Obrazki z pożycia dobrej rodziny/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Fryderyk Henryk Lewestam
Tytuł Obrazki z pożycia dobrej rodziny
Wydawca Księgarnia Fr. Spiess i Spółki
Data wyd. ok. 1844
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
OBRAZKI

Z POŻYCIA DOBRÉJ

RODZINY.



POWIEŚCI

DLA GRZECZNYCH DZIECI

PRZEZ

Fr. Henryka Lewestama.





WARSZAWA.

NAKŁADEM KSIĘGARNI FR. SPIESS I SPÓŁKI
przy Ulicy Senatorskiéj Nr. 460.




OBRAZKI

Z POŻYCIA DOBRÉJ

RODZINY.




IStr.
R. Fleck rys.w [...][1]

Pozwól, niechaj my Ciebie samą wieńczym




OBRAZKI

Z POŻYCIA DOBRÉJ

RODZINY.


POWIEŚCI

DLA GRZECZNYCH DZIECI

PRZEZ

Fr. Henryka Lewestama.





WARSZAWA.

NAKŁADEM KSIĘGARNI FR. SPIESS I SPÓŁKI
przy Ulicy Senatorskiéj Nr. 460.






ZA POZWOLENIEM CENZURY RZĄDOWÉJ.




W DRUKARNI POD FIRMĄ MAXYMILIANA CHMIELEWSKIEGO.






I.


Powrót do zdrowia.



Wielka była radość w domy państwa Krasnołęckich, — albowiem najczulsza żona, najlepsza z matek po śmiertelnéj dziś pierwszy raz wstawała chorobie. Dwa tygodnie trwało niebezpieczeństwo, podczas którego sami nawet lekarze rozpaczali, a rodzina lada chwila najokropniejszego spodziewała się ciosu. A gdy nareszcie Bóg miłosierny łaskawie spojrzał na niewinne dziatki, które już już miały stać się sierotami, i gdy w nieskończonéj Swojéj dobroci oddalił stojącego nad łożem choréj anioła śmierci, ileż jeszcze dni cierpienia i niedoli, zanim osłabiona okrutném wysileniem mogła o tém pomyśléć, iżby znowu dzieci swoje jak dawniéj przypuściła do siebie i nierozłączną była ich towarzyszką.
Nadszedł przecię dzień pożądany, w którym godny lekarz pozwolił zwolna powracającéj do zdrowia pani Krasnołęckiej podnieść się i w wygodnym spocząć fotelu.
Ależ i ta radość nie była bez przykrego uczucia. Pan Krasnołęcki, który od kilku już tygodni odbyć miał ważną bardzo podróż do Berlina, i którego choroba jedynie żony od wyjazdu wstrzymywała, nie mógł się już dłużéj ociągać, i widząc wszelkie niebezpieczeństwo minione, polegając zresztą na zapewnieniach lekarza, poleciwszy żonę z dziećmi Bogu i pieczołowitości dobréj i wiernéj sługi, nie bez ciężkiego obawą serca dwoma dniami wprzódy puścił się w drogę. Kochający więc i kochany Mąż i Ojciec nie mógł bydź przytomnym pierwszemu podniesieniu się z łoża cierpień drogiéj matki swoich dziatek.
Dzieci jednak umyśliły zrobić ukochanéj Mamie niespodziankę. Zaledwie dzień zaświtał, dwunastoletni Jasio z óśmioletnim Bronisiem wyszli do ogrodu, aby tam, jakie tylko najpiękniejsze nadarzą im się kwiaty, w zgrabny uwiązać wieniec. Dziesięcioletnia Izabelka, jako skrzętna gosposia, została w domu, już to dla lepszego dopilnowania mamy, już téż aby wszystko w bawialnym pokoju jak najgustowniéj urządzić. Miło to było patrzéć na roskoszną dziecinę, jak z poważną minką w każdy zaglądała kącik, jak schlujną ściereczką zewsząd kurz ocierała, jak odsunąwszy które krzesło o parę cali w bok, zaraz na kilka kroków się cofała, żeby zobaczyć czyli téż tak nie wygląda porządniéj. Potém zajrzała do kuchni i poprosiła kucharkę, żeby dziś lepszy zrobiła buljonik dla mamy niźli wczoraj, — bo był zbyt słony, a mama go między dzieci rozdzieliła; — następnie zaś usiadła przy drzwiach sypialni, aby za najpierwszém przebudzeniem się choréj bydź jéj na rozkazy usłużną.
Dzień był pogodny, jesienny; — słońce ostatniéj jeszcze dobywało siły, żeby ocieplić ziemię, a dobroczynna rosa odświeżała ostatki kwiatów w pobliskim ogrodzie.
Nie trudno więc było Jasiowi i Bronisiowi o wieniec, jaki tylko spóźniona już cokolwiek pora roku nastręczała. Narwali piękne astry, malwy a nawet i lewkonii trochę, co się jeszcze zostały, i pełni rozmyślania, jakby to najlepiéj uczcić kochaną Mamę, wracali do domu. »No, i cóż teraz zrobimy? rzekł Broniś, gdy już blisko byli bramy. Żeby to jeszcze były kwiaty z cukru, pamiętasz, jakie my to widzieli u cioci Boguckiéj póki jeszcze w Warszawie mieszkała; — ale takie kwiaty; — będzie się Mama gniewać, że jéj pokój zawalamy?
— Nie będzie się Mama gniewać, odrzekł Jasio, i wziął braciszka za rękę. Czy ci się zdaje, że dobra nasza Mama na podarunki uważa? Mamę cieszy, kiedy widzi że ją kochamy, i żebyśmy radzi byli sprawić jéj jaką przyjemność, że jéj dobrze życzemy i że kontenci jesteśmy z jéj powrotu do zdrowia.
— Masz słuszność, Jasiu, powiedział zawstydzony nieco Broniś. Ależ trzeba przynajmniéj co powiedziéć, a ja tyle jeszcze nie umiem co ty, bo téż i tylu się jeszcze rzeczy nie uczę. Żebym się choć jakich wierszy na pamięć.....
— Niepotrzeba i wierszy; wszakże wiesz, że Mama nie bardzo lubi, gdy które z dzieci jak papuga w Imieniny albo na Nowy rok przed nią stanie i piąte przez dziesiąte zacznie pleść o rzeczach których samo nierozumie. Czyś już zapomniał co mi powiedziała Mama w ostatniego Śgo Bonawenturę, w dzień imienin Ojca?
— O, pamiętam! Nieprawda? coś ty przepisał ogromne jakieś wiersze z téj wielkiéj zielonéj książki, która leży u Mamy na stoliku, a Mama kazała ci Ojcu ich nie oddać, a lepiéj napisać choć kilka słów z własnéj głowy, bo mówiła, żeś już dość duży chłopiec, i że wstydem byłoby, gdybyś sam nie potrafił Ojcu powiedziéć życzenie. O pamiętam! jakżeśmy ciebie wtenczas z Izabelką żałowali, żeś napróżno tyle dni się mozolił, bo wiersze były pięknie przepisane, a jaki papier śliczny od Zalewskiego, z aniołkami w około!....
— Nie było czego żałować, bo Mama miała słuszność, a Ojciec powiedział, że i to com sam napisał nieźle mi się udało. Ale widzisz. Bronisiu, że zamiast przyjemności przykrość może byśmy Mamie dziś wyrządzili, gdybyśmy zechcieli jakie wiersze zadeklamować. Najlepiéj bez żadnego namysłu wprost od serca powiedziéć co się czuje, a ponieważ ty mówisz, że ci to będzie za trudno, tedy ja, jako starszy brat, ciebie zastąpię i powiem za nas wszystkich. Zobaczysz że i tobie tymczasem przyjdzie co do głowy......
— Ej, mnie nic nie przyjdzie, już ja wiem; — to téż ja chyba zapłaczę.....
— A więc płacz, jeśli ci się na to zbierze, i to nie zaszkodzi. Wiem, jak raz mówił Ojciec, że czasem jedna łza bardziéj jest wymowna niż najpiękniejsze słowa.
Tak rozmawiając weszli do pokoju, w którym siedząca przy drzwiach Izabelka palcem do ust przyłożonym dała znak, aby się cicho sprawili, ponieważ Mama jeszcze się nie przebudziła. Poszli więc na palcach do okna, tam usiedli i zarówno z siostrą w milczeniu na siebie poglądali, wieniec i bukiecik z kwiatów poprzednio białą przykrywszy serwetą.
Po półgodzinném przeszło oczekiwaniu usłyszano nareszcie kaszlnięcie w pobliskim pokoju. Dzieci się zerwały.
— Czy Mama już nie śpi? zapytała na wpół cichym głosem Izabella, twarzyczkę do drzwi przytulając.
— Nie, moje dziecko, nie śpię; już mnie Jadwiga kończy ubierać, zaraz będę u was.
— Mama zaraz będzie u nas! zawołały wszystkie troje dzieci z uniesieniem radości. Mama tu będzie, dodał Broniś, — ach, wielka szkoda że nie ma Ojca, jakżeby się ucieszył!
— Cicho! przerwał Jasio, cicho, Bronisiu, bobyś Mamę zasmucił, która i tak już zapewne dosyć myśli o biednym Ojcu, że w taką porę po złych drogach musi podróżować i Bóg wie kiedy powróci.
— Zapewne, nic o tém mówić nie trzeba, rzekła Izabella. Tylko ja nie pojmuję, jak się Mama mogła przebudzić a jam nic nie słyszała. Wszakżem się odedrzwi nie ruszyła. No, ale trzeba wszystko poustawiać: fotel tutaj, żeby wiatr od okna nie zawiał, tu stołeczek pod nogi....
W tém drzwi się odemknęły, a oparta na ramieniu poczciwéj służącéj Jadwigi, weszła osłabionym jeszcze krokiem, ale z uśmiechem radości na twarzy pani Krasnołęcka. Dzieci rzuciły się ku niéj i zaczęły ją ściskać i po rękach całować, ona zaś, czując, że przy zbyt długiém chodzeniu siły ją opuszczą, pośpieszyła do fotelu i tam dopiero serdeczne dzieciom uściski oddawać zaczęła.
— Moje kochane dzieci! rzekła, więc bardzo się cieszycie, że matka wasza powróciła do zdrowia?
— Cieszymy się, cieszymy! zawołali Izabella i Broniś.
— Cieszymy się; powiedział Jasio i wydobywając ukryty dotąd z pod serwety wieniec, dodał: cieszymy się i długośmy nad tém rozmyślali, jakby to najlepiéj Mamie naszą radość okazać. Izabelka doradziła, żebyśmy poszli do ogrodu upleść wieniec, bo Mama tak lubi kwiaty, a już od dawna żadnych nie widziała. Wyszedłem więc z Bronisiem i oto są najpiękniejsze, jakieśmy tylko znaleźli. U dawnych Greków za powrotem do zdrowia ukochanéj osoby wieńczono statue Bogów, — pozwól, Mamo, niechaj my ciebie samą wieńczymy.
— Cóż za głęboka nauka! rzekła z lekkim uśmiechem pani Krasnołęcka, — ale — dodała, widząc łzy kręcące się w oczach Jasia, — mniejsza o to, bo i tak wiem, że to wszystko z serca a nie z głowy pochodzi. Dziękuję ci, Jasiu, bardzo ci dziękuję. Teraz uściśnji[2] mnie!
A Jasio, cały rozczulony, ze łzami rzucił się w objęcia matki, — potém zaś, jakby zawstydzony że on, tak spory chłopiec, już dwie trzecie mężczyzny, po babsku się rozbeczał, odszedł na stronę i starannie oczy sobie wycierał.
— Moja Mamo! odezwała się nieśmiele Izabelka.
— Czego chcesz, kochanie? zapytała w tonie dobrotliwym pani Krasnołęcka. Czy masz jaką prośbę do mnie? powiedz śmiało, pewnie ci nie odmówię, — bo i tyle dzisiaj sprawiłyście mi przyjemności, a potém wiem, że Izabella o nic prosić nie będzie, czegoby jéj matka dopełnić nie mogła.
— O, Mama może, jeśli zechce, — ale nie śmiem.....
— Mniebyś powierzyć nie śmiała, co masz na sercu?
— Moja Mamo! tylko się nie gniewaj! Wiem że Mama jeszcze tak prędko do kuchni wyjść nie może, a jednak Mamie niemiło, kiedy Marjanna co źle ugotuje. Wczorajszego buljonu wcale pić Mama nie mogła, a i kompoty jakie były mizerne! Chciałam więc prosić Mamy, żeby mi pozwoliła chodzić do kuchni i saméj robić wszystko co ma służyć na posiłek. Wszakżem zawsze widywała, jak Mama gotowała dla Bronitka, kiedy wiecie chorował, — tom i ja się nauczyła i pewnie potrafię.
— Dobrze, moje dziecię; — nic w tém złego, żebyś się zawczasu do gospodarstwa przyzwyczajała. Tylko Marjannę także trzeba uprosić, bo sługi czasem się o to obrażają, kiedy im dzieci mają przywodzić, — a wiesz, jaka ona w gruncie poczciwa, pewnieby rada zrobić jak najlepiéj.
— O, jużem jéj powiedziała, że Mamę poproszę, zawołała klaskając w dłonie Izabelka. Ona nic nie ma przeciwko temu. Zobaczy Mama, jak to wszystko teraz będzie doskonałe!
— Dobra dziecino! rzekła całując ją w czoło rozczulona matka. Ale ty co robisz, Bronitku, że tak spokojnie stoisz, ani się z miejsca nie ruszasz? Pewnie się nudzisz przy mnie, pobiegaj trochę, poskakaj; już mi to nie zaszkodzi. Możebyś miał ochotę wyjść na spacer? możesz poprosić Jadwigę, — pójdzie z tobą. A jeśli zechcesz, to cię zaprowadzi do Franusia Dembickiego; dobrze się ubawicie.
— Dziękuję Mamie, odpowiedział Broniś. Ja się nie nudzę, kiedy patrzę na Mamę i pomyślę, że dziś pierwszy raz znowu Mama wstała i już w tém brzydkiém łóżku we dnie leżéć nie będzie. Cały czas będę tu siedział na stołeczku przy Mamie, bo Jaś musi pracować do lekcji, Izabelka będzie w kuchni, a ja, jak się Mama zdrzémnie, będę zawsze patrzał na Mamę i muchy odganiał.
Pani Krasnołęcka témi słowy dziecięcia tak była rozczulona, że i odpowiedzieć nic nie mogła. Podniosła go tylko do siebie i mocno ucałowała.
— Ach, żeby to i wasz ojciec był przytomnym, rzekła po pauzie. Żeby widział, jak mnie ta dzisiejsza radość, którą wy, dobre dzieci, mi sprawiacie, orzeźwia i posila! Jakżeby i on się ucieszył!
— Wszakże jest portret Ojca, przerwał Broniś, wskazując na ścianę. O, niechno Mama spojrzy, jak się patrzy na nas, — pewnie nas widzi.
— Dobry Ojciec! rzekła ze łzami pani Krasnołęcka, odwróciwszy się i ujrzawszy w istocie wiszący na ścianie obraz męża. Dobry Ojciec! powtórzyła; pewnie i on teraz o nas myśli.
— Nie trzeba się zbytnie rozrzewniać, droga pani! zawołał głos dobrze znajomy, a we drzwiach ukazała się postać kochanego doktora, pana Rolskiego. Zbytne rozrzewnienie szkodzi zdrowiu.
— Ach, panie doktorze, rzekła z uśmiechem pani Krasnołęcka, w samą porę przybywasz. Kiedy już bez Ojca celebrujemy mój powrót do zdrowia, nie powinno się przynajmniéj obejść bez ciebie, któremu po Bogu największą za to zdrowie wdzięczność jestem dłużna.
— Robiłem swoją powinność, odrzekł pan Rolski, i pewny jestem, że każdy w mojem miejscu to samoby uczynił. Że zaś pożądany moje usiłowania uwieńczył skutek, za to Bogu jedynie dziękować należy, — w Jego bowiem było mocy, wszystkie nasze zamiary zniweczyć. Ale niepotrzebnie Pani to przypominam, — wiem aż nadto dobrze, jak serce twoje przepełnione jest wdzięcznością ku Bogu.
— O, Mama ciągle tylko modliła się w łóżku, rzekła Izabelka; — a kiedy już zdrowszą była, tom ja zawsze na głos czytywała Mamie Ewangelię św. Jana i listy Pawła świętego.
— Więcéj jeszcze niż za powrót do zdrowia, dodała pani Krasnołęcka, dziękować powinnam Bogu za moje dzieci. O, żebyście wiedzieli, rzekła zwracając się do nich, jak postępowanie wasze podczas całéj mojéj choroby i dzisiaj było dla mnie dobroczynném, pewniebyście nigdy dla rodziców waszych innemi się nie okazywali.
— Zawsze takiemi będziemy, zawołały dzieci i znowu się do matki cisnąc, całować ją i ściskać zaczęły.
— I ja zawsze takim będę, rzekł Broniś, — tylko jak będę większym, to i ja tak samo jak Jaś potrafię Mamie powinszować.
— Dosyć mi szczerze dzisiaj życzyłeś, odpowiedziała pani Krasnołęcka; obyś zawsze tak był dla matki swojéj troskliwym!
— No, ale teraz wypadałoby Pani cokolwiek wypocząć, rzekł pan Rolski; — żegnam Ją, do miłego widzenia. Bądźcie zdrowe, dzieci, i weźcie się do roboty, bo niedobrze, kiedy Mama zbyt dużo mówi.
— Ja idę sposobić się na lekcję, bo zaraz przyjdzie mój korrepetytor, rzekł Jasio.
— A ja dojrzę, czyli buljonik dla Mamy nie prędko gotowy, rzekła Izabella.

— Broniś tu tymczasem zostanie, dodał Jasio; — wszakże sam powiedział. A schylając się do niego, rzekł mu do ucha: Widzisz! nie nauczyłeś się żadnych wierszy na pamięć, a jednak to coś Mamie powiedział, tyle ją ucieszyło!







II.


List Ojca.



Miesiąc już blisko upłynął od wyjazdu pana Krasnołęckiego, a jeszcze nie tak prędko spodziewano się jego powrotu. Spadek po zmarłym w Berlinie wuju zatrzymywał go dłużéj aniżeli zrazu sam sobie zamierzył, a gdy go przytém częste listy zupełnie co do zdrowia żony i dzieci uspakajały, z wesołym przynajmniéj umysłem mógł korzystać z wolnego czasu jaki mu od przykrych nieraz zatrudnień zostawał. Wszakże żadna zabawa, żadna nowość wyłącznie go zająć nie zdołały; myśl o lubéj rodzinie i o radości, jakiej dozna za powrotem do Warszawy, ciągle bywała mu przytomną.
Przykrości długiego rozłączenia, którego końca z taką niecierpliwością wyglądał, słodził pan Krasnołęcki ściśle i bezustannie utrzymywaną korresponcją[3]. Dnia nie było, w którymby choć kilkunastu wierszy do swoich lubych nie napisał, a gdy w taki sposób nagromadziło się kilka kartek, tę obszerną o sobie wiadomość pocztą do nich przeséłał.
Niemała to bywała radość w domu, kiedy list od ukochanego nadszedł Ojca. Pani Krasnołęcka zupełnie prawie już była zdrową, chociaż dla przykréj pory roku jeszcze jéj wychodzić nie dozwolono. Zajmowała się tedy wyłącznie dziećmi, które z swojéj strony wzorowém swém postępowaniem jedyną dla niéj stanowiły uciechę. Jaś uczęszczał do szkoły i zarówno od wszystkich swoich nauczycieli kochany, nie zaniedbywał niczego, coby mu oprócz nauk szkolnych do własnego wykształcenia mogło posłużyć, a ponieważ miał korrepetytora, bardzo przyzwoitego i pilnego młodzieńca, jak mógł najwięcéj z wiadomości jego skwapliwie korzystał. Tenże korrepetytor udzielał i Bronisiowi początki nauk, do jakich wprawdzie żywy chłopczyna nie miał jeszcze zbyt wielkiego pociągu, w których jednak pomimo to dość znaczne już uczynił postępy. Wychowaniem zaś Izabelki zajmowała się sama matka, wyjąwszy jedną tylko naukę muzyki, do któréj trzy razy w tygodniu osobny zawsze nauczyciel przychodził.
Właśnie Jasio w godzinie poobiedniéj ze szkoły powrócił, i zrzuciwszy z siebie mundur domową odział się suknią, kiedy Broniś z okrzykiem radości wpadł do pokoju i trzymając w ręku list z napisu i z pieczęci dobrze znajomy, zawołał:
— Mamo, Mamo! patrz! z poczty! od Ojca! Jasiu! list! Izabelko! od Ojca!
Ucieszona nadejściem listu pani Krasnołęcka, natychmiast go rozpieczętowała, list osobno do siebie napisany przeczytała, potém zaś zwyczajem swoim zwoławszy na około siebie wszystkie dzieci, napomniawszy je poprzednio do pilnego i uważnego słuchania, tak im na głos czytać zaczęła:


Berlin, dnia 3 listopada 184...

NAJDROŻSZE DZIECI!

„Niezbyt długi wprawdzie czas upłynął od ostatniego mojego listu, ale tęsknota za wami znowu mnie do pisania napędza, a żem już od tygodnia wiadomości od was żadnéj nie odebrał, spodziewam się, że moją gorliwością i was do większéj akuratności nakłonię. Mam wszakże w Bogu nadzieję, że u was wszystko dobrze się powodzi, — bo i przeczucie tak mi powiada, a potém jestem pewnym, iż w razie jakiego mniéj korzystnego wypadku natychmiast byście mnie o nim zawiadomili.
Niepotrzebuję wam zapewne powtórzyć, jakbym rad już najprędzéj do ukochanéj powrócił Warszawy, ażeby was uściskać i do woli się wami nacieszyć. Ale przewiduję, że mnie okoliczności jeszcze tu czas pewien zatrzymają, i łatwo pojmujecie wynikającą ztąd moją niecierpliwość. Prawda że i tutaj wielkie są przyjemności, o jakie w saméj nawet Warszawie nie łatwo, — ale czémże są dla mnie wszelkie przyjemności, jeśli ich z wami i z dobrą waszą Mamą dzielić nie mogę? Wpadłem dla tego na myśl opisywania wam niektórych głównie tu uderzających osobliwości i spodziewam się, że gdyby miało w nich mieścić się co takiego, coby dla Izabelki albo dla Bronisia nie było dość zrozumiałém, Jasio weźmie na siebie urząd nauczyciela i tłómacza.“
— Jasio ma bydź naszym nauczycielem! przerwał ze śmiechem Broniś; albo to Jasio już tak rozumny?
— Rozumniejszym od ciebie, odrzekła w tonie nagany matka, — bo się z Ojca listów nie śmieje, ale w należném słucha uszanowaniu.
Broniś, zarumieniwszy się od wstydu, oczy na ziemię spuścił; a pani Krasnołęcka, jakby tego nie uważając, tak daléj czytała:
„Zaczynam od tego, co was, moje dzieci, najwięcéj może obchodzić; od pięknych gmachów publicznych, które każdemu do Berlina wjeżdżającemu w oczy zaraz wpadają. Wyobraźcie sobie przedewszystkiém szeroką, prostą ulicę, może sześć razy tak szeroką jak nasza Miodowa, a dłuższą od Nowego świata. W środku téj ulicy jest najpiękniejsza lipami osadzona aleja, a po obu stronach, obok brukowanych ulic dla pojazdów i przy szerokich, marmurem wykładanych trotuarach, najpiękniejsze stoją domy i pałace. Koniec téj ulicy z jednéj strony jest zarazem końcem miasta, przy którym wspaniała murowana stoi brama na ogromnych kolumnach. Na téj bramie jest sławny jako arcydzieło sztuki rzeźbiarskiéj tak nazwany powóz tryumfalny, na którym Bogini Wiktorya....
— Bogini Wiktorya, przerwał znowu Broniś; — ja nigdy o żadnéj Bogini nie słyszałem.
— Wiktorya, odpowiedział Jaś, u starożytnych Rzymian tyle znaczyła co Zwycięztwo; — bogini Wiktorya więc oznacza Boginię Zwycięztwa, bo u nich każdy prawie przedmiot miał swojego Bożka albo swoją Boginię.
— A to dziwni byli ludzie, rzekła Izabelka, że im jeden Pan Bóg nie wystarczał.
— Żałować ich raczéj wypada, powiedziała pani Krasnołęcka, że jeszcze o jednym i prawdziwym Bogu nie wiedzieli. Przecięż, chociaż w religiach pogańskich wiele jest śmieszności, jako religia, każda dla nas powinna bydź szanowną, bo każda okazuje, jak się człowiek starał wznosić do Boga, jakkolwiek na ten cel prawdziwéj drogi nie obierał.
— To téż, dodała Izabelka, bardzom się onegdaj gniewała na małego jakiegoś chłopczyka, który szedł przedemną, kiedym z Jadwigą do miasta wychodziła, a ciągle wszystkich żydów na ulicy prześladował; potém nawet Tatara w okrągłéj czapce zaczepił i bez ustanku przedrwiwał.
— Zapewne, że to brzydkie okazuje serce, rzekła pani Krasnołęcka; — ale czytajmy daléj, bo zapewne równie jak ja jesteście dalszego ciągu ciekawi. Ty zaś, Bronisiu, pamiętaj, żebyś siebie za zbyt rozumnego nie uważał, bo widzisz, że już ciebie Jasio w jednéj rzeczy objaśnił. No, ale słuchajcie:
„Na téj bramie stoi sławny jako arcydzieło sztuki rzeźbiarskiéj tak zwany powóz tryumfalny, na którym Bogini Wiktorja, w postawie stojącéj, trzyma lejce cztérech dzielnych rumaków i zdaje się je do miasta zapędzać. Z tamtéj strony bramy, która się Brandeburgską nazywa, zaczyna się trakt do Szarlottenburga, gdzie jest piękny pałac królewski i groby nieboszczyka Króla Pruskiego i jego Małżonki, Królowéj Luizy, po obu zaś stronach traktu ogromny rozciąga się ogród, nakształt parku angielskiego, Zwierzyńcem zwany, chociaż w nim żadnéj nie ma zwierzyny. Od bramy szeroka ulica, o któréj już Wam wspomniałem, a która się Pod Lipami nazywa, prowadzi aż do wielkiego placu, przy którym najwspanialsze stoją gmachy całéj stolicy: Akademia, Uniwersytet, Arsenał, dosyć skromny pałac królewski, pałac Następcy Tronu, Biblioteka królewska, spłonięty teraz w pożarze dom Opery, który już się na nowo buduje; daléj zaś starodawny Zamek i prześliczne Muzeum, czyli Galerja obrazów i posągów.
„Plac ten ozdobiony jeszcze jest statuami najsławniejszych Generałów z czasów ostatniéj wojny z Napoleonem, a przed Muzeum stoi, wśród ślicznie urządzonego ogrodu, ogromny z marmuru wazon na równie ogromnym postumencie.
„Wszakże nic to nie jest w porównaniu z tém, co w wewnętrzu tych gmachów jest ciekawego do widzenia. Ile tam cudnie pięknych malowideł i posągów, jakie kosztowności, jakie dzieła sztuki i pamiątki historyczne, — któżby to wszystko potrafił Wam wypowiedziéć?“
— Powiedział Ojciec, odezwała się nieśmiele Izabelka, że jeśli Mama na przyszły rok pojedzie za granicę, to i mnie pozwoli z Mamą.
— I jabym sobie życzył, rzekł z westchnieniem Jasio, — ale nie mogę, bo nam klassy tak długo opuszczać nie wolno!
— Zobaczemy jak to będzie, powiedziała Matka; — wszak jeszcze nie jadę. Może téż i tak się wybiorę, że dla ciebie właśnie nastaną wakacje.
— O co za radość, zawołał Jasio; jakżebym był szczęśliwy! Jabym miał odbyć daleką podróż!
— Tylko się nie wesel zbyt wcześnie; — jest to rzecz bardzo niepewna, a do wakacji jeszcze daleko. Staraj się tymczasowo, abyś postępowaniem swojém i nauką na taką nagrodę ze strony twoich rodziców zasłużył.
— Mnie Mama pewnie z sobą nie weźmie, rzekł po pauzie na wpół płaczliwym głosem Broniś. Nieprawda?
— A to czemu? wszakżebym ciebie samego w domu nie zostawiła.
— Bo tak często jestem niegrzecznym, — Mama co moment musi mnie łajać, — to ja pewnie nie zasłużył sobie na taką nagrodę.
— O, moje dziécię, rzekła z czułością pani Krasnołęcka; już połowę błędów swoich naprawił, kto sam je widzi i do nich się przyznaje. Wierzaj mi, dodała i ucałowała go w czoło, wierzaj mi, wolę ja ciebie za małe przewinienia od czasu do czasu połajać, aniżeli widziéć w tobie nieskromność, i jak gdybyś był o sobie uprzedzonym, że już jesteś wzorem dobrego dziecięcia. Ale słuchajmy daléj, co pisze Ojciec; — już i tak list nie bardzo długi.
„Jest tu także za Muzeum pałac zwany: Monbijou, w którym jest gabinet starożytności egipskich. Bardzo wiele dobrze zachowanych mumij, modele grobów w Piramidach, wyroby rozmaite i mnóstwo innych rzeczy świadczą o wysokich postępach, jakie ludzie w czasach tyle odległych, bo na 2000 lat przed narodzeniem Jezusa Chrystusa, w naukach i sztukach już poczynili. Jest tam nawet kawałek chleba egipskiego, który w jednéj z piramid znaleziono“.....
— Wiem dla czego, przerwał Jaś, bo dawni poganie zawsze zmarłym rozmaite pokarmy i napoje dawali do trumny; — obawiali się, iżby im w przyszłém życiu głód nie dokuczał.
— Istotnie tak było, rzekła Matka. A zatém:
„....kawałek chleba egipskiego, który w jednéj z piramid znaleziono, i kilka ziarnek żyta i pszenicy.
„Cała ta ulica i plac, jak w ogólności największa część miasta, oświetlona jest gazem, co wieczorami prawdziwie zachwycający przedstawia widok. Gaz ten przez rozmaite sposoby chemiczne przed jedną z bram miasta wydobywa się z przeznaczonych na ten cel materjałów, głównie ze smoły; ztamtąd zaś podziemnemi rurami rozchodzi się pod wszystkie prawie ulice. Grube słupy z lanego żelaza, wewnątrz próżne, a do rur tych przymocowane, wyprowadzają gaz do latarni szklannéj, w któréj zakręceniem kruczka wychodząc łączy się z powietrzem, a tu zapalony, niezmiernie jasne światło wydaje.“
— Wiem, wiem, zawołał Jasio; — pan Wielogórski w przeszłym roku mnie z Gustawem zaprowadził na ulicę ś. Jérską do fabryki Ewansa, która także gazem jest oświécona. Nie pamięta Mama, jak to ja wtedy opowiadałem, że o dziesięć kroków od latarni można było czytać jak we dnie?
— Pamiętam, i późniéj nawet obszerniéj nam to przypomnisz. Słuchajcie:
„Nic Wam nie wspomnę o innych wspaniałych budowach, których tutejsza stolica dużo jeszcze posiada. Więcéj Was zapewne zajmie opis kolei żelaznéj, która z przed bramy Lipskiéj do Poczdamu prowadzi. Przy wielkim gmachu, tak nazwanym dziedzińcu kolejowym, w którym mieszczą się sale dla podróżnych, stoją w długich szeregach ogromne powozy, za pomocą łańcuchów do siebie przymocowane; a na samym przodzie lokomotywa, czyli machina parowa, poruszająca siłą swą cały taki szereg. Inżynier kierujący jazdą, a na saméj lokomotywie stojący, w oznaczonym czasie daje znak świszczałką, po czém podróżni siadają do powozów. Koła tych powozów tak są urządzone, iż szczelnie przystają do grubych żelaznych prętów czyli szyn stanowiących właśnie kolej żelazną na których się trzymają, jak zwyczajne pojazdy w zwyczajnéj kolei, — a ponieważ te szyny są bardzo gładkie, nie ma więc żadnego tarcia i podróż odbywa się niezmiernie prędko.“
— O ja wiem, zawołał Jasio, bo i para jest bardzo silna i prędko może te wozy poruszać.
— Co to za para? odezwał się Bronitek, — czy taka, jaka z gorącego rosołu wychodzi?
— Taka sama, tylko że jest jéj daleko więcéj. Czy nie pamiętasz, jak to w poniedziałek gotowała się kawa, a Marjanna imbryczek tak mocno przykryła, że para nie miała którędy wychodzić; — raptém pokrywka wyskoczyła, bo para była od niéj mocniejszą.
— Prawda, rzekł Broniś, — ale to bardzo dziwnie; bo wziąść parę do ręki, zdaje się, że to nic.
— Późniéj się tego wszystkiego będziesz uczył, rzekła pani Krasnołęcka. Dobrze przynajmniéj, że sam poznajesz jak ci jeszcze wielu rzeczy nie dostaje. Czytam daléj:
„Ztąd do Poczdamu jest z górą mil cztéry, a onegdaj odbyłem tę drogę w jedną niespełna godzinę.”
— Jak to? przerwała Izabelka, Ojciec także jechał wozem parowym? Ach, jabym się bała.
— Widzisz przecię, że się Ojcu nic złego nie stało; z resztą, nierozsądni tylko ludzie obawiają się lada rzeczy, do któréj jeszcze nie są przyzwyczajeni. Pierwszy co wsiadł na konia albo do zwykłego pojazdu, niezawodnie więcéj potrzebował odwagi od ciebie, gdybyś miała jeździć na kolei żelaznéj. Ale czytajmy co Ojciec pisze o téj podróży:
„Przez całą drogę turkot machiny nie wiele co pozwala rozmawiać z towarzyszami podróży, — ale chętnie się na to nie zważa, skoro się pomyśli, jak ogromny zysk czasu wszystkie te drobniejsze nieprzyjemności wynagradza. Cóż Wam dopiéro powiem o Poczdamie, téj dawnéj stolicy Fryderyka Wielkiego, która potém przez długi czas opuszczona, na nowo przez wybudowanie kolei żelaznéj się podniosła, — stała się bowiem przez to jakby przedmieściem Berlina. Mnóstwo pięknych pałaców zdobi to miasto, ale inne także domy okazują, jakie tu niegdyś za wielkiego króla musiało panować życie. Przedewszystkiém uwagę przychodnia zwraca na siebie zamek Sans-Souci, ulubione miejsce pobytu Fryderyka, do którego to zamku niemało łączy się wspomnień historycznych. Jest oprócz tego tak nazwany Nowy Pałac, w którym szczególnie piękną jest ogromna sala, cała muszlami i rozmaitego koloru kryształami wysadzana, — dosyć, że gdziekolwiek tu w Poczdamie zajdziecie, wszędzie ujrzycie ślady twórczéj ręki, którą gust i wysoki rozum kierowały. Okolice Poczdamu równie są czarowne; co mile uderza po piaszczystych stepach jakie Berlin otaczają, — zresztą sztuka nie mało się do ich upiększenia przyczyniła. Wspominam tu tylko o Pawiéj Wyspie, do któréj z Poczdamu rzeką Havel płynie statek parowy. Wyspa ta, prawdziwym będąca ogrodem, zawiera w sobie oprócz tego bardzo piękną menażerję rzadkich i dzikich zwierząt, ptastwa i t. d. i ulubionym jest celem przejażdżek Berlińczyków. Chciałbym ja Was tutaj oprowadzać po wszystkich innych jeszcze godnych widzenia miejscach, i jestem pewnym, kochane dzieci, że


Dobry Ojciec który w oddaleniu nawet o zabawie i nauce swoich dzieci pamięta.
nietylko byście ciekawość swoją zaspokoiły, ale i umysły Wasze wieloma użytecznemi zbogaciły wiadomościami. Mam nadzieję, że po powrocie nieraz jeszcze o tém wszystkiém rozmawiać będziemy, i założyłem sobie w tym, celu album, w którym godniejsze pamięci rzeczy ciągle zapisuję. Dzisiaj kończę, bo poczta odchodzi, a niechciałbym żeby list ten znowu trzy dni poleżał; proszę Was bowiem usilnie abyście mi jak najrychlej o sobie donieśli. Bronitek także niech parę słów do mnie napisze. Żegnam Was i każde z pojedyncza całuję. Kochający Was szczerze ojciec
Bonawentura Krasnołęcki.

— Kiedyż będziemy pisać, kochana Mamo? zawołał Broniś; wszakże i mnie Mama pozwoli napisać?
— Jak najchętniéj, moje dziecko; — możesz Ojcu donieść, jak ciebie list jego ucieszył. Dobry Ojciec, który w oddaleniu nawet o zabawie i o nauce swoich dzieci pamięta!
— Ach prawda, miałam się zapytać, rzekła Izabelka; co to są te mumje egipskie, o których Ojciec wspomina?
— No, Jasiu, wytłomaczże siostrze, powiedziała zwracając się do niego pani Krasnołęcka.
— Sam dobrze nie wiem, odrzekł Jasio; wiem tylko że to są trupy ludzkie, twarde jak kamień, bo i u nas w Gabinecie historji naturalnéj jest mumja, ale nikt mi nie umiał powiedziéć, jakim ona sposobem powstała.
— Należało się zaraz zapytać którego z twoich nauczycieli albo rodziców; bo nic nie ma gorszego, jak kiedy chłopczyna w twoim wieku poprzestaje na połowie tylko jakiéj wiadomości. Mumje są to w istocie ciała Egipcjan, którzy tajemną posiadali sztukę balsamowania swoich nieboszczyków nakładaniem do ich wnętrzności rozmaitych ziół i olejów, za pomocą których te ciała z czasem zupełnie skamieniały. Jeżeliś widział mumję w Gabinecie, musiałeś uważać, że i płótno nawet którém jest obwinięta, całkowicie stwardniało i za gwałtowném rozbiciem kruszy się jak kamień.
— Uważałem, tak jest; — ale czemu teraz nieboszczyków już nie balsamują? zapytał Jasio.
— Sztuka ta zupełnie prawie już zaginęła, jak wiele innych, które starożytne narody posiadały. Z resztą u nas balsamowanie ciał nie jest potrzebą, jak u Egipcjan, którzy utrzymywali, że dusze zmarłych póty się po świecie tułają, póki ich ciała nie są należycie pochowane. Nasza święta Wiara przekonała nas, że dusza człowieka zawsze jest nieśmiertelną, i że bez względu na takie zewnętrzności, zasłużoną tylko za cnoty lub występki odbiera po śmierci karę albo nagrodę. Jest wprawdzie jeszcze zwyczaj balsamowania ciał wielkich panów, ale ten sposób dłuższego przechowywania nie jest ani tak trwały, ani nawet tyle bezpieczny.
Teraz, dzieci, zabierzcie się do Waszych obowiązków, — ja tymczasem tutaj usiądę i przygotuję na jutrzejszą pocztę list do Ojca, który zapewne niemało już jest o nas niespokojnym. Wy się każde w szczególe przypiszecie, a dziś wieczór kiedy już wszystkie będą wasze prace skończone, będzie nam Jasio czytał z téj ładnéj książki, którą mu nauczyciel jego wczoraj pożyczył.
— Ach! zawołał Broniś, tam tyle ładnych obrazków i tyle wojska, tyle koni!
— To jest życie Napoleona, rzekł poważnie Jasio, i bardzo tam jest wiele ciekawych rzeczy. Teraz zaś słyszę, że wchodzi korrepetytor, — trzeba mi się pospieszyć.

I każde dziecko, pocałowawszy Matkę w rękę, poszło do swojego wyznaczonego mu zatrudnienia.







III.


Bal.



Od dwóch tygodni przeszło pani Krasnołęcka na świeże już wychodziła powietrze, i korzystając z czystego nieba i z zamarzniętych, lekką powłoką śniegu przykrytych spacerów, co dzień prawie z dziéćmi w Saskim albo w Krasińskim bywała ogrodzie. Jaś tylko jeden nie mógł miéć udziału w takowych przechadzkach, — zamierzywszy sobie bowiem stanowczo, iżby przy końcu roku szkolnego nietylko promocję do wyższéj klassy ale i nagrodę otrzymał, — nie bez nadziei, że to tém więcéj spowoduje Rodziców do zabrania go z sobą w podróż zagranicę, — bez ustanku pracą i naukami bywał zajęty. Troskliwa Matka, z radością widząc w najstarszym swoim synie takową usilność i wytrwałość, gdzie mogła, rozmaitemi przyjemnościami starała mu się to wynagradzać, tém bardziéj, że i tamte dzieci, tak dobry z starszego brata mając przykład, równie szczerze do pełnienia swoich brały się obowiązków.
Izabelka szczególne miała zamiłowanie w muzyce, i nauczyciel jéj nie mógł się w téj mierze jéj pilności odchwalić; to zaś upodobanie i w młodszym jéj bracie, w Bronisiu, który zawsze przy lekcjach bywał przytomnym, wielką do nauczenia się téj sztuki wzniecało ochotę. Dawno już prosił Matkę, aby i dla niego metra przyjęła, — ale ta zawsze mu przekładała, że zbyt jest młodym jeszcze na uczenie się rzeczy tyle trudnéj, — że Ojciec za powrotem swoim sam mu zapewne pozwoli, — lecz chłopczyna ciągle i ciągle się upierał. Izabelka widząc w braciszku tak szczerą chęć do nauki, ulitowała się wreszcie nad jego niecierpliwością, a gdy razu pewnego na dobre się o to rozpłakał, przyrzekła mu, że ona go nót i gamm nauczy, i że potém zapewne Mama, jeśli tylko zobaczy że istotnie postępuje, prośby jego dłużéj odmówić nie zechce.
Któż był szczęśliwszym od Bronisia! Prawda, że odtąd, kiedy tylko wolna nadarzyła mu się chwila, zaraz siadał przy fortepianie i niemiłosiernie czasem na nim klepotał, — prawda, że pani Krasnołęcka w ciągu trzech niedziel drugi raz już musiała go kazać nastroić; — nie broniła mu wszakże téj niewinnéj zabawy, tém bardziéj ile że widziała, iż to nie prostą u niego było zabawką, ale że do muzyki gust, kto wié nawet czy nie talent posiadał.
Była niedziela; a pani Krasnołęcka zawsze w ten dzień miewała zwyczaj, razem z dziéćmi swojemi chodzić do kościoła i własnym przykładem nakłaniać je do otwartego wylania najskrytszych uczuć i myśli przed Bogiem. Modlitwa nie jest to rzecz, któréjby można się nauczyć; — słowa modlitwy są to jakby owe pączki kwiatów: jeśli ich ciepło słońca, to jest uczucie i wiara, nie przenika, tedy na zawsze one zostają pączkami, zwiędną takiemi ani się nigdy z nich kwiatek nie rozwinie. Pani Krasnołęcka więc już była gotowaną do wyjścia, kiedy nie widząc dzieci w żadnym z pobliskich pokoi, udała się do dziecinnego, do którego już ją z daleka odgłos fortepianu przywabiał.
Koncercistą był pan Bronisław; tylko że nie chcąc przeszkodzić rodzeństwu bardzo, z lekka paluszkami na fortepianie przebierał. Jaś i Izabelka, przy osobnym siedząc stoliku, zajęci byli książkami; — pierwszy z nich powtarzał sobie jeszcze zadaną lekcję na dzień jutrzejszy, — ostatnia rozczulała się nad Pamiętnikami biednéj Sieroty, książką bardzo ładną i nader godną czytania.
— Ach, Mama już idzie! zawołały dzieci gdy ją we drzwiach ujrzały, i zerwawszy się prędko, zarówno do płaszczów, czapek i kapeluszy się zabierały. Zaraz, Mamo, zaraz!


Koncercistą był pan Bronisław,... Jaś i Izabelka, przy osobnym siedząc stoliku, zajęci byli książkami.
— Dobrze, moje dzieci, rzekła pani Krasnołęcka; cieszy mnie, że was przy tak pilném znalazłam zajęciu. Pracować nigdy nie jest grzechem, i lepiej w niedziele i w święta zatrudniać się, aniżeli swawolą martwić Rodziców i starszych. Ale teraz pójdziemy do kościoła, bo modlitwa i wzniesienie się do Boga główną powinny bydź pracą świąteczną. Po modlitwie i po pracy dopiero może nastąpić zabawa, — i bydź może że dzisiaj......

— Już ja wiem, co dzisiaj! zawołał Broniś, — wiem, bo słyszałem jak Mama mówiła z Jadwigą, żeby nam suknie na dziś wieczór przygotowała.
— A, czy to się godzi tak podsłuchiwać! rzekła z uśmiechem pani Krasnołęcka. No, ale kiedy już wiecie połowę, wszystko wam powiem. Jesteście proszeni na dziś wieczór do państwa Wielogórskich, gdzie podobno jest wilja twojéj przyjaciółki.
— Ach prawda, zawołała Izabelka; jutro ś. Elźbiety! Trzeba Elizie powinszować.
— Zapewne, odpowiedziała Matka; uczynicie to dziś wieczór.
— Ale ja, rzekła Izabelka, chciałabym jéj jaki dać upominek; ona mi w moje imieniny tak ładny darowała pugilares.
— Wyjmże pieniądze ze swojéj skarbonki, z kościoła pójdziemy do jakiego sklepu; może co ładnego dobierzesz.
Izabelka śpiesznie z komodki wydobyła puszkę i znajdujące się w niéj dwanaście złotych Jasiowi oddała na schowanie; potém zaś w przykładném milczeniu, i o światowych rzeczach już nie myśląc, poszli do kościoła.
Msza ś. się skończyła, — Matka z dziéćmi przy stopniach ołtarza jeszcze się modliła za zdrowie kochanego Ojca, za szczęśliwy i rychły jego powrót; — nareszcie podniósłszy się, z czystém sumieniem i z wyrazem wesela i spokojności na twarzy wyszli z kościoła, albowiem polecili się byli opiece Wszechmogącego i niezłomne w Nim mieli zaufanie.
Niektóre sklepy na wpół jeszcze były pootwierane; pani Krasnołęcka z dziećmi weszła do jednego z nich, w którym rozmaite przedawano towary galanteryjne. Spodobała się bardzo Izabelce ładna toaletka z tektury, za którą właśnie taką żądano cenę, jaka stanowiła całe mienie dobréj dziewczynki. Już, poglądając z boku na Matkę i z jéj oczów starając się wyczytać przyzwolenie, prosiła brata o zapłacenie powierzonéj mu sumki, kiedy nagle wielki rozległ się krzyk na ulicy.
Wszyscy poskoczyli do okna, — lecz tu jakże okropna przedstawiła im się scena!
Biedny staruszek, z siwemi jak gołąb’ włosami, szaraczkową odziany kapotą, ale cały krwią zbroczony, leżał na trotoarze, — tłum ludzi wokoło niego się nagromadził.
Poczciwy kupiec, pan Korycki, litością zdjęty, natychmiast wybiegł na ulicę i za pomocą dwóch najbliżéj przy nieszczęśliwym stojących osób, bezprzytomnego wniósł do sklepu.
— Jakże to się stało? zapytał pan Korycki jednego z tych, którzy mu w przeniesieniu chorego byli pomocni. Zkądże biednego starca tak okropny spotkał przypadek?
— Słabo już widać trzyma się na nogach, bo i wiek nie po temu, iżby bez podpierającéj ręki sam jeden się odważył wyjść na ulicę. Przechodził zaś właśnie z jednego trotoaru na drugi, kiedy się dwie sanki spotkały; każdy z powożących chciał ominąć, ale ulica zbyt wązka, izby się jeszcze pomiędzy niemi kto zmieścił. Krzyknął jeden z sankarzy na starego, gdy ujrzał że się zbytnie do koni przybliża, — ale biedny starowina, już i tak nie wiedząc gdzie się podziać, przeląkł się zapewne tego krzyku, potknął się i upadł na ziemię. Konie w bok się zerwały i dyszlem o tamte sanki zawiązłszy, nieszczęśliwego kopytami bez miłosierdzia potratowały.
— Gdzie mój Dziadzio? mój dobry Dziadzio? zawołała wbiegająca z wyrazem rozpaczy mała dziewczynka, wprawdzie ubogo ale ochędożnie ubrana. Gdzie mój Dziadzio? i w tém ujrzawszy go, z krzykiem przerażenia i ze łzami rzuciła się na niego.
— Daj pokój, moje dziecko, rzekła łagodnie odrywając ją pani Krasnołęcka; daj pokój! Dziadziowi twojemu nic nie będzie; — zemdlał tylko z przelęknienia, — zaraz przyjdzie do siebie.
Godny pan Korycki wydobył tymczasem z szafy flaszkę wody kolońskiéj i cucił omdlałego, który téż istotnie zwolna otwierał oczy. Ale widać silna miotała nim gorączka; — wnuczki nie poznał.
Dzieci pani Krasnołęckiéj niememi były widzami téj sceny; przestrach, litość i rozczulenie na przemiany na ich malowały się twarzach.
— Gdzież mieszkacie? zapytał nareszcie pan Korycki dziewczynki. Trzeba będzie Dziadka twojego zawieść do domu.
— Mieszkamy ztąd bardzo daleko, dobry Panie, odpowiedziała tonąc we łzach dziewczynka, — aż na końcu Zakroczymskiéj ulicy. Dziadzio dziś rano jak zwykle poszedł do kościoła, — ale że długo nie wracał, matka moja, która od pół roku już leży chora, kazała mi iść za nim. Wiedząc któremi zawsze ulicami przechodzi, poszłam na spotkanie dobrego Dziadzia, — aż tutaj przed domem mnóstwo ludzi zgromadzone zaraz mi dało przeczuć jakie nieszczęście. Dopytywałam się u znajoméj kobiety, która przypadkiém tam stała, coby zaszło? powiedziała mi o całym wypadku i wskazała ten sklep, do którego, jak mówiła, litościwi ludzie biednego Dziadzia zanieśli, i do którego i ona dla odwiezienia go właśnie wejść miała, kiedym ja nadeszła.
— Matka twoja jest chorą? zapytała pani Krasnołęcka; a twój Ojciec?
— Ojciec mój już dawno nie żyje. Matka jest wprawdzie chorą, ale nie zważając nato, całemi dniami i nocami haftuje i szyje, bo ja jeszcze dosyć na życie zarobić nie umiem, a Dziadzio już nie może.
— Kochana Mamo, rzekła z cicha Izabelka, a głos jéj ciągłe przerywały łkania; — kochana Mamo, Eliza gniewać się nie będzie choć jéj nic nie daruję, albo jéj co z moich rzeczy wyszukam; pozwól niech téj biednéj dziewczynie dam moje dwanaście złotych na lekarstwo dla dziadka, który zapewne nie mało będzie chorował.
Matka skinęła i natychmiast leżące już na stole obok tak gorąco upragnionéj toalety pieniądze, wzrucone[4] zostały do fartuszka dobréj wnuczki nieszczęśliwego starca.
— Niech Pan Bóg panience za to dobrodziejstwo pobłogosławi, zawołała dziewczynka; i Wam wszystkim, łaskawi Państwo, którzy tyle okazujecie litości nad ubogiemi.
Już bowiem wszyscy przytomni, idąc za przykładem Izabelki, dosyć znaczne dawali jałmużny, tak iż w mgnieniu oka kilkadziesiąt złotych było zebranych.
— Ja swoich pieniędzy nie wziąłem, rzekł po cichu Jaś, przysunąwszy się do siostry, ale zwrócę ci w domu połowę; niech i ja mam udział w tak dobrym uczynku!
— I ja także! i ja także! zawołał Broniś; o ja mam ośm złotych w skarbonce, które tylko do mnie należą.
— Na równo się podzielicie, rzekła pani Krasnołęcka, która słyszała była tę rozmowę swych dzieci. Każde z was da po cztéry złote, — a teraz, — zwracając się do Izabelli, — teraz kiedy znowu masz ośm złotych do ciebie należących, ja cię swoją kassą zastąpię. Może sobie wybierzesz co mniéj kosztownego, a co zarówno jednak Elizę ucieszy.
— Nie śmiałbym tak grzecznéj i dobréj panience, którą dziś pierwszy raz widzę, tak bagatelny ofiarować prezent, odezwał się pan Korycki. Ale kiedy Mama Dobrodziéjka żąda, aby panienka co mniéj ładnego za ośm złotych obrała, mogę zapewnić że ta summa jest bez mała tyla, ile mnie toaletka kosztuje, tak iż odstępując ją za tę cenę, żadnéj prawie miéć nie będę straty. Panience zaś i paniczom będzie to dowodem, jak mnie ucieszył piękny ich postępek względem téj biednéj dziewczyny.
Po krótkiéj namowie ze strony pana Koryckiego pozwoliła pani Krasnołęcka na przyjęcie tak pochlebnéj oliary. Jasio zaś poskoczył po sanki, do których wsadzono chorego z wnuczką, nie bez poprzedniego zapytania o nazwisko i o bliższe oznaczenie mieszkania tych nieszczęśliwych. Poczém pożegnawszy poczciwego pana Koryckiego, pani Krasnołęcka z dziećmi wybrała się do domu.
Zadowolona z dzisiejszego postępowania swych dzieci, postanowiła wypełnić przyrzeczenia względem wieczornéj zabawy. Gdy więc nadszedł zmierzch, kazała im się w najlepsze poubierać suknie i pojechała z niemi do państwa Wielogórskich.
Pan Wielogórski dawnym jeszcze był przyjacielem, podobno że i szkolnym kolegą pana Krasnołęckiego. Znajomość między dwiema rodzinami była więc cokolwiek serdeczniejszą, aniżeli to się zwykle dzieje na świecie; — tém bardziej że i dzieci państwa Wielogórskich, Gustaw i Elizka, pierwszy lat jedenaście, druga zaś dziewięć lat mająca, dla proporcji wieku i dla wzorowych obyczajów nader pożądanemi dla Jasia i dla Izabelki były towarzyszami. Gustaw oprócz tego do téj saméj jeszcze uczęszczał szkoły i klassy, do któréj chodził Jasio; częstsze więc stosunki więcéj ich także wiązały.
Na schodach już uderzył ich odgłos hucznego mazurka, — mnóstwo płaszczów, futer i kapeluszy w przedpokoju kazało się spodziewać wielkiego zgromadzenia; istotnie téż wszedłszy do salonu zastali licznie zebrane towarzystwo, w najlepsze już tańcami i innemi zabawami zajęte.
Był to bal: — ale bal dziecinny.
Troje nowych przybyszów, przywitawszy się przedewszystkiém z panią domu, oczyma śledziło Elizy, żeby jéj złożyć swoje powinszowanie, Izabelka zaś, żeby oddać przeznaczony dla niéj podarunek. Ujrzeli ją nareszcie stojącą w parze do mazurka.
— Dziękuję ci, kochana Izabelko, rzekła Eliza gdy z rąk jéj toaletkę odebrała i misterną podziwiając robotę nią się radowała. O już ja wiedziałam, że mi co bardzo ładnego przyniesiesz.
— Oto ten pan, odpowiedziała Eliza wskazując na jednego Jegomości, który był przy tém, jakeś dziś kupowała; — a że widział ciebie kilka razy u nas i wiedział że dziś moje imieniny, zaraz się domyślił że to dla mnie.
Spojrzała Izabelka i natychmiast poznała; był to pan Korycki.
Zarumieniła się, jakby od złego uczynku; dobrze ukształcone serca bowiem nie lubią, kiedy ich szlachetne postępki zbytnie na jaw wychodzą. Chcąc sobie i rodzeństwu ująć zasługi, zaczęła natomiast wychwalać dobroć pana Koryckiego, który dla biednego staruszka tyle się ludzkim okazał.
Tymczasem pani Krasnołęcka także się z panem Koryckim poznała, i przy sobie usiadłszy o dzieciach rozmawiać zaczęli. Pan Korycki prosił jéj o pozwolenie, aby mógł i swoją dziesięcioletnią Basię z niemi zapoznać, co gdy Matka Izabelki na to przystała, natychmiast uskutecznił. Wszystkie troje zaś, ożywione ogólną wesołością, jaka w tém gronie panowała, szczerze się do tańca zabrały. Broniś szczególnie hasał po swojemu i wszystkich swoją wesołością ucieszał, — do tego stopnia iż rozsądniejszy Jasio już go chciał od niéj wstrzymywać. Ale pan Wielogórski przystępując do niego:
— Daj mu pokój, kochany Jasiu, rzekł; — niech się bawi, niech skacze! Dzisiaj to wasz wieczór, — bylebyście nic nieprzystojnego nie robili, wolno wam dokazywać póki tchu starczy.
I na nowo szły radośne okrzyki, i gry różne i tańce. Starsi zaś, ponieważ wszyscy i swoje mieli dzieci w tém zebraniu, z pobłażaniem i z uśmiechem patrzyli na tę niewinną rozpustę małego świata.
Nastąpiła kolacja, do któréj wszyscy jak najprzyzwoiciéj zasiedli. Było i słodkie winko w drobnych kieliszkach, któremi najprzód spełniono zdrowie solenizantki.
Potém zaś powstał pan Korycki i biorąc kieliszek do ręki, przemówił do pilnie słuchających balowników.
Opowiedział im, jaki dziś wypadek przed jego domem miał miejsce, — jak się dzieci pani Krasnołęckiéj litościwemi okazały, — jak przed wszystkiémi Izabelka, z poświęceniem własnéj przyjemności w ofiarowaniu wiązania przyjaciołce, natychmiast tylko o pomocy dla biednych pomyślała, — jak tym swoim przykładem na starszych nawet dobroczynnie wpłynęła.
Wszystkie dzieci, jakby z uszanowaniem poglądały na dobrą Izabelkę i na jéj braci, — Eliza zaś z Gustawem, przybliżywszy się rzekli po cichu:
— My tu już każde po rublu odłożyli; — wiecie, gdzie ci nieszczęśliwi mieszkają, — prosimy was, abyście im jutro te pieniądze posłali.
— Ja tu nie mam pieniędzy, zawołał mały Franuś Dembicki, który z Bronisiem stał opodal, i widział jak Eliza Jasiowi wsuwała do ręki pieniądze, — ale mam w domu dwadzieścia i trzy złote; to jutro, jeśli Ojciec pozwoli, sam do was zaniosę.
— I ja także! i ja także! odzywano się ze wszech stron. Niektórych dzieci rodzice natychmiast nawet w ich imieniu składki robili, tak że w przeciągu dziesięciu minut bardzo ładna już zebrała się sumka. Izabelka nie mogła się wstrzymać od płaczu, i rzucając się w objęcia równie rozczulonéj Matki, zawołała:
— Mamo, cóż ja tak wielkiego zrobiłam, że mnie wszyscy chwalą?
— Za zdrowie dobréj Izabelki! krzyknął pan Korycki i spełnił kieliszek; — Izabelki, która to wsparcie sama zapewne zechce doręczyć swoim protegowanym.
Muzyka huczno przygrała, wszyscy się podnieśli wołając:
— Za zdrowie Izabelki! za zdrowie Izabelki!
Pani Krasnołęcka zaś, przytulając dzieci swoje do łona, rzekła z rozrzewnieniem:

— Widzicie, jak każdy dobry uczynek sam w sobie już zawiera swoją nagrodę!







IV.


Kolenda.



Jednym z najprzyjemniejszych dni w całym roku dla każdego grzecznego dziecięcia jest bez wątpienia początek tego roku, pierwszy dzień miesiąca Stycznia. Z jaką to niecierpliwością wygląda Wilji Noworocznéj, w którą kochani Rodzice dawnym zwyczajem pożądaną niosą kolendę; — ile to oczekiwań, przeczuć, nadziei; — jakie to różne są domysły i odgadywania! A potém dzieci, które zwykle jeszcze drogiego czasu cenić nie umieją, cieszą się, że im znowu rok jeden przybywa, — zdaje im się, że o tyle już są doroślejszemi, starszemi; — liczbę nowego roku, gdzie mogą, na każdym świstku zapisują: chciałyby się bowiem jak najprędzéj z tą myślą oswoić, że stary rok nigdy nie wróci i że żadnego już do nich prawa nie posiada.
Dzieci państwa Krasnołęckich w niczém się z tego względu od innych nie różniły: nadejście Nowego Roku niemałą je napełniało radością. Prawda, iż tę radość bardzo przytłumiał list, jaki przed kilkoma dniami Matka ich od Ojca z zagranicy odebrała, w którym nie bez wielkiego żalu jéj doniósł, że coraz większe trudności, na jakie w ostateczném ukończeniu swoich interesów napotyka, zmuszą go zapewne do przedłużenia swego pobytu w Berlinie kto wié czy nie do saméj wiosny. List ten wszakże na pocieszenie zawierał wiadomość o zupełném zdrowiu pana Krasnołęckiego, tak iż z téj przynajmniéj strony od wszelkiéj mogli bydź wolni obawy.
Wiedziały dzieci, że przed kilkoma dniami Matka ich przez znajomego kupca Warszawskiego odebrała dość sporą skrzynię z Berlina; — domyślały się, że to może i dla nich jakie mieszczą się w niéj upominki. Oczekiwania były tém większe. Podarunki z Berlina! co to za śliczne bez wątpienia są rzeczy! Każde z dzieci swoje życzenia potajemnie porównywało z nadziejami, — jeden tylko Bronitek po wszystkich biegał pokojach i na głos wołał:
— Już ja wiem, co dostanę! cały pułk pięknych żołnierzy w dużych złoconych kaszkietach!
Nadszedł wieczór — i z nim tak gorąco upragniona kolenda.
Pani Krasnołęcka, chcąc dzieciom swoim tém większą wyrządzić przyjemność, zaprosiła dwoje im znajomych: Basię Korycką, z którą się Izabelka od niéjakiego czasu dość ściśle zaprzyjaźniła, bardzo skromną i przyjemną dziewczynkę, i Franusia Dembickiego, w którym głównie Broniś miał towarzysza; — Gustaw i Eliza Wielogórscy bowiem, których także się spodziewano, nie mogli przybyć, ponieważ i u nich w domu podobna odbyć się miała uroczystość.
Dzieci ze swojéj także strony dla Mamy przygotowały różne wiązania: Jasio, na pięknym, welinowym papierze wyrésował głowę Pana Jezusa, z cierniową koroną w około, — Izabelka wyhaftowała z perełek śliczną kieskę do pieniędzy, a Broniś na ładnym arkuszu z złoconemi brzegami, jak mógł najstaranniéj nakréślił kilka wierszy serdecznego życzenia.
Wpuszczone do bawialnego pokoju, w którym siedziała pani Krasnołęcka, dzieci ukochaną Matkę najprzód czule ucałowały, i każde przemówiwszy do niéj kilka prawdziwie z serca pochodzących wyrazów, oddało swój upominek.
— Dziękuję wam, moje kochane dzieci, rzekła uradowana tém ich przywiązaniem pani Krasnołęcka; zobaczmyż teraz, czyli i wy zarówno będziecie zadowolone z kolendy, jaką wasz Ojciec i ja na dzisiejszą Wilję dla was przeznaczyli.
To mówiąc wstała i otworzywszy drzwi do dziecinnego pokoju, w którym na stole, piękną kolorową serwetą przykrytym, poustawiane były różne podarunki, wpuściła doń zadziwione tyloma pięknościami dzieciaczki.
— Ach! to dla mnie, zawołał Broniś, i porwał się do blaszannéj szabelki, która leżała na stoliku; — to dla mnie! ja będę Generałem!
— I to także dla ciebie, rzekła Matka, wskazując na ogromnego z brodą francuzkiego sapera; — i ta armata, i ta fuzja.
— O Mamo, Mamo, co to za śliczne rzeczy! krzyknął podskakując Broniś; — pewnie to Ojciec dla mnie przysłał z Berlina.
— Tak jest istotnie; odpowiedziała pani Krasnołęcka, — przysłał wam to i wiele innych jeszcze rzeczy. Jakżeż ci się to pudełeczko podoba, Izabelko? to także od Ojca.
— O ja teraz będę bardzo pracowita, Mama zobaczy. Wszakże w tém pudełku jest naparstek srebrny i nożyczki i śliczny igielnik z aniołkami i lusterko. Ach, Mamo! Mamo! co to za śliczna lalka z kapelusikiem na głowie i z wachlarzem w ręku! Czy Mama widziała? Chodź, chodź, Basieczku, muszę ja to wszystko Jadwidze pokazać.
I dziewczynki wyleciały z pokoju, i szukając, wołając, śmiejąc się, po całym biegały domu. Pani Krasnołęcka, obawiając się po ciemnych schodach jakiego dla nich wypadku, poszła za niemi.
— A ty coś dostał? rzekł Broniś zwracając się do Jasia, kiedy już się do woli wszystkiego napatrzył. Ach, co za śliczny reisceig, — patrz, patrz, i srebrny zegarek!
— Są to bardzo ładne rzeczy, odpowiedział Jasio; wszystko ładne, — ale te książki więcéj mnie ucieszyły. Widzisz, oto są wszystkie dzieła


Są to ładne rzeczy, ale książki więcéj mnie ucieszyły.
Krasickiego — będę wam czytał z nich wieczorami; a tu Przysłowia i Klechdy Wojcickiego, które ciebie także niemało ubawią.

— Klechdy? cóż to są Klechdy? zapytał Franuś.
— Klechdy są to powieści i bajeczki o różnych cudach i dziwach, jakie najwięcéj ludzie starzy kleść lubią, a których i ty zapewne znasz niejedną. Jest tam mowa o zaklętych królewicach, o smokach.....
— Ach wiem! jak ta piękna powiastka o szklannéj górze, którą nam stara nasza Małgorzata opowiedziała!
— To samo, — znajdziesz nawet powieść o szklannéj górze w tych Klechdach, — widziałem ją u Gustawa, i tak mi się ta książka spodobała, tylem o niéj rozpowiadał, że Mama dla tego zapewne dla mnie ją kupiła.
— Chodźcie, dzieci, chodźcie, rzekła pani Krasnołęcka, wprowadzając na nowo dziewczęta do pokoju, — jeszczeście nie widziały, jaka tu waszych gości czeka kolenda. Patrzcie, ot, tu na tym osobnym stoliku! Twój ojciec, kochana Basiu, i twój także, Franusiu, prosili mnie, abyście razem z mojemi dziećmi swoją Wilję odprawiały; przyjdą i oni późniéj i z wami się nacieszą.
Franuś i Basia, którym, jakkolwiek żadnéj nie czuły zazdrości, przecież trochę przykro było na sercu, że o nich zupełnie zapomniano, z radością rzuciły się na przeznaczone dla nich podarunki. Wesele było ogólne, huczne okrzyki rozległy się po wszystkich pokojach.
W tém przed oknami odezwał się odgłos liry sabaudzkiéj, rodzaj dziwnych katrynek, z jakiémi w ostatnich czasach kilkunastu małych biédnych Sawojardów do Warszawy przybyło.
— Ach, żeby on tu przyszedł na górę, zawołała Izabelka; jeszczem żadnego z nich z bliska nie widziała!
— Możesz go zawołać, Jasiu, rzekła pani Krasnołęcka; — niechaj się biedaczek trochę zagrzeje, — niezwyczajny on zapewne naszéj zimy Warszawskiéj.
Pobiegł Jasio co prędzéj, — za nim Franuś i Bronitek, i niezadługo, jakby w tryumfie, biednego, małego cudzoziemca wprowadzili do pokoju.
Zziębły od ostrego mrozu chłopczyna nisko się ukłonił i przebiérając lewą ręką palcami na lirze, prawą obracał korbę, która tym sposobem dość skrzypiącą i niekoniecznie harmonijną muzykę wydawała. Dzieci nie bardzo w niéj gustowały i po krótkiém słuchaniu odezwała się po francuzku do grającego pani Krasnołęcka:
— Pewnie ci się w Polsce nie podoba; — u was nie takie zimno.
— Nie wiele co ciepléj u nas w górach, kochana Pani, rzekł z dziwnym i właściwym tému ludowi akcentem mały chłopczyk; a u nas jeszcze nie ma co i jeść, tutaj zaś dobrzy są ludzie, którzy biédnemu dziecku dają na chléb dla rodziców.
— Jak to? zawołał Jasio; — więc ty ztąd rodzicom swoim na chléb poséłasz?
— Nietylko ja tak robię, ale wszyscy, których ubóstwo z kraju naszego wygania. O! każdy szeląg jaki zarabiamy, natychmiast oddajemy najstarszemu z nas na schowanie, — a jak się, tylko sumka uzbierze, zaraz ją poséłamy ojcu i matce do domu.
— Poczciwe dzieci! zawołała pani Krasnołęcka. Oto prawdziwe poświęcenie! Żadnych ze strony swoich rodziców nie doznawszy przyjemności, żadnych dowodów prawdziwego przywiązania, bo ci biedni ludzie nie są w stanie okazania im całéj swojéj miłości, idą w świat daleki, ale nie dla siebie, tylko dla tych rodziców, — na nich pracują, o nich myślą przy każdym groszu, jaki im litościwa ręka podaje.
— Pani się myli, rzekł cokolwiek obrażony Sawojard; nasi rodzice bardzo nas kochają; i oni także dosyć nam udzielają dowodów swojego przywiązania. Ile to razy ojciec mój zemną chodził w góry, chociaż był zmęczony od pracy, a to na to tylko, abym się ja przy nim ubawił. Zresztą, dodał po pauzie, ojciec mój swoim rodzicom robił tak samo; poszedł do Paryża i zebrał dla nich cztérysta franków, — więc i jemu się to odemnie z prawa należy.
— Chodź, kochany chłopczyno, rzekła z rozrzewnieniem pani Krasnołęcka; chodź, niech cię ucałuję! Pomyśl sobie że to twoja matka.
Mały Sawojard z uszanowaniem, ale ze łzą w oku, gdyż mu się domowe przypomniały strony, pocałował rękę dobréj pani i zabrał się do czapki.
— Nie, o nie! zostań u nas! zawołał Broniś. Jesteś tak dobry, że już ciebie kocham. Dzisiaj Wilja Nowego Roku; patrz, ile to pięknych rzeczy nasi rodzice nam podarowali. Zostań, to i ty się z nami ubawisz!
— Uprzedziłeś moje życzenia, rzekła Matka. Chłopczyk ten tak dobre ma serce, tyle w nim jest szlachetnéj i cnotliwéj prostoty, iż go bez najmniéjszéj obawy przy was mogę zostawić. Zresztą dobrych waszych chęci dla niego w niczém nie ograniczam.
— Ja mu dam mój patrontasz, krzyknął Franuś. Masz, mój kochany! czy ci się podoba?
— A ja fuzję, zawołał Broniś; — będziesz mógł nią nastraszyć twoich przyjaciół, jak powrócisz do domu.
— Ja, rzekła nieśmiele Izabelka, — jabym rada dać ci rzecz taką, któraby bardzo cię ucieszyła. Oto masz srebrny naparstek, — poślesz go swojéj matce.
— A odemnie masz zegarek, dodał Jasio; — pewnie twemu ojcu w górach niemało potrzebny.
— Moi kochani, moi dobrzy państwo! zawołał mały Sawojard, ja tego od was przyjąć nie mogę. Rodzice wasi niedawno wam samym wszystko podarowali, — nie wypada więc, abyście tak piękne rzeczy tak lekce ważyli. Zresztą, nieśmiałbym nawet poséłać takich kosztowności do domu; gotowiby mnie posądzić, żem nieuczciwą drogą do nich doszedł, i jużbym się nigdy przed nikim nie mógł pokazać.
— A gdybyśmy, zapytała pani Krasnołęcka, zupełnie ciebie chcieli wziąść do naszego domu, i dawać ci piękne suknie i nauki i wszystkiego tak samo jak naszym dzieciom? Wszakżeby wtedy już wiedziano, żeś właśnie dobrem swém postępowaniem na takie względy sobie zasłużył.
— Jabym i tego przyjąć nie mógł, dobra Pani, odpowiedział chłopczyk. Chętniebym się wprawdzie uczył czytać i pisać, jak niezawodnie umieją ci panicze i te panienki, ale niechciałbym jednak wyrzec się nadziei powrócenia do Sabaudji, — chcę tak samo jak mój dziadek i ojciec osiąść w małéj chałupie i uprawiać leżący przy niéj ogródek.
Dzieci spojrzały na Matkę, a oczy ich wyrażały podziwienie ze skromności biednego chłopczyka. Jasio zaś przystąpił do niego i podał mu rękę.
— Nie przyjmujesz naszych podarunków, rzekł; przyjm moją przyjaźń. Widzę, że jesteś dobry i poczciwy i kocham cię; zechcesz się nauczyć czytać i pisać, póki będziesz w Warszawie, przychodź do mnie z rana i wieczorem, a ja cię będę uczył jakby własnego brata. Zgadzasz się?
— Zgadzam, zawołał uradowany Sawojard. O, będziesz panicz miał ze mnie posłusznego ucznia.
— Nie nazywaj mnie paniczem, odpowiedział Jasio. Ojciec mój zawsze powiada, że między dobremi dziećmi nie ma żadnéj różnicy.
— Musisz mieć bardzo dobrego Ojca, rzekł ośmielony już trochę chłopczyk. Ale gdzież on? wszak go nie widzę.
— O, nasz Ojciec bardzo daleko! odezwał się Broniś. Aż w Berlinie. Czy ty wiesz, gdzie Berlin?
— Nie wiem, ale brat twój mnie nauczy. Ach, jakże jestem szczęśliwym! Będę mógł sam napisać list do rodziców!
Pani Krasnołęcka tymczasem Jasia przyciągnęła do siebie i ucałowała go w czoło. Spojrzał na nią, — łza zabłysła w jéj oku; — zrozumiał ją. Była to nagroda za jego piękne obejście się z małym cudzoziemcem.
— O dla Boga! dla Boga! zawołała nagle wpadająca do pokoju Jadwiga, — tu obok nas się pali!
— Pali się! krzyknęła pani Krasnołęcka; Boże! Twojéj świętéj opiece polecam moje dzieci i siebie.
Młodsze dzieci, widząc matkę i służącą w takim przestrachu, gorzko płakać zaczęły. Jaś pocieszając je, od jednego do drugiego podchodził; — zaledwie zaś potrafił je nieco uspokoić, gdy, obejrzawszy się, spostrzegł, iż mały Sawojard podczas powszechnego zamięszania wymknął się był z pokoju.
Pani Krasnołęcka otworzyła lufcik, aby się przekonać o stanie niebezpieczeństwa, jakie im zagrażało. Tłum ludzi był zgromadzony na ulicy, — straż ogniowa jeszcze nie nadjechała, ale spodziewano się jéj lada chwila. Zresztą ogień był niewielki, — sami nawet mieszkańcy domu już, już go dogaszali.
Wtém raptém okropne dały się słyszeć krzyki: „Gdzie moje dziecko! moje dziecko!“ Młoda niewiasta z rozczochranemi włosami i z wyrazem rozpaczy na twarzy wybiegła na ulicę.
— Ja tu jestem, Mamo! odezwał się głos dziecięcy, i wszyscy przytomni z przerażeniem przy najwyższém okienku, z którego ciągle dym największy wychodził, ujrzeli stojącego chłopczynę, syna biédnéj kobiety. Ja tu jestém, przyszedłem tu po jabłka, co je Mama do skrzyni schowała i chciałem zjeść jedno. Ale już tu dłużéj nie wytrzymam, bo mnie dym zaraz udusi, — to téż lepiéj oknem wyskoczę.
— Nie skocz! Wojciechu, nie skocz! krzyknęła matka, ja pobiegnę po ciebie! czekaj na mnie! — i zanim jeszcze stojące obok niéj osoby wstrzymać ją od tego zdołały, już napowrót wleciała do domu.
Przedsięwzięcie było szalone, — już na trzeciém piętrze powiększający się coraz dym tak ją ogarnął, że zemdlona upadła na schodach, — tak, iż co prędzej na świeże wynieść ją musiano powietrze.
Tymczasem rozpościerano pod domem materace i piernaty, na przypadek gdyby nieszczęśliwy, ciągle jeszcze w oknie stojący chłopczyk istotnie miał spaść na ulicę.
— Dajcie mi linę, odezwał się łamaną francuzczyzną mały Sawojard, który dotąd niemym był widzem całéj sceny; — umiem ja wdrapywać się na skały i mury, — może biédne to dziecko ztamtąd wydobędę.
I nie wiele pytając uchwycił powróz, na którym już jeden z obawiających się tego domu lokatorów, spuścił był z okna pakę różnych sprzętów i rzeczy, a obwinąwszy się nim do koła, po gzymsach i framugach w mgnieniu oka wdrapał się do osłabionego już długą męczarnią chłopczyny. Odwiniętym powrozem opasał biodra płaczącego dziecka i powoli i ostrożnie spuścił je na ziemię. Tam zaś, z wyrazem wdzięczności ku Bogu i ku małemu oswobodzicielowi z niedoli, przyjęła kochanego syna ocucona z omdlenia przez radosne okrzyki matka, i modląc się padła na kolana. Mały Sawojard tymczasem przymocowawszy do okna linę, sam na niéj zręcznie i niepostrzeżony dostał się na ziemię. W tém i Straż ogniowa przybyła, a pożar w kilkanaście minut zupełnie już był ugaszony.
Pani Krasnołęcka z dziećmi całemu temu wydarzeniu z okna się przypatrywała. Niemało więc była zdziwiona, gdy niemogąc już rozróżnić w uradowanym tłumie małego swego ulubieńca, raptem go za sobą w pokoju ujrzała.

— Przyszedłem tu po katrynkę, którą przez zapomnienie zostawiłem, rzekł zmięszany Sawojard, gdy po otwartém oknie poznał, że pani Krasnołęcka już o szlachetnym jego postępku bez wątpienia wiedziała.
— Ty nas tak nie opuścisz, moje dziecko, odpowiedziała pani Krasnołęcka, i czule go uścisnęła. Zostaniesz z nami na wieczerzę, a jeśli żadną miarą dłużéj u nas zabawić nie zechcesz, dasz przynajmniéj przyrzeczenie, że co dzień u jakimkolwiek czasie nas odwiedzisz, by ci mój Jasio również swojéj mógł dotrzymać obietnicy. Moje dzieci z łaski Najwyższego także dobre mają serca, ale widzę, że w obcowaniu z tobą jeszcze więcéj niźli z prostych tylko nauk mogą korzystać, bo jesteś biédnym i opuszczonym, a nauki cnoty ściśle jednak wykonywasz. — Wy zaś, moi kochani, pamiętajcie, że prawdziwie szacownym jest tylko ten, kto z własnego natchnienia dobrze czyni i tysiączną do zepsucia mając sposobność, pośród skażenia najniższego pospólstwa czyste zachowuje serce. Obyście zawsze tak szczęśliwie od znalezienia szlachetnéj duszy każdy Nowy Rok zaczynały!







V.


Powrót Ojca.



Zima już się kończyła, — po zabawach karnawału nastąpił post, podczas którego pani Krasnołęcka z dziećmi jeszcze częściéj jak dotąd odwiedzała Świątynie Pańskie i w domu także nabożne z niemi miewała rozmowy. Pamięć męki Zbawiciela każdego dobrego chrześcianina przejmować powinna smutkiem, ale takim smutkiem, który nie na próżnym żalu się kończy, lecz raczéj naprowadza go na drogę cnotliwego działania, i który pierwszy podaje mu wzniosłą myśl o naśladowaniu Tego, co tak umarł czysto jak i życie Jego było niewinne.
Już się i post miał ku końcowi, już Wielki Tydzień nadchodził, kiedy list od pani Boguckiéj, siostry pana Krasnołęckiego, przerwał jednostajne życie w domu naszych przyjaciół. List ten zawierał zaprosiny całéj familii na zbliżające się Święta Wielkanocne.
Pani Bogucka mieszkała o trzy mile od Warszawy, niedaleko Błonia, gdzie mąż jéj przed rokiem bardzo piękną kupił był wioskę. Ponieważ sami nie mieli dzieci, tém większe do dzieci brata czuli przywiązanie i gdzie tylko mogli, starali się jaką im wyrządzić przyjemność: w liście téż do swojéj bratowéj tak im pani Bogucka całą zaprojektowaną wycieczkę przedstawić usiłowała: „Męża Twojego nie ma jeszcze w Warszawie,“ pisała do niéj, „nacóżbyś miała tak wielkie przedsięwziąść trudy gospodarskie, z jakiemi święta Wielkanocne zawsze bywają połączone? U nas zaś, którzy koniecznie w domu pozostać musimy, jakże przykrą byłaby samotność, tém bardziej żeśmy dotąd nigdy jeszcze bez Was tych świąt nie spędzali. A potém twoje dzieci! Chłopcom zdrowo będzie po długiém zimowém ślęczeniu pobujać cokolwiek na wolném powietrzu, a w ogrodzie u nas sucho jak w pokoju. Izabelkę zabawi gospodarstwo domowe, nauczy się chodzić koło nabiału i wiem zgóry, że jéj to wielką sprawi przyjemność.“
Dzieci téż istotnie niemało ucieszyły się myślą bliskiego wyjazdu do Lubiszewa, tak bowiem nazywała się wieś kochanych Stryjostwa. Pani Krasnołęcka po krótkim namyśle przyjęła zaprosiny, i przez tegoż umyślnego posłańca, który jéj list pani Boguckiéj doręczył, odpisała, że niezawodnie w Wielką Sobotę po obiedzie stanie z dziéćmi w jéj domu.
Jasio, który przez cały ten tydzień był uwolniony od klassy, więcéj jeszcze niż dotąd mógł zajmować się małym swym uczniem, Sahaudczykiem Jędrzejem, który istotnie że zadziwiające robił postępy, — już bowiem czytał zupełnie płynnie a i pisanie wcale szło nieźle. Coraz bardziéj zaś przywiązywali sie do siebie nauczyciel i uczeń, tak iż w końcu dnia nie było, w którymby, oprócz czasu na lekcje przeznaczonego, miłéj nie pędzili gawędki. Jędrzéj opowiadał dzieciom o swoich górach i siołach, o cudzych krajach, które już zwiedził, a Jaś starał się przytém nieznacznie prostować jego wiadomości i wyobrażenia, albo też tłómaczyć to, co się jemu i rodzeństwu wydało mniéj zrozumiałe.
Ale zbliżała się pora w któréj i nasz Sawojard miał opuścić Warszawę, — zaraz po Świętach bowiem w towarzystwie kilkunastu swoich małych rodaków jeszcze daléj zamierzyli udać się na północ. Pożegnanie było serdeczne, gdy w sobotę pani Krasnołęcka z dziéćmi puszczała się w drogę, a poczciwy Jędrzéj przyszedł ostatni jeszcze raz podziękować za tyle dobroci, jakiéj w tym domu doświadczył. Hojnie obdarzony, a nie mógł się już teraz od przyjęcia wymówić, albowiem były to pamiątki przyjaźni, i czule od wszystkich uściśnięty, musiał dać przyrzeczenie, że wracając do swojego kraju, Warszawy nie ominie, i że wtedy zupełnie przez kilka przynajmniej tygodni w domu państwa Krasnołęckich zabawi.
— Nie tyle jednak trudno o dobrych ludzi na świecie, — rzekła pani Krasnołęcka siedząc już w pojeździe z dziećmi, które ostatnie jeszcze całusy rączkami przeséłały zalanemu łzami stojącemu przed bramą Sawojardowi. — Idzie tylko o to, żeby ich umieć wyszukać, a znalazłszy, iżby ich coraz więcéj starać się na drodze cnoty utrzymać.
— O co za to, to zaręczam, zawołał Jasio, że Jędrzéj nigdy z téj drogi nie zboczy!
Po blisko cztérygodzinnéj jeździe, albowiem ciągłe słoty i deszcze gościniec, zwłaszcza tam gdzie z bitego schodził traktu, najzupełniéj zepsuły, przyjaciele nasi stanęli wreszcie u kresu podróży. Państwo Boguccy, niezmiernie tém ich przybyciem uradowani, przedewszystkiém wprowadzili swych gości do osobno urządzonych pokoi, z których jeden przeznaczony był dla pani Krasnołęckiéj z Izabelką, drugi zaś mniéjszy dla Jasia i Bronisia. Ten ostatni szczególnie pokój najbardziej dzieciom się podobał, i do niego zaraz się przeniosły, zwłaszcza że i matka ich, mając z braterstwem do mówienia o niektórych interesach familijnych, chętnie na zaniesioną oto prośbę przystała.
Przypatrywały się dzieci rozmaitym pięknym rycinom, jakie na ścianach były pozawieszane, — ucieszyły się także niemało książkami, które dobra Ciotka, znając ich zapał do czytania, na umyślnie z Warszawy sprowadziła, aby im pobyt wieczorny uprzyjemnić. W tém nagle drzwi się otworzyły i wszedł.....
— Ojcze! kochany Ojcze! Mamo! Mamo! do Ojca! krzyknęły dzieci gdy się spojrzały na wchodzącego temi drzwiami Jegomościa, który w podróżnym płaszczu i z czapką w ręku stanął u progu i wyciągając ramiona, z rozrzewnieniem wszystkie troje zaczął ściskać i całować.
Był to istotnie kochany, tak długo oczekiwany Ojciec, pan Krasnołęcki.
Usłyszawszy w przyległym pokoju okrzyki radosne, pani Krasnołęcka z państwem Boguckiemi takoż co prędzéj przybiegła, i niepotrzeba tu zapewne powiedziéć, jakie ją szczęście uniosło, gdy tak niespodzianie drogiego męża ujrzała oblicze.
Po pierwszéj radości przywitania, nastały pytania z jednéj strony i z drugiéj, na które czasu nawet do odpowiedzi sobie nie zostawiano. Co wszakże najwięcéj panią Krasnołęckę


Ojcze! kochany Ojcze! Mamo! Mamo! do Ojca!
zastanawiało, było to spotkanie się w domu siostry, — zdawało jéj się bowiem, źe mąż jéj o niedawno co postanowionych odwiedzinach niemógł bydź uprzedzonym.

— Wiedziałem, rzekł pan Krasnołęcki, gdy mu żona swoje w téj mierze zadziwienie objawiła, wiedziałem że niezawodnie przed Swiętami będę mógł stanąć w Warszawie, — Lubiszew zaś jest prawie po drodze, a szło mi o to, abym przez kilka przynajmniéj dni sobie wytchnął po podróży, zanim na nowo do dawnych wezmę się zatrudnień. Miło mi także było równie dawno niewidzianą siostrę zarazem uścisnąć, i kochanego Boguckiego, który tyle był niepoczciwy, że przez cały czas mojéj niebytności słówka do mnie nie napisał. Doniósłem tedy siostrze, że najdaléj w pierwsze święto stanę w jéj domu i uprosiłem ją przytém, żeby i was, moi drodzy, na Święta do siebie namówiła. Widzę, kochana siostro, żeś prośbę moją wypełniła, a nadto żeś sekretu naszego w niczém nie wydała. Dziękuję ci serdecznie, i mogę cię zapewnić, że z twojéj dobroci zupełnie teraz jestém szczęśliwym.
Nowa radość, nowe uściśnienia, nowe pytania, nowe odpowiedzi!
Na tak rozkosznych gawędkach zszedł wieczór, — a ostatnie resztki postnéj wieczerzy, ostatni suchar i ostatni śledź zaledwie były spożyte, gdy już z przybocznych pokoi, jakby poprzedniczce jutrzejszéj uczcie, miłe zalatywały wonie. W tém w pobliskim kościele parafialnym zagrzmiało hasło rezurekcyi. Pojazdy już były przygotowane, państwo Boguccy i państwo Krasnołęccy z dziećmi co prędzéj udali się do kościoła, — a za niemi biegła i czeladź domowa; kto bowiem z bogobojnym gospodarzem chciał używać darów Wielkanocy, ten i modlić się z nim musiał koniecznie. Wesołe Alleluja trwało do dnia białego, — nasi zaś przyjaciele przez wzgląd zwłaszcza na zmorzone snem dzieci, nierównie wcześniéj wybrali się do domu.
Nazajutrz gdy się skończyło nabożeństwo, a pan Krasnołęcki, chcąc z pięknego, wiosennego korzystać poranku, dzieci swoje po cichu zbudziwszy wyszedł z niemi do wioski na przechadzkę, przy każdéj chatce familja poczciwych chłopków, w kupkę już zebrana, czekała na poświęcenie swoich zapasów. Ksiądz proboszcz z jednéj chałupy wstępował do drugiéj, i wszędzie z uszanowaniem i z radością przyjmowany, pobłogosławił skromnemu jadłu i napojom, na jakie się według dawnego zwyczaju dobrzy ci ludzie zdobyć byli w stanie. Niemniéj miły wszakże widok oczekiwał ich za powrotem do domu, gdzie już wszystko w niezwyczajnym okazało się ruchu.
W pierwszym dużym pokoju[5], swieżą wysypanym jedlinką, długi był stół okryty najsmakowitszém Święconém. Na środku stołu baranek z czerwoną chorągiewką trzymał w zawróconym pyszczku garstkę młodéj trawki, jakby zwiastując wracającą wiosnę; — obok podpierało go dwoje tłustych prosiąt, a każde z paszczy częstowało czerwoném jajkiém, tą najgłówniejszą potrawą wielkanocną. Daléj był indyk utuczony, który sam jeden w całym domu przez post wielki nie pościł; szynka, pieprzem, gwoździkami i młodemi listkami upstrzona, a przy niéj na szerokiéj misie ogromna ćwierć cielęca. Cóż dopiéro powiedzieć o półgęskach, ozorach, zającach, któremi wszystkie kąty stołu najgęściéj były okryte; na obu zaś końcach siedziały szerokie gospodynie téj śpiżarni, dwie okrutne Baby! Co to na nich za śliczny lukier! jak gęsto czarne z nich wyglądały rozynki! a oprócz nich, co to za placki i mazurki rozmaitéj grubości i kształtu zapełniały przerwy między licznemi półmiskami.
Kiedy wszedł pan Krasnołęcki z dziećmi do pokoju, oczekiwano właśnie księdza proboszcza. Przybył nareszcie. Pan Bogucki z żoną przyjęli go na ganku; wnet w komżę przybrany, mając za sobą organistę z miednicą i kropidłem, poświęca i błogosławi dary Boże. Po ukończeniu obrządku, z jednéj strony gospodarz, a z drugiéj gospodyni domu traktowali wszystkich z kolei pokrajaném jajem i nie opuszczali najmniéjszego dziecka; z uczuciem równie życzliwém podawali talerze swe dzieciom, jak sługom i wiernéj czeladce, która potém szła do piekarni, i posilała się nie tak wytworném, ale równie obfitém Święconém.
Rozmaitego rodzaju łakocie nie mało dzieciom przypadały do smaku; — niczego też sobie nie odmawiały. Wszystko jednak szło w miarę, a Izabelka przestrzegała nawet Bronisia, gdy ciągle jeszcze konfitury z placków obskubywał, aby wytchnął już po dość sutém śniadaniu. Pan Krasnołęcki usiadłszy na kanapie, oderwał je przecię od święconego stołu, — nastały pieszczoty, uściśnięcia, nowe opowiadania, tak iż w krótkim przeciągu czasu o wszystkiém, cokolwiek najdrobniejszego podczas jego niebytności zaszło, po szczególe był zawiadomiony. Padła nakoniec rozmowa i na dzisiejszą uroczystość.
— Ojcze, rzekł Jasio, który nad każdą rzeczą lubił się zastanawiać, — dlaczego to u nas na Wielkanoc tyle się stawia potraw na stół i święci się jedzenie?
— Wszakże dnie Wielkanocne najradośniejszém są świętem, — przypominają bowiem Zmartwychwstanie naszego Zbawiciela. Nie dziw więc, że weselem i zabawami je obchodzimy, — że zaś po siedmioniedzielnym poście zgłodniałe ciało tęskni za mięsnym pokarmem, radeby się od razu nim przesycić. W naszym szczególnie kraju, gdzie gościnność starodawną jest cnotą, cieszono się ze sposobności jaka przybyła do uczęstowania licznych przyjaciół i znajomych, — ztąd téż u nas, dawniéj zwłaszcza, Wielkanocne Święcone do największych nieraz zbytków powód dawało.
— Prawda, rzekł przytomny téj rozmowie pan Bogucki; jeśli zechcecie, mogę wam nawet ciekawy z tego względu przykład przytoczyć. Dostał się bowiem przypadkiem w moje ręce wyjątek z dawnego rękopismu, w którym naoczny świadek opisuje Święcone u księcia Radziwiłła, z przydomkiem Sierotka; tego samego, który późniéj odbył podróż do Grobu Świętego, a był panem bardzo zamożnym i bogatym, ale i najdziwaczniejsze zbytki lubiącym.
— Ach, Stryjaszku, zawołał Jasio, — pozwól, niech przeczytam! nieraz to już ja słyszałem o tym księciu Radziwille.
— Sam wam przeczytam, rzekł pan Bogucki i wydobył z biblioteki kilka arkuszy przeżółkłego od starości papieru. Słuchajcie:
„..... W zamku dopiero czekał nas widok niespodziany. Skoro bowiem otworzono drzwi od pierwszéj sali, zaleciało nas powietrze przesiąkłe zapachem Święconego, które urządził pierwszy kucharz JO. Księcia, Włoch Loga, ku krotochwili i zabawie. W pierwszéj bowiem sali stały trzy pasztety olbrzymiego kształtu, które ujrzawszy książe, zawołał: Wielmożni panowie, do attaku! Co wymówiwszy zdjął z pierwszego pasztetu czapkę, i wyleciało z niego wielkie mnóstwo kuropatw, gołębi, jarząbków, ortolanów, które potłukłszy okna, powylatywały na dziedziniec, — gdzie jeszcze był długi ogon szlachty cisnącéj się za księciem panem; a ci, że wielu było uzbrojonych w fuzje, zaczęli owe ptastwo strzelać w lot tak, że czasami wlatywał szrót do sali i spadał gradem, od pułapu odbity, na nasze łysiny. Lecz, że okna były wysokie, żadnemu to z nas nie szkodziło. Tu książe przyzwał kucharza do sali i zaczął go mocno strofować za to, że nie dopiekł zwierzyny; — kucharz się tłómaczył po włosku, a że mi ten język nie był obcym, zrozumiałem co mówił, i byłem wielce ciekawym, co się w drugich pasztetach okaże. Albowiem zapytany kucharz, co się znajdowało w wielkiéj piramidzie, stojącéj na prawo, odrzekł księciu panu, iż upiekł w niéj całego Laokoonta z wężami; — a gdy to wytłómaczyłem szlachcie, a znajdowało się wielu, którzy znali historję Eneasza, przez Wirgiliusza rymem uwieńczoną, wszyscy wyglądali owego Laokoonta w zadziwieniu.“
— Któż to jest ten Laokoon? zapytała Izabelka; nigdym o nim nie słyszała.
— Może ty wytłómaczysz, Jasiu, rzekł pan Krasnołęcki.
— Wiedziałem ja wprawdzie, bom i czytał o nim w mojéj Mitologji, — ale dobrze już nie pamiętam.
— A zatém ja cię zastąpię, rzekł ojciec. Wiecie zapewne o zdobyciu Troji?
— O wiemy, wiemy, zawołał Broniś, — pamiętam, jak nam Jasio raz o tém rozpowiadał.
— Gdy więc Grecy oblegali Troję, ciągnął daléj pan Krasnołęcki, a zdobyć jéj nie mogli, wzięli się na podstęp. Za poradą Minerwy, bogini Mądrości, która im sprzyjała, wystawili z drzewa ogromnego konia, w którym kilkudziesięciu najwaleczniejszych swoich pomieścili żołnierzy, — Trojańczykom zaś przez chytrego posłańca wmówili, że ten koń ich zbawić potrafi. Bramy miasta zbyt były małe, aby można było konia przez nie wprowadzić, — postanowiono więc same mury rozrzucić. Jeden Laokoon, kapłan trojański, stojąc przy ołtarzu wraz z dwoma synami, opierał się szalonemu zamiarowi, lecz na ukaranie tego oporu Minerwa zesłała dwa węże, które opasawszy ich swemi pierścieniami w obec przelęknionego tym cudem narodu, udusiły.
— Pfe, krzyknął Broniś, i takie brzydkie węże w pasztecie, — a przecię tego już jeść nie można.
— Zobaczemy jak to było, rzekł pan Bogucki, i tak daléj czytać zaczął:
„W tém JO. książe wziąwszy ze ściany buławę żelazną, nabitą gwoździami, dał tak po piramidzie, że aż się rozleciała, — i ujrzeliśmy siedzącego na ruinach pasztetu karła, w cielistym ubiorze, który był cały skrępowany kiełbasami, jakby ów Laokoon właśnie pasujący się z gadami Minerwy. — A i ten żyje! krzyknął z gniewem książe.“
— Jakto! przerwał Jasio, więc chciał naprawdę, żeby biednego karła upiekli?
— Nie był on tak okrutnym, rzekł z usmiechem pan Krasnołęcki; była to raczéj zapewne umówiona z góry komedja, bo ten książe Sierotka wielkim był przyjacielem wszelkich żartów.
— Istotnie tak było, dodał pan Bogucki, — przekonacie się o tém z tego co zaraz następuje:
„A i ten żyje! krzyknął z gniewem książe. Na to kucharz Loga niby zawstydzony odezwał się: Decoctus erat sed resurrexit.“
— No, Jasiu, pokaż co umiesz, przerwała pani Krasnołęcka, bo w tém daleko jesteś uczeńszy odemnie, — po łacinie nic nie rozumiem.
— To znaczy, odpowiedział Jaś nie bez widocznego zadowolenia, był ugotowany ale zmartwychwstał.
— Dowcipnie znalazł się pan Loga, rzekła pani Bogucka, chociaż może mniéj przyzwoicie, że przy tak błahéj rzeczy Zmartwychwstanie poważył się przypomnieć.
— Tak téż widać uważał książe, dodał pan Bogucki; nic bowiem nie powiedział, tylko:
„Może to bydź; — a w trzecim pasztecie co? Na to kucharz odpowiedział po włosku, iż tam była Andromeda, przykuta do skały łańcuchami, a smokom oddana na pożarcie. Jakoż i po rozbiciu trzeciego pasztetu znaleźliśmy karlicę księcia, tak nazwaną Dyannę, która salcesonami przywiązana była za ręce do pasztetu, a przed nią leżał ogromny szczupak, mający zamiast własnéj głowę wilka, z paszczęką otworzoną, która bez wątpienia karlicy owéj mogła być grobem. JO. książe udawał gniew, a my wszyscy dziwiliśmy się tym pięknym pomysłom Włocha, które niby oszukując nas, w zawieszeniu trzymały ranny apetyt.“
„Obróciliśmy potém oczy na Święcone, a było na co patrzéć, — albowiem i tu pod prezydencją księcia, kucharz wszystko tak urządził, że nietylko apetytowi, ale i myśli było przyjemném. W sali albowiem śród mnóstwa drzew z miodu lipcowego była sadzawka, z wyspą zielonym owsem pokrytą, na któréj się pasł święty baranek z chorągwią, mający oczy z dwóch karbunkułów ze skarbca JO. księcia wziętych, które błyszczały niezmiernie. Na tego baranka godziło cztérech dzików ogromnéj wielkości, upieczonych całkowicie, a dwanaście jeleni ze złoconemi rogami w różnych pozyturach wyskakiwało z lasu, który był z drzew pomarańczowych, różnemi konfektami obrodzony. Gdy tu same mięsiwa, to w przyległéj sali same były ciasta i napoje, równie misternie ułożone. Nie lasy tam, ale baby, podobne skałom, nosiły na głowach z migdałowych murów grody i fortece, — cóś nawet podobnego Jerozolimie widać było, albowiem śród cukrowych domów ukryte ananasy koronami szaremi naśladowały palmowe drzewa, a w bramach zaś figurki cukrowe w szmelcowanych pancerzach i z krzyżami czerwonemi na piersiach, jako Jerozolimscy rycerze za czasów wojen krzyżowych, stawali na straży. A jam niezmiernie pożałował.“.....
— Ach, jak to musiało bydź cudnie piękne, zawołał Jasio, — jakbym ja się ucieszył, gdybym kiedy co równego mógł zobaczyć.
— To téż i autor tego opisu tyle się temi pięknościami unosił, że daléj tak pisze:
„A jam niezmiernie pożałował, że nie miałem przy sobie małego Michasia, abym mu te wszystkie jasełka pokazał i wytłómaczył, boby w pamięci dziecka niezawodnie na długo zostały. Nie będę tu zaś już opisywał mnogości różnéj konwi, czar złotych i srebrnych i kryształowych, i win różnych, które się tam obficie znajdowały; — a żem się i tak nadto długo opisaniem rzeczy tych zastanowił, to może dlatego, iż nieraz późniéj głód cierpiąc, wspomniało się na owe Święcone z niejakim żalem i z chciwością łatwo wytłómaczyć się dającą.“
— Ach, jakże to piękne, zawołał Broniś; szkoda, że tutaj takiego nie ma Święconego.
— Nie sądziłem, abyś tak lubił zbytki, rzekł pan Krasnołęcki. Bodajby nigdy podobnych na świecie nie znano! My zaś kontentujmy się tém co mamy, a przedewszystkiém dziękujmy Bogu i za to dzisiejsze obfite Święcone. Daléj, dzieci! daléj! do kościoła! W sam czas jeszcze przybędziemy na summę!

Poskoczyły dzieci na rozkaz Ojca i w mgnieniu oka wraz z Rodzicami i Stryjostwem do wyjścia byli gotowi.







VI.


Zielone Świątki.



Któreż jest święto milsze od Zielonych Świątek? Czyliż nie sama już natura w uroczyste za ich nadejściem obleka się szaty? Czyjeż serce, na jedną myśl o nich, nie zadrży z radości? Ach, wtedy, kiedy się łąki pięknie umajają, a ogrody w różnobarwne przybierają się kwiatki, kiedy młoda zieloność w delikatnych listkach i drobnych pączkach wszystkie drzewa okrywa, wtedy i w człowieku nowe odradza się uczucie, i niepodobna stosowniejszą było wynaleźć porę na wspomnienie Ducha Świętego, który Swém światłem zalał wszystkie ciemności grzesznego człowieczeństwa.
Dzieciom szczególniéj miłe są te Świątki, z któremi zawsze się łączą wycieczki na wieś albo całodzienne przejażdżki. Ile to tam przygotowań! co to rozmów o jednym i tym samym przedmiocie! Tygodniem wprzódy już o niczém inném gadać, nad niczém zastanawiać się nie mogą, — wszystko dla nich staje się obojętne obok téj jednéj myśli: „od dziś za tydzień wybieramy się na majówkę!“ a kiedy nareszcie dzień tyle pożądany nadchodzi!.....
Państwo Krasnołęccy takoż rok rocznie w drugie święto miłéj używali zabawy, i jaśniejącą w całym swym blasku wiosnę na wolném powietrzu, za murami Warszawy, witali. Tego roku zamiast się udać na Bielany, które starodawny zwyczaj w tym przywileju Zielono-świątecznym uświęcił, postanowili odwiedziéć pałac Wilanowski, którego młodsze dzieci jeszcze nie znały, a którego cudnie piękne okolice w téj porze roku występują najświetniéj. Szło im bowiem więcéj o istotne korzystanie z przyjemności wiejskich, aniżeli o przypatrywanie się tylko modnemu światu Warszawskiemu, i wybrali się już zarówno ze świtém. Wkrótce potém, gdy zeszło słońce na czystém, błękitném Niebie, a słaba zrazu kula ognista coraz bardziéj stawała się potężną i wielką, pan Krasnołęcki z uszanowaniem na nią wskazując, zaczął wielbić Wszechmocność Najwyższego, który wszystko w tak cudowny sposób urządził.
— Widzicie, mówił daléj, jak to słońce, które późniéj w południowéj godzinie zupełnie prawie nad naszemi stanie głowami, teraz z wolna się wznosi i zaledwie wysokości stóp naszych dochodzi. Ale trzeba wam wiedziéć, że to jest tylko omamienie.
— Wiem ja, kochany Ojcze, zawołał Jasio,...
— I ja wiem, przerwała Izabelka, że słońce stoi na miejscu zupełnie spokojnie, i ziemia tylko koło niego się obraca.
— Co téż ta Izabelka gada, rzekł ze śmiechem Broniś; a gdyby się ziemia obracała, toćbyśmy wszyscy z niéj pozlatywali.
— Ma słuszność Izabelka, odpowiedziała pani Krasnołęcka, a jeżeli z ziemi nie zlatujemy, to dlatego, iż nas przyciąga, tak samo jak i kamień gdy go rzucisz w górę, spada na powrót i nie zostaje w powietrzu.
— Ziemia nas przyciąga! hm, to dziwnie! rzekł Broniś jakby niedowierzając; — a ja nic nie czuję.
— Bo nierozumiesz, odrzekł Jasio; — jak będziesz w trzeciéj klassie to i ty będziesz wiedział. — Jadwiga zaś, którą państwo Krasnołęccy wzięli byli z sobą na przypadek potrzebnéj jakiéj wysługi, widocznie przechylała się na stronę Bronisia:
— Co téż ten pan Jan mówi, rzekła; a i pani także pewnie żartuje. Zkądby znów ziemia mogła się obracać?
— Mniéjsza o to, zawołał z uśmiechem pan Krasnołęcki; — dosyć, że słońce wschodzi i że nas wszystkich cieszy jego widok wspaniały.
Gdy nadjechali nad brzegi Wisły, złociste promienie odbijały się w spokojnych falach, a ptaszki za zbliżeniem się turkotu pojazdu z drzew ulatując wesołe nóciły piosenki.
— Wysiądźmy tu przy zdroju, rzekł Ojciec, gdy pod samym już stanęli Czerniakowem, i po odbytéj na wpół drodze, posilmy się wzmacniającém śniadaniem. Podaj kosz twój, Jadwigo, zobaczymy, coście w niego włożyły.
Pani Krasnołęcka w krótkim czasie zupełnie się rozgospodarowała; — na kamiennéj ławce rozłożyła rozmaite zimne potrawy; czysta i smaczna woda zdrojowa posłużyła za napój, a obdzielone porządnemi porcjami dzieci wesoło sobie na wszystkie strony bujać zaczęły.
W tém zagrzmiały dzwony i zwoływały pobożnych do bliskiego kościoła; — pani Krasnołęcka śpiesznie wszystko na powrót złożyła do kosza, i oddawszy go pod dozór Jadwidze, wraz z mężem i dziećmi udała się na nabożeństwo.
Kościół Czerniakowski, sławny z grobu Ś. Bonifacego i z przywiązanych do niego odpustów, istotnie że ma coś dziwnie uroczego. Położenie jego, jakoteż klasztoru Ojców Bernardynów, tuż nad brzegiem Wisły, w miejscu wesołemi chatkami wieśniaków i bujnemi drzewami zewsząd otoczoném, sama zresztą powierzchowność kościoła i klasztoru: mury białe, świecące, okna jakby ciekawie z wewnętrznéj ciszy na gościniec wytrzeszczone, nadają téj Świątyni pocieszającą myśl Bóstwa, które zniża się do poziomego ludzkiego pojęcia. Państwo Krasnołęccy z dziećmi serdecznie się wymodlili i po skończonéj Mszy Ś. napowrót wsiedli do pojazdu, który ich daléj zawiózł do Wilanowa.
— Co téż to właściwie znaczy, ten Wilanów? zapytał Broniś, gdy już daleko byli od celu; czy to dom? czy ogród?
— Wilanów, odpowiedział Ojciec, albo po łacinie Villa nova, tyle znaczy co Nowy pałac, i król Jan Sobieski sam temu miejscu takie nadał nazwisko.
— Więc to był pałac króla Sobieskiego? pytał daléj Broniś, który nieraz już słyszał był o królu Janie, i znał pomnik jego na moście Łazienkowskim.
— Tak jest, ten sam Jan trzeci, który tyle razy Turków pobił, i który w bitwie pod Wiedniem całe Niemcy od nich oswobodził, — gdy po licznych zwycięztwach chciał użyć pokoju, przez jeńców tureckich ten pałac wybudować i przepysznie przyozdobić kazał. Ale oto już jesteśmy w Wilanowie, — poznacie zaraz, że to zamek prawdziwie królewski.
Istotnie téż pojazd stanął przed oberżą, zkąd widać dwa ogromne lwy kamienne, stojące przed główną bramą pałacową. Państwo Krasnołęccy wysiedli i wydawszy niektóre zlecenia co do pomieszczenia koni, natychmiast z dziéćmi udali się do zamku.
Wchodząc boczną bramą ujrzeli na drzwiach małego domu napis zawiadamiający, że tu mieszka dozorca, przeznaczony do okazywania gościom pokojów zamkowych. Poszedł więc po niego pan Krasnołęcki i wkrótce powrócił w towarzystwie zgrzybiałego, ale uprzejmego staruszka, który z pękiem kluczy w ręku objawił swoją gotowość poprowadzenia ich do pałacu.
Weszli na główny dziedziniec i dzieci z wyrazem zadziwienia na twarzy poglądali na wspaniały front pałacu, który się po trzech stronach rozciągał. Ojciec szczególnie zwracał ich uwagę na rozmaite przyozdobienia i płaskorzeźby, w których dał im poznać już to godła zwycięztw Sobieskiego, już téż czyny bohaterskie innych Królów i sławnych Mężów Polskich, których nawet i popiersia na gzymsach dowodziły uczuć pierwszego Założyciela.
— Oto, moi Państwo, rzekł staruszek wprowadziwszy ich do pierwszego salonu, pozawieszane są portrety Sobieskiego i całéj jego rodziny! — W istocie téż na kilku obrazach widoczną była postać Króla Jana trzeciego, znaczna otyłość, ale przytém twarz pełna szlachetnego wyrazu, a nadewszystko wąs zamaszysty natychmiast każdemu w oczy wpadają. — Na stole duża leżała księga, przeznaczona do zapisywania w niéj wszystkich odwiedzających; a gdy ciekawe dzieci niektóre kartki w niéj przewracały, napotkały na mnóstwo imion znanych i nigdy niesłyszanych, tutejszych i zagranicznych: każdy bowiem, kto tylko jest w Warszawie, stara się zwiedziéć to miejsce najpiękniéjszéj pamiątki.
Przez mnóstwo jeszcze innych pokoi przeprowadził ich stary posługacz, a chociaż to był człowiek wcale prosty i bez żadnych wiadomości, przecięż tyle razy już o uszy jego obiło się znaczenie tylolicznych przedmiotów, jakiemi ten pałac jest przyozdobiony, że dosyć płynnie wspominał fakta historyczne, do jakich się które z nich odnosiły. Pokazał misternéj roboty ogromne biórko hebanowe, całe słoniową kością wykładane, które, jak powiadał, Ojciec Ś. darował Sobieskiému w nagrodę zwycięztwa pod Wiedniem. Pokazał miejsce, na którém dawniéj stało łóżko Wielkiego Króla, z obozu Wezyra Tureckiego Kara-Mustafy zabrane, na którém téż i szlachetnego ducha wyzionął, — Pan Krasnołęcki szczególniéj zwracał uwagę swych dzieci na atłasowe i aksamitne obicia, na cudnéj piękności obrazy w sufitach, na staroświeckie meble i wyszywane na nich rysunki. Mniéj uwagi kazał im zwracać na wazy etruskie i inne liczne starożytności i osobliwości: To bowiem, rzekł, zobaczyć możecie w ladajakiém muzeum; te zaś pamiątki historyczne w jednym są tylko Wilanowie.
Niegodziłoby się tu wszakże przepomniéć o pięknéj galerji obrazów, która mocno dzieci zajęła. Jaś szczególnie z wyrazem wewnętrznego zadowolenia tłómaczył Rodzicom i rodzeństwu znaczenie obrazów mitologicznych i historycznych, co mu się nie źle udało. Zmęczeni nareszcie długiém chodzeniem po niezliczonych pokojach, a więcéj jeszcze ciagłem podziwianiem tysiącznych kosztowności, nad któremi wymowny przewodnik głównie się unosił, uprzejmie go pożegnali i wyszli do ogrodu.
Tu dopiero okazał się cały urok miejscowości. Dzień był śliczny, majowy; słońce w całéj okazałości oświecało rozległą okolicę. Widok Wisły z porozrzucanych w ogrodzie pagórków spostrzedz się dającéj, spokojna powierzchnia jeziora, które sam park Wilanowski przerzyna i szybki pęd małéj rzeczułki, która to jezioro łączy z samąże Wisłą, — wszystko to cudnie odbijało się przy obfitych i kwiatami zasianych trawnikach, przy białych od kwiecia drzewach, przy rozproszonych po pejzażu jakby przypadkiem domkach i chałupach.
Dzieci wzięły się do zabawy: Jaś wydobył z kieszeni piłkę, którą ze szczeréj gummy elastycznéj dnia poprzedniego sam sobie wyrobił, a Izabelka niedługo tą więcéj dla chłopców przeznaczoną zabawą nęcona, pobiegła do pojazdu i przyniosła z niego serso[6], których Pan Krasnołęcki kilka wziął z sobą.
Jasio z Bronisiem obok muru stanąwszy, zaczęli rzucać piłką o niego i zręczności swojéj w zgrabném doświadczali łapaniu. Najprędzéj Broniś się znużył; widząc bowiem u stóp swoich różno-barwne kwiateczki, bez ustanku do nich się schylał i nielitościwie rwał jedne po drugich.
— Daj pokój kwiatom! rzekł Jasio, gdy spostrzegł jakie między niemi braciszek jego poczynił zniszczenie; daj pokój kwiatom! szkoda je zrywać; lepsza tu nasza zabawa!
— Zapewne, rzekł Pan Krasnołęcki, z pobliskiéj wychodząc altany, w


Daj pokój kwiatom, szkoda ich zrywać, lepsza tu nasza zabawa.
któréj na chwilkę usiadł był dla wypoczynku; strzeż się aby cię ogrodnik nie złapał; ja przynajmniéj niechciałbym cię obronić. Patrz, rzekł daléj, wskazując na bramę ogrodu; patrz, oto idzie dziewczynka, zapewne córka jakiego nadzorcy; kto wie co to będzie.

Istotnie okazała się z daleka mała dziewczynka, która, sądząc z ubioru, zdawała się mieszkać tu w pałacu i bydź córką jednego z miejscowych oficjalistów. Gdy wszakże bliżéj nadeszła, nagle krok, powolny zrazu, przyśpieszyła, i z okrzykiém radości witając dzieci, zawołała:
— Ach! to ta dobra panienka i ci grzeczni panicze, co to dla mojego Dziadzia tyle okazywali litości! Ach! niechże raz jeszcze Państwu podziękuję!
Zmięszane dzieci spojrzały po sobie i niewiedziały co na to odpowiedzieć: była to bowiem w saméj rzeczy dziewczynka, którą w sklepie pana Boguckiego, w dzień imienin Elizy, z tak wielkiéj wyratowały niedoli. — Pani Krasnołęcka, która tymczasem w pobocznych przechadzała się alejach, wreszcie nadeszła, i za jéj dopiero powrotem dzieci odzyskały mowę, gdyż ona przedewszystkiém wytłómaczyła zdziwionemu Ojcu, jakiego rodzaju styczność między niemi a tą małą dziewczynką zachodzi.
— Więc wy teraz tutaj mieszkacie? zapytała Izabelka; i już nie na Zakroczymskiéj ulicy?
— O nie, kochana Panienko odrzekła dziewczynka. Kiedy zaraz po Nowym Roku umarł dobry mój Dziadzio, matka moja sprowadziła się do starego swego Wujaszka, który już od dawna tu mieszka, bo jest nadzorcą pokoi pałacowych.
— Czy nie ten sam, który nas oprowadzał po pałacu? odezwał się Jasio; wysoki i z siwemi zupełnie włosami?
— Ten sam! Ten sam! zawołała dziewczynka. Ach, żebyście Państwo wiedzieli, co to za dobry staruszek! jak moją matkę i mnie serdecznie kocha! ale zawsze, dodała ciszéj i po chwili milczenia, nie jest to mój dobry Dziadzio, który już, niestety! nie żyje. — I dziewczynka wspominając kochanego dziadka rzewnie płakać zaczęła.
— Opowiesz nam to wszystko, moje dziecko, rzekła tonem łagodnym Pani Krasnołęcka. Teraz zaś chodź z nami; ty lepiéj od nas znasz piękne strony ogrodu i co tu jeszcze innych rzeczy godnych widzenia.
— Ach! dobrze, dobrze, droga Pani! zawołała z uśmiechem w łzawém jeszcze oku dziewczynka. — Chociaż w jednéj rzeczy przysłużę się Państwu! A potém pobiegnę do mojéj Mamy, która się niemało ucieszy, że i ona będzie mogła Państwu za wszystko dziękować.
— Widzę, że jesteś dobrém dzieckiém, rzekł P. Krasnołęcki, bo masz wdzięczne serce, a kto wdzięczność czuć umie, temu żadna cnota nie jest obcą.
— Czytałem ja niedawno w jednéj książce, przerwał Jasio, o tym głuchoniemym chłopcu, który wdzięczność tak krótkiémi słowy i tak pięknie opisał. Wdzięczność, powiada, jest to pamięć serca.
— Zapewne że to bardzo pięknie; ale czy też ty zupełnie rozumiesz?
— O rozumiem! — I ja rozumiem! przerwała Izabelka. Kiedy się lekcji dobrze nauczę na pamięć, to mam pamięć głowy, tak iż nieraz czuję, że mnie boli od zbytniego pamiętania; kiedy zaś kto dobrodziejstwo jakie mi wyrządzi, wtedy sercem pamiętam; a jeśli się odwdzięczyć nie mogę, to i serce mnie boli.
— Widzę że czujesz co mówisz, rzekł P. Krasnołęcki, bo tak jest w istocie. Pani Krasnołęcka zaś rozczulona tak szczerą i trafną odpowiedzią dziecięcia, przytuliła je do siebie i mocno uścisnęła.
— Chodźmy, Ojcze! zawołał Broniś, któremu ta rozmowa trochę nudną się wydawała; chodźmy! Marysia (takie bowiem było imię dziewczynki) oprowadzi nas po ogrodzie.
Dzieci pobiegły naprzód, a państwo Krasnołęccy powolnym krokiém szli za niemi. Podziwiali piękność widoków, czarowne położenia, i tocząc między sobą różnéj treści rozmowy, zupełnie na chwilę dzieci swoje z oczu spuścili.
W tém nagle krzyk przerażający obił się o ich uszy, a przestraszeni Rodzice poznawszy głosy swych dzieci, jak najprędzéj pośpieszyli na miejsce, zkąd te wrzaski zdawały się pochodzić.
Nad brzegiem małego stawu stał Jasio z Izabelką ręce załamując i płacząc, — mała zaś Marynia leżącemu bez przytomności Bronisiowi pocierała czoło i skronie, a bezustannym krzykiem wzywała zarazem państwa Krasnołęckich na pomoc.
— Bronisiu! kochany Bronisiu! cóż to się stało? co za okropne nieszczęście! wołali naprzemian Ojciec i Matka, i przyskoczywszy do niego zanieśli go na stojącą w małém oddaleniu ławkę. Zkądże on tak zmoczony? czyliżby istotnie...
— Tak jest, drogi Ojcze! przerwał Jasio ze łkaniem; — Broniś wpadł do wody. Myśmy się tylko na chwilkę odwrócili, gdyż nam Marynia pokazywała starą lipę, którą król Sobieski własnoręcznie zasadził, gdy tymczasem Broniś, schylając się po kwiatek, nastąpił na deskę nad samym stawem leżącą. Deska się zsunęła a Broniś razem z nią wpadł do wody, i gdyby nie Marynia.....
— Marynia natychmiast rzuciła się za nim, przerwała Izabelka, a jedną ręką chwytając się za te krzaki, drugą wydobyła już już tonącego braciszka. Ale patrz, moja Mamo, on jeszcze nie powrócił do siebie.
— Przedewszystkiém trzeba go zanieść do oberży, rzekł pan Krasnołęcki, — może gospodarz na parę godzin swego łóżka odstąpi. Ciepło i spoczynek najlepiéj działać będą na niego; tymczasem zaś suknie jego na słońcu się wysuszą. Ty zaś, moje dziecko, rzekł daléj odwracając się do Marysi, — wszakżeś także całkiém przemokła i przeziębła, — idź do domu i przewdziéj suknie, — mogłabyś zachorować. Będziemy późniéj u was i bliżéj jeszcze względem ciebie się rozmówiemy.
— O, mnie to nie zaszkodzi, odpowiedziała dziewczynka; jestem silna i zdrowa. Ale moja Matka nigdyby mi nie przebaczyła, gdybym Państwa do niéj nie zaprowadziła; — pan Bronisław równie dobrą u nas miéć będzie usługę. Nie tak piękne są wprawdzie pokoje jak w oberży, ale ochędożnie i czysto, a jaka będzie wszystkich radość, że w stanie jesteśmy całą naszą wdzięczność okazać!
— Ma słuszność Marysia, rzekła pani Krasnołęcka; bliżéj do tych poczciwych ludzi niż do oberży, a jesteśmy pewni, że przynajmniéj na życzliwe napotkamy serca. Ale patrzcie! patrzcie! już otwiera oczy! już przyszedł do siebie! Bronisiu! drogi Bronisiu! co ci? mów, czy ci lepiéj?
— Gdzież ja jestem? zapytał słabym głosem Broniś, pozierając na około siebie. Czy tutaj Wilanów?
— Jesteś w Wilanowie, moje dziecko, odpowiedział pan Krasnołęcki; ale byłeś nieostrożny i narobiłeś nam wiele zmartwienia.
— Ach! teraz pamiętam! rzekł Broniś; — chciałem rwać kwiatki i byłem nieposłuszny.
— Dobrze, iż błąd twój uznajesz, odrzekł Ojciec; — ale już więcéj o tém nie mówmy, bo już dość jesteś ukarany. Chodźmy teraz z Marysią; tam się troszkę zagrzejesz, bo drżysz cały od zimna. Spróbuj, czyli sam nie postaniesz na nogach.
Probował Broniś, lecz gdy się chwiał zbytecznie, pan Krasnołęcki zdjął z siebie surdut i odziawszy nim chłopczynę, wziął go na ręce i śpiesznym krokiem zaniósł do domku, w którym mieszkała matka Marysi. Pani Krasnołęcka zaś własnym szalem otuliła równie zziębłą, dobrą dziewczynkę.
Wdzięczność w ludziach prostych jest najbardziéj rozrzewniającą; u nich już bowiem żadnego nie ma udania, — wszystko jest szczere, i gdy się komu czują zobowiązanemi, żadna ofiara nie jest zbyt wielką, aby jéj nie spełnili dla niego. Co téż to była za prostota w wyrazach i w czynach, co za naturalność najpiękniejszego uczucia, gdy się matka Marysi dowiedziała, że państwo Krasnołęccy, którzy teraz do jéj domu przychodzą, są ci sami, którym drogi jéj Ojciec winien był osłodę ostatnich kilku tygodni swego życia. Wszystko co miała, całe swoje mieszkanie oddała kochanym Gościom, — o własnéj nawet córce zapomniała, która równéj nawet jak Broniś wymagała pieczy. Nadszedł nareszcie wieczór, a Bronitek w osuszonym już ubiorze przechadzał się po pokoju. Miano się wkrótce wybrać do domu, — poprzednio zaś państwo Krasnołęccy matkę Marysi wzięli na stronę.
— Twoje dziecko, rzekł pan Krasnołęcki, naszego syna od śmierci uratowało. Niechciałbym się przez was dać wyprzedzić w wdzięczności; mów, dobra kobieto, przystajesz na to, iżbym się nadal twéj Marysi losem zajmował?
— Panie! o Panie! rzekła całkiem zmięszana poczciwa niewiasta; a toćby to było zapłatą, a my tego przyjmować nie możemy.
— Nie obawiaj się niczego, odpowiedział pan Krasnołęcki; już ja wszystko biorę na siebie. Będzie ona w moim domu trzymana jakby własne dziecko; — pobierać będzie nauki stosownie swéj potrzeby, a gdy się późniéj znajdzie sposobność ustalenia jéj bytu, pięć tysięcy złotych ofiaruję jéj na pierwszy początek. — Teraz jedźmy, rzekł daléj, gdy spostrzegł, ze zbytek wdzięczności godnéj kobiecie zupełnie odjął mowę; jutro rano czekamy cię u siebie ze swoją Marysią.
I to mówiąc, usuwając się przed natłokiem dziękczynień, któremi jego i żonę chciano obsypywać, śpiesznie wraz z dziéćmi wsiedli do pojazdu, który tymczasem z przed oberży zajechał.

A pomimo nieszczęśliwego wypadku, który na krótki czas utruł był dzisiejszą przyjemność, dzień ten tak dla Rodziców jak dla dzieci miłą zawsze bywał pamiątką: stał się bowiem powodem do popełnienia cnotliwego czynu; a nic więcéj nad czyny cnotliwe nie ustala wewnętrznego spokoju i szczęścia.


KONIEC.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Tekst nieczytelny.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – uściśnij.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – korresponencją.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wrzucone.
  5. Opis Święconego wyjęty po części z Obrazów Litewskich Ignacego Chodźki.
  6. Z francuzkiego wyrazu cerceau, obrącz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Fryderyk Henryk Lewestam.