Nowele (Sienkiewicz, red. Chrzanowski)/Tom VII/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Nowele | |
Podtytuł | tom VII | |
Pochodzenie | Pisma w układzie Ign. Chrzanowskiego tom XXXIX | |
Redaktor | Ignacy Chrzanowski | |
Wydawca | Zakład Narodowy im. Ossolińskich Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1933 | |
Druk | Zakład Narodowy im. Ossolińskich | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
HENRYK SIENKIEWICZ
NOWELE
TOM VII
NAKŁAD
GEBETHNERA I WOLFFA
W WARSZAWIE
WYDAWNICTWO
ZAKŁADU NARODOWEGO IM. OSSOLIŃSKICH
WE LWOWIE
NAKŁAD I WŁASNOŚĆ
GEBETHNERA I WOLFFA
W WARSZAWIE
Z DRUKARNI ZAKŁADU NARODOWEGO IM. OSSOLIŃSKICH WE LWOWIE
1933
HENRYK SIENKIEWICZ
PISMA
W UKŁADZIE
IGN. CHRZANOWSKIEGO
TOM XXXIX
NOWELE
TOM VII
NAKŁAD
GEBETHNERA I WOLFFA
W WARSZAWIE
WYDAWNICTWO
ZAKŁADU NARODOWEGO IM. OSSOLIŃSKICH
WE LWOWIE
|
Jestem wczorajszym studentem i mój dyplom doktora filozofji jeszcze nie zasechł — to prawda. Nie posiadam także ani stanowiska, ani majątku. Cała moja fortuna składa się z dość lichego dworku z ogrodem i kilkuset rubli dochodu — rozumiem więc, że mi odmówili ręki Toli — ale oni mnie przytem sponiewierali.
I dlaczego? Com ja takiego uczynił? Oto przyniosłem, jak na dłoni, serce ogromnie uczciwe i powiedziałem tak: „Dajcie mi ją, a ja wam będę najlepszym synem i do śmierci się wam nie wypłacę — ją zaś będę na ręku nosił, kochał i ochraniał.“
Prawda, żem wypowiedział to głupio, nieswoim głosem, jąkając się i nie mogąc tchu złapać. Wyście jednak widzieli, że duszę z siebie wyciągam, że mówi przeze mnie uczucie takie, jakiego się codzień na świecie nie spotyka — i jeśliście nawet postanowili odmówić, to czemu nie odmówiliście, jak ludzie dobrzy, mający trochę miłosierdzia w sercu, tylko sponiewieraliście mnie?
Wy niby chrześcijanie, wy niby idealiści, skąd mogliście wiedzieć, co ja uczynię, wyszedłszy od was po takiej odmowie? Kto wam powiedział, że sobie w łeb nie strzelę, raz dlatego, że nie będę mógł żyć bez niej, a po wtóre, że taki rozbrat między tem, co się głosi jako zasada, a między postępkami w życiu, taki faryzeizm i takie kłamstwo w głowie mi się nie pomieści? Czemu nie było wam ani przez sekundę mnie żal? Przecie i mnie nawet nie godzi się deptać bez przyczyny, przecie i mnie szkoda! Możebym i ja, gdyby nie wy, czegoś dokazał na świecie. Młody jestem, prawie student, bez majątku, bez stanowiska — dobrze! Ale, widzicie, mam przed sobą przyszłość — i dalibóg — nie wiem, dlaczegoście w nią napluli.
Te lodowate twarze! to wzgardliwe oburzenie!.. Parę dni temu, anibym przypuścił, że ci ludzie potrafią takimi być: — „Mieliśmy pana za uczciwego człowieka, a pan nas podszedłeś, pan nadużyłeś naszego zaufania“ — oto słowa, któremi cięli mnie przez twarz, jak szpicrutą. Na chwilę przedtem winszowali mi tak serdecznie dyplomu, jakbym był ich synem — i dopiero, gdym, pobladłszy ze wzruszenia, powiedział im, co mi było największym bodźcem w pracy, serdeczność i uśmiechy zgasły, twarze im skrzepły, powiało od nich mrozem — i pokazało się, żem „nadużył ich zaufania...“
I tak mnie zgnębili, odurzyli, zdeptali, że przez chwilę i mnie samemu zdawało się, żem uczynił coś haniebnego i że ich istotnie podszedłem.
Ale jakim sposobem? Co to jest? Kto tu kogo zabił i kto gra rolę nędznika? Albom ja zupełnie oszalał, albo w tem, że ktoś kocha uczciwie i chce oddać duszę, krew, pracę, niema nic podłego. Jeśli wasze oburzenie było prawdziwe — to kto tu głupiec?
Ach! — i na tobie się zawiodłem, ja, którym tak na ciebie liczył! Oni mi powiedzieli: „Jesteśmy pewni, że córka nasza w niczem pana nie upoważniła do takiego kroku.“ — Oczywiście, nie zaprzeczyłem. I przyszła potem ta „córka“, z całą bezdenną biernością dobrze wychowanej panny, i wyjąkała ze spuszczonemi oczyma, że nawet nie rozumie, skąd mi przyszła myśl podobna.
Nie rozumiesz? Posłuchaj mnie, panno Tolu: nie powiedziałaś mi, że mnie kochasz — prawda! Nie mam rewersu z twoim podpisem, a choćbym go miał, tobym go nie pokazał. Ale powiem ci tylko tyle: jest jakaś sprawiedliwość, jest jakiś trybunał, wszystko jedno gdzie, czy gdzieś nad chmurami, czy w ludzkiem sumieniu, wobec którego musisz zeznać: tego człowieka zawiodłam, tego człowieka się zaparłam, tego człowieka wydałam na upokorzenie i na nieszczęście.
Nie stało ci odwagi, czy serca? — nie wiem, tylko żeś mnie zawiodła okropnie. Kocham cię jeszcze, nie chcę ci złorzeczyć, ale widzisz, gdy chodzi o zatracenie lub o ratunek człowieka, to trzeba mieć odwagę, trzeba, żeby prawość i kochanie były większe od strachu. Inaczej jest się powodem, że komuś belki mozolnie wznoszonego domu spadają na głowę. To przytrafiło się i mnie. Całą moją przyszłość budowałem na ślepej wierze w twoją miłość, i pokazało się, żem budował na piasku, bo ci w stanowczej chwili zbrakło odwagi, bo mając wybór między złym humorem twoich rodziców a moją niedolą, wybrałaś moją niedolę.
Gdybyś mi w tem rozbiciu została taką, za jaką cię miałem, byłoby mi teraz lżej, miałbym pociechę i nadzieję. Czy ty wiesz, że wszystko, com od kilku lat robił, robiłem przez ciebie i dla ciebie? Pracowałem istotnie jak wół, nie dosypiałem po nocach, podostawałem jakieś medale i dyplomy, tobąm żył, przez ciebiem oddychał, o tobiem myślał. I oto teraz pustka przede mną, w której wyje smutek, jak pies. Nie pozostało mi nic.
Ciekawym, czy ci to choć raz do głowy przyjdzie?
Ale pewno rozsądni rodzice wytłumaczą ci, że ja jestem student i że to jest moja głupia egzaltacja. Co do studenta, gdybym nim jeszcze naprawdę był, mógłbym odpowiedzieć, jak Szekspirowski Szylok: „Zali nie jesteśmy ludźmi takimi, jak i wy? jeśli nas zakłujecie, czy nie płynie w nas krew, a jeśli nas skrzywdzicie, czy nie płyną nam łzy?“ To wszystko jedno. Kimkolwiek ktoś jest, niewolno go krzywdzić. Moja egzaltacja, głupia, czy nie głupia, również nie upoważnia nikogo do znęcania się nade mną. Dobrze, że się już ten nasz dzisiejszy świat, jak wielka, bezduszna budowa, złożona z głupoty, kłamstwa i hipokryzji, rysuje i rozpada, bo niepodobna na nim żyć. Ja teraz mam sobie oto czas; zostałem psu na uciechę doktorem filozofji, więc, jako filozof, zastanawiam się nad rozmaitemi ludzkiemi stosunkami, które się świeżo tak gruntownie na mnie odbiły. Wam, ludziom, tak zwanym rozsądnym, dość na tem, gdy wynajdziecie puste słowo, czczą nazwę na rzecz, a że tam ktoś kark skręci przez rzecz samą — mniejsza o to. Egzaltacja! Co mi za pociecha z nazwy, kiedy mi to skręca wnętrzności? Co mi pomożecie waszym słownikiem? Wy przytem odmawiacie prawa istnienia wszystkiemu, czego nie odczuwają wasze stępione nerwy. Gdy wam zęby wypadną ze starych szczęk, przestajecie wierzyć w ból zębów. Według was, reumatyzmy to istotnie coś poważnego; reumatyzmy naprawdę bolą, ale miłość to tylko egzaltacja. Ilekroć o tem myślę, jest we mnie dwóch ludzi: jeden — ten wczorajszy student, który w imię nowych czasów chce bić obuchem w głupotę ludzką, drugi, człowiek głęboko pokrzywdzony, któremu się chce kląć i łkać. Tak nie można żyć. Dość mamy tego idealizmu w słowach, a utylitaryzmu w czynach. Przychodzi taki czas, w którym albo trzeba stosować postępki do zasad, albo mieć odwagę wygłaszania zasad, równie cynicznych, jak postępki. Bóg jeden wie, ile razy słyszałem od rodziców Toli, że majątek nie stanowi szczęścia, że charakter więcej jest wart od bogactwa, że spokój sumienia jest najwyższem dobrem. Tak? A oto ja mam i trochę charakteru, i wiele pracy, i spokojne sumienie, i młodość i miłość — a jednak wyrzucili mnie z tem wszystkiem za drzwi; gdybym zaś dziś wygrał na loterji pół miljona — jutro oddaliby mi ją z radością. Jutro przyszedłby tu jej ojciec i otworzyłby mi ramiona — jak Bóg na niebie!
Kto chce być kupcem, niechże choć umie rachować, ale wy, ludzie niby trzeźwi, nawet i tego nie umiecie. Ta wasza trzeźwość, ten wasz rozsądek prowadzi was do złudzeń. Nie umiecie rachować — słyszycie! Nie mówię tego w gorączce, to nie są żadne dziwactwa. Miłość jest, istnieje, więc trzeba ją uznać jako rzeczywistą wartość. Gdyby przyszedł jaki genjalny matematyk, obliczył by ją wam na pieniądze — i dopiero wzięlibyście się za głowy, co to za bogactwo! To jest rzecz tak pozytywna, tak samo realna, tak samo niezbędna w życiu, jak pieniądze. Rachunek jest prosty: życie tyle jest warte, ile w niem jest szczęścia, a przecie to jest ogromny kapitał, niewyczerpane źródło szczęścia. To się równa zdrowiu i młodości. A wam takie proste rzeczy w głowie się nie mieszczą. Powtarzam raz jeszcze: nie umiecie rachować! Miljon jest wart miljon i ani grosza więcej; wam zaś się zdaje, że prócz tego wart jest tyle, ile wszelkie inne dobro życia. Wskutek tej omyłki błąkacie się w świecie zupełnie sztucznym, nie widzicie rzeczy we właściwych proporcjach i mylicie się co do ceny. Wy jesteście romantycy, tylko wasz romantyzm jest płaski, bo pieniężny, i prócz tego szkodliwy, bo łamie i psuje życie nietylko ludziom, którzy was nie obchodzą, ale waszym własnym dzieciom.
Toli byłoby dobrze ze mną; byłaby szczęśliwa! Ale jeśli tak, to czego więcej chcecie? Nie mówcie mi, że onaby i sama mnie odepchnęła. Gdyby nie to, że wychowaniem zabiliście w niej wszelką samodzielność, wszelką wolę, szczerość i odwagę, nie siedziałbym teraz samotny z pękającą od bólu głową. Nikt Toli nie patrzał tak w oczy, jak ja — i nikt nie wie lepiej, co czuła i jakąby była, gdybyście jej duszy nie otruli.
A teraz straciłem i ją, i razem z nią wiele innych rzeczy, któremi się żyje, jak chlebem, a bez których się umiera. Oj, wy, niedoszli moi rodzice, i ty, moja stracona żono! chwilami przypuszczam, że chyba nie zdajecie sobie sprawy, coście zrobili ze mną, bo inaczej przysłalibyście jeszcze po mnie. Niepodobna, żeby nie było wam mnie żal.......
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Co mi z wyrzutów! Słuszność po mojej stronie. To wszystko, com napisał, jest ścisłą prawdą, ale ta prawda nie powróci mi Toli.
I w tem jest przepaść — bo mi się w głowie nie może pomieścić, jakim sposobem słuszność i prawda mogą się nanic nie przydać. A mnie to wszystko nanic, zupełnie nanic! Świat przecie ma być tak samo zorganizowany, jak umysł ludzki — więc skąd ten rozbrat? Jeśli jest inaczej, to trzeba wiecznie żyć własną kołowacizną. — Nie mogę pisać dłużej.
Po długim czasie biorę się znów do pióra. Niech rzeczywistość mówi sama za siebie — ja tylko opowiem poprostu, co się stało. Wyjaśnienie przyszło dopiero po całym szeregu zdarzeń, więc i spisuję je tak, jak następowały, nim sam mogłem zrozumieć przyczyny.
Rano, nazajutrz po owym dniu klęski, przyszedł do mnie ojciec Toli. Ujrzawszy go — ścierpłem. Była chwila, że wszystkie myśli tak odleciały mi z głowy, jak stado ptaków z drzewa. Zdaje mi się, że coś podobnego musi się czuć w chwili konania. Ale on miał twarz pogodną i zaraz od progu począł mówić, wyciągając ku mnie ręce:
— No, źleśmy spędzili noc — prawda? Ja to rozumiem, bom i sam był niegdyś młody.
Nie odpowiedziałem, nie rozumiałem nic; nie wierzyłem, że go widzę przed sobą. On tymczasem, potrząsnąwszy memi dłońmi, zmusił mnie, bym siadł, i sam siadłszy naprzeciw, mówił dalej:
— Przyjdź do siebie, uspokój się i pogadajmy, jak dobrzy ludzie. Mój drogi panie, czy pan myślisz, żeś tylko sam nie spał? Myśmy także nie spali. — Jakeśmy trochę ochłonęli po odejściu pana, zrobiło nam się tak przykro, że ani rady. To tak jest! Gdy człowieka coś nagle zaskoczy, to i straci głowę, a jak straci głowę, to i miary nie zachowa. — Było nam przykro i, prawdę rzekłszy, wstyd. Dziecko uciekło do swego pokoju, a starzy, jak to starzy, nuż na siebie winę zwalać: tyś winna, tyś winien! Taka natura ludzka. Ale potem przychodzi rozmysł i żal: Młody jest, uczciwy, zdolny, kocha, zdaje się, nasze dziecko całem sercem — czego u licha myśmy stanęli dęba? Jedno nas tłumaczy! Jeśli pan kiedyś będziesz ojcem, to zrozumiesz, że rodzicom dla dziecka nigdy dosyć. Wszelako przypomniało nam się, że co dla nas mało, to dla Toli może być właśnie dosyć — więc postanowiliśmy lepiej wybadać, co tam dziewczyna chowa w sercu — i wezwaliśmy ją na naradę. — Dobry trzeci rajca! — niema co mówić! Jak zaczął obejmować nas za nogi, a kłaść nam na kolanach tę swoją kochaną głowinę, tak ot!.. rodzicielskie serce...
Tu wzruszył się sam, i przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Wszystko, com słyszał, wydawało mi się snem, bajką, cudem; moja męka poczęła się już zmieniać w nadzieję, on zaś, opanowawszy wzruszenie, rzekł:
— Pewnoś tam na nas góry walił, a my jesteśmy ludzie dobrej woli, choć prędcy; a na dowód powiem ci, że jeśli wolisz Tolę od swojej urazy — to chodź-że tu...
I otworzył mi ramiona, ja zaś wpadłem w nie nawpół przytomny, nawpół obłąkany, szczęśliwy. Czułem, że gardło mam ściśnięte i że potrafiłbym chyba tylko wybuchnąć łkaniem. Chciałem koniecznie przemówić i nie mogłem. W duszy miałem jeden krzyk szczęścia, zdumienia i wdzięczności. Wszystko to spadło na mnie odrazu, jak piorun; ni głowa, ni serce nie mogły tego objąć i doznawałem niemal bólu od tego nadmiaru zmian uczuć i myśli. Ojciec Toli odjął zlekka moje ręce z własnych ramion i, całując mnie w czoło, rzekł:
— Dobrze już, dobrze! Tego spodziewałem się po twojem przywiązaniu dla niej. Zapomnij o tem, co było, i uspokój się.
Widząc jednak, że nie mogę przyjść do siebie, ni opanować wzruszenia, począł mnie gderać dobrotliwie:
— Bądź-że mężczyzną i weź się w kupę! Trzęsiesz się, jak w febrze. No, ależ ta smerda zaszyła ci się głęboko pod żebra...
— Oj głęboko! — wyszeptałem z wysileniem. Ojciec uśmiechnął się:
— Proszę! a to niby taka cicha woda...
I widocznie ta moja niezmierna miłość do Toli schlebiała jego dumie rodzicielskiej, bo rad był i uśmiechając się ciągle powtarzał:
— To kleszcz! to kleszcz!
Ja poczułem nagle, że jeśli jeszcze kwadrans zostaniemy w pokoju, to mi się w głowie coś popsuje. W zwykłych warunkach umiem dość panować nad sobą, ale tym razem przeskok był zbyt wielki. Potrzebowałem odetchnąć świeżem powietrzem, zobaczyć ruch uliczny, przedewszystkiem zaś potrzebowałem zobaczyć Tolę, by się przekonać, że ona rzeczywiście istnieje na świecie, że to wszystko nie sen i że mi ją dają naprawdę.
Począłem prosić ojca, byśmy zaraz poszli do nich, na co zgodził się chętnie.
— Chciałem ci to sam zaproponować — rzekł — bo tam u nas pewno też ktoś sobie nosek o szyby rozpłaszcza i wypatruje oczy na ulicę. Teraz i tak nie byłbyś w stanie mówić o interesach, więc pomówimy o nich później.
W kilka minut potem byliśmy już w drodze. Z początku patrzałem na ludzi, domy i powozy, jak człowiek, który po długiej chorobie wyszedł pierwszy raz na miasto i doznaje zawrotu głowy. Stopniowo jednak ruch i świeży powiew oprzytomniły mnie. Nad wszystkiemi myślami zapanowała jedna: „Tola cię kocha i za chwilę zobaczysz ją!“ Czułem, że tętna biją mi w skroniach jak młotem — i rzeczywiście trzeba było mieć dobre obręcze na głowie, żeby to wytrzymać. Przecie przed godziną jeszcze myślałem, że albo już Toli nigdy w życiu nie zobaczę, albo tam kiedyś, gdzieś, jako żonę innego. A teraz szedłem do niej, by jej powiedzieć, że będzie moja — i szedłem dlatego, że ona pierwsza wyciągnęła do mnie ręce. Wczoraj nazywałem ją lalką bezmyślną, a ona tymczasem włóczyła się u nóg rodziców, prosząc za nas oboje. Serce miałem przepełnione żalem, skruchą, rozrzewnieniem, poczuciem, żem Toli niewart; przysięgałem sobie, że jej to wynagrodzę, że jej za każdą łzę wczorajszą wypłacę tkliwością, przywiązaniem i zaprzedaniem się jej bez granic.
Inni zaślepiają się w miłości, ja nie potrzebowałem się zaślepiać, bo za Tolę mówiły czyny. Ona sprawiła ten cud. Krzywdziłem — ja. Krzywdziłem zarówno ją i jej rodziców. Gdyby byli takimi, za jakich ich miałem, toby się nie dali ubłagać, toby się nie zdobyli na tę prostotę, nie ludzką, ale anielską, z jaką ojciec przyszedł do mnie i powiedział: „Zbłądziliśmy — weź ją!“ — Nie powstrzymały go od tego ni konwenanse światowe, ni miłość własna.
Przypomniały mi się jego słowa: „Pewnoś tam na nas góry walił, a my jesteśmy ludzie dobrej woli, choć prędcy“. Ta prostota gnębiła mnie teraz tem bardziej, im większe góry na nich wczoraj waliłem. Żadnego słowa więcej, żadnego wzniosłego frazesu, żartobliwy uśmiech — i oto wszystko. Gdym teraz o tem pomyślał, nie mogłem dłużej wytrzymać, tylko chwyciwszy rękę ojca, podniosłem ją ze czcią do ust.
A on znów uśmiechnął się tym swoim dobrym, jasnym uśmiechem, i rzekł:
— Myśmy to sobie dawno z żoną powiedzieli, że zięć musi nas kochać.
I stało się jak sobie życzyli, bo nim zostałem ich zięciem, kochałem ich już, jak syn rodzony.
Ponieważ szedłem bardzo szybko, ojciec począł się drażnić ze mną, sapał, udawał, że się męczy, i mówił, że nie może nadążyć, i skarżył się na gorąco. Istotnie, wczoraj zima przełamała się. Ciepły wiatr marszczył wodę w miejskim ogrodzie i w powietrzu było jakieś odżycie, jakaś siła wiosenna. Stanęliśmy wreszcie przed mieszkaniem Toli. W oknie coś mignęło i schowało się w głąb pokoju, ale nie byłem pewien, czy to Tola. Na schodach poczęło mi znów bić serce. Bałem się matki. Przeszedłszy jadalny pokój, zastaliśmy ją w salonie. Gdym wszedł, zbliżyła się szybko i wyciągnęła ku mnie rękę, którą ucałowałem ze czcią i wdzięcznością, bąkając przytem:
— Czem ja sobie zasłużyłem...
— Niech nam pan przebaczy wczorajszą odmowę — rzekła. — Nie zastanowiliśmy się nad tem, że większego przywiązania Tola w całym świecie znaleźćby nie mogła.
— To prawda! to prawda, pani! — zawołałem z zapałem.
— A że nam przedewszystkiem o szczęście dziecka chodzi, więc zgadzamy się oddać ją panu... i mogę tylko powiedzieć: Szczęść wam, Boże!
To rzekłszy, ścisnęła moje skronie, poczem, zwróciwszy się ku drzwiom, zawołała:
— Tolu...
I weszło to moje kochanie, blade, z zaczerwienionemi oczyma, z kosmyczkami rozwianych włosów na czole, zmieszane, wzruszone tak, jak i ja. Jakim sposobem nic w niej nie uszło mojej uwagi — nie wiem. Wiem tylko, żem widział i łzy wezbrane pod powiekami, i drżące usta, i radość przebijającą się przez łzy, i uśmiech pod zmieszaniem.
Przez mgnienie oka stała z rękoma zawieszonemi na sukni, jakby nie wiedząc, co począć; wtem ojciec, którego humor widocznie nigdy nie opuszczał, ozwał się, ruszając ramionami:
— Ha! trudna rada! wziął na kieł i nie chce ciebie.
Wówczas spojrzała nagle na mnie i rzuciła się ojcu na szyję, wołając, jakby z wybuchem:
— Nie wierzę, tatusiu, nie wierzę!
Ja, gdybym był poszedł za pierwszym popędem serca, byłbym jej do nóg padł. Nie uczyniłem tego jedynie przez brak odwagi i dlatego, żem głowę stracił. Zostało mi tylko tyle przytomności, żem sobie w duszy powtarzał: „Ośle, nie ryknij!“ — Poczciwy ojciec znów przyszedł nam w pomoc, uwolniwszy się bowiem od uścisku Toli, rzekł, niby gniewając się na nią:
— Kiedy mnie nie wierzysz, to idź-że sobie do niego!
I posunął ją ku mnie, a przede mną niebo otworzyło się w owej chwili. Chwyciwszy jej ręce, przycisnąłem je w uniesieniu do ust i sam nie wiem, jak długo nie mogłem od nich warg oderwać. Nieraz poprzednio wyobrażałem sobie, że całuję jej ręce, ale nie wyobraźni mierzyć się z podobną rzeczywistością! Miłość moja była dotychczas jak zamknięta w ciemnicy roślina. Nagle wyniesiono ją na jasne powietrze, pozwolono jej bujać w słońcu i cieple, więc miara mego szczęścia dopełniła się przez to poczucie. Piłem otwarcie ze źródła dobra i radości. Kochać i więzić w sobie miłość, a kochać i czuć, że się wchodzi w swoje prawo — kochać i brać w posiadanie, to dwie zupełnie różne rzeczy. Nietylko nie miałem, ale nie mogłem mieć o tem pojęcia.
Rodzice, pobłogosławiwszy nas, wyszli i umyślnie zostawili nas samych, abyśmy mogli wypowiedzieć sobie wszystko, cośmy wzajemnie czuli. Ale z początku, ja, zamiast rozmawiać, patrzałem tylko na nią w zachwyceniu, a jej twarz mieniła się pod moim wzrokiem. Rumieńce pokryły jej policzki, kąciki ust drgały uśmiechem, pełnym nieśmiałości i zawstydzenia, oczy miała zamglone, główkę jakby zasuniętą w ramiona — chwilami spuszczała powieki i zdawała się czekać na moje słowa.
Siedliśmy wreszcie obok siebie pod oknem, trzymając się za ręce. Dotychczas była ona dla mnie czemś jakby bezcielesnem, oderwanem, więcej kochanym duchem, więcej drogiem imieniem, więcej podziwianym wdziękiem, niż osobą; teraz zaś, gdy ramię jej dotykało mojego, gdy biło na mnie ciepło jej twarzy, nie mogłem się oprzeć jakby pewnemu zdumieniu, że ona taka rzeczywista. Niby się to wie, ale się tego nie odczuwa, dopóki nie jest się blisko kochanej kobiety. Teraz patrzałem z takim podziwem na jej twarz, usta, oczy, na jej jasne włosy i jaśniejsze jeszcze rzęsy, jakbym jej nigdy dotąd nie widział. I upajałem się nią. Nigdy żadna twarz kobieca nie wypełniała tak dalece wszystkich moich marzeń o kobiecym wdzięku, żadna nie pociągała mnie tak nieprzeparcie. A gdym pomyślał, że te wszystkie skarby będą moje, że już należą do mnie i stanowią moje dobro najwyższe — świat cały kręcił się ze mną.
Przemówiłem wreszcie. Począłem jej opowiadać gorączkowo, jak kochałem ją od pierwszej niemal chwili — przed półtora rokiem — w Wieliczce — gdzie spotkałem ją wypadkowo w licznem, a obcem mi towarzystwie — i gdzie zrobiło jej się słabo na dnie kopalni, a ja pobiegłem po wodę do jeziorka. Nazajutrz byłem z wizytą u jej rodziców, z której wyszedłem doreszty rozkochany. Wszystko to, jak przypuszczam, było jej doskonale wiadome, ale słuchała z największą przyjemnością, uśmiechając się, płonąc, a czasem nawet zadając pocichutku rozmaite pytania. Mówiłem jeszcze długo i w końcu nawet mniej głupio, niżem się spodziewał, jak potem była mi jedynym celem, jedynem pokrzepieniem, jak głęboko i strasznie byłem nieszczęśliwy wczoraj jeszcze, gdym sobie powiedział, że wszystko przepadło, i gdy straciłem wiarę nawet w nią.
— Ja byłam równie nieszczęśliwa... — odpowiedziała. — I prawda, że w pierwszej chwili nie umiałam jednego słowa wyjąkać, ale potem starałam się wszystko naprawić.
Przez chwilę milczeliśmy oboje. We mnie znów odbywała się walka między nieśmiałością a chęcią ucałowania jej nóg; wreszcie, w sposób najpotworniej niezgrabny i godny ostatniego idjoty, spytałem jej, czy mnie także choć trochę kocha.
Ona przez jakiś czas siliła się na odpowiedź, ale, nie mogąc się na nią zdobyć, wstała i odeszła.
Wróciwszy po chwili z albumem w ręku, siadła napowrót przy mnie i pokazała mi rysunek, przedstawiający mój własny portret.
— To ja rysowałam z pamięci — rzekła.
— Pani?
— Ale tam jeszcze coś jest — mówiła dalej, kładąc paluszek na kartkę.
Teraz dopiero spostrzegłem, że na boku, na samym brzeżku, znajdują się drobniuchno wypisane literki: J. v. a.
— To się czyta po francusku — szepnęła.
— Po francusku?
I w swojej bezdennej naiwności nie mogłem jeszcze się domyślić, co to znaczy, aż sama zaczęła:
— Je vous...
Nagle, schowawszy twarz w dłonie, schyliła się tak nisko, że dostrzegłem jej krótsze włoski, zafryzowane na szyi, i samą szyję. Teraz domyśliłem się wreszcie i począłem powtarzać z bijącem sercem:
— Teraz już wolno, wolno!
Podniosła się uśmiechnięta i rozpromieniona.
— I trzeba — dodała, mrugając oczyma, i jakby mi przykazując na przyszłość.
W tej chwili zawołano nas na śniadanie. Mógłbym był przy niem pozjadać noże i widelce, nic o tem nie wiedząc.
Człowiek z niczem się tak łatwo nie oswaja, jak ze szczęściem. To wszystko, co się stało, było wprost szeregiem cudów, a w dwa dni później zdawało mi się rzeczą zupełnie naturalną, że Tola jest moją narzeczoną, zdawało mi się, że tak być powinno i że mi się to należy — właśnie dlatego, że nikt jej tak nie kochał, jak ja.
Rozniosło się wreszcie po mieście, że zostałem narzeczonym — i począłem odbierać życzenia od kolegów. Jeździliśmy z Tolą i jej rodzicami za miasto, przyczem wiele osób widziało nas razem. Pamiętam tę przejażdżkę doskonale. Tola, w paltociku „loutre“ i w takimże toczku, wyglądała jak zjawisko, bo jej przezroczysta cera wydawała się jeszcze delikatniejsza przy ciemnobronzowej barwie futerka. Wszyscy oglądali się za nami, i podziwiano ją tak, że niektórzy moi znajomi stawali jak wryci.
Za rogatkami, minąwszy sznur coraz niższych domków, wyjechaliśmy wreszcie na świat otwarty. Na polach między zagonami świeciła woda, w której długiemi smugami błyszczało światło. Łąki były całkiem zalane, zagaje bez liści, czuć było już jednak wiosnę. Przyszła wreszcie chwila zmroku, w której w całym świecie jest wielki spokój. Taki spokój ogarnął wtedy i nas. Po wstrząsających wrażeniach dni poprzednich, czułem jakby wielkie i słodkie uciszenie. Przed sobą miałem kochaną twarz Toli, różową od wiatru, ale także skupioną i ukojoną w tej ciszy wieczornej. Umilkliśmy oboje i tylko patrzaliśmy na siebie, uśmiechając się kiedy niekiedy. Pierwszy raz w życiu zrozumiałem, co to jest szczęście zupełnie niezmącone. Będąc bardzo młodym i przeżywszy mało, nie miałem zapewne ciężkich grzechów na sumieniu, ale, jak każdy człowiek, nosiłem swoje brzemię win, zboczeń i przywar. Owóż w tej chwili to brzemię spadło mi z ramion. Nie czułem w sobie żadnej goryczy, najmniejszej niechęci do ludzi; gotów byłem każdemu przebaczyć, każdemu pomóc, słowem: czułem się zupełnie odrodzony, jakgdyby miłość, zabrawszy mi całą duszę, wlała we mnie natomiast anioła.
I było tak dlatego, że mi pozwolono kochać i oddawano to drogie stworzenie, które teraz siedziało naprzeciw mnie. Co większa, z tego samego powodu w tym powozie znajdowało się czworo ludzi, nietylko co się zowie szczęśliwych, ale lepszych, niż byli przedtem. Wszystkie małostki tego świata, liche ambicje, liche względy, wszystko to, co zniża i mierzi życie, co czyni je płaskiem i obłudnem, otrząsnęliśmy z siebie razem z poprzednią goryczą i zmartwieniem. Zaledwie rodzice Toli otworzyli dom temu błogosławionemu gościowi, natychmiast zaczęliśmy żyć szerzej i wyżej, niż poprzednio.
Więc nie mogło mi się w głowie pomieścić, dlaczego ludzie tak często odpychają to jedyne, największe dobro życia.
Jeszcze zaś częściej marnują je. Mówiłem sobie w duszy tak: Znam te zdawkowe prawdy, krążące między ludźmi, jak fałszywa moneta, że miłość starzeje się, więdnie, przechodzi, mija, i że potem tylko przyzwyczajenie jest wiązadłem między mężczyzną i kobietą. Otóż dowiodę, że to prawo stosuje się wyłącznie do ludzi głupich, albo nędznych. Są dusze wybrane, które umieją się od niego uchylić; sam takie spotykałem na świecie, więc i ja chcę i będę do nich należał. Jeśli ten płomień dziś czyni mnie tak szczęśliwym, to przecie pierwszym moim obowiązkiem, sprawą najprostszego egoizmu jest, by nie wygasł, ani się nawet zmniejszył w przyszłości. Więc tę przyszłość wyzywam! ona ma czas, ja mam swoją wielką miłość i dobrą wolę. Żyć z Tolą i przestać ją kochać — zobaczymy!
Nagle opanowała mnie nieprzeparta chęć, by to życie rozpocząć jak najprędzej. Wiedziałem, że zwyczaje świata sprzeciwiają się temu, by narzeczeni brali ślub przed upływem wielu tygodni i miesięcy, ale przypomniałem sobie, że mam do czynienia z wyjątkowymi ludźmi. Zresztą byłem przekonany, że Tola mi w tem pomoże i postanowiłem wciągnąć ją do tej sprawy.
Więc gdy po powrocie do domu zostawiono nas samych, wyspowiadałem się jej z moich myśli. Słuchała z ogromną radością. Zauważyłem, że nietylko sam projekt, ale nawet narada nad nim, mająca urok spisku między zakochanymi, zachwyca ją poprostu. Chwilami miała taką minkę, jak dziecko, któremu obiecują, że jakaś nadzwyczajna zabawa już niezadługo się odbędzie, i nie mogła się powstrzymać od tańcowania po pokoju. Tego wieczoru jednak nie wspominaliśmy o tem, natomiast przy herbacie opowiadałem o moich nadziejach na przyszłość i o drogach, które się przede mną otwierają. Rodzice słuchali mnie tak, jakby te nadzieje były już spełnione. Gdybym mógł przypuścić, że ci ludzie gołębiej prostoty czynią coś przez politykę, musiałbym przyznać, że to jest najlepsza polityka, albowiem, widząc ich wiarę i ufność, powiedziałem sobie: Nie zrobię wam zawodu, choćbym miał głową nałożyć!
Wyszedłem późno. Tola wybiegła za mną i jeszcze w przedpokoju powtarzała półgłosem:
— Dobrze! dobrze! Poco marudzić? nie lubię marudztwa! dobrze! dobranoc. Boję się tylko mamy, bo mamie będzie chodziło o wyprawę.
Niebardzo istotnie rozumiałem, dlaczego się robi wyprawę, skoro panny muszą przecie i jako panny mieć pewien zapas ubiorów, ale swoją drogą, wszystkie tego rodzaju wyrazy, stwierdzające niejako, że nie śnię, że się naprawdę z Tolą żenię, uszczęśliwiały mnie do wysokiego stopnia. Wracając do domu, powtarzałem mimowoli: Wyprawa! wyprawa! — nie przewiduję, by z jej powodu mogły wyniknąć jakieś poważne trudności. Widziałem jednak oczyma duszy mnóstwo sukienek jasnych, pstrych, ciemnych i kochałem się w każdej pokolei. Przyszło mi wówczas na myśl, że i mnie wypada urządzić dom na przyjęcie Toli. Znajdowałem nową rozkosz w tej myśli. Brakło mi trochę pieniędzy, ale postanowiłem mimo tego urządzić wszystko jak najprędzej. W nocy nie mogłem spać, albowiem miałem pełną głowę sukienek, szaf, stolików, krzeseł i t. d. Dawniej nie sypiałem ze zmartwienia, potem ze szczęścia.
Nazajutrz byłem u stolarza. Wlot zrozumiał, o co mi chodzi. Pokazywał mi rozmaite meble, na których widok ujrzałem dotykalniej moje przyszłe pożycie z Tolą. Nibym także to wszystko wiedział, ale dostałem bicia serca. Stolarz radził ściany pomalować, bo papierowe obicia musiałyby schnąć długo. Uczynny ten człowiek obiecał mi za odpowiedniem wynagrodzeniem sam się tem zająć.
Poszedłem od niego do dwóch kolegów, z którymi żyłem najbliżej, prosić ich na drużbów. Z rodziny nie miałem żywego ducha. Życzenia ich i uściski pomieszały się w głowie mojej z innemi wrażeniami i utworzyły prawdziwy chaos.
Tolę zastałem w salonie. Ledwiem zdążył ucałować jej ręce, wspięła się na palcach do mego ucha i szepnęła jedno słowo:
— Pozwolili!
Ostatni cień na mojem szczęściu zniknął. Od Toli biła również radość, jak światło. Poczęliśmy chodzić po pokoju pod rękę i rozmawiać. Opowiadała mi, jak się wszystko odbyło.
— Mama z początku powiedziała, że to jest rzecz niemożliwa, a potem mówiła tak: „Ty nawet nie rozumiesz, jak dalece to nie wypada, żeby panience było pilno do wesela“... Wtedy ja odpowiedziałam, że nam obojgu pilno. Mama poczęła podnosić oczy do sufitu i ruszać ramionami, a ojciec, śmiejąc się, przygarnął mnie do siebie i począł całować w głowę, a nawet po ręku, mama zaś powiedziała: „Tyś zawsze był dla niej słaby — a trzeba przecie trochę i na świat uważać.“
Dopiero tatuś odpowiedział: „Świat! świat!... Świat im nie da szczęścia, tylko sami je sobie dadzą; i tak zrobiliśmy wszystko światu naopak — niechże będzie do końca tak samo. Teraz jest post — ale zaraz po świętach mogą się pobrać, a wyprawę później się dokończy.”
Mama ustąpiła, bo ojciec zawsze na swojem postawi... (Pewno i pan taki będzie). Zaczęłam też tak mamę ściskać, że nie dałam jej przyjść do słowa. Później dopiero powtarzała: „Wszystko po warjacku!“ Ale ostatecznie postawiłam na swojem. Czy pan zadowolony?
Byłem tak zakochany, czy tak nieśmiały, że nigdy dotąd nie zdobyłem się na chwycenie jej w ramiona. Teraz po raz pierwszy chciałem ją objąć, ale ona usunęła się lekko, mówiąc:
— To tak miło chodzić pod rękę... jak grzeczne dzieci.
I chodziliśmy dalej. Powiedziałem jej, żem już o mieszkaniu pomyślał i że kazałem ściany pomalować, nie olejno, bo to bardzo drogo wypada, ale jakąś farbą zupełnie do olejnej podobną, która prędko schnie. — Tola powtórzyła: „Prędko schnie“... i niewiadomo dlaczego poczęliśmy się śmiać oboje, prawdopodobnie z tego powodu, że się wspólna radość i szczęście nie mogły w nas pomieścić. Ułożyliśmy się następnie, że salonik będzie czerwony, bo choć to pospolite, ale na czerwonem tle głowy odbijają się doskonale. Jadalny miał być w jasnozielone kafelki, naśladujące fajans, a o innych nie zdążyliśmy się rozmówić, bo Toli rozwiązał się bucik i poszła go zawiązać do drugiego pokoju.
Po chwili wróciła z ojcem, który nazwał mnie paliwodą i Tatarzynem, ale zarazem obiecał, że ślub nasz odbędzie się we wtorek po świętach.
W pierwszych dniach miłość nasza była ciągłem wzruszeniem i miała ustawicznie łzy w oczach, ale potem rozkwitła wesoło, jak kwiat na wiosnę. Śmieliśmy się teraz po całych dniach.
Z powodu późnych świąt wiosna czyniła się też i na świecie. Drzewa były w pąkach. Przed wielkim tygodniem składaliśmy z Tolą i rodzicami wizyty. Oglądano mnie wszędzie z ciekawością, aż było mi czasem ciężko. Niektóre starsze panie przykładały na mój widok lornetki do oczu. Ale trzeba to było odbyć. Tola, wyświeżona i wesoła jak ptak, wynagradzała mi stokrotnie te kłopotliwe moje wizyty.
Sam pilnowałem malowania pokojów. Z powodu pogody schło wszystko w mgnieniu oka. Sypialny kazałem pomalować różowo.
Z każdym dniem kochałem Tolinkę więcej. Teraz byłem pewien, że gdyby nawet zmieniła się, gdyby nawet zbrzydła, powiedziałbym sobie: „Dotknęło mnie nieszczęście“, ale kochaćbym jej nie przestał... Człowiek w takim stanie oddaje się do tego stopnia kobiecie kochanej, że nie wie, gdzie się kończy jego ja.
Często bawiliśmy się jak dzieci; czasem przekomarzaliśmy się z sobą. Gdy naprzykład, przyszedłszy rano, zastawałem ją samą, zaczynałem rozpatrywać się po pokoju, niby jej nie widząc — i szukać, i pytać. „Niema tu kogo zakochanego?“ — a ona, rozglądając się po kątach i trzęsąc swoją jasną główką, odpowiadała: „Nie! chyba niema!...“ „A ta panienka?“ — „Ta, to może trochę!“ — Po chwili zaś dodawała, szepcąc: „A może i bardzo!“
Nowe uczucie wplotło się teraz w moją miłość. Otom nietylko Tolę kochał, alem ją polubił nadewszystko. Przepadałem za jej towarzystwem. Mogłem spędzać z nią całe godziny na rozmowie o byle czem. Czasem rozmawialiśmy i poważnie o naszej przyszłości, choć wogóle unikałem wszelkich roztrząsań i teoryj na temat, jakiem małżeństwo być powinno. Myślałem bowiem tak: czemu mam zamykać w powzięte z góry formuły to, co powinno wynikać samo przez się z miłości? Kwiatom nie potrzeba także wykładać teorji, jak się kwitnie.
Wielki Piątek przeszedł cichy, posępny. Na ulicach była mgła i padał drobniuchny deszcz. Chodziliśmy z rodzicami i Tolą po grobach i składaliśmy, co tam które mogło, na tace kwestarek. Tola, czarno ubrana, pogodna, ale pełna spokoju i powagi, wydawała mi się tak piękna, jak nigdy dotąd. Chwilami w mroku kościelnym, albo przy odbłyskach świec, miała twarz zupełnie anielską. Tego dnia zaziębiła się nieco, ja zaś latałem po wszystkich sklepach za starą malagą, którą ktoś doradził jej pić.
Święta spędziłem u rodziców Toli. Nie mając nikogo z własnej rodziny, pierwszy raz zrozumiałem, co to jest mieć swoich drogich i być dla kogoś drogim. W drugie święto wiosna uczyniła się zupełna.
Z domem przyszedłem jeszcze przed świętami do jakiego takiego porządku. Ogródek począł się zielenić, stare czereśnie rozkwitły.
Również jeszcze przed świętami wyszła z druku moja rozprawa doktorska o Neoplatonikach. Tola zabrała się do czytania jej. Biedactwo mrugało oczyma, kręciło główką, ale czytało przez poczucie obowiązku.
A oto cisną mi się do głowy wspomnienia — nie — raczej obrazy naszego ślubu — pomieszane, bezładne, przepełnione pojedyńczemi wrażeniami, nieco gorączkowe. Widzę wszędy pełno kwiatów: na schodach i w pokojach. W domu bieganina, przybywanie gości, mnóstwo obcych, lub mało znanych twarzy. W salonie Tola, przybrana w białą suknię z welonem — śliczna jak zjawisko, ale jakaś inna, niż zwykle, bardziej uroczysta, jakby mniej mi bliska. Zostało mi wrażenie jakiegoś pośpiechu i niepokoju. Wszystko, co nastąpiło po wyjeździe do kościoła, przedstawia mi się w zamieszaniu: kościół, ołtarz, świece przy ołtarzu, po bokach jasne toalety kobiet, zaciekawione oczy, szepty. Klęknąwszy z Tolą przed ołtarzem, podaliśmy sobie ręce, jakby do powitania, i po chwili rozległy się głosy nasze — a brzmiące jak obce: „Ja biorę ciebie sobie...“ etc. Słyszę dotąd organy i ogromnie donośny śpiew, który wybuchnął na chórze tak nagle, jak wodotrysk: „Veni Creator...“ Wyjścia z kościoła nie pamiętam zupełnie, a z wesela tkwią mi w pamięci: błogosławieństwo rodziców i wieczerza. Tola siedziała przy mnie, i przypominam sobie, że co chwila przykładała ręce do policzków, które ją paliły bardzo. Przez bukiety na stole widziałem rozmaite twarze, którychbym dziś nie poznał. Pito nasze zdrowie z wielkim brzękiem szkła i z wielkim gwarem. Koło północy zabrałem żonę do domu.
Z tej drogi zostanie mi na zawsze w pamięci wspomnienie jej głowy, opartej o moje ramię, i jej białego woalu, pachnącego fiołkami.
Nazajutrz czekałem na nią z herbatą w jadalnym pokoju, ona tymczasem, ubrawszy się, wyszła drugiemi drzwiami do ogrodu, ujrzałem ją bowiem przez okno, na tle kwitnących czereśni. Pobiegłem natychmiast za nią, lecz ona, odwróciwszy się, przysunęła głowę do pnia, jakby chcąc się schować przede mną.
Myślałem, że to żarty, więc zaszedłszy cicho, objąłem ją wpół i rzekłem:
— Dzień dobry. A kto to się chowa przed mężem? Co tu robisz?
Wtem spostrzegłem, że ona zaczerwieniła się naprawdę, że unika mego wzroku i istotnie odwraca się ode mnie.
— Co tobie, Tolu? — spytałem.
— Bo ja patrzę... — odrzekła cała zmieszana — że wiatr otrząsa kwiaty z wisien...
— A niech je sobie i porwie — odpowiedziałem — byleś ty mi została...
I przechyliłem jej twarz ku mojej, a ona poczęła szeptać z przymkniętemi oczyma:
— Nie patrz na mnie, idź sobie...
Ale jednocześnie usta jej wyciągnęły się ku mnie prawie namiętnie, ja zaś wpiłem się w nie z uniesieniem.
A wiatr począł rzeczywiście sypać białe kwiaty na nasze głowy.
Zbudziwszy się, ujrzałem gołe ściany mojej izby. Miałem tyfus — i bardzo ciężki. Dwa tygodnie leżałem bez przytomności w gorączce...
Ale i gorączka bywa czasem miłosierdziem bożem.
Oprzytomniawszy, dowiedziałem się, że rodzice panny Antoniny wyjechali razem z nią do Wenecji...
A ja zaś, samotny jak dawniej, kończę dziwnem może wyznaniem. Oto byłem jednak w moich widzeniach tak niezmiernie szczęśliwy, że, zacząwszy zrazu dlatego tylko pisać, by mi owa ironia życia nie przepadła, zamykam powyższe wspomnienie bez żalu i z dawną wiarą, że ze wszystkich źródeł szczęścia, to, z którego piłem w gorączce, jest najczystsze i najprawdziwsze.
Takie życie, którego miłość, nawet jako sen, nie nawiedzi — jest jeszcze gorsze.
Kajus Septimus Cinna był patrycjuszem[1] rzymskim. Młodość spędził w legjonach i twardem obozowem życiu. Później wrócił do Rzymu, by używać sławy, rozkoszy i wielkiego, lubo już nieco zachwianego majątku. Użył też wówczas i nadużył wszystkiego, co dać mogło olbrzymie miasto. Noce spędzał na ucztach we wspaniałych podmiejskich willach; dni schodziły mu na szermierkach u lanistów[2], na rozmowach z retorami[3] w tepidarjach[4], gdzie prowadzono dysputy, a przytem opowiadano plotki z miasta i świata — w cyrkach, na wyścigach lub zapasach gladjatorów — wśród lutnistów greckich, wśród wróżek trackich i cudnych tancerek, sprowadzanych z wysp Archipelagu. Krewny przez matkę sławnego niegdyś Lukulla[5], odziedziczył po nim zamiłowanie do wytwornego jadła. Na stołach jego podawano greckie wina, ostrygi z Neapolis, koszatki[6] z Numidji[7] i tłuste szarańcze, duszone na miodzie z Pontu[8]. Wszystko, co posiadał Rzym, musiał posiadać i Cinna, począwszy od ryb z morza Czerwonego, aż do białych pardw[9] z nad brzegów Borystenu[10]. Używał on jednak nietylko jak żołnierz, który szaleje, ale jak patrycjusz, który przebiera. Wmówił w siebie, a może i wzbudził zamiłowanie do rzeczy pięknych: do posążków, wydobywanych ze zgliszcz Koryntu, do epilychniów[11] z Attyki, do waz etruskich lub sprowadzanych z mglistego Sericum[12], do mozaik rzymskich, do tkanin z nad Eufratu, do arabskich wonności i tych wszystkich osobliwych drobiazgów, które wypełniały czczość patrycjuszowskiego życia. Umiał też o nich rozmawiać, jak znawca i miłośnik, z bezzębnymi starcami, którzy przyozdabiali do stołu łysiny w wieńce z róż, a po ucztach żuli kwiat heljotropu, by oddech płuc uczynić wonnym. Odczuwał również piękność Cyceronowskiego okresu, wiersz Horacego lub Owidjusza. Wychowany przez retora Ateńczyka, mówił biegle po grecku, umiał napamięć całe ustępy z „Iljady“ i w czasie uczt mógł śpiewać tak długo pieśni Anakreonta[13], dopóki się nie spił, lub nie ochrypł. Przez swego mistrza i innych retorów otarł się o filozofję i zapoznał się z nią o tyle, że rozumiał architekturę różnych umysłowych gmachów, powznoszonych w Helladzie i Osadach; rozumiał i to również, że wszystkie leżały w gruzach. Znał osobiście wielu stoików, do których żywił niechęć, uważał ich bowiem raczej za partję polityczną, a prócz tego za tetryków, przeciwnych wesołemu życiu. Sceptycy zasiadali często przy jego stole, obalając między potrawami całe systemy i głosząc, przy kraterach[14] napełnionych winem, że rozkosz jest marnością, prawda czemś niedoścignionem, i że celem mędrca może być jedynie martwy spokój.
Wszystko to obijało się o jego uszy, nie wnikając do głębi. Nie wyznawał on żadnych zasad i nie chciał ich mieć. W postaci Katona[15] widział skojarzenia się wielkiego charakteru z wielką głupotą. Życie uważał za morze, na którem wieją wiatry, dokąd chcą — a mądrością była dla niego sztuka nadstawiania im żagla tak, by łódź popychały. Prócz tego, cenił szerokie ramiona, które posiadał, zdrowy żołądek, który posiadał, i piękną rzymską głowę o orlim profilu i potężnych szczękach, którą posiadał. Był też pewny, że z tem można jakoś przejść przez życie.
Nie należąc do szkoły sceptyków, był życiowym sceptykiem, ale zarazem hedonikiem, chociaż wiedział, że rozkosz nie jest szczęściem. Prawdziwej nauki Epikura[16] nie znał, skutkiem czego sam poczytywał się za epikurejczyka. Wogóle na filozofję patrzał, jak na umysłową szermierkę, równie dobrą jak ta, której uczyli laniści. Gdy go rozprawy znudziły, szedł do cyrku patrzeć na krew.
W bogów nie wierzył, tak samo jak w cnotę, prawdę i szczęście. Wierzył tylko we wróżby i miał swoje przesądy, a oprócz tego tajemnicze wiary Wschodu budziły jego ciekawość. Dla niewolników był dobrym panem, o ile chwilowa nuda nie przywodziła go do okrucieństwa. Mniemał, że życie jest wielką amforą, którą, im lepszy gatunek wina wypełnia, tem jest cenniejszą, więc starał się swoją wypełnić jak najlepszem. Nie kochał nikogo, ale lubił wiele rzeczy, między innemi zaś własną orlą głowę, o czaszce wspaniałej — i swoją kształtną patrycjuszowską nogę.
W pierwszych latach hulaszczej epoki lubił także zadziwiać Rzym, i udało mu się to kilkakrotnie. Później zobojętniał i na to.
Wkońcu zrujnował się. Majątek rozdrapali wierzyciele, Cinnie natomiast pozostało znużenie, jakby po wielkim trudzie, przesyt i jeszcze jedna, bardzo niespodziana rzecz, mianowicie jakiś głęboki niepokój. Użył przecie bogactwa, użył miłości, tak, jak ją świat ówczesny rozumiał, użył rozkoszy, użył sławy wojennej, użył niebezpieczeństw; poznał, mniej więcej, zakres myśli ludzkiej, zetknął się z poezją i sztuką, więc mógł sądzić, że wziął z życia wszystko, co ono dać mogło. Tymczasem teraz miał takie uczucie, jakby czegoś zaniechał — i to czegoś najważniejszego. Nie wiedział jednak co to jest i próżno łamał sobie nad tem głowę. Nieraz próbował się z tych rozmyślań i z tego niepokoju otrząsnąć, próbował w siebie wmówić, że w życiu nic więcej niema i być nie może, ale wówczas niepokój jego, zamiast się zmniejszać, wzrastał natychmiast do tego stopnia, iż mu się zdawało, że się niepokoi nietylko za siebie, ale za cały Rzym. Jednocześnie zazdrościł sceptykom i zarazem miał ich za głupców, ponieważ twierdzili, że próżnię można doskonale wypełnić niczem. Było w nim teraz jakby dwóch ludzi, z których jeden zdumiewał się nad własnym niepokojem, drugi uznawał go mimowoli za zupełnie słuszny.
Wkrótce po utracie majątku, dzięki możnym rodzinnym wpływom, wysłano Cinnę na urzędowanie do Aleksandrji, trochę w tym celu, by w bogatym kraju odbudował na nowo majątek. Niepokój siadł z nim na okręt w Brundisjum i towarzyszył mu przez morze. W Aleksandrji myślał Cinna, że sprawy urzędu, nowi ludzie, inny świat, nowe wrażenia uwolnią go od natrętnego towarzysza — i omylił się. Upłynął miesiąc, dwa — i równie jak ziarno Demetry, przywiezione z Italji, wschodziło jeszcze bujniej na żyznym gruncie Delty, tak i ów niepokój z bujnego krzewu zmienił się jakby w cedr rozłożysty i począł rzucać coraz większy cień na duszę Cinny.
Z początku próbował Cinna zagłuszyć się takiem życiem, jakie dawniej prowadził w Rzymie. Aleksandrja była rozkosznem miastem, pełnem Greczynek o płowych włosach i jasnej cerze, którą egipskie słońce powłóczyło bursztynowym przezroczym połyskiem. W ich to ramionach szukał ukojenia.
Lecz gdy i to okazało się próżnem, począł myśleć o samobójstwie. Wielu jego towarzyszów zbyło się trosk życia właśnie w taki sposób i z powodów jeszcze błahszych, niż powód Cinny: często z nudy tylko, z czczości lub z braku ochoty do dalszego używania. Gdy niewolnik trzymał miecz zręcznie i dość silnie, jedna chwila kończyła wszystko. Cinna chwycił się tej myśli, lecz gdy już prawie postanowił pójść za nią, powstrzymał go dziwny sen. Oto zdawało mu się, że gdy przewożono go przez rzekę, spostrzegł na drugim brzegu swój niepokój, w postaci wynędzniałego niewolnika, który, skłoniwszy mu się, rzekł: „Uprzedziłem cię, by cię przyjąć“. — Cinna zląkł się po raz pierwszy w życiu, zrozumiał bowiem, że skoro o pogrobowem istnieniu nie może myśleć bez niepokoju, to pójdą tam we dwóch.
W ostateczności postanowił zbliżyć się do mędrców, od których roiło się Serapeum[17], sądząc, że może u nich znajdzie rozwiązanie zagadki. Ci wprawdzie nie potrafili nic mu rozwiązać, ale zato mianowali go «τοῦ μουσείου»[18], który to tytuł przyznawali zwykle Rzymianom wysokiego rodu i znaczenia. Narazie mała to była pociecha, i stempel mędrca, dany człowiekowi, który nie umiał sobie odpowiedzieć na to, co go obchodziło najżywiej, mógł wydawać się Cinnie ironją — przypuszczał jednak, że Serapeum może nieodrazu odsłania całą swą mądrość — i nie tracił zupełnie nadziei.
Najczynniejszym między mędrcami w Aleksandrji był szlachetny Tymon Ateńczyk, człowiek możny i obywatel rzymski. Mieszkał on od kilkunastu lat w Aleksandrji, dokąd przybył dla zgłębienia tajemniczej nauki egipskiej. Mówiono o nim, że nie było ani jednego pergaminu lub papirusu w Bibljotece, któregoby nie przeczytał — i że posiadł całą mądrość ludzką. Był przytem człowiekiem słodkim i wyrozumiałym. Wśród mnóstwa pedantów i komentatorów, o skrzepłych mózgach, Cinna wyróżnił go odrazu i wkrótce zawarł z nim znajomość, która po pewnym czasie zmieniła się w bliższą zażyłość, a nawet w przyjaźń. Młody Rzymianin podziwiał jego biegłość w dialektyce, wymowę i rozwagę, z jaką starzec mówił o rzeczach wzniosłych, dotyczących przeznaczeń człowieka i świata. Uderzało w nim szczególnie to, że owa rozwaga była połączona jakby z pewnym smutkiem. Później, gdy zbliżyli się z sobą, niejednokrotnie brała Cinnę ochota zapytać starego mędrca o powód tego smutku, a zarazem otworzyć przed nim własne serce. Jakoż wkońcu do tego przyszło.
Pewnego wieczoru, gdy po gwarnych rozprawach o wędrówce dusz zostali sam na sam na tarasie, z którego widok był na morze, Cinna, wziąwszy rękę Tymona, wyznał otwarcie co mu było największem udręczeniem życia i dla jakich powodów starał się zbliżyć do uczonych i filozofów z Serapeum:
— Tyle przynajmniej zyskałem — rzekł wkońcu, żem poznał ciebie, Tymonie, i teraz wiem, że jeśli ty nie rozwiążesz zagadki mego życia, nikt inny tego uczynić nie zdoła.
Tymon wpatrywał się czas jakiś w wygładzoną toń morską, w której odbijał się nów księżyca, poczem rzekł:
— Widziałeś, Cinno, owe stada ptaków, które tu nadlatują w zimie z mroków północy? Czy wiesz, czego one szukają w Egipcie?
— Wiem. Ciepła i światła.
— Dusze ludzkie także szukają ciepła, które jest miłością, i światła, które oznacza prawdę. Ale ptaki wiedzą, dokąd lecieć po swe dobro, dusze zaś latają po bezdrożach, w zabłąkaniu, smutku i niepokoju.
— Czemu, szlachetny Tymonie, nie mogą znaleźć drogi?
— Dawniej spoczynek był w bogach, dziś wiara w bogi wypaliła się, jakby oliwa w lampie. Potem sądzono, że filozofja będzie dla dusz słońcem prawdy — dziś, jak sam wiesz najlepiej, na jej gruzach i w Rzymie, i w Akademji[19] w Atenach, i tu siedzą sceptycy, którym zdawało się, że wnoszą spokój, a wnieśli niepokój. Bo wyrzec się światła i ciepła jest to zostawić dusze w ciemności, która jest niepokojem. Więc, wyciągnąwszy ręce przed siebie, szukamy poomacku wyjścia...
— Zali i ty go nie znalazłeś?
— Szukałem i nie znalazłem. Tyś szukał go w rozkoszy, ja w myśleniu — i obu nas jednaka mgła otacza; wiedz przeto, że nie sam jeden się dręczysz i że w tobie dręczy się dusza świata. Wszakże oddawna już nie wierzysz w bogów?
— W Rzymie czczą ich jeszcze publicznie i sprowadzają nawet nowych z Azji i Egiptu, ale wierzą w nich szczerze chyba tylko przekupnie jarzyn, którzy zrana przyjeżdżają ze wsi do miasta.
— I ci są jedynie spokojni.
— Równie jak ci, którzy tu biją pokłony kotom i cebuli.
— Równie jak ci, którzy, jak syte zwierzęta, nie pragną niczego więcej, tylko snu po jadle.
— Lecz czyli wobec tego warto żyć?
— Zali wiemy, co nam przyniesie śmierć?
— Więc jakaż jest różnica między tobą a sceptykami?
— Sceptycy godzą się na ciemność, lub udają, że się godzą, ja zaś męczę się w niej.
— I nie widzisz wybawienia?
Tymon umilkł na chwilę, poczem odrzekł zwolna, jakby z pewnem wahaniem:
— Czekam go.
— Skąd?
— Nie wiem.
Potem wsparł głowę na dłoni i jakby pod wpływem ciszy, która zalegała tarasy, począł mówić równie przyciszonym głosem:
— Bo dziwna rzecz, ale czasem mi się wydaje, że gdyby świat nie mieścił w sobie nic więcej nad to, co wiemy, i gdybyśmy niczem więcej być nie mogli nad to, czem jesteśmy, toby nie było w nas niepokoju... Tak więc w chorobie czerpię nadzieję zdrowia... Wiara w Olimp i filozofja zmarły, ale zdrowiem może być jakaś nowa prawda, której nie znam.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nadspodziewanie rozmowa ta przyniosła Cinnie wielką ulgę. Usłyszawszy, że nietylko on jest chory, ale cały świat chory, doznał takiego uczucia, jakby ktoś zdjął z niego ogromny ciężar i rozłożył go na tysiące ramion.
Od owego czasu przyjaźń, łącząca Cinnę ze starym Grekiem, stała się jeszcze ściślejszą. Odwiedzali się teraz często i dzielili się tak myślami, jak chlebem w czasie uczt. Cinna zresztą, mimo swych doświadczeń i znużenia, które idzie za użyciem, był zbyt młodym, by życie nie miało jeszcze chować dla niego ponęt nieznanych — i taką właśnie ponętę znalazł w jedynej córce Tymona, Antei.
Sława jej nie była mniejszą w Aleksandrji od sławy ojca. Wielbili ją dostojni Rzymianie, bywający w domu Tymona, wielbili Grecy, wielbili filozofowie z Serapeum i wielbił lud. Tymon nie zamykał jej w ginaeceum[20], jak były zamykane inne kobiety, i starał się przelać w nią wszystko, co sam wiedział. Gdy wyszła z lat dziecinnych, czytywał z nią księgi greckie, a nawet rzymskie i hebrajskie, gdyż obdarzona nadzwyczajną pamięcią, a wychowana w różnojęzycznej Aleksandrji, wyuczyła się biegle tych języków. Była mu ona towarzyszką w myślach, często brała udział w rozprawach, jakie podczas sympozjonów[21] prowadzono w domu Tymona, często w labiryncie trudnych zagadnień umiała, jak Arjadna, nie zabłąkać się sama i drugich za sobą wyprowadzić. Ojciec miał dla niej podziw i cześć. Otaczał ją prócz tego urok tajemnicy i niemal świętości, albowiem miewała sny wróżebne, w których widywała rzeczy niewidzialne dla zwykłych oczu śmiertelnych. Stary mędrzec kochał ją, jak duszę własną, jeszcze i dlatego, że obawiał się ją stracić, częstokroć bowiem mówiła, że w snach zjawiają jej się jakieś istoty, dla niej złowrogie — i jakieś dziwne światło, o którem nie wie, czy będzie źródłem życia, czy śmierci.
Tymczasem jednak otaczała ją tylko miłość. Egipcjanie, którzy bywali w domu Tymona, zwali ją Lotusem[22], może dlatego, że kwiat ten odbiera boską cześć na wybrzeżach Nilu, a może dlatego, że kto ją raz ujrzał, mógł zapomnieć o całym świecie.
Piękność jej bowiem dorównywała mądrości. Egipskie słońce nie przyćmiło jej twarzy, w której różowe promienie świtu zdawały się być zamknięte w przezroczu muszli perłowej. Oczy jej miały błękit Nilu, a spojrzenie płynęło z równie nieznanych oddaleń, jak wody tej tajemniczej rzeki. Gdy Cinna ujrzał i usłyszał ją po raz pierwszy, wróciwszy do siebie, miał ochotę w atrjum[23] swego domu wznieść na jej cześć ołtarz i ofiarować na nim białe gołębie. Spotykał on w życiu tysiące kobiet, począwszy od dziewcząt z głębokiej północy, o białych rzęsach i włosach barwy dojrzałych zbóż, aż do czarnych jak lawa Numidek — ale nie spotkał dotychczas ani takiej postaci, ani takiej duszy. I im częściej ją widywał, im lepiej poznawał, im częściej zdarzało mu się słuchać jej słów, tem bardziej rosło jego zdumienie. Chwilami, on, który nie wierzył w bogi, przypuszczał, że Antea nie może być córką Tymona, tylko jakiegoś boga, więc nawpół tylko jest kobietą, nawpół zaś nieśmiertelną.
I wkrótce pokochał ją miłością niespodziewaną, ogromną i nieprzepartą, tak różną od uczuć, jakich doznawał dotychczas, jak Antea była różną od innych kobiet. Chciał ją posiadać tylko poto, aby ją czcić. Gotów zaś był oddać krew, by posiadać. Czuł, że wolałby być żebrakiem z nią, niż cezarem bez niej. I jak wir morski porywa z niepohamowaną potęgą wszystko, co znajdzie się w jego okręgu, tak miłość Cinny porwała jego duszę, serce, myśli, jego dni, noce i wszystko, z czego się składa życie.
Aż wreszcie porwała i Anteę.
— Tu felix, Cinna![24] — powtarzali mu przyjaciele. — Tu felix, Cinna! — powtarzał sam sobie — i gdy ją wreszcie zaślubił, gdy jej boskie usta wyrzekły sakramentalne słowa: „Gdzie ty, Kajus, tam i ja, Kaja“[25] — wówczas zdawało mu się, że szczęście jego będzie, jak morze — nieprzebrane i bez granic.
Rok przeszedł, i ta młoda żona odbierała zawsze przy ognisku domowem cześć niemal boską; była mężowi źrenicą oka, miłością, mądrością, światłem. Ale Cinna, porównywając swe szczęście z morzem, zapomniał, że morze miewa odpływy. Po roku Antea zapadła na okrutną, nieznaną chorobę. Sny jej zmieniły się w straszne widzenia, które wyczerpywały jej życie. Na jej twarzy zgasły promienie świtu, została tylko przezroczystość muszli perłowej; ręce jej poczęły przeświecać, oczy zapadły głęboko pod czoło — i różowy lotus stawał się coraz bardziej białym lotusem, tak białym, jak twarze umarłych. Zauważono, że jastrzębie poczęły krążyć nad domem Cinny, co w Egipcie było wróżbą śmierci. Widzenia stawały się coraz straszliwsze. Gdy w południowych godzinach słońce zalewało świat białym blaskiem, a miasto pogrążało się w milczenie, zdawało się Antei, że słyszy wokół siebie szybkie kroki jakichś niewidzialnych istot, a w głębinach powietrza widzi suchą, żółtą twarz trupią, spoglądającą na nią czarnemi oczyma. Oczy te wpatrywały się w nią uporczywie, jakby wzywając ją, by gdzieś szła, w jakiś mrok, pełen tajemnic i lęku. Wówczas ciało Antei poczynało drżeć, jak w febrze, czoło jej pokrywało się bladością, kroplami zimnego potu, i ta czczona kapłanka domowego ogniska zmieniała się w bezbronne i przerażone dziecko, które chroniąc się na piersi męża, powtarzało zbielałemi ustami: „Ratuj mnie, Kajusie! broń mnie!“
I Kajus byłby się rzucił na wszelkie widmo, jakie z podziemia mogła wypuścić Persefona[26], ale próżno wpijał wzrok w przestrzeń. Naokół, jak zwykle w godzinach południowych, bywała pustka. Biały blask zalewał miasto; morze zdawało się płonąć w słońcu, a w ciszy słychać było tylko kwilenie jastrzębi, krążących nad domem.
Widzenia stawały się coraz częstsze — potem codzienne. Prześladowały one Anteę zarówno na zewnątrz domu, jak w atrjum i w izbach. Cinna za poradą lekarzy sprowadzał sambuciny[27] egipskie i Beduinów, grywających na glinianych piszczałkach, którzy gwarną muzyką mieli zagłuszać ów szum niewidzialnych istot. Ale okazało się to próżnem. Antea słyszała go wśród największego gwaru, a gdy słońce stanęło tak wysoko, że cień leżał około nóg człowieka, jak osunięta z ramion szata, wówczas w drgającem z żaru powietrzu zjawiała się trupia twarz i, patrząc szklanemi oczyma na Anteę, cofała się zwolna, jakby chcąc jej powiedzieć: „Chodź za mną!“
Czasem wydawało się Antei, że usta trupa poruszają się zwolna, czasem, że wylatują z nich czarne, szkaradne żuki i lecą ku niej przez powietrze. Na samą myśl o widzeniu, oczy jej napełniały się przerażeniem, a wkońcu życie stało się dla niej męką tak straszną, że prosiła Cinny, aby jej nadstawił miecz, lub pozwolił wypić truciznę.
A on wiedział, że tego uczynić nie zdoła. Tym samym mieczem powyparałby sobie dla niej żyły, ale zabić jej nie mógł. Gdy sobie wyobrażał tę drogą głowę martwą, z zamkniętemi powiekami, pełną mroźnego spokoju, i tę pierś rozdartą jego mieczem, wówczas czuł, że, chcąc to uczynić, musiałby pierwej oszaleć.
Pewien lekarz grecki powiedział mu, że to Hekate[28] pojawia się Antei, a owe niewidzialne istoty, których szelest przeraża chorą, należą do orszaku złowrogiego bóstwa. Według niego, nie było dla Antei ratunku, kto bowiem ujrzał Hekatę, musiał umrzeć.
Wówczas Cinna, który przed niedawnym jeszcze czasem byłby się śmiał z wiary w Hekatę, ofiarował jej hekatombę[29]. Ale ofiara nie pomogła, i następnego dnia posępne oczy spoglądały znów o południu na Anteę.
Próbowano zasłaniać jej głowę, lecz ona widziała trupią twarz nawet przez najgrubsze zasłony. Gdy była zamknięta w ciemnej izbie, twarz spoglądała na nią ze ścian, rozświecając ciemność swym bladym, trupim blaskiem.
Wieczorami bywało chorej lepiej. Wówczas zapadała w taki sen głęboki, że i Cinnie, i Tymonowi wydawało się nieraz, iż się z niego nie obudzi więcej. Wkrótce zasłabła tak, iż nie mogła chodzić o własnej mocy. Noszono ją w lektyce.
Dawny niepokój Cinny wrócił ze stokroć większą mocą i ogarnął go całkowicie. Był w nim strach o życie Antei, ale było zarazem dziwne poczucie, że choroba jej stoi w jakimś tajemniczym związku z tem wszystkiem, o czem mówił Cinna w pierwszej szczerej rozmowie z Tymonem. Być może, że stary mędrzec myślał to samo, ale Cinna nie chciał i bał się go o to zapytać. Tymczasem chora więdła, jak kwiat, w którego kielichu zagnieździ się pająk jadowity.
Cinna jednak, wbrew nadziei, ratował ją rozpaczliwie. Naprzód wywiózł ją na pustynie w pobliżu Memfisu, lecz gdy pobyt w ciszy piramid nie uwolnił jej od strasznych widzeń, wrócił do Aleksandrji i otoczył ją wróżbitami, czarownikami, zamawiającymi chorobę, i wszelkiego rodzaju bezczelną zgrają, która wyzyskiwała zapomocą cudownych leków ludzką łatwowierność. Ale on już nie miał wyboru i chwytał się wszelkich środków.
W tym czasie przyjechał z Cezarei do Aleksandrji sławny lekarz Żyd, Józef, syn Khuzy. Cinna sprowadził go natychmiast do żony — i przez chwilę nadzieja wróciła do jego serca. Józef, który nie wierzył w greckie i rzymskie bogi, odrzucił z pogardą mniemanie o Hekacie. Przypuszczał, że to raczej demony opętały chorą, i radził opuścić Egipt, gdzie, prócz demonów, także i wyziewy błotnistej Delty mogły szkodzić jej zdrowiu. Radził też, może dlatego, że sam był Żydem, udać się do Jerozolimy, jako do miasta, do którego demony nie mają przystępu, i w którem powietrze jest suche i zdrowe.
Cinna tem chętniej poszedł za jego radą, że naprzód nie było już innej, a po wtóre, że Jerozolimą rządził znajomy mu prokurator, którego przodkowie byli niegdyś klientami[30] domu Cinnów.
Jakoż, gdy przybyli, prokurator Pontius przyjął ich z otwartemi rękoma i oddał im na mieszkanie własny dom letni, leżący w pobliżu murów. Ale nadzieja Cinny rozchwiała się jeszcze przed przybyciem. Trupia twarz patrzała na Anteę nawet na pokładzie galery — po przyjeździe zaś na miejsce, chora oczekiwała południowej godziny z taką samą śmiertelną trwogą, jak niegdyś w Aleksandrji.
I tak im poczęły schodzić dni w pognębieniu, lęku, rozpaczy i oczekiwaniu śmierci.
W atrjum, mimo fontanny, cienistego portyku[31] i wczesnej godziny, było ogromnie gorąco, bo marmur rozpalił się od wiosennego słońca, ale opodal od domu rosła stara i rozłożysta pistacja[32], zacieniająca dokoła znaczną przestrzeń. Przewiew, jako w miejscu otwartem, był tam także daleko większy, tam więc Cinna kazał postawić przybraną w hiacynty i kwiat jabłoni lektykę, w której spoczywała Antea. Następnie, siadłszy przy niej, położył dłoń na jej bladych, jak alabaster, rękach i spytał:
— Dobrze ci tu, carissima?[33]
— Dobrze — odpowiedziała zaledwie dosłyszalnym głosem.
I przymknęła oczy, jakby ją ogarniał sen. Nastało milczenie; tylko powiew poruszał z szelestem gałązkami pistacji, a na ziemi, wokół lektyki, migotały złote plamki od promieni, przedzierających się przez liście — szarańcze sykały między kamieniami.
Chora otworzyła po chwili oczy.
— Kaju — rzekła — czy prawda, że w tej ziemi zjawił się filozof, który uzdrawia chorych?
— Oni tu takich prorokami zowią — odpowiedział Cinna. — Słyszałem o nim i chciałem go wezwać do ciebie, ale okazało się, iż to był fałszywy cudotwórca. Bluźnił on przytem przeciw tutejszej świątyni i zakonowi tej ziemi, przeto prokurator wydał go na śmierć i dziś właśnie ma być ukrzyżowany.
Antea spuściła głowę.
— Ciebie wyleczy czas — rzekł Cinna, widząc smutek, który odbił się na jej twarzy.
— Czas jest w usługach śmierci, nie życia — odpowiedziała zwolna.
I znowu nastąpiło milczenie, naokół migotały ciągle złote plamki; szarańcze sykały jeszcze głośniej, a ze szpar skalnych powysuwały się na głazy małe jaszczurki, szukając miejsc słonecznych.
Cinna spoglądał kiedy niekiedy na Anteę i po raz tysiączny przelatywały mu przez głowę rozpaczliwe myśli, że wszystkie środki ratunku wyczerpane, że niema ani iskry nadziei i że wkrótce ta kochana postać stanie się tylko cieniem znikomym i garstką prochu w kolumbarjum[34].
Teraz już, leżąc z przymkniętemi oczyma w przybranej kwieciem lektyce, wyglądała, jak martwa.
— Pójdę i ja za tobą! — powtarzał sobie w duchu Cinna.
Wtem woddali dały się słyszeć czyjeś kroki. Twarz Antei stała się natychmiast blada, jak kreda, wpół otwarte jej usta oddychały pośpiesznie, pierś poczęła się podnosić szybkim ruchem. Nieszczęsna męczennica była pewna, że to ów orszak niewidzialnych istot, poprzedzający zjawienie się trupa o szklanych oczach, zbliża się ku niej. Lecz Cinna, chwyciwszy jej ręce, począł ją uspokajać:
— Anteo, nie lękaj się, te kroki słyszę i ja.
A po chwili dodał:
— To Pontius przychodzi do nas.
Rzeczywiście na zakręcie ścieżki ukazał się prokurator w towarzystwie dwóch niewolników. Był to niemłody człowiek, o twarzy okrągłej, wygolonej starannie, pełnej sztucznej powagi, a zarazem troski i zmęczenia.
— Pozdrowienie ci, szlachetny Cinno, i tobie, boska Anteo! — rzekł wchodząc pod cień pistacji. — Otóż po zimnej nocy dzień uczynił się znojny: oby był pomyślny dla was obojga i oby zdrowie Antei zakwitło, jako te hiacynty i te gałązki jabłoni, które zdobią jej lektykę.
— Pokój z tobą i witaj! — odrzekł Cinna.
Prokurator, siadłszy na odłamie skały, popatrzył na Anteę, zmarszczył nieznacznie brwi — i ozwał się:
— Samotność rodzi smutek i chorobę, a wśród tłumów niema miejsca na przestrach, więc dam wam jedną radę. Na nieszczęście, tu nie Antjochja ani Cezarea, niema tu igrzysk i wyścigów, a gdyby cyrk stanął, toby go ci zapaleńcy zburzyli na drugi dzień. Tu słyszysz tylko słowo: „zakon“ — a temu „zakonowi“ wszystko zawadza. Wolałbym być w Scytji, niż tu...
— O czem chcesz mówić, Piłacie?
— Istotnie odszedłem od rzeczy. Ale to troski tego powodem. Mówiłem, że wśród tłumów niema miejsca na strach. Otóż, możecie dziś mieć widowisko. W Jerozolimie trzeba się byle czem zadowalać, przedewszystkiem zaś trzeba, żeby w południe Antea była wśród tłumów. Dziś umrze na krzyżu trzech ludzi. Lepsze to, niż nic. Przytem, z powodu Paschy[35], napłynęła do miasta zgraja najdziwaczniejszych drapichróstów z całego tego kraju. Możecie się przypatrzyć temu ludowi. Każę wam dać wyborne miejsce w pobliżu krzyżów. Mam nadzieję, że skazani będą umierali odważnie. Jeden z nich, dziwny człowiek: powiada się być Synem Bożym, jest słodki, jak gołąb i naprawdę nie popełnił nic takiego, przez coby zasłużył na śmierć.
— I skazałeś go na krzyż?
— Chciałem się zbyć kłopotu, a zarazem nie poruszać tego gniazda os, które brzęczą naokół świątyni. Oni i tak ślą na mnie skargi do Rzymu. Zresztą, przecie nie o obywatela rzymskiego chodzi.
— Ów człowiek nie będzie dlatego mniej cierpiał.
Prokurator nie odpowiedział — i po chwili począł mówić, jakby do siebie:
— Jedna jest rzecz, której nie znoszę, to przesada. Kto przy mnie wymówi ten wyraz, odbiera mi wesołość na cały dzień. Złoty środek! oto czego, według mnie, roztropność nakazuje się trzymać. A niema kąta na świecie, w którymby tej zasady trzymano się mniej, niż tu. Jak mnie to wszystko męczy! jak mnie męczy! W niczem spokoju, w niczem równowagi... ani w ludziach, ani w przyrodzie... Teraz naprzykład wiosna, noce chłodne — a we dnie taki żar, że po kamieniach stąpać trudno. Do południa jeszcze daleko, a patrzcie — co się dzieje! Co zaś do ludzi — lepiej nie mówić! Jestem tu, bo muszę. Mniejsza o to! Znowubym odszedł od rzeczy. Idźcie zobaczyć ukrzyżowanie. Jestem pewien, że ów Nazarejczyk będzie umierał odważnie. Kazałem go chłostać, myśląc, że tym sposobem ochronię go od śmierci. Nie jestem okrutnikiem. Gdy go bito, cierpliwy był, jak jagnię, i błogosławił ludziom. Gdy spłynął krwią, wzniósł oczy do góry i modlił się. To najdziwniejszy człowiek, jakiego w życiu widziałem. Żona nie dała mi z jego powodu ni chwili spokoju: „Nie dopuść do śmierci niewinnego!“ — oto, co od świtu kładła mi w uszy. Chciałem. Dwukrotnie wstępowałem na bimę[36] i przemawiałem do tych zaciekłych kapłanów i do tej parszywej tłuszczy. Odpowiadali mi jednym głosem, przewracając wtył głowy i rozdzierając szczęki aż do uszu: „Ukrzyżuj!“
— Ty zaś ustąpiłeś? — rzekł Cinna.
— Bo w mieście byłyby rozruchy, a jam tu od tego, by utrzymać spokój. Muszę spełniać mój obowiązek. Nie lubię przesady i przytem jestem zmęczony śmiertelnie, ale gdy się raz czegoś podejmę, nie zawaham się poświęcić dla ogólnego dobra życia jednego człowieka, zwłaszcza, jeśli to jest człowiek nieznany, o którego nikt się nie upomni. Tem gorzej dla niego, że nie jest Rzymianinem.
— Słońce nietylko nad Rzymem świeci — szepnęła Antea.
— Boska Anteo — odparł prokurator — mógłbym ci odpowiedzieć, że na całym okręgu ziemi przyświeca ono rzymskiej władzy, zatem dla jej dobra wszystko należy poświęcić, a rozruchy podkopują naszą powagę. Ale przedewszystkiem błagam cię: nie żądaj ode mnie, bym zmienił wyrok. Cinna także ci powie, że to nie może być i że, gdy wyrok raz wydany, chyba sam Cezar mógłby go zmienić. Ja, choćbym chciał — nie mogę. Nieprawda, Kaju?
— Tak jest.
Lecz Antei słowa te sprawiły widoczną przykrość, rzekła bowiem, myśląc może o sobie:
— Tak więc można cierpieć i umrzeć bez winy.
— Nikt nie jest bez winy — odpowiedział Pontius. — Ów Nazarejczyk nie popełnił żadnej zbrodni, więc też, jako prokurator, umyłem ręce. Ale, jako człowiek, potępiam jego naukę. Rozmawiałem z nim umyślnie dość długo, chcąc go wybadać, i przekonałem się, że głosi rzeczy niesłychane. To trudno! Świat musi stać na rozsądku. Któż przeczy, że cnota jest potrzebną?... Pewnie nie ja. Ale nawet stoicy uczą tylko, by przeciwności znosić z pogodą, nie wymagają zaś, by się wyrzec wszystkiego, począwszy od majątku aż do obiadu. Powiedz, Cinno — ty jesteś rozsądny człowiek — cobyś o mnie pomyślał, gdybym ten dom, w którym mieszkacie, oddał ni z tego ni z owego tym oto obdartusom, którzy tam wygrzewają się na słońcu, przy Jopejskiej bramie? A on właśnie takich rzeczy wymaga. Głosi przytem, że wszystkich należy równo kochać: Żydów tak samo jak Rzymian, Rzymian jak Egipcjan, Egipcjan jak Afrów i tak dalej. Przyznam się, że miałem tego dosyć. W chwili, gdy idzie o jego życie, zachowuje się, jakby szło o kogo innego, naucza — i modli się. Nie mam obowiązku ratować kogoś, co sam o to nie dba. Kto nie umie w niczem miary zachować, nie jest człowiekiem roztropnym. Przytem on zowie się Synem Bożym i burzy zasady, na których świat się wspiera, a zatem szkodzi ludziom. Niech sobie w duszy co chce myśli — byle nie burzył. Jako człowiek, protestuję przeciw jego nauce. Jeśli nie wierzę, dajmy na to, w bogi, to moja rzecz. Jednakże uznaję potrzebę religji i publicznie to głoszę, albowiem sądzę, że dla ludzi religja jest wędzidłem. Konie muszą być zaprzężone i dobrze zaprzężone. Zresztą takiemu Nazarejczykowi śmierć nie powinna być straszna, twierdzi bowiem, że zmartwychwstanie.
Cinna i Antea spojrzeli na siebie ze zdziwieniem.
— Że zmartwychwstanie?
— Ni mniej, ni więcej: po trzech dniach. Tak przynajmniej głoszą jego uczniowie. Samego zapomniałem zapytać. Wreszcie to wszystko jedno, bo śmierć uwalnia od obietnic. A gdyby i nie zmartwychwstał, nic na tem nie straci, gdyż wedle jego nauki, prawdziwe szczęście, wraz z życiem wiecznem, zaczyna się dopiero po śmierci. Mówi o tem istotnie, jak człowiek zupełnie pewny. W jego Hadesie widniej, niż w podsłonecznym świecie, a im kto więcej tu cierpi, tem pewniej tam wejdzie; powinien tylko kochać, kochać i kochać.
— Dziwna nauka — rzekła Antea.
— I tamci wołali na cię: „Ukrzyżuj!“ — spytał Cinna.
— I nawet się nie dziwię. Duszą tego ludu jest nienawiść, któż zaś, jeśli nie nienawiść ma wołać o krzyż dla miłości?
Antea potarła czoło wychudłą ręką.
— I on jest pewien, że można żyć i być szczęśliwym — po śmierci?
— Dlatego nie straszy go krzyż, ni śmierć.
— Jakby to było dobrze, Cinno!...
Po chwili znów spytała:
— Skąd On wie o tem?
Prokurator machnął ręką:
— Powiada, że to wie od Ojca wszystkich ludzi, który dla Żydów jest tem, czem dla nas Jowisz, z tą różnicą, że według Nazarejczyka jest On jeden, jedyny i miłosierny.
— Jakby to było dobrze, Kaju! — powtórzyła chora.
Cinna otworzył usta, jakby chciał coś odpowiedzieć, ale umilkł — i rozmowa ustała. Pontius rozmyślał widocznie w dalszym ciągu nad dziwaczną nauką Nazarejczyka, albowiem kręcił głową i wzruszał co chwila ramionami. Wreszcie wstał i począł się żegnać.
Nagle Antea rzekła:
— Kaju, pójdźmy zobaczyć tego Nazarejczyka.
— Śpieszcie się — rzekł odchodząc Piłat — pochód wkrótce wyruszy.
Dzień, od rana znojny i pogodny, począł się około południa zachmurzać, od północo-wschodu napływały obłoki ciemne lub miedziane, niezbyt rozległe, ale zawalne, jakby brzemienne burzą. Między niemi widać było jeszcze głęboki błękit, ale łatwo było przewidzieć, że wkrótce zbiegną się i przesłonią cały niebieski widnokrąg. Tymczasem słońce obrzucało ich zręby ogniem i złotem. Nad samem miastem i przyległemi wzgórzami rozciągał się jeszcze szeroki szmat pogodnego nieba, i na dole nie było żadnego wiatru.
Na wysokiej płaszczyźnie, zwanej Golgotą, stały już tu i owdzie małe gromadki ludzi, które uprzedziły pochód, mający wyruszyć z miasta. Słońce rozświecało szerokie kamienne przestrzenie, puste, jałowe i smutne. Jednostajną perłową ich barwę przerywała tylko czarna sieć rozpadlin i załamań, tem czarniejsza, im bardziej sama płaszczyzna była zalana światłem. Wdali widać było wynioślejsze wzgórza, równie puste, przysłonione błękitną mgłą oddalenia.
Niżej, między murami miasta a płaskowzgórzem Golgoty, leżała równina, spiętrzona gdzie niegdzie skałami, mniej pusta. Tam ze szczelin, w których zebrało się nieco urodzajnej ziemi, wyglądały figi, o liściu rzadkim i ubogim. Tu i owdzie wznosiły się budowle o płaskich dachach, poprzylepiane nakształt gniazd jaskółczych, do kamiennych ścian, lub, świecąc zdala w słońcu, biało malowane groby. Obecnie, z powodu bliskich świąt i napływu mieszkańców prowincji do miasta, powznoszono bliżej murów mnóstwo szałasów i namiotów, które tworzyły całe obozowiska, pełne ludzi i wielbłądów.
Słońce wznosiło się coraz wyżej na niepokrytej dotąd chmurami przestrzeni nieba. Zbliżały się godziny, w których zazwyczaj panowało na tych wyżynach głuche milczenie, wszelkie bowiem żywe istoty szukały ochrony w murach lub rozpadlinach. A nawet i obecnie, mimo niezwykłego ożywienia, tkwił jakiś smutek w tej okolicy, w której olśniewający blask padał nie na zieleń, ale na szare rozłogi kamienne. Gwar dalekich głosów, dochodzący od strony murów, zmieniał się jakby w szmer fali i zdawał się być pochłanianym przez ciszę.
Pojedyńcze gromadki ludzi, wyczekujące od rana na Golgocie, zwracały głowy ku miastu, skąd pochód miał lada chwila wyruszyć. Lektyka z Anteą nadeszła, poprzedzana przez kilku żołnierzy, dodanych przez prokuratora, którzy mieli torować drogę wśród ścisku, a w danym razie powstrzymać nienawidzące cudzoziemców i fanatyczne tłumy od zniewag. Obok lektyki postępował Cinna w towarzystwie setnika Rufila.
Antea była jakby spokojniejsza i mniej przerażona tem, że zbliżało się południe, a zarazem groźba strasznych widzeń, które wysysały z niej życie. To, co prokurator mówił o młodym Nazarejczyku, porwało jej umysł i odwróciło uwagę od własnej nędzy. Było bowiem dla niej w tem coś dziwnego, czego prawie nie umiała zrozumieć. Świat ówczesny widział wielu ludzi, którzy umierali tak spokojnie, jak gaśnie stos pogrzebowy, w którym drwa się wypalą. Ale był to spokój, płynący z odwagi lub z filozoficznej zgody na nieubłaganą konieczność, zamiany światła na ciemność, rzeczywistego życia na jakiś byt mglisty, nikły i nieokreślony. Nikt nie błogosławił dotąd śmierci, nikt nie umierał z niezachwianą pewnością, że dopiero poza stosem lub grobem zaczyna się prawdziwe istnienie i szczęście tak potężne i nieskończone, jakie tylko istota wszechmocna i nieskończona dać może.
Ów zaś, którego miano ukrzyżować, głosił to, jako niewątpliwą prawdę. Anteę nietylko uderzyła ta nauka, ale wydała się jej jedynem źródłem otuchy i nadziei. Wiedziała, że musi umrzeć — i zdejmował ją żal niezmierny. Czemże bowiem była dla niej śmierć? Oto porzuceniem Cinny, porzuceniem ojca, porzuceniem świata, kochania, pustką, zimnem, nawpół nicością, mrokiem. Więc im lepiej mogło być jej w życiu, tem jej żal musiał być większy. Gdyby śmierć mogła się na coś przydać, albo gdyby można wziąć z sobą choć wspomnienie z miłości, choć pamięć szczęścia — prędzejby zdobyła się na rezygnację.
Wtem, nie spodziewając się od śmierci niczego, usłyszała nagle, że ona może jej dać wszystko. I kto to głosił? Jakiś dziwny człowiek, nauczyciel, prorok, filozof, który nakazywał ludziom miłość, jako najwyższą cnotę, który błogosławił im w chwili chłosty i którego miano ukrzyżować. Więc Antea myślała: „Dlaczego tak nauczał, skoro krzyż Mu jedyną zapłatą? Inni pragnęli władzy — On jej nie chciał, inni mienia — On pozostał ubogim; inni pałaców, uczt, zbytków, purpurowej odzieży, wykładanych perłowcem i kością słoniową wozów — On żył, jak pasterz. Przytem zalecał miłość, litość, ubóstwo, nie mógł więc być złym i łudzić umyślnie ludzi. Jeżeli zaś mówił prawdę — w takim razie niech będzie błogosławiona śmierć, jako koniec ziemskiej nędzy, jako zmiana gorszego szczęścia na lepsze, jako światło dla gasnących oczu i jako skrzydła, któremi się odlatuje w wieczystą radość!“ Teraz Antea zrozumiała, co znaczyła zapowiedź zmartwychpowstania.
Umysł i serce biednej chorej przylgnęły całą siłą do tej nauki. Przypomniała sobie też słowa ojca, który niejednokrotnie powtarzał, że tylko jakaś nowa prawda może wydobyć umęczoną duszę ludzką z pomroki i więzów. A oto była nowa prawda! Zwyciężyła ona śmierć, więc niosła zbawienie. Antea utonęła tak całą swą istotą w tych myślach, że od wielu i wielu dni Cinna po raz pierwszy nie dostrzegł w tej twarzy trwogi przed nadchodzącą południową godziną.
Pochód ruszył wreszcie z miasta ku Golgocie — i z wyżyny, na której stała Antea, widać go było doskonale. Tłum był znaczny, ale jednak zdawał się ginąć na tych obszarach kamiennych. Z otwartej bramy miasta wysypywało się coraz więcej ludzi, a po drodze przyłączali się do nich ci, którzy oczekiwali za murami. Szli początkowo długim korowodem, który rozlewał się, jak wezbrana rzeka, w miarę, jak postępowali naprzód. Po bokach uganiały się roje dzieci. Pochód mienił się i pstrzył od białych opończy, od szkarłatnych i błękitnych chust kobiecych. W środku połyskiwały zbroje i dzidy żołnierzy rzymskich, na które blask słoneczny rzucał jakby latające promienie. Wrzawa zmieszanych głosów dochodziła zdaleka i stawała się coraz wyraźniejszą.
Nakoniec zbliżyli się zupełnie — i pierwsze szeregi poczęły występować na wzniesienie. Tłum śpieszył się, by zająć najbliższe miejsca i widzieć jak najdokładniej mękę, skutkiem czego oddział żołnierzy, prowadzący skazanych, pozostał coraz bardziej z tyłu pochodu. Pierwsze przybyły dzieci, przeważnie chłopcy, pół nadzy, poprzewiązywani szmatami w biodrach, z wystrzyżonemi głowami, prócz dwóch pęków włosów przy skroniach — smagli, o źrenicach prawie błękitnych i wrzaskliwej mowie. Wśród dzikiej wrzawy poczęli oni wydrapywać ze szczelin okruchy skalne, któremi chcieli rzucać na ukrzyżowanych. Tuż po nich wzniesienie zaroiło się od różnorakiej tłuszczy. Twarze były po największej części rozpalone ruchem i nadzieją widowiska. Na żadnej nie było śladu litości. Krzykliwość głosów, niezmierna ilość słów wyrzucanych przez każde usta, nagłość ruchów dziwiła Anteę, jakkolwiek przywykłą w Aleksandrji do gadatliwej żywości greckiej. Ludzie rozmawiali tu z sobą, jakby się chcieli na siebie rzucić; nawoływali się, jakby szło o ich ratunek, spierali się, jakby ich odzierano ze skóry.
Centurjon Rufilus, zbliżywszy się do lektyki, dawał wyjaśnienia głosem spokojnym, służbowym, a tymczasem z miasta napływały coraz nowe fale. Ścisk powiększał się z każdą chwilą. W tłumie widać było zamożnych mieszkańców Jerozolimy, przybranych w pasiaste opończe, trzymających się zdala od nędznej hołoty z przedmieść. Napłynęli licznie i wieśniacy, których święta sprowadziły wraz z rodzinami do miasta; rolnicy, poprzepasywani workami i pasterze, o twarzach dobrotliwych i zdziwionych, przybrani w skóry kozie. Tłumy kobiet ciągnęły razem z mężczyznami, lecz że możniejsze mieszczanki nierade wychodziły z domu, były to przeważnie kobiety z ludu, wieśniaczki, lub przybrane jaskrawo ulicznice, o farbowanych włosach, brwiach i paznogciach, pachnące zdaleka nardem, z olbrzymiemi zausznicami i w naszyjnikach z monet.
Nadciągnął wreszcie i Sanhedryn — a wśród niego Hanaan, starzec z twarzą sępa i z oczyma w krwawych obwódkach, oraz ociężały Kajafa, przybrany w dwurożną czapkę, z pozłocistą tablicą na piersiach. Razem z nimi szli różni faryzeusze, jako to: wlokący nogi, którzy umyślnie potrącali stopami o wszystkie przeszkody, faryzeusze o krwawych czołach, również umyślnie rozbijający je o mury, i faryzeusze zgarbieni, niby gotowi do przyjęcia ciężaru grzechów całego miasta na swe ramiona. Posępna powaga i zimna zaciekłość różniła ich od zgiełkliwej zgrai pospolitego ludu.
Cinna przyglądał się tej ciżbie ludzkiej z chłodną i pogardliwą twarzą człowieka, należącego do rasy panującej, Antea — ze zdziwieniem i obawą. Wielu Żydów zamieszkiwało Aleksandrję, ale tam byli oni nawpół Hellenami, tu zaś po raz pierwszy widziała ich takimi, jakimi przedstawiał ich prokurator i jakimi byli w swem własnem gnieździe. Jej młoda twarz, na której śmierć wycisnęła już swe piętno, jej do cienia podobna postać zwracały powszechną uwagę. Przypatrywano się jej natrętnie, o ile pozwalali na to otaczający lektykę żołnierze; tak wielką była jednak tu pogarda i nienawiść dla obcych, że w żadnych oczach nie było widać współczucia, raczej połyskiwała w nich radość, że ofiara nie ujdzie śmierci. Antea teraz dopiero zrozumiała dokładnie, dlaczego ci ludzie wołali o krzyż dla proroka, który opowiadał miłość.
I ów Nazarejczyk wydał jej się nagle kimś tak bliskim, że niemal drogim. On musiał umrzeć — i ona również. Jego, po wydanym wyroku, już nic nie mogło ocalić — i na nią wyrok zapadł — więc zdawało się Antei, że ich połączyło braterstwo niedoli i śmierci. Tylko On szedł na krzyż z wiarą w pośmiertne jutro, ona tej wiary dotąd nie miała i przyszła jej zaczerpnąć w Jego widoku.
Tymczasem zdala rozległa się wrzawa, świst, wycie, poczem wszyistko ucichło. Dał się słyszeć chrzęst broni i ciężki krok legjonistów. Tłumy zakołysały się, rozstąpiły, i oddział, prowadzący skazanych, począł przesuwać się koło lektyki. Zprzodu, po bokach i ztyłu szli równym i powolnym krokiem żołnierze, w środku widać było trzy przecznice krzyżów, które zdawały się same postępować, nieśli je bowiem ludzie zgarbieni pod ciężarem. Łatwo było odgadnąć, że między tymi trzema niema Nazarejczyka, dwaj bowiem mieli bezczelne twarze opryszków, trzecim był niemłody prosty wieśniak, którego widocznie żołnierze zmusili do zastępstwa. Nazarejczyk szedł za krzyżami, mając blisko za sobą dwóch żołnierzy. Szedł w narzuconym na wierzch odzienia purpurowym płaszczu i w cierniowej koronie, z pod której kolców wydobywały się krople krwi. Jedne ściekały mu zwolna po twarzy, inne skrzepły tuż pod koroną, w kształt jagód dzikiej róży, lub koralowych paciorków. Blady był, posuwał się zwolna chwiejnym, osłabionym krokiem. Szedł wśród urągowiska ciżby, jakby w zaświatowem zamyśleniu pogrążony, jakby oderwany już od ziemi, jakby niebaczny na okrzyki nienawiści, lub jakby nad miarę ludzkich przebaczeń przebaczający i nad miarę ludzkiej litości litościwy, bo już nieskończonością ogarnięty, już nad ludzkie zło wyniesiony, cichy bardzo, słodki i tylko ogromem smutku całej ziemi smutny.
— Prawdą jesteś — wyszeptała drżącemi ustami Antea.
Orszak przesuwał się teraz tuż koło lektyki. Była nawet chwila, że się zatrzymał, podczas gdy idący na przedzie żołnierze oczyszczali z ciżby drogę, Antea widziała teraz Nazarejczyka o kilka kroków: widziała, jak powiew poruszał zwoje jego włosów, widziała czerwonawy odblask, padający od płaszcza Jego na wybladłą i przezroczystą twarz. Tłuszcza, rwąc się ku Niemu, otoczyła teraz ciasnem półkolem żołnierzy, tak, że musieli uczynić z włóczni zaporę, by Go bronić przed jej wściekłością. Wszędy widać było wyciągnięte ramiona z zaciśniętemi pięściami, oczy wychodzące z powiek, połyskujące zęby, brody rozchwiane od wściekłych ruchów i usta w pianie, wyrzucające chrapliwe okrzyki. On zaś, spojrzawszy naokół, jakby się chciał spytać: „Com wam uczynił?“ — podniósł następnie oczy ku niebu i modlił się — i przebaczał.
— Anteo! Anteo! — zawołał w tej chwili Cinna.
Lecz Antea zdawała się nie słyszeć tego wołania. Z oczu płynęły jej wielkie łzy, zapomniała o chorobie, zapomniała, że już od wielu dni nie podnosiła się z lektyki, i powstawszy nagle drżąca, nawpół przytomna z żalu, litości i z oburzenia na ślepe okrzyki ciżby, poczęła chwytać hiacynty i kwiat jabłoni i rzucać pod stopy Nazarejczyka.
Na chwilę uczyniło się cicho. Tłum ogarnęło podziwienie na widok tej dostojnej Rzymianki, oddającej cześć Skazanemu. On zwrócił oczy na jej biedną chorą twarz i usta Jego poczęły się poruszać, jakby ją błogosławił. Antea, opadłszy znów na poduszki lektyki, czuła, że spływa na nią morze światła, dobroci, miłosierdzia, otuchy, nadziei, szczęścia, i wyszeptała znowu:
— Tyś jest Prawdą.
Potem nowa fala łez napłynęła jej do oczu.
Lecz Jego popchnięto naprzód, na odległe o kilkadziesiąt kroków od lektyki miejsce, na którem stały już wbite w rozpadliny skał słupy krzyżów. Tłum przesłonił go znowu, lecz że miejsce owo było znacznie wyniesione, Antea ujrzała znów niebawem Jego bladą twarz i cierniową koronę. Legjoniści zwrócili się raz jeszcze ku tłuszczy i odegnali ją kijami dość daleko, by nie przeszkadzała egzekucji. Poczęto teraz przywiązywać dwóch opryszków do bocznych krzyżów. Trzeci krzyż stał w pośrodku z białą kartą, przybitą ćwiekiem na wierzchołku, którą podnosił i szarpał wzmagający się coraz wiatr. Gdy żołnierze, zbliżywszy się wreszcie do Nazarejczyka, jęli Go rozbierać z odzieży, w tłumie zagrzmiały okrzyki: „Król, król! nie daj się, królu! gdzie twoje zastępy? broń się!“ Chwilami wybuchał śmiech, który porywał tłuszczę, tak, że nagle cała kamienna wyżyna rozbrzmiewała jednym chichotem. Jego tymczasem rozciągnięto nawznak na ziemi, aby Mu ręce przybić do przecznicy krzyża, potem zaś podciągnąć Go wraz z nią na słup główny.
Wtem jakiś człowiek, stojący niedaleko lektyki i przybrany w białą simarę, rzucił się nagle na ziemię, zgarnął na głowę pył i okruchy kamienne i począł krzyczeć okropnym, pełnym rozpaczy głosem:
— Byłem trędowaty — uzdrowił mnie — przecz Go krzyżują!?
Antei twarz zbielała jak chusta.
— On go uzdrowił... słyszysz Kaju? — rzekła.
— Czy chcesz wrócić? — spytał Cinna.
— Nie! Tu zostanę!
A Cinnę ogarnęła, jak wicher, dzika i bezbrzeżna rozpacz, że nie wezwał Nazarejczyka do swego domu, by mu uzdrowił Anteę.
Ale w tej chwili żołnierze, przyłożywszy ćwieki do Jego rąk, poczęli w nie uderzać. Dał się słyszeć tępy szczęk żelaza o żelazo, który wnet zmienił się w donioślej brzmiący rozgłos, gdy ostrza gwoździ, przeszedłszy przez ciało, zagłębiły się w drzewo. Tłumy uciszyły się znów, prawdopodobnie dlatego, by napawać się krzykami, jakie męczarnia mogła wydrzeć z ust Nazarejczyka. Ale On pozostał cichy, i na wyżynie rozległy się tylko złowrogie i straszne uderzenia młotów.
Wreszcie skończono robotę i przecznicę wraz z ciałem podciągnięto ku górze. Pilnujący roboty setnik wymawiał, a raczej śpiewał jednostajnym głosem słowa komendy, wedle której jeden z żołnierzy począł następnie przygważdżać nogi.
Tymczasem owe obłoki, które od rana wytaczały się na widnokrąg, przysłoniły słońce. Odległe wzgórza i skały, świecące w blasku, zgasły. Świat zmierzchł. Złowrogi, miedziany mrok ogarnął okolicę, i w miarę, jak słońce zasuwało się głębiej za zwały chmur, gęstniał coraz bardziej. Rzekłbyś, że ktoś z góry przesiewał na ziemię czerwonawą ciemność. Gorący wiatr uderzył raz i drugi, potem ścichł. Powietrze stało się parne.
Nagle i owe resztki rudawych blasków sczerniały. Posępne jak noc chmury poczęły się przewracać i posuwać nakształt olbrzymiego wału ku wyżynie i miastu. Szła burza. Świat napełnił się niepokojem.
— Wracajmy! — rzekł znów Cinna.
— Jeszcze, jeszcze chcę Go widzieć! — odpowiedziała Antea.
Ponieważ mrok przysłonił wiszące ciała, Cinna kazał zanieść lektykę bliżej do miejsca męki. Przysunęli się tak blisko, że zaledwie kilka kroków dzieliło ich od krzyża. Na ciemnem drzewie widać było ciało Ukrzyżowanego, który w tem powszechnem zaćmieniu wydawało się jakby ze srebrnych promieni księżyca utkane. Pierś Jego podnosiła się szybkim oddechem. Głowę i oczy trzymał jeszcze zwrócone ku górze.
Wtem w głębiach chmur ozwał się głuchy pomruk. Grzmot zbudził się, wstał, przetoczył się ze straszliwym łoskotem od wschodu na zachód, a potem, jakby zapadał w bezdenne przepaści, odzywał się niżej i niżej, to cichnąc, to wzmagając się, wkońcu huknął, jak grom, aż ziemia zatrzęsła się w posadach.
Jednocześnie olbrzymia sina błyskawica rozdarła chmury, rozświeciła niebo, ziemię, krzyże, zbroje żołnierzy i zbitą, jak stado owiec, tłuszczę niespokojną i trwożną.
Po błyskawicy zapadła jeszcze grubsza ciemność. W pobliżu lektyki ozwały się łkania jakichś kobiet, które również zbliżyły się do krzyża. Było coś przerażającego w tem łkaniu wśród ciszy. Ci, którzy pogubili się w tłumie, poczęli się teraz nawoływać. Tu i owdzie ozwały się przerażone głosy:
— Ojah! oj lanu! zali nie Sprawiedliwego ukrzyżowano!?
— Który dawał świadectwo prawdzie! Ojah!
— Który wskrzeszał zmarłe. Ojah!
A inny głos zawołał:
— Biada ci, Jeruzalem!
Inny znów:
— Ziemia zadrżała!
Druga błyskawica odkryła głębie nieba i ukazała w nich jakby olbrzymie ogniste postacie. Głosy ucichły, a raczej zginęły w poświstach wichru, który zerwał się nagle z olbrzymią siłą, zdarł mnóstwo chust, opończy i począł rzucać niemi po wyżynie.
Głosy poczęły znów wołać:
— Ziemia zadrżała!
Niektórzy jęli uciekać. Innych trwoga przykuła do miejsca — i ci stali w osłupieniu, bez myśli, z tem mętnem wrażeniem tylko, że stało się coś straszliwego.
Lecz mrok począł nagle rzednąć. Wicher przewracał chmury, skręcał je i szarpał, jak zetlałe szmaty. Jasność wzrastała stopniowo, nakoniec ciemny strop rozdarł się i przez szczelinę lunął nagle potok słonecznego światła: wnet rozwidniła się wyżyna, zalęknione twarze ludzkie i krzyże.
Głowa Nazarejczyka opadła nisko na piersi, blada, jakby woskowa; powieki miał zamknięte i zsiniałe usta.
— Umarł — szepnęła Antea.
— Umarł — powtórzył Cinna.
W tej chwili centurjon sięgnął włócznią do boku zmarłego. Dziwna rzecz: powrót światła i widok tej śmierci zdawał się uspokajać tłumy. Przysuwały się one teraz coraz bliżej, zwłaszcza, że żołnierze nie bronili już przystępu. Wśród czerni ozwały się głosy:
— Zejdź z krzyża! Zejdź z krzyża!
Antea raz jeszcze rzuciła oczyma na tę bladą, zwieszoną głowę, poczem ozwała się cicho, jakby sama do siebie:
— Zali zmartwychwstanie?... Wobec śmierci, kładnącej błękitne piętna na Jego oczy i usta, wobec tych wyciągniętych nad miarę ramion, wobec tego nieruchomego ciała, które już osunęło się ku dołowi ciężarem rzeczy martwych, głos jej drgał rozpaczliwem zwątpieniem.
Niemniejsze zmartwienie targało i duszą Cinny. On również nie wierzył, że Nazarejczyk zmartwychwstanie, ale wierzył, że gdyby żył, On jeden mógłby złą lub dobrą swą mocą uzdrowić Anteę.
A tymczasem coraz liczniejsze głosy wołały naokół:
— Zejdź z krzyża! zejdź z krzyża!
— Zejdź — powtórzył z rozpaczą w duchu Cinna — uzdrów mi ją, zabierz duszę moją!
Wypogadzało się coraz bardziej. Wzgórza były jeszcze we mgle, ale nad wyżyną i miastem niebo oczyściło się zupełnie. „Turris Antonia“ błyszczała w słońcu, jaśniejąc sama nakształt słońca. Powietrze uczyniło się świeże i rojne od jaskółek. Cinna dał rozkaz odwrotu.
Godzina była popołudniowa. W pobliżu domu Antea rzekła nagle:
— Hekate nie przyszła dziś.
Cinna także myślał o tem.
Widmo nie ukazało się i nazajutrz. Chora była ożywiona niezwykle, albowiem przyjechał z Cezarei Tymon, który, niespokojny o życie córki i przerażony listami Cinny, porzucił przed kilku dniami Aleksandrję, aby raz jeszcze zobaczyć przed śmiercią jedyne dziecko. Do serca Cinny poczęła znów kołatać nadzieja, jakby upominając się, by ją wpuścił. Lecz on nie śmiał odemknąć drzwi temu gościowi, nie śmiał się spodziewać. W widzeniach, które zabijały Anteę, bywały już przecie przerwy, wprawdzie nigdy dwudniowe, ale jednodniowe zdarzały się i w Aleksandrji, i na pustyni. Folgę obecną przypisywał Cinna przybyciu Tymona i wrażeniom z pod krzyża, które tak napełniły duszę chorej, że nawet z ojcem nie mogła o czem innem rozmawiać. Tymon słuchał też w skupieniu, nie przeczył, rozważał — i tylko wypytywał starannie o naukę Nazarejczyka, o której Antea wiedziała zresztą tylko to, co jej powtórzył prokurator.
Czuła się jednak wogóle zdrowsza i nieco silniejsza, a gdy południe przeszło i minęło, w oczach jej zabłysła prawdziwa otucha. Kilkakrotnie nazwała ów dzień pomyślnym i prosiła męża, by go zapisał.
Dzień zaś był naprawdę smutny i posępny. Deszcz padał od rana, z początku bardzo obfity, potem drobny, siekący, z niskich, jednostajnie rozciągniętych chmur. Dopiero wieczorem niebo przetarło się i wielka ognista kula słoneczna wyjrzała z mgieł, umalowała purpurą i złotem chmury, szare opoki, biały marmur portyku willi i stoczyła się wśród niezmiernych blasków w stronę Śródziemnego morza.
Natomiast nazajutrz pogoda uczyniła się cudna. Dzień zapowiadał się znojny, ale ranek był świeży, niebo bez plamki, a ziemia tak zanurzona w błękitnej kąpieli, że wszystkie przedmioty wydawały się błękitne. Antea kazała się wynieść pod ulubioną pistację, aby z wyniosłości, na której stało drzewo, napawać się widokiem wesołej i modrej oddali. Cinna i Tymon nie odstępowali ani krokiem od lektyki, badając pilnie twarz chorej. Był w niej jakiś niepokój oczekiwania, ale nie było tego śmiertelnego przerażenia, jakie ogarniało ją poprzednio przed nadejściem południa. Oczy jej rzucały blask żywszy, a policzki zakwitły słabym rumieńcem. Cinna naprawdę myślał teraz chwilami, że Antea może być uzdrowiona, i na tę myśl chciało mu się rzucić na ziemię, szlochać z radości i błogosławić bogów — to znów ogarniała go trwoga, że to jest może ostatni błysk gasnącej lampy. Chcąc zaczerpnąć skądkolwiek nadziei, spoglądał kiedy niekiedy na Tymona, lecz i temu podobne myśli musiały przechodzić przez głowę, gdyż unikał jego wzroku. Żadne z trojga nie wspomniało słowem, że południe się zbliża. Natomiast Cinna, rzucając co chwila oczyma na cienie, uważał z bijącem sercem, że stają się one coraz krótsze.
I siedzieli, jakby pogrążeni w zadumie. Może najmniej niespokojna była sama Antea. Leżąc w otwartej lektyce, z głową wspartą na purpurowej poduszce, oddychała z lubością czystem powietrzem, które powiew przynosił z zachodu, od dalekiego morza. Ale przed południem i ów powiew ustał. Upał stawał się większy; przygrzane słońcem cząbry skał i krzaki nardu poczęły ronić woń mocną i upajającą. Nad kępkami anemonów kołysały się jasne motyle. Ze szpar skalnych małe jaszczurki, które już przywykły do tej lektyki i do tych ludzi, wysuwały się, jak zwykle, jedna za drugą, ufne i zarazem na każdy ruch ostrożne. Świat cały koił się w świetlistej ciszy, w cieple, w pogodnej słodyczy i w błękitnem uśpieniu.
Tymon i Cinna zdawali się również zatapiać w tym słonecznym spokoju. Chora przymknęła oczy, jakby ją ogarniał lekki sen — i milczenia nie przerywało nic, prócz westchnień, które kiedy niekiedy podnosiły jej pierś.
A tymczasem Cinna zauważył, że cień jego stracił wydłużony kształt i leży mu tuż pod nogami.
Było południe.
Nagle Antea otworzyła oczy i ozwała się jakimś dziwnym głosem:
— Cinno, daj mi rękę.
On zerwał się, i wszystka krew ścięła mu się lodem w sercu: oto przychodziła godzina strasznych widzeń.
A jej oczy otwierały się coraz szerzej. — Czy widzisz — mówiła — jak tam światło zbiera się i związuje w powietrzu, jak drga, błyszczy i zbliża się ku mnie?
— Anteo! nie patrz tam! — krzyknął Cinna.
Lecz o dziwo! na jej obliczu nie było przerażenia. Rozchyliły się usta, oczy patrzały coraz szerzej — i jakaś niezmierna radość poczęła rozjaśniać jej twarz.
— Słup światła zbliża się ku mnie — mówiła dalej. — Widzę! To On, to Nazarejczyk... Uśmiecha się... O słodki!... o miłościwy!... Ręce przebite wyciąga, jak matka, ku mnie. Cinno! On niesie mi zdrowie, zbawienie i wzywa mnie do siebie.
A Cinna pobladł bardzo i rzekł:
— Gdziekolwiek nas wzywa — pójdźmy za Nim!
W chwilę później, z drugiej strony, na kamiennej ścieżce, prowadzącej do miasta, zjawił się Pontius Pilatus. Nim się zbliżył, widać było z jego twarzy, że niesie jakąś nowinę, którą, jako rozsądny człowiek, uważa za nowy dziwaczny wymysł łatwowiernych i ciemnych tłumów. Jakoż zdaleka jeszcze począł wołać, ocierając pot z czoła:
— Wyobraźcie sobie, co ci znów rozpowiadają: że zmartwychwstał!
Gdy Żydzi chodzili po lesie, wypatrując, z czegoby wyciosać krzyż dla Chrystusa, wszystkie drzewa drżały z przerażenia i żadne nie chciało być krzyżem.
Nie zadrżała jedna tylko osiczyna — więc uczynili z niej krzyż i przybili na nim Chrystusa.
Od tego czasu nawet w chwilach największej ciszy w lesie, gdy wszystkie drzewa stoją spokojne, osiczyna drży i trzęsie się zawsze.
I dawno byłaby już wyschła i nie stałoby jej na świecie, gdyby nie to, że wszystkie dusze ludzkie, które za życia były dla kogoś krzyżem, Chrystus zmienia po śmierci w osiczyny, by nie zaznały spokoju i, drżąc wiecznie, czekały na sąd.
Albowiem nie wolno jest być drzewem na niczyj krzyż.
Śnieg był suchy, skrzypiący i niezbyt głęboki, a Kleń miał długie nogi, szedł więc raźno drogą z Zagrabia do Ponikły. Szedł tem raźniej, że zbierało się na mróz dobry, on zaś ubrany był kuso: w krótki surdut, jeszcze krótszy na wierzchu kożuszek, w czarne kortowe spodeńki i w cienkie łatane buty. Prócz tego, w ręku miał obój, na głowie podszyty wiatrem kapelusz, w żołądku parę kieliszków araku, w sercu radość, a w duszy walne do tej radości powody. Oto dziś rano podpisał z kanonikiem Krajewskim kontrakt, jako przyszły organista Ponikły. On, który dotąd włóczył się, bywało, jak jaki Cygańczuk, z karczmy do karczmy, z wesela na wesele, z jarmarku na jarmark, z odpustu na odpust, szukając zarobku na oboju, albo na organach, na których zresztą grał lepiej od wszystkich okolicznych organistów, miał się teraz nareszcie ustalić, osiąść w Ponikle i zacząć stateczne życie pod własnym dachem. Dom, ogród, sto pięćdziesiąt rubli rocznie, inne przy okazji zarobki, powaga osoby, jakby nawpół duchownej, zajęcie na chwałę Bożą, któż tego nie uszanuje? Niedawno jeszcze pierwszy lepszy Maciek w Zagrabiu, lub w Ponikle, byle siedział na kilku morgach, miał pana Klenia za hetkę pętelkę — teraz będą mu ludzie czapkowali. Organista — i jeszcze w takiej ogromnej parafji — toż to nie wiechetek słomy! Dawno już Kleń wzdychał do tej posady, ale póki stary Mielnicki żył, nie było o czem myśleć. Palce staremu sztywniały i licho grał, ale kanonik nie byłby go za nic odprawił, bo przeżyli z sobą dwadzieścia lat.
Lecz gdy starego uderzyła „Łysa“ kanonika tak szkodliwie w dołek, że w trzy dni zmarł, nie wahał się pan Kleń prosić księdza o posadę, a kanonik nie wahał mu się jej dać, bo lepszego organisty nie mógłby i w mieście znaleźć. Skąd się w Kleniu wzięła taka „sprytność“ do oboja, do organów i do różnych instrumentów, na których się rozumiał, trudno było wiedzieć. Nie wziął tego po ojcu, bo ojciec, który pochodził z Zagrabia, sługiwał zamłodu w wojsku, ale nie w muzyce, na starość sznury z konopi kręcił i grywał tylko na fajce, która mu wiecznie w wąsach tkwiła.
A młody od dziecka nasłuchiwał tylko, gdzie grają. Wyrostkiem jeszcze chodził „kalikować“ Mielnickiemu do Ponikły, który, widząc w nim taką ochotę, pokazywał mu na organach. I po trzech latach Kleń lepiej grywał od Mielnickiego. Potem, gdy raz przyszli do Zagrabia jacyś muzykanci, uciekł z nimi. Włóczył się z tą kompanją całe lata, Bóg wie, gdzie grywał, pewno, gdzie popadło: na jarmarkach, weselach i po kościołach; dopiero, gdy towarzysze rozproszyli się, albo pomarli, wrócił do Zagrabia, ubogi, jak mysz kościelna, wychudły — i, żyjąc, jak ptak na gałęzi, grywał dalej, czasem ludziom, czasem Bogu.
I choć ludzie zarzucali mu „niestatek“, stał się sławny. Mawiano o nim w Zagrabiu i w Ponikle: „Kleń, jak to Kleń! Ale jak weźmie grać, to i Panu Bogu nie markotno i człowieka aż zamgli!“ Inni zaś pytali: „Bój się Boga, panie Kleń, jakie to w panu licho siedzi?“ I rzeczywiście siedziało jakieś licho w tym chudzielcu o długich nogach. Za życia jeszcze Mielnickiego, zastępując go w dni wielkich świąt i odpustów, czasem zapamiętywał się całkiem przy organach. Zdarzało się to zwłaszcza przy połowie sumy, gdy ludzie rozmodlili się już w kościele, gdy kadzidła rozeszły się na całą nawę, gdy rozśpiewało się wszystko, co żyło, gdy sam Kleń się rozegrał, a nabożeństwo, wraz z biciem dzwonów, dzwonków, wraz z zapachem mirry, bursztynu i wonnych ziół, z migotaniem świec i blaskiem monstracji, tak wezbrało w duszach ludzkich, że cały kościół zdawał się ulatywać na skrzydłach w górę. Kanonik, to zniżając, to wznosząc wówczas monstrację, przymykał z uniesienia oczy, a pan Kleń czynił to samo na górze, i zdawało mu się, że organy same grają, że głosy ołowianych rur podnoszą się, jak fale, płyną, jak rzeki, leją się, jak upusty, sączą się, jak źródła, kapią, jak krople dżdżu, że wypełniają cały kościół, są pod sklepieniem i przed ołtarzem, i w kłębach kadzideł, i w świetle słonecznem, i w duszach ludzkich — jedne groźne i wspaniałe, jak grzmoty; drugie, jakby ludzkie śpiewanie, żywemi słowami mówiące; trzecie słodkie, drobne, rozsypane nakształt paciorków lub kląskań słowiczych. I po mszy schodził pan Kleń z chóru odurzony, z błyszczącemi, jak ze snu, oczyma — jako zaś człowiek prosty, mówił i myślał, że się zmęczył. Kanonik w zakrystji kładł mu coś grosiwa do ręki, coś pochwał do uszu, on zaś szedł pomiędzy lud, który się ćmił przed kościołem — i tam już czapkowano mu, choć mieszkał na komornem w Zagrabiu, i podziwiano go bez miary.
Ale pan Kleń chodził przed kościół nie dlatego, żeby usłyszeć: „Hej, patrzcie, Kleń idzie!“ — ale dlatego, by obaczyć to, co mu było najmilsze w Zagrabiu, w Ponikle i świecie całym, to jest pannę Olkę, córkę strycharza z Zagrabia. Wpiła mu się ona, jak kleszcz, w serce i swemi oczyma, jak chabry, i swoją jasną twarzą, i swemi ustami, jak wiśnie. Sam pan Kleń, w rzadkich chwilach, w których patrzał roztropnie na świat i w których, widząc, że strycharz mu jej nie da, myślał, że lepiej jej zaniechać, poczuwał ze strachem, że tego uczynić nie zdoła — i z wielkim frasunkiem powtarzał sobie: — „Ej, to zalazła! cęgami nie wyrwiesz“. Dla niej też zapewne zaprzestał włóczęgi, dla niej żył, a gdy grywał na organach, to myślał, że ona słucha, i grywał tem lepiej.
Ona zaś, pokochawszy najprzód jego „sprytność“ do muzyki, pokochała go następnie dla niego samego — i był jej ten pan Kleń najmilszy ze wszystkich, choć miał twarz dziwną, czarniawą, oczy jak nieprzytomne, kusy surdut, krótszy jeszcze kożuszek i nogi tak długie a cienkie, jak — bocian.
Ale „tatko“ strycharz, choć także najczęściej w kieszeniach wiatr nosił, nie chciał dać Olki Kleniowi. „Za dziewczyną — mówił sobie — każdy się ogląda; poco jej ma taki Kleń los wiązać?“ I ledwie wpuszczał go do domu, a czasem wcale nie wpuszczał. Lecz gdy stary Mielnicki umarł, zmieniło się wszystko odrazu. Kleń, po podpisaniu kontraktu z kanonikiem, poszedł w te pędy do strycharza, ów zaś powiedział mu tak: „Nie mówię, że koniecznie ma zaraz co być, ale co organista, to nie powsinoga!“ I, zaprosiwszy go do izby, uczęstował arakiem i uczcił, jak gościa. Gdy zaś Olka nadeszła, radował się razem z młodymi, że Kleń został panem, że będzie miał dom, ogród, i że po kanoniku będzie największą osobą w Ponikle.
Przesiedział tedy Kleń u nich od południa aż do wieczora z wielką i swoją, i Olki uciechą i teraz oto wracał drogą do Ponikły, po śniegu skrzypiącym, pod zorzę wieczorną.
Zbierało się na mróz, ale on o to nie dbał, tylko szedł coraz raźniej, a idąc, rozmyślał o dniu dzisiejszym, o Olce, i było mu ciepło. Szczęśliwszego dnia w życiu poprostu nie miał. Po pustej, bezdrzewnej drodze, wśród łąk zmarzłych, pokrytych śniegiem, mieniącym się czerwono i niebiesko pod wieczór, niósł swoją radość, jakby jasną latarkę, którą miał sobie świecić w mroku. Pamiętał i rozpamiętywał wszystko, co się zdarzyło, więc i rozmowę z kanonikiem, i podpisanie kontraktu, każde słowo strycharza i panny Olki. Ona, gdy na chwilę zostali sami, powiedziała mu tak: „Mnie to na jedno! Jabym za panem Antonim i bez tego choć za morze poszła, ale dla tatka tak lepiej!“ — On zaś pocałował ją z wielkiej wdzięczności i pomieszania w łokieć, rzekłszy przytem: „Bóg zapłać Olce, na wieki wieków, amen!“ — I teraz, gdy sobie to przypomniał, wstydził się trochę, że ją pocałował w łokieć i że jej tak mało powiedział, bo to czuł, że, byle strycharz pozwolił, poszłaby naprawdę za nim na kraj świata. Taka poczciwości dziewczyna! — I teraz oto wędrowałaby z nim, w razie czego, po tej pustej drodze, wśród śniegu. — „Złotoż ty moje szczere! — pomyślał pan Kleń — kiedy tak, to będziesz panią!“ — I szedł jeszcze raźniej, aż śnieg skrzypiał donośniej. Lecz wkrótce począł znów myśleć: „Taka człowiekowi nie chybi“. Opanowała go zatem wielka wdzięczność. Gdyby naprawdę Olka była teraz przy nim, jużby nie wytrzymał: rzuciłby swój obój na ziemię i przycisnął ją, co mocy w kościach, do piersi. Nieinaczej powinien był postąpić przed godziną, ale to zawsze tak: jak trzeba coś uczynić, albo powiedzieć od serca, „to ot, człek głupieje i język ma z drewna“. Łatwiejże grać na organach!
Tymczasem złota i czerwona wstęga, która do tej pory świeciła od zachodu na niebie, zmieniała się zwolna w złotą taśmę, w złoty sznur i wreszcie zgasła. Nastał zmrok i gwiazdy zamigotały na niebie, tak ostro i sucho patrzące na ziemię, jak zwykle w zimie. Mróz brał tęgi i począł szczypać w uszy przyszłego organistę z Ponikły, więc znając doskonale drogę, postanowił pan Kleń pójść naprzełaj, łąkami, by prędzej znaleźć się w swoim domu.
I po chwili czernił się już na równej, śnieżnej przestrzeni wysoki, śmiesznie sterczący do góry. Przyszło mu na myśl, by dla zabicia czasu zagrać sobie trochę, póki nie zgrabieją palce, więc i uczynił, jak pomyślał. Głos oboja ozwał się w nocy i pustce dziwny, nikły, jakby trochę przestraszony tą białą, smutną płaszczyzną. A brzmiał on tem dziwniej, że Kleń grał same wesołe rzeczy. Bo sobie znów przypomniał, jak po jednym i drugim kieliszku u strycharza jął był grać i śpiewać, a rozochocona Olka wtórowała mu cienkim głosikiem. Te same pieśni chciał teraz wygrać, więc najprzód zaczął tę, od której ona zaczęła:
„Wyrównaj, Boże, góry z dołami,
Niech będzie równiusieńko!
Przyprowadź, Boże, moje kochanie,
Przyprowadź raniusieńko!“
Strycharzowi jednak nie podobała się ta piesń, bo mu się wydała „prosta“, i kazał im śpiewać dworskie. Wówczas wzięli się do innej, której Olka nauczyła się w Zagrabiu:
„Pojechał pan Ludwik na polowanie,
Zostawił Helunię, jak malowanie;
Pan Ludwik powrócił, muzyka grała,
Trębacze trąbili, Helunia spała“.
Ta przypadła więcej strycharzowi do smaku. Lecz gdy ochota w nich wezbrała, najwięcej uśmieli się przy „Zielonym dzbanie“. Panna w tej pieśni, nim się zacznie wkońcu śmiać, z początku płacze i zawodzi po stłuczonym dzbanku żałośnie:
„Mój zielony dzban,
Stłukł ci mi go pan!“
A pan dalej-że ją pocieszać:
„Cicho, panno, nie płacz-że,
Ja ci za dzban zapłacę!“
Olka przeciągała, jak mogła najdłużej: „Mój zielony dzban!“, a potem w śmiech, Kleń zaś odrywał usta od oboja i odpowiadał jej, jako pan, z wielkim zamachem:
„Cicho, panno, nie płacz-że...“
I teraz, wspominając po nocy ową dzienną wesołość, wygrywał sobie: „Mój zielony dzban“ i uśmiechał się jeszcze teraz, o ile mu na to pozwalały usta, zajęte dmuchaniem w obój. Ale że mróz był duży i wargi przymarzały mu do panewki instrumentu, a palce całkiem zgrabiały od przebierania po klapkach, więc po chwili przestał grać i szedł dalej, nieco zdyszany i z twarzą w mgle, która powstawała z jego oddechu.
Po niejakim czasie zmęczył się, bo nie obliczył jednej rzeczy, mianowicie, że śnieg na łąkach leży głębszy, niż na przetartej drodze, i że niełatwo wyciągnąć z niego takie długie nogi. Prócz tego łąki w niektórych miejscach tworzyły wklęsłości, które dawne zamiecie wyrównały, ale przez które trzeba było brnąć po kolana. Kleń począł teraz żałować, że zszedł z drogi, bo tam mogła się zdarzyć jaka fura do Ponikły.
Gwiazdy migotały coraz ostrzej, mróz stawał się coraz tęższy, a pan Kleń aż się zapocił. Gdy jednak chwilami podnosił się wiatr i ciągnął łąką ku rzece, robiło mu się bardzo zimno. Próbował znów grać, ale, mając usta zatkane, męczył się jeszcze więcej.
Poczęło go wreszcie ogarniać uczucie samotności. Wokoło było tak pusto, cicho i głucho, że aż dziwnie. W Ponikle czekał go ciepły dom, ale on wolał myśleć o Zagrabiu i mówił sobie: „Olka idzie spać, ale tam, chwała Bogu, w izbie ciepło!“ I na tę myśl, że tam Olce tak ciepło i jasno, radowało się zacne serce pana Klenia tem bardziej, im bardziej samemu było mu zimno i ciemno.
Łąki skończyły się wreszcie, a zaczęły się pastwiska, porosłe tu i owdzie jałowcem. Pan Kleń był już tak zmęczony, że brała go wielka ochota siąść ze swoim obojem pod pierwszym lepszym zacisznym krzakiem i odpocząć. Ale pomyślał: „Zmarznę!“ i szedł dalej. Na nieszczęście w jałowcach, tak jak pod płotami, tworzą się czasem zaspy. Kleń, przeszedłszy ich kilka, wyczerpał się tak, iż wkońcu powiedział sobie:
— Siądę. Bylem nie usnął, to i nie zmarznę, a żeby nie usnąć, to sobie jeszcze zagram: „Mój zielony dzban“.
I siadłszy, począł znów grać — i znów nikły głos oboja ozwał się wśród ciszy nocnej na śniegach. Lecz Kleniowi powieki kleiły się coraz bardziej, i nuta „Zielonego dzbana“, słabnąc i cichnąc stopniowo, ucichła wreszcie całkiem. Bronił się jednak jeszcze od snu, był jeszcze przytomny, myślał jeszcze o Olce, tylko jednocześnie czuł się w coraz większem pustkowiu, coraz więcej samotny, jakby zapomniany, i jęło ogarniać go zdziwienie, że jej przy nim niema w tej głuszy i w tej nocy.
I począł mruczeć:
— Olka, gdzie ty?
A potem raz jeszcze ozwał się, jakby na nią wołał:
— Olka!...
I obój wysunął mu się ze zgrabiałych rąk.
A nazajutrz brzask oświecił jego siedzącą postać z obojem przy długich nogach i jego zsiniałą twarz, jakby zdziwioną i zarazem jakby zasłuchaną w ostatnią nutę piosnki: „Mój zielony dzban...“.
Raz, w jasną noc księżycową, mądry a wielki Kryszna zamyślił się głęboko i rzekł:
— Myślałem, że człowiek jest najpiękniejszym tworem na ziemi — i myliłem się. Oto widzę kwiat lotusu, kołysany nocnym powiewem. O ileż on piękniejszy od wszystkich żyjących istot: listki jego otwarły się właśnie na srebrne światło księżyca — i oczu nie mogę od niego oderwać...
— Tak, niema między ludźmi nic podobnego — powtórzył z westchnieniem.
Ale po chwili pomyślał:
— Dlaczegobym ja, bóg, nie miał potęgą słowa stworzyć istoty, któraby była tem między ludźmi, czem lotus między kwiatami? Niech więc tak będzie na radość ludziom i ziemi. Lotusie, zmień się w żyjącą dziewicę i stań przede mną.
Zadrżała wnet leciuchno fala, jakby trącona skrzydłem jaskółki, noc rozjaśniła się, księżyc zabłysnął mocniej na niebie, rozśpiewały się głośniej nocne drozdy, a potem nagle umilkły. I czar się spełnił: przed Kryszną stanął lotus w ludzkiej postaci.
Sam bożek zdumiał się.
— Byłaś kwiatem jeziora — rzekł — bądź odtąd kwiatem myśli mojej i przemów.
A dziewczyna poczęła szeptać tak cicho, jak szemrzą białe płatki lotusu, całowane letnim powiewem.
— Panie! zmieniłeś mnie w żywą istotę; gdzież mi teraz zamieszkać każesz? Pamiętaj, panie, że gdy byłam kwiatem, drżałam i tuliłam listki za każdem tchnieniem wiatrów. Bałam się, panie, nawalnych dżdżów i burzy, bałam się gromów i błyskawic, bałam się nawet palących promieni słońca. Tyś mi kazał być wcieleniem lotusu, więc zachowałam dawną naturę i teraz boję się, panie, ziemi i wszystkiego, co się na niej znajduje... Gdzież mi zamieszkać każesz?
Kryszna podniósł mądre oczy ku gwiazdom, przez chwilę myślał, poczem spytał:
— Chcesz żyć na szczytach gór?
— Tam śniegi i zimno, panie: boję się.
— A więc zbuduję ci pałac z kryształu na dnie jeziora.
— W głębinach wód przesuwają się węże i inne potwory: boję się, panie!
— Chcesz stepów bez końca?
— O, panie! wichry i burze tratują stepy nakształt stad dzikich.
— Cóż z tobą uczynić, kwiecie wcielony?... Ha! w pieczarach Ellory żyją święci pustelnicy... Czy chcesz zamieszkać zdala od świata w pieczarze?
— Ciemno tam, panie: boję się.
Kryszna usiadł na kamieniu i wsparł głowę na ręku. Dziewczyna stała przed nim drżąca i przestraszona.
Tymczasem zorza poczęła rozświecać niebo na wschodzie. Ozłociła się toń jeziora, palmy i bambusy. Chórem ozwały się różowe czaple, błękitne żórawie i białe łabędzie na wodach, pawie i bengali w lasach, a do wtóru im rozległy się dźwięki strun, nawiązanych na muszlę perłową, i słowa ludzkiej pieśni.
Kryszna obudził się z zadumy i rzekł:
— To poeta Walmiki wita wschód słońca.
Po chwili rozsunęły się firanki purpurowych kwiatów, pokrywających liany, i nad jeziorem ukazał się Walmiki.
Ujrzawszy wcielony lotus, przestał grać. Perłowa muszla wysunęła mu się zwolna z dłoni na ziemię, ręce opadły wzdłuż bioder i stanął niemy, jakgdyby wielki Kryszna zmienił go w drzewo nadwodne.
A bożek ucieszył się z tego podziwu nad własnem dziełem i rzekł:
— Zbudź się, Walmiki, i przemów.
I Walmiki przemówił:
— ....... Kocham!...
To jedno słowo tylko pamiętał i to jedno mógł wypowiedzieć.
Twarz Kryszny rozpromieniła się nagle.
— Cudna dziewczyno, znalazłem godne ciebie miejsce na świecie: zamieszkaj w sercu poety.
Walmiki zaś powtórzył po raz drugi:
— ....... Kocham!...
Wola potężnego Kryszny, wola bóstwa poczęła popychać dziewczynę ku sercu poety. Bożek uczynił też serce Walmiki przejrzystem jak kryształ.
Pogodna jak dzień letni, spokojna jak fala Gangesu, wstępowała dziewczyna w przeznaczony dla siebie przybytek. Lecz nagle, gdy głębiej spojrzała w serce Walmiki, twarz jej pobladła i strach owionął ją, niby wiatr zimny. A Kryszna zdziwił się.
— Kwiecie wcielony — spytał — czy i serca poety się boisz?
— Panie — odpowiedziała dziewczyna — gdzież mi to zamieszkać kazałeś? Otom w tem jednem sercu ujrzała i śnieżne szczyty gór, i głębiny wód, pełne dziwnych istot, i step z wichrami i burzą, i ciemne jaskinie Ellory; więc boję się znowu, o, panie!
Lecz dobry a mądry Kryszna rzekł:
— Uspokój się, kwiecie wcielony. Jeśli w sercu Walmiki leżą samotne śniegi, bądź ciepłem tchnieniem wiosny, które je stopi; jeśli jest głębia wodna, bądź perłą w tej głębi; jeśli jest pustka stepu, posiej w niej kwiaty szczęścia; jeśli są ciemne pieczary Ellory, bądź w tych ciemnościach słońca promieniem...
A Walmiki, który przez ten czas odzyskał mowę, dodał:
— I bądź błogosławiona!
Raz, w towarzystwie, opowiadano wiele o cudownych zdarzeniach, przeczuciach, widzeniu osób zmarłych i tym podobnych rzeczach, które coraz bardziej zajmują obecnie umysły powołanych i niepowołanych.
Był tam także i domowy lekarz, odgrywający z urzędu rolę sceptyka, w końcu więc rozmowy jedna z pań zwróciła się do niego z zapytaniem: czy też zdarzyło mu się w życiu coś takiego, czegoby sobie wytłumaczyć nie umiał?
— Miałem w moich młodszych latach — odpowiedział doktor — sen, a raczej szereg snów, tak nadzwyczajnych, że pod względem cudowności przechodzą one wszystko, com dopiero słyszał, i na powszechne żądanie mogę je opowiedzieć.
Powszechne żądanie nastąpiło natychmiast, więc doktor zaczął opowiadać co następuje:
— Lat temu dwanaście bawiłem w Biarritz dla kąpieli morskich. Zarazem kochałem się w pewnej Angielce, która do kąpieli używała kostjumu haftowanego w łuskę rybią. Była to wielce oryginalna miss, pełna dziwacznych pomysłów. Raz przetrzymała mnie i innych swych wielbicieli do godziny trzeciej w nocy na łodzi. Patrzaliśmy w gwiazdy i rozmawiali o prawdopodobnej wędrówce dusz, z planety do planety. Wróciłem do domu wielce zmęczony i zasnąłem na fotelu przy czytaniu jakiegoś listu, który znalazłem na biurku. Zaledwiem oczy zamknął, zdawało mi się, że w jakiemś wielkiem mieście wychodzę z nieznanego mi domu i widzę stojący przed bramą karawan. Dla objaśnienia domatorów dodam, że zagranicą nie wożą ludzi na takim rodzaju piramidy, czy katafalku, jak u nas. Karawany tamtejsze (corbillard) mają kształt oszklonej z boków, wydłużonej karety, z drzwiczkami ztyłu, przez które wsuwają do środka trumnę. Taki właśnie ujrzałem we śnie. Ale niedosyć na tem. Przy karawanie stał młody chłopak, lat może piętnastu, przybrany w czarną kurtkę z wąskiemi szamerunkami i szeregiem metalowych małych guzików wzdłuż szamerunków. Ujrzawszy mnie, otworzył drzwiczki karawanu i, skłoniwszy się, dał mi uprzejmie znak ręką, bym wszedł, czy wsunął się do środka. Jakkolwiek we śnie różne nadzwyczajne rzeczy wydają się zwyczajnemi, przypominam sobie, żem się tak bardzo przestraszył i cofnąłem się tak silnie, że aż głowa moja uderzyła o poręcz fotelu. Naturalnie zbudziłem się.
We dwa dni zapomniałem przy mojej Angielce o śnie, ale trzeciej nocy powtórzył się on z zadziwiającą tożsamością. Potem powtarzał się w odstępach nieregularnych, co trzy lub cztery dni. Wkońcu zacząłem się tem męczyć. Co było dziwne, to właśnie owa tożsamość kamienicy, karawanu, a przedewszystkiem ubrania i twarzy chłopca, który zawsze z jednakową uprzejmością zapraszał mnie do siebie.
Zapamiętałem doskonale jego kurtkę, szamerunki, metalowe małe guziki, wreszcie jego jasne włosy i oczy siwe, daleko osadzone od siebie, cokolwiek do rybich podobne.
Wogóle, przyznacie państwo, że wobec takiego uporczywego powtarzania się snu, było się czem zaniepokoić.
Po kilku tygodniach wyjechałem do Paryża i stanąłem w tym samym co i moja Angielka hotelu. Przyjechaliśmy wieczorem, mniej więcej na godzinę obiadową, w dość licznej kompanji znajomych. Przebrałem się pośpiesznie, a następnie poszedłem do windy, by zjechać na dół, do sali jadalnej. Na korytarzu spostrzegłem moich znajomych, dążących także do windy, zbliżyłem się jednak do drzwiczek pierwszy i nacisnąłem guzik elektryczny. Po chwili usłyszałem głuchy turkot windy, następnie drzwiczki odsunęły się, i nagle cofnąłem się, jakbym zobaczył śmierć. W otwartych drzwiczkach ukazał się piętnastoletni chłopak, o jasnych włosach i rybich oczach, przybrany w czarną kurtkę z szamerunkami i metalowemi guzikami, taki sam, jakiego widywałem we śnie.
Stał we drzwiach na chwiejącej się jeszcze windzie i uprzejmym ruchem zapraszał mnie do środka.
Wyznaję, że pierwszy raz w życiu odczułem, iż włosy istotnie stanąć mogą dębem na głowie z przerażenia. Oczywiście cofnąłem się jak nieprzytomny i pędem zleciałem po schodach na dół. Sala była na dole.
Winda czekała widocznie na większą liczbę gości, ja zaś siedziałem tymczasem w przedsionku na krześle z biegunami, starając się nieco ochłonąć, czułem bowiem, że byłem blady jak chusta. — I... nie wiem... Może upłynęło parę sekund, może parę minut, gdy nagle usłyszałem przeraźliwy krzyk, potem łoskot, i uczyniło mi się zupełnie słabo.
Gdym przyszedł do siebie, ujrzałem w przedsionku ciała ludzkie poobwijane naprędce w skrwawione prześcieradła.
Chłopiec zginął także. Dowiedziałem się o tem później.
A teraz niech kto chce, tłumaczy. Mnie słusznie nazywacie sceptykiem, bo gdyby się to komu innemu zdarzyło, nie uwierzyłbym nigdy.
Malarz siedział w otwartym powozie obok pani Elzenowej, mając naprzeciw dwóch jej bliźniaków, Romulusa i Remusa, i częścią rozmawiał, częścią rozmyślał o położeniu, które wymagało prędkiego rozwiązania, częścią patrzył na morze. Patrzeć było na co. Jechali od strony Nizzy ku Monte Carlo tak zwaną starą Korniszą, to jest drogą, ciągnącą się wzdłuż wiszarów, wysoko nad morzem. Z lewej strony zasłaniały im widok urwiska spiętrzone, szare z odcieniem różanym, perłowym — i całkiem nagie, z prawej natomiast błękitniała toń Śródziemnego morza, która zdawała się leżeć ogromnie nisko, czyniąc przez to wrażenie zarazem przepaści i nieskończoności. Z wyniesienia, na którem byli, małe statki rybackie wyglądały jak białe plamki, tak, że nieraz trudno było odróżnić daleki żagiel od krążącej nad roztoczą mewy.
Pani Elzenowa oparła się ramieniem o ramię Świrskiego z twarzą kobiety upojonej, która nie zdaje sobie sprawy z tego, co czyni, i poczęła wodzić rozmarzonemi oczyma po morskiem zwierciadle.
A Świrski odczuł dotknięcie, dreszcz rozkoszy przebiegł go od stóp do głowy — i pomyślał, że gdyby w tej chwili nie było przed nimi Romulusa i Remusa, to możeby otoczył ramieniem młodą kobietę i przycisnął ją do piersi.
Ale zarazem zdjął go pewien strach na myśl, że wówczas wahania musiałyby się skończyć i położenie byłoby rozwiązane.
Tymczasem pani Elzen rzekła:
— Zatrzymaj pan powóz.
Świrski zatrzymał powóz i przez chwilę pozostali w milczeniu.
— Jak tu cicho, po gwarze w Monte Carlo! — ozwała się znów młoda wdowa.
— Słyszę tylko muzykę — odrzekł malarz — może grają na pancernikach w Ville Franche.
Istotnie z dołu dochodziły od czasu do czasu przytłumione tony muzyki, niesione przez ten sam powiew, który przynosił zapach pomarańczowego kwiatu i heljotropów. W dole widać było dachy rozrzuconych na pobrzeżu willi, ukrytych w gąszczu eukaliptów, a obok nich rozległe plamy białe, utworzone przez kwitnące migdały, i plamy różowe, utworzone z kwiecia brzoskwiń. Jeszcze niżej widniała modra, zalana słońcem zatoka Ville Franche z rojem wielkich statków.
Życie, wrzące na dole, stanowiło też dziwne przeciwieństwo z głuchą martwotą gór pustych i bezpłodnych, nad któremi rozciągało się niebo bez chmur, tak przezrocze, że aż szkliste i obojętne. Tu nikło i malało wszystko wśród spokojnych ogromów i ten powóz z gromadką ludzi zdawał się być jakimś żukiem, przylepionym do skał, który wpełznął zuchwale aż na te wyżyny.
— Tu kończy się całkiem życie — rzekł Świrski, spoglądając na nagość skał.
Na to pani Elzen oparła się jeszcze silniej na jego ramieniu i odpowiedziała rozwlekłym, sennym głosem:
— A mnie się zdaje, że tu się zaczyna.
Świrski zaś odrzekł po chwili z pewnem wzruszeniem:
— Może pani ma słuszność.
I spojrzał na nią pytającym wzrokiem. Pani Elzen podniosła również na niego oczy, ale wnet pokryła je powiekami, jakby zmieszana — i pomimo, że na przedniej ławce powozu siedziało dwóch jej chłopców, wyglądała w tej chwili jak młoda dziewczyna, której źrenice nie mogą znieść pierwszego blasku miłości. Poczem umilkli oboje; z dołu tylko dolatywały rozwiane dźwięki muzyki.
Tymczasem zdala na morzu, przy samem wejściu do zatoki ukazał się pióropusz dymu i wnet uroczysty, pełen ciszy nastrój został zamącony przez Remusa, który, zerwawszy się z siedzenia, zawołał:
— Tiens! le Fohmidable!
Pani Elzen rzuciła niechętne spojrzenie na młodszego ze swych bliźniaków. Żal jej było tej chwili, w której każde następne słowo mogło stanowczo zaważyć w jej losach.
— Remus — rzekła — veux-tu te taire?
— Mais maman c’est Fohmidable!
— Co za nieznośny chłopak!
— Pouhquoi?
— On jest duheń, ale tym razem ma słuszność — ozwał się nagle Romulus — wczoraj byliśmy w Ville Franche (tu zwrócił się do Świrskiego). Pan nas widział jechać na bicyklach — i powiedziano nam, że cała eskadra już jest, z wyjątkiem Formidabla, który ma jutro nadejść.
Na to Remus odrzekł z silnym akcentem na każdej ostatniej zgłosce:
— Tyś sam duheń!...
I poczęli się wzajem kuksać łokciami. Pani Elzen, wiedząc z doświadczenia, jaki niesmak budzi w Świrskim sposób, w jaki ci chłopcy mówią i w jaki wogóle zostali wychowani, kazała im być cicho, poczem rzekła:
— Zapowiedziałam i wam i panu Kresowiczowi, żebyście nie mówili inaczej z sobą, jak tylko po polsku.
Kresowicz był to student z Zurychu, z początkiem choroby piersiowej, którego pani Elzen odnalazła na Rywjerze i zgodziła jako guwernera do dzieci, po poznaniu Świrskiego, a zwłaszcza po głośnem oświadczeniu złośliwego i bogatego pana Wiadrowskiego, że poważne domy nie chowają już dzieci na komiwojażerów.
Tymczasem jednak Bogu ducha winny Formidable popsuł nastrój wrażliwemu malarzowi. Po chwili, powóz, zgrzytając po kamieniach, ruszył dalej.
— To pan wstawiał się za nimi, żeby ich zabrać — ozwała się słodkim głosem pani Elzen — pan dla nich zbyt dobry. Ale tu trzeba kiedy przyjechać w nocy, przy księżycu. Czy chce pan dziś?
— Chcę zawsze — odpowiedział Świrski — ale dziś niema księżyca i obiad pani skończy się zapewne późno.
— Prawda — rzekła pani Elzenowa — ale niech mi pan da znać, jak będzie pełnia. Szkoda, że nie prosiłam pana samego na ten obiad... Przy pełni księżyca musi być tu ślicznie, choć na tych wysokościach dostaję zawsze bicia serca. Żeby pan mógł wiedzieć, jak mi w tej chwili bije i bije… ale niech pan zobaczy puls: widać nawet przez rękawiczkę.
To rzekłszy, odwróciła dłoń, opiętą tak ciasno w duńską rękawiczkę, że niemal zwiniętą w trąbkę, i wyciągnęła ją ku Świrskiemu. On wziął ją w obie ręce i począł patrzeć:
— Nie — rzekł — nie widać dobrze, ale można będzie usłyszeć.
I pochyliwszy głowę, przyłożył ucho do guzików rękawiczki, na chwilę przycisnął ją silnie do twarzy, poczem musnął nieznacznie ustami i rzekł:
— Kiedy za moich dziecinnych lat udało mi się czasem złapać ptaka, to w nim tak samo serce biło: zupełnie, jak w złapanym ptaku!
A ona uśmiechnęła się prawie smutno i powtórzyła:
— ...Jak w złapanym ptaku...
Po chwili jednak zapytała:
— A co pan robił ze złapanemi ptakami?
— Przywiązywałem się do nich ogromnie. Ale one zawsze odlatywały...
— Niepoczciwe ptaki...
Malarz zaś mówił dalej z pewnem wzruszeniem:
— I tak się jakoś życie składało, żem próżno szukał takiego, któryby chciał zostać przy mnie; aż wreszcie straciłem i nadzieję.
— Nie! niech pan ufa — odpowiedziała pani Elzenowa.
Na to Świrski pomyślał sobie, że skoro się rzecz zaczęła od tak dawna, to należy ją skończyć, a potem będzie, co Bóg da. Miał w tej chwili wrażenie człowieka, który zatyka sobie palcami oczy i uszy, aby skoczyć do wody, ale zarazem czuł, że tak trzeba i że nie czas na namysł.
— Może dla pani będzie lepiej przejść się trochę — rzekł. — Powóz pójdzie za nami, a oprócz tego będziemy mogli mówić swobodniej.
— Dobrze — odrzekła zrezygnowanym głosem pani Elzen.
Świrski trącił laską woźnicę, powóz stanął i wysiedli. Romulus i Remus, pobiegłszy zaraz naprzód, zatrzymali się dopiero o kilkadziesiąt kroków na przedzie, aby spoglądać z góry na domy w Eze i staczać kamienie ku rosnącym w dole oliwkom. Świrski i pani Elzenowa zostali sami, lecz widocznie ciężyła nad nimi i tego dnia jakaś fatalność, zanim bowiem mogli skorzystać z chwili, ujrzeli, jak przy Romulusie i Remusie zatrzymał się nadjeżdżający od strony Monaco jeździec, za którym widać było ubranego po angielsku grooma.
— To de Sinten — rzekła z niecierpliwością pani Elzenowa.
— Tak, poznaję go.
Jakoż po chwili spostrzegli przed sobą końską głowę, a nad nią twarz młodego de Sintena. Ów zawahał się, czy nie skłonić się i nie przejechać, ale pomyślawszy widocznie, że gdyby chcieli być sami, to nie braliby z sobą chłopców, zeskoczył z konia i, skinąwszy na grooma, począł się witać.
— Dzieńdobry — odpowiedziała nieco sucho pani Elzen — czy to pańska godzina?
— Tak. Zrana strzelam z Wilkisbeyem do gołębi, więc nie mogę jeździć, by sobie nie rozbijać pulsów. Mam już siedm gołębi więcej od niego. Czy państwo wiedzą, że Formidable dziś przyjeżdża do Ville Franche i że pojutrze admirał daje bal na pokładzie?
— Widzieliśmy, jak wjeżdżał.
— Ja właśnie jechałem do Ville Franche, żeby się zobaczyć z jednym z moich znajomych oficerów, ale to już za późno. Jeśli pani pozwoli, to wrócę razem do Monte Carlo.
Pani Elzen skinęła głową i poszli razem. Sinten, będąc z zawodu koniarzem, począł zaraz mówić o swoim „hunterze“, na którym przyjechał.
— Kupiłem go od Waxdorfa — mówił. — Waxdorf zgrał się w trente et quarante i potrzebował pieniędzy. Trzymał na inverse i trafił na serję z sześciu, ale potem karta się zmieniła. (Tu zwrócił się do konia). Czysta irlandzka krew i szyję daję, że lepszego huntera niema na całej Korniszy, tylko do wsiadania trudny.
— Narowny? — spytał Świrski.
— Gdy się raz na nim siedzi — jak dziecko. Do mnie się już przyzwyczaił, ale panbyś naprzykład na niego nie siadł.
Na to Świrski, który w rzeczach sportu był próżny aż do dzieciństwa, odrzekł zaraz:
— A to jakim sposobem?
— Nie próbuj pan, a przynajmniej nie tu, nad przepaścią — zawołała pani Elzen.
Ale Świrski trzymał już rękę na karku końskim i w mgnieniu oka później siedział na siodle, bez najmniejszego oporu ze strony konia, który może nie był wcale narowny, a może też rozumiał, że na zrębie skalistym, nad przepaścią, lepiej jest nie pozwalać sobie na wybryki.
Jeździec i koń zniknęli następnie w krótkim galopie na zakręcie drogi.
— On nieźle siedzi — rzekł de Sinten — ale podbije mi szkapę. Tu właściwie niema nigdzie dróg do końskiej jazdy.
— Pański koń okazał się zupełnie spokojny — rzekła pani Elzenowa.
— Z czego bardzo się cieszę, bo tu o wypadek łatwo — i trochę się bałem.
Na twarzy jego odbiło się jednak pewne zakłopotanie, najprzód dlatego, że to, co opowiadał o oporności konia przy wsiadaniu, wyglądało na kłamstwo, a powtóre dlatego, że między nim a Świrskim była ukryta niechęć. De Sinten nie miał wprawdzie nigdy poważnych zamiarów względem pani Elzen, ale wolałby był, żeby mu nikt nie przeszkadzał i w takich, jakie miał. Prócz tego przed kilku tygodniami przemówili się ze Świrskim dość żywo. Sinten, który był arystokratą nieprzejednanym, oświadczył był raz na obiedzie u pani Elzen, że według niego człowiek zaczyna się od barona. Na to Świrski w chwili złego humoru zapytał: „w którą stronę?“ Młody człowiek wziął tę odpowiedź tak do serca, że począł naradzać się z panem Wiadrowskim i radcą Kładzkim, jak ma postąpić — i wówczas z prawdziwem zdumieniem dowiedział się od nich, że Świrski ma mitrę w herbie. Wiadomość o niezwykłej sile fizycznej Świrskiego i biegłości jego w strzelaniu wpłynęła również uspokajająco na nerwy barona, dość, że przemówienie się nie miało następstw, zostawiło tylko pewną niechęć w obydwóch sercach. Zresztą, od czasu, gdy pani Elzen zdawała się przechylać stanowczo na stronę Świrskiego, niechęć owa stała się zupełnie platoniczną.
Malarz odczuwał ją jednak silniej. Nikt wprawdzie nie przypuszczał, by sprawa mogła skończyć się małżeństwem, ale między znajomymi poczęto już mówić o jego sentymencie dla pani Elzenowej, on zaś podejrzywał, że Sinten i jego kompanja podrwiwają z niego. Ci wprawdzie nie zdradzili się z tem nigdy najmniejszem słowem, w Świrskim jednak tkwiło przekonanie, że tak jest, i bolało go to, głównie ze względu na panią Elzenową.
Rad też był teraz, że dzięki pokojowemu usposobieniu konia, Sinten wyszedł na człowieka, który bez powodu nawet opowiada rzeczy nieprawdziwe, więc wróciwszy, rzekł:
— Dobry koń i właśnie dlatego dobry, że spokojny jak owca.
Poczem zsiadł i szli razem dalej, we troje, a nawet w pięcioro, bo Romulus i Remus trzymali się teraz blisko. Pani Elzen, na złość Sintenowi, a może w chęci pozbycia się go, poczęła mówić o obrazach i sztuce, o której młody sportsmen nie miał najmniejszego pojęcia. Ale on począł trzęść plotki z domu gry, przyczem winszował młodej pani wczorajszej weny, czego słuchała z przymusem, wstydząc się przed Świrskim, że brała udział w grze. Zakłopotanie jej powiększyło się jeszcze, gdy Romulus rzekł:
— Maman, a nam mówiłaś, że nigdy nie grywasz! Daj nam zato po ludwiku, dobrze?
Ona zaś odrzekła, jakby nie mówiąc do nikogo zosobna:
— Szukałam radcy Kładzkiego, by go zaprosić na dziś na obiad, poczem bawiliśmy się trochę.
— Daj nam po ludwiku! — powtórzył Romulus.
— Albo kup nam małą ruletkę — dodał Remus.
— Nie nudźcie mnie i siadajmy do powozu. Do widzenia, panie Sinten.
— O siódmej?
— O siódmej.
Poczem rozstali się i po chwili Świrski znalazł się znów koło pięknej wdowy, lecz tym razem zajęli przednie siedzenie, chcąc patrzeć na zachodzące słońce.
— Mówią, że Monte Carlo lepiej nawet osłonięte, niż Mentona — rzekła wdowa — ale, ach! jak ono mnie czasem męczy! Ten ciągły gwar, ten ruch, te znajomości, które trzeba robić, chcąc nie chcąc. Czasem mam ochotę uciec stamtąd i resztę zimy spędzić gdzieś w jakim cichym kącie, gdziebym mogła widywać tylko tych ludzi, których chcę widywać. Która z miejscowości najlepiej się panu podoba?
— Lubię bardzo St. Raphael: pinje schodzą tam aż do morza.
— Tak, ale to daleko od Nizzy — odrzekła cichym głosem — a w Nizzy pan ma pracownię.
Nastała chwila milczenia, poczem pani Elzenowa znów zapytała:
— A Antibes?
— Prawda! zapomniałem o Antibes.
— I to tak blisko Nizzy. Po obiedzie niech pan zostanie dłużej, pogadamy, dokądby od ludzi uciec.
A on spojrzał jej w głąb oczu i zapytał:
— Czy pani naprawdę chciałaby uciec od ludzi?
— Mówmy otwarcie — odpowiedziała — w pytaniu pana odczuwam wątpliwość. Pan mnie podejrzywa, że mówię dlatego, by się przedstawić panu lepszą, albo przynajmniej mniej powierzchowną, niż jestem... I ma pan prawo tak myśleć, widząc mnie ciągle w wirze światowym. Ale ja na to odpowiem, że nieraz człowiek idzie pędem nabytym dlatego tylko, że raz popchnięto go w pewnym kierunku... i znosi wbrew woli następstwa poprzedniego życia. Może, co do mnie, jest w tem słabość kobiety, która bez cudzej pomocy nie umie się zdobyć na energję — przyznaję... Ale nie przeszkadza to tęsknić bardzo szczerze za jakimś cichym kątem i za życiem spokojniejszem. Niech co chcą mówią, ale my jesteśmy jak pnące się rośliny, które jeśli nie mogą piąć się ku górze, to pełzają po ziemi... I dlatego często ludzie mylą się, myśląc, że pełzamy dobrowolnie. Przez to pełzanie rozumiem tylko życie czcze... światowe, bez żadnej wyższej myśli. Ale jak ja, naprzykład, mogę się temu obronić!... Prosi ktoś znajomego, by mi go przedstawił, a potem składa wizytę — a potem drugą, trzecią i dziesiątą„. Cóż mam na to poradzić? nie prosić go? Dlaczego?... Owszem! proszę, choćby dlatego, że im więcej mam u siebie ludzi, tem bardziej wzajem się zobojętniają i tem bardziej nikt nie może zająć wyłącznego stanowiska.
— W tem pani ma słuszność — rzekł Świrski.
— A widzi pan. Ale też w ten sposób tworzy się ten prąd światowego życia, z którego wyrwać się o własnej mocy nie mogę, a które często tak mnie nuży i nudzi, że mi się chce płakać ze zmęczenia.
— Wierzę pani.
— Pan powinien mi wierzyć, ale niech pan wierzy też i w to, że jestem lepsza i mniej pusta, niż się wydaję. Gdy pana opadną wątpliwości, albo gdy ludzie będą o mnie źle mówili, niech pan pomyśli sobie tak: przecie i ona musi mieć jakieś dobre strony. Jeśli pan tak nie pomyśli, to będę bardzo nieszczęśliwa.
— Daję pani słowo, że ja zawsze wolę o pani myśleć jak najlepiej.
— I tak trzeba — odrzekła miękkim głosem — bo choćby też wszystko, co jest we mnie dobre, było jeszcze bardziej zagłuszone, przy panu odżyłoby na nowo... To tak zależy od tego, z kim się człowiek zbliży... Chciałabym coś powiedzieć, ale boję się...
— Niech pani powie...
— Ale nie posądzi mnie pan o egzaltację, ani o nic gorszego?... Nie, ja nie jestem egzaltowaną; mówię, jak kobieta trzeźwa, która stwierdza tylko to, co jest rzeczywiście i trochę się dziwi. Otóż przy panu odnajduję swoją dawną duszę, taką spokojną i pogodną, jak miałam wówczas, gdy byłam dziewczyną... A przecie ze mnie babina... mam trzydzieści pięć lat...
Świrski spojrzał na nią z twarzą jasną i niemal rozkochaną, poczem podniósł zwolna do ust jej rękę i rzekł:
— Ach! Przy mnie pani naprawdę jest jeszcze dzieckiem: ja mam czterdzieści ośm — i oto mój obraz!...
To rzekłszy, ukazał ręką na zachodzące słońce.
Ona zaś zaczęła patrzeć na ów blask, który odbijał się w jej rozpromienionych oczach i mówić zcicha, jakby do siebie:
— Wielkie, cudne, kochane słońce!...
Poczem nastało milczenie. Na twarze obojga padało spokojne, czerwone światło. Słońce istotnie zachodziło wielkie i cudne. Niżej pod niem, lekkie, porozwiewane chmurki przybierały kształty lilij palmowych i świeciły złotem. Morze przy brzegu pogrążone było w cieniu — dalej natomiast, na pełni, leżał blask niezmierny. W dole nieruchome cyprysy odrzynały się wyraźnie na liljowem tle powietrza.
Goście, zaproszeni przez panią Elzen, zebrali się w Hôtel de Paris o godzinie siódmej wieczorem. Dano im osobną salę, wraz z mniejszym przyległym salonikiem, w którym po obiedzie miała być podana kawa. Pani zapowiedziała wprawdzie obiad „bez ceremonji“ — mężczyźni jednak, wiedząc, co o tem myśleć, przybyli we frakach i białych krawatach, ona sama zaś wystąpiła w bladoróżowej wyciętej sukni, z jedną wielką fałdą, idącą ztyłu od wierzchu stanika, aż do dołu. Wyglądała świeżo i młodo. Twarz bowiem miała drobną, a głowę małą, czem głównie na początku bliższej znajomości zachwycała Świrskiego. Obfite jej ramiona miały, w tych zwłaszcza miejscach, gdzie ciało wychylało się z sukni, ton i przezroczystość muszli perłowej, ręce natomiast od ramion do łokci były lekko czerwone i jakby spierzchnięte. Ale potęgowało to tylko wrażenie ich nagości. Wogóle biła od niej wesołość, dobry humor i ten jakowyś blask, które mają w sobie kobiety w chwilach, gdy czują się szczęśliwe.
Z zaproszonych, prócz Świrskiego i de Sintena, przybył stary radca Kładzki, z synowcem Zygmuntem, młodym szlachcicem, niezbyt obytym, ale zuchwałym, któremu oczy świeciły aż zbyt wyraźnie do pani Elzen i który tego nie umiał ukryć; dalej książę Walery Porzecki, człowiek czterdziestoletni, łysy, z wielką twarzą i śpiczastą czaszką Azteka; pan Wiadrowski, bogaty i złośliwy, posiadacz kopalni nafty z Galicji, a zarazem miłośnik sztuki i artysta dyletant, a wreszcie Kresowicz, student i czasowy nauczyciel Romulusa i Remusa, którego pani Elzen prosiła także, albowiem Świrski lubił jego fanatyczną twarz.
Młodej gospodyni chodziło zawsze, a tem bardziej teraz, o to, by mieć u siebie salon, jak się wyrażała „intelektualny“. Nie mogła jednakże z początku odwrócić rozmowy od miejscowych plotek i wypadków z domu gry, który Wiadrowski nazywał „słowiańszczyzną“, utrzymując, że więcej się tam słyszy słowiańskich języków, niż każdych innych. Życie schodziło wogóle Wiadrowskiemu w Monte Carlo na przedrwiwaniu własnych rodaków i innej młodszej braci słowiańskiej. Był to jego konik, na którego rad siadał i galopował bez wytchnienia. Zaraz więc począł opowiadać, jak parę dni temu w Cercle de la Méditerranée o godzinie szóstej rano zostało przy grze tylko siedm osób, a wszystkie pochodzenia słowiańskiego.
— Z tem się już rodzimy — rzekł, zwracając się do gospodyni. — Gdzie indziej, widzi pani, rachują w ten sposób: dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście etc., ale każdy prawdziwy Słowianin powie mimowoli: dziewięć, dziesięć, walet, dama, król... Tak!... Na Korniszę przyjeżdża śmietanka naszego towarzystwa, a tu wyciskają z niej ser.
Na to książę Walery, ze śpiczastą czaszką, wygłosił tonem człowieka, który odkrywa nieznane prawdy, że wszelka namiętność, która przebiera miarę, jest zgubną, ale że do Cercle de la Méditerranée należy wielu dystyngowanych cudzoziemców, z którymi warto i pożytecznie jest zabrać znajomość. Wszędzie można służyć krajowi. Oto on spotkał tam przed trzema dniami Anglika, przyjaciela Chamberlaina, który to Anglik wypytywał go o nasze krajowe stosunki, on zaś opisał mu na bilecie wizytowym stan ekonomiczny i polityczny, położenie wogóle, a w szczególności aspiracje społeczne. Bilet ten dojdzie niewątpliwie do rąk, jeśli nie Chamberlaina, którego tu niema, to Salisburego, co będzie jeszcze lepiej. Prawdopodobnie też spotkają się z Salisburym na balu, który ma wydać admirał francuski — i podczas którego cały Formidable ma być oświecony à giorno elektrycznością.
Kresowicz, który był nietylko suchotnikiem, ale i człowiekiem z innego obozu i nienawidził tego towarzystwa, w którem, jako guwerner Romulusa i Remusa, musiał się obracać, usłyszawszy o bilecie wizytowym, począł parskać ironicznie i zarazem zjadliwie, jak hiena, pani Elzen zaś, chcąc odwrócić od niego uwagę, rzekła:
— Tu jednak ludzie cudów dokazują: ja słyszałam, że cała droga od Nizzy aż do Marsylji ma być oświecona elektrycznością.
— Robił taki plan inżynier Ducloz — rzekł Świrski — ale umarł przed paru miesiącami. Był to taki zapalony elektryk, że podobno przykazał w testamencie, by jego grób oświecony był elektrycznością.
— To — rzekł Wiadrowski — powinien mieć na grobie napis: „Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, a światłość elektryczna niechaj mu świeci na wieki wieków, amen!“
Lecz stary radca Kładzki napadł na niego, że żartuje z rzeczy poważnych, które się do konceptów nie nadają, poczem począł napadać na całą Rywjerę. Wszystko to tylko pozór i blaga, począwszy od ludzi, a skończywszy na rzeczach. Wszędzie niby „markizy, komty i wikomty“, a tylko pilnuj, żeby ci który chustki od nosa nie wyciągnął. Co do wygód, to samo. W jego kancelarji w Wieprzkowiskach zmieściłoby się pięć takich ciup, jak ta, którą mu dali w hotelu. Wysłali go doktorzy do Nizzy na świeże powietrze, a Promenade des Anglais cuchnie, jak krakowskie podwórko. Dalibóg, cuchnie! Siostrzeniec jego, Zygmunt, może zaświadczyć.
Ale Zygmuntowi oczy wyłaziły z głowy do ramion pani Elzen i nie słyszał, co się mówi.
— Przenieś się radca do Bordyghiery — rzekł Świrski — brud włoski jest przynajmniej artystyczny, a francuski — plugawy.
— A pan jednak mieszka w Nizzy?
— Bo po tamtej stronie Ventimilii nie znalazłbym pracowni. Zresztą ja, jeśli się przeniosę, to raczej w stronę przeciwną — do Antibes.
To powiedziawszy, spojrzał na panią Elzenową, która uśmiechnęła się kącikami ust i spuściła oczy.
Po chwili zaś, pragnąc widocznie naprowadzić rozmowę na tory artystyczne, poczęła mówić o wystawie u Rumpelmayera i o nowych obrazach, które oglądała dwa dni temu, a które towarzyszący jej francuski dziennikarz Krauss nazwał impresjonistyczno-dekadenckiemi. Na to Wiadrowski podniósł widelec do góry i zapytał tonem Pyrrona:
— Co są wogóle dekadenci?
— Pod pewnym względem — odpowiedział Świrski — są to ludzie, którzy wolą od sztuki samej rozmaite sosy, z któremi sztuka bywa przyprawiona.
Książę Porzecki czuł się jednak dotknięty tem, co stary Kładzki mówił o „markizach, komtach i wikomtach“. Nawet szubrawcy, którzy tu przyjeżdżają, należą do wyższego gatunku szubrawców i nie zadawalniają się wyciąganiem chustki od nosa. Tu spotyka się korsarzy w wielkim stylu. Ale obok nich przyjeżdża wszystko, co w świecie jest najwykwintniejsze lub najbogatsze, że zaś wysokie finanse spotykają się tu na równej stopie z wysokiem urodzeniem — to właśnie dobrze, bo niech się świat poleruje! Pan Kładzki powinienby przeczytać taką „Idylle Tragique“, a wówczas przekonałby się, że obok ludzi podejrzanych, spotyka się tu i najwyższe „sfery społeczne“ — „takie właśnie, jakie spotkamy na Formidablu, który przy tej sposobności ma być oświecony à giorno elektrycznością“.
Porzecki zapomniał widocznie, że wiadomość o oświeceniu Formidabla podał już poprzednio do publicznej wiadomości. Jakoż tym razem nie stała się już ona osią rozmowy, a natomiast poczęto mówić o „Idylle Tragique“. Młody Kładzki, mówiąc o bohaterze tej powieści, zauważył, iż „takiemu było dobrze“ — ale że był głupi, wyrzekając się kobiety dla przyjaciela i że on, Kładzki, nie zrobiłby tego dla dziesięciu przyjaciół, a nawet dla rodzonego brata, „bo to swoją drogą, a to swoją!“ Lecz Wiadrowski odebrał mu głos, albowiem powieści francuskie, w których się zaczytywał, był to drugi jego konik, na którym uprawiał szkołę wyższej jazdy po autorach i ich utworach.
— Co mnie do ostatniej pasji doprowadza — rzekł — to ta sprzedaż farbowanych lisów za prawdziwe. Jeśli ci panowie są realistami, to niech piszą prawdę. Czyście państwo zauważyli ich bohaterki? Oto zaczyna się tragedja: dobrze! Taka dama walczy ze sobą, „demenuje“ się najokropniej przez pół tomu, a ja, dalibóg, od pierwszej stronicy wiem, co się stanie i jak się skończy. Jakie to nudne i ile razy się to już powtarzało! Ja się na lafiryndy zgadzam i na ich prawo do literatury także, tylko niech mi nie sprzedają lafiryndy za tragiczną kapłankę. Co mi za tragedja, skoro wiem, że taka rozdarta dusza miała przed tragedją kochanków i będzie ich miała po tragedji... Będzie się znów „demenowała“ jak poprzednio i wszystko skończy się znów tak samo. Co to za fałsz, co za zatrata zmysłu moralnego, zmysłu prawdy i co za zawracanie głów! I pomyśleć, że się to u nas czyta, że ten towar przyjmuje się jako dobry, te farsy buduarowe jako dramat — i że bierze się to poważnie! W ten sposób zaciera się różnica między poczciwą kobietą a gamratką i wyrabia się prawo towarzyskiego obywatelstwa kukułkom, które nie mają własnych gniazd. Potem taka pozłota francuska przychodzi na nasze lale i te dopiero sobie pozwalają pod egidą podobnych autorów! Ni zasad, ni charakterów, ni poczucia obowiązku, ni zmysłu moralnego — nic, tylko fałszywe aspiracje i fałszywa poza na psychologiczną zagadkowość.
Wiadrowski nadto był inteligentny, by nie miał rozumieć, że mówiąc w ten sposób, rzuca poniekąd kamieniem w panią Elzenową, ale był to człowiek nawskroś złośliwy, mówił tak umyślnie. Pani Elzenowa słuchała też słów jego z tem większem niezadowoleniem, im więcej było w nich prawdy. Świrskiego paliła ochota odpowiedzieć szorstko, rozumiał jednak, że nie wypada brać rzeczy tak, jakby słowa Wiadrowskiego mogły mieć jakieś przystosowanie, wolał więc poruszyć rzecz z innej strony.
— Mnie uderzało zawsze we francuskich powieściach co innego — rzekł — a mianowicie, że to jest świat bezpłodnych kobiet. Gdzie indziej, gdy się dwoje ludzi kocha w sposób prawy, czy nie w prawy — następstwem związku bywa dziecko, tu zaś nikt nie ma dzieci. Jakie to dziwne! Bo tym panom, którzy piszą powieści, zdaje się, że nie przychodzi nawet na myśl, że miłość może nie pozostać bezkarną.
— Jakie społeczeństwo, taka literatura — odrzekł Kładzki. — Wiadomo przecież, że ludność we Francji zmniejsza się. W wyższych sferach dziecko — to osobliwość!
— Mais c’est plus commode et plus élégant — wtrącił Sinten.
Lecz Kresowicz, który parskał już poprzednio, rzekł teraz:
— Literatura sytych próżniaków, która musi zginąć wraz z nimi.
— Jak pan powiada? — spytał Sinten.
Student zwrócił ku niemu swą zawziętą twarz:
— Powiadam: literatura sytych próżniaków!
A Porzecki znów odkrył Amerykę: — Każdy stan ma swoje obowiązki i swoje przyjemności — rzekł. Ja mam dwie namiętności: politykę i fotografję.
Lecz obiad zbliżał się ku końcowi — i w kwadrans później wszyscy przeszli do przyległego saloniku na kawę. Pani Elzenowa zapaliła cieniuchnego papierosa i, wsparłszy się wygodnie o poręcz fotelu, założyła nóżkę na nóżkę. Zdawało się jej, że pewne zaniedbanie powinno się podobać Świrskiemu, jako artyście i trochę cyganowi, że jednak była stosunkowo niskiego wzrostu i nieco szeroka w biodrach, przeto przy skrzyżowaniu nóg suknia jej podnosiła się zbyt wysoko. Młody Kładzki upuścił zapałkę i począł szukać jej na ziemi tak długo, że radca stryj trącił go nieznacznie w bok i szepnął z gniewem:
— Jak ci się zdaje? gdzie ty jesteś?
A młody szlachcic wyprostował się i odszepnął:
— Właśnie, że nie wiem.
Pani Elzenowa wiedziała z doświadczenia, że mężczyźni, nawet dobrze wychowani, gdy tylko choć trochę mogą sobie pozwolić, stają się grubjanami, zwłaszcza wobec kobiet bez opieki. Teraz nie zauważyła wprawdzie ruchu młodszego Kładzkiego, ale spostrzegłszy jego niedbały i niemal cyniczny uśmiech, z jakim odpowiadał stryjowi — była pewną, że mówi o niej. I w sercu uczuła wzgardę dla całego tego towarzystwa, z wyjątkiem Świrskiego i Kresowicza, którego podejrzewała, że przy całej swej nienawiści socjalnej do kobiet jej sfery, kocha się w niej. Ale niemal do ataku nerwowego doprowadził ją tego wieczora Wiadrowski, zdawało się bowiem, iż uwziął się, by za to, co zjadł i wypił, zatruć jej każdą łyżeczkę kawy i każdą chwilę. Mówił ogólnie i niby przedmiotowo o kobietach, nie przekraczając granic przyzwoitości, a jednak na dnie jego słów był nietylko cynizm, ale i pełno aluzyj do charakteru pani Elzen i jej położenia towarzyskiego, wprost obraźliwych i niezmiernie dla niej przykrych, zwłaszcza wobec Świrskiego, który cierpiał i niecierpliwił się jednocześnie.
To też kamień spadł jej z serca, gdy goście nakoniec rozeszli się i gdy został sam malarz.
— Aa!! — zawołała, oddychając głęboko — mam początki migreny i sama nie wiem, co się ze mną dzieje!
— Zmęczyli panią?
— Tak, tak — i więcej niż zmęczyli!...
— Dlaczego pani ich zaprasza?
Ona zaś, jakby dłużej nie panując nad nerwami, zbliżyła się gorączkowo ku niemu:
— Niech pan siada i niech pan się nie rusza! Nie wiem... może zgubię się w oczach pańskich, ale ja potrzebuję tego, jak lekarstwa... O tak!... Chwilę tak zostać przy uczciwym człowieku... Ot tak!...
To rzekłszy, siadła koło niego i, wsparłszy głowę na jego ramieniu, przymknęła oczy...
— Chwilę tak!... chwilę!
I nagle powieki jej zrosiły się obficie, lecz poczęła przykładać raz po raz palce do ust, na znak Świrskiemu, by nic nie mówił i jej pozwolił pozostać w milczeniu.
On zaś wzruszył się, gdyż zawsze na widok łez kobiecych miękł jak wosk. Ufność, jaką mu okazała, ujęła go i napełniła mu serce tkliwem uczuciem. Zrozumiał też, że chwila stanowcza nadeszła, więc otoczywszy ją ramieniem, rzekł:
— Zostań pani przy mnie na zawsze, daj mi do siebie prawo.
Pani Elzenowa nie odpowiedziała, tylko z oczu płynęły jej ciągle łzy duże a ciche.
— Bądź moją — powtórzył Świrski.
Wówczas zarzuciła mu rękę na drugie ramię i przygarnęła się do niego, jak dziecko przygarnia się do matki.
A Świrski, pochyliwszy się, ucałował jej czoło, poczem zaczął wycałowywać łzy z oczu — i stopniowo ogarniał go płomień: po chwili chwycił ją w swoje ramiona atlety, przycisnął z całych sił do piersi i jął szukać ustami jej ust.
Ale ona poczęła się bronić:
— Nie! nie! — mówiła zdyszanym głosem... — Tyś nie taki, jak inni... Później! nie! nie!... Zmiłuj się!
Świrski trzymał ją w objęciach, przechyloną wtył; w tej chwili był on właśnie taki, jak inni — na szczęście jednak dla pani Elzenowej, zaraz po jej słowach, dało się słyszeć lekkie pukanie we drzwi.
Wówczas rozskoczyli się w dwie strony.
— Kto tam? — spytała pani Elzenowa z akcentem niecierpliwości.
We drzwiach ukazała się posępna głowa Kresowicza.
— Przepraszam — rzekł przerywanym głosem — Romulus kaszle i może gorączkuje... Myślałem, że trzeba pani dać znać.
Świrski podniósł się:
— Czy nie pójść po lekarza?
Lecz pani Elzen odzyskała już zwykłą zimną krew.
— Dziękuję panu — rzekła — jeśli trzeba, poślemy z hotelu, ale pierwej muszę dziecko zobaczyć... Dziękuję! a tymczasem muszę odejść — więc do jutra!... Dziękuję!
To rzekłszy, wyciągnęła ku niemu rękę, którą Świrski podniósł do ust.
— Do jutra — i codzień. Do widzenia!
Pani Elzenowa, zostawszy sam na sam z Kresowiczem, spojrzała na niego badawczo:
— Co jest Romulusowi?
On zaś zrobił się jeszcze bledszy, niż był zwykle i odrzekł prawie szorstko:
— Nic.
— Co to znaczy? — spytała, marszcząc brwi.
— To znaczy, że... niech mnie pani wypędzi, bo — oszaleję!
I zawróciwszy na miejscu — wyszedł. Pani Elzen stała przez chwilę z połyskami gniewu w oczach i namarszczoną brwią, ale stopniowo czoło jej poczęło się wygładzać. Miała istotnie trzydzieści pięć lat, a oto był nowy dowód, że urokowi jej nikt nie mógł dotychczas się oprzeć.
Po chwili zbliżyła się do zwierciadła, jakby szukając w niem potwierdzenia tej myśli.
Świrski zaś wracał w pustym wagonie do Nizzy, podnosząc ustawicznie do twarzy ręce, które pachniały heljotropem. Czuł się niespokojny, ale przytem szczęśliwy — i krew biła mu do głowy, gdy nozdrzami wciągał zapach ulubionej perfumy pani Elzen.
Nazajutrz jednak zbudził się z ciężką głową, jakby po nocy, spędzonej na pijaństwie — i zarazem z wielkim niepokojem w sercu. Gdy światło dniem padnie na dekorację teatralną — wówczas to, co wydawało się wieczorem czarodziejstwem — wydaje się bohomazem. W życiu bywa często tak samo. Świrskiego nie spotkało nic niespodzianego. Wiedział, że do tego idzie — i musi dojść, a jednak teraz, gdy klamka zapadła, miał uczucie niepojętego strachu. Pomyślał, że jeszcze wczoraj można się było cofnąć — i objął go żal. Próżno sobie powtarzał, że nie czas na rozumowania. Rozmaite zarzuty, które czynił poprzednio sobie, pani Elzenowej, a przedewszystkiem małżeństwu z nią, wracały mu teraz do głowy ze spotęgowaną siłą. Głos, który przedtem szeptał mu ustawicznie w ucho: „nie bądź głupcem!“ począł teraz wołać: „jesteś głupcem!“ I nie mógł go zgłuszyć, ani przez wywody przeciwne, ani przez powtarzanie: „stało się!“ — gdyż rozum mówił mu, że stało się głupstwo, którego przyczyna leży w jego słabości.
I na tę myśl ogarniał go wstyd. Bo gdyby był młodym, miałby na wytłumaczenie się młodość; gdyby był tę panią poznał dopiero na Rywjerze i nic o niej dotychczas nie słyszał, usprawiedliwiałaby go nieznajomość jej charakteru i przeszłości — ale on ją spotykał już poprzednio. Widywał ją wprawdzie rzadko, ale natomiast nasłuchał się o niej dowoli, gdyż w Warszawie mówiono o niej więcej, niż o kimkolwiek. Nazywano ją tam „Dziwożoną“ — i miejscowi dowcipnisie ostrzyli swój dowcip na niej, jak nóż na osełce, co zresztą nie przeszkadzało mężczyznom cisnąć się do jej salonu. Kobiety, lubo mniej jej chętne, przyjmowały ją także, ze względu na liczne dalsze i bliższe pokrewieństwa, jakie łączyły ją z miejscowem towarzystwem. Niektóre, takie zwłaszcza, którym zależało na tem, by opinja wogóle nie była zbyt surową, stawały nawet w obronie pięknej wdowy. Inne, mniej pobłażliwe, nie śmiały jednak zamknąć przed nią drzwi, dlatego, że nie chciały czynić tego pierwsze. Pewien miejscowy komedjopisarz, usłyszawszy raz kogoś, zaliczającego panią Elzen do „półświatka“, odpowiedział, że nie jest to „ani cały świat, ani pół świata, ale raczej trzy kwadranse na świat...“ Ponieważ jednak w większych miastach wszystko się uciera — więc zwolna utarło się i położenie pani Elzen. Przyjaciółki jej mawiały: „Helence nie można wprawdzie stawiać nadzwyczajnych wymagań, ale ma ona swoje prawdziwe dobre strony“. I nieświadomie przyznawano jej prawo do większej swobody, niż innym. Czasem ktoś jeszcze wspominał, że na kilka lat przed śmiercią męża już z nim nie żyła, czasem ktoś mruknął, że wychowuje Romulusa i Remusa na pajaców, lub, że całkiem o nich nie dba, ale na podobne odgłosy niechęci zwracanoby uwagę tylko w takim razie, gdyby pani Elzen była kobietą mniej piękną, mniej zamożną i trzymała dom mniej otwarty. Natomiast mężczyźni nie krępowali się między sobą w rozmowach o „Dziwożonie“. Nawet ci, którzy się w niej kochali, obmawiali ją przez zazdrość; milczał zwykle tylko taki, który w danej chwili był szczęśliwszym, lub pragnął uchodzić za szczęśliwszego od innych. Wogóle jednak złośliwość posuwała się do tego stopnia, iż mówiono, że pani Helena ma kogo innego na zimowy pobyt w mieście, a kogo innego na sezon letni. I Świrski wiedział o tem wszystkiem. Wiedział nawet więcej od innych, gdyż niejaka pani Broniszowa, którą znał swego czasu w Warszawie, bliska przyjaciółka pięknej wdowy, opowiadała mu o jakimś ciężkim wypadku pani Elzenowej, zakończonym równie ciężką chorobą: „Co się ta biedna Helenka wówczas nacierpiała, to Bóg jeden wie i może to On w miłosierdziu swojem sprawił, że to przyszło przedwcześnie, by ją od większych cierpień moralnych uchronić!...“ Świrski przypuszczał wprawdzie, że ów „przedwczesny wypadek“ mógł być zupełnem zmyśleniem, niemniej jednak niepodobna mu było mieć złudzeń co do przeszłości pani Elzenowej, a przynajmniej niepodobna mu było wierzyć, by to była kobieta, której możnaby bezpiecznie powierzyć swój spokój.
A jednak, te wszystkie wiadomości, budząc jego ciekawość, pociągnęły go właśnie ku niej. Posłyszawszy o jej pobycie w Monte Carlo, zapragnął, może w zamiarach niecałkiem uczciwych, zbliżyć się do niej i poznać ją lepiej. Chciał też, jako artysta, zdać sobie sprawę z uroku, jaki ta kobieta, powszechnie obmawiana, wywierała na mężczyzn.
Lecz z początku doznał tylko rozczarowań. Była piękna i zmysłowo pociągająca, ale zauważył, że brak jej dobroci i przychylności dla ludzi. Człowiek obchodził ją o tyle tylko, o ile stawał z nią w jakimkolwiek stosunku, dla niej potrzebnym. Poza tem był istotą tak obojętną, jak kamień. Świrski nie zauważył też w niej żadnej czci dla życia duchowego, dla literatury lub sztuki. Brała z nich, co jej było potrzebne, nic im wzamian nie dając. A on, jako artysta i jako człowiek myślący, rozumiał doskonale, że taki stosunek zdradza w gruncie rzeczy naturę, mimo wszelkich wykwintnych pozorów, samolubną, grubą i barbarzyńską. Zresztą, kobiety podobne były mu znane oddawna. Wiedział, że imponują one ludziom pewną siłą, jaką daje stanowczość i wielki, bezwzględny egoizm. O tego rodzaju istotach mówiono nieraz przy nim: „zimna, ale rozumna kobieta“. On jednakże myślał o nich zawsze w sposób lekceważący i pogardliwy. Były to, wedle jego zdania, okazy, pozbawione wyższej duchowej uprawy, a nawet i rozumu, taki bowiem rozum, który ściąga dla siebie wszystko, nie przyznając nikomu nic, mają i zwierzęta. Zarówno w pani Elzen, jak w Romulusie i Remusie, widział typy, w których kultura zaczyna i kończy się na skórze, zostawiając naprawdę plebejuszowską i nieokrzesaną głąb. Poza tem wszystkiem raził go jeszcze i jej kosmopolityzm. Była ona istotnie, jak pieniądz tak wytarty, że trudno było poznać, do jakiego kraju należy, Świrskiego zaś przejmowało to niesmakiem, nietylko jako człowieka przeciwnych usposobień, ale i jako człowieka, który znał towarzystwo naprawdę wyższe i który wiedział, że owo towarzystwo w takiej naprzykład Anglji, Francji lub Włoszech nietylko nie zapiera się gleby, z której wyrosło, ale patrzy wprost z pogardą na owe nicejsko-kosmopolityczne chwasty bez korzeni.
Wiadrowski miał słuszność, mówiąc, że Romulusa i Remusa chowano na komiwojażerów lub na portjerów w wielkich hotelach. Było rzeczą powszechnie wiadomą, że ojciec pani Elzen posiadał już wprawdzie tytuł, ale dziad jej był ekonomem — i Świrskiemu, który miał w wysokim stopniu rozwinięte poczucie komizmu, wydawało się wprost komicznem to, że prawnukowie ekonoma nietylko nie umieją dobrze po polsku, ale nie wymawiają już litery r, jak prawdziwi paryżanie. Razili go też także, jako artystę. Chłopcy byli piękni, nawet bardzo piękni — Świrski jednakże odczuwał swym subtelnym zmysłem artystycznym, że w tych dwóch, podobnych do siebie ptasich czaszkach i ptasich twarzach piękność nie była czemś odziedziczonem po szeregu pokoleń, ale jakby czemś wypadkowem, jakby jakimś fizjologicznym trafem, wynikłym z ich bliźnięctwa. I próżno sobie mówił, że przecież ich matka była także piękną: zostawało mu zawsze poczucie, że i matce i synom naprawdę się to nie należało — i że zarówno pod tym, jak i pod majątkowym względem, byli to dorobkiewicze. Dopiero dłuższe przebywanie z nimi osłabiło w nim te wrażenia.
Pani Elzen od początku znajomości poczęła go wyróżniać i pociągać. Był więcej wart od reszty jej znajomych, nosił dobre nazwisko, posiadał znaczny majątek i wielki rozgłos. Brakło mu wprawdzie młodości, ale i pani Elzen miała trzydzieści pięć lat, a przytem jego herkulesowa postać mogła młodość zastąpić. Ostatecznie, wyjść za niego, równało się dla kobiety, o której mówiono z lekceważeniem, odzyskaniu czci i stanowiska. Mogła go wprawdzie podejrzywać o inne upodobania i odmienną naturę, ale przytem posiadał dobroć i — jak każdy artysta — pewien pokład naiwności na dnie duszy; więc pani Elzen liczyła na to, że potrafi go nagiąć do siebie. Wreszcie powodowało nią nie samo tylko wyrachowanie: w miarę, jak on dawał się pociągać, pociągał i ją. Wkońcu poczęła sobie mówić, że go kocha, nawet w to uwierzyła.
Z nim zaś stało się to, co przytrafia się wielu, nawet zupełnie inteligentnym ludziom. Oto rozum jego skończył się z chwilą, w której ozwały się zmysły, a raczej, gorzej jeszcze: bo poszedł w ich służbę i zamiast je zwalczać, musiał im dostarczać argumentów. W ten sposób ów Świrski, który wszystko wiedział i rozumiał, począł wszystko usprawiedliwiać, wykręcać na korzyść, łagodzić, tłumaczyć. „Prawda, mówił sobie, że ani natura jej, ani dotychczasowe postępowanie nie dają rękojmi, ale kto mi dowiedzie, że nie jest zmęczona tem życiem i że z całej duszy nie tęskni właśnie do innego? W postępowaniu jej jest niewątpliwie dużo kokieterji, ale któż znów zaręczy, czy nie rozwija tej kokieterji dlatego, że pokochała mnie szczerze! Wyobrażać sobie, że człowiek, choćby pełen wad i zboczeń, nie ma żadnych dobrych stron, jest dzieciństwem. Ach! co to za mieszanina — dusza ludzka! I trzeba tylko odpowiednich warunków, by się owe dobre strony mogły rozwinąć, a złe zaniknąć. Pani Elzenowa przeszła już także pierwszą młodość. Jakiemże głupstwem byłoby przypuszczać, że żaden głos nie woła i w niej o życie ciche i cne, o spokój, o ukojenie! I z tych powodów może właśnie taka kobieta więcej niż inna będzie cenić uczciwego człowieka, który jej to wszystko zapewnia“. Ta ostatnia zwłaszcza uwaga wydała mu się nadzwyczaj trafną i głęboką. Poprzednio, zdrowy rozsądek mówił mu, że pani Elzenowa chce go złapać, on zaś odpowiadał mu teraz: „To ma słuszność, albowiem o każdej, najidealniejszej kobiecie, która pragnie połączyć się z ukochanym człowiekiem, można powiedzieć, że go chce złapać!“ Uspokajała go także co do przyszłości nadzieja dzieci. Myślał, że wówczas będzie miał co kochać, ona zaś musi zerwać ze światowem, czczem życiem, bo nie będzie miała na nie czasu — nim zaś dzieci podrosną, młodość jej przejdzie całkiem, a wówczas dom będzie ją bardziej nęcił od świata. Mówił sobie nakoniec: „Jakoś to będzie! życie musi się jakoś ułożyć — nim zaś przyjdzie starość, pożyję kilka lat z kobietą piękną i zajmującą, przy której każdy powszedni dzień wyda mi się świętem“.
I te „kilka lat“ stanowiły w gruncie rzeczy główną dla niego przynętę. Było wprawdzie coś upokarzającego dla pani Elzenowej w tem, iż on nie obawiał się żadnych nadzwyczajnych wypadków dlatego tylko, że jej młodość, a zatem ich możność, miała wkrótce minąć. Ale on nie przyznawał się sam przed sobą, że właśnie ta myśl jest podstawą jego otuchy — i oszukiwał się w dalszym ciągu, jak czynią zawsze ludzie, w których rozum stał się stręczycielem zmysłów.
Teraz jednak, po wypadkach wczorajszego wieczora, obudził się z ogromnym niepokojem i zniechęceniem. Nie mógł się oprzeć rozmyślaniu o dwóch rzeczach: najprzód, że gdyby mu ktoś powiedział miesiąc temu, że oświadczy się o panią Elzenową, toby go uważał za głupca; po wtóre, że ów urok stosunku z nią, który leżał w niepewności, we wzajemnem odgadywaniu spojrzeń i myśli, w niedomówionych słowach, w zawieszonych wyznaniach i we wzajemnem przyciąganiu się, był większy, niż ten, który wypłynął ze zmiany obecnej. Milej było Świrskiemu przygotowywać narzeczeństwo, niż zostać narzeczonym — obecnie zaś myślał, iż jeśli o tyle właśnie mniej będzie miło mu zostać mężem, niż narzeczonym, to niech licho porwie taki los. Chwilami poczucie, że już jest związanym, że niema przed nim wyjścia — i że do swej łodzi życiowej musi, czy chce, czy nie chce, zabrać panią Elzenową wraz z Romulusem i Remusem, wydawała mu się wprost nieznośną. Wówczas, nie chcąc, jako człowiek lojalny, kląć pani Elzen, klął Romulusa i Remusa, ich „grassejowanie“ — ich ptasie, ciasne głowy i ptasie czaszki.
„Miałem swoje troski, ale ostatecznie byłem swobodny jak ptak i mogłem całą duszę kłaść w obrazy — mówił sobie — a teraz djabeł wie, jak będzie!“ I tu kłopoty malarskie, jakich w tej chwili doświadczał, zepsuły mu doreszty humor, jakkolwiek skierowały odrazu jego myśl w inną stronę. Pani Elzenowa i cała sprawa małżeńska poczęła się odsuwać na drugi plan, a na pierwszy występował jego obraz: „Sen i śmierć“, nad którym pracował od kilku miesięcy i do którego przywiązywał ogromną wagę, albowiem miał on być protestem przeciw ogólnie przyjętemu pojęciu śmierci. Nieraz, w rozmowach ze znajomymi sobie malarzami, Świrski oburzał się na chrześcijaństwo, które do życia i do sztuki wprowadziło jako wyobrażenie śmierci — kościotrup. Świrskiemu wydawało się to najwyższą dla niej krzywdą. Grecy wyobrażali sobie Thanatosa jako skrzydlatego genjusza i tak było słusznie. Co może być szpetniejszego i bardziej przerażającego jak kościotrup? Jeśli kto, to chrześcijanie, którzy w śmierci widzą wrota do nowego życia, nie powinni jej byli tak malować. Według Świrskiego pojęcie to zrodziło się też z posępnego ducha germańskiego, tego samego, który stworzył gotyk — uroczysty i wspaniały — ale tak ponury, jakby kościół był przejściem nie do blasków nieba, ale do podziemnych i beznadziejnych otchłani. Świrski dziwił się zawsze, że renesans nie zreformował symbolu śmierci. Wszakże, gdyby ona nie była wiecznem milczeniem, gdyby chciała się skarżyć, to mogłaby rzec: „Czemu ludzie wyobrażają mnie pod postacią kościotrupa! przecie kościotrup jest to właśnie to, czego ja nie chcę i co zostawiam!“ Jakoż w obrazie Świrskiego genjusz snu oddawał cicho i łagodnie ciało dziewczyny genjuszowi śmierci, który, pochylając się nad nią, gasił zarazem lekko płomyk lampki, palącej się około jej głowy. Świrski, malując, powtarzał sobie: „Trzeba, żeby człowiek, który na to spojrzy, powiedział sobie przedewszystkiem: Ach, jakie to ogromnie ciche!“ — i chciał, żeby owo milczenie szło na widza od linij, od postaci, od wyrazu, od koloru. Myślał też, że jeśli potrafi wydobyć ten nastrój i jeśli obraz będzie się sam przez się tłumaczył, to stanie się dziełem niepowszedniem i nowem. Chodziło mu też jeszcze i o coś innego. Idąc za ogólnym prądem czasu, zgadzał się i on na to, że malarstwo powinno unikać idei literackich, rozumiał jednak, że jest ogromna różnica między wyrzeczeniem się idei literackich, a tak bezmyślnem odbijaniem świata zewnętrznego, jak odbija go klisza fotograficzna. Kształt, kolor, plama — i więcej nic! — jakgdyby obowiązkiem malarza było zabić w sobie istotę myślącą! I przypomniał sobie, że ilekroć zdarzyło mu się widzieć obrazy np. Anglików, tylekroć uderzał go przedewszystkiem wysoki poziom umysłowy tych artystów. Znać było z ich płócien, że są to mistrze wysokiej duchowej kultury, psychicznie bardzo wyrobieni, myślący głęboko, często nawet uczeni. W Polakach natomiast widział zawsze coś wprost przeciwnego. Z wyjątkiem kilku lub, w najlepszym razie, kilkunastu — ogół się składał z ludzi zdolnych, ale bezmyślnych, nadzwyczaj mało rozwiniętych i pozbawionych wszelkiego wykształcenia. Ci żyli zwietrzałemi już nieco okruszynami doktryn, spadających z francuskiego stołu, nie przypuszczając ani na chwilę, by można było coś samodzielnego o sztuce pomyśleć, a tem bardziej samodzielnie, po polsku ją tworzyć. Dla Świrskiego było też jasnem, że doktryna, polecająca bezmyślność, musiała im przypaść do serca. Nosić miano artysty, a móc przytem zostać duchowym parobkiem, było przecież rzeczą wygodną. Czytać, wiedzieć, myśleć — na licha taki trud!
Lecz Świrski mniemał, że jeśli nawet krajobraz jest tylko stanem duszy, to trzeba, by ta dusza była zdolną nietylko do maćkowych stanów, ale subtelną, wrażliwą, wyrobioną i rozwiniętą. Kłócił się o to z kolegami i rozprawiał z nimi zapalczywie: „Ja nie wymagam od was — wołał — żebyście malowali tak dobrze, jak Francuzi, Anglicy lub Hiszpanie — ja wymagam od was, żebyście malowali lepiej! przedewszystkiem zaś po swojemu! A kto do tego nie dąży, niech zostanie kotlarzem!“ Dowodził zaś, że czy obraz przedstawia stóg siana, czy kury, grzebiące na podwórzu, czy kartoflane pole, czy konie na paszy, czy kąt śpiącej wody w stawie, zawsze rzeczą ponad wszystko będzie w nim dusza. Wpuszczał też tyle własnej duszy w swoje portrety, ile mógł — a prócz tego „wypowiadał się“ w innych obrazach, z których ostatnim miał być: „Hypnos i Thanatos“.
Dwaj genjusze byli już prawie skończeni, lecz z głową dziewczyny nie szło. Świrski rozumiał, że musi być nietylko piękna, ale bardzo indywidualna. Tymczasem przychodziły modelki ładne wprawdzie, ale niedość osobiste. Madame Lageat, u której Świrski wynajmował pracownię i która była dawną jego znajomą, obiecała mu wprawdzie szukać, ale szło to powoli. Jakaś nowa modelka miała przyjść właśnie dziś rano i nie przyszła, chociaż było już po jedenastej.
Wszystko to, wzięte razem z wczorajszemi oświadczynami, sprawiło, że Świrski zaczął wątpić nietylko o swym spokoju, ale o swej przyszłości artystycznej wogóle i o swym obrazie w szczególności. Hypnos wydawał mu się w tej chwili jakiś ciężki, Thanatos jakiś głupowaty. Wreszcie powiedział sobie, że skoro nie może się wziąć do roboty, to lepiej jest wyjść na brzeg, gdzie widok wody i słońca może rozjaśni mu myśli i duszę.
Lecz w chwili właśnie, gdy miał wychodzić, w przedpokoju ozwał się dzwonek, a następnie w pracowni pojawiły się dwa tartany szkockie, dwie grzywki i dwie ptasie głowy Romulusa i Remusa, za którymi szedł bledszy i posępniejszy, niż kiedykolwiek, Kresowicz.
— Dzieńdobhy panu! Dzieńdobhy panu! — wołali dwaj chłopcy. — Maman przesyła panu te róże i prosi pana na śniadanie.
Tak mówiąc i potrząsając pękami herbacianych i mszystych róż, wręczyli je Świrskiemu, a następnie poczęli biegać i rozglądać się po pracowni. Dziwiły ich i zastanawiały zwłaszcza szkice, przedstawiające nagie ciała, albowiem zatrzymywali się przed niemi i trącali się łokciami:
— Tiens!
— Regarde!
Lecz Świrski, którego to gniewało, spojrzał na zegarek i rzekł:
— Jeśli chcemy zdążyć na śniadanie, to trzeba zaraz jechać.
Poczem wziął kapelusz i wyszli. W pobliżu pracowni nie było dorożek, więc szli piechotą. Po drodze, malarz, idąc w drugą parę z Kresowiczem, zapytał:
— Cóż pańscy uczniowie?
Kresowicz zwrócił ku niemu swą nienawistną, szyderczą twarz i odrzekł:
— Moi uczniowie? A nic. Zdrowi jak ryby i dobrze im w szkockiem ubraniu. Będzie z nich pociecha — tylko nie dla mnie.
— Dlaczego?
— Dlatego, że ja od jutra odchodzę.
— Jakto? — rzekł z pewnem zdziwieniem Świrski — nic nie wiedziałem; nikt mi o tem nie mówił. To szkoda!
— Dla nich żadna szkoda — odpowiedział Kresowicz.
— Chyba z tej przyczyny, że jej nie są w stanie jeszcze zrozumieć.
— Oni nigdy nie będą w stanie jej rozumieć... Ni dziś, ni kiedykolwiek w życiu! nigdy!
— Mam nadzieję, że się pan mylisz — odrzekł sucho Świrski — a w każdym razie przykro mi to słyszeć.
Lecz student mówił dalej, jakby sam do siebie:
— Owszem! Szkoda, ale szkoda czasu. Co im po mnie, albo mnie po nich? To nawet lepiej, że będą tacy, jak będą. Kto chce siać żyto, musi trawę zaorać, a zaorać ją tem łatwiej, im nędzniejsza. Dużoby o tem mówić, a to także nie warto, zwłaszcza nie warto dla mnie. Mikroby i tak człowieka stoczą.
— Panu suchoty nigdy nie groziły. Pani Elzenowa, zanim prosiła pana o lekcje, pytała o pańskie zdrowie doktora — i temu nie powinieneś się pan dziwić, bo jej chodziło o dzieci. Ale doktór zaręczył jej, że niema żadnego niebezpieczeństwa.
— Pewno, że niema. Ja zresztą wynalazłem na mikroby niezawodny sposób.
— Jakiż to sposób?
— Będzie ogłoszony w gazetach. Takich wynalazków nie ukrywa się pod korcem.
Świrski spojrzał na Kresowicza, jakby chcąc się przekonać, czy nie mówi w gorączce, ale tymczasem doszli do kolejowego dworca, na którym roiło się od ludzi.
Goście nicejscy wyjeżdżali, jak zwykle, rano do Monte Carlo. W chwili, gdy Świrski kupował bilet, Wiadrowski spostrzegł go i zbliżył się ku niemu.
— Dzieńdobry! — rzekł. — Do Monte?
— Tak jest. Masz pan już bilet?
— Mam miesięczny. Będzie nam ciasno w pociągu.
— Pojedziemy w korytarzu wagonowym.
— To prawdziwy exodus? co? A każdy wiezie swój grosz wdowi. Dzieńdobry, panie Kresowicz! Cóż pan mówi o tutejszem życiu? Zrób pan jaką uwagę ze stanowiska swego stronnictwa.
Kresowicz począł mrugać oczyma, jakby nie mogąc zrozumieć, czego od niego chcą, poczem odrzekł:
— Ja się zapisuję do stronnictwa milczących.
— Wiem, wiem!... Tęgie stronnictwo: albo milczy, albo wybucha...
I począł się śmiać.
Tymczasem jednak zadzwoniono na odjazd i trzeba się było śpieszyć. Z peronu dochodziły wołania: „En voiture; en voiture!“ Po chwili Świrski, Kresowicz, Wiadrowski i dwaj chłopcy znaleźli się w korytarzyku wagonu.
— Z moją sciatyką to przyjemna rzecz! — rzekł Wiadrowski. — Patrz pan, co się dzieje! o miejscu niema co i myśleć. Czysta wędrówka narodów!
Jakoż nietylko przedziały, ale i korytarz zatłoczony był ludźmi wszelkiej narodowości. Jechali Polacy, Rosjanie, Anglicy, Francuzi, Niemcy — wszystko na podbój banku, który codziennie odpierał i łamał te tłumy, jak skała, wysunięta z wybrzeża, łamie falę morską. Do okien cisnęły się kobiety, od których bił zapach irysu i heljotropu. Słońce rozświecało sztuczne kwiaty na kapeluszach, aksamity, koronki, sztuczne lub prawdziwe klejnoty w uszach, dżety, mieniące się jak pancerze na podanych naprzód, wydętych z gumy piersiach, uczernione brwi, twarze, pokryte pudrem lub różem i podniecone nadzieją zabawy i gry. Najwprawniejsze oko nie mogło odróżnić gamratek, udających kobiety ze świata, od kobiet ze świata, udających gamratki. Mężczyźni, z pęczkami fiołków w klapach surdutów, obrzucali ten tłum kobiet wzrokiem pytającym i bezczelnym, opatrując suknie, twarze, ramiona i biodra z taką chłodną dokładnością, z jaką naprzykład ogląda się wystawione na sprzedaż przedmioty. Był w tym ścisku jakiś bezład targowiska, a zarazem jakiś pośpiech. Chwilami pociąg wpadał w ciemność tunelów, to znów w szybach rozbłyskiwało słońce, niebo, morze, gaje palmowe, oliwniki, wille, białe zagaje migdałów, a w chwilę później znów ogarniała go noc. Stacja migała za stacją. Nowe gromady ludzi cisnęły się do wagonów, strojne, wykwintne, dążące jakby na wielkie i wesołe święto.
— Jaki to wierny obraz życia... na złamanie karku! — rzekł Wiadrowski.
— Co jest tym wiernym obrazem?
— Ten pociąg. Mógłbym nad tem filozofować aż do śniadania, ale ponieważ wolę filozofować po śniadaniu, więc może pan zechce zjeść je razem ze mną.
— Nie — rzekł Świrski — wybacz pan: proszony jestem przez panią Elzenową.
— W takim razie — cofam się!
I począł się uśmiechać. Przypuszczenie, żeby Świrski miał się ożenić z panią Elzenową, nie przyszło mu ani na chwilę do głowy. Był, owszem, pewien, że malarzowi chodziło o to samo, o co i innym, ale będąc wielbicielem artystów wogóle, a Świrskiego w szczególności, odczuwał zadowolenie, że Świrski zwycięża współzawodników.
— Ja przedstawiam majątek — myślał sobie — Porzecki tytuł, młodszy Kładzki młodość, a Sinten świat modnych durniów. Wszystko to, zwłaszcza tu, posiada niemałą wartość, a jednakże Dziwożona wybrała jego. Ostatecznie, to kobieta ze smakiem.
I patrząc na malarza, począł mruczeć:
— „Io triumphe, tu moraris aureos currus...“
— Co pan powiada? — spytał Świrski — który nie dosłyszał z powodu huku pociągu.
— Nic. To jakaś czkawka z „Horacjusza“. Powiadam, że skoro pan mi odmawia, więc wyprawię śniadanie pocieszenia sobie, de Sintenowi, Porzeckiemu i Kładzkim.
— Proszę pana, po czem to chcecie się pocieszać? — zapytał Świrski, przysuwając się nagle i patrząc mu w oczy niemal z pogróżką.
— Po stracie pańskiego towarzystwa — odpowiedział z zimną krwią Wiadrowski. — A kochany pan co przypuszczał?
Świrski zaciął usta i nie odpowiedział. Pomyślał natomiast, że na złodzieju czapka gore i że gdyby się żenił z jaką zwyczajną dziewczyną w kraju, to ani do głowy nie przyszłoby mu przypuszczenie, że ktoś, mówiąc złośliwie i z przekąsem, ją może mieć na myśli.
Ale tymczasem przyjechali. Pani Elzenowa wyświeżona, młoda i ładna, czekała ich na stacji. Przyszła widać dopiero przed chwilą, albowiem oddychała śpiesznie i twarz miała zarumienioną tak, że można było to wziąć za wzruszenie. To też gdy na powitanie podała Świrskiemu obie ręce, Wiadrowski pomyślał:
— Tak! ten pobił nas wszystkich o siedm długości. Ona wygląda naprawdę zakochana.
I spojrzał na nią prawie przychylnie. W białej flanelowej sukni z marynarskim kołnierzem, z rozpromienionemi oczyma, wydała mu się, mimo lekkich śladów pudru na twarzy, tak młoda i urocza, jak nigdy. Przez chwilę uczyniło mu się żal, że to nie on był tym szczęśliwcem, którego przyszła powitać — i pomyślał, że metoda, zapomocą której starał się o jej względy, polegająca na mówieniu jej złośliwości, była głupia. Ale pocieszył się myślą o tem, jak będzie drwił z Sintena i innych „zdystansowanych“.
Po przywitaniu Świrski dziękował jej za róże, ona zaś słuchała z pewnem zakłopotaniem, spoglądając chwilami na Wiadrowskiego i jakby wstydząc się, że jest świadkiem owych podziękowań.
On też zrozumiał, że najlepiej zrobi, gdy sobie pójdzie. Jednakże wjechali jeszcze razem liftem na górę, na której leży dom gry, wraz z ogrodami. Po drodze pani Elzenowa odzyskała zupełnie swobodę.
— Na śniadanie! zaraz na śniadanie! — wołała wesoło — apetyt mam jak wieloryb!
Wiadrowski mruknął pod nosem, że chciałby być bogdaj Jonaszem, ale nie wypowiedział tego głośno, pomyślawszy, że jeśli Świrski porwie go za kołnierz i wyrzuci z liftu, jak na to koncept zasługiwał, to spadać będzie nader wysoko.
W ogrodzie pożegnał ich też zaraz i odszedł; ale obejrzawszy się, ujrzał, jak pani Elzenowa, wsparta na ramieniu Świrskiego, szeptała mu coś do ucha.
— Umawiają się o deser po śniadaniu! — pomyślał.
Ale mylił się, ona bowiem, zwracając swą wdzięczną głowę do malarza, szeptała:
— Czy Wiadrowski już wie?
— Nie — odpowiedział Świrski — spotkałem go dopiero w pociągu.
To rzekłszy, odczuł pewien niepokój na myśl, że pani Elzenowa o zaręczynach mówi już, jak o rzeczy spełnionej i że trzeba będzie powiedzieć o nich wszystkim, ale jednocześnie bliskość pani Elzenowej, jej piękność i urok poczęły na niego działać tak, że rozchmurzył się i nabrał otuchy.
Śniadanie odbyło się wprawdzie razem z Romulusem, Remusem i Kresowiczem, który przez cały czas nie odezwał się ani jednem słowem. Natomiast, po kawie czarnej, pani Elzenowa pozwoliła chłopcom pójść pod dozorem młodego człowieka w stronę Rocca Brune, sama zaś zapytała Świrskiego:
— Czy pan woli przejść się, czy przejechać?
On wolałby był najlepiej pójść do niej i tam odbyć chociaż „pół drogi do raju“ — i doznać „choćby pół zbawienia“ — ale pomyślał, że jeśli ona sobie tego nie życzy, to właśnie jest dowodem, jak dalece poważnie i szlachetnie patrzy na ich stosunek — i w duchu rzekł sobie, że powinien jej być za to wdzięczny.
— Jeżeli pani nie zmęczona, to wolę się przejść — odpowiedział.
— Dobrze. Wcale nie jestem zmęczona. Ale gdzie pójdziemy? Czy chce pan popatrzeć na strzelanie do gołębi?
— Z chęcią, tylko że tam nie będziemy sami. Sinten i młody Kładzki zapewne wprawiają się po śniadaniu.
— Tak, ale nie będą nam przeszkadzali. Oni, gdy chodzi o gołębie, stają się głusi i ślepi na wszystko, co się około nich dzieje... Zresztą, niech mnie widzą z moim wielkim człowiekiem!
I, przechyliwszy głowę, spojrzała mu z uśmiechem w oczy:
— Chyba, że wielki człowiek sobie tego nie życzy?...
— Owszem, niech nas widzą! — odpowiedział Świrski, podnosząc jej rękę do ust.
— Więc pójdźmy aż nadół — ja dosyć lubię na to patrzeć.
— Dobrze.
I po chwili znaleźli się na wielkich schodach, prowadzących do strzelnicy.
— Jak tu jasno, jak dobrze i jaka ja szczęśliwa! — rzekła pani Elzenowa.
Poczem, choć w pobliżu ich nie było nikogo, spytała, szepcąc:
— A pan?
— Moje światło jest przy mnie! — odrzekł, przyciskając do piersi jej ramię.
I poczęli schodzić. Dzień był istotnie jeszcze jaśniejszy, niż zwykle, powietrze złote i błękitne, morze woddali wyglądało, jak granatowe.
— Najprzód zatrzymajmy się tu — rzekła pani Elzenowa. — Klatki można stąd widzieć doskonale.
Jakoż pod ich stopami rozciągało się zielone, pokryte murawą półkole, zachodzące głęboko w morze. W półkolu ustawione były w łuk na ziemi klatki z gołębiami. Co chwila któraś z nich rozpadała się nagle, spłoszony ptak zrywał się do lotu, poczem rozlegał się strzał — i gołąb spadał na majdan, albo też w morze, gdzie na fali chwiały się łódki z czekającymi na łup rybakami.
Czasem zdarzało się jednak, że strzał chybiał — wówczas gołąb leciał ku morzu, a następnie, zatoczywszy koło, wracał szukać schronienia w gzymsach domu gry.
— Stąd nie widzimy strzelców i nie wiemy, kto strzela — rzekła rozweselona pani Elzenowa — więc sobie powróżmy: jeśli pierwszy gołąb padnie, to zostaniemy w Monte Carlo, jeśli poleci, to pojedziemy do Włoch.
— Dobrze — rzekł Świrski — patrzmy! Oto już!
Istotnie klatka rozpadła się w tej chwili, gołąb jednak, jakby odurzony, pozostał na miejscu. Spłoszono go, puściwszy ku niemu po murawie drewnianą kulę, a potem huknął wystrzał. Ale ptak nie spadł odrazu: najprzód wzbił się wysoko w powietrze, następnie poszybował wprost na morze, zniżając się stopniowo nad tonią, jakgdyby raniony, a wkońcu znikł zupełnie w blasku słonecznym.
— Może spadł, może nie spadł! Przyszłość jest niepewna! — rzekł, śmiejąc się, Świrski.
Lecz pani Elzenowa wysunęła usta, jak zagniewane dziecko:
— To ten nieznośny Sinten — rzekła. — Założę się, że to on! Zejdźmy.
I schodzili coraz niżej ku strzelnicy, wśród kaktusów, wśród przypołudników i porozpinanego na murach koziego ziela. Pani Elzenowa zatrzymywała się jednak za każdym odgłosem wystrzału, przyczem w swej białej sukni, na ogromnych schodach i na tle zieleni wyglądała jak posąg.
— Jednakże żadna tkanina nie układa się w tak pyszne fałdy, jak flanela — zauważył Świrski.
— Ach! ci artyści! — odrzekła młoda kobieta.
I w głosie jej było nieco ironji, albowiem czuła się trochę dotkniętą tem, że Świrski w tej chwili myślał nie o niej, ale o fałdach, w jakie układają się rozmaite gatunki tkanin.
— Pójdźmy!
W kilka minut później znaleźli się pod dachem strzelnicy. Ze znajomych był tam tylko Sinten, strzelający o zakład z pewnym hrabią węgierskim, obaj ubrani w rude angielskie kostjumy, w takież czapki, zsunięte od przodu na daszki, i w kraciaste pończochy, obaj ogromnie dystyngowani, obaj z twarzami durniów. Ale zgodnie z przewidywaniem pani Elzenowej, Sinten tak był zajęty strzelaniem, że nie odrazu ich spostrzegł i dopiero po chwili zbliżył się do nich z powitaniem.
— Jakże idzie? — spytała pani.
— Biję! Wielkiej puli także jestem prawie pewien.
Tu zwrócił się do Świrskiego.
— A pan nie strzela?
— Owszem, ale nie dziś.
— Ja zaś — odrzekł Sinten, spoglądając znacząco na panią Elzenową — jestem dziś: hereux au jeu!
Poczem zawołano go do strzału.
— Chciał powiedzieć, że jest nieszczęśliwy w miłości — rzekł Świrski.
— Imbécile! Czyż mogło być inaczej?
Ale mimo tych słów przygany, z twarzy pięknej pani znać było, iż nie gniewa się o to, że wobec Świrskiego dano jej świadectwo, jak dalece jest uroczą i przez wszystkich pożądaną.
Tego zaś dnia nie miało to być świadectwo ostatnie.
— Chciałem zapytać panią o coś — rzekł po chwili milczenia Świrski — ale podczas śniadania, przy dzieciach i Kresowiczu, nie mogłem. Kresowicz powiedział mi w drodze, że odchodzi, a przynajmniej, że ostatni dzień jest nauczycielem chłopców. Czy to prawda i dlaczego?
— Prawda — odrzekła pani Elzenowa. — Najprzód nie jestem pewna jego zdrowia. Przed kilku dniami zmusiłam go, żeby poszedł do doktora. Wprawdzie doktór powtórzył znowu, że mu suchoty nie grożą — inaczej nie trzymałabym go ani godziny, ale, bądź co bądź, wygląda codzień gorzej... jest dziwaczny, rozdrażniony, często nieznośny... I to jest pierwszy powód. A po wtóre, pan zna jego przekonania?... Romulusa i Remusa się to nie czepi — wiem. Chłopcy chowani są tak, że podobne zasady nie mogą ich się czepić. Ale nie życzę sobie, żeby już w dziecinnych latach wiedzieli, że takie rzeczy istnieją, żeby się spotykali z taką egzaltacją, a zarazem z taką niechęcią do tej sfery, do której należą... Pan sobie życzył, by rozmawiali z kimkolwiek we własnym języku, więc dla mnie było to dosyć... To dla mnie jakby rozkaz... Taka oto jestem i taką będę... Przytem i sama rozumiem, że wypada, aby trochę znali swój język... Teraz ludzie bardzo na to patrzą — i przyznaję, że mają słuszność. Ale Kresowicz nawet w tym kierunku jest zbyt egzaltowany...
— Szkoda mi go! On ma pewne zmarszczki w kątach oczu, oznaczające fanatyzm. To ciekawa twarz, a w gruncie rzeczy człowiek ciekawy.
— Już znów przez pana mówi malarz — rzekła, śmiejąc się, pani Elzenowa.
Lecz po chwili spoważniała, a nawet na twarzy jej pojawiło się zakłopotanie.
— Mam jeszcze jeden powód — rzekła. — Trudno mi o tem mówić, ale jednak powiem, bo z kimże mam być szczerą, jeśli nie z moim... wielkim człowiekiem... takim kochanym i poczciwym, który wszystko potrafi wyrozumieć... Oto spostrzegłam, że Kresowicz stracił głowę i zakochał się we mnie bez pamięci, a w tych warunkach nie może pozostać blisko...
— Jakto? i ten także? — zawołał Świrski.
— Tak jest! — odrzekła ze spuszczonemi oczyma.
I usiłowała udać, że wyznanie to sprawia jej przykrość — a jednak, równie jak przed chwilą po słowach Sintena, przez usta jej przeleciał uśmiech zadowolonej miłości własnej i kobiecej próżności. Świrski dostrzegł go — i przykre, gniewne uczucie ścisnęło mu serce.
— Uległem więc epidemji — rzekł.
Ona zaś popatrzyła chwilę na niego i spytała cicho:
— Czy to powiedział zazdrośnik, czy niewdzięcznik?
Ale malarz odpowiedział wymijająco:
— Pani ma słuszność... Jeśli tak, to Kresowicz powinien odejść...
— Dziś też porachuję się z nim i będzie koniec.
Poczem umilkli; słychać było tylko strzały de Sintena i Węgra.
Świrski jednakże nie mógł jej darować tego uśmiechu, który schwycił w przelocie. Mówił sobie wprawdzie, że pani Elzenowa postąpiła z Kresowiczem tak, jak była powinna i że niema się o co drażnić — a jednakże w duszy odczuwał rozdrażnienie coraz większe. Niegdyś, na początku jeszcze znajomości z panią Elzenową, widział ją raz jadącą na rowerze: ona jechała kilka kroków naprzód, za nią zaś podążał Sinten, młody Kładzki, Porzecki, Wilkisbey i Waxford. Na Świrskim grupa ta uczyniła wówczas fatalne wrażenie, jakiegoś zwierzęcego pościgu samców za samicą. Obecnie obraz ów stanął mu jak żywy w pamięci i wrażliwa, artystyczna jego natura poczęła cierpieć naprawdę. „Ostatecznie to tak jest — mówił sobie: za nią biegną wszyscy i gdybym ja przewrócił się przez jaką przeszkodę, toby jej dobiegł następny!...“
Lecz dalsze rozmyślania przerwała mu pani Elzenowa, której poczęło być w cieniu chłodno i która oświadczyła, iż pragnie rozgrzać się nieco na słońcu.
— Pójdźmy do mieszkania i niech pani weźmie okrycie — rzekł, wstając, Świrski.
Poczem ruszyli zpowrotem na górny taras, ale w połowie schodów ona zatrzymała się nagle:
— Pan ze mnie niekontent — rzekła. — Co ja zawiniłam i czy nie postąpiłam jak trzeba?
Na to Świrski, który uspokoił się nieco przez drogę i którego ujął jej niepokój, odrzekł:
— Niech pani wybaczy staremu dziwakowi; to ja panią przepraszam.
Pani Elzenowa chciała koniecznie dowiedzieć się, co go zasępiło, lecz żadnym sposobem nie mogła wydobyć z niego odpowiedzi. Wówczas nawpół żartobliwie, nawpół ze smutkiem poczęła wyrzekać na artystów. Co za nieznośni i dziwni ludzie, których lada co zraża, byle co zaboli i którzy zamykają się zaraz w sobie, a potem uciekają do swych samotnych pracowni. Dziś oto trzy razy zauważyła, jak w nim odnalazł się malarz... To źle!... To też za karę niechże ten niegodziwy malarz zostanie na obiad, aż do wieczora.
Świrski jednak oświadczył, że musi wracać; poczem zwierzył jej swoje troski artystyczne, kłopot z odnalezieniem modelu do „Snu i śmierci“, a wreszcie nadzieje, jakie do tego obrazu przywiązywał.
— Widzę ze wszystkiego — odpowiedziała, uśmiechając się, młoda wdowa — że zawsze będę miała jedną straszną rywalkę, to jest sztukę.
— To nie rywalka — odpowiedział Świrski — to bóstwo, któremu pani będzie służyć wraz ze mną.
Na to regularne brwi pięknej pani zmarszczyły się lekko na jedno mgnienie oka, ale tymczasem doszli do hotelu. Tego dnia Świrski zrobił dwie trzecie drogi do raju — a następnie wyjechał z dreszczem rozkoszy w kościach, ale zarazem z przekonaniem, że wrota otworzy mu dopiero małżeństwo.
I, ochłódłszy w wagonie, był pani Elzenowej wdzięczny za to przekonanie.
Ona zaś przed rozpoczęciem obiadowej tualety wezwała do obrachunku Kresowicza i wezwała go z pewnem zaciekawieniem w duszy, jakie też będzie ich pożegnanie. Widywała w życiu tylu ludzi przeciętnych, jakby przykrojonych przez jednego krawca na wspólną modłę, że ten młody dziwak zajmował ją od pewnego już czasu, teraz zaś, gdy za chwilę miał odejść z rozdartem sercem, począł ją zajmować tem bardziej. Była pewna, że jego namiętność zdradzi się w jakikolwiek sposób i miała nawet trochę utajonej ochoty, by się zdradziła, obiecując sobie niezupełnie szczerze zahamować ją jednem spojrzeniem lub słowem, gdyby chciała przejść pewną miarę.
Ale Kresowicz wszedł zimny z twarzą raczej złowrogą, niż rozkochaną. Pani Elzenowa, spojrzawszy na niego, pomyślała, że Świrski, jako artysta, musiał jednak wyróżnić tę głowę, tkwiło w niej bowiem coś zupełnie wyjątkowego. Były to rysy, jakby żelazne, w których wola przeważała nad inteligencją, nadając im wyraz do pewnego stopnia tępy i zarazem nieubłagany. Świrski oddawna odgadł, że to jest jeden z takich ludzi, którzy, gdy chwycą się pewnej idei, nigdy żaden powiew sceptycyzmu nie zmąci ich wiary w nią i nigdy zwątpienie nie podkopie ich zdolności do czynu, właśnie dlatego, że z uporczywym i silnym charakterem idzie u nich w parze pewna ciasnota umysłu. Fanatyzm wyrasta tylko na takim gruncie. Pani Elzenowa, mimo całego rozumu światowego, była zbyt płytką, by umiała się na tem poznać. Kresowicz byłby zwrócił jej uwagę tylko w takim razie, gdyby był wyjątkowo pięknym chłopcem, ale nim nie był, więc z początku obchodziła się z nim, jak z rzeczą — i dopiero Świrski mimowoli nauczył ją zastanawiać się nad nim. Obecnie też przyjęła go uprzejmie i, po wypłaceniu mu należności, głosem wprawdzie zimnym i obojętnym, jakim posługiwała się zwykle, ale w wyrazach bardzo uprzejmych, wyraziła mu żal, że zamierzony wyjazd jej z Monte Carlo, który zapewne wkrótce nastąpi, staje się przeszkodą do dalszych między nimi stosunków.
Na to Kresowicz schował mechanicznie pieniądze do kieszeni i odrzekł:
— Oświadczyłem pani wczoraj sam, że nie będę dłużej uczył Romulusa i Remusa.
— Właśnie, to mnie pociesza — odpowiedziała, podnosząc głowę.
Widocznie pragnęła przynajmniej na początek utrzymać rozmowę w tonie ceremonjalnym i narzucić ów ton Kresowiczowi. Ale na niego dość było spojrzeć, by wyczytać, że ma nieugięte postanowienie wypowiedzieć wszystko, co wypowiedzieć zamierzył.
— Pani mnie zapłaciła prawdziwemi pieniędzmi — rzekł — więc niech mi pani nie dodaje na drogę fałszywych.
— Jak to pan rozumie?
— Rozumiem tak — odrzekł dobitnie — że ani pani nie rozstaje się ze mną z powodu wyjazdu, ani ja nie dlatego podziękowałem za służbę. Powód jest inny, a jaki, to pani wie równie dobrze, jak ja.
— Jeśli wiem, to być może, że sobie nie życzę o nim ni słyszeć, ni mówić — odrzekła z wyniosłością pani Elzenowa.
On zaś zbliżył się o krok do niej, cofając przytem wtył ręce i wyciągając naprzód głowę, niemal groźną.
— A trzeba! — rzekł z naciskiem — najprzód dlatego, że za chwilę pójdę sobie precz, a po wtóre, z innych jeszcze przyczyn, o których się pani dowie jutro.
Pani Elzenowa wstała ze zmarszczoną brwią i w nieco teatralnej postawie obrażonej królowej:
— Co to znaczy?
Lecz on przybliżył się jeszcze więcej, tak, że twarz jego znalazła się zaledwie o kilka cali od jej twarzy — i począł mówić ze skupioną energją.
— To znaczy, że powinienem był pani i waszej całej sfery nienawidzić, a pokochałem panią. To znaczy, żem się dla pani we własnem sumieniu spodlił, za co sobie karę wymierzę. Ale właśnie dlatego nie mam nic do stracenia i pani musisz mi za moją krzywdę zapłacić, bo inaczej będzie nieszczęście!
Pani Elzenowa nie przestraszyła się, albowiem zgoła nie bała się mężczyzn. Nie bała się także suchot Kresowicza, gdyż miejscowy lekarz uspokoił ją był swego czasu pod tym względem zupełnie. Rzeczywistem było tylko jej zdumienie, zaś gniew i przestrach czemś pozornem. W sercu jej zbudził się nagle podziw: „Mais c’est un vrai oiseau de proie[37], który gotów mnie rozszarpać!...“ Dla tej natury, obytej z zepsuciem a awanturniczej, wszelka awantura, zwłaszcza schlebiająca jej kobiecej miłości własnej, miała niewypowiedziany urok. Przytem zmysł moralny jej nie przerażał się byle czem. Gdyby Kresowicz błagał ją o jedną minutę szczęścia, o prawo ucałowania brzegu jej sukni, z pokorą, ze łzami i na kolanach, byłaby go kazała wyrzucić za drzwi. Ale ten człowiek groźny i niemal szalony, ten przedstawiciel sekty, o której straszliwej energji opowiadano w jej sferze bajeczne rzeczy, wydał jej się czemś tak demonicznem, tak odmiennem od wszystkich ludzi, których dotąd widziała, że ogarnął ją wprost zachwyt. Nerwy jej chciwe były nowości. Pomyślała też, że w razie jej oporu, awantura może przybrać rozmiary całkiem nieprzewidziane i przerodzić się w skandal, albowiem szaleniec ten istotnie gotów był na wszystko.
Kresowicz zaś mówił dalej, oblewając jej twarz gorącym oddechem.
— Kocham, a nic nie mam do stracenia! Straciłem zdrowie, zgubiłem przyszłość i spodliłem się!... Nie mam nic do stracenia! — rozumie pani? Wszystko mi jedno, czy tu na twoje wołanie wpadnie dziesięciu, czy stu ludzi... Ale dla pani to nie wszystko jedno! Potem odejdę — i tajemnica zginie — przysięgam!
Pani Elzenowej chodziło już tylko o zachowanie pozorów, które kobieca hipokryzja zawsze usiłuje zachować i o oszukanie samej siebie.
Więc zwróciwszy oczy, pełne sztucznego przerażenia, na jego twarz, podobną rzeczywiście do twarzy warjata, spytała:
— Czy pan mnie chce zabić?
— Chcę zapłaty — nie pieniędzmi! — odpowiedział zdławionym głosem.
Poczem zbladł jeszcze bardziej, chwycił ją i objął, a ona poczęła się bronić. Ale czyniła to tak, jak kobieta mdlejąca, której przestrach odjął przytomność i siłę.
Świrski, dojechawszy do Ville Franche, wysiadł i udał się do portu, albowiem przyszło mu do głowy powrócić do Nizzy łodzią. Jakoż zaraz, przy portowym obrębniku, znalazł znajomego rybaka, który, ucieszony widokiem hojnego gościa, podjął się z prawdziwie liguryjską chełpliwością przewieźć go „choćby na Korsykę i choćby sirocco przewracał morze aż do dna“.
Ale tymczasem chodziło tylko o małą przejażdżkę, tem łatwiejszą, że nie było najmniejszego powiewu. Świrski siadł przy sterze i poczęli posuwać się po wygładzonej toni. Po chwili, minąwszy zbytkowne, prywatne jachty, zbliżyli się do statków pancernych, których spokojne, czarne ogromy rysowały się twardo i wyraziście w popołudniowem słońcu. Pokład Formidabla obwieszony już był girlandami różnokolorowych lampek, gwoli jutrzejszego balu, na który Świrski miał dostać zaproszenie. Przy burtach widać było majtków, którzy, widziani z dołu, wydawali się, wobec wielkości statku, pigmejczykami. Żelazne ściany okrętów, kominy, maszty, reje, odbijały się w przezroczej wodzie, jak w zwierciadle. Od czasu do czasu, między pancernikami przesuwała się łódź wojenna, podobna zdala do czarnego owadu, poruszającego regularnie szeregami nóg. Za statkami poczynała się pusta przestrzeń, na której toń, jak zwykle przy wyjściu z portu, mimo braku wiatru, wzdymała się i opadała lekko, to podnosząc, to obniżając łódź, w której siedział Świrski, ruchem zarazem słodkim i szerokim. Zbliżyli się teraz do wyniosłych skał, po prawej stronie przystani, wzdłuż których biegła siwa, zakurzona droga, niżej zaś jeszcze leżał plac mustry, na którym ćwiczyli się w graniu na trąbkach żołnierze. Wreszcie, okrążywszy cypel, przy którym bełkotały fale, nadchodzące z roztoczy, wypłynęli na otwarte morze.
Za przystanią jest zawsze nieco powiewu, więc rybak począł zaciągać żagiel, Świrski zaś, zamiast skręcić do Nizzy, skierował ster na pełnię.
I jechali wprost przed siebie, kołysani falą. Słońce zniżyło się tymczasem ku wieczorowi. Skaliste wiszary i morze stały się czerwone. Wszystko naokół było spokojne, ciche i tak ogromne, że Świrskiemu mimowoli przyszło na myśl, jak małe i liche jest życie wobec tych niezmierzoności, które otaczały go w tej chwili. Nagle doznał takiego wrażenia, jakby od wszystkich własnych i cudzych spraw odjechał gdzieś bardzo daleko. Pani Elzenowa, Romulus, Remus, wszyscy znajomi i całe to rojowisko nadbrzeżne, pełne gorączki, niepokoju, lichych ambicyj i lichych namiętności, zmalało mu w oczach. I jako człowiek, przywykły zdawać sobie sprawę z tego, co się w nim dzieje, przestraszył się tego wrażenia, pomyślał bowiem, że gdyby panią Elzenową prawdziwie kochał, toby mu jej obraz nie przesłaniał się, nie mącił, nie zmniejszał się i nie niknął nigdy. Tak bywało dawniej. Świrski przypomniał sobie, jak niegdyś, po wyjściu zamąż kobiety, którą kochał, wyjeżdżał w podróż zagraniczną. Widział wówczas po raz pierwszy Włochy, Rzym, Sycylję, morze, brzegi Afryki — i żadne wrażenia nie zacierały w jego umyśle pamięci kochanej kobiety. W galerjach florenckich i rzymskich, na morzu i na pustyni ona była z nim, a on odczuwał wszystko przez nią i wszędzie mówił jej, jakby obecnej: „patrz!“ Różnica tych dawnych lat od dzisiejszych napełniła go smutkiem.
Ale spokój wieczoru i morza działał jednakże na niego kojąco. Wypłynęli już tak daleko, że brzegi poczęły się przesłaniać. Potem zaszło słońce, błysnęła jedna gwiazda, druga. Delfiny, które o zorzy wieczornej przesuwały się falistym ruchem koło łodzi, łamiąc toń ostremi grzbietami, pogrążyły się teraz w głębinę i znikąd nie dochodził żaden odgłos. Powierzchnia wód wygładziła się tak, że żagiel opadał chwilami zupełnie. Nakoniec z za gór wyszedł księżyc, oblał morze zielonawym blaskiem i rozświecił dal aż do granic widnokręgu.
Rozpoczęła się noc południowa, równie pogodna, jak cicha. Świrski otulił się w pożyczoną od rybaka pelerynę i począł myśleć.
„Wszystko, co mnie otacza, jest nietylko pięknością, ale i prawdą. Życie ludzkie, jeśli ma być normalne, powinno być zaszczepione na pniu natury, wyrastać z niego, jak gałąź wyrasta z drzewa i istnieć z mocy tych samych praw. Wówczas będzie prawdziwe, a zatem i moralne, moralność bowiem nie jest w gruncie rzeczy niczem innem, tylko zgodnością życia z wszechprawem natury. Oto otacza mnie prostota i spokój, ja zaś pojmuję ją i odczuwam tylko jak artysta, ale nie mam ich w sobie jako człowiek, albowiem i życie moje i tych ludzi, wśród których żyję, odeszło od natury, przestało rządzić się jej prawem, być jej wynikiem, a uczyniło się kłamstwem. Wszystko, co w nas jest — jest sztuczne. Zaginęło w nas nawet poczucie prawd naturalnych. Nasze stosunki oparte są na fałszu, umysły krzywe, dusze i namiętności chore. Oszukujemy jedni drugich i sami siebie, a wkońcu nikt nie jest pewien, czy istotnie chce tego, do czego dąży, albo czy potrafi zdążać do tego, czego chce“.
I nagle, w przeciwstawieniu do tej nocy, do nieskończoności morza, do gwiazd, de całej natury, do jej spokoju, prostoty i ogromu, ogarnęło go poczucie olbrzymiego kłamstwa stosunków ludzkich. Kłamstwem wydała mu się jego miłość do pani Elzenowej, kłamstwem jej stosunek do niego, do dzieci, do innych mężczyzn — do świata, kłamstwem życie na tym jasnym brzegu, kłamstwem teraźniejszość i jego własna przyszłość: „Otacza mnie, jak sieć — pomyślał — a ja nie wiem, jak się z niej wyrwać!“ I rzeczywiście tak było. Bo jeśli całe życie jest kłamstwem, to co wobec tego począć? Czy wrócić do natury? Rozpocząć jakieś życie nawpół dzikie, nawpół wieśniacze? zerwać z ludźmi i zostać zarazem reformatorem? Świrski czuł się na to za starym i zbyt sceptycznym. Na to trzeba było mieć dogmatyzm Kresowicza i odczuwać zło, jako bodziec do walki i reformy, nie zaś jako wrażenie tylko, które jutrzejszy dzień może osłabić! Ale natomiast przyszło Świrskiemu na myśl co innego. Kto nie czuje w sobie dość siły do zreformowania świata, może od niego uciec przynajmniej na jakiś czas i odetchnąć. Oto jutro mógłby już być w Marsylji, a w parę dni później, gdzieś, naprawdę na pełnem morzu, o setki mil od brzegu, od chorego życia, od jego kłamstw i oszustw. W ten sposób wszystko byłoby zarazem rozwiązane, a raczej przecięte jak nożem.
I w jednej chwili porwała go taka chęć zmienienia w czyn tego zamysłu, że kazał zawracać do Nizzy.
— Zwierz, który czuje się w sieci — myślał — przedewszystkiem stara się z niej wyplątać. To jego pierwsze prawo — i to właśnie jest zgodne z naturą, a zatem jest moralne. Moją siecią nie jest tylko pani Elzenowa. Jest nią wszystko razem wzięte. Czuję natomiast doskonale, że zaślubiając ją, zaślubiłbym życie kłamstwa. Wypłynęłoby to nawet może nie z jej winy, ale z konieczności rzeczy — a od takich widoków zawsze wolno uciekać.
I tu począł sobie wyobrażać inne widoki, które miał ujrzeć w ucieczce: rozległe pustynie wodne i piaszczyste, nieznane kraje i ludy, szczerość i prawdę pierwotnego ich życia, a wreszcie rozmaitość zdarzeń i całą odmienność dni przyszłych od teraźniejszych.
— Mnie się to dawno należało! — mówił sobie.
Potem przyszła mu do głowy myśl, która mogła przyjść tylko artyście, że gdy się puszcza „kantem“ narzeczoną i wyjeżdża się, naprzykład do Paryża, to postępek taki należy do „złej literatury“, ale gdy się czmycha aż za równik, gdzieś, gdzie pieprz rośnie, wówczas fakt opuszczenia maleje wobec ogromu odległości, rzecz czyni inne wrażenie, przedstawia się oryginalniej, a tem samem jest w lepszym stylu.
— A ja — myślał — pojadę djablo daleko!
Ale tymczasem zdala pokazała mu się Nizza pod postacią sznura świateł. W środku owego sznura budynek, zwany Jetée Promenade, błyszczał nakształt olbrzymiej latarni. W miarę, jak łódź, popychana mocnym powiewem, zbliżała się do portu, każde z tych świateł zmieniało się jakby w ognisty słup, drgający na ruchomej fali pobrzeżnej. Widok tych blasków otrzeźwił Świrskiego.
— Miasto! — i życie! — pomyślał.
I odrazu wszystkie poprzednie jego zamysły poczęły rozwiewać się jak widziadła, zrodzone z pustki i nocy. To, co jeszcze przed chwilą poczytywał za usprawiedliwione, do przeprowadzenia łatwe i konieczne, obecnie wydało mu się fantazją, pozbawioną treści rzeczywistej, a poczęści i nieuczciwą. „Z życiem, jakiekolwiek ono jest — trzeba się jednak liczyć. Kto żył tyle lat pod jego prawami, ile ja żyłem, ten musi się czuć wobec nich odpowiedzialny. Niewielka rzecz powiedzieć sobie: korzystałem z nich, póki mi było z tem dobrze — a z chwilą, gdy mi jest źle, wracam do natury“.
A potem jął myśleć ściślej — już nie o teorjach ogólnych, ale o pani Elzenowej.
— Jakiem prawembym ją opuścił? Jeśli jej życie było sztucznem i kłamliwem, jeśli jej przeszłość nie jest jasną — to mogłem, wiedząc o tem, nie oświadczać się jej. Obecnie miałbym prawo zerwać z nią tylko w takim razie, gdybym wykrył w niej zło, które taiła, lub gdyby dopuściła się względem mnie jakiejś winy. Ale ona nie zawiniła mi nic. Była ze mną uczciwa i szczera. Jest w niej jednak coś, co mnie pociąga, bo inaczej nie byłbym się jej oświadczył. Chwilami czuję, że ją kocham, a że czasem przychodzą na mnie wątpliwości — to dlaczegoż ona ma na tem cierpieć? Ucieczka moja byłaby, bądź co bądź, dla niej krzywdą, a kto wie, czy nie ciosem.
Tu zrozumiał, że marzyć o jakiejś ucieczce, a dopuścić się jej — to dla porządnego człowieka dwa bieguny. On mógł sobie tylko marzyć. Prędzej byłby zdolny stanąć do oczu pani Elzenowej i zażądać od niej zwrotu słowa, ale uciekać przed niebezpieczeństwem — było rzeczą wprost przeciwną i jego osobistej i jego szczepowej, nawskróś ucywilizowanej naturze. Zresztą na samą myśl o skrzywdzeniu kobiety poruszyło się w nim serce, a pani Elzenowa stała mu się bliższą i milszą.
Wpływali już prawie do portu, a po chwili łódź przybiła. Świrski zapłacił i, wsiadłszy do powozu, kazał się wieźć do pracowni. Na ulicy, wśród gwaru, świateł, turkotu i ruchu, porwała go znów tęsknota za tą ciszą, za tym nieskończonym rozlewem wód, za tym spokojem i za tą ogromną Bożą prawdą, z którą przed chwilą się rozstał. Wreszcie, niedaleko już pracowni, przyszła mu do głowy następująca uwaga:
— Dziwna rzecz — pomyślał — że ja, którym się tak bał kobiet i tak im nie ufał, wybrałem wkońcu kobietę, która więcej może budzić obaw, niż wszystkie inne.
Był w tem jakby jakiś fatalizm i Świrski znalazłby niewątpliwie w tym zbiegu rzeczy materjał do rozmyślania na cały wieczór, gdyby nie to, że służący oddał mu zaraz na wstępie dwa listy. W jednym mieściło się zaproszenie na jutrzejszy bal na Formidablu, drugi był od pani Lageat, właścicielki domu.
Gospodyni donosiła mu o swym wyjeździe na parę dni do Marsylji, a zarazem zwiastowała nowinę, że znalazła modelkę, która powinna zadowolić najwybredniejszy smak — i która przyjdzie jutro.
Jakoż zapowiedziane cudo przyszło nazajutrz o dziewiątej. Świrski był już ubrany i czekał z niecierpliwością i niepokojem; na szczęście, obawy okazały się płonne: pierwszy ruch oka zadowolił go. Modelka była wysoka, wysmukła, bardzo zręczna, głowę miała małą, twarz drobną, śliczny zarost czoła, długie rzęsy i wielką świeżość cery. Przedewszystkiem jednak Świrskiego zachwyciło to, że posiadała twarz „swoją własną“ i w wyrazie coś dziewczęcego. „Ruchy ma szlachetne — pomyślał — i jeśli jest tak zbudowana, jak się wydaje, to „eureka!“ Zamówię ją na długo i będę woził z sobą!“
Uderzyła go też jej nieśmiałość i spojrzenie, jakby wystraszone. Wiedział wprawdzie, że modelki czasem udają nieśmiałość. Przypuszczał jednak, że ta nie udaje.
— Jak ci na imię, moje dziecko — spytał.
— Marja Cervi.
— Jesteś z Nizzy?
— Z Nizzy.
— Czy pozowałaś kiedykolwiek?
— Nie, panie.
— Wprawne modelki wiedzą, czego się od nich chce, a z nowicjuszkami jest kłopot. Nie pozowałaś ani razu w życiu?
— Nie, panie.
— Skądże ci się wzięła ochota do pozowania?
Modelka zawahała się z odpowiedzią i zaczerwieniła się nieco.
— Pani Lageat mówiła mi, że będę mogła cośkolwiek zarobić...
— Tak, ale ty się widocznie boisz. Czego się boisz? Nie zjem cię! Ile chcesz za posiedzenie?
— Pani Lageat mówiła, że pan płaci pięć franków...
— Pani Lageat myliła się: płacę dziesięć franków.
Na twarzy dziewczyny błysnęła radość, a policzki jej zaczerwieniły się jeszcze silniej.
— Kiedy mam rozpocząć? — spytała nieco drżącym głosem.
— Dziś, zaraz! — rzekł Świrski, ukazując rozpoczęty obraz. — Ot tam masz parawan; idź, rozbierz się! Do pasa tylko! Będziesz pozowała do głowy, do piersi i części brzucha!
A ona zwróciła ku niemu twarz zdumioną — i ręce opadły jej zwolna wzdłuż sukni:
— Jakto, panie? — spytała zająkliwie, patrząc na niego przestraszonemi oczyma.
On zaś odrzekł trochę niecierpliwie:
— Moje dziecko, ja rozumiem, że pierwszy raz to może być trudno. Ale albo się jest modelką, albo nie. Ja potrzebuję głowy, popiersia i części brzucha, potrzebuję koniecznie, rozumiesz! Przytem wiedz, że w tem niema nic złego, a przedewszystkiem namyśl się — i to prędko, bo jeśli nie zechcesz, to będę szukał innej.
I mówił trochę niespokojnie, albowiem w duszy chodziło mu o to, by właśnie została ta i by nie potrzebował szukać innej. Ale tymczasem nastało milczenie. Modelka pobladła bardzo widocznie, jednakże po chwili odeszła cicho za parawan.
Świrski zaś począł przysuwać z hałasem stalugi ku oknu i ustawiać je odpowiednio, przyczem myślał:
— Oswoi się i za tydzień będzie się sama śmiała ze swoich skrupułów.
Następnie ustawił sofę, na której miała leżeć modelka, wziął pendzle i począł się niecierpliwić:
— No, a co tam? gotowa jesteś?
Milczenie.
— No! Decyduj się! Cóż to za żarty!
Wtem z za parawana doszedł głos, drgający błagalną prośbą:
— Panie! Ja myślałam, że... U nas w domu bieda, ale tak... ja... nie mogę!... I gdyby pan był łaskaw... do samej głowy... choćby za trzy franki, choćby za dwa... gdyby pan był łaskaw!...
I słowa przeszły w łkanie. Świrski zwrócił się w stronę parawana, wypuścił pendzle i otworzył usta. Ogarnęło go niesłychane zdumienie, albowiem modelka przemówiła w jego rodowitym języku.
— Pani jesteś Polką? — zawołał wreszcie, zapominając, że przed chwilą mówił jej: ty.
— Tak, panie!... To jest... ojciec mój był Włoch, ale dziaduś jest Polak...
Nastało znów milczenie. Świrski ochłonął i rzekł:
— Ubierz się pani... Będziesz pozowała tylko do głowy.
Lecz ona widocznie nie poczęła się jeszcze rozbierać, albowiem wyszła z za parawana natychmiast, z twarzą zawstydzoną, zmieszaną, pełną jeszcze bojaźni i ze śladami łez na policzkach.
— Dziękuję panu — rzekła. — Pan jest... Ja przepraszam, ale...
— Niech się pani uspokoi — przerwał Świrski. — Oto krzesło! niech się pani uspokoi. Będzie pani pozowała do głowy... Co u licha! Ja nie chciałem pani ubliżyć. Widzi pani ten obraz. Potrzebowałem modelu oto do tej figury... Ale skoro panią to tak kosztuje, to inna rzecz, zwłaszcza, że pani jest Polką.
Jej łzy poczęły na nowo spływać po policzkach, ale spoglądała na niego z wdzięcznością swemi niebieskiemi oczyma, on zaś wyszukał butelkę z winem, nalał do pół szklanki i, podając jej, rzekł:
— Niech się pani napije. Mam gdzieś i biszkopty, ale licho wie, gdzie. Proszę być spokojną.
I to rzekłszy, spojrzał na nią ze współczuciem swemi uczciwemi oczyma, a po chwili rzekł:
— Biedne dziecko!...
Poczem odszedł — i jął znów odsuwać stalugi na dawne miejsce, a jednocześnie mówić:
— Nic dziś z pozowania. Pani jest nadto wzruszoną. Jutro weźmiemy się do roboty od rana, a dziś pogadajmy trochę. Kto mógł się domyślić, że Marja Cervi jest Polką! To dziadek pani jest Polak? Tak? Żyje?
— Żyje, ale od dwóch lat nie chodzi.
— Jak się nazywa?
— Orysiewicz — odrzekła, wymawiając trochę z cudzoziemska.
— Znam to nazwisko. Dawno z kraju?
— Dziaduś sześćdziesiąt pięć lat nie był w kraju. Przedtem był w wojsku włoskiem, a potem w banku w Nizzy.
— W jakim wieku?
— Dziaduś ma blisko dziewięćdziesiąt.
— Ojciec pani nazywał się Cervi?
— Tak. Ojciec pochodził z Nizzy, ale służył także w wojsku włoskiem.
— Jak dawno umarł?
— Piąty rok.
— A matka pani żyje?
— Matka żyje. Mieszkamy razem w starej Nizzy.
— To dobrze — rzekł Świrski. — A teraz jeszcze jedno pytanie: czy matka wie, że pani chciała zostać modelką?
Na to dziewczyna odrzekła niepewnym głosem:
— Nie. Mama nie wie. Pani Lageat powiedziała mi, że można w ten sposób zarobić pięć franków dziennie, a że w domu u nas bieda... bardzo wielka... więc... nie miałam innej drogi...
Świrski objął szybko oczyma postać dziewczyny od stóp do głowy i zrozumiał, że słyszy prawdę. O biedzie świadczyło wszystko, począwszy od kapelusza i sukni tak wytartej, a raczej tak zetlałej ze starości, że znać było na niej każdą nitkę, aż do rękawiczek zrudziałych i pocerowanych.
— Niech pani teraz wróci do domu — rzekł — i niech pani powie matce, że jest malarz Świrski, który życzy sobie, by mu pani pozowała do głowy w obrazie. Niech pani doda także, że ten malarz przyjdzie, z polecenia pani Lageat, prosić, by pani przychodziła na pozowanie z matką do jego pracowni, za co ofiaruje dziesięć franków dziennie.
Panna Cervi poczęła dziękować, nie umiejąc znaleźć słów, plącząc się i mieszając, głosem, pełnym zarazem łez i radości. On zaś, widząc, co się w niej dzieje, rzekł:
— Dobrze! dobrze! Za godzinę będę. Pani wydaje mi się bardzo uczciwą dziewczyną. Niech pani ma do mnie ufność. Ja jestem trochę niedźwiedź, ale niejedno umiem zrozumieć. Poradzimy na wszystko i złe przejdzie. Aha! jedna rzecz! Nie chcę pani dawać pieniędzy zaraz, żeby się pani nie potrzebowała z nich tłumaczyć, ale za godzinę przyniosę, ile będzie trzeba na rachunek. Ze mną także bywało dawniej różnie, więc wiem, co znaczy prędka pomoc. Nie ma pani za co dziękować, to wszystko jedno! Do widzenia, dziecko — za godzinę!
Jakoż wypytawszy jeszcze o adres, sprowadził dziewczynę ze schodów, a po upływie godziny wsiadł do powozu i kazał się wieźć do starej Nizzy. Wszystko, co się zdarzyło, wydało mu się czemś tak szczególnem, że nie umiał myśleć o niczem innem. Czuł przytem taką radość, jaką czuje każdy porządny człowiek, gdy postąpił tak, jak był powinien, i gdy może stać się dla kogoś opatrznością.
— Jeśli to nie jest uczciwa i dobra dziewczyna — myślał o pannie Cervi — to ja jestem najgłupszym mułem w całej Ligurji.
Ale nie przypuszczał, żeby coś podobnego miało się okazać. Owszem, był pewien, że trafił na bardzo uczciwą duszę kobiecą, a zarazem rad był, że ta dusza zamkniętą jest w tak młodem i hożem ciele.
Powóz zatrzymał się wreszcie przed starym i odrapanym domem w pobliżu portu. Odźwierna dość pogardliwie wskazała Świrskiemu mieszkanie pani Cervi.
— Bieda naprawdę! — pomyślał malarz, idąc po stromych schodach na górę.
Po chwili zapukał we drzwi.
— Proszę! — ozwał się głos ze środka.
Świrski wszedł. Przyjęła go kobieta lat około czterdziestu, czarno ubrana, smagła, smutna, chuda, złamana widocznie życiem, ale nie mająca w sobie nic pospolitego. Obok niej stała panna Marja.
— Wiem wszystko i dziękuję panu z duszy i serca! — rzekła pani Cervi. — Niech panu Bóg nagrodzi i niech pana błogosławi.
Tak mówiąc, chwyciła jego rękę i pochyliła nisko głowę, jakby chcąc tę rękę ucałować. Lecz on cofnął ją szybko, a następnie, pragnąc rozproszyć jak najprędzej uroczysty nastrój i złamać lody pierwszego poznania, zwrócił się do panny Marji i, grożąc jej palcem, rzekł ze swobodą dawnego znajomego:
— Aha! to ta osóbka wyplotła!...
Panna Marja uśmiechnęła się do niego w odpowiedzi, trochę smutno, trochę z zakłopotaniem. Wydała mu się śliczną, piękniejszą niż w pracowni. Dostrzegł także, że pod szyję zawiązała jakąś lila wstążczynę, której nie miała poprzednio — ujęło go to, jako dowód, że widocznie nie uważają go za starego dziada, skoro się do niego stroją.
Tymczasem pani Cervi rzekła:
— Tak, Marynia powiedziała wszystko. Bóg czuwał nad nią i nad nami, że trafiła na takiego człowieka, jak pan.
Na to Świrski rzekł:
— Sama panna Marja mówiła mi o trudnych warunkach, w jakich żyjecie, ale niech mi pani wierzy, że, nawet w podobnych warunkach, mieć taką córkę — to szczęście.
— Tak — odrzekła spokojnie pani Cervi.
— A tymczasem, to ja winienem paniom wdzięczność — bom szukał i szukał napróżno, aż tu spada mi nagle z nieba taka głowa. Teraz już jestem spokojny o mój obraz. Muszę się tylko ubezpieczyć, by mi mój model nie uciekł!
I tak mówiąc, wydobył trzysta franków, poczem zmusił panią Cervi do przyjęcia ich, zapewniając, że robi na tem ogromnie korzystny interes, bo za obraz weźmie, dzięki pannie Marji, mnóstwo pieniędzy, a następnie oświadczył, że pragnąłby poznać „dziadusia“, albowiem zawsze miał słabość do starych żołnierzy.
Panna Marja, usłyszawszy to, pobiegła do drugiej izby; po chwili rozległ się turkot krzesła na kółkach — i dziaduś, którego widocznie przybrano jeszcze poprzednio, na przyjęcie gościa, w mundur i wszystkie ordery, zdobyte we Włoszech, wjechał do pokoju.
Świrski ujrzał przed sobą twarz starca, zdrobniałą, pomarszczoną, o białych, jak mleko, wąsach i włosach, o oczach niebieskich, szeroko otwartych i patrzących trochę tak, jak oczy dziecka.
— Dziadziu! — rzekła panna Marja, pochylając się w ten sposób, aby staruszek mógł widzieć jej usta, i mówiąc nie głośno, ale wolno i wyraźnie — to pan Świrski, rodak, artysta.
Staruszek zwrócił ku niemu swe niebieskie oczy i począł patrzeć na niego uporczywie, a zarazem mrugać, jakby zbierając przytomność.
— Rodak?... — powtórzył — tak!... rodak!...
Poczem uśmiechnął się, spojrzał na córkę, na wnuczkę, znów na Świrskiego, czas jakiś szukał słów, a wreszcie zapytał starym, drżącym głosem:
— A na wiosnę... co?...
Widocznie została mu jakaś jedna myśl, która przeżyła wszystkie inne, ale której nie umiał już wyrazić... Jakoż po chwili wsparł trzęsącą się głowę o fotel i począł patrzeć w okno, uśmiechając się jednak ciągle do owej myśli i powtarzając:
— Tak! tak!... Będzie!...
— Dziaduś tak zawsze!... — rzekła panna Marja.
Świrski spoglądał na niego czas jakiś ze wzruszeniem, pani Cervi zaś poczęła opowiadać o ojcu i o mężu. Obaj brali udział w wojnach przeciw Austrji o niepodległość Włoch. Czas jakiś mieszkali we Florencji i dopiero po zajęciu Rzymu wrócili do Nizzy, skąd Cervi był rodem. Tu Orysiewicz oddał córkę młodszemu towarzyszowi broni, przyczem obaj, dzięki pomocy nicejskich krewnych, umieścili się w banku. Wszystkim szło nieźle, ale, kilka lat temu, Cervi zginął w katastrofie kolejowej. Orysiewicz zaś stracił posadę z powodu starości. Odtąd zaczęła się bieda, jedynym bowiem funduszem, z którego musiało żyć troje osób, było sześćset lirów, które rząd włoski wypłacał staremu żołnierzowi. Było to dość, by nie umrzeć, niedość, by żyć. Obie kobiety zarabiały trochę szyciem lub nauczaniem, lecz lato, gdy życie obumierało w Nizzy i gdy znikąd nie można było dostać zarobku, pochłaniało szczupłe ich zapasy. Od dwóch lat stary żołnierz stracił całkiem władzę w nogach, często bywał chory, musiał się leczyć, a przez to było z nimi gorzej i gorzej.
Świrski, słuchając tego opowiadania, uczynił sobie dwie uwagi: najprzód, że pani Cervi gorzej mówi po polsku od córki. Widocznie staruszek, za czasów swej wojaczki, nie mógł poświęcać się tak kształceniu córki, jak się później poświęcał kształceniu wnuczki. Ale druga uwaga była dla Świrskiego ważniejsza. Oto pomyślał, że ta wnuczka, będąc tak śliczną dziewczyną, mogłaby, zwłaszcza w Nizzy, na tym brzegu, na którym przewalały się rok rocznie próżniacze miljony, rozrzucać złoto pełnemi garściami, trzymać powozy, służbę i mieć wybijany atłasem buduar. Tymczasem chodziła w wytartej sukni i za całą ozdobę posiadała wyblakłą lila wstążkę. A więc musiała być jakaś siła, która ją od złego ustrzegła. „Na to — rzekł sobie Świrski — potrzeba dwóch rzeczy: wrodzonej czystej natury i uczciwej tradycji. Niema wątpliwości, żem trafił na jedno i na drugie“.
I poczęło mu być między tymi ludźmi dobrze. Zauważył też, że w obu kobietach bieda nie zatarła śladów dobrego wychowania i tej pewnej wykwintności, która bije od wewnątrz i wydaje się czemś wrodzonem. I matka i córka przyjmowały go jak opatrznościowego gościa, a jednak w ich słowach i obejściu znać było większą radość z poznania zacnego człowieka, niż z pomocy, jaką przynosił. Może te trzysta franków, które zostawiał matce, uchroniły całą rodzinę od wielu zmartwień i upokorzeń, a jednak odczuwał, że matka i córka jeszcze bardziej wdzięczne mu są za to, że postąpił w swej pracowni, jak człowiek z sercem prawem i tkliwem, które zrozumiało dziewczyny boleść, jej wstyd i jej ofiarę. Największą jednak przyjemność uczyniło mu spostrzeżenie, że w nieśmiałości panny Cervi i w jej wdzięcznych spojrzeniach było takie jakieś zakłopotanie, jakie może odczuwać młoda dziewczyna wobec człowieka, względem którego czuje się całą duszą zobowiązana, a który przytem, wedle wyrażenia Świrskiego: „nie wyszedł jeszcze z obiegu“. Miał czterdzieści pięć lat i, pomimo młodego serca, zaczynał chwilami o sobie wątpić, więc lila wstążka i owo spostrzeżenie sprawiły mu prawdziwą uciechę. Wkońcu począł rozmawiać z niemi z takiem poszanowaniem i czujnością, jak z kobietami z najlepszego towarzystwa i, widząc, że je tem ujmuje coraz więcej, sam czuł się zadowolony. Na pożegnanie uścisnął obydwom dłonie, a gdy panna Cervi oddała mu uścisk ze spuszczonemi powiekami, ale z całą siłą swej ciepłej, młodej ręki, wyszedł trochę odurzony i z głową tak pełną ślicznej modelki, że woźnica powozu, do którego wsiadł, musiał mu po dwakroć zadawać pytanie, gdzie go ma odwieźć.
Po drodze myślał nad tem, że jednak nie wypada dorabiać do nawpół odkrytego ciała głowy „panny Marji“ i począł w siebie wmawiać, że nawet dla obrazu lepiej będzie, gdy na pierś śpiącej dziewczyny rzuci jakąś lekką draperję.
— Wróciwszy, sprowadzę pierwszą lepszą modelkę, przykryję ją i zaraz to przerobię, tak, aby jutro zastały rzecz gotową — mówił sobie.
Poczem przyszło mu do głowy, że jednak takiej modelki, jak panna Cervi, nie będzie mógł wynająć na stałe, by ją wozić z sobą — i na tę myśl ogarnął go żal.
Ale tymczasem powóz stanął przed pracownią. Świrski zapłacił i wysiadł.
— Depesza dla pana! — rzekł mu w bramie odźwierny.
A malarz zbudził się jak ze snu:
— Aha! — rzekł — dobrze! dawaj!
I wziąwszy depeszę z rąk stróża, otworzył ją niecierpliwie.
Ale zaledwie rzucił na nią oczyma, w twarzy odbiło mu się zdumienie i przestrach, telegram bowiem brzmiał jak następuje:
„Kresowicz zastrzelił się przed godziną, przybywaj.
Pani Elzenowa wyszła do Świrskiego z twarzą pomieszaną i rozdrażnioną, z oczyma suchemi, ale zaczerwienionemi jakby od gorączki i pełnemi zniecierpliwienia.
— Czy nie odebrał pan jakiego listu? — spytała pośpiesznie.
— Nie. Odebrałem tylko pani depeszę. Co za nieszczęście!
— Myślałam, że może do pana pisał.
— Nie. Kiedy się to stało?
— Dziś rano usłyszeli wystrzał w jego pokoju. Służba wbiegła i zastała go nieżywego.
— I to tu, w hotelu?
— Nie. Na szczęście wczoraj przeniósł się do Condamine...
— A co za powód?
— Albo ja wiem! — odrzekła z niecierpliwością.
— Bo, o ile słyszałem, nie grywał.
— Nie. Znaleziono przy nim pieniądze.
— Wszak wczoraj pani uwolniła go od obowiązków?
— Tak, ale i na jego własne żądanie.
— Czy nie wziął tego do serca?
— Czy ja wiem! — powtórzyła gorączkowo. — Jeśli chciał to zrobić, mógł sobie przedtem wyjechać. Ale to był warjat — tem się wszystko tłumaczy! Czemu sobie naprzód nie wyjechał?
Świrski spojrzał na nią przeciągle.
— Niech się pani uspokoi — rzekł.
Lecz ona, myląc się co do znaczenia jego słów, odrzekła:
— Bo ile w tem przykrości dla mnie, a ile może być kłopotów! Kto wie, czy nie będę musiała składać jakich objaśnień, świadectw... czy ja wiem!... Co za fatalna historja!... W dodatku będą i ludzkie gadania. Pierwszy Wiadrowski!... Ja chciałam jednak pana prosić, by pan między znajomymi mówił, że ten nieszczęśliwy zgrał się, że przegrał jakieś i moje pieniądze i że to jest powód jego postępku. Gdyby przyszło mówić przed sądem, lepiej o tem nie wspominać, bo mogłoby się wykryć, że to nieprawda; ale przed ludźmi tak trzeba... Żeby był sobie pojechał chociaż do Mentony, albo do Nizzy! Przytem Bóg raczy wiedzieć, czy on tam czego nie napisał przed śmiercią umyślnie, żeby się na mnie zemścić... Niechże jaki list pośmiertny dostanie się do gazet!... Od takich ludzi wszystkiego można się spodziewać. Chciałam i tak stąd wyjechać, a teraz muszę...
Świrski patrzył coraz uważniej na jej gniewną twarz, na zaciśnięte usta; a wreszcie rzekł:
— Niesłychana rzecz!...
— Prawdziwie niesłychana! — odpowiedziała pani Elzenowa. — Czy to tylko nie powiększy ludzkich gadań, jeżeli wyjedziemy stąd zaraz jutro?
— Nie sądzę — rzekł Świrski.
I począł wypytywać o hotel, w którym zastrzelił się Kresowicz, a następnie oświadczył, że pójdzie na miejsce zasięgnąć od służby wiadomości i zająć się nieboszczykiem.
Lecz ona poczęła go powstrzymywać z niezwykłą uporczywością, aż wkońcu rzekł:
— Pani! przecie to nie pies, tylko człowiek, i należy go przynajmniej pochować.
— Ktoś go i tak pochowa — odrzekła.
Świrski jednak pożegnał ją i wyszedł. Na schodach hotelu przeciągnął ręką po czole, następnie nakrył kapeluszem głowę i powtórzył:
— Niesłychana rzecz!...
Wiedział on z doświadczenia, do jakiej miary dojść może ludzki egoizm; wiedział również, że kobiety w egoizmie, tak jak i w poświęceniu, przechodzą zwykłą miarę męską; przypomniał sobie, że w życiu spotykał już podobne typy, w których pod zewnętrzną warstwą poloru tkwiło grube, zwierzęce samolubstwo i w których wszelki zmysł moralny kończył się tam właśnie, gdzie zaczynał się osobisty interes — a jednak pani Elzenowa potrafiła wprowadzić go w zdumienie. „Toż — mówił sobie — ten nieszczęśnik był nauczycielem jej dzieci, żył z nią pod jednym dachem i kochał się w niej... A ona? żeby choć słowo litości, współczucia, zajęcia! Nic i nic! Zła na niego, że jej narobił kłopotu, że nie wyjechał dalej, że jej popsuł sezon, że ją naraził na prawdopodobne stawiennictwo w sądzie i na gadania ludzkie, a zresztą, do głowy jej nawet nie przyszło pytanie, co się z tym człowiekiem działo, dlaczego się zabił i czy nie dla niej? I w rozdrażnieniu zapomniała nawet o tem, że się przede mną zdradza i że, jeśli nie przez serce, to przez rozum powinna była przedstawić mi się inaczej. Ach, co za duchowa barbarja! Pozory i pozory, a pod francuskim gorsetem i akcentem bezduszność i pierwotna murzyńska natura prawdziwej Chamitki! — cywilizacja przyczepiona do skóry, jak puder!... Toż ta kobieta każe mi jeszcze rozgadywać, że on przegrał jej pieniądze... Tfu! Niechże to piorun trzaśnie!“
Tak rozmyślając i klnąc, doszedł do Condamine, gdzie łatwo znalazł hotelik, w którym wypadek się zdarzył. W pokoju Kresowicza zastał lekarza i urzędnika sądowego, którzy radzi byli z jego przybycia, spodziewali się bowiem, że Świrski potrafi dać im jakiekolwiek wskazówki, tyczące zmarłego.
— Samobójca — rzekł urzędnik — zostawił kartkę z rozporządzeniem, by go pochowano nieinaczej, jak we wspólnym dole, oraz, by pieniądze, jakie się przy nim znajdą, odesłać do Zurychu, pod wskazanym adresem. Zresztą spalił wszystkie papiery, jak to poświadczają ślady w kominku.
Świrski spojrzał na Kresowicza, który leżał na łóżku z otwartemi, przerażonemi oczyma i z ustami, złożonemi jak do gwizdania.
— Nieboszczyk uważał się za nieuleczalnie chorego — rzekł — sam mi o tem mówił, prawdopodobnie dlatego odebrał sobie życie. Do domu gry nie zachodził nigdy.
Poczem jął opowiadać wszystko, co o Kresowiczu wiedział, a następnie zostawił tyle pieniędzy, ile było potrzeba na osobną mogiłę i wyszedł.
Po drodze przypomniał sobie, co mu Kresowicz mówił w Nizzy o mikrobach, oraz jego odpowiedź, daną Wiadrowskiemu, że zapisuje się do stronnictwa „milczących“ — i doszedł do przekonania, że młody student istotnie nosił się już oddawna z zamiarem odebrania sobie życia i że główną przyczyną jego postępku było przeświadczenie, że i tak jest na śmierć skazany.
Rozumiał jednak, że mogły być i inne przyczyny uboczne, a między niemi nieszczęśliwa miłość do pani Elzenowej i rozstanie się z nią. Myśli te napełniły go smutkiem. Trup Kresowicza, z ustami, złożonemi do gwizdania i z przedśmiertnem przerażeniem w oczach, nie schodził mu z pamięci. Pomyślał, że jednak w tę straszną noc nikt nie pogrąża się bez trwogi, że życie całe, wobec konieczności śmierci, jest jedną ogromną, tragiczną niedorzecznością — i powrócił do pani Elzenowej w wielkiem pognębieniu ducha.
Lecz ona odetchnęła głęboko, dowiedziawszy się, że Kresowicz nie zostawił żadnych papierów. Oświadczyła, że pośle także, ile będzie trzeba, na jego pogrzeb i teraz dopiero poczęła mówić o nim z pewną litością. Napróżno jednak usiłowała zatrzymać na parę godzin Świrskiego. Malarz odpowiedział, że nie umiałby dziś być sobą i że musi stanowczo wracać do domu.
— Ale wieczorem zobaczymy się przecie? — rzekła, podając mu rękę na pożegnanie. — Ja miałam nawet zamiar wpaść wieczorem do Nizzy i pojechać razem z panem...
— Dokąd? — spytał ze zdziwieniem Świrski.
— Czy pan zapomniał? Na Formidabla...
— Ach! to pani jedzie na ten bal?
— Żeby pan wiedział, jak mi to ciężko, zwłaszcza po tak przykrym wypadku, toby pan płakał nade mną... Mnie tego biedaka przecie także żal... Ale trzeba!... trzeba choćby dlatego, żeby ludzie nie robili jakichś przypuszczeń...
— Tak? do widzenia! — rzekł Świrski.
I w chwilę później, siedząc w wagonie, mówił sobie:
— Jeśli pojadę z tobą na Formidabla, albo gdziekolwiek, to jestem zdechłym krabem!
Nazajutrz jednak z weselszem już sercem przyjmował panią Cervi i pannę Marynię. Na widok ślicznej, świeżej twarzy dziewczyny ogarnęła go nawet radość.
W pracowni było już wszystko przygotowane, stalugi zatoczone, sofka dla modelki wysunięta i przykryta odpowiednio. Pani Lageat otrzymała najsurowszy rozkaz niewpuszczania nikogo, choćby do pracowni zgłosiła się „sama królowa Wiktorja“.
Świrski to rozsuwał, to zsuwał zasłony, przykrywające okno w pułapie — lecz ciągnąc za sznury, spoglądał ustawicznie na swoją wdzięczną modelkę.
Tymczasem panie Cervi zdjęły kapelusze i panna Marja zapytała:
— Co teraz trzeba robić?
— Teraz trzeba przedewszystkiem rozpuścić włosy — rzekł Świrski.
I zbliżył się ku niej, ona zaś podniosła obie ręce do głowy. Widać było, że ją to zawstydza i wydaje jej się dziwnem, ale zarazem miłem. A Świrski patrzył na jej zmieszaną twarz, na spuszczone powieki, na przegiętą wtył postać, na wykwintny rysunek bioder — i mówił sobie, że w tym wielkim śmietniku nicejskim odkrył podwójną, prawdziwą perłę.
Włosy spadły po chwili na ramiona. Panna Cervi potrząsnęła głową, chcąc je rozproszyć i wówczas pokryły ją zupełnie.
— Corpo Dio! zawołał Świrski.
Poczem przyszła kolej na czynność jeszcze trudniejszą, a mianowicie na układanie modelki. Świrski widział doskonale, że serce w dziewczynie bije żywiej, że pierś jej porusza się szybciej, a policzki pałają, że musi się przezwyciężać i zwalczać w sobie instynktowy opór, z którego sama nie umie zdać sobie sprawy, a jednocześnie poddaje się z jakimś niepokojem, podobnym do nieuświadomionej rozkoszy.
On mówił też sobie: „Nie! to nie zwykła modelka, to wcale co innego — i ja też nie patrzę na nią, jakby patrzył tylko malarz“. Jakoż czuł się także zakłopotany i palce drżały mu nieco, gdy jej układał głowę na poduszce; chcąc jednak wyprowadzić z kłopotu i ją i siebie, począł mówić do niej żartobliwie, udając zrzędę:
— Niechże pani leży spokojnie! Tak! Przecie i dla sztuki trzeba coś zrobić. O, teraz doskonale! Jak to się ten profil ślicznie rysuje na czerwonem tle. Gdyby pani mogła go widzieć! Ale nic z tego! Nie wolno się uśmiechać!... Trzeba spać! Zaraz idę malować.
I poszedł malować, a przytem swoim zwyczajem jął gawędzić, rozpowiadać i rozpytywać panią Cervi o dawniejsze czasy. Dowiedział się od niej, że „Marynia“, rok temu, miała korzystną posadę lektorki u hrabiny Dziadzikiewicz, z domu Atrament, córki wielkiego przemysłowca z Łodzi, Atramenta. Ale posada dopóty trwała, dopóki pani Dziadzikiewicz nie dowiedziała się, że i dziad i ojciec Maryni służyli w wojsku włoskiem. Wielkie to było zmartwienie, gdyż marzeniem i matki i córki było, by Marynia mogła zostać lektorką przy jakiej damie, stale zimującej w Nizzy, bo w takim razie nie potrzebowałyby się rozłączać.
W Świrskim tymczasem zbudził się malarz. Marszczył brwi, skupiał się, patrzył przez trzonek od pendzla na leżącą dziewczynę i malował zawzięcie. Od czasu do czasu jednak kładł paletę i kij malarski, zbliżał się do modelki i, biorąc ją lekko za skronie, poprawiał położenie jej głowy. Wówczas pochylał się nad nią niżej może, niż tego interesy sztuki wymagały, i gdy ciepło jej młodego ciała poczynało na niego bić, gdy patrzył na długie rzęsy jej oczu i nieco rozchylone usta, to dreszcz przechodził mu przez kości, palce poczynały drżeć nerwowo, a w duszy wołał na się:
— Trzymaj się, stary! Co u licha! trzymaj się!
Podobała mu się poprostu z całej duszy. Uszczęśliwiały go zarazem nad wszelki wyraz jej zmieszanie, jej rumieńce, jej nieśmiałe, a jednak niepozbawione pewnej dziewczęcej zalotności spojrzenia. Dowodziło mu to wszystko, że i ona nie poczytuje go za starego. Czuł, że i on podoba się jej również. Musiał tam dziadek opowiadać jej swego czasu niebywałe rzeczy o swych ziomkach i może rozmarzył ją; a oto zaszedł jej wreszcie drogę jeden — nie byle jaki — poczciwy, sławny, który w dodatku zjawił się, jak w bajce, w chwili największej potrzeby, z pomocą i zacnem sercem. Jakże nie miała czuć dla niego sympatji i patrzeć na niego z zajęciem i wdzięcznością?
Wszystko to sprawiło, że Świrskiemu spłynął czas do południa tak, że ani się spostrzegł. Ale o południu pierwsza panna Marja oświadczyła, że muszą wracać, bo dziaduś został sam, a czas pomyśleć o jego śniadaniu. Świrski począł prosić ich, by przyszły po południu. Jeśli nie chcą zostawiać staruszka samego, to może mają kogo znajomego, któryby zgodził się zostać przy nim przez dwie popołudniowe godziny... Możeby odźwierna domu, może jej mąż, lub ktokolwiek z rodziny? Tu chodzi o obraz! Dwa posiedzenia dziennie byłyby dla obu stron korzystne. Gdyby znalezienie dozoru dla dziadusia pociągało jakieś koszta, on, Świrski, uważałby sobie jeszcze za łaskę, gdyby wolno było mu je ponieść, albowiem przedewszystkiem chodzi mu o obraz.
Dwa posiedzenia były istotnie dla pani Cervi zbyt korzystne, aby, wobec biedy w domu, mogła się na nie nie zgodzić. Stanęło więc na tem, iż o drugiej przyjdą znowu. Tymczasem uszczęśliwiony Świrski postanowił odprowadzić je do domu.
W bramie spotkała ich gospodyni, która wręczyła Świrskiemu pęk mszystych róż, mówiąc, że przywieźli je dwaj mali śliczni chłopcy, wraz z dziwnie ubranym służącym i chcieli koniecznie wejść do pracowni, ale ona, pomna na rozkaz, nie chciała ich wpuścić.
Świrski odpowiedział, że dobrze zrobiła, poczem wziąwszy róże, oddał je wszystkie pannie Cervi. Po chwili znaleźli się na Promenade des Anglais. Świrskiemu Nizza wydała się tak ładna i ożywiona, jak nigdy. Pstrocizna i gwar na Promenadzie, które dawniej go gniewały, poczęły go bawić. Po drodze ujrzał Wiadrowskiego i de Sintena, którzy zatrzymali się na jego widok. Świrski skłonił się i przeszedł, ale przechodząc, zobaczył, jak de Sinten wsadził monokl w oko, aby spojrzeć na pannę Marynię i usłyszał jego pełne zdumienia: „prrristi!“ Obaj szli nawet czas jakiś za nimi, ale naprzeciw Jetée Promenade Świrski wziął powóz i odwiózł panie do domu.
Po drodze brała go ochota zaprosić całą rodzinę na śniadanie, ale pomyślał, że ze staruszkiem będzie kłopot i że, wobec ich krótkiej znajomości, panią Cervi mogłoby zdziwić tak nagłe zaproszenie. Zato obiecał sobie, że gdy już dziaduś będzie miał zapewniony dozór, wówczas, niby dla zaoszczędzenia czasu, postara się urządzić śniadania w pracowni. Tymczasem, pożegnawszy matkę i córkę przy bramie, sam wpadł do pierwszego lepszego hotelu i kazał sobie dać jeść, a następnie połknął naprędce kilka potraw, nie zdając sobie sprawy z tego, co spożywa. Pani Elzenowa, Romulus i Remus, oraz pęki mszystych róż przemknęły mu kilkakrotnie przez myśl, ale w sposób prawdziwie widziadłowy. Kilka dni temu piękna wdowa i jego do niej stosunek, to dla niego pytania pierwszej wagi, nad któremi niemało nałamał sobie głowy. Pamiętał przecie ową rozterkę wewnętrzną, przez jaką przeszedł na morzu, wracając łodzią z Ville Franche. Teraz powiedział sobie: „To dla mnie przestało istnieć i nie będę o tem więcej myślał“. I nie odczuł najmniejszego niepokoju, najmniejszej zgryzoty. Owszem; zdawało mu się, że spadł mu z ramion jakiś ciężar, który je przygniatał. Wszystkie myśli jego pobiegły natomiast do panny Cervi. Miał jej pełne oczy i pełną głowę, widział ją na nowo mocą wyobraźni, z rozpuszczonemi włosami i przymkniętemi powiekami, a gdy pomyślał, że za godzinę będzie znów dotykał palcami jej skroni, znów pochylał się nad nią i wyczuwał ciepło, bijące od niej, czuł się odurzony, jak winem i po raz drugi zadał sobie pytanie:
— Hej, stary, co się z tobą dzieje?...
Lecz wróciwszy do domu, zastał depeszę pani Elzenowej: „Czekam o szóstej na obiad“. Świrski zmiął ją i schował do kieszeni, a gdy pani Cervi z córką nadeszły, zapomniał o niej tak zupełnie, że, gdy po skończeniu pracy wybiła piąta, począł namyślać się, gdzie pójść na obiad i był zły, że nie ma co ze sobą wieczorem zrobić.
Następnego dnia pani Lageat, przyniósłszy do pracowni śniadanie dla trojga osób, oznajmiła, że przed godziną byli znów ci sami dwaj śliczni chłopcy, tym razem nie z dziwnie ubranym służącym, ale z młodą i piękną panią.
— Młoda pani chciała koniecznie widzieć się z panem, ale ja powiedziałam jej, że pan wyjechał do Antibes...
— Do Tulonu! do Tulonu! — odpowiedział wesoło malarz.
Lecz nazajutrz pani Lageat nie miała komu dać tej odpowiedzi, albowiem przyszedł tylko list. Świrski nie czytał go wcale. Natomiast zdarzyło się tegoż dnia, że, chcąc poprawić „pozycję“ panny Maryni, podłożył jej dłonie pod ramiona i uniósł ją tak, że piersi ich zetknęły się niemal, a zarazem oddech jej oblał mu twarz. Wówczas ona poczęła się mienić ze wzruszenia, a on powiedział sobie, że gdyby taka chwila dłużej potrwała, to wartoby za nią oddać życie.
Wieczorem zaś monologował jak następuje:
— Zmysły grają w tobie, ale inaczej, niż poprzednio, bo tym razem rwie się za niemi i dusza, a rwie się dlatego, że to jest dziecko, które w tym nicejskim „pudridero“ pozostało czyste, jak łza. To nawet nie jej zasługa, to natura, ale gdzie znaleźć podobną? Tym razem nie łudzę się i niczego w siebie nie wmawiam, albowiem mówi rzeczywistość.
I zdawało mu się, że ogarnął go jakiś słodki sen. Na nieszczęście, po śnie następuje przebudzenie. Dla Świrskiego przyszło ono w dwa dni później i przybrało kształt jednej więcej depeszy, która, wsunięta przez otwór we drzwiach, przeznaczony na listy i gazety, spadła na ziemię w obecności obu kobiet.
Panna Cervi, zabierając się właśnie do rozpuszczenia włosów, spostrzegła ją pierwsza — i podniósłszy, podała Świrskiemu.
Ów otworzył ją niechętnie, spojrzał i na twarzy odbiło mu się pomieszanie.
— Panie wybaczą — rzekł po chwili. — Odebrałem tego rodzaju wiadomość, że zaraz muszę jechać.
— Czy przynajmniej nic złego? — spytała z niepokojem panna Cervi.
— Nie, nie! Ale być może, że na popołudniowe posiedzenie nie będę mógł wrócić. W każdym razie dziś się to zakończy i jutro będę miał spokój.
To rzekłszy, pożegnał je, nieco gorączkowo, ale aż nazbyt serdecznie i po chwili siedział już w powozie, któremu kazał jechać wprost do Monte Carlo.
Minąwszy Jetée Promenade, wydobył depeszę i począł ją na nowo odczytywać. Brzmiała ona jak następuje:
„Czekam pana dziś po południu. Jeśli pociągiem o czwartej nie przyjedziesz, wiem, co mam myśleć i jak postąpić.
Świrski zląkł się poprostu tego podpisu, zwłaszcza, że był pod świeżem wrażeniem wypadku z Kresowiczem: „Kto wie, mówił sobie, do czego może doprowadzić kobietę, jeśli nie zraniona miłość prawdziwa, to zraniona miłość własna? Nie powinienem był postępować tak, jak postępowałem. Łatwo było odpisać na pierwszy list — i zerwać. Nie godzi się igrać z nikim, bez względu czy jest zły, czy dobry. Obecnie zerwę stanowczo, ale jechać muszę, nie czekając na pociąg o czwartej“.
I kazał popędzać konie. Chwilami krzepił się nadzieją, że pani Elzenowa w żadnym razie nie targnęłaby się na swoje życie. Wydawało mu się to czemś zupełnie do niej niepodobnem. Lecz chwilami ogarniały go wątpliwości, czy ten sam potworny jej egoizm, zmieniony na obrazę, nie popchnie jej do jakiego szalonego czynu.
Przypomniał sobie, że była w jej charakterze i pewna zawziętość, i pewna stanowczość — i niemało odwagi. Wzgląd na dzieci powinienby ją wprawdzie wstrzymać, ale czy wstrzyma? czy jej o te dzieci istotnie chodzi? I na tę myśl, co mogłoby się stać, włosy powstawały mu na głowie. Poruszyło się w nim sumienie i chwyciła go znów głęboka rozterka wewnętrzna. Obraz panny Cervi przesuwał mu się co chwila przed oczyma, budząc jakby żal gorzki i niezmierny. Powtarzał sobie wprawdzie, że jedzie zerwać i że zerwie stanowczo, na dnie jednak duszy czuł ogromny niepokój. Co będzie, jeśli ta kobieta zła, próżna, ale zawzięta, powie mu: „Ty, albo morfina!“ I jednocześnie, obok trwogi i niepewności, rodził się w nim niesmak, albowiem wydawało mu się, że tak postawić kwestję mogła chyba jakaś fałszywa bohaterka, należąca do „złej literatury“.
A jednak — co będzie, jeśli ona ją tak postawi? W świecie, zwłaszcza w nicejskim, dużo jest kobiet, należących do „złej literatury“.
Wśród tych myśli i wśród kłębów siwej kurzawy dojechał wreszcie do Monte Carlo i kazał woźnicy zatrzymać się przed hotelem Paryskim. Ale zanim zdążył wysiąść, spostrzegł przy trawniku Romulusa i Remusa, z rakietami w ręku, podrzucających piłkę pod dozorem kozaczka, którego pani Lageat nazywała dziwnie ubranym służącym.
Oni też, spostrzegłszy go, podbiegli.
— Dzieńdobhy, panu!
— Dzieńdobhy!...
— Dzieńdobry! Jest mama na górze?
— Nie. Maman pojechała na rowerze z panem de Sinten.
Nastało milczenie.
— Ach! mama pojechała na rowerze z panem de Sinten! — powtórzył Świrski. — Dobrze!
I po chwili rzekł:
— Prawda! spodziewała mnie się dopiero o czwartej!
Nagle począł się śmiać.
— Dramat kończy się farsą... Ale to przecie Rywjera! Jaki też ze mnie osieł!
— Czy pan na mamę zaczeka? — spytał Romulus.
— Nie. Słuchajcie, chłopcy: powiedzcie mamie, że przyjechałem ją pożegnać i że żałuję, żem jej nie zastał, bo dziś wyjeżdżam.
I to rzekłszy, kazał zawrócić do Nizzy. Wieczorem jednak odebrał jeszcze depeszę, a w niej jedno, jedyne słowo: „Podły“.
I po przeczytaniu wpadł w wyborny humor, albowiem depesza nie była już podpisana: „Morphine“.
We dwa tygodnie później obraz, przedstawiający „Sen i śmierć“, był skończony. Świrski rozpoczął drugi, który chciał nazwać „Euterpe“. Robota mu jednak nie szła. Mówił, że światło jest za ostre — i przez całe posiedzenia wpatrywał się, zamiast malować, w jasną twarzyczkę panny Maryni, niby szukając najodpowiedniejszego dla Euterpy wyrazu. Wpatrywał się tak uporczywie, że aż panna Cervi czerwieniła się pod wpływem jego wzroku, on zaś czuł także w piersiach coraz większy niepokój.
Aż wreszcie któregoś poranku ozwał się niespodzianie jakimś dziwnym, zmienionym głosem:
— Uważam jedną rzecz: że panie ogromnie kochają Włochy...
— I my i dziaduś — odrzekła panna Cervi.
— I ja. Mnie pół życia schodzi w Rzymie i we Florencji. Tam teraz światło nie takie ostre i możnaby po całych dniach malować. O, tak! Ktoby nie kochał Włoch! I wie pani, co ja czasem myślę?
Panna Marynia zniżyła głowę i, rozchyliwszy nieco usta, poczęła patrzeć na niego uważnie, jak czyniła zawsze, słuchając go.
— Ja myślę, że każdy człowiek ma dwie ojczyzny: jedną, swoją najbliższą, a drugą: Włochy. Bo tylko zastanowić się, to i cała kultura, i cała sztuka, i cała wiedza, wszystko szło stamtąd... Weźmy ot taki renesans... Prawdziwie!... Wszyscy są, jeśli nie dziećmi, to przynajmniej wnukami Włoch...
— Tak! — odpowiedziała panna Cervi.
On zaś mówił dalej:
— Nie wiem, czym wspominał, że ja mam w Rzymie na via Margutta pracownię i od czasu, jak tu światło stało się takie ostre, tęsknię do niej... Ot, gdybyśmy tak wszyscy wyruszyli do Rzymu, toby było doskonale!... Potem pojechalibyśmy do Warszawy...
— Na to niema sposobu! — odpowiedziała ze smutnym uśmiechem panna Marynia.
Lecz on zbliżył się nagle do niej i, wziąwszy ją za ręce, począł mówić, patrząc jej z największą tkliwością w oczy.
— Jest sposób, droga pani, jest sposób! Czy się go pani nie domyśla?
A gdy pobladła ze szczęścia, przycisnął jej obie dłonie do piersi i dodał:
— Oddaj mi siebie i twoich...
Noc wiosenna, cicha, srebrna, pachnąca jaśminem, rosista!
Nad Olimpem płynie księżyc w pełni. W blasku jego śnieżny szczyt świeci smutnem, jasnozielonem światłem.
Poniżej, nad doliną Tempe, czernieją gąszcze świdwy, rozkołysane od pieśni słowiczych, od próśb, jęków, wołań, zaklęć, westchnień, omdlewań. Płyną one, jak głosy fujarek i fletni, przepełniają noc, padają i kapią nakształt wielkich kropli gęstego dżdżu, leją się, jak strumień.
Chwilami milkną, i wówczas nastaje taka cisza, że słychać niemal śniegi topniejące na wysokościach pod ciepłem tchnieniem maja.
Cudna noc! ambrozyjska! wiosenna!
W taką noc przyszli Piotr i Paweł i zasiedli na upłazie, aby złożyć sąd nad staremi bogami. Na głowach mieli świetliste obrączki, które rozświecały ich siwe włosy, zmarszczone brwi i surowe oczy. Poniżej, w cieniu głębokim buków, bielił się tłum bogów opuszczonych, zapomnianych, trwożnych i czekających na wyrok zatraty.
Piotr skinął ręką. Na ów znak z tłumu wystąpił pierwszy Zeus Chmurozbiórca i szedł ku Apostołom potężny jeszcze i ogromny, jakby z marmuru przez Fidjasza wykuty, ale zgrzybiały już i posępny. Stary orzeł ze złamanem skrzydłem wlókł się u jego nóg, a siny, miejscami zrudziały od rdzy i przygasły grom wysuwał się z drętwiejącej prawicy dawnego ojca bogów i ludzi.
Lecz gdy stanął przed Apostołami, poczucie prastarej wszechmocy napełniło mu pierś olbrzymią.
I, podniósłszy z dumą głowę, utkwił w obliczu starego rybaka z Galilei swe boskie świecące oczy, pełne pychy, gniewne, podobne do błyskawic, straszne. Zadrżał na to w posadach, przywykły do strachu przed władcą, Olimp. Zakolebały się przerażone buki, ucichły pieśni słowików, a księżyc, płynący nad śniegami, zbielał, jak płótno Arachny. Po raz ostatni zakrakał krzywym dziobem orzeł, a grom, jakby ożywion dawną siłą, rozbłysnął, począł się wić groźnie u nóg Pana i podniósł, sycząc i zgrzytając, trójkątny, płomienny łeb, jak wąż, gotowy żgnąć żądłem jadowitem.
Lecz Piotr przycisnął stopą ogniste zygzaki i wgniótł je do ziemi — poczem, zwróciwszy się do Chmurozbiórcy, rzekł:
— Przeklętyś jest i potępiony na wieki!
Zeus zaś przygasł w mgnieniu oka, pobladł i, szepnąwszy poczerniałemi wargami: „Ananke!“ — zapadł się w ziemię.
Drugi stanął przed Apostołami Czarnokędziorny Posejdon, z nocą w źrenicach i poszczerbionym trójzębem w ręku.
Temu atoli rzekł Piotr:
— Nie ty będziesz wzburzał i uciszał odmęty i nie ty będziesz wiódł do cichych ostoi zbłąkane na roztoczy łodzie, jeno Gwiazda Morza.
Co usłyszawszy, ów krzyknął, jakby bólem nagłym przeszyty i rozwiał się we mgłę znikomą.
A potem wstał Srebrnołuki z drążoną formingą w dłoni i szedł ku świętym Mężom, a za nim szło zwolna dziewięć Muz, do dziewięciu białych kolumn podobnych. Przelękłe Muzy stanęły przed sądem, jak skamieniałe, bez tchu w piersi i bez nadziei w sercach, lecz Promienisty zwrócił się do Pawła i począł mówić głosem, do cudnej muzyki podobnym:
— Nie zabijaj mnie, Panie, i obroń, albowiem wskrzesićbyś mnie musiał. Jam kwiat duszy ludzkiej, jam jej radość, jam światło i jam tęsknota ku Bogu. Ty wiesz najlepiej, Panie, że nie doleci pieśń ziemi ku niebu, jeśli połamiecie jej skrzydła — więc was zaklinam, o święci, nie zabijajcie Pieśni!
I nastała chwila milczenia. Piotr wzniósł oczy ku gwiazdom, Paweł położył dłonie na rękojeści miecza, wsparł na nich czoło i zadumał się głęboko.
Wreszcie podniósł się, spokojnie uczynił znak krzyża nad promienną głową bożka i rzekł:
— Żyj, Pieśni!
Wówczas Apollo siadł z formingą u nóg Apostoła: noc uczyniła się jaśniejsza, zapachniały mocniej jaśminy, zadzwoniły weselej źródła, Muzy skupiły się nakształt stada białych łabędzi i drżącemi jeszcze z trwogi głosami poczęły śpiewać zcicha dziwne, niezasłyszane dotąd nigdy na wysokościach Olimpu słowa:
„Pod Twoją Obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko...
Naszemi prośbami nie racz gardzić...
Ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze zachować...
O Pani nasza!...“
I tak śpiewały na wrzosach, podnosząc w górę oczy, jako białogłowe mniszki pobożne.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przeszli i inni bogowie. Poleciał korowód Bakcha, dziki, wyuzdany, uwieńczon w bluszcz i winograd, zbrojny w cytry i tyrsy. Przeleciał z okrzykami szału, rozpaczy — i zapadł się w otchłań bezdenną.
Wtem przed Apostołami stanęło inne bóstwo: wyniosłe, harde, gorzkie — i, nie czekając ni pytań, ni wyroku, pierwsze przemówiło ze wzgardliwym na ustach uśmiechem:
— Jam jest Pallas-Atene. Nie proszę was o życie, gdyż jestem tylko złudzeniem. Słuchał mnie i czcił Odys, wówczas, gdy się postarzał; słuchał Telemak, póki włos nie okrył mu brody. Nieśmiertelności nawet wy nie zdołacie mi odjąć, ale natomiast mówię wam, że cieniem marnym byłam, cieniem jestem i cieniem pozostanę na wieki.
Aż wreszcie przyszła kolej i na Nią — najpiękniejszą, i najwięcej czczoną.
Zbliżyła się słodka, cudna, rozpłakana. Serce biło w niej pod śnieżną piersią, jak u ptaka, a usta drgały, jak u dziecka, które lęka się kary okrutnej. Więc przypadłszy im do nóg i wyciągnąwszy swe boskie ramiona, poczęła wołać z pokorą i bojaźnią:
— Jam grzeszna, jam winna! ale, o Panie! jam szczęście ludzkie! Zmiłuj się! Przebacz, jam szczęście ludzkie jedyne!
Poczem lęk i łkanie odjęły jej głos. Lecz Piotr spojrzał na nią litośnie i położył sędziwą dłoń na jej złotych włosach, a Paweł pochylił się ku kępie polnych lilij, uszczknął jeden kielich i, dotknąwszy jej nim, rzekł:
— Bądź odtąd jako i ten kwiat — ale żyj, Szczęście ludzkie!
A wtem rozedniało. Różowa jutrzenka wyjrzała z za przełęczy. Słowiki umilkły, a natomiast szczygły, makolągwy, zięby i piegże jęły wydobywać z pod zroszonych skrzydeł senne główki, strzepywać z piór rosę i powtarzać cichemi głosami: „Świt, świt!“ Ziemia budziła się uśmiechnięta i radosna, bo nie odjęto jej Pieśni i Szczęścia.
Było ich około pięćdziesięciu. Mieli jechać na nocny podjazd, ale tymczasem siedzieli przy ognisku i, spożywszy kilka baranów, których smakowity zapach czuć było w powietrzu, popijali gorzałką. A zdarzyło się tak dziwnie, że choć była ich garść nieznaczna, zebrali się ludzie z różnych stron Rzeczypospolitej, jako to: wolentarze z pod pana Muraszki i z pod pana Zboińskiego z Mazowsza, i z pod pana Prokszy, któren kresowym ochotnikom przywodził. Komenderowano po kilkunastu z chorągwi, dlatego, że każdy pułkownik chciał mieć w podjeździe swoich ludzi.
Rej przy ognisku wodził, jak zwykle, pan Zagłoba, ale nie był w dobrym humorze, albowiem lubił się wywczasować, a tu tymczasem trzeba było czekać komendy, a potem siadać na koń i ciągnąć pod nieprzyjaciela. Pieczony udziec barani i dwie lub trzy kwaterki gorzałki pokrzepiły wprawdzie nieco ducha w starym wojowniku, jednakże nie przestał ludziom dogryzać, co omal nie stało się przyczyną ciężkiej niezgody i wielce ostrych pojedynków.
Bo gdy tak siedzieli, popijając, trafiło się, że nad przygasłem ogniskiem oberwała się na nocnem niebie gwiazda i, ciągnąc za sobą świetlistą strugę, zgasła gdzieś w ciemnościach blisko ziemi.
Co widząc pan Pluta, Mazur, stary żołnierz z pod Zboińskiego, przeżegnał się i rzekł:
— Może to gwiazda którego z nas.
Lecz Zagłoba dmuchnął przed siebie po wypiciu nowej kwaterki, odsapnął i rzekł:
— Nie waścina.
— A czemu to?
— Bo Mazurowie ciemną gwiazdę mają, a ta była jasna.
— Niejednemu już, co tej gwieździe przymawiał, świeczki stanęły w oczach.
— Świeczki tym potrzeba, którzy się ślepo rodzą.
— Nie daj, panie Pluta, przymawiać Mazurom — zawołał pan Skulski, który, lubo łęczycanin, służył z nimi od dawnych lat.
Więc pan Pluta — cięta szabla, ale jeszcze ciętszy język, wraz odparł:
— Mazur ślepo się rodzi — ale zato, jak przewidzi, to kpa i przez deskę rozezna.
Myśleli tedy wszyscy, że pan Zagłoba raz przecie nie znajdzie odpowiedzi, ale on począł tylko przytakiwać głową i rzekł:
— Słusznie! Słusznie! ma się rozumieć! swój swego i przez deskę rozezna.
Na to śmiech wielki powstał koło ogniska, a najgłośniej śmiał się pan Sipajło z pod Oszmiany.
— Bożeż ty mój — mówił. — Ot zapomniał języka w gębie. A jaby się nie dał tak skonfundować nawet i panu Zagłobie. Nie wiedzieć co! Niechby tylko!...
Tu pan Zagłoba, czując się poniekąd wyzwanym, spojrzał na niego niezbyt życzliwie, a pan Pluta, rad, że może na kogoś złość wywrzeć, huknął:
— Milczałbyś, boćwino. Nie tobie, któryś prochu nie wąchał, zabierać głos między starymi żołnierzami.
— Nie wąchał, albo i wąchał — odpowiedział z flegmą Sipajło. — Lepiej ja się może i częściej od waszmości potykał.
— Prawdę mówi — zawołał Zagłoba — przecie to oszmiański szlachcic, co w jednym bucie, a w jednym łapciu chodzi. W takowym stroju, zwłaszcza w zimie na grudzie, musiał się często nietylko potykać, ale i zgoła przewracać.
Tu znów rozśmieli się wszyscy, a pan Sipajło, więcej wrażliwy niż wymowny, trzasnął zcicha szablą i rzekł:
— Kto mnie poprosi, temu nie odmówię.
Lecz witebszczanin, pan Portanty, począł go mitygować:
— Nie gniewaj się waść i nie ujmuj za głupią modą.
— Lepiej konserwować taką modę, niż mieć czarne podniebienie, jako witebszczanie — odpowiedział Sipajło.
— Lepsze czarne podniebienie, niż głupia głowa!
— Co u dytka! — zawołał Pan Tretiak z pod Humania — dość mi tych swarów przed wyprawą!
— Czego się waść wtrącasz? — zapytał pan Skulski, łęczycanin.
— Bo mi się podoba.
— A mnie się nie podoba. Patrzcie go! Humańczuk... Potrafią i waści przymówić.
— To przymów.
— A dobrze! Bre! Bre! humański dureń, co z cudzego woza bere, a na swój kłade.
— Stul-że gębę, piskorku! Siedem razy kaczka cię połknęła i siedemeś razy się wyśliznął.
— Ty się zaś nie wyśliźniesz... Parol!
— Dobrze! Parol! Jutro!
— To i ja kogo poproszę! — rzekł pan Pluta.
— Lepiej moich wnuków — odparł pan Zagłoba.
— A jaż to ostatni? — zapytał pan Sipajło.
— Kogoż waść prosisz?
— At! co wybierać... wszystkich i kwita!
— Baczność! — zawołał Zagłoba.
Jakoż do ognia zbliżył się oficer z pod chorągwi pana Radrożewskiego, a jednocześnie ozwało się ciche trąbienie przez musztuk.
— Na koń — skomenderował oficer.
Poczem do pana Zagłoby:
— Siła na tym podjeździe zależy, więc staraj się waść dostać koniecznie języka, choćbyś też sam miał polec z połową ludzi.
— Dobrze — odpowiedział stary rycerz — lubo muszę waści rzec, że takie polecenie łatwiej komuś dać, niż samemu spełnić!
Oficer ruszył ramionami i zawrócił, a oni pojechali. Noc była gwiaździsta, ale bez księżyca. Za majdanem pół mili borku, dalej niezmierne łąki, na nich, jako zwykle latem, biały, nisko leżący tuman, niby morze bez końca. Wąska, pachnąca torfem droga biegła przez owe łęgi, aż hen, ku dalszym borom, między któremi stał nieprzyjaciel.
Gdy wjechali w tuman, ledwie człek człeka mógł dojrzeć, a o kilka kroków nie było widać nic.
— Choć w pysk daj! — mruknął Zagłoba.
Ujechali milę i drugą. W tumanie i mroku nie było słychać nic prócz parskania koni.
Aż tu naraz trzej ludzie, którzy jechali w przeddniej straży, wrócili w cwał, krzycząc:
— Nieprzyjaciel! Nieprzyjaciel!
Tuż za nimi słychać było tętent nadbiegającej jazdy.
Pan Zagłoba zdarł bachmata i krzyknął:
— Bij!
I po chwili zwarli się tak, iż mogli się rękami za piersi chwytać. We mgle rozległ się szczęk szabel, a czasem huk samopału, czasem kwik koński i okrzyki walczących. Pan Zagłoba rykiem żubrowym przerażał ludzi w ciemnościach, ale i miotał się okropnie, gdyż straszny to był żołnierz, gdy go zanadto do muru przyparto.
Pan Skulski ciął jadowicie, po łęczycku, tuż koło pana Tretiaka. Pana Portantego chlaśnięto przez policzek i byłby zginął, gdyby nie pan Sipajło, który, odbiwszy drugi cios, sztychem nieprzyjaciela w gardło ugodził. Pan Pluta, stary i cięty żołnierz, wił się wśród skrzętu, jak wąż w mrowisku — i bił w całe kupy, jak jastrząb w stado dzikich kaczek.
I wzajem jeden ratował życie drugiemu, a wtem wstał powiew. Tuman zrzedł trochę. Mogli się lepiej widzieć.
Więc przyrosło im serca i poczęli pokrzykiwać, aby tem lepiej każdy mógł rozpoznać, co się z towarzyszem dzieje i kogo ma przy sobie. Pierwszy pan Sipajło, który Plucie żywot zawdzięczał, krzyknął z głębi serca w tumanie:
— Górą Mazury!
— Żywie Oszmiana! — odgłosił Pluta.
A inni, nie chcąc się dać wyprzedzić, nuż wołać:
— Sława Łęczycy!
— Chwała witebszczanom!
— Górą Humań!
— Wiwat Rzeczpospolita!
Ale tymczasem natarto na nich z boków — ba — i ztyłu, tak, że wpadli, jako wilkowi w gardziel. Że jednak byli z różnych stron, przeto wstydzili się siebie wzajem, więc żaden nie prosił pardonu i bili się do upadłego — bez nadziei, ale na śmierć.
Byliby też wszyscy polegli, gdyby nie to, że pan Zboiński, wiedząc, iż w małej liczbie i w nocy nietrudno o przygodę, pociągnął za nimi w trzysta Mazurów, chłopów dobrych. Ów obegnał nieprzyjaciela, złamał, rozbił, część wyścinał, część zagarnął i uwolnił podjazd z pod przemocy.
Lecz nie mógł powstrzymać zdziwienia, widząc ich robotę — gdyż istotnie, po desperacku się bijąc, naszatkowali ludzi, jak kapusty.
— Już chyba i aniołowie nie potykaliby się grzeczniej — rzekł.
Zaczem wrócili radośnie do obozu.
Ale, choć świt uczynił się, nim dojechali, nie poszli spać, a to dla wielkiej uciechy i dlatego, że poczęto ich zaraz częstować. Oni zaś jedli i pili, wysławiając jeden drugiego i słuchając pana Zagłoby, który coś skromnie o Termopilach wspominał.
Aż gdy już dobrze podpili, pan Portanty przyłożył nagle palec do ust i rzekł:
— Ba, a nasz parol? Jakoż z nim będzie?
— Parol? zjadł go nieprzyjaciel.
— I trochę mu niezdrowo — dodał Zagłoba.
A wtem pan Pluta, który się pokrzepił lepiej od innych, począł uderzać się dłońmi po piersiach, aż rozległo się w izbie — i wołać żałosnym głosem:
— Ja na stare lata miałbym Kainem zostać i rozlewać niewinną krew Abla? na stare lata? ja? Pluta!
I zawył wielkim płaczem, co usłyszawszy inni, kiedy bo nie rykną — aż ludzie z pod innych chorągwi zaczęli ich otaczać, ciekawi, co im się mogło wydarzyć.
Tymczasem powstał pan Zagłoba i, podniósłszy z niezmierną powagą garniec miodu, rzekł:
— Komilitoni moi, dzieci eiusdem matris! dwa jeno słowa powiem, ale kiep, kto mi nie przywtórzy:
— Kochajmy się!
— Kochajmy się! — powtórzyły wszystkie usta.
A w tejże chwili na rogach majdanu poczęto trąbić — nie przez musztuk, ale rozgłośnie, jak czyniono zwykle przed wielką bitwą.
- ↑ Patrycjusz (z łac.) — w Rzymie starożytnym szlachcic rodowy, należący do klasy uprzywilejowanej
- ↑ lanista (z łac.) — szermierz, nauczyciel gladiatorów
- ↑ retor (z łac.) — krasomówca, nauczyciel wymowy
- ↑ tepidarjum (z łac.) — w łaźni starorzymskiej izba pośrednia, przeznaczona do kąpieli letnich
- ↑ Lukullus (Lucius Lucinius Lucullus w I w. przed Chr.) — znakomity wódz rzymski, protektor uczonych, poetów, malarzy i rzeźbiarzy. Ostatnie lata życia spędził w rozkoszy i niezmiernym przepychu. Uczty Lukullusa stały się przysłowiowe.
- ↑ Koszatka — rodzaj zwierząt ssących z rzędu szczurowatych, należący do rodziny myszy, lecz zbliżający się do wiewiórek
- ↑ Numidja — w północnej Afryce, obejmowała mniej więcej dzisiejszą Algierię
- ↑ Pontus — starożytne państwo w Azji Mniejszej, nad Morzem Czarnym, podbite przez Rzym w 62 r. n.e.
- ↑ pardwa (z łac.) — ptak kurowaty z rodziny cietrzewi
- ↑ Borystenes — starożytna nazwa Dniepru
- ↑ epilychnium (z greck.) — świecznik
- ↑ Sericum — Chiny.
- ↑ Anakreon (560-478 przed Chr.) — znakomity grecki poeta liryczny
- ↑ krater (z greck.) — czara, czasza
- ↑ Katon, zwany Starszym (Major), mąż stanu i mówca rzymski, stał się przysłowiowy, jako wzór surowości obyczajów i nieskazitelności charakteru (232—147 przed Chr.).
- ↑ Epikur (341—270 przed Chr.) — filozof grecki, który uczył, że dążeniem człowieka jest rozkosz, uważał jednak, że rozkosz duchowa jest wyższa od fizycznej, największe zaś dobro życia — to przyjaźń
- ↑ Serapeum (gr. Serapejon) — świątynia Serapisa w Aleksandrji, mieszcząca słynną bibliotekę Ptolemeuszów
- ↑ czyt. «tu muzeju» (greck.) — członek Muzeum, czyli zgromadzenia uczonych, którzy tworzyli przy bibliotece Aleksandryjskiej rodzaj rzeczypospolitej mędrców
- ↑ Akademja (z greck.) — miejscowość, tak nazwana od mitycznego bohatera, Akademosa, w pobliżu Aten, gdzie Platon zaczął wykładać swą filozofię i utworzył szkołę, którą zwano potem — Akademią (zgromadzenie filozofów)
- ↑ Ginaeceum (z greck.) — część domu greckiego, przeznaczona dla kobiet.
- ↑ Sympozjon (z greck.) — biesiada, uczta
- ↑ Lotus a. lotos — Grzybień lotusowy (Nymphaea lotus), roślina wodna, rosnąca w Nilu; jej białe kwiaty zamykają się przy zachodzie słońca. Lotos w Egipcie poświęcony był Ozyrysowi i Izydzie.
- ↑ Atrium — w domu starorzymskim główna komnata, z oświetleniem górnem. Tu Rzymianie umieszczali obrazy swych przodków, tu odbywały się zebrania; w dawniejszych czasach atrium było też i salą jadalną.
- ↑ Tu felix, Cinna! — masz szczęście, Cinno!
- ↑ formuła, wymawiana przy zaślubinach u Rzymian.
- ↑ Persefona (rzymska Prozerpina) — władczyni państwa podziemnego u Greków
- ↑ Sambucina (łac.) — artystka.
- ↑ Hekate — bogini grecka, władająca wszystkiemi siłami czarodziejskiemi nieba, ziemi i morza; również — bogini nocy i nocnych czarów.
- ↑ Hekatomba (greck.) — ofiara ze stu byków.
- ↑ klient (z łac.) — w Rzymie starożytnym klientem zwał się ubogi obywatel, pozostający pod opieką możnego patrycjusza, który nosił miano patrona.
- ↑ Portyk (z łac.) — galerja, utworzona przez szeregi kolumn, wspierających sklepienie
- ↑ pistacja prawdziwa (Pistacia vera) — drzewo, 6—9 m. wysokości, z liśćmi pierzastemi, pochodzi z Syrji; nasiona, zawarte w jej owocach, zwane orzechami syryjskiemi, lub pistacjami, zawierają słodki olej
- ↑ carissima (łac.) — najdroższa.
- ↑ Kolumbarjum (z łac.) — miejsce do przechowywania urn z prochami zmarłych, spalonych wedle zwyczaju rzymskiego.
- ↑ Pascha (z hebrajsk.) — u Żydów: święto na pamiątkę wyjścia z Egiptu.
- ↑ Bima (greck.) — mównica.
- ↑ Ale to prawdziwy ptak drapieżny