Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik/Tom II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik
Tom II
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1890
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JASZKA ORFANEM
ZWANEGO
ŻYWOTA I SPRAW PAMIĘTNIK.
(Jagiełłowie do Zygmunta.)
PRZEZ
J.  I.  Kraszewskiego.
TOM II.
WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1890.



Rozpoczynając opisywać drugą część przygód życia mojego, bo ono się teraz inaczej obróciło, a wiekiem też wyszedłem z dzieciństwa, muszę powtórzyć to, com sobie w duszy ku pocieszeniu i pokrzepieniu mówił ciągle:
— Błogosławione niech będzie imię pańskie i wszystko, co z wyroków bożych na nas przychodzi, albowiem człowiek nigdy nie wie, czem się ma smucić, a z czego cieszyć, czego pragnąć, od czego uciekać, a Bóg tych co mu ufają losami kieruje ku dobremu końcowi.
Tegom ja w ciągu całego doświadczył żywota, a przekonałem się, że to czegom się lękał, wyszło mi na korzyść, a czegom się dobijał, na szkodę... Ludzkie sądy płytkie są, albo nie widzą tylko jedną stronę wszechrzeczy.
Przeraziło mnie wielce to spotkanie ze Sliziakiem, alem o nim nie wspominał nikomu, a na zamek powróciwszy, rzekłem tylko sobie, że się z niego nogą na miasto sam jeden nie ruszę. Tu pod opieką królewską czułem się bezpiecznym. Przecież Sliziak i ci, którym on towarzyszył, zawsze w Krakowie siedzieć nie mogli, a na zamkuby się pokazywać nie śmieli.
Tymczasem to, co już dawniej dla mnie jawnem było, choć naówczas niewiele spraw większych rozumiałem, coraz widoczniejszem się stawać zaczęło.
Król nasz miał przeciwko sobie wielki zastęp duchowieństwa i możnych panów krakowskich, którzy jakby spuściznę przejęli po kardynale Oleśnickim. Z za grobu jeszcze nieprzyjaciel ten czuć mu się dawał i nie dawał spokoju.
Właśnie pod ten czas gdy Sliziak się ukazał w Krakowie, zjechali się, jak opowiadano w zamku, Tęczyńscy niemal wszyscy, niektórzy z niemi spokrewnieni z Melsztyna, z Tarnowa, z Rytwian, i nie czyniono z tego tajemnicy żadnej, że się królowi na przyszłym zjeździe gotowali srogą wypowiedzieć wojnę.
Król i królowa mieli swoich, którzy im donosili o wszystkiem, ale odgróżki te dosyć sobie lekceważyli. Król, choć młody, znał już swoich do tyla, iż, co sam słyszałem, nieraz ks. Lutkowi z Brzezia powtarzał:
— Dać im się wykrzyczeć potrzeba. Gdy się nałają i nagrożą, przestaną na tem. Ja im wszelako ustępować nie myślę, a swoje uczynię, jako postanowiłem.
Dochodziły codzień wieści, iż Tęczyńscy z innemi wołali, że króla z tronu zsadzić potrzeba i na Litwę odesłać; bo mu tą Litwą ciągle wypiekano oczy.
Na to król z zimną krwią uśmiechając się odpowiadał:
— Gdym na Litwie zostać chciał, a korony przyjąć się wzdragałem, ciągnęli mnie gwałtem, przymuszali; teraz kiedym ją wziął, odebrać by mi radzi, ale tego nie dopuszczę...
Słyszałem, jak król zaraz potem dworskie swe pułki i straże kazał pościągać, powiększył je znacznie i uzbroił silniej. Nowe zaciągi na swój koszt zbierać polecił. Gruchnęła o tem wieść; więc i wnioski, że król zamach jakiś na szlachtę gotuje, gdy on tylko bronić się chciał od jej napaści.
Tuż pod zamkiem na mieście Tęczyńscy parę dworów swych mieli, tam tedy jawnie, w biały dzień schadzano się, zjeżdżano, obwoływano i przeciwko królowi spiskowano bezkarnie.
W mieście nic się tajemnicą zachować nie mogło, i cokolwiek w tem osiem gnieździe postanowiono, zaraz na zamek donoszono. Ale też i z zamku, nawet co król pocichu szepnął swoim, niepoczciwi jacyś na miasto wynosili. Dojść nie było można kto zdradzał.
Pomiędzy temi nieprzyjaciółmi króla gotowało się i wrzało, na zamku cicho było i spokojnie. Pan nasz mało kogo do rady przyzywał, najlepszą mu była królowa, a ta nigdy niczem ostraszyć się nie dając, mężowi też dodawała odwagi, powtarzając, iż twardo stać przy swoim powinien, władzy swej i prawom nie dając czynić uszczerbku, gdy i tak już siła u jego poprzedników i u niego panowie wytargowali...
Pani była, jak już wspomniałem, umysłu wielkiego i serca, mężna, stateczna, spokojna, i nie jak inne niewiasty, które niewczesnym strachem mężów niepokoją, owszem pokrzepiająca i dodająca męztwa.
Nieraz widywaliśmy pana, gdy z posępnem czołem do niej wchodził, a posiedziawszy przy królowej i posłuchawszy jej, wracał rozjaśniony i wesoły.
Zadora i inni codzień się wymykali na miasto, choć ich tam nikt nie posyłał, tropili, przysłuchiwali się co się tam działo, co gdzie przeciw królowi mówiono, z czem się odgrażano. Pomagali im w tem mieszczanie krakowscy, którzy wszyscy prawie stronę króla trzymali, a wielu z nich możnych, szczególniej Tęczyńskich nienawidziło.
A nie bez przyczyny.
Mieli Tęczyńscy z dawien dawna posiadłości w mieście znaczne, domy i place a grunta, z których miastu ani podatków, ani posłuszeństwa czynić i oddawać nie chcieli. Wprowadzali do miasta bez opłat wszelkich co się im podobało, sprzedawali tu pod ich imieniem i osłoną obcy przekupnie, a czeladź Tęczyńskich zbrojna z pachołkami miejskiemi wadziła się i ucierała.
Szlachcic zaś i słudzy jego do żadnego sądu nie dawali się pociągnąć. Ztąd spory i wrzawy, tumulty a bijatyki, ale w końcu mieszczanie ulegali i milczeli. To im już dojadło wielce.
Krom niewielu biedniejszych, którzy się przy panach żywili i kłaniali im za to... starszyzna, możniejsi, rajcy, zmuszeni ulegać tej panów przemocy, zębami zgrzytali. Teraz zaś, gdy możni przeciwko królowi jawnie spiskować i burzyć się zaczęli, łacno pojąć, że mieszczaństwo na jego poszło stronę, czatując tylko, czy się zręczność nie nada odpłacić za to, co tak długo znosili cierpliwie.
W mieszczanach król miał najgorliwszych sprzymierzeńców, ale miał przyjaciół a wiernych poddanych i w kraju, bo nie wszyscy z Tęczyńskiemi trzymali.
A naprzód Wielkopolska cała była niemal królewską, czego dowodem najlepszym, że gdy kardynała Oleśnickiego przeciw królowi opór potępić było potrzeba, Wielkopolanie się na to ważyli jedni, a Kaźmirz się do nich odwołał.
Stara waśń o lepszą między temi dwoma ziemiami odżyła teraz, i król, oprócz Litwy, miał się na kim opierać.
Tęczyńscy pomni tego, że oni i Małopolanie za Jagiełły rej wodzili, panowali i rządzili, Wielkopolan przekrzyczawszy i we wszystkiem uprzedzając, teraz też lekce ich sobie ważyli, nie zważając na nich wcale.
Wszystko to razem ująwszy, łacno wyrozumieć, jak naówczas w rynku i na zamku żywo się poruszali ludzie, a ci, co nie mieli wiele do czynienia, radzi z plotkami biegali tu na Wawel z miasta, to z zamku do Tęczyńskich dworu. Zadora, jak był chłop gorącego serca, niespokojny, który rad ogień podpalał, aby miał co gasić, kręcił się jak oparzony, wciskając gdzie tylko mógł. Nie zawsze przynosił co ważnego, często puste plotki, ale nigdy z próżnemi rękami nie wracał. Król ucha nie dawał tym gwarom, bo lada komu z niemi do siebie przystępu nie dopuszczał, ale przez starszyznę dochodziło do niego wiele.
W parę dni po mojem spotkaniu ze Sliziakiem, gdy we dworze Tęczyńskich właśnie się gotowało najmocniej, wpadł jednego wieczora zdyszany Zadora, z oczami błyszczącemi, uradowany, głosząc, że osobliwą historyę ułowił, która albo niepoczciwą potwarzą jest, lub Bóg wie z czego wyssaną wieścią, od której włosy na głowie z podziwu wstać mogły, bo nigdy nic podobnego na króla nikt się nie ważył wymyśleć.
Zkąd to wziął, mówić nie chciał, lecz zaręczał, że źródło było nie lada.
— Coś w tem tkwić musi — wołał — bo to pewna, że tam baba Nawojowa u Tęczyńskich rej wodzi i na króla najwięcej szczuje.
Opowiadał tedy Zadora, że gdy Kaźmirza młodziusieńkim na Litwę panować wysłano, podczas gdy sławnej pamięci Warneńczyk na Węgry został wyprawiony, aby kardynał Zbigniew sam mógł w Krakowie panować — jedni przeciw niemu spiskować zaczęli, drudzy go opanować usiłowali. Na życie nawet jego nastawano.
Na wileńskiem wielkorządztwie siedział naówczas wojewoda Gastold, człek przebiegły, skryty i zręczny. Ten królewicza zaraz w początkach w opiekę swą wziął i pilno około niego chodzić zaczął, zabawy mu wymyślając, polowania sporządzając, ugaszczając go w domu swoim. Tu, choć sam wdowcem był, mając tylko syna i córkę, znajdowało się zawsze na zawołanie towarzystwo wesołe, śpiewy i wszelka rozrywka, jaka młodego przyciągnąć mogła, choć Kaźmirz płochym nie był nawet za młodych lat swoich.
Naówczas ledwie wyrostkiem rządy na Litwie rozpoczynał. W domu Gastoldowym poznał W. książę córkę wojewody, młodszą jeszcze od niego a urody nadzwyczajnej. Dziewczę było nad swój wiek rozbudzone, żywe i śmiałe. Gastold zbliżania się do córki nietylko nie wzbraniał, ale nastręczał zręczność do niego, a kobiety przy pannie będące przez szpary patrzały na obojga zaloty dziecinne.
Ale w rok czy dwa, królowej matce doniesiono na co się zanosiło, że Gastold córkę bodaj myślał księciu wielkiemu za żonę narzucić. Pobiegła więc gniewna do Wilna, a co się tam stało, Bóg jeden wie; ale Gastoldówna na czas jakiś znikła, wojewoda gniewny wyjechał, Kaźmirz chodził bardzo frasobliwy i markotny, a ludzie, ludzie rozpowiadali, że Sonka się opóźniła z przybyciem, bo jej wprzódy Pan Bóg dał wnuka.
Był ślub czy nie, ale małżeństwo i miłość rozerwane zostały. Kaźmirz z rozkazu matki wyjechał do Grodna, potem na Ruś i nieprędko do Wilna powrócił. Gastold zaś, który był ciałem i duszą Kaźmirzowi oddanym, zajadłym się stał jego nieprzyjacielem.
Córka jego bogata wianem i dobrami po matce, piękna i młoda, wkrótce potem za jednego z Tęczyńskich została wydaną, gdy nadziei już nie było, aby król polski do niej powrócił.
Ztąd podżegana przez mściwą niewiastę większa jeszcze Tęczyńskich przeciw królowi nienawiść. Zadora opowiadał, że spisków wszelkich ona była duszą i sprężyną.
Baśń to była czy prawda, bo drudzy ją za zmyślenie mieli, utkwiła mi w umyśle mocno.
Spytałem naówczas Zadorę, co się z owem wnuczątkiem stało, o którem wspomniał, boć zawsze dziecko było królewskie. Ruszył na to ramionami i rzekł, że o tem nikt nie wiedział, bo je czy królowa matka, czy król młody, czy może Tęczyńska, sprzątnęła, aby świat go nie znał i oczu niem potem nie wykalano.
Dalej tedy ciągnę o losach moich. W rynku pod królami kamienicę miał naówczas bogaty kupiec i mieszczanin krakowski Mikołaj Kridlar.
Stały na niej wizerunki wszystkich dawnych monarchów, bardzo pięknie wyciosane, wyrzeźbione, pomalowane i złocone. Ludzie się im nadziwować nie mogli.
Przyjaciel mój, malarz Wielki, robotą około nich kierował, ale do rzeźbienia sobie wziął młodziuchnego pomocnika, o którym powiadał, że kiedyś po całym świecie zasłynie. Oni to we dwu dzieła tego dokonali. Wielki rysował, Wit Stwoszyk dłutował, a potem we dwu malowali i pozłacali; a gdy odsłonięto ścianę, zdało się, że z niej żywi patrzą królowie.
Kamienica przez to stała się najpiękniejszą i najsławniejszą w mieście całem.
Było naówczas i jest jeszcze obyczajem do dziś dnia, że każdy dom pokaźniejszy, znak jakiś, godło przybiera i od niego się zowie. Na jednych kamienicach stoją patronowie święci, Chrystus, Matka Boska, Krzysztof święty, na innych stworzenia różne, lew, baran o dwu głowach, jeleń, okręt, ale Kridlar swojemi królami wszystkich innych w kąt zapędził.
W pierwszych dniach, gdy mur odsłonili, gawiedź przed nim gapiąc się po całych dniach stała, ukazując sobie palcami i sprzeczając się, który Mieszko był a Bolek...
Z tej to próby zachwalony, począł młody Stwosz w Krakowie do kościołów i po dworach pracować.
Kridlar możny pan, miał tylko dwie córki, dziewczęta urodziwe bardzo a tak wypielęgnowane, wyuczone, że i szlacheckiemu dworowi zakałyby nie uczyniły. A że za niemi wiana się znacznego spodziewać było można, a szlachta już wówczas bogatemi mieszczankami krakowskiemi nie przebierała, oni też się nie mieli za gorszych od niej, do Kridlara nacisk był wielki z królewskiego dworu młodzieży i rycerstwa.
Zabawiano się tu wesoło bardzo, mało nie każdego dnia.
Kridlar otyły, rumiany, głośno się śmiejący, baryłkowaty, przysadzisty, wesoły człeczyna, szczodrym był i gościnnym. Pochlebiało mu to, że na dworze stosunki miał i dobrze się córki wydać spodziewał.
Dziewczęta, Martochna i Żychna, jak jagódki wyglądały.
Pociągało ku nim, że ogładę miały, a śmiałe przytem były, wesołe, śpiewające i każda z nich nawet kilku językami mówiła. Dbał o to ojciec. Zaczęli mnie, com od ludzi stronił i od kobiet dotąd uciekał, bo mi strach jakiś wrażały, namawiać Zadora i Maryanek, abym z niemi koniecznie do Kridlara szedł. Opierałem się, gwałtem prawie pociągnęli z sobą, dowodząc, że ja w samotności zdziczeję i zgłupieję.
Pierwszy to raz oglądałem dom taki zamożnego mieszczanina i zdumiałem się jego dostatkom. Obyczaj był poufalszy niż gdzieindziej, prostota większa, kłaniać się do stóp nie potrzeba było, śmiano się swobodnie na całe gardło, a przytem chleba i napoju w bród, co najprzedniejszego podawano, bo mieszczanin w to bił, że sprostałby, jak Wierzynek, królów nawet przyjmować.
Sypała się też do niego czeladź królewska. Ztąd języka dostawano o Tęczyńskich, których Kridlar był nieprzyjacielem jako drudzy, a pono nie od dziś z niemi miał coś na pieńku. Mieszczanie krakowscy od bardzo dawna odgrażali się na nich i na wąs motali, szepcząc: odpłacim my im to z nawiązką.
Tymczasem koso tylko spoglądając, ustępowano im z drogi.
Kridlar jak innych tak i mnie przyjął dobrem sercem, alem wszedłszy przestraszony zaszył się do kąta i nie śmiałem ust utworzyć. Było bo na co patrzeć i czego słuchać. Izba duża, gdyby giełda, sklepiona, oświecona mosiężnemi wielkiemi kilkoramiennemi świecznikami, ławami i stołami okrytemi w kobierce i szafami wielkiemi przybrana, wyglądała jakby od święta, choć dzień był powszedni. Wszedłszy na próg w głowie się zawracało, taki w niej wszędy gwar panował, tyle tam było śmiechu, brzęku i wesela. Oprócz Martochny i Żychny, na dziewczętach postrojonych, paniach starszych i młodych mężatkach nie zbywało. Wszystko to postrojone w łańcuchy, w zawoje złociste, w czółka perłami sadzone, w atłasy i aksamity, ręce całe w pierścieniach; dziewczęta w wiankach, jejmoście w rąbkach jak królewne.
Jam się tylko zdala przyglądał i przysłuchiwał.
Rad byłem, że Zadora i Maryanek zapomnieli trochę o mnie, gdy pierwszy z nich na upartego szukać mnie począł, znalazł, wyciągnął i poprowadził z sobą gdzie śpiewano i na cytrach grano.
— Patrzajno — rzekł mi żartobliwie ręką wskazując na dziewczę, które nieopodal na ławce siedziało — taż to smarkaty ten wyrostek jakby stworzony dla ciebie. Nim się rozmyślisz do niej zagadać, będzie miała czas wyrosnąć.
Spojrzałem bojaźliwie i — ujrzałem prawdziwe cudo, jakiegom w życiu nie widział. Była to dzieweczka zaledwie z dzieciństwa wychodząca, piękna jak aniołek, z czarnemi ogromnemi oczyma, któremi na przemiany, jakby strwożona, to zbyt bojaźliwie, to nadto zuchwale i niezręcznie do koła rzucała. W uśmiechu i wyrazie ustek było coś tak pociągającego, żem stanął jak osłupiały.
Oczy się nasze spotkały, i byłbym uciekł ze strachu, ale ścisk był taki, że zamiast w tył, popchnięty naprzód zostałem i znalazłem się tuż przy dziewczęciu i średnich lat jejmości, wystrojonej, która siedziała przy niej.
Ta, chociaż nieznajoma, wskazała mi miejsce przy sobie na ławie, w sposób tak rozkazujący, żem nierozmyśliwszy się, siadł posłuszny.
Zwróciła się ku mnie.
— Ze dworu waćpan jesteś? — spytała.
— Tak jest.
— A jak go zową?
— Jaszkiem Orfanem — rzekłem cicho.
Uśmiechnęła się — nie wiem czego.
— Cóżeś to tu po raz pierwszy, czy co? — poczęła dalej — boś strwożony jak trusia!
Nie śmiałem odpowiedzieć, spuściwszy oczy. Tak się jakoś obcesowo brała do mnie, że trwoga moja jeszcze się powiększyła; alem potem języka w gębie zapomniał, gdy, nachylając mi się do ucha, szepnęła.
— A co? odszedłeś już i odżyłeś po swej niewoli na zamku?!
O tej niewoli nikt w świecie nie powinien był wiedzieć i sądziłem, że nikt o niej nie wie. Najsroższe było przykazanie królewskie, abyśmy o tem milczeli. Nierychło podniosłem oczy i wybełkotałem, że niewoli żadnej nie znałem.
— Nie kłam — odparła śmiejąc się. — Tajemnicą to jest dla wszystkich, ale my kobiety przez ściany słyszemy i podpatrujemy.
— Zadora chyba zdradził! — westchnąłem niespokojny i zafrasowany.
— Ani on, ani towarzysz jego słówka nikomu nie pisnął — odparła żywo — a pomimo to wie się wszystko.
To mówiąc poklepała mnie po ramieniu.
— No, ze mną starą nie zabawisz się młodziku — rzekła wesoło — przysiądź się do Luchny. Wskazała na cudną dzieweczkę — i poznaj się z nią. Wasze wieki lepiej się z sobą godzą.
I popchnęła mnie tak, żem sam nie wiedząc jak przy Luchnie owej się znalazł. Starsza pani, jak gdyby nam przeszkadzać nie chciała, odwróciła się z rozmową do któregoś z przechodzących, a ja nieśmiało oczy podnosząc, ujrzałem przed sobą uśmiechniętą twarzyczkę ślicznego dziewczęcia. Czas jakiś patrzyłem na nią w zachwyceniu — nie wiedząc jak rozpocząć rozmowę.
— Waćpan tu tak pono obcy jesteś jak i ja? — zaczęła pierwsza szczebiotać.
— Po raz pierwszy w istocie; przyszedłem z towarzyszami — rzekłem — i oprócz nich nie znam nikogo — a wy?
— Jam ze wsi — odpowiedziała śmiało Luchna — ale miasto mi się bardzo, bardzo podoba. Tak tu gwarno a wesoło, a u nas tak cicho a często i nudno. Nie mogę się napatrzeć Krakowa, tak mi się pięknym wydaje. Po całych dniach z ciotunią biegam, a śni mi się potem com widziała po całych nocach.
A wy? — zapytała — słyszę, że ze dworu króla jesteście?
— Tak jest — odpowiedziałem. — Szczęście to wielkie dla mnie, tak dobremu służyć panu.
— No, i na dworze też wesoło być musi? — podchwyciło dziewczę ciekawie.
— Nie tak, jak tu — odparłem. — Zabaw u nas mało bywa, bo król jeśli się zabawia, to tylko łowami, a królowa dziećmi zajęta... Gdy obcy goście, książęta i panowie przybywają, uczty bywają wielkie, wspaniałość na nich królewska, ale wszystkiemu powaga steruje. Śmiechu słychać mało, śpiew rzadki.
— A! tom już dworu nie ciekawa — poczęło dziewczę — bo ja śmiać się i zabawiać lubię bardzo.
Spojrzałem na nią, usta miała na pół otwarte i rząd ząbków maleńkich, jak perełki białych wyglądał z za różowego warg rąbku.
Musiałem się mimowolnie uśmiechnąć też dla niej.
Tak się ta moja pierwsza w życiu rozmowa z dziewczęciem, które mnie oczarowało, rozpoczęła. Ani wiem, cośmy już mówili potem, ale znajomość się zrobiła bardzo łatwo i tak nam z sobą dobrze było, że gdy nikt nie przerywał, przesiedzieliśmy z godzinę, urywanemi słowy rozpowiadając sobie rzeczy różne.
Zajęła mnie tak Luchna, żem nawet o tem zapomniał, co mnie przeraziło, — o wydanej tajemnicy mojej niewoli.
Opowiedziało mi dziewczę jakby od niechcenia, w jakim jutro będzie kościele, na której ulicy ją spotkać można, w ostatku nazwało mi dworek, w którym z ciotką mieszkała.
Jak długo tu zabawić miały, nie wiedziała.
Po śpiewie wzięto się do skoków i Luchnę mi zabrano, a ja dopiero ochłonąwszy, gdy godzina powrotu na zamek nadchodziła, z Zadorą i Maryankiem wynieść się ztąd musiałem. Prawie w progu już byłem, gdy mnie Luchny spojrzenie spotkało ostatnie, uśmiech i skinienie głową.
Zdało mi się jakbym słyszał:
— Do zobaczenia!
Zaledwieśmy byli w ulicy, gdy na Zadorę wpadłem, rozpowiadając mu, co mi się zdarzyło i co mi do ucha stara szepnęła. Któż mógł tajemnicę zdradzić, jeźli nie on lub Maryanek. Obawiałem się, aby to nie spadło na mnie. Począłem im gwałtowne czynić wyrzuty.
Zadora stanął zdumiały.
— Człowiecze — zawołał — oszalałeś czy co! Ja! jabym miał przeciw przykazaniu pańskiemu postąpić! Przeżegnaj się! Klnę się na wszystko co jest najświętszem, gęby nie otworzyłem!
— A któż? boć nie ja! o moją skórę chodzi! — krzyknąłem.
— W tem sęk — posępnie rzekł Zadora. — Stara ta podejrzaną mi jest. Nie wiem nawet, jak się ona u Kridlara znalazła, bo to dumna szlachcianka, a bodaj mąż jej Tęczyńskich sługą!
Ostrożnym z nią być potrzeba!
Zadumał się frasobliwie on i ja.
Ogarniał mię strach, ale oczy czarne Luchny rozpędzały go.
Byliśmy już pod zamkiem, gdy Zadora dodał.
— Trzeba dojść, zkąd baba mogła wiadomość tę dostać, a na wszelki wypadek trzymać się od niej zdaleka. Kto wie, co w tem jest skrytego. Świętochna stara, bardzo siostrzenicę ci raiła... a to niebezpieczna rzecz i nie bez racyi, gdy się baba do kogo wdzięczy. Bogatym nie jesteś, imienia wielkiego nie nosisz... miejże się na baczności, abyś znowu w jakie pęta nie popadł.
Rozumnie mówił Zadora, ale mnie nie przekonał; czarne oczy Luchny tak mi się śmiały, żem dla nich zapomniał wszystkiego... Zmilczałem, postanowiwszy nazajutrz szukać dziewczęcia i widzieć je koniecznie.
— Co mi grozić może? co złego stać się? Przecież w tem niewinnem stworzeniu zdrady się obawiać nie godzi!
Do śmierci człowiek od niewiasty i jej uroku nie jest bezpiecznym; dał im Bóg siłę wielką, aby nas na próbę wystawił i cnoty wypróbował, ale w latach późniejszych, gdy się już przez niejeden ogień przeszło, doświadczenie uczy, a i serce się nie tak łatwo porusza. Pierwsza ona miłość zawsze najstraszniejsza, bo zaślepia i ogłusza, a rozumu pozbawia.
Tak było ze mną. Całą noc prześniłem i przedumałem o Luchnie, a nazajutrz rano byłem już w kościele św. Trójcy, gdziem się ją spotkać spodziewał.
Przybyłem tylko o jedną mszę zawcześnie i dopiero pod koniec jej zobaczyłem Świętochnę, za którą szła śliczna jej siostrzenica. Ciotka mnie wprzódy postrzegła niż ona, i zdało mi się, że po ustach jej przeleciał uśmiech jakby szyderski.
Spojrzała potem i ona na mnie... a tuż klękły słuchać mszy, która właśnie się poczynała. Ja też dla nich pobożny byłem.
Po nabożeństwie, już sam nie wiem jak ważyłem się we drzwiach je powitać. Świętochna pierwsza się odezwała do mnie.
— Odprowadźże nas do dworku, bośmy same, a w ulicach czem później na dzień, tem tłumniej.
Nie mogła mnie niczem nad to uczynić szczęśliwszym. Szedłem z niemi, na przemiany mówiąc z ciotką, a patrząc na siostrzenicę... Serce mi się w piersiach rozrastało z uciechy wielkiej.
Ale cóż? Droga ta od św. Trójcy do dworku Hermanów wydała mi się tak krótką, że stanąwszy w progu... smutny, żegnać począłem.
— Wstąp spocząć — odezwała się ciotka uprzejmie.
Znaleźliśmy się w izbie. Świętochna poszła zrzucić zwierzchnią suknię, zostałem sam z Luchną. Wczorajsza rozmowa rozpoczęła się z równą żywością, choć co chwila obawiałem się powrotu ciotki. Zabawiła jednak dłużej niż się tego spodziewałem. Powróciwszy usiadła i wybadywać mnie zaczęła o dwór, o życie moje, o króla, królowę i t. p.
Mówiłem bez wielkiego rozmysłu, co na myśl przyszło. Naostatek zabawiwszy dosyć długo, musiałem żegnać rad nie rad.
— Od czasu do czasu — odezwała się stara uprzejmie — możesz nas waćpan odwiedzić... My tu mało znajomych mamy, a moja Luchna się nudzi.
Wyszedłem jak pijany! Co się działo ze mną! co się działo... Radbym był w tej chwili przed całym chwalić się światem szczęściem mojem, a tu właśnie trzeba było zachować tajemnicę... Nie wiem, jak na zamku z twarzy mi nie wyczytali, żem szalał.
Co się ze mną niedoświadczonym działo! powtarzam raz jeszcze, tegom już drugi raz nie doznał w życiu. Obawa jakaś, zgryzota, niepokój razem i pragnienie, żeby to wszystko, co mnie czyniło tak nieszczęśliwym i szczęśliwym razem, nie ustawało, ciągnęło się jak najdłużej, przejmowały mnie całego.
Radbym był zaraz nazajutrz pójść do pani Świętochny, ale lękałem się być natrętnym. Trzeciego dnia poszedłem, dotarłem prawie do wrót, zląkłem się i uciekłem. Kto to wszystko opisze!
Zacząłem powoli bywać wreszcie i nabrałem większej śmiałości. Ciotka i siostrzenica dobrze mnie przyjmowały. Z Luchną jakoś dziwnieśmy się godzili i dobrze rozumieli. Rozmiłowałem się w niej straszliwie, alem już naówczas tyle rozumu miał, iż miarkowałem, że z tej miłości nic nie może być.
Sierota bez imienia, ubogi, jak się miałem posunąć do szlachcianki, o której sama ciotka powiadała, że wiano otrzymać miała piękne? O ożenieniu ani myśleć było.
Tegom tylko nie mógł zrozumieć, dlaczego pani Świętochna, mająca doświadczenie i widząca na co się zanosiło, nietylko mnie nie odpędzała, ale aż nadto dawała swobody w domu do zabawy z Luchną.
Posiedziała czasem z nami trochę, potem pod pozorem jakimś wychodziła do drugiej izby, od której drzwi zostawiała otwarte i rzucała nas samych.
Byliśmy z sobą jak brat z siostrą... codzień lepiej, serdeczniej codzień.
Razu jednego zastałem panią Świętochnę samą. Luchna, jak powiadała, na zęby cierpiała i wyjść nie mogła. Ciotka rozmowę ze mną zaczęła, tak rezolutnie i śmiało, jak była zwykła.
— A co, Jaszku — odezwała się — Lucha ci moja w oko wpadła, ba i w serce... No, cóż z tego będzie? Ja przeciw waszmości nie mam nic, chłopak jesteś gładki, uczciwy i stateczny, choć sierota i bez majątku... ale żeby z tego co być mogło, trzebaby dwór królewski opuścić i na wsi zamieszkać. To dworowanie na nic się nie zdało!
Spojrzała mi w oczy ostro, zmilczałem osłupiony i zdziwiony. Począłem potem bełkocząc dziękować jej pokornie, mówiąc, żem od króla cale zależał i gdyby się co stanowić miało, musiałbym go o pozwolenie prosić.
Uważałem już z dawniejszych różnych pogadanek, że pani Świętochna jakoś do króla serca nie miała.
Potrząsnęła głową.
— Nie masz po co ani się króla prosić, ani mu o tem mówić — rzekła — nie pozwoli ci, powie żeś za młody... Trzeba tak czy owak między nim a Luchną i nami wybierać.
Najlepiejbyś zrobił — dodała — żebyś nikomu nic nie powiadając, na koń siadł gdy my wyjeżdżać będziemy i za nami ruszył... reszta się znajdzie.
Poczęła potem różnemi mnie łudzić obietnicami, mówić o wiosce, która w posagu puszczoną być miała... zachwalać dziewczę, wynosić życie wiejskie, a obrzydzać dworskie.
Na to wszystko nie umiejąc nic odpowiedzieć, wyprosiłem tylko dzień jeden namysłu i uciekłem na zamek.
Rzuciło mnie jak w gorączkę!
Co tu robić? Własnemu rozumowi nie dowierzając, bo tu szło o los całego życia, do króla też czując przywiązanie wielkie, biłem się z sobą długo, aż nareszcie postanowiłem pod zaklęciem wielkiem wyspowiadać się przed Zadorą i o radę go prosić.
Zdziwił się niezmiernie, gdym go na osobność wziąwszy całą historyę moją opowiadać rozpoczął. Nie posądzał mnie wcale o takie wczesne rozmiłowanie, a słysząc o pani Świętochnie i jej dla mnie powolności, najeżył się i nasrożył.
— Człowiecze ty prostoduszny — krzyknął gdym skończył — głuptaszku jakiś, czyżeś tak ślepy, że nie widzisz, iż na ciebie sidła zastawiono? Jawna rzecz, że to pułapka. Świętochny mąż Tęczyńskich jest sługą, pochwycić cię chcą znowu, a tym razem tak zasadzą, że cię i król ani ja nie wydobędzie z dziury! Dziewczynę postawiono jak gęś na wilczym dole, abyś pokusiwszy się o nią wpadł do niego! Toż w oczy bije! Dlatego ci o tem tajemnicę zachować kazano, aby nikt oczów otworzyć nie mógł. Szczęście twoje, żeś mi się zwierzył.
Słuchałem i nie mieściło mi się w głowie, spróbowałem zaprzeczyć. Zadora się pogniewał, i jak był szparki, wprost łajać mnie począł, powtarzając, żem głupi był.
Ale jakżem ja mógł przypuścić, żeby Luchna, ona, te czarne oczy knuły taką zdradę czarną!
Nałajawszy mi, naburzywszy się Zadora poszedł, grożąc mi, że gdybym głupstwo takie na własną zgubę miał uczynić, wyda mnie i ochmistrzowi na wieży bodaj wsadzić poleci, jak pijanego, pókibym się nie wytrzeźwił.
Ze zmytą głową cały wieczór spędziłem na rozmyślaniach, a żem zawsze pobożny był, ofiarowałem się nazajutrz na mszę świętą u ołtarza N. Panny Różańcowej, na intencyę własną o dobrą radę.
Rano tedy, a była już jesień, wyszedłem opończą się otuliwszy. Nie dochodząc do kościoła, patrzę, Luchna moja małemi kroczkami, ze spuszczoną główką idzie zadumana wprost też do św. Trójcy. Za nią nie ciotka, ale stara sługa, którąm znał, i była mi, jak wszyscy w domu przyjazną.
Zbliżyłem się do niej. Cofnęła się naprzód jak przestraszona, postrzegłem oczy zaczerwienione i niby zapłakane, schwyciła mnie za rękę.
— Po mszy świętej — rzekła cicho, głosem zmienionym — w kruchcie stań, bardzo pilno mam wam coś powiedzieć. Sam Bóg was tu sprowadził...
Tknęło mnie bolesne przeczucie... wiedziałem już, iż coś złego nas czekało.
Modliłem się tem goręcej, a Luchna, na którą spoglądałem czasami, zdawała się poruszoną i przejętą.
Ledwie ksiądz nas przeżegnał, a ona się podniosła, czekałem na nią przy święconej wodzie. Dała znak słudze, odeszliśmy trochę na stronę.
Długo stała nie mogąc przemówić, głos się wreszcie dobył z jej piersi, drżący i cichy.
— Rozstać się nam trzeba — rzekła — rozstać może na zawsze. Dopiero wczoraj, przypadkiem dowiedziałam się, że wam grozi niebezpieczeństwo wielkie, a mnie użyto aby was wciągnąć w nie... Nie jedźcie z nami, ani za nami! Zaklinam was! Czyhają na to! Światabyście więcej nie zobaczyli. Nie powiem wam reszty, bo mi się nie godzi... ale wyrzeczcie się Luchny... dajmy sobie ręce i bądź mi zdrów na wieki.
Łzy się jej z oczów puściły, stałem oniemiały.
— Zkądże, jakim sposobem dopiero wczoraj dowiedzieliście się o tem? — spytałem.
— Nocą już, gdym w łóżku była, a ciotka mnie śpiącą sądziła — rzekła pocichu — nadjechał stary sługa pani Nawojowej.
— Ten, obrosły jak niedźwiedź? — przerwałem.
— On sam, Sliziak — ciągnęła dalej Luchna łzy ocierając. — Poczęli mówić z ciotką o tem, a ona się przechwalała, że z pomocą moją już was miała w garści. Zdrętwiałam posłyszawszy z czem się Sliziak odgrażał i postanowiłam, choćby mi na zamek biedz przyszło, przestrzedz was i oznajmić.
Mnie się tak dziewczęcia żal zrobiło okrutny, żem włosy z głowy rwać począł. Więc w lament uderzyłem na ten los mój, który mi dał tylko szczęście na chwileczkę, abym je na wieki utracił.
— Ma-li tak być — rzekłem — nie pozostaje mi nic, tylko sukienkę zakonną wdziać i Bogu życia mizernego resztę poświęcić.
Luchna z za łez uspokoić się mnie starała.
— Któż wie — odparła — jak się później rzeczy obrócą; mnie choćby za mąż wydać chcieli, nie przymuszą tak łatwo.. uczynię się chorą, a kogo mi postawią, potrafię to, że mnie obrzydzi... Czekajmy oboje, ja wam ślubuje wiarę do ostatka, wy mnie, a Bogu resztę polećmy. Patrzy on na serca, a uzna, żeby miał nad niemi miłosierdzie, to nam w pomoc przyjdzie,
Tak słowośmy sobie dali, zwróciwszy się oboje ku ołtarzowi; a że stara sługa znaki dawała, Luchna powrócić musiała, którą kawał drogi przeprowadziwszy, słowa już nie mówiąc, bo mi rozpacz gardło ściskała, pożegnaliśmy się.
— Nie przychodź więcej — szepnęła mi. — Z zamku dajcie znać tylko przez kogo z czeladzi, że król was z sobą zabrał na łowy, albo wysłał w świat.
Tak się tedy skończyło pierwsze w życiu szczęście moje.
Na zamek przyszedłszy, siadłem przybity tak, iż Zadora zobaczywszy to, łajać się zbliżył.
— Nie bądź głupim — rzekł. — Otrząśnij się i pluń na to. Dziewczyna żalu nie warta, kiedy się użyć dała za taką ponętę...
Nie mogąc się wstrzymać, skoczyłem mu na szyję, wyznając wszystko...
Zadorze to pochlebiało, iż tak dobrze zgadł wszystko, wąsa kręcił i powtarzał:
— A widzisz! trutniu! Starszych słuchaj... na gorąco dmuchaj, kiedyś się raz sparzył. Oto masz... Ale dziewczynie należy dobre słowo i dank za poczciwość.
Wszystko się tak potem stało, jak było ułożone. Świętochna przysłała dwa razy na zamek po mnie, powiedziano jej, że i za dwa miesiące nie wrócę. Zadora, który na wszystko miał oko, w kilka dni potem doszedł, że jejmość z wabikiem wyjechała na wieś do domu.
Ale w sercu i na oczach moich pozostała Luchna zapłakana, tak jakem ją raz ostatni widział w kruchcie, gdyśmy sobie wiarę poprzysięgali.
Życie mi osmutniało i zbrzydło.
Ratując się chodziłem do kollegiów, słuchając i nie słysząc, co tam prawiono, przesiadywałem przy Wielkim, gdy malował; naostatek, szukając sobie powołania, gdy do niczego mnie serce nie pociągało tak bardzo; ponieważ król do dzieci swych mnie przeznaczał, na bakałarza się sposobić zacząłem.
A że mi tego nie starczyło i myślałem, że dozorcy dzieci nie zawadzi też umieć zdrowiu ich radzić, począłem poglądać na medyków... aby i tej nauki coś liznąć.
Nadwornym króla naówczas był Paweł Gaskiewicz, krom innych.
Do tegom ja najwięcej śmiałości miał, bo był człowiek młody, wesół i niehardy. Suknię duchowną nosił, choć kapłanem nie był, ale w niej tak swobodnie sobie poczynał, że mu ona do niczego nie zawadzała.
Codziennie się prawie z nim na dworze spotykało. Kiedym z niewoli mojej powrócił osłabły wielce, on z rozkazu króla kordyał mi jakiś dawał, poił mnie nim i miał staranie, dopókim do siebie nie przyszedł.
Po Janie Wielkim, malarzu, człowiek to był, co mi najlepiej do serca przypadał. Buty w nim żadnej nie znalazłeś, choć z nauki i rozumu go wychwalano. Żartobliwy, sam z siebie i z drugich szydził chętnie, nikim nie gardząc, z lada prostaczkiem przestawał równie chętliwie, jak z najmędrszym człowiekiem, powiadając, że od głupich i nieuków rozumu się też uczyć można.
Gdy mi zaświtało w głowie, aby cokolwiek liznąć medycyny, przyznałem mu się do tego, opowiadając, że król mnie do dozoru dzieci przeznaczał, więc się to przydać mogło, gdy lekarza nie zawsze i nie wszędzie znaleźć było.
Gaskiewicz małego był wzrostu, prawie karzeł, głowę miał tylko dużą, zręczny był, zwinny, a gdy się ożywił, skakał i podnosił się na palcach. Lubili go wszyscy.
Słuchając mnie, usta szeroko tak otworzył, że w nich wszystkie zęby policzyć było można.
Milczał, ale skóra na głowie, którą władzę miał poruszać, jakby wcale do czaszki nie przylegała, zaczęła mu się przesuwać od czoła na tył, z tyłu na czoło i na boki.
— He! he! — odezwał się śmiejąc — to mi zuch! Trochę medycyny! trochę! Ale medycyna nie jabłko, żeby ją można na wpół przekroić i dać kawałek... a my wszyscy, cośmy zjedli wszystek jej rozum, takie osły jesteśmy, że nas często stara głupia baba w kąt zapędzi.
— No, proszę! trochę medycyny! — powtarzał i wziął się za boki — tęgi jesteś...
Wtem spojrzawszy na moją zasmuconą minę, spoważniał i rzekł za rękę mnie biorąc:
— Ucz się porządnie i staraj się nauczyć jak najwięcej; zobaczysz, że ci tego nawet za mało będzie! Żadna nauka człowiekowi nigdy nie szkodzi, chyba gdy mu jak zły humor do głowy pójdzie i ją zawróci. Czemu byś doktorem nie miał być? Po łacinie cię uczono, weź się do Hipokratesa i Gallena.
Prosiłem jego o pozwolenie, abym czasem mógł do niego przychodzić i z nauk jego korzystać.
— Ale ja nic nie umiem i sam się uczę, a czuję, że na tę naukę życia jednego mało — rzekł poruszając ramionami. — My wszystko zgadujemy, a nic nie wiemy.
Pomimo tych wymówek, Gaskiewicz mi i wstępu do siebie nie bronił i nie pogardzał mną, a różne rzeczy mi rozpowiadał, jakby do nauki przyspasabiając. Dziwak był jednak... Spytałem go czasem, dlaczego naprzykład takie lekarstwo ten a nie inny czyni skutek. Zaczynał się śmiać.
— Albo my wiemy? — odparł zawsze. — Mówią, że ametyst na żołądku nosząc upić się nie można. Który pijanica tego pierwszy próbował, nie wiem; ale to wiem, że jedno lekarstwo nie jednako każdemu skutkuje; cóż tu pytać przyczyny, kiedy co krok tajemnica! Ja lekarstwo daje wiekami stwierdzone i... darmo. Baba przychodzi, palcem kiwnie, zamróczy coś i chorobę odpędzi. Pytajże przyczyny?! Bóg jeden wie wszystko!!
Gaskiewicz u siebie królewską aptekę trzymał, tam dopiero było na co patrzeć. Słojów, słoików, flaszek, pudełek stało na półkach setkami, a były w nich takie ingredyencye, że na wagę złota i drożej je kupowano.
— Człowiek tak stworzony jest — mówił pocichu — że gdy mu czystej dasz wody a powiesz, że ona ma w sobie drogi i osobliwy lek, ozdrowieje od niej; więc te kosztowne proszki w ten sposób działają, iż naprzód myśl wyleczą, a przez nią ciało.
Ruszał ramionami.
Mimo tej niewiary lekarz był doskonały, tylko prostemi bardzo sposobami poczynał zawsze... i szczęściło mu się.
Gdy choremu poradzić nie mógł, bywało, że go posyłał albo do ks. Kantego, albo do innego jakiego świątobliwego człowieka.
— Niech cię on pobłogosławi i pomodli się — mówił — to lepiej niż apteka poskutkuje.
I było tak jak mawiał, choć ks. Jan się gniewał i zapierał, że on łaski takiej nie ma u Boga, aby mógł nią być pomocnym.
Ciekawość tych arkanów natury trochę mój smutek i utrapienie ukoiła.
Wtem też inne nadeszły wypadki, które nas wszystkich gorąco zajęły, bo w Krakowie i w całym kraju zagotowało się jak w kotle.
Lecz nim o nich opowiadać zacznę, muszę wprzód o jednym człowieku napomknąć, który na to co się dziać miało, wielki wpływ wywarł, choć nie chlubił się z tego.
Rok czy dwa temu wprzódy, powrócił do Krakowa z Niemiec, kędy go na naukę wyprawiono, możnych rodziców rycerskiego stanu młodzieniec Ostroróg Jan, z Wielkiej Polski, która cała, jakom mówił, królowi była oddana.
Jak skoro się tu ukazał w Krakowie, gruchnęła zaraz wieść, że osobliwej nauki i wielkiego umysłu był mężem. Chwalili go bez miary niektórzy, inni napadali nań za jakieś, jak oni mówili, niedowarzone myśli, które w świat bardzo zuchwale rzucał.
Król, który o nim zasłyszał, bo mówiono wiele, kazał mu się na dworze stawić, dokąd go ks. Lutek z Brzezia przyprowadził.
Widziałem go naówczas po raz pierwszy. Trudno było urodziwszego rycerza spotkać nad niego, a miał taką postawę pańską, że gdyby go w siermięgę przebrano, zdradziłaby twarz i ruch, że z wielkiej krwi pochodził.
W oczach i na czole też miał wypisany rozum wielki, nad lata stateczność jakąś i powagę. Wieczora tego gdy go królowi przyprowadzono, co zwykle z innemi pan nasz czasu nie tracił i prędko ich zbywał, z nim do późnego wieczora przy zamkniętych drzwiach na rozmowie pozostał. Nie było nikogo oprócz niego i ks. Lutka. Odchodzącego w progu król żegnał bardzo łaskawie.
Nazajutrz przybył znowu, a dni następnych był tak częstym gościem, iż to wszystkich oczy zwróciło. Poczynano mu zazdrościć; przepowiadano dostojeństwa wielkie, do których i krwią swą miał prawa.
Tu zaś nie krew, tylko rozum go tak stawił wysoko u króla.
Zkąd i jak nie wiem, w nieprzyjaznym naszemu panu obozie rozeszła się wieść, że młody ten Ostroróg z Niemiec jakieś niebezpieczne przywiózł królowi nauki i rady, jak miał rządzić w domu.
Przypisywano mu, że on króla w tem utwierdził, aby biskupów ani kapitułom samowolnie obierać, ani sobie dawał z Rzymu narzucać; że namawiał do tego, aby siłę zaciężną powiększyć, wzmódz się w posłuszne wojsko i przeciw krnąbrnym użyć bodaj siły, gdy słowo rozumne nie starczyło.
Duchowieństwo nań z obawą i niedowierzaniem spoglądało, czując nieprzyjaciela. Ostroróg wcale się ani o to, ani o inne wieści dbać nie zdawał. U króla był w jawnych łaskach, zresztą mało z kim przestawał, oprócz kilku uczonych, którzy ciekawi byli co od obcych przywiózł do domu. Z tem się on lada przed kim nie wygadywał.
Król i królowa tak go sobie szacowali, że w początkach, gdy po kilka dni na zamku go nie widziano, posyłano po niego, tęskniono za nim. Zamykano się z nim w istocie jakby na radę potajemną, zkąd też poszły te niedowierzania i obawy.
Że w tem wszystkiem, co o nim rozpowiadano, coś prawdy być musiało, rzecz niewątpliwa. Z uczonemi rozprawiając, podobno myśli nie taił. Potrząsano głowami twierdząc, że z tych rad dawanych królowi może wielkie urosnąć nieszczęście.
W obozie tych co na króla zagniewani byli, bo im nad sobą nie dawał przewodzić, szczególniej wiele o Ostrorogu rozpowiadano, a w końcu zmyślone czy prawdziwe poszły po rękach owe rady, które okrzykiem zgrozy powitano.
— Przededniem ś. Idziego, na który zjazd był w Piotrkowie naznaczony, wzięła się z obu stron zawierucha wielka i zaniosło na burzę. Widzieli to już wszyscy.
Królowi donoszono, że Tęczyńscy, Tarnowscy, Melsztyńscy i inni, co dawniej z kardynałem trzymali, wprost do tego zmierzali, aby pana z tronu zrzucić, królestwa pozbawić i wywłaszczyć. Gadano o tem na dworze głośno, powtarzano wyrazy tych, co się naradzali nad środkami, szczególniej Jana z Rytwian, starosty sandomierskiego, który z niepohamowanej mowy był znanym.
Z drugiej strony, gdy wszyscy co trzymali z królem, poczęli się ściągać zbrojno i gromadnie, a i pułki królewskie a straże otrzymały rozkaz ciągnąć z nim do Piotrkowa, Tęczyńscy głosić zaczęli, że się na nich zamach gotuje, iż więzić ich i sądzić zamierza Kaźmirz za to, iż praw swych bronić chcieli.
W tych to godzinach, gdy się z obu stron wybierano na nieszczęśliwą wojnę domową, pomiędzy panem a poddanemi jego, naszego króla widzieć było potrzeba.
Nam stojącym z daleka gniew piersi rozrywał, wrzało w tych co Kaźmirza kochali, a on? tak spokojnie to znosił, tak pogodnem czołem, jak gdyby sprawę najpowszedniejszą.
W tem była zawsze wielkość i moc jego, że gniewu nie okazał nigdy, jak gdyby wyżej stał nad tych, co się tam rzucali i miotali, a swej siły pewnym był, wcale się nie troszcząc o koniec.
Trzeba było widzieć tych co go otaczali, co doradzali, Ostrorogów, Szamotulskich, ks. Lutka, Kmitów, Gorków, Czechela i innych, jak chwili spokoju nie mieli, jak nieustannie biegali, naradzali się, grozili, przynosili wieści, obmyślali środki, a wśród tego wrzątku król stojąc czoła nie zmarszczył.
Więc ruszyło wszystko do Piotrkowa, a mnie też więcej przez ciekawość niż z potrzeby, napraszającemu się do orszaku pańskiego towarzyszyć mi dozwolono.
Prawdą to jest, że nigdy jeszcze król się tak ludno i zbrojno nie wybierał na zjazd żaden. Wyglądało to jakby jechał na wojnę, a on po drodze dobrej myśli będąc polował jak zwykle i bodaj o psach swoich mówił więcej niż o tem, co nas w tym Piotrkowie czekało.
Gdyśmy tu przybyli uderzyło nas zaraz, że i panowie krakowscy i z niemi trzymający Sandomierzanie takiemi kupami najechali i tak zbrojno, iż nie było się gdzie pomieścić. Dla królewskich straży zawczasu też miejsce na obóz wytknięto dokoła zamku, a Krakowianie się ściskali i rozkładali jak mogli. Ciasnota była wielka... który z panów nie przywiózł z sobą dla koni obroków, dla czeladzi chlebów, żywności na sprzedaż zabrakło.
Z wieczora już, gdyśmy z Zadorą poszli się rozpatrywać po mieście, można było zmiarkować jaka się gotowała zawzięta walka.
Wszyscy swoi niby, każdy gdzie padł tam siadł, Wielkopolanie obok Krakowian, pomięszani, ale tak się to wszystko dzieliło, koso na się patrzało, jakby do kordów porwać miało.
Słyszałeś za sobą przechodząc:
— Królewska służba! czeladź jego! A to nasi!
Maryanek poszedł do powinowatych swych, którzy z Tęczyńskiemi przybyli. Powitano go kwaśno, prawie mówić z nim nie chcąc.
Zadora znajomych dawnych od Melsztyńskiego zagadnął po swojemu zuchwale:
— A cóżeście to tak się uzbroili, czy ztąd prosto na Prusy myślicie!
Ci mu na to:
— Gołemi rękami nas nie weźmiecie, aniśmy tak bezpieczni, aby się nie mieć w pogotowiu.
— A któż was brać myśli? — odparł Zadora szyderczo. — Mnie się widzi, iż gdybyście się dawali, niktby was nie chciał.
Z wieczora na zamku ks. Lutek i Ostroróg zapowiedzieli królowi, iż nazajutrz przeciwko niemu wystąpią Krakowianie.
— A no, z Bogiem! — rzekł król — posłuchamy.
Do dnia królewscy ludzie rozkaz otrzymali, na wszelki wypadek stać pogotowiu i od zamku nie odbiegać. Inni, pono bez wiadomości Kaźmirza, we wrotach i w podwórcu, u komnat króla, wszędzie podwojone ustawili straże.
Gdy to zobaczyli Tęczyńscy, jeszcze ich gniew większy ogarnął... poczęli się tedy tłoczyć do izby obrad także orężno, jak gdyby się napaści obawiali i bronić do upadłego zamierzali.
W izbie samej gdy wszedł do niej król, jam nie był, bo tam lada kogo nie wpuszczano, a ścisk nastał okrutny, że i ci, co prawo mieli się tam znajdować, nie wszyscy się dostali. Zdala tylko słyszeliśmy podniesione głosy a wrzawę ogromną, i król zabawił długo, ale potem rozpowiadano, co się działo.
Wyrwał się przodem za wszystkich znany z prędkiej a śmiałej mowy starosta sandomierski i wpadł na króla, że się on zbroi na swe rycerstwo, że je nieprzyjaciółmi swemi zowie, że na nich zasadzkę gotuje. Wymówił to królowi, że Jan Kuropatwa, jakoby z jego ramienia, jadących na sejm do Piotrkowa ziemian więził i ranionych trzymał pod kluczem. Dalej wyrzucał mu to, że zawsze Litwie sprzyjał więcej niż Polsce, i ziemie od niej odrywał.
Zapalił się tak, widząc że król spokojnie słucha a drudzy go oczyma podżegają, iż ważył się marnowanie skarbu zadać panu, bicie złych pieniędzy, naostatek pogroził, iż ziemianie, jeźli nie po ich myśli rządzić zechce, w pomoc mu ani ofiarą grosza, ani życia nie przyjdą.
Po staroście sandomierskim drudzy, którzy głos zabierać mieli i obiecali, ulękli się przemówić.
Król bowiem nie okazawszy gniewu, usta zagryzał, lekceważąco słuchał, spoglądał z góry na mówcę i taki jakiś zachowaniem się tem strach wraził i poszanowanie, że im usta zamknął.
Ostroróg powiadał później, że gdyby król namiętnie wystąpił, sprawęby swą popsuł, a zimną krwią wszystko ocalił.
Gdy Jan z Rytwian drżąc cały, dokończył mowy, niemal się zuchwalstwu swemu dziwiąc i przewidując jaki koniec czeka to wypowiedzenie wojny, milczenie zapanowało w izbie. Król ani zbladłszy, ni zarumieniwszy się, jak siedział, tak zwolna począł odpowiadać nie staroście sandomierskiemu, na którego nie spojrzał nawet, ale izbie całej, jakby go za jej oratora uważał.
Wykładał z najzimniejszą krwią, dlaczego ziemię Łucką Litwie dozwolił zagarnąć, bo nie mógł zawczasu jej zająć; wspomniał o pieniądzach, a w ostatku rzekł, że nie mniej Polskę jak Litwę kochał, i oba kraje równe miejsce w sercu jego zajmowały.
Tak niewielą słowami ubił Kaźmirz wrzawę tę całą, rozognić się jej nie dając. Zwrócono się do spraw pruskich, uchwalono podatek.
Prawda, że Krakowianie mu się oparli, odkładając ofiarę, ale zresztą to, czego chcieli oni podnosząc wrzawę całą, do skutku nie przyszło.
Król w spór z niemi na słowa wdawać się nie chciał, pominął ich i odsunął, a gdy się Janowi z Rytwian nie udało go rozgniewać i wywołać waśń, nikt się po nim nie ważył tego próbować.
Mówiono na dworze, iż znalezieniem się tem król więcej uczynił niż odnosząc największe zwycięztwo. Tęczyńscy i wszyscy krakowianie postrzegli się, że się ich nie lęka i na plac z niemi występować nie myśli.
Młodym naówczas będąc, a zdala po za szrankami stojąc, sądzić o tem nie mogłem, tylko z tego co koło mnie poważni ludzie rozpowiadali. Wszelako nie dali nieprzyjaciele pańscy za wygraną. Wichrzyli dalej, tylko już o zrzucaniu z tronu, o wypowiedzeniu posłuszeństwa mowy nie było.
Ażeby królowi dokuczyć, pokoju mu nie dając, powtórny zjazd do Piotrkowa zwołano, na którym już zażalenia i skargi wszystkie spisane, postawić miano i chciano królowi Radę narzucić, bez którejby on nic czynić nie śmiał.
Pojechał król i na to zebranie na św. Mikołaj do Piotrkowa, a nie namarszczywszy się, wysłuchał tych dwunastu zarzutów, jakie mu czyniono, które łacno okazał próżnemi. Zamiast tego, coby ziemianie przeciwko niemu coś postanowić mieli, przeprowadził owszem król na zjeździe podatek na opłatę żołnierza pruskiego.
Wszystkiego tego dokazał jedną umysłu stałością, a tem, że się nie gniewał nigdy, a stał jako opoka, nie dając się poruszyć i przemagając tą stałością, której drudzy nie mieli.
Tamci się nawoławszy, nagroziwszy, w końcu zmęczeni i wysileni poddać musieli. Miał prawda i pan za sobą wielu, którzy w myśl jego szli posłuszni, ale ci też w szermierkę na słowa nie wdając się, tak jak pan, przykładem jego się zachowywali.
O całej sprawie z Krzyżakami, o której onego czasu najwięcej rozprawiano, o układach z niemi, o posłach do Rzymu, ja rozpisywać się nie mogę, bom mało był w to wtajemniczony, a na bliższe rzeczy zwracałem oko.
Następnego roku narodził się królowi syn Kaźmirz, jego imieniem zwany, który z urody swej do najstarszego Władysława był podobnym. W tymże czasie, właśnie gdy najwięcej zaprzątniętym był pan nasz z Krzyżakami wojną i układami w Czechach, nastąpiła okoliczność, która wiele krwi mu napsuć miała, a głośną potem się stała po królestwie całem.
Mówiłem już, iż postanowił król, czyli z porady Ostroroga lub po myśli własnej, ażeby kapitułom wyboru biskupów nie dopuszczać, gdyby nie był po myśli jego, ani też do nominacyi ich z Rzymu czekać rozkazów.
Dwa już biskupstwa tak wedle woli króla obsadzone zostały.
Właśnie jesienią roku tego zmarł na zamku swoim w Iłży, paraliżem dotknięty, Tomasz biskup krakowski, mąż świątobliwy, uczony, a słynący z tak nadzwyczajnej pamięci, iż do najpóźniejszych lat, cokolwiek posłyszał, bodaj najdłuższą mowę, cokolwiek przeczytał, powtórzyć mógł do słowa.
Zabierała się zawczasu kapituła, w obawie ażeby jej, jak innym, król nie odjął prawa wyboru, wezwać na stolicę takiego człowieka, któryby królowi miłym był, ale przez niego nie wyznaczonym.
Nim do wyborów przyszło, król naówczas w Prusiech bawiąc, przysłał w skok od siebie do kapituły proboszcza kaliskiego Żychlińskiego i miecznika krakowskiego Wiślickiego z zaleceniem, aby nikogo innego nie śmiano wybierać, tylko naznaczonego przez niego Jana biskupa włocławskiego.
A był ten Jan z Gruszczyna, Jana chorążego sieradzkiego, zawołania Poraj syn, wielkim ulubieńcem królewskim. Pisał się z Iwanowic. Braci miał, jednego kasztelanem kaliskim, drugiego podczaszym sieradzkim. Ród był możny i znaczny, on zaś sam człowiek giętki i powolny, dworak, zasługiwać się umiejący, przytem w obcowaniu miły, postawy pięknej i poważnej, włosów i oczu czarnych, obyczaju wielce ujmującego.
Królowi umiał służyć a wzbudzić w nim wiarę taką, iż go rad do wszelkich spraw zażywał.
Kapituła go się lękała i mieć go nad sobą nie życzyła. Byli tacy, którzy już przewidywali, że gdy na stolicy siędzie, a król zapotrzebuje na wojnę sreber kościelnych, dać mu je gotów, choć poprzednik odmówił.
Wrzawa tedy i postrach się stał wielki, o którym po całem mieście bębniono.
Rozpowiadam to, com słyszał, na co niemal patrzałem. Tęczyńscy i inni królowi niechętni pewnie też nieobojętni byli w sprawie, którą Kaźmirzowi na przekorę uczynić się spodziewali.
Przededniem Niepokalanego Poczęcia, na który elekcya naznaczoną była, tak się nią troszczono, rozgadywano o niej, obsyłano hasłami, jakby szło o największą sprawę cały kraj obchodzącą.
Nie wymyślono nad to lepszego nic, tylko by i króla nie posłuchać i razem mu się nie narazić, to jest wybrać po myśli własnej, ale takiego człowieka, coby panu miłym był.
A nikt bliższym mu i milszym się nie zdawał nad ks. Lutka z Brzezia, którego król nieustannie miał u boku swojego. Mówili sobie księża; iż przecie go Kaźmirz nie odepchnie, a oni przy swem prawie się utrzymają.
Ale z panem naszym, gdy raz co postanowił, wiedząc dlaczego to czynił, o lepszą iść było trudno.
Ks. Lutek, z obawy narażenia się panu, wyboru nie myślał przyjmować.
Dla dokuczenia więc królowi na inny się sposób wzięto, sądząc, że go tem pokonają.
Tęczyńscy i Mielsztyńscy postarali się o to, aby w Rzymie papież Pius II, krewnego nieboszczyka kardynała, syna wojewody sandomierskiego, Jakóba z Sienna, podczas w Rzymie bawiącego, mocą swą apostolską biskupem mianował.
Król więc już nie z kapitułą miał do czynienia, ale z papieżem i z Rzymem.
Brat stryjeczny kardynała, spadkobierca jego myśli i przyjaciel tych, co jawnie panu naszemu wojnę wypowiadali, na stolicy krakowskiej!
Król miał na głowie ciężką wojnę z Prusami, sądzono więc, iż sprawie tej nie podoła i ulegnie.
Z tym drugim Oleśnickim, miały się począć całą powagą duchowieństwa popierane knowania przeciwko władzy królewskiej.
Radowano się w obozie Tęczyńskich i Mielsztyńskich, iż królowi taki orzech dawano do zgryzienia, któremu on podołać na żaden sposób nie mógł.
Stanęły tedy rzeczy na ostrzu, iż albo król z całą powagą swoją miał upaść, uznać się zwyciężonym i pójść w niewolę, albo Rzym gotował mu wojnę i pomstę, właśnie gdy Kaźmirz potrzebował poparcia jego przeciwko Krzyżakom.
Niesłychana nigdy sprawa była na stole, na jedno biskupstwo trzech elektów: królewski ks. Jan, kapitulny ks. Lutek, rzymski ks. Jakób.
Posłano na zwiady do króla, co myśli. Spodziewali się ci, co z Jakóbem trzymali, że król pogniewa się, zagrozi, ale przed słowem a rozkazem z Rzymu ustąpi.
Z niezmierną niecierpliwością tedy oczekiwano powrotu wysłańców. Niedługo przybyli, ale przywieźli to, czego się nikt nie spodziewał.
Jawnie i głośno zapowiedział Kaźmirz, gdy mu doniesiono o nominacyi Jakóba w Rzymie, że go do stolicy nie dopuści.
Zdumieli się wszyscy... Poseł miał być do papieża wyprawiony. Wiedzieli Tęczyńscy, iż Pius II nie ustąpi, a dla własnej powagi Jakóba trzymać będzie, królowi zagrażając.
Czasu tego przyszło mi zostawionemu w Krakowie, wszystkiego tego, co się tu działo, być świadkiem i słuchać.
Jak przed owym zjazdem piotrkowskim, tak teraz niepokój był w umysłach nadzwyczajny, a nieprzyjaciele króla tuszyli sobie, że go przemogą.
Ks. Lutek ani myślał o zajęciu stolicy, chociaż kapituła przy nim stała. W Rzymie za Jakóbem przemawiano, a król choć się w tej sprawie nie odzywał chętnie, rozprawiać nie myślał, nagabywany nie odpowiadał, jedno w końcu powtarzając.
— Ks. Jan biskup włocławski wyznaczonym jest przezemnie na krakowską stolicę, innego nie znam i nie dopuszczę.
Wtedy spokrewnieni z Oleśnickiemi Jan z Tęczyna, Jan z Mielsztyna, Rafał z Tarnowa, Jędrzej Oleśnicki, pojechali do króla prosić za swoim powinowatym z Rzymu naznaczonym.
Ci, co naówczas przy królu byli, gdy się to poselstwo zjawiło, opowiadali potem jak je Kaźmirz przyjął.
Powitał je twarzą taką, jak gdyby nie wiedział z czem przyjechali. Jan z Tęczyna głos zabrał, słuchał go cierpliwie; przemawiali inni, nie przerywał im. W końcu gdy się wyczerpało wszystko, prośby i groźby, król, który przy stole stojąc oparty na nim ręką, w górę ciągle spoglądał, odezwał się z zimną bardzo krwią do starego pana z Tęczyna.
— Wzięliście mnie na tron królestwa tego, malowanym tu panem nie chcę być i nie mogę. Com rzekł raz, od tego nie ustąpię. Gdybym powolnym był, kłam zadałbym sobie i okazał, żem to uczynić chciał, czego dokonać nie mogłem. Mieliżbyście potem poszanowanie i posłuch dla tego, który sam się uznał w błędzie?..
Papież w Rzymie panem jest, a ja w Polsce. Szanuję władzę jego w tem, co religii tyczy, ale sobie narzucać moich biskupów nie dam. Za jednym poszliby wszyscy i mielibyśmy dwie tu głowy i dwie władze. Na to ja nie zezwolę. To moje ostatnie słowo.
Rzekł, głową im skinął i odszedł.
Napróżno już potem przez kapelanów, przez urzędników, przez różne osoby do króla trafiano. Zyskali tyle, że Kaźmirz zapowiedzieć polecił, iż wszelki opór skarci najsurowiej.
Z wielkiem w sercu oburzeniem przeciwko temu królowi, który praw duchowieństwa nie szanował, głosu z Rzymu nie słuchał, odjechali posłowie nie chcąc uledz.
Z ich porady miał ks. Jakób na przekór królowi wyświęconym być, z ich pomocą dobra biskupie zajechać. Sądzili, że gdy raz się dokona święcenie, wprowadzi rzymski nominat, król wreszcie ulegnie.
Niepotrafię zaprawdę opisać tego, a pamięć już dziś nie wszystko strzymała, co naówczas działo się, gdy królowi wojnę tę nową wypowiedziano, a on ją przyjął i nie ustępując na włos sam rozpoczął.
Ks. Lutek z Brzezia wcale się już nie mięszał do niczego, wszystkiemu zostając obcym. Tymczasem Tęczyńscy, Mielsztyńscy, Oleśniccy, do walki za swojego biskupa gotowali się.
Wyszedł dekret surowy królewski, skazujący Jakóba z Sienna na wygnanie zagrażający mu na osobie jego i mieniu, jeźliby się ważył sięgnąć po infułę.
Wszystko to działo się tak głośno, a najmniejszych nawet ludzi tak żywo obchodziło, iż nie było w Krakowie człowieka, któryby tego czasu zmuszonym nie był wypowiedzieć się z kim trzymał — z królem, czy z temi, co przeciwko niemu byli.
W rynku, na ratuszu, po sklepach, w ulicach stawali ludzie, udzielając sobie wiadomości, głosząc to, czego sobie życzyli: jedni blizkie zwycięztwo królewskie, drudzy jego upokorzenie.
Z tego, co się wyżej o mieszczaństwie krakowskiem mówiło, łacno zmiarkować, iż pan je całe miał za sobą. Życzyli wszyscy, aby niepomierne zuchwalstwo panów ukrócone zostało.
Ciż sami ludzie, co niedawno na nic się nie oglądając, dwu duchownych do kapituły należących ściąć dali, a czuli, że duchowieństwo im tego, ani zapomnieć, ni darować nie mogło, pragnęli teraz, aby król je do posłuszeństwa sobie zmusił i Tęczyńskim przewodzić nad sobą nie dał.
Wiedziano dobrze w mieście o tem, iż panowie z Tęczyna panu dokuczali, spiskowali przeciwko niemu, spokoju mu nie dawali. Mieszczaństwo króla po za sobą czując, śmielszem się coraz stawało.
Gdyby z Tęczyna panowie i ich sprzymierzeńcy całkiem ślepemi nie byli, a długą bezkarnością nie nawykli do tego, że im wszystko szło płazem, mogli byli dostrzedz, że ich tu tak jak dawniej nie szanowano.
Nie czapkowano im i nie kłaniano się, ani z drogi tak chyżo ustępowano, jak dawniej. Burknął niejeden, ale nie zważano na to.
Z rodziny panów z Tęczyna Andrzej, który dom miał w Krakowie i często się tu ukazywał, był jednym z najzuchwalszych. Niemłody już, rycerskiego rzemiosła, obozowy człek, do wojny więcej niż do obcowania z ludźmi spokojnego nawykły, słynął z grubiaństwa i opryskliwości.
Znano go z tego. Nie lubiono ich wszystkich, ale Andrzeja mieszczanie i lękali się i niecierpieli.
Na zamku nigdy prawie go nie widywałem, bo tam rzadko gościł; lubił z takiemi tylko przestawać, których bardzo szanować nie potrzebował. Najmilszem mu towarzystwem była szlachta z pod tej samej chorągwi, która mu dworowała.
W ulicach nieraz burdy wyprawiał. Mieszczanina i kupca na głos złajać, wyśmiać, popchnąć, nic go nie kosztowało.
Zdawało się, że dla niego, co szlachcicem nie było, szczytu nie miało i zawołania, to i człowiekiem zwać się nie mogło i do żadnych względów prawa rościć.
Jak ognia go się obawiano i unikano, bo nie jednemu za skórę zalał.
Było to w lipcu roku następującego. Król podówczas zajęty wojną w Prusiech, był pod Inowrocławiem, a my przy królowej na zamku, bo nie domagała. Czwartek to był, jak dziś pomnę, a dzień skwarny, tak, że my nie mając do czynienia nic a nie chcąc się dusić w skwarnych komnatach, wyszliśmy na wały.
Maryanek ze mną był, bo go korciło często się na miasto wyrywać, i rad był sobie towarzysza do wycieczki znaleźć.
Rzecze tedy do mnie.
— Gdybyśmy na chłodne piwo poszli do Michny?
Anim był za tem, ani od tego.
Pociągnął mię z sobą i śpiewając, ręce powkładawszy w kieszenie, przodował mi.
Szliśmy po mieście się rozglądając. Ruszało się dosyć ludu, jak to po skwarnym dniu, gdy chłód nadchodzi, zwykle bywa. Roiły się ulice. Zaszliśmy powoli tak idąc, śmiejąc się i dworując ku rynkowi.
Tu z Sukiennic, ze sklepów, z ławek, zewsząd lud napływał i gwarno było. Patrzym, kupkami się czegoś u ratusza gromadzą, a niektórzy ręce podnoszą i coś wykrzykują. Poznać było łatwo, iż się coś stało, o czem rozprawiano mocno biorąc do serca.
W samych drzwiach ratuszowych kupa stała największa, ściśnięta, jakby na coś oczekująca. Dobywały się z niej głosy jakieś, aleśmy ich zrozumieć nie mogli.
Maryanek, którego zawsze świerzbiało palca wetknąć gdzie nie było potrzeba, biedz począł; ja wstrzymać go chcąc, za nim.
Aniśmy się spostrzegli, gdy ludzie nas ścisnęli, otoczyli i znaleźliśmy się w tłumie, który jak fala się w burzę kołysał. Słyszę do koła wołania: Co się stało? — Drudzy powiadają: Klemens, płatnerz, jak szalony na ratusz pobiegł.
Aż tu, gdy tych słów domawiają, z ratusza wyrywa się ten, o którym mowa, Klemens sam z głową odkrytą, włosy rozrzucone, jak w domu przy warsztacie był, w skórzanym fartuchu, z młotem za pasem. W mieście płatnerza tego wszyscy znali, miał i z zamku robotę, bo najlepszy ze wszech był, a znał to do siebie. Mało się kto bez niego mógł obejść, bo nikt tak około zbroi wszelkiego rodzaju nie chodził, i nie znał się na niej lepiej nad niego. Pogruchotane na turniejach, nieraz umiał tak wyprostować i wypolerować, jak nowe. Z tego ocierania się o ludzi, którzy go wszyscy potrzebowali, a nieraz prosić byli zmuszeni, aby roboty się podjął, nabrał Klemens śmiałości wielkiej, i nikomu się nie kłaniając, sobie raczej kłaniać się kazał, gdy go kto potrzebował. Człowiek był znany z tego, że sobie nikomu nie dał przewodzić, nie bał się ani rajców, ani wójta, ale serca był dobrego, uczynny i za biednemi się rad ujmował. Słowo jego, gdy się odezwał, znaczyło wiele. Czeladź cechowa, rzemieślnicza, patrzała na niego na zborach jak na głowę swoją i wodza, skinienia wyglądając.
Wybiegłszy z ratusza Klemens, rękami machając, nie odpowiadając tym, co mu drogę zastępowali i zaczepiali, wprost począł się na rynek przedzierać ku kamienicy Mikołaja Kridlara, rajcy krakowskiego, tej, co pod królami była. Lud ciekawy płynął za nim, a mnie tak pchano, że choćbym nie chciał, inaczej nie mogłem uczynić, tylko za drugiemi musiałem.
Patrzę, stoi Andrzej Tęczyński, a z nim domowników kilku uzbrojonych przed samą kamienicą Kridlara, a podle niego rajca Kridlar i Walter Kesling. Tęczyński im coś gorąco dowodzi a wykrzykuje, Kridlar z Keslingiem odpowiadają. Stary pan przy mieczu, z głową dumnie podniesioną, coraz to więcej głos rozpuszcza, jakby skarżył, czy groził.
Wtem gdy Klemens go zobaczył zdala, zbladł. Stanął, namarszczył się, ogromną swą pięść zacisnął i wprost na Tęczyńskiego krokiem śmiałym iść począł.
Ten go nierychło zobaczył, aż tuż podle stanął.
Klemens płatnerz rękę do góry wzniósłszy, niemal ku twarzy Tęczyńskiemu gromkim głosem wrzasnął, trzęsącym się od zajadłości i gniewu.
— Myślisz, że ci to ujdzie! Jak Bóg żyw, nie! lepiej ci się to niebawem opłaci, niż sądzisz!
Słów tych nie pośpiał jeszcze dokończyć, a Andrzej jak dzik się rzucił, gdy go w kniei psi naskoczą i wrzasnął do swoich.
— A weźcież tego łotra! Małom mu dał... nauczę cię rozumu!
Stało się zamięszanie ogromne, wśród którego głosy tylko Kridlara i Keslinga słyszałem.
— Bójcie się Boga, co robicie. To rozbój... Na krzywdy są sądy.
Ale wkrótce wrzawa ich zagłuszyła, i ludzie, co szli z Tęczyńskim, na płatnerza się rzucili. Dojrzeć już nie było można dobrze, co się tam działo, bo Klemens się bronił jak lew, ale siła złego wiele na jednego. Na zbrojnych pachołków z gołemi rękami nikt się nie śmiał porywać. Kupę tylko zbitą czeladzi Tęczyńskich widać było, która na okół, kogo napadła, razami obsypywała, a w pośrodku Klemensa zmógłszy i na ziemię obaliwszy, znęcała się nad nim, tłukła i nogami deptała.
— Bij, morduj zuchwalca — krzyczał Tęczyński — pogłówne zapłacę... niech zna, na kogo się śmiał porywać.
Kridlar i Kesling zaczęli go za ręce chwytać i odciągać, wołali o pomoc, wszystko nadaremnie.
Dopiero gdy Tęczyński zobaczywszy na ziemi zbroczonego płatnerza, ustąpił i szedł precz, czeladź jego swą ofiarę zbitą i znieważoną w ulicy rzuciwszy, za nim pośpieszyła, bo zmiarkowała, że się mieszczan coraz więcej i zbrojnych cisnęło.
Po za sobą posłyszałem opowiadających, że to nie był początek, ale koniec sprawy, przed pół godziną poczętej.
Tęczyński zbroję był dał Klemensowi do odczyszczenia i naprawy. Miała być tydzień temu gotową. Spotyka go w ulicy, staje i woła:
— Ty, przechero! ja na wojnę nie mogę dla zbroi... czemu nie gotowa?
I pogroził mu zdala. Przypadł płatnerz.
— Jam nie wasz chłop ani najemnik... do rozkazywania mi nie macie nic. Gdy skończę, weźmiecie.
Tęczyński, jak porywczy był, przypadł wnet i po głowie uderzywszy Klemensa, za włosy go chciał ująć, ale ten pchnął silnie i krzycząc na ratusz pobiegł ze skargą.
Z tego wszystko potem urosło.
Gdy pachołkowie Tęczyńskiego odbiegli płatnerza, ten krwią zbroczony, po ziemi krzycząc się tarzał.
— Patrzajcie! patrzajcie, panowie rajcy, tak się z mieszczany tu obchodzą. Co nam dziś, wam jutro. Zbójom szlacheckim wszystko wolno, nawet tu na naszych śmieciach nie my gospodarze, ale oni.
Nie potrzeba było i tego wołania, bo Kridlar i Kesling gorąco to do serca wziąwszy, podnieśli Klemensa i poczęli krzyczeć.
— Na ratusz! na skargę do królowej!
W rynku gotowało się i kipiało co żyło; ludźmi jakby siła jakaś rzucała... Z kup do koła wyrywało się wołanie.
— Na gwałt uderzyć! Wrota zamykać, aby zbój nie uszedł. Kto żyw, niech ciągnie z czem ma. Nie ujdzie płazem...
Na wszystkie strony miotano się. Z po za ścisku, który mnie otaczając, ruszyć się nie dawał, dojrzałem i rozpoznałem tych, których mi niejeden raz pokazywano, iż bez nich w mieście żaden tumult z żydami, żadna zamieszka i bójka się nie obeszła.
Tesznar, Wolfram, Kusnieg, Szarlang, Wojciech malarz, któregom przy Wielkim widywał, pijanica i kilku innych zwijali się, ręce podnosili i zbierali do siebie ochotników.
Kridlar i Kesling tymczasem pobiegli na ratusz dać znać, aby inni rajcy się schodzili; gromady płynęły za niemi groźne i warczące.
Można już było zmiarkować, że gdyby rajcy nie chcieli, lud sam sobie gotów był szukać sprawiedliwości. Ledwie tem wstrzymać go mogli niektórzy, iż na zamek do królowej wysyłają.
Inni już i królowej znać nie chcieli, a mścić się na Tęczyńskim. W mieście niewiasty strach ogarniał, bo gdy się pospólstwo zburzy, nikt życia i mienia nie pewien. Z hukiem i trzaskiem wrota zamykano, uląkłszy się burzy, choć spełna nie wielu wiedziało od czego się poczęła, a nikt ani przeczuł na czem się skończy.
Ale grozę w niej czuć już było, i to, że nie łatwo fale się ukołyszą. Ja ciągle w tym ścisku zamknięty, jeszczem sobą nie władnął. Chciało mi się wyrwać, na zamek co rychlej dać znać, ale kroku zrobić nie mogłem. Pchano mnie i rzucano mną to w lewo, to na prawo; co najgorzej, że mi Maryanek się gdzieś przyzostał czy odbił. Ani go było widać.
Sam wśród nieznajomej gawiedzi siedziałem jak w łaźni.
Zgnieciony tak, żem ledwie się obronić mógł od uduszenia, sam nie wiedziałem jak się znalazłem pod ratuszem.
Rajcy ze wszech stron nadciągali, jak który stał, gdy mu znać dano; jedni w kaftanach, drudzy w sukni na jeden rękaw narzuconej, zdyszani, przelękli. Pisarze, wójt, ławnicy dobijali się przez tłum do izby radzieckiej, ścigani z ulic wołaniem, chwytani po drodze przez rozwścieczony tłum, domagający się pomsty za Klemensa. Niektórym pięściami grożono.
— Na tośmy was wybrali... brońcież teraz.
Chwila upłynęła w oczekiwaniu niespokojnem; lud nietylko że się nie myślał rozchodzić, owszem coraz większe gromady go napływały... rozżalenie, gniew rosły. Patrzałem na to nie jeden raz w życiu mojem, gdy się pospólstwo podrażnione lada czem do kupy zbierzy! już tam ani słowo, ani rozum nie ważą nic. Jeden podżega drugiego i chce go przesadzić; słowo rodzi coraz gorętsze, a od wrzawy do pięści niedaleko. Potem lada szaleniec ręką zamachnie i da znak, a runie wszystko.
Dokoła mnie poczęli mieszczanie wrzeszczeć.
— Zobaczymy! Posłali rajcy do królowej, zaczekajmyż co powie. Nie da ona sprawiedliwości, to ją sobie uczynim sami, choćby szyję przyszło dać! Krew za krew, jak chamów nas tu ćwiczyć będą.
Tem wołaniem ciżba się coraz rozjątrzała więcej. Ktokolwiek rozumniejsze, zimniejsze słowo chciał wcisnąć, zahukano go, zamilknąć musiał. Jeszcze gorzej owszem skutkowały perswazye, właśnie jak w łaźni gdy wodę na rozpalony kamień leją, a parą bucha.
Ja tu już spełna nie mogłem zrozumieć, ani się połapać co mówiono. Na zamku królowa[1], która pod ten czas słabości się spodziewała, wiedziała już[1], iż się w rynku burzyło. Zawołano do rady Pieniążka, podczaszego Obulca i marszałka.
Ale ci się wcale nie spodziewali, aby z tego co niebezpiecznego urosnąć miało, a może też im, Boże odpuść, nie wiele o panów Tęczyńskich chodziło, choćby im się i co nie bardzo miłego przygodziło.
Królowa przestraszona, kazała rajcom oświadczyć, iż uroczyście oświadcza i osiemdziesiąt tysięcy grzywien daje zaręki, że nazajutrz, bo tego dnia już noc nadchodziła, sprawę rozsądzi, zagodzi i załatwi.
Rajcy się tem zaspokoić nie dawali, oświadczając, że tu zaraz coś począć trzeba, bo lud okrutnie rozdrażniony pohamować się nie da.
Na co im starosta Pieniążek rzekł.
— Wasza sprawa mieszczan przywieść do opamiętania, wy za wszystko odpowiecie.
Rajcy, którym to na ramiona spadło, wyszli niezmiernie oburzeni i zniechęceni.
Kridlar wołał ciągle:
— Niechże się dzieje co chce... my siły nie mamy.
Tuż u wrót zamkowych czekał na nich lud z przewódzcami; kilku znaczniejszych kupców domagali się poskromienia, ratunku. Wtem Kridlar im rzucił w oczy z czem powracał.
— Królowa, a raczej starosta zbył nas czczą obietnicą. My już sami nie wiemy co poczynać. Musimy chyba wymierzyć sprawiedliwość, na jaką nas stało.
Tu od słowa do słowa, gdy jeden drugiemu poddawał co czynić, a nikt nie umiał skutecznie zaradzić, umysły się rozogniły i rozpasały tak, że ich żadną siłą powstrzymać nie było można.
Klemens z Lurgem i Szarlangiem, co miał do domu pójść, aby z oczów zniść ludowi, umyślnie pobity i okrwawiony stał i krzyczał, że sprawiedliwości nie ma, że rycerstwo mieszczan w biały dzień po ulicach morduje.
Kto nań spojrzał, serce mu się przewracało i z czem kto mógł i miał, począwszy od korda zardzewiałego, do drąga okutego, do wideł od gnoju, każdy biegł gotów bić i mordować.
Godzina była dwudziesta i trzecia, wieczór zapadał; miasto co się ukołysać miało, coraz straszniej, głośniej, zajadlej się poruszało.
W ulicach jedno słychać było.
— Bij, morduj!
Tyle tylko, że jeszcze nikt nie począł i nie dał hasła.
Rajcy się już opierać ani rozkazywać nie śmieli, dbając o własne życie, a co oni mieli ludowi, to tłum im rozkazywał.
Teszner, malarz Wojtek, Szarlang, których w każdym huczku ulicznym można było spotkać na przedzie, tu też oliwy do ognia dolewali.
Nigdy w życiu nie będąc w takich opałach, strwożony o siebie i o Maryanka, nie przewidując jak się skończy straszne zawichrzenie, nie mogąc się jeszcze wyzwolić z tych żywych więzów, w które popadłem, broniłem się tylko od stratowania i uduszenia.
W tłumie tym, który niemal całe miasto zalegał jednem jakby ciałem, cokolwiek na drugim końcu ulicy drgnęło, natychmiast z ust do ust przebiegało podawane, odbijając się stokrotnie. Czego oczy nie widziały, ucho chwytało mimowoli.
Poczęto krzyczeć naprzód, że rajcy lud wszystek pod ratusz zwołują, ale ten tak dobrze jak wszystek wypełniał rynek i oblegał ich.
Bramy miejskie dawno już pozamykali wiertelnicy i straże w nich postawiono mocne, z tem, ażeby żywej duszy nie wypuszczano, boby się winowajca mógł wymknąć.
Tymczasem, jak mi Borowski nazajutrz mówił, bo zawczasu się zawróciwszy, rychło mu się na zamek zbiedz udało, królowa słała a słała do p. Andrzeja Tęczyńskiego, zaklinając go, aby co rychlej z miasta uchodził, bo rozszalałe pospólstwo miejskie wprost na życie jego godziło.
Prosili go o to wszyscy przyjaciele, Secygniowski, Melsztyński i syn Jan, który z nim był, aby ustąpił, a naówczas jeszcze ujść lub się gdzieś skryć i wysunąć niepostrzeżonemu łatwo było.
Chociaż czeladzi i zbrojnych przy sobie miał niewielu — dumny pan, rozgniewany wcale jeszcze ustępować ani myślał, pewien będąc, że się na niego targnąć nie ważą.
— Niedoczekanie ich, abym ja się uląkł i przed niemi uchodził.
Od kamienicy do kamienicy tak przechadzał się sobie, krzycząc i ludzi potrącając.
Królowa powoływała go jeszcze na zamek, gdzie bezpiecznym mógł być, byle wrota zaparto, a niktby się na dworzec królewski rzucić nie śmiał. Ale z królem będąc źle, Tęczyński jemu ani królowej nic winnym być nie chciał.
Gdy się na niego gotowano i odgrażano, a tłumy zburzone pod ratuszem naradzały się jak mają ciągnąć i gdzie aby go ująć, ten tymczasem drwiąc z mieszczan, wodząc za sobą małą gromadkę, przechadzał się po Brackiej ulicy i dopiero, gdy już huknięto, że gawiedź płynie ogromną kupą, zamknął się dla obrony w domu Keslinga.
Właśnie kiedy się to działo i Wojtek z Szarlangiem dali hasło, a kupy się dźwignęły z miejsca, udało mi się ze ścisku wydobyć.
Miejsca luźnego trochę poruszenie to zrobiło, a ja korzystając ze swobody puściłem się naprzód. Tylko przeciwko prądowi nie było sposobu, pociągnięto mnie też na Bracką ulicę; alem pod domostwy się przesuwając, gdzie trochę miejsca było, przodem się wyrwał.
Wtem na wieży u P. Maryi, nie wiadomo z czyjego rozkazu, w jedną stronę dzwonu bijąc na gwałt, dano jakby hasło do napaści.
Mnie strach ogarnął, bo dokoła natychmiast ozwały się wołania:
— Bij, zabij! krew za krew!
Lud żywiej jeszcze poruszył się zapamiętały, a wskazywano już i krzyczano:
— Na Bracką ulicę! do domu Keslinga.
Wrzask straszliwy, który tłumy poprzedzał, wrzawa i huk przerażający, snadź i Tęczyńskiego w końcu zmusił pomyśleć o sobie; więc prawie w tej chwili, gdy już nadciągali zbrojni, opatrzywszy się, że w domu tym opierać się nie będzie mógł długo, bo był na pół drewniany i alboby go rozwalono lub podpalono — wyrwał się ztąd ze swemi, z Secygniowskim, z Melsztyńskim, czeladzią i synem do kościoła św. Franciszka.
Przodem biegnąc, widziałem ich jak nagle drzwi rozwarłszy, kupą zbrojną wyrwali się i biegiem popędzili ku kościołowi.
Na ostatku zdążał syn Tęczyńskiego, Jan, który miecz długi ciągnął za sobą, a ku ojcu patrzał i wołał coś, ale go posłyszeć nie było można.
Zdawał się jakby nieprzytomny.
Postrzegłszy, że do kościoła zdążają, miałem ich za ocalonych, ale ciekawość mnie gnała z niemi.
Jak świat światem, nawet największym zbrodniarzom, którzy się do świątyń i ołtarzów chronili, folgowano... Niepodobna było przypuścić, że zajadłe pospólstwo w kościele go szukać będzie.
Secygniowski, Spytek z Melsztyna i ilu ich tam było, śpieszyli popychając się, tylko Andrzej kroku nie podwoił, ani się oglądał. Jan ciągnął na samym końcu, ja z boku za nim.
Po drodze stało wszędzie dosyć ludzi i widzieli uchodzących, ale nikt się nie porywał.
Przybywszy pod wieżę kościelną, Secygniowski do drzwi przyskoczył, chwycił zamek i odtworzył je... Za nim Melsztyński i inni weszli zaraz, wszedł i Tęczyński. Tu było najbezpieczniej pewnie, bo drzwi zawaliwszy mocno, albo wschody w części zburzywszy, można się było trzymać przeciwko tysiącom. Bóg wie, co się stało, dosyć, że Tęczyński ledwie wszedłszy, nie dał się wstrzymać Secygniowskiemu, nie dał uprosić i wypadł zaraz nazad z jednym Dojszwonem, sługą swoim. Tłumy już wyjąc nadciągały, były tuż.
Tymczasem Secygniowski i Melsztyński, słysząc krzyki zaraz drzwi zawarli, a Jan, syn, w ulicy pozostał sam, bo o nim wszyscy zapomnieli.
Tuż był dwór wdowy Krzaczkowskiej, którą ja z tegom znał, że mi bieliznę pierała; domeczek nędzny.
Żal mi się opuszczonego zrobiło, a tu już gawiedź była na zawrocie, chwyciłem go, nie wiele myśląc, za rękaw.
— Chodźcie żywo, skryję was.
Skoczyłem do okna, bijąc w nie.
— Krzaczkowa, na miłość Bożą odmykaj, a żywo.
Poznała szczęściem głos mój, bo się już była zawarła i koronkę odmawiała, odryglowała drzwi. Miałem tylko czas jej rzec:
— Jeśli Boga kochasz, o żywot ludzki chodzi, ukryj gdzie chcesz.
Na poły martwe ze strachu kobiecisko, ręce łamała. Nie wiedzieć było, gdzie szukać schronienia. Spojrzałem do koła, piec tylko z czarnemi czeluściami stał otworem. W lipcu oddawna w nim nie palono, wskazałem go Tęczyńskiemu; zawahał się nieco, ale czasu do stracenia nie było, bo już ulicę tłum zbity napełnił. Wsunął się do pieca, a ja co żywiej zawaliłem deską otwór.
O siebie nie miałem się co obawiać, bo mnie barwa królewska broniła i dużo ludzi znało. Zostałem u Krzaczkowej na straży na czas jakiś, zalecając, aby gdy wyjdę, bezemnie nie wypuszczała schronionego, bom się spodziewał go skuteczniej ratować, niż on samby mógł, głowę straciwszy.
Dopowiem teraz już ostatka, na który choć nie patrzałem, ale mi go potem świadkowie naoczni dobrze rozpowiadali.
Z wieży wyśliznąwszy się z Dojszwonem razem, wpadł Tęczyński do zakrystyi. Zdaje się, że sługa ten prowadził go i miejsce jako najbezpieczniejsze mu ukazał. Nie wiedzieli już sami, co robili. Trwoga straszna opanowała wszystkich, słuchając tego ryku dzikiego, którym się miasto rozlegało. Tłumy oszalałe wyły zemstą i krwi a krwi wołały.
Ludzie miejscowi z Brackiej ulicy stali bezczynni, ale tłum nadciągający ich też nastraszył i zagrzał.
Nie myśleli bronić Tęczyńskiego, i na pierwsze zapytanie o niego, wskazali ku wieży i kościołowi. Widzieli, jak się tam z domu Keslinga chronili uchodzący.
Kościół, każdego innego czasu szanowany, teraz przy tem rozbestwieniu nic nie ważył, ani mógł bronić. Gawiedź świętości poszanować nie myślała, nie miała ani litości, ani pamięci na to co czyniła. W gorączce człek nie wie co mówi, ani co robi, a właśnie gorączką taką tłum biegł uniesiony. Tak samoby był na śmierć szedł, jak śmierć zadawał.
Pokrwawiony Klemens szedł przodem krzycząc i siepaczów pijanych za sobą prowadził.
— Krew za krew! Bij a morduj! — wołali Wojtek i Teszlar, siekiery do góry podnosząc.
Jedna kupa zaraz ku wskazanym drzwiom do wieży zatoczyła się i we mgnieniu oka, łupać je poczęła.
Tymczasem usłużni już nawoływali:
— Tam go nie ma! Samowtór do kościoła zbiegł, tu tylko jego pomocnicy.
Rozdzielili się napastnicy, bo im jednej ofiary mało było. Część nie przestawała się dobijać do wieży, bo im byle jakiej ofiary trzeba było, aby pragnienie krwi zaspokoić, druga rzuciła się na drzwi kościoła boczne. Nie wstrzymały ich one ani na chwilę, nikt się nie spojrzał nawet, że krzyż na nich stał, który powinien był bronić.
Namiętność poganami ich czyniła!
Dajszwon, któremu Tęczyński oddał z prędkości pieniądze, jakie nosił przy sobie, a miało ich być do dwóchset złotych, posłyszawszy huk u drzwi dobijających się oprawców, głowę stracił i nie wiedział gdzie się skryć, bo w zakrystyi kryjówki nie było. Wybiegł z niej w podwórze, ale tu wpadł w ręce ludzi, którzy właśnie wyłamawszy furtę, wtargnęli.
Schwycili go ci, co przodem szli i poznawszy w nim Tęczyńskiego sługę, mordować, odzienie na nim szarpać poczęli, domagając się, aby im miejsce ukazał, gdzie się skrył pan jego. Dajszwon bronił się zrazu bełkocąc, wreszcie ze strachu ręką drżącą ku zakrystyi wskazał.
Puścili go, popchnąwszy tak, że padł na ziemię, a gawiedź depcąc polała się wprost na zakrystyę.
Stała tam jeszcze monstrancya z przenajświętszym Sakramentem z nieszporów przyniesiona, ale i na nią nie zważano.
Tęczyński innego miejsca nie znalazłszy, za wielką skrzynię, w której ornaty składano, przypadłszy się schował, ale pleców jego część wystawała.
Natychmiast rzucili się pierwsi na niego, porwali i na rękach wynieśli w pośrodek zakrystyi. Tęczyński do miecza się miał, choć mu się z rąk wyślizgał, gdy w tem któryś z przewódzców, obuchem czy toporem go w głowę ciął tak, że mózg ze krwią trysnął i Tęczyński — Jezus Maryo! tylko krzyknąwszy, na ziemię się zwalił.
Tu go, czem kto miał, kijmi, drągami, nożami i siekierami dokonali. Pastwili się, choć już nie żył.
Zakrystya cała krwi kałużą stała.
Z krzykiem i wrzaskiem potem okrutnem, z urągowiskami szpetnemi trupa wywleczono ztąd za nogi.
Chłopiec od rzeźnika sznury do nich przywiązał, zaprzęgło się ich kilku i śpiewając a wrzeszcząc powlekli tak rynsztokami ciało, głową po błocie, aż pod ratusz. Tu je panom rajcom cisnęli pod nogi.
Końca tego onej tragedyi świętokradzkiej a nieludzkiej, naocznym świadkiem nie byłem; zakryłem sobie oczy, gdy trupa wleczono, a w koło niego, co najgorsi z pospólstwa, biegli, błotem ciskając, plwając i naigrawając się.
— Ot tobie! masz za swe — zbójco!
Nie dosyć było jeszcze na tem tłumowi pijanemu, bo pewnie połowa zbójów nie była przy zmysłach. Gdzie po drodze browar i szynk się trafił, chwytali konwie i pili. Wynoszono im ze strachu.
Około wieży cały obóz się położył, oblegając ją, choć księża wyszli, wzywając do opamiętania. Nie pomogło nic, żartowano jeszcze z nich bezwstydnie.
Do godziny piątej rano ciągle łamano drzwi żelazem okute, które się im opierały; a gdy się znużyli potem, nie ustąpili z miejsca i straż stała ciągle.
Secygniowskiemu, który oknem wyglądał, zapowiadano ten los, jaki przyjaciela jego spotkał.
Nazajutrz przez cały dzień, choć już szturmów przypuszczać poprzestano, oblężenie nie ustawało... aż rajcy się w to wdali, przyszli sami, i bezpieczeństwo życia poręczając, zabrali ich z sobą pod strażą na ratusz, zkąd trzeciego dnia zagodziwszy jako tako wypuszczono.
Szczęściem dla Jana, któregom ja u Krzaczkowej schował, nie opatrzono się wcześniej iż go na wieży nie było; sądzono, że z Melsztyńskim i Secygniowskim razem się tam ukrywa. Ja tymczasem w ulicę śmiało wyszedłszy, rozpatrywałem się.
Jeszcze raz starej gospodyni zaleciwszy, aby go bezemnie nie śmiała wypuszczać, pobiegłem do blizkiego narożnego domu kanonicznego, który natenczas już pod zamkiem trzymał jeszcze ks. Jan Długosz starszy.
Znałem go dawno, że serce miał litościwe, a oprócz tego Tęczyńskim sprzyjał. Byłem pewnym, że go zastanę na nogach, na modlitwie może, bo nocy tej mało kto w mieście spał. Obawiano się wszystkiego. Dzwon na wieży u Panny Maryi ciągle na gwałt jęczał.
Gdym wpadł zdyszany, chłopię mnie ledwie dopuścić chciało do pana. Na hałas u drzwi, wyszedł dopiero sam ksiądz Jan, z różańcem w ręku, a twarzą surową i namarszczoną, jaką zwykle miał. Dobrego serca był mężem i umysłu wielkiego, ale w duszy goryczy dużo nosił i z ust mu się wylewała rada, nikogo nie szczędząc.
Poznał mnie, czy przypomniał sobie, że u ks. Kantego widywał.
— Czego chcesz? dlaczego się dobijasz? co wśród tych pijaniców robisz? — krzyknął na mnie. — Czy to tu miejsce dworzaninowi i słudze królewskiemu!
Wtedy ja ośmieliwszy się, wołać począłem, że dla miłości Chrystusa proszę, aby mi z sobą chwilę pozwolił pomówić na osobności.
— Ojcze — dodałem — o żywot ludzki chodzi.
Nie mówiąc słowa, zawrócił, prowadząc do izby, w której pracował, a gdzie się obrócić było trudno dla ksiąg, pulpitów i papierów, co ją zawalały.
W krótkich słowach opowiedziałem mu, com uczynił. Zdumiał się i błogosławiąc krzyżyk mi nad głową uczynił.
— Ojcze — rzekłem — rady innej nie ma, chcemy-li życie młodszemu ocalić, ja go tu przyprowadzić muszę, a ztąd pogodniejszej chwili albo na zamek, lub za miasto.
— A jakże go ztamtąd weźmiesz? — zapytał — kiedy ta szuja oszalała ulice zalega?
Pilno to uczynić, dopóki nie zadnieje, bo go popoznają.
Na myśl mi przyszło, żeby mu opończę czarną księżowską i biret, jaki klerycy i księża naszali, zanieść, i tak odzianego przyprowadzić do domu ks. Długosza.
Nie było też do wyboru innego nic. Zwinąwszy węzełek, pobiegłem z nim do Krzaczkowej.
Gdy się do pieca zbliżyłem, wywołując go ztamtąd, pierwsze słowo, którem od niego usłyszał, było:
— A ojciec! ojciec! co z nim?
Nie chciałem mu serca zakrwawiać i szepnąłem.
— Nie wiem, a no pewnie się uratował ucieczką.
Oznajmiłem, że Długosz w swym domu czeka na niego. Nie wahał się długo, wyszedł do niepoznania osmolony sadzami, miecz swój ogromny w piecu porzuciwszy. Nałożyłem biret i opończę i pod rękę wziąwszy, wyciągnąłem go z sobą.
Nie było daleko od dworku Krzaczkowej do kamienicy kanoniczej, ale nigdy mi się w życiu droga dłuższą nad tę nie wydała.
Chociaż co najzajadlejsze pospólstwo pod ratuszem się znajdowało, nie brakło i tu oszalałych, pomiędzy któremi przechodzić musieliśmy, niemal ich potrącając.
Tęczyński szczęściem czy nie słyszał, czy nie zrozumiał krzyczących na całe gardło a rozpowiadających o tej zemście krwawej. Nikt po drodze nie zaczepił nas, i gdy przed otwierającemi się skwapliwie drzwiami domu księdza stanęliśmy, odetchnąłem lżej.
Wpuściłem go wewnątrz, a że mnie już tu nie było co czynić, ku zamkowi pośpieszyłem.
O sobie, z jakim szwankiem na ciele i duszy z tej gorącej łaźni wyszedłem, mówić zaniecham. Stłuczony, zbity, ogłuszony, strwożony tem com oglądał i przebyłem, rankiem już dobiłem się do furty, a potem do swoich. Maryanek i Zadora opłakiwali mnie już, nie widząc powracającego, i sądzili, że mnie też tam nieszczęście jakie spotkać mogło, a Zadora się już na zwiady wybierał.
Opadli mnie z krzykiem i radością całym widząc, abym im mówił co się ze mną działo, ale z przyczyn wielu całkiem się im spowiadać nie chciałem. Nie miło mi było chwalić się z tego, co było więcej dziełem przypadku niż mojem, a wreszcie na dworze taka niechęć była do Tęczyńskich, żeby mi to może wyrzucano, com z powinności chrześciańskiej spełnił. Musiałem zaraz do łaźni iść, a potem się wyleżeć, taki ból czułem w kościach i po ciele całem, które sińcami było okryte.
Doktór Gaskiewicz śmiał się nadszedłszy.
— Dobrze ci tak! a po coś szedł w tłok! Ciekawość prowadzi i do piekła i do guzów. Masz czegoś chciał.
Dał mi się czem wysmarować, i na tem się skończyło.
Dopóki na mieście gorączka ta trwała, nie miarkował nikt, co z tego jeszcze dla miasta i rajców wyniknąć może; dopiero gdy dnia trzeciego, po wydaniu trupa, który na ratuszu przez ten czas leżał, ostygać poczęli po troszę wszyscy, opatrzyli się panowie radni i miasto całe, że za tę chwilę wściekłej zemsty a wypitą krew drogo przyjdzie przypłacić.
Fraszka by byli Tęczyńscy sami, choć i tych siła się znajdowała a możnych i wielkiego znaczenia ludzi, ale wszyscy powinowaci ich, a dalej ziemianie i rycerstwo, tak ziemi krakowskiej jak i innych, porwali się na wieść o zabiciu Andrzeja jako jeden człowiek, miotając się i wołając, że nie będzie-li przykładnej zemsty i kary srogiej, wszyscy precz pójdą od króla z obozów, z wojska, służyć nie chcą i kraju takiego bronić, gdzie poszanowania dla przelewającego krew swą rycerstwa nie było.
Powstało larum ogromne i groźby a narzekania straszne, czemu zniechęcone duchowieństwo wtórowało.
Pewnem to jest, iż w początkach panowie rajcy i mieszczanie ufali w to, iż Tęczyńscy królowi miłemi nie byli, że pofolguje i zemsty srogiej nie domierzy. Ale tu nie o jednych Toporczyków szło, a o cały ten stan rycerski, który się czuł znieważonym i pokrzywdzonym, przeciw królowi powstając, iż on wszystkiemu był przyczyną.
Poszło to w istocie na korzyść nieprzyjaciołom pana naszego, bo jak zwykli byli na niego wszystko walić a rzucać, jak jemu przypisywali to ścięcie pośpieszne dwu księży, jemu podpalanie miast w Czechach, monetę fałszywą, wszystko co złego się gdzie przytrafiło, tak też i morderstwo na karb jego kładli, mówiąc, że powolnością swą mieszczan uzuchwalił, i przeciw szlachcie ich podżegał.
Na królowę zrzucono winę za to, że pierwszej chwili nie zdołała obronić Tęczyńskiego; chociaż oszczerstwo to było niepoczciwe, bo królowa porękę dawała, ludzi słała, czyniła co mogła, a łzami potem gorzkiemi krew tę oblała.
Wobec tego okrucieństwa ludu, który niem sobie najwięcej zaszkodził, zapomniano o tem, iż zuchwalstwo i duma zabitego Tęczyńskiego, obejście się jego z płatnerzem, było wszystkiego przyczyną, i że nie od dziś dnia ząb miano do jego rodziny, która się tu uważała z dawien dawna do rozkazywania i przewodzenia stworzoną, a żadnego prawa i urzędu znać nad sobą nie chciała.
Do króla, który na owej wojnie pruskiej trwał, a końca jej widać nie było, poszły ze wszech stron doniesienia, żale, groźby.
Pojechali Tęczyńscy sami, nie tak aby żałobę zanieść, a raczej, aby w obozie rycerstwu krzywdę opowiadając, przeciw królowi je zniechęcić i podburzyć.
Głośno się z tem odzywali, że za żadnego panowania mieszczaństwo tak rozzuchwalone nie było, a nie kto inny, tylko oboje królestwo do tego je przywiedli, przeciwko ziemianom starając się pozyskać.
Na zamku niepokoju zażyliśmy wielkiego; królowa zwłaszcza, choć pani mężna, bolała nad tem, iż małżonkowi, już i tak obarczonemu, trudności to nowych przyczyni.
Miał on ich i bez tego dosyć, bo się jeszcze i ta sprawa o biskupstwo krakowskie toczyła, w Prusiech pokoju nie było, ziemianie podatków na wojnę odmawiali, a tu przyszło jeszcze dla utrzymania rycerstwa w obozie porękę dawać, iż kara będzie domierzona przykładna. Inaczej rycerstwo się już gotowało, króla porzuciwszy, nazad do domów powracać.
I mogę to powtórzyć tu, com niejeden raz naówczas słyszał z ust samego pana, a co prawdą było i nierychło nią być przestało, że w Polsce nie było króla, któremuby cięższe przypadły rządy nad niego.
Miłości u ludzi, choć na nią zasługiwał, dorobić się nie mógł; nieprzyjaciele się mnożyli, trudności do zwalczenia rosły, a za to co dokonał nikt mu najmniejszej nie okazał wdzięczności.
Za ten jeden kraj pruski, który on odzyskał, nikt mu poczciwego nie dał słowa, choć się należała wdzięczność wielka; ofiary tylko czynione na tę wojnę wyrzucano mu ciągle.
Innego umysłu pan więcejby na tem cierpiał może, on przywykły był złe i dobre wszystko znosić spokojnie, a swe czynić, niewdzięcznością się nie zrażając.
W kilka dni po tej pamiętnej dla mnie nocy lipcowej, posłany byłem przez królowę na miasto i po raz pierwszy zobaczyłem je wytrzeźwione, a na oko spokojne. Wszystko niby do swojego dawnego trybu powróciło, ale wpatrzywszy się, czuć było, że po tym szale nastąpił niemały frasunek i późna skrucha.
Czuli to wszyscy, że morderstwo bezkarnie ujść nie może i tym co je popełnili, i tym, którzy mu nie zapobiegli.
Na Kridlara i Keslinga winę składano, że w pierwszej chwili stronę Klemensa wzięli gorąco i na ratusz pobiegli lud zwoływać, a potem poręki danej przez królowę nie przyjęli i na gwałt bić pozwolili.
Za skrzywdzonego płatnerza mogli się rajcy u króla domagać sprawiedliwości, ale jej sami sobie wymierzać nie mieli prawa, i to jeszcze tak krwawej i świętokradzkiej.
Na starszyznę teraz żalili się wszyscy, a każdy współudziału w rozruchu się wypierał. Ci, co najwięcej dokazywali, najpierwsi się skryli.
Nim król nadjechał i sprawa się przed nim mogła wytoczyć, już ją stokroć rozebrano i odsądzono na rynku, w Świdnickiej piwnicy, w Sukiennicach i w ulicach. Klemens niedługo czekając, nie mówiąc nikomu nic, warsztat swój porzuciwszy, na konia siadł i do Włocławia, drudzy mówili, że do Żegocia, gdzie rodzinę miał, odjechał, sądu nie czekając.
Inni też na Szlązk i do Węgier pousuwali się, ale rajcom mającym kamienice, sklepy, handel, uchodzić było niepodobna, choć się głową nałożyć obawiali.
Z ludzi poważniejszych nikt do tego morderstwa ręki nie przyłożył, to pewna, najnędzniejsza gawiedź tem okrucieństwem się zmazała; ale ratusz milczał i nic nie radził, a dał się ludowi rozpasać.
Tęczyńscy głosili, że chcą mieć pomstę tak okrutną, jak była zbrodnia.
Weselszej twarzy nikt teraz na mieście nie spotkał, ani śpiewu, ni muzyki. Chodzili posępni wszyscy. Troskliwsi mienie swe cichaczem wywozili, aby go im nie zabrano, bo grzywny musiały być wielkie.
Poszliśmy z Zadorą pod królów, aby języka dostać a Kridlara pocieszyć. Pustki zastaliśmy u niego, dziewczęta oczy miały zapłakane. On sam chodził z głową spuszczoną, ręce szeroko rozkładając, dowodząc i zaklinając się, że Tęczyńskiemu nigdy źle nie życzył, że ludzi nie jątrzył, ale wstrzymywał, a nieboszczyk sam wyzwał gawiedź przeciwko sobie, lżąc ją i płatnerza publicznie.
Zabiegano wcześnie na zamku i u ludzi, którzy do króla przystęp mieli, aby gniew pański złagodzić; ale nie było nikogo coby się pośrednictwa podjął, a duchowieństwo teraz scholastyka i kanonika ściętych wypominało i głosiło, że za nich też krwawa pomsta się należy, a Bóg sam ją weźmie.
Sprawa więc dla mieszczan źle stała zawczasu, a ci co się o życie nie obawiali, wiedzieli, że mieszkiem przypłacą, bo zbójcy grosza nie mieli, a co bogatsze mieszczaństwo ogromną główszczyznę złożyć musieli.
Na dziesiątki tysięcy grzywien zawczasu ją liczono. Króla powrót poprzedziła obietnica, że po przyjeździe swym sąd złoży i winnych ukarze. Czekali na to Tęczyńscy, a co w początkach po pogrzebie Andrzeja nikt się z nich w mieście nie pokazywał, w kilka niedziel wjechał w kilkadziesiąt koni sam cały kirem odziany, ludzie i wierzchowce w czerni, pan Jan, Andrzejów syn, w biały dzień ciągnąc do swojej kamienicy pod kościołem św. Michała.
Znać było, iż się już nie obawiał niczego.
Jak na dane hasło potem zewsząd się panowie z Tęczyna dla narad z nim ściągać poczęli, ale na zamku u królowej żaden się z nich nie ukazał.
Spotkawszy się z ks. Janem Długoszem przy zamkowym kościele jednego dnia, gdym mu się zdala pokłonił, palcem mnie ku sobie wezwał.
— Mówił mi pan Jan z Tęczyna — rzekł — że radby waszmości widział i wdzięczność mu okazał za to, żeś mu życie ocalił. Cóżeś to, tak dumny, że zajrzeć do niego nie chcesz, wiedząc, iż w mieście jest?
— Nie przez dumę to czynię — rzekłem — ale żebym posądzonym nie był, iż za dobry uczynek choćby dobrego słowa żądam. Com spełnił to dla miłości Chrystusa i z serca, nic mi się nie należy.
— Poczciwieś powiedział — odparł mi kanonik — wszakże gdy się komu dobro świadczyło, nie trzeba go upokarzać łaską. Idź wasze do niego, o zdrowie spytaj i pokłoń się. Choć królowi służysz, za złe ci tego nie wezmą.
Pokłoniwszy się odszedłem nie mówiąc nic, ale w duszy inaczej myślałem i iść mi się nie chciało. Wtem tegoż samego dnia, ulicą idąc, słyszę za sobą sykanie... obracam się, stoi pan Jan z Tęczyna w progu domu i znaki mi daje. Mimo woli przez myśl mi przeszło, jakim go teraz widziałem stojącym dumnie, a na on czas gdy do pieca u Krzaczkowej sadzałem.
Nie było sposobu, podszedłem z wesołą twarzą i pokłonem.
— Cóż to wy mnie znać nie chcecie! — zawołał. — Myślicie, że serce mam niewdzięczne? Jako żywo. Prosiłem Długosza, aby was do mnie nagnał, radbym się za żywot wypłacić, boście mi go przy łasce Bożej ocalili.
Przerwałem szybko.
— Dobrzeście rzekli, Bóg to sprawił a jam jego łaski narzędziem był, i sobie nic nie przyznaję; a proszę was usilnie, abyście mi dobrego uczynku nie psowali myślą o jakiemś wynagrodzeniu.
Zdumiał się trochę i wchodząc do dworu za sobą mnie pociągnął, na sługi wołając aby wina przyniesiono. Kazał mi tedy przy sobie za stół siąść i pytać począł o pochodzenie moje, o służbę, co zbyłem krótkiemi słowami opowiadając, żem u króla w opiece był. Wstał zaraz potem i łańcuch przyniósłszy wagi niemałej, cisnąć mnie zaczął i przynaglać, abym go wziął jako upominek, nie dla szacunku jego.
Broniłem się jakom mógł, aż gdy gniewać się począł już, musiałem nie obrażając go przyjąć.
Zaraz potem rozprawę począł o tej nocy strasznej, o losie ojca, i rozgorzał cały gdy przyszło do tego, jakiej pomsty Tęczyńscy żądać będą.
— Nie gawiedź pijana winna — rzekł zapalczywie — bo ta głupia pędzi na głos swojego pastucha, na głos dzwonu, na lada wrzask; winni rajcy, którzy zamiast hamować, bramy pozamykać kazali i na gwałt w dzwon uderzyć.
Mówiąc to bladł, to czerwieniał a trząsł się, ojca zaś wspominając łzy mu po twarzy ciekły, że ich powstrzymać nie mógł.
Zbierałem się odejść podziękowawszy i wysłuchawszy, gdy wóz się zatoczył przed dwór, a tuż do komnaty wpadła kobieta w czerni cała, poczem poznałem, że do Tęczyńskich należała; a z niemi powinowaci, przyjaciele i co było ziemian i rycerstwa, które z niemi trzymało.
Nie spostrzegłem twarzy gdy wchodziła, ale głos posłyszawszy, struchlałem. Poznałem bowiem w niej tę, która mnie prześladowała. Ona też twarz ku mnie obróciwszy, gdy zobaczyła stojącego za stołem, zbladła jak chusta i usta jej drżeć zaczęły. Zwróciła się do gospodarza, jakby go pytać chciała, co ten człowiek tu znaczył i robił.
Jan z Tęczyna uprzedzając pytanie, rękę ku mnie wyciągnąwszy, odezwał się.
— Oto jest ten dworzanin królewski, który mi życie ocalił.
Długo przyjść do siebie nie mogąc patrzała to na mnie, to po izbie, tylko oddech jej ciężki słychać było. Mnie też uchodzić się chciało co rychlej, a nogi miałem jakby do ziemi wrosłe.
Jużbym był odszedł, gdy namarszczoną twarz swą i oczy groźne ku mnie obróciwszy, odezwała się.
— Coście to za jedni?
Tak jak gdyby nie znała mnie wcale. Nie wiedziałem co powiedzieć na to, i milczałem, gdy ona oczyma temi i wejrzeniem ciągle mi się grozić zdawała.
— Sierotą jestem — odezwałem się po namyśle — bez ojca i matki. Bóg jeden wiedzieć raczy, ażali on sam mnie uczynił nim, odbierając rodziców, czy oni się mnie zaparli nielitościwie. Miłosierdziu tylko króla a pana winienem, żem żyw i nędzy nie znoszę, a w służbie jego zostając i mając opiekę, już się tak wielkim sierotą nie czuję.
Posłyszawszy o królu wzmiankę, niewiasta brwi namarszczyła srożej jeszcze, twarz jej pobladła, rękę, którą na stole trzymała, ścisnęła i uderzyła nią.
— Nie wierzcie królowi — poczęła gwałtownie. — Psy mu myśliwskie pewnie milsze niż ludzie, jeśli się na jego łaskę spuścicie, niewiele wskóracie. Znamy go dobrze wszyscy: miłuje łatwo, zapomina prędko.
Nie dając mówić jej, wziąłem gorąco króla obronę.
— Nie godzi mi się nawet słuchać — odezwałem się — nic przeciw panu mojemu, bo nietylko dla mnie, ale dla wszystkich najlepszym jest zawsze. Psy swoje miłuje, ale mu przez to i dla ludzi serca stanie, bo go ma wiele.
— Serca! — przerwała krzykliwie śmiejąc się — nigdy on go nie miał, nigdy!
Nastąpiło milczenie, gdy wtem nadchodzący Spytek z Melsztyna ku sobie gospodarza odciągnął; ja też uchodzić chciałem, ale siedząca u stołu dała mi nakazujący znak abym pozostał.
Miała w sobie władzę jakąś, żem musiał być posłusznym. Chwilę małą pomyślawszy, głosem zmienionym, niespokojnym, żywo mówić do mnie poczęła.
— Króla miłujecie? a on was? mówcie!
— Nie mogę się skarżyć — odezwałem się — małym dla niego jestem; ma on większe na swej głowie i ramionach brzemienia, a przecież kiedy niekiedy i o mnie spyta i o sierocie pamięta.
— Los wam wielki przyrzeka? — zapytała.
— Anim ja go żądny, ani mi król obietnic nie czynił żadnych — rzekłem. — Na co mi lepszy nad ten, gdy przy panu zostanę w służbie i życie mu moje poświęcę.
Zarumieniła się jej twarz mocno.
— Ocaliliście życie Janowi — przerwała — Tęczyńscy wdzięczni być umieją. Rzućcie dwór króla, Jan was weźmie do boku i rychlej u niego co zyskacie.
Pokłoniłem się milczący, lecz mogła z twarzy mojej czytać, że mnie namowy żadne od króla odciągnąć nie potrafią. Ścigany strasznym wzrokiem tej niewiasty, pożegnawszy gospodarza u drzwi, uszedłem co najrychlej, taką trwogę czułem i niebezpieczeństwo.
Dopiero kawał drogi ulicą odbiegłszy, lżej odetchnąłem, Bogu dziękując, żem cało się wyrwał.
Roku tego zmarła królowa stara Sonka, ruska księżniczka, do późnego wieku zdrowa i krzepka, a zawsze czynna jeszcze, którą sprawy krajowe i domowe tak obchodziły, iż się nic nie stało o czemby nie wiedziała, rady nie dawała i udziału nie wzięła.
Do syna przywiązana, do synowej też i wnucząt, ciągle się zabawiała niemi. Z owoców dostawszy febry, gdy Gaskiewicza ani z lekarzy żadnego słuchać a lekarstw przyjmować nie chciała, choroba i wiek górę wzięły.
Do króla musiano słać po rozkazy około pogrzebu, ciało w kościele Św. Michała złożywszy, a że on sam zjechać nie mógł tak rychło, pochowano ją w kaplicy, którą ona sama kosztem swoim zmurowała. Mówiono, że w spadku synowi okrom niewielu klejnotów, długi tylko zostawiła.
Króla tymczasem zdradziectwa onych miast pruskich wstrzymywały, które to mu się poddawały, to na stronę Krzyżaków przechodziły; i nierychło powrócił, a naprzód musiał zająć się sprawą mieszczan krakowskich, o którą Tęczyńscy i całe rycerstwo nalegało.
Sądzić ich miano nie w Krakowie, ale w nowem mieście Korczynie, dokąd ich też pozwano, aby nie burzyć mieszczaństwa znowu i do zamieszek nie dać powodu.
Wzięli sobie za obrońcę i rzecznika Śreniawitę, szlachcica Jana Oraczewskiego, który się za wielkie pieniądze podjął za nich stawać.
Doradził im też naprzód, choć niektórzy do Korczyna przybyli, aby się przed sąd nie stawili, gdyż mieli stary przywilej królewski, iż gdzieindziej przed sąd pociągani nie mogą być, tylko w Krakowie.
Oraczewski omal życiem nie przypłacił tego, że się dał mieszczanom kupić. Śreniawici i inni mieli to sobie za zakałę, że przeciwko szlachcie stawał za mieszczany.
Już się nań odgrażano, gdy do sądu szedł, tak, że go musiano otoczyć i zabezpieczyć, aby szablami nie został zrąbany.
Tu gdy przed królem stanął, zagadnięto go zaraz kędy miał i jaką moc przemawiania za mieszczan krakowskich. A że się nie opatrzył w pismo od rajców, bo nikt nie myślał, aby go o nie zagadnięto, skazano wnet samozwańca na trzy grzywny kary. Okazało się, iż ich nie miał dla zapłacenia, kazano go wziąć do więzienia.
Stało się to naprawdę, ażeby mu życie ocalić, bo gdyby nie pachołkowie, nie uszedłby z niem cało.
Tęczyńskich powinowaci zmówili się na powracającego napaść i zamordować za to, iż sprawę mieszczan śmiał popierać.
O czem królowi gdy zawczasu podszepnięto, rozkazał w ten sposób ochronić go, a potem puścić kryjomo, aby z życiem uszedł. Pierwszy ten krok w sprawie mieszczan na niczem spełzł, z czego też Tęczyńscy nie radzi byli, przypisując królowi, iż umyślnie folgował winnym.
Oprócz tego król trafił, powracając na umysły przeciwko sobie poburzone okrutnie z powodu tej sprawy o biskupstwo krakowskie, o którem wyżej było.
Starły się z jednej strony, opór żelazny duchowieństwa, z drugiej króla wola niezłomna.
Kanonicy wszyscy wołali głośno, iż męczeństwa pragną i gotowi są na nie, wywołać je chcieli, a król znał sługi gotowe, co się nie wahali targnąć na kapłanów.
Dnie to były smutku i żałoby.
Z kapituły, którzy się najwięcej i najgłośniej opierali, Pieniążek, starosta krakowski, pachołkom swym kazał pochwycić i z miasta precz wyświecić.
Nie było litości z jednej strony, a z drugiej bodaj żądano, aby na widok gwałtu, lud się przeciwko króla zburzył.
Nie patrzałem na to, ale miasto całe rozpowiadało potem i nie mogło się ukoić, gdy kanonika Krzyżanowskiego, Mikołaja Bohdana, wikaryów kilku i mansyonarzy, pachołkowie z ich domów wypędziwszy, jak stali w komżach i almacyach przez miasto, gdyby zbrodniarzy pędzili.
Lud się tłumnie zbiegał i towarzyszył im aż za wrota, nie mogąc zrozumieć za co wyświeceni być mieli, a wszelkie ich mienie rozgrabione.
Ale na króla jednakże mało kto co rzekł, bo miarkowano łacno, że bez wielkiej winy nigdyby takiej kary nie wymierzył.
Zawiedli się ci, co z tego męczeństwa sobie wiele obiecywali. Przez dni kilka rozpowiadano o tem, głowami potrząsano, wreszcie zabyto.
Ci, co króla bronić chcieli, dowodzili, że nie on rozkazy wydawał tak srogie, ale Jan, biskup włocławski, który się mścił na kapitule, co go przyjąć nie chciała.
Mało co duchownych posłuszeństwo królowi doradzało, inni papieżem się zasłaniali, a ci, co czasy kardynała Oleśnickiego pamiętali, zawsze się spodziewali, że do nich i do panowania powrócą.
W sobotę po św. Tomaszu, razem z królem z nowego miasta Korczyna przybyliśmy nazad do Krakowa. Ile razy pan nasz tu był, zawsze mnie to do służby, to na pokoje wyznaczano; nie wiem czy z rozkazu jego, czy z przypadku.
Teraz też ciągle byłem pod bokiem jego i wszystkiegom świadom był, co się działo, bo choć sam nigdy na podsłuchy niezwykłem był chodzić, drudzy szeroko rozpowiadali, co gdzie który pochwycił.
Sprawa mieszczan, jakem się mógł przekonać, nie tyle króla obchodziła, co biskupia. O tej gdy go zagadnięto, choć krwi zimnej nie tracił nigdy, oczy mu się zaostrzyły, a z ust jedno zawsze wychodziło:
— Taka jest wola moja, tak musi być, nie inaczej.
Im opór kapituły rósł więcej, tem król mocniej stał przy swojem.
Pieniążkowi nie rzekł nic, gdy mu z zażaleniem na niego doniesiono, iż pachołkami kanoników z miasta wyświecał. Myślano, że nagani — zmilczał.
Do tych, co się królowi przypochlebiając najraźniej mu do wszystkiego służyć gotowi, na nic się nie oglądając, należeli dwaj z Kurozwęk: Stach i Dobek.
W sobotę wieczór, zaledwie król przybył i do królowej naprzód szedł, bo się dla ulżenia sercu naprzód przed nią musiał uskarżyć i rozmówić o wszystkiem, co go spotykało, obaj Kurozwęzcy na zamku się zjawili.
Król do nich wyszedł. Wpadło mi w ucho, gdy starszy z nich parę razy nazwisko ks. Jana Długosza z niechęcią jakąś wymówił. Nastawiłem ucha pilniej.
Mowa była o tych, których z Krakowa Pieniążek wygnał, a Stach z Kurozwęk dowodził, że ci mniej winni byli daleko, niż Długosz, wychowanek i ulubieniec nieboszczyka kardynała, który wszystkich podżegał, do oporu zachęcał, na pamięć im przywodził jak w podobnych razach Oleśnicki stałością swą nieulęknioną zwyciężał.
Król milczał posępnie.
Nalegali oba Kurozwęzcy, iż póty się duchowieństwo nie podda, aż na Długoszu król przykład uczyni i równie go z innymi ukarze.
Posłyszawszy to, a znając pana, iż mu w tej sprawie biskupiej na sercu leżało aby zwyciężył, nie wątpiłem już, że Kurozwęzcy dostaną polecenie jego też z miasta, z kamienicy i z tego, co trzymał wyrzucić.
Żal mi się wielki stał, bom szanował człowieka tego. Znano go, jak niezbyt królowi chętnego; wiedziano, że Tęczyńskiemu dał przytułek, wszystko to groźnem mi się zdawało.
Nie myśląc długo, wyprosiłem się u ochmistrza dla zmyślonej potrzeby na miasto. Nigdy mi nie zbraniano tego, bom też nie nadużywał swobody.
Dom kanoniczny tuż był blizko, pobiegłem do niego. Pewien byłem, że zastanę Długosza nad księgami lub modlitwą.
Poratować go nie było w mej mocy, ale przestrzedz czułem obowiązek.
Zobaczywszy mnie u siebie o tej porze niezwykłej, rozśmiał się smutnie. Położył pióro, z którem siedział nad księgą, i zwracając się ku mnie, spytał, czy znowu dla kogo schronienia nie potrzebuję?
— Nie, ojcze mój — rzekłem — a nawet może zdradę popełniam teraz, wynosząc z zamku com przypadkiem usłyszał, ale mi Pan Bóg grzech ten przebaczy.
Spojrzał na mnie ostro i głową potrząsł.
— Mów jaśniej — rzekł — czas drogi.
W krótkich słowach zamknąłem opowiadanie moje. Słuchał nie mrugnąwszy, nie ukazując ani zdziwienia, ni przestrachu, patrzał w ziemię.
Gdym skończył, zwolna głowę podniósł i oczy.
— Dawno się tego spodziewałem — rzekł spokojnie, ani to mnie minąć mogło. Bóg zapłać za dobrą wolę twoją, chłopcze, bo przynajmniej papiery a księgi w bezpieczniejsze miejsce ukryję. Zresztą nie pożywią się u mnie. Skarbów nie zbierałem i nie mam ich. Księżowskie mienie w kościoły i na bursy poszło, jak było powinno.
— Ramionami poruszył.
— Lepiej może do nowego grzechu im nie dawać pobudki i z oczów zejść.
To mówiąc wstał, spojrzał na stół i księgi, jakby mu je żal było rzucać, westchnął i podszedłszy ku mnie, za głowę ścisnął błogosławiąc.
Powróciłem co żywiej na zamek, z własnem sumieniem się spierając, czym dobrze uczynił i za czyją stroną ono przemawiało.
Tak naówczas pewnie wielu innych doznawało niepokoju, drogę widząc niejasną: kto tu słusznie miał, a kto winien był. Posłuchać było duchowieństwa, to król na klątwę zasługiwał, a we dworze na duchownych winę nieposłuszeństwa zuchwałego składano.
Że Kaźmirzowi wojna ta domowa niemiłą była, i że ją co rychlej rad był ukończyć, dowodziła sama użytych środków gwałtowność.
Ustąpić nie mógł. Ustępował rycerstwu, czynili co chcieli ziemianie, wojsko się buntowało... gdyby uległ duchownym, resztęby władzy i poszanowania postradał.
Nazajutrz przebudziwszy się, gdym ochłonął, wyrzucałem to sobie, iż darmo Długosza nastraszyłem, albowiem nie mogło to być, aby na tak powszechnie szanowanego człowieka targnąć się miano.
Aliści do południa nie doczekawszy już, na zamek skargę przyniesiono, iż Kurozwęzcy dom kanoniczny Długosza złupili. Król na to krótko rzekł i surowo:
— Na gorszą karę zasłużył.
Zrozumiało wreszcie duchowieństwo, że króla nie zmoże, zawsze jednak jeszcze się na Rzym oglądało. Kaźmirz milczał, bo też posłów tam i pisma od siebie wyprawił.
Sąd na mieszczan naostatek zwołany został. Przez królowę zawczasu starali się u króla o miłosierdzie; nie mógł jednak ani chciał folgować istotnie winnym, a i rycerstwo zniechęcone trzeba było na nowo pozyskać.
Kazał im powiedzieć tylko, że nastawać na gardło nie będzie nikomu, ale od sprawiedliwości nie może osłonić winnych.
Z tych część jakaś dawno uszła z Krakowa. Klemensa nie było. Oprawców nikt nie myślał oszczędzać, szło o rajców.
Na zamku się toczyła sprawa, a w mieście, choć zbiegowiska nie było żadnego, niepokój panował i trwoga straszna. Od wyroku królewskiego nie było już powołania chyba do Boga.
Rajców wszystkich ocalić nie było podobna, instygowali na nich Tęczyńscy za zwołanie ludu, bicie we dzwony i zamykanie bram.
My, cośmy na zamku byli, do końca nie wiedzieliśmy na kogo padnie wyrok.
Z trwogą oczekiwano.
Na zamku radzono, pisano, biegano, wstawiała się królowa, ale Tęczyńscy pilnowali i nalegali, król pobłażać nie mógł.
Po Trzech Królach w sobotę wreszcie pan nasz z dekretem posłał do ratusza kasztelana kaliskiego Mikołaja Skórę z Gajów, i Pieniążka z Witwic starostę.
Sądzeni jako winni, bo na nich przysięgą instygował Jan Tęczyński, który widział jak ścigali ojca jego, byli z pospólstwa: Jan Tesznar, Wolfram kuśnierz, malarz Wojciech, Szarlang, który ostrogi robił, i Mikołaj dowódzca wiertelników miejskich; a z rajców, co się najgłośniej odzywali i ruszali: Konrad Lang, Leymither, Szarlej i Marcin Bełza.
Ratując resztę, miasto musiało ich poświęcić, i tamże zaraz ich staroście Pieniążkowi wydano, chociaż miano nadzieję, że się u starosty rabsztyńskiego wykupią.
Siedzieli na ratuszu dzień, a nazajutrz przededniem, aby ludu nie rozżalać, cichaczem ich o zmroku przeprowadzono do zamku.
Pięć dni trwało nim do wykonania dekretu przyszło, tymczasem im spowiadać się i żegnać z rodzinami dozwolono.
Przez ten czas poruszono wszystkie sprężyny, aby u Jana Tęczyńskiego wyprosić zwolnienie kary.
Marcin Bełza, rajca, który wielkim był dobroczyńcą zakonu świeżo przez Kapistrana założonego, tak zwanych od ich kościoła Bernardynów, miał za sobą wszystkich tych mnichów, którzy razem z gwardyanem swym, jakoby w procesyi szli do kamienicy Tęczyńskich, w imię Chrystusowe miłosierdzia się dopraszając dla niego.
Tęczyński ich zbył gniewem i nic nie przyrzekł, ale gdy odchodzący świątobliwy mąż Szymon odezwał się do niego z wymową do serca trafiającą, choć nic nie odpowiedział, przecież później ochłonąwszy, życie mu darował.
A tu okazało się jawnie, jaką Tęczyńscy żywili niechęć do króla i królowej. Z rajców najmniej albo i całkiem winnym nie był Mikołaj Szarlej. Padano do nóg królowi, aby on się wstawił za nim, sam uczynić tego nie mógł. Tknięta łzami i błaganiem królowa, poruszyła się mocno i postanowiła iść a prosić za nim starostę rabsztyńskiego.
Widok był osobliwy i serca dla królowej pozyskujący, gdy pani ta pieszo z małym dworem sama poszła do dworu Tęczyńskich za Szarlejem prosić. Spodziewano się, że niewieście, królowej, nie potrafi odmówić Tęczyński.
Ale stało się przeciwnie.
Przyjął królowę starosta zimno, z poszanowaniem, ale niewzruszonym cale umysłem; właśnie dlatego może nie chcąc przebaczyć Szarlejowi, aby okazać, że króla i królową niewiele sobie waży. I to, co Bernardynom wyświadczył, Elżbiecie odmówił.
Odrzekł dumnie, iż krew ojca ma do pomszczenia i odpuścić nie może tym, co się do przelania jej przyłożyli. Napróżno powtarzała prośby swe królowa, stał niemy, nie dał się przebłagać.
Było to ostatniego dnia przed spełnieniem wyroku.
Gdy królowa zmięszana ze łzami na oczach na zamek powróciła, wyszedł naprzeciwko niej Kaźmirz, a nie pytał nawet o skutek, tak był pewien iż nic nie otrzyma.
Zniósł to ze swoją zwykłą pozorną obojętnością; zamknęli się potem oboje i nie rychło wyszedł król z twarzą spokojną.
W mieście królowę wynoszono, a na Tęczyńskiego wszyscy bili, iż się okrutnym okazał.
W piątek piętnastego stycznia wyprowadzono winowajców pod kościół św. Michała przed kamienicę Tęczyńskich, w której progu stał syn zabitego, otoczony tłumem powinowatych, krewnych i przyjaciół.
Tu wśród szlochania i płaczu ludu, który się zszedł na to smutne widowisko, Piotr Waszmut sędzia sandomierski wyrok głośno odczytał.
Domagał się starosta rabsztyński, aby tuż przed jego domem wyrok spełniono na nich, ale przeciwko temu król się oświadczył. Pospólstwo i tak przyprowadzone było do rozpaczy, obawiano się rozruchu, a wiedzieli świadomsi, że się zmawiano gromadnie na kata wpaść, winowajców odbić. Kto wie naówczas, jakby się ta krwawa historya zakończyła.
Pomimo nalegań Tęczyńskiego, odprowadzono na zamek Konrada Langa, Leymithera, Szarleja, malarza Wojciecha, Szarlanga i Mikołaja rotmistrza, i tych pod jedną z wież zamkowych, którą zowią Dorotką albo Tęczyńską, oprawcy ściąć dano.
Ciała ich potem król kazał miastu oddać i pochowano je razem w jednym grobie u P. Maryi.
Nasz znajomy Kridlar uszedł był ze strachu pod opiekę Melsztyńskich, o których różnie prawiono, był-li winien czy nie, i że się okupił, ale zapadł wkrótce potem z tego co przecierpiał, chorzał i niebawem zmarł. Klemens też nie żył długo.
O tej sprawie dlategom się szeroko tak rozpisał, bo ona nie pozostała bez skutków i zostawiła po sobie w sercach i umysłach niezatarte ślady; na mój zaś własny los, czego się nigdy spodziewać nie mogłem, wpłynęła boleśnie, jak to zaraz opowiem.
Król do Tęczyńskich dawniej serca nie mający, zachował żal za lekceważenie pani, która nadaremnie błagała; królowa także im tego darować nie mogła, zwłaszcza gdy innym, jak Bełzie, przebaczono, na wieży ich tylko w Rabsztynie wytrzymawszy.
Tryumfowali panowie z Tęczyna, że się stało po ich woli, grzywny też wielkie ściągnęli z miasta, ale pomiędzy niemi a mieszczaństwem na wieki była niezagodzona nienawiść.
Gdy się to działo dni onych, mnie przypadło z jednym z dworzan królewskich, szlachcicem z Rożyców, któremu imię było Jacek, o mało co się zwaśnić. Pół żartem, pół naprawdę zelżył mnie, wyrzucając sieroctwo i pochodzenie moje, za co policzkiem się zaraz wypłaciłem.
Przypadli drudzy aby bójce zapobiedz; rąbaliśmy się potem, podali sobie ręce, bo Zadora przykazał, a co on zawyrokował, to się zawsze spełnić musiało.
Jacek Rożyc, choć pozornie przejednany ze mną, onego policzka mi darować nie mógł.
Chłopek był usłużny i zręczny i umiejący się królowi tem przypodobać, że psy pańskie karmił, a one go na podziw znały i lubiły. Przebiegły był, umiał z tego korzystać. Brano go na łowy dla psów, a on do pana się cisnął i dobierając chwili gdy sam był, od niechcenia mu różne rozpowiadał rzeczy, któremi sobie usłużył a drugim mógł zaszkodzić.
Miano na niego posądzeń dosyć, iż z językiem biegał na tych, do których miał urazę.
Nie bardzom się go obawiał, ani wystrzegał, bom w łasce pańskiej miał ufność wielką.
Tymczasem, jak się to później odkryło, do Niepołomnic z królem pojechawszy Rożyc mój, który wiedział, nie wiem zkąd, żem ja starostę rabsztyńskiego do pieca sadzał, że za to od niego łańcuch dostałem, a nawet żem ks. Janowi Długoszowi wieczorem dał znać, iż na niego Kurozwęzcy intrygowali — wszystko to królowi wyśpiewał.
Chwalił ci on mnie niby z tak bardzo dobrego i litościwego serca, ale wiedział o tem dobrze, iż się królowi podobać nie mogło com czynił dla tych, którzy mu niechęć jawną okazywali.
Pan nasz właśnie za żonę był na Tęczyńskiego zażalony, a Długoszowi przebaczyć nie mógł, bo mu przypisywano wszystek opór kapituły, która go słuchała i szanowała, jeszcze z czasów kardynała będąc do tego nawykłą.
Powróciwszy z Niepołomnic król, gdym mu się na oczy nastręczył, nie rzekł mi nic, ale też, przeciw zwyczajowi swojemu, nie dał mi dobrego słowa, ani wejrzeć chciał na mnie.
Lecz że tych czasów trosk miał wiele i chmurny chodził, nie zważałem na to. W parę dni potem, ochmistrz, starszy nad nami, wołać mnie każe do siebie.
Lubiał mnie dosyć. Tylkom wszedł, spojrzałem mu na twarz, którą miał zawsze przezroczystą taką, iż w niej czytać było można, zmiarkowałem zaraz, iż coś złego nademną zawisło.
Milczał chwilę włosy pocierając.
— A co, Jaszku — odezwał się zwolna — niedobrą ci wieść mam zwiastować. U króla łaskę straciłeś.
Załamałem ręce.
— Tak jest — dodał. — Wiesz, że u pana naszego co raz rzecze, to nieodwołane. Wie król, żeś się wmięszał z Tęczyńskiemi do zwady z mieszczanami i starostę ratował, żeś od niego łańcuch dostał, żeś ks. Długoszowi biegał donosić, co tu o nim na zamku mówiono. Dziś zrana nakazał mi król, abym cię ze dworu odprawił.
— Ma on przyjaciół znadź dosyć, opieki mojej nie potrzebuje. Wypłaćcie mu żołd, dajcie na drogę i niech nie przychodzi mi na oczy, ani żegnać się ze mną. Niech sobie idzie kędy chce, wiedzieć o nim nie chcę.
— Wstawiałem się za wami — mówił dalej ochmistrz — ale napróżno. Pan słuchać nie chciał. Sam winieneś, Jaszku, sam... a straciłeś więcej niż myślisz.
Łzy mi się z oczów polały, stałem niemy. Wiedziałem i ja, że ten wyrok był nie do odwołania, i domyślałem się komu go byłem winien.
W jednej chwili z bezpiecznego żywota pod skrzydłem pańskiem, przechodziłem do najstraszniejszego sieroctwa i niedoli. Wiedzieli wszyscy, żem u króla na opiece był, precz odpędzony nie mogłem się spodziewać, aby mi kto dał przytułek. Musiano mnie posądzić o to, żem się łaski pańskiej stał niegodnym. Nawet gdybym winnym był, kara mnie spotkała nad miarę ciężka.
Mogłemci, korzystając z niełaski króla, do Tęczyńskich iść, a byliby mnie chętnie, na przekór jemu przygarnęli, alem tego uczynić się wzdragał.
Pochlebiałem sobie, że się król później ulituje nademną.
Z żołdu, który mi wypłacić miano, wprawdzie przez czas jakiś żyć mogłem, a w ostatnim razie i ów nieszczęsny łańcuch starosty sprzedać, ale wszystko to nie starczyło.
Coś postanowić, życie jakieś nowe rozpocząć trzeba było, a nie wiedziałem dokąd i jak się obrócić. Powołania w sobie nie czułem naówczas żadnego.
Wyszedłszy od ochmistrza wprost do izby naszej powlokłem się, aby zabrać węzełki moje, bom wiedział, że tu mi długo pozostać nie dadzą.
Ludzie zaraz podpatrzyli, że ściągam rupiecie i chodzę jak struty. Dowiedział się Zadora i jak burza wpadł.
Rzuciłem mu się na szyję, opowiadając co mnie spotkało.
— Sprawa to Rożyca — rzekł — nie ma co nawet jej dochodzić. Już my mu tu, mimo jego psich umizgów, taką łaźnię zgotujemy, że jej długo nie strzyma. Ale co to wam pomoże, iż on ztąd wyleci.
— Co z sobą myślisz czynić? — zapytał Zadora.
— Uderzyło to we mnie jak piorun niespodzianie — odpowiedziałem — myśli zebrać nie miałem czasu. To tylko wiem jedno, iż za Tęczyńskich ukarany, choć do nich serca nie mam, nie udam się ku nim. W mieście będę szukał sobie chleba kawałka, bakałarstwa, pracy jakiej, a bodaj się i rzemiosła uczyć.
Zakrzyczał Zadora na mnie.
— Gdybyś się tego dopuścił, znać bym cię nie chciał!! Możesz u szlachcica rycersko służyć jako zaciężny; a gdy raz ręce sobie zmażesz rzemiosłem, toś przepadł. Pisać i czytać umiesz, a łaciny dobrześ liznął, prosta rzecz, że sutannę wdziejesz. Toć już lepiej, gdyby innego się nic nie znalazło.
Na to ja głową potrząsałem, bom się nie czuł stworzonym na księdza.
— Chociaż król, gdy raz słowo rzecze, nigdy go nie odwołuje — dodał Zadora — nie oddalaj się z miasta. Przesiedź jakiś czas bodaj u Krzaczkowej w komornem... my tu za tobą się wstawić nie wstawić, ale coś uczynić sprobujemy. Krom Rożyca nieprzyjaciół nie masz.
Tegoż dnia wieczorem ze łzami na oczach z zamku się wyniosłem tak, aby ludzie nie spostrzegli gdym wychodził i nie urągali się a nie dopytywali. Na dworze tylko o tem mówiono; poczuł zaraz Rożyc, iż go posądzono, chciał się oczyszczać, ale nikt z nim nawet nie mówił, odwracali się wszyscy od niego milczący.
Nie czyniono mu wymówek żadnych, ale też ich i słuchać nie chciano.
Zadora, który do mnie zabiegał, opowiadał mi potem, że Rożyc do króla skarżyć się chodził, na co mu on odparł. — Kiedy ci tu źle, ruszaj z Bogiem. Co mi do uszu podałeś, bezkarnie ujść nie mogło, a niemniej straciłeś towarzysza i przyprawiłeś go o zgubę.
I Rożyc tedy wkrótce po mnie się ze dworu wynosić musiał, alem ja z tego pociechy nie miał.
Pierwszych dni, gdy mnie to srogie spotkało nieszczęście, siedziałem u Krzaczkowej w nędznym jej dworku przybity, pognębiony tak, że z miejsca się nie ruszając, jak padłem na ławę, tak cały boży dzień z niej nie wstałem.
Krążyły mi myśli wszelakie po głowie, a jedna się drugiej nie trzymała. Do Wilna powracać do starych moich nie było po co, do Tęczyńskich, gdybym z głodu marł, nie chciałem. Tu w Krakowie chleba szukać nie wiedziałem jak i gdzie.
W parę dni dopiero, pomodliwszy się na myśl mi przyszło iść do ks. Jana Kantego i jemu się wyspowiadać z winy i kary.
Nie widziałem go dawno, alem zastał tak jakbym wczoraj dopiero odszedł. W tym mężu świętym nic się nie zmieniało, nawet wiek nie wyrażał się na twarzy dziwnie jasnej, pogodnej a tak błogo uspokojonej, jakby nic ziemskiego dotknąć jej nie śmiało.
Nimem go w rękę pocałowawszy usta otworzył, dał mi się dorozumieć, że o wszystkiem był uwiadomiony. Zkąd i jak: pytać nie mogłem.
— Pamiętaj Jaszku — rzekł — że Pan Bóg tych, których miłuje, probuje i dotyka. Nie narzekajże, a myśl jakbyś złe na pożytek swój duszny obrócił.
Chciałem się tłómaczyć, żem wcale się do winy nie poczuwał, ale mi przerwał łagodnie, że w istocie występku nie popełniłem żadnego i rychlej nagrody niż kary mogłem się spodziewać.
— Przecież, dziecko moje — dodał — takie są czasy ciężkie i boleściwe, że i cnota cierpieć musi. Widzisz sam jak wielu duchownych, kapłanów, ludzi sędziwych poszło na wygnanie: jak inni łaskę stracili... Bóg wie co czyni.
— Ojcze miłościwy — rzekłem — Bóg wie pewnie co dopuszcza na nas, ale my, to jest ja ubożuchny na umyśle, drogi przed sobą nie widzę. Wskażcie mi ją.
Pomyślał nieco w górę oczy podniosłszy.
— Do jakiejkolwiek pracy się weźmiesz, byleś nie próżnował i na rozpustę się nie rzucił, dobrze będzie. Szukaj w sobie ku czemu powołanie czujesz, a módl się.
Nie wiem dlaczego, rady mi odmówiwszy, pobłogosławił i odprawił. Trochę męztwa wlał we mnie, ale w głowie jak było mętno, tak zostało.
Z kollegium wyszedłszy w ulicy napotkałem Wielkiego. Poznał mnie i zbliżył się. Na zamku dla zimna ścian malować był poprzestał, pracował nad czem innem w domu. Ktoś mu już o mnie musiał coś powiedzieć, bo przystąpiwszy rzekł zaraz.
— Cożeście to z dworskiego życia skwitowali?
— Ono mnie skwitowało, nie ja się dobrowolnie zwolniłem — rzekłem. — Pogniewał się król na mnie.
— Wiem — rzekł Wielki — choć pan sprawiedliwy jest, ale łaska pańska niepewna zawsze, a życie ono dworskie nie każdemu zdrowe. Znajdziecie co lepszego.
— Nie tak łatwo, rzekłem wzdychając.
Wielki popatrzył mi w oczy.
— Takie lekkie życie, do jakiegoście nawykli, nie trudno znaleźć. Na konia siąść, szablą wywijać, do turnieju stanąć, komu tego dosyć, ten długo szukać nie potrzebuje zajęcia. Gdybyście jako ja biedny człek do czynienia mieli z myślami, które w ciało przyoblec potrzeba, z żywotem, który stworzyć musimy tak jak z niczego, dopierobyście poznali, jak trudne ludziom przypadają zagadki do rozwiązywania.
Ręką zamachnąwszy poszedł dalej.
Zazdrościłem mu, bo szczęśliwszy był od wielu, choć się na swe powołanie uskarżał. Jedna chwila mu płaciła za trud wielki, gdy to co na myśli miał, ujrzał żywem przed sobą.
Bijąc się tak z myślami, powróciłem do tej, którą już miałem wprzódy, aby leczenia i medycyny uczyć się, i z niej chleba szukać sobie.
Ale Gaskiewicz, który mi dosyć okazywał życzliwości, przez to, że na zamku mieszkał i tam aptekę miał, mnie wywołanego ztąd przyjąć do siebie nie mógł. Innego nauczyciela więc szukać mi było potrzeba.
Z Gaskiewiczem się teraz i spotkać było trudno, bo z obowiązku swego przy aptece na zamku prawie ciągle siedzieć musiał, a królowa też to dla siebie, to dla dzieci i dla dworu go ciągle potrzebowała. Nie miałem nadziei się nawet z nim zejść i poradzić, a myśl uparta uczenia się medycyny prześladowała mnie. Przeznaczeniem snać było mojem, abym nie z jednego pieca chleb jadł i wszelkiego rzemiosła próbował.
W niepewności tej co mam z sobą czynić, niecierpliwiłem się nad stratą czasu i oddany sam sobie, to u starej Krzaczkowej na ławie przesiadywałem, ręce we włosy wraziwszy, stękając, to po ulicach latałem jak oparzony, niby losu tego szukając, który mi się powinien był nastręczyć.
Miałem wielką wiarę w opatrzność i większą niż w mój słaby rozum własny. Kilka dni tak zeszło nadaremnie, aż około południa w sobotę jedną, gdym się tak biedził z sobą, przed Krzaczkowej dworkiem hałas słyszę, wołanie i stukanie we drzwi. Poszła stara gospodyni otworzyć, a przez w pół uchylone zobaczyłem starostę rabsztyńskiego, który z towarzyszącym mu często Secygniowskim stał u progu.
Pokazywał mu ów piec, w którym się ukrywał, a zobaczywszy gospodynię, głośno począł do niej.
— Należy ci się za to nagroda, żeś Tęczyńskiemu życie zachowała. Dopominają się Tęczyńscy pomsty nad mordercami, ale i zapłacić za dobre umieją. Oto masz, abyś pamiętała o rabsztyńskim staroście.
I worek jej z pieniędzmi wcisnął, gdy staruszka go za kolana chwytając dziękowała.
Chciałem się skryć aby mnie nie zobaczył, ale rzuciwszy okiem ku izbie, zawołał.
— Hę! a i ten tu jest.
To mówiąc wszedł prędko, ku mnie zmierzając. Wstałem z ławy.
— Kazałem was szukać, Orfan! — począł żywo. — Wiem już o tem, że król was za mnie i ks. Długosza ze dworu wyświecić kazał. Prosta rzecz, żeś się powinien był zgłosić do mnie. Dlaczegoś tego nie uczynił?
Milczałem namyślając się jeszcze nad odpowiedzią, gdy dodał nakazująco.
— Chodź, masz u mnie dworzanina miejsce, pewno nie gorsze od tego, jakie było u króla.
Skłoniłem się dziękując.
— Nie mogę przyjąć łaski waszej — rzekłem. — Prawda, że król JMość zagniewał się na mnie, że miejsce utraciłem, ale nie mniej do pana mojego przywiązany jestem, a wy, panie starosto, liczycie się do nieprzyjaciół jego.
Namarszczył się strasznie Rabsztyński.
— Ani się z tem taje, że go nie miłuję — wybuchnął — i nie ja jeden, jest nas dosyć, którzy przez niego cierpimy. Jak on nam, tak my jemu. Zjeść mu się nie damy.
Popatrzał na mnie dumnie i uśmiechnął się szydersko.
— Gwałtu ci tu zadawać nie myślę — rzekł — z Panem Bogiem. Patrzaj tylko, gdy król cię nie chce, abyś łaską moją gardząc, nie zczezł marnie; a potem sam nie przyszedł się prosić, gdy będzie zapóźno, bom ja taki, że raz słowo rzekłszy nie cofam go. Teraz czas, potem nie wezmę, choćbyś się jak modlił.
— Królowi chcę wiernym, pozostać — rzekłem — choćbym i głodem przymarł.
— Szczęść Boże! — zaśmiał się Tęczyński.
I odwrócił się odemnie, a pomyślawszy chwilę, jeszcze raz ku mnie spojrzał.
— Dwa dni ci daję do namysłu, bo mi cię żal — dodał — potem klamka zapadła.
To powiedziawszy, do Secygniowskiego coś mówić zaczął i powoli ze dworku wyszedł.
Zostałem w miejscu zmięszany, ale przy swem stojąc i dwu dni namysłu nie potrzebując wcale, bom Tęczyńskim służyć ani chciał, ani myślał. Byliby się z tego chwalili przeciw królowi, a onby do mnie większy jeszcze żal miał. Wolałem i biedy zaznać, tymczasem ważąc i rozmyślając co pocznę.
Nazajutrz, jeszczem nie odział się, gdy zapukano do drzwi i Krzaczkowa do komory, w której nocowałem, wprowadziła kogoś. Choć przyciemno było poznałem Sliziaka i aż mnie dreszcze przeszły. Wchodząc Pana Boga chwalił głosem takim wesołym, jak gdyby pomiędzy nami nigdy nic nie zaszło, a ja do niego żadnej nie mógł mieć urazy.
— Starosta rabsztyński rozpowiada, że was na dwór swój chciał zabrać, a wyście łaską jego pogardzili. Przyszedłem wam powiedzieć, żeś oszalał!
— Słuchaj stary — wyrwało mi się zburzonemu — gdy człowiek się raz da ująć i oszukać, winien ten co go zdradził; gdy drugi raz podejść się dozwoli, sam wtedy na siebie narzekać powinien. Nie wiem za co i dlaczego mnie prześladujecie i nasadziliście się na mnie.
Wtem Sliziak mi przerwał gwałtownie.
— Wy tego nigdy wiedzieć nie będziecie dlaczego my się tak wami opiekujemy i nie powinniście! Darmo na to nie wysilaj rozumu.
Tu się w piersi uderzył.
— Klnę ci się teraz jednak — dokończył — że nic ci nie grozi. Jak skoro królowi nie służysz, król się tobą nie opiekuje i obojętny jest, możesz być o siebie spokojnym!
Nagle zamilkł, jak gdyby się i tak zanadto wygadał.
— Nie bądź dzieckiem — rzekł — nie gardź tem co ci się stręczy. Starosta rabsztyński życzy ci dobrze i o losie twoim pomyśleć może, a u króla kto raz łaskę utracił, ten jej nigdy nie odzyska, to darmo... Zginiesz marnie.
— A dlaczegoż nagle taką wielką litość macie nademną? — odparłem — wy coście jej wówczas mi nie okazali, gdy potrzebowałem najwięcej?
Potrząsnął głową stary.
— Mówiłem ci, że tego nie będziesz wiedział i rozumiał nigdy — przerwał.
— A jakże mam mieć wiarę w to, czego nie rozumiem? — zapytałem.
Sliziak się zadumał.
Obejrzał się po nędznej komorze, w której byliśmy, jakby miejsca sobie szukał dla przysiądzenia, zobaczył pustą skrzynię w kącie i rozpostarł się na niej. Zmienił rozmowę i głos.
— Cóż ty myślisz z sobą czynić? — spytał.
Nie miałem ochoty się przed nim tłumaczyć i odpowiedziałem mu umyślnie, że pewnie do Wilna lub na Litwę powrócę.
— Abym cię przekonał, że teraz nikt złego ci nie życzy i owszem, powiem to — rzekł Sliziak — iż jeśli pomocy potrzebować będziesz, przez kogokolwiek się zgłoś do Nawojowej, będziesz ją miał.
Nie odpowiedziałem na to, czułości tej nie dowierzając. Począł mnie potem badać, jak mnie ze dworu odprawiono, czym bez grosza był, czy mi na podróż starczyć mogło co miałem. Na wszystkie te natrętne pytania zbywając go półgębkiem odpowiadałem. Zaczął mnie potem do stanu duchownego nęcić i nakłaniać jak dawniej, a gdy milczałem, naostatek nadąsany poszedł precz.
Dwa dni dane mi przez starostę rabsztyńskiego upłynęły, a ja wcale się nie wahałem i zgłosić do niego anim myślał. Chodziłem z tą myślą nauki jakiejś, wahając się jeszcze, gdy przypadek mi nareszcie Gaskiewicza nastręczył.
O mojem wygnania ze dworu słyszał doktór, bo o tem bardzo głośno było, ale mnie nie widział. Poznawszy zatrzymał się sam w ulicy. Zawsze żartobliwy i szyderski, tym razem z politowaniem patrzył na mnie.
— Co myślisz? — zapytał obcesowo.
— Tak samo jak dawniej, uczyć się pragnę — rzekłem — dajcie mi nauczyciela! będę wam do śmierci wdzięcznym.
Głową począł kręcić.
— Chce ci się być medykiem! — ruszył ramionami — chleb to ościsty i gorzki, na jedną pociechę sto zgryzot przynosi. Nie widzę tu nikogo coby ci mógł i chciał być pomocnym, krom Jana Welsza? Idź do niego, próbuj. Medyk sławny a człowiek zacny, ale surowy. Powiedz, że ja was mu zalecam.
Welsza tego niejeden raz spotykałem do kollegiów chodząc, był i ks. Janowi Długoszowi i Kantemu przyjacielem, a lekarzem ich niemal wszystkich kollegiatów. O ile Gaskiewicz swoją naukę starał się żartobliwością i wesołością okrasić, aby nią ludzi nie straszył, o tyle Jan Welsz nosił ją z powagą i surowością, z namaszczeniem jakiemś, które go nigdy nie opuszczało. Zdało się na niego patrząc, iż doktorskiego biretu, togi i pierścienia nigdy nie rzucał.
Przeto też, gdy Gaskiewicz do łoża chorych przynosił z sobą pociechę i nie trwożył ich, Welsza się obawiano. Sama postać smutkiem była i żałobą jakąś okryta. Każde poruszenie obrachowane się zdawało i jakby agendą jakąś przepisane.
Szanowali go wszyscy, lecz nie zbliżano się poufale.
Jakże tu było mnie do tego majestatu dostąpić i jaki mnie tu czekać miał nowicyat!
Drżałem myśląc, a jakkolwiek mi było pilno coś począć, dwa dni chodziłem zbierając się na odwagę, jak do niego przemówić, jak się wprosić.
Stał w kollegium mniejszem.
Sam siebie zburczawszy, wreszcie poszedłem do niego.
Wszyscy oni kollegiaci ile ich było, bardzo ubogo wyposażeni, mieszkali też w izbach tak skromnych, iżby ich najuboższy z kupców krakowskich nie chciał. Całym sprzętem były księgi i wyobrażenia Męki Pańskiej lub jakieś godła pobożne. Zbytek też ich na tem polegał, aby siła rękopismów mieć.
Tak samo Welsz w jednej większej izbie z małą celką na łóżko przy niej, mieścił się na piętrze. Doktora się można było domyśleć po zapachu, jaki od medykamentów na półkach się rozchodził.
Zastałem go nad księgą.
W krótkich słowach opowiedziawszy mu o sobie, wpraszałem się na służbę. Gdym skończył, długo mi odpowiedzi nie dawał.
Zaczął potem pytać o łacinę, o nauki i mały examen odbył ze mną.
W ciągu tego badania, które się coś obiecywać zdawało, nie odezwał się z niczem stanowczem. Wspomniałem umyślnie, żem przy ks. Janie Kantym był wprzódy, że ks. Jan Długosz łaskaw był na mnie, a i o Gaskiewiczu nie zapomniałem.
Przeszedł się po izbie razy kilka.
— Źle za tobą świadczy, żeś ze dworu odprawę dostał — rzekł — ale pomijam to. Przenieś się na próbę do mnie, miesiąc, dwa, zobaczymy czy z ciebie co zrobić[1] można... Trochę się nauczyć, moje dziecko — dokończył — częstokroć gorzej jest niż nic nie umieć. Ci co się całe życie uczą, wiedzą przynajmniej, że nic nie umieją, gdy tacy co liznęli odrobinę, sądzą, że wszystkie zjedli rozumy.
Nazajutrz rano do lichej izdebki tuż obok, Welsz mi się przenieść kazał. Krzaczkową pożegnawszy, pośpieszyłem do dnia i przed południem do posług byłem gotowy.
Z natężoną ciekawością czekałem nauki tej, której żądny byłem, ale na wstępie mnie zawód spotkał. Dano mi moździerz i cuchnącą jakąś materyę do tłuczenia i tarcia. Nazwiska jej nawet od Welsza się nie dowiedziałem. Potem ziele mi kazał gotować, inną jakąś wodę cedzić, worki czyścić i pierwsze dni na tem płynęły.
Nauczyć się nie mogłem nic, bo nie mówił do mnie tylko tych słów kilka, które niezbędnie potrzebne były.
Samem z napisu na słoju potem doszedł, że jednego dnia Bolus armenius rozcierałem; drugiegom pomagał do robienia plastra, który nazwisko miał Urguentum currosivum, potem inny Urguentum fuscum robiliśmy, ale do czego one służyć miały, zostało dla mnie tajemnicą.
Na jednej półce stały szeregiem wina lekarskie, de Boragine, et buglossa, citoniorum, Alkenkengi, Enfrogine, deopilationis i t. p. Pouczyłem się ich nazwisk tylko. Welsz widział we mnie sługę, ale ucznia znać nie chciał jeszcze.
Sądząc, iż próbował mnie w ten sposób, cierpliwy byłem.
Część też dnia, gdy doktora nie było w domu, miałem wolną; ale gdybym i chciał był zajrzeć do ksiąg jego, a sam próbować się nieco oświecić, zakazanem mi to było tak surowo, iż nie ważyłem się tknąć żadnej.
Welsz mało na mnie patrzał, mniej mówił jeszcze, dawał rozkazy, doglądał ich spełnienia, naganił często, nie pochwalił nigdy.
Wszystko to cierpieć musiałem, bom w nim ufność miał, że gdy godzina moja wybije do przybytku mnie dopuści.
Na to się jednak nie zanosiło wcale.
Życie pędziłem smutne. Po roztargnieniu jakie na dworze każdy dzień przynosił, towarzystwie młodzieży wesołej, wygodach jakie mieliśmy, tu niemal zakonne panowało milczenie, post i ubóstwo. Ale jakżem ja się na to mógł uskarżać, gdy sam Welsz tak samo żył kaszą, rybą, cienkiem piwem i mleczywem a chlebem czerstwym i czarnym?
Co z jego wiktu zbywało szło dopiero na mnie, a tylko gdy Welsz w kollegium nie obiadował, oddawano mi porcyę jego.
Grosza cokolwiek mając, ratowałem się od głodu, od przekupek sobie coś przynosząc.
Za całą zabawę mi służyło, gdym podchwyciwszy jakiś przepis, ukradkiem mógł spróbować, medykament jaki sam przygotować. Tak naprzód ów najfundamentalniejszy wszystkich cyrulików wyrób: Emplastrum de lapide calaminaris, od jednego z nich, zapłaciwszy mu w sekrecie się nauczyłem robić.
Drugi mi sprzedał sekret wielce skutecznej: Cervarii; ale z tem przed Welszem się ukrywać musiałem. Wszystkich też win lekarskich i różnych ingredyencyj nazwiska pilno sobie zapisywałem.
Szczęściem może do izdebki mojej Welsz nie zaglądał, boby mi ta moja nauki chciwość przedwczesna, pewnie była surowo naganioną.
Mamli się przyznać? Jak z wielką bardzo gorącością garnąłem się do mistrza tego i do źródła, tak teraz, po miesiącach niewielu ogarnęło mnie znużenie i zniechęcenie nad wyraz wszelki.
Życie mi zbrzydło, tęsknota nękała; czułem, że do tego chleba i powołania chyba stworzony nie byłem, albo droga, którą szedłem, nie przystała mi.
Patrzałem chciwie na księgi, których mi tknąć nie było wolno, tak jak spragniony spogląda w studnię, gdy z niej zaczerpnąć nie może; mówiłem sobie: Kiedyż się to skończy?
Welsz nie zważał na mnie, ja pytać go nie śmiałem.
Całą pociechą moją było, gdy w godzinach wolnych na miasto się wyrwawszy, szczęśliwym trafem albo Zadorę lub Maryanka, czy kogo z dawnych towarzyszów mogłem napotkać. Dopóki zima trwała, do malarza Wielkiego chodziłem przypatrywać się jego robocie i z nim pogawędzić, ale z wiosną począł znowu na zamku pracować, a tam przystęp mi był wzbroniony.
Ci, co mnie dawniej wesołym a ciekawym wszystkiego znali, z trudnością teraz w znękanym i milczącym poznać mogli.
Przychodziło do tego, żem z rozpaczy rozmyślał porzucić mistrza i w świat gdzieś iść! ale dokąd?
Nie zawsze nawet moich dawnych towarzyszów mogłem spotykać, bo król, królowa, dwór przenosili się z miejsca na miejsce, zamek pustoszał na czas.
Wiosna przyszła i lato, a mnie to brzemię życia nowego coraz mocniej dolegało. Czułem to dobrze teraz, że czy urodzony byłem do innego zawodu, czy nawykłem od dzieciństwa do ruchawszego między ludźmi obracania się, a w tej ciszy klasztornej usychałem.
Welsz nie zdawał się nawet widzieć tego, żem wychudł, zżółkł i chodził jak z krzyża zdjęty.
Raz, gdy mnie z lekarstwem pod Floryańską bramę wyprawił do kupca, który był zachorzał mocno, a ja od niego powracałem z głową spuszczoną, w wyszarzanym kubraczku, trafiło się, że króla powracającego z podróży na drodze napotkałem.
Jechał konno i oglądając się na wszystkie strony; zdawało mi się, że okiem rzucił na mnie i wzrok jego jakiś czas się zatrzymał. Stałem czapkę zdjąwszy, minął mnie prędko. Zadora, który przy wozach jechał, zsiadł z konia, aby się ze mną przywitać.
Szczęśliwy człowiek kwitł zdrowiem i weselem, tak mu na świecie dobrze było. Zobaczywszy mnie, aż zakrzyknął nad mizeractwem, w jakiem mnie znalazł.
— A toć się w śmierć zamęczysz! — zawołał. — Rzuć do licha te głupie medykamenta! Tobie konia, ruchu, swobody potrzeba. Dosyć spojrzeć, aby poznać, żeś ucząc się leczyć, sam chory.
Radził mi doktora porzucić, a dworskiej lub rycerskiej służby szukać. Ale łatwo to było powiedzieć.
Za szlachcica się, jak drudzy, podawać nie chciałem. Nadto dumny byłem abym kłamał, a nieszlachcicowi, niepewnego pochodzenia człowiekowi niemal wszystkie drogi były zaparte. W kościele nawet do wyższych dostojeństw przystęp był wzbroniony. Zostawał klasztor, mieszczański jaki zawód, lub rzemiosło.
W większej zaś części cechów nawet nie przyjmowano czeladzi, która się urodzeniem prawem nie mogła wywieść. Mnie to sieroctwo moje zabijało.
Dlatego samem nie wiedział dokąd się obrócić.
Na myśl mi przychodzili Tęczyńscy, ale zapóźno, i wstręt też do nich czułem, bo, choć król nademną litości nie miał, kochałem go jak dawniej i nigdybym przeciwko niemu stanąć się nie ważył.
Żalu nawet do niego nie czułem tak wielkiego, jakby sądzić można, tłumaczyłem sobie co uczynił własną winą moją.
Upłynęło dni kilka od tego w ulicy widzenia mojego z Zadorą, gdy z południa, na spokojnym korytarzu naszym strasznie zamaszysto i głośno ktoś się począł o mnie upominać.
Poznałem Zadorę i otworzyłem drzwi. Wszedł nie miarkując głosu, o com go musiał przestrzedz, bo u nas panowało silentium.
W izdebce mojej ziołami i korzeniami różnemi silnie czuć było. Pokręcił nosem.
— Udusić się i zdechnąć można, żyjąc w takim smrodzie — zawołał na wstępie. — Co za dziw, że ty tu chorujesz! Otwórz okno! Wiesz, co mnie tu sprowadziło? — odezwał się.
— Nie domyślam się.
— Ratować cię chcę — dodał. — Wybij sobie z głowy tę aptekę, mam co innego.
Patrzałem na niego jak w tęczę.
— Oto co jest — rzekł, przysuwając się do mnie. — Wczorajszego dnia starosta krakowski, Pieniążek, znacie go? dopytywał nas po dworze czybyśmy mu do wiernych usług przybocznych, piśmiennego dworzanina naraić nie mogli. Zaraz przyszedłeś mi na myśl.
— Ale on nieszlachcica przy sobie nie ścierpi — rzekłem.
— Nie pyta o szlachectwo, ani o urodzenie i pytać nie będzie — mówił dalej Zadora. — Rozgadałem się z nim o was. Człek dobry, sługa królewski wierny. Życie u niego dostatnie, żołd pewnie będzie znaczny, to dla was miejsce jak żadne.
— Zapomnieliście tylko o tem, że starosta prawie ciągle na zamku być musi i takiego piśmiennego dworzanina za sobą ciągnąć, a cóż król na to powie?
Zadora się rozśmiał.
— Myślałem o tem — rzekł. — Starosta o was posłyszawszy, bardzo gorąco się domagać począł, abyście do niego przyszli na rozmowę. Ja wieczorem zaraz królowi służąc, gdy o staroście się wspomniało, od niechcenia napomknąłem o tem, że Orfana chciał wziąć, ale się wahał, aby wygnany ze dworu nie był na zamku źle widziany.
Król ramionami poruszył tylko.
— Więc ma dlatego głodem mrzeć, żem ja go nie chciał? — odparł. — Niech go sobie Pieniążek bierze jeśli wola, byle mu wierniej niż mnie służył.
Zagryzłem usta! Król więc mi ani zapomniał dotąd, ani przebaczył!
Siedzieliśmy milczący czas jakiś, ale Zadora wnet tak gorąco nastał na mnie, tak prosił, namawiał, zaklinał, iż się zgodziłem nazajutrz iść do Pieniążka.
Nie powiem jednak, aby mi od Welsza, przecierpiawszy tu już miesięcy kilka, łatwo odchodzić było. Sromałem się sam siebie, żem nigdzie miejsca zagrzać i wytrwać nie umiał. Czułem, że na odchodnem słuszną dostanę naganę.
Zadora mi usta tem zamykał, że z nastręczającego się szczęścia korzystać należało.
Król nawet, widząc przy Pieniążku dawnego dworzanina, mógł się dać przebłagać. Starosta miał u niego zachowanie wielkie.
Lecz wprzódy, nim o tej mojej nowej losu zmianie mówić zacznę, o samym Pieniążku cokolwiek się rozpisać muszę.
Wiadomo to wszystkim, iż Pieniążków ród prawi są Odrowążowie, ciż sami, których krew dwu świętych patronów dała nam.
Znaczenie ich niegdyś było wielkie i mierzyli się z najmożniejszemi w kraju, chociaż przeciwko sobie mieli też nieprzyjaciół wielu i w tej walce z niemi, choć niezłamani, straty ponieśli niemałe.
Majątkowo też gorzej się im teraz działo. Z tej rodziny nasz starosta krakowski był prawie najpierwszym, i trzymając z królem a jemu służąc, spodziewał się do dawnego blasku Odrowążów powrócić.
Człek był już w latach, umysłu trochę niestałego, charakteru miękkiego, a pomimo to, gdy się przy czem zaciął, uparty.
Król go może przedewszystkiem z tego cenił, że miał w nim takiego sługę, który nie pytał nigdy dlaczego i co Kaźmirz mieć żądał, a wszelki jego rozkaz spełniał ślepo.
Gdy inni teraz w tym drażliwym sporze o biskupstwo, jak mogli króla samego łagodzili, a postanowienia jego surowe starali się tak spełniać, aby kapitule krakowskiej, i tak już uciśnionej, nie narażać się, Pieniążek i Obulec, o którym już wspomniałem, z niezmierną ścisłością i bez najmniejszej folgi, dziesięciny, majętności, kamienice opierającym się kanonikom zabierali. Pieniążek się tem zawsze tłumaczył:
— Króla rozkaz mam, pan tak chciał.
Tem sobie wielce duchowieństwo naraził, ale tak jak nie lękał się Tęczyńskich też dla króla poświęcić i przeciwko nim występować ostro, tak i kapitule mocno się dał we znaki.
Tem dziwniejszem się to wydawało, że syna młodszego miał w stanie duchownym i w tejże samej kapitule.
Syn ten, o czem wszyscy wiedzieli, zatruwał mu życie, ale nie tyle on może temu był winien, co ojciec. Jedną tą myślą opanowany tylko jakby rodzinie dawny jej blask przywrócić, starosta jednego z synów koniecznie mieć chciał w stanie duchownym, pokładając nadzieję w królu, że go do najwyższych dostojeństw doprowadzi.
Patrzali na to wszyscy jak zubożałe rodziny Jastrzębce po arcybiskupie, Oleśniccy po kardynale, ogromnie się wzmogli z dochodów znacznych krewnych swoich. Nie było prawie prymasa ani biskupa, któryby i kościołowi świadcząc, i życie prowadząc wystawne, familii nie zbogacił.
Rachował na to Pieniążek i syna prawie gwałtem postrzygł.
Opowiadano o nim, że nietylko najmniejszego do stanu duchownego powołania nie miał, ale w młodości tak prawie jak zaręczonym będąc z dzieweczką, którą miłował bardzo, siłą od niej musiał być oderwany.
Ojciec tak zabiegał, iż pannę za mąż wydano za innego, a Jan musiał rad nie rad suknię oblec i księdzem zostać.
Stało się to na większe jego nieszczęście i zgubę, jak się później okazało. Księdzem się zwał i ojciec się o wyposażenie go starał, ale życie prowadził takie, że tylko zabiegi starosty i znaczenie ojca mogły go obronić od surowych kar kościelnych.
Pieniążek, gdy mu o tem starsi duchowni mawiali, powtarzał ciągle:
— Wyburzy się to piwo, wyburzy, dajcie czas tylko.
Ojcowskie groźby i prośby nic nie pomagały. Gdy się mógł tylko wyrwać mu, a starosta miał słabość do niego i zbyt był powolnym — dokazywał, przebrawszy się po świecku, polował, latał z dobranemi towarzyszami, a co gorzej, do tej pani, w której dawniej był rozmiłowany, dojeżdżał i bawił u niej tygodniami.
Mąż człowiek dobroduszny, ślepy, nietylko gacha nie odpędzał, ale gościnnie go przyjmując, zabawiał się z nim, polował razem, i przestrzegany, z posądzających żonę szydził.
Rozpowiadano o tem, gorszono się, ojca przestrzegano, który syna karcił i upominał, ale pieszczone dziecko ani jego, ani innych słuchać nie chciało, rodzicowi odpowiadając zuchwale:
— Księdzem nie chciałem być, kazaliście mi; nie dziwujcież się, że złym jestem, bo do tej sukni mnie Pan Bóg nie stworzył.
I wistocie więcej go było na łowach, w wesołych zgromadzeniach, pomiędzy kobietami, niż w kościele i chórze. Przez miłość i poszanowanie dla ojca, pokrywano te sprawki syna, ale można było przewidzieć, że gdy biskup nowy na stolicę wstąpi, pobłażać zgorszeniu temu nie będzie.
Z kapituły mało kto już z ks. Pieniążkiem przestawał, odwracano się od niego i każdy unikał, aby nie być posądzanym, że podobne jak on życie prowadzi. On zaś, ufając może ojcowskiej powadze i znaczeniu, pomimo napomnień nie myślał wcale ani się ukrywać z tem co czynił, ani życia zmieniać.
Ojciec, choć powiadał, że się to piwo wyburzy, niespokojnym był bardzo.
Od niejakiego czasu bowiem księdza w Krakowie tak jak nie było widać, a dobrał sobie dwór, sługi i towarzyszów łotrowstwa takich, iż oni go jeszcze na większe rozpasanie prowadzić mogli.
Chociaż zmiana w życiu mojem pożądaną mi była, nie bez trwogi i wahania się, skłoniony namowami Zadory a pozwoleniem królewskiem bardziej jeszcze, nazajutrz włożyłem co najlepszą odzież i udałem się do starościńskiego dworu.
Tu, ktoby Pieniążka starego nie znał i nie słyszał o nim, patrząc na to co się działo, człowiekaby się domyśleć musiał. Dwór, podwórze, ganek, dokoła pełne były ludu najrozmaitszego gwaru, krętaniny, nieładu, wśród której pachołkowie, dworzanie, kto chciał gospodarował. Starosta wybiegał sam, krzyczał, ludzi posyłał, chował się nazad do izby, jednych rzucał, drugich wołał, nie skończywszy sprawy, inną poczynał. W tym zamęcie trudno było sobie dać radę i trafić do ładu.
Żydów szczególniej z podarkami, ze skargami, mieszczan, ludzi pobranych za różne przewinienia, odartusów, a obok tego szlachty ubogiej z prośbami, podróżnych, cudzoziemców pełno było.
Kilku urzędników starościńskich, starszy nad pachołkami, pisarze kręcili się wśród nich i nie odnosząc do starosty, rozstrzygali pomniejsze sprawy. Co chwila podnosiły się bolejące głosy, wołania, a gdy hałas ten rosł, wybiegał sam Pieniążek na dwór, krzyczał, rozpędzał, gniewał się i powracał do izby nic nie zrobiwszy.
Ludu i służby choć mnogo było jak u możnego pana, choć na nich dostatek niby jakiś widnym się zdawał, wszystko to nie trzymało się jedno drugiego, chodziło samopas i karności brakło.
Gdym się tu znalazł, w początku mi tak się to wydało dziwnem, niemiłem i strasznem, żem się chciał wycofać, nie pokazawszy staroście. Ale zapóźno było, bo ten, co tam marszałkował, już mnie o nazwisko spytał i poszedł oznajmić, a tuż i Pieniążek sam ukazał się, wołając mnie do siebie.
W izbie sklepionej, zadusznej i ciemnej taki tłok panował jak w podwórzu i tu suplikantów było różnych, począwszy od progu do stołu gromada cała, z papierami jedni, drudzy z twarzami, które za nie stały...
Skryba siedział za stołem dosyć nędznie odziany i pióro gryzł. Starosta wprowadziwszy mnie, natychmiast się obrócił do pisarza, coś mu szepnął a w głos oświadczył, że już czasu niema, i że sprawy później załatwi. Poczem nie odpowiadając na wołania i prośby, drzwi do komory bocznej otworzywszy, wszedł szybko i mnie za sobą wprowadził.
Milcząc naprzód długo mi się przypatrywał, a i ja czas miałem się z blizka z nim zapoznać.
Na oko był człowiek krzepki, otyły, poważny, a w twarzy i postaci mający coś wielce groźnego i potężnego. Zdawało się, że musiał mieć wolę silną i być nieubłaganym. Twarz duża, długa, z podbródkiem, z wąsem dużym, zdala się widziała straszną, a przypatrzywszy się jej, coś w niej drgało takiego, iż niepewność jakąś okazywało.
Głos miał hetmański, krzykliwy, a pomimo to niewrażający posłuszeństwa. Widać tylko było, że mu o to szło wielce, aby przed nim drżano i obawiano go się.
Począł nagle głosem prędkim i zająkliwym, śpiesząc, plącząc się, odchrząkując a oczyma mnie mierząc.
Waszeć mi potrzebnym będziesz. Słyszałem już o was, wiem... Łacinę znasz, pisanie piękne, w głowie dobrze, ja właśnie amanuensa szukam. Skryba ten dla urzędu jest, a dla osoby mojej nie mam nikogo. Ale naprzód wiedzieć masz, że tu we wszystkiem co się dzieje i dziać będzie, tajemnica się ma zachować ścisła. Język za zębami trzymać, pierwsza rzecz.
Tu przerwawszy sobie nagle, rozpoczął wyliczać co mi daje za pracę: suknie, żołd, stół, pomieszczenie; o każdej z tych rzeczy niedokończywszy o jednej, przechodził do drugiej, powracał do pierwszej, tak że połapać mi się było trudno. Tylem tylko zrozumiał, że mi tu zbywać na niczem nie może, choć nie bardzo mi szło o wielką płacę. Potem znowu wpadłszy na inną drogę, skarżyć się począł, iż zaufać tego czasu nie ma komu, że potrzebuje takiego, któryby mu służył jak ojcu, a on mu rodzicem chce być.
Nie dał mi długo odpowiedzieć sobie i gdym poczynał, on na nowo swoje powtarzał. Szło mi o to jedno tylko, abym choć kilka godzin w dniu miał wolnych, bo zawsze uczyć się czegoś chciałem, mając to na widoku, że może kiedy do królewskich dzieci się dostanę.
Nauka wreszcie sama dla siebie wabiła mnie, i inne drogi mając przed sobą zamknięte, w niej pociechy i ratunku szukałem.
Starosta uznawał słuszność żądania mojego, ale razem przewidywał, iż tak jak on dniem i nocą na tym starościńskim urzędzie pokoju nie miał, tak i mnie za niego ręczyć nie mógł.
Słowem rozmowa się tak splątała, że pono ani on nie wiedział com mu obiecywał, ani ja mogłem wyrozumieć co mnie czekało. Skończyło się na tem, żem prosił, abyśmy wzajem się przez ćwierć roku wypróbowali.
Przystał na to.
— Jestem pewny — dodał — że waść ze mnie będziesz rad. Ostry jestem, wymagam porządku i dyscypliny, ale na serce rachować możesz. O! u mnie wszystko tu jak w obozie na skinienie, w szeregi... ale nikomu się krzywda nie dzieje i wzgląd jest na słabość ludzką.
Sam potem starosta chciał mnie do przeznaczonej mi izby zaprowadzić. Znalazło się jednak, że w niej bednarze rozeschłe beczki i statki obręczami nabijali, ktoś okno był wyjął, ławy stały całe, ale oprócz nich ani łóżka, ni żadnego sprzętu.
Zrobił się o to rumor okrutny w całym dworze. Kto tu śmiał bez wiedzy starosty bednarzy mieścić, izbę tak spustoszyć. Zawołano marszałka, ten winę zwalił na klucznicę, ta na sługi, a w końcu przykaz wydano najsroższy, aby do wieczora było jak w szklaneczce czysto.
Niebardzo mi się temu wierzyć chciało i on sam wątpię, aby temu dawał wiarę, ale żądał natychmiastowego przeprowadzenia się, tak że ledwie z powodu Welsza wyprosiłem się do jutra.
Z moim doktorem przeprawa poszła daleko łatwiej niż się spodziewałem, wysłuchał mnie milczący, głową zawahał, zamruczał coś i dodał.
— Niestałego umysłu jesteś... a kamień tylko na miejscu obrasta. Będziesz się tak z kąta w kąt przerzucał, nigdy miejsca nie zagrzewając, i marnujesz się; wszystkiego potroszę umieć, znaczy na głupotę pracować... ale co począć z temperamentem? Tyranami są temperamenta. Trudno, trudno! Idź-że z Bogiem!!
Zaśmiał się.
— Tyle tylko, żeś się jednego plastra u mnie nauczył.
Dał mi rękę do pocałowania i po chwili wrócił do książki.
Zdawało się, że istotnie temperament mój wyrozumiawszy, musiał być do tego przygotowanym. Resztę dnia spędziłem na mieście ze znajomymi, chcąc zażyć swobody, bom przewidywał, że raz się zaprzągłszy do starosty, niewiele mieć będę czasu dla siebie.
Nazajutrz, gdym moje szczupłe węzełki tu sprowadził, znalazłem izbę jeszcze bez okna, na podłodze wiury bednarskie, ale tarczan stał w kącie oparty nogami o ścianę i stół, osobno nogi, osobno stolnica czekał na mnie. Pacholę gadatliwe, z włosami rozczochranemi dane mi było do usług, które plotło dużo, ale się wyrwawszy z izby nie wracało.
Szczęściem przywykły byłem sam sobie służyć, a marszałek też wziął okno do serca i naostatek izbę kazał uprzątnąć.
Dano mi wiedzieć, że starosta już trzy razy po mnie przysyłał, szedłem więc do niego. We wczorajszej izbie takie same było zbiorowisko ludzi. Urzędowy skryba siedział gryząc pióro za stołem, mnie za pańskiem krzesłem miejsce u ucha starosty wyznaczono.
— Oswajaj się waść przysłuchując, bo to tu nie łatwa rzecz sobie z tylą sprawami radę dawać.
Najgorszem to było, że wistocie sprawy nie przychodziły w porządku jedna po drugiej, ale wszystkie razem w jeden kłębek nierozplątany się zbijały.
Mówił ktoś, drugi mu przerywał, starosta przywoływał trzeciego, czwartego sobie przypomniawszy tego rzucał, ludzie podnosili głosy usiłując się przekrzyczeć, słowem sądny to dzień był.
Starosta nogami tupał, łajał, ale sam ten nieład mnożył.
Stałem tak z godzinę za wielkiem krzesłem pana, alem niewiele się nauczył. Wtem wpadł dworzanin, powołując do króla; zerwał się Pieniążek i wyruszył natychmiast. Jam tu już nie miał co robić, ale pozostać mi kazał i czekać na siebie.
Skryba Sołtysów syn z okolic Bochni, chłopak nie w ciemię bity, po wyjściu pana dopiero na mnie wcale nie zważając, wziął się do spraw, z któremi przybyli nie odchodzili.
Prędko i umiejętnie przesłuchiwał skarżących się i proszących, widziałem jak mu ten i ów coś w dłoń wcisnął, a on na papierze sobie zapisał i w pół godziny izba się opróżniła.
Zostaliśmy sami, szydersko się popatrzał na mnie.
— Co wy, miłościwy panie, przy staroście robić będziecie — rzekł — tego nie wiem. Widzi mi się, że chyba słuchać lamentów jego i listy poufne do syna pisywać. Nie byłoby tu co tak dalece robić, gdyby ład jaki był, ale starosta go nie zaprowadzi nigdy... a jakby był, to go zaraz zamąci.
Uśmiechnął się.
— Dobre panisko, ale sobie samemu nieprzyjaciel srogi.
Starosta, który natychmiast miał powrócić od króla, pojechał tymczasem na miasto, poszedł na ratusz, dał się zaprosić do któregoś z ziemian i nie przyjechał do dworu aż wieczorem późnym.
Od skryby wiedziałem, że bodaj do północy na niego czekać powinniśmy, poczem nas odprawi z niczem, nakazując jak świt do roboty stawać, chociaż robić co nie będzie.
Stało się jak Sołtysiak przepowiedział, powrócił zmęczony starosta, narzekając, że mu tchnąć nie dają, że się w śmierć zapracuje, odprawił skrybę, mnie za sobą do sypialni jeszcze iść kazał, i dopiero w łóżku ległszy odejść dozwolił.
Następnych dni kazał mi to i owo zapamiętać, musiałem przy nim ciągle być, ale do roboty nie dał mi nic, ciągle powtarzając: iż Panu Bogu dziękuje za to, że mnie ma pod ręką, bo lada chwila nawał być może do czynienia. Służba to była wistocie ciężka i upokarzająca, bo starego żal się robiło, a w niczem mu pomocnym nie mogłem być.
Kładnąc się wieczorem do łóżka zabierał mnie z sobą, aby jeszcze żale i lamenty rozwodzić przedemną, ale tu przyszło już do istotnych zwierzeń.
Naprzód mi o synu tym księdzu napomknął, powoli wynurzać się zaczął, rozpłakał, ręce łamał i wygadał się ze wszystkiem.
Właśnie szło o to, ażebym list groźny do niego napisał, a starosta zaklinał się, że uchowaj Boże większego zgorszenia, sam go, chociaż duchownego zamknie i w więzieniu trzymać będzie. Ważyłem się mu powiedzieć, że jeżeli groźby dotąd nie skutkowały, możeby inaczej należało przemawiać do niego, starać się poruszyć serce, zakląć na miłość ojcowską i t. p.
Myśl ta bardzo mu się podobała. Kazał mi tedy raptularz nazajutrz przygotować, a wolnym czasem razem mieliśmy go odczytać.
Z tem szedłem do izby, gdy nazajutrz rano podwórzec nasz, w którym nigdy spokoju do późnej nocy nie było, wrzawą taką się rozległ, iż równemi nogami porwałem się z łóżka.
Sołtysiak wpadł do mnie.
— Dopieroż mieć to będziemy ciężką przeprawę — zawołał — ksiądz Jan przybył ze swemi.
W podwórzu rżenie koni, ujadanie psów, śmiechy czeladzi słychać było bez żadnego dla ojca i urzędnika poszanowania.
Starościńska służba cała latała jak oparzona, ksiądz archidyakon gnieznieński, dziekan łęczycki, gdyż takie nosił tytuły, w towarzystwie ichmościów Plichty i Komeskiego, sług swych wiernych, a dworzan i czeladzi dziesiątka rozgaszcza się we dworze. Ojciec ani mógł, ani chciał mu się w czem sprzeciwiać.
Przyznaję się, żem ciekaw bardzo oglądać tego syna marnotrawnego, odziałem się żywo i zbiegłem do izby starosty.
Siedział on tu, ale nie mając czasu się przyodziać, jak z łóżka wstał, kożuch tylko na siebie narzuciwszy, w koszuli jednej syna przyjmował.
Ksiądz, którego trudno było poznać, iż duchownym się zwał, w sukni krótkiej, w butach z ostrogami, młody, przystojny mężczyzna, z oczyma bystremi, z włosem długim wedle obyczaju ówczesnego w puklach na ramiona spływającym, żwawo biegał po izbie. Tylko jego głos słychać było, gdyż starosta cicho się odzywał i siedział jak przybity.
Gdym wszedł, skinął stary na mnie i dał znak, abym nie przeszkadzał ich rozmowie, cofnąłem się więc. Wtem odwołał mnie nazad i wskazał na sypialnię, abym tam na niego czekał.
Drzwi tylko cienkie przedzielały mnie od izby, w której dalej się rozpoczęta ciągnęła rozmowa. Głos ojca był błagający, syna szyderski.
Rad nie rad słuchałem.
— Co komu do tego jak ja żyję! — wołał ks. Jan — ja za siebie sam przed Panem Bogiem odpowiadam. Wyrostkiem nie jestem, bakałarzów nie potrzebuję.
— Nietylko bakałarz, ale rózgaby się przydała — przerwał starosta — tak, tak. Wstyd czynisz Odrowążom. Pomnisz na Jacka i Czesława.
— Ale ba! Wszyscy Odrowążowie świętemi być nie mogą — rozśmiał się syn. — Ja do stanu duchownego nie miałem powołania i nie mam, a Dorotkę jakem kochał tak ją miłuję. To darmo. Przecież Jakób, mąż jej, nie skarży się na mnie? Cóż komu do tego!
— Jakób ślepy jest i dobroduszny — zawołał ojciec — a przecie Mikołaj brat jego, wojewoda mazowiecki, przyjeżdżał umyślnie do mnie z żalem na was.
Rzucił się ks. archidyakon gwałtownie.
— Ja go rozumu nauczę, pana wojewodę — krzyknął — a cóż to, czy Jakób Boglewski dziecko, opieki potrzebuje? Niech pilnuje swojego nosa i swej żonki a w drogę mi nie lezie, bo mu pokażę, że ja szablą nie zapomniałem władać.
Słychać było jak ojciec w dłonie plasnął.
— A milcz-że!
Chwilę krótką cisza panowała w izbie, chód tylko żywy archidyakona słyszałem, który zcicha sobie poświstywał.
— Przybywam głodny jak pies do ojcowskiego domu — począł — a tu zamiast nakarmić mnie, morałami przyjmuje. Ale jak Bóg miły, ja to wszystko wiem dobrze. Kara Boska, języki ludzkie, zgorszenie, a to a owo, o tem słyszałem wiele... Jeść mi się chce.
. Wtem stukać zaczął gwałtownie. Wpadł zapewne marszałek, bom usłyszał:
— Do stu katów jeść dawajcie.
— Ale nie tu — przerwał ojciec — do izby tej zaraz się zaczną schodzić ludzie. Niech jeść dadzą naprzeciwko.
Miał ojciec znowu począć admonicye, gdy drzwi się otworzyły. Musieli wnijść przyjaciele, a słudzy ks. archidyakona i jeden począł.
— Ani koni ani psów niema gdzie wygodnie pomieścić.
— Myśmy głodni — dodał drugi.
— A i ja głodny jestem — rozśmiał się ksiądz. — Do tego przyjdzie, że ja tu ojca mając starostą, gospody sobie na mieście szukać będę musiał.
Zaburczał coś stary, musiano dać znać, że jadło przyniesiono i starosta sam wzdychając wtoczył się do izby, w której na niego czekałem.
Twarz miał zmienioną i zbolałą, trząsł głową nic nie mówiąc. Dwie łzy powoli toczyły mu się po policzkach.
— Słyszałeś? widzisz jak mnie Bóg pokarał! Co z nim robić! Ani Boga, ani rodzica, ani ludzi nie słucha.
I po chwilce powtórzył.
— A! pokarał mnie Bóg! pokarał.
Zadumał się i jakby na wpół do siebie począł.
— Albo i to towarzystwo? Plichta! Komeski, wszakże to znane łotry, kostery i zbóje. Na Komeskiego kupcy lubelscy instygowali, że ich z drugiemi na gościńcach rozbijał. Plichta nie lepszy. Ci, choćby chciał się poprawić, nie dadzą mu.
Ośmieliłem się zcicha podszepnąć, iż na tych towarzyszów, jeżeli były skargi, możnaby się postarać aby pociągnięci byli i do więzienia dani, a takby się ta niebezpieczna przyjaźń rozerwać musiała.
— To go nie znasz! — zawołał starosta — on mnie, ojcu, tu za nich gotów zrobić taką chryję, że całe miasto o niej wiedzieć będzie. Muszę ich znosić aby pokój mieć, a w starościńskim dworze ich przyjmować, bo na mieście burdy wyprawiać będą.
Naprzeciwko, gdzie ks. archidyakon siadł z Plichtą i Komeskim do śniadania, zawzięła się wrzawa taka, że zagłuszyła powszednią tutejszą. Siadłszy jeść i pić, kazali sobie nosić tyle, ile mogli znieść; archidyakon jeszcze do swego stołu kogoś przywołał i już nie wstał aż dobrze po południu, śpiewając takie pieśni, że ojciec sobie uszy zatykał.
Płakał i powtarzał nieustannie:
— Pokarał mnie Bóg, pokarał.
Następnych dni kilka Pieniążek gościł u ojca, zapraszał coraz nowych z ulicy przyjaciół, tego rodzaju co Plichta i Komeski; noszono im miód, wino i cały dwór być musiał na usługi. Do ojca prawie nie przychodził archidyakon i lekceważył starca w oburzający sposób.
Nie wiem jak i czem moja powierzchowność w oko mu wpadła. Dopytując o mnie dowiedział się snadź, że u króla byłem na usługach. Powiedział ojcu, że jemu takiego amanuensa nie szkodziłoby mieć i że mnieby wziął do siebie.
Rano przychodzę do starosty, który mi tę nowinę z twarzą rozjaśnioną zwiastuje.
— Zmiłuj się — woła ręce łamiąc — jeżeli Boga kochasz, przystań do niego. Jesteś stateczny, możesz go powstrzymać, będziesz miał zasługę wielką.
Zakrzyknąłem chwytając się za głowę.
— Jak to! — zawołałem — tam gdzie ojciec nie może nic, jabym młodzik coś potrafił. Zlituj się pan.
Starosta, który z rozpaczy najniedorzeczniejszych myśli chwycić się był gotów, uparł się i nalegał.
Oświadczyłem tedy stanowczo, że za nic w świecie do archidyakona w służbę nie pójdę.
— Raczej panu staroście za nią podziękuję — dokończyłem. — Nie może to być.
Widząc mnie tak upartym, stary wreszcie nalegania zaniechał a archidyakon przez ojca się dowiedziawszy, żem służbą jego wzgardził, ani już patrzył na mnie.
W Krakowie zbyt księdzu było ciężko ciągle się o duchowieństwo surowe ocierać, spotykając oblicza chmurne a i niejedno słowo ostre, niewygodnie gościć długo. Zabawiwszy kilka dni, pociągnęli do Łęczycy, i myśmy na starostwie, ojca nie wyjmując, lżej odetchnęli.
Ja na mojej tej utrapionej służbie, która się inaczej jak niewolą nazwać nie mogła, pozostałem.
Byłbym doprawdy szukał może innej, ale Pieniążek się przywiązał do mnie, a jam żałował go i litował się nad nim.
Nawykł był wylewać przedemną serce swoje, często pocichu, choć u młokosa, rady zasięgał; wiedziałem, żem mu był potrzebny.
Sołtysiak, choć nie zły człowiek, więcej swojej kieszeni niż starosty dobrej sławy i godności strzegł, musiałem więc na wodzy go trzymać, ostrzegać i nie dopuszczać, aby słabości pana nadużywał.
Naprawdę nie robiłem tak jak nic, alem na chwilę się oddalić nie mógł i musiał być z uchem pogotowiu. W poufnych sprawach czasem mnie posyłał.
W wolnych godzinach com miał czynić? czytałem. Czytałem co popadłem, com dostał i komentarze nad biblią i kroniki Kadłubkowe, do których właśnie Dąbrówka pisał objaśnienia, i łacińskich starożytnych pisarzów, bo ci byli podczas w wielkiem zachowaniu i coraz nowych wydobywano, których wprzódy nikt tu nie znał.
Oprócz tego, ponieważem czasu podróży z ks. Janem trochę liznął włoszczyzny, a kilku Włochów na dworze się i w mieście plątało, więc i języka tego poduczałem się, nie chcąc go zapomnieć.
Czasu tego gdym u starosty był, dopuścił Pan Bóg na to miasto nasze drugą plagę wielką, bo sprawę z Tęczyńskim za pierwszą liczyć było można.
Z księży Dominikanów przy św. Trójcy, któryś alchemią się zabawiając, gdy nieostrożnie z ogniem się obchodził, wszczął się ogień straszny, który przy wiosennym wietrze, było to bowiem ostatnich dni kwietnia, tak się straszliwie rozszerzył, iż kościół św. Franciszka, pałac biskupi, ulice Grodzką, Złotniczą, Szeroką, Poselską, Bracką, Gołębią i Żydowską w proch i żużle obrócił. Gorzało zaraz po nieszporach począwszy do drugiej z północy, a ratunku nie było żadnego, choć tłumy ludu stały, bo i wody brakło i zręczności a odwagi.
Miano to za dopust i karę Bożą, na stolicę królestwa ściągniętą sprawą Tęczyńską i prześladowaniem biskupa.
Wspomniałem już o tem jak naówczas na króla wszystko składano, jemu winę przypisywano, za niego mścił się Bóg, on sprowadził klęski i t. p.
Czasu pożaru już duchowieństwo to głosiło i nie alchemik był winien — ano król, bo właśnie był nakazał księżom, co biskupa wyznaczonego nie uznawali, dziesięciny zagrabić.
Nie wchodzę w to, czy sprawiedliwa była rzecz i czy podczaszy krakowski Obulec, drugi tak dobry sługa króla jak starosta, nadto sobie nie pozwalał, aliści raz przecie musiał pan nasz do posłuszeństwa sobie zmusić.
Ci, co mu w tem pomagali, mogli łagodniej postępować, na Obulca bowiem srogi krzyk był.
Zjawiły się na niebie znaki groźne, a wszystko to jako przestrogi królowi, jako do niego wymierzone ludzie tłómaczyli. Astrologowie duchowni większe jeszcze klęski nam zapowiadali.
Sądzono powszechnie, iż naostatek Rzymowi król oprzeć się nie będzie mógł i ustąpić musi, w czem mylili się ludzie.
A kto króla znał, ten mógł zawczasu przepowiedzieć, iż się pożyć nie da.
Tymczasem ks. Jakób z Sienna, którego Rzym mianował, tułał się u Tęczyńskich i Melsztyńskich schronienia szukając. Ci za nim się wstawiali, jeździli, prosili nadaremnie, a w końcu tyle uczynili tylko, że choć król im to wyrzucał, opieką swą go do ostatka osłaniali.
Być może, iż innego z Rzymu wskazanego kandydata Kaźmirzby był dopuścił w końcu, ale Oleśnicki, popierany przez nieprzyjaźnych mu Tęczyńskich, na żaden sposób na tej stolicy cierpianym być nie mógł.
Oswoiwszy się z położeniem mojem, choć nie było mi tu tak jakbym pragnął, trwałem już przy staroście.
Pytał mnie gołowąsa często o radę, gdy sam nie wiedział co czynić, a żem mu sercem poczciwem służył, słuchał i mogłem go niekiedy wczas ostrzedz. Domowi o tem przekonawszy się, obchodzili się ze mną dobrze i nie mogłem się skarżyć, ażeby mi tu źle było.
Ale życie uchodziło bez celu i widoku na przyszłość, samem nie wiedział czem byłem i jaki koniec mnie czeka. Raz też niepomiernie się zatapiałem w książkach, ucząc się cokolwiek mi się nastręczyło, to znowu nie chcąc zupełnie zaniechać rycerskiego rzemiosła, zaprawiałem się do konia, wkładałem zbroję, jeździłem z dawnemi towarzyszami wyprawując gonitwy. W tych mi też niezgorzej się powodziło, lecz gdym wspomniał, że rycerstwo dla mnie z powodu sieroctwa niedostępne, zniechęcałem się do niego.
Rodziców zaś, których przedtem szukać tak pragnąłem, teraz już zaprzestałem dochodzić, widząc w tem wyrok Boży, abym ich nie znał nigdy.
W tem rozerwaniu ducha, ktoby zdala na mnie patrzał, musiałby był posądzić o wielką niestateczność, bom się przerzucał od jednego do drugiego z gorącością wielką, a w niczem nie trwał. Sam to sobie wymawiałem, lecz natura i los mój nieszczęśliwy takim mnie czyniły.
Ponieważ niekiedy i wielka pobożność ogarniała mnie, a drugiego czasu widywano nad księgami ślęczącego, wszyscy mi prorokowali, że na sukni zakonnej skończę, o czem ja nie myślałem wcale.
Czas upływał bez troski przynajmniej o chleb powszedni, chociaż na jutro nic oszczędzić nie mogłem.
O Luchnie też nie zapomniałem, chociaż ani od niej, ani o niej wieści żadnej nie miałem. Niewiele polegałem na danem mi słowie jej, bo nie było w mocy dziewczęcia dotrzymać go; powszechnie bowiem albo rodzice lub opiekunowie losem dziewek rozporządzali, a te się rozkazom ich opierać nie mogły. Z mej strony zaś w poprzysiężonej wierności wytrwać łatwo było: raz, że mi się żadna sposobność nawet nie nastręczała do obcowania z kobietami, a powtóre, żadnaby z nich człowieka bez łomu i domu, bez rodziców i imienia wziąć za męża nie chciała.
Wprawdzie łatwoby mi było, tak jak wielu innym, zjechawszy pomiędzy ubogą szlachtę, jakiej siła była na Mazurach i w Wielkiej Polsce, wyprosić sobie i za miły grosz dostać przyjęcie do herbu i rodziny — alem do kłamu wszelkiego wstręt miał zawsze, a moje sieroctwo nosiłem z jakąś głupią nadzieją, że z niego wyjdę kiedyś choćby cudem. Czyniąc się zaś innym niż byłem, przybierając nazwisko obce, zdało mi się, żem sobie zapierał drogę do spodziewanego zawsze pozyskania nazwiska i rodziny.
Utrapieniu temu wielkiemu sieroctwem mojem, które mi dolegało wielce, starałem się ulgę uczynić tem, żem myśl natrętną o niem odpychał i postanowił najmocniej zdać los mój na łaskę Bożą. Powiedziawszy więc sobie:
— Stań się wola Twoja — czem innem się zaprzątałem.
Ponieważ starostę Pieniążka, urząd jego do Krakowa przywiązywał, i on się ztąd oddalał rzadko, więc i ja przy nim będąc, nie opuszczałem miasta.
Tymczasem król ciągle najwięcej wojną pruską i układami z zakonem był zaprzątnięty i albo w obozie siedział, albo na zjazdach i traktatach bawił, lub wolniejszym czasem na Litwie się łowami zabawiał, i w Krakowie go mało co widać było.
Miasto też przez czas jakiś spokojnem było, i po pożarze się odbudowywało szybko. Gdzie mury pozostały, tam je polepiono i pokryto niebawem, a drewniane dworki jak grzyby rosły.
Lata ubiegały. W r. 1464 we wtorek po Wielkiej nocy, trzeciego kwietnia, po tym pokoju miasto znowu zakłócone zostało niespodzianą na żydów napaścią.
Zaciągi czyniono naówczas na wojnę krzyżową przeciwko poganom. Jaki to tam lud się pod te chorągwie ściągał, gdy w domu co było lepszego, król zabierał do Prus, łatwo pojąć. Ludzie szli tacy, których nikt nie chciał, łotrzyki a zbójcy czyhający na łupież tylko.
Tej gawiedzi pijanej a niesfornej, kupa po drodze wtargnęła do miasta dla spoczynku. Nie mogli rajcy, tym, krzyże noszącym żołnierzom Chrystusowym, odmówić dachu. Wkrótce jednak przyszło pożałować, że ich wpuszczono, bo lepiej się było u wrót wykupić, a do miasta ich nie wpuszczać.
Stanąwszy tu, gdy się z miejskiemi konfratrami zwąchali a dowiedzieli, iż żydów w Krakowie było dosyć, o których powiadano, że mieli wielkie bogactwa, zuchwała ta gromada postanowiła napaść ich i złupić, sądząc, że jej to ujdzie płazem.
Z pomocą więc ulicznej gawiedzi, wieczorem, cała tłuszcza krzyżowa runęła na synagogę i na żydowskie domy.
Napad był tak niespodziewany, że w początkach nikt się im nie opierał; ubito ze trzydziestu, domów kilka splądrowano, a przestraszone żydowstwo, którego mieszczanie bronić nie chcieli dlatego, że ono nie miasta, ale zamkowego sądu i rządu słuchało i im podlegało, schroniło się do domu Jana Tęczyńskiego, kasztelana krakowskiego, który nieopodal się znalazł.
A że stara waśń między mieszczany a Tęczyńskiemi zawsze była pamiętną, dano im tu przytułek. Tymczasem i starosta z pachołkami swemi, choć siła ich przeciwko krzyżowcom nie stawała, wystąpił.
Noc nadeszła i wszystko się zdawało uspokojone, chociaż żydzi nie dowierzając na dziedzińcach się i po szopach rozłożyli.
I mieli słuszność, iż nie zaufali uspokojeniu, bo nazajutrz rano gromada dom Tęczyńskich obległa i szturmować zaczęła.
Obudzili się dopiero panowie rajcy, bo łupieztwu, gdyby początek uczyniono, poszłoby i po innych. Nadbiegła czeladź biskupia, starościńska, ludzie podskarbiego p. Jakóba z Dębna, rozpędzono napastników, a żydów strwożonych myśmy na zamek dla bezpieczeństwa zaprowadzili.
Winę tego rozruchu i grabieży włożono na miasto, nie bez przyczyny, gdyż w pierwszej chwili żydów nie chciano bronić, odpowiadając, że kto ich sądzi, ten ich osłaniać powinien.
Wygnano precz tę hałastrę natychmiast, a ratusz trzy tysiące czerwonych złotych musiał grzywien zapłacić.
Stało się to w okolicy królewskiej, dla której sromotnem było, że u siebie gospodarować dawała lada przybłędom, ale rajcy odpowiadali tem, że król JMć przecie w królestwie swem panem będąc, łotrowstwom zapobiedz nie mógł. Co prawdą było, gdyż się namnożyło takich kup swawolnych, które na kupców i na podróżnych się zasadzały po gościńcach, jednych odzierając, drugich zabijając i łupiąc.
Pomiędzy temi rycerzami byli zaprawdę i szlacheckiego rodu, którzy z tego czynili sobie rzemiosło; trzymali ludzi, posyłali szpiegów i zbrojno najeżdżali nawet dwory zamożne.
Król w tym roku i następnym w Prusiech bawił, we Lwowie, na Rusi i ze dworem w Kaliszu a Brześciu.
Z Krzyżakami wreszcie z niemałym trudem wkrótce potem pokój podpisano, czasu którego w Toruniu zmarł z królem tam będący Sędziwój z Lezienic, wojewoda sieradzki.
Siła też najznaczniejszych ludzi, biskupów, duchowieństwa, prawników do pisania traktatów z przewrotnym zakonem użytych było.
Kiedy się właśnie toczą te układy, a my w Krakowie przesiadujemy, starosta coraz we mnie większą ufność pokładający, nocy jednej późno powróciwszy do domu, mnie już z łóżka wyrostkowi kazał przyzwać.
Nie było to bezprzykładnem, a nieraz się trafiało, że po to tylko iść mi do siebie kazał, aby miał przed kim się na los swój żalić, szczególniej na syna archidyakona.
Na tego żadnej rady nie było, dochodziły wieści tak groźne, iż starosta w rozpacz wpadał.
— Zgubi nas wszystkich — powtarzał.
Wiedzieliśmy, iż nietylko u Boglewskich przesiadywał najczęściej, ale jawnem było, iż z panią Dorotą miłowali się, wszelkiego pozbywszy sromu.
Ojca słowo nic u niego nie ważyło.
Wszedłszy do starosty, zastałem go klęczącym przy łóżku, z rękami złożonemi i twarzą łzami zalaną. Za łkaniem przemówić nie mógł. Chciał powstać, nie miał siły, pomógłem mu się dźwignąć... rzucił mi się na szyję.
Na pytanie moje odpowiedzieć długo nie mógł, alem już pewnym był, że o synu tym nieszczęsnym wiadomość jakąś odebrał.
Trząsł się cały i głosem zniżonym począł.
— Na rany Chrystusowe! Jaszku, bierz konia i ludzi najlepszych, nie patrz na noc a jedź. Nie wiem co się stało, ale krwawą burdę jakąś archidyakon u Boglewskich popełnił. Ludzie mi nie powiadają co się stało, sprzeczne są wieści. Ruszaj na miejsce, dokąd chcesz, dostań języka, wyrwij mnie z tej niepewności.
Chciałem go dopytywać, co mu doniesiono, ale stary się plątał i widać było, że albo z pewnością nie wiedział, co się w Boglewie stało, lub tego, co mu powiadano, powtarzać nie chciał, wiary nie dając.
Dobył natychmiast worek pieniędzy, konie kazał i ludzi w skok gotować, a mnie tak naglił, żem się nawet rozmówić z nim nie mógł, pędził tylko, abym jechał.
Musiałem mu być posłusznym.
Noc już była, bramy miejskie pozamykane, ale starościńska straż towarzyszyła mi z rozkazem, aby mnie z miasta puszczono.
Tak nagle, ledwie się przepasawszy, w słotę okrutną, po nocy w drogę samoczwart puścić się musiałem.
Koni mi nie kazano żałować, to też ich nie szczędziliśmy, drogę jak najprostszą wybierając, przewodników opłacając, a tak że trzeciego dnia już w mil dwie od Boglewa stanąłem na spoczynek w gospodzie.
Po drodze tak dobrze jak z nikim się nie spotkawszy, o nic też rozpytywać nie mogłem; tu dopiero szlachty, dwu panów Robockich zastawszy, którzy koniom popasali, gdym z rozmowy ich o Boglewie coś pochwycił, przystąpiłem do nich zapytując, czyby nie wiedzieli, co się tam stało.
— Jakże wiedzieć nie mamy? — podchwycił starszy Marek, gdym mu się, jako dworzanin starosty krakowskiego nazwał. — Naokół o niczem nie mówią, tylko o tej historyi krwawej. Jakóba Boglewskiego zabito.
— Kto? jak? — krzyknąłem przerażony.
— Kto? Gach! — odparł drugi Robocki — a do tego duchowny i dygnitarz, ks. Jan Pieniążek.
Porwałem się przecząc, ale mi usta zamknęli.
— Posłuchajże wasze, bośmy sąsiedzi, a Marek zaraz po dokonaniu zbrodni na miejscu był i na swe oczy trupa oglądał. Całemu światu wiadomem było, że Pieniążek do pani Doroty Boglewskiej od lat wielu dojeżdżał. Pan chorąży czerski na to nie zważał, bawili się z nim razem przyjacielsko. Przestrzegali go ludzie, że zdrajcę żywi w domu, śmiał się z tego. Człek był łagodny i spokojny... Trwało tak długo, archidyakon do Boglewa jak do domu zajeżdżał, a tygodniami przesiadywał. Przybywał nie sam, zwykle ze sługami i dworem, a że chorążego ludzi opłacał i umiał ich sobie pozyskać, panią miał za sobą, fraucymer jej też, więc mu tu było wygodnie i bezpiecznie... Chorążego wieczorem podpiwszy, gdy ten spać legł, a skryba jego Adam Jaszczułkowski na straży przy nim siedział, Pieniążek czynił, co chciał... Naostatek przebrała się miara, ślepy chorąży cokolwiek przejrzał, ludzie go podbudzali, a szczególniej brat, wojewoda mazowiecki. Ale i teraz chciał w dobry sposób pozbyć się gacha i we cztery oczy mu oświadczył, iż go więcej w domu cierpieć nie będzie, bo mu brat i ludzie tem dojadają.
Oparł się archidyakon, lecz na ten raz chorąży twardo stanął.
— Zadajcie kłam ludziom, co na moją żonę i na was potwarz rzucają; oddalcie się, inaczej wojewoda mi tę krzywdę uczyni, że się sam za mnie jak za małoletnim i niedołężnym ujmie... Jedźcie i nie powracajcie.
Na to oświadczenie podsłuchująca wpadła żona, stał się hałas wielki i kłótnia, ale chorąży nie ustąpił; wyłajała go żona, stukał archidyakon, zawrócił się od nich i szedł precz do swej sypialni... Co się potem stało, różnie opowiadają. Pieniążek do gościnnej izby ze swemi przyjaciółmi poszedłszy, wezwał do niej Jaszczułkowskiego, którego mówią że spojono, czy też obietnicą zapłaty ujęto... Chorąży spał spokojnie, gdy Jaszczułkowski z Plichtą i Komeskim do izby jego wtargnęli, i skryba go spisą, którą przyniósł, w piersi raził, w czem mu dwaj przyjaciele księdza pomagali, tak że ciało całe na sztuki niemal zrąbane i skłóte nazajutrz znaleziono... Czy sam Pieniążek ze zbójcami był, nie wiadomo... We dworze wnet wrzawę domownicy podnieśli, niektórzy z nich pouciekali, inni pobiegli do urzędu, jeden pojechał do wojewody... W początkach chciano wszystko złożyć na kłótnię z Jaszczułkowskim, ale się znaleźli świadkowie, którzy wszystko widzieli i słyszeli... Nazajutrz Pieniążek ze swemi do Łęczycy umknął a i pani Dorota przewidując, że pociągniętą być może, z domu niewiadomo dokąd uszła... Dworzanie nieboszczyka tymczasem ciała zabitego i wszelkiej pozostałości tak dobrze strzegli, że gdy brat zabitego Mikołaj, wojewoda mazowiecki, nadbiegł, listy nawet pochwycił jejmościne, z których wspólnictwo i zmowy przeciwko mężowi jawnie się okazały. Samą też winowajczynię pono w ucieczce pochwycono.
Gdy mi to Roboccy opowiadali, włosy na głowie stawały i płakać się chciało nad losem ojca.
— Cóż się z Pieniążkiem stało? — zapytałem strwożony.
— Nie dał się ująć, a może też i niebardzo z tem pośpieszono; teraz zaś, gdy z Łęczycy z nowemi przyjaciółmi w świat się puścił, sukienkę duchowną zrzuciwszy, niełatwo kto go dostanie.
Takim sposobem wiadomość otrzymawszy, gdym już we dwie mile od Boglewa był, a o prawdzie tego, co mi opowiadano, wątpić nie mógł, rozmyśleć się musiałem, co dalej czynić. Będąc sługą Pieniążków, wojewodzie mazowieckiemu w ręce wpaść bezpiecznem nie było. Posądzić mógł o jakie wspólnictwo z winowajcą, o wywiadywanie się na korzyść jego.
Do miejsca więc dotrzeć nie było sposobu, lecz do sąsiedniej wioski dostawszy się, tu dzień cały na przysłuchiwaniu się opowiadaniom spędziłem.
O niczem też więcej nie rozprawiano, a choć się różniły wieści te i ludzkie języki, jak zwykle, przerabiały je, każdy na swój sposób — jedno się przecież stale powtarzało, to jawna wina księdza, którego okolica znała jako zuchwałego i rozpasanego człowieka.
W Boglewie, jak mi mówiono, wojewoda, który do brata przywiązanym był, wszelkie zbierał dowody winy bratowej i głośno się odgrażał, że ją wedle prawa żywcem zakopać da, a współwinnemu, gdyby i do papieża przyszło z żałobą iść, nie przebaczy.
Tak nieszczęśliwe moje poselstwo sprawiwszy, nie pozostawało mi już nic, tylko do Krakowa powracać. Konie były pół żywe, więc pośpieszyć nie mogłem, a nie było też z czem, bo starosta na to, co się stało, radzić już nie byłby w mocy, i pocieszyć go nie miałem czem.
Powlokłem się więc nazad, dawszy spocząć koniom i sobie.
Drugiego dnia, gdyśmy bory przebywali, w nędznej gospodzie pod noc stanąć przyszło. Zaparta szopa wewnątrz pełną być musiała, bo nam jej otwierać nie chciano.
Ludzie starościńscy ze mną jadący, nie nawykli do tego, aby komu ustępowali, gwałtem się do zapartej gospody włamywać zaczęli.
Nimem ich powściągnąć mógł, otworzyły się wrota i ludzi kilku z szablami na nas wypadło.
Z izby też gospodarz z łuczywem wybiegł i przy świetle jego, z wielkiem mojem podziwieniem i strachem, zdało mi się, żem poznał archidyakona. Już do bójki przyjść miało, gdym na próbę w głos krzyknął, iż ze dworu starosty Pieniążka jesteśmy.
Na ten głos przypadł do mnie archidyakon, gdyż on wistocie był, nacierając kto byłem i z czem jechałem.
Księdza już w nim nic nie pozostało, przebrał się był bowiem po rycersku, miecz przypasał i raczej do zbójcy był podobnym.
Na zapytanie nie wahałem się odpowiedzieć, że właśnie za nim wysłany byłem, abym języka dostał.
Tak broń złożywszy, razem z nim wszedłem do gospody.
Kroczył przodem zuchwale, a nie widać było po nim, aby za zbrodnię popełnioną skruchę miał wielką. Gniew nim tylko miotał.
— A! starosta was wysłał za językiem? powiedzcież mu, że Boglewskiego nie stało... Jam nie winien, nie tknąłem go. Gawiedź pijana uprzątnęła, ale na mnie i na żonę winę zwalą. Nie myślę też się dać ująć; sutannę zrzuciłem, księdzem nie będę, a gdy dla mnie tu bezpieczeństwa nie ma, no,.. to i drugim ze mną bardzo bezpieczno nie będzie.
Począł się śmiać dziko i zwracając nagle ku mnie, spytał:
— Nie mówili wam, co się z Dorotą stało?
— Uszła była, lecz powiadają, że ją pochwycono. Listy też jej ma w ręku wojewoda.
Zachmurzyło mu się czoło.
— Mnie nie wezmą! — odezwał się porywczo — nie dam się. Jeśli mi ojciec nie postara się o środki do ucieczki... no... będę, jak drudzy, polował po drogach na kupców. Ludzi do tego znajdę. Jest takich dosyć co chorągwi szukają.
Ręką zamachnął, ale pomimo tych odgróżek twarz miał zrozpaczoną i posępną. Stał kubek z napojem jakimś, wychylił go zapalczywie duszkiem i padł na ławę.
Podniósł powoli głowę.
— Co tu myśleć — rzekł — dobrze, żeście mi w ręce wpadli, ludzi starościńskich i was zabieram. Nie jestem z tą małą garścią bezpiecznym.
— Ja się zabrać nie dam — odparłem stanowczo.
Poruszył głową nienalegając.
— No, to jedź sobie do stu katów sam — odparł — ojcowskie sługi do mnie należą, tych nie dam.
I zerwawszy się z ławy, do szopy biegł do swoich, ja też za nim, aby mi czeladzi nie bałamucił, ale drzwi przedemną zaparł.
Usłyszałem głosy, wrzawę, spór i nawoływanie, poczem jakoś ucichło i archidyakon powrócił zwycięzko.
— Czeladź mojego ojca zostanie ze mną, przykazałem im, słuchać muszą; wy, jeśli cało chcecie wynijść, nie zadzierajcie zemną. Życia ludzkiego tak dalece nie ważę, podziękujcie, jeżeli was puszczę. Tegobym może nie uczynił, ale ojcu donieść powinniście o mnie... Powiedzcie mu, że w lasach tych siedzieć będę, że kupę zbiorę i żywić się postaram jako zmogę. Chce-li tego uniknąć, niech mi da z czem ujść, choćby za morze, już mnie tu nic nie trzyma.
Nie chciałem z nim rozprawiać, anim myślał nawracać. Dałem mu pleść co chciał, a sam w kącie na ławie siadłszy, całą noc przebyłem drzemiąc, dopókiby nie rozedniało.
O brzasku ksiądz też na ludzi zawołał o konie, nie chcąc tu być dłużej; poszedłem do czeladzi, sądząc, że ochłonąwszy pojedzie ze mną, ale pachołkowie księdza pilnowali moich i jak więźniów ich trzymali.
Ani mi dali przystąpić do nich. Musiałem sam sobie konia wyprowadzić, a miałem wierzchowca doskonałego, deresza, którego ledwie zoczywszy Pieniążek uzdę mi z rąk wyrwał i zabrał go sobie. Sakwy nawet i siodła nie mogłem ocalić, gdyż natychmiast swoich koni podosiadawszy, jednego luzem prowadząc, mnie pieszego zostawili, śmiejąc się na pożegnanie.
W sakwach suknie i część pieniędzy starosty się znajdowała, szczęściem żem coś grosza miał w małej kalecie u pasa.
Zostałem tak więc pośród lasu sam jeden i pieszo.
Dróg nie znając, gdy w puszczy łatwo się obłąkać było, musiałem pozostać oczekując ażali na wielkim gościńcu nie trafi się podwoda ku Krakowu lub kupcy albo szlachta, coby mnie poratować mogli.
Ległem na siano, o razowym chlebie i wodzie pośniadawszy, bo w gospodzie mało co więcej znaleźć było można. Trafił się dzień tak nieszczęśliwy, że oprócz dwu żebraków na odpust idących i jednego kmiecia z podwodą, który mi nie mógł być żadną pomocą, nie doczekałem się nikogo do wieczora. Pod noc dopiero kilku jezdnych nadciągnęło.
A i na tych doznałem zawodu. Dwu z nich rannych było, a trzeci, któremu się zbójom z rąk wyrwać udało, nie miał jak tego jednego konia, na którym uciekł.
Opowiedziałem im przygodę moją nie mianując nazwiska tego, który mnie pieszym uczynił i odarł; oni też o swojej mówiąc, gdy mi napastnika i jego ludzi opisali, poznałem zaraz, że nie kto inny tylko Pieniążek ich złupił, próbując szczęścia.
Tak rozpoczął życie nowe, o którem nawet staroście, dla srogiego żalu jakiego doznać miał, nie godziło mi się powiadać.
Nocowaliśmy razem, a że szlachta odarta i pokaleczona niedaleko ztamtąd zamieszkiwała, wyprosiłem, aby mi nazajutrz konia na sprzedaż przyprowadzili.
Tak o głodzie, dosyć czasu zmarnowawszy, nędzną szkapę opłaciwszy we dwoje, ruszyłem już sam Bogu się oddając. Dowlókłem się tak na tej marsze, co ledwie nogi dźwigała, do Krakowa nareszcie, a gdym wrota miejskie ujrzał, serce mi zabiło z radości i z niepokoju.
Com miał ojcu powiedzieć, co zataić?
Cichaczem wprowadziwszy konia do stajen, szedłem naprzód wypocząć. Nie było się z czem spieszyć. Marszałek i Sołtysiak, z któremi się spotkałem, oznajmili mi, że staroście wszystko już było wiadomem, bo mu bezlitośnie dał o tem znać listem wojewoda mazowiecki, jego za syna czyniąc winnym.
Starosta w łóżku leżał, modlił się i płakał.
Myśli zebrawszy poszedłem do niego. Porwał się zobaczywszy mnie.
— Wszystko już miłość wasza wiecie — rzekłem — nic nowego nie przywożę.
— Zgubił siebie ten człek — załamując ręce odrzekł starosta — a i nas okrył sromem. Śmierci mu już życzyć tylko.
Długo nie mogłem się zebrać na to, aby mu o mojej przygodzie opowiedzieć, lecz skryć całkiem dla ludzi, których z sobą miałem, nie było podobna.
Gdym o spotkaniu w lesie wspomniał, jęczeć począł i płakać, ale miłość ojcowska w nim na chwilę górę wzięła, bo kochał to dziecię i spytał, czym go chorym lub zbolałym nie znalazł?
Zabójstwo Boglewskiego, choć to były czasy, w których nie zbywało na wypadkach, a miały się czem umysły zajmować, przeraziło i zaniepokoiło cały nasz świat. Nie mówiono tylko o niem, każdy je po swojemu tłómaczył i obracał tak, aby tego niem dowiódł, co mu potrzeba było okazać.
Duchowieństwo tłómaczyło je tem, że mu wpływami obcemi narzucano księży, że karności nie było, bo praw wyborów i rządzenia sobą pozbawionem było.
Ledwie nie głoszono, iż król znowu winien był temu, że Pieniążek Boglewskiego zamordować kazał bo ojciec jego był sługą powolnym króla i surowym prześladowcą opierających się.
— Otóż masz, jak cię Pan Bóg za nasze dziesięciny pokarał.
Starosta bowiem i Obulec dziesięciny zabierali i majętności tych, co biskupa Jana uznać nie chcieli.
Z drugiej strony królewscy mówili.
— Patrzcie co to są duchowni i czy nie słuszna rzecz, iż król powściągnąć chce ich samowolę.
Co dalej z Pieniążkiem miało się stać, przewidzieć było trudno; tymczasem zebrawszy sobie ludzi, po lasach się tułał, po gościńcach i na dwory najeżdżał, gdzie wiedział, że siła czeladzi nie było. Gwałtem sobie gospodę z nich czynił, jeść, pić i obroki dawać rozkazywał, siedział dzień i dwa, zabierał co mu się podobało i ruszał dalej.
Szczególniej na Mazowszu, które znał dobrze, a w lasy ono obfitowało, udawało mu się tak bezkarnie snuć, ludzi szacować i drwić z tych, co za nim gonili.
Były bowiem wydane listy gończe, ale nikt tak bardzo się nie troszczył o pochwycenie Pieniążka, a wiedziano dobrze, iż się nie da wziąć gołą ręką i bronić będzie, bo nic nie miał do stracenia.
Wprawdzie mimo zbrodni niesłychanej i winy jawnej, jako duchownego władza świecka nie mogła karać, a duchowna byłaby go oszczędziła, zamknąwszy na życie do więzienia — ale rozpasanemu człowiekowi do skruchy i pokuty było daleko.
Osobliwsze też pobłażanie okazano dla Doroty Boglewskiej, którą zakonnicy warszawscy św. Franciszka wyprosili, że jej ujść i skryć się dano tak, że kary uniknęła.
Uczynili to nie dla niej, ale dla Rogalów z Sudocina, których była dzieckiem, aby sromotna kara i jej wspomnienie nie spadło na rodzinę.
Adama tylko Jaszczułkowskiego pochwyconego osądzono na ćwiertowanie i wyrok na nim spełniono. Ale tego wojewodzie mazowieckiemu nie było dosyć, chciał za krew brata i żonę niewierną karać i Pieniążka uchwycić.
Z jego to naprawy rozstawione były czaty i ludzie czyhali na archidyakona, ale on zwinniejszy od nich był i pod nosem im się przesuwał naigrawając.
O wszystkiem zaś będąc uwiadomiony przez ludzi przebiegłych, których do posług zażywał, gdy mu ci dali znać, iż Dorota uszła na Pomorze, o tem już tylko myślał, jak się z nią połączyć.
Do tego jednak potrzeba mu było pieniędzy, których nie miał, a od ojca je chciał wyciągnąć.
Był więc tak zuchwałym, że Plichtę, który do zabójstwa należał, przebranego przysłał do nas do starosty z pismem, wprost się domagając, aby mu tyle a tyle grzywien przysłał, chce-li, aby imię jego nie zostało zhańbionem.
Wiedział dobrze i on i Plichta, że starosta go sprawiedliwości nie wyda.
Nigdym człowieka na takie srogie męki wystawionym nie widział, jak był naówczas Pieniążek stary. Silniejszej woli a mocy nad sobą, każdy inny wiedziałby od razu co ma czynić i przebolawszy szedłby obraną drogą.
W staroście miłość dla syna, przywiązanie do imienia i rodziny, chęć uniknięcia sromu i obowiązki sumienia walczyły. Widywałem go tak pasującym się z sobą, modlącym, z rękami zaciśniętemi, z czołem okrytem potem, oddanego na łup myślom, które go jak owe Harpie, szarpały.
Nie mówił nic, lecz widać było co cierpiał, jak się uspokajał postanowienie uczyniwszy, potem się wahał i wyrzucony z kolei, znowu drogi szukał a znaleźć jej nie mógł.
Dzień w dzień chodził do kapłanów, duchownych, do zakonników radząc się, bolejąc, skarżąc. Żałowali go może, gdyż politowania był godzien, ale zarazem milczeniem powtarzali to, co gdzieindziej głośno mówiono.
— Masz za prześladowanie nasze... Oto cię Pan Bóg pokarał na dziecku i na tym, który kapłanem uczyniony, zakałą się stał dla nas.
Plichtę po naradzie starosta odprawił z groźbą, fukiem, grosza nie dał, konia jego ze stajen kazał wygnać, jego samego jak zapowietrzeńca wypędzić ze dworu, i zapowiedział mu, jeśliby śmiał tu bawić dłużej, że go do więzienia wtrąci.
Synowi zaś kazał tylko rzec, że go za dziecko swe znać nie chce, wyrzeka się i zakazuje mu zgłaszać się do siebie.
To uczyniwszy, biedny rozpłakał się potem jak bóbr, bo mu Jaśka tego żal było a ratunku nie widział.
Pocieszałem go jak mogłem, choć w takiem cierpieniu Bóg jeden a czas drugi tylko pociechę przynoszą.
Oprócz straconego syna miał Pieniążek przed sobą nieunikniony gniew króla, zmniejszenie znaczenia swego i plamę rodzinie uczynioną. Wyrzucali mu ją wszyscy Odrowążowie.
Srogie były starca męczarnie przy jego słabym charakterze, lecz Bóg cuda sprawia.
Co rano przychodziłem do starosty gdy w łóżku leżał jeszcze, wrzekomo po rozkazy a wistocie dla słuchania skarg i użaleń nad losem, jaki go spotkał. Byłem już do tego nawykłym i niemal jednemi słowami zawsze starałem się go pocieszać.
Tego dnia gdym z proga spojrzał na bladą twarz jego, postrzegłem w niej zmianę wielką. Widać było wysiłek ogromny, ale jakieś postanowienie twarde.
Zerwał się z łoża i nie poczynając jak zwykle od opowiadania mi o złowrogich snach swoich i t. p., zawołał.
— Jedziecie ze mną.
— Dokąd? — zapytałem.
Zawahał się nieco.
— Król mnie posyła, sprawa to bardzo ważna; wybierzcie się tak, abyście choć i miesiąc zemną mogli trwać.
Widząc go osłabłym, znękanym, a i wiekiem przyciśniętym, odezwałem się, że mógłby go kto zastąpić.
— Nikt — odparł żywo i silnie — nikt. Sam muszę jechać. Wolę zresztą tułać się już po gościńcach niżeli tu siedzieć i w każdych oczach czytać albo pogardę, albo równie upokarzającą litość.
Wnet się przyodziewać zaczął, a oddział, który mu miał towarzyszyć, był już gotowym. Dobrano najlepszych ludzi, najwytrwalsze konie, a i liczba naznaczona niemała, bo wynosiła przeszło pięćdziesiąt koni.
Ani marszałkowi, ani nikomu z nas starosta zwierzyć się nie chciał dokąd mieliśmy iść, co tem dziwniejszem było, że nigdy przed nami się z niczem nie taił, a miał zwyczaj wygadywać się do zbytku i mimowoli.
Byliśmy pewni, iż rozkaz króla otrzymał.
Nie siląc się na odgadywanie, wyruszyliśmy z Krakowa.
Uderzyło mnie i wszystkich jedno. Starosta, którego znano przez lat wiele zawsze jednym, słabym, wahającym się, niepewnym co czynić, gadatliwym, zmieniającym postanowienia, zupełnie teraz był innym. Milczał, nie skarżył się, rozkazy wydawał stanowcze, nie tłómaczył się z nich, rady nie potrzebował.
Z kierunku drogi zmiarkowałem, iż albo na Mazowsze lub do Litwy zmierzamy, co dawało do myślenia, iż się gdzieś może z królem połączymy.
Takeśmy zaciągnęli do nędznej mieściny w okolicy Czerska, której nazwiska nie pamiętam.
Na noclegu starosta żydów kazał zwołać i na osobności długo z niemi konferował i radził. Nazajutrz mieliśmy odpoczywać dzień cały. Postrzegłem, że żydy się rozbiegły, ruch pomiędzy niemi był wielki, a starosta cały dzień z głową rękami uciśniętą za stołem siedział milczący.
Wieczorem żydki mu jakąś wiadomość przynieśli. Tu, gdy już noc zapadała, a myśmy się zabierali odpoczywać, nagle Pieniążek wydał rozkaz na koń siadać, samopały gotować i ruszać.
Człeczyna jakiś w kurpiach, ni to kmieć ni szlachetka, z włosami długiemi, na szkapie nędznej czekał na nas. Był to przewodnik, ale dokąd i po co prowadził, nie powiedziano nam.
Kazano ciągnąć w milczeniu największem.
Z mieściny wyjechawszy, chociaż noc była ciemna, za przewodem zdążając jechaliśmy bezpiecznie, a trwało to niemal do północy, cośmy po gwiazdach poznawali.
W zaroślach nakoniec ukazał się jakby dworek czy chata.
Przewodnik zawrócił do Pieniążka i ukazał mu go. Stary drżącym głosem wydał rozkaz, ażeby dwór tak opasano dokoła, iżby się z niego żywa dusza wymknąć nie mogła.
Gdy mówił, tak mu się słowa plątały w ustach niewyraźne, jak gdyby je łkanie przerywało.
Starościńscy ludzie do różnych wypraw dosyć byli nawykli i zręczni. Zmiarkowawszy więc, że szło o pochwycenie jakiegoś zbiega, natychmiast się ustawili, osaczyli zabudowania, a nas gromadka na podwórzec wpadła ze starostą.
Psy ujadające zdradziły nas, bo w pierwospy ludzie twardym snem byli ujęci, we dworku się zrobiła wrzawa, zaczęli się z szop i stajen pokazywać w koszulach zbudzeni, a tych starościńscy ludzie zaraz chwytali i wiązali. Taki rozkaz był. W podwórzu ognia naniecono.
Wtem ze dworku na wpół odziany wypadł ksiądz Pieniążek i oko w oko z ojcem się spotkawszy osłupiał...
— Wiązać go! — zakrzyczał starosta.
Ten uszom swym wierzyć nie chcąc, gdy się z obroną ociągał, pachołków dwu skoczyło, obalili go i skrępowali.
Pieniążek na koniu stał, z ustami zaciśniętemi jak skamieniały, a w blasku ognia widziałem, że mu się łzy toczyły po twarzy.
— Ojcze! — krzyknął leżący na ziemi.
— Ojca tu nie ma! — zawołał starosta — jest sędzia tylko, jest z urzędu szukający pomsty. Nie mam syna! Znieważyłeś matkę swą, kościół, zhańbiłeś siwe ojca włosy... kara cię minąć nie powinna.
— Na koń z nim i zamną! — dodał zwracając się do swoich. — Kto mu pofolguje, szyją mi za to odpowie.
Wszyscy my, cośmy starostę znali, pewno nie mniej od syna byliśmy zdumieni jego postępkiem. Było w tem coś tak bohaterskiego, tak strasznego razem, tak potężnego, iż człowiek ten obudzał dla siebie poszanowanie.
Ksiądz, którego na konia wrzucono, w początku tak był przerażony, iż się nawet nie odzywał; potem go szał jakiś porwał, zaczął krzyczeć, łajać, pienić się i rzucać, ojciec jechał wzdrygając się za każdym wrzaskiem, ale nieporuszony.
— Wydasz mnie więc katom... ty! ojciec własny... ty, coś winien jako ja, boś mnie w tę przyodział suknię... ty bezlitościwy oprawco!
Raz tylko zatrzymał się na koniu Pieniążek i nie śmiejąc oczu na niego obrócić, aby od widoku tego nie zmiękł, odparł:
— Wydam cię... tak, abyś pokutował i duszę zbawił, abyś jeśli nie w tem, to w przyszłem życiu był ocalony. Niech cię sądzą, a Bóg miłościw będzie. Lepiej gardło dać, niż brnąć w zbrodniach bez opanowania. Wydam cię, bom powinien.
Gdybym na to wszystko własnemi nie patrzył oczyma, gdybym nie był świadkiem, nie wierzyłbym może temu, tak jak w całej Polsce w początku miano to za baśń; a gdy się ludzie przekonali, iż starosta heroicznego tego czynu dokonał, inaczej go szacować zaczęto.
W tym słabym człowieku, był przecież mąż wielkiego ducha.
Stawił syna starosta sam przed sądem, a gdy łkając i cały zalany łzami dopełniał tego czynu, nie było człowieka, któryby z nim razem nie płakał.
Archidyakon, który w drodze krzyczał, rwał się i ojca a matkę przeklinał, potem jakby zdrętwiał. Milczał i dał z sobą czynić co chciano, ale skruchy nie okazał żadnej.
Zaraz potem stary Pieniążek uprzedzając króla, sam urząd swój złożył.
Miłosiernie jeszcze dosyć osądzono winowajcę, którego w więzieniu w Iłży w głębi wieży osadzono, i pozostał tam półczwarta roku, a potem już i słychać o nim nie było.
Pieniążek mój cały się potem oddał pobożności i usunął się od świata, więc i dwór swój rozpuszczał. Chciał w początku zatrzymać mnie, bo był nawykł, ale i mnie i jemu się to nie mogło zdać na nic.
W tej bezczynności lat kilka spędziwszy, pragnąłem innego życia, i pożegnawszy starostę, który mnie po ojcowsku odprawił nagrodziwszy, pozostałem w Krakowie rozpatrując się, w którą mam iść stronę, co z sobą robić. Króla podówczas jak zwykle, nie było na zamku, Zadory też poczciwego przyjaciela mojego, z którym radbym był mówił i radził.
Wprosiwszy się w komorne u znajomego kupca Suki, czas spędzałem na modlitwie i rozmowach ze znajomemi. Ciągnęło mnie do kollegiów, do nauki, a i inni namawiali, ale potrzeba było sukienkę wdziać i stan razem duchowny obrać, a tegom się obawiał.
Nawet smutna historya młodego Pieniążka nauczyła mnie, iż płocho a bez powołania wdziewać sukni i obowiązki z nią połączone brać na się, nie godziło się. Może i wspomnienie Luchny, które mnie nie opuszczało, jakąś niedorzeczną karmiąc nadzieją, wstrzymywało.
Pomiędzy kupcami i mieszczanami mając znajomych i przyjaznych wielu, gdym we dnie z professorami i po kollegiach się zabawiał, wieczorem zawsze miałem gdzieś iść i odpocząć w weselszem towarzystwie.
Ciężkie w tych czasach na mieszczan krakowskich spadły brzemiona, bo w kilku sprawach od zabójstwa Tęczyńskiego począwszy i gardłem i majątkiem odpowiadać musieli — można sądzić było, że się to da uczuć na mieście, w rzeczy jednak inaczej się składało.
Miasto było bogate, handlowe, i nie zbywało na nowych ludziach, gdy zabrakło tych, co rej wodzili. Dorabiali się tu fortun w oczach kupcy, a używać ich umieli.
Po domach dobrej myśli i zbytków nawet więcej było niż należało. Musiano prawami ciągle powstrzymywać bogatszych, aby dumnej szlachcie nie narażali się równając z nią. Zakazywano sukni, łańcuchów, klejnotów, szat wzorzystych, marnotrawstwa w weselach i chrzcinach — ale prawa nie pomagały, i zamożni mieszczanie tak się nosili, jak i szlachta nie mogła lepiej.
Mieli niektórzy i kolebki i woźniki takie, że im panowie zazdrościli, palcami wytykając gdy w ulicy spotkali.
Po domach wieczorami muzykę i śpiewy słyszeć powszedniem było, a wtem się szczególniej naówczas lubowano i w kościołach i przy zabawach gędźby, a głosów pięknych dobierając.
Wiadomem to było powszechnie, że ów słynny z rozumu arcybiskup lwowski Grzegorz z Sanoka, muzyce a śpiewami los swój szczęśliwy w początkach był winien, chociaż później rozum okazał taki, że pamięć o tem się zatarła.
Jam też właśnie podówczas po raz pierwszy widział rodziców i tego jeszcze w dziecięcym wieku chłopaczka, który mizernego szewca będąc synem, później się szlachcicem i powiernikiem króla i papieżów domownikiem stał, a nieprzyjaciół sobie pewnie tem więcej zjednał niż wielbicieli.
Lecz w tych leciech nie zanosiło się wcale na to, co urosnąć miało.
Wiadomo to powszechnie, jak przy weselach równie mieszczańskich i pańskich, ludzie są potrzebni, którzyby z sobą wesołość przynieśli, zabawić umieli, błaznować i dobrej myśli dodawać. Wyrzucano to nieboszczykowi kardynałowi Oleśnickiemu, iż jako mąż był poważny a wielkiemi dostojeństwy okryty, przecie się w błaznach, trefnisiach i zabawach takich marnych kochał, a często godziny całe spędzał słuchając wesołków.
Cóż za dziw, że potem i mieszczanie uczty żadnej nie wyprawiali, ażeby do niej dwu, trzech wesołków i trefnisiów nie najęli, a śpiewaków i cytarzystów nie zaprosili.
Na weselu u jednego z Keslingów pamiętam, popisywał się ze śpiewem człek, który w istocie i umiejętnością pieśni wielu i głosem, a najwięcej humorem wszystkich zdumiewał.
Pamiętam go, był statury dużej, z twarzy nie szpetny, oczu biegających, ust ruchomych, mowy szparkiej, odpowiedzi łatwej, a umiejący rozśmieszyć i ubawić, choćby na śmierć skazanego.
Wszędzie go też mieć chciano.
Gdym się o niego dopytywał, coby zacz był, ruszył ramionami zagadnięty i rzekł:
— Nie łatwo to powiedzieć, czem ten Ciołek jest. To pewna, że szewcem był, choć już dziś kopyto porzucił, że żonkę ma ładną a zalotną, że teraz miodem i winem szynkują, a w domu ich zawsze pełno i nigdy się na ochocie nie przebiera.
Pójdźcie tam kiedy, przekonacie się sami; wiechę już wywiesili przy Grodzkiej ulicy.
Stary Ciołek śpiewał, na cytrze grał, figle różne okazywał, każdemu łatkę gotów był przypiąć, z siebie i z drugich drwił... człek był przy uczcie przedziwny, ale w życiu unikano go, bo wstydu nie miał, za groszem gnał, a potem go rozrzucał i nie sromał się ludzi pociągać do domu wystrojoną jejmością, która się do wszystkich wdzięczyła.
Niewiem już z kim potem, bo nie sam, zaszedłem raz do Ciołka na Grodzką. Nie podobało mi się tu, choć bardzo przyjmowali gościnnie; jejmość czarnooka, strojna, umalowana, z pierścieniami na wszystkich palcach, przysiadała się, uśmiechała, namawiała do kubków.
Tłok tu był zawsze i szlachty i z królewskiego dworu młodzieży i wszelkiego próżniactwa.. Siedziano późno w noc, przy okiennicach zamkniętych. W komorze kostery ciągle grali, choć surowo w mieście kości były zakazane. Wszedł kto taki, kogo się obawiano, znikały one w kieszeni jejmościnej, a tam ich nikt nie śmiał szukać.
Piękna gosposia, wesoły gospodarz, dobry miód, było już tego dosyć, aby ludzi ściągnąć, a jeszcze jedna osobliwość łączyła z tem był to synaczek Ciołków, Erazmek, którego przezywano Rozumkiem, naówczas lat nie wiem ośm, czy więcej mieć mogący. Chwaliła się z nim matka, ojciec go po rękach nosił i pokazywał, całował i popisywał się.
Prawda, żem w tym wieku chłopaka podobnego jemu nie widział. Nie dziecko to już było, ale dziwowisko jakieś i cudowisko.
Piękny jak matka, a bardzo szlachetną mający twarzyczkę, żywy, rozumny, od ojca się śpiewać i grać nauczył, nie wiem od kogo czytać i pisać, a i staremu z nim puścić się w rozmowę nie było bezpieczno, tak miał już gębę wyprawną, dowcip osobliwy i głowę otwartą.
Zdawało się, że czego nie umiał i oczem nie wiedział, to odgadywał. Pieszczony, więc śmiały nikogo się nie uląkł, a choć szewca i szynkarki syn, tak się nosił, jakby do korony się czuł stworzonym.
Ciołek stary całując go, mawiał:
— Ten świat zdobędzie, gdy zechce!
Rodzice się za nim rozpadali, ale go psuli i inni, bo go po domach dla popisu wodzono, karmiono, chwalono, dziwowano mu się, z czego mu wielka pycha urosła.
Dawali go do szkoły do P. Maryi, a tam się to wesołe chłopie uczyło tak łatwo, że wszystkich prześcigało.
Od rodziców począwszy każdy naówczas prorokował Rozumkowi, że daleko zajdzie, ale tam, gdzie się on później dostał, nikt się go widzieć nie spodziewał.
Niżej o tem rozpowiemy jak mu się poszczęściło osobliwie.
W pamięci mając, iż w kościele św. Trójcy moją umiłowaną Luchnę widziałem raz ostatni, gdy kościół po pożarze wprędce znowu pokryto i otwarto, chodziłem się do niego modlić.
Jednego ranku gdy w ławce ukląkłem, patrzę Nawojowa Tęczyńska, ta która mnie prześladowała i na życie moje godziła, klęczy modląc się, a za nią druga niewiasta, której chociaż nie poznałem, serce mi bić na widok jej zaczęło. Gdy głowę podniosła — o Boże miłosierny, Luchnę poznałem! Tak, ona to była, chociaż zmieniona, blada i zmęczonej twarzy. Postrzegłszy mnie, znak głową mi dała, abym się ani zbliżał, ani jej chciał poznawać.
Nie odpędziłaby mnie może nawet Tęczyńska, choć niewymownie się jej obawiałem, czując w niej razem matkę i nieprzyjaciółkę, ale Luchny rozkaz był dla mnie świętym. Tylem tedy pociechy miał, że się z za słupa przypatrywałem jej, a niekiedy chwytałem wzrok ku mnie skierowany, ale msza mi jak jedno oka mgnienie przeszła.
Za słupem pozostawszy widziałem jak wychodziły obie powoli. Nawojowa się obróciła, jakimś wzrokiem smutnym a roztargnionym odnowionym murom się przypatrując, i nim miałem czas za słup się skryć, zobaczyła mnie.
Myślałem, że nie pozna.
Brwi się jej ściągnęły strasznie, wzdrygnęła się i nagle dała mi znak abym się zbliżył.
Nie śmiałem być nieposłusznym, podszedłem powoli! Zmierzyła oczyma moją dosyć ubogą odzież i rzekła tylko nakazująco.
— Pójdźcie za mną.
Luchna pod ten czas ani spojrzała na mnie. Z boku widziałem twarz jej bladą jak ściana.
Wyszliśmy razem z kościoła, a Nawojowa ani się już obejrzała na mnie, szła zadumana i nadąsana, co poznać mogłem po rzucaniu ramionami i chodzie niecierpliwym.
Wiedła mnie tak za sobą aż do dworu starosty rabsztyńskiego, który zajmowała.
Tu w sieniach Luchna się obejrzała ku mnie z politowaniem jakiemś i znikła pośpiesznie. Nawojowa prowadziła mnie do wielkiej izby gościnnej, w której nikogo nie było. Stanąłem u progu. W milczeniu zrzuciła z siebie zasłonę, okrycie, a czyniąc to i niekiedy mierząc mnie oczyma okazywała taką niechęć, taką złość prawie i wstręt, że nie mogłem pojąć po co mi iść za sobą kazała, nie mogąc spojrzeć na mnie bez odrazy.
Było to tak wyraźnem, że omylić się nie mogłem. Czekałem jak na mękach, podczas gdy ona im dłużej się nie odzywała, tem snadź wewnątrz burzyła się mocniej, aż gdy zniecierpliwienie jej doszło do najwyższego stopnia, wybuchnęła.
— Wiecznież ja ciebie na mojej drodze będę spotykać? — krzyknęła. — Co tu robisz? Czego tu siedzisz? mało ci świata? Czemu rady poczciwej nie słuchasz i nie pójdziesz się gdzie zamknąć w klasztorze? Spodziewasz się? czego się ty spodziewać możesz?
Nie wiedziałem co odpowiedzieć zrazu, boć Nawojowa nie miała żadnego prawa ani mi narzucać swej woli, ani pociągać do zdawania rachunku.
Namyślałem się nieco.
— A dlaczegóżbym nie miał czynić, co się mnie podoba? — odparłem. — Król mnie odpuścił dając wolę, szukam sobie chleba i służby jak umiem. Miłość wasza możecie się nie troszczyć o mnie.
— I nie troszczę się też — wybuchnęła — ale radabym nigdy cię nie spotykać, nie widzieć i nie słyszeć o tobie.
Szybkim krokiem, obejrzawszy się po izbie, przystąpiła blizko tak do mnie, żem uczuł oddech jej przyśpieszony. Widząc, że nikogo nie było dodała pośpiesznie, ale stłumionym głosem:
— Ty wiesz, że jestem matką twoją, tak, jestem nią, za grzechy moje, za pokutę na srom! i brzydzę się tobą, tak jak nienawidzę zdrajcy, co się zwie ojcem twoim. Dlatego patrzeć na ciebie nie mogę, śmierci ci życzę, jak jemu. Idź, uchodź, niech się pozbędę raz ciebie, gotowam do ofiar... Wdziej suknię i zagrzeb się gdzie w klasztorze, a niech ja o tobie nie słyszę i nie wiem, jakby cię na świecie nie było... I dla niego chcę, abyś zginął, aby, jeżeli ma litość jaką nad tobą, zamiast niej, zgryzotę miał tylko. Jako matka mam prawo ci rozkazywać i tobą rozrządzać.
Pierwszy to raz od mojego dzieciństwa przyznawała się do macierzyństwa. Serce mi uderzyło takiem dziwnem uczuciem jakiemś błogiem, że mimo nienawiści, jaką mi okazywała, ukląkłem chcąc rąbek jej szaty ucałować.
— Zlitujże się nademną! — wyjąknąłem — matką się wyznajesz, okaż macierzyńskie serce. Nigdy ci wstydu nie uczynię, nie wydam tajemnicy, zamknę ją w sobie, ale nie odpychaj mnie.
Nawojowa cofnęła się ze wstrętem.
— Precz, nie tykaj mnie! — zawołała. — Ty jesteś jego dzieckiem nie mojem, a co tylko od niego idzie, co go przypomina, znienawidzone! przeklęte! Precz odemnie!
I rzuciwszy się w tył, poczęła głosem wzburzonym.
— Idź, zagrzeb się, ukryj gdzie chcesz! Spodziewasz się od kogoś może uznania, łaski, opieki. Nikt, nikt się nie zaopiekuje tobą, bo by się zdradził, ani ja, bo jesteś dla mnie ohydą!
Wstałem zwolna.
— Nie czuję się winnym w niczem i nikomu — rzekłem. — Za cóż mam być karanym i pokutować?
— Boś się nie powinien był rodzić! — krzyknęła, załamując ręce i zaczęła płakać z gniewu. — Całe moje życie zatrute przez niego i przez ciebie.
Szlochała, oczy zakrywszy, ja milczałem; co się w mojej duszy działo, tego wypowiedzieć nie umiem. Byłem przybity, nieszczęśliwy nad wyraz wszelki, umęczony, wylękły, a po nad temi uczuciami, jakby cudem, górowała słodka ta myśl, żem znalazł, że miałem matkę.
Nienawidziła mnie ona, ale tu nienawiść z innego płynęła źródła, jam był nie winien. Radbym był dowieść jej czemś, żem chciał jej być posłusznym, że gotów się byłem poświęcić.
Ale opuścić kraj, zamknąć się gdzieś w nieznanym klasztorze, wśród obcych ludzi, było to zstąpić do grobu. Stałem ze spuszczonemi oczyma zadumany.
Nawojowa chodziła po wielkiej komnacie, poruszona, pomrukując wyrazami niezrozumiałemi, stawała naprzeciw mnie, wpatrywała się i zakrywała sobie oczy.
W ostatku wyciągnęła rękę ku mnie i grzmiącym zawołała głosem:
— Precz!
Pochwyciłem rękę tę, którą zbliżyła ku mnie i wyrywającą się, łzami oblewając, całowałem.
Krzyk się wyrwał z jej ust, targnęła silniej, wychwyciła mi ją i w chwili gdym wychodził, padła na poły omdlała na krzesło.
Krzyk jej posłyszawszy sługi, wchodziły właśnie, gdy ja drzwi za sobą zamknąwszy, uciekałem z tego domu, w gorączce jakiejś i jakby nieprzytomny.
Nie myśląc nawet dokąd się skieruję, samym zwyczajem i nałogiem skierowałem się do mojego mieszkania, padłem tu na łóżko, i rozmyślając a dręcząc się ległem na nie.
Miałem to postanowienie, by, jeżeli nie z kraju ustąpić na zawsze, to przynajmniej z Krakowa się wynieść i nigdy tu nie powracać. Uznała się matką moją, winienem jej był to, abym życia nie zatruwał. Szerokie kraje nasze dawały mi możność przeniesienia się i skrycia w odległej ziemi jakiej, na Rusi, na Mazowszu, w Wielkiej Polsce, na Litwie wreszcie.
Ale uchodząc z Krakowa musiałem się wyrzec tego, co mi było najdroższem, nadziei, aby król kiedy znowu do łaski mnie swojej przypuścił.
Musiałem się skazać na wiekuiste sieroctwo.
Niepewnym jeszcze, co mam czynić, ale już szukającym służby jakiejkolwiek w oddalonym gdzieś kącie, Zadora mnie powracający znalazł.
Nie miałem ja tajemnic dla niego, ale tego, co mi wyznała matka zwierzyć mu nie mogłem. Nie przyznałem się nawet do widzenia z nią.
Powiedziałem mu tylko, że mi Kraków obrzydł, że chcę zmienić powietrze i ludzi, a gdzieindziej może szczęśliwszym będę niż tu, bo mi się jawnie niepowodziło.
Zadora się nie sprzeciwiał, żądał tylko, abym mu dawał znać o sobie.
W rozmowie z nim, gdyśmy rozbierali dokąd się mam udać, Zadora mi poradził Wielkopolskę, szczególniej dlatego, że ona królowi sprzyjała i on tam miał najwierniejszych sobie. Nie mogłem przewidzieć wówczas, nie znając tam nikogo, jak nieszczęśliwie a właśnie tam popadnę, gdziem nie był powinien.
Parę dni zajęło mi pożegnanie przyjaciół i łaskawych.
Poszedłem i do ks. Jana Kantego, który zawsze z jakiemś politowaniem nad losem moim przyjmował mnie, ale mi rad swych skąpił, jakby go coś od tego powstrzymywało.
Nie sprzeciwiał się temu, abym jechał szczęścia szukać na Wielkiej Polsce.
O jaką służbę starać się miałem, sam dobrze nie wiedziałem, gotów byłem przyjąć wszelką, jakaby mi się nastręczyła: dworską, żołnierską, a bogdajby kancelaryjną.
A tu dodać muszę, abym wytłumaczył, co mi się przygodziło, że Wielkopolska naówczas, chociaż pod jednym królem i prawem jednem, po staremu wielkorządców miała, i na zjazdach Krakowianie z Sandomierzanami, a Wielkopolanie osobno się trzymali. Ścisłych stosunków pomiędzy dwoma ziemiami nie było, owszem panowała jakaś zazdrość i wzajemna niechęć.
Dlatego, co się działo w Wielkopolsce małośmy wiedzieli.
Poczuwała się Wielkopolska do tego, że dawniej przedniejszą część królestwa tego stanowiła, że jej znaczenie i rządy Krakowianie odebrali tak jak korony z Gniezna uwieźli, że bez nich wszystko stanowić chcieli.
Na wspólnych zgromadzeniach pewnym prawie mógł być król, że przeciw Krakowianom poprze go Wielkopolska, a nawzajem, żądali czego tamci, krakowscy panowie stawali przeciw nim.
Jam tyle tylko wiedział o Wielkiej Polsce, wybierając się ku Poznaniowi, że Piotr z Szamotuł, kasztelan i starosta poznański, królowi miły, wierny sługa jego, był tam najznaczniejszym i wszystkiem władnął.
Ale już po drodze rozpytując ludzi, szukając wiadomości o tem, gdzieby służbę jaką najłacniej znaleźć można, przekonałem się, że u kasztelana więcej dworu było, niż potrzebował, i do niego się dostać nie było podobna. Czyniono mi za to nadzieję, że u innych łacno ją znajdę. Wymieniał mi jeden i drugi Władysława z Domaborza, o którym głoszono, że ludzi siła zbierał i zawsze ich potrzebował.
Powiadano, że hojnym był, sługi swe wynagradzał szczodrze, i to mi tylko nie w smak w nim się znalazło, że do Toporczyków należał, zatem był w jakimś związku krwi z Tęczyńskiemi, choć w Krakowie o tem wcale słychać nie było.
Nie dojechawszy do Poznania, bo tubym się był może inaczej rozsłuchał i rozpatrzył, na popasie mi się trafiło zetknąć z gromadką zbrojnych, której dowódzca wesoły a gadatliwy człek, gdyśmy się rozmówili, oświadczył się mnie wprost do Domaborza z sobą prowadzić i ręczył że służbę dostanę.
Oddział jego, powracający z jakiejś wycieczki, o której śmiejąc się półgębkiem gadano, wiózł z sobą łup i tak mi się wydał, jakby wprost najazd gdzieś szczęśliwie dokonawszy, z grabieżą śpieszył do pana.
Ale naówczas trafiało się nieraz, że ludzie sobie sami musieli sprawiedliwość czynić, i nikogo to nie dziwiło. O zbójectwo żadne pana takiego, jakim głoszono Władysława z Domaborza, ani mi się śniło posądzać.
Wiedziałem, że synem był wojewody inowrocławskiego, Macieja, a za żonę miał córkę Wacława, księcia na Raciborzu, której siostrę wziął Ostroróg.
Słyszałem o tem, że do Prus królowi oddziały prowadził, które się o należny żołd potem zbuntowały, ale to zagodzono.
Dowódzca oddziału, mazur Szeliga, który bez miary wiele opowiadał, i rad był, że nowego człowieka do słuchania schwycił, już gdyśmy w drodze byli do Domaborza, wygadał się z tem, o czem nie wiedziałem dotąd i zapóźnom się dosłyszał tego, że Domaborski z Piotrem z Szamotuł starostą był w otwartej wojnie.
Nicem nie rzekł na to, ale mi się zrobiło markotno, bo wojna ze starostą tyle znaczyła, co z królem. Teraz zaś z rąk się wyrwać Szelidze nie było sposobu. Ciągnął mnie z sobą, wiele z tego obiecując, żem do wszystkiego im służyć mógł i do konia i do pióra, a oni właśnie takich potrzebowali.
Poznacie naszego Władka! — mówił, poufale tak pana swojego zowiąc — takich ludzi na świecie mało. I głowa u niego i serce, i ręka równie tęga. On powinien w Wielkiej Polsce ster trzymać, dopieroby z tem i królowi i nam i ziemi całej dobrze było. Ale na to potrzeba, abyśmy się wprzód Szamotulskiego pozbyli.
I śmiejąc się dodawał.
— Niechaj no! przyjdzie i do tego!
Z tych rozmaitych nieostrożnie wygadanych wiadomostek, już mi dojeżdżając do celu nie w smak było, żem się wplątał i dał tak ująć lekko.
Nie byłem jednak związany niczem i obiecywałem sobie, że nie ugodziwszy się z Domaborskim, będę się mógł wycofać.
Zdala zamczysko i dwory pańskie wydawały się bardzo pokaźnie i obronnie. Osada była znaczna, ludzi mnóstwo, dwór, żołnierz, straże, jak gdyby jutro na wojnę ciągnąć mieli.
Ruch na zamku o trzech podwórcach ogromnych panował wielki. Szeliga mnie z sobą do swoich izb zabrał, kazał spoczywać, a sam oświadczył się panu mnie zalecić.
— A no, musicie poczekać, bo nasz Władek siła na głowie ma, przystęp do niego niełatwy.
W istocie postrzegłem, że ludzi tu różnych napływało wielu, posłańcy wychodzili i przybywali ciągle, oddziały wyprawiano, inne ściągały, a szlachty różnej było mnóstwo. Na dolnym zamku, jak go tam zwano, stoły były ciągle zastawione, gawiedzi koło niej mnóstwo, przyjęcie niewytworne, ale piwa i mięsa lada jakiego nie skąpiono.
Ponieważ i mnie tam do jednego stołu posadzono, a uważano za swego, w rozmowie zaraz dowiedziałem się, że jeden oddział powracał, który plebanię sąsiednią złupił.
Inni opowiadali o kupcach z Kijowa, których przed niewielą tygodniami z życiem tylko w koszulach puścili.
Uszom niedowierzałem, ale niepodobna było wątpić, wielki ten pan, wojewody syn, Toporczyk, łupieżą się po gościńcach zabawiał, nie znajdując w tem nawet nic zdrożnego.
Mówiono wprost, że oddział cały miał królowi służyć, a żołdu nie odebrał, więc radził sobie jak mógł. Z głodu umrzeć nie chcieli, a rozpuszczać ludzi nie życzył sobie Domaborski.
Jednem uchem to mi wpadało, a drugiem o dworze pana, jego wspaniałości, bogactwie, i wesołem życiu na zamku.
Do dnia następnego, gdym miał otrzymać posłuchanie, czas był się po zamku rozpatrzeć, bo nikt tego nie bronił.
Zbrojownie, skarbce, składy, stajnie, spichrze zajmowały wiele miejsca, a koło nich służby też niemało było. W górnym zamku sam pan mieszkał i przyjmował, a tu urzędnicy byli jak na wojewodzińskich dworach liczni i wspaniałość widać było niemal marnotrawną. Razem wszystko tak się mi dziwnem zdawało, żem nie mógł zrozumieć, co się tu sprawiało i jak to razem się trzymało z sobą.
Karność była niby surowa, a mimo to rozpusta wielka.
Jednych sadzano do więzienia za lada słowo, drudzy krzyczeli pijani i uchodziło im płazem.
Oprócz duchownych, których tu wcale widzieć nie było, wszelkiego stanu ludzi jak mrowia się ściągało, za rozmaitemi sprawy, z któremi aż na górny zamek ich prowadzono.
Na dole gawiedź zbrojna miała rozpasane języki i wygadywała o sobie i swych wyprawach dziwne rzeczy, którym się wierzyć nie chciało, gdy na górnym zamku coś jakby tajemniczego się odbywało: narady, zjazdy, znaki i hasła niezrozumiałe.
Już mi się tu przykrzeć zaczynało, gdy rano trzeciego dnia, Szeliga mnie poprowadził na zamek górny do pana. Tu może aby mi okazać jego możność i bogactwo, przewiódł całym szeregiem izb, bogato poprzystrajanych i kazawszy jeszcze czekać w przedsieni, gdzie czeladź liczna stała, wwiódł do sypialni Domaborskiego.
W sile wieku, olbrzymio zbudowany, krzepki, zuchwałego oblicza, stał właśnie trzem różnym urzędnikom wydając rozkazy.
Gdym próg przestąpił, dosłyszałem ostatek wyrazów do uzbrojonego rycersko, przed nim stojącego mężczyzny, głośno wyrzeczonych.
— Zakrystyę wasze opatrz, a co się sreber znajdzie, zabrać; król bierze też na wojnę, a mnie dla żołnierzy potrzeba.
Skinął i odprawił go.
Spojrzał potem z góry na mnie, ale mu moja wysmukła postać i chudzizna a bladość nie bardzo się podobały. Zmarszczył się i usta wydął.
— Mówił mi Szeliga, że służby chcecie, u mnie jest do woli — rzekł — ale do szabli z was niewielka byłaby pociecha. Mnie takich potrzeba, coby już z pałek wyszli, a na was jeszcze młode pierze... Ale piszesz i czytasz?
Potwierdziłem to.
— Mnie w mennicy pisarza potrzeba — rzekł bystro spoglądając na mnie, i gdy spostrzegł na twarzy wyraz zdziwienia, rozśmiał się szydersko. — Tak, jest na zamku mennica... Prawda bez królewskiego pozwolenia szelągi u mnie biją, a no, nie ma czem ludzi płacić, radzić sobie muszę. O tem nie powinni ludzie wiedzieć wiele, bo to moja sprawa... Pisarzem przy mennicy chcesz być?
Nie umiałem odpowiedzieć.
— Co tu pytać? — przerwał nagle, nie doczekawszy się odemnie słowa. — Wziąć go do mennicy... na próbę.
Odwrócił się odemnie.
— Nie mam w tem doświadczenia — odezwałem się i takiej służby nie życzyłem sobie.
— A ja właśnie pytać o to was będę? — zawołał Domaborski. — Jeżeliś w moich rękach, mnie takiego potrzeba, nie masz co mówić nawet, ja nie lubię nieposłuszeństwa.
Skinął na Szeligę.
— Wziąć go do mennicy.
— Przecież niewolnikiem nie jestem — odezwałem się oburzony.
Domaborski nogą uderzył o podłogę.
— U mnie rozprawiania nie ma... Kto się mi w ręce dostał, ten tak skakać musi, jak ja mu zaśpiewam.
— Słyszałeś? — zwrócił się do Szeligi. — Prowadź go do mennicy i stróża mu dodać, kiedy rozumu nie ma.
Nimem się opatrzył, wyciągnięto mnie siłą z izby i wpośród szydersko mruczących i spoglądających dworzan Szeliga uprowadził. Muszę mu oddać tę sprawiedliwość, że chociaż się śmiał ze mnie, starał pocieszyć po swojemu.
— Ja ci mówiłem bo — rzekł — naszego Władka trzeba znać, on gdy czego zechce, nie patrzy jak dostanie, ale nagradza dobrze. Krzywdy mieć nie będziesz, robota niestraszna, potrzeba tylko żydów mincarzy dozorować, bo kradną. Moneta i tak niewiele warta, a oni ją gorszą jeszcze robią niż im nakazano.
Niewielem słyszał i zrozumiał z tego co mi już potem Szeliga kładł do ucha, a widząc, że się oprzeć nie potrafię, dałem się poprowadzić do wieży.
Drzwi jej żelazne stały zaparte wewnątrz, ledwieśmy się dostukali. Otwarto nam. Na dole piece jakieś, ognie i warsztaty nakształt kowalskich przesunęły mi się przed oczyma, kilku ludzi zwijało się koło nich, a dwóch żydów, których po stroju, nakryciu głów i z mowy było poznać łatwo, dozorowali nad niemi.
Dzwoniły blachy wyciągane i krajane, stękały kowadła i młoty.
Wschody murowane prowadziły ztąd do górnej izby, do której Szeliga mnie wciągnął za sobą. Tu zastałem starego z długą brodą żyda, ze szkłem w ręku, nad rozrzuconemi po stole szelągami.
— Pisarza pan kasztelan ci przysyła, Rebe Nathan — rzekł Szeliga. — Ten rachunek będzie prowadził i klucz ma mieć od skrzyni.
Żyd mało co podniósłszy głowy, spojrzał na mnie zimnemi, obojętnemi oczyma, zamruczał coś i zaczął znowu porzucone na chwilę szelągi przebierać. Nie odpowiedział ani słowa.
Uderzywszy mnie po ramieniu Szeliga, szepnął w ucho.
— Bierzcie się do tego co wam nakazano, inaczej nie będzie.
Nim odpowiedzieć mogłem, wyszedł.
Żyd ani zważając na mnie, swoje dalej ciągnął.
Zostawiony z nim sam, zrozpaczony stałem długo jak osłupiały. Nathan w końcu zlitowawszy się podniósł głowę i wyjąknął pytanie, zkądem się ja tutaj wziął i kto mnie nastręczył.
Byłem tak oburzony tą niewolą, w którą popadłem, żem z goryczą wielką opowiedział mu wszystko, narzekając i przeklinając.
Żyd, słuchał ale szelągi wciąż przebierał; odsuwał jedne na bok, drugie zsypywał do stojącej skrzyni otwartej. Na moje opowiadanie długo nic nie rzekłszy, wytrzymał tak, aż się szelągów przebrało. Naówczas podniósł oczy zaczerwienione, ręce złożył i powoli mówić zaczął.
— Z panem Domaborskim sprawa trudna. Myślicie, żem ja tu z dobrej woli?
Ruszył ramionami.
— Najgorsza rzecz — dodał — że jego pochwycą w końcu, a nas winnemi z nim uczynią bicia fałszywej monety. To są plewy nie pieniądze, one nic niewarte, a co ich on w świat puścił, albo dziw? Jemu tak dużo potrzeba.
Siadłem na pustej skrzyni. Żyd wstał i powoli zszedł na dół, zkąd dochodził nas tu głuchy łoskot uderzeń młota i śmiechy ludzi pracujących w izbie pod naszą. Rozglądnąłem się po komorze sklepionej, w której mnie zamknięto. Miała dwa okna u góry i drzwi zamczyste do dalszych izb. Stół, skrzynia, ławka, półka, na której żyd trzymał swoje miski i garnuszki — więcej tu nie było nic. Com miał robić, nie wiedziałem, ale mi do roboty nie było śpieszno. Myślałem, że opierając się przymusowi, w końcu dokażę tego, iż mnie wypuszczą.
Nathan powrócił wkrótce z jednym worem w ręku, a drugi za nim niósł zasmolony parobek i rzucił go na stół.
— A co! — odezwał się żyd siadając — poczynaj waćpan robotę.
— Ani myślę gwałtowi się poddać.
— Wolisz pójść do lochu? — zapytał żyd. Wysypał szelągi i dodał poczekawszy trochę.
— Trzeba człowieka znać, nie jątrz go na siebie, zły jest... no a oszukać go i uciec z zamku będziesz mógł poczekawszy. Tu wielkiego ładu nie ma!
Głową potrząsł.
— Co w skrzyni jest, albo przeważyć albo przeliczyć trzeba, potem zapisać. Ja i owszem wolę, że rachunku zdawać nie będę.
Około południa żydówkę wpuszczono, która Nathanowi jedzenie z podzamcza przyniosła. Poszwargotał z nią i siadł pomodliwszy się jeść. Mnie też jadło dosyć nędzne parobczakiem przysłano. Siadłem obok jeść milczący, ale mi do gardła nie szło.
Do wieczora nie wziąwszy się do rachunku żadnego, przesiedziałem na skrzyni, żyd już na mnie nie zważał. Gdy zmierzchło zamknął ją, klucze mi oddał i płaszcz nadziawszy wyszedł. Miał izbę osobną na zamku. Szeliga zjawił się po mnie, a od Nathana dowiedziawszy się, żem nic nie chciał poczynać, nałajał mi.
— Jutro musisz się wziąć, a nie to ja zapytany nie skłamię i czeka was kuna, chleb i woda. Nie lepiejże się zdać od razu? Wiekować tu nie będziesz!
— Ale ja i dnia tu nie chcę być! — zawołałem.
— Cóż tu mówić o chceniu, kiedy jest mus? — rzekł obojętnie Szeliga. — Trzeba rozum mieć, głową muru nie przebić.
Izbę mi lichą dano na dolnym zamku i stróżów miałem dokoła. Na podwórzec mi wyjść samemu nie dawali; słowem było to więzienie. A nie ja jeden u kasztelana tak byłem z musu sługą, znajdowało się wielu pobranych na drogach i po dworach, których na zamku trzymano, bo mu ludzi zawsze mało było.
Następnych dni widząc, że się nie wyrwę ztąd łatwo, musiałem się poddać w milczeniu, obiecując sobie przy pierwszej zręczności wyśliznąć, bodaj wszystko com miał porzuciwszy.
Udałem uspokojonego i Szeliga mnie pochwalił za to, ale że w naturze ludzkiej jest często niepoczciwa chęć pomszczenia się swoich cierpień na drugich, ze złości wziąłem się do ścisłego obrachunku żyda Nathana i jego pomocników.
Ztąd między nami przyszło do zwady, a że żyd nierównie był odemnie przebieglejszy i zręczniejszy, więcej on mnie dokuczył niż ja jemu.
Zyskałem na tem tylko tyle, że żydzi radzi się mnie pozbywali i nie mówili nic gdym z wieży wychodził na podwórce, błądził po nich i w tem życiu tutejszem się rozpatrywał, które do żadnego innego podobne nie było. Można je było nazwać dwoistem, gdyż działy się rzeczy, z któremi się tajono i nie chciano aby na jaw wychodziły, z drugiemi się zaś popisywano.
Gdy zjeżdżali na zamek znaczniejsi ziemianie, rycerstwo, urzędnicy, wszystko tu przybierało inną postać, spokojną, poważną i nieróżniącą się w niczem od zwykłej na zamkach możnych panów.
Występował kasztelan wspaniale, przyjmował gościnnie, obdarzał i starał się okazać niczem więcej jak pospolitym, spokojnym panem wielkopolskim.
Na niedostępne podwórce zamknięte naówczas chroniła się ta gawiedź podejrzana, te gromady żołnierstwa, które nocami wymykały się i wracały z jakichś wypraw bardzo dwuznacznych.
Żadnemu z tych nie wolno się było pokazać, gdy Domaborski występował, szczególniej kiedy do niego przybywali powinowaci żony, albo Ostroróg z siostrą jej ożeniony.
O Ostrorogu posłyszawszy, którego choć zdala na zamku widywałem, a wiedziałem o nim, że był mąż zacny i rozumny, którego i szanowano i lękano się — powziąłem jakąś nadzieję, że do niegobym mógł ze skargą się docisnąć i wyrobić sobie uwolnienie.
Ale ja należałem do tych, których zamykano gdy obcy przybywali i tylko przez Szeligę mogłem się dowiedzieć, że na zamku się gość jakiś znajdował.
Całą nadzieję w tem miałem, że z czasem więcej mi zaufają i dadzą swobody, ale na to czekać było potrzeba, a życie na wieży z Nathanem, wieczorem z Szeligą albo z samym sobą, Bóg jeden wie jak ciężkiem i nieznośnem było.
Dość powiedzieć — niewola, bo to w sobie wszystko zamyka. Swobodny człowiek może długie lata nie poruszyć się z miejsca i nie czuć tego, że się przykuł do niego, ale niech go tylko przymus w niem uwięzi, a stanie mu się nieznośnem.
Nawykłem był też w Krakowie do innych ludzi, obcując ze świętobliwemi, poważnemi, uczonemi, wreszcie z młodzieżą, w której i rozum często i naukę, żywość i wesołość zastępują. Tu trzeba było obracać się wśród takich, z któremi rozmówić się było trudno: Szeliga był żołnierzem-rabusiem... Nathan nienawidził chrześcian, którzy jego i innych współbraci prześladowali, reszta gawiedzi była nieokrzesana i dzika.
Podwórzec ten nasz nieszczęśliwy, cały był zamieszkały przez to co na zamku się znajdowało najplugawszego, było to jakby śmietnisko, na które zrzucano co gdzieindziej zawadzało i śmierdziało, z czem się potrzeba było ukrywać.
Hałastrę tę musiano trzymać grozą, nieubłaganą surowością, a czasem jak bydlęta karmiąc i pojąc do syta. Więc bywały dnie hałaśliwego wesela, śpiewów, szumu, a wrzawy, a po nich cisza straszna i kaźnie, niekiedy bunty krwawe, bójki i morderstwa.
To był chleb powszedni i ja musiałem się z tem obyć, gdy nocą obudził wrzask, a parobek przyszedł dać znać obojętnie, że któryś z ciurów drugiego przy kościach ubił.
Za bunty zwłaszcza, gdy się okazała zmowa, wprost bez sądu w tym samym dziedzińcu wieszano i czasem przez dzień cały wisiał tak trup okręcając się z wiatrem na postronku, póki go nie odcięto. A ktoby kasztelana widział, gdy książąt braci żony albo Ostroroga przyjmował, nie posądziłby go nawet o to, co się tu z jego wiedzą działo.
Tak samo jak fałszywą monetę ukrywano, umiano i wycieczki na kupców i na gościńce składać na innych.
Na kasztelana choćby kto i posądzenie miał, trudno uwierzyć było, żeby się dopuszczał takich bezprawiów.
Z Nathanem się ciągle gryząc o rachunki, wcale do czego innego doszedłem niż się spodziewałem. Żyd, którego Domaborski często do siebie przypuszczał i nie wierząc mu, jednak go do rady przyzywał w wielu razach, zręcznie sobie postąpił. Zachwalił on mnie jemu jako bardzo zdolnego pisarza i kancelistę, a że właśnie brakło amanuensa kasztelanowi, który pisać ani czytać nie umiał, postanowił mnie wziąć do tego obowiązku.
Kazawszy zawołać, tak samo jak za pierwszym razem, objawił mi swoją wolę, nie pytając jak mnie z nią było i dodał.
— Tylko nie myśl ani uciekać, ani mnie zdradzać, bo ja długie ręce mam. Będziesz dobrym, będzie ci dobrze, a najmniejsze podejrzenie...
Dokończył pokazując na gardło.
Wolałem stokroć być już pisarzem przy nim, niż w mennicy.
Nie uwolniło mnie to od nadzoru, a choć ten nie był tak widocznym, przekonałem się, że nie ustawał i że miano oko na mnie.
Przyznać trzeba zresztą kasztelanowi, że gdy z kogo rad był, nagradzał szczodrze, tak samo jak karał nielitościwie.
Wielkiej pracy przy nim nie było. Izbę mi dali lepszą, a tu część dnia trawiąc bez zajęcia, wziąłem się do zabawki mojej więziennej, począłem pisać, kaligrafować i rysować na papierze com widywał w manuskryptach innych.
Kartki te rozprószone leżały u mnie na stoliku i ktoś jedną z nich pochwyciwszy, na której Ojcze nasz, Pozdrowienie anielskie i Wierzę wykaligrafowałem bardzo ozdobnie, zaniósł do kasztelanowej. Zapytała męża snadź o amanuensa i za tem poszło, że mi pieśni pobożne i modlitwy dla pani pisać kazano.
Tu już próżność moja i chętka pochwalenia się z tem czego nie umiałem, bodźca mi dodała.
Wysadziłem się na jak najpiękniejszą kaligrafię, za co mi się nawet oprócz pochwały, dostała osobna od kasztelanowej nagroda.
Samej pani naszej nigdym nie widywał tylko zdala, niepiękną była, ale książęcy ród w niej i krew się okazywała, powagą i wielką o strój bogaty starannością. Dwór jej na pół niemiecki także był wytwornie odziany i oddzielnie się od mężowskiego trzymał.
Ze wszystkiego mogłem wnosić, że jak dla obcych tak dla żony, tajemne Domaborskiego roboty zakryte być musiały i ona się ich nawet nie domyślała.
Z listów, które mi pisać kazano, jedna rzecz jawną była, to nieprzyjaźń i wypowiedziana wojna między Piotrem z Szamotuł a Domaborskim. Starosta wielkopolski posądzał go o to wszystko, czego się on zapierał, nawet sprawa fałszywej monety już do niego dojść musiała. Odgrażał się Szamotulski, iż na nic się nie oglądając, jeśli kasztelan się kajać nie będzie, przed sąd go postawi i jak pospolitego buntownika i warchoła, bodaj na gardle ukarze.
Śmiał się z tego starosta i kasztelan Nakielski, dobrze się obwarowawszy w Domaborzu i powiadał.
— Niechże no mnie Szamotulski wprzódy dostanie!
Gdy się to działo, na zamku ludzi coraz więcej się zbierało, na podzamczu aż obóz dla nowych oddziałów rozbić musiano. Pytałem Szeligi coby to znaczyć miało?
— A co ma być? — odparł. — Król nam nie płaci, dopominamy się nadaremnie, kasztelan zebrał ludzi i pójdzie się upominać o swoje.
— Przeciwko królowi? — zawołałem ze zgrozą i zdumieniem.
— Król naszym dłużnikiem jest i nie płaci — rzekł Szeliga — trzeba go zmusić do porachunku.
Nie chciało mi się wierzyć, aby Domaborski mógł taki bunt podnieść jawny, ale się na wojnę gotowało wszystko i nie było to już tajemnicą żadną.
Co dnia się spodziewano rozkazu ciągnienia, gdy od Szamotulskiego pismo przyszło groźne, aby kasztelan natychmiast ludzi rozpuszczał i rękojmię dał, że żadnego niepokoju w kraju nie wzbudzi i buntu podnosić nie myśli.
Przypadło na mnie i czytać je i na nie odpisywać. Musiałem to co mi kazano odpowiedzieć. Domaborski rękojmi dać nie chciał a i spokojnego zachowania się nie obiecywał, ogromne żądania do króla wystosowując, za które domagał się sum tak znacznych, iż się śmiesznemi wydawały.
Inaczej wprost się odgrażał na sąsiednie powiaty i zamki królewskie ciągnąć i sam sobie domierzać sprawiedliwość.
Zaledwie listy te odprawiono, gdy nagle ruszyło się co żyło, wyciągnął sam kasztelan, zabrano ludzi, oprócz tych, którzy załogą na zamku pozostać musieli; zostaliśmy w opustoszałym grodzie, który zaparto, jakby oblężonym był, bo się najścia starosty Szamotulskiego obawiano.
Szeliga mi wychodząc szepnął, że wprost idą na królewski Człuchów i dobywać go będą. Część sił oddzielić musiał Domaborski dla osadzenia Nakła, Węgrowca i Pakości, które trzymał, a z resztą wyruszył śpiesznie, aby znienacka opanować naprzód opatrzony Człuchów.
Po wyjściu jego z zamku, cisza głucha tu zapanowała, czekaliśmy niespokojnie wiadomości; była to istna wojna przeciw królowi, i to już po raz drugi podjęta.
Upłynęło dni dziesiątek, nim naprzód pojedyńczy ludzie ranni, potem stada bydła i łupież z Nakielskiego przyciągać zaczęła, a naostatek dowiedzieliśmy się, że Domaborski od Człuchowa został odparty i do domu powracał, nic nie dokazawszy, krom i okolice Nakła i Człuchowa zniszczył i ograbił.
Nadjechał i kasztelan sam gniewny, zburzony, już wcale się nie tając z tem, że wojować będzie z Szamotulskim, z królem i nikomu się poddawać nie myśli.
Czego się od króla domagał, trudno zrozumieć było — to tylko na jaw wychodziło, że Szamotulskiego nad sobą cierpieć nie chciał.
Ludzi znowu coraz więcej ściągać zaczęto i nowe oddziały z nich gromadzić, choć to raczej rabusie były niż żołnierze.
Odgrażając się a miotając bardzo czynnie kasztelan się gotował do nowej jakiejś wycieczki, gdy szwagier jego Ostroróg nadjechał.
Właśnie mi naówczas pismo kazano do Szamotulskiego nowe z odpowiedzią układać, które pod jego okiem pisałem, nieustannie mu je odczytując, gdy dano znać o Ostrorogu i ten zaraz wszedł do izby, tak że mnie tylko drzwi od nich przedzielały.
Wyjść mi precz nie było wolno. Podsłuchiwać pewnie anim myślał, ni mi się śniło, ale mimo woli mej, rozmowa podniesionemi głosy prowadzona, dochodziła do mnie.
Domaborski w początkach ją wesoło zagaił. Było to w jego obyczaju, że po sobie troski nie rad dawał poznać, ale wprędce się ton zmienił.
Rozpoznałem głos Ostroroga.
— Miły bracie — mówił surowo — dopóki czas, zlitujcie się sami nad sobą. Co czynicie? wojnę przeciw królowi i królestwu rozpoczynacie. Gdzież rozum, gdzie siła?... Szamotulski na was wyciągnie z całem rycerstwem. Zginiesz!
Domaborski szydersko syczał.
— Nie tak mnie on łatwo weźmie! Mam i ja ludzi! Czemu mi nie płacą? Nie ma król pieniędzy, niech zastawem ziemie da, zamki puści.
— Zapłacą ci! — przerwał Ostroróg — jak innym się uiszczono, ależ nie kordem się tego od pana domagać. To bunt!
— Szamotulskiemu to bunt, bo ten mnie nienawidzi — krzyknął Domaborski. — Gdyby nie on, król by mnie zaspokoił. Nie przeciwko niemu, ale ze starostą, z tym wrogiem walczyć muszę. Gdybym ludzi rozpuścił, jutrobym był życia niepewnym.
Mówił wybuchając, przerywając sobie, a gdy Ostroróg go hamować chciał, usta mu zamykał.
— Ty jesteś klechą, jurystą, jam żołnierz — wołał. — Gdybym tobą był, inaczejbym się ze starostą rozprawiał, a jako Domaborski, mieczem muszę. Razem go wziął, nie porzucę aż koniec uczynię.
— Koniec? jaki? — zapytał Ostroróg.
— Król mi puści zamki i ziemie, żołd zapłaci i Szamotulskiego precz wyżenie!
Ostroróg zakrzyknął.
— Toś oszalał!
Śmiał się kasztelan.
— Zwij jak chcesz, próżno wodę warzymy.
Wtem szwagier mu począł wyrzucać napaście na dwory, na plebanie, na kościoły, naostatek i tego nie taił, że go o bicie monety fałszywej obwiniają.
— Ciury głodne, to darmo, musimy szukać chleba gdzie napadniem — zawołał kasztelan — król za nas zapłaci. Moi ludzie muszą żyć. Fałszywe szelągi żydy puszczają, ja o nich nie wiem nic! Szamotulski wszystko wali na mnie, zbójcą i fałszerzem czyni, ale na jego skórze z nim obrachunek uczynię.
Przerwał mu Ostroróg — zawrzało, zahuczało i ucichło.
Ciszej potem naradzali się z sobą, tylko Domaborski wybuchał niekiedy, sprzeciwiając się, nie poddając, słuchać nie chcąc rad rozumnych.
Nie wiem, na czem się skończyło, ale kłamstwo i zuchwalstwo kasztelana nie uległo.
Ostroróg snadź zmiarkowawszy, iż tu słowo i rozum nic nie pomogą, umilkł.
Powiedli się potem wieczerzać do komnat innych, a o mnie tak dobrze zapomniano, żem musiał, listy porzuciwszy, gdy zciemniało do komory mojej powrócić.
Nazajutrz jeszcze przez dzień cały na zamku pozostał Ostroróg, zapewne aby kasztelana z pomocą żony skłonić do porozumienia się z Szamotulskim.
Wyszło to mnie, jeśli nie na korzyść, to na chwilowe próżności mojej połechtanie. Wiedziano o tem, że Ostroróg wszelkich ksiąg i rzeczy pisanych był ciekawym. Okazano mu kaligrafię moją, a choć może niewiele była ona warta, gdy pod czas i on skryptora nie miał, zażądał natarczywie od kasztelana, aby mu mnie odstąpił.
Nic o tem nie wiedziałem, gdy zażądano abym szedł do pana.
Zastałem go w izbie samego, zachmurzonego, czerwonego, chodzącego niespokojnemi kroki. Ostro naprzód mnie zmierzył, gdy na progu chód posłyszał.
— Jest tu brat mój — odezwał się szorstko — człek pisma ciekawy, półklecha, podobało mu się pisanie twoje, chce z wami mówić... Zażąda pisania, nie bronię, ale, patrz! język za zębami! Co u nas się dzieje, o tem paplać wara. Skarżyć się nie masz za co a mnie obwiniać, niech cię Bóg strzeże!... Słyszałeś to raz: długie ręce mam, króla się nie boję, chłystka powiesić u mnie jak orzech zgryźć. Pamiętaj!
Powtórzył to parę razy, groził mi i milczenie moje biorąc za przestrach, z niechęcią wskazał mi dokąd mam iść, aby się z Ostrorogiem rozmówić, po namyśle sam krocząc za mną.
Ostroróg zimno naprzód mnie badać począł, zkąd i co zacz byłem. Powiedziałem mu, że sierotą jestem, że król nademną opiekę miał, żem u niego na dworze był, ale odpuścił mnie.
O tem, jak tu w pułapkę wpadłem, nie mogłem mówić, bo kasztelan tuż stał nademną.
Z pochwałą się wyraziwszy o pisaniu mojem, radził mi potem, abym pióra nie rzucał i na bakałarza się sposobił, bo takich ludzi do szkółek wielu potrzeba było. Stanęło potem na tem, że mi miał manuskrypt dać, którybym kilkakroć dla niego przepisał, a że łaciński był, o łacinę też mnie zapytał.
Stał Domaborski nad nami ciągle, rozmowie się nie dając przeciągnąć — a ledwie się skończyła, dał znak, abym precz szedł.
Na tem dnia tego było dosyć.
Nazajutrz rano w podwórcu spotkałem od ludzi swych wracającego Ostroroga. Poznał mnie i skinął.
W twarzy jego malowało się coś niepokój wielki zdradzającego. Przebiegły i bystro wglądający we wszystko, musiał coś pochwycić w czasie pobytu swojego, co mu do myślenia dało, iż Domaborski nie tak czystym był, jak się chciał okazać.
Naprzód od rękopismu począwszy, gdy się obejrzał wkoło, że nas nikt nie słucha, przystąpił do mnie i spojrzał mi w oczy głęboko.
— Słuchaj — odezwał się — mów mi prawdę szczerą, co ty tu robisz? Jesteś-li po dobrej woli?
— Nie godzi mi się ust otworzyć — odpowiedziałem prędko — sprawa to gardłowa. Proszę, nie pytajcie mnie... Jedno rzeknę tylko, że niewola sroga.
Chciałem odejść, bom się lękał, aby nas nie ułapiono na rozmowie, gdy Ostroróg spytał żywo.
— Mów, biją żydzi na zamku monetę?
— Panie — zawołałem — zlitujcie się nademną, usta mam groźbą straszną zapieczętowane; o życie idzie.
Zrozumiał to i zamilkł, a mnie odpuścił i z głową spuszczoną poszedł na zamek.
Ode drzwi potem zawróciwszy się, gdy ja już w sieniach się skryłem, wyszedł Ostroróg na podwórce znowu, i tak jak gdyby się przechadzał tylko, rozpatrywać się począł... Skierował się ku zamkniętym wrotom tej części, która dla obcych była zapartą, przypatrując się im chwilę i w górę wyrosłej wieżycy.
Kasztelan snadź, czy mu o tem znać dano, czy sam postrzegłszy, tu nadbiegł... Stali u zapartych bram na rozmowie i widać było, że Ostroróg zamek chciał oglądać, a pan go nie puszczał.
Nie otworzył mu i na swem postawił, ale pewnie tem podejrzenia szwagra utwierdził.
Przed południem Ostroróg odjechał.
Szeliga, który za drzwiami w sieniach był gdy się żegnali, szepnął mi potem, że Domaborski miał w podejrzeniu szwagra, iż więcej wiedział niż mówił, i niechętnym mu był.
Wszystko się potem w dziwny sposób u nas poczęło mięszać i plątać.
Kasztelan chodził niespokojny, odgrażał się, posyłał listy i ludzi. Szeliga głową potrząsając, coś złego wróżył.
Domaborski sam prawie się nie oddalał z zamku, a gdy mu potrzeba było jechać, otaczał się takim orszakiem zbrojnych, jakby się lękał napaści.
Nadeszła wiosna. Ja w tem zamknięciu, co się na świecie działo, nie wiedziałem wcale. Jakoś około połowy maja, podróż, o której oddawna mówiono i do niej się przygotowywano, przyszła do skutku. Kasztelan miał do Kalisza jechać.
Sprawa musiała być sądowa jakaś, do której pisarza było potrzeba, bo i mnie się w drogę kazano gotować. Taki jakiś niepokój panował na dworze, iż nawet nie zważano na to, że ja po niewoli zaciągnięty, w podróży najłacniej mogę zbiedz. Zapomniał o tem kasztelan.
Jam rad był, że choć się z tych murów wyrwę i świata trochę zobaczę.
Jechał Domaborski tym razem z niezbyt wielkim pocztem, ale po pańsku. Szły i wozy za nami. On sam od niejakiego czasu ciągle zły i niecierpliwy, przodem na koniu z głową spuszczoną jechał, jakby mu pilno było i stanąć w miejscu, i powracać co rychlej do domu.
Nie dawał długo popasać, z rana jak świt zrywał się w drogę.
Pod noc stanęliśmy w Kaliszu, gdzie on miał własny dwór, ale dawno zaniedbany. Teraz tylko ludzie wysłani przodem, na przyjęcie pana trochę go oczyścili.
Odsunięty od innych domostw, otoczony ogrodem, opasany parkanem mocnym, stał na uboczu, ale nieopodal od zamku. Nimeśmy do miasta wjechali, wyprawił kasztelan przodem Szeligę po coś. Zatrzymał się nieco i dopiero, gdy on powrócił, ruszyliśmy.
Nas po pustych izbach, w których tylko słomy i siana rzucono na posłanie, pomieszczono. Z wieczora ledwie co było jeść. Beczkę piwa kazał z miasta przyciągnąć kasztelan, i zabraliśmy się do spoczynku. Kogoś się wieczorem spodziewał, dwa razy posyłając, a nie doczekawszy się, poszedł spać i wrota zamknięto.
Kazał jednak u bramy straż postawić.
Ze mną Szeliga leżał, który się nie rozbierał, tylko żelaztwa, co na sobie miał, zrzucił. Stękał czegoś i przewracał się z boku na bok, zasnąć nie mogąc.
Około północy było, gdym poczuł, że mnie trącił ręką. Otwarłem oczy. Szeliga stał i zdawał się przysłuchiwać.
— Nie słyszysz? — rzekł do mnie.
— A cóż słyszeć mam? spałem.
— Stąpanie jakieś za parkanem, jakby ludzi gromada nas osaczała.
— Co się wam śni! — roześmiałem się.
Cisza była w istocie, ale wnet i ja jakiś szelest głuchy posłyszałem.
Szeliga się przeżegnał i z izby wyszedł na palcach.
Ledwie był za drzwiami, gdy z ogromnym łomotem do wielkich wrót się dobijać zaczęto. Ludzie ze snu zbudzeni, porwali się nieprzytomni. Ja chwyciłem za odzież nie mogąc zrozumieć, coby nam w mieście zagrażać mogło i jeszczem się po ciemku odziewał, omackiem, gdy w podwórzu i w izbach sąsiednich powstał krzyk, wrzawa, bieganie takie, iż głowę straciłem.
Przez otwarte drzwi zabłysło mi światło pochodni w wielkiej sieni, spostrzegłem zbrojnych ludzi wpadających do domu, a w chwilę potem skrępowanego kasztelana, którego pochwyciwszy na rękach prawie nieśli, choć się im wściekle broniąc opierał,
Trwało to tak krótko, że gdym dobiegł bliżej ku drzwiom, już tu było ciemno i pusto, przeniosło się wszystko w podwórze z hałasem tym i tumultem, potem za wrota, aż wkrótce we dworze była cisza znowu.
Kilku naszych ranionych stękało w podwórzu, wtem Szeliga wbiegł.
— Kasztelana pochwycili! Zasadzka była na niego. Starosta Szamotulski na zamek go wziął. Trzeba do Ostroroga słać, nie przybędzieli kto w pomoc, po nim już. Życie mu wezmą.
— Ależ bez sądu człowieka nie karzą — odpowiedziałem.
Machnął ręką tylko.
Oprócz Domaborskiego ze dwora nikogo nie zabrano, tak śpiesznie im było głównego mieć sprawcę. Zostaliśmy bezpańscy, nie wiedząc co czynić.
Mnie, choć już teraz nic nie przeszkadzało, precz iść i swobodę odzyskać, rażony tak byłem nagłością wypadku, iż o sobie nie myślałem.
Nie miałem też z czem w świat iść, bo w Domaborzu zostawiłem moje rupiecie. Dzień się robił, więc spać jużeśmy się nie kładli. Szeliga dwa razy do zamku biegał, nie wpuszczono go, wrócił z niczem i posłańca tylko do kasztelanowej wyprawił.
Z zamku się o niczem dowiedzieć nie było można, oprócz iż sędziego powołano i że sam starosta Piotr tam był.
Cały dzień upłynął tak w milczeniu i nieświadomości. Szeliga, choć znał dobrze pana swojego i wszystkie sprawy jego, przecie żal mu go było. Przywiązał się do gwałtownika, który czasem dla swoich dobre serce miewał, a jak sam broił, tak im wiele też dozwalał.
W ciągu dnia tyleśmy wiedzieli tylko, iż go sądzono; ale sąd nie mógł na takiego człowieka wypaść doraźnie, aby wnet o losie jego wyrokowano. Szeliga powiadał, że go w więzieniu trzymać będą a do króla poszlą.
Z temeśmy się spać pokładli, a że wszyscy zmęczeni byli wielce, schwycił nas sen taki, że już jasny dzień był, gdyśmy się przebudzili.
W progu stał nieznajomy człek.
— Któren tu starszy z Domaborskiego ludzi? — zapytał.
Szeliga się podniósł.
— A co? — rzekł.
Posłaniec, jakby mu słowo, które przyniósł, ciężko było wymówić, kazał czekać na nie, potem głosem cichym rzekł:
— Weźmijcie wóz, a zabierzcie sobie ciało.
Szeliga słyszał i nierozumiał.
— Jakie? gdzie?
— Pana waszego, boć go przed godziną na zamku ścięto.
Wydało nam się to tak nieprawdopodobnem, żeśmy wierzyć nie chcieli, ale Szeliga odział się i na zamek poszedł.
Niestety, prawdą to było. Starosta pochwyciwszy warchoła, przed sąd go postawił, wszystko mając przygotowane do tego, aby mu winy dowiódł. Ci sami żydzi, którzy fałszywe szelągi puszczali, stawali świadczyć kto im je dawał; drudzy co z rozkazu Domaborskiego rozbijali dwory i zakrystye łupili, na oczy mu to zadawali, iż ich słał, że łup na zamek mu odwozili. Wypadł wyrok na śmierć. Ale kasztelan nie wierzył i nie dopuszczał, aby go wykonać miano. W nocy starosta posłał mu księdza. On to jeszcze postrachem tłómaczył sobie, nad ranem jednak gdy kat przyszedł i pieniek suknem okryty ustawiono, a wyrok mu przeczytano, dopiero upadłszy na duchu, spowiadał się ze skruchą.
Starosta mimo zaklęć i prośb jego, aby do króla o potwierdzenie wyroku słał, uczynić tego nie chciał.
— Pokoju w kraju mieć nie będziemy, dopóki takich jak wy żywić zechcemy. Król raz wam przebaczył.
— Krew moja spadnie na was! — wołał kasztelan.
— Pan Bóg osądzi, czym ją przelał niewinnie — odparł starosta.
Co tam zresztą między niemi zaszło w ostatniej godzinie, różnie opowiadano, ale koniec był taki, iż kasztelana ścięto.
Osłupieli wszyscy słysząc o tem. Drudzy po cichu mówili, iż starosta Szamotulski zdawna ząb miał do niego i pomścił się jakiejś osobistej urazy. Inni twierdzili, że się to stało nie bez wiedzy i przyzwolenia królewskiego, aby postrach rzucić na możnych, którzy żadnemu prawu nie chcąc podlegać, za bardzo się rozpasywali i przeciwko panu swemu i przeciwko zakonom.
Maleńkiej szlachcie, której możni byli zawsze solą w oku, podobało się to, że nie poszanowano ani imienia, ani dostojeństwa — panowie sarkali. Wzburzyły się umysły.
Mnie tu już nie trzymało nic, wolnym się stałem i mogłem myśleć o sobie, ale przygoda ta do Wielkopolski mnie zraziła i dziwna jakaś tęsknica ku Krakowu ciągnęła. Zdało mi się, że gdzieindziej jak tam żyć nie można. Wprawdzie powinienem był unikać Nawojowej, aby jej oszczędzić boleści, bo mi żal było tej matki, choć nią dla mnie być nie chciała, lecz myślałem, że w takiem mieście jak Kraków, łatwo się w kąt zaszyć i nie być na oczach nikomu.
Com miał robić tam, niedawno uciekłszy, teraz powracając znowu, nie wiedziałem — czułem tylko, że dla mnie życie wszelakie tam było, a gdzieindziej tęsknica i pustki. Przychodziło na pamięć i to, że Ostroróg mnie mieć żądał, że u niego służba byłaby dobrą, bo mąż był rozumny i stateczny, ale już do tego kraju wstręt czułem i rad byłem co rychlej go opuścić.
Mało co miałem w Domaborzu, ale i tego porzucić nie godziło się przy ubóstwie mojem, musiałem więc z Szeligą i innemi za ciałem jechać, któreśmy wieźli w prostej sosnowej trumnie, tyle tylko, że dla ciepłej pory smołą ją wylać i chmielem zapchać kazał Szeliga. Okrywszy płachtą czarnego sukna, wieźliśmy zwłoki nieszczęśliwego, który niedawno tąż samą drogą z taką butą jechał, nie przeczuwając rychłego zgonu..
O mil dwie od zamku spotkała nas wdowa zrozpaczona, a że nie wiedziała wcale co mężowi jej zadawać mogli ludzie, wprost o morderstwo obwiniała Piotra z Szamotuł, natychmiast chcąc do króla jechać z żałobą.
Strach i żal było spojrzeć na biedną rozpadającą się z żalu niewiastę, której rozpacz powiększało to, że jak pospolitego zbrodniarza męża jej skazano i ścięto.
Na zamku, dokąd przybyliśmy, panował nieład największy, bo wszystko co tam się siłą trzymało, rozluzowało się, wyrywało, chwytało co napadło i rozpraszało się na cztery wiatry.
Na owym podwórcu zamkniętym, teraz wszystko stało na oścież pootwierane i opustoszone. Ze skrzyni z monetą żydzi zagarnąwszy co było, pierzchnęli. Ze zbrojowni i ze skarbca też pochwytano wiele i zmarnowano. Ludzi zaciężnych, którzy już tu ani opieki nie spodziewali się, ani utrzymania, mało co zostało i to rannych a niedołęgów. Inni jak z gościńców tu się zbiegli, to znów po drogach kupkami rozprószyli, na swoją rękę rozbijać. Z moich rupieci niewiele wartych mało co zginęło, tak żem nie dopominając się płacy, wyruszył ztąd mniej zasobnie niż przybyłem.
Samemu jednemu się puszczać w podróż nie było bezpiecznie, alem sobie dobrał dwu towarzyszów, którzy też w Krakowie szczęścia szukać chcieli, obu szlachciców i do rycerskiego rzemiosła nawykłych — a takim wszędzie o zaciąg łatwo było.
Nie czekając więc nawet pogrzebu, opuściliśmy zamek, bo nas nikt zatrzymać nie myślał, tak wszyscy potracili głowy.
Uważyłem tylko, że ci, co królowi i staroście Szamotulskiemu byli niechętni, ścięcie gwałtowne Domaborskiego chcieli przeciwko nim obrócić i na powszechny się zjazd z tą sprawą gotowali.
Z jakim smutkiem i sercem zbolałem powracałem nazad, wypowiedzieć mi trudno. Widziałem w tych wysiłkach obłędnych marnujące się życie, schodzące lata, a żadnego na przyszłość widoku.
Ojca nie miałem, matka mnie nienawidziła — jeden Bóg był nademną. Nie zwątpiłem o opiece jego, ale męztwa i wytrwałości na te próby, na które narażony byłem, brakło.
W ciągu podróży postanowienie jakieś powziąć chciałem, nawet od klasztoru i sukienki duchownej nie zarzekając się, choć powołania do nich nie czułem, lecz com dnia jednego ułożył, drugiego się samo rozsypywało.
Najprostszą było rzeczą pójść w służbę rycerską skłamawszy sobie jakiekolwiek szlachectwo, bo o dowody nikt nie pytał — alem już mówił jaki wstręt czułem na fałszu żyć, o pożyczanem nazwisku.
Naostatek wymęczywszy się w ciągu podróży, która szła niepośpiesznie, bośmy nie mieli czego pędzić, na los i przeznaczenie zdałem wszystko. Niechaj będzie jako chce.
Przez wszystkie te dni jechałem tak milczący i posępny, iż towarzysze mi wyrzucali to, a Kraków zobaczywszy, Boże miły, lice mi się rozjaśniło. Nie był ci on mojem rodzinnem miastem, alem tu najlepsze lata młodzieńcze przebył, do jakiego takiego rozumu przyszedł, miałem ludzi znajomych i przyjaznych, czułem się jak w domu.
Zaciągnęliśmy wszyscy do gospody do mojego mieszczanina, u któregom wprzód komornem stał, który nas pod dachem w izbie umieścił, a i na konie się miejsce znalazło. Ledwie się obmywszy z kurzawy tak mi pilno było na Wawel, żem na godzinę nie zważał. Król był na łowach, powiadano, alem się Zadorę albo Maryanka lub ostatku któregokolwiek ze znajomych spodziewał znaleźć.
Śpiącego trafiłem Zadorę po jakiejś zabawie. Gdym go zbudził, zobaczywszy mnie, przeżegnał się.
— A ty tu co robisz?
— Widzisz! powróciłem, guza tylko oberwawszy.
Ponieważ wcale nie słyszał o mnie, musiałem mu całą historyę opowiedzieć, z której zamiast się ulitować nademną, śmiał się niepoczciwy.
— Tyle wiem — rzekł w końcu — że jabym się tak nie dał wziąć. Prostaczek jesteś i choć nie młokos już, a łatwowierny jak dziecko.
O losie Domaborskiego wiedziano już w Krakowie, Tęczyńscy bowiem jako Toporczyka sprawę jego wzięli przeciwko Szamotulskiemu. Król odpowiadał na pytania: sąd był, wina była a karany został słusznie.
I nie chciał ani wiedzieć o tem, aby starostę do odpowiedzialności pociągać.
Gdyśmy się tak z Zadorą rozgadali, przerwał sobie nagle i rzekł.
— Nawojowa wdowa w Krakowie siedzi, królowi nieprzyjaciół stara się przyczyniać. Ani poznać zdziczałej baby, tak życie nagle odmieniła. Śpiewacy i muzyka od niej nie wychodzą, uczty codzień, młodzieży wiele. Stroi się choć już zwiędła, maluje, zaleca, skoki wyprawia a dokazuje tak, iż drudzy powiadają jakoby w głowie miała niespełna rozumu. Nie byłem ja tam, bo z królewskiego dworu nikt do niej nie zagląda, ale mi powiadano, że wszystka ta jej wesołość i zalotność jakby choroba jaka wygląda. Zdaje się ciągle w gorączce być, a nawet gdy się śmieje, niewesoły uśmiech przejmuje strachem. To też, choćby się pono za mąż wydać rada była, choć z ojca i z oprawy swej bogatą jest, nie kusi się nikt o jej rękę... Tęczyńskim służy, ale i oni nie radzi z niej, bo nadto sprawia hałasu, a oni cicho nawykli przygotowywać co czynią.
Wiadomość o wdowie nie była miłą dla mnie, alem Zadorze nie powiedział nic. Obiecałem sobie tylko i od dworu i od ulicy, na której mieszkała unikać, aby się z nią nie spotykać. Nie śmiałem pytać o Luchnę, a coś mi mówiło, że i ona z nią być musiała.
Radbym ją był widział, lecz nie mogłem ani myśleć o tem, aby nie wpaść w oko Nawojowej.
Ostrożnie się do koła oglądając, poszedłem nazajutrz po znajomych moich, a naprzód do ks. Kantego.
Jak nie dziwił się, gdym go przychodził żegnać, tak zobaczywszy mnie teraz, nie okazał po sobie, aby mu się to dziwnem wydało.
— Z powrotem znowu — rzekł z uśmiechem — a! ty niespokojny człecze, duchu błędny, kiedyż ty do portu przypłyniesz.
Nie spytał mnie kędym bywał i co się ze mną działo, jak gdyby mu to wszystko wiadomem było. Miał ten dar czytania w ludziach, o którym wiedziałem dawno. Stęknąłem tylko, że mnie los prześladuje.
Uśmiechnął się.
— Dziecko moje — rzekł — a wieszże ty, co ci on przeznacza i dokąd prowadzi? Wielekroć człowiek, gdy się nad przepaścią sądzi, wyzwolenia jest najbliższy.
— Bogdajby słowa wasze prorocze były! — westchnąłem.
Twarzą i oczyma na mnie patrzył tak pogodnemi, iż mi dodał otuchy.
— Idź z Bogiem — rzekł zagadkowo — a nie trwóż się.
I znowu mnie z tą tylko pociechą, żadnej rady nie dając, odprawił.
Wyszedłszy od niego, tak byłem w myślach zatopiony, żem krokami mojemi nie kierował. Wlokłem się zadumany ku zamkowi zmierzając i nie ocknąłem się aż pod kamienicą jakąś, którą poznałem, że była Długoszową.
Przypomniałem sobie, że mu ją byli Kurozwęzcy złupili, a i on sam uchodzić musiał dla sprawy biskupiej, ale ta już załatwioną została.
Stało się jak król chciał.
Nalegał nań legat papiezki, aby ustąpił, klękał przed nim ks. Jakób z Sienna, nie pomogło nic, biskupowi włocławskiemu dano krakowską stolicę.
Powiadano, iż rzymski poseł od papieża utratą królestwa groził Kaźmirzowi, na co on odpowiedział, iż gdyby nie jedną, ale trzy miał utracić korony, słowa raz rzeczonego nie odmieni.
Postawił więc na swem, zabiegając aby odtąd mu Rzym biskupów nie nasyłał, a kapituły bez królewskiego zezwolenia ich nie wybierały.
Poznali naówczas wszyscy lepiej Kaźmirza niż kiedykolwiek i nauczyli się go szanować, bo wiedzieli, iż wolę miał, której nic przełamać nie zdołało.
Jeszczem stał, domowi Długoszowemu się przypatrując, gdy chłopak, co mu posługiwał a znał-ci mnie, na próg wyszedł.
— Znowuście to tutaj? — zapytałem.
— A juściż — rzekł, głową wesoło potrząsając — wiele się rzeczy zmieniło, a wy gdzieżeście to bywali, że o nich nie wiecie.
— Po świecie — odparłem, nie chcąc z nim w długą wchodzić rozmowę. Wtem, słyszę, puka w błonę ktoś u okna, i postrzegam surową, bladą twarz kanonika.
Wchodzę tedy, aby go w rękę pocałować.
Stał tak namarszczony i chmurny, jak gdy go wyganiano i łupiono, bo jedną zawsze twarz miał, a wesołości po sobie nie okazywał nigdy.
— Com to ja was nie widział? — zapytał. — Nie byłeś tu?
— Włóczyłem się — odparłem z westchnieniem. — Służbym szukał, a niewolę znalazłem. Nie ma rozpowiadać o czem.
— A dalej, co myślisz z sobą? — zapytał.
— Czekam zmiłowania Bożego — rzekłem wzdychając.
Popatrzał na mnie jakoś długo, namyślając się i marszcząc.
— Chodziłeś pono na kolegia! Cóżeś tam z nich liznął? Po łacinie umiesz? Czytasz i piszesz poczciwie? — zaczął mnie badać.
— Nietylko piszę, alem się kaligrafią zabawiał — odpowiedziałem smutnie — ale z tego chleba nie jeść.
— Ze wszystkiego chleb jeść można, co się kolwiek do doskonałości doprowadzi — rzekł surowo — z miernego tylko i ladajakiego nawet robienia złota człek nie żyje. Lepiej dobrze buty szyć, niż nie do rzeczy urzędować.
Przeszedł się po izbie.
— Nie wątpię, żeś stateczny — dodał — że karnym i statecznym umiesz być, a mnie takiego bakałarzyka i dozorcy właśnie potrzeba, aby mi pomagał, a nie psuł... Hę? zostałbyś przy mnie i podemną?
Podniosłem oczy.
— Nie wiem, czy temu podołam, czego po mnie żądać będziecie? — szepnąłem. — Radbym...
— Nie święci garnki lepią — odparł ks. Długosz — byleś posłusznym, pilnym i cierpliwym był.
Domyślałem się, słysząc to, że kanonikowi dzieci swe Tęczyńscy lub Tarnowscy powierzyć musieli.
Wtem z wielkiem zdumieniem odzywa się do mnie Długosz:
— Wieszci o tem pewnie, żem ja przy synach starszych królewskich nauczycielem i dozorcą? Nie od dziś przecie jestem z niemi.
Jam wcale nie słyszał o tem, ale posmutniałem wnet, bo mnie nadzieja opuściła, aby król dozwolił do tej służby wygnanego przez się zaciągnąć.
— Do królewiczów nawet na najmniejszego służkę — rzekłem — nie wiem, czy król mnie przyjąć dozwoli. Ze dworu jestem odpuszczony, łaskęm stracił, choć do żadnej nie poczuwam się winy.
— Wiem ja o wszystkiem — odparł ks. Długosz — ale i ja też tę łaskę byłem postradał, a widzisz, że się to wszystko zmieniło. Nie będzie mieć przeciwko temu król nic, gdy się wami posłużę. Chłopcy rosną, sam im nie dam rady. Czasem im odetchnąć trzeba dać, a z oka nie spuszczać. Naówczas dozór wy mieć będziecie, aby zbytniej nie dopuścić swawoli.
Spojrzał na mnie badająco, długo zadumany, gdy ja, nie odpowiadając nic, do ręki jego się tylko zbliżyłem, całując, czytał mi pewnie z oczów, że większego szczęścia nad to, nigdym się w życiu nie spodziewał.
— Przyjdź jutro — dokończył krótko.
Gdym z kamienicy w ulicę wybiegł, przyszły mi na pamięć istnie prorocze słowa ks. Jana Kantego, i naprzód do kościoła biegłem Bogu dziękować.
Niespodzianie, cudownie do tego portu dopływałem, o którym ów, mąż święty mówił.
Ale od króla zawisło teraz wszystko, dozwoli on czy zabroni?
Pośpieszyłem potem do Zadory, dzieląc się z nim nadzieją, a pytając go, jakby mu się zdało, pozwoli pan czy nie?
— Ani wątp o tem! — zawołał wesoło. — Król przecież zdał wszystko na Długosza i do niczego się sam nie wtrąca, taką w nim ufność pokłada. Królowa pono Włocha lub niemca miećby była wolała. Nie sprzeciwi się król, jeśli Długosz tego zażąda. Surowość mu zalecił wielką, i ciągle prawie chłopcy od Krakowa zdala są trzymani, aby matka bojaźliwa i troskliwa, pieszczotami ich nie psuła.
Z taką niespokojnością oczekiwałem dnia następnego, żem się do niczego wziąć, niczem zająć nie mógł. Los mój miał się rozstrzygnąć.
Wiedziałem o tem dobrze, że pod ferułą Długoszową wygodnie mi nie będzie, bo mąż był surowy, nieprzebaczający, nieoszczędzający nikogo, choć sprawiedliwy. Alem się mógł przez to zbliżyć do pana, dworu i młodych królewiczów, których miłość mogłem zaskarbić sobie zawczasu.
Sam król niegdyś wspominał mi, że przy nich mogłem być dozorcą? miałoż się to teraz ziścić?
Przybyłem do kamienicy kanonicznej tak zawczasu, że go jeszcze tu nie było. Siadłem na ławie w sieniach czekając, a za każdym zrywając się szelestem.
Nadszedł wreszcie. Z twarzy jego zawsze zasępionej wyczytać nic nie było można. Wprowadził do izby za sobą. Milczenie długie już mnie przestrachem napełniać zaczynało.
— Pytałem o was króla — rzekł po długim przestanku — chociaż nie wątpiłem, że raz zdawszy się na mnie, wyborowi memu przeciwnym nie będzie. Jaż go biorę na sumienie moje. I zgodził się pan chętliwie.
Wtem twarz mu się więcej niż zwykle zachmurzyła.
— Patrzajże, patrzaj — ciągnął dalej — abyś mojej ufności w sobie nie zawiódł. Dwa razy dałeś dowód serca poczciwego, świadczy to dobrze za tobą. Ks. Jan Kanty dał dobre słowo, a męża świętego świadectwo waży wiele. Biorę cię więc, ale zawczasu o tem wiedzieć masz, że wymagam wiele a pobłażam mało. Gdzie o przyszłość idzie tych, co kiedyś ludom panować mają, sroga odpowiedzialność ciąży!.. Nie pochlebiaj więc sobie, abyś tu łatwy i rozkoszny chleb znalazł. W znoju i pocie czoła pożywać go będziesz, w nieustannem czuwaniu, trwodze, trosce... Bóg pobłogosławi, gdy serce do tego przyłożysz.
Na wszystko byłem przygotowany i dziękując dobroczyńcy memu uroczyście przyrzekłem, iż sługą jego i wykonawcą woli będę tylko.
— Idź teraz, spocznij — dodał — masz swobodnych dni kilka. W drodze najlepiej z tobą, a ty z niemi oswoją się królewicze. My ztąd precz musimy, do Lublina może, zdrowego szukać powietrza.
Tak się tedy nad wszelkie moje spodziewanie szczęśliwie rozwiązał los, o który właśnie troszczyłem się najmocniej, zwątpiwszy o nim. Zadora po twarzy mojej poznał, żem wracał z dobrą wiadomością i ani pytał.
— Z królewiczami — rzekł — wielkiej biedy mieć nie będziesz, starsi się tylko trzej dostali ks. Długoszowi, a ci wszyscy łagodni są i dobrego serca, ale z kanonikiem zawczasu gotuj się na to, że gorzkim będzie, bo nigdy nie był innym... Prawy, uczony i święty mąż, ale dla ludzi surowy, króla nie lubi, królowej mniej jeszcze. Jagiellonów wszystkich niewiele ceni. Nie mógł odmówić wychowania, lecz bez miłości dla dzieci tych i dla rodu ich; będzie im ciężkim i bezlitośnym. Na was spadnie los ten ich łagodzić.
Ja królewiczów zdala tylko widując, nie znałem prawie. Wychowywali się oni długo pod opieką królowej, wśród niewiast i męzkiej służby tylko.
Najstarszy z nich Władysław, dziadowskie noszący imię, miał podówczas rok jedenasty, Kaźmirz, drugi, dziewiąty, Olbracht ósmy.
Młodsi dwaj, bo szósty się dopiero w rok potem narodził, Aleksander siedmioletni, Zygmunt w pieluchach, przy królowej do czasu pozostawali.
Z późniejszego z niemi obcowania dodać to mogę, iż pierwszy z nich nadzwyczajnej urody, z twarzyczką dziwnej łagodności, prawie niewieści miał charakter, a dobroć zbytnią może, gdyż w słabość przechodziła. Nieśmiały, rad był wszystkim otaczającym przypodobać się i im a braciom ustępował we wszystkiem.
Nie miał też z nim ks. Długosz troski żadnej, chyba tę, aby go zahartować, a to mu się nie powiodło. Jakim był bowiem, takim pozostał, nie mogąc przezwyciężyć tego, z czem na świat przyszedł. Kochali go wszyscy, a ja też nie wiem, zaprawdę, czy był kto, któremuby on dobrem za złe i miłością nie płacił.
Piękność oblicza czyniła go ulubieńcem wszystkich; królewską miał postawę, włos długi, obfity i lśniący, który królowa pieściwie utrzymywać zalecała; i tego jednego ks. Długosz wymódz nie zdołał, aby im pukle te śliczne poostrzygać kazał. Surowy nauczyciel dowodził, że i lubowanie się pięknością mężczyźnie szkodliwem być może. Królowa znajdowała, że na króla przeznaczony i postawą i obliczem powinien był stać nad innemi.
Kaźmirz, drugi, z twarzy był do Władysława podobnym, a i z serca a dobroci również; ale od pierwszej młodości, wątłe to dziecię, z wielkiemi wyrazistemi oczyma, więcej w niebo patrzało i do niego wzdychało, niż do ziemi. Pobożność jego zdumiewała w dziecięciu.
Oba oni z Władysławem mieli Jagiellońską cnotę szczodrobliwości, jak jeden tak drugi, nigdy nic nikomu odmówić nie umiał. Co najmilszego mieli, oddawali chętnie, i ludzie z tego niemiłosiernie korzystali.
Dziewięcioletni Kaźmirz naówczas chętniej się zabawiał, naśladując księży nabożeństwo w kościele, przebierając za chłopca kościelnego, prawiąc kazania, śpiewając pieśni, niż w podwórcu w piłkę i rzucanie oszczepami.
Do wojny oba oni nie mieli tej męzkiej ochoty, którą inne dzieci zawczasu okazują; na łowy też, których im dozwalano, gdy zwierza nieszkodliwego upatrzono, nie tak chętnie szli jak ojciec.
Władysław czasem się niemi rozbawił, Kaźmirz do zabijania wstręt miał i na krew patrzeć nie lubił. On też więcej okazywał zamiłowania w nauce, a pamięć miał szczęśliwą.
Król i królowa co do wychowania wymagającemi byli, a szczególniej ojciec języków uczyć kazał, czując potrzebę ich dla panującego, który z całym światem mając stosunki, powinien się obejść bez usług i pośrednictwa kanclerzy i tłómaczów.
Ośmioletni najmłodszy Olbracht, nie był do starszych podobny, samowolniejszy od nich, więcej rycerskiego mający ducha, przebieglejszy, umysłu żywszego, pojęcie miał bystrzejsze, ale charakter mniej łatwy i do ulegania skłonny.
Chociaż twarzy przystojnej i do braci podobny, nie był jak oni pięknym. Długosz zawczasu to widział, że z nim najwięcej mieć będzie trudności — bo i w sobie był zamknięty, skryty i do gniewu skłonny, gdy starsi żółci prawie w sobie nie mieli.
Ci co z niemi od dzieciństwa obcowali, znajdowali, iż ostatni najzdolniejszym był, ale najupartszym. Mówiono, że się w ojca wdał... Ciekawy, żywy, ruchliwy, potrzebował nadzoru nieustannego, bo się wyślizgał, a pytany albo milczał, lub niezawsze prawdę mówił.
Król go lubił dosyć.
Jak starsi bracia, Olbrachcik był też rozrzutnym wielce, może nieopatrzniejszym niż oni. Zapowiadał już zawczasu, że gdy wolą swą mieć będzie, złotem obsypie tych co mu wiernie służyć będą, a niechętnych precz rozgoni.
Jam naówczas o tem wszystkiem tak jak zgoła nie wiedział, od Zadory dopiero i innych dworskich starałem się czegoś nauczyć, abym zaraz w początkach umiał się do ich charakterów zastósować. Olbrachcikiem wszyscy mnie straszyli, i okazało się wistocie, że najtwardszym z nich był, a największej wymagał pilności.
Królowa Długosza, surowym głoszonego, w początkach lękała się bardzo — król przy nim właśnie dlatego obstawał.
— Ludzi się znajdzie dosyć, co ich psuć będą — mówił — ten przynajmniej pochlebiać im i ulegać nie zechce. Znam go, bo i przeciw mnie stawał, gdy sądził to swym obowiązkiem. Dlatego wybrałem go, bo ufam, iż pobłażliwym i miękkim nie będzie. Miecz, który ma dobrym być, hartować w ogniu potrzeba.
Ażeby królowa wpływem swym surowemu obejściu się z synami nie przeszkadzała, a skarg ciągłych nie podnosiła, prawie ciągle Długosz z wychowańcami po zamkach różnych, zdala od dworu przebywał.
Dni jeszcze kilka mając wolnych, korzystałem z nich, dając się Zadorze wyciągać na miasto. Jedna z dawniej znajomych nam córek Kridlara wyszła była za mąż po śmierci ojca i w posagu wzięła pamiętną mi kamienicę pod królami, w której po raz pierwszy ja moją Luchnę spotkałem.
Wspomnienie to skłoniło mnie, żem do Suterza, męża Kridlarównej, dał się zaciągnąć. A tu mnie, jakby w szczęśliwem miejscu spotkała niespodziana radość, bom znowu zobaczył tę, której się widzieć wcale nie spodziewałem.
Nawojowa zbywając się jej z domu, ze starszą sługą pozwoliła się pójść zabawić w wesołem mieszczańskiem towarzystwie. Może w domu młodość jej i piękność nadto oczy pociągały.
Zobaczywszy ją — tylkom na kolana nie padł.
Zeszliśmy się z nią zaraz, na ławie usiedli obok siebie i takeśmy, z miejsca się nie ruszając, pozostali przez wieczór cały, choć ludzie patrzali koso i dworowali z nas sobie.
Zaczęła mi opowiadać o pani swej.
— Dziwy się dzieją z tą niewiastą — mówiła — której i żal i strach gdy się na nią patrzy zbliska. Zrozumieć jej trudno. Smutek jej i wesele zarówno tajemnicą są, jak jedno tak drugie buja i prawie do choroby dochodzi. Gdy płacze i rozpacza, przejmuje trwoga, gdy się śmieje i rozweseli, dreszcz przebiega słuchając. Teraz ją nawiedziła niepomierna żądza zabawy, tak jej pragnie jak ten co pije, aby troski zapomniał. Na chwilę sama nie chce z sobą pozostać. Ludzi sprasza, muzykę najmuje, śpiewać każe, dokazywać a błaznować. Często do białego dnia pokoju u nas nie ma.
Wielkim smutkiem i litością przejęło mnie opowiadanie Luchny, która była więcej oburzoną przeciwko Nawojowej niż zasmuconą, i wstręt miała do nieszczęśliwej, której ja żałowałem czując, że jeszcze młodości swej nie przebolała. Musiałem milcząc słuchać, nie mogąc podzielać gniewu Luchny i niechęci.
Skarżyła się, że zmuszoną była zostawać na dworze Tęczyńskiej, patrzeć na to jej postępowanie, a nie mogła się uwolnić, jako uboga powinowata, której los od wdowy zależał. Świętochna wcale inaczej mówiła o położeniu Luchny i posażną ją głosiła, ale wszystko to kłamstwem było.
Mnie to uradowało więcej niż zasmuciło, iż wistocie nie miała nic, bo ubóstwo nas do siebie zbliżało.
Obiecaliśmy tu sobie znowu wytrwać wiernie w przywiązaniu wzajemnem i cierpliwie oczekiwać szczęśliwszych chwil.
Nie wiedziała o tem Luchna, że Nawojowa matką moją była, a tego jej zwierzać nie śmiałem; napomknęła tylko z podziwieniem pewnem, że się ona wielce losem moim troszczyła, dopytywała co się ze mną działo, i sądziła, że w tem tajemnica jakiejś nienawiści tkwiła, któraby może i pochodzenie moje rozjaśnić mogła. Nie chciałem o tem z nią mówić. Rozstaliśmy się znowu nie wiedząc kiedy i jak cudem się na świecie spotkamy, ale z tą szczęśliwą wiarą młodzieńczą, że się to jednak stać musi.
Stawiłem się na dzień naznaczony ks. Długoszowi, który mi obowiązki moje wyłożył, najmniejsze nawet drobnostki przewidując, na wszelki wypadek dając instrukcye i zalecając surowość jak największą. Stawił mnie potem przed królewiczami jako pomocnika swojego i dozorcę, którego we wszystkiem słuchać byli obowiązani, a gdy nadeszła godzina spoczynku i rozrywki w podwórcach, po raz pierwszy sam z młodemi panami wyszedłem, towarzysząc do zwykłych zabaw.
Ale tego dnia byłem ja dla nich przedmiotem ciekawości i badania tak zajmującym, że o rozrywkach innych zapomnieli. Przypatrywali mi się, chodzili, zagadywali, a najśmielszy Olbrachcik pierwszy pociągnął do egzaminu. Starali się wyrozumieć, czy bardzo dla nich ciężkim będę i surowym; ja z mej strony usiłowałem okazać, że w granicach dozwolonych będę im sługą dobrym i powolnym.
Kaźmirz trzymał się najmniej okazując śmiałości na uboczu, najmłodszy był, za to najodważniejszym, a Władek najstarszy zabiegał, aby sobie moją przyjaźń i życzliwość pozyskać, zalecając mi się z jakąś niemal niewieścią pieszczotliwością.
Tak rozpocząłem nowy zawód mój, w imię Boże szczęśliwie. Nimeśmy z ks. Długoszem i królewiczami do Lublina wyjechali, miałem i to szczęście, żem króla widział i przekonał się, iż życzliwość jego odzyskałem.
Zobaczywszy mnie przy synach, poznał, zbliżył się, popatrzył na mnie, zapewne rozpatrując jak się zmieniłem wielce, rzekł uderzając po ramieniu.
— Wyciągnąłeś się, postarzałeś... hę? tułając po świecie. Patrzajże, abyś już więcej szukać służby obcej nie potrzebował. Chłopcom nie folguj, bo to rozpustne łotry.
Wziął potem za czuprynę Olbrachcika, rozśmiał się smutnie do nich, i szedł dalej, bo już na niego czekano.
Dziwiono się nieraz, krwi to przypisując, że Kaźmirz łowy, psy i lasy lubił bardzo, a mnie się zdało, że on więcej w nich spoczynek ten upatrywał i samotność, których był żądny, bo na Wawelu, czy gdziekolwiek był, chwili jednej wolnej nie miał.
Tak się skończył drugi okres życia mojego, jeżeli nie polepszeniem losu znacznem, to przynajmniej nadzieją jakąś, że nie zginę marnie.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.




  1. 1,0 1,1 1,2 Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; korekta na podstawie wydania z 1905 roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.