowej, a ja się na twojem położę, na kanapie.
Około piątej zrana kobieta jakby przyszła do siebie. Powiodła po pokoju błędnym wzrokiem, który wyrażał jednak niepokój. Oczy jej zwróciły się na śpiącego Galoubeta. Pytać się zdawała siebie, co znaczy jego obecność. Wargi jej się poruszyły. Prawdopodobnie chciała coś powiedzieć. Sylwan Cornu, przypomniawszy sobie rozkaz doktora, położył palec do ust i rzekł prędko:
— Nie wolno, pani dyrektorowo, nie kazano nic mówić.
Pani Rosier opuściła na poduszki głowę, którą chwilowo podniosła, zamknęła oczy i nie poruszała się więcej. W tym stanie pozostawała do tego czasu, kiedy Magdalena wprowadziła doktora.
Była dziewiąta zrana.
— Jakże noc? — spytał doktór.
— Do rana chora ani się ruszyła — odpowiedział Sylwan Cornu. — O świcie dopiero otworzyła oczy a chciała mówić, ale jej nie pozwoliłem. Spojrzała na mnie i znowu zasnęła.
— Nie majaczyła?
— Wcale.
— To lepiej jest, aniżelim się spodziewał.
Doktór wyjął z kieszeni flaszeczkę i dał łyżkę lekarstwa chorej, której głowę uniósł Galoubet. Agentka otworzyła oczy i nie sprzeciwiając się wcale, połknęła lekarstwo. Oczy jej zwróciły się na doktora i na pytanie jego:
— Jak się pani czuje? widzi mnie pani? słyszy? rozumie?
Odpowiedziała słabym głosem:
— Widzę pana, słyszę, rozumiem.
— Czy panią co boli.
— Nic mnie nie boli, tylko cała się czuję potłuczoną.
— A głowa?
— O! myśleć mogę jak najlepiej! Od paru godzin wcale nie śpię, tylko myślę!... o myślę!.... która godzina?
— Około dziesiątej.
— Dziesiąta! już... no, wstanę!
— Malignę ma! — szepnął Galoubet.
— Chce pani wstać? — zapytał doktor. — Cóż znowu!
— Muszę!
— Ależ to szaleństwo!
— Nie! powinnam być na nogach. Mam bardzo wiele do załatwienia rzeczy ważnych!
— Czy pamięta pani, od czego miała pani wczoraj uderzenie krwi do mózgu?
Pani Rosier wstrząsnęła się całem ciałem.
— Tak pamiętam!
— Więc pani widziała go? — spytał żywo Galoubet. — Tego, co po list przyszedł.
Brwi pani Rosier zmarszczyły się. Twarz jej bardziej jeszcze pobladła.
— Tak... — szepnęła — widziałam go.
— I poznała go pani?
— Poznałam.
— I któż on był?
— To był Lartigues.
— Zatem — wtrącił doktor — uderzenie krwi do głowy spowodowane zostało niespodziewanym widokiem człowieka, którego pani nazywa Lartigues’em?
— Tak, właśnie. Człowiek ten niegdyś wiele mi złego wyrządził, widok jego raził mnie jak piorunem; ale teraz to przeszło, zapewniam pana. Przyszłam już do siebie zupełnie. Koniecznie pragnę wstać. Jak wszyscy z pokoju tego wyjdą, zaraz wstanę i będzie pan miał dowód, że siły mi już wróciły.
— A ja pani powtarzam, że po tak silnem wstrząśnieniu nieostrożnie, a nawet niebezpiecznie byłoby wstać z łóżka tak prędko.
— No to będę nieostrożną, narażę się na niebezpieczeństwo, chociaż wcale mi ono nie grozi. Powiadam panu. że jestem zupełniej zdrowa.

XLIV.

Doktór ze zdziwieniem patrzył na panią Rosier i, pytał sam siebie, czy nie dostała obłąkania. Skinął na Galoubeta i Sylwana wraz z nimi wyszedł z pokoju. Magdalena chciała także pójść z nimi.
— Ty zostań — rzekła do niej agentka — będziesz mi potrzebna.
Służąca stanęła przy łóżku, a pani Rosier mówiła dalej:
— Słuchaj mnie uważnie, bo to, co ci polecić mam, jest rzeczą niezmiernej wagi. Nie wychodź z mieszkania wcale. Jeżeli kto przyjdzie i spyta o mnie, powiedz, że mnie w domu niema. Nie chcę się z nikim widzieć, z nikim bez wyjątku. Zrozumiałaś i będziesz pamiętała?
— Może pani być spokojną. Więcej nic mi pani niema do rozkazania.
— Nic.
Magdalena wyszła. Pozostawszy sama Aime Joubert wstała z łoża, ale się zachwiała. Drżące jej nogi nie były w stanie udźwignąć ciężaru ciała; musiała zaraz usiąść na krześle.
Od trupa bledsza, z twarzą posępną, z dziwnym blaskiem w oczach, prawie nieruchomych — agentka wstała za chwilę, poszła wolnym, lecz pewnym krokiem do szafy, z której wyjęła ciemny, wełniany szlafroczek i włożyła go na siebie. Oczy jej mimowoli padły na lustro. Sama siebie nie mogła poznać. Postarzała od wczoraj o jakie lat dziesięć, a włosy jej prawie zupełnie posiwiały.
— Tak — wyszeptała — najstraszniejszej męczarni doznałam, jaką tylko los może zesłać na matkę. Pamiętam, po ten przeklęty list przyszedł Maurycy. Ten list oddano Maurycemu! Syn mój wspólnikiem tej bandy morderców! I sam może morderca! Nie! nawet rzeczywistości nie uwierzę! Jeżeli syn mój wspólnikiem został tych łotrów, uczynił to bezwiednie! Nie pojmuje złego, z którem się łączy! Ale ręce jego nie zwalane są krwią. Nie może być zabójcą. — Boże, mój Boże, ulituj się nademną! Pozwól mi przynajmniej wątpić! Pozwól mi zapomnieć te pytania, które mi zadawał, a których znaczenie teraz dla mnie jest jasne! Pozwól mi zapomnieć, że on był tu, w tym pokoju, gdy hrabia Iwan przynosił mi spinkę i że on mógł słyszeć i że potem zabita została Oktawja. O! to okropne!... To okropne!... wszystko się przeciw mnie potoczyło. Ja tylko nie chcę wierzyć, nie chcę. Jeżeli obwinię mego syna, będę musiała go wydać! ja, jego matka! O!!
Na tę okropną myśl nieszczęśliwa kobieta znowu się zachwiała, ale po raz drugi przemogła omdlenie. — Innych dowodów mi na to trzeba — szepnęła — rozum nie pozwala mi przypuszczać, aby on nieświadomie działał! Był biernem narzędziem w zręcznym ręku. Kto wie, czy ten holenderczyk, ten kapitan Van Broke...
Wymawiając to nazwisko, Aime Joubert wstrząsnęła się gwałtownie. Krew uderzyła jej do twarzy...
— Van Broke — powtórzyła drugi raz — kto jest ten człowiek? A jeżeli to Lartigues, który przez nienawiść ku mnie dobrowolnie syna naraził na niebezpieczeństwo, zapomniawszy, że i jego jest synem, jeżeli tak jest, to Maurycy nie winien. Muszę się dowiedzieć o tem, muszę, dowiem się!
Potem położyła się, nie rozbierając się, ale, przykrywszy się kołdrą, zadzwoniła na Magdalenę i kazała jej przywołać dwóch agentów.
— Jedliście już śniadanie? — spytała.
— Nie jeszcze.
— Zaraz tym panom przyrządzę śniadanie — odezwała się służąca.
— Idź i powiedz, jak będzie gotowe.
— Dobrze, proszę pani.
Magdalena wyszła.
— Teraz posłuchajcie mnie — rzekła agentka do Galoubeta i Sylwana. — Zrozumieliście, że mnie spotkało coś niezwykłego, coś strasznego.
— Ba! dość na panią spojrzeć! Boże, tak pani się zmieniła!
— To nic, to przejdzie. Odpowiedzcie mi szczerze. Czy szczerze jesteście do mnie przywiązani?
— Ja w ogień mógłbym się dla pani rzucić — rzekł Galoubet.
— A ja do wody! — dodał Sylwan Cornu.
— To rzeczywista prawda, to święta prawda! — powiedzieli obaj chórem.
— Więc dowiedzcie mi swego przywiązania!
— Ale jak?
— Oto nie pytajcie się mnie o nic i ślepo słuchajcie...
— Dobrze, co mamy robić?
— Możecie się postarać o wytrychy?
Sylwan Cornu i Galoubet spojrzeli po sobie i pierwszy odpowiedział:
— Bardzo łatwo. Sam znam pewnego człowieka, który za dwadzieścia franków da nam wyborne „klawisze“.
(Klawisz w języku złodziejskim oznacza wytrych).
— Więc wystarajcie się, jak można najprędzej — mówiła Aime Joubert.
— Za dwie godziny mogę mieć. Tylko pójdę i wrócę.
— Pójdziesz zaraz po śniadaniu.
— Bardzo dobrze.
— Gdzie się podziali agenci, którzy z nami byli wczoraj?
— Poszli do prefektury opowiedzieć o wypadku, który panią spotkał.
Pani Rosier zmarszczyła brwi.
— Do prefektury — powtórzyła. — Poszli zdać raport. Szkoda... wielka szkoda! Lepiej byłoby milczeć. Ale już pomyślałam i o tem. Czy ci dwaj agenci przyjdą tutaj?
— Nic nie mówili.
— To niech jeden z was pobiegnie i powie im, że ich potrzebuję. Ale naczelnik policji nie powinien wiedzieć o tem, jak działać będziemy.
— To po co brać tych ludzi?
— Bo prawdopodobnie trzeba będzie kogoś aresztować.
— Jeżeli potrzeba nam będzie posiłków, — możemy wziąć sierżantów miejskich.
— Masz słuszność, ci wystarczą.
— Tembardziej — rzekł Cornu junacko — że Galoubet i ja silni jesteśmy przecie.
— Macie przy sobie jaką broń?
— Mamy rewolwery.
— Dobrze. Pomyślcie więc o wytrychach.

XLV.

Nie zdziwimy za bardzo czytelników, gdy im powiemy, że w prefekturze policji panowało wielkie zamieszanie.
Zamach na życie hrabiego Iwana Smoiłowa Kurawiewa, znalezienie podwójnego i tajemniczego mieszkania na bulwarze Temple i przy ul. Berangera, znowu złowrogo postawiły na pierwszym planie przycichłą już prawie sprawę zabójstwa na cmentarzu Pere Lachaise i przy ulicy Montorgueil.
Naczelnik policji śledczej, komisarze do spraw sądowych i Paweł de Gibray spędzili prawie cały dzień w środę na oglądaniu domów przyległych do niego, gdzie hrabia Iwan wpadł w zasadzkę. Nową trudność przedstawiały nazwiska Marchais i Martin, lokatorów dwóch mieszkań tych, łączących się z sobą za pomocą sprytnie obmyślanej maszynerii. Czy Marchais i Martin stanowił jedną osobę, czy też byli to rzeczywiście dwaj ludzie? Byłże to Lartigues i Verdier, lub przynajmniej wspólnicy tej piekielnej bandy, która spełniła zabójstwa w grobowcu Kurawiewów i przy ul. Montorgueil, zamordowała piękną Oktawję, kochankę hrabiego Iwana i wreszcie uczyniła zamach na życie samego hrabiego? Gubiono się w domysłach. Panika była powszechna. Gazety krzyczały, że policja pozwala w środku Paryża swobodnie działać rozbójnikom, których niezdolna jest znaleźć. Paweł de Gibray nie nocował w domu. Naczelnik policji i komisarz do spraw sądowych dwa dni bez ustanku byli wciąż na nogach. Nic się jednak nie można było dowiedzieć z śledztwa. Wszakże ta sama tajemnica, te same ciemności. Znużeni! fizycznie i moralnie, zrozpaczeni przeświadczeniem o swojej bezsilności członkowie sądu powrócili do domu w czwartek zrana, ażeby trochę odpocząć. Agenci Masson i Grandchamp odwiózłszy panią Rosier wraz z Galoubetem i Sylwanem, rzeczywiście udali się do prefektury policji, ażeby zdać raport o tem, co się stało w kantorze pocztowym przy ulicy Enghien. Nie mieli się tu jednak do kogo zwrócić. Wszystka policja rozesłana była w sprawie zamachu na bulwarze Temple; musieli odejść bez zdania raportu. Kiedy nazajutrz wrócili, naczelnika policji śledczej jeszcze nie było. Agenci zostawili protokół, który sekretarz naczelnika policji obiecał mu pokazać zaraz jak wróci. Już późno zrana przybyli do prefektury naczelnik i komisarz i natychmiast zajęli się sprawami. Na biurku leżał stos raportów.
— Widziałeś się z panią Rosier? — zapytał naczelnik swego sekretarza.
— Nie. Według raportu Massona i Grandchampa chora jest bardzo niebezpiecznie.
— Niebezpiecznie chora? Czy i ona nie padła pod ciosami łotrów? których na próżno szukamy?
— Nie.
— Cóż jej jest?
— Szczegóły znajdzie pan naczelnik w raporcie agentów.
— Gdzie ten raport?
— Tutaj jest!
Naczelnik wziął z rąk sekretarza protokół, podpisany przez Massona i Grandchampa. Przeczytał go z wielką uwagą i nasrożywszy brwi, co wskazywało u niego gniew.
— Każ mi pan czemprędzej sprowadzić karetkę.
Sekretarz natychmiast wyszedł spełnić polecenie. W pięć minut później oznajmiono, że karetka czeka. Naczelnik pojechał. Karetka zatrzymała się przed pocztą.

Naczelnik wyszedł, zapytał o odbiorcę i zaraz został wprowadzony do gabinetu. Tu przedstawił się, kim jest, zażądał wiadomości. Odbiorca w kilku słowach opowiedział mu całe zdarzenie z temi szczegółami, których Masson i Grandchamo nie znali, a więc ich w protokół nie pomieścili.

XLV.

To ona czekała tutaj na osobę, która miała przyjść po list poste-restante? — zawołał bardzo zdziwiony naczelnik.
— Dano jej list?
— Dano...
— I cóż dalej?
— On zabrał list i odszedł, a w tejże chwili agentka, dostawszy strasznego ataku nerwowego, upadła na podłogę i zaraz odwieziono ją do domu.
— Czy nikt z panów urzędników nie widział tej osoby?
— I owszem, ponieważ było wiadomo, o co chodzi, dwóch czy trzech urzędników nachyliło się, ażeby ją ze swego okienka zobaczyć.
— No i jak wyglądał? mężczyzna już trochę postarzały?
— Nie. Był to młody człowiek, lat dwudziestu trzech, bardzo przystojny.
— Coraz osobliwsze, coraz osobliwsze! — mruknął naczelnik.
— Postępowanie Aime Joubert wydaje mi się niezrozumiałem. Przypuszczać należy można, że w tem wszystkiem kryje się zdrada.
Zapisawszy w notesie posłyszane wiadomości, naczelnik odjechał i udał się do sądu.
— Czekałem na kolegę z niecierpliwością — rzekł komisarz.
— Nie wie kolega czego o pani Rosier?
— Nie, ale nie o to tu chodzi.
— A o co?
— Musimy śledztwo zarządzić na ul. Ville d‘Evecque.
— Cóż się tam stało?
— Zmarła tam nagle szwaczka na pensji. — Komisarz policyjny nadesłał mi protokół, koledze go posłałem, dodając, że na kolegę czekam. Uprzedziłem również sędziego śledczego de Gibray, bo nic dotąd nie dowodzi, aby śmierć była naturalna, pomimo raportu lekarza miejskiego. Weźmiemy doktora z prefektury.
— Służę koledze.
W tejże chwili zapukano do gabinetu.
— Proszę — odezwał się komisarz policji.
Pan de Gibray się skłonił, naczelnik mówił, że pragnie widzieć się z panem komisarzem, czeka.
— Proś.
Wszedł sędzia śledczy.
— Jak najuprzejmiej proszę kolegów rzekł — ażebyśmy się natychmiast zajęli śledztwem na ulicy Vi!le d‘Eveque. Już późno jest, a takem zmęczony, że potrzebuję koniecznie odpocząć.
— Jedziemy — odpowiedział naczelnik — ale wprzód niech nam sędzia pozwoli skończyć jedną bardzo ważną sprawę.
Paweł de Gibray się skłonił, naczelnik mówił dalej, zwracając się do niego:
— Zapewne i pan sędzia nie słyszał nic o pani Rosier?
— Rzeczywiście. Zresztą rzadko już teraz komunikuję się z osobą bezpośrednio.
— I ja się nią nie zajmowałem — dodał komisarz. — Mówił mi kolega, że znalazła jakiś ślad...
— I rzeczywiście znalazła ślad — odparł z gniewem naczelnik — tylko nie wiedziałem jaki. Wykręcała się przed wszelkiemi pytaniami memi. Chciała nas tem łatwiej oszukiwać.
— Oszukiwać! — powtórzył Gibray.
— Tak.
— Ona! to niepodobna!
— Niech pan sędzia sam posłucha i osądzi.
Naczelnik policji opowiedział szczegółowo, jak był u agentki, która wyjechała z domu rano i następnie jakich mu wiadomości udzielono w kantorze pocztowym przy ul. Enghien. Słuchacze bardzo byli zdziwieni. Kiedy skończył, zapytał go sędzia:
— I cóż kolega o tem wszystkiem myśli?
— Ja uważam, że postępowanie pani Rosier jest zgoła nieszczere i myślę, że pani Rosier miała przyczynę jakąś do ukrywania przed nami swych planów i postępków i to, czego się dowiedziała wczoraj, bardziej ją jeszcze usposobiło do dwulicowości.
— Nie ze wszystkiem kolegę rozumiem.
— Trudno byłoby mi, a nawet niepodobna oskarżyć Aime Joubert stanowczo, przekonany wszakże jestem, że ona nie tylko nam nie pomaga, ale nam szkodzi.
— Tak pozory przeciw niej świadczą, cóż kolega względem niej postanowił?
— Dziś zaraz oddam ją pod dozór, tak, żebym wiedział o wszystkiem, co czyni, a nawet każę ją aresztować administracyjnie, ażeby żądać od niej tłomaczenia co do zdarzenia przy ul. Enghien i z wielu innych jej postępków tajemniczych.
— Aresztować — mówił de Gibray.
— Mam do tego prawo.
— Tak. Ale według mnie byłoby to niedobrze, bo nie należy się tak spieszyć. Skądże kolega może wiedzieć, że pani Rosier nie przybędzie lada chwila z raportem? Kolega wie i lepiej odemnie, że niektórzy agenci lubią przez próżność kryć się ze swym planem.
póki się im nie powiedzie. Może i pani Rosier dlatego tak postępuję. Zgadzam się z kolegą, że przynajmniej z pozoru, jest coś podejrzanego w jej postępowaniu, zwłaszcza co do owego młodzieńca, którego tak łatwo było aresztować przy okienku pocztowem, ale nie raz okoliczności, pozornie najniezrozumialsze, dają się jak najczęściej wytłómaczyć. Wierz mi kolego, że aresztowania nie trzeba, aż poprzestań tymczasem na ścisłym dozorze.
— Może pan sędzia ma słuszność, jednakże nie dowierzam. Co mogłoby spowodować atak nerwowy, którego dostała właśnie w tej chwili, gdy potrzebowała całej zimnej krwi, ażeby dać sygnał? Czy podziałał tak na nią widok człowieka, który po list przyszedł? Widocznie znała tego młodzieńca, ale się go nie spodziewała tam zobaczyć. Ujrzawszy go niespodziewanie, — zdumiała, przestraszyła się, krew uderzyła jej do mózgu i tam dalej...
— Ale co to mógł być za młodzieniec?
— Czy nie syn jej? — zauważył naczelnik.
Sędzia śledczy i komisarz policji drgnęli.
— To byłoby okropne — odezwał się de Gibray.
— Na szczęście nic tego nie dowodzi! Mnie się zdaje, że kolegę wyobraźnia myli. Dlaczego kolega miesza w to jej syna, młodzieńca bardzo dobrze wychowanego i bywającego w najlepszych towarzystwach paryskich? Czyż są przeciw niemu jakie obwiniające poszlaki?
— Żadnych, o ile mi wiadomo. Mnie tylko instynkt tak mówi.
— To chyba na mylną drogę kolegę prowadzi.
— Taki stary jak ja wyżeł nie daje się sprowadzić z drogi.
— No, więc jeżeli domysły kolegi są słuszne, w takim razie należy aresztować nie matkę, lecz syna. A sam kolega przyznaje, że niema żadnych poszlak przeciw temu młodzieńcowi, że zatem nie może kolega nic przeciw niemu przedsięwziąć, a ja rozkazu aresztowania nie dam. — Jutro wszystko się wyjaśni. Teraz już godzina ósma. Dajcie mi koledzy protokół komisarza z ulicy Vil!e d‘Eveque. Przeczytam go i pojedziemy.
— Protokół znajduje się w prefekturze, w moim gabinecie — odpowiedział naczelnik policji — pojadę po niego i przywiozę, jeżeli panowie nie zechcą ze mną jechać.
W tejże chwili, gdy to się działo w gmachu sądowym to jest około ósmej wieczorem, trzej ludzie porządnie ubrani, mianowicie dwóch wysokich i jeden niski, powolnie wchodzili na dość spadzistą wyniosłość ulicy Męczenników.
Zmrok zapadał, zapalono gaz; w sklepach palono już światło. Był to Galoubet, Sylwan i pani Rosier, którą trudno poznać było w ubraniu męskiem.
Na twarzy agentki widniała śmiertelna bladość rysy okropnie były zmienione, nieszczęśliwa kobieta chwiała się nieledwie na każdym kroku i trzymała się na nogach tylko siła woli. Szła jedna, nie zatrzymując się i opierając się tylko na ręce Sylwana Cornu. Galoubet podążał za nimi. Przebywszy dwie trzecie ulicy Męczenników, skręcili na lewo i weszli na ulicę Navarin. Tu pani Rosier zatrzymała się przed domem, gdzie mieszkał Maurycy i dokąd nieraz prowadziliśmy czytelników.

XLVII.

— Czy już przyszliśmy? — zapytał Galoubet.
— Tak — odpowiedziała agentka — widzicie dom, do którego mamy wejść, na trzeciem piętrze, mieszka tu doktor Chenu. Jeżeli zapyta odźwierna, powiedzcie po prostu: „Idziemy do doktora Chenu“.
— Dobrze — rzekł Galoubet — pójdę pierwszy.
— A my za tobą.
— Na którem piętrze trzeba drzwi otworzyć?
— Na trzeciem. Pokażę wam które. Potrzeba prędko otworzyć, aby kto nas nie zaszedł.
— Dobrze, my już się postaramy.
Brama domu, w którym mieszkał syn Aime Joubert, była w tej chwili otwarta. Galoubet przestąpił próg, przeszedł obok odźwiernej i udał się na schody, a nikt go o nic nie zapytał.
W pół minuty potem pani Rosier i Sylwan poszli za nim, a odźwierna, bardzo zajęta przyrządzaniem wieczerzy, nie raczyła na nich ani spojrzeć.
Przeszli na trzecie piętro, gdzie czekł Galoubet.
— Tu — rzekła agentka — tylko prędzej.
Galoubet wyjąwszy z kieszeni wiązkę „klawiszy“, to jest wytrychów złodziejskich, włożył jeden z nich do zamku ze zręcznością, świadczącą, niestety, o wielkiej wprawie i natychmiast drzwi otworzył. Troje osób naszych weszło pospiesznie i drzwi zamknęło. Sylwan zapalił świecę w lichtarzu na stole w przedpokoju, potem udali się do gabinetu Maurycego, do tego samego pokoju, w którym na początku opowiadania widzieliśmy młodzieńca palącego ubranie, powalane krwią i wczytującego się w tajemniczą korespondencję, znalezioną na cmentarzu Pere Lachaise i w pugilaresie człowieka, zabitego na ul. Mortorgueil.
Przestąpiwszy próg tego pokoju, pani Rosier, poczuła, że dusi się od nieprzezwyciężonego wzruszenia, musiała się oprzeć o krzesło, ażeby nie upaść i wilgotnemi oczyma oglądała się dokoła, a każdy przedmiot mówił jej o ukochanym synu.
Tu otwarta książka na biurku wskazywała przerwane czytanie. Tu połowa strony była zapisana. Gdzieindziej rękawiczka przypomniała wytworny kształt ręki, na której Aime Joubert wyobrażała sobie czerwone plamy!
— Nie, nie to niepodobna! — wyszeptała usiłując chwycić się jakiejś nadziei, żadnych dowodów tu nie znajdę. Maurycy nie winien, może być winien, on o niczem nie wie, nieświadomem był narzędziem tych łotrów, którzy go oplatali i nim się posługują. Maurycy miałby popełnić jaką zbrodnię... O! nigdy!
Sylwan i Galoubet czekali w milczeniu, póki pani Rosier po cichu mówiła do siebie.
— Spuścić rolety — rzekła — ażeby z ulicy nie było widać światła w mieszkaniu.
Galoubet i Sylwan pospieszyli rozkaz spełnić... Agentka mówiła dalej:
— Teraz trzeba w papierach poszukać wszystkiego, co może dotyczyć Lartiguesa, Verdiera i kapitana Van Broke. Potrzeba listy czytać przy pomocy kartki, szukajcie we wszystkich szufladach, odbijajcie zamki jeżeli są zamknięte na klucz, szukajcie skrytek, słowem wszystko rewidujcie!
Obaj agenci zabrali się do tej roboty z niezwykłą zręcznością i pośpiechem. P. Rosier usiadła przy biurku Maurycego. Na biurku tem leżały notesy. Wzięła do ręki jeden i zaczęła go przeglądać, ale nic w nim podejrzanego nie znalazła. Były tu rozmaite notatki, cyfry, nazwiska, adresy, numery, nic, coby mogło Maurycego oskarżać; również obejrzenie drugiego i trzeciego notesu nie doprowadziło do niczego. Aime Joubert wzięła czwarty, oprawny w jaszczur z klamrami srebrnemi.
Otworzyła go jak poprzednie. Ręka jej z początku drżała, w uszach szumiało, agentka zrozumiała, że lada chwila może zemdleć. Dobyła z kieszeni flaszeczkę z lekarstwem, które jej doktor dał i napiła się trochę. Niemoc, jaka ją ogarniała, ustąpiła. Aime Joubert spokojnym i pewnym już głosem zapytała Sylwana i Galoubeta:
— Cóż znaleźliście co?
— Jak dotąd, nic godnego uwagi — odpowiedzieli agenci.
— Szukajcie dalej, szukajcie, przeglądajcie się każdej rzeczy.
— Niech pani będzie spokojna, już my sumiennie rewidujemy.
I szukali dalej. Pani Rosier znowu wzięła wypadły jej z ręki notes i otworzyła go po raz drugi. Wysunął się z niego złożony w kilkoro papierek. Agentka schwyciła go, ale gdy rozwinęła, zdawało się jej, że rozpalone żelazo popiekło jej palce. Odrzuciła papierek i krzyknęła:
— O! Boże... Boże! Boże miłosierny, litościwy, czyż nie ulitujesz się nademną? Co widzę? to kratka, kratka powycinana, taka sama, jaką znaleziono w Mordze, przez którą przeczytałam list z Londynu. Teraz już wątpić niepodobna. Mój syn jest wspólnikiem tych łotrów! — wspólnik Lartiguesa, wspólnik swego ojca!
Przy tych słowach pani Rosier ujęła znowu powycinany papierek, rozwinęła go całkiem, a wtedy oskarżająca kratka w całości przedstawiła się jej oczom.
— Maurycy zabójcą — wyszeptała pani Rosier głuchym głosem. — Nie podobna nie wierzyć rzeczywistości! Lartigues, zabrał mi syna, ale gdzie go łotr znalazł? Jakim sposobem go poznał? Jak zdołał nim opanować? O! teraz przekonana jestem, że Lartigues kryje się pod nazwiskiem kapitana Van Broke. A Maurycy całował mnie, nazywał ukochaną matką, zapewniał, że podziwiać będzie odwagę moją, gdy mu powiem, kto jestem, a kiedym się zwierzyła przed nim, że szukam zabójcy z cmentarza Pere Lachaise i z ulicy Montorgueil, że ścigam Lartiguesa — słuchał, uśmiechając się — nie drżał. Cóż to za potwora na świat wydałam? Syn mordercy sam musi być mordercą, jak ojciec, odzywa się w nim krew ojca!
Po chwili milczenia, podczas którego cierpienie rozdzierające duszę, przebijało się na twarzy jej, agentka mówiła dalej:
— Nie, nie! jeszcze nie wierzę! Wszystko mi mówi, że on winien, ale nie jestem jeszcze przekonana. A może on nic nie wie, co znaczy ta kartka? Może znalazła się u niego tylko przypadkowo? Do oskarżenia innych potrzebaby dowodów.
— A ma pani dowody i to jeszcze jakie! — krzyknął Galoubet — wchodząc z paczką papierów w ręku. — Znaleźliśmy to wszystko na spodzie walizy.
Agentka schwyciła za papiery i drżącą ręką rozsypała je przed sobą na biurku. Wzruszenie jej było tak silne, że z początku nie mogła sobie zdać sprawy co czyta, zwolna jednak, stopniowo, w umyśle jej zapanował względny spokój. Zrozumiała. Czytelnicy wiedzą już co miała przed oczami. Była to korespondencja wyjęta z sanctissimum w grobowcu Kurawiewów, testament Armanda Dharville, wiadomości o Symeonie i Marji dwóch córkach Walentyny Dharville, list podarty przez Verdiera w lasku Vinceńskim, a podniesiony przez Maurycego i zebrany, który go pierwszy naprowadził na ślad stowarzyszenia Pięciu. Agentka przeczytała i zrozumiała wszystko.

Odgadła ona zbrodnię już na początku śledztwa wobec sędziego śledczego i naczelnika policji. Celu jednak zbrodni nie mogła się domyślić; a teraz i cel zbrodni stawał jej przed oczami wyraźnie. Testament i notatki Armanda Dharville tłomaczyły wszystko jak naj lepiej. — Chciano się pozbyć dwóch spadkobierczyń, i oto dlaczego Maurcycy miał się z jedną ożenić. Zabójcza logika raziła ją bardzo boleśnie Marja Bressoles żyła jeszcze, ale kto wie, czy nie zginęła już biedna Symeona? Zimne i potworne okrucieństwo zbrodniarzy przerażało panią Rosier, krew ścinała się jej w żyłach, przejmowało okropnym dreszczem. I jednym z tych nikczemników był jej syn.

XLVIII.

Pani Rosier chciała jeszcze nie wierzyć, ale niepodobna było jej wątpić. Jakim sposobem Maurycy zetknął się z tymi złoczyńcami? Nieszczęsna matka wciąż zadawała sobie to pytanie. Rozerwany i sklejony list wyjaśnił zagadkę. Przeczytała list ten przy pomocy kratki znalezionej w notesie młodzieńca i wyszła na jaw prawda; Maurycemu udało się pochwycić tajemnicę „Pięciu“.
Dla brania udziału w zyskach część zbrodni wziął na siebie i wybrał, a przynajmniej przyjął część najcięższą, najpotworniejszą. Pani Rosier odczytując do końca wszystkie znalezione dokumenty, miała na twarzy wyraz straszliwego spokoju. Był to jednak tylko pozór, w głowie jej huczała burza.
Włożyła papiery do kieszeni swego ubrania męskiego i wstała. Okropnie była bladą. Oczy tylko pozostały żywe w obumarłem ciele i gorzały ogniem ponurym.
— I cóż, pani dyrektorowo? — spytał Galoubet, widząc, że pani Rosier wstała — czy się nam poszczęściło? Ma pani te dowody których pani szukała?
— Mam — odpowiedziała nieszczęśliwa matka — tu są wszystkie dowody.
— A u kogo my tu jesteśmy, pani dyrektorowo? — jeżeli wolno zapytać!
— U wspólnika Lartiguesa i Verdiera — odpowiedziała agentka zimno — u zbrodniarza.
— A czy wie pani, gdzie ich wszystkich będzie można złapać? — zapytał Galoubet.
Pani Rosier drgnęła.
— Gdzie ich wszystkich złapać? — powtórzyła. — Tak, trzeba ich schwytać! O, gdybym tylko miała adres kapitana Van Broke.
Osunęła się znowu na krzesło, z którego tylko co wstała, wzięła notes, z którego wypadła kartka, i zaczęła przerzucać kartki, przyglądając się każdej notatce zapisanej na stronnicach.
— Nareszcie! — wykrzyknęła nagle.
Wyczytała te wyrazy, których znaczenie było dla niej zupełnie zrozumiałe:
Kap. V. — B. 22 ul. Surennes.
Niepodobna sobie było nie wytłumaczyć owej notatki w taki sposób:
„Kapitan Van Broke. 22 ul. Surennes“.
— Mam cię — mówiła dalej z okrutna radością. Teraz zerwę z ciebie maskę i twoją zobaczę twarz! Która godzina — dodała gorączkowo zwracając się do Sylwana.
Agent spojrzał na zegar stojący na kominku i rzekł:
— Wpół do dziesiątej.
— Dobrze. Wiem, że jesteście uzbrojeni, ale opatrzcie broń, przekonajcie się, czy możecie strzelać.
Kiedy obaj agenci zastosowali się do tego polecenia, pani Rosier wyjęła z kieszeni mały rewolwer, obejrzała go i upewniwszy się, że jest w porządku, znowu schowała.
— Nie mamy tu więcej co robić — rzekła — chodźmy.
Przy drzwiach zatrzymała się jeszcze, rzuciła ostatnie spojrzenie na te pokoje, które widziała po raz pierwszy, a których miała już nigdy nie oglądać. Potem ręką powiódłszy po oczach, z których łzy popłynęły, wyszła prędko. Sylwan i Galoubet podążyli za nią, zdmuchnąwszy świecę i zamknąwszy drzwi wszystkie. Kilka karetek stało na placu. Pani Rosier wybrała jedną, zaprzężoną w parę koni i kazała woźnicy jechać na ulicę Surennes.
— Który numer?
— Zatrzymaj się na rogu ulicy Surennes i Anjou.
— Obaj agenci usiedli na przedniej ławeczce. Na oznaczonem miejscu zatrzymała się karetka. Wszyscy troje wyszli i udali się na ulicę Surennes.
— Sylwanie! — odezwała się agentka.
— Co pani dyrektorowa rozkaże?
— Idź do cyrkułu Elizejskiego i poproś dozorcę w imieniu moim, ażeby natychmiast z agentami przyszedł otoczyć dom nr. 22.
— Biegnę!
Nowa myśl mignęła w głowie pani Rosier.
— Nie — rzekła — potrzeba wprzód zobaczyć, w jakim domu będziemy działali.
— Maleńki pałacyk oddzielny — rzekła — dobrze. Rzecz główna, ażebyśmy wejść mogli. Więc ja wejdę. Uczyń to com kazała. Jeżeli mnie, nie zastaniesz tutaj, kiedy powrócisz, to znaczy, że jestem w pałacyku. Zresztą Galoubet ci powie. Agenci, których sprowadzisz, powinni wejść do pałacyku przy pierwszym moim sygnale.
— A jaki to będzie sygnał?
— Strzał z rewolweru.
Sylwan Cornu pobiegł co tylko miał sił. Galoubet stanął w cieniu bramy, po drugiej stronie ulicy. Pani Rosier podeszła do furtki pałacyku i pewną ręką zadzwoniła...

★ ★ ★
Pozostawimy agentkę na chwilę i powrócimy do naczelnika policji śledczej, sędziego Pawła de Gibray i komisarza do spraw sądowych, z którymi się rozstaliśmy w drodze do pensji p. Dubieuf.

Dziewiąta dochodziła, kiedy karetki, któremi jechali członkowie sądu, doktór prefektury, sekretarz sędziego śledczego i dwaj agenci zatrzymały się przed bramą posesji.
Jeden z agentów zadzwonił, odźwierny i zarazem ogrodnik, mąż Doroty, pospieszył otworzyć. Zobaczywszy przybyłych, zrozumiał, poco przyjechali i rzekł z ukłonem?
— Zapewne panowie z sądu.
— Tak, uprzedźcie panią Dubieuf.
— Panowie będą łaskawi iść za mną. Pani Dubieuf czeka na panów z niecierpliwością.
Odźwierny zaprowadził wszystkich do gabinetu przełożonej, która, witając ich, zawołała:
— Chwała Bogu, żeście panowie przyjechali. Zapewne dla śledztwa z powodu śmierci dziewczyny, którą znaleźliśmy nieżywą w jej pokoju??
— Tak — odpowiedział Gibray — ważne i nieprzewidziane czynności nie pozwoliły nam przyjechać Wcześniej. Śledztwo potrwa jednak krótko i jutro wolna pani będzie od wszelkich kłopotów. Racz pani zaprowadzić nas do pokoju zmarłej.
Pani Dubieuf wzięła świecę i poprosiła członków sądu, ażeby za nią poszli. Na trzeciem piętrze otworzyła drzwi pokoiku Symeony. — Dziewczę leżało na łóżku tak, jak w owej chwili gdy ją oglądał doktór.
— Łagodna jej i czarująca twarzyczka wcale się nie zmieniła. Można było myśleć, że śpi, gdyby nie śmiertelna bladość i zesztywniałe ciało. Mały krzyżyk hebanowy leżał na jej dziewiczej piersi.
Dwie świece woskowe gorzały, a przy łóżku klęcząc modliła się siostra miłosierdzia. Doktór prefektury obejrzał ciało i oświadczył, że śmierć jest naturalna.
— Śmierć więc poświadczona — rzekł Gibray, rzucając na Symeonę rozrzewnione spojrzenie — ale poświadczenie nie jest jeszcze zupełne, brak jeszcze potrzebnych wiadomości osobistych. Trzeba się koniecznie dowiedzieć, z jakiej rodziny pochodziła biedna panienka, gdzie się rodziła, ile ma lat i właśnie przyjechaliśmy po to, ażeby nam pani dopomogła do spisania aktu, mówiąc, co pani wiadomo.
— Wiem bardzo niewiele — odpowiedziała pani Dubieuf.
— Nazwisko tej panienki wiadome pani?
— Nie i nawet nie wiem, czy miała prawo nosić jakie nazwisko; sama chyba tego nie wiedziała. Mówiłam już komisarzowi policyjnemu z naszego cyrkułu i musiał zapewne o tem nadmienić w protokóle.
— Czytałem ten protokół — rzekł Paweł de Gibray. — Pannę Symeonę znał pan Bressoles, były budowniczy i bogaty właściciel domu. Pisał do niej list, w którym prosił ją, ażeby zaraz przyszła do jego córki.
— Tak pan Bressoless, ojciec jednej z moich uczennic dawnych. Z jego rekomendacji Symeona dostała u mnie miejsce, ale nazwiska jej nie wiedział. Dziewczęciem interesowało się także dwóch młodzieńców, sławny malarz, p. Gabrjel Servais i p. Albert de Gibray, syn zasłużonego sędziego śledczego.

XLIX.

Paweł de Gibray ze zdumieniem spojrzał na przełożoną pensji.
— Albert de Gibray, to mój syn, a pan Gabrjel Servais mój przyjaciel — rzekł.
— Od nich się może dowiem o rodzinie dziewczęcia, o której nigdy nie słyszałem nawet o Symeonie.
— Pan Bressoles poznał Symeonę w pracowni pana Servaisa — dodała pani Dubieuf.
— A oprócz tych osób czy w Paryżu znała jeszcze kogo biedna panienka?
— Nie sądzę. Znała tylko swych opiekunów i tylko u nich bywała. I to bardzo rzadko.
— Czytając protokół komisarza policyjnego tutejszego cyrkułu, zauważyłem — mówił dalej Gibray — że wcale nie wspomina o obejrzeniu rzeczy. Czy rzeczy wcale nie oglądał? bo przecie to bardzo ważne, można znaleźć różne dokumenty.
— Komisarz wcale nie oglądał rzeczy.
— W takim razie naprawimy zapomnienie w obecności pani. Panie naczelniku policji śledczej racz pan kazać, ażeby obejrzano rzeczy.
Naczelnik skinął na agenta, a ten zaczął rewidować wszystkie szuflady. W pierwszej zaraz szufladzie komody rzucił się w oczy agentowi papier stemplowany złożony w czworo.
— O! — zawołał — to zapewne coś powie.
— Co to? — spytał Paweł de Gibray.
— Kopia metryki. Niech pan sędzia zobaczy.
Podał papier stemplowany sędziemu śledczemu. Ten wziął go spiesznie do ręki i czytać począł. Nagle twarz jego wyraziła niezmierne wzruszenie. Zbladł i chłodny pot wystąpił mu na skronie. Zdławionym głosem, wyszepnął.
— Symeona Dharville, córka Walentyny Dharville i niewiadomego ojca, urodziła się w Paryżu dnia 15. listopada 1854 r.
Otarł pot z czoła i mówił dalej, jakby w malignie:
— Piętnastego listopada roku 1854, córka Walentyny Dharville i niewiadomego ojca... o! mój Boże, co za odkrycie — więc to dziewczę...
Znowu zamilkł i przystąpił do łóżka, wlepiwszy oczy z wyrazem strasznej żałości w nieruchomą twarz, zda się z alabastru.
Pierś mu się podnosiła, jakby wyrwać mu się miał z gardła jęk ledwie wstrzymywany. — Świadkowie tej sceny patrzyli ze zdumieniem na sędziego i nic nie zrozumieli.
— Pan zna tę panienkę? — spytał naczelnik.
— Zdaje się, że ją znam — wyszeptał Gibray, nie będąc w stanie powściągnąć łez. — Te nazwiska, ta data, serce mi pęka, łzy płyną, wszystko mi mówi, że ją znam.
— Któż ona być może?
Kto to być może? dziewczęcia tego szukałem, kochałbym je kochałem nawet, wcale nie znając i znalazłem je martwe. Kto być może? To moja córka.
Sędzia śledczy upadł na kolana przy łóżku zmarłej, zasłonił twarz rękami, zapłakał. Głęboka cisza zapanowała w małym pokoiku. Każdy myślał o dziwnym losie, który w ten sposób połączył po raz pierwszy ojca i córkę i każdy szanował boleść Gibraya.
On w pięć minut potem wstał i patrząc wciąż na swoją córkę — której zimną rękę trzymał w dłoniach, wyszeptał tak cicho, że nikt nie mógł słyszeć tych wyrazów:
— O! Walentyno Dharville! nastąpiła chwila skończyć między nami straszne rachunki! Obiecałem, że cię ukarzę, słowa dotrzymam!
Potem zwróciwszy się do pani Dubieuf dodał:
— Nie ma tu już nic więcej do roboty; moi panowie — rzekł. — Możemy odejść. Wstąpię jeszcze do pani gabinetu — dodał, zwracając się do przełożonej — i podpiszę pozwolenie na pochowanie zwłok biednego dziewczęcia. Niech pani będzie łaskawa wziąć na siebie wszelkie kłopoty pogrzebowe, niech wszystko będzie bez zbytku, ale przyzwoicie. Jutro przyjadę tu, oddać ostatnią przysługę mej drogiej córce, odnalezionej niestety zapóźno!
Pani Dubieuf skłoniła się i odpowiedziała:
— Już ja to wszystko załatwię.
Sędzia śledczy ukląkł przy łóżku, nachylił się ku leżącej i powiedział do niej — jak gdyby go mogła słyszeć:
— Teraz, Symeono, zemszczę się za ciebie!
Wstał i szedł pierwszy, a siostra miłosierdzia pozostała sama w zacisznym pokoiku. Minęło pół godziny zakonnica przebierała paciorki w różańcu i zatopiła się w pobożnej modlitwie. Nagle zadrżała. Zdawało się jej, że usłyszała lekkie westchnienie. Czyż to złudzenie?
Kto mógł westchnąć przy niej? w tym pokoiku, gdzie była z trupem sama? Zwróciła się do łóżka, a tu czekał ją zdumiewający widok. Symeona, wciąż śmiertelnie blada, ale z otwartemi oczyma podnosiła się powoli i oglądała się dokoła wzrokiem zdziwionym.
— Cud! — krzyknęła zakonnica, rzucając się do drzwi. — Cud! nieboszczka ożyła!
Nie, cudu nie było. Kwas pruski, niedostatecznie skoncentrowany przez Verdiera, niedoświadczonego chemika, wywołał letarg, długi straszny, podobny do śmierci, ale nie śmierć.
Symeona, za którą pomścić się chciał Paweł de Gibray, żyła i teraz żadne niebezpieczeństwo jej nie groziło.

★ ★ ★

Rozstaliśmy się z agentką w chwili, gdy ręką pewną szarpnęła za dzwonek przy furtce pałacyku, w którym mieszkał mniemany kapitan Van Broke. Po kilku sekundach w furtce otworzyło się okienko. Z okienka wyjrzała głowa. Był to Dominik, niemowa.
— Do kapitana Van Broke! — rzekła agentka tonem śmiałym, stosowanym do jej męskiego ubrania. Dominik słyszał, ale mógł odpowiadać tylko na migi, a w okienku trudno było pantominą rozprawiać. Niezrozumiałemi dźwiękami dawał poznać swoje kalectwo, kręcił przecząco głową, co miało znaczyć: Proszę iść sobie nie ma nikogo.
Pani Rosier wcale to jednak nie zrażało.
— Wiem, że wasz pan jest w domu — odparła. — Muszę się z nim widzieć koniecznie. Pilny interes, bardzo pilny, przychodzę z ulicy Navarin, od pana Maurycego.
Usłyszawszy imię Maurycego, niemowa zamknął okienko i pośpieszył furtkę otworzyć. Aime Joubert weszła na podwórze. Teraz się już upewniła, że nie myliła się wcale. Wpuścił ją niemowa, a niemowa również odbierał pieniądze u Rotszylda za przekazem, przysłanym z Hiszpanii. Więc musiała być u Lartiguesa, albo u Verdiera. Wątpić było niepodobna. Dominik dał jej znak, ażeby poczekała.

L.

Lartigues i Verdier zupełnie spokojnie przestawszy myśleć o wszelkich kłopotach, grali ze sobą w szachy.
Słyszeli dzwonek, wiedząc jednak, jak Dominik jest ostrożny i że można nań zupełnie polegać, sądzili, że przychodzi ktoś od któregoś z ich dostawców (dostarczanie artykułów spożywczych przez kupców do domów jest w zwyczaju w Paryżu) i nie przerywali rozpoczętej partji.
Od dnia wczorajszego zamknęli się w pałacyku, nie czytali żadnych gazet, nie widzieli się z nikim, czekając bez zbyt wielkiej niecierpliwości, aż Maurycy spełni do reszty swe zadanie, a dla nich nastąpi chwila odjazdu do Londynu. Nagle otworzyły się drzwi saloniku. — Wszedł Dominik.
Lartigues podniósł głowę, zobaczył niepewnie i zapytał:
— Co tam?
Dominik już wyjął tabliczkę i szyfer, które zawsze przy sobie nosił. Napisał na tabliczce wyrazy następujące: Z ulicy Navarin, od pana Maurycego przyszedł jakiś człowiek i chce się z panami widzieć. Lartigues strwożony zawołał.
— Od Maurycego!
Niemowa głową skinął potakująco.
— Czy sam jeden? — spytał dalej kapitan — Dominik odpowiedział na migi:
— Tak, nikt więcej!
— Niech wejdzie, niech wejdzie czemprędzej... Ta wizyta mnie dziwi!
Dominik zawrócił, ażeby przyprowadzić gościa, ale agentka już stała w progu. Niemowa wskazał na przybysza i odszedł. Lartigues wstał z miejsca i postąpił dwa kroki ku agentce, której nie poznał nie tylko dlatego, że była ubrana po męsku, lecz że przerażająco blada, okropnie się zmieniła na twarzy.
— Pan od Maurycego? — zapytał.
Pani Rosier zbliżyła się kilka kroków, podeszła do światła i odpowiedziała syczącym głosem:
— Tak, Lartiguesie, przyszłam zapytać się ciebie w jego imieniu, coś uczynił z jego honorem. Przyszłam zapytać cię i w imieniu mojem, coś uczynił z mym synem?
Zdumienie Lartiguesa i Verdiera, gdy usłyszeli ten głos i te słowa, łatwiej zrozumieć, niż opisać. Przerażeni, drżący, cofnęli się przed niespodziewanem zjawiskiem i wyszeptali:
— Aime Joubert!
W miarę, jak się cofali, zbliżała się ku nim agentka. Mówiła dalej:
— Znalazłam cię nareszcie Lartiguesie i widzę cię zawsze takim samym, zawsze mordercą, zawsze złoczyńcą i znam wszystkie wasze zbrodnie, i te coście już spełnili i te, które knujecie jeszcze. Zdaleka śledziłam was obu, ciebie Lartiguesie, od wielu lat, ciebie Verdierze, od kilku miesięcy, alem nie przypuszczała, ażeby fatalny los oddał wam w ręce mego syna, syna Lartiguesa, i ażebyście z tego chłopca uczynili swego wspólnika! Wczoraj dopiero dowiedziałam się o tem nieszczęściu i tej podłości, wczoraj dopiero otrzymałam dowód, a pomimo tego dowodu, pomimo faktów bijących w oczy, jeszcze wierzyć nie chcę. Ty sam, Lartiguesie, ty jego ojciec, musisz mi powiedzieć, czy prawdą jest ta okropność, czyś rzeczywiście z mego syna uczynił potwora na obraz i podobieństwo swoje! Odpowiadaj!
Pani Rosier skrzyżowała ręce na piersiach czekała. Obaj wspólnicy podnieśli głowę.
Po pierwszej minucie zdumienia i przestrachu względny spokój zapanował w ich głowach. Aime Jobubert mówiła dalej:
— Od twoich odpowiedzi zależy życie was obu.
Lartigues spojrzał agentce prosto w oczy i odpowiedział cynicznie.
— Cóż mogę powiedzieć nowego, wszystko wiesz, równie dobrze, jak i ja! Wstąpiłem na drogę zbrodni i szedłem po niej prosto do końca, a gdybym nawet próbował zejść z niej, tobym nie mógł. Groziła mi gilotyna, musiałem głowę ratować i zachowałem ją na karku, żyłem jak musiałem żyć po takich początkach i jak mnie do tego przeznaczyła moja natura. Gdybym cię był na drodze spotkał, byłbym cię zgniótł. I z innym tak samo bym uczynił. Maurycy zrodzony ze mnie, krew moją mając w żyłach, prędzej czy później musiał zostać mordercą. Człowiek nie może się uchronić przed losem, masz tego dowody, bo nie znając swego pochodzenia, idzie, ulegając innemu wpływowi, prócz temu, który powinien go był poprowadzić do dobrego. Maurycy przecie schwycił za nóż i zabił pewną ręką i to z zapałem! Syn podobny był do ojca. Jabłko niedaleko pada od jabłoni.
— To fałsz! — krzyknęła agentka — Maurycy nikogo nie zabił! Kłamiesz!
Lartigues wzruszył ramionami.
— Syn twój zabił więcej ludzi, niż ja — rzekł — wypadek naprowadził go na ślad naszych tajemnic. Po śladzie tym poszedł dalej i ażeby zabrać miljony, zdobywać je począł sztyletem.
— Kłamiesz! — powtórzyła agentka.
— Tak sądzisz? No, to zapytaj swego syna, kto zabił Jenny, służącą Verdiera, w grobowcu Kurawiewów, dokąd się zakradł, ażeby sobie przywłaszczyć naszą korespondencję — odpowiedziałby:
— To ja!
— On! — rzekła pani Rosier, prawie nieprzytomna.
— Idź go zapytać — mówił dalej Lartigues — kto zamordował na ulicy Montorgueil człowieka w karecie, przysłanego z Anglji do Verdiera, człowieka, którego Maurycy przywiózł ze stacji kolei Północnej, zapytaj, a odpowie ci:
— Ja!
Aime Joubert zasłoniła twarz rękami i ledwie dosłyszalnym głosem wyszeptała:
— Nie, nie... Nie wierzę ci. To nieprawda!
— Myślisz, że to niepodobna, a wiesz jeszcze nie wszystko: Spytaj Maurycego, kto zabił jego kochankę, piękną Oktawję, wetknąwszy jej złotą szpilkę w głowę? Spytaj, kto podpiłował lód na stawią Vinceńskim, gdzie miała utonąć Marja Bressoles, kto schował wśród kwiatów żmiję, która ukąsiła Marję, tak, że nad grobem już była, kto zadał śmierć Symeonie kwasem pruskim? A on odpowie: ja! Słowo honoru! twój syn dobrze się zasłużył. Wielkiego charakteru człowiek.
— Symeona umarła! — krzyknęła agentka w najwyższem podnieceniu — umarła, powiadasz? Może i hrabia Iwan umarł! A Marji Bressoles śmierć grozi po raz trzeci! On to ohydniej i to uczynił Maurycy!
— Tak, i uczynił bez namowy, sam od siebie, powodując się poprostu instynktem i pociągiem do zbrodni, nie ja go szukałem, nie ja mu włożyłem nóż do ręki, anim go uczył, jak się ma nim posługiwać! Wcalem go nie znał, gdy nam się narzucił. Powiedział mi, że jest twoim synem, a ja zataiłem jednak, że jestem jego ojcem.
Pani Rosier dusiła się. Zdawało się jej, że oddycha rozpalonem powietrzem, że wciąga w siebie ogień. Zdawało się jej, że mózg kipi i że rozerwie zanadto kruchą czaszkę.
— Czym ja nie oszalała? — pytała siebie nieprzytomna i powtarzała ciągle: — On, on, on, morderca!
— Teraz już wszystko powiedziałem — mówił dalej Lartigues — jeżeli twój syn stoczył się w otchłań, jak ja, jeżeli się jak ja powalał krwią i błotem, sam tego chciał. Ale ty go możesz ocalić jego i nas jednocześnie.
Na te słowa agentce w jednej chwili wróciła wszystka energja całe męstwo.
— Ocalić was! — rzekła z wściekłością w głosie — co to? Chyba nie myślisz o tem, co mówisz Lartiguesie! Mam ciebie i ty sadzisz, że cię puszczę?
Drwiący uśmiech przebiegł po ustach Lartiguesa.
— Więc razem z nami wydasz swego syna:
Agentka zachwiała się.
— Jego wydać! — szepnęła. — Wydać ludziom, ale oni go pewnie skażą...
— Na gilotynę! — dokończył Lartigues.
Agentka drgnęła od stóp do głowy.
— Milcz! — mówił dalej Lartigues. — Dzisiejszej nocy odjadę z nim!... Wywiozę go z Paryża — ocalę go.
— Nie — odpowiedziała Aime Joubert stanowczym głosem. — Nie!
— To — wmieszał się Verdier — nie wyjdziesz tu stąd żywa.
Wyciągnął z kieszeni rewolwer i dodał:

— Ze mnie człowiek bardzo spokojny i łagodny, ależ kto nie broni własnej skóry? Pozwól nam uciec, albo umrzesz!

LI.

Pani Rosier również wsunęła rękę do kieszeni i wyjęła rewolwer, ale zanim zdołała go wymierzyć w Lartiguesa, Verdier strzelił. Agentka zwaliła się na podłogę.
Verdier nachylił się ku niej, ażeby się przekonać, czy nie żyje, gdy dały się słyszeć kroki i silne stukanie do drzwi od ulicy.
— Do diabła — krzyknął Lartigues. — Z nią byli agenci. Gdybyśmy nie mieli drugiego wyjścia, złapalibyśmy się jak myszy w pułapkę. Bierzmy czemprędzej klucze od ogrodu i od furtki pensji. Uciekajmy!
Mówiąc to mniemany kapitan Van Broke otworzył biurko, wyjął złoto, bilety bankowe i zadzwonił na Dominika. Niemowa domyślił się, czego od niego chciano. Sam już przyniósł klucze. Lartigues, Verdier i Dominik spiesznie wyszli z pałacyku, otworzyli furtkę, zasłoniętą bluszczem i znikli w parku, należącym do pensji. — Galoubet i Sylwan po sznurowych drabinach przeleźli przez parkan. Dziedziniec prędko napełnili agenci, którzy rzucili się natychmiast do pałacyku i znaleźli panią Rosier leżącą w kałuży krwi. W parku tymczasem Verdier, Lartigues i Dominik skradali się przy parkanie do furtki, wychodzącej na ulicę Ville d‘Eveque. Nagle zatrzymali się przerażeni. Ku nim szła gromadka ludzi.
— Złapaliśmy się — rzekł Lartigues — dom osaczony ze wszystkich stron.
Mylił się jednak. Nikt nie znał drugiego wyjścia i nie mógł go strzec.
Idąca gromadka składała się z sędziego śledczego, naczelnika policji śledczej, jego sekretarza, komisarza do spraw sądowych, dwóch agentów i odźwiernego.
Członkowie sądu wychodzili od pani Dubieuf po śledztwie, przy którem byliśmy obecni. Wtem usłyszeli krzyki jakieś, strzał w domu sąsiednim i spostrzegli cienie w ciemnym ogrodzie. Naczelnik policji śledczej przekonany, że dzieje się coś niezwykłego, poszedł w tą stronę.
— Kto to? — zapytał trzech zbiegów.
— Drogo sprzedajemy swe życie — rzekł Verdier do Lartiguesa.
Rozległ się strzał, drugi i trzeci. Nikt jednak nie był raniony. A zaledwie złoczyńcy zdołali znów wystrzelić, schwytano ich i rozbrojono. W tejże chwili sześciu agentów, na odgłos strzałów przybiegło do furtki ogrodowej.
— Mamy ich! — zawołał naczelnik policji śledczej. — Jest ich trzech. Pomóżcie nam.
Agenci pod dowództwem dozorcy z latarniami w ręku otoczyli jeńców i skrępowali ich mocno. Członkowie sądu, policja i jeńcy przeszli z parku do ogródka pałacyku. Wepchnięto ich do pokoju, gdzie panią Rosier, zda się już konającą, podtrzymywali silnie Galoubet i Sylwan, a wezwany naprędce doktór ratował ją, jak mógł, uważając jednak ranę za śmiertelną.
Sędzią śledczy, naczelnik policji i komisarz do spraw sądowych weszli poza aresztowanymi. Wszyscy trzej krzyknęli ze zdziwienia i przestrachu, poznawszy w męskiem przebraniu krwią zbroczoną agentkę.
— Pani Rosier? — rzekł naczelnik policji.
— Tak... to ja... — odpowiedziała Aime Joubert słabym głosem — obiecałam panu wydać Lartiguesa i Verdiera, widzi pan, żem się omyliła o jeden dzień tylko.
— Lartiguesa i Yerdiera! — powtórzyli członkowie sądu.
— To oni.
Agentka wskazała na schwytanych.
— A ten? — zapytał komisarz, wskazując na Dominika.
— Nas tu dopiero trzech — odezwał się Lartigues okrutnym głosem — a powinno być czterech. Zapytajcie panowie tę panią, kto jest ten czwarty.
Usłyszawszy Lartiguesa, Aime Joubert, pomimo kuli w ciele skoczyła z miejsca, a oczy jej zaświeciły się strasznie.
— Każcie panowie wyprowadzić tych ludzi — szepnęła, zwracając się do naczelnika policji. — Każcie panowie ich wyprowadzić a dowiecie się o wszystkiem.
Na znak naczelnika wyprowadzono łotrów. Pani Rosier wyjęła z kieszeni paczkę papierów i podała ją Pawłowi de Gibray.
— Niech pan przeczyta — rzekła — niech pan przeczyta, nie tracąc ani chwili, a przedewszystkiem testament.
Sędzia śledczy wziął papiery i szybko przeczytał testament Armanda Dharville, który jednocześnie przez ramię czytali naczelnik policji, tudzież komisarz do spraw sądowych.
— O! teraz wszystko rozumiem! — zawołał sędzia, skończywszy czytać. — Dla spadku ludzie ci zabili Symeonę, dla spadku zabić chcą Marję Bressoles! O, zbrodniarze!
— Są już w pańskiem ręku!
— Dzięki pani, biedna pani Rosier! — wyszeptał naczelnik policji śledczej, biorąc agentkę za rękę i gorzkie czyniąc sobie w myśli wymówki za niesprawiedliwe podejrzenia.
— A również, dzięki Galoubetowi i Sylwanowi i Cornu — rzekła pani Rosier.
— Bądź pani pewna, że się im to porachuje.
— A moje zadanie jeszcze nie skończone — mówiła dalej pani Rosier głosem tak słabym, że ledwie można było go dosłyszeć. — Ja muszę jeszcze działać! Muszę się udać na ulicę Verneuille.
— Po co? — zapytał naczelnik policji.
— Marję Bressoles ocalić.
— Ależ pani ledwie się może trzymać na nogach — pospiesznie wtrącił doktor — nie mogłem jeszcze wydobyć kuli i nie taję przed panią — że położenie pani jest groźne.
— Tak groźne, i żyć nie będę, ja to wiem — odparła agentka i powiadam: tem lepiej! Ale muszę dokończyć dzieła... koniecznie tak chcę!
— Sprowadź karetkę! — rozkazał naczelnik policji.
Jeden z agentów wyszedł. Dwóch ludzi zostało na straży w pałacyku, gdzie jutro odbyć się miała rewizja i spisany być miał protokół.
Lartiguesa, Verdiera i Dominika zaprowadzono pod silnym konwojem do aresztu policji; panią Rosier wygodnie posadzono w karetce obłożono poduszkami i odjechano.
Maurycy był tego dnia niezmiernie czynny. Wiemy już, że o godzinie dziesiątej zrana wstąpił do matki, ażeby jej przypomnieć, że wieczorem podpisany będzie kontrakt ślubny w pałacyku Bressolów i zapytać jednocześnie, czy będzie mogła być na obrzędzie familijnym. Bardzo niemile był zdziwiony, gdy mu Magdalena odpowiedziała:
— Pani musiała wyjechać zrana, ale kazała mi powiedzieć panu, że będzie na ulicy Verneuille o umówionej godzinie.
— Ciągle z tą policją — mruknął, — odchodząc. — Czas doprawdy skończyć, bo może prędzej czy później nawet sama nie chcąc, wypłatać mi bardzo szpetnego figla.
Z ulicy Victoire Maurycy zaszedł do kilku sklepów za sprawunkami, wrócił do domu, przebrał się i udał się do pałacyku Bressolów, gdzie czekano ze śniadaniem i przedstawiono go bliskim krewnym budowniczego, którzy przyjechali, ażeby być obecnymi przy podpisywaniu aktu ślubnego.
Matka Ludwika Bressoles, poczciwa, prosta sobie siedmdziesięciopięcio-letnia staruszka, cieszyła się wielce, że wnuczka jej wychodzi zamąż i że jej wybrano tak urodziwego chłopca, jak Maurycy.

Syn Aime Jaubert ujął sobie z łatwością wszystkich krewnych i wszyscy szczerze winszowali narzeczonej i jej rodzicom.

LII.

Walentyna Bressoles była posępna i wcale się z tem nie taiła. Ludwik silił się na minę człowieka najbardziej zadowolonego pod słońcem, ale mu się to nie udawało. Marja, stosując się do listu hrabiego Iwana, uśmiechała się, czuła jednak wielki niepokój, który zmienił się powoli w smutek. Śniadanie ciągnęło się długo i było wesołe, pomimo wymuszoności trzech głównie działających osób, siedzących przy bankiecie. Maurycy był bardzo ożywiony, a dwaj krewni z prowincji, facecjoniści nielada, dotrzymywali mu ciągle towarzystwa. Wstano od stołu o trzeciej. Marja, widocznie znużona, odeszła na kilka minut do swego pokoju. Znalazłszy się sama, biedaczka już się nie uśmiechała. Czoło jej spochmurniało, twarz wyrażała zgnębienie, łzy trysnęły z oczu.
— Nic... nic... — szepnęła, zwieszając głowę na pierś! — Ani słowa od Alberta, Symeona, co mi mówiła, że mnie tak kocha, w której przywiązanie tak wierzyłam, nawet nie odpowiedziała na list mego ojca, w którym prosił, ażeby się pospieszyła. Obiecano mi szczęście. Hrabia Iwan pisał do mnie w imieniu Alberta: „Miej pani nadzieję, my panią ocalimy!“ Miałam nadzieję, aż fatalny dzień nastał i zbliża się straszna godzina, a nikogo nie widzę, padam pod bolem, z którym muszę się taić, aby ojca nie doprowadzić do rozpaczy. O, Boże, Boże! Czyż Ty się nie zlitujesz nademną, czy długo jeszcze każesz mi cierpieć?
Te słowa mówiąc, dziewczę klęczało przed leżącym na wierzchu klęcznika krucyfiksem z kości słoniowej. Marja modliła się. Kiedy skończyła cię modlić, twarz jej inny już miała wyraz. Ślady cierpienia znikły. Zdawało się Marji, że głos boski szepnął do niej z cicha: „Miej nadzieję!“ Otarła oczy, obmyła twarz zimną wodą, znowu przywróciła uśmiech na usta i poszła do gości.
Walentynie udało się na chwilę zbliżyć do Maurycego. Dziwiąc się, że z twarzy jej nie schodzi chmura, młodzieniec zapytał:
— Co ci jest moja droga? Wszystko, idzie nam po myśli. Dlaczego masz taką pogrzebową minę?
— Nie wiem, zdaje mi się, że mi grozi niebezpieczeństwo odpowiedziała Walentyna.
— Głupie uczucie, trzeba je od siebie odegnać. Czego możesz się obawiać. Kiedy cię kocham i nigdy nie przestanę kochać? Czyżbyś nie wierzyła w mą miłość?
— O nie! Gdybym wątpiła, oparłabym się temu małżeństwu! Ale żadną miarą nie mogę się przemódz, nie jestem w stanie być wesołą.
Pomińmy prędzej te wolno wlokące się godziny i przejdźmy odrazu do obiadu.
Zaproszonych osób było dwadzieścia. Maurycy zmarszczył brwi i przygryzał wargi. Matki jego nie było jeszcze i lękał się, ażeby ta niepojęta nieobecność nie dała powodu do różnych niekorzystnych domysłów. Na pięć minut przed obiadem Bressoles podszedł ku niemu z listem w ręku i rzekł:
— Niemiła wiadomość dla ciebie, kochany Maurycy.
Maurycy drgnął i zapytał, bardzo się przestraszywszy:
— Jaka wiadomość
— Otrzymałem list od twojej matki i donosi mi, że musi koniecznie jechać do Fontainebleau, dokąd ją notarjusz wzywa w bardzo ważnym interesie.
Młodzieniec zbladł.
— A! — rzekł — bardzo mi przykro. Mogłaby matka odłożyć przecie ten interes. Najważniejsza chyba dla niej jest obecność przy podpisywaniu aktu ślubnego.
— Uspokój się, — mój drogi — mówił dalej budowniczy — matka twoja dodaje w końcu, że przy podpisywaniu będzie. Nie zdąży tylko na obiad; i prosi mnie, ażebym za nią przeprosił mych krewnych.
— Ha, pogódźmy się z losem, kiedy nie może być inaczej! — rzekł Maurycy, zupełnie już uspokojony.
Do stołu zasiedli o siódmej. Obiad trwał do dziewiątej. Kiedy z pokoju jadalnego przechodzono do salonu, zjeżdżali się już goście, zaproszeni na wieczór. W miarę tego, jak czas upływał, Marja znowu traciła odwagę.
Z roztargnieniem odpowiadając na przywitania przybywających osób, nie spuszczała oczu ze drzwi pierwszej sali. Każdej chwili spodziewała się zobaczyć wybawcę. Daremna nadzieja. Nikt się nie zjawił, ażeby ją wybawić od cierpień, dręczących jej serce. O dziesiątej przyjechał notarjusz. Teraz i Maurycy był już bardzo rozgorączkowany z niecierpliwości. Matka nie przyjeżdżała, dla czego? Wybiła wpół do jedenastej, zaczęto szeptać, spoglądać na młodzieńca. Bressoles dostrzegł jego niepokój i zbliżył się ku niemu.
— Nieobecność matki twojej przestrasza mnie — rzekł — mój drogi. Sądząc z jej listu, niepodobna tego opóźnienia pojąć. Czy się z nią co nie stało
Maurycy zbladł, na myśl, że Lartigues i Verdier mogli się spotkać z agentką. Nie przeszkadzało mu to jednak odpowiedzieć:
— E! nie mamy się czego niepokoić! Z Fontainebleau pociąg przychodzi o wpół do jedenastej. Ze stacji kolei żelaznej na ulicę Verneuille będzie pół godziny drogi. Pewien jestem, że mama będzie tu za kilka minut.
— Daj Boże...
Nieobecność matki pana młodego dodawała otuchy Marji.
— Podpis kontraktu się opóźni! — pomyślała.
Wybiła jedenasta. Ledwie ostatni dźwięk uderzeń godziny przebrzmiał, gdy lokaj oznajmił: Hrabia Iwan Kurawiew, doktor Juanos, pan Gabrjel Servais, pan Albert de Gibray. Na te nazwiska Walentyna i Maurycy krzyknęli z przerażenia, Marja nie mogła się wstrzymać od radosnego okrzyku. Syn Aime Joubert cofnął się przerażony, ujrzawszy hrabiego Iwana, opierającego się na ręku dr. Juanosa i Alberta de Gibray, któremu Gabrjel Servais był podporą. Walentyna drżąca patrzała na Alberta bladego, wychudłego, jeszcze słabego, ale ze wzrokiem pełnym życia i uśmiechem na ustach. Hrabia Iwan, ażeby się utrzymać na nogach, potrzebował nadzwyczajnej energii, ale bądź co bądź trzymał się; doktór Juanos mógł się poszczycić prawie cudownem wyleczeniem.
Marja ledwie, oddychając, z sercem pełnem upojenia, ze łzami radości w oczach, wyciągała ręce do Alberta, który się do niej zbliżył. Młodzi padli sobie w objęcia, szepcąc:
— Nareszcie jesteśmy razem, nareszcie!
Widzowie tej sceny niespodziewanej spoglądali po sobie, nic nie rozumiejąc. Wszystko stało się prędzej, niż zdążyliśmy opowiedzieć. Maurycy przemógłszy przerażenie, przystąpił do Walentyny i szepnął jej do ucha:
— Miarkuj się, panuj nad sobą!
Bressoles stojąc nieruchomo ze zdumienia, zapytywał sam siebie, czy to nie sen. Zbliżył się jednakże zwolna do Alberta, rzekł nie bez pewnego wahania:
— Panie de Gibray... pańska obecność tu dzisiaj....
— Jest konieczna! — przerwał Albert.
— Potrzeba wszelkiemi sposobami nie dopuścić do podpisania kontraktu ślubnego córki pańskiej z panem Maurycym Vasseur‘em.
Wszczęła się wrzawa nieprzychylna dla mówiącego. Maurycy chciał rzucić się na Alberta, ale go hrabia Iwan zatrzymał, za ramię.
— Co znaczy ta komedja? — zapytał z niemą wściekłością Maurycy.
Hrabia odrzekł ze straszliwym spokojem:
— To znaczy, że panna Bressoles nie może zaślubić syna....
Nie zdążył dokończyć. W tej chwili lokaj oznajmił.
— Pani Rosier, pan Paweł de Gibray.
Oczy wszystkich zwróciły się na drzwi i dreszcz przerażenia przebiegł po ciele wszystkich obecnych osób. Gibray powoli wchodził do salonu z Aime Joubert, którą podtrzymywali naczelnik policji śledczej i komisarz do spraw sadowych. Agentka chwiała się przy każdym kroku. Piersi koszuli jej męskiej zlane były krwią. Marja cała drżąca tuliła się do Alberta. Walentyna szczękając zębami, stała opodal z Maurycym pośród kilku gromadek osób, a oczy jej wlepione były w sędziego śledczego. Patrzyła jakby obłąkana.
— To sen — myślał Ludwik Bressoles, — zaraz się przebudzę.
Pani Rosier zatrzymała się na środku sali, wzrokiem powiodła dokoła i ujrzała Maurycego, jak trup bladego, lecz spokojnego. Odstąpiła od członków sądu, bez pomocy niczyjej, o własnej sile.
— Późno przyjechałam, panie Bressoles — rzekła głuchym grosem - ale na czas jeszcze, bo akt nie podpisany. Pragnę kilka słów powiedzieć memu synowi.
Chciała ku niemu podejść, ale się zachwiała. Maurycy podbiegł i podtrzymał ją. Ujęła go za rękę i spojrzała na niego. Pod lśnieniem spojrzenia tego Maurycy spuścił głowę. Zrozumiał wszystko wykryte, pani Rosier wyjęła z kieszeni rewolwer, i podała go synowi.
— Weź! — rzekła do niego.
Rozległ się wystrzał i młody człowiek z przebitą skronią padł, pociągając za sobą matkę. Pośród przerażenia, jakie sprawiło to samobójstwo w obecności pięćdziesięciu osób, przy blasku żyrandoli, w atmosferze balowej, ozwał się dziwny, straszny krzyk, a potem śmiech jeszcze dziwniejszy i jeszcze straszniejszy. Ten krzyk i ten śmiech wyrwały się z ust Walentyny.
Upadła na kolana przy trupie Maurycego, pochyliła się nad nim i usta przyłożyła do przebitej skroni. Krew bryzgnęła jej na twarz. Powstała uśmiechnięta i rzekła bardzo cichym głosem:
— Śpi... nie trzeba go budzić.
— Mój Boże, co to jest? — spytał przestraszony Bressoles.
Doktór Duffrin, znajdujący się między gośćmi, zbliżył się i odrzekł:
— Dostała obłąkania!
A doktór hiszpański, pochyliwszy się nad panią Rosier, dodał:
— I agentka umarła!
— Syn jej był mordercą i wspólnikiem morderców — rzekł naczelnik policji śledczej — ona raz jeszcze dowiodła, jak go kochała, ocaliła go przed gilotyną.

ZAKOŃCZENIE.

W cztery miesiące po tej strasznej scenie, przy której byliśmy, obecni, sąd okręgowy departamentu sekwańskiego skazał na śmierć Lartigues’a i Verdiera. Departament kasacyjny odrzucił ich apelację i głowy obu spadły tego samego dnia na placu Roquette. Dominik niemowa, któremu nie można było zarzucić żadnego morderstwa, skazany został na dziesięć lat więzienia.
Michał Bremont, dowiedziawszy się w Londynie z gazet francuskich, co się siało w Paryżu, pospieszył uciec, nie zdoławszy przywłaszczyć sobie ogromnego spadku i miliony otrzymały prawe dziedziczki.
W tydzień po śmierci Maurycego Walentyna Bressoles, umieszczona w domu obłąkanych, umarła w paroksyzmie szaleństwa, zębami szarpiąc swe ciało w kawałki. Sprawiedliwość Boska ukarała tę, której nie mogła dosięgnąć sprawiedliwość ludzka.
W rok po tych zdarzeniach w kościele Panny Marji w Paryżu odbyły się dwa śluby, Alberta de Gibray z Marią Bressoles i hrabiego Iwana z Symeoną, w której się zakochał, widując ją codzień u Pawła de Gibray, który ją nazywał swą córką i u Alberta, który ją uważał za siostrę.
— Z testamentu pani Rosier, jaki znaleziono po jej śmierci, niewielki fundusik przypadł w podziale między Magdalenę, Galoubeta i Sylwana Cornu.
Magdalena zamieszkała na wsi. Dwaj dawni złodzieje opuścili służbę w policji i żyją skromnie z procentu od zapisanego im kapitaliku i co miesiąc przystrajają w kwiaty na cmentarzu Pere Lachaise mogiłę biednej kobiety, która z nich porządnych ludzi uczyniła.

KONIEC.