<<< Dane tekstu >>>
Autor Marcel Proust
Tytuł W stronę Swanna
Tom III
Pochodzenie W poszukiwaniu straconego czasu
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia „Linolit”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

MARCEL PROUST


(W poszukiwaniu straconego czasu)
W STRONĘ SWANNA
Przełożył i wstępem opatrzył
TADEUSZ ŻELEŃSKI (BOY)
WARSZAWA1937

TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „RÓJ
DRUKARNIALINOLIT“WARSZAWA



Pewnego dnia, Swann, wyszedłszy popołudniu z wizytami i nie zastawszy kogoś, wpadł na myśl, aby wstąpić do Odety w porze w której nigdy do niej nie zachodził, ale w której zawsze bywała w domu. Zwykle o tej godzinie robiła siestę, albo pisała listy przed herbatą; mógłby tedy ujrzeć na chwilę Odetę, nie przeszkadzając jej. Odźwierny objaśnił, że, o ile mu się zdaje, pani jest u siebie; Swann zadzwonił: zdawało mu się, że słyszy hałas, kroki, ale nikt nie otworzył. Niespokojny, podrażniony, skierował się w uliczkę, na którą wychodził drugi front willi. Przystanął pod sypialnią Odety; przez firanki nie było nic widać. Zapukał silnie w szybę, zawołał: nikt nie otworzył. Ujrzał, że sąsiedzi patrzą na niego. Odszedł, myśląc że ostatecznie może mu się tylko zdawało iż słyszy kroki; ale fakt ten poruszył go tak, że nie zdolny był myśleć o niczem innem. W godzinę później, wrócił. Zastał Odetę; powiedziała mu, że była w domu wówczas kiedy dzwonił, ale spała; dzwonek obudził ją, zgadła że to był Swann, pobiegła za nim, ale już odszedł. Słyszała, że ktoś pukał w szybę.
Swann poznał w tem opowiadaniu jeden z owych fragmentów autentycznego faktu, któremi kłamcy, zaskoczeni, ratują się, wprowadzając prawdziwy szczegół w system zmyślonych przez siebie okoliczności i sądząc że w ten sposób zdołają użyczyć całości znamienia Prawdy. Niewątpliwie, kiedy Odeta zrobiła coś, do czego nie chciała się przyznać, ukrywała to starannie. Ale kiedy się znalazła w obecności osoby przed którą chciała skłamać, ogarniało ją zmieszanie, wszystkie jej myśli mąciły się, inwencja jej i zdolność rozumowania były jak sparaliżowane. Czuła w głowie pustkę; trzeba było coś powiedzieć; wówczas znajdowała pod ręką właśnie to co chciała ukryć i co, będąc prawdą, samo zostało na placu. Oddzielała z tego mały kawałek, sam przez się bez znaczenia, powiadając sobie że tak będzie lepiej i że prawdziwy szczegół nie nastręcza tych niebezpieczeństw co fałszywy.
„To przynajmniej jest prawda, mówiła sobie; to jest pewne. Może się dowiadywać, przekona się że to była prawda; to mnie w każdym razie nie zdradzi”.
Myliła się: właśnie to ją zdradzało! Nie zdawała sobie sprawy, że ten prawdziwy szczegół ma kanty przystające jedynie do odpowiednich zazębień prawdziwego faktu, z którego go samowolnie wyrwała. Jakiekolwiek byłyby zmyślone szczegóły, między które Odeta wstawiła ów fakt, wystające kontury i niewypełnione luki zdradziłyby zawsze, że jedno nie pasuje do drugiego.
— Przyznaje, że słyszała jak dzwoniłem, jak potem pukałem; domyśliła się, że to byłem ja, miała ochotę mnie widzieć, — powiadał sobie Swann. To się nie zgadza z faktem, że nie kazała otworzyć.
Ale nie zwrócił Odecie uwagi na tę sprzeczność. Przypuszczał, iż zostawiona samej sobie, strzeli może jakiemś kłamstwem, które wskaże bodaj wątły ślad prawdy. Mówiła dalej; nie przerywał, z chciwym i bolesnym pietyzmem zbierał jej słowa. Czuł — właśnie dlatego, że ona kryła tę prawdę poza słowami — że rysują one mglisto, niby święta zasłona, niepewny kształt bezcennej i niepochwytnej rzeczywistości: co Odeta robiła dziś o trzeciej, kiedy Swann przyszedł. To była owa rzeczywistość, z której on będzie zawsze posiadał jedynie te kłamstwa, nieczytelne i boskie jej ślady, — rzeczywistość istniejąca już tylko w skrytem wspomnieniu istoty, która patrzyła na nią nie umiejąc jej ocenić, ale która mu jej z pewnością nie wyda.
Zapewne, Swann rozumiał chwilami, że, same przez się, codzienne czynności Odety nie są zbyt interesujące i że możebne jej stosunki z innymi mężczyznami nie dla każdej myślącej istoty wydzielają w naturalny sposób ów chorobliwy smutek, zdolny wzniecić gorączkę samobójstwa. Zdawał sobie sprawę wówczas, że ta namiętna ciekawość, że ten smutek, są w nim jedynie rodzajem choroby; kiedy się z tej choroby wyleczy, postępki Odety, pocałunki może przez nią rozdawane, staną się znów obojętne, jak pocałunki i postępki tylu innych kobiet. Ale świadomość, że jego bolesna ciekawość ma źródło tylko w nim samym, nie zmniejszała nasilenia tej ciekawości i nie nakazywała mu poniechać czegokolwiek, coby ją mogło zaspokoić. Swann miał filozofję swoich lat, będącą potrosze i filozofją epoki, a także kółka, w którem się długo obracał. W koterji księżnej des Laumes, człowiek uchodził za inteligentnego w tej mierze w jakiej wątpił o wszystkiem, uważając za rzecz realną i bezsporną gusty każdego. To nie jest już filozofja młodości, ale pozytywna, lekarska niemal filozofja ludzi, którzy, zamiast objektywizować sobie przedmioty własnych pragnień, próbują ze swoich minionych już lat wydobyć osad przyzwyczajeń i namiętności; i, uznawszy je za znamienne dla siebie i trwałe, świadomie czuwają, aby ich tryb życia tym właśnie przyzwyczajeniom i namiętnościom mógł czynić zadość. Swann uznał za rozsądne uwzględnić element cierpienia, jaki mu sprawiała niewiedza tego co może robić Odeta, tak jak uwzględniał wpływ wilgoci na swoją egzemę. Uznał w swoim budżecie poważne pozycje na to aby zdobyć o Odecie informacje, bez których czułby się nieszczęśliwy, tak jak przeznaczał odpowiednie kwoty na inne swoje upodobania, po których mógł się spodziewać przyjemności — przynajmniej zanim był zakochany — jak naprzykład kolekcjonerstwo i dobra kuchnia.
Kiedy Swann chciał pożegnać Odetę aby wrócić do siebie, prosiła żeby został jeszcze; zatrzymała go nawet dość żywo, ujmując go za ramię w chwili gdy już otwierał drzwi. Nie zwrócił na to uwagi; w mnogości gestów, słów, drobnych epizodów rozmowy, łatwo przechodzimy niebacznie obok faktów ukrywających prawdę, której nasze podejrzenia szukają naoślep, a przeciwnie zatrzymujemy się przy tych, poza któremi niema nic. Odeta powtarzała cały czas:
— To fatalne! Nigdy nie przychodzisz popołudniu, i kiedy raz ci się zdarzyło, takie nieporozumienie!
Swann wiedział, że Odeta nie jest w nim natyle zakochana, aby miała tak bardzo żałować że ją minęła jego wizyta; że jednak była dobra, lubiąca mu wygodzić i często smutna kiedy mu sprawiła przykrość, wydało się Swannowi zupełnie naturalne, że jest markotna iż pozbawiła go przyjemności spędzenia godziny razem, — przyjemności wielkiej nie dla niej, ale dla niego. Ostatecznie jednak była to rzecz dość błaha, tak iż bolesny wyraz nieustępujący z twarzy Odety zdziwił go w końcu. Bardziej jeszcze niż zazwyczaj przypominała mu kobiece postacie twórcy Primavery. Miała w tej chwili ich zgnębioną i umęczoną twarz, jak gdyby uginającą się pod brzemieniem zbyt ciężkiej dla nich boleści, kiedy poprostu pozwalają dzieciątku Jezus bawić się owocem granatu, lub patrzą jak Mojżesz nalewa wody do wiadra. Widział u niej już raz taki smutek, ale nie pamiętał kiedy. I nagle przypomniał sobie: to było wtedy, kiedy Odeta skłamała przed panią Verdurin, nazajutrz po obiedzie, na który nie przyszła pod pozorem że była chora, a naprawdę żeby zostać ze Swannem. Z pewnością, choćby była najskrupulatniejszą z kobiet, nie mogłaby mieć wyrzutów z powodu równie niewinnego kłamstwa. Ale kłamstwa, których codziennie dopuszczała się Odeta, były mniej niewinne i miały zapobiec odkryciom, zdolnym zapędzić ją w straszliwie ciężkie sytuacje. Toteż kłamiąc, Odeta, wystraszona, czując słabość swojej obrony, niepewna sukcesu, miała ochotę płakać ze zmęczenia jak czasem dzieci z niewyspania. Wiedziała zarazem, że jej kłamstwo poważnie zazwyczaj obraża mężczyznę, któremu kłamie i na którego łasce może się znaleźć, o ile skłamie źle. Czuła się wobec tego człowieka zarazem pokorna i winna. I kiedy miała popełnić kłamstwo nieznaczące, towarzyskie, wówczas, przez skojarzenie wrażeń i wspomnień, doznawała uczucia przemęczenia, żalu i wyrzutu.
Jakież przygnębiające kłamstwo popełniała w tej chwili wobec Swanna, że miała to bolesne spojrzenie, ten żałosny głos, jakgdyby uginające się pod nałożonym sobie wysiłkiem i błagające zmiłowania? Swann odczuł, że Odeta sili się ukryć przed nim nietylko prawdę tyczącą popołudniowego epizodu, ale coś aktualniejszego, może jeszcze nie ziszczonego a bardzo bliskiego; coś co mu mogło rozświetlić tamtą prawdę. W tej chwili usłyszał dzwonek. Odeta nie przestała mówić, ale słowa jej były już ledwo jękiem; jej żal, że nie widziała Swanna popołudniu, że mu nie otworzyła, przeszedł w prawdziwą rozpacz.
Rozległ się trzask bramy i turkot powozu, jakgdyby ktoś odjeżdżał — prawdopodobnie ten, którego Swann nie powinien był spotkać i któremu powiedziano że Odeta wyszła. Wówczas, na myśl, że, zjawiając się poprostu o godzinie innej niż zwykle, zakłócił tyle rzeczy, które Odeta chciała przed nim ukryć, Swann doznał uczucia zniechęcenia, niemal rozpaczy. Że jednak kochał Odetę i miał zwyczaj zwracać ku niej wszystkie myśli, litość jego dla siebie samego zmieniła się w litość dla niej; szepnął: „Biedne maleństwo!” Kiedy się żegnał, Odeta wzięła ze stołu kilka listów i spytała, czyby ich nie mógł wrzucić. Wziął listy, ale znalazłszy się w domu, spostrzegł, że je ma przy sobie. Wrócił na pocztę, wyjął listy z kieszeni i, zanim je rzucił do skrzynki, spojrzał na adresy. Były wszystkie do magazynów, z wyjątkiem jednego do pana de Forcheville. Swann trzymał ten list w ręce. Powiadał sobie: „Gdybym zajrzał do środka, dowiedziałbym się, jak ona go nazywa, jak mówi do niego, czy jest coś między nimi. Nie otworzyć tego listu byłoby może krzywdą dla Odety, bo to jest sposób uwolnienia się od podejrzeń — może oszczerczych — które w każdym razie będą musiały zadać jej ból, a których nic nie zdoła zniweczyć, skoro raz wrzucę ten list do skrzynki”.
Wrócił do domu, zatrzymawszy list. Zapalił świecę i zbliżył do niej kopertę, której nie śmiał otworzyć. Najpierw, nie mógł nic przeczytać; ale koperta była cienka; przyciskając ją do twardej karty znajdującej się wewnątrz, mógł przez przeświecający papier odczytać ostatnie słowa. Była to końcowa formuła, bardzo chłodna. Gdyby, zamiast Swanna podglądającego list do Forcheville’a, Forcheville miał czytać list przeznaczony dla Swanna, mógłby tam znaleźć słowa o ileż tkliwsze! Swann trzymał nieruchomo bilet, poruszający się w zadużej kopercie; potem, przesuwając ją wielkim palcem, ściągnął kolejno rozmaite wiersze na tę część koperty która nie miała bibułki, jedyną przez którą można było czytać.
Mimo to, nie widział dobrze. Zresztą, to nie miało znaczenia; widział dosyć, aby sobie zdać sprawę, że chodzi o błahy epizod, nie mający nic wspólnego ze stosunkiem miłosnym. Była tam mowa o jakimś wuju Odety. Swann wyczytał wprawdzie na początku wiersza: „Miałem rację”, ale nie rozumiał co Odeta miała rację uczynić, kiedy nagle słowo, którego nie mógł odcyfrować zrazu, ukazało mu się i oświeciło sens całego zdania: „Miałam rację żem otwarła, to był wuj”. Otwarła! zatem Forcheville był tam, kiedy Swann zadzwonił i Odeta wyprawiła go; stąd ów turkot.
Wówczas przeczytał cały list. Z końcem listu Odeta usprawiedliwiała się, że postąpiła sobie z Forchevillem tak bez ceremonji; wspominała, że zapomniał u niej papierośnicy: to samo zdanie, które napisała do Swanna po jednej z pierwszych jego wizyt. Ale w bileciku do Swanna dodała wówczas: „gdybyż pan był zostawił swoje serce, nie pozwoliłabym go panu odebrać”. W liście do Forcheville’a nic podobnego; żadnej aluzji, któraby pozwoliła się domyślać czegoś między nimi. Prawdę mówiąc, Forcheville był tu bardziej oszukany z nich obu, skoro Odeta pisała poto, aby w niego wmówić, że niespodziany gość jest jej wujem. W sumie, to on, Swann, był osobą, do której Odeta przywiązuje wagę i dla której wyprawiła tamtego. A jednak, jeżeli nic nie było między Odetą a Forchevillem, czemu nie otworzyła odrazu, czemu pisze: Dobrze zrobiłam, żem otwarła, to był wuj? Jeżeli nic nie robiła złego w owej chwili, jak Forcheville zdołałby sobie nawet wytłumaczyć to, że mogła nie otworzyć? I Swann siedział tak, zrozpaczony, zawstydzony, a mimo to szczęśliwy, nad kopertą, którą Odeta powierzyła mu bez obawy, tak ufała jego dyskrecji; ale poprzez przeźroczystą szybę tej koperty, wraz z sekretem zdarzenia, którego nie miał nigdy poznać, odsłaniało mu się trochę życia Odety, niby wąski pas świetlny, wycięty w Nieznanem. Zarazem zazdrość jego cieszyła się tem, jakgdyby ta zazdrość miała swoją żywotność niezależną, samolubną, łakomą wszystkiego coby jej było pokarmem, choćby kosztem jego samego. Obecnie miała pożywkę, i Swann mógł zacząć każdego dnia niepokoić się o wizyty przyjmowane przez Odetę około piątej, starać się dowiedzieć gdzie Forcheville był o tej godzinie. Bo czułość Swanna zachowywała nadal ten sam charakter, który jej dały zrazu i jego nieświadomość życia Odety, i lenistwo mózgu, nie pozwalające mu uzupełnić niewiedzy wyobraźnią. Nie był zrazu zazdrosny o całe jej życie; jedynie o chwile, w których jakaś okoliczność, może źle tłumaczona, nasunęła mu przypuszczenie możliwej zdrady. Zazdrość jego, jak ośmiornica która wypuszcza pierwszą, drugą, potem trzecią mackę, uczepiła się trwale owej piątej popołudniu, potem innego momentu, potem jeszcze innego. Ale Swann nie umiał wymyślać swoich cierpień; były jedynie wspomnieniem, utrwaleniem cierpienia, które mu przyszło z zewnątrz.
Przynosiło mu je wszystko. Chciał oddalić Odetę od Forcheville’a, zabrać ją na kilka dni na południe. Ale był przeświadczony, że wszyscy mężczyźni w hotelu pożądają jej i że Odeta ich pożąda. Toteż on, który zwykle w podróży poszukiwał nowych ludzi, licznych zebrań, stał się dziki, unikał świata, tak jakby go świat okrutnie czemś zranił. I jak nie miał być mizantropem, kiedy w każdym mężczyźnie widział możebnego kochanka Odety? Tak zazdrość zmieniła charakter Swanna, bardziej jeszcze niż to uczyniła pierwotna jego zmysłowa i uśmiechnięta sympatja do Odety; i zmieniała najzupełniej w oczach ludzi nawet zewnętrzne cechy jego charakteru.
W miesiąc po dniu, w którym odcyfrował ów list Odety do Forcheville’a, Swann udał się na obiad, który Verdurinowie organizowali w Lasku. Po obiedzie, w chwili odjazdu, zauważył narady między panią Verdurin a paroma gośćmi; zdawało mu się, że pani Verdurin przypomina pianiście, aby się stawił jutro na wycieczkę do Chatou; otóż jego, Swanna, nie zaproszono.
Verdurinowie mówili półgłosem i ogólnikowo; ale malarz, zapewne przez roztargnienie, wykrzyknął:
— Nie będziemy palili światła; niech gra Sonatę księżycową w ciemności, żebyśmy lepiej widzieli jak się wszystko rozświetla.
Pani Verdurin, widząc że Swann jest o dwa kroki, przybrała ów wyraz, w którym nakaz milczenia, oraz chęć zachowania niewinnej miny wobec osoby która słyszy, neutralizują się w skupionej obojętności wzroku, maskując nieme oznaki wspólnictwa uśmiechem naiwności. Wyraz ów, wspólny wszystkim którzy spostrzegą „gaffę”, zdradza natychmiast tę gaffę, jeżeli nie temu kto ją popełnił, to przynajmniej temu kto jest jej przedmiotem. Odeta przybrała nagle wyraz osoby zrozpaczonej, która nie ma sił walczyć przeciw miażdżącym trudnościom życia, a Swann liczył trwożnie minuty, dzielące go od chwili, gdy, opuściwszy restaurację, będzie mógł, w czasie wspólnego powrotu, prosić jej o wyjaśnienia, wymóc aby nie jechała jutro do Chatou lub postarała się o zaproszenie dla niego; gdy wreszcie będzie mógł ukoić w jej ramionach dręczący go niepokój. W końcu, zawołano o powozy.
— Zatem do widzenia, niezadługo, prawda? — rzekła pani Verdurin do Swanna; starając się uprzejmem spojrzeniem i wymuszonym uśmiechem odwrócić jego uwagę od tego, że nie mówi mu jak zawsze: — „Jutro w Chatou, pojutrze u nas”.
Państwo Verdurin pomieścili z sobą Forcheville’a; Swann czekał na ich odjazd, aby zaprosić Odetę do swego powozu.
— Odeto, odwieziemy cię, rzekła pani Verdurin; masz kawałeczek miejsca koło pana de Forcheville.
— Tak, proszę pani, rzekła Odeta.
— Jakto, ależ ja myślałem, że ja panią odwiozę, — wykrzyknął Swann bez żadnych ceremonji, bo drzwiczki były otwarte, sekundy policzone, a on nie czuł się na siłach aby wrócić bez Odety.
— Pani Verdurin prosiła mnie...
— No, może pan wrócić sam, zostawialiśmy ją panu dosyć razy, rzekła pani Verdurin.
— Ale ja miałem pani Odecie powiedzieć coś bardzo ważnego.
— No to jej pan napisze...
— Do widzenia, rzekła Odeta podając mu rękę.
Starał się uśmiechnąć, ale miał wyraz przybity.
— Czy widziałeś, co sobie teraz ten Swann z nami pozwala, rzekła pani Verdurin do męża, kiedy znaleźli się w domu. Myślałam, że mnie pożre, dlatego żeśmy zabrali Odetę. Doprawdy, szczyt nieprzyzwoitości! To już lepiej niech powie poprostu, że my utrzymujemy dom schadzek. Nie rozumiem, jak Odeta może znosić podobne manjery. Zupełnie robi wrażenie, jakby mówił: „Należysz do mnie”. Powiem Odecie co o tem myślę, mam nadzieję że zrozumie.
I dodała jeszcze, po chwili, z gniewem: „Widzieliście coś podobnego, paskudne bydlę!”, bezwiednie — i może ulegając tej samej tajemniczej potrzebie usprawiedliwienia się co Franciszka w Combray, kiedy kurczę nie chciało umierać — używając słów, wyrwanych przez ostatnie podrygi niewinnego konającego zwierzęcia wieśniakowi który je utrupia.
I kiedy powóz pani Verdurin ruszył a powóz Swanna podjechał, stangret patrząc na swego pana spytał czy nie jest chory, albo czy mu się nie zdarzyło co złego.
Swarm odesłał powóz, wolał iść pieszo; wrócił Laskiem. Mówił do siebie głośno, tym samym nieco sztucznym tonem, jaki miewał dotąd, kiedy rozważał uroki „paczki” i wysławiał wielkoduszność Verdurinów. Ale, jak słowa, uśmiechy, pocałunki Odety, o ile zwracały się do innych, stawały mu się równie wstrętne jak wprzódy były mu słodkie, tak samo salon Verdurinów, który jeszcze przed chwilą wydawał mu się zabawny, oddychający szczerym kultem sztuki a nawet niejakim wykwintem ducha, teraz, kiedy Odeta miała tam spotykać i kochać swobodnie innego, ukazywał mu swoje śmieszności, swoją głupotę, swoją sromotę.
Wyobrażał sobie ze wstrętem jutrzejszy wieczór w Chatou. „Przedewszystkiem, ten pomysł żeby jechać do Chatou! Jak kramarze po zamknięciu sklepu! Doprawdy, ci ludzie, to poprostu sam ekstrakt mieszczuchostwa; oni chyba nie istnieją realnie, uciekli z jakiejś farsy Labiche’a!”
Będą tam Cottardowie, może Brichot. „Czy może być coś równie pociesznego, jak to życie małych ludków, którzy siedzą sobie na głowach, którzy myśleliby, daję słowo, że są zgubieni, gdyby się wszyscy nie spotkali jutro w Chatou!” Niestety, będzie także i malarz, ten malarz, który lubi „kojarzyć stadła”; zaprosi Forcheville’a z Odetą do pracowni. Swann widział już Odetę, w tualecie zbyt strojnej jak na tę wycieczkę, „bo ona jest taka pospolita, a zwłaszcza, biedna mała, jest tak straszliwie głupia!!!”
Słyszał żarty, jakie pani Vendurin będzie robiła po obiedzie. Żarty te — kiedy celem ich bywał ktoś z „nudziarzy” — bawiły go zawsze, bo widział jak się Odeta z nich śmieje; śmiała się z nim, prawie w nim. Teraz czuł, że to może jego kosztem będą bawili Odetę. „Co za plugawa wesołość!” powiadał, krzywiąc się z tak gwałtownym wstrętem, że odczuł ten skurcz ust mięśniami karku wciśniętego w kołnierz koszuli. „I w jaki sposób człowiek mający w sobie coś ludzkiego może znajdować powód do śmiechu w tych żarcikach, od których zbiera się na wymioty? Ktoś bodaj trochę wybredny odwróciłby się ze wstrętem, zatkałby nos, aby nie znosić takich wyziewów. To doprawdy niepojęte, aby ludzka istota mogła nie rozumieć, iż, pozwalając sobie na uśmiech kosztem bliźniego lojalnie do niej wyciągającego rękę, grzęźnie w błocie, skąd niepodobna już będzie, mimo najlepszych chęci, wydobyć jej! Żyję o wiele tysięcy metrów za wysoko ponad nizinami gdzie babrzą się i ślinią takie plugawe języki, aby mnie mogły ochlapać żarty takiej Verdurin, — wykrzyknął podnosząc głowę i prostując się dumnie. Bóg mi świadkiem, że szczerze chciałem wydobyć stamtąd Odetę, wznieść ją w szlachetniejszą i czystszą atmosferę. Ale cierpliwość ludzka mą swoje granice, a moja doszła kresu, rzekł sobie, jakgdyby ta misja wyrwania Odety z atmosfery sarkazmów trwała dłużej niż od kilku minut i jakgdyby Swann nie powziął jej dopiero od chwili, kiedy myślał że te sarkazmy będą może miały jego za cel i będą się starały oderwać Odetę od niego.
Widział pianistę gotującego się grać Sonatę księżycową, i minki pani Verdurin, wystraszonej cierpieniem, jakie muzyka Beethovena zadaje jej nerwom: „Idjotka, kłamczuch-baba!” wykrzyknął; — i to myśli, że kocha Sztukę!” Powie Odecie, wsunąwszy zręcznie parę komplementów dla Forcheville’a, jak to robiła tak często dla niego samego: „Zrobisz trochę miejsca koło siebie panu de Forcheville”. Po ciemku! makarela, rajfurka! Rajfurka, tę nazwę dawał Swann i muzyce, która każe im milczeć, marzyć razem, patrzeć na siebie, trzymać się za ręce. Przyznawał rację Platonowi, Bossuetowi, oraz staremu francuskiemu wychowaniu w ich surowości dla sztuki.
W sumie, życie, które pędzono u Verdurinów i które Swann tak często nazywał „prawdziwem życiem”, zdawało mu się najgorsze ze wszystkich, a „paczka” czemś ostatniem z ostatnich.
„To doprawdy — powiadał sobie — najniższy szczebel drabiny społecznej, ostatni krąg Danta. Niema wątpienia, że ów dostojny tekst odnosi się do Verdurinów! Ludki z towarzystwa można krytykować, zapewne, ale, bądź co bądź, to jest coś innego niż ta banda makrotów. Jacyż oni są głęboko mądrzy, ludzie z prawdziwego świata, że nie chcą takich znać, że nie chcą sobie o nich powalać bodaj końca palców. Co za intuicja w tem Noli me tangere arystokracji!”
Swann oddawna już wyszedł z Lasku, zbliżał się do domu, jeszcze nie wytrzeźwiony z bólu i z nieszczerej werwy której kłamliwe akcenty i sztuczna dźwięczność wprawiały go w coraz to mocniejsze pijaństwo. Podniesionym głosem wciąż rozprawiał w ciszy nocnej:
„Światowcy mają swoje wady, nikt nie zna ich lepiej odemnie; ale mimo wszystko, to są ludzie, z którymi pewne rzeczy są niemożliwe. Niejedna elegancka kobieta z pośród moich znajomych mogła byś daleka od ideału, ale ostatecznie, w każdej był zawsze jakiś pokład delikatności, jakaś lojalność, niezdolność do perfidji; samo to wystarczyłoby, aby wykopać przepaść między niemi a megerą taką jak ta Verdurin. Verdurin! co za nazwisko! Och, można powiedzieć, że oni są kompletni, że są piękni w swoim rodzaju! Bogu dzięki, był czas, aby już przestać schodzić do tego bezeceństwa, do tego plugastwa.”
Ale, tak jak cnoty, które przypisywał jeszcze niedawno Verdurinom, nie byłyby zdolne — nawet gdyby je posiadali naprawdę, ale gdyby nie popierali jego miłości i nie szli jej na rękę — wywołać w Swannie owego rozczulenia nad ich wielkodusznością (które-to rozczulenie, nawet poprzez inne osoby, mogło się w nim rodzić jedynie z Odety), tak samo ich obecna rzekoma niemoralność nie rozpętałaby oburzenia Swanna na Verdurinów, gdyby ci nie byli zaprosili Odety z Forchevillem a bez niego. To było ich prawdziwe „bezeceństwo”. I bezwątpienia głos Swanna był bardziej jasnowidzący niż on sam, gdy owe słowa, pełne wstrętu do Verdurinów i radości że z nimi skończył, mimowoli przybierały w ustach Swanna akcent czegoś sztucznego, jakgdyby ich przeznaczeniem było raczej zaspokoić jego gniew, niż wyrazić myśl. W istocie, podczas gdy się oddawał tym inwektywom, myśl Swanna musiała być bez jego wiedzy pochłonięta przedmiotem zgoła odmiennym; znalazłszy się bowiem w domu, ledwie zamknięto bramę, uderzył się nagle w czoło, kazał otworzyć i wyszedł, wykrzykując naturalnym już głosem: „Zdaje mi się, że znalazłem sposób, aby mnie jutro zaproszono do Chatou!” Ale sposób musiał być zły, bo Swanna nie zaproszono. Doktór Cottard, który, wezwany na prowincję do ciężko chorego, nie widział Verdurinów kilka dni i nie mógł być w Chatou, powiedział na drugi dzień, siadając u nich do stołu:
— Czy nie ujrzymy Swanna dzisiaj? On jest w istocie tem, co się nazywa osobisty przyjaciel...
— Och, spodziewam się że nie! wykrzyknęła pani Verdurin. Niech nas Bóg strzeże od niego; jest nudny, głupi i źle wychowany.
Wobec tych słów, Cottard objawił równocześnie swoje zdziwienie i swoje poddanie, jak wobec prawdy przeczącej wszystkiemu w co wierzył dotąd, ale oczywistej i nieodpartej. Pochylając ze wzruszoną i trwożliwą miną nos nad talerzem, zadowolił się wykrzyknikiem: „A! a! a! a!” przebiegając raczkiem, w regularnym odwrocie dokonanym w głąb samego siebie, gamę obejmującą cały rejestr jego głosu. I już nie było więcej mowy o Swannie u Verdurinów.

I tak, salon, który zjednoczył Swanna i Odetę, stał się przeszkodą do ich spotkań. Odeta nie mówiła już, jak w pierwszych czasach miłości: „W każdym razie zobaczymy się jutro wieczór, jest kolacja u Verdurinów”; ale: „Nie będziemy się mogli zobaczyć jutro, jest kolacja u Verdurinów”. Albo Verdurinowie mieli zabrać Odetę do Opéra-Comique na Noc Kleopatry; Swann czytał w oczach Odety lęk, że mógłby ją poprosić o to żeby nie szła. Niegdyś nie mógł się powstrzymać, aby nie ucałować w przelocie owego lęku na twarzy kochanki, ale obecnie przywodził go ten wyraz do rozpaczy. „To nie jest przecież gniew, powiadał sam sobie, to czego doświadczam, gdy widzę, jak ona się wydziera do tej śmierdzącej muzyczki. Martwi mnie to poprostu; nie dla mnie oczywiście, ale dla niej. Martwi mnie, iż, spędziwszy pół roku w codziennym kontakcie ze mną, nie umiała się natyle odmienić, aby z własnego popędu wyeliminować produkty takiego Wiktora Massé! Przykro mi zwłaszcza, że ona nie rozumie, iż są wieczory, kiedy istota bodaj trochę subtelna powinna umieć się wyrzec przyjemności, skoro się ją o to prosi. Powinna umieć powiedzieć: „nie pójdę”, choćby przez spryt, skoro odpowiedź jej ma raz na zawsze określić jej wartość duchową”.
I Swann wierzył, że jeżeli pragnie aby Odeta została z nim wieczór zamiast iść do Opéra-Comique, to jedynie dlatego, aby móc sobie wyrobić korzystniejszy sąd o jej duchowej wartości; i używał wobec niej tych samych argumentów co wobec samego siebie, — i tak samo nieszczerze, a nawet o stopień więcej, bo wówczas próbował ująć Odetę grając na jej miłości własnej.
— Przysięgam ci, powiadał na chwilę przed jej wyjściem do teatru; proszę cię żebyś nie szła, ale, gdybym był egoistą, powinienbym pragnąć abyś mi odmówiła. Mam tysiąc rzeczy do roboty dziś wieczór; jeśli się zgodzisz zostać, sam wpadnę we własne sidła i będę w wielkim kłopocie. Ale moje zajęcia, moje przyjemności, to dla mnie nie jest wszystko; muszę myśleć o tobie. Może przyjść dzień, kiedy, widząc jak się na zawsze zraziłem do ciebie, będziesz miała prawo wyrzucać mi, żem cię nie ostrzegł w rozstrzygającym momencie; miłość nie długo zdoła przetrwać surowy wyrok, wydany w takiej chwili. Widzisz, Noc Kleopatry (co za tytuł!) jest w tym wypadku niczem. Ważne jest to, czy ty jesteś doprawdy istotą na najniższym szczeblu inteligencji, a nawet wdzięku; marnem stworzeniem, niezdolnem oprzeć się przyjemności. Jeżeli jesteś czemś takiem, w jaki sposób możnaby cię kochać? W takim razie nie jesteś nawet kimś, nawet indywiduum, niedoskonałem, ale bodaj zdolnem do udoskonalenia. Jesteś czemś w rodzaju bezpostaciowej cieczy, spływającej po każdej pochyłości; rybą bez pamięci i bez zastanowienia, która, dopóki żyje w swojem akwarjum, będzie się tłukła sto razy o szybę, wciąż biorąc ją za wodę. Rozumiesz, ja nie mówię, aby twoja odpowiedź koniecznie miała ten skutek, że natychmiast przestanę cię kochać. Oczywiście nie; ale ileż stracisz w moich oczach, kiedy zrozumiem, że ty jesteś nic, że jesteś poniżej wszystkiego, nie zdolna wznieść się ponad cokolwiek! Oczywiście, wolałbym cię prosić, żebyś się wyrzekła Nocy Kleopatry (skoro mnie zmuszasz, abym splugawił wargi tym ohydnym tytułem) ot, jak o coś bez znaczenia, w nadziei że i tak pójdziesz. Ale, zdecydowany sporządzić ten bilans, wyciągnąć takie konsekwencje z twojej odpowiedzi, uważałem za lojalniejsze uprzedzić cię.
Odeta zdradzała od paru chwil oznaki wzruszenia i niepewności. Nie rozumiejąc dokładnie sensu słów Swanna, rozumiała, że wchodzą one w pospolity rodzaj „scen”, wyrzutów lub błagań. Znajomość mężczyzn pozwalała Odecie — bez troski o jakość słów — wnioskować, że nie mówiliby tak, gdyby nie byli zakochani, a z chwilą gdy są zakochani, niema potrzeby się z nimi liczyć, bo będą później jeszcze bardziej zakochani. Toteż byłaby słuchała Swanna z największym spokojem, gdyby nie widziała że czas mija i że, o ile mu pozwoli mówić dłużej, spóźni się, jak mu to rzekła z tkliwym, upartym i zawstydzonym uśmiechem: „na uwerturę!”
Innym razem, Swann powiadał Odecie, iż rzeczą, która bardziej niż wszystko inne zabija w nim miłość, to jej nałóg kłamstwa. „Nawet z punktu widzenia prostej kokieterji, powiadał, czy ty nie rozumiesz, ile tracisz uroku, zniżając się do kłamstwa? Ileż błędów mogłabyś okupić przyznaniem się! Doprawdy, ty jesteś o wiele mniej inteligentna niż myślałem!”
Ale napróżno Swann wykładał jej wszystkie racje, jakie nakazywałyby jej nie kłamać. Mogłyby zniweczyć w Odecie jakiś ogólny system kłamstwa; ale Odeta go nie miała. Poprostu, za każdym razem kiedy chciała aby Swann czegoś nie wiedział, nie mówiła mu tego. Toteż kłamstwo było dla Odety jedynie doraźnym środkiem; a decyzja, czy ma użyć tego środka czy też powiedzieć prawdę, była również sprawą doraźną, zależną od większej lub mniejszej szansy tego że Swann odkryje kłamstwo.
Fizycznie Odeta przechodziła zły okres: tyła. Wymowny i bolesny wdzięk, zdziwione i marzące spojrzenia, jakie miała niegdyś, zdawały się niknąć z pierwszą młodością. Tak, iż można rzec że stała się ona Swannowi tak droga w momencie kiedy właśnie wydawała się mu o wiele mniej ładna. Patrzył na nią długo, próbując pochwycić dawny jej urok, i nie odnajdywał go. Ale wiedział, że w tej nowej poczwarce wciąż żyje Odeta, wciąż ta sama ulotna, niepochwytna i skryta wola: to wystarczało Swannowi, aby wkładał tę samą namiętność w daremny wysiłek pochwycenia jej. Potem patrzał na jej fotografje z przed dwóch lat, przypominał sobie jaka była rozkoszna. I to pocieszało go trochę w jego cierpieniu.
Kiedy Verdurinowie zabierali Odetę do Saint-Germain, do Chatou, do Meulan, często, jeżeli było ładnie, proponowali na miejscu aby zostać na noc i wrócić aż jutro. Pani Verdurin starała się uśmierzyć skrupuły pianisty, którego ciotka została w Paryżu.
— Będzie uszczęśliwiona, że się pana pozbędzie na jeden dzień. Czegóżby się miała niepokoić, skoro wie że jesteś z nami? Zresztą biorę wszystko na siebie.
Kiedy się jej to nie udawało, pan Verdurin wypuszczał się, znajdował urząd telegraficzny albo posłańca i zapytywał wiernych, kto z nich życzy sobie kogoś uprzedzić. Ale Odeta dziękowała, oświadczając, że nie potrzebuje depeszować do nikogo, bo powiedziała Swannowi raz na zawsze, iż, wysyłając do niego przy wszystkich depeszę, skompromitowałaby się. Czasami Odeta znikała na kilka dni; Verdurinowie zabierali ją aby oglądać groby w Dreux, lub, za radą malarza, podziwiać w Compiègne zachody słońca w lesie, przyczem docierano aż do zamku w Pierrefonds.
— Pomyśleć że mogłaby zwiedzać prawdziwe zabytki ze mną, który dziesięć lat studjowałem architekturę i którego najwybitniejsi ludzie błagali, abym ich zabrał do Beauvais lub do Saint-Loup-de-Naud! Zrobiłbym to tylko dla niej! i ona, zamiast tego, jedzie w towarzystwie ostatnich bydlaków rozpływać się przed ekskrementami Ludwika Filipa oraz pana Viollet-le-Duc! Zdaje mi się, że na to nie potrzeba być artystą i że nawet bez szczególnie subtelnego węchu nie wybiera się na wilegiaturę wychodka, poto aby szerzej móc oddychać łajnem.
Ale kiedy Odeta pojechała do Dreux albo do Pierrefonds, nie pozwalając Swannowi udać się tam, niby przypadkiem, na własną rękę, bo — powiadała — „toby zrobiło fatalne wrażenie”, wówczas Swann pogrążał się w najbardziej upajającym romansie, w kolejowym rozkładzie jazdy, który wskazywał mu sposób spotkania jej popołudniu, wieczór, tego samego rana nawet! Sposób? więcej niemal: uprawnienie. Bo, ostatecznie, rozkłady jazdy, a nawet koleje nie są przeznaczane dla psów! Jeśli się oznajmia publiczności, zapomocą druku, że o ósmej rano odchodzi pociąg, który przybywa do Pierrefonds o dziesiątej, to dlatego, że udać się do Pierrefonds jest aktem godziwym, dla którego pozwolenie Odety jest zbytecznie. Zarazem jestto akt, który może mieć całkiem inną pobudkę niż chęć spotkania Odety, skoro spełniają go codzień ludzie którzy jej nie znają, i to w liczbie dość znacznej, aby warto było dla nich ogrzewać lokomotywy.
Ostatecznie, nie może mu zabronić wycieczki do Pierrefonds, jeżeli mu przyjdzie ochota! Otóż właśnie Swann czuł, że ma ochotę i że, gdyby nawet nigdy nie znał Odety, pojechałby tam z pewnością. Oddawna chciał sobie wyrobić dokładniejsze zdanie o pracach konserwatorskich Viollet-le-Duca. I, w taką pogodę jak dziś, odczuwał nieprzepartą chęć przechadzki po lasach Compiègne.
To doprawdy fatalny zbieg, że Odeta wzbroniła mu jedynej miejscowości, która go dziś nęci. Dziś! Gdyby tak pojechał tam, mimo jej zakazu, mógłby ją widzieć dziś! Ale cóż! spotkawszy w Pierrefonds kogoś obojętnego, Odeta wykrzyknęłaby radośnie: „O, pan tutaj!” i zaprosiłaby tego obcego aby ją odwiedził w hotelu, gdzie stanęła z Verdurinami. Przeciwnie, gdyby spotkała Swanna, byłaby niezadowolona, pomyślałaby że ją śledzi, zraziłaby się do niego, może odwróciłaby się z gniewem na jego widok. „Więc ja nie mam już prawa podróżować!” powiedziałaby mu za powrotem, podczas gdy w rezultacie to on nie miał prawa podróżować!
Aby się móc wybrać do Compiègne i do Pierrefonds tak aby nie wyglądało że jedzie za Odetą, wpadł Swann na pomysł żeby go tam zabrał jeden z jego przyjaciół, margrabia de Forestelle, który miał majątek w tamtych stronach. Margrabia, któremu Swann oznajmił swój projekt nie zdradzając pobudek, był uszczęśliwiony; po raz pierwszy od piętnastu lat Swann zgodził się wreszcie obejrzeć jego posiadłość; jeśli nie zostanie u niego na dłużej, obiecał mu bodaj wspólne wycieczki i spacery przez kilka dni. Swann widział tam już siebie z p. de Forestelle. Nawet nim ujrzy tam Odetę, nawet gdyby mu się nie udało jej ujrzeć, co to za szczęście będzie stąpać po tej ziemi, gdzie, nawet nie znając w danej chwili ścisłego miejsca jej pobytu, może czuć drgającą wszędzie możliwość jej nagłego zjawienia się: w dziedzińcach zamku — pięknego już dla Swanna, skoro jechał go obejrzeć dla Odety; — na każdej ulicy miasteczka, które mu się oto wydało romantyczne; na każdej drodze w lesie, zaróżowionej głębokim i tkliwym zachodem słońca; — niezliczone schronienia, gdzie czaiło się, kolejno i naraz, w niepewnej wszechobecności swoich nadziei, serce jego, szczęśliwe, wędrowne i zestokrotnione. „Zwłaszcza — mówiłby do pana de Forestelle — strzeżmy się wpaść na Odetę i na Verdurinów; dowiaduję się, że właśnie dziś są w Pierrefonds. Dość mamy czasu widywać się w Paryżu, nie byłoby warto się rozstawać poto aby nie móc zrobić kroku bez siebie”.
I przyjaciel nie rozumiałby, czemu, znalazłszy się na miejscu, Swann zmienia dwadzieścia razy projekty, czemu przepatruje jadalnie wszystkich hoteli w Compiègne, nie decydując się wstąpić mimo że nigdzie nie było śladu Verdurinów, robiąc wrażenie że szuka tego przed czem rzekomo ucieka, uciekając zresztą istotnie, bo, o ileby spotkał „paczkę”, usunąłby się z afektacją, rad że widział Odetę, a zwłaszcza że ona go widziała, i to obojętnego, nie troszczącego się o nią. Ale nie, odgadłaby że on jest tam dla niej. I, kiedy pan de Forestelle zjawiał się, aby zabrać Swanna, ten odpowiadał: „Niestety, nie; nie mogę dziś jechać do Pierrefonds. Właśnie Odeta tam jest”. I, mimo wszystko, miło było Swannowi czuć, że, jeśli on jeden ze wszystkich ludzi nie ma prawa jechać tego dnia do Pierrefonds, to dlatego, że jest dla Odety kimś różnym od innych, jej kochankiem; że to ograniczenie jego udziału w powszechnem prawie cyrkulacji jest tylko jedną z form tej niewoli, tej miłości która mu jest tak droga. Stanowczo, lepiej nie ryzykować pokłócenia się z Odetą, lepiej być cierpliwym, czekać jej powrotu.
Spędzał dnie pochylony nad mapą lasów Compiègne, jakgdyby to była mapa krainy Czułości; otaczał się fotografjami zamku Pierrefonds.
Z chwilą gdy nadchodził dzień możebnego powrotu Odety, Swann otwierał rozkład jazdy, obliczał którym pociągiem mogła wyjechać, i jakie pociągi zostały jej jeszcze jeśli się zapóźniła. Nie wychodził z obawy rozminięcia się z depeszą; nie kładł się spać na wypadek gdyby, wróciwszy ostatnim pociągiem, Odeta chciała mu zrobić niespodziankę i wpaść do niego w nocy. O, słyszał dzwonek do bramy, zdawało mu się że zwlekają z otwarciem, chciał budzić odźwiernego, wychylał się z okna aby wołać Odetę o ileby to była ona, bo, mimo poleceń z któremi schodził dziesięć razy osobiście na dół, mogli powiedzieć Odecie że go niema w domu. To służący wracał! Swann śledził nieustanny ruch pojazdów, na który dawniej nigdy nie zwrócił uwagi. Słyszał każdy wehikuł, zdaleka, bliżej, coraz bliżej; słyszał jak mija jego bramę nie zatrzymując się, i dalej niesie jakąś obecność nie przeznaczoną dla niego. Czekał całą noc, i bardzo zbytecznie, bo państwo Verdurin przyspieszyli powrót i Odeta była w Paryżu od południa. Nie przyszło jej na myśl uprzedzić Swanna; nie wiedząc co robić z czasem, spędziła wieczór w teatrze sama, oddawna wróciła już do domu i spała.
Bo Odeta nawet nie pomyślała o nim. I takie chwile, w których zapominała poprostu o istnieniu kochanka, były Odecie najużyteczniejsze, lepiej pomagały jej przywiązać Swanna, niż cała jej kokieterja. Bo w ten sposób Swann żył w ciągłym bolesnym niepokoju, dość potężnym, aby rozwinąć jego miłość, już owego dnia, kiedy nie zastał Odety u Verdurinów i szukał jej cały wieczór. I nie miał — jak ja je miałem w Combray w mojem dzieciństwie — szczęśliwych dni, w których zapomina się cierpień, mających odrodzić się wieczorem. Swann spędzał dnie bez Odety; chwilami powiadał sobie, że pozwolić tak ładnej kobiecie krążyć samej po Paryżu, jest czemś równie nieostrożnem, co położyć szkatułkę pełną klejnotów na środku ulicy. Wówczas Swann oburzał się na wszystkich przechodniów jak na bandę złodziei. Ale ich zbiorowa bezkształtna twarz, nieuchwytna dla wyobraźni, nie podsycała jego zazdrości; raczej nużyła myśl Swanna, który, przeciągając sobie rękę po oczach, wolał: „Wola boska”; jak ci co umęczeni zagadnieniem realności świata lub nieśmiertelności duszy, w akcie wiary szukają odprężenia dla znużonego mózgu. Ale wciąż myśl o nieobecnej mięszała się nierozłącznie z najprostszemi czynnościami Swanna — jak śniadanie, poczta, wyjście na miasto, układanie się do snu — przez sam smutek, jakim było spełniać te czynności bez Odety. Odeta była spleciona z jego życiem niby owe inicjały Filiberta Pięknego w kościele w Brou, które, z żalu po nim, Małgorzata Austrjacka wszędzie splotła z własnemi.
Czasem, zamiast zostać w domu, Swann szedł na śniadanie do pobliskiej restauracji, której dobrą kuchnię niegdyś cenił, a gdzie teraz zachodził jedynie z mistycznych i niedorzecznych zarazem pobudek, składających się na pojęcie romantyczności. Chodził tam dlatego, że owa restauracja (istnieje jeszcze) nosiła tę samą nazwę co ulica gdzie mieszkała Odeta: Lapérouse.
Czasami, kiedy Odeta wyjechała na krótko, dopiero po kilku dniach przychodziło jej na myśl uwiadomić Swanna, że jest w Paryżu. I mówiła mu całkiem poprostu, nie siląc się już, jak niegdyś, osłonić się na wszelki wypadek jakąś cząsteczką prawdy, że wróciła dopiero co, rannym pociągiem. Słowa te były kłamstwem; przynajmniej dla Odety były one kłamliwe, bezcielesne, pozbawione punktu oparcia we wspomnieniu przyjazdu na dworzec; kiedy je wymawiała, paraliżował je odmienny obraz tego co robiła naprawdę w chwili gdy rzekomo wysiadała z pociągu. Ale w wyobraźni Swanna słowa te nie spotkały żadnej przeszkody; wbijały się w jego myśl z siłą tak niewątpliwej prawdy, iż gdyby przyjaciel jakiś powiedział mu, że jechał tym pociągiem i nie widział Odety, Swann byłby przeświadczony, że to przyjaciel się omylił co do dnia lub godziny, skoro jego świadectwo nie godzi się ze słowami Odety. Te słowa wydałyby mu się kłamliwe jedynie wówczas, gdyby je od początku podejrzewał. Aby Swann uwierzył że Odeta kłamie, trzeba było uprzedniego posądzenia. Wówczas to wystarczało. Wówczas wszystko co mówiła Odeta zdawało się Swannowi podejrzane. Kiedy słyszał w jej ustach jakieś nazwisko, było to z pewnością nazwisko któregoś z jej kochanków; raz wpadłszy na ten domysł, Swann trawił tygodnie całe na rozpaczy. Porozumiał się nawet raz z biurem detektywów, aby się wywiedzieć o adres i sposób życia jakiegoś nieznajomego; uspokoiłby się aż wówczas, kiedyby ów nieznajomy wyjechał w daleką podróż. W rezultacie, Swann dowiedział się, że to był wuj Odety, zmarły od dwudziestu lat.
Mimo że Odeta nie dozwalała mu na ogół spotkań w miejscach publicznych (mówiła, że stąd powstają plotki) zdarzało się, że się z nią znalazł razem na jakimś wieczorze, dokąd oboje byli zaproszeni, — u Farcheville’a, u „mistrza”, lub na balu dobroczynnym w jakiemś ministerstwie. Widział Odetę, ale nie śmiał zostać, z obawy zirytowania jej: myślałaby, że szpieguje przyjemności, jakich ona kosztuje z innymi. Przyjemności te przybierały w wyobraźni Swanna fantastyczne rozmiary, ponieważ nie widział ich zakończenia, wracając samotnie i idąc ze ściśniętem sercem spać, jak ja w kilka lat później, kiedy Swann miał przyjść do nas na obiad w Combray. I raz czy dwa poznał w takie wieczory ową radość, którą — gdyby nie następujące po niej tem gwałtowniejsze ataki uśmierzonego nagle niepokoju — możnaby nazwać spokojną radością, ponieważ polega na ukojeniu. I tak, jednego razu, Swann poszedł na chwilę na raut do malarza i już miał wychodzić. Zostawiał tam Odetę, zmienioną na świetną obcą istotę, pośród mężczyzn, którym spojrzenia jej i wesołość (ach, nie dla niego!) zdawały się wróżyć jakieś tajemne rozkosze tam lub gdzieindziej (może na „Bal des Incohérents”, dokąd, ku rozpaczy Swanna, Odeta mogła się wybrać później). Rozkosze te budziły w Swannie więcej zazdrości niż sam fakt cielesnego obcowania, dlatego że je sobie trudniej wyobrażał. Już miał opuścić pracownię, kiedy usłyszał że go ktoś woła. Usłyszał słowa, które, odejmując zabawie ów groźny finał, czyniły ją Swannowi retrospektywnie czemś niewinnem; czyniły z powrotu Odety rzecz już nie niepojętą i straszliwą, ale słodką i znaną, podobną trochę do jego codziennego życia, tulącą się doń w jego własnym powozie. Te słowa odzierały samą Odetę z tego co w niej było zbyt świetne i wesołe; mówiły że to był tylko kostjum przybrany na chwilę, dla niego, a nie w oczekiwaniu tajemniczych rozkoszy; kostjum, który już się jej sprzykrzył. Wszystko to wyczytał w słowach, które Odeta rzuciła mu kiedy był już na progu: „Czy nie zechciałby pan zaczekać na mnie pięć minut, ja też idę, wrócilibyśmy razem, odwiózłby mnie pan do domu”.
Prawda iż jednego dnia Forcheville poprosił żeby i jego zabrać; ale kiedy, przybywszy pod dom Odety, pytał czy mu pozwoli wejść także, Odeta odparła, wskazując Swanna: „Och, to zależy od tego pana; niech pan jego poprosi! Wreszcie, niech pan wejdzie na chwilę, jeśli pan ma ochotę; ale nie na długo, bo uprzedzam pana, że on lubi spokojnie rozmawiać ze mną i że wtedy nie bardzo znosi gości. Och, gdyby pan znał tego człowieka tak jak ja go znam! Nieprawdaż, my love, że ja jedna znam cię dobrze?”
Bardziej może jeszcze wzruszało Swanna, gdy Odeta zwracała doń w obecności Forcheville’a nietylko słowa czułości, wyróżnienia, ale także uwagi krytyczne, jak np: „Jestem pewna, że pan nie odpowiedział jeszcze swoim przyjaciołom w sprawie niedzielnego obiadu. Niech pan nie idzie, jeżeli pan nie chce; ale niech pan przynajmniej będzie grzeczny”. Albo: „Czy pan bodaj zostawił tu swoje studjum o Ver Meerze, aby móc nad niem popracować jutro? Co za leniuch! Ja pana zmuszę do pracy!” — słowa które dowodziły, że Odeta wtajemniczona jest w jego zabawy i pracę, że mają wspólne życie. I mówiąc to, darzyła go uśmiechem, w którym Swann czuł ją całkowicie swoją.
W takich chwilach, podczas gdy ona przyrządzała oranżadę, nagle — jak kiedy źle uregulowany reflektor wodzi zrazu dokoła przedmiotu na ścianie wielkie fantastyczne cienie, które potem kurczą się i znikają w nim — wszystkie straszliwe i zmienne pojęcia, jakie Swann sobie tworzył o Odecie, znikały, łączyły się z uroczem ciałem, które miał przed sobą. Przypuszczał nagle, że ta godzina spędzona w saloniku Odety, pod lampą, nie jest może godziną sztuczną, skomponowaną dla niego (dla zamaskowania owej przerażającej i rozkosznej rzeczy, o której Swann myślał bezustanku, nie mogąc jej sobie dobrze wyobrazić: godziny prawdziwego życia Odety, życia Odety kiedy jego tam niema), z teatralnemi akcesorjami i owocami z kartonu, ale że to jest może naprawdę godzina życia Odety. Może, gdyby go tu nie było, przysunęłaby panu de Forcheville ten sam fotel i podałaby mu nie jakiś nieznany napój, ale właśnie tę oranżadę? Może świat zamieszkały przez Odetę nie jest owym innym, przerażającym i nadprzyrodzonym światem, w który Swann ją bezustanku przenosił, a który istniał może tylko w jego wyobraźni, ale światem rzeczywistym, nie wydzielającym żadnego specjalnego smutku. Ów świat — to ten stół, na którym będzie mógł pisać, i ten napój, którego będzie mógł skosztować; wszystkie te przedmioty, na które patrzał z ciekawością, podziwem i wdzięcznością, bo, jeżeli chłonąc jego marzenia oswobodziły go od nich, i one w zamian wzbogaciły się jego marzeniami, ukazywały mu ich dotykalną realizację, absorbowały jego myśl, kształtowały się plastycznie w oczach, uspakajając równocześnie serce. Och! gdyby los pozwolił mu mieć wspólne mieszkanie z Odetą, czuć się u niej jak u siebie! gdyby, pytając służącego co jest na śniadanie, mógł usłyszeć w odpowiedzi menu Odety; gdyby musiał jej towarzyszyć, choćby bez ochoty, z obowiązku dobrego męża, niosąc jej płaszcz kiedy jest za gorąco, kiedyby Odeta zechciała przejść się rano po avenue du Bois-de-Boulogne; a wieczór, po obiedzie, o ileby miała ochotę zostać w domu w szlafroczku, gdybyż musiał być przy niej, robić to co ona zechce! Wówczas wszystkie drobiazgi życia Swanna — nawet najpospolitsze — które mu się zdawały tak smutne, nabrałyby jakiejś upajającej słodyczy, jakiejś tajemniczej gęstości, przez to, że stałyby się zarazem cząstką życia Odety, jak ta lampa, jak ta oranżada, ten fotel, kryjące tyle marzenia, materjalizujące tyle pragnień.
Jednakże Swann domyślał się, że ten odpoczynek, spokój, do których tak wzdychał, nie byłyby sprzyjającą atmosferą dla jego miłości. Kiedy Odeta przestałaby dlań być istotą wciąż nieobecną, żałowaną, urojoną; kiedy jego uczucie dla niej byłoby już nie owem tajemniczem wzruszeniem, o jakie przyprawiała go fraza sonaty, ale przywiązaniem, wdzięcznością; kiedyby się między nimi wytworzyły stosunki normalne, kładące koniec jego szaleństwu i smutkowi, bezwątpienia życie Odety, samo w sobie, wydałoby mu się wówczas mało interesujące, czego już kilka razy miał przeczucie, naprzykład w dniu kiedy przeczytał przez kopertę jej list do pana de Forcheville. Rozważając swoją chorobę równie sumiennie co gdyby ją był sobie zaszczepił dla studjów, Swann mówił sobie, iż, kiedy się wyleczy, wszelkie postępki Odety będą mu obojętne. Ale, w pełnej świadomości swego chorobowego stanu, obawiał się, narówni ze śmiercią, takiego wyleczenia, które byłoby w istocie śmiercią wszystkiego czem był obecnie.
Po owych spokojnych wieczorach, podejrzenia Swanna uśmierzały się; błogosławił Odetę i nazajutrz z samego rana posyłał jej najpiękniejsze klejnoty, za to że jej wczorajsza dobroć wzbudziła albo jego wdzięczność, albo tęsknotę do nawrotu tej dobroci, albo paroksyzm miłości, któremu potrzebował dać wyraz.
Ale kiedyindziej chwytał go na nowo ból; wyobrażał sobie, że Odeta jest kochanką Forcheville’a. Z pewnością, kiedy siedzieli oboje z Forchevillem w landzie Verdurinów w Lasku, w wilję owego obiadu w Chatou, dokąd Swanna nie zaproszono; kiedy widzieli go jak napróżno błagał Odety z wyrazem rozpaczy, oczywistym nawet dla jego stangreta, aby wróciła razem z nim; jak potem wracał sam, upokorzony; wówczas Odeta musiała go pokazywać Forcheville’owi, mówiąc: „Ależ się wścieka!” I z pewnością miała to samo błyszczące, okrutne, podstępne i skryte spojrzenie, co w ów dzień, kiedy Forcheville wypędził od Verdurinów Saniette’a.
Wówczas Swann nienawidził jej. „Ale bo też ja jestem skończony głupiec, — powiadał sobie; płacę swojemi pieniędzmi za cudzą przyjemność. Niechże ona też trochę uważa i zanadto nie przeciąga struny, bo mógłbym łatwo wogóle przestać dawać cokolwiek. W każdym razie wyrzeczemy się chwilowo dodatkowych uprzejmości! Pomyśleć, że nie dalej niż wczoraj, kiedy wspomniała, że miałaby ochotę jechać na festiwal do Bayreuth, byłem na tyle głupi, aby jej zaproponować wynajęcie jednego z zameczków króla bawarskiego w okolicy, dla nas dwojga. Zresztą, wcale nie zdawała się tem zachwycona; nie powiedziała jeszcze ani tak ani nie; miejmy nadzieję, że odmówi, wielkie nieba! Słuchać Wagnera przez dwa tygodnie z osobą, która zna się na muzyce tyle co kura na pieprzu, to byłoby wesołe!”
Nienawiść jego, tak samo jak miłość, potrzebowała wyrażać się, działać. Swann znajdował przyjemność w tem, aby posuwać coraz to dalej swoje wrogie domysły, ponieważ, dzięki przewrotności jaką przypisywał Odecie, nienawidził jej tem bardziej. Gdyby — jak starał się to sobie wyobrazić — przypuszczenia jego okazały się prawdą, mógłby mieć sposobność ukarania jej i wyładowania rosnącej wściekłości. Posunął się aż do przypuszczenia, że dostanie od Odety list, w którym poprosi go o pieniądze na wynajęcie owego zamku koło Bayreuth, ale uprzedzając Swanna że nie będzie mógł przyjechać, bo przyrzekła Forcheville’owi i Verdurinom, że ich zaprosi. Och! jakiż byłby rad, gdyby się ośmieliła! Z jakąż radością odmówiłby, z jaką rozkoszą ułożyłby mściwą odpowiedź! Z góry lubował się dobieraniem wyrażeń, wykrzykiwał je na cały głos, tak jakby dostał list w rzeczywistości.
Otóż, to właśnie ziściło się nazajutrz. Odeta napisała mu, że państwo Verdurin i ich przyjaciele wybraliby się chętnie na cykl wagnerowski, i że, gdyby Swann zechciał ofiarować jej te pieniądze, miałaby wreszcie, sama tak często przyjmowana u nich, przyjemność zaproszenia ich wzajem. O Swannie nie mówiła ani słowa; rozumiało się samo przez się, że obecność pani Verdurin wyklucza jego udział.
Wówczas miał tę rozkosz aby jej przesłać ową straszliwą odpowiedź, której każde słowo obmyślił w wilję, nie śmiejąc marzyć aby mu się mogła kiedy przydać. Niestety! czuł, że za pieniądze które Odeta posiadała lub które znalazłaby łatwo, mogłaby i tak wynająć mieszkanie w Bayreuth, skoro miała ochotę; ona, niezdolna odróżnić Bacha od Clapissona! Ale, bądź co bądź, żyłaby tam mniej wystawnie. Nie będzie mogła — tak jakby to robiła za jego pieniądze — urządzać co wieczór w zamku owych wykwintnych kolacyjek, po których przyjdzie jej może ochota — co, być może, nie stało się jeszcze — znaleźć się w ramionach p. de Forcheville. I przynajmniej nie Swann będzie płacił tę nienawistną podróż! — Och! gdyby mógł zapobiec temu, gdyby Odeta mogła zwichnąć nogę przed wyjazdem, gdyby stangret wiozący ją na kolej zgodził się za jakąbądź cenę zawieźć ją w miejsce, gdzieby pozostała jakiś czas uwięziona — przewrotna kobieta z oczami emaljowanemi uśmiechem wspólnictwa z Forchevillem, jaką była Odeta dla Swanna od czterdziestu ośmiu godzin.
Ale nigdy nie była taką zbyt długo. Po kilku dniach, błyszczące i kłamliwe spojrzenie traciło swój blask i swoją przewrotność; ów obraz znienawidzonej Odety, mówiącej do Forcheville’a: „Ależ się wścieka!” zaczynał blednąc, zacierał się. Wówczas zjawiała się stopniowo jaśniejąca łagodnie twarz innej Odety, tej która uśmiechała się do Forcheville’a, ale uśmiechem pełnym tkliwości dla Swanna, kiedy mówiła: „Niech pan nie siedzi długo, pan Swann nie bardzo lubi, żeby ktoś był u mnie, kiedy on ma ochotę zostać. Och, gdyby pan znał tego człowieka tak jak ja go znam!” To był ten sam uśmiech, który miała dziękując Swannowi za jakiś dowód jego delikatności, którą tak bardzo ceniła; za jakąś radę, której szukała w jednej z owych poważnych okoliczności, kiedy miała zaufanie tylko do niego.
Wówczas Swann zapytywał sam siebie, w jaki sposób mógł do tej Odety napisać obelżywy list, do którego spewnością nie sądziła go zdolnym i który musiał go ściągnąć z wysokiego, jedynego szczebla, jaki dobroć jego, lojalność, zdobyły mu w jej opinji. Miłość jej ucierpi od tego, bo, jeśli go kochała, to dla tych zalet, których nie znajdowała ani w panu de Forcheville ani w nikim innym. Dla tych zalet Odeta okazywała mu tak często czułość, którą Swann liczył za nic w chwili gdy był zazdrosny, ponieważ czułość ta nie była wyrazem pragnienia, dowodziła raczej przywiązania niż miłości. Ale zaczynał czuć na nowo jej wartość, w miarę jak samorzutne odprężenie jego podejrzeń, często sprowadzane jakąś lekturą lub gawędą z przyjacielem, czyniło jego namiętność mniej chciwą wzajemności.
Teraz, kiedy po tych wahaniach Odeta wróciła w naturalny sposób w miejsce z którego zazdrość Swanna usunęła ją na chwilę, w perspektywę w której wydawała mu się uroczą, wyobrażał ją sobie ze spojrzeniem pełnem czułości i pokusy, i tak ładną, że nie mógł się wstrzymać, aby nie wysunąć ku niej warg, jakgdyby była tuż i jakgdyby ją mógł pocałować. I za to czarujące i życzliwe spojrzenie, zachował dla niej tyle wdzięczności, co gdyby ono istniało naprawdę; jakgdyby, to nie było tylko jego urojenie, sposób uczynienia zadość własnym pragnieniom.
Jaką on jej musiał sprawić przykrość! Z pewnością miał dość przyczyn do urazy, ale przyczyny te nie wystarczyłyby, gdyby tak nie kochał Odety. Czyż nie miał równie poważnych pretensyj do innych kobiet, którym mimo to oddałby dziś chętnie jakąś przysługę, nie czując do nich gniewu, bo ich już nie kochał? Gdyby miał kiedyś osiągnąć tę samą obojętność w stosunku do Odety, zrozumiałby, że to jedynie zazdrość kazała mu znajdować coś okrutnego, nieprzebaczalnego w owem jej pragnieniu, tak naturalnem w gruncie, płynącem z odrobiny dzieciństwa, a także z pewnej delikatności duszy, aby móc z kolei — skoro się nadarzyła sposobność — odwzajemnić państwu Verdurin ich grzeczność, zabawić się w panią domu.
Wracał do tego punktu widzenia, przeciwnego perspektywom jego miłości i zazdrości. Silił się wznieść do jakiejś bezstronności intelektualnej; brał w rachubę różne możliwości, próbował sądzić Odetę tak jakby jej nie kochał, jakgdyby była dlań kobietą taką jak inne, tak jakby życie Odety nie było — z chwilą jego nieobecności — obce, knute w sekrecie przed nim, przeciw niemu.
Czemu przypuszczać, że ona tam będzie kosztowała z Forchevillem, albo z innymi, upajających rozkoszy, których nie zaznała ze Swannem i które są wyłącznie tworem jego zazdrości? W Bayreuth czy w Paryżu, jeśli się zdarzy Forcheville’owi myśleć o nim, to jedynie jak o człowieku grającym wielką rolę w życiu Odety, jak o człowieku któremu musi ustępować miejsca, kiedy się u niej spotkają. Gdyby Odeta i Forcheville tryumfowali że są tam mimo niego, Swann sam byłby temu winien, starając się daremnie przeszkodzić tej podróży. Przeciwnie, gdyby pochwalił jej projekt — ostatecznie niewinny — robiłoby to wrażenie, że ona jest tam za jego zgodą, czułaby się tam jakby wyprawiona, ulokowana przez niego. Przyjemność podejmowania ludzi, którzy ją tak często ugaszczali, zawdzięczałaby poniekąd Swannowi. Gdyby posłał Odecie te pieniądze, gdyby ją zachęcił do podróży i postarał umilić się pobyt, wówczas, zamiast jechać nadąsana, bez pożegnania, przybiegłaby do niego szczęśliwa, wdzięczna; miałby radość widzenia jej, radość której nie kosztował blisko od tygodnia, a której nic nie mogło mu zastąpić. Bo skoro tylko Swann mógł sobie wyobrazić Odetę bez wstrętu, skoro znów widział dobroć w jej uśmiechu, kiedy zazdrość nie zaostrzała jego miłości żądzą odebrania Odety każdemu innemu, wówczas miłość ta stawała się zwłaszcza upodobaniem w jej osobie. Podziwiał niby widowisko, lub badał jak zjawisko przyrody wznoszenie się jej spojrzeń, rodzenie się jej uśmiechu, barwę jej głosu. I ta przyjemność, różna od wszystkich innych, stworzyła w nim w końcu potrzebę Odety, potrzebę którą jedynie ona mogła uśmierzyć swoją obecnością albo swojemi listami. Potrzeba ta była prawie równie bezinteresowna, artystyczna, równie perwersyjna jak inna pasja cechująca to nowe życie Swanna, w którem, po oschłości i depresji dawniejszych lat, nastąpił rodzaj duchowego przekrwienia. Nie wiedział, czemu zawdzięcza to nieoczekiwane wzbogacenie swego dawniejszego życia, niby osoba delikatnego zdrowia, która od pewnego momentu nabiera sił i ciała i zdaje się przez jakiś czas zbliżać do zupełnego wyleczenia. Ową drugą pasją, która się w nim rozwijała również poza realnym światem, było słuchanie i poznawanie muzyki.
Toteż przez sam chemizm swojej choroby, po okresie w którym destylował ze swojej miłości zazdrość, zaczynał znów wytwarzać czułość, litość dla Odety. Znów stawała się Odetą uroczą i dobrą. Miał wyrzuty, że był dla niej twardy. Pragnął, żeby przyszła do niego; przedtem zaś chciał jej sprawić jakąś przyjemność, widzieć jak wdzięczność rzeźbi jej twarz, modeluje jej uśmiech.
Toteż Odeta, pewna że on przyjdzie po kilku dniach równie czuły i uległy jak wprzódy aby ją błagać o pojednanie, przywykła już nie bać się żalów ani nawet gniewów Swanna i, o ile jej to było na rękę, odmawiała mu faworów na których zależało mu najwięcej.
Może nawet nie wiedziała, jak bardzo Swann był szczery w momencie sprzeczki, kiedy mówił że jej już nie pośle pieniędzy i że będzie się starał jej szkodzić. Może również nie wiedziała, jak bardzo był szczery jeżeli nie wobec niej, to bodaj wobec samego siebie w innych wypadkach, kiedy, dla dobra ich wspólnej przyszłości, aby pokazać Odecie że może się bez niej obejść, że zerwanie jest zawsze możliwe, postanawiał przetrwać jakiś czas nie widząc jej.
Czasami robił to po kilku dniach, w których Odeta nie sprawiła mu nowej zgryzoty; wiedział zaś, że najbliższe spotkania z nią nie mogą mu przynieść żadnej wielkiej słodyczy, raczej jakąś nową przykrość, która położy koniec obecnemu spokojowi. Pisał wtedy do Odety, że, będąc bardzo zajęty, nie może jej odwiedzić w żaden z zapowiedzianych dni. I otóż list od niej, mijając się z jego listem, prosił go właśnie o przesunięcie któregoś spotkania. Natychmiast Swann zastanawiał się nad przyczyną jej kroku: podejrzenia, udręki chwytały go na nowo. W tej nowej gorączce nie mógł już dotrzymać postanowień, jakie powziął w poprzednim stanie względnego spokoju; biegł do Odety i domagał się widzenia jej we wszystkie najbliższe dni. Nawet jeżeli ona nie napisała doń pierwsza, jeżeli tylko odpowiedziała na jego list, to wystarczało aby Swann nie mógł wytrwać bez jej widoku. Bo, nawspak jego rachubom, zgoda Odety zmieniała w nim wszystko. Jak wszyscy, którzy posiadają jakąś rzecz, chcą sobie wyobrazić coby się stało gdyby nagle przestali ją posiadać, usunął tę rzecz ze swojej duszy, zostawiając wszystko inne w tym stanie co kiedy ona tam była. Otóż, nieobecność jakiejś rzeczy nie jest jedynie tem; to nie jest prosty częściowy brak; to jest zburzenie całej reszty, nowy stan, którego nie można przewidzieć w dawnym.
Innym razem przeciwnie, kiedy Odeta wybierała się w podróż, wówczas Swann po jakiejś drobnej, dowolnie upozorowanej sprzeczce decydował się nie pisać do niej i nie widzieć jej przed powrotem. W ten sposób, z całem wyrachowaniem, rozłące rozpoczętej jedynie nieco wcześniej, nieuniknionej przez sam fakt podróży, dawał pozór wielkiego zerwania, które Odeta weźmie może za ostateczne. Już wyobrażał sobie kochankę niespokojną, strapioną brakiem jego wizyty lub listu; a obraz ten, uspakajając jego zazdrość, ułatwiał mu odzwyczajenie się od jej widoku. Bezwątpienia, chwilami, w zaułku świadomości, dokąd wola Swanna spychała tę myśl dzięki trzem tygodniom postanowionej rozłąki, z przyjemnością zważał nadzieję ujrzenia Odety za powrotem; ale czynił to tak nieskwapliwie, że zaczynał pytać sam siebie, czy nie podwoiłby chętnie trwania tak mało dotkliwego braku. Rozłąka datowała dopiero od trzech dni; czasami o wiele dłużej nie widywał Odety, i to bez uprzedniego przygotowania. Mimo to, niechby jakaś lekka przeciwność lub niedyspozycja fizyczna pozwoliła mu uważać daną chwilę za moment wyjątkowy, specjalny, w którym sam rozsądek godzi się przyjąć ulgę czerpaną z przyjemności i daje urlop woli aż do podjęcia nowego, celowego wysiłku, — już działanie tej woli słabło. I nawet jeszcze mniej: przypomniał sobie np. że zaniedbał poprosić Odety o jakąś wskazówkę; ot, na jaki kolor chce przemalować swój powóz; lub jakieś sprawy giełdowe, czy chce nabyć akcje zwykłe czy uprzywilejowane (bardzo to ładna rzecz pokazać, że może istnieć bez widzenia jej, ale gdyby potem trzeba było przemalować na nowo lub gdyby akcje nie dały dywidendy, dużoby na tem zyskał!) — i oto myśl ujrzenia Odety, jak napięta gumelastyka, lub powietrze w machinie pneumatycznej, z nieokreślonych dali w których Swann ją trzymał, wracała jednym skokiem w pole doraźnych i natychmiastowych możliwości.
Myśl ta wracała nie znajdując już sprzeciwu, zresztą tak nieodparta, że Swann mniej cierpiał wprzódy, dzień po dniu, czując jak się zbliżają dwa tygodnie spodziewanej rozłąki z Odetą, niż teraz, czekając dziesięć minut aż stangret zaprzęgnie powóz, który miał go do niej zawieźć. Minuty te spędzał w transach niecierpliwości i radości, w których po tysiąc razy z nagłą tkliwością obracał w głowie myśl ujrzenia Odety; myśl która, w chwili gdy przypuszczał że jest tak daleko, znalazła się nagłym zwrotem i tak blisko niego w najbliższej świadomości! Bo ta myśl nie znajdowała już zapory w pragnieniu przezwyciężenia jej: pragnienie to przestało istnieć u Swanna, od czasu jak dowiódł sam sobie — tak sądził przynajmniej — że mu to przyszło tak łatwo. Nie widniał już żadnej przeszkody aby odroczyć tę próbę rozłąki, co do której był teraz pewien że ją potrafi uskutecznić, skoro zechce. Bo też owa myśl ujrzenia Odety wracała strojna dlań nowością, urokiem, obdarzona siłą, którą przyzwyczajenie zwątliło, ale która skrzepiła się w owej prywacji nie trzech dni ale piętnastu (bo czas wyrzeczenia się trzeba liczyć przez antycypację wedle oznaczonego z góry terminu). To co byłoby dotąd oczekiwaną i łatwą do poświęcania przyjemnością, stawało się nieoczekiwanem szczęściem, wobec którego jest się bez obrony. I myśl ta wracała upiększona nieświadomością tego co Odeta mogła myśleć i robić w miarę jak on nie daje znaku życia; tak że kochanka, którą miał odnaleźć, stawała się pasjonującem objawieniem Odety prawie nieznanej.
Ale Odeta, jak odmowę pieniędzy uważała tylko za fintę, tak samo widziała jedynie pretekst w informacjach tyczących odmalowania powozu lub kupna papierów, o które-to wskazówki Swann przychodził ją rzekomo prosić. Bo Odeta nie odtwarzała sobie rozmaitych faz które on przechodził; nie siliła się zrozumieć ich mechanizmu, wierząc tylko w to co znała zgóry, w konieczne, niezawodne i zawsze jednakie zakończenie. Pojęcie niekompletne — tem głębsze może, o ile sądzić z punktu Swanna, który byłby z pewnością uznał, że Odeta go nie rozumie; tak jak morfinista albo gruźlik czują się niezrozumiani przez lekarza. Jeden z nich sądzi, że mu stanęły w poprzek jedynie nieszczęśliwe okoliczności, gdy już się miał wyleczyć z zastarzałego nałogu: drugi wierzy, że go zaskoczyła przygodna niedyspozycja w chwili gdy miał wreszcie wyzdrowieć; ale lekarz nie przywiązuje zbytniej wagi do tych rzekomych przypadków; uważa je za prostą maskaradę nałogu lub choroby, które obrały tę postać, aby się przypomnieć pacjentom, nie przestając w rzeczywistości beznadziejnie ciążyć nad nimi, gdy oni się łudzili rojeniami o silnej woli lub o wyzdrowieniu. I w istocie, miłość Swanna doszła do punktu, gdy lekarz, — a w niektórych chorobach i najśmielszy chirurg — pytają sami siebie, czy rozsądne lub nawet możliwe jest pozbawić chorego jego nałogu albo odjąć mu jego chorobę.
To pewna, że Swann nie miał bezpośredniego poczucia rozmiarów swojej miłości. Kiedy starał się ją zmierzyć, często zdawała mu się zmniejszona, niemal sprowadzona do zera. Chłód, niemal wstręt, jaki budziły w nim — zanim pokochał Odetę — jej wyraziste rysy, jej nieświeża cera, wracały mu w pewne dni. „Doprawdy, jest widoczny postęp, powiadał sobie nazajutrz; ściśle biorąc, nie czułem wczoraj prawie żadnej przyjemności będąc z nią w łóżku; a nawet — to ciekawe — wydawała mi się brzydka”. I niewątpliwie był szczery, ale miłość jego rozpościerała się już daleko poza regiony fizycznego pożądania. Nawet osoba Odety nie zajmowała w niej już wiele miejsca. Kiedy spojrzenie Swanna padło na jej fotografję, lub kiedy ona sama przyszła do niego, zaledwie mógł utożsamić jej rzeczywistą lub sportretowaną twarz z owem bolesnem i stałem wzruszeniem, jakie w nim mieszkało. Powiadał sobie, prawie ze zdziwieniem: „To ona”, jakgdyby nam nagle uzewnętrzniono obraz jednej z naszych chorób, któraby się nam nie wydała podobna do tego co cierpimy. „Ona”: — próbował pytać sam siebie, co to takiego; bo w tem jest podobieństwo między miłością a śmiercią (raczej niż inne mętne podobieństwa, które się wciąż przytacza), że każą nam one wnikać coraz głębiej w tajemnice osobowości, w obawie że ich realność nam się umyka. I ta choroba, którą była miłość Swanna, tak się rozrosła, tak ściśle zespoliła się z jego nawykami, ze wszystkiemi jego czynnościami, z jego myślą, zdrowiem, z jego snem, życiem, nawet z tem czegoby pragnął po śmierci, tak dalece stopiła się z nim samym, że nie dałoby się jej wyrwać z niego, nie niwecząc go prawie całkowicie; miłość jego, jak się mówi w chirurgji, nie nadawała się już do operacji.
Przez tę miłość Swann oderwał się od wszystkich zainteresowań. Czasem pokazywał się w wielkim świecie, powiadając sobie, że jego stosunki — jak elegancki zaprząg, którego Odeta nie umiała zresztą dobrze ocenić — mogłyby mu przydać nieco wartości w jej oczach. I byłoby to może prawdą, gdyby jego stosunki nie były tak zdeprecjonowane właśnie przez tę miłość, która obniżała dla Odety cenę wszystkiego przez to, że on sam tego nie cenił. Teraz, będąc w towarzystwie, obok smutku pobytu wśród rzeczy i ludzi których Odeta nie znała, Swann odczuwał ową bezinteresowną przyjemność, jaką znajdowałby w powieści lub obrazie, przedstawiających uciechy próżniaczej klasy; jak znowuż, będąc u siebie, lubił zważać wzorowe funkcjonowanie domowego mechanizmu, elegancję swojej garderoby i liberji, dobrą lokatę kapitałów. To było dlań to samo, co czytać w ulubionym Saint-Simonie o porządku dnia i menu posiłków pani de Maintenon lub o chytrej drapieżności i szerokim trybie życia Lulliego. I, w miarę słabych zainteresowań jakie jeszcze zachował, Swann czerpał jakby nową przyjemność w tem, aby się móc przenieść na chwilę w owe szczupłe okolice swojego ja, które pozostały niemal obce jego miłości, jego zgryzocie. Pod tym względem czuł się obecnie najlepiej w osobowości, w której moja cioteczna babka widziała go jako „młodego Swanna”, — osobowości różnej od owej drugiej, bardziej indywidualnej, jaką był pan Karol Swann. Jednego dnia, chciał posłać owoce na urodziny księżnej parmeńskiej, ile że często mogła pośrednio przydać się Odecie, dostarczając mu miejsc na jakieś uroczystości, na galowe przedstawienia. Nie bardzo umiejąc dać z tem sobie radę, obarczył zamówieniem kuzynkę swojej matki, uszczęśliwoną że mu się może przysłużyć. Zdając sprawę ze zlecenia, doniosła mu, że nie kupiła wszystkich owoców w jednym sklepie, ale wzięła winogrona u Crapote, którego są specjalnością, truskawki u Jaureta, gruszki u Cheveta, gdzie są najpiękniejsze, etc. „Każdy owoc — pisała — obejrzałam i wybrałam sztuka po sztuce”. I w istocie, z podziękowań księżnej mógł Swann ocenić wonność truskawek i soczystość gruszek. Ale zwłaszcza owo: „każdy owoc obejrzałam i wybrałam sztuka po sztuce” stało się ukojeniem dla jego cierpienia, unosząc jego świadomość w sferę w której bawił rzadko, mimo że do niej należał jako spadkobierca bogatego i szanownego mieszczaństwa, gdzie przechowywała się dziedzicznie, gotowa na jego usługi skoro tego zapragnie, znajomość „dobrych adresów” i umiejętność zamówień.
Z pewnością, Swann od zbyt dawna zapomniał że był „młodym Swannem”, aby nie odczuć — kiedy znów stał się nim na chwilę — przyjemności żywszej, niż te których kosztował zwykle i na które był znieczulony. O ile uprzejmość mieszczan, dla których pozostał zwłaszcza owym „młodym Swannem” była mniej żywa niż uprzejmość arystokracji (ale pochlebniejsza, bo w owej sferze przynajmniej nieodłączna jest od szacunku), to pewna, że żaden bilecik książęcej Wysokości, żadne dostojne rozrywki które mu ofiarowywano, nie mogłyby być Swannowi równie miłe jak list w którym proszono go na świadka ślubu, lub bodaj proste zaproszenie naślub w rodzinie starych przyjaciół jego rodziców. Niektórzy zachowali z nim stosunki — jak np. dziadek, który poprzedniego roku zaprosił Swanna na ślub mojej matki; inni ledwie go znali osobiście, ale poczuwali się do obowiązków grzeczności dla syna nieboszczyka Swanna, jego godnego spadkobiercy.
Ale, dzięki dawnej zażyłości, światowcy również w pewnej mierze stanowili cząstkę jego domu, otoczenia i jakby rodziny. Przechodząc w myśli swoje świetne stosunki, Swann miał poczucie tego samego bezpieczeństwa, komfortu, co patrząc na piękne dobra ziemskie, piękne srebra, piękną bielizną stołową, które odziedziczył po swoich. Myślał że, gdyby go nagle w domu poraził jakiś atak, lokaj pobiegłby odruchowo po księcia de Chartres, po księcia de Reuss, po księcia de Luxembourg, po barona de Charlus; i owa myśl przynosiła mu tę samą pociechę, co naszej starej Franciszce świadomość, iż będzie pochowana we własnem cienkiem płótnie, znaczonem, nie cerowanem (lub cerowanem tak delikatnie, że to dawało jedynie tem wyższe pojęcie o staraniu pracownicy), w całunie, którego często wspominany obraz dawał jej niezawodną satysfakcję jeżeli nie komfortu, to bodaj zadowolonej próżności. We wszystkich postępkach i myślach odnoszących się do Odety, Swann ulegał wciąż tajonemu uczuciu, że jest jej może nie mniej drogi, ale jako towarzystwo mniej miły od kogokolwiek, od najnudniejszego z „paczki” Verdurinów; toteż kiedy się przenosił myślą w świat, dla którego był człowiekiem uroczym i pożądanym, gdzie robiono wszystko aby go ściągnąć, gdzie rozpaczano że go się tak mało widuje, zaczynał wierzyć w istnienie szczęśliwego życia, prawie odczuwał jego głód. Podobny był wówczas choremu, leżącemu od wielu miesięcy w łóżku, na djecie, gdy ujrzy w dzienniku menu oficjalnego śniadania lub anons wycieczki na Sycylję.
O ile Swann musiał się usprawiedliwiać przed przyjaciółmi z towarzystwa że ich zaniedbuje, o tyle czuł potrzebę usprawiedliwiania przed Odetą swoich u niej wizyt. A jeszcze płacił za nie, zastanawiając się z końcem miesiąca — o ile bodaj trochę nadużył cierpliwości Odety i odwiedzał ją częściej — czy wystarczy jej posłać cztery tysiące franków! I dla każdej wizyty znajdował jakiś pozór: prezent, który przynosił Odecie; informację której potrzebowała; pana de Charlus, którego spotkał idącego do niej i który zmusił jakoby Swanna aby mu towarzyszył. W braku pretekstu, prosił pana de Charlus aby zaszedł do Odety i, aby sobie niby to przypomniał, ot, w trakcie rozmowy, że ma pilno do pomówienia ze Swannem, prosząc aby go zechciała sprowadzić; ale najczęściej Swann czekał daremnie; Charlus powiadał mu wieczorem, że sztuczka się nie powiodła. Tak iż Odeta, która teraz często wyjeżdżała, niewiele widywała Swanna, nawet będąc w Paryżu. Ona, która wówczas gdy go kochała, mówiła: „Jestem zawsze wolna” i: „Cóż mnie może obchodzić, co sobie ludzie myślą?”, teraz, za każdym razem kiedy Swann ją chciał widzieć, zasłaniała się konwenansami lub tłumaczyła się zajęciem. Kiedy się chciał wybrać na jakiś bazar dobroczynny, na wernisaż, premierę, gdzie ona miała być, mówiła że się z nią afiszuje, że ją traktuje jak kokotę.
Swann wiedział, że Odeta zna i bardzo ceni mego wuja Adolfa, z którym on sam był w przyjaźni; otóż, pragnąc nie być całkowicie pozbawiony widoku Odety, zaszedł raz do niego na ulicę Bellechasse, aby go poprosić o użycie swego wpływu na nią. Ile razy Odeta wspomniała Swannowi o moim wuju, uderzała w tony poetyczne, powiadając: „Och, on, to nie to co ty; jego przyjaźń dla mnie, to rzecz taka piękna, taka wielka, taka ładna! Onby z pewnością nie poniżył mnie do tego stopnia, aby się chcieć wciąż ze mną pokazywać w miejscach publicznych”; toteż Swann był w kłopocie, i nie wiedział do jakiego tonu ma się wznieść, mówiąc z wujem Adolfem o Odecie. Ustalił najpierw a priori doskonałość Odety; dogmat jej seraficznej nadziemskości; objawienie jej cnót nie dających się ani wykazać ani wywieść z doświadczenia. „Chcę z tobą pomówić. Ty wiesz, czem jest Odeta, kobieta nieporównana, istota cudowna, anioł. Ale wiesz także, co to jest życie w Paryżu. Nie wszyscy widzą Odetę w tem świetle co ty i ja. Są tedy ludzie, którzy znajdują, że ja odgrywam rolę trochę śmieszną; ona nie dopuszcza nawet myśli, abym ją mógł spotkać gdzieś poza domem, w teatrze naprzykład. Ty, do którego ona ma takie zaufanie, czy nie mógłbyś jej powiedzieć parę słów za mną, upewnić ją że przesadza, że fakt mojego ukłonu nie jest niczem kompromitującem”.
Wuj poradził Swannowi, aby jakiś czas wstrzymał się od widywania Odety, co tylko dobrze wpłynie na jej uczucia; Odecie zaś poradził, aby pozwoliła Swannowi spotykać ją dowoli. W kilka dni potem Odeta napomknęła Swannowi, że się zawiodła na moim wuju; że to jest samiec podobny, do wszystkich innych: próbował wziąć ją siłą! Uspokoiła Swanna, który w pierwszej chwili chciał wyzwać wuja; ale kiedy go spotkał, odmówił mu podania ręki. Żałował później tego zerwania z wujem Adolfem, ile że, gdyby go widywał czasami i mógł z nim rozmawiać poufnie, byłby mógł rozświetlić niektóre pogłoski, tyczące dawnego życia Odety w Nizzy, gdzie wuj Adolf spędzał zwykle zimę. Swann przypuszczał nawet, że wuj może tam poznał Odetę. Jakieś słówko, które się wyrwało komuś w obecności Swanna o człowieku będącym jakoby niegdyś kochankiem Odety, wstrząsnęło nim. Ale rzeczy, które — zanim je poznał — wydałyby mu się najokropniejsze i najbardziej nie do wiary, raz doszedłszy do jego świadomości wcielały się na zawsze w jego smutek; przyjmował je, nie pojmował już że mogłoby ich nie być. Jedynie każda z nich zostawiała niezatartą rysę na pojęciu, jakie sobie tworzył o swojej kochance.
Zdał sobie nawet raz sprawę, że lekkie obyczaje Odety, których nie byłby podejrzewał, były dosyć znane; w Baden i w Nizzy, gdzie spędzała niegdyś po kilka miesięcy, miała rodzaj swoistej sławy. Swann starał się zbliżyć do niektórych viveurów, aby ich wybadać; ale ci wiedzieli że on zna Odetę; przytem Swann bał się przypominać im Odetę, naprowadzać ich na jej ślady. Dotychczas nic mu się nie mogło wydać równie czcze, jak wszystko co się odnosiło do kosmopolitycznego życia Baden lub Nizzy; ale skoro się dowiedział, że Odeta może niegdyś „puszczała się” w owych miejscach rozkoszy (przyczem nie zdołał nigdy dojść, czy robiła to jedynie dla pieniędzy, których dzięki Swannowi nie potrzebowała, czy przez kaprys, który mógłby się odrodzić), teraz pochylał się z bezsilnym, ślepym i zawrotnym lękiem nad przepaścią bez dna, gdzie utonęły owe lata siedemdziesiąte, podczas których spędzało się zimę na promenade des Anglais, a lato pod lipami w Baden. Znajdował w nich jakąś głębię, bolesną ale wspaniałą, podobną tej, której użyczyłby im poeta; i gdyby drobne kroniki ówczesnego Jasnego Brzegu mogły mu pomóc coś zrozumieć z uśmiechu albo ze spojrzeń — tak uczciwych i prostych! — Odety, włożyłby w ich odtwarzanie więcej pasji, niż estetyk, badający stare dokumenty Florencji XV wieku, aby przez nie głębiej wniknąć w duszę Primavery, pięknej Vanny, lub Wenus Botticellego.
Często, nic nie mówiąc, patrzał na Odetę, dumał; ona powiadała mu: „Jaką ty masz smutną minę!” Niedawno jeszcze temu, od myśli że Odeta jest dobrą istotą, podobną do najlepszych jakie znał, Swann przeszedł do poglądu że jest zwykłą utrzymanką; i naodwrót, zdarzyło mu się od tego czasu wrócić od Odety de Crécy, zanadto może znanej birbantom i kobieciarzom, do tej twarzy o wyrazie niekiedy tak słodkim, do tej natury tak ludzkiej. Powiadał sobie: „Cóż to ma za znaczenie, że w Nizzy wszyscy wiedzą, kto jest Odeta de Crécy? Takie reputacje, nawet gdy są prawdziwe, są produktem cudzych pojęć”. Myślał sobie, że ta legenda — choćby nawet była autentyczna — jest czemś poza Odetą; że nie mieszka w niej jako niezniszczalna i złowroga osobowość; że owa istota, która mogła zejść chwilowo na złe drogi, to jest kobieta o dobrych oczach, o sercu pełnem współczucia dla niedoli, o uległem ciele które trzymał i ściskał w ramionach i pieścił je; kobieta, którą zdoła może kiedyś posiąść całą, jeżeli potrafi stać się jej nieodzownym. Była, przy nim, tuż obok, często zmęczona, z twarzą wyzbytą na chwilę gorączki i radosnej żądzy nieznanych rzeczy, które zadawały Swannowi ból; rozgarniała włosy rękami; czoło jej, twarz, wydawały się szersze; wówczas, nagle, niby żółty płomień, tryskała z jej oczu jakaś myśl poprostu ludzka, jakieś dobre uczucie, takie jakie zjawia się we wszystkich istotach, kiedy stają się bardziej sobą, w chwili odpoczynku lub skupienia. I natychmiast cała twarz Odety rozświecała się niby szary krajobraz pokryty chmurami, które rozsuną się nagle, aby go przeobrazić w blaskach zachodu. W takich momentach Swann byłby mógł podzielić życie wewnętrzne Odety, nawet przyszłość, którą zdawała się oglądać w zadumie; nie czuć w niej było osadu żadnych złych wyruszeń. Takie chwile, mimo iż coraz rzadsze, nie były daremne. We wspomnieniu, Swann spajał te cząsteczki, zacierał szczeliny, odlewał w złocie Odetę pełną dobroci i spokoju; dla tej Odety uczynił później (jak się to okaże w drugiej części utworu), ofiary, których nie byłaby uzyskała tamta.
Ale jakże te chwile były rzadkie, i jak mało ją teraz widywał! Nawet co się tyczyło ich wspólnego wieczoru, dopiero w ostatniej minucie Odeta mówiła mu, czy będzie mu go mogła udzielić; licząc bowiem na to że Swann jest dla niej zawsze wolny, chciała się wprzód upewnić czy nikt inny nie zapowie się do niej. Powiadała mu, że musi czekać na odpowiedź niezmiernej dla niej wagi; i nawet w czasie bytności Swanna, w ciągu wieczora, jeśli przyjaciele wzywali Odetę do teatru lub na kolację, podskakiwała radośnie i ubierała się coprędzej. W miarę postępów tualety, każdy jej ruch zbliżał Swanna do chwili w której będzie trzeba pożegnać kochankę, do chwili w której Odeta pomknie niewstrzymanym pędem. Kiedy wreszcie gotowa, zatapiając po raz ostatni w lustrze podniecone i baczne spojrzenia, kładła nieco różu na wargi, poprawiała grzywkę i kazała podać błękitny wieczorowy płaszcz ze złotemi guzami, Swann miał minę tak smutną, że Odeta nie mogła wstrzymać zniecierpliwienia. „Oto jak mi dziękujesz — mówiła — za to, żem ci pozwoliła zostać do ostatniej chwili. A ja myślałam, że robię ci przyjemność. Dobrze to wiedzieć na inny raz!”
Czasami, ryzykując jej gniew, postanawiał sobie że się będzie starał zbadać dokąd ona poszła; marzył o zbliżeniu się z Forchevillem, który zdołałby go może oświecić. Zresztą, kiedy Swann wiedział z kim Odeta spędziła wieczór, najczęściej mógł pośród swoich przyjaciół znaleźć kogoś kto znał, choćby pośrednio, jej towarzysza; z łatwością mógłby uzyskać jakąś informację. I kiedy pisał do któregoś z przyjaciół, prosząc go aby się starał rozjaśnić jakiś szczegół, odczuwał ulgę, że przestaje samemu sobie zadawać pytania bez odpowiedzi i że przenosi na kogoś innego trud pytania.
Prawda, że takie informacje nie o wiele posuwały Swanna naprzód. Wiedzieć, to nie zawsze znaczy móc zapobiec; ale przynajmniej rzeczy, które wiemy, trzymamy o ile nie w rękach, to bodaj w naszej myśli, gdzie rozrządzamy niemi wedle woli, co nam daje złudzenie jakiejś nad niemi władzy.
Swann był szczęśliwy, ilekroć Charlus był z Odetą. Wiedział, że pomiędzy nią a panem de Charlus nic nie może zajść; że kiedy Charlus idzie z nią dokądś, to jedynie przez przyjaźń dla niego i że opowiedziałby mu bez trudności co Odeta robiła. Czasem Odeta oświadczała Swannowi tak kategorycznie że niesposób jej widzieć go tego wieczora, robiła wrażenie że tak jej zależy na wyjściu z domu, że dla Swanna stawało się rzeczą niezmiernej wagi aby Charlus był wolny i mógł jej towarzyszyć. Nazajutrz, nie śmiejąc zadawać przyjacielowi zbyt wielu pytań, wyciągał go na słówka, udając, że nie dobrze rozumie jego odpowiedzi; i w miarę wyjaśnień, doznawał ulgi, dowiadując się, że Odeta spędziła wieczór na uciechach nad wyraz niewinnych.
— Więc jakże to, drogi Mémé, nie rozumiem dobrze... przecież nie prosto od niej poszliście do musée Grévin? Musieliście najpierw pójść gdzieindziej. Nie? Och, jakie to zabawne! Nie masz pojęcia, jak ty mnie, bawisz, drogi Mémé. Ale co za dziki pomysł, żeby się wybrać potem do Chat Noir; tylko ona może mieć takie koncepty!... Nie? To twój pomysł? To ciekawe. Ostatecznie, niezła idea, Odeta musiała tam spotkać dużo znajomych. Nie? nie mówiła z nikim? To nadzwyczajne. Więc siedzieliście sobie tak we dwoje? Wyobrażam was sobie! Kochany jesteś, mój drogi Mémé, przepadam za tobą.
Swann czuł ulgę. Czasem, w rozmowie z ludźmi obojętnymi, których zaledwie słuchał, zdarzało mu się usłyszeć jakieś zdanie (takie naprzykład: „Widziałem wczoraj panią de Crécy, była z jakimś facetem, którego nie znam”); zdanie takie natychmiast tężało w sercu Swanna, twardniało w niem niby inkrustacja, rozdzierało je, nie dało się usunąć. Jakże słodkie przeciwnie były takie słowa: „Nie spotkała nikogo, nie rozmawiała z nikim”, jakże krążyły w nim swobodnie, jak były płynne, łatwe, orzeźwiające! Ale po chwili powiadał sobie, że musi być dla Odety bardzo nudny, skoro to są przyjemności, które przekłada nad jego towarzystwo! I nędza tych zabaw, o ile go uspakajała, sprawiała mu zarazem przykrość, niby zdrada.
Dla uśmierzenia niepokoju jakiego doznawał, jedynym specyfikiem była obecność Odety, słodycz życia przy niej. Specyfik ten, na dłuższy dystans pogarszał chorobę, ale przynajmniej chwilowo uśmierzał ból. Ale nawet kiedy Swann nie mógł wiedzieć dokąd Odeta idzie, wystarczyłoby żeby mu tylko pozwoliła zostać. Czekać na nią, doczekać się jej powrotu; w ukojeniu owej godziny utopić inne, które, przez jakieś złośliwe urzeczenie, zdawały mu się tak odmienne. Ale nie pozwalała. Wracał do domu, zmuszał się w drodze do rozmaitych projektów, przestawał myśleć o Odecie, zdołał nawet czasem, rozbierając się, nastroić się dosyć wesoło; z sercem pełnem nadziei że jutro pójdzie obejrzeć jakieś arcydzieło, kładł się do łóżka i gasił światło; ale skoro tylko, gotując się zasnąć, przestał nakładać sobie przymus, którego nie miał nawet świadomości, tak bardzo stał mu się nawykiem — w tej chwili uczuwał w sercu jakby lodowaty dreszcz, i zaczynał szlochać. Nie chciał nawet znać przyczyny tego, ocierał oczy i powiadał sobie, śmiejąc się: „Ładna rzecz, robi się ze mnie neurastenik”.
I doznawał znużenia na myśl, że nazajutrz trzeba będzie zacząć na nowo dociekać do robiła Odeta, rozwijać całą dyplomację aby się ją starać zobaczyć. Ten przymus czynności bez przerwy, bez odmiany, bez rezultatów, był mu tak okrutny, że jednego dnia, ujrzawszy u siebie jakąś wypukłość na brzuchu, uczuł szczerą radość na myśl że to może jest śmiertelny nowotwór, że nie będzie już potrzebował zajmować się niczem, że choroba zapanuje nad nim, że zrobi zeń swoją zabawkę, aż do bliskiego końca. I w istocie, jeżeli w owej epoce zdarzało mu się często — choć się do tego przed sobą nie przyznawał — pragnąć śmierci, spodziewał się tem umknąć nietyle przed dokuczliwością cierpień, ile przed monotonją wysiłku.
A jednak byłby chciał żyć aż do epoki, w której nie będzie już kochał Odety; kiedy nie będzie miała żadnego powodu kłamać przed nim; wówczas będzie się mógł wreszcie dowiedzieć, czy w dniu gdy zaszedł do niej popołudniu, była w łóżku z Forchevillem? Często, przez kilka dni, podejrzenie że ona kocha kogoś innego odwracało go od problematu Forchevillle’a, czyniło mu go prawie obojętnym, niby nowe formy tej samej choroby, które zdają się nas na chwilę uwalniać od poprzednich. Były nawet dnie, w których Swanna nie dręczyło żadne podejrzenie. Myślał, że jest uleczony. Ale nazajutrz rano, przy obudzeniu, czuł w tem samem miejscu ten sam ból, którego poczucie w ciągu poprzedniego dnia rozcieńczył niejako w strumieniu innych wrażeń. Ale ból nie ruszył się z miejsca. I nawet właśnie ostrość tego bólu obudziła Swanna.
Ponieważ Odeta nie dawała mu żadnych objaśnień co do tak ważnych rzeczy, które zaprzątały ją każdego dnia, Swann — mimo iż dość długo żył, aby wiedzieć, że nie istnieją żadne ważne sprawy oprócz przyjemności — nie mógł się długo wysilać na ich uprzytomnienie: mózg jego działał w próżni. Wówczas przeciągał palce po zmęczonych powiekach, jakby przecierał szkła lornetki, i przestawał całkowicie myśleć. Pływały wszelako po owem tajemniczem morzu pewne zajęcia, zjawiające się od czasu do czasu i mglisto związane przez Odetę ze zobowiązaniami wobec jej dalekich krewnych lub dawnych przyjaciół. Ponieważ były to jedyne przeszkody, które Odeta często przeciwstawiała wizytom Swanna, wydawały się mu w końcu niby stałą nieodzowną ramą życia Odety. Od czasu do czasu mówiła: „dzień, w którym idę z przyjaciółką do Hipodromu”; i to takim tonem, iż kiedy, czując się niezdrów, Swann pomyślał: „może Odeta zechciałaby zajść do mnie”, przypominał sobie nagle, że to jest właśnie ów dzień, i powiadał sobie: „Och, nie, nie warto prosić Odety żeby przyszła; powinienem był pamiętać wcześniej; to dzień, w którym idzie z przyjaciółką do Hipodromu. Poprzestańmy na tem co możliwe; poco walczyć o rzeczy niepodobne, i skazane zgóry na odmowę”. I obowiązek, jakim było dla Odety pójście do Hipodromu, wydawał mu się niewzruszony, uchylał przed nim czoła; co więcej, związana z tym obowiązkiem konieczność uprawniała niejako i usprawiedliwiała wszystko co zbliska lub z daleka odnosiło się do tego faktu. Jeżeli naprzykład na ulicy ukłon przechodnia pod adresem Odety obudził zazdrość Swanna, odpowiadała na jego pytanie, wiążąc istnienie nieznajomego z jednym z paru zasadniczych obowiązków, o których mu mówiła. Kiedy naprzykład powiedziała: „To znajomy z loży przyjaciółki, z którą chodzę do Hipodromu”, wyjaśnienie to uspokajało Swanna. Rozumiał, że przyjaciółka musi mieć w loży innych gości oprócz Odety, ale coprawda nigdy nie silił się wyobrazić ich sobie. Och! jakżeby pragnął znać ową przyjaciółkę, która bywała w Hipodromie; jakżeby pragnął, żeby go tam wzięła wraz z Odetą. Jakżeby chętnie oddał wszystkie swoje stosunki za bylejaką osobę mającą sposobność widywania Odety, choćby to była manikurzystka albo panna z magazynu. Nadskakiwałby im bardziej niż jakiej królowej! Czyż nie dostarczyłyby mu, przez to że były związane z życiem Odety, jedynego kojącego środka na jego cierpienie? Z jakąż radością przebywałby u tych drobnych ludzi, z którymi Odeta zachowała stosunki, bądź z interesu, bądź przez szczerą prostotę. Z jakąż radością osiadłby na zawsze na piątem piętrze jakiegoś brudnego i upragnionego domu, dokąd Odeta nie zabierała go nigdy; mieszkając tam z ową ex-krawcową, za której kochanka zgodziłby się chętnie uchodzić, miałby prawie codzień wizytę Odety. W owych dzielnicach niemal że ludowych, rad byłby bez końca pędzić życie skromne, nędzne, ale słodkie, ale nasycone szczęściem i spokojem.
Czasami, kiedy, spotkawszy się ze Swannem, Odeta widziała że się do niej zbliża ktoś kogo on nie zna, Swann mógł zauważyć na jej twarzy ten sam smutek, jaki miała w dniu jego odwiedzin w czasie bytności pana de Forcheville. Ale to było rzadkie: obecnie bowiem, w dnie kiedy, mimo wszystkich swoich zajęć i mimo obaw „co o tem pomyśli świat”, Odeta zgodziła się spotkać ze Swannem, w jej zachowaniu się górowała pewność siebie. Wzięcie to stanowiło wielki kontrast z jej dawną postawą; był to może nieświadomy odwet, albo też naturalna reakcja nieśmiałego wzruszenia, jakie, w pierwszym okresie zażyłości, odczuwała wobec Swanna, a nawet zdala od niego, kiedy to zaczynała listy od tych słów: „Drogi mój, ręka mi drży tak, że ledwo mogę pisać”... (Tak twierdziła przynajmniej, i trochę tego wzruszenia musiała czuć w istocie, skoro miała ochotę udawać że go czuje więcej). Swann podobał się jej wówczas. Drży się jedynie dla siebie, jedynie przez tych których się kocha. Kiedy nasze szczęście nie jest już w ich rękach, jakiegoż spokoju, jakiej swobody, śmiałości zażywa się będąc z nimi! Mówiąc ze Swannem, pisząc doń, Odeta nie znajdowała już owych słów, któremi starała się stworzyć sobie złudzenie że on należy do niej, szukając sposobności powiedzenia „mój”, „ty mój”, kiedy chodziło o niego. Mawiała wówczas: „Jesteś mojem szczęściem, to jest zapach naszej miłości, zachowam go na zawsze”; — o przyszłości, o śmierci nawet, mówiła jako o rzeczy wspólnej dla nich dwojga. W owym czasie, wszystko co Swann mówił, budziło w niej podziw. „Ty nigdy nie będziesz taki jak wszyscy”. Patrzała na jego długą głowę, trochę łysą, o której ludzie znający sukcesy Swanna powiadali: „Nie jest klasycznie piękny, to pewna, ale jest szykowny: ten tupecik, ten monokl, ten uśmiech!” — i bardziej może ciekawa poznać co w nim siedzi niż spragniona zostać jego kochanką, powiadała:
— Gdybym mogła wiedzieć, co tam się kryje w tej głowie!
Teraz, na każde odezwanie się Swanna, odpowiadała, czasami z irytacją, czasami pobłażliwie:
— Och, ty już nigdy nie będziesz taki jak wszyscy!
Patrząc na tę głowę, trochę tylko postarzałą od zgryzoty (ale o której wszyscy teraz myśleli, siłą tej samej zdolności, która pozwala odgadnąć intencje symfonicznego utworu, skoro się przeczyta komentarz w programie, lub podobieństwo dziecka kiedy się zna jego rodzinę: „Nie jest może zdecydowanie brzydki, ale jest śmieszny: ten monokl, ten tupecik, ten uśmiech!” — w ten sposób zasugestjonowana wyobraźnia ogółu określała ową nieuchwytną granicę, jaka dzieli, na kilkomiesięczną odległość, głowę „kochanka od serca” od głowy rogacza), Odeta mówiła dziś:
— Och, gdybym ja mogła przerobić tę głowę, wlać w nią trochę rozsądku!
Zawsze gotów wierzyć w to czego pragnął, o ile tylko postępowanie Odety zostawiało miejsce na wątpliwość, Swann rzucał się chciwie na te słowa:
— Możesz, jeżeli zechcesz, — mówił.
I starał się jej wykazać, że koić go, kierować nim, zachęcać go do pracy, byłoby szlachetnem zadaniem, któremu z radością poświęciłyby się inne kobiety; ale trzeba dodać, że ze strony innych kobiet owo szlachetne zadanie wydałoby mu się jedynie niedyskretnem i nieznośnem wścibstwem. „Gdyby mnie nie kochała trochę, powiadał sobie Swann, nie pragnęłaby mnie przeobrazić. Aby mnie przeobrazić, będzie musiała częściej mnie widywać.” Toteż znajdował w tej wymówce Odety jakby dowód zainteresowania, może miłości; i w istocie, dawała mu teraz tych dowodów tak mało, że trzeba mu było doszukiwać się ich w jakimś jej zakazie lub kaprysie.
Jednego dnia, oświadczyła Swannowi, że nie lubi jego stangreta, że ten Rémi podburza może Swanna przeciw niej, w każdym zaś razie nie przestrzega wobec swego pana tej punktualności ani tego szacunku, jakichby ona sobie dla niego życzyła. Czuła, że Swann pragnie usłyszeć z jej ust: „Nie bierz go nigdy, kiedy przyjeżdżasz do mnie”, — tak jakby pragnął pocałunku. Ponieważ była w dobrym humorze, powiedziała to; Swann rozczulił się. Wieczorem, rozmawiając z panem de Charlus, z którym, ku swojej rozkoszy, mógł mówić o kochance otwarcie (wszystko bowiem co mówił, nawet z osobami które nie znały Odety, odnosiło się poniekąd do niej) rzekł:
— Ja jednak myślę, że ona mnie kocha; jest ze mną taka milutka, czuć że to co robię nie jest jej obojętne.
I jeżeli, w chwili gdy miał jechać do Odety, siadał do powozu z przyjacielem, którego miał gdzieś podwieźć, a przyjaciel rzekł: „Cóż to, nie Lorédan na koźle?” z jakąż melancholijną radością Swann odpowiadał:
— Haha! Rozumie się, że nie. Powiem ci: nie mogę brać Loredana, kiedy jadę na ulicę La Pérouse. Odeta nie lubi Loredana; wydaje się jej nie dość szykowny dla mnie, słowem, cóż chcesz, kobiety, rozumiesz! wiem, że toby ją bardzo zirytowało. Ohoho! niechbym tylko pokazał się z Remim, ładniebym wyglądał!
Ten nowy ton — obojętny, roztargniony, niecierpliwy — jaki miewała z nim teraz Odeta, niewątpliwie sprawiał Swannowi ból; ale nie miał świadomości swojego cierpienia. Oziębienie Odety w stosunku do niego przyszło stopniowo, dzień po dniu; toteż, dopiero porównując jaka jest dziś, a jaka była w początkach, mógłby zmierzyć rozmiar odmiany. Otóż ta odmiana, to była jego głęboka, tajemna rana, która go bolała w dzień i w nocy; i z chwilą kiedy czuł że jego myśli zanadto się zbliżają do Odety, żywo kierował je w inną stronę, z obawy zbytniego cierpienia. Powiadał sobie wprawdzie ogólnikowo: „Był czas, że Odeta bardziej mnie kochała”; ale nigdy nie uprzytomniał sobie tego czasu. Miał w swoim gabinecie sekretarczyk, na który starał się nie patrzeć, który omijał wchodząc i wychodząc, dlatego że w szufladzie sekretarzyka był schowany złocień, który Odeta dała mu pierwszego ich wieczora, i listy, w których mówiła: „Czemu pan nie zapomniał u mnie swojego serca, nie oddałabym go panu”; i jeszcze: „O którejkolwiek porze dnia i nocy będzie mnie pan potrzebował, niech mi pan da znak, niech pan rozporządza mojem życiem”; podobnie w nim samym było miejsce, do którego nigdy nie pozwalał się zbliżać swojej myśli, każąc jej robić krąg długich rozumowań, byle nie musiał przechodzić tamtędy: było to miejsce, w którem żyła pamięć szczęśliwych dni.
Ale wszystkie te wyrafinowane ostrożności obróciły się w niwecz jednego wieczora, kiedy poszedł między ludzi.
Był to ostatni tegoroczny wieczór pani de Saint-Euverte; na tych wieczorach margrabina produkowała artystów, służących jej potem na koncerty dobroczynne. Swann, który wybierał się kolejno na wszystkie poprzednie rauty margrabiny i nie mógł się wybrać, stroił się właśnie, kiedy doń zaszedł — idąc właśnie stamtąd — baron de Charlus. Charlus ofiarował się wrócić ze Swannem do margrabiny, o ile jego towarzystwo może mu trochę złagodzić nudę i smutek. Ale Swann odpowiedział:
— Nie wątpisz o przyjemności, jaką sprawiałoby mi być z tobą. Ale największą przyjemność zrobiłbyś mi, gdybyś poszedł raczej do Odety. Wiesz jaki ty masz na nią doskonały wpływ. Zdaje mi się, że ona nie wychodzi dziś wieczór przed pójściem do swojej dawnej krawcowej, dokąd zresztą chętnie cię weźmie. W każdym razie, zastaniesz ją przedtem w domu. Staraj się ją rozerwać, a także przemówić jej do rozsądku. Gdybyś mógł zorganizować na jutro coś, coby jej przypadło do gustu i co moglibyśmy zrobić we troje! Staraj się też wybadać grunt na lato; czy ona miałaby na coś ochotę, — jakaś wycieczka jachtem, którą moglibyśmy odbyć we troje, czy ja wiem co? Co do dzisiejszego wieczora, nie spodziewam się widzieć Odety; ale gdyby ona sobie tego życzyła, albo gdybyś wipadł na jakiś pomysł, prześlij mi tylko słówko do pani de Saint-Euverte do północy, a potem do mnie do domu. Dziękuję ci za wszystko co dla mnie robisz; wiesz jak cię kocham.
Baron przyrzekł Swannowi spełnić jego życzenia. Odprowadził go pod sam dom pani de Saint-Euverte, dokąd Swann przybył uspokojony myślą, że Charlus spędzi wieczór przy ulicy La Pérouse, ale pogrążony w melancholijnej obojętności na wszystko co nie tyczyło Odety, w szczególności na sprawy światowe. Dawało im to urok czegoś, co, nie będąc już przedmiotem naszej woli, objawia się nam we własnej istocie. Wysiadłszy z powozu, na pierwszym planie tego fikcyjnego skrótu domowego życia, jaki pani domu prezentuje gościom w uroczyste dni (starając się uszanować prawdę kostjumu i dekoracji), Swann z przyjemnością oglądał spadkobierców balzakowskich tigre’ów, groomów, zwyczajną asystę spacerów, którzy, w kapeluszach i w butach z cholewami, stali na chodniku przed pałacem lub przed stajnią, niby ogrodnicy którychby ustawiono dokoła klombów. Osobliwe upodobanie Swanna w tem aby szukać analogji między żyjącemi istotami a portretami z muzeów, funkcjonowało w nim jeszcze, ale w sposób bardziej konsekwentny i ogólny; całe życie światowe — teraz, kiedy się od niego oddalił — przedstawiało mu się jako szereg obrazów. Dawniej, kiedy był światowcem, wchodził do sieni w palcie, aby przejść stamtąd do salonu we fraku, zaledwie świadom tego co się działo przez ową chwilę, będąc myślą albo jeszcze na zabawie z której przybywał, albo już na tej na którą spieszył. Pierwszy raz zauważył teraz, zbudzoną niespodzianem przybyciem zapóźnionego gościa, rozsypaną, wspaniałą i bezczynną sforę rosłych lokajów, którzy drzemali tu i ówdzie na ławkach i skrzyniach i którzy, podnosząc swoje szlachetne ostre profile chartów, wyprostowali się i skupieni utworzyli krąg dokoła niego.
Jeden, o szczególnie srogiej minie, dość podobny do kata na niektórych renesansowych obrazach przedstawiających egzekucje, posunął się z nieubłaganą twarzą aby zdjąć ze Swanna palto. Jego twarde stalowe spojrzenie łagodziła miękkość nicianych rękawiczek, tak iż, zbliżając się do Swanna, objawiał jakgdyby wzgardę dla osoby, a szacunek dla kapelusza. Wziął ten kapelusz z uwagą, której numer jego rękawiczek dawał coś drobiazgowego, i z delikatnością wzruszającą niemal wobec wyraźnych oznak jego siły. Następnie podał kapelusz jednemu ze swoich adjutantów; ten zastrachany nowicjusz — dawał wyraz swemu zalęknieniu, tocząc na wszystkie strony wściekłym wzrokiem, niespokojny niby schwytane zwierzę w pierwszych godzinach niewoli.
O kilka kroków dalej, rosły drab w liberji marzył, nieruchomy, posągowy, bezużyteczny, jak ów czysto dekoracyjny wojownik, którego się widzi na najburzliwszych obrazach Mantegny jak duma wsparty na tarczy, gdy wszystko pędzi i wyrzyna się dokoła niego. Odłączywszy się od grupy swoich kolegów, którzy cisnęli się koło Swanna, zdawał się równie zdecydowany nie brać udziału w tej scenie, co gdyby to była rzeź niewiniątek lub męczeństwo świętego Jakóba. Znajdował się tam niby typ owej zaginionej rasy — może nigdy nie istniejącej poza San Zeno oraz freskami w Eremitani, gdzie Swann ją poznał i gdzie ona marzy jeszcze — wylęgłej z zapłodnienia starożytnego posągu przez jakiś padewski model Mistrza, lub przez jakiegoś saksończyka z Alberta Dürera. Pasma jego rudych włosów, krętych z natury ale zlepionych pomadą, były modelowane szeroko niby w rzeźbie greckiej, którą studjował bez przerwy malarz mantuański i która, widząc w świecie jedynie człowieka, umie wydobyć z jego prostych form tyle bogactw, czerpiąc je, możnaby rzec, z całej żywej natury, tak iż włosy, w gładkiej fali i w ostrych dziobach pukli, lub w spiętrzeniu potrójnego i kwitnącego djademu ich zwojów, stają się podobne równocześnie do pęku alg, do gniazda, do plecionki hiacentów i do splotów węża.
Inni wreszcie, również kolosalni, stali na monumentalnych schodach, którym ich dekoracyjna i marmurowa nieruchomość mogły, jak schodom pałacu dożów, zyskać nazwę: „Schody Olbrzymów”. Swann wstępował na nie ze smutną myślą, że Odeta nigdy nie szła tamtędy. Ach! z jakąż rozkoszą byłby się zamiast tego wspinał na ciemne, śmierdzące, karkołomne schody krawcowej, na której piątem pięterku z radością opłacałby drożej niż abonament w Operze prawo spędzania wieczoru w czasie wizyty Odety, a nawet w inne dnie, aby móc mówić o niej, żyć z ludźmi których ona zwykła była widywać w jego nieobecności i którzy przez to samo ucieleśniali dla Swanna bardziej rzeczywistą, niedostępną i tajemniczą część życia kochanki. Podczas gdy na owych cuchnących i upragnionych schodach ex-krawcowej (nie było tam kuchennych schodów) widniała wieczór przed każdemi drzwiami na słomiance pusta i brudna blaszanka na mleko, tu, na wspaniałych i obojętnych schodach na które Swann wstępował w tej chwili, po obu stronach, na różnych wysokościach, przed każdem zagłębieniem które tworzyła w ścianie loża odźwiernego lub drzwi apartamentu, stali — reprezentując poszczególne resorty i składając hołd gościom — odźwierny, marszałek dworu, kredencarz. Zacni ci ludzie żyli przez resztę tygodnia prawie że niezawiśli każdy w swojej dziedzinie, jadali u siebie jak lada sklepikarz i jutro mogli obsługiwać mieszczańskie przyjęcie u lekarza lub przemysłowca; ale tu, baczni aby nie chybić rozkazom otrzymanym przed włożeniem lśniącej liberji (oblekali ją jedynie w rzadkich momentach i nie czuli się w niej zbyt swobodnie), stali pod sklepieniem portalów niby święci w swoich niszach, w pompatycznym blasku złagodzonym ludową dobrodusznością. Olbrzymi szwajcar, ubrany jak w kościele, uderzał laską o kamienne płyty za zjawieniem się każdego gościa. Przybywszy na szczyt schodów, po których szedł za nim lokaj o wyblakłej twarzy, z ogonkiem włosów związanych w harcap z tyłu, niby zakrystjan Goyi lub piszczyk w klasycznym teatrze, Swann minął rodzaj biura, gdzie lokaje, siedząc nakształt rejentów przed wielkiemi regestrami, zerwali się i wpisali jego nazwisko. Wówczas Swann przebył niedużą sień, gdzie u wejścia, — niby jakiś cenny obraz Benvenuta Cellini przedstawiający człowieka na straży, — stał młody lokaj, z ciałem lekko podanem naprzód. Nad jego czerwonym kołnierzem błyszczała jeszcze czerwieńsza twarz, z której tryskały strumienie ognia, nieśmiałości i zapału; jego namiętne, czujne, zrozpaczone spojrzenie przeszywało ciężkie portjery salonu gdzie słuchano muzyki; robił wrażenie, iż z żołnierską nieustraszonością lub z nadprzyrodzoną wiarą — istne wcielenie alarmu, oczekiwania, gotowości do walki — śledzi, niby anioł lub szyldwach, z baszty lub z katedry, zjawienie się wroga lub godzinę Sądu. Obecność jego czyniła z owej sieni niby komnatkę przeznaczoną przez właściciela za ramę jednemu tylko arcydziełu, od którego bierze swoją nazwę, nie zawierając w swojej umyślnej nagości nic więcej. Pozostawało Swannowi jedynie wniknąć w salę koncertową, do której drzwi otwierał mu strojny łańcuchem odźwierny, z ukłonem takim jakby mu wręczał klucze miasta. Ale Swann myślał o domu, gdzie mógłby się znajdować w tej chwili, gdyby Odeta pozwoliła; wizja pustej blaszanki na mleko na słomiance ścisnęła mu przez chwilę serce.
Swann odzyskał szybko poczucie męskiej brzydoty, kiedy, za portjerą, po widoku lokajów nastąpił widok gości. Ale brzydota twarzy, które znał przecież tak dobrze, zdawała mu się nowa, od chwili jak ich rysy — zamiast być cechami rozpoznawczemi osób, dotąd wcielających dla Swanna zbiór możliwych przyjemności, przykrości lub zobowiązań towarzyskich — odzyskały autonomję swoich linij, poddanych jedynie prawidłom estetyki. W gromadzie mężczyzn pośród których się znalazł, nawet monokle, które nosiło wielu z nich (dawniej pozwoliłoby to Swannowi conajwyżej stwierdzić, że noszą monokle), obecnie, straciwszy cechę wspólnego zwyczaju, uderzyły go zróżniczkowaniem indywidualności. Spojrzał na generała de Froberville i na margrabiego de Bréauté, rozmawiających z sobą opodal drzwi; przez długi czas, byli to dla Swanna użyteczni przyjaciele, którzy go wprowadzili do Jockey-clubu i sekundowali mu w pojedynkach; w tej chwili, patrzał na nich jak na dwie figury na obrazie. Monokl generała, utkwiony niby odprysk granatu w jego pospolitej, posiekanej i tryumfalnej twarzy, między powiekami, w pół czoła na którem błyszczał jak jedyne oko cyklopa, wydał się Swannowi potworną raną, którą było może zaszczytnie otrzymać ale nieprzyzwoicie pokazywać; podczas gdy poza monoklem pana de Bréauté, uzupełniającym odświętność perłowych rękawiczek, szapoklaka, białego krawata, i zastępującym mu (jak i Swannowi gdy szedł na proszony wieczór) codzienne binokle, widniało, przylepione do odwrotnej strony szkła i — niby preparat pod mikroskopem — spojrzenie nieskończenie drobne, iskrzące się uprzejmością, uśmiechające się bez przerwy do wysokości stropów, do blasku zabawy, bogactwa programu i jakości chłodników.
— A, to pan, ależ od wieków nie widzi się pana! — rzekł do Swanna generał, który, zauważywszy jego wymizerowanie i wnosząc że to może jakaś choroba oddala go od świata, dodał: „Dobrze pan wygląda!” Równocześnie pan de Bréauté pytał kogoś:
— Ależ, drogi panie, co pan może robić tutaj?
Pytanie to zwracało się do światowego powieściopisarza, który właśnie wsadził w oko monokl, jedyny organ swojej psychologicznej introspekcji i bezlitosnej analizy, i odpowiedział z ważną i tajemniczą miną zwielokrotniając głoskę r:
— Obserrhwuję.
Monokl margrabiego de Forestelle był maleńki i bez oprawy; wpijał się w oko niby zbyteczna, niewytłumaczona chrząstka z rzadkiego materjału, zmuszając jej posiadacza do nieustannego i bolesnego skurczu, który znaczył twarz margrabiego delikatną melancholją i dawał mu w oczach kobiet opinję człowieka zdolnego do głębokich cierpień miłosnych. Monokl znowuż pana de Saint-Candé, okolony jak Saturn potężnym pierścieniem, stanowił centrum powagi twarzy, wciąż orjentującej się pod jego kątem, — twarzy na której drgający i czerwony nos oraz mięsiste i sarkastyczne usta starały się grymasami dostroić do ogników dowcipu ożywiających szklany krążek, nawykły rywalizować zwycięsko z najpiękniejszemi oczami wobec młodych i zepsutych snobek, w których rodził marzenia o wyrafinowanych i perwersyjnych rozkoszach. Poza swoim monoklem, z wielką głową karpia i okrągłemi oczami, pan de Palancy krążył zwolna wśród sal balowych; rozwierając od czasu do czasu szczęki jakgdyby szukając kierunku i robiąc wrażenie, że nosi z sobą jedynie przygodny, może czysto symboliczny fragment szyby swojego akwarjum, część mającą wyobrażać całość, przypominającą Swannowi, admiratorowi Przywar i Cnót Giotta w Padwie, owego Grzesznika, koło którego okryta liśćmi gałąź przypomina lasy, gdzie kryje się jego jaskinia.
Zachęcony przez panią de Saint-Euverte, Swann podszedł bliżej. Aby posłuchać arji z Orfeusza, wykonywanej na flecie, stanął w kącie, gdzie miał niestety jako jedyny widok dwie dojrzałe już damy siedzące obok siebie, margrabinę de Cambremer i wicehrabinę de Franquetot. Panie te, skuzynowane z sobą, obnosząc po wieczorach swoje torebki i wlokąc swoje córki, szukały się bezustanku wzajem niby na dworcu kolejowym i uspokajały się dopiero wówczas, kiedy wachlarzem lub chusteczką założyły dwa sąsiadujące miejsca. Pani de Cambremer, mało ustosunkowana, szczęśliwa była że posiada towarzyszkę w pani de Franquetot; ta znowuż, szeroko „bywająca”, znajdowała coś wykwintnie oryginalnego w tem, aby pokazać wszystkim świetnym znajomościom, iż przekłada nad nie skromną osobę, z którą łączą ją wspomnienia młodości.
Pełen ironicznej melancholji, Swann patrzał na te damy, jak słuchają fortepianowego intermedjum Liszta — „Święty Franciszek przemawiający do ptaków” — które nastąpiło po arji fletowej, i jak śledzą zawrotną grę pianisty. Pani de Franquetot spoglądała trwożliwie, z wylęknionemi oczami, jakgdyby chyżo przebiegane przez artystę klawisze były szeregiem trapezów, z których mógł spaść z wysokości osiemdziesięciu metrów; co jakiś czas rzucała na sąsiadkę wzrok pełen zdumienia, powątpiewania, jakby mówiąc: „To nie do wiary, nigdy nie byłabym przypuszczała, że człowiek może to zrobić”. Pani de Cambremer, osoba wysoko kształcona w muzyce, wybijała takt głową zmienioną w wahadło metronomu, z owym nieprzytomnym wyrazem, właściwym cierpieniu, które nie wie już samo co czyni i nie sili się zapanować nad sobą, powiadając niejako: „Trudno!” Amplituda i szybkość owych wahań dochodziły do tego, że pani Cambremer co chwila zaczepiała brylantowemi kolczykami o hafty u stanika i — nie przestając mimo to przyspieszać ruchu — musiała poprawiać czarne winogrona strojące jej fryzurę.
Z drugiej strony pani de Franquetot, ale trochę ku przodowi, siedziała margrabina de Gallardon, pochłonięta swoją ulubioną myślą: pokrewieństwem z Guermantami. Z pokrewieństwa tego czerpała dla świata i dla siebie wiele chwały z odrobiną wstydu, ile że najświetniejsi z Guermantów raczej stronili od niej, może dlatego że była nudna, lub zła, lub z gorszej linji, wreszcie może bez żadnej przyczyny. Kiedy się znalazła obok kogoś obcego (jak w tej chwili obok pani de Franquetot), cierpiała nad tem, że własna jej świadomość pokrewieństwa z Guermanatami nie może się uzewnętrznić widzialnemi znakami, jak te które, obok świętej osobistości, w mozajkach bizantyjskich kościołów kreślą w pionowej kolumnie wymawiane jakoby przez Świętego słowa. Myślała w tej chwili, że nigdy się nie doczekała zaproszenia ani wizyty od młodej krewniaczki, księżnej des Laumes, od sześciu lat zamężnej. Ta myśl napełniała ją gniewem, ale także dumą; tak długo bowiem powtarzała osobom dziwiącym się jej nieobecności u księżnej do Laumes, że nie chce się narażać na spotkanie tam księżniczki Matyldy — czegoby ultralegitymistyczna rodzina nigdy jej nie darowała — aż uwierzyła w końcu, że to jest naprawdę powód, dla którego nie bywa u kuzynki. Przypominała sobie wprawdzie, że kilka razy zagadywała panią des Laumes przymawiając się o zaproszenie, ale przypominała to sobie jedynie mglisto; neutralizowała zresztą całkowicie owe nieco upokarzające wspomnienie, szepcąc: „Ostatecznie, nie do mnie należy zrobić pierwszy krok; jestem o dwadzieścia lat starsza”. Pod wpływem tego wewnętrznego głosu, dumnie odrzucała wtył odcinające się od biustu ramiona, na których głowa jej, spoczywająca niemal poziomo, przypominała głowę wspaniałego bażanta podanego na stół ze wszystkiemi piórami. I mimo iż z natury była przysadkowata i tłusta, fumy i afronty wyprostowały ją niby drzewo, które, zrodzone w ryzykownej pozycji nad przepaścią, zmuszone jest dla utrzymania równowagi rosnąć wstecz. Aby się pocieszyć iż nie jest całkowicie równa innym Guermantom, pani de Gallardon musiała sobie wciąż powtarzać, że jeżeli ich nie widuje, to przez niewzruszoność swoich zasad i przez dumę; aż w końcu ta myśl urobiła jej ciało i dała jej wzięcie, które uchodziło w oczach kobiet „nieurodzonych” za oznakę rasy i mąciło czasem przelotną żądzą zblazowane spojrzenia klubowców. Gdyby poddać konwersację pani de Gallardon owej analizie, która, stwierdzając częstość poszczególnych wyrażeń, pozwala odkryć klucz do szyfrowanego języka, spostrzegłoby się, że żaden nawet najpospolitszy zwrot nie powtarzał się w jej ustach równie gęsto jak „u moich kuzynów de Guermantes”, „u ciotki Guermantes”, „zdrowie Elzeara de Guermantes”, „loża mojej kuzynki de Guermantes”. Kiedy ktoś przy niej mówił o jakiejś znamienitej figurze, odpowiadała, że nie zna jej osobiście, ale że ją spotykała tysiąc razy u ciotki Guermantes: a mówiła to tak lodowato i głosem tak bezdźwięcznym, iż jasne było, że jeżeli nie zna tej osoby, to przez szacunek dla wszystkich owych niewzruszonych i upartych zasad, których ramiona jej dotykały wstecz, niby szczeblów drabinki stosowanej przez nauczycieli gimnastyki dla wyrobienia klatki piersiowej.
Otóż, księżna des Laumes, której nie spodziewanoby się ujrzeć u pani de Saint-Euverte, przyszła właśnie. Aby pokazać, że w salonie, do którego przychodziła jedynie z łaski, nie pragnie dać odczuć swojej pozycji, weszła ściągając ramiona nawet tam gdzie nie było tłoku i gdzie nie potrzebowała nikogo przepuszczać, przystając umyślnie z tyłu, jakgdyby tam czuła się na swojem miejscu, niby jakiś król w ogonku przed teatrem o ile władze nie były uprzedzone że on tam jest. Ograniczając skromnie spojrzenia — aby się nie zdawało że oznajmia swoją obecność i domaga się względów — do oglądania wzoru na dywanie lub własnej spódnicy, księżna stała, obok nieznanej jej pani de Cambremer, w miejscu, które się jej zdawało najskromniejsze, wiedząc dobrze, że okrzyk zachwytu wyrwie ją stamtąd, skoro tylko gospodyni ją spostrzeże. Obserwowała mimikę sąsiadki, ale jej nie naśladowała. Nie znaczy to, aby raz zjawiwszy się na pięć minut u pani Saint-Euverte, księżna des Laumes nie pragnęła się okazać możliwie najmilszą, chcąc by uprzejmość jej liczyła się podwójnie. Ale zarazem miała z natury wstręt do tego, co nazywała „przesadą”; chciała pokazać, że nie uważa za właściwe oddawać się ekspansjom nie będącym w stylu jej koterji; z drugiej zaś strony ekspansje te robiły na niej wrażenie, dzięki owemu duchowi naśladownictwa — spowinowaconemu z nieśmiałością — jaki u ludzi najbardziej pewnych siebie rodzi klimat nowego, choćby niższego środowiska. Księżna zaczynała pytać sama siebie, czy ta gestykulacja nie jest w związku z utworem granym w tej chwili a nie mieszczącym się może w ramach muzyki którą miała sposobność słyszeć dotąd; nie wiedziała, czy wstrzymać się od tej gestykulacji nie będzie dowodem niezrozumienia dzieła i nietaktu wobec pani domu? W rezultacie, aby wyrazić swoje sprzeczne uczucia, księżna, to obciągała ramiączka u sukni, umacniała w blond włosach kuleczki z koralu lub z różowej emalji oszedziałe djamencikami i tworzące prosty i uroczy strój głowy (czyniąc to, przyglądała się z chłodną ciekawością swojej rozentuzjazmowanej sąsiadce); to znów wybijała przez chwilę takt wachlarzem, ale — aby nie abdykować ze swojej niezależności — nie w takt.
Kiedy pianista skończył Liszta i zaczął preludjum Chopina, pani de Cambremer rzuciła pani de Franquetot uśmiech roztkliwiony kompetentnem zadowoleniem i aluzją do przeszłości. Nauczyła się za młodu pieścić frazy Chopina, owe frazy o długiej, krętej i wyszukanej linji, tak swobodne, tak giętkie, tak chwytne, szukające sobie miejsca kędyś bardzo daleko od swego początkowego kierunku, daleko od punktu gdzie można się było ich spodziewać; frazy igrające na falach kaprysu jedynie poto aby wrócić tem świadomiej, z tem wyrafinowańszą precyzją, niby ślizgając się po krysztale dźwięczącym aż do potrzeby krzyku, — i ugodzić was w samo serce.
Żyjąc na prowincji, gdzie miała niewiele stosunków, nie bywając prawie na balach, pani de Cambremer upajała się w swoim samotnym dworze, to zwalniając, to przyśpieszając taniec wszystkich owych urojonych par, obrywając je niby kwiaty, opuszczając na chwilę bal, aby słuchać jak wiatr dmie w świerkach nad jeziorem i widzieć nagle zbliżającego się, różnego od, wszystkich marzonych kochanków, szczupłego młodzieńca w białych rękawiczkach, o śpiewnym nieco, obcym i fałszywym głosie. Ale dzisiaj niemodna już piękność tej muzyki zdawała się przywiędła. Pozbawiona od kilku lat uznania znawców, straciła swój blask i wdzięk, i nawet ludzie mający zły gust znajdowali w niej już tylko wątpliwą i słabą przyjemność. Pani de Cambremer spojrzała ukradkiem za siebie. Wiedziała, że jej młoda synowa (pełna szacunku zresztą dla nowej rodziny, z wyjątkiem rzeczy, na które — uczona nawet w harmonji i nawet w greczyźnie — miała specjalne poglądy) gardzi Chopinem i cierpi kiedy go ktoś gra. Ale zdala od nadzoru tej wagnerjanki, która stała opodal w grupie młodych kobiet, pani de Cambremer poddawała się rozkoszy swoich wrażeń. Księżna des Laumes doznawała ich również. Nie zbyt muzykalna z natury, brała przed piętnastu laty lekcje, które pewna genialna artystka blisko siedemdziesięcioletnia, znalazłszy się pod koniec życia w nędzy, zaczęła na nowo dawać córkom i wnuczkom dawnych swoich uczenic z faubourg Saint-Germain. Nie żyła już. Ale jej metoda, jej piękny ton, odradzały się niekiedy pod palcami uczenic, nawet tych które zostały na resztę życia istotami miernemi i które, porzuciwszy muzykę, nie otwierały prawie fortepianu. Toteż pani des Laumes mogła potrząsać głową z niejaką znajomością rzeczy, z trafną oceną sposobu, w jaki pianista grał owo preludjum, które umiała na pamięć. Koniec rozpoczętej frazy sam z siebie zaśpiewał na jej wargach. I szepnęła: „to zawsze prześliczne”, z owem „psze” na początku wyrazu, będącem oznaką subtelności, muskającem romantycznie jej wargi, niby piękny kwiat. Instynktownie, księżna stonowała swoje oczy z ustami, dając im w tej chwili jakąś sentymentalną mgiełkę.
Tymczasem pani de Gallardon ubolewała w duchu, że tak rzadko ma sposobność spotykać księżnę des Laumes, bo pragnęła dać nauczkę kuzynce, nie odkłaniając się jej. Nie wiedziała, że właśnie jest tutaj. Ruch głowy pani de Franquetot odsłonił jej księżnę. Natychmiast rzuciła się ku niej, potrącając sąsiadów; ale, pragnąc zachować lodowatą wyniosłość, przypominającą wszystkim, że nie życzy sobie stosunków z osobą, u której można się nos w nos spotkać z księżniczką Matyldą Bonaparte i której ona, pani de Gallardon, nie chce robić awansów nie będąc „z jej rocznika”, chciała zarazem zrównoważyć ten dumny chłód jakiemś słowem, któreby usprawiedliwiło jej krok i zmusiło księżnę do rozmowy. Toteż, znalazłszy się w obliczu kuzynki, z surową twarzą, z ręką sztywno wyciągniętą, pani de Gallardon wyrzekła: „Jak się ma twój mąż?” głosem równie stroskanym, co gdyby książę był poważnie chory. Księżna parsknęła owym właściwym jej śmiechem, mającym równocześnie pokazać innym że sobie drwi z kogoś, a także podkreślić jej urodę skupioną w tej chwili w blasku ożywionych ust i błyszczących oczu. Odparła:
— Ależ świetnie!
I zaśmiała się jeszcze raz. Tymczasem pani de Gallardon, prostując talję i ochładzając wyraz twarzy, ale niespokojna jeszcze o zdrowie księcia, rzekła:
— Oriano (tu pani des Laumes spojrzała ze zdziwioną i roześmianą miną na niewidzialną osobę trzecią, wobec której zdawała się stwierdzać, że nigdy nie upoważniła pani de Gallardon do nazywania jej po imieniu), bardzoby mi zależało na tem, abyś przyszła do mnie na chwilę jutro wieczór, posłuchać kwintetu z klarnetem Mozarta. Chciałabym usłyszeć twoje zdanie.
Możnaby rzec, że pani de Gallardon nie zaprasza do siebie, ale prosi o przysługę, że potrzebuje zdania księżnej o kwintecie Mozarta, jakby to była potrawa przyrządzona przez nową kucharkę, co do której talentów chce się zasięgnąć opinji smakosza.
— Ależ ja znam ten kwintet, mogę ci odrazu powiedzieć... że go lubię.
— Mój mąż, wiesz, nie bardzo ze zdrowiem...[1] wciąż ta wątroba... toby mu sprawiło wielką przyjemność ujrzeć cię, podjęła pani de Gallardon, narzucając teraz księżnej swój wieczór niby obowiązek miłości bliźniego.
Księżna nie lubiła komuś mówić, że nie ma ochoty bywać u niego. Codziennie rozsyłała jakieś ubolewania, że, wskutek niespodziewanego przyjazdu teściowej, albo zaproszenia szwagra, abonamentu w Operze, wycieczki na wieś, musi się wyrzec wieczoru, na który nigdy nie śniłoby się jej iść. Dawała, w ten sposób wielu ludziom miłe złudzenie, że są z nią w stosunkach, że byłaby chętnie do nich przyszła, że stanęły jej na przeszkodzie jedynie jakieś dostojne przeszkody, które pochlebiały wzgardzonym jako konkurencja dla ich wieczoru. Zarazem księżna należała do owej duchowej koterji Guermantów, gdzie przechowało się coś z lotnego ducha, wyzwolonego z komunałów i banalności; z owego dowcipu, który pochodzi od Mériméego, a którego tradycje utrwalili w teatrze Meilhac i Halévy; stosowała go nawet do stosunków towarzyskich, wkładała go nawet w swoją grzeczność, starając, się ją uczynić pozytywną, ścisłą, zbliżyć ją do skromnej prawdy. Nie rozwijała obszernie wobec pani domu swojej chęci wzięcia udziału w jej wieczorze; uważała za uprzejmiejsze przedłożyć parę drobnych faktów, od których zależy możliwość jej przybycia.
— Słuchaj, powiem ci, rzekła do pani de Gallardon; jutro wieczór muszę być u przyjaciółki, która zaprosiła mnie od dawna. Jeżeli nas weźmie do teatru, nie będę, mimo najlepszej woli, mogła przyjść do ciebie; ale jeżeli zostaniemy u niej, będę się mogła wymknąć, bo wiem że będziemy sami.
— Czy widziałaś swego przyjaciela, pana Swanna?
— Ależ nie, nie wiedziałam, że ten najmilszy Lolo jest tutaj, muszę zakrzątnąć się żeby mnie spostrzegł.
— To zabawne, że on bywa u starej Saint-Euverte, rzekła pani de Gallardon. Och, ja wiem, że on jest inteligentny (dodała, chcąc przez to powiedzieć: „sprytny”) ale i tak, żyd u siostry i bratowej dwóch arcybiskupów!
— Wyznaję ze wstydem, że mnie to jakoś nie gorszy — rzekła księżna des Laumes.
— Wiem, że on jest chrzczony, a nawet jego rodzice i dziadkowie też. Ale powiadają, że przechrzta pozostaje tem bardziej przywiązany do swojej religji, że to tylko finta... Czy to prawda?
— Nie mam żadnej kompetencji w tym przedmiocie.
Pianista, który miał w programie dwa utwory Chopina, skończywszy preludjum, zaczął natychmiast poloneza. Ale, od czasu jak pani de Gallardon zasygnalizowała kuzynce obecność Swanna, Chopin mógłby zmartwychwstać i zagrać osobiście wszystkie swoje dzieła, bez nadziei uwagi pani des Laumes. Należała ona do jednej z dwóch połów ludzkości, u której ciekawość drugiej połowy w stosunku do osób jej nieznanych, zastąpiona jest zainteresowaniem dla osób które zna. Jak dla wielu kobiet z faubourg Saint-Germain, obecność w jakiemś miejscu kogoś z jej koterji — komu zresztą nie miała nic specjalnie do powiedzenia — pochłaniała wyłącznie jej uwagę kosztem wszystkiego innego. Od tej chwili, w nadziei że Swann ją zauważy, księżna, niby oswojona biała myszka, której się to podaje to cofa kawałek cukru, zwracała twarz, zapisaną tysiącem porozumiewawczych znaków bez związku z nastrojami szopenowskiego poloneza, jedynie w kierunku Swanna; a kiedy Swann zmienił miejsce, i ona przemieszczała równolegle swój magnetyczny uśmiech.
— Oriano, nie gniewaj się — podjęła pani de Gallardon, która się nie mogła nigdy wstrzymać, aby nie poświęcić swoich największych nadziei towarzyskich oraz żądzy przyszłego olśnienia świata dla cichej, bezpośredniej i prywatnej rozkoszy powiedzenia komuś czegoś niemiłego — są ludzie, którzy utrzymują, że ten Swann, to ktoś kogo nie można przyjmować, czy to prawda?
— Ależ... musisz dobrze wiedzieć że to prawda, odparła księżna, skoro go zapraszałaś pięćdziesiąt razy, a on nigdy nie przyszedł.
Opuszczając zmaltretowaną kuzynkę, parsknęła na nowo śmiechem. Śmiech ten zgorszył osoby słuchające muzyki, ale ściągnął uwagę pani de Saint-Euverte, która stała przez grzeczność przy fortepianie i dopiero wówczas spostrzegła księżnę. Pani de Saint-Euverte była wzruszona widokiem pani des Laumes, tem bardziej iż sądziła że księżna jest jeszcze w Guermantes i pielęgnuje chorego teścia.
— Jakto, księżno, pani była tutaj?
— Tak, przycupnęłam sobie w kąciku, aby słuchać pięknych rzeczy.
— Co, księżna jest tutaj od dłuższego czasu?
— Ależ tak, od bardzo długiego czasu, który mi się wydawał bardzo krótki; długi chyba dlatego, że opóźnił chwilę ujrzenia pani.
Pani de Saint-Euverte chciała podsunąć fotel księżnej, która odparła:
— Ależ za nic! Poco? Jest mi dobrze gdziekolwiek.
I, aby tem lepiej podkreślić swoją prostotę wielkiej damy, wskazała mały taburet.
— Ten puf, to wszystko czego mi trzeba. Będę się na nim musiała trzymać prosto. Och, Boże, znów robię hałas, przeklną mnie.
Tymczasem pianista przyspieszał tempo, spazm muzyki dosięgał szczytu, lokaj obnosił na tacy chłodniki dzwoniąc łyżeczkami, i, jak co tydzień, pani de Saint-Euverte dawała mu napróżno znaki żeby sobie poszedł. Jakaś świeżo upieczona mężatka, którą nauczono że młoda kobieta nie powinna mieć zblazowanej miny, uśmiechała się błogo i szukała oczami pani domu, aby spojrzeniem wyrazić jej wdzięczność, że „dała jej uczestniczyć” w takiej uczcie. Jednakże, mimo iż spokojniej niż pani de Franquetot, nie bez emocji śledziła bieg utworu; ale niepokój jej miał za przedmiot nietyle pianistę ile fortepian, na którym świeca podskakiwała przy każdem fortissimo, grożąc jeżeli nie podpaleniem abażuru, to przynajmniej poplamieniem palisandru. W końcu nie mogła wytrzymać i przebywając dwa stopnie estrady, rzuciła się aby zdjąć profitkę. Ale zaledwie miała jej dosięgnąć ręką, kiedy z ostatnim akordem utwór się skończył i pianista wstał. Niemniej, śmiała inicjatywa młodej kobiety, krótkie zbliżenie jakie wynikło stąd między nią a wirtuozem, wywarły wrażenie naogół przychylne.
— Zauważyła księżna, co zrobiła ta młoda osoba, rzekł generał de Froberville, witając się z księżną des Laumes, którą pani de Saint-Euverte opuściła na chwilę. To ciekawe. Czy to artystka?
— Nie, to młoda de Cambremer, odparła niebacznie księżna, i dodała żywo: — Powtarzam co słyszałam, nie mam najmniejszego pojęcia kto to taki; mówiono za mną, że oni sąsiadują z panią de Saint-Euverte, ale nie sądzę, aby ktokolwiek ich znał. To muszą być „ludzie ze wsi”! Zresztą nie wiem czy pan jest bardzo biegły w świetnem towarzystwie które znajduje się tutaj, ale ja nie mam bladego pojęcia o nazwiskach wszystkich tych zdumiewających osób. Jak pan myśli, na czem oni trawią życie, poza koncertem u pani de Saint-Euverte? Musiała ich sprowadzić razem z grajkami, z krzesłami i z chłodnikami. Niech pan przyzna, generale, że ci wypożyczeni goście są cudowni. Czy ona doprawdy ma odwagę wynajmować tych statystów co tydzień? To niemożliwe!
— A! Ale Cambremer, to nazwisko autentyczne i stare, rzekł generał.
— Nie mam nic przeciwko temu aby było stare odparła sucho księżna, ale w każdym razie nie jest eufoniczne, dodała podkreślając słowo „eufoniczne” tak jakby było w cudzysłowie, dykcją właściwą kategorji Guermantes.
— Tak księżna uważa? Śliczna jest, miałoby się ochotę ją schrupać, rzekł generał, który nie tracił z oczu pani de Cambremer. Nie sądzi księżna?
— Zanadto się wypycha naprzód, uważam że u tak młodej osoby to nie jest sympatyczne; bo nie przypuszczam, aby ona była z mojego rocznika (to wyrażenie było wspólne Gallardonom i Guermantom).
Ale księżna, widząc że pan de Froberville wciąż patrzy za panią de Cambremer, dodała, częścią przez złośliwość wobec tamtej, częścią przez uprzejmość dla generała: — Nie sympatyczne... dla jej męża! Żałuję, że jej nie znam, skoro panu tak przypadła do serca, przedstawiłabym pana, rzekła księżna, której zapewne aniby się śniło to uczynić, gdyby znała młodą kobietę. Muszę pana już pożegnać, bo dziś są imieniny mojej przyjaciółki, muszę jej iść powinszować, rzekła skromnym i szczerym tonem, sprowadzając świetne zebranie, na które spieszyła, ido rozmiarów nudnej ale obowiązkowej i patrjarchalnej ceremonji. Zresztą muszę tam odszukać męża, który, podczas gdy ja byłam tutaj, poszedł odwiedzić swoich przyjaciół. Zna ich pan, sądzę, mają nazwisko od któregoś mostu... Jena.
— To było najpierw miano zwycięstwa, księżno, rzekł generał. Co księżna chce, dla takiego starego rębajły jak ja — dodał zdejmując monokl aby go przetrzeć, tak jakby zmieniał opatrunek, podczas gdy księżna instynktownie odwróciła głowę — ta szlachta Cesarstwa, to co innego, rozumie się, ale ostatecznie, to jest także bardzo piękne w swoim rodzaju. Ludzie, którzy się bili jak bohaterowie!
— Ależ ja jestem pełna szacunku dla bohaterów, rzekła lekko ironicznym tonem pani des Laumes; jeżeli nie chodzę z Błażejem do tej księżnej d’Iena, to wcale nie dlatego; to poprostu dlatego, że ich nie znam. Błażej zna ich, kocha ich. Och, nie, to nie to co pan mógłby przypuszczać, to nie flirt, nie mam powodu oponować! Zresztą, na dużoby mi się zdało oponować! dodała melancholijnie, bo wszyscy wiedzieli, że od chwili gdy książę des Laumes zaślubił swoją uroczą kuzynkę, nie przestaje jej zdradzać. — Jednem słowem, tutaj nie chodzi o to; to są ludzie, których Błażej znał dawniej. Warjuje za nimi, uważam że to bardzo ładnie. Zresztą, wystarczy mi to, co mi Błażej powiedział o ich domu... Niech pan pomyśli, wszystkie meble mają „empire”!
— To całkiem naturalne, księżno, skoro to są meble ich dziadków.
— Ależ ja wcale nie mówię, ale brzydkie mogą być i tak. Rozumiem doskonale, że ktoś może nie mieć rzeczy ładnych, ale przynajmniej niech nie ma rzeczy śmiesznych. Co pan chce? nie znam nic bardziej filisterskiego, mieszczańskiego, niż ten okropny styl, gdzie komody mają łabędzie głowy jak wanny.
— Ale mnie się zdaje, że oni mają piękne rzeczy; muszą mieć ów sławny mozaikowy stół, na którym podpisano pokój w roku...
— A, że mogą mieć rzeczy interesujące z punktu widzenia historji, tego nie przeczę. Ale to nie może być ładne... skoro jest ohydne! I ja mam też takie rzeczy, które Błażej odziedziczył po ciotce Montesquiou. Tylko że są na strychu w Guermantes, gdzie ich nikt nie widzi. Zresztą, nie o to chodzi, poleciałabym do nich z Błażejem, siedziałabym u nich nawet pośród ich sfinksów i mosiądzu, gdybym ich znała, ale... nie znam ich! Bo, kiedy byłam mała, zawsze mi mówiono, że niegrzecznie jest chodzić do ludzi, których się nie zna, rzekła księżna przybierając tonik dziecka. Więc robię to, czego mnie uczono. Wyobraża pan sobie tych zacnych ludzi, gdyby ujrzeli wchodzącą osobę, której nie znają. Możeby mnie bardzo źle przyjęli!
I przez kokieterję księżna upiększyła jeszcze uśmiech zrodzony z tego przypuszczenia, dając wlepionym w generała błękitnym oczom wyraz łagodny i marzący.
— Och, księżno, wie pani dobrze, że byliby uszczęśliwieni...
— Ależ nie, czemu? spytała żywo, czy to aby nie okazać iż wie że dlatego że jest jedną z największych dam we Francji, czy aby mieć przyjemność usłyszenia tego z ust generała. Czemu? Skąd pan wie? Toby im było może bardzo a bardzo nieprzyjemne. Ja nie wiem, ale jeżeli mam sądzić po sobie, tak mnie już nudzi widywać osoby które znam, że gdyby trzeba było widywać jeszcze osoby których nie znam, „nawet heroiczne”, oszalałabym chyba. Zresztą, proszę pana, poza starymi przyjaciółmi jak pan, których się zna bez tego, nie wiem, czy heroizm byłby bardzo przytulny w towarzystwie. I tak mnie już często nudzi wydawać obiady, ale gdyby trzeba było, idąc do stołu, brać pod ramię jakiegoś Spartakusa... Nie, doprawdy, gdybym potrzebowała czternastego do stołu, nie szukałabym Wercyngetoryxa. Czuję, że zachowałabym go na wielkie przyjęcia. A że ich nie wydaję...
— Och, księżno, nie darmo pani jest z domu Guermantes! Ma pani rasowy dowcip Guermantów!
— Zawsze się mówi dowcip Guermantów, nigdy nie mogłam pojąć czemu. Czy pan zna dowcip poza Guermantami? dodała z bujnym i radosnym wybuchem śmiechu, z twarzą napiętą ożywieniem, z rozsłonecznionemi wesołością oczami, które rozświetlić w ten sposób mogła jedynie pochwała jej dowcipu lub urody, choćby wygłoszona przez nią samą. O, widzi pan, generale, zdaje mi się, że Swann kłania się pańskiej Cambremer; o tam... jest koło mamy Euverte, nie widzi pan! Niechże go pan poprosi, żeby pana przedstawił. Ależ niech się pan spieszy, już się żegna.
— Zauważyła pani, jak on fatalnie wygląda? rzekł generał.
— Mój drogi Lolo! Och, nareszcie przychodzi; zaczynałam przypuszczać, że on mnie nie chce widzieć!
Swann bardzo lubił księżnę des Laumes, przytem widok jej przypominał mu Guermantes sąsiadujące z Combray, całe te strony które tak lubił i dokąd już nie jeździł aby się nie oddalać od Odety. Uciekając się do owych wpół artystycznych wpół dwornych form, któremi umiał się spodobać księżnej i które odnajdywał bezwiednie kiedy się na chwilę zanurzył w dawnem środowisku, a równocześnie chcąc sam dla siebie dać upust swojej nostalgji, ozwał się tak, aby go równocześnie słyszała pani de Saint-Euverte, do której mówił, i księżna des Laumes, dla której mówił: — Och, nasza urocza księżna! Widzi pani, umyślnie przybyła z Guermantes, aby usłyszeć Świętego Franciszka z Asyżu. Niby mała sikorka ledwie miała tyle czasu aby dziubnąć parę owoców tarniny, parę głogów i włożyć je sobie na głowę. O, jest nawet parę kropel rosy, trochę szronu, od którego główka musi cierpnąć. To śliczne, droga księżno.
— Jakto, księżna umyślnie przybyła z Guermantes? Ależ to za wiele! Nie wiedziałam, wykrzyknęła naiwnie pani de Saint-Euverte, nie oswojona ze stylem Swanna. Poczem, patrząc na uczesanie księżnej, dodała: — Ależ prawda, to naśladuje... jak mam powiedzieć, nie kasztany, nie, och! to czarująca myśl: ale skąd księżna mogła znać mój program? Panowie muzycy nawet mi go nie zakomunikowali.
Swann, przywykły wobec kobiety z którą zachował język tkliwej galanterji mówić subtelne rzeczy, niezrozumiałe dla wielu światowców, nie raczył pani de Saint-Euverte wytłumaczyć przenośni. Co się tyczy księżnej, zaczęła się śmiać do rozpuku, ponieważ dowcip Swanna był bardzo ceniony w jej koterji, a także dlatego, że wszelki komplement zwrócony do niej wydawał się jej pełen delikatnego wdzięku i nieodpartego humoru.
— Cudownie, zachwycona jestem, panie Lolu, jeżeli moje głogi spodobały się panu. Czemu się pan kłania tej Cambremer, czy i pan także jest jej sąsiadem?
Widząc że księżna zadowolona jest z towarzystwa Swanna, pani de Saint-Euverte oddaliła się.
— Ależ i pani także jest jej sąsiadką, księżno.
— Ja! więc ci ludzie mają dobra po całym świecie! Jakżebym chciała być na ich miejscu!
— Nie państwo Cambremer, ale jej rodzice; ona jest z domu Legrandin, przyjeżdżała do Combray. Nie wiem, czy pani wiadomo, księżno, że pani jest hrabiną Combray i że kapituła winna jest pani tenutę.
— Nie wiem co mi jest winna kapituła, ale wiem że proboszcz doi ze mnie co rok sto franków, bez czegobym się chętnie obeszła. Bądź co bądź, ci Cambremer mają nazwisko bardzo osobliwe. Kończy się w samą porę, ale kończy się bardzo licho, rzekła śmiejąc się księżna.
— Zaczyna się nie o wiele lepiej, odparł Swann.
— W istocie, ten podwójny skrót!...
— Jakgdyby ktoś bardzo zirytowany i bardzo dobrze wychowany nie ośmielił się dopowiedzieć pierwszego słowa.
— Skoro nie mógł się wstrzymać aby nie zacząć drugiego, wolałby już skończyć pierwsze, żeby już położyć kropkę[2]. Zabrnęliśmy w dowcipy doprawdy w uroczym smaku, mój drogi Lolo; ale jakie to nieznośne nie widywać już pana, dodała przymilnie; tak lubię z panem rozmawiać. Niech pan pomyśli, temu idjocie Froberville nie potrafiłabym nawet nasunąć myśli, że nazwisko Cambremer jest zdumiewające. Niech pan przyzna, że życie to okropna rzecz. Jedynie kiedy pana widzę, przestaję się nudzić.
Oczywiście, to nie była prawda. Ale Swann i księżna mieli ten sam sposób brania drobnych rzeczy, czego skutkiem — o ile nie przyczyną — było wiele analogji w sposobie wyrażania się, nawet w wymowie. Podobieństwo to nie uderzało, ponieważ trudno było o coś różniejszego niż ich głosy. Ale gdyby ktoś zdołał odjąć w myśli słowom Swanna dźwięk który je spowijał, wąsy z pomiędzy których wychodziły, czuło się, że to są te same zdania, te same akcenty, — styl koterji Guermantes. W ważnych rzeczach Swann i księżna różnili się we wszystkich poglądach. Ale Swann, od czasu jak był tak smutny, odczuwając wciąż jakgdyby ów dreszcz poprzedzający chwilę wybuchnięcia płaczem, czuł potrzebę mówienia o zgryzotach, niby morderca o swojej zbrodni. Słysząc z ust księżnej że życie to okropna rzecz, uczuł tę samą słodycz, co gdyby mu mówiła o Odecie.
— Och, tak, życie to okropna rzecz. Trzeba żebyśmy się częściej widywali, droga księżno. To takie miłe u pani, że pani nie jest wesoła. Możnaby spędzić kiedy wieczór razem.
— Ależ oczywiście, czemuby pan nie miał przyjechać do Guermantes, moja teściowa oszalałaby z radości. To uchodzi za bardzo brzydkie, ale powiem panu, że mnie się tam dosyć podoba; mam wstręt do okolic „malowniczych”.
— Bardzo wierzę, tam jest cudownie, odparł Swann, to nawet za piękne, zanadto żywe dla mnie w tej chwili; to kraina dla ludzi szczęśliwych. Może to dlatego że tam wzrosłem, ale wszystko tak przemawia tam do mnie. Z chwilą gdy się zerwie wiatr i zboża zaczną falować, zdaje mi się że ktoś ma przybyć, że dostanę jakąś wiadomość; i te domki nad wodą... byłbym bardzo nieszczęśliwy!
— Och, mój drogi Lolo, niech pan uważa, ta potworna Rampillon dostrzegła mnie, niech mnie pan schowa, niech mi pan przypomni co się jej zdarzyło, mieszam wszystko, ożeniła córkę, czy kochanka, nie wiem już sama: może oboje... i ze sobą!... A, nie, przypominam sobie, odtrącił ją jej książę... Niech pan udaje, że pan mówi do mnie, żeby mnie ta Berenice nie zaprosiła przypadkiem na obiad. Zresztą ja uciekam. To ładnie, panie Lolu, kiedy pana raz wreszcie widzę, nie chce się pan dać porwać! Zawiozłabym pana do księżnej parmeńskiej, która byłaby taka kontenta, Błażej także. Ma się tam spotkać ze mną. Gdyby się nie miało wiadomości o panu przez naszego Mémé... Niech pan pomyśli, panie Lolu, że ja pana nigdy już nie widzę!
Swann odmówił: uprzedziwszy Charlusa, że z rautu pani de Saint-Euverte wróci prosto do domu, nie chciał dla wizyty u księżnej parmeńskiej narażać się na utratę słówka, którego cały wieczór oczekiwał i które może zastanie u odźwiernego.
— Ten biedny Swann, mówiła później pani des Laumes do męża, zawsze miły, ale wygląda bardzo nieszczęśliwie. Zobaczysz go, bo obiecał się któregoś dnia na obiad. Wydaje mi się w gruncie śmieszne, żeby człowiek o jego inteligencji cierpiał dla osoby tego rodzaju, która nie jest nawet interesująca, bo mówią że to idjotka — dodała z rozsądkiem ludzi nie zakochanych, którzy uważają, że człowiek inteligentny powinienby cierpieć tylko dla osoby tego wartej; to mniej więcej to samo, co dziwić się, że ktoś raczy cierpieć na cholerę z powodu istotki tak małej jak bakcyl cholery.
Swann chciał wyjść, ale w chwili gdy miał się wreszcie wymknąć, generał de Froberville poprosił aby go przedstawił pani Cambremer; musiał wrócić z generałem do salonu, żeby jej poszukać.
— Słuchaj, Swann, wolałbym być mężem tej kobietki, niż być zmasakrowanym przez dzikich, jak pan myśli, co?
Te słowa „zmasakrowanym przez dzikich” przeszyły boleśnie serce Swanna; natychmiast odczuł potrzebę podtrzymania rozmowy z generałem.
— Och, rzekł, były piękne egzystencje, które kończyły się w ten sposób... Naprzykład, wie pan... ten żeglarz, którego popioły przywiózł Dumont d’Urville, La Pérouse... (i Swann był już szczęśliwy tak jakby mówił o Odecie). To piękny charakter ten La Pérouse, interesuje mnie bardzo, dodał melancholijnie.
— A tak, La Pérouse, rzekł generał. To znane nazwisko. Ma swoją ulicę.
— Zna pan kogo przy ulicy La Pérouse? spytał niespokojnie Swann.
— Tylko panią de Chanlivault, siostrę naszego zacnego Chaussepierre. Dała nam ładną komedyjkę kiedyś. To salon, który będzie kiedyś bardzo elegancki, zobaczy pan!
— A, ona mieszka przy ulicy La Pérouse? To sympatyczne, ładna ulica, taka smutna.
— Ale nie; chyba pan tam nie był od dłuższego czasu; to już wcale nie jest smutne, cała ta dzielnica zaczyna się budować.
Wreszcie Swann przedstawił pana de Froberville młodej pani de Cambremer. Ponieważ słyszała nazwisko generała po raz pierwszy, oblekła twarz w uśmiech radosnej niespodzianki, tak jakby było jej dobrze znajome; nie znając bowiem przyjaciół swojej nowej rodziny, przy każdej świeżo przedstawianej osobie myślała że to ktoś z nich i sądziła iż daje dowód taktu, udając, że dużo słyszała o nim od zamążpójścia; jakoż podawała rękę z minką mającą wyrazić i skromność, którą trzeba jej zwalczyć, i odruch sympatji, który pokonał tę nieśmiałość. Toteż teściowie jej, których uważała jeszcze za najświetniejszych ludzi we Francji, głosili że ich synowa to anioł; radzi byli zresztą okazywać, iż żeniąc syna, ulegli raczej urokowi zalet jego przyszłej niż ponętom wielkiego posagu.
— Widać że pani głęboko czuje muzykę, rzekł generał, robiąc bezwiednie aluzję do sceny z profitką.
Ale koncert rozpoczął się na nowo, i Swann zrozumiał, iż nie będzie mógł odejść przed końcem numeru. Cierpiał, uwięziony wśród ludzi, których głupota i śmieszność uderzały go tem boleśniej, ile że ci ludzie nie znali jego miłości, a gdyby ją znali, nie mogłaby ich ona zainteresować; umieliby się jedynie uśmiechnąć z niej jak z dzieciństwa lub ubolewać nad nią jak nad szaleństwem. Tem samem miłość Swanna stawała się dlań czemś nawskroś subjektywnem, istniejącem tylko dla niego, czemś czego w rzeczywistości nie potwierdzało nic z zewnątrz. Cierpiał zwłaszcza — i to tak, że sam dźwięk instrumentów budził w nim chęć krzyku — że przedłuża swoje wygnanie w miejscu, w którem Odeta nie znajdzie się nigdy, gdzie nikt i nic jej nie zna, któremu jest całkowicie obca.
Ale nagle stało się tak jakgdyby ona weszła, a zjawienie to stało się dla Swanna bólem tak rozdzierającym, że musiał przyłożyć rękę do serca. Bo skrzypce wzniosły się do wysokich nut, gdzie zawisły niby w oczekiwaniu; oczekiwanie przedłużało się, przyczem skrzypce wciąż trwały w zachwycie jakgdyby spostrzegając już zbliżającą się tę której oczekiwały. Rozpaczliwym wysiłkiem starały się dotrwać do jej przybycia, przyjąć ją przed oddaniem ducha, jeszcze przez chwilę utrzymać dla niej ostatkiem sił otwartą drogę, jak się przytrzymuje drzwi, któreby się inaczej zatrzasnęły. I zanim Swann miał czas zrozumieć i powiedzieć sobie: „To fraza z sonaty Vinteuila, nie słuchać, nie słuchać!” wszystkie wspomnienia z czasu gdy Odeta się w nim kochała, wspomnienia które zdołał do dziś dnia zachować niewidzialne w głębiach swego jestestwa, oszukane tym nagłym promieniem z czasów jakgdyby wskrzeszonej miłości, obudziły się i jednym rzutem skrzydeł wzbiły się, aby, bez litości dla jego obecnej niedoli, śpiewać mu co sił zapomniane refreny szczęścia.
Zamiast oderwanych wyrażeń: „czas, kiedy byłem szczęśliwy”, „kiedy byłem kochany”, które często wymawiał dotąd, nie cierpiąc przy tem zbytnio, bo jego inteligencja zamykała w nich tylko oschłe wyciągi z przeszłości, Swann odnalazł wszystko, co utrwaliło na zawsze swoistą i lotną esencję tego utraconego szczęścia. Ujrzał wszystko: śnieżne i kędzierzawe płatki złocieni, które mu Odeta rzuciła do powozu, które przyciskał do ust; adres Maison Dorée na liście, gdzie wyczytał: „Ręka mi drży, kiedy piszę do pana”; ściągnięcie brwi Odety, kiedy mówiła z błagalną twarzą: „czy nie za długo każe mi pan czekać na ten znak?” Poczuł zapach żelazka fryzjera, który podczesywał go „na jeża”, podczas gdy Lorédan szedł po młodą gryzetkę; ulewy, które spadały tak często owej wiosny, mroźne powroty powozem, przy blasku księżyca, wszystkie oczka nawyków myśli, klimatycznych wrażeń, naskórkowych wspomnień, rozciągających na szeregu tygodni jednostajną sieć, w którą ciało jego dostało się znowu.
W owej dobie Swann zaspakajał rozkoszną ciekawość, poznając słodycze ludzi żyjących miłością. Sądził, że potrafi zatrzymać się na tem; że nie będzie musiał poznać ich cierpień; jakże małą rzeczą był dlań teraz urok Odety, wobec tej straszliwej grozy, która poszerzała ten urok niby mglistą otęczą; wobec tego olbrzymiego niepokoju, że nie wie w każdej chwili co Odeta robi, że nie posiada jej wszędzie i zawsze! Z bólem przypomniał sobie akcent, jakim wykrzyknęła: „Ależ zawsze będę mogła pana widzieć, zawsze jestem wolna!” — ona, która nie jest teraz wolna nigdy! Przypomniał sobie jej zainteresowanie, ciekawość jaką okazywała dla jego życia, namiętne pragnienie aby jej zrobił tę łaskę — raczej niepożądaną dla Swanna i kłopotliwą w danej chwili — aby jej pozwolił wniknąć w swoją egzystencję. Jak ona musiała go prosić, aby się dał zaciągnąć do Verdurinów! Kiedy jej pozwalał przyjść do siebie raz na miesiąc, ileż razy, nim się dał skłonić, Odeta musiała mu powtarzać coby to była za rozkosz widywać się codzień. Marzyła o tem wówczas gdy jemu się to wydawało jedynie ciężarem; potem zbrzydziła sobie ten zwyczaj i poniechała go na zawsze, gdy dla Swanna stał się on niezwyciężoną i tak bolesną potrzebą! Za trzeciem widzeniem się, kiedy Odeta powtarzała: „No i czemu nie pozwala mi pan przychodzić częściej”, Swann odrzekł śmiejąc się, z galanterją: „Aby nie cierpieć później”: — nie wiedział, że mówi taką prawdę! Teraz, ach, zdarzało się jeszcze czasem, że Odeta pisała do niego z restauracji albo z hotelu na firmowym papierze, ale te listy paliły go niby płomienie. „Z hotelu Vouillemont? Co ona tam może robić? z kim? co się tam działo?” Przypomniał sobie płomyki gazu, które gaszono na boullevard des Italiens, kiedy, wbrew wszelkiej nadziei, spotkał ją pośród cieniów błądzących owej nocy, która mu się wydała niemal nadprzyrodzona. I w istocie owa noc — z epoki kiedy nie potrzebował nawet pytać czy nie zrobi przykrości Odecie szukając jej, odnajdując ją, tak bardzo był pewny, że ona nie ma większej radości niż widzieć go i wracać z nim — należała do tajemniczego świata, dokąd niema sposobu wrócić, kiedy bramy się zatrzasną.
I, zmartwiały w obliczu tego przeżywanego w myśli szczęścia, Swann ujrzał nieszczęśliwego, który w nim obudził litość, bo go nie poznał odrazu, tak iż musiał spuścić oczy, aby nie było widać że są pełne łez. To był on sam.
Kiedy zrozumiał, litość jego pierzchła, ale uczuł się zazdrosny o owego drugiego siebie, którego Odeta kochała; uczuł się zazdrosny o tych, o których powiadał sobie często — i bez zbytniej męki — „kocha ich może”. O to wszystko uczuł się zazdrosny teraz, kiedy mglistą abstrakcję kochania, w której niema miłości, zmienił na płatki złocieni i na nagłówek Maison d’Or, które jej były pełne. Następnie, kiedy cierpienie jego stawało się zbyt żywe, przeciągnął ręką po czole, wypuścił monokl, przetarł szkło. I bezwątpienia, gdyby się ujrzał w tej chwili, byłby do kolekcji monoklów dodał własny, który usuwał niby natrętną myśl i na którego zamglonej powierzchni starał się chustką zetrzeć troskę.
Skrzypce — o ile, nie widząc instrumentu, nie możemy skonfrontować głosu z obrazem, który zmienia dźwięk — posiadają akcenty tak pokrewne niektórym głosom altowym, że chwilami ma się złudzenie iż śpiewaczka wmieszała się do koncertu. Podnosimy oczy, widzimy tylko pudła, szacowne niby szkatułki chińskie; ale chwilami łudzi nas jeszcze kuszące wołanie syreny; czasami także słyszymy niby uwięzionego ducha, który szamoce się jak djabeł w kropielnicy w głębi uczonej szkatułki, zaczarowanej i drżącej; czasami wreszcie jawi się w powietrzu jakgdyby nadprzyrodzona i czysta istota, która przechodzi, śląc swoje niewidzialne zwiastowanie.
Swann miał uczucie, że muzycy nietyle grają ową frazę, ile dopełniają obrzędów potrzebnych na to aby się zjawiła; że przystępują do niezbędnych zaklęć, aby uzyskać i przedłużyć o kilka chwil cud jej objawienia. Nie zdolny jej już widzieć, tak jakgdyby należała do jakiegoś świata ultra-fioletowego, odczuwał ożywczą świeżość w chwilowej ślepocie, jakiej uległ zbliżając się do owej frazy. Czuł jej obecność, czuł ją niby opiekuńczą boginię, powiernicę swojej miłości; aby dotrzeć doń w tłumie i pomówić z nim na uboczu, przybrała strój tego dźwięcznego zjawiska. Przechodziła lekka, kojąca i zwiewna nakształt zapachu, powiadając mu to, co miała mu powiedzieć; wchłaniał jej słowa, żałując że mijają tak szybko, czyniąc mimowoli wargami ruch taki jakby całował w przejściu harmonijne i ulotne ciało. Nie czuł się już wygnany i samotny, skoro ona, zwracając się doń, mówiła mu szeptem o Odecie. Bo nie miał już, jak niegdyś, wrażenia, że ta fraza nie zna Odety i jego. Tak często była świadkiem ich upojeń! Prawda, że często także ostrzegała o ich kruchości. Wówczas Swann w jej uśmiechu, w jej czystych i melancholijnych akcentach, odgadywał cierpienie; dziś natomiast znajdował w niej raczej wdzięk wesołej niemal rezygnacji. Niegdyś mówiła mu o zgryzotach, których korowód ciągnęła za sobą z uśmiechem — w jego oczach ale bezboleśnie — w szybkim i kapryśnym biegu; obecnie, zgryzoty te były jego udziałem, tak iż nie miał nadziei kiedykolwiek się od nich uwolnić; ale melodja zdawała się mówić, jak niegdyś o jego szczęściu „I cóż to jest, wszystko to nie ma znaczenia”. I pierwszy raz, w porywie litości i czułości, myśl Swanna zwróciła się ku Vinteuilowi, ku owemu nieznanemu i wzniosłemu bratu, który również musiał tyle cierpieć: czem mogło być jego życie? w jakich bólach zaczerpnął tę boską siłę, tę nieograniczoną potęgę tworzenia?
Kiedy maleńka fraza mówiła mu o nicości jego cierpień, Swann znajdował słodycz w tej samej mądrości, która przed chwilą zdawała mu się nieznośna, kiedy ją czytał w obojętnych twarzach ludzi, patrzących na jego miłość jako na głupstwo bez znaczenia. Bo przeciwnie, ta ulotna fraza, bez względu na swój sąd o nietrwałości stanów duszy, widziała w nich, nawspak wszystkim tym ludziom, nie coś mniej poważnego od pozytywnego życia, ale przeciwnie coś o tyle wyższego, że jedynie to warte jest wyrazu. Starała się naśladować owe uroki tajemnego smutku, odtwarzać je; ujęła je, pokazała samą ich istotę polegającą wszelako na tem, że nie da się ich udzielić i że muszą się wydać błahe każdemu poza tym jednym który ich doświadcza. Tak iż narzuciła cenę tych uroków i pozwoliła kosztować ich boskiej słodyczy wszystkim obecnym, o ile byli bodaj trochę muzykalni; tym samym, którzy później zlekceważyliby je w życiu, w czyjejś miłości rodzącej się w ich oczach. Bezwątpienia formy, w którą ujęła je melodja, nie dało się określić rozumowaniem. Ale, od roku przeszło, kiedy, odsłaniając Swannowi bogactwa jego własnej duszy, zrodziła się w nim, bodaj na jakiś czas, miłość muzyki, uważał on motywy muzyczne za prawdziwe idee, z innego świata, innej kategorji, idee przesłonione mrokiem, nieznane, niedostępne inteligencji, ale mimo to doskonale zróżnicowane, nierówne wartością i znaczeniem. Kiedy po wieczorze u Verdurniów, każąc sobie przegrywać małą frazę, Swann starał się zrozumieć, jak ona go ogarnia, jak go spowija nakształt zapachu lub pieszczoty, zdał sobie sprawę, że ta fraza muzyczna zawdzięcza owo wrażenie pierzchliwej słodyczy niewielkim odstępom między pięcioma składającemi ją nutami, oraz stałemu nawrotowi dwóch z pomiędzy tych nut; ale w rzeczywistości wiedział, że analizuje nie samą frazę lecz proste walory, podstawione dla wygody jego inteligencji pod tajemniczą jedność, którą ogarnął, zanim jeszcze znał Verdurinów, na owym wieczorze gdzie pierwszy raz usłyszał sonatę.
Wiedział, że samo wspomnienie fortepianu wykrzywia jeszcze perspektywę, w jakiej widział sprawy muzyki; że polem otwartem dla muzyka jest nie mizernych siedem nut, ale niezmierzona klawiatura, jeszcze prawie całkowicie nieznana, gdzie: ledwo tu i ówdzie, oddzielone grubemi ciemnościami, niektóre z miljona składających ją klawiszów tkliwości, namiętności, odwagi, pogody — klawiszów różnych od siebie niemal tak, jak jeden świat różny jest od drugiego — objawiały się wielkim artystom. Ci, budząc w nas odpowiedniki motywu który znaleźli, oddają tę usługę, że pokazują nam jakie bogactwo, jaką rozmaitość kryje bez naszej wiedzy owa wielka niezgłębiona i rozpaczliwa noc naszej duszy — noc, którą bierzemy za pustkę i nicość.
Vinteuil był jednym z tych muzyków. W jego frazie, mimo iż przedstawiała dla rozumu ciemną powierzchnię, czuło się treść tak rzetelną, tak wymowną, pełną tak nowej i oryginalnej siły, że ci, którzy ją usłyszeli, zachowali ją w sobie na równi z pojęciami intelektu. Swann widział w niej niby koncepcję miłości i szczęścia, której odrębność była mu tak wyraźna, jak odrębność Księżnej de Clevès albo Renégo, kiedy tytuły tych utworów nastręczały się jego pamięci. Nawet kiedy nie myślał o tej frazie, żyła ona utajona w jego duszy tak samo jak pewne inne swoiste pojęcia, jak światło, dźwięk, wypukłość, rozkosz fizyczna — bogate dziedziny, które urozmaicają i zdobią królestwo ducha. Może je stracimy, może się zatrą kiedy wrócimy w nicość. Ale dopóki żyjemy, tak samo nie możemy sprawić abyśmy ich nie znali, jak nie możemy tego uczynić wobec jakiegoś rzeczywistego przedmiotu: jak nie możemy naprzykład wątpić o świetle lampy zapalonej w obliczu przeobrażonych sprzętów pokoju, z którego uleciało nawet wspomnienie ciemności. Przez to fraza Vinteuila — jak jakiś motyw z Tristana naprzykład, który przedstawia dla nas również pewien uczuciowy nabytek — zrosła się z naszą doczesnością, przybrała coś ludzkiego i dość wzruszającego. Los jej związał się z przyszłością, z realnością naszej duszy, której była jednym z najbardziej swoistych, najlepiej zróżniczkowanych ozdób. Może nicość jest prawdą i cały nasz sen jest czemś nieistniejącem; ale wówczas czujemy, że owe melodje, owe pojęcia należące do tego snu, musiałyby być również niczem. Zginiemy, ale mamy jako rękojmię owe niebiańskie zakładniczki, które podzielą nasz los. I śmierć wraz z niemi jest czemś mniej gorzkiem, mniej bezsławnem, może mniej prawdopodobnem.
Swann miał tedy rację wierząc, że fraza sonaty istnieje realnie. Będąc w tym sensie czemś ludzkiem, należała wszelako do sfery istot nadprzyrodzonych. Istot tych nie widzieliśmy nigdy; mimo to, poznajemy je z zachwytem, kiedy jakiś odkrywca Niewidzialnego zdoła pochwycić którą z nich; kiedy z boskiego świata, dokąd ma przystęp, zdoła ją ściągnąć, aby zabłysła przez chwilę nad naszym światem. To właśnie zrobił Vinteuil. Swann czuł, że zapomocą instrumentów muzycznych kompozytor poprostu odsłonił ją, uczynił widzialną, wykreślił i uszanował jej rysunek ręką tak czułą, tak ostrożną, tak delikatną i pewną, że dźwięk zmieniał się co chwila, zacierając się aby zaznaczyć cień, wzmacniając się kiedy trzeba mu było biec śladem śmielszego konturu. A dowodem, że Swann nie mylił się wierząc w realne istnienie frazy, było to, że każdy bodaj trochę wyrobiony miłośnik muzyki poznałby się natychmiast na oszustwie, gdyby Vinteuil, mniej zdolny ujrzeć i oddać jej kształty, starał się jakąś sztuczką nadrobić luki swej wizji lub omdlenia ręki.
Znikła. Swann wiedział, że zjawi się pod koniec, po długim ustępie, który pianista pani Verdurin zawsze opuszczał. Były tam cudowne myśli, których Swann nie doceniał za pierwszem słyszeniem, a które ogarniał teraz, jak gdyby w szatni jego pamięci pozbyły się jednostajnego kostjumu nowości. Swann słuchał licznych tematów, które wchodziły w skład frazy, niby przesłanki nieodzownego wniosku; był świadkiem jej genezy. „O śmiałości, może równie genjalna — powiadał sobie — co śmiałość jakiegoś Lavoisiera, Ampera; śmiałości Vinteuila eksperymentującego, odkrywającego tajemne prawa nieznanej siły, prowadzącego poprzez Niezbadane do jedynego możliwego celu niewidzialny zaprzęg któremu zaufał, a którego nie ujrzy nigdy”. Jakże wspaniały djalog między fortepianem a skrzypcami usłyszał Swann z początkiem ostatniej części! Usunięcie ludzkich słów, zamiast — jak można było przypuszczać — dać folgę fantazji, wykluczyło ją; nigdy mówiony język nie był tak nieubłaganie logiczny, nigdy nie osiągnął w tym stopniu celowości pytań, oczywistości odpowiedzi. Najpierw samotny fortepian skarżył się niby ptak opuszczony przez towarzyszkę; skrzypce usłyszały go, odpowiedziały mu jak gdyby z sąsiedniego drzewa. Było to jakby na początku świata; jakgdyby było tylko ich dwoje na ziemi, lub raczej w owym świecie zamkniętym wszystkiemu innemu, wzniesionym logiką twórcy gdzie będzie zawsze tylko ich dwoje. Światem tym — sonata. Czy to jest ptak, czy niekompletna jeszcze dusza leciutkiej frazy, czy niewidzialna i żaląca się wróżka, której tkliwe skargi powtarza później fortepian? Krzyki jej były tak nagłe, że skrzypek musiał coprędzej ująć smyczek, aby je pochwycić. Cudowny ptak! Skrzypek próbował go urzec, obłaskawić, ująć. Już wszedł w jego duszę, już zbudzona melodja miotała naprawdę opętanem ciałem skrzypka niby ciałem medjum. Swann wiedział, że fraza odezwie się jeszcze raz. I rozdwoił się tak doskonale, że oczekiwanie bliskiej chwili w której się znów znajdzie w jej obliczu, wstrząsnęła go szlochem podobnym temu jaki rodzi w nas piękny wiersz albo smutna wiadomość; nie wówczas, gdy jesteśmy sami, ale kiedy udzielamy ich przyjaciołom, oglądając w nich siebie samych niby kogoś drugiego, którego domniemane wzruszenie rozczula ich.
Fraza zjawiła się, ale tym razem poto, aby zawisnąć w powietrzu, brzmieć przez chwilę tylko — jakgdyby nieruchoma — i zamrzeć. To też Swann nie tracił nic z krótkiego czasu przez który trwała. Była jeszcze tuż, niby barwna bańka mydlana wisząca w powietrzu. Podobna tęczy, której blask słabnie, zniża się, potem się podnosi i, zanim zgaśnie, rozbłyska na chwilę bogaciej niż wprzódy, dotychczasowym dwóm kolorom przydała inne barwne struny, wszystkie kolory pryzmatu, i kazała im śpiewać. Swann nie śmiał się ruszyć; byłby też chciał przytrzymać inne osoby, jakgdyby najlżejszy ruch mógł zniweczyć nadprzyrodzony, rozkoszny i kruchy czar, który tak rychło miał pierzchnąć.
Nikt, coprawda, nie miał zamiaru mówić. Niewymowne słowo jedynego nieobecnego, może umarłego (Swann nie wiedział, czy Vinteuil jeszcze żyje), wionąc ponad gesty celebrantów, wystarczało aby utrzymać w napięciu uwagę trzystu osób, i z tej estrady, gdzie niejako wywoływano duszę, czyniło jeden z najszlachetniejszych ołtarzy, służących dla spełnienia się nadziemskiego obrządku. Fraza rozpadła się w końcu, bujając strzępami w dalszych motywach, które już zajęły jej miejsce. I jeżeli Swann uczuł się w pierwszej chwili podrażniony, kiedy hrabina de Monteriender, sławna ze swoich naiwności, nim jeszcze sonata się skończyła, pochyliła się doń aby mu zwierzyć swoje wrażenia, później nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, znajdując może głęboki sens w słowach, któremi się nieświadomie posłużyła. Oczarowana biegłością wykonawców, wykrzyknęła: „To niesłychane, nigdy nie widziałam nic tak przejmującego...” Ale troska o ścisłość kazała jej się poprawić w tem dopełnieniu: „nic tak przejmującego... od czasu wirujących stolików!”
Począwszy od tego wieczoru, Swann zrozumiał, że uczucie, jakie Odeta miała dlań niegdyś, nie zmartwychwstanie nigdy; że jego nadzieje szczęścia już się nie ziszczą. I w dnie, w które przypadkiem była z nim jeszcze miła i tkliwa, jeżeli miała dla niego jakieś względy, notował te zwodnicze i kłamliwe oznaki wątłego nawrotu z ową rozczuloną i sceptyczną uwagą, z rozpaczliwą radością ludzi, którzy, pielęgnując przyjaciela w ostatniej fazie nieuleczalnej choroby, podnoszą jako cenne fakty: „wczoraj sam robił rachunki i sam spostrzegł drobny błąd w dodawaniu; zjadł z przyjemnością jajko; jeśli je dobrze strawi, spróbujemy jutro kotleta”; — mimo iż wiedzą, że fakty te są bez znaczenia w wilję nieuchronnej śmierci. I Swann był niemal pewny, że gdyby teraz żył zdala od Odety, stałaby mu się wkońcu obojętna, tak iż byłby rad, gdyby opuściła Paryż na zawsze; miałby siłę zostać, ale nie miał siły wyjechać.
Często nawiedzała go ta myśl. Teraz, kiedy wrócił do swego studjum o Ver Meerze, powinienby się udać na kilka dni przynajmniej do Hagi, do Drezna, do Brunszwiku. Był przekonany, że pewna Toaleta Djany, którą kupił Mauritshuits na wyprzedaży Goldschmidta jako Nikolasa Maes, była w istocie Ver Meerem. I byłby chciał móc na miejscu przestudjować ten obraz, aby utrwalić swoją pewność. Ale opuścić Paryż kiedy w nim była Odeta, a nawet kiedy jej nie było, to było zbyt okrutne; bo w nowych miejscach, gdzie wrażenia nie stępiły się nawykiem, ból krzepi się, odżywa. Jeżeli Swann czuł się zdolny bezustanku myśleć o tym zamiarze, to jedynie dlatego, iż wiedział że go nie wykona nigdy. Ale zdarzało mu się, iż zamiar podróży odradzał się w nim podczas gdy spał — bez świadomości że ta podróż jest niemożliwa — i spełniał się we śnie. Jednego dnia śniło mu się, że wyjeżdża na cały rok; wychylony z okna wagonu ku młodzieńcowi, który go żegnał z płaczem, Swann starał się go namówić aby z nim jechał. Kiedy pociąg ruszył, obudził go lęk; przypomniał sobie, że nie jedzie, że zobaczy Odetę tego wieczora, nazajutrz, prawie codzień. Wówczas, jeszcze wzruszony swoim snem, błogosławił okoliczności które go czyniły niezależnym, dzięki którym mógł zostać przy Odecie, a także osiągać to aby mu pozwoliła widywać się czasem. Streszczał wszystkie swoje przewagi: sytuację; majątek, którego Odeta zbyt często potrzebowała, aby się nie miała cofnąć przed zerwaniem (mając nawet, powiadano, tajemny zamiar wydania się za Swanna); przyjaźń pana de Charlus, która coprawda nigdy Swannowi wiele nie pomogła u Odety, ale dawała mu słodką świadomość, że kochanka słyszy o nim pochlebne rzeczy od wspólnego przyjaciela, którego wysoko ceniła; nawet swoją inteligencję wreszcie, zużywaną całkowicie na to, aby codzień obmyślić jakiś nowy fortel, któryby czynił jego obecność jeżeli nie przyjemną, to przynajmniej potrzebną Odecie. Pomyślał, czem byłby, gdyby mu tego wszystkiego brakło; pomyślał, że gdyby był, jak tylu innych, biedny, nędzny, bez środków, zmuszony przyjąć wszelką pracę, albo przykuty do rodziny, do żony, byłby może musiał opuścić Odetę; że ów sen, którego groza była jeszcze tak bliska, mógłby być prawdziwy; i powiedział sobie: „Człowiek nie zna swojego szczęścia. Nigdy nie jest się tak nieszczęśliwym, jak się mniema”. Ale obliczył, że ta egzystencja trwa już od kilku lat; że najwięcej czego mógł się spodziewać, to aby trwała ciągle; że poświęciłby swoje prace, przyjemności, przyjaciół, całe swoje życie wreszcie na codzienne oczekiwanie schadzki, która nie mogła mu przynieść nic szczęśliwego; — i spytał sam siebie, czy się nie myli; czy to, co sprzyjało jego stosunkowi i zapobiegło zerwaniu, nie było dlań zgubą; czy prawdziwem szczęściem nie byłoby właśnie to, z czego się tak cieszył że zdarzyło się jedynie we śnie: mianowicie wyjazd; i powiedział sobie, że nie zna się swojego nieszczęścia, i że nigdy nie jest się tak szczęśliwym, jak się mniema.
Czasami miał nadzieję, że Odeta zginie bez cierpień w jakim wypadku; ona, która była od rana do wieczora poza domem, na ulicy, w drodze. I kiedy wracała zdrowa i cała, podziwiał, iż ciało ludzkie jest tak gibkie i mocne że może ustawicznie opierać się i urągać tylu niebezpieczeństwom (które zdawały się Swannowi niezliczone, od czasu jak wywołało je jego tajemne pragnienie); i że pozwala ludziom oddawać się codzień niemal bezkarnie kłamstwu i gonitwie za rozkoszą. I Swann czuł się bliski owego Mahometa II z portretu Belliniego który tak lubił; ów Mahomet, czując że się zakochał do szaleństwa w jednej z żon, zasztyletował ją, aby — powiada naiwnie wenecki biograf — odzyskać swobodę ducha. Ale potem Swann oburzał się że myśli tylko o sobie i uważał iż cierpienia jego nie są godne żadnej litości, skoro on sam tak mało waży życie Odety.
Jeśli nie mógł się oderwać od niej ostatecznie, gdybyż przynajmniej widywał ją bez rozstań: ból jego uśmierzyłby się w końcu, i miłość możeby wygasła. I skoro Odeta nie chce opuścić Paryża na zawsze, pragnąłby aby go nie opuszczała nigdy. Kiedy wiedział, że jedyny dłuższy jej wyjazd przypada na sierpień i wrzesień, miał bodaj czas na kilka miesięcy naprzód rozpuścić jego gorzką świadomość w całym przyszłym Czasie, jaki już nosił w sobie; i ów czas, złożony z dni podobnych dniom obecnym, krążył przeźroczysty i zimny w jego myśli, gdzie podtrzymywał smutek ale bez zbytnich cierpień. Ale ta utajona przyszłość, ta bezbarwna i płynna rzeka, ścinała się w sercu Swanna od jednego słowa Odety; ścinała się jak martwy i twardy kawał lodu; i Swann czuł nagle w sercu olbrzymią, niepodobną do skruszenia masę, która rozpierała ściany jego istoty tak, że groziły pęknięciem. Poprostu Odeta rzekła, śledząc go spod oka uśmiechniętem i chytrem spojrzeniem:
— Forcheville robi ładną wycieczkę na Zielone Święta; jedzie do Egiptu.
Natychmiast rozumiał, że to znaczy: „Jadę do Egiptu na Zielone święta z Forchevillem”. I w istocie, jeżeli w kilka dni potem, Swann powiedział: „Słuchaj, à propos tej podróży, na którą się wybierasz z Forchevillem”, Odeta odpowiadała naiwnie: „Tak, kochanie, jedziemy dziewiętnastego, przyśle ci się widok piramid”.
Wówczas chciał się dowiedzieć, czy jest kochanką Forcheville’a, chciał spytać o to jej samej. Wiedział że jest przesądna, że istnieją pewne zaklęcia, którychby nie uczyniła; a przytem wstrzymująca go dotąd obawa że pogniewa Odetę, że się zohydzi w jej oczach, nie istniała już, odkąd stracił wszelką nadzieję aby go kiedykolwiek pokochała.
Pewnego dnia, Swann otrzymał anonimowy list, który mu powiadał, że Odeta była kochanką niezliczonych mężczyn (zacytowano niektórych, między nimi Forcheville’a, pana de Breaute i „mistrza”) i wielu kobiet, że odwiedza domy schadzek. Przykro było Swannowi myśleć, że wśród jego przyjaciół znajduje się człowiek zdolny napisać taki list; bo z pewnych szczegółów jasne było, że autor listu zna dokładnie jego życie. Zastanawiał się, ktoby to mógł być. Ale nie umiał nigdy podejrzewać ukrytych czynności ludzi bez widocznego związku z ich mową. I kiedy rozważał, czy tajemne sprężyny które musiały sprawić ten nikczemny postępek, ma pomieścić w charakterze barona de Charlus, czy księcia des Laumes, czy pana d’Orsan, nie widział żadnej racji, aby wybrać jednego z nich zamiast innego; żaden bowiem z tych ludzi nigdy przy nim nie pochwalał anonimowych listów; raczej wszystkie ich słowa pozwalały mniemać, że je potępiają. Charlus, był trochę narwany, ale serdeczny i dobry; charakter pana des Laumes był nieco oschły, ale uczciwy i zdrowy. Co się tyczy pana d’ Orsan, nawet w najsmutniejszych okolicznościach Swann nie spotkał człowieka, któryby się doń zbliżał z serdeczniejszem słowem, z dyskretniejszym i subtelniejszym gestem. Tak dalece, że Swann nie mógł zrozumieć mętnej nieco roli, jaką przypisywano panu d’Orsan w jego stosunku z pewną bogatą kobietą; za każdym razem kiedy myślał o p. d’Orsan, musiał wyeliminować tę złą reputację, nie do pogodzenia z tyloma niewątpliwemi oznakami delikatności. Przez chwilę Swann czuł że mu się w głowie mroczy; zaczął myśleć o czem innem aby odzyskać nieco światła. Następnie miał odwagę wrócić do tych refleksji. Ale wówczas, od niepodejrzewania nikogo, trzeba mu było się przerzucić do podejrzewania wszystkich. Ostatecznie, Charlus lubił Swanna, miał dobre serce. Ale to był neuropata; jutro może będzie płakał, dowiadując się że Swann jest chory, a dziś, z zazdrości, z gniewu, pod wpływem jakiejś nagłej obsesji, zapragnął mu sprawić przykrość. W gruncie, ten typ ludzi najgorszy jest ze wszystkich. Z pewnością książę des Laumes nie jest ze Swannem ani w przybliżeniu tak serdecznie jak Charlus. Ale temsamem nie ma w stosunku do niego tylu drażliwości; przytem to jest natura bez wątpienia chłodna, ale równie niezdolna do nikczemności jak do wielkich czynów. Swann żałował, że się przyjaźnił w życiu jedynie z takimi ludźmi. Potem przychodziło mu na myśl, że od czynienia komuś krzywdy wstrzymuje nas dobroć; że w gruncie może ręczyć tylko za natury podobne do jego własnej, tak jak ręczyłby za serce pana de Charlus, którego oburzyłaby sama myśl zrobienia Swannowi tej przykrości! Inna rzecz człowiek raczej oschły, odmiennego temperamentu, jak des Laumes: jak przewidzieć do czego mogłyby go przywieźć pobudki innej natury? Mieć serce, to wszystko; a Charlus je miał. Panu d’Orsan nie zbywało go również; jego stosunki ze Swannem, serdeczne ale mniej bliskie, zrodzone ze wspólności poglądów i uroku ich wymiany, były większą gwarancją niż egzaltowane przywiązanie Charlusa, zdolne posunąć się do gwałtownych wybuchów — w dobrem czy w złem. Jeżeli był ktoś, kto Swanna zawsze umiał kochać i rozumieć, to d’Orsan. Tak, ale jego podejrzane życie? Swann żałował w tej chwili, że się z tem nie liczył; że często przyznawał się żartem, iż nigdy nie doznaje równie żywych uczuć sympatji i szacunku, co w stosunku do kanalji. Nie bez powodu — powiadał sobie teraz — ludzie sądzą bliźnich na podstawie ich uczynków! Jedynie one coś znaczą, a wcale nie to co mówimy lub myślimy. Charlus i des Laumes mogą mieć takie czy inne wady, ale to są porządni ludzie. D’Orsan nie ma może tych wad, ale to nie jest porządny człowiek. Mógł zrobić jedno świństwo więcej. Następnie Swann posądził stangreta Rémi, który coprawda mógł tylko być moralnym sprawcą listu; przez chwilę, podejrzenie to wydało mu się trafne. Po pierwsze, Lorédan miał przyczyny nie lubić Odety. A potem, cóż naturalniejszego, że służba, żyjąc w niższej sferze, przydając naszym dostatkom i wadom urojone bogactwa i przywary, dla których zazdroszczą nam i gardzą nami, musi tem samem postępować inaczej niż ludzie z naszego świata? Swann podejrzewał także mojego dziadka. Czyż nie odmawiał, ilekroć Swann go prosił o jakąś przysługę? A przytem, ze swojemi mieszczańskiemi poglądami, mógł sądzić że działa dla dobra Swanna. Podejrzewał jeszcze Bergotte’a, malarza, Verdurinów; jeszcze raz podziwiał mądrość ludzi z towarzystwa, że nie chcą obcować z owym światem artystów, gdzie tego rodzaju rzeczy są możliwe, może aprobowane pod mianem „dobrego kawału”; ale wnet przypomniał sobie rysy świadczące o prawości tych cyganów i porównał je z dwuznaczną, hultajską niemal egzystencją, do jakiej brak pieniędzy, potrzeba zbytku, rozpusta, przywodzą często arystokrację.
Krótko mówiąc, anonim ten dowodził Swannowi, że liczy do swoich znajomych indywiduum zdolne do nikczemności; ale nikczemność ta mogła się równie dobrze kryć w niezgłębionych pokładach charakteru człowieka uczuciowego, co w duszy człowieka zimnego; u artysty jak u mieszczanina, u wielkiego pana jak u lokaja. Jaki probierz przyjąć, aby osądzić człowieka? W gruncie rzeczy, wśród tych których znał nie było ani jednej osoby, któraby nie mogła być zdolna do podłości. Czy trzeba zerwać ze wszystkimi? Myśli Swanna zmąciły się; powiódł kilka razy dłonią po czole, przetarł binokle, i pomyślał, że ostatecznie ludzie nie gorsi od niego przestają z panem de Charlus, z księciem des Laumes i z innymi. Jeżeli to nie znaczy, że oni sami zdolni są do nikczemności, znaczy bodaj tyle, iż koniecznością życia jest przestawać z ludźmi, którzy nie są może do niej niezdolni. I nadal ściskał rękę przyjaciołom, których przez chwilę podejrzewał, z tą czysto stylistyczną poprawką, że chcieli go może przywieźć do rozpaczy.
Co się tyczy treści listu, nie troszczył się o nią; ani jedno z oskarżeń tyczących Odety nie miało cienia prawdopodobieństwa. Jak wielu ludzi, Swann miał umysł leniwy i bez inwencji. Wiedział wprawdzie ogólnie, że życie jest pełne sprzeczności; ale myśląc o poszczególnej osobie, utożsamiał nieznane partje jej życia z temi które znał. To, czego mu nie mówiono, odtwarzał sobie za pomocą tego co nam mówiono. Kiedy zdarzyło mu się, w poufnych chwilach, mówić z Odetą o czyimś brzydkim postępku lub o nieszlachetnem uczuciu, ona potępiała je w imię tych samych zasad, które Swann zawsze słyszał w ustach swoich krewnych i którym pozostał wierny; przytem Odeta podlewała kwiaty, piła herbatę, interesowała się pracami Swanna. Zaczem Swann rozciągał te obyczaje na resztę życia Odety; powtarzał owe jej gesty, kiedy sobie chciał wyobrazić jej życie zdala od niego. Gdyby mu ją odmalowano taką jak jest — lub raczej jaką była z nim tak długo — ale z innym mężczyzną, cierpiałby, bo ten obraz wydałby mu się prawdopodobny. Ale to, żeby chodziła do rajfurek, żeby się oddawała orgiom z kobietami, żeby prowadziła plugawe życie ladacznicy, cóż za niedorzeczna brednia, na której realizację, Bogu dzięki, odtwarzane w wyobraźni złocienie, herbaty, cnotliwe oburzenia Odety nie zostawiały miejsca.
Od czasu do czasu tylko Swann dawał do zrozumienia Odecie, że przez złośliwość opowiadają mu wszystko co ona robi. Posługując się w porę jakimś przypadkowo uzyskanym nieznaczącym ale prawdziwnym szczegółem, tak jakby to był jedynie mały, mimowoli ukazany koniuszek całkowitej rekonstrukcji jej życia, którą jakoby chował dla siebie, budził w niej przypuszczenie, że on wie rzeczy, których w rzeczywistości ani wiedział ani nawet podejrzewał; bo jeżeli tak często zaklinał Odetę żeby mu nie taiła prawdy, było to — świadomie lub nie — jedynie poto, aby mu opowiedziała wszystko co robiła.
Bezwątpienia, Swann — jak to powiedział Odecie — lubił szczerość; ale lubił ją jak rajfura, zdolnego informować go o życiu kochanki. Toteż jego kult szczerości, nie bezinteresowny, nie uczynił go lepszym. Prawdą, którą kochał, była ta, którąby mu powiedziała Odeta; ale on sam dla uzyskania tej prawdy nie wahał się uciekać do kłamstwa, którego nie przestawał malować Odecie jako czegoś wiodącego istotę ludzką do spodlenia. W sumie kłamał tyleż co Odeta, ponieważ, nieszczęśliwszy od niej, był nie mniej samolubny. A ona, słysząc jak Swann opowiada jej samej wszystko co robiła, patrzała nań z minką nieufną i na wszelki wypadek zagniewaną, aby nie wyglądało że się upokarza i że się rumieni za swoje postępki.
Jednego dnia, znajdując się w okresie spokoju, najdłuższym do jakiego był jeszcze zdolny bez ataku zazdrości, Swann wybrał się do teatru z księżną des Laumes. Kiedy wziął dziennik aby zobaczyć co grają, widok tytułu: Dziewczyny z marmuru Teodora Barrière ugodził go tak okrutnie, że mimowoli wzdrygnął się i odwrócił głowę. Oświetlone niby blaskiem rampy, w nowem otoczeniu, słowo „marmur” — które Swann przestał rozróżniać, tak często przywykł je spotykać — stało mu się nagle na nowo widzialne. Przypomniało mu natychmiast historję, którą Odeta opowiadała mu niegdyś. Mówiła mu o tem, jak się wybrała z panią Verdurin na wystawę w Palais de l’industrie, i jak pani Verdurin powiedziała: „Strzeż się, potrafię cię rozgrzać; nie jesteś z marmuru”. Odeta upewniała że to był tylko żart, i Swann nie przywiązywał do tego żadnego znaczenia. Ale wówczas ufał jej więcej niż teraz. I właśnie anonim mówił o tego rodzaju miłości. Nie śmiejąc podnieść oczu na dziennik, Swann rozwinął go, obrócił kartkę aby nie widzieć już tych słów: Dziewczyny z marmuru, i zaczął machinalnie czytać wiadomości z prowincji. Była burza na la Manche, oznajmiano szkody w Dieppe, w Ca-bourg, w Beuzeval. Swann wzdrygnął się znowu.
Nazwa Beuzeval przywiodła mu na myśl inną miejscowość w tamtej okolicy: Beuzeville, zwane także Beuzeville-Bréauté. Widywał często tę nazwę na mapie, ale pierwszy raz zauważył jej powinowactwo z nazwiskiem swego przyjaciela, pana de Bréauté, o którym anonim mówił, że był kochankiem Odety. Ostatecznie, co do pana de Bréauté, oskarżenie mogło mieć widoki prawdopodobieństwa; ale co się tyczyło pani Verdurin, była to niemożliwość. Z tego że Odeta kłamała czasem, nie można było wnosić że nigdy nie mówi prawdy; a w słowach, które wymieniła z panią Verdurin i które mu sama powtórzyła, Swann poznał owe puste żarciki, na jakie przez nieznajomość życia i nieświadomość grzechu puszczają się kobiety. Żarciki takie świadczą o niewinności owych kobiet, które — jak naprzykład Odeta — bardziej od innych odległe są od namiętnej sympatji dla własnej płci; oburzenie zaś, z jakiem odparła podejrzenia mimowoli zrodzone w Swannie na chwilę, godziło się ze wszystkiem, co wiedział i o gustach i o temperamencie kochanki. Ale w tej chwili nawiedziło Swanna jedno z owych natchnień zazdrości, analogicznych do stanu, w jaki poetę lub uczonego, mających dopiero jeden rym albo jedno spostrzeżenie, wprawia myśl lub forma, które dadzą im całą ich potęgę. Pierwszy raz Swann przypomniał sobie coś, co mu Odeta powiedziała przed dwoma laty: „Och, pani Verdurin, w tej chwili widzi w świecie tylko mnie; ja jestem jej ukochanie, całuje mnie, chce żebym z nią chodziła za sprawunkami, żebym jej mówiła ty.” Daleki od szukania wówczas w tem zdaniu jakiegokolwiek związku z niedorzecznemi bajeczkami opowiadanemi mu przez Odetę dla osłonienia występku, Swann przyjął to jako dowód gorącej przyjaźni. I teraz oto, wspomnienie owej czułości pani Verdurin zespoliło się nagle ze wspomnieniem jej niesmacznej rozmówki. Nie mógł już tych dwóch rzeczy rozdzielić w myślach, widział je również splecione w rzeczywistości, przyczem czułość dawała coś głębszego i poważniejszego tym żartom, które nawzajem odzierały tę czułość z jej niewinności. Swann udał się do Odety. Usiadł zdala od niej. Nie śmiał jej ucałować, nie wiedząc czy w niej — jak i w nim — pocałunek ten obudzi serdeczność czy gniew. Milczał, patrzał na umieranie ich miłości. Nagle powziął postanowienie.
— Odeto — rzekł — moje kochanie, ja wiem, że jestem wstrętny, ale muszę cię zapytać o pewne rzeczy. Przypominasz sobie myśli, jakie mnie nachodziły z powodu ciebie i pani Verdurin. Powiedz mi, czy to była prawda, z nią czy z inną.
Potrząsnęła głową zaciskając usta, jak często czynią ludzie aby odpowiedzieć, że gdzieś nie pójdą, że to ich nudzi, kiedy ktoś pyta: „Czy pójdziesz popatrzeć na kawalkadę, czy pójdziesz zobaczyć rewję?” Ale ten ruch głowy, uświęcony zwyczajem wobec zdarzenia przyszłego, daje tem samem coś wątpliwego zaprzeczeniu wypadków przeszłych. Raczej odwołuje się do osobistych upodobań niż stwierdza bezwzględne potępienie, moralną niemożebność. Widząc jak Odeta stwierdza gestem że to jest fałsz, Swann zrozumiał że to jest może prawda.
— Mówiłam ci już, przecież wiesz, dodała tonem zirytowanym i żałosnym.
— Tak, wiem, ale czy jesteś tego pewna? Nie mów mi: „Wiesz przecie”, powiedz wprost: „Nigdy nie robiłam nic takiego z żadną kobietą”.
Powtórzyła jak lekcję, ironicznie i jakby się go chciała pozbyć.
— Nigdy nie robiłam nic takiego z żadną kobietą.
— Czy możesz mi to przysiąc na medalik Matki Boskiej z Laghet?
Swann wiedział, że Odeta nie przysięgłaby krzywo na ten medalik.
— Och, jak ty mnie dręczysz, wykrzyknęła jakgdyby wyzwalając się nagłym gestem z uścisku tego pytania. Dasz ty mi wreszcie spokój? Co tobie dziś się dzieje? Koniecznie chcesz, żebym cię zniecierpiała, znienawidziła. Ot, chciałam żeby znów było wszystko dobrze jak dawniej, i to twoje podziękowanie!
Ale on nie wypuszczał jej, niby chirurg czekający na koniec spazmu, który przerywa jego zabieg, ale nie każe go poniechać:
— Mylisz się, kiedy sobie wyobrażasz, że ja miałbym do ciebie jakąkolwiek pretensję, Odeto, rzekł z przekonywującą i kłamliwą słodyczą. Mówię ci zawsze tylko o tem co wiem, a zawsze wiem o wiele więcej niż mówię. Ale ty jedna możesz złagodzić swojem wyznaniem to, co mi cię każe nienawidzić, dopóki o tem wiem tylko przez innych. Przebaczam ci wszystko, skoro cię kocham; gniew mój nie pochodzi z twoich postępków; ale z twojego fałszu, z twojego niedorzecznego fałszu, każącego ci uparcie przeczyć rzeczom, które wiem. Jakże ty chcesz, abym cię mógł nadal kochać, kiedy widzę jak mi coś twierdzisz w żywe oczy, jak mi przysięgasz na coś o czem wiem że jest kłamstwem. Odeto, nie przedłużaj tej chwili, która jest torturą dla nas obojga. Jeżeli chcesz, będzie za chwilę koniec; będziesz uwolniona odemnie raz na zawsze. Powiedz mi na ten swój medalik, jasno, czy robiłaś kiedy takie rzeczy.
— Ależ ja sama nie wiem, wykrzyknęła z gniewem; może bardzo dawno temu, nie zdając sobie sprawy z tego co robię, może parę razy.
Swann wziął w rachubę wszystkie możliwości. Ale widać rzeczywistość jest czemś bez żadnego związku z możliwościami, tak samo jak pchnięcie nożem jest bez związku z lekkiem falowaniem chmur nad naszą głową, skoro te słowa „parę razy” zarysowały się niby znakiem krzyża na sercu Swanna. Rzecz dziwna, aby te słowa: „parę razy”, nic tylko słowa, słowa rzucone w powietrze, na odległość, mogły tak rozedrzeć serce jak gdyby go dotknęły naprawdę; aby mogły przyprawić o chorobę niby połknięta trucizna. Mimo woli Swann pomyślał o słowach, które usłyszał u pani de Saint-Euverte: „Coś najbardziej przejmującego od czasu wirujących stolików”. Cierpienie jego nie było podobne do niczego z rzeczy które przypuszczał. Nie tylko dlatego, że w godzinach najbardziej zatrutych podejrzeniem rzadko roił sobie coś równie daleko posuniętego w złem; ale że, nawet kiedy sobie wyobrażał tę rzecz, pozostawała ona mglista, niepewna, pozbawiona swoistej zgrozy, która wydarła się ze słów: „może parę razy”; pozbawiona swoistego okrucieństwa, równie odmiennego od wszystkiego co znał, jak choroba nawiedzająca nas po raz pierwszy. A.mimo to, Odeta, od której pochodziło całe to cierpienie, była mu nie mniej droga, nawet o wiele cenniejsza, jak gdyby, w miarę jak rosło cierpienie, rosła i wartość środka kojącego, odtrutki jaką posiadała jedynie ta kobieta. Chciał, aby ta okropna rzecz, o której powiedziała mu że ją robiła „parę razy”, nie mogła się powtórzyć. Dlatego trzeba mu było czuwać nad Odetą. Powiadają często, że zdradzając przyjacielowi błędy kochanki, jedynie zbliża się go do niej, ponieważ nie daje im wiary; ale o ileż bardziej, jeżeli daje wiarę!
Ale — powiadał sobie Swann — jak ją chronić? Mógłby ją może ubezpieczyć od pewnej kobiety, ależ istnieją setki innych! I zrozumiał, jakie szaleństwo wstąpiło weń, kiedy, owego wieczora, gdy nie zastał Odety u państwa Verdurin, zaczął pragnąć posiadania — zawsze niemożebnego — drugiej istoty.
Szczęściem dla Swanna, pod nowem cierpieniem, które wdarło się w jego duszę niby horda najeźdźców, istniał grunt natury dawniejszej, łagodniejszej, i pracującej w milczeniu, niby komórki zranionego organu, które zabierają się natychmiast do tego aby odbudować uszkodzone tkanki, lub mięśnie sparaliżowanej kończyny, silące się podjąć swoje ruchy. Ci dawniejsi, bardziej przyrodzeni mieszkańcy duszy Swanna, pochłonęli na chwilę wszystkie jego siły w tej podziemnej leczniczej pracy, która rekonwalescentowi lub człowiekowi operowanemu daje złudzenie spokoju.
Tym razem owo odprężenie nastąpiło nietyle — jak zwykle bywało — w mózgu Swanna, ile raczej w jego sercu. Ale wszystkie rzeczy w życiu, które raz istniały, dążą do tego aby się odrodzić. Niby konające zwierzę, wstrząsane na nowo skurczem konwulsyj które zdawały się skończone, to samo cierpienie, samo z siebie, naznaczyło ten sam krzyż na oszczędzonem przez chwilę sercu Swanna. Przypomniał sobie księżycowe wieczory, kiedy rozparty w wiktorji, niosącej go na ulicę La Pérouse, rozkosznie pielęgnował w sobie wzruszenia człowieka zakochanego, nie znając zatrutego owocu, jaki nieodzownie miały wydać. Ale wszystkie te myśli trwały tylko sekundę, tyle aby poniósł rękę do serca, odzyskał oddech i zdołał się uśmiechnąć aby pokryć męczarnię. Już zaczynał na nowo pytać. Bo jego, zazdrość, podjąwszy trud jakiego nie byłby sobie zadał wróg aby mu wymierzyć cios, aby mu dać poznać ból najokrutniejszy w życiu, ta zazdrość nie uważała że on dosyć cierpi; starała się mu zadać ranę jeszcze głębszą. Niby złe bóstwo, prowadziła Swanna i pchała go do zguby. Jeżeli męczarnia jego nie spotęgowała się zrazu, nie było to jego zasługą, ale raczej Odety.
— Moje kochanie, rzekł, już kończę; powiedz tylko, czy to było z osobą którą znam?
— Ale nie, przysięgam ci; zresztą mnie się zdaje, że ja przesadziłam, że nie zaszłam tak daleko.
Uśmiechał się i podjął:
— Cóż chcesz! to nie ma znaczenia, ale to wielka szkoda, że nie możesz mi powiedzieć nazwiska. Gdybym mógł sobie wyobrazić osobę, toby mi pozwoliło przestać o tem myśleć. Mówię to dla twojego dobra, bo jużbym cię tem nie nudził. To uspokaja, móc sobie wyobrazić każdą rzecz. Okropne jest to, czego sobie nie można wyobrazić. Ale ty byłaś już taka milusia, nie chcę cię męczyć. Dziękuję ci z całego serca za twoją dobroć dla mnie. Już koniec. Tylko jeszcze to jedno: jak dawno temu?
— Och, Karolu, czyż nie widzisz, że ty mnie zabijasz, to już straszliwie dawno. Nigdy już o tem nie myślałam; rzekłby kto, że ty chcesz koniecznie naprowadzić mnie na te myśli. Dużo na tem zyskasz, rzekła z nieświadomą głupotą a rozmyślną złośliwością.
— Och, ja chciałem tylko wiedzieć, czy to od czasu jak się znamy. Ale to byłoby takie naturalne... Czy to się działo tutaj? Czy nie możesz mi określić danego wieczoru, abym sobie wyobraził com robił tego właśnie wieczora; rozumiesz przecie, że nie jest możebne abyś sobie nie przypomniała z kim, Odeto, kochanie moje.
— Ależ ja nie wiem sama, zdaje się że to było w Lasku, jednego wieczora, kiedyś ty przyszedł do nas na wyspę. Byłeś na obiedzie u księżnej des Laumes, rzekła Odeta, szczęśliwa, że może dostarczyć szczegółu świadczącego o jej prawdomówności. Przy sąsiednim stoliku siedziała kobieta, której nie widziałam od bardzo dawna. Rzekła do mnie: „Chodź za skałkę, zobaczyć jak księżyc się odbija w wodzie”. Ziewnęłam i odpowiedziałam: „Nie, zmęczona jestem i dobrze mi tutaj.” Zapewniła mnie, że nigdy nie było takiego księżyca. Powiedziałam: „też blaga!” wiedziałam dobrze, dokąd ona zmierza.
Odeta opowiadała to prawie ze śmiechem, czy że jej się to wydało całkiem naturalne, czy że myślała iż w ten sposób złagodzi wagę faktu, lub aby nie wyglądać na upokorzoną. Widząc wyraz Swanna, zmieniła ton:
— Jesteś niegodziwy, umyślnie mnie dręczysz; wyciągasz mnie na kłamstwa, kiedy ci mówię żebyś mnie zostawił w spokoju.
Ten drugi cios był dla Swanna jeszcze okrutniejszy niż pierwszy. Nigdy nie przypuszczał, że to jest rzecz tak świeża, ukryta jego oczom, które nie umiały jej dojrzeć nie w nieznanej mu przeszłości, ale w wieczorach które pamiętał tak dobrze, które przeżył z Odetą, o których myślał że je zna tak dobrze, a które teraz wstecz nabierały czegoś tak krętego i okrutnego; i nagle pośród nich otwierała się owa ziejąca czeluść, ów moment na wyspie w Lasku. Nie będąc inteligentną, Odeta miała wdzięk naturalności. Opowiedziała, odegrała tę scenę z taką prostotą, że dygocący Swann widział wszystko: ziewnięcie Odety, skałę nad wodą. Słyszał ją jak odpowiada — wesoło, niestety: „Też blaga!”
Czuł, że Odeta nie powie nic więcej tego wieczora, że niema co oczekiwać w tej chwili żadnych nowych faktów; milczał. Rzekł w końcu:
— Moje biedne małe, przebacz mi; czuję, że ci robię przykrość, już koniec, nie myślę już o tem.
Ale Odeta widziała, że oczy jego zostały wlepione w rzeczy których nie znał i w ową przeszłość ich szczęścia, jednostajną i słodką w jego pamięci ponieważ była mglista, a teraz rozdzieraną krwawo ową minutą na wyspie w Lasku przy blasku księżyca po obiedzie u księżnej des Laumes. Ale Swann tak bardzo przywykł interesować się życiem — podziwiać ciekawe odkrycia, jakie w niem można robić — że, cierpiąc wciąż tak iż myślał że nie zdoła dłużej znieść podobnego bólu, powiadał sobie:
„Życie jest doprawdy zadziwiające i pełne niespodzianek! W sumie, zepsucie jest powszechniejsze niż się przypuszcza. Oto kobieta której ufałem, która wydaje się tak prosta, tak uczciwa; która — gdyby nawet była lekka — zdawała się w swoich gustach bardzo normalna i zdrowa. Pod wpływem nieprawdopodobnej denuncjacji, wypytuję ją, i to trochę co mi wyznaje, odsłania o wiele więcej, niż to coby można podejrzewać!”
Ale nie mógł się ograniczyć do tych bezinteresownych refleksyj. Silił się ściśle ocenić wartość tego co mu Odeta powiedziała, aby móc stąd wnosić czy te rzeczy robiła często, czy grożą nawrotem. Powtarzał sobie jej słowa: „Widziałam, do czego ona zmierza”, „Parę razy”, „Też blaga!” — ale nie pojawiały się w pamięci Swanna rozbrojone; każde trzymało nóż i zadawało mu nowy cios. Przez długi czas, tak jak chory nie może się powstrzymać od powtarzania bolesnego ruchu, powtarzał sobie te słowa: „Dobrze mi tutaj”, „Też blaga!” — ale cierpienie było tak silne, że musiał przestać. Zdumiewał się, iż sprawy, które zawsze sądził tak lekko, tak wesoło, teraz stały się dlań poważne niby choroba, z której można umrzeć. Znał dużo kobiet, które mógłby poprosić o to aby czuwały nad Odetą. Ale jak się spodziewać, że one zajmą jego obecny punkt widzenia i nie pozostaną raczej na tym, którego on trzymał się tak długo, który wytyczył jego życie oddane rozkoszy? Czemu nie miałyby mu powiedzieć ze śmiechem — „Brzydki zazdrośnik, który chce drugich okradać z przyjemności”. Przez jaką nagle spuszczoną zapadnię (on, który niegdyś czerpał z miłości do Odety jedynie subtelne przyjemności) dostał się oto w ten nowy krąg piekła, skąd nie widział możliwości wydobycia się kiedykolwiek?
Biedna Odeta! Nie miał do niej żalu. Ona była tylko nawpół winna. Czyż nie powiadano, że własna matka sprzedała ją w Nizzy prawie dzieckiem bogatemu Anglikowi! Ale jakiejż bolesnej prawdy nabierały dlań te wiersze z Dziennika Poety Alfreda de Vigny, które niegdyś czytał obojętnie; „Kiedy czujemy, że się w nas rodzi miłość dla kobiety, powinniśmy się spytać: Z kim ona przestaje? Jakie było jej życie? Całe szczęście naszego istnienia tkwi w tem”. Swann zdumiewał się, że proste zdania powtarzane w myśli, jak „Też blaga”, „Widziałam do czego ona zmierza”, mogą mu sprawiać taki ból. Ale rozumiał, że to co on uważał za proste słowa, to są tylko rusztowania, między któremi mieści się, zdolny w każdej chwili powrócić, ból, jakiego doznał w czasie opowiadania Odety. Bo właśnie ten ból odczuwał na nowo. Daremnie wiedział teraz — daremnieby nawet z upływem czasu zapomniał potrosze, przebaczył; — w chwili gdy powtarzał te słowa, dawne cierpienie wskrzeszało Swanna takiego jakim był zanim Odeta je wyrzekła: nieświadomym, ufnym. Aby ugodzić Swanna wyznaniem Odety, jego okrutna zazdrość stawiała go w pozycji człowieka który nic jeszcze nie wie; po kilku miesiącach stara ta historja wstrząsała nim zawsze jak rewelacja. Podziwiał straszliwą potęgę odtwórczą swojej pamięci. Jedynie po osłabnięciu tej rodzicielki, której płodność zmniejsza się z wiekiem, mógł się spodziewać złagodzenia swojej męczarni. Ale kiedy siła zadawania bólu, którą posiadało jedno ze słów Odety, zdawała się nieco wyczerpana, wówczas jakieś inne słowo, przy którem myśl Swanna mniej się zatrzymywała dotąd, słowo prawie nowe, luzowało tamte i uderzało go z niezużytą mocą.
Pamięć owego wieczoru, kiedy był na obiedzie u księżnej des Laumes, była mu bolesna; ale to było jedynie centrum jego cierpienia. Promieniowało ono mętnie na wszystkie dnie sąsiednie. I na którymkolwiek momencie zatrzymały się wspomnienia Swanna, bolesny był dlań ów sezon, kiedy Verdurinowie tak często urządzali obiady na wyspie w Lasku. Ból był tak mocny, że z czasem obawa nowych cierpień zneutralizowała w nim ciekawość rodzącą się z zazdrości.
Zdawał sobie sprawę, że całe życie Odety przed jego spotkaniem, życie którego nigdy nie próbował sobie odtworzyć, nie było oderwaną przestrzenią, którą widział mglisto, ale że składało się z poszczególnych lat, znaczyło się konkretnemi faktami. Ale lękał się, wrazie gdyby poznał owe fakty, aby ta przeszłość bezbarwna, płynna i znośna, nie oblekła jakiegoś dotykalnego i potwornego ciała, jakiejś indywidualnej i diabolicznej twarzy. I nadal nie starał się wyobrazić sobie tej przeszłości, już nie przez lenistwo myśli, ale przez obawę cierpienia. Spodziewał się, że kiedyś będzie mógł wreszcie bez dawnego rozdarcia słyszeć nazwę wyspy w Lasku, nazwisko księżnej des Laumes, i nie miał odwagi wyciągać z Odety nowych cytatów, nazw, okoliczności, zdolnych odrodzić w nowej formie jego ból, zaledwie ukojony.
Ale często sama Odeta odsłaniała mu naiwnie i nieświadomie rzeczy których nie znał i które lękał się teraz poznać. W istocie Odeta nie czuła odległości, jaką zepsucie stwarzało pomiędzy jej życiem istotnem a owem stosunkowo niewinnem jej życiem, w które uwierzył niegdyś i często wierzył jeszcze teraz. Istota zepsuta, wciąż udając cnotę wobec tych przez których nie chce być podejrzewana, zatraca poczucie, do jakiego stopnia narowy, których nieustannego wzrostu nie czuje, oddalają ją stopniowo od normalnego sposobu życia. Owo życie normalne, mieszkające w duszy Odety wspólnie z pamięcią postępków które skrywała przed Swannem, barwiło się stopniowo ich refleksami, było jakby przez nie zakażone, przyczem sama Odeta nie znajdowała w tem nic szczególnego, nic tu się nie kłóciło dla niej ze swoistem środowiskiem jej wnętrza; ale kiedy opowiadała coś Swannowi, ów przerażony był klimatem, jaki ujawniał się w jej słowach. Jednego dnia, próbował, nie raniąc Odety, wypytać jej, czy miała kiedy stosunki z rajfurkami. Prawdę mówiąc, był przekonany że nie; anonim wprowadził to przypuszczenie w jego świadomość, ale w sposób mechaniczny; nie znalazło tam ono żadnej wiary, ale utkwiło. Aby się pozbyć czysto materjalnej ale dokuczliwej obecności podejrzenia, Swann pragnął, aby Odeta je wyrwała.
— Och, nie! To nie znaczy aby mnie nie oblegano propozycjami, dodała odsłaniając w uśmiechu zadowolenie próżności i nie podejrzewając że mogłoby się ono nie wydać Swannowi czemś godziwem i uprawnionem. — Ot, wczoraj jeszcze czekała na mnie więcej niż dwie godziny, ofiarowywała mi ile sama zechcę. Zdaje się, że jakiś ambasador powiedział jej: „Zabiję się, jeżeli mi jej pani nie przyprowadzisz”. Powiedziano jej, że mnie niema w domu; w końcu wyszłam sama się z nią rozmówić, aby sobie poszła. Chciałabym żebyś widział, jak ja ją przyjęłam! Pokojówka, która słyszała z sąsiedniego pokoju, mówiła mi, żem krzyczała na cały głos: „Ależ powiadam pani, że nie chcę! Taki już mam kaprys, że nie mam ochoty. Myślę, że chyba mi wolno robić co mi się podoba! Gdybym potrzebowała pieniędzy, a, wówczas rozumiem” Nakazałam odźwiernemu, żeby jej nie wpuszczał: powie że jestem na wsi. Och, byłabym kontenta, gdybyś ty gdzie siedział schowany. Myślę, że byłbyś ze mnie rad, kotuśku. Mimo wszystko, twoja Odetka ma swoje dobre strony, chociaż ktoś się na nią tak wybrzydza.
Zresztą nawet jej wyznania win — o ile przypuszczała że Swann je sam odkrył — raczej służyły mu za punkty wyjścia dla nowych podejrzeń niż kładły koniec dawnym. Bo nigdy wyznania nie pokrywały się całkowicie z podejrzeniami. Daremnie Odeta usuwała ze swojej spowiedzi wszystko zasadnicze; zawsze w ubocznych szczegółach pozostawało coś, czegoby Swann nigdy nie wyroił, coś co go przytłaczało nowością i pozwalało mu przesunąć granice problematu zazdrości. I tych wyznań nie mógł już zapomnieć. Dusza jego włóczyła je, odrzucała, kołysała jak trupy. I była niemi zatruta.
Jednego razu Odeta wspomniała mu o wizycie, jaką Forcheville złożył jej w dniu festynu Paris-Murcie. „Jakto, tyś go już znała? Ach, tak, prawda”, — poprawił się, aby nie zdradzić że nie wiedział o tem. I nagle zaczął drżeć na myśl, że w dzień tego festynu, kiedy dostał od Odety list, który przechowywał jak świętość, ona była może z Forchevillem na śniadaniu w Maison d’Or. Przysięgła mu, że nie.
— A jednak Maison d’Or przypomina mi coś, o czem się dowiedziałem że nie było prawdą — rzekł, aby ją nastraszyć.
— Tak, że nie byłam tam owego wieczora, kiedym ci powiedziała że idę stamtąd, wówczas gdyś mnie szukał u Prévosta, odparła (wnosząc z miny Swanna, że wie o tem) z determinacją, w której było więcej nieśmiałości niż cynizmu, i obawą podrażnienia Swanna (co przez ambicję chciała ukryć) i wreszcie chęć pokazania mu, że umie być szczera. Toteż uderzała z precyzją i siłą kata, mimo iż bez okrucieństwa, bo Odeta nie miała świadomości bólu jaki mu zadaje; nawet zaczęła się śmiać, głównie coprawda dlatego, aby się nie wydać upokorzoną, zmieszaną.
— Istotnie, nie byłam w Maison Dorée, wychodziłam od Forcheville’a. Byłam naprawdę u Prévosta, to nie była blaga; Forcheville spotkał mnie tam, i zaproponował mi, żebym obejrzała jego sztychy. Ale ktoś przyszedł do niego. Powiedziałam ci, że idę z Maison d’Or, bo bałam się zrobić ci przykrość. Widzisz, to było raczej uprzejmie z mojej strony. Przypuśćmy żem źle zrobiła, przynajmniej mówię ci to otwarcie. Jakiż interes miałabym w tem aby ci równie dobrze nie powiedzieć gdyby to była prawda, że z nim byłam na śniadaniu w dniu Paris-Murcie? Tem bardziej, że w tym czasie jeszcześmy z sobą nie byli tak blisko, powiedz, kochanie, prawda?
Uśmiechnął się do niej z nagłem tchórzostwem człowieka pozbawionego sił, jakiego uczyniły zeń te straszliwe słowa. Zatem nawet w tych miesiącach, o których oddawna nie ważył się myśleć dlatego że były zbyt szczęśliwe, nawet w tych miesiącach w których go kochała, już mu kłamała! Tak samo jak ta chwila (pierwszy wieczór, kiedy „poprawiali katleje”) kiedy mu powiedziała że wychodzi z Maison Dorée, ileż musiało być innych, kryjących w sobie kłamstwo, którego Swann nie byłby przypuszczał. Przypomniał sobie, że mu raz powiedziała: „Powiem poprostu pani Verdurin, że suknia była nie gotowa, że cab się spóźnił. Jest zawsze jakiś sposób”. I prawdopodobnie nieraz jakieś jej słówko tłumaczące spóźnienie, usprawiedliwiające przesunięcie schadzki, musiało ukrywać — bez podejrzeń z jego strony — coś, co ona miała robić z innym; i temu innemu z pewnością powiedziała: „Powiem poprostu Swannowi, że suknia była niegotowa, że cab się spóźnił, zawsze jest jakiś sposób”. I pod wszystkiemi najsłodszemi wspomnieniami Swanna, pod najprostszemi słowami Odety, w które wierzył wówczas jak w ewangelję, pod codziennemi czynnościami z których mu się spowiadała, pod najzwyklejszemi miejscami — domem krawcowej, avenue du Bois, Hipodromem — czuł wślizgującą się możebną i podziemną obecność kłamstwa, ukrytą przy pomocy tej nadwyżki czasu, która w najszczegółowszych rozkładach dnia zostawia jeszcze trochę miejsca i może skrywać jakieś czynności. I ta świadomość plugawiła mu teraz wszystko co mu pozostało najbardziej drogiem, ich najmilsze wieczory, nawet ulicę La Pérouse, którą Odeta zawsze musiała opuszczać o godzinie innej niż mu powiedziała; we wszystko wciskało się coś z owej mrocznej grozy, jaką Swann odczuł słysząc wyznanie tyczące Maison Dorée, i myśli te, niby poczwarne zwierzęta w Klęsce Niniwy, waliły w gruzy, kamień po kamieniu, całą jego przeszłość.
Jeżeli teraz odwracał się za każdym razem kiedy pamięć podsuwała mu okrutną nazwę Maison Dorée, to już nie tak jak niedawno jeszcze na wieczorze u pani de Saint-Euverte. Nazwa ta przypominała mu teraz nie stracone oddawna szczęście, ale nieszczęście, o którem dopiero co się dowiedział. Potem stało się z Maison Dorée to, co z wyspą w Lasku: pomału przestała zadawać Swannowi ból. Bo to co uważamy za naszą miłość, za naszą zazdrość, to nie jest wciąż ta sama namiętność, ciągła, niepodzielna. Składają się z bezliku kolejnych miłości, z rozmaitych zazdrości, przemijających ale przez swoją nieprzerwaną mnogość dających wrażenie trwania, złudzenie jedności. Żywot miłości Swanna, jego wytrwała zazdrość, rodziły się ze śmierci, ze zdrad, z niezliczonych pragnień, wątpień, które wszystkie miały za przedmiot Odetę. Gdyby jej długo nie widział, cząstek które umierały nie zastąpiłyby inne cząstki. Ale obecność Odety wciąż zasiewała serce Swanna naprzemian tkliwością i podejrzeniem.
W pewne wieczory Odeta odzyskiwała nagle dawną czułość, ostrzegając go twardo, że powinien korzystać z chwili, która inaczej nie odnowi się przed upływem lat. Trzeba było natychmiast iść do niej „poprawiać katleje”, i owa rzekoma jej namiętność była tak nagła, niewytłumaczona, despotyczna, pieszczoty jakiemi go obsypywała były tak demonstracyjne i niezwykłe, że ta brutalna i nieprawdopodobna czułość sprawiała Swannowi tyleż przykrości i żeby mu jej sprawiły kłamstwo i dokuczliwość. Pewnego wieczora, kiedy tak na rozkaz Odety udał się do niej i kiedy ona przeplatała pocałunki namiętnemi słowami kłócącemi się ze zwykłą jej oschłością, nagle zdawało się Swannowi że słyszy szelest; wstał, szukał wszędzie, nie znalazł nikogo, ale nie miał już odwagi wrócić na swoje miejsce koło Odety. Wówczas, nieposiadając się z wściekłości, stłukła wazon i rzekła: „Nie można nigdy nic zrobić z tobą!” I został w niepewności, czy ona nie ukryła kogoś, kogo chciała udręczyć zazdrością lub rozpłomienić żądzą.
Czasami szedł do domów schadzek, spodziewając się dowiedzieć czegoś o niej, ale nie śmiejąc jej wymienić. „Mam jedną dziewczynkę, która się panu spodoba”, mówiła gospodyni. I Swann spędzał godzinę, rozmawiając smutno z jakąś biedną dziewczyną, zdziwioną, że gość nie żąda nic więcej. Jedna z nich, młoda i śliczna, rzekła raz: „Chciałabym znaleźć przyjaciela; wówczas mógłby być pewny, że nie poszłabym już z nikim. — Doprawdy, myślisz że to możliwe jest aby kobietę wzruszyło kiedy ktoś ją kocha, że mogłaby nie zdradzać? spytał Swann trwożliwie. — Rozumie się! To zależy od usposobienia.”
Swann nie mógł się wstrzymać, aby nie mówić dziewczętom rzeczy, któreby się spodobały księżnej des Laumes. Tej, która szukała przyjaciela, rzekł:
— To ładnie, włożyłaś niebieskie oczy koloru swojego paska.
— Pan także ma błękitne mankiety.
— Jaką my subtelną rozmowę prowadzimy jak na tego rodzaju zakład! Nie nudzę cię, jesteś może zajęta?
— Nie, mam czas. Gdyby mnie pan nudził, powiedziałabym. Przeciwnie, lubię jak pan rozmawia.
— Bardzo mi to pochlebia. Prawda że ładnie rozmawiamy, rzekł do gospodyni, która właśnie weszła.
— Ależ tak, właśnie to sobie mówiłam. Jacy oni są grzeczni! Haha! teraz przychodzi się do mnie na rozmowę. Jeden książę powiadał mi kiedyś, że tu jest o wiele przyjemniej niż u jego żony. Zdaje się, że teraz w świecie one wszystkie mają taki fason, że to istny skandal. Zostawiam państwa, jestem dyskretna.
I zostawiła Swanna z dziewczyną z błękitnemi oczami. Ale Swann niebawem wstał i pożegnał ją; była mu obojętna, nie znała Odety.
Malarz zachorował i doktór Cottard poradził mu podróż morską; ten i ów z „wiernych” chciał się wybrać z nim razem. Verdurinowie nie mogli się pogodzić z tem aby mieli zostać sami; wynajęli jacht, potem kupili go, i w ten sposób Odeta odbyła liczne podróże. Za każdym jej wyjazdem po jakimś czasie Swann czuł, że zaczyna się od niej odrywać; ale, jakgdyby ta odległość moralna była w proporcji do odległości fizycznej, z chwilą gdy wiedział że Odeta wróciła, nie mógł wytrwać aby jej nie widzieć. Pewnego razu, Verdurinowie wyjechali tylko na miesiąc; ale czy że przyszła im pokusa w drodze, czy że pan Verdurin chytrze ułożył rzecz zgóry aby zrobić przyjemność żonie a zakomunikował to wiernym aż później, dość że z Algieru pojechali do Tunisu, potem do Włoch, do Grecji, do Konstantynopola, do Azji mniejszej. Podróż trwała blisko rok. Swann czuł się przez ten czas zupełnie spokojny, prawie szczęśliwy. Mimo, że Verdurin starał się przekonać pianistę i doktora Cottard, że ciotka pianisty a pacjenci doktora nie potrzebują ich wcale i że w każdym razie byłoby nieostrożnie pozwolić pani Cottard wracać do Paryża, który — twierdziła pani Verdurin — jest w przededniu rewolucji, trzeba było zwrócić im wolność w Konstantynopolu. Malarz pojechał z nimi. Pewnego dnia, po powrocie tych trojga podróżnych, Swann, widząc omnibus jadący w stronę muzeum dokąd się udawał, wskoczył, siadł i znalazł się nawprost pani Cottard, która robiła swoje tournee „żurów” w wielkiej paradzie — kapelusz z piórem, jedwabna suknia, mufka, parasolka, porte-cartes i białe prane rękawiczki. Przybrana w te godła, o ile było sucho, szła pieszo od domu do domu w danej dzielnicy, ale posługiwała się omnibusem „z przesiadką”, aby się przenieść do innej. Pierwsze chwile, zanim wrodzona uprzejmość kobieca przebiła wykrochmalenie mieszczki, pani Cottard, nie bardzo wiedząc czy należy wspominać Swannowi o Verdurinach, sypała całkiem naturalnie, swoim powolnym, nieśmiałym i łagodnym głosem, ginącym chwilami w grzmocie omnibusu, banalności słyszane i powtarzane w dwudziestu pięciu domach, których piętra przebywała w ciągu dnia:
— Nie pytam pana, czy człowiek tak au courant jak pan widział w Mirlitons portret Macharda, który ściąga w tej chwili cały Paryż. I co? co pan o tem powie? czy pan jest w obozie entuzjastów czy krytyków? We wszystkich salonach mówi się tylko o portrecie Macharda; nie sposób jest być eleganckim, nie jest się na wysokości, jeżeli się nie ma zdania o portrecie Macharda.
Ponieważ Swann odpowiedział, że nie widział tego portretu, pani Cottard zlękła się, że mu sprawiła przykrość, zmuszając go do tego wyznania.
— A, to bardzo ładnie, przynajmniej przyznaje się pan szczerze, nie czuje się pan shańbiony przez to, że pan nie widział portretu Macharda. Uważam, że to bardzo pięknie z pańskiej strony. Ja widziałam ten portret; otóż zdania są podzielone: jedni uważają, że to jest trochę wylizane, pomadkowe; mnie się wydaje idealny. Oczywiście, to nie jest podobne do niebieskich i żółtych kobiet naszego mistrza. Ale muszę panu wyznać szczerze, będzie pan uważał, że nie jestem dosyć fin de siècle, ale mówię jak myślę, ja tamtego malarstwa nie rozumiem. Mój Boże, uznaję zalety jakie ma portret mojego męża, to jest mniej dzikie niż to co robi nasz mistrz zazwyczaj, ale musiał mu zrobić niebieskie wąsy. Zato Machard! Ot, naprzykład, mąż przyjaciółki, do której idę w tej chwili (czemu zawdzięczam przyjemność spotkania się z panem), przyrzekł jej, że jeżeli wejdzie do Akademji (to jeden z kolegów mego męża), obstaluje jej portret u Macharda. Oczywiście to piękne marzenie! Mam inną przyjaciółkę, która powiada, że woli Leloira. Ja jestem tylko skromna profanka, a Leloir jest może jeszcze wyższy jako technika. Ale ja uważam, że pierwsza zaleta portretu, zwłaszcza jeżeli kosztuje 10.000 franków, to żeby był podobny i to w przyjemny sposób.
Wygłosiwszy tę przemowę, którą natchnęła jej wysokość własnej egretki, cyfra na porte-cartes, numerek naznaczony na rękawiczkach atramentem w pralni oraz kłopotliwość mówienia ze Swannem o Verdurinach, pani Cottard, widząc że jest jeszcze daleko do stacji, posłuchała serca, które jej doradziło inne słowa:
— Musiało panu w uszach dzwonić — rzekła — w czasie podróży, jaką zrobiliśmy z Verdurinami. Cały czas była mowa o panu.
Swann zdziwił się; przypuszczał, że nigdy nie wymawia się jego nazwiska przy Verdurinach.
— Zresztą — dodała pani Cottard — była z nami pani de Crécy, to wystarczy! Kiedy Odeta gdzieś jest, nigdy nie wytrwa długo bez mówienia o panu. I zgaduje pan, że to co mówi nie jest dla pana niepochlebne. Jakto! Pan wątpi? rzekła widząc sceptyczny gest Swanna.
I porwana szczerością przekonania, nie wkładając zresztą żadnej złej myśli w zwrot który brała jedynie w sensie serdecznej przyjaźni, ciągnęła:
— Ależ ona ubóstwia pana! Och, nie radziłabym nikomu powiedzieć przy niej ani tyle przeciw panu! Ładnieby się wyglądało! Przy każdej okazji, kiedyśmy oglądali naprzykład jakiś obraz, ona mówiła: „A, gdyby Swann tu był, onby nam zaraz powiedział, czy to jest autentyk. Nikt się na tem tak nie rozumie jak on”. I co chwila pytała: „Co on może robić w tej chwili? Żeby tylko pracował trochę! To nieszczęście, człowiek taki zdolny, żeby był taki leń. (Pan mi daruje, nieprawdaż). W tej chwili widzę go, myśli o nas, pyta się gdzie my jesteśmy”. Powiedziała nawet coś, co mi się wydało bardzo ładne. Kiedy pan Verdurin spytał: „Ależ pani Odeto, jak pani może wiedzieć, co Swann robi w tej chwili, skoro pani jest o siedemset mil?” Wówczas Odeta odrzekła: „Nic nie jest niepodobne dla oka przyjaźni”. Nie, przysięgam panu, nie mówię tego żeby panu zrobić przyjemność, ale ma pan w niej szczerą przyjaciółkę, taką jakich nie miewa się dużo. Powiem panu zresztą, jeżeli pan o tem nie wie, jest pan bez konkurencji. Pani Verdurin mówiła mi jeszcze ostatniego dnia (pan wie, że w wilję wyjazdu najlepiej się rozmawia): „Nie powiadam żeby Odeta nas nie lubiła; ale wszystko co my jej mówimy niewieleby zaważyło przy tem coby jej powiedział Swann.” Och, mój Boże, konduktor już zatrzymuje, gadu gadu i byłabym przepuściła ulicę Bonaparte... Będzie pan łaskaw powiedzieć mi, czy moja egretka trzyma się prosto?
I pani Cottard, wyjąwszy rękę z mufki, podała Swannowi dłoń w białej rękawiczce, z której wydzieliła się, wraz z biletem na „przesiadkę”, wizja wielkiego świata pomieszana z zapachem benzyny, i wonią swą napełniła omnibus. I Swann uczuł przypływ czułości dla pani Cottard, tyleż co dla pani Verdurin i niemal tyle co dla Odety, uczucie bowiem, jakie żywił dla niej, nie pomieszane już z bólem, zaledwie że było jeszcze miłością. I rozczulonym wzrokiem patrzał z platformy za doktorową, jak mężnie wkracza w ulicę Bonaparte z wysoko sterczącą egretką, jedną ręką unosząc spódnicę, drugą trzymając parasolkę i porte-cartes, którego cyfry pokazywała, piętrząc przed sobą mufkę.
Aby przeciwdziałać chorobliwym uczuciom jakie Swann żywił dla Odety, pani Cottard, lepszy terapeuta niżby nim był jej mąż, zaszczepiła obok nich inne, normalniejsze; wdzięczność, przyjaźń, uczucia które w umyśle Swanna miały uczynić Odetę bardziej ludzką, podobniejszą do innych kobiet, skoro inne kobiety mogły w nim również wzbudzać te same uczucia. Ten stan duszy przyspieszył ostateczne przeobrażenie kochanki w ową Odetę kochaną spokojnem przywiązaniem, tę która ściągnęła go raz po zabawie u mistrza na szklankę oranżady z Forchevillem; Odetę, przy której Swann uczuł że mógłby być szczęśliwy.
Niegdyś, myśląc często ze zgrozą iż pewnego dnia mógłby przestać kochać Odetę, Swann przyrzekł sobie być czujnym, i z chwilą gdy spostrzeże że miłość zaczyna go opuszczać, uczepić się jej, zatrzymać ją. Ale teraz zwątlenie jego miłości schodziło się zgodnie ze zwątleniem chęci ocalenia jej. Bo nie można się zmienić — to znaczy stać się inną osobą — podlegając nadal uczuciom tej, którą się już nie jest. Czasami spotkane w gazecie nazwisko jednego z owych ludzi, których podejrzewał, że byli może kochankami Odety, wskrzeszało w nim zazdrość. Ale ta zazdrość była bardzo nikła; że zaś dowodziła mu, że nie minął dlań jeszcze całkowicie ów czas, kiedy tyle cierpiał — ale też kiedy poznał tak rozkoszne wzruszenia — i że zdoła jeszcze niekiedy w tej podróży spostrzec zdaleka i przelotnie piękności drogi, zazdrość ta dawała mu raczej przyjemną podnietę. Tak, znudzonemu paryżaninowi, który opuszcza Wenecję aby wrócić do Francji, ostatni moskit dowodzi, że Italja i lato nie są jeszcze zbyt odległe. Swann czuł, że się rozstaje z bardzo osobliwą epoką swego życia; kiedy się silił nietyle zatrzymać ją, ile zachować bodaj — póki to jeszcze możliwe — jej jasną wizję, spostrzegał, że to jest już niepodobieństwem. Ową miłość, z którą się rozstał, byłby chciał ujrzeć niby krajobraz mający zniknąć; ale tak trudno jest rozdwoić się i odtworzyć sobie prawdziwy obraz uczucia które w nas zamarło, że niebawem czynił się w mózgu Swanna mrok; nie widział już nic, wyrzekał się patrzenia, zdejmował binokle, przecierał szkła, i powiadał sobie, że lepiej odpocząć trochę, że będzie jeszcze czas za chwilę, i pogrążał się w odrętwieniu sennego podróżnego, który nasuwa kapelusz na oczy aby spać w wagonie, unoszącym go coraz szybciej, coraz dalej od kraju, gdzie żył tak długo. A przyrzekł sobie, że nie pozwoli mu uciec bez ostatniego pożegnania!
Nawet — jak ów podróżny, kiedy się obudzi aż we Francji — skoro Swann natknął się przypadkiem na dowód, że Forcheville był kochankiem Odety, spostrzegał że mu to nie sprawia żadnego bólu, że miłość jest już daleko, i żałował że nie wyczuł chwili, w której go opuszczała na zawsze. I tak samo jak przed pierwszym pocałunkiem Odety starał się utrwalić w pamięci twarz którą miała dlań tak długo i którą miało przeobrazić wspomnienie tego pocałunku, tak samo byłby chciał, w myśli przynajmniej, móc pożegnać — podczas gdy istniała jeszcze — ową Odetę będącą przedmiotem jego miłości, jego zazdrości, ową Odetę sprawiającą mu ból, której teraz już nie ujrzy nigdy.
Mylił się. Miał ją ujrzeć raz jeszcze, w kilka tygodni później. Było to we śnie, w mroku sennego marzenia. Przechadzał się z panią Verdurin, z doktorem Cottard, z młodym człowiekiem w fezie, którego nie mógł rozpoznać, z malarzem, z Odetą, z Napoleonem III i z moim dziadkiem, drogą która szła wzdłuż morza i przewieszała się nad niem to bardzo wysoko, to ledwie o kilka metrów, tak że się wciąż wstępowało pod górę i schodziło w dół. Ci co schodzili, znikali oczom tych co jeszcze szli pod górę. Dzień miał się ku schyłkowi; widać było, że za chwilę wszystko ogarnie czarna noc. Chwilami, fale uderzały o brzeg, i Swann czuł na policzku zimne bryzgi. Odeta mówiła mu, żeby wytarł twarz; ale nie mógł i czuł się zażenowany wobec niej, a także i tem, że był w nocnej koszuli. Miał nadzieję, że w ciemności nikt tego nie spostrzeże, jednakże pani Verdurin przyglądała mu się długo ze zdziwioną miną; przez ten czas Swann widział jak jej się twarz zmienia, nos wydłuża, i że ma duże wąsy. Odwrócił się aby popatrzeć na Odetę; twarz miała bladą z czerwonemi punkcikami, rysy ostre i mizerne, ale patrzała nań oczami pełnemi czułości, gotowemi oderwać się jak łzy i upaść na niego. Czuł iż ją kocha tak, że byłby ją chciał zaraz zabrać z sobą. Naraz, Odeta obróciła dłoń, popatrzała na mały zegareczek i rzekła: „Muszę już iść”. Pożegnała się jednako ze wszystkimi, nie biorąc Swanna na bok, nie mówiąc mu gdzie go zobaczy wieczór albo nazajutrz. Nie śmiał jej pytać, byłby pragnął iść za nią, ale nie mógł się obrócić ku Odecie, zmuszony odpowiedzieć z uśmiechem na jakieś pytanie pani Verdurin; serce biło mu straszliwie, nienawidził Odety, byłby chciał wydrzeć jej te oczy, które tak kochał przed chwilą, zmiażdżyć jej zniszczone policzki. Szedł dalej w górę z panią Verdurin, to znaczy oddalał się z każdym krokiem od Odety, która schodziła w dół w przeciwnym kierunku. Po sekundzie było już kilka godzin, jak odeszła. Malarz zwrócił uwagę Swanna, że Napoleon III wymknął się w chwilę po niej. „To było z pewnością umówione — dodał — musieli się spotkać na dole, ale dla zachowania pozorów nie chcieli się żegnać równocześnie. Ona jest jego kochanką”. Nieznajomy młodzieniec zaczął płakać. Swann próbował go pocieszać. „Ostatecznie, ona ma rację, rzekł ocierając mu oczy i zdejmując mu fez, aby mu było wygodniej. Ja jej to radziłem sto razy. Czemu się smucić? To był człowiek zdolny ją zrozumieć”. W ten sposób Swann mówił do samego siebie, młodzieniec bowiem, którego nie mógł poznać zaraz, to był także on; jak czynią pewni powieściopisarze, rozdzielił swoją osobowość między dwie postacie, tego który śnił i tego którego miał przed sobą w fezie.
Co się tyczy Napoleona III, to był Forcheville. Jakieś mgliste skojarzenie idej, następnie pewna odmiana zwykłej fizjognomji hrabiego, wreszcie wielka wstęga legji honorowej z orderem na szyi kazały mu dać to miano; ale w rzeczywistości i we wszystkiem co dlań ta osobistość we śnie reprezentowała i co mu przypominała, to był właściwie Forcheville. Bo z mglistych i zmiennych obrazów uśpiony Swann wyciągał fałszywe wnioski, posiadając zresztą chwilami taką siłę twórczą, że rozmnażał się przez prosty podział, niby pewne niższe ustroje; ciepłem własnej dłoni modelował kształt obcej ręki, którą w marzeniu sennem ściskał; z wrażeń i uczuć, których nie miał jeszcze świadomości, rodził jakgdyby fakty, które swoim logicznym łańcuchem sprowadzały w danym momencie jego snu osobistość potrzebną aby przyjąć jego miłość lub obudzić go. Nagle zrobiła się zupełna noc; rozległ się dzwon na trwogę; mieszkańcy przebiegli pędem, uciekając z domów w płomieniach; Swann słyszał plusk rozkołysanych fal, i swoje serce, które z tą samą gwałtownością waliło z trwogi w jego piersi. Naraz, bicia jego serca zdwoiły szybkość, uczuł ból oraz dziwne nudności; wieśniak pokryty oparzeniami rzucił mu przechodząc te słowa: „Spytaj Charlusa, dokąd Odeta poszła zakończyć wieczór z koleżanką; on z nią żył dawniej i ona mu mówi wszystko. To oni podłożyli ogień”. Był to służący Swanna, który go przyszedł obudzić, powiadając:
— Proszę pana, jest ósma, fryzjer czeka; powiedziałem mu, żeby wrócił za godzinę.
Ale te słowa, wnikając w fale snu w których Swann był pogrążony, doszły jego świadomości z owem odchyleniem, które sprawia iż w głębi wody promień wydaje się słońcem, tak jak chwilę przedtem odgłos dzwonka, przybierając w głębi tych otchłani dźwięk dzwonu na trwogę, zrodził obecność pożaru. Jednakże dekoracja, jaką Swann miał przed oczami, rozpadła się w proch; otworzył oczy, usłyszał ostatni łoskot oddalającej się fali. Dotknął policzka. Był suchy. A jednak przypomniał sobie wrażenie zimnej wody i smak soli. Wstał, ubrał się. Kazał przyjść fryzjerowi wcześnie, bo napisał w wilję do mojego dziadka, że przyjedzie popołudniu do Combray, dowiedziawszy się, że pani de Cambremer — z domu Legrandin — ma tam spędzić kilka dni. Urok tej młodej twarzy, kojarząc się w jego wspomnieniach z urokiem wsi, której nie oglądał tak długo, skłonił go do opuszczenia wreszcie Paryża na parę dni. Rozmaite przypadki, stykające nas z pewnemi osobami, nie schodzą się z czasem w którym je kochamy, ale, wyprzedzając nasze uczucia, mogą się dziać zanim ów czas się rozpocznie i powtarzać się kiedy się skończył. Toteż pierwsze zjawienie się w naszem życiu istoty mającej się nam później podobać, przybiera wstecz w naszych oczach wagę ostrzeżenia, przepowiedni. W ten sposób Swann odnosił się często do obrazu Odety spotkanej w teatrze, owego pierwszego wieczora kiedy nie myślał że ją ujrzy jeszcze kiedy; — tak samo przypominał sobie teraz wieczór u pani de Saint-Euverte, gdzie przedstawił generała de Froberville młodej pani de Cambremer. Sprawy naszego życia tak są złożone, że nierzadko w jednym i tym samym momencie zaczątek nieistniejącego jeszcze szczęścia schodzi się z pogorszeniem zgryzoty od której cierpimy. Niewątpliwie mogło się to było zdarzyć Swannowi gdzieindziej niż u pani de Saint-Euverte. I kto wie, w razie gdyby tego wieczora znalazł się gdzieindziej, czyby mu się nie nastręczyły inne rozkosze, inne zgryzoty, które później wydałyby mu się nieuchronne? Tak nieuchronne wydawało mu się to co zaszło, i gotów był widzieć coś opatrznościowego w tym fakcie, że zdecydował się iść na wieczór do pani de Saint-Euverte. Umysł jego, lubiący podziwiać skarby inwencji życia, niezdolny długo sobie zadawać trudnych pytań i dochodzić co byłoby bardziej pożądane, widział rodzaj koniecznego łańcucha w cierpieniach jakich doznał owego wieczora i, w nie podejrzewanych jeszcze rozkoszach, które już dlań kiełkowały.
Ale kiedy, w godzinę po przebudzeniu, dawał fryzjerowi wskazówki uczesania go tak by fryzura nie sczochrała się w wagonie, Swann wspomniał swój sen. Ujrzał — jak je czuł niegdyś tuż obok — bladą cerę Odety, jej nazbyt szczupłe policzki, pociągłe rysy, podbite oczy, wszystko to w kolejnych fazach czułości, czyniących z jego trwałej miłości do Odety długie zapomnienie pierwotnego jej obrazu. Przestał widzieć to wszystko od pierwszego okresu ich stosunku, w którym z pewnością w owym śnie pamięć Swanna zaczerpnęła dokładne wrażenia. I z owem przelotnem chamstwem, które nawiedzało go od czasu jak nie był już nieszczęśliwy i jak tem samem obniżył się jego poziom duchowy, wykrzyknął w duchu: „I pomyśleć, że spartoliłem kilka lat życia, że chciałem umrzeć, żem przeżył swoją największą miłość, dla kobiety, która mi się nie podobała, która nie była w moim typie!”



CZĘŚĆ TRZECIA
IMIONA MIEJSCOWOŚCI: IMIĘ
Pośród pokojów, których obraz najczęściej wywoływałem w bezsenne noce, żaden nie był bardziej różny od pokojów w Combray, przypruszonych atmosferą ziarnistą, pyłkowatą, jadalną i nabożną, niż pokój w Grand-Hôtel de la Plage w Balbec, którego mury, powleczone olejną farbą niby gładkie ściany basenu pełnego błękitnej wody, zawierały czyste, lazurowe i słone powietrze. Monachijski tapicer, któremu powierzono urządzenie tego hotelu, urozmaicił dekorację wnętrz; w pokoju gdzie mieszkałem, pomieścił z trzech stron, wzdłuż ścian, niskie szklane szafy na książki, gdzie, zależnie od ich położenia, nieprzewidzianym efektem odbijała się jakaś partja zmiennego obrazu morza, roztaczając fryz jasnych widoków morskich przerywanych jedynie listwami mahoniu. Cały pokój robił wrażenie owych wzorowych sypialni na wystawach mebli „modern style”, zdobnych dziełami sztuki mającemi cieszyć oczy ich lokatorów, dostrojonemi tematem do okolicy, dla której przeznaczone jest wnętrze.

Ale też nic mniej nie było podobne do rzeczywistego Balbec, niż owo Balbec, o którem często roiłem w dnie nabrzmiałe burzą, kiedy wiatr był tak silny, że Franciszka, prowadząc mnie na Pola Elizejskie, zalecała, abym nie szedł za blisko ścian bo dachówka może mi spaść na głowę, i wzdychając mówiła o katastrofach na lądzie i morzu opisanych przez dzienniki. Niczego nie pragnąłem więcej niż widzieć burzę morską, nietyle jako piękne widowisko, ile jako moment autentycznego życia przyrody; lub raczej nie było dla mnie pięknych widoków poza temi o których wiedziałem że nie sporządzono ich sztucznie dla mojej przyjemności, ale że są konieczne, nieodmienne, — jak piękno krajobrazów albo wielkiej sztuki. Byłem ciekawy, żądny poznania jedynie tego, com uważał za prawdziwsze od siebie; co miało dla mnie tę wartość, że mi ukazywało coś z myśli genjusza, siły lub wdzięku natury, takiej jak się objawia sama przez się, bez współdziałania ludzi. Tak samo jak piękny dźwięk głosu naszej matki, odtworzony w fonografie, nie pocieszyłby nas po jej stracie, tak samo mechanicznie naśladowana burza zostawiłaby mnie obojętnym, podobnie jak świetlne wodotryski na Wystawie. Iżby burza była absolutnie prawdziwa, byłbym pragnął aby i sam brzeg był brzegiem naturalnym, a nie groblą świeżo wzniesioną przez zarząd gminny. Zresztą natura, przez wszystkie uczucia jakie budziła we mnie, zdawała mi się czemś wręcz przeciwnem do mechanicznych wytworów człowieka. Im mniej nosiła ich piętno, tem więcej sprzyjała moim ekstazom. I zapamiętałem nazwę Balbec, którą nam cytował Legrandin, jako plażę najbliższą owych „posępnych, słynnych tyloma katastrofami zboczy, które przez sześć miesięcy w roku spowija całun mgieł i piana fal”.
„Czuje się jeszcze pod stopami — powiadał pan Legrandin — o wiele bardziej niż w samem Finistère (chociażby nawet wyrosły tam hotele, niezdolne skrzywić najstarszego kośćca ziemi), czuje się tam prawdziwy kres ziemi francuskiej, europejskiej, Ziemi starożytnej. I to jest ostatnie obozowisko rybaków, podobnych wszystkim rybakom jacy żyli od początku świata, nawprost wiekuistego królestwa mgieł morskich i cieniów”. Jednego dnia w Combray wspomniałem o tej plaży przy panu Swannie, aby się dowiedzieć, czy w istocie to jest najlepszy punkt dla oglądania burz. Odpowiedział mi: „Czy znam Balbec? Spodziewam się że znam! Kościół w Balbec, zabytek XII i XIII wieku, jeszcze nawpół romański, to może najciekawszy wzór normandzkiego gotyku. To jest coś osobliwego: możnaby rzec sztuka perska!”
Dotąd wydawały mi się owe wybrzeża jedynie odwieczną naturą, współczesną wielkim geologicznym zjawiskom, czemś równie poza historją ludzką jak Ocean lub Wielka Niedźwiedzica, wraz z owymi dzikimi rybakami, dla których tak samo jak dla wielorybów nie istniało średniowiecze. I jakiż to był dla mnie czar widzieć jak miejsca te wchodzą nagle w serję wieków, — świadki epoki romańskiej; dowiedzieć się że gotyckie trifolium również w danym momencie unerwiło te dzikie skały, niby owe wątłe ale żywotne rośliny, które z nadejściem wiosny stroją miejscami śniegi biegunów. A jeżeli gotyk przynosił tym stronom i ludziom jakby określenie którego im brakło, i one dawały mu je wzajem. Próbowałem sobie wyobrazić, w jaki sposób ci rybacy żyli; odtworzyć nieśmiałą i wiarogodną próbę stosunków społecznych, na jakie się tam zdobyli w pełni średniowiecza, skupieni na jednym punkcie wybrzeży Piekieł, u stóp tego urwiska śmierci; i gotyk zdawał mi się żywszy teraz, kiedym go ujrzał w oderwaniu od miast, gdzie go sobie dotąd zawsze wyobrażałem, i kiedym mógł oglądać jak w tym poszczególnym wypadku wykiełkował na dzikich skałach i zakwitł strzelistą wieżycą. Pokazano mi reprodukcje najsławniejszych posągów z Balbec — krętorunych i płaskonosych apostołów, Matkę Boską z kruchty kościoła, i upajałem się aż do utraty oddechu myślą że mógłbym widzieć wszystkie te postacie odcinające się na wiecznej i słonej mgle. Wówczas, w burzliwe i łagodne wieczory lutowe, wiatr, podsuwający memu sercu, którem wstrząsał nie mniej silnie niż kominkiem w moim pokoju, projekt podróży do Balbec, kojarzył we mnie żądzę gotyckiej architektury z pragnieniem burzy morskiej.
Byłbym chciał zaraz nazajutrz wsiąść do pięknego i szlachetnego pociągu pierwsza dwadzieścia dwie. Tej godziny odjazdu nie mogłem nigdy bez wzruszenia ujrzeć w reklamach kolejowych, ani w anonsach wycieczek okrężnych; miałem uczucie, że się ona wcina smakowicie w określony punkt popołudnia, że jest niby tajemniczy znak, od którego począwszy, zwichnięte godziny wiodą jeszcze wprawdzie do wieczora, do jutrzejszego rana, ale zamiast w Paryżu, oglądałoby się je kolejno w owych miastach, przez które pociąg przejeżdża i między któremi pozwalał nam wybierać; zatrzymywał się bowiem w Bayeux, w Coutances, w Vitré, w Questambert, w Pontorson, w Balbec, w Lannion, w Lamballe, w Benodet, w Pont-Aven, w Quimperlé, i posuwał się wspaniale obciążony imionami, które mi ofiarowywał i między któremi nie umiałbym wybrać, niezdolny poświęcić którekolwiek z nich. Ale nawet nie czekając tego pociągu, byłbym mógł, ubrawszy się spiesznie, jechać jeszcze tego wieczora, gdyby rodzice mi pozwolili. Przybyłbym do Balbec wówczas gdy dzień świta nad wściekłem morzem, przed którego rozpętaną pianą schroniłbym się do kościoła w perskim stylu. Ale, kiedy się zbliżały ferje wielkanocne, rodzice przyrzekli mi, że będę mógł je raz spędzić w północnych Włoszech. I oto w miejsce wypełniających mnie całkowicie marzeń o burzy, w miejsce tęsknoty do fal zbiegających się zewsząd, wciąż wyżej, na najdzikszy brzeg, blizko kościołów urwistych i chropawych jak skały nadbrzeżne, o wieżycach w których krzyczą ptaki morskie, oto nagle, zacierając te wizje, odbierając im wszelki urok. odsuwając je jako coś sprzecznego mu i wrogiego, zjawiało się marzenie o przebarwnej wiośnie, nie o wiośnie w Combray kłującej jeszcze igiełkami szronu, ale o tej która już okrywała liljami i anemonami pola Fiezole i olśniewała Florencję złotem tłem niby na obrazach Fra Angelico. Z tą chwilą jedynie promienie, zapachy, barwy miały dla mnie cenę; kolejność bowiem obrazów sprowadziła zmianę frontu pragnień, zupełną zmianę tonacji uczuć — nagłą, jak bywa niekiedy w muzyce.
Potem zdarzało się, że proste wahania atmosferyczne wystarczały, aby wywołać we mnie ten skutek, nie czekając na powrót pory roku. Często bowiem w jednej porze napotyka się zabłąkany dzień z innej pory, który nas w nią przenosi, wywołuje natychmiast żądzę jej swoistych rozkoszy i przerywa marzenia, jakieśmy właśnie snuli, mieszcząc — przedwcześnie lub z opóźnieniem — poza właściwą koleją — kartkę wydartą z innego miejsca z kalendarza Szczęścia. To są zjawiska naturalne, z których nasza wygoda lub zdrowie mogą wycisnąć jedynie przygodną i dosyć nikłą korzyść, aż do dnia gdy zjawiska te opanuje wiedza i wytwarzając je dowoli, da nam w ręce możliwość ich wywoływania, wolną od opieki przypadku ale odartą z jego uroków. Z czasem, budzenie się owych marzeń o Atlantyku i o Włoszech przestało dla mnie podlegać wyłącznie wpływom pór roku i pogody. Aby je wskrzesić, wystarczyło mi wymówić poprostu te nazwy: Balbec, Wenecja, Florencja, w których wnętrzu skupiło się wreszcie pragnienie, zrodzone we mnie z oznaczonych niemi miejscowości. Wystarczało mi — nawet wiosną — spotkać w książce nazwę Balbec, aby uczuć łaknienie burz i normandzkiego gotyku; słowa Florencja lub Wenecja rodziły znowuż we mnie — nawet w dnie burzy — żądzę słońca, lilij, pałacu dożów i Santa Maria dei Fiori.
Ale jeżeli te nazwy na zawsze wchłonęły dla mnie imaginacyjne obrazy owych miast, dokonały tego jedynie przeobrażając je, poddając zjawianie się ich we mnie swoistym prawom. Stały się one czemś piękniejszem, ale bardzo rożnem od tego, czem miasta Normandji lub Toskanji mogły być w rzeczywistości; potęgując samorodne ekstazy mojej wyobraźni, zwiększały zarazem przyszłe rozczarowania podróży. Wyolbrzymiały moje pojęcia o pewnych miejscowościach, czyniąc je czemś bardziej odrębnem, tem samem rzeczywistszem. W owym czasie, miasta, krajobrazy, gmachy, to nie były dla mnie mniej lub więcej powabne obrazy, wycięte przypadkowo z jednej i tej samej materji; przeciwnie, każdy z nich był czemś nieznanem, zasadniczo różnem od innych, których moja dusza łaknęła i których poznanie byłoby dla niej z korzyścią. Ileż przydało im jeszcze indywidualności to, że miały imiona, właściwe jedynie im, imiona takie jakie mają osoby. Słowa zmieniają nam rzeczy w jasny i praktyczny obrazek w rodzaju tych które się wiesza na ścianach w szkole, aby dać dzieciom wyobrażenie o tem co jest warsztat, ptak, mrowisko, — rzeczy podobne do wszystkich innych tego rodzaju. Inna rzecz imiona osób, oraz miast, które właśnie dzięki swoim imionom stają się dla nas czemś indywidualnem, jedynem, jak osoby. Tu, imiona stwarzają w nas mglisty obraz, wydobywający z nich, z ich lśniącego lub ciemnego dźwięku, kolor, którym osoba lub miasto pomalowane są jednostajnie, niby owe afisze całkowicie niebieskie lub czerwone, gdzie wskutek warunków zastosowanej techniki lub przez kaprys dekoratora, niebieskie i czerwone są nietylko niebo i morze, ale łódki, kościoły i ludzie. Nazwa Parmy (jednego z miast które najbardziej pragnąłem oglądać, od czasu jak czytałem Pustelnię Parmeńską), objawiła mi się jednolita, gładka, w delikatnym kolorze lila; kiedy mi wspomniano o jakimś domu w Parmie gdzie będę mógł gościć, obudzono we mnie słodycz myśli, że będę mieszkał w mieszkaniu gładkiem, jednolitem, delikatnego koloru lila. Mieszkanie to nie miało związku z żadnem innem we Włoszech, skorom je sobie wyobrażał jedynie przy pomocy owej sylaby ciężkiej nazwą Parmy i pozbawionej przewiewu, oraz wszystkiem co w nie wlałem ze stendhalowskiej słodyczy i z połysku fiołków. A kiedym myślał o Florencji, to jak o mieście cudownie pachnącem i podobnem do korony kwiatu, skoro zwało się miastem lilij, a jego katedra Santa Maria dei Fiori. Co się tyczy Balbec, było to jedno z imion, gdzie, niby w starych normandzkich garnkach, zachowujących kolor ziemi z której je dobyto, widzi się jeszcze obraz jakiegoś zagubionego obyczaju, feudalnego prawa, dawnego wyglądu miejscowości, staroświeckiej wymowy, która utworzyła jej dziwaczne sylaby i którą — byłem tego pewny — odnajdę w ustach oberżysty, podającego mi kawę z mlekiem i pokazującego mi wzburzone morze przed kościołem. I wierzyłem, że odnajdę u niego swarliwe, uroczyste i średniowieczne wzięcie bohatera dawnych fabliaux.
Gdybym się miał lepiej i gdyby rodzice się zgodzili abym się wybrał do Balbec, jeżeli nie na dłużej, to przynajmniej na wycieczkę, dla zapoznania się z architekturą i z widokami Normandji lub Bretanji; — owym pociągiem pierwsza dwadzieścia dwie, w który tyle razy wsiadałem w wyobraźni byłbym pragnął zatrzymać się w najładniejszych miastach; ale daremnie je porównywałem: jak wybrać między istotami indywidualnemi, nie zamiennemi z sobą: Bayeux, tak dumne w swojej szlachetnej rdzawej koronce ze szczytem rozświetlonym starem złotem jego ostatniej sylaby; Vitré, którego akcent nad é oprawiał w czarne drzewo starodawny witraż; słodkie Lamballe, w białości swojej przechodzące od żółtawej skorupki jajka aż do tonów perłowo-szarych; Coutances — normandzka katedra, którą jej końcowy dyftong, żółtawy i tłusty, wieńczy niby wieżą z masła; Lannion — w ciszy wiejskiej turkot koczobryka, nad którym brzęczy mucha; Questambert, Pontorson, — pocieszne, naiwne, białe pióra i żółte dzióbki rozdziawione na drodze w tej poetycznej i obfitej w wodę okolicy. Benodet, nazwa zaledwie przycumowana, robiąca wrażenie jakby chciała wciągnąć rzekę między swoje algi; Pont-Aven, biały i różowy ruch skrzydła lekkiego czepka, który odbija się drżący w zielonkawej wodzie kanału; Quimperlé, od średniowiecza mocniej osadzone między strumieniami, któremi gaworzy i perli się w siatce podobnej do tej, którą poprzez pajęczyny witrażu rysują promienie słońca, zmienione w ostrza oksydowanego srebra!
Te obrazy były fałszywe z innej jeszcze racji; mianowicie były siłą rzeczy bardzo uproszczone; z pewnością to, do czego dążyła moja wyobraźnia i co moje zmysły odczuwały na razie niepełno i bez przyjemności, to zamknąłem w sanktuarjum imion; jak ja skupiłem w nich swoje marzenie, tak one teraz magnesowały moje tęsknoty. Ale imiona nie są zbyt przestrone; co najwyżej mogłem w nie wprowadzić parę ważniejszych „osobliwości” miasta, skupiających się tam bez pośrednich ogniw. W nazwie Balbec, niby w powiększającem szkle owych obsadek, które się kupuje w morskich kąpieliskach, widziałem wzburzone fale obok kościoła w perskim stylu. Może nawet uproszczenie tych obrazów było jedną z przyczyn władzy ich nademną. Jednego roku ojciec zdecydował, że pojedziemy na Wielkanoc do Florencji i do Wenecji. Nie mając miejsca na to, aby w nazwę Florencji wprowadzić elementy, które zazwyczaj składają miasto, musiałem stworzyć sobie miasto nadprzyrodzone, zapładniając pewnemi wiosennemi zapachami to, com uważał za geniusz Giotta w samej jego istocie. Ale, ponieważ nie da się w nazwie zawrzeć o wiele więcej trwania niż przestrzeni, podzieliłem sobie nazwę Florencji na dwie partje, niby obrazy Giotta, ukazujące jedną i tę samą osobę w dwóch momentach: tu leżącą na łóżku, ówdzie gotującą się dosiąść konia. Na jednym obrazie oglądałem pod kamiennym baldachimem fresk, częściowo przykryty zasłoną z rannego słońca, zakurzoną, skośną i ruchomą. Ale, ponieważ nazwa nie była dla mnie niedostępnym ideałem lecz realną atmosferą, w jakiej miałem się zanurzyć, życie nie przeżyte jeszcze, życie nietknięte i czyste, które w niej mieściłem, dawało najmaterjalniejszym przyjemnościom, najprostszym scenom, powab właściwy dziełom prymitywów. Toteż w drugim obrazie przebywałem szybko Ponte-Vecchio zawalony żonkilami, narcyzami i anemonami, aby wcześniej zdążyć na oczekujące mnie śniadanie z owocami i winem chianti.
Oto co — mimo iż będąc w Paryżu — widziałem, nie zaś to co było dokoła mnie. Nawet z punktu widzenia prostego realizmu, upragnione przez nas krainy zajmują w każdej chwili w naszem prawdziwem życiu o wiele więcej miejsca, niż kraj gdzie znajdujemy się istotnie. Bezwątpienia, gdybym wówczas więcej zwracał uwagi na to co było w mojej myśli kiedym wymawiał słowa „jechać do Florencji, do Parmy, do Pizy, do Wenecji”, byłbym sobie zdał sprawę, że to com widział nie było wcale miastem, ale czemś równie odrębnem od wszystkiego co znałem, równie rozkosznem, jak dla ludzkości żyjącej stale w zmierzchu zimowym byłby ten nieznany cud: wiosenny poranek.
Te nierealne, stałe, zawsze jednakie obrazy wypełniające mi noce i dnie, różnicowały tę epokę mojego życia od innych, które ją poprzedziły i które mogły się były z nią stopić w oczach obserwatora widzącego rzeczy jedynie od zewnątrz, to znaczy nie widzącego nic. Tak w operze motyw melodji wprowadza nowość nie podejrzewaną przez kogoś ktoby jedynie czytał libretto, a jeszcze mniej przez kogoś ktoby stał zewnątrz teatru, licząc jedynie upływające kwadranse. I nawet z tego czysto ilościowego punktu widzenia, dnie w naszem życiu nie są równe. Natury nieco nerwowe, jak moja, przebiegając dnie, rozporządzają na kształt samochodów różnemi „szybkościami”. Bywają dnie górzyste i uciążliwe, dla których przebycia trzeba nieskończonego czasu; bywają dnie spadziste, z których zjeżdża się pędem śpiewając.
Przez ten miesiąc powtarzałem owe obrazy Florencji, Wenecji i Pizy niby melodję, nie mogąc się nią nasycić. Pragnienie, jakie we mnie budziły, zachowało coś równie głęboko indywidualnego, co gdyby to była miłość, miłość dla jakiejś osoby. Nie przestawałem wierzyć, że one odpowiadają jakiejś niezależnej odemnie rzeczywistości; dały mi poznać nadzieję równie piękną, jak ta którą mogliby żywić pierwsi chrześcijanie w wilję wejścia do Raju. To też nie troszczyłem się o sprzeczność kryjącą się w żądzy oglądania i dotykania organami zmysłów czegoś wypracowanego marzeniem, nie pochwytnego dla zmysłów, a równocześnie tem bardziej dla nich kuszącego, tem różniejszego od wszystkiego co dotąd poznały. I to właśnie przypominało mi realność owych obrazów; to najbardziej rozpalało moje pragnienia; bo to była jakby obietnica że będą zaspokojone. I, mimo że źródłem mojej egzaltacji była żądza wzruszeń artystycznych, zwykły Baedeker podtrzymywał ją jeszcze skuteczniej niż podręczniki estetyki, a bardziej jeszcze od Baedekera — kolejowe rozkłady jazdy. Wzruszyła mnie myśl, że o ile przestrzeń dzieląca odemnie ową Florencję mojej wyobraźni, tak bliską a tak niedostępną, nie była we mnie samym drożna, mogłem ją dosięgnąć niejako okrężnie, „drogą lądową”. O Wenecji powtarzałem sobie — przydając w ten sposób ileż wartości temu co miałem zobaczyć — że Wenecja to jest „szkoła Giorgione, siedziba Tycjana, najkompletniejsze muzeum urbanistycznej architektury średniowiecza” — i czułem się szczęśliwy. Szczęście to wzrosło jeszcze, kiedy, wyszedłszy na miasto, idąc szybka z powodu pogody, która, po kilku dniach przedwczesnej wiosny, stała się z powrotem czemś bardzo podobnem do zimy, jaką zastawaliśmy zazwyczaj w Combray w Wielkim Tygodniu, — ujrzałem na bulwarach kasztany. Zanurzone w powietrzu lodowatem i płynnem jak woda, rozpoczynały — niby punktualni goście, już w galowym stroju, nie zrażający się niczem — wzdymać i rzeźbić na swoich zmarzniętych konarach nieodpartą zieleń, której wybuchowi przeszkadzały wrogie siły zimna, nie zdołając go poskromić. I pomyślałem nagle, że Ponte-Vecchio już ściele się hjacentami i anemonami. że słońce wiosenne już barwi fale Canale Grandę tak ciemnym lazurem i tak szlachetnemi szmaragdami, iż łamiąc się u stóp obrazów Tycjana, mogłyby rywalizować z niemi bogactwem koloru. Nie mogłem powstrzymać radości, kiedy ojciec, zasięgając rady barometru i ubolewając nad zimnem, zaczął rozważać najlepsze pociągi; kiedym zrozumiał, że, wchodząc po śniadaniu do zakopconego laboratorjum, do magicznego pokoju zdolnego przeobrazić wszystko dokoła siebie można się nazajutrz zbudzić w mieście z marmuru i złota, „strojnem jaspisem i brukowanem szmaragdami”. Zatem Wenecja i Miasto lilij nie są jedynie fikcyjnemi obrazami, któremi się igra w wyobraźni, ale istnieją w pewnej odległości od Paryża, którą trzeba absolutnie przebyć, o ile się chce je widzieć, w pewnem określonem miejscu na ziemi — tem a nie innem, — słowem, że są bardzo rzeczywiste. Stały się jeszcze rzeczywistsze dla mnie, kiedy ojciec, powiadając: „Ostatecznie, mógłbyś zostać w Wenecji od 20 do 29 kwietnia, a przyjechać do Florencji w Pierwsze Święto rano”, wydobył oba miasta nietylko z oderwanej Przestrzeni, ale z owego urojonego Czasu, gdzie mieścimy na raz nie jedną podróż, ale i inne, równoczesne, i to bez zbytniego wzruszenia, wobec tego, że są tylko możliwe; z owego Czasu, który odradza się tak skutecznie, iż można go jeszcze spędzić w jednem mieście, spędziwszy go w innem. I ten fakt, że ojciec poświęcił owym miastom specjalne dni, stał się świadectwem autentyczności przedmiotów, na które owe dni były przeznaczone; te bowiem jedyne dnie niszczą się w użyciu, nie wracają, nie można ich przeżyć w jednem miejscu, skoro się je przeżyło w innem. Uczułem, że owe dwie królowe miast, których katedry i wieże miałem, na zasadzie jakże wzruszającej geometrji, wpisać w plan własnego życia, kierują się ku tygodniowi zaczynającemu się od poniedziałku, kiedy praczka miała odnieść białą kamizelkę poplamioną przezemnie atramentem, — aby wsiąknąć w ów tydzień, opuściwszy idealny czas, w którym nie istniały jeszcze. Ale byłem dopiero w drodze ku szczytowi upojenia; dosięgłem go wreszcie, kiedym usłyszał z ust ojca: „Musi być jeszcze zimno na Canale Grande; warto, żebyś zapakował na wszelki wypadek zimowe palto i ciepłą kamizelkę”. To mi dopiero dało objawienie, że na pluskających ulicach, zaczerwienionych odblaskiem Giorgione’a, mogliby się przechadzać po Wenecji w przyszłym tygodniu, w wilję świąt Wielkanocnych, nie — jak mimo tylu otrzeźwień wciąż roiłem — ludzie „majestatyczni i straszliwi jak morze, połyskujący bronzem pancerzy pod fałdami krwawego płaszcza”, ale że to ja sam mógłbym być ową maleńką figurką, którą, na wielkiej fotografji kościoła św. Marka, ilustrator pokazał stojącą w meloniku przed portalem. Te słowa wprawiły mnie w ekstazę: uczułem — do tej pory zdawało mi się to niemożliwe — że naprawdę wnikam między te „ametystowe skały, podobne do raf morza Indyjskiego”; wspaniałym i przewyższającym moje siły gestem zrzucając z siebie, niby zbyteczną skorupę, atmosferę mego pokoju, zastąpiłem ją odpowiednią porcją powietrza Wenecji, owej atmosfery morskiej, niewysłowionej i odrębnej, jak atmosfera marzeń, które wyobraźnia moja zawarła w nazwie Wenecja. Uczułem, że się we mnie spełnia cudowne odcieleśnienie; niebawem spotęgowało się ono uczuciem nudności, jakiego się doznaje przy silnym bólu gardła; położono mnie do łóżka z dużą gorączką, a doktór oświadczył, iż trzeba mi się wyrzec Florencji i Wenecji nietylko na teraz, ale że nawet kiedy całkowicie wyzdrowieję, powinienem conajmniej przez rok unikać wszelkich projektów podróży i przyczyn wzruszenia.
Niestety, zabronił mi także bezwarunkowo teatru i oglądania Bermy. Wspaniała artystka, którą Bergotte miał za istotę genialną, byłaby mi wynagrodziła to, żem nie był we Florencji i w Wenecji i że nie jadę do Balbec, dając mi w zamian poznać coś może równie ważnego i pięknego. Poprzestano na posyłaniu mnie co dzień na Pola Elizejskie pod dozorem osoby któraby mi się nie dała zmęczyć. Była nią Franciszka, która wstąpiła do nas na służbę po śmierci cioci. Niecierpiałem chodzić na Pola Elizejskie. Gdybyż bodaj Bergotte opisał je w którejś książce! — wówczas z pewnością byłbym je chciał poznać, jak wszystkie rzeczy, których model najpierw włożono mi w wyobraźnię. Wyobraźnia ogrzewała je, dawała im życie, osobowość, i budziła we mnie chęć odnalezienia ich w rzeczywistości; ale w tym publicznym ogrodzie nic nie wiązało się z mojemi marzeniami.

Jednego dnia, kiedym się nudził na naszem zwykłem miejscu w pobliżu karuzeli, Franciszka zabrała mnie na wycieczkę poza granicę, której, w nierównych odstępach, strzegą stragany z landrynkami; w owe regjony pobliskie ale obce, gdzie twarze są nieznane i gdzie przejeżdża wózek zaprzężony w kozy. Potem Franciszka wróciła zabrać rzeczy z krzesła obok klombu laurów; czekając na nią, deptałem wielki, mizerny, ostrzyżony, pożółkły od słońca trawnik, na którego krańcu wznosi się nad basenem posąg. Naraz, jakaś dziewczynka, kładąca właśnie płaszczyk i chowająca rakietę, krzyknęła ostrym głosem do drugiej, rudowłosej, grającej w wolanta koło basenu: „Do widzenia, Gilberto, idę już; nie zapominaj, że mamy być u ciebie po obiedzie”.
To imię Gilberty przeszło koło mnie, wywołując istotę, którą oznaczało, tem skuteczniej, że określało ją nietylko jak kogoś nieobecnego, o kim się mówi, ale wołało ją wprost. Tak przeszło obok mnie to imię, można powiedzieć czynnie; z siłą, którą zwiększała krzywizna rzutu i rosnąca bliskość celu; przeszło — czułem to — niosąc z sobą świadomość, wiedzę o tej, do której głos się zwracał; wiedzę nie moją, ale wołającej ją przyjaciółki; wszystko, co wymawiając to słowo widziała lub bodaj posiadała w pamięci; ich codzienną zażyłość, wzajemne odwiedziny, cale owo Nieznane, bardziej jeszcze dla mnie niedostępne i bolesne przez to że było tak łatwe dla tej szczęśliwej dziewczynki, muskającej mnie wyzywająco tem Nieznanem i rzucającej je w powietrze w jednym krzyku. I już, wydzielając się z tego krzyku, bujała w powietrzu rozkoszna emanacja jakichś niewidzialnych momentów życia panny Swann, wieczora mającego nadejść, — ściśle owego wieczora po obiedzie u niej; okrzyk ten, niebiański wysłannik biegnący pośród dzieci i bon, utworzył obłoczek przedziwnego koloru, podobny temu, który sfalowany nad pięknym ogrodem Poussina, odbija szczegółowo, niby chmura w Operze pełna koni i wozów, jakieś zjawisko z życia bogów; — okrzyk ten wreszcie rzucił na pożółkłą trawę, w miejsce będące zarazem kawałkiem zwiędłego trawnika i chwilą popołudnia jasnowłosej dziewczynki z wolantem (która nie przestała podrzucać go i łapać, dopóki jej nie zawołała nauczycielka z błękitnem piórkiem), cudowną smugę barwy heljotropu, nieuchwytną jak cień i narzuconą jak dywan, od którego nie mogłem oderwać swoich zadumanych, tęsknych i niedyskretnych kroków, gdy Franciszka krzyczała na mnie: „Paniczu, trzeba zapnąć paleto, i do domu”; a ja zauważyłem, że służąca wyraża się gminnie i że, niestety, nie ma niebieskiego piórka na kapeluszu.
Czy ona wróci bodaj na Pola Elizejskie? Nazajutrz nie było jej; ale ujrzałem ją w następne dni. Kręciłem się cały czas koło miejsca, gdzie bawiła się z przyjaciółkami, tak że jednego razu, kiedy nie było ich dosyć do gry w klasy, kazała mnie zapytać czy chcę należeć do ich obozu. Odtąd grałem z Gilbertą za każdym razem kiedy tam była. Ale to nie zdarzało się codzień; były dnie, że nie mogła przyjść: lekcje, katechizm, podwieczorek, całe owo odrębne życie, która dwa razy, zagęszczone w imieniu Gilberty, przeszło tak boleśnie koło mnie, na ścieżce w Combray i na trawniku Pól Elizejskich. W te dnie oznajmiała zgóry, że nie przyjdzie; jeżeli było to z powodu lekcji, mówiła: „To piła, nie będę mogła przyjść jutro; będziecie się bawili bezemnie”. Mówiła to ze strapioną minką, która mnie pocieszała trochę; ale w zamian, kiedy Gilberta była gdzieś zaproszona i kiedy, nie wiedząc o tem, spytałem czy przyjdzie się bawić, odpowiadała: „Spodziewam się że nie! Spodziewam się, że mamusia pozwoli mi iść do przyjaciółki”. Przynajmniej w te dnie wiedziałem, że jej nie zobaczę; ale kiedyindziej matka zabierała ją niespodzianie na miasto, i nazajutrz Gilberta powiadała: „A tak, chodziłam z mamą”, jako rzecz naturalną, nie będącą dla kogoś drugiego największem nieszczęściem. Bywały też słotne dnie, kiedy nauczycielka Gilberty, bojąc się deszczu, nie chciała z nią iść na Pola Elizejskie.
Toteż kiedy niebo było wątpliwe, od rana nie przestawałem na nie spoglądać, rozważając wszystkie znaki. Widząc damę z przeciwka jak przy oknie kładzie kapelusz, mówiłem sobie: „Ta pani wychodzi, jest zatem pogoda możliwa do wyjścia; czemu Gilberta nie miałaby zrobić jak ta pani?” Wśród tego chmurzyło się, mama mówiła że może się jeszcze przetrze, że wystarczyłby na to jeden promień słońca, ale że raczej będzie deszcz; a jeżeli będzie deszcz, poco chodzić na Pola Elizejskie? Toteż od śniadania moje trwożliwe spojrzenia nie opuszczały już niepewnego i chmurnego nieba. Wciąż było ciemno. Za oknem balkon był szary. Na posępnym kamieniu nie znać było ani śladu żywszego koloru; ale czułem, niby wysiłek ku żywszemu kolorowi, drganie niepewnego promienia, żądnego wyzwolić swoje światło. W chwilę potem, balkon był blady i zwierciadlany jak woda poranna, pocentkowany tysiącem refleksów żelaznej kraty. Podmuch wiatru rozpraszał je, kamień ciemniał na nowo, ale, jakgdyby oswojone, refleksy wracały; kamień zaczynał nieznacznie bieleć i w nieustannem crescendo, podobnym temu które w muzyce z końcem uwertury, wytrzymuje jedną nutę aż do ostatniego fortissimo, prowadząc ją szybko przez wszystkie pośrednie stopnie, widziałem jak dochodzi do owego nieskażonego i trwałego złota pogodnych dni, na którem zębaty cień balustrady, niby kapryśna roślinność, odcinał się czarno, z subtelnością szczegółów zdradzającą jakby świadomy wysiłek, zadowolenie artysty, i z taką plastyką, z taką miękkością w bezwładnie ciemnych i szczęśliwych płaszczyzn, że w istocie, owe szerokie i liściaste cienie, spoczywające na tem jeziorze słońca, zdawały się widzieć, że są zakładnikami spokoju i szczęścia.
Nietrwały bluszczu, nikły pnączu, bezbarwny, najsmutniejszy, zdaniem wielu, ze wszystkich roślin które pełzają po murze lub stroją okna; dla mnie ze wszystkich najdroższy, od dnia kiedy zjawił się na naszym balkonie, niby cień obecności Gilberty, będącej już może na Polach Elizejskich i mającej, skoro tylko się zjawię, wykrzyknąć: „Już! już! gramy w klasy, jesteś w moim obozie”; wątła roślino unoszona wiatrem, ale związana już nie z porą roku, lecz z godziną; obietnico doraźnego szczęścia, które dzień zniweczy lub spełni, tem samem szczęścia, najbezpośredniejszego, szczęścia miłości, miększa, cieplejsza na kamieniu niż sam mech; tak żywotna, że wystarczy jej jednego promienia, aby się urodzić i wzbudzić radość, nawet w pełni zimy!
I nawet w owe dni, kiedy wszelka inna roślinność znikła, kiedy piękna zielona skóra, otulająca pnie starych drzew, skryła się pod śniegiem, kiedy śnieg przestał padać ale czas był zbyt pochmurny aby można było spodziewać się Gilberty, naraz, na śnieżnym płaszczu pokrywającym balkon, słońce, zjawiwszy się na chwilę, plotło złote nitki i haftowało czarne cienie. Wówczas matka mówiła: „O, robi się ładnie, mógłbyś jednak spróbować iść na Pola Elizejskie”. W taki dzień nie zastawaliśmy nikogo, lub jakąś odchodzącą już właśnie dziewczynkę, która mówiła, że Gilberta nie przyjdzie. Krzesła, opuszczone przez imponujące albo bojące się zimna zebranie guwernantek, były próżne. Jedynie koło trawnika siedziała dama w pewnym wieku, która przychodziła w każdą pogodę, zawsze wysztafirowana w podobną tualetę, wspaniałą i ciemną. Aby z nią zawrzeć znajomość, byłbym wówczas — gdyby można było uczynić taką zamianę — oddał najwspanialsze nadzieje mego życia. Bo Gilberta podchodziła codzień przywitać się z nią; dama pytała Gilbertę o „jej uroczą mamusię”; miałem uczucie, że gdybym ją znał, byłbym dla Gilberty czemś zupełnie innem, kimś kto zna znajomych jej rodziców. Podczas gdy jej wnuki bawiły się opodal, dama czytała zawsze Debaty, o których mówiła „moje stare Debaty”, tak jak, przez arystokratyczny fason, mówiła o policjancie lub o kobiecie wynajmującej krzesła: „Ten policjant, to mój stary przyjaciel”, „z tą kobieciną od krzeseł jesteśmy stare przyjaciółki”.
Franciszce było za zimno aby mogła pozostać bez ruchu; poszliśmy tedy aż do mostu Zgody popatrzeć na zmarzniętą Sekwanę, do której wszyscy, nawet dzieci, zbliżali się bez obawy, niby do olbrzymiego, wyciągniętego na brzeg bezbronnego wieloryba, czekającego na ćwiartowanie. Wracaliśmy przez Pola Elizejskie; omdlewałem z bólu między nieruchomemi końmi karuzeli, a białym trawnikiem ujętym w czarną sieć alej, z których usunięto śnieg i gdzie statua miała w ręce dodatkowy sopel lodu, będący niby wytłumaczeniem jej gestu. Nawet stara dama, złożywszy Debaty, spytała o godzinę przechodzącej bony, której podziękowała mówiąc: „Jaka pani miła!” poczem, poprosiwszy dozorcę aby powiedział jej wnukom żeby wróciły, dodała: „Będzie pan niesłychanie dobry! Doprawdy! zawstydza mnie pan!” Naraz powietrze się rozdarło; pomiędzy teatrem marjonetek a cyrkiem, na rozjaśnionym horyzoncie, na rozwartem niebie, ujrzałem, niby bajkowy znak, błękitne pióro mademoiselle. I już Gilberta biegła pędem ku mnie, błyszcząca i czerwona pod futrzaną czapeczką, ożywiona zimnem, spóźnieniem i żądzą zabawy; zanim dobiegła do mnie, zrobiła glisadę na lodzie i czyto dla ocalenia równowagi, czy że jej się to wydało ładniejsze lub udając że się ślizga, biegła ku mnie z szeroko otwartemi ramionami, jakby mnie chciała w nie przyjąć. „Brava! Brava! to bardzo ładnie, powiedziałabym jak wy, że to „szyk”, że to „klasa”, gdybym nie była z innej epoki, ancien régime, wykrzyknęła stara dama, przemawiając w imieniu milczących Pól Elizejskich, aby podziękować Gilbercie że przyszła nie dając się odstraszyć zimnu. Jesteś, dziecko, jak ja, wierna, naprzekór wszystkiemu, naszym starym Polom Elizejskim; obie jesteśmy nieustraszone. Powiem ci, że ja je kocham, nawet takie jak są dziś. Będziecie się śmiali ze mnie, ale ten śnieg przypomina mi gronostaje!” I stara dama zaczęła się śmiać.
Pierwszy z owych dni — którym śnieg, obraz potęg zdolnych pozbawić mnie widzenia Gilberty, dawał melancholję dnia pożegnania, a nawet dnia wyjazdu, ponieważ zmieniał wygląd, niemal charakter zwyczajnego miejsca naszych jedynych widzeń, obecnie zmienionego, spowitego w pokrowce — ten dzień zaznaczył jednak postęp mojej miłości, był jakgdyby pierwszem zmartwieniem, które Gilberta podzieliła ze mną. Było tylko nas dwoje z naszej bandy; znaleźć się samemu z nią, to był nietylko jakby początek zażyłości, ale zarazem z jej strony coś bardzo wzruszającego: tak jakby ona przyszła tylko dla mnie, w taki czas! To było niemal tak, jakgdyby Gilberta, w jeden z owych dni kiedy była zaproszona do przyjaciółki, wyrzekła się wizyty, aby się ze mną spotkać. Nabierałem wiary w żywotność i w przyszłość naszej przyjaźni, która została żywa pośród odrętwienia, pustki i ruin otaczających rzeczy. I podczas gdy Gilberta wpuszczała mi gałki śniegu za kołnierz, przyjmowałem z roztkliwionym uśmiechem to co mi się zdawało i wyrazem sympatji, jaką mi okazuje, przyjmując mnie za towarzysza podróży w tym nowym zimowym kraju, i dowodem wierności, jakiej mi dochowuje w nieszczęściu. Zaczęliśmy się bawić. Było widocznie przeznaczone, aby dzień tak smutno rozpoczęty skończył się w radości; bo kiedy, przed rozpoczęciem „klas”, podszedłem do owej przyjaciółki, która pierwszego dnia wołała przenikliwym głosem Gilbertę, odrzekła: „Nie, nie, wszyscy wiedzą, że kawaler woli być w obozie Gilberty; zresztą kawaler widzi, że ona daje znaki”. Wzywała mnie w istocie na zaśnieżony trawnik do swego obozu, któremu słońce dawało różowe blaski i patynę starych brokatów, czyniąc zeń obóz złotogłowia.
Ów dzień, którego tak się bałem, stał się przeciwnie jednym z dni, w których nie byłem nazbyt nieszczęśliwy.
Bo ja myślałem już tylko o tem, aby nigdy nie przeżyć dnia bez widzenia Gilberty. Tak dalece, że kiedy raz babka nie wróciła na czas na obiad, nie mogłem się wstrzymać od nagłej myśli, iż, gdyby ją powóz przejechał, nie mógłbym jakiś czas chodzić na Pola Elizejskie; nie kocha się już nikogo, z chwilą kiedy się kocha! Mimo to, owe spędzane z Gilbertą chwile, których od poprzedniego wieczora tak niecierpliwie oczekiwałem, o które drżałem, dla których byłbym wszystko poświęcił, nie były bynajmniej szczęśliwe; wiedziałem to dobrze, bo to były jedyne chwile, na których skupiałem drobiazgową i zaciekłą uwagę, nie mogąc w nich odkryć ani atoma przyjemności.
Przez cały czas który byłem zdala od Gilberty, pragnąłem ją widzieć, bo siląc się bezustanku wywołać jej obraz, nie mogłem wkońcu tego osiągnąć i nie wiedziałem już sam, czemu odpowiada moja miłość. Przytem ona mi nigdy jeszcze nie powiedziała, że mnie kocha. Wręcz przeciwnie, często twierdziła, że ma przyjaciół, których woli odemnie; że jestem ot, dobry kompan, z którym bawi się chętnie, mimo że jestem zbyt roztargniony, nie dość oddany zabawie; często wreszcie okazywała mi chłód, który mógłby zachwiać moją wiarę że jestem dla niej czemś różnem od innych, gdyby ta wiara miała źródło w miłości Gilberty dla mnie, nie zaś, jak było w istocie, w mojej miłości dla niej, co czyniło tę wiarę o ileż trwalszą, wiążąc ją ze sposobem, w jaki ja, siłą wewnętrznego przymusu, musiałem myśleć o Gilbercie. Ale i ja nie wyznałem jej jeszcze swoich uczuć. Zapewne, we wszystkich kajetach pisałem bez końca jej imię i adres, ale czułem zniechęcenie na widok linij, które kreśliłem nie mogąc tem sprawić aby ona myślała o mnie, które dawały jej napozór tyle miejsca dokoła mnie, nie wiążąc jej jednak mocniej z mojem życiem. Znaki te nie mówiły mi o Gilbercie, która nie miała ich nawet zobaczyć, ale o mojem własnem pragnieniu, ukazując mi je jako coś czysto osobistego, nierealnego, wyczerpującego i jałowego.
Najpilniejsze było, żebyśmy się mogli zobaczyć z Gilbertą i żebyśmy mogli sobie wyznać wzajemnie miłość, dotąd, aby tak rzec, jeszcze nie rozpoczętą. Bezwątpienia, rozmaite racje, które kazały mi tak pragnąć jej widoku, byłyby mniej naglące dla dorosłego człowieka. Później zdarza się, iż, bieglejsi w pielęgnowaniu swoich przyjemności, zadowalamy się rozkoszą myślenia o kobiecie tak jak ja myślałem o Gilbercie, bez troski o to czy ten obraz odpowiada rzeczywistości; sycimy się słodyczą kochania, bez potrzeby pewności że Ona nas kocha. Lub też wyrzekamy się rozkoszy wyznania jej swoich uczuć, aby podsycać skłonność, jaką ona ma dla nas: na wzór japońskich ogrodników, którzy dla uzyskania piękniejszego kwiatu poświęcają wiele innych. Ale w epoce kiedym kochał Gilbertę, wierzyłem jeszcze, że Miłość istnieje rzeczywiście poza nami; że pozwala nam conajwyżej usuwać przeszkody, ofiarowując swoje dary w porządku w którym nie wolno nic zmieniać. Zdawało mi się, że gdybym z własnej woli udaną obojętnością zastąpił słodycz wyznania, nietylko pozbawiłbym się jednej z wymarzonych radości, ale sporządziłbym sobie jedynie miłość sztuczną i marną, bez związku z prawdziwą miłością, której tajemnicze i przedwieczne drogi pozostałyby mi nieznane.
Ale kiedym przybywał na Pola Elizejskie, kiedy mogłem skonfrontować swoją miłość, aby ją poddać poprawkom koniecznym w stosunku do żywej i niezależnej odemnie jej przyczyny, w obecności owej Gilberty Swann, której widokiem spodziewałem się odświeżyć obrazy niepochwytne już dla znużonej pamięci; owej Gilberty, z którą bawiłem się wczoraj i którą poznawałem jakimś instynktem aby się jej ukłonić; instynktem ślepym jak ten, mocą którego idąc wysuwamy jedną nogę przed drugą, zanim mieliśmy czas o tem pomyśleć; — natychmiast wszystko działo się tak, jakgdyby ona i dziewczynka będąca przedmiotem moich marzeń stanowiły dwie odrębne istoty. Jeżeli naprzykład w wilję nosiłem w pamięci parę płomiennych oczu wyzierających z pełnych i błyszczących policzków, obecnie twarz Gilberty nastręczała mi uparcie coś, czegom sobie właśnie nie przypominał: jakieś wydłużenie nosa, które, kojarząc się z innemi rysami, przybierało wagę cech określających w historji naturalnej gatunek, i przeobrażało ją w dziewczynkę z rodzaju ryjkowatych. Gotowałem się skorzystać z tej upragnionej chwili dla wykończenia obrazu Gilberty (który przysposabiałem sobie zawczasu i którego już nie mogłem odnaleźć w głowie), tak aby w długich godzinach samotności móc być pewnym, że to ją sobie przypominam; że to moją miłość dla niej pomnażam stopniowo nakształt tworzonego dzieła. W tem ona rzucała mi piłkę; i jak ów filozof-idealista, którego ciało uwzględnia świat zewnętrzny, mimo że jego inteligencja w istnienie tego świata nie wierzy, tak to samo ja, które zleciło mi pozdrowić Gilbertę jeszcze przed jej utożsamieniem, kazało mi teraz chwytać piłkę, którą mi podawała: jak gdyby to była koleżanka, z którą przyszedłem się bawić, a nie siostrzana dusza, z którą przyszedłem się połączyć! I to samo ja kazało mi przez grzeczność mówić Gilbercie aż do chwili rozstania tysiąc uprzejmych i nieznaczących rzeczy; i nie pozwalało mi ani zachować milczenia, w czasie którego mógłbym wreszcie położyć znów rękę na nieodzownym a zatraconym obrazie, ani powiedzieć jej słów zdolnych zapewnić naszej miłości stanowcze postępy, które musiałem za każdym razem odkładać do drugiego dnia.
Bądźcobądź czasem robiłem te postępy. Jednego dnia, poszliśmy z Gilbertą aż do straganu. Sklepikarka była dla nas szczególnie uprzejma, ponieważ pan Swann kupował u niej pierniki; a przez higjenę konsumował ich dużo, cierpiąc na rasową egzemę i na zatwardzenie Proroków. Śmiejąc się, Gilberta pokazała mi dwóch chłopczyków, żywe okazy małego kolorysty i małego naturalisty z dziecinnych książek. Jeden nie chciał landrynek czerwonych, bo wolał fioletowe, a drugi ze łzami w oczach odtrącał śliwkę, którą mu chciała kupić bona, gdyż, jak powiedział w końcu z przejęciem: „Wolę tamtą śliwkę, bo ma robaka!” Kupiłem dwie kulki za dwa sou. Patrzałem z podziwem na lśniące agatowe kule, spoczywające w oddzielnej miseczce; wydawały mi się cenne, bo były uśmiechnięte i jasnowłose jak młode dziewczyny i kosztowały po pół franka. Gilberta, której dawano o wiele więcej pieniędzy niż mnie, spytała, która mi się bardziej podoba. Miały soczystość i przezroczystość czegoś żywego. Nie chciałem, aby się wyrzekała którejś z tych kulek; pragnąłbym aby mogła kupić, oswobodzić wszystkie. Mimo to wskazałem jedną, koloru jej oczu. Gilberta wzięła kulkę, poszukała złotego promienia, upieściła ją, zapłaciła okup, ale natychmiast oddała mi brankę, powiadając: „Proszę, niech kawaler weźmie i zachowa na pamiątkę”.
Innym razem, pochłonięty wciąż żądzą ujrzenia Bermy w klasycznym utworze, spytałem Gilberty, czy nie posiada wyczerpanej już broszury, gdzie Bergotte mówi o Racinie. Poprosiła, abym jej przypomniał dokładny tytuł; wieczorem przesiałem jej liścik, wypisując na kopercie owo Gilberta Swann, które tylekroć kreśliłem na kajetach. Nazajutrz Gilberta przyniosła mi broszurę, w papierze przewiązanym wstążką lila i zapieczętowanym białym lakiem. „Widzi pan, że to jest to, czego pan sobie życzył,” rzekła wydobywając z mufki mój list. Ten pneumatyk wczoraj jeszcze był niczem, błękitnym świstkiem zapisanym moją ręką, ale od czasu jak go listonosz oddał odźwiernemu Swannów i jak służący zaniósł go do pokoju Gilberty, stał się rzeczą bez ceny, jednym z listów, które otrzymała owego dnia! Z trudem mogłem rozpoznać na adresie nikłe i osamotnione linje własnego pisma pod drukowanemi kółkami, które przydała im poczta, pod napisami które dodał ołówkiem listonosz. To były znaki istotnej realizacji, piętna zewnętrznego świata, fioletowe symboliczne kręgi życia, które zjawiły się poraz pierwszy, aby objąć, podtrzymać, podnieść i skrzepić moje marzenia.
I był także dzień, w którym mi powiedziała: „Wiesz, możesz mnie nazywać Gilbertą; w każdym razie ja cię będę nazywała po imieniu. Inaczej, to zanadto krępujące”.
Mimo to, jeszcze przez chwilę mówiła mi pan, a kiedy zwróciłem jej uwagę, uśmiechnęła się, układając, budując zdanie kończące się mojem imieniem, podobne do tych, które w cudzoziemskich gramatykach nie mają innego celu prócz tego aby użyć nowego słowa. Przypominając sobie później to com czuł wówczas, uświadomiłem sobie żem był przez chwilę w ustach Gilberty, nagi, bez żadnej z cech, które określały również innych jej znajomych, lub — kiedy wymawiała moje nazwisko — moich rodziców. W wysiłku jaki czyniła (trochę podobna w tem do swego ojca) aby wyraźnie wymawiać słowa które chciała podkreślić, wargi Gilberty robiły wrażenie, że mnie obłuskują, obierają niby owoc z którego można jeść jedynie miąższ; gdy równocześnie spojrzenie jej, dostrajając się do poufałości wysłowienia, dosięgało mnie również bardziej wprost uśmiechem, podkreślając świadomość, przyjemność, i jakby wdzięczność za nie.
Ale w tej chwili nie mogłem ocenić owych nowych rozkoszy. Nie dawała ich dziewczynka którą kochałem, mnie który ją kochałem, ale jakaś inna, ta z którą się bawiłem, owemu innemu mnie, nie mającemu ani pamięci prawdziwej Gilberty, ani pochłoniętego nią serca: ono zaś jedno mogłoby zrozumieć cenę tego szczęścia, bo ono jedno go pragnęło. Nawet po powrocie do domu nie syciłem się tą przyjemnością. Ten sam przymus, który kazał mi się spodziewać co dnia, że nazajutrz dostąpię dokładnej, spokojnej, szczęśliwej kontemplacji Gilberty, że mi wyzna wreszcie miłość, wyjaśniając czemu ją musiała ukrywać tak długo; ten sam przymus kazał mi mieć przeszłość za nic, patrzeć jedynie przed siebie. Wszystkie takie drobne zyski były dla mnie nie czemś istotnem i samowystarczalnem, ale nowemi szczeblami pozwalającemi uczynić mi krok dalej i dosięgnąć wreszcie szczęścia, którego jeszcze nie spotkałem.
O ile Gilberta dawała mi czasem dowody przyjaźni, wyrządzała mi nieraz przykrość, zachowując się tak, jakby widzenie mnie nie sprawiało jej przyjemności; często zdarzało się to właśnie w dnie, z któremi najwięcej wiązałem nadziei. Kiedym był pewny, że Gilberta przyjdzie na Pole Elizejskie, doznawałem radości, która mi się zdawała jedynie mglistem przeczuciem wielkiego szczęścia. Wchodząc rano do salonu aby uścisnąć mamę, już ubraną, z kunsztowną wieżą czarnych włosów na głowie, z białemi i pulchnemi rękami pachnącemi jeszcze mydłem, widziałem słup pyłu stojący o własnych siłach nad pianinem, słyszałem katarynkę grającą pod oknem En revenant de la revue; — i pojmowałem, że zima otrzymała nieoczekiwaną i promienną wizytę wiosennego dnia. Kiedyśmy jedli śniadanie, dama z przeciwka, otwierając okno i zamiatając jednym ruchem całą szerokość naszej jadalni, spędziła w mgnieniu oka z pobliża mojego krzesła promień, który zaczął tam swoją siestę i wrócił za chwilę aby ją kontynuować. W szkole, na ostatniej lekcji o godzinie pierwszej, słońce podrywało mnie niecierpliwością i nudą, pozwalając się wałęsać złotemu blaskowi po moim pulpicie. Było to niby zaproszenie na zabawę, na którą nie będę mógł przybyć przed trzecią, — o której to godzinie Franciszka czekała na mnie u wyjścia. Szliśmy ku Polom Elizejskim przez ulice strojne światłem, zapchane tłumem, gdzie balkony, odlutowane słońcem, bujały mgliste przed domami niby złote chmury. Niestety! często na Polach Elizejskich nie zastawałem Gilberty, jeszcze nie przyszła. Stałem zmartwiały na polance odżywionej niewidzialnem słońcem, które tu i ówdzie rozświetlało źdźbła trawy. Gołębie, przysiadłszy na trawniku, robiły wrażenie starożytnych rzeźb, które łopata ogrodnika wydobyła na powierzchnię uświęconej ziemi. Trwałem tak z oczami wlepionemi w horyzont; spodziewałem się co chwila ujrzeć obraz Gilberty idącej za guwernantką, po za statuą poddającą błogosławieństwu słońca dziecko które trzymała i które ociekało promieniami. Stara czytelniczka Debatów siedziała w swoim fotelu, zawsze na tem samem miejscu; przesyłała dozorcy przyjazny znak ręką, wołając: „Cóż za śliczny czas!” a kiedy kontrolerka zbliżyła się aby pobrać opłatę za fotel, dama mizdrzyła się, wkładając w otwór rękawiczki dziesięciocentymowy bilet tak jakby to był bukiecik, dla którego, przez uprzejmość wobec ofiarodawcy, szukała najpochlebniejszego miejsca. Kiedy je znalazła, wykonywała skomplikowane ewolucje szyją, poprawiała boa, i pokazując kontrolerce żółty kwitek wyglądający z rękawiczki, słała jej zalotny uśmiech, jakim kobieta, wskazując młodemu człowiekowi stanik, powiada: „Poznaje pan swoje róże!”
Ciągnąłem Franciszkę naprzeciw Gilberty aż do Łuku Tryumfalnego; nie spotykaliśmy jej, i wracałem na polankę, przekonany że już nie przyjdzie. Naraz, z poza karuzeli, owa dziewczynka z ostrym głosem rzucała się ku mnie: „Prędko, prędko, Gilberta jest już od kwadransa. Niedługo musi iść. Czekamy na ciebie, gramy w klasy”. Podczas kiedy ja wlokłem się pod górę aleją des Champs-Elisées, Gilberta przyszła ulicą Boissy-d’Anglas; jej mademoiselle skorzystała z pogody aby załatwić sprawunki, a pan Swann miał przyjść po córkę. To była moja wina; nie powinienem był się oddalać; nigdy nie wie się na pewno, którą stroną i kiedy Gilberta przyjdzie. I to oczekiwanie czyniło mi czemś bardziej wzruszającem nie tylko Pola Elizejskie i całe popołudnie — niby olbrzymi krąg przestrzeni i czasu, gdzie na każdym punkcie i w każdej chwili mógł się ukazać obraz Gilberty, — ale i sam ten obraz. Czasem obraz ten ugodził mnie wprost w serce, kiedy Gilberta zjawiła się o czwartej zamiast o wpół do trzeciej, w wizytowym kapeluszu, zamiast zwykłego beretu, koło Ambassadeurs a nie między drewnianemi budami; wówczas odgadując jedno z owych zatrudnień, w których nie mogłem towarzyszyć Gilbercie, a które zmuszały ją do wyjścia lub do zostania w domu, wchodziłem w kontakt z tajemnicą jej nieznanego życia. Tajemnica ta przenikała mnie również, kiedy, biegnąc na rozkaz dziewczynki o ostrym głosie aby zaraz zacząć partję, spostrzegałem Gilbertę, tak żywą i szorstką z nami, składającą ukłon czytelniczce Debatów, która mówiła: „Co za wspaniałe słońce, istny ogień”. Gilberta miała wobec tej damy nieśmiały uśmiech, układną minkę, które budziły we mnie odmienny obraz młodej dziewczyny, Gilberty takiej jaką musiała być z rodzicami, z przyjaciółmi rodziców, na wizycie, w całej swojej drugiej egzystencji, dla mnie niedostępnej.
Ale nikt nie dawał mi przedsmaku owej egzystencji w tym stopniu co pan Swann, który zachodził nieco później po córkę. Bo on i pani Swann — przez to, że córka mieszka z nimi, że jej lekcje, zabawy, przyjaźnie zależały od nich — kryli dla mnie, jak Gilberta, może nawet więcej niż Gilberta, coś niedostępnego i nieznanego, jakiś bolesny urok, jak przystało wszechwładnym bóstwom, w których urok ten czerpałby swoje źródło. Niegdyś, kiedy pan Swann żył blisko z moimi rodzicami, widywałem go często i bez szczególnej ciekawości. Ale teraz, wszystko co tyczyło rodziców Gilberty, było dla mnie przedmiotem tak ciągłego zainteresowania, że w dnie w które pan Swann przychodził po córkę, skorom poskromił bicie serca, wzniecone zjawieniem się jego szarego cylindra i płaszcza z peleryną, widok jego wzruszał mnie jeszcze tak, jak widok jakiejś historycznej postaci, o której czytało się świeżo szereg dzieł i której najmniejsze właściwości pasjonują nas. Jego stosunki z hrabią Paryża, które, kiedym słyszał o nich w Combray, były mi obojętne, nabierały teraz dla mnie czegoś cudownego, jakgdyby nikt inny nigdy nie znał Orleanów; odcinały go ostro od pospolitego tła przechodniów z różnych sfer, zapełniających aleję des Champs-Elysées; dziwiłem się, że on się godzi mieszać w ten tłum, nie żądając dla siebie specjalnych względów, których nikt zresztą nie zamierzał mu oddawać, tak głębokie spowijało go incognito.
Pan Swann odpowiadał grzecznie na ukłony przyjaciół Gilberty, nawet na mój, mimo że był poróżniony z moją rodziną, ale nie zdradzając czy mnie poznaje. To mi przypomniało, że mnie przecież często widywał na wsi; wspomnienie to zachowałem jak gdyby w cieniu, ponieważ od czasu jak odnalazłem Gilbertę, Swann był dla mnie ojcem Gilberty, a nie już Swannem z Combray. Ponieważ pojęcia, z któremi wiązałem teraz jego nazwisko, różne były od pojęć, w których siatce mieściło się ono poprzednio i któremi nie posługiwałem się już nigdy myśląc o panu Swannie, stał się on nową osobistością; łączyłem go jednakże sztuczną, poboczną i poprzeczną linją z naszym dawnym gościem. Wszystko istniało już dla mnie wyłącznie pod kątem mojej miłości; to też jedynie z uczuciem wstydu i żalu że ich nie mogę wymazać odnajdywałem lata, kiedy, w oczach tego samego Swanna ośmieszałem się tak często wieczorem, prosząc mamę, aby zaszła do mego pokoju na dobranoc, wówczas gdy piła ze wszystkimi kawę przy stole w ogrodzie. I teraz ten sam pan Swann był ze mną na Polach Elizejskich, ale na szczęście Gilberta nie powiedziała mu może mojego nazwiska.
Pan Swann oświadczył córce, że pozwala jej zagrać jedną partję i że może zaczekać na nią kwadrans; poczem, usiadłszy jak wszyscy na żelaznym krześle, zapłacił za bilet tą samą ręką, którą Filip VII tak często trzymał w swoich dłoniach, podczas gdy myśmy zaczęli grać na trawniku, płosząc gołębie, których piękne mieniące się ciała o kształcie serca, będące niby bzy w królestwie ptaków, szukały sobie schronienia. Jeden znalazł je na wielkim kamiennym wazonie, i zanurzając w nim dziób, narzucał mu jakby gest i zadanie ugaszczania ptactwa owocem lub ziarnem; inny przysiadł na czole posągu, wieńcząc go nakształt owych emaljowanych emblematów, których polichromja urozmaica monotonję kamienia, przydając postaci godło, które, kiedy nosi je bogini, zyskuje jej osobny przydomek i czyni z niej — jak z istoty śmiertelnej odrębne imię — jakby nowe bóstwo.
W jeden z owych słonecznych dni, który nie ziścił moich nadziei, nie miałem siły ukryć przed Gilbertą swojego zawodu.
— Miałem właśnie o tyle rzeczy cię zapytać, rzekłem. — Myślałem, że ten dzień dużą odegra rolę w naszej przyjaźni. I ledwoś przyszła, już masz iść! Staraj się przyjść wcześnie jutro, żebym mógł z tobą pomówić.
Gilberta rozpromieniła się i podskakując z radości, odparła:
— Jutro, właśnie, ciesz się na to, mój chłopczyku! Ależ ja jutro wcale nie przyjdę! Mam wielki podwieczorek; pojutrze też nie, idę do przyjaciółki, oglądać z okna wjazd króla Teodozjusza, to będzie wspaniałe; a nazajutrz Michel Strogoff, a potem już niedługo Boże Narodzenie i noworoczne wakacje. Może mnie wezmą na Południe. To byłby szyk! chociaż to mnie pozbawi drzewka. W każdym razie, gdybym została w Paryżu, nie przyjdę tutaj, bo będę robiła wizyty z mamą. Bywaj zdrów, papuś mnie woła.
Wracałem z Franciszką ulicami, jeszcze wybrukowanemi słońcem, niby w wieczór po skończonym festynie. Ledwo wlokłem nogi.
— A bo to co dziwnego: rzekła Franciszka; to nie jest czas na tę porę, za ciepło mamy. Och, dobry Boże, co to się ludzisków od tego pochoruje; mógłby człowiek myśleć, że tam w górze też się coś popsuło.
Dławiąc łkanie, powtarzałem sobie słowa, w których Gilberta wybuchnęła radością, że tak długo nie przyjdzie na Pola Elizejskie. Ale już działał czar, którym, automatycznie niejako, nasycała się moja myśl z chwilą gdym myślał o Gilbercie. Osobliwość i wyjątkowość pozycji, choćby nawet bolesnej, w jakiej wewnętrzny przymus stawiał mnie nieuchronnie wobec Gilberty, zaczęły stroić nawet ten znak jej obojętności w coś romantycznego; wśród łez wykwitał mi uśmiech, nieśmiały szkic pocałunku. I kiedy przyszła godzina poczty, powiedziałem sobie tego wieczora, jak codzień: „Dostanę list od Gilberty, powie mi wreszcie, że mnie nigdy nie przestała kochać, zdradzi mi tajemną przyczynę, dla której to ukrywała dotąd, czemu musiała udawać, że może żyć bez mego widoku, czemu przybrała pozór zwykłej towarzyszki zabaw.”
Co wieczór roiłem sobie ten list; miałem uczucie, że go czytam; powtarzałem, sobie każde jego zdanie. Naraz zatrzymywałem się przestraszony. Zrozumiałem, że jeżelibym otrzymał list od Gilberty, to nie mógłby to być w żadnym razie ten, skoro to ja go właśnie ułożyłem. Od tej pory starałem się odwrócić myśl od słów, które byłbym pragnął wyczytać w jej liście, z obawy abym, wymawiając je, nie wykluczył z pola możliwych urzeczywistnień właśnie tych słów — najdroższych, najbardziej upragnionych. Nawet gdyby, przez nieprawdopodobny zbieg, Gilberta przesłała mi właśnie ten list którym wymyślił, nie byłbym — poznając swoje dzieło — miał wrażenia, żem otrzymał coś nie pochodzącego odemnie, coś realnego, nowego; szczęście nie zrodzone z mojej myśli, niezależne od mojej woli, prawdziwy dar miłości.
Tymczasem odczytywałam Stronicę, której nie napisała do mnie Gilberta, ale którą bodaj miałem od niej; ów ustęp z Bergotte’a o piękności starych mitów, źródle natchnień Racine’a. Kartkę tę — obok agatowej kuli — zawsze miałem przy sobie. Byłem rozczulony dobrocią Gilberty, która odnalazła ją dla mnie. Każdy szuka racyj dla swojej miłości, i szczęśliwy jest, skoro w ukochanej istocie znajdzie cechy, o których — z literatury albo z rozmowy — dowiedział się, iż stanowią przymioty godne miłości; i przenosi na nią te cechy przez naśladownictwo, i czyni z nich nowe racje miłości, choćby były najsprzeczniejsze z racjami jakich owa miłość byłaby szukała, dopóki była samorzutna. Tak było niegdyś ze Swannem wobec urody Odety. Ja pokochałem Gilbertę od czasów Combray dla wszystkiego nieznanego w jej życiu, w które byłbym się pragnął wedrzeć, wcielić, porzucając własne życie, będące mi już niczem; i oto teraz widziałem nieoszacowane korzyści w tem, że tego mojego życia, zbyt znanego, wzgardzonego przezemnie, Gilberta mogłaby się kiedyś stać pokorną sługą, wygodną i komfortową współpracownicą, która wieczorem, pomagając mi w moich pracach, kolacjonowałaby dla mnie teksty.
Co się tyczy Bergotte’a, owego nieskończenie mądrego, boskiego niemal starca, dla którego zrazu pokochałem Gilbertę zanim ją nawet ujrzałam, teraz kochałem go zwłaszcza z powodu Gilberty. Z taką samą przyjemnością co na jego stronice o Racinie, patrzałem na zamknięty wielkiemi pieczęciami białego laku i przewiązany wstążką lila papier, w którym Gilberta mi je przyniosła. Całowałem agatową kulkę, która była lepszą częścią serca mojej ukochanej; częścią która nie była płocha ale wierna, i która, mimo iż strojna tajemniczym czarem życia Gilberty, była przy mnie, mieszkała w moim pokoju, spała w mojem łóżku.
Z uczuciem szczęścia kojarzyłem piękność tego kamienia, a także piękno stronic Bergotte’a z ideą miłości do Gilberty; jakby one dawały tej miłości jakąś konsystencję w chwilach gdy rozwiewała się w nicość. Ale przychodziło mi na myśl, że owe piękności wcześniejsze są od tej miłości, że nie są do niej podobne, że składniki ich były określone talentem Bergotte’a lub prawami mineralogji, zanim Gilberta mnie poznała; że nic nie zmieniłoby się w książce ani w kamieniu, gdyby Gilberta nie była mnie pokochała; i że tem samem nic nie uprawnia mnie do upatrywania w nich zakładu szczęścia. I gdy moja miłość, oczekując bezustanku od jutrzejszego dnia wyznania Gilberty, unicestwiała, niweczyła co wieczór źle wykonaną pracę dnia, nieznana robotnica w mrokach mojego ja nie odrzucała na śmietnik porwanych nici, ale układała je, nie troszcząc się o moje zadowolenie i szczęście, w innym porządku, jaki dawała wszystkim swoim dziełom. Nie interesując się specjalnie moją miłością, nie orzekając z góry że jestem kochany, zbierała postępki Gilberty, dla mnie niezrozumiałe, i przewiny jej, które usprawiedliwiałem. Wówczas jedne i drugie nabierały znaczenia. Ten nowy porządek głosił, iż, widząc jak Gilberta, zamiast przyjść na Pola Elizejskie, spieszy do przyjaciółki albo za sprawunkami i gotuje się do wyjazdu na święta, niesłusznie myślę i mówię sobie, że „jest pusta albo uległa”. Bo przestałaby być pusta albo uległa, gdyby mnie kochała; a gdyby musiała ulec, czyniłaby to z rozpaczą równą mojej w dnie kiedy jej nie ujrzałem. Powiadał jeszcze ów nowy porządek, że muszę przecie wiedzieć co to jest kochać, skoro sam kocham Gilbertę; zwracał mi uwagę na nieustanną troskę, z jaką pragnę uróść w jej oczach. Dla tej troski próbowałem nakłonić matkę, aby kupiła Franciszce gumowy płaszcz i kapelusz z błękitnem piórkiem, lub raczej aby mnie nie posyłała na Pola Elizejskie ze służącą, za którą się rumieniłem (na co matka odpowiadała, że jestem niesprawiedliwy wobec Franciszki i że to jest dzielna kobieta, bardzo nam oddana.) Zwracał mi także uwagę na moją palącą potrzebę widzenia Gilberty; potrzebę, która sprawiała, że całe miesiące naprzód starałem się dowiedzieć kiedy ona opuszcza Paryż i dokąd się udaje; przyczem najmilsze strony zdawały mi się miejscem wygnania, o ile jej tam nie było; i byłbym pragnął wciąż być w Paryżu, dopóki będę ją mógł widywać na Polach Elizejskich. I bez trudu ów nowy porządek mógł mi wykazać, że tej troski lub tej potrzeby daremniebym się starał dojrzeć w postępowaniu Gilberty. Ona, przeciwnie, ceni swoją nauczycielkę, nie troszcząc się o to co ja o niej myślę. Uważała za całkiem naturalne nie przyjść na Pola Elizejskie o ile idzie na sprawunki z mademoiselle, a za przyjemne o ile ma towarzyszyć matce. I nawet przypuściwszy że byłaby mi pozwoliła spędzić wakacje tam gdzie i ona, przy wyborze miejsca troszczyła się o chęci rodziców, o tysiąc spodziewanych rozrywek, a wcale nie o to, aby to była miejscowość do której rodzina zamierzała mnie wysłać. Kiedy mnie upewniała czasem że mnie mniej lubi niż innego ze swoich przyjaciół, mniej niż mnie lubiła wczoraj bo zepsułem jej przez nieuwagę grę, przepraszałem ją, pytałem co mam uczynić aby mnie znów lubiła jak dawniej, aby mnie lubiła więcej niż innych; chciałem żeby mi powiedziała że to się już stało; błagałem ją o to, tak jakby ona mogła zmienić swoje uczucia wedle swojej i mojej woli, poto aby mi sprawić przyjemność, samemi słowami które mi powie, w miarę mego dobrego lub złego postępowania. Czyż nie wiedziałem, że to co ja czuję dla niej nie zależy ani od jej postępków ani od mojej woli?
Powiadał wreszcie ów nowy porządek, naznaczony przez niewidzialną robotnicę, że, o ile możemy pragnąć aby postępki osoby sprawiającej nam dotąd przykrość nie były szczere, jest w ich łańcuchu logika, przeciw której nasze pragnienie jest bezsilne, i że raczej tej logiki niż naszych pragnień powinniśmy pytać o to, jakie będą postępki tej osoby jutro.
Miłość moja słuchała tych nowych słów. Upewniały ją one, że jutro nie będzie różne od wszystkich poprzednich dni; że uczuciem Gilberty dla mnie, zbyt dawnem już aby się mogło zmienić, była obojętność; że w tej przyjaźni ja jeden kochałem. „To prawda, odpowiadała moja miłość; nie da się już nic zrobić z tej przyjaźni, ona się nie zmieni”. Wówczas, od jutra, lub czekając jakiegoś święta o ile było niedaleko, jakiejś rocznicy, Nowego Roku może, któregoś z owych dni nie podobnych do innych, kiedy czas rozpoczyna nowy rachunek odrzucając spadek przeszłości, nie przyjmując legatu jej smutków, prosiłem Gilberty, aby poniechała naszej dawnej przyjaźni i aby rzuciła podwaliny nowej.

Wciąż miałem pod ręką plan Paryża, który, dzięki temu że można było na nim znaleźć ulicę gdzie mieszkali państwo Swann, zdawał mi się zawierać skarb. I dla przyjemności, a także przez jakąś rycerską wierność, wymawiałem z lada przyczyny nazwę tej ulicy, tak że ojciec, nie znający (jak znały matka i babka) sekretu mojej miłości, pytał:
— Ale co ty wciąż mówisz o tej ulicy, niema w niej nic nadzwyczajnego; jest bardzo miła jako punkt, bo jest o dwa kroki od Lasku, ale jest dziesięć innych ulic tak samo położonych.
Starałem się przy każdej sposobności wyciągać z ust rodziców to nazwisko Swann. Zapewne, powtarzałem je sobie w duchu bez ustanku; ale potrzebowałem także słyszeć jego rozkoszny dźwięk, słuchać tej muzyki, której niema lektura nie wystarczała mi. Zresztą to nazwisko Swann, które znałem od tak dawna, było teraz dla mnie — jak się zdarza niektórym paralitykom w stosunku do najzwyklejszych słów — nowem nazwiskiem. Było wciąż obecne w mojej myśli; mimo to, myśl nie mogła się z niem oswoić. Rozkładałem je, sylabizowałem, ortografja jego była dla mnie niespodzianką. I tak samo jak przestało mi być znajome, równocześnie przestało mi być niewinne. Rozkosze, jakiem znajdował w tem aby je słyszeć, zdawały mi się występne; miałem uczucie, że ludzie odgadują moją myśl i zmieniają rozmowę, o ile się ją staram naprowadzić na to nazwisko. Czepiałem się tematów, wiążących się z Gilbertą; klepałem wciąż te same słowa, wiedząc, niestety, że to są tylko słowa; — słowa wymawiane zdala od niej, nie słyszane przez nią, słowa bez mocy, powtarzające to co było, ale nie zdolne nic zmienić. Mimo to, zdawało mi się, że wałkując tak wszystko co miało związek z Gilbertą, wycisnę w końcu coś szczęśliwego. Powtarzałem rodzicom, że Gilberta bardzo kocha swoją mademoiselle, tak jakby to twierdzenie, powtórzone setny raz, mogło mieć wkońcu ten skutek, że Gilberta nagle wejdzie i zostanie z nami na zawsze. Wychwalałem starą damę czytającą Debaty (podsunąłem rodzicom, że to jakaś ambasadorowa, a może księżna krwi), i wciąż sławiłem jej piękność, wspaniałość, dostojność, aż do dnia, w którym powiedziałem iż, wedle tego com słyszał od Gilberty, dama nazywa się pani Blatin.
— Och, ależ ja już wiem, co to jest! wykrzyknęła matka, gdy ja czułem, że się czerwienię ze wstydu. Baczność! baczność! jakby powiedział dziadek. I to ona wydała ci się piękna! Ależ ona jest okropna, i zawsze taka była. To wdowa po komorniku. Nie przypominasz sobie, kiedyś był dzieckiem, jakich cudów dokazywałam, aby jej unikać na lekcjach gimnastyki, gdzie, nie znając mnie, upierała się rozmawiać ze mną pod pozorem oznajmienia mi że jesteś „za ładny na chłopca”. Ma zawsze szał robienia znajomości, i jeżeli naprawdę zna panią Swann, to musi być skończona warjatka, jak zawsze przypuszczałam. Bo, o ile jest ze sfery bardzo pospolitej, to przynajmniej nigdy nie słyszałam o niej nic podejrzanego. Ale zawsze musiała „wyrabiać sobie stosunki”. Jest okropna, straszliwie ordynarna, przytem niebezpieczna plotkara.
Co się tyczy Swanna, tak bardzo pragnąłem się stać do niego podobny, że cały czas przy stole ciągnąłem się za nos i przecierałem sobie oczy. Ojciec powiadał: „Ten chłopak ma źle w głowie, będzie szkaradny”. Byłbym zwłaszcza pragnął być łysy jak Swann. Wydawał mi się osobistością tak niezwykłą, że nie mogłem pojąć, iż osoby u których bywałem mogą go znać również i że tego lub owego dnia może się zdarzyć go spotkać. Jednego razu, matka, opowiadając nam — jak zawsze przy obiedzie — co robiła popołudniu, rozwiła dla mnie, wśród bardzo jałowego dla mnie opowiadania, jakgdyby tajemniczy kwiat, jedynie temi prostemi słowami: „Prawda, wyobraź sobie, kogo spotkałam w Trois Quartiers przy ladzie z parasolami: Swanna”. Co za melancholijna rozkosz, dowiedzieć się, że tego popołudnia, obnosząc w tłumie swoją nadprzyrodzoną postać, Swann kupował parasol! Pośród wielkich i drobnych wydarzeń, jednako obojętnych, fakt ten budził we mnie owe swoiste wibracje jakie wciąż przenikały moją miłość do Gilberty. Ojciec powiadał, że nie interesuję się niczem, bo nie słuchałem kiedy mówiono o domniemanych następstwach politycznych wizyty króla Teodozjusza, w tej chwili gościa Francji i jakoby jej sprzymierzeńca. Ale w zamian miałem ochotę wiedzieć czy Swann był w swoim haweloku!
— Czyście się przywitali? spytałem.
— Ależ oczywiście — odrzekła matka, która zawsze się obawiała, iż gdyby przyznała że jesteśmy chłodno ze Swannem, zbyt gorliwie może staranoby się ich pogodzić, czego chciała uniknąć z powodu pani Swann, z którą nie życzyła sobie znajomości. — To on podszedł się przywitać, ja go nie widziałam.
— Więc w takim razie nie jesteście pokłóceni?
— Pokłóceni? ależ czemu mamy być pokłóceni? odparła żywo, jakgdybym uczynił zamach na fikcję jej dobrych stosunków ze Swannem i silił się pracować nad zbliżeniem.
— Mógłby mieć żal do ciebie, że go już nie zapraszasz.
— Nie musi się wszystkich zapraszać; czy on mnie zaprasza? Nie znam jego żony.
— Ale przychodził przecie do nas w Combray.
— Więc dobrze, przychodził w Combray, a w Paryżu ma co innego do roboty i ja także. Ale upewniam cię, że ani trochę nie wyglądamy na ludzi pokłóconych. Staliśmy chwilę razem, bo Swann nie mógł się doczekać swojej paczki. Pytał o ciebie, mówił, że się bawisz z jego córką, dodała matka, olśniewając mnie tym cudem, że ja istnieję w myśli Swanna. Więc gdy ja drżę przed nim z miłości na Polach Elizejskich, on, widząc mnie bawiącego się z jego córką, zna moje nazwisko i wie kto jest moja matka, i może skupić dokoła mojej osoby jakieś informacje o dziadkach, o ich rodzinie, o miejscu gdzieśmy mieszkali, i jeszcze może jakieś właściwości naszego dawniejszego życia, może nawet mnie nieznane. Ale matka nie zdawała się znajdować szczególnego uroku w tym dziale Trois Quartiers, gdzie reprezentowała dla Swanna, w momencie gdy ją ujrzał, określoną osobę i wspólne wspomnienia, które wzbudziły w nim odruch ukłonu i podejścia do niej.
Toż samo ani matka ani ojciec najwyraźniej nie znajdowali nieporównanej przyjemności w rozmowie o dziadkach Swanna, o tytule „honorowego agenta giełdowego”. Wyobraźnia moja wyosobniła i uświęciła w Paryżu ludzkim pewną rodzinę, tak jak w Paryżu kamiennym uczyniła z pewnym domem, któremu wyrzeźbiła bramę i upiększyła okna. Ale te ornamenty ja sam tylko widziałem. Ojcu i matce dom, w którym mieszkał Swann, wydawał się podobny do innych domów wyrosłych w tej samej epoce w okolicy Lasku bulońskiego; a rodzina Swanna była dla nich czemś podobnem do wielu innych rodzin. Szacowali ją lepiej lub gorzej wedle jej udziału w cechach wspólnych reszcie świata i nie znajdowali w niej nic wyjątkowego. Przeciwnie, zalety które w niej cenili, znajdowali w równym lub wyższym stopniu gdzie indziej. To też uznawszy że dom Swannów jest ładnie położony, zaczęli mówić o innym domu, położonym jeszcze ładniej, ale nie mającym nic wspólnego z Gilbertą; albo o finansistach o szczebel wyższych od dziadka Swanna; i o ile się zdawało przez chwilę że dzielą mój punkt widzenia, było to nieporozumienie, które się rychło rozwiało. Bo też, aby we wszystkiem co otacza Gilbertę ujrzeć jakąś nieznaną właściwość, analogiczną w świecie wzruszeń do tego czem może być w świecie barw kolor infraczerwony, rodzicom brakło owego dodatkowego i chwilowego zmysłu, jakim mnie obdarzyła miłość.
W dnie, w które Gilberta nie miała przyjść na Pola Elizejskie, starałem się skierować przechadzkę tak, aby się trochę zbliżyć do niej. Czasem ciągnąłem Franciszkę — niby na pielgrzymkę — przed dom, gdzie mieszkali państwo Swann. Kazałem jej bez końca powtarzać sobie to czego przez mademoiselle dowiedziała się o pani Swann. „Zdaje się, że ona ma wielkie nabożeństwo do medalików. Nigdy nie puści się w podróż, kiedy słyszała sowę, albo stukanie w ścianie, albo kiedy kot przeleci jej drogę o północy, albo kiedy mebel zaskrzypi. O, to pani bardzo wierząca!” Byłem tak zakochany w Gilbercie, że kiedym na ulicy ujrzał starego kamerdynera Swannów prowadzącego psa na spacer, wzruszenie kazało mi przystanąć, wlepiałem w jego białe faworyty spojrzenia pełne miłości. Franciszka pytała mnie:
— Co paniczowi jest?
Następnie wędrowaliśmy dalej aż do bramy Swannów, gdzie odźwierny, odmienny od wszelkiego innego odźwiernego i nasycony aż po galony liberji tym samym bolesnym urokiem jaki odczułem niegdyś w imieniu Gilberty, robił wrażenie, iż wie, że jestem z liczby upośledzonych istot, na zawsze wykluczonych z tajemniczego życia, którego strzec było jego zadaniem. Parterowe okna, w szlachetnych zwojach muślinowych firanek podobne nietyle do jakichkolwiek innych okien ile do oczu Gilberty, zdawały się jakby świadomie osłaniać owo życie. Innym razem szliśmy na bulwary; stawałem u wylotu ulicy Duphot; powiedziano mi, że często można tam ujrzeć Swanna idącego do dentysty; i wyobraźnia moja tak bardzo wyodrębniała ojca Gilberty z reszty ludzkości, jego obecność wśród realnego świata wnosiła w ten świat tyle cudu, że nim jeszcze dotarłem do Madeleine, czułem się wzruszony bliskością ulicy, gdzie mogło się niespodzianie ziścić nadprzyrodzone zjawisko.
Ale najczęściej — kiedym nie miał widzieć Gilberty — dowiedziawszy się, że pani Swann przechadza się prawie codzień w alei des Acacias, dokoła jeziora, i w alei Reine-Marguerite, ciągnąłem Franciszkę do Lasku bulońskiego. Był on dla mnie niby owe zoologiczne ogrody, gdzie się ogląda rozmaitą florę i najsprzeczniejsze krajobrazy; gdzie za górką spotyka się grotę, łąkę, skały, rzekę, fosę, górkę, moczar, ale ze świadomością iż są tam tylko poto, aby dostarczyć odpowiedniego środowiska lub malowniczej ramy igraszkom hipopotama, zeber, krokodylów, królików, niedźwiedzi i czapel. Ów Lasek, również rozmaity, jednoczący odmienne i zamknięte światki, ukazujący fermę obsadzoną czerwonemi drzewami, amerykańskie dęby, niby jakiś folwark w Wirginji, tuż po sosnowym gaiku nad jeziorem, lub gęstwinie z którego wyłoni się nagle w swojem miękkiem futrze, z pięknemi oczami zwierzęcia, jakaś chyża amatorka spaceru, to był ogród kobiet; a aleja Akacjowa — niby aleja Mirtowa w Eneidzie — obsadzona dla nich drzewami jednego gatunku, była klasycznym spacerem słynnych Piękności.
Jak szczyt skały, z której wydra skacze w wodę, zdala przejmuje radością dzieci, pewne że zobaczą to zwierzę, tak samo, daleko jeszcze od alei des Acacias, działał na mnie zapach akacji, który, promieniując dokoła, dawał uczuć bliskość i osobliwość bujnej i upajającej indywidualności roślinnej; potem, kiedym się zbliżał, lekkie i zalotne wierzchołki drzew pełnych swobodnej elegancji, o wykwintnym kroju i cienkiej tkaninie, na które setki kwiatów spadły niby skrzydlate i migotliwe kolonje cennych pasożytów; wreszcie samo ich imię kobiece, leniwe i słodkie, sprawiały, iż serce moje zaczynało bić, ale wzruszeniem nawskroś światowem, — niby owe walce wywołujące w nas już tylko nazwiska pięknych dam, które lokaj oznajmia u wejścia do sali balowej. Powiedziano mi, że ujrzę w alei elegantki, które, mimo iż nie wszystkie miały mężów, cytowano zazwyczaj obok pani Swann, ale najczęściej pod pseudonimami; nowe ich nazwiska — o ile je miały — były jedynie rodzajem inkognita, które znajomi, mówiąc o tych kobietach, zwykli byli uchylać dla lepszego porozumienia się. Sądząc że Piękno — w hierarchji żeńskich elegancyj — rządzi się tajemnemi prawami, w których wiedzę kobiety te były wtajemniczone i miały moc zrealizowania ich, zgóry przyjmowałem jako rewelację harmonję ich tualet, zaprzęgów, tysiąc szczegółów, w których składałem moją wiarę, niby tajemną duszę, dającą owej nietrwałej i zmiennej całości jednolitość arcydzieła.
Ale ja pragnąłem widzieć panią Swann, czekałem aż będzie przechodziła, wzruszony tak jakby to miała być Gilberta. Rodzice Gilberty, przepojeni dla mnie, jak wszystko co ją otaczało, jej urokiem, budzili we mnie tyleż miłości co ona, a nawet boleśniejsze wzruszenie, skoro styczność ich z Gilbertą była ową tajemną częścią życia Gilberty mnie wzbronioną; budzili wreszcie we mnie owo uczucie czci, jakie zawsze mamy dla osób posiadających nieograniczoną możność czynienia nam złego. Bo dowiedziałem się niebawem, jak się okaże, że oni nie lubili abym ja się bawił z Gilbertą. W hierarchji estetycznych zalet i światowego wykwintu, przyznawałem pierwszeństwo prostocie, kiedym widział panią Swann pieszo, w sukiennym kontusiku, w toczku przybranym skrzydłem lofofora, z bukietem fiołków przy staniku, spieszącą się, mijającą aleję des Acacias tak jakby to była poprostu najkrótsza droga do domu, i oddającą leciutki ukłon panom w powozach, którzy, poznając z daleka jej sylwetkę, kłaniali się, powiadając sobie że nikt nie ma tyle szyku. Ale w miejsce prostoty stawiałem na najwyższem miejscu przepych, kiedy, zmusiwszy Franciszkę, ledwie zdolną iść i powiadającą że nóg nie czuje, do dreptania godzinę tam i spowrotem, ujrzałem wreszcie, wyłaniającą się od porte Dauphine, wiktorję pani Swann, unoszoną przez parę ognistych, szczupłych i stylizowanych koni, takich jakie się widzi na rysunkach Constantina Guys, dźwigającą na koźle olbrzymiego stangreta w futrzanej czapie kozackiej, obok małego grooma, przypominającego balzakowskiego tigre „nieboszczyka Beaudenord”; kiedy ujrzałem — lub raczej uczułem jej kształt, rysujący się w mojem sercu ostrą i wyczerpującą raną — tę nieporównaną wiktorję, umyślnie trochę za wysoką, zdradzającą, poprzez swój zbytek „dernier cri”, aluzje do dawnych form. Ten obraz, to było dla mnie wcielenie królewskiego prestige’u, monarszego wjazdu, z którego wrażeniem nie mogła później dla mnie rywalizować żadna prawdziwa królowa, ponieważ miałem o ich władzy pojęcie mniej mgliste i bardziej doświadczalne. W wiktorji spoczywała niedbale pani Swann, z włosami obecnie blond, z jednym puklem siwym, przepasanemi wąską wstążką kwiatów, najczęściej fiołków, z której spływały długie welony. W ręce miała parasolkę lila, na ustach dwuznaczny uśmiech, w którym widziałem jedynie łaskawość Majestatu, a w którym była zwłaszcza zalotność kokoty. Skłaniała łagodnie ten uśmiech ku osobom, które ją witały; jednym mówił on: „Pamiętam wybornie, to było rozkoszne!” drugim: „Jak ja byłabym chciała! To był fatalny zbieg okoliczności!”; innym: „Ależ owszem! Jakiś czas będę jechała w sznurze powozów, a skoro będę mogła, skręcę.” Nawet kiedy przechodzili nieznajomi, pozwalała igrać na wargach leniwemu uśmiechowi, natchnionemu jakgdyby oczekiwaniem lub wspomnieniem kochanka, wyrywając okrzyk: „Jaka ona piękna!” A tylko dla niektórych mężczyzn miała uśmiech cierpki, sztuczny, niespokojny i zimny, który znaczył: „Tak, bydlę, wiem że masz język żmiji i że nie możesz się wstrzymać aby nie paplać! Czy ja się tobą zajmuję, powiedz?”
Przechodził Coquelin, rozprawiając w gronie przyjaciół i słał dłonią szerokie teatralne pozdrowienia osobom w powozach; ale ja myślałem tylko o pani Swann i udawałem że jej nie widzę, bo wiedziałem, że w pobliżu Tir aux pigeons każe stangretowi zjechać w bok i zatrzymać się, aby iść pieszo. I w dnie w których miałem odwagę przejść koło niej, ciągnąłem Franciszkę w tym kierunku. W pewnej chwili w istocie spostrzegałem w alei dla pieszych panią Swann, idącą ku nam, wlokącą długi tren sukni lila, ubraną — tak jak sobie lud wyobraża szaty królowych — w bogate materje i stroje, których inne kobiety nie nosiły. Chwilami spuszczała oczy na rękojeść umbrelki, mało zwracała uwagi na przechodniów, tak jakby najważniejszą jej sprawą i celem było użyć ruchu, bez myśli o tem że jest widziana i że wszystkie głowy zwracają się ku niej. Czasem tylko, kiedy się odwróciła aby zawołać swego charta, rzucała nieznacznie dokoła siebie okrężne spojrzenie.
Ci nawet, którzy jej nie znali, zgadywali po czemś osobliwem i niezwykłem — lub może przez telepatyczne promieniowanie, podobne temu jakie rozpętywało oklaski w nieświadomym tłumie w najwspanialszych momentach Bermy — że to musi być osoba znana. Pytali się: „Kto to jest?” — czasem zapytywali przechodnia lub starali się zapamiętać toaletę jako punkt orjentacyjny dla świadomszych przyjaciół, aby ich zapytać później. Inni, przystając na chwilę, powiadali:
— Wie pan, kto to jest? Pani Swann! To panu nic nie mówi? Odeta de Crécy?
— Odeta de Crécy? Ależ tak, powiadałem sobie: te smutne oczy... Ale wie pan, że ona nie musi być już pierwszej młodości! Przypominam sobie, żem z nią coś miał w dniu dymisji Mac-Mahona.
— Sądzę, że lepiej pan zrobi, nie przypominając jej tego. To jest teraz pani Swann, żona jegomościa z Jockey-clubu, przyjaciela księcia Walji. Jest zresztą jeszcze wspaniała.
— Tak, ale gdyby pan ją znał w owej epoce, och, jakaż była śliczna! Mieszkała w małej willi bardzo osobliwej, pełno tam było chińszczyzny. Przypominam sobie, że nam zmącili spokój chłopcy z nadzwyczajnemi dodatkami, w końcu kazała mi wstać z łóżka.
Nie słysząc tych uwag, czułem dokoła pani Swann nieuchwytny szmer sławy. Serce biło mi z niecierpliwości, na myśl że upłynie jeszcze chwila, zanim wszyscy ci ludzie (z rozpaczą zauważyłem wśród nich brak pewnego bankiera mulata, który — czułem to — lekceważył mnie) ujrzą, iż nieznajomy młody człowiek, na którego nie zwracali żadnej uwagi, ukłoni się (nie znając jej wprawdzie, ale sądziłem że mam do tego prawo, skoro rodzice moi znali męża pani Swann, a ja bawiłem się z jej córką) tej kobiecie, słynnej z piękności, złego prowadzenia się i elegancji. Ale już znalazłem się nawprost pani Swann; wówczas składałem jej ukłon tak szeroki, tak długi, że nie mogła się wstrzymać od uśmiechu. Ludzie śmiali się. Co do niej, nie widziała mnie nigdy z Gilbertą, nie znała mojego nazwiska, ale byłem dla niej — niby jeden z dozorców w Lasku, albo przewoźnik, albo kaczki na jeziorze, którym rzucała chleb — jednym z drugorzędnych, codziennych, bezimiennych figurantów jej przejażdżek po Lasku, równie pozbawionym indywidualnego charakteru jak statysta w teatrze.
W pewne dnie, kiedy nie widziałem pani Swann w aleji des Acacias, zdarzało mi się spotkać ją w alei Reine-Marguerite, w którą zapuszczają się kobiety, gdy pragną być same lub udawać że pragną być same; nie zostawała długo sama, zawsze dogonił ją jakiś wielbiciel — często w szarym cylindrze — ktoś, kogo nie znałem i kto rozmawiał z nią długo, podczas gdy oba powozy jechały za nimi.

Tę rozmaitość Lasku bulońskiego, która czyni zeń miejsce sztuczne — Ogród, w zoologicznym lub mitologicznym znaczeniu słowa — odnalazłem w tym roku, kiedym przechodził Lasek udając się do Trianon. Był to jeden z pierwszych poranków listopada, kiedy w paryskich domach bliskość a zarazem brak obrazu jesieni, kończącej się tak szybko bez naszego udziału, budzą nostalgję, istną gorączkę zwiędłych liści, dochodzącą czasem do bezsenności. W moim zamkniętym pokoju owe liście jesienne — wywołane pragnieniem ujrzenia ich — stawały od miesiąca między moją myślą a lada przedmiotem, i wirowały niby żółte plamy, które czasem, na cobądź patrzymy, tańczą nam przed oczami. I tego rana, nie słysząc już aby deszcz padał jak w poprzednie dni, widząc że piękna pogoda uśmiecha się w szczelinach firanek niby w kącikach zamkniętych ust, które dają się wymknąć tajemnicy szczęścia, uczułem że mógłbym ujrzeć owe żółte liście prześwietlone słońcem, w pełni ich krasy; i nie mogąc się powstrzymać od ujrzenia drzew (tak samo jak niegdyś, kiedy wiatr dął za mocno w kominku, od wybrania się nad morze), wyszedłem aby się udać do Trianon, przez Lasek buloński. Była to godzina i pora roku, w której Lasek wydaje się może najbardziej wieloraki, nie tylko dlatego że jest najbardziej zróżnicowany, ale że jest zróżnicowany inaczej. Nawet w otwartych miejscach, skąd ogarnia się wielką przestrzeń, nawprost ciemnych dalekich mas drzew bez liści lub z liśćmi jeszcze z lata, tu i ówdzie podwójny rząd rudawych kasztanów robił wrażenie, jakgdyby, na ledwo rozpoczętym obrazie, dekorator wymalował tylko te kasztany, zanim jeszcze pociągnął farbą inne partje; i aleja ta ukazywała się w pełnem świetle zapraszając do przechadzki jakieś osoby, które domaluje się później.
Nieco dalej, tam gdzie drzewa były pokryte zielonemi liśćmi, jedno, małe, krępe, bez głowy ale uparte, potrząsało na wietrze brzydką czerwoną hyrą. Gdzieindziej znowuż pierwsze przebudzenie, istny maj liści: liście cudownego samopnącego wina, uśmiechniętego niby zimowa róża, kwitły od samego rana. Lasek miał prowizoryczny i sztuczny wygląd szkółki drzew albo parku, gdzie czy to dla celów botanicznych, czy w przeddzień jakiegoś festynu, pomieszczono pośród pospolitych drzew, jeszcze nie usuniętych, parę cennych egzemplarzy o fantastycznem ulistnieniu, zdających się dookoła siebie stwarzać wrażenie przestrzeni, powietrza, jasności.
Tak więc, była to pora, kiedy lasek buloński ujawnia najwięcej różnorodnych elementów i składa najwięcej odmiennych partyj w skomplikowaną całość. I godzina była potemu. Tam, gdzie drzewa jeszcze zachowały liście, uległy one jakgdyby skażeniu swojej materji, począwszy od punktu w którym dotknęło je światło, rano prawie horyzontalne, tak jak znów miało się stać horyzontalne w parę godzin później o zmierzchu, w chwili gdy zapala się jak lampa, muska zdaleka zieleń sztucznym i gorącym blaskiem i rozpłomienia ostatnie liście drzewa, sterczącego niby niepalny i matowy kandelaber z płonącym wierzchołkiem. Tu światło pogrubiało liście kasztanu jak cegły i, niby w żółtej budowli perskiej w niebieskie wzory, spajało je grubo z niebem; ówdzie znowuż odcinało je od nieba, w którego stronę kasztany zakrzywiały swoje złote palce. W połowie drzewa przybranego dzikiem winem, słońce zaszczepiało i rozwijało olbrzymi bukiet jakgdyby czerwonych kwiatów — może odmianę goździka — niepodobny do wyraźnego rozpoznania w tem olśnieniu. Różne partje Lasku, w lecie bardziej wtopione w gęstość i monotonję zieleni, teraz występowały na jaw. Wolniejsze przestrzenie odsłaniały przystęp do wszystkich prawie partyj, lub też bujniejsze listowie zwiastowało je jak sztandar. Rozpoznawało się, niby, na kolorowej mapie, Anmenonville, Pré Catelan, Madrid, Pole wyścigowe, wybrzeże Jeziora. Chwilami zjawiała się jakaś zbyteczna budowla, fałszywa grota, młyn któremu drzewa rozstępując się robiły miejsce, lub który wysuwał się naprzód na miękkiej platformie trawnika. Czuło się, że Lasek to nie jest tylko lasek, że odpowiada jakiemuś przeznaczeniu odrębnemu od życia jego drzew, a przyczyną mego podniecenia był nie tylko podziw dla jesieni, ale jakieś mętne pożądanie. Wielkie źródło radości którą dusza odczuwa zrazu nie pojmując jej przyczyny, nie rozumiejąc że nic z zewnątrz jej nie tłumaczy.
Tak patrzyłem na drzewa z niespokojną czułością, która je przerastała i która bez mojej wiedzy biegła ku arcydziełu przechadzających się kobiet, zjawiających się wśród tych drzew codziennie przez kilka godzin, Skierowałem się ku alei des Acacias. Mijałem gęstwinę, w której ranne światło przycinało drzewa, układając z nich nowe grupy, splatając różne gałęzie i układając bukiety. Światło przyciągało zręcznie do siebie dwa drzewa; wspomagając się potężnemi nożycami promieni i cienia, odcinało każdemu z nich połowę pnia i gałęzi; zespalając z sobą pozostałe połowy, czyniło z nich bądź jeden filar cienia, ograniczonego słonecznym kręgiem, bądź jedno widmo światła, którego sztuczny i drżący kontur okalała sieć czarnego cienia.
Kiedy promień słońca złocił najwyższe gałęzie, zdawało, się iż skąpane w lśniącej wilgoci wyłaniają się same z płynnej i szmaragdowej atmosfery, w której las kąpał się niby w morzu. Bo drzewa dalej żyły własnem życiem i kiedy nie miały już liści, lśniło się ono tem piękniej na pokrowcu zielonego aksamitu otulającym ich pnie, lub w białej emalji kul jemioły rozsianych na szczycie topoli, okrągłych jak słońce i księżyc w Stworzeniu Michała Anioła. Ale zmuszone od tylu lat, mocą jakiegoś szczepienia, żyć razem z kobietą, drzewa te wyczarowały mi dryjadę, piękną światową damę, barwną i chyżą, którą w przejściu pokryły gałęźmi, zmuszając aby odczuwała jak one potęgę pór roku; przypomniały mi szczęśliwe czasy mojej wierzącej młodości, kiedym spieszył żarliwie w miejsca, gdzie arcydzieła kobiecej elegancji miały się ziścić na chwilę pośród nieświadomych współdziałających drzew.
Ale piękność, której pragnienie budziły świerki i akacje Lasku bulońskiego, bardziej tem samem wzruszające niż kasztany i bzy Trianon które miałem oglądać, nie żyła na zewnątrz mnie przez wspomnienie jakiejś epoki historycznej, w dziełach sztuki, w świątyni miłości, u której stóp gromadzą się liście inkrustowane złotem.
Dotarłem do jeziora, zaszedłem aż do Tir aux pigeons. Ideę doskonałości, jaką nosiłem w sobie, pomieściłem niegdyś w wysokości wiktorji pani Swann, w chudości koni, wściekłych i lekkich jak osy, z oczami nabiegłemi krwią nakształt okrutnych rumaków Diomedesa; i teraz, zdjęty żądzą ujrzenia tego co niegdyś kochałem, żądzą równie namiętną jak ta która mnie pchała wiele lat przedtem na te same drogi, chciałem mieć znów przed oczami tę wiktorję, w chwili gdy olbrzymi stangret pani Swann, pod dozorem maleńkiego grooma, młodzieńczego jak święty Jerzy, próbował poskromić ich stalowe skrzydła, które szamotały się przerażone i drżące. Niestety! Były już tylko samochody, prowadzone przez wąsatych szoferów, którym towarzyszyli rośli lokaje. Byłbym chciał oglądać fizycznemi oczami owe kapelusiki damskie, tak niskie że zdawały się prostym wiankiem, aby sprawdzić, czy były równie urocze, jak się zdawały urocze oczom mojej pamięci. Teraz, wszystkie kapelusze były ogromne, pokryte owocami, kwiatami, ptactwem. W miejsce pięknych sukien, w których pani Swann wyglądała jak królowa, grecko-saksońskie tuniki z fałdami tanagra, a czasami Directoire, spotykały się ze szmatkami liberty, malowanemi w kwiaty jak tapeta. Na głowie panów, którzy mogliby się przechadzać z panią Swann w alei Reine-Marguerite, nie ujrzałem dawnego szarego kapelusza, ani wogóle kapelusza. Chodzili z gołą głową. I nie miałem już wiary, którąbym mógł ogarnąć, wszystkie te nowe partje obrazu, dając im konsystencję, jedność, istnienie; przesuwały się przedemną bezładne, przypadkowe, nieprawdziwe, nie zawierając żadnych elementów piękności, któreby moje oczy mogły, jak niegdyś, starać się zgrupować. Były to przeciętne kobiety, w których elegancję nie wierzyłem i których toalety wydawały mi się bez znaczenia. Ale kiedy znika wiara, zostaje po niej — i coraz to żywsze, aby zamaskować utratę dawnej naszej mocy dawania realności nowym rzeczom — fetyszystyczne przywiązanie do rzeczy dawnych, które ożywiała owa wiara; tak jakby to w niej a nie w nas mieszkała boskość, i jakgdyby nasze obecne niedowiarstwo miało zewnętrzną przyczynę, — śmierć Bogów.
Co za okropność! — powiadałem sobie: czy mogą się komu te samochody wydawać eleganckie, jak dawne zaprzęgi? Jestem już zapewne za stary, ale nie jestem stworzony dla świata, w którym kobiety chodzą spętane w suknie z tandetnej materji. Po co zachodzić pod te drzewa, jeżeli nie istnieje nic z tego co żyło pod ich delikatnemi i rdzawemi liśćmi, jeżeli pospolitość i szaleństwo zastąpiły wdzięk któremu one służyły za oprawę. Co za okropność! Moja pociecha, dziś kiedy już niema elegancji, to myśleć o kobietach które znałem. Ale w jaki sposób ludzie, patrzący na te okropne stwory pod kapeluszami zmienionemi w ptaszkarnię lub w ogród warzywny, mogliby nawet odczuć jak uroczem zjawiskiem była pani Swann w skromnej budce lila albo w małym kapelusiku, na którym wznosił się jedynie prosty kwiat irysu. Czyż mógłbym nawet wytłumaczyć im wzruszenie, jakiego doznawałem w zimowe poranki, spotykając panią Swann idącą pieszo w fokowem palcie, w skromnym bereciku strojnym w dwa ostrza skrzydeł kuropatwy; ale niosącą z sobą przegrzaną atmosferę swego apartamentu, bodaj we wtulonym w jej stanik bukieciku fiołków, którego żywe i błękitne kwitnienie, na tle szarego nieba, mroźnego powietrza, nagich gałęzi, miało również ten urok, że brało porę i czas jedynie jako ramę, i żyło w atmosferze ludzkiej, w atmosferze tej kobiety, podobnie jak w wazonach i żardynierach jej salonu, w pobliżu płonącego ognia, nawprost jedwabnej kanapy, żyły kwiaty, przyglądające się przez okno jak śnieg pada.
Zresztą, nie byłoby mi wystarczyło, aby toalety były takie same jak w owych latach. Istnieje solidarność która spaja rozmaite części wspomnień; pamięć nasza harmonizuje je i zachowuje w całości, z której nic nam nie wolno uronić ani odrzucić. To też byłbym pragnął zakończyć wieczór u jednej z tych kobiet przy filiżance herbaty, w ciemno malowanym salonie, jak salon pani Swann w roku zamykającym pierwszą część tego opowiadania; gdzie w listopadowym zmierzchu błyszczałyby pomarańczowe ognie, czerwony pożar, różowy i biały płomień złocieni, w chwili podobnej tym, w których (jak się okaże później) nie umiałem się rozeznać we własnych pragnieniach. Ale teraz owe chwile, nawet nie prowadząc mnie donikąd, zdawały mi się same w sobie pełne uroku. Byłbym chciał je odnaleźć takie jak je sobie przypominałem. Niestety! istniały już tylko apartamenty Louis XVI, całe białe, emaljowane błękitnemi hortensjami. Wracano zresztą do Paryża bardzo późno. Pani Swann — gdybym ją poprosił, aby odtworzyła dla mnie składniki owego wspomnienia, związanego dla mnie z odległym rokiem, z tysiącleciem do którego nie wolno mi już wrócić; składniki owego pragnienia, które stało się samo niedostępne jak przyjemność niegdyś ścigana napróżno — pani Swann odpowiedziałaby mi z jakiegoś zamku, że wróci aż w lutym, dobrze już po sezonie chryzantemów. A byłoby mi trzeba także, aby to były te same kobiety, te których tualeta interesowała mnie, ponieważ w czasie kiedy jeszcze wierzyłem, wyobraźnia moja zindywidualizowała je i udarowała legendą. Niestety! W avenue des Acacias — w alei Mirtowej — ujrzałem niektóre z nich, stare, straszliwe cienie tego czem były niegdyś, błądzące, szukające rozpaczliwie w wirgiljańskich gajach niewiadomo czego. Uciekły oddawna, kiedy ja jeszcze pytałem daremnie opustoszałych dróg. Słońce schowało się. Natura zaczynała panować nad Laskiem, skąd uleciała idea że był on elizejskim Ogrodem Kobiety; nad sztucznym młynem prawdziwe niebo było szare; wiatr marszczył jezioro drobnemi falami niby sadzawkę; wielkie ptaki przebiegały szybko Lasek niby las, i wydając ostre krzyki, siadały rzędem na dębach, które pod druidyczną koroną i z dodonejskim majestatem zdawały się głosić nieludzką pustkę lasu wyzutego ze swego przeznaczenia, pomagając mi zrozumieć nonsens, jakim jest szukać w realnym świecie obrazów pamięci: zawsze będzie im brakowało czaru, którego użycza sama pamięć i to że ich nie poznajemy przez zmysły. Rzeczywistość którą znałem — nie istniała już. Wystarczało że pani Swann nie zjawiła się zupełnie taka sama, w tej samej chwili, aby aleja stała się inna. Miejsca, któreśmy znali, należą nietylko do świata przestrzeni, w który wstawiamy je dla większej wygody. Były one jedynie cienką warstwą pośród ciągłości wrażeń, tworzących nasze ówczesne życie; wspomnienie jakiegoś obrazu jest jedynie żalem za pewną chwilą; i domy, drogi, aleje, są ulotne, niestety, jak lata.










  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak fragmentu tekstu; brakujący fragment (zaznaczony kolorem szarym) uzupełniono na podstawie wydania z 2013 roku.
  2. Niewybredna gra słów oparta na nazwisku Cambronne, i na nazwie rzeczy, z którą nazwisko to się skojarzyło.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Marcel Proust i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.