<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Ocalone miljony
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



KAROL MAY


OCALONE MILJONY
cykl
SZATAN i JUDASZ
POWIEŚĆ
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1927
WARSZAWA


SPIS ROZDZIAŁÓW:
str.
 5
 37



Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Copyright 1927 by „ORIENT“ Warsaw
Printed in Poland





I
MOGOLLONOWIE

Staliśmy na zboczu wierzchołka i spoglądali na obóz. Niestety, Białej Skały nie mogliśmy rozpoznać; po nocy wszystko czerniło się jednakowo. W obozie migały liczne światełka. Namioty rysowały się w niewyraźnych konturach.
Well, jesteśmy tutaj, — rzekł Dunker. — Ale co dalej?
— Nie można rozeznać namiotów — odparłem. — Tak, gdybyż to była pełnia i księżyc oświetlał każdy namiot zasobna. Wówczas moglibyśmy działać!
— Mrok ma swoje zalety.
— Rozumie się. Ale teraz przedewszystkiem trzeba nam wiedzieć, w jakim namiocie jest Melton, a w jakim lady.
— Wiem dokładnie, ale nie potrafię ani określić, ani wskazać. Ale gdybym mógł nawet, cóżby pan wówczas począł?
— Podkradłbym się do obozu.
— W jakim celu?
— Aby przynajmniej rozmówić się z lady, jeśliby niepodobna było jej wykraść.
— Byłby to jeden z tych świetnych porywów, które fama przypisuje tylko panu, lub Winnetou. Ale musi pan wiedzieć, że dokoła obozu rozstawiono gęste posterunki. Jakżeby się pan przedostał?
— Najzwyklejszą drogą, mianowicie przez wodę. Nie odejdę stąd, dopóki przynajmniej nie spróbuję pomówić z lady. Co to za namioty? Letnie, czy zimowe?
— Letnie.
— A zatem płócienne, umocowane na kołkach, które łatwo wyciągnąć. Czy oba namioty, których szukam, są bardzo oddalone od wody?
— Przeciwnie, stoją tuż nad rzeką.
— Dobrze więc, idę. Wróćcie do koni i oczekujcie mnie. Oto moja broń, mój pas i drobiazgi, które nie zniosą wilgoci.
— A może mój dobry brat nazbyt się naraża? — zapytał zatroskanym głosem Winnetou. — Lepiej będzie, jeśli Winnetou z nim pójdzie.
— Przecież i ty nie znasz namiotu.
Naraz zapytał Dunker:
— Wchodzi pan do wody?
— Naturalnie! Na jednym brzegu wznosi się skała, na drugim rośnie zagajnik. Pod ich osłoną, w ich cieniu, przejdę niepostrzeżony przez cały obóz.
— To mi odwaga, ba, nawet zuchwałość, ale przypada mi do serca, sir! Jak pan mniema, czy mógłbym panu dopomóc?
— Hm, nie znam pana do tego stopnia, aby sąd o nim wydawać. Czy potrafi pan pływać, nurkować i chodzić we wodzie?
— Wcale znośnie.
— Czy rzeczułka głęboka?
— Nie wiem.
— Czy bystra?
— Nie.
— Czy woda była dziś jasna, czy mętna?
— Mętna. Zamulona trawą i sitowiem.
— To nam bardzo na rękę. Spleciemy z sitowia pływające wysepki i pod niemi skryjemi się przed okiem Mogollonów.
— Wysepki? — zapytał ździwiony.
— Tak.
— Wyjaśnij mi to, sir! Nie mogę pojąć.
— Nic nad to prostszego. Każde dziecko potrafi związać sitowie, zlepić je mułem, aby pływało po rzece nakształt wysepki, unoszonej nurtem wody. Pośrodku wysepki sklepia się kopułę pustą wewnątrz i przedziurawioną w wielu miejscach. Skoro włażę pod wysepkę i trzymam głowę we wnętrzu kopuły, mam nietylko dosyć powietrza, aby oddychać, ale i widok wszechstronny poprzez dziury. A zatem, słyszę i widzę wszystko, sam niepostrzeżony przez nikogo.
— Dowcipny, nader dowcipny pomysł, sir! Tak, od Old Shatterhanda i Winnetou niejeden, nawet naszego pokroju wyga może się wiele nauczyć.
— Trzeba mieć łeb na karku, master Dunker. Nieraz od takich rzeczy zależy nietylko powodzenie przedsięwzięcia, lecz, co więcej, nietykalność własnej skóry. Co do mnie, to już nieraz takie sztuczne wysepki ocalały mi życie.
— Wysepki mają pływać; a więc trzeba pływać wraz z nimi?
— Pływać, kiedy głęboko; brnąć, gdy płytko. W ostatnim wypadku należy to się wyciągnąć, to znów przykucnąć, zależnie od stopnia płytkości. W pierwszym wypadku wygodniej jest pływać stojąco, co się nazywa chodzeniem we wodzie. Trzyma się głowę do góry, nogi wdół, wyciąga się nieco kolana i stąpa naprzemian to prawą, to lewą nogą, podczas gdy wyciągniętemi rękoma grzebie się w wodzie, ale nie tuż pod powierzchnią, gdzie łatwo się zdradzić. Pod żadnym pozorem nie wolno wywołać najmniejszej fali, bo czujny widz może się wybiegu domyślić. Czy mnie pan zrozumiał, master Dunker?
Yes, sir, bardzo dobrze, zupełnie dobrze! Ufam, że nie okryję swego imienia wstydem.
— Poczekajże, master! To nie wszystko. Trzeba przypuścić, że będziemy mieli uważnych i przenikliwych widzów. Pływa się naprzód i zatrzymuje w miejscach, w których się chce poczynić obserwacje. Nie wolno się szybciej poruszać, niż woda, niż wszystko, co pływa dookoła, a więc i wysepka. Nie należy iść przeciw nurtowi, ale zgodnie z prądem. W prądzie nie wolno się zatrzymywać, gdyż sprzeciwia się to prawom natury. W miejscach, gdzie są wiry, należy również wirować, a skoro się przybija do brzegu, to w miejscach stosownych, a więc tam, gdzie woda jest spokojna i gdzie wysunięty cypel brzegu może usprawiedliwić zatrzymanie się wysepki.
— Hm, trudniejsze to zadanie, niż sądziłem, sir!
— Zastanowienie i skrupulatność może opłacić brak wprawy. A zatem, czy starczy panu odwagi?
— Ależ naturalnie! Palę się do próby!
— Pięknie! Ale poczuwam się do obowiązku przestrzec pana, że kładziesz na szali życie. Jeśli nas spostrzegą, jeśli powezmą podejrzenia, to prawdopodobnie zginęliśmy.
— Nie tak prędko, i nie tak pewnie, jak pan mniema! Możemy się bronić.
— Czem? Wszak rozstajemy się z bronią palną — najwyżej możemy zabrać noże. Przy pierwszym alarmie setki Indjan skupią się nad brzegiem i rozpoczną palbę. Jeśli nawet wyskoczymy z wody i zechcemy rzucić się na nich z nożami, to prędzej padniemy przedziurawieni jak rzeszota, niż dosięgniemy wroga.
— Czy będą mieli broń wpogotowiu?
— Nawet gdyby nie mieli broni, to w stu na jednego zgnietliby nas gołemi rękami. A zatem, jestem szczery, zastanów się pan!
Pshaw! Nie mam się czego zastanawiać — idę! Chcę również tkwić raz w życiu pod pływającą wyspą i chełpić się, że nauczył mnie tego Old Shatterhand. Nigdy jeszcze takiej sytuacji nie doświadczyłem. Skoro więc nadarza się sposobność, nie chcę jej pominąć.
— Dobrze. Czy wie pan, w jakiej odległości są rozstawione straże?
— Tak, o ile nie zmieniono układu od południa.
— A więc może mnie pan prowadzić. Oczywiście, wejdziemy do wody daleko przed obozem, a wyjdziemy poniżej niego. Ponieważ później nie będę miał czasu, przeto powiem panu już teraz, jak się masz zachować. Lekkie mlaśnięcie językiem oznacza chęć porozumienia się z towarzyszem. Wówczas obie wyspy zbliżają się do siebie tak, aby można było mówić i słyszeć. Poza tem powinien pan trzymać się mnie i to samo, co ja, czynić. Skoro przybiję do brzegu, przybij pan również. Skoro odbiję, pójdziesz za moim przykładem. Tylko w tym wypadku nie naśladuj mnie, kiedy opuszczę wysepkę i wyląduję, aby podkraść się do namiotu.
— Do piorunów! Odważy się pan może na to?
— Nietylko może, ale na pewno. Zwróć moją uwagę na poszukiwane namioty, jeszcze zanim do nich dopłyniemy, gdyż nie wolno będzie się cofać. Zresztą, dla zachęty powiem panu, że nie taki straszny djabeł, jak go malują. Na tym brzegu rzeczułki, gdzie wznosi się skała, niema nikogo. Z tej strony więc nic nam nie grozi. Drugi zaś brzeg jest zarośnięty krzewami, które nas osłonią. Dodajmy ponadto zachmurzone niebo, mrok nocy dzisiejszej i drżenie ognia, które nie pozwala dostrzec wyraźnie w rzece żadnego kształtu. — A zatem naprzód! Przedewszystkiem zawiadomimy Emery’ego, a potem rozpoczniemy zawody pływackie.
— Czy nie lepiej poczekać, aż ogniska wygasną i czerwoni ułożą się do snu?
— Nie, bo cóż nam z tego przyjdzie? Wszak chcę się rozmówić z lady i podpatrzeć Indjan, aby dowiedzieć się jakichś szczegółów z wyprawy przeciwko Nijorom. Albo poważymy się na wszystko, albo zaniechamy zamiaru.
Niepotrzebne drobiazgi i przedmioty, na które woda źle działa, złożyliśmy w ręce Emery’ego. Za całą broń miały nam starczyć noże. Ponieważ Dunker nie miał własnego, przeto dostał nóż Apacza. Nie mogliśmy wyperswadować Winnetou, aby nie towarzyszył nam do rzeki. Chciał pomóc przynajmniej przy kleceniu wysp, na co zresztą chętnie przystałem dla zaoszczędzenia sobie czasu.
Oczywiście, z największą przezornością trzeba było się wziąć do dzieła. Wyminąwszy przedni, wysunięty nad obozem posterunek, szliśmy dalej naprzód, dopóki nie znaleźliśmy sitowia. Musieliśmy je ścinać tylko pod wodą, bo nazajutrz, w dzień, szczerby w zaroślach mogły się Mogollonom wydać podejrzanemi. Wśród pobliskich krzewów było wiele suchego drzewa; mając więc pod ręką potrzebne materjały, wzięliśmy się do budowania wysepek. Musiały być lekkie, ale mocne, gdyż zerwanie się lub rozpłynięcie którejś wystawiłoby pływaka na najwyższe niebezpieczeństwo. Kształt nie powinien był zwracać na siebie uwagi — jakgdyby nurt wody zniósł i sklecił w jedną całość poszczególne składniki wysepki. Na przygotowaniach zbiegła nam godzina; pierwszy wszedł do rzeki Dunker, aby dokonać próby, która się istotnie udała. Winnetou oddalił się, oświadczywszy, że będzie czuwał z moim sztućcem wpogotowiu, aby w razie potrzeby skoczyć nam na pomoc. Zanurzyłem się w wodzie, podpełzliśmy pod swoje wysepki i wsunęli głowy w kopulaste wydrążenia.
Nie jest przyjemne tkwić w wodzie w ubraniu. Wprawdzie zostawiliśmy u Emery’ego zbyteczny balast, ale ja, zwłaszcza z tego względu, że chciałem rozmówić się z Martą, miałem na sobie jeszcze tyle odzieży, że wnet zaczęła mi ciążyć i przeszkadzać w pływaniu.
Rzeczułka nie była szeroka, ale skoro tylko opuściliśmy brzeg, grunt uciekł nam z pod nóg i musieliśmy pływać. Przystosowałem się do prądu, towarzysz mój zaś poruszał się o kilka łokci za mną. Było ciemno, a jednak po przebyciu pewnej odległości zobaczyłem pierwszą placówkę na brzegu. Wyminęliśmy ją szczęśliwie; w strażniku, zwróconym twarzą ku rzece, oba skupienia gałęzi i sitowia nie wzbudziły żadnego podejrzenia. To mnie przekonało, że nasze wysepki wyglądają naturalnie, i mogłem się spodziewać, że również innym szczęśliwie zejdziemy z oczu.
Nie mieliśmy już przed sobą posterunków, prócz tego oczywiście, który zapewne stał za obozem. Niebawem ujrzeliśmy pierwsze oświetlone namioty. Stały, na lewym, ocienionym zaroślami brzegu. Gdybyśmy się zatem tego brzegu trzymali, obserwację utrudniałyby nam gęste chaszcze. Dlatego podpłynęliśmy do brzegu prawego. Mogliśmy tu przeprawić się przez rzekę i zaglądać skroś zagajnik, a poza tem mieliśmy pewność, że nikt na czatach nie stoi.
Teraz rzeka toczyła swe nurty wolniej, gdyż zakreślała daleki łuk na prawo, gdzie podmywała Jasną Skałę. Dzięki temu powstało wewnątrz łuku, po lewej od nas stronie, miejsce dla namiotów, które rozbito wpobliżu rzeki, aby wodę mieć pod ręką.
Wyminęliśmy już dwanaście, czy czternaście namiotów, gdy Dunker dał znak, że chce się ze mną porozumieć. Ponieważ pływał niedaleko ode mnie, więc zamiast się zatrzymywać, mogłem słuch jedynie natężyć.
— Wielki namiot, przed którym wbito dwie dzidy z lekami, to namiot wodza.
Ta wiadomość nie mogła mnie interesować. Ale spojrzałem w tę stronę i uczyniłem dobrze. Ognisko przed namiotem teraz zaledwie tliło; dlatego rozpalono opodal, gdzie więcej było miejsca, drugie. Kilku czerwonych siedziało dookoła tak, że można było przypuścić, iż nadejdą jeszcze inni i dopełnią kręgu. Więc zapowiadała się narada. Gdybyśmy mogli podsłuchać, wynieślibyśmy niewątpliwie wiele cennych wiadomości. Przybiłem do prawego brzegu, wślad za mną Dunker. Obie wyspy zbiły się w jedną, Byliśmy do siebie tak zbliżeni, że mogliśmy się porozumiewać szeptem.
Podsłuchiwać można było u lewego brzegu, ale zagajnik zasłaniał widok. Dlatego chwilowo przybiłem do brzegu prawego; stąd widzieliśmy, co się dzieje w obozie. Nogi znów natrafiły na grunt, co więcej, woda była tak płytka, że mogliśmy usiąść na miękkim, wygładzonym piasku i dosyć znośnie przetrwać tu tyle czasu, ile nam było potrzeba.
— Dlaczego się pan tutaj zatrzymuje, sir? — zapytał cicho Dunker.
— Czy nie widzi pan, — odrzekłem — że tam zanosi się na zebranie?
— Oczywiście! Czy chce pan podsłuchiwać?
— Tak, później, kiedy się rozpocznie narada. Tymczasem tu się zatrzymamy, aby zobaczyć, ilu i jacy wojownicy wezmą udział w zgromadzeniu. Czy nie widać stąd namiotu, w którym mieszka Melton?
— Nie. Jest to szósty, licząc od namiotu wodza poniżej.
— A namiot lady?
— Czwarty.
— A zatem sam już sobie poradzę, o ile się master nie przeliczyłeś. Poczekajmy i patrzmy, co się tam dziać będzie.
Narada tyczyła się ważnej wielce sprawy. Poznać to było z wielkości koła, które miano utworzyć, a i z natłoku zwykłych wojowników, którzy się zbiegali zewsząd, aby się przysłuchać naradzie swoich najwybitniejszych wojowników.
Pomyślnie się złożyło, że nie czekaliśmy długo. Staliśmy na kotwicy, a właściwie siedzieliśmy przeszło godzinę, gdy zobaczyliśmy wybujałego wzrostu atletycznego Indjanina, który wyszedł z namiotu wodza i skierował się ku zgromadzeniu.
— Silny Wicher — szepnął Dunker.
Był to zatem wódz. Za nim szedł Jonatan Melton od stóp do głów uzbrojony. Usiadł koło Silnego Wichru. Nietylko więc nie był uważany za jeńca, lecz miał uczestniczyć w naradzie. Widocznie doszedł do porozumienia z wodzem. Następnie, na głośny sygnał, nadeszło dziesięciu czy dwunastu starych doświadczonych wojowników i wnet zasiedli w kole.
Rozpoczęła się narada, wobec czego przepłynęliśmy jeden po drugim ku lewemu brzegowi, lecz tak wolno i ostrożnie, jakgdyby prąd unosił nasze wyspy. Przy brzegu zwarliśmy je ponownie ze sobą.
Minęło nieco czasu, zanim ułożyliśmy się znów wygodnie i mocno. Narada już się toczyła. Nie mogliśmy przeglądać skroś dosyć wysoki brzeg, ale zato słyszeliśmy donośny, grzmiący głos mówcy.
— Czy wie pan, kto mówi? — zapytał Dunker.
— Wódz.
Głos rozbrzmiewał tak wyraźnie, że słyszeliśmy każde słowo:
— ...aczkolwiek moi czerwoni bracia zamierzali wyruszyć za cztery dni, istnieją pewne powody, które przemawiają za wyruszeniem jutro rano. A następnie powiedział mi ten mężny biały, że w drodze możemy schwytać trzech słynnych mężów. Jeśli to prawda, wówczas po wszystkich namiotach i dolinach wpobliżu i zdala rozpowiadać będą o męstwie Mogollonów. Owi trzej wojownicy to Winnetou, wódz Apaczów, Old Shatterhand i jeszcze jeden wielki biały, który trupem położył wielu czerwonych wojowników.
Uff, uff, uff! — rozbrzmiało w kole i szeregi otaczających wojowników wtórowały temu okrzykowi radosnego zdumienia.
— Nasz biały brat — ciągnął dalej wódz — powtórzy moim czerwonym braciom to, co mnie był powiedział.
Temi słowy zagaił obrady. Przemawiał, stojąc, a teraz zapewne usiadł zpowrotem. Po kilku chwilach rozległ się głos Jonatana Meltona. Wygłosił drugą zaciekłą filipikę przeciwko nam. Opowiadał, że byliśmy u niego w pueblu, klęliśmy Mogollonów i wygrażali się, że pojedziemy do Nijorów i podjudzimy ich do napadu na Mogollonów. Ponieważ jest przyjacielem tego plemienia, przeto czemprędzej skoczył na konia, aby ich ostrzec. O jego lojalności mogą sądzić chociażby z tego, że przybył na spienionym i padającym ze znużenia rumaku. Teraz oto dowiedział się, że postanowiono wyruszyć na Nijorów, ale dopiero za cztery dni. Lecz przedtem Nijorowie prawdopodobnie na nich napadną. Trzeba raczej natychmiast zarządzić wymarsz, tem bardziej, że Dunkerowi udało się zbiec. Ten biały słyszał wszak, że gotuje się wyprawa, i należy przypuścić, że pośpieszy do Nijorów, aby ich ostrzec.
Przytoczył jeszcze inne powody i kłamliwe wymysły, a czynił to tak dowcipnie, że nie wątpiłem, iż uzyska poklask zgromadzenia. Istotnie, gdy skończył, rozległy się w szeregach czerwonych przychylne szepty i pomruki. Zapanowała krótka cisza, poczem rzekł wódz:
— Mój biały brat dowiódł, iż jest przyjacielem naszego plemienia. Dziękujemy mu. Niech mi tylko odpowie na kilka jeszcze pytań. Czy Winnetou i Old Shatterhand byli jeszcze w pueblu białej squaw, kiedyś stamtąd wyjechał, i czy wiadomo ci, kiedy pueblo opuszczą?
— Nie.
— Czy wiedzą dokąd pojechałeś?
— Nie.
— A więc nie należy się spodziewać, że odrazu puścili się za tobą w pościg. Być może, są jeszcze w pueblu?
— Istotnie, tak być może.
Udaremnimy ich zamiary, wysyłając oddział wojowników, aby ich schwytać. Wówczas nie zdołają dotrzeć do Nijorów.
— A jeśli już tam są?
— W takim razie istotnie musielibyśmy wyruszyć jutro rano. Jeśli Nijorowie naprawdę targną się na nas, to nie chcąc nakładać drogi, muszą przebyć Tikh Nastla[1]. Tam możemy na nich czekać i wytracić co do nogi. Jeśli starzy wojownicy pozwolą, wyślę pięćdziesięciu mężów natychmiast na spotkanie Winnetou i Old Shatterhanda; pozostali wojownicy wyjadą jutro rano pod moim dowództwem do Tikh Nastla. Powiedziałem. Naradzimy się nad propozycją!
— Chodźcie, idziemy! — szepnąłem Dunkerowi.
— Jeszcze nie — odparł. — Skoro podsłuchujemy, musimy czekać, aż się narada skończy. Najważniejsze rzeczy dopiero nastąpią.
— Mianowicie jakie?
— Uchwała ostateczna.
— Znam ją. Zresztą, skupiło się tu mnóstwo wojowników i namiot Meltona jest pusty. Muszę działać, zanim skończy się zebranie. A zatem, chodź master. Przybijemy do brzegu przy szóstym namiocie, gdzie zamierzam wylądować.
Popłynęliśmy dalej. Namiot stał, tak samo, jak wszystko inne, blisko brzegu i rzucał cień na krzewy i wodę. W cieniu tym zatrzymaliśmy się ponownie.
— Czekaj pan tutaj, — rzekłem do Dunkera — dopóki nie wrócę. W żadnym razie nie wyłaź z wody.
— Ale jeśli pan nie wróci, sir?
— Wówczas usłyszysz strzały Winnetou.
— A jeśli nie będzie strzelał?
— Na pewno będzie. Nie poddam się bez walki. Zgiełk, który wywołam, zawiadomi Apacza, że jestem w niebezpieczeństwie. Mogę pana upewnić, że nie będzie bąków zbijał na swoim posterunku. Skoro usłyszysz jego wystrzały, uciekaj czem prędzej. Płyń pod wysepką wdół, póki nie wyminiesz ostatniej placówki, poczem wróć do sir Emery’ego.
— A pan? Co będzie z panem?
— Głowa w tem moja i Winnetou.
— Sir, łatwo wymówić! Mam zmykać, podczas gdy pan zagląda śmierci w oczy?
— Tak. Pana podpora na nic mi się nie przyda, owszem, może mi tylko zaszkodzić. Zresztą, jestem pewien powodzenia. Poczekajże; wrócę niebawem.
Well! Ale powiadam panu, że drżę, a nie o własną skórę, tylko o pańską.
Przymocowałem wysepkę do krzaku, przy którym leżałem, i dawszy nura, wypłynąłem z pod niej. Następnie wślizgnąłem się ostrożnie między krzewy po pochyłości wybrzeża. Nie wystawiałem się na niebezpieczeństwo, gdyż za mną nikogo nie było, z obu stron zaś kryły mnie chaszcze, a przede mną stał namiot. Wpełznąwszy na brzeg, obejrzałem się dookoła. Żywej duszy nie było widać.
Teraz należało zbadać, czy jest kto w namiocie. Podkradłem się i przytknąłem ucho. Ani dźwięku. Wyciągnąłem kołek z ziemi i uchyliłem ostrożnie dolnego rąbka. Nawprost siebie ujrzałem wejście wpółotwarte. Blask ogniska wpadał tędy i oświetlał puste wnętrze.
Serce zabiło mi gwałtownie. Melton nosił przy sobie cały zrabowany spadek w skórzanej torbie. Nie miał jej na zgromadzeniu, a zatem zostawił w namiocie. Jednakże nie było jej widać. Uniosłem płótna i wlazłem do wnętrza. Ale torby, jak dotąd, nie zauważyłem. Może oddał ją wodzowi na przechowanie? To nie było prawdopodobne! Przysunąłem się do posłania z listowia, ściętej trawy i paru skór, podłożyłem pod nie rękę i grzebałem. Wówczas — — wówczas wyczułem ją, ową torbę. Ręka mi zdarżała. Cofnąłem i począłem się zastanawiać, aczkolwiek moje położenie, nader niebezpieczne, nie dawało mi czasu do namysłu.
Opanowało mnie ogromne podniecenie. Tu leżały miljony, za któremi uganialiśmy się po całym świecie! Czy miałem je wziąć? Pociemniało mi w oczach, mieszało się w głowie. Jakże musi się czuć przestępca, który, narażając życie, wyciąga rękę po cudzą własność! Wkrótce jednak zmusiłem się do spokoju.
Gdybym wziął torbę, to Melton niebawem spostrzegłby jej brak. Narobiłby hałasu. Szukanoby, znaleziono moje ślady, przetrząśnięto miejscowość i odkryto ślady moich przyjaciół. Ściągnąłbym na nas ogromne niebezpieczeństwo i, gdybyśmy nawet uszli, miałbym pieniądze, ale nie złodzieja.
A zatem nie powinienem był brać torby, ale otworzyć ją, wypróżnić, napełniając czem innem, aby Melton nie powziął podejrzeń. To wymagało czasu, jakiego przecież nie miałem. Bądź co bądź, nie należało się jednak cofać. Gdyby mnie zaskoczono, byłby to na pewno sam tylko Melton, a z nim jednym dałbym sobie radę. Koniec końcem, wyciągnąłem torbę z pod posłania. Kto wie, czy nie wyjął z niej cennej zawartości i nie chował przy sobie? W takim wypadku napróżno narażałem się na niebezpieczeństwo.
Była to torba skórzana z żelaznym kabłąkiem, wypchana i — — zamknięta. To pogarszało sytuację. Wyciągnąłem nóż i podważyłem zamek. Zadanie było łatwe, ale nasuwało wątpliwości, czy zamek równie łatwo da się zpowrotem zamknąć. Torba była otwarta — sięgnąłem ręką. Poczułem miękkie, drobne przedmioty. Potem wymacałem zwarty, napęczniały pugilares. Poza tem, nic innego. Wyjąłem pugilares. Aby przywrócić dawną objętość, ściąłem nożem pasmo płótna z namiotu u dołu i włożyłem na miejsce pugilaresu. Nacisnąłem zamek — trzasnął. Nie mogłem sobie wytłumaczyć, jak to nastąpiło, dość, że zamek był zamknięty!
Teraz musiałem się wycofać. Odwrót nie odbył się tak szybko, jak można mniemać, gdyż musiałem zacierać za sobą ślady.
Odzież na mnie była wprawdzie mokra, ale nie tak, aby miała pozostawić wilgoć w namiocie. Odłożywszy torbę na miejsce, wziąłem pugilares w zęby, wypełzłem z namiotu i wbiłem zpowrotem kołek. Posuwając się na klęczkach ku wodzie bardzo powoli, wyprostowywałem ręką trawę, którą uprzednio przygniotłem. Gdyby dziś w nocy padła na to miejsce rosa, nazajutrz nie byłoby już żadnego po mnie śladu. Skoro wreszcie dotarłem do brzegu, usłyszałem szept Dunkera, dobiegający z ukrycia:
— Bogu tysiączne dzięki!... Co to było za oczekiwanie!... Tyle razy dostawałem gęsiej skórki, że zostałbym bogaczem, gdybym znalazł na nią nabywcę.
— I mimo to musi pan jeszcze poczekać — odpowiedziałem.
— Jeszcze? Dlaczego?
— Przyniosłem coś, co muszę uchronić przed zmoknięciem — przymocować do swej wysepki.
— Cóżto takiego?
— Kilka miljonów dolarów.
— Co? A więc zagrabione pieniądze?
— Tak.
— Szczęśliwiec z pana! W torbie?
— Nie, w pugilaresie.
— Przymocuj go pan nader troskliwie, aby nie zatonął.
— Utworzę na wysepce ztyłu drugie wzniesienie. Odtąd będzie pan tylko na niem skupiał uwagę.
Potrzebne mi było drzewo, a nie mogłem odciąć gałęzi, gdyż białe karby mogłyby mnie nazajutrz wydać. Na szczęście, pełno tu było połamanych gałązek, które dostarczyły nam obfitej ilości materjału. Skoro tylko zabezpieczyłem pugilares, wsunąłem się pod wysepkę i popłynęliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się koło czwartego namiotu, poczem znów wylazłem na powierzchnię.
— Miej się pan na baczności! — ostrzegał Dunker. — Należy przypuszczać, że lady nie jest sama w namiocie.
— W takim razie siedzi przed namiotem — brzmiała moja odpowiedź.
— Tak. Dlaczego?
— Ponieważ taka kobieta, jak ona, dopóki może, korzysta ze świeżego powietrza, zamiast bobczyć ze staremi squaws w cuchnącym namiocie.
Wylazłem na wybrzeże. Istotnie, sprawdziło się moje przypuszczenie. O jakie trzy kroki ode mnie stał namiot, a przed nim, w dwóch krokach ode mnie, siedziała Marta, nieco z boku, gdyż przed wejściem usadowiło się parę Indjanek. Nie mogłem dojrzeć, czy dwie, czy trzy. Teraz należało do Mrs. Werner przemówić tak, aby się nie zlękła. Najlepiej więc było nazwać ją po imieniu w języku ojczystym:
— Marto! — szepnąłem.
Drgnęła i odwróciła się przerażona. Na szczęście, nie wydała okrzyku. Podniosłem głowę, że mogła ujrzeć moją twarz, oświetloną przez chwilę światłem dalekiego ogniska, i dodałem szeptem:
— Cicho! Nie mów nic. Czy poznała mnie pani?
— Tak — szepnęła, przysuwając się nieco do mnie. Indjanki skupiły uwagę na miejscu, gdzie odbywało się zgromadzenie.
— Przychodzę, aby pani powiedzieć, że jestem wpobliżu, — rzekłem.
— Bogu dzięki! — szepnęła, składając dłonie. — Ale jakaż to odwaga...
— Przedewszystkiem niech pani powie, jak się z nią obchodzą.
— Dosyć znośnie.
— A więc nic nie grozi pani życiu?
— A jednak... Jeśli Jonatan Melton — prawda, pan nie wie wcale, co nas — —
— Wiem wszystko. Dunker, wasz przewodnik — —
— Znikł!
— I spotkał mnie i Winnetou. Tkwi teraz tam w wodzie.
— Boże, i on się podkradł? A Franciszek, mój brat?
— Jest bezpieczny. Bawi u Nijorów.
— Tam nie jest bezpieczny! Mogollonowie mają napaść Nijorów. Melton powiedział mi też, że przyłącza się do wyprawy, aby pana schwytać.
— A więc spodziewa się naszego przybycia?
— Tak się zdaje. Groził mi. Kiedy będzie miał pana, Winnetou i Emery’ego, wówczas my wszyscy „zgaśniemy“. Tak się właśnie wyraził.
— To daje pewność, że chwilowo nic się złego nie stanie. Może pani być zatem spokojna. Co się tyczy wyprawy przeciwko Nijorom, to nasza głowa w tem, aby się nie powiodła. Zatem nie powinna się pani również lękać o los brata.
— Ale niech pan siebie oszczędza! Jakże się pan mógł tutaj podkraść i jak się stąd wydostaniesz? Umrę chyba z trwogi!
— Cicho, ciszej; stare Indjanki usłyszą panią. Jestem bezpieczny, jak u siebie w domu. Chwilowo nie mogę pani pomóc. Chciałem cię przynajmniej zawiadomić, że wkrótce będziesz wolna. Gdzie jest Murphy, ten nieostrożny adwokat?
— Tam dalej. Melton kazał go strzec surowo. Jakże się panu powiodło? Zdaje się, że pan nie znalazł szukanego zamku?
— Znaleźliśmy. Później pani opowiem. Oczywiście, to nie jest miejsce na gawędy. Harry Melton nie żyje. Jego brat Tomasz jest w naszej mocy, i tylko Jonatan czmychnął. Ale najpóźniej za dni kilka będziemy go mieli,
— A spadek? Jakże z pieniędzmi?
— Być może, już je mam.
— Ma pan — —
— Ciszej, o wiele ciszej! Za wiele już mówiłem i za długo bawię. Tyle tylko dodam, że byłem w namiocie Meltona. Przekradłem się i wydobyłem jego pugilares, który prawdopodobnie zawiera wszystko, co chcieliśmy odzyskać. To rzecz najważniejsza. Łotra złapiemy później. Teraz muszę umknąć. Wyzbyj się troski i spełnij, skoro odejdę, moją prośbę.
— Z radością. Ale jaką?
— Przejdzie się pani parokrotnie stąd do wybrzeża, aby zatrzeć mój ślad. Mogollonowie pomyślą, że to pani zmięła trawę, skoro jej stan spostrzegą.
— Chętnie. Ale spełnij także moją prośbę. Nie narażaj na szwank życia! Jeśli pana zabiją, to i ja jestem zgubiona.
— Pozostaną jeszcze Winnetou i Emery. Ale zapewniam panią, że nie narażam się zbytnio i że nic mi się nie stanie. Niech pani nie zwleka, nie trać otuchy, i bądź przekonana, że cię na pewno wydostaniemy, gdyż...
Umilkłem, gdyż w tej chwili rozdarł powietrze ostry krzyk. Stare Indjanki skoczyły na nogi i oddaliły się nieco w kierunku ogniska, tak że nie mogły mnie zauważyć.
— Cóżto jest? Co to znaczy? — zapytała Marta.
— Jest to apel indjański — wódz zwołuje wartę. Z tego wnioskuję, że została uchwalona propozycja Meltona. W każdym razie niebawem wyruszy przeciwko nam. Muszę iść. A zatem, odwagi! Bądź pani zdrowa!...
Był to szczególny traf, żeśmy mogli tak długo poruzumiewać się niepostrzeżenie. Podała mi rękę, poczem ześlizgnąłem się do wody. Chciałem popełznąć pod wysepkę, gdy usłyszałem z miejsca, w którem dopiero co się znajdowałem, znany mi dobrze, donośny głos:
— Mrs. Werner, przychodzę się z panią pożegnać. Wprawdzie jestem przekonany, że rozstanie się pani ze mną z ciężkiem sercem, ale mogę panią pocieszyć, że rychło, nawet bardzo rychło się zobaczymy!
Jonatan Melton przemawiał tonem tak nikczemnie szyderczym, że chętniebym wyskoczył na brzeg i wciągnął go do wody. Sytuacja była sprzyjająca: mogłem wraz z nim wymknąć się niepostrzeżenie z obozu, gdzie nie było już wartowników, ale należało pomyśleć nietylko o Marcie, lecz także i o Murphy’m i — — o pugilaresie. Skurczyłem się przeto w swej kryjówce i podsłuchiwałem. Melton dodał:
— Nie ja sam wyruszam. Pani także opuści obóz.
— Ah, — pomyślałem sobie — gdybyż była przebiegła! Bodajby go pociągnęła za język.
I w samej rzeczy Marta dokazała przebiegłości, pomyślała pewnie, że nie mogłem odbiec — daleko i chętniebym wysłuchał rozmowy. Zapytała więc:
— Ja? Kiedyż?
— Skoro świt, pojedzie pani wraz z Indjanami, którzy wyruszają na Nijorów. Chcę pani dać dowód, jak mało się lękam pani i jej miłych przyjaciół. Moja szczerość poświadczy, że już nie biorę was w rachubę. Czerwony Winnetou i tak zwany Old Shatterhand puścili się w pościg za nami. Pani i jej przemądry adwokat nie mogliście się doczekać rezultatu i pojechaliście również. To było wielkie głupstwo. Wszak Meltonowie niejednokrotnie udowodnili, że nic im nie zrobicie z całą waszą czczą mądrością. Pani wraz z adwokatem jesteście teraz w mojej mocy. Na czele oddziału, liczącego pięćdziesięciu wojowników, pojadę za kwadrans i wnet sprowadzę Old Shatterhanda, Winnetou i Anglika. Skoro przebywają jeszcze na „zamku”, to łatwo ich tam zaskoczymy; jeśli zaś wyjechali, spotkamy ich po drodze. W tym, czy drugim wypadku mamy ich jakgdyby już w ręku. Pani i adwokat pojedziecie jutro rano z czerwonymi, abym miał was wpobliżu. Spotkam się z nimi, a zatem i z wami w pięknej miejscowości, zwanej Mroczną Doliną. Jak pani sądzi, co się wówczas stanie?
— Wypuści pan nas na wolność?
— Na wolność? Tylko kobieta może tak mówić! Ja jestem spadkobiercą starego Huntera. Uważaj pani — ja! Nie powinno być innych spadkobierców — — czy wie pani, co to znaczy?
— Czyby chciał pan nas zabić?
— Zabić? Ah, tak, teraz mówi pani rozsądniej niż poprzednio! Jest pani tak bliska prawdy, jakbyś ją trzymała za czub.
— Sir, wszak może się zdarzyć inaczej, niż pan sądzi, jeśli nie spotkasz Winnetou i Old Shatterhanda.
— To niemożliwe. Albo są jeszcze w pueblo, a w takim razie tkwią w potrzasku, gdyż mogę się przebrać niepostrzeżenie do twierdzy, albo ścigają mnie, a w takim razie jest tylko jedna droga, na której musimy się spotkać. Tym przemądrzałym łajdakom nie przyjdzie na myśl, że ja, ścigany, mogę obrócić broń na ścigających.
— A następnie może się zdarzyć, że Nijorowie napadną na Mogollonów. A wówczas jeńcy wpadną do rąk zwycięzców.
Pshaw, babskie gadanie! Nijorowie nie mają wyobrażenia o tem, co się na nich gotuje. Wpadniemy znienacka, jak jastrzębie na stado gołąbków. Zarządziłem, aby pani i adwokata ani na chwilę nie spuszczano z oka. Przytroczę was do koni. Być może zresztą, że wódz łaskawie umieści panią w powozie, ponieważ nie umie pani dosiadać konia, a zatem będzie opóźniała jazdę. W żadnym razie nie spodziewaj się sennora, że będziesz mogła zbiec, lub że pani przyjaciele potrafią nam umknąć i ocalić panią. Wracaj pani do namiotu! Strażniczki nie wypuszczą pani aż do samego rana.
Usłuchała widocznie rozkazu, gdyż zaległo milczenie. Przeczekawszy jeszcze chwilę, odbiliśmy od brzegu i popłynęli dalej. Aczkolwiek wiedziałem, że wszystkie posterunki zostały ściągnięte, to jednak dla pewności wypłynęliśmy poza ich obręb i następnie dopiero wynurzyli się z wody. Wydobyłem z wysepki pugilares. Był zupełnie suchy.
Ognisko, płonące na górze, było nam w mrokach nocy drogowskazem. Za tem ogniskiem czekał na nas Emery.
— Sir, — rzekł Dunker podczas szybkiego marszu — to mi dopiero przygoda, którą będę z rozkoszą wspominał! Lepiej nie mogło się nam powieść.
— A zatem jest pan zadowolony?
Well! I jak zadowolony! Rozmowy pana z lady nie mogłem usłyszeć. Ale wkońcu Melton sam się zdradził — ze zbytniej dufności w siebie wypaplał się ze wszystkiem. Jak pan myśli, co teraz począć?
— Nietylko my będziemy o tem decydowali. Dobrze się stało, żeśmy się tyle dowiedzieli; ale jeszcze milszy mi pugilares. Melton niebawem wyruszy w drogę, nie należy się więc spodziewać, że zajrzy do torby i zauważy stratę. Nie sądziłem, że tak prędko dobiorę się do tych pieniędzy. Bądź co bądź spadek odzyskaliśmy.
— Czy istotnie są w pugilaresie pieniądze?
— Musiałbym się bardzo mylić, gdyby było inaczej. Skoro się rozwidni, zobaczymy.
Przystanąłem, ponieważ zdawało mi się, że widzę przed sobą ciemną postać. To nie mógł być Mogollon. Usłyszeliśmy głos Winnetou.
— Moi bracia mogą się zbliżyć. To nie wróg.
Trzymał sztuciec w ręku. Rzekł:
— Moi bracia weszli do wody, — musieli płynąć z nurtem — dlatego stanąłem na tem miejscu, gdyż stąd najlepiej mógłbym pośpieszyć z pomocą. Chodźcie ze mną do Emery’go.
— Czy nie napotkamy posterunku?
— Nie. Skoro rozległ się okrzyk, strażnicy wszyscy zbiegli się do obozu.
Emery promieniał z radości, kiedy nas zobaczył. Wyżęliśmy ubranie, jak mogliśmy, i zabrali wszystkie zostawione przed wyprawą przedmioty. Kiedy, opowiadając jej przebieg, zatrzymałem się nad pugilaresem, rzekł Winnetou:
— Mój brat nie powinien był go zabierać. Melton spotrzeże stratę.
— Niech tam!
— I domyśli się naszej obecności.
— Może otworzy torbę dopiero jutro, lub za kilka dni. A jeśli nawet zauważy zniknięcie pieniędzy, czy musi właśnie o nas pomyśleć? Czy nie mogli go okraść Mogollonowie wówczas, gdy lekkomyślnie zostawił torbę w namiocie? Kto wie, jak dawno do niej nie zaglądał. Może również pomyśleć, że już przedtem skradziono pieniądze. A jeśli nawet odrazu się połapie i rzuci na nas podejrzenie, to zawsze lepiej, że mamy pieniądze, niż żeby były w jego rękach, narażone na wszelkie przypadki losu. Może się wszak zdarzyć, że kiedy go schwytamy, już nie będzie ich miał przy sobie.
— Być może, zgodzę się z moim bratem, kiedy usłyszę dalszy ciąg przygody.
Opowiedziałem rozmowę Meltona ze śpiewaczką. Skoro skończyłem, rzekł ździwiony:
— Winnetou uważał tego człowieka za mądrzejszego, niż się okazał. Szyderstwo jest pokusą, której mężczyzna powinien się oprzeć. Zatem z pięćdziesięcioma ludźmi zabiega nam drogę? Cóż na to powie mój brat Shatterhand?
— To, coby każdy rozsądny człowiek powiedział. Z tak wielką nierozwagą nic się nie da zmierzyć. Jeśli przypuści, że mogliśmy wytropić, dokąd zbiegł, i że puściliśmy się za nim w pościg, to powinien pomyśleć, że możemy już być tutaj, albo przynajmniej wpobliżu. Dlatego popełnia głupstwo, zarządzając teraz wymarsz. Ciemności ukryją nasze ślady i zapobiegną spotkaniu. Powinien wyjechać dopiero rano, oczywiście uprzednio przetrząsnąwszy miejscowość.
— Mój brat ma słuszność. A następnie, skoro świt, mają Mogollonowie wyruszyć przeciwko Nijorom? Czy są już przygotowani? Wszak spodziewali się dopiero wyprawy za trzy dni. Trzeba się nietylko uzbroić, ale i zaopatrzyć w prowiant. Czy Mogollonowie są istotnie zaopatrzeni? Czy mój brat spostrzegł, żeby wędzili mięso?
— Nie widziałem ani rzemieni, ani płócien, na których zawiesza się mięsiwa.
— Wielki błąd popełnili. Ani w drodze, ani tam, dokąd dążą, nie znajdą mięsa.
— Czyż niema zwierzyny w Mrocznej Dolinie?
— Albo wcale nie, albo bardzo niewiele. A czy wojownicy, którym każdej chwili grozi napaść, będą mieli czas na łowy i przyrządzanie mięsa?
— Nie. To też ich błędy korzyść nam przyniosą. Czy wódz Apaczów zna Mroczną Dolinę?
— Tak.
— Jak daleko stąd?
— Jeśli zwykły jeździec rano wyjedzie i przenocuje po drodze, przybędzie następnego dnia w południe. Zaprowadzę tam moich braci.
— Jest inna ewentualność: zostać tu, aby uwolnić jeńców, kiedy wojownicy odjadą. To byłoby dla nas łatwo.
— Czy mój brat pomyślał o skutkach?
— Tak. Trzeba się dobrze zastanowić. Teraz nie wiedzą, gdzie nas szukać, ale potem będą wiedzieli.
— Tak. Wyślą gońców natychmiast i zawiadomią wojowników o zdarzeniu. Ale jeszcze coś: będziemy skazani na powolną jazdę.
— Tak. Lady i adwokat będą nam kulą u nogi.
— Po pierwsze, nie będziemy mogli pośpieszyć Nijorom z pomocą, po wtóre, nie zdołamy umknąć przed Mogollonami, którzy rzucą się za nami ławą. Czy mój brat myśli, że jeńcom się co złego stanie pod nieobecność wojowników?
— Nie. Lękać się o nich należy dopiero po powrocie Meltona.
— A więc mogą pozostać. Są tu bezpieczniejsi, niż gdybyśmy się mieli wlec z nimi i opędzać przeważnej liczbie wrogów. Jedziemy do Nijorów, aby ostrzec i wspierać. Jeśli Mogollonowie klęskę poniosą zmusimy ich, aby wydali nam nietylko lady i adwokata, ale także Meltona.
— Dobrze! Kiedyż jedziemy?
— Kiedy Melton odejdzie ze swym oddziałem. Gdybyśmy już teraz pojechali, to, dążąc za nami, odkryłby nasz ślad.
— Czy nie możemy obrać innej drogi?
— Tak, ale czy nie lepiej jest zostać, dopóki nie przekonamy się, że Melton istotnie wyruszył?
— Nie. Jestem święcie przekonany, że się tak stanie, jak zapowiedział. Skoro wyruszymy po nich, będziemy musieli dreptać im po piętach i marudzić, gdyż nie będą jechali tak szybko, jak my powinniśmy, o ile mamy zawczasu ostrzec Nijorów. Wszak po drodze muszą się za nami rozglądać. Proponuję więc, albo natychmiast opuścić to miejsce, albo zostać tutaj i odbić jeńców.
— Mój brat Old Shatterhand ma słuszność. Co powie mój brat Emery?
— Natychmiast jechać! — oświadczył Englishman. — Pieniądze już mamy; teraz musimy bezwarunkowo schwytać kochanego Jonatana. Jeńcom nic złego się nie stanie. Jeśli zwyciężą Nijorowie, zmusimy Mogollonów do wydania jeńców, a jeśli walka przyjmie niepożądany obrót, to w każdym razie możemy się tutaj przekraść, aby dokonać tego, czego teraz zaniechamy.
Zapytaliśmy również Dunkera, raczej z uprzejmości, niż dla zasiągnięcia rady. Nie mogliśmy mu zawierzyć decydującego głosu. Zgodził się z nami, ale wyskoczył jak Filip z konopi:
— Musimy się strzec czerwonych, których wysłano w pościgu za mną.
— Czyż nie wrócili już do obozu? — zapytał Emery.
— Nie wiem na pewno, ale raczej powiedziałbym, że nie. Ścigali mnie, póki było jasno. U źródła, gdzieśmy się spotkali, zauważą, że natknąłem się na kilku jeźdźców, poczem wróciłem wraz z nimi do Białej Skały. Z taką wieścią przyjadą do obozu. Można sobie wyobrazić, jaki podniosą alarm.
— Nie przyjadą z taką wieścią — wtrąciłem. — Miarkuj pan to sobie, master Dunker. Od kwadransa wieje silny wiatr; z góry zaczyna kropić. Trzeba dodać, że już się ściemniało, kiedyśmy opuścili źródło. Prześladowcy pana nie byli tam jeszcze. Noc zapadła, zanim mogli nadejść. Aby nie zgubić pańskiego tropu, musieli się tam zatrzymać, gdzie ich noc zastała; gdyby, mimo to, pojechali do źródła, bądź w przypuszczeniu, że tam pana schwytają, bądź poto, aby napoić konie, to już nie zdołają rozpoznać naszych śladów. Ognia nie mieli przy sobie, czy też nie zapalali. Nie mówię o tem, że koń, na którym pan umknął, jest najlepszy i najśmiglejszy, jak przypuszczam, a zatem sami rozumieją, że nie zdołają pana doścignąć. Zachodzą dwie możliwości: albo zawrócili z drogi i znajdują się już w obozie, zaniechawszy pościgu, albo zatrzymali się na pańskim tropie, ale nadaremnie, gdyż, zanim dzień nastanie, deszcz, który pada coraz gwałtowniej, zatrze i zmyje wszelkie ślady.
Well, bardzo słusznie, sir!
— Sądzę więc, że nie trzeba zwracać na nich uwagi.
— Jest tak, jak rzekł Old Shatterhand, — potwierdził Winnetou. — Za kwadrans spadnie ulewa. Znikną również ślady, które po nas zostały. Dosiądźmy koni!
— Czy Winnetou potrafi tak nas prowadzić, aby Mogollonowie nie deptali nam po piętach?
— Tak. Oni pojadą drogą, którą przebyliśmy wczoraj do źródła. Jeśli skręcimy nieco na prawo, to nas nie wytropią.
Znaczyło to, że mamy jechać równolegle do drogi Mogollonów. Tak się też stało. Mogła być druga w nocy, kiedyśmy opuścili miejscowość, w której doznałem ciekawej przygody pływackiej. Jazda stawała się dosyć nieprzyjemna, gdyż wiatr wzmagał się, a deszcz padał tak ulewny, że już po krótkim czasie nie zostało na nas suchej nitki. Dunkerowi i mnie było to obojętne: już i tak poprzednio przemokliśmy do skóry, głębiej zaś deszcz nie mógł docierać. — — —



II
OCALONE MILJONY

Jazda, która nas oczekiwała, wymagała od koni wiele wysiłku, ale nie mogło się im lepiej powodzić, niż ich panom. Konie odpoczęły w pueblo, podczas gdy my byliśmy zmuszeni czuwać. Następnie pod górą, gdzie Yuma chcieli nas napaść, spaliśmy bardzo mało, dziś zaś znowu nie zmrużyliśmy oka, a czy najbliższej nocy będziemy mogli wypocząć, to było bardzo wątpliwe wobec konieczności pośpiechu. Deszcz miał swoje zalety — orzeźwił wierzchowce. Natomiast jeźdźcy, przemoczeni, nie byli w różowych humorach. Jeśli pogoda nawet piecucha tak nastraja, że przy dobrej jest w dobrym humorze, a przy złej w złym, to nie można się dziwić, że ludzie, mknący po pustkowiu i wystawieni na srogie działanie zawieruchy i ulewy, ulegają ponuremu nastrojowi. Dlatego jechaliśmy milczący i markotni za Apaczem, który, mimo deszczu, zasłaniającego wszystko już w odległości pięciu kroków, nie zatrzymał się ani razu dla orjentacji. Długo i napróżno mógłbym grzebać w pamięci, a nie przypomniałbym sobie wypadku, kiedy Apacz zbłądził w tych razach, gdy twierdził, że zna miejscowość.
Skoro świt, znaleźliśmy się na rozległej prerji. Winnetou wskazał na lewo, na wschód, i rzekł:
— Tam, w odległości półgodzinnej, przebiega droga, którą wczoraj przebyliśmy przed spotkaniem z Dunkerem. Oto już jasno; możemy przyśpieszyć jazdę.
Zamiast forsować się gwałtem, ujeżdżaliśmy na godzinę milę niemiecką. Ku naszemu zadowoleniu przed południem wiatr się ułożył. Deszcz przestał padać; chmury rozerwały się i rozproszyły przed słońcem. Ciepło świetnie na nas podziałało, deszcz zaś spełnił swoją powinność, zatarłszy nasze ślady. Na długo przed południem Winnetou wskazał na wschód, gdzie nic zresztą nie widać było, i rzekł:
— O godzinę stąd wznosi się las, na którego skraju spotkaliśmy wodza Nijorów. Moi bracia przyznają, żeśmy dobrze jechali.
Las, który niebawem ujrzeliśmy, biegł na południe. Minęliśmy go naprzełaj i w południe zatrzymali się na przeciwległym skraju, aby dać odpoczynek koniom. Po niespełna dwóch godzinach odpoczynku podjęliśmy jazdę, ale tym razem w kierunku południowo-wschodnim. Na moje zapytanie Winnetou wyjaśnił powód zmiany kierunku:
— Ujechaliśmy szmat drogi i niema obawy, iżby Mogollonowie natknęli się dzisiaj na nasze ślady. Dlatego wyjechałem na ich szlak, gdyż poznanie go może się przydać moim braciom.
Kiedy używam słowa szlak, czytelnik nie powinien sobie wyobrażać utorowanej drogi. Wjechaliśmy teraz na wysoki step, pełen piasku i kamienia, a ubogi w trawę. Chwilami natrafialiśmy na wzgórza, które trzeba było omijać. Nie dojrzałbyś prawdziwych gór Mogollon, a z północo-wschodu Sierra Blanca. Mknęliśmy ku obszarom górnej Gila, nie spotykając zresztą nigdzie ani strumyka ani źródła.
Dopiero koło wieczora wjechaliśmy na małą prerję wilgotnej okolicy. Ujrzeliśmy wnet krzewinę; u stóp wzgórza biło źródło. A zatem był to obszar, nadający się do obozowania.
— Zatrzymujemy się? — zapytał Emery.
— Nie — odparł Winnetou.
— Ale wszak moglibyśmy napoić konie!
— Tego Winnetou nie broni; ale potem jedziemy dalej, aby jeszcze przed zapadnięciem mroku przebyć las, który widzicie tam na południu, — — uff! Prędzej z koni!
Mówiąc o lesie, leżącym na południu, skierował tam spojrzenie, a my w jego ślady. Otóż zobaczyliśmy pięciu zbliżających się jeźdźców. Nie spostrzegli nas jeszcze, ponieważ, bardzo oddaleni, staliśmy w zagajniku, otaczającym źródło. Zeskoczyliśmy z koni i schwycili za broń, chociaż nie sprawiłaby nam kłopotu tak nieliczna garstka. Wyczekiwaliśmy, ukryci za krzewami.
Dosiadali świetnych rumaków. Nie mieli broni palnej, ale po bokach wisiały torby napchane zapasem żywności.
— Wywiadowcy — rzekłem.
— Nijorowie — potwierdził Winnetou. — Nie noszą żadnej barwy, ale nie mogą należeć do innego plemienia. Mimo że są naszymi przyjaciółmi, musimy im dać nauczkę.
Miał słuszność. Wywiadowcy powinni być szczególnie przezorni. A owi? Nawet z bliskiej odległości nie spostrzegli, że nad źródłem ukrywają się ludzie. Nas samych, oczywiście, nie mogli zobaczyć, ale doświadczone oko dostrzegłoby teraz ślad, wijący się wśród niskiej trawy krechą ciemną. Oni zaś jechali sobie tak pewnie, jakgdyby wpobliżu swej wioski. Kiedy zbliżyli się na dwadzieścia kroków, wysunęliśmy lufy poprzez krzewy, i Winnetou zawołał w narzeczu Mogollonów:
— Stój! Ani kroku naprzód i ani jednego wtył, bo was zastrzelimy!
Przerażeni wywiadowcy osadzili na miejscu rumaki i spojrzeli bezradnie na zagajnik.
— Który zawróci konia, dostanie pierwszą kulę, — groził Winnetou. — Zejdźcie z rumaków i rzućcie nabok swoje noże!
Zobaczyli nasze lufy: ja nawet wysunąłem obie strzelby. Jeden z nich zapytał:
— Któż to ukrywa się za tym zagajnikiem?
— Jest nas dziesięciu mężnych wojowników Mogollonów. Posiadamy świetne strzelby. Skoro nie usłuchacie, jesteście zgubieni. Nie możecie ani iść naprzód, ani cofać się wstecz, nasza kule trafią was niechybnie.
Uff! Wielki Manitou opuścił nas. Chciał, abyśmy zostali jeńcami Mogollonów. Lecz nasi bracia nas odbiją!
Ten, który to powiedział, zsiadł z konia wyciągnął nóż i rzucił wstecz. Pozostali poszli za jego przykładem. Stanęli przed swemi rumakami i zrezygnowani oczekiwali wrogów. Wówczas wystąpił naprzód Winnetou. Trzymał strzelbę w ręku, ale zwieszoną wdół, i rzekł karcącym głosem:
— Czy ludzie, którzy tak ślepo biegną w objęcia śmierci, zasługują na miano wojowników? Czy można takich ludzi wysłać na zwiady?
Uff, uff! — zawołał jeden z nich. — Winnetou, wódz Apaczów!
— Kazano wam wybadać, co czynią Mogollonowie, a mieliście oczy zamknięte i jechali ślepo przed siebie.
— Wiemy, że Mogollonowie zamierzają wyruszyć dopiero za trzy dni, — usiłował się usprawiedliwić Nijora.
— Czy z tego powodu należało zaniewidzieć? Gdyby nawet nie było tu zastępów Mogollonów, to powinniście mieć na uwadze, że i oni wysyłają wywiadowców. Poczynaliście sobie jak chłopcy, którzy jeszcze imienia nie zdobyli. Gdybyśmy istotnie byli waszymi wrogami, nie wrócilibyście już do swoich. Zabiliśmy was, albo musielibyście jechać z nami, aby niebawem umrzeć na palu męczarni.
— Nasz wielki brat może nas natychmiast zabić. Lepsze to, niż wysłuchanie słów, któremi do nas przemawia.
Nie był to pusty frazes; mówił z całą powagą. Przyłapany na niedbalstwie i skarcony przez Winnetou — to hańba najsroższa, szczególnie jeśli dał się kto przyłapać na przeszpiegach. Biedni Indjanie spoglądali w ziemię, straszliwie przygnębieni. Serce Apacza zmiękło z litości. Odparł łagodniej:
— Winnetou nie jest waszym wodzem; nie chce wam urągać, jedynie pragnie zwrócić waszą uwagę, że nawet w czasie pokoju, nawet wpobliżu własnego obozu należy mieć oczy otwarte. Kto was wysłał na wywiady?
— Szparka Strzała, nasz wódz.
— Czy przyprowadził ze sobą jakichś ludzi do obozu?
— Młodego białego i białego jeńca, którego nasi wojownicy bardzo surowo strzegą.
— Czy wiecie, kto mu tych ludzi wydał?
— Tak.
— A więc wiecie, kto jest wraz ze mną, tam za zagajnikiem?
— Old Shatterhand i jeszcze jeden mężny wojownik.
— Słusznieś powiedział. Towarzyszy nam ponadto wojownik, który potrafi wytropić najbardziej ukryte ślady. Podnieście wasze noże i zbliżcie się z końmi do wody!
Usłuchali wezwania. Powitali nas pełnemi uszanowania gestami i stali z opuszczonemi oczami, niepewni naszej odpowiedzi. Byli zawstydzeni. Pragnąc pokrzepić ich na duchu, podałem jednemu po drugim dłoń i rzekłem:
— Moi bracia są mile przez nas widziani. Mogą się do nas przysiąść i powiedzieć, jakich wskazówek udzielił im ich mężny i mądry wódz.
Mój ton przyjazny i ta okoliczność, że Emery i Dunker również uściskali im dłonie, podziałały na nich kojąco. Puścili konie na paszę i ten, który poprzednio mówił z Winnetou, odezwał się:
— Nasze oczy ujrzały najmężniejszych myśliwych i wojowników, których sławą rozbrzmiewają góry i sawany. Nie powinniśmy obozować u ich boku — niech nam pozwolą usiąść opodal przy wodzie, aby oglądać oblicze i chłonąć mądrość ich słów.
— Moi bracia staną się wnet również znakomitymi mężami; mogą usiąść przy nas, inaczej będziemy sądzić, że uważają nas za wrogów.
Nie mogli się wymawiać. Usiedliśmy koło źródła, oni zaś w odległości, jaką zalecał szacunek. Winnetou powtórzył moje pytanie, dotyczące polecenia wodza. Nijora oświadczył:
— Szparka Strzała nie dał nam szczególnych poleceń. Mieliśmy jechać do Jasnej Skały, lub, jeśli Mogollonowie już ją opuścili, poszukać ich i zasięgnąć wyczerpujących wiadomości.
— Czy chcieliście jechać wszyscy razem? — zapytał.
— Chwilowo razem, a później mieliśmy wysłać pokolei gońca z wiadomościami, tak, że zanimby Mogollonowie dotarli do Mrocznej Doliny, wyprzedziłoby ich pięciu gońców.
— Gońcy mieli wracać tylko do Mrocznej Doliny, nie zaś do waszej wioski?
— Tak jest. Czeka tam wódz,
— Z wieloma wojownikami?
— Teraz z niewieloma; reszta pozostała jeszcze w wiosce, aby przygotować mięsa i leki wojenne. Szparka Strzała powiedział, że prawdopodobnie przyłączą się do nas słynni wojownicy i będą wraz z nami walczyć.
Ponieważ, mówiąc to, spojrzał na mnie pytająco, przeto rzekłem:
— Podążamy do synów Nijora. Chcieliśmy wam przynieść wieści i przyłożyć się radą i czynem do waszego zwycięstwa, gdyż wypaliliśmy ze Szparką Strzałą kalumet przyjaźni. Ale, skoro was spotkaliśmy, możemy nie jechać do Mrocznej Doliny. Jeden z was natychmiast wróci, aby oznajmić wodzowi to, co mamy mu do powiedzenia; pozostali czterej zostaną z nami. Zawrócimy z drogi i pojedziemy znów na północ, aby odszukać i podsłuchiwać Mogollonów. Ilu wojowników możecie skupić?
— Czterykroć po stu.
— Jeśli dobrze obserwowałem, Mogollonowie nie ściągną takiej liczby. Nie znam Mrocznej Doliny, w której zamierzacie ich schwytać, ale skoro ją wybrał Szparka Strzała, musi się nadawać na pole bitwy.
— Nadaje się bardzo, ale nie w obecnych okolicznościach, — odezwał się Winnetou. — Mogollonowie dążą tam również, wyślą więc wywiadowców, aby przetrząsnęli dokładnie okolicę; dlatego lepiej napaść ich przedtem, to znaczy wówczas, kiedy się jeszcze nie będą spodziewać wroga.
— Czy znasz takie miejsce? — zapytałem.
— Tak. Miejsce to zowie się Łysiną Canonu i leży o dwie godziny drogi od Mrocznej Doliny. Jest to trójkąt o skalistym gruncie. Jeden bok stanowi kanjon o tak stromych ścianach, że niepodobna się po nich wdrapać; z drugiej strony skała wznosi się pod górę, niczem mur, przez który tylko piechur może się z wysiłkiem przedostać, nigdy zaś jeździec. Na Łysinę można się dostać idącym stromo pod górę wąwozem, tak wąskim, że miejsce jest tylko na dwie osoby. Skoro kto wejdzie na Łysinę, ma z prawej strony głęboki canon, przed sobą stromą skałę, a z lewej strony trzeci bok trójkąta. Stanowi go las, którego skraj jest zarośnięty gęsto krzewami. Kto zaś chce zjechać z Łysiny, musi jechać nad kanjonem do miejsca, gdzie ściana skalna doń się zbliża. Między nią a kanjonem zaczyna się druga, również wąska ścieżka, która prowadzi nadół na drugą stronę, a następnie do Mrocznej Doliny. Mój brat Szarlich przyzna, że Łysina niezwykle się nadaje do okrążenia i pokonania wrogów.
— Słusznie — odpowiedziałem. — Nie znam ani Łysiny, ani Mrocznej Doliny, nie wiem przeto, która miejscowość jest odpowiedniejsza. Ale skoro mój czerwony brat poleca pierwszą, nie wątpię, że się bardziej nadaje. Co teraz zaproponuje nam Winnetou?
— Jeden z Nijorów wróci do swego wodza i oznajmi, że powinien spotkać Mogollonów nie w Mrocznej Dolinie, lecz na Łysinie Canonu. Wódz powinien zatem udać się tam i jedną połowę wojska ukryć w lesie, drugą zaś za wysoką skałą.
— Ale w takim razie nie mogą dosiadać koni.
— Nie. Zostawią konie pod nadzorem kilku ludzi. A więc trzystu wojowników wejdzie na Łysinę, gdzie się podzielą. Stu pięćdziesięciu zaszyje się w lasku, a stu pięćdziesięciu zaczai za ścianą skalną. Skoro Mogollonowie wejdą na Łysinę, będą mieli przed sobą wrogów, z lewej strony również wrogów, a z prawej — głęboki canon, w który nie mogą wszak skoczyć.
— Słusznie! Jeśli pojadą naprzód, zginą niechybnie, lecz — — czyż nie mogą się cofnąć do wąwozu?
— Nie. Nie mogą.
— Czemu to?
— Mój brat pyta? Czy się nie domyśla?
— Mogę się domyślić, gdyż Winnetou mówił o trzystu Nijora, podczas gdy ich jest, jakżemy się dowiedzieli, czterystu. A więc czwarta setka, prawdopodobnie ma czatować na dole w wąwozie i nie puścić zpowrotem wrogów, skoro już odważą się wejść na górę.
— Mój brat odgadł; ale czy mniema, że ta setka powinna się ukryć tam na krótko przed przybyciem wroga?
— Nie; wszak łatwo się zdradzić śladami. Zresztą, sądzę, że stałoby się dobrze, gdybyśmy mieli ich przy sobie.
— Otóż właśnie! Teraz zwrócimy z drogi, aby szpiegować Mogollonów. Zawiadomimy Szparkę Strzałę, aby nam nadesłał stu wojowników. Będą nam przydatni.
— Podzielam twoje zdanie. Wszakże nie powinni jechać tą samą drogą, którą przybędą nieprzyjaciele, bo jeszcze się na nich niespodzianie natkną, lub, co najmniej, zdradzą śladami.
— To prawda. Muszą obrać inną drogę.
— My zaś wyznaczymy im miejsce spotkania.
— Myślałem już o tem — i, zwracając się do Nijorów, zapytał: — Czy moi bracia znają Pinun-Tota?
— Tak — brzmiała odpowiedź. — Pinun-Tota, wzniesienie, wijące się w wielu skrętach niby wąż. Dlatego nazywa się Wężową Górą.
— Tam właśnie powinien Szparka Strzała wysłać stu wojowników, i to zaraz po przybyciu wysłańca. Czy zrozumieliście wszystko, co wam powiedziałem?
— Tak.
— Niech więc jeden z was wyjedzie jako goniec, aby zawiadomić wodza.
Ponieważ Winnetou wydał już wszystkie polecenia, przeto dodałem:
— Goniec niech powie Szparkiej Strzale, że Mogollonowie są już w drodze. Czas więc nagli. Pojedziemy za nimi, skoro połączymy się z waszą setką wojowników, i odetniemy im drogę powrotną, kiedy już dotrą do Łysiny Canonu. Jak się nazywa ta miejscowość?
— Cieniste Źródło.
— A zatem wódz, wiedząc, żeśmy się spotkali u Cienistego Źródła, będzie mógł określić czas dokładnie. Muszę mu też przypomnieć, aby bardzo uważnie kazał strzec jeńca, którego mu przekazałem. Jeśli zbiegnie, niełatwo go będzie schwytać ponownie. Jak daleko stąd do Wężowej Góry?
— Na naszych rumakach trzy godziny drogi — odpowiedział Winnetou.
— W jakim kierunku należy jechać?
— W północno-wschodnim.
— A my przybywamy z północno-zachodniego. A zatem droga do Wężowej Góry prowadzi w pobliże puebla, w którem byliśmy?
— Tak.
— Jonatan Melton podążył z pięćdziesięcioma wojownikami w tym kierunku, aby nas schwytać. Hm! Wpada mi myśl do głowy. Jak daleko stąd do Mrocznej Doliny, w której zatrzymał się Szparka Strzała?
— Można być po pięciu godzinach.
— Jedziemy natychmiast do Góry Wężowej. Za pięć godzin goniec przybędzie do swego wodza, godzinę pochłoną przygotowania do wymarszu, mogą przeto za jedenaście godzin dojechać do Cienistego Źródła i za czternaście do Góry Wężowej.
— Czemu taki pośpiech? — zapytał Winnetou.
— Dzięki niemu można będzie schwytać Jonatana Meltona i jego eskortę.
— Musielibyśmy jechać za nim aż do puebla — zauważył Emery.
— Dlaczego? Czy myślisz, że tam pojechał?
— Rozumie się! Pragnie nas schwytać; podąża naprzeciw, a ponieważ nas nie spotka, więc dojedzie do puebla, gdzie już nas nie zastanie. Kiedy następnie wróci, będzie już po rozprawie z Mogollonami i możemy go spokojnie oczekiwać. Dopiero wówczas, a nie wcześniej.
— Zapomniałeś o Żydówce.
— Ona? Hm! Prawdopodobnie wróciła do puebla.
— Nie sądzę. Raczej mniemam, że pojechała do Jasnej Skały.
— A więc sądzisz, że Yuma ją odnalazli?
— Na pewno. Rwała się do Meltona. Była już w drodze, poza tem dwa inne ważne powody odciągały ją od powrotu. Po pierwsze, przebyła już taki szmat drogi, że powrót trwałby niemniej czasu, niż droga do Jasnej Skały. A po drugie, wie dokładnie, że ścigamy Metona. Boi się o niego; pragnie go ostrzec. Dlatego sądzę, że pojechała dalej.
— No i cóż?
— W tym wypadku Melton spotka się z nią po drodze. Dowie się, że podążyliśmy do Jasnej Skały i wróci czem prędzej, aby oznajmić to Mogollonom. Przyznajesz mi słuszność, czy nie?
— Hm, nie mógłbym oponować. Dalej!...
— Jeśli moje przypuszczenia są słuszne, to spotkamy Meltona jeszcze zanim się połączy z Mogollonami. Skoro będziemy mieli przy sobie setkę Nijorów, łatwo sobie poradzimy z Meltonem i jego pięćdziesięciu wojownikami. W takim razie osiągnęliśmy podwójną korzyść: uszczuplimy zastępy Mogollonów o pięćdziesięciu wojowników i mamy Meltona w rękach.
— To brzmi bardzo pięknie, i być może nawet, że masz rację, jak się najczęściej zdarza. Ale wątpię czy będzie z tego jakaś korzyść. Jeśli schwytamy pięćdziesięciu wrogów, to osłabimy nietylko nieprzyjaciół, ale także i nas samych, ponieważ będziemy musieli wyznaczyć duży oddział specjalnie do strzeżenia jeńców.
— Dobrze, przyznaję. A następnie?
— I co z tego będziemy mieli, że schwytamy Meltona o dzień wcześniej? Jeżeli mu nie przeszkodzimy, to pojedzie z Mogollonami do Łysiny Canonu i zostanie tam wraz z nimi okrążony. Tak będzie o wiele lepiej, niż o dzień wcześniej schwytać jego i pięćdziesięciu wojowników, ale przytem osłabić się i stracić wiele czasu.
— To, co mówisz, ma swoje podstawy i racje. Ale czy to indywiduum, skoro znajdzie swoją Judytę, istotnie pojedzie z Mogollonami — nie jest tak pewne, jak sądzisz. Tak często nam umykał, że wolałbym go mieć jak najwcześniej.
— Ale sam przyznałeś, że to nas osłabi.
— Nie tak bardzo, jak mniemasz. Stu rozbrojonych Indjan wymaga niewięcej, niż trzydziestu straży. Zostanie nam jeszcze siedemdziesięciu wojowników.
— A sądzisz, że tylu wystarczy?
— Naturalnie. Nasze zadanie polega tylko na tem, aby Mogollonom, którzy wejdą na Łysinę, nie pozwolić się cofać. Ponieważ ucieczka jest tylko możliwa przez wąwóz szerokości dwóch jeźdźców, przeto, gdy dojdzie do rozprawy, najwyżej tylko sześciu, a nie siedemdziesięciu będzie mogło strzelać. Nie znam tej miejscowości, ale, sądząc z opisów Winnetou, podejmuję się z dziesięcioma lub dwunastoma wojownikami bronić wąwozu wobec wszystkich Mogollonów. A zatem nie może być mowy o wielkiem osłabieniu naszego oddziału.
— Mój brat dobrze mówił — potwierdził Winnetou. — Natychmiast podążymy do Góry Wężowej; wojownicy zaś Nijorów niech czem prędzej za nami jadą. Być może, wyślemy do Szparkiej Strzały jeszcze jednego lub kilku gońców.
Słowa Apacza były decydujące. Jeden z Nijorów odjechał, aby zanieść wodzowi nasze dorady.
Może się wydać podejrzanem, że dotychczas jeszcze nie napomknąłem o pugilaresie, który zabrałem z namiotu Meitona. Byłem niezmiernie ciekaw jego zawartości, ale nie uważałem za stosowne otwierać go bez asysty prawego właściciela. Zdawało mi się, że towarzysze podzielali mój pogląd, gdyż nie potrącali wcale o ten temat. Teraz jednak, kiedyśmy stali przy koniach, póki piły ze źródła, rzekł Długi Dunkier:
— Sir, myślimy o wszystkiem i wszystkiem się zajęliśmy. O jednem zapomnieliśmy, o tem, co jest rzeczą najważniejszą.
— O czem? — zapytałem.
— O pugilaresie. Powinniśmy go wszak otworzyć.
— Jego zawartość wcale nas nie obchodzi.
— To prawda, ale przynajmniej trzeba zajrzeć, czy to jest naprawdę ten pugilares. Wszak Melton mógł gdzie indziej schować pieniądze.
— Hm, oczywiście.
— Skoro pan przyznaje, wynika z tego konieczności zajrzenia przynajmniej, czy nie wiezie pan przypadkiem nieużytecznego fantu.
— Byłbym zadowolony, gdybym mógł powiedzieć właścicielowi, żeśmy nie otwierali pugilaresu.
— A to czemu? Master Vogel nie będzie nas przecież uważał za łotrów i szubrawców. Bądźże pan roztropny i zajrzyj do pugilaresu! Kiedy mam w kieszeni orzech, pragnę się przekonać, czy nie jest pusty wewnątrz. Przypuśćmy, że pan zdmuchnął niewłaściwy pugilares, — jakże to może nam zaszkodzić, jeśli nie będziesz o tem wiedział. Wszak trzeba koniecznie jasno sobie zdawać sprawę z sytuacji, sir! Będzie się pan obnosił z Bóg wie jakiemi faramuszkami, a tymczasem prawdziwy skarb zniknie bezpowrotnie. A kiedy pan później wręczy niewłaściwy pugilares master Voglowi, to nie wiem, czy zechcą panu podziękować za to, żeś się dlań trudził, a nawet życie narażał.
Miał całkowitą słuszność; wszyscy zresztą podzielali jego zdanie. Wyciągnąłem fant i otworzyłem. Był to pugilares do pieniędzy. Nie przemókł wewnątrz wcale. Każda przegródka zawierała skórzaną kopertę, zamkniętą również skórzanym języczkiem. Otworzyłem je i znalazłem w rozmaitych kopertach amerykańskie, angielskie, niemieckie, francuskie oraz inne jeszcze banknoty ogromnej wartości. Był to majątek, jaki rzadko kto trzymał w ręku, wyjąwszy oczywiście krezusów bankowych. Zdałem sobie z tego sprawę z pierwszego rzutu oka.
All devils! — zawołał Dunker, łypiąc rozszerzonemi gałami. — To są co najmniej miljony! Cóżby to dał syn mego ojca, aby stary Hunter był jego wujkiem, lub stryjem. Pozwól nam pan przeliczyć!
— Nie — odrzekłem. — Wiemy już teraz, że zabrałem właściwy pugilares. To nam wystarczy. Niechaj pierwszy przeliczy ten, do kogo te pieniądze należą.
Włożyłem koperty do przegródek, zamknąłem pugilares i schowałem. W jednym przedziale zauważyłem prócz pieniędzy jakieś papiery, nie wyjąłem ich jednak ze względu na Dunkera. Korzystając z mej dobroduszności, być może, skłoniłby mnie do otworzenia ich i przeczytania.
Opuściliśmy Cieniste Źródło i pojechali na północno-wschód. Przewodnikiem był nadal Winnetou. Nic ciekawego nie mogę powiedzieć o miejscowości. Noc zapadła. Niebo było usiane gwiazdami, a powietrze tak czyste, że mogliśmy gołem okiem obejmować dalekie horyzonty. Po zapowiedzianych trzech godzinach szybkiej jazdy, wyłonił się przed nami zwał wysoki i ciemny.
— Otóż i Góra Wężowa — rzekł Apacz, wskazując przed siebie.
Zakreśliliśmy łuk dookoła wschodniego niskiego podgórza. Dotarłszy do północnej strony góry, mieliśmy ją i jej zalesioną poręcz po lewej ręce. Las wrzynał się licznemi rozgałęzieniami w równinę. Mknęliśmy po niej do źródła, gdzie zamierzaliśmy urządzić postój. Winnetou napomknął, że już wnet zbliżymy się do wody i naraz osadził konia.
— Cyt, ani słowa! — szepnął.
Przechyliliśmy się ku przodowi i przyłożyli ręce do pysków końskich, aby zapobiec parskaniu.
— Cóż takiego? — zapytałem pocichu. — Czy widziałeś co?
— Nie, poczułem.
Wciągnął w nozdrza powietrze i powiedział:
— Czuję ogień.
— Gdzie?
— Wprost przed nami. Pewno nad źródłem. Niechaj moi bracia na mnie poczekają!
Zeskoczył z konia i podał mi cugle do przytrzymania.
— Czy do źródła tak blisko, że dotrze tam parskanie naszych koni?
— Wprawne i czułe ucho może dosłyszeć. Dlatego lepiej będzie, jeśli cofniecie się nieco.
Winnetou znikł wśród krzewin, które zamierzaliśmy objechać. Cofnęliśmy się i zatrzymali w dosyć wielkiej, jak sądziliśmy, odległości. Upłynęła długa chwila, zanim Apacz wrócił. Ja osobiście nic nie czułem; on, człowiek natury, miał tak wyćwiczone i czułe zmysły, że czasem poprostu nie mogłem się powstrzymać od podziwu. Wrócił wreszcie i siadł wyprostowany, co było znakiem nieomylnym, że żadne niebezpieczeństwo w tem miejscu nam nie grozi.
— Moi bracia ucieszą się, skoro im opowiem, kogo widziałem, — rzekł.
— No, kogo? — zapytał Dunker, najciekawszy z pośród nas.
— Squaw, która zwie się Judytą.
— Do wszystkich par djabłów! Chętniebym ją zobaczył. Naopowiadaliście mi tyle o owej osobliwej lady, że ochota mnie bierze stanąć z nią oko w oko.
— Nie minie to pana, master Dunker. — rzekł Emery. — Nietylko ją zobaczysz, ale nawet będziesz mógł się z nią rozmówić.
— Jakto się rozmówić? — zapytałem.
— No, wreszcie schwytamy ową gołębicę? Jeśli pozostanie na wolności, może nam wyrządzić niejedną szkodę.
— Wątpię. Przecież mamy pojmać ostatecznie naszego drogiego Jonatana.
— Naturalnie.
— Melton wyjechał na nasze spotkanie. Skoro nikogo w drodze nie znajdzie, pomyśli, że jesteśmy w pueblu, i tam pojedzie. Jeśli pozwolimy mu wyforsować się tak daleko, może umknąć, a nawet śmiem twierdzić, że na pewno umknie. Natomiast, jeśli spotka swoją Judytę, dowie się od niej, że tutaj jesteśmy. Nie pomknie do puebla, jeno zostanie na miejscu, aby na czele Mogollonów schwytać nas w niewolę. Czy nie mieści ci się to w głowie?
— Miałbyś słuszność, gdyby się sprawdziło twoje przypuszczenie, że spotka się z Judytą. Ale czy to pewne?
— No, niezbyt, — przyznałem, nieco stropiony.
— A zatem lepiej schwytać Judytę!
— Nie — odezwał się Winnetou. — Nie powinniśmy jej chwytać, gdyż spotka się z Meltonem.
Przemówił z taką pewnością, że ja się nawet zdziwiłem.
— Mój brat, zdaje się, o tem nie wątpi? Przyznaję, że nie mam tej pewności.
— Jeśli Jonatan nie jest ślepy, jeśli jego pięćdziesięciu Mogollonów posiada oczy, to na pewno natkną się na białą squaw. Powiedziałem już, że droga do puebla leży w odległości pół godziny jazdy. Równina jest zupełnie jałowa, pozbawiona zarówno skał, jak drzew i zagajników. Biała squaw rozpaliła takie ognisko, że możnaby przy niem upiec wielkiego bawołu i widać je z odległości większej, niż ta, na której leży droga do puebla.
— Ślicznie! Kiedy Melton pojedzie tamtędy, lub jeśli jest wpobliżu, zobaczy odrazu ognisko. Cóż jednak, jeśli jeszcze go niema, lub jeśli już go niema?
— Nie mógł jeszcze tamtędy przejechać. Byliśmy wprawdzie daleko, aż przy Cienistem Źródle, ale dosiadamy ognistych biegunów, a poza tem gnał nas pośpiech. Melton i jego oddział nie mają takich rumaków. Nic ich szczególnie nie nagliło. Jeśli, jak przypuszczam, rozwinęli normalną szybkość indjańską, to nie mogli jeszcze minąć tej okolicy. Ponieważ źródło, nad którem obozuje Judyta ze swoim oddziałem, posiada najlepszą w okolicy wodę, a ponadto Mogollonowie przyjdą tutaj na czas wypoczynku, przeto jest wielce prawdopodobne, że skierują się ku wodzie.
— Toż to byłoby gaudium nielada! — uśmiechnął się Englishman. — Za jednym pociągnięciem schwytamy całą klikę: Judytę, Jonatana, Yuma i Mogollonów.
— Ciszej! — przerwałem mu. — Przedewszystkiem niema tu jeszcze tych, których chcesz schwytać, a następnie zachodzi pytanie, czy wogóle się zjawią.
— No tak, więc, cóż teraz mamy począć? — zapytał.
— Czekać, oto wszystko. Chciałbym się podkraść pod biwak. Winnetou był już tam, zna więc miejscowość i zaprowadzi mnie. Niewiadomo, co może się przytrafić, lepiej tedy zbadać, gdzie będzie najbezpieczniej urządzić postój.
Objechaliśmy wschodnie zbocze wzgórza i znaleźli się na stronie południowej, gdzie nic nam nie mogło grozić. Zsiedliśmy z koni. Emery i Dunker musieli tu zostać wraz z czterema Nijorami, ja zaś i Winnetou ruszyliśmy znów na drugą stronę.
Dotarliśmy do miejsca, w którem Winnetou wyczuł zapach ogniska. Apacz nie obrał drogi poprzedniej, mianowicie nie zaszył się w zagajnik, lecz poszedł na lewo ku stromemu zboczu, gdzie wznosiły się drzewa. Skorośmy dotarli, nie było już nad nami gwiazd — mrok zalegał dookoła. Omackiem posuwaliśmy się dalej; Apacz szedł na przodzie, ja za nim. Tak nam upłynął kwadrans, ponieważ musieliśmy się mieć na ostrożności i posuwać cal za calem.
Wreszcie skroś drzewa zobaczyliśmy blask ogniska. Teraz widzieliśmy dokładniej i mogliśmy szybciej się poruszać. Ale też musieliśmy podwoić ostrożność. Pełzaliśmy w cieniu drzew. W pewnej chwili, gdy przysunąłem się do Apacza, odwrócił głowę i szepnął:
— Uraduje mego brata położenie miejscowości, do której go zaprowadzę. Chyba rzadko widział stanowisko tak dogodne do poglądania.
Miał słuszność. Leżeliśmy na wysokości czterech łokci nad poziomem obozu Judyty. Woda sączyła się pod nami ze skały. Zdawało się, że z naszego miejsca niepodobna było zejść nadół; ale tylko się tak zdawało, gdyż właściwie rosły tu sosny gęsto obok siebie, rozpościerając gałęzie nisko nad ziemią i dzięki temu tworząc najlepszą, jaką można sobie wymarzyć, kryjówkę.
Winnetou znikł pod najniższemi gałązkami; poszedłem za jego przykładem. Posuwaliśmy się pod osłoną sosen, aż wreszcie dotarliśmy do ostatnich pni na dole.
Wpobliżu, z lewej strony, biło źródło ze skały; na prawo wznosiła się góra. Źródło rozlewało się w jeziorko szerokie na trzy łokcie, skąd strumień wił się dalej. Po drugiej stronie tego jeziora siedziała piękna Judyta przed szałasem, skleconym przez Yuma z naukos splecionych gałęzi i krzewów, zbytek, na jaki mogła sobie pozwolić tylko tak wybredna dama. Koło Judyty przykucnął czerwony. Rozmawiali. Płomienie ogniska rozlewały się szeroko i strzelały wgórę jasnemi językami. Miał słuszność Winnetou: można było upiec przy niem całego bawołu. Tak beztrosko dogadzać sobie mogli tylko Yuma, którzy zapoznali swe dawne zwyczaje. Siedzieli dokoła buchającego płomienia, który, zdawało się, lizał aż niebiosa. Chociaż Żydówka rozmawiała z czerwonym pocichu, słyszeliśmy wszystko, leżeliśmy bowiem w odległości normalnego wzrostu męskiego. Drab był naszym byłym gospodarzem. W jego to domu, niedaleko puebla, napadli na nas Yuma.
— Czyż to miejsce nie jest piękne i wygodne? — szepnął Winnetou.
— Wyśmienite! Znałeś je oddawna?
— Nie. Leżałem poprzednio z przeciwległej strony ogniska w zagajniku. Stamtąd zobaczyłem sosny i powiedziałem sobie odrazu, że stanowią pewną kryjówkę. Źródło istotnie znałem oddawna, ale kiedy zawitałem tu przed laty, drzewa nie były jeszcze tak rosłe i wspaniałe.
Tak, nasze stanowisko było jakgdyby stworzone do podpatrywania. Wszelako ściągało na nas jedno wielkie niebezpieczeństwo: gałęzie, które służyły za osłonę, rosły tak nisko nad ziemią, że to prawdziwą sztuką było przekraść się pod niemi, nie poruszając ich i nie zdradzając się szelestem. Ale Winnetou po mistrzowsku radził sobie z wszelkiemi trudnościami.
A zatem poszczęściło się nam odrazu, ale jeszcze bardziej, o wiele bardziej, kiedyśmy zaczęli podsłuchiwać i podglądać. Z początku polegało to szczęście na tem, że Judyta i czerwony rozmawiali właśnie o nas. Słyszeliśmy jak Yuma rzekł:
— Sennor Melton błędnie postępował. Nie u mnie należało napaść na owe psy. Dom dawał im osłonę; mogli się bronić, a przytem zwietrzyli, że muszą się mieć na baczności.
— Chcieliśmy pojmać ich żywcem.
— W tem sęk. Przecież i tak mieli umrzeć. Czemuż więc nie odrazu?
— W samej rzeczy. To też żałowałam później bardzo. Pobudziliśmy ich do przezorności i dzięki temu uszli cało. Ale nie wymkną się nam powtórnie!
— A onegdaj wieczorem, tam nad skałą! Jak pięknie i łatwo było ich zastrzelić! Ale chcieliście czekać, aż zasną. To był błąd nie do naprawienia. Wszak panował gęsty mrok, a wicher wył tak przeraźliwie, że na pewno nie zauważonoby nas, kiedybyśmy się zbliżali. Mogliśmy podkraść się na odległość niewielu kroków, a wówczas nie zmarnowałaby się żadna kula. Z nadmiernej przezorności odstąpiliśmy od zamiaru. Te psy zapędziły w kozi róg i nas, i całą naszą przezorność.
— Ale nic nam się nie stało, chociaż mogliśmy dać gardła.
— Lękają się zemsty i nie znoszą widoku krwi. Mam nadzieję, że wkrótce ich zobaczymy, — koło Jasnej Skały. Niech inni biadają o tem, co się stało, a nie odstanie; ja patrzę tylko w przyszłość i wiem, że zdobędę skalpy Winnetou i jego białych twarzy.
Tak mówiąc, wyciągnął nóż i wściekłym gestem przeszył powietrze. Był nader przejęty. Cóżeśmy mu właściwie wyrządzili, że pałał do nas taką nienawiścią? Nic, kompletnie nic. Pobudzić do niej mogła jedynie pomoc, niesiona przez nas hacjenderowi z Sonory i nieszczęsnym emigrantom. Ale od tego czasu upłynęło sporo miesięcy. Oszczędzaliśmy Yuma wbrew obyczajom prerji; zawarliśmy z nimi pokój. Ten człowiek był brutalny, nawet ponad zwykłą Indjańską miarę. Kiedy przyjrzałem się bestjalskiemu wyrazowi jego twarzy, zrozumiałem, czemu opuściła go squaw.
— Wątpię, czy dostaniesz te skalpy, — odpowiedziała jego władczyni.
— Czemu?
— Nie jesteś sam. Skoro tylko przybędziemy do Jasnej Skały i skoro opowiem sennorowi Meltonowi i Mogollonom, że szubrawcy uciekli i jadą do nich, natychmiast rozpocznie się wielka obława na owe psy. A wówczas skalpy zedrą z nich Mogollonowie.
— Zadowolę się tem, że zobaczę właścicieli skalpów na palu męczeńskim. Pragnę, aby...
Nie mógł dokończyć zdania, ponieważ:
Uff, uff, uff! — rozległo się przy ognisku. Yuma skoczyli na równe nogi i wrazili z początku zdumione, a następnie uradowane spojrzenia w człowieka który wystąpił z zagajnika. Widzieliśmy go także. Był to Melton.
— Jonatan! — zawołała Judyta, zrywając się z ziemi.
— Judyta! — odpowiedział.
Padli sobie w objęcia. Odpowiedzi krzyżowały się z zapytaniami:
— Skąd przychodzisz? — zapytał.
— Z puebla. A ty?
— Z Jasnej Skały. Dokąd dążysz?
— Do Mogollonów. A ty?
— Do puebla, do ciebie, jak łatwo możesz sobie wyobrazić.
— Czemu to? Czemu chcesz wracać, skoro tak szczęśliwie się wymknąłeś?
— Ponieważ chcę mieć tych, przed którymi uciekłem.
— Niema ich już tam. Podążyli do Jasnej Skały.
— Do piorunów! Czy wyprzedzili was, czy też są za wami?
— Wyprzedzili.
— A zatem wcześniej wyruszyli z puebla?
— Tak.
— Jak dawno?
— Wyjechaliśmy natychmiast po nich. Lękałam się o ciebie.
— A zatem nie dotarli jeszcze do Jasnej Skały.
— Owszem, ubiegli nas znacznie. Schwytali mnie po drodze i zawlekli na pustkowie, gdzie rzucili na łaskę losu. Nie znałam okolicy. Błąkałam się przez cały dzień. Potem całą noc przeleżałam pod gołem niebem sama jedna, — to było straszne — aż nareszcie znaleźli mnie nasi Yuma. To pozwoliło wrogom ubiec nas o przeszło dzień drogi.
— A zatem mogli już dziś rano przybyć do Jasnej Skały! Ktoby to pomyślał! Nie spotkaliśmy żadnych śladów. Musisz mi wszystko dokładnie opowiedzieć. Ale powiedz przedewszystkiem: Vogel wciąż tkwi jeszcze w korytarzu puebla?
— Nie; znaleźli go i uwolnili.
Tupnął nogą o ziemię i zawołał wściekle:
— Djabeł musiał im chyba drogę wskazać, albo ty!
— Nie mogę zarzucić sobie braku przezorności. Nie uwierzysz, jak ja, dama, byłam przez nich traktowana! Odkryli drogę, która prowadziła z mojej kuchni wdół, a nawet drogę podwodną.
— A zatem muszę ich schwytać. Muszę, muszę! Niech zejdą z tą tajemnicą do grobu, inaczej bowiem w żadnym zakątku ziemi nie będę bezpieczny! Ale dlaczego niema przy tobie mego ojca?
— Ojciec twój jest z nimi. Zaskoczyli go w mieszkaniu, związali, zakneblowali i zawlekli za sobą.
— To jest — jest, — niestety, — nieszczęście, — na które — nie byłem przygotowany! — wykrztusił. — Dobrze przynajmniej, że ojciec schował pieniądze pomiędzy cholewy!
— Dobrali się i do cholew — wyznała Judyta.
— W takim razie są te łotry w sojuszu ze wszystką złą mocą piekieł! Ja — — ja muszę usiąść!
Bardziej go frapowało, że pieniądze zostały odkryte, niż to, że ojciec został schwytany. Judyta zaprowadziła go do szałasu. Usiadł przed nią, ona zaś obok niego. Nie zwracał na nią uwagi. Wparł łokcie w kolana i ukrył twarz w dłoniach. Namawiała go, aby się uspokoił; nie odpowiadał, nie poruszył się nawet.
Przesunąłem głowę do Apacza i szepnąłem:
— Czy go schwytamy? To łatwa rzecz. Wyskoczymy z ukrycia, uchwycimy go za kołnierz i znikniemy z Jonatankiem w lesie, gdzie nas już nie znajdą. Zarówno on, jak Indjanie skamienieją z przestrachu.
— Tak, powinnoby się udać, a jednak zaniechamy tego.
— Dlaczego?
— Ponieważ nie powinniśmy się jeszcze ukazywać. Skoro tylko Mogollonowie się dowiedzą, że jesteśmy za nimi, będą przezorni i udaremnią nasz świetny plan.
— Tak, to prawda. Musimy z tego zrezygnować, a przecież moglibyśmy go mieć tak łatwo i tak pewnie...
— Niebawem go też będziemy mieli. Winnetou wie już, gdzie i jak się to stanie. Będziemy mieli nietylko jego samego, ale także pięćdziesięciu Mogollonów. Może brat mój sądzi, że i oni są już tutaj?
— Nie sądzę. Jest tak, jak poprzednio przewidziałeś. Przybył do tej miejscowości, zobaczył ognisko i — — posłuchajże!
Melton tymczasem uspokoił się znacznie. Kazał Judycie opowiedzieć przebieg wypadku, od czasu gdy wyjechał z puebla. Mówiąc o nas, wyrażał się tak, że niepodobna tego powtórzyć. Słuchał, nie odpowiadając ani słowem, jakgdyby wchłaniając każde jej zdanie. Skoro skończyła, odezwał się pocichu:
— Starałaś się zapobiec nieszczęściu. Nie mogę cię potępiać. Ci szuje są ludźmi szczególnej kategorji. My, to znaczy ojciec, stryj i ja, postępowaliśmy niewłaściwie, inaczej bowiem moglibyśmy w spokoju i pewności korzystać z majątku. Skoro nie mogliśmy skończyć z nimi w Tunisie, powinniśmy byli przedewszystkiem, porzuciwszy wszystkie inne sprawy, załatwić z nimi porachunki. Apacz leżał chory w Anglji, wiedzieliśmy o tem. Mogliśmy pojechać i —? Żaden kogut nie zapiałby w obronie tych drabów! A następnie później, bodajbyśmy to zostali w New-Orleanie i postępowali inaczej, zgoła inaczej! Najpilniejszą rzeczą było usunięcie Shatterhanda i Apacza. Englishmana mogliśmy się nie lękać. Ten brak przedsiębiorczości mści się teraz na nas!
— Nie mów tak! — dodawała mu otuchy Judyta. — Co jest, mówiąc właściwie, straconego? Tymczasem nic jeszcze, absolutnie nic!
— Jeśli już nic więcej, to stracona jest przynajmniej kwota, którą miał przy sobie ojciec.
— Wcale nie! Skoro te szelmy wpadną w twoje ręce, odzyskasz zpowrotem pieniądze, które zagrabili twemu ojcu. Musisz go wyzwolić, musisz!
Błysnął na nią dziwnem spojrzeniem i zapytał:
— Czy tak bardzo ci na nim zależy?
— Na nim nie, ale na tobie i na pieniądzach.
— Otóż właśnie mogą z nim zrobić, co zechcą, nie będę się wcale zastanawiał. Czy mniemasz, że czuję się przy nim pewnie?
— Nie? — zapytała zdumiona.
— Nie! Wprawdzie nie przyznawał się do zbrodni, zwalił ją na Old Shatterhanda i Winnetou, ale ja wiem na pewno, że to on zakatrupił brata, aby się samemu uratować i zagarnąć jego pieniądze. Bratobójca potrafi przecież zgładzić własnego syna.
— Niebiosa! — zawołała. — Uważasz to za możliwe?
— Tak. Potrafi ukraść mi pieniądze i zbiec. Dlatego pojechałem z tobą, nie z nim. Dlatego w pueblu nie powinien był wiedzieć, gdzie ukryłem pieniądze. Gdybym z nim mieszkał, nie mógłbym ani przez godzinę spać spokojnie. Zdobędzie się nietylko na rabunek, ale, gdy idzie o jego życie, nawet na synobójstwo. — A zatem oswobodzę go, choćby mimowoli, skoro schwytam naszych wrogów; ale potem rozstanę się z nim na zawsze. Dostanie tyle, aby mógł żyć spokojnie, ale nie dam mu sposobności do zagrabienia większych sum. Dosyć o tem! Rzecz najważniejsza, że nasi prześladowcy są przy Jasnej Skale. Jak to dobrze, że zabraliśmy adwokata i śpiewaczkę!
— Jakiego adwokata? Jaką śpiewaczkę?
— Pytasz — ah, tak, nie możesz o tem wiedzieć. Pomyśl tylko, Murphy udał się za nami w pościg!
— Ten? Czy oszalał?
— Chyba, inaczej bowiem nie zapuszczałby się w takie pustkowie. W Albuquerque spotkał siostrę Vogla.
— A ona pojechała z nim? Czy spotkałeś ich w drodze?
— Tak. Wpadli w ręce Mogollonów. Oczywiście, nie wrócą już na Wschód. Mieli dopiero podczas wyprawy wojennej...
— Wyprawy wojennej? — wtrąciła.
— Tak. Mogollonowie wyruszyli przeciwko Nijorom. Starcy, kobiety i dzieci zostali oczywiście na miejscu, a z niemi mieli zostać jeńcy — śpiewaczka i adwokat; ale udało mi się nakłonić wodza, żeby ich zabrał ze sobą. A zatem, Winnetou i jego kamraci nie zastaną już pod Jasną Skałą naszych jeńców. Murphy i siostra Vogla jechali powozem, kiedy napadli ich Mogollonowie. Umieszczono ich teraz w tym samym powozie. Wódz z początku niechętnie, ale później całkowicie uległ moim namowom. Silny Wicher musiał być ongi wielkim przyjacielem twego męża: wnioskuję to z wyśmienitego przyjęcia, jakiego doznałem. Wszelako nie jest to człowiek odpowiedni do moich planów. Wydaje się prostodusznym, surowych zasad czerwonoskórym. Tylko dzięki temu, że przedstawiłem Old Shatterhanda i Winnetou jako przyjaciół i obrońców Nijora, mogłem wodza usposobić do nich wrogo.
— A więc nie obroni ich, skoro wpadną w jego ręce?
— Nie. Musiałem wezwać na pomoc cały zasób fantazji i pomysłowości. Djabli wiedzą, czego ci dwa drabi cieszą się takiem poważaniem nawet u wrogich plemion, że mogą się ważyć na najzuchwalsze, dla innych niemożliwe czyny. Wywołałem w wodzu pewne niezadowolenie, ale nie poprzestałem na tem. Wyssałem z palca parę pięknych wymownych opowiastek. Wywarły odpowiednie wrażenie. Nie byłem pewien, czy moi prześladowcy ścigają mnie; ale, jak wiadomo, mają kolosalne szczęście w odnajdywaniu śladów. Przypuściłem, że mogli bodaj i na mój trop wpaść i podążyć do Jasnej Skały. Musiałem się więc postarać, aby ich tam nie powitano jako przyjaciół, i sądzę, że nie traciłem czasu i wysiłku napróżno.
— Jak ci już powiedziałam, wiedzą, że tam jesteś. Co uczynią, skoro cię nie znajdą?
— Pojadą wślad za mną.
— Ale nie wiedzą, dokąd!
— Czyżby? Mylisz się wielce, jeśli tak sądzisz. Niema na całym świecie takich szpiegów i wywiadowców, jak ci dwaj.
— Myślisz, że się wypytają w obozie Mogollonów?
— Ani myślą, gdyż w tym wypadku ktoś z obozu, chłopak bodaj, natychmiast pojedzie do wodza i zawiadomi o gościach. Ci spryciarze nie pytają ludzi. Źdźbło trawy, kamuszek, gałązka złamana lub wytłamszona kałuża powie im wszystko, czego pragną, — możesz mi wierzyć. O tem słyszało się więcej, niż setkę razy. Dodajmy, że Długi Dunker spotkał się może z nimi.
— Długi Dunker? Któż to?
— Znany scout, czyli przewodnik, który towarzyszył Murphy’emu. Wpadł do niewoli, ale tak go kiepsko strzeżono, że zdołał w jasny dzień ściągnąć najlepszego i najszybszego rumaka i uciec. Indjanie puścili się za nim natychmiast, ale koło północy wrócili z pustemi rękoma. Jeśli ten spotkał naszych prześladowców, to na pewno poinformował ich o wszystkiem. A w takim razie nie pojechali zapewne ku Jasnej Skale, lecz skręcili na południe.
— Aby prześladować Mogollonów?
— Nie. Wszak wobec takiej przewagi niczego nie dokażą, jakkolwiek to zuchwalcy, którzy się nikogo nie ulękną. Jeżeli spotkali Dunkera, to pojechali do Nijorów, aby ich uprzedzić o zamiarach Mogollonów.
— Czy sądzisz, że przez to coś osiągną?
— Czy tylko coś? Powiadam ci, osiągnęliby bardzo wiele, a nawet wszystko, gdybym był głupcem, nie miał się na ostrożności i ze swej strony nie zawiadomił o wszystkiem Mogollonów. Pragną mnie schwytać, uwolnić adwokata i śpiewaczkę, a nie potrafią tego dokonać bez odpowiednio licznej pomocy. Otóż tę pomoc znajdą u Nijorów. Na szczęście, nie mogą się szybko poruszać, gdyż wloką ze sobą jeńca, mego ojca, który będzie im w drodze zawadą. Może myślisz, że go się pozbyli? Przecież wiesz, jak go traktowali w pueblu?
— Bardzo surowo; ale skoro nawet w walce niechętnie zabijają wroga, to tem bardziej nie wierzę, aby ojca twego zgładzili.
— Wolałbym... Pozbyłbym się starego na zawsze i miałbym jego pieniądze, oczywiście dopiero po schwytaniu wrogów. Muszę także dostać broń Old Shatterhanda. Powiadają, że, przynajmniej dla westmana, stanowi prawdziwy majątek. Zresztą, czy mój ojciec żyje, czy nie, skoro świt muszę stąd wyjechać, aby ostrzec Mogollonów. Naturalnie ty i Yuma pojedziecie ze mną, inaczej bowiem nie byłbym pewny, czy nie wpadniecie w ręce wrogów. A wówczas nie ograniczyliby się do sprowadzenia cię na manowce.
— Czy znasz drogę, którą obrali Mogollonowie?
— Tak. Wyruszyli do Głębokich Wód i jutro wieczorem zatrzymają się nad Cienistem Źródłem. Tam właśnie ich spotkam.
— Przecież nie wiesz, gdzie jest to źródło. Nigdy jeszcze nie byłeś w tych stronach.
— Moi Mogollonowie znają drogę. Wódz dał mi pięćdziesięciu wojowników do pomocy przeciwko Winnetou i jego towarzyszom. Zostawiłem ich niedaleko stąd. Chcieliśmy popasać nad źródłem, gdy oto zobaczyliśmy ognisko. Zatrzymaliśmy się i wysłali wywiadowcę. Oznajmił, że widział białą squaw i garstkę czerwonych wojowników. Naturalnie odrazu pomyślałem o tobie i przyszedłem osobiście, aby sprawdzić słuszność przypuszczenia. A teraz wrócę do swoich Mogollonów, aby ich tutaj sprowadzić.
Podniósł się. Judyta również wstała i rzekła:
— Przyprowadź ich! A więc istotnie uważają cię za przyjaciela?
— Tak.
— A zatem twój majątek jest pewny?
— Naturalnie!
— Tyle pieniędzy! Może to skusić nawet Indjan!
Uderzył ręką o torbę skórzaną, która wisiała na nim, — była to ta sama torba, z której wyjąłem pugilares, — i rzekł radosnym głosem:
— Tu tkwią miljony! Oczywiście, nie domyśla się tego żaden Mogollon. Pozwoliłem nawet niektórym zajrzeć do wnętrza i obejrzeć parę gratów, które nie mogą im się przydać. No więc, idę i będę zpowrotem za jakie dziesięć minut.
Oddalił się szybko. Oboje rozmawiali po angielsku i nie krępowali się obecnością Yuma, mimo że rozmowa ich zatrącała o głęboko skrywane tajemnice. Musieli chyba być pewni, że Indjanie nie władają angielskim o tyle, aby ich zrozumieć. Dotknąłem Winnetou i zapytałem:
— Czy wysuwamy się?
— Nie — odparł szeptem. — Czekamy, aż przybędzie oddział Mogollonów. Powstanie hałas i zgiełk, a poza tem nikogo wpobliżu nie będzie.
Ten niezrównany Apacz wszystko brał pod rozwagę i umiał, jak chyba nikt inny, korzystać z każdej sposobności, z każdej sytuacji. Niebawem usłyszeliśmy tętent kopyt końskich. Ukazali się Mogollonowie. Powstał taki harmider dookoła ogniska, że mogliśmy wypełznąć z pod drzew, nie obawiając się, iż spostrzeże nas czyjeś wprawne oko, lub ucho.
Wróciliśmy tą samą drogą. Wyszliśmy z lasu i kroczyli wzdłuż góry. Zapytałem Winnetou:
— Czy mój brat pojął wszystko?
— Wszystko — potwierdził.
— Oboje są bardziej szczerzy ze sobą, niż należałoby przypuszczać.
— Tak. Jonatan opowiedział białej squaw nawet to, co się zdarzyło w Tunisie. Przypomina on grzechotkę dziecięcą, co wciąż bezdusznie grzechocze.
— A ona jest równie zła, jak on.
— Gorsza nawet, gdyż zło, czynione przez kobietę, budzi większą odrazę, niż czynione przez mężczyznę. Ale to woda na nasz młyn, że się spotkali dzisiaj i właśnie na tem miejscu.
— Tak, stało się zgodnie z przewidywaniem mojego brata Winnetou. Mogollonowie chcieli tutaj rozłożyć obóz i zdala zobaczyli ognisko. Powiedziałeś, że schwytamy całą bandę. Czy i teraz to utrzymujesz?
— Tak, przy Głębokich Wodach.
— Gdzież to jest?
— Zobaczysz. Powinniśmy tam być, zanim oni przybędą.
— Przecież musimy czekać na naszych Nijorów. A tymczasem Jonatan Melton zamierza wyruszyć ze świtem.
— Uczynimy to samo. Co więcej, wyruszymy wcześniej i pojedziemy na spotkanie Nijorów. Jeśli ich wódz usłuchał naszych wskazówek, to zetkniemy się z nim w czasie właściwym i przybędziemy do Głębokich Wód jeszcze przed Meltonem.
— Jest to, zdaje się, jezioro?
— Wznosiła się tam góra, która pluła ogniem. W New-Mexico i Arizonie jest jeszcze takich gór niemało. Ta natomiast zapadła się, zapewne po trzęsieniu ziemi, i utworzyła głębię, w której skupia się woda.
— Czy to jezioro leży na drodze do Cienistego Źródła, że Mogollonowie muszą je wyminąć?
— W rzeczy samej. Wszelako mogliby skręcić na prawo, lub lewo, ale nie uczynią tego, gdyż aż do Cienistego Źródła nie znaleźliby wody dla koni. Na pewno pojadą tamtędy.
— Czy będziemy się mogli tam ukryć, aby zawczasu nas nie zauważyli?
— Tak. Mój brat sam się przekona, skoro tam przybędziemy.
Doszliśmy do krańca wschodniego rozgałęzienie Góry Wężowej i mieliśmy skręcić, kiedy zobaczyliśmy zbliżających się dwóch ludzi. Było dosyć jasno, aby poznać, że jednym był Emery, a drugim Dunker. Oni także nas poznali. Englishman zawołał, oczywiście stłumionym głosem:
— Bogu dzięki, że tu jesteście! Lękaliśmy się o was.
— I chcieliście przyjść? — zapytałem. — Dowiecie się o wszystkiem. Wracajmy do obozu!
Nijorowie zostali przy koniach. Skorośmy się zbliżyli, usiadłem i chciałem opowiadać, ale Winnetou, który myślał zawczasu o wszystkiem, rzekł:
— Mój brat niechaj jeszcze poczeka! Ważniejszą rzeczą, niż jego relacja, jest to, co oznajmię temu młodemu wojownikowi.
I, zwracając się do jednego z wywiadowców:
— Czy mój brat zna drogę, którą setka spodziewanych Nijorów ma do nas przybyć?
— Tak.
— Niechaj więc natychmiast jedzie na ich spotkanie. Jest dosyć jasno, aby mimo nocy mógł ich dostrzec. Skoro tylko spotka swoich braci, niech przynagli ich do pośpiechu, albowiem są nam bardzo potrzebni do schwytania pięćdziesięciu Mogollonów. Przed świtem opuścimy górę i zajedziemy im drogę — niech wiedzą, że natkną się na nas. Następnie niechaj mój młody brat podąży dalej, do swego wodza, i zamelduje, że wojownicy Mogollonów jutro wieczorem rozbiją obóz nad Cienistem Źródłem i, co za tem idzie, pojutrze przed południem przybędą do Łysiny Canonu. A więc Szparka Strzała powinien przedtem się tam ukryć ze swymi wojownikami. — Oto poselstwo, z którem cię posyłamy. Howgh!
Wywiadowca cicho się oddalił; dosiadł wierzchowca i pojechał w noc, rozświetloną blaskiem gwiazd, na południo zachód, skąd przybyliśmy.
Teraz powiedziałem obu towarzyszom, co się nam przytrafiło. Byli ogromnie ucieszeni zapewnieniem Winnetou, iż rano schwytamy wreszcie Jonatana Meltona.
Tego dnia sen był już nam ogromnie potrzebny. Wywiadowcy zaś nie czuwali przez szereg poprzedzających nocy; dlatego przekazaliśmy im wartowanie i ułożyli się na ziemi. Przedtem jednak Winnetou, według gwiazd, wyznaczył dokładnie temu, który miał odbyć wartę nad ranem, godzinę, o której powinien był nas obudzić.
Spałem tak twardo, jak rzadko kiedy. Nijora, który mnie obudził, opowiedział mi później, że musiał kilkakrotnie mną potrząsać. Nie wyspaliśmy się należycie, gdyż obudzono nas na dwie godziny przed świtem. Po przekąszeniu byle czego, pojechaliśmy drogą tą samą, którą uprzedniośmy przybyli.
Mieliśmy za sobą już zapewne koło trzech niemieckich mil, kiedy zaczęło świtać. Teraz Winnetou zwolnił biegu konia. Po godzinie osadził go na miejscu i, wskazując na prawo, rzekł:
— Tam leżą Głębokie Wody. Nie powinniśmy dalej jechać; musimy czekać na Nijorów.
— A jeśli przybędą za późno? — zapytał Emery.
— Nawet w tym wypadku Mogollonowie nam nie umkną, gdyż napadniemy na nich między Głębokiemi Wodami a Cienistem Źródłem. Atoli Winnetou jest przeświadczony, że Nijorowie przybędą na czas.
Znowu słuszność była po jego stronie; przybyli na czas. Czekaliśmy niespełna pół godziny, gdy z południo-zachodu wyłoniła się chmara jeźdźców, zbliżających się do nas w galopie. To byli oczekiwani Nijorowie. Nie znaliśmy ich, oznajmili to nam nasi wywiadowcy. Spięli konie ostrogami, nadlecieli jak burza i zatrzymali się, tworząc prosty szereg w niewielu krokach od nas. Jeden z nich wysunął się z szeregu i rzekł:
— Jestem Bystre Oko, młodszy brat Szparkiej Strzały. Wódz przysyła Winnetou i Old Shatterhandowi stu wojowników, których zażądali moi znakomici bracia.
— Bystre Oko jest dzielnym wojownikiem — odpowiedział z godnością Winnetou. — Chętnie wypalilibyśmy z naszymi braćmi fajkę powitania, ale nie mamy czasu. Musimy schwytać pięćdziesięciu Mogollonów. Czy moi bracia wiedzą o tem?
— Tak. Spotkaliśmy wywiadowcę. Psy Mogollonowie znajdą nas przygotowanych.
— W istocie schwytamy ich, a wówczas będzie wiele czasu, aby wypalić kalumet. Czy moi bracia znają jezioro, zwane Głębokiemi Wodami?
— Leży po tamtej stronie, gdzie słońce zachodzi.
— Niech z nami tam jadą; a Bystre Oko niechaj jedzie przy moim boku!
To nie byle jakie odznaczenie dowódzca umiał ocenić. Jechał u boku Winnetou, ale cofnięty o długość końskiego łba. Pobieżne wejrzenie przekonało mnie, że są niezgorzej uzbrojeni. Większość znała Winnetou, ale nas trzech pozostałych nigdy nie widziała. Stąd te ukradkowe spojrzenia, które na nas rzucali. — Pojechali więc za nami gęsiego. Zazwyczaj jedzie się tak, aby wydeptać tylko wąską ścieżkę i nie zdradzić wobec wrogów ilości jeźdźców. W takim wypadku ilość da się określić tylko z głębokości wydeptanego śladu — zadanie nader trudne, ale nie dla Winnetou, który rzadko mylił się o kilku nawet jeźdźców.
Jechałem po prawicy Winnetou; Bystre Oko z lewej strony. Apacz nie mówił nic — nie zwykł mówić wiele po takich spotkaniach. Jeśli to już było konieczne, to pozostawiał mnie; ja, jako biały, nie byłem zobowiązany do poważnego, pełnego godności milczenia czerwonych. Po pewnym czasie przerwałem milczenie, zwracając się do dowódcy oddziału:
— Mój brat Winnetou nazwał Bystre Oko dzielnym wojownikiem. Wiem, że wszyscy Nijorowie są mężnymi wojownikami; dlatego nie ulega wątpliwości, że zwyciężą Mogollonów. Czy wciąż jeszcze zajmują się lekami?
— Nie — odparł. — Uroczystości zostały natychmiast zakończone, skoro zjawił się goniec, którego moi znakomici bracia do nas wysłali.
— Słusznie. Przyrządzenie leków wymaga wiele czasu, a czas, którym rozporządzamy, krótki jest i cenny. Mogollonowie bowiem będą dziś wieczorem nad Cienistem Źródłem. Czy Bystre Oko zna wiadomości, które posłaliśmy wodzowi, a jego bratu?
— Tak.
— Czy wódz weźmie je pod rozwagę?
— Wie, że Winnetou i Old Shatterhand są wielkimi i mądrymi wojownikami. Dlatego uczyni wszystko, co mu doradzą.
— Kiedy przybędzie do Łysiny Canonu?
— Jutro rano, skoro świt.
— Jeśli tak, to na pewno schwyta wszystkich wrogów.
— Wiemy o tem. Każdy pies mogolloński, który się nie podda, będzie rozstrzelany.
— A co się stanie z tymi, którzy się poddadzą?
— Zdechną na palu męczeńskim.
— Ileżto strzałów potrzebowaliby moi bracia? Będziemy mieli do czynienia z przeszło trzema setkami Mogollonów. Czy Szparka Strzała dopuści się zagłady całego plemienia?
Dowódca spojrzał przed siebie mrocznie. Wolałby nie odpowiadać. Ale że to było obrazą, więc rzekł:
— Mogollonowie są naszymi wrogami. Czy zasłużyli na inny los? Żyliśmy z nimi w pokoju; odwiedzaliśmy ich, a oni nas. Naraz wykopali topór wojny, aczkolwiek aniśmy ich obrazili, ani nie wyrządzili nic złego.
— Jeśliby zdarzyło się to, co mój brat powiada, wówczas Łysinę Canonu należałoby nazwać Łysiną Mordu. Czy mój brat słyszał, aby Winnetou i Old Shatterhand byli zwolennikami rozlewu krwi?
— Każdy czerwony i biały, który słyszał o tych wielkich wojownikach, wie, że tak nie jest.
— To też pewnie wam powiedzieli, że nie użyczamy ręki i pomocy plemieniu, co zamierza obejść się okrutnie z jeńcami. — Co się tyczy rozprawy na Łysinie Canonu, to pomówię jeszcze w tej sprawie z twoim bratem, Szparką Strzałą. Z tobą natomiast muszę się porozumieć w kwestji najbliższego napadu. Pięćdziesięciu Mogollonów przybędzie do Głębokich Wód; towarzyszy im biały, biała squaw i kilku Yuma, którzy nie są waszymi wrogami. Czy pomożesz mi schwytać tych ludzi?
— Old Shatterhand tak sobie życzy, a więc stanie się zadość jego życzeniu. Lecz Mogollonowie należą do nas?
— Pod warunkiem, że będziecie śmierć zadawać tylko z konieczności. Pragnę być dzisiaj dowódcą: wszak wypaliłem z waszym wodzem fajkę pokoju. Jestem jego bratem; poprosiłem Szparką Strzałę o pomoc, i oto was mi przysłał. Dlatego wymagam, abyście czynili to, co uważam za słuszne, Tylko pod tym warunkiem oddam wam pięćdziesięciu Mogollonów, których oczekujemy.
Zmarszczył czoło, opuścił oczy i nie odpowiadał. Moje żądanie nie przypadało mu do gustu, ani do przekonania.
— Czemu brat mój milczy, dlaczego nie odpowiada? — nalegałem.
Czyniąc gest, jakgdyby chciał coś spłoszyć rzekł:
— Ponieważ Old Shatterhand postępuje rzetelnie wobec wojowników Nijorów, przeto przyznam mu się rzetelnie, że mój brat wódz radził mi słuchać ciebie i Winnetou, wielkiego Apacza.
— A zatem odniesiecie dziś i jutro dwa wielkie zwycięstwa, nie tracąc nikogo z pośród swoich. Roztropność jest silniejsza od przemocy, a łagodność potężniejsza od morderstwa.
— Ale czy Winnetou z tem się godzi? Mam nietylko słuchać ciebie, ale także i Winnetou.
Teraz odezwał się Apacz:
— Kiedy coś mówi, lub czyni mój brat Shatterhand, należy to przyjąć tak, jakgdybym ja mówił, lub czynił. Moi bracia niech się pogodzą i nie mówią o tej sprawie, dopóki Old Shatterhand nie zobaczy Głębokich Wód.
Miał słuszny powód do takiego żądania. Dlatego zamilkłem. Zresztą, osiągnąłem swój cel, mianowicie dowiedziałem się, co myśleć o okrucieństwie czy humanitarności Nijorów, o ile wogóle wyraz humanitarność da się zastosować do Indjan! — —
Długi nasz wąż posuwał się szybko, bez skrętów, po gołej skale. Dookoła nie widać było ani źdźbła trawy, dlatego zdumiałem się, skoro naraz zobaczyłem las, lub mówiąc właściwiej — lasek, w kształcie wydłużonego koła.
— Oto Głębokie Wody — rzekł Winnetou, wskazując w kierunku lasu
— Pośrodku? — zapytałem.
— Tak.
— A więc jest to, jak się zdaje, pozostałość po dawnym kraterze.
Przybyliśmy ze wschodu. Winnetou zakreślił łuk, aby wjechać w las ze strony południowej.
— Poco ta droga okrężna? — zapytałem.
— Ponieważ Mogollonowie przybędą z północy, a nie powinni zobaczyć zawczasu naszych śladów.
Było to dość dziwną rzeczą, że już pierwsze drzewa rosły tu wybujałe. Brak było stopniowego przejścia od trawy do krzewiny, od krzewiny do drzewa. Granice wegetacyjne były tak ostre, jak jeszcze dotychczas nigdy nie widziałem. Podjechaliśmy do lasu w miejscu, gdzie widniał rozstęp między drzewami. Winnetou zeskoczył z konia i rzekł:
— Ta luka prowadzi do Głębokich Wód. Nasze konie nie powinny biec dalej, ani też zostać między drzewami, gdyż mogą nas zdradzić. Dziesięciu wojowników Nijorów niech pojedzie z niemi na południe, tak daleko, aby ich stąd nie było widać. Niech tam czekają na nasze wezwanie.
Bystre Oko wyznaczył dziesięciu wojowników; reszta weszła do luki. Wnętrze ździwiło mnie jeszcze bardziej, niż obwód.
Zobaczyłem małe okrągłe jezioro o średnicy niespełna pięćdziesięciu łokci. Woda była jasna i przejrzysta jak kryształ. Zwierciadło jej leżało nie tuż u naszych nóg, lecz głębiej, na dziesięć, czy dwanaście łokci. W głębi okalał wodę brzeg zarośnięty trawą. Na górę prowadził również zarośnięty, łagodny skarp. Dookoła, na górze, znów biegła szeroka zielona obręcz, niby wypustka, wokół lasu. Całość wyglądała jak talerz o dwóch zaokrągleniach, przyczem woda sięgała tylko do niższego. Trawa zarówno na dole, jak na górze była wydeptana. Winnetou zwrócił na to moją uwagę i zapytał:
— Czy mój brat wie, kto tu był i podeptał trawę?
— Oczywiście, że Silny Wicher ze swymi wojownikami!
— Jak dawno mógł tu być?
Zbadałem trawę i odpowiedziałem:
— Przeszło godzinę temu.
— To prawda. Przybyliśmy nie za późno, ale także nie za wcześnie. Mamy przed i za sobą Mogollonów. Ci za nami muszą wpaść nam w ręce. Mój brat Shatterhand niech powie, w jaki to sposób ma się stać.
Zadanie było tak łatwe, że dziecko mogłoby je rozwiązać. Rozumiało się samo przez się, że Mogollonowie, którzy przybędą z Jonatanem Meltonem, zechcą napoić konie. Będą musieli zatem zejść na dolne sfałdowanie brzegu. Stąd nie mogli spoglądać przez wyższy brzeg, oddalony o dziesięć łokci. Gdybyśmy, się więc schowali w lasku, a, w chwili gdy Mogollonowie doprowadzą konie do wody, wystąpili i wysunęli strzelby, bylibyśmy panami sytuacji. O oporze mógłby tylko myśleć zaślepieniec. Wrogów było niewiele ponad pięćdziesięciu, nas zaś — stu. Na każdego Mogollona wypadały dwie nasze strzelby, nie mówiąc już o tem, że stali nieosłonięci na dole, bezbronni wobec naszych luf, my zaś wystawialiśmy na widok tylko broń. Była to więc dla nas, jak wspomniałem, zabawa dziecięca i popełnilibyśmy morderstwo, gdybyśmy im posłali kule, oczywiście, o ileby nie ważyli się na szaleństwo strzelania do nas. Odezwałem się tedy do dowódcy oddziału, który stał obok mnie i Winnetou:
— Mój brat jest mężnym wojownikiem. Jego odwaga nie będzie tu jednak wystawiona na próbę. Proszę cię, abyś otoczył wojownikami jezioro. Skoro to się stanie, niech każdy się cofnie i schroni do lasku, czekając przybycia Mogollonów, którzy zaprowadzą swoje rumaki do źródła. Wówczas ja zapewnie wystąpię z pośród drzew, ale wojownicy niech się nie poruszą; mnie tylko zobaczą Mogollonowie. Skoro zaś podniosę rękę, niech wojownicy wystąpią, położą się nad górnym brzegiem jeziora, tworząc koło, i wycelują lufy w nieprzyjaciół. Ale niech nie strzelają, nawet w tym wypadku, kiedy ja, lub Winnetou będziemy musieli dać strzały. Jedynie na mój głośny rozkaz dadzą ognia, a i to tylko w tych wrogów, którzy spróbują strzelać do nas. Ani jeden Mogollon z tych, co się nie będą bronili, nie powinien odnieść rany. Kto przestąpi mój rozkaz, ten wprawdzie nie podlegnie karze, ale nasza już w tem głowa, aby uchodził pośród swego plemienia za tchórza. Czy wydaje ci się to słusznem?
— Mój brat powiedział, a zatem jest to słuszne, — odparł.
— Życie Mogollonów powinno był dla was święte. Ale wszystko, co posiadają, nawet ich leki, możecie uważać za swoją zdobycz.
— A wy — co wy bierzecie?
— Nic. Nie wyruszyliśmy, aby wojować i łupy zdobyć.
Oczy mu rozbłysły. Indjanin chętniej traci życie i skalp, niż lek, który jest największą jego świętością. Przypuszczam, że czytelnik wie, czem jest lek indjańki, mianowicie nie tem, co u nas oznacza to słowo, a więc lekarstwem uzdrawiającem, ale przedmiotem, który po długich próbach i walkach Indjanin obiera na swoją niejako egidę i której broni do ostatniej kropli krwi. Kto stracił swój lek, ten uchodzi za pozbawionego czci i zostaje wyłączony z gromady, dopóki nie zdobywa wzamian leku jakiegoś znakomitego wojownika.
To tłumaczy nam radość Bystrego Oka, jaką okazał, skoro przyrzekłem leki Mogollonów. Było mu to milsze nad życie i skalpy wrogów.
— Widzę, że mój brat postępuje z nami uczciwie, — zawołał zachwycony. — Psy Mogollonów wyruszyli, aby nas rozszarpać; lecz będą wyć ze wstydu i przerażenia, wracając bez leków do nor, z których wypełzli. Co jeszcze powinniśmy czynić?
— Nic, cobym już teraz mógł przewidzieć. Zobaczymy we właściwym czasie. Powiedz jednak swoim wojownikom, aby na mnie skupili uwagę i usłuchali każdego mego głośniejszego słowa. Ty sam zostaniesz wpobliżu mnie.
Zwołał wojowników i oznajmił im moje rozkazy. Niebawem tak się pochowali w lesie, że nikogo nie było widać. Z północy, tak samo jak z południa, luka między drzewami prowadziła do źródła. Z tej strony spodziewałem się Mogollonów. Nie było innej drogi, którędyby mógł przejechać jeździec. Obsadziliśmy oba wejścia: Winnetou i Emery południowe, ja, Dunker i bystre Oko — północne. Nie należało się obawiać, że zdradzą nas ślady, gdyż trawa była już wydeptana przed naszem przybyciem.
Miał słuszność Winnetou, kiedy powiedział, że nie przybyliśmy ani za późno, ani za wcześnie. Kiedy bowiem wszystkie nasze zarządzenia miały się ku końcowi, zobaczyłem skroś drzewa konnicę, zbliżającą się do lasku, tak jednak oddaloną, że niepodobna było rozeznać poszczególnych jeźdźców. Ale nie mogło być ich więcej, ani mniej, niż pięćdziesięciu. Właśnie tych wypatrywaliśmy. Zawołałem głośno, aby wszyscy nasi mogli mnie usłyszeć:
— Przybywają! Niech się żaden Nijora nie ukaże przedwcześnie!
Winnetou i Emery, którzy dotychczas stali dość daleko od drzew, znikli w okamgnieniu między niemi. Dunker stał przy mnie i podglądał.
— Zbliżają się nader szybko — rzekł. — Można już ich rozpoznać. Na przodzie jadą lady i Melton. Teraz zatrzymują się, aby wysłać wywiadowcę.
Pshaw! Są zbyt nieostrożni. A zresztą, wysłaliby poniewczasie, gdyż wrogowie, którzyby się tutaj znajdowali, byliby ich dawno spostrzegli.
Well! Mniema pan może, że nie jesteśmy ich wrogami? Myślę, że tak, i nadomiar jakimi to wrogami!
— Wkrótce się przekonają. Ale chodźmy, musimy się ukryć!
Wraz z Bystrem Okiem wszyliśmy się głęboko w las, aby z ukrycia ich obserwować.
Niebawem usłyszeliśmy tętent koni. Zbliżyli się, byli już na miejscu. Zatrzymali się, ponieważ dróżka była zbyt wąska, aby wszystkich naraz przepuścić. Widzieliśmy, jak wjeżdżali jeden po drugim, — Mogollonowie i Yuma. Zeszli z koni i zaprowadzili je, jakeśmy przewidzieli, do źródła, skąd rozbrzmiały wnet ich głosy.
Nakoniec przybył Melton z Judytą. Poprzednio wyprzedzali wszystkich, teraz zaś przepuścili wojowników i nadjechali ostatni. Melton zeskoczył z konia i pomógł Judycie przy zsiadaniu.
— Czy jesteś zmęczona? — zapytał.
— Nie. Kiedy mąż mój żył jeszcze, całe dni spędzałem na koniu.
— Kiedy był twoim „kochanym czerwonym“, ale nie później, — roześmiał się Melton. — Zostań na górze; zabiorę twego rumaka. Trzeba napoić konie, gdyż nie pozostaniemy tu długo, a potem aż do Cienistego Źródła nie znajdziemy żadnej wody.
Sprowadził konie po łagodnym skarpie; Judyta została na górze — jedyna z pośród wrogów. Tafla wody leżała tak głęboko, że niepodobna jej było stamtąd widzieć. Teraz należało przystąpić do pracy. Wyczołgałem się z pomiędzy drzew i, trzymając sztuciec w lewej ręce, stanąłem za Judytą.
— Dzieńdobry, sennora! — rzekłem.
Obejrzała się i usiłowała krzyknąć z przerażenia, ale głos uwiązł jej w gardle. Oczy jej, przerażone, były rozwarte szeroko.
Ogląda mnie pani jak nieznajomego? Mam nadzieję, że jest pani tak łaskawa i przypominasz mnie sobie. Wszak nie tak dawno temu widzieliśmy się po raz ostatni.
— Old — Old — Old Shatter — hand! — wyjąkała.
— Istotnie, tak się nazywam. Cieszy mnie, że sennora nie zapomniała jednak mego nazwiska.
— Czego — czego sennor — tu chce?
— Sennor chce panią i pani kochanego Jonatana.
— To — to szaleństwo! Jesteś naszym wrogiem. Czy wie pan, że mamy ze sobą pięćdziesięciu, a nawet więcej Indjan?!
Powiedziała to szybko i groźnie, ale wciąż jeszcze cicho, zapewne pod wpływem strachu.
— Wiem, wiem, — odparłem.
— Jesteś zgubiony. Uważaj!...
Uchwyciła mnie za ramię, abym nie mógł uciec zwróciła się ku wodzie i chciała krzyknąć. Ale zawczasu przystawiłem jej lufę do głowy i zagroziłem:
— Ani słowa, sennora, bo natychmiast strzelam! Mister Dunker!
Dunker wypełzł z lasku i zapytał:
— Co takiego, sir?
— Niech pan uważa na lady, aby nie mogła pójść na spacer. Obchodź się z nią grzecznie!
Well! Z największą rozkoszą. Widzi pani nóż, mylady? Skoro tylko uczyni pani najmniejszy kroczek, odkroję jej uszy. Nazywam się Will Dunker i dotrzymuję słowa!
Przysunął nóż do jej twarzy. Odwróciłem się i podniosłem rękę do góry, Nijorowie wypełzli z pośród drzew i postępowali zgodnie z mojem rozporządzeniem. Ułożywszy się za brzegiem skarpu, wycelowali lufy w stojących nad wodą wrogów. Wówczas usłyszałem głos Meltona:
— Do tysiąca piorunów! Cóżto takiego?! Strzelby dokoła! Kto tam na górze?
Chciał wejść na górę i w tej chwili właśnie zobaczył skierowane w siebie lufy. Wystąpiłem naprzód, tak, aby mnie mógł zobaczyć, i odparłem:
— Setka nabitych strzelb, sir! To ranne powitanie, które panu przynoszę.
— Old Shatterhand! Old — —
Nie dokończył słowa; zerwał z ramienia strzelbę, przyłożył i nacisnął cyngiel. Rzuciłem się na ziemię. Kula przedziurawiła... powietrze. Podniosłem się błyskawicznie, wycelowałem weń sztuciec i zawołałem.
— Odrzuć broń, kanaljo, bo strzelam!
Oglądając mnie tępo, stał znieruchomiały.
— Precz ze strzelbą, bo poślę ci kulę! Raz — dwa — —
Strzelba wypadła mu z ręki. Strzał był jakby sygnałem dla czerwonych wojowników Meltona. Spojrzeli wgórę. Zobaczyli mnie, a także lufy. Mogollonowie mnie nie znali; ale niektórzy Yuma tak głośno wymienili moje nazwisko, że rozległo się wszędzie.
— Tak, jestem Old Shatterhand! — krzyknąłem. — Tam stoi Winnetou, wódz Apaczów, — Winnetou leżał wraz ze wszystkimi w trawie, teraz zaś podniósł się ukazał wrogom, — a dookoła leżą wojownicy Nijorów. — Wstańcie z trawy!
Podnieśli się i utworzyli nieprzerwany łańcuch, łańcuch groźnych wojowników ze strzelbami skierowanemi wdół. Naraz rozległ się obok Winnetou głos:
— Czy sam jeden mam ślęczeć w trawie? Tu oto stoi Emery Bothwell, Englishman. Pokażą wam, jak należy działać!
Zeszedł szybko do Mogollonów, wyrwał flintę najbliżej stojącemu wrogowi, wręczył ją jednemu z Nijorów, i rozkazał grzmiącym głosem:
— Niechaj Mogollonowie oddadzą swoją broń i rzucą noże, jeśli nie chcą momentalnie paść od naszych kul!
I, zwracając się do drugiego Mogollona, który oglądał go nieprzytomnie, huknął nań:
— No, ruszaj-że się! Na górę z flintą!
Wyciągnął rewolwer i przystawił do torsu czerwonego, który czem prędzej oddał broń. Czy to ów przykład zdziałał, czy też śmiałe wystąpienie Englishmana, czy owe liczne i groźnie patrzące lufy, czy oszołomienie, czy może to wszystko razem, dosyć, że Mogollonowie nie ważyli się bronić, a tem bardziej dać ognia. Podali na górę swoje strzelby, a po nich rzucili noże. Byli opanowani nakazem posłuszeństwa. Ogarnęła ich prawdziwa panika. Tem dzikszy natomiast był Melton. Krzyczał, aby nie słuchali nas; kazał strzelać; klął i urągał; nazywał ich tchórzami, ale sam nie śmiał podnieść flinty, — nie ważył się bronić. Emery, który wciąż jeszcze uwijał się na dole, podszedł doń, podniósł strzelbę i, trzymając Meltonowi przed twarzą rewolwer, zagroził:
— Milcz, głupi ośle, bo uspokoję na zawsze twój języczek! Jeszcze słówko, a na wieki umilkniesz. Oddaj-no ten bezużyteczny gracik!
Wyjął mu z za pasa pozostałą broń i wrócił do mnie.
— Wszystko w porządku, Charley! — oznajmił. — Banda rozbrojona. Co teraz?
— Związać ich. Niechaj wejdą na górę pojedynczo, jeden po drugim, a tu się ich weźmie w łyka.
Well! Który nie wejdzie, dostanie kulką.
Zeszedł zpowrotem. Towarzyszyli mu Winnetou i Dunker, który uprzednio przekazał Żydówkę jednemu z Nijorów. A także zszedł Bystre Oko, aby ociągających się przymusić groźbą do posłuszeństwa. Zresztą, większość Mogollonów postępowała rozsądnie; widzieli, że wszelki opór będzie daremny i dlatego dobrowolnie oddali się w niewolę. Mniej rozsądni musieli iść za tym przykładem. Spętano jeńców nader szybko, każdego własnem lassem, i ułożono ich na trawie. Naostatek przyszła kolej na Jonatana.
Ciskał dokoła siebie dzikie, bezbrzeżnie wściekłe spojrzenia. Rozglądał się za środkami ratunku. Byłby jednak ślepcem, gdyby nie widział, że wszelka próba może jedynie wystawić jego życie na niebezpieczeństwo. W pewnej chwili postąpił trzy, cztery szybkie kroki po skarpie, ale Judyta krzyknęła głosem pełnym trwogi:
— Zostań na dole, zostań! Zastrzelą cię! Poddaj się! Stąd lepiej widać, że niemasz ratunku. Ci ludzie są straszni!...
Cofnął się, usiadł i spoglądał tępo na wodę. Po chwili podniósł się, przyniósł kamień z pobliża i znowu usiadł. Do czego mu był kamień potrzebny? Zastanawiałem się, ale nie mogłem znaleźć odpowiedzi. Czy jako narzędzie obrony? Co za śmieszność!
Siedział więc, dopóki ostatni Mogollon i Yuma nie był związany. Emery podszedł doń, pytając mnie:
— Związać szubrawca?
— Naturalnie.
— A jeśli się będzie opierał?
— Powalisz go kolbą.
Melton szybko się zerwał, odskoczył od Emery’ego na kilka kroków i zawołał do mnie:
— Czy mam się dać związać?
— Tak, master! Rozkazałem tak, nie spodziewaj się więc, że będzie inaczej. Jeżeli się pan nie podda dobrowolnie, to odbierzemy ci na parę chwil przytomność. Tęgi cios uskuteczni to szybko. Skoro się pan ocknie, będziesz już w łykach.
— Mogollonowie mnie odbiją!
— Nie łudź się! Czterystu Nijorów czeka na nich w zasadzce. Tutaj zaś widzicie setkę przeciwników.
— To twoja robota, ty szatanie! — syknął, — Czego chcecie ode mnie?
— Chcę cię oddać w ręce sprawiedliwości, która z taką tęsknotą oczekuje ciebie.
— Gdzie mój ojciec?
— Na drodze do kresu.
— A jego pieniądze?
— U mister Vogla, prawego właściciela.
— Bądźcie po tysiąckroć potępieni!
Krzyknął to takim nadmiernie wściekłym głosem, jakiego jeszcze nigdy nie słyszałem. Zbliżył się o dwa kroki do wody, jakgdyby zamierzał utopić, ale cofnął się, nie mając zapewne dosyć odwagi. Zerwał z siebie torbę, wiszącą na rzemieniu u boku, otworzył ją, zanim Emery zdążył zapobiec, włożył kamień, zamknął zpowrotem i cisnął do wody, wybuchając szyderczym śmiechem rozpaczy. Torba natychmiast poszła na dno. Skoro się to stało, Judyta wydała przeraźliwy okrzyk złapała się za głowę, jęcząc:
— Niema, niema, stracone! Na zawsze, na zawsze stracone!
Oszalała z wściekłości, zbiegła do Meltona i wrzasnęła:
— Tchórzu! Zdrajco! Oszuście! To należało także do mnie! To było także moje! A teraz znikło, zginęło bezpowrotnie!
— Tak, znikło, — znikło! — powtarzał, niby nieprzytomny.
— Wszak to była tak samo moja, jak i twoja własność! Przyrzekłeś mi! To była cena mego serca. Czy sądzisz może, że kochałabym cię bez pieniędzy? I ty je zatraciłeś, ty łotrze, ty nieszczęsny tchórzu, ty — —!
Uchwyciła go za ramiona i potrząsała. Oderwał ją od siebie i zawołał:
— Precz ode mnie, żmijo! To tylko ty mnie zaprowadziłaś na zatracenie! Gdybym nie jechał do twego puebla, miałbym wszystko, czego pragnęło, o czem marzyło moje serce, a cóż dopiero wolność, którą teraz straciłem. Jestem uwięziony — uwięziony — uwięziony!
— Bardzo słusznie, bardzo słusznie! — krzyknęła chwytając go i potrząsając, — Ponieważ oszukałeś mnie przeto cię nienawidzę. Cieszę się z twego położenia i będę zachwycona, kiedy usłyszę, że kat, słyszysz, że kat — —
Nie mogła mówić dalej; uchwycił ją za gardło i zawołał ze straszliwą wściekłością:
— O kacie opowiadasz, o mojej śmierci?! Wyprzedzisz mnie, zanim mnie zwiążą! Giń, ty djablico; jedź do piekła, z któregoś rodem!
Odrzucił ją od siebie — cisnął z całej siły do bezdennego jeziora. Potem nachylił się nad brzegiem i zawołał oszalałym głosem:
— Na dole, na dnie jest torba! Wyszukaj ją. Przyrzekłem ci przecież: oto ją masz!
Pośpieszyłem z pomocą. Ale Winnetou mnie wyprzedził. Po kilku sekundach wrócił z Judytą; Indjanie wyciągnęli po nią ręce. Melton, nie racząc nawet zerknąć w jej stronę, uchwycił mnie za rękę i syknął:
— Ścigał mnie pan, aby moje pieniądze, moje pieniądze, moje pieniądze zagarnąć! Czy nie tak, sir?
— Tak — przyznałem spokojnie.
— A więc skoczże i przynieś sobie z jeziora. Rzuciłem je!
— Nieprawda.
— Nieprawda? Nieprawda? Sir, miałem pieniądze w torbie, w torbie, która znikła w wodzie. Znikła — znikła!... Czy pojmuje pan, co to znaczy? Sprzedaje się za pieniądze honor, sumienie, spokój, szczęście; nogami depce się prawa; traci się — traci się wszystko, aby je zyskać. A skoro się osiągnęło cel, trzeba się ukrywać w góry, gdzie nie można z majątku korzystać, biegnie się za przeklętą babą, która chce dzielić się pieniędzmi, ale nie udręką sumienia, i ciska się całe bogactwo, aby nie oddać nikomu, do wody — do wody — do wody!... Czy wie pan, sir, co to znaczy?
Ta scena była tak wstrętna, że poprostu pióro wzdraga się ją opisywać. Odtrąciłem od siebie łotra, poprosiłem Emery’ego, aby go związał, i podszedłem do Żydówki. Leżała w omdleniu: żyła — wszak tylko przez parę chwil przebywała w wodzie. Wziąłem ją za rękę, aby zbadać puls; bił powoli i słabo, ale dosyć wyraźnie. Żyła, więc niezbyt się o nią troszczyłem, a nawet byłem tak okrutny, że uważałem, iż ta kąpiel wcale jej nie zaszkodziła. Pozostawiłem ją, aby zająć się bardziej naglącemi sprawami.
Przedewszystkiem należało zawiadomić Nijorów, żeśmy schwytali Mogollonów. Wysłałem więc do wodza jednego z wywiadowców. Zaleciłem mu, aby nie pokazywał się Mogollonom, którzy dążyli do Cienistego Źródła. Powinien więc był objechać tę drogę i nie pozostawiać za sobą śladów, które mogłyby zwrócić uwagę i wzbudzić podejrzenie wrogów.
Teraz pragnąłem się dowiedzieć, czy Mogollonowie zabrali ze sobą na wyprawę białych jeńców, czy też zostawili ich na Jasnej Skale. Musiały mnie o tem poinformować ślady. Nad wodą nie moglibyśmy nic rozpoznać, ponieważ grunt był tam całkowicie wydeptany; oddaliłem się więc wraz z Winnetou, aby okrążyć lasek. I słusznie! Na zachodniej stronie lasu — przybyliśmy ze wschodniej — odkryliśmy ślad powozu, który się tam zatrzymał. Widać było, że konie wyprzęgnięto i zaprowadzono do wody. Poczem ślad prowadził dookoła placyku, gdzie się znów łączył z szerokim tropem oddziału.
To, że Mogollonowie wodzili za sobą adwokata i śpiewaczkę, świadczyło o ich dufności w zwycięstwo. Tak też sądził Winnetou:
— Silny Wicher musi być pewny zwycięstwa, inaczej bowiem nie zabierałby ze sobą białych jeńców. Ale czemu właśnie zabrał ich ze sobą? Mogą mu tylko przeszkadzać. Zapewne więc myślał nie o korzyści, lecz o zapobieżeniu możliwej szkodzie.
— Masz na myśli ucieczkę jeńców?
— Tak. Wyruszył ze wszystkiemi wojownikami, zostali w obozie tylko starcy, kobiety, chłopcy i dziewczęta. Ci zaś nie nadają się do pilnowania jeńców. Jakże łatwo mogliby jeńcy uciec!
— To jedyny powód, jakim sobie tłumaczę ich postępowanie, ale powód niedostateczny, gdyż wleczenie ze sobą powozu z jeńcami narazi ich tylko na trudności wszelkiego rodzaju. Trzeba jeńców w dzień i w nocy pilnować. Gdyby natomiast zostawili ich w obozie pod strażą kilku wojowników, mogliby się swobodnie poruszać.
— Mój brat ma słuszność, ale to jedyny powód, jaki się na myśl nasuwa, aczkolwiek jest nieusprawiedliwiony.
— Dodajmy teren wyprawy. Pomyśl tylko o wąwozie, który prowadzi na Łysinę Canonu. Jakże poradzą sobie tam z powozem?
— Być może, nie znają dokładnie terenu!
— W takim razie byliby nad wszelki wyraz nieprzezorni. Skoro się chce napaść na wrogie plemię, trzeba dobrze poznać drogi, doń prowadzące. Z tego, co mi mówiłeś o miejscowości, wnioskuję, że powóz nie dojedzie dalej, niż do Cienistego Źródła, gdzie rozłożą się obozem dzisiejszej nocy. Czy mniemasz, że trzeba ich koniecznie tam szpiegować?
— Koniecznie.
— Ale tylko w ciemnościach?
— Zbliżyć się do nich można wyłącznie w nocy. Ale lepiej będzie, jeśli pojadę za nimi już za dnia. Mój brat Sharlieh niech później wyruszy za mną i tak wyrachuje, aby przybył tam pod osłoną mroku.
— Pięknie. Gdzie i jak się spotkamy?
— Byłeś już nad Cienistym Źródłem i znasz drogę. Spotkamy się w odległości dziesięciu wystrzałów od źródła. Tam będę na ciebie czekał. Skoro się zbliżysz, wypalisz z niedźwiedziówki, ja zaś odpowiem ci wystrzałem ze swej srebrnej strzelby. Znamy dokładnie głosy naszych strzelb, łatwo się więc spotkamy.
— Dobrze. W każdym razie nie wrócimy tu później?
— Nie. Nasi muszą za nami podążać. Jeszcze w nocy wyruszą wraz z jeńcami. Spotkamy się w godzinę po świcie. W tym czasie Mogollonów już nie będzie nad źródłem. Zanim wyruszę, napoję konia.
— Powiedz Nijorom, aby sprowadzili resztę koni!
Oddalił się na południe, dokąd wysłaliśmy wierzchowce. Sprowadzono je wkrótce. Napoiwszy swego rumaka, Winnetou odjechał w galopie. Był to najlepszy wywiadowca na dzikim Zachodzie.
Ponieważ byliśmy zmuszeni dosyć długo obozować nad Głębokiemi Wodami, przeto postaraliśmy się rozstasować jak najwygodniej. Mniej wygodnie było jeńcom w pętach; nawet Judytę związaliśmy, skoro tylko ocknęła się z omdlenia. Zajął się tem Długi Dunker, który niewiele sobie z nią robił ceregieli. Był tak złośliwy, że położył ją przy Meltonie na trawie. Kiedy zwróciłem na to uwagę, rzekł:
— Czy sądzi pan, że to może nam zaszkodzić, sir?
— Tak. Czy takim jeńcom pozwolimy porozumiewać się ze sobą? Mogą wszak omówić plan ucieczki, albo uzgodnić swoje zeznania.
— Niech tam! Kpimy sobie z ich zeznań, mamy dosyć dowodów. Czy nie rozumie pan, czemu ich ułożyłem przy sobie?
— Ze złośliwości, jedynie ze złośliwości, master Dunker. A może nie?
— Nie, nie ze złośliwości. Najwyżej możnaby było nazwać mnie sowizdrzałem. Po tem, co się wydarzyło, nie sądzę, aby oboje rozmawiali ze sobą słodko. Chciałbym ich rozjątrzyć. Spójrzno pan, jakiemi obrzucają się spojrzeniami! Jakież miny jadowite stroją! Well, muszę śpieszyć do nich, aby się przysłuchać!
Zbliżył się i usiadł u ich wezgłowia, tak, że nie mogli go zobaczyć. Twarz tego starego psotnika świadczyła, że bawił się wyśmienicie rozmową obojga.
Położyłem się w cieniu drzew i uciąłem sobie drzemkę. Wszak należało się spodziewać, że noc dzisiejsza nie zostawi mi czasu na sen.
Pozwolono mi smacznie się przespać. Skoro mnie obudzono, czułem się pokrzepiony. Były dwie godziny przed zachodem słońca. Pozwolonoby mi dłużej spać, gdyby Jonatan i Judyta nie domagali się uporczywie rozmowy ze mną. Kiedy się do nich zbliżyłem, zawołała Judyta gniewnie:
— Panie, czemu zetknięto mnie z tym człowiekiem? Jeśli ten morderca, ten szubrawiec, który z trwogi rzucił do wody tyle pieniędzy, który mnie oszukał, nie pójdzie stąd precz, udławię się wściekłością!
— To dziwne! Wczoraj mówiła pani inaczej o nim, a nawet z nim samym.
— Co pan może o tem wiedzieć!
— O, wiem wszystko!
— Wszystko? Nie, nic pan nie wie! Gdzież ja byłam wczoraj wieczorem?
Zapytała wyzywająco; odpowiedziałem z uśmiechem:
— Nad Źródłem Góry Wężowej. Sklecono dla pani nad wodą szałas. Siedziała pani przed nim z owym mężnym Yuma, który przyjął był nas swego czasu tak gościnnie. Wiem nawet, że rozmawiała sennora o mnie i o innych. Nie mam chęci tego powtarzać. Następnie ukazał się pani kochany sennor Jonatan.
— Też? — Skąd się do mnie dostał?
— Z Jasnej Skały. Wyjechał wraz z Mogollonami, aby nas schwytać; ponieważ jednak nie ma wprawy, stało się wręcz przeciwnie: sam wpadł w nasze ręce. Może zechce pani zaprzeczyć?
— Odgaduje pan tylko na chybi trafi.
— Bynajmniej. Sennor Jonatan wraz z Mogollonami miał urządzić postój nad źródłem, kiedy zobaczył pani ognisko, gorzejące na wysokość domu. Zostawił czerwonych i poszedł na zwiady. Nieprędko pani się znajdzie w podobnej sytuacji, inaczej powiedziałbym pani, że nie należy rozpalać tak zdradliwego ogniska. — Przypomina pani sobie zapewne, jakeś radośnie się z nim przywitała.
— Więc — więc — więc pan nas szpiegował? — przyznała się wreszcie, acz pośrednio. — Gdzieżeś się pan ukrywał?
— Pod drzewami, z tamtej strony wody, wprost naprzeciw pani. Słyszałem każde słowo i postanowiłem powiedzieć pani dzisiaj dzieńdobry.
Szarpnęła się i obrzuciła mnie wściekłem spojrzeniem. Melton, rozzłoszczony, że Judyta dała się podejść, obrzucił ją dobitnemi wymówkami. Poczem zwrócił się do mnie:
— Do mnie nikt się tak blisko nie podkradnie.
— Myli się pan wielce, master Melton. Mógłbym dowieść czegoś wręcz przeciwnego.
— Proszę!
— Nie mam na to czasu. Chcę tylko na jedno wrócić pana uwagę. Swego czasu na okręcie, w drodze do Tunisu, Winnetou pod pana bokiem otworzył kufer i wyjął sekretne papiery, które następnie przeczytaliśmy w naszej kajucie. Wydobył klucz z pana kieszeni, z ubrania, które pan nosił na sobie.
— Nie może być!
— A przecież było. Potem włożył papiery napowrót do kufra, a klucz do kieszeni pana. Czy nie jest to przedsięwzięcie trudniejsze od zwykłego szpiegowania? Mógłbym panu więcej powiedzieć, ale na teraz zaniecham. Nie zna pan nas tak, jak powinieneś znać.
— O, znam was aż zbyt dobrze! Jesteś djabłem w ludzkiej postaci, nie znającym łaski ani zlitowania. Wszystko się wam dotychczas udawało; ale nie bądź zbyt dufny w swoje siły, gdyż na pewno trafi kosa na kamień!
— Na pana może?
— Nie. Ze mną już koniec — widzę to jasno.
— Istotnie? Widzi to pan? — zapytałem.
Wydawał się przygnębiony, jak człowiek, który stracił wszelkie nadzieje. Czy to była prawda, czy nowe szalbierstwo? Czy aby nie chciał mnie tylko zwieść pozorną nieszkodliwością?
— Tak — odparł. — Wiem, że moja gra skończona. Kilkakroć szczęśliwie panu się wymknąłem, z coraz to większą jednak trudnością. Z puebla wydostałem się z największym wysiłkiem i mozołem. Powiedziałem sobie podówczas, że będę zgubiony, jeśli zdoła mnie pan jeszcze raz schwytać. I to się teraz przytrafiło!
— Czemuż nie mógłby pan i tym razem umknąć? Nic nie można przewidzieć.
— Teraz już nie. Widzę przy was Długiego Dunkera. Zbiegł z niewoli i zetknął się z wami. Powiedział panu, kogo Mogollonowie schwytali. Co?
— Oczywiście.
— I że Mogollonowie wyruszają przeciwko Nijorom?
— Tak. A myśmy ich ostrzegli.
— Widzę oto skutki. Ma pan ze sobą setkę Nijorów. Napadniecie na Mogollonów i odbijecie adwokata i śpiewaczkę?
— Naturalnie.
— Jakże więc może pan mówić o mojej ucieczce! Wiem, że niema dla mnie nadziei.
— Babo! — syknęła Judyta.
— Milcz! — krzyknął. — Tyś była mojem nieszczęściem! Bodajbym cię nie znał — inaczej byłoby mi się wiodło! Teraz jestem zgubiony. Jedna pozostała mi pociecha, pociecha i radość niezmierna. Musiałem się wyrzec łupu — ale też nikt inny go nie dostanie!
— Czy się pan nie myli przypadkiem? — zapytałem.
— Mylę? Pshaw! Czy nie widział pan, jak cisnąłem miljony do jeziora?!
— Czy nie można ich wydobyć?
— Z tej wody, której dna nikt jeszcze nie namacał?
— Dno ma każda woda.
— Owszem, niech pan się zanurzy! Nie wiem, jak głęboko potrafi człowiek nurkować, ale jeśli nawet pan zejdzie na dno, jeśli będziesz mógł dopóty dawać nura, dopóki nie znajdziesz torby, papiery będą zniszczone i pozbawione wartości.
— Nie sądzę.
— Nie? Mniema pan, że woda nie przeniknie do torby?
— Przeniknie, owszem, nietylko do torby, ale także do pugilaresu, który tkwił w torbie i zawierał papiery.
— Pugi — pugila — pugilares? Co pan wie o pugilaresie?! — zapytał zdumiony.
— Powiedziałem już panu, że wiem wszystko. Dowiedziałem się wszystkiego, aczkolwiek mówił pan, że niepodobna cię podsłuchiwać. Master Melton, jesteś nieostrożnym, nader nieostrożnym młodzieńcem! Nie wiedział pan, co posiadałeś w torbie, a raczej czegoś nie posiadał!
— Nie pojmuję pana!
— Wiem o każdym szelągu, który mam przy sobie. Pan zaś posiadał miljony, a nie troszczyłeś się o nie tak, jak ja się troszczę o swoich niewiele dolarów i centów.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Czy zagrabione pieniądze istotnie tkwiły w torbie, którą pan miał na sobie?
— Tak. Mogę to szczerze wyznać, ponieważ torby niema już i nie będzie.
— Nieprawda! Pieniądze nie leżą w jeziorze.
— A gdzie.
— Tu, w mojej kieszeni.
Mówiąc to, uderzyłem się w piersi.
— Oho! Nie wystawiaj się pan na pośmiewisko! Chce mnie pan rozdrażnić; nie myśl jednak, że ci się to uda.
— Uda mi się. Posiadam pieniądze!
— Pokażże mi pan!
— Dobrze! Czy zna pan ten pugilares?
Wyciągnąłem portfel i zbliżyłem do jego twarzy.
— Do piorunów! — krzyknął. — To jest — to jest — tak, to jest mój — —
— Pugilares — dokończyłem.
— Nie, nie! Nie może być; nie powinno być! — krzyknął. — To pugilares tylko podobny do mego. Nie dam się zwieść!
— Dowiodę panu, że mówię prawdę.
Otworzyłem pugilares i pokazałem zawartość każdej przegródki. Rozwiałem ostatni cień złudzenia. Aczkolwiek miał ręce i nogi związane, zerwał się jednym silnym ruchem — lecz odrazu runął zpowrotem. Krzyczał jak obłąkany:
— To ten, to ten! To moja torba! To moje miljony! O ty djable, djable tysiąckrotny! Jakże się dobrałeś do moich pieniędzy?
Gdybym nawet chciał, nie mógłbym odpowiedzieć, albowiem Judyta wtórowała mu swoim przeraźliwym głosem. Pieniądze ocalone, lecz w moich rękach, doprowadzały ich niemal do szaleństwa. Nie krzyczeli — ryczeli poprostu! Potoczyli się ku mnie, uczepili się mojej nogi palcami spętanych rąk. Judyta kwiczała:
— Oddaj pieniądze, oddaj, ty złodzieju, morderco, oszuście! Zwróć je!...
Była to odrażająca scena. Zachowywali się jak dzikie bestje. Odepchnąłem ich nogami, ale przysuwali się odnowa. Byłem zmuszony tak ich przewiązać, żeby nie mogli się ruszyć z miejsca. Opierali się, jakby oszalali. Niepodobna opisać twarzy Jonatana. Oczy mu wyłaziły i orbit i były krwią zalane. Już nie krzyczał, ani ryczał, tylko wył, niczem zwierz rozwścieczony. Nie mogłem znieść dłużej tego widoku i oddaliłem się, aby przygotować konia do drogi. Skoro mnie Melton ujrzał w siodle, zawołał, abym się doń ponownie zbliżył.
Uczyniłem zadość jego żądaniu. Spojrzał na mnie z wyrazem wściekłej nienawiści i zapytał, tłumiąc gniew:
— Sir, skąd masz pugilares? Kiedyś go zdobył?
— Owej nocy, kiedy pan opuścił Jasną Skałę.
— Od kogo dostałeś?
— Od ciebie samego.
— Nieprawda!
Pah! Podczas gdyście wszyscy siedzieli z wodzem, radząc o wyprawie przeciw Nijorom, ja spokojnie was podpatrywałem.
— Nie może to być! Jakżebyś się znalazł pośrodku obozu? Jakżebyś mógł podsłuchiwać niepostrzeżenie?
— Bardzo głupie mniemanie, że nie mogłem podsłuchiwać. Co więcej, rozmawiałem ze śpiewaczką.
— Mógłby z nią rozmawiać tylko człowiek niewidzialny!
— Nie bądź pan śmieszny! Siedziałem w wodzie. Płynąłem rzeką aż do środka obozu. Doświadczony westman wie, jak się do tego zabrać. Zresztą, wiele zawdzięczam nieostrożności pana.
— Przecież musiał pan być w moim namiocie!...
— Naturalnie. Należycie zbadałem zawartość torby i znalazłem pugilares.
— O djable, djable! Gdybym tak mógł, jak pragnę, rozerwałbym pana na tysiąc kawałków!
Mówiąc to, szamotał się w więzach.
— Nie trudź się master! Rzemienie są mocne. Zresztą, pojął pan, że w dzieciństwie nie bito mnie w ciemię. Gdybym się nie podkradł pod obóz Mogollonów i nie zabrał pieniędzy, to — —
— To spoczywałyby teraz na dnie jeziora! — zakończył wściekle.
— O nie, bynajmniej, nie to chciałem powiedzieć. W takim razie nie udałoby się panu cisnąć torby do wody. Kiedy pan nabijał ją kamieniem, stałem wpobliżu. Gdybym wówczas nie miał jeszcze pieniędzy, skoczyłbym błyskawicznie, aby panu przeszkodzić. A oto mogłem z ukrytem zadowoleniem przyglądać się domniemanej zagładzie miljonów. Powiedział pan uprzednio, że nikt nie uzyska, a jednak uzyska je ktoś, a mianowicie prawowici spadkobiercy.
— Niech pana djabeł porwie! Byłem tak pewny pugilaresu, że od dłuższego czasu ani razu nie zaglądałem do torby. Czy oprócz — oprócz pieniędzy są tam inne jeszcze rzeczy?
— Tak, listy, jak mi się zdaje,
— Czytał je pan?
— Nie. Są własnością spadkobierców, którzy pierwsi je przeczytają.
— Śmierć i potępienie! Sir, posłuchaj, co ci powiem! Pieniądze są jeszcze, a ja także jeszcze jestem. Nie sądź, że pewnie ściskasz miljony w garści. Skoro zobaczyłem pugilares, jeszcze gry nie porzucam. Chodzi o miljony, rozumie pan, o miljony, a o miljony będę walczył do ostatniego tchnienia!
— Walcz pan, master Melton, walcz, z kim ci się żywnie podoba! Nasza w tem głowa, abyś nie mógł popisywać się swojem bohaterstwem. Masz pan słuszność: chodzi o miljony. Mam je wreszcie w ręku; zdybałem także pana. Daję sennorowi słowo, że ani pieniędzy, ani pana z rąk nie wypuszczę!
Podjechałem do Emery’ego i Dunkera i zaleciłem im jak największą zwracać uwagę na jeńców.
— Bądź pan spokojny, sir! — rzekł Długi Will. — Ja sam będę ich strzegł przez całą nockę z nożem w ręku.
— Polegam na panu. Melton dopiero co mi oznajmił, że poważy się na wszystko, byle odzyskać pieniądze. Oczywiście, myśli o ucieczce. Niestety, muszę teraz odjechać, pocieszam się jednak, że zostawiam go w pewnych rękach.
— Sir, tylko śmierć nam go wydrze! Może pan spokojnie jechać.
Ponieważ Emery dał mi takie same zapewnienie, więc odjechałem bez frasunku. Oznaczywszy z dowódcą oddziału czas wymarszu, opuściłem miejsce tak fatalne dla fałszywego spadkobiercy. — —
Musiałem się śpieszyć, aby w oznaczonym przez Winnetou czasie przybyć na schadzkę. Dosiadałem świetnego i teraz wypoczętego bieguna, a poza tem znałem, jeśli nie samą drogę, to kierunek, w jakim należało szukać Apacza. Muszę napomknąć, że zabrałem ze sobą jednego Nijorę na rączym koniu, aby, jeśli zajdzie potrzeba, wysłać go z poselstwem do wodza. — — —


∗             ∗

Dzień upłynął, zmierzch zapadł głęboki. Piękny to był wieczór; gwiazdy jaśniały na niebie, a ostra tarcza młodego miesiąca — początku pierwszej kwadry — chyliła się nad samym nieba widnokręgiem. Księżyc dobrotliwy, ze skromności unikając ludzkiego wzroku, jeszcze za dnia wzeszedł. Nie powiem, żebym lubiał mrok nocy, ale oto ze wschodu nadciągała chmura wielka, więc, ponieważ wiatr z owej strony dął silny, mogłem się spodziewać, iż coraz to bardziej rozszerzać się będzie i zaćmi światło gwiezdne.
Pędziliśmy, słowa nie mówiąc, poprzez rozległą równinę. Nijora skromnie się trzymał za mną, nie ważąc się jechać u mego boku. Raz tylko jeden zamieniliśmy ze sobą słów kilka. Jako Nijora, znał dokładnie miejscowość, której ja znać nie mogłem, ponieważ dnia poprzedniego przybyliśmy do Cienistego Źródła nie od strony Głębokich Wód, lecz Jasnej Skały. Dlatego zapytałem, skoro mi się zdało, że przybyliśmy na miejsce schadzki z Winnetou:
— Mój brat pozwoli mi znaleźć drogę. Czy jesteśmy na właściwej drodze do Cienistego Źródła?
— Old Shatterhand znajduje każdą drogę, nawet wówczas, kiedy jej nie zna, — odrzekł.
— Sądzę, że dzieli nas kwadrans drogi do źródła. Czy tak?
— Jest dokładnie tak, jak mój biały brat powiada.
Wobec tego pojechaliśmy nieco dalej; poczem zatrzymaliśmy się, ja zaś wystrzeliłem z niedźwiedziówki. Spodziewałem się wystrzału Winnetou. Ale zamiast niego rozległ się głos z niewielkiego oddalenia:
— Tu jestem! Poznałem odgłos broni mego przyjaciela Szarlieh.
Niebawem podjechał Winnetou. Podał mi rękę i rzekł:
— Tak dokładnie znalazłeś okolicę, że byłeś tuż przy mnie. Mogłem ci odpowiedzieć ustami, zamiast strzelbą.
— Czy oddawna już jesteś? — zapytałem.
— Nie. Mogłem szpiegować, dopiero kiedy się ściemniło.
— Ale zobaczyłeś ich wcześniej?
— Tak. Zbliżyłem się do nich tak blisko, na ile się ważyć mogłem.
— Obozują nad Cienistem Źródłem?
— Tak. Mój brat wie, że tak wielu wojowników nie zmieści się dokoła źródła. Tam siedzi tylko wódz z trzema starymi wybitnymi wojownikami. Wszyscy inni obozują opodal nad wodą.
— Czy zaciągnęli straże?
— Nie. Mogollonowie są wielce nieostrożni, łudzą się, że nikogo poza nimi niema w całej okolicy.
— Czy wiesz, gdzie stoi powóz?
— Dwukrotnie przekradłem się wokół całego obozu i zobaczyłem powóz dokładnie. Stoi wpobliżu wodza, we wodzie.
— A gdzie jeńcy?
— Siedzą w powozie. Strzeże ich tylko jeden strażnik.
— Jabym również pragnął zobaczyć powóz.
— O to nietrudno, a jeśli przeczekasz kilka chwil, przyjdzie ci to z łatwością. Chmura, która teraz zawisła nad nami, przed pół godziną była na wschodzie, jeszcze za pół godziny zakryje zaś drugą połowę nieba. Czy chcesz tyle czasu czekać?
— Chociaż niema niebezpieczeństwa, wolę być przezornym.
Co do chmury, to słusznie przewidywał. Coraz to bardziej się rozszerzała, aż wreszcie, w przewidzianym czasie, oblekła całe niebo.
— Teraz możemy ruszyć. Konie pozostaną tutaj pod nadzorem wojownika Nijora.
— W takim razie zostawię mu także obie strzelby.
— Zostaw jedynie niedźwiedziówkę; sztuciec ja zabiorę ze sobą.
— Poco?
— Podczas gdy podkradniesz się do Mogollonów, ja opodal będę nasłuchiwał. Jeśli ci się przytrafi nieszczęście, powstanie zgiełk, który niezawodnie usłyszę. Wtenczas tylekroć wystrzelę ze sztućca, że przerażą się i puszczą ciebie.
Wręczyłem zatem Nijorze ciężką strzelbę, — Winnetou wziął mój sztuciec — poczem poszliśmy na południe w kierunku Cienistego Źródła.
Chmura tak przyćmiła światło gwiazd, że nawet w dziesiątej części nie widać było tak jasno, jak poprzednio. Po upływie przeszło piętnastu minut Winnetou zatrzymał się i oświadczył szeptem:
— O sto kroków stąd znajdziesz się przy pierwszej krzewinie, którą znasz, ponieważ już tam byliśmy. Nawprost niej bije źródło, nad którem siedzi wódz. Płynie na lewo; tam siedzą pozostali wojownicy. Między nimi, a wodzem stoi powóz.
— A gdzie są konie?
— Skubią trawę po tamtej stronią zagajnika.
— Spróbuję podkraść się do wodza.
— W takim razie brat mój musi być nader ostrożny.
— Czemuż to Winnetou udziela mi takiej rady? Wódz siedzi wpobliżu Źródła — tam rośnie gęsto zagajnik, w którym mogę się ukryć, jeśli na prawo stamtąd nie leżą wojownicy.
— Poprzednio nie było żadnych.
— A więc nie sądzę, żeby się później ułożyli, gdyż nie ma tam wody.
— Czy aby chcesz się rozmówić z jeńcami?
— Owszem, o ile będę mógł.
— Muszę cię zatem ostrzec, aczkolwiek źle przyjąłeś moje poprzednie słowa. Bardzo to niebezpieczne podkraść się do nich, a niebezpieczniej jeszcze rozmawiać z nimi.
— Będę ostrożny i zarzucę swój zamiar, jeśli się przekonam, że jest zbyt śmiały. A zatem, jeśli mi się przytrafi, to zechcesz strzelać, ale dopiero wtedy, gdy usłyszysz dwa, lub trzy strzały z mego rewolweru.
— Zgoda; chociaż wolałbym, aby nie zaszła potrzeba.
Opuściłem Apacza i skradałem się naprzód cichaczem i powoli. Natknąłem się na kamień. Niespodziana myśl strzeliła mi do głowy. Kamień mógł mi się przydać. Wielkością odpowiadał połowie ręki. Podniosłem go i schowałem; poczem nachyliłem się i jąłem macać dokoła. Znalazłem pięć, czy sześć podobnych kamieni, i te schowawszy, ruszyłem dalej.
Skoro przebyłem około sześćdziesięciu kroków, położyłem się, aby dalej już tylko pełzać. Niebawem dotarłem do zagajnika. Było ciemno, choć oko wykol. Mogollonowie nie zapalili ogniska. Nie pytałem o to Winnetou przez niedbałość, której nie mogłem sobie wytłumaczyć. Nie byłem rad, że wrogowie siedzieli o mroku, lecz równocześnie cieszyło mnie, że mrok nie pozwalał im mnie zobaczyć. Nie zapalono światła prawdopodobnie z przezorności; Indjanie zachowywali się tak cicho, że nie słyszałem żadnego szmeru, aczkolwiek przysunąłem się nader blisko.
Pełzając cal po calu, docierałem od jednego drzewa do drugiego, aż wreszcie usłyszałem głosy. Jednocześnie poczułem zapach tabaki, jaką zwykli kurzyć Indjanie, mianowicie mieszaniny nadmiernej ilości dzikich konopi i odrobiny tytoniu. Wkońcu zobaczyłem drobne ognisko; nic dziwnego, że nie było widoczne zdala. Rozpalono je w małem zagłębieniu gruntu z kilku zaledwie gałęzi, aby światło nie rozchodziło się daleko. Płomień jego miał jedynie dostarczać ognia do fajek.
Jakkolwiek więc ognisko było niewielkie, wzniecało dokoła siebie tyle światła, że mogłem rozpoznać wodza i trzech starych wojowników, którzy siedzieli nad źródłem. Rosły tam dwa przylegające do siebie krzewy, podsunąłem się ku nim i przyległem do ziemi, tak, że jeśliby nawet kto mnie wyminął, uszedłbym jego oczu. Chyba, że się nachyli. Byłem tak blisko czerwonych, że mogłem podsłuchać każde ich słowo.
Tak, każde ich słowo — gdyby tylko mówili. Niestety, panowało milczenie. Kurzyli i kurzyli, nie zamieniając ze sobą ani zgłoski. Czekałem pięć minut, dziesięć minut, kwadrans i znów kwadrans — nie rzekli ani słowa. To była nietylko próba cierpliwości, to była, wierzcie mi, próba o wiele cięższa. Silny, fatalny zapach dzikich konopi, jakgdyby specjalnie dla mnie przeznaczony, wgryzł się w nos i pobudzał do kichania. Na szczęście, miałem wprawę w tłumieniu kaszlu i kichania, ale bądź co bądź nie należało za długo igrać z niebezpieczeństwem. Chciałem się już wycofać, gdy oto rozległ się przed zagajnikiem okrzyk.
Uff! — powiedział wódz. — Wywiadowcy!
A zatem nadchodzili wywiadowcy. W każdym razie usłyszę cokolwiek bądź, kiedy zdadzą meldunek. Pozostałem więc na miejscu i nie czułem już najmniejszej chęci do kichania. Tak, duch włada także nad nosem.
Usłyszałem tętent kopyt i jakgdy odgłos zeskakiwania z siodła. Ukazali się dwaj wojownicy; jeden się zbliżył, drugi pozostał opodal. Więc zdawać sprawę miał pierwszy. Jednakże nie wyrzekł ani słowa, z uszanowaniem oczekując zapytania wodza. Ten zaś w poczuciu godności trwał w milczeniu przez dłuższą chwilę, aż wreszcie przerwał je słowami:
— Moi młodzi bracia późno wracają, musieli zapędzić się daleko na południe. Aż dokąd dotarliście?
— Aż poza Mroczną Dolinę.
— Czy widzieliście pastwiska Nijorów?
— Nie. Tak daleko nie byliśmy.
— Ale wraziliście sobie w pamięć drogę, którą mamy przebyć?
— Znamy drogę tak dobrze, jakgdybyśmy ją stokrotnie przejechali.
— Czy trudna do przebycia?
— Nie. Tylko dla powozu uciążliwe będzie wspinanie się na Łysinę Canonu.
— Czy nie widzieliście żadnego z tych psów Nijorów?
— Jednego jedynego między Łysiną Canonu a Mroczną Doliną.
— Skąd przybywał?
— Z północy i jechał na południe.
— Przybywał tedy stąd i wracał do domu?
— Wracał do domu, ale czy stąd przybywał, o tem nie mogliśmy się przekonać,
— Czy was zauważył?
— Nie. Dostrzegliśmy go pierwsi i zdołali się ukryć.
— Czemuście go nie schwytali?
— Sądziliśmy, że lepiej go przepuścić.
— Czy nosił barwy wojenne?
— Nie.
— A zatem droga na Łysinę Canonu i z niej jest uciążliwa dla powozu?
— Tak stroma jest i wąska, że dużo czasu stracimy na przeprawienie powozu do Mrocznej Doliny.
Uff! Słyszałem was; możecie spocząć.
Obaj wywiadowcy odeszli. Przypuszczałem, że czterej Indjanie zaczną się teraz naradzać; ale wciąż trwali w milczeniu. Minął kwadrans, zanim wódz zapytał:
— Co powiedzą moi trzej bracia o słowach wywiadowców?
Uff! — odpowiedział pierwszy.
Uff! — rzekł po chwili drugi.
Uff! — ozwał się trzeci. Ale ten, widocznie gadatliwy, dodał: — Niech wódz nasamprzód wypowie swoje zdanie.
Wódz przeczekał pięć czy sześć minut, poczem rzekł:
— Czy moi bracia nie uważają, że pies, którego spostrzegli wywiadowcy, wracał ze zwiadów?
— Nie — odrzekł najstarszy. — Musiałby tu być, gdyby wysłano go na zwiady. Kiedyśmy zaś tutaj przybyli, nie spostrzegliśmy żadnego śladu, A zatem wracał skądinąd i nie jest wywiadowcą.
— Mój brat słusznie rozumuje. Ale czy dobrze postąpili nasi wywiadowcy, przepuszczając go mimo siebie?
— Tak. Skoro wróci cały do obozu, nikomu nie wpadnie na myśl, że wróg znajduje się wpobliżu.
— Cóż jednak, jeśli naprawdę był wywiadowcą? Później przekonamy się, czy wywiadowcy postąpili właściwie.
Wódz był na tropie, gdyż Nijora, dostrzeżony przez obu wywiadowców, był owym gońcem, którego rano wysłałem z Głębokich Wód. Ale nawet gdyby go schwytali, nie ponieślibyśmy żadnej straty. Nijora bowiem słowaby nie pisnął. Wódz dodał:
— A co myślą moi bracia w sprawie powozu?
— Trzeba go było zostawić w obozie — odparł znów najstarszy.
— Ale jeńcy nie mogą jechać konno!
— Powinni więc byli również zostać. Mogilibyśmy zostawić przy nich kilku doświadczonych wojowników.
— Nie mogliby ich obronić.
— Czy aby przed Winnetou i Old Shatterhandem?
— Tak. Mój brat słyszał już, że obaj słynni mężowie wraz ze swoimi towarzyszami wtargnęli do puebla, aby schwytać białego, który się zowie Melton, a który im zbiegł. Będą go tedy ścigać.
— O ile jego ślad odszukają!...
— Owi obaj wojownicy znajdą każdy ślad; znajdą więc trop Meltona i podążą nim. Podszczuli na nas Nijorów, dlatego wysłałem przeciwko nim Meltona wraz z pięćdziesięcioma wojownikami. Jeśli natkną się na tamtych, wezmą ich w niewolę. Ale jeśli się nie natkną, to Winnetou, Old Shatterhand i pozostali pojadą do naszego obozu przy Jasnej Skale, poczem udadzą się wślad za nami.
— W takim razie wielkie niebezpieczeństwo grozi nam na tyłach!
— Dościgną nas po klęsce Nijorów, a wtedy schwytamy ich do niewoli. Więc dobrze się stało, że zabraliśmy ze sobą jeńców, bo gdybyśmy ich zostawili w obozie, to nawet trzydziestu wojowników nie potrafiłoby ich zachować przed bystrością Old Shatterhanda i Winnetou.
Poczciwy wódz Mogollonów był o nas dobrego mniemania. Niestety, wszystkie jego przypuszczenia i wyrachowania okazały się zgoła fałszywe. Gdyby przypuszczał, a cóż dopiero gdyby wiedział, że ja znajduję się wpobliżu i podsłuchuję, nie ciągnąłby z takim spokojem:
— Powóz musielibyśmy i tak ze sobą zabrać, gdyż jeńcy nie umieją utrzymać się w siodle i hamowaliby szybkość wyprawy.
— Ale, skoro nie zdołamy przeprowadzić go przez wąwóz, będą i tak musieli jechać konno, — rzekł najstarszy.
— Przekonamy się, czy aby wąwóz jest naprawdę tak wąski. Skoro jutro rano wyruszymy, zostawimy za sobą jeńców pod należytą osłoną. Pojadą za nami po kilku godzinach. Dotrzemy do wąwozu wcześniej od nich i, być może, zdołamy rozszerzyć wąskie przejście.
— Czy możemy tracić tyle czasu?
— Nie wymaga ta praca wiele czasu. Tomahawkiem szybko odrąbiemy boki głazów. Howgh!
To słowo oznaczało zakończenie narady. Ponieważ wódz umilkł, milczeli także wojownicy. Wiedziałem, że ponowna rozmowa może się rozpocząć jedynie po długiej pauzie, nie zamierzałem zaś tak długo czekać. Wycofałem się więc ku krzewinie i skręciłem na lewo, gdzie stał powóz. Po przeciwległej stronie jeziorka siedział w trawie indjanin, a obok niego leżała strzelba. Był to wartownik.
Nasamprzód poczołgałem się dalej, musiałem bowiem wiedzieć, gdzie siedzieli najbliżsi Mogollonowie. Dzieliło mnie od nich dwanaście zaledwie, czy czternaście kroków. Następnie wróciłem do powozu. Był to wysoki i szeroki dyliżans pocztowy, stary potwór, jakiego obecnie nigdzie nie znajdziesz. — — —





  1. Mroczna Dolina.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.