Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/całość
Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
TAJEMNICA
GROBOWCA
Powieść z życia francuskiego
(W 3-ch tomach)
TOM I
|
Dwudziestego grudnia 1877 roku o godzinie ósmej zrana termometr inżyniera Cheralies wskazywał dziesięć stopni poniżej zera. Wiatr dosyć silny dął od strony północno-wschodniej. Pogoda była chmurna, ponura. Cienka warstwa śniegu, spadłego nocą, pokrywała dachy i skrzypiała pod stopami przechodniów. Stan nieba i drobne płatki, unoszące się w powietrzu, zapowiadały widocznie, że warstwa ta wkrótce zgrubieje. Godzina ósma z rana w zimie, to pora, kiedy robotnicy idą do swych zatrudnień.
Pięciu zuchów ręce założywszy w kieszenie, czapki nasunąwszy na uszy, dolną część twarzy zasłoniwszy szerokim szalikiem, wchodziło właśnie prędkimi krokiem na cmentarz Pere Lachaise przez bramę naprzeciw ulicy Roquette, „wielkie wejście“ jak ją nazywają karawaniarze i wszyscy żałobnicy. Po długich, białych bluzach, włożonych na ubranie, możną było poznać na pierwszy rzut oka, że to są kamieniarze lub polerownicy marmurów.
Przy bramie stał stróż zziębnięty, przestępował z nogi na nogę, chociaż od zimna bronił się grubym płaszczem z podwójnym kołnierzem, i dozorował dwóch robotników, którzy zmiatali śnieg z drogi i osypywali chodnik piaskiem, dla zapobiegnięcia nieszczęśliwym wypadkom. Zobaczywszy pięciu idących, stróż zaczął się śmiać.
— A wy co to robicie? — zawołał — czy to dzisiaj robota, Cabirolu?
Idący przystanęli, a ten, którego stróż nazwał Cabirolem odpowiedział:
— Na taki czas pracować, panie Paskalu, albo to kto może? cement tak marznie, że ani go weź, a dłóto przylgnie ci w jednej chwili do palców.
— Więc po co u licha tu idziecie?
— Przyszliśmy pookrywać rogożami naszą robotę i pochować narzędzia. Zobaczysz pan, że śnieg zaraz będzie padał.
— Idźcie, moje dzieci, ja sam pójdę rozgrzać się póki nie nadejdzie jaki pogrzeb.... brrr! jakie zimno!
Stróż kazał to i owo zrobić zamiatającym śnieg, którzy miotłami wywijali zawzięcie, co parę minut w ręce chuchając, poczem wszedł do swej komórki opalanej małym żelaznym piecykiem. Robotnicy tymczasem podążyli dalej.
Cmentarz Pere Lachaise znany jest wszystkim; miejsce to spoczynku umarłych rozległe, a we wszystkich „przewodnikach“ wskazują je za jedną z głównych osobliwości Paryża.
Któż też z Paryżan nie był na tym cmentarzu podzielonym żelaznemi kratami i sztachetami drewnianemi na niezliczone cząstki, w których mieszczą się groby lub mogiły?
Kto z ciekawością nie przyglądał się tym pomnikom grobowym, większym i mniejszym, bogatszym i skromniejszym, z napisami, godłami, ozdobami i herbami tym pomnikom wszelakiego stylu i prostym, skromnym, wzruszającym i przesadą swoją do śmieszności dochodzącym.
Dokoła grobów mnóstwo nieśmiertelników, mnóstwo świeżego i zwiędłego kwiecia, bluszczu smętnego, cyprysów melancholicznych, cały gaj krzewów.
Całun nieskazitelnej białości powlekał siedzibę śmierci. Drzewa ogołocone z liści, wyciągały po nad grobami gałęzie obciążone szronem.
Na cmentarzu panowała cisza uroczysta.
O godzinie tak wczesnej nikt po alejach nie chodził, żadna istota ludzka nie klęczała, nie modliła się przy mogile.
Mylimy się... Była jedna, ale tylko jedna...
Był to człowiek lat pięćdziesięciu, który co tylko przyszedł z wiankiem w ręku i dążył przez wielką aleję, prowadzącą do kaplicy w górnej części cmentarza.
Szal w czarne kratki z białemi zakrywał mu część twarzy od dołu.
Od kapelusza niskiego z szerokiemi skrzydłami cień padał na policzki. Na sobie miał szeroki paletot, obszyty futrem.
Pięciu robotników, którzy przed kilku minutami rozmawiali w bramie, ze stróżem, udało się prawą aleją, ciągnącą się obok słynnego grobu Abelarda i Heloizy.
Szli tą aleją aż do placyku, gdzie stoi pomnik Berryera z posągiem znakomitego grobu Abelarda i Heloizy.
Tu ziemia spuszczać się zaczynała na dół, a przy placyku schodzi się kilka aleji, prowadzących do dolnego cmentarza.
Zamiast pójść jedną z alei, robotnicy nasi weszli na niewielkie schódki, ułożone wśród mogił i znaleźli się na ścieżce biegnącej między pomnikami.
Tu mieścił się oddział dziewiętnasty.
Człowiek, którego stróż nazwał Cabirolem, był podmistrzem w owym
warsztacie, gdzie pracowali jego towarzysze.
Szedł naprzód, inni za nim gęsiego.
Nagle zatrzymał się naprzeciw wielkiego grobowca w stylu gotyckim, do którego prowadziły drzwi z otworem w kształcie trójliścia i krzyknął przeraźliwie.
— Co takiego — spytał robotnik, który szedł tuż za nim.
Podmistrz rękę wyciągnął ku ziemi.
— Patrz... — odezwał się głosem drżącym.
— Cóż to? — mówił dalej robotnik — a to jakby krew?
— A tak — prędko odpowiedział Cabirol — to krew, ale skąd?
Trzeci robotnik zbliżył się do grobowca.
— Stąd! — wykrzyknął, wskazując na próg z czarnego marmuru, przy którym widać było strugę skrzepniętej krwi.
— Co to znaczy? — szepnęło dwóch czy trzech robotników.
— Niech diabli mnie porwą, jeśli wiem, ale musimy się dowiedzieć — powiedział Cabirol i wspiąwszy się na palce, przyłożył oczy do drzwi żelaznych grobowca.
— Widzicie tam co? — zapytały ciekawe głosy.
— Nic, nic.
— A jednak to stamtąd.
— Widzę tę ścianę naprzeciw, może z drugiej strony będzie lepiej...
— Poszukajmy...
Mówiąc to, robotnicy otoczyli grobowiec dokoła.
Grobowiec był dość wysoki, rozmiarów majestatycznych i zajmował przestrzeń około dwudziestu ośmiu do trzydziestu łokci kwadratowych. Ściany boczne, tak samo, jak i drzwi, zaopatrzone były w otwory, lecz otwory te znajdowały się tak wysoko, że zajrzeć w nie nawet olbrzym nie mógłby. Jednak łatwo było dać sobie z tem radę.
— Podstawiajcie plecy! — rozkazał Cabirol.
Jeden z robotników, ciekawością pałający, czem prędzej stanął przy ścianie i podstawił grzbiet. Podmistrz wlazł na tę zaimprowizowane schody, uchwycił się za płaskorzeźbę i dosięgnąwszy otworu przesunął przezeń głowę. Nagle wykrzyknął, rzucił się w tył i padł blady jak śmierć, wargi mu drżały, twarz wyrażała zgrozę...
Robotnicy otoczyli go natychmiast, a na widok tak wyraźnego przestraszenia, sami stali zastraszeni. Strach wysoce jest zaraźliwy, sami bali się, nie wiedząc czego. Nareszcie jeden z nich spytał niepewnym głosem:
— Cóż tam jest?
— Kobieta.
— Kobieta? — powtórzyli czterej robotnicy.
— Tak.
— Nieżywa... zabita!...
Ostatnie to słowo wzmogło do szczytu wzruszenie i przestrach.
Robotnicy lękliwie obejrzeli się dokoła, jakby im jakieś niewidzialne niebezpieczeństwo groziło. Pierwszy Cabirol odzyskał zimna krew.
— Prędzej! prędzej! — zawołał, trzeba wyjaśnić tę straszną historję, która jest dla mnie niepojętą. Ale może kto lepiej zobaczy odemnie. Niech jeden z was zawiadomi dozorcę, a my tutaj poczekamy...
— Idę! — odezwał się najmłodszy z robotników.
I pobiegł do dozorcy, którego kancelarja znajdowała się po prawej stronie od wejścia obok cmentarza żydowskiego. Przez drogę powtarzał sobie ciągle:
— Co za zdarzenie! mój Boże, co za zdarzenie!
Trzech robotników i podmistrz chodzili przed grobowcem, czekając na przybycie swego towarzysza z dozorcą.
— Kobieta zamordowana wewnątrz — rzekł jeden — to nie tak łatwo zrozumieć.
— A juści! — jakże to sobie wytłomaczyć — zapytał drugi — łeb sobie łamię, a nic nie mogę wymyślić.
— Może też wcale nie było zabójstwa — wtrącił trzeci — kobieta ta mogła wczoraj wejść do grobowca, ażeby się pomodlić, poślizgnęła się na schodkach, upadła, w głowę się uderzyła i zemdlała.
— To niemożebne! — odezwał się podmistrz.
— Dlaczego?
— Bo w takim razie klucz byłby w zamku i nicby nam nie przeszkodziło drzwi otworzyć.
— To prawda!
— Mamy przed sobą zbrodnię, ani wątpić o tem — zresztą dowiemy się zaraz, co mamy myśleć.
W tejże chwili na skraju ścieżki, prowadzącej do grobowca, ukazał się człowiek, którego widzieliśmy już na cmentarzu, w paltocie obszytym futrem i w kapeluszu z szerokiemi skrzydłami. W ręce wciąż jeszcze trzymał wianek z nieśmiertelników. Na widok robotników drgnął z lekka i zatrzymał się, jakby szukał mogiły. Zobaczywszy jakąś, na której wystawało drewienko do wianków, podszedł ku niej, powiesił swój upominek na trójkącie, osłoniętym z góry daszkiem śnieg pokrywający kamień, strzepnął chusta od nosa i ukląkł.
Spostrzegł go jeden z robotników.
— To ci wcześnie przyszedł i nie boi się mrozu! — zawołał.
— E! stary odparł Cabirol — uczucie nie zna godziny i krzty bólu w sercu, nie zważasz — czy ciepło, czy zimno.
— Człowiek ten opłakuje może syna lub córkę.
— Albo żona go odumarła.
— Tylko nie teściową, bo nie przyszedłby modlić się na jej grobie.
— A może prosi nieboszczkę, żeby nie wracała.
Żart ten chociaż bardzo płaski, zwłaszcza na cmentarzu, wywołał wybuch śmiechu. Teściowe bowiem nie bardzo są lubiane.
Wesołość przerwały dolatujące głosy czyjeś i prędkie kroki.
— To zapewne Piton powraca z dozorcą — rzekł Cabirol.
Nie mylił się. Dozorca cmentarza Pere Lachaise szedł prędko, a towarzyszyło mu trzech stróży i dwóch robotników.
Człowiek z wiankiem zdawał się być zatopiony w swej modlitwie i żałości, lecz może w rzeczywistości nie tak, jak z pozoru sądzićby można, bo usłyszawszy głosy i kroki, szybko się obejrzał. Gdy zobaczył przybyłych, wyraźny niepokój odbił się na jego twarzy, przepuścił ich obok siebie, potem zaraz wstał i wolnym krokiem, jakby dając się powodować nieprzezwyciężonemu pociągowi, skierował się ku grobowcowi, który otaczano.
W tej chwili, kiedy trzecią część drogi przeszedł dozorca, nachyliwszy się nad wielką plamą czerwoną, zwracającą uwagę na śniegu, zawołał:
— To krew!
I zwróciwszy się do podmistrza, dodał:
— Toś pan widział ciało tej kobiety w środku grobowca?
Cabirol skłonił się i odrzekł:
— Tak, panie dozorco! — kolega nadstawił mi plecy i zajrzałem przez otwór w ścianie bocznej..
— Wiem... wiem....
— Biedna kobieta leży na wznak w poprzek drzwi.
— Panowie — rzekł dozorca głosem drżącym ze wzruszenia — dwadzieścia pięć lat tu już jestem i ani razu nic podobnego nie wydarzyło się na cmentarzu Pere Lachaise! Przypuszczać ani sposób, żeby to był przypadek. Zbrodnię spełniono, zbrodnię dziwną, tajemniczą, niepojętą. Mam prawo oczywiście drzwi te natychmiast otworzyć, lecz uważam, że lepiej to uczynić przy komisarzu. Zresztą przyjdzie on wkrótce, bo jak mi tylko powiedziano, zaraz po niego posłałem.
— Co pan każe, panie dozorco? — spytał jeden ze stróżów.
— Czekając na komisarza, powinniście tymczasem pomyśleć, jakby potem przenieść ciało. Idź z dwoma robotnikami po nosze.
Stróż oddalił się.
— Nie mamy klucza od tego grobowca — mówił dalej dozorca — trzeba iść po narzędzia, do złamania zamku.
— Zaraz znajdę wszystko, co potrzeba, w tym grobie, który stawiamy — odezwał się Cabirol — pobiegnę zaraz i przyniosę.
I już się odwrócił, ale dozorca powstrzymał go temi słowy:
— Nie, zostań pan, lepiej poczekać na zlecenia komisarza. Zawołaj raczej ślusarza Franciszka Ferrot — dodał, zwracając się do jednego ze stróżów — idź do niego na ulicę Roquette i poproś, ażeby tu przyszedł z kluczami i wytrychami. Ani słowa nikomu nie piśnij o tem, coś tu słyszał. Nawet Ferrot niech się o tem dowie tutaj dopiero... zabezpieczymy się od gapiów, bo nic nieznośniejszego niema nad tych natrętów.
— Możesz pan być spokojny, panie dozorco.
Drugi stróż odszedł w tę samą stronę, co pierwszy.
— Ja mogę dostarczyć obcęgów i młotka — rzekł Cabirol — może się to przyda.
— Masz pan słuszność, przezorność większa nie zawadzi. Poślij pan którego ze swych robotników po narzędzia, na wszelki przypadek, gdyby trzeba było łamać zamek.
Jeden z robotników odłączył się od gromadki i pobiegł ku nowo wybudowanemu grobowi.
— A to dopiero przykra awantura — mówił dalej dozorca, zwracając się do otaczających go ludzi, a raczej na głos mówiąc do nich — cmentarz naturalnie pilnowany jest dobrze, dyżurni chodzą przez całą noc, no i widzicie, co się stało. Nie mamy nic sobie do zarzucenia, sumienie nasze czyste, ale to nie przeszkodzi sędziom oskarżyć nas o opieszałość! Bardzo niemiła awantura, bardzo niemiła!
Jakkolwiekbądź wolno szedł człowiek z wiankiem nieśmiertelników, zrównał się wreszcie ze stojącymi. Zbliżywszy się do gromadki, skłonił się wszystkim i zapytał grzecznie z nieśmiałą miną:
— Co się tutaj stało?
— Ot, mamy już jednego gapia — pomyślał dozorca. Nie przeszkodziło mu to jednak wywzajemnić się ukłonem i odpowiedzieć, wprawdzie raczej paltotowi, obszytemu futrem, niż pytającemu:
— Stała się tu rzecz bardzo przykra...
— Przykra? — powtórzył nieznajomy.
— Tak, panie... nocy dzisiejszej spełnione zostało morderstwo na cmentarzu Pere Lachaise, na cmentarzu tak dobrze strzeżonym!
— Prawda, widzę na śniegu coś czerwonego — rzekł człowiek w paltocie futrzanym — czyżby to była krew?
— Tak, to krew.
— Skądże się wzięła?
— Z tego grobowca... spojrzyj pan, pode drzwiami krwawa kałuża.
— Więc zbrodnię popełniono po za temi drzwiami?
— Tak, i gdyby żelazo było przezroczyste, ujrzałbyś pan trupa kobiety, leżącego na płytach.
Człowiek w paltocie futrzanym po raz drugi drgnął. Nerwowy dreszcz przebiegł mu po twarzy. Powieki opuściły się na oczy, a warga dolna zatrzęsła się z lekka. Wzruszenie to objaśnić było można zdziwieniem i zgrozą.
— Trup kobiecy — zawołał nieznajomy — to bardzo dziwne, to okropne!
— Tak panie! to bardzo dziwne i okropne... Niepojęta zagadka.
Do rozmowy wmieszał się podmistrz.
— Niepojęte — powtórzył — a może nie tak znów zupełnie panie dozorco.
— Jakto?
— Przedewszystkiem potrzeba wiedzieć, do jakiej rodziny należy ten grobowiec... czy panu to wiadomo?
Dozorca spojrzał na grobowiec. Żadnego napisu nie było na ścianie, tylko herb z koroną hrabiowską.
— W tej chwili nie wiem — odrzekł — ale się dowiem, kiedy zechcę, który numer?
Stróż obszedł grobowiec dokoła, przeczytał cyfry wyryte na kamieniu i wrócił.
— I cóż? — zapytał dozorca.
— Numer 3727 — odpowiedział tenże — 15. stycznia. 1853. Ustąpiono na zawsze.
— Zapisz to w swej książeczce. Wiadomości te będą nam zaraz potrzebne.
— Zapisałem.
W tejże chwili nadszedł jednocześnie stróż z dwoma robotnikami, niosącymi nosze i komisarz policyjny z trzema agentami.
Zobaczywszy tych ostatnich, człowiek w paltocie futrzanym jeszcze głębiej wcisnął kapelusz na oczy i zwolna odłączył się od gromadki, która ani myślała nim się zajmować.
W tymże czasie z dwóch stron przeciwnych nadbiegł ślusarz, sprowadzony przez stróża, i robotnik posłany przez Cabirola, po obcęgi i młotek.
Dozorca cmentarza postąpił kilka kroków naprzeciw komisarza policyjnego i rzekł, wyciągnąwszy doń rękę:
— Wybacz, kochany panie Bertier, że pana fatyguję tak wcześnie — rzecz pilna... Bardzo ważna... bardzo ważna...
— Brygadjer Lonnois? — zawołał, zwracając się do niskiego sierżanta.
— Jestem!
Postawcie dwóch ludzi swoich przy tych drzwiach wraz ze stróżami cmentarnymi i niechaj nikt pod żadnym pozorem nie podchodzi do tego grobu. Ciekawych nie puszczać.
— Słucham pana.
— Sami odnieście zaraz ten list, który pan dozorca pozwoli mi napisać w jego kancelarii.
— Kochany panie Bertier, gabinet mój i wszystko, co w nim, jest do rozporządzenia pańskiego.
Komisarz zwrócił się do pięciu robotników i ślusarza:
— Co do was, moi panowie, potrzebuję wiedzieć, jak się nazywacie, ażeby później przesłuchano was jako świadków. Chodźcie z łaski swej ze mną do pana dozorcy i zaczekajcie na przybycie członków sądu. Mamy przed sobą zbrodnię ohydną i niepojętą. Obowiązkiem każdego z was dopomóc sprawiedliwości wedle sił.
Wiemy już, że powietrze mroźne uniemożliwiało wszelką robotę, a zresztą ciekawość robotników podniecona była do wysokiego stopnia; pragnęli bardzo obecnymi być przy badaniach i może, gdyby im tego nie wskazano, samiby o to prosili, jak o łaskę.
— Zamknij, a przynajmniej przymknij te drzwi — rozkazał komisarz jednemu z agentów, który też czermprędzej spełnił polecenie.
— Można zdjąć zamek i obejrzeć? — zapytał ślusarz.
— Nie. Zostawcie tymczasem wszystko, jak jest. Zobaczymy później.
Mówiąc to komisarz, obejrzał się dokoła i zliczył obecnych.
— Kiedym tu przyszedł — rzekł do Cabirola — był tu zdaje się pomiędzy panami jakiś jegomość w szerokim kapeluszu i futrzanym paltocie?
— Był, panie komisarzu — odpowiedział podmajstrzy.
— Gdzież się podział?
— Poszedł już sobie.
— Szkoda.
— Panie komisarzu, on nic nie widział; przyszedł tu dopiero, kiedyśmy zobaczyli trupa, zapytał nas, co się stało, pogapił się...
— Dobrze! Chodźmy panowie!
— Poprzykrywamy tylko słomą zaczęte i przerwane roboty — odpowiedział Cabirol — i zaraz do pana przyjdziemy.
— No, ale prędko.
— Za dziesięć minut.
Podmajstrzy prędko się oddalił ze swymi ludźmi, a komisarz, rozmawiając z dozorcą, udał się do kancelarii wraz z nim, z brygadierem, sierżantami miejskimi, ślusarzem i stróżami. Dozorca wprowadził komisarza do swego gabinetu, posadził przy biurku i podał atrament, pióro i papier.
W pięć minut list był napisany.
Komisarz zawołał brygadiera, sierżantów miejskich i powiedział — Otóż list do sądu!
— Słucham, panie komisarzu.
— Bardzo pilny!
— Pójdę, jak będę mógł najprędzej.
— To i tak nie będzie dość prędko. Weź dorożkę, a patrz, żeby koń był dobry.
— Wybiorę najlepszego, przecież służyłem w kirasjerach.
Brygadier sierżantów miejskich wyszedł z kancelarii dozorcy cmentarza i skierował się ku giełdzie, która znajduje się nieopodal od bramy Pere Lachaise.
Tutaj tylko co nadjechało kilka dorożek, dawny kirasjer wybrał konia, który wydał mu się budzącym zaufanie i kazał woźnicy jechać do sądu, dodawszy przytem tonem rozkazującym:
— Ale tylko prędko, prędko, spiesz mi się!
Wszystko, co ma związek z policją, przejmuje dorożkarzy, jeżeli nie silnem współczuciem — to przynajmniej niemałym strachem i bardzo słusznie. To też Woźnica popędził konia galopem we wskazanym kierunku.
Porzućmy dorożkę, jadącą do sądu i niech czytelnicy nasi raczą udać się z nami do innej dzielnicy Paryża, tegoż dnia o godzinie 7-mej z rana, to jest godzinę wcześniej przed przyjściem pięciu robotników na cmentarz Pere Lachaise.
Blady świt zaledwie rozprasza ciemności. Jesteśmy przy ulicy Ernestyny w dzielnicy la Chapelle.
Przed dorożkarską wozownią, na dziedzińcu jednego z domów, wznoszących się tutaj, stajenny, imieniem Franciszek, w służbie będący u Wawrzyńca Bienet czyści, jak może, powozy, które wróciły z kursów nocnych, a idzie mu to z wielką trudnością, gdyż błoto wszędzie obmarzło od mrozu, jaki pochwycił po północy. Przy świetle latarni, zawieszonej na słupie, stajenny do połowy robotę swą wykonał, zeskrobał błoto, wyczyścił ławeczki, i pozataczał kilka karetek i dorożek do wozowni obok stajni. Pozostawało mu załatwić się w ten sposób jeszcze z trzema karetkami. Jedną z nich właśnie przysunął do słupa z latarnią i otworzył drzwiczki ażeby wyciągnąć dywanik, którego nie znalazł na koźle, co się sprzeciwiało przyjętym tu zwyczajom.... bo każdy woźnica, zaprowadziwszy konie do stajni, powinien był wyjąć dywanik, często, zabłocony butami pasażera i położyć dla wyschnięcia na kozieł. Otworzywszy drzwiczki stajenny, zajrzał do karetki i odskoczył, krzycząc przenikliwie. W tej samej chwili Wawrzyniec Bienet wychodził z domu, ażeby zrobić ranny przegląd — usłyszawszy ten krzyk, nadbiegł, co tchu i zobaczył stajennego bladego, drżącego, z przestrachem w oczach, opierającego się o słup, aby nie upaść.
— Co ci to, Franciszku? — zapytał go. — Podpiłeś sobie, czy co? To trochę za wcześnie, mój bratku.
Franciszek dławiąc się ze strachu, nie był w stanie ani słowa wymówić.
Zamiast odpowiedzi wyciągnął rękę ku otwartym drzwiczkom. Oczy Bieneta zwróciły się w tym kierunku... Teraz on zbladł wyraźnie, ale więcej zimnej krwi zachowawszy niż stajenny, podszedł i nie odskoczył, lecz nachylił się wewnątrz karetki. Na poduszce w lewym kącie leżało ciało ludzkie sztywne i pokrwawione.
— Kroćset tysięcy djabłów! — wykrzyknął Bienet. — Oczy mnie nie mylą. Człowiek zabity!
Żona gospodarza wyszła na podwórze, ażeby dać kaszy kurom jednocześnie też ukazało się dwóch woźniców, idących do roboty. Usłyszeli oni wszyscy słowa gospodarza.
— Człowiek zabity — powtórzyli wszyscy troje, podchodząc szybko do karetki. — Cóż znowu?
— Patrzcie! — odparł Bienet, wskazując na trupa.
— Trzeba zaraz posłać do cyrkułu na ulicę Dondeville — odezwała się żona.
— I sprowadzić komisarza — wtrącił jeden z woźniców.
— Biegnijcie, co prędzej! — rozkazał Bienet zwracając się do woźniców! Ty Cambonie do cyrkułu, a ty Ryszardzie do komisarza.
— Dobrze panie gospodarzu.
Woźnice prędko się oddalili, ażeby polecenie wypełnić. Żona gospodarza patrzała na trupa z ciekawością, przerażenia pełną.
Czytelnicy darują nam, że przerwiemy w tem miejscu nasze opowiadanie, a zwrócimy się do komisarza policji, znajdującego się na cmentarzu Pere Lachaise.
— Dowiedziałem się od pańskiego posłańca, że podobno idzie tu o zabójstwo, — rzekł komisarz do dozorcy cmentarza.
— Ani sposób o tem wątpić.
— Zabito kogo w grobowcu?
— Tak... krew ofiary przeciekła pod drzwi i podmistrz komisarza Laude‘a wyszedłszy na plecy robotnika, zobaczył przez otwór w ścianie grobowca trupa kobiety... okropne!...
— Za kilka minut dowiemy się co o tem myśleć. Posłał pan po ślusarza?
— Już.
— Wybornie! Zaraz; zaczniemy.... Jest... A, a! to ty, Ferrot! — dodał komisarz, zwracając się ku ślusarzowi z ulicy Roquette.
— Do usług pana komisarza.
— No, mój przyjacielu, otwórz ten grobowiec!
— Spróbujemy, panie komisarzu.
Ślusarz podszedł do drzwi żelaznych, wybrał jeden wytrych z dużego pęku, trzymanego w ręku i włożył go w zamek. Wytrych nie nadał się. Ferrot wziął drugi.
Starzec, który oddalił się trochę od gromadki, gdy agenci nadeszli, przypatrywał się badawczo wszystkiemu, co się dzieje.
Na twarzy jego malowało się mocne wzruszenie, niepokój znamionujący jakby dotkliwą troskę. Komisarz rozmawiał z dozorcą cmentarza.
— Odkąd służę w policji, a czasu to kawał, nic jeszcze tak dziwnego nie widziałem.
— A tak!
— Ale i to być jeszcze może, że jak to mówią: „z daleka coś, z bliska nic“. Zupełnie naturalnem może jest to, co nam się wydaje tak dziwnem.
Dozorca pokiwał głową.
— Nie sądzę — szepnął.
— I ja także, ale wszystko możebne. Kobieta, którą pan uważasz za nieżywą, może tylko zemdlała i w takim razie wyjaśnienie nie da na siebie czekać.
— To prawda.
Po wielokrotnych usiłowaniach bezskutecznych ślusarz wykrzyknął:
— Żaden wytrych nie da rady!
— Spróbuj pan jeszcze.
— Godzinę mogę jeszcze marudzić i nic nie wskóram. W zamku musi być wbity gwóźdź, albo co innego twardego i dlatego niepodobna otworzyć.
— Trzeba się o tem przekonać, zapiszę to w protokóle...
— Przekonacie się panie komisarzu, złamawszy zamek, ale teraz trzeba przedewszystlkiem otworzyć, a do tego potrzebne mi są obcęgi i dłuto.
— Oto są — rzekł Cabirol, podając narzędzia, po które niedawno posłał.
Ślusarz wziął je i zaraz się zabrał do roboty. Robota była ciężka. Dopiero po długiem męczeniu się zdołał otworzyć zamek przy pomocy dwóch robotników.
— Uf! — odetchnął, ocierając czoło — nareszcie!
Podszedł komisarz i chciał drzwi otworzyć. Uchyliły się tylko na kilka cali.
— Tam — wewnątrz jest przeszkoda jakaś! — zawołał — jak gdyby kto drzwi podparł.
— To trup — odezwał się podmistrz Cabirol. — Ciało leży w poprzek.
Dwaj agenci całym ciężarem ciała nacisnęli deski metalowe i drzwi powoli się odsunęły, w rzeczy samej odpychając ciało kobiety, rozciągniętej na płytach. Pierwszy wszedł komisarz, za nim dozorca. Wszyscy nachylili głowy, ażeby zajrzeć wewnątrz, kilku ciekawych usiłowało nawet przestąpić próg grobowca.
Mężczyzna w paltocie futrzanym zbliżył się i stał w pierwszym rzędzie. Na widok trupa zmieniły mu się rysy twarzy, po ciele przebiegł dreszcz.
W tejże samej chwili odezwał się komisarz:
— Panów świadków proszę, aby tu nie wchodzili. Panowie agenci nie wpuszczajcie nikogo.
Trzeba było być posłusznym. Ciekawi odstąpili. Dozorca nachylił się ku ciału, już skostniałemu.
— Nieszczęśliwa bynajmniej nie zemdlała — rzekł po chwilowem obejrzeniu. — Umarła, zamordowana. Spójrz no pan...
I wskazał głęboką ranę na szyji, ranę, której siność odbijała się od białości skóry.
— Kobietę tę zabito sztyletem — wyrzekł komisarz.
— Zabójca uderzył ją kilkakrotnie — wtrącił dozorca — pod prawą oto piersią skrzepnięta krew.
— Zbrodnia widoczna. Muszę natychmiast wezwać doktora, sędziego śledczego i prokuratora.
— Zaraz pan każe ciało zabrać? — spytał dozorca.
— Za nic w świecie. Gdyby była jeszcze nadzieja przywrócenia nieszczęśliwej do życia — kazałbym ją stąd przenieść i otoczyć wszelkiemi staraniami, ale z trupem od kilku godzin ostygłym, nic już nie zrobisz. Zostawmy go tutaj. Opowiem prokuratorowi, jak leżał trup.
— Drzwi trzeba zamknąć?
— Naturalnie. Postawię tu dwóch agentów, a pan z łaski swej dodasz mi dwóch dozorców.
— Wszystka służba na rozkazy pańskie.
Komisarz wyszedł z grobowca.
Zwróćmy się z powrotem do właściciela dorożek przy ulicy Ernestyny.
— Kto jeździł tą karetka? — badał dalej Bienet. — Który to nr.
— 5583.
— Będzie to więc Cadet — trzeba by go przesłuchać w tej chwili... Franek biegnijże po niego.
— Jednym migiem proszę pana — odpowiedział stajenny, ochłonąwszy już trochę z przestrachu.
— A język trzymaj w gębie, ani słowa — dodał Bienet. — Jeśli się rozejdzie wiadomość o tem, za chwilę chmara ludzi się zleci.
— Będę jak niemowa, proszę łaski pana.
Franciszek pobiegł po woźnicę, który w przeddzień jeździł numerem 5583.
— Masz tobie pociechę — rzekł Bienet do żony. — Człowiek zamordowany w karetce. Oczami na to patrzę, a wierzyć nie sposób! Czyżby Cadet nic nie wiedział, nic nie słyszał?
— Najprędzej. Musiał być pijany, jak zawsze — odpowiedziała żona.
— Zaraz zwali się nam na kark sąd i nie ma co żartować.
— Cóż robić? Jak musi coś być, to musi!... O! już idą...
Szybkim krokiem podchodzili sierżanci miejscy z brygadierem. Brygadier uścisnął gospodarza za rękę i zawołał:
— Kochany panie Bienet, czyż to prawda, co nam opowiadają? Znalazłeś pan człowieka zamordowanego w jednej ze swych karetek,
— Tak, panie brygadierze Fontaigne.. ot tutaj jest, zobacz pan.
Brygadier przystąpił do karetki, brwi zmarszczywszy, a wąsy siwe gryząc, rzekł:
— Tam do diabła! Cóż to dopiero gadać będą o tem. Wyborna dla twego zakładu reklama, kochany panie Bienet.
— Obszedłbym się tez takiej reklamy.
— Posłałeś pan po komisarza?
— Już, i po woźnicę Cadet, który tą karetką dzisiejszej nocy jeździł.
— A, to Cadet! No, dobry panu zrobił prezent! Pewnie musiał być pijany, kiedy nie zauważył, że wiezie człowieka, który życie sobie odebrał, albo został zabity! Czy to morderstwo, czy samobójstwo? Naturalnie, łatwo się będzie o tem przekonać. Ale pan komisarz jakoś się opóźnia.
— Już idzie — odparł gospodarz.
Rzeczywiście komisarz policyjny tego cyrkułu wchodził na dziedziniec ze swym sekretarzem. Skłonił się z lekka obecnym, którzy zdjęli przed nim czapki, zwróciwszy się zaś do brygadiera zapytał:
— Zbrodnia?
— Tak panie komisarzu... trup jest tam w tej karetce — odezwał się Bienet. — Mój stajenny pierwszy go spostrzegł, kiedy otworzył drzwiczki dla wyczyszczenia karetki.
Komisarz podszedł i długo patrzał na człowieka, któremu głowa wybladła zwiesiła się na lewe ramię. Dwie plamy skrzepniętej krwi pokrywały ubranie nieboszczyka. Paltot brunatny był rozpięty.
— To nie samobójstwo, to morderstwo — wyrzekł komisarz po kilku chwilach przyglądania się bacznego.
— Zabójstwo bardzo ciekawe. Nic podobnego nie pamiętam, a woźnica, który powrócił tą karetką, czyż nic nie zauważył?
— Zapewne nie. Gdyby co był zauważył, byłby powiedział.
— To bardzo dziwne. Gdzie mieszka ten woźnica?
— Na rogu ulicy Dondeville, niedaleko stąd.
— Trzeba po niego posłać.
— Posłałem już stajennego, pewnie zaraz przyjdzie.
— To dobrze, panie Bienet, będę potrzebował karety, możesz mi pan dać jedną ze swoich?
— Proszę pana komisarza tylko o pięć minut czasu.
Gospodarz pobiegł zaraz do stajni, skąd wyprowadził najlepszego konia i zaprzągnął sam do najlżejszej karetki.
Tymczasem komisarz przystąpił do brygadiera i szepnął mu po cichu:
— Woźnica, który jeździł tą karetką, nie powinien tu wchodzić, każ dwom sierżantom czekać nań na ulicy i bez hałasu żadnego zaprowadzić do cyrkułu, gdzie pozostanie do dalszych moich rozkazów.
— Wszystko się zrobi jak najciszej.
Brygadjer powtórzył dwom sierżantom otrzymany rozkaz i wrócił do komisarza. Ten dalej wydawał polecenia.
— A ty Fontaigne siadaj do karety, którą już zaprzęgają i jedź do sądu. Tam wywołaj komisarza sądowego, powiedz mu, co się stało, i dodaj, że wzywam go tutaj wraz z właściwymi urzędnikami sądowymi. Zbrodnia ta wymaga szybkiego działania!... Nie trać ani chwili!
— Ani minuty, ani sekundy — odpowiedział brygadier, tęgi zuch pięćdziesięcioletni, niewolnik służby, ale wielce sumienny przy spełnianiu swych obowiązków i bardzo lubiany w całej dzielnicy Dondeville.
Bienet już był gotów.
— Panie komisarzu — rzekł — karetka już założona i pojedzie z panem mój Cambonne.
Woźnica siedział już na koźle.
— To nie ja pojadę w tej karecie — odpowiedział komisarz lecz Fontaigne.
Brygadjer wsiadł do karetki.
W tejże chwili na dziedziniec wszedł Franek. Był sam.
— No, a Cadet? — spytał zdziwiony gospodarz. Nie znalazłeś Cadeta, czy co?
— Znalazłem — odpowiedział Franciszek, zwiesiwszy głowę.
— To dlaczego żeś go tu nie przyprowadził?
— Przyprowadziłem go... obudziłem, bo spał i jak! kazałem mu się co prędzej ubrać, a taki był zły, żem mu przeszkodził chrapce!
— No?
— No i na rogu naszej ulicy, o pięćdziesiąt kroków od naszej bramy, dwóch sierżantów miejskich bardzo grzecznie poprosili go z sobą do cyrkułu. On się oburknął, że nie ma żadnego interesu w cyrkule, a oni go wtedy wzięli pod ręce, ale bez żadnego hałasu, i poszli z nim. A on patrzał na nich jak pijany.
— To dobrze — odezwał się gospodarz. — Nie powiedzieliście mu nic o tem, co się tu stało?
— Gospodarz mi nie kazał. Powiedziałem mu tylko, że go do nas wołają i tyle.
— Dobrze, a teraz mój kochany, otwórz bramę.
Franek natychmiast spełnił rozkaz. Komisarz szepnął kilka słów brygadierowi i karetka pomknęła.
Stajenny nie skłamał, zapewniwszy, że nic nie powiedział, a jednak w dzielnicy wiedziano już, że u trzymającego wynajem powozów i dorożek przytrafiło się coś niezwykłego. Napewno nikt nic nie mógł powiedzieć, ale pole do przypuszczeń było obszerne. Widziano, jak przechodził komisarz z sekretarzem, zatem miał być spisany protokół. Widziano, jak biegli sierżanci miejscy. Widziano, jak woźnicę Cadeta prowadzono do cyrkułu. Słowem mówiono już o zbrodni; — bliższych szczegółów nie wiedziano, ale opowiadano sobie, że jest coś okropnego i tłum zbierał się na ulicy, naprzeciw pana Bieneta. Kilka osób chciało się nawet dostać na podwórze, gdy stamtąd wyjeżdżał brygadier Fontaigne. Komisarz dał znak i sierżanci miejscy odpędzili ciekawych na ulicę.
— Każ, panie Bienet, zamknąć bramę — rzekł komisarz.
— Słyszałeś Franek? — odezwał się gospodarz.
Stajenny czemprędzej zamknął ogromną bramę, ku wielkiemu zmartwieniu ciekawych, wietrzących tajemniczą sprawę. Dwaj agenci, którzy Cadeta zaprowadzili do cyrkułu, przyszli powiedzieć, że wykonali polecenie. Komisarz kazał im pozostać na podwórzu gdzie znajdował się trup, i nikogo nie puszczać. Sam zaś w raz z sekretarzem, stajennym Franciszkiem i woźnicą Richeaud udał się do mieszkania Bieneta, na pierwszem piętrze.
— Zacznę pisać protokół — rzekł — proszę o kałamarz i pióro.
Żona gospodarza podała żądane przedmioty.
Sekretarz rozłożył dużą czarną tekę skórzaną i usiadłszy, przygotował się do pisania za dyktandem swego zwierzchnika.
Pozostawmy tych przy sporządzaniu protokółu, a udajmy się z brygadierem Fontaignem, którego prędko wiózł stangret Cambonne. Pomimo godziny tak wczesnej, komisarz do spraw sądowych znajdował się w swym gabinecie i porządkował akta w jakiejś sprawie, którą sąd właśnie się zajmował. Zawiadomiono go, że brygadier sierżantów miejskich z dzielnicy La Chapelle pragnie natychmiast z nim pomówić i że przysłany jest przez komisarza cyrkułu z ulicy Ordeneur.
— Niech wejdzie — odpowiedział komisarz.
Brygadier opowiedział po krótce powód przybycia. Komisarz wysłuchał opowiadania z nadzwyczajną uwagą.
— Osobliwsza zbrodnia! — zawołał, kiedy Fontaigne przestał mówić.
— Sprawa będzie prawdopodobnie ciekawa. Zaczekajcie na mnie. Pójdę do naczelnika policji śledczej, który jednocześnie ze mną przyjechał i powiem mu, co się stało. Macie z sobą karetę?
— Jest.
— Na dwie, czy cztery osoby?
— Na dwie.
— To weźcie jeszcze inną, bo może z nami pojedzie naczelnik policji śledczej, podprokurator i sędzia śledczy. Najmniej teraz ze wszystkich zajęty jest pan Paweł de Gibray. Zapewne jego wyznaczę. Ale on nie przychodzi tak wcześnie. Trzeba będzie po niego posłać. Weźcie dwie karetki, prócz waszej. Jedną poślę pana de Gibray.
Fontaigne wyszedł spełnić polecenie, a komisarz udał się do naczelnika policji śledczej i opowiedział mu o tajemniczem zdarzeniu przy ulicy Ernestyny.
Naczelnik policji śledczej, którego nazwisko znane było powszechnie w Pryżu, niskiego był wzrostu, trochę ciężki, zgarbiony, o przenikliwem i głębokiem spojrzeniu z twarzą spokojną i łagodną, po której przesuwał się bez przerwy dobrotliwy uśmiech.
Faworyty miał srebrzysto siwe, jak również włosy. Niezwykle zręczny i przebiegły, pomimo dobrodusznej powierzchowności, niestrudzony nigdy zaprowadził on w paryskiej policji śledczej porządek wzorowy; wybrał do służby swej ludzi odznaczających się, sprytem, śmiałością i uzdolnieniami policyjnemi. Nikt od niego lepiej nie umiał rozplątać nici najbardziej zagmatwanej sprawy i wśród długoletniego zawodu swego doznał niepowodzenia bardzo mało razy.
— Zabójstwie w karecie — rzekł z najspokojniejszą mina, wysłuchawszy komisarza do spraw sądowych. — To bardzo ciekawe.
— Nieprawdaż?
— Musi to być zagadka, którą morderca wyobraża sobie jako niepodobną do rozwiązania.
— A pan ją z łatwością wyjaśni — wtrącił komisarz.
— Spodziewam się.
Do drzwi gabinetu zapukano z lekka.
— Proszę! — odezwał się naczelnik policji śledczej.
Na progu pokazało się dwóch ludzi i skłoniło się pokornie.
— Przyszliśmy po rozkazy — rzekł starszy.
— Dobrze, że was widzę. Jodolet — odrzekł naczelnik. — Miałem po was posłać. Sprawę dostaliśmy taką, że wasz spryt będzie nam bardzo potrzebny.
Nieco ordynarna twarz agenta rozpromieniała wyraźnie.
— Dziękuję panu naczelnikowi za dobrą o mnie opinię, — wyszeptał ze szczerą radością.
— Postaram się zasłużyć na pochwałę.
— Zawsze jesteś dzielnym, mój Jodolet. A wy, Martelu, macie przed sobą godny naśladowania przykład. Starajcie się podobnymi być do swego inspektora, a nie minie was awans, który wam już obiecałem.
Wszedł woźny i oznajmił:
— Sędzia śledczy pan Paweł de Gibray z panem podprokuratorem przyjechał i czeka na pana.
Przed gmachem stała karetka Bieneta i dwa fiakry, najęte przez brygaderja Fontaigne‘a.
Gibrayowi opowiedziano wszystko w kilku słowach. Członkowie sądu i agenci rozlokowali się i pojechali do la Chapelle.
Na ulicy Ernestyny tłum nie tylko nie zmniejszył się, lecz się nawet powiększył i bawił się rozmaitemi domysłami, w których nie było najmniejszego sensu.
Że spełnioną została zbrodnia, dowodziła tego obecność komisarza i sierżantów miejskich w domu utrzymującego powozy do wynajęcia, oraz aresztowanie woźnicy Cadeta.
Ale co to mogła być za zbrodnia? Czy Cadet był głównym winowajcą? A Wawrzyniec Bienet czyż był wspólnikiem?
Podniecone wyobraźnie siliły się na rozstrzygnięcie tych pytań i oczywiście żadną miarą nie mogły. Sierżanci miejscy postawieni przed bramą, z trudnością powstrzymywali coraz bardziej rosnący tłum ciekawych, z wielkiego ożywienia machających rękami, rozprawiających wrzeszczących na całe gardło.
Nagle cisza nastała.
Z ulicy Dondeville wyjechały trzy karety i zmierzały przed dom, gromadą ludzi oblężony.
— Sąd jedzie — mówili ciekawi jeden drugiemu na ucho.
Tylko na chwilę tłum widział przybyłych i znów na ich rachunek oddawać się zaczął najfantastyczniejszym przypuszczeniom.
— To sam prefekt policji — mówili jedni.
— E; gdzie tam! minister sprawiedliwości! — zapewniali drudzy.
Domysły szły na wyścigi.
A tymczasem komisarz dzielnicy prędko wyszedł z mieszkania na spotkanie członków sądu.
Przywitano go pochwałami za tak prędkie zawiadomienie sądu i prefekta.
— Za obowiązek uważałem sobie nie tracić ani minuty — odpowiedział — zbrodnia wydarzyła się wśród okoliczności osobliwych i dla tego śledztwo wydaje mi się pilnem.
— Gdzie ofiara? — zapytał podprokurator.
— Proszę panów...
Komisarz zaprowadził członków sądu do karetki, przy której stało na straży dwóch sierżantów miejskich. Sam otworzył drzwiczki.
Wtedy ujrzano trupa w tej postawie, jaką żeśmy już opisali. Przy nim na ławeczce leżał kapelusz.
— Czy kto dotykał się trupa? — zapytał sędzia śledczy.
— Nie — odparł komisarz — znajduje się on w takiem samem położeniu, jak go zobaczył stajenny pana Bienet, który otworzył karetkę, żeby ją, jak zwykle, wyczyścić.
— O której godzinie powróciła ta karetka?
— Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć, panie sędzio.
— Dlaczego?
— Dla bardzo prostej przyczyny. Woźnice moi biorą klucz od bramy, kiedy wyjeżdżają na noc. Wracając, wyprzęgają konie, zaprowadzają go do stajni, a sami odchodzą sobie, zamykając bramę.
— A czy jest tutaj woźnica, który jeździł tą karetką?
— Kazałem go zaprowadzić do cyrkułu przy ulicy Dondeville, odezwał się komisarz.
— Dobrześ pan zrobił! Czy wie, za co go aresztowano?
— Nakazałem moim nic o tem nie mówić.
— To roztropnie z pańskiej strony. Czy protokół zaczął już pan pisać?
— Tak, ale bardzo krótko, bo nie badałem nikogo. Oto jest.
Gibray przejrzał go.
— Zaczniemy — rzekł. — A ponieważ nie mam z sobą pisarza, poproszę sekretarza pańskiego.
— Jest on całkiem na usługi pańskie.
— Przedewszystkiem — mówił dalej sędzia śledczy — trzeba wyjąć trupa z karety i umieścić go w jakiej szopie.
Stajenny Franciszek przyniósł wiązkę słomy — rozesłał ją na ziemi podwórza, a dwaj agenci nie bez trudności wyjęli z karetki trupa, który zupełnie już zesztywniał. Położono ciało na słomie, w górę podniósłszy głowę, tak, ażeby można było dobrze przyjrzeć się rysom twarzy.
Nieszczęśliwy mógł mieć lat pięćdziesiąt pięć. Włosy kasztanowate, z lekka przyprószone siwizną, twarz ogolona staranna, surdut, kamizelka i spodnie czarne, paltot koloru brunatnego, szal biały na szyji, kamasze zimowe z podwójnemi podeszwami prawie nowe, ot i wszystkie szczegóły powierzchowności. Skrzepniętą krew widać było na koszuli i na chustce.
Agent milczący, nieruchomy i uważny dotychczas, przystąpił do trupa, spełniając otrzymane polecenie i chciał odpiąć kamizelkę, gdy spostrzegł sznureczek jedwabny. Pociągnął go i z kieszonki pokazał się zegarek złoty.
— Zegarek kosztowny jest — odezwał się.
— Więc nie rabunek jest przyczyną zbrodni, albo też zabójca nie zdążył przeszukać swej ofiary.
Sędzia śledczy wziął zegarek z rąk agenta i przyjrzał mu się. Tymczasem Jodolet rozpiął koszulę i obnażył pierś nieboszczyka. Na lewej piersi przy sercu ukazała się duża rana osobliwszego kształtu.
— Zabójca ma celny wzrok i rękę mocną — zawołał Jodolet. — Dobre miejsce wybrał. Uderzył sztyletem o trójkątnem ostrzu. Śmierć była natychmiastową,
— Przeszukajcie kieszenie — rozkazał sędzia śledczy. — Może przy nieboszczyku są inne jeszcze rzeczy, po których dowiemy się czegoś o nim.
Jodolet spełnił polecenie. Nie tylko zrewidował, ale wyłożył nawet kieszenie paltota, surduta i kamizelki. Nie było w nich nic, prócz chustki białej do nosa, wcale nieznaczonej.
— Dziwna rzecz, że przy tym człowieku nie ma pugilaresu, ani żadnych papierów — rzekł Gibray.
Naczelnik policji pokiwał głową z miną zadumana, wiele jednak mówiącą. Jego to jakby nie dziwiło. Agent oglądał kieszenie spodni i nagle drgnął.
— Cóż tam takiego? — spytał sędzia, śledząc wzrokiem wszystkie jego poruszenia.
— Zabójca bezwarunkowo nie łaszczył się na pieniądze — odpowiedział Jodolet. — Jest i pugilares ofiary i wcale nie pusty, bo ciężki.
— Może w nim znajdziemy jaką wskazówkę — rzekł de Gibray. — Dajcie...
Sędzia śledczy wziął pugilares, otworzył go i obejrzał. Były w nim bilety stu i dwustufrankowe, tudzież siedm franków, dziesięć centymów drobną monetą.
— Moneta złota francuska, czy zagraniczna? — zapytał naczelnik policji.
— Jest i francuska, jest i włoska, z wyobrażeniem Napoleona III i Wiktora Emanuela.
— Więcej nic nie znaleźliście, Jodolet?
— Nie... Druga kieszeń pusta.
— Czy bielizna znaczona?
Agent obejrzał koszulę nieboszczyka, jak uczynił to już poprzednio z jego chustką.
— Żadnej cyfry niema.
— Wszystko się jakby połączyło dla utrudnienia śledztwa — szepnął sędzia. — A spinki u koszuli niczem się nie odznaczają osobliwszem? — dodał głośniej.
— Niczem... Na piersiach i u rąk zwyczajne spinki perłowe.
Gibray polecił sekretarzowi zapisać w protokóle wszystkie te szczegóły; sekretarz pisał, nie zatrzymując się wcale, tylko co sekundę chuchając w zziębnięte palce.
— Zimno pana paraliżuje — rzekł doń naczelnik policji śledczej.
— Trochę! odmroziłem palce! Ale to nic, tylko pismo nie będzie ładne.
— Byleby można było przeczytać, więcej nie potrzeba.
— Panie sędzio, czy mam obejrzeć karetkę? — spytał Jodolet.
— Naturalnie, to bardzo ważne.
Wszyscy przystąpili do karetki.
Agent wskoczył do niej, podniósł poduszki, zbroczone krwią, obejrzał dywanik, pudełko do zapałek przybite tuż przy okienku.
— Nic — wyrzekł — nic zgoła.
Paweł de Gibray przywołał gospodarza i rzekł doń;
— Póki śledztwo się nie skończy, nie dawaj pan nikomu tej karetki; zresztą będzie ona opieczętowana.
— Panie sędzio, każę ją wtoczyć do małej szopy, od której klucz będę miał przy sobie i w dzień i w nocy.
— Tak też trzeba. Teraz pójdziemy do pana, i zaczniemy badać woźnicę, który jeździł tą karetką.
Bienet skłonił się.
— Zakryjcie ciało tego nieszczęśliwego i pozostańcie tutaj — rozkazał naczelnik policji śledczej sierżantom miejskim. — A wy brygadierze, idźcie po woźnicę, którego zaprowadzono do cyrkułu przy ulicy Dondeville.
Brygadjer Fontaine wyszedł z dwoma sierżantami, gdy tymczasem Franciszek przyniósł z wozowni dywaniki, któremi przykryto trupa.
Przyłożenie pieczęci zajęło dziesięć minut, poczem gospodarz zaprowadził członków sądu do pokoju na pierwszem piętrze, gdzie widzieliśmy już komisarza, spisującego protokół. W piecyku żelaznym paliło się suto, tak, że może było za gorąco, ale ciepło to przynajmniej na razie rozkosznem wydało się ludziom zziębniętym na mrozie.
Czekano na woźnicę Cadeta.
Przez kilka sekund panowała głęboka cisza, przerywana tylko trzaskiem drzewa w piecu i kaszlem sierżanta miejskiego, który się na mrozie widocznie zaziębił.
Gibray przerwał to milczenie.
— Co pan o tem wszystkiem myśli? — zapytał naczelnika policji śledczej.
Ten odrzekł:
— Mamy przed sobą zbrodnię, spełnioną albo w celach zemsty, osobistej, albo dla porwania papierów, o których zabójca wiedział, że się znajdują przy jego ofierze — to według mnie wątpliwości nie ulega, bo nie skradziono ani pugilaresu, ani zegarka. Sprawa zresztą bardzo tajemnicza, być może, iż badanie woźnicy coś wyjaśni.
— Żałuję, żeśmy z sobą nie wzięli doktora — wtrącił komisarz do spraw sądowych.
— Po co, przecie człowiek ten już nie żyje!
— Doktór mógłby nam powiedzieć, o której godzinie nastąpiła śmierć.
— Dowiemy się o tem z odpowiedzi woźnicy.
— Tak, żeby nas tylko nie chciał okłamywać.
— Możecie się po nim tego nie spodziewać — odezwał się gospodarz. — Cadet, człowiek uczciwy, służy u mnie od dawna. Jeżeli wie cośkolwiek, powie panu niezawodnie.
— Cadeta tu w dzielnicy lubią i szanują — dodał brygadjer sierżantów miejskich — często gęsto podpije sobie to prawda, ale nic złego nie zrobi nawet muszę, a jeżeli znajdzie cobądź w swej karetce, zawsze odniesie do prefektury. Jabym proszę panów nie mógł go obwiniać.
— Jego też nie oskarża się — odpowiedział naczelnik policji śledczej z przebiegłym uśmiechem — ale nie będąc wspólnikiem zbrodni i nawet nie wiedząc — że dokonana została zbrodnia — może dać nam bardzo cenne wskazówki. Często jedno słówko wystarcza do odkrycia śladów.
Sędzia śledczy potwierdzająco kiwnął głową.
W tej chwili dał się słyszeć głośny zgiełk. Tłum, stojący na ulicy Ernestyny widząc, że woźnica Cadet idzie między dwoma sierżantami, protestował przeciw aresztowaniu tego człowieka, którego uważał za niezdolnego do zbrodni i któremu mógł chyba tylko zarzucić zbyteczne zamiłowanie do kieliszka, co zresztą lud z łatwością przebacza. Sierżanci miejscy roztrącili tłum i wprowadzili Cadeta na podwórze przez bramę, którą koledzy pospieszyli czemprędzej otworzyć.
Zastraszony wielce, zdziwiony zarówno Cadet nie wiedział, co ma uczynić, czego się lękać. Sierżanci, którzy go zaprowadzili do cyrkułu, — stosownie do otrzymanego rozkazu, przez całą drogę milczeli. Kiedy go z cyrkułu poprowadzono na ulicę Ernestyny, zobaczył zbiegowisko ludzi przed drzwiami Wawrzyńca Bieneta i zrozumiał zaraz, że nie chodzi tu o niezachowanie jakiegoś przepisu policyjnego i zaczął się sam zastanawiać w myśli, co mogło się stać, że się zebrał taki tłum w miejscu zwykle pustem. Serce bić mu poczęło gwałtownie, oddech zaparł mu się w piersiach, niepokój się w sercu zwiększył, gdy usłyszał, jak z tłumu wołano do agentów;
— Puśćcie go! puśćcie! to dobry człowiek. Nie, on nie wanien!
Chłodny pot wystąpił mu na policzki.
— Cóżem ja zrobił? — pytał siebie w myśli — nic sobie nie mogę przypomnieć. Pamiętam, żem sobie w nocy trochę podpił. Może kogom przejechali
Wszedłszy; do bramy, bystro rozejrzał się dokoła.
Na dziedzińcu, obok karety, którą zwykle jeździł, zobaczył kupkę słomy, przykrytą dywanikami, a obok dwóch sierżantów, jakby na straży. Strach go zdjął...
— Boże miłosierny! co to znaczy? — zawołał głosem ledwo zrozumiałym.
— Zaraz się dowiecie! — odezwał się doń brygadier — ale nie macie czego drżeć... Nikt wam nic złego nie zrobi. Chodźcie ze mną do waszego pana, tam na was czekają.
Trochę uspokojono go temi słowy, a zwłaszcza życzliwym tonem, jakim były wymówione. Cadet zręcznie wbiegł po schodach, prowadzących do mieszkania gospodarza. W sionce znów poczuł ogarniający niepokój. Zatrzymał się i obrócił. Dwóch sierżantów miejskich szło za nim.
Biedny Cadet zobaczył, że bardzo gorliwie pilnują człowieka, któremu nikt nie chce nic złego zrobić.
Brygadier otworzył drzwi i rzekł:
— Wejdźcie moi kochani!
Potem głosem wyraźniejszym dodał:
— Woźnica Cadet.
Przestąpiwszy za próg pokoju, zobaczył Cadet ludzi w czarnem ubraniu z orderami, bardzo poważnie wyglądających, a na widok ten nie mógł powściągnąć coraz bardziej wzmagającego się w nim wzruszenia. Serce mu się ścisnęło.
— Tylu ludzi — pomyślał — musi być coś strasznego.
Nie stracił jednak głowy i ukłoniwszy się nisko, rzekł tonem dość pewnym:
— Tyle mam w głowie oleju, proszę panów, że rozumiem, że jestem przed panami sędziami, że mnie aresztowano, że badany będę, ale to prawda również, że nazywam się Cadet, żem człowiek uczciwy i każcie mnie panowie powiesić lub gilotynować zaraz w tej chwili, jeżeli co z tego wszystkiego rozumiem.
Zamilkł, ażeby odetchnąć, poczem mówił dalej:
— Kazaliście mnie panowie schwytać i zaprowadzić do cyrkułu, zmusiliście mnie iść przez ulicę między dwoma sierżantami miejskimi, jakbym był jakim niebezpiecznym złodziejem — a to wcale nie śmieszne ręczę panom, i wcale nie mam ochoty do śmiechu. Czy wczoraj przewróciłem na ulicy latarnię gazową. No, to zapłacę! Powiedzcie mi panowie, o co mnie oskarżacie? Przecież trzeba powiedzieć...
Woźnica Cadet miał twarz poczciwą i szczerą, wprawdzie trochę czerwoną od nadużywania trunków, ale otwartą i rozumną. Niski był raczej, niż wysoki, i okrągły przytem jak aniołek, oczy miał niebieskie, gęste włosy jasne, kędzierzawe, nosił małe wąsy i faworyty. Ubrany był czysto.
Sędziowie przypatrywali się twarzy tego człowieka, który w całej dzielnicy cieszył się dobrą reputacją i wydała im się sympatyczną.
— Bynajmniej was nie oskarżają, mój przyjacielu — odezwał się Gibray głosem, w którym wcale nie było surowości.
— A przecież mnie aresztowano — odrzekł żywo Cadet — nie po to chyba, żeby mi dać nagrodę za cnotę.
— To była tylko przezorność, ażeby was nikt nie wypytywał przed nami.
— Wypytywał! — powtórzył Cadet. — A o co? Przecie nie zrobiłem nic złego.
— Jesteśmy o tem przekonani.
— Więc o czem panowie chcecie się dowiedzieć?
— Jakeście swój czas spędzili wczoraj wieczorem.
— Jak czas spędziłem?
— Tak, coście porabiali? Myślę, że przecie powinniście to z łatwością powiedzieć.
— Z łatwością... No, nie tak bardzo?
— Dlaczego?
— Bom się wczoraj uraczył... a to może mi się przez to trochę pomieszało. Ale pomyślawszy dobrze, może sobie przypomnę... Najprzód pojechałem....
Gibray przerwał woźnicy.
— Zaczekajcie — rzekł — odpowiadać będziecie na pytania moje, ale musimy zacząć po porządku.
— Jak łaska pana sędziego.
— Jak się nazywacie?
— Klaudiusz Leonard Cadet.
— Gdzieście się urodzili?
— W dzielnicy tutejszej.
— Na której ulicy?
— Saint Moulin nr. 10.
— Rodzinę macie?
— O! niech mi pan o niej nie wspomina!... Ojciec, matka, siostra i trzech braci, żadne już nie żyją. Sierota ja, biedny sierota i kawaler. — Chętniebym się ożenił, ale cóż, kiedy wszyscy wiedzą, że lubię kieliszek i mamusie wcale nie mają do mnie przekonania.
— Ile macie lat?
— Trzydzieści pięć.
Sekretarz komisarza policyjnego, zastępując pisarza sędziego śledczego, notował wszystkie pytania sędziego i odpowiedzi Cadeta.
Gibray mówił dalej:
— Wyście wczoraj jeździli karetką nr. 2384, należącą do pana Bieneta, waszego gospodarza?
— Ja. Karetka wyborna. Koń pędzi jak wiatr. U naszego pana koniom dobrze jeść dają.
— Dawno jesteście za woźnicę? — pytał dalej sędzia śledczy.
— Zacząłem służyć, jak miałem rok dwudziesty — odpowiedział Cadet.
— A jak dawno u Pana Bienet.
— Pięć lat będzie. Ośm lat służyłem u właściciela dorożek Samuela, aż do jego śmierci, ale mam świadectwo, potem dwa lata u kompanii.
— A dlaczego tam nie zostaliście dłużej?
Cadet podrapał się w głowę.
— A, bo to... — rzekł zmieszany — wszystkiego tego narobiła ta wódka argentueilska — przez nią straciłem miejsce.
Lekki uśmiech przemknął po ustach sędziego śledczego.
Spostrzegłszy uśmiech ten woźnica, zrozumiał, że widocznie jego otwartość zrobiła dobre wrażenie. Zaraz poczuł się swobodniejszym.
Gibray ciągnął dalej:
— O której godzinie wyjechaliście wczoraj?
— W południe punkt bez kwadransu. Pojechałem wprost na dworzec kolei północnej, gdzie zaraz zabrałem jakąś panią z dziećmi, musiałem walić aż na drogę żelazną Montparnasse. Siarczyście daleko! Dostałem franka sześćdziesiąt centów! sześć groszy na wódkę. Maluczko — potem...
Sędzia śledczy znów przerwał woźnicy:
— Wrócimy jeszcze później do tego, coście robili z czasem. A teraz powiedzcie, o której godzinie wróciliście do domu tej nocy?
Cadet znów poskrobał się w głowę, co oznaczyło, że był w kłopocie i milczał.
— Dlaczego nic nie mówicie? — zapytał Gibray.
— A bo w tem właśnie sęk...
— Pamięć wam nie dopisuje.
— A trochę. Tak dokumentnie nie mogę powiedzieć. Może była godzina druga nad ranem, a może później, a może wcześniej. Śnieg zaczynał padać, walił mnie w twarz.
— Dowiemy się, o której godzinie śnieg zaczął padać.
— Punkt o wpół do drugiej, panie sędzio — wmieszał się brygadier sierżantów miejskich — chodziłem z patrolem i przyszedłem właśnie do cyrkułu.
— A widzi pan! — zawołał Cadet triumfująco.
— Choć człowiek sobie podpije, ale pamięta.
— Musiano wam przecie tu otwierać bramę — pytał Gibray.
— Nie, miałem przy sobie klucz.
— Jakto?
Właściciel karetek powtórzył objaśnienie, — jakie dał już komisarzowi cyrkułu.
— Pańscy woźnice wracają o rozmaitych godzinach w nocy? — spytał sędzia śledczy.
— Tak. Dyżurny kosztowałby mnie za dużo, a przytem jednego człowieka za mało na całą noc.
Gibray dał znak, że objaśnienie to mu wystarcza, poczem dalej wypytywał Cadeta.
— Po powrocie do domu coście robili?
— Zaprowadziłem konia do stajni a karetę wtoczyłem do wozowni. Namęczyłem się trochę, to pamiętam... na dworze było zimno, a w oczach wszystko mi tańczyło.
— A karety wcale nie otwieraliście przed odejściem?
— Może że otwierałem, a może że i nie, tego nie wiem. Ale stajenny może panu powiedzieć...
— A skądże on może o tem wiedzieć, kiedy go przy tem nie było.
— To nic nie znaczy.
— Dlaczego?
— O! nic w tem dziwnego. Pan nasz kazał nam woźnicom, ażebyśmy po powrocie do domu przed odejściem wyjmowali z karetek dywaniki i kładli go na kozieł, ażeby wysechł, jeżeli wilgotny. Rozumiesz pan teraz. Jeżeli Franciszek znalazł dywanik na koźle, to znaczy, żem otwierał karetkę, a jeśli nie znalazł, to znaczy, że przez wódkę i mróz zapomniałem o rozkazie.
— Czy dywanik był na koźle? — pytał sędzia śledczy stajennego.
— Nie — odpowiedział Franciszek.
— Pamiętacie to na pewno.
— Na pewno.
Gibray znowu się zwrócił do woźnicy:
— Więc była godzina druga nad ranem, kiedy powróciliście. Skądżeście przyjechali?
— Z ulicy Montorgueil — odrzekł Cadet.
Naczelnik policji śledczej rzucił bystre spojrzenie na dwóch agentów, którzy trzymali w ręku dwa notesy i robili notatki. Spojrzenie to nakazywało im zwrócić szczególną uwagę na tę część badania.
— Kogoż woziliście na ulicę Montorgueil?
— Dwie osoby.
— Mężczyznę i kobietę?
— Nie, dwóch mężczyzn.
— Gdzież wysiedli, przed hotelem, czy przed innym jakim domem?
— Zajechałem przed hotel.
— Do którego kazano wam jechać? Zapomnieliście?
— Nie. Pamiętam bardzo dobrze, iż jeden z pasażerów powiedział mi: „Na ulicę Montorgueil, jedźcie wolniutko, zatrzymam was przed hotelem, gdzie chcę stanąć, bo zapomniałem jego numer“.
— Gdzie ci pasażerowie wsiedli?
— W dwóch rozmaitych miejscach. Jeden w Sain Hande, drugi na stacji kolei północnej.
Sędzia śledczy zamienił spojrzenia z podprokuratorem i naczelnikiem policji śledczej. Obaj agenci robili notatki.
— Zatem woziliście kogoś do Saint Mande?
— Woziłem, pana i panią na ulicę Eugenji.
— Kiedy to było?
— Przyjechałem do Saint Mande o wpół do siódmej, czy o siódmej.
— I wysadziwszy tych pasażerów, zabraliście jednego z owych dwóch mężczyzn.
— Nie. Znacznie później. Pojechałem dalej, spodziewając się, że może mi się uda zabrać kogo do Paryża. Zziąbłem potężnie, pić mi się chciało, a im więcej człowiek pije, tem większe ma pragnienie, jak wiadomo panu sędziemu. Dostałem na wódkę dwadzieścia su, powiedziałem więc sobie, że mogę się uraczyć. Przyjechawszy przed „Kratę zieloną“, restaurację przy rogatce Tronowej, zobaczyłem przed bramą dwie karetki i pomyślałem sobie: Są tu koledzy, to musi tu być jakie wesele, albo zabawa... może też człowiekowi nie będzie trzeba wracać samemu. Więc stanąłem za innemi karetkami i wszedłem do restauracji. Dwóch moich kolegów fetowało się tam. Jeden z nich był mi znajomy, — czekali na towarzystwo, które zajadało pod „Kratą zieloną“. Trudnoż być między kolegami niegrzecznym, ha! trąciłem z nimi, siedliśmy razem na partyjkę w „zanzybara“.
— W co takiego?
— Tak my nazywamy grę w kości.
— Więc z pod „Kraty zielonej“ zabraliście pierwszego gościa?
— Ale nie z restauracji. Było to tak: Graliśmy sobie i piliśmy we trzech. Czas schodził prędko. Język mi się już trochę plątał, a w oczach mi się dwoiło. Szóstkę brałem za dwunastkę, a jedynkę za czwórkę. Ale mi się szczęściło!... Nie chciałem wstać od gry, kiedy właściciel restauracji, który już zamykał, powiedział: „Czy kto nie chce pasażera odwieźć?“ — Ja! — odezwałem się. — Pasażer pokazał się we drzwiach i krzyknął: „Prędzej, bo mi spieszno!“
— O której to było godzinie? — zapytał sędzia.
— O północy, a przynajmniej w tym czasie. Partyjka długo trwała.
— Możecie mi opisać tego pasażera?
Cadet skrzywił się szpetnie.
— Opisać? — powtórzył.
— Będzie to może trochę za ryzykowne. Niech pan sędzia pomyśli tylko, żem sobie porządnie podpił, nie mówiąc już o tem, że miał szal do ćwierć twarzy, kapelusz naciśnięty na oczy, a kołnierz od paltota założony na uszy. Na takie zimno, to bardzo naturalne, nieprawdaż?
— Więc nie widnieliście tego mężczyzny?
— Przepraszam, widziałem, że wygląda młodo, że ma włosy jasne, faworyty jasne i takie wąsy, a na nosie binokle.
— Porządnie był ubrany?
— Jak elegant. Rzekł do mnie: „Biorę was na godzinę“. — „Dokąd pojedziemy?“ — zapytałem. — „Na kolej północną, ale prędzej, jadę po jednego z przyjaciół, który przyjechać ma pociągiem o godzinie pierwszej“. — „Niech pan siada“, odpowiedziałem. — Wsiadł, zamknąłem za nim drzwiczki, odwiązałem Galepina — to mój koń, wskrobałem się na kozieł i pojechałem na kolej północną. W głowie mi się porządnie mąciło, w oczach stawały świeczki, ale pasażera dowiozłem.
— Czy właściciel restauracji widział tego pasażera, jak myślicie, uważnie mu się przypatrzył?
— Tego nie umiem powiedzieć.
— O której godzinie przyjechaliście na kolej?
— Trzy kwadranse na pierwszą. Wiem dobrze, bo spojrzałem na zegar.
— Co robił wasz pasażer, kiedyście przyjechali na kolei? — zapytał sędzia śledczy.
— Wysiadł z karetki, poszedł do sali, gdzie się czeka na przyjazd podróżnych. O pierwszej zagwizdała lokomotywa. Potem za minutę pasażer mój wrócił z drugim mężczyzną, wsiedli obaj do karetki i wtenczas — jak już panu sędziemu mówiłem — kazał mi pojechać na ulicę Montorgueil.
— Możecie opisać drugiego pasażera?
— O nie! Cały się okrył ogromnym szalem białym, tak, że mu twarzy nie było widać. Jedno tylko pamiętam.
— Cóż takiego?
— Lewą rękę miał na temblaku.
— Wiecie to napewno? — zapytał żywo de Gibray.
— Napewno.
— Dobrze, i mam jeszcze zadać wam kilka pytań. Postarajcie się zebrać swe wspomnienia, a przedewszystkiem mówcie otwarcie.
— Ja też otwarcie mówiłem dotąd — odpowiedział woźnica z miną pełną godności — nie kłamię wcale i dzięki Bogu, nie mam po co kłamać. Jeżeli sobie podpiję, na tem tylko moja kieszeń cierpi, a to nie przeszkadza być uczciwym człowiekiem i dobrze powozić. Niech pan sędzia zapyta mego pana.
— Pijaństwo bardzo brzydki nałóg, robiący z człowieka {{Korekta|bydle|bydlę} i radzę wam bardzo poprawić względnie, przyznaję jak najzupełniej, że z was człowiek uczciwy, o czem zresztą wszyscy tu mówią, a o czem ja także dotychczas nie mam prawa wątpić.
Cadet zaczerwienił się jak rak.
— Pan o mnie tak mówi, to mi pochlebia — szepną! — dziękuję panu.
— Proszę was, przypomnijcie sobie tylko dobrze. Kiedyście przyjechali na ulicę Montorgueil, zadzwoniono na was, ażebyście stanęli przed hotelem, jak to przed chwilą mówiliście?
— Tak, panie sędzio.
— Czy obaj pasażerowie wysiedli?
— Musieli wysiąść, kiedy przyjechaliśmy przecie.
— Czyście widzieli, jak wyszli z karetki?
— Nie, ale to wszystko jedno, jestem pewny, że wyszli.
— Nie zupełnie was rozumiem. Wytłómaczcie to lepiej. Czy byliście tak pijani, że nie mogliście widzieć, jak z karetki waszej wysiadło dwóch ludzi?
— Zaraz pan sędzia zrozumie. Kiedy stanąłem, pasażer blondyn, ten, którego zabrałem w Saint Mande wysiadł pierwszy i odezwał się do swego towarzysza:
— Zaczekaj pan z łaski swej, muszę wziąć resztę od woźnicy.
Następnie podał mi czterdziestofrankówkę i rzekł:
— Zadowolony z ciebie jestem, dobrze nas wiozłeś, weź sobie dziesięć franków.
— Zapłata była hojna, ale nie miałem przy sobie trzydziestu franków reszty. Powiedziałem mu to, a on odrzekł, że również nie ma drobnych, ale że zapewne będę mógł zmienić pieniądze w jakim otwartym jeszcze szynku. Płacił mi dziesięć franków zamiast sześciu, jakże mu więc nie było usłużyć. Zlazłem też z kozła i poszedłem zmieniać pieniądze do znajomej mi bawarji przy Montmartre, która przez całą noc jest otwartą. Kiedy przyszedłem z powrotem, pasażer czekał na mnie przy bramie hotelu.
— Prędzej! — odezwał się do mnie — zmokłem, co się zowie, a i śnieg zaczyna padać.
— Rzeczywiście, śnieg chłostał mnie po twarzy. Odliczyłem mu pieniądze i dodałem:
— A pański przyjaciel nie wysiądzie?
On zaśmiał się i odpowiedział:
— Mój przyjaciel dawno już wyszedł. Bywajcie zdrowi!
— I znikł w hotelu, zamknąwszy za sobą furtkę. Karetka moja była zamknięta. Śnieg padał coraz większy, wlazłem na kozieł i ruszyłem do domu, dokąd przyjechałem około drugiej, jak już panu sędziemu mówiłem.
— Czy poznacie hotel, dokąd zawieźliście tych dwóch ludzi?
— Cóż znowu. A dlaczegożbym nie miał poznać. Cały Paryż znam jak moją kieszeń. Mogę pana sędziego tam zawieźć, jeśli zechce.
— Od kolei północnej do ulicy Montorgueil daleko?
— Kawał jest.
— W czasie jazdy, czyście nie słyszeli w karecie waszej jakiej gorącej sprzeczki, kłótni lub krzyku?
Po chwilowym namyśle odpowiedział Cadet:
— Głowa oczywiście ciążyła mi na karku i w uszach szumiało; może być, że słyszałem, jak kto krzyczał, ale nie pamiętam.
— Pasażer, któregoście zabrali z kolei, czy nie miał żadnych pakunków — spytał Jodolet, agent policji śledczej.
— Żadnych.
— Nawet torby podróżnej?
:Pytania te i odpowiedzi, chociaż nie należały do oficjalnego badania, zostały również zapisane w protokóle.
— Pan sędzia pozwoli mi zwrócić uwagę na jeden punkt — odezwał się Martel, drugi agent.
— Mówcie!...
— Jest jeden szczegół, którymby należało się zająć.
— Co za szczegół?
— Ten, który zapłacił za jazdę, powiedział do swego towarzysza: „czekaj pan z łaski swej chwilkę, mam wziąć resztę od woźnicy“. Pojmuje pan sędzia naturalnie, jak ważnem byłoby się upewnić, czy te słowa były rzeczywiście wymówione.
— Mogę przysiądz — zawołał Cadet. — Kiedy pasażer blondyn wysiadł, powiedział do mnie te tylko słowa, nic więcej.
— Czy cios mógł być zadany podczas jazdy od kolei na ulicę Montorgueil — mówił dalej Martel — czy też w tym czasie, kiedy woźnica poszedł na ulicę Montmartre zmienić pieniądze.
Cadet słuchał, rozdziawiwszy usta i wytrzeszczywszy oczy, nie wiedząc jeszcze, że w karecie jego znaleziono trupa zamordowanego człowieka, nie zrozumiał, co znaczy to zapytanie, ale zaczął się już domyślać, że w tem, co było jeszcze dlań tajemnicą, kryje się coś okropnego.
Na uwagę agenta odpowiedział Gibray:
— Mojem zdaniem zbrodnia spełniona została podczas jazdy i to wykazuje dziwnie zimną krew zabójcy wobec trupa jego ofiary, ale ma to drugorzędne tylko znaczenie. Trzeba jeszcze wyjaśnić inną okoliczność.
I zwróciwszy się do Cadeta zapytał:
— Czyście nie zauważyli, ażeby jakim odróżniającym się akcentem mówił ten pasażer, którego zawieźliście pod „Kratę zieloną“ i który wam zapłacił na ulicy Montorgueil?
— I owszem, mówił nie tak, jak my.
— A jak?
— Jakby jaki Hiszpan.
— To bardzo dobrze wiedzieć, może to być bardzo użytecznem. Więc tego człowieka moglibyście lepiej poznać po głosie, niż z twarzy?
— A tak, bo głos jego słyszałem dobrze, a twarz bardzo kiepsko widziałem.
— Teraz powiem wam, dla czego byliście chwilowo aresztowani i dla czego badani jesteście.
— O! bardzo mi przyjemnie będzie nareszcie się dowiedzieć — odpowiedział Cadet zaciekawiony.
— W karetce waszej popełniono zbrodnię!
Cadet zbladł!
— Zbrodnię! — wyjąkał. — Zbrodnię w mojej karetce! To być nie może!
— Ale tak jest! na nieszczęście. Z dwóch pasażerów, których wieźliście tej nocy na ulicę Montorgueil, jeden drugiego zamordował.
— Boże miłosierny, co pan mówi? — zawołał przerażony woźnica.
Gibray mówił dalej;
— A wy sami o tem nie wiedząc, przywieźliście w nocy trupa ofiary.
Bladym już był Cadet, ale teraz zsiniał.
— Mój Boże! i mnie podejrzewano, żem zabił tego nieszczęśliwego!
— Nie podejrzewano was — odparł sędzia śledczy — bo mieszkacie wśród ludzi, którzy znają was dobrze i mają dobrą o was opinię. Prócz waszego brzydkiego nałogu do trunków nikt wam nie może nic złego zarzucić. Nie lękajcie się wcale. Ód tej chwili jesteście już wolni, tylko nie wyjeżdżajcie z Paryża i bądźcie gotowi na wezwanie sądu, który was będzie jeszcze potrzebował.
— O! — zawołał Cadet. — Sąd może ze mną robić, co chce! Niechaj mnie wezmą na tydzień, dwa, trzy — a nawet więcej tygodni, to nawet rad będę, byleby tylko znaleziono tego zbrodniarza, co to nawet zrobił. Kiedy sobie pomyślę, że niegodziwiec zabił człowieka w mojej karetce, a ja nic nie słyszałem, nic nie podejrzywałem, bo pijany, byłem jak bydlę, włosy rwałbym sobie z głowy! O! co to za nauczka dla mnie. Niech mnie konie stratują, jeżeli odtąd łyknę choć kropelkę!
— Bardzo to dobrze, że macie taki zamiar — rzekł z uśmiechem de Gibray — winszuję wam, ale czy dotrzymacie?
— Tak, przysięgam panu!
— Tem dla was lepiej, jeżeli nie złamiecie przysięgi.
— Pisać umiecie?
— Umiem...
Cadet wysłuchawszy protokół, który mu przeczytano, podpisał, a potem spytał sędziego śledczego:
— Czy pan naprawdę pozwoli mi teraz odejść?
— Zaraz — odpowiedział Gibray — będziecie wolni w tej chwili, ale musicie najprzód zobaczyć trupa....
— Trupa? — zawołał Cadet, drgnąwszy — alboż on tutaj?
— Czyście nie zrozumieli, żeście przywieźli go w swej karetce — rzekł sędzia śledczy.
— Chodźcie za mną...
Członkowie sądu, agenci; świadkowie udali się na dziedziniec gdzie leżał na słomie zamordowany człowiek.
— Zdejmcie dywaniki — rozkazał sierżantowi miejskiemu naczelnik policji śledczej.
Ten czemprędzej spełnił rozkaz i odsłonił trupa. Cadet spojrzał z przerażeniem.
— Poznajecie tego człowieka?
— Poznaję biały szal, proszę panów, ale człowieka nie mogę rozpoznać, i nawet wątpię, czy to ten sam...
— Dlaczego wątpicie?
— Tamten miał rękę na temblaku.
— Jodelet — odezwał się naczelnik policji śledczej — zobacz, czy nie ma rany na lewej ręce.
Agent wypełnił rozkaz.
— Nie widzę nic, zgoła nic — rzekł — a temblaku niema.
Jeszcze jeden punkt ciemny na dobitkę, a trzeba go wyjaśnić. Kiedy doktor obejrzy ranę, może nam wyświetli zagadkę. Bandaż mógł zabójca zabrać z sobą, więc brak jego nie dowodzi jeszcze niczego, trzeba trupa odwieźć do Morgi.
— Służę panu sędziemu karetą — rzekł gospodarz.
— Przyjmuję propozycję pańską. Brygadier z dwoma sierżantami odwiezie ciało, a wy Cadet — tu sędzia śledczy zwrócił się do woźnicy — będziecie w sądzie, w mej kancelarji. Powiecie woźnemu że przyszliście w sprawie z ulicy Ernestyny. On was natychmiast przyprowadzi do mnie.
— Nie spóźnię się, panie sędzio.
W bramie dało się słyszeć gwałtowne dzwonienie.
— Idź otworzyć — odezwał się gospodarz do stajennego — dowiedz się, o co chodzi.
Franciszek pobiegł do bramy i otworzył furtkę.
Ukazał się brygadier sierżantów miejskich. W ręce trzymał list. Był to brygadier Lannois, którego poznaliśmy na cmentarzu Pere Lachaise.
— Pan naczelnik policji śledczej jest tutaj? — zapytał.
— Jest oto tam przy tej szopie — — odpowiedział Franek.
Brygadier prędko przeszedł przez dziedziniec, zatrzymał się przy gromadce stojących ludzi i rzekł:
— Panie naczelniku, przybywam z prefektury, gdzie dowiedziałem się, że pana tu znajdę.
— Co za interes?
— Przyniosłem list do pana naczelnika.
— Od kogo?
— Od pana Bethier, komisarza policyjnego z dzielnicy Pere Lachaise.
I podał jednocześnie kopertę naczelnikowi policji śledczej, który ją wziął, rozpieczętował i wyjął list. Skoro tylko przeczytał kilka pierwszych wierszy, brwi mu się zmarszczyły, a twarz spochmurniała.
— Co się stało? — spytał podprokurator.
Mamy doprawdy dzień ciągłych zagadek krwawych! Wzywają członków sądu i mnie na cmentarz Pere Lachaise, gdzie znaleziono zrana w grobowcu zamordowaną kobietę.
Dreszcz przebiegł po ciele słuchaczy na tak osobliwszą wiadomość.
— W grobowcu! — powtórzył sędzia śledczy.
— Zdaje się, że komisarz policyjny musiał złamać zamek, ażeby dostać się do trupa.
— Ma pan słuszność, dzisiaj dzień krwawych niezrozumiałych zagadek. Zrobiliśmy tu już, co się należało, a teraz spieszmy na cmentarz. A pamiętaj Cadet, że w sądzie punkt o pierwszej.
— Jedźmy panowie!
Członkowie sądu wsiedli do powozów, któremi przyjechali.
— Mam swoją dorożkę, panowie — rzekł brygadier Lannois do Jodelet i Marteleta — siadajcie panowie ze mną.
— I owszem.
Komisarz cyrkułowy otrzymał ostatnie zlecenie od naczelnika policji śledczej, potem bramę otwarto i powozy wyjechały z dziedzińca. Zbity tłum wciąż jeszcze stał na ulicy, ale już nie hałasowano. Wiedziano, że na dziedzińcu za parkanem był trup skrwawiony — więc obecność trupa działała bądź powściągliwie.
Jednakowoż kiedy Cadet wyszedł z bramy wraz ze swym panem, gorącą mu zrobiono owację. Wszyscy starali się mu rękę uścisnąć, otaczali go, wypytywali o tajemniczy dramat, który musiał znać najlepiej, bo przecie grał w nim rolę ważną. Jednocześnie brygadier Fontaigne odwoził do Morgi trupa, znalezionego w karetce nr, 5583.
Przyłączmy się do sędziego śledczego i naczelnika policji w tej chwili, gdy wchodzą do kancelarii dozorcy cmentarza. Z niecierpliwością czekał on wraz z komisarzem policyjnym na powrót brygadjera Lannois. Komisarz zaczął sporządzać swój protokół; zobaczywszy powozy, krzyknął z zadowoleniem:
— Nareszcie!
— Nareszcie panowie przyjechali, — powtórzył członkom sądu — tem goręcej pragnąłem panów, że sprawa, w której panów wezwałem, bardzo się ciemno przedstawia.
W kilku słowach opowiedział przybyłym, co się z rana wydarzyło.
— Dziwi się pan zapewne, żeśmy się tak opóźnili — odezwał się sędzia śledczy — ale nie będzie się pan dziwił, gdy się dowie, że posłaniec pański musiał jechać po nas do La Chapelle, gdzieśmy prowadzili śledztwo z powodu zbrodni, nie mniej tajemniczej, nie mniej niepojętej, niż ta, jaka nas tutaj sprowadza... Rozpoczął pan protokół?
— Już.
— Proszę....
— Oto jest...
Gibray przeczytał.
— Dziwna rzecz — wyszeptał — chodźmy na miejsce zbrodni.
— Czy mam zaraz przywołać robotników, którzy znaleźli trupa? — zapytał dozorca.
— Koniecznie.
Posłał stróża po robotników, który też znalazł ich w szynku przy ulicy Renaud, gdzie czekali cierpliwie na przybycie członków sądu.
Czem prędzej zapłacili należność w bufecie i pospieszyli do grobowca, gdzie już stali sędziowie.
Ciekawi chcieli także przystąpić do grobu — ale nie dopuścili ich agenci, przestrzegając otrzymanego rozkazu.
Komisarz policyjny wskazał na plamę czerwoną, która widniejąc na śniegu, doprowadziła przedewszystkiem na domysł zbrodni.
Opowiedział sam wszystko to, co zapisane już było do protokółu. Drzwi grobowca, których już zamek nie trzymał, otwarte zostały natychmiast.
Opis wnętrza grobowca staje się koniecznym dla objaśnienia dalszych szczegółów i dlatego dopełnimy go pokrótce.
Grobowiec zbudowany z szarego granitu bez żadnych ozdób kamieniarskich z zewnątrz, prócz herbu z koroną hrabiowską obejmował — jak już rzekliśmy powyżej — przestrzeń wielkości od dwudziestu ośmiu do trzydziestu łokci kwadratowych. Na froncie w stylu gotyckim nie było żadnego napisu. Na ścianach bocznych wybite otwory w kształcie trójliści, oświetlały wnętrze.
W głębi przy ścianie, naprzeciw drzwi, wznosił się niewielki ołtarz marmurowy. Na ołtarzu tym stał krzyż posrebrzany, cztery lichtarze z świecami woskowemi, z których jedne były jeszcze całe, drugie wypalone do połowy.
— Sześć krzeseł było po obu stronach przy ołtarzu z drzewa czarnego, wysokiemi oparciami i z bardzo niskkem siedzeniem, obitem starą, jaskrawą materją. Trzy krzesła leżały na podłodze przewrócone, inne stały, ale w nieładzie. Wyblakły dywan okrywał w części marmurowe płyty, naprzemian czarne i białe, niby kwadraciki na szachownicy. Dwa obrazy szkoły włoskiej wisiały na ścianach. Jeden z nich przedstawiał „Zdjęcie z Krzyża“, drugi „Zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa“. Wilgoć tu panująca osiadła i na obrazach, tak, iż twarze na nich były już niewidoczne.
Półzmrok ponury panował w grobowcu. Kilka wianków widniało przed ołtarzem wszystkie zwiędłe, z wyjątkiem jednego.
Wiemy już, że trup zabitej kobiety na wznak leżał. Na pobladłych ustach nieboszczki widać było czerwoną plamę, okrążył ją pasek zeschłej krwi. Ręce miała wyciągnięte, palce zaciśnięte, oczy otwarte. Twarz której rysy skamieniały pod działaniem śmierci, wyrażała przestrach niezmierny. Szczegóły te, któreśmy podać uważali za konieczne, zapisane zostały drobiazgowo w protokóle. Niewiadoma ofiara mogła mieć lat czterdzieści. Była w żałobie: z czarnego kapelusza krepowego zwieszał się welon z takiejże materji. Na szyji dawała się widzieć głęboka rana. Kształt rany tej wskazywał, że zabójca uderzył sztyletem trójkątnym.
— Zaczynajmy po porządku — rzekł Gibray po krótkich oględzinach.
— Najprzód trzeba obejrzeć ubranie nieboszczki.
Jodelet ukląkł obok trupa i uważnie szukał po kieszeniach. Znalazł w nich tylko cienką chustkę płócienną.
— Zobaczcie, jaki jest znak na chustce — rozkazał sędzia śledczy.
— Żadnego znaku nie ma — odpowiedział Jodelet ze zdziwieniem — tutaj tak samo, jak na ulicy Ernestyny.
Członkowie sądu spojrzeli po sobie zdziwieni.
Gibray mówił dalej:
— Znak, którego niema na chustce, może być na bieliźnie.
Agent policyjny bardzo szybko rozpiął stanik i gorset nieboszczki.
— Druga rana w sercu! — zawołał Jodelet.
— Rana podobna zupełnie do rany szyji, a obie podobne do rany trupa z ulicy Ernestyny!
Głębokie milczenie panowało w grobowcu przez kilka sekund. Członkowie sądu i świadkowie stali w osłupieniu.
— Co mówicie, Jodelet? — spytał Gibray, nachyliwszy się nad martwem ciałem.
— Rzecz bardzo prosta co mówię — odpowiedział agent. — Pan sędzia może się sam o tem przekonać. Przysiądzby można, że ta sama ręka, tym samym sztyletem uzbrojona ugodziła nieszczęśliwą i mężczyznę w białym szału, zabitego w najemnej karecie!
Naczelnik policji śledczej nachylił się, włożył binokle i obejrzał rany, przez które dusza uciekła.
— To prawda! — wyrzekł następnie. — Podobieństwo zupełne. Spieszcie się, panowie.
Gibray i komisarz do spraw sądowych obejrzeli — ciało niemniej uważnie, jak naczelnik policji śledczej.
— Zachodzi rzeczywiście wielkie podobieństwo — odezwał się sędzia śledczy — i nawet zdumiewające, ale jakże przypuścić tak osobliwą łączność między dwiema zbrodniami, popełnionemu w różnych miejscach? To tak nieprawdopodobne, że nawet nie sposób o tem myśleć. Zresztą, wszystko się wyjaśni.
— Ba! zawsze się wszystko wyjaśnia, a przynajmniej prawie zawsze, ale z wielką trudnością niekiedy — zauważył naczelnik policji śledczej.
— Spójrzcie panowie na wyraz twarzy — mówił dalej, Gibray — popatrzcie na te ręce zaciśnięte. Ta kobieta walczyła ze śmiercią.
— Z zabójcą! — zauważył Jodelet, chwytając rękę nieboszczki i prawie machinalnie dodał: a oto i coś użytecznego! Poszlaka!
— Poszlaka? — powtórzył sędzia śledczy — gdzie?
Kosmyk włosów mordercy, wyrwany podczas walki mordercy i pozostały w ręce ofiary.
— Włosy są jasne a nieznajomy, którego woźnica zabrał z Saint Mande i zawiózł na kolej północną, a stamtąd na ulicę Montorgueil, mocnym był właśnie blondynem.
— Przyznaję, że zbieg okoliczności jest dziwny — rzekł Gibray — nie ruszcie tych włosów, Jodelet, żeby się nie rozwiały.
— Ot, nie potrzeba się tego obawiać — odrzekł agent policyjny — skostniałe palce zaciskają się i nie wypuszczają tego, co trzy mają.
— To dobrze! Bielizna znaczona?
— Nie.
— Zdaje mi się, że widziałem nosze.
— To ja kazałem je przygotować! — powtórzył dozorca cmentarza.
— Czy odnieść ciało do morgi? — spytał brygadier Lannois.
— Tak, i to jak najprędzej.
Dwóch ludzi podniosło trupa położyło na nosze u drzwi grobowca, a grube rogóżki zasłoniły ciało przed wzrokiem ciekawych.
— Panowie — odezwał się sędzia śledczy.
— Oglądamy drugą zbrodnię, niemniej dziwną, niemniej tajemniczą niż pierwsza. Ta kobieta bez wątpienia przyszła się tu modlić. Płakała, klęczała zapewne przed tym ołtarzem, kiedy ją ugodzono zdradziecko. Walka była straszna, te krzesła poprzewracane włosy mordercy w ręku ofiary, wszystko to świadczy o tem wymownie. Co kierowało mordercą? dowiemy się tego, myśleć teraz, że była to raczej zemsta, niż chciwość. Zdaniem majem, morderca zabił nie po to, aby okraść.
— Panie sędzio! — odezwał się agent Martel — niech pan sędzia spojrzy!
— Cóż takiego?
— Kapliczka z figurkami i kopułka na ołtarzu otwarte sanctissimum, gdzie chowa się przenajświętszy Sakrament... kluczyk w zamku.
Agent pokazywał drzwiczki kapliczki, stojącej na ołtarzu. Gibray przystąpił, otworzył miniaturowe drzwi i zajrzał.
— Tu nie ma nic — rzekł — ale niezawodnie coś stąd zabrano, bo na kurzu wyraźne są ślady palców. Wszystko to trzeba zapisać do protokółu.
Jodelet podnosił lichtarze jeden po drugim, ażeby zobaczyć, czego nie schowano pod niemi. Oględziny te nie dały żadnego rezultatu. Sędzia śledczy zwrócił się do komisarza dzielnicy Pere Lachaise.
— Zdaje mi się, że mówił pan, iż zawołany ślusarz nie mógł otworzyć drzwi grobowca?
Ślusarz jeszcze nie odszedł. Odpowiedział też sam:
— Zepsułem trzy wytrychy, panie sędzio, w żaden sposób nie można było zamku otworzyć.
— Czem to sobie tłómaczycie?
— Musiano coś włożyć w zamek i dlatego nie można było z nim dać sobie rady, chociaż takie duże i proste zamki zwykle bardzo łatwo się otwierają.
— Oglądaliście ten zamek?
— Nie zostawiliśmy go takim, jakim jeszcze jest dotąd.
— No, to rozłamcie go i przekonajcie się uważnie, czy co w nim się rzeczywiście znajduje.
Ślusarz miał przy sobie narzędzia, mógł więc w kilka minut zrewidować wnętrze zamku.
— O — zawołał — byłem pewny, że się nie mylę.
— Cóż tam takiego?
— Niech pan sędzia spojrzy, nawkładano kamyki, dlatego narzędzia nie mogły nic poradzić.
— Teraz rzecz jasna — odezwał się sędzia śledczy — morderca spełniwszy zbrodnię, zabrał ze sobą klucz i postarał się, żeby nie odrazu można było otworzyć w razie gdyby ofiara, wróciwszy na chwilę do przytomności, wołać zaczęła o ratunek, a krzyki jej były usłyszane.
— Być może — szepnął Jodelet zadumany.
— Jest przecie sposób! — zawołał naczelnik policji śledczej — że można tę sprawę jeżeli nie zupełnie wyjaśnić, to przynajmniej ślad znaleźć.
— W jaki sposób? — zapytał de Gilbray.
— Zamordowana musi być znana rodzinie, do której grobowiec należy! Rodzina da nam cenne wskazówki.
Komisarz cyrkułu pokręcił głową.
— Ja sam tak myślałem, rzekł, ale omyliłem się w nadziejach.
— Alboż grobowiec nie należy do nikogo? Czyżby był tylko czasowym?
— Nie, nie dlatego. Grobowiec należy do rodziny ruskiej, hrabiów Kurawiewów, która długi czas mieszkała w Paryżu, a później powróciła do Petersburga. Grobowiec pusty. Tu nikt nie jest pochowany, nikt też nie miał powodu tutaj przychodzić.
— Pan wie to napewno? — zapytał Gibray z wielkiem ożywieniem.
— Na pewno.
— To bardzo niezrozumiałe.
— Mniej jednak, niż pan sądzi, i zaraz wyjaśnię panu co go tak dziwi.
Komisarz policji mówił dalej:
— Grobowiec ten zbudowany został lat temu dwadzieścia cztery. Koncesja na wieczne czasy.... Grunt został zakupiony przez hrabiego Kurawiew, który prawie w tym samym czasie stracił żonę. Śmierć hrabiny narobiła wiele hałasu. Pewnie nie zapomnieliście panowie zupełnie o tem...
— W istocie, zdaje mi się, że sobie przypominam — rzekł naczelnik wydziału śledczego, zastanowiwszy się przez chwilę.
— Wszak tu idzie o zabójstwo bardzo szczególne?
— Tak jest...
Teraz zabrał głos nadzorca, cmentarza.
— Hrabina Kurawiew została tu pochowana — rzekł. — Ale w rok później hrabia otrzymał upoważnienie do przewiezienia zwłok swojej małżonki do Rosji i nastąpiła ekshumacja.... Od owego czasu rodzina ta nie mieszka już w Paryżu i grób pozostał próżny...
— W takim razie sprawa ta staje się coraz więcej zawiłą! — zawołał pan de Gibray. — Jaki powód sprowadził do grobu tę nieszczęśliwą kobietę, która w nim miała śmierć znaleźć? Aby wejść do niego, trzeba byłe mieć klucz... Czy go pan masz, panie nadzorco?
— Nie, panie. My nie przyjmujemy obowiązku strzeżeń, kluczy od grobowców; to nabawiłoby tylko kłopotów. W ogólności rodziny powierzają te klucze kamieniarzom, którzy się zobowiązują utrzymać groby i czuwać nad zmianą kwiatów i wieńców.
— Czy hrabia Kurawiew nie mógł powierzyć klucza kamieniarzowi? — spytał sędzia śledczy.
— W jakimby celu on to robił? Nigdy nie widziano, aby te drzwi były otwarte... Zresztą proszę patrzeć! Pokład kurzu, pokrywający ołtarz i posadzkę, zbutwienie dywanu i obicia krzeseł, dowodzą, że grobowiec znajduje się w stanie zupełnego opuszczenia.
— Czyś pan zapytywał się swoich stróżów, aby się dowiedzieć czy kto w ostatnich dniach tutaj nie wchodził?
— Przyznaję, że nie.
Jeden ze stróżów przystąpił.
— Panie sędzio śledczy — rzekł — parę dni temu widziałem wchodzącą tu kobietę, a tą kobietą musi być ta, której trupa dziś rano tu znaleziono....
— Z czego to wnosisz?
— Bo była tego samego wzrostu co kobieta zamordowana i tak samo ubrana w żałobę.... Długa zasłona twarz jej zakrywała. Otwierała drzwi grobu w chwiliĄ, gdym przechodził, odbywając wartę.
— Czy niosła wieniec z nieśmiertelników? — zapytał żywo Jodelet
— Nie... — odpowiedział stróż — zauważyłem to, pomyślawszy, że się nie zrujnuje, jeżeli przychodzi tylko z modlitwą....
— A jednak oto jest wieniec zupełnie świeży, pomiędzy zwiędłemi i rozsypującemi się w proch — rzekł jeden z agentów, podając sędziemu śledczemu wieniec, o którym wspomnieliśmy wyżej.
— Prawda — rzekł de Gibray — z tego trzeba wnosić, że się stróż omylił, albo że ktoś inny przychodził, albo że wieniec ten został przyniesiony przez kobietę zamordowaną w czasie jej ostatniej bytności. Zresztą jest to rzecz podrzędna i nie doprowadzi do żadnego wyjaśnienia. Co mnie daleko więcej zajmuje, to potwierdzenie, że w grobie nie spoczywa żadne inne ciało. Czy to pewne, czy to rzecz dowiedziona?
— Pewna i dowiedziona, — mój panie — odparł nadzorca cmentarza. — Dziś rano pokazywałem panu komisarzowi policji protokół ekshumacji zwłok hrabiny Kurawiew i jeżeli pan chce, mogę mu go natychmiast przedstawić.
— Nie potrzeba, spuszczam się na pana. Czy od czasu przeniesienia zwłok zgłaszał się kto do pańskiej kancelarii w imieniu rodziny?
— Nigdy. Mam wyborną pamięć i śmiało mogę twierdzić, żem nie widział nikogo z krewnych, nikogo z przyjaciół.
Sędzia śledczy wpadł w szczególne zamyślenie.
— Ta kobieta miała klucz — szepnął. — Otworzyła, weszła, otrzymała cios w grobowcu od mordercy, który na nią czatował, i który nie mógł wykonać swego szkaradnego zamiaru bez stoczenia zaciętej walki z ofiarą. Po spełnieniu zbrodni nędznik umknął zabrawszy klucz i przedsięwziąwszy ostrożności, aby nie można było otworzyć zamku. Rzeczy tak się miały, to mi się wydaje niezawodnem, Nic łatwiejszego, jak otworzyć scenę morderstwa; ale jaki był powód tej zbrodni, otóż tego nie można się domyśleć.
Po chwili zastanowienia pan de Gibray mówił dalej:
— To otwarte cymborjum musiało coś zawierać — coś, co morderca chciał pochwycić i czego bronić ofiara miała interes. Co? Starać się odgadnąć byłyby szaleństwem. Trzeba dalej prowadzić śledztwo i znaleźć wskazówkę, coby nam wskazała ślad, za którym iść należy, bo do obecnej pory wszystko jest niejasnem i błąkamy się w zupełnych ciemnościach.
— Czyby się nie można dowiedzieć, gdzie ten wieniec został kupiony? — zapytał komisarz policji.
— Możnaby tego próbować, lecz zapewne pozostanie to bez skutku — odparł naczelnik wydziału śledczego.
— Dlaczego?
— Dla jednego z najlepszych powodów. — Pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu kupców, a może jeszcze więcej, mieszka przy ulicy Ropuette, oraz w okolicach cmentarza i sprzedają te wieńce wyrabiane hurtem i wszystkie podobne do siebie. Dwustu lub trzystu kupujących codziennie wchodzi do tych kupców. Jakże u licha pan chcesz, aby sprzedający mógł wskazać kupującego przedmiot tak podobny do innych? Szaleństwem byłoby liczyć na to!....
Podczas gdy naczelnik wydziału śledczego wymawiał te ostatnie wyrazy, stróż cmentarza w towarzystwie człowieka mającego około pięćdziesięciu lat, ubranego porządnie w szarakowe palto i w okrągły kapelusz, przeciskał się przez krąg ciekawych, który się utworzył o 30 lub 40 kroków od grobowca i zbliżał się ku grupie, utworzonej przez delegację sądową.
— Panie nadzorco! — rzekł stróż, ukłoniwszy się z uszanowaniem — oto jest pan Letellier, — któremu przed chwilą opowiadałem o zbrodni popełnionej w grobowcu Kurawiewów i któremu się zdaje, że może dostarczyć objaśnień użytecznych dla sądu.
— Zbliż się pan, zbliż... — rzekł żywo sędzia śledczy — i jeżeli masz nam co do powiedzenie, to bardzo prosimy.
Człowiek wskazany nazwiskiem Letellier zdjął kapelusz i odparł:
— Mój Boże, to rzecz bardzo prosta — odparł. — Stróż Hilary opowiadał mi, jak to panu oświadczył, o popełnionej zbrodni, którą się wszyscy na cmentarzu Pere Lachaise zajmują. Wtedy przypomniałem sobie coś, co może panów zainteresować.
— Cóż takiego? Mów pan prędko.
— Wczoraj około trzeciej widziałem tak, jak pana teraz widzę, młodego człowieka, wchodzącego do grobowca Kurawiewów.
Zbytecznem byłoby utrzymywać, że to niespodziewane zeznanie sprawiło na obecnych głębokie wrażenie.
Urzędnicy zamienili spojrzenia, którem i sobie udzielali wspólnej nadziei.
Bez wątpienia, tajemnica, napozór niezgłębiona do obecnej chwili, miała się wyjaśnić.
— Skąd pan wiesz, że ten grobowiec należy do rodziny Kurawiewów? — zapytał pan de Gibray.
— Wiem od dawnych czasów, proszę pana — odpowiedział Letellier — albo raczej wiedziałem od samego początku, gdyż pracowałem przy jego budowie jako kamieniarz, jest temu lat dwadzieścia cztery.... Opowiadano potem, że hrabina Kurawiew została zamordowana — wskutek czego, gdy pan Hilary zaczął mówić o grobie, natychmiast sobie przypomniałem.
— Sądzę, że to musiało wybornie kierować pańską pamięcią. I pan jesteś pewny, żeś widział jakiegoś młodzieńca wchodzącego wczoraj do tego grobowca?
— Tak jest, panie.
— Opowiedz pan szczegółowo.
— Zarobiwszy trochę pieniędzy na kamieniarstwie, założyłem przy ulicy Gambetta handelek emblematów żałobnych i wieńców. Wczoraj powracałem z miasta, gdy wchodząc do sklepu, ujrzałem w nim jakiegoś jegomościa, który od mojej żony kupował wieniec z nieśmiertelników.
— Może ten? — rzekł de Gibray, biorąc wieniec z rąk Jodeleta, z powodu którego przed kilkoma minutami wszczęła się rozprawa i podającego Letellierowi.
— Co do tego, mogę panu powiedzieć coś stanowczego — odpowiedział zapytany. — Zamiast kupować wieńce gotowe, znajduję korzystniejszem robić je w domu, do czego używamy pewnego gatunku nici bardzo mocnych, którebym rozpoznał na pierwszy rzut oka. Zatem, jeżeli to ten to zaraz panu powiem.
Były kamieniarz wziął wieniec z rąk sędziego śledczego.
Rozsunął aż do osnowy ze słomy kwiaty — które się rozsypywały pod jego palcami.
— Tak, panie, to ten w istocie — mówił, przyjrzawszy mu się przez chwilę. — Patrz pan, to nić surowa napuszczona smołą. Jestem pewien że jej ja jeden tylko używam.
— Zatem — rzekł pan de Gibray coraz więcej uradowany — młodzieniec kupił ten wieniec?
— Tak panie, i zapłaciwszy wyszedł.
— Czyś pan szedł za nim?
— O zupełnie przypadkiem, bo ani w jego osobie, ani w jego obejściu nic nie dawało mi najlżejszej przyczyny domyślać się, aby to był morderca....
— Morderca! — powtórzył sędzia pokoju. — Więc pan sądzisz, że to on popełnił tę zbrodnię?
— Ba, panie sędzio, tak mi się wszystko wydaje....
— Wytłomacz się pan.
— Wracałem z miasta, jakem to panu już był powiedział. Chodziłem po odbiór niewielkiej należności za utrzymanie grobu, jaki jeden z moich klientów ma na cmentarzu Pere Lachaise... Klient ten prosił mnie, aby umieścić na pomniku świeże wieńce. Tu niedaleko ten ładny pomnik, który pan widzisz o dwadzieścia pięć kroków w tej samej alei, z urną na frontonie.
I wyciągniętą ręką wskazywał na grobowiec.
— Rozumiem dobrze — rzekł pan de Gibray. — Wyszedłeś pan z domu aby zawiesić Wieńce we wskazanem miejscu, stosownie do życzenia wyrażonego przez pańskiego klienta, a ponieważ młodzieniec szedł w tym samym kierunku co pan, pomimowoli szedłeś pan za nim. Wszak prawda?
— Tak panie, najzupełniejsza prawda.
— Mów pan dalej — ciągnął sędzia śledczy. Letellier mówił dalej:
— Nagle młodzieniec zwalniając kroku, wyjął klucz z kieszeni. Ujrzałem się obok niego, gdy kładł ten klucz w zamek grobowca Kurawiewów. Nawet ukłoniłem mu się, przechodząc. Wracając, ujrzałem drzwi zamknięte, lecz klucz tkwił w zamku.
— Która mogła być wtedy godzina?
— Kilka minut po trzeciej. Spojrzałem na zegarek, powróciwszy do domu.
— Przypominasz pan sobie rysy i powierzchowność tego młodzieńca?
— Ach panie, zdaje mi się, że go mam przed oczyma.
— Opisz go pan....
— Przystojny chłopiec, średniego wzrostu — lecz zgrabny... rysy twarzy regularne, dosyć biały; oczy czarne, bardzo żywe, włosy jasne dosyć długie, faworyty blond, takież małe wąsiki, ubrany był bardzo elegancko i nosił binokle. Zapłacił mi złotem.
Słuchając tego opisu pan de Gibray, naczelnik wydziału śledczego, komisarz do spraw sądowych, i dwaj agenci nie mogli powstrzymać gestu zadziwienia.
— Ależ — zawołał sędzia śledczy — ten rysopis zgadza się zupełnie z rysopisem danym przez stangreta z ulicy Ernestyny.
— Kroćset — rzekł Jodelet półgłosem, ale dosyć głośno, aby zostać usłyszanym — ja dobrze mówiłem, że mężczyzna i kobieta zostali zamordowani tą samą ręką i tą samą bronią... Ten jasny blondyn jest ich mordercą.
— Czyś pan słyszał młodzieńca mówiącego? — zapytał sędzia śledczy kupca przyborów żałobnych.
— Słyszałem, proszę pana, w sklepie, gdy wyjął sakiewkę, płacąc za sprawunek złotą czterdziestofrankową z której mu moja żona wydała resztę.
— A! zapłacił sztuką czterdziestofrankową?
— Tak jest, panie, i nawet zdaje mi się, że ich miał sporo w woreczku.
Jedna z nich posłużyła do oddalenia stangreta przy ulicy Montorgueil.... — szepnął Jodelet.
— Czy dobrze mówił po francusku? — spytał sędzia śledczy.
— Bardzo dobrze, lecz cudzoziemskim akcentem, który mi się wydawał podobnym do akcentu północnego, jednak nie mogę zaręczyć.
— To ten, którego szukamy — rzekł naczelnik wydziału śledczego. — Interes się upraszcza, gdyż mamy szukać tylko jednego sprawcy.
— Tak — odparł de Gibray — tylko ten jegomość otoczył się taką tajemnicą, że trudno będzie go wyszukać.
Zobaczymy. Młody, blondynek jest przebiegły, to rzecz pewna, ale i my będziemy również przebiegli.
— Czy pan potrzebuje jeszcze co odemnie? — zapytał Letellier.
— Tak, na chwilkę. Poproszę pana, abyś się z nami pofatygował do kancelarii, pana nadzorcy cmentarza dla podpisania protokółu śledczego i dziękuję panu żeś nam dał dobrowolnie objaśnienia które nas ogromnie posunęły w naszych poszukiwaniach.
— Cieszy mnie, że mogłem być panom użytecznym i jestem na panów rozkazy — odpowiedział kamieniarz. — Jeżeli kiedykolwiek ujrzę zbrodniarza, nie stracę go z oka i każę go natychmiast aresztować...
— Trzebaby zamknąć dobrze te drzwi — rzekł sędzia śledczy do ślusarza, który zapytał:
— Czy trzeba zamek przybić napowrót?
— Nie, zatrzymamy go jako „corpus delicti“. Tylko pan przymknij tak, aby można przyłożyć pieczęcie.
— To bardzo łatwo.
— Więc się pan pospiesz!
Ślusarz poszukał w worku narzędzi.
Wyjął nit z przedziurawioną głową, włóżył go w otwór zamku i zanitował z tyłu.
To uczyniwszy, zamknął drzwi, i wsadziwszy długi gwóźdź w głowę nitu, wetknął go pomiędzy spojenia granitu.
— To tylko tymczasowo — rzekł, kończąc.
— Jeżeli panowie chcecie, mogę w domu zrobić haki i zamknąć daleko mocniej.
— Dobrze i tak będzie. Panie komisarzu policji, bądź pan łaskaw przystąpić do opieczętowania.
Komisarz wziął się natychmiast do dzieła i ukończywszy, wydał rozkaz, aby dwaj stróże cmentarni nieustannie pilnowali grobowca.
— Teraz idzie o przeniesienie ciała do Morgi — rzekł naczelnik wydziału śledczego. — Pan nadzorca będzie łaskaw dać nam do dyspozycji swoich ludzi...
— Gotowi... czekają na pańskie rozkazy — rzekł nadzorca, wskazując na czterech ludzi, stojących nieruchomo przy noszach.
— Dobrze, Brygadier Lannoy odprowadzi to ciało razem z dwoma agentami. Idźcie panowie.
Posługacze założyli taśmy tragarskie na ramiona, podnieśli nosze i zeszli powoli z wyniosłości cmentarza.
Członkowie delegacji sądowej i świadkowie udali się do kancelarii nadzorcy, gdzie protokół śledczy został odczytany i podpisany.
Zostawmy urzędników zajętych temi szczegółami i udajmy się na drugie piętro jednego z domów na ulicy Navarin, do małego mieszkania, umeblowanego gustownie, nawet rzec można wykwintnie.
Była piąta rano, to jest na trzy godziny przed odkryciem przez kamieniarzy na cmentarzu Pere Lachaise morderstwa, popełnionego w grobowcu rodziny Kurawiewów.
Wejdźmy do gabinetu, oświetlonego przez lampę abażurową, stojącą na biurku.
Duży ogień z suchego drzewa palił się na czarnym marmurowym kominku, nad którym zawieszone było pochyło duże lustro weneckie w hebanowych ramach.
Przed ogniem tym siedział młody człowiek, ubrany w kostium z błękitnej flaneli, z wypustkami czerwonemi.
Po jego prawej stronie na dywanie leżały porzucone różne sztuki ubrania męskiego, składającego się z czarnych kortowych spodni w kraty szkockie, czarnej kamizelki, kurtki, palta, koszuli, krawatu, szarfy białej wełnianej i czerwonej fularowej chustki.
Młodzieniec ten mógł mieć lat dwadzieścia trzy.
Gęste ciemne włosy, kręcące się z natury, lecz obcięte bardzo krótko, otaczały jego cokolwiek niskie czoło.
Wąs tak lekki, że był podobny do mgły otaczał jego wargi nader poprawnego rysunku często podnoszące się w kątach wskutek pogardliwego skrzywienia, chociaż zwykły wyraz jego twarz był melancholijny.
Cerę miał matowo-bladą.
Oczy czarne, duże i błyszczące, przedstawiały szczególną ruchliwość.
Spojrzenie jego było to łagodne, to prawie czułe, to stawało się surowe, prawie okrutne.
W prawej ręce młodzieniec trzymał szczypce, a w lewej cygaro „regalia de la reina“, które co chwila niósł do ust i którego białym, pachnącym dymem nasycał się z widoczną rozkoszą.
Nagle podniósł wzrok, aby spojrzeć na zegarek, stojący na kominku.
— Piąta... — rzekł — już piąta! Jak też ten czas leci! Spieszmy się wykonać autodafe!
I wziąwszy końcem szczypców jeden z przedmiotów ubrania, porozrzucanych w nieładzie obok niego, wrzucił go w płomień kominka.
Przedmiotem tym była chustka fularowa.
Ogień pożarł ją prędzej niż w dwie sekundy.
Następnie przyszła kolej na koszulę, której gors i mankiety nosiły czerwone plamy, podobne, do plam krwistych.
Trzy minuty były dostateczne do zamienienia jej na popiół, chociaż młodzieniec przedtem zwinął ją w rękach, aby nie wybuchnęła płomieniem.
Podczas gdy żywy płomień rzucał czerwony odblask na bladą twarz pana domu, wzrok jego wyrażał ten okrutny wyraz, o którym mówiliśmy wyżej.
Czarna sukienna kamizelka paliła się wolniej: trwałość tkaniny, spójność jej popiołów — nie dozwalałaby rozwinąć się ogniowi.
Na marmurze, stanowiącym pokład kominka znajdowała się szeroka łopatka ręczna i kubeł cynkowy, na pół napełniony wodą.
Młodzieniec wziął łopatkę, sprzątnął popioły i wrzucił w kubeł, gdzie zasyczały w złowrogi sposób.
Uwolniony w ten sposób płomień się zaraz ożywił i natychmiast spodnie, podarte na dwoje, a następnie szarfa, znikły w ognisku, napełniając gabinet okropnym swędem spalonego sukna.
Młodzieniec wspomniany wyżej kilka razy wybierał popioły i dokładał drzewa do ognia.
— Palto nigdy się nie spali, jeżeli literalnie nie zostanie pocięte na sztuki — pomyślał.
I wziąwszy z biurka duże krawieckie, nożyce, zaczął ciąć na sztuki ubranie krwią zbryzgane.
Każdy, kawałek został kolejno wrzucony na ogień, lecz grubość tkaniny spalenie czyniła trudnem i więcej niż godzina upłynęła, nim ostatni kawałek uległ zniszczeniu.
Nareszcie skończyło się.
Nie pozostało nic do spalenia.
Młodzieniec wygarnął z ogniska popioły podejrzanej natury, wsypał je do tych, które już były w kuble cynkowym, zamiótł kominek, nakładł drzewa na ognisko, poczem zadowolony ze sposobu, w jaki dokonał swej operacji, wstał, mówiąc:
— Teraz chodzi o to, aby to wszystko gdzieś wyrzucić. To będzie łatwo.
Wtedy przyświecając lampą, młodzieniec zaniósł kubeł cynkowy do kuchni, stanowiącej część jego mieszkania, nalał po brzegi wody — zamieszał szczypcami zawarte w nim gęste błoto — wlał to płynne błoto do zlewu, przeznaczonego do wylewu pomyj, wypłukał starannie kubeł, przyprowadził wszystko do porządku i powrócił do swego pokoju.
— O! o! — szepnął przestępując próg — w pokoju panuje odór spalonej wełny, straszliwie kompromitujący. Trzeba temu zapobiedz.
I postawiwszy lampę na biurku, postąpił do okna, które, spuściwszy firanki, szeroko otworzył, poczem wychylił się na dwór i spojrzał na ulicę.
Wszędzie panowała cisza i spokój.
Zimno robiło się coraz ostrzejsze, tak jak to zwykle bywa w zimie przededniem, ale śnieg już nie padał.
Młodzieniec powrócił do kominka.
— Do djabła! — pomyślał, biorąc z płyty marmurowej obok zegara parę długich, przyprawnych jasnych faworytów, wąsy i perukę tego samego koloru — nie trzeba o tem zapominać.
Rzucił na ognisko wąsy, perukę i faworyty, ujrzał, jak wijąc się, zajęły się płomieniem, wziął łopatkę od węgli, włożył ją w rozżarzone ognisko i czekał.
Po upływie trzech minut łopatką rozpaliła się do czerwoności.
Dziwna osobistość, na działania której patrzymy, wyjęła ją z ogniska i posypała drobnemi okruchami cukru, które się paliły i napełniły gabinet ostrym zapachem karmelu.
Gdy wyziew ten zupełnie nasycił atmosferę, młodzieniec zamknął okna, spuścił firanki, wyjął z szuflady biurka pugilares i usiadł przy lampie.
Tam otworzył pugilares, wyjął z niego różne papiery, które uporządkował i ułożył obok siebie, jedne na drugich.
To uczyniwszy, zapalił świeże cygaro, wziął paczkę dużego papieru listowego, umoczył pióro w atramencie i zabrał się do dokładnego skopiowania uporządkowanych papierów.
Ósma biła, gdy skończył tę robotę, nie przerwawszy sobie ani na jedną chwilę.
— Skopiowałem wszystko dokładnie szepnął, przeglądanjąc nagromadzone arkusze. — Wszystko, prócz paszportu, z którym nie wiem, co zrobić, a który jednak na wszelki wypadek, zachowam.
To mówiąc albo raczej myśląc, przebiegał wzrokiem paszport, wydany w Anglii, noszący takie nazwisko: „Jonathan Wild, lat czterdzieści dziewięć rodem z Londynu“.
Zatrzymał się.
Założyłbym się o dwadzieścia pięć luidorów przeciwko pięcia frankom, że to nazwisko i narodowość są fałszywe — rzekł z uśmiechem.
I składając paszport angielski, włożył go do portfelu i mówił dalej:
— Teraz przyprowadźmy wszystko do porządku. Oto są kopje papierów z cmentarza Pere Lachaise, i tych, które ów z dworca drogi północnej przywiózł....
Co się tyczy oryginałów, będących moją siłą, będą one spoczywały spokojnie obok paszportu podróżnego z ręką na temblaku, którą naturalnie starannie spaliłem.
Oryginały zrobionych kopii włożył do portfelu, który następnie zamknął.
Wtedy biorąc kopję kolejno naprzód, przeczytał tę krótką notę, zredagowaną w stylu języka murzynów, albo telegraficznym.
Numer pierwszy.
„Mieszka ciągle przy ulicy de Grammont; hotelu Holenderskim pod numerem 17. Czekać do dwunastu dni na rozkazy V....
Czytający zatrzymał się.
— Co znaczy ta duża litera, czy też cyfra rzymska z pięcioma kropkami? — zapytał się siebie. — Czy to V, czy też „pięć“? Czy to oznacza miasto, osobę lub cyfrę? Czy się znajduję wobec stowarzyszenia tajnego jak towarzystwo „Trzynastu“ Balzaka. To ostatnie przypuszczenie wydaje mi się najprawdopodobniejszem.
I czytał dalej:
— Papiery w porządku, zawizowane pod nazwiskiem Juliusza Thermis, poddanego belgijskiego z Brukseli. Trzeba pieniędzy, jak to mówiłem dwa dni temu. Spiesznie dowiedzieć się o powodach obecności w Paryżu“.
— I zamiast podpisu — dodał czytający — litera duża, albo cyfra V**, pięć z dwiema gwiazdkami.
„Jest to ta sama nota, która się znajdowała w cymborjum i którą musiano tam złożyć w wigilję lub rano w dniu mojej tam bytności.
Wziął inny arkusz i mówił dalej;
— Oto jest teraz to, co kobieta ubrana czarno, nieznana posłanniczka, przynosiła w odpowiedzi na przedwczorajszą notę:
„Nr. 2. Wiem to tylko: obecność twoja pilna w Paryżu dla ważnego interesu. Odebrałem polecenie złożyć napowrót do grobowca Kurawiewów noty przeznaczone dla ciebie i potrzebne fundusze. Dołącza się sto tysięcy franków“.
Twarz młodzieńca rozjaśniła się.
— Sto tysięcy franków są tam — rzekł przerywając sobie znowu czytanie i dotykając lewą ręką szuflady swego biurka. Ładne a conto na majątek, który sobie obiecałem i które będzie tylko zaliczeniem.... Marzyłem o milionach, chcę je mieć i mieć je będę...
Po tym krótkim monologu zabrał się do dalszego czytania.
Nota brzmiała, jak następuje:
„Włożysz do cymborjum w grobowcu pokwitowanie z odbioru tej sumy. Dzisiejszej nocy o pierwszej nadzwyczajny wysłannik V... przyjedzie na stację kolei Północnej. Spotkasz się z nim i łatwo go poznasz po tem, że lewą rękę mieć będzie na temblaku. Przystąpiwszy do niego, zapytasz: Czy pan przybywasz z Chantilly? I odbierzesz od niego notę, zawierającą ostatnie rozkazy. Wysłannikiem tym będzie V....
— I zawsze zamiast podpisu V z dwiema gwiazdkami — szepnął młodzieniec. — Paszport, który schowałem, dowodzi tożsamości prawdziwej lub fałszywej i prędzej tej ostatniej, tak się niewątpliwie wydaje.... Niech djabli porwą, czy się kto o mego upomni...
I kładąc drugi papier na tym, który przeczytał, wziął się do trzeciego.
— Oto jest — rzekł cenny dokument, który miał człowiek z dworca kolei północnej i który mnie oświecił w ciemnościach, w których się błąkałem... Miałem przed sobą zagadkę, mając ten papier, mam jej rozwiązanie.
„To jest mój testament:
Ja, niżej podpisany zdrów na ciele i na umyśle, zamieszkały w Londynie w swoim własnym domu przy ulicy Regent-Street, wyrażam niniejszem swoją ostatnią wolę.
Rodzice moi zmarli już od dawna.
Nie miałem nigdy nikogo z rodzeństwa, prócz jedynej siostry.
Pragnąłem ją kochać i zbliżyć z tą siostrą dlatego, że ona stanowiła całą moją rodzinę. Jej prowadzenie zmusiło mnie do zerwania z nią wszelkich stosunków, a nawet do opuszczenia Paryża i Francji dla uniknięcia, aby hańba jej życia nie odbiła się na mnie; abym o niej nigdy więcej nie słyszał.
Dowiedziałem się jednak, że w roku 1858 wyszła zamąż, nadużywając niegodnie zaufania uczciwego człowieka i że z tego małżeństwa urodziła się córka, imieniem Maria, a po ojcu Bresolles.
„Pracując przez lat dwadzieścia z nieustannym zapałem i ciągłem powodzeniem, zebrałem wielki majątek.
„W obecnej chwili posiadam dwanaście milionów siedmset pięćdziesiąt tysięcy franków — nie licząc domu w Londynie i znajdujących się w nim nieruchomości, obrazów i różnych przedmiotów sztuki.
„Majątek ten w jak najpewniejszych papierach i wekslach na najpoważniejsze banki europejskie, złożony jest u szanownego Ryszarda Sangsby, solicytora, posiadającego moje nieograniczone zaufanie. Prócz tego jego szczegółowy opis znajduje się w rękach Michała Bremont, — mego współlokatora i jedynego od lat piętnastu przyjaciela.
„Tego Michała Bremont ustanawiam wykonawcą mego testamentu, zalecając mu podział sum stanowiących mój majątek, jak następuje:
1-o. Dla Marji Bressolles prawej córki mojej siostry Walentyny Dharyille, żony Ludwika Bressolles, lub jego wdowy sześć milionów.
2-go. Dla Szymony Dharville, córki naturalnej mojej siostry Walentyn Dharville, zrodzonej z jej związku z panem Pawłem Gibray, adwokatem, sześć milionów.
3-go. Siedmkroć pięćdziesiąt tysięcy franków i dom w Londynie na Regent-Street, stanowiący przewyżkę mego majątku, należeć będą do wykonawcy mego testamentu, Michała Bremont, któremu pozostawiam notaty dokładne i szczegółowe, jakie mu będą potrzebne do wyszukania naturalnej córki mojej siostry.
4-o. Maria Bressolles, córka naturalna zapewne mieszka w Paryżu przy rodzicach, jeżeli oboje żyją, albo przy jednem z nich, pozostałem przy życiu, chyba byłaby zupełną sierotą lub zamężną, o czem łatwo się dowiedzieć.
5-o. Wypłaty mego majątku sukcesorom dopełni szanowny Ryszard Sangsby, solicitor, za rok, w rocznicę mojej śmierci.
6-o. Gdyby jedna z córek mojej siostry zmarła, udział jej przypadnie dla drugiej.
7-o. Jeżeliby obiedwie nie żyły w rocznicę mojej śmierci, cały majątek, za przedstawieniem aktów ich zejścia stanie się własnością mego przyjaciela i wykonawcy testamentu Michała Bremont.
8-o. Ażeby zasłonić moją siostrę przed skandalem, odnoszącym się do jej córki naturalnej, proszę mego przyjaciela Michała Bremont zająć się samemu poszukiwaniami, jakich trzeba będzie dokonać dla odnalezienia Szymony Dharville.
„Londyn, dnia 20. sierpnia 1876
Ukończywszy czytanie, młodzieniec z ulicy Navarin dziwnie się uśmiechnął.
— Dokument pierwszorzędnej wartości, który mi powinien dać miljony! — rzekł, składając na biurku kopję testamentu.
I biorąc drugi papier, dodał:
— A to są noty, kompletujące ten dziwny testament.
Noty, dołączone do testamentu, opiewały, co następuje:
„Nota pierwsza: 15. listopada 1854 roku, Szymona Dharville, urodzona przed trzema dniami, została tajemnie przezemnie pochwyconą matce, o której wiedziałem, albo którą przynajmniej miałem za zdolną do jej usunięcia.
„W tym samym dniu dziecko to zapisane zostało do akt stanu cywilnego w merostwie trzeciego okręgu Paryża, Jako naturalna córka Walentyny Dharville i ojca niewiadomego.
„W tej chwili, gdy to piszę, ma ona lat dwadzieścia dwa...
„17 listopada tegoż roku powierzyłem dziecię mamce, Klaudynle Chervet, zamieszkałej w Vic-sur-Braisnes, w departamencie Yonny i wręczyłem tej mamce sumę trzydzieści tysięcy franków na wychowanie dziewczynki, której nadałem imię Szymona.
„Druga nota: Straciwszy zupełnie od lat dziesięciu z widoku swoją siostrę, nie mogę powiedzieć, co się z nią stało, ale zdaje mi się, że ją bardzo łatwo znaleźć podług tej jedynej wskazówki: Mąż jej nazywał się Ludwik de Bressolles, był budowniczym i mieszkał w Paryżu.
Młodzieniec z ulicy Navarin czytał dalej — patrząc na ostatni arkusz, skopiowany przez siebie:
— Ot, na koniec kilka wierszy, skreślonych do tego, który miał odebrać tajemnicze papiery: „Armand Dharville umarł 30 grudnia 1876 roku. Ważną jest rzeczą dowiedzieć się, czy dwoje dzieci zakończyło życie przed rokiem wyżej wspomnianym i dniem wyznaczonym do podziału majątku, który to majątek pozostałby w rękach V.... podzielić się mający zarówno pomiędzy....
„Łatwo sumienie pobudzić do działania, nie spuszczając zeń oka.“
Na ustach młodzieńca ukazał się uśmiech, którego wyrażenia nie podobna było oznaczyć.
— No — szepnął — stanowczo wypadek, który jest bardzo ważnym, wprowadził mnie na dobry trop. Otóż jestem posiadaczem tajemnicy, wartej dwanaście milionów siedmkroć pięćdziesiąt tysięcy franków. Ładny grosz, słowo honoru! Ach panowie „Pięć gwiazd“, ponieważ się zdaje, że was będzie pięciu do podzielenia się kąskiem, więc i mnie trzeba jakiejś cząstki. — Zdaje mi się, żem ją słusznie zarobił. Człowiek raz tylko w życiu ma sposobność zrobienia majątku. Kto z tej jedynej sposobności nie skorzysta, jest głupiec, nie godzien, aby dojść do czegoś! Ja nim nie będę. Ja los trzymam w ręku i przysięgam, że mi się nie wymknie.
Pozbierał przeczytane, albo raczej odczytane po raz drugi papiery, umieścił je w tece, leżącej na biurku i biorąc portfel, mówił dalej:
— Teraz trzeba zabezpieczyć oryginały od jakiego zamachu... Nie wiadomo, co się może przytrafić.
Rzucił szybkie spojrzenie na meble, znajdujące się w mieszkaniu.
— Gdzie one będą bezpieczniejsze? — rzekł.
Po chwili namysłu dodał:
— Nic nie nagli... Tymczasowo złożę je na wierzchu szafy bibliotecznej. Potem pomyślę, co zrobić.
Wtedy wziąwszy krzesło, wszedł na nie i umieścił portfel na górnej desce wskazanego meblu, założonego pękami dzienników i broszur.
W istocie, tymczasowa skrytka była doskonała, gdyż gruby pokład kurzu, pokrywający wiązki papieru, okazywał aż nadto dobrze, że myśl o uporządkowaniu takiego chaosu nawet w głowie nikomu nie powstała. Szafę zamknął na dwa spusty i klucz wyjął z zamku.
W tej chwili zegar wybił dziewiątą.
Stalowy młoteczek po raz dziewiąty uderzył w dzwonek, gdy w przedpokoju rozległ się gwałtowny brzęk dzwonka.
Młodzieniec nadstawił ucha.
— To tu ktoś idzie... — szepnął ze wzruszeniem, nie pozbawionem przestrachu. — Kto może przychodzić tak rano?
Dzwonek odezwał się znowu, lecz tym razem w różnych odstępach, przedzielonych krótką przerwą.
Zmarszczka, wyryta na czole gospodarza tego mieszkania, znikła i uśmiech powrócił na usta.
— To Oktawia! — rzekł. — Ona ma swoje napady nerwowe! Jej sposób anonsowania się aż nadto tego dowodzi. Będzie gorąco! Strzeżmy się bomby! Szczęściem ze mnie jest dobry koń bojowy!
Szarpany rozgorączkowaną ręką, dzwonek o mało nie pękł.
Młodzieniec wyszedł ze swego gabinetu, — przebył przedpokój i otworzył drzwi, prowadzące na schody.
Wysoka, szczupła kobieta, ubrana w elegancką czarną, jedwabną suknię i w płaszczyk aksamitny podbity sobolami, z twarzą ukrytą pod gęsta zasłoną, wpadła jak huragan do mieszkania Młodzieniec, którego nazwiska dotychczas nie znamy, zamknął drzwi i zawołał z zadziwioną miną:
— Ba! to ty!...
Nowoprzybyła od razu stanęła.
— Jak to ty mówisz! — odparła ostrym głosem, drżącym z gniewu. — Wiesz, że się robisz nudnym, mój drogi, i wcale nie zabawnym! Wyznaczasz mi schadzkę na wczoraj na kwadrans na pierwszą w kawiarni Renaissance? Ja czekam do pierwszej, a Maurycego nie ma! Myślę sobie: musi być omyłka. Każę się zawieźć do domu. I tam Maurycego ani śladu! Wracam do kawiarni Renaissance — zamknięta! Wracam do domu — ani żywego ducha!.. Przepędzam noc, kładąc kabałę i powtarzając: spóźnił się... Maurycy nadejdzie. Byłam naiwna, mój kochany, co? Nadchodzi dzień. Nikogo. Przybiegłam tu jak szalona. Ty dajesz mi się mordować u drzwi przez trzy minuty i nareszcie decydujesz się otworzyć, mówiąc spokojnie: Ba! to ty! Miljon miljonów! czyś ty przypadkiem nie czekał na jaką inną. A więc niech no nadejdzie ta inna, zdaje mi się, że pośmielibyśmy się trochę! Ach, moje dzieci, to byłby dopiero bal! No, przemówiszże raz? Czy odpowiesz?...
— Przemówić?... Odpowiadać?... — rzekł, śmiejąc się ten, któregośmy nazwali Maurycym. — Alboż ty mi dajesz czas na to? Zaczynasz od sceny zazdrości, a twoja zapamiętała przemowa nie pozwala mi wtrącić ani jednego wyrazu... A więc nie, na inną nie czekam i jestem zachwycony twoim widokiem.
— Doprawdy?
— Słowo honoru, ale twoja ranna wizyta jest nie w porę.
— A to dlaczego?
— Dla tego, że muszę iść do redakcji zanieść artykuły... Wszak dobrze wiesz, że jestem reporterem...
— Ja sobie kpię z twego reporterstwa... Ono ci nie da trzydziestu franków dochodu.
— Zapewne, ale przecież trzeba żyć, wszak prawda?
Młoda kobieta przestąpiła próg gabinetu.
— Ogień i światło! — zawołała — więc orałeś dziś zrana?
Maurycy zgasił lampę, spuścił firanki i odpowiedział:
— Nie tylko dziś rano, moja pieszczotko, ale i większą część nocy. Pracowałem jak murzyn...
— Więc zapomniałeś o mnie dla bazgraniny.
— Wcale o tobie nie zapomniałem.
— Otóż go masz! Jakto, nie miałeś po spektaklu przyjść po mnie do kawiarni Renaissance?
— Wcale nie, skoroś w teatrze była z hrabią.
— Hrabia odszedł o jedenastej. Wypadało mu się pokazać na balu urzędowym.
— Nie wiedziałem, że się miał oddalić.
— Zła wymówka. Nic ci pomimo to nie przeszkadzało do przyjścia.
— Powiedz od razu, że chcesz mieć słuszność i dajmy temu spokój.
— Ja nie chcę mieć słuszności, ale nie chcę być narażaną na śmieszność.
Maurycy wzruszył ramionami.
— Gdybyś sobie zadała trud przyjść tutaj, to byłabyś mnie zastała — odparł.
— Miałam latać za jegomością! Ot to, zaraz! Żeby sobie panicz wyobrażał, że za nim szaleję. O nie, nie jestem taką gęsią, mój kochany!
— A przyszłaś dzisiaj.
— Prosto przez ciekawość... chciałam się dowiedzieć, czyś w domu.
— I widzisz, że jestem — rzekł Maurycy, obejmując ręką kibić młodej kobiety, która się uwolniła, aby w jednej chwili zdjąć futro i kapelusz.
Panna Oktawia była to ładna dziewczyna dwudziestodwu lub dwudziestotrzy letnia, z bujnym, czarnym włosem, z czarnemi oczyma, czerwonemi ustami i białemi zębami, bardzo powabna i któraby była jeszcze powabniejsza, gdyby nie malowanie, którego nadużywała.
Maurycy znowu ją chciał uścisnąć.
Wyrwała się, wołając:
— Precz! Jestem wściekła!
— Cóż to za grymasy? — zapytał młodzieniec, zaczynając się śmiać na nowo. — Cóżem ci zawinił?
— Nie wiem, ale zgaduję...
— Zdaje ci się, moja droga. Przysięgam, że jestem niewinny jak anioł! No, usiądź przed kominkiem i ogrzej sobie łapki, które muszą być zlodowaciałe!
I Maurycy łagodnie zmusił Oktawję, aby usiadła przy kominku w obszernym fotelu.
— Jacy oni pochlebcy, ci mężczyźni, gdy chcą, aby im przebaczyć! — rzekła młoda kobieta, nie mogąc się wstrzymać od śmiechu. — Głupi byłby, ktoby im wierzył! No, siadaj bałamucie!
— Już się nie gniewasz?
— Siadaj najprzód... Tam, dobrze... Teraz mówmy...
— I owszem....
— Nie będziesz kłamał?
— Ja nigdy nie kłamię. Cóż chcesz wiedzieć?
Maurycy po raz trzeci chciał uścisnąć młodą kobietę.
Odepchnęła go prawie gniewnie, wołając:
— Uściskasz mnie wtedy, gdy odpowiesz, a nie wprzódy. Opuściłam cię wczoraj o trzy kwadranse na siódmą. Coś robił od tego czasu?
— Poszedłem na obiad.
— Dokąd?
— Do Brebantu.
— Sam jeden?
— Poszedłem sam, lecz tam zastałem dwóch czy trzech znajomych młodych ludzi i jedliśmy obiad razem.
— Kto oni byli?
Maurycy wymienił nazwiska.
— A potem? — zapytała Oktawia.
— Włócząc się po bulwarze, przechodziłem — koło teatru Varietes... Wszedłem do niego.
— Zamiast przyjść do Renaissance, gdzie ja byłam!
— I gdzie nie byłaś sama! Ja z tobą otwarcie pomówię, moja kochana. Nie podoba mi się to, że cię w loży widuję z hrabią. Gdy on się do ciebie nachyla, aby z tobą mówić po cichu, a ty go słuchasz, uśmiechając się czule, znajduję, że położenie moje jest śmiesznem.
— Głupcze, co cię to może obchodzić, skoro wiesz, że ciebie kocham! Jeżeli kto jest śmiesznym, to nie ty, tylko hrabia!
— Zgoda, ale wolałbym nie być świadkiem tego, czemu nie mogę przeszkodzić.
— Wszystko to kłamstwo. Jestem pewna, że ty mnie oszukujesz z jakąś blondynką. Widziałam to w kartach.
Maurycy zaczął się śmiać.
— Karty nie wiedzą, co wróżą! — odparł. — Ja blondynek nie cierpię!
— Ta-ra-ta-ta! Wy mężczyźni lubicie kobiety nie dla koloru włosów. Na koniec zgadzam się na to, że karty skłamały i życzę sobie tego tem więcej, że ci zapowiedziały wielkie kłopoty.
— Mnie? — powtórzył młodzieniec, mimowolnie zadrżawszy.
— Tak... Byłeś pomiędzy damą pikową i jakimś wieśniakiem, królem karowym. Po prawej stronie miałeś asa pikowego i dziesiątkę pikowa po lewej, to znaczy kłopoty. Niedaleko był as pikoowy, oznaczający pieniądze, ale stał pomiędzy siódemką karową a siódemka kierową, co znaczy morderstwo, więzienie.
Jakkolwiek młodzieniec był niedowiarkiem co do kart i ich wróżb, podobieństwo było tak dziwne, że uczuł, jak pot zwilża mu korzenie włosów.
Jednakże zaczął się śmiać śmiechem cokolwiek przymuszonym.
— Dosyć tych głupstw moja droga! — rzekł następnie. — Porzućmy karty i mówmy poważnie. Wyszedłszy z teatru powróciłem do domu i spałem dwie godziny, poczem zapaliłem lampę i ogień i zabrałem się do roboty, którą ukończyłem wtedy zaledwie, gdyś zadzwoniła.
— I blondynki wcale nie było.
— Blondynki żadnej, ale brunetka, którą uwielbiam!
To mówiąc, Maurycy przyłożył usta do policzka Oktawii, która się tym razem nie upierała i rzekła z uśmiechem:
— Jeżeli kłamiesz, to tem gorzej! Wierzę ci i przebaczam!
— Przebaczasz mi błędy przezemnie nie popełnione! Ależ to zupełnie, po anielsku! Zapal papierosa i pozwól mi się ubierać!
— Wychodzisz?
— Tak. Idę do redakcji, dziś potrzeba mi pieniędzy. Kasa wypłaca i odbiorę.
— Ba! pójdziesz kiedyindziej!
— Ale kiedy ci mówię.
— Że ci potrzeba — przerwała Oktawja. — A więc, to jasne jak dzień. Pożyczę ci dwadzieścia pięć luidorów.
— Nie, dziękuję.... Nie mam zwyczaju brać od kobiet.
— A jeżelibym bardzo prosiła?
— Byłoby na próżno i obraziłabyś mnie. — Zresztą powtarzam ci, że to niepodobieństwo, zupełnie niepodobieństwo, abym z tobą jadł śniadanie. Mam do zrobienia korektę, a potem muszę iść na przedmieście Saint Germain odwiedzić jednego starego krewnego, którego jestem jedynym spadkobiercą, a który jest chory. Rozumiesz, że to rzecz ważna. Ale jak tylko się uwolnię, przyjdę do ciebie, zjemy razem obiad, a potem zawiozę cię do Folies-Bergere. Zgoda?
— Musi tak być! — odpowiedziała Oktawja. — Nie ma sposobu nie ustąpić, gdy ty coś postanowisz!
Zbytecznem byłoby wyjaśniać, kto była Oktawja.
Gdy przybyła z prowincji, mając lat siedmnaście, aby się umieścić za pokojówkę, jej ładne oczy, zgrabna postać i fizjognomja naiwnie wyzywająca, prędko sprowadziły jej propozycje, których wcale nie odrzucała, gdyż te pochlebiały jej wrodzonym instynktom rozkoszy i zbytku.
Raz rzucona w ekscentryczny świat owych „pięknych małych“, wkrótce została gwiazdą piątego lub szóstego rzędu.
Miała tak samo, jak jej wszystkie przyjaciółki, mieszkanie bogato umeblowane, parę koni, powóz i karetę; otrzymywała dużo pieniędzy, trwoniła jeszcze więcej, niż ich otrzymywała, robiła długi i kiedykolwiek mogąc się ujrzeć bez grosza, zachowywała aż do ostatniej chwili pozory bogactwa.
Maurycy Vasseur, takie było nazwisko młodzieńca z ulicy Navarine, mający około dwudziestu czterech lat, lecz wyglądający młodziej, z najprzewrotniejszą duszą łączył jednocześnie brutalną i giętką naturę.
Obdarzony niezwykłą inteligencją i żywą wyobraźnią, jedno i drugie używał tylko na złe i pożerany pragnieniem rozkoszy wszelkiego rodzaju, przez chęć prowadzenia wystawnego życia, przyrzekł sobie, że dojdzie do majątku, do majątku ogromnego za jakąbądź cenę, choćby do osiągnięcia tego celu miał narazić swoją głowę, i wiemy, że dotrzymał słowa.
Słyszeliśmy, że Maurycy Vasseur nazywał siebie dziennikarzem.
W istocie zajmował się on, jeżeli nie dziennikarstwem, to reporterstwem, w piśmie poświęconem wyzyskiwaniu i pornografii, nie tyle dla szczupłego zysku, jaki mógł z tego wyciągnąć, ile dla tego, aby miał prawo umieścić na swojej karcie pod nazwiskiem te dwa wyrazy:
Według jego zdania dawało mu to pewne znaczenie w świecie, i dostarczało mu do jego rozporządzenia bilety do teatrów i wejścia bezpłatne do kawiarń, gdzie śpiewano, na bale itp.
Maurycy Vasseur nie miał majątku, ale pobierał pensję miesięczną, wypłacaną mu przez osobę jeszcze nieznaną naszym czytelnikom, ale która w niniejszem opowiadaniu ma grać ważną rolę.
Grywał wiele i to z niezmiennem ciągle szczęściem, a dzięki zwykłym wygranym, mógł utrzymać równowagę pomiędzy przychodem i wydatkami.
Oktawja kochała Maurycego tak, jak dziewięć dziesiątych owych wykolejonych zwykle kocha: zmysłami, a nie sercem, przez kaprys, nie zaś z miłości.
Maurycy kochał Oktawję również przez kaprys, a głównie przez próżność, dla tego, że była modną, że jej ładna twarzyczka, elegancja i zbytek pochlebiały jego miłości własnej, że jeździła do lasku własnym powozem i na koniec, że go nic a nic nie kosztowała.
Związek tych dwóch charakterów, obydwu niegodziwych i przewrotnych, choć w różnych stopniach, był ostatecznie, najzupełniej logicznym i trwał od roku, przerywany licznemu burzami.
Oktawja i Maurycy kłócili się i lżyli, wodzili literalnie za włosy, rozstawali się raz na zawsze i przysięgając, że się nigdy nie zobaczą, a nazajutrz zbliżali, przysięgając miłość, na wieki.
Ten „modus vivendi“ przedstawia tylko rzeczy zwyczajne i powtarza się z małemi zmianami we wszystkich związkach tego rodzaju — jak ten, który nas zajmuje od najniższego szczebla aż do szczytu. Jest to ogólne prawo.
Jeden szczegół godzien jest naszej uwagi.
Jakkolwiek pozbawiona sensu moralnego, młoda kobieta posiadała jeden przymiot, była ze swoim kochankiem otwartą.
Przeciwnie, Maurycy ukrywał przed swoją kochanką tajemne myśli i wystrzegał się okazać takim, jakim był — to jest, rozwiązać tajemnicę swojej maski.
Nie dowierzając stanowczo Oktawji, przedsiębrał ostrożności przeciwko zdradzie, albo przeciwko możliwej niedyskretności i — jak to zwykle mówią — to tylko powierzał młodej kobiecie, co chciał zgubić.
Opuściliśmy Maurycego, ubierającego się z pośpiechem.
Oktawja wychodząc z pokoju sypialnego i trzymając w ręku czyste mankiety, powróciła do gabinetu.
— Gotowe? — zapytał Maurycy.
— Nie, mój najdroższy... — odpowiedziało dziewczę.
— Ba! a dlaczego?
— Dla bardzo ważnego powodu. Nie znalazłam spinek do mankiet.
— Nie znalazłaś spinek do mankiet?... — powtórzył Maurycy — boś źle szukała.
— Patrzałam wszędzie — odpowiedziała Oktawja.
— Czy ich nie było w kubku na kominku?
— Nie.
— Ani na stoliku przy łóżku?
— Także nie. Czyś ich nie zostawił w rękawach koszuli, którą zdjąłeś?
— Bardzo mnie to dziwi. Jestem prawie pewny, że wyjąłem wczoraj wieczorem po powrocie. Popatrz no tam, na mojem biurku.
Oktawja zbliżyła się do biurka, długo szukała w czaszy, naśladowanej niby ze starego srebra, w której znajdowały się najróżnorodniejsze przedmioty, pieczątki, pióra żelazne, scyzoryk, maszynka od obcinania cygar, ustnik bursztynowy do papierosów, guziczki od kamizelki i t. p.
— Ot, jest jeden! — zawołała młoda kobieta, przewróciwszy wszystko, ale tylko jeden...
Maurycy okazał zdziwienie.
— To być nie może — rzekł.
— Sam zobacz... To te same spinki, które ci dałam na imieniny i co ci się wydały takie ładne.
W istocie były ładne.
Każda z tych spinek przedstawiała malutką podkowę końską, której gwoździe naśladowało kilka drobnych turkusików.
Maurycy zmarszczywszy brwi, zapytał sam siebie z cicha
— Co się z tą spinką stało? Miałżebym jej zapomnieć w mankiecie koszuli spalonej dzisiejszej nocy? Czyżbym ją zgubił w grobowcu na cmentarzu albo w powozie?
Naturalnie, na zapytania te nie było odpowiedzi.
— A jednak zdawało mi się z pewnością, że je wyjąłem...
— Źle ci się zdawało i przykro mi, żeś tak źle pilnował spinki, którą ci darowałam.
— E, moja kochana, mnie więcej przykro, niż tobie! Chętnie zapłaciłbym trzy razy tyle, co warta, byleby ją tylko znaleźć. Może się tylko zarzuciła... Szukajmy jeszcze...
Oktawja i Maurycy wrócili do pokoju sypialnego i przeszukali dokładnie wszystko.
Nic nie znaleźli.
Maurycy wydawał się tak zmartwionym, że Oktawja powiedziała do niego:
— Przecież sądzę, że nie martwisz się z tego powodu. Jest to zresztą bardzo małe nieszczęście i łatwo może być wynagrodzone. Jubilerów w Paryżu nie brak. Za jedną zgubioną spinkę można mieć dziesięć innych. Najważniejszą jest rzeczą, czy masz inne na dzisiaj.
— Mam.
— Jakież one są?
— Z perłowej masy.
Oktawja zrobiła pogardliwą minę.
— Z perłowej masy!... — powtórzyła. — Spinki z perłowej masy! I ty myślisz, że ja ci pozwolę wyjść z takiem paskudztwem u rękawów? Nigdy w życiu! Mógłby cię wziąć kto za bankruta, który swoje świecidełka zastawił, aby pójść na śniadanie do mleczarni. Jeszcze czego! Ja chcę, aby mój pan miał szyk milionera!... Za okna spinki z perłowej masy! Ja ci swoich pożyczę!
— No, a ty?
— Ja, powróciwszy do domu, wezmę inne! Pod futrem nie widać mankietów. Patrzajno, jakie ładne.
— Prześliczne!
— Czy ci się podobają?
— Bardzo... Uważam, że są wykwintne pod względem gustu, bardzo bogate, a zarazem bardzo skromne.
— No, to zamiast je pożyczyć, ja ci je daruję!
— Ależ...
— Nie ma ale. Ty wiesz, żem samowolna i uparta... Weźmiesz, albo się pogniewamy.
— Ha, muszę, bo ci się niepodobna opierać.
Podczas gdy Maurycy kończył spiesznie się ubierać, młoda kobieta mówiła dalej:
— Zabieram tę spinkę bez pary i zachowam ją jako pamiątkę...
Marycy zadrżał.
Był to chłopiec roztropny, przezorny, wyrachowany i myślący o wszystkiem.
Nie chciał on zostawić w ręku swojej kochanki przedmiotu, który go mógł ciężko skompromitować, jeżeli on istotnie zgubił drugą spinkę poprzedniej nocy w grobowcu na cmentarzu Pere-Lachaise lub w doróżce z ulicy Ernestyny.
— Nie... nie, najdroższa — zawołał żywo — to ja powinienem zatrzymać tę spinkę, ponieważ od ciebie pochodzi, jest szczególniej drogą dla mnie pamiątką. Już dosyć mi przykro, żem zgubił drugą, proszę cię, zostaw mi tę...
— Tak ci o nią chodzi?
— Ogromnie.
— Dla tego, że ja ci dałam?
— Nie możesz wątpić.
— To bardzo ładnie. A więc, zostawiam ci ją, albo raczej zostawię, kazawszy przerobić stosownie do mego pomysłu.
— Przerobić stosownie do twego pomysłu? — powtórzył Maurycy — co chcesz przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że mój jubiler odrzuci dolną część i zastąpi ją szeroką obrączką złotą, przez co zamieni się na ładny pierścień do krawatu.
— Ależ — odrzekł Maurycy — teraz pierścieni do krawatów już nie noszą.
— Bajki, mój najdroższy, przeciwnie, znowu wchodzą w modę. Mój jubiler urządzi to z gustem. Pozwól mi tylko się tem zająć.
Maurycy byłby dał wiele, aby mógł nie pozbywać się, choćby na czterdzieści ośm godzin przedmiotu, który, powtarzamy, mógł się stać strasznie kompromitującym: ale odmówić pozostawania tego przedmiotu w rękach Oktawji wydawało mu się szczytom niezręczności, gdyż odmowa z pewnością natchnęłaby młodą kobietę podejrzeniem.
Zgodził się więc bez żadnego oporu na jej żądanie.
Oktawja obwinęła starannie w papier spinkę i schowała ją do portmonetki.
Maurycy skończył się ubierać.
— Odzie twoje rękawiczki kapelusz? — Zapytała Oktawja.
— W pokoju sypialnym.
— Pójdę po nie...
— Ja sam pójdę...
— Pozwól... mnie przyjemnie tobie usłużyć.
I Oktawja weszła do sypialni.
Maurycy skorzystał z jej nieobecności, ażeby prędko otworzyć szufladę swego biurka i zabrać paczkę biletów bankowych.
Paczka ta zniknęła w jednej z kieszeni jego palta.
Zamknąwszy szufladę, wyjął z teki papiery, których treść, jakeśmy słyszeli, odczytywał, i włożył je w duży portfel adwokacki, który już zawierał wiele zapisanych kartek i drukowanych korekt.
Oktawja wróciła.
Niosła rękawiczki i kapelusz.
— Czy masz powóz na dole?... — zapytał Maurycy.
— A to mi pytanie! Przecież, zdaje mi się, nie przypuszczasz, abym przyszła piechotą z ulicy Caumartin na ulicę Navarin w takie zimno i gdy na chodnikach śnieg leży na cal grubo.
— Zawieziesz mnie do redakcji?
— I owszem, ale pamiętaj, że dziś wieczorem jemy obiad z sobą.
— Nie zapomnę.
Młoda kobieta włożyła kapelusz i zarzuciła na ramiona ciężki aksamitowy płaszczyk, podbity sobolami.
— Kto się zajmuje twojem kawalerskiem gospodarstwem pod nieobecność twojej służącej? — zapytała schodząc Oktawja.
— Odźwierna tego domu.
— Zatem ty jej zostawiasz klucz?
— Naturalnie.
Odźwierna czekała na lokatora u drzwi swojej izdebki.
Odebrała klucz z ukłonem i uśmiechem i z widocznym zachwytem popatrzała na Maurycego i Oktawję, wsiadających do małej karetki bronzowej, której koń uderzał nogą po bruku oślizgłym od śniegu.
Opuścimy mordercę i jego kochankę, oddalających się razem. Powróćmy na cmentarz Pere Lachaise i pójdźmy za śladem nieznajomego w futrzanym surducie, który jakeśmy widzieli ukląkł nad grobem, złożył na nim wieniec, a potem widocznie się zajął śledztwem, rozpoczętem z powodu straszliwego dramatu, którego teatrem był grobowiec rodziny Kurawiewów.
Może czytelnicy pamiętają, że komisarz policji wzywając świadków, aby zaczekali w kancelarii nadzorcy cmentarza, rzucił okiem na otaczająca go gromadkę i zapytał, co się stało z owym ciekawym jegomościem, przyzwoicie ubranym, którego zauważył przed kilkoma minutami pośród robotników.
Jeżeli o tem pamiętają, to zapewne nie zapomnieli, że Cabirol, podmajstrzy kamieniarzy, zapytany w tym przedmiocie, odpowiedział:
— Panie komisarzu, on odszedł, ale nic nie widział, przybywszy po odkryciu morderstwa, aby się czego dowiedzieć. Stał sobie z ciekawości tak, aby się pogapić trochę.
W istocie, rzuciwszy okiem do wnętrza grobowca i dojrzawszy twarz zamordowanej, wskutek czego gwałtownie zadrżał, człowiek w futrze oddalił się, idąc tym samym krokiem, jakim przyszedł, z miną obojętną, lecz pochyliwszy głowę na piersi, gdy tymczasem rysy jego wykazywały głęboki niepokój. Zachował powolny krok i minę człowieka, którego nic nie zajmuje, aż do bramy cmentarza; ale jak tylko jej próg przestąpił, chód jego nagle się zmienił i krokiem szybkim, jak krok młodzieńca spieszącego na schadzkę miłosną, pospieszył bulwarem aż do ulicy Oberkampf.
W punkcie, gdzie się ta ulica schodzi z bulwarem, znajduje się stacja dorożek.
Wsiadł do fiakra.
— Dokąd mam jechać? — zapytał stangret.
— Na ulicę Beranger. Zatrzymasz się na rogu blizko bulwaru Temple.
Stangret zaciął konia i po upływie dziesięciu minut zatrzymał się we wskazanem miejscu.
Człowiek ów wysiadł, zapłacił za dorożkę i zapuścił się na ulicę Beranger.
Przybywszy pod nr. 18 wszedł, minął sień, i szybko przebiegł schody skrzydła, położonego w dziedzińcu pomiędzy domem od ulicy Beranger i drugim, którego front wychodził na ulice Temple.
Przybywszy na trzecie piętro, wyjął z kieszeni klucz i otworzył jedne z dwóch drzwi, znajdujących się w sieni a prowadzących do oddzielnych mieszkań.
Wszedł do ciemnego przedpokoju, komunikującego się z pokojem stołowym, który minął, przechodząc do sypialni, w której znajdowało się łóżko, szafa z lustrzanemi drzwiami, toaleta i cztery krzesła.
Umeblowanie to nadzwyczaj skromne, lecz nieposzlakowanie czyste, było z drzewa orzechowego.
Firanki okna, wychodzącego na dziedziniec, były adamaszkowe, wełniane, czerwone.
Takież same firanki osłaniały łóżko.
Obicie pokoju naśladujące dąb politurowany, tworzyło na ścianach kwadraty, jak to często widzieć można w stołowych pokojach u mieszczan, co czyniło szczególne wrażenie i kazało przypuszczać, że właściciel, kierowany godną pochwały oszczędnością, godną pochwały ze względu na własny interes, do wyklejenia tego pokoju, użył resztek papieru, kupionego za zniżoną cenę.
Człowiek we futrze zamknął drzwi, przystąpił do łóżka, wyciągnął je naprzód, wszedł na nie, wślizgnął się za firanki, które podniósł i nachylony aż do ziemi, posuwał ręką po posadzce.
Znalazłszy to, czego omackiem szukał, oparł nogę o tę tafię posadzki i silnie nią nacisnął.
Wtedy nastąpiła rzecz szczególna.
Część posadzki, wynosząca około dwóch stóp kwadratowych, właśnie ta sama część, na której stał człowiek we futrze, powoli się spuściła i nieznajomy spuścił się z nią.
Klapa ta zatrzymała się, gdy już tylko sama głowa owego człowieka wystawała z otworu w posadzce.
Ten wyciągnął rękę: łóżko przyciągnięte na zwykłe miejsce, zupełnie zasłoniło odkryty otwór.
Poczem tafla posadzki znowu zaczęła się dalej spuszczać i zatrzymała po kilku sekundach, bez hałasu i wstrząśnienia.
Nieznajomego ogarniała głęboka ciemność.
Prawą ręką poszukał czegoś na murze, do którego był twarzą obrócony i wkrótce natrafił na gałkę metalową, którą silnie nacisnął.
Dał się słyszeć trzask.
Ściana, obracając się na niewidzialnych zawiasach, otworzyła się niby drzwi od szafy i jasność rozpędziła cienie.
Wtedy ów człowiek wyszedł z tego rodzaju komina, w którym się znajdował.
Tafla, na której się spuszczał, podniosła się w górę ruchem powolnym i jednostajnym i hermetycznie zamknęła otwór zasłonięty już na wyższem piętrze przez łóżko.
Wtedy nieznajomy odepchnął dwie ścianki drewnianego obramowania, które się przed nim otworzyły.
Suchy trzask dał się słyszeć znowu i gdy się te dwie ścianki ze sobą zeszły, najbystrzejsze oko nie mogłoby dojrzeć szpary w tajemnych drzwiach pod obramowaniem, zdobiącem ściany pokoju średniej większości.
Nieznajomy znajdował się o piętno niżej od swego mieszkania, w domu którego front wychodził na bulwar Temple.
Nic dziwnego nad ten pokój, którego próg przestąpił.
Możnaby powiedzieć, że to magazyn kostiumera teatru.
Ubiory wszelkiego rodzaju, od bluzy robotnika do haftowanego fraka senatorskiego i sutanny duchownego, od brudnych łachmanów żebraka do świeżutkiego munduru oficerskiego, od wykwintnej liberii służącego z zamożnego domu, do stroju gentlemana bywającego w świecie i kostiumu eleganta, jeżdżącego konno po lasku Bulońskim, wszystko to wisiało jedno, obok drugiego na wieszadłach przy ścianie.
W jednej szafie znajdowało się na półkach mnóstwo peruk, prawdziwych dzieł sztuki, do złudzenia naśladujących naturę.
W drugiej rozmaite nakrycia głowy, kaszkiety, cylindry i kapelusze miękkie pilśniowe, kepi żołnierskie i oficerskie itd. itd.
Nieznajomy w mgnieniu oka zrzucił swoje ubranie.
Z niemniejszą szybkością ubrał się w suknie księże, w perukę szpakowatą z tonsurą i kapelusz z szerokiemi skrzydłami.
Tak przebrany i niepodobny do poznania wyszedł z mieszkania i zszedł z dwóch piętr, dzielących go od sieni, prowadzącej z jednej strony na bulwar Temple, a z drugiej na dziedziniec, na którym znajdowało się wyjście na ulicę Beranger.
Dom miał oddźwiernego tylko z tej strony.
Nieznajomy wyszedł przez bulwar i doszedł do stacji dorożek na placu Chateau d‘Eau, dzisiaj placu Rzeczypospolitej.
Wziął dorożkę i kazał się zawieźć do miejsca, w którem ulica Grammont wychodzi na bulwar włoski.
Tam wysiadł z powozu i udał się pieszo ulicą aż do hotelu „Niderlandzkiego“.
— Proszę mi wskazać numer siedmnasty... — rzekł do jednego ze służących.
Służący dał odpowiedź, wskazując skrzydło zabudowania.
— Tutaj proszę pana... Schody B... na drugiem piętrze.
Fałszywy ksiądz udał się ku wskazanym schodom, wszedł na nie i stanął na drugiem piętrze, przed drzwiami, na których widniał nr. 17.
Wewnątrz dały się słyszeć kroki.
Drzwi otwarły się do połowy.
W uchylonych drzwiach ukazał się człowiek, mogący mieć lat pięćdziesiąt, lub pięćdziesiąt pięć, chociaż wyglądał daleko starzej.
Człowiek ten miał włosy kręcone, jak śnieg białe.
Nosił całą brodę, tak samo białą jak włosy obciętą w wachlarz.
Ujrzawszy księdza, cofnął się o krok w tył, twarz jego wyrażała zdziwienie, a nawet niepokój.
— Czy się pan nie myli? — rzekł.
Ksiądz kłaniając się, odpowiedział:
— Nie, zdaje mi się, gdyż szukam pana Juliusza Thermis.
Usłyszawszy ten głos, starzec wydał radosny wykrzyk, a twarz jego się zmieniła.
— Verdier! — zawołał, wyciągając obie ręce do nowoprzybyłego.
Ten ostatni szybko przyłożył palec do ust i zamknął drzwi za sobą.
— Niebaczny! — rzekł. — Nazwisko Verdier tak samo nie powinno być wymawiane, jak i nazwisko Piotra Lartignes, twoje!
— To prawda, lecz cóż chcesz? Radość z ujrzenia cię po pięcioletniem rozłączeniu kazała mi zapomnieć o ostrożności. Wcalem się nie spodziewał twoich odwiedzin.
— Więc nie wiesz o niczem? — zapytał Verdier po cichu.
— O niczem — rzekł Piotr Lartigues niespokojnie.
— Czy zaszło coś niezwykłego?
— Można tu mówić bez obawy, aby kto nie usłyszał?
— Można... Ja zajmuję całe mieszkanie.
— Przejdźmy do pokoju sypialnego. Jest on oddzielny, a mury są grube.
Lartigues zaprowadził gościa do wspomnianego pokoju i zamknął drzwi za sobą.
— Tutaj możesz mówić swobodnie — rzekł.
— Ponieważ mnie zapytywałeś, czym nic nie wiedział, zatem nie wszystko idzie, jak należy.
— Prawda. Powód moich odwiedzin jest ważny.
— Wytłómacz się prędko.
— Chodziłeś wczoraj do grobowca Kurawiewów?
— Chodziłem.
— O której?
— O wpół do piątej... krótko przed zamknięciem cmentarza.
— Wchodziłeś do środka.
— Nie.
— Dlaczego?
— Bom nie mógł drzwi otworzyć. Mój klucz nie chciał się obracać. Myślałem, żeś kazał zmienić zamek, stosownie do wydanych rozkazów. Dlatego też czekałem na wyjaśnienie.
— Czy nie spostrzegłeś nic niezwykłego wokoło pomnika grobowego?
— Zupełnie nic. Czas był zimny. Noc zapadała. Cmentarz przedstawiał obszerną samotnię.
Verdier mówił dalej:
— Czyś nie odebrał w nocy lub dziś zrana odwiedzin wysłańca z Londynu?
— Nikt u mnie nie był — odpowiedział Lartigues.
— Ale czy wiesz, że ty mnie zaczynasz nabawiać przestrachu swoją tajemniczą miną i szczególnemi pytaniami. Cóż się to stało. Mów otwarcie.
— Stało się to — rzekł nowo przybyły zniżonym głosem — stało się to, że ktoś odkrył miejsce, w którem składaliśmy naszą korespondencję, i że wskutek tego ten ktoś jest dzisiaj panem naszej tajemnicy... przynajmniej tej, która się odnosi do sprawy londyńskiej.
— Czyżby to był kto z policji? — szepnął Lartigues ze zmarszczonemi brwiami.
— Nie, uspokój się. Gdyby się policja nami zajmowała, tobym ci poradził, abyś natychmiast zmykał. Ten, co posiada naszą tajemnicę, jest zręcznym i zuchwałym łotrem. Aby pochwycić sto tysięcy franków i papiery, które ci chciałem przesłać, nie cofnął się przed morderstwem.
— Przed morderstwem! — powtórzył starzec przestraszony.
— Tak jest. Bez wahania zabił kobietę, której poruczonem było przynieść noty, jakie złożyłem na cmentarzu.
Lartigues zadrżał na całem ciele.
— Zabił Jenny Stall! — zawołał.
— Zabił ją w grobowcu Kurawiewów. Widziałem jej trupa w chwili, gdy policja wysadzała drzwi bronzowe i komisarz policji wchodził dla sprawdzenia faktu i rozpoczęcia śledztwa.
Mieszkaniec hotelu Niderlandzkiego złożył ręce i wzniósł oczy do sufitu z bolesnym wyrazem.
Verdier mówił dalej:
— Dziś rano zbrodnię odkryli robotnicy kamieniarscy.
— Jakim sposobem?
— Szli aleją, prowadzącą przed grobowcem Kurawiewów. Struga krwi, przeciekającej pod drzwiami, zaczerwieniła śnieg. Pobiegli z doniesieniem do nadzorcy i komisarz spiesznie wezwany, przyszedł.
— Jakimże trałem byłeś tak rano na cmentarzu?
— Wcale nie trafem. Bardzo zdziwiony i niespokojny widząc, że Jenny wczoraj wieczorem nie powróciła, o ósmej poszedłem na cmentarz Pere-Lachaise...
— Czy Jenny miała jakie ważne papiery?
— Tak.
— Jakie?
— Notę, którą ci posyłałem i sto tysięcy franków w biletach bankowych.
— Cóż się stało z notą, złożona, przezemnie wczoraj w cymborjum na ołtarzu?
— Zabrana razem z reszta. Cymborium było otwarte i puste.
— Ależ ten nadzwyczajny wysłannik z Londynu, o którym przed chwilą wspominałeś?
— Zapowiedziałem ci jego przyjazd na godzinę pierwsza zeszłej nocy. Musiał on mieć przy sobie papiery, odnoszące się do spadku po Armandzie Dharville, któryby nam się dostał bez żadnej wątpliwości.
— Spadku? — powtórzył Lartigues.
— Tak jest.
— Znacznego?
— Dwanaście milionów kilkakroć sto tysięcy franków.
— A! do djabła!
— Ładny grosz, prawda kolego?
— Królewski! I tyś nie widział tego wysłannika?
— Nie.
— Może morderca Jenny Stall pochwycił tak samo tę tajemnicę jak i tamtą?
— Czy ty w istocie w to wierzysz?
— To jest, jeżeli nieprawdopodobne, to przynajmniej możliwe.
— Kto może być tym zbrodniarzem?
— Głowę sobie łamię nad odgadnięciem... i nic znaleźć nie mogę.
— Czyżby nas Jenny zdradziła? Przychodziła mi ta myśl do głowy, alem ją prędko odpędził. Podejrzywać Jenny o zdradę tyłoby niedorzecznością. Biedna kobieta, przybywszy przed dwoma tygodniami z Londynu, nie znała nikogo w Paryżu. Zresztą jej śmierć gwałtowna dostatecznie dowodzi, że była ofiarą, a nie wspólniczką.
— Czyż nie mógł ją kto szpiegować i śledzić z Londynu.
— Michał Bremont używa tylko ludzi pewnych. Ale czyś ty sam nie popełnił jakiej nieroztropności?
— Śmiało utrzymuje, że nie. Nie mam stosunków z nikim i przepędzam czas na zapoznaniu się na nowo z miastem, w którem nie byłem od lat dwudziestu pięciu i które jest prawie niepodobnem do poznania. Kierując się swemi wspomnieniamizabłąkuję się jednak w każdej okolicy. Jednem słowem ja za siebie zaręczam. Ale powróćmy do tego, co nas przed chwilą zajmowało. Wysłaniec z Londynu?
— Nie może być podejrzywanym, bo to był nie kto inny, tylko „Pięć cztery“, Gustaw Perrier, inaczej zwany Jonathan Wild.
— Nakoniec rzecz jasna, wyraźna, bezsporna, że nad Jenną Stall był rozciągnięty nadzór.
— Prawda i ja z tego nic zrozumieć nie mogę.
— Koniec, końcem jesteśmy zagrożeni. Lada chwila policja zacznie nas czynnie poszukiwać.
Verdter potrząsnął głową.
— Z tej strony nie ma żadnej obawy, — rzekł, odgadnąć nas niepodobna. Ale zaczną szukać mordercy...
— A jeżeliby... jeśli zostanie złapany, znajdą przy nim papiery skradzione — przerwał Lartigues — zostaniemy skompromitowani.
— Przynajmniej moglibyśmy nimi zostać, ale zdaje mi się, że łatwo uniknąć wszelkiego niebezpieczeństwa.
— Jakim sposobem?
— Mnie nie znajdą. Ty zmienisz mieszkanie i nazwisko. Czy masz paszporty z okienkami?
— Mam, kilku narodowości!... Zrobię się Holendrem.
— I zamiast mieszkać w hotelu — mówił dalej Verdier — co jest niezręcznością, kupisz albo wynajmiesz dom, każesz go umeblować i będziesz mieszkał spokojnie, czekając na rozkazy Michała Bremont, do którego napiszę z zawiadomieniem o tem, co zaszło, aby się mógł mieć na baczności i ułożyć nowy plan, ponieważ ten, co nam przysłał, już więcej na nic się nie zda.
— To wszystko jedno — szepnął Lartigues — znaleźliśmy kogoś przebieglejszego, niż my, cośmy się przez dwadzieścia pięć lat nie potknęli! To rzecz upokarzająca!
— Ba! my sobie to wynagrodzimy.
— Co też zrobią z ciałem Jenny Stall?
— Zaniosą do Morgi.
— Czy mniemasz, że ona może być poznaną?
— Jakim sposobem, kiedy w Paryżu Jenny nikt nie znał. Mnie co innego zajmuje?
— Cóż takiego?
— Gustaw Perrier. Nie przybył tutaj... nie był u mnie, nie znalazłszy cię po przybyciu koleją Północną, gdzieś miał na niego czekać, jak ci o tem pisałem. Co się z nim stało? Czy morderca z cmentarza Pere-Lachaise i jego także dosięgnął?
— Takie przypuszczenie — zawołał Lartigues. — Ależ to szaleństwo!
— Ja myślę o tem, a jednak go zachowuję. Na co się kłopotać, mój drogi? Bez uniesień, bez gniewu i miejmy baczne oko i ucho. Nie możemy nic użytecznego zrobić, dopóki nie poznamy tego, co nas okradł.
— Czy my go tylko kiedy poznamy?
— Poznamy go najniezawodniej.
— Ach! gdybym mógł mieć nadzieję.
— Czy to podobna się uspokoić, usłyszawszy o dwunastu miljonach? Dwanaście milionów do podziału na pięciu. Blisko półtrzecia miliona na każdego! To był nasz ostatni interes. On nas wszystkich wzbogacał i pozwalał spokojnie dokończyć życia w zgodzie z całym światem i bez obawy policji... Myśleć o tem i zachować spokój to niepodobna!
— Człowiek straszliwie silny, mistrz, to ci zapewniam i nie nowicjusz. Policja rozpuści za nim swoje psy gończe. On im zada porządną robotę, bo zręczność jego wydaje mi się zadziwiającą.
— Ach! gdybym go dostał — rzekł głucho Lartigues, którego wzrok zabłysnął pod gęstemi siwiejącemu brwiami — jabym się z nim prędko ułatwił! Udusiłbym go własnemi rękami!
— Uspokój się! — odparł Verdier z uśmiechem — uspokój się.
— Nie takie, jak ci się wydaje. Nota skradziona biednej Jenny była dokładna. Wskazywała chwilę przyjazdu, rysopis przyjezdnego i dawała się domyślać ważności tajemnicy, którą miał powierzoną. Im więcej się zastanawiam, tem więcej zdaje mi się prawdopodobnem, że morderca Jenny czatował na Gustawa i że go zabił.
— Ale, jeszcze raz pytam, ktoby to mógł być tym mordercą?
— Możesz, powinieneś. Inaczej niepodobna.
— I według twego przypuszczenia, jakim sposobem zdradzi się człowiek tak zręczny?
— Zdradzi się pomimo swojej zręczności, gdyż będąc panem tajemnicy, zechce z niej skorzystać, chyba, że się zadowoli stoma tysiącami franków, skradzionych w grobowcu, a resztę papierów spali... W takim razie wprawdzie go niepoznamy, ale nie będziemy się mieli czego obawiać z jego strony i sprawa dwunastu milionów pójdzie swoim torem. Michał Bremont dowiedziawszy się, co zaszło, oceni położenie i wyda polecenia.
W tej chwili w pierwszym pokoju odezwał się dzwonek.
Obadwaj rozmawiający zadrżeli i zamienili szybkie spojrzenie.
— Kto to może dzwonić? — zapytał Verdier.
— Może garson hotelowy — odpowiedział Lartigues.
— Trzebaby się przekonać.
— Pójdę zobaczyć.
Powtórne dzwonienie odezwało się gwałtowniej, że mu pilno.
I jednocześnie dotknął ręką rewolweru, ukrytego w obszernej kieszeni sutanny.
— Miej się na baczności — dodał, widząc, że Lartigues zmierza ku drzwiom.
— Z jakiego powodu? — odpowiedział starzec. Od dwudziestu pięciu lat jestem nie do poznania... Z resztą Juliusz Thermis, poddany belgijski, nie ma się czego obawiać policji francuskiej.
Zadzwoniono po raz trzeci z większą jeszcze gwałtownością.
Lartigues wyszedł z pokoju sypialnego, przeszedł pierwszy, pokój i otworzył drzwi.
Na progu stał Maurycy Vassour.
Ukłonił się.
Na widok twarzy zupełnie sobie nieznajomej. Lartigues powtórzył zdanie, którem przed pół godziną przywitał swego pierwszego gościa.
— Czy się pan nie myli?
— Nie... — odpowiedział Maurycy najspokojniejszym tonem — nie, jeżeli to jest w istocie mieszkanie, oznaczone numerem siedmnastym i jeżeli w istocie mam honor mówić z panem Juliuszem Thermis, stałym mieszkańcem Brukseli.
— Rzeczywiście tak się nazywam... — odparł Lartigues, patrząc na nowoprzybyłego z pewnym rodzajem osłupienia, gdyż najbaczniejsze przyglądanie się mu coraz więcej go przekonywało, że go widział po raz pierwszy w życiu.
— Proszę pana zatem o udzielenie mi chwilki rozmowy — rzekł Maurycy — gdyż mam z panem pomówić o ważnym interesie.
Fałszywy Thermis czuł, że nieufność jego znów się budzi.
To też spiesznie odpowiedział:
— Zapewne pomiędzy nami zachodzi jakieś nieporozumienie. Ja nie mam w Paryżu żadnego interesu. Podróżuję dla swojej przyjemności, chybaby pana kto przysłał z moich przyjaciół brukselskich. Pewno pomyłka w nazwiskach.
Maurycy potrząsnął głową.
— Pomyłka w nazwiskach? — powtórzył — niema żadnej. Ja właśnie pana szukam, skoro jesteś Juliuszem Thermis i przychodzę od jednego z pańskich przyjaciół.
— W takim razie masz pan list od tego przyjaciela?
— Nie, panie, nie mam żadnego.
— Ależ w takim razie... — przerwał Lartigues.
— Czekaj pan! — przerwał. — Dosyć będzie kilku wyrazów, aby pana przekonać o prawdziwości tego, co mówię: Przychodzę od „Pięć czwartego“, wysłańca nadzwyczajnego z Londynu.
Usłyszawszy te wyrazy, Lartigues wlepił wzrok w oczy młodzieńcu, jak gdyby miał nadzieję, że wyczyta głębię jego myśli.
Maurycy stał pod tym wzrokiem obojętnie.
— Co to ma znaczyć? — zapytywał się siebie fałszywy Thermis.
Jednakże usunął się, aby zostawić gościowi wolne przejście, gdyż poprzedzające wyrazy wymówione były na progu drzwi otwartych.
— Racz pan wejść — rzekł — jestem gotów dać panu klika chwil rozmowy, której się domagasz.
Maurycy przeszedł koło Lartiguesa kłaniając się grzecznie, jak człowiek z dobrem wychowaniem i rzucił spojrzenie wokoło siebie.
Gospodarz, który ciągle przypatrywał się z uwagą nowoprzybyłemu, zapytał go:
— Z kimże mam honor mówić?
— Zaraz się pan dowie, ale wprzód pozwól mi zadać jedno pytanie.
— I owszem.
— Przedmiot, o którym zamierzam mówić, powtarzam raz jeszcze, jest bardzo ważny i nikt z wyjątkiem pana, nie powinien o nim słyszeć. Czy drzwi dobrze pozamykane i ściany dosyć są grube, aby zawieść słuch ciekawego?
Lartigueis otworzył drzwi do pokoju sypialnego, w którym się Verdier znajdował.
— Na to pytanie odpowiem panu prosząc, abyś się ze mną udał — rzekł. — Tam będziemy mogli porozmawiać wygodnie z zupełnem bezpieczeństwem.
Maurycy poszedł za swoim gospodarzem, lecz wchodząc do pokoju sypialnego, zatrzymał się, ujrzawszy księdza.
Fałszywy Juljusz Thermis spodziewał się tego wahania, to też dodał:
— Wejdź pan bez obawy. Mój szanowny przyjaciel ksiądz Meryss, jest zarazem wielkim przyjacielem osoby, która pana do mnie przysłała; ja przed nim nie mam nic skrytego, nic zupełnie.
Te ostatnie wyrazy zostały wymówione ze szczególną intonacją, które je niejako akcentowały.
Verdier, którego jak słyszeliśmy, nazwano księdzem Meryss, przypatrywał się nowo przybyłemu z tak wytężoną uwagą, że ten poczuł się przez chwilę zakłopotanym; ale ponieważ przybył w celu, który chciał za jakąbądź cenę osiągnąć, zdawało mu się, że cofnąć się było niepodobieństwem.
Wskutek tego więc zgodził się ze swojem położeniem i wszedł kłaniając się księdzu, który mu oddał ukłon z nadzwyczajną oziębłością.
— Siadaj pan — rzekł Lartigues przysuwając krzesło — a ponieważ chcesz rozmawiać, rozmawiajmy.
— Sądziłem, mój panie — odparł Maurycy — żem panu dał do zrozumienia, że chciał się rozmówić z panem, z panem jednym tylko, o powodzie moich odwiedzin.
— Rzeczywiście dałeś mi pan to do zrozumienia.
— A więc?
— A więc! zdaje md się, że nie mniej wyraźnie objaśniłem pana — że ksiądz Meryss jest moim szczerym przyjacielem, i że ja nie mam dla niego nic skrytego.
— Czy z tego mam wnosić, że ksiądz dobrodziej należy do towarzystwa „Pięciu“? — zapytał Maurycy z podwójnie zimną krwią.
Pomimo zwykłej pewności siebie Verdier gwałtownie zadrżał i zmienił się na twarzy.
Ogarniał go niezmierny przestrach.
Lartigues domyślając się co się w nim działo, spiesznie zabrał głos chcąc go uspokoić.
— Ten pan — rzekł — jest wysłańcem „Pięć-czwartego“.
— Wysłańcem „Pięć-czwartego“ — zawołał Verdier.
— „Pięć-czwarty“ jest w Paryżu?
Zadając to pytanie patrzał na Maurycego z nieufną miną, która nie mogła ujść uwagi młodzieńca.
Ten udając, że nic nie widzi, albo przynajmniej, że go to nie obchodzi, odpowiedział:
— Jest w Paryżu.
— Widziałeś się pan z nim?
— Widziałem.
— Czemuż nie przyszedł tylko panu poruczył załatwienie tego, co sam powinien był uskutecznić?
— Z przyczyny, że tego uczynić nie mógł.
— Nie mógł!....
— Najzupełniej.
— Z przyczyny?
— Z najlepszej dla wszystkich. Osądźcie panowie sami: „Pięć-czwarty“, członek stowarzyszenia „Pięciu“, podróżujący pod nazwiskiem Jonatana Wilda i który przybył z Londynu do Paryża, nie żyje.
— Nie żyje! — powtórzyli Verdier i Lartigues spoglądając na siebie.
Maurycy uczynił znak potwierdzający.
— I w jaki sposób zakończył życie? — zapytał Lartigues.
— Zamordowany.
— Zamordowany! — zawołał Verdier.
— I on także zamordowany!... przeczuwałem to! Nie dosyć było Jenny! A morderca? — mówił dalej zbliżając się nagłym ruchem do Maurycego, który był obojętny.
Na ustach tego ostatniego igrał dziwny uśmiech.
Ukłonił się kolejno obudwom i odpowiedział tonem lodowatym, ostrym jak ostrze noża stalowego.
— Mordercą to ja jestem.
— Pan! — zawołali jednocześnie mniemany Belgijczyk i ksiądz fałszywy.
— Tak jest... panowie.
— Ach! Nędzniku!
I jednocześnie dwa rewolwery wymierzone zostały w piersi mordercy, który się uśmiechnął i wzruszył ramionami.
— Czyż panowie sądzicie, że się zlęknę? — zapytał — mylicie się bardzo! Wiem aż nadto dobrze, że nie popełnicie głupstwa, aby mnie zabić. Najprzód, mielibyście straszliwy ambaras z mojem ciałem, tu, przy ulicy Grammont, w hotelu Niderlandzkim, w mieszkaniu nr. 17. Co u licha uczynić z nim i jak objaśnić w sposób dający się wytłumaczyć obecność trupa podziurawionego kulami rewolwerowemi? Ale to nie wszystko. Nigdybyście nie narażali na wyrzuty Michała Bremont, wykonawcę testamentu Armanda Dharville, ex bankiera z Londynu, który was wkrótce obdarzy kilkoma milionami każdego.
— Więc pan jesteś Panem naszych tajemnic? — rzekł Verdier.
— Przynajmniej tych wszystkich, które mają związek ze spadkiem po bankierze londyńskim.
Spokój, albo raczej posunięty do bezwstydu stoicyzm zaledwie
dwudziestocztero-letniego młodzieńca, wprawił Lartiguesa w osłupienie.
— I pan przyszedłeś, aby wpaść w nasze ręce?, — rzekł tonem groźby.
— Bez wahania... odpowiedział Maurycy. — Tak jest, panowie, oddałem się w wasze ręce z najzupełniejszem zaufaniem, pewien, że się doskonale porozumiemy; a żem miał zasadę temu wierzyć, dowodzi to, że gotowi jesteście słuchać i macie wielką ochotę mnie wybadywać. Jest to rzecz naturalna... Pragniecie wiedzieć, jakie cenne notaty miał sobie powierzone wysłaniec Michała Bremont?
Zaraz o tem pomówimy, lecz pozwólcie mi pogadać trochę o sobie, zaczynając od tego co jest najzawodniejszem w święcie: „Człowiek, w początkach życia postawiony jest na rozdrożu dwóch dróg, jednej, prowadzącej do występku, a drugiej do cnoty!... Na ten temat malują obrazy, robią bajki, piszą książki! Jest to rzecz prawdziwa. Trzeba wybierać, a wybrawszy iść śmiało naprzód.
— Wracam do siebie...
Przyszedłszy na świat nie wiem gdzie i jak, bowiem zachowywano względem mnie i jeszcze teraz zachowują tajemnicę co do mego urodzenia, wychowany zostałem przez kobietę, której mnie powierzyła nieznana matka.
Kobieta owa, mamka, posiadająca pół tuzina potomków prawych, tyle się tylko zajmowała nieprawem cudzem dzieckiem, że mu dawała strawę i kąt, a wcale nie myślała o zwalczaniu i poskramianiu złych instynktów, jakie mogło okazywać. Otóż instynkta ja miałem tylko złe.
Gdym doszedł do siedmiu lat, oddano mnie do kolegium; pozostawałem w niem do lat dwudziestu.
Chociażbym miał w waszych oczach uchodzić za samochwalcę, muszę wyznać, że traf obdarzył mnie pierwszorzędną inteligencją.
Doszedłszy do łat dwudziestu — mówił dalej Maurycy — uważałem uczciwość jako oszustwo, znajdowałem, że celem życia ludzkiego jest jedno: używanie i że wszystkie sposoby są prawne, byleby tylko ten cel osięgnąć.
Takie było moje przekonanie i takie jest jeszcze.
Wychodząc z kolegium ujrzałem się bez wędzidła, panem zupełnym swojej osoby.
Kobieta zastępująca mi matkę, tyle się tylko mną zajmowała, że od czasu do czasu wręczała mi drobne kwotki.
Nie byłem tyle naiwnym, aby szukać w poważnej pracy brakujących mi środków! Rzuciłem się w życie przygód, korzystałem ze wszystkich szczęśliwych wypadków, zostałem graczem i graczem szczęśliwym, umiejąc przy pomocy zręczności, zmusić szczęście aby mi było przychylne, skoro się odemnie odwracało.
Tym sposobem żyłem jak mi się zdarzyło, częściej źle niż dobrze, ale powtarzałem sobie nieustannie: Takie sposoby to nędza! Gardzę sam sobą, myśląc, że jedna niezręczność z mojej strony, byłaby dostateczną, aby mnie stawić przed policją poprawczą a wtedy, byłbym zgubiony. Trzebaby znaleźć jaką wielką operację, któraby mnie od razu wzbogaciła!
A liczyłem na przypadek.
Ten przyszedł mi z pomocą, stawiając mnie na tropie tajemnicy, której wy macie zawdzięczać majątek.
Ażeby posiąść tę tajemnicę trzeba było poświęcić mężczyznę i kobietę; nie wahałem się... tylko przedsięwziąłem ostrożności, aby po za sobą nie pozostawić żadnej wskazówki, któraby na mój ślad mogła naprowadzić ogarów policyjnych.
Niepodobieństwem jest, słyszycie panowie, niepodobieństwem, odgadnąć sprawę podwójnego morderstwa którego tajemnicze okoliczności jutro obudzą ciekawość całego świata.
Pomimo wszelkich usiłowań, nikt nigdy nie odgadnie krwawej zagadki.
Teraz mnie znacie panowie, tak dobrze jak ja znam sam siebie, ponieważ zdjąłem z twarzy maskę.
Zająłem miejsce wysłannika nadzwyczajnego, przybyłego z Londynu, sprzątniętego przęzemnie i przynoszę wam noty, które miał wręczyć na dworcu kolei Północnej, panu Juliuszowi Thermis z Brukseli.
Otóż dlatego tu przychodzę.
Maurycy zamilkł.
Verdier nie bez osłupienia słuchał tego młodzieńca, którego cynizm przewyższał wszelkie prawdopodobieństwo i który o popełnionem przez siebie podwójnem morderstwie, mówił tak, jak gdyby o najzwyczajniejszej rzeczy.
Lartigues patrzył na Maurycego z niezmierną ciekawością.
Uznawał on, że fizjognomja tego bandyty paryskiego, nieposzlakowanie elegancka, prześliczne rysy, łagodny wzrok, głos dźwięczny i gładkie obejście, były dziwnie pociągające.
Wszystko w nim miało powab, nawet ten cynizm, któremu się dziwił fałszywy ksiądz Meryss.
Widział on w Maurycym nie zwykłego zbrodniarza, lecz niejako geniusza występku, którego zadziwiająca zdolność miała zrodzić cuda.
— Któż pana naprowadził na trop naszej tajemnicy? — zapytał.
— Zaraz to panom wytłumaczę, jeżeli chcecie — odpowiedział młodzieniec — lecz przedewszystkiem muszę wam zdać sprawę z papierów znalezionych przezemnie w cymborjum grobowca Kurawiewów, dzięki którym dowiedziałem się o adresie pana Juljusza Thermis; z papierów jakie miała przy sobie wysłana przez was kobieta i nareszcie z daleko ważniejszych, które pochwyciłem wysłańcowi londyńskiemu.
Prócz tego winienem wam zwrot sto tysięcy franków w biletach bankowych, które miały być złożone w grobowcu dla pana Thermis... Oto są.
I Maurycy wydostał z kieszeni swego palta pakiet banknotów, który położył na stole.
Lartigues i Verdier wpadli w coraz większe zadziwienie.
— A teraz — ciągnął młodzieniec, wyjmując papiery z teki. — oto są wasze noty:
Pierwsza: Ta którą pan Thermis adresował: „Pięć-drugiemu“.
Druga: Nota „Pięć-drugiego“, którym jest nie kto inny, tylko ksiądz Meryss — rzekł odpowiadając panu Thermis.
Młody człowiek wydostając z teki nowy papier, mówił dalej:
— Oto jest ważny dokument, na któryście oczekiwali i który usprawiedliwia wasz pobyt w Paryżu. Chciejcie go przeczytać.
I podał dwom wspólnikom kopję testamentu Armanda Dharville.
Lartigues wziął ją i przeczytał uważnie, jak niemniej i Verdier, który się pochylił nad jego ramieniem i jednocześnie z nim czytał.
— Dwanaście miljonów, siedemkroć sto tysięcy franków! — zawołał z okiem błyszczącem chciwością.
— Ach! Michał Bremont to zdolny człowiek! — rzekł Maurycy.
— Ale noty, o których wspomina testament! — zapytał Verdier.
— Oto jest pierwsza — odpowiedział młodzieniec przedstawiając papier fałszywemu księdzu. Odnosi się ona do Szymony, naturalnej córki Walentyny Dharville... Patrz pan.
Verdier wziął notę i szybko ją przeczytał.
— A to jest druga — dodał Matrycy okazując drugi papier. Ona dotyczy Walentyny Dharville. Jest ona ważna, jednakże nie jest tak interesująca jak tamta, co jasno wykłada myśl Michała Bremont i mnie samego objaśniła i o której wystudiowanie z jak największą uwagę proszę.
Fałszywy ksiądz wziął trzeci papier i przeczytał wyrazy już nam znane:
— Armand Dharville umarł 30 grudnia 1876 roku, idzie o to aby się dowiedzieć, czy jeżeli obie dziewczyny zakończyły życie przed wzmiankowanym rokiem z dniem wyznaczonym do podziału majątku, to majątek pozostałby w rękach V***, któryby ją rozdzielił równo pomiędzy pięciu.
Pobudzić do działania „Łatwe sumienie“ nie spuszczając go z oka.
Murycy wydobył cygarnicę, wyjął cygaro, zapalił, puścił parę kłębów dymu i rzekł:
— To mi się zdaje powinno tłumaczyć bardzo dokładnie temi słowy, zawierającemi roztropne zalecenie: „Pięciu nie powinni działać otwarcie, lecz wynaleźć człowieka rozumnego, zręcznego, bez skrupułów, który za sumę z góry umówioną, zręcznie usunąłby dwoje dzieci. Myśl nie zła, ale przedstawia niebezpieczeństwo.
— Jakie? — zapytał Lartigues.
— Człowiek użyty do tego, będąc najemnikiem obarczonym robotą, którejby nie znał celu, mógłby mieć za wiele inteligencji i szukać, jakie to ważne przyczyny wymagają sprzątnięcia obu dwóch córek Walentyny Dharville.
Raz otwarłszy pole do przypuszczeń, odkryłby prawdę, albo przynajmniej byłby jej bardzo bliskim.
Jak tylkoby ją odkrył, zostałby waszym panem zamiast być narzędziem, wyzyskiwałby was aż do ostateczności i żądałby znacznego udziału w spadku.
— Jakiż sposób aby nie ustąpić, jeśli łaska?
— W razie odmowy onby was oskarżył, albo raczej uwiadomił by, za pieniądze, rodzinę Armanda Dharville i wasze piękne marzenia o spadku rozwiałyby się z dymem.
Otóż ja wam zaproponuję jedną rzecz...
Dla zawładnięcia tajemnicą, sprzątnąłem dwie osoby, co jest dostatecznem zapewnieniem, że was nie zdradzę; oddałem się wam, gdybym teraz chciał sprzedać to co wiem o Walentynie Dharville, dosyć byłoby jednego słowa, aby mnie wysłać na rusztowanie a mnie się zdaje, że ja tej podróży nigdy nie będę odbywał.
Nie trzeba dodawać, że moje sumienie jest łatwe, i że to co postanowię, wykonywam pewną ręką.
Towarzystwu „Pięciu“ brakuje jednego członka gdyż ja Jonathana Wild wyprawiłem na lepszy świat.
Perspektywa podzielenia się z wami miljonami nieboszczyka Dharville‘a, uśmiecha mi się nieskończenie i urzeczywistniłaby moje desideratum, gdyż zawsze żywiłem nadzieję, iż żyć będę i umrę w skórze milionera.
Ja mogę być człowiekiem żądanym przez Michała Bremont i będę nim pod warunkiem, że zostanę zastępcą nieżyjącego w towarzystwie Pięciu, któremu, pozwólcie, że zapewnię, bez głupiej próżności i nierozsądnej dumy, iż współpracownictwo moje nie będzie bezużytecznem.
Skończyłem.
Czekam.
Lartigues nie mógł się wstrzymać od coraz większego podziwu tej natury wyjątkowo przewrotnej, której zuchwalstwo i zimna krew wydały mu się wzniosłem! Uśmiechnął się.
— Śmiały pan jesteś! — rzekł Verdier.
— Przebóg! — odparł Maurycy.
— Śmiałość dokonywa rzeczy niemożliwych, albo raczej usuwa....
— Jesteś pan bardzo młody.
— Czy pan przypadkiem znajdujesz, że moja zbyteczna młodość przeszkadza mi rozumować i działać? Mnie nic nie zadziwia, nic nie niepokoi. Mam duszę z bronzu w stalowem ciele; używanie nie pozbawia mnie rozumu i pozostawia mnie zawsze panem mojej myśli i mowy.
— Proponujesz nam pan wspólne zajęcie się z nami w poszukiwaniu dwojga dzieci Walentyny Dharville.
— Tak jest.
— I podjąłbyś się sam sprawić, że spadek możnaby odebrać.
— Przez usunięcie spadkobierczyń.... — dodał Maurycy.
— Jestem gotów....
Lartigues i Verdier zamienili spojrzenia.
Spokojna i otwarta twarz, nader łagodne spojrzenie, głos bardzo pewny tego zaledwie dwudziestoczteroletniego młodzieńca, mówiącego o zamordowaniu dwóch dziewcząt, jak gdyby o jakiej przyjemnej wycieczce, nabawiała księdza Meryss lekkiego dreszczu.
— Czy Pan masz kochanki?
— Jak w obecnej chwili to tylko jedną.
— Czy ci idzie o nią?
Mniemany ksiądz uśmiechnął się i odparł:
— Nie będziemy wymagali bezużytecznych ofiar. Zatrzymaj pan swoją kochankę, lecz nie zapomnij, nie zapomnij nigdy, że kobieta jest kamieniem potknienia na drodze człowieka i że, gdy ten czuje się niezwyciężonym, bywa zwyciężonym przez kobietę!
— Z tej strony nie ma się czego obawiać... — odpowiedział Maurycy.
— W chwili, gdy moja kochanka stanie się niebezpieczną, zdruzgoczę ją bez wahania. Teraz znacie moje zasady i moje żądania, zatem o więcej już nie pytajcie. Potrzebujecie zucha silnego i pewnego, ja jestem tym zuchem, którego wam potrzeba i dowiodę wam tego, gdy mnie przyjmiecie do spółki. No! decydujcie się!
— Jeszcze chwilę — rzekł Verdier. — Ostatnie pytanie. Zapewniłeś nas pan, że przedsięwzięte zostały wszelkie środki, czyniące niepodobnem odkrycie w tobie sprawcy podwójnej zbrodni z zeszłej nocy.
— Jestem tego pewny.
— Jakim sposobem doszedłeś pan do popełnienia tej zbrodni? Kto cię postawił na tropie naszej tajemnicy?
— Chcecie to wiedzieć?
— Koniecznie.
— Więc wam powiem, ale uprzedzam, że odkrycie tajemnicy o której mowa, nie kosztowała mnie ani wielkich wysiłków rozumu, ani uczonych kombinacji.... Odkrycie to, winienem panu, księże Meryss.
— Mnie! — zawołał Verdier osłupiały.
— Tak.
— To niemożebne!
— Wstrzymaj się pan nim osądzisz, jest temu dziewięć dni.
— Dziewięć dni? — powtórzył fałszywy ksiądz.
— W lasku Vincennes. Czy pan sobie nie przypominasz?
— Nie.
— Więc dopomogę pańskiej pamięci. Przypomnij pan sobie, żeś czytał list.
W umyśle Verdiera nagle się rozjaśniło.
— List od Michała Bremont! — zawołał.
— Tak jest!
— Ależ ten list, po przeczytaniu ja podarłem i kawałki rzuciłem na wiatr.
— Prawda.
— Z resztą byłem sam jeden.
— Nie, gdyż blisko i tak, żeś pan o tem nie wiedział, znajdował się ktoś spacerujący, który na kogoś czekał i był oddzielony od pana małym klombem gęstych krzewów, co mu pozwalało spoglądać na pana, przez gałęzie. Spacerującym tym ja byłem, bez żadnej wstecznej myśli, po prostu nie mając co robić.
Widziałem, żeś pan czytał list, żeś go pan podarł a potem się oddalił. Uderzył mnie wyraz pańskiej twarzy podczas czytania listu. Malowały się na niej kolejno gniew i zadziwienie. To mnie zaintrygowało. Pewien człowiek inteligentny i doświadczony powiedział raz w mojej obecności, że list podarty na drobne kawałki, na dziesięć razy, zawiera tajemnicę mającą jakąś wartość.
Przypomniałem to sobie i postanowiłem wypróbować sprawiedliwość zacytowanego przezemnie aforyzmu. Gdyś się pan oddalił zebrałem rozrzucone kawałeczki pańskiego listu i schowałem je do pugilaresu, z zamiarem ułożenia ich w domu tak, jak się układa części łamigłówki i przywrócenia do pierwotnego stanu listu, który wywarł na panu tak głębokie wrażenie.
Uczyniłem to tego samego wieczora, sklejając gumą cząstki na papierze kalkowym, co mi pozwalało przeczytać list tak z jednej jak i z drugiej strony.
— On nie miał żadnej wagi — rzekł Verdier.
— Tak jest — odparł Maurycy — przyznaję, wydawał się małoznaczącym. I byłby nim takim dla innego, a nie dla mnie, lecz właśnie ta pozorna małoznaczność pozwoliła mi odkryć jego rzeczywistą wartość. Przypadkiem studjowałem z moim przyjacielem, ciekawym rzeczy tego rodzaju, korespondencje cyfrowane i w kratach. Znam sto sposobów pisania, dzięki którym człowiek niedyskretny, nie może odgadnąć rzeczywistego sensu korespondencji. Miałem u siebie mnóstwo kratek. Przykładałem je kolejno do złożonego na nowo listu. Jedną z nich (ta której używał ambasador angielski przed dwudziestu laty), doskonale pasowała. Dzięki jej przeczytałem list bez najmniejszego trudu.
— Zadziwiająca zdolność! — szepnął Lartigues głosem z większem niż kiedykolwiek uniesieniem.
Verdier siedział zamyślony i milczący.
Maurycy wyjął swój puligares, otworzył go i wyjął z niego dwa papiery.
— Oto są sklejone kawałki pańskiego listu — rzekł — a to jest kratka, która, mi dała możność do dojścia jego znaczenia.
Położył na stole list posklejany, a do listu przyłożył arkusz powykrawanego papieru w małe kwadraty w jednakowej odległości, poczem mówił dalej:
— Wyrazy, które widać w wycięciach, same tylko mają wartość i oto są zdania w całość złożone:
„Przepyszny interes. Jak zwykle złożyć korespondencję na cmentarzu Pere-Lachaisę w grobowcu Kurawiewów, w cymborjum ołtarza. V*** pójdzie ją zbadać i złoży tam swoją odpowiedź. Unikać spotkania i skompromitowania się. Ten sposób skomunikowania się uczyni niemożebnem wszelką niespodziankę. Wysłaniec z Londynu będzie wkrótce w Paryżu“.
— Pojmujecie panowie doskonale — mówił dalej Maurycy — że to musiało w najwyższym stopniu obudzić moją ciekawość. Najtrudniejszą rzeczą było wyszukanie grobowca, aby w nim śledzić wasze kroki albo kroki tych, którym będzie poruczonem zanieść tam waszą korespondencję.
Było to trudnem, ale nie niemożebnem.
Odkryłem sposób.
Nie będąc uczonym polyglotą, mówię dosyć łatwo kilkoma językami, a między niemi po angielsku, po rusku i po włosku.
Ucharakteryzowałem sobie twarz, ubrałem się w kostium angielskiego turysty i udałem się na cmentarz Pere-Lachaise, gdziem zaczął rozprawiać z dozorcą dziwaczną francuzczyzną, z akcentem brytańskim, mówiąc mu, że życzę sobie zwiedzić najważniejsze grobowce cmentarza.
Dozorca wydawał, się zdziwiony tą posępną fantazją wśród zimy, niemniej jednak dał mi przewodnika, który mi przez dwie godziny kazał podziwiać piękności nekropolu, prowadząc mnie od grobowca do grobowca i mogę was zapewnić, że objaśnienia jego były niewyczerpane. Co za gaduła! — zaledwie mi dał możność wtrącenia jednego oh yes!... Cmentarz to majątek tych ludzi, oni z niego żyją... znają wszystkie jego zakątki. Dałem dozorcy do zrozumienia, że życzyłbym sobie zobaczyć grobowiec rodziny Kurawiewów Zaprowadził mnie do niego i z tego powodu opowiedział mi szczególniejszą historię, morderstwa hrabiny Kurawiew, popełnionego przez „dystyngowanego mordercę“. To jest jego wyrażenie. Czy ono się panom nie wydaje oryginalnem?
Usłyszawszy ostatnie zdanie Maurycego, Lartigues nie mógł powstrzymać dreszczu.
— Następnie powiedział mi, że ekshumacja ciała hrabiny i przewiezienie jej do Rosji, nastąpiło w rok po jej gwałtownej śmierci.
Wsunąłem przewodnikowi w rękę dziesięć franków i opuściłem cmentarz.
— Wszystko to poprowadzone było bardzo zręcznie! — rzekł Lartigues. — Słucham pana z wielką przyjemnością. Zachwyca mnie pańska działalność w dwudziestu latach i my byliśmy tacy sami.
— Nazajutrz zdjąłem za pomocą wosku odcisk zaniku — mówił dalej Maurycy — następnego dnia miałem klucz, który mi pozwalał wejść do grobu.... Przyniosłem pęk małych kluczyków, jeden z nich otwierał cymborjum. Co dzień przychodziłem odczytywać waszą korespondencję, której za nic nie chciałem ruszyć i która mnie informowała o biegu waszych interesów, zajmujących do najwyższego stopnia.
— Ale — zapytał Verdier — dlaczegożeś zabił kobietę, która nam służyła za pośredniczkę?
— E ja wcale nie miałem zamiaru zabijać tej biednej istoty, bo jej śmierć na nic mi się nie zdała — odparł Maurycy.
— Niefortunny wypadek postawił mnie w konieczności popełnienia tego morderstwa... Wczoraj o trzeciej, wszedłem jak zwykle do grobu dla przeczytania odpowiedzi złożonej poprzedniego dnia przez pana. Juljusza Thermis.
Rzucił ukradkowe spojrzenie na mniemanego księdza, który go słuchał z głęboką uwagą.
Maurycy mówił dalej:
W chwili gdym miał otworzyć cymborjum, usłyszałem zgrzyt klucza w zamku drzwi bronzowych i drzwi obracających się na zawiasach.
Rzuciłem się w tył i chciałem się ukryć za ołtarzem.
Nie miałem czasu.
Wasza posłanniczka wchodziła....
„Spostrzegłszy mnie, przelękła się i krzyknęła.
„Ogarnęła mnie obawa, że mój plan zostanie odkryty, a przez to zniweczony.
Rzuciłem się na tę kobietę, co tak nie w porę przyszła i uderzyłem ją.
Do miljona djabłów! baba była energiczna... Broniła się jak lwica. Chciała mnie kąsać i nabawiła nie małego kłopotu. W grobowcu rozpoczęła się straszliwa walka. Na koniec wziąłem górę... kobieta uderzona śmiertelnie, upadła i pozostała bez ruchu.
„Wziąłem wtedy przyniesione przez nią papiery i paczkę banknotów. którą wam przed chwilą oddałem, poczem wyszedłem i zamknąłem drzwi za sobą, napchałem drobnych kamyków w zamek, aby opóźnić o ile można chwilę, w której pan Juliusz Thermis dowiedziałby się, że wasza tajemnica została odkryta i pośpieszyłem do domu, gdzie odczytałem ostatnią notę....
Ta nota zapowiadała o pierwszej po północy przybycie wysłańca z Londynu da Paryża, mającego przywieźć rozwiązanie zagadki, którą niecierpliwie pragnąłem odgadnąć.
Sposobność była piękna.
Maurycy mówił dalej:
— Żadna ostrożność nie jest zbyteczna, gdy chcemy swój ślad ukryć przed policją.
Zamiast udać się do najbliższej stacji dorożek, poszedłem wziąć powóz po za Paryżem z pod restauracji i kazałem się zawieźć na dworzec kolei Północnej, gdziem czekał na wysłańca z Londynu.
„Poznałem go po ręce zwieszonej na temblaku; wymówiłem hasło, on wsiadł bez nieufności ze mną i w drodze z dworca kolei na ulicę Montorgueil zabiłem go, aby mu zabrać papiery.
„Reszta jest wam wiadoma.
„Teraz wyprowadźmy wniosek.
„Od razu natrafiłem na swój ideał, na ogromny interes, który mnie zbogaci, jeżeli będę miał w nim udział.
„Czy macie mnie za zdolnego do poprowadzenia dobrze tego interesu, przy waszych radach i waszem doświadczeniu.
„Macie mnie za godnego do zastąpienia tego, któregom zabił i obdarzycie mnie ufnością, jaką on posiadał?
„Powiadam powtórnie; decydujcie.
Lartigues wyciągnął rękę do młodzieńca.
— Zasługujesz na moją zupełną sympatję, kochany panie — zawołał — i ja jej skąpić nie będę. Lubię twoją naturę skorą do działania, a energja twoja mnie zachwyca! Takim byłem w twoim wieku, jakim pan jesteś. Zdaje mi się, że w tobie odżywam i gdybym miał syna, chciałbym, aby był do pana podobnym.
— Dziękuję za dobrą opinję, panie Thermis, ja ją usprawiedliwię — odpowiedział Maurycy ściskając z wylaniem podaną mu rękę.
— Ja także pana oceniam — rzekł Verdier z kolei.
— Posiadasz szybkość decydowania się, zręczność i zimną krew. Są to cenne przymioty, które cię według mnie czynią godnym uzyskania łaski, o którą prosisz.
— Zatem przyjmujecie mnie do siebie — zawołał młodzieniec promieniejąc.
— Do diabła! pilno panu.
— Jakto!
— Pomyśl, że ja i Thermis nie jesteśmy sami.
— Jest was tylko czterech.
— Tak, ale dwaj z innych czterech nie znają cię jeszcze, a oni tak samo należą do narady jak i my. Nie możemy nic bez nich decydować.
— Cóż dalej! — rzekł Maurycy niecierpliwie.
— Jest to rzecz łatwa i prosta: Potrzebujemy wykonawcy, lepszego niż pana znaleźć nie możemy i przyjmujemy go za współpracownika. W korzyściach będziesz miał znaczny udział, za to ja ręczę, ale aby być przypuszczonym do towarzystwa Pięciu, powinieneś przedewszystkiem być przyjętym przez tamtych naszych towarzyszy, bez zdania których nie wolno nam nic stanowić w ważnych rzeczach. Jest to artykuł zasadniczy naszego statutu.
„Dziś jeszcze do nich napiszę z zawiadomieniem o tem, co zaszło i wybadam ich co do pańskiego przyjęcia.
„Odpowiedź ich będzie szybka i przychylna, o tem nie wątpię; jednakże, dopóki nie nadejdzie, pan możesz być i będziesz dla nas użytecznym współpracownikiem, lecz nie wspólnikiem... Zgoda?
— Musi być zgoda — odpowiedział Maurycy, składając list Michała Bremont i kartkę i chowając je do pularesu.
— Zatem przyjmujesz pan tymczasem stanowisko?
— Przyjmuję.
— Dobrze. Jutro ułożymy plan naszego działania...
— Będzie on jaknajprostszy! — zawołał młodzieniec.
— Idzie tylko o wynalezienie rodziny Bressolles i Simony.
— Bezwątpienia, ale poszukiwania powinny być otoczone ostrożnością, o których pomówimy jutro. Jak na teraz, mam pana o jedno tylko zapytać.
— I owszem.
— Papiery, które nam pokazywałeś, są to tylko kopje...
— Tak.
— Co się stało z oryginałami?
— Mam je i zatrzymam.
— Pan nam nie ufasz... — rzekł Lartigues z uśmiechem.
— Nie znając was, naturalnie nie bardzo wam ufałem. Wydałem się wam. Myśl, ażeby mnie sprzątnąć bardzo łatwo mogła wam przyjść do głowy... Oryginały, które pozostały w mojem ręku i może oddane w kopercie trzeciej osobie upoważnionej do zrobienia z nich użytku, w razie gdybym się nie ukazał, stanowią moją obronę... Jestem przekonany, że mnie pochwalacie i że na mojem miejscu zrobilibyście toż samo.
— Słusznie pan przypuszczasz — rzekł mniemany — ksiądz. — Ale wspomniane dowody są niebezpieczne.
— Wiem dobrze.
— Nie proponuję panu, aby je zniszczyć, tylko tak samo w swoim jak i w naszym interesie, trzeba je będzie schować do nieodnalezionej skrytki. Co się zaś tyczy kopii pańskiego pisma, ta już z moich rąk nie wyjdzie.
— To teraz wy im nie dowierzacie — rzekł Maurycy uśmiechając się z kolei.
— Pan przedsięwziąłeś ostrożności, słusznie więc my przedsiębierzemy swoje... Teraz dam panu dobrą radę.
— Jestem gotów ją wysłuchać i według niej postąpić.
— Działaj pan z nami otwarcie... Mogłoby ci się przytrafić nieszczęście, gdybyś nas chciał oszukać.
— Groźba ta jest zbyteczna. Będę postępował z otwartością. Mój interes mi to nakazuje, ponieważ odtąd mieć będę udział w każdem niebezpieczeństwie, mogącem zagrażać stowarzyszeniu. A przystępując do rzeczy, czy nie boicie się, aby dwa trupy zostały poznane w Mordze, dokąd je z pewnością zaniesiono?
— Prawie się nie obawiamy tego. — odparł Verdier. — Aby to mogło nastąpić, trzebaby nieprawdopodobnego wypadku. Jenny Staal była w Paryżu dopiero od dwóch tygodni i wychodząc, zawsze twarz zakrywała gęstą zasłoną. Mieszkała ze mną i można sądzić, że odjechała. Co się zaś tyczy Jonathana Wilda, ten wyjechał z Paryża przed dwudziestu laty.
— Zgoda, ale Jenny i Jonathan byli gdzieś znani i znaki na ich bieliźnie mogą być punktem wyjścia dla śledztwa.
— Mogłoby to być w istocie, gdybyśmy nie byli ostrożni sami dla siebie i abyśmy nie wymagali od tych, co nam służą, aby nosili bieliznę bez znaków, albo ze znakiem fantazyjnym, mogącym dać tylko mylne wskazówki, zdolne do zbicia z tropu poszukiwaczy. Zatrzymaj pan to, co mówię na własną korzyść.
— Uczynię to i w każdej rzeczy iść będę za waszemi radami.
— To będzie roztropnie. Jak się pan nazywasz?
— Maurycy.
— To imię chrzestne. A nazwisko? Ja swego rzeczywistego nazwiska nie znam. Powiedziałem wam, że urodzenie moje otoczone jest tajemnicą, ale aby nie wyglądać jak podrzutek, przybrałem nazwisko Vasseur.
— Masz pan lat dwadzieścia cztery?
— Prawie.
— Mieszkasz pan?
— Przy ulicy Navarin pod numerem dziewiątym...
Lartigues zapisał adres w swojej książeczce.
— Jutro rano odbierzesz pan bilecik — rzekł — wyznaczający ci schadzkę.
— W jakiem miejscu?
— Jeszcze nie wiem.
— Czemuż nie tutaj?
— Jeszcze dziś opuszczam ten hotel. Jest to niezbędny środek ostrożności i nie wiem, gdzie zamieszkam.
— Czy potrzeba panu pieniędzy? — zapytał Verdier.
— Tak, gdyż jestem ubogi i oddałem wam sto tysięcy franków.
Mniemany ksiądz rozwinął paczkę biletów bankowych.
Podał z nich dwadzieścia pięć Maurycemu.
— Ot o czem będzie można czekać cierpliwie — rzekł. — Unikaj pan gry, zbytecznych wydatków, zbyt głośnych zabaw. Jednam słowem wszystkiego, coby mogło ściągnąć na pana uwagę policji, a nawet zadziwić osoby znające twoje przyzwyczajenia... Czy ci wystarczą te dwadzieścia pięć tysięcy franków?
— Wystarczą tymczasowo. Czy chcecie, abym dziś jeszcze zaczął poszukiwania rodziny Bressolles?
— Nie potrzeba.
— Mamże pozostawać bezczynnym?
— Nie. Śledź pan, co robi sąd i policją, które zostały zapewne przewrócone do góry nogami wskutek podwójnego morderstwa. Może się przyda wiedzieć, co się dzieje, obserwuj więc, ale ostrożnie.
— Bądź pan spokojny.
— Jak na teraz, to już nic nie mamy sobie do powiedzenia. Rozejdźmy się do jutra.
Dwaj członkowie stowarzyszenia Piecu uściskali rękę Maurycego z pozorem najszczerszej serdeczności i młodzieniec wyszedł triumfujący i wesoły z mieszkania pod numerem siedemnastym.
— No — szeptał, schodząc ze schodów hotelu Niderlandzkiego — otóż dostałem się w swoją sferę. Trzymam nogę w strzemieniu, a rumak jest dobry! zajadę daleko!
Po rozmowie, która trwała blisko godzinę i w której powzięto ważne przedsięwzięcia, Verdier rozstał się z Lartiguesem.
Ten natychmiast zeszedł do kantoru hotelowego, zapłacił swój rachunek, posłał po powóz, kazał nań włożyć swój bagaż i kazał się zawieźć na dworzec Lyoński, gdzie złożył swoje rzeczy w składzie.
To uczyniwszy, lekkim krokiem udał się na plac Bastylji i wsiadł do omnibusu, jadącego do kościoła św. Magdaleny.
Wysiadł na bulwarze Temple, naprzeciw pasażu Vendome, który przeszedł, udając się na ulicę Beranger.
Skręcił na lewo i wszedł do domu, w którym mieszkał Verdier.
— Pan Martin? — zapytał odźwiernego, który odpowiedział:
— W podwórzu, na trzeciem piętrze, na lewo.
— Wiem... Dziękuję....
I Lartigues poszedł na podwórze.
W domu przy ulicy Beranger znano Verdiera pod nazwiskiem Martin, jako lokatora mieszkania na trzeciem piętrze, w oficynie wychodzącej na podwórze.
Co się zaś tyczy mieszkania, z którego, jak widzieliśmy, Verdier wychodził przebrany za księdza, to wynajęte było przez małego kapitalistę, zwanego Marchais, który mieszkał sam, bardzo samotnie, zakupując sobie naprzód zapasy i nie pokazując się, że tak powiemy, tylko w dzień płacenia komornego i to jeszcze pieniądze odnosił do odźwiernego.
Odbierał on wiele listów, nikt do niego nie przychodził, płacił regularnie i na nowy rok dawał sutą kolendę swemu odźwiernemu; ten miał go w wielkiem poszanowaniu od ośmiu czy dziesięciu lat, jak mieszkał przy ulicy Beranger i jego trochę tajemnicze życie znajdował zupełnie naturalnem.
Mamyż potrzebę mówić, że tym panem Marchais był nie kto inny, tylko sam Verdier.
Martin i Marchais, nie mieszkający ani w tym samym budynku, ani na tem samem piętrze uchodzili w oczach wszystkich za dwie zupełnie inne osoby...
Lartigues zadzwonił bardzo cicho dwa razy do drzwi mniemanego Martina.
Drzwi otworzył sam Verdier, ubrany tak samo, jakeśmy go widzieli na cmentarzu Pere-Lachaise.
Wpuścił gościa i zamknął drzwi za nim.
Obadwaj pozostali z sobą blisko przez godzinę.
Po upływie tego czasu drzwi mieszkania, leżące na drugiem piętrze domu wychodzącego na bulwar i wynajmowanego przez kapitalistę Marchais‘ego, otworzyły się, przepuszczając człowieka okręconego w długą futrzaną szubę i mającego jedwabny kapelusz na gęstej czarnej czuprynie, zaledwie przyprószonej siwizną.
Człowiekiem tym był Lartigues, zupełnie przemieniony przez Verdiera i wcale niepodobny do Belgijczyka Juljusza Thermis z hotelu Niderlandzkiego.
Zeszedł powoli i wyszedł przez drzwi, prowadzące na bulwar.
Omnibus, idący do kościoła św. Magdaleny, przechodził; wsiadł do niego.
Wkrótce się z nim spotkamy.
Gdy się to działo przy ulicach Grammont i Beranger, śledztwo, które się rozpoczęło w naszych oczach co do podwójnej zbrodni na cmentarzu Pere-Lachaise i przy ulicy Montorgueis ciągnęło się dalej.
Obadwa trupy zostały zaniesione do Morgi, gdzie przed wystawieniem na widok publiczny miały być obejrzane przez lekarza, delegowanego z policji.
Około południa urzędnicy powrócili do gmachu sądowego.
Prokurator Rzeczypospolitej wezwał do swego gabinetu sędziego śledczego, naczelnika wydziału śledczego i komisarza, aby od nich dowiedzieć się szczegółów tej dziwnej i dramatycznej sprawy, którą się wkrótce miał cały Paryż zajmować.
Gdy pan Paweł de Gibray skończył opowiadanie, naczelnik wydziału śledczego zakonkludował w te słowa:
— Puścimy najzręczniejszych agentów i każemy splądrować cały Paryż, ale jestem przekonany, że nie znajdziemy mordercy lub morderców, chyba wtedy, gdy tożsamość ofiar zostanie sprawdzoną.
— Może pan masz słuszność — odparł prokurator Rzeczypospolitej. — Zatem nie zaniedbuj pan, aby jak najprędzej sprawdzić tożsamość. Paryż przeraża się, widząc, że podobne zbrodnie długo pozostają bez ukarania, gdyż bezkarność taka, według niego, dowodzi bezsilności policji.
Wyżej wymienieni urzędnicy wyszli razem.
— Panowie jesteście na czczo, tak samo jak ja — rzekł Paweł de Gibray. — Pozwólcie, że was zaproszę na śniadanie do kawiarni Auguesseau. Stamtąd pójdziemy do Morgi.
— Gdzie poleciłem Jodeletowi i Martelowi czekać na nas — rzekł naczelnik wydziału śledczego.
— Chętnie przyjmuję pańskie zaproszenie.
Komisarz do spraw sądowych również je przyjął.
— Pan de Gibray wydał rozkaz, aby do Morgi przyprowadzono stangreta Cadeta, który się miał stawić w jego kancelarii o pierwszej, — poczem udał się z towarzyszami do restauracji i zamówił ostrygi, kotlety z kartoflami, jajecznicę z truflami, pasztet z wątróbek gęsich i wino Chablis-Moutonne.
Podczas śniadania rozmowa naturalnie toczyła się o sprawie, która ich wszystkich trzech zajmowała.
Niezliczone przypuszczenia, po większej części sprzeczne, były wygłaszane a następnie dyskutowane.
Naczelnik wydziału śledczego myślał o zemście.
Komisarz do spraw sądowych przypisywał podwójną zbrodnię interesom familijnym.
Sędzia pokoju bardzo niezdecydowany, bardzo niespokojny, nie łączył się otwarcie z żadnem z tych przypuszczeń.
Jemu się zdawało, że trzeba było szukać na innej drodze.
Na jakiej?
Jeszcze nie wiedział.
Śniadanie nie trwało dłużej nad godzinę, poczem wstano, aby się udać do Morgi.
Jodelet i Martel już się tam znajdowali.
Lekarz prefektury jeszcze nie przybył.
Urzędnicy weszli do głównego nadzorcy, który ich zaprowadził do amfiteatru, w którym obadwa trupy leżały, okryte obszernem prześcieradłem.
Prześcieradło to spuszczone po biodra, pozwalało widzieć piersi nagie i powalane szerokiemi krwawemi plamami.
Pan de Gibray i jego towarzysze długo się przyglądali śmiertelnie bladym twarzom ofiar.
— Wydałem rozkaz, aby nie ruszać włosów pozostałych w ręku umarłej — rzekł pan de Gibray.
— Wykonano ten rozkaz, proszę pana — odparł posługacz amfiteatru, odsłaniając zupełnie prześcieradło i pokazując w zaciśniętych palcach mały promyk jasnych włosów.
— To dobrze. Zostawimy je tak do przybycia lekarza.
Naczelnik wydziału; śledczego zapytał nadzorcy:
— Czyś pan kazał przetrząsnąć suknie?
— Tak jest panie i to jak najstaranniej!
— Nic pan nie znalazłeś?
— I owszem...
— Ach! — zawołał Paweł de Gibray z oczyma jaśniejącem nadzieją. Może jaki ślad.
— Bardzo wątpię, proszę pana, rzecz ta wydaje mi się małej wagi.
— Nareszcie, cóż to jest?
— Papier powycinany, złożony w ośmioro, zawinięty w kawałek innego papieru. Wszystko to znajdowało się w bocznej kieszonce kamizelki owego człowieka. Czy mam to panu oddać?
— Zaraz. Czyś się pan przekonał, że na bieliźnie nie było żadnego znaku?
— Niema, proszę pana, okoliczność ta została zapisana do mego protokółu przyjęcia, którego duplikat będę miał honor panu doręczyć, gdy doktor zamieści swoje spostrzeżenia.
W tej chwili drzwi amfiteatru się otworzyły i oczekiwany lekarz wszedł w towarzystwie swoich dwóch uczniów, którzy mu służyli za pomocników.
Nowoprzybyły ukłonił się urzędnikom i rzekł:
— Dowiedziałem się, że mam dopełnić sprawdzenia...
— Tak jest, doktorze, na dwóch ciałach odparł sędzia śledczy.
— Jestem na pańskie rozkazy.
Lekarz przypasał biały fartuch podany mu przez posługacza amfiteatru, dwaj pomocnicy uczynili toż samo i przystąpiono do trupów.
Prześcieradło zostało zdjęte całkowicie i ciała można było widzieć zupełnie nagie.
— A! a! uderzenia nożem! — szepnął doktór nachylając się nad ranami.
— Ja sądzę, że to są raczej uderzenia sztyletu — zauważył komisarz do spraw sądowych.
— Zobaczymy — odpowiedział lekarz.
Poczem zwracając się do posługacza amfiteatru, dodał:
— Weź mokrą gąbkę i obmyj rany ze krwi, która je prawie całkiem zakrywa.
Posługacz poszedł po wodę i gąbkę, poczem wykonał otrzymany rozkaz.
Jodelet przyglądał się trupowi kobiety niby przez lupę, szukając jakiego śladu, któryby mógł zwrócić uwagę i ułatwić odkrycie tożsamości.
Nie znalazł nic i zaczął się tak samo przypatrywać trupowi mężczyzny.
Nagle zadrżał i szybko się nachylał nad prawą ręką trupa leżącą na płycie marmurowej.
— Panie sędzio — rzekł po upływie sekundy — oto jest znak, o którym trzeba będzie dobrze zapamiętać.
I wskazywał palcem tatuowanie, znajdujące się na ramieniu.
Wszyscy spojrzeli.
— W istocie — odparł pan de Gibray — to może dopomóc do prędkiego poznania tego człowieka... Wieniec laurowy, w środku którego znajduje się cyfra: 1848.
— Pewno rok, w którym ten człowiek kazał sobie zrobić to wykałanie rzekł Jodelet...
— A wyżej dwie szable na krzyż — dodał sędzia śledczy.
— Dowód, że ten człowiek był żołnierzem! — zawołał agent.
Naczelnik wydziału śledczego wmieszał się do rozmowy.
— W każdym razie — rzekł — wykałanie te dowodzi, że ów człowiek nie należał do rodziny wyższego stanu.
— Bywają synowie wielkich rodzin dobrowolnie zaciągnięci, zatem prości żołnierze... — rzekł lekarz.
— Pewno, ale ci nie pozwalają sobie wykałać na ręku dwóch szabli.
— To prawda.
Posługacz amfiteatru obmył rany.
Doktor, mający trochę krótki wzrok, włożył szkiełko na oko i nachylił się nad ranami kobiety.
— Macie panowie słuszność! — rzekł.
— Oto jest rana, zadana sztyletem o trójkątnem ostrzu. Ręka która uderzyła, nie była pewną swego ciosu. Kobieta musiała się energicznie bronić, przeszkadzając mordercy uderzyć pewno.
— Czy pan przypuszczasz, że walczono? — zapytał pan de Gibray.
— To rzecz widoczna. Morderca nie osięgnąwszy celu, zadał drugą ranę prosto w serce.
Mówiąc te słowa, lekarz przyglądał się ranie w lewym boku.
— Tym razem mordercy nic nie stało na przeszkodzie — dodał — ofiara już musiała utracić przytomność.
— Proszę Pana, chciej obejrzeć prawą rękę zmarłej — rzekł sędzia śledczy. — W zaciśniętych palcach trzyma ona jeszcze promień jasnych włosów. Objaśniono nas, że zabójca był jasnym blondynem. Jak pan sądzisz, czy to są jego włosy?
— Zdaje mi się, że tak musi być z pewnością, gdyż to są włosy krótkie, wyrwane, a nie ucięte.
Pan de Gibray wziął włosy, zawinął w papier i schował do pugilaresu.
Doktor rzuciwszy ostatnie spojrzenie na trupa kobiety, przeszedł do trupa mężczyzny i zadrżał, ujrzawszy otwartą ranę w lewym boku.
— Te obadwa trupy — zapewne zostały znalezione razem? — zapytał sędziego śledczego.
— Nie panie, jeden na cmentarzu Pere-Lachaise, a drugi w powozie publicznym przy ulicy Ernestine.
— Jednakże uderzone, zostały tą samą bronią.
— Czyś pan tego pewny?
— Jeżeli nie pewny, to przynajmniej przekonany i pan to przekonanie podzielisz. Patrz pan na te rany. U kobiety są one dawniejsze o kilka godzin, niż u mężczyzny i pomimo zgniecenia mięśni kształt otworów jest u obojga podobny. Jeżeli rany mężczyzny są szersze, to dla tego, że broń została zagłębioną więcej, aż po rękojeść, lecz ostrze broni zostawiło ślad trójkątny, pan to widzisz tak dobrze, jak i ja. Czyż się pan przekonał?
— Przekonałem się i teraz i wprzódy — odpowiedział pan de Gibray — a przekonanie pańskie utwierdziło mnie. Tak jest, taż sama broń, w tejże samej ręce uderzyła te dwie ofiary. Czy nie mógłbyś pan nas objaśnić, o której godzinie te zbrodnie mogły zostać popełnione?
Doktor długo przyglądał się trupom.
— Zgon kobiety nastąpił jakie dwadzieścia cztery godzin temu — rzekł — mężczyzny dwanaście lub najwięcej czternaście.
— Więc omyłka jest niemożliwa — zawołał pan de Gibray.
— Młody blondyn, widziany przez świadka, wchodził właśnie o trzeciej po południu do grobowca. To on zadał cios tej nieszczęśliwej. Drugie morderstwo popełnione zostało około pierwszej po północy w powozie Cadeta przez tegoż samego młodzieńca. Godziny zgadzają się doskonale. Jeszcze jedno pytanie, doktorze.
— Proszę, pytaj pan, jestem na rozkazy.
— Dla jakiej przyczyny miał zamordowany człowiek rękę na temblaku?
Czy pan jesteś tego pewny?
— Tak jest, powiedział nam o tem stangret.
Doktor długo i bacznie oglądał obie ręce, dotykał mięśni i muskułów, zginał w stawach.
— Nie widzę — rzekł — żadnego wybicia, ze stawu, żadnego stłuczenia, żadnej blizny po dawnej ranie, albo po świeżej, zatem nie rozumiem, dlaczego ten człowiek nosił rękę na temblaku.
— W tej sprawie wszystko jest tajemnicze! — szepnął pan de Gibray. — Doktorze — dodał — skończyłeś pan oględziny?
— Tak jest... Pozostaje mi tylko spisać protokół.
— To dobrze. Teraz nic nie przeszkadza do wystawienia trupów na widok publiczny i chciałbym, aby to nastąpiło natychmiast, gdyż mi idzie o to, aby tożsamość trupów była jak najprędzej sprawdzona....
Posługacze zabrali się do przeniesienia ciał na pochyłe płyty Morgi, gdy tymczasem lekarz w towarzystwie urzędników przeszedł do kancelarii, gdzie spisywał protokół.
— Proszę pana o papier znaleziony w kieszonce od kamizelki — rzekł pan de Gibray do nadzorcy.
— W tej chwili.
I otworzywszy szatkę, stojącą w kącie, wyjął z niej papier złożony i podał go sędziemu śledczemu.
Ten rozwinął go i wyjął z niego drugi, papier, złożony w ośmioro, który z kolei rozłożył. Był to pół-arkusz in 18-o poliniowany, z wycięciami długiemi na półtora centymetra, zupełnie podobny do tego, jakiego używał Maurycy do odczytania listu Michała Bremonta, podniesionego w lasku Vinceńskim.
Wszyscy patrzyli na ten papier z ciekawością, połączoną z zadziwieniem.
— Co to być może? — zapytał pan de Gibray głośno.
— Muszę przyznać, że tego nie wiem i wątpię, czy warto się zajmować przedmiotem tak małej wagi.
— Tymczasem — rzekł Jodelet — ten człowiek musiał mieć powód, że to nosił w kieszeni i zawijał starannie, jak coś kosztownego.
— Może pan masz słuszność! — odparł sędzia śledczy — ale ten powód jest dla nas nieznany. Zresztą chowam ten papier, chociaż zdaje mi się, że się nie na wiele przyda. Może kiedyś będzie nam użyteczny.
I schował powycinany papier do pugilaresu razem z promieniem włosów.
W tej właśnie chwili zawiadomiono go, że jakiś dorożkarz jest za drzwiami i pragnie się z nim widzieć.
— To stangret z ulicy Ernestyny — rzekł pan de Gibray. — Będziemy go dalej wybadywać i spodziewam się, że otrzymamy tak potrzebne nam wyjaśnienia.
Urzędnik i agenci wyszli z kancelarii i połączyli się z Cadetem, który czekał na nich na koźle powozu czteroosobowego, oddanego przez jego pana do ich rozporządzenia.
— Jestem na rozkazy, panie sędzio — rzekł kłaniając się — dryndą pierwszej klasy z dobrym koniem, który, was powiezie, gdzie tylko chcecie.
— Pochwalam twoją akuratność; skorzystamy z twego powozu rzekł pan de Gibray. — Panowie — rzekł do Jodeleta i Martela — bierzcie dorożkę i jedźcie za nami. Najprzód pojedziemy na Ulicę Saint-Mande. Do restauracji „Barreaux-Veris“ przyjechano o wpół po czwartej.
W kilku słowach objaśniono właściciela zakładu, o co idzie i ten oświadczył gotowość odpowiadania na pytania, jakie mu mogą być zadawane.
— Czy pan pamiętasz wszystko? — zapytał go pan de Gibray.
— Doskonale. Zacząłem zamykać okiennice. Naprzeciwko zobaczyłem, że jakiś jegomość przyglądał się trzem dorożkom, stojącym przed domem. Jegomość ten zbliżył się i zapytał, czy który z nich nie był wolny.
„Naturalnie, nie wiedziałem o tem.
„Wszedłem do sali i powtórzyłem zapytanie stangretom, którzy grali i pili.
„Jeden z nich wstał, zapłacił rachunek i zabrał pasażera.
„To ten, poznaję go bardzo dobrze — rzekł restaurator wskazując na Cadeta.
— Czyś pan widział owego jegomościa z twarzy? — zapytał sędzia śledczy.
— Nie bardzo, bo był obwiązany szerokim szalem, ale mogę poświadczyć, że miał jasnoblond włosy, takież same faworyty i nosił binokle.
— Czy dobrze mówił po francusku?
— Jak my oba dwaj. Tylko akcentem cudzoziemskim...
— Jakim?
— Północnym, jak mi się zdaje.
— Która była godzina?
— Trzy kwadranse na dwunastą. O tej porze zwykle zamykam okiennice.
— Czy pan nie masz co szczególnego do powiedzenia o tym człowieku w binoklach?
— Nie, panie.
— Nie wydawał się niespokojnym?
— Raczej miał minę człowieka, który się spieszy, bo powiedział stangretowi, żeby prędko jechał.
— Czyś pan słyszał, aby wymieniał miejsce, dokąd się kazał zawieźć?
— Nie, panie.
— Czyś go pan nigdy wprzódy nie widział?
— Nigdy... Przynajmniej sobie nie przypominam.
Widocznie restaurator nie miał nic więcej do powiedzenia.
Wskutek tego więc nadanie zostało ukończone.
Urzędnicy i agenci wsiedli do swoich powozów, i pojechali na kolej północną.
Pan de Gibray wymienił swoje nazwisko i urząd i kazał się zaprowadzić do kancelarii zawiadowcy stacji, co było uskutecznione bez straty czasu.
Tam powtórnie powiedział, kim jest.
— Jestem na pańskie rozkazy — rzekł zawiadowca. — Jakie pan chce robić poszukiwania i w czem mogę panu być użytecznym?
— Chciałbym się dowiedzieć, kto prowadził pociąg, który przyszedł do Paryża o godzinie pierwszej w nocy i który był przy nim konduktor.
— To bardzo łatwo. Zaraz panu powiem ich nazwiska. Zajrzę tylko do dziennika.
Po chwili rzekł:
— Nadkonduktor nazywa się Boissieu, a konduktor Pernet.
— Czy mogę natychmiast wypytać tych panów?
— I owszem, muszą być teraz na stacji, — gdyż o czwartej jadą pociągiem do Calais.
— Proszę pana, każ im tu przyjść.
Zawiadowca posłał po Boissieu i Perneta.
W kilka minut obadwaj weszli do kancelarii zawiadowcy, który wskazując na pana Pawła de Gibray, rzekł:
— Ten pan jest sędzią śledczym. Macie odpowiadać na pytania, jakie wam zada.
Boissieu i Pernet bardzo zadziwieni, trochę niespokojni (bo sprawiedliwość zawsze nabawia niepokoju, choćby się nie miało sobie nic do zarzucenia) głęboko się ukłonili i ciekawie popatrzyli na urzędnika.
— Który z panów — zapytał tenże — prowadził pociąg, przybyły do Paryża o pierwszej w nocy?
— Ja. Jerzy Boissieu, proszę pana — rzekł jeden z nich, podchodząc.
— Skąd pan jechałeś?
— Z Calais!
— W drodze z Calais musiałeś pan nieraz wchodzić do przedziałów dla kontrolowania biletów.
— To nie do mnie należy, proszę pana... to do Perneta.
Pan de Gibray zwracając się do Perneta, pytał dalej:
— Czyś pan nie zauważył pomiędzy podróżnymi, z którymi z obowiązku miałeś styczność, człowieka z ręką na temblaku?
— I owszem, panie sędzio, i to tem więcej, że mnie co do tego uderzył jeden szczegół.
— Jaki szczegół?
— Podróżny, o którym mowa, zajmował przedział pierwszej klasy; kiedym wszedł, aby skontrolować jego bilet, nie miał temblaka i ruchy jego były zupełnie swobodne. Tymczasem pod Paryżem, kiedym wszedł powtórnie, zobaczyć, czy kto nie przybył w drodze, miał rękę na chustce. Zapytałem go, czy się nie zranił, odpowiedział, że cierpiał chwilowo bóle reumatyczne.
— To właśnie potrzebowaliśmy wiedzieć — rzekł sędzia śledczy. — Nie wierzę pozorowi przedstawionemu przez podróżnego. Ta ręka na chustce, to był znak omówiony, aby go można było poznać przy przyjeździe. Już mi to przychodziło na myśl. To, com się dowiedział, utwierdza mnie w tem przekonaniu. Gdzież ten podróżny wsiadł do pociągu?
— Na krańcowej stacji, w Calais.
— Czy miał bagaże?
— Nie, panie. Na bilecie nie było to oznaczone. Doskonale sobie to przypominam.
— Czy nie mógłbyś mi Pan dać rysopisu podróżnego?
Pernet zastanowił się przez chwilę i odpowiedział:
— Jegomość ten wyglądał na lat pięćdziesiąt, bez zarostu, miał mały pilśniowy kapelusz, ciemnobronzowe palto i biały szal na szyji.
— To ten sam, zamordowany, rysopis jest dokładny — rzekł naczelnik wydziału śledczego.
Sędzia śledczy mówił dalej:
— Nie wiesz pan, czy ten człowiek był mieszkańcem Calais? Czy często podróżował tą drogą?
— Nic nie wiem, proszę pana... widziałem go po raz pierwszy.
— Czy dobrze mówił po francusku?
— Tak, bez najmniejszego akcentu.
— Dosyć, moi panowie. Jak na teraz, nie mam was o nic więcej do pytania.
Dwaj kolejarze odeszli.
— Gdy pociąg przychodzi — zapytał sędzia śledczy zawiadowcy stacji — czy przy drzwiach wychodowych kto stoi dla odebrania biletów?
— Tak jest, panie... są do tego specjalni ludzie.
— Chciałbym widzieć tego, co przeszłej nocy odbierał bilety.
— Zaraz go każę zawołać.
Oficjalista natychmiast przybył na wezwanie zawiadowcy. Nazywał się Gautier.
— Mam pana o jedno zapytać rzekł do niego sędzia śledczy.
— Czy pan nie pamiętasz, aby około pana, po przybyciu pociągu o godzinie pierwszej, przechodził człowiek z ręką na chustce?
— Pamiętam doskonale. W chwili wyjścia podróżny ten zatrzymał się i szukał w kieszeni od kamizelki biletu, który znalazł nie bez trudności. Podał mi go przepraszając.
— Czyś pan nie zauważył cudzoziemskiej wymowy?
— Nie, proszę pana.
Naczelnik wydziału śledczego rzekł zcicha:
— To nie cudzoziemiec. Zbierzemy objaśnienia w Calais.
Sędzia śledczy, zwracając ciągle mowę do odbiorcy biletów, pytał:
— Czyż pan nie zauważył, że na stacji ktoś czekał na podróżnego?
— I owszem. Jak tylko wszedł do sali pasażerskiej, przystąpił do niego młody człowiek, który czekał od trzech kwadransów.
— Od trzech kwadransów! — zawołał Paweł de Gibray.
— Tak jest, panie!
— Musisz się pan mylić.
— Nie, nie mylę się. Powiedziałem od trzech kwadransów i to utrzymuję. Jestem pewny tego, co mówię, z przyczyny, że na trzy kwadranse przedtem, gdym zamknął drzwi po wyjściu pasażerów z pociągu, przychodzącego o kwadrans po północy, ów młodzieniec przystąpił do mnie, pytając, czy ten pociąg z Calais przybył. Odpowiedziałem mu przecząco. On mnie zapytał, o której przychodzi. Odpowiedziałem: o pierwszej. Czekam na jednego z przyjaciół, — rzekł wtedy — i bałem się spóźnić.
Pan de Gibray zmarszczył brwi z niezadowoleniem.
— A to rzecz szczególna! — rzekł. — Godziny nie zgadzają się z czasem wskazanym przez stangreta Cadeta i restauratora z ulicy Saint Mande.
— Musi tu być nieporozumienie — odrzekł naczelnik wydziału śledczego — rzecz do wyjaśnienia.
Sędzia śledczy mówił dalej:
— Czyś widział z twarzy owego młodzieńca?
— Dosyć niedokładnie — odparł oficjalista — gdyż okręcony był szalem. To tylko pewna, że miał jasne włosy, takież faworyty i nosił szyldkretowe binokle.
— Ten sam rysopis — rzekł naczelnik wydziału śledczego, — nic a nic nie rozumiem.
— Jakiego miał szal koloru? — ciągnął dalej de Gibray.
— Ciemny, jak mi się zdaje, tak jak i reszta ubrania.
— Czyś pan pewien, że od chwili, gdy pana zapytał aż do przybycia pociągu z Calais ten młodzieniec znajdował się w sali pasażerskiej lub około wyjścia?
— Widziałem go trzy czy cztery razy.
— Proszę kazać zawołać Cadeta, dorożkarza — polecił sędzia śledczy.
Naczelnik wydziału śledczego wyszedł z gabinetu i wydał polecenie agentowi Martelowi, który poszedł po stangreta z ulicy Ernestyny.
— Cadet — rzekł do niego pan Gibray.
— Poszukajno dobrze w pamięci. Potrzebuję dokładnie wiedzieć, jak długo stałeś tutaj ostatniej nocy, czekając na pociąg, przychodzący o pierwszej.
— Już to mówiłem panu sędziemu.
— Powtórz raz jeszcze.
— Przyjechałem tu o trzy kwadranse na pierwszą. Czekałem blisko dwadzieścia minut.
— Panie sędzio — zauważył naczelnik wydziału śledczego — nie zapytałeś pan odbiorcy biletów, czy ów młodzieniec, pytając o objaśnienia, dobrze mówił po francusku.
— Prawda... Słyszałeś pan pytanie. Odpowiedz pan.
Oficjalista odpowiedział w istocie:
— Młody człowiek dobrze mówił po francusku, — ale z wybitnym akcentem.
— Jakim?
— Nie znam — się na tem, ale mi się zdaje, że to był akcent północny.
— To nasz ptaszek! — zawołał Paweł de Gibray.
— W tem wszystkiem musi być nieporozumienie łatwe do wyjaśnienia. Czy się pociąg z Calais nie spóźnił?
— I owszem, panie, — odparł zawiadowca — spóźnił się o dwadzieścia minut.
— No, to już się wszystko wyjaśnia. Młody człowiek pokazawszy się tutaj, kazał się tak najspieszniej zawieźć na ulicę Saint-Mande, gdzie zmienił dorożkę i powróciwszy, był widziany przez odbierającego bilety, jak się przechadzał i oczekiwał.
— Być może — rzekł oficjalista, któremu rzecz ta wydawała się niemożliwą — ale mi się zdaje, żem go widział wprzódy.
W tej chwili Jodelet i Martel weszli w towarzystwie posługacza kolejowego.
— Co tam, Jodelet? — zapytał naczelnik wydziału śledczego.
— Proszę pana, prowadzimy tego oto zucha, z którym rozmawiałem na dworze, który, jak mi się zdaje, dostarczy nami cennego objaśnienia co do jasnowłosego młodzieńca.
— Czyś widział tego młodego człowieka? — zapytał żywo sędzia śledczy zwracając mowę do posługacza, który odpowiedział:
— Młodzieniec w szalu, binoklach, z jasnemi faworytami? tak jest panie. Wysiadał z powozu i zapytał mnie, czy pociąg z Calais nadszedł. Ja odpowiedziałem, że chyba nie. Wtenczas ujrzałem, jak szedł do drzwi, a potem wrócił i wsiadł do powozu.
— Czy on dobrze mówił po francusku?
— Z silnym akcentem cudzoziemskim, ruskim, niemieckim, czy też szwajcarskim.
— Czy pamiętasz, o której godzinie mówił z tobą?
— Mogło być kwadrans na pierwszą.
— Widziałeś go później?
— Widziałem. W chwili gdy pociąg z Calais nadchodził, czekał przy drzwiach, a potem oddalił się z jakimś podróżnym.
— Czyś zauważył, że ten podróżny miał rękę na chustce?
— Nie, panie. Przechodziłem prędko, mając gdzieindziej zajęcie.
Widocznem się okazało dla wszystkich, że zamieszanie w czasie nastąpiło z powodu opóźnienia pociągu z Calais i że jasnowłosy młodzieniec był jedną i tąż samą osobą.
Urzędnicy pożegnali się z zawiadowcą i odeszli.
Chociaż już było późno, pan de Gibray chciał jeszcze w tym samym dniu udać się do miejsca, wskazanego przez Cadeta, jako ostatni punkt, do którego wczoraj dojechał, to jest do hotelu przy ulicy Montorgueil, przed którym zostawił, jak mu się zdawało, dwóch podróżnych.
— Poznałbyś ten hotel z łatwością? — zapytał Cadeta naczelnik wydziału śledczego.
— Zawiózłbym pana tam z zawiązanemi oczyma; szczególniej dziś, kiedym pił tylko gęsi trunek, to jest wodę.
— Więc w drogę, a spiesz się.
W dwadzieścia minut potem obadwa powozy zatrzymały się przy ulicy Montorgueil naprzeciw domu poznanego przez Cadeta.
— Zdaje mi się, że stąd powinniśmy byli zaczynać — odezwał się nieśmiało komisarz do spraw sądowych.
— Mnie się nie zdaje — odparł pan de Gibray nieco wyniośle. — Bądź pan pewny, że morderca przemknął się tylko przez ten dom. Jeżeli w nim mieszka, albo przynajmniej mieszkał, to jest zanadto zręcznym, aby przypuścić, że tu będzie czekał, aż zostanie aresztowany.
Wysiedli z powozów.
Weszli.
Widząc to najście, gospodarz, który z widzenia znał naczelnika wydziału śledczego, sądził, że to rewizja i doznał żywego wzruszenia, pomieszanego ze strachem, chociaż uczciwy, nie miał się czego obawiać.
— Panie — rzekł sędzia śledczy, wymieniwszy kim jest — przychodzę do pana nie ściągać zeznania, lecz prosić o niektóre objaśnienia.
— Jestem ich gotów dostarczyć. O co idzie?
— Czy wszystkie numera w pańskim hotelu są zajęte?
— W tej chwili, nie zupełnie, proszę pana... Wcale nie mam. Mam tylko pięciu lokatorów na dwanaście mieszkań, które powinnyby być zajęte. Czy pan chce poznać imiona, nazwiska i stan mych gości?
— Bezwątpienia.
— Zaraz objaśnię.
Wziął księgę zapisową i mówił dalej:
— Oto są nazwiska osób zapisanych obecnie. Pan Achilles Tourtin, komiwojażer, zamieszkały od dwóch tygodni, lat piędziesiąt. Pan Eugenjusz Blanchard, zamieszkały od roku i stołujący się u mnie, urzędnik merostwa, lat czterdzieści dwa. Pan Alfons Damiron, komisant handlu win, przybyły wczoraj wieczorem.
— O której godzinie? — zapytał pan de Gibray.
— O piątej.
— Ile ma lat?
— Sześćdziesiąt.
— Mów pan dalej.
— Pan Izydor Fernel z małżonką z prowincji, zamieszkali w Nangis, utrzymujący sklep galanteryjny, podróżujący do Paryża po zakupy. Są tutaj od dwóch dni.
— Innych podróżnych pan nie masz?
— Nie, panie.
— Ani dziś, ani wczoraj.
— Ale dzisiejszej nocy ktoś tu przychodził nocować?
— Nie, panie.
— Jakto? czym tego pewny? A ot garson, który co noc sypia w tym pokoju na przenośnem łóżku — rzekł gospodarz, wskazując na wchodzącego młodego człowieka w białym fartuchu.
— On może potwierdzić moje słowa.
Garson zbliżył się.
— Czy tu był w nocy jaki podróżny? — zapytał pan de Gibray.
— Nie, panie, ale ktoś jednak około wpół do drugiej przychodził.
— Ktoś? — powtórzył sędzia pokoju.
— Tak, panie. Spałem jak zabity, gdy w tem dzwonek hotelu, znajdujący się jak panowie widzicie, tu nad bankiem, obudził mnie swoim brzękiem. Wyskoczyłem z łóżka, włożyłem na siebie ubranie, pociągnąłem za sznur i czekam. Widząc, że nikt nie wchodzi, sądziłem, że jakiś urwisz zażartował sobie ze mnie, jak się to czasem zdarza. Zabierałem się zamknąć drzwi, gdy wszedł jakiś jegomość i zapytał, czy u nas nie stoją dwie panie, matka i córka, przybyłe przed dwoma dniami z Włoch, które, jak mówił, miały stanąć w naszym hotelu... Dodał, że te panie nazywają się Amati, czy Salenti, dosyć, że na i.... Naturalnie, ja odpowiedziałem, że takich u nas nie ma. Podziękował mi bardzo grzecznie i przepraszając najmocniej, że mnie napróżno budził, wyszedł z kantoru. Odprowadziłem go do drzwi, które zamknąłem za nim i położyłem się spać. Ot i to wszystko.
— Czy ten człowiek wyglądał na cudzoziemca? — rzekł sędzia śledczy.
— Mówił dobrze po francusku, ale obcym akcentem.
— Jakim?
— Zdaje mi się, że niemieckim, lub temu podobnym.
— Czy widziałeś go z twarzy, rozmawiając?
— Niedokładnie. Był zawinięty w wielki szal, dochodzący mu prawie do oczu. Jednakże spostrzegłem, że miał jasne włosy i faworyty i że nosił binokle.
— To ten sam! — zawołał pan de Gibray i dodał: — Czyś zauważył, odprowadzając go do drzwi, że powóz czekał na niego?
— Rzuciłem okiem ma ulicę, powozu nie było.
— To szczególne.
— Owszem to rzecz bardzo prosta — odrzekł naczelnik wydziału śledczego. — Pomyśl pan, że mamy do czynienia z łotrem bardzo zręcznym i że ten plan naprzód ułożył. Wysławszy stangreta po drodze, zadzwonił i zostawił drzwi otwarte, aby Cadet był przekonany, że drugi podróżny już wszedł, dokąd i sam zabójca wszedł — otrzymawszy resztę i zapłaciwszy woźnicy poczem odjechał wraz z trupem.
Potrzeba mu było jakiegoś prawdopodobnego pretekstu, dla objaśnienia przybycia do hotelu po nocy i dlatego pytał o dwie panie, które niby przybyły z Włoch.
I wszystko to czynione było z niesłychaną pewnością siebie, ze zdumiewającą zimną krwią.
Ręczę panom, że to nie pierwsza sztuczka tego łotra.
Będziemy z nim mieli jeszcze niemało kłopotu.
Zirytowany bardzo lichym rezultatem swych wypytywań, sędzia śledczy zwiesił głowę i zmarszczył brwi.
— Do zobaczenia jutro! — rzekł, zwracając się do naczelnika policji śledczej i komisarza do spraw sądowych. — Pójdę do domu spokojnie wszystko rozważyć, a panowie ze swej strony bądźcie łaskawi przedsięwziąć środki, jakie uznacie za użyteczne.
W dziesięć minut później komisarz do spraw sądowych i naczelnik policji śledczej znajdowali się razem w gabinecie tegoż ostatniego w prefekturze.
— Co pan o tem myśli? spytał komisarz.
— Ciężko, bardzo ciężko. Mamy do czynienia ze zbrodnią tajemniczą, w którą zamieszana być musi jakaś arystokratyczna rodzina. Grobowiec Kurawiewów był miejscem schadzek, w którem udzielano sobie zapewne ważnych wiadomości, a oprócz tego składano tam korespondencję sekretną.
Sanctissimum otwarte i ślady palców na kurzu mówią o tem wyraźnie.
Tatuowanie na ręce zabitego dowodzi jego pochodzenia dość gminnego, ale cienkość bielizny i pewna elegancja w ubraniu pozwalają przypuszczać, że był bogaty, a przynajmniej, że działał na rzecz bogatych.
Mężczyzna ten, jak i druga ofiara, nieszczęśliwa kobieta znaleziona w grobowcu, musieli mieć tajemnicę, którą chciał im wydrzeć trzeci człowiek i człowiek ten jest niezawodnie mordercą.
— Ów blondyn młody z binoklami?
— Bez wątpienia.
— Może to tylko najemny agent.
— Nie. Najęty zbir nigdy nie dochodzi do takiej doskonałości w zbrodni. Morderca sam dla siebie pracował. Twierdzę to stanowczo ale celem jego nie było łupiestwo, bo ofiary nie zostały zrabowane. Można więc przypuszczać jedynie tę zbrodnię, o jakiej mówiliśmy. To uczyni śledztwo bardzo trudnem.
— O! odrzekł komisarz — zbrodniarze pomimo całej przebiegłości, zawsze w końcu bywają ujęci. Nie mogą wszystkiego przewidzieć.
— Dla tego nie zaniedbam niczego.
Najsprytniejsi nasi agenci wysłani będą na wszystkie strony Paryża z rysopisem zabójcy, niestety bardzo niedokładnym, a mogącym się stać jeszcze mniej dokładnym, jeśli złoczyńca ostrzyże włosy, ogoli faworyty i przestanie nosić binokle.
— A do Calais czy pośle pan agentów z fotografią zabitego?
— Koniecznie, bo dopóty wątpię o powodzeniu śledztwa, póki nam nie będzie znana osobistość ofiar.
Naczelnik policji śledczej zadzwonił, kazał wezwać agentów, na których czele znajdował się Jodelet oraz Martel i dał im zlecenia, poczem załatwiwszy sprawy bieżące, poszedł ma obiad z komisarzem.
Rozstawszy się z Verdieram i Lartigues, to jest fałszywym opatem Merisem i z również rzekomym belgijczykiem Termis, Maurycy rozpromieniony, z uśmiechem na ustach, zachwycony sam sobą, wobec ziszczających się najgorętszych marzeń, poszedł na śniadanie do restauracji na bulwarze; poczem wrócił do swego mieszkania przy ulicy Navarin.
Pomimo jednak radości tej czuł jakiś nieokreślony niepokój wewnętrzny, którego nie mógł się pozbyć. Jak to mówią, pił mleko, ale do szklanki dostała się mucha.
Muchą tą była owa spinka od mankietu — która się zarzuciła zeszłej nocy.
Maurycy zapytywał siebie ciągle:
— Czym ja tę spinkę zostawił w mankiecie koszuli, którą spaliłem? A może zgubiłem ją? Zdaje mi się, że ją wyjąłem, a gdyby została w rękawie, znalazłbym ją przecie w wydobytym popiele.
A jeżeli zgubiłem, to gdzie? czy na cmentarzu Pere-Lachaise? czy w karetce?
Byłoby to bardzo przykre, ale to nieprawdopodobne....
Wracając do domu, pomimo woli byłem trochę wzruszony. Wyjąłem tę nieszczęsną spinkę i z roztargnienia gdzieś ją włożyłem.
Ale gdzie? nie mogę sobie przypomnieć.
Mówiąc to do siebie, młodzieniec szukał wszędzie, oglądał meble, przetrząsał szuflady.
Nie znalazł nic.
— Musiałem ją albo zgubić, albo spalić — ciągnął dalej — ale śmiesznem doprawdy byłoby truć się taką drobnostką. Dajmy na to że nawet spinka wpadnie do rąk sprawiedliwości, to i w takim razie czyż czego dowiedzie?
Trzeba tylko odwieść Oktawję od jej głupiego planu! Zanosić tę spinkę do jubilera, zrobić z niej obrączkę do krawata!
Spinkę muszę mieć zwróconą i zniszczę ją!
Rozważywszy dobrze, nie mam się czego obawiać.
Niech najsprytniejsi policjanci na świecie odgadną we mnie owego młodego blondyna, którego powierzchowność opisywaną mieć będą przy każdem ze swych śledztw.
Jakże będą mogli przypuścić, że oba zabójstwa popełnione zostały przez tego samego człowieka?
Dopiero kręcić się będą, narobią hałasu — dowiedzą się bardzo mało i nic sobie nie zdołają wyjaśnić w tych ciemnościach, któremi się umiałem otoczyć.
Ostatniemi myślami temi uspokojony Maurycy wziął za kapelusz, wciągnął rękawiczki i udał się do Oktawji, z którą, według obietnicy, zjeść miał razem obiad.
Młoda kobieta mieszkała przy ulicy Comartin na rogu ulicy Bac de Rempart.
Maurycy skierował się przez ulicę Męczenników, doszedł do bulwaru i tuż przed Tortonim spotkał się twarzą w twarz z jakimś młodzieńcem bardzo eleganckim, który wyciągnął doń rękę i zawołał:
— A, to ty, mój drogi, jak się miewasz? od wieku cię nie widziałem, cóż się z tobą działo?
— Pracuję bardzo dużo! — odpowiedział Maurycy.
— Zawsze w „Niedźwiadku“?
— Zawsze.
— Reporterem tam jesteś?
— Tak, ale oprócz tego zajęty jestem pracą poważną. Pracuję nad dramatem, bardzo oryginalnym, całą noc nad nim spędziłem — dodał łotr cynicznie.
— Wybornie, będziesz miał nasze oklaski, urządzimy ci owację — co się zowie. Powodzenia doznasz wielkiego, ogromnego, tyś dla wszystkich tak sympatyczny. No, ale przecie nie po całych dniach i nocach siedzisz przy robocie.
— Naturalnie, i jeśliśmy się tak dawno nie spotkali, to czysto wypadkowo, ja co wieczór jestem w teatrze.
— A ja już od kilka dni nie byłem. No, wolny jesteś?
— W jakiem znaczeniu? — spytał Maurycy z uśmiechem.
— Ażeby przyjąć zaproszenie na obiad.
— Kiedy?
— Dziś!
— O! do licha jaka szkoda, kochany d‘Arfeuiles — rzekł Maurycy, gryząc wąsy.
— Dlaczego?
— Z największą chęcią przyjąłbym twe zaproszenie, ale dałem już słowo na dzisiejszy obiad i wieczór.
— Założyłbym się że jakiej kobiecie.
— Nie zakładaj się bo wygrasz.
— Ładnej.
— Tak wszyscy utrzymują, i ja także.
— Nowe zwycięstwo.
— Nie, to stara już przyjaciółka.
— E! to mniejsza o nią! Porzuć ją dzisiaj do jutra i do nas przyjdź. Zabawimy się, słowo honoru! Zapoznam cię z pewnym młodym Rosjaninem, z którym zawarłem znajomość w Teplitz, a który teraz przyjechał do Paryża używać wszelkich przyjemności przez dwa czy trzy lata. Zastaniesz tam także barona Paskala de Laudilli, Giovella, Tomeraya i kilku jeszcze bardzo przyjemnych młodych ludzi, oraz bardzo sympatyczne, ładne kobietki. Blankę Topin, Pittę, Lucynę Maguiw, Stewart, czarującą Oktawję.
— Oktawję z ulicy Comartin? — zawołał Maurycy wielce zaciekawiony.
— Tak, ją.
— Napewno wiesz o tem, że będzie?
— Mogę przynajmniej tak sądzić. Przyrzekła. Ty ją znasz.
— Znam trochę wszystkie, te damy.
— Prawda i skromność nie pozwalają ci dodać, że wszystkie damy te cenią cię, czego ci składają dowody. Słowem będzie nas ze dwanaście osób. Po obiedzie urządzimy sobie bakkera. Decyduj się. Przyjaciele nasi i przyjaciółki bardzo się ucieszą, gdy cię zobaczą.
Idź wymówić się ze swego obiadu, a ja pójdę obiad zamówić u Brebanta...
zgoda?
Maurycy namyślał się, widać, że Oktawja zaproszona została przez d‘Arfeuilla i zapewne znajdzie wybieg do zrzeczenia się obiadu, zaprojektowanego zrana.
— I owszem — odpowiedział — będą.
— Brawo! Pyszny z ciebie człowiek!
— O której godzinie?
— O pięć minut przed ósmą, bo punkt o ósmej ostrygi zielone podane będą na stół, a Chateau d‘Yquem przed zupą żółwiową.
— Nie spóźnię się.
— Młodzi ludzie uścisnęli sobie ręce i rozeszli się w różne strony.
Chociaż Maurycy i Oktawja od dawna się znali, nie było to wiadomem świadkowi bulwarów i hulaków....
Oktawja kochała Maurycego na swój sposób, ale szczerze, nie przeszkadzało to jej jednak wystrzegać się kompromitowania z współpracownikiem lichej gazetki na czem mogłyby ucierpieć jej interesa finansowo-sercowe.
— Ciekawy jestem, jak się Oktawja przedemną wykręci — myślał, uśmiechając się Maurycy.
Nie przyspieszając kroku i wyborne paląc cygaro, Maurycy zmierzał ku domowi przy ulicy Comartin.
Oktawja czekała na niego.
Mieszkanie jej, którego opisywać nie będziemy, gdyż wcale nie byłoby to interesującem — składało się z kilku pokojów na pierwszem piętrze, a okna jego wielkie i dość liczne wychodziły jedne na bulwar, drugie na ulicę Comartin.
Umeblowanie było kosztowne, ale jaskrawe, bez gustu. Wszystko było tu dla efektu, nic dla prawdziwego smaku.
Oktawja spoczywała na szeslongu w małym buduarze, którego ściany pokryte były atłasem, takim samym, jak krzesła i fotele.
Czytała romans, paliła papierosa i ziewała.
W mgnieniu oka, gdy otworzyły się drzwi i wszedł Maurycy, młoda kobieta zerwała się z szeslongu, rzuciła książkę, papierosa i podbiegła ku młodemu człowiekowi.
— A! jakiś ty niedobry! — zawołała — tak późno! Dwie godziny, czekam już na ciebie!
— Nie gniewaj się — moja mała. Byłbym wiele oddał, gdybym mógł był przyjść wcześniej, ale musiałem być na drugim końcu Paryża. Nareszcie uwolniłem się i jestem.
Oktawja westchnęła.
— Co ci to jest? — zapytał Maurycy. — Czy masz jaki kłopot?
— Mam wielkie zmartwienie.
— Jakie?
— Chciałam z tobą spędzić cały wieczór. Wiesz, jak się z tego już naprzód cieszyłam.
— I ja się także cieszyłem. A teraz przeszkoda.
— Niestety.
— Rozumiem. Hrabia zawiadomił cię, że przyjeździe i Danae czeka na Jowisza.
— Nie, zupełnie co innego, mój drogi... znasz d ‘Arfeuilla?
— Wybornie. Jesteśmy przyjaciółmi.
— Otóż d‘Arfeuille przyjechał do mnie z zaproszeniem na obiad.
— I ty przekładasz — zaproszenie Guy’a d‘Arfeuille nad moje?
— O! wiesz, że nie.
— Jakże mogę wiedzieć, kiedy dowodzisz czego innego?
— Mój drogi, pamiętasz, jak się ułożyliśmy — rzekła Oktawja poważnie.
— Ty nigdy nie masz być zawadą dla mej przyszłości.
— Nie widzę, jaki jest związek między obiadem wicehrabiego i twą przyszłością?
— A jednakże związek jest bardzo wielki.
— Rozwiąż mi tę zagadkę.
— Dobrze. Obiad będzie u Brebanta. Na obiedzie ma być młody hrabia rosyjski, posiadający około miliona franków rocznego dochodu i ogromnego majątku. Młody Rosjanin przyjechał do Paryża przed kilku dniami i onegdaj był w teatrze Gymnase, gdzie i ja byłam i zdaje się, że sprawiłam na nim ogromne wrażenie...
Zobaczywszy, że d ‘Arfeuille, z którym w wielkiej jest przyjaźni, zachodzi do mej loży — prosił go, ażeby został mi przedstawiony. Zapoznanie nastąpi dzisiaj. Widzisz, że idzie tu o moją przyszłość. Rosjanie żenią się.
— Bardzo pięknie i chociaż serce moje musi cierpieć, życzę ci, abyś wygrała tę partję.
— Zawsze pozostaniesz dla mnie najdroższym.
— Ta nadzieja mnie pociesza.
— Obiad będzie o ósmej. Po mnie przyjechać ma Lamouroux.
— Kto to ten Lamourourx?
— E! znasz go zapewne, były podoficer kawalerii, nauczyciel fechtunku. Wszędzie udało mu się wkręcić, w jaki sposób nie pojmuję, bo mnie on się wcale nie podoba, bywa na wszelkich śniadaniach, na wszelkich obiadach, kolacjach i balach, należy do wszystkich zakładów, do wszystkich pojedynków, zawsze go zobaczysz na wszystkich pierwszych przedstawieniach, utrzymują, że grosza nie ma przy duszy. Śmieszny jak rzadko. Podobno d‘Arfeuillowi daje lekcje fechtunku i boksowania.
— No, moja mała, sprawię ci wielką niespodziankę.
— Jaką? mówże prędzej!
— Razem z sobą spędzimy wieczór.
— Jakto? ty także będziesz na tym obiedzie?
— Będę. Spotkałem się z wicehrabią, który mnie bardzo uprzejmie zaprosił, a kiedy się dowiedziałem że i ty tam będziesz, przyjąłem zaproszenie.
— Więc tyś sobie wciąż ze mnie żartował? — wesoło zawołała Oktawja.
— Niby trochę.
— Brawo! Zachwycona jestem. Ale głupstw nie rób. Ledwie że się znamy. Spotkaliśmy się dwa czy trzy razy w towarzystwie.
— Bądź spokojna. Zachowywać się umiem. Możesz ostrzeliwać swego Rosjanina, ile ci się podoba. No. — dodał Maurycy z udaną obojętnością — cóżeś robiła, rozstawszy się mną?
— Dlaczego o to pytasz?
— Tak, przez ciekawość.
— Wróciłam do domu.
— Wprost?
— Tak.
— A śniadanie gdzieś jadła?
— U siebie.
— Toś nie była u jubilera?
— U jubilera? — powtórzyła Oktawja, ze zdziwioną, miną. — A! — dodała, przypomniawszy sobie — miała oddać twą spinkę do przerobienia.
— Właśnie.
— Nie jeszcze. Czy ty to chcesz mieć zaraz? Mogę wstąpić do jubilera, jadąc na obiad.
— Przeciwnie, rozmyśliłem się inaczej.
— Nie chcesz, ażeby obstalowałam dla ciebie obrączkę do krawata?
— Nie!
— A to dlaczego?
— Bo nie będzie stosowna z temi prześlicznemi, spinkami, jakie mi podarowałaś dzisiaj.
— Masz słuszność. Każę zrobić taką obrączkę jak te spinki.
— A tamtę spinkę mi oddasz?
— Nie zostawię ją sobie na pamiątkę.
Jedyna to rzecz, jaką będę miała od ciebie.
Maurycy prawie dopiął celu do którego dążył.
Niebezpieczna spinka zostanie w ręku Oktawji, która oczywiście nie będzie jej pokazywała nikomu.
Nie uważał za potrzebne nalegać, przynajmniej jak na teraz.
— Nie mówmy o tem — rzekła — jeżeli, chcesz ją mieć to weź.
Zaczynało się ściemniać.
Oktawja kazała podać światło.
— No, do widzenia, mój drogi — odezwała, się do Maurycego.
— Wypędzasz mnie?
— Muszę się ubierać, a i ty przecie powinieneś iść do domu, przebrać się we frak i włożyć biały krawat.
Pożegnali się czule; młodzieniec odszedł, a Oktawja zajęła się ubieraniem.
Lartigues albo Belgijczyk Termis, jak się jeszcze nazywał, wyszedł od Verdiera, tak przebrany, że go poznać nie było można i pojechał, jak wiemy, omnibusem, stojącym na bulwarze Magdaleny.
Chciał wyszukać dla siebie mały pałacyk, będący na sprzedaż, albo do wynajęcia.
Udał się na przedmieście św. Honorego.
Verdier, znający Paryż na palcach, wskazał mu tę dzielnicę, jako najmniej podlegającą dozorowi policji, bo mieszkają tu ludzie przeważnie bogaci i spokojni....
Godzinę przeszło chodząc po tej dzielnicy, Lartigues spostrzegł wreszcie na ulicy Troachet tabliczkę z napisem:
„Do wynajęcia mały pałacyk, zgłosić się na ulicę Surennes nr.“
— Takiby się przydał — rzekł wytrawny łotr do siebie.
Nie tracąc ani chwili, udał się pod wskazany numer.
Dom ten przy ulicy Surennes należał do tego samego właściciela, co i pałacyk przy ulicy Tronchet.
Stróż miał polecenie objaśniać wynajmujących.
Lartigues powiedział mu, że chce obejrzeć pałacyk....
Wyglądał bardzo poważnie, a prawdopodobieństwo otrzymania czegoś na wódkę widocznie nie było dla stróża bez ponęty, bo chętnie poszedł lokal pokazać.
Pałacyk, stojący między mikroskopijnem podwórzem i takiejże wielkości ogródkiem, był rzeczywiści©, bardzo mały.
Składał się z parteru i pierwszego piętra z tarasem włoskim, otoczonym balustradą.
Na parterze były tylko trzy pokoje i tyleż na pierwszem piętrze.
Kuchnia znajdowała się w suterenach.
Meble już stare wyglądały jeszcze dobrze, lecz wcale nie okazale.
Ogródek, pomimo rozmiarów maleńkich, miał w sobie dwa bardzo ładne jawory, które dawały gęsty cień i łączyły swe liście z zielenią wyniosłych drzew od ulicy Ville-d’Eveque, oddzielonego od ulicy Surennes parkanem sześć łokci wysokim.
W parkanie tym, bluszczem prawie w całości zakrytym, znajdowała się mała furtka, zabita okuciem żelaznem i opatrzona ogromnym zamkiem.
Obchodząc ogródek, żeby wszystko dokładnie zobaczyć, Lartigues zauważył tę furtkę i zatrzymał się przed nią.
— Ta furtka jest! — rzekł, podnosząc bluszcz, którego szerokie a lśniące liście stanowiły naturalną zasłonę.
— Tak ale zabita.
— Ba! Ale dlaczego była ta komunikacja pomiędzy tym domem a sąsiadem.
— Dla prostej bardzo przyczyny. Mój pan, właściciel tego pałacyku, w którym poprzednio mieszkał, ma jeszcze drugi dom przy ulicy Ville d‘Eveque. Bardzo naturalnie, kazał wybić tę furtkę, ażeby spacerować po ogrodzie. Kiedy wyjechał stąd, furtkę zabito i to tak mocno, jak pan widzi.
— A w tamtym domu kto mieszka?
— Pani Dubief.
— Któż to ta pani Dubief?
— Nauczycielka. Ma tam pensję dla młodych panien. O! pensja jej bardzo znana i elegancka. Najbogatsi rodzice oddają do niej swe córki.
— Mnie to nic nie obchodzi, bo córek nie mam. Czy, jeżeli się zgodzimy, będę mógł jeszcze dziś się tu sprowadzić?
— A dlaczegoby nie.
— Więc jaka cena komornego? — spytał Lartigues.
— Ośm tysięcy pięćset franków — odpowiedział stróż.
— To drogo.
— O! jak na ceny w tej dzielnicy — to prawie darmo.
— Opuszczą może pięćset franków.
— Na to niech pan nie liczy. Gospodarz jest bardzo bogaty i nie robi żadnych ustępstw.
— Ha! cóż czynić, to dam, ile żądają.
— Muszę pana uprzedzić, że gospodarz zechce spisać kontrakt.
— Myślałem, że z panem można się ułożyć.
— Ułożyć się można, ale nie ostatecznie.
— Gdzie mieszka właściciel?
— W domu Przy ulicy Tronche.
— To chodźmy do niego.
— Chce pan wynająć?
— Tak.
— To mogę zdjąć kartę?
— Może pan.
— Czy nie otworzyć okien dla przewietrzenia.
— I owszem, a jak się załatwię z gospodarzem, poproszę pana napalić we wszystkich pokojach.
— Dobrze.
— Odźwierny otworzył okna i zdjął kartę przybitą nad drzwiami od ulicy.
— Teraz zaprowadzę pana do właściciela — rzekł...
— Ale czy go zastaniemy?
— Jego zawsze można zastać. Cierpi podagrę i jeżeli nie leży, to siedzi na fotelu. Dziwne życie, jak dla takiego bogatego człowieka, nieprawdaż?
— Udali się na ulicę Tronchet.
Właściciel, schorowany starzec, kilka milionów posiadający, siedział, a raczej leżał w swym gabinecie, wyciągnąwszy nogę na poduszce przez kominkiem, na którym palił się tak suty ogień, że możnaby przy nim upiec całego wołu.
— Kontrakt chcę zrobić na trzy lata — rzekł, kiedy stróż objaśnił mu, o co idzie.
— Na lat trzy? — powtórzył Lartigues.
— Czy to konieczny warunek?
— O! konieczny.
— Zgadzam się, kiedy nie można inaczej.
I dodał Lartigues, wyjmując z puligaresu bilety bankowe:
— Zapłacę panu za rok z góry.
— W Paryżu płaci, się za pół roku — odparł właściciel...
— Wiem, ale wolę zapłacić panu za rok. Podróżuję bardzo wiele i mogę nie być w Paryżu, kiedy nastanie czas płacenia, a byłoby mi bardzo nieprzyjemnie, gdybym na siebie ściągnął zarzut niepunktualności.
— Jak się panu podoba. Dam panu kwit i każę przygotować kontrakt, który podpiszemy jutro albo pojutrze. Przyślę go panu, jeżeli się pan zaraz sprowadzi.
— Sprowadzę się dziś jeszcze.
— Bardzo dobrze.
— Będzie pan łaskaw powiedzieć swe nazwisko.
— Jestem Walter van Broke.
— Holenderczykiem pan jesteś?
— Tak, a przytem dymisjonowanym kapitanem floty królewskiej.
— Jak pan pisze swe nazwisko?
Lartigues wyjął z kieszeni duży papier, złożony w ośmioro, rozwinął go i podał właścicielowi mówiąc:
— To mój paszport. Najlepiej odpowie on na pańskie pytanie.
Właściciel zanotował nazwisko i stan mniemanego Vaun-Brock, poczem dał kwit na ośm tysięcy franków.
Schowawszy paszport i kwit, Lartigues pożegnał gospodarza i wyszedł z odźwiernym, wsunąwszy mu do ręki pięć luidorów.
— Ślicznie dziękuję! — zawołał uradowany odźwierny. — Biegnę, jak pan kazał, napalić we wszystkich pokojach.
— A potem przynieście mi klucz od pałacyku; będę tam za dwie godziny.
— Dobrze, proszę pana.
Lartigues wsiadł do omnibusu, wysiadł zeń na placu Bastylji i pieszo udał się na kolej lyońską.
Tu zabrał pozostawione rzeczy, które z polecenia jego złożono na ławce, gdzie kładą pakunki przed braniem do ważenia. Potem poszedł po karetkę, którą przyjechał na kolej.
Wróciwszy do sali, kazał posługiwaczowi kolejowemu przenieść rzeczy do karetki.
— To pan nie jedzie? — zapytał posługiwacz trochę zdziwiony.
— Przeciwnie, tylko co przyjechałem i zostawiłem tu rzeczy, a teraz je zabieram.
Posługacz spojrzał na walizy, z nalepionemi na nich jak najróżnorodniejszemi kartkami kolejowemi i słowa podróżnego wydały mu się prawdopodobnemi.
Zaniósł pakunki do karetki i otrzymawszy trzy franki na piwo ukłonił się do samej ziemi.
— Dokąd mam jechać? — zapytał woźnica.
— Ulica Bondy nr. 9.
W pół godziny karetka zatrzymała się przed otwartą bramą nr. 9.
Lartigues wysiadł i przy pomocy woźnicy zdjął walizy, które złożone zostały w bramie, a woźnica dostawszy hojną zapłatę, odjechał.
Mniemany Juliusz Termis od dawna znał ten dom. Wiedział, że stancja odźwiernego znajduje się na pierwszem piętrze i że nic nie przeszkodzi w wykonaniu planu, jaki sobie ułożył.
Opuściwszy hotel Niderlandzki, postanowił przeprowadzki swej tak dokonać, ażeby agenci policyjni nie mogli żadną miarą znaleźć jego nowego mieszkania.
Jak tylko woźnica znikł z oczu, Lartigues zawołał chłopca przechodzącego przez ulicę.
— Sprowadź mi dorożkę, dostaniesz franka.
Chłopiec poleciał jak strzała na najbliższą stację dorożek.
W tejże chwili odźwierna zeszła ze schodów.
Zobaczyła pakunki w bramie i z ciekawością przystąpiła do stojącego obok nich nieznajomego.
— Pan tu do kogo przyjechał? — zapytała.
Przewidując pytanie, jakie zadane mu być może, Lartigues zawczasu przygotował odpowiedź i rzekł, wcale się nie zmieszawszy.
— Nie, tylko zdarzył mi się wypadek. Jechałem z rzeczami na kolej orleańską, woźnica, prawdziwe bydle, zaczął się ze mną kłócić w drodze, że tak daleko nie pojedzie. Znieść nie mogę kłótni kazałem rzeczy tutaj złożyć i pierwszego lepszego chłopca tutaj przechodzącego posłałem po inną karetkę.
— Oj, ci dorożkarze! — zawołała odźwierna, machając rękami.
Zajechała karetka, sprowadzona przez chłopca, który też dostał obiecanego franka, i wesoło pośpiewując sobie, pobiegł dalej.
Odźwierna, silna baba, pomogła włożyć rzeczy na koźle karetki.
Nieznajomy wsiadł, hojnie obdarzył uczciwą niewiastę i rzekł do woźnicy:
— Na ulice Tronchet.
— Który numer?
— Stańcie na rogu ulicy.
Woźnica zatrzymał się we wskazanem miejscu.
Lartigues poszedł do odźwiernego po klucz od pałacyku.
Była tylko odźwierna.
— Mąż nie wrócił jeszcze? — zapytał Lartigues.
— Nie, mówił, że nie można domu bez nikogo zostawić, bo w piecach się pali. Tyle teraz pożarów. Czeka na pana na ulicy Surnnes!
Lartigues powrócił do czekającej karetki, która w trzy minuty później zawiozła go do nowego mieszkania.
Wysiadł z karetki i zadzwonił.
Odźwierny otworzył drzwi od ulicy, wziął pakunki i przeniósł je do pałacyku.
— Może panu pościel posłać i wszystko uporządkować? — zapytał.
— Nie trzeba.
— Ale przecie pan sam nie będzie sprzątał pokoi.
— Naturalnie, czekam właśnie na lokaja, którego ma przysłać mi jeden z przyjaciół.
Odpocząwszy trochę, Lartigues poszedł do Verdiera, ażeby dać swój adres.
— No, a gdzież mój lokaj? — spytał go przyszedłszy.
— Będzie u ciebie o godzinie siódmej.
— Mogę mu zaufać?
— Jak mnie samemu.
— Nie jest ciekawy?
— Skromność uosobiona.
— Nie lubi gadać?
— Gdzie tam niemowa!
— To dobrze. Będę o siódmej na ulicy Surennes. Zjesz zemną obiad w restauracji?
— Nie. Bardzo ważną jest rzeczą, ażebyś nas nigdy nie wdziano razem. Kiedy będziesz chciał ze mną mówić, przychodź tu do mnie i odwrotnie, ja przychodzić będę do ciebie.
— Zgoda.
— Do widzenia.
— Do widzenia.
Wspólnicy uścisnęli sobie ręce i rozstali się.
O trzy kwadranse na siódmą Lartigues, zjadłszy obiad w restauracji, powrócił do domu.
Minuty jeszcze brakowało do siódmej, gdy ozwał się dzwonek.
Nowy lokator pałacyku otworzył drzwi i zobaczył człowieka przyjemnej powierzchności, w ubraniu lokaja z mieszczańskiego domu.
Podał on Lartiguesowi tabliczkę, ma której napisane było szyfrem.
„Nazywam się Dominik. Głuchy nie jestem, tylko niemowa. Przysyła mnie pan opat Meriss do pana Van-Broke na służbę za lokaja i będę starał się mu dogodzić.
— Wejdź, Dominiku i weź się do swej roboty — rzekł Lartigues, przeczytawszy, co było napisane.
Dominik, lat trzydziestu, niemowa od urodzenia, pojęty był, pracowity a prócz tego odznaczał się niezwykłą siłą muskularną.
Nowy pan jego w kilku słowach powiedział mu, co ma robić.
Lokaj odpowiedział na migi, że zrozumiał, odwiązał walizy, rzeczy poukładał w szufladach komód i pozawieszał, włożył drewek do ognia na kominku i zapytawszy znowu na migi:
— Czy panu jestem niepotrzebny! — odszedł do swego pokoju, otrzymawszy od pana potwierdzającą odpowiedź.
O godzinie dziesiątej wieczorem kapitan Van-Broke położył się spać, chcąc już odpocząć, czego tak bardzo potrzebował po dniu pełnym wszelakiego rodzaju wzruszeń.
O wpół do ósmej wicehrabia Guy d’Arfeuille udał się do restauracji Pawła Brebant, znanej całemu światu bulwarowemu pod nazwą „Restauracji literackiej“.
Możnaby śmiało powiedzieć „i sztuk“, ponieważ artyści, zarówno jak literaci stałymi gośćmi są tej restauracji, ulubionej również przez modnisiów, giełdzistów, piękne damy, słowem — przez cały Paryż.
D‘Arfeuille przystojnym był młodzieńcem lat dwudziestu ośmiu czy dziewięciu; znano go dobrze w świecie, nie opuszczał wyścigów konnych nigdy, ani pierwszego przedstawienia, pochodził z arystokratycznej rodziny, wychowany bardzo starannie, uczciwy, dostatecznie bogaty, dużo wydający na swoje przyjemności, ale nie tyle, ażeby się mógł zrujnować.
W restauracji zamówił obiad na dwanaście osób.
Wszystko było w porządku. Wino bordo grzano, Szampan mrożono.
— Wszędzie były kwiaty.
Sto świec w dziesięciu kandelabrach przyświecało na białych obrusach saskim kryształom i srebru.
Wybiła ósma.
Przyjechały dwie osoby, potem jeszcze dwie, potem trzy.
Guy d‘Arfeuille przyjmował bardzo uprzejmie, z wytworną grzecznością.
W liczbie pierwszych przybył Maurycy.
Jako współpracownik satyrycznego, a przedewszystkiem skandalicznego dziennika, zaraz zwrócił na siebie uwagę pań obecnych, pragnących się dowiedzieć nowinek, a zwłaszcza pieprznych.
Maurycy nie bez dowcipu opowiedział im wiele rzeczy ciekawych.
Wszyscy czekali na młodego Rosjanina, który był bohaterem bankietu, ponieważ Guy d’Arfeuille wydawał obiad na jego cześć, czekano jednak bez najmniejszej niecierpliwości, racząc się tym czasem przekąskami, zastawionymi na stoliczkach z wódką.
Oktawja przybyła pod rękę z człowiekiem, o którym już słyszeliśmy, z Lamouroux, dymisjonowanym podoficerem kawalerji, nauczycielem fechtunku i boksowania.
Rysy miał człowiek ten dość ordynarne, cerę smagłą, bardzo gęste czarne włosy, wąsy sumiaste, także czarne, wysmarowane szczodrze pomadą węgierską i jakby dzielące twarz na dwie połowy.
Wstążeczka orderu wojskowego widniała w pętelce u fraka.
Szerokie szarawary układały się długiem! fałdami na butach lakierowanych, ozdabiających jego dość zgrabne nogi.
Przystojny był rzeczywiście, ale brakowało mu dystynkcji, a ruchy miał tak swobodne i wszelkiej elegancji pozbawione, że dziwną wydawała się jego obecność wśród wykwintnego otoczenia, w jakiem go znajdujemy.
Kłaniając się uprzejmie, wyrzekł dobitnie: przyprowadzam panom najpiękniejszą z pięknych.
Mężczyźni klaskali w ręce, ale kobiety kręciły się, tytuł najpiękniejszej z pięknych stawił je jakoś niżej, na co żadną miarą przystać nie chciały.
Maurycy bacząc na siebie, w wiadomym nam celu, przywitał swą przyjaciółkę tylko sztywnem uściśnieniem ręki i obojętnem spojrzeniem.
Oktawja powiodła oczami dokoła i widząc tylko znajome twarze, spytała:
— No, a ten grand? Zdaje mi się, że była mowa o grandzie.
— Cóżeś z nim zrobił, d‘Arfeuillu.
— Powinienby już być tutaj — odpowiedział wicehrabia — niepokoi mnie jego nieobecność i jeżeli za pięć minut nie przybędzie, pośle po niego.
Jednakowoż uczynić tego d‘Arfeullt nie potrzebował, drzwi od salonu otworzyły się i na progu ukazał się młody człowiek, powierzchowności arystokratycznej i nieskazitelnej wytworności.
Wicehrabia żywo podszedł ku niemu.
— Jak się masz, kochany hrabio — rzekł, ściskając go za rękę — jak się masz?
A zwracając się do Oktawji, stojącej obok Maurycego, dodał:
— Kochana Oktawjo, pozwól przedstawić sobie hrabiego Iwana Smoiłowa, mego przyjaciela, a twego zapalonego wielbiciela.
Hrabia Smoiłow mógł mieć lat około dwudziestu pięciu.
Wysoki był, szczupły, a twarz jego otoczona jasnemi włosami i faworytami, miała rysy niezwykle regularne i niezrównaną dystynkcję.
Oczy ciemno-niebieskie, prawie czarne, śliczne były i bardzo łagodne, chociaż zasłaniały je nieco binokle, które nosił ciągle, dla słabego wzroku.
Oktawja ukłoniła się i podała hrabiemu rękę, który ujął ją i przycisnął do ust tak namiętnie, że nowy uśmiech przebiegł po ustach młodej kobiety.
D‘Arfeuille przedstawił hrabiego innym osobom, a gdy wszystkich obeszli, Rosjanin powrócił do Oktawji.
— Czy uwierzy mi pani — odezwał się akcentem cudzoziemskim — gdy powiem, że chwilę tę uważam za najszczęśliwszą w całem mem życiu?
— Za najszczęśliwszą w życiu pańskiem? — powtórzyła kobieta z udanem zdziwieniem.
— Tak.
— A to dla czego?
— Bo z panią jestem.
Oktawja wybuchła metalicznym śmiechem.
— Nie mogę uwierzyć — rzekła następnie.
— Wątpi pani memu słowu? — zawołał hrabia.
— Jak najzupełniej, a gdybym uwierzyła, panie hrabio, czyżbyś nie mógł mnie poczytać słusznie za szaloną?
Pan ze mną nie możesz być szczęśliwym.
Poznałeś mnie pan dopiero przed pięciu minutami.
— Jestem w Paryżu dopiero od tygodnia — odpowiedział Iwan a widziałem panią już trzy razy.
— Doprawdy?
— Słowo honoru!
— Za pierwszym razem zachwycałem się panią, za drugim razem pokochałem panią.
— Tak?
— Pan wie, że czasem dość jednej iskry, ażeby wzniecić pożar, a jednego spojrzenia, ażeby serce rozgorzało.
— Za trzecim razem, gdy spotkałem panią, już uwielbiałem.
— A za czwartym razem, to jest dzisiaj — spytała młoda kobieta tonem, wciąż z lekka drwiącym — za czwartym razem co się stało?
— Stało się to, żem zmysły przez panią stracił i jestem pani zupełnym niewolnikiem.
— E! Niewolnictwo w Europie zniesione!
— Tak, ale ja chcę zachować swe więzy! A pani chce zostać moją władczynią?
— Przyjaciółką... — to bardzo poważne pytanie — trzeba pomyśleć, później pomówimy o tem.
A słowa te wymówiła kobieta z wiele obiecującym uśmiechem.
Maurycy, ukradkiem przypatrywał się Oktawji.
— Zręczna, co się zowie — pomyślał — postrzeliła Rosjanina i zrobi z niego wszystko, co zechce, ale jednak nie męża.
Damy po cichu wypytywały o majątek hrabiego i dowiedziawszy się, że ma z tuzin milionów, zazdrosnem okiem patrzyły na Oktawję, i szczęśliwą rywalkę brały na języczki.
Starszy garson uroczyście oznajmił, że podają obiad.
— Czy wszyscy już są? — zapytał d‘Arfeuille.
— Nie ma jeszcze Paskala — odpowiedziała Adela de Sivrac.
— Paskal Landilly bardzo jest miły, ale prawdziwe z niego uosobienie niepunktualności — odpowiedział wicehrabia — weźmiemy się do niego, gdy przyjdzie. Przytem sam już będzie w rozpaczy, że panie przez niego czekały. Chodźmy do stołu.
Każdy z gości wicehrabiego, podał ramię jednej z dam i wszyscy parami przeszli do obszernej sali, gdzie stół był nakryty, i usiedli, jak się komu podobało.
Zbytecznem, zdaje się, będzie nadmieniać, że hrabia Iwan, usadowiony naprzeciw gospodarza, miał za swą sąsiadkę Oktawję.
Początek obiadu mija zwykle w milczeniu.
Każdy, głodny jeszcze, zajmuje się ostrygami, pasztecikami i zupą. Tu było tak samo, ale okres mnożenia niedługo trwał jednak, ożywienie budzić się prawie poczęło dzięki kieliszkom wina i pojedyncze rozmowy przyłączyły się do ogólnych.
O trzy kwadranse na dziewiątą barona Paskala de Landilly jeszcze nie było.
Musimy dodać, że tylko jedna Adela brak ten odczuwała.
Nareszcie drzwi od sali otworzyły się.
Ukazał się Paskal — rzec możnaby zmarznięty. Na głowie miał kapelusz.
Chude ciało jego osłonięte było paltotem futrzanym, a twarz znikała prawie pod ogromnym szalem. Nieodłączny monokl sterczał w prawem oku.
Powitał go ogólny okrzyk, przerwany głośnym śmiechem.
— A chodźże ty maruderze! — zawołał do niego d‘Arfeuille.
— Przestaliśmy już na ciebie czekać. Cóż u licha tak się spóźniasz? Zaraz ci przyniosą ostryg!
Paskal ściągnął szal, pod którym znikała większa część jego twarzy, machnął prawą ręką jak przy pływaniu, zakaszlał dwa razy i odpowiedział słabym głosem:
— Miljonkroć przepraszam szanowne panie i panów. Spóźniłem się bardzo. Wiem o tem, ale są okoliczności łagodzące winę i gdy się dowiecie państwo, dla czego się spóźniłem, nie będziecie się gniewali, ale dziwili.
Mówiąc to, Paskal oddał służącemu kapelusz, szal, paltot i pozostał w czarnym fraku i białym krawacie.
Baron tak nadużywał życia paryskiego i rozkoszy, że z prowincjonalnego zdrowia pozostał tylko cień...
Przerażająco był chudy. Czerwone plamy krwawiły zapadłe i blade policzki. Oczy sina okrążała obwódka, słowem wyglądał nad wyraz opłakanie.
Co minuta suchy kaszel przerywał jego słowa.
Dość było spojrzeć na niego i posłuchać, a najwyżej możnaby mu dać jeszcze dwa tygodnie życia, co jemu nie przeszkadzało jednak twierdzić, że jest bardzo silnym.
— Cóż się tak dziwnego stało, baronie? — zagadnął go Maurycy.
— Może pojedynek pan ma? — żywo spytał Lamouroux.
— To sobie popracujemy razem jutro. O! nauczę pana komandorskiego pchnięcia — coś w swoim rodzaju zdumiewającego!
Paskal kaszlnął, a potem odrzekł:
— Nie idzie tu o pojedynek.
— A o co?
— O zbrodnię, a raczej o dwie zbrodnie!
— O dwie zbrodnie! — powtórzyło kilka głosów koło stołu.
— Tak, moi drodzy, zdarzyło się coś osobliwszego i strasznego, coś potwornego, znam się przecież na tem. Komu gilotynowano przyjaciela, pamiętacie w Melun, tego biednego Fabrycjusza Leclerca, strasznego łotra zresztą, ale pysznego chłopca, ten musi znać się na zbrodniach. Wiecie, państwo, to wielki szyk mieć gilotynowanego kolegę.
Maurycy Vasseur drgnął mimowolnie i twarz mu trochę pobladła.
Z łatwością domyślił się, o czem będzie mowa.
— No, Paskalu, przystąpże już do rzeczy! — zawołał amfitrjon. — Widzisz, że panie się niecierpliwią.
Maleńki baron mówił dalej:
— Zaczynam. Historia tego rodzaju. Piłem poncz rzymski w kawiarni Rozmaitości, i już miałem pójść do was, moi drodzy, kiedy moją uwagę zwróciło kilka wyrazów, wymówionych przez dwóch jakichś facetów, obok mnie siedzących. Zacząłem się przysłuchiwać i zostałem.
— Cóż to było tak ciekawego, o czem mówili?
— O podwójnej zbrodni.
— Gdzie i kiedy?
— W Paryżu, dzisiejszej nocy. Dziś zrana przy ulicy Ernestyny w karecie do wynajęcia znaleziono trupa zabitego człowieka, a w grobowcu pewnej rodziny rosyjskiej na cmentarzu Pere Lachaise zwłoki kobiety, także zamordowanej.
Usłyszawszy to ostatnie zdanie, hrabia Iwan zajęty czułą rozmową z Oktawją, nagle podniósł głowę, a dreszcz przebiegł po jego ciele.
— Na cmentarzu Pere Lachaise! — zawołały, kobiety przerażone.
— W grobowcu! czy być może! — zawołała, wzdrygając się czarująca Oktawja.
— Tak — powtórzył Paskal de Landilly.
— W grobowcu, nieprawdaż, że to zdumiewające?
Maurycy wyglądał na roztargnionego, ale słuchał, zmarszczywszy brwi.
— Zdaje się, powiedział pan, że w grobowcu pewnej rodziny rosyjskiej? — spytał hrabia Iwan.
— Tak.
— Czy panu wiadomo, jak się ta rodzina nazwa?
Paskal potrząsnął głową.
— Nazwiska nie wymieniono — odpowiedział.
— Wiesz co, kochany Paskalu — odezwał się wicehrabia d‘Arfeuille — twoje opowiadanie wygląda na bajeczkę. Zanadto dramatyczne, ażeby mogło być prawdopodobnem.
— Wcale nie — zaprotestował. — Wątpić nie trzeba. Ci, bo rozmawiali przy mnie, najdrobniejsze podawali szczegóły.
— No, to powinno być o tem w gazetach wieczornych.
— Bardzo być może, że jest.
— To się zaraz przekonamy.
Kazano garsonowi przynieść jakąbądź gazetę i podał za chwilę dziennik „France“.
D‘Arfeuill, rozłożył go i przebiegł oczyma.
— Jest — odezwał się.
I przeczytał głośno następującą wiadomość:
Podwójną morderstwo.
„Nocy dzisiejszej w Paryżu popełnioną została podwójna zbrodnia, tem straszniejsze, że tajemnicza.
„Dziś z rana, kiedy robotnicy kamieniarscy przechodzili przez cmentarz Pere-Lachaise, ze zdziwieniem ujrzeli krew pod drzwiami żelaznemi grobowca pewnej rodziny rosyjskiej i w grobowcu tym zobaczyli kobietę, zabitą sztyletem, a jednocześnie prawie stajenny u wynajmującego powozy przy ulicy Ernestyny znalazł w karecie, która powróciła w nocy, trupa zamordowanego człowieka.
Zawiadomieni natychmiast urzędnicy sądowi i policja udali się w te dwa miejsca.
Z podwójnego śledztwa, umiejętnie poprowadzonego, okazało się, że podwójna zbrodnia popełnioną została przez jednego i tego samego złoczyńcę.
Niezbite poszlaki naprowadzają na ślad zbrodniarza, który niebawem znajdzie się w ręku sprawiedliwości.“
Gdy to czytano, Maurycy czuł, że zimny pot występuje na jego czoło, a oddech zapiera się w gardle, żelazną miał jednak wolę i dzięki swej energji zdołał ukryć przed wszystkiemi wzruszenie, które go mogło zdradzić.
— Czego mam się bać? — pytał sam siebie, odzyskując stopniowo zimną krew. Niezawodnie niczego.
Te poszlaki, o których mówią, nie istnieją wcale. Nic zdradzającego nie zostawiłem. Nie podobna wpaść na ślad.
— No i cóż, nie wierzycie jeszcze, moi drodzy? — zawołał Landilly triumfująco. — Widzicie, że miałem słuszność, i że opowiadanie moje było najdokładniejszem powtórzeniem nieskazitelnej prawdy.
— Nikt ani myśli przeczyć temu, kochany baronie — odpowiedział hrabia d‘Arfeuille — lepiejbyś jednak uczynił, gdybyś to opowiadanie zachował dla siebie. Na paniach sprawiło ono bardzo przykre wrażanie. Co nam do zbrodni, rzeczywiście strasznych, kiedy ofiar ich nie znamy? Mordercę złapią, sądzić będą, osądzą, gilotynowany będzie, na co zasłużył, i wszystko dziać się będzie jak najlepiej na tym najlepszym z światów... Pal diabli smutne wypadki! Wypijmy za zdrowie hrabiego Iwana i bądźmy weseli.
Mowa ta spodobała się gościom d‘Arfeuilla.
Wypito na zdrowie rosyjskiego hrabiego, pragnącego przemienić się w paryskiego bulwarowca, a który przed kilku chwilami trochę ponury i zasępiony, odzyskał znów zwykły wyraz twarzy i odpowiadał grzecznie na toasty, jakie na jego cześć wznoszono.
Przytem Oktawja nie pozwalała mu się zajmować smutnemi myślami.
Usidlała go ze zręcznością kobiecą i starała się rozdmuchać ogień, jaki, czego była pewną, roznieciła w jego sercu.
Obiad stał się szalenie wesołym.
O drugiej zrana, kiedy przeszli biesiadnicy do salonu, gdzie do gry przygotowano stoliki, niektórym gościom Guya d‘Arfeuilla plątały się już języki, oczy błyszczały, a stąpali jakby na pokładzie podczas kołysania się okrętu.
Partia bakkara byłą ożywioną, jak zwykle wśród ludzi w humorze różowym.
Przegrana wynosiła około stu tysięcy franków.
Walka skończyła się dopiero o godzinie piątej z rana.
Maurycemu szczęściło się ciągle, wygrał dwanaście tysięcy franków.
— Pozwoli pani, że ją odwiozę? — spytał hrabia Oktawję, kiedy grą się skończyła.
Goście zaczęli się rozjeżdżać.
— Nie... nie dzisiaj, kochany hrabio — odezwała się kokietka.
— Gdzie panią zobaczę?
— Nie wiem.
— A ją wiem. Dzisiaj wieczorem, tutaj.
Oktawja chciała odpowiedzieć, ale ją hrabia uprzedził.
— Łaskawe panie i panowie! — odezwał się cudzoziemskim akcentem, który czynił mowę jego oryginalną — przyjaciel mój hrabia d‘Arfeuille uczynił mi zaszczyt, że mnie przedstawił państwu i za to będę mu zawsze wdzięczny. — Dzięki jego uprzejmości spędziliśmy kilka godzin, które wydawały mi się czarownemi i które też spieszę wznowić. Pozwólcie mi państwo, że z gościa zostanę gospodarzem; zróbcie mi ten zaszczyt, szanowni państwo i przyjedźcie do mnie dzisiaj o ósmej, tutaj z góry zastrzegam, że odmowa doprowadziłaby mnie do rozpaczy.
Odmowy nie było się czego lękać. Zaproszenie hrabiego przyjęto jednogłośnie.
Przed odejściem Oktawja szepnęła Maurycemu do ucha:
— Przyjadę do ciebie o piątej.
— Dobrze.
Wicehrabia d‘Arfeuille i hrabia Iwan ostatni pozostali sami w pustym salonie.
— No, pan się już całkiem zapalił do Oktawji? — rzekł Francuz do Rosjanina.
— O, niech pan tego nie myśli! — odpowiedział hrabia.
— A jednak chciał pan być jej przedstawionym, a tu zachowywał się pan, jak prawdziwy wielbiciel.
— Rzeczywiście. Oktawja śliczna dziewczyna. Podoba mi się jak ładna kamelja. Ale kamelję zrywa się, lecz jej się nie kocha.
Młodzi ludzie wyszli razem na bulwar Poissonniere i tam rozstali się.
Hrabia wsiadł do karety, która całą noc na niego czekała i kazał się zawieźć do Hotelu Wielkiego, gdzie tymczasowo mieszkał.
Rozbierając się i kładąc do łóżka, myślał nie o pięknej Oktawji, lecz o opowiadaniu barona Paskala de Landilly i o tem, co donoszono w gazecie „France“, a co sprawiało na nim tak silne wrażenie, o przyczynie którego dowiemy się niebawem.
Zasnął, zamierzając tegoż dnia jeszcze pojechać na cmentarz Pere Lachaise dla powzięcia bliższych wiadomości.
Sen miał niespokojny.
Śniły mu się okropne rzeczy, jakieś krwawe widziadła.
Maurycy z kieszenią napchaną biletami bankowemi uważał za konieczną ostrożność powrócić doróżką na ulicę Navarin.
W drodze mówił do siebie:
— O! policja twierdzi, że wpadła na ślady zabójcy! i są ludzie, którym dość to powiedzieć, aby uwierzyli.
Głupcy! takie frazesy dobre tylko dla naiwnych!
Szukajcie, szukajcie, moi kochani, zwierzyna od was mądrzejsza!
Nie upolujecie nic i z pustą torbą powrócicie do domu!
Maurycy upadał ze znużeni.
W dwie minuty po położeniu się do łóżka spał twardym snem.
W tymże dniu, tak pełnym wrażeń, kiedy odkryte zostały dwie zbrodnie przy ulicy Varennes stało się także coś, w innym wprawdzie rodzaju, co niemniej ważnem jest dla naszego opowiadania.
W pośrodku ulicy tej wznosił się i do dziś dnia wznosi się jeszcze niewielki dom jednopiętrowy.
Pierwsze piętro całe zajmowała sypialnia — i pracownia, oświetlona dużem, półokrągłem oknem.
Pracownia należała do Gabrjela Servet, znanego już artysty i prawdopodobnie będącego na drodze do rozgłośnej sławy.
Na ścianach, pokrytych gobelinami lub dywanami flandryjskiemi, wisiały obrazy najznakomitszych artystów, różne okazy broni z rozmaitych epok i krajów, tudzież najróżnorodniejsze instrumenty muzyczne, a na półkach stały kosztowne porcelany i fajanse, japońskie i chińskie.
Meble najznakomitszego smaku, a rozmaitego stylu, manekiny i kostjumy zapełniały pracownię w zabawnym i malowniczym nieładzie.
Na trzech stalugach spoczywały szkice portretów i krajobrazów.
Na czwartej staludze widać było obraz prawie już skończony.
Prześlicznie wykonany, ale niezmiernie smutny, przedstawiał dwie kobiety, jedną bardzo jeszcze młodą, bladą, wątłą, prawie umierającą na łożu choroby; wyciągała ona chudą rękę, niemal przeźroczystą, po szklankę, którą podawała jej druga kobieta, siostra miłosierdzia, przy posłaniu stojąca.
Opłakane wnętrze poddasza, białe łóżko drewniane, okno bez firanek, podłoga ordynarna — brak najniezbędniejszych sprzętów, wszystko znamionowało straszną nędzę.
Twarz chorej wyrażała cierpienie i poddanie się losowi zupełne.
Oblicze siostry miłosierdzia tchnęło łagodnością i dobrocią.
Gabrjel Servet, sam w pracowni siedział przed stalugami, w lewej ręce trzymając paletę, a w prawej pędzel i pracował nad obrazem, który przeznaczył na wystawę.
Kończył szerokie fałdy u pospolitego ubrania siostry miłosierdzia, gdy dzwonek odezwał się u drzwi od ulicy, zwiastując wizytę przyjaciela lub przyjście ucznia.
Nie przerywając roboty, malarz pociągnął za sznurek, przeprowadzony tak, jak u odźwiernego.
Zaraz na schodach dał się słyszeć odgłos szybkich i lekkich kroków.
Drzwi od pracowni otworzyły się i wszedł młody człowiek.
Mógł mieć lat około dwudziestu.
Był to młodzieniec przystojny, zgrabny, średniego wzrostu.
Włosy miał kasztanowate i kędzierzawe — cerę matową i pozłocistą, jak u arlezjanki, nad górną wargą jasne, jedwabiste wąsiki szare, a stalowe oczy harmonizowały z całą fizjonomią i patrzały szlachetnie.
— Dzień dobry, memu mistrzowi! — odezwał się, podchodząc do Gabrjela.
Malarz podniósł głowę i wyciągnął rękę mówiąc:
— Jak się masz, kochany Albercie. Spóźniłeś się dzisiaj, zapewne byłeś na prelekcji w szkole prawnej?
— Nie. Dzisiaj prelekcja jest dopiero o godzinie drugiej.
— A dla czego nie przyszedłeś wcześniej?
— Odprowadzałem ojca do sądu.
Właśnie powierzono mu śledztwo w pewnej bardzo dziwnej i tajemniczej sprawie. Opowiadanie to tak mi się wydawało dziwnem, że nie mogłem się go dość nasłuchać.
— Cóż to za sprawa?
— Podwójna zbrodnia, spełniona przy okolicznościach podobnych do dramatu lub romansu.
— Rzeczywiście?
— Osądź pan sam.
I młodzieniec powtórzył, co ojciec jego, sędzia śledczy, Paweł de Gibray, opowiedział mu o zabójstwie przy ulicy Ernestyny i na cmentarzu Pere Lachaise.
Malarz słuchał z nadzwyczajną uwagą, a od czasu do czasu dreszcz zgrozy przebiegał mu po ciele.
— O! o! — rzekł, kiedy skończył jego uczeń. — Rzeczywiście, to coś tajemniczego i strasznego! śledztwo zapewne niemałym kłopotem będzie dla pańskiego ojca; ale on doświadczony, zręczny, wytrwały i nie wątpię, iż sprawa ta okryje go chlubnym rozgłosem.
— I ja także spodziewam się tego odpowiedział Albert, zdejmując paltot i kładąc na siebie czarny żakiet aksamitny, który zostawiał w pracowni.
— Ojciec musi być bardzo zajęty? — odezwał się Gąbrjel Servet.
— Nadzwyczaj. Pan wie, że on sędzia od stóp do głowy i że z prawdziwą namiętnością śledzi zbrodnię. Pojmuje bardzo dobrze trudności w tej sprawie, ale go to nie zniechęca.
— Jeżeli mu się nie uda, to chyba już nikomuby się nie udało. Ale da sobie radę.
W czasie rozmowy tej syn sędziego śledczego usiadł przy jednej ze stalug i rozcierał farby na palecie.
— Czy mam dalej malować ten krajobraz? — zapyta?.
— Naturalnie.
— Może ma pan jakie uwagi do uczynienia?
— Żadnych.
— Mów, kochany mistrzu. Słuchać będę z wdzięcznością i postaram się z twych rad skorzystać.
Gabrjel Serwet wstał na kilka minut od obrazu, którego przedmiot opisaliśmy, stanął przy uczniu swym i wypowiedział uwagi swe i rady wyrażeniami technicznemi, które uważamy za niepotrzebne powtarzać.
— Zrozumiałeś? — zapytał.
— Zrozumiałem i postaram się tego dowieść.
Nauczyciel wrócił znów na swe miejsce, ujął za pędzel i zabrał się gorąco do roboty, a uczeń także pracował przy nim.
Przez kilka minut nikt z nich nie mówił ani słowa. Albert de Gibray był młodzieńcem, obdarzonym naturą nietuzinkową i wyjątkowym umysłem.
Dziewiętnaście lat mając, ukończył nauki klasyczne ze złotym medalem. Teraz uczęszczał na wydział prawny, ale nie od niechcenia, lecz z zamiłowaniem, bo obierał sobie zawód adwokacki i chciał jaśnieć w pierwszym szeregu.
Hulaszcze życie studentów jego kolegów nie miało dlań żadnego powabu.
Nigdy nie włóczył się po knajpach, ani po balikach. Przekładał po nad nie artystyczne rozkosze i wolne godziny poświęcał pracy około sztuk pięknych.
— Będę adwokatem — mówił do siebie — ale jednocześnie będę malarzem, jedno nie przeszkadza drugiemu.
W ten sposób będę miał dwie cięciwy, zamiast jednej. Fortuna kapryśną bywa.
Gibray niezmiernie kochał syna, który mu się też wywzajemniał takiem samem uczuciem.
Jednakże mieli radości i smutki jednakie.
Ojciec był niepocieszony po stracie swej ukochanej żony, a syn, chociaż bardzo mało pamiętał matkę, bo umarła, gdy kilkoletniem był dzieckiem, zachował dla niej w sercu drogie i święte wspomnienie.
Ojciec z synem nie rozstawali się nigdy. Mieszkali z sobą razem przy ulicy Regue.
Podczas gdy artysta i uczeń pracowali, odezwał się dzwonek.
— Ktoś z gości — rzekł Gabrjel.
— Może amator jaki przyszedł zamówić u pana obraz — dodał Albert z uśmiechem.
Malarz pociągnął za sznurek, otwierający drzwi od ulicy, o którym już mówiliśmy.
Na schodach nic nie było słychać i dzwonienie rozległo się znowu.
— Z pewnością gość jakiś, bo nie zna naszych obyczajów i nie śmiał wejść, nie będąc proszonym — odezwał się Gabrjel — zobacz, kto to taki.
— Zaraz.
Młodzieniec położył paletę i pędzle i wyszedł prędko z pracowni.
Wrócił za kilką minut z mężczyzną pięćdziesięcioletnim i młodem dziewczęciem, najwyżej ośmnastoletniem.
Młode to dziewczę, blondynka, o niebieskich oczach, zgrabne i pełne wdzięku, było iście czarujące.
Towarzysz jej, tłuścioch co się zowie, miał twarz ceglastej cery, a szyję krótką, do apopleksji podatną. Dystynkcji w nim zgoła nie było.
Ruchy jego jednak i sposób, w jaki się ukłonił, dowodziły obycia się ze światem, a oczy wyrażały rozum.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem Gabrjelem Servet, znakomitym artystą? — zapytał gość.
— Jestem Gabrjelem Servet — odpowiedział artysta z uśmiechem — ale nie mogę przyjąć zbyt pochlebnego tytułu, jaki pan dodaje do mego nazwiska.
Podał krzesła i mówił dalej:
— Szanowni państwo może raczą usiąść.
Tłuścioch nie dał się drugi raz prosić i usiadł.
Młoda dziewica także usiadła, nieco się zarumieniwszy od pałającego spojrzenia, jakie skierował na nią Albert de Gibray.
Gabrjel mówił dalej:
— A teraz może państwo będziecie łaskawi powiedzieć, czemu zawdzięczać mam ich przybycie.
— Sprowadza mnie rzecz bardzo prosta — odpowiedział gość — i przekonany jestem, że się pan już domyślił. Chciałbym mieć portret mej córki i chciałbym, żeby był doskonałym i dla tego udaję się do jednego z młodszych artystów naszych, którego talent nie ulega wątpliwości, a powodzenie zasłużone jest zupełnie.
Gabrjel skłonił się i nic nie odpowiedział. Te pochwały bezpośrednie pochlebiały mu oczywiście, ale zarazem mieszały go trochę.
Albert de Gibrey usiadł przed stalugami swemi, ponieważ jednak miał naprzeciw siebie młode dziewczę, nie spuszczał z niego oczu, a pędzel jego próżnował.
— Nic pan nie mówi — rzekł otyły jegomość po chwili — czy dla jakiej przyczyny nie może pan przychylić się do naszej prośby?
— Pan nas nie zechce zmartwić, nieprawdaż? — dodało dziewczę głosem łagodnym, prawie błagalnym.
— Ojciec i ja tak byśmy się szczycili pańskiem dziełem.
— Nie, wcale się nie waham — odpowiedział Gabrjel.
— To prawda, że obciążony jestem robotą w tej chwili, ale wszystko odłożę dla odtworzenia na płótnie szlachetnych rysów pańskiej córki. Taki wzór tylko do arcydzieła się nadaje i wielkie to szczęście dla malarza.
— Więc się pan zgadzasz? — żywo zapytała młodziutka blondynka.
— I owszem.
— O! dziękuję panu, tysiąc razy dziękuję! Portret ten przeznacza ojciec jako niespodziankę dla swej siostry, którą całą duszą kocham — bo prawie zastępuje mi matkę. Ona mnie tak kocha. Toż to dopiero cieszyć się będzie.
— Powtarzam państwu, że pozostaję w zupełności do ich usług.
I zwróciwszy się do tłuściocha, dodał:
— Może się wydam panu zanadto wymagającym?
— Jeśli o cenę chodzi, racz pan mi oznaczyć sumę — odpowiedział gość — z góry przystaję. Jakkolwiekbądź będzie, zawsze pozostanę panu wdzięczny i zaraz...
Wyjął z kieszeni gruby pugilares, wypchany biletami bankowami. Gabrjed Servet powstrzymał go.
— Myli się pan — odrzekł — kiedy mówiłem o wymaganiach, nie miałem na myśli pieniędzy.
— Tylko co?
— Córka pańska będzie musiała przyjeżdżać tutaj. Nie mogę do państwa przenosić wszystkiego, co mi będzie potrzebne, a i światła nie będę miał tam tak dobrego, jak w mej pracowni.
— Tylko to? Bardzo to naturalne, co pan nazywa swemi wymaganiami i wcale mnie nie dziwi. Ja sam byłem budowniczym, zatem także artystą do pewnego stopnia i bardzo dobrze pojmuję, że talent pański wymaga otoczenia, do jakiego pan przywykł. Myślałem już nawet o tem, że jeżeli zgodzi się pan malować portret potrzeba będzie, aby córka przyjeżdżała do pańskiej pracowni.
Gdy wymieniali między sobą te wyrazy, Albert de Gibray wciąż zachwycał się ukradkiem pięknem dziewczęciem, którego wdzięk czarujący wprawiał go w upojenie.
Kiedy tłuścioch powiedział: „Myślałem już nawet, że jeżeli zgodzi się pan malować portret, potrzeba będzie, ażeby córka przyjeżdżała do pańskiej pracowni“ — poczuł, że serce mu zabiło niezwykłe mocno i że jakby wiatr ognisty musnął go po twarzy.
W tejże chwili blondynka, być może mimowolnie, zwróciła głowę ku Albertowi i oczy jej spotkały się z oczami młodego człowieka.
Zadrżała i smuga szkarłatna zastąpiła na dwie sekundy delikatny, rumieniec na jej licach.
— Ile pan będzie potrzebował posiedzeń — spytał były budowniczy.
— Dwanaście przynajmniej, a najwyżej piętnaście.
— Czy codzień trzeba przyjeżdżać?
— Z początku codzień, ale potem, kiedy zajęty będę akcesoriami, mogę pracować sam i fatygować będę córkę pańską co dwa albo co trzy dni.
— O której godzinie posiedzenia?
— Jak dla państwa dogodniej. Oddaję się całkiem do rozporządzenia.
— Może o dziesiątej z rana.
— Bardzo dobrze.
— Więc już rzecz ułożona.
Albertowi serce zakołatało po raz drugi silniej.
Punkt o dziesiątej przychodził on codzień na lekcje.
Myśl, że znowu zobaczy młode dziewczę, przejmowała go głęboką radością, której nie starał się rozstrząsać.
— Kiedy zaczniemy? — spytała blondynka.
— Chce pani jak najprędzej? — odezwał się Gabrjel z uśmiechem.
— O tak... Może jutro zaczniemy?
— To zależy...
— Od czego?
— Od rozmiarów portretu. Jak sobie państwo życzą, czy to ma być medalion, czy naturalnej wielkości?
— Naturalnej wielkości.
— W takim razie będę musiał zamówić płótno, a gotowe będzie nie wcześniej, niż pojutrze i to jeszcze nie napewno. Jak tylko zobaczę się z mym dostawcą, napiszę do ojca pani i oznaczę dzień na pierwsze posiedzenie, które, jak pani widzi, nie zależy odemnie.
— Byleby tylko pański dostawca nie marudził — szepnęło dziewczę z niecierpliwością dziecięcą.
— Zwykle jest punktualny, ale polecę mu, ażeby się pospieszył. Jeszcze jedno pytanie.
— Słuchamy.
— W jakim kostiumie życzycie sobie państwo, ażeby malowany był obraz?
— Dziewczę spojrzało na ojca, a ten odpowiedział:
— Marja tylko co ukończyła pensję życzyłbym sobie, ażeby na portrecie przedstawiona była w ubraniu pensjonarki, z szarfą niebieską, wskazującą, że jest w klasie wyższej. Siostrze mojej bardzo się podoba w takiej postaci, a kostium ten bardzo jest ładny i gustowny.
— I owszem!
— Pozostaje mi tylko dać panu swój adres, ażeby pan mógł do mnie napisać.
Tłuścioch znowu dobył pugilaresu, tak grubo wypchanego biletami bankowemi, otworzył go i wyjął bilet wizytowy, który podał następnie Gabrielowi Servet.
Artysta wziął go i przeczytał:
Bressoles wstał i młode dziewczę również, myśląc, że ojciec odchodzi.
Ale on, zamiast się pożegnać, przystąpił do stalug, przy których pracował malarz, a na których spoczywał, jak wiemy, prawie już ukończony obraz.
Blondynka podążyła za ojcem, a przechodząc obok Alberta de Gibray, po raz drugi mimowolnie zamieniła z nim spojrzenie i znowu się zaczerwieniła.
O trzy kroki stojąc przed stalugami, Gabrjel z niepokojem oczekiwał zdania gości o nowym jego utworze.
— Zapewne przeznacza pan ten obraz na wystawę? — spytał były budowniczy.
— Tak.
— Bardzo zajmujący i przepowiadam panu wielkie powodzenie.
— Tak pan szczerze utrzymuje?
— Słowo honoru, kochany artysto, a mam pretensję, że się znam na tem trochę. To wspaniałe. Przekonany jestem, że córka moja podziela me zdanie. Nieprawdaż Marjo?
— O tak, to bardzo ładne, bardzo ładne! — zawołała Marja de Bressoles.
— Tem bardziej, że to rzeczywistość! — odezwał się Gabrjel.
— Więc ten obraz to nie fantazja?
— Nie na nieszczęście.
— Pan widział to, co pan przedstawił.
— Więc to sportretowianie jest ta twarzyczka łagodna, cierpiąca, a pełna rezygnacji?
— Tak i to zupełnie podobny portret. Za model służyła mi biedna, bardzo chora dziewczyna.
— Lecz przecie nie umarła? — spytała Maria niespokojnie.
— Nie, wyszła już nawet z niebezpieczeństwa, przynajmniej jak na teraz wyzdrowienie jej postępuje ciągle, ażeby jednak dojść do zupełnego wyleczenia, potrzebaby jej było troskliwego pielęgnowania, spokojnego życia i trochę wygód.
Wbrew wszelkim przewidywaniom nie umarła, dzięki serdecznej opiece jednej z sąsiadek i przy pomocy pieniędzy, jakich jej dostarczaliśmy, mój uczeń, pan Albert de Gibray, którego mam zaszczyt państwu przedstawić, i ja. Pozostała przy życiu, ale przyszłość jej wydaje mi się bardzo posępną, jeśli tylko ma jaką przyszłość przed sobą.
Przedstawionym będąc tak niespodzianie. — Albert ukłonił się.
Bressoles odkłonił mu się i Marja również, zapłoniwszy się znowu.
— Zapewne dziewczę to jest jednem z pańskich modelów? — spytał dawny budowniczy.
— Nie, to bardzo pracowita robotnica.
Siły wyczerpuje przy szyciu, a ledwie jest w możności zarobić sobie na kawałek powszedniego chleba.
— Biedna! — smutnie wyszeptała Marja.
— O! i strasznie biedna! Gdyby jeszcze była zdrową!
— Ileż ma lat?
— Dwadzieścia dwa do trzech.
— Zatem rodzice nie mogą jej dopomóc? — zapytał Bressoles.
Nie ma rodziców — odpowiedział artysta.
— Odumarli ją?
— Nigdy ich nie znała.
W dzieciństwie rzucono ją samą w świat.
Trzeba było natury prawdziwie anielskiej, wrodzonego uczucia godności, męstwa, dochodzącego do bohaterstwa, ażeby jej wieku dojść i oprzeć się zwycięsko wszelkiemu złemu.
— I nikt jej nie dopomaga?
— Starałem się i ledwie mi się udało.
Chciałem jej hojnie zapłacić za te kilka posiedzeń, które jej zaproponowałem do tego obrazu i studium głowy, jakie namalował, według niej, pan de Gibray.
Nie chciała żadną miarą wziąć wynagrodzenia większego, niż jakie dają malarze swoim modelom.
— Pragnęłabym jednak prosić pana, ażebyś jej odemnie wręczył drobny zasiłek — szepnęło młode dziewczę.
— Nie przyjmie.
— Jakże jej więc dopomóc?
Przecie nie podobna zostawić w nędzy przychodzącą do zdrowia i jeszcze słabą.
— Jest sposób! — wtrącił Albert de Gibray.
— Jaki? — szepnęła żywo Marja.
— Dajcie jej państwo robotę.
— Pewność, że grozić jej nie będzie nędza, podwoi jej siły.
— Ojczulku! — zawołało dziewczę, ujmując Bressola za rękę. — Przyszło mi do głowy i gdybym tylko śmiała...
— Co takiego, moje dziecko?
— Na naszej pensji szwaczka wyjechała, wychodzi zamąż, miejsce jej dotąd niezajęte.
— Możeby się mogła dostać do niej ta panienka, którą tak proteguje pan Servet.
— To pewna, że jest do tego najzupełniej zdatna — przerwał Gabriel.
Maria mówiła dalej:
— Zarekomendowana przez pana Servet i przez nas, niezawodnie będzie przyjęta. Pani Dubief taka litościwa, taka dobra, zapewne się nią zainteresuje. Miejsce wyborne, tysiąc dwieście franków na rok, mieszkanie i stół. Biedna panienka mieć będzie życie spokojne, a przyszłość zabezpieczoną.
— Pani aniołem jest miłosierdzia — rzekł Gabriel — rzeczywiście, będzie to prawdziwem szczęściem dla biednego dziewczęcia.
Ojciec pani może ją polecić. Dowiadywałem się o nią i mogę za nią ręczyć. W dwudziestoletniem jej życiu wiele jest cierpień ale ani jednej plamy.
Albert de Gibray, wzruszony do łez, odezwał się:
— O! jakiż dobry uczynek państwo spełniacie!
— Ale czyż w tem co dziwnego? Któżby na naszem miejscu inaczej postąpił? — odpowiedziała Maria.
— Wszak zobaczymy się ojcze z panią Dubief? — rzekła, zwracając się do Bressola.
— Naturalnie!
— Dziś jeszcze?
— Dziś, jeżeli chcesz, ale...
— Co, papo?
— Wprzód trzeba się dowiedzieć, czy ta panienka, która niedawno była chora, będzie w stanie objąć miejsce, o jakiem mówisz.
— Jej cała robota na tem polega, ażeby doglądać szyjących, którzy zostają pod jej kierownictwem i pracują nad bielizną dla pensjonarek. Widzisz papo, że nic tak bardzo nużącego.
— Dobrze, ale czy ta panienka przystanie na to? to rzecz najważniejsza....
— Dlaczegoby nie miała się zgodzić?
— My sądzić o tem nie możemy. Ja także myślę, że to nieprawdopodobne, ażeby się nie zgodziła przyjąć takiego miejsca, wszystko jednak jest możebne i dlatego sądzę, że zanim się zacznie starania, trzeba znać wolę tej, dla której być mają czynione starania.
— Zgodzi się niewątpliwie.
— I ja jestem tak przekonany, lecz ojciec pani ma słuszność.
W tejże chwili, dał się słyszeć dzwonek.
— Ktoś przyszedł, — rzekł przysłuchując się malarz.
I prawie natychmiast dodał.
— Znajomy ktoś, słyszę kroki na schodach.
Drzwi od pracowni otworzyły się jednocześnie i na progu ukazała się młoda dziewczyna.
Twarz jej, pomimo bladości, odznaczała się czarująca pięknością. Czarny, wełniany kapturek osłaniał maleńką główkę. Długi szal owijał szczupłą lecz pełna wdzięku postać.
W ręce trzymała jakieś małe zawiniątko.
Maria Bressoles spojrzała na nią, potem na obraz, poznała łagodne i cudowne rysy młodego chorego dziewczęcia i zawołała:
— To pański model, panie Servet.
— Tak odpowiedział artysta — przypadek w porę nam ja zsyła.
Spostrzegłszy w pracowni osoby obce — przybyła zatrzymała się na progu, jakby nie wiedziała, co począć. Przelotny rumieniec zabarwił jej policzki.
— Wejdź, wejdź, Symono — odezwał się do niej Gabrjel.
Symona, tak się nazywała szwaczka, weszła nieśmiało i ukłoniła się, spuściwszy oczy.
Malarz mówił dale}:
— Powinienem cię zburczyć, dziecko, prawda. Jak można, będąc chorą jeszcze, wychodzić z domu na takie zimno. Przecież ułożyliśmy się, że leżeli będę jeszcze potrzebował dwóch czy trzech dodatkowych posiedzeń, to cię zawiadomię.
— To prawda, panie Gabrjelu — odrzekła Symona z suchym kaszlem, od którego krew rzuciła się jej do twarzy.
— Ale tak mi ciepło w kapturku i szalu, że nie czuję zimna. Potem pan Albert dał mi do obrąbienia pół tuzina chusteczek. Skończyłam dziś robotę i chciałam je zaraz odnieść, oto są.
— Usiądźże przy piecu — rzekł malarz do niej, wskazując krzesło.
— Przykro mi, że tak nierozważnie narażasz zdrowie, które wymaga jeszcze starannego pielęgnowania, a jednak z drugiej strony bardzo się cieszę, żeś dzisiaj przyszła. Właśnie była tu mowa o tobie i chciano się z tobą naradzić.
— O mnie była mowa, chciano się ze mną naradzić? — powtórzyła Symona z widocznem zdziwieniem, duże oczy podniósłszy na Gabriela.
Na pytanie to nieme odpowiedziała Maria:
— Tak — rzekła żywo, przystępując do młodej dziewczyny i uśmiechając się do niej — kiedyśmy się oto zachwycali obrazem, do którego pani posłużyła za model, pan Servet mówił nam tymczasem o pani, o chorobie, jaką pani tak ciężko przechodziłaś, o samotnem życiu pani i o męstwie, z jakiem znosisz codzienny niedostatek. Te słowa współczuciem nas przejęły dla pani, podziwem dla jej charakteru i ja wraz z ojcem szukaliśmy sposobu, ażeby uwolnić panią teraz i na przyszłość od samotności tej i biedy.
Głos Marji, gdy mówiła, tak łagodny był, tak wzruszający, że płynął do serca, jak najbardziej harmonijna muzyka.
— Dziękuję państwu z całej duszy, żeście pomyśleli o mnie — odpowiedziała Symona, a panu Servet wdzięczna jestem serdecznie za to zainteresowanie się mną, jakiego już tyle razy mi dał dowód.
Symona zamilkła i spuściła głowę; dwie grube łzy potoczyły się po jej policzkach, potem mówiła dalej:
— To prawda, wycierpiałam bardzo wiele i myślałam niekiedy, że już mi sił zabraknie do życia. Ale teraz już to się skończyło, zdrowie powraca, mogę pracować i nie mama prawa już się skarżyć.
— Czy nie przyjęłabyś dobrego miejsca w porządnym domu? — zapytał Gabriel.
— O, z największą ochotą, ale jestem jeszcze za słaba, ażeby podjąć się stałych obowiązków.
— Nie idzie tu o takie obowiązki, o jakich myślisz. To nie panną służącą będziesz. Pani chciałaby się dla ciebie wystarać o miejsce starszej szwaczki na dużej pensji panien.
Twarz Symony oblała się rumieńcem, oczy przepełnione łzami przed chwilą, zabłysły.
— O! zawołała — to byłoby zanadto dobre, ale to niemożebne! Nigdy ani nadziei mieć nie mogę, ażebym dostała miejsce. Marzenie!
— Marzenie, które ziścić się może — odrzekła Marja — jeżeli tylko uważa się pani za uzdolnioną dostatecznie, ojciec mój i ja dziś jeszcze zobaczymy się z panią Dubief, przełożoną na pensji, gdzie się kształciłam, przyjaciółką jest naszą i w ten sposób pomówimy z nią, że zgodzi się spełnić prośbę naszą. Miejsce jest wolne, a może być lada chwila zajęte. Trzeba się zatem spieszyć.
Symona ujęła rękę Marji Bressoles i podniosła ją do ust.
— O! jaka pani dobra! — wyszeptała. — Jak mam pani podziękować? Jak wyrazić wdzięczność ojcu pani, który się mną także zajął? Tak, zdaje mi się, że jestem dość uzdolnioną, ażeby być szwaczką na pensji, jeżeli będę tyle szczęśliwą, że dostanę to miejsce z łaski państwa, a teraz już czuję w sobie dość siły, bo sama nadzieja mnie pokrzepiła, i osłabienie po chorobie prawie już minęło.
— No, więc rzecz ułożona, i zdaje się, że może pani liczyć na pewno — rzekła Marja. — Udamy się stąd wprost na ulicę Ville d‘Eveque, pomówimy z panią Dubief, która rada będzie sprawić nam przyjemność i sama się z panią ugodzi co do wynagrodzenia. Miejsce wyborne, a stosunek z panią Dubief będzie jak najlepszy, to bardzo zacna kobieta.
— O, gdyby się państwu udało! — zawołała Symona, zwracając się do Ludwika Bressoles — nie jestem bynajmniej niewdzięczną, i całe życie, o tak! całe życie pamiętać będę to, co chcecie państwo dla mnie uczynić!
— E! nie mówmy o wdzięczności — rzekł żywo Ludwik Bressoles. — Mojej córce przyjemność to sprawi, jeżeli pani dopomoże także my będziemy obowiązani względem pani. Teraz niech nam pani da swój adres, ażebyśmy mogli natychmiast panią zawiadomić, jeżeli pani Dubief spełni naszą prośbę.
— Mieszkam przy ulicy Gilles-le-Coeur — odpowiedziała młoda, dziewczyna.
— Który numer?
— Numer 7.
— Imię pani?
— A nazwisko? — zapytał były budowniczy z niejakiem wahaniem.
— Nazwiska nie mam — szepnęła Symona wzruszonym głosem.
Spuściła głowę i znowu łzy popłynęły po jej policzkach.
Marja Bressoles wzięła ją za obie ręce i rzekła z ujmującą dobrocią:
— Niech pani nie płacze, błagam panią.
— Szczęście do pani zawitało, niechże się pani doń uśmiecha.
Symona nie mogła się oprzeć tej wzruszającej prośbie i uśmiechnęła się przez łzy.
Bressoles zapisał sobie adres Symony i skinął na Marję.
— Miej pani nadzieję — mówią dalej Maria, zwracając się do młodej dziewczyny — niedługo zobaczymy się znowu.
— I licz pani na nas — dodał były budowniczy. Jeżeli pani Dubief przyjęła już szwaczkę, znajdziemy dla pani co innego.
— Dziękuję państwu! — odezwała się w zruszona Symona. — Dziękuję państwu z całego serca, z całej duszy....
Bressoles zwrócił się do Gabrjela i rzekł doń:
— Do widzenia, kochany i wielki mistrzu. Czekać będziemy zawiadomienia pana, ale niech pan nam niedługo da czekać.
— Pójdę zaraz zamówić płótno! — odpowiedział malarz.
— Jak tylko będzie w mej pracowni, zaraz do państwa napiszę, że gotów jestem z pierwszem posiedzeniem.
— Sądzi pan, że to może nastąpić jutro?
— Tak sądzę, a zwłaszcza pragnę.
Ojciec i córka wyszli z pracowni. Gabrjel z Albertem odprowadzili ich na schody.
Żegnając się Albert i Marja, zamienili ze sobą przeciągłe spojrzenie, milcząco wymowne.
— Czarujące dziewczę — rzekł artysta, drzwi zamykając. — Złote serce.
— I bardzo ładna — potwierdził Albert, nie tając swego zachwytu. — Prześliczna! Piękność twarzy równa się piękności duszy!
— Ho! ho! — zawołał Gabrjel, patrząc na młodzieńca. — Z jakimże to zapałem mówisz, kochany uczniu. Zdaje mi się, że panna Bressoles sprawiła na tobie bardzo wielkie wrażenie.
— Bardzo wielkie, przyznaje się do tego! I po co mam się z tem taić?
— Ja bez wątpienia zawdzięczać jej będę swe szczęście — szepnęła Symona — jej i panu, panie Servet, bo gdyby nie pan, ta anielska panienka nie zajęłaby się mną, nie wiedząc, czy jestem tego warta. Będę panu tak wdzięczna, że nigdy nie będę w stanie należycie się panu wywdzięczyć.
— E! dosyć już, przestań o tem mówić, a ponieważ tu jesteś, skorzystam z tego, aby coś dodać do mego obrazu.
— Przeto, żeby czasu nie tracić, oddasz potem, coś przyniosła panu Albertowi.
— To niedługo potrwa — rzekła Symona z uśmiechem. Pół tuzina obrobionych i poznaczonych chusteczek... oto one są.
Z zawiniątka, które trzymała w ręce, wyjęła chustki, ładnie złożone i przewiązane niebieską wstążką.
— Co ci jestem winien, Symono? — spytał młodzieniec.
— Trzy firanki!
— Trzy franki! Cóż znowu! to za mało!
— Taka zwykła cena, piętnaście groszy za znaczenie chustki, drożej nie płaci się nigdy.
— Ale ja uważam, że to za tanio i nie chcę ażebyś pracowała dla mnie za takie pieniądze, tem bardziej, że to cyfry wspaniałe! artystycznie zrobione, jakby ręką czarodziejki! Weź dziesięć franków i to jeszcze będzie za tanio!
— Ale...
— Nie ma żadnego ale — przerwał jej Albert. — Niedostateczne wynagradzanie pracy kobiecej jest raną społeczną naszej epoki. Pędzel żywi artystę, igła winna żywić szwaczkę. Weźże te pieniądze. Naprawdę sprawisz mi wielką przykrość, jeżeli odmówisz słusznie należącego ci się wynagrodzenia.
— O! nie.
— Więc przyjmujesz?
— Cóż mam robić?
— No i doskonale!
Symona wzięła dziesiędofrankówkę, spojrzawszy na Alberta de Gibray ze szczerą wdzięcznością.
— Kochany mistrzu rzekł Albert do Gabriela — przyszły artysta odbył już swą codzienną pracę. Szkoła prawna wzywa teraz przyszłego adwokata.
— Odchodzisz?
— Czas na prelekcję.
— Idź mój drogi, a ojcu się kłaniaj. Więc do jutra.
Albert uścisnął rękę Gabrielowi, potem młodej dziewczynie, przebrał się i wyszedł.
Maurycy Vasseur po kolacji u Brebanta, w licznem towarzystwie, wróciwszy do domu, położył się i natychmiast zasnął.
Spał trzy godziny i niewątpliwie sen jego trwałby jeszcze dłużej — gdyby nieprzerwany został głośnem dzwonieniem.
Kto sumienie ma nieczyste, tego wszystko straszy.
Maurycy zerwał się z posłania, ubrał się naprędce i wyszedł do przedpokoju.
Drzwi od sieni zamknięte były na pust podwójny.
Młodzieniec zawsze przewidywał niebezpieczeństwo, jeśli nie prawdopodobne, to przynajmniej możebne.
W razie, gdyby policja odgadła w nim sprawcę podwójnej zbrodni na cmentarzu Pere Lachaise i przy ulicy Ernestyny postanowił nie oddawać się żywym w jej ręce.
Dlatego należało postępować w ten sposób, ażeby się nie narażać na żadną niespodziankę.
Nie otworzył też drzwi, a tylko zapytał:
— Kto tam?
— Ja — odpowiedział głos kobiecy.
— Co za ja?
— Pańska odźwierna.
— Czego chcecie?
— List!
Na te słowa Maurycy natychmiast drzwi otworzył.
Odźwierna powtórzyła:
— List ten przyniósł listonosz, a ponieważ na kopercie napisano „bardzo pilne“, pozwoliłam sobie pana obudzić.
— I dobrze uczyniliście.
Pani Benoit odeszła, a Maurycy spiesznie zamknąwszy drzwi, rozpieczętował kopertę.
List ten zawierał w sobie tylko te wyrazy, napisane grubemi literami, widocznie zmienionym charakterem:
„Dziś w południe na ulicy Surennes nr. 18 zapytaj pan o kapitanie Van-Broke. Spal pan ten list“.
Zamiast podpisu V i trzy gwiazdki.
— To od Juljusza Termis przemienionego teraz na kapitana, Van-Broke.
— rzekł do siebie Maurycy. — Ci ludzie mają, zdaje się — niewyczerpane środki.
Po krótkim monologu tym przeczytał po raz drugi wyrazy i po raz trzeci jeszcze potem.
Wyrył sobie w pamięci nowe nazwisko tego człowieka, nazwę ulicy i numer domu, poczem stosując się do rozkazu tajemniczego korespondenta, zapalił świecę i papier obrócił w popiół, następnie ubrał się prędko i ciepło i wyszedł na bulwary.
Godzina schadzki była jeszcze daleko, ale Maurycy zamierzał wstąpić do kawiarni, ażeby napić się czekolady i przeczytać gazety poranne.
We wszystkich dziennikach powtórzona była wiadomość wczorajsza..
Niektóre dodawały od siebie:
„Podwójne śledztwo, rozpoczęto przez sędziego śledczego, Pawła de Gibray, toczy się dalej i dało już rezultaty bardzo ważne. Znane nam są niektóre szczegóły, wielce interesujące. Moglibyśmy o nich donieść prędzej, niż koledzy nasi, ale nie uczyniliśmy jednak tego, ażeby nie przeszkadzać śledztwu“.
— Naiwni dadzą się złapać na te stare sztuki — szepnął.
Bo kiedy gazety zapewniają, że nie piszą nic, chociaż wiedzą, to z pewnością nie wiedzą o niczem.
Gdyby wiedziały, powciągliwemi nie byłyby!
Podano czekoladę z koszykiem biszkoptów i bułek.
Maurycy prędko zjadł śniadanie, zapalił cygaro i udał się na ulicę Surennes.
Drzwi od sieni małego pałacyku otworzył mu Dominik, niemowa, przysłany Juliuszowi Termis przez fałszywego opata Meirrissa.
— Kapitan Van-Broke? — zapytał Maurycy.
Niemy usunął się, ażeby gościa przepuścić, potem naprzód poszedł i zaprowadził go do lokalu na parterze.
Minęli przedpokój i pierwszy pokój.
Po raz drugi znalazł się nasz młodzieniec wobec Lartigiusa, którego przebranie znane nam jest.
Ucharakteryzowanie było tak wyborne, że Maurycy cofnął się, myśląc, że się omylił.
— Wejdź kochany Maurycy i siadaj — rzekł Lartigues, wskazując na krzesło.
— Jakto? — zawołał Maurycy ze zdumieniem. — To pan jesteś?
— Tak, to ja!
— Zdaje mi się, że mnie pan nie poznał.
— Naturalnie! czyż podobna pana poznać?
To istny cud takie ucharakteryzowanie!
— Zachwyt pański pochlebia mi, bo widocznie jest szczery, ale to nie żaden cud, tylko zręczność. Uważałem za potrzebne zmienić skórę, przepraszam za wyrażenie — z powodu tej grubej awantury, w jaką nas pan wplątałeś.
— Wie pan, że nas wezmą za wspólników pańskich, jeżeli pana zaaresztują.
— Spokojnie panowie żyjcie i śpijcie — odparł Maurycy, siadając — mnie nie zaaresztują.
— Trzeba wszystko przewidzieć.
— Naturalnie, w myśl dawnej nauki moralnej: „Ostrożność jest matką bezpieczeństwa“.
Ale są rzeczy niemożebne, a do takich należy i znalezienie moich śladów.
Ozwał się dzwonek.
— Pan wie, kto to dzwoni? — zapytał Maurycy.
— Może to być tylko opat Meirriss.
Rzeczywiście za kilka sekund Verdier, w stroju opata, wszedł do saloniku.
Lartigues i Maurycy ścisnęli go za rękę.
— Pałacyk jest doskonale wybrany — rzekł Verdier — dobrze ci tutaj?
— Tak! samotne położenie domu czyni niemożebnem wszelkie szpiegostwo sąsiadów.
— Tego właśnie było potrzeba, winszuję ci.
Lartigues mówił dalej:
— Namyśliłeś się?
— Nad czem?
— Co nam czynić należy?
— Czekać będziemy na nowe polecenia.
— Pisałem do Londynu, trzeba zaczekać na odpowiedź.
Jednakowoż uważam za pożyteczne, przedsięwziąć pewne środki, lecz zanim to wam wyłuszczę, muszę zmyć głowę naszemu nowemu pomocnikowi.
— Mnie! — zawołał Maurycy zdziwiony.
— Panu!
— Cóż ja takiego uczyniłem?
— I jeszcze nie domyślasz się pan?
— Nie, choć biję się z myślami, nic nie odgaduję.
— Czyż to nie szaleństwo tak hulać tej nocy po dramacie podwójnym nocy zeszłej?
— Pan wie o tem? — zapytał Maurycy zmieszany.
— Wiem, że pan jadł kolację ze złotą młodzieżą i eleganckimi damami, a potem grałeś pan i grubo wygrałeś.
— I od kogoż to pan wie?
— Przez naszą policję.
— Przez pańską policję?
— Tak, przez policję, która w niczem nie ustępuje rządowej.
Widzisz więc pan, że dobrze jesteśmy zorganizowani.
Pan jesteś dla nas nowym znajomym, kochany nasz przyjacielu. Interesa nasze i najelementarniejsza chociażby ostrożność zaleca nam kontrolować pana i nie zaniedbujemy tego wcale. Uprzedzam pana, że każdy postępek pański, każde słowo pańskie będzie nam wiadome. — Radzę panu działać prosto i nie ściągać na siebie podejrzeń, bo ostrzegam pana, że agenci nasi sprytniejsi są od policyjnych i nie stracą pana z oczu ani w dzień, ani w nocy. Taki dla pana sens moralny, a teraz posłuchaj mnie pan.
Maurycy pomyślał sobie:
— Ci ludzie strasznie silni, mogą mnie zgnieść!
Czując w sobie nieokreślony niepokój, zaczął prawie żałować, że się wdał w tak niebezpieczne tajemnice.
Verdier mówił dalej:
— Posłuchaj mnie pan, i przejmij się ważnością roli, jaką grać będziesz. Potrzebujesz pan koniecznie zostać sekretarzem domowym dymisjonowan. kapitana marynarki Van-Broke, pracującego nad wielkim dziełem z historii żeglugi morskiej i przybyłego do Paryża dla poszukiwań w archiwum ministerjum marynarki. Gdyby pytano pana, przez kogo otrzymałeś to miejsce, odpowiesz, że znałeś kapitana już dawniej, przypadkowo zabrawszy z nim znajomość, a on, wiedząc o pańskiej zdolności władania piórem, pospieszył zaproponować panu miejsce zaszczytne i korzystne, gdyż kapitan Van-Broke bardzo jest bogaty. Bajeczka ta bardzo prosta i tak naturalna, że nikt ani pomyśli jej przeczyć, a będzie ona miała cel trojaki. Po pierwsze pozwoli ona panu przebywać tutaj stale.
Powtóre staniesz się pan człowiekiem poważnym, godnym większego poważania, niż będąc reporterem skandalicznego świstka brukowego. Wreszcie łatwo będzie objaśnić pańską nieobecność, kiedy trzeba będzie wysłać pana w podróż.
Kapitan każdej chwili może pana posłać dla zebrania wiadomości do Anglji albo gdzieindziej. Zrozumiałeś pan dobrze?
— Jak najzupełniej — dodał Maurycy — i dodam, że to myśl doskonała.
— Miewam czasem nie złe pomysły — odrzekł Verdier.
— A ja co mam czynić? — zapytał Lartigues.
— Ty udaj się natychmiast do ambasady holenderskiej dla zaawizowania paszportu. Pokłoń się sekretarzowi ambasady od przyjaciela jego, opata Meirissa.
— Czy już wszystko?
— Tak na teraz wszystko. Przejdźmy do czego innego. Pan Maurycy dziś jeszcze zacznie szukać rodziny Bressolów. Bressoles był budowniczym.
Trzeba zapytać o niego kolegów, którzy musieli przecie o nim słyszeć. Trzeba także udać się do biur adresowo-informacyjnych, które może znają to nazwisko. Trzeba wydostać kopję metryki nieprawej córki, Symony. To będzie łatwo, ale tymczasem wstrzymamy się z dowiadywaniem — gdzie znajduje się ta dziewczyna, póki nie ucichnie wrzawa z powodu zabójstwa Jenny Stahl i Jonathana Wildesa. Wtedy wyślemy pana Maurycego do Ville-sur-Bresne. Teraz hasłem naszem powinna być „Ostrożność“.
— Będę ostrożny — odpowiedział młodzieniec.
— Czytałeś pan dzienniki poranne?
— Czytałem.
— Cóż tam piszą?
— To samo jest, co we wczorajszych wieczornych. Powtarzają wiadomość policyjną, nie dodając od siebie nic ciekawego. Wywnioskowałem stąd, że śledztwo ani na krok nie postąpiło, co zresztą łatwo było przewidzieć.
— Byłeś pan w Mordze?
— Nie, ale zamierzam pójść tam zaraz.
— Bardzo dobrze — odrzekł fałszywy opat. — Teraz obejrzmy pałacyk. Potrzeba koniecznie znać miejscowość.
Poszli we trzech do ogrodu. Verdier, jak poprzedniego dnia Lartigues, zatrzymał się przed zabitą furtką.
— Co to?
— Jak widzisz — odparł kapitan Van-Broke — furtka zamknięta i zabita sztabami.
— Dokąd ona prowadzi?
— Do ogrodu domu, stykającego się z tym, a wychodzącego na Ville-d‘Eveque.
— Co to za dom?
— Dawniej był tam obszerny pałac, a teraz pensja dla panien pod kierownictwem pani Dubief.
— W jakim celu istniała ta komunikacja?
— Te dwa domy należały, zdaje się, do jednego właściciela.
— Bardzo dobrze. Obejrzę pensję i zobaczę co będzie można skorzystać z tego sąsiedztwa, które dla nas może być użyteczne. Nie masz nic nieprzydatnego na świecie dlatego, kto umie korzystać z najmniejszych drobnostek. Jużeśmy wszystko widzieli?
— Wszystko.
— A więc potrzeba nam się rozstać.
— Czy nie zjedlibyście ze mną śniadania na nowem mieszkaniu?
— Ja już piłem czekoladę! — odparł Maurycy.
— W pańskim wieku żołądek wymaga czegoś pożywniejszego. Liczyłem na was obu i kazałem nakryć na trzech.
Fałszywy opat spojrzał na zegarek.
— Dobrze, zjemy śniadanie — rzekł — ale prędzej: spieszno mi. Mogę tutaj zabawić jeszcze najwyżej godzinę.
Udali się do pokoju jadalnego, gdzie na nich czekało śniadanie z zimnego mięsiwa.
Krótkie wiadomości, podane przez dzienniki z powodu podwójnego morderstwa, popełnionego w nocy przez jednego i tego samego złoczyńcę, sprawiły głębokie wrażenie.
Paryżanie z chciwością pragnęli dowiedzieć się o szczegółach i zwiedzali miejsca, będące widownią obu zbrodni, a przynajmniej te, gdzie znaleziono trupy.
Cmentarz Pere-Lachaise stał się miejscem wędrówek dla ludzi, łaknących silnych wrażeń.
Przewidując zawczasu, że tak będzie, naczelnik policji śledczej wydał odpowiednie polecenie.
Kordon sierżantów miejskich otoczył grobowiec Kurawiewów i niczem nie wzruszony, nie dopuszczał tłumu ciekawych.
Na ulicy Ernestyny gromadziło się niemniej ludzi.
Stosownie do planu, jaki powstał w jego głowie przy kolacji u Brebanta, kiedy się przysłuchiwał opowiadaniu barona Paskala de Landilly, hrabia Iwan Smoiłow, zaniepokojony tem, co słyszał o grobowcu, należącym do rodziny rosyjskiej, postanowił sam zobaczyć, co się stało.
Chciał natychmiast wiedzieć, co to jest za rodzina, której nazwiska nie wymieniały gazety.
Zjadłszy śniadanie w hotelu Wielkim, gdzie — jak to pamiętamy — czasowo zamieszkał, spytał, czy przyjechała już kareta, którą wynajmował na miesiąc, a otrzymawszy przeczącą odpowiedź — kazał sprowadzić dorożkę i polecił woźnicy jechać na cmetarz Pere-Lachaise.
Dorożka zatrzymała się przed główną bramą.
Hrabia wysiadł i udał się przez aleję, przepełnioną tłumem, prowadząca do tej dzielnicy, gdzie się znajdował grobowiec rodziny Kurawiewów.
Droga do grobowca była mu widocznie znana, bo doszedłszy do bocznej aleji, ku niej biegnącej, bez wahania puścił się w tę stronę.
W miarę, jak się zbliżał do celu wędrówki, tłum stawał się coraz bardziej ściśniętym i poruszał się wolniej. Przetłoczył się wśród ścisku, a znalazłszy się w pierwszym szeregu ciekawych, chciał iść dalej.
Zatrzymał go miejski sierżant słowami:
— Nie można!
— Dlaczego?
— Taki rozkaz!
Młodzieniec przystanął.
— Ale ja tutaj nie jestem przypadkowo i bez celu — mówił dalej po chwilowem namyśle — muszę przejść tędy do grobu zaraz w pobliżu.
— Czy mi nie wolno?
— Dzisiaj nie.
— Przecież można uczynić wyjątek...
— W rozkazie prefektury nie ma żadnych wyjątków.
Hrabia zrozumiał, że wobec tak ścisłego, zakazu wszelkie jego usiłowania pozostaną bez skutku. Zaczął więc pytać miejskiego sierżanta, który możeby mu mógł o tem powiedzieć, czego dowiedzieć się pragnie.
— Skądże taki surowy rozkaz?
Sierżant był bardzo grzeczny. Ku wielkiemu zadowoleniu ciekawych, którzy się zbliżyli, ażeby go posłuchać, jął opowiadać straszną historię, którą lepiej znamy od niego samego.
Kiedy skończył, hrabia Iwan zapytał:
— A w którym to grobie spełniono zbrodnię?
— W grobowcu pewnej bogatej rodziny rosyjskiej.
— Wie pan, jak się ona nazywa?
— Wiem.
— Może mi pan powiedzieć?
— Dlaczegoby nie! W grobowcu Kurawiewów.
Usłyszawszy to nazwisko, młody Rosjanin zbladł jak chustka.
— Nie myli się pan? — pytał wzruszonym głosem.
— Nie. Słyszałem to od stróża cmentarnego.
Hrabia Iwan zwiesił głowę i kilka chwil stał w milczeniu, potem podziękował sierżantowi, zawrócił się i zginął w coraz bardziej rosnącym tłumie.
Na jego twarzy malował się wielki niepokój...
— Co znaczy ta zagadka? — spytał sam siebie. — Dziwne zdarzenie, szczególnie, niepojęte. Trzeba jednak to wyjaśnić, muszę się dowiedzieć!
Przyspieszył kroku, dostał się do wielkiej alei, gdzie mniej było osób niż w bocznej, wyszedł z cmentarza i zaczął szukać dorożki, którą przyjechał.
Dorożka stała po drugiej stronie drogi.
W chwili, gdy hrabia chciał stanąć na stopniu, przechodzący obok człowiek jakiś z czarnym krzyżem drewnianym drgnął, krzyknął z przerażenia, zatrzymał się i rzekł:
— Przepraszam pana, chciałby powiedzieć panu tylko jedno słówko.
Rosjanin obrócił się, wielce zdziwiony i odpowiedział tym samym akcentem cudzoziemskim, o jakim już wspomnieliśmy:
— Czego pan sobie życzy?
Usłyszawszy ten akcent, człowiek z drewnianym krzyżem drgnął ponownie.
— Chciałbym pana tylko zapytać, czy to pan onegdaj na ulicy Roguette kupił wianek nieśmiertelników?
— Być może, że i ja, ponieważ onegdaj rzeczywiście kupiłem wianek, ale nie wiem, czy to w pańskim sklepie.
— U mnie — mówił dalej nieznajomy, oglądając się dokoła, — i zaniósł pan ten wianek do grobowca Kurawiewów.
— Może — odrzekł sucho hrabia — ale dlaczego pan o ta pytasz?
— Bo kiedy pan odszedł, zauważyłem, że mi pan dał monetę angielską na dwadzieścia pięć franków1, a ja myślałem, że to była dwudziestofrankówka i wydałem panu za mało reszty.
— Winien więc jestem pięć franków i jako człowiek uczciwy chcę je panu zwrócić.
— Nie potrzeba, daruję je panu, jeżeli rzeczywiście dałem panu monetę angielską, o czem bardzo wątpię.
— Ależ, szanowny panie.
— Jeżeli pan nie chcesz przyjąć, to rozdaj ubogim — przerwał z niecierpliwością hrabia.
Potem wskoczył do dorożki i zawołał na woźnice:
— Tam, skąd przyjechaliśmy, prędko....
Dorożkarz popędził konia.
— O! — zawołał handlarz rzeczy pogrzebowych, zauważywszy numer dorożki — nie umkniesz mi tak, ażebym cię nie mógł dogonić zbrodniarzu!
— Podbiegłszy do stacji, gdzie czekało kilka dorożek, wsiadł do jednej z nich i rzekł:
— Dostaniesz dwadzieścia franków, jeżeli nie stracisz z oczu tej oto dorożki.
— To niech pan przygotuje dwadzieścia franków, bo je zarobię! — odpowiedział dorożkarz.
I popędził w ślad za powozikiem, którym jechał hrabia Iwan.
Handlarz wianków, wychyliwszy się z dorożki, śledził oczami ściganego, będąc jak najzupełniej przekonanym, że to sprawca podwójnej zbrodni na cmentarzu Pere Lachaise i przy ulicy Ernestyny.
— Wątpić niepodobna — mówił sam do siebie — to ten sam łotr. Poznałem go zaraz po jasnych faworytach, binoklach i akcencie. Przytem nie zaparł się wcale, że kupował wianek, ani tego, że zaniósł go do grobowca Kurawiewów.
Co za szczęście, że właśnie przechodziłem. Nie podejrzewa nic. Wszystko trzeba robić ostrożnie i po cichu. Nie odstąpię go wcale, a gdy się dowiem, gdzie mieszka, wszystko pójdzie, jak po maśle.
Wielką przysługę wyświadczę sprawiedliwości mej ojczyzny. Pisać będą o mnie w gazetach i wydrukują mój adres. Wyborna reklama dla sklepu.
Przy tych słowach szanowny kupiec z ulicy Roguette zaczął doznawać niepokoju.
U dorożki hrabiego lepsze były konie niż przy jego i jechała też prędzej; wszelako kupiec nie tracił jej z oczu, pomimo zwiększającej się odległości.
Nieprzewidziana okoliczność wkrótce rozwiała jego niepokój.
Pułk piechoty, wracający z przeglądu wojsk u Chateau d‘Eau, nagle zatamował przejazd.
Dorożka hrabiego zatrzymała się, a ta, którą pędziła za nią nadjechała.
— Teraz ją dogoniliśmy — rzekł woźnica, nachylając się do pasażera.
— Tylko nie daj sobie uciec.
— Bać się nie ma czego, zawsze dogonimy. To numer 2750.
Pułk przeszedł.
Dorożka hrabiego mogła za nim z łatwością podążyć w odległości dwudziestu kroków.
Przyjechawszy na ulice Rogemont, hrabia nachylił się ku dorożkarzowi, pociągnął go za płaszcz i dla zwrócenia jego uwagi zawołał:
— Staniem przed Brebantem.
Woźnica dał znak, że słyszał i zrozumiał.
Hrabia pomimo wzruszenia, którego powód czytelnicy niebawem poznają, bynajmniej nie zapomniał, że dziś wieczorem podejmuje swych nowych przyjaciół i że winien zamówić obiad na dwanaście osób.
Dorożka zatrzymała się we wskazanem miejscu.
Młodzieniec wszedł do restauracji.
Handlarz wianków widział wszystko.
— Stańcie tutaj — rzekł do swego dorożkarza. — Mężczyzna — którego ścigam, wszedł do Brebanta! Zaczekajmy!
— Czy proszę pana będę miał czas dać koniom owsa?
— Nie wiem. Konie później sobie pojedzą; musimy być gotowi każdej chwili jechać dalej.
Upłynęło pięć minut, potem kwadrans.
— Łotr nie zapłacił dorożkarzowi, a zatem wyjdzie niedługo — pomyślał sobie kupiec z ulicy Roguette. — Prawdopodobnie zajada teraz śniadanie. Ładuje sobie żołądek ostrygami i spija dobre wina. Racz się złoczyńco. Będziesz miał dzisiaj obiad tańszy na rachunek rządu.
Kiedy skończył monolog, nic dobrego nie wróżący dla Rosjanina, ten postanowiwszy już, z czego składać się miał obiad, wyszedł z restauracji, wsiadł znowu do dorożki i pojechał przez bulwar.
Zatrzymał się przy hotelu Wielkim.
Uczynił to i handlarz wianków grobowych.
Hrabia wyszedł z dorożki, zapłacił woźnicy i zniknął pod olbrzymią bramą, prowadzącą na podwórze.
Tuż za nim wszedł i jego szpieg.
Jeden ze służących ukłonił się w przejściu Rosjaninowi.
— Znacie tego pana? — spytał kupiec kelnera, który odpowiedział oschle:
— Widzisz pan, że muszę go znać, kiedy mu się kłaniam.
— Czy on tu mieszka w hotelu Wielkim?
— A co panu do tego? Dlaczego pan o to pytasz?
Zamiast odpowiedzi, handlarz wianków wsunął służącemu do ręki dwa franki.
— Bardzo dobrze — rzekł tenże — rozumiem. Pan ten rzeczywiście mieszka w hotelu Wielkim.
— Cudzoziemiec?
— Tak. Rosjanin.
— Dziękuję.
Handlarz dowiedział się, czego chciał. Zwrócił się ku wyjściu, mówiąc do siebie:
— Hrabia Iwan Smoiłow. Zapewne jaki fałszywy hrabia, może zbiegły galernik.
Potem wsiadając w dorożkę, rzekł do woźnicy:
— Zarobiłeś dwadzieścia franków. Teraz biorę cię na godzinę.
— Do prefektury policji, a prędzej!....
— Do prefektury... — bąknął dorożkarz — masz tobie.
Widocznie ścigaliśmy jakiegoś zbrodniarza, a u mnie w dorożce siedzi łapacz. Podejrzewałem to zaraz.
Jeżeli na cmentarzu Pere Lachaise tłoczono się bardzo, nie mniejszy także tłum był około Morgi.
Tutaj ciekawi stali takim sznurem, jak przed kasą teatru, w dzień przedstawienia sztuki, mającej wielkie powodzenie.
W regularnych odstępach wpuszczano za każdym razem tylko sześć osób, a stojący na straży miejscy sierżanci przestrzegali surowo, ażeby się nikt naprzód nie przecisnął i nikt zatrzymywaniem się ruchu nie tamował.
Oba trupy były złożone na marmurowych ławach tuż przy szklanej ścianie, oddzielającej publiczność od sali wystawowej.
Każdy z widzów mógł się tutaj tylko kilka sekund zatrzymać dla przypatrzenia się trupom.
W grupie sześciu osób, które równocześnie z nami przestąpiły próg Morgi, znajdowali się dwaj mężczyźni, którzy społem tutaj przybyli.
— Patrzno, patrz, co za los! — szepnął jeden z nich do towarzysza, mogący mieć około pięćdziesięciu lat, w niedbałej odzieży, ze znamieniem proroctwa i występku na twarzy. — Wskazując przy tem ręką na zamordowaną niewiastę dodał:
— Ma dwa znaczki śliczne, jeden na szyji, a drugi pod lewą piersią. Łotr znał się na rzeczy.
— To zygzak! — odrzekł jego towarzysz ochrypłym głosem.
Sąsiedzi dwóch wątpliwej konduity indywiduów, podobniejszych raczej do bandytów, aniżeli do porządnych ludzi, zadrżeli ze zgrozy, uwydatniwszy te uwagi w języku łamanym.
— Dalej postępować, naprzód! — wołali sierżanci.
Łańcuch ludzi poruszył się o kilka kroków naprzód i znowu się potem zatrzymał: zbliżono się do trupa mężczyzny.
— Ten ma tylko jeden znaczek! — mówił podejrzany człowiek dalej — założyłbym się, że pod razami ani nie mruknął. Niepoślednia to ranka. Ale co on też ma na ramieniu.
Ostatnie słowa mówił cichszym już głosem nachylając się do samego ucha towarzysza.
— Zawrzyj sobie paszczę! odrzekł tenże w tym samym tonie — ja go poznaję.
— Ty?
— Tak jest!
— Byłże to więc który z akademji?
— Tak, staruszek z Poissy.
— Ja mu osobiście to piętno na skórze wycisnąłem; a to była w istocie robota nielada!
Towarzysz uszczypnął go w rękę dla nakazania milczenia.
— Naprzód, naprzód! — upominali strażacy.
Nową grupę sześciu osób jednemi drzwiami wpuszczono, podczas gdy się wcześniejsza innemi oddaliła.
Dwaj bandyci opuścili szybkim krokiem Morgę i poszli przez Ouai de la Tournelle w kierunku ogrodu botanicznego.
— Czy się w istocie nie omyliłeś? — zapytał jeden drugiego — jesteś pewny, żeś ty z innymi kumotrami imię to na skórze wypisałeś?
— Więcej niż pewny, jeżeli prawdą jest, że się zowie Sylwanem Cornu. Byłem z kumotrem razem w Poissy, kiedy odbyłem moje pięć lat, jużci odtąd wiele wody do morza popłynęło.
— Była to sztuczka, utrzymuję, że należał do bandy....
— To go pomimo to nie obroniła, wyziębnąć pod pewna ręką.
— Ha, musieli mieć pewnie przyczyny do tego.
— Słuchajno!
— No, cóż takiego?
— A gdybyśmy się też do prefektury zgłosili i bąknęli kilka słówek o tej historii — może wyznaczono jaką nagrodę.
— Ślicznie dziękuję, mój stary Golubecie!
Ani mi się o tem nie śniło.
— Wolę zawsze raczej iść ubocznemi drogami, niżli abym miał około prefektury przechodzić, a już do niej samej nie zwabi mię nikt na świecie. Hej, pytająż tam, ściskają i śrubują, niby pętlica człowiekowi gardło sznuruje. Dozwól, niechaj sobie tylko policja sama głowę łamie, my nie potrzebujemy jej powiadać naszych drobnostek. Bierz licho wszelkie donosy!
— Hm, obejrzawszy rzecz przy świetle, masz słuszność.
— Na wszelki sposób.
— No, może się napijemy kubek wódki?
— Owszem, piszę się na to, to człowieka wewnątrz rozgrzewa.
Dwaj poczciwi poszli drogą ku dawniejszej końskiej targowicy i wstąpili do szynku ostatniego rodzaju.
Policja i sąd karny użyli wszelkich środków do wynalezienia śladów mordercy albo morderców, dotychczas atoli bez najmniejszego skutku a kierownicy sprawy poczęli się już niepokoić i niecierpliwić.
Jeden agent po drugim stawał w prefekturze, atoli ich sprawozdania nie dawały nawet jakiego takiego korzystnego skinienia, nie rozświecały na jotę ciemności, która zdawała się być niezgłębioną.
Dyrektor policji łamał sobie głowę dla wynalezienia środka, aby Jodoleta i Martela na jakiś trop naprowadzić — nie mógł nieskutecznego obmyślić.
Sędzia śledczy Paweł de Gibray, którego ambicję zawikłana w wysokim stopniu sprawa podrażniła, czynił również największe wysilenia dla odszukania kłębka Aryadny, któryby go mógł z labiryntu wyprowadzić, atoli i on nie był w tym względzie szczęśliwszym od policji.
Wydał on rozkaz, ażeby się policjanci w cywilnem ubraniu wciskali między tłumy ludzi, napływające do Morgi, ulicę Ernestyny i cmentarz Pere Lachaise. Wybrano w tym celu ludzi, którzy dla swej dobrodusznej powierzchności mogli wobec ciekawych uchodzić za niewiniątka i dlatego pod tą maską ukryci, zważać czujnie na każde wypowiedziane słowo dla pochwycenia przypadkiem jakiego cennego oświadczenia.
Ten tak pojedynczy środek przyniósł był już często w podobnych wypadkach dobre owoce.
Jest to znanym faktem, że zbrodniarze zwykle, a nawet prawie zawsze dosyć są niezręczni i odwiedzają zwykle znowu widownię swej zbrodni, albo też przypatrują się trupowi swej ofiary — udaje się — jak gdyby ich do tego jaki niewytłomaczony instynkt wbrew rozumowi i woli popędzał.
Atoli i Agenci, którym tę sprawę poruczono, powracali ze spuszczoną głową; nie usłyszeli oni nic, jak tylko próżne gadaniny, nic nie znaczące — albo wprost sprzeczne uwagi.
Po południu dnia następnego, właśnie gdy pan de Gibray miał się udać do domu, wezwał go prokurator do siebie, a on do niego natychmiast się udał.
— Czyś się pan o czem nowem dowiedział, kochany panie de Gibray? — oto były pierwsze słowa, jakiemi prokurator wchodzącego sędziego śledczego powitał, — czy panu jego zręczność albo przypadek nie podał do ręki jakiej przewodnej nici?
— Niestety nie! — westchnął pan de Gibray.
— A więc sprawa jeszcze ciągle na pierwotnem stanowisku?
— Wstyd, że to wyznać muszę.
— Ciągle jeszcze w ciemności?
— Tak, a nawet nie chce mi się udać, abym sobie wyrobił sąd o powodach podwójnego morderstwa. Jedno tylko zdaje się być pewnem, że obie zbrodnie jedna i ta sama ręka popełniła. Z początku sądziłem, że mamy szukać mordercę albo morderców w bardzo wysokich sferach, że się tutaj rozchodzi1 o interes familijny, albo też — że się tutaj chcą za jakąkolwiek cenę straszną tajemnicę wiecznym pokryć pomrokiem.
— A teraz pan tę myśl porzuciłeś?
— Tak, jabym ją porzucił.
— Dlaczego?
— Ponieważ pozór wszelki czyni ją nieprawdopodobną, a przynajmniej bardzo wątpliwą.
— Zamordowani nie należą do wyższych stanów, mężczyzna jest tatuowany na ręce i nosił wraz z niewiastą nieznaczoną bieliznę.
— To jeszcze nie znosi pańskiego pierwotnego zdania, zamordowani mogli być służącymi znakomitych domów.
— Przypuszczam; dlaczego atoli mianoby mordować proste sługi?
— Ponieważ działali z polecenia swego państwa; ponieważ byli reprezentantami lub powiernikami familijnej tajemnicy, którą wraz z nimi na zawsze usunąć chciano.
— Służący znakomitych domów są znani bardzo wielu ludziom — a zatem poznanoby trupy ich w Mordze.
— A któż panu powiedział, ze to nie nastąpiło?
— Przynajmniej nikt mi nie doniósł, że się to stało.
— Czy napływ ludzi w Mordze był bardzo wielki?
— Niezmierny. Sierżanci miejscy wpuszczali ciekawych zawsze tylko w grupach po sześć osób.
— A między tych widzów wmieszano także agentów policyjnych?
— To się rozumie!
— Któż tam był?
— Jodelet i Martel, obaj bardzo przemyślni ludzie, których prefektura wielce szacuje.
— Przemyślni ludzie; na to się z panem chętnie zgadzam — odrzekł prokurator — bądź co bądź zawsze tylko zwyczajni policyjni agenci, którzy są bardzo pożytecznymi, jeśli mają do czynienia z mordercami z profesji, z których przebiegłością są obznajomieni, których zwyczaje, rozrywki i kryjówki znają, na których rzemiosło, że się tak wyrażę, fabryczny stempel zbrodni bystre oko mają. W obecnym wypadku atoli nie mam zbyt wielkiego zaufania do ich zręczności. Nie mają oni pewności, chodzą omackiem, nie postępują naprzód i nie znajdują niczego dodatniego. Dla naszej sprawy potrzebujemy jednego z owych wyróżniających się policyjnych genjuszów, jakie się od czasu do czasu pojawiają. Tacy ludzie umieją każdą rolę odgrywać, nadać twarzy dowolne rysy i z równą pewnością obracać się tak w wysokich sferach, jak i wobec szanownego społeczeństwa. Posiadają oni dar jednym rzutem oka wyszukać przewodnią nić z powikłanego kłębka.
Węchem znajdują oni trop zbrodni, jak pies gończy trop drobnego zwierza. Z rodzaju rany wnoszą oni, jaka broń i która ręka ją zadała, — słowem zdaje się, iż z natury posiadają dar podwójnego wzroku. Takiego to policyjnego agenta byśmy potrzebowali.
— Takiego Lecoca, Żobena! — mruknął sędzia śledczy — coby naprawdę rychło wyjaśnili ten gruby pomrok zbrodni. Niestety, na razie nie posiadamy takich sił pierwszorzędnych.
Prokurator zapadł na chwilę w zadumę.
— Czy sobie pan przypadkiem nie przypomina jeszcze pani Rosier? — zapytał następnie.
— Pani Rosier? — powtórzył pan de Gibray, przywołując na pamięć przeszłość, która atoli zdawała mu nie dopisywać.
— Może ją sobie pan lepiej przypomina, aniżeli Aimee Joubert! — mówił dalej prokurator.
— Nazwa ta jakoś zdaje mi się nie być obca.
— Jest to nazwisko niewiasty, którą szatańskie machinacje złoczyńcy w takie podało podejrzenie, że musiała stawać przed sądem przysięgłych — oskarżona o morderstwo. Udało jej się z wielką trudnością udowodnić niewinność i została uwolnioną. Odtąd przemyśliwała tylko nad tem, aby się pomścić na urzędnika, który ją o mało pod szafot nie zaprowadził. Dla łatwiejszego odszukania go weszła w stosunki z policją i okazywała przytem rzadkie, znakomite uzdolnienie. Udało się jej też rzeczywiście znaleźć ślad znienawidzonego na śmierć człowieka i aresztować przez agentów — on atoli wymknął się im i mógł być tylko zaocznie na śmierć skazanym. Czy sobie teraz pan przypomina?
— Całkowicie! Przypominam sobie obecnie nazwisko Aimee Joubert.
— Biedna niewiasta jest jedną z najuczciwszych, najszanowniejszych osób, jakie kiedykolwiek znałem — mówił dalej prokurator — zasmakowała ona w podniecającem, awanturniczem życiu policjantów tak dalece, że w charakterze pomocnicy została stale w służbie tajnej policji. Nasi ludzie przezwali ją „Kociem okiem“ ponieważ nawet najciemniejszą sprawię równie jasno przejrzeć potrafiła, jak są w stanie koty widzieć w nocy. Zasłużyła się ona wielce w wypadkach kryminalnych, jak i w politycznych procesach, mianowicie także w czasie spisku Orsiniego; była ona „naturą“, jak dzisiaj zwykle mówimy. Jobin Lecoq uważali ją za równie uzdolnioną, jak oni sami bardzo ją szanowali. Niestety od 4 czy 5 lat porzuciła całkowicie służbę przy policji.
— A czyżby ją policja nie mogła znowu pozyskać?
— Wątpię o tem. Nalegano na nią wówczas bardzo silnie, aby pozostała nadal, atoli ona stanowczo obstawała przy tem, aby się usunąć.
— A możeby się przecie dała nakłonić do poświęcenia się wyjątkowo obecnej tylko sprawie.
— To co innego, może to uczyni. Na wszelki wypadek można się jej o to zapytać; a jeśli nie zechce wziąć w niej bezpośredniego udziału, przynajmniej nie odmówi swej dobrej rady.
— Czy ona w Paryżu przebywa?
— Mniemam, że tak, przynajmniej była tu przed rokiem jeszcze; wówczas bowiem przyszła do mnie dla zasięgnięcia mej rady w sprawie, która ją bardzo zajmowała. Zawsze zachowuję dla niej najwyższy szacunek, a ona o tem wie dobrze.
— Pan zapewne wywiera wpływ na tę niewiastę?
— Tak, ale tylko do pewnego stopnia.
— O, w takim razie użyj pan tego wpływu do nakłonienia Aimee Jouber, aby nam dopomogła. Uważam to za dobry znak, że pan o niej wspomniałeś. Gdzie Jodelet i Martel omackiem kroczą, tam jej oczy będą jasno widziały.
— Uczynię, co tylko będę mógł i spróbuję dziś jeszcze z nią się pomówić.
Pan de Gibray powstał, aby się pożegnać, gdy wszedł sługa sądowy i prokuratorowi, oznajmił, że dyrektor policji i komisarz sądowy proszą o posłuchanie. Prokurator wydał rozkaz wprowadzenia natychmiastowego tych panów — oni też weszli w kilka minut później w towarzystwie męża, którym był nie kto inny, tytko Letellier, handlarz wianków z ulicy Roquette.
— Cóż panowie przynosicie? zapewne dobrą nowinę! — przemówił do nich żywo prokurator.
— Tu jest pan Letellier, panie prokuratorze — przemysłowiec godny szacunku — odezwał się dyrektor policji, przedstawiając, swego towarzysza — ten pan był właśnie w mojem biurze i udzielił mi zeznań, według których, jeśli się sprawdzą, dostaniemy w przeciągu godziny w ręce podwójnego mordercę z cmentarza Pere Lachaise i ulicy Ernestyny.
— Czy być może? — zawołał pan de Gibray, który nie mógł uwierzyć dobrej nowinie — czy się pan przypadkiem nie mylisz? — dodał, zwracając się do pana Letelliera.
— Mam wszelką pewność, panie — prokuratorze! — odrzekł tenże.
— Na czem się zasadza pańskie przekonanie?
— Oto poznałem odnośnego człowieka, kiedy przed dwiema godzinami opuszczał cmentarz Pere Lachaise i do powozu wsiadał.
— Czy się pan też nie dał uwieźć przypadkowemu podobieństwu?
— Nie, panie prokuratorze, zbliżyłem się do niego i rozmawiałem z nim.
— Dlaczegóż go pan nie kazał natychmiast przyaresztować?
— Oglądałem się naokoło, ale jak daleko można było sięgnąć okiem, nie było widać żadnego miejskiego sierżanta, nadto próba przyaresztowania go byłaby narobiła hałasu, nastąpiło by było zbiegowisko, w którem bandyta mógłby łatwo znaleźć sposobność umknięcia. Uważałem tedy za rzecz rozsądniejszą ścigać go z oddalenia i wywiedzieć się, gdzie mieszka, albowiem on nie przeczuwa, że go odkryto i dlatego nie pomyśli o ucieczce.
— Aż dokąd podążyłeś pan z nim?
— Aż do hotelu Wielkiego.
— A czy on tam mieszka?
— Upewniłem się całkowicie pod tym względem.
— A to w jaki sposób?
— Spytałem się sługi hotelowego.
— Czy on jest Francuzem, czy obcokrajowcem?
— Jest Rosjaninem.
— Rosjaninem — powtórzył sędzia śledczy — to usprawiedliwia niezwykły obcokrajowy akcent, który wszyscy świadkowie u niego zauważyli.
— Jakże się nazywa ten Rosjanin?
— Nazywa się on prawdziwie, czy tylko fałszywie hrabią Smoiłowem.
— Powiadasz pan, że go poznałeś, a więc znałeś go pan poprzednio?
— Poznałem go jako tę osobę, która u mnie kupiła wianek nieśmiertelników, znaleziony w grobowcu.
— No, a on uznał, że ten wianek zakupił — dodał jako objaśnienie sędzia śledczy.
— Wydam natychmiast rozkaz stawienia go tutaj i jeśli to będzie możliwem przyaresztowania go.
— I ja też wydam moje rozkazy! — odparł dyrektor policji.
— Czy agenci, którychbyśmy do hotelu Wielkiego posłali, mają być gotowi do pańskiej dyspozycji, ażeby pochwycono przez pana wskazanego zbrodniarza? — zapytał sędzia śledczy pana Letelliera.
— Możesz pan zażądać wynagrodzenia za stratę czasu.
— Nie mów pan o tem, panie sędzio śledczy — odrzekł pan Letellier w tonie bardzo poważnym. — Dzięki Bogu tak zbywa mi na niczem i nie żądam zapłaty. Znajdę nagrodę sowitą w tem, jeśli mi uda się oddać w ręce sprawiedliwości przebiegłego złoczyńcę.
— Dziękuję panu, panie Letellier i wyrażam panu moje uznanie za jego gorliwość i bezinteresowność. Przez pańskie łaskawe pośrednictwo będziemy wkrótce w stanie rozwiązać straszna krwawą zagadkę.
— Nie zapomnij pan przedsięwziąć dokładnej rewizji w pokojach Rosjanina w hotelu Wielkim — zalecił prokurator dyrektorowi policji.
— Bądź pan spokojnym, panie prokuratorze — rewizja będzie dokonana z największą starannością!
— Spiesz się pan, ażeby złoczyńca, zwąchawszy pismo nosem, nie miał czasu do zbiegnięcia.
Pan de Gibray udał się do swojej kancelarji i wydał polecenie przystawienia zbrodniarza dyrektor policji udzielił swym agentom potrzebne rozkazy i po upływie kwadransa ruszyły dwa powozy od pałacu sprawiedliwości ku hotelowi Wielkiemu.
Według życzenia pod sutanną i nazwiskiem opata Merisa ukrytego Verdiera, zjedli trzej stołownicy u Lartiguesa śniadanie jak najspieszniej i pożegnali się następnie dla zajęcia się rozwiązaniem przydzielonego sobie zadania.
Maurycy, który miał, odnaleźć adres architekta Bresollesa i postarać się o odpis metryki chrztu Symony, naturalnej córki Walentyny. Dharville udał się najpierw do czytelni na pl. Opery i zapytał, czy nie ma roczników czasopisma „Bottin“.
Otrzymał odpowiedź, iż się znajduje trzynaście roczników tego pisma.
— Trzynaście roczników — pomyślał sobie — oto więcej tego, aniżeli mi do mych poszukiwań potrzeba.
Trzynaście roczników, uporządkowanych według porządkowi liczby lat złożono przed nim na stole, obciągnionych zielonem suknem a Maurycy rozpoczął badanie od najdawniejszego z roczników.
Pierwszy i drugi tom nie dawały żadnego wyjaśnienia. Bresolles albo zapomniał był o wciągnięciu swego nazwiska w księgę 100 tysięcy adresów, albo też go wydawcy w wydaniu nowego rocznika pominęli.
Przy trzecim tomie badacz był szczęśliwszym. Na stronnicach, zawierających adresy architektów, znajdował się wykaz: „Ludwik Bresolles, 1. 23. bulwar de Filles du Calvarie“.
Od tego czasu wprawdzie upłynęło jedenaście lat, w których pan Bresolies mógł był kilkakrotnie zmienić mieszkanie.
Maurycy zanotował sobie odszukany adres i sięgnął po dalszy tom rocznika; „Bottin“.
Trzy po sobie następujące tomy zawierały ten równobrzmiący wykaz w niezmienionej formie, w czwartym atoli zniknęło nazwisko z czasopisma.
Maurycy Vasseur odsunął od siebie ten tom ruchem zniechęcenia i wziął inny do ręki. Nazwiska w nim nie było, tak samo i w następnym.
— Przejrzał on wszystkie roczniki: aż do bieżącego, na ukończeniu będącego roku i nie znalazł już wykazu: „architekt Ludwik Bresolles“.
Człowiek, który tę nazwę nosił, musiał się cofnąć od interesów i zaprzestał być członkiem stowarzyszenia architektów w Paryżu.
— Miałżeby on osiąść gdzie na prowincji? — zapytał się Maurycy w duchu.
Poczem na nowo w duchu zaczął wertować roczniki, a mianowicie te, które w Paryżu nie zawierały nazwiska Ludwika Bresolles, w rubrykach, dających objaśnienie o przemysłowcach w departamentach. Atoli i tym razem nie doszedł do żadnego dodatniego rezultatu.
Zniechęcony Maurycy zamknął ostatni tom, zapłacił należytość, wsiadł do karetki i kazał się zawieść do domu nr. 23 mai bulwarze Filles-du-Calvarie.
Daremna jazda!
Odkąd w domu tym mieszkał Ludwik Bresolles zmieniło się tutaj już trzech odźwiernych.
Obecny odźwierny nie pamiętał nie tylko mieszkania, ale nawet nazwiska Bresolla.
Wielce zmartwiony, zirytowany Maurycy wrócił do karetki, odsyłając do wszystkich diabłów ludzi, zmieniających mieszkania tak że ich znaleźć nie było podobna, kiedy ich właśnie było potrzeba.
Jeszcze mu jedna pozostawała nadzieja: wpaść na jakiegoś budowniczego, który zachował stosunki z dawnym kolegą i mógłby mu podać jego adres.
Maurycy wstąpił do restauracji, kazał sobie podać piwa i poprosił, o Bottina z ostatniego roku, wynotował nazwiska pół tuzina budowniczych i postanowił dowiadywać się o tych wszystkich.
Od pierwszego usłyszał:
— Nie wiem.
Taka sama była odpowiedź drugiego, trzeciego i czwartego.
Piąty, wreszcie dał mu wiadomość.
Znał on Ludwika Bresolla i bardzo dobrze go zapamiętał.
Przypomniał też sobie, że jego kolega; otrzymawszy spodek dość znaczny, usunął się od czynności i od kilku lat nic o nim nie było słychać.
— Widocznie Bresolles wyjechał z Paryża i żyje z własnych funduszów na prowincji — dodał — był to człowiek spokojny i poważny.
W takim stanie rzeczy — powiedział sobie Maurycy, że trzeba na razie wstrzymać się z poszukiwaniami w tym kierunku i uciec się do innych sposobów dla odnalezienia męża Walentyny Dharyille i ojca Marji Bresolles.
Daremne te poszukiwania zajęły dużo czasu.
Wybiła piąta.
Maurycy przypomniał sobie, że o tym czasie przyjechać ma do niego Oktawia.
Przyjechawszy do domu nie zastał jeszcze Oktawji.
Postanowił zaczekać, a tymczasem korzystając z samotności zdjął z półki w bibliotece pugilares, który położył tam między stosem starych gazet i broszur.
Wiemy, że pugilares ten mieścił w sobie oryginały tych dokumentów, których kopie zachował przy sobie Meris przy pierwszem widzeniu w hotelu Niderlandzkim.
Maurycy otworzył pugilares i do spoczywających w nim papierów dodał list i kartkę, którą pokazywał Juliuszowi Termis i fałszywemu opatowi.
— Edgar Poe utrzymuje, że najtrudniej znaleźć rzeczy jak najgorzej schowane — szepnął do siebie — i dowodzi tego, ale ten pugilares, jak się mi zdaje, zanadto już źle ukryty. Trzeba go położyć w miejscu pewniejszem.
Wszedł do ciemnego pokoiku, który mu służył za garderobę.
Maurycy otworzył jedną z leżących tutaj starych waliz podróżnych, rozciął scyzorykiem grube płótno, jakiem obita była wewnątrz i wsunął pod nie cenny pugilares.
Zamknąwszy starannie walizę wrócił do swego gabinetu w tej właśnie chwili, kiedy, dzwonek zwiastował, że ktoś przyszedł.
Otworzył drzwi od sieni; a w nich ukazała się Oktawja.
— Przyjechałam, ażeby słowa dotrzymać, rzekła do Maurycego — ale zaraz odchodzę. Cały dzień byłam bardzo zajęta; a teraz czas już ubierać się ma obiad do hrabiego Iwana.
— Ciągle myślisz o hrabim! — zawołał Maurycy z uśmiechem.
— Cóż dziwnego, taki bogacz... no, do widzenia za dwie godziny u Brebanta!
Oktawia wyszła.
Maurycy troskliwie zajął się ubraniem, włożył ciepły paltot na frak i poszedł pieszo.
Znalazłszy się przy kościele Matki Boskiej loretańskiej rzekł do siebie:
— Godzinę jeszcze mam czasu. Możeby odwiedzić poczciwą panią Rosier; tak się ucieszy, gdy mnie zobaczy!
Skierował się na ulicę Victoire.
W domu pod numerem 32 spytał odźwierną:
— Czy jest pani Rosier u siebie?
Niewiasta, która młodego mężczyznę znała, powitała go uprzejmem uśmiechem, odpowiadając: „Tak, tak, panie Maurycy, pójdźno pan tylko na górę, pani Rosier jest u siebie.
Maurycy podziękował i wszedł na drugie piętro; zadzwonił lekko po dwakroć u jedynych drzwi, które się w kilka sekund otworzyły.
— To pan Maurycy! — zawołała stara służąca, która drzwi otworzyła, zwracając głowę ku mieszkaniu, aby być lepiej słyszaną przez kogoś co się w niem znajdował. — Powinnam się była tego domyślić, jego to zwyczaj dzwonić po dwakroć. Proszę wejść panie Maurycy.
— Kiedy Maurycy wszedł do mieszkania, ona za nim drzwi zamknęła.
Niewiasta, mogąca liczyć około 45 lat, wybiegła z rozjaśnionem obliczem i otwartemi ramionami na spotkanie gościa, objęła po macierzyńsku jego głowę obiema rękami i ucałowała go kilkakrotnie z namiętną czułością.
— Moje ukochane dziecko! — zawołała — nie spodziewałam się już dzisiaj ujrzeć cię i bardzo się z tego powodu smuciłam. Minęło sześć dni, jak u mnie nie byłeś; ach, czas dla mnie bardzo bardzo powoli upływa.
— I mnie tak samo się zdarza! — odrzekł Maurycy ze wzruszeniem, na pozór szczerem.
— Czy to prawda? zapytała pani Rosier z rozjaśnionemu oczyma.
— Przysięgam Ci!
— A więc dlaczego nie przyszedłeś?
— Bo nie mogłem.
— Człowiek może wszystko, jeśli tylko chce.
— Chciałem, ale natrafiłem za każdym razem w ostatniej chwili na przeszkody.
— Wierz mi i przebacz, dobra przyjaciółko. Pracowałem wiele dla mego dziennika, a oprócz tego miałem wiele zajęcia w ważnej sprawie.
— W sprawię poważnej?
— W sprawie nadzwyczaj poważnej, która mi prawdopodobnie piękny pieniądz przyniesie.
Podczas tej rozmowy prowadziła pani Rosier gościa do przyjemnej, ogrzanej jadalni, gdzie stół był nakryty.
— Tem lepiej, moje dziecko, tem lepiej! — odrzekła pani Rosier, ściskając powtórnie Maurycego. — Bliższe szczegóły opowiesz mi przy stole — bo przecież u mnie będziesz jadł obiad?
— Mocno nad tem ubolewam, że tego nie będę mógł uczynić!
— Dlaczego?
— Jestem zamówiony — będę jadł z przyjaciółmi u Brebanta.
— I z przyjaciółkami! — dodała pani Rosier, na której twarzy odmalował się pewien niepokój — jeden z tych obiadów, który się do północy przedłuża.
— Bądź spokojną; — odrzekł Maurycy z uśmiechem — będę rozsądnym i wcześnie udam się do domu.
— Obiecujesz mi to uczynić?
— Jak najmocniej.
— Staraj się tę obietnicę wypełnić, kochane dziecko, nie trwoń zdrowia, młodości i siły.
Chociażby człowiek był najzdrowszym — jedna nieoględność może najlepszą konstrukcję zrujnować. Jesteś zmęczonym, wyglądasz mi bledszym, niż zwykle.
Mówiąc to badała pani Rosier z gorączkową uwagą rysy twarzy młodzieńca, w których się w istocie wielkie znużenie odbijało. W jej spojrzeniu widać było czułość, zakłopotanie, prawie trwogę.
Oczy niby łzami zamglone spoczywały na nim, nie, jak to czynią oczy przyjaciółki, lub siostry, ale jakimi matka spogląda na ukochanego syna. Trzymała ona w swojej rękę obok niej siedzącego młodzieńca i uścisnęła ją łagodnie.
Pani Rosier liczyła, jak to już wspomnieliśmy, czterdzieści pięć lat, wydawała się atoli o kilka lat młodszą. Była ona miernego wzrostu i posiadała jeszcze wysmukłą, gibką kibić. Bujny, kasztanowaty włos okalał wprawdzie nieregularne, ale bardzo delikatnie wykrojone owalne oblicze o równie uroczym, jak roztropnym wyrazie.
Najosobliwszą cechą tej twarzy atoli były oczy, niezbyt duże, ale cudownie spoglądające. Czasami zdawała się ich źrenica rozszerzać i kryć się w sobie niezmierną głębię. W takich chwilach zdawało się, że te oczy muszą jak kocie oczy w ciemności i w głąb duszy człowieka widzieć.
— Ty masz gorączkę, kochany Maurycy! — odezwała się pani Rosier do młodzieńca, albowiem uczuła, że jego ręce w jej ręku pałały.
— Ależ nie, zaręczam ci.
— Dlaczegóż zapierać? Czuję, że twoja skóra jest sucha; a tętno u ciebie za prędko bije.
— E! trochę znużenia!
— Wysilasz się w pracy i rozrywkach.
— Przyznaję, że mnie coś w ostatnich dniach bardzo zainteresowało. Wesoła wiadomość, którą ci oznajmię, ma z tem związek. Pewien bardzo bogaty Holenderczyk, były kapitan okrętowy, z którym przed rokiem często się stykałem, przybył znowu do Paryża na dłuższy pobyt dla studiowania w archiwum ministerjum marynarki, gdzie ma z polecenia swego rządu napisać obszerne dzieło. Przed dwoma dniami spotkałem się z nim przypadkowo, a on mi uczynił propozycję, abym u niego objął posadę sekretarza z bardzo dobrą płacą. Jest to posada, która mi nie tylko obecnie pieniądze przynosi, ale mi także przyszłość rokuje. Wkrótce nie będzie się mógł obejść bezemnie. Stanę się mu niezbędnym i będę mu wszędzie towarzyszył.
— Czy naprawdę zamyślasz Paryż opuścić? — zapytała żywo pani Rosier, blednąc.
— Na to tylko, oby odbywać chwilowe podróże, albowiem kapitan polubił Paryż i zamierza stale w nim zamieszkać; a więc nieustannie będę tutaj z nim powracał.
— O, takeś mnie tem przestraszył — mówiła dalej poczciwa kobieta z westchnieniem pełnem ulgi.
— Widzisz, przyzwyczaiłam się do ciebie, mój Maurycy, kocham cię jak syna i na samą myśl, że przyszłoby się z tobą rozstać, łzy cisną mi się do oczu.
Rzeczywiście, pani Rosier obcierała zwilgotniałe oczy...
Maurycy pocałował ją.
— Nie martw się, kochana opiekunko, nie troszcz się — rzekł. — Przysięgam ci, że Paryża nigdy nie opuszczę na zawsze. Zbyt boleśnie byłoby mi się rozstać z tą, co tak szlachetnie zastąpiła mi matkę, której nigdy nie znałem.
Młody człowiek wymówił te wyrazy ze wzruszeniem, od którego głos mu drżał.
Nie ośmielimy się utrzymywać, aby to wzruszenie było szczere, ale pani Rosier nie mogła temu nie uwierzyć i zawołała też, całując Maurycego w czoło:
— Oj drogie, kochane dziecko, jakże szczęśliwą byłaby twoja matka, widząc cię tak dobrym i tak przywiązanym, tak pracowitym.
— Jakże ci błogosławić musi tam z niebios, jak modli się do Boga, aby cię strzegł od wszelkiego złego powściągnęła rozrzewnienie, ogarniające ją i zamieniając przedmiot rozmowy, mówiła dalej:
— Więc zostajesz sekretarzem u tego kapitana holenderskiego?
— Jutro już obejmuję obowiązki.
— A pensja ile wynosi?
— Ośm tysięcy franków.
— Ależ to wybornie! Przy twoich sześciu tysiącach da ci bardzo ładny dochód.
— Będę też odkładał.
Na usta pani Rosier wystąpił lekki uśmiech.
— Odkładać? — powtórzyła. — Co może zaoszczędzić człowiek w twoim wieku, łakomy na przyjemności; pozwól, że temu nie uwierzę. Przytem nie widzę w tem nic złego, że się bawisz, bylebyś tylko umiał zachować umiarkowanie we wszystkiem. Na szczęście praca dobrze hartuje, a ty lubisz pracować, chwała Bogu!... Rozumiesz, że próżniak nie spełnia swego zadania na tym świecie i nie może się mienić uczciwym...
— Naturalnie, że pojmuję i dowodzę tego, żyjąc tak, jak żyję.
— Nie myślisz żenić się? — spytała pani Rosier jakoś niespokojnie.
— Wcale nie myślę, przynajmniej tak, jak teraz, a w tem idę za twoją radą. Ażeby się ożenić, trzeba mieć męstwo do pożegnania się ze swobodnem i wesołem życiem kawalerskiem, a ja wyznaję, nie mam tej odwagi. Zobaczymy później...
— Później... tak... później... — szepnęła pani Rosier i czoło jej nagle spochmurniało — a może nigdy — dodała. — Kto wie? może to nawet byłoby dla ciebie lepiej?
— Jednakowoż jeżeli między trzydziestym piątym i czterdziestym rokiem życia znajdę żonę bogatą, zdaje mi się, żeby to wcale nie zawadziło — wtrącił Maurycy.
— Tak, ale jest jeszcze na to czasu dziesięć lub piętnaście lat, to będziemy mogli jeszcze się namyślić.
— O! i bardzo dużo czasu! — odrzekł młody człowiek z uśmiechem.
Spojrzał na zegarek i wstał.
— Idziesz już? — spytała pani Rosier.
— Muszę. O ósmej siadają do stołu, a teraz tylko dziesięć minut brakuje. I tak się trochę spóźnię.
— Kiedy przyjdziesz do mnie?
— Za dwa, albo za trzy dni.
— I zjesz ze mną obiad?
— Przyrzekam.
— A! potem będziesz częściej przychodził?
— Jak tylko będę mógł, najczęściej. Wiesz dobrze, moja droga opiekunko, jaka to dla mnie radość, gdy mogę się z tobą zobaczyć.
— Poczciwe dziecko.
Maurycy pocałował panią Rosier, która mu odpłaciła z procentem i odprowadziwszy go następnie do sieni, patrzyła, jak ze schodów schodził, a gdy następnie znikł, wróciła do pokoju, upadła na krzesło, oczy zasłoniła rękoma i zapłakała.
Boleść biednej kobiety zwolna przeminęła, ale kiedy łzy jej wyschły, kiedy łkania przestały już wstrząsać piersią, twarz zachowała jednak ślady silnego cierpienia:
— Tak.. tak... potem, a lepiej nigdy... — wyszeptała głucho, dziko oglądając się dokoła.
Jeżeli się ożeni teraz, jeżeli się ożeni kiedykolwiek, trzeba będzie odkryć przed nim tę straszną tajemnicę, trzeba mu powiedzieć, że w więzieniu się rodził z ojca występnego... zabójcy!... że ojciec ten nazywał się Piotr Lartigues, że uciekł z galer, a matka jego, Aime Joubert, teraz znana pod nazwiskiem Rosier, piętnaście lat służyła w policji...
Powiedzieć mu to, mój Boże! Czyż wtedy kochać, mnie będzie jeszcze to dziecko? Czy nie pogardzać będzie i przeklinać?
U drzwi zapukano z lekka.
— Wejdź — rzekła biedna kobieta.
Służąca otworzyła drzwi i zapytała:
— Można dać obiad? Późno już...
— Dobrze. Magdaleno, możesz już podać.
Pani Rosier przeszła do pokoju jadalnego i siadła przy stole sama jedna.
Niechaj Maurycy jedzie sobie do Brebanta na wielki obiad, na który hrabia Iwan Smoiłow zaprosił w przeddzień gości wicehrabiego Guya d‘Arfeuille.
Cofnijmy się trochę wstecz i towarzyszmy karetkom, które wiozły do hotelu Wielkiego naczelnika policji śledczej, komisarza do spraw sądowych, agentów, tudzież handlarza wianków z ulicy Ro O wpół do czwartej obie karetki, ażeby nie zwracać uwagi, zatrzymały się na rogu bulwaru i placu Opery.
Agentom dano wskazówki do działania.
Jeden z nich iść miał z członkami sądu do hotelu.
Innych rola polegała na tem, ażeby pilnować okolic hotelu i przybiec na pomoc, jeżeli sygnał ich wezwie.
Letellier naturalnie towarzyszył naczelnikowi policji śledczej.
Ten wszedł sam do kantoru hotelu Wielkiego.
— Łaskawy panie — rzekł do znajdującego się tam kantorzysty — czy macie tu panowie jakiego podróżnego hrabiego Smoiłowa?
Kantorzysta, nie zajrzawszy nawet do księgi, odpowiedział?
— Mamy, młody Rosjanin, bardzo bogaty.
— Czy jest teraz u siebie?
— Zaraz panu powiem.
Kantorzysta nacisnął dzwonek elektryczny, potem przyłożył usta do tuby akustycznej i wymówił kilka słów, poczem nadstawiwszy ucha do drugiej tuby, rzekł głośno:
— Nie. Hrabia Smoiłow wyszedł przed pół godziną.
— Na pewno?
— Z pewnością. Pytałem dyżurnego na piętrze, gdzie hrabia mieszka.
— Bardzo dobrze. Teraz niech mi pan z łaski swojej pokaże książkę, do której panowie zapisujecie podróżnych.
Kantorzysta z widocznem zdziwieniem spojrzał na mówiącego i zawołał:
— A jakie to prawo ma pan zaglądać do książki?
— Jestem naczelnikiem policji śledczej.
— W takim razie muszę się zastosować do pańskiego żądania. Oto książka.
— Niech pan z łaski swojej wyszuka, co napisane jest o tym Rosjaninie.
— Mam.
— Może pan przeczyta głośno.
— Hrabia Iwan Smoiłow, poddany rosyjski. Przyjechał z Petersburga. Papiery w porządku.
— Kiedy tutaj przyjechał?
— Szesnastego grudnia, więc będzie temu tydzień.
— Znałeś pan dawniej tego człowieka?
— Nie.
— Czy nigdy przedtem nie był w Paryżu?
— Przynajmniej nigdy nie stawał w „Hotelu Wielkim“.
— Wie pan, gdzie on jest teraz?
— Jakżeż mogę wiedzieć, kiedy nie wiedziałem nawet, że wyszedł...
— Jak pan sądzi, wróci na obiad?
— Chyba, że nie.
— Więc nie jada w tutejszej restauracji?
— Śniadania jada, ale obiadów nigdy.
— A może pan wie, gdzie się on stołuje?
— Nie. Wiem tylko, że wczoraj jadł obiad u Brebanta z przyjaciółmi i wrócił bardzo późno w mocy.
— Pod którym numerem stoi?
— Zajmuje cały apartament pod nr. 53.
— Każ pan mnie tam zaprowadzić.
— Ależ — odezwał się kantorzysta wystraszony.
— Niech się pan o siebie nie lęka — rzekł. — Jest ze mną komisarz do spraw sądowych i działamy z mocy odpowiedniej władzy. Oto rozkaz aresztowania hrabiego Smoiłowa, a ja z mym agentami odbyć mam rewizję w jego mieszkaniu.
— Jestem posłuszny zaraz pana zaprowadzę. Ale to musi być jakieś nieporozumienie, jakaś omyłka.
— Nie sądzę.
— Niepodobna, ażeby hrabiemu Smoiłowi można było coś zarzucić, to dżentelmen prawdziwy, a przytem jaki bogacz!
— Tem dla niego lepiej! Bądź pan przekonany, że niepokoić go nie będziemy, jeżeli ma czyste sumienie.
Kantorzysta znowu trzykrotnie nacisnął dzwonek elektryczny.
Do kantoru wszedł służący.
— Zaprowadź tego pana do mieszkania Hrabiego Smoiłowa, pod numer 53 — rzekł kantorzysta.
I dodał cicho, zwracając się do naczelnika policji śledczej.
— Będę pana prosił, abyście panowie działali w sekrecie tak, żeby się nikt nie dowiedział. Rewizja policyjna, pan sam wie, zawsze sprawia złe wrażenie, zwłaszcza w takim zakładzie, jak nasz.
— Bądź pan spokojny, wszystko odbędzie się po cichu, bez rozgłosu, przyrzekam panu.
— A pana proszę, jeżeli Rosjanin powróci, kiedy będziemy jeszcze u niego, zatrzymać go na chwilę.
— Liczę na pana tem bardziej, że prawdopodobnie mamy do czynienia z łotrem pierwszego stopnia.
— Hrabia Smoiłow łotr!... — przerwał kantorzysta zdumiony.
— Niema wątpliwości — mówił dalej naczelnik policji śledczej — i jeżeli pan umożliwisz mu ucieczkę, staniesz się niejako jego wspólnikiem.
— O! ani sobie życzę. Mój Boże, komu to już teraz wierzyć?
— Proszę — rzekł służący, — zaprowadzę pana.
Wyszedłszy z kantoru, sędzia śledczy zatrzymał się przy gromadce, złożonej z komisarza do spraw sądowych. Letelliera i agenta Jodeleta.
— Nie ma go w domu — rzekł. — Pan Letellier niechaj zostanie tu z Jodeletem, ażeby go poznać, kiedy wróci i ująć, jeżeli będzie chciał uciec.
— Bardzo dobrze — odpowiedział agent.
— A my tymczasem dokonamy rewizji w mieszkaniu tego pana, którego tu bardzo poważają. Nie traćmy czasu. Chodźmy.
Służący zaprowadził naczelnika policji śledczej i komisarza do spraw sądowych pod nr. 53, kazał dyżurnemu koledze na pierwszem piętrze drzwi otworzyć, a sam odszedł.
Po wejściu do apartamentu, przybyli nic podejrzanego nie dostrzegli.
W przedpokoju wisiało rozmaite ubranie.
Naczelnik policji śledczej obejrzał je uważnie, ale nie mógł znaleźć ani najmniejszej plamki krwi.
Obejrzano meble.
Szuflady w stołach były puste.
Dwa duże kufry podróżne stały otwarte.
W jednym a nich leżały ubrania wierzchnie i futra, w drugim bielizna z cyfrą J. S. i koroną hrabiowską.
Ani papierów, ani broni nie było.
Najściślejsza rewizja żadnych nie dała rezultatów.
Naczelnik policji śledczej przywołał dyżurnego.
— Nie wiecie — zapytał — czy podróżny, który tu mieszka, nie oddawał wczoraj lub dziś zrana bielizny do prania?
— Dziś rano dał trzy koszule dzienne, trzy nocne i sześć chustek do nosa. Sam nosiłem bieliznę do praczki.
— Nie zauważyliście, czy na gorsie koszuli lub na rękawach były plamy czerwone, podobne do krwi?
— O! nie! Hrabia Smoiłow zmienia bieliznę codzień. Koszule jego tak czyste są, gdy oddaję je do prania, jak kiedy je na siebie kładzie.
Naczelnik policji śledczej i komisarz do spraw sądowych wrócili do Letelliera Jodeleta.
— Pozwoli mi pan naczelnik zapytać, czy znaleźli panowie jakie ślady? — odezwał się Jodelet.
— Żadnych. Mamy do czynienia, z łotrem, który o wszystkiem myśli i nie zaniedbuje żadnych ostrożności.
— E! ale będzie musiał wszystko wyśpiewać, jak go złapiemy!
Naczelnik spojrzał na zegarek i rzekł:
— Szósta. Nigdy tu nie jada obiadu. Prawdopodobnie nie wróci.
— Mówiłem panu naczelnikowi — ośmielił się wrócić handlarz wianków — że widziałem, jak wstąpił do Brebanta.
— A wczoraj jadł tam obiad — zawołał naczelnik policji śledczej — może i dzisiaj tam zajada.
— Bardzo być może.
— Jodelet, siadaj do jednej z naszych karetek i jedź do Brebanta. Tam dowiesz się, czy nie znajduje się taki a taki Rosjanin.
Agent oddalił się pospiesznie.
— A my panowie — mówił dalej naczelnik policji śledczej — uzbrójmy się w cierpliwość i wsiądźmy do drugiej karetki, której każemy podjechać do hotelu, ażeby pilnować wejścia.
Co powiedziano, to uczyniono. Upłynęło pół godziny, trzy kwadranse, wreszcie godzina.
Hrabia Iwan Smoiłow nie wracał i nie widać też było Jodeleta.
Zmrok zapadał. Na bulwarze już wszędzie palił się gaz. Nareszcie zjawił się Jodelet.
— I cóż? — zapytał naczelnik.
— Będziemy go mieli.
— Czy to nadzieja, czy pewność?
— Pewność!
— Brawo! Więc dokąd mamy jechać?
— Do Brebanta.
Było trzy kwadranse na ósmą.
Wielkie oburzenie panowało w restauracji na bulwarze Poissoniere. W sali, którą czytelnicy nasi już znają, znajdowali się prawie wszyscy młodzi ludzie, co w przeddzień będąc gośćmi wicehrabiego Guya d‘Arfeuilla, teraz stali się gośćmi hrabiego Iwana Smoiłowa.
Dwóch tylko osób brakowało, Maurycego, zwykle punktualnego i barona Pascala de Landilly, który zawsze się spóźniał.
Rozmowa toczyła się o błahych rzeczach, goście jedli, zakąski, gawędząc o skandalach paryskich, nowych sztukach i maskaradach, które wkrótce zacząć się miały w nowej Operze.
Tylko Rosjanin i Oktawja, nie brali udziału w tej ogólnej rozmowie. Siedząc na kanapie obok młodej kobiety, młody Rosjanin wyglądał na bardzo zakochanego.
Oktawja uśmiechając się, słuchała komplementów, jakiemi ją obsypywał z porywającą wymową.
Drzwi się otworzyły od sali i wszedł nareszcie Maurycy z Paskalem de Landilly.
Maleńka ptasia głowa tego ostatniego znikała literalnie w ogromnym szalu i podniesionym kołnierzu paltota.
— A, moi drodzy, co za czas, co za czas, — rzekł rozradowanym głosem — gotówbym się założyć, że dziś czterdzieści stopni zimna. Człowiek w lód się zamienia.
Maurycy nie mówił nic, tylko uścisnął ręce — które doń się wyciągały.
Starszy garson oznajmił, że podano do stołu.
Każdy z współbiesiadników poprowadził damę pod rękę i przeszli do rzęsiście oświetlonej sali, gdzie był stół nakryty. Zaraz po zupie zawołał Paskal de Landilly:
— Wystawcie sobie, moi mili, że byłem dziś w bardzo interesującem miejscu. Zgadnijcie! Nie... nie odgadniecie! byłem w Mordze, słowo honoru pyszna myśl... Widziałem kobietę z cmentarza Pere Lachaise i mężczyznę z ulicy Ernestyny. Bardzo ciekawy widok i wierzcie mi bardzo wzruszający. Zimno się człowiekowi robi... Wystawcie sobie, że ci nieszczęśliwi...
— Ależ dosyć już, dosyć! — przerwała Adela Desirac — któż to o Mordze opowiada przy obiedzie, to apetyt odbiera.
— Dobra jest, słowo honoru, ale ma słuszność! — rzekł Paskal. — Dajmy pokój tej ponurej historii. W nocy Bóg wie, co mi się o niej śniło. Otaczały mnie zewsząd trupy, a później przyszedł komisarz, żandarmi, agenci, cała prefektura.
Ledwie Paskal de Landilly domówił tych słów, gdy otworzyły się drzwi od sali.
Przepasany wstęgą urzędową, wszedł przez nie komisarz do spraw sądowych, potem naczelnik policji śledczej, potem Letellier, Jodelet, a za nimi kilku agentów.
Na widok ich wszystkich biesiadników ogarnęło zdumienie, dochodzące aż do osłupienia.
Maurycy zbladł jak płótno. Po raz pierwszy drżeć począł.
Musiał za krawędź stołu uchwycić się, ażeby nie upaść.
— Gdybym mógł uciec — pomyślał.
Ale ucieczka była niemożebna — niemożebną fizycznie.
Agenci obstawili wszystkie wyjścia i zapewne mieli polecenie nikogo nie wypuszczać.
— Złapałem się — pomyślał morderca — ale mnie żywego nie wezmą. Postawiłem na kartę całe swe życie i przegrałem... co się należy zapłacę... umrę ale nie na rusztowaniu.
Wziął ze stołu nóż, aby zatopić go w sercu, w chwili, gdy dotknie się jego ramienia ręka agenta.
Wszystko to odbyło się o wiele prędzej, niż zdążyliśmy opowiedzieć.
Hrabia wstał bardzo spokojnie i zwracając się do tego, który szedł pierwszy we wstędze trójkolorowej, będącej oznaką urzędu zapytał:
— Kto pan jesteś i czego pan sobie życzy?
— Jestem komisarzem do spraw sądowych — odparł tenże — i chciałbym wiedzieć, kto z panów jest hrabią Smoiłowem.
— Ja nim jestem! — odpowiedział hrabia Iwan.
— Tak, to on — szepnął Letellier do ucha komisarza.
Ten przystąpił do hrabiego i wyrzekł uroczyście:
— W imieniu prawa aresztuję pana!
Gdyby piorun uderzył w stół wśród biesiadników, nie sprawiłby takiego wrażenia, jak te proste słowa. Z ust wszystkich wyrwał się okrzyk przerażenia.
Tylko jeden Maurycy poczuł niewysłowioną ulgę. Wypuścił nóż, który konwulsyjnie trzymał w palcach i po raz pierwszy od kliku sekund odetchnął pełną piersią.
Hrabia zbladł wielce.
— Ja mam być aresztowany! — zawołał z pogardliwą dumą oszalałeś pan! Jakiem prawem mnie pan aresztujesz?
— Mam przy sobie rozkaz.
Wicehrabia Guy d‘Arfeuille uznał za właściwe się wmieszać.
— Panie komisarzu — rzekł — nikt bardziej odemnie nie szanuje prawa i jego przedstawicieli, ale pozwól pan sobie powiedzieć, że zapewne omyłka jakaś tu zachodzi, podobieństwo jakieś pozorne, które łatwo da się wyjaśnić. Przyjaciel nasz stoi ponad wszelkie podejrzeniami...
— Milcz pan! — przerwał sucho komisarz — Nie będę się z panem wdawał w rozprawy.
— O cóż więc jestem oskarżony? — zapytał Hrabia, pozornie zachowując spokój, choć usta i ręce mu drżały.
— Nie do mnie należy mówić o tem panu.
— Ale ja wiedzieć chcę.
— O, bądź pan spokojny, dowiesz się pan wkrótce, kiedy pan udajesz, że nie wiesz o niczem.
— Nie wiem, przysięgam panu.
— Niech i tak będzie.
— Powiedz mi pan przynajmniej, co pan chce ze mną zrobić?
— Sędzia śledczy panu powie. Chodźmy. Najprzód zawieziemy pana do aresztu w prefekturze.
— Do aresztu w prefekturze! — powtórzył hrabia ze wstrętem.
— Niedługo pan tam zostaniesz. Proszę z nami.
— Jestem posłuszny, ponieważ trzeba ustępować sile, a siła po stronie panów, ale pozostaję w najwyższym oburzeniu. Aresztując mnie niewinnego cudzoziemca, dopuszczacie się bezprawia! Wstyd i hańba spadną na was! Przyjaciele moi, goście! — zwrócił się hrabia do otaczających go przerażonych mężczyzn i kobiet — okropna omyłka, której stałem się ofiarą, nie może trwać długo. Nie żegnam was, ale tylko mówię do widzenia, do widzenia, i to wkrótce.
Potem zbliżając się do komisarza, rzekł:
— Łaskawy panie, gotów jestem iść.
Wicehrabia Guy d‘Arfeuille w milczeniu uścisnął rękę hrabiego, który następnie wyszedł z agentami.
W pół godziny zawieziono go do aresztu w prefekturze.
Wszedłszy do chłodnej ponurej izby więziennej, hrabia zapytał:
— Czy tutaj noc przepędzę?
Nie odpowiedziano mu, tylko drzwi zatrzaśnięto i pozostawiono go samego.
Komisarz do spraw sądowych wychodził wraz z naczelnikiem policji śledczej, gdy podano list jakiś. Sędzia śledczy pisał do niego:
Paweł de Gibray ciekawy był dowiedzieć się o rezultacie rewizji w hotelu Wielkim, a przekonany, że zbrodniarza już aresztowano, donosił naczelnikowi policji, że go zastanie w sądzie w gabinecie, gdzie przez cały wieczór czekać będzie na wiadomości.
Naczelnik policji i komisarz natychmiast pojechali do sędziego śledczego, który powitał ich temi słowy:
— Jak się macie panowie, a co złapaliście zbrodniarza?
— Złapaliśmy — rzekł komisarz.
— Aresztowany?
— Od godziny.
Naczelnik policji śledczej opowiedział, jak aresztowanie odbyło się w restauracji Brebanta podczas obiadu.
— Wzięliście panowie adresy gości tego prawdziwego czy fałszywego hrabiego?
— Nie. Ale nam wiadome ich nazwiska. To są ludzie znani, których w razie potrzeby łatwo będzie znaleźć.
— Czy siedzi w oddziale sekretnym?
— Naturalnie.
— Rewidowano go przy panach?
— Przy nas.
— Przy rewizji nie znaleziono nic ważnego?
— Nie otwieraliśmy jeszcze pugilaresu, który mu odebrano. Przynieśliśmy go panu razem z portmonetką i zegarkiem.
— Dajcie, panowie, pugilares, obejrzymy go razem.
Naczelnik policji położył wszystkie przedmioty rzeczone na stole przed sędzia śledczym.
Zaczęto oglądać pugilares. Był on skórzany, okuty w srebro. Znajdowały się na nim pierwsze litery: J. S. z hrabiowską koroną.
Gibray otworzył pugilares.
W pierwszej przegródce było dwadzieścia pięć biletów banku francuskiego po tysiąc franków każdy, dwa bilety pisane po rusku i kilka biletów wizytowych z nazwiskiem hrabiego Iwana Smoiłowa.
W drugiej przegródce znajdował się klucz.
Paweł de Gibray wziął go do ręki.
— To klucz od grobowca! — rzekł, przypatrzywszy mu się bliżej.
Naczelnik policji śledczej z kolei obejrzał klucz i rzekł:
— I ja tak samo myślę.
— Zaraz się przekonamy — mówił dalej sędzia śledczy.
Zamek od drzwi żelaznych grobowca był odjęty i leżał na biurku z innemi dowodami rzeczowemi.
Gibray bez żadnej trudności włożył klucz w ten zamek, przekręcił go i otworzył z łatwością.
— Widzisz pan, że się nie omyliłem — wyrzekł — to klucz do grobowca. Wątpliwości nie może być najmniejszej. Morderca w naszem ręku.
— W oczy to bije — potwierdził naczelnik policji śledczej.
Obejrzano pugilares do reszty, ale w nim już nic więcej nie znaleziono.
— Dzisiaj pan będzie badał jeszcze przestępcę? — spytał naczelnik.
Gibray spojrzał na zegarek.
— Jedenasta — odrzekł — zdążymy i jutro.
Zresztą badanie będzie łatwe, a śledztwo zostanie wkrótce ukończone. Przestępca wobec wszystkich dowodów, przeciw niemu świadczących nie będzie w stanie się bronić!
— O! — szepnął naczelnik policji śledczej — niech pan sędzia na to nie liczy!
— Dlaczego?
— Pomimo wszystko będzie się bronił... i to jak sam szatan. Dziwnie zimną krew ma ten człowiek.
Gibray uśmiechnął się.
— Jeżeli bronić się będzie — tem lepiej! Im więcej trudności, tem cenniejszem jest zwycięstwo.
Portmonetka również skórzana, jak i pugilares, zawierała w sobie dziesięć podwójnych luidorów i dwa bilety po pięćset franków. Były na niej także pierwsze litery srebrne I. K. S. z koroną hrabiowską.
— Takież litery i korona widniały wyrżnięte na kosztownym chronometrze.
— Przestępca w naszem ręku, to rzecz widoczna — mówił dalej naczelnik policji śledczej — ale ja bo bądź co bądź nie widzę przyczyny zbrodni.
— O tem dowiemy się wkrótce — odparł Gibray — i wszystko mi mówi, że pierwsze me domniemania były słuszne. Bądźcie panowie pewni, że w tej sprawie kryje się tajemnica jakiejś arystokratycznej rodziny.
— Więc pan sądzi, że morderca jest rzeczywiście Rosjaninem i prawdziwym hrabią?
— Napewno nie wiem, ale dlaczegoby tak nie miało być? W iluż procesach kryminalnych występują ludzie bogaci i z najarystokratyczniejszych rodzin?
Naczelnik policji śledczej uważnie przyglądał się pugilaresowi, portmonetce i zegarkowi.
— Mnie jedna rzecz dziwi — rzekł nagle.
— Co takiego? — zapytał sędzia śledczy.
— Człowiek, którego aresztowano, nazywa się, a przynajmniej podaje się za hrabiego Iwana Smoiłowa.
— Więc cóż z tego?
— Otóż te trzy przedmioty, które mamy przed sobą, wcale do niego nie należą.
— Dlaczego?
— Dla bardzo prostej przyczyny. Na każdej z tych rzeczy są trzy pierwsze litery, to jest cyfry; otóż jedna z nich K nie oznacza przecież ani Iwana, ani Smoiłowa.
— To prawda — rzekł Gibray — muszę to wyjaśnić.
— Da nam pan jakie zlecenia? — spytał komisarz.
— I owszem. Czemprędzej chcę urządzić konfrontację, będę więc panów prosił wezwać świadków, których listę zaraz napiszę.
— To się zrobi.
W dziesięć minut później rozstali się trzej panowie.
Powrócimy do Iwana Smoiłowa.
Wiemy, jak małomównym był wobec niego komisarz i że dotychczas nie otrzymał żadnych wyjaśnień co do przyczyny swego aresztowania.
Przekonany, że jest ofiarą omyłki, możebnego podobieństwa w powierzchowności, lub nazwiska, myślał, że niezawodnie zwolniony będzie nazajutrz, jak tylko zbadany zostanie i przyrzekł sobie, że poda skargę na tych, którzy z lekkomyślnością niemożebną do przebaczenia obeszli się z nim, jak z przestępcą.
Jednakowoż, chociaż sumienie nic mu nie zarzucało, nie mógł poskromić pewnego niepokoju na myśl, że sprawiedliwość ludzka wcale nie jest nieomylną, że zdarzają się omyłki sądowe, że wielu już niewinnych odcierpiało za winnych.
Straszną przepędził noc.
Minuty wydawały się godzinami, i chętnie oddałby większą część swego majątku, ażeby przyspieszyć chwilkę pójścia do sędziego śledczego.
Wkrótce potem, jak rozedniało, usłyszał trzask klucza w potężnym zamku.
Drzwi otworzyły się....
Wszedł woźny.
Iwan zaczął się wypytywać, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi, bo woźnemu nakazano milczenie.
To uporczywe milczenie jeszcze bardziej rozdrażniło hrabiego i z trudnością zdołał hamować swój gniew.
O godzinie dziewiątej przyniesiono mu jedzenie, którego nie tknął.
W dwie godziny później drzwi się znowu otworzyły i wszedł dozorca więzienny z dwoma żołnierzami.
— Czego chcecie? — zapytał Rosjanin.
— Ma pan być zaprowadzony do sędziego śledczego.
— A! nareszcie — zawołał młodzieniec — jestem gotów...
Rzucił się do wyjścia.
Dozorca zatrzymał go i rzekł z brutalnym śmiechem:
— Pozwól pan, niech się pan nie spieszy, trzeba wprzód dopełnić maleńkiej formalności.
I z miną drwiącą potrząsał stalowym łańcuchem, który trzymał w ręce.
Hrabia spojrzał na niego i nie zrozumiał.
— Formalność? — szepnął.
— A tak!
— Jaką?
— Włożymy panu kajdanki.
Hrabia zbladł i cofnął się o krok jeden.
— Ja mam włożyć na siebie kajdanki... nigdy!...
— E! tylko pan nie rób grymasów! — sucho rzekł dozorca. — Co tu gadać! tu trzeba robić co każą! Ja także spełniać muszę rozkazy. Rodzonemu ojcu włożyłbym kajdanki gdyby kazano. I panu włożę przemocą, jeżeli dobrowolnie nie zechcesz. No, dawaj pan ręce, a prędzej!
Hrabia, nie posiadając się z gniewu, patrzył na ordynarnego człowieka.
Jak w przeddzień, kiedy go przyszli aresztować, tak i teraz zrozumiał, że wszelka walka z przemocą jest niemożebną i skończyć się może tylko sromotną porażką.
Lepiej było ustąpić i w ten sposób położyć kres strasznemu położeniu.
Nie mówiąc już ani słowa, z pogardliwym uśmiechem podał ręce dozorcy; pomimo jednak zupełnej cierpliwości, w jaką się chciał uzbroić, wzdrygnął się całem ciałem, gdy stal dotknęła jego rąk, pałających od gorączki.
Operacja ta trwała najwyżej sekundę.
— W drogę! — zakomenderował jeden z żołnierzy.
Hrabia idąc naprzód, a za nim żołnierze — przeszedł niezliczone korytarze i schody, aż wreszcie znalazł się na galerii, przy której mieściły się biura sędziów śledczych.
Otworzyły się drzwi od jednego z gabinetów.
Iwan Smoiłow, którego popchnął naprzód jeden z żołnierzy przestąpił próg.
Był tu już sędzia śledczy de Gibray, i siedział przy stole zawalonym papierami i rozmaitemi przedmiotami.
Pisarz siedział obok przy biurku.
Wszedłszy do pokoju, hrabia zlekka się ukłonił.
Sędzia śledczy bystro spojrzał na powierzchowność obwinionego. Potem wzrok jego zatrzymał się na twarzy człowieka, którego uważał za wielkiego zbrodniarza i którego duszy straszne tajemnice miął wyprowadzić na jaw.
Z twarzy tej bladej nie podobna było nic odgadnąć, wyrażała chłód marmurowy lub żelazny
— Czy znajduję się przed sędzią? — zapytał hrabia z dumną grzecznością.
— Znajdujesz się pan przed sędzią śledczym który, winien pana wybadać, a któremu odpowiadać jest pan obowiązany — rzekł Gibray.
— Odpowiadać i owszem — odrzekł Rosjanin.
— Dla czegobym odpowiadać nie chciał, kiedy nie mam się z czem kryć. Wprzód jednak pragnąłbym się dowiedzieć, jakiem prawem policjanci pańscy ośmielili się aresztować mnie, wtrącić do więzienia i shańbić, okuwszy mi ręce, jak gdybym był złodziejem lub zabójcą!
Póki Iwan mówił, sędzia śledczy nie spuszczał z niego oczu.
Przekonany, że ma przed sobą nikczemnego sprawcę podwójnego morderstwa na cmentarzu Pere Lachaise i ulicy Ernestyny, dziwił się zimnej krwi, a jednocześnie takiemu cynizmowi.
— Moi policjanci, jak się pan wyrażasz — powtórzył, umyślnie kładąc nacisk na tych dwóch wyrazach — wykonali rozkaz, wydany im w imieniu przedstawiciela sądu i prawa.
— Cóż to za przedstawiciele?
— Ja!
W takim razie przed panem skarżyć się będę na ten oburzający postępek, jakiego się dopuszczono względem mnie, cudzoziemca, i to w kraju słynnym z gościnności.
Wczoraj wieczorem aresztowano mnie wśród przyjaciół, zaproszonych na obiad. Ażeby aresztować szlachcica przy takich nadomiar okolicznościach, trzeba mieć poważną przyczynę.
Ażeby postępować z nim, jak ze złodziejem lub mordercą, trzeba go oskarżyć o kradzież lub morderstwo. A mnie o co pan oskarża?
— Rzeczywiście to rzecz osobliwsza. Role zmieniły się. Łotr zamiast stać ze schyloną głową, sam bada, a ja mam odpowiadać. Co za zuchwalstwo!
Jednocześnie na twarzy jego malowało się oburzenie i pogarda.
Podwójny wyraz ten nie uszedł rozumnym oczom Iwana Smoiłowa, który jeszcze bardziej się przeraził:
— Więc coś ważnego jest? Czyżby istotnie uważał mnie pan za złoczyńcę?
Maurycy dnia tego wstał wcześnie i posłał po dzienniki.
Spodziewał się tam znaleźć, nietylko szczegóły śledztwa w sprawie podwójnego morderstwa, którego był sprawcą, ale i wiadomości o przyczynie aresztowania, które się w przeddzień odbyło w jego oczach.
Jakież było jego zdziwienie, gdy przeczytał tylko niewyraźna wzmianki w ogólnikowych wyrażeniach, donoszące jedynie, że policja ujęła sprawcę zabójstwa na cmentarzu Pere Lachaise i ulicy Montergueil. Gazety nie wymieniały, nazwiska aresztowanego.
Maurycy domyślał się, że idzie tu o hrabiego.
— Skąd jednak się wzięła ta omyłka? — pytająco zagadnął sam siebie.
Nagle przyszło mu na myśl, że miał na sobie perukę blond, wąsy jasne, faworyty jasne i binokle tak, jak rosyjski hrabia.
Przejrzałem się kilkakrotnie w lustrze — mówił dalej — i pamiętam, jak wyglądałem, rzeczywiście, byłem zupełnie do niego podobny. Przytem mówiłem akcentem, który choć nie ze wszystkiem był, miał wiele doń podobieństwa. Tak, musiano go wziąć za mnie. Świadkowie oznajmili, że poznali blondyna, którego policja ujęła. Jestem ocalony.
Maurycy potarł czoło i mówił dalej po chwili:
— Ale jakim sposobem złapał się ten Rosjanin w Paryżu przecież bardzo wielu jest blondynów z faworytami i w binoklach. Tego rozumieć nie mogę. Niewinniejszym będąc od nowonarodzonego niemowlęcia, z łatwością dowiedzie, że w tymże czasie znajdował się w innem miejscu, policja go uwolni i znowu poszukiwania rozpocznie. Co mnie to obchodzi. Agenci znów wpadną na ślad blondyna; a ja nie zostawiłem żadnych poszlak po za sobą. Labirynt bez wyjścia, a nitki Aryadny niema!
Maurycy ubrał się i poszedł na ulice Surennes.
Kapitan Van-Broke, albo raczej Lartigues znajdował się w towarzystwie Verdiera, fałszywego opata Merissa.
— Jak się masz młody przyjacielu! — odezwał się doń Lartigues.
— Dobrze, kapitanie.
— Jest co nowego?
— I bardzo wiele!
— O do djabła! Dobrego czy złego?
— Zdaje mi się, że wyborne wiadomości.
— Opowiedz nam, zobaczymy.
Maurycy opowiedział, co się zdarzyło w przeddzień.
— Cóż panowie na to? — spytał następnie.
— Ja tak samo myślę, jak ty, że doskonałe to zdarzenie, a opat również jest tego zdania, widzę, to z jego twarzy. Policja wpadła na mylny ślad, więc jesteś bezpieczny. Postąpiłeś sobie przytem bardzo sprytnie, ostrożności przedsięwziąłeś wyborne, prawdziwej powierzchowności twej nie można poznać. Możemy więc wszelki niepokój od siebie odpędzić i szukać spokojnie krewnych Armanda Dharvilla, Czy zacząłeś się dowiadywać o Ludwiku Bresoles o cośmy cię prosili?
— Już!
— Dotychczas żaden.
Młodzieniec opowiedział szczegółowo wczorajsze swe zajecie, powziętą nadzieję i ostateczne powodzenie.
— Trudno będzie dowiedzieć się o adresie byłego budowniczego, nie jest to jednak rzeczą niepodobną — rzekł Verdier.
— Pomyślimy nad tem. Dokonać tego można będzie cierpliwie, gdy pojedziesz pan do Visque sur-Bresne, dla odnalezienia śladów nieprawnej córki Symony. Czy odszukałeś pan jej metrykę?
— Nie, nie zdążyłem jeszcze.
— Zajmij się pan tem dziś jeszcze i bądź pan gotów jechać za dwa dni do Visque sur-Bresne.
— Będę gotów, kiedy panowie zechcecie. Teraz ja z kolei chciał bym panów zapytać.
— O co? — zapytał Verdier.
— O to, co mnie szczególnie interesuje. Czy otrzymali panowie jaką wiadomość z Londynu?
— Otrzymać mogę najwcześniej dopiero jutro, ale nie troszcz się pan, możesz być pewny, że usługi twe przyjęte zostaną przez Michała Bremont. Napisałem do niego w takich słowach, że bardzo rad będzie widzieć pana w liczbie naszych. Od razu bogatym się staniesz, kochany panie. Ale nie wypuszczaj pan z rąk szczęścia, bądź go zawsze godnym.
— O będzie on godnym, ręczę za niego! — zawołał Lartigues, którego sympatia do Maurycego coraz bardziej rosła. — Pewien jestem, że nasz przyjaciel nie zawiedzie naszego zaufania.
— I ja mam taką nadzieję — rzekł Verdier — ale młody jest. Niech się strzeże kobiet. Kobieta to zguba dla mężczyzny.
— O bądź pan spokojny! — wykrzykną! Maurycy — i z tej strony nie grozi niebezpieczeństwo żadne. Naturalnie lubię kobiety, ale tak jak się lubi ładne cacka. Zawsze mieć będę władzę nad sercem. Głęboką wzgardę czuję dla wszelkich sentymentalnych głupstw.
— To mi się podoba — rzekł z uśmiechem fałszywy opat Meriss. — Ale czy to jest szczere wyrażenie pańskich myśli?
— Ręczę panom. Cobym miął panów oszukiwać?
— To prawda, ale pan możesz łudzić samego siebie.
— Nie lękaj się pan, ręczę za siebie.
— Jeżeli tak, to doskonale. Do jutra, nasz kochany przyjacielu.
— Gdzie?
— Tutaj.
— O której godzinie?
— Zawsze o dziewiątej. Nie zapominaj pan o naszych radach i czekając na wyjazd do Visque sur-Bresne, wymyśl pan jaki sposób dla odnalezienia Ludwika Bresolles.
— Będę się starał, ale wielkiej nadziei nie mam.
Maurycy niezwłocznie udał się do prefektury dla wydostania kopii metryki Szymona Dharvilla.
Szukano długo, bo archiwum spalone było za czasów komuny.
Jednakże znaleziono i obiecano młodzieńcowi nazajutrz dać kopję odpowiednio poświadczoną.
Powróciwszy do domu. Maurycy otrzymał od odźwiernego list — napisany przez barona Pascala de Landilly z zaproszeniem na obiad dnia tegoż do Brebanta.
— Muszę iść — rzekł do siebie. — Bardzo mi to na rękę. Nie wiedziałem, co mam z sobą robić wieczorem. Przytem dowiem się tam szczegółów o aresztowaniu hrabiego Iwana.
Po wyjściu Maurycego fałszywy opat Meriss i zarówno mniemany kapitan Van-Broke pozostali sami.
— Ty się zachwycasz tym człowiekiem, to widoczne — rzekł Verdier do Piotra Lartiguesa. — Strzeż się, mój drogi.
— Czego?
— Maurycy jest bardzo zręczny, przyznaję to jak najbezstronniej, ale ma popędy właściwe młodości i dość nie panuje nad sobą i obawiam się, ażeby kiedykolwiek nie naraził nas swą nieostrożnością.
Piotr Lartigues wzruszył ramionami.
— Mówiłem ci już i powtarzam — odrzekł potem — że mam do niego najzupełniejsze zaufanie. Pomimo młodości posiada niezwykle zimną krew. Nic go nie może zmieszać, nic go nie wzrusza. To jeden z rzadkich i cennych przymiotów, jakim obdarzeni są wielcy działacze.
— Na widok Maurycego doznaję czegoś nieznanego mi dotąd. Zdaje mi się, że się w nim odradzam. Jakim on teraz jest, takim ja byłem dawniej, a sądzę, żem nigdy nie naraził interesów naszego stowarzyszenia.
— Nie dopisuje ci pamięć, mój drogi. Zapominasz o sprawie Kurawiewowskiej.
— Nie zapominam, ale myślę, że nie mam sobie i w tem nic do zarzucenia. Przewidziałem wszystko, prócz mieszania się tej przeklętej baby, która naprowadziła policję na dobrą drogę.
— Tak, Alme Joubert. Byłeś kochankiem tej kobiety. Ta kobieta o mało cię nie zgubiła, a Maurycego zgubi jego kochanka.
— Czy sądzisz, że się on ze wszystkiego jej spowiada?
— Naturalnie, że nie, ale ty wiesz, jak dalece sprytnemi są kobiety. Dość najdrobniejszej wskazówki, aby się dowiedziały o wszystkiem: ich wyobraźnia pracuje i odgaduje to, co utajone jest przed niemi. Przed chwilą mówiłeś o zimnej krwi Maurycego. Czy mamy, dowód, że się on na nią zawsze zdobywa?
Nie czuję nieufności do tego młodzieńca, — zgadzam się, że się można na niego spuścić, ale prosta roztropność zaleca baczyć na niego.
Pomyśl tylko, że znaną mu jest nasza tajemnica.
Pomyśl, że nieostrożność z jego strony zniszczyć może nasze stowarzyszenie, że będzie dlań zgubą, bo stanie się niemożebną rzeczą pochwycić spadek po Armandzie Dharville który ma nas wzbogacić i uczynić uczciwymi ludźmi, których otaczać będzie ogólne poważanie, przy ich milionach, jednających szacunek u ludzi.
— Obawiasz się nieostrożności z jego strony?
— Otwarcie mówiąc tak.
— Dlaczego?
— Bo wczoraj wieczorem ta zimna krew nad którą się tak unosisz, nie dopisała mu wcale.
— W jakim wypadku?
— Kiedy przyszli aresztować hrabiego Smoiłowa, z pośród jego przyjaciół, Maurycy przestraszył się. Zobaczywszy komisarza i agentów, pomyślał, że przyszli po niego zbladł, zadrżał i gotów się zdradzić, wziął nóż ze stołu ażeby się bronić.
— Albo żeby się zabić! — przerwał Lartigues — Maurycy jestem tego pewien, tysiąckroć wolałby śmierć niż więzienie. Ale skąd że wiesz o tem, co się działo wczoraj wieczorem. Byłeś tam?
— Nie tam nie byłem. Noel, garson w tej restauracji, opowiedział mi wszystko.
Lartigues drgnął.
— Trzymasz agentów między garsonami i mówisz o zręczności! — zawołał. — Ależ to jest nieostrożność nie do przebaczenia.
— Bynajmniej. Ten człowiek mnie nie zna, nie wie, jak się nazywam, czem się trudnię, jakie są me plany; jemu tylko wiadomo, że nie obcą mi jest tajemnica jego przeszłości, że dzięki tej tajemnicy mógłbym go wyprawić na galery. To nie agent, to niewolnik.
— Wierzę ci, a z tego wszystkiego taki, jednem słowem należy wyprowadzić wniosek, że według ciebie nie powinniśmy Maurycemu dowierzać.
— Nie jemu powtarzam, ale jego młodości. Jeśli w szale od wina lub miłości powie słowo jakie nieopatrzne i poznają w nim mordercę — szukanego nadaremnie, zaaresztują go, badać będą, da się złapać w zasadzkę, jaką mu zastawi który z przebiegłych sędziów śledczych i policja dowie się niebawem, że stowarzyszenie Pięciu ma dwóch swoich członków w Paryżu, ukrywających się pod przybranemi nazwiskami kapitana Van-Broke i opata Merissa, mnie dożywotniego galernika, zbiegłego z galer i ciebie, skazanego zaocznie na śmierć.
— Kiedy wpadną na ślad nasz już nas nie wypuszczą, odnajdą nas, jak głupców złapią — co zapewne będzie bardzo upokarzającem, tak dla ciebie jak dla mnie.
— Czyżbyś tchórzem się stał? — spytał drwiąco Lartigues. — Nie ma się tego co obawiać, tobie przynajmniej; bo przy najmniejszym alarmie zniknąć możesz od razu.
Opata Merissa mogą śledzić aż do domu Marchal‘ego na bulwarze, mogą drzwi wyłamać — wejść do mieszkania i znaleźć je pustem, bo opat Meriss spuści się na swym niewidocznym przyrządzie do lokalu Martina, a Martin przebierze się spokojnie i wyjdzie na ulicę Beranger, a nikt się w nim nie domyśli Verdiera, dawnego galernika.
— Naturalnie, żem środki ostrożności przedsięwziął — odpowiedział fałszywy opat — dowodem tego, że w Paryżu jestem już od lat piętnastu i potrafiłem tak poprowadzić rozmaite grube interesa, że do kasy stowarzyszenia wpłynęły znaczne kapitały, ale i chytrego złapać można kiedyś.
Zresztą obawiam się nie o siebie, lecz o ciebie.
— O mnie! — powtórzył ze zdziwieniem Lartigues.
— Tak.
— Dlaczego u djabła szukać ma mnie policja w skórze kapitana Van-Broke?
— Policja wie, że szuka bezpieczeństwa w przebieraniach.
— No, to niechaj policja znajdzie we mnie Piotra Lariguesa, mordercę hrabiny Kurawiew.
Pomyśl, żem przez dwadzieścia trzy lata podróżował po Europie pod różnemi nazwiskami, że wszystkie papiery legitymacje, zawsze miałem w porządku.
We Włoszech nazywałem się Jakób Peppl, w Rosji Iwan Merkunów, w Niemczech Franz Mueller, w Belgji Van Amburger, w Londynie John Tompson, w Szkocji William Duc, w Szwajcarji ośmieliłem się przybrać swe właściwe nazwisko na dwa czy trzy miesiące i uczyniłem to rozmyślnie, chciałem, ażeby policja francuska w razie gdyby mnie szukała, miała powód przypuszczać, że mieszkam w Szwajcarii.
Jeden raz tylko poznano mnie.
— Sam hrabia Kurawiew. Naturalnie usiłował aresztować mnie, ale mu się wymknąłem.
Nieujęty dotychczas, ale trzeba na wszystko być gotowym.
— Tak. I dlatego radziłbym ci urządzić tu sobie jakie skryte wyjście.
— Już o tem pomyślałem.
— Kiedyś spostrzegł, nieprawda, zabitą furtkę, która dawniej prowadziła z tego ogrodu do ogrodu posesji przy ulicy Ville de-Eveque.
— Właśnie.
— Tak. Otóż tam powinniśmy szukać wyjścia w razie niespodziewanego napadu.
— Czy furtka zamknięta na zamek albo sztabami tylko z tej strony, czy też i od strony posesji?
— Tego nie wiem. Nie wypytywałem o to odźwiernego z ulicy Tranchet.
— Trzeba się jednak dowiedzieć.
— Ale w jaki sposób?
— To jest moja rzecz. Zobaczymy najpierw furtkę od strony twego ogrodu.
— Zaraz?
— Tak.
— To chodźmy.
Lartigues wyszedł z saloniku, gdzie się odbywała niniejsza rozmowa i udał się do ogrodu.
Verdier podążył za nim.
Powietrze było mroźne i suche.
Jasne słońce zimowe rzucało swe złociste promienie do ogrodu małego pałacyku po przez obnażone konary wielkich drzew ogrodu pensji.
Obaj skierowali się ku furtce.
Wiemy, że kryła się ona pod gęstemi i ciemnemi liśćmi bluszczu.
Fałszywy opat Meriss uniósł tę roślinną zasłonę i długo się wpatrywał w potężny zamek.
— Masz klucz? — zapytał potem.
— Nie — odpowiedział Lartigues.
— Trzeba natychmiast kazać zrobić.
— E! to byłoby nieostrożne!
— Zgadzam się, że byłoby bardzo nierozsądnie, gdybyś zawołał ślusarza i kazał mu zdjąć formę z zamka. Zacznie się on rzeczywiście wypytywać, po co chcesz chodzić do swego sąsiada. Na szczęście inaczej można uczynić. Odśrubuj sam zamek, potem zanieś go gdzie daleko do ślusarza i zamów u niego klucz.
— Rozumiem.
— Pozostają sztaby. Zardzewiały, ale można je posmarować oliwą.
— Dzisiaj w nocy postaraj się odjąć zamek, tak, ażeby sąsiedzi nie zauważyli.
— O to niema się czego obawiać — odparł Lartigues, wskazując na wysokie ściany domów sąsiednich... Ani jedno okno nie wychodzi na ogród.
— Zdaje mi się, że ta furtka otwiera się po tej stronie — mówił dalej fałszywy opat Meriss.
— Tak — odrzekł Lartigues — ale klucz nie dozwala jej się otwierać.
— Pierwszego dnia, jak będziemy mieli odwilż, zasadź tu z pół tuzina sosen. Zasłonią ci furtkę. Odgarniesz wtedy bluszcz z prawej i lewej strony furtki, ot i po wszystkiem.
— Wszystko to bardzo ładnie — odpowiedział Lartigues — ale zapominasz o jednej rzeczy.
— O czem?
— Że dostawszy się na posesję, trzeba się jeszcze z niej wydobyć. A jakże tego dokazać? Masz na to sposób?
— Nie jeszcze. Ażeby znaleźć ten sposób i podać go tobie, muszę wprzód obejrzeć posesję.
— Jak najprędzej ją obejrzeć.
— O, dzisiaj jeszcze.
— Pod jakim pozorem?
— Nie troszcz się. Moje suknie duchowne dają mi łatwy wstęp do domu.
— Przyjdziesz potem do mnie?
— A jakże, muszę ci przecie powiedzieć, jaką korzyść osiągnę z tej wyprawy.
Verdier udał się ku wyjściu, odprowadzony przez Lartiguesa. Doszedłszy już do bramy, odwróci się jeszcze.
— Pamiętaj me rady — rzekł — i poważnie nad niemi się namyśl. Z Maurycym bądź ostrożnym.
— Ten młody człowiek rzeczywiście wydaję ci się niebezpiecznym?
— Wtedy trzeba go będzie zgładzić. Wszystko poświęcę dla waszego bezpieczeństwa, chociaż w tym razie ofiara wiele kosztować mnie będzie, bo czuję dla tego młodzieńca wielką sympatię.
Chciałbym uczynić zeń godnego mnie ucznia. Zostanie takim, dzięki naszym radom i naukom.
— Potrzeba mu tylko nauki ostrożności — odrzekł Verdier.
— Innych mu nie brak. Wcale nie myślę go złagodzić, przynajmniej teraz. Ma on nas w ręku. Potem pomyślimy. Wprzódy niechaj działa, Zobaczymy go przy robocie i ocenimy.
Jutro niezawodnie otrzymam odpowiedź na mój list. Dowiesz się, co myśli Michał Bremont o naszym nowym towarzyszu.
— Również jak ty, zniecierpliwiony oczekuję tego listu.
— Pójdę zaraz na pensję — rzekł fałszywy opat.
— Przełożona nazywa się pani Dubieuf — nieprawdaż?
— Tak, pani Dubieuf.
Verdier wyszedł, a Lartigues zamknął drzwi.
Tymczasem były budowniczy Ludwik Bresolles, nie tracąc czasu, zajął się tą słabą pełną wdzięku Symoną, której twarzyczka łagodna i rezygnacja w cierpieniu natchnęła Gabrjela Serveta myślą do obrazu, który na wystawę przeznaczył.
Opuściwszy pracownię przy Varennes Marja uprosiła ojca, ażeby ją natychmiast zawiózł do Pani Dubieuf dla pomówienia o Symonie.
Życzenie Marji było dla Ludwika rozkazem.
Kazał stangretowi jechać na ulicę Ville d‘Eveque, gdzie znajdowała się pensja.
Miejsce zarządzającej szwaczkami wolne było jeszcze, pani Dubieuf nie chciała go oddać pierwszej lepszej, nie przedstawiającej dostatecznych rękojmi.
Miejsce wymagało zaufania. Można je było powierzyć na mocy dobrej rekomendacji.
Tymczasem sama doglądała bielizny ale to rzecz była mozolna, co czytelnicy nasi zrozumieją z łatwością, gdy powiemy, że na pensji pani Dubieuf przebywało w tym czasie sto sześćdziesiąt panien.
Przełożona ciesząc się, że przyjmuje u siebie jedną z ulubionych wychowanek wraz z ojcem, którego bardzo, poważała, spytała uprzejmie, czem może im służyć.
Bresolles wyłożył prośbę w słowach jak najgorętszych.
Do tej przekonywującej rekomendacji Marja dołączyła od siebie wzruszającą prośbę i złożywszy ręce, z oczyma wilgotnemu mówiła z prawdziwem uczuciem o biednem dziewczęciu.
Pani Dubieuf nie wahała się ani na chwilę i obiecała jak najprędzej zobaczyć się z tą, o której jej opowiadano.
— Dziś jeszcze odbierze mój list — dodała.
Ojciec i córka serdecznie podziękowali przełożonej, i odeszli uradowani.
Wróciwszy do domu, Maria napisała kilka słów do Symony.
Doniosła jej o rezultacie odwiedzin i o tem, że pani Dubieuf przyśle jej list.
Rzeczywiście, na list nie trzeba było długo czekać.
Przełożona pensji prosiła szwaczkę, ażeby przyszła nazajutrz.
Symona ledwo wierzyła w tak niespodziewane szczęście.
Życia jakby więcej nabrała od tej nagłej opieki, jaka się nad nią rozciągnęła w jednej chwili.
Po raz pierwszy, jak daleko sięgały jej wspomnienia, przewidywać mogła dla siebie życie spokojne, bez wszelkiej walki, bez wszelkich trosk.
Następnego dnia o godzinie oznaczonej w liście, Symona ubrawszy się w najlepszą suknię, udała się piechotą na pensję.
Bardzo osłabioną czuła się jeszcze i drżała ze wzruszenia.
Im bardziej zbliżała się do mieszkania pani Dubieuf, tem bardziej zwiększało się jej wzruszenie, a serce jej się ściskało.
Zamiast radości i nadziei, jakiemi serce jej powinno było być przepełnione, Symona czuła jakiś smutek, jakąś trwogę bez przyczyny.
Ogarniało ją dziwaczne przeczucie.
Domyślała się jakby, że w tym domu, gdzie ją widocznie czeka szczęśliwa przyszłość, dozna nowych boleści, nowych doświadczać będzie cierpień.
— E! to przecie niedorzeczne — mówiła do siebie — staję się szaloną!
Usiłowała, ale daremnie, odpędzić te czarnej myśli.
Tymczasem szła, coraz dalej.
Wreszcie przyszła na ulicę Ville d‘Eveque i zatrzymała się przed wielkim gmachem okazałym, ale trochę ponurym z powierzchowności.
Furtka była zamknięta w bramie. Symona więc zadzwoniła.
Prawie natychmiast otworzyła się furtka i ukazał się w niej człowiek w szarem ubraniu z posrebrzanemu guzikami.
Był to odźwierny pensji. Stawał się także ogrodnikiem, kiedy zdejmował to szare ubranie i wdziewał płócienną bluzę.
— Czego pani sobie życzy? — spytał Symonę uprzejmie.
— Otrzymałam list od pani Dubieuf — odrzekła młoda dziewczyna. — W tym liście zaprasza mnie do siebie dzisiaj na godzinę drugą.
Mówiąc to Symona, wyjęła z kieszeni list i podała go odźwiernemu, który go jednak nie wziął i rzekł:
— Proszę, niech pani wejdzie, żona moja zaprowadzi panią. Doroto! — zawołał.
Kobieta lat pięćdziesięciu, wcale jeszcze młodo wyglądająca, zbliżyła się, pytając:
— Cóż tam takiego?
— Oto tej panience pani Dubieuf kazała dziś przyjść o godzinie drugiej, trzeba ją zaprowadzić.
— Zaraz, proszę panienkę pójść za mną.
Dorota zaprowadziła dziewczę do przedpokoju, potem do obszernej sali i zlekka zapukała do drzwi, ukrytych w obiciu.
— Proszę — odezwał się głos kobiety.
Odźwierna otworzyła drzwi i rzekła:
— Przybyła tu panienka, do której pani list pisała.
— Gdzie jest?
— Tutaj, ze mną.
— Niech tutaj przyjdzie.
Dorota odstąpiła na bok i przepuściła Symonę, która też weszła do małego pokoju — gdzie pani Dubieuf sprawdzała rachunki.
Żona odźwiernego oddaliła się zaraz i młode dziewczę pozostało samo z przełożoną pensji.
Symona ukłoniła się nieśmiało, ale z wdziękiem. Teraz powierzchowność jej zdradzała wzruszenie i wielkie zakłopotanie, ale nie przedstawiała się ani niezgrabnie, ani śmiesznie.
Nie spuściła głowy i przymusiła się spojrzeć łagodnemi oczyma na panią Dubieuf, a spojrzenia obu kobiet spotkały się wzajemnie.
Przełożona pensji była kobietą lat czterdziestu, blondynka, blada, ani przystojna, ani brzydka, lecz twarz jej odznaczała się wyrazem rozumu i dobroci, jakim nacechowane były jej rysy dość wprawdzie pospolite.
Od razu spodobała się Symonie.
Przełożonej zaś dość było spojrzeć, ażeby wyrobić sobie zdanie o młodej dziewczynie; zrozumiała nieśmiałość, wzruszenie i zdanie jej było stanowczo życzliwe.
— Niech pani siada, bardzo proszę — rzekła wskazując na krzesło.
Symona wolałaby była nie siedzieć, ale bardzo była zmęczona daleką drogą.
— Dziękuję pani — szepnęła i siadła.
— Wszak to pani nazywa się Symona?
— Tak.
— Pan Gabrjel Servet, znakomity artysta, żywo się panią interesuje, jak również moja ukochana uczennica, Marja Bresoiles i jej ojciec. Polecili mi panią bardzo gorąco.
— Wiem o tem i całe życie wdzięczną będę tym, którzy mi okazali współczucie, chociażby ich rekomendacja nie odniosła żadnego skutku.
— O tem ja nie myślę — odpowiedziała pani Dubieuf, której do serca przypadły te proste słowa i głos sympatyczny Symony.
— Osoby, które się zajmują panią, dały mi jak najlepsze o niej wiadomości. Pan Bresolles przedewszystkiem nic nie zataił. Wiem, że pani rodziny nie ma, a przynajmniej nie znała pani nigdy swoich rodziców.
Wiem wszystko, coś pani wycierpiała i ile potrzeba było męstwa i uczciwości, aby znieść tyle ciężkich doświadczeń i nie zejść z prostej drogi.
To bardzo dobrze i bardzo ładnie i każdy za szczęśliwego powinien się uważać, jeśli dla pani może co uczynić.
— Jaka pani dobra — szepnęło dziewczę głosem urywanym ze wzruszenia — jaką to radość sprawiają mi słowa pani. Ale pochwały pani wprawiają mnie w zakłopotanie, bo jeżeli szłam drogą prostą, moim obowiązkiem to było.
— To prawda — odpowiedziała pani Dubieuf z uśmiechem — spełniać obowiązek wydaje się rzeczą bardzo łatwą, a jednak...
Nie dokończyła zdania i odezwała się po krótkiem milczeniu.
— Umie pani szyć?
— Umiem, a nawet także krajać i haftować. Mogę nawet suknię zrobić, jeżeli fason nie jest bardzo trudny.
— Mówiono pani, o jakie tu miejsce chodzi?
— Tak.
— Potrzebuję osoby, któraby się zajmowała bielizną na pensji i rzeczami pensjonarek. Będzie pani miała pod ręką dużo szwaczek.
Pani rozdawać im będzie robotę i baczyć, ażeby ją wykonywały sumiennie i bez straty czasu.
Każda uczennica ma swój kuferek i z tego kuferka będzie pani brała trzy razy na tydzień bieliznę.
Gotową bieliznę musi pani oddawać praczkom i sprawdzać ich rachunki.
Mnóstwo szczegółów, w które trzeba wglądać, mnóstwo drobiazgów, ale nie jest to znów zbyt meczące zajęcie, trzeba się tylko przyzwyczaić.
Teraz wie pani, na czem polegać będzie pani praca.
Sądzi pani, że może się jej podjąć?
— Mogę, zwłaszcza, jeżeli z początku będę mogła się radzić i prosić o wskazówki.
— Rad nie zabraknie. Pomocnica moja, która przez grzeczność się tem zajmuje, objaśni panią we wszystkiem. Jesteś więc pani przyjętą.
— O! co za szczęście!
— Pozostaje mi tylko powiedzieć, ile pani pobierać będzie. Pensja niewielka, uprzedzam panią, w porównaniu z obowiązkami tak ważnemi.
— Jakakolwiek jest pensja będzie dla mnie dostateczną.
— Dam pani tysiąc dwieście franków rocznie — to jest sto franków miesięcznie, stół i mieszkanie.
Wydawać więc będzie pani tylko na ubranie, a my tutaj wszyscy ubieramy się bardzo prosto.
Będzie pani mogła coś sobie zaoszczędzić.
— O wiele mniej spodziewałam się i nigdybym nie śmiała marzyć o tak świetnem miejscu.
— Cieszy mnie to, że się pani spodobało. Od dzisiejszego dnia jesteś pani u mnie.
Oczy Symony napełniły, się łzami radości. Serce jej silniej zabiło. Znikło ponure przeczucie.
— Jakże mam pani dziękować? — wyszeptała. — Jak mam pani wyrazić wdzięczność?
— Nie dziękuj mi moje dziecko. Jeżeli teraz mnie czujesz się zobowiązaną, wkrótce ja tobie nią będę. Potrzebujesz pracy, ja daję ci ją; cóż może być prostszego?
Przyszłość twoja w twem ręku. Bądź tutaj taka, jaką byłaś dotychczas, a pozostaniesz na tej pensji, dopóki ja sama będę.
— Spełniać będę mój obowiązek, jak zawsze — ile w mej możności.
— Wierzę w to, a raczej przekonana jestem o tem. Kiedy pani może rozpocząć swe zajęcia?
— Jutro z rana, jeżeli pani pozwoli. Zaczęłabym nawet zaraz, ale pragnę wyrazić wdzięczność moim opiekunom i powiedzieć im, jakiej uprzejmości doznałam od pani.
— To bardzo naturalne — sprowadź się pani tutaj zaraz jutro.
— I owszem — odpowiedziało młode dziewczę z odcieniem zakłopotania — ale...
— Cóż takiego?
— Chociaż bardzo jestem biedna, mieszkam nie w pokojach umeblowanych. Wynajmuję mały pokoik, gdzie według kontraktu muszę jeszcze tam zostać przez trzy miesiące.
— A ile wynosi komorne na ten czas?
— Trzydzieści franków.
— Zapłacę je za ciebie! Możesz zostawić swe mebelki i umieścić je w pokoiku, który ci przeznaczam.
— Nie wiem, jak pani za to wszystko dziękować.
Pani Dubieuf mówiła dalej:
— W niedzielę po mszy, na której bywać będziesz razem z uczennicami, możesz na dwie lub trzy godziny iść do tych, którzy ciebie interesują.
— Prócz tego co miesiąc będziesz miała jeden dzień do wyjścia; w tedy wolną będziesz zaraz po śniadaniu, aż do godzimy dziesiątej wieczór.
Nie później, bo u nas taki jest zwyczaj.
Z uśmiechem odpowiedziała Symona:
— Tem łatwiej stosować się będę do tego zwyczaju, że godziny, pozostawione mi do wyjścia, będą zdawały mi się zbyt długiemi. Nie mam przyjaciół, więc nie mam u kogo bywać, prócz mych opiekunów, których nie chciałabym znów niepokoić memi odwiedzinami.
— Ale w każdym razie powinnaś wychodzić dla ruchu, tego zdrowie wymaga, a na obiad będziesz wracać tutaj.
Rozmowa się skończyła, ktoś z lekka zapukał do drzwi.
— Kto tam? — zapytała pani Dubieuf.
— Ja — odpowiedziała Dorota, znowu ukazując się na progu.
— Czego chcesz?
— Jakiś ksiądz chce się z panią widzieć.
— Proś.
W dwie minuty później żona odźwiernego wprowadziła opata Merissa, który się nisko ukłonił, z pokorą.
Verdier znów się ukłonił i usiadł, rzuciwszy spojrzenie na Symonę, która wstała w tej chwili, gdy wszedł.
— Służę panu — rzekła pani Dubieuf.
— Idź, moje dziecko — dodała, odprowadzając Symonę do drzwi — a przyjdź jutro zrana z rzeczami.
— Przyjdę, dziękuję pani raz jeszcze z całego serca.
Dziewczę skłoniło się pani Dubieuf i mniemanemu opatowi i wyszło tak wesołe, jak przyszło tam smutne.
Chociaż z ulicy Ville d‘Eveque na ulicę Varennes bardzo daleko, Symona chciała natychmiast powiedzieć panu Gabrielowi Servet, że ją przyjęła przełożona pensji.
Na bulwarze Magdaleny wsiadła do omnibusu, który zawieść ją miał na bulwar Montparnasse, to jest niedaleko od mieszkania malarza.
Pozostawmy ją w omnibusie i powróćmy do pani Dubieuf, która została sama z byłym galernikiem Verdier, ukrywającym się pod sutanną i pseudonimem opata Merissa.
— Czemu mam zawdzięczyć wizytę, panie opacie? — spytała przełożona pensji z uprzejmym uśmiechem.
— Okoliczności bardzo prostej. Dano mi do pani zlecenie.
— Zaraz to pani powiem — odrzekł Meriss.
— Słucham pana.
— Najprzód muszę pani oświadczyć, że nie mieszkam w Paryżu. Jestem tutaj w przejeździć i zabawię niedługo. Proboszczem jestem w gminie Ardeche i nie mogę nadużywać zbyt długo grzeczności mego kolegi, który mnie w czasie nieobecności zastępuje.
Mniemany opat zamilkł.
— Pojmuję — rzekła pani Dubieuf, tylko po to, ażeby coś powiedzieć, bo wcale się nie domyślała, do czego jej gość zmierza.
Ten mówił dalej:
— Ludzie w mojej parafji wogóle nie są bogaci. Jeden wszelako stanowi wyjątek. Większość życia w ciężkiej pracy spędziwszy, otrzymał nagle spadek, spadek dość skromny, lecz jak dla niego znaczny, bo dający mu od dwunastu do piętnastu tysięcy czystego rocznego dochodu.
Pani Dubieuf kiwnęła głową.
Verdier mówił dalej:
— Otóż mój parafianin ma jedynaczkę, dziesięcioletnią dziewczynkę, ubóstwia ją, pomimo swego bardzo małego wykształcenia, a może właśnie dlatego chciałby, ażeby się nauczyła jak najwięcej, o wiele więcej niż mogłaby na pensji w okolicznych miastach. Słowem pragnie mówić z naiwną dumą: „moja córka kształciła się w Paryżu.
Nowe milczenie.
Nowy znak przytakiwania ze strony pani Dubieuf, która zaczynała już rozumieć, o co chodzi.
Pod wpływem tej niedostępnej myśli, parafianin mój wypytywał Paryżanów, którzy do nas przyjeżdżali na lato i dowiedział się, że pensja pani należy do pierwszorzędnych.
Prosił mnie, ażebym pomówił z panią i obejrzał pensję, ażeby się przekonać po pierwsze czy rzeczywiście uczennice pani otrzymują wyższe wykształcenie. Po drugie, czy dom, który pani zajmuje, istotnie położony jest w dobrych warunkach hygjenicznych.
Oto, co mnie do pani sprowadza, oto zlecenie, jakie mam wypełnić.
— Na mojej pensji udzielane jest wyższe wykształcenie, dowodem czego może to posłużyć, że wiele z moich uczenie zdało egzamin ze świetnem powodzeniem i otrzymało dyplomy. — Mogę pana wymienić ze dwadzieścia uczenie, które teraz albo same utrzymują pensję, albo są starszemi nauczycielkami w najlepszych zakładach naukowych. Pensja moja wyżej stoi od innych, śmiało to mogę twierdzić, z dumą uzasadnioną zupełnie.
Czy pojętna jest dziewczynka, o której pan mówisz?
— Pojętna i pilna.
— Będzie u nas wzorową uczennicą.
— A wychowanie religijne?
— Bardzo rozwinięte jest u nas, ale nie do przesady. Wychowujemy uczennice na uczciwe i pobożne matki rodzin.
— Tego właśnie potrzeba. Odpowiedzi pani zadowoliły mnie dotychczas. Pozostaje nam zająć się tylko kwestią hygjeniczną.
— Pod tym względem pensji mojej żadna inna nie dorównywa. Kamienica, którą wynajęłam na pensję, bardzo jest obszerna. Sypialnie mają wyborną wentylację, a w zimie opalane są z łatwością. Ogród rozległy, drzewa duże, rozłożyste, a spacer przyczynia się wielce do fizycznego rozwoju, Jeżeli pan sobie życzy, pokażę panu klasy, sypialnie, pokój jadalny i ogród.
Tego właśnie pragnął mniemamy opat Meriss.
— Jeżeli pani zbyt nie zabiorę czasu — odezwał się — to prosiłbym bardzo. Chciałbym wszystko obejrzeć, ażeby memu parafjaninowi jak najdokładniej opowiedzieć.
— Służę panu. Zaczniemy od klas.
— I owszem.
— Proszę księdza opata.
Verdier poszedł za panią Dubieuf do klas, które jak wszystkie pokoje na pensji ogrzewane były kaloryferami.
Panienki uczyły się przykładnie pod okiem dam klasowych.
Dalej przyszła kolej na sypialnie i pokój jadalny.
Rzeczywiście nigdzie nic nie było do zarzucenia i rzekomy duchowny pochwały też nie skąpił.
Pozostawał do zwiedzenia tylko ogród.
Wiemy, że dla Verdiera to jedynie było ważne, resztę zaś oglądał z musu, jedynie dla lepszego upozorowania.
Pani Dubieuf oprowadzała swego gościa pod stuletniemi drzewami, aż do parkanu, oddzielającego ogród pensji od ogrodu małego pałacyku, w którym mieszkał Lartigues.
I z tej strony mur był opięty bluszczem.
Fałszywy opat bystry miał wzrok.
Z daleka pomiędzy gałązkami spostrzegł, a raczej odgadł furtkę, którą chciał obejrzeć.
Teraz chodziło o to, ażeby się do niej zbliżyć, bez obudzenia podejrzeń. Kilka sekund namysłu podało mu sposób.
— O! to bardzo duży ogród! — rzekł — musi mieć dziewięćdziesiąt kilka łokci długości, a siedmdziesiąt kilka szerokości.
— Zdaje mi się, że pan trochę za dużo oblicza! — odrzekła pani Dubieuf z uśmiechem.
— Jeśli się mylę to o bardzo mało. Jestem bardzo pewny swego oka, zresztą przekona się pani.
Stanął przy parkanie i w prostej linji ku zabitej furtce zaczął iść miarowym krokiem, obliczając krok za pół łokcia.
Naliczył ich stodziewięćdziesiąt sześć.
Pani Dubieuf szła za nim z daleka i mówiła sobie z cicha:
— To jakiś oryginał ten opat, ale zdaje się zresztą poczciwy człeczyna.
Verdier zatrzymał się przy furtce i nie dając tego po sobie poznać przypatrywał jej się uważnie.
— Z tej strony nie zabita — pomyślał.
— Nic nie przeszkadza jej otworzyć. Tego chciałem się dowiedzieć.
Przełożona pensji podchodziła ku niemu.
— Odezwał się więc do niej:
— Nie omyliłem się wcale. Naliczyłem łokci dziewięćdziesiąt sześć.
— To bystry rzeczywiście pan ma wzrok.
— Chlubię się z tego. A u pani wszystko przedstawia się jak najlepiej, jestem prawdziwie zachwycony i niech mi pani uwierzy, że tylko same pochwały usłyszy mój parafjanin. I chyba własnego dobra nie rozumiałby, gdyby nie oddał swej córki na pensję do pani.
— Z góry panu dziękuję.
— Pozostaje mi tylko o jedną rzecz panią zapytać.
— Co do czego?
— Ile się płaci?
— Opłatę pobiera się stosownie do wieku uczennicy i stopnia wykształcenia — od tysiąca do tysiąca ośmiuset franków.
— Bardzo dobrze.
— Może panu zanotować?
— O, to zbyteczne. Mam równie dobrą pamięć jak wzrok. Jutro odjeżdżam do Erdeche, a za kilka dni prawdopodobnie otrzyma pani list od mego parafianina o przyjeździe nowej dla pani uczennicy, którą przywiezie jej matka.
— Przyjmiemy ją z otwartemi rękoma, panie proboszczu.
Rozmawiając tak, pani Dubieuf podeszła do furtki wejściowej wraz z Verdierem.
Ten od kilku chwil trzymał wciąż prawą rękę w kieszeni sutanny.
Znalazłszy się przy furtce, wyjął z kieszeni rękę i położył ją na zamek, jak gdyby drzwi chciał otworzyć, ale ich nie otworzył i zwracając się do przełożonej pensji, rzekł:
— Muszę pani powiedzieć me nazwisko.
Jestem opat Petrole. proboszcz we wsi, Vive d‘Aique, parafjanin mój nazywa się Djonizy Chauffouse a córce jego na imię Anastazja.
Bardzo mi przyjemnie, panie opacie.
W czasie tej rozmowy Verdier zdążył przyłożyć do zamku wosk, który trzymał w ręku. Odcisk był już gotów.
Otworzył furtkę, skłonił się pani Dubieuf i wyszedł, włożywszy miękki wosk do kieszeni, tak, żeby się wcale nie uszkodził.
Za pięć minut był już u Lartiguesa.
— No i cóż? — zapytał.
W razie nieszczęścia odwrót mamy zapewniony — odparł były galernik.
Furtka ogrodowa nie jest zabita z tamtej strony, a furtkę od ogrodu na ulicę łatwo otworzyć.
— Dobrze, ale potrzeba mieć klucz, bo tam zapewne jest odźwierny, którego przecie nie będę prosił, ażeby mi otworzył.
— Będziesz miał klucz!
— A to skąd?
— Sam go zamówisz. Oto masz odcisk z zamku.
Verdier pokazał Lartiguesowi zdjęcie odciśnięte.
— Cudownie! — zawołał Lartigues. — Ty zawsze myślisz o wszystkiem. Zaraz jutro zamówię klucz.
Umówiwszy się, że się jutro widzieć będą, dwaj łotrzy rozstali się po chwili.
Opuściliśmy Symonę, gdy udała się z pensji do Gabrjela Serveta.
Malarz był sam, — gdy dziewczę weszło do pracowni.
Wzruszającemi słowy podziękowała mu za protekcję, która w połączeniu z prośbą Bressolla i Marji zjednała jej miejsce u pani Dubieuf.
— Kochane dziecko — odpowiedział artysta — nikt na nią nie zasługuje bardziej od ciebie.
Cieszę się bardzo z rezultatu naszych starań. Teraz wolną jesteś na zawsze od wszelkich trosk od wszelkiego niepokoju. Przyszłość masz zapewnioną.
— Pragnęłabym bardzo wypowiedzieć mą wdzięczność panu Bressolowi i jego prześlicznej córce — odrzekła nieśmiało Symona.
— Cóż ci przeszkadza? — zapytał Gabrjel.
— Nie śmiem.
— Dlaczego?
— Czy sądzisz pan, panie Gabrjelu, jeżeli do nich przyjdę, nie wezmą mi tego za złe?
— Przeciwnie, poczytają ci za rzecz bardzo naturalną i jestem pewien, że potrafią to ocenić.
— Jeśli tak to się już nie waham. Pójdą zaraz stąd im podziękować.
— Zdaje mi się, żeś się trochę zmęczyła.
Nie nadużywaj wracających ci sił. Możeby lepiej było dziś odpocząć i wizytę odłożyć do jutra.
— Jutro już obejmuję swoje obowiązki. Obiecałam to pani Dubieuf.
— Jeśli tak, to nie odkładaj. A ja skorzystam z tej sposobności, ażeby poprosić cię o wyświadczenie mi małej przysługi!
— O jakże się zawczasu cieszę! O co chodzi?
— Napisałem kilka wierszy do pana Bressola, że płótno mam już u siebie i że portret jego córki mogę rozpocząć jutro.
Chciałem list przesłać pocztą. Oddaj go z łaski swej i powiedz panu Bressolowi, że jeżeli jutro zacząć nie można, aby raczył mnie zawiadomić.
— Nie zapomnę.
— Oto list. Idź już, idź, bo późno się robi.
— Chciałabym pana o coś prosić — wyszeptało młode dziewczę z widocznem wahaniem.
— O, co takiego, kochana Symono?
— Żebym mogła przychodzić na kilka minut kiedy będę miała dzień wolny, ażeby się dowiedzieć o pańskie zdrowie.
— Pozwalam ci, z całego serca pozwalam, moje dziecko, i bardzo mnie wzrusza ta twoja prośba.
— O! dziękuję panu, dziękuję! Idę już! Pokłonić się pani będzie łaskawa panu de Gibray.
— Dobrze, zaraz jutro rano, jak tylko przyjdzie.
Symona udała Się do Bressolów.
Były budowniczy mieszkał przy ulicy Terneuill, w pałacyku do niego należącym, który z zewnątrz ulicy przedstawiając się skromnie — zawierał wewnątrz najwyszukańsze przyjemności...
Pomimo dość znacznego majątku Ludwik Bressoles żył skromnie i nie trzymał licznej służby.
Przyjaciół lubił przyjmować u siebie, ale zbytkownych obiadów nie dawał, hucznych balów i wogóle prowadził życie wcale nie olśniewające, co wielce nie podobało się jego żonie. Walentynie Bressoles, z domu Dharville — która od kilku już lat żyła z nim w jak największej niezgodzie i głośno nazywała go swoim niedźwiedziem.
Walentyna ku wielkiemu zmartwieniu swemu nie mogła wydawać u siebie świetnych wieczorów, lecz wynagradzała to sobie bywaniem w świecie, w towarzystwach, gdzie mąż jej nie towarzyszył.
Ludwik Bressoles daremnie walcząc z temi upodobaniami światowemi, pozostawił wreszcie żonie zupełną swobodę.
Nieraz też go dochodziły skandaliczne pogłoski, obiegające po salonach paryskich, o płochości jego żony.
Udawał, że wieściom tym nie dawał żadnej wagi.
Z tego nie należy wnioskować, że mało cenił honor imienia, ani przywiązania, ani szacunku wiedząc, że pozbawiona jest uczucia moralności a zatem niepoprawną — że usiłował więc potykać się z niemożebnością i że nie zwracał uwagi na plotki.
Jednakowoż pewnego dnia zdarzył się fakt, który zniewolił go spojrzeć na rzeczy z innego punktu widzenia.
Było to wyjście z pensji córki jego Marji.
Tego dnia powiedział sobie zdrowo rozumując, a dar ten w wysokim stopniu posiadał, że postępowanie matki może zaszkodzić córce i postanowił myśli te w tym względzie oznajmić pani Bressoles.
Zamiar ten stanowczo powziął, wszelako czuł taki wstręt do odmawiania niektórych nałogów, że dotąd jeszcze nie przystąpił do tej rozmowy, aczkolwiek Maria opuściła pensję przed trzema już miesiącami.
Nieśmiałym wcale nie był, ale przewidywał jedną z tych scen gorących, w jakich kobiety brak słuszności starają się zastąpić przebiegłością połączoną ze spazmami i łzami.
A Ludwik Bressoles, powtarzamy, lubił nadewszystko spokój wiedział, że wszelkie gwałtowniejsze wzruszenią zgubnie oddziałać mogą na jego zdrowie.
Niektórzy ludzie sądząc z pozoru, uważali Ludwika Bressoles za patentowanego egoistę.
Ale byli w błędzie.
Były budowniczy cierpiał wiele i nie chciał cierpieć więcej.
Nieszczęśliwy w domowem pożyciu, niezawodnie gorzkoby żałował — że połączył swe życie z kobietą niegodną, gdyby nie córka którą uwielbiał i dla której zapomniał o matce.
Sama Walentyna wywołała rozmowę, od której wciąż się tak uchylał.
Pani Bressoles skończyła już lat czterdzieści, ale można ją było najwyżej liczyć na trzydzieści.
Była bardzo ładną kobietą, wzrostu dosyć wysokiego, kibić miała wysmukłą i zgrabną — włosy złocisto-kasztanowate, niezwykle bujne, rysy delikatne przy ożywionej twarzy, oczy duże, to zamyślone, to wyzywające.
Usta jej nieco grube i czerwone jak dojrzałe wiśnie, rozchylając się, pozwalały widzieć drobniuchne zęby kształtne i olśniewającej białości.
Rączki jej były iście arystokratyczne to też Walentyna lubiła się niemi popisywać, na balach odsłaniając je całe.
Cudem też nazwać się godziło jej nóżki, które śmiało mogłyby zająć miejsce na etażerce wśród drogocennych cacek.
Pod względem moralnym Walentyna przedstawiała szczególne połączenie najgorszych wad z najszpetniejszemu skłonnościami.
Dumna, zazdrosna, chełpliwa, roznamiętniona do zbytków i wszelkiego rodzaju uciech o tyle niezdolną była do rozsądnych myśli, o ile też i do prawdziwego przywiązania.
Zaślubiła Ludwika Bressoles, bo wiedziała, że jest na drodze bogactw i marzyła, że nim rządzić będzie według swego upodobania. — Niedługo czekała na rozczarowanie.
W kilka miesięcy zrozumiała Walentyna, że nigdy los nie połączył z sobą natur więcej niezgodnych jak jej i męża.
Zdecydowała się natychmiast, zaczęła szukać przyjemności po za domem i nie pozostawała obojętną na słodkie słówka wielbicieli.
Przyjście na świat córki zmartwiło ją zamiast ucieszyć.
Powiedziała sobie, że ta córka wyrośnie i włoży na nią obowiązki, od których mąż nie pozwoli jej się uwolnić i zawczasu już obawiała się takiego skrępowania.
Kiedy Marja opuściła pensję, matka była, dla niej chłodną, a rzeczywiście prawie nawet wstręt do niej czuła.
Wobec tej ślicznej, zachwycającej ośmnastoletniej dzieweczki; zdawało się jej, że musiała bardzo postarzeć i że już sama obecność córki stanie się dla niej przeszkodą do dalszego takiego życia, jakie prowadziła dotychczas, szalona.
— Trzeba temu, jak — można najprędzej poradzić — powiedziała sobie — ale jak? Jeden tylko widzę sposób: trzeba natychmiast córkę wydać za mąż. Do tego potrzebny jest jednak mąż, ażeby męża znaleźć, trzeba bywać w świecie. Niech tylko zobaczą Marję, to najgłówniejsza. Zanadto ładna i bogata, ażeby nie znalazła konkurentów. Pokazać ją światu, łatwo to powiedzieć, naturalnie, że nie będę z nią tam jeździła, gdzie wielbiciele moi mogliby mnie dla niej porzucić. Potrzeba więc, ażeby mój mężulek zrzucił z siebie niedźwiedzią skórę na pewien czas i otworzył dom u siebie. Dla mnie nigdy nie chciał tego uczynić, ale się zgodzi dla córki. — Przytem potrafię go do tego zmusić.
Zamiar ten powziąwszy, Walentyna natychmiast postanowiła przystąpić do wykonania jego.
— Pan jest w gabinecie? — zapytała mężowskiego kamerdynera.
— Przed pół godziną był — odpowiedział służący — i zdaje się, że wyszedł.
Ludwik chociaż porzucił zawód budowniczego, zachował dla niego upodobanie.
Codzień kilka godzin poświęcał na rysowanie planów pałaców, kościołów, teatrów, które istnieć miały tylko na papierze.
Obicia gabinetu znikały pod rysunkami jego i akwarelami wszelkiego rodzaju, nacechowanemi prawdziwym talentem.
W chwili, gdy Walentyna Bressoles otworzyła drzwi do gabinetu, gdzie zachodziła bardzo rzadko, Marja była z ojcem.
— Mamo — zawołało dziewczę, przybiegłszy do Walentyny i całując ją. — Jakaś dobra, żeś do nas przyszła. Dawno wróciłaś do domu?
— Przed pół godziną — odrzekła pani Bressoles, odpowiadając z wyraźną obojętnością na pocałunki, któremi obdarzyła ją Marja.
— Przyszłaś pomówić z nami?
— Z twoim ojcem, tak, moje dziecko.
— O rzeczach jakich poważnych?
— Tak.
— Czyli, że ja nie powinnam być przy rozmowie. Odchodzę, jeżeli jestem tu zbyteczna.
Dziewczę pocałowało ojca i mówiło dalej:
— Pójdę do biblioteki, a kiedy skończycie ze sobą o interesach mówić, powrócę znów tutaj, ale niedługo rozmawiać będziecie?
Czy Marja kochała swą matkę?
Naturalnie, nie powinniśmy na to pytanie odpowiedzieć przecząco.
Marja zbyt miała dobre serce i zbyt zdrowy rozsądek, aby mogła czuć wstręt do Walentyny; wszelako nie ukrywała przed sobą, że ogromna różnica istniała między miłością, jaką miała dla ojca, a przywiązaniem obowiązku, jakie czuła dla matki.
Wiedziała, że ojciec ją uwielbia, a domyślała się, że matka jej nie lubi.
W głębi duszy bolała ją wielce ta obojętność, ale taiła się z tem cierpieniem.
Wyszła, rzuciwszy na ojca spojrzenie, które tak dało się tłomaczyć.
— Skończ rychlej z interesami, ażebym co rychlej mogła do ciebie powrócić.
Były budowniczy kiwnął głową z uśmiechem.
Drzwi się zamknęły za dziewczęciem.
Mąż i żona zostali sami.
Walentyna rzadko przychodziła do męża, którego pokoje daleko od jej się znajdowały. — Dlatego przybycie jej zdziwiło Ludwika.
— Czego odemnie chce? — zapytał sam siebie.
— Bądź co bądź sama przyszła do mnie na rozmowę, na którą od trzech miesięcy nie mogłem się odważyć.
Skorzystam z tej sposobności.
— Bezwątpienia dziwi cię to, mój przyjacielu — mówiła Walentyna — że ja, tak lekkomyślna zazwyczaj, przychodzę cię prosić o poważną rozmowę.
— Dziwić ma mnie? — powtórzył Ludwik.
— Dlaczego mam się dziwić? Bardzo mię to cieszy, bo sam chciałem z tobą pomówić poważnie. O cóż chodzi?
— Chodzi o naszą córkę.
— Szczególna sympatia! Ja również chciałem o Marji pomówić z tobą.
— Pozwolisz, abym najpierw wypowiedziała swe myśli?
— Pozwalam i proszę — odpowiedział Bressoles zadowolony, że ma odpowiadać tylko, a nie wszczynać rozmowę, która jak przewidywał, mogła się stać burzliwa.
— Mów, słucham.
— Marja ma lat ośmnaście, skończyła ośmnaście przed dwoma miesiącami. Poczciwa z niej dziewczyna. Powiedz, że doskonała pod każdym względem! — zawołał Ludwik w uniesieniu! — Dusza jej tak piękna, jak serce tkliwe, a twarzyczka czarująca.
Walentyna zaśmiała się suchym i nerwowym śmiechem i odpowiedziała tonem prawie ironicznym:
— Gotowa jestem zgodzić się, że cudo z niej, jeżeli tego sobie życzysz. Ale oto opuściła już pensję.
— Gdzieby się już nic więcej nie nauczyła — dokończył Ludwik. — Wykształcenie otrzymała zupełne i pani Dubieuf uważa ją za jedną z najlepszych uczenie.
— Teraz trzeba się zająć, że tak powiem, jej domową edukacją i to powinieneś ty wziąć na siebie. Ale ty nie lubisz życia domowego i może uważać to będziesz za zbyt ciężki dla ciebie obowiązek.
— Znam swoje obowiązki i spełniać je będę jak na matkę przystoi — odpowiedziała Walentyna tonem lodowatym.
— Tak spełniać je będę pomimo braku upodobania do życia domowego, które nie potrafiłeś uczynić mi przyjemnem.
Z tych słów ostatnich mogła powstać burza.
Tego Ludwik nie chciał.
— Mów dalej — wyszeptał.
— Jakie masz zamiary względom Mąrji.
— Moja droga — odpowiedział Bressoles z uśmiechem — chciałaś właśnie o tem się rozmówić, więc zacznij pierwsza. Wypowiedz swe myśli, a potem na mnie kolej.
— Dobrze — myśli moje są bardzo proste i doprawdy zdziwiłoby mnie, gdybyś ich nie podzielił. Marja ma lat ośmnaście, wykształcona jest, rozsądna i uposażona dobrze pod każdym względem. Mniemam tedy, że należałoby ją wydać zamąż — co prędzej.
— Taką młodą.
— Ośmnaścię lat, to wiek zwykły panny z ładnym posagiem rzadko kiedy później wychodzą zamąż.
— Nie mam wcale zamiaru narzucać córce człowieka, który mnie wydawać się będzie jej godnym, a jej wszakże podobać się nie będzie. Wyborem jej będę kierował, lecz chce, żeby wybierała sama — rzekł Bressoles.
— Co do tego, tak samo jak ty myślę — odparła pani Bressoles. — Lecz sądzę, że przecie pojmujesz dobrze, iż córka nasza nie może mieć dostatecznego wyboru, gdy poprzestaniemy jedynie na przedstawieniu jej kilku przyjaciołom — których ty przyjmujesz u siebie.
Jest ich bardzo nie wielu — a przytem już wszyscy ludzie niemłodzi.
— Do czegóż zmierzają twoje słowa?
— Zdaję mi się, te powinieneś się był domyśleć.
— Alboż chciałabyś być z Marją w tem towarzystwie, gdzie cię puszczam samą? — spytał Bressoles suchym tonem.
— Tem mniej o tem myślę, iż pragnę, aby Marja wprowadzona była w świat nie przezemnie, lecz przez ciebie. Ojciec zawsze przedstawiał córkę.
— Wiesz, że ja nie lubię wychodzić z domu.
— Wiem, ale wiem także, że masz obowiązki względem córki.
Jakkolwiekbądź wykształconą jest Marja, — dobrze wychowana brak jej obycia się ze światem, w którym ma przeznaczenie być ze względu na swe pochodzenie, wychowanie i majątek.
Marja powinna bywać w towarzystwach. A my powinniśmy jej to ułatwiać. Nieprawdaż? logiki. — Naturalnie słuszność masz, ale z pewnego punktu widzenia, którego ja jednak nie podzielam. Przyznałbym ci zupełną słuszność, gdybym dla Marji dobijał się o świetną partię, o jakiego arystokratę lub jakiego znakomitego człowieka, ale ja całe życie byłem prostym mieszczuchem bez pretensji, pracowałem i prowadziłem sam swe interesa. Ja sądzę, że córka nasza będzie zupełnie szczęśliwa, jeźli pozostanie prostą mieszczanką. A ci uczeni ludzie, których z lekceważeniem nazywasz moimi przyjaciółmi, mają przecie synów, a między tymi młodzieńcami dla czegobyśmy znaleźć nie mieli dobrego męża?
— Niech i tak będzie, ale w każdym razie nasza córka musi widzieć tych młodzieńców.
— Nie możemy jej przecie wozić od domu do domu mówiąc:
— Oto nasza córka, chcemy ją wydać za mąż. Jeżeli się wam podoba, starajcie się o jej rękę.
Chociaż słowa te odznaczały się przesadą, ale nie były pozbawione słuszności. Co na to jej odpowiedzieć?
Nie przewidywał wcale, że przebiegła Walentyna w ten sposób poprowadzi rozmowę.
— Więc cóż uczynić? — wyszeptał raczej do siebie niż do żony.
Walentyna żywo odrzekła:
— Porzucić twe, ulubione domatorstwo przez miłość dla córki, to przecie łatwe.
— Włóczyć się po balach, po wieczorkach? — zawołał Bressoles. A najgłówniejsza rzecz przyjmować gości u siebie. To znaczy zrujnować cały swój tryb życia.
Czegóż to chcesz moja kochana.
— Tu idzie o Marję, a ty nie jesteś znów taki stary, ażeby musiał się już odstrychnąć.
— Tak i nie — odpowiedział Bressoles wahająco bo rozumowaniu Walentyny nie brakło ludzi. Przyjmuj u siebie w domu ludzi, którzy się tobie podobają, twoich przyjaciół!
— Nie mówię o moich, lecz o twoich przyjaciołach, przez ciebie wybranych i o ich synach. Wiem, że to ci zmieni twe przyzwyczajenia, ale postąpić inaczej byłoby egoizmem; czy możesz się wahać, gdy idzie o poniesienie ofiary dla dobra córki? Trzeba będzie w domu wszystko przewrócić do góry nogami, zwiększyć wydatki, zaprowadzić we wszystkiem etykietę, na której wcale się nie znasz. Pomogę ci w tem radami. Zima tylko co się zaczęła. W ciągu dziesięciu dni podejmuję się zaprowadzić potrzebne zmiany. Będziesz miał jeszcze przeszło dwa miesiące dla przyjęć.
— Bóg wie, ile to kosztować będzie — wyjęknął Ludwik z goryczą.
Walentyna wzruszyła ramionami.
— Wstyd byłoby doprawdy mieszać tu kwestję pieniężną — odparła. — Bogaty jesteś i nie wydajesz całego dochodu.
— Wiesz, że zbieram dla powiększenia posagu córki.
— Na co jej posag się przyda, jeżeli nie uczynisz nic, ażeby ją wydać za mąż?
We drzwi gabinetu zapukano zlekka, potem Marja wsunęła swą śliczną i figlarną twarzyczkę.
— Cóż, czy skończone są już interesa? — spytała.
— Nie, moja pieszczotko — odrzekł Bressoles.
— Więc mam jeszcze wrócić do bibljoteki?
— Nie, chodź tutaj. Nie możemy się tu zgodzić z matką pod pewnym względem. Więc ty powinnaś nas pogodzić.
— O! — zawołała Marja, przestępując za próg — niczego bardziej nie pragnę!... Gdybym zawsze mogła was godzić, dopiero byłabym szczęśliwa!
— Przynajmniej tym razem możesz tego dokazać! — odrzekł były budowniczy.
— Potrzebujesz tylko szczerze odpowiedzieć na zapytanie, jakie ci chcę zadać!
— Cóż to za pytanie? — spytało dziewczę.
— Czyż chciałabyś, ażebyśmy bywali w świecie i sami dawali wieczory i bale?
— Jeżeli ty tak chcesz, ojcze, to nie potrzebujesz się pytać o me zdanie. Wszystko, co ty uczynisz, będzie dobrze.
— To znaczy, że wykręcasz się od odpowiedzi, a nie rozstrzygasz kwestii — pochwycił Ludwik Bressoles.
— No, powiedz stanowczo, czy pragniesz, ażeby u nas co tydzień był koncert lub tańce? Czy przyjemnie ci będzie, ażebyśmy i my bywali na balach, gdzie będziemy proszeni?
— Chcesz, ojcze, ażebym była szczerą? — rzekło dziewczę uśmiechem.
Tak.
— To powiem, że wszystko to przyjemnem byłoby dla mnie. Nie jestem wcale dziką i lubię towarzystwo.
— Słowem, życie światowe ma dla ciebie powab.
— Tak, ojczulku.
— Kogoż u siebie przyjmować będziemy?
— Nie wiem, to już zależy od mamy i ciebie.
— Jakto? Nie zaproponujesz nam ani jednego gościa?
— Jednego to zaproponuję — odezwało się żywo dziewczę. — Malarza tego, który ma wykonać mój portret. Przyjmiecie go?
— Naturalnie! — odpowiedział Bressoles.
— Bardzo przyjemny i inteligentny. To daje mu podwójne prawo do naszych zaprosin.
Mówiąc o Gabrielu Serwet, Marja miała swój plan. Zmierzała doń z naiwną przebiegłością. Myślała rzeczywiście nie o nauczycielu — lecz o uczniu, którego nie śmiała jednak wymienić. Pamiętała Alberta de Gibray, wobec którego po raz pierwszy zabiło jej serce i spodziewała się, że za Gabrjelem i on przedostanie się do ich domu.
— Ułożę listę — rzekła Walentyna — i pokażę ją twemu ojcu. Teraz staje się on bardzo rozsądnym i przekonana też jestem, że się we wszystkiem zgodzimy bardzo dobrze.
— I ja także jestem pewna! — zawołała Marja, klaszcząc w dłonie — co za wyborna myśl przyszła wam obojgu! Muszę cię ojczulku ucałować.
Z miną zakłopotaną przyjął Ludwik Bressoles pocałunek córki. Myślał sobie, że Maria, użyta za pośredniczkę między nim i jej matką — niezawodnie wziąwszy stronę Walentyny, dokona w jego życiu przewrotu zupełnego.
Córka tak postanowiła, musiał się więc temu poddać.
Westchnął głęboko, ale się nie sprzeciwiał.
— No, jeżeli to ma być myśl dobra, urzeczywistnimy ją natychmiast — rzekł tonem, w którym pomimo, że usiłował być wesołym, odzywał się smutek.
— Jutro zaraz zarządzę tu roboty i wszelkie przygotowania do przyszłych wieczorów.
— Wszędzie trzeba pozawieszać lustra! — zawołała Walentyna, która widząc swe życzenie spełnionem, promieniała radością.
— Powiesi się lustra! — szepnął były budowniczy — a ja sobie zamówię nowe ubranie!
— A ja zajmę się sukniami Marji — dodała pani Bressoles.
Do pokoju, gdzie się odbywała ta rozmowa, wszedł kamerdyner.
— Czego chcesz? — zapytał Bressoles.
— List do pana od pana Gabriela Servet z ulicy Varennes. Przyniosła jakaś pani. Chciałaby się zobaczyć z panem i panienką.
— Czy powiedziała, jak się nazywa?
— Tak. Nazywa się Symona.
— Symona! — powtórzyła Marja. — To nasza nowa znajoma... mamo, to ta panienka, o której ci mówiłam, ta biedna, poczciwa panienka, taka pracowita, co to była bardzo chora i którą rekomendowaliśmy na zarządzającą szwaczkami na pensji pani Dubieuf.
— Szwaczka — odezwała się Walentyna pogardliwie. Zapewne przyszła tu prosić o wsparcie. Interesujecie się nią? Ale spodziewam się przecie, że jej tu nie przyjmiecie?
— I owszem, przyjmiemy, dla czegożby nie? — odrzekł Ludwik, — zaręczam ci, że chociaż niskiego jest pochodzenia i żyje tylko z pracy rąk, jest bardzo sympatyczna i może być przyjmowana wszędzie.
— Poproś tę panienkę, — wyrzekł, zwracając się do kamerdynera.
Lokaj wyszedł. Ludwik trzymał list w ręce, przyniesiony przez Symonę.
— Zobacz, ojczulku, co pisze Servet — odezwała się Marja — zapewne oznacza dzień, kiedy mogę przyjechać do rozpoczęcia portretu.
Bressoles zdarł kopertę.
— Rzeczywiście — odpowiedział — jutro pierwsze posiedzenie.
— Co za szczęście! — z radością zawołała Marja.
Otwartość opowiadającego zniewala nas wyznać, że najgłówniejszym powodem tej radości była nadzieja zobaczenia znów Alberta de Gibray w pracowni przy ulicy Varennes.
— To ten pan Servet ma talent? — zapytała Walentyna.
— Wielki, a imię jego z każdym dniem coraz większym okrywa się rozgłosem.
— To może portret Marji prześle na wystawę.
— O tem mi nie mówił, alebym sobie tego nie życzył, bo wydaje mi się to niepotrzebnem.
— Niepotrzebnem! — powtórzyła Walentyna ucinkowo. — Jakie ty zabawne masz zdanie o wszystkiem? Ja sądzę zupełnie przeciwnie. — Jeżeli portret ten się uda, jeżeli to ładny będzie utwór, pragnęłabym, ażeby Servet oddał go na wystawę; żeby nasze nazwisko wydrukowane było w katalogu.
— Pomówimy o tem później — odpowiedział Ludwik, wzruszając ramionami.
Lokaj znowu się ukazał.
Niósł lampę, a za nim szła Symona.
Dziewczę bardzo było wzruszone i skłoniło się nieśmiało.
Marja podbiegła do niej, zawoławszy:
— A jak to ładnie, że pani sama przyniosła ten list; jakże pani jestem wdzięczną.
— Podjęłam się tego zlecenia — odpowiedziała szwaczka — bo dawało mi pretekst do przyjścia tutaj. Inaczejbym nie śmiała.
— To bardzo źle, my bardzo pani jesteśmy przychylni. Zapewne przyszła pani z nami pomówić o pani Dubieuf.
— Tak.
— Czy pisała do pani?
— Pisała do mnie wczoraj. Dziś przyjęła mnie do siebie i właśnie przyszłam państwu podziękować za szlachetną pomoc.
— Więc pani przyjęta?
— Tak, przyjęta jestem.
— O! jakże się cieszę! Kiedy pani obejmuje swe obowiązki?
— Jutro, a ponieważ nie będę miała sposobności dość długo wychodzić, przyszłam podziękować państwu.
Przy tej rozmowie obecną była Walentyna. Obojętnie, chłodno, a lepiej powiedzieć nieprzychylnie i z wyraźną pogardą spoglądała na młodą dziewczynę.
Nie pojmowała wcale, jak mąż jej i córka interesować się mogli tem dziewczęciem, wychudłem od pracy i cierpień.
Wzruszające słowa Symony nie wywołały w duszy Walentyny żadnego wzruszenia.
— To wszystko komedja! — pomyślała sobie. — Szumne zdania zawczasu przygotowane, dla oszukiwania głupich.
Ludwik Bressoles, zarówno jak Marja, szczerze był wzruszony i Symona coraz sympatyczniejszą mu się wydawała.
— Dobrześ pani uczyniła, żeś dzisiaj przyszła — rzekł — niech pani będzie przekonana, że cenimy to wielce. Za każdym razem, jak pani będzie miała kilka chwil wolnych, radzi będziemy widzieć panią u nas.
— Spodziewam się, że pani o tem nie wątpi? — dodała Marja.
— Pani zdaje się sierotą jesteś? — zagadnęła Walentyna.
Symona drgnęła i zaczerwieniła się, usłyszawszy pytanie tej damy, która dotąd patrzyła na nią prawie pogardliwie.
— Tak, jestem sierotą — szepnęła — przynajmniej tak myślę. Rodzice mnie porzucili i nie wiem nawet, czy żyją.
— A! podchwyciła pani Bressoles — więc pani jesteś prawdziwem dzieckiem.
— Tak.
— Co ci do tego? — zapytał Bressoles, ażeby przerwać te niemiłą rozmowę.
— Daj pokój — rzekła Walentyna — nie z tobą rozmawiam, lecz z tą panią.
I dalej wypytywała:
— Ile pani ma lat?
— Zdaje mi się dwadzieścia dwa.
— Rodziła się pani w Paryżu?
— Nie wiem.
— A gdzie się pani wychowała?
— Na prowincji.
— U kogo?
— U mamki, do której mnie oddano.
— Do której rodzice oddali?
— Jakiś człowiek, który w nocy przyszedłszy do wieśniaczki mej mamki; następnie zostawił mnie u niej.
Usłyszawszy ostatnie słowa Symony, pani Bressoles zmarszczyła mimowolnie brwi.
Potrzebowała zaledwie dwudziestej części sekundy, ażeby ukryć wzruszenie i spytała jeszcze:
— Nigdy nie widziałaś pani tego człowieka?
— Nigdy.
— Ale przecie musiał przynajmniej powiedzieć wieśniaczce, jak się nazywa?
Pozostawił zapewne u niej pieniądze, potrzebne na wychowanie pani?
— Rzeczywiście, — zostawił jakieś pieniądze, ale ile, nie wiem, i obowiązał się przysyłać jeszcze więcej w oznaczonych terminach, tak przynajmniej mówiła mi wieśniaczka.
— Bez wątpienia, nie dotrzymał obietnicy.
— Przez kilka lat, a potem przestał przysyłać pieniądze. Człowiek ten kazał mej mamce nazywać mnie po prostu Symona.
Walentyna chciałaby wypytywać jeszcze, ale nie mogła wobec męża.
Krótkie opowiadanie Symony obudziło w niej wspomnienia o tem, co zdarzyło się przed dwudziestu dwu laty.
Nie przypuszczała naturalnie, ażeby to dziewczę mogło być jej nieprawną córką, porwaną przez jej brata Armanda Dharvilla, o której potem nic nigdy nie słyszała, ale podobieństwo Symony do tej pierwszej jej córki zaostrzało jej ciekawość.
— Wszystko to bardzo interesujące — rzekła, podobne do romansu. Może znajdziesz pani kiedy swych rodziców, chociaż to wydaje mi się dość nieprawdopodobnem. A tymczasem radzę pani, ażebyś się dobrze prowadzała, żeby mąż mój i córka nie żałowali tego, że się panią zajęli. Często pomaga się ludziom, którzy na to nie zasługują, postaraj się więc pani, ażeby tego nie było w tym wypadku.
Symona nie wstrzymała dłużej. Oczy jej napełniły się łzami.
Słowa Walentyny, a głównie ton, jakim były wypowiedziane sprawiły na biednem dziewczęciu jak najprzykrzejsze wrażenie.
Ludwik Bressoles zauważył to i chciał wszystko naprawić.
— Panna Symona jest uczciwem dziewczęciem, dowiodła tego — rzekł. — Nie ma się czego o nią lękać. Będzie postępowała i w przyszłości tak samo, jak teraz. Do widzenia, moje dziecko, dziękuję ci za odwiedziny, i nie zapomnij, że pragniemy widzieć cię u siebie, o ile można, jak najczęściej.
Symona wzruszona, szepnęła jeszcze kilka słów podziękowania i wyszła z Marją, która chciała ją odprowadzić do samego przedpokoju.
— Dlaczego tak ostro obeszłaś się z tem dziewczęciem? — spytał Walentynę Bressoles.
— Mówiłam przecież tylko prawdę!
— Wątpię o tem!
— Naturalnie. Wasza protegowana wydaje mi się zręczną intrygantką i otumaniła was pozorami cnoty.
— Dlaczego ty zawsze wszystkich podejrzewasz?
— Bo nie jestem tak naiwną, jak ty.
— A może dlatego, że nie wierzysz w nic dobrego — szepnął Bressoles z goryczą.
— Ustąpiłem pragnieniom twoim.
— Nie moim, lecz Marji.
— Niech i tak będzie, ale ustąpiłem. Zmienię tryb swego życia, bywać będę w świecie, dla którego nie czuję żadnej sympatii, ani szacunku. Poddaję się temu, jeżeli to ma być potrzebnem do wydania córki zamąż. Pożegnam się ze swym pokojem. U siebie przyjmować będziemy gości. Będziemy i w towarzystwie bywać, to już postanowione, ale nie zapominaj, że są rzeczy, których w naszym nowym rodzaju życia nie dopuszczę stanowczo. Od kilku już lat życie twoje schodzi obok mojego, wcale się z niem nie łącząc. Pozostawiłem ci zupełną wolność. Jak z niej korzystasz? Nigdy nie chciałem o tem wiedzieć, a kiedy dochodziły mnie skandaliczne pogłoski, nie chciałem ich słuchać. Teraz tak być nie może, odtąd znów się zaczyna wspólne nasze życie. Młodą jesteś jeszcze, tak jak dawniej, ładną i lubisz, ażeby ci nadskakiwano. Pamiętaj, że ja chcę, ażeby mnie szanowano u siebie i u ludzi, kiedy będziemy razem. Pamiętaj, że nie chcę być przedmiotem żartów! Słyszysz! ja nie chcę! Pamiętaj to sobie, moja kochana, a inaczej niedźwiedź, jak mnie nazywasz, pokaże swe pazury!
Walentyna wysłuchała tego uniesienia bez zdziwienia i niepokoju.
Kiedy mówił, na ustach jej przesunął się szczególny uśmiech i nozdrza zadrżały.
Chciała coś powiedzieć, ale Bressoles nie dał jej czasu.
— Po co masz mówić? — rzekł. — Dobrego nic nie możesz powiedzieć, wiesz o tem zarówno jak ja, a bardzo łatwo możesz się unieść. Do czego to wszystko doprowadzi? Do jałowej dysputy, której lepiej uniknąć. Postarajmy się żyć w zgodzie, bo dążyć do jednego mamy celu — do wydania zamąż naszej córki. Kiedy się to uskuteczni, dość jeszcze będziemy mieli czasu postępować względem siebie nieprzyjaźnie, jeżeli przyjdziemy do przekonania, że zgoda stanowczo niemożebna. Mam słuszność?
— Masz.
— No, to bardzo pięknie.
— Zajmiesz się więc przeróbkami w mieszkaniu dla przyszłych przyjęć?
— Od jutra i obiecuję wam, że za kilka dni będzie wszystko gotowe.
Pani Bressoles odeszła triumfująca. Podwójnego celu dopięła — uwolnienia się od córki przez wydanie jej zamąż i ułatwienia wstępu do domu męża swym wielbicielom.
Również jak Maurycy i Oktawja, otrzymała list od barona Paskala de Landilly.
List ten bardzo lakoniczny, zapraszał ją na obiad do Brebanta wieczorem, nie donosił wszakże, dla kogo wydany jest bankiet; kto na nim będzie.
Zapytywała siebie, czy ma przyjąć to poufałe zaproszenie.
Młoda dama miała nerwy strasznie rozdrażnione.
Aresztowanie hrabiego, którego serce, jak myślała, podbiła, dotknęło ją wielce jako niespodziewana katastrofa.
Oczu przez całą noc nie zamknęła i ciągle zadawała sobie pytanie:
— Czy to fałszywy Rosjanin, fałszywy hrabia, fałszywy miljoner, słowem awanturnik niebezpieczny, sprawiedliwie aresztowany? Czy jest to przeciwnie, uczciwy i bogaty arystokrata — tylko ofiarą omyłki?
Oczywiście nie mogła na to dać sobie odpowiedź.
Wstała też, całkiem zdenerwowana, jak już wspominaliśmy, opryskliwie traktowała swą pokojówkę, która zresztą wywzajemniała się jej tem samem, śniadanie wydawało się jak najgorszem, zwymyślała kucharkę i stangreta, który przyszedł po rozkazy, oświadczyła, że nigdzie nie pojedzie i ubierać się nie będzie, zamknęła się w buduarze i nie kazała wpuszczać nikogo bez wyjątku.
Paskal de Landilly przyjechał sam, ale ponieważ go nie przyjęto, napisał kilka słów i pokojówka pomimo zakazu wchodzenia, ośmieliła się liścik ten zanieść natychmiast swej pani.
Oktawja przeczytała go i rzuciła w ogień, mówiąc do siebie:
— Nie pójdę!
Służąca stała naprzeciw swej pani.
— Na co czekasz? — spytała Oktawja.
— W domu jeść będzie pani obiad?
— A tobie co do tego? Daj mi pokój.
— Tak, ale kucharka chciałaby wiedzieć.
— Jeszcze gadasz... precz!
— Dobrze, proszę pani!
Pokojówka wyszła, przygryzając wargi, ażeby się nie rozśmiać.
O wpół do siódmej Oktawja zadzwoniła głośno.
Zjawiła się pokojówka i zapytała spokojnie:
— Czego pani sobie życzy?
— Jest obiad?
— Niema. Pani nie kazała.
— Dobrze. Nie będę jadła w domu. Pomóż mi się ubrać.
— Jaką suknię pani każe?
— Tę, co wczoraj...
— Kazać stangretowi, ażeby zaprzęgał?
— Nie potrzeba. Każ mi sprowadzić karetkę. Ale moja kochana — dodała, nagle ton zmieniwszy — czy cię nie obraziłam trochę dziś zrana?
— Trochę a nawet bardzo, proszę pani... tak się pani gniewała... tyle mi głupstw pani nagadała, a przecież cóżem pani zrobiła?
I pokojówka, wyjąwszy z kieszeni chustkę, obtarła nią oczy zupełnie suche.
— Nie płacz — odezwała się Oktawja — wiesz przecie, jaka jestem, jeżeli się rozgniewam, to krzyczę, ale to prędko przechodzi.
— To prawda, że pani dobra, tylko się pani unosi.
— Daruję ci kostium niebieski, ten prawie nowy.
— I kapelusz do niego?
— I kapelusz.
— O, dziękuję pani.
— Spodziewam się, żeś zadowolona.
— O! i jeszcze jak?
— No, to pomóż mi co prędzej ubierać się.
— Za pięć minut będzie pani gotowa.
Oktawja zaczęła nucić arję z nowej operetki.
Zły humor przeminął.
O trzy kwadranse na ósmą, młoda kobieta, ubrana tak, jak dnia poprzedniego, wsiadła do najętej karetki i kazała woźnicy jechać do Brebanta.
Sędzia rozpoczął badanie, przerwane w dniu poprzedzającym z powodu ważnych przyczyn.
Paweł de Gibray chciał od razu zadać ciężki cios.
Odłożywszy na później zwykły wstęp badania, spojrzał Rosjaninowi prosto w twarz i zapytał:
— Co pan porabiał 26. bieżącego miesiąca, to jest przed trzema dniami, począwszy od godziny trzeciej po południu do godziny drugiej zrana?
— Panie sędzio — odparł hrabia chłodno — nie wymożesz odemnie ani jednego słowa, jeżeli wprzód nie powiesz pan za jakie obwiniają mnie przestępstwo.
— Moim obowiązkiem jest pytać, a pańskim odpowiadać.
— Niech i tak będzie, przyznaję, że może mi pan nie powiedzieć, ale nie możesz mnie pan zmusić do tego, ażebym przerwał milczenie.
— Ten łotr żelazną ma wolę — pomyślał sędzia śledczy.
— Rzeczywiście milczeć będzie, jeżeli nie ustąpię... lepiej czemprędzej skończyć.
— Oskarżonym pan jesteś o zabójstwo! — rzekł.
Niezmierne zdziwienie odbiło się na czerwonawej twarzy hrabiego.
— O zabójstwo! — wykrzyknął. — Mnie oskarżają o zabójstwo, mnie! Ależ chyba żartuje pan. Doprawdy, śmiesznem wydałoby się takie oskarżenie, gdyby nie było potwornem.
— Niech się pan wyraża oględniej względem sądu — wyrzekł rozkazująco Paweł de Gibray.
— Sąd, który tak dalece się myli, nie może nazywać się sądem — odparł Rosjanin. — A kogoż to zabiłem, pozwoli pan zapytać — mówił dalej.
— Dwóch ludzi, mężczyznę i kobietę.
— Dwóch ludzi! — powtórzył hrabia z nerwowym uśmiechem. — Rzeczywiście, to także jest śmieszne, że zapytuję sam siebie, kogo mam w tej chwili przed sobą, sędziego śledczego, czy warjata.
Gibray powściągnął gniew, z trudnością.
— Strzeż się pan — rzekł zmienionym głosem. — Wszelka cierpliwość ma swe granice, — a pan nadużywasz już mojej. Zuchwalstwa takiego nie mogę dłużej znosić, ani jako członek sądu, ani jako człowiek. Porzuć pan ten swój ton — a jeśli pan uważasz się za niewinnego, dowiedz swej niewinności, a nie, to odeślę pana do więzienia i zaczekam z badaniem, aż się pan uspokoisz. Dla pańskiego dobra radzę inaczej się panu zachowywać.
Iwan zrozumiał, że dla wydobycia się z tego okropnego położenia trzeba poddać się wszelkim jego warunkom.
Usiłował więc zapanować nad sobą, powściągnąć swą dumę i rzekł:
— Niech pan pyta, będę odpowiadał.
— Jak się pan nazywa?
— Iwan hrabia Smoiłow.
— Narodowość?
— Poddany rosyjski.
— Gdzie się pan urodziłeś?
— W Petersburgu.
— Ile pan masz lat?
— Dwadzieścia pięć.
— Rodzice pańscy żyją jeszcze?
Na to pytanie młodzieniec z lekka zadrżał. Oczy stały mu się wilgotnemi.
Potrzebował nowego wysiłku woli, ażeby powstrzymać łzy, gotowe z oczu popłynąć.
— Rodzice moi już nie żyją!... — szepnął głucho.
— Gdzie pan zwykle mieszka?
— W Petersburgu.
— Dawno pan w Paryżu?
— Dziewięć dni.
— Gdzie pan stanąłeś?
— W hotelu Wielkim.
— Prosto z Rosji pan przyjeżdża?
— Nie, z Londynu, gdzie dwa tygodnie byłem, a dokąd przyjechałem z Antwerpii. Przedtem podróżowałem kilka tygodni po Szwajcarii i Włoszech.
— Paszport pan ma?
— Mam.
— Dlaczego nie znaleziono go ani przy panu, ani w pańskich kufrach?
— Oddałem go do ambasady rosyjskiej.
— W jakim celu pan podróżuje?
— Dla przyjemności.
— Bogaty pan jest?
— Tak.
— Nawet bardzo bogaty?
— O tyle, że stać mnie na wszelkie potrzeby i kaprysy.
— Skąd pan ma ten majątek?
— W spadku po rodzicach.
— Ma pan prawo nosić tytuł hrabiego?
— Mam.
— To pan należy do starej szlachty rosyjskiej?
— Mój ród sięga kilku stuleci.
— Przyjaciół pan ma w Paryżu?
— To zależy, co pan rozumie pod tym wyrazem. Jeżeli pan mówi o tych, w których towarzystwie byłem w chwili, kiedy mnie aresztowano, odpowiem panu: Nie! To nie przyjaciele, lecz po prostu niedawni znajomi, z wyjątkiem jednego.
— Kogo?
— Wicehrabiego Guya d‘Arfeuilla, prawdziwego szlachcica, z którym trzy czy cztery razy spotkałem się przypadkiem zagranicą. Szanuję go bardzo i przekonany jestem, że i on również to samo dla mnie czuje.
— Czy wicehrabia d‘Arfeuille jest Paryżaninem?
— Tak.
— Powiada pan, że zapoznał się pan z nim zagranicą, to pan dawniej nigdy nie był w Paryżu?
— Byłem z rodzicami, ale to tak już dawno, że nie pamiętam. Było to przed dwudziestu laty — miałem wtedy dopiero trzy lata.
— Wracam do swego pierwszego pytania: Co pan porabiał po południu i wieczorem 26. bieżącego miesiąca?
Hrabia Iwan przez kilka chwil przypominał sobie w pamięci, wreszcie rzekł:
— O ile pamiętam, poszedłem o jedenastej zjeść śniadanie z wicehrabią d‘Arfeuille, na które mnie zaprosił. Rozstawszy się z nim, przechadzałem się po Paryżu, jadłem obiad w restauracji na bulwarach, potem byłem w restauracji Rozmaitości.
— Czy pan sam byłeś, rozstawszy się z wicehrabia d‘Arfeuille?
— Sam.
— Do wieczora?
— Do wieczora.
— Co za cel miała pańska, samotna przechadzka?
— Żadnego celu nie miała. Spacerowałem, paliłem papierosy, i przypatrywałem się wystawom sklepowym.
— Tak pan przepędziłeś cały ten czas?
— Zdaje się.
— Kłamiesz pan! — rzekł sucho sędzia śledczy.
— Łaskawy panie! — zawołał Rosjanin, na obelgę tę zapomniawszy o roli oskarżonego.
— Kłamiesz pan! — powtórzył Paweł de Gibray. — W tym czasie jeden postępek jest ważny, ale się starasz go ukryć.
— Nie! — wyszeptał hrabia Iwan, znowu spokojny — pominąłem to dla tego, że nie pamiętam.
Paweł de Gibray wzruszył ramionami.
— Czy pan spodziewasz się mnie oszukać? — zapylał. — Byłeś pan na cmentarzu Pere Lachaise! Ośmieli się pan jeszcze przeczyć?
Iwan Smoiłow drgnął silnie i utkwił w sędziego śledczego spojrzenie, pełne niepokoju.
Ten mówił dalej:
— Zaprzecza pan temu?
— Nie. Nie mam żadnego powodu ukrywać mych postępków. Rzeczywiście byłem na cmentarzu Pere Lachaise.
— A po co?
— Cmentarz ten uważany jest za jedno z najciekawszych miejsc w Paryżu. Ja cudzoziemcem tu jestem, zatem chciałbym zobaczyć wszystko i udałem się tam przez ciekawość.
— Oszukujesz mnie pan. Ja panu powiem, po coś pan tam jeździł. Kupiwszy wianek nieśmiertelników w ulicy Roquette, poszedłeś pan prosto do grobowca, do którego też wszedłeś. Nieprawdaż?
— Prawda.
— W grobowcu tym wyznaczyłeś pan schadzkę pewnej kobiecie.
— Temu zaprzeczam! — rzekł hrabia żywo.
— Nieszczęśliwa przyszła — mówił dalej sędzia śledczy — a pan ją zabiłeś.
Iwan słuchał Gibrayą z przerażeniem.
Kiedy go oskarżał o morderstwo kobiety — wstrząsnął się całem ciałem. Ku niebu, jakby biorąc je za świadka, podniósł ręce w kajdanach, a z ust wydarł mu się okrzyk:
— Boże wszechmogący — wyszeptał — co ja słyszę? Czy zrozumiałem? Pan mnie oskarża o zabójstwo w grobowcu Kurawiewów.
Błyskawica radości zaświeciła w oczach sędziego śledczego. Zdaniem jego oskarżony sam siebie zdradził.
— O! — rzekł triumfującym tonem. — Wiedziałeś pan, że to grobowiec Kurwiewów. To równa się zupełnemu przyznaniu. Zanadto masz pan wiele rozumu, ażebyś tego nie rozumiał. Skończmy więc, na nic się nie przyda wypierać się dłużej. Przyznajesz się pan, żeś tę kobietę zamordował? Zatem według słów pańskich — rzekł Paweł de Gibray do hrabiego Smoiłowa, — czujesz się pan być winnym.
— Przyznać się do występku? — W zabójstwie kobiety? — zawołał młody człowiek w porywie największego oburzenia. — Odrzucam to jak najmocniej. Serce moje krwią zabiega na samo wspomnienie, że jestem obwiniony w tak strasznej zbrodni! Byłem na cmentarzu Pere Lachaise i wchodziłem do grobowca Kurawiewów.
— Od którego posiadałeś klucz — wtrącił sędzia śledczy.
— Pan powinieneś był znaleźć klucz w moim portfelu, który widzę na stole. Przysięgam panu, że w tym czasie nikogo nie było w grobie. Ja nawet nie mogę pojąć, jakim sposobem tam mogła wejść kobieta. Ja również o niczem nie wiem, jednak zostałem aresztowany, obwiniony publicznie o niepojętą dla mnie zbrodnię! Ja nie wiem, co chcą odemnie! Prawdziwie jestem ofiarą jakiejś pomyłki okropnej. — Lecz zapewniam pana, że jeżeli to nieporozumienie dłużej trwać będzie, to oszaleję. W głowie mi się kręci i nie mogę zebrać myśli!
Sędzia słuchał z ciekawością podsądnego, drwiąc sobie w myśli z jego dramatycznego talentu.
— Powiedz mi pan, dlaczego byłeś w grobowcu Kurawiewów — zapytał on po chwili milczenia.
— Dlatego, aby tam położyć wieniec, kupiony na ulicy La Roquette.
— Ja wiem dokładnie, że w grobowcu tym nie jest nikt pochowany.
— O tem nie wiedziałem — z pomieszaniem przemówił hrabia.
— Czy czasem pan nie należysz do rodziny Kurawiewów?
— O nie! — szybko odrzekł młody człowiek.
— W takim razie wszystkie zeznania pańskie są kłamstwem. Jakże mogę im wierzyć? — Niesiesz pan wieniec na grób, w którym nikt nie jest pochowany, nie należysz pan do rodziny Kurawiewów, a posiadasz klucz od grobowca. Przyznaj pan, że to nielogicznie. Jeśli pan rzeczywiście nie należysz do tego zabójstwa, to dowiedz tego; powiedz mi pan, od kogo dostałeś ten klucz i kto polecił położyć wieniec w tym grobowcu?
— Powtarzam panu, że nie jestem zabójcą tej kobiety. Dowiedziałem się o tej zbrodni dopiero na drugi dzień wieczorem, również jak i wszyscy, z gazet.
— Nie bądź pan sprzeczny z sobą! — niecierpliwie krzyknął Paweł de Gibray. — Byłeś pan w grobowcu i nie chcesz się przyznać, żeś widział tam zabitą kobietę.
— Mówię prawdę. Przyszedłem na cmentarz o godzinie trzeciej, a wyszedłem stamtąd o wpół do czwartej.
— Z tego widać, żeś pan działał pod wpływem obcej osoby.
— Dlaczego posiadałeś ten klucz, dlaczego złożyłeś wieniec?
— To się tyczy mej osoby! — z dumą wyrzekł hrabia.
— Nie pomyliłem się — pomyślał sędzia śledczy, — kryje się w tem tajemnica rodzinna. Bądź pan przekonany — dorzucił głośno — że zapieranie się pańskie nie doprowadzi do niczego, wszystko to, co pan chcesz teraz ukryć, wyjdzie na jaw wcześniej lub później.
— Być może — odrzekł hrabia.
— Teraz niema już wątpliwości, że pan zabiłeś tę kobietę, również i tego pana, którego oczekiwałeś na stacji drogi żelaznej.
— To ja i tego Pana zabiłem? — z gorzką ironją wyrzekł podsądny.
— Przyznajesz się pan do tego, żeś był w nocy na stacji drogi żelaznej?
— Przyznaję; spotkałem jednego z moich przyjaciół, przybyłego z Londynu. Nazajutrz rano musiał jechać do Szwajcarii. Przeprowadziłem go do hotelu, niedaleko od stacji liońskiej drogi żelaznej.
— Jak się nazywa ten hotel?
— Nie wiem.
— O której godzinie rozstałeś się pan z przyjacielem?
— O drugiej.
— Ten pan wasz rodak?
— Tak.
— Jak się nazywa?
— Hrabia Sergjusz Mikołajew.
— Pan utrzymujesz, że on pojechał do Szwajcarii?
— Jestem tego przekonania.
— Gdzie mianowicie?
— Do Genewy.
— Jak długo tam zabawi?
— Dwa tygodnie.
— W jakim hotelu tam stanie?
— W hotelu Bo-rivage.
— O wszystkiem przekonamy się przez telegraf. Teraz wyjaśnij mi, jakim sposobem, rozstawszy się o drugiej w nocy z przyjacielem pańskim niedaleko od stacji liońskiej drogi żelaznej, pan w tym samym czasie znalazłeś się na ulicy Montorgueli i rozmawiałeś w hotelu z dyżurnym korytarzowym?
— Tego objaśnić nie mogę, oddani panu ludzie z pewnością go oszukali.
— Pytam się, w jakim celu?
— Lub sam się pan omyliłeś.
— Nie możesz mnie pan przekonać, aby tych ludzi w błąd wprowadziło podobieństwo.
— Zupełnie nie. Wyślij pan telegram do hrabiego Sergiusza Mikołajewą do Genewy i przekonasz się, że mówię prawdę.
— Wyślę telegram do naczelnika policji śledczej. Widocznie, że ten przyjaciel, pański współtowarzysz jest w zmowie z panem.
— Pozwól pan zadać sobie jedno pytanie.
— Owszem, lecz uprzedzam, że nie jestem w obowiązku odpowiadania na nie.
— Pan posądzasz mnie, iż jestem winnym zabójstwa, nie zważając, że może towarzyskie położenie przedstawia nieprawdopodobność tego twierdzenia. Powiedz pan szczerze, na czem gruntujesz te spostrzeżenia?
— Na zeznaniu świadków, których przedstawię w tej sprawie.
— Pozwolisz pan, że pozostanę w wątpliwości. Jedno z dwóch, albo oni w zeznaniach swoich oszukują, albo też pan sam się myli.
De Gibray zadzwonił i szepnął coś na ucho wchodzącemu urzędnikowi, który niezwłocznie wyszedłszy z pokoju, wprowadził zaraz do gabinetu Kadeta, stangreta z ulicy Ernestyny.
Biedny malec poczerwieniał i zasępiony miął w rękach czapkę.
— Spójrz na tego pana — rzekł, wskazując na hrabiego — i powiedz, czy go nie poznajesz.
Kadet bystro spojrzał na młodego człowieka.
— Mamże go nie poznać! — zawołał — jam dobrze zapamiętał te włosy i faworyty koloru lnianego. Najął mnie w alei Saint Mande; zawiozłem go na ulicę Montorgueil, gdzie posłał mnie, abym mu zmienił monetę czterdziestofrankową. To on, to on, słowo honoru.
— Co na to pan odpowiesz? — spytał de Gibray.
Hrabia Smoiłow, jak piorunem rażony, z trudnością przemówił.
— Ten stangret myli się, powtarzam panu, że w tem kryje się jakieś nieporozumienie. Jestem aresztowany za kogo innego.
— Ja poznałem go nietylko po włosach, lecz i po głosie! — zawołał Kadet.
— Czy myślisz pan odrzucić i to świadectwo? — zapytał sędzia śledczy.
— Bez wątpienia, odrzucam je jak najmocniej.
Kadet nie wytrzymał i głośno krzyknął:
— Tak, to złodziej pierwszego rzędu!
— Możesz pan odejść! — powiedział de Gibray do stangreta.
Wszyscy powołani jeden po drugim świadkowie potwierdzili zeznanie Kadeta.
Hrabia pytał sam siebie, czyli nie znajduje się we śnie.
— Widzisz pan, że dalsze zapieranie się na nic się nie przyda. Oznaki pańskiej winy jasne, jak dzień.
— Dowody te są kłamliwe, przekonasz się pan o tem niebawem.
— Pan sam zaraz przekonać się możesz o tem.
— Jakim sposobem?
— Powiesz i pan, dlaczego chodziłeś do grobu Kurawiewów.
— Na to odpowiedzieć nie mogę.
— Mówiłeś mi pan, że się nazywasz Iwanem Smoiłowem — ciągnął de Gibray, przypadkowo zerknąwszy na leżące na stole rzeczy hrabiego — dlaczego na pańskich rzeczach znajdują się cyfry J. S. K.? J. znaczy Jan, S. Smoiłow, co zaś znaczy ta litera K.?
Młody człowiek zamilkł.
— Pan milczysz, ale widzę, że milczenie jest przyznaniem się do winy. Czyż pan tego nie pojmuje?
— Co pan tak upornie obwiniasz mnie o zabójstwu, powiedz jakież mogłem mieć powody do spełnienia takowego?
— Śledztwo wykryje ten powód.
— Wątpię.
— Ja znów jestem o tem przekonany. Chciej pan podpisać protokół — głośno dorzucił de Gibray.
Już chciał sędzia odesłać podsądnego do aresztu, gdy w tej chwili przybiegł urzędnik i szepnął mu coś na ucho. Sędzia śledczy z podziwieniem spojrzał na hrabiego Smoiłowa.
— Poproś ich pan, aby weszli — rzekł do urzędnika.
Po chwil, i wszedł do gabinetu starszy sekretarz poselstwa rosyjskiego, książę Włodzimierz Puszkin i wicehrabia Guy d‘Arfeilles. Jednego z nich już poznali nasi czytelnicy, drugiego zaś postaramy się opisać w krótkich słowach.
Starszy sekretarz poselstwa rosyjskiego był człowiekiem około lat pięćdziesięciu, wysoki, zgrabny, typ prawdziwy rosyjskiego pana. Długie prawie siwe faworyty otaczały czerwoną twarz jego, noszącą na sobie cechę szlachetnej dumy, ludzkości i ambicji. W pętlicy surduta czerwieniała sprzączka ze wstążeczkami wszystkich znaczniejszych państw europejskich.
Skłoniwszy się sędziemu śledczemu, przyjacielsko podał rękę hrabiemu Smoiłowowi, a ujrzawszy łzy w jego oczach, wyrzekł:
— Nie twórz się, miłe dziecko moje, nieporozumienie, którego stałeś się ofiarą, niedługo się wyjaśni.
— Książę — zapytał Paweł de Gibray — pan zapewne odwiedził tego młodego człowieka w czasie jego aresztu.
— Tak, panie i przedewszystkiem będę go prosił o wyświadczenie mi pewnej łaski.
— Jestem cały na usługi pańskie.
— Każ zdjąć kajdany hrabiemu Smoiłowowi.
— Życzenie pańskie będzie zaraz spełnione — odpowiedział sędzia śledczy i na znak jego natychmiast zbliżył się jeden z otaczających podsądnego żołnierzy i zdjął kajdany z hrabiego.
— Według pańskiego rozkazu aresztowany został hrabia Jan Smoiłow, syn mojego najlepszego przyjaciela — zaczął książę Puszkin, zwracając się do sędziego śledczego.
— Nie wiem, o co go obwiniają, ale przyjechałem dla oznajmienia panu, że ręczę za niego, jak za siebie i proszę o uwolnienie go za poręczeniem.
— I ja łączę moją prośbę z prośbą księcia — dorzucił Guy d‘Arfeilles.
Paweł de Gibray zachmurzył się; na twarzy jego malowało się mocne pomieszanie.
— Prośba tych panów w trudnem stawiała go położeniu.
— Najprzód pozwólcie panowie, abym wyjaśnił powód, dla czego wasz ziomek został obwiniony — odpowiedział.
— Chciej nam wyświadczyć tę łaskę.
— Hrabia Jan Smoiłow został obwiniony o podwójne zabójstwo.
— O podwójne zabójstwo? — jednocześnie zawołali.
— Badanie świadków nie pozwala mieć najmniejszej wątpliwości.
— Pozory bywają często mylne, pan sam wiesz o tem — wyrzekł sekretarz poselstwa, zauważywszy uśmiech ironiczny na ustach hrabiego Jana.
— Jestem przekonany, że hrabia Smoiłow przez pomyłkę został aresztowany.
— Ja to samo mówiłem panu sędziemu śledczemu — rzekł hrabia.
— Mogłeś pan dowieść swej niewinności, lecz sam tego nie chciałeś — dorzucił Paweł de Gibray.
— Pozwól, że się zapytam, jakie w tym razie było zapytanie pana — zapytał książę Puszkin.
— Postaram się wpłynąć na mego młodego przyjaciela, aby spełnił, czego żądasz!
Paweł de Gibray w krótkich słowach opowiedział księciu, co wiadomem jest naszym czytelnikom.
— Czy to być może? — zawołał sekretarz.
— Pan obwiniasz hrabiego Smoiłowa o dwa zabójstwa?
— Obwiniam nie ja, ale fakta. Wina jego niemal zupełna. Nie chce wyznać, dla jakich powodów wchodził do grobowca Kurawiewów.
— Jakto, nie wyznał panu powodu?
— Nie, — uchylił się zupełnie od tego.
— Ależ to nierozsądek z jego strony... Ja panu zaraz...
— Na Boga książę, błagam cię — przerwał hrabia Jan — nie zapominaj, że to tajemnica rodzinna.
— Przyjacielu mój, co znaczy ta tajemnica w porównaniu z ciężkiem twem oskarżeniem? Winieneś pan powiedzieć całą prawdę. Zewnętrzne twe podobieństwo do zbrodniarza, który dopuścił się zabójstwa, mogło wprowadzić w błąd świadków, na zeznaniach których gruntuje się oskarżenie! Zniwecz pan od razu wszystkie podejrzenia. Wyjaw pan prawdę. Jeżeli zaś pozwolisz mówić za siebie, to objaśnię powód przyjazdu pańskiego do Paryża i opowiem, co zmusiło pana do wejścia do grobowca na cmentarzu Pere Lachaise.
Silny wewnętrzny niepokój okazał się na twarzy hrabiego Smoiłowa; w oczach zabłysły łzy, ręce i usta jego drżały. Po krótkiej przerwie rzekł cichym głosem:
— Mój książę, jeżeli to jest koniecznem, tylko będę prosił pana sędziego śledczego, aby wydalił osoby obce, aby nie były świadkami tej rozmowy.
Na znak de Gibraya protokolista i żołnierze wyszli z gabinetu.
— Dlatego, aby zupełnie oczyścić w waszych oczach mojego przyjaciela — rozpoczął książę Puszkin, zwracając się do sędziego śledczego — wypada mi wyrzec prawdziwie nazwisko jego. — Zwą go hrabią Kurawiew.
— Hrabia Kurawiew! — z podziwieniem wyrzekł Paweł de Gibray.
— On rzeczywiście był na cmentarzu Pere Lachaise 20. grudnia. Ojciec jego powierzył mu klucz; od grobowca, prosząc mnie, abym przynosił tam wieniec corocznie, w dniu śmierci zmarłej hrabiny, żony jego. Hrabia Jan będąc w tym dniu w Paryżu, sam chciał dopełnić smutnego tego obowiązku i udał się do grobowca, gdzie spoczywały zwłoki jego matki.
Młody hrabia siedział ze zwieszoną głową: przy tych słowach księcia zapłakał jak dziecko.
— Ja winienem panu oświadczyć, że hrabina Kurawiewowa umarła śmiercią niezwykłą, była zabitą.
— Czemuż pan nie wyjawił mi tego? — zapytał sędzia śledczy hrabiego Smoiłowa. — Czemu pan nie wyznał powodu, który spowodował bytność pana w grobie, w dniu tym dorocznym i nie powiedział mi prawdziwego nazwiska? — Toby zbiło wszystkie podejrzenia i uniewinniło pana przed sądem. Powinieneś pan mówić otwarcie!
— Nie mógł on tego zrobić! — odezwał się sekretarz poselstwa — gdyż nazwawszy się hrabią Kurawiewem, mógł narazić życie swe na niebezpieczeństwo.
— Jakim sposobem? — z podziwieniem zawołał de Gibray.
— Zaraz to panu wyjaśnię. Dwadzieścia trzy lata temu, hrabia i hrabina Kurawiew z maleńkim synem mieszkali w Paryżu i zajmowali ogromny dom na ulicy Cex. Desaunigue. U hrabiego naówczas służył za kamerdynera niejakiś Piotr Lartigues, którego przyjął na rekomendancję jednego z przyjaciół. Ten Lartigues zabił hrabinę skradł jej brylanty wartujące kilkakroć stotysięcy franków i uciekł zagranicę. Pozory policji skierowały się ku młodej pokojówce; wszyscy bowiem byli przekonani, że ona była współtowarzyszką zabójcy, będąc jego kochanką. — Zbrodniarza ująć się nie dało, osądzony został zaocznie na karę śmierci, a młoda dziewczyna uniewinniona zupełnie przez sąd, została uwolniona z więzienia. Sprawa ta zainteresowała całą publiczność paryską i wzbudziła wiele baśni i domniemań. Znaleźli się ludzie, co samego hrabiego obwinili o to, jakoby był w spółce ze zbrodniarzem. Szczęściem jednak zeznania owej pokojówki Aimee Joubert wykazały potworność takiego oskarżenia i stary mój przyjaciel, hrabia Kurawiew, został zupełnie ze sprawy tej zwolniony.
— Ja znam tę Aimee Joubert — przerwał księciu sędzia śledczy — i mam ją za kobietę uczciwą, niepodobną do popełnienia czego złego, tem bardziej występku.
— Hrabią Dymitry Kurawiew — ciągnął dalej książę Puszkin — w późniejszym czasie, zbiegiem różnorodnych okoliczności, spotkawszy się z Aimee Joubert, dokładnie został powiadomiony — że Lartigues działał tylko z rozkazu pewnej bardzo wysoko postawionej osoby, w rękach której był narzędziem. Wypada panu powiedzieć, iż rekomendujący Lartiguesa przyjaciel hrabiego był zakochany w hrabinie Kurawiew. Ta święta niewiasta odepchnęła go z odrazą, — wówczas jego miłość zamieniła się w jak największą ku niej nienawiść. On przekupił Lartiguesa i ułatwił mu ucieczkę za granicę.
— I władza sądową nic o tem nie wiedziała! — zawołał de Gibray.
— Dowody przestępstwa wysoko tej postawionej osobistości niespodzianie dostały się do rąk hrabiego Kurawiewa. Półtora roku temu kupił on w Brukseli na licytacji starożytne biurko z szesnastego wieku; w jednej ze skrytek jego znalazł hrabia listy byłego swego przyjaciela, adresowane do Piotra Lartiguesa. Zbrodniarz ten miał zamiar wymódz za pomocą ich ogromne sumy na hrabinie — ale jak pan widzisz, zamiar jego spełzł na niczem. Dowiedziawszy się, kto rzeczywiście był zabójcą jego żony, hrabia pospieszył wkrótce do Rosji, dawszy sobie słowo, że zemści się na nieprzyjacielu. Nazajutrz po przybyciu do Petersburga, udał się do naczelnika tajnej policji, opowiedział mu rzecz całą i pokazał kopje listów. Z uwagą wysłuchawszy całej sprawy, zażądał tenże oryginałów. Wskutek tego żądania sprawę na czas dalszy odłożono.
Nazajutrz Dymitry Kurawiew został znaleziony w łóżku nieżywy. Doktorzy przypisywali śmierć jego anewryzmowi, ale syn jego hrabia Jan poznał prawdziwą przyczynę śmierci ojca swego. Listy zbrodniarza były zabrane! — Było to jasne jak dzień, pomimo tego nie wykryto najmniejszego śladu, przez kogo i jakim sposobem spełnione zostało zabójstwo hrabiego. Nieszczęśliwy młodzieniec był w rozpaczy, jak przystąpić do sprawy. Nie mając dowodów, — czyż może oskarżyć jednego z wyższych urzędników państwa? Pośpiech zbytni nieobecnej okoliczności mógłby zaszkodzić biegowi sprawy. Hrabia Jan przysiągł sobie niezwłocznie szukać Lartiguesa, ująć go siłą i zmusić go do wydania piśmiennych dowodów w spełnionym przez siebie zabójstwie, przy wymienieniu nazwiska osoby, z rozkazu której działał. W celu tym hr. Jan od roku już przeszło podróżuje po Europie, lecz dotąd nie był w stanie wpaść na trop Lartiguesa. Teraz pan pojmuje, dlaczego on odrzucił właściwe swe nazwisko i podróżował pod nazwiskiem Smoiłowa.
Książę Puszkin mówił ze wzrastającem ożywieniem, mowa jego brzmiała z miłością ku rodzinie Kurawiewów a nienawiścią ku zbrodniarzom, którzy ich zgubili.
W końcu zamilkł. W pokoju przez kilka minut zapanowała niezwykła cisza, słuchacze byli przerażeni tajemnicą tego krwawego dramatu.
— Będę panu pomagał ze wszystkich sił — zaczął Paweł de Gibray — niewinność hrabiego Jana w zupełności wykazana; lecz muszę mu zadać jeszcze kilka zapytań.
— Ja będę na nie odpowiadał z taką szczerością, z jaką odpowiedziałbym swemu ojcu, — gdyby tenże wstał z grobu — zawołał młody hrabia.
— Czy rzeczywiście oczekiwałeś pan na swego przyjaciela, hrabiego Mikołajowa, na stacji północnej drogi żelaznej w nocy z 20 na 21. grudnia?
— Tak, panie i zaprowadziłem go do hotelu w bliskości stacji końskiej drogi żelaznej będącego.
— Ja mogę potwierdzić słowa rzeczone przez mojego młodego przyjaciela — wyrzekł sekretarz rosyjskiego poselstwa — gdyż wiem, że rzeczywiście hrabia Mikołajew w przejeździe był w Paryżu i nazajutrz wyjechał do Szwajcarji.
Ze dwadzieścia już osób znajdowało się w maleńkim pokoiku, obok sali, gdzie aresztowano hrabiego.
Hrabia Iwan, którego wyobrażała sobie w więzieniu Mazas lub Conciergierie, stał oparty o kominek i opowiadał o nieporozumieniu, którego stał się ofiarą.
Maurycy, obecny tu już od kwadransa, słuchał z uwagą tej powieści, a słuchając, mówił sobie, że się nie omylił w domysłach.
Policja poszła fałszywym śladem. Koniecznie chciała, ażeby zabójca miał włosy jasne i faworyty.
Zatem żadne podejrzenie nie mogło paść na Maurycego.
Obiad odbywał się wesoło i przeciągnął się do północy.
W karty nie grano.
Oktawja była dla Rosjanina coraz więcej uprzejma, z czego się szczerze ucieszył Maurycy.
Długo myślał nad rozsądnemi radami opata Merissa.
Mówił też sobie, że dziewięć razy na dziesięć kobiety kompromitują, jeżeli stają się przyczyną zguby, a wynikiem rozmyślań był wniosek, że hrabia Iwan wyświadczy mu wielką przysługę, jeżeli, zastąpiwszy go przy Oktawji, pozwoli mu zerwać węzły, które za zbyt uciążliwe już uważał.
Następnego dnia, jak się już umówiono, udał się o godzinie dziesiątej na ulicę Surennes.
Znajdował się już tutaj Verdier.
List otrzymał z Londynu w odpowiedzi napisany o Maurycym i zakomunikował tę odpowiedź Lartiguesowi.
Michał Bremont odzywał się z pochwałami dla sprytu młodzieńca, co nie przeszkadzało mu żałować, iż tenże dowiedział się o istnieniu tajemniczego stowarzyszenia.
Radził jednak, aby go przyjąć, bo innego punktu wyjścia nie było, lecz jednocześnie zalecał, aby go pilnowano jak najbaczniej i bez litości zabito przy najmniejszym oporze przeciw przepisom stowarzyszenia.
Następnie wyrażał życzenie, ażeby poprowadzić bardzo prędko sprawę o spadek Dharvilla.
Spadkobierczynie zniknąć miały bardzo szybko, w celu, ażeby można było podzielić miljony na pięć części.
— I cóż? — zapytał Maurycy, wchodząc — czyście otrzymali list, który miał nadejść z Anglii?
— Mamy.
— A dla mnie pomyślny?
— Wobec tego, com napisał doń o tobie, — odpowiedź niepomyślna być nie mogła. Jesteś przyjęty. Od dzisiaj będziesz miał udział w zyskach stowarzyszenia. To już uchwalone. A teraz weźmy się do sprawy Dharyille. Michał Bremont zaleca, ażebyśmy ją prędko przeprowadzili. Czyś dostał kopję metryki Symony?
— Jutro z rana mają mi dać.
— Zatem pojedziesz zaraz do Vique-sur-Bresnę.
— Bardzo dobrze, ale zdaje mi się, że niebezpiecznie pokazywać tam metrykę. Ludzie zaczną wnet rozmaicie gadać, jeżeli się rozgłosi wiadomość o spadku.
— To też przedłożysz metrykę tylko w razie koniecznej potrzeby.
— Kiedy mianowicie?
— Jeżeli mamka wypierać się będzie, że nigdy takiego dziecka nie miała u siebie, że nie słyszała o niem nawet, wówczas metryka pozwoli ci zmusić ją do wyznania prawdy. Słowem działaj najostrożniej.
— O! przyrzekam wam ostrożność zupełną!
— Czyś sobie zapisał, jak się nazywa mamka?
— Klaudja Chavais tak ale jest pewna okoliczność, którą trzeba przewidzieć.
— Jaka?
— Może ta kobieta już nie żyje.
— Zapewne, ale chyba pozostali po niej krewni, a przynajmniej sąsiedzi, od których będziesz mógł powziąć wiadomość. Nieprawdopodobnem nawet nie jest, że sama dziewczyna dotąd mieszka w Vique-sur-Bresne.
— Czy jest tam, czy jej niema, odszukać ją muszę. Pisywać mam do was?
— Nie, nie, listów nie trzeba list może zaginąć i skompromitować. Podróż prawdopodobnie długo nie potrwa. Czekać będziemy na twój przyjazd, ażeby wiedzieć, jak mamy dalej postąpić.
— Dobrze.
— Jeżeli dziewczyny niema już w Vique-sur-Bresne — a będziesz miał wskazówki, że znajdować się może w okolicy, powinieneś tam wszędzie prowadzić poszukiwania.
— Niezawodnie to zrobię — odpowiedział Maurycy.
— W takim razie — ale tylko w takich okolicznościach napiszesz do nas, ażeby nas uspokoić co do opóźnienia twego powrotu.
— Jak adresować list?
— Do kapitana Van Broke, ulica Surennes, a postaraj się, ażeby w liście nie było ani jednego nieostrożnego wyrazu.
— Dla większego bezpieczeństwa użyję do tego kratki, którą mam u siebie, a wy zapewne także posiadacie jej duplikat.
— To będzie bardzo dobrze. Nie zapominaj z sobą wziąć pieniędzy.
— Tak, kilka tysięcy franków może mi dopomódz do rozwiązania języka temu lub owemu.
— Potrzebujesz pieniędzy?
— Nie mam jeszcze. Wydam ze swych, jeżeli będzie potrzeba.
— Dobrze. Podasz nam po przyjeździe rachunek i zaraz go uregulujemy.
— Nic więcej nie macie mi do powiedzenia?
— Nic więcej.
— W takim razie pożegnam was i pojadę jutro.
— Szczęśliwej drogi i powodzenia!
Z ulicy Surennes udał się Maurycy do pani Rosier, bardziej znanej pod nazwiskiem Aimee Joubert.
Wiemy, że widział się z nią onegdaj, pomimo to, wyjeżdżając z Paryża choć na czas krótki, chciał się z nią pożegnać.
Siedziała przy śniadaniu, kiedy o jedenastej przyszedł na ulicę Procence.
— Przyszedłeś zjeść śniadanie ze mną, moje drogie dziecko — rzekła, pocałowawszy go.
— Nie, przyszedłem się z tobą pożegnać.
— Jakto? wyjeżdżasz z Paryża? — zawołała pani Rosier, trochę zbladłszy. — Czy wyjeżdżasz z tym Holenderczykiem?
— Nie, jadę sam, podróż długo nie potrwa. Wrócę za dwa lub trzy dni.
— Dokąd jedziesz?
— Do Havru — odpowiedział Maurycy bez wahania.
— W jakim celu?
— Ażeby z archiwum marynarki wydostać kilka szczegółów, potrzebnych memu kapitanowi do jego ogromnego dzieła.
Widzimy, że Maurycy przez ostrożność nie wymówił nazwiska, jakie przybrał Piotr Lartigues, ani miasta, dokąd jechał.
Pani Rosier ufała Maurycemu zupełnie.
Wszystko — co do niej mówił, było dla niej prawdą bez skazy.
Przytem dlaczegoby go miała posądzać o kłamstwo, kiedy nie mogła się domyśleć celu tego kłamstwa.
— Tylko dwa czy trzy dni nie będziesz w Paryżu? z pewnością? — pytała dalej.
— Niezawodnie.
— Wiem, że niedaleka podróż koleją nie jest wcale niebezpieczna, a jednak czuję jakiś niepokój; wagony się wykoleją, spotkają się pociągi... jak przyjedziesz na miejsce, napisz do mnie.
Maurycy przygryzł wargi.
Przezorność przedsięwzięcia zwracała się teraz sama przeciw niemu.
Pisać było niepodobna, bo powiedział, że jedzie do Havru, a list miałby stemple z Vique-sur-Bresne! Trzeba było znaleźć punkt wyjścia.
— Jeżeli koniecznie chcesz, napiszę kilka słów — rzekł z uśmiechem. — Ale między nami mówiąc, jest to nawet zbyteczne przy wycieczce dwudniowej. Nie wiem nawet, czy dwa dni tam będę. W kilka godzin mogę porobić notatki i powrócić zaraz.
— To nie nalegam — szepnęła pani Rosier. — Masz słuszność, niepokój mój jest śmieszny, ale jeżeli będziesz dłużej niż dwa dni, napisz?
— To ci przyrzekam — rzekł Maurycy. — Pomyślę, jak uczynić rzekł do siebie w duchu.
— Zjesz ze mną dziś obiad? — zapytała pani Joubert. — O, nie wymawiaj się, bo się zmartwię; tak dawno już nie spędziliśmy razem wieczoru.
— I owszem, z największą przyjemnością. Dzisiaj jestem zupełnie wolny.
— Nie spóźnisz się?
— Punkt o szóstej będę.
— No, zobaczysz, że cię uraczę takim obiadem, jaki lubisz. Wszystko będzie jak najlepsze.
— I owszem, i owszem — odpowiedział — ale nie dlatego przyjdę.
Pani Rosier chciała odpowiedzieć na uprzejme słowa, ale dzwonek nie dał jej mówić.
— Cóż tam takiego? — spytała pani Rosier.
— Posłaniec przyniósł list. Proszę.
Aimee Joubert wzięła kopertę, którą jej podała służąca i spojrzała na adres.
Natychmiast zadrżała lekko, czego nie zauważył jednak Maurycy.
Na jednym z rogów koperty był znak dla Joubert zrozumiały.
— Wiem — rzekła półgłosem, jakby mówiąc sama do siebie — to nic pilnego, ani też ważnego.
Z udaną obojętnością rzuciła list na stół, wcale nie rozpieczętowawszy koperty.
Maurycy wstał i wziął za kapelusz.
— Odchodzisz już? — zawołała pani Rosier.
— Mam dużo jeszcze interesów. Muszę zajść do redakcji.
— Więc do zobaczenia wieczorem!
— Tak wieczorem będę punkt o szóstej.
— Tylko się nie spóźnij.
— Będę punktualnym.
Młodzieniec pocałował panią Rosier w rękę i odszedł.
— Ledwie drzwi zamknęły się za nim. Joubert gorączkowo schwyciła list, rzucony na stół, szybko rozdarła kopertę i wyciągnęła znajdujący się w niej papier.
— Z sądu — szepnęła. — Co to znaczy? Czego odemnie chcą?
Przeczytała następujące wyrazy:
Z polecenia prokuratora departamentu sekwańskiego pan Paweł de Gibray, sędzia śledczy, prosi panią Rosier pofatygować się do jego gabinetu w gmachu sądowym dziś punkt o pierwszej.
— Do gabinetu sędziego śledczego! — powtórzyła pani Rosier prawie głośno.
— Po co? żadnego objaśnienia! Prośba podobna do rozkazu! Niepokoi mnie list ten! Ale jestem przecież niezależna, czyż nie mogę odmówić?
Po chwilowym namyśle dodała jednak.
— Dlaczegóż mam atoli odmówić? Zamiast Bóg wie co myśleć, najlepiej będzie się dowiedzieć, czego chcą odemnie. Pójdę do sędziego śledczego.
To postanowiwszy, pani Rosier prędko zjadła śniadanie, ubrała się pospiesznie, zawołała służącą, wyborny zadysponowała jej obiad, potem wyszła, wsiadła do dorożki na najbliższej stacji i pojechała do sądu.
— Wiedziała bardzo dobrze, gdzie się obrócić w tym gmachu, znała wszystkie przejścia.
Przeszła prosto korytarzem, na który wychodzą drzwi do gabinetów sędziów śledczych i poprosiła woźnego, ażeby ją zaanonsował panu de Gibray.
Ten, licząc na jej punktualność, zaprosił już do siebie naczelnika policji śledczej i komisarza do spraw sądowych.
Pragnął z nią się rozmówić bez hrabiego Iwana i dlatego wyznaczył pani Rosier czas o godzinę wcześniejszy.
Wszedłszy do gabinetu, dokąd ją natychmiast wprowadził woźny, poznała od razu tych dwóch ludzi, znajdujących się u sędziego śledczego.
Wzruszona była wielce.
Przyczyną takiego zebrania musiało być jakieś zdarzenie niezwykle.
Naczelnik policji śledczej i komisarz do spraw sądowych postąpili kilka kroków na spotkanie przybyłej i wyciągnęli ku niej ręce.
— Kochana pani Joubert — odezwał się naczelnik policji śledczej — od dwóch lat cię nie widzieliśmy. Zachowałem o naszej pracy jak najlepsze wspomnienie i nie mogę dość odżałować, że się przerwała i pragnę, aby się znowu rozpoczęła.
Pani Rosier, spojrzała na naczelnika policji śledczej ze zdziwieniem i widocznym przestrachem.
— Pan mówi o wznowieniu przeszłości — rzekła głosem nieco drżącym — czyżby list, który miałam zaszczyt otrzymać od pana sędziego śledczego, miał czegoś podobnego dotyczyć?
Gibray wmieszał się do rozmowy, ale zamiast odpowiedzieć na poprzednie pytanie, odezwał się głosem, o ile mógł najbardziej uprzejmym:
— Niech pani siada, mamy wiele z sobą do mówienia.
Aime Joubert uczuła pewne zakłopotanie, — znalazłszy się między trzema przedstawicielami sądu i policji.
Oczywiście, nie miała się czego lękać, wiedziała o tem dobrze, ale rozjaśniło się nagle w jej myślach, a to, co odgadła przestraszyło ją niezmiernie.
Panując jednak nad sobą, umiała wrażenie to ukryć i usiadła na zaproszenie sędziego śledczego.
Ten mówił dalej:
— Czy pani czytała gazety w ciągu dni ostatnich?
— Naturalnie. Zawsze czytam „Petit Journal“ i „Figaro“.
— Więc pani wiadomo, że popełnione zostało podwójne morderstwo, które nam tyle sprawia kłopotu?
— Czytałam, że zabito kobietę na cmentarzu Pere Lachaise i że trupa mężczyzny znaleziono w karetce najemnej z ulicy Ernestyny. Zapewne o tem pan mówi?
— Tak o tem.
— Potem zdaje się pisano, że morderca został aresztowany? — mówiła dalej Aime Joubert.
— Pisano, ale omylono się niestety.
— Jednakże aresztowano kogoś?
— Przez omyłkę. Pozory mylne zwróciły podejrzenie na człowieka zupełnie niewinnego, natychmiast go uwolniono.
— Bardzo przykre nieporozumienie! — zawołała Aime Joubert.
— Bardzo przykre, ale cóż zrobić. Zeznanie świadków, jak wyglądał morderca, wprowadziło agentów na fałszywy ślad.
— Ale złe już powetowane, przynajmniej w części — rzekła dawna agentka — i teraz bez wątpienia agenci pańscy, jak wyżły, porzucą mylny ślad i pójdą za prawdziwym.
Paweł de Gibray kręcił głową.
— E! co do tego bardzo słabą mamy nadzieję — odrzekł.
— Dlaczego?
— Dlatego, że mamy do czynienia z niesłychanemi trudnościami, z niepojętą tajemnicą, ani najmniejszych wskazówek, szukamy i szukamy, a nici przewodniej nie możemy znaleźć.
— Rzeczywiście mamy, jak pani powiedziałaś, zręcznych agentów, ale najprzebieglejsi z nich nie mogą się równać z tymi, co byli dawniej, z tymi do których i ty należałaś.
Aime Joubert poczuła dreszcz.
Domniemania jej przemieniały się w pewność.
— Pan sędzia przez grzeczność zbyt przecenia moje drobne usługi — odpowiedziała — przytem wtedy byłam młodą, energiczną i znajdowałam się w okolicznościach wyjątkowych, o których może panowie nie ze wszystkiem jeszcze zapomnieli.
— O! — zawołał naczelnik policji śledczej.
— Gdyby sprawa zajmująca nas teraz, zdarzyła się wtedy, gdy pani znajdowała się u nas, moglibyśmy spokojni być o powodzenie. Ale pani teraz niema niestety.
— Mają panowie Jodeleta i Martina.
Pół tuzina Jodeietów i Martinów nie zastąpi jednej Aime Joubert, której bystry wzrok w jak największych ciemnościach zjednał przydomek „Kocie Oko“. Powiedz nam pani, co pani myśli.
— Nic zgoła.
— Nic? To nie podobna.
— I owszem! Nic nie mogę myśleć. Ażeby mieć zdanie jakie, trzeba znać wszystkie szczegóły śledztwa, potrzeba być przy akcji, rozważyć zeznania świadków, zbadać wszystkie drobiazgi. A ja wiem tylko, co napisano w gazetach, dlatego też, powtarzam panom — nie wyrobiłam sobie jeszcze żadnego o tej sprawie pojęcia, chociaż wywarła na mnie silne wrażenie i myślałam o niej wiele z dawnego przyzwyczajenia.
— I do czego pani doszła w swych myślach?
— Do jednego.
— Mianowicie?
— Że ten morderca bardzo niezręczny człowiek.
Wszyscy trzej z ciekawością, łatwą do zrozumienia, słuchali tej kobiety, która się ożywiła, że lada chwilę jej instynkt policyjny weźmie nad nią górę.
Ostatnio wymówione przez nią słowa, były tak niespodziewane, że wszystkich przejęły zdumieniem.
Ledwie uszom swym chcieli wierzyć.
— Bardzo niezręczny! — zawołał sędzia śledczy.
— Naturalnie... znać, że nowicjusz, nigdy człowiek zręczny, ani wykwalifikowany już zabójca nie będzie tak głupi, żeby miał w ciągu niespełna dziewięciu godzin zamordować dwie ofiary jednym i tym samym sztyletem. Podobieństwo ran dowodzi, że zabójca był jeden, ułatwia śledztwo i zbrodniarza pozbawia środków ocalenia.
Sędzia śledczy, naczelnik policji śledczej i komisarz do spraw sądowych zamienili z sobą spojrzenie, które mówiło wyraźnie:
— Ma słuszność... a myśmy o tem nie pomyśleli.
Aime Joubert mówiła dalej:
— Wiecie panowie, jaka jest pobudka tej zbrodni?
— Napróżno staramy się odgadnąć — odpowiedział sędzia śledczy Paweł de Gibray.
— Powiedziałem pani i powtarzam, że do dziś dnia, do tej godziny tajemnica pozostaje dla nas niezgłębiona. Błądzimy w ciemnościach. Czy nie zgodzi się pani pomóc nam swemi radami?
— Mam dopomóc panom memi radami! — powtórzyła pani Rosier.
— Albo, co będzie jeszcze lepszem, wziąć całą sprawę w swe ręce — dodał naczelnik policji.
Pan Joubert z uśmiechem spojrzała na dwóch mówiących.
— Prawie od samego początku rozmowy — rzekła — spodziewałam się tej propozycji. Dlatego mnie pan nie zadziwił.
— I cóż pani na to odpowie? — spytał de Gibray.
— Wiecie panowie, co mnie skłoniło przyjąć — a raczej prosić o zajęcie w policji. Kierowała mną żądza zemsty. Miałam nadzieję że oddam panom w swe ręce człowieka, który mnie podwójnie shańbił, uczyniwszy mnie wspólniczka nieznanej mi zbrodni i matką dziecka urodzonego w więzieniu z ojca, skazanego na śmierć. Wiecie także, dlatego porzuciłam to życie, które polubiłam i oddałam mu się cała, bo szlachetnem wydawało mi się to zadanie codzień narażać się na śmierć dla uwolnienia społeczeństwa od zbrodniarzy. Miałam syna i syn ten dorastał. — Bałam się, ażeby się nie dowiedział przypadkowo — że matka jego należy do policji śledczej, a chcąc to sobie wytłómaczyć, szukając przyczyny tego, żeby nie dociekł, że ojciec jego jest podłym mordercą. Udało mi się dotąd. Syn mój nie zna przeszłości i nic nie podejrzewa. Dla niego jestem panią Rosier, najlepszą przyjaciółką jego matki, przed dawnemi zmarłej laty, która powierzyła mi nad nim opiekę. Gdybym przyjęła propozycję panów, przepadłby mój spokój. Dręczyć mnie będą obawy, jak przedtem, ażeby syn nie poznał prawdy. To byłoby ponad me siły.
— Pani przesadza bardzo swe położenie — rzekł Gibray.
— Nie, widzę je tak, jak jest i powtarzam, panom, że mnie ono przestrasza.
— Czy syn mieszka przy pani?
— Nie, żadnego powodu nie ma, ażebyśmy mogli mieszkać sami, bo syn mój uważa mnie tylko za przyjaciółkę swej matki.
— Jeżeli nie mieszkacie razem, nie może tedy wiedzieć, czem pani jest zajęta. Jak on, tak pani zupełnie jesteście swobodni!
— Bywa u mnie bardzo często i niezawodnie dziwiłby się bardzo, widząc zmianę rażącą w trybie mego życia. A od zdziwienia do podejrzenia jeden krok tylko.
— W jakim wieku jest syn pani?
— Ma lat dwadzieścia trzy.
— Czem się trudni?
— Pisze w gazecie. Obrał sobie zawód literacki, a przytem pracuję teraz jako sekretarz prywatny przy Holenderczyku, byłym kapitanie, przygotowującym wielkie dzieło z historji żeglugi morskiej. Syn mój robi dla niego rozmaite studja i styl mu poprawia.
— Sądząc z tego, co pani mówi, syn pani musi dobrze znać świat.
— Często się zachwycam jego przedwczesną dojrzałością. Zdolność i umysł ma rzeczywiście niepowszedni.
— Spodziewam się, że w takim razie jest tyle rozsądny i bynajmniej się nie oburzy, ani nawet zmartwi, gdy się dowie, że pani służy społeczeństwu z zaparciem siebie z narażeniem życia. Dumnym tylko z tego być powinien.
— O! — odparła pani Rosier. — Pan wie, że do policji istnieje uprzedzenie, dajmy na to, niedorzeczne, ale niezwyciężone! Jeżeli Maurycy dowie się kiedykolwiek, że mnie w prefekturze nazywa „Kociem Okiem“, nie będę śmiała pokazać mu się na oczy.
— O tem się nie dowie, a przytem taki wzgląd nie powinien pani powstrzymać, kiedy potrzeba zająć się bardzo ważną sprawą. Pozostawiamy pani zupełną swobodę działania, nie będziemy prosili, ażeby zajęła pani poruczone miejsce, walczyć pani będzie nie jako regularny żołnierz, ale jako ochotnik. Prosimy panią o jedno tylko, ażeby się pani wspólnie z nami zajęła tą sprawą, która zgrozą przejęła cały Paryż. — Jak największa ostrożność będzie zachowana, ażeby syn nie mógł podejrzewać zmiany w życiu pani. Damy pani oddzielne pomieszkanie, dokąd przesyłane będą wiadomości na imię przez nią obrane i gdzie pani będzie mogła porozumieć się z agentami, którzy oddani zostaną pani do rozporządzenia. Otworzymy pani w prefekturze kredyt nieograniczony, a ja ręczę za dwadzieścia pięć tysięcy franków nagrody, jeżeli zdoła pani wykryć mordercę, o czem bynajmniej nie wątpię.
— Propozycja pańska pochlebia mi — odpowiedziała pani Rosier — i bardzo jest ponętna...
— Więc się pani zgadza? — zapytał Gibray.
— Nie, odmawiam!
— Ależ tu chodzi o dobro syna pani.
— W jaki sposób?
— Dla niego będzie bardzo korzystną ofiara, na jaką się pani dla nas zgodzi. Zapewnioną mieć będzie pani dla niego protekcję prezesa, prokuratora i prefekta policji.
— Proszę, panów, błagam, — nie namawiajcie mnie, to daremne.
— A jednak musi się pani zgodzić! — zawołał sędzia śledczy — potrzeba koniecznie. Przeczuwam, że tylko pani rozwiązać może tę straszną zagadkę. Zbrodnia to o tyle tajemnicza, o ile okropna. Musi ona kryć w sobie jakąś potworną tajemnicę rodzinną, tak, jak sprawa Kurawiewów.
Usłyszawszy te słowa, pani Aime Joubert zbladła jak trup.
— O! nie wymawiaj pan tego nazwiska! — zawołała, drgnąwszy całem ciałem. — Ono mi przypomina wstyd niezasłużony i wszystkie me nieszczęścia. Czyż zapomnieliście panowie, że w sprawie, o której pan wspomniał, byłam oskarżoną o zbrodnię?
— Nie zapomniałem i pamiętam również, że pani dowiodłaś zwycięsko swej niewinności. Przytem nazwisko Kurawiewów dlatego mi się z ust wyrwało, że kobietę — zabitą na cmentarzu Pere Lachaise, znaleziono nieżywą w grobowcu tej rodziny.
— W grobowcu Kurawiewów? — powtórzyła pani Rosier ze zdumieniem.
— Tak, czyś pani nie wiedziała o tem?
— Nic nie wiedziałam. W gazetach była mowa o grobowcu ale nie pisano, do kogo on należy, więc to w tym grobowcu — jakże to dziwne!
Aime Joubert zwiesiła głowę na pierś i szepnęła trzykrotnie:
— Dziwne!... dziwne!... dziwne!...
Gibray z wielką ciekawością przypatrywał się byłej agentce.
Czytał z jej twarzy, jakby z książki otwartej i odgadywał wielkie wzruszenie, jakie ją ogarnęło przy niespodziewanem wspomnieniu przeszłości.
Powziął myśl, aby z tego wzruszenia skorzystać.
— Gdyby pani ofiarowano teraz sposób, a przynajmniej możebność odszukania Piotra Lartiguesa — zapytał nagle — czy przyjęłabyś pani sprawę, którą chcielibyśmy pani powierzyć?
Na imię Lartiguesa Aime Joubert głowę żywo podniosła.
Błysk wściekłej nienawiści zajaśniał w jej oczach.
Brwi zmarszczyły się — usta zbladły i zadrżały ręce.
— Lartigues? — rzekła ochrypłym głosem — Lartigues? pan powiedział?
— Tak, gotowi jesteśmy pani służyć, jeżeli nam się pani wywzajemni.
— Znaleźliście panowie ślady Piotra Lartiguesa?
— Młody hrabia Kurawiew już od dwóch lat szuka tego łotra.
— Młody hrabia? — spytała dawna agentka.
— Tak, syn hrabiny, zabitej przez Lartiguesa chce odnaleźć łotra, ażeby mieć dowód piśmienny, że ktoś inny kierował zabójstwem.
Z oczu pani Rosier strzeliła błyskawica nienawiści.
— O! — wyrzekła — syn zabitej szuka Piotra Lartiguesa i wpadł na jego ślad.
— Tak i za kilka minut przyjdzie tutaj. — Może się pani z nim zobaczyć pomówić z nim i porozumieć co do sposobów odszukania łotra, który panią znieważył.
— Hrabia będzie tutaj? Będę miała od niego wiadomości, które okupić wszystką krwią moją nie byłoby dla mnie za wiele.
— Ułatwimy pani widzenie się z nim, jeżeli pani zgodzi się pomagać nam w szukaniu mordercy — odezwał się sędzia śledczy.
— No, zgadzam się, jeżeli hrabia Kurawiew może mi dać sposób nasycić się zemstą, uczynię wszystko, czego panowie odemnie chcecie.
— Może.
— Jeżeli tak, to od tej chwili należę do panów.
— Nareszcie! — wykrzyknęli sędzia śledczy, naczelnik policji śledczej i komisarz do spraw sądowych.
— No — mówiła dalej pani Rosier — więc rzecz ułożona, że działać będę, jak zechcę, z takimi agentami, jakich sobie wybiorę.
— Zgoda.
— I od nikogo nie będę zależną?
— Słuchać panią będą.
— Dacie mi panowie lokal oddzielny?
— Zna pani mieszkanie przy ulicy Meslay? — spytał naczelnik policji śledczej.
— Znam.
— Czy dobre będzie dla pani?
— Zupełnie.
Gibray i obaj koledzy spojrzeli po sobie triumfująco.
Dopięli celu, ale nie bez trudności.
— A zatem — mówiła dalej Aime Joubert — powinnam wiedzieć wszystko, co wiecie panowie.
— Pokażę pani protokół śledztwa i badanie świadków.
— W kilka chwil je przeczytam, a potem będę panów prosiła o rozmaite objaśnienia.
— Może zanim hrabia Kurawiew przyjdzie zechce pani tu przejrzeć te akta? — zapytał sędzia śledczy.
— I owszem, bo trzeba się spieszyć. Czas szczególnie jest drogi w sprawach policyjnych.
Gibray wziął gruby zeszyt przed nim leżący i podał go pani Rosier, która usiadła przy biurku nieobecnego sekretarza.
— Nie mam przy sobie notatnika ani ołówka — rzekła. — Może mi pan sędzia będzie łaskaw dać trochę papieru, a pióro wezmę z tego biurka.
— Oto notes do rozporządzenia pani — rzekł de Gibray — zupełnie nowy i czysty; dogodniej w nim będzie pani pisać, niż na oddzielnych arkuszach.
Była agentka podziękowała i zaczęła przeglądać akta, chwilami zatrzymując się, ażeby coś zanotować.
Sędzia śledczy, naczelnik policji śledczej i komisarz do spraw sądowych usunęli się tym czasem wgłąb gabinetu i rozmawiali z sobą po cichu, winszując sobie rezultatu.
— Nie dokazalibyśmy tego, gdyby się nie wspomniało imienia Piotra Lartiguesa — rzekł naczelnik policji śledczej.
— Nienawiść i żądza zemsty uczyniła z niej naszego sprzymierzeńca.
— Mniejsza o to, z jakich pobudek się zgodziła — rzekł Paweł de Gibray — najgłówniejsze to, że jest z nami. Czy kazaliście panowie sprowadzić do prefektury, o co was prosiłem, karetkę, w której znaleziono trupa jednej z ofiar?
— Już! Karetka stoi w prefekturze na dziedzińcu.
Kiedy ci trzej mężczyźni tak rozmawiali. — Aime Joubert z natężoną uwagą czytała akta, które leżały przed nią.
Wtem drzwi od gabinetu się otworzyły i wszedł woźny.
— Czego chcesz? — zapytał de Gibray, — Pan hrabia Kurawiew przyszedł i zapytuje, czy pan sędzia go przyjmie.
— Poproś natychmiast!
Kiedy Jan wszedł, wlepiła w niego swój bystry wzrok, a w oczach jej wyczytać było można pewne rozrzewnienie.
Oczy powilgotniały i łzy o mało co się z nich nie wysączyły.
Hrabia przywitawszy się z sędzią, spojrzał pytająco na siedzącą kobietę.
— To hrabio, jest dzielna nasza pomocnica, o której energji i rozumie tyle panu opowiadałem — pani Aime Joubert, która pana niegdyś, choć bardzo krótko, nosiła nieraz na ręku — odezwała się była pokojówka, kiedy żyła jeszcze pani hrabina, matka pana.
— Znam dobrze pani nieszczęście — podchwycił Iwan — wiem, ile pani wycierpiała niewinnie, ale ten sam, co panią chciał zgubić nikczemnik ten sam jest mordercą mojej matki. Wspólny to wróg nasz i mam nadzieję że pani stanie mi do pomocy. Razem pójdziemy do celu naszej zemsty i musimy ją nasycić.
— W dniu — kiedy pani w ręce sprawiedliwości odda zabójcę — dodał hrabia — pięćkroć sto tysięcy franków wręczę pani.
— Nie, panie hrabio, za wykrycie tego zbrodniarza nie mogę przyjąć pańskich pieniędzy — widzieć go w ręku sprawiedliwości, już to dla mnie nagroda, to rozkosz!
— Lecz ja pragnąłbym, ażeby pani przyjęła wtedy to odemnie w upominku.
— Nie, panie hrabio, nie przyjmę.
Iwan nalegał jeszcze.
— Zdaje mi się, że mam na to sposób — odezwał się naczelnik policji śledczej. — Otóż jabym poradził panu hrabiemu, że kiedy koniecznie chce ofiarować pani Joubert nagrodę za jej trudy, to niech projektowaną sumę dołączy do dwudziestu kilku tysięcy franków, jakie przeznaczone są przez władzę za wykrycie sprawcy obecnej podwójnej zbrodni.
— I owszem, jak najchętniej! — zawołał hrabia.
Aime Joubert chciała coś powiedzieć, ale jej sędzia śledczy nie pozwolił.
— Tego nie może pani odmówić, zresztą pomyśl pani o swym synu, dla którego taka suma może mieć wielkie znaczenie.
— Pokonałeś mnie, panie sędzio — rzekła matka Maurycego ze smutnym uśmiechem — dobrze, przyjmuję to dla syna!