Syrena (Bałucki, 1869)
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Syrena |
Pochodzenie | Trzy szkice powieściowe |
Wydawca | Michał Bałucki |
Data wyd. | 1869 |
Druk | Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Ogromne śniegi przysypały pola i zawiały drogi; gdzie spojrzeć, wszędzie gładko i biało, jakby białym obrusem nakryto ziemię do dzisiejszéj wieczerzy; kępki świerków zielenią się na niéj niby choinka dla dzieci, a w górze na niebie zapalano już tu i owdzie gwieździste świeczniki. Na czerwoném tle zachodniego nieba czerni się krzyż, wpół już przegniły i zielonym mchem porosły od starości, koło niego kilka krzaków głogowych, z których podlatujące wrony otrząsają strzępy śniegu.
Od krzyża szedł ku wsi przez zaspy śniegu jakiś sołdat w długiéj, podartéj szyneli, z tobołkiem na plecach, wygoloną głowę przykrywała okrągła czapka bez daszka, mająca wiele podobieństwa do miski. Sołdat niemłody już i zmęczony drogą powoli i z trudnością posuwał się naprzód, zostawiając po sobie dziwne ślady w śniegu, które szły za nim jak łańcuch za nogę więźnia. Łańcuch ten składał się z odcisków lewéj stopy powiązanych ze sobą, niby ogniwami, dziurami, jakie zwykła robić okuta laska głęboko w ziemię wbita. Były to znaki szczudła, które zastępowało prawą nogę, zostawioną w szpitalu w jednéj forteczce kaukazkiéj. — Zamiast nogi, przyczepiono mu na piersiach małą wstążeczkę kolorową z ołowianym medalem.
Z nadchodzącym zmrokiem mróz się wzmagał, niebo coraz silniéj iskrzyło się brylantowemi połyskami gwiazd, pod nogami śnieg coraz więcéj skrzypiał i chrupiał. Mimo to twarz żołnierza szkliła się od potu, resztką sił zwalczał znużenie, kopał się i grzebał przez śnieg z gorączkowym pośpiechem — a siwe oczy wytężał co chwila ku wiosce w tę stronę, gdzie się chwiały wysokie topole przypruszone śniegiem, poglądał na ten punkt jak żeglarz na szarzejący się zdala ląd. Doszedł wreszcie do mostku, od którego rozpoczynała się wioska, tu oparł się o poręcz, chciał chwilę spocząć, odetchnąć; ale niepokój popchnął go znowu daléj.
Po chatach gorzały już ognie, krwawe ich połyski łamały się na zabrudzonych szybach okienek; żołnierz przechodząc rzucał w nie spojrzenia, widział twarze wesołe koło domowego ogniska; ten widok dodawał mu sił do pośpiechu i gnał go daléj.
— I mnie tam czeka takie ognisko, takie twarze i uśmiechy — za chwilę, nie długo — mówił zdyszanym głosem — idźmy, idźmy!
Koło karczmy zatrzymał go stróż nocny.
— Kto idzie?
— Swój, swój. Posłuchaj ty bracie, czy...
Zawahał się, chciał i bał się zarazem zapytać, pytanie w połowie uwięzgło mu w suchém gardle.
— O cóż chcieliście spytać?
— Czy dziedziczka żyje? — sołdat wyrzucił z pośpiechem to pytanie i przerażone, niespokojne oczy zatrzymał na ustach chłopa.
— A jakże, żyje.
Nie chciał pytać już o nic więcéj i prędko poszedł ku dworowi. Gdy się zbliżył do sztachet otaczających ogród, wpośród którego bieliły się mury ozdobnego pałacyku, osłupiał ze zdumienia, przetarł oczy, jak człowiek usiłujący się ze snu wybić, obejrzał się w koło i szepnął:
— Co to jest? — To nie tu.
Ale zobaczył przy drodze murowaną kapliczkę, przed którą lud zwykle majowe odprawiał nabożeństwo, poznał ją po kamiennych schódkach wygniecionych kolanami, po téj zardzewiałéj kracie we drzwiach, ubranéj w uschłe ziele, i rzekł znowu do siebie:
— Jak się tu wiele zmieniło — a ludzie czy także?
Wsunął się przez żelazną bramę do ogrodu, przemknął się cicho między białemi szpalerami i zbliżył się pod jedno duże weneckie okno, z którego jasna kolumna światła padała na ogród. Serce poczęło mu bić gwałtownie; podniósł się na palcach i zajrzał w głąb pokoju. Przed dużém zwierciadłem siedziała młoda kobieta, twarzy jéj nie widział, ale widział odsłonięte ramiona, mające kształty greckiego posągu i białość marmuru oblanego różowém światłem; po ramionach miękkie, czarne połyskliwe włosy, które pokojówka stroiła w téj chwili w girlandę z białych hyacentów. Suknię miała na sobie różową, płonącą. Kiedy służąca odsunęła się nieco na bok, sołdat ujrzał w głębi lustra twarz téj kobiety. Dreszcz i gorąco przeszły po nim, osłupiał z podziwu a zarazem uczuł jakąś tajemną trwogę na widok téj twarzy, która przy swéj piękności niezwyczajnéj miała coś demonicznego; czarne podłużne oczy były jak noc pełne nieodgadnionych tajemnic.
— Nie, to nie moja Paulinka, ona nie mogła być tak piękną. А przytém, gdym ją raz ostatni żegnał, miała włoski jasne. — Ale któż ta? —
Chciał już odejść ku drzwiom, gdy do pokoju wszedł jakiś mężczyzna średniego wieku, twarz jego miała dziki smutek a ruchy były gwałtowne, niespokojne. Wszedłszy stanął we drzwiach, spojrzał ponuro na kobietę siedzącą przed zwierciadłem; potém skinieniem ręki kazał służącéj oddalić się i postąpił na środek pokoju.
— Wieczerza na nas czeka.
— W téj chwili będę gotową — odrzekła słodkim, dźwięcznym głosem kobieta wkładając na szyję sznur pereł.
Sołdat przypatrujący się téj scenie z za okna, nie mógł pojąć dlaczego słodki ton mowy téj cudownéj kobiety podrażnił mężczyznę. Zbliżył się do niéj szybko, chwycił ją gwałtownie za rękę i topiąc w niéj głębokie, wciskające się spojrzenie, spytał stłumionym głosem:
— Dla kogo się tak stroisz?
Odchyliła w uśmiechu szereg białych zębów, rzuciła na niego spojrzenie błyszczące, ogniste i rzekła:
— Dla ciebie, dla ciebie.
— Kłamiesz. Tyś się dla niego wystroiła, ty wiesz, że on tu dziś przybędzie. Przybędzie, co? —
— Nie wiem o kim mówisz.
Mężczyzna rozśmiał się dziko, spazmatycznie, załamał ręce i syknął:
— O! jak ty udawać umiesz. Powiedz, czy ciebie szatani uczyli téj sztuki?
Gniew przeszedł w wściekłość, przyskoczył ku niéj jak tygrys raniony. Nie wzdrygnęła się ani ulękła, patrzała mu prosto w oczy.
— Więc dla mnieś się ustroiła tak? Dobrze. Ten strój więc do mnie należy.
To rzekłszy, zrucił z jéj głowy gierlandę hyacentów i rzucił ją pod nogi, chwycił za perły, rozerwał, perły jak łzy potoczyły się po jéj piersiach, za gors, na ziemię i dzwoniły po posadzce.
Ona nie rzekła ani słowa, uśmiech czuły, anielski nie zeszedł z jéj twarzy, tylko spojrzeniem palących, czarnych oczów przygniatała tę burzę wściekłości jak muzyk rozszalałe klawisze. Nie mógł znieść tego spojrzenia i spuścił oczy.
— Czy już się zadowolniłeś? — spytała go po chwili łagodnie. — Teraz chodź i przeproś.
I wysunęła naprzód dwoje białych rąk, na których błyskały bransolety. Temi słowami pokonała go do reszty, przygniotła wzdęte bałwany jego gniewu, rzucił się przed nią na kolana i ustami jak pijawka uczepił się jéj rąk.
— Dziecko z ciebie Edwardzie — rzekła z dobrocią kładąc jego rozpaloną głowę na swoich kolanach i topiąc ją między różowe atłasy.
— Irreoltemo! — szeptał mężczyzna — zapomnij o tém co było.
— Nie mówmy o niéj.
— O, ja wiem, że ja jestem zły, bardzo zły dla ciebie nieraz. Ale to dla tego, że cię kocham. Ty nie pojmujesz jak szalona zazdrość męczy mnie o ciebie, jak pali ona mnie i gna niby Erynya. — Pochwyciłem kilka spojrzeń waszych i zbudowałem na nich cały gmach domysłów, które mnie gniotą. O! niech Bóg broni, żeby ten gmach miał zwalić się na was, ludzie nie doszukaliby się trupów waszych wśród tych gruzów. Ty go nie kochasz, prawda?
— Kogo? —
— Brata mego.
Uśmiechnęła się z pobłażaniem i położyła swoje usta na jego ustach. Odsunął się od téj pieszczoty.
— Unikasz odpowiedzi? Pocałunkiem chcesz mi zamknąć usta. Mów, odpowiadaj, mnie potrzeba słów, przysięgi.
— Czy nie słyszałeś jéj przy ołtarzu?
— Prawda. O jaki ja szalony, jak dziecinne me zachcenia. Widzisz, ja zmysły tracę. Nieraz kiedy myśli zapuszczę między czarne podejrzenia, to mi się mąci w głowie, boję się wtedy o mój rozum, bym resztek jego nie stracił.
— To nerwowy rozstrój. Zaniedbujesz się w leczeniu, to mi przykrość sprawia.
— Czy naprawdę tak dbasz o moje zdrowie? — spytał, patrząc jéj z miłością w oczy.
— Ostatnia paczka proszków nie tknięta jeszcze leży u mnie.
Wstała do biórka, otworzyła szkatułkę i wyjęła z niéj jeden proszek.
— Proszę go zażyć, bo inaczéj będę się gniewać.
— Będę ci posłuszny jak niewolnik — odrzekł całując ją w rękę.
Zadzwoniła. Wszedł stary, siwy służący.
— Przyrządź panu ten proszek z sokiem malinowym i przynieś tutaj.
Po odejściu służącego wzięła go za rękę, poprowadziła ku kanapie i rzekła:
— Lekarstwo cię uspokoi.
— Twoja dobroć, to jedyne lekarstwo moje.
— To dodatek do lekarstwa — i nachyliła się ku niemu z pocałunkiem.
Wstrząsnął się cały od dotknięcia jéj ust.
— Co ci jest?
— Twoje usta takie zimne Irreoltemo; aż dreszcz mnie przeszedł na wskróś.
Uśmiechnęła się uśmiechem dziwnym, przymusowym.
— To właśnie dobrze, lodu ci potrzeba na twoje gorączki.
— A tobie mojego ognia, mój marmurowy posągu, moja Galateo.
— Pigmalionie — rzekła słaniając się w jego objęcia i czepiając się rękami jego szyi — Pigmalionie! niedobry Pigmalionie.
W téj chwili sanki zadzwoniły przed pałacem. Pigmalion zerwał się i spojrzał bystro w oczy kobiety.
— Ha! na ten odgłos tyś drgnęła, słyszałem jak ci serce zabiło silniéj i z pośpiechem, tyś się domyśliła, że to on!
Chwycił się za włosy, zatargał niemi i zawołał podniesionym głosem z rozpaczą:
— Boże! kto mnie przekona, że ta kobieta mnie nie zwodzi?
Sołdat stał cały ten czas za oknem i był świadkiem sceny, z któréj nie wiele rozumiał. Gdy sanki stanęły przed pałacem, usunął się zpod okna i poszedł ku drzwiom, w których ukazało się światło. Jakiś młody, wysoki mężczyzna w wojskowym mundurze wyskoczył ze sanek, zrzucił z ramion futro na ręce służącego i zniknął w sieni.
— Weźcie tłumoczek i chodźcie za mną — rzekł służący do żołnierza, którego wziął za sługę pułkownika.
Żołnierz odurzony tém wszystkiem, co się w koło niego działo, wziął machinalnie kuferek ze sanek i poniósł go do przedpokoju. Postawił na ziemi, obejrzał się w około, jakby się chciał orjentować, potém zbliżył się do służącego i spytał:
— Powiedzcie mi, moi drodzy, kto tu właściwie mieszka?
— Alboż nie wiecie? Brat waszego pułkownika.
— Brat pułkownika... — no! no! — rozumiem. Ależ tu dawniéj inni ladzie mieszkali; gdzież oni? gdzież ten mały dworek się podział, co tu stał w ogrodzie?
— Więc wy tutejszy, wy znaliście, jak tu dawniéj było? —
— Znałem, znałem, ale przez Bóg żywy powiedzcie, co się stało z dawnymi dziedzicami téj wioski? —
— Smutne rzeczy.
Żołnierz zbladł — drżące wargi posiniały.
— Umarli? —
— Bóg to wie. Pana za jakieś spiski w czterdziestym szóstym roku pojmano w drodze, gdy jechał do Warszawy. Miał wtedy przy sobie małego synka.
— I ten syn nie wrócił do rodziny?
— Nie, nie wrócił. Potém zjechali jacyś starsi tu do nas, i powiedzieli, że wioska należy do rządu, że będzie puszczoną na licytacją. Pani do nóg im się rzuciła — nie prosiła o majątek, prosiła tylko, by jéj powiedziano, co się z mężem stało.
— I nie powiedziano jéj?
— Nie. Ruszali tylko ramionami i mówili: nie wiemy. Kazano jéj w przeciągu miesiąca opuścić wieś — nie czekała tego terminu i w niespełna dwa tygodnie odjechała. — Żal mi było téj dobréj pani, rzuciłem się jéj do nóg, prosiłem, by mnie zabrała z sobą, bom się przywiązał do ich domu jak pies wierny.
— Ty masz rodzinę — rzekła mi na to — ty musisz żyć dla niéj. Rodzina twoja przeklinałaby mnie, jak ją teraz przeklinam tych, którzy mi męża mojego zabrali.
— Więc zostań pani z nami — prosiłem. Prośba szła z serca, ale ją widać obraziła, bo nie odrzekła nic, odwróciła się odemnie, kazała mi pakować rzeczy do drogi. Dumna była pani.
— I gdzież, gdzież pojechała?
— Pytałem ją o to, odpowiedziała: nie wiem; pójdę szukać pracy, którąbym wyżywiła siebie i moje dziecko.
— Więc ani śladu po nich. Boże, Boże, to okropnie — zaryczał boleśnie stary sołdat.
Służący spojrzał na niego osłupiały, wpatrzył się w niego i zapytał:
— Któż wy więc jesteście?
— Nieszczęśliwy — odrzekł żołnierz — zasłonił twarz rękami, upadł na krzesło i począł płakać.
— Jakto? więc pan jesteś...
Silne pociągnięcie poruszyło dzwonek w téj chwili. Służący nie uważał tego, ukląkł przed żołnierzem ze łzami w oczach, i drżącym głosem rzekł:
— Panie, mój, panie mój złoty.
Dzwonek powtórnie, gwałtowniéj zabrzęczał.
— Wołają mnie. Za chwilę wrócę.
Wszedł do pokoju, w którym dwaj bracia siedzieli więcéj milcząc jak rozmawiając.
— Trzecie nakrycie — rzekł pan domu do wchodzącego sługi.
— Nieparzysto — wtrącił służący.
— Rób jak kazałem.
Służący wyszedł.
— Co on chciał przez to powiedzieć? — spytał pułkownik.
— Że jedno z nas trojga umrze tego roku, bo nas dziś nieparzysto będzie przy wieczerzy. Taki jest przesąd ludu — rzekł i popatrzył ponuro na brata.
— Śmieszny przesąd.
— I ja tak myślę, a jednak łamiąc go, doznaję niejakiego skrupułu, ten przesąd miała i matka nasza. Ty pamiętasz ją Konradzie?
— Jak przez mgłę. Wcześnie oddany do szkoły wojskowéj, tak mało byłem z wami razem. Musiano mnie nie lubieć w domu, kiedy mnie tak wcześnie z niego wydalono.
— Temu przesąd był winien.
— Dziwna rzecz, jestem ofiarą tego, w co najmniéj wierzę, czemu najmniéj się poddaję. — I jakiż przesąd pozbawił mnie miłości matki? —
— W dniu, w którym się urodziłeś, największe nieszczęścia dotknęły naszą rodzinę. Ztąd poczęto uważać cię jak złego ducha naszego domu.
Pułkownik skrzywił usta ironicznym uśmiechem.
W téj chwili drzwi od salonu skrzypnęły, zielona kotara się podniosła, i weszła do pokoju Irreoltema. Nie miała już pereł, ani gierlandy, kilka tylko kwiatków pozaczepiało się o jéj loki, jakby je spinały. Pułkownik wstał na jéj powitanie — brat jego śledził badawczo ich spojrzenia. Nic nie wyśledził. Irreoltema miała oczy spuszczone w ziemię, czarne, płonące oczy nakryte białemi powiekami i ciemną, długą rzęsą. Usiedli do stołu. Gospodarz domu wziął opłatek w rękę i złamał się nim z żoną, potém z bratem.
— Życzę wam szczęścia — rzekł posępnie — a wy mnie co? —
— Ja spokoju — rzekła Irreoltema i do życzenia dodała głębokie, czułe spojrzenie.
Podziękował jéj uściśnieniem ręki.
Irreoltema podała opłatek Konradowi. Pod nakryciem białego opłatka dotknęła jego palca i lekko go ścisnęła. Pułkownikowi krew wystąpiła na twarz, zmięszał się, opłatek upuścił z ręki. — Brat dojrzał to wzruszenie jego, spojrzał na żonę, ale na jéj twarzy nic nie ujrzał; była spokojna, mile uśmiechnięta. To go uspokoiło. Podczas wieczerzy jednak pilnie ich uważał. Pułkownik siedział po jednéj stronie stołu — mąż po drugiéj, a Irreoltema w środku pomiędzy nimi. Naprzeciw Edwarda wisiało duże zwierciadło w ten sposób, że mógł w niém widzieć w całości postacie żony i brata. Zauważył, że pułkownikowi w rękach zabielił się pod stołem przez chwilę jakiś papier, że nieśmiało i powoli wyciągał ten papier w stronę, gdzie siedziała Irreoltema, że dotknął nim jéj atłasowéj sukni. Irreoltema wtedy drgnęła lekko i spojrzała na męża, oczy ich spotkały się.
— Co tobie jest Edwardzie, zmieniłeś się tak strasznie. —
W téj chwili pułkownik cofnął rękę z kartką.
— Co mi jest? Nic, mały atak do głowy.
— Pójdę przyrządzić ci lekarstwo.
Wstała pospiesznie unikając jego strasznego spojrzenia; wychodząc rzuciła okiem w lustro i domyśliła się wszystkiego.
Po jéj odejściu jakiś czas trwało milczenie, przerwał je Konrad, któremu ono ciężyć zaczynało.
— Dobrą i troskliwą masz żonę — kocha cię.
— Czy tak sądzisz? — Chciałbym, żeby tak było; bo ja ją tak kocham, że gdyby kiedykolwiek przyszło mi ją utracić, nie przeżyłbym tego.
— Młodość jéj zapowiada ci, że ją nie prędko stracisz.
— Ale piękność jéj wznieca obawę moją.
— Dziwaczne przypuszczenia.
— Dziwaczne?
— Dziwaczne i o ile mi się zdaje, niesłuszne.
— Czy tak myślisz? O przekonaj mnie, zaręcz mi słowem, że niesłuszne.
I wyciągnął dłoń ku niemu. Pułkownik zawahał się podać swoją.
— Zkądże ja mam ręczyć?
— On winny, nie ma wątpliwości — pomyślał Edward — ale czy ona także? — Dziś trzeba skończyć tę wątpliwość. — Tak, dziś. Boże! drzę przed tém, co z téj niepewności narodzi się dla mnie.
Potém odezwał się głośno:
— Lekarstwo przy wieczerzy, to śmieszne trochę, wypiję je w pokoju Irreoltemy. Daruj, że zostawiam cię samego, za chwilę wrócimy oboje.
Wyszedł — za chwilę weszła Irreoltema ze szklanką i lekarstwem.
— Gdzież Edward?
— Wyszedł do pani pokoju.
— Nie był tam wcale.
Umilkli oboje i nasłuchiwali przez chwilę; potém pułkownik chciał powstać i zbliżyć się ku niéj — dała mu znak ręką, by został, i cichym szeptem odezwała się:
— Pułkowniku, jesteś nieostrożnym, zgubisz mnie. On widział.
— W jaki sposób?
— To lustro nas wydało. — Milczenie! — nadchodzi.
Drzwi się otworzyły — wszedł służący Antoni niosąc nowe danie.
— Gdzie pan? — spytała Irreoltema.
— Nie wiem, może w swoim pokoju, bo widziałem tam światło.
Irreoltema ze szklanką w ręku postąpiła ku téj stronie.
— Proszę jasnéj pani, czy to nie będzie za dużo tego lekarstwa, przed chwilą dopiero pan zażywał, a doktor kazał...
Resztę słów zamroziło mu w gardle spojrzenie Irreoltemy, spojrzenie to miało w sobie coś tak strasznego, że sługę zimny dreszcz przeszedł — spojrzenie było kłójące jak sztylet, a groźne jak gradowa chmura.
Postawiła szklankę na stole, odwróciła się pogardliwie i rzekła:
— Idź, poproś pana.
Służący wyszedł. W sieni spotkał pana, który go zatrzymał i stłumionym do niego odezwał się głosem:
— Weź ten list; przy końcu wieczerzy wejdziesz z nim i oddasz mi go — posłaniec z poczty go przywiózł — rozumiesz?
Antoni kiwnął głową i znacząco spojrzał na pana.
— Żadnych domysłów, ja tego nie lubię.
Rozeszli się. Edward poszedł do sali jadalnéj — Antoni do pokoiku, w którym zostawił starego żołnierza.
Żołnierz siedział nieruchomy z głową podpartą na obu dłoniach, szklannemi oczyma zapatrzony w płomień świecy. Na twarzy jego było znękanie, przygnębienie, obumarły spokój, w którym nie ma znaku nadziei.
Służący z cicha uchylił drzwi, czas jakiś w milczeniu przypatrywał się z głębokiém współczuciem kalece, potém zbliżył się ku niemu i całując go w rękę, rzekł ze łzami:
— Boże, czy ja się mogłem spodziewać, że was jeszcze kiedy moje oczy oglądać będą.
Żołnierz westchnął ciężko.
— A ja znowu spodziewałem się oglądać ich i nic — nic nie zastałem po nich, żadnego śladu. O! to okropnie. Ostatek sił dobywałem, by się dowlec do nich, przed każdym kościołem, przed każdą figurą, przed każdym krzyżem przy drodze prosiłem Boga, by mi ich oglądać pozwolił zdrowych i przy życiu; radowałem się na tę chwilę, gdy jako żebrak wejdę w mój dom niepoznany i na kolędę przyniosę im wiadomość o sobie. Los zgotował mi inną niespodziankę.
Spuścił głowę na piersi i płakał.
— O! lepiéj mi było stokroć tam, z daleka. Myśl moja stęchniona wiedziała gdzie ich szukać; nadzieja, że ich ujrzę jeszcze, podtrzymywała mnie i nie pozwalała upaść w rozpacz. — Kiedy kirgiskie kule świszcząc mi koło uszów nie tknęły mojéj głowy, mówiłem sobie: to dla nich Bóg mnie ocala. Piętnaście lat przemęczyłem tak z dnia na dzień z tą nadzieją. Pierwszy wdrapywałem się na auły czerkieskie, syn narodu, co ukochał wolność nadewszystko, nastawałem na tych, którzy bronili swéj ojczyzny — a robiłem to jedynie w nadziei awansu, odznaczenia się, a wreszcie kalectwa, byle wrócić do kraju. I stało się to wreszcie. Z wiosną tego roku Kirgizy zrobili między górami napad na nasz oddział, w ciemnym wąwozie bronić się było niepodobna; pułkownik nakazał odwrót; ale podczas odwrotu syn jego padł ranny. Strzały i ogromne kamienie lecące z góry, groziły nieochybną śmiercią rannemu i temu, ktoby go uprowadzić zechciał. Pułkownik był w rozpaczy, sam draśnięty w nogę, nie mógł nieść pomocy synowi, a żołnierze mimo obietnic nie chcieli. Wtedy przyszła mi szalona myśl rzucić się na pewne niebezpieczeństwo, dziwna wiara, że nie zginę, popchnęła mnie naprzód. Rzuciłem się naoślep — chwyciłem rannego i uniosłem go z kilkadziesiąt kroków do miejsca, w którém już strzały Kirgizów nie mogły nas dosięgnąć. — Słyszałem głośne, radośne „hurra“ Moskalów, witających mój powrót, widziałem pułkownika wyciągającego ku mnie ręce — potém zamgliło mi się w oczach, osłabłem, uczułem ciepło w nodze i upadłem bez przytomności. — Przyszedłem do siebie dopiero w szpitalu — i bez nogi. — Pułkownik stał przy mojém łóżku wzruszony, gładził mnie po włosach i mówił:
— Ty teraz mój druch, tyś mi ocalił Iwanka mojego. Skaż, co ja dla ciebie mam zrobić. Ty będzież porucznikiem, będziesz miał chresty.
Wstrząsnąłem głową i powiedziałem:
— Wolności, powrotu do kraju.
I byłem wolny; jeszcze nie zupełnie wyleczyłem się, a już napierałem się, by mi pozwolono wracać. I wróciłem — i cóż ztąd?
— Nie mówcie tak panie — odrzekł Antoni. — Kogo Bóg tak szczęśliwie ocalił, ten musi być jeszcze potrzebnym na tym świecie. Kto wie, jakie was jeszcze szczęście czeka. Bóg jest wszechmocny. To mówiąc, wziął w rękę opłatek i podał go żołnierzowi.
— Życzę wam panie, by wam Bóg ziścił wasze nadzieje.
— Amen. I ja tobie również.
Antoni się uśmiechnął smutnie.
— Moja rodzina już w grobie, tam ja z nią pokładłem moje nadzieje.
Silne szarpnięcie dzwonka przerwało dalszą rozmowę. Antoni wyszedł — długi czas widać go nie było. Żołnierz chodził po pokoju, potém stanął przy oknie i zapatrzył się w ogród.
Światła zamigotały przed balkonem — zadzwoniły sanki — psy zaszczekały przy bramie.
— Co to jest? — spytał żołnierz wchodzącego sługę.
— Pan mój odjeżdża do Warszawy.
— Dziś? — teraz?
— A teraz. Dobry ten nasz pan, ale dziwak wielki. Szczególniéj od jakiegoś czasu zmienił się dziwnie. — Może i nie bez przyczyny, bo nie jest jakoś szczęśliwy w pożyciu małżeńskiém. Ot i cały sekret.
— Ma taką cudną żonę i kocha go.
— Wyście ją panie widzieli?
— Widziałem.
— I nie przestraszyła was piękność téj kobiety?
— Gdym patrzał na nią, pomyślałem sobie, że nie chciałbym, aby moja Paulinka była do niéj podobną.
— A więc widzicie. Ja gdy patrzę na nią, to mi się zdaje, że czart pożyczył sobie twarzy najpiękniejszego z aniołów, by wodzić ludzi na pokuszenie.
— Któż ona jest?
— Córka jakiejś Francuzicy, staréj guwernantki. Mój pan poznał ją na Jasnéj-Górze w kaplicy — tam ją widywał w żałobie po matce modlącą się często, rozgorzał ku niéj bardzo, i nie zważając na rady familii ożenił się, bo familja nie życzyła sobie tego związku. By więc uniknąć, zajść nieprzyjemnych, wyjechał ze stron rodzinnych i kupił tę wieś, wybudował pałac i tu osiadł.
— Antoni — odezwał się głos w sieni.
Służący porwał z pośpiechem świecę i wyszedł z pokoju. —
Irreoltema i brat odprowadzali odjeżdżającego.
— Więc Edwardzie — odezwała się małżonka wsparta na jego ramieniu — nie wolno wiedzieć tajemnicy twojego odjazdu? —
— Mówię ci, moja droga, że tym listem wzywają mnie do Warszawy.
— Czy listu widzieć nie wolno?
— Dla czegoś go ciekawa?
— Bo on zawiera więcéj niż ty mi powiedziałeś.
— Być może, dowiesz się reszty za moim powrotem.
To mówiąc, wdziewał na siebie paltot.
W téj chwili Irreoltema rzuciła pułkownikowi jakiś niemy, rozkazujący znak.
Pułkownik kiwnął i odezwał się do brata:
— Edwardzie, ja jadę z tobą.
— O nie, proszę cię, zostań. Wszak dopiero przyjechałeś z Warszawy. Zostań. Żona moja nudziłaby się sama.
Głos jego był drżący, niepewny, ruchy roztargnione, gorączkowe, niespokojne. Mówiąc, nie patrzał w oczy bratu, czasem tylko na żonie zatrzymywał spojrzenie długie, badawcze.
— Kiedyż wrócisz? — spytała żona.
— Za kilka dni najdaléj. Bądź zdrowa; wróć do siebie, nie ziąb się. Pożegnał ją i wyszedł prędko do siebie. Irreoltema wróciła do salonu. Za chwilę wszedł pułkownik krokiem pospiesznym, twarz jego była ożywiona, oczy płonące. Poszedł wprost ku Irreoltemie i wziął ją za rękę.
— Przypadek dziwnie nam usłużył.
Odsunęła go gwałtownie i obejrzała się wokoło.
— On odjechał — rzekł Maurycy uspakajając ją.
— Dla tego, że widziałeś go wsiadającego w sanki. Dziecko z ciebie pułkowniku. Kto wie czy w téj chwili nie jesteśmy podsłuchiwani. Jego podejrzliwość nie przebiera w środkach — i bez wahania może wydać żonę na pastwę szeptów i podsłuchów lokajów.
— Więc nigdy chwili rozmowy? Przeczytaj pani przynajmniéj tę kartę.
— Nie chcę jéj. Zostań na swojém miejscu pułkowniku — mów do mnie po francusku — to jedyny parawan nasz. — Co mi miałeś powiedzieć?
— To, o czém już wiesz dawno, że cię kocham, że szaleję.
— Jestem żoną twego brata.
— А powinnaś być moją.
— W tém nie moja wina — opuściłeś mnie bez pożegnania nawet.
— Rozkaz wymarszu był nagły.
— Wkrótce potém zostałam sierotą bez utrzymania, w miasteczku, w którém prawie nikogo nie znałam, nędza zaczęła zaglądać do mego mieszkania, kryłam ją przed ludźmi resztkami szat pozostałych z lepszych czasów. Wtedy zjawił się Edward i ofiarował mi swoją rękę — czyż mogłam jeszcze czekać?
— Prawda, zawiniłem okropnie, konieczność tylko mnie tłómaczy. Wieść o waszém małżeństwie zastała mnie w Petersburgu — o, com ja wycierpiał wtedy! Potém dołożyłem wszelkich starań, aby być tu przeniesionym. I jestem — jestem blisko ciebie, a jest mi stokroć gorzéj. Irreoltemo! — dodał głosem rzewnym, błagalnym — powiedz, czy ty mnie kochasz?
— Jestem żoną twego brata...
Zerwał się z krzesła.
— Och! zawsze to samo. Czemu usta twoje nie chcą mi nigdy powiedzieć tego, co czytam w twoich oczach dla siebie. Powiedz czy oczy, czy usta twoje prawdę mówią? — Cóż i nic mi nie odpowiesz?
— Cóż mam mówić? Tego cobyś pan chciał usłyszeć, ja powiedzieć nie powinnam, a tego, co powinnam, nie chciałbyś pewnie usłyszeć, jestto fatalne, zaklęte koło, z którego wyplątać nas może jedynie przypadek.
— Albo wola. Możesz podać o rozwód.
— Nie znasz go — onby wprzód zabił mnie i ciebie zanimby na to pozwolił. — A przytém jakież powody do rozwodu?
— Więc nie ma wyjścia? Więc chcesz uwiędnąć tutaj otoczona zapyloną siecią jego podejrzeń i zazdrości, chcesz przeżyć najpiękniejsze lata twojéj młodości w tym zakącie, w téj pustyni?
Przygryzła wargi, załamała palce i patrząc w ziemię, milczała.
— I nic nie odpowiadasz?
— Cicho! słyszę skrzyp śniegu, ktoś podchodzi pod okno — wyszeptała z naciskiem: potém zmieniła ton mowy i poczęła obojętną rozmowę.
Na drugi dzień przed bramą pałacową stał żołnierz i lokaj Antoni. Żołnierz miał znowu jak wczoraj tobołek na plecach i kij w ręku, był gotowy do drogi. Służący usiłował go zatrzymać.
— Choć przez te dwa święta zostań pan z nami.
— Nie mogę, nie chcę, tu mi gorzéj niż gdzieindziéj; — tu gdzie się ruszę, wszystko przypomina mi moje nieszczęście, każde stąpnienie tutaj boli mnie i kłuje jak kolący oset.
— I gdzież pan pójdziesz?
— Pójdę w świat żebraniną od dworu do dworu, od miasteczka do miasteczka — ku Warszawie — wszędzie, może ich odszukam. Moja włóczęga będzie mi się wydawać podróżą do nich — będę więc szedł ciągle, ciągle, aż dojdę do nich lub do śmierci.
— Przyjmijcie panie choć ten skromny datek na na drogę — rzekł służący, nieśmiało podając mu węzełek.
— Przyjmę, przyjmę, wszak ja żebrak teraz, mnie gardzić nie wolno jałmużną, zwłaszcza z takiém sercem podaną. Może Bóg pozwoli, że się zejdziemy jeszcze w życiu, że ci spłacę tę jałmużnę kieszenią i sercem. Jeżeli znajdę moich, przyjdziemy tutaj pomodlić się pod tą kapliczką jak dawniéj i podziękować tobie. Ale słuchaj mnie Antoni, czy ta jałmużna nie robi tobie uszczerbku?
Służący ruszył ramionami.
— Panie, tę odrobinę zebrałem dla mojéj rodziny. Rodzina teraz w grobie — ja sam.
— Więc Bóg zapłać za to. Idę już — dzwony na kościelnéj wieży zwołują lud na sumę, pójdę, pomodlę się jeszcze — a potém w drogę.
Uścisnął sługę i stukając szczudłem o kamienie, pociągnął ku kościołowi. Antoni patrzał za nim długo — długo; wreszcie łzy zasłoniły mu przed oczami odchodzącego żołnierza, otarł je rękawem i smutny powolnym krokiem wracał do pałacu.
— Pani was wołała — rzekł wybiegając ku niemu chłopiec z kredensu.
Antoni przyspieszył kroku i wszedł do sali, po któréj żywym krokiem chodziła Irreoltema w czarnéj aksamitnéj sukni, od któréj cudnie odbijały alabastry jéj ramion i szyi. Włosy w lekkie skręty zafryzowane z przodu nieco na czoło nasunięte, przewiązane były sznurkiem korali, przy białych uszach kołysały się również koralowe kolczyki, podobne kształtem do spadających kropli krwi. — Służący wszedłszy do pokoju, stanął przy drzwiach i czekał. — Irreoltema zdawała się nie uważać jego przyjścia — chodziła ciągle po sali zamyślona — zwierciadło zwierciadłu podawało jéj wyniosłą, giętką postać; czoło miała lekko sfałdowane między czarnemi brwiami, wzrok w téj chwili posępny.
— Jasna pani mnie wołała? — odezwał się sługa po chwili.
— A, jesteś? Słuchaj, czy stróż nocny nie czuwa już więcéj w ogrodzie?
— Owszem, każdéj nocy.
— Pod oknami salonu i pod mojemi oknami są w śniegu wydeptane stopy ludzkie, widocznie jakiś zły człowiek podkrada się do pałacu. Potrzeba, aby stróż lepiej czuwał; jeżeli potrzeba, dać mu ludzi do pomocy.
Służący się skłonił.
— Idź i poproś pana pułkownika do śniadania.
Po odejściu służącego, stanęła przed zwierciadłem — przejrzała się w niém od stóp do głowy, poprawiła włosów i weszła do jadalnego pokoju, gdzie na nią już czekał pułkownik. Usiedli przy małym stoliku, na którym błyszczała elegancka zastawa do herbaty. Irreoltema nalewała herbatę, pułkownik pożerał oczami jéj piękność.
— O! jakaś ty piękna!...
Dotknął się ustami jéj ręki, w któréj trzymała czajnik.
— Sparzysz się pan.
— Chyba od blasku twoich oczów.
— Zamykam je więc.
To mówiąc, zakryła różowemi powiekami brylantowe ócz swoich połyski i stała tak chwilkę jak posąg bez oczów, uśmiechnięta lekkim uśmiechem, od którego drżały jéj wargi.
Pułkownikowi krew uderzyła do twarzy, zerwał się, przyskoczył ku niéj i objął ramieniem jéj kibić. Odtrąciła go, odrzuciła w tył z gwałtownością, jakiéj się nie spodziewał, wyprostowała się dumnie, oczy jéj rzucały pioruny.
— Co to ma znaczyć, pułkowniku?
Słowa i wzrok targnęły jak cugle rozszalałego konia, pułkownik z porywczego, namiętnego, stał się nieśmiałym, zawstydzonym.
— Przebacz Irreoltemo, to zapomnienie; nie jam temu winien, ale twoja piękność, która mnie do rozpaczy przywodzi.
— Usiądźmy do herbaty.
Usiedli — przez chwilę panowało milczenie, które przerwał pułkownik.
— Czy pani jesteś obrażoną na mnie?
— Powinnabym.
— Ale nie jesteś — o dobra, anielska.
I wyciągnął ku niéj rękę.
— Siedź pan spokojnie.
— Pozwól się przeprosić — nalegał pułkownik, podnosząc się z krzesła — i patrząc w nią modlitewnie, błagalnie. Nachylając się ku niéj, potrącił o stolik i wywrócił go na ziemię z całą zastawą. To go zmięszało.
W téj chwili wszedł służący i ponuro zpod oka spojrzał na tę scenę.
— Niezgrabnym jesteś pułkowniku — rzekła Irreoltema gniewnie, niecierpliwie. — Antoni, nakryj przy wielkim stole.
Służący pozbierał czerepy filiżanek i wynosił z pokoju.
— Kompromitujesz mnie pułkowniku, nawet w oczach służących — rzekła cicho ale z naciskiem Irreoltema. — Czy widziałeś wzrok tego sługi, wyglądał jak szpieg. On się chce czegoś domyślać, a Edward nie wiele sobie robi skrupułu w tym względzie i każdemu donosicielowi chętne ucho poda. Potrzeba nam się strzedz tego człowieka.
— Albo ująć go.
— Przedewszystkiem pułkowniku szanuj mój spokój. Unikaj mnie.
— Takiéj tylko drobnostki wymagasz — rzekł pułkownik z gorzkim, ironicznym uśmiechem. — Może będziesz żądać bym wyjechał, bym cię zupełnie nie widział?
— Może to byłoby najlepiéj dla mnie i dla ciebie, żebyśmy się nigdy w życiu nie zeszli — odrzekła poważnie, smutno, chowając twarz w dłonie.
Pułkownik wstał i żywo przechadzał się po salonie.
Jak się to wszystko skończy. — nie wiem; ale to wiem, że zrzec się ciebie nie mogę. Potargam związki krwi, względy światowe.
I podepczesz moją dobrą sławę — dokończyła Irreoltema. Czy to ma mi zapewnić szczęście, którego z twoim bratem nie znalazłam? O pułkowniku — ty kochasz tylko siebie.
— Więc mamże sobie powiedzieć: „nigdy“?
— Czekaj i wierz, jak ja.
— I umrzeć z tą wiarą. —
— On chory... szepnęła półgłosem odwracając się od niego. Słowa te rozeszły się po sali jak ciepły oddech zarazy, którą niesie z sobą grobowe milczenie. Pan pułkownik uczuł, że mu się duszno zrobiło w atmosferze tych słów, choć one zwiastowały mu szczęście. Szczęście jego i miłość wydały mu się w téj chwili jak robactwo, co się z trupów wylęga i trupami żywi. Irreoltema sama zlękła się ciemnéj, grobowéj przepaści, jaką jéj słowa otworzyły przed jéj nogami — a bardziéj jeszcze tego, że temi słowami zdemaskowała przed nim zbrodnicze tajemnice i nadzieje swéj duszy — usiłowała naprawić to — załamała ręce i zawołała:
— Boże, com ja wyrzekła! Do jakich zbrodniczych myśli wiedzie mnie ta miłość.
— Nie odwołuj tych słów — rzekł Maurycy biorąc ją za rękę — są obrzydliwe, jak zgniły owoc, ale w nich chowa się nasienie naszéj przyszłości. Kąsając wędzidło konieczności, będę czekać, karmiąc się temi słowami.
— Przedewszystkiem potrzeba, abyś jak najrzadziéj tu bywał, abyśmy już nigdy więcéj nie zostali ze sobą, jak teraz. Stanowczo nie, — rozumiesz?
— Będę ci posłuszny. Ale te chwile jeszcze do mnie należą.
— Czy nie widziałeś śladów nóg jego pod oknami sali? Patrz! on tu był wczoraj — albo on, albo ktoś przez niego nasłany. Potrzeba nam mieć się na ostrożności. Dziś wieczór będziesz chory i nie wyjdziesz do sali — rozumiesz. Musimy odsunąć wszelkie podejrzenie.
— O! nie uwierzysz, jak mi to będzie trudno być tak blisko ciebie i nie widzieć cię.
— Zobaczysz mnie w dzień znowu — rzekła, podając mu dłoń z wdzięcznym uśmiechem.
Tego wieczora pułkownik rzeczywiście został w swoim pokoju. Irreoltema również nie wychodziła ze swego. W sali jadalnéj więc było pusto — od czasu do czasu tylko Antoni się zjawiał, dobywając z kredensu talerzy. Stary służący miał skłonność do monologów, taka gawęda ze sobą samym zastępowała mu poniekąd towarzystwo ludzkie.
— On osobno, ona osobno — mruczał stawiając szklanki na tacy — ztąd tylko mitręga większa. Człowiek się przecie rozerwać nie może. Czy się gniewają, czy co? może pani zła za stłuczone saskie filiżanki — ona się w nich kochała, a tu pułkow... a to co?
Urwał rozmowę i spojrzał w okno.
— Wszelki duch. —
Na ciemném tle szyb zdawało się Antoniemu, że zobaczył jakąś twarz bladą, ale wyraźnie. Ledwie bowiem miał czas spojrzeć, gdy zjawisko znikło. Antoni stanął i nasłuchiwał — postąpił ku oknu, przyłożył rękę do szyby, do czoła, zasłaniając w ten sposób oczy od światła lampy i wpatrywał się w ciemności. Zdawało mu się, że za altaną w topolowéj alei coś się czerniło, ale nie był pewny, czy to pień drzewa, czy człowiek. Przypomniał sobie to, co mu pani rano mówiła o stopach ludzkich pod oknami.
— W tém jest coś nieczystego — rzekł znowu do siebie. Ale czemuż psy takie spokojne, czyby je kto potruł; bo oni i to umieją. Trzeba wyjść — pójdę — zobaczę — przekonam się.
Chciał odejść, gdy spojrzał na czajnik i szklanki przygotowane.
— Masz tobie — a herbata? — Więc po herbacie pójdziemy śledzić ptaszka.
To rzekłszy, wyszedł do dalszych pokojów. Po chwili na szybach okna zabieliła się znowu taż sama twarz — i znowu skryła się w ciemnościach. Zmarznięty śnieg zaskrzypiał — jakiś cień czarny zarysował się na ścieżce ogrodu — znikł za altaną i znowu się cofnął w aleję topolową. Uschłe wysokie gałęzie topoli chwiały się i szeleściały szamotane silnym wiatrem, przez szczeliny przelatujących chmur błyśnie czasami na chwilę światło księżyca, wpada w aleję niby duch biały w długiéj szacie i znika. W tém niepewném półświetle widać za jedném drzewem człowieka, który z założonemi rękami stał i miał oczy wytężone w stronę pałacu, ku oświeconym oknom. Był to Edward. Podejrzenia skłoniły go do téj włóczęgi nocnéj; zdawało mu się, że tą drogą rozstrzygnie niepewność trawiącą jego duszę, że pozornym wyjazdem oszuka czujność kochanków. Wstydził się téj roli, jaką wziął na siebie, nie chciał, aby ktokolwiek domyślił się tego, nawet woźnica. Kazał mu więc zajechać przed dom leśniczego, tam napisał list i wysłał go z nim na stacją kolei, rozkazując mu czekać na jakiegoś pana, który miał nadjechać pociągiem z Warszawy.
Ja rozmyśliłem się, nie pojadę i wrócę końmi leśniczego. Ty czekaj z listem dwa lub trzy dni: jeżeli ten pan nie nadjedzie — wracaj. Przed leśniczym zaś zamaskował swój pobyt w jego domu tém, że doktorzy zalecili mu ruch, chce więc zapolować w tych stronach i zabawi tu dni parę. Obrał sobie na mieszkanie małą izdebkę od strony lasu i udając zmęczenie, pożegnał wcześnie gospodarza. Nie spał jednak. Przez okno wysunął się cichaczem na pole i w godzinę potem był już pod oknami pałacu. Plan jego zdawał mu się doskonały. Widzieliśmy, jak instynkt i przebiegłość kobiety umiały go przeczuć i udaremnić. Marznąc pod oknami nie usłyszał nic, prócz obojętnéj rozmowy, po któréj rozmawiający rozeszli się. To go uspokoiło, chciał już nawet wejść do żony, rzucić jéj się do nóg i przeprosić za podejrzenia. Ale podejrzliwość radziła mu czekać jeszcze. Wrócił więc na leśniczówkę tą samą drogą, którą się był wymknął i położył się w łóżko. Resztę nocy przebył okropnie; silna gorączka wskutek przeziębienia męczyła go widzeniami pełnemi dziwolągów, krwawych scen i fantastycznych karykatur. Podejrzenia jego upostaciowała chorobliwa fantazja w jakieś gady niedźwiadki, polipy, które żonę jego i brata i jego samego obejmowały w duszące uściski, cięły w kawały nożycami, pełzały po nich — i utworzyła się z tego jakaś straszna mięszanina kawałków ciał tarzających się w prochu, wśród obrzydliwych stworzeń, szukających się nawzajem — a jego głowa okręcona splotem wężów, podskakiwała co chwila i śledziła zakrwawionemi oczami, w którą stronę poruszają się członki jego żony, które poznawał po śnieżystéj białości — z kim się zrosną — z nim, czy z jego bratem, szukał jéj twarzy, jego oczów, w którą stronę się zwracają. Dojrzał ją, twarz ta z wysileniem pełzała ku niemu, wykrzywiała się w dziwnych grymasach, pozieleniała i przedłużyła się w głowę węża, który otworzył pysk i jadem nań bryzgał. Gadzina ta jadowita miała czarne, węgielne oczy jego żony. Wzdrygnął się i krzyknął. Bielejący ranek uwolnił go od tych męczących półsnów, ale nie polepszył jego zdrowia. Był osłabionym, rozstrojonym, w głowie czuł jakiś zamęt i ciśnienie, które ztępiło jego myślenie. Na twarzy był mocno zmieniony. Leśniczy przestraszył się stanem jego zdrowia — chciał poséłać do dworu z uwiadomieniem — zabronił.
— Nie potrzeba, rzekł — niepokoić żony mojéj — jest to chwilowy atak, który przejdzie.
Rzeczywiście pod wieczór było mu lepiéj; zazdrość jak każda namiętność daje sztuczną siłę, elektryzuje najsłabszy organizm. Tą siłą podtrzymywany wyczekiwał niecierpliwie wieczora, co chwila spoglądał na zegarek, nasłuchiwał, czy w domku leśniczego uspokoiło się wszystko. Godziny wlekły się powoli, ślimaczo, w drugiéj izbie nie spano jeszcze. Edward dla skrócenia czasu wziął jakąś starą książkę ze szafki, przewrócił kartki, trafił przypadkiem na jakąś starą niemiecką balladę. Z początku czytał ją obojętnie, machinalnie — uderzyło go jednak kilka porównań, treść ballady była jakby zwierciadłem jego życia. Przysiadł się i z zajęciem czytał następującą balladę.
W księżycową noc lutnista młody
Wyszedł z domku swego i siadł w borze,
Westchnął, zagrał — i wody w jeziorze
Podniosły się z westchnieniem — a z wody
Wyszła w blaski księżyca ubrana
Rusałeczka lekka do młodziana —
W kwiaty strojna — i jakby powoje
Ramionami spletli się oboje.
Księżyc na nich patrzał się przez liście,
I zazdrościł młodemu lutniście —
„Moja luba“ — szeptał młodzian drżący,
Czemu patrzysz się tak w kwiat ten śpiący
U nóg twoich? Zdeptaj go nogami,
Bo mi zazdrość zmarszczką czoło orze,
Że ty kwiat ten bardziéj kochasz może
Niż mnie. Zdeptaj, luba, kwiat nogami —
Rusałka się z lutnisty rozśmiała —
Kwiat zdeptała — ani nań spojrzała.
„Moja luba“ — szeptał znów słowami
Miłosnemi — „czemu w twarz księżyca
Tak się patrzysz? On ci siadł na lica,
I całuje usta promieniami.
Nie patrz luba w niebiosów kobierce.
Nie patrz w księżyc, bo mi pęknie serce
Od zazdrości. Zasłoń cieniem siebie,
Niech ten księżyc nie patrzy na ciebie“.
Rusałeczka się z lutnisty śmiała —
Twarz schyliła — w księżyc nie patrzała.
„Moja luba“ — znowu zaszeptały
Jego usta — czemu twoje oczy
Zapatrzyły się tak w piersi białéj?
Zasłoń, zasłoń szatą gors uroczy,
Bo mnie zazdrość spali, że ty może
W téj urodzie cudnéj, w twym ubiorze —
Bardziéj niźli we mnie zakochana.
A Rusałka z zazdrości się śmiała,
Obróciła oczy na młodziana,
I miłośnie w oczy mu patrzała.
On ją chwycił za rękę, za białą —
Drżał, bo w piersiach jego szczęście grało.
Ale księżyc, co skrył w chmurach głowę,
I zdeptane nogą kwiatu liście,
I wzgardzone piersi lilijowe
Przysięgały mścić się na lutniście.
Znów noc jasna — brat lutnisty młody
Chodząc z pieśnią wesołą po borze.
Przyszedł zwolna nad jeziora wody.
Cicho plusły wody na jeziorze —
Wypłynęła Rusałeczka blada,
I słuchała jego pieśni rada!
A zdeptany kwiat na srebrnych rosach,
I płynący księżyc po niebiosach,
Cichym szeptem Rusałkę kusiły:
„Patrz, ten taki ładny, taki miły —
Kochaj, kochaj“ — szeptały do ucha.
Rusałeczka zamyślona słucha,
Żal tamtego było jeszcze trocha,
Bo myślała sobie — „on mnie kocha“ —
Wysunęły się piersi łabędzie,
I szeptały; I ten kochać będzie.
Więc Rusałka wyszła do młodziana,
Cała w blaski i w kwiaty ubrana.
Księżyc zajrzał w dom lutnisty zcicha.
Podejrzeniem w okno zaszeleści —
— Gdzie brat? Może Rosałeczkę pieści...
On się zerwał — pobiegł. Nad jeziorem
Słyszał śmiechy, szepty pod jaworem.
Zżółkł, zkamieniał — z rozpaczy oniemiał —
Ale w oczach łez dla bólu nie miał.
Potem poszedł w las, gdzie było gęściéj —
Siadł przy drodze i czekał na brata.
Ostry sztylet ściskał mocno w pięści —
Czekał, słuchał — chwile szły jak lata.
I zdeptany przyszedł k'niemu kwiat —
Szepnął w ucho: wszakże to twój brat,
I drugiego już nie będziesz miał,
Choćbyś płacił krwią, choćbyś łzy lał.
Słuchał — łzami zalał się rzewnemi —
Księżyc z za chmur wysunął się prawie;
Sztylet błysnął — coś jęknęło w trawie,
Coś czerwoną krwią polało ziemię.
A lutnisty brat z Rusałką młodą
Śmiejący się siedzieli nad wodą,
I zdeptany kwiat i księżyc biały,
I drzew liście z lutnisty się śmiały.
Edward skończył czytać — oparł czoło rozpalone na ręce i utopił oczy w płomieniu świecy.
— Kto mi podsunął tę balladę — i to teraz właśnie. Kto? człowiek, czy przypadek? Głupia ballada — rzekł i rzucił książkę na ziemię. Wstał i chodził koło stołu.
— Wszakże to twój brat
I drugiego już nie będziesz miał.
Stanął i patrzał na książkę leżącą pod jego nogami. Naraz ocknął się, spojrzał z pośpiechem na zegarek, wdział futerko — i otworzył z cicha okno. Nie wyszedł jednak zaraz, chwilkę zawachał się, namyślał nad czémś — wrócił się, rozpiął korzuszek, wydobył z za pasa pistolet, położył go na stole i wyskoczył oknem.
Widzieliśmy, jaki był skutek téj drugiéj wycieczki nocnéj. Napróżno po kilka razy zbliżał się pod okna jadalnéj sali — nie zobaczył w niéj nikogo. Gubił się w domysłach, co się stać mogło.
Podsunął się pod okna żony, ale story tak szczelnie je zasłaniały, że nie podobna było nic a nic zobaczyć, cofnął się więc w aleję — i czekał. Wtém zobaczył od strony pałacu kilku ludzi idących wprost ku niemu. Nie wiedział co począć ze sobą, namyślał się chwilę — potém chyłkiem przesunął się przez aleję i zasłonięty krzakami, schował się za altanę. — Tu ukryty usłyszał następujące słowa:
— Zajdźcie od sztachet drogę — obstawcie dobrze przejście i potém zróbcie obławę przez cały ogród. — Był to głosi Antoniego.
— Obława na mnie, w moim własnym ogrodzie — pomyślał Edward. — Gdyby mnie znaleziono — o ucieczce już ani myśleć.
Zadrżał na tę myśl, postanowił uniknąć skandalu jakim bądź kosztem. — Służący zbliżał się ku altanie — Edward wyszedł na ścieszkę i zastąpił mu drogę.
— Na rat...
— Cicho, to ja, twój pan.
Antoni osłupiał i zdumiony patrzał na pana.
— Cofnij tę głupią obławę — a potém przyjdź tutaj — czekam cię w altanie.
To rzekłszy, schował się. Zostawszy sam ze sobą, uczuł się upokorzonym tą rolą, jaką odegrał przed chwilą wobec sługi. Co mu powiedzieć — jak wytłomaczyć to niespodziewane zjawienie się nocą w ogrodzie?
Za chwilę wrócił Antoni — stanął u wejścia altany i w milczeniu oczekiwał, co mu pan powie. Edward nie wiedział jak zacząć.
— Dla czego — odezwał się wreszcie — w jadalnéj sali nie ma nikogo?
— Pan pułkownik podobno słaby, a pani kazała sobie podać herbatę do swojego pokoju.
— Czy widziałeś pana pułkownika w gościnnym pokoju?
— Przed godziną.
— A teraz?
— Mówił, że wcześniéj się spać położył; więc nie poszedłem.
Edward ruszył się z miejsca, chwycił służącego za rękę i nachylając się ku niemu, usiłował w ciemnościach rozpoznać wyraz jego twarzy.
— Stary, ty wiesz coś?
— Co takiego?
Pytanie opamiętało zazdrosnego.
— Antoni — rzekł spokojniejszym głosem — byłeś mi wiernym dotąd, umiéj być i milczącym. O tém coś widział i słyszał ani słowa przed nikim — rozumiesz? Czy byłeś potem w pokoju mojéj żony?
— Nie kazała mi wracać więcéj.
— A zastawa do herbaty?
— Kazała mi ją zabrać jutro.
— Jutro? W tém coś jest. — Idź teraz, ja ci każę — idź wprost.
— Ależ pani zakazała.
— To nic.
— Zamknięte może.
— Prawda. — Słuchaj, weź ten klucz, jest on od drzwi prowadzących z mego pokoju do wązkiéj sionki. Na odwrotnéj ścianie namacasz drzwi drugie nie zamknięte, prowadzące do staréj biblioteczki, która dotyka do pokoju pani. W kaflowym piecu jest w różne floresy wyrabiany otwór, przez który można zajrzeć do drugiego pokoju — rozumiesz. Idź, tylko ostrożnie, lada nieostrożne stąpnięcie, stuknięcie może cię zdradzić. Potrzeba być zręcznym i cichym. Idź i zobacz — ja tu czekam na ciebie.
Antoni wziął klucz i wyszedł z altany.
Edward rzucił się na kanapkę.
— Przed służącym odkrywać to, czego ja sam radbym nie widzieć — no to podle z méj strony. Ale darmo — ja potrzebuję czyjéjś pomocy — sam nie mogę podołać. Jeżeli podejrzenia moje pokażą się niesłuszne, pieniądzmi kupię jego milczenie i odprawię — tak odprawię — nie mógłbym mu w oczy patrzeć, a ona nie mogłaby mu rozkazywać.
Wstał, wyszedł przed altanę — patrzał i nasłuchiwał. Przy pospieszném biciu jego serca czas wlókł się za powoli — leniwo. Antoni nie wracał.
Podług rozkazu pana służący cicho i ostrożnie skradał się do biblioteczki. Wśród ciszy, jaka panowała w całym domu, długiego potrzebował czasu, aby bez najmniejszego łoskotu pootwierać drzwi, nie potrącić wśród ciemności o żaden sprzęt; dobre więc upłynęło pół godziny zanim stanął przy otworze kaflowego pieca. Zaparł dech w sobie, nachylił się i zajrzał do sypialni pani.
Przy stoliku, na którym stała lampa, siedziała Irreoltema; była sama. Odblask zielonéj umbrelki trupią bladość nadawał jéj pięknéj twarzy; oczy takie płonące, iskrzące, mowne, w téj chwili były zimne, jak wypalone węgle, któremi ktoś rachunki pisze po ścianie. Utkwiła je nieruchomo w posadzce i przygryzając wargi, zdawała się coś głęboko obmyślać i kombinować. Zimny rachunek w twarzy pięknéj kobiety, zrobił na służącym wrażenie jaszczurki, co się wsunęła między róże i wystawia z sykiem żądło. — Już zabierał się do odejścia, by zdać panu czekającemu zapewne niecierpliwie pod altaną relacją i uspokoić go, gdy jedna rzecz zatrzymała go jeszcze na dłużéj i zajęła jego uwagę. Irreoltema wstała, zbliżyła się do biórka, wyjęła z niego małą misternie kością słoniową wykładaną szkatułkę i postawiła ją na stoliku obok lampy. Nachyliła się ku niéj i wyjąwszy z za gorsa maleńki kluczyk wiszący na gumowym sznureczku, zabierała się do jéj otworzenia. Naraz zatrzymała się, niespokojnie obejrzała się i poszła ku oknu. Tu starannie poprawiła story, aby nie zostawić żadnéj szparki, przez którą ciekawy wzrok mógłby się wcisnąć w głąb pokoju. Następnie przeszła ostrożnie pod drzwi. Chwilkę małą nasłuchiwała uważnie, potém obróciła klucz w zamku i wyjęła go zasłoniwszy starannie dziurkę. — Te przygotowania zwróciły uwagę służącego, obudziły jego czujność i podejrzliwość, począł więc baczniéj ją śledzić i czekał. Irreoltema wróciła do szkatułki, otworzyła, wyjęła z niéj niebieski papier w kilkoro złożony, rozwinęła i położyła przed sobą. W papierze był jakiś biały proszek. Następnie wzięła z biurka drugą szkatułkę niezamkniętą. Antoni poznał, że to była szkatułka, z któréj pani udzielała mu lekarstwa dla pana. Wyjęła z téj szkatułki kilka proszków, rozwinęła je i do każdéj dozy dosypywała owego proszku z niebieskiego papieru. Służący patrząc na to, począł snuć w duszy straszne domysły.
— A gdyby tak było? — pomyślał sobie i cierpnął cały z przerażenia przypatrując się téj kobiecie, jak z zaciśniętemi ustami, z blado-zieloną twarzą bez drżenia i wzruszeń zajęta była swoją robotą.
Jest we wzroku człowieka jakaś siła magnetyczna, która działa na nasz ustrój nerwowy nawet wtedy, gdy oczy nasze i uwaga w inną skierowane są stronę, co więcéj, sprawdzone jest doświadczeniem, że nawet śpiący uczuwają siłę utkwionych w nich oczów i budzą się, jakby potrąceni niewidomą ręką wzroku. — Taką siłę musiało mieć spojrzenie sługi wpatrującego się z przerażeniem w panią, bo Irreoltema naraz drgnęła i błyskawicowe spojrzenie skierowała w otwór pieca kaflowego; dojrzała w ciemności wśród szklących floresów kafli dwoje błyszczących przenikliwych oczów, zbladła skoczyła jak hyena w tę stronę i krzyknęła głośno:
— Kto tam?
Służący osłupiał z przestrachu i usunął się na bok w ciemności, by nie być widzianym.
Irreoltema wpatrywała się w ciemność — nasłuchiwała. Najmniejszym szmerem nie zdradził służący swéj obecności, a ciemność pokoju była mu dostateczną osłoną. Naraz usłyszał jak jego pani z szybkością i gwałtownie otworzyła drzwi od swego pokoju. Z pospiechem więc wymknął się z biblioteczki, zamknął za sobą drzwi od sionki — przebiegł szybko na palcach przez pokój pana i ledwie zdołał dostać się do przedpokoju i usiąść, gdy Irreoltema stanęła przed nim. Była pomięszana i blada, czarne oczy zpod zmarszczonych brwi rzucały dzikie, złowrogie spojrzenia. Wobec jéj niepokoju służący silił się być ile możności najspokojniejszym; usłyszawszy wchodzącą, przymknął lekko powieki udając zdrzemnięcie.
— Kto tu był? — spytała Irreoltema budząc go.
— Kto taki? gdzie?
— Czy nikogo tutaj nie widziałeś? — Nikt tu tędy nie przechodził?
— Nie, pani.
— Kłamiesz.
— Dlaczegóż miałbym kłamać?
— Dawno tutaj siedzisz?
— Od godziny?
— I nikogo nie widziałeś? — spytała zbliżając się ku niemu i topiąc w niego spojrzenie ostre jak sztylet. Spojrzyj mi w oczy.
Antoni nie mógł nigdy znieść i wytrzymać siły tego spojrzenia, które chłodem i pogardą gniotło go ku ziemi; dziś jednak chłód ustąpił przed niepokojem — miał więc nad nią przewagę czystego sumienia i nie wahał się spojrzeć jéj czysto, głęboko w oczy, tak, że je spuścić i odwrócić się musiała.
— Weź światło i chodź za mną do pokoju pana.
Wszedłszy tam, rozglądała się pilnie naokoło.
— A te drzwi gdzie prowadzą?
— Do sionki.
— Z któréj jest wyjście jakieś. —
— Na ogród.
— Innego nie ma? Wszak jakiś pokój musi dotykać do méj sypialni?
— Jest biblioteczka.
— Jest więc.
Postąpiła spiesznie naprzód i chwyciła za klamkę.
— Со, to zamknięte?
— Таk.
— Otwórz.
— Nie mogę. Klucz jest u jasnego pana.
Zastanowiła się chwilkę — potém rzekła:
— Więc ktoś od ogrodu wejść musiał. Wyraźnie widziałam. — Źle pilnujecie domu, jakieś włóczęgi zakradają się i straszą mnie. — Czego się tak wpatrujesz przez okno w ciemności?
— Szukam śladów; ale droga wiodąca do sionki zasypana śniegiem, na którym ani śladu stopy ludzkiéj.
— Byłożby to przewidzenie? — rzekła do siebie kładąc rękę na czole. — Nie, to niepodobna — wyraźnie widziałam. — Antoni, idź i przejrzyj dobrze dom, czy się kto nie zakradł.
— Któżby mógł.
— Kto? Ja nie wiem. Są źli ludzie, ja się boję. Idź, pozamykaj drzwi wchodowe.
To rzekłszy, odeszła powolnym krokiem zamyślona.
Służący pokręcił głową.
— W tém coś jest, ona nie napróżno się boi.
Urwał swój monolog i nasłuchiwał pilnie odchodzącą, któréj oddalanie się można było poznać po zamykanych kolejno drzwiach. Kiedy ostatnie się zamknęły — Antoni ostrożnie wyszedł na dwór.
Nie długo po tém dwie męskie postacie wsunęły się cichaczem do pałacu.
— Pani już wstała? — spytał pułkownik wchodząc do jadalnéj sali.
— Nie jeszcze — odrzekł Antoni krzątając się koło zastawy do herbaty. — Czy nalać panu pułkownikowi?
— Nie potrzeba. Zaczekam.
Wziął gazetę i rzucił się niedbale na kanapę. Od czasu do czasu przerywał czytanie i niecierpliwie spoglądał na zegarek.
— Jednak to już dość późno — odezwał się po chwili.
— Już na sumę dawno przedzwonili.
— Może pani chora? — słaba?
— Nie. Służąca nie o tém nie mówiła. Pani wysłała ją do kościoła, więc musi być zdrową.
— A ty nie poszedłeś do kościoła?
— Służba nie pozwala, panie pułkowniku.
— Wszak wszystko już przyrządziłeś — nie będziesz potrzebny — możesz iść.
— Ale pani...
— Usprawiedliwię cię przed panią. Pani nie będzie ci miała pewnie za złe, że dopełniasz obowiązków religijnych.
Służący skłonił się i wyszedł. Po jego odejściu pułkownik spojrzał znowu na zegarek i nasłuchiwał. Potém zerwał się gwałtownie i pobiegł ku drzwiom prowadzącym do pokoju Irreoltemy. Chwycił za klamkę i już ją miał nacisnąć, gdy drzwi się otwarły i ujrzał przed sobą Irreoltemę. Była bledszą niż wczoraj, pod oczami ciemne doły świadczyły o źle przespanéj nocy.
— A to co? — spytała wstrzymując spojrzeniem pułkownika.
— Pani tak długo każesz czekać na siebie.
— A pan czekać nie lubisz?
— Każda chwila w tym domu bez ciebie wydaje mi się straconym czasem. A pani tyle mi ich odkradasz. Sądziłem, że równie jak ja będziesz się spieszyć, by nagrodzić stracony wczorajszy wieczór.
— Usnęłam późno w nocy.
— I żal ci było poświęcić trochę snu dla mnie — rzekł z ironią pułkownik. — Kiedy ja płonę, goreję, kiedy przyspieszonemi uderzeniami serca liczę niecierpliwie chwile twéj nieobecności, ty spokojnie dosypiasz swoje godziny, jak gdyby chwile naszego widzenia się nie były policzone. O Irreoltemo, przez litość nie bądź taką.
Ukląkł przed nią i przycisnął dłoń jéj do rozpalonych ust. Wyrwała ją z pospiechem.
— Co pan robisz? lada chwila może kto wejść.
— Nikt nie wejdzie, w całym domu nie ma nikogo, tylko my, my sami — rzekł obejmując jéj kibić i tuląc do siebie. — Irreoltemo! nikt nie zamąci nam téj chwili szczęścia. Niech ona nagrodzi mi długie męki, jakie ponoszę dla ciebie.
Gwałtowne otwarcie drzwi przerwało dalszy wylew uczuć.
Kochankowie spojrzeli w tę stronę.
— Mąż — krzyknęła Irreoltema — odepchnęła pułkownika od siebie i postąpiwszy szybko ku Edwardowi, objęła jedną ręką jego szyję — a drugą wskazując na klęczącego pułkownika, rzekła z siłą:
— Mężu, uwolnij mnie od widoku tego człowieka. On zelżył mnie, żonie swego brata śmiał mówić o miłości.
Edward osłupiał; tego co zaszło, nie spodziewał się wcale. Wprowadzony nocą do domu przez służącego, oczekiwał dziś niecierpliwie pod drzwiami zejścia się kochanków; chciał z piorunami stanąć przed wiarołomną żoną i powiedzieć jéj: podła! chciał pastwić się widokiem jéj przestraszonéj twarzy, zdemaskowanéj miłości — a tu naraz ta żona rzuca mu się na piersi, błogosławi chwilę jego przyjścia, nazywa wybawcą swoim i wzywa go, by bronił jéj honoru. To téż nie mógł przyjść do siebie z podziwu, osłupiałemi oczami patrzał to na nią, to na brata, zmięszanego również tą sceną — w głowie mu się pomięszało. Chwycił się oburącz za czoło i zawołał znękanym głosem:
— Przez Bóg żywy, niech mi kto z ludzi powie, czy ta kobieta mnie nie zwodzi?
— Niech on ci to powie — rzekła — z pospiechem rzucając pułkownikowi wraz z słowami rozkaz w spojrzeniu.
— Jam winny — rzekł ponuro pułkownik — jeżeli zechcesz zadosyćuczynienia — dam je, kiedykolwiek i gdzie ci się podoba.
— Więc nie dosyć ci hańbić żonę, chcesz jéj zabić męża — zawołała z uniesieniem Irreoltema. — Edwardzie, na miłość twoją ku mnie zaklinam cię, tyś się z nim bić nie powinien.
Te słowa rozstrzygnęły wątpliwość Edwarda, uśpiły jego podejrzenia. Przycisnął żonę do piersi z miłością, a bratu rzucając groźne spojrzenie, pokazał ręką drzwi i rzekł:
— Precz!
Pułkownik ze spuszczoną głową, zmięszany, upokorzony opuścił salę.
W chwili jego odejścia Edward z ukosa śledził żonę, spodziewał się na jéj twarzy dopatrzeć choćby słabe oznaki wzruszenia. Nic nie zobaczył. Marmurowa twarz Irreoltemy nie drgnęła, nie zarumieniła się, a oczy pogardliwe spojrzenia rzucały na uwodziciela.
Gdy się drzwi zamknęły, Edward wziął żonę za rękę i całując ją, odezwał się:
— Przebacz mi Irreoltemo moją niewiarę i podejrzliwość.
— Który to już raz?
— Dręczę cię tém — to prawda; ale wierz mi, że najwięcéj dręczę siebie. Kiedy jestem przy tobie — uspokojony twemi słowami, jestem szczęśliwy; ale gdy sam jestem, podejrzenia wyłażą z serca jak gadziny zpod grobowych kamieni i gryzą mi serce okropnie. Nie czuję się godnym twéj miłości — dlatego w nią uwierzyć mi trudno. Gdybym miał pewność, że mnie nie kochasz — możebym cierpiał wiele, ale koniec końcem przecierpiałbym, przebolał i zapomniał może. Ale to szamotanie się między nadzieją i zwątpieniem — to jest męczące, straszne.
— Czegóż więc chcesz odemnie?
— Ja sam nie wiem. Zdawało mi się, że uwożąc cię z Warszawy, osiadając w téj samotni, będę zupełnie szczęśliwym; los i ta nasłał udręczyciela. A kiedy tego braknie teraz, to moje własne serce będzie mi nasyłać nowych, będzie mi szeptać, że ty się tu nudzisz ze mną, że ciebie takie pustelnicze życie nie zadawalnia, żem cię zrobił nieszczęśliwą. — Ha, jaki ja dziwny — sam siebie nie cierpię za to.
— Nie mówmy już o tém. Ale tyś słaby. Czoło twoje zimne, a ręce rozpalone i wilgotne.
— To z nieprzespanych nocy i zaziębienia. Czuję się zmęczonym. Pójdę do siebie spocząć nieco.
Tu pocałował ją w rękę. Irreoltema z troskliwością i czułością wzięła go pod rękę i zaprowadziła na spoczynek. Niezadługo wróciła do sali pospiesznym krokiem, na twarzy znać było znudzenie i przesyt. Rzuciła się na kanapę i odetchnęła.
— Och, to męka takie życie. Kiedyż się uwolnię od tego człowieka?
Skrzywiła się cierpko jak po wypiciu gorzkiego lekarstwa i z tym wyrazem na twarzy zamyśliła się o czémś głęboko.
— Więc on się ukrywał w domu — szeptała do siebie po chwili — więc téj nocy to on był?
Wzdrygnęła się.
— Jeżeli on widział, jeżeli się domyślił. Jeżeli będzie chciał robić próby na mnie? — Boże!
Wstała żywo, potém sięgnęła ręką do kieszeni, wyjęła z niéj flaszeczkę i potrząsając nią, rzekła:
— To mnie ocali, a jego podejrzenia uspokoi.
Skrzypnięcie drzwi przestraszyło ją, odwróciła się ku nim z pospiechem.
— Pan prosi pani do siebie — odezwał się Antoni unikając spotkać się z jéj wzrokiem. Zadrżała lekko i szła. Za odchodzącą spojrzał służący szyderczo i rzekł:
— Złapałaś się we własne sidła — poszedł za nią na palcach i stanął pod drzwiami pokoju, w którym następująca odbywała się rozmowa:
— Irreoltemo — mówił Edward — nie wiem czemu, ale dziś ogarnia mnie jakaś trwoga na widok tego lekarstwa, które stoi przedemną. Chciałbym je użyć, bo czuję tego potrzebę, a boję się. — Pomoż mi odpędzić tę śmieszną trwogę — spróbuj pierwéj sama.
Irreoltema była blada jak ściana, a siliła się do uśmiechu, drzącą ręką sięgnęła po szklankę i przytknęła ją do ust. Przez ten czas Edward nie spuszczał z niéj oka, widział jéj pomięszanie, drzenie. Poskoczył ku niéj z wściekłością i ściskając ją za rękę, zawołał:
—- Ha, więc boisz się tych leków, któremi mię karmisz od tak dawna.
— Co? — odrzekła dumą marszcząc brwi. Rzuciła na niego z wysoka spojrzenie pogardliwe, potém odwróciła się, przechyliła szklankę i jednym tchem wypiła.
Kiedy postawiła szklankę, Edward już był u nóg jéj, tarzał się jak robak zgnieciony, całował jéj nogi i przepraszał. Korzystała z téj chwili, dobyła z kieszeni flaszeczki i wychyliła ją szybko. Otarła z czoła krople zimnego potu, spojrzała w zwierciadło, i uspokojona usiadła. Edward czołgał się za nią po podłodze i jęczał.
— Irreoltemo, daruj mi to czarne, obrzydliwe podejrzenie, nie odemnie ono wyszło. Zaraz dowiesz się o wszystkiém.
Zerwał się i zadzwonił. — Wszedł Antoni.
— Idź i zawołaj rządzcy. — Służący wyszedł.
— Wiesz, to ten łotr śmiał mi podsunąć myśl taką, on mnie przestrzegał. O zemszczę się na nim okropnie — tylko ty mój aniele nie karz mnie za to.
Milczała i patrzała na niego poważnie.
W téj chwili wszedł rządzca — za nim służący.
— Tego łotra — zawołał z uniesieniem Edward — wskazując na służącego — wyprowadzić i osmagać. Sto kijów, a potém precz ze dwora!
Przez jednę ze znaczniejszych ulic Warszawy pędziła cwałem doróżka, w któréj siedział jakiś wojskowy wyższéj rangi; poznać to można było po błyszczących złotem szlifach, które się trzęsły na jego ramionach. Doróżka zatrzymała się przed jedną kamienicą i wojskowy wyskoczył z niéj szybko, wbiegł po schodach na pierwsze piętro i pociągnął silnie za rękojeść dzwonka. Drzwi się wnet otwarły — wojskowy wszedłszy, zrzucił futro na ręce służącego i spytał:
— Doktor w domu?
— Wyjechał na wieś do chorego, ale wróci popołudniowym pociągiem, co chwilę go się spodziewam. Może pan zatrzyma się w jego pokoju.
To mówiąc pchnął drugie drzwi prowadzące do kancelaryi doktora. Pułkownik wszedł tam i usiadł. Twarz jego nosiła ślady zniszczenia, jakie zostawia po sobie choroba lub wielkie zmartwienie, przeciągła się w ostre rysy, usta cierpko się zacinały, zapadłe oczy miały ponury blask lamp pogrzebowych, a na policzkach czerwienił się chorobliwy, gorączkowy rumieniec. W cierpieniu jego była gwałtowność, niepokój. Nie dosiedział długo na miejscu, spojrzał na zegarek, wstał i chodził po pokoju. Dla skrócenia czasu rozglądał się po obrazach, z których kilka było roboty doktora. I patrzenie go zniecierpliwiło — odwrócił się i chodził znowu. Koło okna zatrzymał się czas jakiś; wśród gęstych bluszczów, które się zieleniły po lewéj stronie, wisiał jakiś blady sztych w dużych złotych ramach, sztych był dość lichy i zdawał się być nie wart tych ram bogatych i tego romantycznego ustronia wśród
bluszczów, chyba, że był jakąś cenną pamiątką lub w oryginalny sposób robiony. Pułkownik chcąc się o tém przekonać, przysunął się bliżéj i dotknął się obrazu. W dotknięciu przekonał się, że nie był nawet oszklony i nie dość dobrze przystawał do ram, chciał go więc poprawić, gdy wtém sztych przechylił się i spadł na ziemię — odsłaniając olejny obraz cudownéj roboty i delikatności. Pułkownik spojrzał — i cofnął się w tył ze zdumienia i zachwytu. Obraz przedstawiał portret młodéj dziewczynki z kwiatkiem w ręku, do którego zbiega motyl o błyszczących tęczowych barwach. Dziewczynka ślicznéj urody, miała twarzyczkę alabastrowéj białości, bez rumieńca, gdzie niegdzie lekko błękitną żyłkę przeciągniętą; na odkryte ramionka spadały w artystycznym nieładzie rozrzucone czarne włosy, ustka otwarte lekko, a czarne, bezdenne oczy przyćmione długiemi rzęsami, goniły motylka, którego kwiatkiem nęciła ku sobie, a podniesioną rączką usiłowała złapać.
Pułkownik spojrzawszy na obraz zawołał: Irreoltema. Tak złudne podobieństwo było dziewczynki na obrazie z kobietą, któréj rysy nosił w sercu. Ale zkąd ten obraz tutaj? Kto jest ta dziewczynka — czy to jéj portret, czy tylko przypadkowe podobieństwo?
Pułkownik zadawał sobie szybko te pytania stojąc osłupiały przed portretem. Nie miał jednak czasu odpowiedzieć sobie na nie, zebrać myśli, ani napatrzyć się obrazowi, bo w téj chwili w przyległym pokoju słyszeć się dały kroki i głos doktora. — Pułkownik zasłonił prędko portret sztychem i zwrócił się ku drzwiom, przez które właśnie wchodził gospodarz mieszkania.
Był to człowiek młody jeszcze latami, ale poważny w obejściu i spokojny w ruchach. — Duże myślące czoło powiększały znacznie od przodu przerzedzone jasne włosy, nosił długą blond brodę — a niebieskie oczy nieco w głąb wsunięte pod cień sklepionego czoła, miały spojrzenie łagodne, ale pewne i stanowcze. Wszedłszy powitał pułkownika serdeczném, mocném uściśnieniem ręki; poczém wpatrując się w jego twarz, rzekł z współczuciem:
— Co się tobie stało pułkowniku, jesteś mocno zmieniony, tyś chory? i wziął go za puls.
Pułkownik odsunął rękę i rzekł z udanym spokojem.
— Owszem, zdrów jestem. Nie po radę lekarską przyszedłem do ciebie. Mam inny interes. — Usiądź.
Siedli pod oknem na kozetce. Pułkownik wziął z biurka nóż od papieru i bawiąc się nim, rozpoczął:
— Mówiłeś mi nie dawno konsyliarzu, że żyjemy na wulkanie, że każda chwila może przynieść z sobą wielkie, niespodziewane zmiany — wspominałeś mi coś o tajnych związkach organizacyi — odzywałeś się do mnie nie jak do pułkownika, ale jak do syna téj ziemi, na któréj się urodziłem.
— Odmówiłeś mi wtedy pułkowniku. Zrobiłeś to, czego się najmniéj spodziewałem po tobie.
— Miałem swoje w tém powody, może i zasady. Wychowałem się w innych pojęciach, daleko od kraju; ludzie, których wy nazywacie wrogami, najezdnikami, byli moimi kolegami i przyjaciołmi, stan żołnierski moją ojczyzną. Zdradzić tych, wśród których żyłem, złamać przysięgę żołnierza, wydawało mi się zbrodnią.
— Dziś widocznie zmieniłeś zdanie.
— Nie mówmy o tém. Przyszedłem ofiarować wam moje usługi, chcę należeć do organizacyi.
— Ojczyzna zyskuje w tobie syna — zawołał z radością doktor.
— Mylisz się. Nie zmieniłem na włos moich przekonań; co czynię, czynię ze wstrętem, honor mój odwraca ze wstydem oczy od słów moich i rumieni się za mój postępek.
— Dalibóg, nie rozumiem cię pułkowniku.
— I ja siebie mało rozumiem. Czuję czczość, nudę, pustkę tutaj — w sobie, chcę burzy, walki — rzucam się więc wbrew moim przekonaniom, wbrew wszystkiemu — chcę się szamotać — i zginąć. Samobójstwem się brzydzę — szukam więc śmierci u was.
— Mowa twoja bezbożna pułkowniku.
Pułkownik wstał i rozśmiał się dziko, jałowo:
— Bezbożna? Ha, doskonały jesteś doktorze. Chcesz nabożnisiem zrobić tego, który zatracił nawet pamięć, gdzie w jego duszy stał posąg wiary. Jest w waszym kościele jakaś uroczystość — nie pamiętam kiedy, podczas któréj zasłaniają kirem krzyże, wywracają świeczniki na ołtarzu, — to obraz mojéj duszy; zedrzyj kir, a zobaczysz w nim miasto krzyża ciemną pustkę, któréj nawet hamletowskie zapytanie nie zapełnia, nie rozjaśnia. — Nic — tabula rasa. Pisałem na niéj od czasu do czasu różne nazwiska — i ręką doświadczenia, rozczarowania zcierałem je po kolei, dziś kreski i pokrzywione rysy zostały po nich, jak blizny po starych ranach.
— I czy z tém jesteś szczęśliwy, żeś odrzucił i podeptał to, w co inni wierzą?
— Czym szczęśliwy? Gdybym nim był, czyż rzucałbym się w takie szaleństwo, do jakiego mnie teraz wiedzie rozpacz i zwątpienie?
— Więc zejdź z téj drogi, na któréj nie znalazłeś spokoju.
— Dziecko z ciebie doktorze. Czyż można wiarę odtworzyć sobie, wmówić w siebie, pożyczyć, kupić? Nie. Młodość i nieświadomość podają nam do ust pełną czarę tego nektaru, co się wiarą nazywa, kto ją wychyli do dna, uczuje na spodzie mętną gorycz doświadczenia i pusty czerep w dłoni. Drugi raz cud się nie powtórzy.
— Jestem starszym od ciebie pułkowniku, a nie widziałem dna téj czary.
— Bo cedzisz z niéj napój po kropelce. Wiara jak każda namiętność łechce nerwy dotąd, póki nie zadowolnimy jéj zupełnie — wtedy następuje przesyt.
— Na Boga, co mówisz pułkowniku: wiara u ciebie namiętnością?
— Namiętnością, uczuciem, nazwij to jak chcesz, mniejsza o nazwę, dość, że rzecz prawdziwa.
Doktor spojrzał na mówiącego i pokiwał smutnie głową.
— Chorym jesteś pułkowniku?
— Źleś powiedział, jestem trupem zabalsamowanym, który ma wszystko, co na zewnątrz znamionuje człowieka, ale wewnątrz nie ma nic — nic.
— Więc to nic, tę ruinę człowieka chcesz oddać na ołtarz ojczyzny?
Taką ofiarę odrzucić musimy.
— Będę ślepym wykonawcą waszych rozkazów, będę zabijał gdy każecie, spiskował, zdradzał mój rząd — czegóż więcéj chcecie odemnie?
— Serca całego.
— Dam wam odwagę, jaką ma człowiek, który chce umrzéć; będę się rzucał na największe niebezpieczeństwa, dokonywał niepodobnych rzeczy — i za to nie żądam wdzięczności, miłości waszéj, sławy, ani męczeńskiéj palmy — od was nic, nic nie chcę, a od tych, którym przysięgałem, chcę stryczka lub kuli. Za tak małą cenę — czyż możecie odrzucić moje usługi?
— Powinniśmy. My walczymy w imieniu najświętszéj sprawy, bo sprawy wolności; ludzie więc, którzy téj idei mają być apostołami, powinni ile ich sił i możności, stać się jéj godnymi życiem, duchem, słowem.
— Czy skrytobójcy, co się rzucali na nas są takimi apostołami? spytał pułkownik z ironicznym uśmiechem.
— To nie byli skrytobójcy, oni w jasny dzień rzucali się na naszych prześladowców, których posiłkowały armije bagnetów i szubienice cytadeli, oni dawali życie za życie. A zresztą to najciemniejsza strona naszych czynności, którą okoliczności, położenie nasze jeżeli nie rozjaśniają zupełnie, to przynajmniéj w części usprawiedliwiają; ale mamy inne, piękniejsze, od których wzrok odwracasz. W organizacyi naszéj są ludzie, którzy mogli cieszyć się w cichości odrobiną szczęścia domowego, opływać we wszystko; a jednak ci ludzie wyrzekli się tego wszystkiego — dla drugich, przestali żyć dla siebie. I ty z tymi ludźmi pełnymi zaparcia się, poświęcenia, ofiar, chcesz stanąć w jednym szeregu, ty, który na ofiarę przynosisz resztki życia ocalone od strzału pistoletu? Czyż wstyd nie spaliłby ci twarzy pułkowniku, gdybyś się między nimi znalazł?
— Gdzież więc zawlec, gdzie rzucić te resztki życia, które noszę z obrzydzeniem jak zbłocone łachmany?
— Oczyść je miłością dla kraju, w ogniu téj miłości i poświęcenia dusza twoja oczyści się i wyjdzie świecąca jak złoto.
— Ty wierzysz w takie odrodzenie?
— Wierzę, zwłaszcza u ciebie. To co mówisz o czczości, przesycie, jest czczą deklamacją, w tobie jest życie, ale jakaś ciężka boleść przygniotła je. Tyś nie przeżył, aleś odrętwiał pod jakimś ciosem. Czy można zajrzeć w głąb twoich tajemnic? Nie ciekawość, ale przyjaźń mnie tam wiedzie.
— Nie, nie, — dajmy temu pokój, nie mówmy o tém — rzekł pułkownik zerwawszy się z krzesła. Mówisz tak, bo nie znasz mnie. Przekonywać cię nie będę.
— Ty cierpisz bardzo — rzekł doktor biorąc rękę pułkownika, którą mu ten wyrwał z pośpiechem.
— Nie, nie, mylisz się — odrzekł i zwrócił rozmowę na co innego.
Po chwili usiadł i odezwał się:
— Ale, ale, czyj to obraz? Tu pokazał na obraz wiszący wśród bluszczy.
— To jakiś stary sztych — odrzekł doktor mięszając się.
— Ja nie o sztych się pytam, ale o to, co się po za nim ukrywa.
— Więc widziałeś?
— Przypadek odsłonił mi tę tajemnicę. Kto jest ta dziewczynka?
— Towarzyszka moich lat dziecinnych.
— Któż malował ten portret?
— Ja sam.
— W Petersburgu gdyśmy się poznali nie widziałem u ciebie tego portretu.
— Zrobiłem go póżniéj.
— A więc z pamięci?
— Tak, z pamięci.
— Musiała ci być drogą pamięć téj dziewczynki?
— Z nią wiązały się wspomnienia mojéj młodości. Mieszkaliśmy w jednym domu, bawialiśmy się razem. Najulubieńszą jéj zabawą było wychodzić na dach i po szczycie jego chodzić z rozpiętemi jak skrzydełka rączkami. Gdym ją tak widział kołyszącą się na szczycie dachu lubo nie zbyt spadzistego, truchlałem z trwogi i przerażenia, wtedy ona klaskając w ręce śmiała się ze mnie i mówiła; nie bój się, ja lubię wysoko chodzić, jak będę starszą — to będę jeszcze wyżéj się spinać. Gdy mówiła tak, musiałem jéj wierzyć, bo ta mała miała dziwną władzę nademną i zrobiła mnie swoim niewolnikiem. Byłem zawsze na jéj usługi; nieraz całemi godzinami wpatrywałem się w nią ze szkodą łaciny; ona wtedy zdawała się nie widzieć tego, ale gdym chciał odchodzić zabraniała — zostawałem więc i przylgnąłem bardzo do tego dziewczęcia, choć nieraz widziałem w jéj charakterze rysy, które mnie strachem przejmowały. I tak pamiętam raz uwiązała gołębia i jastrzębia na jednym sznurku przywiązała je na końcu wysokiego drążka sterczącego w ziemi i usiadłszy opodal przypatrywała się z zajęciem i upodobaniem nierównéj walce, a potém rozpacznemu szamotaniu się jastrzębia, który w końcu bezsilny zawisnął na sznurku. Ta mała drobnostka tak utkwiła w mojéj pamięci, że tyle lat nie zdołały jéj zatrzeć w pamięci.
— I długo byliście tak z sobą?
— Dwa lata. Potém ja wyjechałem do Warszawy, następnie do Petersburgu.
— A ona?
— Poszła za mąż.
— I nie widzieliście się potém więcéj?
— Owszem, widziałem ją przed kilkoma godzinami.
— Więc ona jest tu — w Warszawie.
— Nie, na wsi. Byłem u nich, leczę jéj męża.
— Imię téj kobiety?
— Pułkowniku, bawisz się ze mną w udawanie. Wszak musiałeś w tych dziewczęcych rysach poznać znajomą ci kobietę? Dla tego właśnie powiedziałem ci wszystko, byś w tym zasłoniętym obrazie nie widział tajemnic, których nie ma.
— Więc to Irreoltema?
— Tak.
— I ty jesteś lekarzem mego brata?
— Już od jakiegoś czasu.
— A nie wspominałeś mi nic o tém.
— Było to życzeniem Irreoltemy; prosiła również bym przed jéj mężem nie wydawał się z twoją znajomością. Nie wiem jakie ma w tém powody, ale uczyniłem zadość jéj żądaniu.
Pułkownik słuchał w roztargnieniu ostatnich słów doktora. To, o czém się dowiedział, było tak niespodziewane, dziwne, że sprawy sobie z tego zdać nie umiał. Jemu się zdawało, że opuściwszy dom brata, wyszedł z zaklętego koła wpływu téj kobiety, i jak błędny kometa roztrąca się wśród nieznanych światów, aż nagle ujrzał, że to koło aż tutaj rozszerzyło swe kręgi, że i tu są ludzie, którzy ją znali, znają — a może co więcéj. Podejrzenie jak gadzina ukąsiło go w serce, spojrzał badawczo w oczy doktorowi i spytał:
— Więc ty kochasz tę kobietę?
Doktor spuścił oczy w ziemię i milczał. — Pułkownik zawrzał cały, zerwał się i przystąpił ku niemu.
— Kochasz ją? — A ona?
— Zkąd to pytanie? Zapominasz pułkowniku, że ona ma męża. Gdyby była wolną, nie wiem, czy zdobyłbym się na powiedzenie jéj, na zdradzenie się przed nią z moją miłością — a cóż dopiero teraz. Są miłoście bez słońc, bez gwiazd, bez nieba — powiedział poeta. Do takich należy moja. A ciebie tylko przypadek zaprowadził w te ciemne tajemnicze kryjówki, w których zamurowałem miłość moją żywcem jak Antigonę.
— A gdyby przypadek usunął przeszkody dzielące cię od niéj? — spytał pułkownik i niecierpliwie zawisnął wzrokiem na ustach doktora wyczekując odpowiedzi.
— Gdyby się tak stało... tu zamyślił się doktor.
— To cóż?
— To stworzyłbym sobie nowe, nieprzebyte przeszkody, bo o ile kocham tę kobietę, o tyle się jéj boję. Jest to dla mnie piękność straszliwa, na którą z uwielbieniem i zachwytem patrzeć mogę, ale nie umiałbym z nią żyć, pieścić się i być szczęśliwym. Dawniéj gdy matka opowiadała nam powieści o duchach, doznawałem podobnego wrażenia. W téj kobiecie jest demoniczność, która pociąga — i oddala zarazem.
— Nie zupełnie rozumiem cię doktorze — sądziłem, że medycyna inne ci dała pojęcia o miłości. U mnie miłość — to rozkoszne drzenie nerwów, ciągła irrytacja. Taki stan gorączkowy — to się u mnie nazywa życie, po za tém nic. Popędzać krew w żyłach tém namiętném uczuciem lub ziewać — jedno z dwojga. Mnie teraz zostało to drugie.
— Nie zgodzimy się nigdy w zapatrywaniach.
— Mniejsza o to, nie chcę być apostołem zapatrywań, które mnie samemu nie zbyt wystarczają do szczęścia.
Rozmowa na chwilę się przerwała; doktor porządkował papiery, pułkownik brzękał palcami po szybach. Po niejakim czasie odwrócił się i zapytał:
— Jakże znalazłeś mego brata — doktorze?
— Bardzo źle. Nie sądziłem, że użycie morfiny, którą mu przepisałem tak zgubnie podziała na jego organizm; skutki tego są zbyt widoczne: cofnąłem więc
to lekarstwo.
— Cóż mu więc jest?
— Dawniéj była bezsenność, nerwowy ból głowy. Teraz nastąpiła jakaś ociężałość, stępienie myślenia i pamięci; a częste wybuchy gwałtowne, do jakich zdaje się być skłonnym, pogarszają ten stan jeszcze bardziéj. Ten przebieg choroby u niego jest mi trochę niewytłomaczonym.
— I długo w podobnym stanie żyć może?
— Przy starannéj kuracyi pociągnie czas jakiś.
Znowu umilkli na czas jakiś. Tą razą doktor przerwał milczenie.
— Więc cóż pułkowniku — możemy rachować na siebie, na twoje przywiązanie do kraju, na twoje poświęcenie?
— Co mnie obchodzi kraj? Jeżeli się nauczę żyć — to będę żył tylko dla siebie.
— Taka mowa grzechem, a takie życie zbrodnią. Wiesz co powiedział poeta:
Bo kto używa
Żywota, obok potoku
Którym sprawy Boże płyną,
Kto chce spokojny z rodziną
Swoją kość gdzieś gryść na boku,
Wiejskich kosztować słodyczy,
Choć się nie policzą ludzie,
To się Bóg z takim policzy.
W téj chwili głośny krzyk i łoskot upadającego pod drzwiami ciała przerwał dalszą rozmowę. Doktor zerwał się i poskoczył ku drzwiom, otworzył je i zobaczył młodą kobietę w pół omdloną, która zdyszanym i zmęczonym głosem ledwie mogła wyrzucić z piersi prośbę:
— Ratujcie!
Doktor chwycił omdlałą wpół, podniósł z ziemi i cucącemi środkami przywołał do przytomności. Młoda kobieta otworzyła oczy, spojrzała niemi spokojnie w koło i zatrzymała je na doktorze.
— Gdzież ja jestem?
— U doktora.
Przeciągnęła ręką po czole jakby usiłowała zebrać myśli i szepnęła cicho:
— Bogu dzięki.
— Czy pani potrzebujesz rady lekarskiéj? — zapytał podając jéj krzesło.
— Nie, chroniąc się tutaj, nie myślałam, że trafię do doktora; szukałam tylko uczciwych ludzi i ich obrony przeciw podłym.
Tu zwróciła z przestrachem oczy na drzwi.
— Co się pani stało?
— Jakiś człowiek nadużył mego zaufania — okropnie nadużył.
Usiadła i odetchnęła cicho — potém daléj mówiła:
— Wracałam ze Starego-Miasta, gdy wtém koło kolumny Zygmunta przypadkowe poślizgnięcie się pozbawiło mnie latarki. Nie wiedziałam co począć — truchlałam na myśl, że mogę być aresztowaną. W téj chwili jakiś młody człowiek z latarką przypiętą jak róża do surduta, przechodził koło mnie — w jednéj chwili przyszło mi postanowienie, do którego tylko śmiertelny przestrach mógł skłonić kobietę — powierzyłam się jego opiece i prosiłam, by mnie zaprowadził do matki. Z uśmiechem, który mnie dreszczem przejął, podał mi rękę i prowadził przez różne ulice. Zwróciłam jego uwagę że źle idziemy, że mieszkam w ustronnéj części Chmielnéj. Nic nie odpowiadał, czasami tylko nachylał się ku mnie, a wtedy oczy jego jakimś szatańskiem błyszczały światłem. Trwoga niewymowna ogarnęła mnie czegoś, nie zdradzałam jéj jednak słowami, udawałam ufność i spokój. Gdy naraz ten człowiek skręcił do jakiejś dużéj narożnéj kamienicy, nie daleko stąd.
Gdzie mnie pan prowadzisz? spytałam.
Tu mieszkam, odrzekł i pociągnął mnie za sobą.
Wyrwałam z całą siłą na jaką się zdobyć mogłam moją rękę z pod jego ramienia i nie dbając już o to, na co się narażam, poczęłam biedz co tchu. Zdawało mi się, że mnie to ocali. Ale ten nikczemnik nie mogąc mi nadążyć, krzyknął na dozorcę policyjnego, by mnie aresztował. Strwożona wpadłam do tego domu, a słysząc jego kroki za sobą, biegłam aż tutaj.
— Więc nędznik aż tutaj śmiał za panią gonić? — spytał doktor, i wziąwszy pospiesznie kapelusz, wybiegł z pokoju. Tuż przed drzwiami zderzył się z jakimś wysokim mężczyzną.
— Kto tu? — krzyknął groźnie.
— Czy pan jesteś doktór N.? — spytał nieznajomy.
— Tak.
— Jestem Teodor W. pański naczelnik w organizacyi narodowéj.
— Wiem o tém.
— Przed chwilą weszła do tego domu kobieta młoda, do któréj mam pewne prawa. Ta kobieta weszła w te drzwi, do pańskiego mieszkania. Pozwolisz pan, że ją z sobą zabiorę.
To mówiąc, postąpił ku drzwiom o krok daléj. Doktór w gwałtownym ruchu zastąpił mu drogę.
— Ani kroku daléj.
— Jestem przełożonym twoim, żądam posłuszeństwa.
— I będę nim, gdzie idzie o sprawę kraju, ale nie tam, gdzie się targasz na cnotę kobiety. Bezcześcisz sztandar, pod który się zaciągnąłeś, hańbisz sprawę, któréj jesteś organem. Gardzę tobą i nie znam cię.
— Nie na kazania tutaj przyszedłem — rzekł nieznajomy pogardliwie, i chwyciwszy silną ręką doktora, chciał go odsunąć na bok i sam wejść do pokoju. Ale doktór był przygotowany na ten ruch, oparł się nogą o drzwi i tak silnie uderzył całém swém ciałem nieznajomego, że ten zachwiał się, zatoczył i spadł na schody.
Doktór nie czekał aż wstanie; wrócił do pokoju i rzekł:
— Pułkowniku, trzeba nam odprowadzić tę panienkę — matka jéj może być niespokojną.
Młoda kobieta podziękowała mu za te słowa łagodném spojrzeniem.
Za chwilę wyszli — doktór podał rękę kobiecie, i idąc z nią, upatrywał przed domem nieznajomego. Nie było go już. — Zawołał na doróżkę i wsiedli.
— Gdzież mam panią odwieść, pytał doktór z uszanowaniem swéj towarzyszki.
— Ulica Chmielna — na końcu — zresztą ja sama pokażę.
Doróżka unosiła ich pędem przez ulice pełne świateł ruszających. Rozkaz rządu moskiewskiego nakazywał już wtedy noszenie latarek, przez co każda ulica miała taki pozór wieczorem, jakby przez nią kondukt żałobny przechodził.
Osoby siedzące w powozie milczały. Naraz panienka odezwała się:
— Tutaj.
— Stój — krzyknął doktór na doróżkarza; potém wyskoczył i podał rękę wysiadającéj kobiecie.
Uliczka, na którą zajechali, była pusta prawie; po jednéj stronie ciągnął się mur długi, przy końcu którego mała furtka była. Przed tą właśnie furtką zatrzymał się powóz, panienka zadzwoniła: nie długo czekali, jakaś stara służąca wnet otworzyła furtką — panna podziękowała doktorowi za opiekę serdeczném uściśnieniem ręki, skinęła głową jego towarzyszowi i zniknęła w ogrodzie.
— A to romantyczna awantura — odezwał się pułkownik, który dotąd jako niemy świadek się zachowywał. — Ratujemy jakąś piękną nieznajomą, odwozimy w odległe ustronie, w jakieś zaklęte a przynajmniéj zamknięte ogrody — ona znika — wszystko jak w średniowiecznych romansach. Pfe, wstyd mnie za ciebie doktorze. Trzeba było choć trochę pamiętać, że jesteśmy w Warszawie i spytać choć o jéj nazwisko.
— A to po co?
— No, bo przecież spodziewam się, że pójdziesz jutro spytać się o jéj zdrowie; ciekawym więc jak będziesz się pytał o nią; przeczucie może być wcale błędnym przewodnikiem, a pytać się; — czy tu mieszka piękna nieznajoma, którą wczoraj ocaliłem — to znowu nie uchodzi.
— Ja tam wcale nie pójdę.
— Tak? Ta rybia piękność widocznie nie przypadła ci do gustu. Podzielam całkiem twoje zdanie i ja nie lubię takich osyanicznych piękności o bladych twarzyczkach, błękitnych oczach, i cichéj i pogodnéj duszy. Kobieta, któréj wzrok mnie nie pali, dotknięcie nie sprawia febrycznych dreszczów i bezsennych nocy, nie jest u mnie pięknością.
Doktor skrzywił się nieznacznie na te słowa.
— Nie zrozumiemy się nigdy, pułkowniku. Nie pójdę tam, boby to wyglądało, że przychodzę po nowe podziękowania, że chcę korzystać z przypadkowéj znajomości.
Doróżka zatrzymała się przed mieszkaniem doktora, który pożegnawszy pułkownika wysiadł i poszedł do siebie. Wrócił dziwnie zamyślony. Jakkolwiek przed chwilą mówił pułkownikowi, że nie chciałby korzystać wcale z téj przypadkowéj znajomości, jednak zdawało mu się to niepodobném, aby ta tak dziwnie zawiązana znajomość mogła się urwać zaraz w pierwszéj chwili i to na zawsze. Z lubością zatrzymywał się pamięcią na téj chwili, któréj blada twarz nieznajoméj oparta na jego ramieniu lekkim rumieńczykiem dawała znaki życia, w któréj podnoszące się powieki odsłoniły jéj jasne, cudne oczy. Spojrzenie tych oczów podziałało wtedy na niego, jak ciepłe promienie wiosennego słońca, gdy padną na zamrożoną ziemię. — Długo chodził po pokoju myśląc o niéj. — Kiedy przechodził koło okna firanka trącona jego ramieniem poruszyła się, bluszczowe listki przebudzone tém poruszeniem drgnęły i dotknęły obrazu wiszącego w ich ukryciu. Sztych lekko tylko założony zsunął się na ziemię z szelestem. Doktor odwrócił się i zmięszał ujrzawszy nagle odsłoniony portret Irreoltemy. Twarz jéj wśród kołyszących się bluszczów zdawała się ożywiać i ruszać. — Wrócił ku oknu i stanął przed portretem. Pierwszy raz dzisiaj portret ten wydawał mu się mniéj pięknym. Twarz białą porównał do gipsowéj maski zdjętéj z najlepszych posągów starożytnych, oczy do otworów czarnych bezdennych przepaści, w którą człowiek bez trwogi spojrzeć nie może — jakieś zimno marmurowe wiało na niego od portretu. Mimowoli zrobił porównanie między portretem, a ową blondynką. Pierwsza wydała mu się, jak księżycowa noc na cmentarzu, wśród któréj człowiek doznaje silnych wrażeń zachwytu i przestrachu, druga jak pogodny wieczór nad cichą wodą pod pachnącemi lipami ozłoconemi słońcem, w którym człowiek siada w progu chaty, słucha dzwonka co dzwoni na Anioł-Pański i mówi: jak mi dobrze. — Doktor zasłonił portret i odszedł do stolika — ku lampie. Potrzebował światła, by niém żywić te jasne, ciepłe promienie, co teraz rozjaśniały jego duszę; piękna blondynka wciąż stała mu na oczach a w miarę jak się w nią wpatrywał twarz jéj ożywiała się, karminowe wązkie usteczka rozchylały się do uśmiechu i wprawiały w ruch dwa dołeczki wdzięków. Wreszcie refleksja rozpędziła to jasne widziadło.
— Na co się to zda — pomyślał sobie — marzyć o dziewczęciu, które o mnie już pewnie zapomniało. Jak ona była milcząca ciągle, na jéj twarzy znać było wyraźnie chęć pożegnania nas jak najprędzéj — jak skwapliwie wybiegła z powozu i —
Tu uwagi doktora zatrzymały się. Przypomniał sobie, że odchodząc z takim pośpiechem, nie zapomniała podać mu ręki na pożegnanie, że ta rączka lubo nieśmiało go dotknęła, jednak serdeczném uściśnieniem podziękowała mu za opiekę. Ten uścisk nawrócił znowu myśli jego do nieznajoméj blondynki i w marzeniach o niéj doktor usnął.
Na drugi dzień wstał wcześniéj niż zwykle, ubrał się z pośpiechem i wyszedł na ulicę. Ranek był pogodny i świeży — dymy z kominów prościuteńkim słupem podnosiły się w niebo zabarwione na różowo wschodzącém słońcem. Nie była to jeszcze godzina wizyt u pacjentów, doktor więc postanowił przejść się trochę ku rogatkom Mokotowskim. Potém jednak zdawało mu się to za daleko i skręcił w ulicę Chmielną. Minął Szpitalną, Marszałkowską i nie zatrzymując się szedł aż tam, gdzie domy coraz rzadsze, a natomiast parkany drewniane i mury ciągną się wzdłuż ulicy. Jest to przejście z miasta do wsi; powietrze tutaj czystsze, nieba więcéj pokazuje się oczom, a daléj widno już szerokie pole.
Doktór zwolnił kroku, uważniéj przypatrywał się domkom, czasami zatrzymywał się i oglądał. Nie było to proste gapienie się, doktór szukał furtki, przed którą wczoraj wysiadła nieznajoma. Nie miał żadnéj w tém myśli, chciał tylko wiedzieć, gdzie ona mieszka, zbliżenie się do murów, wśród których ona przebywa, było dla niego wielką przyjemnością. — Trudno mu jednak było odszukać furtki, było ich bowiem kilka podobnych. Wśród tych oględzin, jeden domek zwrócił jego uwagę. Za murem w ogrodzie stał niewielki domek o jedném pięterku — drewniany, z rzeźbionym misternie ganeczkiem i takąż facjatką. Dwa okienka ubrane w geranijki i miesięczne róże, osłonięte białemi firaneczkami z zieloną klatką, wyglądały skromnie zpod cienia ganeczku. To ciche, milutkie mieszkanko bardzo spodobało się doktorowi; wyobrażał sobie jak mile musi być mieszkańcom tego domeczku w lecie, gdy nagie teraz i przyprószone śniegiem gałęzie zazielenią się i oplotą ganek, gdy woń białych kwiatów napełni powietrze.
Gdy tak wpatrywał się w ten domek — z ciemnéj sionki wyszły na ganeczek dwie kobiety. Pierwsza z nich niosła książkę do nabożeństwa, podała rękę drugiéj, starszéj i obydwie zeszły ostrożnie po schódkach. Za chwilę brzęknęła furtka i kobiety wyszły na ulicę. Doktór nie widział wprawdzie twarzy ani jednéj, ani drugiéj, ale przeczucie kazało mu wierzyć, że jedną z nich jest owa nieznajoma, a drugą jéj matka; wszakże wczoraj wspominała coś o matce. Nie czekał więc już dłużéj, ale szedł powoli i zdaleka niepostrzeżony za owemi dwiema kobietami, które nie zatrzymując się nigdzie, zdążały prosto do kościoła ś. Krzyża. Doktór wszedł za niemi i stanął przy drzwiach wchodowych, mając na oku klęczące przed wielkim ołtarzem. Długi czas upłynął zanim powstały i zwróciły się do odejścia. Doktór zadrzał, jakieś błogie, dziwne uczucie przeszło go, w jednéj z kobiet poznał nieznajomą blondynkę, druga była o wiele starszą, ale miała te same rysy, tę samą pogodę oblicza, jakiś anielski spokój wiał od tych istot. Doktór z czcią patrzał na nie.
Gdy się zbliżały do kropielnicy, blondynka spostrzegła doktora stojącego pod chórem i uprzejmie skinęła mu głową, potém nachyliwszy się ku matce, coś jéj pocichu do ucha szeptała. Matka obejrzała się i zbliżywszy się do pomięszanego i nieśmiałego, odezwała się:
— Więc to panu mam podziękować za obronę od napaści mojéj pieszczotki? Błogosławię przypadkowi, który mi pozwolił to uczynić, bo Helenka wczorajszym wypadkiem tak była pomięszana, że podobno zapomniała podziękować panu. — Bóg ci zapłać.
— Pani dobrodziejko — każdy na mojém miejscu byłby... mówił zakłopotany doktór kłaniając się co chwila.
Matka podała dłoń, uścisnęła serdecznie i wyszła wraz z córką, która odchodząc miała jeszcze dość czasu spojrzenie i ukłon dodać do podziękowań matki.
Doktór był wzruszony, odurzony tém spotkaniem, nie wiedział co się z nim działo, doznawał tego uczucia, jakie ma człowiek, gdy mu się śni, że lata po powietrzu: tak mu było lekko, — dobrze. Szczęście to rozrzewniło go, ukląkł i począł się modlić gorąco, wśród modlitwy przyszedł mu na myśl drewniany domek na ustroniu, umajony zielonemi drzewami, ozłocony słońcem, a w tym domku dwie twarze pogodne, święte prawie i modlił się, by to wszystko nie odbiegło od niego jak sen złudny, by mógł kiedy wejść do tego nieba na ziemi. — Z rozpromienioną twarzą wstał od modlitwy i wyszedł z kościoła. Naraz dziwny widok uderzył jego oczy. Całą szerokość ulicy wypełniał tłum ludu, wśród którego jęki i lamenty kobiece głośno się odzywały. Doktór stojąc na podwyższeniu, mógł dokładnie przypatrzeć się wszystkiemu i nie długo potrzebował szukać przyczyny narzekań. Otoczeni żołnierzami i bagnetami szli środkiem ulicy rekruci. Twarze ich wynędzniałe i smutne, głowy ogolone na dół zwiesili, ubranie na nich dziwaczne z resztek domowéj odzieży i z żołnierskich starych czapek i szyneli, w chodzie ich znać było unużenie wielkie. Na przodzie szedł jakiś mieszczanin w długiéj kapocie, w kobiecych trzewikach i okrągłéj żołnierskiéj czapce. Ubiór tak dziwaczny mógłby rozśmieszyć każdego, gdyby nie ten błędny wyraz oczów, z których płynące łzy dziwne floresy popisały na brudnéj twarzy. Ten płaczący człowiek trzymał na ramieniu skrzypce i grał. Drugi obok niego w połatanéj sukmanie z gołą głową, od któréj odstawały duże uszy, uderzał co chwila w bęben zawieszony na sznurze. Bęben ciężył mu widać, bo aż się zgarbił i idąc ciągle się potykał. — Okropną była ta mieszanina pstrokatych twarzy, muzyki, łez i smutku. — Byli to rekruci, których z prowincyi przygnano do Warszawy — rozkazano im śmiać się, weselić i grać, bo nazajutrz miało stać w dziennikach urzędowych, że przyprowadzono do Warszawy nowy transport rekrutów, który z ochoczą muzyką przeciągał przez ulice okazując radość i zadowolnienie, że im się nadarza sposobność służenia najjaśniejszemu carowi. O lamentach i rozpaczy dzienniki zamilczą, a żołnierze tłumili je częstemi uderzeniami kolby. — Był to widok rozdzierający serce. — Doktorowi patrzącemu na to zrobiło się nagle tak smutno, jakby wiatr z mogiły wionął na niego, ten widok zasłonił mu jak czarna chmura to niebo, w jakie wpatrywał się tam w kościele klęcząc pod chórem. Wstyd go było, że prosił o szczęście dla siebie, gdy tylu ludzi jest nieszczęśliwych, że marzył o spokojném życiu w kraju burz i nieszczęść.
Ta scena uliczna przypomniała mu, że jako członek organizacyi ma dzisiaj sessyją. Pospieszył więc do chorych, aby ułatwiwszy się z niemi, mógł na naznaczoną godzinę stawić się na umówione miejsce. Jakże się zdziwił, gdy przyszedłszy tam, zastał drzwi zamknięte, na jego pukanie nikt nie odpowiadał. Odszedł więc dziwnie zaniepokojony i pełen domysłów. Na dole spotkał jednego z członków, który zażądał od niego zwrotu upoważnienia nadającego mu prawo zbierania składek i werbowania ludzi do organizacyi.
— Jakiż powód tego? Czy jakie zmiany w rządzie?
— Nic nie wiem. Mam rozkaz i jestem mu posłuszny.
Doktór ruszył ramionami, dobył za rękawa niebieski papier opatrzony pieczęcią rządu i oddal żądającemu.
— I ja więc będę posłuszny — rzekł. — Nie wiem dla czego cofacie zaufanie, jakieście we mnie położyli, wierzę, że słuszne do tego macie powody. Nie wchodzę w nie. Ale gdy zapotrzebujecie mnie znowu, chętnie stanę na wasze usługi.
To rzekłszy, podał rękę temu, do którego mówił. Ten nie przyjął podanéj ręki, odwrócił się i wyszedł na ulicę.
Doktór nie mógł wyrozumieć tego postępowania jakieś złe przeczucie ogarnęło go, przyszła mu na myśl wczorajsza scena z Juliuszem N., który może oszczerstwem mści się na nim za to. Ale wnet odrzucił ten domysł od siebie. Nie mógł on przypuścić, aby tam gdzie idzie o sprawę tak świętą, tak wielką, mógł ktoś osobistemi powodować się urazami i zawiścią.
— Nie, to niepodobna. — Mógłby mnie wyzwać, mógłby mi szkodzić innym sposobem, ale nie użyłby pewnie środków, które służą świętéj sprawie, dla nasycenia prywatnéj zemsty. Jest jakieś nieporozumienie. Może zmiana w organizacyi, może większa centralizacja władzy.
Uspokojony tém tłomaczeniem, udał się do siebie. W sieni spotkał jakiegoś starego żołnierza o kuli, który rozmawiał ze stróżem.
— A oto właśnie idzie pan doktór, o którego się pytacie — rzekł stróż, pokazując na wchodzącego.
Żołnierz zmięszał się tém niespodziewaném przyjściem,
— A czegóż to chcecie? — spytał doktór.
— Jestem niezdrów, przyszedłem po radę — bąknął niezrozumiale.
— Nie jest to wprawdzie godzina, w któréj przyjmuję; ale chodźcie.
Poszedł na górę. Żołnierz za nim, stukając szczudłem po schodach — wzrok tego ostatniego był dziwnie niepewny, ruchy jakieś niespokojne. — Gdy weszli do kancelaryi — żołnierz sięgnął głęboko do kieszeni i gwałtownym ruchem postąpił naprzód. Coś błysnęło w jego ręku. W téj chwili doktór odwrócił się ku niemu — żołnierz cofnął się i znieruchomiał.
— Co wam brakuje? — Pokażcie puls.
Żołnierz schował to co trzymał i machinalnie podał rękę.
— Puls bardzo przyspieszony, gorączka mocna. Musieliście się czem zmartwić, lub o coś mocno zaniepokoić. — Apetyt macie?
Żołnierz chciał odpowiedzieć, ale głos zasechł mu w gardle, z trudnością przełknął ślinę i powiedział:
— Nie mаm.
— Nie jest to nic niebezpiecznego. Zaraz zapiszę wam lekarstwo.
To mówiąc, usiadł do stolika. — Przez ten czas żołnierz patrzał na piszącego wzrokiem okropnie dziwnym, twarz jego żółta i sterana to nabiegała krwią, to bladła, muszkuły twarzy drgały i zmieniały się co chwila, a ręka niespokojnie sięgała do kieszeni i nie mógł jéj dobyć ztamtąd, jakby go coś więziło i przytrzymywało. — Zbliżał się zcicha i oddalał znowu.
Doktór nie widział téj walki, tego dziwnego wewnętrznego jakiegoś pasowania się. Napisał receptę, wstał i podając żołnierzowi, rzekł:
— To lekarstwo i trochę spokoju mój stary, a będzie wam lepiéj. — Jeżeli macie jakie zmartwienie wielkie, to szukajcie rady w kościele — Bóg wam więcéj pomoże niż ja. Ufajcie mu.
Żołnierz drzącą ręką wziął od niego receptę, niespokojne oczy nabiegły krwią i załzawiły się mocno. Żołnierz zapłakał.
— Co wam to mój stary? — spytał doktór dobrotliwie.
— Nic, nic.
I zabierał się do odejścia. Doktor patrzał na odchodzącego wzrokiem zdziwienia, nie mogąc pojąć jego postępowania, jego niepokoju i wachania się.
— Wy jeszcze czegoś chcecie — może jesteście biedny? co? — odezwał się stojąc przy drzwiach.
Żołnierz rzucił mu się do nóg, zaryczał z płaczu i rzekł:
— Darujcie mi, darujcie.
— Ale co ja ci mam darować mój stary, rzekł doktór, podnosząc go z ziemi.
— Tego ja wam powiedzieć nie mogę. Ale — tu obejrzał się w koło i dodał pocichu — uciekajcie, bo wam grozi niebezpieczeństwo.
— Od kogo? Mają mnie aresztować?
— Nie, nie, niebezpieczeństwo zkądinąd uderzy.
To rzekłszy, wyszedł spiesznie z pokoju.
Po jego odejściu doktór rozmyślał nad ostrzeżeniem jakie mu dał. Nie był on tchórzem, ale to niebezpieczeństwo, które tak tajemnie mu zagrażało gdzieś z ukrycia, którego powodu nie wiedział — poczęło go niepokoić trochę. Gdyby ktoś stanął przeciw niemu z bronią w ręku, nie uląkłby się wcale, ale nie wiedzieć zkąd i od kogo cios uderzy, i obawiać się w każdéj chwili nieszczęścia — było męką dla niego. Dziwne domysły występowały na widnokrąg jego duszy jak czarne chmury, zbierały się w jednę masę zapowiadającą burzę, ołowiane ciężkie powietrze przygniatało mu piersi. W drzącym głosie żołnierza, w jego płaczu była prawda, któréj nie mógł nie wierzyć, był przekonany, że stał się ofiarą czyjejś intrygi lub nieporozumień. A co go najwięcéj bolało to to, że ani usprawiedliwić się nie mógł przed nikiem, ani oddalić od siebie pozory, które go potępiać się zdawały. Bo i przed kimżeby to uczynił, kiedy jakaś ręka z zakrytą twarzą groziła jego życiu. I to kiedy? — Wtedy, gdy to życie poczęło się wyjaśniać od uśmiechu i łagodnego spojrzenia kobiety. Może znalazłby jeszcze odwagę stracić życie, ale stracić to szczęście, które się do niego uśmiechało, wyrzec się go — zdawało mu się okropném. — Idąc w ślad za swemi przypuszczeniami padł na domysł, że jedynie fałszywe oskarżenie Juliusza mogło sprowadzić na jego głowę jakieś niebezpieczeństwo. — Udał się więc na zwykłe miejsca schadzek spiskowych, chciał im zajrzeć w oczy, zdemaskować podłość tego człowieka wobec wszystkich i ocalić siebie. Ale w tych miejscach nie znalazł nikogo, widocznie obawiano się go jako złego człowieka i zmieniono miejsce. Rozpacz go ogarnęła, nie wiedział co począć. Wiedział o szerokiém rozgałęzieniu podziemnéj organizacji; wiedział, że ukryć się przed nią nie podobna; czuł, że jest otoczonym ludźmi, którzy już bacznie śledzą jego kroki, którzy czychają na sposobną chwilę, by się rzucić na niego. Znał z doświadczenia jak się odbywają podobne wyroki, często niewinni ludzie padali ich ofiarą jedynie dla tego, że rząd podziemny, zmuszony kryć się, nie mógł wytaczać procesów, otwierać trybunały, słuchać obrony. — Wszystko zależało od zdania i dobréj woli kierowników. A jeżeli wśród nich wcisnął się zły człowiek który nadużyje téj świętéj władzy, gdzież ucieczka przed nim? Kto wstrzyma jego rękę? — Religija odpowiadała mu: Bóg. Tak Bóg; ale kto wróci krajowi ofiary niewinne, kto ocali sprawcę skalaną nieczystemi rękami?
Te myśli zasmuciły doktora. Ze zwieszoną głową szedł poważnie przez ulicę, zdążając do swego mieszkania. Chciał się zaopatrzyć w jakąś broń, by wrazie napadu nie dać się zarznąć jak bydlę ofiarne.
Kiedy się zbliżał do bramy, zauważył, że dwóch ludzi przechadzało się koło niéj, którzy zdawali się czekać na kogoś. Nie wiele trzeba było domyślności, aby poznał na kogo czekają. Wejście do domu groziło wyraźném niebezpieczeństwem. Zwrócił się więc w stronę placu teatralnego i poszedł na Senatorską ulicę. Skręcając ku Żabiéj ulicy, obejrzał się. Dwaj mężczyźni szli za nim pilnie mając go na oku. Nie było wątpliwości, że za nim idą. W pierwszéj chwili ogarnęło go takie oburzenie, że chciał dozorcy policyjnemu kazać aresztować swoich prześladowców, ale wnet odrzucił tę niegodną myśl, którą mógł tylko zhańbić siebie, wtrącić jeszcze w większe podejrzenia, ale nigdy ocalić, bo znał szerokie ramiona spisku. Usiłował więc tylko jakim zręcznym obrotem zmylić trop i zniknąć z oczu ścigającym, którzy w miarę zbliżającego się zmroku coraz groźniejszymi byli dla niego. Zdwoił więc kroku, przeszedł prędko Saski ogród, wyszedł bramą prowadzącą na Królewską ulicę, wsunął się w zaułki otaczające ewangielicki kościół i w kilku minutach znalazł się koło szpitala dzieciątka Jezus. Tu umyślnie zatrzymał się czas jakiś koło sztachet, wytężając pilnie wzrok w stronę Mazowieckiéj ulicy, czy przypadkiem nie zobaczy tych dwóch ludzi. — Nie pokazali się wcale. To go uspokoiło, odetchnął swobodny i powolniejszym już krokiem poszedł ku Chmielnéj. Zostawały mu dwie drogi: jedna w lewo by wrócić do domu pierwéj zanim pogoń wróci na stanowisko; ale znowu być tak blisko jéj domku i nie iść, nie zobaczyć choć światełka w jéj oknie — to było trudném dla niego, obrał więc drogę na prawo; jakaś nieprzeparta siła ciągnęła go do tego domku na ustroniu, którego ciche mieszkanki były dla niego w téj niespokojnéj i mętnéj chwili gwiazdami zapowiadającemi pogodę. — Niezadługo znalazł się pod znajomą furtką, przeszedł na drugą stroną ulicy, by lepiéj ztamtąd zobaczyć małe okienka za rzeźbionemi słupkami. Okienka były oświetlone, ale ciemne story tak szczelnie je zasłaniały, że nawet cień żaden nie zarysował się na nich. Pomimo to doktór nie miał ochoty odchodzić; tu czuł się bezpiecznym, jak żeglarz w przystani; patrząc w okna za któremi siedziała teraz pani jego serca, czuł się o wiele spokojniejszy i zapomniał o troskach i niebezpieczeństwach, które czychały na niego. Zakryty cieniem jakiegoś starego muru stał nieruchomy jak posąg, zamyślony i marzący.
Naraz usłyszał na pustéj ulicy odgłos kroków kilku ludzi. W pierwszéj chwili przyszło mu na myśl, że został odkryty, że odkryto znowu ślad jego, ale wnet uspokoił się, widząc trzech jakichś ludzi zupełnie do tamtych niepodobnych, którzy chyłkiem, jakby sami przed kimś ukryć się chcieli, postępowali wzdłuż muru. Koło furtki zatrzymali się, jeden z nich pchnął lekko drzwiczki, które się wnet otwarły i trzej ludzie zniknęli w ogrodzie. Za chwilę usłyszał ich kroki na ganeczku, w sionce pokazało się światło i ludzie ci weszli tam.
To zaniepokoiło doktora do najwyższego stopnia. Co miały znaczyć te późne odwiedziny? Miałyżby te kobiety oszukiwać tylko świat pozorem cnoty i skromności? Straszne domysły, jakie tylko zazdrość podszepnąć zdoła, opadły jego duszę i dręczyły ją. Usiłował rozwiązać zagadkę i nie mógł. Najłatwiéj było iść za śladem tych ludzi, podejść aż pod same okna i zaspokoić ciekawość, ale na to nie pozwalała szlachetność jego. Pasował się więc i męczył ze sobą. Ale jakież było jego zdumienie, gdy po niedługiéj chwili znowu czterech ludzi zbliżyło się ku furtce i weszło do domku w ten sam sposób co poprzedni. Doktór patrzał osłupiały i gubił się w domysłach. Ci ludzie widocznie byli oczekiwani, kiedy furtkę zostawiono w nocy otworem. Chciał korzystać z téj sposobności i zajrzeć choć o tyle do ogródka, by mógł rozpatrzeć się w położeniu domku, poznać bliżéj miejsca, w których ona mieszka, pracuje i marzy. Chciał więc przejść na drugą stronę ulicy i wchylił się z za muru. Struchlał — o kilka kroków od niego, stało owych dwóch ludzi, którzy go dzisiejszego dnia tak uporczywie ścigali, a którzy teraz ujrzawszy go, zbliżyli się natychmiast ku niemu. Nie było czasu namyślać się, doktór jednym skokiem przesadził ulicę i pobiegł do furtki.
W chwili, kiedy chwytał za klamkę, zgrzyt klucza w zamku dał się słyszeć i drzwiczki pchnięciu jego stawiły opór, równocześnie dwa sztylety ugrzęzły w jego piersiach. Ranny chwycił za dzwonek i szarpnął nim silnie, potém zachwiał się, upadł w tył i przerażającym głosem zakrzyknął:
Ratunku! ratunku!
W téj chwili światła w oknach zgasły, jakiś tłumiony, niewyraźny ruch dał się słyszeć na ganku i w ogrodzie; potém wszystko ucichło; światło nanowo ukazało się na ganku — stara służąca zeszła po schodach do furtki i spytała:
— Kto tam?
— Ratunku! ratunku — jęczał głos za murem.
Na ten głos dwie kobiety wyszły z domku na ulicę nieść pomoc; światło latarki padając na ziemię, oświeciło rysy leżącego; Helenka krzyknęła:
— Mamo, to on.
Doktór nie słyszał już tych słów, oczy miał zamknięte, sine usta nie poruszały się oddechem, czoło było zimne.
— Nie żyje — szepnęła matka.
— Może tylko omdlał — mówiła drzącym głosem córka — trzeba go ratować — on mnie ocalił.
Z trudnością wniesiono bezwładne ciało do małéj izdebki na górze, posłano po doktora. Córka tymczasem rozpięła suknie chcąc opatrzyć rany. Jeden sztylet zostawiony przez mordercę sterczał jeszcze. U rękojeści sztyletu wisiała przywiązana kartka, na któréj stało napisane:
„Wyrokiem Rządu podziemnego doktór R. za zmowy z wrogami i denuncjacją organizacyi narodowéj skazany jako zdrajca na karę śmierci“.
Helena upuściła papier i upadła na ziemię bez duszy.
Dla zrozumienia wypadków opisanych w poprzednim rozdziale potrzeba nam poznać bliżéj owego człowieka, z którym doktór miał tak niefortunne zajście o nieznajomą blondynkę. — Zajście to wystawiło go w bardzo niekorzystném świetle, i wstrętne budzić musiało wrażenie; jednak jak to zaraz obaczymy, była to więcéj wina nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, niż złego charakteru.
Juliusz Nuryn był dziwnego usposobienia, a dziwactwo to miało swój główny powód w dumie, jaką żywił ten człowiek w piersiach swoich. Chciał stanąć wysoko, odznaczyć się czemś, zasłynąć, nauka zdawała mu się najwłaściwszą drogą do tego — rzucił się więc do niéj z gorączkową namiętnością, noce całe można go było widzieć zgiętego nad księgami, pożerającego chciwie oczami najnowsze dzieła prawnicze. Pomimo jednak tego mozołu, téj olbrzymiéj pracy, nie mógł awansować ze skromnéj posady, jaką zajmował w trybunale; ludzie mniéj uzdolnieni ubiegli go, i prześcignęli, а to głównie z tego powodu, że Juliusz liczył tylko na siebie, na swoją zasługę, nie szukał wstawiennictwa, protekcyi, nie umiał się kłaniać, nadskakiwać, a ponura jego i milcząca figura wstrętnym i niemiłym go robiła w biórze w oczach przełożonych. Ta niesprawiedliwość uczyniła go jeszcze więcéj ponurym, milczącym, towarzystwo ludzi rozdrażniało go tylko i męczyło — bo mu przypominało jego małość, jego upokorzenie; z skarbami ogromnéj wiedzy siedział jak głodny Arab, z workiem pereł na puszczy, a wszystkie warstwy spółeczeństwa, wobec których stał niżéj, przygniatały dumnego marzyciela, jak żywy grobowiec. Nieraz, kiedy wracał z Saskiego ogrodu lub z innego miejsca tłumnych zebrań, rzucał się z jękiem na posłanie, tarzał się konwulsyjnie i targał włosy z rozpaczy, że wśród téj masy ludzi on zginął jak robak w prochu, wściekało go to, że nikt nie wie, iż on żyje, że nikt wiedzieć nie będzie, gdy umrze; podczas gdy inni ludzie mniéj może wartający niż on, przesuwają się przed oczami tłumu błyszcząc bogactwem, zaszczytami. Niesłychana ta duma w młodym człowieku miała jedynie na swoje usprawiedliwienie jego sieroctwo. Nuryn był sam, sam w najliteralniejszém znaczeniu tego słowa. Nie znał matki, ani ojca, ani brata, ani siostry, ani dalekich, ani bliskich krewnych — jedném słowem był: sam. — Rodzinne ognisko, które jedynie ludziom wystarcza, do którego tylu wraca po doznanych zawodach w życiu i szuka przy niém szczęścia i spokoju, to ognisko nigdy nie płonęło dla niego. — Jego domem był świat, jego rodziną spółeczeństwo; chciał więc dać znak o sobie temu spółeczeństwu, powiedzieć mu jakimś czynem: żyję, jestem — a tego zrobić nie mógł pomimo najgwałtowniejszych wytężeń myśli i duszy. Pragnienia wielkości, sławy paliły go, wyciągały duszę jak na torturach to podnosząc ją w górę nadzieją, to obciążały kamieniem zwątpienia i strącały w przepaść. Były chwile, w których na całą przyszłość swoją rzucał silne pogardy i wtedy życie było dla niego błahe i bez ceny. — W takiéj chwili przelatywały koło jego uszów kule moskiewskie w pamiętnym dniu 27 Lutego. Przysłuchiwał się strzałom z twarzą spokojną i martwą. Około niego padła jedna z pięciu ofiar. O śmierci tego człowieka wiedziała nie długo cała Warszawa, cała Polska, a w kilka dni i Europa cała. — Blada i ponura twarz Nuryna rozpłomieniła się na tę wiadomość. Płynąc wśród fali ludu odprowadzającéj pięć trumien na miejsce wiecznego spoczynku, zazdrościł tym, co w trumnach leżeli z czerwonemi ranami. Gdyby nie te rany, ci ludzie byliby umarli nie znani, chyba w małém kółku bliskich; jedna chwila uwieńczyła im ich imiona w historyi męczeńskich dziejów, jedyny wielki czyn był ten, że pozwolili się zabić, a raczéj, że ich zabito, może mimo ich woli. To rozważanie wzbudziło znowu w jego duszy śpiące marzenia o sławie, o odznaczeniu się. Odtąd należał do wszystkich demonstracyj narodowych, narażał się dobrowolnie. Demonstracje jednak były małoznaczące, krwawa scena 27 Lutego nie powtórzyła się — a demonstracje kończyły się aresztowaniem. Nadzieje Nuryna poczęły słabnąć i duch na nowo zapadać w ponurą noc zwątpienia. Mógł wprawdzie Herostratowym czynem uratować swe imie od zapomnienia, ale na to był za szlachetnym.
Nadszedł nareszcie 8 Kwiecień. W procesyi, która ciągnęła na nieochybną śmierć, znajdował się i Nuryn. Szedł naprzód z pragnieniem śmierci; gniewały go tylko te tłumy, które z nim razem szły, rozdzierać na kawałki palmę męczeńską, którą on chciałby całą dla siebie zatrzymać. On radby był teraz odepchnąć w tył tę całą masę ludzi, wszystkie strzały dla nich przeznaczone wziąść w piersi swoje i umrzeć za wszystkich dla siebie. Miał nadzieję, że w stanowczéj chwili strach zrobi mu tę przysługę. — Nadeszła ta chwila, czarne lufy karabinów spojrzały groźnie na tłum idący, ale nikt się nie cofnął: chwilowa tylko cisza zapanowała, jakby aniół śmierci przeleciał nad ludem i znaczył swoje ofiary; potém wszyscy ze śpiewem padli na kolana. Nuryn przeląkł się tego, widział, że przyjdzie umrzeć nieznanym, jak żył nieznany, przeląkł się téj śmierci, wyrwał się z tłumu jak szalony i z okrzykiem: „Niech żyje Polska!“ — leciał ku gęstym szeregom żołnierzy. Nie chciał umrzeć jak inni, chciał odznaczyć się, chciał przynajmniéj téj sławy, aby po śmierci zapytano o nazwisko tego, który z taką odwagą rzucił się naprzód. Błysnął ogień, dym zasłonił żołnierzy, Nuryn uczuł niezwyczajne ciepło w piersiach, w oczach mu się zamgliło i zachwiał się. W téj chwili jakiś wyrobnik, który za nim wyrwał się także, chwycił omdlałego w silne ramiona i uniósł w bezpieczne miejsce, do mieszkania jednego z tych, którzy wtedy już rozmyślali o zużytkowaniu tego zapału, jaki ogarniał naród
i zorganizowaniu ruchu ku wyraźniejszym i bardziéj określonym celom. — Nuryna przypuszczono do narad i organizacyi, jego szalona odwaga, którą wzięto za wypływ wielkiéj miłości dla kraju, otworzyła mu tam przystęp i zjednała zaufanie.
Nie było to bez wpływu na niego wśród téj pracy która w głębokiéj tajemnicy nurtować musiała jak kret pod ziemią, duma jego nie wiele miała widoków, chyba gdzieś w dalekiéj przyszłości i to bardzo niepewnéj, bo lada chwila więzienie lub szubienica mogły jéj kres położyć. Przy tém obcowanie z ludźmi, którzy z takiém bezgraniczném poświęceniem rzucali się na największe trudy, narażali się na ciągły niepokój i niebezpieczeństwo, nie mając na widoku żadnego zysku prócz śmierci, ostudził w nim bardzo gorączkę sławy, duma jego wobec tych ludzi rumienić się i zasłonić z wstydu musiała; sam przed sobą nie śmiał wspominać téj chwili, w któréj ta duma wyrwała go z tłumu i pędziła na śmierć. W tym tłumie zginęło wtedy tylu ludzi, nazwiska ich wraz z ich ciałami potonęły nieznane w falach Wisły. To bezpretensjonalne poświęcenie, było mu ciągłym wyrzutem. Wszystkie te okoliczności wpłynęły korzystnie na jego zmianę, obudziły w duszy jego wszystkie szlachetniejsze popędy.
Pomimo tego nie zmienił trybu życia. Wypełniając ściśle obowiązki w zakresie powierzonéj mu władzy, unikał jak dawniéj towarzystw, żył samotny i zamknięty. Nawet uczucie, które rozjaśnia najpiękniejsze dusze, nie odemknęło dotąd zapartych wrót jego serca. — Nuryn nie znał miłości, nie zbliżył się nigdy do kobiety. Może nieraz w marzeniach młodego odludka przewijał się jaki ideał, ale go nigdy nie szukał na ziemi, nie myślał o jego urzeczywistnieniu. I tutaj duma była mu zaporą. Nuryn nie był piękny. Ciemna cera przy rzadkich jasnych włosach, jasnozielone oczy nadawały jego twarzy wyraz mdły, pospolity, nie zwracający na niego oczów żadnéj piękności. Wiedział o tém dobrze i dla tego nie silił się nigdy o zdobycie żadnego serca kobiecego, będąc z góry przygotowany na niepowodzenie. Wszelkie więc marzenia o miłości, wszelkie iskry, co przebiegają po nerwach młodego człowieka, gasił obawą pogardy i upokorzenia.
Naraz stało się, że przypadek, (jeżeli to tak nazwać chcecie) zbliżył go do kobiety, co więcéj oddał mu ją w opiekę. Tą kobietą była to owa nieznajoma blondynka. Trudno opisać, co się działo z Juliuszem, kiedy poraz pierwszy w życiu uczuł dotknięcie kobiecéj ręki. Jakieś nerwowe drzenie, jakaś dziwna błogość ogarniała go i mięszała mu zmysły. Nie wiedział co się z nim dzieje, nie umiał sobie zdać z tego sprawy; uśmiech i rozrzewnienie przebiegały na przemian po jego ciemnéj twarzy. Jakiś dziwny, niewytłumaczony pociąg uczuł do téj kobiety, nie widząc nawet jéj oblicza, obecność jéj robiła na nim to wrażenie; jakiego doznaje człowiek, gdy po długiéj męczącéj drodze wejdzie między rodzinę i odpocznie; całe jego dotychczasowe życie wobec téj chwili wydawało mu się jak zimna noc, od któréj ze strachem odwracał oczy, a zwracał je ku swojéj towarzyszce, jakby się chciał przekonać, czy ta istota, co taką w nim zrobiła przemianę, ma ludzkie rysy. — Kiedy kobieta owa zwróciła mu uwagę, że idzie złą drogą, że powinien ją odprowadzić do matki, zadrzał na myśl, że będzie musiał rozstać się z nią; to zdawało mu się w téj chwili niepodobieństwem. Zdawało mu się, że kiedy ją wypuści z rąk upadnie w jakąś otchłań ciemną, bezdenną jak ptak, gdy mu strzał skrzydła połamie. — Jakiś szał opanował go, pragnął lecieć z ową nieznajomą gdzieś daleko, w przestrzeń bez końca, i coraz silniéj cisnął jéj rękę swojém ramieniem, coraz szybszym posuwał się krokiem i nieprzytomnie instynktowo prawie biegł z nią jak skąpiec ze skarbem do swego mieszkania. Silne szarpnięcie ręki ocuciło go z tego szału, nieznajoma uciekała przed nim, widział ją niknącą w ciemnościach i zrozpaczonym głosem zawołał: trzymajcie!
Wiemy jaki był skutek jego wołania; uciekająca kobieta schroniła się na los szczęścia pod opiekę doktora, a biegnący za nią Nuryn wstrzymał się dopiero przy drzwiach, za któremi znikła jego ofiara. — Zmęczony i osłabiony oparł się na poręczy, spojrzał nieprzytomnie w koło siebie i spytał: co się z nim stało? Rozpacz go ogarniała, że może ostatni raz widział tę kobietę. To zdawało mu się niepodobieństwem. Chciał ją jeszcze zobaczyć, chciał rzucić się do nóg i prosić o przebaczenie, chciał się wytłomaczyć, że nie żadna brudna namiętność ciągnęła go do niéj, ale jakieś święte wielkie uczucie, którego nazwać nie umiał, chciał ją prosić, by nim nie gardziła, by mu wolno było ją widywać. — To postanowienie było tak silne, że aby je uskutecznić, gotów był odważyć się na wszystko. Postąpił więc ku drzwiom, na których była przybita tabliczka porcelanowa z napisem: Doktór R...... To nazwisko było mu dobrze znane, doktór był jego podwładnym w organizacyi. — Więc doktór znał tę kobietę, może to jego kochanka, kiedy z taką pewnością biegła po schronienie do jego mieszkania, więc inny człowiek cieszy się miłością téj kobiety, u któréj on chciał sobie tylko pobłażanie wyżebrać i kilka dobrych spojrzeń, coby go szczęśliwym uczyniły. — Bytność jéj w domu doktora zdawała mu się uwłaczającą jego własnéj godności, czuł się sam przez to dotknięty na honorze i urażony. Dla czego? Tego sam nie wiedział, ale go irrytowało i wściekało. — Namiętnie chwycił za klamkę i chciał wejść, gdy w tém doktór ukazał się we drzwiach. — Słyszeliśmy ich rozmowę, wiemy jaki był jéj koniec. — Juliusz Nuryn upadając ze schodów, uderzył głowią o żelazną poręcz i skroń jego zakrwawiła się raną. Nie uważał na to, nie ten cios go bolał, ale ów, który zadano jego dumie. Być zepchniętym od rywala szczęśliwego, od podwładnego, zdawało mu się hańbą niezmazaną niczém, upokorzeniem straszném. Gryząc palce z bólu, przemyśliwał nad sposobami zemsty, pragnął zdeptać jak robaka tego, który poranił jego miłość własną, wzburzona głowa najszaleńsze tworzyła pomysły. Odłożył jednak na późniéj przez wzgląd na nieznajomą. Domyślał się, że kiedy jéj tak pilno było do matki, więc przed nocą jeszcze będzie musiała opuścić mieszkanie doktora, wahać się jednak będzie zapewnie wyjść, dopóki on tam stać będzie. — Wyszedł więc z kamienicy i przeszedłszy na drugą stronę ulicy, oczekiwał w ciemnościach, mając oczy wytężone w stronę mieszkania doktora.
Nie długo czekał, wnet na jasnéj sieni zaczerniły się trzy cienie, kobiety i dwóch mężczyzn. Któż był ten drugi? Nuryn niepostrzeżony zbliżył się ku nim. Twarzy drugiego mężczyzny dojrzeć nie mógł, ale widział metalowe guziki i błyszczące złote szlify. Obecność wojskowego w towarzystwie téj kobiety i doktora zastanowiła go mocno. Nie spuszczał ich z oka i trzymając się w pewnéj odległości, postępował za nimi. Naraz ci, których śledził, wsiedli do doróżki. — Nuryn w téj chwili obejrzał się, czy nie zobaczy drugiéj, którąby mógł zabrać dla siebie. Nie było. — A tymczasem doróżka ruszyła z miejsca. Nuryn jak tygrys raniony skoczył za nią i biegł szalonym pędem przez ulicę. Byłby niechybnie dogonił, gdy na skręcie w ulicę Chmielną, żołnierz stójkowy przytrzymał go, mając w podejrzeniu jego bieg pospieszny i pomimo jego oporu, i szamotania się, zaprowadził go do cyrkułu, a lubo tam po małém wyjaśnieniu z jego strony uwolniono go natychmiast, jednak to mu się na wiele nie przydało, stracił bowiem ślad mieszkania nieznajoméj.
Zły i wzburzony wrócił do siebie. W przedpokoju przy dopalającym się ogarku świecy siedział oparty o ścianę jego służący i drzemał zwiesiwszy głowę na piersi. Służący miał na sobie długą żołnierską szynelę, z pod któréj stérczało drewniane szczudło. — Czytelnicy domyślą się zapewne, kto był ten żołnierz; trudniéj jednak domyśleć się w jaki sposób dostał się w służbę do Nuryna.
Jak słyszeliśmy, żołnierz postanowił sobie o żebranym chlebie puścić się na włóczęgę i szukać zgubionych śladów rodziny; liczył w tém wiele na szczęście, na Opatrzność. Pieniędzy, które mu ofiarował sługa jego nie tknął, uważał je jako pożyczkę, do któréj tylko w najgorszym razie udać się zamyślał; schował więc starannie tę trochę grosza, która może mu będzie potrzebną jako zapomoga dla jego rodziny, jeżeli ją znajdzie w biedzie i niedostatku. — Z tą myślą wędrując po wsiach i miasteczkach, doszedł aż do Warszawy. Tu postanowił dłuższy czas się zatrzymać, mając nadzieję, że może w tym tłumie wijącego się ludu rozpozna znajome twarze, które mu tak żywo stały w pamięci. Doszedł do miasta w roli żebraka, co jak wiadomo, nie jest dozwoloném w Warszawie, i nie wiedząc o niebezpieczeństwie, na jakie się naraża, wyciągnął rękę po jałmużnę do jednego z przechodniów. Przechodniem tym był Nuryn, który wracał zamyślony z jakiejś samotnéj przechadzki. — Wyciągnięta ręka żebraka ocuciła go z zamyślenia, spojrzał na ogorzałą twarz żołnierza, na jego potargany szynel i wyjmował dla niego jałmużnę. Ale w téj chwili stójkowy, który uważał tę scenę, zbliżył się i zaaresztował starego żołnierza.
Żołnierz jeszcze nie domyślał się dla czego i osłupiałym wzrokiem patrzał zdziwiony na stójkowego.
— Cóż ja zrobiłem, że mnie aresztujecie? — spytał.
— Żebrać nie wolno.
— Ależ to nie żebrak, to mój służący, któremu właśnie daję pieniądze na sprawunki — rzekł przytomny Nuryn. — Wasylu chodź.
Stójkowy spojrzał niedowierzająco na Nuryna i Wasyla, uwierzyć jednak musiał i cofnął się. — Stary kaleka poszedł za swym zaimprowizowanym panem. Gdy przyszli w ustronne miejsce, Nuryn zwrócił się do niego i rzekł:
— Teraz możesz iść gdzie ci się podoba. — Jesteś bezpieczny.
Żołnierz sztywnemi patrzał na niego oczami i nie ruszał się.
— Ale nie żebraj więcéj — dorzucił Nuryn — bo cię znowu zaaresztują.
— A cóż zrobię? — spytał żołnierz ruszywszy ramionami.
— Więc jesteś bardzo biedny?
Żołnierz kiwnął głową.
— I nie masz rodziny — dzieci?
— Nikogo.
Nuryn chwilę się zamyślał — potém rzekł:
— Jeżeli chcesz służyć u mnie i być wiernym — to chodź.
Od téj chwili żołnierz pozostał w służbie Nuryna z imieniem Wasyla. Służba nie była ciężka i dużo zostawiała Wasylowi wolnego czasu, którego używał na włóczęgę po całéj Warszawie dla odszukania swéj rodziny. Ta myśl stała się manią jego życia, z każdym dniem coraz silniéj go owładała, a kiedy znużony daremnemi poszukiwaniami, zwątpiały tracił nadzieję — to sny łudzące wracały mu ją znowu i gnały go do dalszéj włóczęgi. — Chodził po kościołach, po ogrodach, po ulicach, zaglądał do domów, czytał nazwiska mieszkańców w nadziei, że kiedyś trafi na ślad swéj rodziny. Nieraz miał chęć zapytać swego pana, czy nie słyszał co o niéj; ale Nuryn był zawsze milczący, nie lubiał kiedy mu przerywano pracę, kiedy ktoś chciał się z nim zapuszczać w dłuższą rozmowę. — Rozkazy jego były krótkie, stanowcze. — Jednego dnia przyszedłszy do domu, zawołał Wasyla do siebie, kazał mu palić w piecu, tymczasem sam chodził po pokoju, puszczając z fajki gęste kłęby dymu i wyrzucał z siebie krótkie zapytania.
— Wasyl, tyś za jakieś polityczne przestępstwo był wzięty do wojska?
— Tak panie, było to...
— Mniejsza o to. — Więc ty dobry Polak?
— Czyż mógłbym.
— Jesteś dobry Polak? — przerwał mu Nuryn — kochasz swój kraj?
— Tak.
— Chciałbyś go widzieć wolnym?
— Boże, któżby nie chciał, ale to próżne ma...
— Powstanie jest bliskiém. Wasyl, czy chciałbyś należeć do organizacyi.
Żołnierz osłupiał na tę niespodziewaną nowinę; choć o tém już dość wyraźnie rozchodziła się wieść po Warszawie, ale żołnierz nie znał nikogo, nie wiedział też o niczém. — Nuryn inaczéj tłomaczył sobie to długie milczenie sługi.
— Nie chcesz? Może szynela moskiewska przerobiła twą duszę. Idź. Możesz mnie wydać.
Staremu żołnierzowi krew uderzyła do głowy z oburzenia; podnosił się z ziemi, oczy mu się zaiskrzyły, pięści zacisły i odezwał się:
— Choć jestem panie twym sługą, ale ci nie wolno znieważać mnie takiém przypuszczeniem.
Nuryn nie obraził się ani zmięszał tém hardém postawieniem się sługi, twarz jego zimna, blada, nie zmieniła wyrazu. Spokojnie zbliżył się do Wasyla i kładąc rękę na jego ramieniu, rzekł:
— Więc chcesz należeć?
— Duszą i ciałem.
— Wykonasz przysięgę, że wiernie wypełnisz każdy rozkaz rządu narodowego?
— Wykonam — rzekł Wasyl z gotowością i zapałem.
— To dobrze.
Na tém urwał rozmowę małomowny Nuryn, a następnego dnia zaciągnął swego sługę w liczbę spiskowych.
Było to właśnie na kilka dni przed owém zajściem z doktorem, po którém Nuryn tak wzburzony i gniewny wrócił do domu. — Wasyl czekając na niego, zdrzemnął się trochę. Łoskot nagle otwierających się drzwi, obudził sługę, zerwał się na równe nogi i stanął przed Nurynem. — Ten nie patrząc na niego,
wszedł do pokoju i długo chodził tam i napowrót gryząc paznokcie i marszcząc brwi. Żołnierz stał przy drzwiach czekając rozkazów.
Nuryn spojrzał na niego ponuro i spytał cierpko:
— Czego stoisz.
Wasyl zamiast odpowiedzi, podał mu mały zwitek niebieskiego papieru.
— Od kogo?
— Od naszych.
Juliusz rozwinął papier, zbliżył się do lampy i przeczytał następujące słowa:
„W dniu wczorajszym odbyły się znowu liczne rewizje i aresztowania, policja moskiewska odkryła całą jednę gałąź organizacyi. Nie ma najmniejszéj wątpliwości, że denuncjacja wyszła z łona saméjże organizacyi; poszlaki pewno podają w podejrzenie doktora R. Poleca się więc okręgowemu Juliuszowi N. zwrócenia bacznéj uwagi na podejrzanego i dania o nim jako o podwładnym swojéj opinii. A jeżeli taż będzie potępiającą, w takim razie spieszne usunięcie niebezpiecznego indywiduum będzie staraniem rządu.”
Juliusz zadrzał z radości przeczytawszy kartkę, która tak w samą porę przychodziła jego zemście na pomoc. Życie jego rywala było teraz w jego rękach, nie wahał się ani na chwilę z potępieniem go — zwłaszcza, że pozornie słuszność stawała po jego stronie. Co znaczyć miały tajne schadzki doktora z wojskowym, który w dość bliskich z nim zdawał się być stosunkach. Na tém jedném podejrzeniu osnuwał cały gmach domysłów; przypuszczenie rządu i jego własna nienawiść były dzielnemi robotnikami. — Spojrzał na zegarek, nie była jeszcze tak późna godzina; zapalił latarkę i wyszedł pospiesznie na ulicę.
Wasylowi rozkazał nie czekać na siebie.
Nad ranem dopiero wrócił; bezsenność i znużenie robiły twarz jego straszną i odrażającą; na śniadéj cerze siedziała trupia bladość, jakby kto stearyną pomazał bronzowy posąg. — Wszedłszy do mieszkania, zbudził Wasyla i kazał mu się prędko ubierać. — Gdy służący stanął przed nim i wpatrzonym w niego wzrokiem oczekiwał rozkazów, — Nuryn nie śmiał mu w twarz spojrzeć i spuściwszy oczy w ziemię, odezwał się urywanym głosem:
— Wasylu, czy pamiętasz przysięgę jaką uczyniłeś rządowi narodowemu?
— Pamiętam.
— Powinieneś być posłusznym jego rozkazom.
— Wiem.
— Czy wiesz, gdzie mieszka doktor R.?
— Nie.
— Trzeci dom ztąd — z gankiem. Wchodzi się frontowemi schodami, drzwi są wprost schodów, na drzwiach tabliczka z jego nazwiskiem.
Przestał — żołnierz milczał uporczywie słuchając dalszych rozkazów.
— Nie słyszałeś? — spytał Nuryn niecierpliwie.
— Słyszałem, ale...
— Doktór zdradził nas.
— Więc cóż mam mu powiedzieć?
— Masz go zabić — rzekł gwałtownie Nuryn i rzucił sztylet na stół.
— Ja tak nigdy nie zabijałem.
— Życie tego człowieka uczyni kilkadziesiąt familij nieszczęśliwemi.
Wasyl wziął żywo nóż i wyszedł.
Wiemy już jaki był rezultat jego wyprawy; wrócił z niéj do Nuryna czekającego na niego w niepokoju, wrócił z oczami mokremi od łez, wzruszony cały.
— I cóż? — spytał Nuryn, skoczywszy naprzeciw niego jak tygrys z roziskrzonemi oczami. — Czy już?
Wasyl pokazał mu nóż świecący, niezafarbowany, i rzucając go na ziemię, rzekł:
— Ja nie mogłem zabić tego człowieka — on nie jest tak złym.
— Psie jakiś — zakrzyczał rozwścieklony Nuryn, przyskakując do niego z zaciśniętemi pięściami.
Stary żołnierz spokojnie stał, ani drgnął powieką i poważnie patrzał na rzucającego się w gniewie.
— Panie, rzekł do niego tonem rzewnym — czy możecie na pewne przysięgać, że to ten człowiek was zdradził?
Słowa te jak zimna woda bryzgnęły na rozpaloną namiętnością zemsty twarz Nuryna; podważyło mu sumienie jak kamień grobowy, zpod którego ruszy się naraz robactwo.
— Cóż ci powiedział na swoje usprawiedliwienie ten człowiek?
— On się nie usprawiedliwiał, w oczach jego czytałem niewinność. Postanowiłem go ocalić na własną odpowiedzialność i ostrzegłem go o niebezpieczeństwie.
— Ty śmiałeś to zrobić? — Teraz jesteśmy zgubieni, ten człowiek poświęcił nas wszystkich swéj zemście. Precz podły gadzie z mego domu, którego przytuliłem na to tylko, aby kąsał. Precz!
To rzekłszy w furyi przyskoczył do starego kaleki i podniósł rękę do uderzenia. W téj postawie znieruchomiał — jakieś dziwne, niepojęte uczucie ogarnęło go — postać żołnierza miała w téj chwili wyraz tak uroczysty, poważny i groźny, że Nuryn zadrzał, ukorzył się przed nim ze wstydem. — Ręka opadła w dół, twarz oblaną rumieńcem odwrócił ku oknu i rzekł zmienionym głosem:
— Dobroć twoja Wasylu zgubić nas może. Ten człowiek bądź co bądź, musi zginąć. — Kiedy tobie brakło odwagi, znajdą się inni.
To rzekłszy, wyszedł z domu i nie wrócił aż późno w noc.
Wasyla nie było jeszcze w domu; Nuryn nie uważał jednak tego, wszedł bowiem w towarzystwie przykrych myśli, które całą jego uwagę zajęły. Parę godzin przedtém doniesiono mu, że doktór R. nie żyje. Spełniło się więc to, co chciał; jednak wiadomość ta zamiast go zadowolnić i uspokoić, przeraziła go i obudziła gryzące wyrzuty sumienia. Nuryn w gruncie nie był złym człowiekiem, pod szorstką pokrywą jego dumy spały szlachetne instynkta; to téż śmierć człowieka, który padł głównie za jego sądem, zaciężyła jak ołów w sumieniu Nuryna, obudziła w nim skrupuły, czy słusznie wydał wyrok potępiający, czy nim wtedy powodowały wyłącznie względy na sprawę publiczną. Niestety! na wszystkie te pytania musiał odpowiedzieć sobie: nie i uczuł się winnym. Dotąd zemsta zaślepiała go — teraz ugasił ją we krwi człowieka, którego nienawidził — przejrzał jasno i zadrżał przed sobą samym. Dziwny niepokój go ogarnął, samotność przerażała go, cisza nocna panująca w pokoju wydawała mu się straszną — nie śmiał spojrzeć po za siebie, zdawało mu się, że krwawe widmo niewinnie zamordowanego musi być gdzieś blisko niego i grozi mu.
— Wasyl! — zawołał w przestrachu.
Nikt nie odpowiadał.
— Wasyl — powtórzył Nuryn zmięszany milczeniem. — Wasyl obstawał za tym człowiekiem, Wasyl chciał go ocalić. Teraz po spełnionym czynie widział, że byłby dobrze zrobił, gdyby poszedł za radą sługi. Pragnął więc z nim rozmawiać, w téj rozmowie znaleść uspokojenie i rozgrzeszenie.
On zwykle taki milczący, ponury — teraz czuł potrzebę ludzkiego głosu; to téż kiedy usłyszał na schodach kroki, ucieszył się i wcale nie myślał karcić sługi za tak długą nieobecność.
Drzwi się otwarły z łoskotem i wszedł, a raczéj wtoczył się do izby Wasyl, z wzrokiem szklannym, policzkami rozrumienionemi jak karmazyn; okrągła czapka kipiała nad lewém uchem z fantazją, minę miał gęstą. Nuryn spojrzał z zdziwieniem na starego, nigdy nie widział go w podobnym stanie. Ten wzrok pana otrzeźwił nieco sługę — stanął, wyprostował się i chwiejąc się, czekał z trwogą co daléj będzie. Nuryn jednak nie łajał przeciw zwyczajowi; ale wstawszy przystąpił do niego i kładąc rękę na ramieniu, odezwał się:
— Wasyl, co się z tobą stało?
Serdeczny ton tych słów przeszedł jak iskra po ciele starego żołnierza — wzruszył go i Wasyl rozpłakał się głośnym płaczem.
— To z rozpaczy tak, panie. Piję na frasunek — rzekł i machnąwszy ręką, potoczył się na stołek pod ścianę.
— Mój Boże, ani ja dzieci, ani ja żony — lamentował daléj — i czemu, czy ja gorszy od drugich? — Hę? — A czemu tamci tacy szczęśliwi, tak im dobrze było w lichéj izbinie — byli razem.
— O kim mówisz Wasylu?
— O kim? Albo ja wiem. Jakiś rzemieślnik z poczerniałą twarzą, z spracowanemi rękami siedział przy stole — dzieci jak pijawki czepiały się miłośnie jego nóg i rąk — żona nalewała mu posiłek i uśmiechała się do niego — widziałem to wszystko przez okno z ulicy. Mój Boże, jak szczęśliwy musi być ten człowiek — ma rodzinę. A ja nikogo, nikogo — dodał zrywając się i ściskając pięście. Ta i poszedłem pić na frasunek, bo dla kogo mnie żyć? Zapiję się, zapomnę i zgniję gdzie pod ławą w szynku, pies po mnie nie zapłacze. Nikogo nie mam, nikogo.
Załamał ręce i tłukł głową o ściany.
— I ty narzekasz, lamentujesz głupcze — rzekł Nuryn z bolesną ironiją — a co ja mam powiedzieć? Ty przynajmniéj możesz powiedzieć, żeś miał żonę, że przyciskałeś kiedyś twe dzieci do piersi — żeś miał choć trochę, choć odrobinę szczęścia, żeś zakosztował rodzinnego życia. A ja całe życie jestem sam — ani znam uścisku matki, ani widziałem twarzy ojca. Rozumiesz ty stary, co to jest. Tak sam, jak palec.
— Sam, sam — mruczał niezrozumiale żołnierz, którego powieki już senność obciążała.
Nuryn nie uważał tego i mówił daléj:
— Znaleziono mnie na gościńcu porzuconego, płaczącego — obcy ludzie chowali, poszturchali, bili i jeść dawali — ot zwyczajnie jak przybłędzie, jak znajdzie. A jednak nie skarżę się, bo i po co? Kto mi powie, gdzie moi rodzice?
Ponury wzrok Nuryna zaszklił się w téj chwili łzami, zakrył twarz rękami i zawołał z jękiem:
— Boże, gdybym ja mógł wiedzieć gdzie oni, gdybym ja mógł uścisnąć matkę moją, tę matkę, co mnie porzuciła jak szczenię — a którą ja przecież tak kocham w myślach moich, w snach moich. Nie takby przy niéj szło mi to życie jak teraz. Patrz Wasyl! — to jedyna pamiątka po niéj — ten szkaplerz. (Tu wyjął z za nadrza stary, wytarty płatek sukienny). Ludzie, którzy mnie znaleźli na drodze mówili mi, że ten szkaplerz wisiał wtedy na moich piersiach. Może to jéj ręce szyły na nim dzień i rok moich urodzin. To téż wytarłem go do szaréj nitki pocałunkami memi; i chowam jak relikwije święte.
— Patrz Wasylu — i powiedz, który z nas szczęśliwszy?
Ale Wasyl już nic nie widział i nie słyszał. Głowa odurzona trunkiem upadła ciężka na piersi — a mocne chrapanie było jedyną odpowiedzią na pytanie Nuryna.
Niezwyczajnie zaczął się u nas rok 1863. — natura potargała swoje odwieczne prawa i przybliżyła nam wiosnę. Już w połowie lutego ciepłe promienie słońca topiły śniegi i ogrzewały ziemię, na któréj rozpoczął się krwawy dramat powstania. Tę wczesną wiosnę wszyscy brali za szczęśliwą wróżbę, nie jedną modlitwą dziękowano Bogu za tę pomoc cudowną, zesłaną naszym odziałem tułającym się po lasach. Niestety, niezadługo nadzieje nasze pochowały się wraz z promykami słońca; nastała znowu zima, zawody i zwątpienie; lecz to już nie należy w zakres naszéj powieści.
Otóż w jednym pięknym dniu téj zwodniczéj wiosny, w domku ustronnym przy ulicy Chmielnéj otwarto jednę połowę okienka dla świeżego powietrza i ciepłego słońca. Przy okienku za geraniją i firankami widać było dwie głowy kobiece pochylone nad robotą, jedna jasna miała z grubych warkoczy przetkanych czarną aksamitką rodzaj wieńca nad czołem; drugiéj ciemne włosy rzedniejące już środkiem głowy, okrywał czarny tiulowy czepeczek. Była to Helenka i jéj matka. Pierwszéj twarzyczka obok zwykłéj bladości miała wyraz głębokiego smutku; powieki miała zmęczone jakby
płaczem lub bezsennością, i dość mizernie wyglądała. Obie kobiety pracowały z zajęciem i nie pragnęły wcale przerywać milczenia; było coś między niemi, co zamykało usta i rwało rozmowę. — Naraz Helenka przerwała robotę, opuściła rączki na dół i pilnie czegoś nasłuchiwała. Brzękła furtka w ogrodzie.
— Zapewne doktór wyszedł — rzekła żywo.
— Zapewne, odrzekła matka obojętnie, poważnie.
Za chwilę zaskrzypiały schodki prowadzące z ogrodu na ganek i stara służąca weszła na górę. Zaledwie otworzyła drzwi do pokoju, Helenka zwróciła się do niéj żywo i spytała:
— I cóż doktór powiedział?
Matka spojrzała na córkę wzrokiem napominającym i nieco surowym; Helenka jednak nie uważała tego, zapatrzona na służącą i niespokojnie wyczekując jéj odpowiedzi.
— Powiedział, że gorączka jeszcze kilka dni potrwa, ale już niebezpieczeństwa nie ma.
— A czyś go się nie pytała — odezwała się matka — czy chorego można już kazać odwieść do jego mieszkania.
— Zabronił stanowczo.
Matka zmarszczyła brwi, córka zwróciła na nią spojrzenie pokorne, błagalne.
— Mamo — odezwała się — czy tak bardzo żałujesz, żeś dała pod swoim dachem schronienie temu nieszczęśliwemu?
— Podłemu — odrzekła matka półgłosem i niecierpliwie poprawiła się na stołku.
Helenka spuściła na dół głowę i umilkła.
— Nie, dłużéj go tutaj trzymać niepodobna, wyglądamy jak wspólniczki tego zdrajcy.
— Doktór mówił — odezwała się służąca — że wszelki ruch grozi choremu śmiercią.
— Słyszysz mamo? O, ty nie będziesz tak okrutną dla tego człowieka, który ci ocalił córkę — prosiła całując jéj ręce.
— A zdradził tylu.
— Co nam w to wglądać. Mężczyźni się biją, walczą, zdradzają, nienawidzą, więżą — kobieta kochać tylko i pomoc i pociechę nieść winna — to jéj przeznaczenie.
— Ależ on zgubi nas. Wszak wiesz, kto tu u nas bywa; jeżeli ten człowiek przyszedłszy do zdrowia podpatrzy ich tajne schadzki tutaj — zgubi ich i nas.
— On nie jest takim złym człowiekiem — rzekła Helenka z przekonaniem.
— A ta kartka u sztyletu.
— Może to pomyłka jaka straszna — a może... kto wie, co go pchnąć mogło do tego kroku.
— Tyś go już rozgrzeszyła.
— Przebaczyłam mu tylko, bo wszak mnie tak uczyłaś. A temu człowiekowi przebaczyć było mi łatwiéj, niż komu innemu.
Matka spojrzała badawczo na córkę.
— Helenko! odezwała się surowo.
Helenka zarumieniła się i spuściła oczy.
— Marto, proszę cię, nie mów mi już więcéj nigdy o tym człowieku. Oddałam ci go zupełnie. Czuwaj nad nim. Skoro przyjdzie do sił i przytomności, każesz go odwieść do jego mieszkania. Ja nie chcę o nim wiedzieć. I Helenka nie powinna także — dodała z przyciskiem.
Na tém urwała się rozmowa o doktorze R., który od czasu owego strasznego wypadku leżał w dolném pomieszkaniu małego domku na ustroniu bez przytomności i jakiś czas nawet bez nadziei życia. Widzieliśmy, jak niechętnie udzieliła mu przytułku matka Helenki, kobieta surowych zasad, posuniętych do egzaltacyi. Dla niéj świat cały dzielił się na szlachetnych i podłych; dla pierwszych miała bezgraniczne uwielbienie, dla drugich pogardę. Helenka lubo w tych samych zasadach wychowana, odstępowała jednak od nich nieco; wrodzona słodycz i łagodność zrobiły ją tolerantką; usprawiedliwiała wiele i wiele przebaczyć umiała. Téj słodyczy charakteru zawdzięczał doktór R. opiekę, jaką doznawał w domu tych kobiet. On jednak sam nie wiedział o tém, gdzie się znajduje; raz dla tego, że silna i nieustająca gorączka trzymała go wciąż w nieprzytomnym stanie — a powtóre, że ani Helenka, a tém mniéj jéj matka nie pokazały się w mieszkaniu chorego. Helenkę takie postępowanie wiele kosztować musiało; ona tak skłonna do litości, do niesienia pomocy, nie mogła jéj nieść temu, dla którego miała nawet pewne obowiązki. Zadawała jednak ten gwałt sobie, czyniąc wolę matki. — I dziś nie rozpoczynała już więcéj rozmowy o doktorze, nie zdradziła się niczém, że ją jego zdrowie obchodzi.
Ale kiedy matka wieczorem usnęła — Helenka wstała z przed łóżka, przy którém klęcząc modliła się, cichaczem wysunęła się do sionki, zeszła ostrożnie po schodach na dół — do izby Marty. Stara służąca drzemała na ławie oparta o piec. Helenka zbudziła ją, dotykając z lekka jéj ramienia.
— I cóż, byłaś u niego? — spytała.
— Byłam przed chwilą panienko — śpi.
— Czy to prawda, co doktór mówił, że nie ma niebezpieczeństwa? — Powiedz Marto czy mnie tylko nie zwodzisz?
— Nie — ma się znacznie lepiéj od owéj nocy, w któréj go panienka widziałaś rzucającego się w gorączce i rozrywającego bandaże na piersiach.
— O, to była noc okropna. Com ja wtedy cierpiała moja Marto.
— I mnie go żal było, bo to zdaje się dobry człowiek. Nie wiem co nasza pani ma przeciw niemu.
— Zarzucają mu wiele rzeczy, a najgorzéj potępił się tém, że go spotkano pod naszym domem śledzącego schadzkę spiskowych. — Wszystko mówi przeciw niemu, prócz mego serca. — Chodźmy Marto pod okno zobaczę jak się ma — to mnie uspokoi.
Wyszły na ogród — Helenka odsunęła gałązki krzaków otaczających ścieszkę i podeszła pod okno. — Marta stanęła za nią.
W pokoiku, w którym paliła się przyćmiona nieco lampa — leżał chory; na twarzy miał silne, gorączkowe rumieńce, oddychał szybko i głośno, robiąc przytém piersiami, od czasu do czasu jakieś bezładne, urywane słowa wyrzucał z siebie. Wśród tych słów Helenka, stojąca za oknem z zapartym oddechem, usłyszała swoje imię.
— To imię — rzekła pocichu Marta — często wymawia.
Helenka zapłoniła się, udała, że nie słyszy słów staréj sługi i nie odpowiadając na nie, odeszła od okna.
— Już iść muszę, żeby mama nie spostrzegła mojéj nieobecności; ale ty Marto czuwaj przy nim. Czy doktór zapisał nowe lekarstwo?
— Kazał powtórzyć tę maść.
— Poczekaj — sama mu ją przyrządzę.
Weszła napowrót do izdebki służącéj, zakasała rękawki i zabrała się do rozsmarowania maści; potém wyjęła z kieszonki zawiniątko jakieś i rzekła:
— Tu są bandaże i szarpie.
Potém pocichu wysunęła się z izby i wróciła na górę. Księżyc przez gieranie i firanki zaglądał do pokoju i posrebrzał podłogę i puste łóżeczko, na którém Helenka zamyślona usiadła. Długo jeszcze potém siedziała w tém srebrzystém oświetleniu, z rączkami założonemi na kolanie i zamyślonemi oczami.
— O czém ona dumała?
Bóg wie jakie tam obrazy i myśli przesuwały się po główce dziewczyny marzącéj przy świetle księżyca, to tylko pewne, że wszystkie kołowały koło tego jednego pytania: o jakiéj Helence mówił chory przez sen.
Tymczasem na dole inna odbywała się scena. Twardy sen chorego był przesileniem choroby, po którym przytomność wracać poczęła. Chory obudziwszy się, z zdziwieniem spojrzał w koło, ujrzał się w nieznaném sobie zupełnie miejscu — sam; a jednak z całego otoczenia mógł się domyślać, że staranna ręka jakaś czuwała koło niego. Spojrzał w okno — zobaczył nagie gałęzie drzew, odbijające się na tle jasnéj nocy — ogród. Chciał się podnieść, ale nie mógł, — rany w piersiach zabolały go. Wtedy przypomniał sobie dopiero ów wieczór nieszczęsny, w którym uciekał przed grożącém mu niebezpieczeństwem, ów napad dwóch ludzi. Pokiwał smutnie głową i westchnął boleśnie.
— Więc to prawda — rzekł półgłosem.
Wtedy weszła Marta z plastrami; spojrzał na nią i spytał:
— Dobra kobieto, gdzież ja jestem?
— U mnie.
— Jakże się to stało? — O ile sobie przypominam padłem pod jakąś furtką.
— Tego nic nie wiem. Jakichś dwóch ludzi przyniesło pana do mnie i kazali pielęgnować.
— Dwóch ludzi — a to dziwne i nieodgadnione zarazem. Jestem widzę ofiarą jakiejś strasznéj pomyłki. — I dawno ja tak leżę?
— Od dwóch tygodni.
— Więc powstanie już rozpocząć się musiało?
— Już.
— Boże, a ja tutaj tak leżę bezczynnie, gnuśnie. — Oh! —
— Więc pan nie jesteś złym człowiekiem? — spytała nieśmiała kobiecina.
— Oni ci to powiedzieli — ci dwaj ludzie — co? Ty ich znać musisz, oni tu może byli u ciebie pytać się o mnie, o, na Boga, jeżeli ich znasz, idź, sprowadź ich tu do mnie — wyspowiadam się im z każdéj myśli, z każdego słowa i czynu mego, a wiem, że mnie nie potępią. Jestem tylko ofiarą jakichś ciemnych, nieodgadnionych intryg.
— O, to dobrze, i panienka nasza to samo mówiła, Ona się ucieszy.
Chory spojrzał na nią zdziwionemi oczami — służąca spostrzegła się i zmięszała.
— Panienka, jaka panienka? O kim mówisz?
— Ot, tak się plecie staréj, nie uważaj pan na moje gadanie.
— Znowu tajemnica? Wszystko się plącze i wikła koło mnie jak niewyraźny gorączkowy sen. Raz przecie chcę widzieć, czy ja śnię, czy rzeczywistość mam przed oczami. Chcę wiedzieć gdzie jestem.
To mówiąc, usiłował zerwać się z łóżka.
Stara Marta wstrzymała go z przestrachem.
— Со pan robisz?
— Chcę wiedzieć co się ze mną dzieje, gdzie jestem, kto się mną zajmuje — puść mnie!
— Jesteś pan u pani Milowskiéj.
— To nie prawda — wołał szamocąc się z Martą. — Gorączka wzmagała się, oczy jego nabierały dziwnego blasku. Służąca nie wiedziała co począć.
— Pani Miloewska jest matką p. Heleny — mówiła chcąc go uspokoić.
— Heleny — powtórzył jak echo nieprzytomny — więc i one mnie potępiły. — Boże!
Ostatnie słowo jęknął z nieopisaną boleścią i upadł na łóżko.
Trapiące myśli, na które Wasyl szukał lekarstwa i zapomnienia w trunku, wróciły znowu po otrzeźwieniu. Ciągle na pamięci stała owa rodzina wyrobnika z Starego-miasta, uśmiechnięta, szczęśliwa i zdawała się urągać z niego i mówić: widzisz, ty nie masz nikogo. Ta jedna chwila złamała kalekę, począł rozważać swoje stare lata, schorowane ciało, przyszła mu na myśl śmierć, co lada chwila może zadrwić z jego nadziei i zrobiło mu się okropnie. I znowu jak wczoraj szukał zapomnienia w trunku. Odtąd coraz częściéj widziano kalekę o szczudle wchodzącego do szynku przy brudnéj uliczce Obożnéj i wracającego ztamtąd czasem z fantazją i gęstą miną, czasem zalanego łzami. I dziwna rzecz, że Nuryn gwałtowny i popędliwy, z pobłażaniem patrzał na to postępowanie sługi — nie było to bez powodu. Wiedział, że przyczyną pijaństwa Wasyla był smutek, było osamotnienie w życiu, a że on był również osamotniony na świecie, więc czuł rodzaj sympatyi do starego sługi i był dla niego pobłażliwym. Wspólność doli zbliżała ich do siebie. Nieraz nawet chciał z nim zawiązać serdeczniejszą pogawędkę, pocieszać go i sam być pocieszonym; ale Wasyl zwykle był nieprzytomny wieczorem, a Nuryna znowu dzień cały w domu nie było. Od czasu do czasu Nuryn usiłował lekkiém napomnieniem zreflektować Wasyla, odwieść go od złego nałogu; wtedy Wasyl rozpłakał się, obiecywał poprawę, czasem parę dni wytrzymał; ale znowu wracał do dawnego.
Jednego dnia, kiedy podług zwyczaju szedł do szynku skręcając na lewo od kościoła Ś. Krzyża, ktoś z przechodzących przytrzymał go za ramię. Obejrzał się i ujrzał ze zdziwieniem swego dawnego służącego Antoniego.
Obaj jakiś czas patrzeli na siebie w milczeniu, Antoni z politowaniem patrzał na zmienioną twarz swego dawnego pana, na jego szynel wytarty do nitki i potargany. Wasyl wobec sługi uczuł się zakłopotanym, zawstydzonym, uczuł, jak nisko upadł teraz. Zdawało mu się, że to długie lata upłynęły od czasu, jak
ostatni raz żegnał sługę; tak czuł się zmienionym do niepoznania przez ten krótki przeciąg czasu.
— Wy tutaj panie — odezwał się sługa wzruszonym głosem. —
— A ciebie co tu sprowadza?
— Straszne rzeczy. Pan mój nie żyje.
— To było do przewidzenia — kwękał ciągle.
— Nie chciano widać czekać na to. Otruto go.
— Kto?
— Naszą panią aresztowano.
— Kto ją mógł o to posądzić?
— Ja. Miałem już dawniéj pewne podejrzenia, że zbyt często karmi pana proszkami, które doktór w miarę tylko i od nagłego przypadku używać kazał.
— Jakiż powód był takiéj zbrodni?
— Kochała się w bracie jego.
— W pułkowniku?
— Tak. — Kiedy jeszcze pan leżał na katafalku, pani wysłała posłańca z listem na pocztę. To mi się wydawało nieco podejrzaném i przejąłem go. List był pisany do pułkownika — zaklinała go w nim, aby nie przybywał na pogrzeb brata i pod żadnym pozorem nie zjawiał się u nas, by nie obudzić jakich podejrzeń: kazała mu się cieszyć blizkiém szczęściem i naznaczyła przyjazd swój do Warszawy za pół roku. — Z listem tym przyjechałem prosto do urzędu powiatowego, opowiedziałem, com wiedział, zjechała komisja i pokazało się, że pan został otruty. W téj chwili aresztowano panią i przywieziono ją do Warszawy. Śledztwo się już rozpoczęło, idzie tylko o lekarza, co leczył naszego pana, a który zginął bez wieści.
— A pułkownika aresztowano także?
— Nie. Gdy się dowiedział o otruciu brata, o uwięzieniu Irreoltemy — w łeb sobie wypalił.
— Okropność — i to kobieta mogła uczynić, taka piękna kobieta — mówił wpół do siebie Wasyl cierpnąc cały, bo ile razy słyszał coś o jakiéj kobiecie źle, czy dobrze, zaraz w myślach stawała mu córka jego i pytał siebie: a ona taką jest? — czy nie? — Przez wspomnienie córki zadrżał nad losem kobiety, która go zresztą mało obchodziła. Dreszcz zimny przeszedł go po ciele. Radby był się rozgrzać co prędzéj w szynku na przeciwko, ale nie śmiał przed służącym; chciał więc go się pozbyć co prędzéj.
— Czas mi wracać do domu — rzekł.
— A rodzina wasza panie?
Żołnierz machnął rozpacznie ręką.
— Nie ma śladów?
— Wróżka mówiła mi, że jéj nie zobaczę nigdy. Rozumiesz? Nigdy.
— Lepiéj wierzyć Bogu jak wróżce.
— Najlepiéj niczemu. Pal licho — bądź zdrów. A jak mnie chcesz widzieć, to przyjdź tam w tę trzecią ulicę — mały domek żółty o trzech oknach, służę u urzędnika Nuryna.
— Nuryna? ten prowadzi śledztwo z moją panią.
— Tak. Ano widzisz, jak się wszystko dziwnie składa. No, bądź zdrów, bo czas drogi.
Wyrwał się co prędzéj od sługi, tak go pragnienie wódki niepokoiło.
Antoni zdziwiony był tą gorączkową niespokojnością pana, tém roztargnieniem jego. Pożegnawszy go, nie odchodził, ale ścigał go oczami. Widział, jak ten wszedł do brudnego szynku na rogu ulicy i pokiwał smutnie głową.
— Co nieszczęście zrobiło z tego człowieka — rzekł do siebie i poszedł ku zabudowaniom sądowym dowiedzieć się, kiedy będzie następne przesłuchanie obwinionéj.
I my tam wejdziemy przypatrzyć się téj kobiecie, od któréj nas na chwilę oddalił tok powieści. W okratowanéj niewielkiéj stancyi siedzi Irreoltema w czarnéj sukni. Gdyby nie słowa starego Antoniego, trudnoby było z jéj twarzy wyczytać historją ostatnich dni — na twarzy ani śladu skruchy, żalu, boleści lub rozpaczy, czysty posąg, który nie zmienił wyrazu od czasu, jak wyszedł z rąk mistrza. Tylko silniejsze cienie nadawały jéj więcéj ponurości. Siedziała oparta o okno, zapatrzona w skrawek nieba, co się niebieszczył między murami. Nie mógłbym powiedzieć, że dumała, oczy jéj miały nadzwyczaj wiele w téj chwili zimna i trzeźwości, aby ją o to można posądzić; prędzéj układała jakieś plany obliczała. Jeżeliście ciekawi zajrzeć w wnętrze duszy téj kobiety — to wam powiem, że jedyna myśl, jaka ją teraz zajmowała była: jakby się ocalić. Nie mogła przypuścić, aby karjera jéj miała się skończyć wśród więziennych murów, wierzyła w świetną przyszłość swoją. Nie spodziewała się, ale była pewną prawie, że obecna chwila przeminie jak sen. Piękność była jéj całym kapitałem, tą postanowiła się uwolnić, przekupić dozorców, sędziów — w myślach rozstawiała sidła, któremi spętać ich miała. Przedsiębiorcza jéj dusza nie bawiła się rozpamiętywaniem przeszłości, wspomnieniami; każdy przeżyty dzień odrzucała jak zdartą rękawiczkę, szła nie oglądając się. Ta była treść jéj życia.
Powiecie, że wam mówię nie prawdziwe rzeczy, że nie podobna, aby kobieta zdolna była do takich zbrodni. Akta sądowe odpowiedzą wam za mnie. Namiętność silniéj miota sercem kobiety, rozum mniéj u niéj znaczy niż serce, tó téż pochop do zbrodni łatwiejszy. Ale Irreoltema nie należy do ich rzędu, nie namiętność popchnęła ją do zbrodni, ale zimna, wyrachowana rozwaga. Nie z miłości dla pułkownika pozbyła się jego brata; usunęła go, bo jéj zawadzał, wyciągała rękę do tamtego, bo jéj miał pomódz do wzniesienia się. Cóż zrobiło tę kobietę takim potworem? Odpowiem wam na to: nie nauczono jéj kochać i modlić się. Dwa te słowa stanowią podwalinę moralnéj wartości kobiety,gdzie tych nie ma — tam kobieta choćby najpiękniejsza przeradza się w coś obrzydliwego, strasznego. Mężczyzna w takich warunkach może jeszcze być bohaterem, niszczycielem, choćby katem — kobieta tylko zbrodniarką. — Umyślnie w niniejszéj powieści postawiłem Wam przed oczy taką karykaturę myśli bożéj, ideału kobiety — abyście widziały jak się rodzą potwory. Wśród ulicznego tłumu, w szynkowniach potwory takie stają się bydlętami; w wyższéj sferze są demonami złego; w piękności ich i oczach czuć zgniliznę grobu. Takie kobiety nie marzą ale myślą, nie kochają ale kuszą, nie mają łez prawdziwych, uśmiechu szczérego, a serce ich to wnętrze spalonych świętości. Na chlubę rodu niewieściego i na pociechę ludzkości, takie potwory rzadko się rodzą; więcéj jest takich, które grzeszą, upadają przez serce, przez namiętność. Kobiety z głową są anomalją sporadycznie się pojawiającą. Do takich demonicznych kobiet należała Irreoltema.
W chwili, kiedy głowa jéj pracowała nad jakimś pomysłem, wszedł dozorca więzienia i oznajmił jéj, że ma się stawić przed sędzią. Był to człowiek młody, nieśmiałéj powierzchowności. Stał przy drzwiach przebierając kluczami. Irreoltema spojrzała na niego i skinęła:
— Zbliż się, mój panie — jestem tak słabą, że sama dojśćbym nie mogła. — Zbliżył się ku niéj niezgrabnie, Syrena otoczyła szyję jego swojém ramieniem i opierając się na niém silnie, postępowała powoli. Włosy jéj drażniły twarz młodego dozorcy, silny oddech jéj piersi czuł na ramieniu; krew uderzyła mu do głowy, w oczach mu się mąciło, pulsa jego grały pospiesznym taktem. Tego chciała Irreoltema.
Przed drzwiami sądowéj sali uścisnęła dozorcę za rękę na podziękowanie za przysługę, jaką jéj oddał i weszła do sali.
Za zielonym stolikiem siedział Nuryn.
Ponura i surowa twarz jego mało dawała nadziei obwinionéj. Przy pierwszéj indagacyi, podczas gdy sędzia zadawał jéj pytania, ona badała jego usposobienie, charakter szukając, z któréjby strony można podejść i ująć go sobie. Nuryn zdawał się nieprzystępny i zimny; jedno ją tylko zdziwiło, że dając jéj zapytania, nie patrzał na nią i starannie unikał jéj wzroku. To przekonało ją, że czar działa, że pod surową i twardą skorupą sędziego kipią namiętności ludzkie. Z nieponętnéj powierzchowności jego wniosła, że nie był nigdy kochany — i na tém oparła cały plan swego postępowania i przy dzisiejszem przesłuchaniu umyśliła rozpocząć atak. Weszła pokorna i skromna, w odpowiedziach nadawała głosowi swemu ton drżący, wzruszony i łagodny. Nuryn czuł, jak ten czar kobiecego głosu obejmuje go, wkrada się do jego duszy. Pomimo to silił się na surową powagę i oschły ton.
— Czy pani byłaś w bliższych stosunkach z doktorem R.?
— Panie sędzio, masz prawo mnie badać; ale nie znieważać.
— Sąd wszystko wiedzieć musi. Tak, czy nie? — powtórzył zimno Nuryn.
— Nie znałam tego człowieka.
— Jaki miał cel list pisany przez panią do pułkownika?
— Ten człowiek prześladował mnie swoją miłością, chciałam się pozbyć jego widoku, obietnicą zatrzymać go w Warszawie, a tymczasem miałam zamiar wyjechania za granicę.
— W szkatułce pani znaleziono wielką ilość morfiny, a sekcja lekarska pokazała, że właśnie tą trucizną zgładzono męża pani. Co pani masz na to powiedzieć?
— Nic, jak tylko, że jestem niewinną.
— Takiéj obrony sąd nie uznaje.
— Więc skażcie mnie.
— To nastąpi. Przysięga służącego, który widział panią dosypującą truciznę do proszków przepisanych przez lekarza — potępia panią.
Irreoltema zadrzała i zbladła.
— Ja przysięgnę, że tak nie było.
— Sąd od pani nie przyjmie przysięgi.
— Cóż więc mam czynić? spytała obwiniona z wzrastającém przerażeniem.
— Bronić swéj niewinności lub przyznać się.
— Więc przyznaję się — rzekła podnosząc głowę z silném postanowieniem.
Nuryn nie spodziewał się tego zwrotu, spojrzał zdziwiony na mówiącą. Postać jéj w téj chwili jaśniała dziwną majestatyczną powagą i pięknością.
Była to Kleopatra, przykładająca węża do piersi.
— Zastanów się, pani — rzekł Nuryn — że wyznanie twoje stanowi o życiu twojém.
— I czegóż mam tak bardzo żałować tego życia? rzekła z wspaniałą ironiją. — Gdybym na niém znalazła jedno serce szlachetne, którebym szanować i kochać mogła, możebym żałowała tego życia.
— Więc pani nie kochałaś nigdy.
— To wina moja, to przyczyna méj zbrodni.
Nuryn spostrzegł się, że go litość za daleko unosi i cofnął się do zimnego tonu sędziego.
— Więc do czego się pani przyznajesz?
— Do otrucia mojego męża.
Nastała chwila długiego milczenia.
— Jakiż był powód? spytał po chwali Nuryn.
— Poszłam za niego z musu, nie kochając go. Takie życie wydawało mi się grobem za życia — a ja czułam, że mam jeszcze prawo kochać i żyć.
— Więc pani uczyniłaś to z miłości dla pułkownika?
— Pułkownika nie cierpiałam.
— Więc dla kogóż?
— Ja nie wiem. Ale było we mnie pragnienie szczęścia, było we mnie jakieś przeczucie, że na tym świecie znajdzie się dla mnie serce, które równie jak ja nie kochało jeszcze, które zraziło się do świata, odsunęło od niego i będzie żyć dla mnie i tylko dla mnie.
Nuryn położył pióro, wstał i przeszedł się po sali sądowéj, w twarzy jego malowało się mocne wzruszenie. Irreoltema szła za nim badawczemi, czarnemi oczami i triumfowała. Nuryn wrócił od okna do stolika, zielone sukno i krucyfiks przypomniały mu jego obowiązki — wziął pióro i chciał usiąść. Irreoltema rzuciła mu się do nóg i chwytając go za rękę spytała:
— Co pan chcesz robić?
— Spisać wyznanie pani.
— Na Boga, pan tego nie uczynisz. Wyznałam panu wszystko — jak księdzu na spowiedzi, wyznałam jako człowiekowi, któremu ufam.
— Jestem tutaj tylko sędzią.
— Ja nie do sędziego mówiłam, ale do przyjaciela, co powinien uczuć litość nademną i przebaczyć mi.
Mówiąc to ściskała dłoń jego rozpaloną w swoich aksamitnych rączkach i tuliła się do nóg jego.
— Wstań pani — rzekł Nuryn podnosząc ją.
— O! nie — póki mi nie powiesz, że się litujesz nad moją winą, że mi ją przebaczasz.
— Wstań pani, wstań — powtarzał niespokojnie Nuryn podnosząc piękną zbrodniarkę.
— Jeżeli masz siostrę, matkę — niech one wstawią się za mną, niech ci powiedzą, że kobiecie, któréj nie wychowała czuła opieka matki, wiele przebaczyć należy.
— Więc i pani nie miałaś matki? To dziwne, jak mało teraz matek na świecie — rzekł z goryczą Nuryn.
— Więc i pan sierota? spytała podnosząc się i patrząc mu z politowaniem w oczy.
— Gorzéj jeszcze — odrzekł cicho odwracając się od niéj.
— O! to mi przebaczysz.
— Choćbym przebaczył, co pani z tego przyjdzie? Sąd panią potępi.
— Potępi? — rzekła i rzuciła się z jękiem na fotel, zakrywając twarz chustką. Nie był to już ruch udany, Irreoltema na prawdę zadrzała przed tém słowem; chwilami wiara w ocalenie odstępowała ją.
Nuryn patrzał na nią z politowaniem i współczuciem, potem zbliżył się powoli ku niéj i biorąc ją za rękę rzekł:
— Uspokój się pani — nie trać nadziei. Będziemy robić co można, aby ci ułatwić...
— Ucieczkę? spytała żywo.
— Nie, obronę. Teraz idź pani odpocząć. Na dziś nie chcę cię więcéj męczyć pytaniami.
Zadzwonił. Wszedł dozorca więzienia — Nuryn wskazał na obwinioną i rzekł:
— Odprowadzić panią do więzienia.
Wyszła — machinalnie stąpała przez korytarze ze spuszczoną głową, nie patrząc na nikogo, nie mówiąc ani słowa. Dozorca pierwszy zbliżył się do niéj podał jéj ramię. Podziękowała mu skinieniem głowy i szła daléj znękana wsparta na nim.
— I cóż sędzia? spytał nieśmiało dozorca?
— To głaz.
— Znamy go wszyscy.
— Jeżeli mnie cud nie ocali, będę zgubioną.
Stanęli właśnie przed drzwiami więzienia. Dozorca obrócił klucz w zamku i wprowadził do izby Irreoltemę.
— Odchodzisz pan już? spytała czułym głosem.
Dozorca zawachał się i stanął na środku pokoju.
— Może masz żonę, do któréj ci pilno.
— Ja nie mam żony.
— Nie masz pan żony — taki dobry i taki miły. To szkoda.
— Pensja moja nie wystarczyłaby na wyżywienie żony; mam przy sobie chorą, starą matkę, o któréj pamiętać muszę.
— To nie zatrzymuję cię. Ale gdy znajdziesz chwilkę wolnego czasu, przyjdź do mnie, rozmowa z panem jest balsamem dla méj strapionéj duszy. To mówiąc wyciągnęła ku niemu rękę — on zbliżył się i dotknął nieśmiało téj ręki rozpalonemi ustami i wyszedł z pośpiechem. Z trzaskiem zamykanych drzwi z twarzy Irreoltemy ustąpiło rozczulenie i smutek i stała się znowu gipsową maską, w któréj czerniły się przepaściste oczy. Kobiece uczucia, które przed chwilą grały na téj twarzy, zeszły jak róż starty — a nagi demon złego się odsłonił. Wyprostowała sztywnie pochyloną przed chwilą postać, założyła ręce z tylu i chodząc miarowym krokiem po ceglanéj posadzce, rzekła głosem bezdźwięcznym, oschłym:
— Nie źle się rozpoczęło.
Mniéj spokojnie chodził po swojéj izdebce dozorca więzienia. Piękna zbrodniarka w długiéj aksamitnéj sukni stała mu wciąż na oczach. Człowiek ten w biedzie urodzony i wychowany, pierwszy raz zbliżył się do kobiety wielkiego świata; piękność jéj i dobroć dla niego odurzyła go, oszołomiła tak, że nie wiedział, co się z nim dzieje.
— Ona nie może zginąć, nie powinna, nie zginie — mówił do siebie.
Suchy kaszel leżącéj na łóżku kobiety ocucił go i sprowadził z nieba na ziemię. Ta matka chora, nędzna izdebka, jego mundur dozorcy — wszystko to wydawało mu się teraz takie upokarzające, małe, przykre. Zamknął oczy i rzucił się na łóżko, by nie widzieć tego, by myśleć o aresztowanéj.
A Nuryn? Ten wrócił do siebie napozór spokojny i zimy jak zawsze, nie rozbierał się jednak długo, kilka godzin siedział na jedném miejscu nieruchomy, zamyślony mocno. W przedpokoju chrapał głośno pijany Wasyl — przez sen bełkotał jakieś wyrazy bez ładu i związku. — Nuryn nie uważał na to. Naraz usłyszał wyraz:
— Irreoltema!
Zerwał się i obejrzał z trwogą do koła, nikogo nie było. Głos szedł z izdebki Wasyla. Nuryn porwał świecę i pobiegł tam. Wasyl leżał na tapczanie rzucając się niespokojnie. Nuryn stał długo nad nim, wpatrywał się w twarz jego i zamyślił się nad tą dziwną tajemnicą, zkąd w ustach starego żołnierza znalazło się to imię, które teraz wszechwładnie zapanowało nad nim. Byłoż to echo jego własnych myśli, czy jakaś zawikłana zagadka?
Ranek rozwiązał zagadkę. Zapytany przez niego Wasyl opowiedział, zkąd zna to imię, przy jakiéj sposobności poznał Irreoltemę. — Z opowiadania jego Nuryn nabrał przekonania, że Irreoltema kochała pułkownika. Zazdrość poczęła męczyć go, odpędzał od siebie natrętne, gryzące myśli, szamotał się z niemi jak Laookon z wężami; wreszcie zerwał się i poszedł do sądu.
Dziś jeszcze prawdę wiedzieć muszę. Jeżeli go kochała — zginie. A jeżeli nie kochała? To także zginąć musi, bo ja jéj nie ocalę — mówił do siebie zrozpaczony, rozszalały.
U drzwi sądowéj sali jakiś człowiek zastąpił mu drogę.
— Kto jesteś?
— Świadek w procesie o otrucie mego pana — jego służący Antoni.
— Czego chcesz? spytał niechętnie.
— Chciałbym stanąć przed sądem, bo mi pilno wracać do domu.
— Wszak już przysięgałeś w sądzie powiatowym.
— Tak; ale wezwano mnie tutaj, bym stawał do oczów obwinionéj.
— Jeszcze śledztwo nie doszło do tego, późniéj, późniéj — mówił niecierpliwie pragnąc się go pozbyć najprędzéj.
— Ja mam wiele jeszcze zeznać.
— Czy na obronę obwinionéj?
— Jéj nikt nie obroni — ona winna.
— Późniéj, późniéj — powtórzył Nuryn i wszedł pospiesznie do sali sądowéj. — Za chwilę zadzwonił — wszedł pachołek.
— Czy ten człowiek stoi jeszcze w sieni?
— Poszedł już.
— Przyprowadzić obwinioną.
Pachołek odszedł — Nuryn rzucił się na krzesło zmęczony i rzekł:
— Dziś się rozstrzygnie albo jéj los, albo mój.
Założył ręce, wsparł na nich głowę i patrząc na stół zielony czekał.
Niedługo potém otworzyły się drzwi sali sądowéj — weszła Irreoltema; była piękniejszą niż wczoraj, jeżeli ta kobieta mogła być jeszcze piękniejszą. W posągu tym grało dziś życie, jak płomień lampy w alabastrów łonie, jak w Galatei budzącéj się do życia. Nuryn nie spojrzał na nią, siedział nieruchomy, i milcząc czekał aż usiędzie. Potém podniósł głowę i siląc się na zimną powagę wobec tego czaru piękna, co go ogarniał, wbił w nią głęboki, badawczy wzrok i powolnym głosem odezwał się:
— Czy pani wiesz, gdzie teraz się znajduje pułkownik?
— Nie. Prawdopodobnie w Warszawie.
— Trochę daléj. Pułkownik zastrzelił się.
Mówiąc to nie spuszczał ani na chwilę z niéj oczów, śledził każdy ruch jéj, każde drgnienie jéj twarzy. Irreoltema przyjęła tę wiadomość zimno, bez najmniejszéj oznaki żalu, bez żadnego gwałtownego wzruszenia. Nuryn odetchnął — Wasyl skłamał — ta kobieta nie kochała pułkownika — nie mogłaby tak obojętnie
przyjąć wiadomości o jego śmierci. Tak rozumował Nuryn.
— Śmierć pułkownika — odezwał się po chwili — pogorsza sprawę pani, daje sądowi jeden dowód więcéj.
— Przeznaczeniem tego człowieka widać było szkodzić mi nawet i po śmierci.
— Za to nieobecność drugiego człowieka powinna panią pocieszać. Mówię tu o doktorze R. —
— Gdzież on jest?
— Znikł bez wieści; to pani może ułatwić tłómaczenie się. Nie byłby uciekał, gdyby nie czuł się winnym. — Ja pani nie powinienem tego mówić.
Irreoltema wstała, zbliżyła się ku niemu i podając mu rękę rzekła:
— Jeżeli będę ocaloną — pana nazwę moim jedynym wybawcą, а ty mnie nazwij wtedy niewolnicą swoją.
Nuryn zbliżył jéj rękę do ust swoich.
— Chciałbym coś zrobić dla pani; ale ostatecznie wyrok twój nie odemnie zależy, jeno od sądu.
— A jeżeli doktór R. wróci, i będzie bronił swéj niewinności?
— Nie wróci — rzekł Nuryn ponuro.
Irreoltema spojrzała na niego badawczo, nie rozumiała pewności i stanowczości, z jaką sędzia powiedział ostatnie słowo. Nuryn zmięszał się i odparł krótko:
— Doktór R. nie żyje. A chcąc usunąć wszelkie domysły Irreoltemy, dodał: zamordowano go z powodów politycznych.
— Więc pan dajesz mi nadzieję?
— Ja nie obiecuję, wyrok nie odemnie zależy.
— Dręczysz pan nielitościwie — taka wątpliwość to tortury.
— Nie rozpaczaj pani. Zrobię, co będzie można. Wszak pani widzisz, że nie jestem sędzią dla ciebie, ale obrońcą prawie. Będę się starał przedłużyć proces, uwaga rządu w téj chwili gdzieindziéj skierowana; kto wie, co nastąpić może.
W téj chwili drzwi się otwarły i wszedł stary służący Antoni.
— Czego tu chcesz? spytał opryskliwie Nuryn. — Kto cię tu wpuścił?
— Nikt. Pachołka nie było przy drzwiach — wszedłem sam.
— Precz! — zawołał gwałtownie Nuryn.
Służący nie ruszył się z miejsca, rozpiął tylko surdut i wyjął jakiś papier. Podając go sędziemu, patrzał na swoją panią triumfującym wzrokiem. Nuryn wyrwał mu papier z rąk i czytał z pośpiechem. Było to pismo prezesa sądu. Nuryn przeczytał — zagryzł wargi z niechęcią i rzekł:
— Idź na ustęp — za chwilę cię wezwę?
— Co się stało? spytała po jego odejściu Irreoltema — w oczach pana i jego czytam coś nie dobrego dla siebie.
— Ten stary zawziął się na panią — mam polecone przyspieszenie sprawy.
— Boże!
— Nic straconego. Wracaj pani do więzienia i pocieszaj się tém, że jest tu taki co myśli o tobie.
Zbliżył się do niéj i schylił się, by ucałować jéj rękę — w téj chwili uczuł na swojém czole pocałunek Irreoltemy. Był to pierwszy pocałunek kobiety — wszystkie nerwy zagrały w ciele odludka.
Długi czas po odejściu obwinionéj nie mógł przyjść do siebie, pocałunek otworzył mu świat, którego nie znał dotąd. Wreszcie zapanował nad wzruszeniem, zadzwonił i kazał wprowadzić świadka.
Ukończyło się wreszcie śledztwo w procesie Irreoltemy i wypadło mimo usiłowań Nuryna na niekorzyść obwinionéj. Zaprzysiężone świadectwo służącego, sprawozdania lekarskie, znaczna ilość trucizny, znaleziona w szkatułce Irreoltemy — wszystko to potępiało ją. Nawet niewytłomaczone zniknięcie doktora R. nie zdołało jéj nic pomódz; towarzystwo bowiem lekarskie orzekło, że w receptach zapisywanych przez tegoż doktora była morfina udzielana w dozach wcale nieszkodliwych, że otrucie nastąpiło wskutek dosypywania znacznéj ilości morfiny do każdego proszka. Z tych świadectw i zeznań nie można było wątpić, jaki będzie wyrok Sądu. Nuryn był w rozpaczy. Przy ostatniém przesłuchaniu obwinionéj był zmieniony i blady, nie taił wcale przed nią istotnego stanu rzeczy, dodawał jéj odwagi, zalecał przytomność.
— Jeżeli wszystko nas zawiedzie — mówił do niéj — mam jeszcze jeden środek ocalenia; ale do tego tylko straszna ostateczność mnie zmusi.
Irreoltema słuchała jego rad i uwag z spokojną twarzą — czy, że wierzyła jego obietnicom, czy że tak zobojętniała na los, jaki ją czeka. Nuryna dziwił nieco ten spokój; — dawniéj Irreoltema bywała wzruszoną, rozrzewnioną — prosiła, błagała, lamentowała, w oczach jéj widział dla siebie jakąś obietnicę szczęścia, czułość — czułe uściski przeplatały zeznania obwinionéj. Dziś była zupełnie inną — oczy miała spokojne, usta skąpe w słowa, i ani razu nie zbliżyła się ku niemu. Kiedy już miała odchodzić, Nuryn zbliżył się ku niéj, wziął ją za rękę i rzekł drżącym głosem:
— Co to ma znaczyć? Odchodzisz pani bez słowa pociechy dla mnie.
Rozśmiała się cierpko, boleśnie.
— Pan chcesz pociechy odemnie? To zabawne.
— Chcę nadziei szczęścia.
— Od nieszczęśliwéj.
— Chciéj mnie zrozumieć pani. Ja w oczach twoich pragnąłbym wyczytać to, co by mi dodało odwagi do zrobienia strasznego kroku, jakim myślę cię ocalić — a tymczasem twoje oczy dziś takie obojętne.
— Łudzisz mnie pan tak długo już tém ocaleniem, że przestałam w nie wierzyć. Niech się co chce stanie.
Skinęła obojętnie ręką i wyszła. Młody dozorca więzień czekał na nią w sieni, i milcząc odprowadził ją do celi. Kiedy miał zamykać drzwi, wrzucił do celi mały świstek papieru. Irreoltema podniosła z pośpiechem kartkę z podłogi i zbliżyła się z nią do okna. Na kartce stało napisane:
„Wszystko przygotowane, bądź gotową o północy“.
Odetchnęła — uśmiech radości przebiegł po jéj twarzy jak promień słoneczny po marmurowym posągu. Z tych kilku słów wiał oddech wolności, te słowa otwierały drzwi jéj przyszłości, jéj nadziejom i planom. Siadła z założonemi rękami na tapczanie i przędła daléj te myśli, a godziny niepostrzeżenie przebiegały. Wśród téj procesyi myśli nigdzie nie widać było bladéj twarzy dozorcy więzień, którego poświęceniem miała odzyskać wolność. Zapomniała już o nim jak o zużytéj sukni, jak o przekréślonym rachunku.
Na korytarzach zegar bić począł — Irreoltema się zerwała i z uwagą liczyć poczęła uderzenia — była jedenasta. Jeszcze godzina przedzielała ją od stanowczéj chwili. — Ona taka zwykle spokojna i zimna — w téj chwili poczęła doznawać dziwnego wzruszenia i niepokoju, oczekiwanie i niepewność przedłużały tę godzinę w długą męczarnią. Wreszcie usłyszała kroki na korytarzach — zadrżała — zerwała się i pobiegła ku drzwiom. Klucz pocichu zazgrzytał w zamku i do celi wsunął się wystraszony, blady dozorca.
— Czy już? spytała Irreoltema chwyciwszy go gwałtownie za rękę.
— Jeszcze chwilę — aż warty zmienią. Żołnierze, którzy teraz przyjdą, są przekupieni. Za zapłatę zdecydowali się na pałki.
— Gdy będę wolną, nagrodzę im to sowicie i tobie, tobie najwięcéj.
Dozorca ucałował podaną sobie rękę.
— A schronienie czy przygotowałeś dla mnie?
— Jest pani, i kartka wyjazdu.
Milczeli chwilę — Irreoltema nie wiedziała co powiedzieć — czekanie niecierpliwiło ją, radaby była jak najprędzéj pozbyć się tych murów więziennych i tego dozorcy, względem którego zaciągała dług wdzięczności — a ona nie umiała, nie lubiła być wdzięczną.
Odbiła wreszcie dwunasta. Dozorca otulił Irreoltemę w płaszcz żołnierski i wyprowadził na korytarz — Minęli dwie straże i zeszli na dół. Tu dozorca wziął ją za rękę i ciemnemi zaułkami prowadził kierując się ku bramie.
— Czy daleko jeszcze? spytała Irreoltema drżącym, stłumionym głosem.
— Jeszcze miniemy dwie warty, a potem już brama główna — cicho — drugi dozorca idzie — skryjmy się w tę framugę.
Dozorca drugiego korytarza szedł powoli z latarnią w ręku oglądając zamki u drzwi.
— Jeżeli pójdzie w tę stronę — zginęliśmy — szepnął dozorca.
Irreoltema przytuliła się do ściany i z niepokojem śledziła ruchy człowieka chodzącego z latarnią — ściśnieniem ręki telegrafowała dozorcy swoją obawę i niepokój. Latarnia kierowała się w ich stronę — dozorca zcierpnął.
— Co począć? spytała go strwożona.
— Zaczekaj tu pani, ja wyjdę ku niemu.
Wyszedł z za framugi, zbliżył się do swego kolegi — rozpoczął z nim rozmowę, wśród któréj starał się zatrzymywać go i zwrócić w inną stronę. Po wielu długich manewrach udało mu się to wreszcie, że odprowadził swego kolegę w inne ramię korytarza, a sam pośpiesznie wrócił do Irreoltemy.
— Chodźmy pani — rzekł — każda chwila droga.
Wziął ją za rękę i prowadził daléj. Wśród drogi odezwał się do niéj:
— Teraz nie mam po co wracać tutaj — dozorca widział mnie chodzącego po nocy — ucieczkę więc pani tylko mnie przypiszą. Pani weźmiesz mnie z sobą — prawda?
— Dobrze, dobrze — byle tylko raz wyjść ztąd.
— Ja będę pani służył wiernie jak pies, bylebyś nie odmówiła schronienia mojéj staréj matce. Pani jesteś tak dobrą, pani to zrobisz — prawda?
— Zrobię, zrobię — mówiła Irreoltema — ale o tém późniéj mówić będziemy. Teraz nie czas na to.
Dozorca umilkł i szedł daléj. Minęli znowu jednę wartę. Wtém ów dozorca z latarką w ręku znowu ukazał się na głównym korytarzu. Wypadało więc koniecznie cofnąć się, ukryć się potem w bocznym korytarzu i ustępować się przed światłem latarni. — Tak zrobili. Idący z Irreoltemą dozorca pociągnął ją pospiesznie za sobą w ciemną uliczkę. Ruch ten zbyt gwałtowny omało ich nie zdradził. Dozorca bowiem z latarnią usłyszał to i zawołał:
— Kto tam?
— Ja.
— Ty Onufry — nie spisz jeszcze?
— Idę spać właśnie.
— Dobréj nocy — zawołał z dala.
Onufry odprowadził Irreoltemę w boczne uliczki korytarzy, chodził z nią czas jakiś czekając, aż zginie światło w głównym korytarzu. Jak na złość światło nie ustępowało — Onufry wysunął się na zwiady i zobaczył, że kolega jego zapuścił się w gawędkę z żołnierzem.
Poszedł wreszcie — Onufry odprowadził go oczami, dopóki nie wszedł do swego mieszkania. Wtedy wrócił po skostniałą od zimna i obawy Irreoltemę i poprowadził ją do bramy. Przekupiony żołnierz umyślnie usunął się w inną stronę, by zostawić dozorcy czas do otwarcia bramy. Dozorca włożył klucz do bramy — Irreoltema odetchnęła — za tym kawałkiem drzewa czekała ją wolność. Dozorca zakręcił klucz w bramie i otworzył. Jakież było ich przerażenie, gdy w otwartéj bramie ujrzeli wchodzących żołnierzy i oficera zaciągającego wartę. Zegar na kurytarzach uderzył właśnie pierwszą.
— Kto idzie? zawołał oficer.
— Zginęliśmy — szepnął z przerażeniem dozorca.
Oficer zbliżył się do Irreoltemy kryjącéj twarz swoją w fałdach płaszcza, i spojrzał jéj w oczy.
— To aresztantka — a więc ucieczka. Wiązać ich.
Dozorca nie bronił się żołnierzom — stał nieruchomy, osłupiały. Dopiero kiedy go odprowadzić miano — zakrył twarz rękami i zawołał z płaczem:
— Biedna matka moja!
Irreoltemę odprowadzono do jéj celi i zdwojono środki ostrożności.
Ta nieudana ucieczka pogorszyła jeszcze więcéj sprawę obwinionéj. W parę dni potém zawołano ją do wyroku. Droga do sali sądowéj prowadziła przez kancelarją Nuryna, który z niecierpliwością czekał na obwinioną. Weszła zmieniona i znękana. Nuryn zbliżył się ku niéj i szepnął:
— Odwaga i wytrwanie.
— W czém? spytała go boleśnie.
— Ufaj mi pani. Źle, żeś na chwilę wątpiła o mnie, zamiar twojéj ucieczki pogorszył sprawę — z tém wszystkiém nie ma nic straconego. Nie lękaj się pani, jakikolwiek będzie wyrok — załóż rekurs.
Otworzył jéj drzwi do sali sądowéj, w któréj siedzieli już zgromadzeni sędziowie i sam wszedł za nią. Widok ten zmięszał nieco obwinioną — wkrótce jednak odzyskała przytomność. Odczytywania aktów, zeznań świadków, sprawozdań lekarskich trwało czas jakiś — potém nastąpiła obrona, po któréj sąd skazał obwinioną na 20 lat ciężkiego więzienia.
Irreoltema słuchając wyroku omdlała i upadla. Wyniesiono ją do przybocznéj sali — Nuryn patrzał na to siląc się na spokój i zimną krew, podczas, gdy wszystko w nim wrzało i gotowało się. Niepewność o życie Irreoltemy szarpała jego piersi, a nie mógł się z tém zdradzić. Chwila czekania była dla niego straszną długą męczarnią. Wreszcie otworzyły się drzwi i pachołek doniósł, że skazana wróciła do przytomności.
Sąd polecił Nurynowi udać się za nią i dopełnić niektórych formalności urzędowych. Wstał z pośpiechem i udał się do swéj kancelaryi.
Irreoltema siedziała na stołku głową wsparta o framugę okna, była mocno osłabioną, a w oczach ponure malowało się zamyślenie, z którego nawet wejście Nuryna nie zdołało ją ocucić. Zbliżył się do niéj i dotknął jéj ręki.
— I cóż? spytała go z gorzką ironją — czy jeszcze o nadziei przychodzisz mi pan mówić?
— Teraz bardziéj niż kiedykolwiek; choć ta droga wolności pani będzie zarazem drogą do mojéj hańby.
— Nie rozumiem pana.
— Robiłem co mogłem, by ratując ciebie, ratować i moje sumienie. Dziś to już niepodobna — trzeba poświęcić jedno, albo drugie. Wybawienie pani nie od sądu teraz — ale od władz politycznych zależy.
— Jak to?
— Wiesz pani zapewne o zaszłych wypadkach. Walka w całym kraju się rozpoczęła. Rząd nie obawia się band powstańczych — ma on dosyć siły na zgniecenie ich; ale się obawia Rządu narodowego i tajnéj jego policyi; ten ukryty nieprzyjaciel dręczy go i trwoży.
— Ale jakiż to ma związek ze mną?
— Posłuchaj pani daléj. Ja jestem jednym z członków organizacyi, znam tajne jéj sprężyny i wiem jéj drogi. Rozumiesz mnie pani teraz?
— Więc za tę cenę pan mógłbyś...
— Nie kończ pani — to myśli zbrodnicze, które nigdy w słowa wcielić się nie powinny. Nie patrz mi pani w oczy, bo wzrok twój będzie piętnował mnie na zbrodniarza.
— O mój drogi — zawołała Irreoltema rzucając mu się na piersi — twoje poświęcenie robi cię aniołem w moich oczach.
— Czemuż wszyscy nie mogą mieć twoich oczów.
— Więc spiesz się, czas drogi — ja tu uschnę, uwiędnę w tych murach.
— A jeżeli cię ocalę — co potém?
Irreoltema nie myślała nad tém; jéj szło tylko o to, aby odzyskała wolność, wiedziała, że jéj użyć będzie umiała. Wybawca nie wchodził w zakres jéj myśli o przyszłości.
— Co po tém? powtórzyła machinalnie — potém będziemy szczęśliwi.
— Słuchaj mnie Irreoltemo, dla ciebie gubię duszę, rzucam moje imię na pastwę pogardy. Dla tego za nim się na ten stanowczy krok odważę, potrzeba mi umocnienia, zachęty. Przysięgnij mi na zbawienie twéj duszy, na szczęście twego całego życia, że kiedy cię ocalę, ty mnie nie opuścisz, że mnie kochać będziesz zawsze, wiecznie — że ani obelgi ludzkie, ani pogarda ich dla mnie, nie ostudzą twojéj miłości. Wszak widzisz, że dla ciebie wyrzekam się czci u ludzi, spokoju między nimi, że może i życie moje stawiam na kartę — chcę więc jednéj, jedynéj za to nagrody — twojéj miłości. Czy przysięgniesz mi ją?
Irreoltema zbliżyła się do stolika, położyła dwa palce na krucyfiksie i rzekła uroczyście:
— Przysięgam.
— Pamiętaj Irreoltemo, że gdybyś złamała przysięgę, ja nie czekałbym ażby Bóg ukarał ciebie, jabym sam cię ukarał, jabym się pomścił okropnie.
— Nie musisz mnie kochać, kiedy tak grozisz i nie wierzysz.
— Ty jesteś pierwszą moją miłością, jedyną istotą, którą będę miał na tym świecie; dla tego nieposiadając cię jeszcze, drżę już z obawy, by ciebie nie stracić.
— Ocal mnie tylko, a przekonasz się, jak próżne są twoje obawy.
Otoczyła jego szyję rękami i zawisła na jego piersiach. Była to chwila zaręczyn — zdrajca i zbrodniarka tonęli w miłosnym uścisku.
Gdy już miała odchodzić doniesiono Nurynowi, że przyprowadzono dozorcę Onufrego do przesłuchania.
— Wszak to ten, który ciebie chciał ocalić — rzekł po cichu sędzia do niéj. — Czy i on ma być wolny?
— Mało mi na tém zależy — był zapłacony.
— To co innego.
Rozeszli się. Irreoltema wracała do siebie z twarzą ożywioną nową nadzieją — nie wątpiła, że usługa, jaką Nuryn wyświadczy rządowi, przez wydanie w jego ręce organizacyi — ocali ją i uwolni. Przechodząc koło dozorcy okutego w kajdany — ani spojrzała nawet na niego. Ten człowiek ją nie obchodził już wcale, bo jéj nie był potrzebny. — Wróciła do siebie wesoła i długo chodziła po celi rozmyślając nad tém, co jéj Nuryn powiedział. Groźba zemsty jego trwożyła ją nieco. Trapiła ją ta myśl, że ten człowiek jak łańcuch uczepi się jéj, będzie ciężył i zawadzał w jéj pochodzie do szczęścia.
— Świat szeroki — rzekła do siebie w końcu — możemy się nie znaleść więcéj. Tak, wszak to nie trudno.
I twarz jéj biała, zimna — uśmiechnęła się do tych słów dziwnym, jałowym śmiechem.
Tego samego dnia wieczorem do ustronnego domku przy ulicy Chmielnéj wchodzili od czasu do czasu jacyś ludzie, po dwóch lub pojedynczo. Koło furtki powtarzała się ta sama scena, jakiéj niegdyś doktór R. był świadkiem. Ostatni człowiek, który zbliżał się do furtki — szedł krokiem powolnym; czasami się zatrzymywał, oglądał, wracał; niepokój i silne roztargnienie czy téż obawę zdradzały jego ruchy. Jakkolwiek szedł ze spuszczoną głową, jednak, gdy mijał miejsca, w których mdłe latarnie rozjaśniały nieco ciemność wieczoru — można było rozeznać rysy jego twarzy — był to Nuryn. Z judaszowską myślą zdrady szedł między braci swoich; wszystkie szlachetniejsze uczucia jego duszy podniosły bunt przeciw téj myśli, godność człowieka wypowiadała walkę szalonéj namiętności, przepaść jego duszy była areną téj strasznéj walki. Nuryn z trwogą i obrzydzeniem mierzył czarną otchłań hańby, w którą się rzucał — były chwile wachania się, chciał nawet wracać się; ale przypomnienie Irreoltemy gnało go znowu naprzód, obawa utraty jéj dodawała mu odwagi do zbrodni.
Już stanął przed furtką — lękliwe i nieśmiało wziął za klamkę i zatrzymał się czas jakiś. Ostatnie wyrzuty sumienia pokładły się jeszcze przed nim i wstrzymywały go w pochodzie; odepchnął je samolubną uwagą: „co mnie obchodzą ci ludzie — i mnie należy się odrobina szczęścia na ziemi“ — i wszedł do ogrodu. Wieczór był tak ciemny, że z trudnością można było rozróżnić ścieżkę wśród suchych krzaków. Nuryn po omacku prawie postępował ku domkowi, z którego okien padająca jasność oświecała kawałek ogrodu tuż koło domu — i kierując się za światłem doszedł do poręczy schodków. Tutaj jakaś postać otulona w płaszcz zasłoniła mu na chwilę światło z okna.
— Kto tu? spytał Nuryn i zbliżył się do człowieka stojącego pod murem, usiłując przy świetle padającém z góry rozpoznać jego rysu. Spojrzał i odskoczył w tył z przerażeniem:
— Nieboszczyk! zawołał zasłaniając się rękami przed widmem czy człowiekiem.
Na to słowo człowiek w płaszczu zerwał się jak zwierz raniony, poskoczył za uchodzącym i chwytając go silnie za rękę, zawołał głosem ochrypłym, strasznym:
— Więc ty Nuryn!
Nuryn nie mógł sobie zdać sprawy z tego nadzwyczajnego zjawiska; człowiek, którego on zabić kazał, którego (jak mu doniesiono) zabito, stanął nagle przed nim i to właśnie w chwili, gdy ma popełnić czyn, za który innych śmiercią karał. Ten nadzwyczajny zbieg okoliczności połączony z jego obecném usposobieniem i tajemniczością nocy, dziwnie podziałał na wyobraźnię Nuryna, trwoga go ogarnęła i usiłował się wydostać z żelaznych uścisków zjawiska.
— Precz odemnie, zawołał — zkąd przychodzisz i po co?
— Zkąd? Z krainy boleści i sromoty, w którą mnie wtrąciłeś — przychodzę po moje usprawiedliwienie. — Rozumiesz?
Słowa te oprzytomniły nieco Nuryna, poznał, że z człowiekiem ma do czynienia i usiłował uwolnić się od niego. Pchnął go więc silnie i postąpił na schodki. Odepchnięty zerwał się z gwałtownością z ziemi, z szaloną szybkością poskoczył za nim i uczepił się szat jego; poczęło się szamotanie gwałtowne, dzikie — Nuryn usiłował zrzucić na dół przeciwnika, a ten jak pijawka, jak wąż czepiał się go to jedną ręką, to drugą, że nie sposób było uwolnić się od niego. Wreszcie udało się Nurynowi oswobodzić swe ręce od rąk przeciwnika — użył téj chwili i postąpił parę kroków, by dojść do drzwi izdebki na górze; ale ledwie zdołał je uchylić, widmo ścigające go rzuciło się tuż za nim, i prawie jednocześnie wpadli obaj do izby, w któréj siedziało kilkunastu mężczyzn osłupiałych tą niespodziewaną sceną i tym hałasem. I z drugiéj strony sionki hałas ten obudził uwagę mieszkańców, a raczéj mieszkanek. Pani Milowska z córką zaniepokojone wybiegły z izdebki dowiedzieć się o przyczynie. W sionce nie było już nikogo, tylko w stancyi po za drzwiami słychać było gwałtowne ruchy i słowa. Helenka wśród gwaru, jaki powstał, rozeznała głos jeden dobrze jéj znajomy; ale nie była pewną.
— Co to jest? spytała matka — kto tak krzyczy?
— Nasz chory.
Umilkła, bo ów chory właśnie coś zaczął mówić podniesionym głosem. Był to doktór R. — Gwałtowne wzruszenie, w jakiém go widzieliśmy, gdy się dowiedział, że matka Heleny podziela czarne przypuszczenia, jakich stał się niewinną ofiarą — dziwnie podziałało na jego zdrowie. Odtąd przytomność opuściła go zupełnie, wciąż majaczył i fantazjował, rzucał się i zrywał tak dalece, że Helenka zachodziła w rozpacz. Mimo zakazu matki znajdowała sobie zawsze czas, w którym niepostrzeżenie zbiegała do niego i pilnowała go. Jéj słowa i widok działały magnetycznie, uspokajająco na chorego, lubo jéj niepoznawał zupełnie. Niepodobna było jednak ciągle być przy nim; nawet stara Marta musiała nieraz zostawiać go samego, szczególniéj w ostatnich dniach, gdy gorączka znacznie się zmniejszyła. Jednéj takiéj chwili użył chory na wydobycie się z tych miejsc; bowiem bytność w domu, w którym wiedział, że przebywa osoba gardząca nim (myślał tu o matce Heleny), była dla niego męką; postanowił więc przy najbliższéj sposobności uciéc ztąd daleko. Myśl ta powzięta przy zdrowych zmysłach, nieraz w gorączce napadała chorego — zrywał się wtedy i chciał uciekać: ale brak siły rzucał go znowu na łóżko. Dziś przytomność i siły wróciły nieco — podniósł się z wysileniem, otulił się w płaszcz i chciał uciekać. Przypadek zderzył go z Nurynem i zaprowadził nie tam, gdzie chciał iść. W rozdartéj koszuli, starganym płaszczu, zmęczony szamotaniem i osłabiony
gorączką, wpadł do stancyi; ale brakło mu sił i upadł. Ci, którzy tam byli zebrani wstali i zbliżyli się ku niemu. Chory spojrzał na nich, oczy jego zamigotały fosforycznym blaskiem, blada i wynędzniała twarz zarumieniła się ogniem.
— Ha, to wy — zawołał, usiłując podnieść się z ziemi — to wy sędziowie moi i mordercy, a szczególniéj ten — ten. — Nikczemni — naród wam oddał władzę w rękę, a wy téj władzy użyliście dla dogodzenia waszéj osobistéj zemście. Potępiacie bez winy, karzecie bez sądu. Powiedz ty, który stoisz teraz z twarzą bielszą od méj koszuli, com ja zrobił, żeś mnie potępił? Żem wydarł jednę ofiarę twojéj rozpasanéj namiętności — byłoż to zbrodnią przeciw krajowi — mów, mów! I wszyscy mówcie, ja chcę sądu, sprawiedliwości — a jeżeli będziecie milczeć, odwołam się do narodu — do narodu. —
Nie mówił, ale wołał, krzyczał prawie te słowa; gorączka w szał go wprawiała.
— Co to ma znaczyć Nurynie? — spytali zgromadzeni, widząc, że chory najczęściéj ku niemu zwracał mowę — kto jest ten człowiek?
— Nie znam go.
— Nie znasz mnie? Ty mnie nie znasz? Jestem doktór R., któregoście wy skazali na śmierć za zdradę. Za jaką zdradę przez Bóg żywy, powiedzcie! — Piersi, które miały bronić kraju, pokłuły mi wasze sztylety — o, patrzcie!
Odsłonił koszulę, i usiłował rozerwać bandaże na piersiach, ale nie miał już sił i z łoskotem runął na ziemię. W téj chwili krzyk niewieści dał się słyszeć za drzwiami i Helenka wpadłszy z pośpiechem, rzuciła się do ratowania omdlałego.
Zgromadzeni w stancyi zwrócili się wtedy do Nuryna. —
— Więc to jest doktór R.? — pytali. — Ty miałeś poleconą sobie jego sprawę, ty dostarczyłeś dowodów i zaprzysiągłeś je — na mocy téj przysięgi wydano wyrok.
Nuryn nie wiedział co odpowiedzieć, gdzie podziać oczy. Położenie jego było okropne: miał udowadniać zdradę drugiemu, o któréj nie był zupełnie przekonany — podczas, gdy sam nosił się z myślą okropnéj zdrady, która miała dotknąć sam rdzeń organizacyi.
— Czegóż chcecie odemnie? Wszak przysiągłem, że jest winny.
— To kłamstwo — zawołała Helena zrywając się z klęczek — kto mówi, że on winny? —
— Ja — odrzekł Nuryn, zdobywając się na bezczelność.
— Ty? — Dziewczyna spojrzała na mówiącego i przypatrzyła mu się z uwagą; na raz postąpiła ku niemu z gwałtownością.
— Ty? — zawołała — ha, poznaję cię; rysy twoje dobrze zapisały się w mojéj pamięci owego wieczora, gdyś tak brudno nadużył mego zaufania, że zmuszona byłam uciec przed tobą pod opiekę tego nieszczęśliwego. I ty go za to zamordować kazałeś? Podły! — Postąpiła ku niemu i plunęła mu w twarz. Nuryn drgnął cały, wszystkie nerwy zagrały w nim, ale jakaś moc dziwna więziła go na miejscu, stał jak skamieniały, przybity.
— Panowie — odezwał się jeden z obecnych — nie teraz czas na te sprawy, gdy tyle mamy ważniejszych przed sobą czynności, od których los kraju zależy. Odłóżmy to na późniéj. — Nuryn będzie oskarżony i zda rachunek ze swoich czynności. — Dziś przejdźmy do dalszych czynności — każda chwila jest drogą.
Uwagę tę uznano za słuszną. — Kilku z obecnych podniosło omdlałego doktora z ziemi i przenieśli go na drugą stronę do izdebki wdowy.
Wśród tego zamięszania Nuryn wysunął się niepostrzeżony.
Złożywszy chorego na łóżku, spiskowi wrócili do dalszych obrad, zostawiając go pod opieką kobiet, które z niesłychaną troskliwością krzątały się koło niego. Szczególniéj matka Helenki opieką i czułością chciała nagrodzić choremu dawniejszą swoją obojętność i wzgardę. Helenka patrząc na to, błogosławiła w duszy dzisiejsze zdarzenie, które całéj sprawie taki obrót nadało; a lubo to stało się kosztem zdrowia chorego, jednak nie traciła nadziei, że ta choroba szczęśliwie się skończy. Od czasu do czasu całowała matce ręce z uciechy, a matka przyciskała ją wtedy do siebie i mówiła:
— Zawiniłam przeciw temu człowiekowi; ale ja mu to nagrodzę, będę go kochać, jak ciebie, moja Helenko.
A Helence od tych słów oczy zachodziły łzami radości i niecierpliwie czekała chwili przebudzenia się chorego, by z nim mogła podzielić radość swoją.
Chory po mocném osłabieniu zapadł w ciężki sen, który trwał parę godzin. Jakże przyjemne musiało być dla niego przebudzenie, gdy ujrzał przy sobie matkę i córkę trzymające go za ręce i patrzące na niego wzrokiem pełnym miłości. — Ta chwila zapłaciła mu sowicie długie męki i cierpienia.
— Jakie wy dobre! mówił całując je po rękach. — Boże! jakże jestem szczęśliwy teraz!
W téj chwili dzwonek zabrzęczał koło furtki silném szarpnięciem poruszony. Wszyscy drgnęli mimo woli na ten głos. — Marty nie było jeszcze w domu — matka Heleny więc sama zeszła do furtki.
Nie długo dowiemy się, kto późnym wieczorem dzwonił do ustronnego domku; tymczasem wypada nam wrócić do Nuryna i nie spuszczać go z oka od czasu jak opuścił mieszkanie wdowy.
Szedł pospiesznie rozirrytowany, wzburzony, rozmawiając sam ze sobą.
— Nuryn zda rachunek. — Ha, wy od Nuryna chcecie rachunku — porachuje on się strasznie z wami.
Słowa te jednego ze spiskujących: zda nam rachunek — utkwiły jak oset w jego duszy i kłuły go. Nuryn powziąwszy myśl zdrady, czuł się panem życia tych łudzi, wszedłszy między nich, szukał na ich twarzach pokory, czołobitności, któraby ubłagać mogła i odwieść od stanowczego kroku, a tymczasem ci ludzie zażądali rachunku od niego.
— Będziecie go mieli — syknął ściskając pięści.
Na Marszałkowskiéj skinął na doróżkę i siadając do niéj, rzekł doróżkarzowi:
— Przed mieszkanie dyrektora policyi.
Doróżka popędziła pędem w tę stronę — za czas nie długi stanęła na miejscu. Nuryn wybiegł z niéj na wschody. Kazał się zameldować; służący utrzymywał, że już późno.
— Melduj! idzie o rzecz nie cierpiącą zwłoki.
Służący wszedł do mieszkania dyrektora: Nuryn niespokojnie przechodził się po pokoju niemiarowym krokiem.
Za chwilę wyszedł służący.
— Pan jenerał prosi.
Nuryn wszedł — służby zamknął za nim drzwi, przyłożył ucho do dziurki od klucza i pilnie nasłuchiwał. Posłuchanie nie trwało więcéj jak kwadrans; ostatnie słowa, jakie wypowiedział Nuryn, były:
— Wszystkie sąsiednie ogrody otoczyć trzeba, by uniemożebnić ucieczkę.
Jenerał odprowadził go aż do drzwi samych, we drzwiach uścisnął go jeszcze i rzekł:
— Jutro wręczę panu rozkaz uwolnienia téj pani.
Nuryn skłonił się i wyszedł. Jenerał zadzwonił na służącego; był wesół i ręce zacierał.
— Słuchaj — rzekł, pisząc coś na kartce — zawołaj dyżurnego oficera.
Służący wyszedł, na twarzy jego znać było mocne zaambarasowanie i namyślał się chwilę; potém zeszedł na dół. Nie poszedł jednak wprost do pokoju dyżurnego oficera; zwrócił się na lewo do swojéj izdebki, zbudził syna swego śpiącego, napisał coś na karteczce i szepnął mu do ucha. — Chłopak chwycił za czapkę i wybiegł na miasto; a stary służący poszedł do oficera. — Oficer pobiegł na górę.
— Czemu się spóźniasz? — krzyknął na niego jenerał.
Oficer nawykły do posłuszeństwa, milczał.
— Weź ten papier, pędź co koń wyskoczy do pułkownika żandarmów — rzecz ważna, pośpiech konieczny. Udasz się na miejsce wraz z pułkownikiem i zdasz mi raport. Będę czekał.
Podczas kiedy bytność Nuryna taki ruch sprawiła w mieszkaniu jenerała — on sam wracał do siebie wpół nieprzytomny. Stało się — odważył się wreszcie na krok stanowczy. Dopóki ta chwila była przed nim, wachał się, namyślał — doznawał obawy, wstydu; była to jednak tylko gra uczuć, któréj mógł według woli nadać ten lub ów obrót. Teraz cofnięcie się nie zależało już od niego, lawina zbrodni runęła, Nuryn słyszał jéj huk we wnętrznościach swéj duszy, włosy stanęły mu na głowie z przerażenia nad tém, co uczynił; w oczach poczęło mu się mącić — szedł na oślep prawie do swego mieszkania, trzymając się murów. Przechodzący byli pewni, że jakiś pijany człowiek potrąca się o nich i ustępowali mu z drogi. Dopadł wreszcie drzwi swego mieszkania, namacał je z trudnością i otworzył a raczéj pchnął je i sam runął na ziemię.
— Wasyl, powietrza, ratunku — zawołał ścieśnionym głosem, twarz mu posiniała i zamknął oczy.
Wasyl przyskoczył ku niemu, rozpiął coprędzéj suknie, ściągnął rękaw i nożem zaciął rękę. Ten pospieszny ratunek uratował chorego. — Wasyl nieraz w wojsku niósł w ten sposób pomoc rażonym apopleksją. Chory odetchnął ciężko. Wasyl wziął go na ręce i zaniósł na łóżko. Kiedy miał Nurynowi zapinać koszulę na piersiach, ręka jego zatrzymała się nagle, oczy w jeden punkt utkwił nieruchomie, potém jakby niedowierzał własnym oczom, wziął świecę w rękę i przysunął ją do piersi Nuryna.
— Czego tak patrzysz? — spytał go Nuryn osłabionym głosem.
— Ten skaplerz — ten skaplerz — mówił Wasyl osłupiały — skąd go pan masz?
— To skaplerz podobno po matce mojéj, któréj nigdy nie widziałem.
— Po matce twojéj — zawołał żołnierz — Boże, w głowie mi się mięsza.
— Co ci jest Wasylu?
— Synu mój — wrzasnął kaleka, rzucając się na piersi chorego.
— Bóg z tobą stary, tyś oszalał.
Żołnierz z drzącemi rękami rozpiął szynel, odsłonił koszulę i wyjął taki sam skaplerz, jaki wisiał na piersiach Nuryna.
— Patrz! mówił — te skaplerze uszyła nam matka, gdyśmy wyjeżdżali do Warszawy. W drodze aresztowano mnie — co się z tobą stało, nie wiedziałem, myślałem, że jakim cudem wróciłeś do matki.
Ponura, ciemna twarz Nuryna rozjaśniła się dziwną pogodą, wziął starego kalekę za rękę i tulił ją do piersi — a oczy jego zaszkliły się łzami. Była to niema scena szczęścia.
— A gdzież matka moja? — spytał miękim, rzewnym głosem.
— Nie wiem, nie wiem mój synu. Od czasu jak wróciłem z Kaukazu, szukam ich, dowiaduję się, — ale śladu nie ma ani o matce, ani o córce.
— Więc mam i siostrę? Boże, a jam tak bluźnił, a ja myślałem, że matka moja porzuciła mnie jak szczenię na drodze, że jestem sam — a ja mam — mam rodzinę. —
Naraz coś go zabolało, podniósł się.
— I czemuż ojcze drogi tak późno przychodzisz z tą wieścią do mnie, wczoraj jeszcze twój syn nie był zbrodniarzem. — To mówiąc, zakrył twarz rękami.
— Co mówisz o zbrodni? —
— Słuchaj mnie, słuchaj ojcze — spowiedź będzie okropna; ale nie przeklinaj syna, zostaw to innym, oni go i tak okropnie przeklinać będą.
— Cóż się stało? —
— Może jeszcze się nie stało; ale za chwilę się stanie. Słuchaj: Zaplątany w miłosne sidła jednéj kobiety cudownéj urody, zdradziłem dla jéj ocalenia moich braci.
Stary kaleka się cofnął; ale chory przytrzymał go za rękę i nie chciał puścić od siebie.
— Za chwilę — mówił daléj — żołnierze otoczą dom, w którym spiskowi się zebrali; a jutro ta kobieta ma być wolną.
— Niech będzie przeklętą. — Ja znam tę kobietę — to szatan. — Synu, tych ludzi ratować trzeba.
— Już późno.
— Powiedz gdzie oni są, pobiegnę o jednéj nodze jak wiatr, bo tu idzie o życie ludzi i o hańbę twoją.
— Spiesz więc, uwiadom ich, idź na ulicę Chmielną, na samym końcu, przedostatni ustronny domek. Tam się zgromadzili u wdowy, która się zowie Milowska.
Na to nazwisko zerwał się żołnierz:
— Synu, tak się nazywała twoja matka.
— Со? — wrzasnął Nuryn. Oczy mu zesztywniały, twarz skrzywiła się spazmatycznie, chwycił się za głowę i rozśmiał się śmiechem szalonym, dzikim.
Wasyl chwycił czapkę i wybiegł na ulicę. Leciał prawie stukając drewnianém szczudłem po kamieniach, pospiech dech mu zatykał w piersiach, umęczenie ogniem paliło twarz i zjadało resztki sił jego. — Parę razy potknął się i upadł — mimo to wstawał z pospiechem i zadyszany, zgrzany biegł daléj. Naraz zaświeciły koło latarni bagnety i Wasyl ujrzał przy świetle żołnierzy stojących. Bezsilny zatoczył się na parkan i jęknął:
— Za późno!
Siły, które dotąd podtrzymywała nadzieja, opuściły go, zsunął się pod parkan na ziemię i czas jakiś tak leżał, robiąc silnie piersiami. Wreszcie chwilowy odpoczynek i chłód nocy orzeźwił go nieco, podniósł się i patrzał z bijącém sercem w stronę domku, obleganego przez żołdactwo. Na ganeczku i w oknach poruszały się światła, w ogrodzie słychać było gwar i kroki ludzkie. — O ocaleniu nieszczęśliwych niepodobna już było myśleć — stary żołnierz chciał przynajmniéj zobaczyć twarze ukochanych osób, za któremi tęsknił lat tyle. Cofnął się więc za węgieł jednego domu, zkąd ukryty w cieniu mógł dokładnie widzieć, gdy więźniów koło latarni przeprowadzać będą. Wsparł się o mur i czekał — Bóg wie jakie tam myśli kołowały po jego głowie, jakie uczucia kłębiły w sercu. Wszystko, na co czekał lat tyle spełniło się w jednéj chwili w sposób, jakiego się nigdy nie domyślał. Tam syn jego leżał chory — Bóg wie, co się z nim stało; tu żona i córka w niebezpieczeństwie; lada chwila zobaczy je pędzone do cytadeli, drżał na samo wspomnienie téj chwili, a jednak czekał na nią niecierpliwie. Każda minuta długim wiekiem mu się wydawała.
Wreszcie usłyszał pochód żołnierzy po bruku, natężył uwagę, pochylił się naprzód, całą duszę pomieścił w oczach i czekał. Przez pas światła, który latarnia rzucała na ulicę przejechał najprzód pułkownik żandarmeryi z komisarzem, za nim kilku żandarmów pieszych i konnych.
— Teraz ich prowadzić będą — pomyślał sobie żołnierz, dech zaparł w piersiach, serce prawie bić przestało.
Pierwsza postać jaką zobaczył — był kapitan piechoty, za nim postępowały w milczeniu zbite szeregi żołdactwa wyciągnięte w linją. Wasyl baczne rzucał oko w środek, czy wśród bagnetów nie zobaczy gromadki więźniów. I tu ich nie było. Przeszła piechota — za nią zatentniły po bruku kopyta końskie. Kozacy z najeżonemi dzidami przejeżdżali stępo. Już przejechali i zniknęli w ciemnéj ulicy. Wasyl jeszcze czekał — stała się cisza wielka. Wasyl uszom nie wierzył — wyszedł z za domu, spojrzał w około — na ulicy było pusto, ciemno — nikogo.
Jakaś szybka cicho otwierana zabrzęczała w domku, przy którym stał żołnierz — jakieś dwie głowy wyjrzały nią trwożliwie i szepnęły cicho:
— Chwała Bogu, nie znaleźli nikogo.
— Jakto nikogo? odezwał się sam do siebie osłupiały i nieprzytomny kaleka.
Nie wiedział, czy się ma smucić, czy cieszyć z tego.
— Nikogo? więc gdzież oni?
Podstąpił naprzód, wsunął się przez otwartą furtkę do ogrodu, wszedł na schodki, do pustych pokoi, w których żołnierze wszystko zprzewracali, przetrząsnęli; żołnierz patrzał na to wszystko ogłupiałym wzrokiem, z otwartemi ustami.
— Nikogo! powtórzył machinalnie.
Echo pustych ścian powtórzyło te słowa; obejrzał się do koła.
— Gdzież więc są? zawołał z rozpaczą i rzucił się na ziemię zanosząc się od głośnego łkania.
Nad ranem dopiero uspokoił się nieco, podniósł się strapiony, postarzały o kilka lat, z oczami czerwonemi i nabrzękłemi od płaczu. Brzask dzienny obrzucał już szarém światłem ściany izdebki. Nad łóżkiem zobaczył swój portret z młodych lat, za nim była u spodu wymieniona data jego uwięzienia. Ten portret ozdobnie oprawny przekonał go, że pamiętano o nim w tym cichym zakątku, co jednak tylko zdwoiło żal jego. Po tylu latach był tak blizkim rodziny i naraz znowu tak daleko od niéj, bo nie łudził się w tym względzie i widział, że teraz bardziéj niż kiedykolwiek stracił jéj ślad. Jak znaleść ludzi, którzy wciąż kryć się muszą, których schronienia nikt mu nie wyjawi, których odkrycie byłoby hasłem ich zguby. W rozpacznych tych myślach stary żołnierz grzebał ostatki nadziei. Przypomniał sobie, że mu jeszcze syn pozostał; wziął więc ze ściany swój portret, jako jedyną pamiątkę po nieodszukanéj rodzinie i powlókł się z nim do domu.
Przed bramą zastał kilkoro ludzi rozmawiających; gdy go ujrzeli wracającego zwrócili się głowami ku niemu; Wasyl ich nie widział, mając głowę spuszczoną na dół, bo inaczéj byłyby go zadziwiły ich spojrzenia. Nie patrząc na nikogo przechodził koło nich.
— Nie masz po co wracać stary — odezwał się jeden ze stojących — twego pana nie ma już tutaj.
Te słowa obudziły żołnierza jak prysk zimnéj wody. Podniósł głowę i spojrzał z przestrachem na stojących:
— Со się stało?
— Odwieziono go do domu warjatów.
Stary już nie miał siły rozpaczać, zanadto ciosów uderzyło dziś w niego i ubezwładniły go. Nie poszedł już na górę, ale się odwrócił i poszedł w miasto. — Koło Śgo Krzyża skręcił na lewo, wstąpił do szynku i zawołał dziwnym, przykrym głosem:
— Wódki!
Pił i pił — lał w siebie — nie mógł się upić. Zdawało się, że smutek wyrobił w nim jakąś bezdenną przepaść, któréj napełnić nie zdołał. Gdy przyszło do płacenia, pokazało się, że nie miał nic przy sobie. Był w niemałym kłopocie. Wreszcie jakaś pijana myśl przyszła mu do głowy, wyjął portret zpod pachy i rzucił go na stół Szynkarzowi.
— Masz, całego siebie daję za kilka kieliszków wódki.
Rozśmiał się — i ludzie stojący w koło, śmiali się także.
Kiedy karczmarz miał chować portret — żołnierz nagle opamiętał się, oczy mu zesztywniały ponuro, rzucił się do stołu i chwycił za portret oboma rękami usiłując go wydrzeć.
— Ja go nie dam — to pamiątka, jedyna pamiątka po niéj.
— A mnie co do jakiéjś niéj.
— Milcz, zawołał groźnie żołnierz, składając pięść.
— Zapłać, a oddam ci tę starą bazgraninę.
— Wykupię ją — dobrze? — prosił żołnierz czułym głosem. Ta myśl go uspokoiła i wyszedł z szynkowni z zamiarem wykupienia obrazu.
Ta myśl stała się marzeniem jego życia, któréj nigdy nie urzeczywistnił, bo każdy grosz zarobiony lub wyżebrany przepijał, a wykupienie obrazu odkładał na późniéj. Czasami, gdy był trzeźwiejszy, zachodził do szpitala warjatów, gdzie Nuryn w straszném szaleństwie rzucał się jak zwierz dziki. To obłąkany się zasłaniał przed sztyletami, któremi mu grożono — to wyciągał ręce do nieznanéj matki, lub obejmował rękami słup i pieścił się z nim i całował, nazywając go imieniem Irreoltemy. Lekarze zwątpili o jego wyzdrowieniu. Stary żołnierz kaleka godzinami nieraz siedział u drzwi i patrzał na syna; potém odchodził zapłakany i szedł pić.
Irreoltema, która z każdą godziną czekała wolności, w skutek owéj nieudałéj denuncjacyi, długi jeszcze czas przebywała w więzieniu; wysłano ją potém do katorgi, gdzie jakiś pułkownik rosyjski wyrobił jéj uwolnienie i ożenił się z nią. Rozeszła się potém wieść, że dziki a zazdrosny mąż przekonawszy się o niewierności swéj żony, w straszny oszpecił ją sposób, prawie potworną ją uczynił i wygnał. Odtąd ginie ślad o niéj. Wierzono, że zły duch, który wcielił się w te piękne kształty i kusił ludzi do złego, z oszpeceniem tych kształtów znikł bez śladu z ziemi; stworzono z niéj bajeczną postać, nie chcąc przypuścić, aby taki potwór moralny mógł być kobietą: aby takie wdzięki niewieście mogły być przyczyną tylu nieszczęść i upadków. Jako autor muszę zaprzeczyć téj wierze; Irreoltema jest kobietą, a jeżeli chcecie, to wam powiem najdaléj, że jest ideałem kobiet bezdusznych, bezsercowych, a pięknych — owych cudownych kwiatów, których sok trucizną jest.
Na zakończenie powieści wypada zapewne jeszcze zaspokoić ciekawych czytelników, w jaki sposób spiskowi i zakochana para tak szczęśliwie uszli nieszczęścia, w jakie ich miała wtrącić zdrada Nuryna.
Przypomną sobie zapewne czytelnicy owego służącego w pałacu dyrektora policyi. Był to człowiek oddany całkiem sprawie narodowéj; o podobnych ludzi nie trudno było wtedy; organizacja narodowa miała swoich zaufanych i wiernych w domach, gdzie się tego najmniéj spodziewano i dla tego tak długo przed czujném okiem rządu moskiewskiego ukryć się mogła. — Otóż ów sługa wysłuchawszy najdokładniéj całéj denuncjacyi, posłał natychmiast swego syna do spiskowych z przestrzeżeniem. Dzwonek, który tak przestraszył kobiety siedzące przy chorym, był szarpnięty ręką tego chłopca. — Wszyscy więc mieli dość czasu do ratowania się i do przeniesienia chorego w miejsce bezpieczne. Gdy przybyło wojsko, zastało puste stancje. — Pani Milowska z córką wyjechały niebawem z Warszawy na wieś, gdzie także przewieziono doktora. Obydwie kobiety jak siostry miłosierdzia oddały się pielęgnowaniu chorego, któremu szczęście i miłość prędzéj niż medycyna powracały zdrowie i siły. — W kilka miesięcy potém w małym, wiejskim kościołku nastąpił ślub zakochanéj pary. — Po ślubie małżonkowie odebrali z Warszawy od jednego z przyjaciół list, gdzie stało napisane: „Ciekawém może będzie dla was wiedzieć nazwisko zdrajcy, który całą organizację chciał wydać w ręce rządu: jest nim Juliusz Nuryn. — Rząd narodowy jednak wstrzymał się z ukaraniem winnego, bo sam Bóg spuścił na niego swoją prawicę. Nuryn jest w domu obłąkanych. Powiadają, że powodem, który go popchnął do téj strasznéj zbrodni, była chęć ocalenia jednéj kobiety z rąk sprawiedliwości — imię téj kobiety ma podobno być Irreoltema".
— Irreoltema! — powtórzył doktór składając list.
— Czy znałeś tę kobietę? — spytała Helena wieszając się na ramieniu męża.
— Znałem, ale to nie była kobieta.
— Jakto? Czémże ona była?
— Syreną.
— Nie rozumiem cię, mój drogi.
— Była piękną jak syrena, zimną jak te potwory morskie i wabiła ludzi do zguby i upadku.
— Czy może i mój pan słuchał tych syrenów śpiewów? — spytała z uśmiechem Helena.
— Słuchałem — słuchałem — mówił doktór.
— I upadłeś?
— Nie, bo mnie zawcześnie uratowano od zguby.
— A czy wolno wiedzieć kto taki? —
— Aniół, którego na ziemi zowią Heleną.
To mówiąc, przycisnął żonę do piersi i złożył na jéj białém czole pierwszy pocałunek.