Odpuść nam, jako i my odpuszczamy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Elpidon
Tytuł Odpuść nam, jako i my odpuszczamy
Pochodzenie Trzy szkice powieściowe
Wydawca Michał Bałucki
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

W jednym z pierwszych dni stycznia roku 1863, kiedy już się nieco zmierzchać zaczynało, wyszedł z ulicy Gołębiéj jakiś wywiędły staruszek w ciemnozielonym surducie, w czapce wciśniętéj mocno na uszy — skręcił w ulicę Mostową ku Rybakom i utykając po nierównym bruku, rozglądał się po starych i obdartych kamieniczkach. Kamieniczki te dziwnych kształtów i kolorów stoją, z powodu nagłéj spadzistości ulicy ku Wiśle tak obok siebie, że jedna zdaje się włazić na dach drugiéj. Przed jednym takim domkiem zatrzymał się staruszek. Domek był niewielki, brudno-różowego koloru z zielono przemalowaną furtką, do któréj wchodziło się po trzech schódkach kamiennych dobrze już wydeptanych i rozpękniętych. Domek miał jedno piąterko o trzech oknach i poddasze. Na dole obok furtki czerniły się dwa okna gęsto okratowane i zarosłe powojem, między oknami przylepiono kartkę, na któréj koszlawo i nieczytelnie było wypisane: „Stancja na górce każdego czasu do wynajęcia“. — Staruszek wspiął się na palcach, przeczytał kartkę, przypatrzył się pilnie powierzchowności domu, zdawał się przez chwilę wachać i namyślać, wreszcie zastukał. Stróżka, którą zapytał o mieszkanie, poprowadziła go po ciemnych i ruszających się schódkach na górkę, rodzaj stryszku, i otworzyła drzwi do izdebki, z któréj szedł niemiły zapach brudu. Staruszek obejrzał izdebkę, dał zadatek i tego samego wieczora wprowadził się tam, wnosząc z sobą niewielki tłumoczek i stary parasol. — W izdebce nie zastał także wiele gratów: stolik drewniany, zabrudzony stołek z wyłupaną deską środkową i zielony kuferek bez wieka, na spodzie którego leżał zakurzony kawałek papieru zapisanego i oderwany daszek od czapki, zapewne pozostałości po poprzednim lokatorze. Staruszek jednak nie przypatrywał się wcale swemu nowemu mieszkaniu: dobył z tłumoczka świecę, przylepił ją na brzegu stolika, tłumoczek wrzucił do kuferka — potém zamknął izdebkę na klucz, usiadł na stołku, spuścił głowę na dół i siedział tak nieruchomy, zamyślony. Głowę miał ogoloną, twarz jego była żółta jak ciemny wosk i wynędzniała, wychudła tak, że szczęki znać było przez skórę — a w koło oczów, na skroni, pod kościami policzkowemi potworzyły się duże, ciemne zapadłości. Widocznie staruszek nie dawno jakąś ciężką przebył chorobę. Usta jego wązkie i zaciśnięte zsiniały od zimna, bo stancyjka była nieopalona, a na brudnych szybach okienka mróz rysował kryształowe kwiaty. Staruszek jednak zdawał się nie czuć, nie słyszeć, jak siadł tak siedział nieruchomy, sztywny, podobny do zasuszonéj mumii. O czémś bardzo przykrém musiał się tak zamyśleć, bo usta jego skrzywiły się, jakby po zażyciu gorzkiego lekarstwa. Ten pospiech z jakim się wprowadził, pozwalał się domyślać, że staruszkowi pilno było uciec przed ludźmi w ustronny kącik, że od świata niczego już nie chciał, tylko zapomnienia. — I rzeczywiście nikt się u niego nie pokazał, nikt o niego nie pytał. Całe dnie prawie przesiedział u siebie zamknięty, czytając jakieś stare księgi, lub robiąc z nich wypiski: wychodził rzadko i to zwykle w miejsca odludne, nad Wisłą. Do kościoła nie chodził nigdy, co bardzo gorszyło mieszkańców małego domku i odstręczało od niego, równie jak jego twarz zawsze ponura i surowa i siwe oczy unikające wiecznie wzroku ludzkiego. A jednak nieraz wieczorem można go było widzieć w izdebce modlącego się na klęczkach; tylko gdy w modlitwie dochodził do słów: „i odpuść nam jako i my odpuszczamy“, urywał modlitwę, marszczył ponuro twarz i prędko wstawał z ziemi. — Mieszkańców kamieniczki rozciekawiło życie tego tajemniczego, milczącego staruszka. Jednego razu żona stolarza, mieszkającego na tém samém poddaszu naprzeciwko, nie słysząc przez pare dni najmniejszego ruchu w jego mieszkaniu, w obawie czy nie zachorował, zastukała do niego. Otworzył drzwi i szorstko, niecierpliwie spytał, czego chce. A gdy zlękniona kobiecina poczęła się tłómaczyć, iż myślała, że może czego potrzebuje — odrzekł:
— Moja acani, ja nie cierpię ciekawych — i zatrzasnął drzwi przed nią.
Stolarka uważała, że był bledszy i mizerniejszy i oczy miał czerwone.
Odtąd nikt nie poważył się zaglądać, ani przemówić do niego — omijano go w milczeniu i nazwano mrukiem.
Jednéj nocy wpadli żołnierze do mieszkania stolarza, wpół ubranego wywlekli z łóżka i porwali do cytadeli na rekruta. Żona zrobiła krzyk straszny, który wszystkich zbudził; powychodzili z izb mieszkańcy i lamentowali nad biedną stolarką i płaczącém dzieckiem, litowali się i pocieszali. — Tylko drzwi staruszka nie otwarły się wcale.
Po paru dniach skutkiem starań i próśb żony, wypuszczono stolarza, którego tylko przez pomyłkę wzięto — i w domku przy ulicy Mostowéj znowu było cicho i spokojnie jak dawniéj. Staruszek rad był z tego, bo nie lubiał krzyków i hałasu, szczególniéj po nocy. To téż zdziwiło go nie mało, gdy jednego wieczora znowu ktoś zapukał do jego drzwi. — Nie chciał otworzyć, ale gdy pukanie się powtórzyło, zniecierpliwiony odemknął.
Wszedł stolarz. — Staruszek chciał go już wypchnąć za drzwi, ale nie śmiał czegoś; ten człowiek prosty miał w téj chwili w twarzy coś tak niezwykłego, uroczystego, że staruszek cofnął się, jak przed sakramentem.
— Czego acan chcesz odemnie? — spytał po chwili.
— Panie, my dziś w nocy wychodzimy z Warszawy w Kampinowskie puszcze bić się za ojczyznę. Moja żona zostanie tu sama z dzieckiem — może nie wrócę — opiekuj się pan niemi, by nie skapały marnie — mówił stolarz mnąc czapkę w rękach.
Staruszek odwrócił się ku świecy, niby coś dłubał, poprawił koło niéj, a ręce mu drżały trochę, widocznie był pod wrażeniem jakiegoś wzruszenia.
— A mnie co do acana żony i dziecka — odezwał się po chwili opryskliwie. — Chcesz żeby nie skapały marnie — to siedź i pracuj.
— Ja przysięgałem panie, że pójdę.
— I zginiesz.
— To darmo. Ale memu dziecku będzie lepiéj, jak mnie, jak nam teraz.
Staruszek nic nie odpowiedział — stolarz wyszedł dotknięty chłodem i zatwardziałością jego.
Staruszek zamknął drzwi i trzymając rękę na klamce, spuścił głowę i zamyślił się nad czemś. Słowm tego prostego człowieka zastanowiły go i wzruszyły. Trwało to jednak tylko chwilę: potém puścił klamkę, zasunął drzwi i wrócił do stolika czytać daléj.
Koło północy drzwi cicho się otwarły naprzeciwko, słychać było stłumione łkanie żony stolarza, ostrożne stąpanie po skrzypiących schódkach, otwieranie furtki. Potém w mieszkaniu stolarza stał się łoskot głośny, jakby ciała upadającego na podłogę z przeciągłym jękiem — poczém wszystko ucichło.
Staruszek ruszył się, jakby chciał wstać i iść — ale nie podniósł się, wypłowiałe oczy jego zatrzymały się na migotliwym płomieniu świecy — może dumał, może nasłuchiwał, ale nie poszedł tam. — Czemu? — Co zrobiło tego kościstego staruszka tak zatwardziałym, nieczułym? Nie długa to, ale smutna historja tego zamrożenia serca.
Są ludzie, którym całe życie przechodzi bez uśmiechu, u których nieszczęście rozsiadło się jak kurz i pajęczyna w opustoszałym domu i trzyma ich twarze wiecznie w ciemnym kolorycie smutku. Choroby, zmartwienia, zawody kładą się im na drodze, czepiają się ich nóg, plączą ich, kolą, ranią i męczą, aż zeszpecą serca. Czy to konieczne zadosyćuczynienie za jakieś stare grzechy, czy poprostu fatalny zbieg przypadków — nie wiem. Niech każdy sobie odpowie na to, a ja tymczasem odsłonię wam przeszłość staruszka.


II.

W okolicach miasteczka Rawy w smutnéj równinie leży wioska w koło lasami otoczona. Grunt piasczysty i nieurodzajny pełen jest drobnych kamieni, które rolnicy przy orce lub włóczce odrzucają na bok — na miedzę, z czego potworzyły się kopce, wyglądające z daleka jak kurchany. To nadaje okolicy i tak już niemiłéj i zacienionéj lasami, charakter ponury, cmentarny.
Na tych kamienistych kurchanach widywano nieraz dwoje dzieci bawiących się; ale nikt nie słyszał nigdy ani ich wesołych krzyków, ani rozmów, porozumiewały się tylko na migi, bo jedno z nich małe, pokrzywione i garbate, było zarazem głuchonieme. Były to dzieci właściciela téj wioski. Na młodszego wołano: „Kaziu“, na starszego garbuska nie wołano wcale i został bezimiennym.
Czasami z sąsiedniéj wioski przyjeżdżał do nich na kucyku synek sąsiada Julek, wesoły i żywy chłopiec. Kazio witał go zawsze z radością i zapominał wtedy о garbusku, który posmutniały zostawał na boku. Ale nie długo potém Julka rodzice sprzedali wieś i przenieśli się do Warszawy i garbusek znowu bawił się z bratem, służąc mu i nadskakując jak najwierniejszy pies.
Obu chłopców dotknęła ciężka strata. Jednego razu matka zabrała ich z sobą jadąc do miasteczka za sprawunkami. Już mieli wracać do domu, kiedy matka przypomniała sobie, że nie wstąpiła na pocztę. Kazała więc woźnicy zejść po listy, a sama przytrzymała jedną ręką lejce, a drugą głaskała Kazia, który był jéj ulubieńcem. Garbusek siedział naprzeciw i patrzał na matkę oczami, w których łzy się szkliły. Kaziowi było trochę zimno, matka chciała go otulić, wtedy wysunęły się jéj lejce z rąk i upadły między konie na dyszel. Konie poczęły się niepokoić — matka przechyliła się naprzód, by dostać lejce, straciła równowagę i spadła. Przelęknione konie zerwały się, szarpnęły bryczką i uniosły ją. Kazio słyszał jęk matki pod kołami, garbusek nie słyszał, ale czuł, jak bryczka utknęła o jakąś zawadę i podniosła się. Szalony pęd koni, gwałtowne podskoki bryczki oszołomiły dzieci; one uczepiły się wzajem konwulsyjnie, by nie wypaść. Tak zajechali w pędzie przed ganek. Przytrzymano konie; — na bryczce leżał Kazio omdlały z przelęknienia, a garbusek rękami coś pokazywał, ale go nikt nie zrozumiał. W nocy nadciągnął z miasteczka wóz z ciałem i ten wszystko powiedział.
Od owéj katastrofy, która głęboko wpisała się w pamięci dziecka, we dworze było posępnie, niemiło. Ojciec zapadł w stan ponuréj apatyi, rodzaj melancholii, gospodarstwo szło zaniedbanie, dwór niszczał, ogród zdziczał i zarósł zielskami. W takiéj pustce cmentarnéj chował się miody Kazimierz bez pieszczót, bez uśmiechu, smętny, poważny nad wiek. Ksiądz wikary uczył go nieco histori i łaciny, a wtedy garbusek siadywał zwykle w kącie i patrzał dziwiąc się czemu tak ciągle brat ustami ruszał i niecierpliwił się, że nie ma się z kim bawić. To ślepe przywiązanie idioty nie tylko nie sprawiało przyjemności Kaziowi, ale nawet było mu ciężarem i unikał garbuska, często wyjeżdżając z domu. Gdyby się zapytano Kazimierza o powód tego wstrętu, nie umiałby może odpowiedzieć, a jednak była ona uzasadnioną. Pokrzywiony głuchoniemy był dla niego żywém upostaciowaniem nieszczęść, jakie się czepiły ich domu, przez te potworne kształty los zdawał się szyderczo uśmiechać i urągać. Unikał tego widoku, który zawsze niemiłe myśli w nim budził. Ten wstręt z latami zwiększał się, a bardziéj jeszcze po śmierci ojca. Kazimierzowi było wtedy nieznośnie siedzieć dłuższy czas z garbuskiem, jego giesta drażniły go i niecierpliwiły, chciał sobie i téj przykrości oszczędzić. Jednego dnia zdziwił się głuchoniemy, ujrzawszy tylko jedno nakrycie na stole. Wytłómaczył sobie, że to dla brata, że o nim zapomniano, i usiadł opodal czekając, zamiast brata, którego się spodziewał, wszedł lokaj z wazą, nalał i kazał mu jeść. Garbusek niemogąc się dopytać co się z bratem stało, zaniepokojony o niego, pobiegł do jego pokoju. Otworzył drzwi i zobaczył brata siedzącego przy obiedzie. Musiał się domyśleć, co było powodem tego odosobnienia, bo odszedł smutny. Nie wrócił już tam, gdzie dla niego nakryto, ale poszedł do ogrodu i usiadł nad stawem w altanie. Czarny pies domowy przywlókł się za nim, położył się u nóg jego i usnął. Nie długo grzbiet psa był cały mokry od łez, które garbuskowi kapały gęsto z oczów.
Odtąd nie chodził już tak uprzykrzenie za bratem, nie narzucał mu się, owszem gdy go widział chodzącego po ogrodzie, krył się przed nim w zarośla nad rzeką lub w inną uciekał stronę. A jednak nocą można go było widzieć nieraz skradającego się pod okna brata i zaglądającego do oświeconego pokoju oczami pełnemi miłości i przywiązania. — Raz patrząc tak, dostrzegł, że Kazimierz pakuje się do drogi. Na drugi dzień widział go przez sztachety ogrodu wyjeżdżającego z domu. — Jakieś majątkowe interesa spowodowały ten wyjazd jego w Krakowskie. — Po kilku tygodniach wrócił.
Głuchoniemy brat jego uważał, że wrócił jakoś ożywiony i weselszy; kazał przebudować dwór, urządzać ogród, sam zajmował się bardzo gospodarstwem. Po kilku miesiącach wyjechał znowu i to na dłuższy czas — garbusek począł się już obawiać o niego, przypuszczał, że mu się coś złego stało, chciał się pytać służących, ale nie umiał. Biedny garbusek, był jak nieme zwierzę, tylko po jego mizernéj twarzy można było poznać, że cierpi, nie wiedząc, co się dzieje z bratem.
Jednego wieczora siedział długo przed bramą wartując jak pies, ręce założył na kolana, oczy obrócił na księżyc i płakał. Kiedy potém spojrzał na drogę, zobaczył, że coś czarnego posuwało się szybko ku niemu, gdy się zbliżyło bardziéj, poznał, że to był powóz, zerwał się i leciał naprzeciw. Zdyszany, zmęczony dopadł powozu, chwycił się drzwiczek i wsunął tam głowę. Nagle cofnął się i odskoczył. W powozie nie sam był brat, obok niego siedziała jakaś kobieta biało ubrana. Powóz właśnie zatrzymał się przed gankiem, służący wyszli ze światłem, głuchoniemy więc ukryty w cieniu za filarem, mógł się jéj dobrze przypatrzyć. Wśród tiulów i gazy przezroczystéj zobaczył twarz lekko różowawą z umęczenia, a taką piękną, jakiéj w życiu jeszcze nie widział, oczy miała ciemne, duże, błyszczące, włosy w gęstych puklach wiły się koło białego czoła. Niemowa przestraszył się pięknością téj kobiety i uciekł w ogród.
Na drugi dzień spotkał ją razem z bratem spacerujących nad stawem, chciał znowu uciekać, ale oczy téj cudnéj kobiety zaczarowały go na miejscu, że ruszyć się nie mógł. Nowożeńcy zbliżyli się. Kazimierz pokazał żonie ręką brata, coś mówił jéj o nim. Spojrzała się na niego przechodząc, ale wnet odwróciła twarz z odrazą i poszła daléj. Garbusek stał długo jeszcze jak wryty po jéj odejściu, z oczami głupkowato wytrzeszczonemi — aż gdy znikła w alei, odetchnął jak człowiek, co z ciężkiego snu się przebudzi.
Ta chwila miodowych dni była jedyną jasną chwilą w życiu Kazimierza — a była to wiosna. Ziemia pełna kwiatów, woni, słońca i latających motyli — i jego dusza była taką. Czarne oczy kobiety trzymały ją w ciągłym zachwycie, upojeniu. Zapomniał o ponurych świerkach, co zaciemniały grobowiec rodziców, pochmurane dni dziecinnych lat wydawały mu się jak sen ciężki, bolesny, po którym przebudził się w różowym poranku i odetchnął powietrzem różowém, balsamiczném.
I żona jego również zdawała się być szczęśliwą, uśmiechniętą; tylko widok niemego nieprzyjemne robił na niéj wrażenie, drażnił ją i przestraszał. Kazimierz obiecał jéj, że go oddali, szukał tylko sposobu jak i gdzie, bo nie mógł go wypędzić jak psa za wrota, sumienie upominało się za bratem, gdy serce już zapomniało o nim.
Tak stały rzeczy, gdy jednego dnia wszedł na podworzec przed ganek dworu jakiś człowiek obdarty i zakurzony. Był jeszcze młody, kształtny i przystojny, ale urodę skalało zepsucie i wyraz jakiegoś obrzydliwego cynizmu. Ubiór i twarz tego człowieka nosiły na sobie ślady lepszéj przeszłości — oboje wytarły się życiem. Stanął przed gankiem i prosił o wsparcie.
Kazimierz wyszedł ku niemu — obadwaj przypatrywali się sobie długo, uważnie, z zadziwieniem — w końcu gospodarz wyrzekł nieśmiało, z wachaniem:
— Julian.
— Ja — odrzekł przybyły patrząc mu w oczy bezczelnie, bez zarumienienia i wstydu.
Był to Julek, ów, który na kucyku jeździł niegdyś bawiąc się z Kaziem.
— Co się z tobą stało? —
— Straciłem majątek — jestem dziadem, póki nie będę panem.
Kazimierzowi ścisnęło się serce — wziął go za rękę i rzekł:
— Chodź ze mną.
Ugościł go, oporządził, trzymał przez kilka dni u siebie, potém powiedział:
— Zostań u mnie, bądź mi przyjacielem.


III.

Każda radość musi zmęczyć i przesycić — nawet miłość unuży serce, gdy ją posiadamy bez przeszkód, bez trudu. Człowiek potrzebuje walki, jednostajność jest mu męką. Gdyby na świecie zapanował spokój i szczęście, gdyby niebo było bez chmur i bez nocy, życie bez burz i strapień, człowiekby umarł z nudów.
Małżonkowie nie mieli obawy takiéj śmierci. Przybycie trzeciego człowieka zaniepokoiło trochę ich ciche szczęście — teraz już nie każda chwila należała do nich, nie zawsze mogli być sam na sam, pieścić się. Te małe przeszkody były pikującą zaprawą — Juljan przydał się jak pieprz w rosole. Człowiek towarzyski i oczytany bawił ich rozmową i opowiadaniem — młoda pani słuchała go z zajęciem. Wyglądał już całkiem inaczéj jak wtedy, gdy przybył; trochę wygód, kilkanaście łokci sukna przemieniły włóczęgę w Warszawskiego salonowca; w ruchach miał swobodę i ujmującą elegancję. W domu było z nim bardzo przyjemnie i wesoło, tak dalece, że kiedy raz wyjechał gdzieś na dni parę, widocznie czuć się dawał brak jego — młoda pani nudziła się trochę. Wrócił trochę zamyślony — powodem tego zasępienia było, że się zgrał gdzieś w karty — ona tłomaczyła to sobie zakochaniem i poczęła go tém prześladować nie bez kokieteryi. Szczęśliwy mąż pomagał jéj w tém, to żartując z Juljana — to na serjo namawiając go, by się żenił.
— Małżeństwo to pełność szczęścia — rzekł, całując w rękę swoją żonę.
W chwili, kiedy schylał głowę, Juijan wpatrywał się w jego żonę jakimś dziwnym, badawczym wzrokiem — przypadkowo i ona spojrzała na niego i zapłonęła cała. Ciekawe było porozumienie tych oczów. Gdy mąż podniósł głowę, już nie patrzała na Juljana, mężowi dała uśmiech i spojrzenie na podziękowanie.
To zapłonienie było jéj pierwszém wyznaniem. Melancholiczny i czuły Kazimierz wydawał jéj się nudnym obok Juljana. Dowiedzione jest, że kobiety lubią awanturników.
Odtąd jéj wzrok i Juljana częściéj się ze sobą spotykały — usta ich nie powiedziały sobie jeszcze nic, oczy zdradzały już tajemnicę.
Młodą panią często teraz widywano chodzącą koło kwiatów i pielęgnującą je starannie — szczególniéj te kwiaty, co rosły pod oknem Juljana.
On znowu z książką siadywał najczęściéj w altanie, stojącéj naprzeciw jéj mieszkania.
Czasami spotykali się w ogrodzie — rozmawiali ze sobą nie wiele, ale słowa ich były treściwe i zagadkowe — wiała od nich namiętność i gorąco. Kilka takich słów wystarczało na długie marzenia i domysły. I tak raz spotkali się koło stawu.
— Panu tu u nas pewnie nudno być musi? — zagadnęła młoda pani.
— Pani nie wierzysz w to, co mówisz.
Spuściła oczy.
— A jednak uciekać ztąd trzeba.
— Pan odjeżdżasz? — spytała pospiesznie z przestrachem.
— Czy chcesz pani, abym tu czekał, aż się do reszty strawię, spalę.
Nastało długie milczenie — po chwili odezwała się cichym szeptem:
— Zostań pan, proszę.
Twarze ich płonęły ogniem, krew lawą tętniła w pulsach — zbliżyli się do siebie — on ją wziął za rękę i rzekł namiętnie stłumionym głosem:
— Twoja prośba niebo mi otwiera.
Coś zaszeleściało w krzakach, wzdrygnęli się i obejrzeli. Za niemi stał niemy garbusek i dziwnie im się przypatrywał.
Tego wieczoru jeszcze młoda pani prosiła swego męża przy herbacie, by garbuska wydalił z domu, bo go znosić nie może, wymawiała mu, że jéj nie kocha już, kiedy o taką bagatelę tyle czasy każe się prosić. Kazimierz pocałował ją w czoło i obiecał natychmiast uczynić jéj zadość — umyślił wysłać brata do jednego ze swych znajomych mieszkającego w Warszawie i płacić od niego. Poczta o 11stéj w nocy przejeżdżała przez miasteczko, potrzeba więc było natychmiast wyprawić posłańca z listem, by doszedł tego tygodnia do Warszawy. Nie chciał ani chwili zwlekać — szło mu o żonę. Zostawił więc ją z Juljanem przy herbacie — a sam poszedł do swego pokoju pisać list.
Jeszcze nie zabrał się do pisania, kiedy do pokoju wsunął się ostrożnie garbusek, wziął go za rękę i dał mu ręką znak, by szedł za nim. Kazimierz lubo niechętnie, poszedł jednak, domyślając się, że się coś stać musiało. Niemowa wprowadził go w ogród, między kląby kwiatów — pod okna sali jadalnéj i pokazał mu ręką, gdzie się ma patrzyć. Okna były zasłonięte storami, ale na storach wyraźnie widać było cienie dwóch głów, zbliżające się do siebie tak, że się zlewały w jedno — to znowu oddalały od siebie.
Kazimierza coś załupało w skroniach, uczuł żar pod czaszką, nogi pod nim osłabły — przerażenie zrobiło go bezsilnym. Po chwili opamiętał się, zebrał siły, wrócił do pokoju swego i ztamtąd cicho podsunął się pod drzwi sali. Słyszał szepty i pocałunek — otworzył drzwi — kochankowie splątani uściskiem, odskoczyli od siebie. Kazimierz wszedł do pokoju — zbliżył się do stołu i wziął cygarniczkę, nie spojrzał nawet na nich i wyszedł. Tylko był bardzo blady i zmieniony, a ręce jego drżały.
Po jego odejściu Juljan pomięszany wstał i pożegnał panią domu. Nie śmieli mówić o tém co zaszło, ale oboje mieli w duszy choć słabą nadzieję, że Kazimierz nie uważał ich zmięszania. Juljan wrócił do swego pokoju, już miał się rozbierać, gdy wszedł Kazimierz — był pozornie spokojny, tylko oczy zapadłe świeciły się dziwnym, przerażającym blaskiem. Stanął we drzwiach i rzekł głosem ostrym:
— Proszę ze sobą.
Juljan zmięszał się, wstał i szedł za nim posłuszny. Minęli ogród, dworskie zabudowania, topolową aleję i skręcili się na prawo. Gdy wyszli na pole oświecone blaskiem księżyca widno było, że coś małego czarnego, posuwało się w pewnéj odległości za nimi, coś jak duży pies, lub niedorosły chłopiec.
Zbliżyli się ku laskowi, który stał w znacznéj odległości od dworu.
— Po со mnie tu prowadzisz? spytał Juljan, którego milczenie Kazimierza zaczęło przejmować trwogą.
Kazimierz stanął, dobył coś z pod surduta błyszczącego i dał Juljanowi.
— Masz, stawaj — rzekł krótko, sucho.
Juljan wziął pistolet.
— Ty strzelasz pierwszy — rzekł wyzywający bezdźwięcznym głosem.
— Ależ taki pojedynek bez świadków to bezprawie.
— Milcz łotrze, ty co gwałcisz prawa, nie żądaj prawa — strzelaj — rzekł dziko.
Gdy błysk wystrzału rozjaśnił ciemność, coś czarnego zasłoniło Kazimierza i równocześnie dał się słyszeć jęk jakiś dziwny, jakby nie człowieczy — Kazimierz nieprzytomny spojrzał i ujrzał garbuska ze skrwawioną piersią, upadającego na jego ręce.


IV.

I znowu było ponuro we dworze — cmentarna cisza rozsiadła się po komnatach i zmieniła mieszkanie w pustkowie. Małżonkowie żyjąc pod jednym dachem przez kilka miesięcy nie widzieli się z sobą — pokoje, które ich przedzielały, tylko służba odwiedzała, robiąc w nich porządek, szepcząc sobie różne rzeczy o dziwném pożyciu państwa. Kazimierz trawił się i gryzł, cierpienia okropne szarpały serce samotnika, wyglądał jak widmo, wynędzniały i ponury. Nieszczęście zgniótłszy go, zostawiło na nim ślady, jak na zmiętym papierze, który ręka konwulsyjnym ruchem z bolu zaciska, a serce zcierpnęło, skurczyło się jak robak skaleczony. A jednak, gdyby była przyszła i rzuciła mu się do nóg, czuł, że nie mógłby jéj odepchnąć, że przebaczyłby jéj wszystko. Ale mijały miesiące — nie przyszła.
Dowiedział się jednego dnia, że była chora, poczynały się cierpienia porodowe — posłano po doktora. Kazimierz nie spał całą tę noc, czuwał w swoim pokoju. Ile razy doszedł jego uszów jęk głośniejszy, ruszał się niespokojny na krześle, kilka razy wstawał, chciał już iść ku drzwiom, które prowadziły do niéj — ale się wrócił i został.
Nad ranem doniesiono mu, że ma syna — zastygłe serce zabiło w nim od radości, ojcowskie uczucie kazało mu zapomnieć na wszystko, zerwał się i pobiegł do mieszkania żony uściskać syna.
Ta chwila zbliżyła go znowu do niéj, nie mógł nie przebaczyć matce swojego dziecięcia. Ona przyjęła to jego postąpienie dość spokojnie i obojętnie, ani przepraszała, ani się usprawiedliwiała; była słodką, ujmującą w obejściu się z nim, ale jakiś chłód, jakaś nieszczerość wiała od niéj. Miłość nie wróciła już — ale wróciło zgodne pożycie. Kazimierza może dotknął trochę ten brak skruchy w grzesznicy, ale tłomaczył sobie to jak mógł i uspokajał się.
Niepodobało mu się tylko, że jego żona teraz częściéj wyjeżdżała w sąsiedztwa, przyjmowała u siebie, bawiła się. Tego szału do zabawy nie mógł pogodzić ze stanem matki. Karnawał zbliżał się do końca — w sąsiedztwie o milę był zapowiedziany bal świetny, ona miała być także. Zdarzyło się jednak, że w tym czasie zachorowało dziecko tak mocno, iż była obawa o jego życie. Kazimierz był pewnym, że nie odjedzie w takim stanie dziecka. Wybierał się właśnie do jéj pokoju, chciał wspólnie z nią przesiedzieć tę noc przy kołysce, gdy nagle usłyszał na podworcu turkot powozu, zajeżdżającego przed ganek. Nie chciał własnym uszom wierzyć, zbliżył się do okna i zasłaniając się ręką od światła lampy, które mu patrzeć przeszkadzało, usiłował rozeznać w ciemności, czy kto wsiędzie do powozu. Wyszła na ganek ubrana w atłasy, wsiadła do powozu, za nią wniesiono jakieś tłomoczki i pojechała. Pojechała, nie pożegnawszy się z nim, zostawiwszy chore dziecko, któremu była matką. Kazimierz nie mógł zrozumieć tego, z przerażeniem pomyślał o tém, że taki potwór serca jest jego żoną i matką jego dziecka.
Odszedł od okna, wziął lampę i poszedł ku kołysce. Gdy wchodził do tego pokoju zdziwił go nieład, jaki tam zastał, pootwierane szuflady i szafy, rozrzucone rzeczy — w tém wszystkiém znać było pośpiech gorączkowy, niespokojny.
Przy kołysce siedziała mała dziewczyna, córka lokaja. Kazimierz spytał się jéj, dlaczego taki nieład w pokoju.
— Pani się pakowała do drogi — odrzekła dziewczyna.
— Do drogi?
Słowa te zmięszały go, niespodziewał się takiéj odpowiedzi, nierozumiał, co znaczy ten nagły wyjazd, domyślał się tylko czegoś złego. Chodził po pokoju upatrując, czy wśród porozrzucanych rupieci nie zobaczy jakiéj kartki od żony, któraby go oświeciła nieco. W jednéj szufladzie komody zobaczył w kącie jakąś paczkę listów, wyjął ją i rozwinął — pismo było męzkie, listy miały datę ostatnich miesięcy, były bez podpisu. Ostatni, który na wierzchu leżał był z dnia 20. lutego, a więc pięć dni temu datowany był z Warszawy. Kazimierz go rozwinął i czytał:

„Najdroższa!

„Niecierpliwie liczę czas, który mnie od Ciebie oddziela. Będę na balu u F., konie czekać będą w Rawie, wszystko tu przygotowałem dla mego Anioła. Długich pięć dni oddziela mnie od mego szczęścia, skracam je i osładzam myślą, że będziesz moją na zawsze“.
Pod temi kilkoma wierszami była litera J.
Kazimierz czytał — w głowie mu się mąciło okropnie, machinalnie kilka razy odczytywał list, litery poczęły mu majaczyć w oczach, ruszać się, wyciągać w potworne kształty i wykrzywiać obrzydliwie. Złożył list dygotającemi rękami, zamknął szufladę, otarł zimny pot, co mu rosił czoło i przeszedł się po pokoju. Potém kazał odejść dziewczynie, usiadł przy kołysce, patrzał długo w twarz śpiącego dziecka rozrumienioną gorączką i szepnął:
— Sierota! —
Na drugi dzień kazał kołyskę przenieść do swego pokoju, sprowadził piastunkę i jak matka czuła zajmował się dziecięciem. To dziecko było teraz jedyną myślą jego, jedyném marzeniem — twarz jego posępna i dzika od smutku, wtedy tylko miała pogody trochę, gdy siadł przy kołysce. Trudy, bezsenne noce, starania koło malca, były jedyną rozrywką milczącego samotnika.
Chłopiec wyzdrowiał i rósł pod jego okiem — on sam uczył go chodzić, mówić. Gdy doszedł do siódmego roku uczył go czytać, na koniu jeździć, wykonywać ćwiczenia gimnastyczne — odżył w dziecku i z niém rozpoczynał na nowo życie, można powiedzieć: zdziecinniał do niego. Bolało go tylko i dziwiło, że w tak małym chłopcu budziły się jakieś szkaradne skłonności do pastwienia się, złośliwych psót. Mały miał passją prętem ścinać kwiaty, wbijać motyle na szpilki, ptakom ucinać skrzydła, bić pokrzywami po rękach wiejskie dzieci, z któremi się bawiał. Ojciec z trwogą patrzał na te zabawy chłopca, przebijało się w nich złe serce, choć ojciec samą miłością go prowadził.
Jednego dnia zobaczył malca w ogrodzie grzebiącego w ziemi; ucieszyła go ta skłonność do ogrodnictwa — praca koło roli jest zajęciem ludzi łagodnych, i w dzieciach i w narodach ta skłonność jest zaletą. Ojciec rad był z téj zmiany w chłopcu, zbliżył się więc ku niemu, pogłaskał po jasnych włoskach i pochwalił za to zamiłowanie uprawy ziemi.
— Ależ ja tatku nic uprawiać niechcę, tylko odgrzebuję ziemię.
— A na co? —
— Zakopałem wczoraj mojego Filusia i chcę zobaczyć, czy jeszcze żyje.
Ojciec zcierpnął cały, dziecko wydało mu się w téj chwili potworem.


V.

Późniéj wiek, wychowanie, rozwój umysłowy, starły te szorstkie, dzikie popędy w chłopcu — i wyrobił się młodzieniec wcale miły i dobrze ułożony; raziła w nim tylko zbytnia trzeźwość umysłowa, brak wszelkiéj fantazyi i czułości. Każdą rzecz widział jasno, bez złudzeń — rachunek był podstawą jego czynności, chłodna rozwaga i zimna krew odznaczała go między rówiennikami. Ukończywszy studja wyjechał za granicę. Po powrocie zaczął myśleć o ożenieniu i szukał posażnéj panny.
— Chcę się żenić — rzekł jednego razu do ojca — muszę znaleść pannę, odpowiednią memu majątkowi. Ale ja nie wiem, co mam.
— Wszystko jest twojém.
— Słowo, wiatr kochany ojcze — rzekł syn z jałowym uśmiechem.
Ojciec zrobił więc formalny zapis, zrzekając się wszystkiego na rzecz syna, nic prawie sobie nie zostawiając, bo chciał go widzieć rozrządzającego dużym majątkiem. Syn odebrał zapis, przejrzał go starannie, czy gdzie nie ma jakiéj nieformalności, jakiego dwuznacznika, o któryby potém zahaczyć można procesem, kazał go stwierdzić urzędownie i wyjechał szukać panny posażnéj i familjantki.
Tymczasem zaczęto fabrykę koło dworu, urządzano mieszkania, odświerzano, przebudowywano. Rządca wszedł raz do mieszkania Kazimierza i prosił, ażeby się usunął do oficyn, gdyż ten pokój ma przerobić na kancelarją dla młodszego pana. Kazimierz pobladł z oburzenia, ton mowy rządcy był impertynencki, zuchwały.
— Kto acana upoważnił do takich zmian? spytał.
Rządca pokazał mu list syna, gdzie między różnemi poleceniami stało:
„Dwór cały wyporządzić i zachować dla mnie! Ojca trzeba będzie przetransportować do jakiéj izdebki w oficynie“.
Oddał list rządcy, nie patrząc na niego ze wstydu i upokorzenia, spakował rzeczy i przeniósł się do oficyny — do jednego z gościnnych pokojów, który był nieco wilgotny.
Nie wychodził prawie z niego, bo go wstyd było wałęsać się koło dworu, nieuszanowany przez ludzi, którym niedawno rozkazywał. Oczekiwał niecierpliwie powrotu syna, chciał mu się poskarżyć, pewny był, że rządca źle zrozumiał rozkaz, że przeniesienie miało trwać tylko na czas reperacyi, chciał nawet poprosić syna, aby rządcę za zuchwałość względem niego oddalił. Marzył o świetnym związku dla syna, cieszył się na tę chwilę, kiedy synowę poprowadzi do ołtarza, kiedy dla młodéj pary wzniesie toast. Bawił się marzeniami, bo rzeczywistość była wcale nie zabawna. Najczęściéj dumał tak w nocy, bo sypiać czegoś nie mógł.
Raz kiedy tak położywszy się na łóżku puścił wodze swoim myślom, usłyszał turkot powozu po kamienistéj drodze — usiadł na łóżku i słuchał. Turkot stawał się głośniejszy i zbliżał się w kierunku ku dworowi. Nie omylił się w przeczuciu i oczekiwaniu — psy zaszczekały koło bramy, powóz zatrzymał się przed gankiem. Stary uchylił okno, by się lepiéj przekonać kto przyjechał — usłyszał głos syna. Ucieszył się, zapalił świecę i począł się ubierać pewny będąc, że za chwilę syn wejdzie z nim się przywitać.
Czekał całą godzinę — nikt się nie pokazał. Ojciec tłomaczył sobie: może się przebiera, może głodny, posilić się musi — i czekał znowu.
Minęła pierwsza, druga, nie kładł się spać, wciąż jeszcze czekał, we dworze widać było światło w oknach, to podtrzymywało jego nadzieje — i czekał wciąż. Aż senność go objęła i zasnął na krześle w ubraniu, zwiesiwszy zmęczoną głowę na poręcz.
Rano przebudził się, osłabiony bardzo niewygodném spaniem: przetarł oczy i czekał znowu. Potém pomyślał sobie, że syn może chory, bo inaczéj pewnieby przyszedł do niego, zebrał się i poszedł do dworu. W pokojach nie było nikogo — to go zdziwiło mocno. Już miał wychodzić, gdy przez otwarte okno zobaczył w ogrodzie nad stawem dwie osoby przechadzające się: mężczyznę i kobietę. Kobieta była ubrana biało, lekka gazowa zasłona okrywała jéj głowię. Stanął jak wryty, przypomniała mu się przeszłość jego. Dwadzieścia kilka lat temu on w tém samem miejscu przechadzał się ze swoją żoną — ranek był wtedy równie piękny, słońce tak samo odbijało się w stawie, powietrze było pełne woni i świeżości. Nie mógł się połapać, przecierał oczy, zdawało mu się, że śpi jeszcze, że syn przypomina mu ułudne obrazy jego minionego szczęścia. Wyszedł spiesznie na ogród ku stawom. W zbliżającym się mężczyźnie poznał syna — lecz któż była ona? Stanął i zapatrzył się. Syn przywitał go chłodno, obojętnie i rzekł do kobiety:
— To mój ojciec.
— Któż ona jest? spytał Kazimierz.
— Żona moja. Chodź — rzekł zwracając do niéj mowę — obejrzyjmy oranżerją.
I zostawili starca osłupiałego, zdumionego.
— Żona — szeptał do siebie po ich odejściu — żona jego? Więc bez błogosławieństwa mego, bez pozwolenia.
— Jakiś dziwak ten twój ojciec — mówiła młoda pani, wsparta na ramieniu swego męża.
— Stetryczał stary — rzekł mąż i wprowadził ją pod oszklony dach oranżeryi.
Starzec wrócił do domu ze zwieszoną na dół głową, pogrążony w myślach, usiadł w krześle i siedział tak godzin kilka. Nikt nie przyszedł przerwać samotności jego — służący przyniósł obiad jak dawniéj i odszedł. Stary próbował jeść — nie mógł, jedzenie dławiło go.
Tak przeżył kilka tygodni — syn nie pokazywał się wcale; staruszek nie skarżył się, nie narzekał, tylko osowiał, zdziczał, ogłupiał prawie. Z każdym dniem widział, że mniéj dbano o niego — potrawy przynoszono coraz lichsze, coraz szczuplejsze porcje — odmówiono mu wiele wygód, których zażądał, żałowano mu wszystkiego.
Raz chciał wyjechać do miasteczka — powiedziano mu, że konie zajęte. Jednego dnia posłał do syna służącego prosząc, by kazał kamieniarzowi we wsi wykuć pomnik — ten pomnik chciał postawić na grobie swego brata, który zginął za niego owéj fatalnéj nocy. Przez tyle lat nie pamiętał o biednym, upośledzonym garbusku, który leżał na wiejskim cmentarzu, pod mogiłą zapadłą od starości i porosłą chwastem — teraz przypomniał sobie o nim, sumienie wyrzucało mu niewdzięczność — przypomniał sobie o nim, bo dola ich była teraz jednaka i on teraz we dworze był tak zapomniany, poniewierany, jak niegdyś ów potworny niemowa. Chciał więc uczcić pamięć towarzysza niedoli. Służący wrócił od syna z odpowiedzią, że tego sobie nie zastrzegł w zapisie. Ojciec musiał przyznać, że syn pilnie studjował prawo.
Tego samego dnia wieczorem, gdy chciał zapalić świecę, świecy nie było — poprosił o nią — powiedziano mu, że świec brakło. I tego nie zastrzegł sobie w zapisie. Staruszek nic nie powiedział, nie skarżył się, nie złorzeczył — spakował rzeczy w tłomoczek, wyszedł wieczorem ze dworu z zaciśniętemi z bolu ustami, z zamróżoném sercem i nie wrócił już.
Ciężką chorobę przebył w szpitalu — a potém znajdujemy go w domku przy ulicy Mostowéj.


VI.

Zniknięcie ojca zaniepokoiło nieco syna; gdy mu doniesiono, że starszy pan od kilku dni już nie pokazał się we dworze. August pobladł i zmienił się. Wstał niespokojny i poszedł do biurka, szybko otworzył boczną szufladę, przerzucił kilka papierów, szukając czegoś pilnie drżącemi rękami. August był pewny, że ojciec wyjął mu potajemnie zapis majątkowy, i wyjechał, by mu wytoczyć proces. Zapis leżał na swojém miejscu nietknięty. To go zastanowiło; nie mógł pojąć, co skłoniło starca do opuszczenia dworu, w którym według zapisu notarjalnego miał mieszkanie i życie zabezpieczone. Zimny ten człowiek nie przypuszczał powodów sercowych, nie domyślał się nawet, że to jego postępowanie wygnało ojca. Może chwilowo przeszła mu ta myśl przez głowę, ale dla własnego spokoju nie chciał w nią uwierzyć — taki powód wydawał mu się zbyt błahym. Poszedł potem do oficyn, kazał sobie otworzyć pokoik ojca i wszedłszy pilnie upatrywał, czy nie znajdzie jakiego listu, lub objaśnienia. Nic nie było. Otworzył szafę — była pełna sukien, nic nie tknięto, nie zabrano, oprócz trochę bielizny. August ruszył ramionami i nazwał ojca dziwakiem. Nie kłopotał się już więcéj, rad nawet w duszy, że nudny i tetryczny starowina nie zawadza mu już w domu. Chodziło mu tylko, by świat nie zrobił z tego skandalu, upozorował więc przed ludźmi nagły wyjazd ojca, mówiąc, że stary sprzykrzywszy sobie wieś, osiadł w Warszawie. Uwierzono i zapomniano o dawnym dziedzicu, który z nikim prawie nie żył. Nowy dziedzic zmienił zupełnie tryb życia. Świetne małżeństwo schlebiało jego próżności, chciał się pochwalić przed światem żoną i majątkiem i prowadził dom otwarty, wystawny.
Żona jego było to stworzenie delikatne, powiewne, wątłe. Pieszczoty, przesadne wygody życia zrobiły, że była wiecznie bladą, niezdrową i znudzoną. Nic nie mogło jéj rozruszać, ożywić, nawet małżeństwo jéj nie nastąpiło w skutek silniejszéj skłonności serca, ale z kaprysu. Znudziły ją zabawy i zajęcia w domu rodziców, zapragnęła zmiany, August właśnie w tę porę bywał u nich i poszła za niego. Było to małżeństwo wcale dobrane, chłodne, grzeczne, światowe. Oboje nie wymagali od siebie czułości, przywiązania — on tego nie potrzebował, a ją to nudziło. Prędzéj zatęskniła za zabawą niż za mężem, nie żądała od niego nic więcéj, tylko, żeby się nie nudziła. On téż starał się o to, nie tyle może ze względu na nią, ile z szacunku dla jéj miljonów, od których rodzice wypłacali mu procent. Ogólna żałoba w kraju była nie na rękę znużonéj grymaśnicy. Jéj chciało się bawić, a tu bawić się nie wolno, lubiła się stroić, a tu za cały strój pozwolono jéj tylko czarną sukienkę. To ją niecierpliwiło. Dla dogodzenia swoim zachceniom, nieraz w swoim buduarze po kilka razy się przebierała, przymierzała jedwabne ciężkie suknie różnych barw, przemieniała co chwila kolczyki i bransolety, posypywała brylantowym proszkiem swoje miękkie, cudne rudawe włosy i tak przystrojona, stawała przed dużém zwierciadłem w salonie, pytała się garderobiany o zdanie, kazała wołać męża, by się go spytać, jak mu się ten, lub ów ubiór podoba — i znowu znudzona, zrzucała wszystko z siebie z pośpiechem, umęczona kładła się na miękkie sofy i narzekała: nudzę się.
Raz wśród takich chwil znudzenia wpadło jéj do głowy, czyby nie lepiéj było wyjechać za granicę. Udzieliła zaraz téj myśli mężowi i postanowiono wyjazd. Niecierpliwie czekała chwili wyjazdu — była pod tym względem jak rozpieszczone dziecko, które gdy się czego naprze, radeby mieć zaraz i nie umie czekać. Przed wyjazdem postanowiła dać wieczór pożegnalny dla znajomych sąsiadów. August przeciwnie radził, aby potajemnie wyjechali, że jedynie w taki sposób będzie mógł teraz opuścić kraj. Pierwszy to raz mąż sprzeciwił się jéj zachceniem, cała jéj słabiutka a kapryśna natura była podrażniona tym oporem — nastąpiły spazmatyczne płacze i nerwowe cierpienia: zepsute dziecko nie chciało słuchać usprawiedliwiań i powodów męża, zatykało przed nim uszy paluszkami, wyrzekało na los swój i groziło, że odjedzie do rodziców. August musiał w końcu zgodzić się na to, co chciała. Wieczór był świetny, bo tak życzyła sobie ona. Kazała umyślnie sprowadzić sobie ubranie z Warszawy, a że nie można było wystąpić w innéj jak w żałobnéj sukni, więc pojedynczość koloru starała się przynajmniéj urozmaicić ozdobami i bogactwem koronek. Sznur prawdziwych pereł lśnił się na jéj białéj, wąziutkiéj szyjce — a brylantowy proszek błyszczał jak rosa we włosach. Była zadowolnioną z tego ubrania, cieszyła się jak dziecko i klaskała w ręce. Przeciwnie August był dziwnie roztargniony i niespokojny, wązkie usta jego drżały febrycznie. Żona nie uważała tego — ją dzisiaj zajmował tylko strój i wieczór.
Gości zjechało wiele — rozmowa, fortepian, śpiew, wypełniał program wieczoru.
Panowie grali w karty w przybocznym pokoju. August chodził między nimi z przymuszonym uśmiechem na twarzy. Przybył jeszcze jeden gość, Warszawiak, bawiący od paru miesięcy w téj okolicy. Gdy go pan domu ujrzał, pobladł; nie wyszedł ku niemu na powitanie, ale skręcił do drugiego pokoju. Widocznie coś było między tymi dwoma ludźmi; przybyły szukał oczami gospodarza, a ten starał się go unikać. Wreszcie udało się przybyłemu zbliżyć się do Augusta na przejściu z salonu do przedpokoju, wziął go za rękę i odprowadził pod okno.
— Auguście, co to ma znaczyć? spytał.
— Z czém? odparł gospodarz zmięszany.
— Ty wyjeżdżasz — opuszczasz nas? A twoja przysięga?
— I ty wierzysz temu?
— Wszak to wieczór pożegnalny?
— Dla zadowolnienia żony, która uparła się jechać. Łudzę ją, zgadzając się pozornie, by nie być zmuszonym powiedzieć jéj prawdę.
Pytający utopił badawcze spojrzenie w Auguście, który nie mogąc znieść tego wzroku, mięszał się.
— Pamiętaj Auguście — rzekł przybyły — że i konspiracja ma swoich szpiegów, którzy śledzą, i swój trybunał, który karze zdrajców. A twój wyjazd nie byłby teraz niczem inném tylko zdradą.
— Straszysz mnie jak dziecko a niezasłużenie — mówił August drżący i blady. Ale daruj, że cię teraz zostawię samego — tyle gości...
— Czekaj jeszcze chwilę. Nie byłeś na ostatniém zebraniu, wszyscy dziwili się temu. Chcę wierzyć, że ważny powód wstrzymał cię. Teraz każda chwila jest drogą. Śledzą nas już. Powstanie ma wybuchnąć za tydzień. Na dwa dni przed tém mamy się ostatecznie zgromadzić u B.
— Będę, będę — rzekł August z pośpiechem i wyrwawszy się z rąk przybyłego, wszedł między gości.
Téj saméj nocy po odjeździe gości, August zawiadomił żonę, że dla załatwienia swoich interesów musi jutro niezwłocznie wyjechać do Warszawy, a pojutrze będzie na nią czekał przy granicy pruskiéj. Niezwłocznie służący dostał rozkaz pakowania rzeczy do drogi.
Tu musimy kilku słowami wytłomaczyć to niejasne i zagadkowe nieco postępowanie Augusta, jego tajemną rozmowę z nieznajomym i przyspieszony wyjazd.
Jak wiemy było to w epoce, kiedy sieć organizacyi narodowéj ogarniała kraj cały. I w Rawskiém utworzyło się kółko, przygotowywujące powstanie. Augusta wciągnięto do niego. Augustowi sprawa ta była zupełnie obcą i obojętną, bo nie widział w niéj korzyści — a że naruszała jego spokój, że wymagała od niego ofiar, więc jéj nawet z zasady był wstrętnym. Wszedłszy jednak w kółko ludzi wcale odmiennych pojęć, taił się ze swojém zdaniem, bał się usunąć od udziału, bo mu chodziło o opinją tych ludzi. Zachował się więc czysto biernie, mając nadzieję a nawet pewność, że się to skończy na niczém. Szybki wzrost organizacyi przestraszył go, widział, że zaszedł za daleko, chciał się wycofać, ale nie było sposobu. Projekt żony względem wyjazdu za granicę był mu wcale na rękę, przyjął go i chciał tajemnie umknąć. Kaprys żony udaremnił to. Wieczór pożegnalny zrobił głośnym jego wyjazd. Słyszeliśmy, jak przed nieznajomym usprawiedliwiał się z tego — a równocześnie zmienił plan, bo, ponieważ był przekonany, że go będą śledzić, postanowił wyjechać dniem wprzódy za granicę, oszukać spiskowych i własne sumienie związane przysięgą. Przed żoną upozorował swój wyjazd interesami w Warszawie. Tak urządziwszy wszystko, kazał przywołać rządcę i dawał mu potrzebne rozkazy i instrukcyje — a w końcu rzekł:
— Każ pan zajeżdżać dla mnie.
Rządca wyszedł — August udał się do pokojów żony, by się z nią pożegnać.
Przed gankiem zaturkotał powóz.
— Już zajechał — rzekł August i wziąwszy torbę podróżną, wyszedł na ganek.
Przed gankiem zamiast powozu stała bryczka — a z niéj wysiadali żandarmi.
August struchlał i osłupiał.


VII.

Aresztowanie Augusta nastąpiło w skutek odkrycia spisku — rząd trafił na ślad organizacyi i rozpoczęły się aresztowania w okolicy. Żona Augusta na wiadomość o jego uwięzieniu, dostała konwulsyjnego napadu. Nie wiedząc nic o spisku, miała nadzieję, że wkrótce go uwolnią. Pojechała zatém do jenerała starać się o to. Nie tyle może szło jéj o męża, ile o wyjazd za granicę, który z tego powodu odwlókł się na jakiś czas. Dopiero słowa jenerała rozjaśniły jéj tę przepaść, w jakiéj pogrążył się jéj mąż.
— Więc nie ma żadnéj dla niego nadziei? spytała przestraszona.
Jenerał ruszył ramionami.
— Jeżeli wyzna wszystko — rzekł po chwili — w takim razie może spodziewać się łaskawego wyroku.
Do tego nie trzeba było wcale namawiać Augusta. Człowiek, który nie z patrjotyzmu, nie z przejęcia się sprawą narodową przystąpił do organizacyi, ale jedynie z obawy wzgardy swych współobywateli — nie widział wcale potrzeby poświęcić się dla drugich, zwłaszcza, że odkrycie spisku dawało mu nadzieję ocalenia siebie samego. Zaraz więc przy pierwszém śledztwie odkrył wszystko, wymienił nazwiska spiskowych nawet takich, o których rząd nie wiedział — w skutek czego nastąpiły nowe aresztowania. Sędziowie nadzieją ocalenia skłaniali go do coraz szczegółowszych wyznań. Po ukończoném śledztwie odetchnął — zdawało mu się, że już koniec wszystkiego, czekał tylko wyroku, a zarazem swego uwolnienia. Tymczasem cięższe daleko czekało go przejście. Ponieważ zeznania reszty więźniów przeczyły zupełnie jego zeznaniom, nastąpiła więc konfrontacja. August musiał oko w oko spotykać się ze swoimi wspólnikami, powtarzać swoje zeznania przeciw nim, znosić ich pogardliwe spojrzenia, piętnujące go hańbą, zdobywać się na bezczelność wobec ich obelg. Była to męka straszna nawet dla takiego człowieka jak August. Nieraz wróciwszy do swojéj celki więziennéj z rozpaloném od wstydu czołem, potępiał i lżył sam siebie, brzydził się, że tak upadł nizko, że się tak spodlił. Ale wnet zimny rozsądek brał górę i usprawiedliwiał się sam przed sobą mówiąc:
— Ha, darmo — pierwsza miłość od siebie.
Wreszcie ukończył się proces — nieudane początki powstania wpłynęły bardzo niekorzystnie na los więźniów. Wezwano ich do wyroku. August raz jeszcze musiał stawać obok tych, których wydał, znosić w upokorzeniu ich pogardliwe spojrzenia i czekał wyroku ze spuszczonemi w dół oczami. Weszli sędziowie i przeczytano wyrok:
„Sześciu spiskowych skazanych było na karę śmierci przez powieszenie; trzech w Sybir do katorgi na całe życie — August w roty aresztanckie.
Augustowi krew uderzyła do głowy, wyrok ten jak piorun zagrzmiał w jego uszach. On spodziewał się być wolny, czekał niecierpliwie téj wolności, którą sobie kupił krwią swych braci, hańbą imienia swojego, sędziowie łudzili go ciągłe tą nadzieją — i teraz nagle odjęto mu tę nadzieję. Pociemniało mu w oczach, zachwiał się i wpółomdlałego odprowadzono do więzienia. Tu zapadł w stan otrętwienia, osłupienia — gadał od rzeczy, a oczy wytrzeszczone z przerażeniem patrzały przed siebie. Taki stan trwał dni kilka. Potém nastąpiły gwałtowne sceny rozpaczy i niepokoju. Latał po celce, chwytał się krat, jakby je próbował wyłamać; bił głową o mur, płakał, rwał włosy. Była to rozpacz zwierzęcia zamkniętego w klatkę. Nie mógł się oswoić z tą myślą, że mu trzeba będzie wyrzec się dostatków, wygód, swobody i żyć tak nędznie, gdzieś daleko i Bóg wie jak długo. Jednego dnia chodząc tak szybkim krokiem po izbie, zbliżył się ku oknu, spojrzał na dziedziniec i zadrżał. Na dziedzińcu stawiano szubienice. Odskoczył od okna, i schował się w kąt przed tym widokiem. Łoskot siekier obijał się o sklepienia jego więzienia; — zatkał uszy rękami, by tego nie słyszeć. W godzinę potém zawarczały bębny — to skazanych wyprowadzono na śmierć. Wśród gwaru żołnierzy i bicia bębnów dał się słyszeć potężny, uroczysty, śpiew więźniów; „Boże, coś Polskę“. August rzucił się na ceglaną podłogę, płakał a raczéj ryczał z boleści i żalu i śpiewał wraz z więźniami. Potém nastała uroczysta cisza, Augusta przeszedł mróz po ciele — w téj chwili umierali ci, których on zdradził. Tego dnia nie zbliżał się do okna, noc miał niespokojną, pełną męczących snów i widziadeł.
Następnego dnia dano mu znać, że żona chce się z nim widzieć. Była to łaska jenerała, równie jak łaską była jego wyséłka do rot aresztanckich. August podniósł się z posłania i poszedł do sali sądowéj, eskortowany przez czterech żołnierzy. Kiedy wszedł, żona jego rozmawiała z jenerałem, ujrzawszy go, była więcéj przestraszona, niż smutna.
— Ach, jakiś ty brudny, jakiś ty brudny — rzekła zbliżając się do niego.
August przygryzł wargi cierpko i podał jéj rękę. Wzięła ją ostrożnie we dwa paluszki.
— I jakże ci tutaj? spytała po chwili.
Mąż uśmiechnął się boleśnie i rzekł:
— Dobrze.
— Widzisz, to jenerałowi masz zawdzięczyć. Dostałeś najlżejszy wyrok, jaki można było. A kiedyś może nastąpić jeszcze ułaskawienie. Wszak prawda, generale?
— Łaska carska jest nieograniczona — rzekł jenerał.
Rozmowa małżonków jakoś nie szła, urywała się co chwila.
— Czy nie potrzeba ci czego? spytała znowu.
On potrzebował teraz pociechy, słów ciepłych, serdecznych — a tych ona mu dać nie mogła. Odpowiedział więc:
— Nic mi nie potrzeba. A ty zdrowa teraz?
— Nie bardzo; totéż wyjeżdżam jutro do Włoch z matką.
Augusta te słowa zakłóły w samo serce. Poznał, że je ma w piersiach — po boleści.
Żona napróżno szukała po głowie, coby mu jeszcze powiedzieć, nie znalazłszy nic, podała mu rękę, by zakończyć tę męczącą dla niéj scenę i rzekła:
— No, bądź zdrów, a pisuj do nas. A revoir.
Przyłożyła batystową chusteczkę do oczów i odwróciła się. Na dany znak przez jenerała wyprowadzono więźnia.
Tak rozstali się ci, którzy może nigdy już nie zejdą się z sobą.


VIII.

W Warszawie było cicho i grobowo — jakby w niéj ducha nie było. Duch jéj teraz błąkał się wśród Kampinowskich lasów i trzęsawisk — i oddychał chwilą wolności za lata ucisku. Warszawa nasłuchiwała w uroczystém milczeniu echa z tamtych stron. Wśród tego wyczekiwania i wysokiego nastroju ludzi — staruszek z ulicy Mostowéj zachował się zupełnie zimno i obojętnie. On znienawidził ludzi, cóż go więc mogły obchodzić ich pragnienia, boleści, męki i nadzieje. Odosobnił się zupełnie i żył jak ślimak w skorupie, nie przywiązując się do niczego, nie robiąc nic dla nikogo, do tego stopnia, że kiedy raz stolarka zakołatała do jego drzwi, prosząc z płaczem, by leciał po doktora, bo jéj dziecko bez ratunku nie dożyje rana — zacięty staruszek ofuknął ją mówiąc:
— Raz już powiedziałem acani, żebyś mi dała spokój — i zatrzasnął drzwi przed nią.
— O! tyś nigdy nie musiał mieć dzieci — krzyknęła w rozpaczy kobieta.
Staruszek uśmiechnął się gorzko i chłodno na te słowa, machnął ręką i odszedł od drzwi. Na środku izdebki stanął, zdawał się wachać i namyślać, w sercu jego odbywała się walka litości z zaciętością, w końcu szepnął z naciskiem:
— Nie, dla nikogo litości — nikt jéj nie miał dla mnie.
I położył się spać. Czy usnął — nie wiem.
Żyjąc tak samotnie wśród czterech ścian swojéj izdebki, zrobił raz przypadkiem ciekawe odkrycie. Gdy się jednego wieczora zabierał już do spoczynku, z kieszeni od kamizelki wyleciało mu kilka dziesiątek i zatoczyły się w różne strony po izbie; niektóre wpadły w szpary podłogi. Staruszek chcąc je dostać, wsunął w szparę scyzoryk; wtedy zauważył, że środkowa deska podniosła się nieco. Odważył ją więc zupełnie i ze zdumieniem zobaczył pod sobą ciemną norę, niby piwniczkę, z któréj szło niemiłe, wilgotne zimno. Przysunął świecę bliżéj otworu i rozpoznał na dnie jakieś papiery poczerniałe już nieco od wilgoci i coś jeszcze czego rozeznać nie mógł. Spuścił więc stołek do lochu, zeszedł po nim i rozpoczął poszukiwania. Podniósł z ziemi jakąś blachę powalaną czernidłem, potém parę sztabek ołowiu, przyjrzał się im uważnie i poznał, że to były czcionki drukarskie zardzewiałe. Zbutwiałe papiery były odezwami rewolucyjnemi. Domyślił się, że tu musiał mieszkać przed nim jakiś członek podziemnego Rządu i urządził tę schówkę, że potém albo go aresztowano, albo zmuszony był uciekać i nie wrócił więcéj. Staruszek wrzucił napowrót blachę, czcionki i papiery do ciemnego otworu; trwożne, niemiłe przeszło go uczucie; wśród nocy ta ciemna jama robiła na nim niemiłe wrażenie, była podobną do otwartego grobu. Zląkł się tego i zakrył otwór deską i nie odważył się więcéj zaglądać tam.
Niedługo jednak potém dziwny zbieg okoliczności dał mu poznać właściciela tych tajemnic podziemnych i poprzedniego mieszkańca izdebki. Kiedy wracał po południu w niedzielę ze spaceru do siebie i otwierał drzwi, usłyszał za sobą nagle, że ktoś szybko biegł po schódkach. Jakiś młody człowiek, w pomiętém ubraniu, zadyszany, wpadł na poddasze, wpadł do izdebki równo z nim i dając mu ręką znak, aby milczał, podważył deskę, wsunął się szybko do otworu i zamknął za sobą deskę, jak wieko. Scena ta odbyła się tak niespodziewanie, że staruszek osłupiał i znieruchomiał z podziwu. Jeszcze nie miał czasu zebrać myśli, kiedy we drzwiach pojawił się komisarz z policjantami. Staruszek spojrzał i zbladł, nogi się pod nim zatrzęsły — w komisarzu poznał swojego wroga — Juljana. Choć tyle lat go nie widział, poznał go jednak po kędzierzawych włosach, teraz już siwizną przypruszonych, po brodawce na lewym policzku pod okiem. Na ten widok zatrząsł się cały z nienawiści. Juljan widać go nie poznał, (choroba i nieszczęścia zmieniły go i wcześnie zrobiły starym), bo rozglądnąwszy się tylko po pustych ścianach izdebki, zajrzawszy w kąty i zadawszy kilka pytań, poszedł do dalszych pomieszkań czynić poszukiwania. Nie znalazł jednak tego, którego szukał. Domyślał się, że dymnikiem mógł przejść na sąsiednie domy, pospiesznie więc opuścił ten domek.
Po jego odejściu starzec długo jeszcze stał na tém miejscu, na którém go zastała rewizja, stał jakby przybity do podłogi, cała przeszłość zmartwychwstała nagle przed nim i przypominała mu się żywo.
— Więc to on? — powiedział do siebie z przerażeniem i uczucie zemsty zadygotało w jego piersiach.
Kiedy w domku się już uspokoiło wszystko i niebezpieczeństwo minęło, staruszek podniósł deskę i powiedział do nieznajomego:
— Możesz pan wyjść.
Młody człowiek wyskoczył z pod podłogi, otrzepał ubranie z wilgotnéj ziemi, otarł zimny pot z czoła i odetchnąwszy, rzekł:
— Przepraszam pana mocno, że go tak zaniepokoiłem. Ale cóż było robić? Ścigany, uciekłem jak mysz do znajoméj dziury.
— Więc to pan urządziłeś tę kryjówkę?
— Pan o niéj wiedziałeś?
— Odkryłem przypadkiem.
— Robiąc ją nie myślałem, że mi się kiedyś tak przysłuży, że mnie ocali od śmierci.
Staruszek uśmiechnął się ironicznie z tego wyrażenia.
— Nie przesadzam. Gdyby mnie schwytano — czekała mnie szubienica. W kieszeni miałem sztylet i rozkaz „rządu narodowego“ zabicia tego łotra, który tylu naszych unieszczęśliwił.
— Zabicia go? — powtórzył jak echo staruszek przeciągle.
— Panu winienem ocalenie; dlatego jestem z panem szczery, wiem, że mnie pan nie zdradzisz, kiedyś mnie ocalił.
Staruszek nie słyszał tych słów, nie uważał na nie. W ponurém zamyśleniu powtórzył jeszcze raz:
— Zabić go!
— To go nie minie.
Wypłowiałe i mdłe oczy starca roziskrzyły się na te słowa, uchwycił nieznajomego gorączkowo za rękę i zawołał:
— Nie minie, powiadasz?
— Wszak jest na to rozkaz.
— I ty go sam chcesz zabić? spytał tonąc w jakichś myślach.
— Ja sam.
Staruszkowi zasychało w gardle, z trudnością przełknął ślinę:
— Słuchaj mnie pan — rzekł stłumionym, ochrypłym głosem. — Pozwól, niech ja go zabiję. — Tyś młody, ciebie szkoda, ty się nie możesz narażać. Mnie już wszystko jedno, mnie się nie wiele należy.
Młody spojrzał niedowierzająco na wątłą postać staruszka i rzekł:
— Nie obliczasz się pan ze siłami.
— Znajdę, znajdę siłę — szeptał starzec.
— W takim razie we dwóch działać będziemy. Mam plan; jutro zaraz trzeba się wziąść do wykonania, kiedy najmniéj się spodziewa. Czekaj mnie pan rano w ogrodzie Saskim o godzinie 9téj. Tam się ułożymy. To rzekłszy, zabierał się do wyjścia.
— Czekaj pan, wyjrzę pierwéj, czy kto nie śledzi wyjścia.
Wyszedł przed furtkę, popatrzył uważnie w jednę i w drugą stronę — na ulicy było pusto, głucho. Tylko jakaś kobieta zbliżała się w kierunku ku drzwiom, pod któremi stał. Wszedł do sieni, by się z nią nie spotkać.
— Nie ma nikogo, możesz pan wyjść bezpiecznie — rzekł wracając do izby.
— Cicho, ktoś idzie po schódkach, słychać skrzypienie. —
— To stolarka z przeciwka.
— To ta biedna? — Mąż jéj zginął przy pierwszém starciu.
Starcowi zaciężyła ta wiadomość na sercu, chciał ją zagłuszyć, zagadać.
— Nie trać pan czasu — mówił, nagląc nieznajomego do wyjścia.
Po jego odejściu zamykając drzwi staruszek, zastanowił się, wzrok nieruchomo zatrzymał na klamce i stał tak długo, utonąwszy gdzieś myślami.
— Ha — rzekł, budząc się z zamyślenia — stało się! Nie szukałem go; ale kiedy mi sam wlazł w oczy — nie przebaczę!


IX.

Następnego dnia staruszek wstał raniéj niż zwykle i ubrał się z pośpiechem. Na wywiędłéj jego twarzy znać było zmęczenie bezsennéj nocy — błękitne usta spieczone gorączką, a w oczach jego nieprzytomność i niepokój. Ubrawszy się, usiadł zmęczony na stołku, oddech jego był głośny, krótki. Po chwili drżącemi rękami rozpiął surdut, wyjął zegarek z kieszonki i spojrzał na godzinę. Zdawało mu się, że zegarek stanął, przyłożył go do ucha — szedł jednostajnym, miarowym ruchem; to staruszka zadziwiło; położył zegarek na stole i czas jakiś chodził po izbie, skracając sobie czém mógł chwile oczekiwania i niecierpliwości: to przecierał chustką zakurzone szybki okienka, to układał rupiecie na stoliku, to strzepywał pył z krucyfiksu, wiszącego nad jego posłaniem. Przy tém ostatniém zajęciu zatrzymał się dłużéj, zapatrzył się w twarz Ukrzyżowanego, zamyślił się poważnie, głęboko, a ręce zbliżały się ku sobie, jakby się chciał modlić. Nagle jakaś myśl odtrąciła go od krzyża, odwrócił się szybko ku oknu i począł machinalnie układać papiery na stoliku. Przez chwilę miał myśl napisać kilka słów, niby ostatnią wolę swoją, ale wnet wyperswadował to sobie, ruszył ramionami i szepnął do siebie: „Po co? — Dla kogo?“ — i wsunął napowrót papiery do stolika.
Skazówka zbliżała się do ósméj — staruszek nie mógł już dosiedzieć w domu — wstał, włożył zegarek do kieszonki i wyszedł. Z ulicy Mostowéj nie poszedł ku Podwalowi, ale skręcił ku Staremu-Miastu, aby przez przysporzenie drogi skrócić sobie męczące chwile czekania; po drodze wstąpił do kawiarni przy ulicy Śto-Jańskiéj, kazał sobie podać kawę i machinalnie przerzucał gazety. Przypadkowo wpadł mu w ręce Dziennik Warszawski, a oczy jego mimowiednie zatrzymały się na ustępie, w którym były nazwiska skazanych na śmierć przez powieszenie. Staruszek zmięszał się — za kilka dni może i jego nazwisko stanie na téj liście — odsunął gazetę na bok ze wstrętem nie czytając daléj, a byłby wyczytał parę linij daléj nazwisko i wyrok syna swojego. Nie dopił już kawy i wyszedł. Tak był roztargniony, że musiano mu przypomnieć, że nie zapłacił za kawę.
Dziewiąta się zbliżała — staruszek przyspieszył kroku, by dojść na czas do ogrodu Saskiego. Koło wielkiego wodotrysku spotkał się z nieznajomym i obaj wyszli na Marszałkowską.
— Źle idzie — rzekł nieznajomy.
— Jakto?
— Ptaszek ma się na ostrożności — pilnują go dozorcy.
— Więc nic z tego? spytał staruszek z obawą.
— Owszem; tylko że polowanie będzie trudniejsze. Trzeba będzie zarezykować życie. Ocalenie nasze jest prawie niepodobne. I cóż pan na to? Możesz się cofnąć, jeżeli zechcesz.
— Nie traćmy czasu na próżne gadanie, rzekł staruszek niecierpliwie — ja chcę go zabić, mniejsza o to, za jaką cenę.
— Więc chodź pan ze mną, dowiesz się o moim planie.
Skręcili w Chmielną ulicę i weszli do małego domku, zasłoniętego od ulicy wysokim parkanem. W pół godziny potém furtka znowu się otworzyła i wyszedł z tego domu jakiś dozorca policyjny, prowadzący za kołnierz aresztanta. Aresztantem był nasz znajomy staruszek z ulicy Mostowéj — a w dozorcy, gdyby odrzucił przyprawne wąsy i starł udaną ogorzałość z twarzy, poznalibyśmy owego nieznajomego.
Przeszli ul. Szpitalną, na plac Dzieciątka Jezus, a ztamtąd skręcili do mieszkania komisarza.
Komisarz odebrawszy dnia poprzedniego ostrzeżenie od „Rządu Narodowego“, aby się podał do dymisyi, gdyż w przeciwnym razie będzie ukarany śmiercią w przeciągu 48 godzin — zatrwożył się niepomału. Niepewny jak sobie postąpić, udał się natychmiast na zamek do Namiestnika i przedstawił mu rozkaz Rządu podziemnego. Ten przeczytawszy pismo rozśmiał się pogardliwie i za odpowiedź pokazał komisarzowi dwa podobne ostrzeżenia, które sam otrzymał.
— Widzisz to? Miesiąc temu, jak mi to podłożono, a żyję zdrów i cały.
— Waszą ekscelencją — zauważył nieśmiało komisarz — strzegą mury i wojsko od buntowników — a mnie...
— Ciebie strzeże opieka rządu. Zresztą, jeżeli się boisz, dam ci straż z trzech dozorców.
Komisarz skłonił się i wyszedł z zamku już pod opieką trzech dozorców policyjnych, którzy mu mieli odtąd zawsze na ulicy towarzyszyć, a gdy wrócił do domu, strzedz drzwi jego mieszkania. Zwykle przed bramą jego domu stało dwóch dozorców, a trzeci na schodach. Drzwi frontowe i tylne były zawsze zamknięte, otwierano je tylko dla znajomych osób, używając przytém wszelkich środków ostrożności. Dotrzeć więc do tego człowieka i zabić go, zdawało się niepodobieństwem. Te jednak środki ostrożności nie zdołały odstraszyć tych, którzy szli wykonać rozkaz Rządu podziemnego.
Dozorca z staruszkiem stanęli przed bramą kamienicy. Staruszek był blady i drżał, nie tyle z obawy, bo téj nie miał, ile ze wzruszenia.
Nieznajomy zagadał do dozorców, strzegących bramy.
— Komisarz w domu?
— W domu. A ty od kogo?
— Od Drozdowicza z aresztantem.
(Drozdowicz był komisarzem innego cyrkułu.)
Dozorcy przepuścili ich, niedomyślając się podstępu. Weszli na schody.
— Do kogo? powtórzył zapytanie dozorca, stojący na schodach.
— Do komisarza z tym ptaszkiem, któregośmy schwytali w naszym cyrkule.
— A po cóż jego tutaj dajecie?
— Nie wiem. Drozdowicz kazał zawieść tutaj.
— Tędy was nie puszczę, idźcie od tyłu.
Wrócili się i weszli na tylne schody. Niebezpieczeństwo ich przy takich środkach ostrożności było widoczne, nieuniknione — cofnąć się jednak nie można było; szli więc daléj śmiało. Zapukali do drzwi od tyłu. Tam nowe zapytania służącéj, która odpowiedź przybyłych zaniosła pani. Za chwilę sama pani rozpoczęła przez zamknięte drzwi indagacją: Kto? zkąd? po co? Dozorca odpowiadał śmiało i bez wachania. Staruszek poznał głos swojéj żony; po tylu latach ten znajomy dźwięk głosu rozrzewnił go, nogi się pod nim zgięły, zachwiał się i wsparł o drzwi. Podobnego wrażenia doznaje człowiek, kiedy po długiéj niebytności wraca do rodzinnych stron i słyszy głos dzwonu na wieży. Z radością przysłuchuje się tym znanym dźwiękom i nie pamięta w téj chwili, że one rodzicom jego pogrzebny marsz dzwoniły. Staruszek na chwilę zapomniał o tém, co się koło niego działo, zmartwychwstałych kilka chwil szczęścia uśmiechały się ku niemu z ciemnych mroków przeszłości i zaczarowały jego myśli. Ale wnet nadpłynęły inne obrazy, które zasłoniły szczęście i wyszczerzały jadowite zęby; staruszek wstrząsnął się cały, krew uderzyła mu do głowy i zawrzał chęcią zemsty nad niewierną.
W końcu odezwał się za drzwiami głos samego komisarza.
— Od kogo dozorca?
— Od pana komisarza Drozdowicza.
— Po co?
— Przyprowadziłem aresztanta, który ma zrobić zeznanie.
— Przeprowadź go na frontowe schody — zaraz wam otworzą.
Dozorca przeprowadził znowu staruszka na frontowe schody, rzucając pilne spojrzenia na położenie miejsca.
— Tyś drżący — rzekł cicho do starca, gdy wchodzili z podworca do sieni. Jeżeli ci brakło odwagi, możemy wyjść na ulicę: jeszcze jest czas ocalenia się.
— Chodźmy, chodźmy do niego — wyszeptał staruszek namiętnym, gorączkowym głosem.
Poszli na górę. Czas jakiś czekali przed drzwiami — chwila ta zdawała im się okropnie długą. Wreszcie otworzono im — weszli do ciemnego przedpokoju. Służąca wpuściwszy ich, zamknęła drzwi na dwa spusty i wyjęła klucz z zamku. Tu dozorca zaraportował przez nią komisarzowi, że komisarz Drozdowicz przysyła aresztanta, który skruszony, chce porobić ważne zeznania, odnoszące się do osób, zamieszkałych w tym cyrkule. Służąca weszła do pokoju. Dozorca spojrzał na starca wzrokiem, którym mu powiedział: nie ma już dla nas nadziei ocalenia, bądź jednak odważny.
Drzwi od pokoju się uchyliły.
— Wejdź — odezwał się komisarz do więźnia.
Dozorca postąpił także naprzód.
— Ty zostań tam — rzekł komisarz sucho i zamknął na klucz drzwi od pokoju.
Tak więc nieznajomy pozostał w ciemnym przedpokoju, z dwóch stron zamknięty, a pałasz i rewolwer, w który był uzbrojony na nic mu się w tém położeniu przydać nie mogły. Przerażenie go ogarnęło. Przeszła mu myśl po głowie, czy przypadkiem staruszek go nie zdradził i nie oddał w ten sposób w ręce wrogów. Nasłuchiwał, czy od strony schodów nie usłyszy żołnierzy idących go schwytać, opatrzył rewolwer i czekał. Gdy żadnego łoskotu nie słyszał z téj strony, zbliżył się do drzwi prowadzących do pokoju komisarza i z natężoną uwagą przysłuchiwał się rozmowie.
— Więc ty chcesz zrobić zeznanie? spytał komisarz, mierząc więźnia surowym, badawczym wzrokiem.
— Tak — odparł staruszek siląc się na spokój, gdyż wszystkie nerwy grały w nim burzą.
— Jak się nazywasz?
Tu starzec powiedział jakieś zmyślone nazwisko.
— Zkąd wiesz o tém, co chcesz zeznać?
— Byłem okręgowym.
Tu nastało chwilowe milczenie. Komisarz mierzył wzrokiem stojącego przed nim aresztanta i zapuszczał badawczą sondę w niego, jakby go chciał przejrzeć do dna. Starzec wytrzymał spojrzenie bez zmięszania się i niepokoju. Nieznajomy tymczasem był w rozpaczliwém położeniu: drżał o starca, który był za słaby, aby mógł dać radę komisarzowi, przewyższającemu go siłą i wzrostem, a pomocy dać mu nie mógł.
— Co cię skłoniło do tego zeznania? spytał znowu komisarz, nie zdejmując sępiego wzroku z twarzy obwinionego.
— Nadzieja, że tém zmniejszę moją winę i uzyskam przebaczenie.
— Czyś tutejszy? Musisz być tutejszy, bo twarz twoja nie zdaje mi się obcą. Prawda? spytał go przystępując bliżéj — my się już gdzieś widzieli?
Starca przeszedł mróz zimny po kościach, bał się, że jest poznany, chciał już chwycić za sztylet, gdy dalsze słowa komisarza uspokoiły jego obawę.
— Widzisz, mnie dość raz widzieć twarz jakąś, aby ją zapamiętać. Musiałeś choć raz przesunąć koło mnie na ulicy — to wystarczy, abym cię pamiętał. No, ale do rzeczy. Czy pamiętasz nazwiska twoich wspólników?
— Mam ich listę przy sobie.
— Daj ją.
To mówiąc wyciągnął dłoń. Staruszek wsunął rękę do kieszeni, wyjął — i ugodził nagłe sztyletem w piersi komisarza. Ten krzyknął, chwycił się za piersi, zachwiał się i upadł; ale upadając zdołał jeszcze chwycić starca za rękę, którą ten podniósł do powtórnego ciosu i pociągnął go za sobą.
Obaj runęli na ziemię z łoskotem, pasując się rozpacznie i tarzając. Nie był to już ten zawiędły staruszek, któregośmy widzieli wprzódy, ale rozdrażniona pantera, czerpiąca niezwyczajne siły w wściekłości swojéj. Oczy nabiegły mu krwią, usta dyszały gorącym oddechem, żyły nabrzmiały jak sine powrozy koło naprężonych muszkułów. Zdawało się, że resztę sił swego życia schował starzec na tę jednę chwilę. Kolanem przygniótł piersi leżącego pod nim wroga i usiłował uwolnić swoją rękę z jego ręki.
Wśród takiego szamotania wypadł mu z ręki sztylet, jedyna jego broń i wpadł między wazoniki stojące pod oknem. Równocześnie na krzyk komisarza wpadła jego żona, a ujrzawszy straszną scenę, rzuciła się ku walczącym i uczepiła się drugiéj ręki napastnika. Próżno rzucał nią o ziemię, odpychał całą siłą — wisiała wciąż jak przyczepiony wąż Laokoona, krępując go i osłabiając. Spętany w ten sposób starzec stracił już odwagę, osłabły opuścił ręce i słabym głosem zawołał:
— Przez Bóg żywy ratunku...
W téj chwili od strony przedpokoju odezwało się silne uderzenie o drzwi, nie za długo powtórzyło się z większą jeszcze gwałtownością i mocą, drzwi pękły i nieznajomy wpadł do izby. Jednym rzutem oka pojął niebezpieczeństwo starca, dobył natychmiast pałasza i ciął w rękę komisarza. Odwinął się i powtórzył cięcie na ręce jego żony. To drugie cięcie było tak silne, że biała ręka komisarzowéj odpadła zbroczona na podłogę. Wtedy starzec oswobodzony z krępujących go rąk, skoczył pod okno, chwycił z gorączkowym pośpiechem sztylet i zadając nim nowe razy w pierś komisarza, zasyczał z wściekłością:
— Giń łotrze!... uwodzicielu cudzych żon.
Komisarz wyszczerzył na niego wzrok, mgłą już zaszły i zacharczał:
— Kazimierz!
Cała ta scena szeroko opisana odbywała się z tak niesłychaną szybkością, że nie trwała jak parę minut. Krzyk słyszany z głębi pokoju obudził czujność straży — w sieni dała się słyszeć wrzawa.
— Czas iść — rzekł dozorca z zimną krwią i zadziwiającą przytomnością — wziął za rękę starca, wpatrującego się z osłupieniem na skrwawione trupy, leżące na podłodze — i wyprowadził tylnemi schodami nieprzytomnego.
Na podworcu zatrzymała ich straż.
— Co się stało? spytano.
— Komisarz zachorował — idźcie ratować, ja spieszę po doktora.
Dozorcy rzucili się na schody: nieznajomy tymczasem trzymając starca za kołnierz, wyprowadził go na ulicę i skręcił na Mazowiecką, gdzie czekały już na nich cztery zakryte doróżki. Wsiedli do jednéj z nich.
W téj chwili usłyszeli za sobą krzyk i wrzawę goniących milicjantów.
— Ruszaj — zawołał nieznajomy.
Cztery doróżki pędem rozleciały się w różne strony; dozorcy pogłupieli; nie wiedzieli, w którą biedz stronę. Nakoniec zdecydowali się gonić doróżkę, pędzącą wprost przed nimi.
— Stój! — pastój zawołali.
Doróżkarz wstrzymał konie — zmęczeni dozorcy przypadli do doróżki z odwiedzionemi rewolwerami, zajrzeli w głąb powozu — w powozie nie było nikogo.


X.

Kto zna czujność policyi Warszawskiéj, kto wie, jak liczni dozorcy rozstawieni gęsto po ulicach baczne rzucają oko na przechodniów i przejeżdżających — ten pojmie, że choć ucieczka tak dobrze się udała, niebezpieczeństwo nie minęło jeszcze. Wieść o zamordowaniu komisarza szybko rozleciała się po ulicach i zelektryzowała organa policyjne; w każdéj chwili więc pierwszy lepszy dozorca mógł ich przytrzymać i aresztować. Wiele zależało na pośpiechu, a pospieszać zbytnie nie mogli, by nie zwrócić na siebie uwagi dozorców; nie mogli również obrać najkrótszéj drogi w obawie, aby jeżeli są ścigani, własnym śladem nie odkryli ajentom swojéj kryjówki. W najrozmaitszych więc kierunkach krążyła doróżka po Warszawie, zanim zbliżyła się napowrót do Marszałkowskiéj i skręciła w Chmielną. Zatrzymała się przed oparkanionym domem, do którego weszli staruszek i jego towarzysz. Dozorca stojący na rogu Marszałkowskiéj i Chmielnéj widział ich wysiadających; ale tego obawiać się niepotrzebowali — dozorca bowiem ów, lubo w służbie moskiewskiéj, należał do tajnéj organizacyi narodowéj. Tak więc mogli się uważać za ocalonych. Doróżkarz natychmiast po ich wyjściu zaciął konie, nawrócił ku kolei i stanął spokojnie na rogu alei Jerozolimskiéj: furtka na ulicy Chmielnéj zamknęła się i dwaj ścigani zniknęli bez śladu przed czujném okiem policyi. Nieznajomy wprowadził staruszka po ciemnych schodach na pierwsze piętro, do sklepionego pokoiku. Staruszek szedł za swoim przewodnikiem machinalnie jak lunatyk — blada twarz jego i sztywne oczy wyglądały jak gipsowa maska, na któréj przerażenie zastygło i znieruchomiało.
— Tu jesteśmy bezpieczni — rzekł przewodnik i puścił jego rękę; poszedł w kąt izby, by zmienić ubranie. Staruszek nie ruszył się wcale z miejsca, w którém go zostawił przewodnik — z ręką wyciągniętą, jak gdyby go jeszcze prowadzono, stał na środku pokoju, jak manekin.
— Zdejm pan to ubranie — trzeba je wyprać, są na niém slady krwi — odezwał się znowu towarzysz, zbliżając się do staruszka.
Staruszek sztywne oczy zwrócił na ręce i począł dłoniami mazać po rękawie nieprzytomnie i cichym szeptem powtarzał jak dziecko:
— Są na nim krwi ślady — tak, tak, są na nim krwi ślady — jéj krwi... Ręka jéj odcięta pełzła ku mnie i pisze krwią po podłodze jakieś straszne słowa. Patrz tam, czytaj — o! — Nie mogę czytać. —
Tu starzec począł przecierać oczy i z wysileniem wytrzeszczał je w stronę podłogi.
— Nie, nie mogę przeczytać, krew pisze i maże. Kto tam wie, co napisane? Może przekleństwo. Ale za co? za co?
Czoło starca pofałdowało się zmarszczkami, usta przedłużyły się — stulił ramionami i mówił daléj:
— Za co? To była moja ręka, moja własność. Tę rękę oddała mi przy ołtarzu — Nie, to nie ręka, to żmija, co kąsa. O! biegnie za mną — precz! precz! — zasłonił się rękami i począł nogą kopać, potém w przestrachu chwycił nieznajomego za ramiona i zawołał: uciekajmy!...
— Co panu jest? Przyjdź do siebie — mówił tenże, objąwszy starca w pół i usiłując go uspokoić. — Co panu jest?
Starzec opamiętał się, spojrzał na wołającego, potém na około siebie, usiłował zebrać zmysły i pamięć. Ale równocześnie z powrotem przytomności nastąpiło osłabienie; starzeć bezsilny, bezwładny upadł na ręce towarzysza i szepnął: jestem śpiący.
Nieznajomy dociągnął go do łóżka, rozebrał i położył — a sam zajął się gorliwie zatarciem śladów, któreby ich zdradzić mogły. Wyprał ze krwi ubranie starca, swoje zaś wyniósł pod strych do jakiéjś schówki. Od czasu do czasu zaglądał na starca, czy nie potrzebuje jego pomocy. Już pociemniało na dworze, staruszek nie przebudził się jeszcze. Nieznajomy ubrał się, zapalił małą latarkę i zabierał się do wyjścia; pierwéj jednak zbliżył się do staruszka. Staruszek spał mocno, oddech jego był ciężki, ale równy, usta otwarte — a pot kroplisty świecił na twarzy. Nieznajomy postawił przy nim zapaloną świecę, napisał ołówkiem kilka słów na karteczce i wyszedł na miasto.
Jakież było jego zdumienie i przerażenie, kiedy w pierwszéj cukierni, do któréj wstąpił dowiedział się, że komisarz żyje. Uderzenia sztyletu nieprawną kierowane ręką pokaleczyły go tylko, nie zadając żadnéj szkodliwéj rany. Niebezpieczeństwo więc wróciło znowu i to powiększone; przypuścić bowiem należało, że policja poinformowana dokładnie przez komisarza, gotowa całą Warszawę przetrząsnąć, aby znaleść winnych. Gdzież więc ukryje starca na czas dłuższy? Przy zobostrzeniach ówczesnych ukrywanie podobne przez czas dłuższy było niemożliwém; potrzeba więc było coprędzéj wyprawić go z Warszawy. Nieznajomy przemyśliwał, w jakiby sposób przyprowadzić do skutku ten plan trudny i rezykowny. Niespokojny i pomięszany, wrócił do domu przed północą. Starzec spał jeszcze — resztki świecy dopalały się przy łóżku. Nieznajomy nie przerywał snu jego; zamknął drzwi starannie na klucz — opatrzył rewolwer, położył go na stole obok siebie i rzucił się na sofę na chwilowy spoczynek.
Następnego dnia wstawszy zdziwił się nieco, że staruszka ujrzał w téj saméj co wczoraj pozycyi śpiącego. Ten długi sen zaniepokoił go nieco, przystąpił do łóżka i wziął go za rękę. Puls bił silnie, pospiesznie. Nieznajomy potrząsł starca za rękę, a gdy to nie pomogło, powtórzył z większą siłą. Starzec podniósł niechętnie i ociężale powieki i spojrzał na budzącego.
— Wstań pan — rzekł gospodarz — spałeś bardzo długo.
Staruszek nie był w stanie trzymać dłużéj oczów otwartych, ciężki sen objął go znowu.
— Jesteśmy w niebezpieczeństwie — rzekł mu towarzysz do ucha alarmując go.
— Późniéj, późniéj — wyszeptał niezrozumiale staruszek — tylko... się... przespać... mu...
Nie dokończył, machnął ręką i usnął.
Taki nienaturalny sen na serjo już zaniepokoił gospodarza; nie zważając więc na niebezpieczeństwo, na jakie się narażał, ukazując się w dzień na ulicy, pobiegł po znajomego doktora. Opowiedział mu cały stan rzeczy, nie miał bowiem potrzeby taić się przed nim, gdyż ten równie należał do tajnego związku narodowego. Doktór po zbadaniu chorego uspokoił jego obawę, mówiąc, że sen ów jest właśnie zbawieniem dla starca, że prócz silnego osłabienia, innych skutków to mieć nie będzie; dlatego trzeba będzie chronić potém starca od wszelkich gwałtownych wzruszeń i wzmacniać jego siły stosowném pożywieniem.
Trzy całe doby trwał ten ciężki, uporczywy sen starca; przez ten czas nieznajomy otaczał go prawie synowskiém staraniem, nie odstępując prawie od jego łóżka; a jeżeli zmuszony potrzebą wychodził na miasto, zostawiał zwykle kartkę przy łóżku chorego, aby tenże gdy się przebudzi, nie zostawał długo w niepewności, co się z nim dzieje i gdzie się znajduje. Trzeciego dnia kiedy nocą wrócił do mieszkania, zastał starca siedzącego już na łóżku; staruszek przeciągnął się, aż stawy wszystkie zachrupotały, potém zaspanemi oczami począł rozglądać się w koło siebie, wreszcie zwiesił głowę na piersi, wsparł się łokciem o łóżko i rzekł:
— Czuję się mocno słabym.
— To przejdzie. Doktór mnie uspokoił w tym względzie — ten długi sen ochronił cię od choroby.
— Czy ja długo spałem?
— Trzy dni i trzy noce.
— Trzy dni i trzy noce? Więc to już trzy dni minęły od téj chwili? Czy policja nie wpadła jeszcze na trop?
— I nie wpadnie wcale — komisarz nas nie wydał.
Staruszek rozśmiał się ironicznie.
— O nieboszczyków byłem spokojny.
— On żyje.
— Со? — wrzasnął starzec, wlepiwszy w towarzysza wzrok niespokojny, obłąkany — on żyje?
— Żyje; ale nie masz potrzeby obawiać się go — on nasz. Zamach na jego życie dokonany wśród dnia, przy takich ostrożnościach, jakiemi się otaczał, przeraził go i poddał pod rozkazy naszego rządu. Dziś jest jednym z najużyteczniejszych naszych członków; przez niego jesteśmy uprzedzani o aresztowaniach, jakie mają nastąpić, o tajemnicach cytadeli.
Starzec długo nie mógł wyjść z osłupienia, stał jak człowiek, któremu piorun upadł przed nogami — słowa nieznajomego złowrogo brzęczały mu w uszach. On własne życie postawił na kartę, by się zemścić na wrogu swoim — w kilku godzinach przeszedł całe piekło udręczeń, śmiertelnéj obawy, aby tylko zadość uczynić pragnieniom swoim — a tu nagle dowiaduje się, że ten człowiek żyje. Nie chciał temu uwierzyć.
— Wy mnie zwodzicie — rzekł nieprzytomnie.
— Jakiżbym miał w tém cel? Patrz, jeżeli znasz jego pismo, to czytaj. Tu jest jego wyznanie, w którém żałuje swych przewinień i oddaje się nam cały.
— I zdradzi was, jak mnie zdradził.
— Niepodobna. Każde doniesienie podpisuje własném nazwiskiem, ten warunek położono mu, aby się zabezpieczyć od jego zdrady i mieć broń przeciw niemu.
Staruszek chwycił namiętnie papier, spojrzał — potém zacisnął go w rękach, zmiął i z zaciekłością rzucił pod nogi nieznajomego.
— Pan zdajesz niezadowolniony, żeśmy naszém poświęceniem pozyskali sprawie tak użytecznego człowieka?
Staruszek rozśmiał się gorzko, ironicznie.
— Ja się mam cieszyć? ja? ja? — Ten człowiek wydarł mi, со miałem najdroższego w życiu, zburzył mi i zdeptał całe moje szczęście, odjął mi wiarę w przyjaźń, w miłość i ja się mam cieszyć, że ten człowiek nie skonał pod moim sztyletem, że jest ocalony?
— Nie byłbym współuczestniczył z panem w tym zamachu, gdybym był wiedział, że takie pobudki skłaniały pana do tego — rzekł chmurnie nieznajomy. Ja sądziłem, że miłość ojczyzny, że chęć oswobodzenia rodaków od prześladowań tego człowieka, skłoniła pana do tego czynu — a to była tylko zemsta, proste morderstwo.
Starzec niespodziewał się takich słów od młodego człowieka, uczuł się niemi upokorzony, zawstydzony — spuścił oczy ku ziemi i długo nie wiedział, co powiedzieć na swoje usprawiedliwienie — wreszcie się odezwał nieśmiało:
— A cóż was skłoniło do otwartéj i skrytéj walki z wrogiem, jeżeli nie zemsta? Mścicie się za ucisk tylu lat, za straszne pogrzeby, jakie wam Moskwa wyprawia na wałach cytadeli — za tłumy pędzone w sybirskie śniegi — a ja, ja mszczę się za siebie — i w tém cała różnica.
— Gdy tak było — odrzekł nieznajomy uroczyście, spokojnie — wtedy trzebaby załamać ręce z rozpaczy nad Polską, że na ofiarę takiemu niechrześciańskiemu uczuciu rzuca tyle tysięcy ludzi. Nie, nie podnieśliśmy oręża, aby się mścić za przeszłość, ale aby sobie wywalczyć wolność na przyszłość. Wina to wieku, społeczeństwa, że idziemy do téj wolności przez krew, chwytając z kolei za kosę lub sztylet: ale nie mogło być inaczéj; samą siłą ducha nie złamiesz bagneta, co twojéj piersi grozi — na takie zwycięztwa jeszcze nie czas, duch jeszcze za słaby. Wiara w taką moc duchową kosztowała nas już tysiące ofiar — bezowocnie więc zmieniliśmy broń — zamiast pieśni Tyrteuszowych porwaliśmy za maczugę Herkulesa, by z gadów oczyścić drogę, którą ma przyjść nasza wolność. Ta wielka idea, za którą walczymy, uświęca nas. Bez téj idei czémże byłbym ja, broczący ręce w krwi mego bliźniego? Zbrodniarzem, skrytobójcą — z nią jestem tylko wykonawcą sprawiedliwości. Spełniam wyrok trybunałów narodowych, uprawnionych jak każdy inny — spełniam go bez nienawiści i zemsty i chętnie podam dłoń temu, przeciw któremu niósłem ostrze sztyletu, jeżeli z wroga stanie mi się bratem. Wszak i pan to samo uczynisz, nieprawda?
To mówiąc przystąpił do staruszka, uścisnął go serdecznie za rękę i patrzał z miłością w jego oczy, czekając na odpowiedź. Staruszek pod wrażeniem słów jego stał jakiś czas zamyślony — chwilowo wzruszenie znać było na jego pomarszczonéj twarzy: prędko jednak otrząsł się z pod tego wrażenia, wyrwał z pośpiechem dłoń swoją z ręki nieznajomego i rzekł prędko:
— Nigdy — nigdy.
Nieznajomy utopił w niego oczy z politowaniem i milczał. To milczenie zakłopotało starca, czuł potrzebę usprawiedliwienia się:
— Ty nie wiesz mój młody człowieku, przez jakie okropne cierpienia dobiłem się do téj wczesnéj starości, w jakich boleściach posiwiały moje włosy, ile łez było potrzeba, zanim te oczy zbladły, zanim serce nienawidzić poczęło. Ze wszystkich uczuć, jakie otaczały moją miłość, nie zostało nic, prócz téj nienawiści. Ona była jedynym towarzyszem samotnika, jedyną pociechą moją. Tobie dziwno może, że można tak pokochać nienawiść — a jednak tak jest. Gdym sobie nieraz pomyślał, ile ludzie złego mi uczynili, to jedynie to sprawiało mi ulgę, że ich nienawidzę; potęgowałem tę nienawiść w sobie i przywiązałem się do niéj. I ty teraz chcesz, by to uczucie, co wypełniało moje życie, co mi było jedynym druchem, pocieszycielem, bym to uczucie wygnał od siebie? Starość nie pozbywa się swych przywyknień bez ofiary.
— Tém większa zasługa, jeżeli się pozbywa ich z ofiarą. Tylu ludzi poświęca dziś dla sprawy swój majątek, swoje życie, szczęście domowe — a tobie trudno poświęcić nienawiść? trudno przebaczyć temu, który teraz zaprzągł się z nami do wspólnéj pracy.
— Jemu przebaczyć? nigdy, nigdy — rzekł zacięty staruszek. Jeżeli on z wami, to ja....
— Przeciwko wam — dokończył z pół-uśmiechem pobłażliwym nieznajomy. Staruszek się opamiętał.
— To ja — dokończył — nie przeciwko wam, ale i nie z wami. Bądź pan zdrów.
To rzekłszy staruszek wstał i z pośpiechem zaczął się ubierać.
— Gdzie panu tak spieszno, zostań przynajmniéj, aż się dzień zrobi — rzekł ze słodyczą i łagodnością nieznajomy. Rad nie rad musisz pan choć do rana być z nami, być moim przyjacielem.
— Dla pana jestem nim zawsze — rzekł staruszek wzruszony i podał dłoń towarzyszowi.
Ten trzymał długo podaną prawicę, patrzał w twarz starca i rzekł:
— Pan nie jesteś tak zimny, jakim się chcesz wydawać.
Staruszek wysunął prędko dłoń swoją i nie patrząc mu w oczy rzekł:
— Nie mówmy o tém.
Nastała chwila długiego, przykrego milczenia — nieznajomy wstał, przeszedł się parę razy po pokoju, potém zatrzymując się przed starcem odezwał się:
— Pan chcesz być moim przyjacielem? Więc jako przyjaciela proszę o jednę posługę. Życie moje niepewne, wśród ciągłych niebezpieczeństw, na jakie potrzeba się narażać, mogę się łatwo spodziewać, że lada chwila zmienię tę cichą kryjówkę na kazamaty cytadeli, lub co gorszego jeszcze — a nie chciałbym, żeby wtedy jedna rodzina została bez opieki. Czy nie będzie ci za ciężki ten trud?
— Któż jest ta rodzina? spytał staruszek, który spętany dobrocią gospodarza, nie był w stanie być dla niego takim, jakim był dla innych.
— Jest to młoda kobieta z dzieckiem, mieszkają na Tamce — dam ci ich adres. Jeżeli się dowiesz, że mnie pochwycono, zajmij się losem téj kobiety, bo jest w nędzy. Trzeba jednak, abyś tego dopełniał z całą delikatnością, aby się nie domyśliła, że to wsparcie, jeno zapłata za pracę, którą jéj będziesz pozornie nastręczał. — Oto pieniądze, których użyjesz na ten cel — mówił wręczając mu pakiecik. Nadewszystko potrzeba, aby się nie domyśliła nigdy, że te pieniądze odemnie pochodzą. Pan patrzysz na mnie jak na waryjata, nie możesz zrozumieć téj tajemniczéj zagadki? Powiem ci ja, byś się serdeczniéj zajął tym interesem. — Ja...
Tu zawachał się nieznajomy, jakby mu brakło oddechu — po chwili westchnął i dokończył.
— Ja tę kobietę kochałem dawniéj.
— I porzuciłeś? — rozumiem.
— Nie, poszła za innego.
— Zdradziła cię.
— Nie kochała mnie — to nie jéj wina. Mąż jéj teraz rozpił się, stracił wszystko — rozumiesz teraz?
— I ty ją wspierasz, zajmujesz się nią? —
— Wszak ci mówiłem, że ją kochałem. Ale dość o tém, pamiętaj o mojéj prośbie, zastąp jéj ojca — z tą myślą będzie mi lżéj umierać. A teraz bądź zdrów — może się już nie znajdziemy nigdy.
To rzekłszy uścisnął starca za rękę i odwrócił się szybko ku oknu, by ukryć łzy i wzruszenie. Staruszek uszanował to i wyszedł; wyszedł nawet z pośpiechem, by się coprędzéj wydostać z téj atmosfery nieznajomego, w któréj jego nienawiści ku ludziom tak trudno było oddychać. Idąc ulicą Chmielną ku Nowemu-Światu, myślał ciągłe o nieznajomym, o cichém poświęceniu dla kobiety, która go zdradziła i dziwił się i nie mógł pojąć tego. Wśród tych rozmyślań ani spostrzegł, jak prędko znalazł się przed kościołem ś. Krzyża. Lampa oświecająca posąg Chrystusa ciągnącego krzyż świeciła się jeszcze, choć świt biały już nastał; katakumby pod kościołem już były otwarte — w ciemnych podziemiach paliły się światła koło katafalku. Staruszek z ciekawości zatrzymał się, spojrzał na kartkę pogrzebową przylepioną na murze i zadrżał — przeczytał na niéj nazwisko żony komisarza. Odszedł szybko od tego miejsca; o kilka kroków jednak daléj zatrzymał się, jakby się naradzał i rozważał, wreszcie wrócił się i wszedł do katakumby.
Koło katafalku nie było nikogo — cisza była taka, że słychać było świérczenie palących się gromnic — przy ich migotliwym blasku blada twarz trupa zdawała się ruszać i wyciągać. Starzec stał długi czas nieruchomy, z oczami wlepionemi w trumnę — Bóg wie, jakie tam myśli przeciągały po głowie, na widok tego trupa, z którym tyle wspomnień się wiązało. W końcu ukląkł i począł się modlić. Potém, jakby się wstydził tego chwilowego rozczulenia, wstał prędko i wyszedł.
Koło kolumny Zygmunta skręcił ku Zjazdowi, minął zamek i szedł przez most na Pragę, by odetchnąć nieco wolniejszém powietrzem, bo czuł, że go coś przygniatało.
Zchodząc z mostu spostrzegł, że w stronę, gdzie on szedł, spieszyło mnóstwo ludzi i powozów. Powlókł się za nimi machinalnie i doszedł do stacyi kolei żelaznéj, gdzie zobaczył tłum ludzi. Dowiedział się, że przyczyną zebrania był transport skazanych na Sybir. Skazani stali ścieśnieni w kupie, odgrodzeni od krewnych i znajomych szeregiem żołnierzy. Staruszek obchodził w koło więcéj z ciekawości, jak litości i przyglądał się wynędzniałym twarzom więźniów. Naraz stanął, zgarbiona postać jego wyprostowała się i zesztywniała, zżółkła twarz stanęła w płomieniach, oczy zaiskrzyły się mocno i wpatrzyły w jeden punkt. Tam między skazanymi stał jego syn — wyrodek. Poznał ojca i ze spuszczoną głową, pokorny, błagający patrzał ku niemu. Stary odwrócił się z gniewem i pogardą — drżącemi rękami rozpychał tłum, który mu zawadzał i z gorączkową niecierpliwością starał się wydostać z tego miejsca, uciec od niego jak najdaléj. Zdyszany, zmęczony dobiegł do mostu, tu przystanął nieco, oparł się o poręcz i otarł spotniałe czoło. Już wypoczął dostatecznie, a jednak nie odchodził jeszcze, wachał się i walczył sam ze sobą — uczucie miłości rodzicielskiéj i litości walczyło w nim z jego zakamieniałą nienawiścią i zaciętością. Wstawał pokilkakroć i chciał odejść; ale jakaś siła ciągnęła go napowrót — wrócił się więc, umyślnie zwalniał kroku, czasami przystawał, ociągał się, ale wreszcie doszedł. Nie pchał już naprzód, stanął opodal na boku i przez głowy drugich patrzał. Był roztargniony, ciągle się kręcił niespokojnie, nadeptywał drugim na nogi, potrącał — nie wiedząc wcale o tém.
Zadzwoniono po raz drugi. Więźniowie i ich krewni posyłali sobie wzajemnie ostatnie pożegnanie. Jego syna nikt nie odprowadzał, nikt nie żegnał. Widział go stojącego osamotnionego i ponuro patrzącego w ziemię.
Żołnierze podnieśli karabiny na ramiona i dano znak, by szli ku wagonom — ruszyli się. Staruszek rozepchnął tłum, co go dzielił od więźniów — zbliżył się do nich z gorączkowym pośpiechem i wyciągnąwszy drżącą rękę przez ramię żołnierza zawołał:
— Bądź zdrów Auguście.
Syn uchwycił rękę ojca z namiętną radością, słowa utkwiły mu w gardle, przemówić nie mógł, tylko łzami podziękował za przebaczenie.
Wnet żołdacy rozerwali ich ręce i pognali więźniów do wagonów.
Staruszek długo jeszcze stał na tém miejscu, nieruchomy, zapatrzony. Świst lokomotywy poruszył go, spojrzał raz jeszcze na odjeżdżający pociąg — wśród lasu rąk rzucających z wagonów pozdrowienie, szukał ręki syna. Wreszcie pociąg zniknął, a staruszek powolnym, osłabionym krokiem powlókł się ku domowi.


XI.

Osłabienie z każdém krokiem się powiększało, czuł wielką duszność w piersiach, zamęt w głowie, w oczach mu się ćmiło. Kiedy się dowlókł do ulicy Mostowéj był już tak osłabiony, że musiał się trzymać muru, aby nie upaść; na oczach ciążyła jakby mgła — już ledwie mógł namacać furtkę i poręcz od schodów — wreszcie stracił przytomność i upadł. — Zrobił się hałas w domu, mieszkańcy powychodzili, wniesiono go na górę, ale nikt dłużéj nie zabawił u mruka, bo nie lubiono i wstręt miano do tego zimnego, zamkniętego starca. — Jedna tylko stolarka opiekowała się chorym, który kilka dni leżał bez przytomności w mocnéj gorączce; ledwie na krótki czas odchodziła do swoich, zatrudnień.
Jednego dnia, gdy właśnie zajęta była u siebie przyrządzaniem posiłku dla starca, ten wskutek przesilenia choroby przyszedł właśnie do przytomności. Zdawało mu się, że się z jakiegoś ciężkiego, niemiłego snu obudził. Najprzód rozpatrywał się, gdzie jest, poznał swoją izdebkę, tylko zauważył, że wygląda schludniéj niż przedtem. Zwrócił oczy na stolik, zobaczył lekarstwa, rozkrajaną cytrynę, resztki jedzenia i ślady starannéj ręki. Usiłował zebrać zmysły i przypomnieć sobie, co się z nim stało, ale nie mógł. Wtem weszła stolarka, niosąc dymiącą się poléwkę dla niego. Staruszek wpatrzył się w nią dziwnie, głupkowato.
— Więc to ty? ty tak dbasz o mnie?
— Któżby dbał, pan tu nie masz nikogo.
— Ależ ty kobieto powinnaś mnie niecierpieć, ja nie miałem nad tobą litości.
Stolarka była w kłopocie, co na to powiedzieć; ona czuła, że to co robiła było dobrém, tak jéj kazało serce i religja, ale powiedzieć tego nie umiała. Zamiast odpowiedzi podała mu lekarstwo.
— Kto to przepisał?
— Doktór.
— Czy ja dawno tak leżę?
— Od dwóch tygodni.
Staruszek zrobił wielkie oczy.
— Od dwóch tygodni? I ty wciąż opiekowałaś się mną?
Ta dobroć i troskliwość kobiety, która miała wszelkie prawo nienawidzić go i nieznać, zadziwiła go i zastanowiła. Długo skurczony, jak skaleczony robak leżał na łóżku — wzrok sztywny utkwił przed siebie w podłogę i silił się zrozumieć, co tę kobietę skłoniło, że się nim zajmowała — duch jego pracował nad odgadnięciem tajemnicy przebaczenia. Wśród tego namysłu wyraz jego twarzy łagodniał, oczy rozjaśniały się błogą pogodą, i nigdy niewidziany uśmiech szczęścia rozsiadł się na jego ustach.
— Zacna z ciebie kobieta — rzekł i wziąwszy jéj rękę poniósł ją do ust, by pocałować. Zażenowana kobiecina chciała cofnąć rękę, ale nie śmiała.
On ucałował z czcią tę pracowitą rękę, potém położywszy ją na swéj pomarszczonéj twarzy rzekł do stolarki:
— Patrz — czujesz? To łzy. Ja już dwadzieścia kilka lat nie płakałem; wszystko zostawało tu w piersiach — i piekło mnie i paliło mnie. O! dziś mi dobrze. —
I rzeczywiście od tego dnia było mu lepiéj i fizycznie, choroba się przesiliła i zdrowie widocznie z każdym dniem się polepszało. Po kilku dniach mógł już wstać i o lasce przechadzać się po izbie. Tego dnia powlókł się zaraz naprzeciwko do stolarki — przesiedział tam wieczór cały kołysząc małą sierotkę i rozmawiając z jéj matką. Jakoś mu tam dziwnie dobrze było; od ciepła chrześciańskiéj miłości, jakie wiało z życia i słów téj prostéj kobieciny, zamrożone serce staruszka odtajało, ożyło — jakby druga wiosna rozkwitała w jego duszy. Kiedy odchodził od niéj, pocałował ją w czoło i rzekł:
— Pozwól, że ja tu częściéj do was zajrzę pogawędzić, rozweselić się. Będę wam ojcem i przyjacielem, bo ja nie mam nikogo — rozumiesz, nikogo na świecie.
Kiedy wrócił do siebie, był rozpromieniony, szczęśliwy.
— Są dobrzy ludzie — szepnął — dzięki Ci Boże za ten jasny promyk, co padł na moje siwe włosy.
Złożył ręce i chciał uklęknąć do modlitwy. Wtem usłyszał hałas i ruch pospieszny na schodach. Drzwi się otwarły i wpadł do izby nieznajomy, a z nim drugi jakiś człowiek.
— Jesteśmy ścigani, ukryj nas — rzekł zadyszany nieznajomy. Szybko podniósł znajomą sobie deskę z pomocą starca i wsunął się w ciemny otwór. Za nim chciał postąpić jego towarzysz.
Staruszek spojrzał na tego człowieka, drgnął cały, krew uderzyła mu do twarzy i krzyknął:
— Julian. —
— Zginąłem — rzekł Juljan z rozpaczą poznawszy w starcu swego wroga.
— Zginiesz — rzekł starzec z naciskiem: puścił deskę i z mściwą radością patrzał na śmiertelną trwogę swego nieprzyjaciela, który zbladł jak ściana, słysząc na dole kroki zbliżających się żołnierzy. Staruszek pastwił się tym widokiem.
Wtém z przeciwka dał się słyszeć śpiew rzewny; to stolarka śpiewała jakąś pobożną pieśń. Staruszek zachwiał się, wyraz jego twarzy zmienił się, zmiękł jak wosk pod wrażeniem téj pieśni — wziął za rękę uwodziciela swéj żony, podniósł deskę i rzekł łagodnie:
— Wejdź!
Potem nakrył go znowu, jakby wiekiem od trumny, usiadł i czekał przybycia żołnierzy.
Wpadli za chwilę pijani z hałasem do cichéj starca izdebki, przetrząsnęli wszystko, przewrócili do góry nogami — i nic nie znaleźli. Wśród czterech prawie pustych ścian izdebki trudno było przypuścić, że się ktoś mógł ukryć. Poszli więc szukać daléj; ale żal im było odchodzić z niczem: poturbowali więc trochę staruszka, a jeden z pijanych żołnierzy odchodząc, uderzył go kolbą w piersi na pożegnanie. Uderzenie to dla starca, co świeżo z ciężkiéj podniósł się niemocy, było śmiertelne. Krew rzuciła mu się wnet ustami, zachwiał się i upadł.
Kiedy stolarka przestraszona hałasem i niespokojna o staruszka wpadła do jego mieszkania, zastała go już bladego i mocno zmienionego; cień śmierci rozsiadł się już w załomach jego twarzy, zimny kroplisty pot wystąpił na czoło. Chciała biedz po doktora — zatrzymał ją i rzekł ciężko oddychając:
— Już późno. Za chwilę skończy się wszystko. Umrę spokojny, tyś mnie pogodziła ze światem; ty i jeszcze jeden człowiek nauczyliście mnie cierpieć szlachetnie i przebaczać. Tam — pod tą deską ukrywa się człowiek, który zabił moje szczęście, zepsuł całe moje życie — tego człowieka ocal! —
Głos coraz bardziéj cichnął — oczy zaszły już mgłą, ciało ziębło. Staruszek podniósł jeszcze głowę do góry i z wysileniem wyszeptał:
„Odpuść nam, jako i my odpuszczamy!“

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.