Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/całość
Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
TAJEMNICA
GROBOWCA
Powieść z życia francuskiego
(W 3-ch tomach)
TOM II
|
Drzwi Morgi już zamykano, kiedy pani Aime Joubert przybyła z trzema towarzyszami celem obejrzenia jeszcze tam znajdujących się obu trupów.
Reszta publiczności wychodziła.
Noc zapadła.
Zapalono gaz.
Stróż przyniósł świecę od dozorcy i pani Rosier mogła się przyjrzeć tymże.
Trup mężczyzny najprzód zwrócił jej uwagę.
Długo przypatrywała się ranie i chociaż czas zmienił jej formę, bardzo dokładnie zdała sobie sprawę agentka, jak wyglądała pierwotnie.
— Protokół nie omylił mnie — rzekła — tu uderzył sztylet trójkątny, a broń tego rodzaju rzadka i kosztowna. Zwykli zabójcy tego używają. Niezawodnie to amatora... Ażeby poznać tego amatora, trzeba przedewszystkiem dowiedzieć się, kto był ten człowiek, którego ciało tu leży.
Aime Joubert ujęła prawą ręką trupa.
Uważnie przyjrzała się jej kształtowi i obmacała dłoń tuż przy palcach.
— Żadnego stwardnienia — szepnęła — ten człowiek nie trudnił się żadną robotą, ale pochodził z gminu, czego dowodzi kształt jego palców, i jeżeli nie robił teraz rękoma, to robił dawniej, blizna na prawej ręce o tem świadczy.
Pani Rosier wzięła lewą rękę i przyglądała się jej również uważnie, jak prawej.
W tejże prawie chwili krzyknęła.
— Co takiego? — zapytał Paweł de Gibray.
— Ważna wskazówka.
— Jaka.
— Na ręce tatuowanie. Dzięki temu bardzo łatwo poznać tego człowieka.
— Jednakowoż dotąd go nie poznano.
— Nie wiemy jeszcze. Przytem jeżeli go nie poznano jeszcze, to z pewnością poznają.
— Ten nieszczęśliwy — dodała — był żołnierzem, albo aresztantem. Koszary i więzienie były to jedyne miejsca, gdzie bawią się w tatuowanie, nakłuwanie skóry. Trupy są bez wątpienia fotografowane...
— Tak.
— Potrzebuję kilka sztuk z tych fotografii, i to z najlepszych. Teraz — dodała agentka, podchodząc do drugiego trupa — zobaczymy drugą ofiarę.
Prędko obejrzawszy ciało, mówiła dalej:
— To cudzoziemka, dość spojrzeć na twarz. A zapewne musi to być Angielka. Włosy rude, kształt szczęk, zęby długie, nogi szerokie wskazują to widocznie. Tak samo jak mężczyzna, nie należy ona do klasy wyższej, ręce ma robotnicy, niezawodnie służąca.
Agentka mówiła głosem urywanym, prędko, nie wahając się.
Czuć było, że jest pewna tego, co mówi, a pewność jej udzielała się słuchaczom.
Ciągnęła jeszcze:
— Gotowa jestem twierdzić, że ta Angielka znajdowała się w służbie w Paryżu. Człowieka tego widziano w Calais, zatem według wszelkiego prawdopodobieństwa przyjechał z Anglii i wiózł ważne papiery, które miał...
Nie dokończyła zdania i pogrążyła się w głęboką zadumę, która trwała chwil kilką.
Potem szepnęła, jakby mówiąc sama do siebie:
— Był niewątpliwie drugi pośrednik i prawdopodobnie on spełnił morderstwo. Miał wziąć papiery, złożone w grobowcu Kurawiewów, tam, gdzie pan sędzia śledczy znalazł ślady palców na kurzu, a papiery te wskazywały, o której godzinie przybędzie podróżny koleją północną z Anglji... tak, tak... tak być musi.. Jeszcze dokoła mnie ciemności, ale wszystko pomału się wyjaśni, czuję to i rozumiem.
— O! nie wątpimy o tem — odpowiedział Gibray — wysnułaś pani cały dramat, który musi być bardzo blisko prawdy, jeżeli samą prawdą nie jest.
Czytelnicy już wiedzą, że sędzia śledczy się nie mylił.
Aime Joubert usprawiedliwiała przydomek swój: „Kocie oko“.
Rozglądała się swobodnie wśród ciemności.
— Pani zatem sądzi, że trzeci pośrednik jest zabójcą? — spytał naczelnik policji śledczej.
— Tak.
— Wszyscy świadkowie zeznają, że miał akcent podobny do rosyjskiego.
Aime Joubert wzruszyła ramionami i powiedziała:
— E! co tam mówią świadkowie! oni mówili także, że ów mło — dzieniec jest blondynem. Oszukani zostali i akcentem i kolorem włosów. Zabójca przewidział wszystko. Jedyną niezręcznością z jego strony było, o ile wiemy dotychczas, zamordowanie ofiar jedną bronią. Nie wiem, czy bardzo jeszcze młody ale zdaje się, że w pełni życia. Ażeby obmyśleć w ten sposób zbrodnię, mając lat dwadzieścia pięć, potrzeba być jednym z tych potworów, z tych wyrzutków społecznych, jacy, chwała Bogu, zdarzają się bardzo wyjątkowo.
Mówiąc w ten sposób, pani Joubert zajęła się dwiema ranami, które spuchnięte i zsiniałe widziała na trupie kobiety.
To pewna, że ta sama broń zabiła obie ofiary i podwójne morderstwo musiało mieć jeden i ten sam cel. Jeżeli się nie mylę, mamy do czynienia ze zbrodnią, dawno przygotowaną. Do czego zmierzała ona? Co było celem dla złoczyńcy? Tego jeszcze nie wiem. O! gdybym posiadała choć najmniejszą wskazówkę. Gdyby znaleziono przy którym z trupów choć drobny świstek, wiersz jeden, słowo... ale nie znaleziono nic, nieprawda?
— Nic — odpowiedział Paweł de Gibray.
— Panie sędzio — wmieszał się dozorca, a ten papierek, złożony w ośmioro, który znaleźliśmy w kieszonce kamizelki u zabitego, czy pan sędzia nie mówił pani o tem?
— Na tym świstku nie ma nic napisanego, jest więc zupełnie bez znaczenia — odpowiedział sędzia śledczy.
Aime Joubert nadstawiła uszy.
— Kto wie? — zawołała.
— Czy pan sędzia ma papier, o którym wspomina pan dozorca?
— Mam w sądzie, w moim gabinecie.
— Teraz nie mamy nic do roboty, wrócę więc z panem sędzią do sądu i poproszę o ten papierek, chciałabym się koniecznie mu przypatrzeć...
— Służę pani — odrzekł Paweł de Gibray.
— Czy mogę jutro zrana pochować trupy? — spytał dozorca Morgi.
Sędzią śledczy spojrzał pytająco na Aime Joubert.
— Ani o tem myśleć — odezwała się — potrzebuję ich jeszcze.
— Trup kobiety nie może pozostać tak długo, jak trup mężczyzny. Obawiam się, aby nie uległ zupełnemu rozkładowi.
— To każ pan pochować kobietę, ją panom oddaję. Ale z trupem mężczyzny inna sprawa. Musi on tu pozostać przynajmniej 5 dni.
— To zostanie.
— W ciągu pięciu dni, jeżeli informacje agentów będą dokładne człowiek ten będzie poznany.
— Co pani zamierza przedsięwziąć?
— Dowie się pan wkrótce.
Cztery nasze działające osoby opuściły Morgę i udały się do sądu.
Pani Rosier, pogrążona w zadumie, nie myślała o Maurycym, a była już godzina piąta.
Agentka, która w ciągu lat ośmnastu trzymała w ręku przeszło sto spraw, w większej części ważnych, odzyskała teraz cały swój zapał.
Przechodząc od wiadomego do niewiadomego, roztrząsała wszystko, namyślała się, szukała, łamała sobie głowę.
Umysł jej w bezczynności nie stępiał.
Bystry był i pomysłowy tak, jak dawniej i byłej agentce mogło się zdawać, iż nigdy nie rozstawała się ze swemi czynnościami.
Jednakowoż między brwiami jej zjawiła się głęboka zmarszczka.
— Czy panią co kłopocze? — zapytał de Gibray.
— O! i bardzo! — odpowiedziała.
— Cóż takiego?
— Szukam nasamprzód związku, jaki może łączyć hrabiego Kurawiewa ze sprawą, którą się teraz zajmujemy.
— Więc pani tak samo jak ja, utrzymuje, że jest w tem pewien związek.
— Wydaje mi się to niewątpliwem. Gdyby inaczej nie było, to dlaczegoby grobowiec Kurawiewów wybrano na skład tajemniczej korespondencji?
— A mnie zdaje się — rzekł naczelnik policji śledczej — że ludzie szukający miejsca na skład, przypadkowo grobowiec ten wybrali, tem bardziej, że tam nikt nie pochowany.
— A zatem nikt tam nie przychodził — dodał komisarz.
— Zatrzymuję panów na tem — rzekła triumfująco agentka.
— Własne słowa panów stwierdzają słuszność moich domysłów. Tak, zwłoki hrabiny Kurawiew wydobyto przed dwudziestu trzema laty i przewieziono do Rosji. Odbyło się to jednak tajemniczo, ażeby nie zwrócić uwagi publiczności. W ówczesnych dziennikach wcale nie pisano o tem, któż więc znać mógł owe szczegóły?
— To prawda, tylko jeden hrabia Iwan.
— Powtarzam znowu, że osoba hrabiego nie powinna być wcale wmieszana do śledztwa w tej zbrodni! — przerwała pani Joubert dość niecierpliwie. — Młody Rosjanin nie winien, wcale nie winien, wszystko się odbyło bez jego wiedzy. Jest jeszcze drugi człowiek, łotr, który dobrze wiedział, czy z daleka musiał się dowiadywać wszystkich szczegółów dotyczących zabitej hrabiny. Człowiek ten, którego mi nieomylnie wskazuje instynkt nazywał się Franc Mueller w Berlinie i zuchwalstwo do tego stopnia doprowadził, że w Szwajcarji zapisał się pod swem prawdziwem nazwiskiem.
— Lartigues! — zawołali wszyscy trzej jednogłośnie.
— Dowodów na to nie mam, ale gotowam przysiądz, że tak jest. Kiedy w mej głowie przedstawia się myśl tak wyraźnie i tak uporczywie, bardzo rzadko bywa błędną; a w tym razie prawdopodobieństwo przechodzi dla mnie w pewność. Poprzednie poszukiwania dowiodły mi, że Piotr Lartigues należy do stowarzyszenia tajnego, którego zadaniem jest wyzysk na wielką skalę. Skądże wiecie panowie, że teraz nie znajdujemy się wobec tej bandy, której jednym z głównych członków musi być Lartigues, jeśli nie samym naczelnikiem, bo mistrzem bywa w pomysłach. Niezawodnie wskazał grobowiec Kurawiewów za odpowiednie miejsce do składania korespondencji jego wspólników i rzeczywiście nie podobna lepszego wynaleźć, gdyż trudno podejrzewać mężczyznę lub kobietę, przybywających, ze smutną miną na cmentarz i wchodzących do grobowca z wiankiem nieśmiertelników w ręce. Któż, nie będąc uprzedzony mógłby co złego o tem pomyśleć?
Wszystko, co mówiła Aime Joubert odznaczało się tak nieprzepartą logiką, że ani Gibray, ani jego koledzy nie mogli jej ani słowem nic zarzucić.
Myśli agentki im się też udzielały. Pogląd, jaki na rzecz miała, do nich także przechodził.
Dziwiło ich tylko jedno, zdumiewająca przenikliwość, instynkt prawie prorocki tej kobiety, która zaledwie przed dwiema godzinami poznała zagmatwaną sprawę i już światło zaczęła rzucać tam, gdzie oni same tylko ciemności widzieli.
Czytelnicy wiedzą, o ile domysły Aime Joubert zbliżone były do rzeczywistości, pojmują więc to tem bardziej.
Po chwilowym namyśle agentka mówiła dalej;
— Wszystko potwierdza me przypuszczenia. Lartigues podróżował zagranicą. Widziano go w rozmaitych krajach. Celem podróży było porozumienie się ze swymi wspólnikami. Potem przybywa do Brukseli, zbliża się do Paryża i przyjeżdża tu wreszcie, ażeby popełnić, albo polecić komu nową zbrodnię.
I okrutnym tonem Aime Joubert dodała:
— O! gotowam myśleć, że Pan Bóg ułatwia mi zemstę! Przedawnienie, uwalniające go od kary, za dawne jego czyny, za morderstwo hrabiny Kurawiew istnieć nie może wobec nowej zbrodni. Będę mogła żądać nad nim wymiaru sprawiedliwości!
Kareta zatrzymała się.
Przyjechano do sądu.
Wybiło pół do szóstej.
Pani Rosier, zobaczywszy, która godzina, przypomniała sobie nagle, że Maurycy obiecał jej przyjść na obiad punkt o szóstej.
— Bardzo mi się spieszy — rzekła do Gibray‘a — czekają na mnie w domu o godzinie szóstej. Możebyśmy się pospieszyli.
— Załatwimy się za kilka minut.
Prędko przeszli do gabinetu, dobrze nam już znanego i sędzia śledczy wyszukał ćwiartkę papieru, powycinaną i złożoną, którą uważał za całkiem niepotrzebną.
Podał ją Aime Joubert.
Rozwinęła papierek i krzyknęła z radosnem zdziwieniem.
— Cóż to takiego? — zapytał Gibray.
— Powiada pan, że ten papierek nie ma żadnej wartości!
— A czyż ma jakąś wartość, dla mnie nieznaną?
— Czy ma? I jaką jeszcze!... To może być światło w ciemnościach. Nitka Arjadny u wejścia do labiryntu.
— Co pani w tym papierku widzi?
— Dziwię się, że się pan nie domyślił! Czyż by pan po tem wycinaniu nie poznał, że to jest zwykły sposób do czytania korespondencji dyplomatycznych ambasady?
Przecież to jest kratka!
— Kratka? — powtórzył Paweł de Gibray. — Czyżby to była kratka?
— Niezawodnie. I jutro dam panu dowód, sama ją zastosowując. Kratka ta, znaleziona przy zabitym, coraz bardziej potwierdza moją pierwszą myśl. Tak, do czynienia mamy ze stowarzyszeniem łotrów i jeden ze wspólników po prostu zamordował dwóch ze swoich kolegów. Przed chwilą odezwałam się z domysłem, że Lartigues uczestniczy w tej bandzie, teraz twierdzę to stanowczo. Przed dwudziestu pięciu laty, widziałam w jego pugilaresie taki sam papierek i jak pan dzisiaj, nie nadawałam mu żadnego znaczenia. Doświadczenie przekonało mnie później, żem się myliła.
Lartigues nie dawno przyjechać musiał do Paryża. Jeżeli go nie ma, to znowu przyjedzie, bo sądzi i może się uważać za niezagrożonego żadnem niebezpieczeństwem. Nikt go nie zna, — tak sobie mówi nic mu nie grozi... łotr zapomniał o mnie! To Bóg natchnął panów myślą, żeście zażądali mej pomocy! Panie Gibray, niech mi pan z łaski swej pozwoli wziąć z sobą ten papierek, muszę mu się przyjrzeć, gdy będę miała głowę swobodniejszą!
— Proszę, niech pani weźmie!
— Jutro — chciałabym obejrzeć grobowiec Kurawiewów na cmentarzu Pere Lachaise.
— Pojadę z panią!
— Chciałabym także zobaczyć karetkę, — gdzie znaleziono zabitego.
— Karetka, stoi na dziedzińcu prefektury.
— Bardzo dobrze. Jacy agenci śledzili w tej sprawie?
— Jodelet i Martel — odpowiedział naczelnik policji śledczej.
— Niech pan każe im i jeszcze sześciu innym ludziom przejrzeć dziś w książkach policyjnych i we wszystkich hotelach paryskich nazwiska podróżnych, którzy wyjechali 31 grudnia. Jutro o godzinie dziesiątej czekać będę na Jodeleta i Martela w domu przy ulicy Meslay, i proszę o klucz od mieszkania.
— Zaraz go pani dam, gdy stąd wyjedziemy — odezwał się komisarz.
Aime Joubert mówiła dalej:
— Tam powiem im, co mają czynić. Potem przyjdę tutaj i prosić będę, ażeby panowie pojechali ze mną na cmentarz.
— Będę gotów.
— Może mi pan dać fotografie, o które pana prosiłam?
— I owszem, oto są, niech pani z nich wybierze najlepsze.
Uczyniła to też policjantka i wyszła z gabinetu sędziego śledczego z naczelnikiem policji i komisarzem do spraw sądowych.
Ten wręczył jej klucz od mieszkania przy Meslay i zawiadomił Jodeleta i Martela, że ich oczekuje.
Pani Rosier wsiadła do karetki i zawołała do woźnicy:
— Ulica Victoire! Sto su! Prędko!
Przyjechano na ulicę Victoire.
Aime Joubert wysiadła, zapłaciła woźnicy i odprawiła go.
Chociaż jechali prędko, było już kwadrans na siódmą.
Maurycy od dwudziestu minut czekał w saloniku przed sutym ogniem na kominku.
Wstał na spotkanie pani Rosier, pocałował ją w oba policzki i zawołał wesoło:
— Dzisiaj nie będziesz mnie już łajała. Sama się spóźniłaś.
— Raz jeden się nie liczy! — odpowiedziała takim samym tonem agentka.
Potem ujęła w obie ręce czarnowłosą głowę Maurycego i pocałowała go w czoło.
Biedna kobieta! biedna matka! człowiek, którego całowała z taktem uczuciem, był zabójcą, którego powinna była szukać i oddać na rusztowanie, a zabójca ten był własnym jej synem.
Jednak nic jej nie niepokoiło. Nie ostrzegał jej żaden instynkt.
Służąca otworzyła drzwi od jadalnego pokoju i rzekła:
— Do stołu podane.
— To chodźmy.
Aime Joubert wzięła pod rękę swego syna, który patrzał na nią z uśmiechem i poprowadziła go do stołu, gdzie czekał na nich smaczny obiad.
Rozmowa była ożywioną, ale obiad niedługo trwał.
O dziesiątej Maurycy pożegnał się z tą, którą nazywał drogą opiekunką.
— Pamiętasz, co obiecałeś? — spytała Aime Joubert, odprowadzając Maurycego do sieni.
— Co do czego?
— Obiecałeś napisać do mnie, w razie, jeżeli nieobecność twoja w Paryżu potrwa dłużej niż trzy dni.
— Nie zapomnę.
— Liczę na to; bardzobyś mnie zmartwił, gdybyś nie dotrzymał słowa.
Maurycy przygotował walizę na dzień następny, zebrał notatki, z któremi jechać miał do Vique-sur-Bresne i schował je do pugilaresu wrazi z „kratką“, podług której pisać winien był do kapitana van Broke w razie potrzeby.
Pugilares włożył do torby podróżnej, a potem zasnął w łóżku.
Zostawmy go śpiącego.
Natychmiast po odejściu Maurycego pani Rosier włożyła na głowę kapelusz, zarzuciła na siebie mantylę i wyszła.
O dwadzieścia kroków od domu Aime Joubert zatrzymała niezajętą karetkę i kazała zawieźć się na bulwar św. Marcina pod numer 61.
Tutaj odprawiła karetkę i weszła do domu.
Na środku korytarza zatrzymała się przed drzwiami, włożyła klucz do zamku, otworzyła i weszła do sypialni.
Z sypialni weszła do innego pokoju z ogromnemi szafami.
Otworzyła je.
W szafach znajdował się wielki zbiór najróżnorodniejszych ubiorów kobiecych dla wszystkich stanów.
Były tu i wspaniałe stroję bogatej modnisi i łachmany żebraczek, kaftany przekupek i habity zakonnic.
— Wszystko tak dobrze jest zachowane, jak dawniej — mówiła do siebie pani Rosier — nic się nie zmieniło.
Zamknęła szafy, wróciła do saloniku, oświetlonego ogniem na kominku i przystąpiła do stoliczka, na którym leżał papier różnego formatu, koperty rozmaitej wielkości, kałamarze, pióra, tak różnorodnego koloru itd. itd.
Na stole tym postawiła lampę, usiadła na wygodnem krześle i wyjęła z kieszeni notes, — który jej podarował sędzia śledczy.
W notesie prócz zapisanych uwag i wiadomości z protokółów śledztwa mieściła Się także „kratka“, znaleziona przy tatuowanym mężczyźnie.
— Jutro — rzekła do siebie Aime Joubert — przejrzę raz jeszcze papiery Gibraya. Dziś muszę odczytać notatki i znaleźć klucz do zrozumienia tej kratki, którą mam u siebie.
Wzięła powycinany papierek, rozwinęła go, położyła przed sobą i zaczęła mu się przypatrywać z głęboką uwagą.
Wycinki były podłużne i wszystkie, jednakowej wielkości.
Na rogach widniały czarne punkciki, odbijające od białego papieru.
— Kratka musiała już być używana — rzekła agentka — pióro zawalało rogi wycinków. Muszę poszukać, czy jest tu u mnie poliniowany w kwadraciki papier, jakiego się używa właśnie w takich razach?
Kratka, jaka w tej chwili znajdowała się przed oczami pani Rosier, ma grać dość ważną rolę w opowiadanej przez nas historji.
Dlatego uważamy za potrzebne wytłomaczyć czytelnikom naszym sposób używania kratek, które dozwalają pisać największe tajemnice, pozostające całkiem niezrozumiałemi dla wszystkich, co nie wiedzą, jak dają się one czytać.
Kratka, znaleziona przy trupie tatuowanego mężczyzny, była wielkości ćwiartki papieru listowego.
Powycinane prostokąty, tworzące kratkę, przedstawiały się następująco:
Dodać należy nieodzownie, że kratka miała dwadzieścia takich podłużnych prostokątów.
Pani Rosier położyła ją na ćwiartkę papieru listowego, takiejże wielkości, na brzeg jej linijkę stalową, ażeby papier się nie ruszał, potem zaś w odcinkach kratki napisała słowa następujące:
Podróżny, ręka na temblaku, północ na kolei Północnej, wiezie sto tysięcy franków, nie trzeba, żeby je oddał pod adresem, czekaj na niego.
Napisawszy to agentka zdjęła kratkę i na ćwiartce papieru pozostały wyrazy na pozór oddzielone, bardzo zrozumiałe mające znaczenie.
Kochany przyjacielu, dziś zrana był u mnie nasz Podróżny, jego ręka. w tej chwili na temblaku, wskutek wypadku jaki się zdarzył wczoraj o północy na kolei Północnej, boję się teraz jechać tą koleją. Wiezie weksel na Dom Francuski w Paryżu. Weksel wystawiony na sto tysięcy franków, których jak sądzę nie trzeba zaraz używać na nasze interesa. Jestem zdania, żeby je bezzwłocznie oddał pod właściwym ich adresem, to jest do banku Francuskiego lub Dyskontowego. Czekaj na mnie, a nie na niego w czwartek w przyszłym tygodniu
List był skończony.
Widocznie pani Rosier nie zapomniała swego dawnego zawodu i znała sposób używania „kratek“.
Skończywszy list ten, w którym znaczenie oddzielnych wyrazów zmieniało się bardzo zręcznie, zaniosła ćwiartkę tę w raz z kratką, obiecując sobie dowieść Gibrayowi, że się nie omyliła w przpuszczeniach.
Potem zaczęła bardzo uważnie przeglądać poczynione notatki i namyślać się nad niemi.
O północy wstała z krzesła, zapaliła świeczkę, zagasiła lampę, narzuciła popiołu na ogień i wyszła z mieszkania, drzwi zamknąwszy na klucz.
O wpół do pierwszej wróciła na ulicę Victoire, położyła się spać i zasnęła, myśląc o swym ukochanym Maurycym.
Sen był niespokojny i przez widziadło odurzającej natury kilkakrotnie przerywany.
Obudziła się wcześnie, wstała natychmiast, przebrała się prędko i bardzo skromnie, napiła się czekolady, zjadła parę bułeczek i pojechała na ulicę Meslay.
Aime Joubert, znalazłszy się w mieszkaniu, przeszła wprost do pokoju z kostjumami.
Otworzyła szafę, wybrała habit zakonnicy, zaraz włożyła go na siebie, usiadła przed tualetą, umalowała sobie twarz rozmaitemi kosmetykami jak doświadczona aktorka i tak zmieniła swe rysy, że niepodobna jej było poznać.
Wkrótce po godzinie dziewiątej dzwonek u drzwi oderwał ją od roboty.
Poszła otworzyć. Na progu stał Jodelet i Martel.
Zobaczywszy siostrę z zakonu świętego Wincentego a Paulo, zupełnie im nieznaną, obaj agenci cofnęli się w tył.
— Przepraszamy cię, siostro — niezawodnie się omyliliśmy — odezwał się Jodelet zmieszany.
Agentka uśmiechnęła się.
— Nie, moi przyjaciele, — odparła.
— Nie omyliliście się. Chodźcie.
Aime Joubert zamknęła drzwi i zaprowadziła przybyłych do saloniku.
— Więc razem będziemy pracowali — rzekł Jodelet wesoło.
— Tak, mój przyjacielu. Panowie członkowie sądu i prefektury prosili mnie, ażebym wam dopomogła.
— Czy przynieśliście mi wszystkie nazwiska podróżnych, którzy wyjechali z hotelów dnia następnego po tym, kiedy zbrodnia została spełniona?
— Niepodobieństwem było we wszystkich hotelach obejrzeć książki, gdyż czasu brakło. Ale teraz agenci zajmują się tem bez przerwy, to zaś, co zdałano spisać od godziny siódmej do północy przyniosłem już pani.
— W ilu okręgach obejrzano hotele?
— W ośmiu. A do wieczora zobaczą jeszcze w dwudziestu.
— Dużo już macie nazwisk?
— Ze dwadzieścia najwyżej.
Jodelet podał pani Rosier ich listę.
— Bardzoś dobrze pan uczynił — odrzekła. — Zaczekam na resztę, które proszę panów przynieść mi dzisiaj wieczorem o dziesiątej tutaj.
— Wielu teraz jest recydywistów w więzieniu?
— Około stu dawnych galerników i więźniów.
— Dobrze. Potrzebuję nazwisk, bo chciałabym wiedzieć, czy nie ma między nimi jakich starych moich znajomych.
— O! zapewne się znajdą!
— Bardzo dobrze. Każcie panowie śledzić tych ludzi, żebym jak najprędzej dowiedzieć się mogła o ich zwyczajach.
— To i wszystko na teraz. Muszę iść do prefektury.
— Zatem do wieczora?
— Do wieczora.
Agenci udali się celem wykonania otrzymanego zlecenia.
W pół godziny później Aime Joubert otwierała drzwi od gabinetu naczelnika policji śledczej.
Widząc przed sobą siostrę miłosierdzia, naczelnik zrazu nie poznał agentki i dopiero, gdy się odezwała, wiedział, co ma o tej osobie myśleć.
Minęło dziesięć minut, po upływie których sędzia śledczy i komisarz weszli do gabinetu.
Mniemana siostra miłosierdzia i na nich sprawiła takie samo wrażenie, jak na naczelniku policji śledczej i na agentach.
Potem, wielu komplementami ją obdarzywszy, za osobliwą rzeczywiście umiejętność charakteryzowania się mistrzowskiego. Gibray dodał:
— Zaczniemy od karetki, nieprawdaż?
— Tak, jeśli panowie sobie życzą.
— Karetka jest tutaj na podwórzu — odezwał się naczelnik policji.
— To chodźmy.
Karetka, należąca do Bineta, stała obok wozów więziennych.
Taką zupełnie była i teraz jaką widzieliśmy ją na podwórzu domu przy ulicy Ernestyny.
Aime Joubert rewidowała ją tak długo i szczegółowo, że Gibray zawołał:
— E! kochana pani Rosier! Jużeśmy wszystko oglądali szczegółowo i nic nie znaleźliśmy!
— Źleście panowie szukali! — wykrzyknęła pani Rosier, nachyliwszy się ku podłodze karetki.
Podłoga ta przybita była kilku gwoździami.
Jednego z gwoździ brakowało od niepamiętnych czasów i pozostała niegłęboka szczelina wielkości półfrankówki.
W rozszczepieniu tem leżał jakiś metalowy przedmiot jeszcze lśniący pomimo pokrywającej go warstwy błota.
Aime Joubert zaczęła paznokciami tę rzecz wyjmować.
— Cóż to takiego? — jednogłośnie spytali obecni.
— Mnie się to wydaje bardzo interesującem, a jednak uszło to uwadze panów.
Następnie prawie natychmiast dodała:
— Wyjęłam, zobaczcie panowie i osądźcie sami, czy nie jest to rzeczą dosyć ważną?
Była to spinka od mankieta w oprawie złotej, przedstawiająca podkowę z sześciu maleńkiemi turkusikami zamiast gwoździ.
Jednego turkusika brakowało.
Ta spinka należała nie do ofiary, ale niezawodnie była własnością zabójcy.
— Trzeba odfotografować spinkę i reprodukcję przesłać do wszystkich jubilerów, ale uprzedzić ich zarazem, że chodzi tu jedynie o prostą kradzież.
— Chcecie panowie, ażebym się zajęła sama rozdaniem fotografii spinki?
— Będziemy pani bardzo wdzięczni — rzekł Gibray.
Aime Joubert włożyła spinkę do portmonetki i zamknęła karetkę.
— A teraz — rzekła agentka — jeżeli panowie sobie życzycie pojedziemy na cmentarz Pere Lachaise.
— Jedźmy — odpowiedział sędzia śledczy.
W chwili, kiedy czworo naszych osób działających wyjechało z prefektury, spotkała się z fiakrem karetka.
Hrabia de Gibray spostrzegł w niej hrabiego Iwana i kazał woźnicy przystanąć.
— Hrabia do mnie? — zapytał Gibray.
— Jechałem do pana z prośbą o pozwolenie...
— Jedziemy właśnie na cmentarz — odezwał się sędzia — może się pan przyłączy do nas? Powiem panu potem, czy będę mógł uczynić zadość pańskiemu życzeniu, czy też wszystko musi tam pozostać w obecnym stanie aż do końca śledztwa.
Hrabia wsiadł do swej karetki i kazał woźnicy jechać za fiakrem.
Pogoda była sucha, piękna, mroźna, konie biegły prędko.
U wejścia na cmentarz wszyscy wysiedli z karetek.
Komisarz do spraw sądowych poszedł po dozorcę i ślusarza, Gibray zdjął pieczęcie woskowe, a ślusarz, sprowadzony przez dozorcę, otworzył zamek w drzwiach żelaznych.
Wszystko znajdowało się tu zupełnie w takim stanie, jak w chwili, kiedy odkryto tutaj trupa kobiety, w której agentka poznała angielkę.
Skoro drzwi się obróciły na zawiasach, — Paweł de Gibray skinął zapraszająco na hrabiego, ażeby wszedł pierwszy.
Młodzieniec skłonił się, przestąpił przez próg, zawiesił wianek na haczyku, umyślnie na to wbitym w ścianie, potem ukląkł i twarz ukrywszy w dłoniach, zmówił krótką modlitwę.
Aime Joubert i jej towarzysze podążyli za nim.
Agentka odezwała się potem:
— Pozwól mi pan, że tu dopełnię równie szczegółowych oględzin, jak w karetce Bineta, które tak mi się powiodły.
Gibray, naczelnik policji śledczej, komisarz do spraw sądowych, hrabia Iwan i dozorca osunęli się za próg, ażeby nie przeszkadzać poszukiwaniom agentki.
Ta przestawiła krzesła i podniosła dywan.
Nagle krzyknęła, uklękła i z pośród szpar posadzki podniosła kamyczek niebieski, wielkości siemienia konopnego.
— Co panu znalazła? — skwapliwie spytał Gibray.
— Turkusik, którego brakowało w spince.
— Doprawdy?
— Niech pan zobaczy!
Aime Joubert wstała, wyjęła z portmonetki spinkę i w puste miejsce włożyła turkusik.
— To nam dowodzi, że spinka należy do mordercy — rzekła — zresztą nie wątpiłam o tem. Moje poszukiwania są tu już ukończone — proszę panów, ale czasu, zdaje się, nie straciłam na darmo.
Hrabia Iwan wziął spinkę do ręki i przez binokle przyjrzał się jej ze wszystkich stron.
— To rzecz elegancka i wykwintna — wyrzekł.
— Bardzo wykwintna, a zatem łatwo ją poznać, co czyni przedmiot ten nieoszacowanym — odpowiedziała pani Rosier, chowając tę drobnostkę do portmonetki.
— Czy pan dziś ma czas, panie hrabio, o jedenastej? — dodała.
— Mam.
— To niech pan z łaski swej przyjedzie karetką dziś wieczorem o jedenastej na róg ulicy Meslay i św. Marcina.
— Będę o oznaczonej godzinie we wskazanem miejscu! — odrzekł hrabia Iwan.
Kiedy opuszczono grobowiec, hrabia Iwan odezwał się do Pawła de Gibray:
— Teraz, kiedy pan wszystko widział, czy pozwoli pan na to, o co proszę?
— Nie wiem, dlaczego miałbym panu odmówić — odpowiedział sędzia śledczy.
— Panie dozorco! — dodał — robotnicy, przysłani przez hrabiego, poczynią w grobowcu poprawki, jakie uzna hrabia za stosowne.
— Dziękuję! — odrzekł Iwan i oddalił się.
Reszta pozostałych udała się do kancelarii dozorcy.
Aime Joubert znalazłszy się sama z trzema swymi towarzyszami, wydobyła z pugilaresu list, który napisała w przeddzień i podała go sędziemu śledczemu.
— Niech pan będzie łaskaw przeczytać go głośno — rzekła.
— Co pan widzi w tem?
— Oto list kupiecki, napisany bardzo lichym stylem przez kogoś handlującego.
Aime Joubert się uśmiechnęła.
Wzięła list z rąk Gibraya, rozłożyła go na stole, przyłożyła następnie kratkę do papieru i kilka wiadomych nam słów ukazało się w wycinkach.
— Niech pan teraz czyta — dodała agentka.
Sędzia śledczy nachylił się i przeczytał:
Podróżny, ręka na temblaku, północ na kolei Północnej, wiezie sto tysięcy franków, nie trzeba, żeby je oddał pod adresem, czekaj na niego.
— Rozumiem! — zawołał Paweł de Gibray — złoczyńcy, których istnienie odkryliśmy, niezawodnie posługiwali się tym sposobem, ażeby pisywać do siebie z wszelkiem bezpieczeństwem.
— Teraz wierzę w powodzenie pani, bo pani budzi we mnie nieograniczone zaufanie.
— Wszelkiemi siłami postaram się je usprawiedliwić.
Aime Joubert pożegnała się ze swymi naczelnikami; którzy wrócili następnie do sądu.
Pozostawmy na chwileczkę naczelników sądu, prefektury oraz agentkę, a zajmijmy się innemi działającemi osobami opowiadanego przez nas dramatu.
Symona objęła obowiązki u pani Dubief.
W trzy dni po przybyciu na pensję, energicznie zarządzała robotą szwaczek, z których nie jedna dwa razy starsza była od niej.
Wszystkie słuchały jej z poważaniem i lubiły ją.
W domu przy ulicy Verneuille rozpoczęto już roboty, nieodzowne do przyszłych balów.
Ludwik Bressoles jako budowniczy z powołania doglądał tego przekształcenia w mieszkaniu.
Codziennie także zawoził Marję do Gabrjela Servet i przyjeżdżał po nią w czasie, kiedy się posiedzenie miało kończyć.
Dziewczę spędzało dwie godziny przy ulicy Varennes wraz z malarzem i jego uczniem Albertem de Gibray. Syn sędziego śledczego nie opuścił ani jednej lekcji.
Zapraszamy czytelników do pracowni nazajutrz po pierwszem posiedzeniu.
Wybiła dziesiąta zrana.
Nauczyciel i uczeń byli jeszcze sami. Gabriel rozcierał farby Albert pracował z widocznem roztargnieniem, nad obrazem, przed kilku dniami zaczętym.
Nagle dały się słyszeć na schodach ciężkie kroki dawnego budowniczego i lekkie młodego dziewczęcia.
Gabriel pospieszył na ich spotkanie.
Po przywitaniu i krótkiej rozmowie rzekł wreszcie budowniczy:
— Muszę wstąpić do tapicera, porozumieć się z nim. To trochę długo potrwa, obawiam się więc bardzo, ażeby Marja nie czekała.
— Jeżeli będę musiała na ciebie czekać, to tem lepiej — wesoło odrzekło dziewczę. — W przyjemnem będę towarzystwie i słyszeć będę rozmowę o czem innem, niż o tapetach, meblach, mierzeniu, przegródkach, które trzeba usunąć, o rozszerzeniach drzwi.
— Prawda, kochany artysto — mówił dalej Bressoles — za dwa tygodnie rozpoczynamy przyjęcia, spodziewam się, że uczynisz mi zaszczyt i przyjemność swoją obecnością?
— Przyjmuję z największą przyjemnością.
Marja wyjęła z kieszeni elegancki notesik — oprawny w kość słoniową i wziąwszy ołówek, zawołała:
— Zapiszę pana pierwszego na liście zaproszonych.
Marja zamknęła notesik.
— Chowasz już notes do kieszeni — zawołał Bressoles — a zapomniałaś do nazwiska szanownego mistrza naszego dodać nazwisko pana Alberta de Gibraya! to nie do wybaczenia!
Marja od samego początku rozmowy myślała ciągle o Albercie, ale nie śmiała pierwsza go zaprosić.
— Przepraszam — rzekła — byłam roztargniona, lecz to już naprawione — dodała.
— Mnie pilno odezwał się znowu Bressoles. — Zabierz się więc pan, panie Servet do roboty, a ja tymczasem pobiegnę do tapicera!
Bressoles pocałował córkę w czoło i wyszedł.
— Niech pani będzie łaskawą zacząć pozować — rzekł artysta do Marii.
Posiedzenie rozpoczęto.
Aime Joubert udała się do fotografa i oddała mu spinkę, prosząc, ażeby w jak najkrótszym czasie odfotografował ją w dwustu egzemplarzach.
Następnie powróciła na ulicę Maslay, gdzie jak wiemy, poleciła przyjść Jodeletowi i Martetowi
Obaj nie omieszkali się stawić.
O oznaczonej godzinie przynieśli wyciągi z ksiąg policyjnych hotelowych z wykazami nazwisk podróżnych, którzy wyjechali z Paryża dnia 21 grudnia.
Prócz tego przyniósł Martel nazwiska recydywistów, siedzących w obecnej chwili w więzieniach paryskich.
Wreszcie dowiedział się, gdzie przebywali zwykle Galoubet i Sylwan Cornu.
Jodelet zapytał:
— Dziś nic więcej nie będzie do roboty?
— Nic.
— Co pani zleci na jutro?
— Jutro przyjdź do mnie, panie Jodelecie, o dziewiątej zrana.
— A ja? — spytał Martel
— Niech pan idzie na ulice Montorgueil i w pobliżu hotelu niech pan każe obejrzeć wszystkie mostki uliczne; może zabójca wrzucił pod który swoją broń...
Jutro wieczorem przyjdź pan tu do mnie o szóstej dla zdania sprawy z tych poszukiwań.
— Zrozumiałem.
— Teraz może Pan odejść. Ale niech pan Jodelet zostanie.
— Teraz — rzekła do Jodeleta, usiadłszy znów przy biurku, na którem leżały przyniesione wykazy — przyjrzyjmy się razem nazwiskom podróżnych, którzy opuścili Paryż dnia 21 grudnia.
Wziąwszy papiery, zaczęła je układać.
W pierwszym okręgu znajdowały się tylko dwa nazwiska, komisanta wędrownego, mieszkającego w Lyonie i młodej kobiety z Bourget z dwojgiem dzieci i służącą.
Nad tem nie było co długo myśleć.
Potem przeczytała agentka głośno:
— Hotel Niderlandzki, ulica Garmont. Termitt (Juljusz), właściciel domu, urodził się w Ixelles, Belgijczyk, lat pięćdziesiąt. Przyjechał 8 grudnia, wyjechał 21. Papiery: paszport belgijski, wydany w Brukseli pod datą 5. grudnia.
Aime Joubert, skończywszy czytać, spojrzała na Jodeleta.
— No, w tem nie ma nic szczególnego — rzekł — to stanowczo nic. Przecież ten Juljusz Termitt nie może się tylko dlatego wydawać podejrzanym, że jest Belgijczykiem.
— A mnie to uderza i bardzo nawet — rzekła agentka.
— Dlaczego?
— Dlatego, bo wiem, że złoczyńca, którego podejrzewam, miesiąc temu znajdował się w Brukseli. Stąd wyjechał do Szwajcarji. Zresztą jutro się dowiemy, zanotuj sobie pan nazwisko i resztę i jutro w prefekturze poproś naczelnika policji śledczej, ażeby telegraficznie zapytał jednego z naszych agentów, czy dnia 5. XII wydany został paszport znanemu w Brukseli właścicielowi domu Juliuszowi Termitt i żądaj odpowiedzi również drogą telegraficzną.
Jodelet wypisał z wykazu wszystko, co dotyczyło Juljusza Termitt.
— Czy będziemy czytali dalej? — spytał.
— Nie. Skończę to sama. Potrzeba koniecznie, ażeby depeszę wyprawioną została jutro zrana, jeżeli teraz już za późno.
— Pójdę czemprędzej.
Wziął za kapelusz i wyszedł.
Aime Joubert znów się zajęła przeglądaniem wykazów.
Nic podejrzanego jeszcze nie znalazła, gdy do drzwi ktoś zapukał.
Agentka wstała, ażeby otworzyć.
Na progu znajdował się hrabia i agent policyjny.
Aime Joubert wprowadziła Rosjanina do pokoju, a Jodelet tym czasem zbiegł ze schodów, udając się do prefektury.
— Powiedziałam już — rzekła agentka — powiedziałam i powtarzam, że podejrzewam Piotra Lartigues o przyczynienie się do podwójnej zbrodni na cmentarzu Pere Lachaise i ulicy Montorgueli.
Pan może mi wiadomości dostarczyć, prawdopodobnie opisano panu dokładnie, jak wyglądał człowiek, który w Berlinie podawał się za France Muellera, poddanego szwajcarskiego, a w Szwajcarii podpisał się zuchwale własnem nazwiskiem Piotra Lartiguesa.
— Z łatwością. Rysopis Franca Muellera w Berlinie i Lartiguesa w Genewie zupełnie jest jednakowy. Obaj mieli około pięćdziesięciu lat, — wzrost średni, rysy regularne, nos zlekka orli, ruchy dość niepewne i odznaczał się namiętnością do gry i dobrego jedzenia. Taki mi dano rysopis fizyczny i moralny.
— To on! to on! — zawołała Aime Joubert — portret zupełnie podobny. Mówiono panu co o włosach?
— Tak, włosy miał kędzierzawe, tylko że ciemne, ale przez dwadzieścia pięć lat mogły posiwieć.
— I powiada pan, że w Brukseli stracił pan jego ślad?
— Tak, w hotelu, gdzie zapisany był pod nazwiskiem Williamsa Tompsona.
— A rysopis jego jaki wtedy był?
— Taki, jak i poprzedni.
— To więc zawsze nasz Lartigues. Mówił on kilku językami. Nie wiem dlaczego, ale jakiś instynkt uprzedza mnie, że Thompson to Juliusz Termitt z hotelu Niderlandzkiego.
Potrzeba, aby pan bywał w domach gry i sam był tam bardzo czynnym.
— W jakim celu?
— Aby spotkać Piotra Lartiguesa.
— Alboż on tam będzie?
— Niezawodnie, zawsze był szulerem, a i teraz odznacza się namiętnością do gry. Lartigues nie może być przyjmowany w klubach — uczęszcza więc do domów gry. Być może, iż w tych zakładach pokątnych spotka pan i mnie: jeżeli mnie pan pozna. — czego, nie jestem pewna, nie powinieneś nawet okazać po sobie, żeśmy się kiedykolwiek widzieli.
— Będę o tem pamiętał i żadnej nieostrożności nie popełnię.
— Dziś nie mam już o niczem więcej z panem, do mówienia odprowadzę pana do karety.
zaproponował jej, że ją do domu odwiezie.
Nie przystała na to, zawołała dorożkę i pojechała na ulicę Victoire.
Nazajutrz o dziesiątej zrana przyjechała na ulicę Meslay.
Jodelet przyszedł też do niej niebawem.
Kostjum i powierzchowność agenta zupełnie się zmieniły od wczorajszego wieczora.
Teraz podobnym był do ospałego Belgijczyka, namiętnego amatora piwa.
— Domyśliłem się dokąd chce mnie pani z sobą zabrać — rzekł agent — i uważałem za korzystne wleźć w skórę belgijską.
Aime Joubert udała się do pokoju, który możemy nazwać garderobą.
Za dziesięć minut wyszła stąd jako Belgijka od stóp do głowy, trzymając w ręce podróżną torbę.
Stanowiła z Jodeletem taką dobraną parę, że niktby im nie mógł zaprzeczyć pochodzenia belgijskiego.
W dwadzieścia minut później mniemani Belgijczycy wysiedli z dorożki przed bramą Hotelu Niderlandzkiego przy ulicy Gramont.
Jodelet i Aime Joubert weszli do hotelu.
Na ich spotkanie wyszedł służący i zapytał:
— Zapewne chcą państwo zająć numer?
— Tak... tak... na kilka dni — odrzekła Aime Joubert.
Ale chcielibyśmy się wprzód dowiedzieć, — czy tu stoi nasz przyjaciel, który wskazał nam pański hotel, gdzie sam ma jeszcze mieszkać.
— A jak się nazywa? — Juliusz Termitt.
— Pan Termitt, właściciel domu w Brukseli z siwemi kędzierzawemi włosami, przez które starszym się wydaje, niżli jest.
— Tak, to portret naszego przyjaciela, jak dwie krople wody. Jest tutaj jeszcze?
— Nie. Pan Termitt już nas opuścił. Odjechał.
— Kiedy?
— Przed czterema dniami.
— Napewno przed czterema dniami.
— Może przed pięciu, napewno nie pamiętam, ale mogę państwu powiedzieć dokładnie — zajrzawszy do książki.
— Czy nie wrócił do Brukseli?
— O nie!
— Skądże wiecie o tem?
— Sprowadzałem mu karetkę i najął ją na kolei lyońska.
Jodelet i pani Rosier bystro spojrzeli na siebie.
— O, co za szkoda! co za szkoda! — wykrzyknęła agentka płaczliwie. Takeśmy się spodziewali go tu zastać. Mówił nam, że przynajmniej z miesiąc zabawi w Paryżu.
— Rzeczywiście miał pobyć bardzo długo, bo najął numer z wszelkiemi wygodami — rzekł służący, — ale przyszło do niego dwóch mężczyzn, którym wskazałem jego numer i tegoż dnia postanowił odjechać.
— Dwóch mężczyzn — to zapewne ich znajomi, jeżeli to jego przyjaciele — podchwyciła Aime Joubert.
— Nie wiem — odparł służący — nigdy ich przedtem nie widziałem. Był to opat i jakiś młody człowiek.
— Opat — powtórzył Jodelet.
— No wiesz, to jego kuzyn, opat Gulden, proboszcz z ulicy Edvuermoisse — przerwała Aime Joubert, która uważała za rzecz niezręczną okazywać jakiekolwiekbądź zdziwienie.
Mówiła dalej:
— A drugim gościem był młody blondyn, nieprawdaż?
— Tego nie mogę pani powiedzieć; na schodach było ciemno, nie mogłem mu się przypatrzeć, a on tak prędko wbiegł na górę do numeru 17, gdzie mieszkał p. Juliusz Termitt.
— Czy numer ten obecnie wolny?
— Wolny.
— No, to go weźmiemy.
Służący wszedł do kantoru po klucz i mniemanych Belgijczyków zaprowadził na drugie piętro, gdzie znajdował się numer w którym przed dwunastu dniami znajdował się Piotr Lartigues.
Skoro się drzwi za nimi zamknęły, Aime Joubert rzuciła się do biurka i obejrzała wszystkie szufladki.
— Bierz pan ze mnie przykład, panie Jodelet — odezwała się agentka najszczegółowszą odbądźmy rewizję. Trzeba zobaczyć, czy nie zostawiono tu przypadkiem czego ciekawego.
Poszukiwania, pomimo ich całej gorliwości, nie przyniosły żadnego rezultatu. Wszystkie szuflady i wszystkie szafy były zupełnie puste.
— Czy pani przekonana, że ten Juliusz Termitt jest owym człowiekiem, którego pani podejrzewa?
— Tak, zupełnie tak sądzić mogę z tego, jak go opisał służący.
— No, Juljusz Termitt wymknął się nam z pomiędzy palców.
— Rzeczy jego zawieziono na kolej lyońską.
Aime Joubert roześmiała się.
— Stara sztuka, kochany Jodelet — odrzekła — zapewne zawiózł tam rzeczy, a w godzinę później przyjechał po nie i zabrał.
— To prawda.
— Bądź pan spokojny, przekonamy się o tem. Teraz możemy stąd wędrować. Pobyt nasz w hotelu Niderlandzkim nie bez korzyści, bo otrzymałam dowód, że Juljusz Termitt ma wspólników.
Pani Rosier odniosła do kantoru klucz i dała zdziwionemu służącemu dziesięciofrankówkę.
— Jedziemy na kolej po rzeczy — powiedziała — za godzinę wrócimy.
O sto kroków od hotelu Aime Joubert odezwała się do Jodeleta:
— Teraz musimy się rozstać.
— Jaką mi pani da robotę?
— Pójdzie pan do konsulatu belgijskiego i dowie się pan, czy istotnie wizowany był przed dwunastu dniami paszport na imię Juljusza Termitt, a ja tymczasem postaram się odnaleźć ślady tego łotra. O szóstej wieczorem zobaczymy się na ulicy Meslay.
Jodelet oddalił się szybkim krokiem, a pani Rosier, wsiadłszy do dorożki, kazała się zawieźć na kolej lyońską i wprost poszła tam — gdzie się oddaje rzeczy.
Nic to jednak nie pomogło.
Przez dzień setki biletów wydawane są na pakunki, a nikt nie zapisuje nazwisk i nie zwraca uwagi na podróżnych.
Aime Joubert nie mogła powziąć żadnej wiadomości.
Było to dla agentki dotkliwą porażką.
Aime zwiesiwszy głowę, udała się do prefektury, gdzie oznajmiła naczelnikowi policji śledczej o swych poszukiwaniach i niepowodzeniu.
— Mojem zdaniem, kochana pani Joubert — odezwał się naczelnik policji śledczej — bardzo uważnie jej wysłuchawszy — należałoby szukać w innym kierunku.
— Dlaczego?
— Bo nic nie dowodzi, ażeby ten Juljusz Termitt był Piotrem Lartigues.
— O! to niezawodnie on! — zawołała pani Rosier. — Odpowiedź z Brukseli będzie dla nas dowodem. Straciłam jego ślad, ale muszę go odnaleźć. Inaczej nie byłabym „Kociem okiem“.
— Przekonana pani jesteś, że Lartigues — jeżeli to on ukrywa się pod imieniem Juljusza Termitta — nie odjechał z Paryża koleją lyońską dnia 21 grudnia?
— Stanowczo jestem o tem przekonaną. Jakąbądź łotr w tej sprawie odgrywa rolę, musi go ona bardzo obchodzić. Nie przypuszczam, ażeby się z Paryża wydalił.
W tejże chwili do gabinetu przyniesiono telegram.
— A to zapewne odpowiedź, której oczekujemy — odezwał się naczelnik policji śledczej — to niezawodnie od naszego agenta brukselskiego.
— Prawdopodobnie — wtrąciła pani Rosier — musiał czasu nie tracić. Niech pan naczelnik przeczyta.
— I cóż? — spytała pani Rosier, a głos jej drżał z niecierpliwości.
Naczelnik policji rozpieczętował kopertę i czytał głośno:
„Żadnego paszportu nie wydano w Brukseli na imię Juliusz Termitt. Musi to być osoba zmyślona, bo podaje się za właściciela domu w Brukseli, gdy tu wcale takiego niema. Paszport jest więc sfałszowany“.
— Miałaś pani słuszność! — dodał naczelnik policji.
— Co pani teraz pocznie?
— Jeszcze nie wiem. Myśli me pracują. Staram się znaleźć sposób — rozważam... kombinuję. Ale przyjdzie natchnienie i przysięgam panu, że celu dosięgnę.
Agentka pożegnała się i wstąpiła potem do fotografa prefektury.
Tu gotowych już było sto sztuk fotografii spinki od mankiet.
Aime Joubert kazała je natychmiast odesłać do naczelnika policji, ażeby następnie rozdane zostały pomiędzy jubilerów paryskich.
Niezawodnie który z nich pozna tę spinkę i będzie mógł udzielić wiadomości, komu ją sprzedał.
Zbliżała się chwila oznaczonego widzenia się z Jodelełem i Martelem.
Obaj agenci byli punktualni. Z uderzeniem godziny szóstej na zegarze miejskim zjawili się na ulicy Meslay razem choć z przeciwnych stron.
Jodelet był po wiadomości w konsulacie belgijskim.
Paszport na imię Juljusza Termitt wizowany był dnia 8 grudnia — widocznie podrobiony, gdyż nie mógł być wydany w Brukseli, — gdzie wcale nie znano Juliusza Termitt.
Z kolei Martel zdał sprawozdanie z powierzonego mu zlecenie.
Z pustemi wrócił rękami.
W kanale na ulicy Montorgueil poczyniono najstaranniejsze poszukiwania — ale daremnie. — Nie znaleziono nic.
Obaj agenci, będąc zdania, że wszystko jak najgorzej idzie, nie patrzeli na agentkę, ani nawet na siebie.
Pani Rosier wstała.
— Do jutra, moi panowie — rzekła. — W prefekturze o tej godzinie, kiedy przypada zdawanie raportu.
Co się stało z Maurycym tymczasem, kiedy pani Rosier — matka jego zawzięcie śledziła mordercę i jego wspólników.
Wstawszy wcześnie rano w dniu oznaczonym dla odjazdu, zapakował rzeczy w walizę, poszedł do restauracji w pobliżu prefektury, — gdzie miał dostać kopję metryki Symony.
O godzinie 9-tej dobrze się najadłszy, zjawił się w prefekturze, gdzie mu wydano ów dokument, należycie poświadczony przez władzę.
Opuściwszy Paryż w południe, Maurycy przybył do Joigny o trzeciej.
Starodawna kurierka czekała na podróżnych.
Landarą tą przyjechał o piątej do Vique-sur-Bresoe, gdzie stanął w hotelu „Pod koniem“.
Umywszy sobie twarz i ręce, Maurycy zeszedł na dół ze swego numeru i w kuchni hotelowej zastał właścicielkę, wdowę Huirot.
— Myślę o pańskim obiedzie — rzekła. — Na dworze chłodno. Czy chce pan jeść obiad w małej salce, czy mam panu nakryć tutaj w kuchni przed ogniem na kominie?
— Zjem tutaj obiad — odrzekł. — Dobrze mi będzie przy ogniu.
Służąca nakryła niewielki stolik.
Wdowa Huiret spytała na pozór od niechcenia:
— Zapewne pan pierwszy raz jest w tych stronach. Jeszcze nie miałam przyjemności nigdy pana tu widzieć. Podróżuje pan dla przyjemności.
— Niezupełnie.
— To zapewne dla interesów?
— Tak, i może będę mógł powziąć od pani jaką potrzebną dla mnie wiadomość.
— Czy pani w Vique-sur-Bresne lub okolicy nie zna niejakiej pani Charvais?
— Charyais? — powtórzyła wdowa. — Tu mamy wielu Charvais. Nawet jedni z nich są moi krewni. Tylko o których pan mówi?
— Kiedy nie wiem o których. Wyborny rosół.
— Bardzo mi przyjemnie, że panu smakuje. Jeżeli pan wie, jak na imię tej Charvais, o którą pan pyta, to może będę wiedziała.
— Klaudyna jej na imię.
— Ta, co dzieci brała na wychowanie?
— Właśnie.
— To bardzo porządna kobieta. Wszyscy Charvais są porządni. Widywałam ją codziennie, kiedy jeszcze mieszkała w Vique-sur-Bresne.
— Więc tu już nie mieszka? — spytał Maurycy pośpiesznie.
— Lat temu już pięć wyprowadziła się stąd po śmierci jej męża — A teraz gdzie mieszka?
— O, niedaleko stąd, w wiosce Puisy.
— Mniej więcej — jak daleko, stąd?
— Około pięciu kilometrów. W trzy kwadranse można tam zajść. Czy pan nie przyjechał czasem po to, aby jej oddać dziecko na wychowanie? Ma ona i w Vique i w Puisy, gdzie mieszka, domek i kawał gruntu, a do wszystkiego tego doszła w uczciwy sposób. Klaudyna kobieta porządna jedno jej tylko szkodzi.
— Cóż takiego?
— Córkę ma ladacznicę w Paryżu i od czasu śmierci nieboszczyka Charvais żadnych o niej nie dostała wiadomości.
— Przykra to rzecz naturalnie — odparł Maurycy — ale temu przecie niewinna pani Charvais.
Zjawiło się kilka gości i rozmowa została przerwana ku wielkiemu zadowoleniu Maurycego, który już nie miał o co więcej się dowiadywać.
Zjadłszy obiad i napiwszy się kawy z trzema kieliszkami likieru, wypalił cygaro i poszedł spać.
Nazajutrz już o dziewiątej zrana był na nogach. Obfite spożywszy śniadanie i znowu uraczywszy się winem, które mu doskonale smakowało, wyszedł z hotelu i wypytał o drogę, prowadzącą do Puisy.
W trzy kwadranse też przybył do wsi a raczej do miasteczka, gdzie mieszkała Klaudyna Charvais. Spostrzegłszy jakiegoś człowieka przed domem Maurycy podszedł do niego i zapytał:
— Czy może mi pan powiedzieć, gdzie mieszka pani Klaudyna Charvais?
— Na samym końcu miasteczka — odpowiedział tenże. Pójdzie pan prosto. Jak pan zobaczy na lewo dom, przed którym rosną cztery orzechy, niech pan tam wejdzie, bo tam właśnie mieszka Klaudyna Charvais.
— Dziękuję panu.
W dziesięć minut później znalazł się młodzieniec przed dworkiem z drzewami orzechowemi.
Poszedł do sieni i z lekka zapukał do drzwi.
— Proszę wejść — zawołał ktoś z wewnątrz.
Przed kominkiem taczało się na podłodze dwoje tłustych dzieciaków pod okiem kobiety pięćdziesięcioletniej i młodej szesnastoletniej dziewczyny, przedstawiającej typ skończonej brzydoty.
— Mam z panią do pomówienia o bardzo ważnej rzeczy, ale chciałbym sam na sam.
Spojrzała na przybysza z pewnem niedowierzaniem.
Ponieważ jednak wyglądał przyzwoicie, ubrany był elegancko, niedługo się wahała i rzekła do służącej:
— Genowefo, weź dzieci, idź do Marcina Girard i powiedz mu, że jeśli jutro piec będzie, przyślemy mu chleb do pieczenia.
Zamiast odpowiedzi, służąca coś mruknęła i odeszła z dziećmi.
— Mówił pan, że chce ze mną pomówić o jakiejś ważnej rzeczy.
— Tak.
— O cóż chodzi?
— O dziecko, które pani powierzone było. Pożądanem byłoby wiedzieć, co się stało z tem dzieckiem.
— O dziecku, które mi powierzono — powtórzyła Klaudyna. — To chyba nie wiele wiem. Tyle ich miałam... Trzeba, ażeby pan naprzód powiedział, które....
— Chodzi mi o dziewczynę, która miała na imię Symona.
— Symona! — zawołała Klaudyna. — Mówi pan o Symonie: O tem małżeństwie, które przyniesiono do mnie wśród okropnej niepogody wieczorem 17 listopada roku 1854?
Twarz gościa zajaśniała radością.
— Widzę, że pani ma dobrą pamięć, winszuję tego pani — odrzekł z uśmiechem. — Rzeczywiście 17. listopada roku 1854 wieczorem przyniesiono pani małą Symonę, trzy dni mającą dopiero i oddano ją pani wraz z sumą trzydziestu tysięcy franków.
— Tak było to 17. listopada — odezwała się głosem, w którym starała się zachować spokój.
— Pamiętam tak dobrze — jakby się to stało onegdaj.
— Przyszedłem zapytać panią — odezwał się — co się stało z Symoną?
— O! — odrzekła Klaudyna Charvais. — Już od pięciu lat nic o niej nie wiem.
— Jakto? — wykrzyknął młodzieniec z nagłym niepokojem. — Jakto? Czyżeś pani jej nie zatrzymała przy sobie?
— Nie.
— Ależ przecie dano pani trzydzieści tysięcy franków na jej wychowanie. Za taką sumę można ją było nauczyć rzemiosła jakiego i dać jej gospodarstwo choćby skromne.
— Że dobrze ją wychowano, za to mogę panu ręczyć. Umie czytać, pisać i rachować, jak rejent w Vique-sur-Bresne, nauczono ją szyć, i szwaczką jest, a jaką ani pan sobie wyobrazić nie może.
Ale kto tam da radę z młodemi.
Usłyszawszy od tutejszych dziewcząt, które bywały w Paryżu, że tam wszystko jak najpiękniej i że kto tam raz pojedzie, ten chciałby do końca życia tam pozostać. Dojechała razem z moją córką, a jej mleczną siostrą.
— Słowem Symona porzuciła panią?
— Tak! i to nas bardzo zmartwiło.
— Dlaczego ją pani puściłaś?
— A jakże ją miałam trzymać! przecie nie jesteśmy jej matką, żadnego prawa nie miałam do niej!
— Czy przynajmniej dała jej pani pieniądze?
— Pieniędzy! Jakich pieniędzy? Siedmnastoletnia dziewczyna je, pije, ubiera się przecie, z trzydziestu tysięcy franków nic nie zostało — jeszcześmy ze swoich dołożyli.
— Później o tem pomówimy. Najprzód niech mi pani odpowie, czy Symona jest w Paryżu?
— Tak. Odjechała, już będzie temu półszósta roku, na pół roku przed śmiercią mego biednego męża.
— A wie pani, co porabia w Paryżu?
— Wiedziałam od mej córki, jeszcze kilka miesięcy temu, prawie przed rokiem. Ale od tego czasu nie mam o niej wiadomości. Córka pogniewała się z Symoną i przestały się widywać.
— Więc pani nie wie, co się z nią teraz dzieje?
Pani Charvais pokiwała głową.
— Nawet gdzie mieszka? — pytał dalej młody człowiek.
— Nic a nic nie wiem.
— Lecz przecie mogłaby pani o tem wiedzieć?
— A skąd?
— Od córki! Ona jest w Paryżu. Niech pani do niej napisze i przyśle pani adres.
Klaudyna Charvais wybuchła płaczem.
— Moja córka — wyjąkała przez łzy mocno wzruszona Klaudyna. — Nie wiem, gdzie ona teraz i co z nią się dzieje. Syn naszego rejenta, panicz, lubiący pohulać za pieniążki ojcowskie, opowiadał mi, że jak był w Paryżu, spotkał moją córkę w wielkiej cukierni na bulwarze. Nie nazywają już jej Joasią, ale Oktawją, piękną Oktawją.
Maurycy podskoczył na stołku.
— Oktawją! piękną Oktawją! Czy syn rejenta słyszał dobrze.
— Tak mówił.
— I nie omylił się? Może to nie była pani córka?
— O nie, nie mógł się omylić! Zna Joasię od dziecka i na kilka dni przed wyjazdem do Paryża widział u nas jej fotografię, którą przysłała razem z fotografią jej siostry mlecznej, Symony.
Mam u siebie fotografię. Chociaż córka nie zasługuje, ażebym ją kochała, zachowam na zawsze jej fotografię, ale trzymam ją w kuferku; wstydziłabym się ją powiesić na ścianie.
— Może mi ją pani pokazać? — zapytał Maurycy.
— Pocóż mam przed panem kryć, kiedy o wszystkiem panu mówię?
Klaudyna wyjęła z kuferka pugilares skórzany, w pugilaresie zaczęła szukać fotografii.
Maurycy bardzo był uradowany, czego oczywiście nie chciał po sobie pokazać.
Czy ta Joasia, córka Klaudyny Charvais, istotnie jest Oktawją, jego kochanką?
Wyjaśni to fotografia.
Klaudyna wyjęła z kuferka puligares skórzany, z puligaresu kopertę, zawierającą dwie fotografie, potem znów zapłakała, patrząc na rysy swej córki.
Maurycy wziął fotografię, którą mu podała Klaudyna.
Była to fotografja wykonana doskonale w jednym z najlepszych zakładów paryskich.
Od pierwszego rzutu oka poznał swą przyjaciółkę.
— To ona — pomyślał — wszystko idzie jak najlepiej.
— A druga fotografja, to Symony?
— Tak!
— Proszę! Chociaż Symona też nie brzydka, to do Joasi przecież jej porównać nie można.
— Pomoże mi ona w poszukiwaniach, które mam przedsiębrać dla odnalezienia Symony, której adresu w Paryżu nie może mi pani wskazać. Zatem niech mi pani odda tę fotografię, dla ułatwienia mi starań, do których zniewala mnie pani niedbalstwo. Gdybyś pani lepiej pilnowała Symony, nie potrzebowałbym jej teraz szukać.
Rozkazujący i dumny ton głosu przestraszył panią Charvais.
— I sądzi pan, że z tą fotografią może się pan dowiedzieć, co się stało z Symoną? — spytała ulegle.
— Mam nadzieję, a nawet pewny, jestem.
— To może i ja za pomocą drugiej fotografii odnajdę Joasię?
— A dlaczegożby nie?
— E! ale Paryż taki wielki!
— To prawda! Ale jeśli się ma fotografię, to znowu nie tak trudno odszukać.
— No, weź pan fotografię, a może kiedy pan do mnie napisze, że mi ona przebacza, żem pozwoliła memu nieboszczykowi mężowi puścić ją do Paryża.
— To znaczy, że się teraz pani przyznajesz, iż źle postąpiłaś.
— Nie ja, tylko mój nieboszczyk.
— Wie pani o tem, że pani odpowiedzialną jest za to dziewczę, bo pani zapłacono za to, ażeby jej pilnowała.
— Wszystkiemu winne te pieniądze. Nieboszczyk mój bał się — ażeby od niego nie zażądano rachunku.
Pamiętaj pani, że mam prawo żądać rachunku z trzydziestu tysięcy, które państwu dano przed dwudziestu laty, że mogę się domagać wiadomości, jak pani postępowała z Symoną? Jeśli sam jej nie odnajdę, panią zmuszę do odszukania dziewczęcia, które pani powierzono! Tymczasowo sam działać będę. Teraz nawet nie będę się zajmował pieniędzmi, za które, jak przekonany jestem, kupiliście dom i grunt. Ale pod jednym tylko to uczynię warunkiem.
— Pod jakim? — spytała Klaudyna, składając ręce.
— Pod takim, że nie powiesz pani nikomu nigdy, co było powodem mej bytności. Słyszysz pani nikomu!
— O! przysięgam, że będę panu posłuszną! — wykrzyknęła Klaudyna Charvais.
— Więc jeżeli panią kto spyta, po co tu byłem co pani powiesz?
— Powiem, że chciałeś mi pan oddać dziecko lecz, że mam już dwoje, więc nie przyjęłam.
— Dobrze, takie objaśnienie wystarczy. Nie szukaj pani innego.
— Mogę panu dać adres tych państwa, u których służyła moja córka.
Rozpatrzywszy się tam, może się pan dowie, gdzie znajduje się teraz, a kiedy ją pan odszuka, może pan odszuka i Symonę... wtedy...
Maurycy z łatwością odgadł myśl wdowy.
— A wtedy — przerwał — będę mógł napisać, — co się stało z córką pani Joasią, która wyszła na „piękną Oktawię“.
Wróciwszy do kufra, wzięła znowu pugilares z którego wydobyła już fotografie i wyjęta z niego kilka listów, które podała Maurycemu mówiąc:
— To są listy, niech pan z łaski swej przeczyta, ja czytać nie umiem. W jednym z nich jest adres.
Młodzieniec wziął machinalnie pierwszy list i przeczytał datę:
15 marca r. 1873.
— Czy ten?
— Tak, to ostatni. Musi tam być adres.
Gdy doszedł do końca drugiej stronicy, ogarnęło go niezmierne zdziwienie.
— Znalazł pan? — spytała Klaudyna.
— Tak — odpowiedział wciąż jeszcze wlepiając oczy w ostatnie wiersze listu.
— Niech mi pan to przeczyta, to powiem, czy to samo?
Maurycy przeczytał:
— Kochana mamo, możesz pisać do mnie pod nowym adresem — u pana Ludwika Bressoles ulica Verneuille nr. 25.
— Tak, to właśnie — odrzekła Charvais.
Łatwo sobie wyobrazić zdumienie Maurycego na tę niespodziankę.
Przyjechał do Vique-sur-Bresne, dla szukania Symony, której tam jednak nie znalazł a szczególnym trafem, choć napozór dość naturalnym, powziął wiadomość, o pozyskanie której daremnie się starał w Paryżu.
Wycieczka dała mu świetne rezultaty.
Napotkał ślad jednej ze spadkobierczyń, Armanda Dharvilla, której dziedzictwo, składające się z dwunastu milionów, należeć będzie do niego i wspólników, jeśli obie sukcesorki nie dożyją dnia przeznaczonego na podział zapisanego testamentem mienia.
W tejże chwili, służąca powróciła z dzieciakami.
Maurycy pożegnał Klaudynę, znowu jej obiecawszy, że ją niezawodnie zawiadomi o rezultacie swych poszukiwań.
W trzy godziny w Joign wsiadł na poda do Paryża.
Ulica Fossees-Saint Victoire należy do tych, które jeszcze niezupełnie przekształcono.
I teraz jeszcze w Starym Paryżu znaleźć można takie domy.
Na parterze jednej z wiekowych kamienic istnieje szynczek, z nizkim sufitem i zczerniałemi ścianami.
Szynk ten składa się z trzech pokoi.
W pierwszym gdzie mieści się bufet — siaduje gospodarz Wincenty Belavoine, przezwany wujaszkiem zrzędą, za swój miły charakter.
W trzecim pokoju nareszcie dwa tylko stoły podpierały ściany, na których były nawet obicia.
Tu się zbierali „goście z szykiem“, mający więcej groszy i nie chcący się o „prostych“ ludzi ocierać.
Pokój ten, zwał się „gabinetem ministrów“.
Gaz oświetlał każdą izbę, ale bardzo słabo, gdyż wujaszek „Zrzęda“ człowiek oszczędny i ponury do połowy tylko wypuszczał światło.
W chwili, gdy wprowadzamy czytelnika do szynku pod godłem „Doskonała wódka“, mogła być godzina ósma wieczorem.
Wszystkie stoły obsiedli goście rozmaitego gatunku: słomiankarze, gałganiarze, handlarze starzyzny, grajkowie uliczni obojga płci, wogóle klienci z małemi zasobami pieniędzy, a z ogromnym apetytem.
Ratowały ich jednak bardzo niskie ceny u wujaszka Zrzędy.
Przy drugim stole trzech ludzi raczyło się skromniej, rozmawiając z dwoma sąsiadami.
Rozmowa toczyła się nad zbrodnią na cmentarzu Pere Lachaise i czyniono rozmaite przypuszczenia, uzupełniając w ten sposób brak wiadomości w gazetach, które nie otrzymując z prefektury żadnych informacyj, milczały roztropnie.
Dwaj goście — spożywający sutą ucztę, nie całkiem są nieznani czytelnikom naszym, którzy z łatwością w nich poznają nierozłącznych Galoubeta i Sylwana Cornu.
Wódka wujaszka Zrzędy rozwiązała im języki i chociaż powciągali się do niektórych szczegółów, głośno się odzywali z dziwacznemi zdaniami.
Po chwili otworzyła drzwi kobieta lat pięćdziesięciu, w ciepłym kapturku, w starym szalu, którego końce spadały na perkalikową suknię, w półbucikach z ogromnemu podeszwami i z pękiem związanych ubrań na plecach, co wskazywało jej zawód.
— Gołąbki moje, czy macie tu jeszcze miejsce dla damy? — spytała ochrypłym głosem.
— Tam już wszystkie miejsca zajęte.
— A jakże, matko, — odrzekł uprzejmie jeden z trzech razem siedzących. — Chodźcie, płeć piękna zawsze pożądana, a wy jesteście jej przedstawicielką, nie mówiąc już o tem, że macie jakąś paltocinę, którą odstąpicie mi niedrogo — skorzystamy z tego, ażeby ubić targ.
— Ustąpię ci mój tłusty gołąbku — odpowiedziała ze śmiechem tandeciarka. — Wyglądasz mi na dobrego chłopca, zrób mi miejsce przy sobie po lewej stronie obok serca.
Obróciwszy się w stronę, gdzie mieściła się kuchnia, handlarka syknęła ochrypłym głosem:
— Dajcie mi jajecznicy i potrawkę z kartoflami.
Wydawszy to zlecenie, zamknęła drzwi i usiadła na miejscu, gdzie ustąpił jej gość, nazwany przez nią dobrym chłopcem.
Był to chudy chłop, lat dwudziestu czterech czy pięciu, z bladą twarzą i oczami zapadłemi, ciemną okrążonemi obwódką.
Suchy kaszel pozwalał go zaliczyć do suchotników bez nadziei.
Dwa lata odsiedział on niedawno w głównym więzieniu w Poisy.
Przynieśli jajecznicę, potrawkę, chleba za sześć cent i wódkę w glinianym garnku.
Rozmawiając i sadowiąc się, spojrzała na Galoubeta i Sylwana Cornu, którzy kończyli królika i wychylali już czwarty kieliszek.
— To oni są — pomyślała sobie — poznaję ich dobrze.
Ze swej strony czytelnicy nasi, jeżeli nie poznali, to przynajmniej odgadli Aime Joubert.
Nalała sobie wódki, trąciła się z trzema sąsiadami, od razu wypiła wstrętny trunek, wcale się nie skrzywiwszy i odważnie zabrała się do postawionego przed nią jedzenia.
— Apetyt macie wyborny odezwał się jeden z jedzących obiad.
— Gdzie tam, moje dzieci! — odparła — Dotąd nic nie miałam w ustach od godziny dziewiątej, ani jednej wolnej chwili.
— To handelek więc tak dobrze idzie?
— Gdzie tam! nawet mówić nie warto. Kiepsko, bardzo kiepsko! Cały garnitur za trzydzieści pięć franków, a nawet taniej i to z prawdziwego sukna. Ciężkie czasy, ciężkie czasy.
— A nowe rzeczy kupujecie? — spytał Sylwan Cornu.
Kupuję wszystkie rzeczy z garderoby — rzekła mniemana handlarka, mając usta napchane jedzeniem — ze mnie dobra kobieta, moje dzieci, i się nie pytam, od którego krawca to pochodzi, bylebym mogła sprzedać.
— No — rzekł Galoubet — to może co zaraz urządzimy.
— Jak panowie chcecie — spokojnie odpowiedziała Joubert. — Wasze zdrowie!
Spełniwszy toast, agentka wyjęła z kieszeni „Petit Journal“ i rozłożyła go przed sobą.
— Ho! ho! matko! — odezwał się ze śmiechem jeden z trzech sąsiadów — widocznie sprzykrzyła się wam robota z nami i wolicie gazety.
— Więc lubicie, matko, czytać o zawikłanych wypadkach? — spytał jeden z jedzących.
— I jak jeszcze.
— To zapewne czytaliście także o tem, co się stało na cmentarzu Pere Lachaise?
Mniemana tandeciarka powściągnęła mimowolnie wzruszenie, a oczy jej zaświeciły się z radości.
— O, moje dzieci! — rzekła, załamując ręce i udając przerażoną — to ci wypadek, aż skóra marznie, gdy o tem pomyśleć. Wystawcie sobie: mężczyzna i kobieta! oboje prawie o jednym czasie, w grobowcu i w karecie! Ho, ten, co to zrobił, to nielada majsterek!
— A jednak złapał się! — wtrącił suchotnik.
— Złapał się! — powtórzyła agentka, patrząc na Galoubeta i Sylwana Cornu.
— Złapałby się dopiero wtedy, gdyby go schwytano.
— E, to go nie minie, zobaczycie! — odezwał się Galoubet.
— Jakże go mają złapać? — podchwyciła pani Rosier.
— Niechaj tylko poznają którego z trupów w Mordze, zaraz to ich na ślad naprowadzi.
— Mnie mówiono — żywo wtrąciła Aime Joubert — że mężczyznę w Mordze poznano, że to ma być dawny żołnierz, który potem był za służącego u jakiegoś bogatego pana.
Galoubet parsknął śmiechem.
— Gadaniny! — zawołał — żołnierz kamerdynerem bogatych państwa! e! pani matko, nieboszczyk był takim żołnierzem, jak ja, a takim kamerdynerem, jak wy margrabiną.
Oczy pani Rosier znowu się zaświeciły.
— To chyba musicie coś wiedzieć? — spytała z miną jak najdobroduszniejszą.
Sylwan Cornu kopnął Galoubeta pod stołem, co znaczyło: „milcz, przeklęty gaduło!“
Galoubet zrozumiał i sam w myśli przyznał koledze najzupełniejszą słuszność, bo czuł, że się zbyt nieostrożnie odezwał.
Starał się też to zatrzeć.
— E! znać go nie znam — odrzekł — gdybym go znał, poszedłbym zaraz o tem powiedzieć. Każdy myśli, że mu się widzi, otóż ja sobie myślę, że ten człowiek wcale nie patrzy na dawniejszego żołnierza, ani na kamerdynera.
— Dobrze, dobrze — pomyślała sobie Aime Joubert — czepiaj się płota, jak pijany, a ja już wiem, że ty będziesz musiał wszystko wyśpiewać.
Nalała sobie i rzekła, składając gazetę i chowając ją do kieszeni:
— A czybyście nie pomówili o naszym interesie?
— Nie, lepiej już jutro.
— No, ale gdzie się zobaczymy, mój synku?
— Tutaj, jeśli chcecie!
— Dobrze.
— Przyniosę z sobą towar.
— Kiedy?
— Jutro zrana.
— O której?
— O ósmej. Zalejemy robaka wódką.
— Już tu czekać na mnie nie będziecie, a żebyście wiedzieli, jak chciałabym zawiązać z wami stosunki handlowe, dziś funduję całej kompanji.
Uraczyła jeszcze towarzyszy wódką i zapłaciła rachunek.
To samo uczynili Sylwan Cornu i Galoubet.
Trzej inni zamierzali część nocy spędzić przy kartach.
Agentka i dwaj złodzieje razem wyszli na ulicę.
— A dokąd pójdziecie?
Aime Joubert odpowiedziała na chybił trafił pijanym głosem
— A na ulicę św. Ludwika idę.
— A to akurat, jak my — zawołał Galoubet. — Daj mi mamusiu łapkę, to cię odprowadzimy. Nasze mieszkanie na ulicy Miedzianej.
Ani na chwile nie zawahała się agentka.
Trzy nasze działające osoby doszły razem do rogu ulicy de Ponts.
— No i już w domu pani jesteś. Ulica de Ponts przerzyna ulice św. Ludwika — rzekł, zatrzymując się Galoubet.
— Cóż teraz, lepiej z nóżkami?
— Tak, odrobinkę, powietrze mnie orzeźwiło, za pięć minut już będę w domu. Dziękuję wam, koledzy, do widzenia do jutra.
— Do jutra — powtórzyli obaj.
Aime Joubert weszła na ulicę de Ponts — zataczając się po chodniku.
Sylwan Cornu i Glouhet skręcili na lewo i poszli wybrzeżem Orleańskiem, o dwadzieścia kroków Galoubet przystanął.
— Idź, stara wiedźmo spać — mruknął, zwracając się w stronę ulicy, gdzie znikła mniemana, tandeciarka. — Wypijemy za twe zdrowie.
Z triumfem pokazał portmonetkę, którą, gdy otworzył przy świetle latarni gazowej błysnęło złoto.
— Oporządziłeś ją? — spytał Sylwan Cornu.
— Tak, stary. Nie trzeba pieniędzy zostawiać pijaczkom. One im na złe wychodzą.
— Ile też jest?
— Pięć żółtych i trochę drobnych.
— Schowaj to wszystko do kieszeni, a portmonetkę rzucaj do wody.
Galoubet usłuchał tej rady i portmonetkę pustą rzucił do rzeki.
— Nie ma potrzeby chyba jutro nosić jej gałgany — rzekł — szkoda, żeśmy jej powiedzieli, że tu mieszkamy.
— Głupiś! Jutro stara już o niczem pamiętać nie będzie. Tak się zalała, że do drzwi nie trafi.
Tymczasem Aime Joubert na rogu ulicy św. Ludwika i Miedzianej schowała się we wgłębieniu przed bramą jednej z kamienic i wzrokiem śledziła łotrów.
— Okradłeś mnie łotrze — pomyślała agentka, która poczuwszy poprzednio rękę Galoubeta w swej kieszeni, wcale go nie powstrzymała — gdyby nie to, możebym się jutro nad tobą ulitowała, ale teraz będzie inaczej.
Sylwan Cornu i jego nieodłączny kolega wciąż szli dalej.
Nagle zatrzymali się przed starym, niepozornym domem.
Galoubet wyjął klucz z kieszeni, otworzył furtkę w bramie i obaj znikli w ciemnem wejściu.
Zatrzaśnięcie drzwi dało znać pani Rosier, że złodzieje dostali się już do swego legowiska.
Skradając się wzdłuż ścian kamienic, doszła do tego domu przyjrzała mu się uważnie.
Sylwan i Galoubet mieszkali rzeczywiście w jednym z tych ohydnych domów, gdzie przestąpić progu nie może żaden uczciwy człowiek bez strachu.
Dowiedziawszy się, czego chciała, agentka szybko się oddaliła.
Cornu wraz z kolegą swym mieszkał na trzeciem piętrze.
Policzywszy pieniądze, wyjęte z portmonetki, a było ich sto trzynaście franków, obaj złodzieje położyli się spać.
— Sto trzynaście franków — mruknął Sylwan — zła liczba.
— Dlaczego?
— Trzynaście przyniesie nam nieszczęście.
— Jakiś ty głupi! — odpowiedział Galaubet, wzruszając ramionami.
— Zabobony dobre tylko dla bab! Ja tam ani w trzynastkę nie wierzę, ani w piątek! Ja jestem filozof, mój panie, słyszysz? Nie pleć bredni, a śpij, to będzie lepiej.
W dziesięć minut później zacni towarzysze chrapali.
Była godzina dwunasta w nocy.
O pierwszej Galoubet nagle się przebudził.
Pewny, że słyszał pukanie do drzwi, podniósł się na łóżku, przetarł oczy i jął się przysłuchiwać.
Cornu wciąż spał.
Znowu się dało słyszeć pukanie.
— Kto tam? — zapytał Galoubet.
— Czego potrzeba?
— W imieniu prawa otwórzcie.
— Jeżeli nie otworzycie, wyłamiemy drzwi — rzekł grożący głos.
— Zaczekajcie chwilę, panowie, nie ma jeszcze u nas światła.
— Ale my mamy, otwórzcie!
Sylwan drżąc na całym ciele, obrócił klucz w zamku.
Drzwi się otworzyły i pokój wnet oświetlony został blaskiem świecy, niesionej przez gospodarza domu, któremu towarzyszył komisarz policyjny i kilku agentów.
Przerażeni tym widokiem, obaj złodzieje usiedli na łóżkach.
Komisarz wszedł do pokoju.
— To wy się nazywacie Sylwanem Cornu? — zapytał starszego z łotrów.
— Do pańskich usług, tak, panie komisarzu.
— A wy — mówił dalej tenże — jesteście Narcyz Cartier, przezwany Galoubetem?
— Tak, panie Komisarzu.
— W imieniu prawa aresztuje was obu.
Póki złodzieje kończyli się ubierać rękami nieco drżącemi, komisarz policyjny odbywał rewizję w pokoju.
Tu znaleziono cztery zupełnie nowe garnitury, które niewątpliwie skradzione były w jakimś magazynie.
Agenci zabrali te rzeczy i komisarz rozkazał ruszyć w drogę.
We dwadzieścia minut obaj łotrzy znajdowali się w areszcie.
— Dobrze — szepnął Galoubet Sylwanowi do ucha — komisarz nie zabrał nam „pieniędzy“ i to bardzo dobrze.
— Schowałeś żółte?
— Ba! będzie za co pocieszać się wódką!
Koledzy znaleźli wreszcie dwa miejsca na łóżku.
Położyli się obok siebie i szepcąc sobie dalej, spędzili resztę nocy na nieprzyjemnych rozmyślaniach.
O dziewiątej zrana drzwi się otworzyły, ukazał się dozorca i zawołał:
— Do sędziego śledczego!
Czekali na nich żołnierze.
Sylwan szedł za Galoubetem.
Włożono im kajdanki i zaprowadzono do gabinetu Pawła de Gibray.
Ten czytał raport policji.
Nareszcie Gibray podniósł głowę i skierował na nich wzrok chłodny i przenikliwy.
— Który z was nazywa się Galoubet? — zapytał sędzia śledczy.
— Ja — odpowiedział Cartier tonem jak najpokorniejszym.
— Sądzeni byliście już kilka razy, tak zapisano w waszych aktach.
— O! nie poszczęściło mi się.
— Trzy lata siedzieliście w Poisy, sześć miesięcy w Roquette, dwa lata u św. Pelagji, rok w Mazas, o! to niemałe macie zasługi! Macie prawo, ażeby was mianowano oficerem między złoczyńcami.
Galoubet zwiesił głowę i nic nie odpowiedział.
Gibray zwrócił się do drugiego łotra.
— Sylwan Cornu?
— Tak.
— Macie jeszcze większe zasługi, niż wasz kolega. Siedmnaście lat przebyliście w rozmaitych więzieniach.
— Siedmnaśde i pół — poprawił Cornu nieśmiało.
— W którym roku zamknięto was w Poisy?
— W 1847.
— I wyszliście?
— W 1853.
— A więc w roku 1849 byliście tam jeszcze?
— A juści.
— Czy tam poznaliście się z Cartierem, — przezwanym Galoubet?
Galoubet odpowiedział:
— Tak. W roku 1851 odebrałem trzy lata w Poisy.
Gibray przez kilka minut milczał, poczem nagle zapytał Sylwana:
— Pamiętacie swych towarzyszy w więzieniu głównem?
— Nie wszystkich ale wielu.
— Możecie mi ich wymienić z nazwiska?
— Cóż, nie odpowiadacie? — zapytał sędzia po chwili.
— Bo to bardzo trudno.
— Dlaczego?
— W więzieniu ma się numery i przezwiska. Myślałem, że pan sędzia mówi o twarzach, o których pamięta się tutaj.
Sylwan końcem palców dotknął się czoła.
Sędzia śledczy się uśmiechnął:
— O! — odezwał się — więc głównie pamiętacie twarze?
Począł czegoś szukać w szufladzie biurka.
— Tak, głównie — odpowiedział Sylwan Cornu.
Paweł de Gibray znalazł, czego szukał.
— No, jeśli tak — rzekł, podając złodziejowi fotografię — to z pewnością musisz poznać tego człowieka.
Sylwan nachylił się nad fotografią i przyjrzał się jej z wielką uwagą.
— Nie można dobrze rozpoznać — wyszeptał.
— Rysy twarzy zbite jak gdyby u trupa.
— Nie omyliliście się, ten człowiek umarł rzeczywiście śmiercią gwałtowną, został zabity, ale go musicie znać.
— Ale ja go wcale nie znam. Im bardziej się przyglądam, tem bardziej nie mogę sobie przypomnieć ani nazwiska, ani nawet numeru tego człowieka.
Paweł de Gibray znowu się uśmiechnął.
— Wczoraj to nie tak mówiliście! — odezwał się ironicznie.
— Wczoraj? — powtórzył Sylwan ze zdziwioną miną.
— Tak, wczoraj w szynkowni przy ulicy Bonnes Puits.
— Złapałem się! — bąknął Cornu, spoglądając na Galoubeta.
Sędzia śledczy mówił dalej:
— Jeżeli nie poznajecie go z fotografii, to niezawodnie poznacie trupa.
— O jakim trupie pan sędzia mówi, czy nie o tym, co leży w Mordze? tego człowieka, który zabity został w karetce, jak piszą w gazetach?
— O tym samym. Przecieżeście go widzieli i poznali.
Sylwan poruszył się na miejscu.
Paweł de Gibray nie dał mu czasu na odpowiedź i mówił dalej:
— Poznaliście go, bo przecie znaliście go dawniej, jestem tego pewny.
— Ale proszę pana sędziego.
— Nie przerywajcie mi, a słuchajcie. Aresztowano was tej nocy za kradzież ubrań z magazynów.
— Panie sędzio, niewinny jestem, jak nowonarodzone dziecko.
— W tej chwili jeszcze nie mamy przeciw wam żadnych dowodów rzeczowych.
— Widzi pan sędzia.
— Ale będziemy je mieli niedługo z łatwością. Powiedzcie mi co to za człowiek znajduję się w Mordze, a ja być może, umorzę waszą sprawę i każę was uwolnić.
Zdaje mi się, że poznałem tego człowieka, ale potrzebowałbym go widzieć zbliska, aby się przekonać, czym się nie omylił.
— To z łatwością można będzie uczynić — odpowiedział Gibray.
Napisał kilka wyrazów na kawałku papieru, włożył go do koperty i zaadresował.
Potem zadzwonił.
Weszli żołnierze.
— Weźcie ten list — rzekł Paweł de Gibray, — oddajcie to dozorcy Morgi, dokąd odprowadzicie tych oto aresztantów. Kiedy już nie będą tam potrzebni, przyjdziecie z nimi tu napowrót.
W Mordze dozorca wskutek listu de Gibraya‘a zaprowadził Galoubeta i Cornu do sali, gdzie odbywają się sekcje nad trupami.
Sylwan kręcił się około zwłok, przyglądał się tatuowaniu, które sam zrobił, jak ręczył, potem przypatrywał się lewej stronie twarzy i zawołał:
— Nie, nie omyliłem się, jeden z kolegów w kaźni ukąsił go w gniewie i odgryzł lewą część ucha. Patrz, oto ta blizna.
— Więc nie mamy już co więcej tu robić! — podchwycił Galoubet.
— Chodźmy.
Pod konwojem dwóch żołnierzy wrócili do sądu.
Idąc wzdłuż wybrzeża, Galoubet wznowił z swym kolegą po cichu rozmowę.
— Jeżeli wstąpimy do policji dla dostarczania wiadomości, to dadzą nam pensję?
— Naturalnie. Przecież nie możesz żyć powietrzem, jak się wyrzeczesz swego fachu! Będziesz dostawał i stałą płacę i nagrody, jak przez ciebie złapią jakiego złodzieja lub zbiega.
— No, jeśli mnie wezmą za szpiega, to już ja się z tym rozprawię, jeżeli go spotkam.
— A z kim to takim?
— Znasz tego fałszywego opata, cośmy go to spotkali z Joinville-le-Point. Powiedział mi, że go biorę za kogo innego, że się mylę i nie dał mi trzech franków. Nie, ja się wcale nie omyliłem, a jeśli nie zrobiłem wtedy skandalu, to tylko dlatego, że się bałem sam dostać po skórze. A wtedy byłoby kiepsko. No, teraz gdybym go spotkał! Był pod dozorem policyjnym, ale niezawodnie musiał im uciec. Bardzobym nawet chciał wstąpić do policji. Człek nie taki już młody, a to dałoby kawał chleba na starość.
Weszli do gabinetu sędziego śledczego.
— I cóż? — zapytał sędzia.
— To ten sam którego znałem. Siedział w Poisy razem ze mną w roku 1849. Wytatuowałem mu na ręce dwa pałasze na krzyż, wianek laurowy i rok, w którym się poznajomiliśmy. — To mu nadało szyku. Dostał ośm lat więzienia z drugim kolegą — obaj byli skompromitowani za usiłowane zabójstwo.
— Jak się nazywał?
— Gustaw Perier, a chytry był, co się zowie. Nigdybym nie przypuszczał, że na niego przyjdzie taki koniec. No, widać, spotkał od siebie chytrzejszego.
— Jak się nazywał ten jego wspólnik, o którym mówiliście?... ten, co siedział razem z nim o jedną sprawę.
— Michał Bremont.
— Cóż to za Michał Bremont? zwyczajny złodziej?
— O nie, to człowiek wykształcony; mówił kilku językami, samo, jak Perier. Skazany był na pięć lat. Obaj należeli do jednej, bandy.
Gibray nadstawił uszu.
— Do jednej bandy? — powtórzył — czy doprawdy?
— O! z pewnością, panie sędzio!
— Skądże o tem wiecie?
— Słyszałem, jak o tem mówili, a prócz tego znalazłem jakiś dokument, należący do Michała Brement, gdzie wypisane były nazwiska członków bandy?
— Wielu ich było?
— Bardzo dobrze, chociaż nie schowałem tego papieru, bo mógłby mnie kompromitować.
— No, jakie, powiedzcie!
— A oto takie; Gustaw Perier, Michał Brement, Verdier, przezwany „panem opatem“, bo często przebierał się za księdza, Chauvin i jeszcze jeden, który był skazany na śmierć zaocznie.
— Zapewnie Piotr Lartigues? — wtrącił Gibray.
— Właśnie, Piotr Lartigues, przezwany „kędzierzawym“, bo mu się włosy kręciły, jak u barana.
Sędzia śledczy zapytał.
— Znam Michała Bremont i Gustawa Perier zabitego — odpowiedział Sylwan.
— A ja znam „pan opata“ — żywo podchwycił Galoubet. — Przed trzema laty spotkałem się z nim w Joinville-le-Points i mogę się założyć, że musi być niedaleko od Paryża.
— Piotra Lartiguesa nie znacie?
— Nie — odpowiedzieli obaj złodzieje jednogłośnie.
— Dlaczego jesteście tak pewni, że człowiek w Mordze jest Gustawem Perier? — mówił dalej sędzia śledczy.
— Po pierwsze jego twarz, potem niepodobna się omylić co do tatuowania, no i brak mu kawałka lewego ucha. Przytem może się pan sędzia przekonać co do jego osoby, wziąwszy rysopis Gustawa Periera z więzienia głównego.
— Dobrze.
Paweł de Gibray zadzwonił i kazał zawołać żołnierzy.
— Odprowadźcie tych ludzi do aresztu — rzekł.
Żołnierze wyszli ze złodziejami, gwałtownie rozgniewanymi.
Ledwie drzwi się za nimi zamknęły, gdy otworzyły się boczne i z przyległego pokoju wszedł naczelnik policji śledczej, a z nim Aime Joubert.
— Widzicie panowie, żem się nie omyliła — rzekła agentka — widzicie panowie, że banda istnieje. Człowiek z Morgi, Gustaw Perier, należał do tej bandy. Niezawodnie zabity został przez jednego ze stowarzyszonych, może przez Piotra Lartiguesa lub zbrodniarza, przebierającego się za opata, ażeby go nie poznano. Stowarzyszenie potajemne istnieje i działa w samym środku Paryża.
Bez wątpienia nowe jeszcze zbrodnie są przygotowane. Trzeba tych zbrodniarzy ścigać bez miłosierdzia. Trzeba ich ująć i zdemaskować.
— Trzeba nietylko dotrzymać obietnicy, uczynionej tym dwom łotrom przez pana, którzy stąd przed chwilą wyszli, trzeba nietylko uwolnić ich, ale przyjąć do policji.
— Alboż mogą się nam przydać? — zapytał Paweł de Gibray.
— Dla mnie są niezbędni.
— Dlaczego?
— Jeden z nich zna Verdiera, fałszywego opata, drugi zna Michała Bremonta. Widzicie panowie, że te nazwiska pozostały mi w pamięci i ja ich nie zapomnę.
Verdiera spotkał przed trzema laty. Nic nie dowodzi, ażeby się tenże teraz nie znajdował w Paryżu z Michałem Bremont.
Ci ludzie mogą więc nam ich wskazać.
Hrabia Iwan znów i ja znamy Lartiguesa.
Trzej więc z czterech są znani i uda nam się pochwycić choć jednego z tych trzech, chybaby nie było już Opatrzności. A miejmy tylko jednego, to wnet dobierzemy się do innych.
Widzicie więc panowie, że Sylwan Cornu i Galoubet będą dla nas wybornymi sprzymierzeńcami.
Podpisz pan rozkaz uwolnienia tych ludzi.
— Proszę — rzekł, podając arkusz naczelnikowi policji śledczej — reszta pana dotyczy.
— Wezwij pan tych łotrów; i ułóż się z nimi.
— Z niecierpliwością czekam tej chwili, kiedy wpadniemy na ślad, gdyż dzienniki dość cierpko już piszą o naszej bezczynności nazywają ją bezsilnością.
W pół godziny później Galoubet i Sylwan Cornu przyprowadzeni zostali do gabinetu naczelnika policji śledczej.
Pierwsze dwa słowa naczelnika policji śledczej były:
— Sylwan Cornu, Galoubet, jesteście wolni! Ale pod warunkiem, którego zapewne sami się domyślacie.
— Którego się domyślamy? — powtórzył Galoubet. — Ba, naturalnie, wiemy, że warunek ten to taki, że mamy być nie zwierzyną, ale myśliwymi. I owszem, to nawet było mojem marzeniem i Sylwana także.
— Tak, panie naczelniku, przyszła nam chęć zostania uczciwymi Ludźmi. Niech wielmożny pan będzie spokojny, nie będzie pan naczelnik tego żałował. Będziemy pomagali. Żaden z dawnych kolegów naszych nie ujdzie, znamy ich i napędzimy w sieci. Górą wojna z dawnymi zbrodniarzami! niechaj drżą wszyscy złodzieje!
Rozmowa ich z naczelnikiem policji śledczej potrwała długo.
Dopiero w godzinę później wyszli z gabinetu, spokojni, zadowoleni.
Życie wydawało im się dobrem, przyszłość widzieli w różowych kolorach i ciągle się macali po kieszeniach, w których spoczywało sto franków, jako zaliczka na rachunek pensji.
Niezmiernie byli uradowani, że stali się „ze zwierzyny myśliwymi“.
Znaczną nagrodę przyobiecano temu z agentów lub ich pomocników, przy współdziałaniu których nastąpi aresztowanie sprawcy morderstwa na cmentarzu Pere Lachaise i na ulicy Montorgueil, albo jego wspólnika.
Na drugi, dzień po powrocie do Paryża poszedł Maurycy wprost na ulicę Suresnes, gdzie oczekiwać mieli z niecierpliwością jego powrotu kapitan Van-Broke i opat Meriss.
Rzeczywiście dwaj stowarzyszeni znajdowali się tam...
Verdier dnia tego nie miał na sobie kostiumu opata.
Wyglądał na bardzo uczciwego starego mieszczanina.
— No, kochany nasz przyjacielu! — zawołał. — Cóż przywozisz? Podróż była pomyślna?
— Nie mam co narzekać! — odrzekł Maurycy, — bo dwóch zajęcy ubiłem od razu, szukając Symony, znalazłem Bressolów.
— No, jeżeli tak, to wszystko idzie cudownie — rzekł Verdier — dość piękną Oktawie wypytać zręcznie tak, żeby nie obudzić w niej żadnego podejrzenia i niewątpliwie destanie nam się adres Symony.
Trzeba się więc dowiedzieć, co to są za ludzie ci Bressolowie, jak żyją, trzeba odkryć ich namiętności i występki.
Czy pędzą życie domowo, czy bywają w towarzystwach. O tem wszystkiem chciałem się dowiedzieć od Oktawji, która zanim została gwiazdą półświatka, była pokojówką u tych ludzi, a teraz dla mnie na nieszczęście stała się niewidzialną.
— Ja jestem tegoż zdania — zauważył Verdier — trzeba się koniecznie widzieć z Oktawją i wypytać tę osóbkę.
Stosownie do tych wiadomości, jakie Maurycy od niej mieć będzie, ułożymy cały plan działania.
Maurycy pożegnał się z Lartiguesem i Verdierem i poszedł raz jeszcze na ulicę Comatin.
— Czy pani jest w domu? — zapytał odźwiernego, który go znał.
Otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź, młodzieniec udał się na pierwsze piętro i zadzwonił silnie.
Drzwi otworzył wspaniały lokaj, którego nigdy jeszcze nie widział.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał lokaj.
— Mogę się widzieć z panią Oktawją?
— Pani nie przyjmuje.
— To już formalne zerwanie — pomyślał Maurycy — jeżeli tylko hrabia Iwan nie je śniadania z Oktawją. Jednakowoż muszę się z nią widzieć, trzeba na to wymyślać sposób.
— Pozostawiam wam mój bilet wizytowy — rzekł do lokaja.
— Pokażcie go pani Oktawji jak będzie można.
— Dobrze.
Maurycy zeszedł ze schodów, przeklinając kaprysy córek Ewy, które dziś uwielbiają, a jutro nam drzwi zamykają przed nosem.
Maurycy poszedł zjeść śniadanie na bulwarach w restauracji, potem wrócił na ulicę Navarin.
Tu go czekała niespodzianka: Odźwierna wręczyła mu list od Oktawji, napisany na wyperfumowanym papierze.
Przeczytamy ten list, naturalnie poprawiwszy ortografię:
„Kochany piesku, nie jestem wolną, bo małżeństwo na dobrej drodze. Chcę się jednak z tobą widzieć. Bądź pojutrze na maskaradzie w Operze. Będę miała na sobie domino różowe, z biała wstęgą na lewem ramieniu i u stanika.
Cały Paryż chciał być na tej maskaradzie i loże sprzedawano bardzo drogo.
Maurycy zapłacił trzydzieści luidorów za lożę.
W sobotę zaraz po północy młodzieniec nasz ubrał się w czarne domino z zieloną wstążką i udał się do Opery.
Tu już znajdowali się Lartigues i Verdier.
Obaj łotrzy mieli na sobie takie same domina, jak i Maurycy.
Odmiennego tylko koloru wstążki na każdem ramieniu pozwalały jednego od drugiego odróżnić. Zeszli się wszyscy trzej.
— Przyjechała już? — zapytał Maurycy.
— Nie, przynajmniej nie widzieliśmy różowego domina z białemi wstążkami.
— Rozejdźmy się i przypatrujmy. Co pół godziny zejdziemy się tutaj, a jeżeli napotkacie domino różowe, zaraz dacie mi znać.
— Dobrze.
Tłum przepełniał schody, korytarz i loże. — Orkiestra pracowała zawzięcie. Rozlegały się głośne dźwięki instrumentów. Kłęby kurzu unosiły się pod żyrandole, płonące oślepiającym blaskiem gazu. W jednej z framug stała nieruchomo z dworna zamaskowanymi mężczyznami w stroju „doktorów molierowskich“, kobieta w czarnem dominie z czerwoną wstęgą na ramieniu.
Dwaj ci mężczyźni nie opuszczali jej, jakby cień, gdy ona tymczasem oczami, błyszczącemi w otworach maski, patrzała na tłum, snujący się wszędzie.
Zobaczywszy, że czarne domino z zielonemi wstążkami rozmawia z dwoma dominami o różnokolorowych wstążkach, drgnęła i rzekła do siebie cicho:
— Ten młody człowiek zupełnie podobny do Maurycego. Czy to nie on?
Nasi czytelnicy poznali w niej panią Rosier. Dwoma towarzyszącymi jej doktorami molierowskimi byli nowi agenci Sylwan Cornu i Galoubet, bardzo zdumieni tym nieznanym dla nich widokiem; pomimo jednak zdumienia tego bardzo uważni na wszystko.
Przecisnąwszy się przez tłum, wszedł Maurycy do swej loży.
Czarne domino z różnokolorowemi wstążkami, którem był Lartigues, zbliżyło się do niego.
— Przyjechała! — szepnął Maurycemu do ucha.
— W chwili, kiedym ją zobaczył, otwierano jej lożę przy scenie po prawej stronie.
Maurycy, przecisnąwszy się wśród tłumu ż wielką trudnością, skierował się ku wskazanemu miejscu.
W chwili, gdy tam dochodził, Oktawja opuszczała już lożę.
— To ja! — szepnął.
Oktawja drgnęła, usłyszawszy jego głos, ale wzięła go pod rękę i zapytała prędko.
— Masz lożę?
— Mam.
— Z gabinetem?
— Tak. Nikt cię nie zobaczy.
— Chodźmy prędzej.
Maurycy wprowadził Oktawie do małego gabinetu, gdzie jej nie można było widzieć z sali.
— O! — rzekła, zdejmując maskę aksamitną i odrzucając kapturek. — Jak przyjemnie mieć pięć minut swobody, kiedy się od niej musisz odzwyczaić.
— Niewolnicą więc zostałaś?
— Jak najzupełniej, ale mnie nie całkiem rozumiesz? Nudzę się śmiertelnie, ale mnie podtrzymuje nadzieja świetnej przyszłości. Kiedy hrabia przekona się zupełnie, że go uwielbiam, ożeni się ze mną, a kiedy zostanie mym mężem, nie będę go potrzebowała już oszczędzać i poprowadzę go za nos. Zobaczysz!
Ale dość o mnie, pomówmy teraz o tobie! Cóż porabiasz odtąd, jak zmuszona byłam cię nie przyjąć?
— Odbyłem maleńką podróż.
— Tak sobie dla przyjemności?
— Nie, jeździłem za interesami, i wystaw sobie, spotkałem w Hawrze człowieka, który niedawno cię widział w Paryżu i dobrze cię zna. Długo też mówiliśmy o tobie.
Na twarzy młodej kobiety zjawił się niepokój.
— Więc któż to taki?
— Notariusz z Vique-sur-Bresnes.
Mówiąc to, Maurycy uważnie się przypatrywał Oktawji. Widział, że najprzód zbladła, a potem twarz jej stała się szkarłatną.
— A! — odrzekła pomieszana — on o mnie z tobą mówił?
— Czy ci co złego powiedział? — przerwała Oktawja.
— Nie.
— Coś bardzo złego, jestem tego pewna. Opowiedzieć ci musiał, żem porzuciła rodziców i przyjechała bawić się do Paryża żem zabrała z sobą mleczną siostrę Symonę... mówił ci o tem?
— Ha! — daremnie byłoby się zapierać! — odpowiedział Marrycy z uśmiechem.
Niezmiernie rad był, że rozmowa sama wpadła, na ten przedmiot, na jaki chciał ją naprowadzić.
Oktawją mówiła dalej:
— Sławo honoru! Zdaje mi się, że słyszę tego starego, musiał mnie ładnie przed tobą opisać!
— Zły na ciebie, za co?
— Bo temu staremu lowelasowi, temu świętoszkowi, wpadła w oko Symona i wściekał się, kiedy wyjechała ze mną.
— Dał mi też i to do zrozumienia, chociaż zataił oczywiście prawdziwą przyczynę swego gniewu i interesował się tylko, jak powiedział, moralnością twej siostry mlecznej. Ale i cóż się z nią stało? Czy zmieniła nazwisko i znaną jest? Bogata teraz?
Oktawja wzruszyła ramionami.
— Symona miałaby być bogatą? — powtórzyła.
— Nigdy! zanadto głupia! Kiedy mnie się sprzykrzyła robota i postarałam się o jedwabie, aksamity i brylanty, nagadała mi tyle morałów, niczem ksiądz jaki, że aż mnie zdenerwowała. Porzuciłam ją i każda z nas poszła w swoją stronę.
— Dawno to było?
— Prawie przed czterema laty.
— I nic nie słyszałaś o niej?
— Nic.
— Z czego się utrzymywała?
— Z szycia.
— A gdzie szyła?
— W magazynie przy ulicy Vivienne wtedy, gdyśmy się z sobą pożegnały; ale zdrowie miała liche, może już umarła.
Oktawja mówiła dalej:
— Cóż ci jeszcze powiedział ten głupi notariusz? czy nie wspomniał o mej matce?
— I owszem, mówił mi, że twoja matka, pani Charvais, mieszka już nie w Vique-sur-Bresnes, lecz w sąsiedniej wsi Puissy, gdzie kupiła sobie domek i kawałek ziemi.
— Matka ma się dobrze. Napiszę do niej w tych dniach. Ucieszy się bardzo, gdy się dowie o mem małżeństwie.
— A ona pisuje do ciebie?
— Nie. Nie ma mego adresu. Nie wie, gdzie mieszkam, odkąd porzuciłam miejsce u Bresolów.
W Maurycego oczach zabłysła radość.
— U Bressolów? — spytał z miną obojętną.
— Któż to są ci Bressolowie?
— Byłam u nich za „pannę do towarzystwa“ — odpowiedziała młoda kobieta, trochę się zaczerwieniwszy — osobliwsza rodzina, mój drogi. Mąż — prawdziwy niedźwiedź, lubi siedzieć w domu, a kiedy poprawia drzewo na kominku lub gra w karty ze swoimi starymi znajomymi, żona tymczasem włóczy się po teatrach, balach i wieczorach. Można ją wszędzie spotkać, dziwię się jednak, że ty jej nie znasz?
— Dzieci zapewne nie mają?
— Jedną mają córkę, śliczną dziewczynę, i to jest jedyny kłopot dla pani Bressoles. Matka wobec dorastającej córki musi wydawać się starsza. Córka zapewne skończyła już lat siedmnaście i jestem pewna, że moja pani nienawidzi jej potężnie.
— Ale przecież bywa w towarzystwach z córką?
— Wtenczas, kiedy byłam u nich, dziewczyna była na pensji, a jeżeli była kiedy w domu — ojciec nie pozwalał żonie zabierać jej ze sobą, bo przecie pani Bressoles nie krępuje się wcale i wszędzie się włóczy. Bardzobym się dziwiła, gdyby jej tu nie było.
— Tu. Na maskaradzie? — zawołał Maurycy.
— Tak. Za moich czasów nie opuszczała ani jednej i pewna jestem, że i dzisiaj tu jest.
Gdybym się nie bała, że hrabia przyjedzie i rozgniewa się, gdy mnie nie zastanie w swej loży, przeszlibyśmy się razem po sali i pokazałabym ci ją.
— Ale musiałabyś wprzód wiedzieć, jak jest ubrana.
— Nie, ona się zawsze jednakowo ubiera. Bierze na siebie maskę i domino, bo taki zwyczaj, ale tak to robi, że jej przyjaciele i wielbiciele mogą ją poznać od pierwszego spojrzenia. Zawsze ma kostjum jednaki: niebieskie domino atłasowe, trzy wstążki z boku i białą atłasową maskę z niebieską koronką.
Maurycy niezmiernie pragnął poznać panią Bressoles i kiedy słuchał Oktawji, zaczął mu się w głowie snuć plan.
— Pamiętaj więc, domino niebieskie, wstążki żółte, biała maska atłasowa z koronką niebieską. Omylić się niepodobna.
— Poszukaj pięknej Walentyny Bressoles i wymień jej Orsivala, hrabiego de Lussan, grubego Natier, małego Brichet, Pawła Avrila, Jerzego Guerin. Zobaczysz, jak ją tem zaintrygujesz. Będziesz pamiętał te nazwiska?
Maurycy wyjął z kieszeni notes i pod dyktandem Oktawji napisał sobie nazwiska wielbicieli Walentyny Bressoles. Następnie Oktawja i Maurycy rozeszli się.
Młodzieniec poszedł do garderoby i wziął domino koloru perłowego.
Napotkał nieznajomą z czerwonemi wstęgami i w masce z czerwoną koronką, w towarzystwie dwóch „doktorów molierowskich“ i poczuł jej wzrok na sobie.
— Ta kobieta zna mnie — rzekł do siebie. — Któż, to może być? Nie wiem.
Poszedł dalej.
W tejże chwili Jodelet, przebrany za pajaca, przystąpił do maski z czerwoną koronką. Aime Joubert, jak czytelnicy już wiedzą.
— Nic nowego? — zapytała.
— Nic — odpowiedział Jodelet — co pani każe?
— Nic. Do pana już należy reszta nocy. Niech pan powie Martelowi, że i on jest już także wolny.
— Kiedy mamy się z panią widzieć?
— Jutro.
— Gdzie?
— U naczelnika policji śledczej. W gabinecie.
— O której?
— O dziesiątej.
Jodelet skłonił się i oddalił.
— A czy i na maskaradzie ma pani nadzieję znaleźć jego ślad? — zapytał hrabia Iwan.
— Przyszłam tu na wszelki wypadek, ale bez nadziei.
Hrabia Iwan, który się dał widzieć na sali, podążył za wicehrabią Guyem d‘Arfeuille, który rozmawiał właśnie na schodach z kilku przyjaciółmi.
— Pójdę do Oktawji! — rzekł doń hrabia półgłosem.
— Zjesz z nami kolację?
— Nie, dzisiaj tu nie zostanę — odpowiedzią! d‘Arfeuille.
— Więc do jutra?
— Do jutra!
Rozstali się i hrabia udał się do Oktawji.
— A! jesteś nareszcie! — zawołała z miną radosną młoda kobieta, zobaczywszy hrabiego. — Tak się spóźniłeś, mój drogi Juanie, czas mi się wydawał tak długim.
— Widocznie musisz się nudzić? — zapytał hrabia.
— Nie może mi być wesoło, gdy ciebie niema. A przytem nie lubię tych hucznych zabaw.
— Czy pragniesz do domu powrócić?
— Chcę, czego ty chcesz. Jedźmy.
Oktawja wstało, pożegnała się z przyjaciółkami, które przywiozła ze sobą, wzięła hrabiego pod ramię, wyszła z nim z loży i oboje skierowali się ku schodom.
W pięć minut Maurycy wrócił do swych wspólników.
Maurycy stanął z nimi we framudze okna.
— I cóż? — zapytał go Verdier.
— Mówiłem z Oktawją.
— I dowiedziałeś się od niej czegoś.
— Bardzo niewiele.
— Otrzymałem dokładne wiadomości o rodzinie Bressolesów i spodziewam się, że teraz bardzo łatwo będę mógł ich odnaleźć.
— W jaki sposób?
— Pozwól, że na to nie odpowiem zaraz. Prawdopodobnie napotkam tu panią Bressoles, poznam ją po niektórych szczegółach kostiumu i zawrę z nią znajomość.
— Kto cię przedstawi?
— Nikt. Zdaje się, że z tą panią znajomość łatwa. Przytem maskarada ma swoje przywileje.
— Czy nie dlatego zmieniłeś kostium, ażeby rozmawiać z panią Bressoles?
— Nie.
— Więc dlaczego?
— Dlatego, ażeby zmylić kobietę w czarnem dominie z czerwoną wstęgą i w masce z czerwoną koronką, ja jej nie znam, a ona mnie zna.
— Czarne domino w masce z czerwoną koronką — powtórzył Lartigues.
— To musi być ta kobieta, która nas ściga błyszczącemi oczyma....
— Pewny jesteś, że cię poznała? — spytał Lartigues.
— Jak najzupełniej. Powiedziała moje imię, a wcale mi nieprzyjemnie, że ktoś mnie szpieguje.
— Pojmuję to tem bardziej, że nieznajoma owa wydaje mi się podejrzaną! Patrzy ona na nas jakoś bardzo dziwnie.
— Zapewne widziała was ze mną i to obudziło jej ciekawość. Chciałbym z nią pomówić, — wypytać.
— Któż ci przeszkadza to uczynić?
— Pozna mnie po głosie, a przytem muszę zająć się panią — Bressoles. Ale dlaczego który z was nie ma za mnie tego uczynić.
Roześmiał się Verdier.
— Bierzesz to na siebie? — zapytał Lartigues.
— I owszem — odparł tenże — chętnie poromansuję.
— Bardzo dobrze — rzekł Maurycy — lecz bądźże zręcznym.
Zmień swe wstążki różnokolorowe i staraj się dowiedzieć, co to jest za domino. Ja zaś opuszczę was i rozpocznę swoje poszukiwania.
— Gdzie i kiedy mamy się zejść?
— Jutro przy ulicy Suresnes, bo nie wiem, czy będę mógł się z wami widzieć jeszcze tej nocy.
— Więc do jutra.
Maurycy znikł w tłumie, Lartigues i Verdier przypięli do ramion zamiast różnokolorowych wstążek, jednokolorowe, w które się poprzednio zapatrywali roztropnie. Potem Lartigues zaczął szukać tajemniczego domina.
— Jeśli się spotkam z tą kobietą, pójdę zaraz do domu, bo mi się spać chce ogromnie — rzekł Verdier, rozstając się z Lartiguesem.
— Dobrze, zobaczymy się jutro na ulicy Suresnes.
Maurycy wrócił do swej loży, skąd mógł się rozglądać na wszystkie strony, szukając domina niebieskiego z żółtemi wstążkami i w białej masce z niebieską koronką.
Nagle wykrzyknął radośnie. Po drugiej stronie sali, w korytarzu, prowadzącym do amfiteatru, zauważył kostjum, opisany przez Oktawję, kostium tak charakterystyczny, że się niepodobna było omylić.
Czemprędzej wybiegł z loży, przecisnął się przez tłum i przystąpił do Walentyny Bressoles — ona to rzeczywiście była w niebieskiem dominie. Stała w środku gromadki młodych ludzi, trochę już podchmielonych, którzy traktowali ją nieco za swobodnie.
— Ja jestem jej towarzyszem, moi panowie — odezwał się Maurycy, odtrącając jednego z napastników, który stał najbliżej przy niebieskiem dominie. — Radzę iść spać!
— Chodźmy — dodał, zwracając się do Walentyny.
Walentynie Bressoles serce biło silnie, przycisnęła się do Maurycego i szepnęła:
— O! jakem się przestraszyła!
— Czego?
— Bałam się, ażeby ci łotrzy nie pokłócili się z panem.
— Widziała pani przecie, że gotów byłem rozprawić się z nimi wszystkimi.
— I to dla kobiety, której pan nie zna.
— Alboż trzeba koniecznie znać kobietę, ażeby jej bronić? To obowiązek każdego przyzwoitego człowieka.
I nachyliwszy się ku Walentynie, Maurycy, ściskając jej rękę, dodał:
— A skąd pani wie, że jej nie znam?
Syn Aime Joubert miał głos słodki, harmonijny, tkliwy, kiedy tego chciał.
W uszach wrażliwej Walentyny Bressoles wydał się on cudną melodją.
— Pan mnie zna? — spytała, podnosząc nań duże oczy, rzucając płomieniste błyskawice przez otwory maski.
— I bardzo dobrze — odpowiedział młodzieniec.
— Żartujesz pan.
— Przysięgam, że nie żartuję!
— No, to powiedz mi się jak się nazywam.
Rozmawiając w ten sposób, Walentyna wciąż prowadzona pod rękę przez Maurycego, blisko już była jego loży.
Młodzieniec zatrzymał się, otworzył drzwi, i mówił dalej, wskazując na gabinet:
— Niech pani raczy tu wejść, zaraz pani powiem.
Była to niespodzianka dla Walentyny, awanturka maskaradowa, jakie lubiła.
Drżąc zlekka, usiadła na kanapie w gabinecie.
Maurycy usiadł obok niej i ująwszy jej rękę, przycisnął do ust.
— Panie! — krzyknęła Walentyna obrażonym tonem, ale nie cofając ręki. — Co pan czynisz?
— Czym panu pozwoliła?
— Nie, ale i nie zabroniła pani.
— No, to zabraniam panu. Przestań pan i pomówmy.
— Bardzo tego pragnę, byleby rozmowa zaczęła się od słów „kocham cię pani“.
— Pan mnie kochasz?
— Namiętnie.
Zaśmiała się Walentyna Bressoles.
— W ciągu pięciu minut rozkochałeś się pan i to wcale mnie nie znając?
— Znam panią blisko już od roku.
— No, jeżeli tak — szepnęła Walentyna — jeżeli jestem panu znaną, to pan wie...
— Że pani mężatką? — przerwał Maurycy.
— Naturalnie, że wiem, ale co mnie obchodzi mąż, który nigdy nie umiał pani zrozumieć, który pani nie kocha, a pani kochać go nie może. Co mnie obchodzi Ludwik Bressoles.
Alboż to dla takiego człowieka stworzoną pani jesteś, który jest sobie poprostu tylko egoistą ociężałym?
Czy taki cudny motylek, jak pani, może przy nim żyć? Niechaj nigdy o nim nie będzie mowy, gdy z panią będę. Zapomnijmy o nim i myślmy tylko o sobie. Ja panią kocham, Walentyno, i zawsze kochać panią będę. A mnie czy pani kocha? Czy będzie mnie pani kochała?
— Czy pana kocham? — zawołała Walentyna Bressoles, niemało, jak łatwo zrozumieć, zmieszana. — Ależ ja pana nie znam. Pragnę wierzyć, że jesteś pan prawdziwym przyjacielem — ale być też może, że chce pan tylko zażartować sobie ze mnie, wyśmiać mą łatwowierność i naszą przygodę wziąć za przedmiot do skandalicznej anegdotki.
— O! — zawołał Maurycy. — Pani tak nie myśli. Czyż głos mój nie ma w sobie szczerości, miłości?
— Głos pański wzrusza mnie, lecz przeciw temu wzruszeniu walczę. Są kłamliwe głosy. Powtarzam raz jeszcze, że pana nie znam. Kto pan jesteś? Jeżeli mnie pan już cały rok kocha, jeżeli cały rok chodzi pan za mną, nie może być ażebym pana nie widziała, ażebym pana nie zauważyła choćby w lasku, na wyścigach, albo w teatrze.
Walentyna mówiła dalej:
Pokaż mi się pan z twarzy, która zapewne znaną mi jest, ona mi powie, czy mam panu wierzyć, a oczy pańskie powiedzą, czy mam zawierzyć miłości, o której mówią pańskie usta.
— A pani także zdejmie maskę? — spytał Maurycy tonem namiętnym.
— Pozwoli mi pani zachwycać się temi rysami, które taić uwielbiam?
— Dobrze! — szepnęła Walentyna.
Maurycy zdjął maskę.
Wiemy, że był bardzo przystojny. Walentyna poczuła, że serce jej mocniej, niż kiedykolwiek bić zaczęło.
Oczy jej utonęły w płonących źrenicach młodzieńca.
Uśmiech przemknął po ustach Maurycego. Pomyślał sobie:
— Grać komedję miłości bardzo przyjemnie ale nie zawadziłoby jednak widzieć twarzy jej, która jest przedmiotem mych zapałów.
I wyciągnął rękę ku masce — ażeby ją Walentynie zdjąć. Pani Bressoies nie dozwoliła tego jednak i sama zdjęła białą atłasową półmaskę.
Maurycy drgnął, zdumiony pięknością, której kusicielskiego wdzięku wcale nie przypuszczał.
W tej chwili dwa razy zapukano do drzwi loży. Walentyna zerwała się z kanapki i odskoczyła od Maurycego.
Gdy w loży Maurycego odgrywała się powyżej opisana scena, inny znów epizod odgrywał się w innej stronie sali.
Piotr Lartigues przystąpił do czarnego domina w masce z czerwoną koronką, które okrągłem okienkiem wyglądało na salę.
Verdier znajdował się właśnie przy nawpół otwartej loży, gdzie się zebrały jakieś maski i kłóciły się zawzięcie.
Udawał — że całą uwagę zwraca na tę sprzeczkę, lecz starał się nie spuszczać z oczu ani domina, ani Lartiguesa.
Ten poszedł do nieznajomej i bardzo poufale objął ją wpół.
Zaczepiona obróciła się w mgnieniu oka i zmierzywszy pogardliwym wzrokiem zbyt zuchwałego galanta, zawołała:
— Co znaczy to zuchwalstwo? Idź pan sobie, widocznie za kogo innego mnie pan bierze.
Odpowiedź ta wcale nie onieśmieliła Lartiguesa.
— E! piękna pani — odrzekł, nie dbając o zmianę głosu. — Czego się tak bać zaraz bez żadnego powodu? Na maskaradzie wiele rzeczy uchodzi i zbyt okrutna skromność wcale tu nie na miejscu. Pani jesteś sama i ja sam. Możemy być dla siebie towarzystwem. Zgoda?
Aime Joubert chciała czemprędzej odejść, nie chcąc słuchać zuchwalca, ale jego głos przykuł ją na miejscu.
Dreszcz przebiegł po jej ciele, serce zabiło z siłą straszną. Krople potu wystąpiły na czoło.
Tego wrażenia Lartigues nie zauważył, ale nie uszło ono uwagi Verdiera.
Aime Joubert milczała. Gdyby w tej chwili maskę z niej zdjęto — twarz jej wydawałaby się straszną.
Nie słuchała, co mówił Lartigues, nie słyszała jego słów.
Ją uderzył tylko dźwięk tego głosu, co rozlegał się w jej uszach, jak dzwon pogrzebowy.
Zęby szczękały jej z przerażenia. Mówiła sobie w myśli:
— Przecież nie śpię... przecież nie zwariowałam... to mówi on.... to on!... Lartigues! Niepodobna, ażeby kto inny miał taki głos, jak on!
Wspólnik Verdiera mówił dalej:
— Dlaczego piękne domino milczy? Pewny jestem, że jesteś pani cudną. Bądźże grzeczną i odpowiadaj mi... Chodzi tu o sto luidorów! Założyłem się, że pani jesteś kobietą uczciwą, żeś mężatka i żeś przyjechała tu po to jedynie, ażeby męża złapać na gorącym uczynku, nieprawdaż? Wygrałem, czy przegrałem?
W ciężkiem była agentka położeniu.
Jak najzupełniejszą miała pewność, że przed nią stoi Lartigues, śmiertelny wróg, którego od tak dawna szukała, którego znaleźć pragnęła za jakąbądź cenę.
Tuż przy niej był i nie mogła nic z nim uczynić, bo dobrowolnie rozstała się z pomocnikami swymi, Jodeletem, Martelem, Sylwanem Cornu i Galoubetem.
Drżąc z przerażenia, wzięła pod rękę człowieka, w którym poznała Lartiguesa.
— Przekonam się, czy się nie mylę — pomyślała. — Nędznik, który mię zgubił, miał bliznę na wielkim palcu u lewej ręki.
I zmienionym zupełnie głosem wyszeptała:
— A! pan się założyłeś, że jestem mężatką i że przyjechałam tu jedynie z zazdrości?
— Tak, i cóż, wygrałem?
— Być może.
— To nie odpowiedź!
— A co mówił pański przeciwnik?
— Że pani szuka przygód. Cóż, przegrał?
Zamiast odpowiedzi, Aime Joubert spytała:
— Zakład o sto luidorów?
— Tak!
— I chcesz pan sto luidorów wygrać!
— Chcę wygrać głównie dla satysfakcji, bo jestem bogaty i jeżeli dzięki pani wygram, zamierzam prosić panią, ażeby mi wolno było podzielić wygraną pomiędzy nami.
Piotr Lartigues tak mówi, Joubert powtarzała sobie w myśli.
— To on! To niezawodnie on! Niepodobna, ażeby dwóch ludzi miało jednakowy głos, a jego głos nie zmienił się po latach dwudziestu trzech.
Lartigues pytał dalej:
— I cóż zgoda? Wygrałem, podzielimy się.
Wszystko zawisłem było od Aime Joubert od przedłużenia rozmowy.
Kto wie, czy który agent nie przyjdzie jej niespodziewanie na pomoc, jeśli skorzysta na czasie? W tym celu zapytała:
— No, przypuśćmy, żeś pan wygrał, ale kto tego dowiedzie?
— Pani zapewne nie — odpowiedział Lartigues.
Agentka potrząsnęła głową.
— Moje zapewnienie niczego jeszcze nie dowiedzie. Pański przyjaciel ma prawo nie wierzyć memu słowu i zażądać innych dowodów.
— No, to zdejm pani maskę, weźmiemy za pośrednika pierwszego, kto się pani ukłoni.
Aime Joubert wzruszyła ramionami.
— Szalona propozycja! — rzekła.
— Czyż pan rzeczywiście przypuszczasz, że przyjechawszy tutaj śledzić mego męża, zgodzę się na zdjęcie maski przed pierwszym lepszym; zresztą zakład pański jest tylko pozorem, który mnie jednak nie wyprowadzi w pole.
— Pani mnie podejrzewa? — spytał Lartigues zdumiony wielce.
— Że mnie pan namawia po to zdjąć maskę, ażeby się dowiedzieć, czy młoda jestem i przystojna.
— Pewny jestem, że naprzód odgaduję.
— Co za dowód
— Serce moje bije przy pani silniej, a tegobym nie doznał, gdy byś pani była brzydką; takie wrażenia nigdy mnie jeszcze w życiu nie zawiodły.
Agentka wybuchła śmiechem...
— Doprawdy! — zawołała. — Szczególny pan jesteś w takich latach, unosisz się, jakby jaki młody człowiek!
— A skąd pani wie, że nie jestem młody? — żywo zapytał Lartigues? Czy pani mnie poznaje po głosie, po mych włosach?
— Nie, tylko widzi pan, ja wiem, że pan przystojny.
— Czy pani nie jasnowidząca? a może kabalarka, wróżka?
— Po trochu, a nawet więcej jeszcze, gdyż przy swym podwójnym wzroku, o którym mówiłam, rozróżniam rysy pańskie pod maską i postać pańską pod zasłaniającem ją dominem. Gdybym się postarała, łatwoby mi poszło rozmówić się z panem o pańskiej przeszłości i przyszłości.
— To niemożliwe.
— Zaraz panu dam dowód. Proszę o rękę.
— Którą? — spytał Lartigues ze śmiechem.
— O lewą. Niech pan zdejmie rękawiczkę.
Wspólnik Verdiera ściągnął rękawiczkę i wyciągnął do zamaskowanej kobiety rękę białą, wydelikatnioną, której jednak krótkie i grube palce znamionowały złe popędy.
Aime Joubert schwyciła za tę rękę i nie mogła się powstrzymać od lekkiego dreszczu.
— Blizna jest tu — pomyślała — to on... mam go... ujść mi nie powinien.
— I cóż pani mówi ma ręka? — zapytał.
— Bardzo wiele.
— Chętniebym się choć czegoś dowiedział.
— Ma pan lat przeszło pięćdziesiąt, włosy siwawe i kędzierzawe, wieleś pan podróżował i jesteś bardzo namiętny.
— I cóż więcej? — zapytał Lartigues zaciekawiony i zdumiony.
— Więcej nie mogę panu powiedzieć, przynajmniej tutaj.
— A gdzie pani powie?
— W takiem miejscu, gdzie będziemy sami, gdzie nikt nas nie może usłyszeć.
— Pokój oddzielny będzie dla nas dogodny, jeżeli pani przyjmie kolację, na którą panią zapraszam.
— Czemu się Pani waha? — mówił dalej Lartigues. — Niema się pani czego mnie bać, jestem człowiekiem porządnym i pani ma wzrok podwójny, zaczynam w niego wierzyć — powinien panią o tem upewnić.
— Dobrze, zgadzam się.
— Chodźmy.
— Niema się czego spieszyć, niech mi pan poda ramię, przejdziemy się kilka razy po sali i później dopiero wejdziemy.
— Służę pani...
Aime Joubert, zadrżawszy, wzięła Lartiguesa pod rękę i razem z nim odeszła.
Agentka miała jeszcze nadzieję, że spotka którego agenta policji śledczej, że da mu znak, dlań zrozumiały, dla zbioru z dziesięciu agentów gotowych pospieszyć jej z pomocą.
Ze swego obserwacyjnego stanowiska Verdier wszystko widział.
Kobieta w czarnem dominie dziwną mu się wydała.
To, co się stało, było niezwykle w jego oczach podejrzanem.
Dlaczego Lartigues zdjął rękawiczkę i pokazał rękę?
Dlaczego nieznajoma zadrżała, spojrzawszy na tę rękę?
Wszystko to było jakoś nienaturalne. Verdier śledził wzrokiem tę parę i chciał za nią iść, kiedy kilka słów, powiedzianych przy nim przez dwóch ludzi w kostiumie doktorów molierowskich, zwróciło jego uwagę.
— O! o! — mówił z nich jeden, którym był Galoubet. — Nasza naczelnikowa złapała jakiegoś wielbiciela i zdaje się, że dlatego nas zwolniła. To osobliwa kobieta!
— Oni znają tę kobietę — pomyślał Verdier, nastawiając uszu.
Koledze odpowiedział Sylwan Cornu.
— Nie miała po co sprowadzać nas do opery. Chce tutaj złapać majsterka z cmentarza Pere Lachaise.
— Wolałbym iść pod czarną kulę! Tam weselej.
— Proszę, wybredniś!... A ja jestem kontent, że mogę już bywać wszędzie. Chciałbym do końca życia służyć przy naczelnikowej. Przy niej człowiek może się napatrzeć różnych rzeczy.
— Każdy ma swój gust. Ja wolę „Czarną Kulę“.
Verdier nie słuchał już dłużej molierowskich doktorów.
Z pierwszych ich słów zrozumiał, że są to policjanci pod dowództwem kobiety, którą Lartigues w tej chwili prowadził pod rękę.
Więc mniemanemu kapitanowi Van Broke groziło nieuniknione niebezpieczeństwo.
Ani sekundy nie tracąc, Verdier rzucił się w ślad za tą parą, ażeby uwolnić Lartiguesa z rąk niebezpiecznej towarzyszki.
Lecz para ta znikła. Verdier szybko zbiegł ze schodów na korytarz pierwszego piętra, zapchany tłumem.
Przechodząc obok Maurycego loży, dwukrotnie zapukał do drzwi.
— To właśnie stuknięcie przerwało upojenie — pod wpływem którego znajdowała się Walentyna Bressoles i młody człowiek.
Maurycy rzucił się do drzwi, lecz poznawszy tego, kto puka, zapytał nieco wzruszonym głosem: — Co?
Verdier nachylił się do niego i szepnął mu kilka słów.
Syn Aime Joubert bardzo zbladł i zadrżał.
Zwrócił się do Walentyny i rzekł do niej:
— Przepraszam panią, muszę na chwilę odejść, ale zaraz wrócę.
Wyszedł, zamknął drzwi za sobą i pociągnął Verdiera za rękę, szepcąc:
— Trzeba ich odszukać.... trzeba ich znaleźć... Trzeba Lartiguesa wydobyć z zasadzki, w którą dał się złapać. Co za fatalną miał myśl, że chciał poznać się z tą kobietą.
Szli, przyspieszając kroku, torując sobie drogę wśród ciżby rozpychając wszystkich, kto im miejsce tamował.
Patrzano na nich, jak na warjatôw, a przynajmniej, jak na pijanych.
— Z jednej strony ty — rzekł Verdier — z drugiej ja.
Rozeszli się w przeciwne strony. Po kwadransie znów się stawili na tem samem miejscu i spojrzeli po sobie pytająco:
— Nic — rzekł Maurycy.
— Nic — powtórzył Verdier, jakby echo.
Obaj wspólnicy, zawiedzeni w oczekiwaniu, milczący, uważali już za niepotrzebne rozchodzić się znowu i razem udali się wielkiemi schodami do sieni.
Nagle Verdier głucho krzyknął.
— Co takiego? — zapytał Maurycy.
— Spojrzyj tam!....
I mniemany opat wskazał na czarne domino z czerwoną wstęgą, które czekało przy kontramarkarni na Lartiguesa, który właśnie kładł na siebie paltot. Aime Joubert oglądała się dokoła, czy się nie zjawi jaki agent; będąc pewna, że się Lartigues jej nie wymknie, przestała na chwile śledzić go oczami.
Verdier przecisnął się przez tłum i szepnął mu do ucha, zrywając z ramienia wstążki po których można go było poznać.
— Rzuć tę kobietę, alboś zgubiony.
— Dlaczego zgubiony? — spytał złoczyńca ze zdumieniem.
— To kobieta z policji... chodźmy.
Verdier wciągnął Lartiguesa w tłum osób, który się tłoczył przed kontramarkarnią.
Obaj już znikli, gdy agentka, dziwiąc się, że zdobycz jej nie nadchodzi, zaczęła jej szukać.
Maurycy widział wszystko, i teraz wcale się już nie niepokojąc wrócił do Walentyny, która czekała nań z niecierpliwością.
Aime Joubert chodziła tu i owdzie, rozglądając się bacznie, drżąca, przestraszona!
— Poznał mnie! — wyszeptała głucho. — Uciekł! Uciekł!... Trzymałam go w ręku i straciłam! O, szatan chyba broni tego złoczyńcy!
Po krótkim tym monologu pobiegła do kancelarji policyjnej, mieszczącej się w gmachu teatru.
Tu w kilku słowach opowiedziała komisarzowi dyżurnemu co się stało.
W tej chwili agentów rozesłano na wszystkie strony.
Napróżno.
Tym razem Piotr Lartigues znowu ocalał.
Udał się pieszo na ulicę Suresnes, dokąd pomyślnie przybył.
Co się tyczy Verdiera, pozostał on na maskaradzie, postanawiając koniecznie się dowiedzieć, kto jest ta kobieta w czarnem dominie, w masce z czerwoną koronką — ale zamiarów swych urzeczywistnić nie mógł.
Minął tydzień po opowiedzianych przez nas zdarzeniach.
Przez kilka dni Lartigues i Verdier mieli się na baczności.
Nawet Maurycy rzadko się pokazywał w pałacyku przy ulicy Suresnes, bojąc się, czy nie zaprowadzono może dozoru policyjnego w pobliżu.
Ponieważ jednak było spokojnie i nic nie zapowiadało niebezpieczeństwa, postanowiono wreszcie, aby Maurycy zaczął już działać w sprawne Bressolów.
Powiedzieliśmy, że Verdierowî nie udało się to, co przedsięwziął w operze.
Nie mógł znaleźć czarnego domina w masce z czerwoną koronką.
A dwóch doktorów molierowskich, których rozmowa wyjaśniła mu, co za osobistość kryła się w czarnem dominie, postarał się nie stracić z oczu i dopóty ich śledził, póki nie wyszli z maskarady o świcie.
Wtedy udał się za nimi z daleka i doprowadził ich w ten sposób do tej podejrzanej kamienicy, którą już znamy.
— Kiedyś może to odkrycie posłuży nam do czegoś — pomyślał Lartigues lekceważył niebezpieczeństwo, jakie mu groziło.
Przeczuwał, że to niebezpieczeństwo może się lada chwila ponowić. A tegoż zdania byli obaj jego wspólnicy. Trzeba więc było ponowić przezorność i ostrożność, trzeba się było na każdym kroku pilnować. W sprawie, gdzie wszystko było tajemnicą okryte, jedna szczególnie rzecz interesowała tych trzech ludzi.
Daremnie łamali sobie nad tem głowę, jakim sposobem kobieta w masce znać może Maurycego z imienia.
Prócz tego zadawano sobie jeszcze pytanie:
— A Lartiguesa czy poznała?
Choć nieprawdopodobnem to było, logika dawała jednak twierdzącą odpowiedź. Verdier bardzo dobrze pamiętał, że widział, tajemnicze domino drgnęło kilkakrotne, kiedy Lartigues mówił.
Czyż wreszcie nie wyraźnie mówiło o tem owo upozorowane nakłonienie mniemanego kapitana do zdjęcia rękawiczki i pokazania lewej ręki? Chciała się snać przekonać, czy znajduje się tam blizna, ten znak szczególny, po którym można było poznać zabójcę hrabiny Kurawiew.
To szukanie blizny równoznacznem było z chęcią stwierdzenia tożsamości osoby.
Wszystko to wydawało się niewątpliwem. Jednakże Lartigues i Verdier przychodzili zawsze do jednego wniosku.
— Po latach dwudziestu trzech czego mamy się obawiać? przecie jest przedawnienie.
Bez wahania też szli drogą, wskazaną im przez Michała Bremonta, wspólnika ich londyńskiego, a byłego doradcę nieboszczyka Armanda Dharville.
Maurycy dwa razy już widział się z Walentyną. Żona dawnego budowniczego Bressola literalnie szalała za nim.
W domu u Bressolów pokończone już były wszystkie te przekształcenia, które biednego Ludwika czyniły nieszczęśliwym, bo psuły mu zupełnie zwykły, spokojny tryb życia.
Dawny budowniczy, jak i jego córka mało rozesłali biletów zapraszających, ale Walentyna bynajmniej ich nie poskąpiła.
Oznaczony już był pierwszy wieczór tańcujący. Marja czuła, że jej serce drżało z radości. Zobaczy się niezawodnie z Albertem de Gibray, którego co rano spotykała u Gabrjela Servet przy ulicy Varennes, którego kochała prawie sama o tem nie wiedząc, miłością czystą, niewinną.
W przeddzień tego wieczoru tańcującego Paweł de Gibray, sędzia śledczy, wrócił do domu o piątej, zmęczony, a raczej przygnębiony ogromną pracą z powodu podwójnej zbrodni przy ulicy Montorgueil i na cmentarzu Pere Lachaise. Poszedł do swego gabinetu i ociężałą głowę oparłszy na rozgorączkowanych rękach, szukał rozwiązania dla zagadki i nie znajdował go wcale.
Wyprowadziło go z zadumy przyjście syna i przerwało mu ciężką, mozolną pracę.
— Mogę się założyć — rzekł młodzieniec, uściskawszy czule ręce, wyciągnięte doń przez ojca — że jeszcze ojciec myśli a tej szkaradnej sprawie, która ojcu nie da sypiać po nocach.
— I wygrałbyś zakład, mój drogi! — odpowiedział sędzia.
— O! mamy do czynienia z bardzo sprytnymi łotrami, ale przy całej swej zręczności dadzą się kiedyś złapać. Jeden z nich o mało co nie wpadł w nasze ręce na maskaradzie w operze.
— Jeżeli jesteś pewny ojcze, że dadzą się złapać, w takim razie wszystko może się dziać jak najlepiej na tym najlepszym ze światów — rzekł Albert z uśmiechem — przestań więc sobie, ojcze, łamać głowę, bądź sędzią śledczym, ile chcesz, ale w sądzie, a po za obrębem tegoż bądź osobą prywatną i pomówmy ze sobą.
— I owszem. Pomówmy. Ale mam się o coś zapytać.
— O co?
Paweł de Gibray wziął ze stołu kopertę, wyjął z niej dwa listki, pisane na różowym papierze glansowanym i zapytał:
— Czy znasz państwo Bressoles?
— Znam — odpowiedział młodzieniec, a żywy rumieniec oblał mu twarz.
— Pan Ludwik Bressoles wydaje jutro wieczór w domu swym przy ulicy Verneuille, otrzymałem dwa zaproszenia, jedno dla mnie, drugie dla ciebie.
— Wiedziałem, że ciebie, ojcze, zaproszą.
— Jakim sposobem mogłeś wiedzieć? Czy tak dobrze znasz się z Bressolem?
— Widuję go prawie codziennie od pewnego czasu. To dawny budowniczy, bardzo bogaty, człowiek jak najlepszy w świecie, jak najsympatyczniejszy, śliczną ma córkę.
Albert zamilkł, zobaczywszy oczy ojca na niego skierowane, wyrażające zdziwienie.
— No, dlaczego przestałeś mówić? — spytał sędzia śledczy.
— Już więcej nie miałem nic do powiedzenia.
— Gdzieżeś się poznał z tym Bressolem, który ma „śliczną córkę“?
Ostatnie wyrazy wymówił Paweł de Gibray z przyciskiem.
— Poznałem się z nim u Gabriela Servet, naszego przyjaciela i mego nauczyciela — odpowiedział Albert. — Odprowadzał tam swą córkę, Marię Bressoles, której Servet maluje portret naturalnej wielkości.
— Więc tej panience na imię Marja? — zapytał Paweł de Gibray po niejakiem milczeniu.
— Tak, nieprawdaż, że ładne imię?
— A sama zapewne również ładna, jak to imię?
— O! stokroć ładniejsza! Anielska główka, profil Rafaelowski! A przytem dobra, łagodna, uprzejma, pełna wdzięku.
— Słowem posiada wszelkie przymioty, — wszelkie zalety, wszelkie cnoty — rzekł sędzia śledczy nie bez pewnej ironji — no, więc mój synek zakochał się w dziewiętnastym roku życia!
— Ojczulku! — szepnął młodzieniec ujmującym głosem.
— Zakochał — powtórzył Paweł de Gibray. — Kochać się w twoim wieku, to prawdziwe szaleństwo!
— Dlaczego? — pochwycił żywo Albert.
— Dzieckiem jesteś jeszcze.
— O! nie, dorosłym już jestem mężczyzną, chociaż mam dopiero lat dziewiętnaście.
— Słowem, żenić się chcesz?
— Czyż mężczyzna nie powinien myśleć o małżeństwie?
— Człowiek dojrzały, tak... ale ty, mój drogi synu, masz dopiero dziewiętnasty rok, a w jakim wieku jest Marja Bressoles?
— Ośmnaście, ale już zupełnie panienka dorosła, serce złote, dusza niebiańskiej czystości i nieograniczonego miłosierdzia. Kiedy widzę Marję Bressoles, przypominam sobie niewysłowiony urok i anielska dobroć mej matki, która opłakujemy jeszcze i zawsze opłakiwać będziemy!
Sędzia śledczy, usłyszawszy te słowa, nie mógł powściągnąć wzruszenia, jakie go ogarnęło.
Albert mówił dalej głosem, przez który przebijały się łzy:
— Zdaje mi się, że w Marjî znajduję duszę i serce, głos i uśmiech mej matki, kocham ja tak, jak tyś mą matkę kochał.
Mówiąc to, młodzieniec ujął obie ręce ojca i uściskał je w swoich.
Oczy miał wilgotne. Dwie grube łzy stoczyły się po policzkach na wspomnienie o ukochanej matce, zmarłej w kwiecie wieku.
Paweł de Gibray podniósł czoło, zasępione ciężkiemi wspomnieniami, przycisnął syna do serca i ucałował go kilka razy.
— Mój drogi, — wyszeptał — więc bardzo kochasz tę panienkę?
— Jak ciebie z całej duszy.
— Strzeż się!
— Czego?
— Często człowiek się myli, idąc za popędem serca. Rojenia pierwszej miłości częstokroć są złudne.
— Ojcze, — rzekł — jeśli się nie mylę, słowa twe wyrażają przykre wspomnienia, jakie obudziła w tobie nasza rozmowa.
— Nie mylisz się i właśnie wobec tego lękam się o twą miłość.
— Pozwoli ojciec zapytać, czy to jego wspomnienie osobiste
— Tak, osobiste.
— Więc przed poznaniem mej matki kochałeś widocznie kogoś, mój ojcze?
— W wieku twoim, również jak ty niedoświadczony i z takim samym zapałem naiwnym, oddałem serce me dziewczęciu, w którem wszystkie cnoty widziałem.
W moich oczach była anielską, czystą, skromną, litościwą, dobrą, — ubóstwiałem ją.
— A ona cię nie kochała? — zawołał młodzieniec.
— Kochała — odpowiedział de Gibray — przynajmniej przysięgała przedemną, a jakże mogłem wątpić o jej przysięgach, gdy dla mnie poświęciła swój honor! Ale były to fałszywe dowody. Naturę miała na wskroś zepsutą. Oddała mi się nie z miłości, lecz przez kaprys. Nie mogłem tego nie zrozumieć, i namiętność we mnie ustąpić musiała przed pogardą.
— Pogardą — powtórzył Albert.
— Tak, bo ta, którą kochałem, z która chciałem się ożenić, znikła niebawem, nie dbając o rozpacz, w jakiej mnie pogrążyła.
Miała wkrótce matką zostać, wiedziałem o tem, szukałem jej wszędzie, ażeby wziąć od niej dziecko, które do mnie należało i któremu chciałem przynajmniej dać moje imię.
— Nie mogłem jej odnaleźć. Raz jeden tylko wpadłem na jej ślad i zaraz go straciłem, alem już powziął wiadomość, że mieszka sama i że nikomu nie wiadomo, aby kiedy byłą matką.
Co się stało z dzieckiem, nikt o tem nie wiedział. Kto wie, czy Walentyna nie usunęła go całkiem, kto wie, czy nie zgładziła tego dowodu swego błędu.
— Ależ to okropne! — rzekł Albert przerażony.
— Czyż ta kobieta rodziny nie miała?
— Miała brata, uczciwego człowieka, który bolał wielce nad swoją siostrą.
— Dowiadywał się ojciec o niego?
— Nie mogłem. Jakiem prawem? Pozory przeciw mnie walczyły. Musiano mnie niezawodnie obwiniać, żem ją uwiódł. Sam brat znikł także wkrótce. Mówią, że opuścił Francję. Nigdy już o nim nie słyszałem. Zapomniałem o nędznej istocie, powiedziałem sobie, że dziecko nie żyje i pociechy zacząłem szukać w pracy, serce we mnie zamilkło!... sceptycyzm zupełny zastąpił me rojenia młodzieńcze; nie wierzyłem już ani w miłość, ani w cnotę i dopiero spotkanie z tą zacną kobietą, jąka była twoją matka, nawróciło mnie i przekonało, że na świecie jeśli są szatany, to są i anioły! Niechaj doświadczenie, tak drogo przezemnie nabyte, posłuży na twój pożytek, kochany Albercie! Pamiętaj o tem zawsze!
— Dziewczę, o którem ojcu mówię, niewinne jest jak anioł! zawołał młodzieniec. — Chciałbym, ażeby ją ojciec zobaczył! I przekonany jestem, że nie odmówisz mi zmienić choć raz twe przyzwyczajenia i pójdziesz do Bressola, u którego zastaniesz naszego przyjaciela, Gabriela Servet.
— Czyż Gabrjel będzie na tym wieczorze?
— Będzie, i ty z nami, ojcze, pójdziesz, nieprawdaż? Ja tak gorąco pragnę, ażeby się ojciec poznał z Marją i jej ojcem.
— Nie mówisz mi nic o jej matce.
— Nic nie mówię, bo nic o niej nie wiem.
— Alboż nie bywa z córką w pracowni Gabriela?
— Nie, nigdy jej nie widziałem. Chcę, żebyś własnemi oczami osądził, czy godna jest zostać twą córką ta, którą kocham. Daj się namówić. Przyrzecz, że ze mną pójdziesz. Będziemy na wieczorze tak krótko, jak tylko zechcesz.
— Wiesz, mój drogi, że nigdy nie mam odwagi ci odmówić.
— Więc pójdziesz, ojcze?
— Obiecuję.
Następnego dnia wieczorem pałacyk Bressolów, zwykle spokojny i cichy, jaśniał ogniami i pełen był wrzawy wesołej.
Pokoje na nowo umeblowane bogato i elegancko przynosiły zaszczyt gustowi dawnego budowniczego.
Wielka sala, gdzie się miały odbywać tańce, przystrojona była kwiatami i rzadkiemi krzewy, które ją przekształcały w istny ogród zimowy.
O dziesiątej uczta była w pełni blasku.
Wśród ożywionej rozmowy w towarzystwie lokaj stojący we drzwiach sali, zaanonsował:
— Pan Maurycy Vasseur!
Walentyna drgnęła.
Oczy jej zaświeciły się, radosny uśmiech roztworzył wargi, a twarz pokryła się lekkim rumieńcem.
Odszedłszy od kółka, z którem tylko co rozmawiała, Walentyna szybko się zbliżyła do młodzieńca w tej samej chwili, kiedy mu się kłaniał Ludwik Bressoles, nie znając go wcale.
— Mój drogi — rzekła do męża, przedstawiając mu młodzieńca — pan Maurycy Vasseur, przyjaciel wicehrabiego Guay‘a d‘Arfeuilla, którego znasz.
Maurycy ukłonił się poważnie, potem bystrym wzrokiem spojrzał na pana domu.
— Bardzo się cieszę, że mam zaszczyt pana poznać — szepnął powtarzając każdemu gościowi ten oklepany frazes, na który Maurycy dał niemniej czczą odpowiedź.
— Po mojej stronie cały zaszczyt i przyjemność.
Znów się ukłoniono, poczem Walentyna rzekła do Maurycego. Proszę za sobą, panie Vasseur, przedstawię pana mej córce. Pani domu i Maurycy przeszli do pokoju, — gdzie była Marja, zobaczywszy matkę, dziewczę przystąpiło do niej i spytała:
— Mama mnie szuka?
— Tak, moje dziecko.
— Chce mi mama co powiedzieć?
— Chce cię poznać z panem Maurycym Vasscur, przedstawiłam go twemu ojcu. Pana Vasseur często widywać tu będziesz, bo przyrzekł mi zostać naszym gościem i nie opuszczać żadnego z wieczorów
Marja uprzejmie się skłoniła i zapytała z uśmiechem:
— Pan tańczy walca?
— Tańczę.
— Zapiszę u siebie dla pana walc... jedenasty. Kiedy przyjdzie kolej na pana, sama uprzedzę....
— Bardzo będę szczęśliwy i wdzięczny pani...
Marja znowu się ukłoniła wdzięcznie i powróciła do kilku młodych pań, z któremi rozmawiała, kiedy przyszła do niej matka.
Walentyna zaprowadziła Maurycego do małego saloniku, zajętego przez grających w wista ludzi poważnych, zwracających uwagę tylko na karty i tutaj posadziwszy młodzieńca, rzekła, nachylając się do niego;
— Sądzę, że pan wcale nie myśli dotrzymać obietnicy, jaką pan dał mej córce?
— Czyżby pani zazdrosna była względem panny Marji?
— Jabym się troszczyła o tę gęś? — przerwała pogardliwie Walentyna. — O co nie, to nie ona taka zwyczajna, że nie może na siebie ściągać uwagi i wcale też nie podzielam zachwytu, jaki obudziła w ojcu.
— To zdaje się, że pani nie nazbyt kocha pannę Marję? — zapytał.
— Za cóż mam kochać tę dziewczynę, która zagarnęła w swe ręce mnie przynależną władzę, która na mojem miejscu tu panuje, która mnie zaćmiewa, przez którą ja się wydaję starszą.
— To rzecz pewna, że przez nią wcale wydaje się pani młodsza, — przerwał Maurycy z rozmyślnem grubjaństwem. — Pani jesteś tak piękną, że gdyby przy pani nie było córki, niepodobna nawet trzydziesta lat dać pani.
Atak był wprost skierowany i silny, cios trafił celnie.
Walentyna zbladła, a wargi jej zbielały.
— Więc przy Marii wydaję się starą? — szepnęła głosem nieco drżącym. — Po com panu pokazała córkę. Na me utrapienie, na me nieszczęście po co urodziła się ta przeklęta dziewczyna! Szczęśliwą wtedy dopiero będę, kiedy pójdzie stad całkiem. Widziałeś ją pan i już mnie nie kochasz?
— Pani wie, że to niemożebne! — odpowiedział Maurycy namiętnie.
— Nie wątp pani o tem, kocham panią kocham do szaleństwa!
Ta matka nie będzie broniła córki w chwili niebezpieczeństwa — pomyślał Maurycy. Wrócili do dużego salonu.
Lokaj anonsujący gości, oznajmił:
— Pan Gabrjel Servet, pan Paweł de Gibray, pan Albert de Gibray.
Na wymienienie tych osób, trzy osoby drgnęły.
Marja z radości.
Maurycy ze zdziwienia, połączonego ze strachem.
Walentyna z przerażenia.
Radości Marji nie potrzebujemy objaśniać. Syn Aime Joubert zadrżał na widok sędziego śledczego, który prowadził sprawię podwójnej zbrodni) na cmentarzu Pere Lachaise i na ulicy Montorgueil.
Człowiek ten trzymał w ręku los mordercy, a mordercą tym był Maurycy.
Przyczynę przerażenia Walentyny podamy w następnym rozdziale.
Gdy Walentyna Bressoles usłyszała niespodziewanie imię Pawła de Gibray; przypomniała sobie odległą przeszłość, jak tego człowieka kochała, jak go porzuciła, jak od dwudziestu lat straciła go z oczu i jak nieraz wspomnienie o nim wywoływało, u niej myśli o dziecku, które jej porwał Armand Dharville.
Przerażenie ogarnęło ją na myśl, że mąż przedstawi ją Gibrayowi.
Paweł poznał ją od pierwszego spojrzenia.
Ale to jeszcze nie wszystko. Czy dawny jej kochanek nic mówić nie będzie o przeszłości? — Czy nie zechce się dowiedzieć, co się stało z dzieckiem?
Pod każdym względem okoliczności były niebezpieczne, straszne.
Walentyna postanowiła jednak zachować zimną krew i nie poddawać się burzy, jakaby mogła wybuchnąć.
Sędziemu śledczemu dość było zamienić kilka słów z Ludwikiem Bressoles, ażeby powziąć o nim opinję.
Dodajemy skwapliwie, że opinja ta wypadła pomyślnie.
— Poczciwy człeczyna — pomyślał — dobry musi być z niego ojciec. A co do Marji, nie mylił się Albert, nazywając ją uroczą.
Dawny budowniczy i nowi jego goście znajdowali się już tylko o cztery kroki od pani domu.
Nagle głowę schyloną podniósłszy do góry, Walentyna odważnie poszła na ich spotkanie, — gotowa stawić czoło katastrofie którą przewidywała.
— A jeśli mnie jednak zapomniał — pomyślała — jeśli mnie nie pozna!
Sędzia śledczy, widząc, że podchodzi do nich jakaś dama, domyślał się, że to zapewne pani Bressoles i ukłonił się jej, nie zdążywszy jeszcze spojrzeć.
Ludwik przedstawił Pawła de Gibray i Gabriela, dodając:
— Pan Servet, którego imię i talent ci są znane, maluje teraz właśnie portret Marji dla nas — a będzie to utwór znakomity.
— Bardzo wdzięczna jestem panom — odpowiedziała Walentyna.
— A ja, mamo, — odezwała się Marja — przedstawię ci ucznia pana Serveta, pana Alberta de Gibray, który bardzo pragnął cię poznać.
— Pochlebia mi wielce życzenie pańskie — odpowiedziała Walentyna z uśmiechem.
Młodzieniec się skłonił.
Matka Marji wydała mu się bardzo piękną; ale nie nazbyt sympatyczna.
Walentyna Bressoles prawie się uspokoiła. Gibray pozostał obojętny. Nie drgnął na dźwięk jej głosu.
Może zapomniał już jak wyglądała. Jednakże spojrzał na panią Bressoles w chwili, gdy oczy na niego skierowała. Spotkały się ich spojrzenia. Gibray zmienił się nagle na twarzy, zbladł bardzo i rękę podniósł do czoła, na które wystąpiły duże krople potu.
Spostrzegłszy bladość i wzruszenie Pawła, Walentyna na chwilę odrętwiała, ale znów odzyskała zimną krew...
Trzeba było zapobiec, aby Bressoles nie zauważył tego wzruszenia i nie wytłómaczył go sobie w swój sposób.
— Zdaje się, że panu niedobrze? — odezwała się do sędziego śledczego tonem najwyższego współczucia.
— Może pan potrzebuje odetchnąć świeżem powietrzem.
— Dziękuję pani — odpowiedział Paweł nie dość pewnym głosem — to nic, maleńkie znużenie a może i gorąco, ale to już przeszło...
— Naprawdę? — spytał troskliwie Albert.
— Tak, tak...
— Tak zbladłeś nagle, żem się przestraszył.
Wtem orkiestra zagrała preludium do kontredansa Walentyna zostawszy sam a z dawnym kochankiem, nie traciła przytomności, lecz powtarzamy, odzyskała zimną krew wszystką.
— Panie de Gibray — odezwała się z uśmiechem. — Czy raczy mi pan podać rękę? Przejdziemy się razem po salonach. — Potem dodała: Trzeba nam z sobą o wielu rzeczach pomówić.
Sędzia śledczy utkwił w niej spojrzenie, wyrażające zdumienie tylko, dochodzące do wysokiego stopnia.
— Tak pani sądzi?
— Bardzo sobie życzę, i życzę sobie także, ażeby nas nikt nie słyszał. Chodźmy.
Paweł de Gibray pozwolił się poprowadzić i teraz.
Wiemy już, że Maurycy szpiegował wszelkie ruchy sędziego śledczego i Walentyny.
Wymknął się do małej cieplarni, łączącej się z salonikiem.
Znienacka nie mogli go tutaj zobaczyć, bo z tyłu drzwi zabezpieczały mu odwrót.
Ledwie się schował tutaj, drzwi od małego saloniku otworzyły się i wszedł Paweł de Gibray z Walentyną Bressoles.
— Tutaj będziemy mogli swobodnie pomówić rzekła żona budowniczego — podglądać nas nikt nie może.
Maurycy przyłożył ucho do dziurki od klucza i nie stracił ani jednego słowa.
Chwilowe milczenie nastąpiło po pierwszych słowach Walentyny.
Potem Paweł de Gibray rzekł głosem poważnym, ale spokojnym:
— Więc się nie omyliłem i to, co mi się wydawało niemożliwem — jest przecież prawdą!
— Nie omylił się pan — odpowiedziała Walentyna. — Poznaliśmy się oboje od pierwszego wejrzenia, chociaż przeszło dwadzieścia lat upłynęło od ostatniego widzenia.
— Ja, Walentyna Dahrville, jestem teraz mężatką i szanowaną matką rodziny.
Widzisz pan teraz nie Walentynę Dharville słabą i lekkomyślną córkę Ewy, która pana kochała, a przynajmniej myślała, że pana kocha — ale kobietę, która opamiętała się już przez długie rozmyślania i skruchę, ma pan przed sobą żonę i matkę. Wiem. żeś pan zacny i uczciwy człowiek.
W imię uczciwości pańskiej, w imię honoru, zaklinam pana, ażebyś ani słowa nie wymówił o występnej przeszłości, błagam, ażebyś pan sam nawet zapomniał, jak ja zapomniałam, żeśmy się znali kiedyś. Czy pan mi to przyrzeka.
— Nie — odpowiedział Paweł de Gibray suchym tonem.
Później może się zobowiążę do tego, o co pani prosi, ale wprzód muszę panią wybadać. — Obecnie teraźniejszość dla mnie święta. Przeszłość zostaje przy mnie. Pani Bressoles nie ma się czego mnie lękać, jeśli Walentyna Dharville, moja dawna kochanka, zgodzi się powiedzieć, co uczyniła z naszą córką?
— Dowód! — powtórzyła Walentyna, wlepiwszy oczy w sędziego śledczego niedowierzające i nieśmiałe spojrzenie.
— Tak, dowód, bo z początku śledziłem cię, pani, i dopiero później straciłem cię z oczu zupełnie. Znalazłem kobietę, która cię pielęgnowała i której proponowałaś cynicznie zgładzić ze świata to dziecko, które ci mogło zawadzać.
Walentyna Bressoles nie myślała już wcale się zapierać.
— O, więc o tem pan wie! — rzekła. — Jeśli tak, to musi pan także wiedzieć, że w trzy dni po przyjściu na świat mej córki ktoś mi ją wykradł.
Rzeczywiście mówiono mi, że porwał ją brat pani i wywiózł do Francji. A pani nawet nie postarałaś się dowiedzieć, gdzie się ten brat podział.
— Dwadzieścia lat przeszło i żadnego wspomnienia o znikłem dziecku! Żadnego wyrzutu sumienia.
— Daj mi pani dowód, że córka moja rzeczywiście została wywieziona, inaczej oskarżę panią, żeś ją zgładziła rozmyślnie, ażeby ci nie zawadzała.
— Żem ją zgładziła? — powtórzyła Walentyna. — Spróbuj mnie pan oskarżyć. Ale dajmy temu spokój. Na co się to panu przyda? Po pierwsze, oskarżenie będzie fałszywe, powtóre przedawnione.
— Odszukam pani brata i potrafię zmusić go do wyznania prawdy. Teraz oznajmiam pani, jak się nazywa ten dziwny przypadek, co mnie tutaj sprowadził... miłość....
— Miłość? — powtórzyła Walentyna ze zdumieniem.
— Tak, miłość mego syna do pani córki.
— Pański syn kocha Marję? — zawołała Walentyna.
— Kocha ją do szaleństwa. Chciał, żebym ją poznał i prosił mnie, ażebym tu przyjechał. — Zobaczyłem ją i pojąłem. Duszę i serce ma z ojca. Ale twoja to pani córka. Łagodna, kochająca, poczciwa, ale twoja to córka! Szlachetna, niewinna, ale twoja to córka, i chociażby Albert umarł z żałości, nigdy nie będzie mężem córki Walentyny Dharville.
— I pan powiesz swemu synowi dlaczego zabraniasz mu kochać Marję! — wyjąkała żona Ludwika. Ależ to skandal... zgnieść mnie pan chcesz brzemieniem przeszłości...
Powiedziałem pani, że będę milczał, aż nadejdzie dzień kary. Znajdę sposób, ażeby nie kompromitować honoru pani. Znajdę inne powody. Teraz już nic nie mamy sobie do powiedzenia. Zachowamy się tak, jak gdybyśmy się dziś widzieli po raz pierwszy! Wróćmy na bal!
Gibray z twarzą obojętną, pod maską bladą, podał ramię Walentynie, która ujęła je z zimną, jak lód, ręką.
Wolnym, rzec można automatycznym krokiem poszła ku drzwiom, otworzyła je i wróciła do tłumu wraz z sędzią śledczym.
— Ten człowiek nieubłagany — pomyślała — zgubi mnie, a przynajmniej będzie się o to starał, jeżeli się nie obronię.
Ledwie dawni kochankowie opuścili mały salonik, Maurycy wyszedł zaraz z cieplarni.
— Szukaj, panie sędzio śledczy, szukaj, jak ci się podoba! — szepnął półgłosem — spodziewam się, że Symonę prędzej, niż ty znajdę! Kiedy ją pan odszukasz, żyć już nie będzie i przekonasz się pan, że nie matka ją zabiła.
Po przetańczeniu Marja i Albert, rozmawiając doszli do saloniku, który przed chwilą opuściła Walentyna i Paweł de Gibray.
— Wejdźmy tu — odezwała się Marja, drzwi otwierając — tu niezawodnie nie tak gorąco, jak w salonie.
Albert wszedł za nią i usiadł obok na okrągłej kanapce, nad którą wznosiły się drzewka pomarańczowe kwitnące.
To samo zajęli miejsce, na którem przed kilku minutami siedzieli pani Bressoles i Paweł de Gibray.
Dziwny i niespodziewany kontrast.
Syn i córka zastąpili teraz ojca i matkę.
Naiwna, czysta, pełna wiary miłość zamiast wstrętnych wspomnień i nieprzejednanej nienawiści.
Świetna przyszłość miasto ponurej przeszłości w pokoju napełniała atmosferę woń kwiecia.
— Panie Albercie — rzekła Marja, nieco głos zniżywszy — chciałabym panu zadać pewne pytanie.
— Pospieszę na nie z odpowiedzią.
— O tem nie wątpię. A czy będzie szczera?
— Ręczę pani!
— Nawet gdyby pan przypuszczał, że szczerość ta może mnie obrazić?
Albert widocznie się zawahał.
— Trzeba przyrzec — nalegała Maria.
— Dobrze... W każdym razie odpowiem szczerze.
— Bardzo ładnie. Wszyscy wiedzą, że moja matka bardzo ładna, o wiele odemnie piękniejsza. Ale dajmy pokój stronie plastycznej, a powiedz mi pan, jakie wrażenie sprawiła na panu moja matka od pierwszego wejrzenia... Powiedz pan, a pamiętaj, żeś przyrzekł mi być szczerym.
— Uderzyła mnie sprzeczność jej chłodnych oczu z czarującym uśmiechem. Wprawdzie, kiedy mnie pani jej przedstawiała, słowa jej dla mnie były bardzo grzeczne, ale ton wymuszony czynił je prawie nieżyczliwemi. Wydawało mi się, że pani Bressoles nieprzyjemna jest moją obok pani obecność.
— Skądżeby się wzięła taka antypatia; matka moja nie znała pana.
— Antypatia trudno się daje tłómaczyć! — żywo odpowiedział Albert. — Powstaje ona sama przez się, podobnie jak miłość. Dla czegom ja, kiedym panią, po raz pierwszy ujrzał w pracowni Gabriela Servet, uczułem, jak serce me drgnęło. Dlaczego sercem mojem i duszą owładnął taki zachwyt? Gdybyś pani nawet prosiła mnie o wytłumaczenie, nie byłbym w stanie objaśnić...
— A ja mogę — rzekła Maria, spuściwszy oczy — to sympatia — to przyjaźń.
— Nie, Mario! — zawołał młodzieniec z mimowolnem uniesieniem. — To miłość... miłość mną owładnęła... pani wie, że ja panią kocham....
— Wiem o tem, bo sama to czułam, co i pan.
— Jakto, Marjo, Marjo moja droga! — rzekł Albert, nie posiadając się z radości — jakto, więc i ty mnie kochasz?
Panna Bressoles spojrzała na młodzieńca i rzekła doń prawie niedosłyszalnym głosem:
— Albercie, oboje jesteśmy bardzo młodzi, oboje znamy mało życie i może daremnie mówimy w ten sposób.
— Marjo, Marjo! dlaczego daremnie? — gorączkowo mówił Albert, przyciągając dziewczę do serca. — Młodzi jesteśmy, to prawda, ale tem lepiej, bo się kochamy. Razem spędzimy długie lata szczęścia, kiedy zostaniesz moją żoną!
Głosem, jak oddech słabym, wyszeptała Marja:
— Twoją żoną! o to marzenie!...
Jednocześnie śliczną główkę złożyła na piersi Alberta. Młodzieniec wycisnął na jej czole gorący a czysty pocałunek.
Marja drgnęli i powtórzyła:
— Twoja żona!
— Jeżeli ojciec mój przyjechał na ten bal — odpowiedział syn sędziego śledczego — to dlatego, ażeby ciebie zobaczyć, ażeby poznać twą matkę, bo się przed nim nie kryłem z moją miłością i wkrótce prosić będę rodziców o twą rękę.
— O mą rękę prosić?! — powtórzyła Marja tonem, w którym czuć było wzruszenie.
— Tak.
— I panu się wydało, żeś się pan nie spodobał mej matce... cóż więc będzie, jeżeli odmówi swego pozwolenia?
— To naszemu małżeństwu nie przeszkodzi, bo ojciec twój, jestem tego pewien, będzie po mej stronie i uczyni co zechce. To jego prawo i obowiązek.
— O! ojciec mój bardzo dobry, dla mnie tylko żyje, ale matka!
— Matka pani będzie musiała być posłuszną! — przerwał Albert. — Przecie mnie kochasz, Marjo?!
— Czy cię kocham? O, z całej duszy!
— I przysięgniesz mi, że nie będziesz niczyją, tylko moją żoną?
— Niczyją, prędzejbym umarła — rzekło dziewczę, zbladłszy.
Młodzieniec przycisnął ukochaną do piersi i usta jego po raz drugi dotknęły się jej włosów.
Marja podniosła się z miejsca.
— Trzeba wracać do salonu — wyrzekła.
— Chodźmy, moja droga!
Marja ujęła Alberta pod rękę i młodzi ludzie upojeni miłością, nadziejami, szczęściem, wyszli z saloniku, i połączyli się z tłumem.
Paweł de Gibray i Ludwik Bressoles długo rozmawiali z sobą we framudze okna.
Budowniczy uczuł sympatie do prawnika, jeszcze młodego, którego twarz jednak postarzała od pracy, kłopotów, a może i cierpień.
Sędzia śledczy, po strasznej scenie, przy której byliśmy obecni, bardzo był rad, przekonawszy się w rozmowie z Ludwikiem Bressoles, że nie omyliło go pierwsze wrażenie.
Gibray, rozsądny człowiek i sędzia śledczy od stóp do głowy, posiadał w wysokim stopniu umiejętność badania, które mógł zręcznie prowadzić, nie dając tego poznać.
Serdecznie też żałował Ludwika Bressoles i Marji, z których pierwszy nie zasługiwał na tak złą żonę, a druga na tak złą matkę.
Po skończeniu rozmowy odszukał oczami Alberta i spostrzegł go idącego pod rękę z córką budowniczego.
Podszedł zaraz z Ludwikiem Bressoles do młodej pary.
Trzeba nam jechać! — rzekł do Alberta.
— Już!? zawołała Marja z naiwnym wdziękiem. — Przecie nie ma jeszcze dwunastej nawet.
— To prawda! — odparł Paweł de Gibray — ale czas u mnie jest bardzo ograniczony. Roboty co niemiara, jeżeli więc nie odpocząłbym kilka godzin, jutro sił do niej nie miałbym.
— To jedźmy! — rzekł skwapliwie Albert.
— Nie śmiem panów zatrzymywać — odezwał się budowniczy. — Wiem, że się do obowiązków zupełnie stosować należy. Ale niech że przynajmniej panowie raczą nam przyobiecać, że będziemy mieli przyjemność widzieć panów u siebie innym razem.
— Nie mogę dać słowa! — odpowiedział sędzia śledczy z pewnem zakłopotaniem.
— Dlaczego?
— Musiałem opuścić rozmaite zajęcia, ażeby dziś przyjechać do państwa. Nie wiem otóż, czy będę wolny.
— Ale dla pana Alberta nie istnieją przecież takie nieprzezwyciężone przeszkody, ażeby nas nie mógł odwiedzać — szepnęło dziewczę, spuszczając oczy, a szkarłatny rumieniec zabarwił jej twarzyczkę.
Sędzia śledczy drgnął.
— Dla przyczyn nam znanych uważał małżeństwo Alberta z Marją za niemożebne.
Odpowiedział więc tylko:
— Mój syn jest wolny!
Krótkie te słowa, wypowiedziane suchym tonem, ugodziły biedną Marie w serce i sprawiły na niej bolesne wrażenie.
Albert, oddając się marzeniom o szczęściu, nie dojrzał w słowach żadnej myśli wstecznej, któraby w nim obudzić mogła niepokój.
Ująwszy ręce Marji, uścisnął je serdecznie.
Chętnie podniósłby je do ust — ale nie śmiał.
— Wytłómacz nas pan z łaski swojej przed panią Bressoles — mówił dalej sędzia śledczy, — nie śmiem ani na chwilę odrywać jej od obowiązków pani domu.
— O, jest i mama! — rzekła Marja, zauważywszy matkę.
Podbiegła do niej, wzięła ją za rękę i przyprowadziła ją do ojca i panów de Gibray:
— Pan de Gibray nas opuszcza.
— Cieszy mnie, że pana widzę jeszcze przed pańskim odjazdem i spodziewam się, że przecie zajrzy pan do nas — rzekła Walentyna swobodnie.
Paweł de Gibray w milczeniu się skłonił i wziąwszy Alberta za rękę, skierował się ku wyjściu.
Marja ścigała ich wzrokiem, a oczy jej zapełniły się łzami.
— Tak mi się zdaje, że szczęście moje oddala się i już nie powróci! — myślała.
Od tej chwili cały bal wydawał się jej nudnym.
Około godziny drugiej goście zaczęli się rozjeżdżać.
Maurycy przyszedł się pożegnać z Walentyną.
— Kiedy się z panią zobaczę? — zapytał z cicha, po ceremonjalnym ukłonie.
— Czekaj, pan! — odpowiedziała również z cicha.
I skinąwszy nań, przystąpiła do Bressola, którego tonem jak najbardziej uprzejmym spytała:
— Czy masz, mój drogi, jakie projekty na jutro?
— Dotąd żadnych! — odpowiedział budowniczy.
— To nic ci nie przeszkadza zgodzić się na propozycję pana Maurycego Vasseur, który pragnie pojechać z nami jutro do lasku Vincennes na ślizgawkę...
— I owszem, jeśli tobie i Marji sprawi to przyjemność.
Maurycy uścisnął rękę Bressolowi, skłonił się Walentynie, potem Marji i odszedł; salony były już prawie puste.
Ulicą Rivoli jechała pusta kareta.
— Na ulicę Surennes! — rzekł Maurycy i wskoczył do karetki
W kwadrans karetka przyjechała na wskazane miejsce.
Maurycy wysiadł pieszo poszedł do pałacyku kapitana Van-Broka i zadzwonił do furtki.
Klucz zgrzytnął, furtka otworzyła się od ulicy i Maurycy zobaczył mniemanego kapitana.
Ten zapytał go głosem dość cichym i przelęknionym:
— Cóż cię tak ważnego sprowadza o tej późnej godzinie, czy co źle idzie?
— Przeciwnie.
Lartigues zaprowadził gościa do mieszkania gdzie niemowa Dominik, zupełnie ubrany, czekał na rozkazy swego pana, który go obudził, usłyszawszy dzwonek.
— Powiedz mi czemprędzej, w jakim celu tu przyszedłeś? — zapytał zaciekawiony kapitan.
— Nic wam teraz nie powiem — odrzekł Maurycy — tylko włóżcie czemprędzej na siebie ubranie, jakiego dajmy na to kamieniarza, tak, żebyście się zmienili do niepoznaki.
— Mamy gdzie iść?
— Tak.
— Przecież teraz noc!
— Właśnie dlatego! Dajcie i mnie podobne ubranie. Jak widzicie, jestem jeszcze w stroju balowym.
Lartigues otworzył wielką szafę, w której wisiały rozmaite ubrania i wyjął odzież, stosowną dla wyrobników.
W kilka minut łotrzy byli już przebrani zupełnie.
— Brak nam jeszcze jednej rzeczy — odezwał się Maurycy.
— Czego?
— Widziałem niedawno skrzynkę z narzędziami, których Dominik używa do rozmaitych potrzeb. Gdzież ta się znajduje?
Lartigues wyszedł z pokoju i wrócił niebawem ze skrzynką, podobnej do stolarskiej.
Były w niej różnego rodzaju narzędzia.
— To najpotrzebniejsze — rzekł Maurycy, wyjmując niewielką piłę, jaką ogrodnicy odejmują uschłe gałęzie na drzewach owocowych.
— Ale to jeszcze nie wszystko — rzekł — potrzeba mi i świdra.
Lartigues wyjął świder z pudełka.
— Nic już więcej? — zapytał.
— Zdałaby się bardzo oliwa. Czy macie?
— I oliwa jest — odparł Lartigues i znów wyszedł z pokoju, przyniósł następnie butelkę z oliwą prowancką.
— To już dość! — odezwał się młodzieniec.
Maurycy wziął piłkę w rękę, a świder schował na piersiach za kamizelkę.
Butelkę z oliwą dał Lartiguesowi, który patrzał nań z wielką ciekawość, łamał sobie głowę, ażeby choć cokolwiek z tego zrozumieć.
— Idziemy? — spytał, kiedy już przygotowania były ukończone.
— Idziemy.
— Teraz mogę zapytać, dokąd?
— I owszem! Idziemy do lasku Vincennes.
Mniemany Van Broke aż skoczył ze zdziwienia.
— A to po co?
— Własnemi się przekonacie oczami.
— Ależ...
— O! ani słowa więcej, chodźmy!
— Poczekaj! — rzekł Lartigues.
Przy bulwarze, o tej porze zupełnie pustej stacji omnibusów, na placu Magdaleny stały dwie dorożki.
Maurycy zbudziwszy woźnicę na koźle, — wsiadł z Lartiguesem do jednej z nich, kazał jechać do Bercy, hojny obiecując napiwek.
— Z placu Magdaleny daleko do Bercy. W godzinę jednak dorożka przyjechała do Grande Pinte.
Maurycy trącił towarzysza.
— Tutaj wysiądziemy — rzekł. — Resztę drogi przejdziemy.
Kazał dorożkarzowi stanąć. Wysiedli, a woźnica otrzymawszy pół franka na wódkę, odjechał.
Maurycy i Lartigues prędko podążyli do stawu w lasku Vincennes i przybyli tu we dwadzieścia minut.
Dwie godziny jeszcze brakowało do świtu, do brzasku dnia zimowego, ciemnego i chmurnego.
Lartigues z prowadzącym go towarzyszem skręcili na prawo i brzegiem stawu doszli do mostu drewnianego, stanowiącego komunikację z wysepką, przyozdobioną altankami.
Maurycy na dwie sekundy zwolnił kroku i zdawał się namyślać, poczem znów ruszył prędko.
Przybywszy na miejsce, gdzie staw tworzy większe wgłębienie, młodzieniec zatrzymał się nagle.
— Przyszliśmy — rzekł cichym głosem do mniemanego Van Broke. — Teraz musimy iść po lodzie.
— Po lodzie! — powtórzył Lartigues zdumiony.
— Tak!
— E! do djabła! ale może to niebezpieczne?
— Lód musi mieć przynajmniej od 12 do 15 centymetrów grubości. Powozem możnaby jeździć po nim; śmiało możesz iść ze mną.
Młodzieniec wszedł na lodową powierzchnię ostrożnie, ażeby się nie poślizgnąć.
Lartigues podążył za nim, chociaż nie zbyt chętnie.
Maurycy szedł pewnym krokiem. Mniemany kapitan marynarki przeciwnie z wielką trudnością zachowywał równowagę.
— Siądźmy — rzekł do Lartiguesa, sadowiąc się na skale — tylko bez hałasu. Muszę się zaraz zabrać do dzieła.
— Cóż mamy więc uczynić.
— Zaraz zobaczysz.
Odpowiadając Lartiguesowi, Maurycy rozglądał się dokoła.
Na prawo i na lewo widniały skały, wznoszące się malowniczo.
Przed nim w odległości czterech metrów znowu skały, ale między pierwszym i ostatnim szeregiem tych mas granitowych znajdowała się wolna przestrzeń półtora metra szerokości, a od dziesięciu do dwunastu metrów długości.
— Tam... — szepnął młodzieniec, sam wskazując na tę przestrzeń — do dzieła.
Wstał, doszedł do obranego miejsca i spojrzał na rzekę.
Jak daleko wzrokiem mógł dosięgnąć, wszędzie było głucho i pusto pod niebem obwisłem i posępnem.
Młodzieniec wyjął z pod roboczej bluzy — którą miał na sobie, niewielką piłkę i świder i ukląkł na lodzie.
Lartigues, który postępował za nim, pomyślał sobie, czy nie zwariował nowy człowiek „Pięciu“.
— Daj mi butelkę z oliwą — odezwał się Maurycy.
— Jest... cóż z nią będziesz robił.
— Zobaczysz, ale ani słowa teraz.
Maurycy nasmarował oliwą ostrze świdra i przyłożywszy je do lodu, zaczął wiercić.
Lód prześwidrowany przeraźliwie skrzypiał.
— Zanadto wiele hałasu — rzekł młodzieniec i zwrócił się do Lartiguesa: — Nalewaj oliwę, kroplę po kropli, w prześwidrowany otwór.
Lartigues natychmiast to uczynił.
Lód przestał skrzypieć.
Maurycy kręcił świdrem ze zdumiewającą szybkością. Wkrótce lód był przedziurawiony w całej swej grubości. Woda pokazała się na powierzchni otworu.
— Daj mi piłę rzekł Maurycy.
Lartigues spełnił życzenie i odezwał się ze śmiechem:
— No, czyś czasem nie zawarł kontraktu z jaką cukiernią paryską na dostarczanie lodu i może chcesz robić konkurencję lodowniom Saint Quan?
— Właśnie — odpowiedział młodzieniec, wsuwając piłę w wyświdrowany otwór.
Począł piłować w prostej linji.
Zębate ostrze, na które mniemany Van Broke nalewał oliwę kroplami, cuda czyniło, ze zdumiewającą równością rozdzielając zamarzłą warstwę.
Prędzej niż w godzinę Maurycy podpiłował lód na przestrzeni metra kwadratowego i odzielonemu kawałowi napuszczona oliwa z piły nie pozwoliła przyróść do reszty lodu, tak, że się chwiał przy najlżejszem dotknięciu.
— No, już gotowe — rzekł Maurycy.
— Więc wszystko już skończone? — zapytał Lartigues.
— Nie teraz trzeba ten kawał lodu wepchnąć pod warstwę, pokrywającą staw. Zawińmy rękawy.
Lartigues posłusznym był biernie. Powietrze było mroźne, ale Maurycy cały był spocony i grube krople potu spływały mu po czole. Mówił dalej:
— Oprzyj się na jednym końcu, ja na drugim i tak obrócimy ten kawał, ażeby jeden z rogów dostał się pod lód.
— Dobrze! — odparł Lartigues. — Zaczynajmy.
Ale nie było to rzeczą łatwą. Lód podtrzymywany wodą od dołu, stawiał silny opór.
Wreszcie trudnego dzieła dokonano.
— Zbierzmy nasze instrumenta — odezwał się młodzieniec — i zmykajmy, farsa już odegrana.
— No, ależ choć teraz wytłomaczysz mi co to wszystko znaczy — rzekł Lartigues.
— Przyjdzie tu ślizgać się Marja Bressoles, jedna z dwóch dziedziczek po Armandzie Dharville. Jak sądzisz, czy dowcipnie obmyślany ten figiel?
Lartigues z zachwytem patrzał na Maurycego.
— A czy woda dość głęboka, ażeby można utonąć?
— Dobrze, żeś mi przypomniał. Zapomniałem zmierzyć głębię. Zaraz ten błąd naprawię.
Mówiąc to, Maurycy wyjął z kieszeni kłębek sznura, który zabrał z ulicy Surennes.
Przywiązawszy koniec sznura do świdra, rzucił go do wody, która zaczęła się już pokrywać cienkim lodem, jak ćwiartka listowego papieru.
Sznur spadł na dno stawu.
Wtedy Maurycy wyciągnął go i zmierzył.
— Około trzech łokci — rzekł. — Więcej, niż potrzeba. A chociażby nawet dziewczynę wyciągnięto żywą, kąpiel na takie zimnie niezawodnie wywoła gwałtowne zapalenie płuc. Matka z taką troskliwością pielęgnować będzie córkę, że nie wyzdrowieje.
— Ale po tym wypadku niezawodnie wytoczone będzie śledztwo
— Zapewne.
— Zobaczą, że lód był podpiłowany.
— Rzeczywiście.
— I nie obawiasz się?
— Ani trochę — przerwa! Maurycy. — Któż mnie lub ciebie będzie mógł oskarżyć!
— To prawda, że nikt.
— Wszystko zwalą na złodziei, kradnących ryby.
Koledzy ostrożnie podążyli do brzegu.
Maurycy spodziewał się w Saint Mande znaleźć dorożkę i rzeczywiście nie omylił się w swych przewidywaniach.
Powrócili do domu.
Zaprzężona kareta stała już przed bramą.
Punktualnie o pierwszej przyszedł Maurycy.
— Zdumiewająco jest pan punktualny! Dziękuję panu! — zawołała Walentyna. — A i my także już jesteśmy gotowe.
Maurycy zamienił kilka ogólnikowych frazesów z budowniczym, potem podał ramię Walentynie i poprowadził ją do karety.
Matką i córka usiadły na tylnej ławeczce, młodzieniec naprzeciw nich i stangretowi polecono jechać do lasku Vincennes.
W drodze Maurycy był niezwykle miłym.
Wiemy, że nie brakło mu sprytu i że umiał poprowadzić rozmowę.
Wszyscy rozmawiali w najlepsze, kiedy kareta wjechała w aleję, prowadzącą wzdłuż stawu.
Maurycy wskazał stangretowi miejsce, gdzie ma stanąć, ażeby go można było następnie z łatwością odnaleźć.
Walentyna, Marja i towarzysz ich przeszli przez łączkę, przykrytą śniegiem, do miejsca, — gdzie ze dwudziestu łyżwiarzy popisywało się zręcznością wobec małej gromadki ciekawych widzów.
Troje naszych nowych przybyszów zaraz też włożyło łyżwy na nogi i poszło na ślizgawkę.
W chwili, kiedy się kareta zatrzymała, Maurycy, pomagając wysiąść matce i córce, nie zauważył dwóch starych jegomościów, którzy się przechadzali w długich paltotach futrzanych.
Spostrzegłszy młodzieńca, poczciwi staruszkowie zwolnili kroku i szeptem powiedzieli sobie kilka słów....
Czytelnicy domyślają się zapewne, że był to Lartigues i Veraier, którzy przyszli przyjrzeć się, jak będzie wykonany plan młodego ich wspólnika, zbliżywszy się na brzeg stawu, przyłączyli się do ciekawych widzów.
Obie łyżwiarki nasze i łyżwiarz cudów dokazywali.
Marja, z początku nieśmiała, odzyskała wnet pewność siebie i lekko ślizgała się obok matki i Maurycego, obojga dość zręcznych.
Młodzieniec skierował się w stronę kaskady. Oczy jego zdała szukały już miejsca, gdzie lód podpiłowany, powinien był się zwalić.
Ta część niewielkiego stawu, jak Maurycy przewidział zeszłej nocy, była zupełnie pusta.
Szatański uśmiech wykrzywił wargi Maurycemu pod delikatnemi, jedwabistemi wąsami — lecz, pomyślawszy, że trzeba jeszcze trochę poczekać wrócił na środek stawu, między ślizgających się łyżwiarzy.
Walentyna i Marja biegły za nim w jednej linji bardzo prędko.
Tymczasem w końcu stawu dwóch łyżwiarzy biegło na ich spotkanie.
Byli to młodzi ludzie, a zręczność ich znamionowała nawyknienie do ślizgania się i siłę.
Marja patrzyła na nich machinalnie.
Nagle zwolniła bieg i serce zabiło jej niezwykle silnie.
Wydało jej się, że poznaje jednego z młodzieńców, lecz bała się, czy się nie myli.
— Cóż to, Marjo? — spytała ją matka, widząc, że pozostaję w tyle. — Dogoń nas!
Marja była posłuszną, ale machinalnie.
Dwaj łyżwiarze zbliżali się z szybkością błyskawiczną.
Przelecieli obok Maurycego i Walentyny, nie spojrzawszy na nich.
Marja nie mogła się powstrzymać, ażeby nie zawołać radośnie:
— Pan Albert!...
Syn sędziego śledczego — bo to on był rzeczywiście — poznał młode dziewczę, skierował się ku niej i podbiegł.
— Co za szczęśliwe spotkanie! — rzekł.
Marja przystanęła.
— Bardzo szczęśliwe — szepnęła — i niespodziewane!
— Skądże Pani tutaj?
— Ja z matką tu jestem i z panem Maurycym Vasseur. Oto i oni.
Wskazała na Walentynę i młodzieńca, którzy, nie widząc jej przy sobie, biegli do niej właśnie.
— A pan ma z sobą towarzysza? — spytała Marja.
— Byłem u jednego z mych przyjaciół, oficera artylerii i zaproponowałem mu pójść na ślizgawkę.
— A ojca pańskiego tu niema?
Uśmiechnął się Albert.
— Nie — odpowiedział — a nawet nie mogę sobie wyobrazić ażeby ojciec mógł brać udział w takiej rozrywce.
Walentyna i Maurycy nadbiegli w tej chwili do Marji.
Zobaczywszy Alberta, którego od pierwszego spojrzenia poznali, zmarszczyli brwi.
Albert im się ukłonił.
— Pobiegnijmy zobaczyć kaskadę — rzekł Maurycy — i załóżmy się, kto będzie pierwszy.
— I owszem, trzymam zakład.
I pobiegła prędko, uśmiechnąwszy się do Alberta de Gibray, Albert słyszał, jak Maurycy powiedział: „pobiegnijmy zobaczyć kaskadę“.
— Zobaczę ją jeszcze — szepnął.
Potem, skinąwszy na przyjaciela skierował się ku wspomnianym przez nas skałom, ale z przeciwnej strony tak, ażeby niby przypadkowo spotkać się z ukochaną.
Albert biegł tak szybko, że towarzysz z trudnością mógł go dogonić.
Marja szybko mknęła po lodzie, jakby lotem jaskółki.
Maurycy ledwo ją wyprzedził, lecz dziewczę lada chwila miała go dogonić.
Walentyna pozostała w tyle przynajmniej na jakie dwadzieścia kilka łokci.
Widzowie ciekawi, stojący nad brzegiem stawu, z zajęciem patrzeli się temu wyścigowi i jak na gonitwach konnych, jedni trzymali zakład za młodzieńcem, inni za młodą łyżwiarką. Tych ostatnich było więcej. Z brzegu dolatywały głosy:
— Ona będzie pierwsza!
Zachęcona temi okrzykami pochlebiającemi, Marja jeszcze bardziej przyspieszyła biegu.
Dogoniła i wyprzedziła Maurycego, który widocznie już osłabł, ale niechcąc się uważać za pokonanego, jeszcze biegł tuż po za łyżwiarką.
Wyrachowanie łotra było bardzo proste i Marja Bressoles miała biedz przed nim, ażeby pod nią pierwszą ląd załamał.
Lartigues i Verdier przypatrywali się przez lunety i widzieli jak najdokładniej każdy szczegół tych zapasów.
Marja docierała już do skał, do tego miejsca, gdzie czekała ją śmierć.
Nagle z poza zakrętu skał szybko wybiegi jakiś łyżwiarz i zapuścił się w to samo wąskie miejsce.
Maurycy zadrżał. Czy łyżwiarz prędzej dobiegnie niż Marja wpadnie w przerębel i dziewczę ujrzy niebezpieczeństwo tak, że będzie mogła go uniknąć? A może oboje wpadną pod lód.
W tejże chwili syn Aime Joubert poznał w łyżwiarzu Alberta de Gibray.
— Gdyby oboje razem utonęli — pomyślał — to byłby bal!
Łyżwiarz i łyżwiarka dobiegali do siebie ze stron przeciwnych Maria również poznała Alberta i uśmiechała się doń ustami i oczami. W rozpędzie biegu nareszcie się spotkali.
Nagle rozeszły się dwa krzyki, na które odpowiedziały i krzyki z nad brzegu.
Albert de Gibray wleciał w przerębel, a Marja straciwszy równowagę z przestrachu, upadła tuż przy otworze załamanego lodu.
— Ocalił ją — pomyślał Maurycy. — Nie udało się, trzeba na nowo zacząć.
Rzucił się ku dziewczęciu, nieruchomo leżącemu. Straciła przytomność.
Podbiegła i Walentyna, tłum ciekawych także się już w dali pokazywał na lodzie.
— Co to? — wykrzyknęła Walentyna.
— Co się stało?
— Lód się załamał pod panem de Gibray — odpowiedział Maurycy — i o mało co pani córką nie wpadła do stawu.
Z przestrachu zemdlała. Nachyliła się nad córką, jakby chciała ją podnieść i dodała żywo.
— Krew? z czego krew?
— Głową zapewne uderzyła o skałę — odpowiedział Maurycy.
— Małe skaleczenie.... Nic jej nie będzie... Trzeba posłać po karetę.
— Zawołam karetę, proszę państwa — rzekł jakiś chłopczyna, — Pobiegnij prędko.
— W tej chwili.
Młody oficer, przyjaciel Alberta, nadbiegł do kaskady w tej chwili, gdy przybyli ludzie, nie bez trudności wyciągnęli syna sędziego śledczego z przerębli, w której o mało co nie zginął.
Pierwsze słowa Alberta były:
— Panna Bressoles czy się nie zraniła?
— Małe skaleczenie tylko — odpowiedział Maurycy.
— A ty? — odpowiedział Alberta oficer.
— Ramię bardzo mię boli.
— Drżysz! — mówił dalej młody artylerzysta.
— Nie rozmawiajmy tu, ale czemprędzej udajmy się do mnie; położysz się do łóżka i rozgrzejesz, inaczej dostaniesz zapalenia płuc.
Rada była dobra. Albert, któremu łyżwy zdjęto skłonił się pani Bressoles i rzucił tkliwe spojrzenie na Marję, która się ocuciła i pobiegł ze swym przyjacielem ku Vincennes.
Kareta pokazała się na brzegu jeziora. Marja czuła się jeszcze słabą. Maurycy zaniósł ją na rękach do karety, posadził pomógł Walentynie wsiąść. Potem naprzeciw matki i córki karetka potoczyła się ku Paryżowi.
Oficer pomógł Albertowi się rozebrać i położyć do łóżka, poczem natychmiast posłał do chirurga wojskowego, który wkrótce też nadszedł i orzekł, że ręka wywichnięta została skutkiem silnego uderzenia. Przedsięwziął też niezbędne dla leczenia środki i zalecił jak najzupełniejszy spokój.
Albert zażył lekarstwo i zasnął tak twardo, że się przez całą noc ani razu nie obudził.
Nazajutrz zrana doktor, zaopiniował, iż stan zdrowia Alberta jest pomyślny i pozwolił mu powrócić do Paryża, jednakowoż nadmienił, że chory nie wyzdrowiał jeszcze całkiem i przez kilka dni nie powinien z domu wychodzić.
Kiedy oficer i Albert przyjechali do Paryża Pawła de Gibray nie było w domu.
Albert kazał napalić w piecu w swoim pokoju i położył się do łóżka.
Tymczasem Marja czuła się bardzo dobrze, prócz lekkiego bólu głowy, skutkiem wstrząśnięcia przy upadnięciu na lód stawu.
Maurycy udał się do pałacyku przy ulicy Surennes. Już się tu znajdowali Lartigues i Verdier.
Chociaż rezultat nie odpowiadał powziętym nadziejom, pochwalili młodzieńca za śmiałe usiłowanie.
— Wszystko zdawało się zapewnić ci powodzenie — rzekł mniemany opat Meriss — ale fatalność!
— Gdyby nie Albert de Gibray, byłoby się udało — odrzekł Maurycy z gniewem. — Dziewczyna wpadłaby pod lód i nie wyszła stamtąd żywa. No, do drugiego razu!
— Wymyśl coś jak najprędzej — mówił Verdier — Michał Bremont w Anglji traci cierpliwość.
— Nie łamcie sobie głowy. Mam sposób!
— To powiedz nam co to za sposób?
— Powiem, kiedy cały plan będę miał gotów.
— A gdy będziesz miał plan gotowy, czy zaraz od teorji przejdziesz do praktyki?
— Zaraz na pierwszym wieczorze, jaki dany będzie przez Bressolów, a zatem w końcu tego tygodnia.
— No, ta zwłoka będzie niedługa.
— Zwłoka mnie wcale nie niepokoi co do Marji — odpowiedział Maurycy — tylko co do Symony.
— Zebrałem o Symonie wiadomości, ale dopiero do tego czasu, kiedy pracowała w magazynie przy ulicy św. Marcina, a to już półtora roku temu — rzekł Verdier — ale tu wszelkie ślady ustały.
— Ja wierzę w swą gwiazdę. Wierzę, że jeśli nie dziś, to jutro przypadek jaki wyprowadzi nas z tych trudności. Tylko niechaj wprzód się załatwię z Marją Bressoles. Potem się zajmę Symoną.
Trzej wspólnicy rozstali się tutaj, opuszczając pałacyk przy ulicy Verneuille. Maurycy poprzysiągł odszukać córkę i zemścić się na Walentynie.
Powiadają, że rano mędrsze niż wieczór. Sędzia śledczy, przez całą noc nie zamykał oczu. Myślał, w jaki sposób po latach dwudziestu trzech odnaleźć ślady Armanda Dharville, który, dobrowolnie wyjechał z Francji na zawsze. Wydało mu się to istotnie bardzo trudnem zadaniem. Dokąd się udał Armand Dharville, opuściwszy Francję? W jakim kraju, czy w mieście lub miasteczku osiadł? Czy jeszcze żyje?
— Prawie nie można liczyć na dobry rezultat — wyszeptał — jednak spróbuję.
Zresztą nie było to dlań jedyna troska. — Przestraszyła go najbardziej miłość Alberta do córki Walentyny. Jak wyrwać z młodego serca miłość czystą, zakorzenioną już głęboko? Wyrywając ją, czy nie można i serca rozedrzeć?
Paweł de Gibray dobrze znał swego syna, którego wychował w zupełnem poszanowaniu dla obowiązków.
Wiedział, że ma charakter szlachetny, wiedział i o tem jednak, że jest nieugięty. Kochając z zapałem po raz pierwszy w życiu duszą i sercem, uczuciu się temu oddawszy, czyż zapomni o uwielbianem dziewczęciu, któremu on, ojciec, mógł to tylko zarzucić, że jest córką takiej matki...
Podobne przypuszczenie wydawało się niemożebnem.
A jednak Paweł de Gibray pomyśleć ani mógł, ani chciał, ażeby Albert wszedł do rodziny Walentyny Dharville, która była kiedyś niegodną kochanką, występną matką.
Po nocy bezsennej sędzia śledczy wyszedł z domu z podwójnem postanowieniem szukania Armanda Dharvilla i zwalczania wszelkiemi sposoby miłości Alberta ku Marji Bressoles.
Zamknąwszy się w gabinecie sądowym, — wsparł głowę na ręku i zaczął plany obmyślać.
Wiedząc, że ojciec Walentyny pochodził z Chalons, wziął blankiet i napisał do mera tego miasta z zapytaniem, czy nie wie, gdzie przebywa Armand Dharville.
— Po odebraniu odpowiedzi przystąpię do działania.
Później zajął się rzeczami bieżącemi, miał z naczelnikiem policji śledczej dość długą rozmowę o szczegółach śledztwa w sprawie zbrodni z cmentarza Pere Lachaise i ulicy Montorgueil i wrócił do domu około godziny piątej wieczorem.
— Syn jest? — zapytał lokaja.
— Jest.
— W swoim pokoju?
— Tak, pan się już położył do łóżka.
— Do łóżka! — powtórzył sędzia śledczy zaniepokojony.
— Czy chory?
— Nie, chory pan nie jest... mały wypadek... ale nic złego, pan Albert kazał nie zawiadamiać pana.
Sędzia śledczy nie dosłyszał już ostatniego zdania.
Jak tylko lokaj powiedział wypadek, rzucił się natychmiast do pokoju syna.
Zobaczywszy Pawła de Gibray, artylerzysta, siedzący przy łóżku, wstał i ukłonił się.
Albert wyciągnął do ojca wolną rękę. Oczy błyszczące i uśmiech młodzieńca zaraz uspokoiły Gibray‘a, mówiąc mu, że w istocie niema nic niebezpiecznego.
Spytał jednak ze wzruszeniem, od którego głos mu drżał:
— Ale co się z tobą stało, mój drogi?
— Prawie nic — odpowiedział Albert — upadłem na ślizgawce, a raczej wpadłem pod lód; kąpiel troszkę za chłodna, i stłukłem sobie ramię, ale dość lekko.
— To wszystko bardzo niebezpieczne — zawołał Gibray.
— Mogło być niebezpiecznem — odezwał się przyjaciel Alberta.
— Na szczęście przykrych następstw nie będzie, a i owszem, są bardzo szczęśliwe skutki. Uratowało ta życie...
— Komu? — zapytał sędzia śledczy, ściskając porucznika za rękę.
— Pewnej prześlicznej młodej osobie.
— Młodej osobie? — powtórzył Gibray.
— Którą ojciec zna — pośpiesznie dodał Albert i opowiedział, o czem już czytelnicy wiedzą.
Gibray usłyszawszy imię Marji Bressoles i Walentyny, nie mógł zapanować nad sobą, nie mógł wstrzymać się od okazania swą miną wielkiego niezadowolenia.
— Umówiłeś się z temi paniami, że się z niemi spotkasz w lasku Vinceńskim?
— Nie — odrzekł Albert, którego uwadze nie uszło, że ojciec zmarszczył brwi. — Stało się to tylko przypadkiem. Wiesz, że pojechałem do przyjaciela mego Oktawiusza, on mi zaproponował pójść na ślizgawkę, na co się też zgodziłem, bo zapalonym jestem amatorem łyżwiarstwa. Dopiero na stawie spotkaliśmy się z panią i panną Bressoles, oraz Maurycym Vasseur.
Nazwisko to, przez Alberta wymówione, — zwróciło uwagę jego ojca.
— Z Maurycym Vasseur? — powtórzył.
— Tak, to ten młody człowiek, co był na wieczorze u Bressolów.
— Czem on jest?
— Zdaje się, że dziennikarzem.
Sędzia śledczy więcej się nie wypytywał.
— Który doktor udzielił ci pomocy?
— Wojskowy, sprowadził go Oktawjusz. Powiedział, że niema się czego lękać, że za kilka dni wszystko przejdzie i spodziewam się, że będę mógł być na przyszłym wieczorze u Bressolów.
Paweł de Gibray powtórnie zmarszczył brwi.
— Co ojcu jest? — zapytał młodzieniec, znów uderzony zmianą wyrazu twarzy.
— Jak się tylko odezwę o Bressolach, zdaje się, że ojcu nieprzyjemnie.
Sędzia śledczy niezwłocznie byłby mu to wytłómaczył, gdyby nie obecność porucznika Tamisier, przyjaciela syna.
Pomimo to nie bez goryczy odpowiedział:
— Wątpię, czy co dobrego może wyniknąć z twej znajomości z tą rodziną.
Albert drgnął. Ojciec mówił dalej:
— Masz na to już dowód. Spotkanie w lasku Vinceńskim wcale nie było szczęśliwe.
Na ustach Alberta zjawił się wymuszony uśmiech.
— Ojciec tego poważnie nie mówi.
— Bardzo poważnie!
— Czyżby ojciec stawał się zabobonnym?
— Wcale nie, ale mam przekonanie, że są ludzie, którzy zawsze przynoszą nieszczęście.
Rozmowa ta bardzo się nie podobała Albertowi. Postanowił ją przerwać i rzekł:
— Wstanę.
— Czy to ci nie zaszkodzi? — spytał ojciec z wielką troskliwością.
— E, ani trochę; czuję się już bardzo dobrze. Oktawjusz zostanie u nas na obiedzie, a ja także usiądę do stołu. Mam ogromny apetyt, a doktór wcale mnie na djetę nie skazał.
Obiad przeszedł wesoło. Około godziny dziewiątej porucznik artylerji pożegnał się z Gibray‘ami i odjechał do Vincennes.
Ojciec z synem pozostali sami. Albert z niecierpliwością oczekiwał tej chwili.
— Teraz jesteśmy sami — zaczął mówić młodzieniec, — a przeczuwam, że ojciec chce ze mną mówić o Bressolach.
— Nie mylisz się, kochane dziecko — odrzekł ojciec — rzeczywiście mam ci powiedzieć coś ważnego, ale chyba lepiej odłożyć to będzie na kiedyindziej.
Jesteś chory, osłabiony jeszcze. Potrzeba ci spokoju. Połóż się i uśnij. Pomówimy jutro.
— Przestrasza mnie ojciec! — wykrzyknął młodzieniec — jakąkolwiek jest prawda, zawsze lepszą, niż niepewność. Nie jestem już dzieckiem. Niech mi ojciec powie wprost otwarcie, co ojca martwi?
— To ciebie bardziej jeszcze zmartwi.
— Będę miał dość męstwa, aby to przenieść. — Domyślam się już, że ojcu się Marja Bressoles nie podoba.
— Bóg mi świadkiem, że nie mam żadnego do niej uprzedzenia. Jest ona dla mnie jak najsympatyczniejsza.
— Więc nie o niej będzie ojciec ze mną mówił.
— O niej.
Albert poczuł dreszcz.
— Błagam ojca, niech mi ojciec powie wszystko! — zawołał — niepokój ten dla mnie jest męczarnią! Kocham Marję, wiesz o tem ojcze, bo ci już mówiłem. Cóż jej możesz zarzucić? Muszę, chcę wiedzieć.
Gibray uczuł, że mu się serce ścisnęło na widok niepokoju syna. Zasłonił twarz rękoma i przez kilka sekund milczał. A tymczasem myślał:
— A jednak trzeba powiedzieć... Milczeć niepodobna!
Albert mówił dalej:
— Odpowiedz mi, ojcze, mów, dlaczego wahasz się i zwlekasz... a może masz oznajmić mi coś strasznego.
Sędzia śledczy podniósł głowę i oczy utkwił w Albercie.
— Więc kochasz bardzo to dziewczę? — wyszeptał smutno.
— Kocham ją całem sercem, całą duszą, ze wszystkich sił i czuję, że bez niej nie mógłbym być szczęśliwym na ziemi!
Gibray wzruszył ramionami.
— Wysłuchaj mnie mój drogi — rzekł Paweł de Gibray po chwili milczenia — a gdy wysłuchasz, postanowisz, jak masz postąpić.
— Mów ojcze — odparł młodzieniec — czekam twych słów, jak wyroku życia lub śmierci.
— Musisz pamiętać, że kilka dni temu oddałem ci list zapraszający, który Bressoles przysłał mnie i tobie i kiedyś wyznał przedemną miłość swą ku jej córce, chciałem ostrzec cię, jakie bywają pierwsze uniesienia serca i ażeby cię przekonać, opowiedziałem ci wypadek z mojej młodości.
— Tak, pamiętam. Dowiedział się ojciec niespodziewanie, że ta, którąś uważał za szlachetną, nikczemnem jest stworzeniem, gotowem nawet zbrodnię popełnić, byleby się pozbyć swego dziecka. Zgrozą mnie przejęło to opowiadanie.
— Pamiętasz chyba również, że nie znając rodziny Bressolów, i żyjąc zdala od świata, nie chciałem pójść na ten wieczór, na który mnie zapraszali i tylko skutkiem twych próśb tam się udałem.
— Nie zapomniałem i o tem i jeszcze raz dziękuję ojcu.
— No, mój drogi, wyobraź sobie moje zdumienie, przerażenie moje, gdym znalazł potwora w tej rodzinie, z którą się chcesz połączyć.
— Potwór! — przerwał Albert, zbladłszy.
— Wyrażenie nie jest za silne! Znalazłem tę kobietę niegodną, którą niegdyś kochałem. Nazywała się wtedy Walentyna — teraz nazywa się pani Bressoles.
— To matka Marji!
Albert zerwał się z krzesła i w tejże chwili powalił się na nie, jakby rażony gromem i rękę przyłożył do serca.
— Marja jest córką tej kobiety! — jęknął złamanym głosem.
Głowa mu opadła na piersi, a łzy potoczyły się z oczu. Nagle Albert podniósł głowę.
— Więc jestem skazany — wyszeptał — i Marja również skazana tak, jak ja. Ona niewinna, ale matka jej jest kobietą nikczemną i dlatego, że anioł urodził się z istoty nikczemnej mamy być rozłączeni na zawsze! Ale czy słusznem to jest, że dzieci odpowiadać mają za postępki, których nie popełniły i za nie mają być karane! O! przecie tak być nie może! Tak być nie powinno! Skądże ojciec wie przytem, że ta matka się nie poprawiła, gdy została żoną, nie odkupiła przeszłości późniejszem życiem bez skazy?
— Niech tak będzie — odrzekł sędzia śledczy. — I na to przypuszczenie się zgadzam. Ale niechaj mi powie, co uczyniła z mą córką, niechaj mi ją odda, a ja jej przebaczę.
— A ojciec pytał ją o tę córkę?
— Pytałem.
— I cóż ojcu odpowiedziała?
— Że wziął ją brat, Armand Dharville.
— I po tem, co ci powiedziałem, czy się jeszcze odważysz pomyśleć o ożenieniu się z Marja?
— Dlaczegóżby nie? Dziewczęciu, które kocham, nic zarzucić nie można, jest ono godne ciebie i mnie...
— Ja ci nakazuję zerwanie — rzekł sędzia śledczy — bez względu na skutki.
— Więc skazujesz mnie, ojcze, na rozpacz?
— Rozpacz byłaby słabością charakteru, a ja chcę, żebyś był niezłomny, jakim powinien być człowiek honorowy.
— Zabijasz swego syna — szepnął Albert.
Głowa opadła mu w tył, a twarz przyoblekła się bladością śmiertelną. Straciwszy siły zgnębiony wzruszeniem, boleścią zemdlał. Sędzia śledczy zadzwonił na lokaja. Obaj zanieśli zemdlonego Alberta do jego pokoju, położyli go do łóżka i otoczyli staraniami.
Omdlenie trwało zresztą niedługo. W kilka minut przyszedł do siebie, lecz w tejże chwili opanowała go gorączka. Niezwłocznie wezwany lekarz zapisał mu uspokajające lekarstwo.
— Czy jest niebezpieczeństwo? — spytał Gibray ze drżeniem.
— Dotychczas nie — odpowiedział doktor — ale może nastąpić. Pański syn ma usposobienie nerwowe, wrażliwe... potrzebny mu wielki spokój... zbyteczne wzruszenie może niebezpieczeństwem zagrozić jego życiu.
Doktór odjechał, sam podawszy przepisane lekarstwo.
Albert zasnął. Sędzia śledczy z duszą pełną niepokoju, który łatwiej zrozumieć, aniżeli opisać, spędził noc przy łóżku syna, oczu nie zamknąwszy ani na chwilę. Nazajutrz choremu było o wiele lepiej. Doktór zabronił jednak wszelkiej pracy, oraz zalecił spokój i djetę. Gibray ani wspomniał, o czem mówiono w przeddzień. Czule pocałował Alberta i poszedł do sądu, gdzie go wzywały obowiązki.
Na myśl, że się z Marją już nie zobaczy, — młodzieniec doznał nadzwyczaj silnego cierpienia moralnego. Rozdrażniła go nieugiętość ojca, oburzony był jego niesprawiedliwością.
Godziny upływały powoli i smutno. Poprzedniego dnia Bressoles przychodził dowiadywać się o jego zdrowiu.
— A czy dzisiaj przyjdzie? Jeśli go zaś nie odwiedzi, czyż nie będzie to można przypisać pogorszeniu zdrowia Marji?
Nastał wieczór. Bressoles ani sam nie był, ani nikogo nie przysłał. Niepokój Alberta wzmógł się do szczytu, doktór zastał większą gorączkę i zmarszczył brwi. W tej chwili, choroba się pogorszyła i lekarz zapowiedział początki choroby serca, lecz obiecał energicznie ją pokonywać. Gdy właśnie pisał nową receptę wszedł lokaj.
— Czego chcesz? — zapytał sędzia śledczy.
— Do pana bilet wizytowy... czekają.
Gibray spojrzał na bilet, podany mu przez lokaja z poruszył się i widocznym gniewem.
— Dobrze — odezwał się — idę.
Albert zobaczył gniewny wyraz twarzy ojca. Domyślił się.
— Ojcze — zawołał błagającym głosem — jeśli tym gościem, jak przeczuwam, jest pan Bressoles, poproś go tu z łaski swej, chcę się z nim zobaczyć, zapytać go o...
Zamilkł, Imię które wymówić chciał, zamarło na jego ustach. Serce biło mu silnie.
Doktor spiesznie przystąpił do niego i rzekł do sędziego tonem prawię rozkazującym:
— Poproś pan osobę, która przyszła. Potrzeba mi przyjrzeć się wzruszeniu, jakie w synu pańskim obudzi obecność tego gościa.
— Nie mogę — odezwał się sędzia śledczy.
Albert mu przerwał:
— Ona jest tutaj! — szepnął, składając ręce.
— Ona jest tutaj... jestem tego pewny. Odgaduję ją... zdaje mi się, że ją widzę.
— Chodźmy, panie doktorze — wyrzekł de Gibray.
I wyprowadził doktora z pokoju.
— Cóż takiego? — zapytał tenże, gdy wyszli z pokoju.
— Albert odgadł... przyszła tu panna Marja Bressoles z swoim ojcem.
— Więc cóż z tego?
— On kocha tę pannę, a ja dla względów rodzinnych nie mogę na tę miłość przystać.... mam inne plany.
— Strzeż się pan... te plany nie dojdą do skutku. Jeśli pan nie przychyli się do życzeń jego serca, serce go zabije.
— Więc — szepnął przestraszony ojciec — muszę ustąpić, aby nie zostać mordercą syna! Muszę pomimo oburzającego się mnie sumienia, pomimo wszystkiej mej woli, muszę zezwolić na ten wstrętny związek. Niech pan doktor będzie łaskaw, do niego powrócić...
— A pan tymczasem...
— Ja posłusznym się stanę nauce i rozkaz jej spełnię.
Doktor powrócił do pokoju pacjenta. Gibray udał się do saloniku, dokąd lokaj wprowadził Ludwika Bressola i Marję. U drzwi zatrzymał się drżąc jeszcze z niepewności. Potem zdecydował się nagłe i otworzył drzwi. Zobaczywszy go, Bressoles i Maria podnieśli się z krzeseł. Budowniczy poszedł na jego spotkanie i wyciągnął doń rękę. Sędzia śledczy ujął ją i uścisnął z udaną serdecznością, potem skłonił się Marji, która blada i drżąca nie śmiała się poruszyć.
— Niech nam pan wybaczy, żeśmy nalegali na to, ażeby się z panem zobaczyć, lecz nie widząc wczoraj nigdzie Alberta, postanowiliśmy dowiedzieć się od samego pana, lękając się, czy wypadek na lodzie nie był tak fatalny, że aż syn pański nie może wychodzić z domu.
— Tysiąckrotnie dziękuję państwu za współczucie, jakie okazujecie państwo Albertowi — odpowiedział Paweł de Gibray.
— Wpadnięcie do stawu nie było wcale niebezpiecznem i syn zdrów byłby już zupełni, gdyby nie nastąpiła w stanie jego zdrowia niepokojąca komplikacja.
— Niepokojąca — powtórzyła Marja, zachwiawszy się i zbladłszy. — Więc pan Albert chory, bardzo chory? To wpadnięcie do wody lodowej, któremu ja życie zawdzięczam, sprowadziło nań może śmiertelne niebezpieczeństwo. O! niech pan powie, proszę pana, błagam... niech pan powie prędzej.
Ludwik Bressoles ze zdziwieniem patrzył na córkę. To pomieszanie, to silne wzruszenie, tem bardziej go dziwiły, znał bowiem powściągliwy i niezłomny charakter Marji.
— Syn chory — odpowiedział sędzia i bardzo chory.
— O, Boże mój, Boże! — szepnęło dziewczę.
Szlochanie, którego nie była w stanie powściągnąć, wydarło się z jej ust.
— Marjo, moje dziecko, uspokój się! — żywo zawołał budowniczy. — Ty jesteś przyczyną nieszczęścia, jakie spotkało na lodzie syna pana de Gibray, wiem o tem, ale stało się to bez twej woli i nie masz sobie nic do wyrzucenia.
Potem zwracając się do sędziego, zapytał:
— Czy możemy na chwilę widzieć się z panem Albertem?
Paweł de Gibray zawahał się z daniem odpowiedzi i o miało co nie odezwał się odmownie, lecz spojrzał na Marję, na twarzyczce której malowała się wzruszająca boleść. Pomyślał o cierpieniach, doświadczonych przez Alberta, przypomniał sobie takie ostatnie wyrazy doktora, rzekł więc:
— Zaprowadzę państwo do pokoju Alberta. Zastaniemy przy nim doktora. Służę państwu.
Poprowadził gości.
Otworzyły się drzwi. Wszedł Gibray z Ludwikiem i jego córką. Przestąpiwszy przez próg, Marja rzuciła się ku choremu, ale wstrzymało ją uczucie wstydu dziewiczego, silniejsze nawet niżeli miłość.
Zobaczyła Alberta bladego, zmienionego.
Wyciągnął do niej ręce. Serce się jej ścisnęło, z oczu trysnęły łzy.
Albert płakał również. Ujął za ręce ojca, który doń przystąpił i rzekł doń głosem drżącym:
— O, dziękuję ci, dziękuję... ojcze, jakiś ty dobry!... jaki ja szczęśliwy.
Jednocześnie doktor szepnął do ucha sędziemu śledczemu:
— To jest wyzdrowienie... czego nauka nie potrafi, ta panienka uczynić może.
Wzruszenie obojga młodych było tak wzruszające, tak przejmujące, że doktór nie był w stanie go nie podzielić. Ujął Marję Bressoles za rękę, poprowadził ją do Alberta i posadził przy łóżku. Ojcowie obaj patrzyli na te piękne dzieci, tak siebie godne i wzajemnie tylko dla siebie żyjące i mimowolnie spojrzeli na siebie.
Wizyta trwała ledwie kilka minut z woli doktora, który obawiał się zmęczenia dla chorego, ale, odchodząc, Marja czuła się szczęśliwą, a uspokojony Albert już myślał o prędkiem wyzdrowieniu. Gdy już wyszła z pokoju Alberta, Marja Bressoles rzuciła się na szyję ojcu i ucałowała go serdecznie.
— Co tobie dziś, moje dziecko? — spytał ją poczciwy Ludwik Bressoles. — Nie jesteś taką, jak zwykle.
— Ojczulku — szepnęła Marja, tuląc twarzyczkę do piersi ojca. — Czyż się nie domyślasz? Ja go kocham!
Następnego tygodnia odbyć się miał u Bressolów bal. Syn Aime Joubert doradził, ażby salony przekształcić w ogrody zimowe. Potrzeba było ubrać je tylko w rzadkie rośliny i zasłonić obicia wspaniałą podzwrotnikową roślinnością. Efekt stąd powinienby być wielkim. Walentyna z zapałem uchwyciła się tego projektu. Maurycy, upoważniony zupełnie przez panią domu, cuda poczynił w urządzeniu salonów i sam wszystkiego doglądał.
Dzień tylko brakowało do balu, zapowiadającego się świetnie. Pokoje przekształciły się w obszerne oranżerie, pełne duszącej woni roślinności indyjskiej.
Maurycy udał się do pałacyku przy ulicy Surennes. Zastał tam Verdiera, naradzającego się z Piotrem Lartiguesem. Mniemamy kapitan Van Broke i rzekomy opat Meriss spędzali ze sobą większa część dnia poza daremnemi poszukiwaniami Symony.
— Co słychać? — spytał Verdier młodzieńca.
— Nic.
— Więc jak zawsze, pojutrze?
— Tak. Czyście rozważyli ułożony przezemnie plan, o którym kilka słów powiedziałem wam wczoraj?
— Długo myślałem nad tym planem.
— Jak uważasz, czy można go będzie wykonać?
— Niezawodnie, ale trudno nam będzie znaleźć głównego aktora tego dramatu.
— Przeciwnie, nic łatwiejszego... znajdę go, kiedy zechcę.
— Gdzie?
— W Fontainebleau.
— Byleby ci się lepiej udało przy ulicy Verneuil, niż w lasku Vinceńskim.
— Uda mi się z pewnością. Albert de Gibray wciąż chory jeszcze i tym razem już nie przeszkodzi mym planom.
— Dzisiaj czy jutro pojedziesz do Fontainebleau? — zapytał Lartigues.
— Jutro.
Ale zaraz po balu przyjdę wam opowiedzieć o wszystkiem. Do widzenia!
Wróciwszy do siebie na ulicę Navarin, zdziwił się wielce, zastawszy list od Oktawji. Od maskarady w Operze nie widział córki Klaudyny Charvais i nic o niej nie słyszał. Zresztą nie starał się też wcale do niej zbliżyć. Gdyby Oktawja była jak dawniej wolna, przeszkodziłaby tylko jego planom.
— Czego ona chce odemnie? — zapytał sam siebie, idąc po schodach do swego mieszkania.
Wszedłszy do pokoju, Maurycy rozpieczętował list... Był on następujący:
„Mam z tobą do pomówienia o ważnych rzeczach, ale niepodobna, mi być u ciebie, bo mogłoby to zaszkodzić memu małżeństwu.
„W naszym domu gaszą gaz o północy. Przyjdź o wpół do pierwszej. Dam ci dwa klucze. Jeden od furtki w bramie, drugi od mego mieszkania. Wchodząc do bramy, nie budź stróżki, a odrazu idź na schody — niebezpieczeństwa nie będzie żadnego“.
— Ho, ho! — rzekł do siebie Maurycy, krzywiąc się znacząco, kiedy przeczytał list. — To mi się bardzo nie podoba. Wchodzić ukradkiem w nocy... to bardzo brzydko. Odźwierny może się nagle obudzić, wziąć mnie za złodzieja, narobić hałasu i będzie wcale zabawne. Nie pójdę.
W tejże chwili ktoś zadzwonił. Maurycy rzucił list w ogień i poszedł otworzyć. Była to odźwierna.
— Przyniesiono to oto dla pana! — rzekła, podając lokatorowi niewielkie pudełko, starannie zawiązane.
Maurycy rozwiązał pudełko. Były w niem dwa klucze. Młodzieniec położył je na stole, a pudełko spalił.
— Jakie to nudne — wyszeptał.
Po kilku minutach włożył klucze do kieszeni, włożył na siebie ciepły paltot, wyszedł, zjadł obiad w restauracji na bulwarze, wieczór spędził w teatrze Rozmaitości, wypalił dwa cygara po przedstawieniu i na kilka minut przed wpół do pierwszą udał się na ulicę Comartin, gdzie mieszkała piękna Oktawja.
Okiennice wewnętrzne w mieszkaniu jej na pierwszem piętrze zamknięte były tak, że nie można było widzieć światła, choćby się nawet świeciło w pokojach. Maurycy wyjął klucze, otworzył furtkę od ulicy, zamknął ją również ostrożnie, bez hałasu i poszedł na górę ciemnemi schodami. Zaledwie kilka schodów przeszedł, kiedy drzwi na pierwszem piętrze otworzyły się i ukazała się Oktawja z lichtarzem w ręce.
— Chodźże prędzej — rzekła po cichu. — Bardzo jesteś dobry, żeś przyszedł, mam cię o coś prosić.
— I owszem — odpowiedział młodzieniec — ale z początku nie chciałem przyjść.
— Dlaczego?
— Bo to z twojej strony bardzo nieroztropne.
— Wcale nie. Hrabia Juan na dwa dni wyjechał. Sługi śpią a drugiem piętrze. Nie ma się czego obawiać. Drzwi zamykają się od wewnątrz.
— Tylko o ciebie mi chodzi. No, a teraz powiedz, czego ode mnie chcesz.
— Widzisz, ty możesz przyśpieszyć małżeństwo moje z hrabią Juanem. Wydrukuj w gazetach artykuł, że teraz w modzie, ażeby znakomici cudzoziemcy żenili się z pięknemi paryżankami aktorkami, nawet z półświatka, dodaj, że takie małżeństwa, są najszczęśliwsze, przytocz kilka przykładów. Trzeba tylko tego Rosjanina zachęcić, podnieść, a z pewnością ożeni się ze mną.
— No, jeśli tak, to zgoda.
— A zresztą nic już poważnego nie masz mi do powiedzenia?
— A! jeszcze. Wiesz, spotkałem tę, o której mówiliśmy na maskaradzie.
— Kogo?
— Moją mleczną siostrę, Symeonę!
— Kiedy?
— W niedzielę.
— To ona W Paryżu?
— Naturalnie, jeśli ją widziałam. Ale co tobie? Ja mówię ci o Symeonie, a to sprawia na tobie szczególne wrażenie.
Maurycy w pierwszej chwili zdumienia nie panował nad sobą. Przygryzł wargi i odpowiedział tonem obojętnym:
— Jakież wrażenie może to na mnie sprawiać? Wiem o istnieniu Symeony tylko stąd, że rejent z Vique-sur-Gresne powiedział mi o niej kilka słów w Havrze. Tyś myślała, że ona już nie żyje. Gdzieś ją spotkała i co do ciebie mówiła?
— Mówiła, że była bardzo, bardzo biedną, i że możeby już umarła z głodu, gdyby się nią nie był zajął pewien malarz, który też z niej namalował obraz na wystawę.
— Biedne dziewczę! — rzekł Maurycy z miną litościwą.
— O! niema jej czego żałować. Odtąd wszystko poszło dla niej jak najlepiej i dzięki protekcji malarza, żyje sobie bardzo szczęśliwie — otrzymała dobre miejsce.
— Co to za miejsce?
— Nie wiem i wcale nie pragnę się dowiedzieć.
Maurycy myślał: Teraz mam dowód, że Symona jest w Paryżu. Muszę ją odnaleźć i zaraz się tem zajmę, jak się załatwię z Marją, Bressoles.
Rozmowa była skończona. Młodzieniec pożegnał dawno swą przyjaciółkę serdeczną, wziął dorożkę na bulwarze i około godziny drugiej nad ranem wrócił na ulicę Navarin.
Położył się, przespał się do godziny ósmej, ubrał się bardzo skromnie, włożył na głowę okrągły kapelusz podróżny, z rozmaitych drobnostek stojących na etażerce, wziął szkatułkę żelazną w stylu XVI wieku, z kliku otworami — wsunął ją do torby podróżnej i wyszedł.
Krzyknął na dorożkarza i kazał się zawieźć na kolej ljońską. Kupił bilet pierwszej klasy do Fontainebleau.
O wpół do pierwszej Maurycy przyjechał do Fontainebleau. Syn Aime Joubert wstąpiwszy tutaj do pewnej kawiarni i napiwszy się grogu, wyjął z torby szkatułkę żelazną, o której już mówiliśmy i włożył ją do kieszeni paltota.
Szkatułka ta, bardzo niewielkich rozmiarów i zamykana na mikroskopijny zameczek sekretny, była prawdziwem cackiem sztuki.
Ukrywszy starannie szkatułkę, poprosił gospodynię zakładu, ażeby torbę jego podróżną przechowała u siebie na godzinę lub dwie.
Maurycy wyszedł i wzdłuż parku dostał się do drogi, prowadzącej przez kamieniołomy. O ile wzrokiem mógł sięgać naprzód i w tył, droga była pusta. Maurycy zapukał do drzwi jednego z dworków po lewej stronie. Otworzyły się drzwi i wyszła stara wieśniaczka.
— Do kogo to? — zapytała.
— Przepraszam panią, czy tu mieszka ojciec Dionizy?
Wieśniaczka spojrzała na Maurycego ze zdziwioną miną.
— Ojciec Djonizy? — powtórzyła. — A czem się on trudni?
— Łapaniem żmij.
Potrząsnęła głową.
— Żmije wielu łapie, ale żadnego Dionizego tu niema.
— A jak się nazywają ci, co łapią?
— Betin mieszka w mieście, Gachet mieszka przy ulicy Paryskiej, Wawrzyniec Violet, tam het, pod lasem, w chałupie.
— Pani się zapewne co do nazwiska omyliła. Ten, do którego mam interes, mieszka właśnie pod laskiem.
— Więc to niezawodnie Wawrzyniec Violet. O! to sprytny chłop! z nim w łapaniu żmij nikt się nie może porównać. Wysyła też je do Paryża i na wszystkie strony, zarobek ma spory. Mieszka jak panu już mówiłam, pod lasem.
— Dziękuję.
Wieśniaczka zamknęła drzwi, a Maurycy poszedł wskazaną mu drogą. Łatwo się domyśleć, że jedynym celem tych pytań było otrzymanie adresu. Maurycy prędko doszedł do ścieżki, mającej prowadzić do chaty Wawrzyńca Violet.
Wkrótce też rzeczywiście spostrzegł domek bardzo czysto wyglądający, jednopiętrowy, stojący pośród ogródka, graniczącego z lasem. Ogród otaczał parkan od strony drogi. W pośrodku parkanu znajdowała się furtka. Syn Aime Joubert otworzył ją, przeszedł do ogrodu, zapukał do drzwi w sieni. Pokój był obszerny i starannie utrzymany. Przy stole siedział mężczyzna i kobieta, naprzeciwko siebie i jedli obiad.
Na widok nieznajomego mężczyzna wstał i ukłonił się.
— Pan jesteś Wawrzyńcem Violet, myśliwym żmij? — zapytał Maurycy.
— Tak.
— Mam do pana interes.
— Pan może przyszedł kupić?
— Tak.
— I może się panu śpieszy?
— Nawet bardzo.
— Da mi pan pięć minut czasu do dokończenia obiadu?
— I owszem.
Wawrzyniec Violet przysunął krzesło.
Maurycy usiadł.
Łapacz jadł dalej.
— Co panu potrzeba, wężów czy żmij?
— Żmij, a raczej tylko jedną.
— Zapewne potrzebuje pan dla rzeźby.
— Dla odlewu.
— Zaraz się domyśliłem... widać po panu, że pan artysta. A samicę pan chce, czy samca?
— Na to nie mogę odpowiedzieć. Alboż nie wszystko jedno, czy samiec, czy samica?
— Nie. Samiec ma sploty wydatniejsze i lepiej wychodzą one w odlewie. Ale muszę zarazem pana uprzedzić, że samiec jest niebezpieczniejszy.
— To już mi wszystko jedno. Będę ostrożnym.
— Wziął pan ze sobą jakie pudełeczko?
— Mam.
Maurycy wyjął szkatułkę z kieszeni, podał ją Wawrzyńcowi Viotet i dodał:
— Chyba taka będzie dobra?
— Dobra — odpowiedział łapacz żmij.
— Powietrza będzie dość. Od chłodnego metalu zdrętwienie potrwa dłużej, a ja nałożę mchu.
— Ale nie radzę panu tej szkatułki kłaść potem do kieszeni.
— Dlaczego?
— Bo od ciepła przeminie letarg żmii. Póki panu będzie potrzebna żmija, niech pan szkatułkę trzyma w chłonem miejscu w pokoju.
— Alboż byłoby niebezpieczeństwo, gdybym zrobił inaczej?
— Jeśli gad się obudzi, rozdrażni go to, że zamknięty i kiedy pan ze szkatułki wierzch zdejmiesz, natychmiast rzuci się i ukąsi pana w rękę, albo w twarz... a pan wie przecie, że taka rana jest śmiertelna, jeżeli się jej nie wypali żelazem, albo natychmiast nie wyssie krwi z rany — dodał łapacz żmij.
— Więc pan mówi, że pomaga zarówno wypalenie, jak i wyssanie?
— Nie, bo wypalenie działa bardziej zewnętrznie i nie dochodzi do tej części jadu, która znajduje się głębiej. Wyssanie o wiele jest lepsze.
— Postaram się obejść i bez wypalenia — odpowiedział młodzieniec ze śmiechem.
— Ale już gotów jestem na pańskie usługi. Niech mi pan da swoją szkatułkę.
— Proszę.
Maurycy podał szkatułkę łapaczowi, który włożył długie buty, wziął na siebie ubranie z bardzo grubego sukna, podbitego skórą i również grube rękawice.
— Widzi pan — rzekł do młodego człowieka.
— Chociaż nie przewiduję żadnego niebezpieczeństwa, przedsiębiorę jednak wszelkie ostrożności. Gdyby żmiji przyszła ochota mnie ukąsić, nie mogłaby żądła zostawić w ciele.
— Ale twarz ma pan odsłoniętą.
— O twarz niema się czego lękać. Żaden gad na takie zimno nie będzie miał siły podnieść się i skoczyć tak wysoko.
Wawrzyniec Violet nałożył mchu do szkatułki, potem udał się do ogrodu, a Maurycy za nim.
Obaj po kilku krokach doszli do skalistego pagórka, w którym widać było otwór zagrodzony kratą, zamkniętą na kłódkę.
Za kratą schodki prowadziły w nieprzejrzaną otchłań.
Wawrzyniec Violet otworzył kłódkę, wlazł przez otwór, zamknął za sobą kratę, zszedł na dół po schodach i znikł.
Po chwili wyszedł po kilku stopniach ku górze i jak tylko już trochę widniej było, przyjrzał się swej niewolnicy.
— Samiec! — krzyknął Maurycemu, który nachylił się nad kratą i patrzał.
— Wspaniały samiec! Patrz pan! Bestyjka wydaje się spokojniutką! Ale niechno ją pan zostawi przez godzinę w ciepłym pokoju, no!
Syn Aime Joubert poczuł dreszcz. Wawrzyniec mówił dalej:
— Dalej, bestyjko, do klatki.
Zwinął żmiję w kłębek i wsadził ją do nowego więzienia, do szkatułki i dodał:
— Szczęśliwiej podróży, adieu.
Zamknąwszy szkatułkę, stary łapacz podniósł kratę, wyszedł z przedmiotem i rzekł do Maurycego, podając mu szkatułkę:
— Masz pan! Możesz się pan pochwalić, że masz pysznego samca! Lepszego niema nawet w ogrodzie botanicznym.
Maurycy znów zadrżał.
— Co panu jestem dłużny?
— Dwadzieścia franków... za bezcen.
Młodzieniec wyjął z portmonetki dwudziestofrankówkę i podał ją Wawrzyńcowi.
— Dziękuję — tenże odrzekł.
— Nie zapraszam pana do siebie. Tam zanadto gorąco. Zawiąż pan szkatułkę w chustkę od nosa i nieś pan w ręce.
Maurycy usłuchał rady łapacza i odszedł. Wróciwszy do kawiarni, zabrał swą torbę podróżną, schował w nią szkatułkę i udał się na kolej. O piątej wieczorem był już w domu przy ulicy Navarin.
— Dwadzieścia franków... — szepnął, wyjmując z torby szkatułkę — za usunięcie spadkobierczyni sześciu miljonów, to doprawdy nie za drogo.
Postawił szkatułkę na oknie i poszedł na obiad, a po obiedzie do pałacyku przy ulicy Suzennes. Chciał Lartiguesowi i Verdierowi opowiedzieć wiadomości o Symeonie, jakie od Oktawji usłyszał, a przytem jeden z nich był mu potrzebny.
Bressoles i Marja kilka razy odwiedzali Alberta. Młodzieńcowi nie groziło już niebezpieczeństwo i zdrowie jego polepszało się prędko. Jednakże nie mógł być jeszcze na balu przy ulicy Verneuille — doktór stanowczo zabronił. Paweł de Gibray czuł niewysłowioną boleść moralną. Uczucie rodzicielskie nie dozwalało mu objawić swej woli, bo znowu narazić mógł życie syna, ale to, na co patrzył, dręczyło go niezmiernie. Jak się to skończy? — mówił do siebie z przestrachem. Na dwa dni przed balem Walentyna zapytała męża przy córce:
— Masz jakie wiadomości o Albercie de Gibray?
Marja zarumieniła się. Ludwik odpowiedział dyplomatycznie:
— Dowiadywałem się... Lepiej mu znacznie. Przychodzi do zdrowia, ale jeszcze osłabiony. Pojutrze ani on, ani jego ojciec nie będą u nas.
Walentyna odetchnęła swobodniej. Postraszyła ją myśl, że znowu zobaczy Pawła de Gibraya. Naturalnie, mogła przypuszczać, że po tem, co między nimi zaszło, nie przyjdzie, ale obecnie pozyskana pewność, usuwająca obawy wszelkie, uszczęśliwiła ją, pozwoliła myśleć swobodnie. Walentyna nie wiedziała wcale, że mąż jej i córka odwiedzali chorego Alberta. Budowniczy chciał trzymać w tajemnicy do czasu miłość młodych ludzi, a Marja wcale nie była skłonną zwierzać się przed matką. Walentyna mówiła dalej;
— A czy będzie u nas przynajmniej artysta, Gabriel Servais?
— Obiecał — odpowiedział Ludwik.
— To dobrze. Ludzie znani, głośni, o których wszyscy mówią, nadadzą ton naszemu domowi, a u nas właśnie brak znakomitości. Poproszę Servaisa, ażeby z sobą przywiózł swych przyjaciół i to najsłynniejszych, o których piszą w gazetach. Z resztą nasz bal zapowiada się świetnie. Rozesłałam nowe zaproszenia... Będziemy mieli bardzo szykowną młodzież... Chyba zadowolona będziesz, Marjo.
— O! — zawołała Marja tonem, którego szczerości nie można było podejrzewać.
— Nie lubię tej szykownej młodzieży i zdaje mi się, że na tym twoim balu, matko, tańczyć będę mniej, niż na pierwszym.
— Dlaczego? — spytała zdziwiona matka.
— Nie bardzo — lubię tańczyć. Nie podoba mi się ta młodzież... cudni, jeśli nie głupi!
— E! przesadzasz
— O, nie, moja mamo!
— Przecie nie wszyscy młodzi ludzie są podobni do siebie, musisz chyba z nich wyróżniać choć jednego, albo dwóch?
Usłyszawszy to poniekąd zapytanie, Ludwik Bressoles, który czytał gazetę, podniósł oczy i spojrzał na Marię. Oczy dziewczęcia skierowane były na niego; zaczerwieniła się. Mrugnął nieznacznie, dając tem znak, aby nic nie, mówiła. Walentyna pytała dalej:
— No, cóż, nic nie odpowiadasz?
Maria milczała.
— Milczenie twoje dowodzi, że się nie omyliłam — rzekła jeszcze pani Bressoles — przekonaną jestem, żeś już uczyniła wybór.
Żona Ludwika Brsssoles wiedziała bardzo dobrze od samego Gibraya, że Albert kocha Marię. Widziała, jak Marja uśmiechała się wymownie do Alberta i nie wątpiła, że dziewczę odpłaca młodzieńcowi wzajemnością, chciała jednak nabrać w tym względzie zupełnej pewności.
Miłość ta mogła mieć dla niej wielkie znaczenie i następstwa. Sędzią śledczy nie cofnie się zapewne przed niczem, byleby nie dopuścić małżeństwa syna swego z córką swej dawnej kochanki.
Trzeba było zatem stłumić tę miłość, zanim spotężnieje.
Walentyna obmyśliła plan zupełnie jej godny, a zatem nikczemny, który według przewidywań miał zabezpieczyć jej spokój.
Marja prędko opanowała wzruszenie, jakie w niej obudziły pytania matki i odpowiedziała:
— Zaręczam mamie, że się mama myli... Naturalnie, że są i między tą młodzieżą bardziej interesujący, ale tak mało zwracałam na nich uwagi, że nie zapamiętałam żadnego nazwiska, ani też niczyja twarz nie pozostała mi w pamięci.
— Przesadzasz, albo zanadto jesteś wybredna. Wicehrabia d‘Arfeuille naprzykład jest zachwycający. A Albert de Gibray...
Wymawiając to nazwisko, Walentyna wlepiła wzrok w oczy Marji.
Dziewczę pozostało obojętne.
— Bardzo przystojny — rzekła — ale... Trochę za poważny, tak mi się zdaje... a zresztą i nie myślę o wyjściu zamąż.
— Nie myślisz o wyjściu zamąż? Dlaczego? W twoim wieku należy już o tem myśleć.
— Cóżbyś na to powiedziała, gdybym ja dokonała już dla ciebie wyboru, którego ty sama uczynić nie potrafisz?
— O kim mama mówi? — zapytało dziewczę.
— Mówię o zachwycającym młodzieńcu, eleganckim, rozumnym, który niezawodnie zyska sobie wielkie uznanie pracami literackiemi, a ciebie wielce szanuje i widocznie wielką znajduje przyjemność w naszem towarzystwie, bo bywa u nas codziennie.
— Ależ to Maurycy Vasseur — zawołała Marja — ażeby mi się nie podobał...
— Więc chętnie wyjdziesz za niego? Marja chciała gorąco zaprzeczyć. Ludwik Bressoles nie dał jej na to czasu.
— Czy Maurycy Vasseur oświadczył się przed tobą? — zapytał Walentynę, zmarszczywszy brwi.
— Formalnie pan Vasseur jeszcze się nie oświadczył, ale zdaje mi się, że mogę stanowczo powiedzieć, żem wyczytała z jego twarzy, iż bywa tu tak często dla Marji.
Biedne dziewczę zadrżało od stóp do głowy. Ojciec pospieszył ją uspokoić.
— Bardzo dobrze — rzekł.
— Pozwólmy się panu Vasseur oświadczyć, a Marja niech sama swobodnie uczyni wybór według swego serca, chcę, żeby wybrała sama.
Czas płynął. Była godzina dziesiąta wieczorem. Trzy wymienione osoby rozeszły się do swych pokoi. Bal odbyć się miał nazajutrz. Od rana przyszli tapicerzy, ażeby ustawić meble, a potem ogrodnicy z kwiatami. Maurycy przybył bardzo wcześnie, ażeby z budowniczym doglądać wykonania rozmaitych zleceń, które sam poradził. Bressoles nie mając żadnej sympatii do młodzieńca, oddawał mu sprawiedliwość zupełną co do wytwornego gustu.
Syn Aime Joubert nie spuścił z uwagi żadnego pokoju w pałacyku. Salon, przystrojony zielonością roślin, był dla niego przedmiotem szczególnych starań, zarówno jak i mała cieplarnia, do której można było wejść z podwórza tylnemi schodami i przez korytarz, omijając pokoje.
Maurycy kazał w tych dwóch pokojach postawić duże doniczki z kwiatami, zaopatrzone w gęsty mech dla przykrycia ziemi. Bressoles szedł za Maurycym, podziwiając jego zapał, dowcip i wesołość, tak że już zaczynał go uważać za nadzwyczaj miłego.
— Z tym młodzieńcem — pomyślał — nie można się nudzić.
Budowniczy chciał przez grzeczność zatrzymać młodzieńca na śniadanie. Maurycy wytłómaczył się pilnem zajęciem i opuścił pałacyk, nie zobaczywszy się ani z Walentyną, ani z Marją.
O dziewiątej wieczorem zapalono światło w żyrandolach i wkrótce pierwsi goście ukazali się w pokojach, przekształconych na cały szereg ogrodów zimowych.
Walentyna jaśniała pięknością w ślicznym kostiumie, który uwydatniał wszystkie jej plastyczne wdzięki. Marja, bardzo elegancko, ale bardzo skromnie ubrana, smutną była i zamyśloną. Myśl, że w całym tłumie tym nie zobaczy Alberta de Gibray, dobywała łzy z jej oczu.
Matka zaćmiewała ją zupełnie. Wiedziała o tem i nie było jej przykro bynajmniej.
W miarę, jak się napełniały pokoje, dał się słyszeć gwar pochwał, przerywany pochlebnemi wykrzyknikami.
Zachwycano się uprzejmością pani domu i wytwornym smakiem nowym i oryginalnym upiększeń.
Zwolna zjeżdżać się zaczęli znani czytelnikom naszym goście: Guy d‘Arfeuille, Paskal de Landilly, Gabriel Servais, który ukłoniwszy się budowniczemu i jego żonie, oczami szukał Marji, która właśnie z pośród gromadki młodych pań z roztargnieniem przysłuchiwała się światowym rozmowom, zupełnie dla niej obojętnym.
Przypadkiem jednak spojrzawszy dookoła, — spostrzegła malarza, podeszła doń z uśmiechem, podała mu rękę i zapytała:
— Ma pan jaką wiadomość o swym uczniu, panu de Gibray?
— Mam...
— Czy dobrą?
— Wyborną... Widziałem się z nim dziś rano. Daleko mu lepiej i prosił mnie, ażebym się od niego pani pokłonił, z zapewnieniem jego szacunku i gorącej przyjaźni. Jeżeli więc to o niego ma zatroskaną pani twarzyczkę, niech pani, czemprędzej spędzi z niej tę chmurkę.
— Jaki pan dobry, bardzo panu jestem wdzięczna — odpowiedziała Marja, — żadnego niepokoju nie czuję, będąc pewną, że Albertowi niebezpieczeństwo nie grozi.
— A dlaczego pani taka smutna?
— Doprawdy sama nie wiem, dlaczego doświadczam jakiegoś nieokreślonego uczucia, serce bije mi, jakby miało się ze mną stać coś przykrego, boję się czegoś.
— Boi się pani! — powtórzył Gabrjel Servais.
— W tym tłumie? Pośród tych kwiatów, ognia, muzyki? Czego się pani lęka, mój Boże?
— Sama nie wiem czego... jakieś dziwne, niedorzeczne przeczucie, zapewne chorobliwe. Ręce mam zimne, jak lód, a jednocześnie gorączkę czuję. Uśmiecham się, a płakać mi się chce...
— Gdybym doktorem był, powiedziałbym pani, że to chwilowe podrażnienie nerwów, które trzebaby uspokoić, o ile można jak najprędzej...
— Uspokoić... ale czem?
— Zwalczyć samą siebie, przyłączywszy się do ogólnej wesołości. Oto i pierwsze dźwięki walca, a walc zdaje się wybornem jest lekarstwem na nerwy.
— Może pan ma słuszność...
— Nie może, ale z pewnością.
— Więc niechże doktor zastosuje zalecone przez siebie lekarstwo — rzekło dziewczę z uśmiechem. — Przetańczmy walca, jeśli pan zechce.
— Właśnie chciałem panią o to prosić.
Bardzo ładna kareta zatrzymała się z kolei przed podjazdem. Na koźle siedział stangret i lokaj, których twarze prawie nakryte były kołnierzami futrzanemi od płaszczów. Z karety wysiadł Maurycy. Lokaj otworzył i zatrzasnął drzwiczki.
— Czekaj tam, gdzie ci kazano — rzekł młodzieniec do stangreta, a zwracając się do lokaja, rzekł?
— A ty chodź za mną.
Maurycy przesunął się pośród karet na tylne schody, wychodzące na korytarz, którym można się było dostać do małej oranżerii, służącej za buduar dla pań.
Schody oświetlał jeden rożek gazu. Korytarz był stosunkowo ciemny i pusty, gdyż służba nie miała co robić po tej stronie. Syn Aime Joubert doszedł do maleńkiej oranżerii, nie spotkawszy żywej duszy.
— Daj mi szkatułkę — rzekł do lokaja.
Lokaj wyjął z pod długiego surduta znaną nam szkatułkę żelazną.
— Proszę, — powiedział, podając ją Maurycemu.
— Teraz — odezwał się Maurycy — idź i stań tak, ażebym z łatwością mógł cię znaleźć.
Lokaj skłonił się na znak, że rozumie, zawrócił się i znikł. Maurycy pozostawszy sam, ucho przyłożył do drzwi buduaru. Słychać było tylko zdala dolatującą muzykę orkiestry. Młodzieniec rękę położył na klamce i ostrożnie nacisnął. Otworzyły się drzwi.
Maurycy przestąpił próg, przeszedł przez oranżerię cichemi krokami, zbliżył się do portiery i uchylił ją, ażeby zajrzeć do saloniku. Tu także nie było nikogo. Wtedy przystąpił do jednej z większych doniczek z roślinami podzwrotnikowemi, wysłanej mchem i nacisnął na sprężynę żelaznej szkatułki.
Dał się słyszeć trzask i podniosło się wieko. Przy rzęsistem oświetleniu żółta i pstra łuska gadu błysnęła złowróżbnym blaskiem. Żmija poruszyła się zlekka.
Maurycy przewrócił szkatułkę i żmija wypadła na mech.
— Obudź się i zabij! — wyszeptał.
Wyszedł z oranżerij, mówiąc do siebie cicho.
— Walentynę potrafię ustrzec od niebezpieczeństwa, a Marję zdołam zniewolić, ażeby tu przyszła.
Lokaj, — którym był Verdier — włożył do kieszeni szkatułkę żelazną i wyszedł na ulicę, Maurycy zaś skierował się do podjazdu i udał się na górę głównemi schodami. Za kilka sekund oznajmiono w salonie:
— Pan Maurycy Vasseur.
Budowniczy uścisnął mu rękę, pani Bressoles powiedziała mu z uśmiechem, szczególne mającym znaczenie:
— Jakże to późno, kochany panie Maurycy.
— To prawda, alem niestety musiał w redakcji poprawiać korektę jednego z moich artykułów.
— Niech mi pan poda rękę — mówiła dalej Walentyna — obejdziemy pokoje i usłyszysz pan zasłużone pochwały, gdyż przy ozdobienia, poczynione za radą pańską, wyglądają przy świetle czarodziejsko!
Maurycy wmieszał się w tłum wraz z Walentyną.
— Muszę z panem pomówić — rzekła doń Walentyna.
Maurycy zaprowadził Walentynę do okna, gdzie zupełnie oddzieleni byli od tłumu, choć tylko o dwa łokcie.
— Teraz mów pani prędzej — rzekł — o co chodzi?
— Idzie mi o to — odpowiedziała pani Bressoles — ażeby pan był dzisiaj bardzo uprzejmym dla Marji... słowem, żebyś pan nadskakiwał. Wiem, że nie kochasz Marji, bo mnie kochasz, przecie więc, w imię naszej miłości, ażebyś udawał w niej zakochanego.
— Będę pani we wszystkiem posłuszny, lecz co to znaczy? — zapytał Maurycy.
— Powtarzam ci raz jeszcze, że nie tu miejsce dla objaśnień. Wiedz tylko, żem znalazła sposób, ażeby się z tobą nie rozstawać... zaraz pójdę do oranżerii, poczekam tam na ciebie i powiem wszystko, czego się chcesz dowiedzieć...
Maurycy zadrżał.
— Ona nie może iść do oranżerii — odezwał się. — Gdzie pani mąż?
— Tylko co był w pokoju, gdzie grają w karty.
— Zobacz pani, czy jest tam jeszcze, postaraj się, ażeby zauważył obecność pani i nie opuszczaj go, póki tam nie przyjdę.
— Może masz słuszność. Ale prędko przyjdziesz?
— Jak tylko dozwoli roztropność!
Walentyną ukradkiem ścisnęła Maurycego za rękę, rzuciła nań płomienne spojrzenie i odstąpiwszy od okna, przyłączyła się do tłumu gości. Poszła do pokoju, gdzie grano w karty, ażeby za radą Maurycego zobaczyć, czy mąż siedzi jeszcze przy zielonym stoliku. Maurycy spojrzał na zegarek. Wskazówki oznajmiały godzinę wpół do dwunastej.
— Już czas! — szepnął złoczyńca — zajmijmy się sukcesorką Armanda Dharville!
Jeśli Marja Bressoles głęboko zasmucona była nieobecnością Alberta, jeżeli przeczucia złowróżbne trapiły jej duszę, nie mniejszą melancholją ogarnięty był sen sędziego śledczego i miał niemniej ponure przeczucia.
Smutek zwiększał się bardziej, w miarę, jak zbliżała się chwila balu w pałacyku Bressolów. Zdawało mu się, że widzi Marję wśród tłumu wielbicieli, pochlebców, czuł zazdrość, którą choć nieokreśloną była i bez wyraźnych, pewnych przyczyn, niemniej dręczyła go okrutnie. Prosił doktora, ażeby mógł wyjechać wieczorem, choć na jedną tylko godzinę. Doktór wyjazd uważając za bardzo niebezpieczny, odmówił prośbie chorego i pozostał nieubłaganym. Znużony marzeniami na jawie, młodzieniec zasnął. Sen jego, zrazu spokojny, gorączkowym się stał, pełnym widziadeł przykrych i złowróżbnych kombinacyj. W ciągu dwóch godzin, Albert, pocąc się, oddychając z trudnością, męczył się ze snem, gorączka jeszcze się bardziej wzmogła. Nagle zerwał się i głucho krzyknął:
— Jezus! Marja!... Co za okropny sen... — szepnął, obcierając zroszone potem czoło — znajdowałem się obok Marji w jakiemś dziwnem miejscu, dokoła nas były krzewy i kwiaty... wielkie niebezpieczeństwo groziło Marji, ale jakie nie mogłem odgadnąć... Wolała mnie na ratunek. A ja nogi miałem jakby przykute do miejsca. Nie mogłem rzucić się jej na pomoc. Widziałem, jak padła, spojrzawszy na mnie raz ostatni.
Straszna myśl przebiegła mu przez głowę.
— Czy to nie z nieba ostrzeżenie, ten sen? — rzekł do siebie. — Może Marja rzeczywiście jest w niebezpieczeństwie? Może ona mnie wołała na ratunek i za kilka minut może się dowiem, że zginała, nie doczekawszy się pomocy? Lepiej życie swe tej nocy narazić dla ratowania Marji, niż jutro umrzeć z rozpaczy i wyrzutów sumienia.
Odrzuciwszy z siebie kołdrę, Albert wstał z łóżka i ubrał się powoli. Albert przedsięwziął wszelkie ostrożności, ażeby bez hałasu drzwi od pokoju otworzyć i nie obudzić ojca... Wyszedł na palcach, rachując się z każdym krokiem i wstrzymując oddech. Szczęśliwie przebył wszystkie pokoje i otworzył drzwi do sieni. Może nawet nie całkiem się obudziwszy, odźwierny machinalnie targnął za sznurek, otwierający furtkę.
— No, wolny jestem! — pomyślał syn sędziego, wybiegłszy na ulicę i zatrzaskując za sobą furtkę.
Albert chciał prędko iść, a raczej biedz, lecz chociaż ubrany był ciepło, przejęło go zimno.
Zaledwie kilka kroków uszedł, nogi się pod nim ugięły. Zmuszony był oprzeć się o ścianę, ażeby nie upaść. Na szczęście przejeżdżała dorożka. Albert krzyknął na woźnicę. Ten natychmiast zatrzymał konie.
— Dokąd mam jechać? — zapytał woźnica.
— Na ulicę Verneuil.
Woźnica zaciął konie i rzekł do siebie, głośno się śmiejąc:
— A to ci się urżnął.
Wziął pasażera za pijanego. Albert wcisnął się w kąt karety, spodziewając się trochę rozgrzać, bo trząsł się całem ciałem z gorączki.
W pałacyku Bressolów, Maurycy Vasseur przystąpił do Marji w tej chwili, kiedy Gabrjel Servais odprowadził ją na miejsce, po przetańczonym walcu. Ujrzawszy Maurycego, dziewczę z uśmiechem podeszło na jego spotkanie i podało mu rękę.
Łotr ujął tę rękę i obłudny, jak Judasz, uścisnął z pozorną życzliwością.
— Pan tak późno! — odezwała się doń Marja uprzejmie. — Był pan u nas i dziś rano, a jak ojciec pana prosił, żebyś na śniadanie został, to pan nie chciał; bardzo to brzydko z pańskiej, strony.
— Sam bardzo żałowałem, ale nie mogłem korzystać z łaskawych ojca pani zaprosin. Dużo teraz pracuję i nie jestem panem swego czasu. Ale pani mi przebaczyła?
— Przebaczyłam!
— Czy mogę prosić o dowód?
— Jaki?
— Że pani ze mną przetańczy polkę. Dobrze?
— I owszem. Zdaje się, orkiestra zacznie zaraz grać.
Maurycy mówił do siebie:
— Po przetańczeniu polki musi iść do oranżerii, przekształconej na buduar. Postaram się o to, ażeby w czasie tańca popsuć uczesanie włosów, tak, ażeby potrzebowała koniecznie przejrzeć się w lustrze i poszukać szpilek.
Orkiestra grała pierwsze takty polki.
Pary podniosły się z miejsc.
Kończąc już tańczyć, Maurycy urządził tak, że wpadła na niego druga para.
Popchnięty, zaczepił niby przypadkowo spinką od mankietu o wstążkę, przytrzymującą wianek z kłosów i polnych kwiatów, a kiedy spuścił rękę, ruchem tym ściągnął i wianek.
Marja krzyknęła rozgniewana i obie ręce podniosła do głowy.
Maurycy zdawał się być zrozpaczonym.
— Przepraszam panią — wyjąkał — za niezręczność z mojej strony.
— Pan wcale nie jest winien — odrzekła Marja. — Winien jest ten, co na nas wpadł, ale i on też nie naumyślnie to uczynił.
Jedna z młodszych panienek przystąpiła do Marji i chciała jej poprawić kwiaty.
— Dziękuję pani — odpowiedziała, śmiejąc się Marja — dość będzie dwóch lub trzech szpilek, ażeby całe nieszczęście naprawić. Pójdę do oranżerii, gdzie jest wszystko przygotowane na takie wypadki, zaraz powrócę.
— Pani się na mnie nie gniewa? — zapytał Maurycy.
— O! ani trochę!
Marją pobiegła do oranżerji. Maurycy ścigał ją oczyma i poczuł dreszcz na całem ciele, widząc, jak uchyliła portierę i znikła.
Kiedy portiera opuściła się znowu, usta jego wyszeptały:
— No, więc cóż? Cel usprawiedliwia środki!...
Poszedł do pokoju, gdzie grano w karty. W tej samej chwili wychodzili stamtąd budowniczy i Walentyna.
Maurycy chciał się do nich zbliżyć, kiedy nagle drgnął i stanął na miejscu. Lokaj, oznajmiający przybycie gości, zawołał właśnie:
— Pan Albert Gibray!
— O! znowu on! — pomyślał Maurycy. — Ale tym razem za późno przybywa.
Syn sędziego śledczego straszliwie był blady. Szedł zwolna i zataczał się przy każdym kroku.
Ludwik Bressoles spiesznie do niego przystąpił. Maurycy zbliżył się do Walentyny, która patrzyła na nowego gościa z nietajonem zdziwieniem.
— Kochany panie Albercie, skądże pan tutaj? — zapytał gospodarz. — Ależ to szaleństwo! Ledwo się pan trzymasz na nogach!
— Gdzie panna Marja? — zapytał młodzieniec głosem prawie niezrozumiałym ze wzruszenia.
— Jest, tylko co tańczyła.
Albert schwycił Ludwika Bressoles za rękę, prędzej! Niech pan ją z łaski swej odszuka. Czemprędzej! Niech pan jej nie zostawia samej.
— Dlaczego?
— Niebezpieczeństwo jej grozi...
— Nie wiem, ale niebezpieczeństwo śmiertelne... odszukaj czempredzej!...
Maurycy usłyszał to i od stóp do głowy zadrżał.
— Co to znaczy? — zapytał sam siebie. — Nikt na świecie nie może o tem wiedzieć....
— Ależ mój drogi panie, w malignie pan jesteś — rzekł Bressoles, myśląc, że Albert dostał paroksyzmu gorączki. — Jakim sposobem może grozić Marii niebezpieczeństwo w domu ojca?
Zbliżyło się kilka osób; i wszyscy patrzyli na Alberta ze zdziwieniem i prawie strachem. Zapadłe policzki i oczy, usta blade czyniły go podobnym do trupa.
— Szukajcie jej... — powtórzył. — Szukajcie... przysięgam państwu, że niebezpieczeństwo jej grozi.
Maurycy poczuł chłodny pot na skroniach.
Walentyna pytała sama siebie, czy Albert nie zwariował i przypuszczała, że dostał obłąkania. Takiegoż zdania był i Bressoles.
Wtem krzyk przejmujący, straszny, okrzyk konania, śmierci rozległ się w jednym z najdalszych pokojów.
— Słyszycie? — zawołał Albert — słyszycie? A czym nie mówił!...
Marja opuściwszy za sobą ciężką portierę, przystąpiła do lustra między dwoma drzewkami pomarańczowemu.
Koronki z wstążkami ozdabiały ramę. Po obu stronach dwanaście świec paliło się w dwóch kandelabrach.
Prócz tego świece w kinkietach, przybitych do ściany rzęsiście oświetlały oranżerję, pełną podzwrotnikowych krzewów.
Temperatura była bardzo wysoka i nasycona odurzającą wonią. Podchodząc do lustra, Marja potrąciła coś miękkiego i giętkiego, ale z początku wcale na to nie zwróciła uwagi. Usłyszała gniewne syczenie, syczenie dziwne.
Wzrok jej padł na dywan. Cofnęła się, tracąc przytomność z przestrachu, usta otworzywszy z przerażenia. Przed sobą zobaczyła żmiję, która podnosiła się, groźnie i syczała ciągle.
Była to żmiją z Fontainebleau, którą Maurycy położył do doniczki na mchu.
Gorąco, w pokoju panujące, bardzo prędko wyprowadziło żmiję z odrętwienia, gad wypełzał z doniczki, wił się, kręcił się, patrzał.
Przerażające syczenie wzmagało się. Żmija wijąc się, drgnęła, jak sprężyna stalowa i rzuciła się na dziewczę, lecz ześlizgnęła się z jedwabnej materii sukni.
Marja chciała uciekać. Żmija w dwóch skokach znalazła się, przed nią, z rozwartą paszczą, z oczami błyszczącemi jak dwa ciemne diamenty. W żyłach nieszczęsnego dziewczęcia krew się ścięła; drżały jej ręce, ze strachu głos w gardle zamarł. Żmija rzuciła się drugi raz. Dostała się do ręki, okręciła się około dłoni i żądło puściła w ciało. Straszny ból od ukłócia uczuwszy, drżąc z obrzydzenia, gdy gad niby żywa, bransoletka obwił się około jej ręki. Marja zdołała, nareszcie głos odzyskać.
Krzyknęła i ten to właśnie okrzyk, pełen rozpaczy, wołanie o pomoc, doleciał do salonów. Potem padła na dywan, wszyscy rzucili się ku miejscu, skąd dało się słyszeć to żałosne wołanie. Kiedy Albert usłyszał głos Marji, natychmiast wróciły mu siły. Szedł, a raczej biegł pierwszy. Za nim podążył Bressoles, który, już sam nie wiedząc, co się z nim dzieje, powtarzał ciągle:
— Mój Boże, mój Boże, co się stało?
Za nimi pospieszyła Walentyna, Maurycy i cały tłum gości. Syn sędziego śledczego zerwał portierę, bo wydawało, mu się, że nie prędko ją rozchyli i wbiegł do oranżerii. Tu ujrzał dziewczę bez przytomności leżące na podłodze. Około obnażonej ręki Marji okręciła się żmija.
— Mój Boże! — zawołał trudnym, do opisania głosem. — Sen mnie nie zawiódł! — dodał, klękając przy Marji. — Nożyczek, prędzej prędzej!... na miłość Boską.
Walentyna nic nie rozumiejąc, spełniła machinalnie rozkaz i wyjęła z szufladki duże nożyczki, które podała następnie Albertowi. Ludwik, dusząc się, z oczami nabiegłemi krwią, ze szkarłatna twarzą, podobny był do człowieka, rażonego atakiem apopleksji.
Tłum przerażony gromadził się w cieplarni. W pierwszym rzędzie Maurycy, stojąc obok Walentyny, patrzał z nienawiścią na Alberta de Gibray. Albert, którego poruszenia śledzili wszyscy, odciął łeb żmiji. Konwulsyjnie się wyginając, ciało odkręciło się, poczęło pełzać, skakać, jak to zwykle bywa z gadami po odcięciu im łba.
Syn sędziego śledczego, schwyciwszy łeb żmiji, maleńkie oczki której wciąż jeszcze błyszczały i zdawały się być żyjącemi, oderwał ją od rany i rzucił na doniczkę kwiatów, potem — przyłożywszy usta do rany, z której sączyły się kilka różowych kropel, zaczął ją ssać, wypluwając za każdym razem krew, która poczęła też iść obficie. Wszyscy zrozumieli teraz, jakiemu niebezpieczeństwu podległa Marja. Walentyna uważając za konieczne odegrać wobec licznej publiczności komedię uczucia rodzicielskiego, padła na kolana obok córki i zaczęła jęczeć, starając, się choć kilka łez wycisnąć z suchych oczu. — Ludwik Bressoles, padłszy na krzesło, patrzał na wszystko oczami osłupiałemi i jakby nie rozumiał, co się działo.
— Zwariował na dobre! — pomyślał Maurycy. Walentyna może być niedługo wdówką!
— Doktora potrzeba! — zawołał Guy d‘Arfeuille.
Ktoś odpowiedział:
— Widziałem doktora Dufrena przy kartach.
Kilku mężczyzn pobiegło do wskazanego pokoju. Albert ciągle ssał ranę. W dwie sekundy później wszedł doktor. Zobaczywszy go, Bressoles nagle oprzytomniał. Wstał i odezwał się do doktora wskazując na Marję:
— Ocal ją, mój drogi, ocal ją!
— Co się stało?
— Ugryzła ją żmija?
— Żmija! — zawołał doktór.
— Ratuj! ratuj! Nic więcej nie mogę uczynić nad to, co pan de Gibray już uczynił. Jego poświęcenie ocaliło pannę Marję. W takich razach wyssanie tysiąc razy jest lepsze od wypalenia. Dajcie mi tylko spirytus i szarpi.
— Słyszałaś Walentyno! — krzyknął rozkazująco budowniczy — dajże prędzej!
Walentyną wstała i wyszła.
— Jak tu mogła dostać się żmija — zapytał doktór.
— To bardzo łatwo wytłomaczyć — odpowiedział Bressoles — przynoszono tu ziemię, mech, zapewne więc i zabrano z tem żmije odrętwiałą z zimna. Odrętwienie minęło od gorąca w oranżerii i biedna moja Marja stała się ofiarą.
Budowniczy zapłakał.
Wróciła Walentyna, a za nią służący niósł szarpie i spirytus.
— Potrzeba nam powietrza — bardzo dużo powietrza — rzekł doktór. — Proszę więc państwa wrócić do salonu.
Wszyscy zrozumieli konieczność stosowania się do tego rozkazu.
W kilka sekund przy Marji pozostał tylko ojciec, doktór, Walentyna i Albert.
— Nie przychodzi do siebie! — wykrzyknął Bressoles, znów tracąc przytomność.
— Cierpliwości, mój drogi, nie trwóż się... — wyrzekł doktór. — Dość będzie, panie de Gibray — dodał. Spełnił pan swe zadanie z poświęceniem, które ocenią wszyscy ludzie z sercem... Teraz ją muszę wymyć ranę, a pan tymczasem wypłucz sobie usta tem oto...
Doktór wziął ze stoliczka szklankę, napełnił ją czystą wodą, nadał do niej trochę spirytusu i podał młodemu człowiekowi.
Albert spełnił polecenie. Doktór wlał do miednicy resztę spirytusu, długo obmywał ranę, a potem obwiązał bandażem, umoczonym także w spirytusie. Marja poruszyła się zlekka.
— Zaraz przyjdzie do siebie — odezwał się doktór. Niech ją czem prędzej zaniosą do jej pokoju i położą na łóżku.
Natychmiast dano polecenie. Dziewczę zwolna przychodziło do siebie. Błędnemi oczami powiodła po oranżerii. Zobaczyła ojca, matkę, doktora i Alberta de Gibray. W chwili, gdy zobaczyła Alberta, twarz jej zmieniona zajaśniała radością. Wyciągnęła do młodzieńca drżące ręce, westchnęła i znów zemdlała. Na westchnienie Marji drugie odpowiedziało westchnienie. Albert również zemdlał.
— Kochają się! — pomyślała Walentyna. — Wywzajemnia mu się miłością, nie omyliłam się wcale.
Przyszły dwie panny służące i pod dozorem Walentyny zaniosły Marję, ażeby ją rozebrać i położyć do łóżka, według polecenia doktora. — Doktór spiesznie przystąpił do Alberta, obejrzał go, pomacał puls i zawołał:
— Pan de Gibray bardzo chory!
— Tak, chory! — powtórzył budowniczy.
— Skądże się tu wziął?
— Zerwał się z łóżka i tutaj przyjechał, śniło mu się, że Marji grozi niebezpieczeństwo.
— Trzeba pana de Gibray wsadzić do karety i czemprędzej zawieźć do ojca.
— Sam go odwiozę — rzekł Ludwik Bressoles — jeżeli mi pan powiesz stanowczo, że Marja już nie podlega żadnemu niebezpieczeństwu.
W pięć minut Albert ciepło ubrany, siedział w karecie obok Ludwika Bressoles, który kazał stangretowi jechać na ulicę Reine o ile można najprędzej.
Smutkiem okrył się teraz pałacyk przy ulicy Vernueille.
Goście rozjeżdżali się po cichu. Doktór Duffrin także odjechał, doczekawszy się, że Marja przyszła do siebie i zasnęła snem głębokim, zażywszy narkotyczne lekarstwo.
Maurycy poszedł do rzekomego lokaja, to jest do Verdiera, który czekał nań na rogu ulicy z karetą i strasznie już przeziąbł i pojechał z nim na ulicę Surennes, gdzie Lartigues z niecierpliwością na nich czekał. Oznajmił mu prędko niepomyślne rozwiązanie nowego planu Maurycego, planu, który w nim budził taki zachwyt.
— Ten Albert dla nas fatalny!... zawołał Verdier.
— Trzeba go usunąć!... — rzekł Lartigues.
— Ja się na to nie godzę — odpowiedział fałszywy opat Meriss. — Sądzę, że mamy pewny sposób, nie tykając wcale tego młodzieńca.
— Co za sposób?
— Maurycy musi ożenić się z Marją Bressoles; nazajutrz po ślubie nie trudno dopiąć nam celu.
— Łatwo ci powiedzieć! — odparł Maurycy — ale ożenić się trudno... są przeszkody wielkie! Zapominacie o moim rywalu!
— Rywal niebezpiecznym nie jest, leży w łóżku, bardzo chory i może długo jeszcze nie ruszyć się z domu. Zresztą jeśli wyzdrowieje i przeszkadzać będzie, zawsze jeszcze czas, ażeby go usunąć.
— Marję Bressoles ukąsiła żmija — rzekł Maurycy.
— Nie wiadomo jeszcze, czy nie umrze od rany.
— O! z pewnością nie umrze! — odparł Verdier. — Wyssanie natychmiastowe ocala. Co robić? Tymczasem wyjaśnij sobie tajemnicę urodzenia swego i przygotuj swe dowody legitymacyjne, na wszelki wypadek.
— Dobrze! — odpowiedział Maurycy — spróbuję, ale za powodzenie nie ręczę.
Maurycy wyszedł z pałacyku przy ulicy Surennes. O wpół do czwartej po północy wrócił na ulicę Navarin i położył się spać.
W tym czasie, gdy się wydarzyły te ostatnie wypadki, śledztwo w sprawie podwójnej zbrodni na cmentarzu Pere Lachaise i ulicy Montorgueille wcale się nie posuwało naprzód.
Zniechęcenie poczęło ogarniać wszystkich członków policji, którzy uważali już, że niczego w tej sprawie nie dokażą. Tylko Aime Joubert silna nieubłaganą nienawiścią dla Lartiguesa, zemstę mając na celu, dążyła ciągle naprzód i nie dopuszczała zwątpienia do swych myśli. Codzień Martel i Jodelet, Galoubet i Sylwan Cornu przychodzili do mieszkania jej przy ulicy Meslay, ażeby narzekać na niepowodzenie.
— Ani weź... — powiadali. — Z takimi sztukmistrzami nic nie poradzisz.
Na to się odzywała Aime Joubert:
— Szukajcie panowie i szukajcie!... Przypadek może was lada chwila naprowadzić na złoczyńcę, przebierającego się za opata, a przez niego dostaniemy i innych...
— Chcę państwu podać jeden projekt — rzekł nagłe Martel.
— Mów pan dobrodziej... — zawołała pani Rosier.
— Zapewne pani zna charakter pisma Lartiguesa?
— Znam. Mam u siebie jego listy. Łatwo poznać jego pismo.
— Pewną jest pani, że niektórzy członkowie stowarzyszenia, do którego on należy, mieszkają zagranicą? — pytał dalej Martel.
— Tak.
— Więc możnaby dać próbkę pisma każdemu z urzędników, przykładających na kopertach stempel, to będzie rzecz możebna i łatwa do poznania jego ręki.
Aime Joubert pomyślała.
— Rozmówię się natychmiast z naczelnikiem policji śledczej — rzekła. — Niezawodnie Lartigues jako jeden z głównych członków bandy, często musi pisywać zagranicę. Myśl dobra... zaraz o tem pomówię.
Projekt Martela, udzielony potem przez nią naczelnikowi policji śledczej, podobał się mu, jednakowoż nie taił przed agentką, że trudno będzie uzyskać pozwolenie.
Aime Joubert znów wzięła dorożkę, ażeby od naczelnika wrócić do siebie na ulicę Victoire. W chwili, gdy wysiadła z powoziku i płaciła woźnicy, zobaczyła Maurycego, który podchodził ku niej i z uśmiechem wyciągał rękę.
— Przyszedłeś zjeść ze mną śniadanie? — zapytała.
— Nie, kochana opiekunko, chociaż pragnąłem się z tobą widzieć, bo chciałbym mieć z tobą bardzo poważną rozmowę.
Maurycy pozostawił ją bardzo zafrasowaną, bardzo zaniepokojoną, wsiadł do dorożki i kazał się zawieźć do pałacyku Ludwika Bressoles. Tutaj dowiedział się, że niebezpieczeństwo u Marji minęło, a na pytanie o położeniu Alberta, odrzekł Bressoles:
— Stan jego wczoraj był niebezpieczny. Pojadę dowiedzieć się jak noc przepędził, poczciwy młodzieniec, z takiem poświęceniem.
— A przywieź dobre nowiny — rzekła Walentyna.
Budowniczy wyszedł Walentyna i Maurycy pozostali sami.
— Czyś rozważyła to, o czem mówiliśmy? — zapytał Maurycy.
— Wiesz o co mi chodzi! Domyślasz się, jakiej ofiary czekam od twojej dla mnie miłości... mówię o projektowaniu małżeństwa twego z Marją. Sztuka, którą widziałam kiedyś w teatrze, dała mi myśl do tego małżeństwa.
— Nie licząc już tego — odpowiedział Maurycy ze złośliwym uśmiechem — że wybawię cię ze strasznego kłopotu.
Przypadkiem na pierwszym balu znajdowałem się niedostrzeżony przy rozmowie, twej z p. Pawłem de Gibray, który spotkawszy cię po dwunastoletniej rozłące, z pogróżkami domagał się od ciebie swej córki. Albert de Gibray kocha Marję. Ojciec jego, wiesz o tem również dobrze, jak i ją — nie zgodzi się nigdy, ażeby syn jego wszedł do twej rodziny. Boisz się, czy nie powie Bressolesowi, dlaczego sprzeciwia się małżeństwu tak dobranemu z pozoru pod każdym względem, a bez wahania to uczyni, jeśli go zniecierpliwią. Tymczasem kiedy córka twa zostanie moją żona, Albert de Gibray będzie musiał zaniechać swych zamiarów i zniknie wszelka przyczyna kolizji... Czym się dobrze domyślił?
— No tak — odpowiedziała Walentyna ze zdziwieniem, oczarowana i zdumiona przenikliwością Maurycego. — Małżeństwo to będzie dla mnie ratunkiem.
— Jeżeli tylko zgodzi się Marja, która kocha Alberta.
— Zniewolę ją do tego.
— A to jak?
— Nie wiem jeszcze, ale znajdę na to sposób.
Rozmowa z godzinę trwała. Ludwik Bressoles wrócił.
— I cóż? — zapytała go Walentyna — cóż z Albertem de Gibray?
— Trochę mu lepiej — odpowiedział budowniczy. — Ale kiedy przyjdzie do zdrowia? Tę kwestię sam tylko czas może rozwiązać... w każdym razie jeszcze nie tak prędko, może za tydzień, a może nawet za miesiąc.
Walentyna i Maurycy spojrzeli po sobie. Póki Albert poleży w łóżku, będą mogli działać swobodnie.
Piękna Oktawja żyła teraz w wielkiem odosobnieniu. Wierzyła jak najpoważniej, że może wyjść zamąż za hrabiego Juana i pędziła też życie jak najprzyzwoiciej chcąc przekonać hrabiego, że tylko dla niego żyje.
Mimowolnie stała się Oktawja oszczędną, a ponieważ hrabia Juan, bardzo bogaty, był dla niej bardzo też hojny, odłożyła już sobie u notarjusza dość pokaźną sumkę.
W chwili, gdy powracamy na ulicę Comartin, do córki Klandyny Charvais, młoda kobieta sama siedziała w buduarze przed stołem, na którym rozłożone były wszelkiego rodzaju przedmioty zegarki, branzoletki, pierścionki, łańcuszki i t. d., które Oktawja układała symetrycznie.
W małej szkatułce srebrnej znajdowały się inne jeszcze przedmioty, ale te chciała zachować bo otrzymała je od hrabiego Juana, Oktawja chciała się pozbyć zbyt licznych wspomnień z przeszłości, wymienić wszystkie te świecidełka na brzęczącą monetę i przyłączyć ją do kwoty, która się zaokrąglała u notariusza.
Wezwała do siebie jubilera. Był to handlarz z lekkiem sumieniem, który z zasady szacował o połowę taniej, kiedy sam nie miał kupić, a gdy chciano mu sprzedać dawał czwartą część ceny. Nazywał się Mueller.
— Chciałabym — rzekła Oktawja do niego — ażeby pan się przyjrzał tym rzeczom i oszacował je najdokładniej.
Wyjął z kieszeni szkło powiększające, przystąpił do stołu i rzekł z widocznym zachwytem.
— Ho, ho! bardzo ładne cacka. Bardzo eleganckie. Co za gust. Słowem, wszystko to warte jest szanownej pani.
— Niech pani otwarcie powie, czy mnie pani wezwała tylko po to, ażeby dla przyjemności dowiedzieć się chętnie odemnie, ile to wszystko warte, czy pani myśli sprzedać?
— A gdybym myślała? — odrzekła Oktawja — czybyś pan kupił?
Jubiler myślał sobie:
— Jeśli mi sprzeda za tę cenę będę miał przeszło dwadzieścia tysięcy franków czystego zysku — i odrzekł:
— Dlaczego nie!
— Za ile?
— Dam pani gotówką trzydzieści ośm tysięcy franków.
— Bądź pan rozsądny, jeśli chcesz pan zrobić interes.
— A pani ile żąda?
— Czterdzieści pięć tysięcy za wszystko.
— Razem z połamanemi rzeczami, z kawałkami złota i srebra w tej szkatułce hebanowej?
— Nie... tamte kawałki, jak pan nazywa, warte przynajmniej dwa do trzech tysięcy franków.
Mueller wysypał na stół wszystko ze szkatułki hebanowej i z właściwą sobie „sumiennością“ począł oglądać kamienie i oprawę.
— Śliczna spinka! — rzekł nagłe. — Bardzo oryginalna!
Spinka ta — znana czytelnikom — przedstawiała podkowę z turkusikami zamiast gwoździ.
— Drugą pani zgubiła? — zapytał jubiler.
— Tak odpowiedziała Oktawja — przez pomyłkę włożyłam tu tę spinkę, bo ją zachowam i nie sprzedam.
Odłożyła podkowę zdala od innych rzeczy.
— Dam czterdzieści pięć tysięcy, jeżeli pani doda te kawałki.
— Nie, czterdzieści sześć....
I niezawodnie zaczęłaby się targować, ale drzwi się otworzyły i hrabia Juan Smoiłów wszedł do buduaru.
— Co to porabiasz? — zapytał hrabia. — Co to znaczy? — dodał, wskazując rzeczy rozłożone na stole.
— Mój drogi odrzekła Oktawja — wykonywam plan zamierzony oddawna. Dla mnie wartość mają tylko te rzeczy, któreś ty podarował, inne sprzedaję.
— A! bardzo dobrze! kończ, jak gdyby mnie tu wcale nie było.
Hrabia machinalnie patrzył na rzeczy, leżące na stole. Nagle drgnął i śmiertelnie zbladł. Spinkę spostrzegł, spinkę w kształcie podkowy z turkusikami. Wziął ją do ręki i przez kilka sekund przypatrywał się jej bardzo uważnie.
— Czy i ta rzecz włączona? — zapytał hrabia spokojnie, pokazując spinkę, którą trzymał w ręce.
Oktawja drgnęła i przygryzła wargi.
— Nie, panie hrabio — odpowiedział jubiler — to pani Oktawja chce zachować dla siebie:
Oktawja pospieszyła odpowiedzieć:
— Bardzo ładna, zgubiłam drugą spinkę i chciałabym dobrać do pary.
Hrabia pozostał obojętnym, lecz zamiast położyć spinkę na stole, wciąż jeszcze trzymał ją w ręku i wciąż się jej przypatrywał.
— Zgadza się pani? — spytał jubiler.
— Czterdzieści sześć tysięcy, albo nie mamy o czem mówić.
— No, co robić, dam. Zostawiam pani zadatku dwa tysiące, a za godzinę przyniosę resztę i zabiorę rzeczy.
— Wystarcza mi pańskie słowo. Będę pana czekała za godzinę.
Jubiler pokłonił się i wyszedł. Oktawja poszła go odprowadzić do przedpokoju. Hrabia Juan na chwilę pozostał sam.
— Omylić się niepodobna — pomyślał — spinka zupełnie taka, jak tu, którą Aime Joubert znalazła w karetce, gdzie leżało ciało zabitego. Spinka ta niezawodnie należała do mordercy. — Wypadły turkus, znaleziony na cmentarzu Pere Lachaise, w moim grobowcu rodzinnym, widocznie tego dowodzi. Ale jak wytłómaczyć obecność tej spinki w ręku Oktawji?
Właśnie w tej samej chwili wróciła młoda kobieta, Hrabia przybrał minę uśmiechniętą.
— Ho, ho! moja śliczna przyjaciółeczko — odezwał się — prowadzisz interesa wybornie! winszuję ci! Gdzież swe kapitały umieścisz?
— U mego notariusza, kochany hrabio.
— Nie żal ci tych rzeczy?
— Wcale nie żal, a nawet rada będę, gdy ich już nie będzie... Nie cierpię ich, bo nie od ciebie pochodzą.
— E! przesadzasz... Utrzymujesz, że chcesz zachować to tylko, co ja ci podarowałem, a zatrzymujesz ot to...
I hrabia pokazał spinkę, którą trzymał w ręce. Oktawja zarumieniła się.
— To drobnostka — odrzekła młoda kobieta odzyskawszy przytomność umysłu.
— Drobnostka, a tak! Ale drobnostka ta jest bezwątpienia przyjemnem wspomnieniem!
Hrabia, mogący bardzo dobrze grać komedję, kiedy chciał, nadal głosowi swemu odcień zazdrości.
— Jak ty to mówisz? — zawołała Oktawja, usiłując się uśmiechnąć.
— Nie dowierzasz mi?
— Jak najzupełniej i nie dowierzać będę tem bardziej, jeśli mi zaraz nie dasz objaśnień, których mam prawo od ciebie wymagać.
— Objaśnień. — Jasnych... dokładnych... — Kto ci tę rzecz podarował?
— Nikt!
— Co znaczy to kłamstwo?
— To wcale nie kłamstwo, sama za swoje pieniądze kupiłam te spinki do mankiet, bo mi się spodobały na wystawie u jubilera.
Hrabia myślał: Bezczelnie kłamie.
Gdzieżeś zgubiła drugą spinkę, której brakuje? — zapytał.
Oktawja odpowiedziała wzruszając ramionami:
— Doprawdy, panie hrabio, bardzo mi trudno to powiedzieć; pewnego wieczora, rozbierając się, zauważyłam, że u jednego mankieta brak spinki, ale później już o tem nie myślałam.
— A! — pochwycił hrabia — więc cię nie obchodziła ta zguba.
— Nie — odpowiedziała Oktawja, zdziwiona tak uporczywemi pytaniami hrabiego.
— A przecież to rzecz dość droga. I nie szukałaś wcale.
— Gdzie miałam szukać?
— Tam, gdzie tego dnia byłaś.
— Pamiętam, że jeździłam do lasku bulońskiego, a wieczór spędziłam w teatrze Bouffes.
— Dawno to było?
— Ze sześć miesięcy temu.
— Dziwię się bardzo, że nic nie przedsięwzięłaś dla znalezienia rzeczy, którą tak cenisz, że chcesz zachować jedną spinkę, która przecie na nic ci się nie może przydać.
— Rzeczywiście bardzo ją cenię.
— I zamierzasz drugą do niej dobrać?
— Tak.
— Chcesz mnie to polecić?
Hrabia owinął spinkę w kawałek papieru i włożył ją do pugilaresu; potem spojrzał na zegarek i pożegnawszy Oktawję, opuścił mieszkanie.
Maurycy pożegnawszy towarzyszy, odwiedził Aime Joubert. Po zwykłem przywitaniu, zapalił papierosa i rzekł:
— Pamiętasz moja opiekunko, jak przyszedłem ci powiedzieć, żem dostał miejsce u kapitana marynarki holenderskiej?
— Pamiętam bardzo dobrze.
— Zapomniałaś o głównej rzeczy w naszej rozmowie?
— O bardzo wielu rzeczach mówiliśmy.
— Tak, ale najbardziej o jednej.
— Czy nie masz tego na myśli, żeś powiedział, że długo jeszcze chcesz korzystać z kawalerskiej niezależności, zanim przyjdzie ci ochota do ożenienia?
— Tak. I zgodziliśmy się na to, że ożenić się zawcześnie byłoby niedorzecznie.
Maurycy wypuścił kłąb dymu z papierosa i odpowiedział:
— Przeciwnie, moja przyjaciółko, mówić w podobny sposób byłoby niedorzecznością.
— A przed kilku jeszcze tygodniami tak chciałeś swobody?
— Bom wtedy jeszcze nie znał tej, którą kocham.
— Kochasz się?
— Do szaleństwa.
— I w kim się kochasz?
— W czarującem dziewczęciu... kocham jak szalony i kiedy poznasz tę anielską istotę, sama na nią przeniesiesz większą część przywiązania, jakie masz dla mnie.
— Urojenie chwilowe bierzesz za miłość głęboką, a to marzenie zniknąć może, jak sen, w chwili obudzenia.
Maurycy potrząsnął głową.
— Nie myśl tak, moja droga przyjaciółko — rzekł. Mam już dwadzieścia trzy lata i życie znam. Jestem usposobienia poważnego i umiem się zastanowić, niezdolny więc jestem oszukiwać siebie, urojenie poczytując za miłość: żeniąc się z tą, którą kocham, znajdę nietylko szczęście dla serca, ale i świetne stanowisko na świecie, rodzinę....
— Ot i niebezpieczeństwo — pomyślała — ale będę walczyła. Cóż to za rodzina? — spytała?
— Ojciec jest budowniczy, bardzo bogaty i cieszy się ogólnym szacunkiem, nazywa się Bressoles... ma przeszło sto tysięcy rocznego dochodu i duży posag daje swej jedynaczce Marji...
— Boję się, mój drogi, czy się nadaremnie nie łudzisz?... jakim sposobem ty, nie mając stanowiska i tylko sześć tysięcy franków rocznego dochodu, możesz się ożenić z taką bogatą panną? Mnie się to wydaję nieprawdopodobnem.
— A jednak bardzo to prawdziwe i przyjdzie niezawodnie do skutku.
— Czyś się już oświadczył o rękę Marji Bressoles?
— Nie oświadczyłem się i łatwo domyślisz się dlaczego, nie chcę nic uczynić bez twojej rady...
— Dziwię się temu i pytam się siebie, czyś przy zdrowych zmysłach?
— Nie wątpijże o tem, moja przyjaciółko — odrzekł młodzieniec, uśmiechając się i biorąc za ręce Aime Joubert. — Małżeństwo, o którem ci mówię i które niezawodnie przyjdzie do skutku, wbrew powątpiewaniom twoim, otwiera mi przyszłość, jakiej z rąk nie powinienem wypuszczać. Pomyśl tylko, jaki ze mnie teraz człowiek, kiedy nawet urodzenie me okrywa tajemnica. Nie mam stanowiska na świecie, ani majątku. Otóż nastręcza mi się sposobność. Trzebaż przecie skorzystać z tej sposobności. Dotychczas całą ufność pokładałem w tobie — mówił dalej — żyłem, nie troszcząc się o to, kto jestem... teraz inna rzecz. Będę musiał złożyć dowody mego pochodzenia. Wiem, że się nazywam Maurycy Vasseur — ale nigdy nie miałem metryki, ani aktu zejścia ojca mego i matki i dlatego przyszedłem prosić cię, kochana przyjaciółko, abyś oddała mi papiery moje, jeśli je posiadasz, a w przeciwnym razie, ażebyś mi powiedziała, skąd i jak ich dostać mogę. Słowem, proszę cię, ażebyś uchyliła zasłonę tajemniczą, która okrywa moje urodzenie i przeszłość mej matki.
Pani Rosier wciąż słuchała Maurycego. — Twarz jej blada była, ręce zimne jak lód, wszystka krew zbiegła jej do serca. Kiedy młodzieniec zamilkł, podniosła głowę i rzekła:
— Mój drogi, to małżeństwo jest niemożebnem.
Maurycy drgnął.
— Niemożebnem! — powtórzył. — Dlaczego?
Aime Joubert załamała ręce.
— Boże mój! — szepnęła prawie nieświadomie — Mój Boże, co za nieszczęsny los!
— Uspokój się moja droga przyjaciółko — rzekł Maurycy łagodnym głosem. — Wzruszenie twoje, pomieszanie, zamiast rozpraszać me podejrzenie, bardziej jeszcze je wzmaga... przestraszasz mnie! Czy wiesz, że te słowa: „małżeństwo to niemożebne“ zdają się jakby mówić, że tajemnica urodzenia mego okryta jest hańbą? Mógłbym pomyśleć, że ojciec mój był zbrodniarzem, a matka nędznicą!
Pani Rosier jęknęła i zaczęła szlochać, strumienie łez spływały po jej twarzy.
Widząc tę rozpacz. Maurycy zrozumiał, że wypowiedziane przez niego domysły zgadzają się z prawdą. Wzmogła się w nim jeszcze bardziej chęć poznania prawdy.
— Po co te łzy, po co te łkania? — zawołał. — Mnie nie łez trzeba, lecz odpowiedzi; której żądam! Ukrywasz przedemną nazwisko i przeszłość mej matki... Czyż tak dalece była występna, że hańba okrywa ją i po śmierci?
Pani Rosier nagle się wyprostowała i do Maurycego przystąpiła groźnie, ze strasznym wyrazem oczu i rzekła tonem rozkazującym:
— Milcz! nie znieważaj twej matki!
— Jeśli ją znieważam, to twoja wina! Milczenie twe doprowadza mnie do rozpaczy. Powiedzże mi, kto była moja matka, powiedz, że cierpiała wiele, a wtedy obciążać jej nie będę. Wtedy, żałować ją będę, ale powiedz mi wszystko.
— Chcesz wiedzieć? — odezwała się Aime Joubert
— Tak, chcę!
— Więc słuchaj!
Pani Rosier przez kilka minut zbierała myśli, potem w te słowa zaczęła.
— Matka twoja, chociaż rodzice jej nie mieli majątku, otrzymała jednak staranne wychowanie. Przeznaczono ją do nauczycielskiego zawodu. Po śmierci ojca, dla dopomożenia schorowanej matce, przyjęła miejsce, nauczycielki na pensji w Dijon. Przy oszczędności i odmawianiu sobie wielu, rzeczy, mogła się jako tako utrzymać wraz z matką. Biedna staruszka zaniemogła. W miesiąc później umarła twoja babka na jej ręku i matka twoja została sierotą w dziewiętnastym roku życia, bez żadnych środków do życia, oprócz swej pracy. Z krewnych żył jeszcze stryj. Udała się doń, prosząc o pomoc i opiekę. Stryj ten, stary, zimny egoista, nie ulitował się wcale nad córką swego brata, samotnem dziewczęciem, które raz po raz poniosło tak straszne ciosy i odepchnąwszy ją chłodno i prawie okrutnie, podarował jej pięć luidorów i rzekł do niej:
— Jedź do Paryża, zarabiaj i pracuj na utrzymanie, tylko próżniacy umierają z głodu!
A przecież bogatym był bo posiadał dwakroć sto tysięcy franków rocznego dochodu i nie był żonaty. O ile okrutnym był stryj, o tyle dumną była jego synowica; jałmużny nie przyjęła, choć jej pozostała bardzo maleńka kwota, a miejsce, które miała w Dijon, oddane już było komu innemu; pojechała do Paryża, gdzie spodziewała się odnaleźć dawną przyjaciółkę matki, wyszłą w Paryżu za mąż. Tym razem nie doznała zawodu.
Przyjaciółka matki przyjęła ją z otwartemi rękami, pocieszyła ją, dodała odwagi i umieściła u pewnej bogatej rodziny, gdzie też przez dwa lata żyła spokojnie, jeżeli nie całkiem szczęśliwie.
Na nieszczęście śmierć pana domu wywołała wielkie zmiany. Twoja matka musiała opuścić miejsce, ale list polecający dał jej wstęp do innej rodziny. Spodobała się żonie znakomitego Rosjanina, która przyjęła ją za główną garderobianą i lektorkę. U tej to szlachetnej, zacnej pani zaczęły się nieszczęścia w jej życiu.
Dotąd matka pozostawała cnotliwą, czystą i Bogu wiadomo, jak uczciwą była jej natura. — Otrzymując rozsądne rady, mając dobre przykłady przed oczyma, nie podejrzywała wcale istnienia złego i wszelki ją występek przerażał. Na nieszczęście w tym czasie, kiedy poczęła służyć u tej rodziny rosyjskiej, łotr pewien, nikczemnik, szatan z ludzką twarzą, został przybocznym kamerdynerem samego pana hrabiego Kurawiewa.
Usłyszawszy nazwisko to, którego się nie spodziewał, Maurycy drgnął i słuchał jeszcze uważniej.
Matka twoja, zobaczywszy go po raz pierwszy, ani podejrzywała, że stanie się on sprawcą jej późniejszych nieszczęść.
Łotrowi wielce zależało, ażeby pozyskać sprzymierzeńca domu, gdzie z nim weszła zbrodnia i nieszczęście. Umiał tak zręcznie odegrać komedję miłości, mówił o małżeństwie z takim zapałem, że biedna matka twoja przywiązała się do niego namiętnie, ani na chwilę nie podejrzewając jego szczerości. Została kochanką tego człowieka!
— Kochanką! — powtórzył Maurycy.
— Tak, kochanką — odpowiedziała pani Rosier tonem głuchej wściekłości. — Łotr splamił czystą dusze, ślepo mu wierzącą! Syn shańbionego dziewczęcia nie miał nigdy nosić nazwiska swego ojca!
— A tym synem jestem ja? — przerwał Maurycy.
— Ty — odpowiedziała pani Rosier. — Ale nie wiesz jeszcze wszystkiego! Słuchaj słuchaj jeszcze!
Wkrótce potem, gdy uwiedziona została twa matka, hrabinę Kurawiew znaleziono nieżywą w łóżku, zamordowaną dwoma pchnięciami sztyletu. Kamerdyner zabił hrabinę, poczem uciekł — pozostawiwszy jednak fałszywe poszlaki, które miały naprowadzić podejrzenia na twą matkę. Nieszczęśliwą kobietę aresztowano i wsadzono do więzienia.
Maurycy znów zadrżał. Twarz Aime Joubert powlokła się bladością śmiertelną i nabrała okrutnego wyrazu. Ponury ogień błyskał w jej oczach. Mówiła dalej głosem gorączkowym, ochrypłym i urywanym.
— Wyprowadzono śledztwo, matkę twoją poczytywano za nikczemną istotę, wspólniczkę łotra, który spełniwszy zbrodnię, znalazł sposób ujścia przed sprawiedliwością.
Czas upływał wolno. Na tydzień przed posiedzeniem, na którem los jej miał być rozstrzygnięty a zabójca skazany na śmierć zaocznie, — matka twoja porodziła syna.
— Mnie! — zawołał Maurycy po raz drugi. — Takie przeznaczenie! — dodał z goryczą. — Chrzczony jestem we krwi. Jak nazywał się mój ojciec morderca?
— Piotr Lartigues!
— A moja matka? co się stało z moją matką?
— Udało się jej dowieść niewinności w sposób jasny, stanowczy, była uniewinnioną.
— Więc na jej nazwisku nie pozostało krwawej plamy, sprawiedliwość ludzka ogłosiła jej niewinność?
— Plamy nie pozostało.
— A po uniewinnieniu co uczyniła moja matka?
— Przysięgła zemścić się na łotrze, który nietylko ją oszukał i shańbił, ale o mało co nie zaprowadził na rusztowanie.
— Zemścić się?... w jaki sposób? cóż mogła uczynić?
— Sama uczynić nic nie mogła, a przecie za jakąbądź cenę chciała odnaleźć zbrodniarza, wydać go w ręce sprawiedliwości i przyczynić się do ukarania go śmiercią. Udała się do prefekta policji, błagała jak o łaskę i otrzymała miejsce w policji śledczej... piętnaście lat w niej służyła.
— Ona? moja matka? — wyszeptał Maurycy, zakrywszy twarz rękami.
Po kilku sekundach podniósł głowę.
— Co mi do tego? — rzekł.
— Matka moja umarła, życia jej nie zaczną rozgrzebywać. W metryce mej chyba nie jest zapisane, żem się urodził w więzieniu. W akcie zejścia mojej matki również nie może być mowy o tem, że należała do policji...
— Twoja matka nie umarła! — odpowiedziała pani Rosier.
Maurycy drgnął, jak ukąszony przez żmiję.
— Matka moja nie umarła? — powtórzył zdławionym głosem.
— Nie, żyje ona jeszcze i chociaż dostała dwakroć sto tysięcy franków w spadku po stryju, który tak okrutnie odmówił jej niegdyś wszelkiej pomocy, znowu wstąpiła do policji śledczej. Ściga ona jeszcze Piotra Lartiguesa, twego nikczemnego ojca, który jest niezawodnie wspólnikiem zabójcy na cmentarzu Pere Lachaise i na ulicy Montorgueil. Przysięgła, że obu odda pod gilotynę, na którą zasłużyli!
Dreszcz przebiegł po ciele Maurycego. Zimny pot wystąpił mu na czoło.
— A teraz — mówiła dalej pani Rosier — idź prosić ojca Marji Bressoles o jej rękę. A gdy zechce się dowiedzieć, kto jesteś, powiedz mu: „Jestem synem nieprawym Piotra Lartiguesa, mordercy, skazanego zaocznie na śmierć i Aime Joubert, uniewinnionej przez sąd przysięgłych, a po uniewinnieniu należącej do agentów policji. Takim jestem. Proszę pana o rękę pańskiej córki.
— Moja matka, moja matka... — zawołał Maurycy. — Gdzież ona jest, chcę ją zobaczyć, ja się z nią zobaczę, ona potrafi mi przyjść z pomocą, jak ty mi pomagałaś dotychczas!
Pani Rosier upadła na kolana i wyciągnąwszy do młodzieńca ręce drżące, odpowiedziała:
— Ja jestem twoją matką! Czyż nie domyśliłeś się tego, widząc, jak cię kocham?
Maurycy zamiast porwać ją w objęcia i przycisnąć do piersi, cofnął się w tył ze zgrozą.
— Ty? — wyszeptał. — Ty jesteś moją matką? I ty służysz, w policji? i ty chcesz oddać pod gilotynę mego ojca i zabójcę na cmentarzu Pere Lachaise, którego, uważasz za jego wspólnika?
— Tak — odpowiedziała nieszczęśliwa kobieta, szlochając. — Nie przeklinaj mnie, dziecko moje, nie odtrącaj, ja cię tak kocham i nienawiść twoja i pogarda zabija mnie.
Wspólnik kapitana Van Broke i opata Merissa jakby skamieniał.
Najlżejszy popęd serca nie pociągał go do tej kobiety, która dla niego była tak czułą, tak przywiązaną i którą nazywał „poczciwą opiekunką“ poniekąd nawet z pewną miłością, kiedy nie wiedział, że jest jego matką.
Jedno tylko budziło w nim strach i literalnie wprawiało w przerażenie, a mianowicie okoliczność, że służy w policji jego matka, że szukała go, mordercę, ażeby oddać pod gilotynę. Na tę myśl obłąkania dostawał.
Jedno słowo, jeden ruch nieostrożny mogą mnie zdradzić, a onaby mnie wydała.
Stopniowo jednak spokój powracał w jego myślach, a zastanowienie się całkiem dodało mu odwagi.
— Kocha mnie, uwielbia, dla niej wszystkiem jestem — mówił sobie zbrodniarz. — Gdybym się nawet zdradził, nie wydałaby mnie... nie mam się czego lękać!
Zaszła w nim zupełna zmiana. Stał się znów pierwszorzędnym komediantem, jakim był zawsze. Ujął za rękę p. Rosier, podniósł ją, przyciągnął do piersi i całując z obłudną tkliwością, zawołał:
— Jabym cię nienawidzieć miał i pogardzać tobą, szlachetna i nieszczęśliwa męczennico. Ażali sądzisz, mylisz się, a jeśli tak myślisz, za jakiego potwora niewdzięczności mnie masz? — Kochałem cię już, nie wiedząc, czem dla mnie jesteś, widząc w tobie uosobienie przywiązania! Teraz wiem wszystko, wiem, ileś wycierpiała i miłość moja zwiększyła się od tych cierpień twoich. Sto razy bardziej cię kocham i szanuję tak, jak cię kocham!
Aime Joubert płakała, ująwszy w obie ręce głowę syna i pokrywając czoło jego pocałunkami, w których tonęła cała jej dusza.
— Więc to prawda? — wyszeptała.
— Przebaczasz mi to, co uważałam za swój obowiązek?
Pani Rosier ledwie, oddychała, tak wzruszona była radością tą nagłą.
— O! Maurycy... o! moje dziecko — mówiła głosem ledwie zrozumiałym. — Jakżeś mnie uspokoił... ile szczęścia dają mi twoje słowa.
Młodzieniec znów objął matkę posadził ją, sam usiadł i wznowił rozmowę.
— Więc wciąż jeszcze szukasz tego człowieka?
— Szukam i szukać będę nieustannie, nie zrażając się niczem.
— Czyś wpadła już na jego ślad?
— Tak... wiem, że jest w Paryżu, widziałam go, mówiłam z nim, trzymałam go w ręku! W chwili stanowczej szatan wziął jego stronę i wymknął mi się!
— A czyś pewna, że to on?
Pani Rosier skinęła potwierdzająco. Maurycy pytał dalej:
— I sądzisz, że to on dopuścił się podwójnej zbrodni, która teraz zajmuje cały Paryż?
— Jeżeli głównym sprawcą nie jest, to musi być wspólnikiem.
— Z czego to wnioskujesz?
— Z rozmaitych wiadomości z całego szeregu prawdopodobieństw!
— Powiedziałaś mi, że ten człowiek nazywa się Piotr Lartigues?
— Tak.
— Czy to nie będzie jeden z pięciu — pomyślał Maurycy — znajdę go bez trudności — dodał również w myśli.
Pani Rosier wciąż trzymała syna w objęciu.
— Kochane dziecko — rzekła — więc nie wyrzekasz się swych projektów?
— Wcale się nie wyrzekam.
— To ty bardzo kochasz to dziewczę?
— O bardzo, ale o tem pomówimy później. W tej chwili jedno mnie niepokoi, twa służba w policji. Czyż przez miłość dla mnie nie zgodziłabyś się ją porzucić?
— W tej chwili to niepodobna.
— Dlaczego?
— Zobowiązałam się jak najzupełniej, przytem dla twego dobra dla twego majątku muszę wytrwać.
— Dla mego dobra? dla mego majątku?
— Tak, dla twej przyszłości. Bardzo znaczna suma — pięćkroć sto tysięcy franków — doręczona mi będzie za nagrodę przez młodego hrabiego Kurawiewa w dniu, kiedy schwytam i wydam Lartiguesa. Młody hrabia, posiadający ogromny majątek, chce od Lartiguesa mieć dowody.
— Więc działaj dalej, matko — rzekł Maurycy — i niech cię Bóg prowadzi, niech ci powodzenie ześle, tego ci gorąco życzę.
— Drogie dziecko, twe słowa podwajają mą energię. Nadziei mi dodają i wiary, tak, Bóg mnie poprowadzi! Tak, wyśledzę złoczyńców, schwytam ich i oddam na rusztowanie... a ty będziesz w tedy szczęśliwy.
Maurycy poczuł na szyji coś zimnego. Zdawało mu się, że go dotknął nóż gilotyny. W tej chwili do drzwi pokoju, gdzie znajdowała się agentka z synem, dwa razy zapukano.
— Wejdź — odezwała się pani Rosier, przypuszczając, że służąca.
Rzeczywiście drzwi otworzyła Magdalena. W ręce trzymała bilet wizytowy.
— Przepraszam cię, mój drogi, — wyrzekła biedna matka pomieszana. — Muszę cię na kilka minut opuścić. Tego pana nie mogę nie przyjąć.
— Magdaleno, poproś go do saloniku.
— Dobrze.
— Tylko ze mną nie rób ceremonji, moja matko — odpowiedział Maurycy. — Pożegnam cię.
— Więc do widzenia! tylko przyjdź wkrótce, nie daj na siebie czekać.
Maurycy dwa kroki postąpił ku drzwiom — wrócił się jednak.
— Zanim odejdę, proszę cię, abym mógł u ciebie napisać kilka słów, które poślę przez komisjonera.
Przy naszej rozmowie dość długiej zapomniałem się widzieć z pewną osobą i teraz muszę coś napisać dla usprawiedliwienia mej nieobecności.
— Jesteś tu, jak u siebie, moje dziecko — odrzekła, pani Rosier. — Na tym stoliku znajdziesz wszystko do pisania, a ja tymczasem pójdę do gościa.
Agentka pocałowawszy syna, poszła do hrabiego Iwana, bo to od niego przyniosła bilet Magdalena.
— Dowiem się, kto jest ten gość — pomyślał Maurycy — tu wszystko wydaje mi się podejrzanem.
Zbliżywszy się po cichu do drzwi bocznych, które prowadziły do saloniku. Maurycy przyłożył ucho do dziurki od klucza.
— O! pan hrabia — odezwała się pani Rosier, wchodząc — zapewne ma pan mi do powiedzenia coś ważnego, kiedy pan przyjechał tutaj.
— Coś bardzo ważnego! — odpowiedział hrabia.
Oboje mówiący starali się głosu nie podnosić, jednakowoż Maurycy nie stracił ani słowa.
— Wszystko słyszę — szeptał. — Ale kto może być ten hrabia, jak go matka tytułuje?
— Niech pan raczy usiąść; słucham pana.
Iwan Smoiłow mówił dalej.
— Czy ma pani jeszcze u siebie tę spinkę, którą pani znalazła w najemnej karetce przy ul. Ernestyny, a która według wszelkiego prawdopodobieństwa należy do zabójcy?
Maurycemu włosy stanęły na głowie.
— Tak, mam ją u siebie.
— Tutaj?
— Tutaj!
— Może mi ją pani pokazać?
Pani Rosier wyjęła klucz z kieszeni, otworzyła szufladę biurka i wzięła stamtąd spinkę, którą podała Hrabiemu.
Długo się jej przypatrywał, potem wydobył z pugilaresu tę spinkę, którą zabrał Oktawji i położył ją obok pierwszej.
— Niech pani porówna obie spinki — rzekł do Aime Joubert.
Zobaczywszy przedmiot, przyniesiony przez Hrabiego, agentka drgnęła, wzięła go do ręki i poszła mu się przyglądać. Maurycy patrząc przez dziurkę od klucza, śledził miny mówiących. Twarz gościa była dotąd dlań niewidoczną. Jemu samemu przestrach powlókł twarz śmiertelną bladością. Ręce mu drżały i krople potu występowały na skronie. Po minucie odezwała się Aime Joubert.
— Te dwie spinki podobne są do siebie, jak dwie krople wody.
— To mnie też uderzyło od pierwszego spojrzenia — odpowiedział hrabia.
— Dla mnie zupełnie jest pewnem, że spinka ta stanowi parę z tą, którą pani ma u siebie, a zatem; wpadliśmy na ślad zabójcy.
Znalazłem ją u pewnej młodej osóbki, która mnie obdarza względami, a którą w półświatku nazywają piękną Oktawją.
Maurycemu potrzeba było całej siły woli, ażeby powstrzymać się od okrzyku przerażenia, który miał mu się już z piersi wydrzeć.
— Poznałem ten głos — pomyślał — to hrabia Iwan...
I znów jął nasłuchiwać. Hrabia szczegółowo opowiedział agentce, co zdarzyło się przed godziną u Oktawji.
— I nie pytałeś pan tej kobiety — zagadnęła agentka.
— I owszem, obsypałem ją pytaniami, udając, że jestem zazdrosny, ale pewny jestem, że kłamała. Trzeba ją będzie aresztować. U sędziego śledczego prędzej co powie.
Maurycy poczuł dreszcz na całem ciele. W głowie mu się kołowało.
— Masz pan słuszność, to należy przedsięwziąć — odpowiedziała pani Rosier.
— Areszt jest konieczny, lecz bez skandalu. Obawiać się niema czego. Oktawja nie podejrzywa nic i ani myśli o ucieczce. Zresztą, dodaję, wcale nie uważam jej za wspólniczkę. Zna tylko mordercę, może go wskazać.
— Zginąłem — pomyślał Maurycy.
— Czeka mnie nie bogactwo, lecz szafot.
— Nie wszystko jest stracone — szepnął potem Maurycy i opuścił swe obserwacyjne stanowisko; po cichu wyszedł do przedpokoju, otworzył drzwi na schody, udał się niemi na dół, a Magdalena nawet nie zauważyła, jak wychodzi potem. Wkrótce i hrabia pożegnał agentkę, która włożyła kapelusz, salopę i czemprędzej podążyła do pierwszej stacji karet.
— Gdzie jechać? — zapytał woźnica.
— Do prefektury policji — odpowiedziała.
Maurycy również wziął karetkę i pojechał na ulicę Surennes. Drzwi od pałacyku otworzył mu Dominik. Młodzieniec obok niego przeleciał jak strzała i wbiegł do pokoju mniemanego kapitana Van Broke. Lartigues i Verdier siedzieli przy stoliku. Ujrzawszy Maurycego, pomieszanego, bladego, patrzącego dziko, krzyknęli ze zdziwienia.
— Co się stało? — zapytał Verdier.
Maurycy padł na krzesło i krzyknął
— Zginęliśmy!
— Zginęliśmy! — powtórzyli obydwaj zbrodniarze, zbladłszy, pomimo całej swej zimnej krwi.
— Przynajmniej ja!
— Mówże prędzej!
— Wy wprzód mi odpowiedzcie — rzekł Maurycy, wstając.
— Jeśli chcesz nas o co zapytać, to pytaj, ale po krótce — odpowiedział Lartigues.
— Jednego i drugiego z was znam — zaczął młodzieniec — tylko pod przybranemi nazwiskami. Juljusza Termann, kapitana Van Broke i opata Merissa. To są nazwiska wymyślone, a prawdziwych waszych nie znam, tak samo, jak i dwóch jeszcze innych członków stowarzyszenia „Pięciu“... Dotąd wszystko mi to było jedno, a teraz nie... Potrzeba mi powiedzieć, którego z „Pięciu“ sąd przysięgłych skazał zaocznie na karę śmierci za zabójstwo hrabiny Kurawiew, który się nazywa Piotr Lartigues?
Gdy młody człowiek, oddech tracąc, prawie z obłąkaniem na twarzy wymawiał przytoczone przez nas zdania, Verdier rzucił na mniemanego kapitana Van Broke znaczące spojrzenie, którem zalecał mu milczeniem. Uważał on, że Maurycy, godzien jest należeć do ich stowarzyszenia, choć zresztą sam się narzucił, jak wiadomo, lecz bał się, ażeby młodzieniec przez nieostrożność nie wystawił wszystkich na niebezpieczeństwo, dlatego sądził też, że przed nim zdejmować maski nie należy.
— Piotr Lartigues, o którem mówisz, już nie żyje — odezwał się. — O tem sam powinieneś jak najlepiej wiedzieć.
— Jak najlepiej? — powtórzył Maurycy pytająco.
— Tak, bo krył się on pod nazwiskiem Gustawa Perrier i zabity został przez ciebie w karetce na ul. Montorgueil, w chwili, gdy przybył do Paryża.
— Wysłaniec Michała Bremont. Człowiek, któregom ja zabił, nazywał się Piotr Lartigues? — rzekł urywanym głosem Maurycy.
— Tak... ale dlaczego jesteś tak wzruszony?
Maurycy głucho krzyknął:
— Jaki ja nieszczęśliwy — jęknął, chwytając się za głowę. — Zabiłem ojca!