Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 29

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Syn marnotrawny
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział.
SYN MARNOTRAWNY.

Na zachodnim brzegu Szkocji leży znane żeglarzom miasto Greenock. Do portu tego często zawijają okręty niemieckiej floty handlowej.
W jednym z najprzedniejszych hoteli tego miasta zatrzymał się Zorski i sternik Helmer. Wybrali oni ten port, gdyż sądzili, że z łatwością znajdą tutaj odpowiedni statek.
Przeszukali dziś całą przystań, jednak nic nie znaleźli. Siedząc przy obiedzie, rozmawiali jeszcze na ten temat.
Naprzeciw nich siedział jakiś starszy pan. który słysząc ich rozmowę, rzekł:
— Pozwolą panowie, że zaproponuję im kupno wspaniałego jachtu. Wiem, że pewien adwokat chce sprzedać go.
— Bardzo dziękujemy panu — odparł Zorski.
Po obiedzie towarzysze udali się na wskazane miejsce.
Rzeczywiście znaleźli jacht. Był to jeden z najznakomitszych szybkoparowców. Na sto stóp długi, szesnaście szeroki, siedem stóp głęboki, z dwoma masztami i wyśmienitą maszynerią przedstawiał wymarzony statek.
Urządzenie w kajucie było pyszne. Helmer jako znawca orzekł, że parowiec nadaje się do zamierzonej podróży.
Wrócili na brzeg, gdzie stała willa. Na jednej z bram ogrodu był napis: „Emery Millner, adwokat“.
Wstąpili do willi i dowiedzieli się, że willa i jacht są własnością hrabiego Henryka Lindsay Nothingvell.
— Ach, czy to nie jego córka, Amy, była przed niejakim czasem w gościnie u hrabianki Róży de Rodriganda w Hiszpanii? — zapytał Zorski.
— Tak jest. Zna pan ją? Gdy Zorski i sternik przedstawili się adwokatowi, ten zawołał uradowany:
— Ach, to pan jest pewnie tym lekarzem Zorskim, który operował starego hrabiego?
— Tak, jestem nim.
— A, w takim razie cieszy mnie bardzo, że mam zaszczyt widzieć pana u siebie. Sir Lindsay i miss Amy byli tutaj przed wyjazdem do Meksyku. Panna Amy opowiadała nam o panu bardzo dużo. Jest ona przyjaciółką mojej żony i opowiedziała jej o wszystkim, co się działo w Rodrigandzie.
— Chcę być wobec pana szczery i powiem panu, że hrabianka Róża de Rodriganda jest już moją żoną i mieszka u mojej matki.
W tej chwili nadeszła żona adwokata i Zorski musiał opowiedzieć swoje awanturnicze przygody w Hiszpanii. W czasie rozmowy dowiedział się, że lord Lindsay sprzedaje swój jacht tylko dlatego, że w czasie pobytu w Meksyku nie będzie mu potrzebny.
Zorski zakupił jacht, należycie go odświeżył i umeblował, a następnie postarał się o załogę, składającą się z czternastu majtków, oprócz Helmera. Jacht otrzymał imię „Róża“, a kapitanem jego mianował Zorski Helmera.
Zaopatrzono się w żywność i najpotrzebniejsze w podróży narzędzia. Uzbrojono „Różę“ w zbroję, składającą się z sześciu armat pokładowych i dwóch armat zwrotnych: na przodzie i tyle okrętu.
Statek wypłynął na czyste, otwarte morze, szukać czegoś, co nie bardzo było od nich oddalone.

Nad zatoką na wyżynie stała drewniana, śmiało zbudowana latarnia morska, służąca okrętom na niebezpiecznych wybrzeżach Normandii jako znak orientacyjny i przestroga.
Strażnik latami nazywał się Gabrillon, stykał się z ludźmi bardzo rzadko i uchodził za dziwaka, którego omijano. Samotnik nie miał ani żony, ani dzieci. Tylko stara, głucha kobieta mieszkała z nim. Wychodziła tylko wtedy, gdy miała mu przynieść jego małą pensyjkę, lub zakupić potrzebne rzeczy dla ich małego gospodarstwa.
Nieraz zdarzało się, że przyjaciele Gabrillona, albo mieszczanie przychodzili do latarnianej wieży, by z jej wysokości spoglądać na przestronny ocean. Od kilku jednak miesięcy nie można było korzystać z tej przyjemności. Gabrillon taką okazywał wobec odwiedzających go niechęć i był taki gburowaty, że biedne ludziska straciły ochotę widywać się ze starym.
Starano się zbadać przyczynę tej zmiany, ale nie dowiedziano się niczego. Tylko kilku żeglarzy, którzy zajmowali się nocnym handlem, opowiadali, że nocą — tam na galerii, która wiła się naokoło latarnianej wieży, widzieli długą, chudą postać, która wydawała z siebie krótkie, urywane, żałosne tony.
Od tej chwili zabobonni mieszkańcy wybrzeża wierzyli, że strażnik Gabrillon pozostaje w związku z djabłem, czy też innymi duchami, które odwiedzają go nocą.
Unikano starego jeszcze więcej niż przedtem. Tylko mer (burmistrz) miasta znał prawdę. Gabrillon był u niego i oznajmił mu, że mieszka u niego stary stryj, któremu się coś tam trochę pomieszało w głowie. Mer śmiał się, gdy słyszał, że ludzie zmienili starego stryja w djabła.
O jeszcze jednej rzeczy rozprawiano w Avranches.
Młody, niedawno przybyły lekarz zbadał źródło, z którego płynęła mętna woda i bardzo niedobra w smaku. Człowiek ten twierdził, że wodą tą można będzie leczyć rozmaite choroby.
Od tego czasu moc ludzi ciągnęło do tego zdrojowiska, by poratować swe nadwyrężone zdrowie.
Pobudowano drogi, wydeptano promenady, poustawiano ławki do odpoczynku. Obudziło się życie dookoła latarni, któremu mrukliwy Gabrillon z ogromnie surową przyglądał się miną.
Był piękny letni dzień.
Gruby mężczyzna ze złocistymi okularami na nosie, z hiszpańską trzcinką w ręku wracał z miasta ku jednej z chat rybackich na wybrzeżu. Za nim postępował młody człowiek, który niósł ogromny kałamarz i papiery.
Przed chatą siedział jej właściciel i plótł sieć.
— Mieszkają u was goście kąpielowi?
— Tak. Jakiś znakomity pan z córką, sługą i służącą. Przywieźli swoje własne meble i odnajęli cały mój dom. Teraz śpią u sąsiada Grandpierra. Pan ten to książę Olsunna i jest Hiszpanem. Ach, panie notariuszu, on już długo nie pociągnie. Całkiem wychudł, pluje krwią, kaszle dniem i nocą i nie może opuścić łóżka nawet na krok. Sądzę, że nasze morskie powietrze nie będzie w stanie uratować go.
Notariusz skierował się ku drzwiom izby, zapukał i wszedł.
Mało tu było miejsca, ale urządzenie było eleganckie. Na szezlongu spoczywał pacjent. Woskowo blade oblicze było wychudłe, ciemne, zapadłe oczy patrzyły bez blasku i bez nadziei. Długa, czarna krzaczasta broda czyniła jego lice jeszcze bledszym, a wysokie czoło zdawało się być własnością jednej z wykopanych trupich głów...
Był to niegdyś ów dumny, silny książę Olsunna, lew salonu, który przy pomocy Korteja uwiódł biedną Wirską, matkę Zorskiego!...
Obok niego siedziała wysoka kobieta. Mogła mieć lat trzydzieści, twarz jej miała czystą, dziewiczą świeżość.
Była to księżniczka Flora, córka księcia, której wychowawczynią była krótki; lecz nieszczęśliwy czas, matka Zorskiego.
— Ekscelencjo, jestem notariuszem, do usług i — rzekł przybyły, skłoniwszy się nisko.
— Dziękuję panu, że pan przyszedł; ale trzeba by sprowadzić trzech świadków.
— Świadkowie stawią się za piętnaście minuty ekscelencjo.
— Bardzo pięknie.
Teraz zwrócił się do Flory:
— Możesz się teraz oddalić, moje dziecko. Parę godzin muszę się obyć bez ciebie. Jeżeli zadzwonię, nie przychodź sama, przyślij mi służącego.
W oczach jej zjawiły się łzy. Była przekonana, że chodzi o sporządzenie testamentu. Zapanowała nad sobą i wyszła z pokoju.
Poszła w kierunku morza. Była niespokojna. Wiedziała, że wkrótce straci ojca. Zostanie na świecie sama jedna. A te ogromne bogactwa do tego...
Zamyśliła się nad przeszłością.
Matki swojej nigdy nie znała. Ojciec nie troszczył się o nią. Wszystkie te bony, guwernantki były jej obce, wstrętne. Jedną tylko lubiła — tę Wirską, która tak prędko znikła. Gdy odeszła, Flora płakała, a ojciec ją za to skrzyczał.
Potem lata dziewczęce. Była piękna, wszyscy; o tym wiedzieli. Miała setki wielbicieli, ale żaden jej nie przypadł do serca. Książę łajał, ją, nadaremnie. Sam nawet wybrał dla niej męża, ale ona — posłuszna zazwyczaj córeczka — stawiła opór. Sama chciała sobie wybrać tego, który będzie miły jej sercu. Ojciec gniewał się, ale w końcu uległ jej stanowczości.
Nagle beznadziejnie zachorował. Choroba ta spowodowała, że książę zaczął rozmyślać nad przyszłością i przeszłością. Spostrzegł, że jego życie było nieprzerwanym pasmem grzechów. Ogarnął go żal i skrucha. Przypomniał sobie wszystkie ofiary swej namiętności, a w szczególności jedną Polkę. W jego gasnącym mózgu obudziło się wspomnienie dnia, w którym shańbił tę dziewczynę.
Pewnego razu wyszedł ze swego parku na przechadzkę, zatopiony w tych niewesołych myślach. Naraz coś zaszeleściło w krzakach i wyskoczyła z nich stara wstrętna cyganka.
— Znasz mnie, Olsunna? — zapytała.
Przyglądał się jej pooranemu obliczu, nie poznał.
Zaśmiała się złośliwie i rzekła z szyderstwem:
— Strasznie postarzeliśmy się oboje! Nikt nas teraz nie pozna! Zdaje mi się, że nie poznajesz cyganki Carby, ale żeś o niej nie zapomniał, tegom pewna!
Przeląkł się i zapytał:
— Czego chcesz ode mnie?
— Obrachunku! — zawołała, podnosząc brunatne ramię.
— Obrachunku? O, tak, obrachunku! Jużem dawno ze swoim sumieniem się obliczył! Niedługo umrę. Życie moje jest za krótkie, by naprawić uczynione zło. Nie ma też potomka, który by był w stanie naprawić grzechy ojca.
— Nie masz potomka! — zaśmiała się Carba. — Tak! Dumny i szlachetny ród Olsunnów idzie do grobu. Herb jego roztłuką, a pokolenie jego wymrze. To jest przekleństwo za twe postępowanie w młodości. Powiem ci jednak coś ważnego: masz potomka, dumny ty, piękny książę, ale on nie jest z prawego łoża. Jesteś wprawdzie bogaty, masz wpływy i możesz zaświadczyć, że to twój syn, mógłbyś nawet zaślubić jego matkę, gdyż ona jest wdową, ale nie powiem ci, gdzie ona żyje. To zemsta, zemsta na tobie!
— Jesteś okrutna! — zawołał.
— Nie taka straszna, jak twoja zbrodnia! Masz syna, który jest wspanialszym od tysiąca innych ludzi. Jest bohaterem, ale ty go nie znajdziesz! Matką jego jest piastunka Flory, sennora Wirska. Wyjechała do Polski i tam znalazła godnego siebie męża. Teraz jest wdową. Syn jej jest godny nosić książęcą koronę, bardziej, niż kto inny... Teraz szukaj jej, szukaj, ale nigdy jej nie znajdziesz!
Wyciągnął do niej ręce.
— Nie bądź tak okrutna. Oddam ci wszystkie diamenty, całe moje bogactwo, powiedz tylko, gdzie mogę znaleźć ją i jej syna.
Zaśmiała się i znikła w gęstwinie.
To był tylko początek zemsty skrzywdzonej cyganki. Od tego czasu książę Olsunna nie mógł zaznać spokoju. Do każdego zakątka Niemiec wysłał gońców, by szukali Wirskiej. Daremnie.
Mijały miesiące. Choroba i skrucha, niecierpliwość i tęsknota zjadały księcia. Wszędzie go prześladowała cyganka. Często ją spotykał i słowa jej i spojrzenia mówiły mu, że zemsta jej nie jest jeszcze dokonana.
Lekarze poradzili mu zmianę miejsca. Książę udał się więc tutaj nad morze. Już po krótkim pobycie skonstatował, że to powietrze mu nie służy, wręcz przeciwnie, szkodzi. Czuł bliskość śmierci i dlatego zawołał notariusza.
Od tej chwili, w której się dowiedział, że ma syna, bardzo się cieszył, że córka jego nie jest zamężna. Często nawet mówił jej, by stroniła od mężczyzn, by się z nikim nie spotykała.
— Przyczyny tego nie wyjawię ci teraz, ale poznasz ją wkrótce.
Właśnie teraz nad tym myślała. Dotychczas łatwo jej przychodziło dotrzymanie słowa danego ojcu, obecnie sprawa ta miała się trochę inaczej.
Od pewnego czasu przebywał tutaj pewien człowiek, który z nikim nie obcował. Zdawało się, że zamieszkał tu nie ze względu na zdrowie, ale dla zachwycania się morzem. Nieraz siedział przez pół dnia na pagórku i przypatrywał się spiętrzonym falom. Czasem otwierał książkę ze szkicami i malował. Spotykała go właśnie na tym pagórku. Usiadła ha ławce, na której on zwykł siadać. Gdy przyszedł i zauważył ją, oddalił się, nie chcąc jej przeszkadzać. Zawołała go. Potem spotykali się częściej. Dowiedziała się, że jest malarzem, nie pytała jednak o nazwisko. Rozmawiali o sztuce, poznali się nawzajem. On miał twarz piękną, na której znać było jednak ślady jakiegoś tajonego bólu. To obudziło w niej współczucie.
Poczęła go badać. Przy tym nieraz spotykała jego wzrok, skierowany w jej stronę. Pod wpływem jego wzroku rumieniła się, aż pewnego razu poczuła, że ten mężczyzna staje się dla niej niebezpieczny i że go musi unikać. Gdy jednak wiedziała, że ów nieznajomy, lecz bliski jej człowiek znajduje się na ulubionym przez niego miejscu, jakaś siła pchała ją w tym kierunku.
I dziś zawitało w jej sercu to samo uczucie. Szła pod górę — a serce żywo biło w piersi.
Stanęła.
Położyła rękę na falującej piersi, a serce jej nagle jakby przejrzało. Poczuła, że go kocha.
Nie mogła temu dać wiary. Ona, córka księcia, kocha tego nieznajomego malarza. Co za dziwna myśl?
Pytała sama siebie, czy ma wrócić, szła jednak naprzód. Spostrzegł ją zdala, wstał i poszedł jej naprzeciw. Pozdrowił ją z uszanowaniem i rzekł:
— Szanować zdrowie, sennorita! To ostre powietrze morskie może zaszkodzić. Proszę usiąść i okryć się pledem.
Siedzieli obok siebie, nie rozmawiali, tylko długo patrzyli na morze.
Nagle on rzekł drżącym głosem:

— Widzi pani te bałwany na morzu? Przedwczoraj było ono spokojne, wczoraj była burza, a dzisiaj wre jeszcze ostatkami sił... Tak jest w życiu, tak i w sercu... Iluż duszom brakuje zbawiciela, który by uspokoił burzę?!...

Wyznali sobie, że od pierwszego wejrzenia poczuli do siebie jakąś tęsknotę.
Ale...
— Widzi pani ten angielski jacht? Walczy on z falami, a przecież dostanie się do zatoki. Ja nie mam przystani. Nie mam ojca, nie mam matki, ni brata, ni siostry, nawet imienia nie mam, które śmiałbym nosić. Jestem przeklęty i nie śmiem pożądać serca, któreby dla mnie biło. Jestem niby młody orzeł, którego stare orły wyrzuciły z gniazda...
Nie była to pusta tyrada, był to straszliwy krzyk zbolałego i zranionego serca. Odczuła ten ból i zrozumiała, że jest bezgraniczny...
— Nie rozpaczaj pan — rzekła łagodnie.
— Czy wyglądam na zrozpaczonego? — zapytał dumnie. — Nie mam ojca, chociaż on żyje... Dziwi się pani? Toć to takie proste: jestem synem marnotrawnym. Nie posłuchałem mego ojca i dlatego odepchnął mnie. Zakazał mi nosić jego imię. Noszę nazwisko matki.
Oczy jego napełniły się palącymi, męskimi łzami. Żadna kobieta nie mogłaby obojętnie patrzeć na te łzy.
— Ojciec pana odepchnął! — zawołała Flora. — Nie jest pan marnotrawnym synem, nie mogę w to uwierzyć. Coś złego uczynił?
— Ojciec mój był oficerem, teraz jest nadleśniczym w Zalesiu koło Poznania. Jestem Polakiem. Nazywa się on Robert Rudowski. Nie śmiem nosić jego nazwiska, ale wymienić go nikt mi nie zabroni... Niegdyś był on bardzo srogi, jaki jest teraz — nie wiem. Miałem zostać oficerem i chodziłem do wojskowej szkoły. I tam wykryto we mnie talent. Wszyscy nauczyciele jednogłośnie orzekli, że jestem stworzony na malarza. Ojciec mój nie chciał nawet o tym słyszeć. Musiałem pozostać i uczyć się morderczego rzemiosła, w przeciwnym razie groził mi ojcowską klątwą. Posłuchałem, złożyłem egzamin i zostałem oficerem. Jako oficer wykonywałem swe obowiązki, w chwili zaś wolnej od zwykłych zajęć siedziałem przy stalugach. Nie ważyłem się wystąpić ze swymi pracami publicznie. Wreszcie namówił mnie do tego mój profesor. Wykończyłem obraz i prosiłem mego ojca, by pozwolił mi wystawić go na widok publiczny. Zabronił mi. Przyjaciele jednak namówili mnie do tego, gdyż myśleli, że po wystawie ojciec mój udobrucha się. I ja byłem tego samego zdania, tymbardziej, że, jak twierdzili znawcy, nie mogłem się mym obrazem powstydzić. Posłałem go na wystawę, komitet obraz przyjął i wreszcie ktoś go kupił. Otrzymałem pierwszą nagrodę, równocześnie też pismo od ojca, w którym mi zakazał wracać na ojcowiznę.
— Mój Boże, toż to okrutne!
— Nie chciałem źle sądzić mego ojca. Mimo zakazu udałem się doń. Prosiłem go, błagałem o przebaczenie. Obiecałem nigdy nie wystawiać publicznie obrazów — nic nie pomogło. Wedle niego, sprzeciwiłem się wydanemu rozkazowi, poniżyłem swój honor oficerski i swoją cześć. Nie mając innego wyjścia ,wstąpiłem do grona wzgardzonych artystów. Uwolniłem się od wojska i oddałem się całą duszą sztuce. Nie była ona dla mnie tak okrutna, jak mój ojciec. Zyskałem sławę, pieniądze i niezależność... A przecież jestem odepchniętym dzieckiem i nie mam prawa do szczęścia w życiu!
— Proszę się nie przejmować. Trzeba iść odważnie naprzód, za głosem serca! Ten głos z pewnością pana nie oszuka — rzekła, biorąc jego ręce w swoje dłonie.
— Sennora, czy wiesz, co mówisz? Czy przeczuwasz pani, co musiałbym uczynić, słuchając tego głosu?... Musiałbym przycisnąć cię do serca mego i nigdy, nigdy już nie puścić! Musiałbym to uczynić, by nie zaszło moje słońce, by gwiazdy nie tylko świeciły we śnie, lecz w pobliżu, na jawie. Czy wolno mi, sennora?
Oczy jej zaszły łzami. Objęła swymi ramionami jego szyję i nie mogąc nad sobą zapanować, rzekła:
— Wolno ci, mój kochany! Pozwalam ci, gdyż jestem twoją.
— Dzięki ci, Boże! Życie moje będzie teraz jasne. Demon, który mnie tak strasznie prześladował, został pokonany. A moją wybawicielką jesteś ty, ty, którą kocham całym moim jestestwem. Powiedz mi, moja cudna, jak się nazywasz?
— Flora — szepnęła.
— Flora, moja słodka, wspaniała Flora. Czy ty mnie naprawdę kochasz?
— Bardzo, bardzo — szeptała.
— I chcesz być moją, chociaż mnie ojciec od siebie odepchnął?
— Będę twoją i zastąpię ci ojca i świat cały, mój...
— Ottonie! — dodał młodzieniec.
Spoglądała nań czule, siedzieli obok siebie, radując się szczęściem, a przy tym zapominając o całym świecie... Naraz kojącą ciszę przerwał wystrzał armatni. Spojrzeli na zatokę, gdzie jeszcze wznosiła się chmurka dymu.
— Widzisz — rzekł Otto — jacht dotarł do przystani. I ja też spodziewam się przybić do przystani, a miłość będzie moim sternikiem. Żyć będę tylko dla niej i dla ciebie... Mam tylko jednego przyjaciela.
Jest nim niejaki Karol Zorski. Poznaliśmy się w gimnazjum. Ojciec jego był profesorem. Po jego śmierci Karol poszedł na uniwersytet, a ja do szkoły wojennej. Jednak często widywaliśmy się.
Ostatecznie wynikiem naszej wielkiej przyjaźni było to, że jego matka jako wdowa została wezwana przez mego ojca i prowadzi mu gospodarstwo. Teraz jest on jednym z najsławniejszych lekarzy-operatorów.
— Przez dłuższy jednak czas zwiedzał różne części świata, gdzie teraz jest — nie wiem. Kiedyś napisałem do niego, by poprosił swą matkę o wyjednanie dla mnie łaski u mego ojca, lecz skutek był taki, że jego matka musiała się ukrywać przez pewien czas przed okiem mego nieugiętego ojca.
Karol jest nieprzeciętnym człowiekiem. Jego wygląd zewnętrzny w zupełności odpowiada jego charakterowi. Jest prosty, szczery i piękny. Wiesz, że od pierwszego naszego spotkania spostrzegłem, że jesteś niebywale do niego podobna i to spowodowało, że ciebie nie unikałem.
Stali ramię w ramię na wzgórzu i mogli objąć okiem całą zatokę. Z jachtu wyszło na ląd dwóch mężczyzn. Twarzy ich nie można było dojrzeć, gdyż nosili olbrzymie kapelusze, natomiast sylwetki widać było wyraźnie.
— Patrz na tego tam — rzekł Otto.
— Taka sama wyprostowana, wysoka, dumna postać, jak u Zorskiego, i chód taki sam, pewny i elegancki. Ale nie przypuszczam, by to mógł być on.
Miał słuszność — obaj ci mężowie, byli to Zorski i Helmer.
Zawinęli do portu, by nabrać węgla, no i w tym też celu udali się do miasta.
Otto znał też 1 sternika, obecnego kapitana „Róży“, gdyż i on mieszkał w Zalesiu. Ale zdala nie mógł go poznać.
Długo jeszcze zakochani siedzieli na ławeczce i szeptali sobie pytania, odpowiedzi, zaklęcia i zapewnienia.
— Wreszcie Flora uwolniła się z objęć Ottona i rzekła:
— Przebacz, mój drogi. Już czas wracać do chorego ojca, którego, zdaje się, niedługo już będę oglądać. Właśnie, podczas mojego pobytu tu na pagórku u niego siedział notariusz i pisał testament.
Jaką złą córką jestem! A teraz bywaj mi zdrów i ufaj mi, mój kochany! A, jeszcze jedno: do mnie przychodzić nie możesz. Nawet mnie nie pytaj kim jestem. Nie dowiaduj się w mieście, dowiesz się wszystkiego z moich ust... Teraz bądź zdrów.
— Bądź zdrowa, moja pociecho, moje szczęście, mój jedyny aniele!
Po czułym pożegnaniu malarz udał się do urzędu telegraficznego, by zapytać matkę Zorskiego o miejsce jego pobytu.
Serce jego było pełne szczęścia. Gdy wrócił do swojej gospody, przejrzał tekę, w której znajdowały się jego ostatnie prace. Między nimi był portret Flory. Odstąpił o krok wstecz, przyglądał się obrazowi z jaśniejącą od szczęścia twarzą, jakby stał przed oryginałem...
Otto wyśpiewywał przed portretem Flory hymny miłości, hymny, do których jest zdolna młoda, poetyczna dusza.
Minął dzień, nadeszła noc. Wszystko usnęło.
Jeden Otto nie spał, gdyż oczekiwał odpowiedzi od Zorskiej.
Naraz u drzwi ozwał się dzwonek, portier otworzył i przed Ottonem stanął posłaniec z depeszą.

„Mój syn w Anglii. Gdzie — niewiadomo.
Nie wiem kiedy wróci“.

Treść depeszy była strasznym ciosam dla malarza. Chciał bowiem sprowadzić Zorskiego i ratować ojca swojej ukochanej.
Zasnął dopiero o świcie.
Gdy się obudził, słońce już stało wysoko. Szybko ubrał się i zszedł na dół do gościnnej komnaty, by zjeść śniadanie. Nie było nikogo, prócz jednego mężczyzny w stroju żeglarza. Siedział nad szklanką rumu. Otto nie wierzył własnym oczom.
— Czyż możliwe?! — zawołał. — Helmer, sternik Helmer!
Helmer wstał również zdziwiony.
— Pan Rudowski! — zawołał. — Pan Otto! Co za dziwne spotkanie!
Przywitali się. Rozmawiali bardzo serdecznie.
— Mój Boże! Więc i Zorski jest tutaj? Gdzież; on? Chcę się z nim zaraz zobaczyć.
— Mieszka w tym domu. Poszedł późno spać i może teraz leży jeszcze w łóżku, o, nie, właśnie nadchodzi!
Przywitali się serdecznie. Potoczyła się żywa rozmowa. Mieli sobie dużo, dużo do powiedzenia.
Kiedy poprzedniego wieczora Flora wróciła do domu, ojciec spał. Przed północą zadzwonił. Pośpieszyła do niego i zastała go siedzącego na szezlągu. Obok niego leżało wielkie opieczętowane pismo.
Flora przywitała go serdecznie.
— Jak ale teraz czujesz, mój ojcze?
— Dziękuję ci, dziecino. Dobrze spałem i teraz czuję się znacznie lepiej. Być może dlatego, że spełniłem swój święty obowiązek...
Popatrzył na nią.
— Nie jest ci miły widok tego testamentu? A jakże niemiłą będzie jego treść! Dzisiaj jeszcze i to zaraz ją poznasz. Chodź, moja córko, usiądź i słuchaj. Może Bóg mi pozwoli jeszcze trochę zostać na świecie, ale uważam za swój święty obowiązek przed odejściem uporządkować moje stosunki.
Atak kaszlu przerwał mu mowę. Flora plakala.
— Testament ten składam w twoje ręce. Duplikat jest u notariusza. Przysięgnij, że po mojej śmierci wypełnisz mą wolę co do joty!
— Ojczulku drogi! Nie trzeba przysięgi, ale jeżeli tego pragniesz, przysięgnę.
— Nawet wtedy, gdy moja wola będzie ci się wydawała twarda i nieojcowska?
— Nawet wtedy, gdyż wiem, że mnie kochasz i nie zechcesz unieszczęśliwiać własnego dziecka!
— Dziękuję ci, dziecko! Osusz łzy, chcę ci coś opowiedzieć. Tak — chcę — chcę — ci — no chcę się — ja ojciec — przed tobą — wyspowiadać!
Widząc, że Flora się nieco uspokoiła, zaczął opowiadać:
— Moje dziecko, mam straszny grzech na sumieniu. Masz brata, a nic o nim nie wiesz... Do niedawna jeszcze ja sam nie wiedziałem o jego istnieniu. Nie jest on synem twojej matki, urodził się po jej śmierci.
Flora zrozumiała i zarumieniła się, ale wkrótce spoważniała.
— Nie wiem nawet gdzie teraz jest jego matka. Ty ją znasz, moje dziecko. Jest to sennora Wirska, która była krótki czas twoją wychowawczynią, piastunką.
— Moja kochana Wirska? Ach, ileż musiała przecierpieć?!
— O, tak! Dużo przecierpiała, ale chyba jeszcze teraz cierpi. Musi teraz być za wszystko wynagrodzona. Słuchaj, moja córko.
Opowiadał Florze o swoim hulaszczym życiu, o Korteju i o okolicznościach, w których poznał Wirską. Opowiedział o wszystkim, nie ukrywając niczego. Wspomniał także o cygance, która mu pierwsza powiedziała, że ma gdzieś syna... Skrucha była szczera, a Flora była dotknięta do żywego.
— Musimy — rzekła — dołożyć wszelkich starań, by odszukać mego brata, a twego syna. Jeżeli jest on taki, jak go opisała cyganka, nie mamy się czego wstydzić. Mówisz, że żyje w ubóstwie — więc tymbardziej jest naszym obowiązkiem ocalić go. Nie obawiajmy się żadnych ofiar. Będę miała brata, któremu należy się moja miłość.
— Jednakże muszę ci jedną rzecz objasnić. Gdybym nie miał syna, należy ci się nie tylko cały mój majątek, ale też moja ranga i tytuł. Według prawa hiszpańskiego, po mojej śmierci jesteś księżną, a twój syn pierworodny odziedzicza koronę książęcą Olsunny, niechaj się twój mąż jak tam chce nazywa. Tego dziedzictwa i korony musisz wyrzec się ty i twoi potomkowie, jeżeli znajdziesz brata.
— Chętnie to uczynię, drogi ojczulku!
— Bogu dzięki! Więc nie będziesz przeklinać mojej pamięci, droga dziecino?
— Ach, co też ty o mnie myślisz, ojcze? Wiesz przecież, jak cię kocham. Jeżeli zbłądziłeś, nie będę cię sądzić. Działaj jak ci dyktuje skrucha, a ja zgadzam się, ze wszystkim.
— Moja córko, moje drogie dziecko! — wołał chory. — Bóg ci to stokrotnie wynagrodzi. Teraz więc rozumiesz, dlaczego sobie życzyłem, byś zachowała serce wolne od miłości? Musisz wyrzec się szczęścia w małżeństwie. Wszystko zapisałem synowi, który jeśli zechce, może ci część odstąpić. Otrzymasz rentę i wyprawę. Twoja część po matce wynosi tylko dwa miliony i to jest wyłącznie twoją własnością. Widzisz więc, że jest to za mało na zrobienie odpowiedniej partii.
Mimo poważnej chwili Flora zaśmiała się i rzekła:
— Wyszukam sobie takiego człowieka, któremu wystarczą dwa miliony.
— Floro — rzekł — ty coś przede mną ukrywasz.
Wtedy Zwierzyła mu się ze wszystkiego.
Książę milczał. Oczy jego przymknęły się, a głowa opadła na poduszki. Nie wymówił ani słowa...
— Ojcze! — krzyknęła z bólem — ojcze, on jest także synem bez ojca, tak jak twój syn. Jeżeli zażądasz, wyrzeknę się i tej miłości
Minęło parą minut. Książę otworzył oczy.
— Dziecko moje! Przed chwilą stoczyłem ze sobą straszną walkę. Córka Olsunny kocha zwyczajnego szlachcica, odepchniętego od ojca! Ale widzę w tym zasłużoną karę dla mnie, gdyż posiadłem miłość piastunki i ją nawet — oszukałem.
Moja miłość była nieczysta, twoja zaś jest czysta jak łza dziecięca. Podałaś mi swoją rękę i uczyniłaś ofiarę z siebie, by podnieść syna piastunki do wysokości swego brata. Okrucieństwem byłoby złamać twe serce. Jedno chcę powiedzieć: imię Olsunna nie śmie wymrzeć!
Nasze świetne, stare tradycje muszą być zachowane i rozpowszechnione. Jeżeli ty staniesz się jedyną nosicielką tego imienia, masz obowiązek zawrzeć odpowiedni związek małżeński, a pierwszy twój syn będzie księciem Olsunną...
Jeżeli znajdzie się twój brat, będzie on, na mocy testamentu, prawnym moim następcą. Właśnie u notariusza znajduje się prośba do władz Hiszpanii, by w razie mojej śmierci uznali go moim spadkobiercą.
Jeżeli nie uczynią zadość mojej prośbie, ty zostajesz prawną spadkobierczynią, a wtedy musisz wybrać sobie męża, który by był godny być mężem księżny.
W tym jednak wypadku, gdyby go uznali moim synem, pozostawiam Ci wolny wybór, ale ostrzegam cię, że twój ukochany musi się okazać mężem honoru.
Długą tę rozmowę często przerywał kaszel księcia. Gdy umilkł, Flora uklękła obok jego łóżka i zrosiwszy łzami bólu i radości jego ręce, wyłkała:
— Dzięki ci, stokrotne dzięki, mój dobry ojcze! Twej wielkiej woli stanie się zadość. Zapewniam cię, że Otto jest człowiekiem honoru. Proszę cię, pozwól mi go tobie przedstawić. Chciałabym, być go poznał i ocenił.
— Debrze, moje dziecko! Teraz jednak zostaw mnie samego, jestem strasznie zmęczony. Idź spać, dziecko, życzę ci dobrej nocy. Proś Boga, by wszystko skierował ku dobremu i przebaczył twemu ojcu, który tak dużo, dużo nagrzeszył.
Pożegnali się.
Flora nie mogła zasnąć. Dopiero nad ranem ogarnął ją sen. Spała do południa.
W godzinę później siedziała przy ojcu. Nagle usłyszeli odgłos kroków, pochodzący z podwórza, a po chwili ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę wejść.
W drzwiach ukazał się przepiękny mężczyzna. Na czole jego osiadła głęboka powaga, którą rozjaśniało jasne wejrzenie oka i przyjazny uśmiech pełnych ust.
— Przepraszam za śmiałość! — rzekł, ukłoniwszy się głęboko. — Mówiono mi, że w tym domu jest jakiś chory. Wprawdzie nie znam pacjenta i jego nazwiska, ale jest ono nieznane i mojemu przyjacielowi, który mnie tu przysyła.
Po tych słowach Flora wstała i zapytala:
— A, proszę pana, z kim mam przyjemność mówić?
— Jestem Zorski.
— Aha, doktor Zorski! A to pan otrzymał depeszę od przyjaciela... Ale nie! Tak szybko stać się to nie mogło!
— Naturalnie, że nie. Jestem właścicielem jachtu, który wczoraj tu przybił. Z moim przyjacielem spotkałem się niespodziewanie.
— Ależ to rzeczywiście bardzo dziwne. Widzę w tym palec Boży! — zawołała Flora. — Proszę, panie Zorski, niech pan usiądzie, a ja objaśnię wszystko memu ojcu.
Zorski usiadł. Flora wyjaśniła powód przyjścia doktora. Książę popatrzył dziwnym okiem na lekarza, a potem rzekł:
— Jestem panu bardzo wdzięczny, panie doktorze. Ale memu zdrowiu nie pomoże żadna sztuka, nawet najsłynniejszego lekarza. Moja choroba posunęła się za daleko. Wszyscy lekarze już mnie opuścili.
— Nasza sztuka i nauka słabe są w porównaniu z wolą Bożą i siłą przyrody, to prawda. Ale Bóg daje nam często znak, którego winniśmy słuchać. Proszę, by mi wolno było zbadać pana. Będzie to trwało tylko pięć minut.
Zorski rozpoczął badanie.
Było ono bardzo sumienne i dlatego trwało daleko więcej, niż pięć minut. Wreszcie Zorski doszedł do pewnego rezultatu i rzekł:
— Diagnoza, którą postawili moi koledzy, była mylna. Podejmuję się pana wyleczyć i to zupełnie.
Zadzwonił, weszła Flora. Książę wyciągnął do niej ręce i zawołał:
— Chodź do mnie, moje dziecko. Ten lekarz przynosi mi nadzieję wyzdrowienia i nie umrę już tak prędko!
— Czy to prawda?
— Jestem tego pewny — odparł skromnie, bez przesady.
Krzyknęła z radości, schwyciła za rękę i nim się spostrzegł, mocno ją ucałowała.
— Widzisz, ojczulku, że to Bóg nam zesłał tego doktora!- zawołała. — O, panie Zorski, jakim że nas obdarzyłeś szczęściem!
Stanęli naprzeciw siebie. I teraz przypomniała sobie słowa ukochanego, że Zorski jest do niej podobny. Zauważyła, że tak jest w rzeczywistości. Owładnęło ją dziwne uczucie. Byłaby tego wysokiego, pięknego mężczyznę w tej chwili ujęła w ramiona i ucałowała.
On stał przed nią i zdawało mu się, że zna ją bardzo długo i że jest mu tak bliska, jak siostra.
— Dziękuję za wiarę, z jaką przyjęła pani moje słowa... Uleczenie nastąpi, ale do tego potrzebne są pewne warunki. Czy możecie państwo zmienić miejsce pobytu? Nie znam stosunków państwa, a wiem, że taka zmiana miejsca połączona jest z kosztami materialnymi.
— A, prawda, pan nie zna ani nas, ani naszych stosunków.
— Przyjaciel mój o niczym mnie nie powiadomił. Teraz zaś radzę opuścić Avranches. Ani klimat, ani źródła tutejsze nie przyniosą panu ulgi. Morskie powietrze nie jest dla pana. Natomiast umiarkowany klimat, w pobliżu lasu i pola, dużo miejsca na przechadzki i wesoły widok, będzie dla pana zbawienny.
— Przechadzki? — zapytał Olsunna. — Mój Boże, nie mogę przecież wywlec się z pokoju!
— Niech się pan o to nie troszczy. Dam panu lekarstwa. Za tydzień będzie pan spacerował. Jedzie pan więc do — aha, wpadło mi coś na myśl!
Czy był pan kiedyś w okolicy Poznania? Nie? Niech więc pan tam się uda. Nie będę pana pytać o nazwisko, ale dam panu polecenie. Jest tam zamek, w którym mieszkają moi krewni, a oni przyjmą pana z radością.
Tam się pan napewno wyleczy. Po przybyciu w tę okolicę proszę trzymać się recepty, którą panu zapiszę. Proste, lekkie pożywienie, przechadzki, dobry humor i unikanie wzruszeń — oto co panu polecam, czy też nakazuję.
— Ach, jestem jakby nowonarodzony!
— A ja już nie wiem z uciechy co mam powiedzieć! — wołała Flora.
Ujęła głowę ojca w swoje ramiona i całowała ją niezliczoną ilość razy. Tymczasem Zorski, korzystając ze sposobności, oddalił się pocichu. Po drodze spotkał starego rybaka i rozkazał mu pójść ze sobą.
Gdy Flora przestała całować ojca, spostrzegła, że lekarza nie ma już w pokoju.
— Poszedł po lekarstwo — rzekł Olsunna. — Nie widziałem jeszcze lekarza, który by wywarł na mnie takie wrażenie, jak doktór Zorski.
Tymczasem w niespełna godzinę po wyjściu lekarza, do mieszkania księcia Olsunny wszedł stary rybak i przyniósł list i flaszeczkę zawiniętą w papier. Wszystko to oddał w ręce Flory.
— Lekarz: polecił się łaskawym względom i przysyła ten list i lekarstwo. W tej chwili odbija od brzegu jacht. Słychać wystrzał.
Rzeczywiście słychać było wystrzał z działa.
Flora pośpieszyła do okna i spostrzegła odbijający od brzegu jacht. Na tyle okrętu stał Zorski i powiewał chustką, żegnając się ze stojącym na brzegu Ottonem Rudowskim.
Flora uczuła wielki ból w sercu.
— Widocznie nie mógł dłużej pozostać — tlumaczyła go.
W kopercie była recepta, dwa zapieczętowane listy i jeden otwarty do księcia. Pisał on, że nie mógł się osobiście pożegnać, gdyż ważne sprawy spowodowały jego nagły wyjazd. Chciał przy tym zaoszczędzić wzruszeń. Dał jeszcze różne wskazówki co, do sposobu zażywania lekarstwa.
Według niego, po tygodniu pacjent będzie mógł wyruszyć w drogę do Zalesia. Tam przygotują dla niego lekarstwa według załączonej recepty.
Następnie Zorski powiadomił księcia, że na różne inne pytania będzie mógł odpowiedzieć jego przyjaciel Otto Rudowski, który w razie potrzeby jest zawsze gotów do usług.
Pozostałe listy były adresowane do pani Zorskiej, a drugi do nadleśniczego rotmistrza Rudowskiego w Zalesiu.
— Co za niespodzianka! Ten rotmistrz jest przecież ojcem Ottona!
— Naprawdę? — zapytał Olsunna zdziwiony. — Musi to być także jakieś zrządzenie „siły wyższej“. Będziemy mogli poznać ojca twego ukochanego i w ten sposób dowiemy się, czy Otto jest ciebie godny.
Po południu książę zażył lekarstwa i lekko się zdrzemnął. Gdy się obudził, czuł się silny i zdrów.
— Ach, ten Zorski, ten Zorski, on mnie przecież wskrzesił! Toż to jakiś czarodziej!
— A, tatku, czy nie zauważyłeś, że on jest bardzo do mnie podobny?
— Rzeczywiście, to bardzo dziwne. Właśnie tak samo, jak on, ja wyglądałem w młodości. Dziwny kaprys natury. Zdawało mi się, jakbym stał sam przed sobą. Mój dawny głos, moje ruchy. Ale patrz, dziecko, jak słońce mocno grzeje, koniecznie chcę, by mnie wyprowadzono na ławkę, która stoi przed chatą.
Uparł się, i musiano uczynić zadość jego woli.
Ojciec i córka milczeli, szczęśliwi z powodu pomyślnego stanu zdrowia. Córka cieszyła się, gdyż wiedziała, że znów odzyska ojca. Ojciec zaś, że będzie mógł dokonać zamierzonego czynu i wynagrodzić skrzywdzoną przez siebie kobietę.
Naraz książę popatrzył na drożynę, prowadzącą do miasta, i zbladł.
— Co, co ci jest, ojcze?
— Patrz tam!
— Stara cyganka — rzekła. — Czego się tak trwożysz?
— O, Madonno! To Carba, ta straszliwa baba!
— Odwagi, mój ojcze! Jesteś przy moim boku. Książę Olsunna nie powinien obawiać się jakiejś tam włóczęgi. Uspokój się. Ja z nią pomówię.
Była to rzeczywiście Carba.
Nie wiedziała, że książę znajduje się tutaj. Przybyła tu z całkiem innej przyczyny. Chciała odwiedzić Gabrillona, strażnika wieży, który był powiernikiem jej tajemnicy.
Wzrok jej padł na siedzących przed chatą i mimo woli przystanęła. Poznała księcia i jego córkę. Wyraz radości, a zarazem zemsty zjawił się na jej srodze pomarszczonym obliczu. Nie namyślając się długo, skierowała swe kroki ku domowi, stanęła w pokornej postawie, wyciągnęła rękę i rzekła do Flory:
— Proszę o małe wsparcie dla biednej cyganki, piękna moja panienko! Flora dała jej pięciofrankówkę, nie dając poznać po sobie, że zna cygankę, ojciec jej zaś przymrużył oczy i odwrócił się.
— Dziękuję — rzekła Carba. — Czy mam powróżyć, piękna panieneczko?
— Nie! — odrzekła Flora kategorycznie.
— Dlaczego? Jestem Carba, królowa Gitanów. Potrafię zgadnąć przeszłość i przyszłość. Proszę mi tylko podać rączkę!
— Co minęło, znane mi jest; co przyniesie przyszłość, dowiem się i tak!
— Jaka dumna! — zaśmiała się cyganka. — A może ten pan chce, by mu powróżyć?
I nie czekając odpowiedzi, chwyciła jego rękę i trzymała, ją tak mocno, że chory nie mógł jej wyrwać. Udawała, że przygląda się liniom ręki, potem rzekła:
— Co widzę! Ciemna przeszłość, życie pełne niewierności, fałszu, obłudy, oszustwa. W życiu —
— Przestań! — zawołała Flora. — Milcz, stara! Twoje gusła są zbyteczne! Nie chcę nic słyszeć!
— O, gdyby panienka raczyła posłuchać, dziwiłaby się — — —
— Dziwiłaby — się twojej natarczywości i bezczelności, stara! Znam ciebie i wiem, czego pragniesz!
— Panienka o tym wie? Wyczytała z tej ręki o istnieniu braciszka, którego nie można odnaleźć. O tak, moja panno. Ta zuchwała i uparta cyganka powie tobie, jakiego masz ojca. Przekleństwo idzie za nim w ślad, gdyż on — —
— Milcz! Nie znoszę mściwości! Chcesz dziecko oderwać od ojca, chcesz zjawieniem się swoim wpędzić go w chorobę. Wiesz, gdzie znajduje się jego dziecko, a nie chcesz zdradzić miejsca jego pobytu. Jesteś potworem! Kto nie umie przebaczyć, jest szatanem!
Stała jeszcze chwilę przed cyganką, a potem dała służącemu znak:
— Precz z tą kobietą!
Ten schwycił babę za rękę i wyprowadził z podwórza. Nie broniła się. Jeszcze raz się obejrzała i zawołała z piekielnym uśmiechem:
— Nigdy, przenigdy go nie znajdziecie, tego waszego syna książęcego! To moja zemsta!
Książę był wzruszony.
— To szatan, nie kobieta — jęknął. — Ona wie, gdzie on się znajduje. Sądzę, że jeżeli dobrze się z nią obejdziemy, wyjawi nam ona miejsce jego pobytu.
— Widziałeś, ojcze, przed chwilą, że uprzejmością nic u niej nie osiągniesz. Czy ta kobieta ma panować nad księciem Olsunną?... Nie, ojcze! Od kiedy mi wyjawiłeś przyczynę twojej troski, poczuwam się do obowiązku uwolnić cię od niej.
Bóg jest dobrotliwy. Naznaczy drogę, którą powróci do nas twój syn, a mój brat. Jeżeli zajdzie tego potrzeba, władze zdołają zmusić cygankę do odkrycia tajemnicy.
— Doskonała myśl! — zawołał chory z radością. — Twoja stanowczość napawa mnie nadzieją, tak samo, jak ten Zorski zdrowiem... Ale patrz, nadchodzi jakiś gość do nas.
Zbliżającym się był Otto Rudowski.
Nie miał dotychczas pojęcia o wysokim stanowisku społecznym, jakie zajmowała jego ukochana.
Podczas czułego witania się młodej pary, oczy hrabiego badawczo przyglądały się młodzieńcowi, który zbliżył się doń i grzecznie skłoniwszy się, przemówił:
— Bardzo się cieszę, że mogę pana przywitać. Imię moje, zdaje się, jest już panu znane. Najgorętszym moim pragnieniem jest zjednać sobie względy pana.
Powierzchowność Ottona musiała wywrzeć: dobre wrażenie, gdyż książę uprzejmie poprosił, by zajął miejsce obok niego.
— Ojciec był bardzo chory, czuje się jednak znacznie lepiej od czasu, jak był u nas doktór Zorski — rzekła Flora.
— O, tak — dorzucił żywo książę. — Już sama powierzchowność tego człowieka, jego pewność siebie robi dobre wrażenie, dodaje choremu otuchy. Panu zawdzięczam, że do mnie przyszedł. Jak słyszę, jest on pańskim przyjacielem.
— Jedynym, którego mam, mój panie, i nie pragnę ich mieć więcej.
— Słyszałem już, że pan lubi przebywać w samotności — rzekł książę, przenosząc łagodny wzrok z Ottona na Florę. — I słusznie pan czyni. Samotność ma swój urok... Ale wróćmy do Zorskiego. Bardzo mnie zasmucił jego nagły wyjazd, a nawet zaniepokoił.
— Muszę go wytłumaczyć. Przedsięwziął on bowiem morską podróż, która pochłonie niemało kosztów i czasu. Ale co do lekarstw, to może pan być spokojny, że osiągną pożądany skutek. Nigdy jeszcze nie spotkałem tak sumiennego lekarza. Mówił mi też o listach polecających, które miano panu wręczyć.
— Już je otrzymałem. Jeden list zaadresowany do jego matki, a drugi do pańskiego ojca. Do ojca, z którym pan nie żyje w zgodzie.
— Niestety. Ale z całego serca pragnę pojednać się z nim. Kocham go całą duszą. Sztuka przyniosła mi wolną od trosk egzystencję. Teraz jednak porzuciłbym sztukę, by tylko rzucić się w ramiona mego kochanego ojca.
Oko jego pałało blaskiem dziecinnej miłości, zamglonym łzą tęsknoty.
Z oczu Flory potoczyła się wielka, jasna łza. I książę był wzruszony. Wyciągnął doń rękę i rzekł:
— Bądź pan dobrej myśli. Przeczuwam, że będziesz szczęśliwy, a jeżeli nie umrę, mam nadzieję, że właśnie ja doprowadzę do pojednania ojca z synem. Musi być wprawdzie człowiekiem srogim, ale nie okrutnym.
— A czy skorzysta pan z listów Zorskiego? — zapytał Otto.
— O, tak. Pojadę do Zalesia nie tylko dla mojego zdrowia, ale i ze względu na pana. Będę musiał zdobyć się na odwagę, by udobruchać pańskiego ojca.
Słowa te napełniły młodzieńca niewypowiedzianym szczęściem. Zrozumiał, że pozyskał ojca ukochanej.
Książę kazał zaprowadzić się do komnaty, co było znakiem, że należy się pożegnać. Otto otrzymał zaproszenie od ojca Flory, by jutro znów ich odwiedził.
Młodzieniec czuł się bardzo szczęśliwy. Szukał samotności. Udał się więc nad morze i usiadł w pobliżu latarni. Naraz usłyszał jakieś dziwne jęki, wydobywające się z niej.
Otto zadrżał. Czuł, że człowiek, który wydaje podobne jęki, musi bardzo cierpieć. Może ów nieszczęśliwy potrzebuje pomocy? Młodzieniec był w takim nastroju, że nie mógł być obojętny na nieszczęście innych. Wstał i udał się do wieży. Drzwi były otwarte, wszedł więc.
Po drewnianych schodach dostał się na górę i stanął przed zaryglowanymi drzwiami, z poza których właśnie dochodziły jęki.
Zapukał i w tej chwili umilkł jęczący głos. Znowu zapukał i usłyszał zbliżające się kroki. Odsunięto rygiel i drzwi się otworzyły. Stanął w nich wysmukły, ale pochylony stary mężczyzna.
— Przepraszam pana, że przeszkadzam — zaczął mówić Otto — słyszałem, że tu ktoś jęczy, a ponieważ sądziłem, że — — —
Dwoje oczu, utkwionych w niego, odebrały mu śmiałość. Twarz człowieka, który mu otworzył, pomimo siwych włosów, wydawała mu się bardzo młoda.
Po chwili dopiero spytał:
— Może pan potrzebuje pomocy?
Mężczyzna, który stal w drzwiach, patrzył nań nieprzytomnie. Wreszcie rozchyliły się jego bezbarwne wargi.
— Jestem wierny, poczciwy Alimpo — rzekł.
Otto zadał mu jeszcze kilka pytań, na które ten odpowiadał jednym i tym samym frazesem:
— Jestem wierny, poczciwy Alimpo.
Naraz dały się słyszeć kroki z góry.
Nadszedł mężczyzna w stroju żeglarza. Kudłata broda zakrywała dolną część twarzy. Oko jego gniewnie patrzyło na przybysza i gburowatym tonem zapytał:
— Czego pan chce? Kto panu pozwolił tutaj wejść?
Tak niegościnnie przyjęty, opuścił Otto wieżę.
Odtąd myśl o obłąkanym nie dawała mu spokoju. W nocy śniło mu się, że sam jest obłąkany, a Gabrillon zrzuca go z wieży. Ocknął się, skąpany w pocie.
Po południu następnego dnia udał się do swej ukochanej. Flora wyszła mu naprzeciw.
— Witaj, Ottonie. Ojciec czuje się dziś jeszcze lepiej, niż wczoraj. Oczekiwaliśmy cię!
Gdy książę spostrzegł Ottona, rzekł:
— Witaj nam, panie Rudowski! Chcę panu powiedzieć coś bardzo miłego. A więc po pierwsze: zostanie pan z nami na naszej skromnej uczcie.
Wprawdzie towarzystwo chorego nie należy do przyjemności, ale moja Flora wypełni tę lukę. Po drugie: czuję się znacznie lepiej, niż wczoraj. Trunek pana Zorskiego dokazuje cudów.
Czuję się rzeźki i nie wahałbym się podjąć marszu piechotą, lub konno, ot choćby stąd do Petersburga, albo i dalej.
Wzruszające było słyszeć tego wyschniętego mężczyznę, przemawiającego tymi słowami. Otto schwycił jego rękę, przycisnął do swych ust i rzeki drżącym głosem:
— Ogromnie mnie cieszy pańskie wyzdrowienie! Jestem prawie zazdrosny o to, że tylko Zorski przyczyni się do poprawy pańskiego stanu zdrowia, a ja ani troszeczkę.
— Może się pan przyczynić — rzekł książę. — Uprzejme i miłe towarzystwo bardzo dobrze działa na chorego. Skoro poprawa mego zdrowia będzie nadal postępować takimi wielkimi krokami, spodziewam się, że spełnią się słowa Zorskiego i będę mógł wkrótce wyruszyć w drogę. A pan mi będzie towarzyszyć, jeżeli, naturalnie, czas panu pozwoli.
Szczęście Ottona nie miało granic.
Tymczasem nadeszła pora posiłku.
Zdziwienie Ottona, gdy ujrzał lokaja w bogatej liberii, nie miało granic.
Nakrycie było również bardzo bogate. A przy tym na każdej sztuce widniała korona. Czy śnił?
Zasiedli do stołu.
Gdy malarz rozwinął swoją serwetkę, omal że ze zdziwienia nie opuścił jej na podłogę. Była ona bowiem naznaczona koroną książęcą, pod którą widniały litery: E. O. To znaczyło, naturalnie, Eusebio de Olsunna, o czym, naturalnie, nie miał pojęcia.
Książę i jego córka widzieli to zakłopotanie i skrycie bawili się z tego powodu.
Książę jadł z wielkim apetytem. Kaszel, który go ostatnio bardzo męczył, znikł, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.
— Zorski jest doprawdy chlubą swych rodziców — rzekł książę. — O, gdyby każde moje życzenie było żaglem u jego jachtu, mógłby bez obawy wypłynąć na dalekie wody oceanów.
— Ojciec jego, niestety, już dawno umarł — zauważył Otto. — Był on profesorem, a nade wszystko kochał swoją żonę i dziecko. Poznał ją w Hiszpanii.
— W Hiszpanii?
— Tak, był nauczycielem u jakiegoś bogatego bankiera, ona zaś guwernantką.
Książę nasłuchiwał uważnie. Flora patrzyła zdziwiona na mówiącego.
— U kogo ona była guwernantką? — zapytał książę.
— Oboje byli w Saragossie u bankiera, hm, zapomniałem jak on się nazywa.
Książę odłożył nóż. Oczy jego rozwarły się szeroko, a twarz oblała fala krwi.
— Ojcze! — zawołała Flora. — Oszczędzaj swoje zdrowie!
— Daj spokój, dziecko! Mam aż nadto sił!
Książę drżąc ze wzruszenia, pytał dalej:
— Czy ten bankier nie nazywał się przypadkiem Salmonno?
— Salmonno, tak Salmonno! Ale, co się stało?! — zawołał przerażony.
Olsunna opadł na krzesło. Zdawało się, że cala krew uciekła z jego ciała. Flora blada i drżąca objęła ojca za szyję.
— Tatku, mój tatku! czy mnie słyszysz? To ja jestem, twoja Flora! — wołała zrozpaczona.
Otto pochwycił karafkę z wodą, by ocucić zemdlonego. Ale nie trzeba było pomocy, książę bowiem otworzył oczy i ścisnąwszy rękę córki, rzekł:
— Nie trwóż się, moje dziecko! Nie zemdlałem. To fala szczęścia i rozkoszy tak działa. Ale muszę dowiedzieć się reszty. Czy wiadome są panu dalsze losy pani Zorskiej? Czy posada u Salomonna była ostatnią przed opuszczeniem Hiszpanii?
— Nie. Później została wychowawczynią księżniczki Flory, córki Olsunny.
Książę pochwycił głowę obiema rękami.
— Jakie było jej nazwisko panieńskie?
— Wirska.
— Flora! Dziecko! Dziecko! — wołał książę ze szczęścia.
Oboje płakali jak dzieci, ciesząc się z niespodziewanej nowiny. Otto nie mógł niczego zrozumieć.
Książę Olsunna długo jeszcze nie mógł się uspokoić. Mówił, że Rudowski jest jego zbawcą. A Otto w dalszym ciągu nic nie rozumiał.
Wreszcie książę opamiętawszy się, rzekł:
— Tak cudnie się wszystko złożyło! Szukaliśmy go i oto mieliśmy go przed naszymi oczyma, był tutaj. Tak, był u nas. Nie spodziewaliśmy się takiego szczęścia.
Ale czy wczoraj serce mi silniej nie drżało, gdym go zobaczył? Czy jego postać nie napawała mnie niewypowiedzianą dumą? To był dawny mój obraz, lecz czysty i szlachetniejszy, aniżeli ja byłem kiedyś. Nie mówiłem, że go muszę lubieć? Chciałem go przycisnąć do siebie i ucałować, gdy pewny siebie i dumny przemawiał do nas.
W szczęściu Flora zapomniała o należytej przy ojcu przyzwoitości i zwracając się do Ottona, rzekła:
— Nie gniewaj się, kochany, że go chciałam uścisnąć i ucałować, bo to nie obcy człowiek, to mój — mój — — o tatku, powiedz ty mu sam! Ja nie mogę wymówić tego pięknego słowa!
— Tak, ja mu powiem. Panie Rudowski, Flora mówi o swoim bracie, o moim synu.
Przy tych słowach oblicze księcia promieniało radością i dumą.
— Pan ma syna? — zapytał Otto.
— Ach, pytaj pan, pytaj pan ciągle, a ja pragnę ciągle na to pytanie odpowiadać. Jakże chętnie to czynię! Jestem z niego dumny, bardzo dumny! A więc pytaj, mój kochany panie Rudowski!
„Mój kochany panie Rudowski“! Jakże mile brzmiały te słowa. Nie myślał o tym, że popełni nietakt i pytał znowu:
— Gdzie jest pański syn?

— Na morzu.
— Więc jest on żeglarzem?
— Nie, tylko podróżuje. Zresztą, sam mi pan o tym wczoraj powiedział.
Twarz Ottona wyrażała wielkie zdziwienie, a chory, widząc to, wybuchnął śmiechem.
— Przecież o nim obecnie mówimy. Pan go widział i przysłał do mnie, czy sobie pan tego nie przypomina?
— Ach, zdaje się, że pan mówi o doktorze Zorskim? — odparł malarz, myśląc, że chory mówi pod wpływem wysokiej gorączki.
— Tak jest, o Zorskim, moim synu.
Otto spojrzał zdziwiony na Florę.
— Nie będziemy go dręczyć, tatku. Powiedz mu wszystko — rzekła Flora.
— Otóż znałem panią Zorską przed jej ślubem. Jej syn jest moim, chociaż nosi obce imię. Widziałem, jak na początku obiadu patrzyłeś ze zdumieniem na nasz herb. Prawda, że to korona książęca? I monogram mój widziałeś: E. O., nieprawdaż? Otóż to moje imię i nazwisko: Eusebio, książę Olsunna. Moja córka zaś, niech mi pan przebaczy, że jej jeszcze panu nie przedstawiłem, jest księżniczką Olsunna.
— Ona księż-nicz-ką! — wyjąkał Otto, a gdy, Flora zbliżyła się i wzięła go za rękę, rzekł:
— Byłem szczęśliwy parę dni i za to będę zawsze dziękował niebiosom. Teraz wracam do mojej samotności, gdzie będę marzyć i żyć wspomnieniem.
— Mój Boże, Otto! A to co znowu? Toż to właśnie jest to, co nam masz wybaczyć!
— Tak, teraz rozumiem, wasza dostojność. Mówiono o grzechu, który mam przebaczyć. Grzech to zaiste jest wielki, ciężki, straszliwy. Nosiłem na sobie przekleństwo ojca, ale na dalsze ciosy moje serce jest za słabe. Staje się znowu — ciemno — ciemniej, jak — przedtem — i — i
Oczy jego zaszły mgłą, a język odmówił posłuszeństwa. Twarz wyrażała wielki, niewypowiedziany ból.
— Ottonie, mój Ottonie! Ależ bądź dobrej myśli! Ja cię przecież szalenie kocham!
Pod wpływem gorących pocałunków ukochanej Otto przyszedł do siebie.
— Księżna — i syn odepchnięty przez ojca! Och, Panie, dlaczego zadałeś mi taki ból? Nie będziemy mogli się nigdy z sobą połączyć! — szeptał Otto.
Ale książę przerwał te lamenty.
— Siadaj, mój kochany panie Rudowski i słuchaj, a zrozumiesz powód, dla którego muszę od szukać mego syna. Powiesz mi, czy mi pomożesz.
Potem opowiedział Ottonowi wszystko, co wyznał Florze.
— Przyniósł mi pan ze sobą światło wśród ciemności mojego życia. Panu zawdzięczam moje siły. Czy wątpisz teraz w moją wdzięczność?
— Nie, człowiek szlachetny zawsze potrafi być wdzięczny, ale nie mnie się należy ta wdzięczność, ale zrządzeniu boskiemu. Jeżelibym miał się pokusić o zdobycie wdzięczności, musiałbym pragnąć czegoś tak cudnego, wzniosłego, że — —
— Że nigdy panu nie odmówiłbym tego! — dokończył książę. — Floro, kochaj go i uczyń szczęśliwym!
Z chwil szaleńczej radości i niewypowiedzianego szczęścia pierwszy ocknął się książę.
— A teraz czas pisać listy do Zalesia — rzekł. — Chciałbym jednak, by pani Zorska nie wiedziała, że to ja przyjeżdżam. Napisz, Floro, inne nazwisko. Oznajmij, że posyła nas do nich doktór Zorski, i że przywieziemy od niego listy polecające.
— A czy można w ten sposób? — zapytała Flora.
— O, naturalnie. Książę ma prawo podróżować incognito — pośpieszył Otto z odpowiedzią.
Następnie książę z dziećmi zasiadł do stołu, by dokończyć przerwany obiad. Byli w doskonałych humorach, tak, że po krótkim czasie wszystkie półmiski były opróżnione.
Wreszcie rozmowa wróciła na dawne tory.
— Właściwie bardzo niemiły jest fakt, że znalazłem go i znowu straciłem. Gdyby się choć jeszcze jeden dzień zatrzymał, byłby tu z nami równie szczęśliwy. Czy nie powiedział jak długo trwać będzie ta jego podróż morska?
— Nie, gdyż sam nie mógł tego dokładnie określić. Pragnie on bowiem złowić jeden z najgroźniejszych statków pirackich.
— Oh, Boże, co za niebezpieczeństwo! — krzyknęła Flora.
— Ależ Otto żartuje! Na małym jachcie nie napada się na rozbójników morskich!
— Nie żartuję, ojcze. Jest to bardzo ważna sprawa. Chodzi tu o szczęście, ba, nawet o istnienie jakiejś hrabiowskiej rodziny. Słyszałeś, tatku, kiedy o statku korsarskim „Lion“?
— Tak. Kapitanem jego jest Grandeprise. Jest to, jak powiadają, straszny człowiek.
— Tego draba chce pojmać Zorski!
— To niemożliwe! — rzekł książę, blednąc. — Jemu grozi niebezpieczeństwo!
— Nie sądzę. Zorski jest bohaterem. Podróżował już po obcych, dalekich krajach, tłukł się z dzikimi zwierzętami i Indianami. Jest bardzo silny i znakomicie włada bronią. Jeżeli znajduje się kto taki, kto mógłby pojmać i zwyciężyć Grandeprise, to jest nim tylko Zorski.
— Och, zdaje się, że nigdy już nie zobaczę swego syna — biadał książę.
— Po co mu ta niebezpieczna wyprawa? — pytała Flora.
— Chodzi mu o odkrycie ważnych tajemnic. Chce odnaleźć ludzi, których porwano i ukryto. Wziął sobie za zadanie ukarać złoczyńców za to, że chcieli zgładzić ze świata rodzinę jego żony i jego samego.
— Co, jest już żonaty? To bardzo dla mnie niemiła nowina! — zawołał Olsunna. — Miałem bowiem zamiar uznać go moim synem. Stałby się posiadaczem całego mojego majątku, tytułu i dostojeństw.
— Sądzisz, tatku, że popełnił mezalians? Dziwna to rzecz, ale prawdziwa. Jego żona jest Hiszpanką, z Rodrigandy w Aragonii. Zorski został wezwany do Hiszpanii, by operować hrabiego Emanuela de Rodriganda. Tam właśnie poznał córkę hrabiego, pokochali się i pobrali.
— Oh, jakaż to cudowna nowina!
— A hrabia Emanuel już nie jest właścicielem Rodrigandy, teraz syn jego Alfonso objął ją w posiadanie — mówił Otto dalej.
— Naprawdę? — zapytał książę. — Czy hrabia umarł?
— Powszechnie mówią, że tak, ale Zorski w to nie wierzy i właśnie dlatego jedzie, by go odszukać.
— Moja dobra, słodka Róża jest żoną mojego brata! — zawołała Flora. — Znam ją doskonale, nawet byłam u niej w Rodrigandzie.
— Mój przyjaciel Karol nie popełnił mezaliansu. Zobaczymy Różę w Zalesiu. Jest tam i Elwira ze swoim Alim — — — — mój Boże, co to! To imię — — — — —
— Co tobie? Przypomniałeś sobie kasztelana Alimpo, który zwykł mówić: „To samo powiada moja Elwira“.
— Tak, o nim myślę. Boże, czyż to możliwe? Ojcze, znasz hrabiego Emanuela? — pytał malarz. — Ty też go znasz, Floro?
— Tak, znamy go.
— Czy poznalibyście go nawet wtedy, gdyby; wskutek jakiejś strasznej choroby wychudł i zmizerniał?
— Spodziewam się — odparł książę.
— Ja również — dodała Flora. — Ale dlaczego pytasz, Ottonie?
Otto nie odpowiedział.
Pochłonęła go dziwna myśl. Kiedyś Zorski opowiedział mu koleje swego życia, między innymi wspomniał o wiernym Alimpo i małżonce jego Elwirze. Mówił też, że obłąkany hrabia Emanuel stale powtarzał parę słów. Uważał się za swojego sługę.
A teraz ten — na wieży... Czy to nie hrabia jest tym owym drżącym starcem? Jest to dziwna myśl, ale dzieje się tu dokoła tyle niezwykłych rzeczy, dlaczego by więc to przypuszczenie nie mogło być rzeczywistością?
Powziął niezachwiany zamiar.
Przystąpił do małego pulpitu, na którym leżały przybory do pisania, i skreślił następujące słowa:
Do pani Zorskiej w Zalesiu, via Poznań.
Jakie słowa powtarzał obłąkany hrabia Emanuel? Proszę natychmiast donieść. Bardzo ważne.
Przeczytał tę depeszę obojgu.
— Zdaje się, że widziałem tutaj hrabiego — rzekł.
— Tu? Toż to same zagadki. Hrabia jest przecież obłąkany! On miałby tutaj być?
— Zaraz państwu opowiem — rzekł malarz.
Zadzwonił i oddał służącemu depeszę.
Potem opowiedział wszystko, co słyszał od Zorskiego. Można sobie wyobrazić, z jaką uwagą słuchano jego słów. Jak dumnie błyszczały oczy obojga, gdy Otto charakteryzował odwagę, dzielność i gotowość do czynu Zorskiego.
Było tu wiele rzeczy prawie nieprawdopodobnych i nadzwyczajnych.
Wkońcu Rudowski opowiedział, że jego przyjaciel nie uląkł się przed wyprawą na morze, by raz już rozciąć węzeł tak strasznie wstrząsającego dramatu.
Tysiąc wykrzykników radości, zdziwienia, zachwytu i dumy przerywały opowiadanie.
Minęło więcej niż godzina, nim Otto doszedł do opowiadania wypadków wczorajszego dnia i do swego pobytu na latarni morskiej. Gdy skończył, książę rzekł:
— Toż to nieprzeciętny człowiek ten mój syn! Z radością przycisnę go do serca, gdy łaskawy Bóg dozwoli mi go jeszcze zobaczyć.
— A ja całymi godzinami będę się modliła do Boga, by go ochraniał na tej pełnej niebezpieczeństw drodze. Nie gniewaj się, mój ojcze, że Karol opuścił swą piękną żonę, by prześladować złoczyńców — rzekła Flora głosem pełnym wzruszenia.
— Gniewać się? Ja? Przenigdy! Gdyby głos mój można było usłyszeć na dalekich wodach, wołałbym doń, że go błogosławię za to śmiałe dzieło. Teraz wiem co go wygnało na tej małej łupinie od orzecha na pustynię morza i jestem pewny, że wróci zdrów. Bóg będzie bronić tak wspaniałego męża... Teraz jednak obchodzi nas hrabia Emanuel. Co uczynimy, mój synu?
— Udamy się natychmiast na latarnię morską i może nam się uda rozpoznać hrabiego — rzekła Flora. — Nie rozumiem tylko, w jaki sposób on się tutaj dostał? Skoro jednak usłyszałam twoje opowiadanie, widzę, że nic nie ma niemożliwego.
— Bądźmy ostrożni — odrzekł malarz. — Ten Gabrillon wydaje mi się mocno podejrzany, ale —
— Ach — przerwał książę — a co chciała od niego ta Carba? Już teraz domyślam się. Prawda, że była wczoraj na wieży? Jeżeli ona tu jest, to ta cała sprawa nie jest zupełnie czysta. Ten Gabrillon ma wygląd cygana. Może jest on z jej obozu, ona jest przecież królową gitanów? I dlaczego latarnik nie złożył papierów obłąkanego u mera?
— Musimy w tej chwili udać się do niego! — zawołała Flora.
— Nie, teraz jeszcze nie pójdziemy. Poczekamy na odpowiedź z Zalesia.
To mówiąc, udał się Otto do hotelu, by oczekiwać wiadomości. Po długim, pełnym niecierpliwości czekaniu, zapukał do drzwi posłaniec urzędu telegraficznego. Otto jednym tchem przeczytał następujące słowa:

„Jestem wierny, poczciwy Alimpo“.
„Dlaczego pan o to zapytuje? Czy jesteś na tropie? Proszę natychmiast zawiadomić“.

Śpiesznie wsunął depeszę do kieszeni i pobiegł do kancelarii mera i poprosił o chwilę rozmowy w ważnej sprawie.
Urzędnik popatrzył nań zdziwiony i zapytał:
— Zdaje się, że pan się bardzo śpieszy? Musi to rzeczywiście być coś bardzo ważnego, gdyż wygląda pan jakoś dziwnie zmieszany.
— Przyszedłem prosić pana o pomoc w pewnej kryminalnej sprawie.
— W jakiej to? — zapytał urzędnik, szybko zsuwając okulary z czoła na nos i badawczo patrząc na młodzieńca. — Czy wie pan, co to jest kryminalna sprawa?
— Sądzę, że wiem — odparł, niecierpliwiąc się, Otto.
— A więc chodzi o jakiś występek?
— Tak jest. Hiszpański hrabia Emanuel de Rodriganda-Sevilla popadł nagle w stan obłąkania i jeden z najznakomitszych lekarzy skonstatował, że stało się to wskutek trucizny, którą to podała mu jakaś zbrodnicza ręka. Były osoby, które miały powód, by uśmiercić, ewentualnie wprawić; w obecny stan hrabiego.
Chciały one bowiem zagarnąć cały jego majątek. Lekarz, który stwierdził chorobę u hrabiego, wziął go pod swoją opiekę i byłby go wyleczył, ale po dwóch dniach kuracji hrabia zniknął. Po jakimś czasie znaleziono czyjeś zwłoki na dnie przepaści.
Chociaż ów lekarz twierdził, że to jest ciało innego człowieka, jednak jego zwłoki zostały pochowane w hrabiowskim grobowcu. Hrabianka Róża, córka hrabiego Emanuela, wskutek tej samej trucizny również postradała zmysły, ale wspomniany lekarz wyrwał ją z rąk nieprzyjaciół, uprowadził za granicę i wyleczył.
— Parbleu! Toż to istny romans kryminalny, Ale cóż ja tu mam do czynienia?
— To, o czym dotychczas mówiłem, jest tylko wstępem. Ale proszę słuchać dalej. Ten sam lekarz był przekonany, że podsunięto obce zwłoki i obłąkanego hrabiego gdzieś sprzątnięto. Wszędzie go szukał, nawet na morzu, nie mógł go jednak nigdzie znaleźć. Teraz wiem, dlaczego daremne były jego poszukiwania, gdyż hrabia znajduje się w wieży latarni morskiej.
Mer nie mógł w to uwierzyć, jednak Otto dał mu niezbite dowody na potwierdzenie prawdziwości jego słów.
— Oprócz tego są tu pewni państwo, którzy doskonale znają hrabiego i gdyby go ujrzeli, napewno poznaliby, czy ów starzec z wieży jest hrabią Emanuelem, czy też nie.
— Kim są ci ludzie?
— Książę Olsunna i księżniczka Flora, jego córka.
— To mi wystarczy — odpowiedział mer.
— Ażeby być zupełnie pewnym, telegrafowałem do hrabianki Róży de Rodriganda, prosząc o wymienienie mi słów, o których już panu mówiłem. Tu jest odpowiedź. Proszę przeczytać.
— Ach, rzeczywiście. „Jestem wierny, poczciwy Alimpo“. Hm, mój panie, jestem do pańskich usług, ale spodziewam się, że pan tę fatalną sprawę załatwi w ten sposób, by mi to wszystko nie przyniosło szkody.
Mer drżał o swoją skórę, gdyż nie przestrzegł przepisów. Obowiązkiem jego było wziąć od latarnika papiery człowieka, który u niego mieszka. Podobne przeoczenie groziło mu usunięciem z zajmowanego stanowiska. Otrzymawszy jednak zapewnienie od Rudowskiego, zapytał:
— A co jest z cyganką? Carba się nazywa, nieprawdaż?
— Jest napewno wtajemniczona w tę sprawę. Wczoraj przed południem odwiedziła Gabrillona na wieży. Musimy ją koniecznie odszukać.
— Uczynię wszystko, co mi pan rozkaże — rzekł z ukłonem mer.
— Więc racz pan przede wszystkim polecić, by szukano cygankę. Następnie, niech pan przyjdzie do księcia, a stamtąd udamy się na latarnię. Reszta już się sama ułoży.
— Doskonale, będę tam za piętnaście minut, a czy pana tam zastanę?
— Tak — odparł Otto.
— Z pewnością pan coś maluje dla księcia?
— Nie — odpowiedział Otto, śmiejąc się. — Jestem narzeczonym księżniczki.
Mer posunąwszy okulary z nosa na czoło, zawołał:
— To niemożliwe, monsieur! Pan jest malarzem, a ona — księżniczką! Ale, jeżeli to prawda, to gratuluję najuniżeniej, gratuluję!
Po pożegnaniu się z merem Otto pośpieszył do Olsunny.
Oczekiwano go tu z największą niecierpliwością.
— No, jak tam? Mów prędko! — zawołały naraz dwa głosy.
Otto rozwinął depeszę i przeczytał po raz już trzeci jej treść.
— A więc to on! — zawołał książę.
— Tak. Byłem już u mera, przybędzie tu za piętnaście minut.
— Dobrze, mój synu! Ale czy będę miał dość sił, by dojść do wieży?
— To zbyteczne, kochany tatku. Przyprowadzimy hrabiego do nas. Mer się na to zgodzi.
— Ale ja idę! — zawołała stanowczo Flora. — Szkoda, że mój brat tak nas nagle opuścił. Byłby znalazł tu tego, kogo szuka.
Jeszcze przed umówionym czasem stawił się mer. Oznajmił, że przyprowadził ze sobą trzech żandarmów i pięciu bardzo silnych chłopów w cywilu.
— Tylu ludzi wcale nie trzeba — rzekł, śmiejąc się, Otto. — Nie róbmy zbiegowiska i rozejdźmy się. Flora i ja zbliżymy się do wieży jak niezainteresowani, spokojni przechodnie.
Wniosek ten przyjęto i oddalono się. Otto podał ramię Florze.
Pół godziny przed wyruszeniem z domu Ottona, Flory, mera i innych, brzegiem morza sunęła postać kobieca, kierując się ku latarni. Była to Carba. Nie przeczuwała, jakie jej grozi niebezpieczeństwo. Szła brzegiem tylko w tym celu, by nie przechodzić koło domku, w którym mieszkał książę. Nie chciała ponownie otrzymać lekcji, danej jej wczoraj przez Florę i sługę księcia.
Skoro dotarła do wieży, weszła na schody i chciała zadzwonić, gdy drzwi się otworzyły, a w nich stał Gabrillon.
— Widziałem, że nadchodzisz. Dlaczego tak wcześnie?
— Muszę zostać tu u ciebie, gdzie mnie nie dojrzy oko człowieka. Na polu, albo na ulicy mogliby mnie zobaczyć. Są tu ludzie, którzy mnie znają — rzekła.
— Kiedy przyjdą twoi ludzie? — zapytał latarnik.
— Skoro tylko zapadnie noc. Wezmą ze sobą czółno. Nie widziano, gdy hrabiego przywieziono, nikt nie powinien też zobaczyć, gdy go stąd zabiorą.
— O, czas najwyższy. Nawet ten obcy już coś podejrzewał — mruczał Gabrillon. — Nie znam go, ale widziałem z wieży, że często wchodzi do domu księcia.
— W takim razie i on jest dla nas niebezpieczny — rzekła szybko Carba. — Czy masz papiery, które ci przysłałam razem z hrabią? Musimy je spalić, gdyż niewiadomo, co się może zdarzyć. Jak się ma hrabia, Gabrillonie?
— Jak zawsze. Był dla mnie wielkim ciężarem i cieszę się, że go się wreszcie pozbędę.
— Tak — rzekła. — A gdyby nawet w tej chwili coś się nam przydarzyło, nie udowodniono by nam niczego. Twój stryj Marcello umarł. Powiedziałbyś, że on ci sprowadził obłąkanego.
Zeszli na dół. W tej chwili dał się słyszeć dzwonek. Gabrillon otworzył i wyjrzał. Zobaczył Ottona, za którego plecami stała Flora.
— Czego pan tu znowu chce? — zapytał gniewnie.
— Chcę tej damie pokazać morze z wysokości latarni morskiej — odpowiedział.
Wszedł, a Flora za nim.
Otto nie znał Garby, dlatego nie zwrócił na nią specjalnej uwagi. Cyganka jednak, nie mogąc zapomnieć wczorajszej awantury, a czując się pod opieką Gabrillona pewną siebie, zwróciła się do Flory i rzekła:
— A, toż to owa dumna panienka, która nie chciała mnie wysłuchać! Teraz jednak będzie musiała pozwolić mi mówić. Ojciec pani jest — —
Teraz Otto zrozumiał kogo ma przed sobą, szybko więc przerwał jej i zapytał Florę:
— Czy nie jest to ta Carba, o której mówiliśmy?
— Tak, jestem Carba — pośpiesznie odpowiedziała stara. — A więc piękny pan też słyszał o mnie? Wobec tego będzie pan świadkiem tego, co powiem, sądzę, że to pana bardzo zaciekawi.
— Nie chcę słuchać twej gadaniny, stara! — odpowiedział dumnie. — Odsuń się! Chcemy iść na górę!
— Ale ja nie ustąpię, dopóki nie powiem tego, co chcę! — rzekła z zaciekłością. — A jeżeli pan sądzi, że to, co powiem, nie jest ważne, to się pan mocno myli. Gdybym chciała, mogłabym księcia Olsunnę uczynić szczęśliwym. Nie uczynię tego. Wiem kto — — —
— Milcz! — rozkazał jej. — Wiem czego pragniesz. Nie chcemy słyszeć twych bajek. Znamy Zorskiego lepiej, aniżeli ty. Oto masz twoje nowiny. Zabieraj się precz z drogi!
Odsunął starą i wszedł z Florą na schody. Carba nie stawiała oporu. Stała oniemiała i ze zdumieniem patrzyła za oddalającą się parą. Tajemnica jej była zdradzona, książę wie, kim jest jego syn — i to ją przeraziło. To zniweczyło większą część jej planów. Po chwili jednak mruknęła:
— A jednak nie będziecie go mieli. Postara się o to leśniczy w Zalesiu!
A do strażnika szepnęła:
— Czy to ten obcy, który coś podejrzewał:
— Ten sam.
— Jeżeli drzwi pokoju hrabiego są tylko zaryglowane, to idź za nimi, mogą wejść do niego.
Usłuchał polecenia i dopędził młodych. Znajdowali się właśnie na trzecim piętrze, gdzie znajdował się obłąkany.
Otto odsunął rygiel.
— Stój! — zawołał w tej chwili Gabrillon. — Czego tutaj chcecie?
— Chcę popatrzeć na twego stryja, stary — brzmiała odpowiedź.
— A cóż on was obchodzi? Odejdźcie stąd! — zawołał strażnik, stając przed drzwiami.
Między strażnikiem a Ottonem wywiązała się ostra wymiana zdań, którą przerwał okrzyk Carby:
— Nie otwieraj!
Otto, widząc nadchodzącą Carbę, wyjął chusteczkę z kieszeni i powiewał nią przez okno.
— Co to za znak? — zapytała Carba, przeczuwając coś złego.
Otto nie odpowiedział, nasłuchiwał tylko.
Po paru chwilach w drzwiach ukazał się mer.
— Wybraliśmy odpowiednią porę, panie — rzekł doń malarz. — Ta kobieta jest właśnie cyganką, którą szukamy.
— A! Dobrze, doskonale — rzekł urzędnik, przyglądając się jej przez okulary. — Więc ty jesteś kobietą, która przechowuje zmarłych i pogrzebanych?
Carba, usłyszawszy te słowa, zadrżała ze strachu, jednak zapanowała nad sobą i rzekła:
— Nie rozumiem pana, kim pan jest?
— Jestem merem i pragnę z tobą, stara, pogadać parę słówek. Przedtem jednak musicie nam pokazać obłąkanego. Gdzie on?
W tej chwili Carba zrozumiała, że obawy jej nie były płonne. Nie znajdowała innej broni, jak zawzięcie przeczyć wszystkiemu. A potem — wieczorem mieli przecież nadejść jej ludzie, zabrać hrabiego i przenieść go na inne miejsce.
— Tam jest — rzekł Gabrillon, wskazując drzwi.
Myśląc, że ma do czynienia tylko z merem, nie bał się niczego.
— A więc on jest twoim krewnym? Jak się nazywa? — zapytał mer.
— Anzelmo Marcello z Varissy.
— Masz jego dokumenty?
— Mój stryj sprowadził go do mnie i obiecał mi nadesłać potrzebne papiery. Tymczasem umarł.
— Nie chcę się z tobą wdawać w długie rozmowy, wiedz, że jeszcze sprawa tych papierów i twego stryja będzie sprawdzona, a teraz otwórz drzwi!
Strażnik usłuchał. Przybyli ujrzeli ciemną komórkę. Na sienniku leżał obłąkany, który, ujrzawszy przybyłych, rzekł skarżącym się głosem:
— Jestem wierny, poczciwy Alimpo.
— Mówi te same słowa — rzekł mer i zwracając się do Flory, zapytał:
— Czy wasza dostojność znajduje pewne podobieństwo?
Z początku oczy Flory badawczo spoczywały na obłąkanym, teraz zaś były pełne łez. Przystąpiła do chorego, ujęła go za ręce i zapytała tonem pełnym wzruszenia:
— Czy wasza dostojność, don Emanuel, poznaje mnie?
— Więc to rzeczywiście on?! — zawołał mer.
— Tak jest, panie, to on! — zapewniała Flora. — Znam go bardzo dobrze. Jest to hrabia Emanuel. Wychudł, ale się nie zmienił, tylko, że odzyskał wzrok. O, don Emanuelu, przemów do mnie! Powiedz mi, czy mnie poznajesz? Przecież jestem Flora Olsunna, która pana odwiedziła w Rodrigandzie!
Chory patrzył na nią nieprzytomnym wzrokiem. Oczy jego nie zdradzały iskry życia. Tylka blade usta otwarły się i przemówiły:
— Jestem wierny, poczciwy Alimpo!
Otto był wzruszony, nawet merem owładnęło uczucie współczucia, ale zapanował nad sobą, gdyż sądził, że nie licuje ono z jego godnością urzędnika. Florze ogromny żal napędził łzy do oczu i nie mogąc uspokoić się, zarzuciła ręce na szyi hrabiego i wolała:
— O, mój nieszczęśliwy don Emanuelu, ludzie, którzy ci wyrządzili taką krzywdę, gorzko będą pokutować!
Gdy Carba zrozumiała, że poznano hrabiego, przystąpiła bliżej i rzekła:
— Donna się myli. Chory jest Anzelmo Marcello, którego dobrze znam.
— Milcz, oszustko! — zawołała Flora i zwróciła się do mera, by natychmiast zaaresztował cygankę i strażnika.
Gabrillon, słysząc o aresztowaniu, rzucił się do ucieczki, jednak mocno się zawiódł, gdyż natychmiast znalazł się w rękach żandarma.
— Trzymajcie go! — rozkazał mer. — Usiłując uciec, zadokumentował swoją winę. Tę starą też trzeba uwięzić. Ona nam powie, jakim sposobem dostał się tu hrabia.
Cyganka dowodziła swej niewinności, ale nic jej nie pomogło. Wypchnięto ją z izby i osadzono w więzieniu.
Następnie wyprowadzono hrabiego z latarni. Szedł za nimi bez oporu, a gdy byli już niedaleko domku, w którym mieszkał książę, wyszedł im na spotkanie służący księcia, który niegdyś służył u hrabiego.
— Hrabia Emanuel! — zawołał. — O, tu jest znak, moi państwo! To jest niezbity dowód! — wołał, pokazując znak pod uchem hrabiego.
Gdy książę Olsunna stanął przed nieszczęśliwym, widać było, że bardzo cierpi i współczuje mu. Hrabia jednak nie rozumiał, że zmienił miejsce pobytu. Nie zwracał uwagi na otoczenie i powtarzał ciągle:
— Jestem wierny, poczciwy Alimpo...
Zaczęto się naradzać, co począć z chorym, wreszcie postanowiono, że pojedzie razem z księciem Olsunną, jego córką i Rudowskim do Polski, gdzie zamieszka ze swoją córką Różą.
Natychmiast posłano do miasta, by kupić dla hrabiego potrzebną bieliznę i ubranie.
I tak hrabia Emanuel znalazł się wśród przyjaciół, nie wiedząc wcale o tym. Oni zaś naradzali się nad tym, w jaki sposób zawiadomić o powyższych wypadkach córkę hrabiego, Różę.
Wreszcie zdecydowali się wystosować następujący list do Zalesia:

Do Pani Róży Zorskiej.
Wielce Szanowna Pani!
Będąc na kuracji w tutejszej miejscowości, dziwnym zrządzeniem losu zetknąłem się z mężem Szanownej Pani. Stan mego wątłego zdrowia przy pomocy doktora Zorskiego poprawił się znakomicie. Przed opuszczeniem miejscowości tej małżonek Pani zostawił mi listy polecające do Zalesia i zapewnił mnie, że tam dojdę całkowicie do sił. Po jego wyjeździe stała się rzecz nieoczekiwana. Malarz Otto Rudowski, który jest narzeczonym mojej córki, którą Pani zna również, znalazł miejsce, gdzie ukrywano człowieka, stale powtarzającego słowa:
— Jestem wierny, poczciwy Alimpo.
Pan Rudowski telegrafował do Pani, by się dowiedzieć, czy nie są to te same słowa, które zwykł wymawiać ojciec Pani, hrabia Emanuel. Otrzymawszy odpowiedź potwierdzającą jego przypuszczenia, wszczął natychmiast śledztwo, o którego wyniku doniesiemy; Szanownej Pani ustnie.
Po upływie tygodnia będziemy w towarzystwie pana Rudowskiego w Poznaniu.
Polecając się wraz z córką dobroci Pani, załączam pozdrowienia od pana Rudowskiego, kreślę się

z najgłębszym szacunkiem
baron Franciszek Haldenberg.

Pismo to jeszcze tego samego wieczoru wysłano pocztą.
W tym samym czasie, gdy wszyscy troje zadęci byli pisaniem listu, stała się rzecz dziwna.
Było już ciemno i chłód wiał od morza, po którego falach sunęło czółno, unoszące sześciu mężczyzn.
— Oto już światło latami morskiej — rzekł jeden z nich. — Popłyniemy w jej kierunku i zatrzymamy się koło skały.
Gdy czółno przybiło do brzegu, wyszedł z niego jeden mężczyzna i udał się do latarni. Musiał znać doskonale jej położenie, gdyż wszedł bez najmniejszego wahania. Zadzwonił. Przed nim stanął nowomianowany latarnik.
— Chcę mówić ze strażnikiem latarni morskiej.
— Ja nim jestem.
— Pan? Zdaje się, że jest nim Gabrillon.
— Tak, do dziś był nim, ale go aresztowano.
— Dlaczego?
— O, nieczysta to sprawa. Zdaje mi się, że wyślą go na galery. Czy pan jest jego przyjacielem, czy krewnym? — indagował latarnik.
— Winien mi jest ten Gabrillon małą sumkę pieniędzy, po którą właśnie teraz przyjechałem.
— No, nie ma pan żadnej nadziei otrzymania pieniędzy, gdyż Gabrillon został aresztowany wraz z cyganką, na rozkaz mera.
Na liczne pytania przybysza, strażnik latarni odpowiadał, bardzo szczegółowo.
A więc, że Carba wraz z Gabrillonem ukrywała obłąkanego hrabiego na wieży, że teraz chory znajduje się u księcia Olsunny i jego córki, którzy, mieszkają w domku Jeana Forretiera, wreszcie, że stara kobieta, która prowadziła gospodarstwo na wieży, znikła, nie pozostawiając po sobie śladu.
Przybyły pożegnał latarnika i udał się do swoich.
— No, Garbo, jakże stoi sprawa? — zapytali towarzysze.
— A, wszystko w przeklętym nieładzie! — odrzekł zagadnięty. — Tylko bądźcie cierpliwi. Ten Gabrillon to wielki osioł! Dał się aresztować, a ponieważ Carba była u niego, to i ona poszła do dziury.
— Za co ich aresztowano?
— Odkryto, że obłąkany jest hrabią.
Gitanie krótko się naradzali.
— Trzeba ocalić królową — postanowili i w tym celu rozeszli się, by zaczerpnąć wiadomości.
Dowiedziano się, że więzienie nie jest dobrze strzeżone, gdyż strażnik i klucznik wychodzą często do szynku. Postanowiono napaść na klucznika, zabrać mu klucze i uwolnić uwięzionych.
Plan udał się znakomicie. Uwięzionych wyprowadzono bez szmeru.
— Wiedziałam, że mnie uwolnicie — rzekła Carba — i powiedziałam nawet merowi, że nie ma siły, która mogłaby mnie zatrzymać w więzieniu.
— Tak, jesteś wolna, ale grozi nam niebezpieczeństwo, chodźmy do czółna — rzekł Garbo.
— A gdzie jest hrabia? — spytała. — Bez niego stąd nie odjadę. Wiecie, że jak coś postanowię, muszę za wszelką cenę wykonać! Czy wiecie gdzie on jest?
— U księcia Olsunny! — padła odpowiedź.
— Musimy tam iść i przyjrzeć się domowi, by wiedzieć, jak się doń dostać.
Skradali się ku zatoce, na której brzegu stała willa księcia.
W tym samym czasie Otto żegnał się z ukochaną i jej ojcem. Nie poszedł jednak do domu. Przy drodze stał wysoki wiąz, którego pień otaczała wysoka trawa. Pod tym drzewem usiadł. Noc była piękna i cicha.
Myślał o szczęściu, które nadało jego życiu nowy kierunek. Wtem spostrzegł parę osób skradających się ku willi księcia. Zgiął się i zobaczył siedem postaci, przebiegających tuż koło niego. Zdawało mu się, że sylwetka jednej z nich jest mu znana...
Carba? Przecież powiedziała, że nikt nie jest w stanie uwięzić jej. Widocznie uwolnili ją jej poddani, a teraz na rozkaz królowej skradają się, by porwać hrabiego...
Myśl ta przeraziła go.
Wstał i cichutko poszedł za nimi. Przystanęli koło rybackiej chaty. Teraz zrozumiał, że przypuszczenia jego były prawdą. Wiedział, że po jego wyjściu zamknięto drzwi frontowe, ale tylne były zawsze otwarte.
Skradł się do małego ogródka, przeskoczył przez płot i wszedł do domu przez otwarte drzwi, które natychmiast zaryglował. Mieszkańcy willi byli już nieco bezpieczniejsi. Otto znał rozkład mieszkania. Na prawo na parterze był pokój księcia, w którym tej nocy spał hrabia. Na lewo mieszkał służący, w innym pokoju służąca, a Flora na piętrze.
U służącego paliło się jeszcze światło. Była to bardzo dogodna okoliczność dla Ottona. Wszedł do niego.
— Pst! — uprzedził go cicho Otto. — Przychodzę tylnymi drzwiami. Zdaje się, że uwolniono z więzienia Carbę i Gabrillona. Na dworze stoi siedem osób, które mają widocznie zamiar uprowadzić hrabiego.
Służący był kiedyś żołnierzem. Zgasił natychmiast światło, by nie spostrzeżono, że w domu jeszcze nie śpią.
— Macie broń? — zapytał Otto.
— Mamy. Dwie pary podwójnych pistoletów, które bierzemy ze sobą zawsze w podróż. O, tu one są, nawet nabite.
— Doskonale. Ale trzeba jakoś zbudzić cały dom, by nie przeraziły ich nasze strzały.
Wyszli z izdebki.
Otto nasłuchiwał.
Dało się słyszeć ciche podsuwanie się do frontowych i tylnych drzwi.
Śpiący ocknęli się. Garderobiana miała pilnować hrabiego. Flora zeszła na dół i spotkała się z ojcem, który zażądał jednego pistoletu by wziąć udział w obronie, pomimo to, że był rekonwalescentem.
Dały się słyszeć szepty koło tylnych drzwi. Otto przysunął się do nich i nasłuchiwał.
— Bez hałasu nie dostaniemy się do środka. Wszystkie drzwi są mocno zamknięte.
— Nie mamy się tu kogo obawiać — rzekła Carba.
— Obserwowałem ten dom z wieży szeptał Gabrillon. — Jean Forretier odnajął go księciu, a sam mieszka u sąsiada. Książę jest na pół trupem i nie może nam niczego uczynić. Córka i garderobiana wlizą pod łóżka i będą błagać o litość. Jedyną osobą, której można się obawiać jest ich sługa.
— Otóż słyszeliście! — rzekła Carba. A teraz posłuchajcie co ja wam powiem: drzwi tylne nie są mocne, we dwójkę zdołacie je wyważyć. Wtargniemy do domu i poszukamy jakiejś lampy, a potem z łatwością znajdziemy hrabiego. Nim domownicy zrozumieją o co chodzi, będziemy już w naszym czółnie. Nie wejdę razem z wami, gdyż mnie mogą poznać i domyśleć się, że cały plan ja ułożyłam. A teraz naprzód. Czekam tutaj na was.
Parę chwil później silne barki parły na drzwi od zewnątrz. Drzwi zatrzeszczały, a potem zaczęły się poddawać naporowi.
— Nadchodzą, — rzekł Otto. — Osiem kul zupełnie wystarczy. Nie strzelajmy jeszcze.
Cyganie ukazali się właśnie.
— Stój! — zawołał malarz. — Czego chcecie? Strzelamy!
— Naprzód! — rozkazał Garbo, dowódca cyganów.
Wtargnęli, ale przywitano ich strzelaniną. Dały się słyszeć krzyki, przekleństwa, wołania o pomoc, jęki i syk.
— Cofać się! — usłyszano komendę Garba.
Niezranieni uciekali. Pozostawili na „placu boju“ swoich towarzyszy, gdyż salwa pistoletowa kazała im się domyśleć, że wielu było obrońców.
Po chwili przekonano się, że na ziemi leży trzech cyganów, z których dwaj byli nieżywi, jeden śmiertelnie ranny.
Otto pośpieszył do miasta, by zbudzić policję. Mer w towarzystwie żandarma natychmiast udał się do mieszkania księcia, by sporządzić protokół.
Przesłuchano rannego cygana, który nawet w obliczu śmierci nie chciał zdradzić swych braci, a nade wszystko królowej. Powiedział tylko, że obłąkany jest rzeczywiście hrabią Emanuelem de Rodriganda i że chciano go uprowadzić z wieży. W jaki sposób hrabia się tam dostał i dokąd go miano zaprowadzić, nie chciał powiedzieć. Umarł Jeszcze tej samej nocy w więzieniu. Reszty cyganów nie udało się odszukać.
Wreszcie książę i Otto zadowolili się tym, że poznano i urzędowo stwierdzono tożsamość osoby hrabiego Emanuela.
Tymczasem stan zdrowia księcia tak polepszył się, że mógł w oznaczonym przez Zorskiego czasie wybrać się w podróż.
Kilka dni pobytu w Paryżu i Strassburgu miały zbawienny wpływ na zdrowie księcia Olsunny, a gdy wreszcie przybył do Poznania czuł się zupełnie dobrze.

Zorski popłynął na południe.
Szczęśliwie ominął niebezpieczną dla podróży morskich zatokę biskajską, której żeglarze nadali nazwę „cmentarza majtków“. By się czegoś dowiedzieć o swoim nieprzyjacielu, przystanął przy wyspach Cap Verdyjskich, przy Kanaryjskich i Azorskich. Poszukiwania jednak były, bezskuteczne.
Teraz płynął do wyspy św. Heleny, by nabrać nowy zapas węgla. I tu wpadł na pierwszy ślad.
Dowiedział się, że niedawno był tu kapitan Landola i że udał się na południe. Zorski spodziewał się, że w Kapstadzie dowie się o nim czegoś więcej. W tym też celu skierował się w stronę przylądka „Dobrej Nadziei“.
Jacht „Róża“ znajdował się o parę stopni na północ od przylądka. Był ranek. Kapitan okrętu Helmer wszedł do kajuty Zorskiego i oznajmił mu, że od strony zachodniej zbliża się jakiś trójmasztowiec.
Wyszli na pokład. Murzyn, siedzący w bocianim gnieździe, wyraźniej widział okręt gołym okiem, aniżeli Helmer przez lupę. Obserwując przez jakiś czas ów okręt, spostrzegli, że również płynie na południe, z tą jednak różnicą, że „Róża“ płynęła szybciej, gdyż wiatr był dla niej pomyślniejszy i pomagał parze.
Gdy tak pędzili z ciągle wzrastającą szybkością, usłyszeli z szczytu masztu głos negra, pełny jakiejś niewytłumaczonej trwogi.
— Co to?
— Jeszcze jeden okręt, massa! — odpowiedział negr.
— Gdzie?
— Na zachodzie. Nie można go jeszcze dobrze zobaczyć. Ma czarne żagle.
— Czarne żagle? — zdziwił się Helmer.
— Takich nie ma nikt, to chyba czarny kapitan! Skierował lupę w stronę, którą negr wskazał i spostrzegł drugi okręt, który całą siłą wiatru pędził w stronę pierwszego. Ciemna barwa żagli była powodem, że trudno go było rozeznać.
— To naprawdę czarny! — wykrzyknął wzruszonym głosem Helmer.
— Ten Landola jest chytrym drabem. Ma podwójne płótno żaglowe. Gdy zbliża się do jakiegoś portu ,rozpina białe żagle, a na pełnym morzu czarne.
Zmienianie powoduje olbrzymią robotę, ale on się przed nią nie lęka, gdyż zapewnia mu bezpieczeństwo. A teraz, jak widać wziął na cel ten handlowy okręt.
— W takim razie pośpieszmy napadniętym z pomocą — rzekł Zorski. — Mam nareszcie tego Landolę i spodziewam się, że nie wyrwie się z moich rąk!
Kapitan poważnie potrząsnął głową:
— Nie powinniśmy zapominać, że nasz mały statek nie dorósł do okrętu rozbójnika morskiego. Możemy się z jego załogą spotkać na lądzie, ale spotkanie na morzu jest wielkim ryzykiem.
Mimo wszystko spodziewam się, że statek handlowy będzie się bronił, wtedy wywiąże się walka dwóch przeciw jednemu. Każę tedy zdjąć żagle i przytłumić parę, by okręt piracki zauważył nas dopiero wtedy, gdy będziemy już możliwie blisko zaatakowanego.
Poczyniono wszystkie przygotowania, nabito armatki i zwrócono się w kierunku napadniętego okrętu...
Po jakimś czasie okręt piratów zbliżył się do handlowego. Zdawało się, że napadnięty okręt wiedział, co go czeka. Naciągnął wszystkie żagle, i usiłował uciec. Szybki zwrot odsunął go trochę od okrętu piratów, a tym samym od zasięgu jego kul. „Czarny“ jednak był lepszym żaglowcem i dopędził swą ofiarę. Wyciągnął czerwoną flagę piratów i dał znak wystrzałem armatnim, by stanął.

Gdy statek handlowy nie wykonał rozkazu, padł drugi strzał. Tym razem kula trafiła w drewnianą część napadniętego okrętu. Usłyszano piracki okrzyk radości i głosy wściekłości ze statku handlowego.
Naraz ściągnął on swoje żagle, skręcił, stanął tak, że pirat przepłynął obok niego.
W tej chwili huknęły dwa strzały i oba nie chybiły celu.
Doskonale! — zawołał Helmer. — Broni się. Jest Anglikiem. Ma armaty. Chłopcy jego umieją tęgo celować.
Naprzód! Bierzmy rabusia z drugiej strony w obroty!
Oba okręty znajdowały się naprzeciw siebie i waliły wystrzałami. Jasnym było, że piraci są silniejsi od Anglików, ale kanonada znudziła się bandytom. Naciągnęli marsowe żagle i z wiatrem rzucili się na statek handlowy.
— Chce wpaść na jego bok! — zawołał Zorski.
— Tak jest. Ale ten Anglik nie głupi. I on się obrócił i nastawił tylko przednią rufę, niby lis pokazujący psu zęby. Teraz ja dam parę. Za pięć minut będziemy koło nich i głośno z sobą pogadamy — rzekł Helmer.
Z komina jachtu wystrzelił ciemny, długi pas pary, w tej samej chwili na angielskim statku zabrzmiał okrzyk radości.
I pirat spostrzegł nowego przeciwnika, ale nie zwrócił nawet uwagi na karzełka i nie przerywał napadu.
Nagle „Róża“ przepłynęła obok Anglika. Kapitan stał na pokładzie i zawołał w dół:
— Holla, jacht! Pomoc?
— Pomoc! — odpowiedział Zorski. — Nie poddajcie się!
— Ani nam w głowie!
Słowa swoje potwierdził potężnym wystrzałem w stronę rabusia. Cel nie chybił. Odezwały się przekleństwa. Naraz usłyszano donośny, gniewny głos:
— Wiosła na morze! Natrzeć na nich! Gotów!
— A, to Landola! — rzekł Helmer. — Znam ten głos. Ale my go zaraz nauczymy zaczepiać z boku.
Jacht popłynął łukiem i stanął blisko nieprzyjaciela.
— Ognia! — rozkazał kapitan Helmer.
Huknęły działa. Wszystkie kule utkwiły w statku piratów.
— Tak, teraz trochę kartaczy na pokład!
Dwa średnie działa jachtu ciągle posyłały korsarzowi kule w ściany pod linią wodną, a tymczasem kartacze waliły na pokład. Piraci dopiero teraz zrozumieli, że „mały Dawid“ jest nielada przeciwnikiem i zwrócili się w jego stronę.
Ale strzały nie mogły mu szkodzić, a przeciw kulom ze strzelb Helmera obwarował się matami, które wisiały nad pokładem. W ten sposób piraci znaleźli się między „Różą“ a statkiem handlowym.
Oba statki trzymały się dzielnie, i piraci musieli przyznać, że położenie ich nie jest nadto miłe. Było jasnym, że nie dostaną statku handlowego, dopóki nie pozbędą się jachtu.
— Zaczepić tę przeklętą łupinę od orzecha! — zawołał Landola.
W przeciągu dwóch minut, spuściły się na wodę dwie lodzie, by zaczepić jacht.
— W to mi graj! — śmiał się Helmer. — Zaraz się napiją wody!
Kazał dać parę na odwrót, by mieć wolną przestrzeń i stanął przy jednym z dział. Mierzył bardzo uważnie i dał ognia. Kula trafiła w zgięcie czółna, przesadziła całą jego linię i wyszła końcem. Rozerwała wielu wioślarzy i zmiażdżyła ster. Łódka zaczęła tonąć. Ludzie skoczyli w morze. Tymczasem nadpływało drugie czółno. Ale i to dostało swoją porcyjkę i zanurzyło się.
Pirat zrozumiał, że jacht jest dlań groźniejszy, niż statek handlowy. Pienił się ze złości.
— Rzucać ręczne granaty! — zawołał. — Tego karła musimy rozerwać.
Wtedy Zorski wystąpił z pod ochronnej maty i zawołał:
— Henrico Landola, przynoszę ci pozdrowienia od Korteja z Rodrigandy!
Słysząc to, korsarz zbladł. Zrozumiał, że go zdemaskowano i ryczał:
— Granaty! Prędko! Prędko. Ten drab nam nie śmie umknąć!
Ale Helmer już zdążył się oddalić tak, że mu nie zagrażały granaty. Piętrzyło się natomiast niebezpieczeństwo ze strony armat. Ustawił się więc przed sterem nieprzyjaciela. Z tej bowiem strony, groziła mu tylko jedna armata. Teraz usiłował ostrzeliwać ster.
Widząc to, Landola kazał naciągnąć żagle i chciał najechać na jacht, ten jednak zręcznie wymijał go. Tymczasem i Anglik nie próżnował. Był wprawdzie uszkodzony, ale i jego kule zostawiły tęgie ślady. Pirat nie bardzo pewnie się czuł między dwoma statkami, a gdy spostrzegł, że „Róża“ celuje w ster, naciągnął wszystkie żagle i zaczął zmykać przy sprzyjającym wietrze. Uciekając posłał jeszcze handlowemu statkowi kulę na pamiątkę.
Na widok uciekającego korsarza, z piersi marynarzy handlowego statku, wyrwał się okrzyk radości.
Zbliżyła się doń „Róża“, przyjęta z wdzięcznością.
Zorski wraz z Helmerem udał się na pokład uratowanego statku.
— Pomoc przyszła w sam czas, sir! — zawołał kapitan, wyciągając do nich ręce. — Wasz jacht to djabelny mały bohater!
— A pan też nie jest tchórzem, sir! — odpowiedział Zorski.
— Ba, byłem zmuszony się bronić! Jestem też ciekaw, czy ten łotr mnie jeszcze raz zaczepi.
— Tego nie uczyni, gdyż pomógłbym panu.
— Czy pan chciałby towarzyszyć mi?
— Nie panu, tylko jemu. Szukam tego łotra od paru tygodni i nie spuszczę go teraz z oka.
— Naprawdę? — zapytał kapitan zdziwiony. — Czy ma pan z nim jakiś rachuneczek?
— O, i to duży. Ale chciałbym się dowiedzieć czy pan płynie do Kapstadtu?
— Tak.
— Proszę więc pana, byś dał znać, żeś stoczył walkę z „Lionem“ z kapitanem Grandeprise i że te imiona są fałszywe. Statek nazywa się „Landola“, a kapitan jego jest Hiszpanem i zowie się Henrico Landola. Tam go złapią. Ja tymczasem udam, że płynę pańskim śladem także do Kapstadtu.
— A dlaczego chce się pan z nim spotkać, sir?
Zorski opowiedział kapitanowi tyle ile uważał za stosowne, a potem powrócił na swój jacht.
— A, teraz wiem już jak go schwycić — rzekł Helmer do Zorskiego. — Landola wie, że pan go zna i pomyśli, że pojedziemy do Kapstadtu, by donieść władzom o wszystkim. Poszuka więc sobie bezpiecznego miejsca, a więc zachodnio indyjskich wysp. Tam właśnie popłyniemy, by się z nim porachować.

Gdy Zorski płynął do Ameryki, a książę Olsunna jechał do Poznania, mieszkańcy Zalesia nie przeczuwali, jak wielkie im grozi niebezpieczeństwo.
Hrabia Alfonso siedział w domu nauczyciela przy oknie i patrzył na roztaczający się przed nim widok pól i ogrodów. Bardzo długo chorował, nosił jeszcze rękę ca temblaku. Pomimo to czuł się już zdrów i silny.
W pobliżu jego stał Gerard Mason. I on miał obandażowaną rękę. Uderzenie szyny kolejowej było gorsze, aniżeli mu się to w pierwszej chwili zdawało. Jednak zawsze był gotów do usług swego pana. Właśnie teraz na rozkaz hrabiego miał się udać do Zalesia na zwiady.
Udał się koleją do Poznania, a stąd do Zalesia, by obejrzeć ofiarę, która ma paść z jego ręki.
Szczęście mu sprzyjało, gdyż przechodząc przez las spotkał Ludwika, którego natychmiast poznał.
Przywitali się i poczęli rozmawiać o katastrofie kolejowej.
Dowiedział się od gadatliwego strzelca, że Zorski wraz z Helmerem jest na morzu. Następnie Ludwik opowiadał garoterowi o Rodrigandzie, o Korteju i poszukiwanym Henryku Landoli.
Dziw na rzecz, wszystkie te nazwiska były zawarte w notatce, którą sobie Mason swojego czasu przepisał. Książeczka ta widocznie miała jakiś związek z tymi wszystkimi wydarzeniami.
Teraz jednak zależało mu na tym, by zobaczyć hrabiankę Różę.
Dlatego też powiedział myśliwemu, że ma pilną sprawę do pani Zorskiej.
Gdy tylko przybyli do Zalesia, myśliwy zameldował go jej.
Pani Zorska, jej córka i Róża rozmawiały właśnie w salonie, gdy Ludwik oznajmił, że Francuz z Paryża chciałby pomówić z panią Zorską.
Gdy Gerard stanął przed trzema damami, ogarnęło go zakłopotanie. Po chwili jednak opamiętał się i skłonił.
— Przepraszam, madame — rzekł do pani Zorskiej. — Właściwie chciałem mówić z panem doktorem Zorskim.
— Niestety, odjechał — rzekła doń uprzejmie po francusku.
— Przyszedłem mu podziękować z całego serca. Czy nie opowiadał pan doktór o biednej Annecie Mason, która rzuciła się do Sekwany, a on uratował ją, narażając się na wielkie niebezpieczeństwo? Chciałem właśnie mu podziękować za ocalenie tej kobiety.
Róża wstała i przystąpiła do garotera. Śliczna jej twarzyczka jaśniała szczęściem. Była dumna ze swego męża.
— Pan chyba jest poczciwym człowiekiem, skoro umiesz być wdzięczny.
Gerard spoglądał na nią i czuł się zwyciężony tym jasnym promieniem, który bił z jej całej postaci. To jest żona doktora! To jest Róża Rodriganda, którą on ma zgubić! Nie, nigdy — przenigdy!
— Dziękujemy panu, swoim opowiadaniem sprawiłeś nam wielką przyjemność. Może pan ma jakieś życzenie, chętnie je spełnimy — rzekła Róża.
— Nie mam żadnego, chyba to, by się łaskawej pani zawsze dobrze wiodło.
— Dziękuję, mój przyjacielu!
— Jest kilku, którzy właśnie przeciwnie pani życzą.
— Skąd pan o tym wie?
Nie mógł oderwać od niej oczu. Był oszołomiony jej widokiem i jak urzeczony mówił dalej:
— Tak, są ludzie, którzy najmują morderców, by sprzątnąć panią i pana doktora Zorskiego. Ale Pan Bóg wziął was w swą opiekę. Nie dopuści, by wam spadł włos z głowy.
— Słowa pana przerażają mnie. O czym właściwie pan mówi — zapytała Róża.
— Zaraz opowiem, madame — rzekł, upojony jej bliskością. — Tu w pobliżu mieszka hrabia Alfonso de Rodriganda pod fałszywym nazwiskiem. Przywiózł z Paryża mordercę, który miał zabić panią. Ale ten morderca przybył tu tylko po to, by panią ostrzec przed niebezpieczeństwem. Więcej nie mogę powiedzieć, adieu!
Nim zorientowano się, obcy zniknął.
— Czy on miałby być tym najętym mordercą? Wynika to, zdaje się, z jego słów — rzekła Róża.
— A więc hrabia jest w pobliżu — przerwała jej pani Zorska. — Moje dziecko, zawołaj Ludwika!
Leśniczy zjawił się natychmiast.
— Czy wiecie ,jak się nazywa ten człowiek, który tu był przed chwilą?
— Nie.
— A kim on jest? — pytała pani Zorska.
— Jest służącym włoskiego markiza, który przebywa u nauczyciela Wirskiego w Gąsowicach. Podczas katastrofy kolejowej złamał rękę i doktór kazał go tam odstawić — rzekł Ludwik.
— Hm! Każ zaraz zaprząc!
Ludwik wyszedł
— Jedziemy do Gąsowic, by przyjrzeć się temu markizowi. Nasza kochana Róża pojedzie z nami. Wirski jest moim kuzynem. Jeżeli markiz okaże się hrabią Alfonsem — aresztujemy go. Przed tym jednak pojedziemy po prokuratora i zabierzemy go z sobą. Przygotujcie się prędko do drogi, bo może być za późno! — nagliła matka.
Tymczasem Gerard wracał lasem. Po drodze natknął się na domek, w którym mieszkał leśniczy Tombi. Cygan stał właśnie przed chatą, a gdy ujrzał zbliżającego się zapytał:
— Kim pan jest?
— Cudzoziemcem. Chcę tędy pójść do Poznania. A kim wy? — odparł garoter.
— Jestem leśniczym pana rotmistrza Rudowskiego. — A skąd pan?
— Jestem Francuzem.
— A ja Hiszpanem, cyganem hiszpańskim.
Gerard przypomniał sobie, że jest w posiadaniu odpisu notatki Alfonsa, pisanej po hiszpańsku. Usiadł więc i rzekł.
— Znalazłem kiedyś zeszyt pisany po hiszpańsku. Czy nie zechcielibyście mi go przeczytać?
Cygan przeczytał i włożył go do swojej kieszeni.
— Tak, pisany po hiszpańsku — rzekł — ale treść nie jest dla was!
— Oho! Nie oddacie mi go?
— Ani mi się śni!
Gerard wyprostował się i zapytał z wściekłością w głosie:
— Dlaczego nie chcecie mi go oddać?
— Uspokójcie się. Gdybyście mnie znali, mówilibyście nieco inaczej. Ale ja was znam i dziwię się, że widzę was tutaj. Jesteście uczniem słynnego fryzjera Terbillona, Gerard Mason, słynny garoter!... Ale nie bójcie się! Jesteśmy przyjaciółmi. Jestem cyganem Tombi, synem Carby, którą chyba znacie!
A gdy Mason kiwnął potwierdzająco głową, cygan mówił dalej:
— Carba ma spis swoich sprzymierzeńców. Na liście tej figuruje również wasze nazwisko. Ja sam przez długi okres czasu byłem w Paryżu i znam was. A teraz powiedźcie mi skąd do was ta książeczka? Ufajcie mi, proszę!
— Nie mogę wam tego powiedzieć, gdyż nie chcę zdradzić, ani zaszkodzić człowiekowi, u którego służę. Gdy już nie będę u niego, jestem gotów wszystko wyjawić.
— Dobrze więc, nie będę już o to więcej pytał, gdyż jestem was pewny. Jeżeli kiedyś będzie mi ta wiadomość potrzebna, sądzę, że mi zdradzicie tajemnicę. Czy zostawicie mi tę książeczkę?
— Tak.
— A więc rozchodzimy się jak przyjaciele.
Pożegnali się.
Gdy Francuz wyszedł z chaty, Tombi otworzył książeczkę i rzekł z triumfującą miną.
— Co za szczęście! Co za przypadek. Przychodzi Mason, naturalnie nie poznaje mnie, gdyż w Paryżu nosiłem perukę, nie wie biedak jaki skarb posiada, a co najlepsze oddaje mi go!... Mamy klucz do wielkiej zagadki. Muszę zawiadomić o tym Carbę.
Gerarda również zdziwiło to spotkanie, pomimo, że nieraz mu się zdarzyło zetknąć się z członkami tego rozbitego po całym świecie bractwa, do którego należała Carba ze swoimi poddanymi. Szedł lasem i myślał o Róży.
Ta wspaniała kobieta olśniła go. Ją więc miał zamordować?... I była to w dodatku żona tego, który ocalił jego siostrę!
Ale nie chciał zdradzić swego obecnego pana. Był wprawdzie człowiekiem zdolnym do popełnienia największej zbrodni, jednak kłamać nie lubił. Dlatego też postanowił wszystko wyjawić swemu panu.
Przyszedł do domu późnym wieczorem. W pokoju hrabiego było ciemno, gdyż znajdował się on w mieszkaniu nauczyciela.
Doskonale — pomyślał garoter! — Nie zabiję tej pięknej kobiety, ale też nie stracę obiecanej mi nagrody. Ten tak zwany markiz Acrozza jest łotrem, wystąpię z jego służby, ale przed tym muszę sobie wziąć zapłatę.
Wślizgnął się do pokoju Alfonsa, i zapalił światło. Otworzył stojącą w pokoju walizkę i wzrok jego padł na pełną kiesę. Obok leżały dwie szkatuły pełne złota.
— Piękna to sumka! — pomrukiwał garoter. — Teraz mogę sobie sprawić wesele i stać się porządnym człowiekiem. Jakże się uraduje moja dziewczyna! Przecież wcale nie jest zbrodnią zabrać te pieniądze. Ten markiz chce nimi zapłacić za czyjąś śmierć, a ja użyję ich, by stać się szczęśliwym i stworzyć szczęście! — Zabrał pieniądze, zamknął kufer, zgasił światło i wykradł się.
A potem wstąpił do mieszkania nauczyciela i razem ze swym panem poszedł na górę. Gdy wyszli z pokoju nauczyciela i znaleźli się na schodach, garoter rzekł do Alfonsa:
— Monsieur, chciałbym z panem pomówić, ale nie tutaj. Może wyjdziemy w pole?
Wyszli.
— Czy masz mi się zwierzyć z jakiejś wielkiej tajemnicy? — spytał Alfons.
— Bardzo dużo chcę panu powiedzieć. Nawet się nie spodziewasz, monsieur! Słyszałem od mego znajomego, pewnego myśliwego, rzeczy, które sprawiły, że sprawa wzięła inny obrót. Przede wszystkim niech pan przyjmie do wiadomości, że Róża de Rodriganda jest zamężna. Mężem jej jest doktór Zorski, który teraz wędruje po morzach, by złowić kapitana Landolę! Jeszcze chwileczkę, monsieur, nie rób pan tak strasznych min, gdyż mam jeszcze gorsze wiadomości. W Zalesiu wiedzą już, że przybył tu niejaki hrabia Alfonso de Rodriganda z Hiszpanii.
— Czyś zwariował? — zapytał przestraszony tą nowiną Alfonso.
— Nie — zaśmiał się Francuz — nie dano mi żadnej takiej trucizny jak hrabiance Róży, nie zwariowałem więc. Ale, monsieur, mówmy cicho — przestrzegał Mason. — Nawet wiedzą tutaj, że ten don Alfonso mieszka u nauczyciela pod imieniem mairkiza de Acrozza.
— Niemożliwe! — krzyknął Alfonso.
Sądzę, że się starają o to, by tego Alfonsa uwięzić.
— No, niech przyjdą. Nie poznają mnie, gdyż maską papy Terbillona jeszcze się dobrze trzyma.
— Nie bardzo. Szminka już schodzi. Zmarszczki znikają, broda już się ledwo trzyma. Pierwszy lepszy policjant pozna się na tej sztuczce.
— A więc uciekajmy stąd, wyszukamy sobie jakieś bezpieczniejsze miejsce, ale uprzedzam cię, że nie odjadę stąd, dopóki nie zginie Róża.
— Ona nie zginie, gdyż wie o planowanym na nią zamachu! Dziwi się pan chyba, monsieur, któżby to mógł jej powiedzieć? Otóż przyznaję się, że ja sam ją przestrzegłem — rzekł Mason otwarcie.
— Ty? Człowieku, czy ci się zachciało żartować teraz?
— Monsieur, mówię prawdę. Jestem garoter paryski. Znają mnie jako człowieka tęgiego, który nie lubi żartować. Doktór Zorski uratował moją siostrę z narażeniem własnego życia. Nie zniosę, by jemu, albo jego rodzinie spadł włos z głowy. Chce pan zabić kobietę, która tylko uchodziła za pańską siostrę, gdyż nie jest pan ani markizem, ani hrabią.
Mówmy otwarcie. Ja — Mason Gerard, garoter, pan zaś Alfonso Kortejo, oszust, truciciel i morderca. Jesteśmy sobie równi. Powiadam panu, że doktór Zorski pozostaje od teraz pod moją opieką. Dotychczas byłem u pana na służbie i przyrzekam, że nie będę działać przeciw panu podstępnie.
Wprawdzie przestrzegłem rodzinę Zorskiego, ale pana nie zdradziłem. Jeszcze jest czas, by stąd uciec. Powracaj pan natychmiast do Hiszpanii! Będę strzegł pani Zorskiej i powiadam panu, że jeżeli spotka ją z pańskiej strony najmniejsza przykrość, zginiesz z rąk garotera. Nie sądź pan, że jesteś potężniejszy ode mnie. Potęgą pańską były pieniądze. Już pan nie jest ich właścicielem. Są teraz w moich rękach. Proszę nie zapominać o tym, co panu powiedziałem. Słowa dotrzymam. Bądź zdrów!
Uścisnął rękę Alfonsa i zniknął w cieniu nocy.
Zrozpaczony Alfonso udał się do domu, by zapakować się i umknąć. Gdy otworzył walizę, zrozumiał, że został doszczętnie okradziony. Nie zastanawiając się długo, zeszedł na dół i zniknął.
Dwie godziny po ucieczce Alfonsa, w domu nauczyciela zjawił się prokurator w towarzystwie żandarmów. Po dokonaniu rewizji, która nie dała żadnego rezultatu, wszczęto pościg za zbiegami, ale i ten był bezskuteczny.
Szczęśliwie uszli.
W kilka dni później przybyło do Poznania kilka osób, które zamieszkały w najlepszym hotelu.
Byli to książę Olsunna z Florą i jej narzeczonym Ottonem Rudowskim i hrabią Emanuelem.
Skoro tylko stanęli w hotelu, natychmiast napisała Flora następujący list.

Wielmożna Pani
Róża Zorska w Zalesiu.
Zawiadamiamy Szanowną Panią o naszym przybyciu. Nie wiemy, czy nasz przyjazd będzie miły dla pana rotmistrza Rudowskiego. Dlatego też prosimy Sz. P. o pofatygowanie się do nas do hotelu.

Z najgłębszym szacunkiem
baron Franciszek Haldenberg.

Z listem tym udał się sługa do Zalesia. Zastał wszystkich u rotmistrza. Róża przeczytała na głos treść listu, który sprawił całemu towarzystwu wielką radość, gdyż od dawna oczekiwano już dostojnych gości.
Gdy książę zauważył przez okno wysiadającą z powozu Różę, zaprowadził hrabiego Emanuela do przyległego pokoju.
Jakież było zdziwienie Róży, gdy weszła do pokoju i spojrzała na przyjezdnych.
— Mój Boże, czyż to możliwe! — zawołała — Książę Olsunna! Wasza dostojność tutaj?! I sennora Flora!
— Tak, my to jesteśmy, moja kochana! — rzekła Flora, całując przyjaciółkę.
— Ach, jak się cieszę — mówiła Róża — co za miła niespodzianka. Szukałam niejakiego barona Haldenberga i zdaje się, że mi mylnie wskazano pokój. Mimo to jednak —
— Nie, nie podano pani mylnie numeru pokoju. Właśnie my panią oczekujemy. Mieliśmy ważne powody, by zataić nasze nazwisko. Flora pisała list — rzekł książę.
— Ach, wasza dostojność zaraz spostrzegłam, że to pismo znam skądinąd.
Róża usiadła, a Flora opowiedziała jej o doktorze Zorskim i o okolicznościach, w których go poznali.
Róża cała rozpromieniona słuchała o swoim mężu. Książę milczał. Przyglądał się młodej kobiecie i przyznał w duchu, że nie widział piękniejszej istoty od niej.
Otto Rudowski siedział także milcząc.
Gdy Flora skończyła swe opowiadanie. Róża rzekła:
— Pisaliście mi, państwo, że trafiliście na ślady mego ojca! A więc bardzo proszę mi o wszystkim opowiedzieć.
— Wpadliśmy na ślad — wmieszał się książę, chcąc rozmowę przeprowadzić ostrożnie.
— I jaki był rezultat poszukiwań?
— Bardzo proszę, moja hrabianko, zapanować nad sobą, a powiem pani wszystko. Nadmierna radość tak samo szkodzi jak i przestrach!
— Radość? O, książę, coś mi mówi, że masz dla mnie dobrą nowinę!
— Nie będę przeczyć temu. Ale musi mi pani obiecać, że będzie trzymać nerwy na uwięzi, jeżeli udzielimy jej tej wiadomości.
Róża badawczo popatrzyła na jego twarz, wstała z krzesła i odrzekła poważnie:
— Wasza wysokość, już tyle przeżyłam ciężkich dni, że serce moje jest zahartowane. Mogłabym przyjąć teraz do wiadomości wieść najstraszniejszą i napomyślniejszą, a nie stracę przytomności. Proszę mi więc powiedzieć, czy mój ojciec żyje?
— Tak, żyje!
— W stanie obłąkania?
— Niestety.
— Gdzie się znajduje? Czy daleko stąd?
— Niedaleko.
Po jej ślicznej twarzy przemknęło wzruszenie, pomimo poprzednich zapewnień. Jednak szybko nad sobą zapanowała.
— Dziękuję panu. Wiem dlaczego książę usiłował być ostrożnym w odpowiedziach. Czy mam powiedzieć co myślę i czuję — rzekła już spokojnie Róża.
— Bardzo proszę.
Na licu jej zjawił się żywy rumieniec. Odgadła wszystko.
— Książę, ojciec mój jest u pana!
Powiodła okiem po pokoju. Spostrzegła drzwi prowadzące do przyległej izby. Podeszła do nich i otworzyła. Głośny okrzyk radości — i nim zdążyli podejść do niej, trzymała już swego ojca w ramionach. Płakała głośno, a on — bezdusznie patrzył na nią. Czuł jej uścisk, ale nie wiedział, kto to jest i co się z nim dzieje.
— Ojcze, mój ojcze, kochany dobry, biedny mój ojcze! Czy mnie nie poznajesz? — pytała. — Przecież jestem twoja Róża. O, odpowiedz mi choć jednym słówkiem.
W jego twarzy nic się nie zmieniło. Tylko blade usta wydały z siebie monotonne, żałosne zdanie:
— Jestem wierny, poczciwy Alimpo.
Pocałowała obłąkanego w rękę i usta, a potem rzekła:
— Ach, tak, tyś chory, mój biedny tatku! Ale kiedy ujrzysz wiernego Alimpo, nie będziesz się już z nim zamieniać rolą. A jeżeli i to nie pomoże, to uzdrowi cię mój mąż. On ma środki, którymi i mnie uzdrowił.
Wyprowadziła chorego do drugiego pokoju, posadziła go koło siebie na kanapie i pieszcząc go, słuchała opowiadania, w jaki sposób udało im się wydostać go z wieży.
Między innymi wspomniano o Ottonie Rudowskim, którego jej dopiero teraz przedstawiono. Gdy usłyszała nazwisko zdziwiła się.
Podczas swego pobytu w Zalesiu słyszała o niesnaskach między rotmistrzem a jego synem, nie wiedziała jednak, że był przyjacielem jej męża.
— Jakże cudownie, panie Rudowski, o dużo przyczyniłeś się do odnalezienia mego ojca. Śmiem sobie wmówić, że ojciec pański bardzo mnie kocha i dlatego spodziewam się, że prośba moja zostanie przezeń wysłuchana. Nie jest pan teraz bez opieki i pomocy!
Podała mu rękę, którą on podniósł z powagą do ust.
— Co się tyczy pomocy — rzekł książę — to nie jest pani jedna, na której wstawienie się liczyć może pan Rudowski. Ja sam i Flora będziemy starać się, by go pojednać z ojcem i spodziewam się, że rotmistrz nie odrzuci prośby swojej synowej.
— Synowej? — zapytała Róża ze zdziwieniem. — A może pan rotmistrz ma jeszcze jednego syna, który jest żonaty?
— Nie.
— A więc pan jest żonaty, panie Rudowski?
— Nie, tylko zaręczony na razie — odpowiedział z szczęśliwym uśmiechem zapytany.
— Czy wolno wiedzieć z kim?
— Oczywiście, łaskawa pani! Proszę mi pozwolić przedstawić sobie moją narzeczoną! Róża była oszołomiona. Nie wierzyła.
— Czy to możliwe? — pytała.
— O, nawet prawdziwie — odpowiedział książę. — Pokochali się, a córka moja była tego zdania, że może być tak samo żoną malarza, jak hrabianka de Rodriganda żoną lekarza.
— Ach, jakież to szczęśliwie zdarzenie — rzekła Róża. — No, teraz już nasz stary burczymucha nie będzie dłużej zwlekać z przeprosinami i pierwszy wyciągnie rękę do zgody. Teraz jedźmy do Zalesia!
— Bardzo chętnie, ale panu Rudowskiemu nie radziłbym na razie zjawiać się tam. Jego przybycie musi być poprzedzone jakimiś przygotowaniami.
— Naturalnie — rzekła Róża. — Musi jednak być blisko nas, by w każdej chwili mógł przyjechać.
Otto był tego samego zdania.
— Jadę do Zalesia, ale nie udam się z wami na zamek, tylko zostanę u pani sternikowej Helmerowej.
Projekt ten przyjęto jednogłośnie, po czym wybrano się w drogę. Wóz Róży nie wystarczył i musiano wynająć jeszcze jeden. Podróż minęła szybko.
Otto wysiadł przed Zalesiem, by dostać się lasem do folwarku i przy tym przynieść pani Helmer miłą wiadomość, że rozmawiał na pokładzie jachtu z jej mężem.
Tymczasem tamci dojechali do zamku.
Pod portalem swego domu nadleśniczy oczekiwał przybycia gości. Obie panie Zorskie (matka doktora i siostra jego) były w kuchni, przygotowując ucztę dla przyjezdnych.
— Witajcie mi, witajcie w Zalesiu! — zawołał rotmistrz, pomagając wysiąść przybyłym z powozów. — Pan baron Haldenberg.
— Do usług, — odpowiedział książę, by nie dopuścić Róży do odpowiedzi i nie zdradzić swego incognito. — A to moja córka Flora, panie rotmistrzu!
Rudowski ukłonił się z szacunkiem, w duchu myśląc sobie:
— Co za piękna kobieta! Toż to prawdziwa księżniczka!
— A któż to? — zapytał, wskazując na siedzącego obok Róży ojca.
W tej chwili obłąkany zwrócił się do niego i rzekł:
— Jestem wierny poczciwy Alimpo!
— U kaduka! — zawołał nadleśniczy i odskoczył przerażony.
— Toż są ci te słowa — te diabelne słowa — oho, spodziewam się — zdaje mi się — hm, do diaska!
— No, co pan myśli? — zapytała Róża.
— A do tysiąca bomb... mociumdzieju! Czy to nie ojciec pani, hrabia Emanuel de Rodriganda, hę?
— Tak jest, odrzekła.
— Hola! Hurra. Do tysiąca beczek, turgonów... Hrabia u nas! Ludwik, Robert, Henryk, Waluś — a gdzieście tam oberwańcy? A nie przylecisz mi który tam, mociumdzieju, aby mi jego wielmożność wynieść z powozu, a, wy darmozjady!
Zawołani strzelcy zjawili się i pomogli choremu wydostać się z powozu i zaprowadzić do pokoju. Rotmistrz nie mógł stłumić swej olbrzymiej ciekawości i zapytał:
— Panie baronie, w jaki sposób zetknął się pan z hrabią?
Zapytany opowiedział o wszystkim w skróceniu, nie nazwał syna rotmistrza po imieniu, mówił tylko ogólnie o przyjacielu doktora Zorskiego.
— A do kaduka, co za szczęśliwe spotkanie. Gdyby nie ten przyjaciel doktora, nie byłoby hrabiego między nami.
— Naturalnie. A oprócz tego nie mielibyśmy jeszcze jednej bardziej miłej rzeczy, o której się pan wnet dowie.
— Jakiej rzeczy?
— O, trochę cierpliwości, panie Rudowski, nie pozwolimy panu długo żyć w niepewności.
Rotmistrz musiał poprzestać na tym oświadczeniu, zmienił więc temat i kazał służbie poprowadzić gości do ich pokojów, a sam udał się do kuchni, by sprawdzić, czy już wszystko przygotowane do posiłku. Tutaj zastał obie panie Zorskie. Zaczęło się od początku opowiadanie o hrabi Emanuelu, tym razem przeplatane nieskończoną ilością „kartaczy“ i „mociumdziejów“. Właśnie obie damy nakrywały do stołu, gdy do pokoju weszła Flora z ojcem.
Pani Zorska spojrzała na oboje i mimo tylu lat i zmian, jakie zaszły w wyglądzie zewnętrznym księcia, poznała go.
— Książę Eusebio Olsunna! — zawołała, blednąc ze strachu.
— Książę Olsunna? — zapytał Rudowski. — Nie, pani się myli. Ten pan jest baronem Haldenbergiem, a ta dama jego córką.
— Przepraszam pana! — zawołał książę. — Moje imię jest Olsunna, a nie Haldenberg. Miałem powód, by zataić na przeciąg krótkiego czasu moje prawdziwe nazwisko, ale sądzę, że mi to państw o przebaczycie.
— A, do pioruna, mociumdzieju! Sam książę! A czy zaraz nie poznałem. Nie wygląda ta pani na księżniczkę?! — zawołał kapitan, otworzywszy gębę ze zdziwienia.
Tymczasem Flora podeszła do pani Zorskiej i przywitała ją tak ciepłymi słowami, na jakie się tylko mogła zdobyć.
Przerażenie zniknęło z twarzy starszej damy. Bladość ustąpiła, łzy zaświeciły w źrenicach i wibrującym ze wzruszenia głosem rzekła:
— Ach, jakże piękna dziewczyna wyrosła z mojej małej Flority. Witam panią serdecznie i kocham tak samo, jak wtedy, gdy byłaś małą dziewczynką.
Gdy Flora z kolei podeszła do Heleny, skorzystał z tego książę, przysunął się do pani Zorskiej i zaczął z nią mówić po hiszpańsku, by go rotmistrz nie mógł zrozumieć.
— Srodze zgrzeszyłem, sennora. Długi czas byłem bliski śmierci, jednak nie mogłem umrzeć nie zmywszy z siebie mojego wielkiego grzechu. Czy przebaczy mi pani?
Rzuciła na niego spojrzenie, w którym mieściło się miłosierdzie i wzniosłość niewieściego serca. Podała mu rękę i rzekła:
— Wasza wysokość, przebaczam wszystko.
Książę odczuł, że te kilka słów były prawdziwe i szczere.
— Dziękuję pani. Dajesz mi sposobność wykazania ogromu skruchy, jaką czuję, a przy tym naprawienia zła, które wyrządziłem pani.
Towarzystwo zasiadło do obiadu.
Książę nie spuszczał oczu z Zorskiej i skonstatował, że była jeszcze ładna i tak sam wdzięczna jak przed wielu, wielu laty. I ona często rzucała nań badawcze spojrzenie i przekonała się, że wywiera on na niej inne wrażenie, niż kiedyś, raczej bardziej dodatnie. Ślady jego ciężkiej choroby budziły w niej współczucie.
A Flora? Była to wspaniała kobieta. Poznać było po niej, że ma charakter czysty, bez obłudy i fałszu. Poczuła do niej nadzwyczajną sympatię.
Toteż ucieszyła się bardzo, gdy po obiedzie chciała jej towarzyszyć.
Przytulone do siebie przechadzały się po wonnym ogrodzie.
Uczuły, że są sobie bliskie i że muszą się kochać wzajemnie. Wreszcie Flora ujęła rękę swej byłej wychowawczyni i rzekła:
— Moja kochana pani Zorska. Tatko ma do pani wielką prośbę, czy spełni ją pani?
— Naturalnie, jeśli tylko będę mogła — odrzekła Zorska. Ale cóż to będzie za prośba?
— Ojciec nie kazał mi o tym mówić, ale lepiej będzie, gdy przygotuję panią. Tatko chce panią prosić, by pani została księżną Olsunna.
Zorska przelękła się tych słów.
— Księżną Olsunna? — zapytała przerażona.
— Tak, moja droga sennoro Wirska, odpowiedziała Flora, nazywając ją pieszczotliwie jej panieńskim imieniem.
— Zostanie pani księżną Olsunna, a więc moją mamcią. O, jakżeby mnie cieszyło, gdyby pani nie odrzuciła tej prośby.
— Niemożliwe! Niemożliwe! Czy śnię? Dlaczego mam zostać jego żoną? — pytała dalej pani Zorska, nie dowierzając własnym słowom.
Wtedy Flora przyciągnęła ją do siebie:
— Chodzi o to, by mi wolno było nazwać się siostrą mojego brata, za którym bardzo tęsknię.
Karol Zorski będzie odtąd don Karlosem de Olsunna.
Słysząc to pani Zorska zarumieniła się jak młoda dziewczynka. Ślicznie jej było z tym rumieńcem.
— Mój Boże! Książę wszystko wypaplał. Pani wie — — —? —
— Że syn pani jest moim bratem. Wiem. Gdy ojciec leżał na śmiertelnym łożu, powiedział mi o wszystkim. Tak, chciał przed śmiercią wyspowiadać się ze wszystkich grzechów. Na pani nie ciąży najmniejsza wina. Musiałaby mu pani przebaczyć, gdyby wiedziała, jaki on skruszony.
— Już mu przebaczyłam — zabrzmiał słodki głos.
— Dziękuję pani serdecznie. Ojciec długo szukał syna pani i panią, aż wreszcie przyszedł pan Rudowski i powiedział nam, gdzie się pani znajduje. Ach, proszę nie odepchnąć mego ojca! Hrabianka Róża to poczciwa kobieta, ofiarowała swą rękę synowi pani, powodując się czystą miłością. Jest przecież godna zostać księżniczką Olsunna!
— Przebacz mi, moje słodkie dziecko, ale nie mogę tak pohopnie decydować się. Muszę się przyznać, że męża mego nie kochałam gorącą miłością, jakby należało. Wyznam też, że się już nie gniewam na pani ojca, ale nie odważyłabym się pokusić na koronę książęcą, któraby mi wprawdzie przyniosła zaszczyty, ale zakłóciłaby mój spokój, jaki znajduję w pracy. Gdybym już zgodziła się zostać księżną Olsunna, to zrobiłabym to tylko dla mego syna. Mimo wszystko muszę się nad tą sprawą mocno zastanowić.
— O, doskonale panią rozumiem, nie imponuje pani blask korony książęcej i ja się go wyrzekłam dla czystej miłości. Wybrałam sobie męża, który nie jest ani księciem, ani hrabią nawet, tylko malarzem.
— Malarzem? A co ojciec na to?
— Pochwala mój wybór. Gdyby się pani zgodziła zostać żoną mego ojca, tytuły jego i majątki odziedziczyłby Karol, a wtedy ja, nie obdarzona żadnym tytułem, mogłabym wyjść za człowieka, którego bym kochała. Widzi więc pani, że od pani tylko zależy moje szczęście.
— Dziecko drogie, zrzucasz na mnie wielką odpowiedzialność — rzekła z westchnieniem pani Zorska.
— Tak, ale wraz z tą odpowiedzialnością oddaję też potęgę i wpływ w ręce Karola, by zgniótł nieprzyjaciół rodziny Rodriganda, którzy są i naszymi nieprzyjaciółmi — rzekła Flora z powagą.
— Bardzo pięknie. Ale ośmielę się zadać pani jeszcze jedno pytanie: kim jest ten malarz, którego pani tak serdecznie pokochała?
— Bardzo chętnie na to odpowiem! Moja matka będzie przecież moją najlepszą przyjaciółką i powiernicą. Będzie musiała zawsze wiedzieć o tym, co mi leży na sercu. Nazywa się Rudowski.
— Rudowski? Otto Ru—dowski, syn rotmistrza? Dziwne jest zrządzenie losu. Pan Otto niczego nie zawinił w stosunku do swego ojca, a jednak został przez niego srodze ukarany. Upór rotmistrza bardzo Ottona unieszczęśliwił. A teraz przychodzi pani jak anioł pojednania i miłości. O, dzięki ci, stokrotne dzięki!
— A więc niech pani weźmie przykład ode mnie i nie odrzuca propozycji mego ojca. Pan Bóg widocznie nie chce śmierci grzesznika i dlatego zachował go przy zdrowiu, by mógł naprawić swe błędy młodości. Syn pani skonstatował również, że choroba jego była wynikiem toczącej się walki wewnętrznej.
Każde słowo Flory głęboko wzierało się w duszę pani Zorskiej, wreszcie nie mogąc dłużej tłumić w sobie łkania, głośno się rozpłakała.
— Bądź dobrej myśli, moje śliczne dziecko! — zakończyła tę rozmowę pani Zorska głosem pełnym otuchy.
Ucałowały się i znowu zaczęły się przechadzać dumając.
Książę miał w swej córce znakomitą opiekunkę. Nie przeczuwał nawet, że jego sprawa została pomyślnie załatwiona.
W tym samym czasie rotmistrz przechadzał się przy boku księcia. Schlebiało mu to, że mógł gościć u siebie takiego pana. Byli w stajni, oglądali gospodarskie zabudowania i nawet wybrano się w pole. Przy tym poczciwy, choć cokolwiek rubaszny kapitan miał sposobność wygadać się i gdy wrócił do domu, czuł się szczęśliwy jak nigdy przedtem. Nawet podczas służbowej rozmowy z Ludwikiem wykazywał swój dobry humor i, o dziwo, wdał się z nim w poufałą rozmowę.
— Ale ta księżniczka naprawdę mi wpadła w oko. Gdybym miał syna i gdybym był księciem, to — — — —
Przerwał w środku zdania. Już dawno nie wymówił słowa „syn“, dziś jednak mu się wyrwało, więc napół rozgniewany, napół zakłopotany ofuknął Ludwika:
— Więc czego tu stoisz, gamoniu, myślałem, że cię już tu dawno nie ma! Precz stąd!
— Do usług pana rotmistrza!
Poczciwy Ludwik wyszedł. Przyzwyczajony do tonu swego pana, nie brał mu tego za złe. Na korytarzu spotkał się z piękną księżniczką. Stanął przy ścianie, by Flora mogła wygodniej przejść.Ona jednak zatrzymała się i zapytała:
— Czy wy usługujecie przy stole?
— Tak, wasza wysokość.
— Dziś wieczorem także?
— Tak jest.
— A czy potraficie milczeć?
— Jak skała, proszę księżniczki — odparł z dumą.
— A więc powierzę wam tajemnicę: pan Otto Rudowski jest w Zalesiu — — —
— Do stu pio — — do dja — — hurra! Chciałem powiedzieć! Proszę mi wybaczyć! Ale panicz chyba nie śmie się pokazać na zamku?

— Niestety, ale ma nadzieję, że dziś wieczorem wszystko się zmieni. Pan Otto znajduje się u Helmera. Skoro dzisiaj podczas kolacji dam wam znak, szybko skoczycie do chaty i przyprowadzicie go. Drzwi nie zamykajcie, tylko zostawcie uchylone, gdyż w ten sposób będzie słyszał całą rozmowę i wejdzie w odpowiedniej chwili.
Ludwik był oszołomiony. Uważał ją za najpiękniejszą i najsłodszą kobietę, jaką kiedykolwiek nosiła ziemia. Czuł, że zdolny jest wszystko dla niej uczynić.
Mieszkańcy zameczku i ich dostojni goście spędzali popołudnie na miłej pogawędce. Zjawił się też mały Robert i popisywał się przed gośćmi swymi sztuczkami.
Zapadł wieczór. Podano kolację, podczas której panował świetny nastrój. Książę prawie że zapomniał o swej chorobie, zwłaszcza, że Flora opowiedziała mu przebieg swej rozmowy z panią Zorską. Będąc w doskonałym nastroju, postanowił Wziąć podczas kolacji rotmistrza w obroty.
Gdy mówiono o nadziei rychłego jego powrotu do zdrowia w Zalesiu, rzekł wesoło:
— Właśnie dlatego wysłał mnie do was pan doktór Zorski. Dziękuję mu za to serdecznie. Ale jest jeszcze jedna ważna przyczyna mego przybycia. Chodzi o pana rotmistrza.
— O mnie? — zapytał zdziwiony.
— Tak. Moja córka ma ochotę wyjść zamąż. Chcąc uniknąć samotności, postanowiłem postąpić podobnie jak ona.
— Ożenić się?
— Tak — odpowiedział książę.
Pani Zorska wiedziała co ma teraz nastąpić i dlatego wszelkimi siłami starała się ukryć wzruszenie. Flora dała znak Ludwikowi, który momentalnie wyszedł z salonu.
— Jestem wprawdzie niemłody — mówił dalej Olsunna — i jeszcze nie zupełnie wyleczony, mimo to nie ustąpię i wykonam to, co postanowiłem. Już nawet dokonałem wyboru. Moja przyszła żona nie jest Hiszpanką, tylko Polką i należy do grona pańskich znajomych, mój rotmistrzu!
— Aha! Naprawdę? A któż to taki? — zapytał zdziwiony, niedyskretny rotmistrz.
— Potem panu powiem. Istnieje jednak zwyczaj prosić najlepszego przyjaciela, by objął rolę swata. A więc, mój przyjacielu, czy chcesz nim być?
Nadleśniczy zrobił minę, jakiej jeszcze dotąd nikt u niego nie widział. On miał być swatem księcia?! On, zwyczajny wysłużony rotmistrz?! Co za zaszczyt! Jego poczucie godności własnej w tej chwili wzrosło do maksimum. Zerwał się z miejsca i rzekł skwapliwie:
— Ależ z największą przyjemnością, Wasza Dostojność! Wykonam powierzone mi zadanie tak dobrze, jak nikt inny. Proszę mi tylko rozkazywać! A djabeł porwie kobietę, która by odważyła się dać panu kosza!
Wesoły śmiech zabrzmiał w salonie.
— No, nie trzeba nadzwyczajnych przygotowań, gdyż zadanie swe możesz wypełnić teraz nawet, a więc rozpoczynaj! — rzekł książę z satysfakcją w głosie.
— Teraz? Jakże to, ekscelencjo?
— Sądzę, że mógłbyś tę damę w tej chwili zapytać, czy chce mnie i nas wszystkich uszczęśliwić swą zgodą.
— Ależ to tak wygląda, jakby ta dama była tutaj!
— Naturalnie, znajduje się między nami. Flora, siedzisz tam, obok pana rotmistrza, wymień mu imię tej damy.
Flora nachyliła się do rotmistrza i szepnęła mu imię. Usłyszawszy je, rotmistrz wstał:
— Żartuje waszmość książę. Ale mówię księciu, że moja poczciwa pani Zorska nie jest damą, względem której można sobie pozwolić na żarty.
— Ależ ja wcale nie żartuję. Panią Zorską znam jeszcze z Hiszpanii i pokochałem ją gdy była jeszcze panną Wirską. Po tylu latach nareszcie mogę się z nią złączyć. Będę z nią mieszkał w zaciszu, zaś doktora Zorskiego zaadoptuję, przekażę mu koronę książęcą i całą fortunę.
Oznajmienie to było dla Róży, panny Zorskiej i rotmistrza wielką niespodzianką.
Rotmistrz siedział oniemiały.
— Spełnij więc obowiązek, panie rotmistrzu — prosił książę.
Nie wiedząc co począć, nie rozumiejąc sytuacji rotmistrz powodowany poważnym tonem gościa, przybrał możliwie najdostojniejszą postawę i rzeki do pani Zorskiej:
— Moja kochana pani Zorska. Nie wiem, co mam uczynić, ale szanowna pani sama słyszała słowa księcia. Jego oświeconość, książę Eusebio del Olsunna poleca mi uroczyście prosić panią dlań o rękę. Bóg świadkiem, że ręka ta jest nader szlachetna! Z pewnością jest ona tyle warta co ręka damy dworu. Jeżeli słowa księcia nie są żartem, życzę pani szczęścia i proszę nie odmawiać prośbie księcia.
Wtedy pani Zorska wstała i podziękowała rotmistrzowi za życzenia, a przy tym wyraziła swą zgodę.
— O, moja matko! — krzyknęła Flora. — Mam już matkę, którą mogę kochać. Jakże szczęśliwą czynisz twą córkę!
Oblicze księcia błyszczało radością.
Róża i panna Zorska nie mogły niczego zrozumieć, jednak obie wstały, by złożyć życzenia zaręczonym.
W drzwiach stał Ludwik, nie dowierzając swym uszom i oczom. A za drzwiami nasłuchiwał ktoś, któremu serce gwałtownie biło — Otto Rudowski. Wiedział, że teraz nastąpi rozstrzygający moment.
Tymczasem rotmistrz oprzytomniał, a wreszcie rzekł:
— Ekscelencjo, zabierasz mi damę, której mi nikt nie zastąpi A co najgorsza, że i panna Zorska nie zechce teraz u mnie pozostać.
— O, nie smuć się, drogi przyjacielu — rzekł książę — już i o tym pomyślałem.
— O nowej gospodyni? — zapytał rotmistrz z powątpiewaniem.
— Tak, a może nawet coś lepszego. Przyjął pan rolę swata, chcę ci się więc odwzajemnić i dlatego rolę tę teraz ja obejmuję.
— Przecież ja nie mam córki!
— Ale syna i spodziewam się, że nie otrzymam gorszej odpowiedzi od tej, jaką pan otrzymał od mej obecnej narzeczonej.
— Proszę waszą oświeconość milczeć! — rzekł rotmistrz ostro. — Jest to temat, który zakazałem w mej obecności poruszać!
— Pozwoli mi pan nie należeć do pańskich poddanych, którym ogłosiłeś ten zakaz. A powtóre może będzie pan na tyle grzeczny i wysłucha swego gościa — rzekł książę spokojnym głosem.
Twarz Rudowskiego przybrała zupełnie inny wyraz, niż przedtem, zapanował jednak nad kipiącą w nim złością i rzekł:
— Innemu nie pozwoliłbym o czymś podobnym mówić. Proszę więc.
— Zakazał pan swemu synowi wejść do domu ojcowskiego!
— Nie zasłużył na nic lepszego.
— To pańskie mniemanie, panie rotmistrzu. Nie chcę więc sądzić, czy jest ono dobre, czy też złe, ale muszę się w tej sprawie nieco wypowiedzieć. Wiem bowiem, że gdyby żyła żona pańska, pokierowałaby tym wszystkim nieco inaczej, to znaczy nie odtrąciłaby od siebie dziecka, które poszło za popędem swego wielkiego talentu.
— A, do pioruna! — zamruczał rotmistrz.
Nie można było poznać, czy był to wykrzyknik gniewu, czy oznaczał tylko niezadowolenie z powodu wzruszenia, które zaczęło go powoli ogarniać. Wszyscy bowiem wiedzieli, że żonę swą nieboszczkę kochał do szaleństwa i że właśnie strata jej uczyniła go szorstkim.
Książę mówił poważnie dalej:
— Tak więc wstąpił pański syn na drogę, która go zaprowadziła na wyżyny. Mimo to chciał się zrzec tej sławy, by tylko zjednać sobie ojca. Była to kolosalna ofiara. Potrzebna była bowiem cała suma zaparcia się samego siebie i ogromna miłość synowska. Pan nie przyjął tej ofiary, nie uznał wielkoduszności syna. Ja mam lepsze pojęcie o nim; on zdobył mój szacunek. Jest człowiekiem z którego powinien pan być dumny.
Syn pański poznał dziewczynę z wyższych sfer, ale nie chce jej poślubić bez wiedzy ojca. On właśnie jest tym artystą, który pomógł nam odkryć miejsce pobytu hrabiego Rodriganda. Proszę w jego imieniu o pozwolenie zaślubienia tej damy.
W ten sposób nikt jeszcze nie przemawiał do rotmistrza. Mocno go to złościło, ale mimo to z twarzy jego przebijała duma ojcowska. Słowa księcia wzruszyły go.
— A gdzie jest ta dama? — zapytał wreszcie.
— Tu oto stoi, to moja córka, Flora.
Rotmistrz podniósł obie ręce do czoła:
— Pańska córka, księżniczka? Czym oszalał? Mój syn i córka księcia Olsunny! Jestem największym tumanem na świecie. Ale gdzież on? Jeżeli mu wasza oświeconość ofiaruje rękę swej córki, to musi wiedzieć, gdzie on się teraz znajduje.
— Tu jestem, ojcze! — zawołano ode drzwi.
Otto wszedł do pokoju i ujął ojca za rękę.
— Co? tutaj? — zapytał rotmistrz. — Przecież ci zakazałem. Udowodnij mi naprzód, że to co słyszałem jest prawdą.
— To prawda, wszystko prawda! — potwierdziła Flora.
Podeszła bliżej i ucałowała swego narzeczonego, a potem zarzuciła ręce na szyję rotmistrza.
— Ty się już nie gniewasz na niego, nieprawdaż, tatku? — mówiła pieszczotliwie. — On cię tak bardzo kocha, tak tęsknił za tobą!
Stary tarł ręką czoło i zapytał:
— Księżniczko, czy to prawda, to ty ściskasz starego Rudowskiego?
— O, całuję go nawet, bo go bardzo kocham!
Nim się spostrzegł, już czuł jej pocałunek na swych ustach.
Wtedy jął machać rękami w powietrzu i wołać:
— Toż to istna prawda! Moje synisko żeni się z księżniczką! Toż to chłop, przed którym musi mieć respekt nawet królewicz! Zwycięstwo! A te draby mają mi zaraz chwycić za rogi myśliwskie i uciąć trzydzieści tysięcy fanfar, dopóki im tchu starczy!
W tym momencie zniknął wierny Ludwik. Rotmistrz zaś zawołał:
— Chodźcie, dzieci, niech was przycisnę do serca! Przebaczcie staremu Rudowskiemu, że był głupi i zatruwał tak długo sobie i swemu chłopakowi życie! Od teraz zmieni się wszystko!
Takiej radości jeszcze nie było na zameczku w Zalesiu.
Do późnej nocy siedzieli pojednani i połączeni, upijając się wspólnym szczęściem.
Jedyny cień przysłaniał tę radość — choroba hrabiego Emanuela i nieobecność Zorskiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.