W stronę Swanna/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | W stronę Swanna | |
Pochodzenie | W poszukiwaniu straconego czasu | |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Drukarnia „Linolit” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
MARCEL PROUST
(W poszukiwaniu straconego czasu)
W STRONĘ SWANNA
TOM I • TOM II
TOM III
Przełożył i wstępem opatrzył
TADEUSZ ŻELEŃSKI (BOY)
WARSZAWA — 1937
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „RÓJ”
SPIS RZECZY.
Str. Od tłumacza I, 5 Część pierwsza. COMBRAY I. I, 25 II. I, 103 Część druga. MIŁOŚĆ SWANNA II, 93 Część trzecia. IMIONA MIEJSCOWOŚCI: IMIĘ III, 177
DRUKARNIA „LINOLIT“ WARSZAWA
|
Karjera pisarska Prousta szła drogą dość niezwykłą. Zaczęła się stosunkowo późno, przerwała ją wojna, potem przecięła ją rychła śmierć. Ale, mimo że w chwili zgonu nieznane było jeszcze w całości jego dzieło, już niepodobna było wątpić, że odszedł artysta i myśliciel na miarę największych; już Proust zaważył jak mało który z pisarzy na swojej epoce. Tuż po śmierci Prousta zaczęto gromadzić — z niezawodną pewnością ich znaczenia — dokumenty tyczące pisarza i człowieka; listy, wspomnienia, tradycje ustne.
Równocześnie zaczęła narastać legenda. Niema dziś czytelnika — a może i nie czytelnika — Prousta, któryby nie wiedział o jego chorobie, o jego światowych sukcesach, o jego późniejszem odosobnieniu, o jego dostatku, hojności, neurastenji, dziwactwach, o heroizmie wreszcie z jakim do ostatniego tchnienia pracował, uzupełniał swoje dzieło, spożytkowując jako materjał twórczy własne cierpienie, niemal własną śmierć.
Parę ściślejszych dat niewiele przyda do tego obrazu. Proust prawie nie ma biografji; przynajmniej zewnętrznej. Cały mieści się w historji swojej myśli, swojego dzieła.
Urodzony w r. 1871, syn znanego lekarza i hygienisty profesora Adrjana Prousta, młody Marcel zdradzał przedwczesną inteligencję, która, połączona z kobiecym wdziękiem i przymilnością, czyniła go oryginalnem zjawiskiem. Ale bardzo wcześnie wystąpiły u niego objawy rzadkiej choroby — swoistej astmy — która skazała go na cieplarniany tryb życia. Zapach kwiatów i wogóle roślin pomnażał ataki choroby; słońce było mu wrogiem; nauczył się coraz bardziej żyć w nocy, coraz więcej posługiwał się narkotykami dla uśmierzenia duszności i sprowadzenia opornego snu. Choroba ta miała zaciążyć na twórczości pisarza, akcentując to co w tej twórczości jest rzadkie, przeczulone, cieplarniane. Bezsenne noce pogłębiły jego refleksje, cierpienie wyostrzyło jego zmysły. Za młodu marzył o podróżach; musiał się rozstać z tem marzeniem: poza wycieczką do Wenecji i letniemi pobytami w Cabourg (opisane w jego powieści jako Balbec) nie ruszał się z Paryża. Namiętność podróży przetworzył na ową podróż w czasie, jaką jest jego dzieło.
Za młodu Proust — wspomagany w tem przez rodziców — starał się walczyć ze swoją chorobą. Uczęszczał do kolegium; odbył — złagodzoną coprawda przez względność przełożonych — jednoroczną służbę wojskową, brał udział w życiu literackiem młodych. Wraz z kilkoma przyjaciółmi — między nimi Flers, Barbusse, Daniel Halévy, Gregh, Leon Blum — zakłada pismo Le Banquet; artykuły które pomieszcza w tem piśmie młody Proust zdradzają żywą ciekawość intelektualną i szerokie oczytanie, zwłaszcza w piśmiennictwie obcem.
Potem pociąga go życie światowe. Jakgdyby wiedziony instynktem przyszłej twórczości, Proust wchodzi w arystokratyczne sfery Paryża. Osobisty urok i zalety towarzyskie otwierają mu najbardziej zamknięte salony. Młody Marcel staje się duszą zebrań; błyskotliwością rozmowy, werwą swoich słynnych parodyj i imitacyj umie ożywić ten „świat nudów“. Zapuszcza się w salony literackie, bawiąc się ich śmiesznostkami, ale umiejąc ocenić usługi jakie oddają przenikaniu sztuki. Ociera się o wielki półświatek, urzekający artystę cieplarnianą poezją mody, stroju, zbytku, wdziękiem nietrwałego kwiatu. Chętnie odwiedza Lasek Buloński, gdzie słynny „Boni“ i książę de Sagan stanowili wówczas centrum świata elegancji. Młody Proust wydawał u siebie obiady, gdzie wobec najwytworniejszego towarzystwa poeci mówili subtelne wiersze.
Ogromną rolę w życiu Prousta grała przyjaźń. Przyjaźnił się z wieloma kobietami i z wieloma mężczyznami; wkładał w te przyjaźnie bardzo wiele; czuły, oddany, usłużny, zasypywał swoich przyjaciół grzecznościami, kwiatami, upominkami; to znów, wrażliwy jak mimoza, urażał się lada czem, lub lękał się że kogoś uraził, i wówczas nie było końca listom z wymówkami, przeprosinami, komentarzami.
Powodzenia te oddaliły Prousta od dawnych towarzyszów, którzy niebawem przyczepili mu niebezpieczną etykietkę światowca, dyletanta, snoba. Pierwszą jego książkę Les Plaisirs et les Jours, zbytkownie wydaną, z grzecznościową przedmową samego Anatola France’a, również przyjęto jako wczasy zamożnego amatora. Zdecydowano rychło, że z Prousta nigdy nic nie będzie. Nie mogły zmienić tej opinji kroniki „światowe“ — dziś inaczej oceniane — jakie pomieszczał w Figarze pod pseudonimem „Horatio“, ani nawet przekład Ruskina, w którym utopił sześć lat życia, opatrując pisma Ruskina obszernemi przedmowami. Proust czuł tę opinję o sobie, zapewne cierpiał od niej, może ją podzielał. Lata biegły, ten i ów z dawnych towarzyszy stał się głośny lub sławny, podczas gdy on... W samym tytule jego utworu czuć, że ten „stracony czas“ musiał mu być bolesny.
A jednak trudno o czas mniej stracony, bardziej wypełniony, wydajniejszy! Świadomie czy nie, Proust przygotowywał w nim swoje dzieło. Instynktownie obrał teren, na którym „komedja ludzka“, mająca być przedmiotem jego książki, najdostępniejsza była obserwacji. Zaciekawiony, rozbawiony, mający dar egzotyzowania powszedniości, Proust obserwował niestrudzenie; zestawiał fakty, obyczaje, anegdoty, chwytał na gorącym uczynku stosunki ludzi między sobą, doraźnie opatrywał je swoistym filozoficznym komentarzem i magazynował wszystko w swojej zdumiewającej pamięci. Dokumentował się na wszelkie sposoby. Bo pochłonięty praktyczną obserwacją „wyżyn społecznych“, Proust prowadzi równocześnie swoją ankietę na innym planie: ulubioną jego pasją były rozmowy ze służbą, z garsonami modnych restauracyj. Podszewka bogatego wierzchu.
Około roku 1905, po śmierci ukochanej matki, Proust coraz bardziej zaczął się odsuwać od świata. Po rozbiciu się domu rodzinnego — ojca stracił już kilka lat przedtem — przeniósł się na boulevard Haussmann, wynajął duże mieszkanie, stłoczył wszystkie meble razem, sam zaś osiadł w jednym pokoju, który kazał wysłać korkiem dla uzyskania ciszy, ale nigdy nie zdobył się na to, aby dać obić korek tapetą. Meble pokrywały się kurzem, łóżko i podłoga papierami, gdy Proust, coraz bardziej oderwany od wszystkiego co nie było jego dziełem, zaczął gorączkowo pisać. Odtąd, jeżeli się pojawiał w świecie, to przeważnie poto, aby sprawdzić jakiś szczegół swego utworu, zdobyć potrzebną informację. Choroba jego robiła postępy, śpieszył się. Zawsze dygocący od zimna, w ciężkiem futrze, zarośnięty, dawny Cherubin zjawiał się czasem jak upiór na jakimś arystokratycznym balu, którego uczestnicy nie wiedzieli, że może pozują w tej chwili do nieśmiertelnego obrazu. Bliskim jego wiadomo było że pisze, ale nikt nie wiedział co, nikt nie interesował się tem zbytnio. Proust nałożył sobie tę rzadką i wymagającą dużego hartu dyscyplinę, aby nie rozpocząć druku, dopóki nie ukończy całości. Pisał lat siedem czy osiem, zanim położył kreskę pod ostatnim ustępem ostatniego tomu. I wówczas zaczęła się nowa trudność. Kto odważy się wydać sześć tomów pana Prousta, nieznanego, i gorzej niż nieznanego, bo zdyskredytowanego swemi światowemi koneksjami? Intelektualna i odważna Nouvelle Revue Française zwraca mu skrypt (jak się później okazało, bez czytania); czegóż spodziewać się po innych! Nie chcą Prousta w Mercure de France; księgarz Fasquelle orzeka, że utwór pana Prousta „zbyt różny jest od tego, co publiczność nawykła czytać“; inni zbywają zamożnego amatora drwinami. Proust był istotnie — zwłaszcza po śmierci ojca — człowiekiem więcej niż zamożnym i mógł bez trudności wydać swoje dzieło własnym kosztem; ale przyjaciele odradzali mu to, jako coś co deprecjonuje książkę i autora. W końcu, zrezygnowany Proust znajduje wydawcę, który decyduje się — dać firmę, o ile autor pokryje koszta. W r. 1913 ukazuje się pierwsza część Poszukiwania straconego czasu, pod niewdzięczniejszym jeszcze tytułem W stronę Swanna. Krytyka, poza jednym artykułem Soudaya, zachowuje głębokie milczenie, głośny zaś entuzjazm paru przyjaciół Prousta nastraja innych tem oporniej.
Ale powoli krąg zwolenników tej książki, urażającej w istocie wszystkie przyzwyczajenia ówczesnego czytelnika, rozszerza się. Ktoś zaczyna czytać od początku — i odrzuca książkę z niechęcią i zmęczeniem; któregoś dnia podejmuje ją i otwiera na los szczęścia w środku; czyta stronicę, dwie, i nie może się oderwać; wraca do początku, pochłania całość, wybucha zachwytem, biega z książką po znajomych, wtyka im ją w rękę, zaraża ich swoim entuzjazmem. Tworzy się coś nakształt kapliczki Prousta: drugi tom ma już zapewnioną nieliczną wprawdzie, ale wyrafinowaną publiczność. Ten tom, mozolnie przerabiany przez autora, jest właśnie w druku: już, już ma się ukazać — zapowiedziano go na jesień roku 1914 — kiedy wybucha wojna.
Jeżeli dla którego pisarza wojna zdawała się ruiną jego twórczej egzystencji, to dla Prousta. Nie tylko dlatego, że na kilka lat sparaliżowała we Francji zainteresowania czysto artystyczne; że odsunęła na bok książki nie związane z wojną i problematami chwili; ale dlatego, że zarazem unicestwiła — tak się zdawało — całą przedwojenną epokę, z której wyrosło dzieło Prousta. W bombardowanym Paryżu, gnębiony swoją morderczą astmą, niezdolny do noszenia broni i tem bardziej obolały od biuletynów zwiastujących mu śmierć wielu bliskich, Proust pozostał sam ze swoim biednym rękopisem. Mniej wierzący w swoje posłannictwo autor rzuciłby go może w ogień; Proust wziął go na nowo na warsztat i pogrubił niemal do czterokrotnej objętości. Skorzystał z perspektyw chwili, z nowych stanów duszy i nowej nauki życia, aby wzbogacić swoje dzieło. Tylko pierwsza, poprzednio wydana część pozostała w pierwotnej postaci; dalsze cztery tomy miały się rozróść do czternastu.
Krwawe lata minęły wreszcie. Proust wklejał coraz nowe karty między wiersze dawnego rękopisu. Jeden z redaktorów Nouvelle Revue Française, Jacques Rivière, przeczytał tymczasem ów pierwszy tom Prousta — w obozie jeńców w Niemczech, i zawstydził się lekceważenia, z jakiem wydawnictwo jego odniosło się do tej rewelacyjnej książki. Już nie mogło być mowy o tem, aby kazać Proustowi dopraszać się łaski wydawców. I prawie równocześnie z zawieszeniem broni — rzecz możebna jedynie we Francji, jeszcze dymiącej krwią, a tak cudownie żywotnej i ufnej — pierwszą książką, która się ukazała — w listopadzie r. 1918 — był dalszy ciąg utworu Prousta, pod jakże egzotycznym w stosunku do chwili tytułem: A l’ombre des jeunes filles en fleurs. I w następnym roku — 1919 — „zakwitające dziewczęta“ Prousta zdobywają nagrodę Goncourtów, mając za rywala Dorgelesa i jego „Drewniane krzyże“. Oficjalna konsekracja pisarza, która nie rozbraja niechętnej krytyki. „Tym razem — pisze któryś — Goncourci dali nagrodę pisarzowi naprawdę nieznanemu. Nie jest młody, ale nieznany jest, i nieznany pozostanie...“ A równocześnie poczta przynosi Proustowi kilkaset listów z wyrazami radości i entuzjazmu ze wszystkich krajów.
Odtąd Proust wchodzi w sławę. Staje się żywą legendą, mitem; kursują anegdoty o nim, o jego szczególnym trybie życia, wynikłym przeważnie z choroby. Zjeżdżają się zdaleka jego entuzjaści, aby go ujrzeć, poznać. Ale napróżno. Trawiony nieubłaganą chorobą, Proust ma przed sobą tylko parę lat, które musi całkowicie oddać swemu dziełu. Zaczyna się tragiczny wyścig między pisarzem a śmiercią. Proust — jak Balzac — w korekcie zwłaszcza daje ostateczny kształt każdej stronicy: czy zdoła dokończyć, czy zdąży doprowadzić druk do końca, to jedyna rzecz jaka go interesuje. Po „Stronie Guermantes“ ukazują się w r. 1922 trzy tomy „Sodomy i Gomory“ — „jedna z najśmielszych książek jakie istnieją“, powiada jego monografista Pierre‑Quint. Ale to są ostatnie tomy, jakie wyszły za jego życia. Proust umiera w listopadzie r. 1922, licząc zaledwie pięćdziesiąt jeden lat.
Po śmierci pisarza pozostał trud doprowadzenia do końca druku dzieła z pozostawionych rękopisów, zagmatwanych poprawkami, spęczniałych od dopisków. Trwało to kilka lat; ostatnia część ukazała się w r. 1927. Każdy tom pomnażał zachwyt nad dziełem, odsłaniał nowe perspektywy, rozwijał poprzednio zaznaczone motywy, ujawniał głęboko przemyślany plan. Ostatnie tomy — „Czas odnaleziony“ — uwieńczyły wreszcie całość niby kopuła. Dzieło Prousta objawiło się w całości, imponujące, nie podobne do niczego w literaturze świata. Popularność jego rosła — liczba nakładów wskazuje dziś cyfry sięgające stukilkudziesięciu kilku tysięcy. Mnożą się przekłady na języki obce. „Kto szuka genialności, ten w sferze francuskiej powieści znajdzie ją tylko u Prousta“ — pisze o nim E. R. Curtius. A po ukazaniu się całości jego dzieła po niemiecku, inny krytyk mówi: „Proust jest — powiedzmy to wręcz — największym poetą współczesnej literatury europejskiej“.
Utwór „W poszukiwaniu straconego czasu“ zamyka — poza paroma tomami kronik i esseyów — wszystko co wyszło z pod pióra Prousta. Obejmuje w oryginale 16 dużych tomów. Dzieli się na siedem części, każda po parę tomów. Tytuły tych części brzmią: 1. W stronę Swanna; 2. W cieniu zakwitających dziewcząt; 3. Strona Guermantes; 4. Sodoma i Gomora; 5. Niewolnica; 6. Niema Albertyny! 7. Czas odnaleziony.
Nie zamierzam tu podjąć analizy dzieła Prousta, które dopiero stopniowo i powoli znajdzie się w rękach polskich czytelników. W tej chwili byłoby to przedwczesne. Pragnę jedynie w najprostszych słowach zaznaczyć plan całości, a raczej zwrócić uwagę na wielość płaszczyzn, na których porusza się twórcza myśl pisarza. Myśl ta „jest tak złożona, że ujawnia się aż bardzo późno, kiedy wszystkie tematy zaczną się kombinować“, pisał sam Proust, troskając się, że dzieło jego nie będzie od początku zrozumiane.
Nie sądzę, aby to niebezpieczeństwo groziło pierwszej części, która, zamknięta niemal sama w sobie, tworzy raczej urocze preludjum niż uwerturę do tej ogromnej kompozycji. Wprowadza nas w nią osoba opowiadającego, cały bowiem utwór pomyślany jest w formie jakgdyby pamiętnika. Proust bierze jako przewodnika swego sobowtóra, dając mu własne chorowite i przewrażliwione dziecięctwo, własne — zaledwie nieco przetworzone — wspomnienia rodzinne. Ale wogóle nie pytajmy zbytnio o „realja“, nie pytajmy o chronologję, przeciw której autor świadomie i rozmyślnie wykracza. Z dziecka urasta chłopiec, który czyni pierwsze nieśmiałe kroki w świecie; potem rozszerza się krąg jego znajomości; wchodzi — jak sam Proust — w arystokratyczne towarzystwo, ociera się o świat dwuznacznych uczuć przez despotycznego pana de Charlus i nieuchwytną Albertynę; przechodzi męki miłości i zazdrości, łamie się ze swojem twórczem powołaniem, aż wreszcie miraż życia roztapia się dlań w jedynej prawdzie sztuki. Dokoła tej figury opowiadającego, która to wysuwa się na pierwszy plan, to ginie w cieniu, grupuje się cały świat Prousta. W miarę ukazywania się tomów dzieła, czytelnicy rozmawiali o jego figurach jak o swoich osobistych znajomych, podobnie jak sto lat wprzódy o figurach Balzaka. Postacie te, mniej liczne niż u Balzaka, ale pulsujące nie mniej nasilonem życiem, przesuwają się w kartach powieści poprzez różne tomy; aby ułatwić czytelnikom orjentowanie się w tym „ruchu ludności“ uczynił p. Charles Daudet dla Prousta to, co swego czasu uczyniono dla Komedji Ludzkiej: wydał skorowidz osób i ich udziału w akcji powieści; skorowidz, nawiasem mówiąc, nie wolny od przeoczeń i błędów.
Postacie żyjące na kartach Prousta posiadają takie znamię prawdy, że publiczność chciała się w nich dopatrywać autentycznych wizerunków. Plotka szukała wzorów między znajomymi pisarza. Ale Proust bronił się przeciw takiemu zwężaniu prawdy artystycznej, podkreślając syntetyczny charakter każdej z figur, w którą wchodziły rysy wielu żywych osób, aby stworzyć postać oddychającą zstokrotnionem życiem fikcji. Jeden tylko jest tu portret niewątpliwy, — oczywiście też spotworniały i wyolbrzymiony: to ów późniejszy baron de Charlus (w pierwszej części nawet się nie zapowiada jego dalszy charakter), do którego dał Proustowi natchnienie głośny światowiec i poeta, Robert de Montesquiou. Nie pierwszy to raz przyszło mu pozować do portretu; parę dziesiątków lat wprzódy ten sam Montesquiou uchodził za model bohatera powieści A rebours Huysmansa, „dekadenta“ des Esseintes.
Ale prawdziwym bohaterem dzieła Prousta jest Czas; czas, który jest współczynnikiem wszystkich osób, współaktorem wszystkich zdarzeń; czas, który sam Proust mieni czwartym wymiarem. Każda z figur przeżywa na kartach powieści lat kilkanaście, czasem kilkadziesiąt; w przeciwieństwie do Balzaka, który wydobywa z każdej postaci zwłaszcza to co w charakterze człowieka jest stałe i niezmienne, Proust dąży do oddania nieustannej płynności stanów duszy, pozornych niekonsekwencyj charakteru, określonych bardziej złożonemi ale niemniej konkretnemi prawami. Dochodzi do paradoksu w gotowaniu nam niespodzianek; robi sobie potrosze zabawę z tego aby wszystko się działo inaczej niżby można przypuszczać.
I jak nie miałoby być w człowieku nieustannych sprzeczności, skoro świadome jego życie jest tylko wciąż zmieniającą się wypadkową sumujących się i krzyżujących czynników podświadomości, grą wielorakiej dziedziczności, urazów i kompleksów dziecięctwa! Równocześnie z Freudem i zapewne nie znając go jeszcze, Proust odgadł i zmitologizował najistotniejsze odkrycia freudyzmu. I jak niegdyś dzieło Balzaka było ściśle spowinowacone ze współczesną myślą naukową, wyprzedzając ją nieraz zresztą, tak samo dzieło Prousta jest dziełem epoki Bergsona, Freuda i Poincarego, odmaterjalizowanej fizyki, rewolucyjnej chemji. Ileż uczuć przed nim uważanych za pierwiastki rozłożyła chemja Prousta; ileż rozsadził on atomów psychicznych!
Gdy mowa o dziele Prousta, raz po raz nasuwa się na myśl Balzac, mimo bardzo głębokich między nimi różnic. Jako malarz społeczeństwa, Proust wykreśla sobie inne perspektywy. Gdy w świecie balzakowskim największą część energji ludzkiej pochłania walka o byt, pieniądz, praktyczna ambicja, u Prousta — może wynikło to z cieplarnianych warunków jego osobistego życia i ze specjalnego terenu jego obserwacji — wszystkie prawie działające osoby położeniem swojem uwolnione są od grubych trosk życia, zabiegi ich odnoszą się do spraw mniej uchwytnych ale tem sposobniejszych dla zademonstrowania teatru duszy człowieka. „Psy gryzą się nad kością, ludzie nad cieniem“, — powiada nasz Fredro. Snobizm dostępuje w ujęciu Prousta filozoficznej konsekracji. Nietylko snobizm towarzyski w tradycyjnem znaczeniu tego słowa: Proust jest prawdziwym mistrzem w kombinowaniu jego odcieni; ale snobizm właściwy wszystkim klasom, wszystkim stanom, będący nie czem innem jak tylko aurą złudy, w jakiej porusza się każdy człowiek. Nieśmiertelną monografią takiej złudy jest Don Kiszot Cerwantesa; otóż, wyobraźmy sobie stu Kiszotów — każdy odmiennego typu — współżyjących z sobą, a zrozumiemy intencję Prousta.
Ale i w życie społeczne miesza się współczynnik czasu. Dzieło Prousta jest — na ograniczonym, ale jakże genialnie wyzyskanym odcinku — historją wielu epok; obejmuje więcej niż pół wieku. Sięgając poprzez miłość Swanna i młodość Odety głęboko w przeszłość, Proust doprowadza swoją powieść aż do ostatnich lat, wydobywając ileż bogactw z wielokrotnego przeobrażenia form, obyczajów, sposobu myślenia, mówienia i czucia. Nikt tak jak Proust nie umiał odtworzyć subtelnego zapachu przeszłości, oddać, zapomocą właściwości samego języka, kolejnych epok spotykających się z sobą nieraz przy jednym stole.
W nawskroś odmaterjalizowanej koncepcji świata wyznawanego przez Prousta, dwa są dominujące elementy: sztuka i miłość. Sztuka ma swego fanatyka w Prouście, dla którego jest ona jedyną realnością istnienia, i to bez przenośni, dosłownie. „La petite phrase“ sonaty Vinteuila jest leitmotivem nietylko miłości Swanna, ale i całego dzieła Prousta, którego muzyczność działa chwilami na nas ze zdumiewającą siłą sugestji. Co się tyczy miłości, sama „Miłość Swanna“ — zawarta w pierwszej części utworu — starczyłaby za przykład, jak bardzo Proust umiał odnowić ten zdawałoby się tak zużyty temat. Ileż paradoksalnych odkryć streszcza się w końcowym wykrzykniku Swanna! Miłość w różnych odcieniach nasyca i dalsze tomy, ale w miarę jak Proust posuwa się w swojem dziele, coraz bardziej pochłania go zagadnienie, usymbolizowane w tytule centralnej części: Sodoma i Gomora, — homoerotyzm. Zdaje się, że motyw ten, zaznaczony w pierwszej redakcji Poszukiwania straconego czasu, rozrósł się niepomiernie w redakcji ostatecznej, będącej wynikiem ponownego wzięcia tego utworu na warsztat. Czy działał tu przełom lat wojennych, osłabiający nietykalność różnych tabu, czy większe oderwanie się Prousta od świata i rosnąca w nim potrzeba bezwzględnej prawdy, czy może zachodząca w samym Prouście — jak w jego bohaterze Saint‑Loup — znamienna ewolucja w tej mierze, trudno tutaj rozstrzygać. Ta część biografji Prousta wspiera się jak dotąd na tradycji ustnej; zrzadka pojawiają się pisane dokumenty, które, w miarę jak będą się mnożyły, pod dotychczas znanem obliczem pisarza odsłonią nam może innego, tem tragicznejszego Prousta. Nie umiem się oprzeć wrażeniu, że scena między panną Vinteuil a jej przyjaciółką ma jakiś akcent rozpaczliwie osobisty. W niektórych częściach utworu czuć jakby transpozycje płci, nawet kosztem prawdopodobieństwa sytuacyj. Homoerotyzm we wszystkich odcieniach zajmuje w dziele Prousta tak wiele miejsca, że mogło się ono wydawać niemal monografją inwersji, co jest niewątpliwie bardzo fałszywe; niemniej faktem jest, że jest pierwszem i jakże głębokiem studium zjawiska, którego przed Proustem zaledwie ważono się dotknąć. Proust zdawał sobie sprawę z zuchwalstwa obyczajowego, jakim była ta część jego dzieła. „Kiedy się zjawi Charlus, wszyscy się odwrócą odemnie“, pisał w liście do przyjaciela. Ale kiedy się zjawił Charlus, Proust już nie żył. Nie sprawdziły się zresztą jego obawy; nikt chyba nie dojrzy w tej części dzieła Prousta czego innego niż odwagi i głębi myśliciela, badacza choroby, tem tragiczniejszego, jeżeli w krąg obserwacji rzetelność każe mu wciągnąć samego siebie.
Oto przegląd — niewyczerpujący bynajmniej — płaszczyzn, na których porusza się myśl Prousta. Łatwo zrozumieć, że wszystko co w tem ujęciu świata było nowe i co dziś wydaje się najcenniejsze, musiało zrazu odstręczyć pobieżnych czytelników. Proust lekceważy sobie to, co zazwyczaj stanowi siłę i urok powieści: fabułę, wikłanie przygód. Nigdy nie ślizga się po powierzchni zjawisk, zawsze drąży w głąb, a introspekcja jego jest tak dramatyczna i zajmująca, że obchodzi się bez zewnętrznych perypetyj „bajki“. Zainteresowanie płynie nie ze zdarzeń, ale z perspektyw jakie nam Proust umie pokazać, z myśli jaką umie przesycić najbardziej znany fakt, który nagle oglądamy nowemi oczami. Z drażniącą dla wielu nonszalancją nigdy nie liczy się z czasem. Podwieczorek u pani de Villeparisis zajmuje pół tomu, obiad u księżnej de Guermantes conajmniej tyleż; ale któraż powieść potrafi tak zagarnąć i przykuć czytelnika, jak te genialne akty nowej „komedji ludzkiej“!
Bo mimo iż skąpany w poezji, ociekający wręcz poezją, utwór Prousta jest zwłaszcza komedją, w znaczeniu dosłowniejszem jeszcze niż u Balzaka. Mimo bolesności wielu kart jego dzieła, mimo zasadniczo tragicznego stosunku do życia, Proust należy do rasy wielkich humorystów. Może to skutek jego patetycznej a tak bliskiej jeszcze śmierci, może skutek snobistycznego nieco nastawienia pierwszych wielbicieli, ale za mało mówi się o komizmie w dziele Prousta. Wobec dykcjonarza komunałów u Prousta, pokazanych w żywym materjale, słynny „dykcjonarz komunałów“ Flauberta jest dziecinnie ubogi! Rozdźwięki między fikcją a rzeczywistością — a raczej tem, co zwykliśmy dla wygody nazywać „rzeczywistością“ — zderzenia baniek mydlanych jakie każdy wydyma dokoła siebie i w jakich, niby żółw w skorupie, wędruje po świecie, konfrontacje epok i światów, wszystko to daje efekty nieodparcie komiczne. Komiczne jest tu wszystko, co jest towarzyskością; komiczny człowiek poruszający się wśród ludzi; tragicznym staje się, gdy pozostaje sam ze sobą.
Oddając polskim czytelnikom w ręce dzieło Prousta, uważam za konieczne zdradzić im jeden sekret. Mianowicie ten, że lektura Prousta wymaga niejakiej cierpliwości; autor ten żąda pewnego kredytu. Wynika to poprostu z techniki jego tworzenia, z rozmiarów tej olbrzymiej, jedynej w swoim rodzaju kompozycji. Niewątpliwie, bywały i większe cykle powieściowe: Komedja ludzka Balzaka obejmuje 95 utworów; cykl Zoli składa się z dwudziestu paru dubeltowych tomów. Ale związek poszczególnych członów inny tam jest niż u Prousta. Każdy utwór Balzaka zyskuje niewątpliwie w związku z całością, ale niema bezpośrednich stosunków między dajmy na to Ojcem Goriot, Eugenją Grandet a Kawalerskiem Gospodarstwem. Toż samo u Zoli; każda powieść cyklu stanowi odrębną całość, z odrębnemi figurami, a węzły krwi między członkami rodziny Rougon‑Maquart są dość nieistotne i dla czytelnika obojętne. Inaczej u Prousta. Tu ciągłość opowiadania jest ścisła, a plan skomponowany z zadziwiającą precyzją; motywy prowadzone są z całą sztuką kontrapunktu. Jeżeli nas zastanowi jakiś szczegół w jednym z pierwszych tomów, możemy być pewni, że znajdziemy jego odpowiednik logiczny w którymś z następnych. Nic nie jest powiedziane ani pokazane napróżno; wszystko gra przez cały czas, aż wreszcie znajdzie swój ostateczny sens w przejmującej instrumentacji finału. Wiem z doświadczenia, a potwierdzają mi to zwierzenia wielu czytelników Prousta, iż kiedy się go czyta po raz pierwszy, wiele rzeczy uchodzi naszej uwagi; ale kiedy, znając już całość lub bodaj większą jej partję, uczynimy sobie tę przyjemność aby wziąć na nowo któryś z poprzednich tomów, odkrywamy nowe perspektywy, nową myśl w każdym niemal szczególe, rozumiemy wszystko inaczej. I to jest jedna z nienajmniejszych rozkoszy intelektualnych, jakie daje ta lektura.
Oczywiście, podziwiając wspaniałą konstrukcję dzieła, niepodobna zamykać oczu na przeobrażenie, jakiemu ono uległo pomiędzy wydrukowaniem części pierwszej a następnych. Skoro pierwsza część — „W stronę Swanna“ — pozostała w dawnej postaci, dalsze zaś tomy rozrosły się w czwórnasób, zrozumiałe jest, że pierwotny plan musiał ulec pewnej deformacji — conajmniej w swoich proporcjach. Rozszerzając horyzont doświadczeń pisarza o kilka lat — i to jakich! — nowa praca nad rękopisem wzbogaciła jego spojrzenie wstecz mnóstwem nowego materjału, którego kończąc utwór swój w r. 1912 nie mógł nawet przeczuwać. Stąd nawet pewne rysy w dziele, którego dwie redakcje powstały w tak różnych epokach i różnych stanach ducha. Ukazała się niedawno (1934) książka[1] prof. Feuillerat „Comment Marcel Proust a composé son roman“, w której, na zasadzie pracowitego zestawienia tekstów, autor dochodzi do rozróżnienia „dwóch Proustów“. Nawet styl jego nosi ślady nieustannej pracy w której zdania i okresy puchły nieraz od narastających bogactw i komplikacyj myśli.
I tu trzeba nam powiedzieć parę słów tyczących formalnej strony dzieła oraz stosunku tłumacza do niej. Faktem jest, że to, co najbardziej odstręczało pierwszych czytelników od Prousta, to był jego sposób pisania, jego styl. Olbrzymie przez wiele stronic gęstego druku ciągnące się okresy bez momentu wytchnienia, z bardzo rzadkiemi „a capite“; trwające zdania przez stronicę i dłużej; zawiłe, skomplikowane, pełne nawiasów w nawiasach — niby pudełeczko w pudełeczku — i pauz wydzielających kilkuwierszowe nieraz wstawki; zaimek poprzedzający nieraz o kilka wierszy rzeczownik który zastępuje; konstrukcja rozległych fraz, do których klucz znajduje się często w ostatniem słowie i do których po przeczytaniu trzeba jeszcze raz powracać, wszystko to — łatwo sobie wyobrazić — nie zyskało mu sympatji francuskich zwłaszcza czytelników, nawykłych do innych zgoła kanonów stylu. Powiedziano też zrazu o stylu Prousta wszystko złe co można powiedzieć. Ale stopniowo zaczęto patrzeć na to inaczej. Przyzwyczajono się; nauczono się czytać Prousta; zrozumiano, że nowa myśl wymaga nowej formy; że to dziwne monstrum, jakiem bywa zdanie Prousta, jest organicznie zespolone z istotą fenomenu, jakim jest jego indywidualność, bogata, skomplikowana, widząca w każdem zjawisku wiele rzeczy naraz. Poprzez oporny napozór rytm Prousta wyczuto wewnętrzną melodję, jaka przesyca jego okresy; spostrzeżono, że mimo przeciwnych pozorów najczęściej zdania te zbudowane są bez zarzutu, że podobne są człowiekowi idącemu po linie, który, balansując nad przepaścią, dochodzi pewną stopą do końca. Wyczerpano z kolei dla stylu Prousta wszystkie superlatywy. Ale nie popadajmy w bałwochwalstwo. Styl Prousta — który uwielbiam — bywa nierówny. Wynika to z bogactw i subtelności jego myśli, skomprymowanej niekiedy jak pastylka, a także ze sposobu jego pracy, z nieustannych poprawek na rękopisie, na korekcie (księgarz wydzierał mu w końcu korektę i sam podpisywał ją do druku!) rozsadzających nieraz zdanie aż do pojemności przekraczającej wytrzymałość przeciętnego czytelnika.
To, co powiedziałem, wskazuje na trudności, jakie — poza innemi, wynikłemi z precyzji myśli, z bogactwa i rzadkości słownictwa — nastręcza tłumaczowi samo zdanie Prousta. Takiego jak jest w oryginale, nie zniósł by często język polski. To co się przyjmuje od Prousta, tego czytelnik nie darowałby tłumaczowi. Polski język nie dopuszcza nieograniczonego mnożenia zdań zależnych i nizania ich w długie bez końca łańcuchy. Często — przyznaję się do tego — wypadało łamać zdanie i składać je na nowo; często — aby osiągnąć większą przejrzystość — trzeba było dzielić je na części. Zarazem pozwoliłem sobie poczynić pewne zmiany w układzie drukarskim, zwiększając liczbę „akapitów“ oraz wyodrębniając djalogi, co niewątpliwie przyczynia się do czytelności książki. Nie sądzę, abym był przez to w niezgodzie z intencjami Prousta, który wielokrotnie w korespondencji swojej wyraża gorączkowe pragnienie aby być czytanym — i to nie przez szczuplejszy krąg wyrafinowanych intelektualistów, ale przez szeroką publiczność. I wciąż, w ciągu tej pracy; słyszałem wewnętrzną muzykę myśli Prousta, i tę starałem się zachować i oddać.
Przez długi czas kładłem się spać wcześnie. Niekiedy, ledwiem zgasił świecę, oczy zamykały mi się tak prędko, że nie zdążyłem powiedzieć sobie: „Zasypiam”. I w pół godziny potem, myśl że czas byłby zasnąć, budziła mnie: chciałem odłożyć książkę, którą zdawało mi się że trzymam jeszcze w ręce, i zgasić światło; nie przestałem, śpiąc, zastanawiać się nad tem com przeczytał; ale te refleksje przybierały charakter nieco odrębny; zdawało mi się, że to ja sam byłem tem o czem mówiła książka: kościołem, kwartetem, rywalizacją Franciszka I z Karolem V. Przeświadczenie to trwało jeszcze kilka sekund po przebudzeniu; nie raziło mego rozumu, ale ciążyło mi jak łuska na oczach i nie pozwalało im uświadomić sobie, że świeca już się nie pali. Następnie, świadomość ta zaczynała mi być niezrozumiała, niby, po metempsychozie, myśli z poprzedniego istnienia; treść książki odrywała się odemnie, mogłem wrócić do niej albo nie; natychmiast odzyskiwałem wzrok i czułem się bardzo zdziwiony, że widzę dokoła siebie ciemność, słodką i kojącą dla oczu, albo bardziej może jeszcze dla ducha, któremu wydawała się rzeczą bez przyczyny, niezrozumiałą, rzeczą naprawdę ciemną. Pytałem sam siebie, która może być godzina; słyszałem gwizd pociągów, który — bliższy lub dalszy — jak śpiew ptaka w lesie, uwydatniając odległości, określał mi rozmiar pustkowia, kędy podróżny spieszy do najbliższej stacji: ścieżka, którą idzie wyryje się w jego pamięci dzięki podnieceniu zrodzonemu z nieznanej okolicy, z niezwyczajnych czynności, z niedawnej rozmowy i z pożegnań w kręgu obcej lampy, biegnących za nim w ciszy nocnej — z bliskiej wreszcie słodyczy powrotu.
Przyciskałem czule twarz do pulchnych policzków poduszki, które, pełne i świeże, są niby policzkami naszego dzieciństwa. Pocierałem zapałkę, aby spojrzeć na zegarek. Blisko północ. Jestto chwila, w której chory, który musiał puścić się w podróż i spać w obcym hotelu, obudzony atakiem choroby, cieszy się, widząc pod drzwiami smugę dnia. Co za szczęście, to już rano! Za chwilę służba wstanie, będzie mógł zadzwonić, przybędą mu z pomocą. Nadzieja rychłej ulgi dodaje mu sił do cierpienia. Właśnie zdawało mu się, że słyszy kroki; kroki zbliżają się, potem oddalają. A smuga dnia, która była pod drzwiami, znikła. To północ: właśnie zgaszono gaz; ostatni służący odszedł i trzeba będzie przetrwać całą noc, cierpiąc bez ratunku.
Zasypiałem na nowo. Czasami miałem już tylko krótkie chwile ocknienia: tyle, aby usłyszeć trzeszczenie wyschłej boazerji, aby otworzyć oczy, wlepić je w kalejdoskop mroku, i — dzięki chwilowemu błyskowi świadomości — kosztować snu, w którym pogrążone są meble, pokój, wszystko czego ja byłem tylko cząstką i z czem niebawem znów się łączyłem w bezczuciu. Lub też, śpiąc, cofałem się bez wysiłku w miniony na zawsze wiek mojego dawnego życia; odnajdywałem któryś z moich dziecinnych lęków, naprzykład ten, że dziadek pociągnie mnie za pukiel włosów: obawa której położył koniec dzień — data nowej dla mnie ery — kiedy je obcięto. Zapomniałem o tem wydarzeniu we śnie: odnajdywałem jego pamięć, skoro tylko udało mi się zbudzić aby się wymknąć z rąk dziadka; ale przez ostrożność kryłem całkowicie głowę w poduszkę zanim powrócę w świat snów.
Czasami, tak jak Ewa urodziła się z żebra Adama, kobieta rodziła się w czasie snu z niewłaściwej pozycji mego uda. Tworzyła się z rozkoszy, której doznania byłem bliski, — a ja wyobrażałem sobie, że to ona mi ją ofiaruje. Ciało moje, które czuło w jej ciele własne ciepło, pragnęło się z niem połączyć; budziłem się. Reszta ludzi wydawała mi się czemś bardzo dalekiem wobec tej kobiety, którą opuściłem zaledwie przed chwilą; policzek mój był ciepły jeszcze od jej pocałunku, ciało zdrętwiałe od ciężaru jej ciała. Jeżeli, jak zdarzało się niekiedy, miała rysy kobiety, którą znałem w życiu, chciałem się jej oddać całkowicie: odnaleźć ją, jak ci, którzy puszczają się w podróż aby ujrzeć na własne oczy upragniony kraj, i wyobrażają sobie, że można kosztować w rzeczywistości czaru marzenia. Pomału wspomnienie jej pierzchało, zapominałem córy swoich snów.
Człowiek, który śpi, trzyma w krąg siebie nić godzin, porządek lat i światów. Radzi się ich instynktownie budząc się i odczytuje z nich w jednej sekundzie punkt ziemi, w którym się znajduje, czas, który upłynął aż do jego przebudzenia się; ale ich szeregi mogą się zmącić, przerwać. Niech nad ranem, po bezsennej nocy, sen zdejmie go podczas czytania w pozycji nazbyt różnej od tej w której śpi zazwyczaj, wystarczy podniesionego ramienia, aby zatrzymać i cofnąć słońce; i, w pierwszej minucie przebudzenia, nie będzie już wiedział która godzina, będzie myślał że się dopiero co położył. Niech się zdrzemnie w pozycji jeszcze niewygodniejszej i bardziej niezwykłej, naprzykład po obiedzie w fotelu, — wówczas przewrót w wyważonych z orbit światach będzie kompletny; czarnoksięski fotel pogna z nim z zawrotną szybkością poprzez czas i przestrzeń, i w chwili otwarcia powiek będzie myślał, że zasnął kilka miesięcy wprzód w innej okolicy. Ale wystarczało, żeby, nawet we własnem łóżku, sen mój był głęboki i odprężył całkowicie władze ducha; wówczas duch porzucał miejsce w którem zasnąłem i, kiedym się budził w nocy nie świadom gdzie się znajduję, w pierwszej chwili nie wiedziałem nawet kim jestem; miałem jedynie, w pierwotnej jego prostocie, poczucie istnienia, takie, jakie może drżeć w duszy zwierzęcia; byłem bardziej nagi niż człowiek jaskiniowy; ale wówczas wspomnienie — jeszcze nie miejsca gdzie byłem, ale paru miejsc, które zamieszkiwałem niegdyś i gdzie mógłbym być — schodziło ku mnie niby pomoc zgóry, aby mnie wydobyć z nicości, z której nie byłbym mógł wyrwać się sam; przebiegałem w jednej sekundzie wieki cywilizacji, zanim mętnie dojrzany obraz lampy naftowej, następnie koszuli z wykładanym kołnierzem, odtworzyły mi zwolna prawdziwe rysy mojego ja.
Być może, iż nieruchomość rzeczy dokoła nas narzucona im jest przez naszą pewność, że to są te a nie inne; przez nieruchomość naszej myśli w obliczu nich. To pewna, że, kiedy się tak budziłem, gdy myśl szamotała się, próbując — bezskutecznie — dojść gdzie jestem, wszystko kręciło się dokoła mnie w ciemności, — rzeczy, kraje, lata. Ciało moje, zbyt odrętwiałe aby się poruszyć, siliło się, wedle form własnego zmęczenia, odczytać pozycję swoich członków, aby z nich wywnioskować o kierunku ściany, o położeniu mebli, aby odtworzyć i nazwać mieszkanie w którem się znajdowało. Pamięć ciała, pamięć własnych żeber, kolan, ramion, nastręczała mu kolejno różne pokoje w których sypiało, podczas gdy dokoła niewidzialne ściany, zmieniając miejsce wedle kształtu wyrojonego pokoju, wirowały w ciemnościach. I zanim nawet myśl, wahając się na progu czasów i kształtów, zidentyfikowała mieszkanie zestawiając okoliczności, ono — moje ciało — przypominało sobie dla każdego mieszkania rodzaj łóżka, położenie drzwi, światło okien, istnienie korytarza, wraz z myślą, którą miałem zasypiając tam i którą odnajdywałem budząc się. Mój zesztywniały bok, próbując odgadnąć swoje położenie, widział się naprzykład nawprost ściany w wielkiem łóżku z baldachimem, i natychmiast powiadałem sobie: „O, usnąłem, mimo że mama nie przyszła mi powiedzieć dobranoc”; byłem na wsi u dziadka, zmarłego od wielu lat; a ciało moje, bok na którym spoczywałem, — wierne piastuny przeszłości której duch mój nie powinien był nigdy zapomnieć — przypominały mi płomień nocnej lampki z czeskiego szkła, w kształcie urny, zawieszonej u sufitu na łańcuszkach, kominek z imitacji marmuru w mojej sypialni w Combray, u dziadków, w odległych dniach, które w tej chwili wskrzeszałem, nie wyobrażając ich sobie dokładnie, a które ujrzałbym lepiej za chwilę, po całkowitem przebudzeniu się.
Potem odradzało się wspomnienie nowej pozycji; ściana pomykała w przeciwnym kierunku: byłem w swoim pokoju u pani de Saint‑Loup, na wsi. Mój Boże, jest conajmniej dziesiąta, musi już być po obiedzie! Zadługo widać przeciągnąłem wieczorną siestę, którą odbywam wróciwszy ze spaceru z panią de Saint‑Loup, zanim włożę frak. Bo wiele lat upłynęło od Combray, gdzie, wracając nawet najpóźniej, widziałem na szybach czerwone odblaski zachodu. W Tansonville, u pani de Saint‑Loup, prowadzi się inny tryb życia; znajduję tam inny rodzaj przyjemności, wynurzając się aż z zapadnięciem nocy, chodząc przy blasku księżyca owemi drogami, na których bawiłem się niegdyś w słońcu; a kiedy wracamy, ów pokój, w którym rzekomo usnąłem zamiast ubrać się na obiad, błyszczy zdaleka prześwietlony płomieniem lampy, niby latarnia morska.
Te zjawiska, wirujące i mętne, nie trwały nigdy dłużej niż kilka sekund. Często, moja krótka niepewność miejsca nie rozróżniała rozmaitych przypuszczeń z których się składała, tak samo jak, widząc pędzącego konia, nie oddzielamy kolejnych pozycyj, które wykazuje kinetoskop. Oglądałem to jeden, to drugi pokój z tych w których mieszkałem w życiu i w końcu przypominałem je sobie wszystkie w długich marzeniach, które następowały po przebudzeniu. Pokoje zimowe, gdzie, leżąc w łóżku, wtula się głowę w gniazdko uwite z najrozmaitszych rzeczy: z rogu poduszki, z kapy, z kawałka szala, i z numeru Débats roses, przyczem spaja się wszystko razem, techniką ptaków, ugniatając to sobą bez końca; gdzie w mroźny czas miło jest czuć się bezpiecznym niby jaskółka morska w swojem ciepłem gniazdku pod ziemią, i gdzie opodal ognia płonącego całą noc na kominku śpi się w płaszczu ciepłego i dymnego powietrza, przeszywanego blaskami rozpalających się kolejno polan, niby w bezściennej alkowie, w gorącej jaskini wyżłobionej w łonie samego pokoju, w upalnej i ruchomej strefie, wietrzonej podmuchami, które nam chłodzą twarz a płyną z kątów, z okolic okna, lub z miejsc oddalonych od ognia i już ochłodzonych; — pokoje letnie, gdzie miło jest czuć się zespolonym z ciepłą nocą, gdzie blask księżyca, wsparty na uchylonych okiennicach, rzuca aż do stóp łóżka swoją zaczarowaną drabinę; gdzie śpi się prawie na wolnem powietrzu, niby sikora kołysana wiatrem na czubku promienia; — czasami pokój Louis XVI, tak wesoły, że nawet pierwszego wieczora nie czułem się w nim zbyt nieszczęśliwy; gdzie kolumienki lekko podtrzymujące sufit rozchylały się z takim wdziękiem, aby wskazywać i chronić miejsce łóżka; czasami, przeciwnie, ów pokój mały a tak wysoki, wznoszący się stożkowato na wysokość dwóch pięter i częściowo wyłożony mahoniem, gdzie od pierwszej sekundy czułem się moralnie zatruty nieznanym zapachem „bagna” przeciw molom, przekonany o wrogości fioletowych firanek i o bezczelnej obojętności zegara skrzeczącego głośno, tak jakby mnie tam nie było; — gdzie dziwaczne i bezlitosne lustro o czworograniastych nogach, zagradzając ukośnie jeden kąt pokoju, żłobiło sobie nieprzewidziane miejsce w błogiej pełni mego zwykłego pola widzenia; gdzie myśl, siląc się przez godziny całe zmienić miejsce, naciągnąć się wzwyż, aby przybrać ściśle kształt pokoju i wypełnić go wreszcie aż do szczytu olbrzymiego leja, wycierpiała tam wiele ciężkich nocy, gdy leżałem wyciągnięty w łóżku, z podniesionemi oczami, z czujnem uchem, z opornemi nozdrzami, z bijącem sercem: dopóki wreszcie przyzwyczajenie nie zmieniło koloru firanek, nie kazało zmilczeć zegarowi, nie nauczyło litości skośnego i okrutnego lustra, nie stłumiło, o ile nie wygnało zupełnie, zapachu bagna i nie zmniejszyło znacznie pozornej wysokości sufitu. Przyzwyczajenie! robotnica zręczna, ale bardzo powolna, która zrazu pozwala naszemu duchowi cierpieć całe tygodnie w tymczasowej siedzibie; ale którą mimo wszystko winniśmy błogosławić, bo bez przyzwyczajenia, zdany na własne środki, duch nasz nie byłby zdolny uczynić nam żadnego mieszkania mieszkalnem.
Tak, teraz byłem już rozbudzony; ciało moje okręciło się ostatni raz i dobry anioł pewności zatrzymał wszystko dokoła mnie, ułożył mnie pod moją kołdrą, w moim pokoju, i ustawił mniejwięcej na swojem miejscu w ciemności komodę, biurko, kominek, okno na ulicę i dwoje drzwi. Ale napróżno wiedziałem, że nie znajduję się w tamtych mieszkaniach, które, w mętnej chwili przebudzenia, jeżeli nie jawiły mi się w wyraźnym obrazie, to przynajmniej pozwalały mi wierzyć w ich możliwość. Pamięć moja już działała: zazwyczaj nie starałem się usnąć natychmiast; spędzałem większą część nocy przypominając sobie dawniejsze życie, w Combray u ciotecznej babki, w Balbec, w Paryżu, w Doncières, w Wenecji, gdzieindziej jeszcze, przypominając sobie miejsca, osoby które tam znałem, i to com sam widział i to co mi o nich opowiadano.
W Combray, codziennie pod wieczór, na długo zanim miałem się położyć do łóżka i pędzić bezsenne godziny zdala od matki i babki, sypialnia moja stawała się stałym i bolesnym punktem moich zainteresowań. Aby mnie rozerwać w owe wieczory, gdy miałem minę zbyt żałosną, dano mi latarnię magiczną, którą przed obiadem zakładano na lampę. Nakształt dawnych architektów i szklarzy z epoki gotyku, latarnia ta zmieniała nieprzejrzystość ścian w nieuchwytne iryzacje, w nadprzyrodzone, wielobarwne zjawy, w których legendy malowały się niby w drgającym i ulotnym witrażu. Ale smutek mój wzrastał jedynie, bo już sama zmiana oświetlenia wystarczała, aby we mnie zniszczyć przyzwyczajenie do mego pokoju, dzięki któremu‑to przyzwyczajeniu, poza męką chodzenia spać, stał mi się on znośny. Teraz nie poznawałem go już, czułem się w nim niespokojny niby w pokoju hotelowym, lub w obcem mieszkaniu, gdziebym się znalazł po raz pierwszy, wysiadłszy z pociągu.
Trzęsąc się na swoim koniu, Golo, pełen okropnych zamiarów, wynurzał się z trójkątnego lasku, pokrywającego aksamitną zielenią zbocze, i posuwał się, podskakując, ku zamkowi biednej Genowefy Brabanckiej. Zamek ów ścięty był linją krzywą, będącą nie czem innem, jak tylko owalem ramy, którą wsuwało się w rowek latarni. Było to skrzydło zamku, przed niem zaś rozciągała się błoń, gdzie marzyła Genowefa, strojna w błękitny pasek. Zamek i błoń były żółte; zanim je jeszcze ujrzałem, znałem ich kolor; wcześniej bowiem niż szkło latarni, złocisto‑bronzowy dźwięk nazwy Brabantu objawił mi to nieomylnie. Golo zatrzymał się chwilę, aby melancholijnie słuchać komentarza czytanego przez moją cioteczną babkę (dla uproszczenia będę ją nazywał ciotką), tak jakby go rozumiał doskonale, dostrajając do objaśnień tekstu swoją pozę, z powolnością nie pozbawioną majestatu; poczem oddalał się tym samym nierównym krokiem. I nic nie mogło powstrzymać jego powolnej wędrówki. Kiedy się ruszyło latarnię, widziałem konia Gola, jak dalej sunął po firankach, wzdymając się ich fałdami, wciskając się w ich załamania. Ciało samego Gola, z materji równie nadprzyrodzonej co materja jego konia, dawało sobie radę z wszelką rzeczową przeszkodą, z wszelkim spotkanym w drodze przedmiotem, czyniąc zeń sobie kościec i wchłaniając go, choćby to była klamka u drzwi, na której oblepiała się natychmiast i wypływała niezwyciężenie jego czerwona szata, albo jego blada twarz, zawsze jednako szlachetna i melancholijna, ale nie zdradzająca żadnego wzruszenia tą transwertebracją.
Niewątpliwie miały dla mnie urok owe lśniące projekcje, które zdawały się wyłaniać z przeszłości Merowingów i snuły dokoła mnie tak dawne odblaski historji. Ale nie umiem powiedzieć, jak nieswojo działało na mnie to wkroczenie tajemnicy i piękności w pokój, który zdołałem wypełnić swojem ja tak, iż nie więcej zwracałem uwagę na niego, niż na samego siebie. Skoro ustało znieczulające działanie nawyku, zaczynałem myśleć, czuć: — rzeczy tak smutne... Klamka, która różniła się dla mnie od wszystkich innych klamek tem, że otwierała się jakgdyby sama, bez konieczności mojego udziału (tak dalece naciskanie jej stało mi się bezwiedne), służyła oto teraz za ciało astralne dla Gola. I z chwilą gdy dzwoniono na obiad, spieszno mi było biec do jadalni, gdzie wielka wisząca lampa — która nie znała Gola ani Sinobrodego, a znała rodziców i pieczeń duszoną — rzucała swoje cowieczorowe światło; i spieszno mi było wpaść w ramiona mamy, którą nieszczęścia Genowefy Brabanckiej czyniły mi tem droższą, gdy zbrodnie Gola kazały mi tem skrupulatniej badać własne sumienie.
Po obiedzie, niestety, trzeba mi było niebawem opuścić mamę, która zostawała aby rozmawiać z innymi w ogrodzie, jeżeli było ładnie, lub w saloniku, gdzie wszyscy się skupiali o ile był deszcz. Wszyscy, z wyjątkiem babki, która uważała, że „to litość bierze, żeby siedzieć w zamknięciu na wsi” i w dnie nazbyt wielkiej słoty miała nieustanne zatargi z ojcem, ponieważ ojciec wysyłał mnie abym szedł czytać do pokoju zamiast zostawać na dworze. „To nie jest sposób, aby dziecko wyrosło silne i energiczne, mówiła smutno; — zwłaszcza ten mały, który tak potrzebuje sił i woli”. Ojciec wzruszał ramionami i spoglądał na barometr, bo lubił meteorologję, gdy matka, starając się nie robić hałasu aby mu nie przeszkadzać, patrzała nań z tkliwym szacunkiem, ale nie zbyt usilnie, aby się nie starać przeniknąć tajemnicy jego wyższości. Ale co się tyczy babki, w każdą pogodę, nawet kiedy lało jak z cebra i kiedy Franciszka śpiesznie wnosiła szacowne fotele trzcinowe z obawy aby nie zmokły, widziało się ją w pustym i smaganym ulewą ogrodzie, jak odgarnia rozrzucone siwe kosmyki, iżby czoło jej lepiej nasiąkło zbawiennym wiatrem i deszczem. Powiadała: „Nareszcie się oddycha!” i przebiegała ociekające wodą aleje — zbyt symetrycznie, jak na jej gust, wytyczone przez nowego (a pozbawionego poczucia przyrody) ogrodnika, którego ojciec pytał od rana, czy się wypogodzi. Szła swoim drobnym krokiem, entuzjastycznym i nerwowym, zależnym od różnych podniet, jakie rodziły w jej duszy upojenie burzą, potęga hygieny, niedorzeczność mojego wychowania oraz symetrja ogrodu, raczej niż nieznana jej troska aby fioletowej spódnicy oszczędzić plam błota, pokrywających ją do wysokości, która zawsze była dla pokojówki w równym stopniu rozpaczą jak zagadką.
Kiedy ten spacer babki odbywał się po obiedzie, jedna jedyna rzecz mogła ją ściągnąć do pokoju. W chwili gdy krąg przechadzki sprowadzał ją perjodycznie, niby owada, naprzeciw oświetlonego saloniku, gdzie stały likiery na stoliku do gry — wystarczało, żeby ciotka krzyknęła: „Batyldo! chodźże, nie pozwól aby twój mąż pił koniak!” W istocie, aby podrażnić swoją kuzynkę (babka wniosła w rodzinę ojca naturę tak odmienną, że wszyscy z niej żartowali i dręczyli ją), ponieważ alkohol był dziadkowi wzbroniony, ciotka dawała mu napić się kilka kropel. Biedna babka wchodziła, prosiła gorąco męża, aby nie tykał koniaku; gniewał się, wypijał mimo to swój łyczek, a babka odchodziła smutna, zniechęcona, ale uśmiechnięta, bo była tak pokorna sercem i tak słodka, że jej tkliwość dla drugich, jej mała dbałość o własną osobę i o własne bóle, spływały się w jej spojrzeniu w uśmiech. W uśmiechu babki — nawspak temu, co się widzi u wielu osób — była ironja tylko dla niej samej, a dla nas wszystkich jakby pocałunek oczu, niezdolnych widzieć tych, których kochała, bez gorącego ich upieszczenia wzrokiem. Męka, którą jej zadawała ciotka, widok daremnych próśb babki i jej bezsilnej walki, gdy napróżno starała się odebrać dziadkowi kieliszek, to były rzeczy, do których człowiek przyzwyczaja się z czasem, patrzy na nie śmiejąc się, i wesoło bierze stronę prześladowcy, nie chcąc wierzyć w fakt prześladowania; ale wówczas przejmowały mnie taką grozą, że byłbym chętnie wybił ciotkę. Ale kiedym usłyszał: „Batyldo, chodźże, nie daj mężowi koniaku”, wówczas, z tchórzostwem już typowo męskiem, robiłem to, co robimy my wszyscy, dorośli, kiedy się zetkniemy z cierpieniem i niesprawiedliwością: nie chciałem ich widzieć; biegłem szlochać na sam szczyt domu, koło pokoju szkolnego, pod dach, do małej ubikacji pachnącej irysem, której przydawała woni dzika porzeczka wyrosła zewnątrz w szczelinie muru i wsuwająca kwitnącą gałązkę przez uchylone okno. Przeznaczona na użytek bardziej specjalny i bardziej pospolity, ubikacja ta, z której w dzień widać było aż po zamek w Roussainville‑le‑Pin, długo służyła mi za schronienie — z pewnością dlatego, że była jedyną, którą wolno mi było zamykać na klucz — dla wszystkich zajęć wymagających nienaruszalnej samotności, jak: czytanie, marzenie, łzy i rozkosz. Niestety! nie wiedziałem, że o wiele smutniej, niż drobne wybryki djetetyczne męża, mój brak woli, moje wątłe zdrowie, niepewność jaką była zasnuta moja przyszłość, pochłaniały babkę w czasie tych nieustannych popołudniowych i wieczornych wędrówek. I widziało się ją, jak chodzi tam i z powrotem z podniesioną ku niebu piękną twarzą o smagłych i pooranych policzkach, pociemniałych z wiekiem niby pola w jesieni, przeciętych, gdy wychodziła na miasto, wpół podniesioną woalką; a na nich, sprowadzone zimnem lub jakąś smutną myślą, zawsze obsychały mimowolne łzy.
Jedyną moją pociechą kiedy szedłem się kłaść, była nadzieja, że mama przyjdzie mnie uściskać, skoro będę w łóżku. Ale to dobranoc trwało tak krótko, mama wracała tak prędko nadół, że chwila, w której słyszałem, jak lekki szelest jej niebieskiej muślinowej sukni zbliża się do mnie, potem mija korytarz z podwójnemi drzwiami, był dla mnie chwilą bolesną. Chwila ta zwiastowała ową drugą, która miała po niej nastąpić: gdy mama mnie opuści, gdy zejdzie zpowrotem na dół. Dochodziłem do pragnienia, aby to dobranoc, które tak lubiłem, przyszło jak najpóźniej; aby się przeciągał czas gdy mama jeszcze nie przyszła. Czasami, kiedy, uściskawszy mnie, otwierała drzwi aby odejść, chciałem ją zawołać, powiedzieć „pocałuj mnie raz jeszcze”; ale wiedziałem, że natychmiast przybierze wyraz niezadowolenia, bo ustępstwo, jakie czyniła dla mego smutku i niepokoju, zachodząc mnie uściskać, przynosząc mi ten pocałunek ukojenia, drażniło ojca, któremu te obrzędy wydawały się niedorzeczne. Toteż mam byłaby chciała wytępić we mnie tę potrzebę, to przyzwyczajenie, raczej niż uprawnić żądanie jeszcze jednego pocałunku wówczas kiedy już była w progu. Otóż, widzieć ją zmartwioną, to niweczyło cały spokój, jaki mi przyniosła na chwilę przedtem, kiedy nachyliła do łóżka swoją kochającą twarz i podała mi ją jak hostję — komunję pokoju — w której wargi moje miały zaczerpnąć jej rzeczywistą obecność oraz moją możność zaśnięcia.
Ale owe wieczory, gdy mama w sumie tak krótko zostawała w moim pokoju, były jeszcze bardzo słodkie w porównaniu z wieczorami, kiedy byli na obiedzie goście i kiedy z tego powodu mama nie zachodziła na dobranoc. Goście ograniczali się zazwyczaj do pana Swanna, który, poza paroma przygodnymi znajomymi, był prawie jedyną osobą, odwiedzającą nas w Combray. Czasem przychodził na sąsiedzki obiad (rzadziej od czasu, kiedy się ożenił tak niewłaściwie, bo rodzice nie chcieli przyjmować jego żony), czasem po obiedzie, niespodzianie. W dnie, kiedy, siedząc wieczór przed domem pod wielkim kasztanem, dokoła żelaznego stołu, usłyszeliśmy na końcu ogrodu nie ów obfity i krzykliwy dzwonek, który skrapiał i wstrząsał nagle metalowym, przeciągłym i zimnym hałasem każdego domownika, gdy ów rozpętał go wchodząc „bez dzwonienia”, ale podwójny, nieśmiały, owalny i złocony dźwięk dzwonka dla obcych, natychmiast wszyscy się pytali: „Wizyta, kto to może być?” ale wiedzieli dobrze, że to może być tylko pan Swann. Ciotka, mówiąc, dla przykładu, głośno, tonem który starała się uczynić naturalnym, upominała, żeby tak nie szeptać; że nic nie jest równie przykre dla gościa, który wyobraża sobie, że właśnie się mówiło rzeczy nie przeznaczone dla jego uszu; i posyłano na zwiady babkę, szczęśliwą że ma pretekst do przebieżenia ogrodu raz jeszcze. Idąc, wyrywała ukradkiem parę podpórek, aby przywrócić różom trochę naturalności, jak matka, gdy, chcąc sfalować nieco czuprynę syna, przeciąga ręką po włosach, które fryzjer zanadto wygładził.
Czekaliśmy z napięciem nowin, które babka miała nam przynieść o nieprzyjacielu, tak jakby można było się wahać między mnogością domniemanych napastników; ale tuż potem dziadek mówił: „Poznaję głos Swanna”. Poznawało się go w istocie tylko po głosie; ponieważ, bojąc się komarów, paliliśmy w ogrodzie jaknajmniej światła, zaledwie można było rozróżnić jego twarz o garbatym nosie, o zielonych oczach pod wysokiem czołem i włosami blond, niemal rudemi, uczesanemi à la Bressant. Szedłem nieznacznie powiedzieć, aby podano likiery; babka przywiązywała do tego wagę, uważając że tak jest grzeczniej, aby się nie wydawało, że zjawiają się jakby wyjątkowo, specjalnie dla gości. Swann, mimo że o wiele młodszy, żył z dziadkiem bardzo serdecznie; dziadek był swego czasu jednym z najlepszych przyjaciół jego ojca, zacnego człowieka, ale oryginała, któremu, zdaje się, lada drobnostka wystarczała niekiedy, aby zmącić odruchy serca, zmienić bieg myśli. Słyszałem wiele razy w roku, jak dziadek opowiadał przy stole anegdoty — zawsze te same — o zachowaniu się starego Swanna przy śmierci żony, przy której czuwał dzień i noc. Dziadek, który go nie widział oddawna, pobiegł doń do posiadłości, którą Swannowie mieli w pobliżu Combray i aby mu oszczędzić momentu wkładania ciała do trumny, zdołał go, zapłakanego, wyciągnąć ze śmiertelnego pokoju. Przeszli kilka kroków w parku, gdzie było trochę słońca. Naraz, Swann, ujmując dziadka pod ramię, wykrzyknął:
— A! stary przyjacielu, co to za szczęście przechadzać się razem w tę piękną pogodę. Nie uważasz, że to jest ładne, wszystkie te drzewa, te głogi, i ten staw, którego mi jeszcze nigdy nie winszowałeś? Wyglądasz jak stara szlafmyca. Czujesz ten wietrzyk? Ach, niech gadają co chcą, drogi Amadeuszu, życie ma swój urok!
Naraz odzyskał pamięć zmarłej żony, i uważając zpewnością za nazbyt skomplikowane dochodzić jak mógł w podobnej chwili poddać się odruchowi radości, przeciągnął tylko ręką po czole, gestem właściwym mu za każdym razem kiedy się nastręczała jakaś trudna kwestja, osuszył oczy i przetarł binokle. Ale nie mógł się pocieszyć po stracie żony i w ciągu dwóch lat, o które ją przeżył, powiadał do dziadka:
— To śmieszne, bardzo często myślę o biednej żonie, ale nie mogę myśleć o niej dużo naraz.
„Często, ale nie dużo naraz, jak dobry stary Swann”, stało się jednem z ulubionych zdań dziadka, który wygłaszał je z powodu rzeczy bardzo rozmaitych. Byłbym uważał, że ten ojciec Swanna był potworem, gdyby dziadek, którego miałem za lepszego sędziego i którego zdanie, będąc dla mnie wyrocznią, często pomogło mi później rozgrzeszyć cudze błędy, nie był się okrzyknął:
— Ale skądże, to było złote serce!
Przez wiele lat, w których wszakże, zwłaszcza przed swojem małżeństwem, Swann junior często odwiedzał nas w Combray, ciotka i dziadkowie nie domyślali się, że on zgoła nie żyje w dawnej sferze swojej rodziny. Nie wiedzieli, iż pod rodzajem inkognita, jakie Swann zawdzięczał u nas swemu nazwisku, goszczą — z cudowną niewinnością zacnych hotelarzy, którzy, nie wiedząc o tem, dają schronienie sławnemu bandycie — jednego z najwytworniejszych członków Jockey-clubu, ulubieńca hrabiego Paryża i księcia Walji, jednego z ludzi najbardziej rozrywanych przez arystokratyczne faubourg Saint‑Germain.
Nasza nieświadomość owego błyszczącego życia światowego, które pędził Swann, wynikała niewątpliwie z nieskłonnej do wynurzeń dyskrecji jego charakteru, ale także stąd, że ówcześni mieszczanie mieli o społeczeństwie pojęcia nieco hinduskie, i uważali je za system zamkniętych kast, gdzie każdy od urodzenia mieści się w sferze wziętej w spadku po rodzicach, skąd nic, poza trafem wyjątkowej karjery lub nieoczekiwanego małżeństwa, nie może go wydobyć i przenieść do wyższej kasty. Stary Swann był agentem giełdowym: „młody Swann” zdawał się wiekuiście skazany na kastę w której majątki, niby w danej kategorji podatników, wahają się między takim a takim dochodem. Znano stosunki jego ojca, wiedziano tedy jakie są stosunki syna i z jakiemi osobami jego „sytuacja” pozwala mu przestawać. Jeżeli znał inne osoby, były to znajomości młodego człowieka, na które dawni przyjaciele rodziny — jak moi rodzice — przymykali oczy tem pobłażliwiej, ile że, od czasu jak był sierotą, odwiedzał nas nadal bardzo wiernie; ale można było iść o zakład, że ci nieznani nam jego znajomi są z rzędu tych, którym nie śmiałby się ukłonić, gdyby ich spotkał, będąc w naszem towarzystwie.
Gdyby się chciało koniecznie zastosować do Swanna jakiś współczynnik społeczny, wyróżniający go z pomiędzy innych synów agentów giełdowych na równym mniejwięcej poziomie, współczynnik ten byłby dlań trochę niższy, ponieważ Swann, bardzo prosty w sposobie życia i zawsze trochę „zwarjowany” na punkcie starożytności i obrazów, mieszkał obecnie w starym domu, gdzie skupiał swoje kolekcje; w domu o którego zwiedzeniu marzyła moja babka, ale który znajdował się przy quai d’Orléans, w dzielnicy, gdzie, zdaniem ciotki, mieszkać było kompromitacją.
— Czy pan się zna choć na tem? Pytam pana w jego własnym interesie, bo handlarze muszą panu wpychać śmieci, mówiła do Swanna moja ciotka; nie przypisywała mu w istocie żadnej kompetencji i nie miała wysokiego pojęcia nawet o intelekcie człowieka, który w rozmowie unikał poważnych tematów i okazywał nader prozaiczną ścisłość, nietylko kiedy nam dawał, wchodząc w najmniejsze szczegóły, przepisy kucharskie, ale nawet kiedy siostry babki poruszały tematy artystyczne. Prowokowany przez nie do wydania sądu, do wyrażenia podziwu dla jakiegoś obrazu, zachowywał milczenie prawie niegrzeczne, odbijając to sobie, kiedy mógł dać konkretne informacje o muzeum, gdzie się ów obraz znajduje, lub o dacie jego powstania. Ale zazwyczaj starał się nas poprostu zabawić, opowiadając za każdym razem nową historyjkę, która mu się zdarzyła z ludźmi z naszego kręgu znajomych: z aptekarzem z Combray, z kucharką, z woźnicą. Opowiadania te pobudzały zawsze do śmiechu ciotkę, ale nie rozróżniała dobrze, czy to z powodu pociesznej roli, jaką w nich sobie zawsze dawał Swann, czy też z przyczyny dowcipu jakim je zaprawiał.
— Trzeba panu przyznać, że pan jest dobra figura, panie Swann! — mówiła.
Ponieważ była w naszej rodzinie jedyną osobą trochę pospolitą, nigdy, kiedy mówiła do kogoś obcego o Swannie, nie omieszkała zaznaczyć, że on, gdyby chciał, mógłby mieszkać przy boulevard Haussmann, albo przy avenue de l’Opéra, że jest synem starego Swanna, który musiał mu zostawić cztery czy pięć miljonów, ale że taki ma kaprys. Kaprys ten wydawał się jej tak ucieszny, że w Paryżu, kiedy Swann przychodził w dzień Nowego Roku, aby jej przynieść tradycyjną torebkę kasztanów w cukrze, nie omieszkała nigdy, o ile byli goście, zagadnąć go:
— No i co, panie Swann, zawsze pan mieszka blisko hali win, dla pewności że się pan nie spóźni na kolej, gdyby pan jechał do Lyonu?
I poprzez okulary patrzała z pod oka na gości.
Ale gdyby ktoś powiedział ciotce, że ten Swann, mający, jako syn starego Swanna, wszystkie dane na to, aby bywać w całem wysokiem mieszczaństwie, u najszanowniejszych paryskich rejentów i adwokatów (przywilej z którego nie zdawał się zbytnio korzystać), prowadzi, jakby w sekrecie, życie zgoła odmienne; że, wychodząc od nas w Paryżu, powiedziawszy że idzie do domu spać, skręca na pierwszym rogu i udaje się do jakiegoś salonu, którego nie oglądało nigdy oko żadnego agenta giełdowego ani jego wspólnika, wydawałoby się to jej tak niesłychane, jakby się bardziej oczytanej damie wydała myśl, że mogłaby być w osobistych stosunkach z Arysteuszem, i dowiedzieć się iż, porozmawiawszy z nią, ów idzie się zanurzyć w królestwo Tetydy, w niewidzialne oczom śmiertelnych państwo, gdzie — jak opowiada Wirgiliusz — przyjmują go z otwartemi ramionami; lub — aby się trzymać obrazu przystępniejszego dla ciotki, bo oglądała go na małych talerzykach w Combray — że miała u siebie na obiedzie Ali Babę, który, kiedy się znajdzie sam, zstąpi do groty olśniewającej niepodejrzewanemi skarbami.
Jednego dnia, w Paryżu, kiedy Swann zaszedł do nas po obiedzie, tłumacząc się że jest we fraku, Franciszka przyniosła po jego odejściu wiadomość zaczerpniętą od stangreta, że był na obiedzie „u jakiejś pryncesy”. — Tak, pryncesy z półświatka! — odparła ciotka, wzruszając ramionami z pogodną ironją i nie podnosząc oczu od robótki.
Toteż ciotka nie robiła z nim sobie ceremonji. Ponieważ sądziła, że jemu musi pochlebiać bywanie u nas, uważała za bardzo naturalne, że nie zjawia się u nas w lecie bez koszyka brzoskwiń albo malin ze swego ogrodu i że z każdej podróży do Włoch przywozi mi fotografje arcydzieł.
Nie robiono sobie skrupułów, aby wezwać Swanna, gdy się potrzebowało recepty na sos genewski albo na sałatę z ananasów przed jakimś ceremonjalnym obiadem, na który się go nie prosiło, nie uważając go za godnego pokazania gościom, którzy byli u nas po raz pierwszy. Jeżeli rozmowa zeszła przypadkiem na książąt domu Francuskiego: „figury, których nie będziemy znali nigdy, ani pan ani ja, i obejdziemy się bez tego, nieprawdaż”, powiadała ciotka do Swanna, który może miał w kieszeni list z Twickenham; kazała mu przesuwać fortepian i obracać nuty gdy siostra babki śpiewała, traktując tego człowieka, gdzieindziej tak poszukiwanego, z naiwną bezceremonjalnością dziecka, które bawi się rzadkim bibelotem niby groszową zabawką. Bezwątpienia, Swann, którego znało w owej epoce tylu clubmenów, był bardzo różny od tego, którego stwarzała sobie ciotka, kiedy wieczorem w ogródku w Combray, skoro się rozległy dwa nieśmiałe dzwonki, stroiła wszystkiem, co wiedziała o rodzinie Swannów majaczącą w mroku osobistość, która się wyłaniała z ciemności, poprzedzając babkę i dając się poznać po głosie. Ale nawet z punktu widzenia najmniej znaczących rzeczy, nie jesteśmy całością materjalnie ukształtowaną, tożsamą dla wszystkich, którą każdy może poprostu sprawdzić niby hipotekę lub testament; nasza społeczna osobowość jest tworem cudzej myśli. Nawet akt tak prosty, który zwiemy „widzieć znajomą osobę”, jest poczęści aktem intelektualnym. Pozór fizyczny widzianej osoby wypełniamy wszystkiemi pojęciami, które mamy o niej; a w ogólnym kształcie jaki sobie tworzymy, pojęcia te mają z pewnością największy udział. Wkońcu wydymają tak dokładnie policzki, tak ściśle pokrywają się z linją nosa, tak skutecznie barwią dźwięk głosu jakgdyby ów głos był jedynie przeźroczystą powłoką, iż za każdym razem kiedy widzimy tę twarz i słyszymy ten głos, odnajdujemy te właśnie pojęcia, słyszymy je. Bez wątpienia, w Swanna, którego sobie stworzyli, rodzice moi zaniedbali przez niewiedzę wprowadzić mnóstwo właściwości jego życia światowego, będących przyczyną, że inne osoby, znalazłszy się w towarzystwie tegoż Swanna, widziały wytworność jego fizjognomji, kończącą się na garbatym nosie niby na swojej naturalnej granicy. W zamian za to na tej twarzy odartej ze swego uroku, pustej i przestronnej, w głębi tych zdewaluowanych oczu, rodzice moi i krewni mogli odnaleźć mętny i łagodny osad — wpół pamięć, wpół zapomnienie — leniwych godzin spędzonych wspólnie po wiejskim obiedzie, dokoła karcianego stolika lub w ogrodzie, w epoce naszych sąsiedzkich stosunków. Cielesna powłoka naszego Swanna była niemi wypchana tak szczelnie — zarówno jak wspomnieniami tyczącemi jego rodziców — że ten Swann stał się istotą pełną i żywą. W istocie mam wrażenie jakbym opuszczał jedną osobę, aby się udać do drugiej, całkowicie od niej różnej, kiedy, w mojej pamięci, od Swanna, którego znałem dokładnie później, przechodzę do pierwszego Swanna — do tego pierwszego Swanna, w którym odnajduję urocze błędy własnej młodości i który zresztą mniej jest podobny do tamtego, niż do osób znanych mi w tym samym czasie; jakgdyby nasze życie było niby muzeum, gdzie wszystkie portrety z jednej epoki mają familijne podobieństwo, jakąś wspólną tonację; — do tego pierwszego Swanna, nasyconego wywczasem, nasiąkłego wonią wielkiego kasztana, koszów truskawek i odrobiną estragonu.
Jednakże, pewnego dnia, kiedy babka poszła prosić o jakąś przysługę damy, którą znała w Sacré‑Coeur (i z którą, z powodu naszych pojęć o kastach, nie zachowała stosunków mimo wzajemnej sympatji), margrabiny de Villeparisis ze sławnego domu Bouillon, owa dama rzekła: „Zdaje mi się, że pani zna dobrze pana Swann, który jest wielkim przyjacielem moich kuzynów des Laumes”. Babka wróciła z wizyty zachwycona domem otoczonym ogrodami, gdzie pani de Villeparisis radziła jej wynająć mieszkanie, a także pewnym drobnym krawcem i jego córką, do którego warsztatu w podwórzu wstąpiła z prośbą, aby jej na prędce zaszyto spódnicę rozdartą na schodach. Ci ludzie wydali się babce przemili; oznajmiła, że ta mała to jest istna perła, a krawiec najdystyngowańszy i najprzyzwoitszy człowiek jakiego kiedy widziała. Bo dla niej dystynkcja była czemś zupełnie niezależnem od rangi społecznej. Rozpływając się przed mamą nad jakąś odpowiedzią krawca, rzekła: „Sevigné nie byłaby tego wyraziła lepiej!” — a w zamian za to, o siostrzeńcu pani de Villeparisis, którego u niej spotkała: „Och, moje dziecko, jakiż on pospolity!”
Otóż, to powiedzenie o Swannie miało skutek nie ten, żeby podniosło Swanna w oczach ciotki, ale ten, że obniżyło w nich panią de Villeparisis. Zdawałoby się, że szacunek, jakim, na wiarę babki, darzyliśmy panią de Villeparisis, nakładał na nią obowiązek nie robienia niczego, coby ją czyniło mniej godną szacunku. Temu obowiązkowi uchybiła, przyjmując do wiadomości istnienie Swanna i pozwalając swoim krewnym przestawać z nim.
— Skąd ona może znać Swanna? No, wiesz, jak na osobę, o której mówiłaś, że jest krewną marszałka de Mac‑Mahon!
Ta opinja mojej rodziny o stosunkach Swanna znalazła później rzekome potwierdzenie w jego małżeństwie z osobą najgorszego towarzystwa, prawie kokotą, której zresztą Swann nigdy nie silił się nam przedstawić, nadal przychodząc do nas sam, mimo że coraz rzadziej. Wedle tej żony rodzina moja uważała, iż ma prawo sądzić — przypuszczając że tam ją znalazł — o nieznanem nam środowisku, w którem Swann obracał się zwyczajnie.
Ale jednego razu, dziadek przeczytał w gazecie, że Swann jest jednym ze stałych gości na śniadaniach niedzielnych u księcia de X..., którego ojciec i stryj byli najwybitniejszymi mężami stanu za Ludwika Filipa. Otóż, dziadek był ciekawy wszystkich drobnych faktów, zdolnych dopomóc mu do wniknięcia myślą w prywatne życie ludzi takich jak Molé, jak książę Pasquier, jak książę de Broglie. Zachwycony był wiadomością, że Swann bywa u osób, którzy ich znali. Przeciwnie, ciotka wyłożyła sobie tę wiadomość w sensie ujemnym dla Swanna; ktoś, kto szukał znajomości poza kastą w której się urodził, poza swoją „klasą”, deklasował się dotkliwie w jej oczach. Zdawało się jej, że taki człowiek wyrzeka się nagle owocu wszystkich swoich chlubnych stosunków z ludźmi dobrze sytuowanymi; stosunków zaszczytnie podtrzymywanych i gromadzonych dla swoich dzieci przez przewidujące rodziny. (Swojego czasu, ciotka zerwała wręcz znajomość z synem zaprzyjaźnionego z nami rejenta, ponieważ ożenił się z księżniczką krwi i tem samem spadł dla niej, z szanowanej rangi syna rejenta, do rzędu owych awanturników, ex-lokajów lub masztalerzy, których, jak mówią, królowe obdarzały czasem swojemi łaskami). Zganiła zamiar dziadka, który chciał, przy najbliższej sposobności, zapytać Swanna o owych jego świeżo odkrytych przyjaciół. Z drugiej strony, dwie siostry babki, obdarzone jej szlachetną naturą, ale bez jej inteligencji, oświadczyły, że nie rozumieją przyjemności, jaką szwagier może znajdować w rozmowie o podobnych głupstwach. Były to osoby o wyższych aspiracjach, tem samem niezdolne interesować się tem co się nazywa plotką, — nawet plotką o charakterze historycznym — i wogóle niczem co nie łączyło się wprost z jakim estetycznym lub cnotliwym przedmiotem. W stosunku do wszystkiego, co zdaleka lub z bliska wiązało się z życiem światowem, obojętność ich była taka, że ich zmysł słuchu — zrozumiawszy wreszcie swą czasową bezużyteczność z chwilą gdy przy obiedzie rozmowa przybierała charakter płochy lub bodaj przyziemny, a stare panny nie mogły jej sprowadzić do ulubionych tematów — zawieszał swoje aparaty odbiorcze i ulegał jakgdyby atrofji. Jeżeli wówczas dziadek chciał ściągnąć uwagę szwagierek, musiał się uciekać do owych wstrząsów fizycznych, któremi posługują się psychjatrzy wobec cierpiących na roztargnienie manjaków: kilkakrotne uderzenie nożem w szklankę, połączone z nagłem podniesieniem głosu i bystrem spojrzeniem. (Gwałtowne te środki psychiatrzy przenoszą często na zwykłe stosunki ze zdrowymi, bądź przez nawyk zawodowy, bądź że uważają wszystkich ludzi potrosze za warjatów.)
Bardziej obudziła zainteresowanie starych panien następująca okoliczność. W wilję pewnego dnia, kiedy Swann miał przyjść, przesłał specjalnie dla nich skrzynkę wina Asti. Równocześnie, ciotka, trzymając numer Figara, gdzie, obok podpisu pod obrazem z wystawy Corota, widniały słowa: „Ze zbiorów pana Karola Swann“, rzekła:
— Wiecie, że Swann figuruje na łamach Figara?
— Ależ ja zawsze mówiłam że on ma wiele smaku, rzekła babka.
— Oczywiście, ty, skoro chodzi o to aby być innego zdania od nas... — odparła ciotka, która, wiedząc że babka nigdy nie jest jednego zdania z nią, i nie będąc pewna czy my zawsze ciotce przyznajemy rację, chciała z nas wyłudzić ryczałtowe potępienie poglądów babki, przeciw którym starała się nas siłą zsolidaryzować. Ale myśmy milczeli. Kiedy siostry babki objawiły zamiar wspomnienia w obecności Swanna o tej notatce w Figarze, ciotka odradziła im. Za każdym razem kiedy widziała czyjąś korzyść — choćby najmniejszą — której nie posiadała, wmawiała w siebie że to nie jest korzyść ale upośledzenie, i żałowała tej osoby, aby jej nie musieć zazdrościć.
— Ja myślę, że nie zrobiłybyście mu przyjemności; co się mnie tyczy, wiem, że byłoby mi bardzo niemiło widzieć swoje nazwisko tak żywcem w gazecie i wcalebym nie lubiła, żeby mi ktoś o tem mówił.
Nie siliła się zresztą przekonywać ich, bo stare panny, przez wstręt do pospolitości, tak daleko posuwały sztukę spowijania aluzyj osobistych w przemyślne peryfrazy, że aluzja przechodziła często niepostrzeżona nawet przez tę osobę, do której się zwracała. Co do mojej matki, myślała jedynie o tem, aby uzyskać od ojca pozwolenie natrącenia Swannowi nie o żonie, ale o córce, którą ubóstwiał i dla której podobno w końcu zawarł to małżeństwo.
— Mógłbyś mu rzec o niej słówko, spytać jak się miewa. To musi być dla niego takie okrutne.
Ale ojciec gniewał się: — Ależ nie! ty masz niedorzeczne pomysły. Toby było śmieszne.
Ale jedyną osobą, dla której przybycie Swanna stanowiło bolesne przejście, byłem ja. Bo w owe wieczory, kiedy obcy, lub tylko pan Swann, byli u nas, mama nie zachodziła do mego pokoju. Nie jadłem przy stole, przychodziłem po obiedzie do ogrodu, a o dziewiątej mówiłem dobranoc i szedłem spać. Jadłem przed wszystkimi, później siedziałem przy stole do ósmej, o której to godzinie było przyjęte, że mam iść do siebie; ten cenny i delikatny pocałunek, który mama powierzała mi zazwyczaj w łóżku w chwili gdym usypiał, musiałem nieść z jadalni do swego pokoju i przechować przez cały czas rozbierania się, tak aby nie prysła jego słodycz, aby się nie rozlała i nie ulotniła jego esencja. I właśnie w dnie, w które potrzebowałbym przyjąć ten pocałunek najostrożniej, trzeba mi było go brać, chwytać nagle, publicznie, nie mając nawet czasu i swobody ducha aby skupić całą uwagę na tem co robiłem, nakształt owych maniaków, którzy silą się nie myśleć o niczem innem gdy zamykają drzwi, aby, kiedy im wróci chorobliwa niepewność, móc jej zwycięsko przeciwstawić pamięć chwili w której je zamknęli.
Byliśmy wszyscy w ogrodzie, kiedy rozległy się dwa niepewne dzwonki. Wiadomo było, że to Swann; mimo to, wszyscy spojrzeli po sobie pytająco: posłano babkę na zwiady.
— Pamiętajcie podziękować mu zrozumiale za wino; wiecie że jest wyborne, a skrzynia jest olbrzymia, — rzekł dziadek do szwagierek.
— Nie zaczynajcie znów szeptać, rzekła ciotka. Jakie to miłe znaleźć się w domu, gdzie wszyscy mówią szeptem!
— A! oto pan Swann. Zapytamy go, czy sądzi że jutro będzie ładnie, rzekł ojciec.
Matka myślała, że jedno jej słowo mogłoby zatrzeć wszystkie przykrości, jakich w naszej rodzinie mógł doznać Swann od czasu swego małżeństwa. Znalazła sposób, aby go wziąć trochę na bok. Ale ja szedłem za nią, nie mogłem się zdobyć na to żeby ją opuścić na krok, myśląc że za chwilę trzeba mi będzie zostawić mamę w jadalni i iść do swego pokoju bez nadziei uzyskania, jak w inne wieczory, tej pociechy, że mnie przyjdzie uściskać.
— Proszę, panie Swann, rzekła, niech mi pan powie coś o córce; jestem pewna, że już ma zamiłowanie do pięknych rzeczy, jak jej tatuś.
— Ależ chodźcie usiąść ze wszystkimi na werandzie, rzekł dziadek.
Matka musiała przerwać, ale nawet z tego przymusu wydobyła jedną delikatną myśl więcej, jak dobry poeta, któremu tyranja rymu każe znajdować największe piękności:
— Pomówimy o niej, kiedy będziemy sami, rzekła półgłosem do Swanna. Jedynie mamusia godna jest pana zrozumieć. Jestem pewna, że jej mamusia byłaby mojego zdania.
Usiedliśmy wszyscy dokoła żelaznego stołu. Byłbym chciał nie myśleć o godzinach tortury, jakie spędzę sam w swoim pokoju, nie mogąc usnąć; starałem się wytłumaczyć sobie, że nie mają żadnego znaczenia, skoro zapomnę ich jutro rano; siliłem się uczepić myśli o przyszłości, któreby mnie zaprowadziły, niby most, poza bliską i przerażającą mnie otchłań. Ale mój napięty troską duch, stawszy się wypukły jak spojrzenie, które wlepiałem w matkę, nie przepuszczał żadnego obcego wrażenia. Myśli wchodziły doń, ale pod warunkiem, że zostawią zewnątrz wszelki element piękna lub bodaj komizmu, któryby mnie wzruszył lub rozbawił. Jak chory, który, dzięki środkowi znieczulającemu, jest świadomie, ale nic nie czując, świadkiem dokonywanej na nim operacji, mogłem sobie przepowiadać ulubione wiersze, lub śledzić wysiłki, jakie czynił dziadek, aby naprowadzić Swanna na rozmowę o księciu d’Audiffret‑Pasquier, przyczem wiersze nie przynosiły mi żadnego wzruszenia, a owe próby dziadka żadnej wesołości.
Wysiłki te były bezowocne. Ledwie dziadek zadał Swannowi pytanie tyczące owego mówcy, kiedy jedna z sióstr babcinych, w której uszach pytanie to zabrzmiało niby milczenie głębokie ale niewczesne, wymagające tego aby je przerwać, zagadnęła drugą:
— Wyobraź sobie, Celino, poznałam młodą nauczycielkę Szwedkę, która mi udzieliła co do kooperatyw w krajach skandynawskich szczegółów niesłychanie interesujących. Trzeba ją będzie tu ściągnąć któregoś dnia na obiad.
— Oczywiście! — odparła siostra jej Flora — ale i ja też nie straciłam czasu. Spotkałam u pana Vinteuil starego uczonego, który dobrze zna pana Maubant. Maubant objaśnił mu bardzo szczegółowo, w jaki sposób opracowuje role. Szalenie interesujące. To sąsiad pana Vinteuil, nie wiedziałam nic o tem; bardzo miły.
— Nietylko pan Vinteuil ma miłych sąsiadów, wykrzyknęła ciotka Celina głosem któremu nieśmiałość użyczyła siły, a intencja sztuczności, przyczem rzuciła na Swanna to co nazywała znaczącem spojrzeniem. Równocześnie, ciotka Flora, która zrozumiała, że ten wykrzyknik był podziękowaniem Celiny za wino, popatrzyła także na Swanna z wyrazem równocześnie powinszowania i ironji, bądź aby podkreślić ładne powiedzenie siostry, bądź że zazdrościła Swannowi iż je natchnął, bądź też że nie mogła się wstrzymać od zażartowania zeń w duchu, wyobrażała sobie bowiem, że on jest na mękach.
— Sądzę, że będzie można zaprosić tego pana na obiad, ciągnęła Flora; kiedy się go sprowadzi na Maubanta albo na panią Maternę, mówi godziny całe bez przerwy.
— To musi być rozkoszne, westchnął dziadek, w którego duszy natura na nieszczęście w tym samym stopniu zapomniała pomieścić zdolności zainteresowania się kooperatywami szwedzkiemi, lub techniką ról Maubanta, w jakim zapomniała obdarzyć sióstr babki owem ziarnkiem soli, które trzeba dodać samemu, aby znaleźć jakiś smak w konwersacji o życiu prywatnem Molégo albo hrabiego Paryża.
— Ot, rzekł Swann do dziadka, to co panu powiem więcej niżby się zdawało ma związku z tem o co pan mnie pytał, bo w pewnych punktach rzeczy nie zmieniły się zbytnio. Czytałem dziś rano w Saint‑Simonie coś coby pana zabawiło. Mówię o tomie tyczącym jego ambasady w Hiszpanjii; to nie jest najlepszy tom, to prawie tylko dziennik, ale w każdym razie dziennik cudownie pisany, co już tworzy grubą różnicę z okropnemi dziennikami, które trzeba nam czytać rano i wieczór.
— Nie zgodziłabym się z panem; bywają dni, w których czytanie dzienników wydaje mi się bardzo przyjemne... — przerwała ciocia Flora, aby okazać że czytała w Figarze wzmiankę o Corocie Swanna.
— Kiedy mówią o rzeczach, albo ludziach interesujących! — podlicytowała ciotka Celina.
— Nie przeczę, odparł Swann zdziwiony. Zarzucam jedynie dziennikom to, że ściągają codziennie naszą uwagę na rzeczy bez znaczenia, gdy ledwo parę razy w życiu czytamy książki mówiące o rzeczach zasadniczych. Z chwilą gdy co rano rozdzieramy gorączkowo opaskę dziennika, wówczas trzebaby odmienić rzeczy i pomieścić w gazecie, sam nie wiem co... ot, Myśli Pascala! (wygłosił ten tytuł z ironiczną przesadą, aby nie wyglądać na pedanta). A naodwrót w tomie ze złoconemi brzegami, który otwieramy ledwo raz na dziesięć lat — dodał, okazując wobec rzeczy światowych ową wzgardę, którą chętnie przybierają niektórzy światowcy — czytalibyśmy, że królowa grecka udała się do Cannes, albo że księżna de Léon wydała bal kostjumowy. W ten sposób, przywróciłoby się właściwe proporcje.
Ale, żałując że się dał wciągnąć do mówienia — nawet w lekki sposób — o rzeczach poważnych, dodał ironicznie:
— Ładną w istocie prowadzimy rozmowę; nie wiem czemu wstąpiliśmy na te „szczyty”.
Poczem, zwracając się do dziadka:
— Zatem, Saint‑Simon opowiada, że Maulevrier ośmielił się podać rękę jego synom. Wie pan, ten Maulevrier, o którym mówi: „Nigdy nie znalazłem w tej grubej butli nic poza kwasem, pospolitością i głupotą”...
— Nie wiem czy są grube, ale znam butle, w których znajduje się zupełnie coś innego, rzekła żywo ciotka Flora, która też chciała podziękować Swannowi, bo wino przeznaczone było dla obu sióstr. Celina zaczęła się śmiać. Swann, zaskoczony, podjął:
— „Nie wiem, czy to był spryt czy nieokrzesanie (pisze Saint‑Simon), ale chciał podać rękę moim synom. Spostrzegłem się dość wcześnie aby temu przeszkodzić.”
Dziadek już się rozpływał nad „sprytem czy nieokrzesaniem”, ale panna Celina, u której nazwisko Saint‑Simona — zawsze literat! — powstrzymało kompletne znieczulenie zdolności słuchowych, już się oburzała:
— Jakto? zachwycać się tem? doprawdy, to ładne! Co to właściwie znaczy? czy jeden człowiek nie jest równy drugiemu? Co to może stanowić za różnicę czy ktoś jest księciem czy woźnicą, jeżeli ma rozum i charakter? Ładny miał system wychowywania dzieci pański Saint‑Simon, jeżeli im nie kazał podawać ręki każdemu porządnemu człowiekowi. Ależ to poprostu straszne. I pan się ośmiela to cytować?
A dziadek, zrozpaczony, czując, wobec tej obstrukcji, niemożliwość wyciągnięcia Swanna na historje których był ciekawy, rzekł półgłosem do mamy:
— Przypomnij mi wiersz, któregoś mnie nauczyła a który tyle mi sprawia ulgi w podobnych chwilach. A, już mam: „Boże, ileż cnót w końcu znienawidzić można!” Och, jakie to mądre!
Nie spuszczałem oczu z matki; wiedziałem, że, kiedy siądą do stołu, nie będzie mi wolno zostać przez cały obiad i że, aby nie drażnić ojca, mama nie pozwoli mi się uściskać kilka razy przy ludziach, tak jakbym to uczynił w swoim pokoju. Toteż przyrzekałem sobie w jadalni, skoro się zacznie obiad i kiedy będę czuł że się pora zbliża, zgóry wycisnąć z tego pocałunku, który ma być tak krótki i ukradkowy, wszystko co mogę z niego wydobyć sam; wybrać wzrokiem na twarzy miejsce, przygotować się, aby, dzięki duchowej antycypacji tego pocałunku, móc poświęcić całą minutę, której mi mama użyczy, na to aby czuć jej policzek na swoich wargach, — jak malarz, który, mogąc uzyskać jedynie krótkie seanse, przygotowuje paletę i robi zawczasu z pamięci, ze szkiców, wszystko to w czem ostatecznie potrafi się obejść bez obecności modela. Ale oto, nim zadzwoniono na obiad, dziadek rzekł z bezwiedniem okrucieństwem:
— Mały ma minę zmęczoną, powinienby się położyć. Zresztą dziś obiad będzie późno.
I ojciec, który nie przestrzegał tak sumiennie traktatów jak babka i matka, rzekł: — Tak, tak, idź się położyć.
Chciałem uściskać mamę; w tej chwili rozległ się gong obiadowy.
— Ale nie, dajże pokój, zostaw matkę, dosyć sobie powiedzieliście dobranoc, śmieszne są te wybuchy czułości. No, na górę!
I trzeba mi było iść bez wiatyku; trzeba mi było wstępować stopień po stopniu, jak powiada wyrażenie ludowe „sercu wbrew”, krocząc wbrew sercu, które byłoby chciało wrócić do matki, ponieważ nie ucałowawszy mnie, nie udzieliła temsamem memu sercu pozwolenia na pójście ze mną.
Te znienawidzone schody, przebywane zawsze tak smutno, wydzielały zapach lakieru, który poniekąd wchłonął i utrwalił ową swoistą cowieczorną zgryzotę, i czynił ją może jeszcze okrutniejszą dla mojej wrażliwości, ile że w tej zapachowej formie inteligencja moja nie mogła brać udziału w męczarni. Kiedy śpimy i kiedy ból zębów objawia się nam naprzykład jako młoda dziewczyna, którą silimy się dwieście razy z rzędu wyciągnąć z wody, lub jako wiersz z Moliera powtarzany bez przerwy, wielką ulgą jest obudzić się, iżby nasza inteligencja mogła oswobodzić ideę bólu zębów z wszelkiego heroicznego lub rytmicznego przebrania. Ja doznawałem przeciwieństwa tej ulgi, kiedy zgryzota że idę do swego pokoju wchodziła we mnie w sposób nieskończenie szybszy, prawie błyskawiczny, podstępny zarazem i gwałtowny, przez wdechanie — o wiele toksyczniejsze niż wnikanie duchowe — właściwego tym schodom zapachu lakieru.
Skoro raz znalazłem się w pokoju, trzeba było zatkać wszystkie otwory, zamknąć okienice, wykopać swój własny grób odchylając kołdrę, przywdziać całun nocnej koszuli. Ale, nim zagrzebałem się w żelaznem łóżeczku które wstawiono do mego pokoju, bo mi było za gorąco w lecie pod rypsowemi zasłonami wielkiego łóżka, uczułem odruch buntu, chciałem użyć podstępu skazańca. Napisałem do matki, błagając ją aby przyszła z ważnych powodów których nie mogę zdradzić w liście. Drżałem tylko, że Franciszka, kucharka ciotki, mająca za zadanie zajmować się mną kiedy byłem w Combray, może nie zechce zanieść listu. Domyślałem się, że iść ze zleceniem do matki kiedy są goście, wyda się jej równie niemożliwe co dla odźwiernego w teatrze oddać list aktorowi podczas gdy ów jest na scenie. Miała ona, co do rzeczy które można albo których nie można robić, kodeks stanowczy, obfity, subtelny i nieubłagany w zakresie nieuchwytnych lub czczych rozróżnień, co mu dawało podobieństwo do owych starożytnych praw, które, obok przepisów okrutnych jak naprzykład mordowanie dzieci przy piersi, zabraniały z przesadną delikatnością gotowania koźlęcia w mleku jego matki, lub jedzenia ze zwierzęcia ścięgna z uda. Ten kodeks — jeżeli o nim sądzić z nagłego uporu, z jakim wzdragała się wykonać niektórych zleceń — zdawał się przewidywać komplikacje społeczne i wyrafinowania światowe, takie jakich otoczenie Franciszki i jej tryb życia nie mogły jej podsunąć; i trzeba było sobie powiedzieć, że była w niej przeszłość francuska, bardzo dawna, szlachecka i źle pojęta, jak w owych przemysłowych miastach, gdzie stare pałace świadczą iż było w nich niegdyś życie dworskie, i gdzie robotnicy fabryki produktów chemicznych pracują wśród delikatnych rzeźb, przedstawiających cud świętego Teofila albo czterech synów Hajmona.
W danym wypadku, artykuł kodeksu, naskutek którego mało było prawdopodobne aby, poza wypadkiem pożaru, Franciszka poszła niepokoić mamę w obecności pana Swanna dla mojej skromnej osoby, wyrażał poprostu szacunek, jaki wyznawała nietylko dla krewnych, — jak dla umarłych, księży i królów, — ale także dla obcego któremu się użycza gościny; szacunek, który byłby mnie może wzruszył w książce, ale który mnie zawsze drażnił w jej ustach, dla poważnego i wzruszonego głosu jaki przybierała mówiąc o tem. Tembardziej drażnił mnie tego wieczoru, gdy święty charakter jaki przyznawała obiadowi mógł mieć za skutek odmowę zakłócenia jego ceremonji. Ale, aby zyskać jedną szansę więcej, nie zawahałem się skłamać i powiedzieć Franciszce, że to wcale nie ja chciałem pisać do mamy, ale że mama, rozstając się ze mną, poleciła mi, abym nie zapomniał przesłać jej odpowiedzi co do jakiegoś przedmiotu którego miałem poszukać; i bardzoby się gniewała gdyby jej nie oddać tego listu. Sądzę, że Franciszka nie uwierzyła mi, bo, jak ludzie pierwotni których zmysły są sprawniejsze od naszych, rozróżniała bezpośrednio, po znakach dla nas niepochwytnych, wszelką prawdę którą chcielibyśmy przed nią ukryć; patrzała parę chwil na kopertę, jakgdyby wygląd papieru i pisma mogły ją objaśnić co do zawartości, lub wskazać jej, do jakiego artykułu swego kodeksu powinna się odnieść. Poczem wyszła z miną zrezygnowaną, która zdawała się mówić:
— Co to za nieszczęście dla rodziców mieć takie dziecko!
Wróciła po chwili aby mi powiedzieć, że dopiero podano lody, że niepodobna lokajowi oddać w tej chwili listu przy wszystkich; ale że, skoro dadzą płukanki, znajdzie się sposób doręczenia go mamie. Natychmiast moja męczarnia uśmierzyła się: zatem już nie do jutra — jak myślałem przed chwilą — rozstałem się z mamą! Bilecik mój — mimo iż pogniewa ją zapewne (i to podwójnie, bo ten manewr musiał mnie ośmieszyć w oczach Swanna) — miał mnie bodaj wpuścić, niewidzialnego i uszczęśliwionego, do pokoju w którym ona jest, miał jej mówić o mnie do ucha. Ta sala jadalna, zakazana, wroga, gdzie jeszcze przed chwilą, nawet lody — „granito” — i płukanki zdawały mi się kryć rozkosze złowrogie i śmiertelnie smutne, skoro mama kosztowała ich zdala odemnie, otwierała się dla mnie niby dojrzały i słodki owoc, który rozrywa swoją powłokę; miała bryznąć, trysnąć w moje upojone serce uwagę mamy, gdy będzie czytała moje słowa. Teraz nie byłem już z nią rozdzielony; zapory padły, łączyła nas rozkoszna nić. Przytem to nie było wszystko: mama z pewnością przyjdzie!
Przypuszczałem, że gdyby Swann przeczytał mój list i odgadł jego cel, śmiałby się bardzo z tego ucisku serca którego doznawałem; otóż, przeciwnie, jak się dowiedziałem później, podobny stan był cierpieniem długich lat jego życia i nikt tak dobrze jak on nie umiałby mnie zrozumieć. Ów skurcz serca, jakiego doznajemy czując że ukochana istota znajduje się w miejscu zabawy gdzie nas niema i gdzie nie możemy za nią pośpieszyć, Swann poznał przez miłość. Ten stan, ten niepokój jest poniekąd predestynowany dla miłości, ona go zagarnie, wyspecjalizuje; ale kiedy, jak u mnie, niepokój ten nawiedzi serce zanim miłość zjawiła się w życiu, wówczas buja czekając na nią, mglisty i swobodny, bez określonego przydziału, raz w służbie jednego uczucia, to znów w służbie innego, to czułości synowskiej, to koleżeńskiej przyjaźni. I tę radość, z jaką przeżyłem pierwszą swoją przygodę, kiedy Franciszka wróciła aby mi oznajmić że mój list będzie doręczony, Swann poznał ją również, ową zwodną radość! Dostarcza nam jej jakiś przyjaciel, jakiś krewny naszej ukochanej, kiedy, przybywając do domu lub do teatru gdzie ona się znajduje, na bal, redutę lub premierę gdzie miał się z nią spotkać, przyjaciel ów spostrzeże nas błądzących pod bramą, czekających rozpaczliwie jakiejś okazji skomunikowania się. Poznaje nas, zbliża się swobodnie, pyta co tu robimy. I kiedy zmyślamy że mamy coś bardzo pilnego do powiedzenia jego krewnej lub przyjaciółce, upewnia że to nic prostszego! każe nam wejść do sieni i obiecuje nam ją przysłać w ciągu pięciu minut. Jakże kochamy — tak jak ja w tej chwili kochałem Franciszkę — życzliwego pośrednika, który jednem słowem sprawi że owa zabawa stanie się nam znośna, ludzka, niemal przyjazna. A jeszcze przed chwilą zdawała się nam ta sama zabawa czemś nieodgadnionem, piekielnem! czuliśmy jakieś wrogie, przewrotne i lubieżne wiry które odciągały gdzieś daleko, każąc jej śmiać się z nas, tę którą kochamy. Jeżeli mamy brać miarę z owego krewniaka który nas zagadnął i który również jest uczestnikiem tych okrutnych misterjów, inni goście nie muszą mieć nic bardzo demonicznego. Wnikamy oto przez niespodziewany wyłom w owe niedostępne i dręczące godziny, w których ona miała kosztować nieznanych szałów; podchwytujemy jedną z chwil, których ciąg miałby się składać na owe rozkosze; chwilę równie rzeczywistą jak inne, może nawet ważniejszą dla nas, bo kochanka bardziej w nią jest wmięszana. Uzmysławiamy sobie, posiadamy tę chwilę, wkraczamy w nią, stworzyliśmy ją prawie: chwilę, w której ona się dowie, że jesteśmy tu, na dole. I bezwątpienia — tłumaczymy sobie — inne momenty zabawy nie musiały być nazbyt odmiennej przyrody, nie musiały mieć nic bardziej upajającego, nic coby nam powinno sprawiać takie cierpienie, skoro życzliwy przyjaciel powiedział: „Ależ zejdzie z przyjemnością! O wiele będzie jej milej porozmawiać tutaj z tobą, niż nudzić się tam na górze”. Niestety! Swann doświadczył tego; dobre intencje pośrednika bezsilne są wobec kobiety, którą drażni to, iż czuje się ścigana nawet na balu przez kogoś, kogo nie kocha. Często, przyjaciel schodzi sam.
Matka nie przyszła i, bez oszczędzań mojej miłości własnej (zaangażowanej w to, aby bajka o „poszukaniu czegoś”, których to poszukiwań wynik miałem rzekomo jej przesłać, nie spotkała się z zaprzeczeniem) kazała powiedzieć przez Franciszkę: „Niema odpowiedzi”. Jakże często później słyszałem te słowa w ustach portjerów hotelowych lub garsonów z karciarni, przynoszone biednej dziewczynie, która się dziwi: „Jakto, nic nie powiedział, ależ to niemożliwe! Oddał pan przecież mój list. Dobrze, zaczekam jeszcze”. I, tak samo jak ona zapewnia niezmiennie, że obejdzie się bez światła, które odźwierny chce dla niej specjalnie zapalić, i czeka, słysząc już tylko rzadkie odzywki o pogodzie, które portjer wymienia ze strzelcem, poczem portjer, sprawdziwszy godzinę, wysyła nagle strzelca, aby wstawił do lodu napój klienta, tak ja, oddaliwszy propozycję Franciszki przyrządzenia mi ziółek lub posiedzenia przy mnie, pozwoliłem jej wrócić do kredensu, położyłem się i zamknąłem oczy, starając się nie słyszeć głosu rodziców, którzy pili kawę w ogrodzie. Ale, po upływie kilku sekund, uczułem iż pisząc ten list do mamy, zbliżając się, pod grozą jej gniewu, tak bardzo do niej iż zdawało mi się że dotykam chwili ujrzenia jej, przeciąłem sobie możliwość zaśnięcia bez jej widoku. Z minuty na minutę bicia mego serca stawały się boleśniejsze, ponieważ wzmagałem swoje podniecenie, nakazując sobie spokój, który był pogodzeniem się z moją niedolą.
Naraz ucisk serca ustał, ogarnęło mnie szczęście takie, jak gdy silne lekarstwo zaczyna działać i odejmie nam ból; postanowiłem w tej chwili nie próbować już zasnąć bez ujrzenia mamy; postanowiłem uściskać ją za wszelką cenę, kiedy będzie szła się położyć, mimo iż łączyło się to z oczywistością długiego jej gniewu. Spokój, który wypływał z zakończenia moich męczarni, wprawiał mnie w nadzwyczajną radość, nie mniej niż oczekiwanie, pragnienie i obawa niebezpieczeństwa. Otwarłem bez hałasu okno i usiadłem na łóżku; wstrzymywałem wszelki ruch, z obawy aby mnie nie usłyszano z dołu. W przyrodzie wszystko wydawało się również zakrzepłe w niemej uwadze, aby nie zmącić blasku księżyca, który, zdwajając i oddalając każdą rzecz swoim blaskiem, gęstszym i konkretniejszym niż ona sama, ścienił i poszerzył zarazem krajobraz, niby mapę złożoną dotąd, którą się rozwija. To, co musiało się poruszać — jakiś liść kasztanu — ruszało się. Ale jego drżenie, drobiazgowe, totalne, spełnione aż do najdrobniejszych odcieni i największych subtelności, nie udzielało się reszcie, nie stapiało się z nią, pozostawało ograniczone. Najdalsze odgłosy, rozpostarte w tej ciszy, która nie chłonęła z nich nic; te które szły z ogrodów położonych na krańcu miasta, rozlegały się z takiem „wykończeniem”, że zdawały się zawdzięczać owo wrażenie dali jedynie swemu pianissimo, niby owe pianissima tak mistrzowsko wykonywane przez orkiestrę Konserwatorjum, że — choć się z nich nie traci ani nuty — robią wrażenie czegoś słyszanego z poza sali koncertowej, i że wszyscy starzy abonenci — także i siostry babki, kiedy Swann ofiarował im swoje miejsca — nadstawiają ucha, jakgdyby słyszeli daleki krok maszerującego wojska, nim jeszcze skręciło w ulicę de Trévise.
Wiedziałem, że postępek na który się ważyłem, może mieć dla mnie, ze strony rodziców, konsekwencje najpoważniejsze, o wiele cięższe w istocie niżby mógł przypuszczać ktoś obcy: takie o jakich się mniema że grożą jedynie przewinom naprawdę hańbiącym. Ale w systemie mojego wychowania porządek przestępstw był nie taki jak u innych dzieci; przed wszystkiemi innemi błędami (zapewne dlatego, że od tych trzeba mnie było najpilniej strzec), nauczono mnie stawiać te, o których wiem dzisiaj, że ich wspólną cechą jest nadmierna pobudliwość nerwowa. Wówczas nie wymawiano tego słowa, nie uznawano tego objaśnienia, które byłoby mogło usprawiedliwić mnie we własnych oczach lub nawet utwierdzić w wierze, że jestem niezdolny opierać się tym odruchom. Ale poznawałem je dobrze po lęku, który je poprzedzał, jak i po srogości kary, która po nich następowała; i wiedziałem, że błąd jaki właśnie popełniłem jest — mimo że nieskończenie cięższy — z tej samej rodziny co owe inne, za które bywałem surowo ukarany. Kiedy wyjdę naprzeciw matki w chwili gdy będzie szła spać, a ona zobaczy, że ja się nie położyłem poto aby jej jeszcze raz w korytarzu powiedzieć dobranoc, nie pozwolą mi zostać w domu, oddadzą mnie od jutra do internatu; to było pewne. I cóż! choćbym się miał rzucić z okna w pięć minut później, wolałem nawet to. W tej chwili chciałem tylko mamy, musiałem jej powiedzieć dobranoc; zbyt daleko zaszedłem na drodze wiodącej do ziszczenia tej żądzy, aby móc się wrócić.
Usłyszałem rodziców, którzy odprowadzali Swanna; kiedy dzwonek u furtki oznajmił mi że gość odszedł, zbliżyłem się do okna. Mama pytała ojca, czy mu smakowała langusta i czy pan Swann dobierał kawowych i pistacjowych lodów.
— Wydały mi się trochę mdłe, rzekła matka; myślę, że na drugi raz trzeba będzie spróbować innego smaku.
— Nie umiem powiedzieć, jak mi się Swann wydaje zmieniony, rzekła ciotka; ależ się zestarzał!
Ciotka tak nawykła widzieć w Swannie zawsze tego samego młodego człowieka, że dziwiła się, znajdując go naraz starszym nad wiek, który mu wciąż dawała. I rodzice zresztą zaczęli się w nim dopatrywać owej anormalnej, przedwczesnej, hańbiącej i zasłużonej zgrzybiałości starych kawalerów, wszystkich tych dla których wydaje się że wielki dzień bez jutra dłuższy jest niż dla innych, dlatego że dla nich jest pusty i że chwile sumują się w nim od rana, nie dzieląc się następnie między dzieci.
— Sądzę, że on ma wiele zgryzot z tą paskudną żoną, która, na oczach całego Combray, żyje z niejakim Charlusem. Całe miasto gada o tem.
Matka zauważyła, że jednak Swann wydaje się od jakiegoś czasu o wiele mniej smutny.
— Rzadziej też robi ów gest, w którym zupełnie podobny jest do swego ojca, kiedy ocierał oczy i przeciągał rękę po czole. Ja sądzę, że on w gruncie nie kocha już tej kobiety.
— Ależ oczywiście że jej już nie kocha, odparł dziadek. Dostałem od niego, już dawno temu, w tym przedmiocie list, do którego nie omieszkałem się nie zastosować, a który nie zostawia żadnych wątpliwości co do jego uczuć, przynajmniej miłosnych, względem żony. No i co, widzicie, nie podziękowałyście mu za Asti, dodał dziadek, zwracając się do szwagierek.
— Jakto nie podziękowałyśmy? Zdaje mi się nawet, żem to przemyciła dosyć zręcznie, odparła ciotka Flora.
— Tak, bardzoś to ładnie ujęła, podziwiałam cię, rzekła ciotka Celina.
— Ale i ty miałaś moment bardzo szczęśliwy.
— Tak, byłam dość dumna z mego zwrotu o miłych sąsiadach.
— Jakto, więc wy to nazywacie podziękować! wykrzyknął dziadek. Słyszałem, ale niech mnie czarci porwą, jeżelim wiedział, że to się odnosi do Swanna. Możecie być pewne, że on nic nie zrozumiał.
— Ale skądże, Swann nie jest głupi, jestem pewna, że on to ocenił. Nie mogłam mu przecie wyszczególnić liczby butelek i ceny wina!
Rodzice zostali sami, siedli na chwilę; poczem ojciec rzekł:
— No tak. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, pójdziemy się położyć.
— Jak chcesz, mój drogi, mimo że nic mi się spać nie chce. Nie podejrzewam, aby ta odrobina kawy w lodach wybiła mnie ze snu; ale widzę światło w kredensie i skoro poczciwa Franciszka czekała na mnie, poproszę ją, aby mi rozpięła stanik, gdy ty będziesz się rozbierał
I matka otwarła drzwi do sieni, którą szło się na schody. Niebawem usłyszałem ją, jak idzie zamknąć okno. Wysunąłem się bez hałasu na korytarz, serce biło mi tak silnie, że ledwo mogłem iść; ale przynajmniej nie biło już z rozpaczy, tylko ze strachu i z radości. Ujrzałem na schodach światło od maminej świecy. Potem ujrzałem ją samą, rzuciłem się ku niej. W pierwszej sekundzie popatrzyła na mnie zdumiona, nie rozumiejąc co się stało. Potem twarz jej oblokła się gniewem, nie rzekła ani słowa i w istocie za mniejsze o wiele rzeczy nie mówiono do mnie przez kilka dni. Gdyby mama się odezwała, znaczyłoby to że można ze mną mówić; zresztą wydałoby mi się to może jeszcze straszliwsze, jako znak, że wobec ciężkości zawieszanej nademną kary, milczenie, gniew, byłyby zbyteczne. Każde słowo wyrażałoby ów spokój, z jakim odpowiada się służącemu, kiedy się postanowiło oddalić go; pocałunek, który się daje synowi, gdy się go wyprawia z domu, a któregoby mu się odmówiło, gdyby się rzecz miała skończyć na dwudniowym gniewie. Ale matka usłyszała ojca idącego z garderoby i, aby uniknąć niezawodnej sceny, rzekła głosem drżącym od wzburzenia:
— Uciekaj, uciekaj, niech przynajmniej ojciec nie widzi cię tutaj wystającego jak warjat.
Ale ja powtarzałem: „Przyjdź mi powiedzieć dobranoc”, przerażony odblaskiem ojcowskiej świecy na ścianie, ale zarazem czyniąc z bliskości ojca rodzaj szantażu i mając nadzieję, że, dla uniknięcia spotkania mojego z ojcem w tej sytuacji, mama powie mi: „Wracaj do siebie, przyjdę”. Było za późno, ojciec stał przed nami. Bezradnie wyszeptałem słowa, których nikt nie słyszał: „Jestem zgubiony!”
Stało się inaczej. Ojciec naruszał stale przywileje, które zdobyłem w szerszych paktach przyznawanych mi przez matkę i babkę, ponieważ nie troszczył się o zasady i nie było z nim „prawa narodów”. Dla jakiejś racji zupełnie przypadkowej, lub nawet bez racji, obcinał mi w ostatniej chwili jakiś spacer tak tradycyjny, tak uświęcony, że nie można było pozbawić mnie go bez krzywoprzysięstwa. Czasem, jak zrobił jeszcze tego wieczora, powiadał mi, o wiele przed godziną urzędową: „No, idź się położyć, żadnych wyjaśnień!” Ale także, dlatego że nie miał (w rozumieniu babki) zasad, nie mógł, ściśle biorąc, być nieugięty. Popatrzył na mnie chwilę, zdziwiony i zagniewany; poczem, skoro mama wytłumaczyła mu z zakłopotaniem co się stało, rzekł:
— No to idź do niego, skoro mówiłaś, że ci się nie chce spać; zostań trochę w jego pokoju, ja nie potrzebuję niczego.
— Ależ, mój drogi, odparła nieśmiało matka, to, że mi się nie chce spać, to nie zmienia kwestji; nie można przyzwyczajać dziecka...
— Ależ nie chodzi o przyzwyczajenie, rzekł ojciec, wzruszając ramionami; widzisz przecie, że malec ma jakąś zgryzotę, wygląda tak żałośnie; no, przecież nie jesteśmy ludożercy! Dużo ci z tego przyjdzie, że on się rozchoruje! Skoro są dwa łóżka w pokoju, powiedz Franciszce, żeby ci posłała wielkie łóżko i śpij tej nocy przy nim. No, dobranoc, ja nie jestem taki nerwowy jak wy, ja się kładę.
Nie mogłem dziękować ojcu, rozgniewałbym go swoją czułostkowością, jak to nazywał. Nie śmiałem się poruszyć; on jeszcze stał przed nami, wielki, w białym szlafroku, z fioletową kaszmirową chustką, którą sobie okręcał głowę od czasu jak miewał newralgje. Miał gest Abrahama na rycinie, wedle Benozzo Gozzoli, którą mi dał pan Swann, gdy Abraham nakazuje Sarze aby się rozstała z Izaakiem. Dużo lat upłynęło od tego dnia. Schody i ściana na której ujrzałem odblask świecy ojca, nie istnieją już od dawna. We mnie zniszczało wiele rzeczy, o których myślałem że powinny trwać wiecznie, i nowe wyrosły, dając początek nowym troskom i radościom, których wówczas nie byłbym mógł przewidzieć, tak samo jak dawne stały mi się trudne do zrozumienia. Oddawna już ojciec nie może powiedzieć mamie: „Idź do tego malca”. Możliwość takich godzin już się nie odrodzi dla mnie nigdy. Ale od niedawna, zaczynam bardzo dobrze słyszeć, kiedy nadstawię ucha, łkanie, które zdołałem powstrzymać w obecności ojca i które wybuchło dopiero wówczas, kiedy zostałem sam z matką. W rzeczywistości, łkanie to nie ustało nigdy; i jedynie dlatego że życie milczy teraz bardziej dokoła mnie, słyszę je na nowo, niby owe dzwony klasztorne, w ciągu dnia tak stłumione hałasami miasta iż zdawałoby się że zamarły, ale które zaczynają znów dzwonić w ciszy wieczornej.
Mama spędziła tę noc w moim pokoju; w chwili gdy dopuściłem się takiego błędu, że spodziewałem się iż będę musiał pożegnać dom, rodzice przyznali mi więcej, niż byłbym kiedykolwiek uzyskał w nagrodę pięknego czynu. Postępowanie ojca ze mną, nawet gdy się objawiło w tej łasce, zawsze zachowało coś dowolnego, niezasłużonego, ile że bardziej zależało od przypadkowych okoliczności, niż od przemyślanego planu. Może nawet to, co nazywałem jego surowością, kiedy mnie wyprawiał spać, mniej zasługiwało na tę nazwę, niż surowość matki albo babki. Ojciec, ze swą naturą różniejszą w wielu punktach od mojej, nie odgadł prawdopodobnie, jak bardzo co wieczór byłem nieszczęśliwy, o czem matka i babka wiedziały dobrze; ale one kochały mnie na tyle, aby nie chcieć oszczędzić mi cierpienia; chciały bym się nauczył panować nad sobą, chciały zmniejszyć moją pobudliwość i wzmocnić wolę. Co do ojca, którego przywiązanie do mnie było innego rodzaju, nie wiem, czy miałby tę wytrwałość; gdy jeden raz zrozumiał że ja cierpię, zaraz powiedział matce: „Idźże go pocieszyć”.
Mama spędziła tę noc w moim pokoju, widocznie nie chcąc psuć żadnym wyrzutem owych godzin tak odmiennych od tego czego miałem prawo się spodziewać. Kiedy Franciszka, widząc mamę, jak siedzi przy mnie, trzyma mnie za rękę i pozwala mi płakać nie łając mnie, zrozumiała że się dzieje coś niezwykłego i spytała: „Ale, proszę pani, czego panicz tak płacze?” mama odpowiedziała: „On sam nie wie czemu, zdenerwowany jest, pościel mi prędko i idź spać”.
Tak więc, pierwszy raz smutek mój nie był brany jako błąd zasługujący na karę, ale jako mimowolne cierpienie, które oficjalnie uznano; jako stan nerwowy, za który nie jestem odpowiedzialny; doznałem tej ulgi, że nie potrzebowałem już przydawać wyrzutów do goryczy swoich łez, mogłem płakać bez grzechu. Niemało byłem też dumny wobec Franciszki z tego obrotu rzeczy ziemskich, który, w godzinę po tem jak mama odmówiła przyjścia do mnie i kazała mi wzgardliwie odpowiedzieć że mam spać, wznosił mnie do godności dorosłej osoby i dawał mi nagle jakby dojrzałość cierpienia, prawo łez. Powinienem był być szczęśliwy; nie byłem. Miałem uczucie, że matka uczyniła dla mnie pierwsze ustępstwo, które musiało jej być bolesne; że to była z jej strony pierwsza abdykacja z ideału jaki sobie dla mnie stworzyła; i że pierwszy raz ona, tak mężna, uznała się zwyciężoną. Zdawało mi się, że, jeżeli odniosłem zwycięstwo, to przeciw niej; że udało mi się tak, jak mogłoby się udać chorobie, zgryzocie albo wiekowi zmiękczyć jej wolę, ugiąć jej rozum, i że ten wieczór zaczyna nową erę, pozostanie smutną datą. Gdybym śmiał teraz, powiedziałbym mamie: „Nie, nie chcę, nie śpij tutaj”. Ale znałem jej mądrość praktyczną — realistyczną, jakby się powiedziało dzisiaj — która łagodziła w niej gorącą idealistyczną naturę babki; i wiedziałem, że teraz, kiedy zło się stało, wolałaby już dać mi bodaj kosztować jego kojącej słodyczy i nie niepokoić ojca. Zapewne, piękna twarz matki błyszczała jeszcze młodością tego wieczoru, kiedy mnie trzymała tak łagodnie za ręce i starała się powstrzymać moje łzy; ale właśnie zdawało mi się, że tak być nie powinno; gniew jej byłby mniej smutny dla mnie niż ta nowa słodycz, której nie zaznało moje dzieciństwo; zdawało mi się, że bezbożną i tajemną ręką zarysowałem w jej duszy pierwszą zmarszczkę i sprowadziłem pierwszy siwy włos. Ta myśl zdwoiła moje łkania; wówczas ujrzałem, że mamie, która nigdy wobec mnie nie dawała folgi rozczuleniu, udzielił się naraz mój stan i że wstrzymuje chęć do płaczu. Czując, żem to spostrzegł, rzekła ze śmiechem:
— No i patrzcie, ten mały pieszczoch, ten mały kociak gotów jeszcze sprawić, że mama zrobi się taka niemądra jak on. No, skoro ci się nie chce spać, i mamie też nie, nie denerwujmy się już, róbmy coś weźmy jakąś książkę.
Ale ja nie miałem w swojej sypialni książek.
— Czy zepsułoby ci to przyjemność, gdybym dziś wyjęła książki, które babcia ma ci dać na imieniny? Pomyśl dobrze: czy nie będziesz markotny, że nic nie dostaniesz pojutrze?
Byłem przeciwnie zachwycony: mama poszła po paczkę książek. Przez papier w którym były zawinięte, mogłem odgadnąć jedynie ich krótki i szeroki format; ale już to pierwsze wejrzenie, mimo że powierzchowne, zasuwało w cień noworoczne pudełko z farbami i zeszłoroczne jedwabniki. To były Mare au Diable, François le Champi, Petite Fadette i Maîtres Sonneurs. Babka, jak dowiedziałem się później, wybrała zrazu poezje Musseta, tom Roussa i Indjanę; o ile bowiem uważała lichą lekturę za równie niezdrową jak cukierki i ciastka, nie sądziła, aby szeroki oddech geniuszu mógł mieć na umysł dziecka wpływ niebezpieczny i mniej ożywczy niż powietrze i wiatr na jego ciało. Ale ponieważ ojciec, dowiedziawszy się jakie książki babka zamierza mi dać, potraktował ją niemal jak warjatkę, udała się sama do Jouy-le-Vicomte do księgarza, iżby w dniu imienin nie brakło prezentu (dzień był upalny i wróciła tak cierpiąca, że lekarz ostrzegł matkę, żeby jej nie pozwoliła męczyć się w ten sposób) i zdecydowała się na cztery sielskie powieści George Sand. „Moja droga, rzekła do mamy, nie umiałabym dać temu dziecku rzeczy źle napisanej”.
W istocie, nie umiała nigdy kupić czegoś takiego, z czegoby nie można wyciągnąć korzyści intelektualnej, tej zwłaszcza, jaką nam sprawiają piękne rzeczy, ucząc nas szukać przyjemności w czem innem, niż w zadowoleniu dobrobytu i próżności. Nawet kiedy komuś miała zrobić podarek t. zw. użyteczny, dać fotel, nakrycie, laskę, szukała „antyków”, tak jakby, zatarłszy długiem nieużywaniem swój użytkowy charakter, przedmioty te zdolne były raczej opowiadać nam o życiu ludzi dawnych, niż służyć potrzebom naszego życia. Pragnęła, abym miał w pokoju fotografje najpiękniejszych gmachów i krajobrazów. Ale, w chwili gdy miała je kupić, mimo iż wyobrażany przedmiot miał wartość estetyczną, uważała że pospolitość, użytkowość, zbyt szybko odzyskują miejsce w mechanicznym sposobie odtwarzania, w fotografji. Próbowała szukać wybiegu i jeżeli nie całkowicie wyrugować handlową banalność, to przynajmniej uszczuplić ją, podstawić pod nią możliwie najwięcej sztuki, wprowadzić w nią jakby kilka warstw sztuki; zamiast fotografji katedry w Chartres, wodotrysków w Saint-Cloud, Wezuwjusza, wypytywała Swanna, czy nie odtworzył ich jaki wielki malarz; i wolała mi dać fotografję katedry w Chartres malowanej przez Corota, wodotrysków przez Huberta Robert, Wezuwjusza Turnera, co tworzyło jeden stopień sztuki więcej. Ale, o ile usunięto w ten sposób fotografa od odtworzenia arcydzieła sztuki lub przyrody i zastąpiono go wielkim artystą, odzyskiwał oni swoje prawa, aby zreprodukować tę interpretację. Zderzywszy się z pospolitością, babka próbowała jeszcze ją odsunąć. Pytała Swanna, czy owo dzieło nie było rytowane, przekładając, o ile to było możliwe, ryciny stare, a wreszcie przesuwała wartości jeszcze o stopień dalej; szukała naprzykład sztychów, przedstawiających arcydzieło w stanie w którym nie możemy go już widzieć dzisiaj (naprzykład Uczta Leonarda przed jej uszkodzeniem, przez Morgena). Trzeba przyznać, że wyniki tego rodzaju podarków nie bywały zbyt świetne. Pojęcie, jakie powziąłem o Wenecji z rysunku Tycjana, który ma rzekomo za tło lagunę, było z pewnością mniej dokładne, niż gdybym dostał zwykłe fotografje. Niepodobna było zliczyć, kiedy ciotka chciała sporządzać akt oskarżenia przeciw babce, foteli ofiarowanych przez nią młodym narzeczonym lub starym małżonkom, a które za pierwszą próbą załamywały się pod ciężarem jednego z obdarowanych. Ale babka uważałaby za coś małostkowego troszczyć się o solidność drzewa, na którem znać było jeszcze jakąś girlandkę, uśmiech, czasami piękny odblask przeszłości. Nawet to, co w tych meblach odpowiadało potrzebie, zachwycało ją swoim stylem, do którego nie jesteśmy już przyzwyczajeni, — niby owe stare sposoby wysłowienia, w których widzimy przenośnię, zatartą w nowoczesnym języku przez oswojenie. Otóż właśnie owe sielskie romanse George Sand, które mi dała na imieniny, pełne były, niby stare meble, wyrażeń, które wyszły z użycia i stały się z powrotem obrazowe, takich jakie spotyka się już tylko na wsi. I babka przełożyła te książki nad inne, tak jak byłaby chętniej wynajęła posiadłość gdzieby się znajdował jakiś gotycki pawilon, lub któraś z owych starych rzeczy, rodzących w naszej duszy błogosławioną nostalgję niemożliwych podróży w czasie.
Mama siadła koło mego łóżka, wzięła François le Champi, któremu rdzawa okładka i niezrozumiały tytuł dawały w moich oczach odrębną osobowość i tajemniczy urok. Nigdy nie czytałem dotąd prawdziwych powieści. Słyszałem, że George Sand jest znakomitą pisarką. To mnie już nastrajało, aby szukać we François le Champi czegoś nieokreślonego i rozkosznego. Sposób opowiadania starający się przedewszystkiem budzić ciekawość lub wzruszenie, pewne zwroty rodzące niepokój i melancholję, wszystko to w czem wykształceńszy czytelnik poznaje wspólny kapitał wielu powieści, wydawało mi się — mnie, który uważałem nową książkę nie za jedną z wielu podobnych, ale za coś jedynego, mającego rację istnienia tylko w niej samej — odurzającą emanacją właściwą owemu François le Champi. Pod temi wypadkami tak codziennemi, pod rzeczami tak pospolitemi, słowami tak potocznemi, czułem jakgdyby osobliwy ton, akcent. Zawiązała się akcja; wydała mi się dość ciemna, ile że w owym czasie, czytając, marzyłem często przez całe stronice o czemś całkiem innem. A kiedy mama czytała mi głośno, luki mojego roztargnienia pomnażała jeszcze okoliczność, że mama opuszczała wszystkie sceny miłosne. Toteż wszystkie te dziwne zmiany, występujące we wzajemnym stosunku młynarki i chłopca, a dające się wytłumaczyć jedynie postępami rodzącej się miłości, wydawały mi się głęboko tajemnicze. Wyobrażałem sobie chętnie, że źródło tej tajemnicy musi się znajdować w owem nieznanem a tak słodkiem nazwisku Champi, które użyczało chłopcu, noszącemu je (czemu? — nie wiedziałem) swoich żywych, purpurowych i uroczych kolorów.
O ile matka była lektorką niewierną, była wzamian — o ile w jakimś utworze znalazła akcent szczerego uczucia — lektorką cudowną przez dyskrecję i prostotę interpretacji, przez piękno i słodycz głosu. Nawet w życiu, kiedy nie dzieła sztuki, ale osoby rodziły jej tkliwość i podziw, wzruszające było widzieć, z jaką uwagą usuwała z głosu, gestu, ze sposobu mówienia, jakiś błysk wesołości, zdolny wyrządzić przykrość matce, która niegdyś straciła dziecko; jakieś wspomnienie imienin, rocznicy, mogące nasunąć starcowi myśl o jego wieku; jakiś szczegół gospodarski, który mógłby się wydać nudny młodemu uczonemu. Tak samo, kiedy czytała prozę George Sand, oddychającą zawsze ową dobrocią, owym wykwintem moralnym, które mama nauczyła się od babki cenić ponad wszystko w życiu (dopiero znacznie później miałem ją nauczyć, żeby ich nie stawiała również ponad wszystko w książkach), wówczas, bacznie usuwając z głosu wszelką małość, wszelką przesadę zdolną utrudnić przyjęcie potężnej fali, dawała całą naturalną czułość, całą soczystą słodycz owym zdaniom, które zdawały się napisane na jej głos i które, aby tak rzec, całkowicie mieściły się w rejestrze jej wrażliwości. Czytając te ustępy, odnajdywała w głosie ów akcent serca, który je podyktował, ale którego słowa nie wskazują; głosem łagodziła w składni wszelką ostrość w odmianie czasów; czasowi przeszłemu i przeszłemu dokonanemu dawała jakąś słodycz dobroci, melancholję tkliwości; kierowała kończące się zdanie ku temu które się miało zacząć, to przyspieszając, to zwalniając krok sylab, aby je wciągnąć, mimo że wartości ich były różne, w jednostajny rytm; tchnęła w tę tak pospolitą prozę jakieś życie serdeczne i ciągłe.
Skoro się ukoiły moje wyrzuty, oddałem się słodyczy tej nocy, w której miałem matkę koło siebie. Wiedziałem, że taka noc nie może się powtórzyć; że największe pragnienie jakie miałem w świecie — zatrzymać matkę w pokoju podczas tych smutnych nocnych godzin — było zanadto sprzeczne z warunkami życia i z życzeniami wszystkich, aby użyczone mu tego wieczora jego spełnienie mogło nie być czemś sztucznem i wyjątkowem. Jutro lęki moje odżyją, a mamy nie będzie przy mnie. Ale, kiedy mój niepokój uśmierzył się, nie rozumiałem go już; przytem jutrzejszy wieczór był jeszcze daleko; powiadałem sobie, że będę miał czas coś wymyślić, mimo że ten przeciąg czasu nie mógł mi przynieść żadnej nowej szansy, że chodziło o rzeczy, które nie zależały od mojej woli i które jedynie przestrzeń dzieląca je jeszcze odemnie czyniła napozór możliwszemi do uniknięcia.
∗
∗ ∗ |
Tak oto, przez długi czas, kiedy, obudziwszy się w nocy, przypominałem sobie Combray, zawsze widziałem jedynie tę jasną ścianę, odcinającą się na tle niewyraźnych ciemności, jak ściany, które płomień bengalskiego ognia lub jakaś projekcja elektryczna oświeca i wyodrębnia w budynku, zostawiając inne jego części w mroku. U dosyć szerokiej podstawy salonik, jadalnia, wylot ciemnej alei, którą przybywa pan Swann, nieświadomy sprawca moich smutków, sień wiodąca mnie ku pierwszemu stopniowi schodów, okrutnych schodów, które tworzyły wąski kadłub tej nieforemnej piramidy; a na szczycie, moja sypialnia z korytarzykiem o oszklonych drzwiach gotowych na wejście mamy; słowem, wciąż widziana o tej samej godzinie, wyodrębniona ze wszystkiego co mogło być dokoła, odcinająca się w ciemności, ściśle konieczna dekoracja do dramatu mego rozbierania się — nakształt tej, którą wskazują nagłówki starych sztuk dla teatrów prowincjonalnych; tak jakby Combray składało się tylko z dwóch pięter połączonych wąskiemi schodami i jakby tam zawsze była tylko siódma wieczór. Prawda, iż komuś, ktoby mnie zapytał, mógłbym odpowiedzieć, że Combray zawierało jeszcze coś więcej i istniało o innych godzinach. Ale, ponieważ tamtych innych wspomnień dostarczyłaby mi jedynie pamięć wywołana wolą, pamięć intelektualna, której informacje o przeszłości nie zachowują nic z istoty rzeczy, nie byłbym miał nigdy ochoty myśleć o tej reszcie Combray. Wszystko to było w istocie umarłe dla mnie.
Umarłe na zawsze? Możebne.
Dużo w tem jest przypadku, a drugi przypadek, nasza śmierć, często nie pozwala nam długo czekać na łaskawe względy tamtego przypadku.
Bardzo rozsądna wydaje mi się wiara celtycka, że dusze tych, których straciliśmy, uwięzione są w jakiejś niższej istocie, w zwierzęciu, roślinie, rzeczy nieożywionej, stracone w istocie dla nas, aż do dnia — dla wielu nie przychodzi on nigdy — gdy nam się zdarzy przejść koło drzewa, wejść w posiadanie przedmiotu będącego ich więzieniem. Wówczas drżą, wołają nas, i skorośmy je tylko poznali, czar pryska. Oswobodzone przez nas, zwyciężyły śmierć i wracają aby żyć z nami.
Tak jest z naszą przeszłością. Starać się ją wywołać, to stracony czas, wszystkie wysiłki naszej inteligencji są daremne. Ukryta jest poza jej dziedziną i poza jej zasięgiem, w jakimś materjalnym przedmiocie (we wrażeniu, jakieby nam dał ten materjalny przedmiot), którego się nie domyślamy. Od przypadku zależy, czy ten przedmiot spotkamy zanim umrzemy, czy też go nie spotkamy.
Upłynęło wiele lat od czasu jak z całego Combray wszystko, co nie było sceną i dramatem mego układania się do snu, nie istniało już dla mnie, kiedy, pewnego zimowego dnia, skoro wróciłem do domu, matka, widząc że mi jest zimno, namówiła mnie, abym się napił, wbrew zwyczajowi, trochę herbaty. Odmówiłem zrazu; potem, nie wiem czemu, namyśliłem się. Posłała po owe krótkie i pulchne ciasteczka zwane magdalenkami, które wyglądają jak odlane w prążkowanej skorupie muszli. I niebawem, przytłoczony ponurym dniem i widokami smutnego jutra, machinalnie poniosłem do ust łyżeczkę herbaty, w której rozmoczyłem kawałek magdalenki. Ale w tej samej chwili, kiedy łyk pomięszany z okruchami ciasta dotknął mego podniebienia, zadrżałem, czując, że się we mnie dzieje coś niezwykłego. Owładnęła mną rozkoszna słodycz, odosobniona, nieumotywowana. Sprawiła, że w jednej chwili koleje życia stały mi się obojętne, klęski jego błahe, krótkość złudna; działała w ten sam sposób, w jaki działa miłość, wypełniając mnie kosztowną esencją; lub raczej ta esencja nie była we mnie, była mną. Przestałem czuć się miernym, przypadkowym, śmiertelnym. Skąd mogła mi płynąć ta potężna radość? Czułem, że jest złączona ze smakiem herbaty i ciasta, ale że je przekracza nieskończenie, że nie musi być tej samej natury. Skąd pochodzi? Co znaczy? Gdzie ją chwytać? Piję drugi łyk, w którym nie znajduję nic więcej niż w pierwszym; trzeci, który przynosi mi nieco mniej niż drugi. Czas abym się zatrzymał, siła napoju wyraźnie maleje. Jasne jest, że prawda której szukam nie jest w nim, ale we mnie. Napój obudził ją we mnie, lecz jej nie zna i może jedynie powtarzać bez końca, ale z coraz mniejszą siłą, to samo świadectwo, którego nie umiem sobie wyłożyć i którego chcę bodaj móc żądać od niego i odnajdywać je nietknięte, wedle swojej ochoty, natychmiast, dla ostatecznego wyjaśnienia. Stawiam filiżankę i zwracam się do swojej inteligencji. Do niej należy odkryć prawdę. Ale jak? Poważna niepewność, za każdym razem kiedy myśl czuje się wyprzedzona przez siebie samą; kiedy ona, poszukiwaczka, jest zarazem tajemnym krajem w którym ma szukać i gdzie cały jej aparat nie zda się na nic. Szukać? — nietylko: tworzyć. Jest w obliczu czegoś, co jeszcze nie jest i co jedynie ona może zrealizować, a potem wciągnąć w swoje światło.
I zaczynam pytać się na nowo, co to może być ów nieznany stan, nie przynoszący żadnego logicznego wytłumaczenia, ale przynoszący oczywistość swojego szczęścia, realności wobec której inne nikną. Próbuję przywołać go. Cofam się myślą do chwili, w której wypiłem pierwszą łyżeczkę herbaty. Odnajduję ten sam stan, bez nowego wyjaśnienia. Żądam od swojej inteligencji jeszcze jednego wysiłku; każę jej jeszcze raz schwycić ulotne wrażenie. I aby nic nie hamowało rzutu, którym będzie próbowała pochwycić to wrażenie, usuwam wszelką przeszkodę, wszelką obcą myśl, chronię uszy i uwagę od szmerów z sąsiedniego pokoju. Ale, czując że moja inteligencja nuży się bez rezultatu, każę jej przeciwnie zażyć dystrakcji której jej odmawiałem, myśleć o czem innem, skrzepić się przed ostateczną próbą. Następnie drugi raz robię próżnię dokoła mojej świadomości; stawiam przed jej obliczem świeży jeszcze smak tego pierwszego łyku i czuję, że we mnie drży coś, co zmienia miejsce, co chciałoby się wzbić, coś jakby uwolnionego z kotwicy w wielkiej głębokości; nie wiem co to jest, ale podnosi się wolno; czuję opór i słyszę szum przebywanych odległości.
Z pewnością, to co we mnie drga w ten sposób, to musi być obraz, wspomnienie wzrokowe, które, skojarzone ze smakiem magdalenki, próbuje iść za nim aż do mnie. Ale szamoce się zbyt daleko, bezładnie: zaledwie dostrzegam mgliste światło w którem spływa się nieuchwytny wir kłębiących się barw; nie mogę rozróżnić kształtu, nie mogę go prosić — jako jedynego możliwego tłumacza — aby mi objaśnił świadectwo jego współczasowego, nieodłącznego towarzysza, smaku; nie mogę go prosić, aby mnie pouczył o jaką tutaj szczególną okoliczność chodzi, o jaką epokę przeszłości.
Czy dotrze aż do powierzchni mojej świadomości to wspomnienie, dawna chwila, którą siła identycznej chwili przyszła z tak daleka wołać, poruszać, wzywać w głębi mnie? Nie wiem. Teraz nie czuję już nic, wspomnienie zatrzymało się, może zanurzyło się z powrotem; kto wie, czy wypłynie kiedy z mroku? Dziesięć razy trzeba mi zaczynać, pochylać się ku niemu. I za każdym razem lenistwo, które nas odwraca od wszelkiego trudnego zadania, od wszelkiego doniosłego dzieła, poradziło mi, abym temu dał pokój, abym pił herbatę myśląc poprostu o dzisiejszych zgryzotach, o jutrzejszych pragnieniach, które można przeżuwać bez trudu.
I nagle wspomnienie zjawiło mi się. Ten smak, to była magdalenka cioci Leonji. W niedzielę rano w Combray (ponieważ tego dnia nie wychodziłem przed godziną mszy), kiedy szedłem do pokoju cioci Leonji powiedzieć jej dzieńdobry, dawała mi kawałek ciasta, zmoczywszy je w herbacie lub w naparze kwiatu lipowego. Widok magdalenki nie przypomniał mi nic, nim ją skosztowałem; może dlatego, że widywałem je od tego czasu często — mimo że ich nie jadłem — na ladzie cukierni; obraz ich opuścił owe dni Combray, aby się skojarzyć z innemi świeższemi; może dlatego, że z owych wspomnień, tak długo zostawionych poza pamięcią, nic nie przetrwało, wszystko rozpyliło się; — kształty także ten kształt małej muszelki z ciasta, tak pulchnej i zmysłowej pod swojem surowem i nabożnem rurkowaniem — znikły, lub też, uśpione, straciły energję, któraby im pozwoliła połączyć się ze świadomością. Ale, kiedy po śmierci osób, po zniszczeniu rzeczy, z dawnej przeszłości nic nie istnieje, wówczas jedynie zapach i smak, wątlejsze ale żywsze, bardziej niematerjalne, trwalsze, wierniejsze, długo jeszcze, jak dusze, przypominają sobie, czekają, spodziewają się — na ruinie wszystkiego — i dźwigają niestrudzenie, na swojej znikomej kropelce, olbrzymią budowlę wspomnienia.
I z chwilą gdy poznałem smak zmoczonej w kwiecie lipowym magdalenki, którą mi dawała ciotka (mimo że jeszcze nie wiedziałem i aż znacznie później miałem odkryć, czemu to wspomnienie czyniło mnie tak szczęśliwym), natychmiast stary, szary dom od ulicy, gdzie był jej pokój, przystawił się niby dekoracja teatralna do wychodzącej na ogród oficynki, którą zbudowano dla rodziców od tyłu (owa ścięta ściana, jedyna którą wprzód widziałem) i wraz z domem miasto, od rana do wieczora i w każdym czasie, rynek na który wysyłano mnie przed śniadaniem, ulice gdzie załatwiałem sprawunki, drogi któremi się chodziło kiedy było ładnie. I jak w owej zabawie w której Japończycy zanurzają w porcelanowym naczyniu pełnem wody kawałeczki papieru z pozoru bylejakie, które, ledwo się zanurzywszy, wydłużają się, skręcają, barwią, różniczkują się, zmieniając się w kwiat, w domy, w wyraźne osoby, tak samo teraz, wszystkie kwiaty z naszego ogrodu i z parku pana Swanna, i lilje wodne z Vivonne, i prości ludzie ze wsi, i ich domki i kościół i całe Combray i jego okolice, wszystko to, przybrawszy kształt i trwałość, wyszło — miasto i ogrody — z mojej filiżanki herbaty.
Zdaleka, na dziesięć mil wokoło, widziane z pociągu kiedyśmy tam przybywali w Wielki Tydzień, Combray to był tylko kościół. Kościół streszczał miasto, reprezentował je, mówił o niem i za nie w dal; a kiedy było się zbliżyć, skupiał w szczerem polu dokoła swego ciemnego wysokiego płaszcza — niby pasterka chroniąca owce od wiatru — wełniste i szare grzbiety przycupniętych domów, które szczątek średniowiecznych wałów okalał tu i ówdzie linją dokładnie okrągłą, niby małe miasteczko na obrazach prymitywów. Do mieszkania, Combray było nieco smutne, tak jak jego ulice. Domy, zbudowane z czarniawego miejscowego kamienia, ze schodkami przed bramą, oczepione daszkami rzucającemi przed siebie cień, były dość ciemne, tak iż trzeba było z pierwszym zmrokiem podnosić firanki w „salach”; ulice noszące poważne imiona świętych (z których wielu łączyło się z historją pierwszych panów na Combray): ulica św. Hilarego, ulica św. Jakóba, gdzie był dom ciotki, ulica św. Hildegardy wzdłuż której biegł parkan, i ulica św. Ducha na którą wychodziła boczna furtka ogrodu; i te ulice Combray istnieją w okolicy mojej pamięci tak odległej, grającej kolorami tak odmiennemi od tych które obecnie barwią dla mnie świat, że w istocie wydają mi się wszystkie, i wraz z górującym nad niemi kościołem na rynku, bardziej jeszcze nierealne niż obrazy czarnoksięskiej latarni i że chwilami wydaje mi się, iż móc jeszcze przejść ulicą św. Hilarego, móc wynająć pokój przy ulicy Ptasiej, — w starej gospodzie pod Ustrzelonym Ptakiem, z której suteren bił zapach potraw, dotąd jeszcze chwilami wznoszący się we mnie, równie ulotny i równie gorący — byłoby drogą do styczności z Zaświatem cudowniejszą i bardziej nadprzyrodzoną niż zapoznanie się z Golem lub rozmowa z Genowefą Brabancką.
Krewniaczka dziadka — moja cioteczna babka — u której mieszkaliśmy, była matką owej cioci Leonji, która od śmierci męża, wuja Oktawa, nie chciała już opuszczać najpierw Combray, potem w Combray swego domu, potem pokoju, potem łóżka, i nie „schodziła” już, wciąż leżąc w nieokreślonym stanie zgryzoty, osłabienia, choroby, manji i dewocji. Jej osobiste mieszkanie wychodziło na ulicę św. Jakóba, która kończyła się o wiele dalej Wielką Łąką (w przeciwieństwie do Małej Łąki, zieleniącej się w środku miasta, między trzema ulicami) i która, jednostajna, szara, z trzema wysokiemi kamiennemi schodami prawie przed każdą bramą, zdawała się niby korytarz wyżłobiony przez kamieniarza w tym samym kamieniu w którym miał rzeźbić żłóbek albo Mękę pańską. Ciocia zajmowała już tylko dwa sąsiadujące pokoje, przebywając popołudniu w jednym, podczas gdy wietrzono drugi. Były to owe prowincjonalne pokoje, które — tak jak w niektórych okolicach całe strefy powietrza albo morza są rozświetlone lub upachnione mirjadami niewidocznych dla oka protozoów — czarują nas tysiącem zapachów; a wydzielają je cnoty, rozsądek, nawyki, całe życie duchowe, sekretne, niewidzialne, bogate, unoszące się tam w powietrzu; zapachy niewątpliwie jeszcze naturalne i mające barwę pory roku jak zapachy sąsiednich pól; ale już domowe, ludzkie i zagęszczone, niby wyborna, kunsztowna i przeźroczysta galareta z wszystkich dorocznych owoców, które opuściły sad, aby się przenieść do szafy; sezonowe, ale związane z meblami i z domem, łagodzące ostrość szronu słodyczą ciepłego chleba, bezczynne i punktualne jak zegar wiejski, beztroskie i systematyczne, niedbałe i przezorne, bieliźniane, poranne, nabożne, szczęśliwe spokojem przynoszącym jedynie wzrost lęku i prozaicznością stanowiącą wielki rezerwoar poezji dla tego kto wstąpi tam, ale tam nie mieszkał. Powietrze było nasycone kwiatem ciszy, tak odżywczej i soczystej, żem wchodził do pokoju z rodzajem łakomstwa, zwłaszcza w owe pierwsze zimne jeszcze poranki Wielkiego Tygodnia, w których smakowałem je lepiej, bo dopiero przybyłem do Combray. Zanim wszedłem przywitać się z ciocią, musiałem czekać chwilę w pierwszym pokoju, gdzie słońce, jeszcze zimowe, przyszło ogrzać się przy ogniu, już rozpalonym między dwiema cegłami. Ogień ten powlekał cały pokój zapachem sadzy, robił z niego niby wielki przypiecek wiejski, lub okap kominka we dworze, pod którym pragnie się deszczu, śniegu na polu, nawet jakiegoś katastrofalnego potopu, aby do rozkoszy odosobnienia przydać poezję zimowania. Robiłem kilka kroków od klęcznika do aksamitnych wytłaczanych foteli, zawsze przybranych w miejscu głowy szydełkową robótką. Ogień przypiekał niby ciasto apetyczne zapachy, od których powietrze w pokoju było całe gruzłowate, i które już umiesił i wyrobił wilgotny i słoneczny chłód ranka: ogień przekładał je, złocił, gurbił, wydymał, robiąc z nich niewidzialny i dotykalny przysmak godny prowincji, olbrzymiego „napoleonka”. I zaledwie skosztowawszy bardziej chrupiących, delikatniejszych, wybredniejszych, ale też suchszych aromatów szaf, komody, wzorzystych tapet, wracałem, wciąż z utajonem pragnieniem, aby ugrzęznąć we wnikliwym, lepkim, mdłym, niestrawnym i owocowym zapachu kwiecistej kapy na łóżko.
W sąsiednim pokoju słyszałem ciocię, która rozmawiała z sobą półgłosem. Mówiła zawsze dość cicho, bo wierzyła, że ma w głowie coś pęknięte i ochwiane, coby wstrząsnęła za głośnem mówieniem; ale nigdy, nawet będąc sama, nie wytrwała długo aby nie powiedzieć czegoś, bo uważała, że to jest zdrowo na gardło i że, pobudzając obieg krwi, łagodzi duszności i lęki na które cierpiała. Przytem, żyjąc w absolutnej bezczynności, użyczała najlżejszym wrażeniom nadzwyczajnej wagi; wyposażała je ruchliwością, wskutek której trudno jej było zachować coś dla siebie, i w braku powiernika, zwierzała się samej sobie w ustawicznym monologu, który był jedyną formą jej żywotności. Nieszczęściem, przywykłszy myśleć głośno, nie zawsze uważała, czy niema kogo w pokoju obok, toteż często słyszałem, jak mówi sama do siebie: „Muszę sobie dobrze zapamiętać, że nie spałam” (bo nigdy nie spać, było jej wielką ambicją, której pełen szacunku ślad zachował nasz wspólny język: rano, Franciszka nie szła jej „budzić”, ale „zachodziła” do niej; kiedy ciocia chciała się zdrzemnąć w ciągu dnia, mówiono, że chce „pomyśleć trochę”, albo „odpocząć”; a kiedy się jej zdarzyło zapomnieć i powiedzieć w rozmowie: „to mnie obudziło”, albo „śniło mi się, że...” czerwieniła się i poprawiała się szybko.)
Po chwili wchodziłem, aby ją uściskać; Franciszka zaparzała jej herbatę, lub, jeżeli ciocia czuła się bardziej nerwowa, żądała zamiast herbaty ziółek. Mnie przypadało wtedy nasypać z papierowej torebki na talerz dawkę kwiatu lipowego, którą trzeba było wsypać do wrzącej wody. Wyschłe łodygi gięły się w fantastyczną siatkę, w której oczkach otwierały się blade kwiaty, jakgdyby je ułożył artysta, jakgdyby im dał najbardziej malownicze kształty. Liście, straciwszy lub odmieniwszy swój wygląd, przybrały postać najrozmaitszych przedmiotów: przejrzystego skrzydła muchy, lewej strony etykietki, płatka róży, ale wszystko jakby zgniecione, zbite, lub splecione niby przy budowie gniazda. Tysiąc bezużytecznych szczególików — urocza rozrzutność aptekarza — któreby usunięto przy fabrycznej robocie, dawały mi — niby w książce, w której z zachwytem spotyka się nazwisko znajomej osoby — lubą świadomość, że to są naprawdę szypułki prawdziwych lip, takich jak te które rosły w alei Dworcowej; że są rozmaite właśnie dlatego; że to nie są imitacje ale one same, i że się zestarzały. I ponieważ każdy nowy kształt był tylko przeobrażeniem dawnego, w drobnych szarych kulkach poznawałem zielone pączki, którym nie dane było dojrzeć; ale zwłaszcza różowy, księżycowy i łagodny blask, odcinający kwiaty w kruchym lesie szypułek, na których wisiały niby złote różyczki, wskazywał mi — jak światło, zdradzające jeszcze na murze miejsce zatartego fresku, różnicę między częściami drzewa które były a które nie były kolorowane — że to są te same płatki, które, nim zakwitły w papierowej torebce, napawały zapachem wiosenne wieczory. Ten kolor różowy jak płomień świecy to był jeszcze ich kolor, ale nawpół przygasły i uśpiony w owem zwątlałem życiu, które było teraz ich życiem i które jest jakgdyby zmierzchem kwiatów. Niebawem ciocia mogła skosztować wrzącego naparu o smaku zeschłego liścia lub zwiędłego kwiatu, i zamoczyć w nim magdalenkę, której dawała mi kawałek, kiedy ciasto dostatecznie zmiękło.
Z jednej strony łóżka znajdowała się duża żółta komoda z cytrynowego drzewa oraz stół, który miał coś z kredensu i z wielkiego ołtarza, gdzie, pod posążkiem Matki Boskiej i flaszką Vichy-Célestins, znajdowały się książki do nabożeństwa i recepty lekarskie, wszystko co trzeba aby z łóżka przestrzegać nabożeństw i djety, nie chybić ani pory pepsyny ani nieszporów. Z drugiej strony łóżko cioci przylegało do okna: miała ulicę przed oczyma; od rana do wieczora, dla rozprószenia nudów na sposób książąt perskich, czytała w niej codzienną ale odwieczną kronikę Combray, którą później omawiała z Franciszką.
Nie byłem u cioci ani pięć minut, a już mnie wyprawiała z obawy abym jej nie zmęczył. Nadstawiała moim ustom smutne, mdłe i blade czoło, na którem o tej rannej godzinie nie ułożyła jeszcze fałszywych włosów i gdzie kości przeświecały niby ostrza cierniowej korony lub ziarnka różańca, i mówiła:
— No, moje dobre dziecko, idź sobie, przygotuj się do mszy; a jeśli na dole spotkasz Franciszkę, powiedz jej, żeby się nie bawiła za długo z wami, niech przyjdzie na górę zobaczyć, czy ja czego nie potrzebuję.
W istocie, Franciszka, która służyła od lat u cioci nie przeczuwając wówczas że będzie służyła u nas, zaniedbywała ją potrosze w miesiącach kiedyśmy tam bawili. W mojem dzieciństwie, zanim jeździliśmy do Combray, kiedy ciocia Leonja spędzała jeszcze zimę w Paryżu u swojej matki, był czas kiedy znałem Franciszkę tak mało, że w dzień Nowego Roku, zanim udałem się do ciotki, mama kładła mi w rękę pięciofrankówkę i powiadała:
— Nie pomyl się tylko co do osoby: zaczekaj z daniem pieniędzy, aż usłyszysz że powiem: „Dzieńdobry, Franciszko”, i lekko trącę cię w ramię.
Zaledwie weszliśmy w ciemny korytarz, spostrzegaliśmy w cieniu, pod rurkami lśniąco-białego czepka, tak sztywnego i kruchego jakgdyby był z lukru, koncentrycznie sfałdowany uśmiech zgóry przygotowanej wdzięczności. To była Franciszka, nieruchoma, stojąca w drzwiczkach korytarza, niby posąg świętej w niszy. Kiedy się oko oswoiło z tym kościelnym mrokiem, rozpoznawało się na jej twarzy bezinteresowną miłość ludzkości, potem tkliwość, szacunek dla wyższych klas, podsycany w najlepszych regionach jej serca nadzieją kolendy. Mama szczypała mnie silnie w ramię i mówiła bardzo głośno: „Dzieńdobry, Franciszko”. Na ten znak, palce moje otwierały się; wypuszczałem pieniądz, który spotykał gotową na jego przyjęcie rękę, zawstydzoną ale wyciągniętą.
Ale, od czasu jak jeździliśmy do Combray, Franciszka stała się moją najlepszą znajomą; byliśmy jej ulubieńcami, miała dla nas, przynajmniej w pierwszych latach, obok szacunku równego jej szacunkowi dla cioci, sympatję żywszą, ponieważ łączyliśmy powagę członków rodziny (dla owych niewidzialnych węzłów, które stwarza między członkami jednej rodziny krążenie tej samej krwi, Franciszka miała tyleż czci co jakiś tragik grecki) z urokiem że nie byliśmy jej zwyczajnem państwem. Z jakąż radością przyjmowała nas, żałując że jeszcze niema pięknej pogody, w dniu naszego przybycia tuż przed Wielkanocą, często mroźną jeszcze i wietrzną. Mama pytała ją o córkę i o siostrzeńców, i czy wnuczek jest ładny, i co zamierzają z nim począć, czy podobny jest do swojej babci.
A kiedy już nie było gości, mama, która wiedziała, że Franciszka opłakuje jeszcze swoich zmarłych od wielu lat rodziców, mówiła z nią o nich ze słodyczą, pytała o tysiące szczegółów z ich życia.
Odgadła, że Franciszka nie lubi swego zięcia i że on jej psuje przyjemność towarzystwa córki, z którą przy nim nie mogła rozmawiać tak swobodnie. Toteż, kiedy Franciszka wybierała się do nich o kilka mil od Combray, mama mówiła z uśmiechem:
— Prawda, Franciszko, gdyby Juljan musiał wyjść z domu, i gdybyś miała Małgosię samą przez cały dzień, martwiłabyś się, alebyś się z tem pogodziła?
A Franciszka mówiła, śmiejąc się:
— Pani wie wszystko: pani jest gorsza niż te promienie X (wymawiała x z udaną trudnością i z uśmiechem, jakby żartując z samej siebie, że ona, nieuczona, używa tego naukowego terminu), które sprowadzono dla pani Oktawowej i które widzą, co człowiek ma w sercu.
I znikała, zawstydzona że się nią zajmują, może aby nie widziano że płacze; mama była pierwszą osobą, która jej dała owo słodkie przeświadczenie, że jej życie, jej szczęście, jej chłopskie zgryzoty mogą przedstawiać coś interesującego, mogą być powodem radości lub smutku nietylko dla niej. Ciocia godziła się wyrzec trochę Franciszki w czasie naszego pobytu, wiedząc, jak mama lubi pracę tej służącej tak inteligentnej i czynnej. Franciszka była równie piękna o piątej rano w kuchni, w czepku, którego błyszczące i sztywne rurki wyglądały jak z porcelany, co kiedy się wybierała na mszę; wszystko robiła dobrze, pracując jak koń, czy była zdrowa czy nie, ale bez hałasu, tak jakby nie robiła nic; jedyna ze służących ciotki, która, kiedy mama poprosiła o gorącą wodę lub o czarną kawę, przynosiła je naprawdę wrzące. Była z tych sług, którzy na pierwszy rzut oka najmniej są sympatyczni obcemu, może dlatego, że nie ubiegają się o jego sympatję i nie okazują mu względów, wiedząc doskonale, że go nie potrzebują i że raczej pozbytoby się gościa, niżby odprawiono ich; z tych sług, nad którymi najbardziej trzęsą się chlebodawcy, przekonawszy się o ich prawdziwej wartości i nie dbając o ten powierzchowny blichtr, o tę służalczą przymilność, która robi korzystne wrażenie na gościu, ale która kryje często beznadziejną nieudolność.
Kiedy Franciszka, dopatrzywszy aby rodzice mieli wszystko czego trzeba, szła pierwszy raz do cioci Leonji aby jej podać pepsynę i zapytać co będzie jadła na śniadanie, nie zdarzyło się prawie, aby nie musiała już wyrazić swego zdania albo udzielić wyjaśnień co do jakiegoś ważnego wydarzenia:
— Franciszko, wyobraź sobie, że pani Goupil była już przeszło o kwadrans spóźniona, kiedy szła po siostrę; niech się bodaj trochę zabawi w drodze, a nie dziwiłoby mnie, gdyby przyszła do kościoła po podniesieniu.
— Tak, toby nie było nic dziwnego, odpowiadała Franciszka.
— Franciszko, gdybyś była przyszła o pięć minut wcześniej, zobaczyłabyś panią Imbret, jak niosła szparagi dwa razy grubsze niż te od Calotowej; niech się Franciszka dowie przez służącą, gdzie je dostała. Franciszka daje nam w tym roku tyle szparagów we wszelkiej postaci, że mogłaby może postarać się o takie dla naszych paryżan.
— Nie dziwnoby mi było, gdyby były od księdza proboszcza, powiadała Franciszka.
— Właśnie, akurat, moja Franciszko, odpowiadała ciotka wzruszając ramionami, od księdza proboszcza! Wiesz dobrze, że jemu się udają tylko cienkie mizerne szparażki. Powiadam ci, że te były grube jak ramię. Nie jak twoje, oczywiście, ale jak moje biedne ramię, które jeszcze tak schudło tego roku.
A potem:
— Franciszko, nie słyszałaś tego dzwonienia od którego omało głowa mi nie pękła?
— Nie, proszę pani.
— Och, moje dziecko, musisz mieć tęgą głowę, możesz podziękować panu Bogu. To Magielonka była po doktora Piperaud. Wyszedł zaraz potem z nią i oboje skręcili w ulicę Ptasią. Musiało jakieś dziecko zachorować.
— Och, Boże ty mój! wzdychała Franciszka, nie zdolna słyszeć o nieszczęściu, które się zdarzyło komuś obcemu, nawet w odległej stronie świata, aby nie zacząć jęczeć.
— Franciszko, dla kogo to dzwonili pozgonne? Och, Boże, to pani Rousseau. Toć ja zapomniałam, że ona umarła zeszłej nocy. Och, czas już żeby dobry Bóg powołał mnie do siebie, nie wiem sama co się dzieje z moją głową od śmierci biednego Oktawa. Ale ja ci zabieram czas, moje dziecko.
— Och, nie, proszę pani, mój czas nie jest taki drogi; ten który go stworzył, nie sprzedał go nam. Popatrzę tylko, czy ogień w kuchni nie wygasł.
Tak Franciszka i ciocia Leonja szacowały razem, w ciągu tego rannego posiedzenia, pierwsze wypadki dnia. Ale niekiedy wypadki te przybierały charakter tak tajemniczy i poważny, że ciocia czuła, iż nie zdoła doczekać zjawienia się Franciszki; wówczas cztery straszliwe dzwonki rozlegały się w domu.
— Ależ, proszę pani, to jeszcze nie jest czas na pepsynę, mówiła Franciszka. Czy pani słabo się zrobiło?
— Nie, nie, Franciszko, to jest owszem, wiesz dobrze, że teraz mało kiedy bywa żeby mi nie było słabo; któregoś dnia skończę jak pani Rousseau, ani się obejrzę; ale to nie dlatego dzwonię. Pomyśl tylko, widziałam, tak jak ciebie widzę, panią Goupil z jakąś dziewczynką, której nie znam. Polećno przynieść za dwa su soli od Camusa. Niesposób, żeby Teodor nie umiał ci powiedzieć, kto to taki.
— To chyba będzie córka pana Pupin, rzekła Franciszka, która wolała załatwić rzecz doraźnem przypuszczeniem, ile że była już od rana dwa razy u Camusa.
— Córka pana Pupin! Co ci się śni, moja dobra Franciszko! I myślisz, że jabym jej nie poznała?
— Ale ja nie mówię o dużej, proszę pani, ja mówię o smarkatej, która jest na pensji w Jouy. Widzi mi się, żem ją już widziała dziś rano.
— A, tak to chyba, mówiła ciocia. Musiała widać przyjechać na święta. Z pewnością musi tak być. Niema co zgadywać, przyjechała na święta. Ale w takim razie doczekamy się lada chwila, jak pani Sazerat pójdzie do siostry na śniadanie. Tak, tak. Widziałam chłopca z cukierni, który niósł torcik! Przekonasz się, że torcik był dla pani Goupil.
— Skoro pani Goupil ma gości, wnet pani zobaczy, jak tuj tuj zaczną się schodzić do niej na śniadanie, bo już zaczyna się robić późno, mówiła Franciszka, która, śpiesząc się sama do kuchni, rada była zostawić ciotce nadzieję tej rozrywki.
— Och, nie wcześniej niż w południe, odpowiadała ciocia z rezygnacją, rzucając na zegar spojrzenie niespokojne ale ukradkowe, aby nie okazać, że ona, która wyrzekła się wszystkiego, znajduje wszelako w sprawdzeniu kogo pani Goupil ma na śniadaniu, przyjemność tak żywą, a na nieszczęście odwleczoną przeszło o godzinę. „I jeszcze to wypadnie w czasie mojego śniadania!” dodała półgłosem do siebie. Własne śniadanie było dla niej rozrywką wystarczającą aby nie pragnęła żadnej innej w tym samym czasie. „Nie zapomnisz, słuchaj, dać mi jajek ze śmietaną na płaskim talerzu?” To były jedyne talerze, na których były malowane jakieś historje; ciocię bawiło odczytywać przy każdym posiłku napis na talerzu, który jej podano tego dnia. Kładła okulary, odcyfrowywała: „Alibaba i czterdziestu zbójów. Aladyn, czyli cudowna lampa”; i mówiła z uśmiechem: „Bardzo dobrze, bardzo dobrze”.
— Byłabym poszła do Camusa..., mówiła Franciszka, widząc, że jej już ciocia tam nie pośle.
— Ale nie, już nie warto, to z pewnością panna Pupin. Moja dobra Franciszko, przykro mi, żem cię odrywała nadarmo.
Ale ciocia wiedziała, że nie nadarmo dzwoniła na Franciszkę, bo w Combray osoba, „której się nie zna” była istotą równie mało prawdopodobną, jak jakieś mitologiczne bóstwo, i w istocie nie przypominano sobie, za każdym razem kiedy na ulicy św. Ducha, albo na rynku ukazało się jedno z owych zdumiewających zjawisk, aby dobrze poprowadzone śledztwo nie sprowadziło w końcu tej bajecznej osobistości do rozmiarów „osoby którą się zna”, czy to osobiście, czy abstrakcyjnie, w jej stanie cywilnym, w charakterze takiego a takiego pokrewieństwa z mieszkańcami Combray. Albo to był syn pani Sauton, który wrócił z wojska, albo siostrzenica księdza Perdreau, która wyszła z klasztoru; brat proboszcza, poborca w Chateaudun, który przeszedł na emeryturę lub przybył na święta. Widząc ich, można było myśleć przez chwilę ze wzruszeniem, że są w Combray ludzie, których się nie zna, poprostu dlatego, że się ich nie utożsamiło i nie poznało odrazu. A przecież, na długo wprzód, pani Sauton i proboszcz uprzedzali, że oczekują „swoich”. Wieczorem, wróciwszy do domu, szedłem opowiedzieć cioci naszą przechadzkę; jeśli niebacznie rzekłem żeśmy spotkali koło Starego mostu kogoś kogo dziadek nie znał: „Ktoś, kogo dziadek nie zna! wykrzykiwała. Cóż za gadanie!” Niemniej, wzruszona nieco tą nowiną, i chcąc mieć spokojne sumienie, wzywała dziadka.
— Kogo takiego wuj spotkał koło Starego mostu? podobno kogoś, kogo wuj wcale nie zna?
— Ależ owszem, odpowiadał dziadek, to był Prosper, brat ogrodnika pani Bouilleboeuf...
— A, tak, odpowiadała ciocia uspokojona i trochę zaczerwieniona; i wzruszając ramionami z ironicznym uśmiechem, dodawała:
— Bo mały mi powiadał, żeście spotkali człowieka, którego wuj nie zna!
I zalecano mi, abym był uważniejszy na drugi raz i nie niepokoił cioci odzywając się bez zastanowienia. Tak dobrze znało się w Combray wszystkich, ludzi i zwierzęta, że, kiedy ciocia ujrzała przypadkiem psa „którego nie znała”, myślała o nim bez przerwy, poświęcając temu niepojętemu faktowi swoje zdolności kombinacyjne, oraz wolny czas.
— To będzie pies pani Sazerat, mówiła Franciszka bez wielkiego przekonania, ale dla uspokojenia cioci i aby jej oszczędzić „łamania sobie głowy”.
— Tak jakbym ja nie znała psa pani Sazerat! — odpowiadała ciocia, której zmysł krytyczny nie przyjmował faktu tak łatwo.
— A, to będzie nowy pies, którego pan Galopin przywiózł z Lisieux.
— To chyba.
— Zdaje się, że to bardzo poczciwe bydlę, mówiła Franciszka, która miała tę wiadomość od Teodora; mądre jak jaki człowiek, zawsze wesołe, zawsze uprzejmie, zawsze milusie. Rzadko się trafi, aby pies w tym wieku był taki przylepny. Proszę pani, teraz już muszę panią zostawić, nie mam czasu na zabawę, już blisko dziesiąta, w piecu nawet nie zapalone, a ja mam jeszcze oskrobać szparagi.
— Jakto, Franciszko, znów szparagi! ależ tyś się prawdziwie rozchorowała na szparagi w tym roku, zamęczysz naszych paryżan.
— Ależ nie, proszę pani, one to lubią. Wrócą z kościoła z apetytem i zobaczy pani, że tylko im będą śmigać w rękach.
— Prawda! oni już muszą być w kościele; zakrzątnij się, nie trać czasu. Biegaj dopilnować śniadania.
Gdy tak ciocia uradzała z Franciszką, ja towarzyszyłem rodzicom na mszę. Jakże ja lubiłem nasz kościół, jak dobrze go widzę! Stara kruchta, przez którąśmy wchodzili, czarna, podziurawiona jak warzecha, była krzywa i głęboko wyżłobiona na kantach (tak samo jak kropielnica, do której nas wiodła), jakgdyby lekkie otarcie chust wieśniaczek wchodzących do kościoła i ich nieśmiałych palców biorących wodę święconą, mogło, powtarzane w ciągu wieków, nabyć siły niszczycielskiej, naruszyć kamień i wyżłobić bruzdy takie, jakie żłobią koła wozów w kamieniu przydrożnym ocierając się o niego codzień. I płyty grobowe, pod któremi szlachetne prochy spoczywających tam opatów Combray stwarzały dla chóru niby duchową posadzkę, nie były już same martwą i twardą materją, bo czas zmiękczył je i dał im wypłynąć nakształt miodu poza granice własnego prostokąta, który przekroczyły złotą falą, rozpuszczając w niej jakąś kwiecistą gotycką literę, zatapiając białe fiołki marmuru; gdzieindziej znów kurczyły się w swoich granicach, zagęszczając jeszcze eliptyczność łacińskiego napisu, wprowadzając jeden kaprys więcej w rozmieszczenie skróconych zgłosek, zbliżając dwie litery słowa, którego inne litery rozciągnęły się niepomiernie. Witraże tego kościoła nigdy tak nie grały jak w dnie gdy słońca było mało, tak iż jeżeli na dworze było szaro, napewno w kościele było ładnie. Jeden witraż wypełniała w całej jego wielkości osobistość podobna karcianemu królowi, który żył tam w górze, pod kamiennym baldachimem, między niebem a ziemią; w jego skośnym i błękitnym blasku, czasami, w dnie powszednie, w południe, kiedy nie było nabożeństwa, — w jednej z owych rzadkich chwil kiedy kościół, przewiewny, pusty, bardziej ludzki, paradny, migocący w słońcu swojem bogactwem, miał wygląd prawie mieszkalny niby hall z rzeźbionego kamienia i malowanego szkła w hotelu w stylu średniowiecza, — widziało się przyklękającą na chwilę panią Sazerat, kładącą na sąsiednim klęczniku paczuszkę ptifurów, którą wzięła dopieroco u cukiernika na rogu i którą niosła do domu na śniadanie. W drugiem oknie góra różowego śniegu, u której stóp toczyła się bitwa, zdawała się pokrywać szronem sam witraż, wzdymała go mętnemi grudkami, niby szybę na której zostałyby płatki, ale płatki oświecone jakąś jutrzenką, — tą samą zapewne, która czerwieniła nastawę ołtarza kolorami tak świeżemi, że zdawały się raczej rzucone tam chwilowo przez jakiś ulotny blask z zewnątrz, niż farbą związane na wieki z kamieniem. I wszystkie te witraże były tak dawne, że widziało się tu i ówdzie, jak ich srebrzysta starość lśni się pyłem wieków i ukazuje błyszczący i zużyty do nitki wątek ich delikatnego szklanego haftu. Był tam witraż — wysoki prostokąt podzielony na setkę małych kwadratów, gdzie przeważał błękit, niby wielka talja kart, podobnych tym, któremi zabawiano Karola VI; ale czy że jakiś promień zabłysnął, czy moje spojrzenie, poruszywszy się, przebiegło poprzez gasnący naprzemian i płonący witraż ruchomym i wspaniałym pożarem, w chwilę potem stroił się w migotliwy blask pawiego ogona; potem drżał i falował w płomiennym i fantastycznym deszczu, który spadał kroplami z ciemnego i skalistego sklepienia, wzdłuż mokrych ścian, jakgdybym wszedł z rodzicami, niosącymi książki do nabożeństwa, do nawy jakiejś groty roztęczonej stalaktykami. W chwilę potem, małe romboidalne witraże nabierały głębokiej przejrzystości, niezłomnej twardości szafirów ułożonych płasko na jakimś olbrzymim pektorale; ale poza niemi czuło się, ukochańszy niż wszystkie te bogactwa, przelotny uśmiech słońca. Uśmiech ten taksamo rozpoznawało się w błękitnej i łagodnej fali w której kąpał kamienie, jak na bruku ulicznym lub na słomie targowego placu; i nawet w pierwsze niedziele przedwielkanocne tuż po naszem przybyciu, uśmiech ten wynagradzał mi to że ziemia była jeszcze naga i czarna, rozwijając, niby w historycznej wiośnie datującej od następców świętego Ludwika, olśniewający i pozłocisty dywan szklanych niezapominajek.
Dwa gobeliny przedstawiały koronację Estery (wedle tradycji, Asuerus miał rysy króla Francji, a Estera rysy pani na Guermantes, w której król się kochał). Barwy gobelinu, tonując się, przydały postaciom wyrazu, plastyki, światła. Nieco różowego koloru igrało koło warg Estery poza ich konturem; żółtość jej sukni rozpościerała się tak soczyście, tak tłusto, że przybrała od tego jakieś konsystencji i odcinała się żywo od matowego tła. Zieleń drzew, żywa w dolnych partjach materji utkanej z jedwabiu i wełny, ale spłowiała w górze, uwydatniała, ponad ciemnemi pniami, bledsze wysokie gałęzie, żółkniejące, złociste i jakby wpół zatarte nagłym i skośnym blaskiem niewidzialnego słońca. Wszystko to — i cenniejsze jeszcze przedmioty, ofiarowane kościołowi przez osoby będące dla mnie niemal postaciami z legendy (złoty krzyż, rzeźbiony, jak powiadano, przez świętego Eligiusza, a darowany przez króla Dagoberta; grobowiec synów Ludwika Niemieckiego z porfiru i emaljowanej miedzi) — sprawiało iż, kiedyśmy szli do krzeseł, posuwałem się przez kościół niby doliną nawiedzaną przez wróżki, gdzie wieśniak cuduje się, widząc w skale, w drzewie, w kałuży, namacalny ślad ich nadprzyrodzonych odwiedzin: wszystko to robiło dla mnie z tego kościoła coś całkowicie odmiennego od reszty miasta. Budowla ta, zajmująca, aby tak rzec, przestrzeń o czterech wymiarach — czwartym wymiarem jest Czas — rozwijała poprzez wieki swoją nawę, która, od przęsła do przęsła, od kaplicy do kaplicy, zdawała się zwyciężać i przebywać nietylko kilka metrów, ale kolejne epoki, z których wychodziła zwycięsko: ukrywała szorstki i dziki wiek XI w grubości swoich murów, skąd wyzierał, ze swemi ciężkiemi łukami zamurowanemi i oślepionemi przez masywne orcele, jedynie głębokiem wcięciem, jakie w pobliżu kruchty żłobiły schody na dzwonnicę; wiek nawet tam zamaskowany wdzięcznemi gotyckiemi arkadami, które cisnęły się przed nim zalotnie, niby starsze siostry, stające z uśmiechem przed młodym bratem, nieokrzesanym, burkliwym i źle ubranym, aby go zasłonić obcym. Kościół ten wznosił do nieba ponad rynek swoją wieżę, która widziała świętego Ludwika i zdawała się patrzeć nań jeszcze, a zanurzał się ze swoją kryptą w noc merowinjańską. Prowadząc nas po omacku pod mrocznem sklepieniem, potężnie unerwionem niby błona olbrzymiego kamiennego nietoperza, Teodor i jego siostra oświecali nam świecą grób małej wnuczki Sigberta, na którym głęboka bruzda — niby ślad kopalnego zwierza — wyżłobiona była, powiadają, „przez kryształową lampę, kiedy, w dniu zamordowania frankońskiej księżniczki, oderwała się sama od złotych łańcuchów, przytrzymujących ją w miejscu dzisiejszego chóru, i zanurzyła się w kamieniu, który miękko ustąpił pod nią, tak, że kryształ się nie strzaskał, a płomień nie zgasł”.
Czy można doprawdy mówić o absydzie kościoła w Combray? Była tak pospolita, tak wyzuta z wartości artystycznej, a nawet z religijnego porywu! Z zewnątrz, ponieważ skrzyżowanie ulic na które wychodziła, leżało niżej, gruby jej mur wznosił się na podmurowaniu z orceli, nie ogładzonych, najeżonych kamykami. Mur ten nie miał nic szczególnie duchownego; okna zdawały się przebite osobliwie wysoko, a wszystko wyglądało raczej na ścianę więzienną niż kościelną. I z pewnością później, kiedy sobie przypominałem wszystkie wspaniałe absydy jakiem widział, nie byłoby mi nigdy przyszło na myśl zestawiać z niemi chór w Combray. Jedynie, pewnego dnia, na zakręcie prowincjonalnej uliczki, spostrzegłem, nawprost skrzyżowania trzech ulic, mur chropawy i stromy, z oknami przebitemi bardzo wysoko i mającemi ten sam niesymetryczny wygląd co absyda w Combray. Wówczas, nie pytałem się, jak w Chartres albo w Reims, z jaką siłą wyraziło się tam uczucie religijne, ale wykrzyknąłem mimowoli: „Kościół!”
Kościół! Poufały, graniczący, przy ulicy św. Hilarego gdzie znajdowała się jego północna brama, z apteką pana Rapin i z domem pani Loiseau, którego dotykał bezpośrednio; kościół, ten prosty obywatel Combray, który mógłby mieć swój numer przy ulicy gdyby ulice w Combray miały numery, i pod którym, zda się, listonosz powinienby się zatrzymać rano, kiedy roznosił listy, nim wszedł do pani Loiseau wyszedłszy od pana Rapin. A jednak była między tym kościołem a wszystkiem innem granica, której myśl moja nigdy nie zdołała przebyć. Daremnie pani Loiseau hodowała w oknie fuksje, które miały ten płochy zwyczaj, że pozwalały swoim gałęziom włazić wszędzie ze spuszczoną głową, i których kwiaty, kiedy były dość duże, nie miały nic pilniejszego niż chłodzić swoje fiołkowe i przekrwione policzki o posępną fasadę kościoła; fuksje nie stawały się przez to dla mnie święte; jeżeli oczy moje nie dostrzegały odstępu między kwiatami a sczerniałym kamieniem którego dotykały kwiaty, duch mój wyczuwał między niemi przepaść.
Poznawało się z bardzo daleka wieżę św. Hilarego, rysującą swoją niezapomnianą sylwetę na widnokręgu, gdy Combray nie było jeszcze widoczne. Kiedy z pociągu, który w Wielkim Tygodniu przywoził nas z Paryża, ojciec dostrzegał ją przemykającą kolejno po wszystkich bruzdach nieba, migającą we wszystkich kierunkach swoim blaszanym kogutkiem, mówił do nas: „No, bierzcie pledy, jesteśmy już”. I na jednym z największych spacerów jaki robiliśmy w Combray, było miejsce, gdzie wąska droga wychodziła nagle na ogromną płaszczyznę, zamkniętą na widnokręgu nierówną linją lasów, nad któremi górowało jedynie ostrze wieży Św. Hilarego, ale tak cienkie, tak różowe, że zdawało się nakreślone na niebie paznokciem, któryby chciał owemu krajobrazowi, dziełu czystej natury, dać lekkie znamię sztuki, jedyny ślad ludzki. Kiedy, bardziej zbliska, można było ujrzeć resztkę kwadratowej i nawpół zburzonej wieży, która, niższa, wznosiła się obok tamtej, uderzał oko zwłaszcza rdzawy i ciemny kolor kamieni; i w mglisty ranek jesienny, wznosząca się ponad burzliwy fiolet winnic, wydawała się niby purpurowa ruina koloru dzikiego wina.
Często, kiedyśmy wracali, babka zatrzymywała mnie na rynku, aby popatrzyć na wieżę. Z okien, pomieszczonych po dwa, jedne nad drugiemi, z zachowaniem owej celnej i oryginalnej proporcji, która użycza piękności i godności nietylko twarzom ludzkim, wieża wypuszczała w regularnych odstępach chmary wron. Przez chwilę krążyły kracząc, jakgdyby stare kamienie, które pozwalały im igrać nie racząc ich widzieć, stawszy się nagle niemieszkalne i wydzielając pierwiastki nieskończonego ruchu, uderzyły je i odepchnęły. Następnie, porysowawszy we wszystkich kierunkach fioletowy aksamit wieczoru, uspokojone nagle, wsiąkały zpowrotem w wieżę, która z wrogiej stawała się przytulna. Niektóre przysiadały tu i ówdzie na szczycie wieżyczki — napozór bez ruchu, ale chwytając może jakieś owady — niby mewa która przycupnie nieruchomo jak rybak na grzbiecie fali. Nie bardzo wiedząc czemu, babka odkrywała w wieży św. Hilarego ów brak pospolitości, pretensji, małostkowości, który kazał jej kochać naturę i dzieła genjuszu. Kochała je i wierzyła w bogactwo ich dobroczynnego wpływu, o ile ręka ludzka — podobna w tem ogrodnikowi ciotki — ich nie pomniejszy. I bez wątpienia, każda część kościoła, raz ujrzana, odróżniała się od wszelkiej innej budowli jakgdyby jakąś myślą którą był nasiąknięty; ale w wieży zdawał się on nabierać świadomości samego siebie, stwierdzać indywidualne i odpowiedzialne istnienie. Wieża mówiła za niego. Sądzę zwłaszcza, że babka bezwiednie widziała w owej wieży to, co miało dla niej największą cenę, naturalność i wrodzony wykwint. Będąc profanką w architekturze, powiadała: „Moje dzieci, drwijcie sobie ze mnie, jeśli chcecie, ona nie jest może piękna wedle reguł, ale jej stary dziwaczny kształt podoba mi się. Jestem pewna, że gdyby grała na fortepianie, nie grałaby sucho”. I, kiedy patrzała na tę wieżę śledząc wzrokiem łagodne napięcie, pobożny spadek jej kamiennych płaszczyzn, które zbliżały się do siebie wznosząc się niby ręce złożone do modlitwy, jednoczyła się tak doskonale z wytryskiem strzały, że spojrzenie jej zdawało się strzelać w górę wraz z nią; a równocześnie uśmiechała się przyjaźnie do starych zużytych kamieni, których jedynie już szczyty oświecał zachód słońca, i które, począwszy od chwili gdy, stonowane światłem, wchodziły w tę rozsłonecznioną strefę, zdawały się naraz wyższe, dalsze, niby śpiew podjęty falsetem o oktawę wyżej.
Wieża św. Hilarego dawała wszystkim zatrudnieniom, wszystkim godzinom, wszystkim widokom miasta, ich fizjognomię, uwieńczenie, uświęcenie. Z mojego pokoju mogłem oglądać jedynie jej podstawę krytą łupkiem; ale kiedy w niedzielę widziałem w gorący letni ranek ten łupek płonący niby czarne słońce, powiadałem sobie: „Mój Boże! dziewiąta! trzeba się zbierać na sumę, jeżeli mam wprzódy zajść uściskać ciocię Leonję” i wiedziałem dokładnie kolor jaki ma rynek w słońcu, gorąco i kurz na targu, cień jaki rzuca stora magazynu, gdzie mama zanurzy się może przed mszą w zapach niebielonego płótna, aby kupić jakąś chusteczkę; a pokaże ją mamie, wyginając talję, pryncypał, który, gotując się zamykać, zaszedł właśnie do pokoju za sklepem, aby włożyć świąteczny surdut i umyć ręce, mając zwyczaj co pięć minut, nawet w najbardziej żałosnych okolicznościach, zacierać je z miną junacką, hulaszczą i pewną siebie.
Kiedy po mszy wstępowało się powiedzieć Teodorowi, aby przyniósł babkę większą niż zwykle, bo krewniacy nasi skorzystali z pogody i przybyli z Thiberzy na śniadanie, miało się przed sobą wieżę, która, złocista i wypieczona sama niby większa święcona baba, ze skórką i lepiącym się lukrem słońca, kłuła swojem ostrzem błękit nieba. A wieczorem, kiedy wracałem ze spaceru i myślałem o chwili gdy trzeba będzie niebawem powiedzieć dobranoc matce i już jej nie ujrzeć, — wieża była przeciwnie w kończącym się dniu tak łagodna, że wyglądała jakby ją położono niby poduszkę z ciemnego aksamitu na pobladłem niebie, które ustąpiło pod jej naciskiem, wgłębiając się lekko aby jej zrobić miejsce i otulając jej brzegi; a krzyki ptaków, które krążyły dokoła, zdawały się wzmagać milczenie wieży, zaostrzać jeszcze jej wierzchołek dając jej coś niewysłowionego.
Nawet w wyprawach jakie robiliśmy za kościół, tam gdzie jej już nie było widać, wszystko zdawało się rozmieszczone w stosunku do wieży wyłaniającej się nagle tu czy tam z pośród domów; bardziej może wzruszającej jeszcze, kiedy się tak zjawiała bez kościoła. I z pewnością, są inne wieże, piękniejsze gdy się je widzi w ten sposób; pomnę sylwety dzwonnic wyrastających ponad dachy, bogatsze artyzmem niż te które się rodziły na smutnych ulicach Combray. Nie zapomnę nigdy, w ciekawem mieście normandzkiem sąsiadującem z Balbec, dwóch prześlicznych pałaców z XVIII wieku, które mi są pod wieloma względami drogie i czcigodne, a między któremi, kiedy się patrzy z pięknego ogrodu schodzącego od tarasu ku rzece, wytryska gotycka strzała zakrytego przez nie kościoła, robiąc wrażenie, jakby kończyła, wieńczyła ich fasady, ale materja jej jest tak odmienna, tak wykwintna, tak obrączkowa, tak różana i lśniąca, że widzi się odrazu, iż ona tak samo nie stanowi ich części, jak purpurowa i prążkowana strzała jakiejś muszli, skręconej w kształt wieży i powleczonej emalją, nie jest częścią dwóch babek z piasku, między któremi znajduje się na plaży. Nawet w Paryżu, w jednej z najbrzydszych dzielnic miasta, znam okno, z którego widzi się za pierwszym, drugim a nawet trzecim planem, utworzonym ze stłoczonych dachów licznych ulic, kopułę fioletową, czasami rudawą, często także, w najszlachetniejszych „odbitkach” jakie z niej sporządza atmosfera, czarną jak sadza; — owa kopuła, która jest nie czem innem jak kościołem św. Augustyna, daje temu widokowi Paryża charakter niektórych widoków Rzymu przez Piranesiego. Że jednak w żadnej z tych rycin, choćby moja pamięć wykonała je najartystyczniej, nie mogła ona wskrzesić tego com stracił oddawna, uczucia, które każe nam patrzeć na jakąś rzecz nie jak na widowisko, ale wierzyć w nią jak w istotę jedyną, niezastąpioną, — żadna z nich nie wiąże z sobą całej głębokiej części mojego życia, jak to czyni wspomnienie owych zjawień się wieży w Combray w ulicach położonych za kościołem. Czy się ją oglądało o piątej, kiedy się szło po listy na pocztę, o parę domów od nas, na lewo, wznoszącą się nagle samotnym wierzchołkiem ponad linię dachów; czy, przeciwnie, kiedy, zachodząc się spytać o panią Sazerat, biegło się oczami za tą linją, zniżającą się kolejnemi płaszczyznami, wiedząc że trzeba będzie skręcić w drugą ulicę za wieżą; czy znowuż, dotarłszy jeszcze dalej, jeżeli się szło na dworzec, widziało się ją z ukosa, ukazującą z profilu żebra i nowe powierzchnie; lub gdy, z brzegów Vivonne, muskularnie zebrana w sobie i podwyższona perspektywą, absyda zdawała się wstawać z wysiłku, jaki czyniła wieża, aby wypuścić strzałę w serce nieba; zawsze do niej trzeba było wracać, zawsze ona górowała nad wszystkiem, wieńcząc domy nieoczekiwanym szczytem, wzniesionym przede mną niby palec Boga, którego ciało byłoby ukryte w ciżbie śmiertelnych, ale którego nie pomieszałbym z tą ciżbą.
I dziś jeszcze, gdy w jakiemś wielkiem prowincjonalnem mieście lub w mało znanej mi dzielnicy Paryża, przechodzień, pokazując mi drogę, wskaże w oddali, jako punkt orjentacyjny, jakąś wieżyczkę szpitalną, jakąś dzwonnicę klasztorną wznoszącą szpic swojego biretu na rogu szukanej przeze mnie ulicy, wówczas byle tylko pamięć moja mogła bezwiednie znaleźć w niej jakieś podobieństwo z drogą a utraconą postacią, przechodzień, o ile się obróci aby się przekonać czym nie zbłądził, ujrzy mnie ku swemu zdumieniu, jak, zapominając o celu drogi, stoję tam, przed tą wieżą, godziny całe nieruchomy, próbując sobie przypomnieć, czując w swojem wnętrzu odzyskane nad zapomnieniem ziemie, które osuszają się i odbudowują; i bezwątpienia wówczas, trwożliwiej niż przed chwilą kiedym go prosił o wskazówki, szukam jeszcze swojej drogi, mijam zakręt... ale... w mojem sercu...
Wracając ze mszy, spotykaliśmy często pana Legrandin, inżyniera, który, uwięziony w Paryżu swoim zawodem, mógł, poza wakacjami, wpadać do swojej posiadłości w Combray jedynie od soboty wieczór do poniedziałku rano. Był to jeden z tych ludzi, którzy, poza karjerą naukową, uwieńczoną zresztą świetnym wynikiem, posiadają kulturę zupełnie odmienną, literacką, artystyczną, zbyteczną dla ich specjalności, ale w zamian korzystną dla ich konwersacji. Bardziej wykształceni literacko niż wielu literatów (nie wiedzieliśmy wówczas, że p. Legrandin zażywa pewnej reputacji jako pisarz i byliśmy bardzo zdziwieni dowiadując się, iż sławny muzyk skomponował utwór do jego wierszy), obdarzeni większą „łatwością ręki” niż wielu malarzy, wyobrażają sobie, że życie jakie wiodą nie jest ich właściwem życiem, i wnoszą w swoje pozytywne zatrudnienie bądź to niedbałość zaprawną kaprysem, bądź też wytrwałą i wyniosłą pilność, wzgardliwą, sumienną i gorzką. Wysoki, pięknej postawy, o myślącej i subtelnej twarzy z długiemi wąsami blond, z okiem błękitnem i pełnem melancholji, niezmiernie grzeczny, causeur taki jakiegośmy nigdy nie słyszeli, był w oczach mojej rodziny — która go cytowała zawsze jako przykład — typem człowieka kulturalnego, biorącego życie w sposób najbardziej szlachetny i godny. Babka zarzucała mu jedynie, że mówi trochę za dobrze, trochę zanadto jak książka, że nie ma w tem co mówi owej naturalności, jaką ma w swoich fontaziach „artystycznych”, zawsze swobodnie związanych, w swojej skromnej studenckiej prawie marynarce. Dziwiła się także płomiennym tyradom, w jakich piętnował często arystokrację, życie światowe, snobizm, „zaiste ów grzech o którym myślał święty Paweł, kiedy mówił o grzechu, dla którego niema odpuszczenia”.
Ambicja światowa była uczuciem tak dla niej niepodobnem do odczucia a nawet zrozumienia, że zdawało się jej bezcelowe wkładać tyle zapału w potępianie go. Co więcej, wydawało się babce niezbyt taktowne, aby pan Legrandin, którego siostra wyszła za mąż gdzieś w pobliżu Balbec za normandzkiego szlachcica, pozwalał sobie na tak gwałtowne ataki przeciw szlachcie, posuwając się aż do gromienia Rewolucji za to że ich wszystkich nie zgilotynowała.
— Cześć, przyjaciele! rzekł, idąc na nasze spotkanie. Szczęśliwi jesteście, że tak dużo tu przebywacie; ja muszę jutro wracać do Paryża, do swojej nory.
— Och, — dodał z owym łagodnie ironicznym i zrezygnowanym, nieco roztargnionym uśmiechem, który mu był właściwy — oczywiście są w moim domu wszystkie rzeczy bezużyteczne. Brak jedynie tego czego trzeba: wielkiego kawała błękitu, jak tutaj. Staraj się zawsze zachować kawał nieba nad swojem życiem, chłopcze, dodał zwracając się do mnie. Masz piękną duszę, rzadkiej ceny, naturę artysty, nie pozwól aby jej brakło tego co najważniejsze.
Kiedy, za powrotem, ciocia kazała się nas spytać, czy pani Goupil spóźniła się na mszę, niezdolni byliśmy odpowiedzieć. W zamian, powiększyliśmy jeszcze jej niepokój, opowiadając, że malarz jakiś kopjuje w kościele witraż Gilberta Złego. Franciszka, natychmiast posłana do sklepiku, wróciła z niczem, wskutek nieobecności Teodora, któremu podwójny jego zawód, śpiewaka zatrudnionego przy kościele i subjekta w sklepie korzennym, dawał, dzięki stosunkom ze wszystkiemi sferami, uniwersalną wiedzę.
— Och, wzdychała ciotka, chciałabym, żeby już przyszła nareszcie Eulalja. Tylko ona potrafi mi to wszystko objaśnić.
Eulalja, była to kulawa dziewczyna, energiczna i głucha, „spensjonowana” od śmierci pani de la Bretonnerie, u której służyła od dziecka. Wynajęła sobie obok kościoła pokój, skąd wciąż wybiegała, czyto na nabożeństwo, czy też poza nabożeństwami zmówić krótki pacierz, lub pomóc Teodorowi; przez resztę czasu odwiedzała osoby chore jak ciocia Leonja, której opowiadała co się działo na mszy i nieszporach. Nie gardziła przyczynieniem jakichś obrywków do małej renty, jaką jej wypłacała rodzina dawnej chlebodawczyni; zachodziła od czasu do czasu aby doprowadzić do porządku bieliznę proboszcza, lub jakiejś innej wybitnej osobistości z klerykalnego światka. Nosiła nad czarną sukienną mantylką biały czepeczek niemal zakonny, a choroba skóry dawała miejscami jej policzkom oraz jej zakrzywionemu nosowi żywo-różowe tony balsaminy. Wizyty jej były wielką rozrywką cioci Leonji, która nie przyjmowała już prawie nikogo, poza proboszczem. Ciocia zlikwidowała pomału wszystkich innych odwiedzających, bo mieli w jej oczach tę wadę, że wchodzili w jedną albo w drugą kategorję ludzi których nie znosiła. Jedni — gorsi i których pozbyła się najpierw — to byli ci, którzy jej radzili „nie zaglądać w siebie” i głosili — bodaj negatywnie, wyrażając swoje poglądy jedynie chwilami krytycznego milczenia lub sceptycznemi uśmiechami — wywrotową teorję, że spacer na słońcu i krwawy befsztyk (kiedy jej leżały przez czternaście godzin w żołądku dwa nędzne łyki Vichy!) zrobiłyby jej o wiele lepiej niż łóżko i lekarstwa. Druga kategorja składała się z osób robiących wrażenie że wierzą iż ciocia jest poważniej chora niż myśli, że jest równie poważnie chora jak mówi. Toteż ci, którym pozwoliła wejść po niejakich wahaniach i na dyplomatyczną interwencję Franciszki i którzy, w czasie swojej wizyty, okazali jak bardzo byli niegodni doznanej łaski, ryzykując nieśmiało coś w rodzaju: „Czy pani nie sądzi, że gdyby pani się przeleciała nieco w ładną pogodę...”, lub którzy, przeciwnie, kiedy im mówiła: „Źle jest ze mną, moi drodzy, bardzo źle, to już koniec”, odpowiadali: „Och, to bieda, kiedy się nie ma zdrowia! Ale to się jeszcze może ciągnąć”, — jedni i drudzy mogli być pewni, że nigdy nie przestąpią jej progu. Franciszka bawiła się przerażoną miną cioci Leonji, kiedy ta z łóżka spostrzegła na ulicy św. Ducha któregoś z natrętów, lub usłyszała dźwięk dzwonka; ale śmiała się jeszcze lepiej, niby z dobrego figla, z zawsze zwycięskich chytrości cioci w pozbywaniu się gości i z rozczarowanej miny tych, co odchodzili bez rezultatu. W gruncie podziwiała swoją panią, którą miała za coś wyższego od wszystkich tych ludzi, skoro ich nie chce przyjąć! W rezultacie ciocia wymagała równocześnie i żeby pochwalać jej tryb życia, i żeby współczuć z jej cierpieniami, i żeby ją pokrzepiać na przyszłość.
W tem celowała Eulalja. Ciocia mogła jej mówić dwadzieścia razy na minutę: „To już koniec, moja dobra Eulaljo”, dwadzieścia razy Eulalja odpowiadała: „Znając swoją chorobę tak jak pani ją zna, pani Oktawowo, dożyje pani stu lat. To samo nie dalej jak wczoraj mówiła mi pani Sazerin”. (Jednem z najgłębszych przeświadczeń Eulalji, którego poważna ilość sprzeciwów zadawanych przez doświadczenie nie zdołała zachwiać, było to, że pani Sazerat naizywa się pani Sazerin.)
— Nie żądam stu lat, odpowiadała ciocia, która wolała aby nie wyznaczać jej dniom określonego terminu.
Że zaś Eulalja umiała jak nikt rozrywać ciocię nie nużąc jej, wizyty te, przypadające regularnie — poza nieoczekiwaną przeszkodą — w niedziele, były dla cioci przyjemnością, której nadzieja utrzymywała ją w owych dniach w stanie zrazu przyjemnym, ale niebawem bolesnym jak nadmierny głód, o ile Eulalja bodaj trochę się spóźniła. Zbyt przeciągnięta rozkosz oczekiwania obracała się w męczarnię, bez ustanku ciocia spoglądała na zegarek, ziewała, czuła że się jej robi słabo. Dzwonek Eulalji, gdy zabrzmiał późnym wieczorem, kiedy się go już nie spodziewała, przyprawiał ją prawie o omdlenie. Istotnie, w niedzielę myślała wyłącznie o tej wizycie i skoro tylko śniadanie się skończyło, już Franciszce było pilno abyśmy opuścili jadalnię, a ona aby mogła iść „zabawić” ciocię Leonję. Ale (zwłaszcza od chwili, gdy zagościły w Combray piękne dni), oddawna już dumne południe, zstąpiwszy z wieży zegarowej św. Hilarego, którą stroiło w dwanaście ulotnych kwiatów swojej dźwięcznej korony, rozległo się dokoła naszego stołu, obok chleba święconego, który też przybył, równie poufale, wyszedłszy z kościoła, a my jeszcze siedzieliśmy nad talerzami z Tysiąca i jednej Nocy, zmożeni gorącem, a zwłaszcza jedzeniem. Bo do trwałego kapitału jajek, kotletów, ziemniaków, konfitur, biszkoptów, których Franciszka nawet nie zapowiadała, zawsze dodawała coś, zależnie od urodzaju pól i sadów, produktów morza, okoliczności handlu, uprzejmości sąsiadów i jej własnego geniuszu, tak że nasze menu, niby owe czworoliście rzeźbione w XIII wieku na portalach katedr, odbijało potrosze rytm pór roku i wydarzeń. Więc błękitną flondrę, bo kupczyni zaręczyła że jest świeża; indyczkę, bo Franciszka zobaczyła ładną na targu w Roussainville-Le-Pin; karczochy na szpiku, bo nam ich jeszcze nigdy nie przyrządzała w ten sposób; pieczeń baranią, bo świeże powietrze trawi i będzie czas uporać się z nią do siódmej; szpinak dla odmiany, morele bo to jeszcze rzadkość, porzeczki bo za dwa tygodnie już ich nie będzie, maliny które pan Swann przyniósł umyślnie, wiśnie pierwsze z naszego sadu po dwóch latach nieurodzaju, ser śmietankowy, który dawniej lubiłem, torcik migdałowy bo go zamówiła w wilję, ciasto drożdżowe bo na nie była kolej. Kiedy się skończyło to wszystko, zjawiał się, przyrządzony oficjalnie dla nas ale dedykowany osobliwiej ojcu, który był jego amatorem, krem czekoladowy, natchnienie i kokieterja Franciszki: zjawiał się przed nami, lekki i zwiewny, niby okolicznościowy utwór, w który autorka włożyła cały swój talent. Ten ktoby się uchylił od skosztowania mówiąc: „Skończyłem już, nie jestem głodny”, ściągnąłby się natychmiast do rzędu prostaków, którzy nawet wówczas kiedy artysta ofiaruje im swoje dzieło, zwracają uwagę jedynie na wagę i na materjał, gdy tu wyłącznie znaczy intencja, i podpis. Zostawić bodaj jedną kroplę na talerzu świadczyłoby o takim samym braku wychowania co wstać przed końcem produkcji pod nosem kompozytora.
Wkońcu matka mówiła do mnie: „No, nie siedź tutaj bez końca, idź do swego pokoju jeśli ci za gorąco na dworze, ale idź najpierw odetchnąć chwilę, aby nie zaraz czytać wstawszy od stołu”. Szedłem usiąść w pobliżu studni i wiadra, często zdobnego, niby gotyckie tło, salamandrą, która rzeźbiła na chropawym kamieniu ruchliwy kontur swego alegorycznego i smukłego ciała. Siadałem na ławce bez oparcia ocienionej bzem, w zakątku ogrodu skąd furtka dla służby wiodła na ulicę św. Ducha i gdzie na dosyć zaniedbanym terenie wznosiła się na dwóch stopniach, nieco wysuwając się przed dom, niby oddzielny budynek, obszerna śpiżarnia. Widać było jej kafelki, czerwone i lśniące jak porfir. Wyglądała nietyle na jaskinię Franciszki, ile na małą świątynię Wenery. Dławiła się od ofiar mleczarza, owocarki, handlarki jarzyn, przybywających często z dość odległego sioła, aby tam złożyć pierwociny swoich pól. A dach jej zawsze był uwieńczony gruchaniem gołębicy.
Niegdyś nie zasiadywałem się w poświęcanym lasku który ją otaczał, bo zanim poszedłem czytać, zachodziłem do pokoiku, który zajmował na parterze wuj Adolf, brat dziadka, ex-wojskowy spensjonowany w stopniu majora. Pokój ten, nawet kiedy otwarte okna wpuszczały ciepło — rzadziej promienie słońca, zaledwie tam docierające — wydzielał niewyczerpanie ową woń mroczną i chłodną, zarazem leśną i ancien régime, która na długo wprawia w zadumę nozdrza, kiedy się wchodzi do niektórych opuszczonych pawilonów myśliwskich. Ale od wielu lat nie wchodziłem do gabinetu wuja Adolfa, ile że wuj nie zjawiał się już w Combray po sprzeczce jaka zaszła między nim a rodziną, z mojej winy, w następujących okolicznościach:
Raz albo dwa razy na miesiąc, w Paryżu, posyłano mnie abym mu złożył wizytę, w momencie gdy kończył śniadanie, w zwykłej kurtce, usługujący mu zaś lokaj miał na sobie bawełniany roboczy kubrak w białe i fioletowe prążki. Wuj mruczał, że dawno u niego nie byłem, że się go zaniedbuje; częstował mnie marcepanem albo mandarynką, mijaliśmy salon, gdzie nikt nie siedział nigdy, gdzie nigdy nie palił się ogień, salon o ścianach strojnych złoconemi rzeźbami, o sufitach pomalowanych na kolor błękitny mający udawać niebo i meblach obitych atłasem, jak u dziadków, ale żółtych; poczem przechodziliśmy do pokoju, który wuj nazywał gabinetem do „pracy”. Tam wisiały na ścianach ryciny, przedstawiające na czarnem tle pulchną i różową boginię prowadzącą rydwan, stojącą na globie, lub z gwiazdą na czole, jakie lubiono za drugiego Cesarstwa bo widziano w nich styl pompejański, potem zniecierpiano je, a teraz zaczyna się je lubić dla tej jedynej przyczyny (mimo że się podaje inne), a mianowicie że pachną drugiem Cesarstwem. I siedziałem tam z wujem, do chwili w której służący przyszedł się go spytać w imieniu stangreta, na którą godzinę ma zaprzęgać. Wuj pogrążał się wówczas w medytacji, którą zachwycony lokaj bałby się zmącić bodaj jednym ruchem, i której rezultatu — zawsze identycznego — oczekiwał z napięciem. Wkońcu, po głębokiem wahaniu, wuj wymawiał niechybnie te słowa: „o kwadrans na trzecią”, które lokaj powtarzał ze zdumieniem ale bez dyskusji: „Kwadrans na trzecią? dobrze... powiem...”
W owej epoce kochałem teatr, miłością coprawda platoniczną, bo rodzice nigdy mi jeszcze nie pozwolili iść do teatru. Tak mętnie wyobrażałem sobie rozkosze których się tam kosztuje, że nie daleki byłem od mniemania iż każdy widz ogląda tam jak w stereoskopie dekoracje, widoczne tylko dla niego, mimo iż podobne do tysiąca innych, które ogląda — każdy na swoją rękę — reszta widzów.
Co rano, biegłem aż pod słup z afiszami, aby wyczytać co za przedstawienia oznajmiono. Nic bezinteresowniejszego i szczęśliwszego niż marzenia ofiarowane mojej wyobraźni przez każdą zapowiedzianą sztukę, zrodzone równocześnie z obrazów nieodłącznych od słów składających tytuł, i z barwy afiszów, mokrych jeszcze i pogrubionych od klajstru. Ileż różnych fizjognomij: tytuły owych tajemniczych dzieł jak Testament Cezara Girodot albo Król Edyp, widniejące nie na zielonym afiszu Opery komicznej ale na ponsowym Komedji Francuskiej; błyszcząca i biała egretka Djamentów korony, gładki tajemniczy atłas Czarnego Domina. Wobec tego że rodzice orzekli, iż za pierwszym razem kiedy pójdę do teatru będę mógł wybierać między temi dwiema sztukami, starałem się zgłębić kolejno tytuły obu — skoro to było wszystko co o nich wiedziałem, — aby w każdym podchwycić rozkosz jaką mi przyrzekał i porównać ją z tą którą krył drugi tytuł. Z taką siłą przedstawiałem sobie z jednej strony utwór olśniewający i wspaniały, z drugiej utwór łagodny i aksamitny, że w końcu byłem absolutnie niezdolny rozstrzygnąć który bym wybrał, tak jakby mi kazano wybierać na deser między ryżem à l’Imperatrice a kremem czekoladowym.
Wszystkie rozmowy z kolegami obracały się dokoła aktorów, których artyzm, mimo że jeszcze mi nieznany, był, pośród wszystkich form jakie przybiera Sztuka, pierwszą w której mogłem ją przeczuwać. Między sposobem w jaki ten lub inny aktor wygłaszał i cieniował tyradę, najdrobniejsze różnice zdawały się nabierać nieobliczalnej wagi. I, wedle tego co mi o nich mówiono, szeregowałem aktorów, podług skali talentu, w listy, które sobie przepowiadałem cały dzień i które w końcu stwardniały w moim mózgu krępując go swoją niewzruszonością.
Później, kiedy chodziłem do szkoły, za każdym razem kiedy w czasie lekcji — korzystając z tego że nauczyciel odwrócił głowę — korespondowałem z nowym przyjacielem, pierwsze moje pytanie było zawsze czy już był w teatrze i czy uważa że największym aktorem jest Got, drugim Delaunay, etc. A jeżeli, jego zdaniem, Febvre szedł dopiero po Thironie, albo Delaunay po Coquelinie, nagła ruchliwość jaką, tracąc swoją kamienną sztywność, Coquelin przybierał w moim mózgu aby przejść do drugiego rzędu, oraz cudowna zwinność i energja duchowa jakich nabierał Delaunay aby cofnąć się do czwartego, dawały uczucie rozkwitu i życia memu usprawnionemu i użyźnionemu umysłowi.
Ale jeżeli aktorzy tak mnie pochłaniali, jeżeli widok Maubanta wychodzącego któregoś popołudnia z Komedji Francuskiej przyprawiał mnie o wzruszenia i cierpienia miłości, cóż dopiero nazwisko gwiazdy płonące u bram teatru, lub twarz ujrzana za szybą powozu który przejeżdżał zaprzężony w konie z różami przy uszach. O ileż trwalsze było wzruszenie zrodzone z bezsilnego i bolesnego wysiłku, w jakim starałem się sobie wyobrazić ich życie! Szeregowałem wedle talentu najznakomitsze aktorki; Sarę Bernard, Bermę, Bartet, Madeleine Brohan, Jeanne Samary, ale wszystkie interesowały mnie. Otóż wuj znał ich wiele, a także kokoty, których nie odróżniałem zbytnio od aktorek. Przyjmował je u siebie. I jeżeliśmy chodzili do wuja tylko w pewne dni, to dlatego, że w inne dni bywały u niego kobiety, z któremi jego rodzina nie powinna była się spotkać, przynajmniej wedle jej zdania; bo co się tyczy wuja, już niejeden raz poróżniła go z dziadkiem zbytnia łatwość z jaką ładnym wdowom (może nigdy nie zamężnym), hrabinom o szumnych nazwiskach będących z pewnością tylko pseudonimem, robił ten honor aby je przedstawiać mojej babce, albo nawet dawać im klejnoty rodzinne. Często, przy nazwisku aktorki które zjawiało się w rozmowie, słyszałem jak ojciec mówił do matki z uśmiechem: „Przyjaciółka twojego stryja”; i myślałem sobie, że, podczas gdy poważni ludzie wyczekiwali może lata całe daremnie pod drzwiami jakiejś kobiety nie odpowiadającej na ich listy i odprawiającej ich przez odźwiernego, wuj byłby mógł uwolnić od tych prób smarkacza takiego jak ja, przedstawiając go aktorce, niedostępnej dla tylu innych, a będącej jego bliską przyjaciółką.
Skorzystałem z pozoru, iż lekcja którą przełożono wypadała teraz tak nieszczególnie, że kilka razy przeszkodziła mi i miała mi jeszcze przeszkodzić w odwiedzeniu wuja. Jednego dnia, nie tego który przeznaczono na nasze wizyty, wyzyskując to że rodzice śniadali owego dnia wcześniej, wyszedłem i zamiast iść oglądać słup z afiszami, na co pozwalano mi wychodzić samemu, pobiegłem do wuja. Zauważyłem przed bramą powóz, konie miały przy uszach czerwone goździki, stangret miał je również w butonierce. Ze schodów usłyszałem śmiech i głos kobiecy; skoro zadzwoniłem, — cisza, potem hałas zamykanych drzwi. Lokaj który mi otworzył wydał się zakłopotany moim widokiem; powiedział że wuj jest bardzo zajęty, że pewno nie będzie mnie mógł przyjąć. Kiedy, mimo to, służący poszedł mnie oznajmić, ten sam głos który wprzód słyszałem mówił:
— Och, tak, pozwól mu wejść; tylko na chwilę, toby mnie tak bawiło. Na fotografji, która jest na twojem biurku, taki jest podobny do swojej mamusi, twojej bratanicy, której fotografja stoi obok niego, prawda? Chciałabym widzieć tego malca tylko na chwilę.
Słyszałem jak wuj coś mamroce, gniewa się, wkońcu lokaj wprowadził mnie.
Na stole stał ten sam talerz z marcepanami co zazwyczaj; wuj miał swoją zwykłą kurtkę, ale nawprost niego, w różowej jedwabnej sukni, z wielkim sznurem pereł na szyi, siedziała młoda kobieta kończąc mandarynkę. Niepewność jak wypada mi ją tytułować przyprawiła mnie o rumieniec; nie śmiejąc zbytnio obrócić oczu w jej stronę z obawy aby nie trzeba było do niej przemówić, podszedłem uściskać wuja. Patrzała na mnie z uśmiechem; wuj powiedział: „Mój bratanek”, nie mówiąc jej mojego, ani mnie jej nazwiska, z pewnością dlatego że od czasu nieprzyjemności jakie miał od dziadka starał się, o ile możliwe, unikać wszelkiej łączności między swoją rodziną a tym rodzajem stosunków.
— Jaki on podobny do matki, — rzekła.
— Ależ pani ją widziała tylko na fotografji, — odparł żywo wuj naburmuszony.
— Przepraszam cię, mój drogi, ale minęłam się z nią na schodach w zeszłym roku, kiedy byłeś taki chory. Prawda że widziałam ją tylko przez mgnienie oka i że pańskie schody są bardzo ciemne, ale to mi wystarczyło abym była oczarowana. Ten młody człowiek ma jej piękne oczy i także to, rzekła kreśląc palcem linię u nasady czoła. Czy jego matka nosi to samo nazwisko co ty? — spytała wuja.
— Podobny jest zwłaszcza do ojca, mruknął wuj, który równie nie kwapił się do prezentacji na odległość co z bliska. To wykapany ojciec, a także moja biedna matka.
— Nie znam jego ojca, — rzekła różowa dama z lekkim ruchem głowy, a nigdy nie znałam pańskiej biednej matki. Przypominasz sobie, to niedługo po twojem wielkiem zmartwieniu poznaliśmy się.
Doznałem lekkiego zawodu, bo ta młoda dama nie różniła się od innych ładnych kobiet jakie czasami widywałem w rodzinie, zwłaszcza od córki jednego z naszych krewniaków, do którego chodziłem zawsze w Nowy Rok. Lepiej jedynie ubrana, przyjaciółka wuja miała to samo żywe dobre spojrzenie, miała wyraz równie kochający i szczery. Nie znajdowałem w niej nic z owego wyglądu teatralnego, który podziwiałem na fotografjach aktorek, ani djabolicznego wyrazu, który byłby w harmonji z życiem jakie musiała prowadzić. Trudno mi było uwierzyć aby to była kokota, a zwłaszcza nie byłbym myślał że to jest „wielka kokota”, gdybym nie był widział dwukonnego powozu, różowej sukni, naszyjnika pereł, gdybym nie wiedział że wuj zna tylko pierwszorzędne. Ale pytałem sam siebie, jaki miljoner, opłacający jej powóz, willę i klejnoty, może znajdować przyjemność w tem aby tracić majątek dla osoby wyglądającej tak skromnie i tak przyzwoicie. A jednak, kiedym myślał o tem czem musiało być jej życie, niemoralność jego niepokoiła mnie może więcej niż gdyby się była skonkretyzowała przedemną w osobliwej postaci, — przez to że była tak niewidoczna jak tajemnica jakiegoś romansu, jakiegoś skandalu, który kazał jej opuścić czcigodnych rodziców i wydał ją na pastwę całego świata; który rozwinął jej piękność i wzniósł aż do półświatka i sławy tę, którą gra fizjognomji, ton głosu, podobne do tylu innych znajomych mi kobiet, kazały mi mimowoli uważać za młodą pannę z dobrej rodziny — ją, nie należącą już do żadnej rodziny.
Przeszliśmy do „gabinetu do pracy”; wuj, nieco zakłopotany moją obecnością, poczęstował damę papierosem.
— Nie, rzekła, kochanie, wiesz, że jestem przyzwyczajona do tych, które mi przysyła Wielki książę. Powiedziałam mu, że jesteś o nie zazdrosny.
I wydobyła z etui papierosy pokryte cudzoziemskiemi i złoconemi napisami.
— Ależ tak, — dodała po chwili, musiałam spotkać tutaj ojca tego młodego człowieka. Czy to nie jest twój bratanek? Jak ja go mogłam zapomnieć. Był taki dobry, taki uroczy dla mnie, — rzekła ze skromną i tkliwą minką.
Ale, na myśl czem musiało być szorstkie zachowanie się ojca, które nibyto wydało się jej tak miłe, ja który znałem jego sztywność i chłód, byłem zakłopotany — jakby jakąś jego niedelikatnością — tą dysproporcją między nadmierną wdzięcznością jaką mu płacono a jego niedostateczną uprzejmością. Uważałem później, że to jest jedna ze wzruszających stron tych kobiet, bezczynnych i pracowitych, iż poświęcają swoją wspaniałomyślność, swój talent, swoje potencjalne marzenia o piękności duszy, — bo, jak artyści, nie realizują ich, nie wprowadzają ich w kadry codziennego życia — i złoto, które niewiele je kosztuje, nato aby cenną i delikatną oprawą wzbogacić surowe i dość nieokrzesane życie mężczyzn. I ona, tak jak w pokoju gdzie wuj przyjmował ją w kurtce roztaczała swoje ciało tak słodkie, swoją różową jedwabną suknię, swoje perły, elegancję płynącą z przyjaźni Wielkiego księcia, tak samo wzięła jakieś nieznaczące słówko ojca, opracowała je delikatnie, dała mu wdzięk, szacowną nazwę, i oprawiając w nie jedno ze swoich spojrzeń tak pięknej wody, zabarwione pokorą i wdzięcznością, zwracała je zmienione w artystyczny klejnot, w „coś całkiem uroczego”.
— No, słuchaj chłopcze, już pora na ciebie, — rzekł wuj.
Wstałem, miałem nieodpartą ochotę pocałować w rękę różową damę, ale zdawało mi się że to byłoby coś tak zuchwałego jak wykradzenie. Serce biło mi gdy sobie mówiłem: „Trzeba, czy nie trzeba”, poczem przestałem się zastanawiać co trzeba robić, aby móc wogóle coś zrobić. Ślepym i szalonym gestem, wyzutym ze wszystkich racyj które znajdowałem przed chwilą na jego korzyść, podniosłem do ust rękę którą mi dama podała.
— Jaki on milusi! już jest galant, ma feblika do kobiet, ma to po swoim wujciu. To będzie skończony gentleman, dodała ściskając zęby, aby dać temu słowu lekko brytyjski akcent. Czy nie mógłby kiedy przyjść na a cup of tea, jak mówią nasi sąsiedzi Anglicy; wystarczy żeby mi przesłał pneumatyk rano.
Nie wiedziałem co to jest pneumatyk. Nie rozumiałem połowy słów które mówiła ta dama, ale obawa aby się w tem nie kryło jakieś pytanie na które byłoby niegrzecznie nie odpowiedzieć, kazała mi ich słuchać z wytężoną uwagą, co mnie bardzo męczyło.
— Ale nie, to niemożliwe, — rzekł wuj, wzruszając ramionami, — jego trzymają bardzo krótko, dużo pracuje. Bierze wszystkie nagrody w szkole, — dodał cicho iżbym nie usłyszał tego kłamstwa i nie zaprzeczył. — Kto wie, to będzie może mały Viktor Hugo, może jaki Vaulabelle, pojmujesz...
— Uwielbiam artystów, — odparła różowa dama; — oni jedni rozumieją kobietę... Tylko oni i ludzie wybrani tacy jak pan. Daruj moją nieświadomość, drogi przyjacielu: kto jest Vaulabelle? Czy to te złocone tomy, które są w oszklonej szafce w twoim buduarze? Przyrzekłeś mi je pożyczyć, będę o nie bardzo dbała.
Wuj, który nie cierpiał pożyczać książek, nie odpowiedział nic i odprowadził mnie aż do przedpokoju. Rozpłomieniony miłością do różowej damy, okrywałem szalonemi pocałunkami zadymione policzki starego wuja. Podczas gdy on, dość zakłopotany, dawał mi do zrozumienia, nie śmiejąc tego powiedzieć otwarcie, że wolałby abym nie wspominał o tej wizycie rodzicom, ja powtarzałem ze łzami w oczach, iż pamięć jego dobroci jest we mnie tak silna, że kiedyś znajdę sposób okazania mu swojej wdzięczności. Była w istocie tak silna, że w dwie godziny później, po kilku tajemniczych zdaniach które nie dały rodzicom dość jasnego pojęcia o nowem dostojeństwie jakiem czułem się obleczony, uważałem za właściwsze opowiedzieć im z najmniejszemi szczegółami swoją wizytę. Nie przypuszczałem, że mogę tem ściągnąć na wuja przykrości. Jakżebym przypuszczał, skoro tego nie chciałem! I nie mogłem zgadnąć, że rodzice ujrzą coś złego w wizycie, w której ja nic złego nie widziałem. Czy nie zdarza się codzień, że przyjaciel prosi nas abyśmy nie zapomnieli wytłumaczyć go przed kobietą do której nie mógł napisać, a my zaniedbujemy to uczynić, sądząc że ona nie może przywiązywać wagi do milczenia, tak obojętnego dla nas. Wyobrażałem sobie, jak wszyscy, że mózg innych jest bezwładnym i uległym odbiornikiem, bez swoistej władzy oddziaływania na wszystko co się doń wprowadza; i nie wątpiłem, że, składając w mózgu rodziców wiadomość o znajomości jaką dzięki wujowi zawarłem, przelewam w nich, tak jak tego pragnąłem, własny życzliwy sąd o tej prezentacji.
Nieszczęściem, w ocenie postępku wuja, rodzice odwołali się do zasad całkowicie różnych od tych, które ja im sugerowałem. Ojciec i dziadek doszli z nim do bardzo gwałtownych wyjaśnień: dowiedziałem się o tem pośrednio. W kilka dni później, spotkawszy na ulicy wuja jadącego otwartym powozem, uczułem ból, wdzięczność, żal, które byłbym chciał mu wyrazić. Wobec ich ogromu, uznałem że prosty ukłon byłby czemś zbyt mizernem i że mógłby obudzić w wuju urojenie iż poczuwam się w stosunku do niego jedynie do banalnej grzeczności. Wolałem wstrzymać się od tego niewystarczającego gestu i odwróciłem głowę. Wuj myślał, że się w tem trzymam rozkazu rodziców, nie przebaczył im tego, i umarł w wiele lat później, nie ujrzawszy nikogo z nas na oczy.
Toteż nie wchodziłem już do zamkniętego obecnie pokoiku wuja Adolfa i krążyłem w okolicach spiżarni, kiedy Franciszka, spostrzegłszy mnie na podwórzu, rzekła: „Każę dziewczynie podać kawę i zanieść na górę ciepłą wodę, muszę lecieć do pani Oktawowej”. Wówczas decydowałem się wrócić i szedłem wprost do siebie czytać.
„Dziewczyna” to była istota abstrakcyjna, trwała instytucja, której nieodmienne atrybuty stworzyły rodzaj ciągłości i tożsamości poprzez kolejność przemijających form w które się wcielała; nie było bowiem nigdy jednej i tej samej przez dwa lata z rzędu. W roku w którym jedliśmy tyle szparagów, dziewczyna obowiązana z urzędu skrobać je, była to biedna, chorowita istota, dość daleko posunięta w ciąży w chwili gdyśmy przybyli na Wielkanoc, dziwiono się nawet, że Franciszka pozwala jej tyle latać z posyłkami i tyle robić, zaczynała bowiem z trudem dźwigać przed sobą tajemniczy koszyk, z każdym dniem pełniejszy, którego dostojne kształty odgadywało się pod obszernym kaftanem. Kaftan ten przypominał opończe okrywające niektóre symboliczne figury Giotta, których p. Swann dał mi fotografje. To on zwrócił naszą uwagę na to, i kiedy nas pytał o zdrowie pomywaczki, mówił: — „Jak się miewa Caritas Giotta?”
Zresztą i ona sama, biedna dziewczyna, spulchniona przez ciążę, aż do twarzy, aż do policzków, które zwisały proste i kwadratwe, dosyć była w istocie podobna do owych tęgich i męskich dziewic, raczej matron, których cnoty upostaciowały się w Arenie. I zdaję sobie sprawę obecnie, że owe Cnoty i Przywary padewskie były do niej podobne jeszcze i na inny sposób. Tak samo jak obraz tej dziewczyny urósł przez dodatkowy symbol, który nosiła przed swoim brzuchem — nie wyglądając na to aby rozumiała jego sens i w niczem nie odbijając na swojej twarzy piękności i ducha tego symbolu — niby zwykłe i uciążliwe brzemię, tak samo, nie zdając się podejrzewać tego, potężna megera, przedstawiona w Arenie pod mianem „Miłosierdzia”, której reprodukcja wisiała w mojem studjo w Combray, ucieleśnia tę cnotę, mimo iż żadne pojęcie miłosierdzia nie mogłoby się wyrazić w jej energicznej i pospolitej twarzy. Piękna myśl malarza każe jej deptać skarby ziemi, ale absolutnie tak, jakby deptała winogrona aby z nich wycisnąć sok, lub raczej jakby wstąpiła na worki aby wyleźć wyżej; ofiarowuje Bogu swoje płomienne serce, a raczej, powiedzmy, podaje mu je tak, jak kucharka podaje korkociąg przez okienko z sutereny komuś kto go zażąda z okna na parterze. „Zawiść” prędzej mogła już mieć jakiś wyraz zawiści. Ale i w tym fresku symbol zajmuje tyle miejsca i jest przedstawiony tak realnie; wąż, który syczy u warg zawiści jest tak gruby, wypełnia tak szczelnie jej wielkie otwarte usta, że, aby go móc pomieścić, mięśnie jej twarzy rozciągają się niby mięśnie dziecka nadymającego balon, a uwaga Zawiści — i nasza zarazem — całkowicie skupiona na czynności jej warg, nie ma prawie czasu na oddanie się zawistnym myślom.
Mimo całego podziwu jaki Swann głosił dla tych figur Giotta, długo nie znajdowałem żadnej przyjemności w oglądaniu ich w naszem studio, gdzie zawieszono kopje które mi przywiózł, owo Miłosierdzie bez miłosierdzia, Zawiść, która robiła wrażenie ryciny w dziele medycznem, objaśniającej ucisk języczka przez guz języka lub przez instrument operatora; Sprawiedliwość przypominająca swoją szarą i głupio regularną twarzą niektóre ładne mieszczki, pobożne i oschłe, które widywałem w Combray na mszy i których większość tworzyła raczej rezerwy armji Niesprawiedliwości. Ale później zrozumiałem, że porywająca dziwność, że swoiste piękno tych fresków zależą od wielkiej roli jaką gra w nich symbol; a to że jest przedstawiony nie jako symbol (skoro nie wyraża usymbolizowanej myśli) ale jako rzeczywistość, jako coś w istocie doznanego lub traktowanego materjalnie, dawało dziełu coś dosłowniejszego, ściślejszego, czyniło jego naukę konkretniejszą, wymowniejszą. Czyż uwagi biednej pomywaczki także wciąż nie sprowadzał do brzucha ciężar który go ciągnął? Tak samo myśl konających bardzo często obraca się ku stronie rzeczowej, bolesnej, tajemnej, bebechowej, ku owej podszewce śmierci, która właśnie ukazuje im tę stronę dając im ją twardo odczuć, i o wiele podobniejsza jest do ciężaru który ich miażdży, do trudności oddychania, do potrzeby picia, niż do tego co nazywamy pojęciem śmierci.
Musiały te Cnoty i te Grzechy padewskie mieć w sobie wiele prawdy realnej, skoro wydawały mi się równie żywe co służąca w ciąży, przyczem ona sama zdawała mi się nie o wiele mniej alegoryczna. I może ten brak udziału (przynajmniej pozorny) duszy jakiejś istoty w działającej przez nią cnocie posiada również, poza swoją wartością estetyczną, realność jeżeli nie psychologiczną, to bodaj, jak się to mówi, fizjognomoniczną. Kiedy później miałem sposobność spotkać w ciągu mego życia, w klasztorach naprzykład, naprawdę święte wcielenia czynnego miłosierdzia, zazwyczaj miały one żwawe, praktyczne, obojętne i szorstkie wzięcie śpieszącego się chirurga, ową twarz na której nie widzi się żadnego współczucia, żadnego rozczulenia wobec ludzkich cierpień, żadnej obawy urażenia ich; — pozbawioną słodyczy, antypatyczną i wzniosłą twarz prawdziwej dobroci.
Podczas gdy dziewczyna kuchenna — uwydatniając mimowoli wyższość Franciszki, jak Błąd, siłą kontrastu, czyni tem świetniejszym tryumf Prawdy — podawała kawę, która, zdaniem mamy, była tylko gorącą wodą, i szła potem na górę zanieść gorącą wodę, która była ledwo ciepła, wyciągałem się na łóżku, z książką w ręce, w swoim pokoju który, za zamkniętemi prawie okiennicami, bronił ze drżeniem swego przeźroczytego i kruchego chłodu przeciw popołudniowemu słońcu. Ale blask dzienny zdołał w nie wsunąć swoje żółte skrzydła i tkwił nieruchomo między drzewem a szybą w kąciku, niby przycupnięty motyl. Było zaledwie dość jasno na to aby czytać; wrażenie blasku i światła dawały mi jedynie ciosy, jakie na ulicy de la Cure wymierzał w zakurzone skrzynie Camus, uprzedzony przez Franciszkę, że ciotka nie „odpoczywa” i że można hałasować. Uderzenia te, rozlegając się w akustycznem powietrzu właściwem upalnym dniom, zdawały się słać daleko w przestrzeń szkarłatne gwiazdy. Wrażenie lata dawały mi także muchy, które wykonywały przedemną swój koncercik niby letnią muzykę kameralną; nie wyczarowuje ona lata na sposób muzyki ludzkiej, która, usłyszana przypadkiem w piękny czas, przypomina go wam później; spojona jest z latem istotniejszym węzłem; urodzona z pogodnych dni, odradzając się tylko wraz z niemi, zawierając nieco ich substancji, budzi nietylko ich obraz w naszej pamięci, ale zaświadcza ich powrót, ich rzeczywistą, otaczającą nas, bezpośrednio dostępną obecność.
Ten mroczny chłód pokoju był w stosunku do słonecznej ulicy tem czem cień dla promienia, to znaczy również dzieckiem światła, i dawał mojej wyobraźni całkowite widowisko lata, którego moje zmysły, gdybym był na przechadzce, mogłyby zażywać jedynie partjami; w ten sposób godził się dobrze z moim spoczynkiem, który (dzięki wzruszającym przygodom opowiadanym przez książki), podobny spokojowi nieruchomej ręki w bieżącej wodzie, odczuwał wstrząs i życie strumienia wypadków.
Ale, nawet jeżeli po zbytnim upale zachmurzyło się, jeżeli nawet zdarzyła się burza lub wichura, babka błagała mnie, abym wyszedł na powietrze. I, nie chcąc wyrzec się czytania, szedłem bodaj kontynuować je w ogrodzie pod kasztanem, w plecionej budce, w której rozsiadałem się myśląc że jestem dobrze schowany, w razie gdyby ktoś przyszedł z wizytą do rodziców.
I czyż myśl moja nie była również niby kołyska, w której czułem się zagłębiony, nawet wówczas gdym patrzał na to co się dzieje zewnątrz? Kiedy widziałem jakiś przedmiot, świadomość że go widzę pozostawała między mną a nim, okalając go wązką obwódką duchową, która nie pozwalała mi nigdy bezpośrednio dotknąć jego materji; ulatniała się niejako zanim z nią wszedłem w styczność, tak jak rozżarzone ciało, które zbliżymy do mokrego przedmiotu nie dotyka jego wilgoci, ponieważ zawsze poprzedza je strefa pary. Podczas gdym czytał, świadomość moja rozwijała na wielobarwnym ekranie równoczesne a różne stany duszy, idące od najgłębiej we mnie ukrytych popędów aż do całkowicie zewnętrznej wizji widnokręgu który miałem przed oczami na skraju ogrodu; ale czemś najbardziej we mnie osobistem, wnętrzem, rękojeścią w bezustannym ruchu która poruszała wszystkiem innem, była moja wiara w filozoficzne bogactwo, w piękno książki którą czytałem, oraz żądza przyswojenia sobie tego piękna bez względu na rodzaj książki. Bo nawet jeżeli kupiłem ją w Combray, — spostrzegłszy ją na wystawie kolonjalnego sklepu Borange’a, zbyt odległego od domu aby Franciszka mogła się tam zaopatrywać jak u Camusa, ale bardziej odwiedzanego jako skład papieru i księgarnia, — umocowaną sznurkami w mozaice broszur i pism, strojącej skrzydła drzwi bardziej tajemniczych, bardziej usianych myślami niż brama katedry, to dlatego, że poznałem w niej jakiś głośny utwór cytowany mi przez profesora lub przez tego z kolegów, który w owej epoce posiadał w moich oczach tajemnice prawdy i piękności, nawpół przeczuwane, nawpół niezrozumiałe, a których poznanie było mglistym lecz ustawicznym celem mojej myśli.
Po tej centralnej wierze, która w czasie mojej lektury prężyła się wciąż we mnie ku odkryciu prawdy, szły wzruszenia czerpane w akcji w której brałem udział, bo owe popołudnia bardziej były wypełnione dramatycznemi wypadkami niż bywa często całe życie. Były to zdarzenia spełniające się w czytanej książce; zapewne, że osoby których tyczyły nie były „prawdziwe” jak mówiła Franciszka. Ale wszystkie uczucia, które w nas budzi radość lub niedola osobistości realnej, rodzą się w nas jedynie za pośrednictwem obrazu owej radości lub niedoli. Pomysłowość pierwszego powieściopisarza polegała na zrozumieniu, że w aparacie naszych wzruszeń obraz jest jedynym istotnym czynnikiem, uproszczenie zaś, któreby polegało na całkowitem usunięciu realnych osób, byłoby najwyższem udoskonaleniem. Istota rzeczywista, choćbyśmy najgłębiej z nią sympatyzowali, w znacznej części udziela się nam przez nasze zmysły, to znaczy zostaje dla nas nieprzeźroczysta, przedstawia martwy ciężar, którego nasza wrażliwość nie może podnieść. Skoro ją ugodzi nieszczęście, zdoła nas ono wzruszyć jedynie w małej cząstce całkowitego pojęcia jakie mamy o niej; co więcej, i ona zdoła się niem wzruszyć jedynie w cząstce całkowitego pojęcia jakie ma o sobie. Wynalazkiem powieściopisarza był pomysł, aby zastąpić owe nieprzenikliwe dla duszy części przez odpowiednią ilość części niematerjalnych, to znaczy tych które nasza dusza może zasymilować. Cóż znaczy z tą chwilą, czy uczynki, wzruszenia tych nowych istot wydadzą się nam prawdziwe, skorośmy je wcielili w siebie, skoro się spełniają w nas, i, podczas gdy obracamy gorączkowo karty książki, trzymają w swej władzy szybkość naszego oddechu i napięcie wzroku. I skoro raz powieściopisarz wprawił nas w ten stan, w którym, jak we wszystkich czysto wewnętrznych stanach, wszelkie wzruszenie jest zdziesięciokrotnione, w którym książka wzrusza nas nakształt snu, ale snu jaśniejszego niż te które przeżywamy śpiąc i trwalszego we wspomnieniu, wówczas rozpętuje w jednej godzinie wszystkie możliwe szczęścia i nieszczęścia. W życiu musielibyśmy je nieraz poznawać w ciągu wielu lat; — najsilniejsze nigdyby się nam nie uświadomiły, ponieważ powolność z jaką się przejawiają odbiera nam ich poczucie. I tak, nasze serce odmienia się w życiu, i to jest największy ból; ale poznajemy ten ból jedynie w czytaniu, w wyobraźni; w rzeczywistości odmienia się ono tak, jak spełniają się niektóre zjawiska natury, natyle wolno, iż, o ile możemy stwierdzić kolejno każdy z rozmaitych stanów, w zamian za to poczucie samej zmiany umyka się nam.
Już mniej zrośnięty z mojem ciałem od działających osób, szedł następnie, mglisto rozwijający się przedemną, krajobraz w którym się toczyła akcja. Ale i on miał na moją myśl o wiele większy wpływ niż rzeczywisty pejzaż, który miałem przed oczami kiedym je oderwał od książki. I tak przez dwa lata, w skwarze ogrodu w Combray, odczuwałem, za sprawą książki którą czytałem wówczas, nostalgję krainy górzystej i obficie nawodnionej, gdziebym ujrzał wiele tartaków i gdzie, w głębi czystej wody, gniją kawały drzewa pod kożuchami rzęsy; opodal pięły się wzdłuż niskich murów pęki fioletowych i czerwonawych kwiatów. A że marzenie o kobiecie któraby mnie kochała wciąż było obecne mojej myśli, w owe lata marzenie to było nasycone chłodem bieżącej wody; i kimkolwiek była kobieta, którą sobie stwarzałem, pęki fioletowych i czerwonawych kwiatów wznosiły się natychmiast po obu jej stronach niby barwy dopełniające.
Było to nietylko dlatego, że obraz o którym marzymy zawsze pozostaje naznaczony i upiększony odblaskiem obcych kolorów, które przypadkowo otaczają go w naszem marzeniu; krajobrazy bowiem książek które czytałem nie były dla mnie czemś analogicznem do widoków Combray, żywiej jedynie odbijającem się w mojej wyobraźni. Sugestja autora, wiara z jaką myśl moja przyjmowała jego słowa niby objawienie, czyniły mi ów urojony krajobraz istotną cząstką samej Natury, godną by ją studjować i zgłębić; a wrażenia tego nie dawała mi prawie nigdy okolica w której się znajdowałem, a zwłaszcza nasz ogród, prozaiczny wytwór poprawnej wyobraźni ogrodnika, którego lekceważyła moja babka.
Gdyby rodzice pozwolili mi, kiedy czytałem jakąś książkę, odwiedzić strony które opisuje, miałbym uczucie, że robię nieoszacowany krok w zdobywaniu prawdy. Jeżeli bowiem ma się wrażenie że się jest zawsze otoczonym swoją duszą, nie znaczy to aby ona była nieruchomem więzieniem; raczej unosi nas wraz z nią ustawiczny pęd ku temu aby z niej wyjść, aby się wydostać na zewnątrz, przyczem z uczuciem zniechęcenia słyszymy wciąż dokoła siebie ów identyczny dźwięk który nie jest echem z zewnątrz ale odgłosem naszego wewnętrznego drgania. Silimy się odnaleźć na wszystkich rzeczach szacowny odblask naszej własnej duszy; doznajemy zawodu stwierdzając, że w naturze są one odarte z uroku jaki zawdzięczały w naszej myśli sąsiedztwu pewnych pojęć; czasami zmieniamy wszystkie siły duszy w zwinność, w blask, aby oddziaływać na istoty, o których czujemy dobrze że są nazewnątrz nas i że ich nie dosięgniemy nigdy. Toteż, jeżeli sobie wyobrażałem zawsze dokoła ukochanej kobiety miejsca których wówczas najbardziej pragnąłem, jeżeli byłbym chciał aby ona dała mi je poznać, aby ona otwarła mi dostęp do nieznanego świata, to nie była igraszka prostego skojarzenia myśli; nie, to dlatego że moje marzenia o podróży i o miłości były jedynie momentami tego samego i niezmiennego wytrysku mego życia; momentami, które rozdzielam dziś sztucznie, tak jakbym robił cięcia na rozmaitych wysokościach mieniącej się tęczowo i napozór nieruchomej fontanny.
Wkońcu, gdy idę dalej od wewnątrz ku zewnątrz za równoczesnemi i przylegającemi stanami mojej świadomości nie dochodząc do rzeczywistego horyzontu który je spowijał, znajduję przyjemności innego rodzaju: wygodnie siedzieć, czuć ożywczą woń powietrza, nie być zagrożonym przez jakąś wizytę; i, kiedy godzina biła na wieży św. Hilarego, widzieć jak odpada, kawałek po kawałku, już miniona część popołudnia, aż usłyszę ostatnie uderzenie, które mi pozwoli określić cyfrę. Następujące potem długie milczenie zdawało się otwierać na błękitnem niebie ową część która mi pozostawała do czytania aż do smacznego obiadu, przygotowanego przez Franciszkę i mającego mnie pokrzepić po trudach doznanych w książce w towarzystwie bohatera. I za każdą godziną zdawało mi się, że to ledwie przed paroma chwilami biła poprzednia; najświeższa zapisywała się na niebie tuż obok drugiej, i nie mogłem uwierzyć, aby sześćdziesiąt minut zmieściło się w tym małym błękitnym łuku, który zawierał się między ich dwiema złotemi wskazówkami. Czasami nawet ta przedwczesna godzina wybijała o dwa uderzenia więcej niż poprzednia; była więc jedna, której nie usłyszałem! Coś co się stało, nie stało się dla mnie. Czar lektury, magiczny niby głęboki sen, oszukał moje urzeczone uszy i zatarł złoty dźwięk na lazurowej powierzchni milczenia. Piękne niedzielne popołudnia pod kasztanem w ogrodzie, starannie oczyszczone przezemnie z mizernych wydarzeń osobistego istnienia, które zastąpiłem pełnem niezwykłych przygód i pragnień życiem na łonie krajobrazu zroszonego strumieniami, wywołujecie dla mnie, kiedy myślę o was, jeszcze owo życie, i zawieracie je istotnie przez to żeście je stopniowo okoliły i zamknęły — podczas gdy ja tonąłem w swojej lekturze i podczas gdy stygł upał dnia — w kolejnym, lekko zmieniającym się i przerosłym listowiem krysztale waszych milczących, dźwięcznych, pachnących i przejrzystych godzin.
Czasami wyrywała mnie z lektury, w ciągu popołudnia, córka ogrodnika, która biegła jak szalona, przewracając w biegu drzewko pomarańczowe, kalecząc sobie palce, wybijając sobie ząb i krzycząc: „Idą, idą!” — iżbyśmy oboje z Franciszką przybiegli i nie stracili nic z widowiska. Było to w dnie, w które, udając się na manewry garnizonowe, wojsko przechodziło przez Combray, kierując się zazwyczaj ulicą św. Hildegardy. Podczas gdy służba nasza, siedząc rzędem na krzesłach przed sztachetami, patrzała na niedzielnych spacerowiczów i pokazywała się im wzajem, córka ogrodnika spostrzegła błysk hełmów przez szczelinę między dwoma odległemi domami w alei Dworcowej. Służba cofała śpiesznie krzesła, bo kiedy kirasjerzy defilowali ulicą św. Hildegardy, wypełniali całą jej szerokość, i galop koni ocierał się o domy, pokrywając chodniki niby strome brzegi, stanowiące zbyt ciasne łożysko dla wzburzonego strumienia.
— Biedne dzieci, mówiła Franciszka ledwie doszedłszy do kraty i już we łzach; biedna młodzizna, którą skoszą jak trawę; od samego myślenia o tem już mi się coś dzieje, — dodała kładąc ręce na sercu w miejscu gdzie ją ścisło.
— To piękne, nieprawdaż, pani Franciszko, widzieć młodych ludzi którzy nie dbają o życie, — mówił ogrodnik aby ją „podgrzać”.
Nie trudził się napróżno:
— Nie dbają o życie? Więc o co trzeba dbać, jeżeli nie o życie? Toć to jedyny prezent którego Pan Bóg nigdy nie robi dwa razy! Och, Boże, to szczera prawda, że oni o życie nie dbają! Widziałam ich w siedemdziesiątym; nie boją się już śmierci na tych przebrzydłych wojnach; to istne warjaty, nie warte już ani tego sznurka żeby ich na nim powiesić; to już nie ludzie, ale lwi. (Dla Franciszki porównanie człowieka z lwem, którego liczbę mnogą wymawiała lwi, nie miało nic pochlebnego).
Ulica św. Hildegardy zakręcała się zbyt blisko, aby można było coś widzieć na odległość; tylko przez tę szczelinę między dwoma domami w alei Dworcowej widać było wciąż nowe kaski, biegnące i błyszczące w słońcu. Ogrodnik byłby chciał wiedzieć czy ich jeszcze dużo ma przechodzić; i chciało mu się pić, bo słońce piekło. Zaczem nagle córka jego, wypuszczając się niby z oblężonej fortecy, czyniła wypad, docierała do rogu ulicy i naraziwszy się sto razy na śmierć, przynosiła, wraz z flaszką wody lukrecjowej, nowinę, że jest ich może tysiąc, jadących bez przerwy od strony Thiberzy i Méséglise. Franciszka i ogrodnik, pojednani, dyskutowali o sposobie w jaki należy się zachować w razie wojny:
— Widzi pani Franciszka, rewolucja byłaby lepsza, bo kiedy się ją wypowiada, to idą tylko ci którzy chcą.
— Tak, tak, to rozumiem, to uczciwiej.
Ogrodnik myślał, że z wypowiedzeniem wojny wstrzymuje się wszystkie pociągi.
— Aha, żeby ludzie nie uciekały, — rzekła Franciszka.
A ogrodnik: — Hoho! one są chytre.
Bo nie przypuszczał, aby wojna była czem innem niż psim figlem, który rząd próbuje spłatać narodowi i aby, o ileby był sposób, znalazła się bodaj jedna osoba któraby nie drapła.
Ale Franciszka śpieszyła się do cioci Leonji, ja wracałem do książki, służba lokowała się spowrotem przed bramą patrząc jak opada kurz i podniecenie wzniecone przez żołnierzy. Odkąd nastał spokój, długo jeszcze wezbrana fala spacerowiczów czerniła ulice Combray. I przed każdym domem, nawet tam gdzie nie było tego zwyczaju, służba a nawet państwo, siedząc i patrząc, stroili próg wypustką kapryśną i ciemną niby pas alg i muszel, których haft i krepę zostawia na brzegu odpływ morza.
Z wyjątkiem tych dni, mogłem zazwyczaj czytać spokojnie. Ale dystrakcja oraz komentarz, jakie przyniosła mi wizyta Swanna, kiedy byłem pogrążony w książce autora zupełnie dla mnie nowego — był to Bergotte — miały ten skutek, że odtąd na długo, obraz kobiet o których marzyłem odcinał się już nie na murze strojnym w kądziel fioletowych kwiatów, ale na całkiem innem tle, przed portalem gotyckiej katedry.
Nazwisko Bergotte usłyszałem pierwszy raz od jednego z kolegów, starszego odemnie, którego bardzo podziwiałem, Blocha. Słysząc, jak się zachwycam Nocą październikową, parsknął śmiechem hałaśliwym niby dźwięk trąby i rzekł:
— Wystrzegaj się dość nikczemnego zamiłowania w imćpanu Musset. To facet wielce żałosny, zgoła ponure bydlę. Muszę przyznać zresztą, że on, a nawet niejaki Racine, popełnili każdy po jednym wierszu dość melodyjnym i mającym tę zaletę — dla mnie najwyższą — że nie znaczy absolutnie nic. To mianowicie: „biała Oolossona i biała Kamira”, i „smętna córa Minosa oraz Pasifae”. Zwrócił mi na nie uwagę artykuł odwodowy na rzecz tych dwóch ciemięgów, pióra mego ukochanego mistrza, papy Lecomte, miłego bogom Nieśmiertelnym. A propos, oto książka której nie mam czasu przeczytać w tej chwili, a którą poleca — zdaje się — ten kolosalny jegomość. On uważa, jak mi powiadano, autora, imćpana Bergotte, za gościa wielce subtelnego: mimo zaś że papa Lecomte zdradza czasami dosyć niezrozumiałą pobłażliwość, słowo jego jest dla mnie wyrocznią delficką. Przeczytaj tedy tę lirykoidalną prozę, a jeżeli gigantyczny gromadziciel rytmów który napisał Bagahawata i Magnusowego Charta głosi prawdę, będziesz, na Apollina, kosztował, drogi mistrzu, rozkoszy godnych olimpijskiego nektaru.
W owym sarkastycznym tonie prosił mnie abym go nazywał drogim mistrzem i sam mnie tak nazywał. Ale w rzeczywistości znajdowaliśmy pewną przyjemność w tej zabawie, będąc jeszcze bliscy wieku, w którym człowiek mniema że stwarza to, czemu daje nazwę.
Na nieszczęście, nie było mi dane dłużej rozmawiać z Blochem i prosić go o wyjaśnienie, a tem samem ukoić zamętu w jaki mnie wtrącił, mówiąc że piękne wiersze (mnie, który żądałem od nich nie mniej niż objawienia prawdy!) są tem piękniejsze, im bardziej nic nie znaczą. Bo już więcej Blocha nie zaproszono do nas. Zrazu przyjmowano go przychylnie. Dziadek coprawda twierdził, że za każdym razem kiedy się bliżej zaprzyjaźnię z jakim kolegą i sprowadzę go do domu, to zawsze jest Żyd, coby dziadka nie raziło w zasadzie — nawet jego przyjaciel Swann był z pochodzenia Żydem — gdyby nie uważał, że zazwyczaj nie wybieram ich z pośród najlepszych. Toteż, kiedy przyprowadzałem nowego przyjaciela, rzadko zdarzało się aby dziadek nie zanucił: „O Ojcze nieba ziemi” z Żydówki, albo „Izraelu, łańcuchy krusz”, podśpiewując oczywiście tylko melodje (Tra ta tam ta tam tatam), ale i tak bałem się aby kolega nie znał melodji i nie podłożył pod nią słów.
Zanim którego ujrzał, już słysząc samo nazwisko (które często nie miało nic szczególnie izraelickiego), dziadek zgadywał nietylko pochodzenie tych moich przyjaciół którzy byli w istocie z Żydów, ale nawet to co było czasami podejrzanego w ich rodzinie.
— Jak się nazywa ten mały, który ma przyjść dziś wieczór?
— Dumont, dziadziu.
— Dumont! Och, podejrzane.
I śpiewał:
Łucznicy, wierna moja straży,
Czuwajcie cicho i bez snu;
I, zadawszy zręcznie parę ściślejszych pytań, wołał: „Baczność! Baczność!” lub, jeżeli, zapomocą chytrego śledztwa, zmusił przybyłego gościa, aby ten bezwiednie zdradził swoje pochodzenie, wówczas dziadek, chcąc nam okazać że nie ma już żadnej wątpliwości, zadowalał się tem, że, patrząc na nas, nucił nieznacznie:
Przecz trwożliwego syna Izraela
Wiedziesz tu kroki sam?
albo:
Pola ojczyste, Hebronu słodkie niwy,
lub wreszcie:
Jam wybranego rodu syn.
Te drobne manje dziadka nie wiązały się z żadnem wrogiem uczuciem do moich kolegów. Ale Bloch zraził sobie rodziców z innego powodu. Na początek podrażnił mego ojca, który widząc raz że Bloch przyszedł zmoczony, rzekł z zainteresowaniem:
— Co to, panie Bloch, co się dzieje na dworze, czyżby deszcz padał? Nic nie rozumiem, barometr stał wybornie.
Ale wydobył z niego tylko tę odpowiedź:
— Łaskawy panie, nie umiem panu absolutnie powiedzieć czy deszcz padał. Żyję tak zdecydowanie poza fizykalnemi warunkami istnienia, że zmysły moje nie trudzą się ich notowaniem.
— Ależ, mój chłopcze, ten twój przyjaciel to jakiś idjota, rzekł ojciec po odejściu Blocha. Jakto! Nie umie mi nawet powiedzieć, jaka jest pogoda. Ależ niema nic bardziej zajmującego! To głupiec.
Następnie Bloch nie spodobał się babce, bo po śniadaniu, kiedy powiedziała że jest trochę cierpiąca, zdławił szloch i otarł łzy.
— Jakże ty chcesz aby to było szczere, rzekła do mnie, skoro on mnie nie zna; chyba że jest warjat.
W końcu naraził się wszystkim, ponieważ, przyszedłszy na śniadanie z półtoragodzinnem opóźnieniem i okryty błotem, zamiast przeprosić powiedział:
— Nie daję nigdy wpływać na siebie perturbacjom atmosferycznym ani umownym specyfikacjom czasu. Zrehabilitowałbym chętnie używanie nargilów i malajskiego krissu, ale nie znam użytku instrumentów o wiele zgubniejszych i zresztą płasko-mieszczańskich, jak zegarek i parasol.
Byłby, mimo to, nadal bywał w Combray. Nie był to oczywiście przyjaciel, któregoby rodzice dla mnie pragnęli: uwierzyli wkońcu, że łzy, które mu wycisnęła niedyspozycja babki, nie były udane; ale wiedzieli instynktownie czy też z doświadczenia, że wybuchy wrażliwości mało mają wpływu na ciągłość naszych postępków i życia, i że poszanowanie zobowiązań moralnych, wierność w przyjaźni, spełnienie dzieła, przestrzeganie trybu życia, czerpią o wiele pewniejszą rękojmię w sile ślepego przyzwyczajenia niż w tych doraźnych wybuchach, żarliwych a jałowych. Byliby woleli dla mnie towarzysza, któryby mi dawał nie więcej niż zwykłe reguły mieszczańskiego kodeksu nakazywały dawać przyjacielowi; któryby nie posyłał mi niespodzianie koszyka owoców dlatego że tego dnia pomyślał o mnie z czułością, ale który, nie zdolny pod wpływem wyobraźni i kaprysu przechylić na moją korzyść sprawiedliwej wagi obowiązków i przyjaźni, nie skrzywiłby jej tak samo na moją niekorzyść. U takich osób nawet błędy nasze niełatwo wpływają na ich stosunek do nas: cioteczna babka była tego żywym przykładem; poróżniona od lat z siostrzenicą, z którą nigdy nie rozmawiała, nie zmieniła mimo to testamentu, w którym zostawiała jej cały majątek, dlatego że to była jej najbliższa krewna i że „tak się należało”.
Ale ja lubiłem Blocha, rodzice chcieli mi zrobić przyjemność, nierozwiązalne zagadnienia jakie sobie stawiałem z powodu odartej z sensu piękności „córy Minosa oraz Pasiphae” nużyły mnie bardziej i czyniły mnie bardziej nerwowym, niżby to uczyniły nowe z nim rozmowy, mimo że matka uważała je za zgubne. I byłby nadal bywał w Combray, gdyby po tym obiedzie, pouczywszy mnie — a nauka ta miała później taki wpływ na moje życie, czyniąc je zrazu szczęśliwszem a potem nieszczęśliwszem! — że wszystkie kobiety myślą tylko o miłości i że niema ani jednej której oporu nie możnaby zwyciężyć, nie upewnił mnie, iż słyszał, w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości, że moja cioteczna babka miała burzliwą młodość i że była jawnie na utrzymaniu. Nie mogłem się wstrzymać od powtórzenia tego rodzicom; wyproszono Blocha za drzwi kiedy znów przyszedł, a kiedy go spotkałem później na ulicy, był dla mnie nadzwyczaj chłodny.
Ale co się tyczy Bergotte’a, miał rację.
W pierwszych dniach, niby melodja za którą będzie się szalało, ale której nie chwyta się jeszcze, nie dojrzałem tego co miałem tak pokochać w jego stylu. Nie mogłem się oderwać od jego powieści, ale myślałem, że mnie interesuje tylko treść, tak jak w pierwszej fazie miłości, kiedy, spiesząc codzień spotkać kobietę na jakiemś zebraniu, na jakiejś zabawie, myślimy że to urok tej zabawy nas ciągnie. Potem zauważyłem rzadkie, niemal archaiczne wyrażenia, których Bergotte lubił używać w pewnych chwilach, gdy jakiś tajemny strumień harmonji, jakaś wewnętrzna melodja, wzdymały jego styl; zwłaszcza w momentach w których zaczyna mówić o „zwodnym śnie życia”, o „niewyczerpanym strumieniu pięknych złud”, o „jałowej i rozkosznej udręce rozumienia i kochania”, o „wzruszających postaciach, które na wieki uszlachetniają czcigodne i urocze fasady katedr”, wyrażał całą nową dla mnie filozofję cudownemi obrazami, o których możnaby rzec, że budziły jakby śpiew harf i dawały jego akompanjamentowi coś boskiego.
Jeden z tych ustępów Bergotte’a — trzeci czy czwarty z kolei który wyodrębniałem z całości — sprawił mi radość nie dającą się porównać z tą, jaką znalazłem w pierwszym; radość, którą odczułem w głębszej warstwie swego jestestwa, jednolitszą, szerszą, wyzwoloną z wszelkich przeszkód i zapór. Bo, odnajdując wówczas to samo upodobanie w rzadkich wyrażeniach, ten sam strumień melodji, tę samą idealistyczną filozofję, które były już w innych ustępach, mimo że sobie nie zdawałem wówczas sprawy ze źródła swojej przyjemności, nie miałem już wrażenia abym był pod czarem jakiegoś ustępu książki Bergotte’a, kreślącego na powierzchni mojej myśli figurę czysto linearną; raczej czułem się w obliczu „idealnego motywu” Bergotte’a, wspólnego jego książkom; a wszystkie analogiczne ustępy, spływając się z tym motywem, dawały mu jakby objętość i masę, od których umysł mój zdawał się rosnąć.
Nie byłem zapewne jedynym wielbicielem Bergotte’a; był on ulubionym autorem przyjaciółki mojej matki, osoby bardzo wykształconej; aby pochłaniać ostatnią jego książkę, doktór du Boullbon kazał na siebie czekać swoim chorym; z jego-to gabinetu lekarskiego, i z parku sąsiadującego z Combray poleciały niektóre pierwsze nasiona owego kultu Bergotte’a, gatunku tak rzadkiego wówczas, dziś tak rozpowszechnionego; kultu, którego idealny i pospolity kwiat znajdzie się dziś wszędzie w Europie, Ameryce, aż do najmniejszej mieściny. Przyjaciółka matki i, zdaje się, doktór du Bulbon najbardziej lubili w książkach Bergotte’a to samo co ja: tę samą melodyjną falę, te wyrażenia staroświeckie, inne znowuż bardzo proste i znane, ale przez miejsce w którem się znalazły świadczące o swoistym smaku autora; wreszcie, w ustępach nacechowanych smutkiem, pewną szorstkość, ton niemal gardłowy. I z pewnością sam Bergotte musiał czuć, że to są jego największe uroki. Bo w dalszych książkach, skoro napotkał jaką wielką prawdę, albo nazwę jakiejś sławnej katedry, przerywał opowiadanie i w inwokacji, w apostrofie, w długiej modlitwie, dawał swobodny bieg tym wylewom, które w pierwszych utworach wsiąkały w jego prozę, zdradzając się wówczas jedynie falowaniem powierzchni, subtelniejsze może jeszcze, harmonijniejsze, kiedy były tak utajone i kiedy nie dałoby się dokładnie wskazać gdzie się rodzi, gdzie zamiera ich szept.
Te ustępy, najmilsze sercu ich autora, kochaliśmy najbardziej. Co do mnie, umiałem je na pamięć. Czułem żal, kiedy Bergotte podejmował tok opowiadania. Za każdym razem kiedy mówił o czemś, czego piękność była mi dotąd ukryta, o lasach sosnowych, o gradzie, o Notre-Dame de Paris, o Atalji lub o Fedrze, sprawiał iż piękność ta eksplodowała niejako aż do mnie. Toteż, czując ile jest rzeczy w świecie, których moja wątła wrażliwość nie byłaby odgadła, o ile onby ich do mnie nie zbliżył, byłbym chciał posiadać jego sąd, jego metaforę, o wszystkich rzeczach, bodaj o tych, które miałbym sposobność widzieć sam; wśród tych zwłaszcza o dawnych budowlach francuskich i o pewnych morskich pejzażach, ponieważ upodobanie, z jakiem wprowadzał je w swoje książki, dowodziło że w nich widzi skarby znaczeń i piękności. Na nieszczęście, prawie we wszystkich rzeczach byłem nieświadom jego poglądu. Nie wątpiłem, że musi być zupełnie różny od moich, skoro zstępował ze świata nieznanego, do którego ja siliłem się wznieść; przekonany że moje myśli wydałyby się szczerem głupstwem temu wybornemu duchowi, tak dalece wymiotłem je wszystkie, że, kiedy przypadkiem zdarzyło mi się spotkać w którejś z jego książek coś co pomyślałem sam z siebie, serce wzbierało mi tak, jakby Bóg w swojej dobroci wrócił mi tę myśl, uznawszy ją za prawą i piękną.
Zdarzało się czasem, że jakaś jego stronica mówiła te same rzeczy, które ja pisałem często w nocy do babki i do matki kiedy nie mogłem spać, tak że ta stronica Bergotte’a wyglądała jak same motta mogące służyć za nagłówek moim listom. Nawet później, kiedy zacząłem układać książkę, odnalazłem u niego ekwiwalent pewnych zdań, których wartość nie wystarczyła aby mnie skłonić do pisania dalej. Ale jedynie wówczas kiedy je czytałem w jego dziele, mogłem się niemi cieszyć; kiedy ja sam je tworzyłem, pochłonięty tem aby odbijały ściśle to com czytał w swojej myśli, obawiając się że nie będzie „trafione”, jakżebym miał czas pytać siebie, czy to co piszę jest ładne! Ale w rzeczywistości jedynie ten rodzaj zdań, ten rodzaj myśli lubiłem naprawdę. Moje niespokojne i niecierpliwe wysiłki były same przez się znakiem miłości, miłości bez rozkoszy ale głębokiej. Toteż, kiedy nagle znajdowałem takie zdania w dziele cudzem, to znaczy będąc wolny od skrupułów, od samokrytyki, nie potrzebując się dręczyć, wówczas poddawałem się z radością upodobaniu do nich, niby kucharz, który zwolniony raz chwilowo od gotowania znajduje wreszcie czas aby być smakoszem. Jednego dnia, napotkałem w książce Bergotte’a, na temat starej służącej, żart, któremu wspaniały i uroczysty styl pisarza przydawał jeszcze ironji, ale identyczny z tym, który często robiłem mówiąc z babką o Franciszce; innym razem ujrzałem, że on nie uważa za niegodne pomieścić w jednem z owych zwierciadeł prawdy, jakiemi były jego dzieła, spostrzeżenia pokrewnego z mojemi rewelacjami o naszym przyjacielu Legrandin (uwagi o Franciszce i panu Legrandin były zpewnością z rzędu tych, które byłbym najłatwiej poświęcił, przekonany iż Bergotte pogardziłby niemi) — i wydało mi się nagle, że moje mizerne życie a królestwo prawdy nie są równie obce sobie jak byłbym przypuszczał, że schodzą się nawet w niektórych punktach, i z zaufania i radości płakałem nad stronicami pisarza, niby w ramionach odnalezionego ojca.
Wyobrażałem sobie Bergotte’a z jego książek jako słabego, zwątpiałego starca, który stracił dzieci i nigdy się po nich nie pocieszył. Toteż czytałem, śpiewałem w duszy jego prozę, bardziej dolce, bardziej lento może niż była pisana; najprostsze zdanie przemawiało do mnie akcentem tkliwości. Ponad wszystko kochałem jego filozofję, oddałem się jej na zawsze. Wzbudziła we mnie żądzę dojścia do wieku, w którym wstąpię do kolegjum, do klasy zwanej Filozofją. Ale pragnąłem, aby tam nie robiono nic innego poza wyłącznem życiem myślą Bergotte’a; i gdyby mi powiedziano, że filozofowie do których się zapalę wówczas, nie będą w niczem doń podobni, byłbym uczuł rozpacz kochanka, który chce kochać na całe życie, a któremu się mówi o innych kobietach, kochankach jego przyszłości.
Jednej niedzieli, w czasie lektury w ogrodzie, zaskoczył mnie Swann, który przyszedł do rodziców.
— Co tam czytamy, można zobaczyć? O, Bergotte? Kto panu wskazał jego książki?
Powiedziałem że Bloch.
— A tak, ten chłopiec którego tu raz widziałem, taki podobny do Mahometa II na portrecie Beliniego. Och! uderzające, te same wężykowate brwi, ten sam zakrzywiony nos, te same wystające policzki. Kiedy zapuści bródkę, to będzie ta sama osoba. W każdym razie ma gust, Bergotte to urocza umysłowość.
I, widząc jak bardzo muszę podziwiać Bergotte’a, Swann, który nigdy nie mówił o swoich znajomych, uczynił przez dobroć wyjątek i rzekł:
— Znam go dobrze; gdyby to panu zrobiło przyjemność aby panu podpisał tę książkę, mógłbym go o to poprosić.
Nie śmiałem przyjąć, ale zadałem Swannowi parę pytań co do Bergotte’a.
— Czy mógłby mi pan powiedzieć, którego on aktora najwyżej ceni?
— Aktora, nie wiem. Ale wiem, że żadnego aktora nie równa z Bermą, którą stawia ponad wszystko. Czy ją pan widział?
— Nie, rodzice nie pozwalają mi chodzić do teatru.
— To szkoda. Powinienby ich pan o to poprosić. Berma w Fedrze, w Cydzie, to tylko aktorka — powie ktoś — ale pan wie, że ja nie bardzo wierzę w „hierarchie” w sztuce.
I zauważyłem, jak mnie to już często uderzało w rozmowach Swanna z siostrami babki, że, kiedy mówi o rzeczach poważnych, kiedy używa wyrażenia zdającego się zawierać opinję w ważnym przedmiocie, ma zwyczaj oddzielać je specjalną intonacją machinalną i ironiczną, jakgdyby je ujmował w cudzysłów, jakgdyby nie chciał go brać na swój rachunek: hierarchia, wie pan, jak mówią głupcy? Ale w takim razie, skoro to było głupie, poco mówił hierarchia?
W chwilę potem, dodał:
— To panu da wizję równie szlachetną jak nie wiem jakie arcydzieło, sam nie wiem co... jak — i zaczął się śmiać — „Królowe z Chartres”!
Aż dotąd, ten wstręt do wyrażenia serjo własnego poglądu wydawał mi się czemś co musi być eleganckie i paryskie, czemś co się przeciwstawia prowincjonalnemu dogmatyzmowi sióstr babki; podejrzewałem też, że to jest duch koterji w której obracał się Swann, i gdzie, przez reakcję do liryzmu poprzednich pokoleń, przesadnie rehabilituje się drobne ścisłe fakty, niegdyś uznane za pospolite, a potępia się „frazesy”. Ale teraz było dla mnie coś rażącego w tej postawie Swanna. Wyglądało to jakby nie śmiał mieć zdania i jakby był spokojny jedynie wówczas, kiedy może dawać drobiazgowo ścisłe wskazówki. Nie zdawał sobie tedy sprawy, że i to znaczy wyrażać opinię, formułować, że dokładność tych szczegółów ma swoje znaczenie. Przypomniałem sobie wówczas ten obiad, kiedy byłem tak smutny bo mama nie miała zajść do mego pokoju i kiedy Swann powiedział, że bale u księżnej de Léon nie mają żadnego znaczenia. Ale przecież na tego rodzaju przyjemnościach trawił życie! Wydawało mi się to pełne sprzeczności. Na jaki inny żywot zachowywał on powiedzenie wkońcu serjo co myśli o rzeczach, sformułowanie sądów których mógłby nie ujmować w cudzysłowy, i nie oddawanie się już z drobiazgową grzecznością zajęciom, o których mówił równocześnie że są śmieszne? Zauważyłem także w sposobie, w jaki Swann mówił do mnie o p. Bergotte, coś co nie było mu wyłącznie właściwe, ale przeciwnie było w owym czasie wspólne wszystkim wielbicielom pisarza, przyjaciółce mojej matki, doktorowi Boulbon. Jak Swann, mówili o tym pisarzu: „To czarujący umysł, taki oryginalny, ma swój odrębny sposób mówienia o rzeczach, trochę wyszukany, ale tak pełen wdzięku! Nie trzeba podpisu, poznaje się odrazu że to on”. Ale żaden nie byłby się posunął do powiedzenia: „To wielki pisarz, ma ogromny talent”. Nie mówili nawet że ma talent. Nie mówili, bo nie wiedzieli. To bardzo długo trwa, zanim w swoistej fizjognomji nowego pisarza rozpoznamy model, który nosi miano „wielkiego talentu” w naszem muzeum ogólnych pojęć. Właśnie dlatego, że ta fizjognomja jest nowa, nie wydaje się nam całkowicie podobna do tego co nazywamy talentem. Powiadamy raczej: oryginalność, urok, subtelność, siła, i potem, pewnego dnia, zdajemy sobie sprawę, że właśnie to wszystko, to jest talent.
— Czy istnieją książki Bergotte’a, w którychby mówił o Bermie? — spytałem.
— Sądzę że w małej plakietce o Rasynie, ale to musi być wyczerpane. Może ją jednak przedrukowano. Dowiem się. Mogę zresztą poprosić Bergotte’a o co pan chce, nie mija tydzień aby nie był u nas na obiedzie. To wielki przyjaciel mojej córki. Zwiedzają razem stare miasta, katedry, zamki.
Ponieważ nie miałem żadnego pojęcia o hierarchji społecznej, niepodobieństwo jakie ojciec widział w tem abyśmy utrzymywali stosunki z panią i z panną Swann oddawna miało raczej ten skutek, że, budząc we mnie wrażenie wielkiej między nami odległości, dało im urok w moich oczach. Żałowałem, że matka nie maluje sobie włosów i nie różuje ust, tak jak słyszałem przez naszą sąsiadkę, panią Sazerat, że robi pani Swann, i to aby się podobać nie mężowi, ale panu de Charlus. Myślałem, że musimy być dla niej przedmiotem wzgardy, co mi było przykre zwłaszcza z powodu panny Swann, o której mówiono mi że jest bardzo ładna i o której marzyłem często, użyczając jej za każdym razem tej samej kapryśnej i uroczej twarzy. Ale, kiedy się dowiedziałem tego dnia, że panna Swann jest istotą wielce niepospolitą, istotą kąpiącą się, niby w swoim przyrodzonym żywiole, w tylu przywilejach; że, kiedy spyta się rodziców czy jest ktoś na obiedzie, odpowiadają jej owemi pełnemi światła sylabami, nazwiskiem owego złotego gościa, który jest dla niej jedynie starym przyjacielem domu: Bergotte; że dla niej, zwykłą rozmową przy stole, odpowiadającą temu czem jest dla mnie rozmowa ciotki, są zdania Bergotte’a o wszystkich przedmiotach, których nie mógł poruszyć w książkach i w których tak byłbym pragnął słyszeć jego wyroki; że wreszcie kiedy zwiedza jakieś miasto, on wędruje obok niej, nieznany i wspaniały, niby bogowie, którzy zstępowali między śmiertelnych; wówczas zrozumiałem, równocześnie z ceną istoty takiej, jak panna Swann, jak bardzo musiałbym się jej wydać gminny i ciemny. Odczułem tak żywo słodycz i niemożliwość jaką byłoby dla mnie zostać jej przyjacielem, że przepełniło mnie to równocześnie pragnieniem i rozpaczą. Najczęściej teraz, kiedy o niej myślałem, widziałem ją przed portalem jakiejś katedry, tłumaczącą mi znaczenie posągów; poczem z uśmiechem, jakże dla mnie pochlebnym, przedstawiała mnie swemu przyjacielowi, panu Bergotte. I zawsze urok wszystkich pojęć, jakie rodziły we mnie katedry, urok wzgórz Ile-de-France i równin Normandji, kładł swoje odblaski na obrazie jaki sobie tworzyłem o pannie Swann: jakaż droga do pokochania! Kiedy sądzimy, że jakaś istota ma udział w nieznanem życiu w któreby nas jej miłość wprowadziła, jestto, ze wszystkiego czego wymaga krystalizacja miłości, rzecz najistotniejszą i pozwalającą zamknąć oczy na wszystko. Nawet kobiety które sądzą, że oceniają mężczyznę tylko z warunków fizycznych, widzą w tej stronie fizycznej emanację swoistego życia. Dlatego kochają żołnierzy, strażaków; mundur czyni je mniej wybrednemi co do twarzy; myślą, że całują pod pancerzem odmienne serce, zuchwałe i łagodne; i młody monarcha lub następca tronu odnosi najpochlebniejsze zwycięstwa w obcych krajach które zwiedza, nie potrzebując do tego regularnego profilu, który byłby może nieodzowny dla lada filistra.
Czytałem tedy w ogrodzie. Zajęcia tego ciotka nie uznawała poza niedzielą, dniem w którym wzbronione jest zajmować się czemś poważnem i w którym ona nie szyła. W dzień powszedni byłaby mi powiedziała: „jakto, ty znów zabawiasz się czytaniem, przecież to nie jest niedziela” — dając temu słowu zabawiać się znaczenie dzieciństwa i straty czasu. Ciocia Leonja gwarzyła z Franciszką, oczekując przyjścia Eulalji. Oznajmiła Franciszce, że widziała przechodzącą panią Goupil „bez parasola, w jedwabnej sukni robionej w Châteaudun. Jeżeli ma gdzieś daleko iść przed nieszporami, łatwo może ją skropić”.
— Może, może (co znaczyło: może nie) powiadała Franciszka, aby zbyt stanowczo nie odtrącać możliwości pomyślniejszego obrotu.
— Prawda, mówiła ciotka uderzając się w czoło, to mi przypomina, że nie dowiedziałem się, czy ona przyszła do kościoła już po podniesieniu. Muszę pamiętać, aby spytać o to Eulalji... Franciszko, popatrzno na tę czarną chmurę za wieżą i na to złe słońce na dachu: pewna jestem, że dzień nie minie bez deszczu. Nie było możliwe, aby to tak wytrwało, było za gorąco. I im prędzej tem lepiej, bo dopóki burza nie przyjdzie, moje Vichy nie spłynie, dodała ciocia Leonja, w której umyśle chęć przyspieszenia wędrówki wody Vichy nieskończenie przeważała obawę, aby pani Goupil nie zniszczyła sobie sukni.
— Może, może.
— I jeszcze to, że kiedy pada na rynku, nie bardzo jest gdzie się schować.
— Jakto, trzecia? wykrzyknęła nagle ciocia Leonja blednąc; ależ w takim razie nieszpory już się zaczęły, zapomniałam swojej pepsyny. Rozumiem teraz, czemu woda Vichy leży mi w żołądku.
I, rzucając się na książkę do nabożeństwa w fioletowym aksamicie, ze złotemi brzegami, i wyrzucając z niej w pośpiechu obrazki okolone pożółkłą papierową koronką, znaki dni świątecznych, ciocia, łykając swoje krople, zaczęła coprędzej czytać święte teksty, których zrozumienie było lekko przyćmione niepewnością, czy pepsyna wzięta w tak długi czas po wodzie Vichy, będzie jeszcze zdolna dogonić ją i przeprowadzić. „Trzy godziny, to niepojęte, jak ten czas leci.”
Małe uderzenie w szybę, jakgdyby coś ją trąciło, tuż potem obfity opad, lekki niby ziarnka piasku któreby zrzucono z piętra wyżej; potem opad obfitszy, regularniejszy, wchodzący w pewien rytm, płynny, dźwięczny, muzyczny, niezliczony, powszechny: to był deszcz.
— I co, Franciszko, co mówiłam? Ależ pada! Ale zdaje mi się, że słyszałam dzwonek u furtki w ogrodzie; idź zobaczyć, kto może być na dworze w taki czas.
Franciszka wracała.
— To pani Amedeuszowa (moja babka) powiedziała, że się trochę przeleci. A przecie leje tęgo.
— To mnie nie dziwi, rzekła ciocia wznosząc oczy do nieba. Zawsze mówiłam, że ona nie ma w głowie tak jak wszyscy. Wolę już, że ona jest w ogrodzie, niż żebym sama miała tam być w tej chwili.
— Pani Amedeuszowa, to zawsze wprost przeciwnie jak wszyscy, mówiła Franciszka łagodnie, zachowując na chwilę w której znajdzie się sama z resztą służby stwierdzenie, że, jej zdaniem, babka jest trochę pomylona.
— Już po błogosławieństwie! Eulalja nie przyjdzie już, wzdychała ciotka; musiała się zlęknąć deszczu.
— Ale niema piątej, proszę pani, jest dopiero wpół.
— Dopiero wpół? a ja musiałam podnieść firaneczki, żeby mieć bodaj odrobinę światła. O wpół do piątej! Na tydzień przed dniami krzyżowemi! Och, moja dobra Franciszko, musi widać Bóg bardzo być na nas pogniewany. Bo też dzisiejszy świat za wiele sobie pozwala. Jak powiadał mój biedny Oktaw, zanadto zapomniano o Panu Bogu i on się mści.
Żywy rumieniec zabarwił lica cioci: zadzwoniła Eulalja. Na nieszczęście, ledwo weszła, Franciszka wróciła, i z uśmiechem, mającym dostroić ją samą do radości o której nie wątpiła iż jej słowa sprawią cioci, delikatnie dzieląc sylaby, aby okazać że, mimo użycia stylu pośredniego, przynosi, jak dobra sługa, autentyczne słowa, któremi raczył się wyrazić gość, rzekła:
— Ksiądz proboszcz byłby zachwycony, szczęśliwy, gdyby pani Oktawowa nie odpoczywała i mogła go przyjąć. Ksiądz proboszcz nie chce przeszkadzać. Ksiądz proboszcz jest na dole, wprowadziłam go do sali.
W rzeczywistości, wizyty proboszcza nie sprawiały ciotce równie wielkiej przyjemności jak to przypuszczała Franciszka, a rozpromieniony wyraz, którym służąca uważała za właściwe stroić swoją twarz za każdym razem kiedy miała oznajmić tę duchowną osobę, nie zupełnie odpowiadał uczuciom chorej. Proboszcz (wyborny człowiek; żałuję, że z nim nie rozmawiałem częściej, bo, o ile nie rozumiał się na sztuce, o tyle biegły był w etymologji), przyzwyczajony dawać znamienitszym turystom informacje o kościele (nosił się z zamiarem napisania książki o parafji Combray), męczył ciocię objaśnieniami bez końca, w dodatku zawsze temi samemi. A już kiedy się zjawiał tak równocześnie z Eulalją, wizyta jego stawała się cioci wręcz niepożądana. Byłaby wolała lepiej wyzyskać Eulalję i nie mieć wszystkich naraz. Ale nie śmiała odprawić proboszcza, dawała tylko Eulalji znak, żeby nie odchodziła razem z nim, że ją chce mieć trochę samą, kiedy ksiądz pójdzie.
— Księże proboszczu, co to mi mówiono, że jakiś artysta ustawił sztalugi w kościele, aby skopiować witraż? Mogę rzec, że dożyłam swoich lat, nie słysząc o czemś podobnem! Czego dziś ludzie nie wymyślą! I właśnie to jest najbrzydsza rzecz w całym kościele!
— Nie posunąłbym się tak daleko, aby powiedzieć, że to jest rzecz najbrzydsza; bo o ile są u św. Hilarego partje, które warte są zwiedzenia, są inne bardzo stare w tej mojej biednej bazylice, jedynej w całej djecezji, której nawet nie odrestaurowano! Mój Boże, kruchta jest stara i brudna, ale bądź co bądź, ma swój majestat; ujdą nawet gobeliny z Esterą, za które osobiście nie dałbym dwóch groszy, ale które znawcy stawiają zaraz po gobelinach w Sens. Uznaję zresztą, że obok pewnych nazbyt realistycznych szczegółów, tkaniny te świadczą skądinąd o prawdziwym zmyśle obserwacji. Ale niech mi nikt nie mówi o witrażach! Czy w tem jest sens, aby zachowywać okna, które nie dają światła i nawet mamią wzrok refleksami nieokreślonego koloru? I to w kościele gdzie niema dwóch płyt na jednym poziomie; a nie chcą mi ich zmienić, pod pozorem, że to są groby opatów Combray i panów na Guermantes, dawnych hrabiów Brabantu! W prostej linji przodkowie dzisiejszego księcia de Guermantes, a także księżnej, skoro ona jest z domu de Guermantes i wyszła za swego kuzyna...
(Babka, która, nie interesując się ludźmi, pomieszała w końcu wszystkie nazwiska, za każdym razem kiedy wymieniano księżnę de Guermantes, utrzymywała, że to musi być kuzynka pani de Villeparisis. Wszyscy parskali śmiechem; babka starała się bronić powołując się na jakiś „faire part”: „Zdawało mi się, że tam były jakieś Guermanty”. I na ten raz byłem z innymi przeciwko niej, nie mogąc przypuścić, aby istniał jakiś węzeł między jej przyjaciółką z pensji a wnuką Genowefy z Brabantu.)
— Weź pani Roussainville, to jest dzisiaj tylko chłopska parafja, mimo że w starożytności miejscowość ta słynęła handlem filcowych kapeluszy i zegarów. Nie jestem pewien etymologji Roussainville. Przypuszczałbym chętnie, że pierwotna nazwa była Rouville (Radulfi villa) jak Châteauroux (Castrum Radulfi), ale o tem opowiem pani innym razem. No i kościół tamtejszy ma wspaniałe witraże, prawie wszystkie nowoczesne, i ten imponujący Wjazd Ludwika Filipa do Combray, który bardziej byłby na swojem miejscu w samem Combray i który wart jest, jak powiadają, słynnego witrażu w Chartres. Wczoraj jeszcze widziałem brata doktora Percepied, który jest znawcą i który uważa że to jest piękniej wykończone. Ale sam mówiłem temu artyście (zresztą bardzo grzeczny człowiek i podobno prawdziwy wirtouz pendzla): „Co wy widzicie nadzwyczajnego w tym witrażu, który jest jeszcze trochę brudniejszy od innych?”
— Jestem pewna, że gdyby ksiądz poprosił Eminencji, — rzekła miękko ciocia Leonja, która zaczynała się obawiać, że się zmęczy — nie odmówiłby księdzu nowego witrażu.
— Tak pani myśli, pani Oktawowo! odparł proboszcz. Ależ to właśnie Jego Eminencja roztrąbił ten nieszczęśliwy witraż, dowodząc że przedstawia Gilberta Złego, pana na Guermantes, wiodącego się wprost od Genowefy Brabanckiej (która była z domu Guermantes), jak dostaje rozgrzeszenie od świętego Hilarego.
— Ale ja nie widzę, gdzie jest święty Hilary?
— Ale owszem, w kącie witrażu nie zauważyła pani nigdy damy w żółtej sukni? No to właśnie jest święty Hilary, którego nazywają też, wie pani, w pewnych prowincjach Saint-Illiers, Saint-Hélier, a nawet w Jura Saint-Ylie. Te różne skażenia słów sanctus Hilarius nie są zresztą najciekawsze z pomiędzy tych, które się spotyka w imionach błogosławionych. Tak naprzykład, twoja patronka, moja dobra Eulaljo, sancta Eulalja, czy wiesz co się z niej zrobiło w Burgundji? Poprostu Saint-Eloi: zmieniła się w świętego. Czy wyobrażasz sobie, Eulaljo, aby po twojej śmierci zrobiono z ciebie chłopca?
— Ksiądz proboszcz zawsze powie coś do śmiechu.
— Brat Gilberta, Karol Jąkała, pobożny książę, który niestety, straciwszy wcześnie ojca, Pepina Szalonego, zmarłego wskutek choroby umysłowej, wykonywał najwyższą władzę z całą butą młodości pozbawionej dobrodziejstw wychowania, z chwilą gdy fizys jakiegoś osobnika nie spodobała mu się w jakiemś mieście, kazał tam mordować wszystkich do ostatniego mieszkańca. Gilbert, chcąc się zemścić na Karolu, kazał spalić kościół w Combray — pierwotny kościół ówczesny, ten, który Teodebert, opuszczając ze swoim dworem rezydencję, którą miał niedaleko stąd w Thibérzy (Theodeberciacus) aby iść na Burgundów, przyrzekł zbudować na grobie św. Hilarego, jeżeli święty postara mu się o zwycięstwo. Została tylko krypta, którą Teodor musiał pani pokazywać, wobec tego że Gilbert spalił resztę. Potem pobił nieszczęsnego Karola, przy pomocy Wilhelma zdobywcy (ksiądz wymawiał Wilelma), co sprawiła, że wielu Anglików przyjeżdża tu oglądać Combray. Ale nie zdaje się, aby sobie umiał zjednać sympatję mieszkańców Combray, bo rzucili się na niego, gdy po mszy wychodził z kościoła i ucięli mu głowę. Zresztą Teodor pożycza małej książeczki, która zawiera wyjaśnienia.
„Ale co jest bezspornie najciekawsze w naszym kościele, to widok z wieży: wspaniały jest. Oczywiście, pani Oktawowej, która nie jest zbyt silna, nie radziłbym drapać się tych dziewięćdziesiąt siedem schodów, ściśle połowę słynnej katedry medjolańskiej. Jest się czem zmęczyć nawet dla osoby zdrowej, tem bardziej że się idzie zgięty we dwoje, o ile się nie chce rozbić głowy, i zgarnia się ubraniem wszystkie pajęczyny na schodach. W każdym razie, musiałaby pani dobrze głowę zawinąć, dodał (nie spostrzegając oburzenia, o jakie ciotkę przyprawiała myśl, że byłaby zdolna wyjść na wieżę), bo, skoro się jest na górze, są tam straszliwe przeciągi! Niektóre osoby twierdzą, że uczuły tam chłód śmierci. Mimo to, w niedzielę zdarzają się zawsze towarzystwa, które przybywają nawet z bardzo daleka, aby podziwiać piękność panoramy i które wracają zachwycone. Ot, w przyszłą niedzielę, jeżeli pogoda się utrzyma, spotka pani tam z pewnością ludzi, bo mamy krzyżowe dni. Trzeba zresztą przyznać, że ma się stamtąd widok czarodziejski, rzut oka na dolinę, coś zupełnie osobliwego. Kiedy czas jest piękny, można widzieć aż do Verneuil. Zwłaszcza ogląda się naraz rzeczy, które zazwyczaj można widzieć tylko oddzielnie, jak bieg Vivonne i rowy w Saint-Assise-les-Combray, od których rzekę oddziela niby kurtyna wielkich drzew; lub wreszcie rozmaite kanały w Jouy-le-Vicomte (Gaudiacus vice comitis, jak pani wiadomo). Za każdym razem, kiedym się wybrał do Jouy-le-Vicomte, widziałem kawałek kanału; potem, kiedy skręciłem w ulicę, widziałem drugi, ale wówczas nie widziałem poprzedniego. Daremnie skupiałem je razem w myśli, to nie robiło wielkiego wrażenia. Z wieży św. Hilarego, to co innego: widać całą sieć obejmującą to miasteczko. Tylko nie rozpoznaje się wody; ot, powiedziałby kto, wielkie szczeliny, przecinające miasto na części, niby ciasto, którego kawałki trzymają się z sobą, mimo że są już rozcięte. Na dobrą sprawę, trzebaby być razem na wieży św. Hilarego i w Jouy-le-Vicomte.
Proboszcz tak zmęczył ciotkę, że, ledwo odszedł, musiała odprawić Eulalję.
— Masz, moja dobra Eulaljo, — rzekła słabym głosem, wydobywając pieniądz z sakiewki, którą miała pod ręką, — weź abyś nie zapomniała o mnie w swoich modłach.
— Och, pani Oktawowo, ja nie wiem, czy ja powinnam, wie pani dobrze, że ja nie dlatego przychodzę! mówiła Eulalja za każdym razem z tem samem zakłopotaniem co gdyby to był pierwszy raz; a także z pozornem niezadowoleniem, które bawiło ciocię Leonję, ale nie było jej przykre, bo jeżeli którego dnia Eulalja, biorąc pieniądz, miała minę nieco mniej zgorszoną niż zwykle, ciocia mówiła:
— Nie wiem, co się stało Eulalji, dałam jej to samo co zawsze i nie wydawała się zadowolona.
— Myślę przecie, że nie powinna się skarżyć, wzdychała Franciszka, która była skłonna uważać za drobiazg wszystko co ciocia Leonja dawała jej albo jej dzieciom, a za skarby szaleńczo roztrwonione dla niewdzięcznej uważała monetę wsuniętą każdej niedzieli w rękę Eulalji, ale tak dyskretnie, że nigdy Franciszka nie zdołała jej sprawdzić. To nie znaczy, aby Franciszka pragnęła dla siebie pieniędzy, które ciocia dawała Eulalji. Cieszyła się dostatecznie tem co ciocia posiadała, wiedząc, że bogactwa pani równocześnie podnoszą i upiększają w oczach wszystkich jej służącą, i że ona, Franciszka, jest osobą znaczną i szanowaną w Combray, Jouy-le-Vicomte i innych miejscach, szanowaną za liczne folwarki cioci Leonji, za częste i długie wizyty proboszcza, za niezwykłe ilości spotrzebowanych flaszek Vichy. Była skąpa jedynie za ciocię; gdyby zawiadowała jej majątkiem, co byłoby jej marzeniem, uchroniłaby ją od cudzych zamachów z macierzyńską zachłannością. Nie widziałaby zresztą nic bardzo złego w tem, gdyby ciocia, której nieuleczalną hojność znała, rozdawała majątek, — byleby tylko ludziom bogatym. Może myślała, że ci, nie potrzebując podarków cioci Leonji, nie mogą być podejrzani o to, że ją kochają interesownie. Zresztą, podarki czynione osobom bardzo zamożnym — jak pani Sazerat, pan Swann, pan Legrandin, pani Goupil — osobom „tej samej klasy” co ciocia Leonja i które „dobrze pasowały razem”, były dla niej cząstką obyczajów owego dziwnego i świetnego życia bogaczy, którzy polują, wyprawiają bale, składają sobie wizyty i których podziwiała z uśmiechem. Ale inna sprawa, jeżeli korzystający z hojności cioci byli z tych, których Franciszka nazywała „ludzie tacy jak ja, ludzie którzy nie są nic lepszego niż ja”, i którymi gardziła najbardziej, chyba że ją nazywali „panią Franciszką” i uważali się za „coś gorszego od niej”. I kiedy ujrzała, że mimo jej rad, ciocia rządzi się swojem zdaniem i że wyrzuca pieniądze — tak przynajmniej Franciszka sądziła — dla osób niegodnych, podarki, które ciocia robiła jej samej, zaczęła uważać za nikłe, w porównaniu z urojonemi sumami dawanemi Eulalji. Nie było w okolicach Combray tak znacznego folwarku, któregoby, zdaniem Franciszki, Eulalja nie mogła sobie z łatwością kupić za wszystko co jej przynoszą te wizyty. Prawda, że Eulalja w ten sam sposób szacowała niezmierzone i ukryte bogactwa Franciszki. Zazwyczaj, kiedy Eulalja już poszła, Franciszka opatrywała jej osobę mocno krytycznym komentarzem. Nienawidziła Eulalji, ale się jej bała i uważała za konieczne w oczy okazywać jej „przychylną twarz”. Odbijała to sobie po odejściu Eulalji, nie wymieniając jej co prawda, ale wygłaszając sybilińskie wyrocznie, albo zdania o charakterze ogólnym jak u Eklezjasty, których znaczenie nie mogło mieć dla cioci tajemnic. Sprawdziwszy z poza firanki czy Eulalja zamknęła drzwi: „Podchlebcy umieją wkraść się w łaski i zgarniać majątki; ale cierpliwości, pan Bóg wszystkich ich kiedyś pokarze”, powiadała z kosem spojrzeniem i z intencją Joasa myślącego wyłącznie o Atalji, kiedy powiada:
Szczęście złych niby potok górski spłynie.
Ale kiedy proboszcz był również i kiedy jego niekończąca się wizyta wyczerpała siły ciotki, Franciszka wychodziła z pokoju za Eulalją mówiąc:
— Niech teraz pani sobie odpocznie, bardzo mi coś panią zmęczyli.
I ciocia nawet nie odpowiadała, wydając westchnienie, które zdawało się ostatniem, z zamkniętemi oczami, jak umarła. Ale ledwo Franciszka zeszła, rozlegały się z największą gwałtownością cztery dzwonki, i ciocia, siedząc na łóżku, wołała:
— Czy Eulalja już poszła? Wyobraź sobie, zapomniałam jej spytać, czy pani Goupil zdążyła na mszę przed Podniesieniem! Biegnij prędko za nią.
Ale Franciszka wracała nie zdoławszy dogonić Eulalji.
— To fatalne, mówiła ciocia potrząsając głową. Jedyna ważna rzecz, o jaką miałam się jej spytać!
Tak spływało życie cioci Leonji, zawsze jednakie, w słodkiej jednostajności tego co z udaną wzgardą i głęboką czułością nazywała swojem „biedowaniem”. Chronione przez wszystkich nietylko w domu, gdzie każdy, przekonawszy się o daremności radzenia jej lepszej hygieny, zgodził się pomału szanować ten tryb życia, ale i w miasteczku, gdzie, o trzy ulice od nas, chłopak, zanim się wziął do zabijania pak, kazał się pytać Franciszki, czy ciocia Leonja nie „odpoczywa” — biedowanie to zostało wszelako zmącone tego roku. Niby ukryty owoc, który dojrzał nie spostrzeżony przez nikogo i spadł sam z drzewa, przyszło jednej nocy rozwiązanie dziewczyny kuchennej. Męczyła się straszliwie, że zaś nie było akuszerki w Combray, Franciszka musiała pojechać przededniem po akuszerkę do Thiberzy. Z powodu krzyków pomywaczki, ciotka nie mogła odpoczywać; i bardzo brakowało jej też Franciszki, która mimo niewielkiej odległości wróciła aż późno. Toteż matka rzekła rano do mnie:
— Idź zajrzyj, czy ciocia nie potrzebuje czego.
Wszedłem do pierwszego pokoju i przez otwarte drzwi ujrzałem ciocię, która, leżąc na boku, spała; usłyszałem jak lekko chrapie. Miałem pocichu odejść, ale widocznie hałas moich kroków wmieszał się w jej sen i „zmienił jego szybkość”, jak mówi się o samochodach, bo muzyka chrapania urwała się na chwilę i rozpoczęła się o ton niżej. Potem ciocia obudziła się i obróciła nieco twarz, którą mogłem ujrzeć wówczas. Twarz wyrażała jakby grozę; ciocia miała najwidoczniej okropny sen; nie mogła mnie widzieć w tej pozycji, a ja stałem nie wiedząc czy mam postąpić czy oddalić się; ale już zdawało mi się, że wróciła do poczucia rzeczywistości i poznała kłamstwo widzeń, które ją przestraszyły; uśmiech radości, pobożnej wdzięczności Bogu, który pozwala aby życie było mniej okrutne niż sny, oświecił słabo jej twarz. Przyzwyczajona mówić do siebie półgłosem kiedy myślała że jest sama, szepnęła:
— Bogu niech będzie chwała, to całego zmartwienia tylko tyle, że kuchta rodzi. A już mi się śniło, że mój biedny Oktaw zmartwychwstał i chciał, żebym co dzień chodziła na spacer!
Ręka jej sięgnęła do różańca, leżącego na stoliczku, ale ogarniający ją sen nie zostawił jej siły na ujęcie go; zasnęła z powrotem uspokojona, a ja wyszedłem na palcach, tak, że ani ciocia, ani nikt inny nie dowiedzieli się com usłyszał.
Kiedy mówię, że poza wypadkami bardzo rzadkiemi, jak ten poród, tryb życia cioci nie ulegał nigdy zmianie, nie mówię o tych zmianach, które, zawsze jednakie, powtarzając się w prawidłowych odstępach, wprowadzały w jednostajność jedynie rodzaj wtórnej jednostajności. Naprzykład w każdą sobotę, kiedy Franciszka szła popołudniu na targ do Roussainville-le Pin, śniadanie było dla wszystkich o godzinę wcześniej. I ciocia tak się przyzwyczaiła do tego cotygodniowego odstępstwa od swoich nawyków, że zrosła się z tym zwyczajem tyleż co z innemi. Tak dalece „włożyła się w to”, jak mówiła Franciszka, że gdyby jej trzeba było w sobotę czekać na śniadanie zwyczajnej godziny, byłoby ją to tak samo „wytrąciło”, co gdyby musiała innego dnia cofnąć śniadanie do godziny sobotniej. To przesunięcie śniadania dawało zresztą sobocie w oczach nas wszystkich fizjognomję niezwykłą, wakacyjną i dość sympatyczną. W porze gdy zazwyczaj ma się jeszcze godzinę przed niespodzianką posiłku, w sobotę człowiek wiedział, że za kilka minut ujrzy jak się zjawiają przedwczesne salsefje, protekcyjny omlet, niezasłużony befsztyk. Powrót tej asymetrycznej soboty był jednym z owych drobnych wydarzeń wewnętrznych, lokalnych, prawie społecznych, które w spokojnem życiu i w zamkniętem kółku tworzą rodzaj narodowego węzła i stają się ulubionym przedmiotem rozmów, żartów, opowiadań przesadzonych dowoli; byłby gotowem jądrem dla legendarnego cyklu, gdyby ktoś z nas miał zmysł epiczny. Od rana, zanimśmy się ubrali, bez przyczyny, dla rozkoszy odczuwania siły solidarności, jedni mówili do drugich wesoło, kordjalnie, patrjotycznie:
— Nie ma czasu do stracenia, pamiętajmy że to sobota!
Ciocia, naradzając się z Franciszką i myśląc że dzień będzie dłuższy niż zazwyczaj, powiadała:
— Możebyś im upiekła ładny kawałek cielęciny, skoro to sobota.
Jeżeli o wpół do jedenastej ktoś roztargniony wydobył zegarek mówiąc: „No, jeszcze mamy półtorej godziny do śniadania”, wszyscy byli uszczęśliwieni, że mogą mu powiedzieć: „Ale skądże, gdzie ty masz głowę, nie pamiętasz, że to sobota!”; i śmiano się jeszcze w kwadrans potem i przyrzekano sobie opowiedzieć tę dystrakcję cioci, aby ją zabawić.
Nawet oblicze nieba wydawało się zmienione. Po śniadaniu, słońce, świadome że to sobota, wałęsało się godzinę dłużej po sklepieniu nieba, i kiedy ktoś, myśląc że przeoczono porę przechadzki, powiadał: „Jakto, dopiero druga?” widząc jak przechodzą dwa uderzenia dzwonnicy św. Hilarego (nawykłe nie spotykać jeszcze nikogo na drogach pustych z powodu południowego posiłku lub wypoczynku, wzdłuż żywej i białej rzeki, którą nawet rybak opuścił, i wędrujące samotnie poprzez niebo w stanie spoczynku, kędy zostało jedynie parę leniwych chmur), wszyscy chórem odpowiadali: „Ależ pomyliło ci się, śniadanie było o godzinę wcześniej, wiesz przecie że to sobota!”
Zdziwienie barbarzyńcy (nazywaliśmy tak wszystkich ludzi nie znających tej odrębności soboty), który, przyszedłszy o jedenastej aby się zobaczyć z ojcem, zastał nas przy stole, było jedną z rzeczy, które najbardziej w życiu rozweselały Franciszkę. Ale jeżeli wydawało jej się zabawne, iż zaskoczony gość nie wiedział, że my śniadamy wcześniej w sobotę, jeszcze komiczniejsze było dla niej (mimo iż sympatyzowała w głębi serca z tym ciasnym szowinizmem), kiedy ojciec, nie zastanawiając się że ów barbarzyńca mógł tego nie rozumieć, odpowiadał bez innych wyjaśnień: „Przecie dziś sobota!” Doszedłszy do tego punktu opowiadania, ocierała łzy wesołości i, aby pomnożyć swoją przyjemność, przedłużała djalog, wymyślała rzekomą odpowiedź gościa, któremu ta „sobota” nic nie tłumaczyła. I nietylko nie skarżyliśmy się na te dodatki, ale nie wystarczały nam one jeszcze, i mówiliśmy: „Ale zdawało mi się, że on jeszcze coś powiedział. To było dłużej za pierwszym razem kiedy Franciszka opowiadała”. Nawet stara ciotka odkładała robótkę, podnosiła głowę i spoglądała przez lorynetkę.
Sobota miała jeszcze to szczególnego, że tego dnia, w ciągu całego maja, wychodziliśmy po obiedzie, aby iść na nabożeństwo majowe.
Ponieważ spotykaliśmy tam czasami pana Vinteuil, bardzo surowego dla „żałosnego gatunku młodych ludzi zaniedbanych, w duchu dzisiejszej epoki”, matka pilnowała, aby nie było żadnych braków w moim stroju, poczem szliśmy do kościoła. Przypominam sobie, że to przez nabożeństwa majowe zacząłem kochać głogi. Obecne nietylko w kościele — świętym nad inne ale do którego mieliśmy prawo wstępu — ustawione na samym ołtarzu, nieodłączne od misterjów w których obchodzie brały udział, biegły pośród świeczników i poświęcanych naczyń gałęźmi splecionemi w świąteczne girlandy. Gałęziom tym przydawały jeszcze uroku festony liści, na których rozsiane były obficie, niby na trenie panny młodej, bukieciki pączków olśniewającej białości. Ale zaledwie śmiałem na nie spoglądać: czułem że te odświętne przybrania są żywe, i że to natura sama, wystrzygając tak bogato liście, przydając im najpiękniejszy ornament owych białych pączków, uczyniła tę dekorację godną obrzędu, który był zarazem i uciechą ludową i mistyczną ceremonją. Wyżej otwierały się tu i ówdzie, ze swobodnym wdziękiem, ich płatki, przytrzymujące niedbale, niby lekki stroik z gazy, bukiet pręcików delikatnych jak babie lato. I śledząc ten ruch, odtwarzając w sobie samym gest ich kwitnienia, wyobrażałem sobie jakgdyby to był nieopatrzny i szybki ruch głowy białej dziewczyny, roztargnionej i żywej, rzucającej zalotne spojrzenie z pod zmrużonych powiek.
Pan Vinteuil usiadł z córką koło nas. Pochodzący z dobrej rodziny, dawał niegdyś lekcje fortepianu siostrom babki; i kiedy, po śmierci żony i po jakimś spadku, osiadł w pobliżu Combray, bywał u nas dosyć często. Ale będąc przesadnie drażliwy, przestał nas odwiedzać, aby nie spotkać Swanna, który zawarł, jak to nazywał Vinteuil, „małżeństwo niewłaściwe, w guście dzisiejszej epoki”. Dowiedziawszy się że komponuje, matka powiedziała mu przez uprzejmość, że kiedy będzie u niego, musi jej zagrać coś ze swoich utworów. Panu Vinteuil byłoby to sprawiło wielką radość, ale posuwał grzeczność i dobroć do takich skrupułów, że, stawiając się zawsze w położeniu innych, bał się ich znudzić i wydać się im egoistą, jeżeli poddał się swojej ochocie lub bodaj pozwolił ją odgadnąć.
W dniu, w którym rodzice wybrali się do niego, towarzyszyłem im, ale pozwolili mi zostać na dworze, że zaś domek pana Vinteuil w Montjouvain znajdował się u stóp zarośniętego wzgórza gdzie się ukryłem, znalazłem się na równej wysokości z salonem drugiego piętra, o pięćdziesiąt centymetrów od okna. Kiedy oznajmiono rodziców, widziałem jak pan Vinteuil spieszy się, aby ułożyć w widocznem miejscu na fortepianie nuty. Ale skoro tylko rodzice weszli, zdjął je i schował w kącie. Zapewne zląkł się, że mogliby przypuszczać, iż rad jest ich widzieć jedynie dlatego, aby im przegrać swoją kompozycję. I za każdym razem, kiedy w ciągu wizyty matka wróciła do tego tematu, on powtarzał kilkakrotnie: „Ależ ja nie wiem kto to położył na fortepianie, to nie jest miejsce”, i odwracał rozmowę na inne przedmioty, właśnie dlatego że go interesowały mniej. Jedyną jego namiętnością była córka; wyglądała na chłopca i zdawała się tak silna, że nie można było się wstrzymać od uśmiechu na widok względów jakiemi ojciec ją otacza, zawsze znajdując jakieś dodatkowe szale, które jej narzucał na ramiona. Babka zwracała uwagę, jaki słodki, delikatny, nieomal lękliwy wyraz przemykał często w oczach tej tak szorstkiej dziewczyny, której twarz usiana była piegami. Kiedy wyrzekła jakie słowo, natychmiast słyszała je uszami tych do których mówiła, niepokoiła się możliwością nieporozumienia; widziało się jak na jej męskiej twarzy „dobrego chłopca” błyskają, odcinają się jakby przeświecające subtelniejsze rysy zapłakanej młodej dziewczyny.
Kiedy, w chwili wyjścia z kościoła, ukląkłem przed ołtarzem, uczułem nagle wstając, że z głogów wydziela się gorzki i słodki zapach migdałów; zauważyłem wówczas na kwiatach złotawe punkciki, pod któremi wyobrażałem sobie że musi być ukryty ten zapach, niby pod zapiekanemi miejscami smak migdałowego kremu, albo pod piegami smak policzków panny Vinteuil. Mimo milczącej nieruchomości głogów, ten dorywczy zapach był jak szept ich wzmożonego życia; ołtarz drgał niem niby żywopłot nawiedzony przez żywe macki, które przywodził na myśl widok pręcików prawie rudych zachowujących jakby wiosenną energię i drażniącą siłę owadów dziś przeobrażonych w kwiaty.
Rozmawialiśmy chwilę z panem Vinteuil przed kruchtą, wychodząc z kościoła. Wmięszał się między chłopców, którzy się bili na placyku; brał w obronę mniejszych, prawił kazania większym. Kiedy panna Vinteuil oświadczyła swoim grubym głosem iż rada jest nas widzieć, zaraz zdawało się, że w niej samej jakaś wrażliwsza siostra rumieni się za to odezwanie się roztrzepanego poczciwego chłopca, które mogłoby w nas obudzić myśl, że ona pragnie abyśmy ją zaprosili do siebie. P. Vinteuil narzucał jej płaszcz na ramiona, wsiadali do małej bryczuszki, którą ona powoziła sama, i wracali do Montjouvain. Nazajutrz była niedziela, wstawało się aż na sumę, zatem, jeżeli był księżyc i jeżeli było ciepło, zamiast wracać prostą drogą, ojciec, z dumą przewodnika, prowadził nas przez Kalwarję na długi spacer, w którym słaba zdolność orjentacyjna i topograficzna matki kazała jej widzieć niemal dowód strategicznego genjuszu. Czasami szliśmy aż do wiaduktu, którego kamienne progi zaczynały się od dworca i wyobrażały dla mnie wygnanie i rozpacz, kres cywilizowanego świata, ponieważ co rok, w chwili przyjazdu z Paryża, zalecano nam dobrze uważać kiedy będzie Combray, nie przeoczyć stacji, być gotowym zawczasu, bo pociąg rusza po dwóch minutach i zapuszcza się wiaduktem poza kraje chrześcijańskie, których Combray znaczyło dla mnie ostateczną granicę.
Wracaliśmy aleją Dworcową, gdzie znajdowały się najładniejsze wille w gminie. W każdym ogrodzie blask księżyca, niby na obrazach Huberta Robert, rozrzucał połamane stopnie z białego marmuru, wodotryski, uchylone furtki. Blask księżyca zburzył biuro telegraficzne. Została zeń jedynie kolumna, nawpół złamana, ale zachowująca piękność nieśmiertelnej ruiny. Wlokłem nogi, upadałem z senności, zapach lip nasycający powietrze wydawał mi się jakby nagroda, którą można było uzyskać jedynie za cenę największego zmęczenia, i nie wartą tej ceny. Z nielicznych ogródków, psy, zbudzone naszemi samotnemi krokami, nawoływały się szczekaniem; zdarza mi się niekiedy jeszcze słyszeć je wieczorem, a między nie musiała się schronić aleja Dworcowa (kiedy na jej miejscu stworzono w Combray publiczny ogród), bo gdziekolwiek się znajdę, z chwilą gdy te szczekania zaczną się rozlegać i odpowiadać sobie, widzę aleję z jej lipami i z chodnikiem oświetlonym przez księżyc.
Naraz, ojciec zatrzymywał nas i pytał matki: „Gdzie jesteśmy?” Wyczerpana wędrówką, ale dumna z niego, wyznawała mu tkliwie, że nie ma pojęcia. Wzruszał ramionami i śmiał się. Wówczas, tak jakby wydobył z kieszeni, wraz z kluczem, tylną furtkę ogrodu, pokazywał ją nam, stojącą przed nami; rzekłbyś przybyła wraz z rogiem ulicy św. Ducha, aby nas oczekiwać na końcu tych nieznanych dróg. Matka powiadała z podziwem: „Ty jesteś nadzwyczajny!” I, począwszy od tej chwili, nie potrzebowałem już robić ani kroku, ziemia szła za mnie w tym ogrodzie, gdzie od tak dawna moim czynnościom przestała towarzyszyć świadoma uwaga: przyzwyczajenie brało mnie w swoje ramiona i niosło mnie jak małe dziecko do łóżka.
Sobota, która zaczynała się o godzinę wcześniej i odrywała Franciszkę, mijała dla cioci Leonji wolniej niż każdy inny dzień; mimo to, od początku tygodnia oczekiwała niecierpliwie jej powrotu, tak jakby ten dzień zawierał wszelką nowość i rozrywkę, jaką było jeszcze zdolne znieść jej wycieńczone i pomylone ciało. Nie znaczy to aby nie wzdychała chwilami do jakiej wielkiej zmiany, aby nie miała owych wyjątkowych godzin w których łaknie się czegoś innego niż to co jest, i kiedy ci, którym brak energji albo wyobraźni nie pozwala wydobyć z samych siebie czynnika odnowy, żądają od nadchodzącej minuty, od dzwonka listonosza, aby im przyniosły coś nowego, choćby gorszego, wzruszenie, boleść. Wówczas wrażliwość, której szczęście kazało zmilknąć niby bezczynnej harfie, chce odbrzmiewać pod jakąś ręką, choćby brutalną i choćby miała pęknąć od tego; wola, która z takim trudem zdobyła prawo oddania się bez przeszkód swoim pragnieniom, swoim bólom, chciałaby rzucić lejce w ręce przemożnych wypadków, choćby miały być okrutne. Bezwątpienia, ponieważ siły cioci Leonji, odmawiające usług przy najmniejszem zmęczeniu, wracały jej jedynie kroplami na łonie spoczynku, zbiornik napełniał się bardzo długo; mijały miesiące, zanim zyskała ten lekki nadmiar, który inni wyładowują w energji działania, a którego ona ani wiedziała jak użyć ani mogła się zdecydować na jego użycie. Ot, zastąpić kartofle tłuczone kartoflami z beszamelem, aby z tem większą radością wrócić po jakimś czasie do tłuczonych kartofli, które jej „nie nużyły”. Ale podejrzewam, że z kumulacji jednostajnych dni, do których była tak przywiązana, ciocia Leonja czerpała oczekiwanie jakiegoś domowego kataklizmu, ograniczonego do jednej chwili, ale takiej któraby ją zmusiła do czynu: wówczas dokonałaby może raz na zawsze jednej z owych zmian, których zbawienność uznawała, a na które sama z siebie nie mogła się zdobyć. Kochała nas prawdziwie, znajdowałaby przyjemność w tem aby nas opłakiwać. Gdyby tak, w chwili gdy czuła się dobrze i nie była spocona, zjawiła się wiadomość, że dom jest pastwą pożaru i żeśmy wszyscy zginęli i że niebawem nie zostanie ani jeden kamień z tych murów, z których jednak ona będzie miała czas uciec bez pośpiechu, pod warunkiem że wstanie natychmiast? W marzeniu tem, korzyści uboczne — iż może się napawać w długim żalu całą swoją czułością dla nas, i być przedmiotem zdumienia miasteczka, gdy będzie prowadziła nasz kondukt, mężna i przybita, umierająca ale trzymająca się dzielnie — łączyły się z korzyścią o wiele cenniejszą, że ją to zmusi, w dobrym momencie, bez chwili czasu do stracenia i bez możliwości denerwujących wahań, spędzić lato w jej ładnej posiadłości Mirougrain, gdzie był wodospad.
Nigdy nie zdarzył się żaden tego rodzaju wypadek, którego spewnością ciocia Leonja obliczała szanse, siedząc pogrążona w nieskończonych pasjansach. Gdyby się nawet zdarzył, przywiódłby ją od pierwszej chwili do rozpaczy realną prawdą drobnych nieprzewidzianych faktów, niepodobnym do zapomnienia akcentem słów zwiastujących złą nowinę, wszystkiemi znamionami śmierci rzeczywistej, bardzo różnej od jej logicznej i oderwanej możliwości. Aby więc uczynić od czasu do czasu swoje życie bardziej interesującem, ciocia poprzestawała na katastrofach urojonych, które wprawiała w ruch i śledziła z namiętnością. Lubiła nagle przypuszczać że ją Franciszka okrada, że ona się ucieka do podstępu aby się o tem przekonać, że ją łapie na gorącym uczynku. Przyzwyczajona, kiedy grała sama ze sobą w karty, grać równocześnie za siebie i za przeciwnika, sama wkładała w usta Franciszce mętne usprawiedliwienia i odpowiadała na nie z takim ogniem i oburzeniem, że kiedy ktoś z nas wszedł w tej chwili, zastawał ją całą spoconą, z błyszczącemi oczami, z fałszywym kokiem przekrzywionym i odsłaniającym jej łyse czoło. Franciszka słyszała może czasami z sąsiedniego pokoju gryzące sarkazmy, które ciocia zwracała do niej, a których obmyślanie nie byłoby przyniosło dostatecznej ulgi, gdyby zostały w postaci całkowicie niematerjalnej i gdyby ciocia nie przydała im realności, mrucząc je półgłosem.
Czasami, nawet ten „teatr w łóżku” nie wystarczał cioci; chciała wystawiać swoje sztuki. Wówczas, jednej niedzieli, zamknąwszy tajemniczo wszystkie drzwi, powierzała Eulalji wszystkie swoje wątpliwości co do uczciwości Franciszki, swoją intencję pozbycia się służącej; innym razem Franciszce swoje podejrzenia co do dwulicowości Eulalji, którą trzeba będzie niebawem wyrzucić; w kilka dni później brzydziła sobie swoją wczorajszą powiernicę i kumała się ze zdrajczynią, przyczem na następne przedstawienie powiernica i zdrajczyni miały odmienić role.
Ale podejrzenia które mogła w niej czasami budzić Eulalja, były jedynie słomianym ogniem i gasły szybko dla braku pożywki, ile że Eulalja nie mieszkała w domu. Inaczej z posądzeniami tyczącemi Franciszki, którą ciocia miała ustawicznie pod tym samym dachem, przyczem z obawy zaziębienia się w razie opuszczenia łóżka, nie miała odwagi zejść do kuchni i przekonać się czy podejrzenia jej są uzasadnione. Z czasem umysł jej nie miał już innego zatrudnienia niż starać się zgadnąć co w każdej chwili Franciszka może robić i starać się ukryć to przed nią. Zważała najulotniejsze drgnienia jej twarzy, najmniejszą sprzeczność w słowach, cień jakiejś intencji. I okazywała jej, że ją zdemaskowała, — pokazywała to jednem słowem, od którego Franciszka bladła; i czyniła sobie okrutną zabawę z tego, aby to słowo znaleźć i wbić je w serce nieszczęśliwej. I następnej niedzieli, rewelacja Eulalji — jak owe odkrycia, które otwierają nagle nieoczekiwane pole dla rodzącej się wiedzy, wlokącej się utartą koleiną — dowodziła cioci, że jej domysły były jeszcze o wiele poniżej prawdy.
— Ale Franciszka musi to wiedzieć teraz, że jej pani dała powóz.
— Ja jej dałam powóz! — krzyczała ciocia.
— Och, ja nie wiem, ja myślałam, widziałam ją jak teraz rozbija się powozem, dumna jak ten Herod, jadąc na targ do Roussainville. Myślałam, że to pani Oktawowa jej darowała.
Zczasem, Franciszka i ciocia Leonja, niby zwierzę i myśliwiec, żyły już tylko tem, że wzajem uprzedzały swoje podstępy. Matka bała się, aby się we Franciszce nie rozwinęła prawdziwa nienawiść do cioci Leonji, która obrażała ją najciężej jak mogła. W każdym razie, Franciszka przywiązywała coraz baczniejszą uwagę do najmniejszego słowa, do najlżejszego gestu cioci. Kiedy miała się jej o coś spytać, długo wahała się w jaki sposób przystąpić do tego. I kiedy przedstawiła swoją petycję, obserwowała ukradkiem ciocię, starając się odgadnąć z jej twarzy co ona pomyślała i co zdecyduje. Ten i ów artysta, czytając pamiętniki z XVII wieku i pragnąc zbliżyć się do wielkiego Króla, sądzi, że obrał najwłaściwszą drogę, fabrykując sobie rodowód wiodący go od historycznych figur lub podtrzymując korespondencję z którymś z dzisiejszych monarchów; i właśnie obraca się plecami do tego, czego błędnie szuka w formach identycznych, tem samem martwych. Natomiast stara dama z prowincji, która poddaje się poprostu i szczerze swoim nieodpartym manjom oraz złośliwości zrodzonej z próżniactwa, może ujrzeć — nie pomyślawszy nigdy o Ludwiku XIV — jak najbłahsze wydarzenia dnia, tyczące jej wstania, śniadania, spoczynku, przybierają przez swoje despotyczne dziwactwa coś z tego co Saint-Simon nazywa „mechaniką” życia w Wersalu. I ciocia Leonja mogła być przekonana, że każde jej milczenie, odcień dobrego humoru lub dąsu na jej fizjogonomji, są dla Franciszki przedmiotem komentarza równie namiętnego, równie trwożliwego, jak milczenie, dobry humor, wyniosłość króla były źródłem wzruszeń dla dworzanina lub nawet dla największych panów, kiedy za zakręcie aleji w Wersalu wręczali suplikę.
Jednej niedzieli, kiedy ciocia miała jednoczesną wizytę proboszcza i Eulalji i potem odpoczywała, zaszliśmy wszyscy aby jej powiedzieć dobranoc, przyczem mama wyrażała jej współczucie z powodu złej doli, która zawsze sprowadza gości o tej samej porze:
— Wiem, że znowu wizyty źle wypadły, Leonjo, rzekła łagodnie; znów zeszli się wszyscy twoi goście naraz...
Cioteczna babka przerwała jej, mówiąc: „Od przybytku”... bo, od czasu jak córka jej była chora, uważała że trzeba ją krzepić, przedstawiając jej każdą rzecz z dobrej strony. Ale ojciec rzekł swoje:
— Chcę skorzystać, rzekł, z tego że cała rodzina jest zebrana, aby wam coś opowiedzieć i nie musieć powtarzać każdemu. Boję się, żeśmy czemś urazili pana Legrandin; ledwo się dziś ze mną przywitał.
Nie dosłuchałem opowiadania ojca, bo właśnie towarzyszyłem mu po mszy, kiedyśmy spotkali pana Legrandin; zeszedłem tedy do kuchni spytać o menu, które co dnia bawiło mnie niby nowiny w dzienniku i podniecało mnie jak program zabawy. Kiedy pan Legrandin mijał nas wychodząc z kościoła przy boku okolicznej damy, którą znaliśmy tylko z widzenia, ojciec ukłonił mu się zarazem przyjaźnie i ceremonjalnie, nie zatrzymując się. Pan Legrandin ledwie się odkłonił, ze zdziwioną miną, tak jakby nas nie poznawał, z owem spojrzeniem właściwem osobom które nie chcą być uprzejme i które z przedłużonej nagle głębi oczu patrzą jakby was spostrzegli gdzieś na skraju nieskończonej drogi i na tak wielką odległość, że poprzestają na lekkiem skinieniu głowy, aby je dostosować do waszych miniaturowych proporcyj.
Dama, której towarzyszył Legrandin, była to osoba cnotliwa i szanowana; nie mogło być mowy o tem, aby go coś z nią łączyło i aby był zakłopotany tem że go „nakryto”; to też ojciec pytał sam siebie, czem mógł narazić się panu Legrandin. „Tembardziej byłoby mi przykro gdybym go uraził, — rzekł ojciec, — że pośród wszystkich tych wykrochmalonych figur, on ma w swojej kurteczce, w swoim niedbałym fontaziu, coś tak swobodnego, tak szczerze naturalnego, naiwnego prawie, co mi jest nawskroś sympatyczne”. Ale rada familijna uznała jednogłośnie, że musiało się ojcu coś przywidzieć, lub że Legrandin musiał być w tej chwili pochłonięty jakąś myślą. Zresztą obawa ojca rozwiała się nazajutrz wieczór. Kiedyśmy wracali z dalekiej przechadzki, spostrzegliśmy koło Starego Mostu Legrandina, który, korzystając ze świąt, został kilka dni w Combray. Podszedł do nas z wyciągniętą prawicą:
— Czy zna pan, młody pożeraczu książek, spytał, ten wiersz Pawła Desjardins:
Las już jest czarny, błękitne jeszcze niebo...
Czy to nie jest subtelny obraz tej właśnie godziny? Nie czytałeś może nigdy Pawła Desjardins. Czytaj go, dziecię; dziś zmienił się on podobno w kaznodzieję, ale przez długi czas był to nieskazitelny akwarelista...
Las już jest czarny, błękitne jeszcze niebo...
Niechaj niebo zawsze zostanie dla ciebie błękitne, młody przyjacielu; i nawet w godzinie która nadchodzi dla mnie teraz, kiedy las jest już czarny, kiedy noc zapada szybko, pocieszysz się, jak ja, patrząc w stronę nieba.
Wyjął z kieszeni papierosa i długo trwał z oczyma wlepionemi w dal.
— Bywajcie, towarzysze! — rzekł nagle i opuścił nas.
W chwili kiedy zaszedłem dowiedzieć się o menu, obiad był już rozpoczęty i Franciszka, rozkazując siłom przyrody zmienionym w jej pomocnice — niby w feerjach w których olbrzymy pełnią funkcje kucharzy — poruszała węgle, stawiała na parze kartofle, wykończała ogniem arcydzieła kulinarne zawczasu przygotowane we właściwych naczyniach, przebiegających skalę od wielkich kadzi, garnków, garnuszków i wanien na ryby aż do kamionek na dziczyznę, forem na ciasto, garnuszków na śmietankę, przechodząc przez kompletną kolekcję rondli wszystkich wymiarów. Oglądałem na stole, gdzie dziewczyna łuskała groszek, ułożone szeregiem zielone kulki — niby do jakiejś gry; ale zachwyt mój wzmógł się wobec szparagów, nasyconych ultramaryną i różowością, a których pręt, delikatnie pocentkowany fioletem i lazurem, blednie nieznacznie w iryzacjach nie będących z ziemi, aż do stóp, jeszcze powalanych glebą w której tkwiły. Zdawało mi się, że w tych niebiańskich odcieniach demaskują się rozkoszne istoty, które dla zabawy przedzierżgnęły się w jarzyny, ale, poprzez kostjum swego jadalnego i jędrnego ciała, w owych kolorach rodzącej się jutrzenki, w owych szkicach tęczy, w owem zamieraniu błękitnych wieczorów, objawiają swoją szacowną esencję. Poznawałem ją jeszcze, kiedy, przez całą noc po owym obiedzie, zabawiały się w swoich psotach — poetycznych i grubych niby feerja Szekspira — tem aby zmienić mój nocnik w naczynie wonności.
Biedna Caritas Giotta, jak ją nazywał Swann, obarczona przez Franciszkę zadaniem obierania szparagów, miała je koło siebie w koszyku; twarz jej była bolesna, jakgdyby odczuwała wszystkie niedole ziemi; a lekkie wianki lazurowe, przepasujące szparagi ponad ich różanami tunikami, rysowały się delikatnie, gwiazda w gwiazdkę, tak jak na fresku kwiaty okalające czoło Cnoty padewskiej lub ułożone w jej koszyku. A przez ten czas Franciszka obracała na rożnie kurczęta, które tylko ona umiała tak upiec, a które niosły daleko na Combray zapach jej zalet. Kiedy je Franciszka podawała na stół, byłem skłonny wierzyć, że dominującą cechą jej charakteru jest łagodność, ile że aromat tego mięsa, które umiała uczynić tak miękkiem i soczystem, był dla mnie jedynie swoistym zapachem jednej z jej cnót.
Ale dzień, w którym (podczas gdy ojciec przedkładał radzie familijnej sprawę pana Legrandin) zeszedłem do kuchni, był jednym z dni, gdy Caritas Giotta, bardzo chora od swego niedawnego porodu, nie mogła wstać; Franciszka, pozbawiona pomocy, spóźniała się. Kiedym się znalazł na dole, była w trakcie zabijania kurczęcia. Jego rozpaczliwy a bardzo naturalny opór — oraz towarzyszące mu krzyki podnieconej Franciszki, która siliła się przeciąć kurczakowi szyję pod uchem i krzyczała: „paskudne bydlę! paskudne bydlę!” — stawiały świętą słodycz i namaszczenie naszej służącej w nieco mniej jasnem świetle, niżby to uczyniło, w czasie jutrzejszego obiadu, to samo kurczę, swoją skórą haftowaną złotem nakształt ornatu i swoim szacownym sokiem kapiącym niby z ciborjum. Kiedy kurczę było martwe, Franciszka zebrała krew, której upływ nie zdołał zgasić jej urazy; jeszcze w ataku gniewu, patrząc na trupa swego wroga, rzekła ostatni raz: „Paskudne bydlę!”
Wyszedłem cały drżący; byłbym chciał, aby Franciszkę zaraz wyrzucono ze służby. Ale ktoby mi przyrządzał pączki takie ciepłe, kawę tak pachnącą, a nawet... takie kurczęta?... I w istocie, wszyscy, jak ja, musieli robić ten sam podły rachunek. Bo ciotka wiedziała, — czego ja jeszcze nie wiedziałem — że Franciszka, która dla swojej córki, dla siostrzeńców, oddałaby życie bez skargi, była dla innych istot szczególnie twarda. Mimo to, ciotka trzymała ją, bo, o ile znała jej okrucieństwo, ceniła jej usługi. Spostrzegłem pomału, że słodycz, takt, cnoty Franciszki kryły niejedną tragedję kuchenną; tak jak historja odkrywa, że panowanie królów i królowych, którzy figurują ze złożonemi dłońmi w witrażach kościelnych, znaczyło się krwawemi wypadkami. Zdałem sobie sprawę, że poza jej krewieństwem, nieszczęścia ludzkie budzą we Franciszce tem więcej litości, im dalej ci ludzie znajdują się od niej. Strumienie łez, jakie lała nad niedolami obcych czytając gazetę, wysychały szybko, kiedy mogła sobie wyobrazić nieco ściślej osobę będącą przedmiotem współczucia. Którejś nocy, po swoim porodzie, dziewczyna kuchenna dostała straszliwych boleści; mama usłyszała jej jęk, wstała i obudziła Franciszkę, która, bez śladu wzruszenia, oświadczyła, że wszystkie te krzyki to czysta komedja i „fochy”. Lekarz, który się bał takiego ataku bólów, założył kartkę w lekarskiej książce (która była w domu) na opisie tych objawów i kazał nam zajrzeć tam, aby znaleźć wskazówki co do pierwszej pomocy. Matka posłała Franciszkę po książkę, zalecając, aby nie zgubiła znaku. Po godzinie, Franciszka jeszcze nie wróciła; matka, oburzona, myśląc że się położyła spowrotem, poleciła mi, żebym sam zobaczył w bibljotece. Zastałem Franciszkę, która, chcąc sprawdzić co oznacza znak, czytała kliniczny opis ataku, szlochając, — teraz, kiedy chodziło o abstrakcyjnego chorego, którego nie znała. Za każdym bolesnym objawem, wyszczególnionym przez autora, wykrzykiwała:
— Och! Panno Najświętsza, czy to możebne, aby Pan Bóg tak się znęcał nad ludzką istotą. Och! biedactwo!
Ale, z chwilą kiedym ją zawołał i kiedy wróciła do łóżka „Miłosierdzia” Giotta, łzy jej przestały natychmiast płynąć, nie mogła rozpoznać ani tego miłego, dobrze jej znajomego uczucia litości i rozczulenia, które jej często dawała lektura dzienników, ani żadnej przyjemności tego samego gatunku. Znudzona i zirytowana tem że musiała wstawać o północy dla pomywaczki, znalazła na widok tych samych cierpień których opis wyciskał jej łzy, jedynie niechętne pomruki, a nawet krwawe sarkazmy, kiedy myślała żeśmy już poszli i że jej już nie usłyszymy:
— Nie trza było tego robić, a nie byłaby się dowojowała! A przyjemność swoją miała! niechże teraz nie robi komedji. Musiał ten chłopak nie mieć Boga w sercu, żeby się tryksać z takiem coś. Och, dobrze to mówią w stronach mojej biednej matki:
Kto się w psim kuprze zadurzy,
Temu pachnie piekniej róży.
Kiedy wnuk Franciszki miał trochę kataru, spieszyła w nocy, nawet chora, zamiast się położyć, aby zobaczyć czy nie potrzebuje czego. Robiła cztery mile pieszo przededniem, aby zdążyć do swojej roboty. W zamian za to, ta sama miłość swoich i żądza utrwalenia przyszłej wielkości rodu, wyrażały się w stosunku Franciszki do innych służących w stałej zasadzie aby nie pozwolić żadnemu z nich zadomowić się u ciotki. To była zresztą sprawa jej ambicji, nie dać się nikomu zbliżyć do cioci Leonji. Wolała, nawet kiedy sama była chora, wstać aby podać wodę Vichy, niż dozwolić kuchcie wstępu do pokoju pani. I jak ten błonkoskrzydły owad, obserwowany przez Fabre’a, chcąc by młode miały po jego śmierci świeże mięso do jedzenia, wzywa pomocy anatomji w swojem okrucieństwie i pochwyciwszy pająka przebija mu z cudowną wiedzą i zręcznością centrum nerwowe, od którego zależy ruch łapek ale nie inne funkcje życia, w ten sposób, że sparaliżowany pająk, koło którego składa jajka, dostarcza larwom, kiedy się rozwiną, zwierzyny uległej, nieszkodliwej, niezdolnej do ucieczki i oporu, ale zgoła nie zepsutej, — tak Franciszka, w swoim wytrwałym zamiarze zatrucia pobytu w domu każdej innej słudze, znajdowała przemyślne i nielitościwe sposoby. W wiele lat potem dowiedzieliśmy się, że, jeżeli danego roku jedliśmy prawie codzień szparagi, to dlatego, że ich zapach przyprawiał biedną dziewczynę skazaną na skrobanie ich o napady astmy tak gwałtowne, iż wkońcu trzeba jej było odejść.
Niestety, mieliśmy ostatecznie zmienić pojęcie o panu Legrandin. Było to jednej niedzieli, w jakiś czas po spotkaniu na Starym Moście, po którem ojciec musiał wyznać swój błąd. Msza się właśnie kończyła; wraz ze słońcem i hałasem ulicy wdzierało się do kościoła coś tak mało świętego, że pani Goupil, pani Percepied (wszystko osoby, które przed chwilą, w momencie mego spóźnionego przybycia, trwały z oczami pochłoniętemi modlitwą, tak iż mógłbym nawet przypuszczać że nie widziały jak wchodzę, gdyby równocześnie nogi ich nie odsunęły lekko ławeczki, która przeszkadzała mi dostać się do krzesła) zaczynały rozmawiać z nami głośno o przedmiotach całkowicie świeckich jakgdybyśmy już byli na rynku. Naraz, na rozpalonym progu bramy kościelnej, ujrzeliśmy pana Legrandin, górującego nad pstrym zgiełkiem targowym; mąż owej damy, z którąśmy go niedawno spotkali, przedstawiał go właśnie żonie innego wielkiego właściciela z okolicy. Twarz Legrandina promieniała nadzwyczajnem ożywieniem i zapałem; złożył głęboki ukłon z następowym ruchem wstecz, który cofnął jego grzbiet poza pierwotną pozycję, a którego musiał go nauczyć mąż jego siostry, pan de Cambremer. Ten nagły ruch spowodował — w kształcie burzliwej i muskularnej fali — odpływ siedzenia pana Legrandin, o którem nie przypuszczałem że jest tak mięsiste; i nie wiem czemu, to kołysanie się czystej materji, fala nawskroś cielesna, bez śladu uduchowienia, smagana niby burzą odruchem uniżoności, obudziły nagle w mojem pojęciu możliwość Legrandina całkiem nie podobnego temu, któregośmy znali. Dama prosiła go, aby coś powiedział jej stangretowi; podczas gdy szedł do powozu, znamię nieśmiałej i nabożnej radości, które ta prezentacja wycisnęła na jego twarzy, trwało na niej jeszcze. Pogrążony jakgdyby we śnie, uśmiechał się, poczem śpiesznie wrócił do damy; że zaś szedł szybciej niż zazwyczaj, ramiona jego wahały się pociesznie; pochłonięty całkowicie sobą, nie troszcząc się o nic pozatem, wyglądał niby martwa i mechaniczna zabawka szczęścia.
Tymczasem wyszliśmy z kościoła i przechodziliśmy koło niego. Był zbyt dobrze wychowany, aby odwrócić głowę; ale utkwił spojrzenie, przesycone nagle głęboką zadumą, w tak daleki punkt widnokręgu, że nie mógł nas widzieć i nie musiał się nam ukłonić. Twarz jego zachowała wyraz prostoty, a skromna i swobodna marynarka wyglądała jak gdyby zabłąkana wbrew woli w sferę znienawidzonego zbytku. I fontaź w groszki, poruszany wietrzykiem, dalej bujał na panu Legrandin niby sztandar jego dumnego odosobnienia i szlachetnej niezależności. W chwili gdyśmy zbliżali się do domu, mama spostrzegła, żeśmy zapomnieli tradycyjnego ciasta „świętego Honorjusza” i poprosiła ojca, aby wrócił ze mną i kazał je przynieść. Niedaleko kościoła minęliśmy pana Legrandin, który szedł w przeciwnym kierunku, prowadząc wciąż tę samą damę. Przeszedł koło nas, nie przestając mówić do sąsiadki i kątem błękitnego oka dał nam lekki — poniekąd wewnątrzpowiekowy — znak, który, nie poruszając mięśni jego twarzy, doskonale mógł ujść uwagi towarzyszki. Siłą uczucia starając się skompensować ciasne nieco pole, w które, w lazurowym, wypełnionym nami kąciku, wpisał jego wyraz, pan Legrandin rozpalił cały płomień życzliwości, który przekroczył rozbawienie, otarł się o filuterność, wydestylował finezje uprzejmości aż do znaczących mrugnięć, półsłówek, domyślników, misterjów porozumienia; w końcu wzbił zapewnienia przyjaźni aż do zaklęć czułości, aż do oświadczyn miłosnych, rozświecając w tej chwili dla nas samych — sekretnym i niewidocznym dla swej damy liryzmem — swoją rozkochaną źrenicę na twarzy z lodu.
Właśnie poprzedniego dnia p. Legrandin prosił rodziców, aby mi pozwolili przyjść doń tego dnia na obiad: „Przyjdź, młody człowieku, dotrzymać towarzystwa swemu staremu przyjacielowi, powiedział. Pozwól mi odetchnąć, niby bukietem, który podróżny przysyła nam z kraju dokąd już nie wrócimy; pozwól mi odetchnąć z oddali twojej młodości owemi kwiatami wiosny, wśród których i ja chadzałem przed laty. Przyjdź z pierwiosnkiem, z jaskrem, z przylaszczką, przyjdź z kaczeńcem, — z których uwity jest wybrany bukiet balzakowskiej flory; że stokrocią, kwiatem Zmartwychwstania, i z buldeneżem, który zaczyna wonieć w ogrodzie twojej ciotki, nim jeszcze ostatnie buldeneże stopnieją od wielkanocnych deszczów. Przynieś mi chlubną jedwabną szatę lilji godną Salomona, i wielobarwną emalję bratków; ale przyjdź zwłaszcza z chłodnym jeszcze od ostatnich przymrozków wietrzykiem, który rozchylił pierwszą śniegułkę dla dwóch motylków, od rana czekających u drzwi.
Zastanawiano się w domu, czy mam iść, mimo wszystko, na obiad do pana Legrandin. Ale babka nie chciała wierzyć żeby on był niegrzeczny. „Przyznajecie sami, że nosi się bardzo skromnie, bez cienia światowości”. Oświadczyła, że w każdym razie, w najgorszym wypadku, gdyby i był niegrzeczny, lepiej nie okazywać że się to zauważyło. Coprawda, sam ojciec, który najbardziej był podrażniony zachowaniem się pana Legrandin, miał może resztkę wątpliwości co do jego intencyj. Miało ono cechy wszelkiego zachowania się lub uczynku, w których zdradza się czyjś głęboki i ukryty charakter: nie wiąże się z jego dawniejszemi słowami, nie możemy go poprzeć świadectwem winnego, który się nie przyzna; zdani jesteśmy na świadectwo naszych zmysłów, co do których — w obliczu tego odosobnionego i mętnego wspomnienia — pytamy się czy nie były igraszką złudy; tak że takie postępki — jedyne które mają znaczenie — zostawiają nam często pewne wątpliwości.
Jadłem obiad z panem Legrandin na tarasie; był księżyc.
— Cudowna cisza, nieprawdaż? — mówił. O sercach zranionych jak moje, powieściopisarz którego przeczyta pan kiedyś, powiada, że przystoi im jedynie cień i milczenie. I widzisz, dziecko, przychodzi w życiu godzina — jesteś jeszcze od niej bardzo daleko — kiedy znużone oczy znoszą już tylko jedno światło, to które piękna noc, jak dzisiejsza, przyrządza i sączy wraz z mrokiem; kiedy uszy nie mogą już słuchać innej muzyki prócz tej, którą gra blask księżyca na flecie milczenia.
Słuchałem słów pana Legrandin, które mi się zawsze wydawały tak miłe; ale, wzruszony wspomnieniem kobiety, którą ujrzałem niedawno pierwszy raz, i myśląc, teraz kiedy wiedziałem że Legrandin zna wielki świat w okolicy, że może zna i ją, zebrałem się na odwagę i rzekłem:
— Czy pan zna, proszę pana, księżnę... księstwo de Guermantes?
Zarazem, wymawiając to nazwisko, czułem się szczęśliwy, że rozpościeram nad niem jakby jakąś władzę, przez sam fakt wyrwania go z mego marzenia i dania mu objektywnej i dźwięcznej istności.
Ale na to nazwisko Guermantes, ujrzałem, iż w błękitnych oczach naszego przyjaciela znaczy się mały ciemny punkcik, jakgdyby je przeszył niewidzialny grot, podczas gdy reszta źrenicy reagowała wydzielając strumienie lazuru. Obwódka powiek poczerniała, obwisła. A usta jego, naznaczone gorzkim fałdem, opamiętując się szybciej, uśmiechnęły się — podczas gdy spojrzenie wciąż było bolesne — jak usta pięknego męczennika, którego ciało najeżone jest strzałami: „Nie, nie znam”, rzekł; ale, zamiast wyjaśnieniu tak prostemu, odpowiedzi tak mało zadziwiającej, dać właściwy im naturalny i potoczny ton, Legrandin wypowiedział je akcentując każde słowo, pochylając się, skłaniając głowę, z naciskiem mającym zyskać wiarę dla twierdzenia nieprawdopodobnego — jakgdyby fakt że on nie zna Guermantów mógł być jedynie wynikiem osobliwego trafu — a także z emfazą człowieka, który, nie mogąc zamilczeć przykrej dlań sytuacji, woli ją obwieścić, aby przekonać innych, że to wyznanie nie sprawia mu żadnego kłopotu, że jest łatwe, miłe, swobodne, że sama sytuacja — brak stosunków z Guermantami — mogłaby snadnie być nie koniecznością, ale czemś dobrowolnem, wynikłem z jakiejś tradycji rodzinnej, z zasady moralnej lub z mistycznego ślubu, zabraniającego mu specjalnie obcować z Guermantami.
— Nie — podjął, nadając słowom swoistą intonację — nie, nie znam ich, nie chciałem tego, zawsze dbałem o to aby bronić swojej pełnej niezależności; w gruncie, wie pan, ja jestem kawałek jakobina. Wiele osób nagabywało mnie; powiadano mi że źle robię nie bywając w Guermantes, że robię z siebie jakiegoś gbura, odludka. Ale tego rodzaju reputacja nie przeraża mnie; jest tak bliska prawdy! W gruncie, kocham w świecie jedynie kilka kościołów, parę książek, kilka obrazów, i światło księżyca kiedy fala twojej młodości niesie do mnie woń kwiatów, których moje stare źrenice już nie dostrzegają.
Nie bardzo rozumiałem, czemu, poto aby nie bywać u ludzi których się nie zna, trzeba strzec swojej niezależności i w czem mogło to dawać komuś pozór gbura lub odludka. Ale rozumiałem tyle, że Legrandin nie był zupełnie szczery mówiąc że lubi tylko kościoły, blask księżyca i młodość; bardzo lubił wielkich panów i czuł się wobec nich tak spłoszony, że nie śmiał zdradzić przed nimi, iż ma przyjaciół mieszczan, synów rejentów lub agentów giełdowych, woląc, gdyby prawda miała wyjść na jaw, aby to było w jego nieobecności, zdala od niego i zaocznie: Legrandin był snob. Bezwątpienia, nie mówił nigdy nic o tem wszystkiem w języku który moi rodzice i ja takeśmy lubili. I kiedy go spytałem: „Czy pan zna Guermantów?”, Legrandin causeur odpowiadał: „Nie, nigdy nie życzyłem sobie ich poznać”. Na nieszczęście odpowiadał po niewczasie, bo inny Legrandin — którego krył troskliwie w cieniu, którego nie pokazywał, bo ten Legrandin wiedział o naszym Legrandinie, o jego snobizmie, kompromitujące historje — inny Legrandin odpowiedział już raną swego spojrzenia, skurczem ust, nadmierną powagą głosu, tysiącem strzał którymi nasz Legrandin uczuł się w jednej chwili przeszyty i pocentkowany niby święty Sebastjan snobizmu: „Och jaką mi ty mękę zadajesz, nie, nie znam Guermantów, nie budź wielkiego bólu mego życia”. Że zaś ten Legrandin enfant terrible, ten Legrandin szantażysta, o ile nie miał kwiecistego wysłowienia pierwszego, miał w zamian słowo o wiele bardziej rącze, złożone z tego co się nazywa „odruchami”, kiedy Legrandin pięknosłowy chciał mu nakazać milczenie, tamten już się wygadał i nasz przyjaciel darmo się martwił złem wrażeniem jakie rewelacje jego sobowtóra mogły sprawić, mógł już jedynie starać się je złagodzić.
I z pewnością to nie znaczy, aby p. Legrandin nie był szczery, kiedy grzmiał przeciw snobom. Nie mógł wiedzieć, przynajmniej sam z siebie, że jest snob. Znamy jedynie namiętności drugich; a jedynie od drugich możemy się dowiedzieć tego co wiemy o naszych. Na nas działają one w sposób wtórny, przez wyobraźnię, która pod pierwotne pobudki podstawia pobudki zastępcze, przyzwoitsze. Nigdy snobizm Legrandina nie doradzał mu, aby często odwiedzał jakąś księżnę. Zlecał tylko wyobraźni pana Legardin, żeby mu ukazała tę księżnę jako osobę strojną we wszystkie uroki. Legrandin zbliżał się do księżnej, wierząc iż ulega owemu powabowi rozumu i cnoty, jakiego nie znają bezecne snoby. Jedynie inni wiedzieli, że on był snob; niezdolni bowiem zrozumieć stopniowej pracy jego wyobraźni, widzieli tylko światową zabiegliwość Legrandina i jej pierwszą przyczynę.
Obecnie, nikt u nas nie miał złudzenia co do pana Legrandin i nasze stosunki bardzo się rozluźniły. Mama bawiła się szczerze za każdym razem kiedy złapała Legrandina na grzechu do którego się nie przyznawał i który dalej nazywał grzechem bez odpuszczenia, na snobizmie. Ojciec nie umiał brać fumów Legrandina tak swobodnie i wesoło; kiedy jednego roku zamierzano posłać mnie na wakacje z babką do Balbec, ojciec rzekł:
— Muszę koniecznie powiedzieć Legrandinowi, że jedziecie do Balbec, aby się przekonać, czy zaofiaruje się zapoznać was ze swoją siostrą. Z pewnością tego nie pamięta, ale mówił nam, że ona mieszka o dwa kilometry stamtąd.
Babka uważała, że w miejscu kąpielowem trzeba być od rana do wieczora na plaży, oddychać solą, i że się nie powinno znać nikogo, bo wizyty i spacery kradną czas morskiemu powietrzu. Prosiła, aby nie mówić panu Legrandin o naszych projektach: już widziała siostrę jego, panią de Cambremer, zjawiającą się w hotelu w chwili kiedy my będziemy się wybierali na połów ryb i zmuszającą nas do siedzenia w pokoju podczas jej wizyty. Mama śmiała się z jej obaw, myśląc w duchu że niebezpieczeństwo nie jest tak groźne, że panu Legrandin nie będzie tak spieszno zapoznać nas z siostrą. Ale zanim wspomnieliśmy mu o Balbec, sam Legrandin, nie podejrzewając abyśmy się kiedy wybrali w tamte strony, wpakował się w pułapkę pewnego dnia kiedyśmy go spotkali na brzegu Vivonne.
— Dziś wieczór chmury mają fiolet i błękit bardzo piękny, nieprawdaż, druhu? — rzekł do ojca; ten błękit zwłaszcza, bardziej roślinny niż powietrzny, błękit cynerarji, dość niezwykły na niebie. A ta mała różowa chmurka, czy też nie ma barwy kwiatu, goździka albo nenufara? Jedynie nad kanałem la Manche, między Normandją a Bretanją, mogłem robić równie bogate spostrzeżenia co do tego roślinnego królestwa atmosfery. Tam, koło Balbec, w pobliżu miejsc tak dzikich, jest mała zatoka czarująca słodyczą, gdzie zachód słońca właściwy krainie Auge, zachód słońca czerwony i złoty — którym zresztą bynajmniej nie gardzę — jest bez charakteru, nieznaczący; ale w tej wilgotnej i łagodnej atmosferze rozwijają się wieczorem w mgnieniu oka owe bukiety powietrzne, błękitne i różowe — nieporównane — które czasem nie więdną przez całe godziny. Inne opadają natychmiast i wówczas jeszcze bardziej urocze jest widzieć całe niebo wysłane bezlikiem płatków koloru siarki lub róży. W tej zatoce, zwanej opalową, złociste plaże wydają się jeszcze bardziej lube przez to że są przywiązane, niby jasnowłosa Andromeda, do tych straszliwych skał u sąsiednich zboczy, do tego złowrogiego i słynnego tyloma rozbiciami brzegu, gdzie co zimę tyle łodzi ginie od gniewu morza. Balbec! najstarszy kościec geologiczny naszego globu, prawdziwe Ar-mor, morze, koniec ziemi, przeklęta kraina, którą Anatol France — czarodziej godny lektury naszego młodego przyjaciela — tak dobrze odmalował, pod jej wiekuistemi mgłami, jako prawdziwy kraj Cymeryjczyków w Odyssei. W Balbec zwłaszcza, gdzie już budują się hotele, wyrastające na starożytnym i uroczym gruncie którego nie zdolne są odmienić, cóż za rozkosz mieć o dwa kroki te okolice tak pierwotne a tak piękne!
— A, czy pan zna kogo w Balbec? — rzekł ojciec. Właśnie ten mały ma tam jechać na dwa miesiące z babką, a może i z moją żoną.
Legrandin, zaskoczony tem pytaniem w chwili gdy wzrok jego był wlepiony w ojca, nie mógł go odwrócić, ale, wpijając go z każdą sekundą coraz usilniej — i uśmiechając się zarazem smutno — w oczy swego rozmówcy, z wyrazem przyjaźni i szczerości która nie lęka się patrzeć wprost, zdawał się przeszywać jego twarz, tak jakby się stała przeźroczysta, i widzieć w tej chwili, o wiele poza nią, żywo zabarwioną chmurę, stwarzającą mu duchowe alibi i pozwalającą mu ustalić, że w chwili gdy go pytano czy zna kogo w Balbec, myślał o czem innem i nie słyszał pytania. Zazwyczaj takie spojrzenia ściągają pytanie rozmówcy: „O czem pan myśli?” Ale ojciec, zaciekawiony, podrażniony i okrutny, podjął:
— Czy pan ma jakich przyjaciół w tych stronach, że pan zna tak dobrze Balbec?
Ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem uśmiechnięte spojrzenie Legrandina dosięgło maximum serdeczności, mglistości, szczerości i roztargnienia; ale uważając z pewnością, że nie pozostaje mu nic jak tylko odpowiedzieć, rzekł:
— Mam przyjaciół wszędzie gdzie są kępy zranionych, ale nie zwyciężonych drzew, skupiających się aby z patetycznym uporem błagać wspólnie niełaskawego nieba, które nie ma nad niemi litości.
— Nie to chciałem powiedzieć, przerwał ojciec, równie uparty jak drzewa a równie nielitościwy jak niebo. Pytałem na wypadek gdyby się cokolwiek zdarzyło mojej teściowej, aby się nie czuła jak na bezludnej wyspie, czy pan tam zna kogo?
— Tam, jak wszędzie, znam wszystkich i nie znam nikogo — odparł Legrandin który nie poddawał się tak szybko; — wiele rzeczy i bardzo mało osób. Ale i same rzeczy wydają się tam niby osoby; osoby rzadkiej i delikatnej esencji, zawiedzione przez życie. Czasami jakiś zameczek na stromej skale, nad drogą gdzie się zatrzymał aby zmięszać swój blady smutek z różowym jeszcze wieczorem, kiedy wschodzi złoty księżyc a łodzie które wracają prując pstrą wodę, wznoszą na swoje maszty płomień i stroją się w barwy; czasem zwykły samotny dom, raczej brzydki, z obliczem nieśmiałem ale romantycznem, który skrywa wszystkim oczom jakąś niezniszczalną tajemnicę szczęścia i melancholji. Ta kraina nierealna — dodał z machiaweliczną subtelnością — ta kraina czystego urojenia, to zła lektura dla dziecka, i z pewnością nie ja wybrałbym ją i zalecił memu młodemu przyjacielowi, już tak skłonnemu do smutku, o przewrażliwionem sercu. Klimaty zwierzeń miłosnych i daremnych żalów mogą odpowiadać staremu sceptykowi jak ja, ale zawsze są niezdrowe młodzieży w momencie dojrzewania. Wierzcie mi — dodał z naciskiem — wody tej zatoki, nawpół już bretońskiej, mogą mieć działanie kojące (niesprawdzone zresztą) na serce, które już nie jest nietknięte, jak moje; na serce, którego wada już nie da się wyrównać. W twoim wieku, pacholę, nie są wskazane. Dobranoc, sąsiedzi, — dodał, żegnając nas z ową wymykającą się nagłością, która mu była właściwa. I, obracając się ku nam z wzniesionym po doktorsku palcem, streścił swoją konsultację:
— Nie radzę Balbec przed pięćdziesiątym rokiem, a i to zależy od stanu serca, — krzyknął.
Ojciec zagadywał go jeszcze nieraz później, dręczył go pytaniami; daremne wysiłki! Jak ów uczony oszust, co na sporządzanie fałszywych palimpsestów zużył trud i wiedzę, których setna część byłaby starczyła na to, aby mu zapewnić sytuację zyskowniejszą ale uczciwą, pan Legrandin, gdybyśmy nastawali jeszcze, byłby w końcu stworzył całą etykę krajobrazu i geografję niebieską dolnej Normandji, raczej niżby przyznał, że o dwa kilometry od Balbec mieszka jego rodzona siostra i niżby się nam ofiarował z listem polecającym. List ten nie byłby tak bardzo przerażał pana Legrandin, gdyby miał absolutną pewność — jaką mógł był mieć w istocie, znając charakter mojej babki — że z niego nie skorzystamy.
Wracaliśmy zawsze wcześnie ze spaceru, aby móc przed obiadem wstąpić do cioci Leonji. Z początkiem sezonu, kiedy dzień kończy się rychło, skorośmy przybywali na ulicę Św. Ducha, widać było jeszcze odblask zachodu na szybach i wstążkę purpury wzdłuż lasów Kalwarji, odbijającą się dalej w stawie. Czerwień ta, kojarząca się często z dość żywym chłodem, łączyła się w moim umyśle z czerwonością ognia, na którym piekło się kurczę, wróżące mi — po poetycznej przyjemności przechadzki — rozkosz łakomstwa, ciepła i spoczynku. W lecie natomiast, kiedyśmy wracali, słońce nie zachodziło jeszcze; podczas wizyty u cioci Leonji, światło jego zniżało się i dotykało okna, więzgło między portjerami a firanką — rozszczepione, rozgałęzione, przefiltrowane — inkrustując kawałeczkami złota cytrynowe drzewo komody, sącząc się z ukosa na pokój, delikatne niby w zaroślach leśnych. Ale, w pewne bardzo rzadkie dni, za naszym powrotem, oddawna już komoda straciła swoje przelotne inkrustacje; kiedyśmy wchodzili w ulicę św. Ducha, nie widać już było na szybach nic z blasków zachodu; staw u stóp Kalwarji postradał swoją czerwień, bywał już opalowy, przeszywał go nawskroś długi promień księżyca, który rozszerzał się i drgał wszystkiemi zmarszczkami wody. Wówczas, zbliżając się do domu, spostrzegaliśmy jakąś postać w progu, a mama mówiła:
— Mój Boże, to Franciszka czatuje na nas, ciocia jest niespokojna; bo też wracamy bardzo późno!
I, nie tracąc czasu na rozbieranie się, szliśmy szybko do cioci Leonji, aby ją uspokoić i dowieść jej, że, wbrew temu co już sobie roiła, nie stało się nam nic: poszliśmy tylko „w stronę Guermantes”. Ano, kiedy się pójdzie w tamtą stronę, ciocia wie przecie, że nigdy nie można być pewnym o której się wróci.
— Widzisz, Franciszko, powiadała ciocia, a ja ci mówiłam, że oni poszli w stronę Guermantes. Mój Boże! ależ muszą być głodni! a baranina całkiem musiała wyschnąć od tego czekania. No bo jakże to można wracać o takiej porze! Jakto, naprawdę poszliście w stronę Guermantes?
— Myślałam, żeś ty wiedziała o tem, Leonjo, mówiła mama. Sądziłam, że Franciszka widziała nas jakeśmy wychodzili furtką.
Bo dokoła Combray były dwie „strony” przechadzek, i tak przeciwne, że, zależnie od tego w którą się miało iść, wychodziło się z domu inną bramą. Jedna, to była strona Méséglise-la-Vineuse, którą nazywało się także „stroną Swanna”, bo idąc tam przechodziło się koło posiadłości pana Swanna; druga — „strona Guermantes”. Z Méséglise-la-Vineuse poznałem coprawda tylko „stronę” i obcych ludzi, którzy zjawiali się w niedzielę aby spacerować po Combray. Tych nawet ciocia i my wszyscy „nie znaliśmy”, i na tej zasadzie określało się ich jako „ludzi z Méséglise”.
Co się tyczy Guermantes, miałem kiedyś poznać je bliżej, ale aż znacznie później. Przez całą moją młodość, o ile Méséglise było dla mnie czemś tak niedostępnem jak widnokrąg, czemś umykającem się oku choćby się jak najdalej szło falistym terenem niepodobnym już do okolic Combray, Guermantes było dla mnie nazwą raczej idealną niż realną, określeniem „strony”, rodzajem terminu geograficznego, abstrakcyjnego jak linja równika, jak biegun, jak Wschód. Iść w stronę Guermantes aby zajść do Méséglise, lub przeciwnie, wydałoby mi się wówczas wyrażeniem równie pozbawionem sensu jak wziąć się na wschód aby iść na zachód. Ponieważ ojciec mówił zawsze o stronie Méséglise jak o najpiękniejszej równinie jaką znał, a o stronie Guermantes jako o typie krajobrazu nadrzecznego, dawałem im — pojmując je w ten sposób jako dwie całości — ową spójność, ową jedność, które są, ściśle biorąc, jedynie tworem naszej myśli. Najmniejsza cząstka obu tych całości wydawała mi się szacowna i wyrażała ich osobliwą doskonałość; wobec nich, nim się przybyło na ich świętą ziemię, czysto materjalne drogi, pośród których znajdował się ów ideał równiny, ideał nadrzecznego pejzażu, nie były warte trudu spojrzenia, tak jak dla miłośnika sztuki dramatycznej nie są go warte uliczki sąsiadujące z teatrem. Ale o wiele większą rolę niż odległości kilometrowe grała dla mnie odległość istniejąca między dwiema partjami mózgu w których myślałem o Méséglise i o Guermantes: coś, co nietylko oddala dwie rzeczy, ale je dzieli i mieści je na różnym planie. I ta linja demarkacyjna stawała się tem wyraźniejsza, ponieważ zwyczaj nasz aby nigdy nie chodzić w dwie strony jednego dnia, ale zawsze raz w stronę Méséglise, inny raz w stronę Guermantes, zamykał je, aby tak rzec, daleko od siebie, niepoznawalne dla siebie wzajem, w szczelnych i pozbawionych komunikacji z sobą naczyniach dwóch różnych popołudni.
Kiedy się chciało iść w stronę Méséglise, wychodziło się (nie zawcześnie i nawet kiedy było pochmurno, bo przechadzka była nie długa, i nie zbyt daleka) tak jakby się szło byle gdzie, — wielką bramą od ulicy św. Ducha. Odkłanialiśmy się rusznikarzowi, wrzucaliśmy listy do skrzynki, mówiliśmy po drodze w imieniu Franciszki Teodorowi że niema już oliwy lub kawy, i wychodziliśmy z miasta drogą biegnącą wzdłuż białych sztachet parku pana Swanna. Zanim jeszcześmy tam doszli, spotykał nas zapach tamtejszych bzów, wybiegający naprzeciw obcych. One same, z pośród zielonych i świeżych serduszek swoich liści wznosiły ciekawie ponad sztachety pióropusze białe lub lila, lśniące — nawet w cieniu — połyskiem słońca w którem były skąpane. Niektóre, nawpół zasłonięte domkiem odźwiernego murowanym z cegły, sterczały ponad gotycki daszek swoim różowym minaretem. Wiosenne nimfy wydałyby się pospolite przy tych młodych hurysach, które w owym francuskim ogrodzie zachowały żywe i czyste tony perskich minjatur. Wbrew mojej żądzy objęcia ich giętkiej kibici i przyciągnięcia do siebie gwiaździstych puklów ich pachnących głów, przechodziliśmy nie zatrzymując się. Rodzice nie bywali w Tansonville od czasu małżeństwa Swanna; aby się więc nie wydawało że zaglądamy do parku, zamiast iść drogą biegnącą wzdłuż sztachet i wiodącą prosto w pole, obieraliśmy inną, prowadzącą również w pole, ale okrężnie. Jednego dnia, dziadek rzekł do ojca:
— Pamiętasz, Swann mówił wczoraj, że ponieważ żona jego i córka jadą do Reims, skorzysta z tego aby wypaść na dzień do Paryża. Skoro nikogo niema, moglibyśmy iść koło parku, toby nam skróciło drogę.
Zatrzymaliśmy się chwilę koło sztachet. Czas bzów miał się ku końcowi; niektóre tryskały jeszcze w wysokich fioletowych świecznikach delikatnemi pękami kwiatów, ale w wielu partjach, gdzie niespełna przed tygodniem rozbryzgiwała się jeszcze ich wonna piana, obecnie piana ta skurczona i zczerniała, więdła pusta, sucha i bez zapachu. Dziadek pokazywał ojcu zmiany zaszłe w okolicy od czasu owej sławnej przechadzki ze starym Swannem w dniu śmierci jego żony, i skorzystał ze sposobności, aby opowiedzieć to zdarzenie jeszcze raz.
Na wprost nas, obsadzona nasturcjami aleja wspinała się pod górę, w pełnem słońcu, do pałacyku. Na prawo znowuż, park rozciągał się płasko. Sadzawkę, spowitą cieniem wielkich drzew, wykopali rodzice Swanna; ale, nawet w swoich najsztuczniejszych tworach, zawsze człowiek pracuje na podłożu natury; niektóre miejsca zawsze narzucają otoczeniu swoją władzę, przybierają swoje odwieczne godła zarówno w parku, jak gdzieś zdala od wszelkiej ludzkiej interwencji: samotność otacza je wszędzie, wyłania się z ich charakteru, góruje nad dziełem ludzi. I tak, u stóp alei biegnącej ponad sztucznym stawem, utworzył się z dwóch rzędów niezapominajek i barwinku jakby naturalny wiotki i błękitny wieniec, okalający czoło wód, a gladiolusy, dając z królewską obojętnością giąć się swoim mieczom, rozpościerały na kaczeńcach i jaskrach fioletowe i żółte postrzępione lilje swego nawodnego berła.
Wyjazd panny Swann, odejmując mi straszliwą szansę że mogłaby się zjawić przedemną w alei, że uprzywilejowana dziewczynka będąca w przyjaźni z Bergottem i oglądająca z nim katedry mogłaby mnie poznać i wzgardzić mną, czynił mnie obojętnym na Tansonville, za pierwszym razem kiedy mi było dozwolone je oglądać. Przeciwnie, w oczach dziadka i ojca fakt ów dawał tej posiadłości chwilowy urok wygody i beztroski; niby czyste niebo podczas górskiej wycieczki, stwarzał on owego dnia warunki wyjątkowo pomyślne dla przechadzki w tę stronę. Byłbym rad, aby ich rachuby zawiodły; aby cud jakiś ukazał nam pannę Swann z ojcem, tak blisko żebyśmy nie mieli czasu ich uniknąć i musieli się z nią zapoznać. Toteż, kiedy nagle spostrzegłem na trawie, jako znak jej możliwej obecności, porzucony koszyk obok wędki której korek pływał po wodzie, czemprędzej postarałem się odwrócić wzrok ojca i dziadka w inną stronę. Zresztą, Swann wspominał, że to nieładnie z jego strony opuszczać dom, bo ma u siebie w tej chwili rodzinę; wędka mogła więc należeć do jakiegoś gościa. Nie było słychać żadnych kroków w aleji. Gdzieś w połowie niewiadomego drzewa, niewidzialny ptak, siląc się skrócić dzień, zgłębiał przeciągłą nutą otaczającą samotność; ale otrzymywał od niej odpowiedź tak jednomyślną, odzew tak nabrzmiały ciszą i bezruchem, iż możnaby rzec że zatrzymał na zawsze chwilę, której bieg chciał przyspieszyć. Światło padało ze stężałego nieba tak nieubłaganie, że byłbym rad umknąć się jego baczności; nawet drzemiąca woda, której sen ustawicznie drażniły owady, śniąc spewnością o jakimś urojonym Maelstromie, zwiększała zamęt, w jaki mnie wtrącił widok pływającego korka, i zdawała się ciągnąć go z całą chyżością po milczących przestrzeniach przeglądającego się w niej nieba. Prostopadły prawie, korek gotów był dać nurka, i już już pytałem siebie, czy, pomijając moją chęć i obawę poznania panny Swann, nie powinienem był uprzedzić jej że ryba chwyta. Ale trzeba mi było pędem dogonić ojca i dziadka; wołali mnie, zdziwieni że nie podążyłem za nimi ścieżką wiodącą w pole.
Ścieżka brzęczała zapachem głogów. Żywopłot tworzył szereg kapliczek, które znikały pod pękami kwiatów narzuconych niby na ołtarze; u stóp tych krzewów słońce kładło się na ziemi jasną kratą, jakgdyby przeszło przez okno kościelne. Uroczysty zapach głogów dawał mi wrażenie iż znajduję się przed ołtarzem Matki Boskiej; wystrojone kwiaty z roztargnioną minką trzymały lśniące bukiety pręcików, delikatnych i promiennych strzałek płomienistego stylu, podobnych tym, które w kościele ażurują poręcz empory lub filarki witrażu, a które tu rozkwitały białym miąższem kwiatu poziomki. Jakże naiwne i chłopskie wydawały się w porównaniu z niemi dzikie róże, które za kilka tygodni miały także w pełnem słońcu wstępować tą samą wiejską drogą, w gładkim jedwabiu swoich różowych staników, rozchylanych wiatrem.
Ale daremnie stałem przed krzakami głogów wdychając je, ogarniając ich niewidzialny i stały zapach myślą, która nie wiedziała co z nim począć; gubiąc go i odnajdując, kojarząc się z rytmem, który rozrzucał ich kwiaty z młodzieńczą radością i w nieoczekiwanych odstępach niby interwały muzyczne. Dawały mi one bez końca, niewyczerpanie, wciąż tę samą rozkosz, nie pozwalając mi jej zgłębić, niby owe melodje, które przegrywa się sto razy z rzędu, nie mogąc przeniknąć ich tajemnicy. Odwróciłem się na chwilę, aby znów do nich przystąpić ze świeżemi siłami. Ścigałem aż do skarpy, która za żywopłotem wspinała się bystro w pole, jakiś zabłąkany mak, jakieś leniwe chabry pozostałe w tyle, kwieciem swojem strojące tu i ówdzie zbocze, niby szlak, gdzie skąpo jawi się sielski motyw, dominujący na samej tkaninie. Kwiaty te, rzadkie jeszcze, rozsypane niby pojedyńcze domki oznajmiające bliskość wsi, zwiastowały mi ogromną przestrzeń, gdzie kipi zboże, gdzie kłębią się chmury; jeden jedyny mak — czerwony płomień na szczycie liny, igrający na wietrze, ponad swoim zatłuszczonym i czarnym pływakiem — przyprawił mnie o bicie serca: byłem niby podróżnik, gdy spostrzeże wyciągniętą na ziemię pierwszą łódź naprawianą przez uszczelniacza, i który, zanim jeszcze ujrzał wodę, woła: „Morze!”.
Następnie wracałem do głogów, tak jak się wraca do arcydzieł, z myślą że będę je lepiej widział, kiedy na chwilę przestanę na nie patrzeć. Ale daremnie czyniłem zasłonę z rąk, aby mieć przed oczami tylko owe głogi; uczucie, jakie budziły we mnie, było mgliste i mętne, napróżno starało się wyzwolić, zrosnąć z temi kwiatami. Nie pomagały mi one go rozjaśnić, a nie mogłem zaspokojenia jego żądać od innych kwiatów. Wówczas, sprawiając mi ową radość, jakiej doznajemy kiedy ujrzymy dzieło ulubionego malarza różne od dotychczas oglądanych, lub kiedy nas ktoś zaprowadzi przed obraz, znany nam dotąd tylko ze szkicu ołówkiem, lub kiedy utwór słyszany tylko na fortepianie objawi się nam strojny w barwy orkiestry, dziadek zawołał mnie i pokazując żywopłot w Tansonville, rzekł: „Ty lubisz głogi, popatrz na ten różowy: jakiż on śliczny!” W istocie, był to głóg, ale różowy, piękniejszy jeszcze od białych. On też wystrojony był jak na święto — jedno z owych jedynych prawdziwych świąt, jakiemi są święta religijne, ile że żaden przypadkowy kaprys nie wiąże ich, jak uroczystości świeckich, z dniem nie przeznaczonym specjalnie dla nich, nie mającym nic istotnie świątecznego — ale wystrojony był bogaciej jeszcze, bo kwiaty oblepiające gałęzie tak gęsto że nie było ani jednego miejsca nie pokrytego niemi, były, niby pompony okalające laseczkę rococo, „kolorowe”, tem samem wartościowsze. Taka przynajmniej była estetyka Combray, jeżeli o tem sądzić z cen w magazynie na rynku, albo u Camusa, gdzie różowe pianki były droższe. Ja sam bardziej ceniłem śmietankowy ser różowy, ten w który wolno mi było wgnieść poziomki. I właśnie te kwiaty przybrały jakiś odcień czegoś jadalnego, lub delikatnych barw tualety na wielkie święto; rzeczy, które, przez to że legitymują w oczach dzieci racje swojej wyższości, są dla nich oczywiściej ładne, mają zawsze dla nich coś żywszego i naturalniejszego niż inne barwy, nawet kiedy dziecko zrozumie, że nic nie wróżą jego łakomstwu lub że nie były wybrane przez szwaczkę. Odczułem tu natychmiast — jak wobec białych głogów ale z większym zachwytem — że owa odświętność kwiatów nie jest sztuczna, nie jest ludzkim przemysłem, ale że to natura wyraziła ją samorzutnie ze szczerością wiejskiej robotnicy pracującej dla ołtarza, przeładowując krzew owemi różyczkami o tonie zbyt słodkim, zbyt prowincjonalno-pompadour.
U szczytu gałęzi — niby róże w doniczkach okrytych koronkowym papierem, których wątłe race zapalają się na ołtarzu w wielkie święta — roiło się mnóstwo pączków o bledszym odcieniu; rozchylając się, ukazywały, niby na dnie puharu z różowego marmuru, krwawą czerwień, i zdradzały, bardziej jeszcze niż kwiaty, swoistą, nieodpartą esencję tego głogu, który gdziekolwiek pączkował, gdziekolwiek miał zakwitnąć, nie mógł tego uczynić inaczej niż różowo. Wpleciony w żywopłot, ale równie od niego odmienny jak młoda odświętnie ubrana dziewczyna pośród osób w zwykłem odzieniu mających zostać w domu, całkowicie gotowy do majowego nabożeństwa, którego już zdawał się stanowić cząstkę, błyszczał ten krzew katolicki i uroczy, uśmiechając się w swojej świeżej różowej sukni.
Poprzez żywopłot widać było w parku aleję obsadzoną jaśminami, bratkami i werweną; lewkonje otwierały swoje świeże torebki, o różowym kolorze pachnącym i zblakłym jak stara skóra kordowańska; podczas gdy na ścieżce zielono pomalowany długi wąż do polewania roztaczał swoje skręty, wznosząc w pewnych odstępach pryzmatyczne wachlarze kropelek nad kwiatami, których zapachy nawadniał. Naraz zatrzymałem się, niezdolny się poruszyć, tak jak bywa kiedy wizja jakaś uderzy nietylko nasze spojrzenia, ale zagarnie całe nasze czucie, całą istotę. Dziewczynka o włosach rudo-blond, widocznie wracająca z przechadzki i trzymająca w ręce łopatkę, patrzała na nas wznosząc twarz usianą różowemi plamkami. Czarne jej oczy błyszczały; że zaś nie umiałem wówczas i nie nauczyłem się później sprowadzać silnego wrażenia do jego rzeczowych składników, że nie miałem, jak się to mówi, dość „zmysłu obserwacyjnego” aby sobie uświadomić barwę jej oczu, przez długi czas, za każdym razem kiedym o niej myślał, blask tych oczu budził we mnie równocześnie wrażenie lazuru, naturalnego dla blondynki; tak iż, gdyby nie miała oczu równo czarnych — co uderzało tak bardzo za pierwszym jej widokiem — nie byłbym się może, jak się to stało, zakochał osobliwie w jej oczach niebieskich.
Patrzałem na nią, najpierw owem spojrzeniem, które jest nietylko wysłannikiem oczu, ale z którego okna wychylają się wszystkie zmysły, strwożone i skamieniałe; spojrzeniem żądnem dotknąć, nakryć, zagarnąć ciało na które się patrzy, i duszę wraz z niem. Zarazem tak się bałem, że lada chwila dziadek i ojciec, spostrzegłszy tę dziewczynkę, każą mi się oddalić i pobiec naprzód, iż zmierzyłem ją drugiem spojrzeniem, nieświadomie błagalnem, siląc się zmusić ją żeby na mnie zwróciła uwagę, żeby mnie poznała. Potoczyła wzrokiem, aby nim oszacować mego dziadka i ojca; konkluzją była zapewne myśl że jesteśmy śmieszni, bo odwróciła się obojętnie i wzgardliwie i przystanęła z boku, aby usunąć swoją twarz z ich pola widzenia; kiedy zaś oni, idąc dalej i nie widząc jej, wyprzedzili mnie, wysłała w moją stronę długie spojrzenie, nie zdradzające niczem że mnie dostrzega, ale uporczywe i podkreślone uśmieszkiem, którego, wedle pojęć jakie mi wszczepiono o dobrem wychowaniu, nie mogłem sobie wytłumaczyć inaczej niż jako dowód bezgranicznej wzgardy. Równocześnie, ręka jej naszkicowała nieprzystojny gest, któremu, kiedy się zwraca publicznie do nieznajomej osoby, mój podręczny słowniczek grzeczności mógł dać tylko jedno znaczenie — obraźliwe.
— Gilberto, chodź, co ty tam robisz! — krzyknął ostry i rozkazujący głos biało ubranej damy, której zrazu nie dostrzegłem; w pewnej zaś odległości od niej nieznany mi pan we flanelowem ubraniu wlepiał we mnie natarczywie oczy. Przestając się nagle uśmiechać, dziewczynka wzięła łopatkę i odeszła nie odwracając się w moją stronę, z miną posłuszną, niezbadaną i chmurną.
Tak przesunęło się koło mnie owo imię Gilberty, niby talizman pozwalający mi może odnaleźć kiedyś tę, z której uczyniło żywą osobę, a która chwilę przedtem była jedynie niejasnym obrazem. Tak przesunęło się, rzucone ponad jaśminy i lewkonje, cierpkie i świeże jak krople tryskające z zielonego węża; nasycając, iryzując strefę czystego powietrza tajemnicą życia tej, którą oznaczało dla istot szczęśliwych, żyjących i podróżujących z Gilbertą; roztaczając pod różowym głogiem, na wysokości mego ramienia, tak bolesną dla mnie kwintesencję ich poufałości z nią, z obcością jej życia, do którego ja nie mogłem mieć wstępu.
Podczas gdyśmy się oddalali, dziadek szeptał; „Biedny Swann, na jaką rolę oni go skazują! wyprawiają go poto, aby ona została sama ze swoim Charlusem, bo to on, poznałem go! I ta mała, wmieszana we wszystkie te brudy”. A ja słyszałem tylko despotyczny głos, jakim matka przemówiła do Gilberty bez możliwości repliki z jej strony; przez chwilę widziałem w Gilbercie istotę zmuszoną słuchać kogoś, nie będącą ponad wszystkiem. Świadomość ta ukoiła nieco moje cierpienie, wróciła mi cień nadziei i zmniejszyła moją miłość. Ale bardzo szybko miłość ta wybuchła we mnie na nowo jako reakcja, w której moje upokorzone serce pragnęło zrównać się z Gilbertą lub ściągnąć ją do siebie. Kochałem ją, żałowałem żem nie miał czasu i konceptu na to aby ją obrazić, aby jej zadać ból, zmusić ją do pamiętania o mnie. Wydała mi się tak piękna, że byłbym chciał wrócić do niej, aby krzyknąć wzruszając ramionami: „Jakaś ty brzydka, śmieszna, jaka odpychająca!” Tymczasem oddalałem się, unosząc na zawsze, jako pierwszy typ szczęścia, niedostępnego — mocą naturalnych i nieubłaganych praw — dzieciom mojego gatunku, obraz rudej dziewczynki z różowemi plamkami, która trzyma łopatkę i śmieje się, rzucając na mnie długie spojrzenia, obojętne i skryte. Odtąd czar, którym jej imię, usłyszane wspólnie przez nas oboje, napoiło miejsce pod różowemi głogami, miał objąć, powlec, nasycić wszystko co było jej bliskie; jej dziadków, których moi dziadkowie mieli niewysłowione szczęście znać, wzniosły zawód agenta giełdowego, bolesną dzielnicę Pól Elizejskich, gdzie Gilberta mieszkała w Paryżu.
— Leonjo, rzekł za powrotem dziadek, żałowałem żeś nie była z nami. Nie poznałabyś Tansonville. Gdybym śmiał, byłbym ci uciął gałąź różowego głogu, który tak lubiłaś.
Zazwyczaj dziadek opowiadał tak naszą przechadzkę cioci Leonji, czyto dla rozerwania jej, czy że nie stracił jeszcze nadziei wyciągnięcia jej z domu. Ciocia bardzo lubiła niegdyś tę posiadłość; pozatem Swann był ostatnim gościem, którego znosiła, wówczas gdy już zamknęła drzwi wszystkim innym. Kiedy się dowiadywał o jej zdrowie (była jedyną osobą w naszym domu, którą starał się jeszcze widywać), kazała mu odpowiadać, że jest zmęczona, ale że go przyjmie następnym razem. Podobnie i tego wieczora rzekła: „Owszem, któregoś dnia, kiedy będzie ładnie, wybiorę się powozem aż do bramy parkowej”. Mówiła szczerze. Byłaby chętnie ujrzała Swanna i Tansonville, ale chęć wystarczała resztce jej sił; urzeczywistnienie przekraczałoby je. Czasami, z piękną pogodą wracało cioci Leonji nieco energji; wstawała, ubierała się; ale zmęczenie ogarniało ją nim przeszła do drugiego pokoju; — kładła się z powrotem do łóżka. Zaczęła się dla niej — wcześniej tylko niż się to dzieje zazwyczaj — owa wielka rezygnacja starości, która się gotuje na śmierć, spowijając się w swoją larwę. Można obserwować ten stan z końcem zbyt przewlekających się egzystencyj, nawet między dawnymi i najczulszymi kochankami, między przyjaciółmi związanymi najbardziej duchową więzią; począwszy od pewnego roku przestają podejmować trud widywania się, przestają do siebie pisywać i wiedzą że już się nie spotkają na tym świecie. Ciocia Leonja musiała doskonale wiedzieć, że już nie ujrzy Swanna, że już nigdy nie opuści domu, ale to ostateczne odcięcie musiało jej być dosyć łatwe przez tę właśnie rację, która, wedle nas, powinna była uczynić je tem boleśniejszem; mianowicie tę, że było skutkiem upadku sił. Zanik ten który mogła stwierdzać codzień, łączył z każdą czynnością, z każdym ruchem, zmęczenie, o ile nie cierpienie, użyczając bezruchowi, samotności, ciszy, kojącej i błogosławionej słodyczy spoczynku.
Ciocia Leonja nie wybrała się ujrzeć żywopłotu różowych głogów, ale ja co chwila pytałem rodziców czy się nie wybierze, czy dawniej bywała często w Tansonville: wciąż starałem się ściągnąć rozmowę na rodziców i dziadków panny Swann, którzy mi się zdawali wielcy jak bogowie. To nazwisko Swann stało się dla mnie niemal mitologiczne; kiedym rozmawiał z rodzicami, łaknąłem usłyszeć je z ich ust, nie śmiałem go wyrzec sam, ale sprowadzałem rozmowę na przedmioty bliskie Gilberty i jej rodziny, mające z nią związek. Wówczas czułem się mniej wygnany, czułem się nie tak daleko od niej. Udawałem naprzykład, iż myślę, że urząd dziadka był już dawniej w posiadaniu naszej rodziny, albo że żywopłot różowych głogów, który pragnęła ujrzeć ciocia Leonja, znajduje się na gruncie gminnym, zmuszając ojca aby prostował moje twierdzenia, aby mówił, jakby niezależnie odemnie, jakby sam z siebie: „Ale nie, ten urząd miał ojciec Swanna, ten żywopłot należy do parku Swanna”. Wówczas musiałem głęboko odetchnąć, tak bardzo to nazwisko, kładąc się w miejscu w którem zawsze było dla mnie zapisane, gniotło mnie aż do uczucia duszności. W chwili gdym je słyszał, zdawało mi się ono pełniejsze niż każde inne, dlatego że już zawczasu powtórzyłem je wielokrotnie w duszy. Sprawiało mi ono przyjemność skojarzoną ze wstydem iż śmiem wyłudzać tę przyjemność od rodziców; była bowiem tak wielka, że musiała — w mojem poczuciu — kosztować ich wiele trudu, i to bez kompensaty, skoro dla nich nie była przyjemnością. To też, przez delikatność odwracałem rozmowę. I przez skrupuł. Z chwilą gdy wymawiali słowo Swann, odnajdywałem wszystkie osobliwe uroki, jakie wkładałem w to nazwisko. I wówczas, nagle, miałem wrażenie, że rodzice nie mogą tego nie odczuwać, że wchodzą w moje stany duszy, że spostrzegają, rozgrzeszają, podzielają moje marzenia, i byłem nieszczęśliwy, tak jakbym ich zwyciężył i znieprawił.
Tego roku rodzice ustalili dzień powrotu do Paryża nieco wcześniej niż zazwyczaj. Rano przed wyjazdem, kiedy mnie ufryzowano do fotografji, włożywszy mi ostrożnie nowy kapelusz i aksamitny watowany płaszczyk, długo szukano mnie wszędzie. Wreszcie matka znalazła mnie we łzach na ścieżce tuż koło Tansonville: żegnałem się z głogami, obejmując kłujące gałęzie. Niby księżniczka z tragedji, której „ciążą czcze ozdoby”, niewdzięczny wobec natrętnej ręki która tak pieczołowicie ułożyła pukle na mojem czole, deptałem zerwane papiloty i nowy kapelusz. Łzy moje nie wzruszyły matki, ale nie mogła wstrzymać krzyku na widok zniweczonej fryzury i straconego płaszczyka. Nie słyszałem jej: „O moje biedne głogi, mówiłem płacząc; wybyście pewnie nie chciały sprawić mi zgryzoty, ani zmuszać mnie do odjazdu. Wyście mi nigdy nie zrobiły przykrości. Toteż będę was kochał zawsze”. I, ocierając łzy, przyrzekałem im, kiedy będę duży, nie naśladować szalonego życia innych ludzi, i nawet w Paryżu, w wiosenne dni, zamiast chodzić z wizytami i słuchać głupstw, jechać na wieś oglądać pierwsze głogi.
Raz znalazłszy się w polach, nie opuszczaliśmy ich już przez cały czas przechadzki w stronę Méséglise. Bezustanku przebiegał je, niby niewidzialny włóczęga, wiatr, który był dla mnie prawdziwym duchem Combray. Co rok, w dniu naszego przyjazdu, aby czuć że jestem naprawdę w Combray, szedłem odnaleźć go, czuć jak mi dmie w płaszcz, każąc mi biec za sobą. Zawsze miało się wiatr obok siebie idąc w stronę Méséglise, po owej wydmie, gdzie całe mile nie spotyka się żadnej nierówności terenu.
Wiedziałem, że panna Swann jeździ często na parę dni do Laon. Mimo że to było o kilka mil, wszelki brak przeszkody wyrównywał odległość; toteż kiedy w ciepłe popołudnie widziałem jak ten sam oddech, wionący z krańców widnokręgu, pochyla najodleglejsze zboża, jak się rozpościera nakształt fali na ogromnej przestrzeni; jak, szumiący i ciepły, układa się u moich stóp wśród seradeli i koniczyny, wówczas równina ta, będąca wspólną naszą własnością, zdawała się zbliżać nas, łączyć. Myślałem wówczas, że ten wiew przeleciał koło niej, że to co mi wiatr szepce, to jest jakieś zlecenie od niej — mimo że niezrozumiałe — i całowałem go w przelocie.
Po lewej była wioska, która się zwała Champieu (Campus Pagani, wedle proboszcza). Po prawej, widniały za zbożami dwie sielskie wieżyczki Saint-André-des-Champs, wystrzępione, łuszczaste, porowate, rzeźbione, pożółkłe i chropawe niby dwa kłosy.
W symetrycznych odstępach, pośród niezrównanego ornamentu liści, których nie można pomylić z liściem żadnego innego drzewa owocowego, jabłonie rozpościerały szerokie płaty białego atłasu lub zwieszały nieśmiałe bukiety rumieniących się pączków. W stronie Méséglise pierwszy raz zauważyłem okrągły cień, który jabłonie kładą na wysłonecznionej ziemi, a także owe jedwabie z nieuchwytnego złota, które zachód tka skośnie pod liśćmi i które w moich oczach ojciec przerywał laską, niemogąc zmienić ich kierunku.
Czasami przez popołudniowe niebo przechodził księżyc, biały jak chmura, dyskretny, bez blasku, niby aktorka, która nie gra w tej chwili i która w zwykłej sukni patrzy z loży przez chwilę na swoich kolegów, chowając się w cień, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Lubiłem odnajdywać jego wizerunek na obrazach i w książkach, ale — przynajmniej w pierwszych latach, zanim Bloch przyzwyczaił moje oczy i myśl do subtelniejszych harmonij — owe dzieła sztuki były bardzo różne od tych, w których księżyc wydałby mi się piękny dziś, a w których nie byłbym go poznał wówczas. Była to naprzykład jakaś powieść Saintine, jakiś pejzaż Gleyre’a, gdzie księżyc rysuje wyraźnie na niebie srebrny sierp, owe produkty — jak moje własne ówczesne wrażenia — naiwne i banalne. Gust mój ówczesny gorszył siostry mojej babki. Były przekonane, że dzieciom trzeba dawać zawczasu te dzieła sztuki, które, doszedłszy do wieku rozeznania, człowiek ma podziwiać ostatecznie, i że dowodem smaku jest poznać się na nich odrazu. Widocznie wyobrażały sobie, że zalety estetyczne są jak przedmioty materjalne, które otwarte oko musi spostrzec, nie potrzebując wyhodować powoli we własnem sercu ich odpowiedników.
Od strony Méséglise, w Montjouvain, w domu położonym nad wielkiem bajorem i przylegającym do porosłego krzakami pagórka, mieszkał pan Vinteuil. Często też spotykało się na drodze jego córkę, ostro jadącą kabrjoletem. Od jakiegoś czasu nie zjawiała się już sama, ale ze starszą od siebie przyjaciółką, która miała złą reputację w okolicy i która pewnego dnia osiadła na stałe w Montjouvain. Powiadano: „Musi ten Vinteuil być bardzo zaślepiony w córce, skoro nie chce widzieć tego co ludzie gadają i skoro on, taki wrażliwy na każde słowo nie na miejscu, pozwala córce żyć pod jego własnym dachem z podobną kobietą. Powiada, że to niepospolita osoba, wielkie serce, i że miałaby nadzwyczajny dar do muzyki, gdyby się kształciła. Może być pewien, że nie muzyką zajmuje się ta pannica z jego córką”. Pan Vinteuil mówił tak; i w istocie, godne uwagi jest, ile dana osoba zawsze budzi podziwu dla swoich moralnych wartości u rodziców innej osoby, z którą pozostaje w stosunkach cielesnych. Miłość fizyczna, niesłusznie osławiona, tak dalece każe wszelkiej istocie ujawnić całą pełnię jej dobroci i oddania, że błyszczą one nawet dla oczu najbliższego otoczenia. Doktór Percepied, który, dzięki grubemu głosowi i grubym brwiom, mógł bezpiecznie odgrywać rolę intryganta (na którego nie wyglądał) nie narażając niczem swojej niewzruszonej i niezasłużonej reputacji „zacnego burczymuchy”, umiał rozśmieszać do łez proboszcza i całe towarzystwo, gdy mówił rubasznie:
— No i cóż! zdaje się, że panna Vinteuil uprawia muzykę ze swoją przyjaciółką. Widzę, że to państwa dziwi. Ja tam nie wiem. Stary Vinteuil powiadał mi to jeszcze wczoraj. Ostatecznie, ta dziewczyna ma prawo lubić muzykę. Ja się nie mogę sprzeciwiać artystycznemu powołaniu dzieci, Vinteuil widać także nie. A przytem i on sam muzykuje z przyjaciółką córki. A, do licha! tęgo muzykują w tej budzie. No czego się państwo śmiejecie? że ci ludzie trochę za dużo muzykują? Kiedyś spotkałem papę Vinteuil koło cmentarza. Ledwo się trzymał na nogach.
Tym, którzy, jak my, patrzyli w owej epoce na pana Vinteuil, jak unika znajomych, jak się odwraca kiedy ich spotka, postarzały w ciągu kilku miesięcy, zagrzebany w swojej zgryzocie, niezdolny do żadnego wysiłku nie mającego wprost na celu szczęścia córki; jak spędza całe dnie na grobie żony, — trudno byłoby nie pojąć że on umiera ze zgryzoty, lub przypuszczać że sobie nie zdaje sprawy z krążących gadań. Znał je, może nawet dawał im wiarę. Niema może istoty, bodaj najświętszej, której splot okoliczności nie mógłby doprowadzić do zżycia się z występkiem. Może go potępiać najbardziej stanowczo, — nie poznając go zresztą całkowicie w kostjumie poszczególnych faktów, jaki przybiera aby się jej narzucić i zadać jej ból: dziwaczne słowa, niewytłumaczone zachowanie się któregoś wieczora u kogoś, kogo skądinąd ma się tyle przyczyn kochać! Ale, dla człowieka takiego jak Vinteuil, boleśniejsze niż dla kogokolwiek innego musiało być pogodzenie się z sytuacją, którą niesłusznie uważa się za wyłączny przywilej cyganerji; sytuacja ta powtarza się za każdym razem, kiedy przywara szuka sobie miejsca i bezpieczeństwa. Skazę tę rozwija w dziecku sama natura, czasem poprostu mieszając przymioty ojca i matki, jak kolor ich oczu. Ale z tego że Vinteuil znał może prowadzenie się córki, nie wynika, aby jego kult dla niej miał się zmniejszyć. Fakty nie wnikają w świat, w którym żyją nasze wierzenia; nie zrodziły ich i nie niszczą. Fakty mogą zadawać wierzeniom kłam, nie osłabiając ich, tak jak potop nieszczęść lub chorób może nawiedzać bez przerwy jakąś rodzinę, nie każąc jej zwątpić o dobroci Boga lub o wiedzy lekarza. Ale, kiedy pan Vinteuil myślał o córce i o sobie z punktu widzenia świata i własnej ich reputacji, kiedy sobie uprzytomniał stopień jaki zajmują w opinji, wówczas formułował swój sąd ściśle tak, jakby to uczynił najbardziej wrogi mu sąsiad z miasteczka. Czuł się wraz z córką na samem dnie, a wzięcie jego nabrało od jakiegoś czasu owej pokory, owego szacunku dla tych którzy znajdowali się powyżej niego i na których patrzał z dołu (choćby byli wprzód bardzo poniżej niego); owej potrzeby wspinania się do nich, która jest mechanicznem prawie następstwem wszelkiego upadku.
Jednego dnia, kiedyśmy szli ze Swannem przez Combray, pan Vinteuil, wychodząc z bocznej ulicy, spotkał się z nami zbyt nagle, aby mieć czas nas uniknąć; zaczem Swann, z owem wzgardliwem miłosierdziem światowca, który, wyzuty z wszelkich przesądów moralnych, w hańbie człowieka widzi jedynie powód do objawienia mu życzliwości, łechcącej własną naszą próżność tem milej, im bardziej czujemy ich wartość dla odbiorcy, wdał się w dłuższą rozmowę z panem Vinteuil, do którego nigdy dotąd się nie odzywał. Na rozstanie spytał go, czy nie przyśle kiedy córki do Tansonville. Dwa lata wprzód, zaproszenie to byłoby oburzyło pana Vinteuil, ale teraz napełniło go taką wdzięcznością, że właśnie ta wdzięczność nie pozwoliła mu go przyjąć. Uprzejmość pana Swanna dla jego córki zdawała mu się czemś tak zaszczytnem i lubem, że wolał nie skorzystać z niej, aby mieć nawskroś platoniczną słodycz sycenia się nią.
— Cóż za uroczy człowiek! — mówił do nas, skoro Swann nas opuścił, a mówił to z tą samą entuzjastyczną czcią, jaką budzi w inteligentnej i ładnej mieszczance urok księżnej, choćby brzydkiej i głupiej. — Cóż za uroczy człowiek! Co za szkoda, że się dał wciągnąć w tak nieodpowiednie małżeństwo.
Wówczas — tak bardzo najszczersi ludzie skłonni są do obłudy, zapierając się w rozmowie z jakąś osobą swoich o niej sądów, które wyrażają poza jej oczami — rodzice moi ubolewali wraz z panem Vinteuil nad małżeństwem Swanna, w imię zasad i konwenansów, których pogwałcenia w Montjouvain zdawali się nie widzieć, skoro powoływali się na nie wspólnie z panem Vinteuil, niby zacni ludzie z jednej mąki. Vinteuil nie posłał córki do państwa Swann. I Swann pierwszy tego żałował. Bo za każdym razem kiedy się rozstał z panem Vinteuil, przypominał sobie, że miał się go oddawna spytać o coś, o kogoś kto nosi to samo nazwisko, może krewnego. I tym razem przyrzekł sobie, że, kiedy Vinteuil przyśle córkę do Tansonville, nie zapomni już tego co mu miał do powiedzenia.
Ponieważ spacer w stronę Méséglise stanowił krótszą z dwóch naszych wycieczek i z tej przyczyny zachowywało się go na niepewną pogodę, klimat w stronie Méséglise był dosyć dżdżysty i nigdy nie traciliśmy z oczu skraju lasów w Roussainville, w których gąszczu mogliśmy się schronić.
Często słońce kryło się za chmurą, która zniekształcała jego owal, gdy ono brzeg jej barwiło żółto. Blask (ale nie jasność) uciekał z pól, gdzie wszelkie życie zdawało się ustawać, podczas gdy wioska Roussainville rzeźbiła na niebie kontur swoich białych dachów z przygniatającą dokładnością. Podmuch wiatru spędzał wronę, która opadała w oddali. Na tle bielejącego nieba, dal lasów zdawała się bardziej niebieska, nakształt malowanych fajansów, strojących ściany starych mieszkań.
Ale innym razem zaczynał padać deszcz, którym groził nam kapucyn na wystawie u optyka; krople wody, niby wędrowne ptaki, które wzlatują wszystkie razem, spadały gęstemi szeregami z nieba. Nie dzielą się, nie idą na oślep w czasie chyżego przelotu; każda zachowuje swoje miejsce, ciągnie za sobą następną, i niebo bardziej ćmi się od nich niż przy odlocie jaskółek. Chroniliśmy się w las. Kiedy ich podróż zdawała się skończona, niektóre, słabsze, wolniejsze, przybywały jeszcze. Ale my wychodziliśmy z naszego schronienia, bo krople lubują się w liściach; ziemia była już prawie sucha, kiedy ta i owa kropla, zapóźniona, igrała na żyłkach liścia i zawieszona u jego końca, wypoczęta, błyszcząca w słońcu, osuwała się naraz z wysokości gałęzi, spadając nam na nos.
Często także chroniliśmy się, razem z kamiennymi świętymi i patrjarchami, w kruchcie kościoła Saint-André-des-Champs. Jakiż ten kościół był francuski! Nad bramą, święci, królowie-rycerze z kwiatem lilji w ręce; weselne i pogrzebowe sceny, wszystko przedstawione tak, jak mogłoby się odbijać w duszy Franciszki. Rzeźbiarz opowiadał też niektóre anegdoty z życia Arystotelesa i Wergilego, tak samo jak Franciszka w kuchni mówiła chętnie o świętym Ludwiku, jakby go znała osobiście, zazwyczaj poto aby pohańbić tem porównaniem moich dziadków, mniej odeń „sprawiedliwych”. Czuło się, że pojęcia, które średniowieczny artysta i średniowieczna wieśniaczka (zapóźniona w wiek XIX) mieli o historji starożytnej lub chrześcijańskiej — pojęcia równie nieścisłe jak dobroduszne — pochodziły nie z książek, ale z tradycji, zarazem starożytnej i bezpośredniej, nieprzerwanej, ustnej, zniekształconej, skażonej i żywej.
Inna osoba w Combray, którą odnajdywałem również, przeczutą i przepowiedzianą, w gotyckiej rzeźbie w Saint-André-des-Champs, to był młody Teodor, subjekt od Camusa. Franciszka czuła w nim tak dalece krajana i człowieka jednej epoki, że, kiedy ciocia była zbyt chora aby Franciszka nastarczyła sama przewracać ją w łóżku, przenosić ją na fotel, wówczas — raczej niżby miała pozwolić „dziewczynie” zyskiwać łaski cioci — wzywała Teodora. Otóż, chłopak ten, słusznie uchodzący za ladaco, tak był wypełniony duszą, która ozdobiła Saint-André-des Champs, a zwłaszcza uczuciami szacunku jakie Franciszka uważała za należne „biednym chorym” i „biednej pani”, że podnosząc głowę cioci na poduszce, miał ową naiwną i pobożną minę aniołków z płaskorzeźby, cisnących się ze świecą w dłoni dokoła omdlewającej Dziewicy. Możnaby rzec, iż twarze rzeźbione w kamieniu, szare i nagie niby lasy w zimie, są jedynie uśpieniem, zapasem gotowym rozkwitnąć w życiu w niezliczonych twarzach chłopskich, wielebnych i szczwanych jak twarz Teodora, barwiących się czerwienią dojrzałego jabłka.
Już nie przylepiona do kamienia jak owe aniołki, ale odcinająca się od kruchty, o postawie więcej niż ludzkiej, jakaś święta stała na cokole niby na taburecie chroniącym jej stopy od zetknięcia z wilgotną ziemią. Miała pełne policzki, twardą pierś wzdymającą draperję jak dojrzałe grono wzdyma worek, wąskie czoło, nos krótki i krnąbrny, głęboko osadzone źrenice, czerstwą, nieczułą i dzielną twarz miejscowych wieśniaczek. Podobieństwo to, dające posągowi słodycz której w nim nie szukałem, często znajdowało potwierdzenie w jakiejś wiejskiej dziewczynie, jak my chroniącej się przed deszczem, która podobna pnącym się liściom wyrosłym obok liści rzeźbionych, zdawała się mieć ten cel, aby, przez zestawienie z naturą, pomóc ocenić prawdę dzieła sztuki.
Przed nami, w oddali — ziemia obiecana lub przeklęta, — widniało Roussainville, w którego mury nigdy nie wstąpiłem; Roussainville, to, kiedy deszcz dla nas już ustał, dalej karcone niby biblijna wioska wszystkiemi grotami burzy, z ukosa smagającemi siedziby jego mieszkańców; to znów już rozgrzeszone przez Boga Ojca, który słał ku niemu, niby promienie monstrancji, nierówne, postrzępione, złote łodygi powracającego słońca.
Czasem pogoda była zupełnie beznadziejna, trzeba było wracać i siedzieć w domu. Tu i ówdzie, w oddali, we wsi którą ciemność i wilgoć czyniły podobną morzu, pojedyńcze domy, uczepione pagórka tonącego w nocy i w wodzie, błyszczały niby małe statki, gdy zwiną żagle i trwają bez ruchu całą noc na pełnem morzu. Ale co znaczył deszcz, co znaczyła burza! W lecie, słota jest jedynie przelotnym, powierzchownym kaprysem podskórnej i ciągłej pogody, bardzo różnej od niestałej i dorywczej pogody zimowej. Pogoda letnia, przeciwnie, rozgoszczona na ziemi, utrwalona w gęstych liściach, na które deszcz może ściekać nie naruszając ich trwałej radości, wywiesza na cały sezon, nawet w uliczkach wiejskich, swoje fioletowe lub białe jedwabne flagi. W saloniku gdziem czytał oczekując godziny obiadu, słyszałem jak woda ścieka z kasztanów, ale wiedziałem, że ulewa tylko wylakieruje ich liście i że zostaną tam niby rękojmia lata przez całą dżdżystą noc, poręczając ciągłość pogody; że choć dziś leje jak z cebra, jutro, nad białemi sztachetami Tansonville, listki w kształcie serca będą falowały, równie liczne. I bez smutku widziałem, jak topola z ulicy des Perchamps zwraca się do burzy w rozpaczliwych błaganiach i pokłonach; bez smutku słyszałem w głębi ogrodu jak ostatnie pomruki grzmotu gruchają w bzach.
Jeżeli było brzydko od rana, rodzice wyrzekali się przechadzki; wówczas nie wychodziłem. Ale później nawykłem chodzić sam w owe dnie w stronę Méséglise-la-Vineuse. Było to w jesieni, kiedyśmy musieli przybyć do Combray z racji spadku po cioci Leonji, bo wreszcie umarła, pozwalając tryumfować tym, co twierdzili że jej niedorzeczny tryb życia zabije ją w końcu, jak niemniej tym, co zawsze utrzymywali że ona cierpi na chorobę nie urojoną ale organiczną, której oczywistość sceptycy będą musieli uznać, gdy chora umrze. Śmiercią swoją sprawiła wielki ból tylko jednej istocie, ale ból dziki. Przez dwa tygodnie ostatniej choroby cioci, Franciszka nie zostawiła jej ani na chwilę, nie rozebrała się, nie pozwoliła nikomu udzielić jej żadnej posługi i nie opuściła ciała aż kiedy je pogrzebano. Wówczas zrozumieliśmy, że ta nieustanna obawa zniewag, podejrzeń, gniewów ciocinych rozwinęła we Franciszce uczucie, które myśmy brali za nienawiść, a które było czcią i miłością. Jej prawdziwa pani, o decyzjach nieodgadnionych, o podstępach nieodpartych, o dobrem sercu łatwem do wzruszenia, jej tajemnicza i wszechpotężna monarchini, jej władza, nie istniała już. Przy tej zmarłej my zaledwie liczyliśmy się za coś. Daleki był czas, w którym, kiedyśmy zaczęli jeździć na lato do Combray, mieliśmy w oczach Franciszki tyleż uroku co ciocia Leonja. Tej jesieni, całkowicie zajęci formalnościami, wizytami rejentów i dzierżawców, rodzice nie mieli prawie czasu na spacery, którym zresztą nie sprzyjała pogoda; nawykli tedy puszczać mnie samego w stronę Méséglise, w wielkim pledzie, który mnie chronił od deszczu a który narzucałem tem chętniej, że czułem iż jego szkockie pasy gorszą Franciszkę. Niepodobnaby wytłumaczyć jej, że kolor odzieży nie ma nic wspólnego z żałobą; zresztą, żal nasz po cioci nie trafiał jej do przekonania, bo nie wyprawiliśmy stypy, bo mówiąc o zmarłej nie przybieraliśmy specjalnego głosu, a mnie zdarzało się czasem nawet zanucić. Jestem pewien, że w książce — w czem byłem sam podobny do Franciszki — owo pojęcie żałoby w duchu Pieśni o Rolandzie oraz portalu Saint-André-des-Champs byłoby mi sympatyczne. Ale z chwilą gdy Franciszka była w pobliżu, jakiś demon kusił mnie żeby ją rozzłościć: chwytałem się najlżejszego pozoru, aby powiedzieć, że żałuję cioci Leonji bo to była dobra kobieta mimo swoich śmieszności, ale wcale nie dlatego że była moją ciotką; że mogłaby być moją ciotką i być mi wstrętną, a jej śmierć mogłaby mi nie sprawić żadnej przykrości; — powiedzenia, które wydawałyby mi się głupie w książce.
Jeżeli wówczas Franciszka, wypełniona niby poeta falą skłębionych myśli, zmartwień, wspomnień rodzinnych, tłumaczyła się, że nie umie odpowiedzieć na moje teorje i mówiła: „Nie umiem się wygadać” tryumfowałem nad nią ironicznym i brutalnym rozsądkiem godnym doktora Percepied; a jeżeli dodawała: „Zawszeć to było krewniactwo, zawsze zostaje szaconek, jak się należy krewniactwu”, wzruszałem ramionami i powiadałem sobie: „Głupi jestem, żeby dysputować z ciemną babą, nie umiejącą nawet mówić”. W sądach tych o Franciszce zajmowałem punkt widzenia właściwy ludziom, którymi łatwo gardzimy w abstrakcji ale których równie łatwo skłonni jesteśmy naśladować w potocznych wypadkach życia.
Moje jesienne spacery były tem przyjemniejsze przez to żem je odbywał po długich godzinach spędzonych nad książką. Kiedym się zmęczył czytaniem w pokoju całe rano, wówczas, narzucając pled, wychodziłem; ciało moje, zmuszone do długiego bezruchu, ale naładowane skupioną energją i chyżością, potrzebowało, niby puszczony bąk, wyładować się we wszystkich kierunkach. Ściany domów, żywopłot w Tansonville, drzewa w Roussainville, zarośla koło Montjouvain, obrywały ciosy parasola lub laski, słyszały radosne okrzyki, — zastępcze wyładowanie skłębionych myśli, które mnie ożywiały i które nie osiągnęły ukojenia świadomości, przełożywszy lubość łatwiejszych i bezpośrednich odprężeń nad wolną i trudną introspekcję. Większość rzekomych wykładów tego cośmy odczuli uwalnia nas jedynie od naszych uczuć wydobywając je z nas w mętnym kształcie, który niczego nam nie uświadamia.
Kiedy próbuję zrobić rachunek tego com winien stronie Méséglise, skromnych odkryć których ona była przypadkową ramą lub nieodzownym bodźcem, przypominam sobie, iż owej jesieni, na takiej przechadzce, w pobliżu zarośli osłaniających Montjouvain, pierwszy raz uderzył mnie rozdźwięk między naszemi wrażeniami a ich zwykłym wyrazem. Po godzinie deszczu i wiatru z któremi walczyłem radośnie, przybyłem nad sadzawkę w Montjouvain, do krytej dachówką chatki, gdzie ogrodnik pana Vinteuil chował swoje narzędzia. W tej chwili zjawiło się słońce: złocenia jego, umyte przez ulewę, znów rozbłysły na niebie, na drzewach, na ścianach domku, na mokrym jeszcze dachu, po którego szczycie przechadzała się kura. Wiatr ciągnął poziomo wyrosłe w szczelinach zielska wraz z pierzem kury; jedne i drugie dały się wlec jego podmuchom aż do granic swojej pełnej długości, z całem poddaniem się rzeczy bezwładnych a lekkich. W sadzawce, której słońce wróciło przejrzystość, dachówki odbijały się różowym marmurkiem, na który nigdy przedtem nie zwróciłem uwagi. I, widząc jak na wodzie i na powierzchni murów blady uśmiech odpowiada uśmiechowi nieba, wykrzyknąłem w zachwycie, potrząsając zwiniętym parasolem: Hop! hop! hop! hop! Ale równocześnie uczułem, że obowiązkiem moim byłoby nie poprzestać na tych bezładnych okrzykach i starać się jaśniej czytać w swojem zachwyceniu.
Wieśniak, który przechodził z miną dość już markotną, a spochmurniał jeszcze, kiedy o mało nie dostał ode mnie parasolem w twarz, odpowiedział bez zapału na moje: „piękna pogoda, prawda, dobry spacer”, z czego zrozumiałem, że wzruszenia nie powstają równocześnie, wedle ustalonego porządku, jednakie u wszystkich ludzi. Później, za każdym razem kiedy przydługa lektura zrodziła we mnie chęć rozmowy, kolega do któregom zagadał, dopieroco oddawał się przyjemnościom konwersacji i miał ochotę czytać teraz w spokoju. Kiedy ja myślałem o rodzicach z czułością i powziąłem właśnie jakieś postanowienie wielce rozsądne i zdolne ich ucieszyć, oni zużyli ten sam czas na to, aby się dowiedzieć o jakiemś drobnem przestępstwie o którem zapomniałem i które wyrzucali mi surowo w chwili gdy ja się im rzucałem na szyję.
Czasami, z egzaltacją jaką rodziła we mnie samotność, łączyła się inna, której nie umiałem dobrze odróżnić od tamtej; żądza ujrzenia nagle wieśniaczki, którą mógłbym wziąć w ramiona. Towarzysząca owemu pragnieniu rozkosz — zrodzona nagle, wśród bardzo odmiennych myśli, tak że nie miałem czasu związać jej ściśle z jej przyczyną — wydawała mi się jedynie wyższym stopniem rozkoszy jaką mi dawały owe myśli. Poczytywałem ją za jeden urok więcej wszystkiego co było w tej chwili w mojej duszy: różowego odblasku dachówki, zieleni, wioski Roussainville dokąd pragnąłem od dawna się wybrać, drzew, wieży; przypisywałem swoje nowe wzruszenie wszystkim tym rzeczom, tem bardziej upragnionym przez to żem je brał za przyczynę mego stanu. Zdawało mi się że owo wzruszenie chce mnie jedynie nieść ku nim szybciej, kiedy wzdymało mój żagiel potężnym, nieznanym i błogim powiewem. Ale, o ile ta żądza widoku kobiety dawała czarom przyrody coś bardziej podniecającego, nawzajem czar przyrody rozprzestrzeniał znowuż to, co byłoby w powabie kobiety zbyt ograniczone. Zdawało mi się, że piękność drzew jest również jej pięknością, że pocałunek jej da mi na własność duszę tych widnokręgów, wioski Roussainville, książek czytanych w tym roku. Wyobraźnia moja odzyskiwała siły w podniecie zmysłów; zmysły promieniowały we wszystkie dziedziny wyobraźni; żądza moja nie miała kresu ani granic.
W chwilach marzenia na łonie natury, kiedy ustaje działanie nawyku, kiedy odsuniemy od siebie oderwane pojęcia o rzeczach, zdarza się, że wówczas wierzymy głęboko w odrębność, w indywidualne życie miejsc, w których się znajdujemy. I tak, nieznajoma, której wzywała moja żądza, wydawała mi się nie jakimś egzemplarzem ogólnego typu kobiety, ale koniecznym i naturalnym produktem tego gruntu. Bo w owym czasie wszystko co nie było mną, ziemia i ludzie, wydawało mi się cenniejsze, ważniejsze, obdarzone rzeczywistszem istnieniem, niż się to wydaje dojrzałym ludziom. A ziemi i osób nie rozdzielałem. Pragnąłem wieśniaczki z Méséglise albo z Roussainville, rybaczki z Balbec, tak jak pragnąłem Méséglise i Balbec. Rozkosz, jaką mogłyby mi dać, wydałaby mi się mniej prawdziwa, nie byłbym już w nią uwierzył, gdybym dowolnie zmienił jej okoliczności. Znać w Paryżu rybaczkę z Balbec albo wieśniaczkę z Méséglise, znaczyłoby dostać muszle nie oglądane na plaży, paproć nie znalezioną przeze mnie w lesie; znaczyłoby, z rozkoszy którąby mi dała kobieta, ująć wszystkie te w które oblekła ją moja wyobraźnia. Ale błądzić tak w lasach Roussainville bez dziewczyny którąbym mógł całować, to znaczyło nie poznać ukrytego skarbu tych lasów, ich głębokiej piękności. Ta dziewczyna, którą wyobrażałem sobie spowitą w liście, sama była dla mnie niby miejscowa roślina, wyższego jedynie gatunku od innych, pozwalająca, dzięki swojej budowie, lepiej wniknąć w głęboki smak ziemi. Wierzyłem tem samem, że pieszczoty jej byłyby też odrębnego gatunku, tak że słodyczy ich nie mogłaby mi dać poznać żadna inna. Mogłem w to wszystko uwierzyć bez trudu; byłem jeszcze w wieku, kiedy nie oddziela się samego owego szczęścia od rozmaitych kobiet, z któremi się go zaznało; kiedy się go nie sprowadza do ogólnego pojęcia, pozwalającego odtąd uważać kobiety za wymienne narzędzia zawsze tożsamej rozkoszy. Rozkosz ta nie istnieje nawet, wyosobniona, odrębna i sformułowana w myśli, jako cel który ścigamy zbliżając się do kobiety, jako przyczyna zawczasu doznanych wzruszeń. Prawie nie myśli się o niej jak o przyszłej rozkoszy; raczej smakuje się własny jej urok; bo nie myśli się o sobie, myśli się jedynie o tem aby wyjść z siebie. Mglisto oczekiwana, immanentna i ukryta, doprowadza ona tylko, w chwili spełnienia, do najwyższego spazmu inne wzruszenia zrodzone ze słodkich spojrzeń, z pocałunków tej która jest przy nas. Rozkosz ta objawia się nam zwłaszcza jako wybuch wdzięczności dla naszej towarzyszki, za jej dobroć, za jej wzruszającą przychylność, ocenianą wedle rozmiarów dobrodziejstw i szczęścia którem nas darzy.
Niestety, próżno wzywałem basztę w Roussainville, próżno błagałem ją, aby zesłała ku mnie jakieś dziecię swojego sioła. Błagałem ją, jedyną powiernicę moich pierwszych pragnień na szczycie naszego domu w Combray, w małej ubikacji pachnącej irysem. Widziałem tylko ową basztę w kwadracie uchylonego okna, podczas gdy, wśród bohaterskich walk podróżnika-odkrywcy lub kandydata na samobójcę, wpółomdlewając, torowałem w sobie samym nieznaną i — jak sądziłem — śmiertelną drogę, aż do momentu gdy naturalny ślad, podobny śladom ślimaka, zaznaczył się na zwisających ku mnie liściach dzikiej porzeczki. Próżno błagałem ją teraz. Próżno, ogarniając oczami przestrzeń, drążyłem ją wzrokiem żądnym wywołać z niej kobietę. Mogłem iść aż do kruchty Saint-André-des-Champs: nigdy nie ujrzałem żadnej dziewczyny, a spotkałbym ją z pewnością, gdybym był w towarzystwie dziadka i nie mógł jej zaczepić. Wpatrywałem się bez końca w pień odległego drzewa, z za którego miała się wyłonić i przyjść do mnie; pożerany oczami widnokrąg wciąż był pusty, noc zapadła. Bez nadziei myśl moja wpijała się w ten jałowy grunt, w tę wyczerpaną ziemię, jakgdyby chcąc wyssać kryjące się w niej istoty; i już nie z radości, ale z wściekłości smagałem drzewa w lesie Roussainville, tak samo niezdolne wydać żywą istotę, co gdyby były malowaną na płótnie panoramą. I, nie mogąc się zdecydować wrócić do domu nie utuliwszy w ramionach kobiety, której tak pragnąłem, musiałem wszelako wracać do Combray, wyznając przed samym sobą, że przypadek, któryby ją sprowadził na moją drogę, jest coraz mniej prawdopodobny.
Gdyby się znalazła zresztą, czy ośmieliłbym się do niej przemówić? Przypuszczałem, że wzięłaby mnie za warjata; przestawałem wierzyć, aby inne istoty mogły podzielić pragnienia, jakich doznawałem daremnie w czasie tych spacerów; przestawałem wierzyć w ich objektywną prawdę. Wydawały mi się już tylko czysto podmiotowym, bezsilnym, zwodniczym tworem mojego temperamentu. Nie miały już związku z przyrodą, z rzeczywistością, która od tej chwili straciła wszelki urok i sens, i stała się dla mojego życia jedynie konwencjonalną ramą, jak nią jest dla wątku powieści wagon, na którego ławce, dla zabicia czasu, podróżny czyta książkę.
W kilka lat potem, również w pobliżu Montjouvain, doznałem wrażenia, które wówczas pozostało mętne, ale z którego wyłoniło się może, o wiele później, pojęcie, jakie sobie wytworzyłem o sadyzmie. Okaże się zczasem, iż z całkiem innych powodów pamięć tego wrażenia miała grać ważną rolę w mojem życiu. Było to w wielki upał; rodzice, zmuszeni wyjechać gdzieś na cały dzień, pozwolili mi wrócić do domu kiedy zechcę. Zaszedłszy do sadzawki w Montjouvain, w której lubiłem oglądać odbicie dachówek, wyciągnąłem się w krzakach i zasnąłem na wzgórzu nad domem, tam gdzie niegdyś czekałem na ojca będącego z wizytą u pana Vinteuil. Była prawie noc, kiedym się obudził; chciałem wstać, ale ujrzałem pannę Vinteuil (o ile mogłem ją poznać, nie często bowiem widywałem ją w Combray i to wtedy kiedy była jeszcze dzieckiem, teraz zaś zaczynała być dorosłą panną), która prawdopodobnie dopiero co wróciła. Znajdowała się nawprost okna, o kilka centymetrów odemnie, w tym pokoju gdzie jej ojciec gościł mojego ojca, a gdzie teraz był jej salonik. Okno było uchylone, lampa się paliła, widziałem każdy jej ruch. Ona mnie nie widziała, ale gdybym się oddalił, narobiłbym chrzęstu, usłyszałaby mnie i mogłaby przypuszczać, że się tam skryłem aby ją szpiegować.
Była w grubej żałobie, ojciec jej umarł. Nie wybraliśmy się do niej z kondolencją; matka nie chciała tego zrobić przez jakąś wstydliwość; była to jedyna cnota, która paraliżowała w mojej matce działanie dobroci. Ale współczuła z nią szczerze. Przypominając sobie smutny schyłek życia pana Vinteuil, życia pochłoniętego zrazu macierzyńskiemi staraniami o córkę, potem zgryzotą jaką mu sprawiała, matka widziała twarz starca udręczoną w ostatnich czasach; wiedziała, że się na zawsze wyrzekł przepisania na czysto swoich ostatnich utworów. Biedne „kawałki” starego nauczyciela fortepianu, dawnego organisty! Wyobrażaliśmy sobie, że nie mają wartości same przez się, ale nie gardziliśmy niemi, bo miały tyle wartości dla niego, były jego racją życia, zanim je poświęcił dla córki. Teraz, po większej części nawet nie zanotowane, zachowane tylko w jego pamięci, niektóre rzucone na luźne kartki, nieczytelne, utwory te miały pozostać nieznane. Matka myślała o owem drugiem, okrutniejszem jeszcze wyrzeczeniu, z którem pan Vinteuil musiał się pogodzić; rezygnacji z uczciwego i godnego szczęścia dla córki. Kiedy matka sobie uprzytomniała całą tę straszliwą rozpacz ex-nauczyciela moich ciotek, czuła prawdziwy ból i myślała ze zgrozą o sroższej jeszcze męczarni, jaką musiała przechodzić panna Vinteuil wraz z wyrzutem że niemal zabiła ojca. „Biedny Vinteuil, mówiła matka; żył i umarł dla córki, nie otrzymawszy zapłaty. Czy otrzyma ją po śmierci i w jakiej postaci? Mógłby się jej spodziewać tylko od córki!”
W saloniku panny Vinteuil stał na kominku portrecik jej ojca. Żywo podeszła do niego w chwili gdy na gościńcu rozległ się turkot pojazdu; potem rzuciła się na kanapę i przysunęła stoliczek, gdzie postawiła portret, podobnie jak pan Vinteuil położył niegdyś koło siebie utwór, który miał ochotę przegrać moim rodzicom. Niebawem weszła przyjaciółka. Panna Vinteuil przywitała ją nie wstając, z rękami zaplecionemi na karku, i cofnęła się w przeciwny kąt sofy, jakgdyby czyniąc jej miejsce. Ale natychmiast uczuła, że narzuca niejako gościowi pozycję, może niepożądaną. Pomyślała, że przyjaciółka będzie może wolała usiąść opodal na krześle; zlękła się własnej niedelikatności; w sercu jej zjawiły się skrupuły; zajmując z powrotem całą sofę, zamknęła oczy i zaczęła ziewać, dla okazania że chęć snu jest jedyną przyczyną jej pozycji. Mimo szorstkiej i władczej poufałości, z jaką panna Vinteuil traktowała przyjaciółkę, poznałem w niej pokorne i powściągliwe gesty jej ojca, jego nagłe skrupuły. Wkrótce wstała, udając że chce zamknąć okiennice i że nie może sobie z tem dać rady.
— Zostaw otwarte, gorąco jest, — rzekła przyjaciółka.
— To nieznośne, zobaczą nas, — odparła panna Vinteuil.
Ale odgadła z pewnością, iż przyjaciółka pomyśli że mówi jedynie poto, aby wywołać wzamian inne słowa, które w istocie miała ochotę usłyszeć, ale których inicjatywę chciała, przez dyskrecję, zostawić tamtej. Toteż spojrzenie jej, mimo iż nie mogłem go dostrzec, musiało przybrać wyraz, który tak lubiła moja babka. Dodała żywo:
— Kiedy mówię, że nas zobaczą, myślę że zobaczą jak czytamy. Choćby się robiło najobojętniejsze rzeczy, nieznośne jest uczucie, że ktoś obcy może widzieć.
Przez odruchową delikatność i mimowolną uprzejmość zmilczała przygotowane słowa, nieodzowne dla pełnego ziszczenia jej pragnień. I co chwila, w głębi niej samej nieśmiała i błagalna dziewica zaklinała i odsuwała szorstkiego i zwycięskiego żołdaka.
— Tak, to bardzo prawdopodobne, że na nas patrzą o tej godzinie, w tej tak uczęszczanej okolicy, rzekła ironicznie przyjaciółka. A wreszcie co? dodała, uważając za swój obowiązek szelmoskiem i tkliwem zmrużeniem oczu podkreślić te słowa, które wyrecytowała przez dobroć, niby lekcję, ze świadomością że będą one miłe pannie Vinteuil i tonem rozmyślnie cynicznym. Choćby nawet ktoś nas zobaczył, to tylko tem lepiej smakuje.
Panna Vinteuil zadrżała i podniosła się. Jej pełne skrupułów i wrażliwe serce nie wiedziało, jakich słów trzeba, aby się dostroić do sceny, której żądały jej zmysły. Siliła się, możliwie najdalej od swojej prawdziwej natury, znaleźć język zepsutej dziewczyny jaką pragnęła być; ale słowa, które — sądziła — byłyby szczere u owej dziewczyny, brzmiały jej fałszywie we własnych ustach. Już to na co sobie pozwoliła powiedziane było tonem sztucznym, w którym wrodzona nieśmiałość paraliżowała próbki zuchwalstwa; i wciąż wracała do powiedzeń w rodzaju: „czy ci nie zimno, czy ci nie za gorąco, czy nie miałabyś ochoty zostać sama i czytać?”
— Zdaje mi się, że moja pani ma dziś myśli wielce lubieżne, rzekła w końcu, powtarzając zpewnością zdanie usłyszane niegdyś z ust przyjaciółki.
W rozchyleniu krepowego stanika panna Vinteuil uczuła, że przyjaciółka uszczknęła pocałunek: wydała krzyk, wydarła się. Goniły się podskakując, machając szerokiemi rękawami jak skrzydłami, gruchając i piszcząc jak zakochane ptaki. W końcu panna Vinteuil padła na kanapę, przykryta ciałem tamtej; ale przyjaciółka zwrócona była grzbietem do stolika, na którym stał portret starego nauczyciela fortepianu. Panna Vinteuil zrozumiała, że przyjaciółka nie spostrzeże portretu, o ile ona sama nie zwróci na niego jej uwagi; rzekła tedy, jakgdyby dopieroco spostrzegła portret:
— Och, ten portret ojca, patrzy na nas! Nie wiem, kto go tu postawił; mówiłam przecie dwadzieścia razy, że nie tu jest jego miejsce.
Przypomniałem sobie, że to były słowa pana Vinteuil, powiedziane do ojca o własnym utworze.
Ten portret służył im spewnością zazwyczaj do rytualnych profanacyj, bo przyjaciółka odpowiedziała słowami, które musiały stanowić część ceremonjału:
— Ale zostaw go gdzie jest; nie żyje, nie będzie nas już nudził. Wyobrażasz sobie, jakby popłakiwał, jakby cię chciał ubrać w płaszczyk, gdyby cię widział tu, przy otwartem oknie. Paskudna małpa!
Panna Vinteuil odparła z łagodnym wyrzutem: „Daj pokój, daj pokój”... Słowa te świadczyły o dobroci jej natury, nie iżby były podyktowane oburzeniem za ojca (widocznie było to uczucie, które nauczyła się — przy pomocy jakich sofizmatów! — tłumić w sobie w owych chwilach), ale dlatego że były niby hamulcem, jaki, nie chcąc się okazać egoistką, sama nakładała rozkoszy, którą przyjaciółka chciała jej sprawić. A przytem ten uśmiechnięty takt w odpowiedzi na bluźnierstwa tamtej, ten obłudny i tkliwy wyrzut, wydawały się może jej poczciwej i szczerej naturze szczególnie bezecną, obleśną formą niegodziwości, którą siliła się sobie przyswoić. Ale nie mogła się oprzeć rozkoszy, jaką wróżyła pieszczota osoby tak nieubłaganej wobec bezbronnego nieboszczyka; skoczyła na kolana przyjaciółki i podała jej niewinnie czoło do pocałowania, tak jak by mogła uczynić gdyby była jej córką, czując z rozkoszą, że w ten sposób dochodzą obie do krańca okrucieństwa, wydzierając panu Vinteuil nawet w grobie jego ojcostwo. Przyjaciółka ujęła jej głowę w ręce i złożyła pocałunek na czole panny Vinteuil z uległością, którą ułatwiała jej głębokie przywiązanie do niej oraz chęć ożywienia jakąś rozrywką tak smutnego obecnie życia sieroty.
— Czy wiesz, co mam ochotę zrobić tej starej ohydzie? — rzekła biorąc portret.
I szepnęła do ucha panny Vinteuil coś, czegom nie mógł dosłyszeć.
— Och! nie odważyłabyś się.
— Nie odważyłabym się napluć? Na to? — rzekła przyjaciółka z rozmyślną brutalnością.
Nie słyszałem więcej, bo panna Vinteuil z wyrazem umęczenia, niezręczna, zakłopotana, poczciwa i smutna, zamknęła okiennice i okno; ale wiedziałem teraz, jaką pan Vinteuil otrzymał po śmierci zapłatę za wszystkie cierpienia, które zniósł za życia dla córki.
A jednak myślałem później, że, gdyby pan Vinteuil mógł być świadkiem tej sceny, nie byłby może jeszcze stracił wiary w serce córki, i może nawet nie omyliłby się w tem zbytnio. Z pewnością, w obyczajach panny Vinteuil pozór zła był tak kompletny, że trudnoby go spotkać w tym stopniu doskonałości gdzieindziej niż u sadystki. Raczej w świetle rampy bulwarowych teatrów niż pod lampą rzeczywistego wiejskiego domku zdarza się oglądać córkę, każącą przyjaciółce pluć na portret ojca, który żył tylko dla niej; zaledwie sadyzm może usprawiedliwić w życiu estetykę melodramatu. W życiu, poza wypadkami sadyzmu, córka obraziłaby może równie okrutnie pamięć i wolę zmarłego ojca, ale nie streściłaby się rozmyślnie w tak pierwotnym i naiwnym symbolu; zbrodniczość jej postępowania byłaby bardziej zakryta oczom ludzi, a nawet jej własnym oczom. Robiłaby źle, nie przyznając się do tego przed sobą. Ale, wbrew pozorom, w sercu panny Vinteuil zło, w początkach przynajmniej, nie było zapewne bez domieszki. Taka jak ona sadystka jest artystką złego, którą istota zupełnie zła nie mogłaby być, bo zło nie byłoby dla niej czemś zewnętrznem; wydawałoby się jej całkiem naturalne, nie wyodrębniałoby się nawet od niej. Cnoty, pamięć zmarłych, pietyzm dziecka, nie byłyby dla niej przedmiotem kultu, tem samem nie znajdowałaby świętokradzkiej rozkoszy w ich profanowaniu. Sadyści w rodzaju panny Vinteuil to są istoty tak wyłącznie uczuciowe, tak z natury cnotliwe, że nawet rozkosz zmysłów wydaje się im czemś złem, przywilejem złych. I kiedy zdobędą się na to aby się jej poddać na chwilę, wówczas starają się wejść w skórę ludzi złych i wcisnąć w nią swego wspólnika, aby mieć złudzenie, że się wymknęli na chwilę ze swojej duszy, delikatnej i czułej, w nieludzki świat rozkoszy. I zrozumiałem, jak bardzo panna Vinteuil pragnęłaby tego, kiedym widział, jak niepodobna jej jest to osiągnąć. W chwili gdy pragnęła być tak inną od ojca, najbardziej przypominała mi obyczaje i wyrażenia starego nauczyciela fortepianu. Było coś, co profanowała o wiele więcej niż jego fotografję, coś co wciągała w swoje rozkosze, ale co ją od nich odgradzało, nie pozwalając jej kosztować ich wprost; to było właśnie jej podobieństwo do ojca, błękitne oczy jego matki, które przekazał córce niby klejnot rodzinny; to były owe uprzejme gesty, które, pomiędzy grzech panny Vinteuil a nią samą wsuwały frazeologję i mentalność nie stworzone dla tego grzechu, przeszkadzając jej odróżnić go od licznych obowiązków grzeczności, których przestrzegała zazwyczaj. To nie grzech rodził w niej pojęcie potężnej rozkoszy; to rozkosz zdawała się jej grzeszna. Że zaś za każdym razem rozkosz łączyła się dla niej z owemi złemi myślami, które pozatem były obce jej cnotliwej duszy, znajdowała w końcu w rozkoszy coś djabolicznego, utożsamiała ją ze Złem. Może panna Vinteuil czuła, że przyjaciółka jej nie jest z gruntu zła i że nie jest szczera w chwili gdy ją zabawia bluźnierczemi słowami. W każdym razie, znajdowała w tem przyjemność, aby całować na jej twarzy uśmiechy i spojrzenia, udane może, ale w swoim występnym i niskim wyrazie pokrewne tym, jakie miałaby nie istota współczująca i dobra, ale istota okrutna i lubieżna. Mogła sobie wyobrazić przez chwilę, że naprawdę uprawia zabawy, jakie, z partnerką równie wynaturzoną, mogłaby uprawiać córka żywiąca w istocie tak niecne uczucia wobec pamięci ojca. Może nie byłaby uważała zła za stan tak rzadki, tak niezwyczajny, tak egzotyczny — za coś, w co przenieść się jest takiem wytchnieniem — gdyby umiała odczuć w sobie — i w innych — ową obojętność na ból jaki się sprawia, obojętność, która, bez względu na to jakie jej dać miano, jest straszliwą i trwałą formą okrucieństwa.
O ile było dosyć proste iść w stronę Méséglise, co innego było wybrać się w stronę Guermantes. Spacer ten był daleki i wymagał niezawodnej pogody. Kiedy się zdawało że nadchodzi serja ładnych dni, kiedy Franciszka, zrozpaczona że nie spada ani kropla wody na „biedne pola” i widząc jedynie skąpe białe chmurki na spokojnem i błękitnem niebie, biadoliła: „Nie powiedziałby kto, że to jakie zwierzaki bawią się na tem niebie wyszczyrzając pyski! Haha, właśnie im w głowie zesłać deszcz dla biednych rolników! A potem, kiedy się zboże wykłosi, wtedy zacznie lać ciurkiem, bez przerwy, nie dbając na co pada, niby na to morze”; kiedy ojciec otrzymywał niezmiennie te same pomyślne odpowiedzi od ogrodnika i od barometru, wówczas mówiło się przy obiedzie: „Jutro, jeżeli będzie tak samo ładnie, pójdziemy w stronę Guermantes”. Wyruszaliśmy zaraz po śniadaniu furtką od ogrodu i zapuszczaliśmy się w ulicę des Perchamps, ciasną i tworzącą ostry kąt, zarośniętą zielskiem, na którem herboryzowało parę os; ulicę równie dziwaczną jak jej nazwa, z której zdawała się wywodzić swoje oryginalne cechy i charakter. Próżno szukałoby się tej ulicy w dzisiejszem Combray; na jej miejscu jest dziś szkoła. Ale moje marzenie (podobne owym architektom ze szkoły Viollet-le-Duca, którzy, sądząc że pod renesansową emporą i siedemnastowiecznym ołtarzem odnaleźli ślady romańskiego chóru, doprowadzają całą budowlę do stanu, w jakim musiała być w XII wieku) nie zostawia ani jednego kamienia z nowego budynku; przebija na nowo i „rekonstytuuje” ulicę des Perchamps. Wyobraźnia moja posiada zresztą do tej rekonstrukcji ściślejsze dane, niż je mają zazwyczaj konserwatorowie; parę obrazów zachowanych w mojej pamięci, ostatnich może jakie istnieją jeszcze, i przeznaczonych na to aby niebawem zgasły — obrazów Combray z czasu mego dzieciństwa; wzruszających tem, że je nakreśliło we mnie samo Combray, nim znikło; wzruszających — jeżeli można zestawiać ladajaki portret z owemi wspaniałemi dziełami sztuki, które babka lubiła mi dawać w reprodukcjach — jak owe dawne sztychy Wieczerzy, lub obraz Gentile Bellini, w których widzi się arcydzieło Leonarda i portal Świętego Marka w stanie nieistniejącym już dzisaj.
Przechodziło się ulicą Ptasią, koło starej gospody pod Ustrzelonym Ptakiem, w którego wielki dziedziniec wjeżdżały czasem w XVII wieku karoce księżnych de Montpensier, de Guermantes i de Montmorency, kiedy damy te zjawiały się w Combray na jakiś proces z dzierżawcami lub w sprawie lennego hołdu. Dochodziło się do promenady wśród drzew, skąd widać było wieżę św. Hilarego. I byłbym chciał usiąść tam i zostać cały dzień czytając i słuchając dzwonów; bo było tak ładnie i spokojnie, że możnaby rzec, iż zegar, bijąc godzinę, nie przerywa spokoju dnia, ale że go uwalnia od jego zawartości, i że dzwonnica — niedbale i starannie, jak ktoś nie mający nic innego do roboty — przycisnęła w danym momencie jedynie pełnię ciszy, aby z niej wycisnąć i upuścić parę kropelek złota, które w niej, powoli i nieznacznie, zebrało gorąco.
Największym urokiem strony Guermantes było to, że szło się prawie cały czas wzdłuż Vivonne. Przebywało się rzekę pierwszy raz w dziesięć minut po wyjściu z domu, kładką zwaną Stary Most. Zaraz na drugi dzień po naszym przyjeździe, w dzień Wielkiej Nocy, po kazaniu jeżeli było ładnie, pędziłem tam, aby, po zamęcie świątecznego poranka, kiedy uroczyste przygotowania tem bardziej uwydatniają szpetotę walających się jeszcze sprzętów gospodarskich, spojrzeć na rzekę. Już przechadzała się w błękicie między czarnemi jeszcze i nagiemi brzegami, jedynie w towarzystwie zgrai prymulek przybyłych zbyt rychło, oraz za wczesnych pierwiosnków, podczas gdy tu i ówdzie fiołek o niebieskim dzióbku zginał łodygę pod ciężarem kropli zapachu, którą dźwigał w swoim różku. Stary Most wychodził na ścieżkę, wytapetowaną w tem miejscu w lecie niebieskiemi liśćmi orzecha, pod którym rozsiadł się rybak w słomkowym kapeluszu. W Combray, gdzie wiedziałem jaka osobowość — kowala czy chłopca sklepowego — kryje się pod uniformem szwajcara lub komeżką ministranta, rybak ten był jedyną postacią, której tożsamości nigdy nie mogłem ustalić. Musiał znać moich rodziców, bo uchylał kapelusza kiedyśmy przechodzili; chciałem wówczas spytać go o nazwisko, ale dawano mi znak abym milczał i nie straszył ryby. Wędrowaliśmy ścieżką, biegnącą nad strumieniem, po skarpie na kilka stóp wysokiej; z drugiej strony brzeg był niski, rozpościerał się rozległemi łąkami aż do miasteczka i do dość odległego dworca kolei. Łąki te były usiane nawpół zagrzebanemi w trawie resztkami zamku dawnych hrabiów Combray, któremu w średnich wiekach łożysko Vivonne służyło od tej strony za obronę przeciw napadom panów na Guermantes i opatów Martinville. Były to już tylko jakieś szczątki wież, wzdymające łąkę, ledwie widoczne; jakieś blanki, skąd niegdyś kusznik miotał kamienie, skąd czatownik śledził Novepont, Clairefontaine, Martinville-le-Sec, Bailleau-l’Exempt, wszyskie lenna Guermantes, któremi Combray było okolone, dziś zrównane z ziemią, opanowane przez uczniaków szkoły klasztornej, którzy przychodzili tam uczyć się lekcyj lub bawić się na pauzie; — przeszłość, niemal skryta pod ziemią, rozciągnięta nad rzeką niby letnik zażywający chłodu, ale dająca mi wiele do myślenia; sprawiająca, iż pod nazwą Combray wyrastał dla mnie, obok dzisiejszego miasteczka, gród bardzo odmienny; przeszłość przykuwającą moje myśli swoją niezrozumiałą i antyczną twarzą, nawpół skrytą pod jaskrami. Jaskrów było mnóstwo w tem miejscu, które wybrały na swoje igraszki w trawie; samotne, parami, kępkami, żółte jak żółtko od jajka, tem świetniejsze w moich oczach, ile że rozkosz płynącą z ich widoku — nie mogąc jej skojarzyć z żadną gastronomiczną zachcianką — skupiałem na ich złocistej powierzchni, aż się ta rozkosz stała dość silna aby zrodzić bezużyteczne piękno. Tak było od mego najwcześniejszego dzieciństwa, kiedy ze ścieżki wyciągałem ręce ku tym jaskrom, nie umiejąc dobrze wymówić ładnego imienia owych książąt z bajki, przybyłych może przed wiekami z Azji, ale zadomowionych na zawsze na wsi, zadowolonych ze skromnego horyzontu, kochających słońce i brzeg rzeki, wiernych ubogiemu widokowi dworca, zachowujących wszelako jeszcze — jak niektóre nasze stare obrazy — przy swojej ludowej prostocie poetyczny odblask Wschodu.
Lubiłem patrzeć na karafki, które chłopcy zanurzali w Vivonne aby łapać małe rybki. Wypełnione rzeką i nią nawzajem objęte, zarazem „zawierające”, o ścianach przezroczystych jak stwardniała woda, i „zawarte” zanurzone w większem „zawierającem” z płynnego i bieżącego kryształu, budziły one obraz chłodu, rozkoszniejszy i bardziej drażniący niż gdyby się znalazły na nakrytym stole; obraz jawiący się tylko przelotnie, w owej nieustannej alliteracji między wodą bez konsystencji, nieuchwytną dla rąk, i szkłem bez płynności, nieujętem dla podniebienia. Obiecywałem sobie wrócić tam z wędką; wypraszałem aby dobyto nieco chleba z podwieczorkowych zapasów; rzucałem do Vivonne kulki, które zdawały się wywoływać objaw przesycenia, woda bowiem tężała natychmiast dokoła w jajowatych gronach zgłodniałych kijanek, które dotąd trzymała zapewne w roztworze, niewidzialne, dojrzałe do krystalizacji.
Niebawem bieg Vivonne tamują rośliny wodne. Najpierw odosobnione: jakiś nenufar, niepokojony prądem, w poprzek którego się nieszczęśliwie ulokował. Niby mechanicznie poruszany prom, nenufar ów dobijał jednego brzegu poto aby wrócić do drugiego, wiekuiście powtarzając tę dubeltową przeprawę. Parta ku brzegowi, łodyga jego rozwijała się, wydłużała, pomykała, dosięgała ostatnich granic swej rozpiętości u brzegu gdzie prąd ją chwytał, wówczas zielona lina zwijała się sama i sprowadzała biedną roślinę do tego co można nazwać jej „punktem wyjścia” gdyż nie pozostając tam ani sekundy, rozpoczynała na nowo tę samą czynność. Odnajdywałem ją za każdym spacerem, zawsze w tem samem położeniu, nasuwającą myśl o pewnych neurastenikach, do których dziadek zaliczał ciocię Leonję. Tacy ukazują nam bez zmiany, w ciągu lat, pasmo swoich dziwacznych przyzwyczajeń, z których za każdym razem myślą się otrząsnąć a które zachowują zawsze; wzięci w tryby swoich udręczeń i manij, wysiłkiem daremnych szamotań utrwalają jedynie ich funkcjonowanie i wprawiają w ruch mechanizm swoich osobliwych, nieuchwytnych i zgubnych nawyków. Taki był ów nenufar, podobny również jednemu z owych nieszczęśliwych, których cierpienie, powtarzające się nieskończenie w ciągu wieków, budziło ciekawość Danta, tak iż poeta kazałby samemu pacjentowi obszerniej opowiedzieć sobie właściwości i przyczynę męki, gdyby Wirgiljusz, oddalając się wielkim krokiem, nie był go pociągnął za sobą, jak mnie moi rodzice.
Ale później prąd słabnie, rzeka przebywa otwartą dla publiczności posiadłość, której właściciel lubował się w ogrodnictwie wodnem, hodując w małych jeziorkach, tworzonych przez Vivonne, istne ogrody lilij wodnych. Ponieważ brzegi były w tej okolicy bardzo zadrzewione, wielkie cienie drzew dawały wodzie dno, zazwyczaj ciemno zielone; ale czasami, kiedyśmy wracali w jakiś wypogodzony wieczór burzliwego popołudnia, bywało ono jasno błękitne i jaskrawe, przechodziło w fiolet o tonie japońskiej emalji. Tu i ówdzie, na powierzchni czerwieniał niby truskawka kwiat lilji wodnej o szkarłatnem sercu i białych brzegach. Dalej, liczniejsze kwiaty były bledsze, mniej gładkie, bardziej ziarniste, bardziej pomarszczone, rozrzucone z zwojach tak wdzięcznych, iż zdawało się że to rozplecione girlandy pienistych róż spływają z wodą.
W innym kącie rosły pospolitsze gatunki, o schludnych białych i różowych barwach maciejki, wymyte starannie jak porcelana, gdy nieco dalej kwiaty tłoczyły się jak istna pływająca grządka, rzekłbyś bratki ogrodowe, które złożyły niby motyle swoje sine glansowane skrzydła na przejrzystej pochyłości wodnego kwietnika będącego zarazem kwietnikiem niebieskim: dawał bowiem kwiatom grunt o barwie rzadszej, bardziej wzruszającej niż kolor samych kwiatów; i czy to w ciągu popołudnia lśnił się pod wodnemi liljami kalejdoskopem uważnego, milczącego i ruchomego szczęścia; czy napełniał się pod wieczór, niby jakiś odległy port, różaną zadumą zachodu, mieniąc się co chwila, aby, dokoła kielichów o stalszych barwach, wciąż być w harmonji z tem co jest w owej godzinie najgłębszego, najbardziej ulotnego, tajemniczego, — nieskończonego, — zdawało się, że te kwiaty rozkwitają na pełnem niebie.
Opuściwszy park, Vivonne znów przyspiesza biegu. Ileż razy widziałem — pragnąc go naśladować, kiedy będę mógł żyć wedle upodobania — wioślarza, który, porzuciwszy wiosło, położył się na wznak na dnie łodzi, i pozwalając jej płynąć z prądem, widząc tylko niebo przepływające nad nim zwolna, miał na swojej twarzy przedsmak szczęścia i spokoju.
Siadaliśmy wśród irysów nad wodą. Na świątecznem niebie wędrowała zwolna leniwa chmura. Chwilami, nękany nudą, karp wychylał się z trwożnym oddechem. Była to godzina podwieczorku. Nim ruszyliśmy dalej, zasiadywaliśmy się długo na trawie zajadając owoce, chleb i czekoladę, podczas gdy dochodziły nas horyzontalne, zwątlone ale gęste jeszcze i metaliczne dźwięki dzwonu św. Hilarego: nie zmieszane z powietrzem które przebiegały tak długo, żłobione kolejną wibracją wszystkich swoich dźwięcznych linij, drgały, ocierając się o kwiaty, u naszych stóp.
Czasem, na brzegu okolonym drzewami, spotykaliśmy jakiś dworek „dla letników”, samotny, odludny, nie widzący ze świata nic prócz rzeki, która opływała jego stopy. Młoda kobieta, której zamyślone rysy i wykwintny woal wyraźnie nie były tutejsze, przybyła z pewnością, wedle utartego wyrażenia, „zagrzebać się” tam, kosztować owej gorzkiej przyjemności, że jej imię, imię zwłaszcza tego, którego serca nie umiała zatrzymać, są tam nieznane. Stawała w oknie niby w ramie nie pozwalającej jej patrzeć dalej niż na łódkę umocowaną niedaleko furtki. Podnosiła z roztargnieniem oczy, słysząc za drzewami głosy przechodzących; nim jeszcze ujrzała ich twarze, mogła być pewna, że nigdy nie znali ani nie poznają niewiernego, że nic w ich przeszłości nie nosi jego śladu, że nic w ich przyszłości nie będzie go nosiło. Czuło się, że dobrowolnie opuściła strony, gdzie mogłaby bodaj widzieć swego ukochanego, wybrawszy w cichej rezygnacji okolicę, która nie oglądała go nigdy. I ja patrzałem na nią, wracając ze spaceru drogą, którą — wiedziała o tem — on nie będzie nigdy szedł; patrzałem, jak z osmuconych rąk zdejmuje długie rękawiczki o bezużytecznym wdzięku.
Nigdy, puszczając się w stronę Guermantes, nie mogliśmy dotrzeć do źródeł Vivonne, o których często myślałem i które miały dla mnie istność tak oderwaną, tak idealną, że, kiedy mi powiedziano iż znajdują się w naszym departamencie, o ileś tam kilometrów od Combray, uczułem się równie zdziwiony, co w dniu kiedym się dowiedział o innym dokładnym punkcie ziemi, gdzie otwierało się w starożytności wejście do Piekieł. Nigdy również nie mogliśmy zajść do kresu, do którego tak byłbym pragnął dotrzeć, do samego Guermantes. Wiedziałem, że tam rezydują właściciele, księstwo de Guermantes; wiedziałem, że to są osoby realne i istniejące; ale za każdym razem kiedym o nich myślał, wyobrażałem ich sobie to jako gobelin — na wzór hrabiny de Guermantes w Koronacji Estery w naszym kościele — to w mieniących się barwach Gilberta Złego na witrażu, który przechodził od koloru kapuścianego do śliwkowego, wedle tego czym dopiero maczał palce w kropielnicy, czym już dochodził do ławki; to zupełnie nieuchwytne jak obraz Genowefy Brabanckiej, protoplastki rodu Guermantes, którą latarnia czarnoksięska wodziła po firankach w moim pokoju lub rzucała na sufit; — słowem, wyobrażałem ich sobie zawsze spowitych tajemnicą epoki Merowingów i skąpanych niby w zachodzie słońca w pomarańczowem świetle, wyłaniającem się z owej sylaby „antes”. Ale jeżeli, mimo to, byli oni dla mnie, jako książę i księżna, istotami rzeczywistemi jakkolwiek niezwyklemi, w zamian za to ich osobowość książęca rozciągała się bezkreśnie, odmaterjalizowywała się, aby móc zawrzeć w sobie owo Guermantes którego byli księciem i księżną, całą „stronę Guermantes” skąpaną w słońcu, bieg Vivonne, lilje wodne i wielkie drzewa, i tyle pięknych popołudni. I wiedziałem, że nietylko noszą tytuły diuka i diuszessy de Guermantes, ale że od XIV wieku, gdy, spróbowawszy daremnie zwyciężyć swoich dawnych panów, spokrewnili się z nimi przez małżeństwa, są hrabiami Combray, tem samem pierwszymi obywatelami Combray, a mimo to jedynymi którzy w niem nie mieszkają. Hrabiowie de Combray, posiadający Combray w sercu swego tytułu, swojej osoby, kryjący z pewnością w sobie ów dziwny i pobożny smutek, swoisty dla Combray; właściciele miasta, ale nie jakiegoś poszczególnego domu, mieszkający zapewne w przestrzeni, na ulicy, między niebem a ziemią, jak ów Gilbert z Guermantes, którego oglądałem w witrażach absydy św. Hilarego jedynie jako tafle czarnej laki, kiedy podniosłem głowę idąc po sól do Camusa.
Zdarzało się, że idąc w stronę Guermantes przechodziłem czasami koło małych wilgotnych zagród, obrośniętych pękami ciemnych pnączy. Zatrzymywałem się, sądząc że nabędę jakiejś cennej wiadomości, bo mi się zdawało, że mam przed oczami fragment owej strefy nadwodnej, którą tak pragnąłem znać od czasu jak ją odkryłem w jednym ze swoich ulubionych pisarzy. Z ową strefą, z jej wyrojonym obszarem przeciętym pienistemi strumieniami, utożsamiło się Guermantes, zmieniło w mojej wyobraźni postać, odkąd usłyszałem doktora Percepied, jak nam opowiadał o pięknych kwiatach i strumieniach w parku zamkowym. Marzyłem, że pani de Guermantes, w nagłym porywie sympatji, zaprasza mnie i cały dzień łowi ze mną pstrągi. A wieczorem, trzymając mnie za rękę, przechodząc koło ogrodów swoich wasalów, pokazuje mi, wzdłuż niskich murów, kwiaty wspierające o mur swoje fioletowe i czerwone kądziele, i objaśnia mi ich nazwy. Każe sobie opowiadać treść poematów, które miałem zamiar tworzyć. I te marzenia ostrzegały mnie, że, skoro kiedyś chcę zostać pisarzem, czas byłby wiedzieć co mam pisać. Ale, z chwilą kiedym pytał o to sam siebie, starając się znaleźć temat, w którym mógłbym zawrzeć rozległy sens filozoficzny, myśl moja przestawała działać. Wytężając całą uwagę, widziałem przed sobą pustkę; czułem, że nie mam talentu, lub może choroba umysłowa nie pozwalała mu się narodzić.
Czasem liczyłem na ojca, że jakoś to urządzi. Był tak potężny, tak dobrze widziany u ludzi wpływowych, że zdarzało mu się ominąć dla nas prawa, które Franciszka nauczyła mnie uważać za niezłomniejsze od praw życia i śmierci, — jak np. opóźnić dla naszego domu, jedynego w całej dzielnicy, o cały rok obowiązek tynkowania; uzyskać dla syna pani Sazerat, wybierającej się do wód, przywilej zdawania matury o dwa miesiące wcześniej, w serji kandydatów zaczynających się na A, zamiast żeby czekał kolei S. Gdybym ciężko zachorował, gdyby mnie porwali bandyci, wówczas, przekonany że ojciec ma zbyt wiele wpływu u najwyższych potęg, zbyt nieodparte listy polecające do Pana Boga, aby moja choroba lub uwięzienie mogły być czemś innem niż czczą i niegroźną komedją, czekałbym spokojnie nieuchronnego i szczęśliwego obrotu, godziny oswobodzenia lub wyzdrowienia. Może ten brak talentu, ta czarna dziura ziejąca w moim mózgu kiedym szukał tematu do przyszłych utworów, jest również tylko bezpodstawnem złudzeniem, które pierzchnie dzięki interwencji ojca; musiał to ułożyć z rządem i z opatrznością, że ja będę pierwszym pisarzem swojej epoki. Ale innym razem, podczas gdy rodzice niecierpliwili się że zostaję w tyle i nie podążam za nimi, moje obecne życie, zamiast mi się wydawać sztucznym tworem ojca, mogącego je zmieniać wedle ochoty, wydawało mi się przeciwnie czemś określonem rzeczywistością, która nie jest stworzona dla mnie, wobec której niema protestu, w której łonie nie posiadam sprzymierzeńca i która nie kryje nic poza nią samą. Zdawało mi się wówczas, że istnieję w taki sam sposób jak inni ludzie; że się zestarzeję, umrę jak oni, i że poprostu tylko należę do tych którzy nie mają talentu. Toteż, zniechęcony, wyrzekałem się na zawsze literatury, mimo zachęty jakiej mi nie szczędził Bloch. To wewnętrzne, bezpośrednie poczucie własnej nicości przeważało wszystkie pochlebne słowa jakie mi się zdarzało słyszeć, tak jak wyrzut sumienia nurtuje złego człowieka, podczas gdy wszyscy chwalą jego dobre uczynki.
Pewnego dnia, matka powiedziała mi: „Mówisz wciąż o pani de Guermantes; otóż, ponieważ doktór Percepied bardzo umiejętnie leczył ją przed czterema laty, księżna ma przyjechać do Combray na ślub jego córki. Będziesz ją mógł widzieć w kościele”. Od tego doktora Percepied najczęściej słyszałem o pani de Guermantes; pokazywał nam nawet numer ilustrowanego pisma z jej fotografją, w stroju który miała na balu kostjumowym u księżnej de Léon.
Naraz, w czasie mszy weselnej, ruch szwajcara, który usunął się na bok, pozwolił mi ujrzeć w kaplicy blondynkę z dużym nosem, bystremi niebieskiemi oczami, w gładkim, nowym i lśniącym jedwabnym fontaziu lila, z małym pryszczykiem u nasady nosa. I ponieważ na powierzchni jej czerwonej twarzy (musiało jej być bardzo gorąco), rozróżniałem — rozcieńczone i ledwo dostrzegalne — cząsteczki podobieństwa z portretem który mi pokazywano; ponieważ zwłaszcza poszczególne rysy, gdym próbował je określić, wyrażały się ściśle w tych właśnie terminach (duży nos, niebieskie oczy) któremi się posłużył doktór Percepied opisując księżnę, powiedziałem sobie: ta dama podobna jest do pani de Guermantes. Dalej: kaplica, w której owa dama słuchała mszy, to była kaplica Gilberta Złego, pod której płaskiemi grobowcami, złoconemi i rozdętemi niby komórki z miodem, spoczywali dawni książęta brabanccy. Dalej: przypomniałem sobie, żem słyszał, iż kaplica ta jest zastrzeżona dla rodziny Guermantes, kiedy któryś z jej członków przybywa na nabożeństwo do Combray; prawdopodobnie mogła istnieć tylko jedna kobieta podobna do portretu pani de Guermantes, znajdująca się tam, w tej kaplicy, w dniu w którym księżna miała właśnie przybyć: to jest ona!
Rozczarowanie moje było wielkie. Pochodziło ono stąd, że, myśląc o pani de Guermantes, nigdy się nie zastanawiałem, że ją sobie wyobrażam w barwach gobelinu lub witrażu, w innej epoce, z innej materji niż reszta żyjących osób. Nigdy mi nie przyszło na myśl, że może mieć czerwoną twarz, fontaź lila, jak pani Sazerat; a owal jej twarzy tak bardzo mi przypominał osoby widywane w domu, że musnęło mnie podejrzenie — przelotne zresztą — iż owa dama, w swojej zasadniczej istocie, we wszystkich swoich drobinach, nie jest może jako substancja księżną de Guermantes, ale że jej ciało, nieświadome nazwiska które nosi, należy do pewnego typu kobiecego, obejmującego również żony lekarzy i kupców. „Więc to tylko tyle, pani de Guermantes!” powiadała uważna i zdumiona mina, z jaką patrzyłem na ten obraz, oczywiście nie mający żadnego związku z temi, które pod tem samem mianem pani de Guermantes jawiły się tylekroć w moich snach. Obraz ten nie był, jak tamte, samowładnie stworzony przezemnie, ale skoczył mi do oczu pierwszy raz dopiero przed chwilą, w kościele; nie był tej samej przyrody, nie dał się barwić dowoli, jak tamte, które pozwalały się napoić pomarańczowym kolorem czarodziejskiej sylaby; ale był tak realny, że wszystko — nawet ten mały pryszczyk czerwieniący się w kąciku nosa — stwierdzało jego podległość prawidłom życia. Tak, w teatralnej apoteozie, falowanie sukni wróżki, drżenie jej małego palca, zdradzają obecność żywej aktorki, tam gdzie nie byliśmy pewni, czy nie mamy przed oczami czystej projekcji świetlnej.
Ale równocześnie, na tym obrazie, który przenikliwe oczy księżnej i jej wydatny nos przyszpilały do mojej wizji (może dlatego, że ten nos i te oczy najpierw dosięgły ową wizję, uczyniły w niej pierwszą rysę, w chwili gdy nie miałem jeszcze czasu pomyśleć, że kobieta, którą mam przed sobą, może być panią de Guermantes), na tym obrazie świeżym, nieodmiennym, próbowałem pomieścić myśl: „To jest pani de Guermantes”. Ale mogłem jedynie manipulować tem pojęciem nazewnątrz obrazu; były to niby dwie tarcze, oddzielone przestrzenią. W zamian owa pani de Guermantes, o której tak często marzyłem, teraz, kiedy widziałem że istnieje faktycznie poza mną, nabrała jeszcze większej władzy nad moją wyobraźnią; przez chwilę sparaliżowana zetknięciem z rzeczywistością tak różną od moich oczekiwań, wyobraźnia ta zaczęła teraz reagować, szepcząc mi: „Okryci chwałą przed epoką Karola Wielkiego, Guermantowie mieli prawo życia i śmierci nad swymi wasalami; księżna de Guermantes pochodzi od Genowefy Brabanckiej. Nie zna tutaj i nie raczyłaby znać żadnej z obecnych osób”.
I oto cudowna niezależność spojrzeń ludzkich, przywiązanych do twarzy nicią tak luźną, tak długą, tak rozciągliwą, że mogą się przechadzać same zdala od niej! Podczas gdy pani de Guermantes siedziała w kaplicy nad grobami swoich zmarłych, spojrzenia jej błądziły tu i tam, pięły się po filarach, zatrzymywały się nawet na mnie, niby promień słońca wędrujący po nawie, ale promień słońca który, w chwili gdym uczuł jego pieszczotę, wydał mi się świadomy. Co się tyczy samej pani de Guermantes, ponieważ pozostała nieruchoma, siedząc niby matka, gdy zdaje się nie widzieć psot i natręctwa swoich dzieci, zaczepiających wśród zabawy osoby których ona nie zna, niepodobna mi było zgadnąć, czy ona, w bezczynności swojej duszy, pochwala czy potępia włóczęgę swoich spojrzeń.
Pragnąłem bardzo, aby nie wyszła z kościoła nim się jej będę mógł napatrzyć dowoli; przypomniałem sobie bowiem, że od wielu lat uważałem jej widok za coś nieskończenie upragnionego. Nie odrywałem od niej oczu, jakgdyby każde moje spojrzenie mogło dosłownie unieść i zachować we mnie obraz wydatnego nosa, czerwonych policzków, wszystkich szczegółów, które mnie uderzały niby cenne, autentyczne i osobliwe dokumenty jej twarzy. Teraz, owa twarz wydawała mi się piękna dzięki pojęciom jakie z nią łączyłem, może zwłaszcza dzięki owej wrodzonej nam chęci nie doznania zawodu, będącej jakby instynktem samozachowawczym najlepszych części naszej istoty. Znów — skoro ona i owa księżna de Guermantes, obecna dotąd w mojej wyobraźni, były jedną i tą samą osobą — mieściłem ją poza resztą ludzkości, w którą proste życie jej ciała kazało mi ją na chwilę wmieszać; drażniło mnie, że słyszę dokoła: „Ładniejsza jest, niż pani Sazerat, niż panna Vinteuil”, jakgdyby można było ją z niemi porównywać! I spojrzenia moje zatrzymywały się na jej blond włosach, na niebieskich oczach, na liniach jej szyi: omijając rysy, które mogły mi przypomnieć inne twarze, wykrzykiwałem przed tym rozmyślnie niekompletnym szkicem: „Jaka ona piękna! Co za szlachetność! Mam przed sobą prawdziwą dumną Guermantes, wnuczkę Genowefy Brabanckiej!” I skupienie, jakiem oświecałem jej twarz, wyodrębniało ją tak, że dziś, kiedy wspomnę tę uroczystość, niepodobna mi ujrzeć nikogo z obecnych, poza nią i poza szwajcarem, który odpowiedział twierdząco, kiedym go spytał czy owa dama jest panią de Guermantes. Ale ją samą widzę; zwłaszcza w chwili defilady w zakrystji, którą oświecało niepewne i gorące słońce owego wietrznego i burzliwego dnia, gdy pani de Guermantes znalazła się pośród wszystkich tych mieszkańców Combray. Nie znała nawet ich nazwisk, ale niższość ich zbyt dobitnie stwierdzała jej przewagę, aby nie miała dla nich odczuć szczerej życzliwości, spodziewając się zresztą tem bardziej zaimponować im uprzejmością i prostotą. Nie mogła na nich zwracać owych spojrzeń świadomych, naładowanych określonym sensem, któremi się darzy osoby znajome; pozwalając tedy swoim roztargnionym myślom tryskać strumieniem błękitnego blasku którego nie mogła powstrzymać, nie chciała aby ten blask mógł onieśmielać, aby się mógł wydać wzgardliwy drobnym ludziom których spotykał po drodze, których dosięgał co chwila. Widzę jeszcze, nad jedwabistym i sutym fontaziem lila, słodkie zdziwienie jej oczu, któremu przydała — nie śmiejąc go przeznaczyć dla nikogo, ale tak aby wszyscy mogli w niem mieć swój udział — nawpół nieśmiały uśmiech udzielnej pani, która niejako usprawiedliwia się przed swymi wasalami i kocha ich. Ten uśmiech spadł na mnie, nie spuszczającego z niej oczu. Wówczas, przypominając sobie owo spojrzenie, któremu pozwoliła musnąć mnie w czasie mszy, niebieskie jak promień słońca gdy przeszywa witraż Gilberta Złego, powiedziałem sobie: „Ależ z pewnością ona mnie zauważyła”. Myślałem, żem się jej spodobał, że będzie jeszcze myślała o mnie skoro wyjdzie z kościoła, że z mojego powodu będzie może smutna wieczorem w Guermantes. I natychmiast pokochałem ją, bo jeżeli czasem, dla pokochania kobiety, wystarczy, że na nas popatrzy ze wzgardą — jak w mojem pojęciu zrobiła panna Swann — i że myślimy iż nigdy do nas nie będzie mogła należeć, czasem znowuż wystarczy, że na nas spojrzy z dobrocią jak to uczyniła pani de Guermantes i że myślimy iż będzie mogła do nas należeć. Jej oczy błękitniały jak barwinek niemożliwy do zerwania a jednak przeznaczony dla mnie; a słońce, zagrożone chmurą, ale prażące jeszcze całą siłą na rynku i w zakrystji, dawało karnację geranji rozłożonym na tę uroczystość czerwonym dywanom, po których posuwała się z uśmiechem pani de Guermantes; dawało ich wełnie różowy puszek, niby naskórek świetlny, i jakąś tkliwość, jakąś poważną słodycz w pompie i w radości, charakterystyczne dla niektórych ustępów z Lohengrina, dla niektórych płócien Carpaccia, coś co pozwala zrozumieć, że Baudelaire mógł dać dźwiękowi trąby epitet „rozkoszny”.
O ileż, od owego dnia, w spacerach moich w stronę Guermantes, wydało mi się jeszcze boleśniejsze niż dawniej nie mieć talentu i musieć się nazawsze wyrzec pisarskiej sławy! Żal, jakim mnie to przejmowało, wówczas gdym został sam marząc trochę na uboczu, przyprawiał mnie o takie cierpienie, że, aby go nie czuć dłużej, duch mój — sam z siebie, przez rodzaj samoobrony wobec bólu — zaprzestawał całkowicie myśleć o wierszach, o powieściach, o przyszłości poetyckiej, na którą mój brak talentu zabraniał mi liczyć. Wówczas, całkiem poza temi zainteresowaniami i nie wiążąc się z niemi niczem, nagle jakiś dach, blask słońca na kamieniu, zapach przydrożny, kazały mi się zatrzymać dla osobliwej przyjemności jaką mi dawały; zdawało mi się zarazem, iż, poza tem co widzę, kryją one coś, do czego mnie zapraszają i czego mimo wysiłków nie mogę odkryć. Ponieważ czułem że to znajduje się w nich, stałem w miejscu, nieruchomy, patrząc, oddychając, starając się wyjść myślą poza obraz lub zapach. I jeżeli mi trzeba było dogonić dziadka, iść dalej, starałem się odnaleźć je zamykając oczy, siliłem się przypomnieć sobie dokładnie linję dachu, barwę kamienia, które — nie umiałem powiedzieć czemu — zdawały mi się przez chwilę pełne, gotowe się rozchylić, wydać mi to, czego były jedynie pokrywą. Z pewnością tego rodzaju wrażenia nie mogły mi wrócić nadziei zostania kiedyś pisarzem i poetą, bo były zawsze związane z poszczególnym przedmiotem, pozbawionym wartości intelektualnej i nie skojarzonym z żadną oderwaną prawdą. Ale przynajmniej dawały mi przyjemność niewyrozumowaną, złudzenie jakiejś płodności i tem samem wyrywały mnie nudzie, poczuciu własnej bezsilności, jakiego doznawałem za każdym razem kiedym szukał filozoficznego tematu do wielkiego literackiego dzieła. Ale uczucie obowiązku, który mi nakładały owe wrażenia kształtu, zapachu lub barwy, każąc mi dotrzeć do tego co się kryje za niemi, było tak ciężkie, że rychło zacząłem szukać wymówek, któreby mi pozwoliły umknąć się tym wysiłkom i oszczędzić sobie tego mozołu.
Na szczęście, rodzice wołali mnie; czułem, że nie mam w danej chwili potrzebnego spokoju aby skutecznie wieść dalej swoje poszukiwania; że lepiej nie myśleć już o tem aż do powrotu i nie męczyć się zgóry bez rezultatu. Zaczem nie zajmowałem się już ową rzeczą nieznaną, która spowijała się w kształt albo w zapach; czułem się spokojny, ponieważ zabierałem ją do domu, pod płaszczem obrazów, gdzie odnajdę ją żywą, jak owe ryby, które, w dni kiedy mi pozwolono iść z wędką, przynosiłem w koszyku pod warstwą trawy zapewniającą im chłód. Znalazłszy się w domu, myślałem o czem innem, i w ten sposób gromadziły się w mojej duszy (tak jak w moim pokoju kwiaty zerwane na przechadzce lub przedmioty otrzymane od kogoś) kamień na którym igrało światło, dach, dźwięk dzwonu, zapach liści, wiele rozmaitych obrazów, kryjących dawno już umarłą przeczuwaną rzeczywistość, na której odkrycie nie starczyło mi woli.
Pewnego razu, kiedy nasza wyprawa przeciągnęła się wyjątkowo długo, spotkaliśmy, nad wieczorem, ku wielkiej naszej radości, doktora Percepied, pędzącego powozem; poznał nas i wziął nas z sobą. Wówczas doznałem takiego właśnie wrażenia, ale nie poniechałem go tym razem, nie zgłębiwszy go potrosze. Posadzono mnie koło woźnicy; jechaliśmy jak wiatr, bo doktór miał jeszcze przed powrotem do Combray wstąpić w Martinville-le-Sec do chorego; umówiliśmy się, że zaczekamy nań u bramy. Na zakręcie, uczułem nagle ową osobliwą przyjemność, nie podobną do żadnej innej; a uczułem ją widząc dwie wieże kościoła w Martinville, oświetlone zachodzącem słońcem, przyczem ruch powozu i zakręty drogi kazały im jakgdyby zmieniać miejsce; następnie wieżę w Vieuxvicq, która, oddzielona od nich pagórkiem i doliną, położona na płaskowyżu w oddali, zdawała się wznosić tuż obok tamtych.
Stwierdzając i notując kształt ich iglic, przesuwanie się ich konturów, osłonecznienie ścian, czułem, że nie dochodzę do krańca swoich wrażeń, że jest coś poza tym ruchem, poza tą jasnością, coś co niejako zawierają i kryją zarazem.
Wieże wydawały się tak odległe i napozór tak mało zbliżaliśmy się do nich, że zdziwiłem się, kiedy w chwilę potem zatrzymaliśmy się przed kościołem w Martinville. Nie znałem przyczyn rozkoszy, jakiej doznałem wprzód widząc je na horyzoncie, a przymus dociekania tych przyczyn zdawał mi się bardzo uciążliwy; miałem ochotę zachować w głowie owe linje poruszające się w słońcu i nie myśleć już o nich teraz. I prawdopodobne jest, że, gdybym to był uczynił, owe dwie wieże byłyby się na zawsze połączyły z tyloma drzewami, dachami, zapachami, dźwiękami, którem odróżniał od innych dla owej tajemnej i nigdy przezemnie nie zgłębionej rozkoszy. Zeszedłem porozmawiać z rodzicami czekając na doktora. Potem ruszyliśmy dalej, siadłem z powrotem na kozioł, obróciłem głowę aby widzieć jeszcze wieże, które nieco później ujrzałem na zakręcie ostatni raz. Woźnica, widocznie nie usposobiony do rozmowy, ledwie odpowiadał na moje przygadanki; trzeba mi było, z braku innego towarzystwa, poprzestać na własnem i próbować przypominać sobie swoje wieże. Niebawem, ich kontury i ich słoneczne ściany rozdarły się, jakgdyby były czemś w rodzaju kory; coś z tego co mi w nich było zakryte objawiło mi się; uczułem myśl, która nie istniała dla mnie chwilę przedtem, skrystalizowaną w słowach w mojej głowie. Rozkosz, którą dał mi przed chwilą widok tych wież, wzmogła się tak, że, jakby w upojeniu nie mogłem już myśleć o niczem innem. Byliśmy już daleko od Martinville, kiedy, odwracając głowę, ujrzałem je na nowo, tym razem całkiem czarne, bo słońce tymczasem zaszło. Chwilami na zakrętach chowały mi się; potem ukazały się ostatni raz, — w końcu nie ujrzałem ich więcej.
Nie uświadamiałem sobie, że to, co było ukryte z wieżami w Martinville, musi być czemś pokrewnem pięknemu zdaniu, skoro objawiło mi się w postaci słów, które mi sprawiły przyjemność; ale poprosiłem doktora o papier i ołówek; poczem, aby ulżyć sumieniu i poddać się swemu zachwytowi, ułożyłem, mimo wstrząsów powozu, następujący drobiazg. Odnalazłem go później, i niewiele potrzebowałem w nim zmienić:
„Samotne, wyrastające z równiny i jakby zgubione w pustce, wznosiły się ku niebu dwie kościelne wieże w Martinville. Niebawem ujrzeliśmy ich trzy: stając nawprost nich śmiałym zwrotem, przyłączyła się do nich zapóźniona wieża z Vieuxvicq. Chwile mijały, jechaliśmy szybko, mimo to trzy wieże wciąż były daleko przed nami, niby trzy ptaki siedzące na równinie, nieruchome i widoczne w słońcu. Potem wieża z Vieuxvicq odsunęła się i cofnęła; wieże w Martinville zostały same, oświetlone blaskiem zachodu; nawet na tę odległość, widziałem jak ten blask się uśmiecha i igra na ich ścianach. Tak wolno zbliżaliśmy się do nich, że obliczałem, ile czasu upłynie zanim je dosięgniemy, kiedy nagle powóz skręcił i złożył nas u ich stóp; rzuciły się tak gwałtownie naprzeciw nam, że stangret ledwie miał czas zatrzymać, aby nie uderzyć o kruchtę. Jechaliśmy dalej; już od dobrej chwili opuściliśmy Martinville, wioska towarzysząca nam przez kilka sekund znikła, kiedy, zostawszy same na widnokręgu i patrząc na naszą ucieczkę, wszystkie trzy wieże poruszały jeszcze na znak pożegnania słonecznemi wierzchołkami. Czasem jedna usuwała się, aby dwie inne mogły nas dojrzeć jeszcze przez chwilę; ale droga zmieniła kierunek, wieże zakręciły się w świetle niby trzy złote osie i znikły mi z oczu. Nieco później, kiedyśmy byli koło Combray a słońce już zaszło, spostrzegłem je ostatni raz z bardzo daleka; były niby trzy kwiaty, wymalowane na niebie ponad niską linją pól. Nasunęły mi też myśl o trzech dziewczętach z legendy, porzuconych w pustce gdzie już zapadał mrok; i podczas gdyśmy się oddalali galopem, widziałem je jak trwożliwie szukają drogi, jak, po kilku niezręcznych potknięciach się, ich szlachetne sylwetki tulą się wzajem do siebie, zasuwają się jedna za drugą, tworzą na różowem jeszcze niebie już tylko jeden kształt czarny, uroczy i pełen rezygnacji, i gubią się w ciemności”.
Nie myślałem nigdy o tym urywku, ale w owej chwili, kiedy, siedząc na koźle, w miejscu gdzie zazwyczaj woźnica stawiał w koszyku drób kupiony na targu w Martinville, skończyłem go pisać, czułem się tak szczęśliwy! Czułem, że mnie on tak doskonale uwolnił od tych wież i od tego co się kryło poza niemi! I jakgdybym ja sam był kurą i zniósł jajko, zacząłem śpiewać na całe gardło.
Przez cały dzień w czasie tych spacerów mogłem marzyć o rozkoszy, jaką byłoby zostać przyjacielem księżnej de Guermantes, łowić pstrągi, jeździć łódką po Vivonne, i w swoim głodzie szczęścia nie żądać od życia niczego jak tylko aby się zawsze układało w szereg szczęśliwych popołudni. Ale w powrotnej drodze spostrzegłem po lewej ręce fermę dość odległą od dwóch innych, położonych bardzo blisko siebie; stąd do Combray była już tylko aleja dębowa, obramiona z jednej strony łąkami. Każda łączka, w równych odstępach obsadzona jabłoniami, należała do małej zagrody. Jabłonie te, kiedy je oświecało zachodzące słońce, rzucały na łąkę japoński deseń cieniów. I nagle serce zaczynało mi bić; wiedziałem, że przed upływem pół godziny będziemy z powrotem i że — jak zwykle w dnie „strony Guermantes”, kiedy obiad był później — poślą mnie spać natychmiast po zupie, tak iż mama, zostawszy przy stole tak jakgdyby byli na obiedzie goście, nie przyjdzie mi powiedzieć dobranoc. Strefa smutku, w którą wszedłem, była tak różna od strefy, w którą rzucałem się z radością jeszcze przed chwilą, jak czasem na niebie różowa smuga oddzielona jest, niby linją, od smugi zielonej lub czarnej. Widzi się ptaka latającego na różowem polu, już sięga krańca, dotyka niemal czarnego tła, potem wsiąkł w nie. Otaczające mnie przed chwilą pragnienia, aby bywać w Guermantes, aby podróżować, aby być szczęśliwym, były mi teraz tak obce, że spełnienie ich nie sprawiłoby mi żadnej przyjemności. Jakże byłbym chętnie oddał to wszystko, aby móc płakać całą noc w ramionach mamy! Drżałem, nie odrywałem strwożonych oczu od twarzy matki, która nie zjawi się tego dnia w pokoju, gdzie już widziałem się myślą. Byłbym chciał umrzeć. I ten stan miał trwać aż do jutra, kiedy ranne promienie oprą, jak ogrodnik, swoje pręty na murze strojnym w nasturcje pnące się do mego okna, a ja wyskoczę z łóżka aby szybko biec do ogrodu, nie pamiętając już, że wieczór ma kiedykolwiek sprowadzić godzinę rozstania się z matką. I w „stronie Guermantes” nauczyłem się rozróżniać owe stany, które następują we mnie kolejno w pewnych okresach, tak, że wręcz dzielą między siebie każdy dzień; jeden wraca — z punktualnością febry — aby wypędzić drugi. Sąsiadują z sobą, ale tak są od siebie odrębne, tak pozbawione komunikacji między sobą, że, będąc w jednym stanie, nie mogę już zrozumieć, ani nawet sobie wyobrazić tego czego pragnąłem, obawiałem się lub spełniłem w drugim.
Toteż strona Méséglise i strona Guermantes wiążą się dla mnie z wieloma drobnemi wydarzeniami owego życia, które, wśród wszystkich naszych różnorodnych i równoległych żywotów, najobfitsze jest w zdarzenia, najbogatsze w przygody: mam na myśli życie intelektualne. Bezwątpienia postępuje w nas ono nieznacznie, a odkrycie prawd, które zmieniły nam jego znaczenie i wygląd, które nam otwarły nowe drogi, przygotowywaliśmy oddawna, ale bezwiednie; liczą się one dla nas jedynie od dnia, od minuty, w której się nam stały widzialne. Kwiaty, które igrały wówczas na łące, woda która przepływała w słońcu... cały otaczający je krajobraz, dalej towarzyszy ich wspomnieniu swoją nieświadomą lub roztargnioną twarzą; i z pewnością ten kącik przyrody, ten skrawek ogrodu, uparcie oglądane wzrokiem skromnego przechodnia, marzącego dziecka — tak jak ogląda króla pamiętnikarz zgubiony w tłumie — nie przeczuwałyby że to dzięki niemu dane im będzie przetrwać w ich najbardziej ulotnych zjawiskach; a przecież ten zapach głogów wabiący wzdłuż żywopłotu, gdzie niebawem zastąpi go dzika róża, odgłos kroków bez echa na ścieżce, bańkę utworzoną przez strumień na wodoroście i pękającą natychmiast, — wszystko to zachwyt mój uniósł i dał temu przetrwać tyle lat, podczas gdy dokoła drogi się zatarły i pomarli ci co je deptali i zginęło wspomnienie tych co je deptali. Czasami, ten kawałek pejzażu, doprowadzony w ten sposób aż do dziś, odcina się od wszystkiego tak, że buja niepewnie w mojej myśli, niby kwitnące Delos; i nie mogę powiedzieć z jakiego kraju, z jakiego czasu — może poprostu z jakiego snu — pochodzi. Ale zwłaszcza muszę myśleć o stronie Méséglise i o stronie Guermantes jak o głębokich pokładach mojego dna duchowego, jak o trwałym gruncie, na którym wspieram się jeszcze. Ponieważ wierzyłem w rzeczy i w osoby podczas gdym przebiegał te krainy, poznane w nich rzeczy i osoby są jedynemi które biorę jeszcze serjo i które dają mi jeszcze radość. Może wiara, która tworzy, wyschła we mnie, może rzeczywistość kształtuje się tylko w pamięci; dość że kwiaty, które mi ktoś dziś pokazuje po raz pierwszy, nie wydają mi się prawdziwemi kwiatami. Strona Méséglise, jej bzy, jej głogi, bławatki, maki, jabłonie; strona Guermantes z rzeką pełną kijanek, z liljami wodnemi i jaskrami, nazawsze stworzyły dla mnie oblicze krainy gdzie pragnąłbym żyć, gdzie wymagam przedewszystkiem tego, aby można było łowić ryby, pływać czółnem, widzieć ruiny gotyckich warowni i znaleźć pośród zbóż — jak w Saint-André-des-Champs — monumentalny kościół, wiejski i złocisty niby sterta zboża; i kiedy mi się zdarzy w podróży spotkać jeszcze w polach bławatki, głogi, jabłonie, natychmiast stają się bliskie memu sercu, ponieważ leżą w tej samej warstwie, na poziomie mojej przeszłości.
A jednak jest coś indywidualnego w miejscowościach! Kiedy mnie ogarnia żądza ujrzenia strony Guermantes, nie zadowoliłbym jej idąc nad brzeg strumienia, gdzie byłyby równie piękne, piękniejsze lilje wodne niż na Vivonne; tak samo jak wieczór, za powrotem — w godzinie kiedy się budzi we mnie ów lęk, który później wsiąka w miłość i może się stać na zawsze od niej nieodłączny — nie pragnąłbym aby mi przyszła powiedzieć dobranoc matka piękniejsza i inteligentniejsza od mojej. Tego, czego mi było trzeba abym mógł zasnąć szczęśliwy, z niezmąconym spokojem, żadna kochanka nie mogła mi dać od owego czasu. Człowiek wątpi o niej nawet w chwili kiedy w nią wierzy; nigdy nie posiada jej serca tak, jak ja dostawałem w pocałunku serce mojej matki, całkowite, bez zastrzeżeń, bez ukrytej myśli, bez cienia intencji, któraby nie była dla mnie. Trzebaby mi aby to była ona, aby nachyliła ku mnie tę twarz, na której było pod okiem coś w rodzaju skazy, co kochałem narówni z resztą. I tak samo pragnąłbym ujrzeć ową stronę Guermantes, którą znałem, z fermą dosyć odległą od dwóch dalszych sąsiadujących z sobą, na skraju dębowej alei; łąki, na których, kiedy się staną zwierciadlane w słońcu niby sadzawka, rysują się liście jabłoni; krajobraz, którego odrębność chwyta mnie czasem w nocy w moich marzeniach z fantastyczną niemal siłą i którego nie mogę odnaleźć po przebudzeniu. Bezwątpienia, strona Méséglise i strona Guermantes, przez to że na zawsze i nierozerwalnie spoiły we mnie rozmaite wrażenia dlatego jedynie że mi ich dały doznać w tym samym czasie — naraziły mnie w przyszłości na wiele zawodów, nawet na wiele błędów. Bo często chciałem ujrzeć znów jakąś osobę, nie zgadując iż pragnę jej widoku jedynie dlatego że mi przypomina żywopłot z głogów; i często prosta chęć podróży rodziła we mnie wiarę w nawrót uczucia — i chęć udzielenia tej wiary. Ale przez to samo znowuż, owa strona Méséglise i strona Guermantes, wciąż obecne w tych moich dzisiejszych wrażeniach, z któremi mogę je skojarzyć, dają wrażeniom tym fundament, głębię, jeden wymiar więcej. Dają im również czar, znaczenie, istniejące jedynie dla mnie. Kiedy w letnie wieczory harmonijne niebo mruczy niby dzikie zwierzę i kiedy każdy dąsa się na burzę, stronie Méséglise zawdzięczam to, że ja jeden trwam w ekstazie, wdechając, poprzez szmer deszczu, zapach niewidzialnych i niezmiennych bzów.
∗ ∗
∗ |
Tak często trwałem do rana, myśląc o czasach Combray, o smutnych bezsennych wieczorach, o tylu dniach także, których obrazy wskrzesił mi świeżo smak — w Combray powiedzonoby „zapach” — filiżanki herbaty. Myślałem też — przez skojarzenie wspomnień — i o tem, co, w wiele lat po opuszczeniu miasteczka, dowiedziałem się o miłości, którą Swann przeżył przed mojem urodzeniem. Dowiedziałem się tego z ową obfitością szczegółów, łatwiejszą czasem do uzyskania o osobach zmarłych przed wiekami, niż o życiu naszych najlepszych przyjaciół; ze ścisłością, która zdawałaby się niemożliwa — tak jak zdawało się niemożliwe rozmawiać z jednego miasta do drugiego — dopóki się nie zna sposobu pokonania tej niemożliwości. Wszystkie te wspomnienia, zsumowane — a są tam najdawniejsze, i świeższe, zrodzone z zapachu, i inne, będące jedynie wspomnieniami drugiej osoby, od której się ich dowiedziałem — tworzyły już tylko jedną masę, w której jednak można było rozpoznać jeżeli nie szczeliny i wyrwy, to bodaj owe żyłkowania, ową pstrokaciznę barw, które w niektórych skałach, w niektórych marmurach zdradzają różnice pochodzenia, wieku, formacji.
Zapewne, kiedy się zbliżał ranek, krótka niepewność mego przebudzenia rozprószyła się już oddawna. Wiedziałem, w jakim pokoju znajduję się w istocie; odbudowałem go dokoła siebie w ciemności, i — czyto orjentując się samą pamięcią, czy pomagając sobie dostrzeżonym słabym blaskiem, u którego stóp lokalizowałem firanki — odbudowałem go całkowicie, z urządzeniem, niby architekt i tapicer, którzy zachowują pierwotne otwory okien i drzwi; ustawiłem lustra i przywróciłem komodę na jej zwyczajne miejsce. Ale zaledwie dzień — nie już blask ostatniego polana na mosiężnym trójnogu, blask, który wziąłem za dzień — wykreślił w ciemności, jakgdyby kredą, swoją pierwszą białą i wytyczną smugę, już okno opuszczało wraz z firankami odrzwia, w których umieściłem je przez pomyłkę, podczas gdy, robiąc mu miejsce, biurko, ustawione tam niezdarnie przez moją pamięć, umykało pędem, popychając przed sobą kominek i usuwając ściankę korytarza; podwórko królowało w miejscu, gdzie przed chwilą jeszcze rozciągała się gotowalnia. I mieszkanie odbudowane przezemnie w ciemnościach, połączyło się z innemi mieszkaniami ujrzanemi na chwilę w wirze przebudzenia, wypłoszone owym bladym znakiem, który wykreślił ponad firankami podniesiony palec dnia.
Pani Verdurin pochodziła z szanownej mieszczańskiej rodziny nadzwyczaj bogatej i zupełnie nieznanej, z którą stopniowo poniechała wszelkich stosunków. Z wyżej wymienionych powodów, mimo iż osobiście cnotliwa, ograniczyła się prawie wyłącznie w tym roku — poza młodą panią Cottard, żoną doktora — do towarzystwa pani de Crécy, osoby omal że nie z półświatka, którą pani Verdurin nazywała po imieniu Odetą i mieniła „słodką istotą”, oraz do ciotki pianisty, która niegdyś musiała być odźwierną. Owym paniom, naiwnie nieznającym świata, tak łatwo było wmówić, że księżna de Sagan i księżna de Guermantes muszą za pieniądze ściągać nieszczęsnych gości na swoje obiady, że, gdyby im samym ofiarowano zaproszenie do tych wielkich dam, ex-odźwierna i kokotka odmówiłyby wzgardliwie.
Państwo Verdurin nie zapraszali nikogo na obiad; miało się u nich stale „talerz zupy”. Wieczory nie miały programu. Młody pianista grał, ale tylko o ile „był w humorze”, bo nie zmuszano nikogo; jak mówił p. Verdurin: „wszystko dla przyjaciół, niech żyje koleżeństwo!” Jeżeli pianista chciał grać kawalkadę z Walkiryj albo preludjum z Tristana, pani Verdurin protestowała; nie iżby nie kochała tej muzyki, ale przeciwnie dlatego że ją zanadto wzrusza. „Więc chcecie, żebym znów dostała tej wściekłej migreny? Wiecie przecież, że tak jest za każdym razem kiedy on to gra. Jutro, kiedy będę chciała wstać, koniec, ani ręką ani nogą!” O ile pianista nie grał, rozmawiano; któryś z przyjaciół, najczęściej ówczesny ich malarz-faworyt, „puszczał — jak powiadał p. Verdurin — kawały, od których wszystko się trzymało za brzuchy”. Pani Verdurin zwłaszcza tak bardzo miała zwyczaj dosłownie brać metafory doznawanych wzruszeń, że doktór Cottard (wówczas początkujący lekarz) musiał któregoś dnia nastawiać jej szczękę, którą zwichnęła od zbytniego śmiechu.
Frak był zabroniony, ponieważ było się między swymi, i aby się nie upodobniać do nudziarzy, których strzeżono się jak ognia. Tych zapraszano jedynie na wielkie wieczory, urządzane możliwie najrzadziej, wyłącznie o ile to mogło zabawić malarza lub dać poznać muzyka. W inne dni poprzestawano na zabawie w szarady, na kolacyjkach kostjumowych, ale w swojem kółku, nie wpuszczając nikogo obcego w małą gromadkę.
Ale, w miarę jak swoi zajmowali więcej miejsca w życiu pani Verdurin, do „nudziarzy”, do potępionych, zaczęło się liczyć wszystko to, co od niej odciągało przyjaciół, co im niekiedy przeszkadzało rozrządzać sobą; więc matka jednego, zajęcia drugiego, letnie mieszkanie albo słabe zdrowie trzeciego. Kiedy doktór Cottard chciał wyjść zaraz po obiedzie spiesząc do ciężko chorego, pani Verdurin mówiła: „Kto wie, może mu to zrobi o wiele lepiej, jeśli go pan nie będzie dziś niepokoił; spędzi spokojną noc bez doktora, jutro zajdzie pan wcześnie i zastanie go pan w najlepszem zdrowiu.” Już od początku grudnia pani Verdurin chorowała na myśl że wierni „puszczą ją kantem” na wilję i na Nowy Rok. Ciotka pianisty wymagała, naprzykład, aby siostrzeniec przyszedł tego dnia na familijny obiad do jej matki:
— Myśli pani, że pani matka umarłaby z tego, wykrzyknęła twardo pani Verdurin, gdybyście nie zjedli z nią obiadu w Nowy Rok, jak na prowincji.
Niepokoje jej odradzały się w Wielkim Tygodniu:
— Pan, doktorze, uczony, wolnomyśliciel, przyjdzie pan oczywiście w Wielki Piątek, jak w inne dni? — rzekła do doktora Cottard w pierwszym roku znajomości, tonem takim, jakby nie można było wątpić o odpowiedzi. Ale drżała, czekając co doktór odpowie, bo gdyby nie przyszedł, groziło jej, że będzie sama.
— Przyjdę w Wielki Piątek... pożegnać się, bo jedziemy na święta w nasze strony, do Owernji.
— Do Owernji poto, żeby was tam zjadły pchły i robactwo, winszuję!
I, po chwili milczenia:
— Gdyby pan był nas choć uprzedził, postaralibyśmy się zorganizować to, odbyć tę podróż razem, w komfortowych warunkach.
Tak samo, jeżeli „swój” miał przyjaciela, albo „swoja” jakiś flirt, który mógłby ją czasem przyprawić o niewierność uświęconym wieczorom, nie przestraszało państwa Verdurin to, że kobieta może mieć kochanka, byle go miała u nich, byle go kochała u nich i nie wolała go od nich. Powiadali: „Więc dobrze! przyprowadź swego przyjaciela”. I angażowano go niejako na próbę, aby się przekonać, czy zdolny jest nie mieć sekretów dla pani Verdurin, czy godny jest, aby go przyjąć do „paczki”. Jeżeli nie był godny, brano na bok swojego lub swoją i starano się ich poróżnić z przyjacielem lub kochanką. W przeciwnym razie, „nowy” stawał się z kolei swoim. Toteż, kiedy w tym roku owa osoba z półświatka opowiedziała panu Verdurin, że poznała uroczego człowieka, pana Swann, i natrąciła że ów Swann byłby bardzo szczęśliwy gdyby się mógł dostać do nich, Verdurin z miejsca przekazał to podanie żonie. (Własne zdanie miał dopiero po żonie; specjalnością zaś jego było spełniać pragnienia małżonki, zarówno jak pragnienia „swoich”, z wielkim nakładem pomysłowości.)
— Właśnie pani de Crécy ma do ciebie małą prośbę. Chciałaby ci przedstawić jednego ze swoich przyjaciół, pana Swann. Co ty na to?
— Ależ jakże! czy można czegokolwiek odmówić naszej czarującej małej? Cicho siedź, nikt się ciebie nie pyta o zdanie, jesteś czarująca mała.
— Skoro pani tak każe, odparła Odeta mizdrząc się, i dodała: — Pani wie, że ja nie jestem „fishing for compliments”.
— Więc dobrze, przyprowadź swojego przyjaciela, jeżeli jest miły.
To pewna, iż „paczka” nie miała żadnego związku z towarzystwem w którem obracał się Swann, i skończeni światowcy uważaliby, że nie warto było, jak on, mieć wyjątkowej sytuacji w „świecie”, poto, aby się starać o wprowadzenie do państwa Verdurin. Ale Swann tak lubił kobiety, że, od czasu gdy poznał mniejwięcej wszystkie damy z arystokracji tak iż nie miały dla niego żadnych niespodzianek, indygienat ów, niemal dyplom szlachectwa, jaki mu przyznało faubourg Saint-Germain, miał dlań wartość jedynie jako rodzaj waloru wymiennego. Był to niejako oblig bez istotnej ceny, ale dający się spożytkować kędyś na prowincji, albo w jakimś zakątku Paryża, gdzie córka wiejskiego szlachciury albo pisarza sądowego wpadła mu w oko. Bo żądza lub miłość wracały wówczas Swannowi uczucie próżności, od którego był obecnie w zwykłym trybie życia wolny, mimo iż niewątpliwie to właśnie uczucie skierowało go niegdyś ku karjerze światowej, w której błahych zabawach strwonił dary umysłu, obracając swoją wiedzę artystyczną na to, aby modnym damom służyć za doradcę przy kupnie obrazów i urządzaniu pałaców. Rodziła się w nim wówczas chęć błyśnięcia przed piękną nieznajomą wykwintem, którego nazwisko Swann samo przez się nie posiadało. Pragnął tego zwłaszcza, o ile nieznajoma była skromnej kondycji. Inteligentny człowiek, jeżeli się boi wydać głupim, to nie w oczach drugiego inteligentnego człowieka; tak samo człowiekowi eleganckiemu grozi nie to, że elegancji jego nie oceni wielki pan, ale że może jej niedocenić prostak. Trzy czwarte wysiłków i kłamstw z próżności, wyprodukowanych od czasu jak świat istnieje (i to najczęściej z odwrotnym skutkiem), popełnia się na intencję niższych od siebie. I ten sam Swann, prosty i bezceremonjalny z jakąś księżną, kiedy miał do czynienia z pokojówką, drżał że się „nie wyda”, pozował.
Swann był dość różny od ludzi, którzy przez lenistwo lub przez potulne poczucie obowiązku wobec własnej godności, stronią od przyjemności, jakie nastręcza im życie poza ich światową pozycją. Tacy żyją zamurowani do śmierci w swojej przegródce, zadowalając się wkońcu tem, aby nazywać przyjemnościami — w braku lepszych, i z przyzwyczajenia — mierne rozrywki lub znośne nudy, jakie w niej znajdują. Swann nie zmuszał się, aby mu się podobały kobiety z któremi przestawał, ale starał się przestawać z kobietami które mu się spodobały. A bywały to kobiety o urodzie dosyć pospolitej; przymioty fizyczne bowiem, jakich szukał bezwiednie, były w zupełnej sprzeczności z zaletami które podziwiał w kobietach rzeźbionych lub malowanych przez jego ulubionych mistrzów. Wyraz melancholji, głębi, mroził jego zmysły, które pobudzało natomiast zdrowe, obfite i różowe ciało.
Jeżeli w podróży spotkał rodzinę, której znajomość pod względem światowym nie przynosiła zaszczytu, ale w której kobieta jakaś olśniła jego oczy nieznanym mu jeszcze powabem, wówczas poprzestać na swoim stanie „stanie posiadania”, oszukać rodzące się nowe pragnienie, podstawić inną rozkosz (sprowadzając np. dawną kochankę) w miejsce rozkoszy której mógłby zaznać z nieznajomą, wydawałoby się Swannowi nikczemną abdykacją wobec życia. Takie wyrzeczenie się nowego szczęścia zdawałoby mu się równie głupie, co gdyby, zamiast zwiedzić jakiś kraj, siedział zamknięty w swoim pokoju i oglądał widoki Paryża. Swann nie zamykał się w gmachu swoich stosunków, ale zrobił z nich rodzaj składanego namiotu podróżnika, aby móc go sobie ustawić na nowo wszędzie gdzie mu się spodoba jakaś kobieta. A co nie było przenośne, lub nie dało się wymienić na nową przyjemność, wszystko to oddałby za nic, choćby się innym wydawało najpożądańsze. Ileż razy zniszczył cały swój kredyt u jakiejś wielkiej damy, która od lat pragnęła mu w czemś być miła, nie znajdując sposobności potemu; i Swann wyczerpywał swoje conto jednym zamachem, żądając od niej niedyskretną depeszą telegraficznej rekomendacji, umożliwiającej mu doraźny wstęp do któregoś z jej intendentów, którego córka wpadła mu w oko gdzieś na wsi. W tych wypadkach, Swann postępował jak człowiek zgłodniały, któryby zamienił djament za kawałek chleba. Później nawet bawił się tem, bo było w nim — okupione rzadkiemi delikatnościami — pewne chamstwo.
Przytem Swann należał do owej kategorji mężczyzn inteligentnych, którzy, pędząc żywot próżniaczy, szukają pociechy — a może wymówki — w przeświadczeniu, że owo próżniactwo nastręcza ich inteligencji przedmioty bardzo godne zainteresowania, niegorzej nauki lub sztuki; że „życie” zawiera sytuacje bogatsze, bardziej powieściowe niż wszystkie powieści. Upewniał tak przynajmniej i przekonywał o tem bez trudu swoich najwybredniejeszych przyjaciół, zwłaszcza barona Charlus, którego lubił zabawiać pikantnemi awanturkami z własnych przeżyć. Jednego razu, poznawszy w wagonie kolejowym jakąś kobietę i zawiózłszy ją do siebie, odkrył, że nieznajoma jest siostrą monarchy mającego w tej chwili w rękach wszystkie nici polityki europejskiej, w której sekrety Swann wnikał nagle w sposób nader przyjemny; innym razem, dzięki zawikłanej grze okoliczności, od rezultatu konklawe zależało, czy mu się uda zostać amantem pewnej kucharki; etc. etc.
Nietylko zresztą świetną falangę cnotliwych matron, generałów, akademików i innych osób, z któremi był specjalnie blisko, Swann zmuszał z takim cynizmem aby mu służyli za rajfurów. Wszyscy jego przyjaciele nawykli od czasu do czasu dostawać od niego listy, w których prosił o wprowadzenie lub rekomendację. Dyplomacja, którą rozwijał w tej grze wśród kolejnych miłostek i pod rozmaitemi pozorami, dowodziła, bardziej niżby to uczyniły jakieś niezręczności, konsekwentnego charakteru i wciąż jednakich celów. W wiele lat później, kiedy zacząłem się interesować charakterem Swanna, — odkrywając w nim, pod innemi względami, wiele podobieństw z moim własnym — słyszałem często, że, kiedy pisał do mego dziadka (mówiąc ściśle, nie był to jeszcze mój dziadek, bo właśnie w dobie mego urodzenia zaczęła się wielka miłość Swanna, która przerwała na długo owe jego praktyki), dziadek, poznając na kopercie pismo przyjaciela, wykrzykiwał: „Oho, Swann prosi mnie o coś: miejmy się na baczności!” I, czyto przez nieufność, czy przez owo nieświadomie djaboliczne uczucie, które każe nam ofiarowywać jakąś rzecz jedynie ludziom wcale jej nie pragnącym, dziadek i babka zachowywali się opornie wobec najłatwiejszych do spełnienia próśb Swanna. Kiedy naprzykład prosił żeby go przedstawić młodej pannie, co niedzielę bywającej u dziadków na obiedzie, musieli za każdym razem udawać przed Swannem że jej już nie widują, podczas gdy cały tydzień zastanawiali się kogoby z nią zaprosić, nie znajdując w końcu nikogo, a nie chcąc skinąć na tego, któregoby to tak uszczęśliwiło!
Czasami, jacyś znajomi dziadków, żalący się wprzódy że nigdy nie widują Swanna, oznajmiali z zadowoleniem (może i z chęcią obudzenia zazdrości), że tenże Swann stał się dla nich niesłychanie uprzejmy, poprostu nie wychodzi z ich domu. Dziadek nie chciał mącić ich przyjemności, ale patrząc na babkę, nucił:
Co tkwi w tajemnicy tej,
Zrozumieć niema sposobu...
albo:
Widzenie ulotne jak sen...
albo:
W takich sprawach, kto nie fryc,
Najlepiej nie widzi nic...
W ten sposób był Swann przez kilka miesięcy najbliższym przyjacielem pewnych kuzynów babki, bywał tam prawie codzień na obiedzie. Nagle przestał się zjawiać, nie uprzedziwszy ich. Myślano, że jest chory; pani domu miała doń posłać z zapytaniem o zdrowie, kiedy znalazła w kredensie list Swanna, zapomniany przez nieuwagę w książce z rachunkami kucharki. Swann oznajmiał tej dziewczynie, że wyjeżdża z Paryża, że już nie przyjdzie więcej. Była jego kochanką; i w chwili zerwania ją jedną uważał za właściwe uprzedzić.
Kiedy, przeciwnie, chwilowa kochanka Swanna była damą z towarzystwa, lub bodaj osobą której zbyt niskie pochodzenie lub nazbyt dwuznaczna sytuacja nie przeszkadzały mu wprowadzić w towarzystwo, wówczas dla niej Swann sam wracał do „świata”, ale tylko w specjalną orbitę w której ona się obracała lub w którą sam ją wciągał. „Niema co liczyć na Swanna dziś wieczór, powiadano; wiecie przecie że w ten dzień jego Amerykanka ma Operę”. Wyrabiał swojej pani zaproszenia do najbardziej zamkniętych salonów, w których miał swoje nawyki, swoje stałe obiady, partyjkę pokera; co wieczora, dawszy lekko sfalować żelazkiem szczotkę rudych włosów — co łagodziło nieco żywość jego zielonych oczu — Swann wybierał kwiat do butonierki i szedł się spotkać z kochanką na obiedzie w którymś ze swoich bliskich domów. Ożywiała go myśl o podziwie i przyjaźni światowców, dla których on był wyrocznią i których miał tam spotkać; o dowodach sympatji, jakie go czekały w obecności kochanej kobiety. Odnajdywał wówczas urok w owem światowem życiu, którem się już zdążył zblazować, ale którego materja, nasycona i gorąco zabarwiona wnikającym w nią sekretnym płomieniem, zdała mu się cenna i piękna od chwili gdy w nią wprowadził nową miłość.
Każda z tych miłostek, lub każdy z tych flirtów były mniej lub bardziej pełnem ziszczeniem marzeń zrodzonych z widoku jakiejś twarzy lub jakiegoś ciała, które Swannowi wydały się samorzutnie, bez wysiłku z jego strony, urocze. Wręcz odmiennie miały się rzeczy, kiedy go raz w teatrze jeden z dawnych przyjaciół przedstawił Odecie de Crécy. Przyjaciel mówił Swannowi o niej jako o czarującej kobiecie, z którą dałoby się może coś wskórać; zarazem, chcąc przydać ceny swojej usłudze, przedstawił mu panią de Crécy jako osobę trudniejszą niż była nią w istocie. Niewątpliwie, Odeta wydała się Swannowi piękna, ale w rodzaju który mu był obojętny, który nie budził w nim żadnych pragnień, poniekąd nawet odpychał go fizycznie; wydała mu się jedną z owych kobiet (każdy ma takie i każdy odmienne) będących przeciwieństwem typu ciągnącego nasze zmysły. Na jego gust miała profil zbyt wyrazisty, cerę zbyt delikatną, kości policzkowe zbyt wydatne, rysy zbyt pociągłe. Oczy miała piękne, ale tak duże, że uginały się pod swoją własną masą, nużyły resztę twarzy i właścicielce jej dawały zawsze wyraz taki, jakby była mizerna albo w złym humorze.
W jakiś czas po tej prezentacji, pani de Crécy napisała do Swanna, prosząc o pozwolenie obejrzenia jego zbiorów. Toby ją tak interesowało! — ją, „ciemną w tych sprawach, ale mającą instynkt rzeczy pięknych”. Powiadała, że ma wrażenie, iż będzie go znała lepiej, kiedy go zobaczy „w jego home”, gdzie go sobie wyobraża „tak komfortowo, przy herbacie, wśród książek”; mimo iż nie ukrywała zdziwienia, że Swann mieszka w dzielnicy tak smutnej, „tak mało smart, jak na niego, który jest wcieleniem smartu”. I skoro, za zgodą Swanna, przyszła, żałowała żegnając się, że tak krótko bawiła w mieszkaniu gdzie się czuła tak szczęśliwa; mówiła do Swanna o nim samym tak, jakby był dla niej czemś więcej od innych znajomych; roiła między nim a sobą romantyczne powinowactwo dusz, które przyprawiło Swanna o uśmiech. Ale w krytycznym wieku do którego zbliżał się Swann, człowiek umie się zadowolić tem że kocha, dla przyjemności kochania, nie zanadto wymagając wzajemności; wówczas owo zbliżenie serc, o ile nie jest, jak za młodu, nieodzownym celem miłości, kojarzy się w zamian z jej pojęciem tak silnie, że może się stać przyczyną miłości, o ile ją wyprzedzi. Niegdyś, człowiek marzył o tem aby posiadać serce kobiety którą kochał; później, przeświadczenie iż posiada serce kobiety może mu wystarczyć do pokochania jej. W miłości szuka się zwłaszcza rozkoszy subjektywnej, toteż, w wieku w którym, zdawałoby się, rola pociągu fizycznego powinnaby być tem większa, miłość — i to nawskroś fizyczna — może się zrodzić bez początkowego pragnienia. W tej epoce życia poznaliśmy już kilkakrotnie miłość; nie rozwija się ona sama, wedle swoich własnych nieznanych i nieubłaganych praw, wobec naszego zdumionego i biernego serca. Przychodzimy jej z pomocą, fałszujemy ją pamięcią, sugestją. Poznając jeden z jej symptomów, przypominamy sobie, wskrzeszamy inne. Ponieważ znamy jej pieśń, zapisaną w nas w całości, aby znaleźć dalszy ciąg, nie potrzebujemy żeby nam kobieta zanuciła jej początek — zastąpiony podziwem zrodzonym z piękności. A jeżeli zacznie ją w środku — tam gdzie serca są już blisko, gdzie mówi się o stopieniu dwojga istnień — znamy tę melodję natyle, aby natychmiast dopaść naszą partnerkę w momencie, w którym nas oczekuje.
Odeta de Crécy odwiedziła Swanna powtórnie, potem przychodziła coraz częściej. Niewątpliwie każda z tych wizyt odnawiała w nim rozczarowanie, zrodzone z widoku rysów, których szczegółów zapomniał tymczasem potrosze, nie wyobrażając sobie tej twarzy tak wyrazistą, ani, mimo młodości, tak przywiędłą. Rozmawiając z Odetą, żałował że świetna jej uroda nie jest z rodzaju, któryby doń przemawiał bezpośrednio. Trzeba zresztą powiedzieć, że twarz Odety wydawała się szczuplejsza i wydatniejsza przez to że czoło i część policzków były zakryte masą włosów, które noszono wówczas nastroszone, „utapirowane”, opadające w kręcących się loczkach koło uszu; co się zaś tyczy ciała (była cudownie zbudowana), trudno było odgadnąć jego linję pod ówczesną modą, mimo że pani de Crécy była jedną z najlepiej ubierających się kobiet w Paryżu. Stanik, sterczący niby na urojonym brzuchu i kończący się nagle szpicem, podczas gdy poniżej wzdymał się balon podwójnej spódnicy, wywoływał wrażenie, jakgdyby kobieta się składała z rozmaitych i źle do siebie dopasowanych części; riuszki, falbany, figaro, zmierzały, wedle kaprysów kroju lub konsystencji materjału, łamaną linją ku kokardkom, ku zwojom koronek, ku dżetowym frendzlom, układały się wzdłuż brykli, ale nie wiązały się zgoła z żywą istotą, która, wedle tego czy architektura szmatek zbliżała się lub oddalała od jej własnej budowy, zatracała się w nich lub zniekształcała.
Ale, kiedy Odeta wyszła, Swann uśmiechał się, przypominając sobie to co mu powiedziała; jak jej się będzie dłużył czas do chwili w której pozwoli jej przyjść znowu. Przypomniał sobie niespokojną zatrwożoną minkę, z jaką go raz prosiła, aby to oczekiwanie nie trwało zbyt długo. Kiedy to mówiła, spojrzenia jej, wlepione w niego, trwożliwe, błagalne pod bukietem sztucznych bratków na okrągłym białym słomkowym kapeluszu z czarnemi aksamitkami, miały coś wzruszającego. „A pan, rzekła, czy pan nie przyjdzie do mnie kiedy na filiżankę herbaty?” Swann powołał się na swoje prace, na studjum — w rzeczywistości porzucone już od lat — nad malarzem Ver Meer van Delft. „Rozumiem, że to nie dla mnie, czuję się taka nędzna przy takich ludziach jak wy, wielcy uczeni — odpowiedziała. Byłabym jak mucha przy katedrze Notre-Dame. A jednak, takbym lubiła kształcić się, wiedzieć coś, rozumieć. Jakie to musi być zabawne szperać w książkach, grzebać się w starych papierach”, dodała z ową zadowoloną z siebie minką, jaką przybiera wykwintna kobieta, utrzymując że jej rozkoszą jest paprać się bez obawy powalania się, coś tak jak gotować samej „zawinąwszy rękawy po łokcie”.
— Będzie pan sobie żartował ze mnie, ale nigdy nie słyszałam o tym malarzu, który nie pozwala panu przyjść do mnie (miała na myśli Ver Meera); czy on żyje jeszcze? Czy można zobaczyć jego obrazy w Paryżu, abym sobie mogła lepiej uzmysłowić to co pan kocha, odgadnąć trochę co jest pod tem szerokiem czołem które tyle pracuje, w tej głowie która — widać to! — bez ustanku coś rozważa; móc sobie powiedzieć: o, on właśnie o tem myśli. Jakieby to było rozkoszne móc dzielić pańską pracę!
Wymówił się obawą nowych przyjaźni, co nazwał — przez galanterję — obawą przed cierpieniem.
— Boi się pan przywiązania? Jakie to zabawne, a ja tylko tego szukam, dałabym życie za to żeby je znaleźć, rzekła głosem tak naturalnym, tak głęboko przekonanym, że go to wzruszyło. Musiał pan cierpieć przez kobietę. I myśli pan, że inne są takie same. Nie umiała pana zrozumieć; pan jest taki inny. To mi się właśnie w panu spodobało, czułam zaraz, że pan nie jest taki jak wszyscy.
— Ależ ja wiem co to są kobiety; i pani musi mieć przecie mnóstwo zajęć, rzadko pani jest wolna.
— Ja! Nigdy nie mam nic do roboty, zawsze jestem wolna, zawsze będę wolna dla pana. O którejkolwiek godzinie dnia i nocy, kiedy tylko będzie pan miał ochotę mnie widzieć, niech pan po mnie pośle, będę szczęśliwa, przybiegnę. Czy zrobi pan tak? Wie pan, coby było ładnie? Żeby się pan zapoznał z państwem Verdurin, gdzie bywam co wieczór. Niech pan pomyśli! Gdyby się tam móc spotkać i gdybym mogła wierzyć, że pan się tam znalazł troszkę dla mnie!
Niewątpliwie, przypominając sobie ich rozmowy, myśląc tak o niej kiedy był sam, w swoich romantycznych marzeniach Swann przyzywał obraz Odety, ot, wśród obrazów wielu innych kobiet; ale gdyby, dzięki jakiejś okoliczności (lub nawet poza nią, ile że okoliczność ta może nie mieć udziału w istnieniu dotąd utajonego a nagle ujawnionego stanu) obraz Odety wchłonął wszystkie te marzenia; gdyby się już stały nieodłączne od jej wspomnienia, wówczas braki jej fizyczne nie miałyby żadnej wagi, ani to czy jej uroda była wprzód w guście Swanna. Ciało jej, stawszy się poprostu ciałem kobiety kochanej, byłoby odtąd jedynem zdolnem mu dać rozkosz i cierpienie.
Przypadkowo, dziadek mój znał rodzinę państwa Verdurin (czego nie można było powiedzieć o żadnym z ich obecnych przyjaciół). Ale poniechał wszelkich stosunków z „młodym Verdurin”, jak go nazywał. Uważał go, nieco sumarycznie, za człowieka, który — zachowawszy zresztą liczne miljony — — ugrzązł w „bohemie” i w hołocie. Jednego dnia, dziadek dostał list od Swanna, z zapytaniem czyby go nie mógł zapoznać z Verdurinami. „Baczność! baczność! wykrzyknął dziadek; to mnie wcale nie dziwi, naszego Swanna nieuchronnie czekał taki koniec. Ładne towarzystwo! Popierwsze, nie mogę zrobić tego o co mnie prosi, bo nie znam już pana Verdurin. A potem, musi się w tem kryć jakaś babska historja, ja się nie wdaję w takie sprawy. Haha! to będzie ładna zabawa, jeżeli Swann wdepnie w tych Verdurinów!”
Po odmownej odpowiedzi dziadka, Odeta sama wprowadziła Swanna do państwa Verdurin.
W dniu, w którym Swann się zjawił, Verdurinowie mieli na obiedzie doktora Cottard z żoną, młodego pianistę z ciotką, wreszcie malarza, który wówczas cieszył się ich łaską; w ciągu wieczora przybyło jeszcze paru innych wiernych.
Doktór Cottard nigdy nie wiedział całkiem na pewno, z jakiego tonu ma komuś odpowiedzieć; czy partner żartuje, czy mówi serjo. Na wszelki wypadek, doktór okraszał stale twarz szkicem konwencjonalnego i prowizorycznego uśmiechu, którego wyczekująca domyślność miała go ratować od zarzutu naiwności, w razie gdyby czyjeś powiedzenie okazało się żartem. Że jednak, na wypadek przeciwnej ewentualności, doktór nie pozwalał temu uśmiechowi jawnie rozkwitnąć, na twarzy jego bujała ustawiczna niepewność; czytało się na niej pytanie, którego nie śmiał zadać: „Czy pan to mówi serjo?” Jak w salonie, tak samo Cottard nie był pewny swojego zachowania się na ulicy, a nawet wogóle w życiu; przechodniom, powozom, wypadkom, przeciwstawiał ten sam chytry uśmieszek, zgóry neutralizujący wszelką z jego strony niewłaściwość: o ileby wzięcie doktora kiedykolwiek nie było na miejscu, uśmiech ten dowodził, że wie o tem i że, jeżeli tak postąpił, to tylko przez żart.
Wzamian, na wszystkich punktach, gdzie szczere pytanie zdawało mu się dozwolone, doktór starał się ograniczyć pole swoich wahań i uzupełniać swoją wiedzę.
I tak, za radą przewidującej matki (dała mu tę radę kiedy opuszczał prowincję), nigdy nie przepuścił nieznanego mu zwrotu ani nazwiska, ale starał się uzyskać o nich pewne informacje.
Co się tyczy gotowych zwrotów, doktór był nienasycony w żądzy objaśnień. Przypisując im niekiedy znaczenie ściślejsze niż je mają w istocie, rad był wiedzieć, co oznaczają dokładnie wyrażenia słyszane najczęściej, jak fajerwerk dowcipu, błękitna krew, wejść komuś w paradę, homeryczny śmiech, król życia, dawać carte blanche, spaść z księżyca, i w jakich określonych wypadkach godzi się ich używać. W ich braku, okraszał rozmowę kalamburami, których się wyuczył. Co się tyczy nazwisk usłyszanych po raz pierwszy, ograniczał się do powtórzenia ich pytającym tonem, spodziewając się w ten sposób uzyskać wyjaśnienia, bez wyraźnego ich żądania.
Doktór łudził się, że jest wcieleniem zmysłu krytycznego, którego nie posiadał ani trochę. Dlatego straconym trudem była z nim owa wyrafinowana uprzejmość, polegająca na tem, aby, kiedy komuś robimy grzeczność, utrzymywać obłudnie, że to on nam ją wyświadcza. Cottard brał wszystko dosłownie. Mimo całego jej zaślepienia na punkcie doktora, drażnił tem niekiedy panią Verdurin, co jej nie przeszkadzało nadal wierzyć w jego inteligencję. Kiedy zaprosiła go do najlepszej loży na występ Sary Bernhardt i, chcąc być tem uprzejmiejsza, rzekła: „Jest pan bardzo miły, że pan przyszedł, doktorze; z pewnością widział pan już często Sarę, przytem jesteśmy może za blisko sceny”, — Cottard, który wszedł do loży z uśmiechem wyczekującym aby mu ktoś miarodajny uświadomił wartość spektaklu, odparł: „W istocie, jesteśmy o wiele za blisko, i rzeczywiście człowiek ma już trochę dosyć Sary Bernhardt. Ale pani raczyła wyrazić życzenie abym przyszedł, a życzenie pani jest dla mnie rozkazem. Szczęśliwy jestem, że mogłem pani oddać tę drobną przysługę. Czegoż-by się nie zrobiło, aby pani sprawić przyjemność; pani jest taka dobra!” i dodawał: „Sara Bernhardt to jest Złotogłosa, prawda? I piszą także często, że ona się cała spala. Dziwne wyrażenie, nieprawdaż?” dodawał w nadziei wyjaśnień, których się nie doczekał.
— Wiesz, rzekła pani Verdurin do męża, zdaje mi się, że my obieramy mylną drogę, obniżając przez skromność to co ofiarujemy doktorowi. To uczony, który żyje poza rzeczywistością, nie zna wartości rzeczy i polega na tem co my mu mówimy.
— Nie śmiałem ci tego powiedzieć, ale zauważyłem to samo, odpowiedział pan Verdurin.
I na najbliższy Nowy Rok, zamiast posłać doktorowi Cottard rubin za trzy tysiące franków powiadając że to drobiazg, pan Verdurin kupił za trzysta franków syntetyczny kamień, dając do zrozumienia, że niełatwo znalazłoby się równie piękny.
Pani Verdurin oznajmiła, że tego wieczora przyjdzie do nich niejaki Swann. „Swann?” wykrzyknął doktór tonem aż brutalnym ze zdziwienia; lada nowina bowiem zaskakiwała zawsze tego człowieka, który wiecznie uważał się za przygotowanego na wszystko. Nikt mu nie odpowiedział. „Swann? Kto to jest Swann?” ryknął doktór z niepokojem, który się uśmierzył natychmiast, kiedy pani Verdurin rzekła:
— No, ten przyjaciel Odety, o którym nam mówiła.
— A, dobrze, dobrze, to już dobrze, — odparł uspokojony. Co się tyczy malarza, ten ucieszył się z obecności Swanna w salonie pani Verdurin, bo przypuszczał, że Swann kocha się w Odecie, a lubił protegować miłostki.
— Nic mnie tak nie bawi, jak kojarzyć małżeństwa, zwierzył się do ucha doktorowi; udawało mi się to już nieraz, nawet między kobietami!
Mówiąc Verdurinom, że Swann jest bardzo smart, Odeta zaniepokoiła ich, że to będzie „nudziarz”. Przeciwnie, zrobił na nich doskonałe wrażenie, którego, bez ich wiedzy, jedną z pośrednich przyczyn było obycie Swanna. W istocie, Swann miał nad ludźmi nawet inteligentnymi, ale którzy „nie bywali”, ową wyższość światowców, polegającą na tem, że oni nie deformują „świata” pragnieniem lub grozą własnej wyobraźni; jest dla nich czemś bez znaczenia. Uprzejmość takich ludzi, wyzwolona z wszelkiego snobizmu i z obawy że się wydadzą zbyt uprzejmi, posiada swobodę i wdzięk człowieka, którego wyćwiczone członki wykonują ściśle to co chcą, bez niedyskretnego i niezręcznego udziału reszty ciała. Elementarna gimnastyka światowca, podającego z wdziękiem rękę nieznajomemu młodemu człowiekowi, którego mu ktoś przedstawia, a schylającego się z uszanowaniem przed ambasadorem, któremu jego przedstawiają, przeszła w końcu mimowiednie w całą postawę towarzyską Swanna. Wobec ludzi ze środowiska niższego niż jego własne (jak państwo Verdurin i ich przyjaciele), instynktownie rozwinął gorliwość i uprzejmość, na które, wedle nich, „nudziarz” nie byłby się zdobył. Chwilę chłodu miał jedynie z doktorem Cottard: widząc, jak doktór mruży oko i uśmiecha się doń dwuznacznie, zanim jeszcze do siebie przemówili (mimika, którą doktór nazywał „wyczekującą”), Swann pomyślał, że doktór go zapewne zna, że go spotkał w jakim podejrzanym lokalu (mimo że Swann bywał w nich nader rzadko, nigdy nie żył w „wesołym światku”). Uważając tę aluzję za nietakt, zwłaszcza w obecności Odety, która mogła stąd powziąć o nim ujemne pojęcie, — przybrał minę lodowatą. Ale, kiedy się dowiedział, że dama siedząca obok jest panią Cottard, Swann pomyślał, że równie młody żonkoś nie próbowałby robić przy żonie aluzyj tego rodzaju, i przestał w porozumiewawczej minie doktora widzieć dwuznaczną intencję.
Malarz zaprosił Swanna z miejsca, aby zaszedł z Odetą do jego pracowni; ten malarz wydał mu się sympatyczny.
— Może na pana będzie łaskawszy niż na mnie — rzekła pani Verdurin tonem nibyto urazy — i pokaże panu portret doktora (sama pani Verdurin zamówiła go u malarza). Niech pan pamięta, panie mistrzu (zwróciła się do malarza, którego uświęcony koncept kazał tytułować „panem mistrzem”), aby dobrze oddać to miłe spojrzenie, ten sprytny i dowcipny wyraz oczu. Wiesz, panie mistrzu, cobym zwłaszcza pragnęła mieć: chodzi mi o uśmiech doktora; zamówiłam sobie wyraźnie portret jego uśmiechu.
Wyrażenie to zdawało się pani Verdurin tak godne uwagi, iż powtórzyła je bardzo głośno, aby mieć pewność, że je usłyszano; a nawet, pod jakimś pozorem, gestem przywołała zawczasu kilka osób. Swann prosił, aby go przedstawiono wszystkim, nawet staremu przyjacielowi Verdurinów, niejakiemu Saniette. Nieśmiałość, prostota i dobre serce pana Saniette pozbawiły go wszędzie szacunku, jaki mu zjednała jego wiedza archiwisty, duży majątek i dystyngowane pochodzenie. Kiedy mówił, miał w ustach „kluseczki”, — pełne wdzięku zresztą, bo czuło się, iż zdradzają nietyle wadę mowy ile zalety duszy, jakgdyby dziecięcą niewinność, której nigdy nie stracił. Wszystkie spółgłoski, których nie mógł wymówić, symbolizowały tyleż brutalności do których nie był zdolny. Prosząc aby go przedstawiono panu Saniette, Swann zrobił na pani Verdurin wrażenie człowieka który odwrócił role, tak dalece, iż w odpowiedzi rzekła, podkreślając różnicę: „Panie Swann, czy pozwoli pan przedstawić sobie naszego przyjaciela Saniette?” Natomiast w panu Saniette Swann wzniecił gorącą sympatję. Sympatji tej Verdurinowie nigdy nie zdradzili Swannowi, bo Saniette drażnił ich trochę i nie mieli specjalnej ochoty zyskiwać mu przyjaciół. Wreszcie Swann wzruszył ich nieskończenie, tem że uważał za swój obowiązek zaraz przedstawić się ciotce pianisty. W czarnej sukni jak zawsze, ponieważ sądziła, że w czarnem jest zawsze dobrze i że to jest strój najdystyngowańszy, osoba ta zwykle była po obiedzie nadzwyczaj czerwona. Skłoniła się Swannowi z szacunkiem, ale wyprostowała się majestatycznie. Ponieważ była bez wykształcenia i bała się robić błędy w wymowie, wymawiała z umysłu niewyraźnie, aby zatrzeć ślady. W rezultacie, rozmowa jej była jedynie niewyraźnym bełkotem; od czasu do czasu wyłaniały się rzadkie sylaby, których dama ta czuła się pewna. Swann sądził, że może z niej sobie lekko zażartować, ale pan Verdurin przyjął żarty jego chłodno.
— To taka zacna osoba, rzekł. Przyznaję, że nie jest olśniewająca, ale upewniam pana, że jest bardzo miła, kiedy z nią pogadać sam na sam.
— Nie wątpię, skwapliwie przyznał Swann. Chciałem powiedzieć, że nie wydaje mi się „niepospolita”, dodał podkreślając ten przymiotnik, a ostatecznie, to jest raczej komplement!
— O, rzekł pan Verdurin, zadziwię pana, kiedy panu powiem, że ona pisze czarująco. Nie słyszał pan nigdy jej bratanka? wspaniały, prawda, doktorze? Chce pan, poproszę go, żeby nam co zagrał?
— Ależ to będzie szczęście... zaczął Swann, kiedy doktór przerwał mu z drwiącą miną. Cottard, wyuczywszy się, że emfaza, uroczyste formuły, są w rozmowie przestarzałe, skoro usłyszał poważne słowo użyte serjo — jak tutaj owo „szczęście” — sądził, że ten, który go użył, daje dowód naiwności. A jeżeli, cowięcej, słowo, choćby najpotoczniejsze, znalazło się przypadkiem w tem, co doktór nazywał „starą kliszą”, Cottard wnosił iż rozpoczęte zdanie jest śmieszne i kończył je ironicznie komunałem, podsuwając go niejako przedmówcy, któremu wcale się o nim nie śniło.
— Szczęście dla Francji! — wykrzyknął złośliwie, wznosząc ręce z emfazą.
Pan Verdurin nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Co oni się tam tak chichoczą, ci dobrzy ludzie! Mam wrażenie, że wam nie grozi melancholja w waszym kąciku, wykrzyknęła pani Verdurin. Jeżeli myślicie, że mnie to bawi siedzieć tu samej na pokucie!... — dodała rozkapryszonym tonem dziecka.
Pani Verdurin siedziała na wysokiem drewnianem krześle, które ofiarował jej pewien skrzypek, Szwed. Zachowała je, mimo że kształtem przypominało zydel i kłóciło się z jej pięknemi staremi meblami; ale lubiła trzymać na widoku podarki, jakie wierni mieli zwyczaj robić jej od czasu do czasu; chciała aby ofiarodawcy mieli przyjemność, poznając swoje dary. Starała się ich skłonić, aby się ograniczali do kwiatów i cukierków, które się przynajmniej zużywają; ale napróżno. Toteż pani Verdurin miała całą kolekcję futer na nogi, poduszek, zegarów, parawanów, barometrów, figurynek, kojarzących obfitość, monotonję i bezstylowość gwiazdkowych prezentów.
Z tego wyniosłego posterunku brała pani Verdurin z zapałem udział w rozmowie wiernych i bawiła się ich figlami; ale, od wypadku ze szczęką, wyrzekła się trudu parskania rzeczywistym śmiechem; zastąpiła go konwencjonalną mimiką, która, bez zmęczenia i ryzyka, oznaczała że się śmieje do łez. Sztuczka ta stanowiła rozpacz pana Verdurin, który długo miał tę ambicję aby być równie miłym jak jego żona; ale, śmiejąc się na dobre, szybko tracił oddech, zdystansowany przez ową imitację nieustannej wesołości. Za najmniejszem słówkiem, które wypuścił jakiś wierny przeciw „nudziarzowi” lub przeciw ex-wiernemu wtrąconemu do obozu „nudziarzy”, pani Verdurin wydawała lekki krzyk, zamykała całkowicie ptasie oczy, które zaczynało przesłaniać bielmo, i nagle — jakgdyby ledwo miała czas ukryć nieprzystojne widowisko lub zapobiec śmiertelnemu wypadkowi — szczelnie zanurzając twarz w rękach, robiła wrażenie, że sili się powściągnąć śmiech, który, gdyby mu się poddała, przyprawiłby ją o omdlenie. I tak, oszołomiona wesołością wiernych, pijana solidarnością, obmową i aprobatą, usadowiona na swojej żerdce, podobna do ptaka któremu zmaczano biszkopt w gorącem winie, pani Verdurin szlochała z rozlewności towarzyskiej.
Tymczasem pan Verdurin, spytawszy Swanna czy pozwoli mu zapalić fajeczkę („tutaj nie robimy ceremonji, jesteśmy między kolegami”), prosił młodego artystę aby siadł do fortepianu.
— Nie nudźże go, nie poto przyszedł żeby go dręczyć! — wykrzyknęła pani Verdurin; — ja nie chcę żeby go tutaj dręczono!
— Ale czemuby go to miało nudzić? — rzekł pan Verdurin. Pan Swann nie zna może sonaty f-dur, którą odkryliśmy: zagra ją nam w układzie na fortepian.
— Och, nie, nie, nie moją sonatę, — krzyczała pani Verdurin; ani myślę z płaczu załapać kataru i newralgji, jak ostatnim razem; dziękuję za ten przysmak, nie mam ochoty zaczynać na nowo; wy sobie dobrzy jesteście; zaraz widać, że nie wy odlegujecie potem tydzień w łóżku.
Scenka ta, powtarzająca się za każdym razem kiedy pianista miał grać, zachwycała przyjaciół domu zupełnie tak jakgdyby była nowa, jako dowód czarującej oryginalności „pryncypałki” i jej wrażliwości muzycznej. Stojący obok dawali znak tym, którzy opodal palili lub grali w karty, aby się zbliżyli, że się coś dzieje, szepcąc tak jak się robi w Reichstagu w sensacyjnych momentach: „Słuchajcie, słuchajcie”. I nazajutrz kazano żałować nieobecnym że ich nie było, że scena była jeszcze zabawniejsza niż zazwyczaj.
— Więc dobrze, już, postanowione, — rzekł pan Verdurin; zagra tylko andante.
— Tylko andante, dobry ty sobie jesteś, — wykrzyknęła pani Verdurin. To właśnie andante odejmuje mi ręce i nogi. Wspaniały jest nasz pryncypał! To zupełnie tak jakby przy Dziewiątej powiedział: posłuchamy tylko finału, albo z Norymberskich tylko uwertury!
Jednakże doktór nakłaniał panią Verdurin, aby pozwoliła grać pianiście; nie aby powątpiewał o prawdzie wstrząsów, o jakie muzyka ją przyprawia — rozpoznawał w nich pewne stany neurasteniczne — ale przez zwyczaj, właściwy wielu lekarzom, którzy natychmiast są gotowi złagodzić srogość swoich przepisów, z chwilą gdy wchodzi w grę rzecz w ich poczuciu o wiele ważniejsza, jakieś zebranie towarzyskie naprzykład, w którem biorą oni udział, a w którym pacjent ich jest jednym z głównych elementów. I radzą mu, aby na ten raz zapomniał o swojej niestrawności lub grypie.
— Tym razem nie rozchoruje się pani, ja ręczę, — rzekł starając się sugestjonować panią Verdurin spojrzeniem. A jeżeli się pani rozchoruje, będziemy panią leczyli.
— Napewno? — odparła pani Verdurin, jakgdyby wobec takiej nadziei nie pozostawało jej nic, tylko skapitulować. A może, wciąż powtarzając że się rozchoruje, zapominała też chwilami że to jest kłamstwo i wchodziła w duszę osoby chorej. Otóż, chorzy, zmęczeni ciągłą zależnością własnego stanu zdrowia od ich rozsądku, lubią ulegać wierze, że będą mogli robić bezkarnie wszystko co im się podoba i co im zwykle szkodzi, pod warunkiem że się oddadzą w ręce potężnej istoty, która, bez żadnego wysiłku z ich strony, jednem zaklęciem albo jedną pigułką postawi ich znów na nogi.
Odeta siadła na haftowanej kanapie koło fortepianu.
— Pani wie, ja mam swój kącik, — rzekła do pani Verdurin.
Ta, widząc że Swann siadł na krześle, kazała mu wstać:
— Niedobrze panu tutaj; niechże pan siada koło Odety; prawda, Odeto, zrobisz panu Swannowi trochę miejsca?
— Jaki ładny beauvais, — rzekł przed zajęciem miejsca Swann, który chciał być miły.
— Och, bardzo jestem rada, że pan się poznał na mojej kanapie, — odparła pani Verdurin. I uprzedzam pana, jeżeli pan chce zobaczyć drugą równie piękną, niech pan z tego odrazu zrezygnuje. Nigdy nie zrobili nic podobnego. Krzesełka też są cudy. Później pan to obejrzy. Każdy bronz odpowiada tematowi haftu na siedzeniu; wie pan, może się pan ubawić, jeśli pan chce to obejrzeć, przyrzekam panu chwilę prawdziwej uciechy. Choćby tylko same fryzy na szlakach: o, patrz pan, te listki wina na czerwonem tle Niedźwiedzia i Winogron. Jak to rysowane! Co pan na to; myślę, że ci to już chyba umieli rysować! Czy nie jest apetyczne to winogrono? Mąż twierdzi, że ja nie lubię owoców, dlatego że ich jadam mniej od niego. Wcale nie, ja jestem większa łakotnisia niż wy wszyscy, ale nie potrzebuję pakować sobie do żołądka, sycę się oczami. Czego wy się tam śmiejecie wszyscy? spytajcie się doktora, powie wam, że te winogrona wystarczą aby mnie przeczyścić. Inni robią kurację w Fontainebleau, ja robię kurację swojemi Beauvais. Ale, panie Swann, nie opuści pan tego domu, nie dotknąwszy bronzów na oparciu. Co pan powie na tę patynę: słodkie, co? Ale nie całą garścią, niech pan dotknie palcami.
— Och, jeżeli pani Verdurin zacznie obmacywać bronzy, nie usłyszymy muzyki dziś wieczór, — rzekł malarz.
— Cicho siedź, panie mistrzu, brzydal z ciebie. W gruncie, rzekła obracając się do Swanna, zabraniają nam, kobietom, rzeczy o wiele mniej rozkoszliwych! Toż niema ciała, któreby można z tem porównać. Kiedy pan Verdurin czynił mi ten zaszczyt aby być o mnie zazdrosnym, — no, bądźże choć uprzejmy, nie mów, że nigdy nie byłeś zazdrosny...
— Ależ ja absolutnie nic nie mówię. Doktorze, biorę pana za świadka: czy ja co powiedziałem?
Swann dotykał przez grzeczność bronzów, nie śmiał zaraz przestać.
— No, popieści je pan później; teraz się pana popieści, popieści się pana w ucho; pan to lubi, mam nadzieję; nasz chłopczyna się tem zajmie.
Kiedy pianista skończył, Swann był dlań jeszcze uprzejmiejszy niż inni obecni. Oto czemu:
Zeszłego roku, na jakimś wieczorze, Swann słyszał utwór na fortepian i skrzypce. Zrazu poddawał się poprostu zmysłowemu czarowi dźwięków sączonych przez instrumenty. I to już była wielka przyjemność, kiedy naraz, pod wąską, ciągłą, gęstą i dominującą linją skrzypiec, ujrzał nagle, jak się stara wznieść płynny plusk, masa partji fortepianowej, wielokształtna, niepodzielna, szeroka, wstrząsana niby płową grą fal, które urzeka i bemolizuje blask księżyca. Ale, w pewnej chwili, mimo iż nie mogąc dobrze rozpoznać konturu, dać nazwy temu co mu się podobało, Swann, nagle oczarowany, silił się pochwycić frazę lub harmonję — sam nie wiedział co — która spływając, rozwarła mu duszę szerzej, tak jak zapach pewnych róż, krążący w wilgotnej aurze wieczornej, ma zdolność rozszerzania naszych nozdrzy. Może dla tego że się Swann nie znał na muzyce, wrażenia jego były tak mętne; to są może zresztą jedyne wrażenia czysto muzyczne, nieoczekiwane, całkowicie oryginalne, nie dające się przenieść w inną kategorję wrażeń. Przez chwilę, stan tego rodzaju jest, aby tak rzec, sine materia. Bezwątpienia, nuty jakie słyszymy wówczas, dążą już, wedle swej wysokości i jakości, do tego aby pokryć przed naszemi oczami powierzchnie o rozmaitych wymiarach, kreślić arabeski, dać nam uczucie szerokości, ciągłości, stałości, kaprysu. Ale nuty uciekają, zanim te wrażenia ukształtują się w nas na tyle, aby ich nie zalały inne, już rodzące się z nut późniejszych, lub nawet równoczesnych. I owa płynność nadal pochłaniałaby i zatapiała motywy, które wyłaniają się z niej chwilami — ledwie pochwytne — aby natychmiast dać nurka i zniknąć, dostępne nam jedynie przez uczucie osobliwej rozkoszy, niepodobne do opisania, do zapamiętania, do nazwania, niewysłowione, gdyby pamięć — niby robotnik zakładający trwale fundamenty w głębi fal — sporządzając podobizny tych ulotnych fraz, nie pozwalała nam porównać ich z następnemi i zróżniczkować ich. I tak, ledwie rozkoszne wrażenie pierzchło, już pamięć dostarczyła Swannowi pobieżnej i doraźnej tego wrażenia transkrypcji; objął ją wzrokiem podczas gdy utwór biegł dalej, tak że, kiedy to samo wrażenie wróciło nagle, zdołał je już pochwycić. Uzmysłowił sobie jego rozmiar, symetrję, wykres, jego ekspresję; miał przed sobą owo coś, co już nie jest czystą muzyką, ale rysunkiem, architekturą, myślą, i co pozwala przypominać sobie muzykę. Tym razem Swann rozpoznał wyraźnie frazę, wznoszącą się przez parę chwil nad dźwięczne fale. Zarazem zbudziła w nim ona osobliwe rozkosze, o których przed usłyszeniem jej nie miał pojęcia; wiedział, że nic prócz niej nie mogłoby mu ich objawić; uczuł dla niej jakgdyby przypływ nieznanej miłości.
Powolnym rytmem kierowała go ta fraza to tu, to tam, potem jeszcze kędyś indziej, ku jakiemuś szlachetnemu, niepojętemu a wyraźnemu szczęściu. I naraz, w punkcie do którego doszła i skąd gotował się iść za nią, nagle, po krótkiej pauzie, zmieniała kierunek; i nowym rytmem, szybszym, drobnym, melancholijnym, nieustającym i łagodnym, ciągnęła go za sobą ku nieznanym widnokręgom. Potem znikła. Zapragnął namiętnie ujrzeć ją po raz trzeci. Pojawiła się w istocie, ale nie mówiąc doń wyraźniej, sprawiając mu nawet rozkosz mniej głęboką. Ale, wróciwszy do domu, Swann wciąż jej pragnął; był niby człowiek, w którego życie przechodząca i ujrzana na chwilę kobieta wniosła obraz nowego piękna, podnoszącego skalę własnej jego wrażliwości; i nie wie nawet, czy zdoła kiedy ujrzeć tę, którą już kocha a której nie zna nawet z imienia.
Nawet ta miłość do frazy muzycznej zdawała się na chwilę rodzić w Swannie możliwość jakby odmłodzenia. Od tak dawna przestał zwracać swoje życie do idealnego celu, ograniczając je do pogoni za codzienną przyjemnostką, iż sądził — nie powiadając wprawdzie sobie tego jasno — że to się nie zmieni do śmierci. Co więcej, nie czując już podniosłych idej w sobie, przestawał wierzyć w ich realność, nie mogąc jednak zaprzeczyć całkowicie jej istnieniu. Toteż przywykł chować się w myśli bez znaczenia, które mu pozwalały omijać istotę rzeczy. Tak jak nie pytał siebie, czy nie byłoby lepiej przestać bywać w świecie, ale w zamian wiedział całkiem napewno, że, o ile przyjął jakieś zaproszenie, musi się na nie stawić; że, o ile nie oddał potem wizyty, trzeba mu rzucić bilety; tak samo w rozmowie nie silił się nigdy bronić z przejęciem osobistego poglądu, ale dostarczał szczegółów technicznych, które miały poniekąd wartość same w sobie, a pozwalały mu nie angażować się. Był niezmiernie ścisły w przepisie kucharskim, w dacie urodzenia lub śmierci malarza, w nomenklaturze jego dzieł. Czasem, mimo wszystko, puścił się na sąd o jakiem dziele, o sposobie pojmowania życia, ale dawał wówczas własnym słowom ironiczny tonik, jakgdyby nie cały solidaryzował się z tem co mówił.
Bywają ludzie chorowici, u których nagła zmiana klimatu, trybu życia, czasem jakieś organiczne, samorzutne i tajemnicze przeobrażenie, sprowadzają taką poprawę, że chory zaczyna brać pod uwagę nieoczekiwaną i późną możliwość całkiem odmiennej egzystencji. Tak Swann, we wspomnieniu usłyszanej frazy, w niektórych sonatach które sobie kazał przegrać, badając czy nie odkryje tam jej motywu, znajdował w sobie obecność jednej z owych niewidzialnych realności w które przestał już wierzyć. Muzyka miała jakgdyby organiczny wpływ na jego oschłość duchową; odczuwał na nowo pragnienie i niemal siłę poświęcenia życia owym realnościom. Ale, nie mogąc się dowiedzieć czyj jest ów posłyszany przypadkowo utwór, nie mógł się o niego wystarać i zapomniał go w końcu. Spotkał wprawdzie w ciągu tygodnia kilka osób, które były, jak on, na owym wieczorze i wypytywał się ich; ale wiele z nich przybyło po koncercie albo wyszło przedtem; niektórzy byli podczas muzyki, ale przeszli na rozmowę do innego salonu; inni zostali aby słuchać, ale słyszeli nie więcej od tamtych. Co do gospodarzy domu, wiedzieli że to jest nowy utwór, który zaangażowani artyści ofiarowali się zaprodukować; że jednak artyści owi pojechali następnie na tournée, Swann nie mógł się dowiedzieć więcej. Miał wprawdzie przyjaciół muzyków, ale, mimo że sobie przypominał odrębną i niepodobną do określenia rozkosz jaką mu sprawiła ta fraza, mimo iż miał przed oczami jej rysunek, nie był wszelako zdolny im jej zanucić. Potem przestał o tem myśleć.
Otóż, ledwie młody pianista w salonie pani Verdurin zaczął grać, nagle, tuż po wysokiej nucie wytrzymanej przez dwa takty, Swann ujrzał, jak zbliża się ów motyw, wymykając się z pod dźwięczności długiej i napiętej niby brzmiąca zasłona, pokrywająca tajemnicę jego poczęcia. Poznał ukochaną frazę, tajemną, szemrzącą i rytmiczną, pachnącą i lotną. I była tak odrębna, miała czar tak swoisty i niezastąpiony, że Swann miał uczucie, jakby w salonie u przyjaciół spotkał osobę, którą zachwycił się na ulicy, wątpiąc aby ją kiedy mógł odnaleźć. W końcu cofnęła się, znacząca, czujna, w gąszcz własnego zapachu, zostawiając na twarzy Swanna odblask swego uśmiechu. Ale teraz mógł spytać o imię nieznajomej (powiedziano mu, że to jest andante z sonaty skrzypcowej Vinteuila); miał ją, mógł ją mieć u siebie tak często jak zapragnie, mógł próbować nauczyć się jej mowy i jej sekretu.
Toteż, kiedy pianista skończył, Swann zbliżył się aby mu wyrazić wdzięczność, z żywością która spodobała się pani Verdurin.
— Co za czarownik, nieprawdaż, rzekła do Swanna; jak to małe ladaco czuje tę sonatę! Nie przypuszczał pan, że fortepian może sięgnąć aż tak daleko. To było wszystko, daję słowo, z wyjątkiem fortepianu! Za każdym razem łapię się na to; zdaje mi się że słyszę orkiestrę. To nawet piękniejsze niż orkiestra, pełniejsze.
Młody pianista skłonił się z uśmiechem i rzekł podkreślając słowa, jakby mówił coś dowcipnego:
— Jest pani zbyt pobłażliwa.
I, podczas gdy pani Verdurin mówiła do męża: „No, dajże mu oranżady, zarobił na nią”, Swann opowiadał Odecie, jak się zakochał w tej frazie. Kiedy pani Verdurin powiedziała zdaleka: „No co! zdaje się, że ten pan opowiada ci ładne rzeczy, Odeto”, ona odparła: „Tak, bardzo ładne”; i Swannowi prostota jej wydała się urocza. Zarazem wypytywał się o Vinteuila, o jego utwory, o epokę życia w której napisał tę sonatę, i co mogła znaczyć dla niego ta mała fraza; — to zwłaszcza byłby chciał wiedzieć.
Ale wszyscy ci ludzie, którzy głosili podziw dla muzyka (kiedy Swann powiedział, że sonata jest naprawdę ładna, pani Verdurin wykrzyknęła: „Ha-ha! bardzo panu wierzę, że jest ładna! Ależ nie wolno się przyznać, że się nie zna sonaty Vinteuila, niema się prawa nie znać tego!” a malarz dodał — „Och, tak, to jest zupełnie wielka rzecz, nieprawdaż. To nie jest, zgódźmy się na to, „kasa” ani „publika”, ale to jest cholerny wstrząs dla artystów”), wszyscy ci ludzie jakgdyby nigdy nie stawiali sobie owych pytań, niezdolni byli na nie odpowiedzieć.
Nawet na parę specjalnych uwag, jakie zrobił Swann o swojej ulubionej frazie, pani Verdurin odrzekła:
— A to zabawne, nigdy nie zwróciłam na to uwagi. Powiem panu, że ja nie bardzo lubię zaglądać wszystkiemu pod fartuszek, szukać kwadratury koła; my tutaj nie tracimy czasu na rozszczepianie włosa na czworo, to nie jest specjalność firmy.
Doktór Cottard patrzał na panią Verdurin z błogim podziwem i z naukowem zainteresowaniem, widząc jak igra na fali gotowych zwrotów. Zresztą doktór i jego żona, z instynktownym rozsądkiem, jaki miewają też osoby z ludu, strzegli się wygłaszać swój sąd lub udawać podziw dla muzyki, której — wyznawali to sobie wzajem, znalazłszy się w domu — tak samo nie rozumieli jak malarstwa „pana mistrza”. Z czaru, wdzięku i z form przyrody publiczność zna tylko to, co zaczerpnęła w szablonach pomału przyswojonej sztuki, artysta zaś oryginalny zaczyna od odrzucenia tych szablonów; dlatego państwo Cottard, będący w tej mierze obrazem publiczności, ani w sonacie Vinteuila ani w portretach malarza nie znajdowali tego, co dla nich stanowiło harmonję muzyki i piękno malarstwa. Kiedy pianista grał sonatę, zdawało się im, że łowi na chybił trafił na klawiaturze nuty, w istocie nie związane w formy do których przywykli; że malarz na oślep ciska farby na płótno. Kiedy mogli rozpoznać na tem płótnie jakiś kształt, zdawał się im ciężki, gruby (to znaczy pozbawiony elegancji owych szkół malarskich, poprzez które widzieli nawet na ulicy żywe osoby) i pozbawiony prawdy, tak jakby malarz nie wiedział jak wygląda ramię, ani że kobiety nie mają włosów lila.
Jednakże, skoro się wierni rozprószyli, doktór uczuł, że nadarza się szczęśliwa sposobność; gdy pani Verdurin kończyła swoje zachwyty nad sonatą Vinteuila, Cottard rzucił się w wodę, niby początkujący pływak, który wybiera chwilę, gdy niema zbyt wielu świadków.
— Zatem to jest to, co się nazywa muzyk di primo cartello! — wykrzyknął z nagłą determinacją.
Swann dowiedział się dopiero wówczas, że świeże pojawienie się sonaty Vinteuila zrobiło wielkie wrażenie w kołach muzycznych o tendencjach bardzo postępowych, ale było zupełnie nieznane szerokiej publiczności.
— Znam kogoś, kto się nazywa Vinteuil, — rzekł Swann, myśląc o nauczycielu fortepianu sióstr mojej babki.
— To może on, — wykrzyknęła pani Verdurin.
— Och, nie! — rzekł Swann śmiejąc się. — Gdyby go pani widziała bodaj przez dwie minuty, nie zadałaby pani tego pytania.
— Zatem, postawić pytanie, znaczy rozwiązać je? — rzekł doktór.
— To mógłby być jakiś krewny, — podjął Swann; — byłoby to dosyć smutne, ale ostatecznie genjalny człowiek może być krewnym starego fujary. Gdyby tak było, wyznaję, iż nie byłoby męczarni, którejbym się nie poddał, aby stary fujara przedstawił mnie autorowi sonaty; najpierw męczarni obcowania ze starym fujarą, co musi być okropne.
Malarz wiedział, że Vinteuil jest w tej chwili bardzo chory i że doktór Potain boi się, czy zdoła go ocalić.
— Jakto! — wykrzyknęła pani Verdurin, są jeszcze ludzie, którzy się leczą u Potaina!
— Och, pani Verdurin! — rzekł Cottard mizdrząc się; — zapomina pani, że mowa o jednym z moich kolegów, powinienbym rzec: moich mistrzów.
Malarz słyszał, że Vinteuilowi grozi obłęd. I twierdził, że można to poznać z pewnych ustępów sonaty. Swannowi myśl ta wydała się możebna, ale go wstrząsnęła; ponieważ dzieło czystej muzyki nie zawiera żadnych stosunków logicznych, których naruszenie wskazuje szaleństwo, rozpoznany w sonacie obłęd wydawał mu się czemś równie tajemniczem jak obłęd suki, konia, które się wszelako zdarzają.
— Daj mi pan pokój, doktorze, ze swymi mistrzami; umie pan dziesięć razy więcej od niego, — odparła pani Verdurin tonem osoby która ma odwagę swoich przekonań i śmiało staje do oczu tym co są innego zdania. Pan przynajmniej nie zabija pacjentów!
— Ależ pani, on jest w Akademji, — odparł doktór z ironją. — Jeżeli jakiś chory woli umrzeć z ręki potentata wiedzy... To o wiele szykowniej móc powiedzieć: „Leczy mnie Potain”.
— Szykowniej? — rzekła pani Verdurin. Więc teraz medycyna jest kwestją szyku? Nie wiedziałam tego... Paradny pan jest! — wykrzyknęła nagłe, kryjąc twarz w dłoniach. — A ja, dobra dusza, dyskutowałam poważnie, nie widząc że pan ze mnie struga warjata.
Co do pana Verdurin, ten, uważając że trochę męczące jest śmiać się z tak skromnej przyczyny, zadowolił się pyknięciem z fajeczki i myślał ze smutkiem, że nigdy nie zdoła doścignąć żony na terenie uprzejmości.
— Wiesz, że twój przyjaciel bardzo się nam podoba, — rzekła pani Verdurin do Odety w chwili pożegnania. — Jest prosty, czarujący; jeżeli zawsze będziesz miała w zanadrzu tylko takich przyjaciół, możesz nam ich sprowadzać.
Pan Verdurin zauważył, że jednak Swann nie docenił ciotki pianisty.
— Czuł się tutaj trochę obco, niebożę, — odparła pani Verdurin. Nie żądasz przecie, aby, będąc pierwszy raz, miał już ten swój ton, jaki ma Cottard, należący do paczki od wielu lat. Pierwsze koty za płoty; to było potrzebne, aby poznać z kim sprawa. Odeto, ułożyliśmy, że pan Swann spotka się z nami jutro w Châtelet. Możebyś po niego wstąpiła?
— Nie, on nie chce.
— A, ostatecznie, jak sama wolisz. Byle tylko nie skrewił nam w ostatniej chwili!
Ku wielkiemu zdziwieniu pani Verdurin, Swann nie skrewił nigdy. Spotykał się z nimi wszędzie, czasem w podmiejskich restauracjach, dokąd chodziło się jeszcze rzadko, bo to nie był sezon; częściej w teatrze, który pani Verdurin bardzo lubiła. Jednego dnia, powiedziała przy nim, że w dnie premjer i galowych przedstawień bardzoby się jej przydało coupe-file, że mocno im dokuczyło nie mieć takiej karty w dniu pogrzebu Gambetty. Swann, który nigdy nie mówił o swoich świetnych stosunkach, mówił natomiast o innych, pośledniejszych, uważając że niedelikatnie byłoby je ukrywać (a do tych nauczył się w faubourg Saint-Germain zaliczać swoje stosunki ze światem oficjalnym), odparł:
— Obiecuję pani się tem zająć. Będzie pani miała swoje coupe-file na wznowienie Daniszewych; właśnie mam jutro śniadanie w Elizeum, gdzie będzie prefekt policji.
— Jakto, w Elizeum? — krzyknął doktór Cottard grzmiącym głosem.
— Tak, u pana Grévy, — odparł Swann, nieco zażenowany wrażeniem, jakie wywarły jego słowa.
A malarz rzekł do doktora jowialnie:
— To pana często chwyta?
Zazwyczaj, raz otrzymawszy wyjaśnienie, Cottard powiadał: „A! dobrze, dobrze, rozumiem”, i uspokajał się. Ale tym razem, ostatnie słowa Swanna, zamiast mu przynieść zwykłe ukojenie, doprowadziły go do szczytu zdumienia, iż człowiek z którym je obiad, który nie posiada ani oficjalnego stanowiska ani żadnego dostojeństwa, styka się z głową państwa.
— Jakto: tak, u pana Grévy? Pan zna pana Grévy? — rzekł do Swanna z tępą i niedowierzającą miną gwardzisty, któremu nieznajomy facet powiada że się chce widzieć z prezydentem Republiki i który, zgadując z tych słów „z kim ma do czynienia” (jak powiadają dzienniki), upewnia biednego warjata iż będzie natychmiast przyjęty, kierując go do specjalnej infirmerji policyjnej.
— Znam go trochę, mamy wspólnych przyjaciół (nie śmiał powiedzieć, że mówi o księciu Walji); zresztą on bardzo łatwo zaprasza. Upewniam pana, że te śniadania nie są w niczem specjalnie zabawne; są zresztą bardzo proste, niema nigdy przy stole więcej niż osiem osób, — odparł Swann, który starał się zatrzeć to, co się doktorowi mogło wydawać zbyt świetne w jego stosunkach z prezydentem Republiki.
Natychmiast Cottard, polegając na słowach Swanna, pogodził się z tem, że zaproszenie pana Grévy jest rzeczą małoważną i nader pospolitą. Z tą chwilą, nie dziwił się już, że Swann, jak każdy inny, bywa w Elizeum, i nawet żałował go trochę, że musi chodzić na śniadania, nudne wedle opinji samego gościa.
— A, dobrze, dobrze, rozumiem, mówił tonem celnika, nieufnego przed chwilą, ale który, otrzymawszy wyjaśnienia, daje wizę i przepuszcza kogoś, nie każąc mu otwierać walizek.
— Ach, bardzo panu wierzę, że te śniadania nie muszą być zabawne; ma pan zdrowie, żeby tam chodzić — mówiła pani Verdurin. Dla niej, prezydent Republiki był, jak inni, tylko „nudziarzem”, ale szczególnie groźnym, ponieważ rozporządzał środkami korupcji i przymusu, które, użyte w stosunku do „wiernych”, mogłyby ich wkońcu przyprawić o dezercję. — Zdaje się, że on jest głuchy jak pień i że je palcami.
— W istocie, jeżeli tak, to nie musi być dla pana bardzo zabawne tam chodzić, — rzekł doktór z odcieniem współczucia; poczem, przypominając sobie liczbę ośmiu osób: „Czy to są śniadania intymne?” — spytał żywo, bardziej jeszcze z zapałem lingwisty niż z ciekawością kibica.
Ale urok, jaki miał w oczach doktora prezydent Republiki, zwyciężył wreszcie i skromność Swanna i niechęć pani Verdurin; przy każdym obiedzie, Cottard pytał z zainteresowaniem: „Czy ujrzymy dziś pana Swanna? Pozostaje w osobistych stosunkach z panem Grévy. Pan Swann jest tem co nazywamy gentleman?” Doktór posunął się nawet do ofiarowania Swannowi karty na wystawę dentystyczną.
— Może pan wprowadzić osoby będące w pana towarzystwie, ale psów się nie wpuszcza. Rozumie pan, mówię to dlatego, że miałem przyjaciół, którzy nie wiedzieli o tem i sparzyli się.
Co do pana Verdurin, zauważył on złe wrażenie, jakie uczyniło na jego żonie odkrycie potężnych a tak ukrywanych stosunków Swanna.
Kiedy nie było jakiej wycieczki za miasto, Swann spotykał „paczkę” u Verdurinów, ale przychodził aż wieczór, prawie nigdy zaś na obiad, mimo nalegań Odety.
— Mogłabym nawet sama zjeść obiad z panem, gdyby pan wolał, — mówiła.
— A pani Verdurin?
— Och, to bardzo łatwe. Powiedziałabym poprostu, że suknia nie była gotowa, że cab za późno zajechał. Jest zawsze sposób.
— Bardzo pani miła.
Ale Swann myślał, że, o ile będzie okazywał Odecie (godząc się widywać ją jedynie po obiedzie), iż są przyjemności które woli od jej towarzystwa, sympatja jej dla niego dłużej nie zazna przesytu. Z drugiej strony, ponad urodę Odety przekładając nieskończenie krasę młodej gryzetki do której się zapalił, pulchnej i świeżej jak róża, wolał spędzać część wieczoru z nią, mając pewność że ujrzy Odetę później. Z tych samych przyczyn nie godził się nigdy, aby Odeta wstąpiła po niego i aby razem szli do państwa Verdurin. Dziewczyna czekała w pobliżu jego domu na rogu ulicy, wiadomej stangretowi Swanna; wsiadała i spoczywała w ramionach Swanna aż do chwili w której powóz zatrzymał się przed Verdurinami. Gdy wchodził, pani Verdurin, pokazując róże, które Swann przysłał jej rano, mówiła: „Muszę pana połajać”, poczem wskazywała mu miejsce obok Odety; a pianista grał dla nich dwojga frazę Vinteuila, która była niby hymnem narodowym ich miłości. Zaczynał od tremolo skrzypcowego, które wypełnia kilka taktów na pierwszym planie; potem nagle, rozsuwa się niejako i — niby na obrazach Pietera de Hooch, pogłębionych wązką ramą uchylonych drzwi — w oddali, w puchu wnikającego światła, zjawiała się owa fraza, jakby innego koloru, roztańczona, sielska, nawiasowa, ulotna, należąca do innego świata. Przechodziła w prostych i nieśmiertelnych fałdach, rozdając po drodze dary swego wdzięku, z tym samym niewysłowiowym uśmiechem; ale Swannowi zdawało się obecnie, że wyczuwa w niej jakby rozczarowanie. Jakgdyby znała czczość owego szczęścia, do którego wskazywała drogę. Miała w swoim lekkim wdzięku coś skończonego, niby zobojętnienie następujące po żalu. Ale Swann niewiele dbał o to; brał ją nietyle samą w sobie — w tem co mogła wyrażać dla muzyka, nie wiedzącego wówczas gdy ją tworzył o istnieniu Swanna i Odety, i dla tych wszystkich którzy będą jej słuchali przez wieki — ile jako rękojemię, jako pamiątkę swojej własnej miłości. Tego sensu nabierała owa fraza nawet dla Verdurinów, nawet dla pianisty, każąc im myśleć równocześnie o Odecie i o Swannie, łącząc ich dwoje. Do tego stopnia, że, kiedy Odeta przez kaprys poprosiła go o to, Swann wyrzekł się zamiaru poznania całej sonaty, z której nadal znał tylko ten ustęp.
— Poco panu reszta? — mówiła. To jest nasz kawałek.
I nawet, w chwili gdy owa fraza przechodziła tak bliska, a mimo to idąca w nieskończoność, Swann cierpiał na myśl, że ta urocza melodja, zwracając się do nich, nie zna ich; żałował niemal, że ona ma jakieś znaczenie, jakieś własne i stałe piękno, obce im dwojgu. Tak w darowanych nam klejnotach, lub nawet w listach pisanych przez ukochaną, mamy pretensje do wody kamienia i do słów listu, że nie powstały wyłącznie z esencji przelotnego związku i poszczególnej istoty.
Często zdarzało się Swannowi, przed wizytą u Verdurinów, zabawić się zbyt długo ze swoją gryzetką; skoro pianista przegrał sakramentalną frazę, Swann spostrzegał, że już nadchodzi dla Odety czas powrotu. Odwoził ją do jej willi przy ulicy La Pérouse, za łukiem Tryumfalnym. I może aby nie żądać od niej wszystkich łask, poświęcał — jako mniej dla siebie niezbędną — przyjemność widzenia jej wcześniej, przybycia do Verdurinów razem z nią, zachowując natomiast owo przyznane mu przez Odetę prawo wyjścia z nią razem; przywilej tem cenniejszy, bo dzięki niemu Swann miał wrażenie, że nikt już nie widzi Odety, nikt nie staje między nimi, nie przeszkadza jej być jeszcze z nim skoro się rozstali.
Tak więc, Odeta wracała w powozie Swanna; jednego wieczora, kiedy wysiadła, a on rzekł: „do jutra”, ona zerwała szybko w ogródku przed domem ostatni złocień i dała mu go, nim odjechał: Swann trzymał go przy ustach w czasie powrotu, a kiedy, po kilku dniach, kwiat zwiądł, schował go troskliwie do biurka.
Ale nigdy nie wstępował do Odety. Dwa razy tylko, popołudniu, zaszedł wziąć udział w owej tak ważnej dla niej czynności „picia herbaty”. Okolica ta składała się prawie wyłącznie z małych sąsiadujących z sobą willi, których monotonję przerywała nagle jakaś żałosna rudera, historyczne świadectwo i plugawy szczątek czasu, kiedy owa dzielnica zażywała jeszcze złej sławy. Osamotnienie i pustka tych krótkich ulic, śnieg pozostały w ogrodzie na drzewach, niechlujny negliż sezonu, sąsiedztwo natury, dawały coś bardziej tajemniczego ciepłu, kwiatom, które Swann zastawał wchodząc.
Po lewej, na wysokim parterze, była sypialnia Odety, wychodząca od tyłu na uliczkę równoległą z frontem. Schody wiodły do salonu i buduaru, pośród ciemno malowanych ścian, na których wisiały wschodnie materje i łańcuchy tureckich różańców. Wielka japońska latarnia, umocowana na jedwabnym sznurze, była — aby nie pozbawić gości komfortu zachodniej cywilizacji — przerobiona na gazową. Salon poprzedzała szczupła sionka, której ściany, opatrzone złoconą drewnianą kratą, otaczała w całej ich długości prostokątną skrzynką; tam, niby w cieplarni, kwitły wielkie złocienie, rzadkie jeszcze w owej epoce, ale bardzo dalekie od tych, które później udało się ogrodnikom wyhodować. Panująca od poprzedniego roku moda na te kwiaty drażniła Swanna; ale tym razem z przyjemnością patrzał na półmrok pokoju, prążkowany różowo, pomarańczowo i biało pachnącemi promieniami owych ulotnych gwiazd, które rozpalają się w szare dni.
Odeta przyjęła Swanna w różowym jedwabnym szlafroczku, z nagą szyją i ramionami. Posadziła go koło siebie w jednym z tajemniczych zakątków, we framugach salonu, chronionych przez olbrzymie palmy w chińskich wazach, lub przez parawany pstrzące się fotografjami, kokardkami i wachlarzami. Powiedziała:
— Nie dobrze panu tak, niech pan zaczeka, ja to panu urządzę lepiej.
I z uśmieszkiem próżności, jakby to był jakiś jej specjalny wynalazek, ułożyła za głową Swanna i pod jego nogami jedwabne japońskie poduszki, które mięła, jakgdyby rozrzutna ich bogactwem i niedbająca na ich wartość. Lokaj wniósł kolejno liczne lampy, które, prawie wszystkie ukryte w bożkach chińskich, porozstawiane na różnych sprzętach niby na ołtarzach, paliły się osobno lub parami. Odeta śledziła surowo z pod oka, czy służący dobrze je stawia i czy w dobrem miejscu. Lampy te, w zupełnym prawie już zmierzchu zimowego popołudnia odtwarzały jakgdyby zachód słońca — trwalszy, różowszy i bardziej ludzki — pobudzając może do marzeń jakiegoś zakochanego, śledzącego z ulicy tajemnicę obecności, którą odsłaniały i kryły zarazem rozświecone szyby. Ale Odeta sądziła, że kiedy się postawi bodaj jedną lampę nie tam gdzie trzeba, zepsuje się wrażenie całości, a własny jej portret, pomieszczony na skośnej, pluszem udrapowanej sztaludze, będzie źle oświetlony. Toteż gorączkowo śledziła ruchy niezręcznego lokaja i połajała go żywo za to że przeszedł tuż koło dwóch żardinier, które miała zwyczaj czyścić sama, z obawy aby ich nie uszkodzono. I teraz poszła je obejrzeć z bliska, aby się przekonać czy im czego nie odbił. Uważała, że wszystkie te chińskie cacka mają „zabawny” kształt, a także storczyki, katleje zwłaszcza, które były, obok złocieni, jej ulubionym kwiatem i które miały tę wielką zaletę, że nie były podobne do kwiatów, ale że były niby z jedwabiu, z atłasu.
— Ta wygląda, jakby była wycięta z podszewki mojego płaszcza — rzekła do Swanna, pokazując mu orchideę, z odcieniem szacunku dla tego tak „szykownego” kwiatu, dla wytwornej i nieprzewidzianej siostry jaką dała jej natura, tak odległej od Odety na drabinie stworzeń, a mimo to wyrafinowanej, znacznie godniejszej od wielu kobiet, aby jej zrobiła miejsce w swoim salonie.
Pokazując Swannowi kolejno chimery o językach z płomienia zdobiące chiński wazon lub haftowane na ekranie, płatki bukietu storczyków, dromadera z emaljowanego srebra z oczyma inkrustowanemi rubinami, sąsiadującego na kominku z nefrytową ropuchą, Odeta udawała naprzemian, że się boi złośliwości potworów, lub że się śmieje z ich pociesznych kształtów; że się rumieni z nieskromności kwiatów i że odczuwa nieprzepartą chęć uściskania dromadera i ropuchy, które nazywała „pieszczochami”. I te mizdrzenia kontrastowały ze szczerością niektórych dewocyj Odety, zwłaszcza do Matki Boskiej z Laghet, która ją niegdyś, kiedy mieszkała w Nizzy, wyleczyła ze śmiertelnej choroby i której złoty medalik zawsze nosiła na sobie, przypisując mu bezgraniczną władzę.
Odeta przyrządziła Swannowi „jego” herbatę, spytała: „Z cytryną czy ze śmietanką?”, a kiedy odpowiedział: „ze śmietanką”, dodała, śmiejąc się: „Cień obłoczka!” I kiedy mu herbata smakowała, rzekła: „Widzi pan, że ja wiem co pan lubi”.
Ta herbata wydała się w istocie Swannowi czemś równie szacownem jak samej Odecie; miłość zaś tak bardzo pragnie znaleźć dla siebie usprawiedliwienie, rękojmię trwałości, że szuka ich nawet w przyjemnościach, które przeciwnie bez niej nie byłyby przyjemnością i które kończą się z nią razem. I tak, kiedy Swann pożegnał Odetę o siódmej aby jechać przebrać się do domu, całą drogę powtarzał sobie w powozie, nie mogąc powstrzymać radości, jaką mu sprawiło to popołudnie:
— To byłoby bardzo miło mieć osóbkę, u której możnaby znaleźć ową rzecz tak rzadką, dobrą herbatę.
W godzinę potem dostał słówko od Odety, i poznał natychmiast strome pismo, w którem maniera angielskiej sztywności nakładała pozór dyscypliny niekształtnym literom; mniej uprzedzonym oczom zdradziłyby one może bezład myśli, niedostatek wykształcenia, brak szczerości i woli. Swann zapomniał u Odety etui do papierosów. „Czemu pan nie zostawił także swojego serca, nie oddałabym go panu”.
Druga wizyta Swanna miała może większe znaczenie. Udając się tego dnia do Odety, starał się ją sobie wyobrazić, jak to czynił za każdym razem kiedy miał ją widzieć. Ale, aby się dopatrzyć w jej twarzy piękności, musiał ją sprowadzić do różowych i świeżych górnych partyj policzków; pozatem, twarz jej, tak często żółta i zmęczona, niekiedy poznaczona czerwonemi punkcikami, smuciła go, jako dowód, że ideał jest nieosiągalny, a szczęście mierne. Przyniósł jej jakiś sztych, który pragnęła obejrzeć. Była trochę cierpiąca; przyjęła go w peniuarze crèpe de Chine lila, ściągając na piersiach nakształt płaszcza bogato haftowaną materję. Stała obok Swanna ze spływającemi po policzkach rozplecionemi włosami, z nogą lekko zgiętą w nawpół tanecznej pozie aby się móc bez znużenia pochylić ku oglądanemu sztychowi. Z tak przegiętą głową, ze swemi wielkiemi oczami, zmęczonemi i posępnemi o ile się nie ożywiła, Odeta uderzyła Swanna podobieństwem z twarzą Zefory, córki Jethra, widniejącej na fresku kaplicy Sykstyńskiej. Swann miał zawsze to szczególne upodobanie, że lubił w obrazach mistrzów odnajdywać nietylko ogólne cechy otaczającej nas rzeczywistości, ale i to co wydaje się najmniej podatne do uogólnienia, — indywidualne rysy znajomych twarzy. I tak, w biuście doży Loredana Antonia Rizzo widział wystające kości policzkowe, skośne brwi, niemal twarz swego stangreta Remi; pod farbami jakiegoś Ghirlandajo, — nos pana de Palancy; w portrecie Tintoretta linję zarostu na policzkach, załamanie nosa, bystre spojrzenie, obrzmiałe powieki doktora du Boulbon. Możliwe jest, iż, doświadczając stale wyrzutu, że ograniczył swoje życie do stosunków światowych, do konwersacji, Swann szukał jakby rozgrzeszenia u tych wielkich artystów; i oni oglądali z przyjemnością i wciągnęli w obręb swojej sztuki takie twarze, dające ich dziełu świadectwo rzeczywistości i życia, wręcz współczesny smak. Możliwe też, iż do tego stopnia nasiąkł płytkością ludzi światowych, że lubił znajdować w dawnem dziele owe antycypowane i odmładzające aluzje do dzisiejszych nazwisk. Może przeciwnie zachował naturę artysty natyle, aby te indywidualne cechy sprawiały mu przyjemność swojem znaczeniem ogólniejszem, z chwilą gdy je oglądał wyrwane z gruntu, oswobodzone, w podobieństwie między starym portretem a obcym mu oryginałem. Jakbądź się rzeczy miały, może dlatego, iż pełnia wrażeń, jaką Swann odczuwał od jakiegoś czasu — mimo że przyszła mu raczej z miłością muzyki — wzbogaciła także jego zamiłowanie do malarstwa, przyjemność ta stała się głębsza i miała wywrzeć na Swanna trwały wpływ dzięki podobieństwu, jakie znajdował w tej chwili między Odetą a Zeforą Sandra di Mariano. (Niechętnie dajemy już temu malarzowi jego popularny przydomek Botticelli, od czasu jak to miano przywodzi na myśl, w miejsce prawdziwego dzieła malarza, jego banalną i fałszywą wulgaryzację). Swann nie szacował już twarzy Odety wedle lepszej lub gorszej jakości jej policzków i wedle czysto fizycznej przyjemności, jaką spodziewałby się w nich znaleźć dotykając ich wargami, gdyby się kiedy ośmielił ją pocałować; twarz ta stała się dla niego splotem subtelnych i pięknych linij, które spojrzenia jego rozplątywały, śledząc ich krzywizny, biegnąc za kadencją karku aż do wykwitu włosów i zgięcia powiek, niby na portrecie, w którym jej typ stawał się zrozumiały i jasny.
Patrzał na nią; fragment fresku jawił się w jej twarzy i w jej ciele. Odtąd starał się go zawsze tam odszukać, czy będąc przy Odecie, czy tylko myśląc o niej. Mimo iż Swann przypominał sobie florenckie arcydzieło zapewne jedynie dlatego, że je odnajdywał w Odecie, podobieństwo to przydawało jej również piękności, czyniło ją cenniejszą. Swann wyrzucał sobie, że nie docenił istoty, która wydałaby się urocza wielkiemu Sandro; rad był, że przyjemność, jaką czerpie w widoku Odety, znajduje usprawiedliwienie w jego własnej kulturze estetycznej. Powiedział sobie, iż kojarząc myśl o Odecie z marzeniami o szczęściu, nie zniżył — jak dotąd przypuszczał — swoich aspiracyj do jakiegoś „od biedy”, skoro właśnie ona zadowalała w nim najwyrafinowańsze kryterja sztuki. Zapominał, że Odeta nie staje się przez to kobietą wedle jego pragnień skoro właśnie pragnienia Swanna zwracały się zawsze w kierunku przeciwnym do jego estetycznych upodobań.
Termin: „dzieło florenckie” oddał wielką przysługę Swannowi. Pozwolił mu, niby legitymacja, wprowadzić obraz Odety w świat marzeń, do którego dotychczas nie miała dostępu i gdzie oblekła się nowem szlachectwem. I gdy czysto fizyczny obraz tej kobiety, wciąż odnawiając jego wątpliwości co do walorów jej twarzy, ciała, całej jej urody, osłabiał miłość Swanna, wątpliwości te znikły, miłość umocniła się, zyskawszy podstawę w danych niewzruszonej estetyki. Nie licząc, iż pocałunek i posiadanie — naturalne i pospolite o ile były darem zniszczonego ciała — wydały się Swannowi nadprzyrodzone i rozkoszne, gdy miały uwieńczyć podziw dla muzealnego dzieła.
I kiedy był skłonny żałować, że od miesięcy nie robił nic poza widywaniem Odety, powiadał sobie, że godzi się poświęcać dużo czasu bezcennemu arcydziełu, odlanemu tym razem w odmiennym i osobliwie smakowitym materjale, w najrzadszym egzemplarzu, który Swann oglądał to z pokorą, uduchowieniem i bezinteresownością artysty, to znów z dumą, egoizmem i zmysłowością zbieracza.
Ustawił na biurku, jako fotografję Odety, reprodukcję córki Jethra. Podziwiał wielkie oczy, delikatną twarz, dającą się domyślać nieszczególnej skóry; cudowne pukle włosów spadające wzdłuż zmęczonych policzków. Stosując do żywej kobiety to, czem dotąd zachwycał się w kategorjach estetyki, przeobrażał owo piękno w zalety fizyczne, rad iż znajduje je w istocie dostępnej posiadaniu. Owa nieokreślona sympatja, kierująca nas ku arcydziełu na które patrzymy, teraz, kiedy Swann znał fizyczny oryginał córki Jethra, zmieniała się w pragnienie, zastępując to, którego ciało Odety nie obudziło w nim zrazu. Napatrzywszy się długo temu Botticellemu, myślał o własnym Botticellim, który zdawał mu się jeszcze piękniejszy; zbliżając do siebie fotografję Zefory, miał uczucie, że tuli do serca Odetę.
Mimo to, Swann starał się uprzedzić nietylko przesyt Odety, ale czasem i własny. Czując iż, posiadając wszelką swobodę widywania go, Odeta niewiele ma mu do powiedzenia, obawiał się, że dość banalne, jednostajne i jakby skodyfikowane wzięcie właściwe Odecie wówczas gdy byli razem, zabiją w nim w końcu ową romantyczną nadzieję dnia, gdy ona zechce wyznać mu swoją miłość — nadzieję, która wyłącznie obudziła i podtrzymywała jego uczucie. Bał się, że się nią znuży; i chcąc trochę odnowić nazbyt zakrzepłą duchową fizjognomję Odety, pisał do niej nagle list pełen rzekomych zawodów i udanych gniewów. Kazał doręczyć jej ten list przed obiadem. Wiedział, że ją to przestraszy, że mu odpowie; miał nadzieję, że w skurczu spowodowanym obawą stracenia go, wytrysną słowa, jakich mu jeszcze nigdy nie powiedziała. I w istocie, w ten sposób uzyskał Swann od Odety najtkliwsze listy, jakie doń kiedykolwiek napisała. Jeden, który mu kazała zanieść w południe z Maison Dorée (był to dzień festynu na powodzian w Murcia), zaczynał się od tych słów: „Przyjacielu, ręka mi tak drży, że ledwo mogę pisać”; — Swann zachował go w tej samej szufladzie, co zeschły kwiat złocienia. Lub też spodziewał się, że o ile nie będzie miała czasu napisać, wówczas, skoro Swann przyjdzie do Verdurinów, Odeta podejdzie doń żywo i powie: „Muszę z panem pomówić”, i on będzie czytał z ciekawością na jej twarzy i w jej słowach wszystko to co jest w jej sercu, a co mu dotychczas skrywała.
Już zbliżając się do Verdurinów, kiedy widział wielkie okna oświetlone lampami (okiennic nigdy nie zamykano), Swann rozczulał się, myśląc o uroczej istocie, którą ujrzy rozkwitłą w ich złotem świetle. Czasem cienie gości odcinały się, wąskie i czarne, jak na ekranie, przed lampami, niby małe figurki rozrzucone na przeźroczystym abażurze. Silił się rozpoznać sylwetę Odety. Potem, kiedy już tam był, oczy jego — z czego sobie nie zdawał sprawy — błyszczały taką radością, że pan Verdurin powiadał do malarza: „Coś mi się widzi ciepło”. Obecność Odety przydawała w istocie w oczach Swanna temu domowi to, czego nie posiadał żaden inny z tych w których bywał: rodzaj narządu czuciowego, sieci nerwowej, która się rozgałęziała we wszystkich pokojach i dawała jego sercu nieustanną podnietę.
W ten sposób, proste funkcjonowanie tego społecznego organizmu, jakim była „paczka”, zapewniało automatycznie Swannowi codzienne spotkania z Odetą i pozwalało mu udawać obojętność na widywanie jej, lub nawet chęć nie widzenia jej już, co nie groziło mu zbytniem ryzykiem, skoro, cobądź napisał do niej w ciągu dnia, miał ją nieodzownie ujrzeć wieczorem i odwieźć ją do domu.
Pewnego razu pomyślawszy ze znudzeniem o tym nieuchronnym wspólnym powrocie, Swann powiózł aż do Lasku swoją gryzetkę, aby opóźnić chwilę przybycia do Verdurinów. Zjawił się tam tak późno, iż Odeta, sądząc że już nie przyjdzie, wyszła. Widząc że jej już niema w salonie, Swann uczuł ból w sercu; drżał, że będzie pozbawiony przyjemności, którą zmierzył pierwszy raz, mając dotąd tę pewność iż zobaczy Odetę kiedy zechce, co we wszystkich naszych przyjemnościach zmniejsza ich rozmiary, lub wręcz nie pozwala ich dostrzec.
— Czy widziałaś jak mu oko zbielało, kiedy spostrzegł że jej niema? — rzekł Verdurin do żony. — Można powiedzieć, że nasz Swann wdepnął.
— Oko zbielało? — zapytał gwałtownie doktór Cottard, który, zaszedłszy na chwilę do chorego, wrócił po żonę i nie wiedział o kim mowa.
— Jakto, nie spotkał pan przed bramą najpiękniejszego ze Swannów?
— Nie. Swann był tutaj?
— Och, tylko chwilę. Mieliśmy zaszczyt oglądać Swanna bardzo podnieconego, bardzo nerwowego. Rozumie pan, Odeta wyszła.
— Chce pan powiedzieć, że oni zaszli z sobą za daleko, że jej negliż nie ma dla niego sekretów, — rzekł doktór, doświadczając ostrożnie sensu tych wyrażeń.
— Ale nie, niema między nimi absolutnie nic. Mówiąc między nami, uważam, że Odeta źle robi i że postępuje jak skończona gęś, którą jest zresztą.
— Ta ta ta! — rzekł pan Verdurin, — co ty wiesz czy niema nic, nie byliśmy materacem, prawda?
— Mnie byłaby powiedziała, — rzekła dumnie pani Verdurin. — Mówię wam, ona mi opowiada wszystkie swoje drobne sekrety! Ponieważ nie ma w tej chwili nikogo, mówiłam jej, że powinnaby iść ze Swannem na całego. Ona twierdzi, że nie może; że ma dla niego feblik, ale że on jest z nią nieśmiały, co znowuż ją onieśmiela. I że ona go nie kocha w ten sposób, że to jest istota idealna, że boi się odrzeć z uroku swoje uczucie dla niego, czy ja wiem co wreszcie! A to byłoby przecie jak stworzone dla niej.
— Pozwolisz mi nie być twojego zdania, — rzekł pan Verdurin. Nie jestem zbytnim entuzjastą tego pana, wygląda mi na pozera.
Pani Verdurin znieruchomiała; przybrała wyraz martwy, jakby zmieniona w posąg. Fikcja ta pozwoliła jej nie usłyszeć nieznośnego słowa „pozer”, które zdawało się mówić, że ktoś może wobec nich „pozować”, że jest tem samem „czemś więcej od nich”.
— Wreszcie, jeżeli nic między nimi niema, to chyba nie stąd, żeby ten pan uważał ją za cnotę, — rzekł ironicznie p. Verdurin. Chociaż, ostatecznie, nie można nic wiedzieć, skoro on najwyraźniej ma Odetę za osobę inteligentną. Nie wiem, czyś ty słyszała, co on jej któregoś wieczora opowiadał na temat sonaty Vinteuila. Lubię z całego serca Odetę, ale żeby się z nią zapuszczać w teorje estetyczne, trzeba być bajecznym dudkiem!
— Proszę, nie mówcie nic złego o Odecie, — rzekła pani Verdurin, pieszcząc się jak dziecko. Ona jest urocza.
— Ależ to jej nie przeszkadza być uroczą; nie mówimy o niej nic złego, mówimy tylko, że nie może pretendować do cnoty ani do inteligencji. W gruncie — rzekł p. Verdurin do malarza — czy panu tak bardzo zależy na tem, aby Odeta była cnotliwa? Kto wie, byłaby może o wiele mniej urocza?
Na schodach dogonił Swanna kamerdyner, którego nie było w chwili gdy Swann przybył. Odeta kazała mu powiedzieć — ale to było już przed godziną — w razie gdyby przyszedł jeszcze, że, nim wróci do domu, zajdzie prawdopodobnie na filiżankę czekolady do Prévosta. Swann pojechał do Prévosta, ale co krok powóz jego zatrzymywały inne wehikuły albo piesi przechodnie, obmierzłe zapory, które byłby z rozkoszą powywracał, gdyby protokół z policjantem nie groził jeszcze większem opóźnieniem. Liczył czas, który upływał; dodawał do każdej minuty parę sekund, aby dać większą realność szansom zdążenia na czas i zastania jeszcze Odety. Był jak człowiek w gorączce, który, zbudziwszy się ze snu, uświadamia sobie niedorzeczność własnych majaków, nie odróżniając się od nich wyraźnie; uprzytomnił sobie dziwność myśli, które toczył w głowie od chwili gdy mu powiedziano u państwa Verdurin że Odeta już wyszła; nowość tego bólu w sercu, od którego cierpiał, ale który stwierdził dopiero teraz, jak człowiek świeżo zbudzony. Jak to? cały ten gwałt o to, że ujrzy Odetę aż jutro, — czego właśnie pragnął jeszcze przed godziną, udając się do pani Verdurin. Swann musiał stwierdzić, że w tym samym powozie, który go niósł do Prévosta, nie był już tym samym człowiekiem, i że nie był już sam, że była z nim nowa istota, przylepiona do niego, wtopiona w niego, istota której nie zdołałby się może pozbyć, z którą będzie musiał się liczyć niby ze swoim panem albo z chorobą. A mimo to, od chwili w której uczuł że nowa osoba pomnożyła niejako jego osobowość, własne życie zdawało mu się bardziej zajmujące. Oczekiwanie tak bardzo burzyło i pustoszyło chwile poprzedzające możliwość spotkania Odety, że Swann nie znajdował już ani jednej myśli, ani jednego wspomnienia, poza którem mózg jego mógłby odpocząć. Zaledwie że powiadał sobie, że owo możebne spotkanie u Prévosta, wrazie gdyby się urzeczywistniło, byłoby prawdopodobnie, jak inne, czemś bardzo nikłem. Jak co wieczór, znalazłszy się z Odetą, rzucałby na jej ruchliwą twarz ukradkowe spojrzenia odwracane natychmiast z obawy aby w nich nie dojrzała przypływu pragnień i nie przestała wierzyć w jego bezinteresowność. Zaledwie mógłby o niej myśleć, zbyt zajęty szukaniem pozorów, któreby mu pozwoliły nie pożegnać jej zaraz i upewnić się, nibyto od niechcenia, że ją ujrzy nazajutrz u Verdurinów; to znaczy przedłużyć na tę chwilę i odnowić jeszcze jeden raz zawód i mękę jakie mu sprawiała czcza obecność tej kobiety, do której zbliżał się, nie śmiejąc jej objąć.
Nie było Odety u Prévosta; Swann uparł się szukać jej we wszystkich restauracjach na bulwarach. Aby zyskać na czasie, sam przepatrując jedne, posłał do drugich stangreta Rémi (dożę Loredana Rizza), na którego czekał później — sam nie znalazłszy nic — we wskazanem miejscu. Powóz nie wracał; Swann wyobrażał sobie nadchodzącą chwilę to jako moment, w których Rémi powie: „Ta pani jest”, to znów jako ów, w którym powie: „Tej pani nie ma nigdzie”. W ten sposób widział przed sobą koniec wieczoru, jeden a przecież odmienny, poprzedzony bądź to spotkaniem z Odetą któreby uśmierzyło jego mękę, bądź przymusowem wyrzeczeniem się spotkania na ten wieczór, rezygnacją na powrót do domu bez jej widoku.
Stangret wrócił, ale w chwili gdy się zatrzymał przed Swannem, ów nie powiedział: „Czy znalazłeś tę panią?” ale: „Przypomnij mi jutro, żebym zamówił drzewo; zdaje się, że zapas się kończy”. Może powiadał sobie, że jeżeli Rémi zastał Odetę czekającą nań w kawiarni, koniec żałosnego wieczoru wsiąknął w realizację wieczoru szczęśliwego i że niema co się spieszyć poto aby dosięgnąć szczęście pochwycone i bezpieczne, które mu się nie wymknie. Ale była w tem i siła bezwładu: Swann cierpiał na ów brak duchowej elastyczności, tak jak niektórym brak jest elastyczności fizycznej; tacy ludzie, w chwili gdy im trzeba uniknąć zderzenia, uchylić się od płomienia, wykonać konieczny ruch, odczekują, trwają sekundę w poprzedniem położeniu, jakgdyby chcąc w niem znaleźć punkt oparcia, rozmach. I z pewnością, gdyby stangret przerwał swemu panu, mówiąc: „Ta pani tam jest”, Swann byłby odpowiedział: „A, prawda, mówisz o tem zleceniu, które ci dałem, doprawdy nie byłbym myślał”, i dalej mówiłby o zapasie drzewa, aby ukryć wzruszenie i zostawić sobie czas na poniechanie niepokojów i oddanie się szczęściu.
Stangret wrócił, aby powiedzieć że nie znalazł Odety nigdzie, i dodał od siebie, tonem starego sługi:
— Myślę, że jaśnie pan może wracać.
Ale obojętność, którą Swann odgrywał z łatwością kiedy Rémi nie mógł nic zmienić w swojej odpowiedzi, znikła, kiedy ujrzał, że służący chce go skłonić do wyrzeczenia się nadziei i poszukiwań:
— Ależ nie, bynajmniej, wykrzyknął; musimy znaleźć tę panią, to rzecz niezmiernej wagi. To byłaby dla niej wielka przykrość; ma do mnie pilny interes, i bardzoby się czuła urażona, gdyby mnie nie spotkała.
— Nie rozumiem, o co miałaby być urażona, odparł Rémi; przecież to ona poszła sobie nie czekając na jaśnie pana i powiedziała, że jedzie do Prévosta i nie było jej tam.
Zresztą zaczynano wszędzie gasić. Pod drzewami na bulwarach, w tajemniczym mroku majaczyli coraz rzadsi przechodnie. Czasami cień kobiety, która zbliżała się doń, szepcąc mu coś do ucha, prosząc aby ją zabrał z sobą, przyprawiał Swanna o drżenie. Mijał trwożliwie wszystkie te mroczne postacie, jakgdyby pośród cieniów zmarłych, w posępnem królestwie, szukał Eurydyki.
Ze wszystkich sposobów powstawania miłości, ze wszystkich czynników udzielania się tej wielkiej choroby, jednym z najskuteczniejszych jest z pewnością ów silny podmuch niepokoju, który czasem powieje na nas. Wówczas los jest rzucony: pokochamy istotę, z którą czujemy się dobrze w tej chwili. Nie potrzeba nawet, aby się nam dotąd podobała bardziej od innych, lub nawet tyle co inne. Trzeba było tylko, aby nasz pociąg do niej stał się wyłączny. A ten warunek spełnia się, kiedy — w chwili gdy nam tej istoty zabrakło — w miejsce poszukiwania przyjemności, którą nam dawał jej urok, zjawiła się w nas nagle trwożna potrzeba, mająca za przedmiot samą tę istotę; potrzeba niedorzeczna, którą prawa tego świata czynią niemożebną do zaspokojenia a trudną do uleczenia — szalona i bolesna potrzeba posiadania.
Swann kazał się zawieźć do ostatnich otwartych jeszcze restauracyj; to była jedyna hipoteza szczęścia, którą zważał spokojnie. Nie ukrywał już swego wzruszenia, ani wagi którą przykładał do tego spotkania. Przyrzekł, w razie sukcesu, nagrodę stangretowi, jakgdyby, solidaryzując go z własnem swojem pragnieniem, mógł tem sprawić, aby Odeta, nawet gdyby już poszła do domu, znalazła się mimo to w restauracji przy bulwarach. Dotarł aż do Maison Dorée, wszedł dwa razy do Tortoniego. Nie znalazłszy jej nigdzie, wychodził z Café Anglais, idąc wielkim krokiem, z błędnemi oczami, do powozu który czekał na rogu bulwaru des Italiens, kiedy zderzył się z osobą spieszącą w przeciwnym kierunku: była to Odeta. (Wytłumaczyła mu później, że, nie znalazłszy miejsca u Prévosta, poszła coś zjeść do Maison Dorée; siedziała we framudze, gdzie Swann jej nie dostrzegł, a teraz wracała do swego wehikułu.).
Tak dalece nie spodziewała się go ujrzeć, że się wzdrygnęła. Co się tyczy Swanna, uganiał po Paryżu nie dlatego aby uważał za możliwe spotkać Odetę, ale że mu było zbyt ciężko wyrzec się tego. Ale owa radość, którą rozsądek jego przestał uważać na ten wieczór za dostępną, wydała się obecnie tem rzeczywistszą; nie przygotował jej przez rachunek prawdopodobieństwa, przyszła z poza niego; nie potrzebował jej czerpać ze swego mózgu, tryskała sama z siebie, sama niosła mu tę prawdę, promieniującą tak, iż rozpraszała nakształt snu samotność, której się obawiał; prawdę, na której opierał bezwiednie swoje błogie marzenie. Tak podróżny, przybywszy w piękny czas nad Morze Śródziemne, niepewny istnienia krajów które dopiero co opuścił, poddaje swój olśniony wzrok — zaledwie patrząc na nie — promieniom, które śle ku niemu błyszczący i gęsty lazur wody.
Wsiadł z Odetą do jej powozu, powiedziawszy swemu woźnicy, aby jechał za nim.
Odeta trzymała w ręce bukiet katleji; Swann ujrzał, że pod koronkową chusteczką ma we włosach takież storczyki, przypięte do egretki z piór łabędzich. Pod mantylką spowijał ją strumień czarnego aksamitu, który, skrzyżowany w ukos, odsłaniał w szerokim trójkącie dół białej atłasowej sukni i ukazywał wstawkę z białego atłasu w rozchyleniu wyciętego stanika, gdzie także tkwiły katleje. Ledwie Odeta ochłonęła z przestrachu o jaki Swann ją przyprawił, kiedy jakaś przeszkoda spłoszyła konia. Powóz rzucił nimi gwałtownie, Odeta wydała krzyk i dygotała chwilę bez oddechu.
— To nic, rzekł Swann, niech się pani nie boi.
I trzymał ją za ramię, przyciskał ją do siebie, podtrzymywał ją, poczem rzekł:
— Niech pani nic nie mówi, niech mi pani odpowiada tylko gestem, żeby się bardziej nie zdyszeć. Czy pani pozwoli, żebym poprawił kwiaty przy staniku; przekrzywiły się od wstrząsu. Boję się, żeby ich pani nie zgubiła, chciałbym je wsunąć trochę głębiej.
Ona, nie nawykła aby mężczyźni robili z nią tyle ceremonij, rzekła z uśmiechem:
— Ależ tak, proszę bardzo.
Ale Swann, onieśmielony odpowiedzią, chcąc może aby wyglądało że szczerze uciekł się do tego pozoru, lub nawet zaczynając już wierzyć że był szczery, wykrzyknął:
— Och, nie, nie, niech pani nie mówi, zadyszy się pani, może mi pani przecie odpowiedzieć gestem, ja zrozumiem. Naprawdę nie zrobię pani przykrości? Widzi pani, troszeczkę... zdaje mi się, że to pyłki z kwiatów osypały się na panią; pozwoli pani, żebym je otarł ręką? Czy nie za silnie, czy nie jestem za brutalny? Łaskoczę może trochę? to dlatego, że nie chciałbym dotknąć sukni, aby jej nie zmiąć. Ale, widzi pani, doprawdy trzeba było je poprawić, byłyby wypadły; a w ten sposób, skoro wsunę je trochę głębiej... Doprawdy, nie robi to pani przykrości? A jeśli je powącham — aby się przekonać, czy naprawdę nie pachną — też nie? Nigdy ich nie wąchałem, czy można? Niech pani powie szczerze?
Uśmiechnęła się, wzruszyła lekko ramionami, jakgdyby mówiąc: „Cóż za szaleństwa, widzi pan przecie, że mi to robi przyjemność”.
Podniósł drugą rękę ku policzkowi Odety; popatrzała nań bystro, tęsknym i poważnym wzrokiem, jaki mają kobiety florenckiego mistrza, do których mu się wydała podobna. Oczy jej, zbiegłe na kraj powiek, błyszczące, długie i wąskie, jak oczy tamtych kobiet, zdawały się gotowe wypłynąć jak dwie łzy. Gięła szyję, jak robią wszystkie tamte, w pogańskich scenach czy w obrazach religijnych. I, w pozie do której zapewne nawykła, uważając ją za właściwą w podobnych wypadkach i nie zapominając jej przybrać, Odeta, zdawałoby się, skupiła wszystkie siły aby powstrzymać swoją twarz, jakgdyby niewidzialna moc ciągnęła ją do Swanna. Ale nim ją skłoniła, jakby wbrew woli, na jego wargi, Swann przytrzymał na chwilę tę twarz w pewnej odległości, więżąc ją w obu rękach. Chciał zostawić swojej myśli czas aby nadbiegła, aby poznała marzenie pieszczone tak długo, aby była świadkiem jego ziszczenia, niby krewna, którą się wzywa aby wzięła udział w powodzeniu ukochanego dziecka. Tę twarz Odety, jeszcze nie posiadanej, ani nawet jeszcze nie całowanej przez niego, Swann widział ostatni raz; i może wlepiał w nią owo spojrzenie, którem, w dniu odjazdu, chciałoby się unieść krajobraz, nim się go opuści na zawsze.
Posiadł ją wreszcie tego wieczora, zaczętego od poprawiania katleji. Ale był z nią tak nieśmiały, że, czy to przez obawę zmrożenia Odety, czy z lęku że się retrospektywnie wyda jego wybieg, czy przez brak odwagi aby sformułować jakieś większe żądanie (większe od tego które miał prawo powtórzyć, skoro nie pogniewało Odety za pierwszym razem), w następne dni Swann uciekł się do tego samego pretekstu. Jeżeli Odeta miała katleje u stanika, mówił: „To fatalne, dziś nie potrzeba poprawić katleji, nie przekrzywiły się jak wówczas. Ale zdaje mi się, że ta jedna nie siedzi bardzo prosto. Wolno spróbować, czy tak samo nie pachną jak tamte?” Lub, kiedy ich nie miała: „Och! niema katleji dziś wieczór, niema dla mnie żadnego ratunku”. Tak że przez jakiś czas nic nie zmieniało się w porządku, jakiego Swann trzymał się pierwszego wieczora, rozpoczynając od dotykania palcami i ustami piersi Odety — i od tego też zaczynały się za każdym razem jego pieszczoty. I o wiele później, kiedy poprawianie (lub rytualna komedja poprawiania) katleji oddawna wyszła z użycia, przenośnia „poprawiać katleje”, przeżyła w ich języku ów zapomniany obyczaj, stając się jego pamiątką. Zmieniła się w potoczny termin używany bez myśli na oznaczenie aktu fizycznego posiadania — w którym zresztą nie posiada się nic. I może ten swoisty sposób określania aktu miłości miał inny odcień niż jego synonimy. Daremnie się blazujemy w miłości, daremnie uważamy posiadanie kobiet, choćby najróżniejszych, za coś zawsze jednakiego i znanego zgóry; posiadanie to staje się nową rozkoszą, kiedy chodzi o kobiety natyle — bodaj w naszem przekonaniu — trudne, abyśmy musieli dobywać to posiadanie z jakiegoś nieprzewidzianego epizodu, jakim było za pierwszym razem dla Swanna poprawianie katleji. Spodziewał się ze drżeniem owego wieczora (ale Odeta — powiadał sobie — jeśli się dała oszukać jego podstępowi, nie mogła tego zgadnąć), że posiadanie tej kobiety wyłoni się z szerokich płatków lila; a rozkosz, którą już odczuwał, a którą Odeta tolerowała może (myślał Swann) jedynie dlatego że jej nie odgadła, zdawała mu się, — jak musiała się zdawać pierwszemu człowiekowi, który jej kosztował wśród kwiatów raju — rozkoszą dotąd nieznaną, stworzoną przez niego, całkowicie osobną i nową, jak tego ślad zachowała specjalna, przez niego dana jej nazwa.
Teraz, co wieczór, odwiózłszy Odetę do domu, musiał do niej wstępować. Często wychodziła w szlafroczku, odprowadzała Swanna do powozu i całowała go na oczach stangreta, mówiąc:
— Co mnie to może obchodzić, co mnie obchodzą inni?
Kiedy, któregoś wieczora, Swann nie szedł do Verdurinów (co zdarzało się niekiedy, od czasu jak mógł Odetę widywać inaczej), kiedy — coraz rzadziej — był gdzieś w „wielkim świecie”, prosiła aby zaszedł do niej nim wróci do domu; wszystko jedno o której godzinie. Była to wiosna, wiosna czysta i mroźna. Wychodząc z zabawy, Swann wsiadał do swojej wiktorji, okrywał nogi pledem; przyjaciołom, którzy wychodzili równocześnie i proponowali aby wracał z nimi, odpowiadał że nie może, że jedzie w inną stronę. Stangret ruszał ostro, wiedząc dokąd jedzie. Przyjaciele dziwili się, i w istocie Swann nie był ten co dawniej. Nie dostawano już od niego listów, błagających o przedstawienie go jakiejś kobiecie. Nie zwracał już uwagi na żadną; unikał miejsc, gdzie się spotyka kobiety. W restauracji, na wsi, zachowanie się Swanna było wręcz przeciwne temu po którem poznałoby się go jeszcze wczoraj i które, zdawało się, na zawsze miało być z nim zrośnięte. Tak dalece namiętność jest w nas niby przejściowy i odmienny charakter, który zajmuje miejsce dawnego i usuwa nawet najtrwalsze jego dotychczasowe oznaki!
W zamian, niezmienną cechą Swanna było obecnie to, że, gdziekolwiek się znalazł, nie omieszkał spieszyć do Odety. Przestrzeń dzielącą go od niej przebywał nieuchronnie, jakby to była nieodparta i chyża linja jego życia. Prawdę mówiąc, często zasiedziawszy się gdzieś dłużej, byłby wolał wrócić prosto do domu, oszczędzając sobie tego dalekiego kursu, i zobaczyć Odetę aż nazajutrz; ale wyrywać się o tak niezwykłej godzinie poto aby jechać do niej; domyślać się że przyjaciele, rozstawszy się z nim, mówią: „Ktoś go krótko trzyma, ma z pewnością kobietę, która zmusza go, aby zachodził do niej o każdej porze”, — wszystko to miało dla Swanna nieprzeparty urok, znany ludziom mającym w swojej egzystencji miłość, czyniącym ofiarę ze swego spokoju i ze swoich interesów na rzecz rozkosznego marzenia. Następnie — z czego Swann nie zdawał sobie sprawy — pewność, że Odeta czeka, że nie jest gdzieindziej ani z innymi, że ją ujrzy przed powrotem do domu, neutralizowała ten ucisk serca, zapomniany ale zawsze gotowy się odrodzić, jakiego doznał w ów wieczór, kiedy nie zastał Odety u Verdurinów; doraźne zaś ukojenie tego lęku było tak słodkie, że mogło się nazywać szczęściem.
Może temu lękowi zawdzięczał Swann ważność, jakiej nabrała dlań Odeta. Istoty ludzkie są nam zazwyczaj tak obojętne, że, kiedyśmy włożyli w jedną z nich wszystkie możliwości naszego cierpienia i naszej radości, wówczas istota ta należy dla nas niejako do innego świata; nasyca się poezją, robi z naszego życia niby płaszczyznę wzruszeń, na której jest od nas bliżej lub dalej. Swann nie mógł spytać sam siebie bez trwogi, czem stanie się dlań Odeta w latach, które miały nadejść. Czasami, w owe piękne zimne noce, widząc błyszczący księżyc lejący jasność na puste ulice, myślał o owej innej twarzy, jasnej i lekko różanej jak twarz księżyca; o twarzy, co pewnego dnia zjawiła się przed jego myślą i od tego czasu słała dlań na świat tajemnicze światło.
Jeżeli Swann przyszedł po godzinie o której Odeta wyprawiała służbę spać, wówczas, nim zadzwonił do furtki, szedł najpierw na ulicę, gdzie na parterze, między całkiem podobnemi ale ciemnemi oknami sąsiednich willi, błyszczało jedynie okno jej sypialni. Pukał w szybę, a ona natychmiast odpowiadała i szła naprzeciw niego do bramy. Zastawał otwarte na fortepianie niektóre jej ulubione utwory: Walc róż albo Biedny szaleniec Tagliafico (które, wedle pisemnej woli Odety, miano wykonać na jej pogrzebie); prosił ją, aby mu zamiast tego zagrała frazę z sonaty Vinteuila, mimo że Odeta grała bardzo licho; ale najpiękniejszą wizją, jaka nam zostaje z utworu, jest często ta, która się wzniosła ponad fałszywe dźwięki, wydobyte niezręcznemi palcami z rozstrojonego pianina. Maleńka fraza wciąż kojarzyła się dla Swanna z jego miłością dla Odety. Czuł, że ta miłość to jest coś, co nie odpowiada niczemu zewnętrznemu, dającemu się sprawdzić przez kogoś innego; zdawał sobie sprawę, że przymioty Odety nie usprawiedliwiają wartości, jaką przywiązywał do chwil spędzonych przy niej. I często, kiedy władała Swannem jedynie pozytywna inteligencja, byłby chciał przestać poświęcać tyle intelektualnych i towarzyskich walorów dla tej urojonej przyjemności. Ale maleńka fraza, z chwilą gdy ją usłyszał, umiała w nim oczyścić potrzebną dla siebie przestrzeń; proporcje duszy Swanna zmieniały się; tworzył się w niej niby rezerwat rozkoszy, która również nie odpowiadała żadnemu zewnętrznemu przedmiotowi, a która mimo to, zamiast być czemś czysto indywidualnem jak rozkosz miłości, narzucała się Swannowi jako rzeczywistość wyższa od rzeczy konkretnych.
Owa fraza budziła w nim pragnienie nieznanego uroku, ale nie przynosiła nic określonego aby zaspokoić to pragnienie. Tak że te części duszy Swanna, w których fraza sonaty zatarła troskę o interesy materjalne, o względy świata mające kurs powszechny, zostały puste, in blanco: mógł tam wpisać imię Odety. Fraza sonaty stapiała swoją tajemniczą esencję z tem, co w miłości Odety mogło być liche i niedostateczne. Widząc twarz Swanna, kiedy słuchał tej frazy, możnaby rzec, że chłonie on środek znieczulający, dający większą rozpiętość jego oddechowi. I rozkosz, jaką mu dawała muzyka — rozkosz przerodzona niebawem w prawdziwą potrzebę — podobna była istotnie w owych chwilach do przyjemności, jaką znalazłby, doświadczając zapachów, wchodząc w styczność ze światem dla którego nie jesteśmy stworzeni, który się nam wydaje bez kształtu, bo oczy nasze nie spostrzegają go, bez znaczenia bo umyka się naszemu pojmowaniu, — ze światem którego dosięgamy tylko jednym zmysłem. Mimo iż oczy Swanna subtelnie smakowały malarstwo, a umysł jego niemniej subtelnie obserwował obyczaje, i oczy jego i umysł nosiły niezatarty ślad oschłości jego życia. Otóż, wielki spokój, tajemnicza odnowa, przychodziły mu obecnie stąd, że się czuł przeobrażony w istotę obcą ludzkości, ślepą, pozbawioną logiki, niemal w jakieś bajkowe fantastyczne zwierzę, stworzenie pojmujące świat jedynie słuchem. I kiedy w małej frazie szukał sensu, do którego jego inteligencja nie mogła się wedrzeć, jakież szczególne upojenie znajdował w tem, aby swoją najwewnętrzniejszą duszę odrzeć ze wszystkich elementów rozumowania i wprowadzić ją samą w korytarz, w mroczny filtr dźwięku.
Zaczynał sobie zdawać sprawę ze wszystkiego co było bolesne, może nawet tajemnie nieukojone w słodyczy tej frazy; ale nie sprawiało mu to bólu. I cóż, że mu ona mówiła iż miłość jest kruchą; jego miłość była tak silna! Igrał ze smutkiem jaki rozlewała ta melodja; czuł jak przepływa nad nim, ale niby pieszczota, czyniąca poczucie własnego szczęścia tem głębszem i słodszem. Kazał ją sobie Odecie grać dziesięć razy, dwadzieścia razy, żądając aby go równocześnie nie przestawała całować. Każdy pocałunek przyzywa nowy pocałunek. Och, w owych pierwszych czasach kiedy się kocha, pocałunki rodzą się tak łatwo! Tłoczą się jedne za drugiemi; zliczyć pocałunki wymienione w ciągu godziny, to tak jak zliczyć kwiaty na łące w maju. Wówczas Odeta nibyto przestawała grać, mówiąc:
— Jakże ty chcesz żebym grała kiedy mnie trzymasz; nie mogę robić wszystkiego naraz; wiedz przynajmniej czego chcesz, czy mam grać, czy pieścić się z tobą.
A on się gniewał, a ona parskała śmiechem, który, przeobrażony, opadał na niego deszczem pocałunków.
Albo też patrzała na niego chmurnym wzrokiem, wówczas Swann oglądał twarz godną znaleźć się w Życiu Mojżesza Botticellego; przenosił ją tam, dawał szyi Odety właściwe nachylenie, i kiedy ją tak całkiem namalował temperą, w XV wieku, na ścianach Sykstyny, myśl że ona mimo to jest tu, przy fortepianie, teraz, że ją można całować i mieć, idea jej materjalności i jej życia upajała go z taką siłą, że z błędnym wzrokiem, z żarłocznie napiętemi szczękami, rzucał się na tę dziewicę Botticellego i zaczynał ją szczypać w policzki.
Skoro się z nią wreszcie rozstał, wracał aby ją jeszcze uściskać, bo zapomniał zabrać w swojem wspomnieniu jakiejś właściwości jej zapachu lub rysów; i odjeżdżał kołysząc się w swojej wiktorji, błogosławiając Odetę, że mu pozwala na te codzienne wizyty. Czuł, że Odecie wizyty te nie muszą dawać zbytniej rozkoszy, ale, ubezpieczając go od zazdrości — od cierpienia poznanego w ów wieczór, kiedy Swann nie zastał Odety u Verdurinów — pomogą mu dojść, bez nowych ataków, z których pierwszy — oby jedyny! — był tak bolesny, do końca tych osobliwych godzin jego życia, godzin niemal zaczarowanych, podobnych tym, w których przebywał Paryż w blasku miesiąca. I zauważywszy, w czasie powrotu, iż księżyc zmienił w stosunku do niego pozycję i przesunął się prawie na skraj widnokręgu, czując że jego miłość również jest posłuszna niezmiennym i przyrodzonym prawom, Swann pytał się, czy obecnie przeżywany okres będzie jeszcze trwał długo, czy niebawem droga twarz Odety nie stanie się dla jego myśli czemś odległem i zmalałem, niezdolnem już sączyć tego samego czaru. Bo Swann, od czasu jak był zakochany, znajdował ten czar we wszystkiem dokoła, jak za młodu, kiedy uważał się za artystę; ale to już nie był ten sam czar; obecnie dawała go wszystkiemu jedynie Odeta. Czuł, że się w nim odradzają porywy młodości strwonione w czczem życiu; ale wszystkie owe porywy nosiły odblask i piętno jednej istoty; i w długich godzinach, które słodko mu było teraz spędzać w domu, sam na sam ze swoją zdrowiejącą duszą, Swann stawał się pomału sobą samym, ale należącym do innej.
Bywał u Odety tylko wieczór i nie wiedział nic o jej sposobie życia w ciągu dnia, tak samo jak o jej przeszłości. Brakło mu nawet owych punktów wyjścia, drobnych szczegółów, które, pozwalając nam sobie wyobrazić to czego nie wiemy, budzą w nas chęć poznania tego. Toteż Swann nie pytał siebie co Odeta może robić, ani jakie było jej życie. Uśmiechał się jedynie czasami, pamiętając że przed kilku laty, kiedy jej nie znał, mówiono mu o kobiecie, która, o ile sobie dobrze przypomina, musiała być Odetą, jak o kokotce, utrzymance, jednej z owych istot, którym Swann przypisywał jeszcze — ile że mało obracał się w ich towarzystwie — charakter zdecydowany, z gruntu przewrotny, jakim długo je darzyła wyobraźnia pewnych powieściopisarzy. Powiadał sobie, że często wystarczy obrócić nawspak wyroki świata, aby trafnie osądzić jakąś osobę. Przeciwstawiał owemu typowi Odetę dobrą, naiwną, idealistkę, tak niezdolną do kłamstwa! Raz, pragnąc zjeść z Odetą obiad we dwójkę, Swann poprosił jej, aby napisała do pani Verdurin że jest cierpiąca; nazajutrz, widział, jak wobec pani Verdurin, która spytała czy się ma lepiej, Odeta zaczerwieniła się, wybąkała coś i mimowoli zdradziła wyrazem twarzy męczarnię, jaką dla niej było kłamać. Podczas gdy Odeta w swojej odpowiedzi mnożyła zmyślone szczegóły rzekomej wczorajszej niedyspozycji, błagalne jej oczy i nabrzmiały rozpaczą głos zdawały się prosić o przebaczenie za fałsz słów.
W pewne dni, ale rzadko, Odeta przychodziła do Swanna popołudniu aby przerwać jego dumania lub owo studjum o Ver Meerze, do którego wrócił od niedawna. Oznajmiano mu, że pani de Crécy jest w saloniku. Wychodził do niej, i kiedy otwierał drzwi, kiedy Odeta go ujrzała, na jej różowej twarzy jawił się uśmiech, zmieniający kształt jej ust, wyraz oczu, rysy. Zostawszy później sam, Swann widział ten uśmiech; ten który Odeta miała wczoraj, inny którym go przywitała kiedyś, ten którym odpowiadała mu w powozie, kiedy pytał czy jej nie uraził poprawiając katleje; i całe życie Odety poza nim — ile że z tego życia nie znał nic — jawiło mu się, na obojętnem i bezbarwnem tle, podobne owym kartkom z notatnika Watteau, gdzie tu i tam, na każdem miejscu, we wszystkich kierunkach, widzi się, kreślone trzema kredkami na papierze chamois, niezliczone uśmiechy. Życie Odety — ponieważ nie mógł go sobie wyobrazić — przedstawiało się Swannowi całkowicie próżne, jeżeli nawet rozum mówił mu, że niem nie jest. Ale czasami, w kąciku tego życia, jakiś przyjaciel (który, zgadując że oni się kochają, nie odważyłby się mu powiedzieć nic poza błahostkami) kreślił mu sylwetkę Odety; widział ją tego rana pieszo, na ulicy Abbattucci, w wizytowym kostjumie ze skunksami, w rembrandtowskim kapeluszu i z bukietem fiołków przy staniku. Ten prosty szkic wstrząsał Swannem, bo ukazywał mu nagle, że Odeta ma jakieś życie nie należące w całości do niego; chciał wiedzieć, komu się starała podobać w tej nieznanej mu tualecie; postanawiał sobie spytać jej, dokąd szła w owej chwili; jakgdyby w całem bezbarwnem — prawie nieistniejącem, bo dla Swanna niewidzialnem — życiu jego kochanki była tylko jedna rzecz poza temi wszystkiemi uśmiechami, zwróconemi do niego: spacer w rembrandtowskim kapeluszu, z bukietem fiołków przy staniku.
Poza frazą Vinteuila, o którą prosił w miejsce Walca róż, Swann nie starał się, aby mu Odeta grała rzeczy które lubił. Tak samo w muzyce jak w literaturze, nie silił się poprawiać jej złego smaku. Zdawał sobie sprawę, że nie jest inteligentna. Powiadając Swannowi że lubiłaby aby jej mówił o wielkich poetach, Odeta wyobrażała sobie, że odrazu usłyszy heroiczne i romantyczne strofy w rodzaju wierszy wicehrabiego de Borelli, może jeszcze bardziej wzruszające! Co się tyczy Ver Meera van Delft, spytała czy on cierpiał przez kobietę, czy to kobieta go natchnęła, kiedy zaś Swann wyznał że nic o tem nie wie, Odeta przestała się interesować tym malarzem. Mówiła często:
— Poezja, rozumiem, oczywiście, nie byłoby nic piękniejszego, gdyby to była prawda, gdyby poeci myśleli wszystko to co piszą. Ale często niema nic interesowniejszego niż tacy ludzie. Wiem coś o tem, miałam przyjaciółkę, która się kochała z tak zwanym poetą. W wierszach mówił tylko o miłości, o niebie, o gwiazdach. Och, zobaczyła gwiazdy! Schrupał jej przeszło trzysta tysięcy franków.
Kiedy wówczas Swann próbował jej wyjaśnić na czem polega piękno w sztuce, jak trzeba podziwiać wiersze albo obrazy, po chwili Odeta przestawała słuchać, mówiąc:
— Tak... nie wyobrażałam sobie, że to jest tak...
I czuł w niej taki zawód, że wolał kłamać, mówiąc że to wszystko to jest nic, że to są tylko drobiazgi, że nie miał czasu wejść w głąb, że jest jeszcze coś innego. Wówczas Odeta pytała żywo: „Co innego? co?... Więc powiedz...” ale on nie mówił. Wiedział, jakieby się to jej wydało nikłe i różne od tego czego się spodziewała, mniej sensacyjne i mniej wzruszające; i obawiał się, aby, zniechęciwszy się do sztuki, nie zniechęciła się równocześnie do miłości.
I w istocie Swann wydał się Odecie intelektualnie mniej świetny niż byłaby zrazu przypuszczała. „Ty zawsze się wymykasz, nie umiem cię określić”. Bardziej podziwiała jego obojętność na pieniądze, jego uprzejmość dla każdego, jego delikatność. I często w istocie zdarza się ludziom większym niż Swann, — uczonemu, artyście, kiedy nie jest zapoznany przez swoich bliskich — że uczuciem owych bliskich, świadczącem o przewadze jego inteligencji nad otoczeniem jest nie podziw dla jego zbyt niedostępnych myśli, ale szacunek dla jego dobroci.
Szacunek budziła też w Odecie światowa sytuacja Swanna, ale nie pragnęła, aby się ją starał wprowadzić w towarzystwo. Może czuła że to niemożliwe, a nawet bała się, aby Swann, bodaj tylko mówiąc o niej, nie wywołał jakich niepożądanych zwierzeń. Faktem jest, iż kazała mu przyrzec, że nigdy nie wymówi jej nazwiska. Przyczyną, dla której Odeta nie chciała bywać w świecie (tak mówiła Swannowi) była jakaś jej dawna sprzeczka z przyjaciółką, która, aby się zemścić, opowiadała o niej niestworzone rzeczy. Swann wtrącał:
— Ależ nie wszyscy znali twoją przyjaciółkę.
— Owszem, owszem, zawsze z tego coś przylgnie, świat jest taki zły.
Swann nie zrozumiał wprawdzie nic z tej historji, ale skądinąd wiedział, że powiedzenia w rodzaju: „Świat jest taki zły”, — „z obmowy zawsze coś przylgnie”, są powszechnie uznane za prawdziwe; muszą być tedy wypadki, do których aforyzmy te mają zastosowanie. Czy wypadek Odety był z ich rzędu? Swann pytał siebie o to, ale nie długo, bo i on także podlegał owej ociężałości duchowej, która ogarniała jego ojca, kiedy stawiał sobie trudny problem.
Zresztą, ów wielki świat, który tak przerażał Odetę, nie budził w niej może zbytnich pragnień; zanadto był odległy od tego który znała, aby go sobie mogła wyraźnie przedstawić. Może, zostawszy pod pewnemi względami naprawdę naiwna (pozostała naprzykład w przyjaźni z biedną ex-szwaczką, do której wdrapywała się prawie codzień po stromych, ciemnych i cuchnących schodach), była spragniona „szyku”, ale miała o nim inne pojęcie niż ludzie naprawdę światowi. Dla nich, szyk to jest emancja pewnej niewielkiej ilości osób, które ślą jego promienie na dość znaczną odległość — słabnące w miarę jak ktoś jest dalej od centrum — w krąg swoich przyjaciół lub przyjaciół swoich przyjaciół, o nazwiskach poniekąd skatalogowanych. Ludzie światowi znają ten katalog na pamięć; mają w tych przedmiotach erudycję, z której wyciągnęli rodzaj smaku i taktu. I tak naprzykład, skoro Swann przeczytał w dzienniku nazwiska osób obecnych na jakimś obiedzie, wówczas, nie potrzebując się uciekać do swojej światowej wiedzy, mógł natychmiast określić odcień szyku tego obiadu; tak jak literat z jednego przeczytanego zdania ściśle ocenia poziom literacki autora. Ale Odeta należała do osób (a osoby te, wbrew mniemaniu ludzi światowych, są nader liczne i istnieją we wszystkich warstwach), które nie posiadają tych wiadomości, biorąc za szyk coś całkiem innego. Szyk ten obleka różne postacie, zależnie od środowiska; ale, czy to będzie ten o którym marzyła Odeta, czy ten przed którym skłaniała głowę pani Cottard, szyk ów ma tę swoistą cechę, że jest dostępny wszystkim. Tamten — szyk ludzi światowych — jest, prawdę mówiąc, również dostępny wszystkim, ale trzeba na to pewnego czasu. Odeta powiadała o kimś:
— On chodzi tylko w szykowne miejsca.
A kiedy Swann pytał jej, co przez to rozumie, odpowiadała trochę lekceważąco:
— No co, szykowne miejsca i tyle! Jeżeli w twoim wieku trzeba cię uczyć co to są szykowne miejsca, cóż ja ci mam powiedzieć. Naprzykład w niedzielę rano avenue de l’Impératrice, o piątej jezioro w Lasku, we czwartek Eden Théatre, w piątek Hipodrom, bale...
— Ale jakie bale?
— No, bale, jakie dają w Paryżu; szykowne bale, rozumie się. Ot, Herbinger naprzykład, wiesz, ten co pracuje w banku? ależ tak, musisz go znać, to jeden z najelegantszych ludzi w Paryżu, ten wysoki młody blondyn co jest taki snob, ma zawsze kwiat w butonierce, przedział z tyłu, jasne palto; chodzi zawsze z tem starem pudłem, które taszczy na wszystkie premiery. No więc! on wydał kiedyś bal, było na nim wszystko co jest najszykowniejszego w Paryżu. Jak jabym tam chciała być! ale trzeba było pokazać zaproszenie przy wejściu, a nie mogłam dostać. W gruncie, wolę nawet że nie byłam, ścisk był taki, że się dusili, nie byłabym nic widziała. To raczej dlatego żeby móc powiedzieć, że się było u Herbingera. A ty wiesz, że ja nie mam za grosz próżności!... Zresztą, mogę ci powiedzieć, że na stu, którzy opowiadają że tam byli, conajmniej połowa blaguje. Ale to mnie dziwi, że ty, taki gogo, nie byłeś tam...
Ale Swann nie starał się wcale zmodyfikować tego pojęcia szyku; uważając, że jego własne pojęcie nie jest prawdziwsze, że jest równie głupie i nieważne jak tamto, nie czuł żadnej potrzeby zaszczepiania go swojej kochance. Toteż, po miesiącach wspólnego życia, jeżeli Odeta interesowała się osobami u których Swann bywał, to jedynie dla kart wstępu na derby, na konkursy hippiczne, dla biletów na premiery, jakie mógł przez te osoby uzyskać. Odeta pochwalała stosunki tak użyteczne, ale skądinąd wzdragała się uznać je za coś „szykownego”, od czasu jak ujrzała na ulicy margrabinę de Villeparisis w czarnej wełnianej sukni, w czepku wiązanym na wstążki.
— Ależ ona wygląda jak bileterka, jak stara odźwierna, darling! To ma być markiza? Ja nie jestem markiza, ale trzebaby mi dużo zapłacić, żebym wyszła na ulicę w takich łachach!
Nie rozumiała, jak Swann może mieszkać w domu przy quai d’Orléans; nie śmiejąc mu tego wyznać, uważała ten punkt za niegodny jego.
Zapewne, Odeta miała tę pretensję że lubi „antyki”, przybierała zachwyconą i subtelną minkę, mówiąc że „ubóstwia” spędzać cały dzień na „szperaniu”, na wyszukiwaniu „starzyzny”, rzeczy z „epoki”. Mimo, że miała niejako za punkt honoru (jakgdyby przestrzegała w tem tradycyjnej rodzinnej zasady) nigdy nie odpowiadać na pytania tyczące spędzenia czasu i „nie zdawać sprawy” z użytku swoich dni, raz wspomniała Swannowi o przyjaciółce, która ją zaprosiła i u której wszystko było „z epoki”. Ale Swann nie zdołał z niej wydobyć, co to była za epoka. Zastanowiwszy się, Odeta odpowiedziała wreszcie, że to było „średnowieczne”. Rozumiała przez to, że były tam boazerje. W jakiś czas potem, znów wspomniała o przyjaciółce i dodała wahająco, z ową porozumiewawczą miną, z jaką cytujemy osobę z którą jedliśmy obiad wczoraj, której nazwiska nigdyśmy nie słyszeli, ale którą gospodarze domu najwyraźniej uważali za kogoś tak sławnego, że zapewne każdy będzie wiedział o kim się mówi: „Ma salę jadalną z... wieku... osiemnastego.” Wydawało się jej to zresztą okropne, nagie, jakgdyby dom nie był skończony; kobiety wyglądają w tem fatalnie, ta moda nigdy się nie przyjmie. Wreszcie, wracając do tego za trzecim razem, Odeta pokazała Swannowi adres artysty, który zrobił ową jadalnię: miała ochotę sprowadzić go, kiedy będzie miała pieniądze, i spytać czyby nie mógł jej zrobić coś podobnego. Oczywiście nie taką samą, ale tę o której marzyła i na którą niestety rozmiary jej willi nie pozwalały: z wysokiemi kredensami, z meblami w stylu Odrodzenia, z kominkami jak w zamku w Blois. Tego dnia zdradziła Swannowi, co myśli o jego domu na quai d’Orléans: kiedy zganił, że przyjaciółka Odety wybrała fałszywy antyk, a nie Louis XVI, bo — powiadał — mimo że się tego nie robi, to może być urocze, Odeta rzekła: „Nie będziesz żądał, aby tkwiła, jak ty, w połamanych meblach i zniszczonych dywanach”; ile że solidne tradycje mieszczki zwyciężyły w niej snobizm kokoty.
Ci, którzy lubią bibeloty, wiersze, którzy gardzą niskiemi rachubami, marzą o miłości i honorze, tworzyli dla Odety elitę, wyższą nad resztę ludzkości. Nie było zresztą konieczne mieć naprawdę te upodobania, byleby się je głosiło. O kimś, kto jej wyznał przy obiedzie że lubi się wałęsać po starych ulicach, grzebać się w starych sklepach, że nigdy nie będzie uznany przez ten kramarski wiek, bo się nie troszczy o swoje interesy, jak człowiek z innej epoki, Odeta powiadała za powrotem: „Jakaż to piękna dusza, jaka to uczuciowa natura, nigdybym nie przypuszczała”, i czuła dlań olbrzymią i nagłą sympatję. Ale w zamian za to, ci co jak Swann mieli te upodobania, ale nie mówili o nich, nie wzruszali jej. Bezwątpienia, musiała przyznać, że Swann nie dba o pieniądze, ale dodawała z dąsem: „Ale u niego to nie to samo”. I w istocie, do wyobraźni Odety przemawiał nie fakt bezinteresowności, ale jej słownik.
Czując że często nie zdoła urzeczywistnić tego o czem Odeta marzy, Swann starał się bodaj, aby się z nim dobrze czuła. Nie przeciwstawiał się jej pospolitości, jej złemu smakowi we wszystkiem. Lubił zresztą ten zły smak, jak wszystko co pochodziło od niej; zachwycał go nawet, bo to był zbiór swoistych rysów, dzięki którym istota tej kobiety ujawniała mu się, stawała się widzialna. Czasami Odeta miała minkę szczęśliwą bo miała iść na Reine Topaze, to znów wzrok jej stawał się poważny, niespokojny i uparty, kiedy się bała, że ją ominie Święto kwiatów, lub poprostu godzina herbaty z „tostami” i ciasteczkami, w Thé de la Rue Royale, w którym-to lokalu bywanie uważała za konsekrację eleganckiej kobiety. Wówczas Swann, zachwycony tak jak nas zachwyca naturalność dziecka lub podobieństwo portretu „gotowego przemówić”, czuł tak dotykalnie duszę kochanki spływającą na jej twarz, że nie mógł się oprzeć aby tej twarzy nie dotknąć wargami.
— Ach, Odetka chce, żeby ją zaprowadzić na Święto kwiatów, chce aby ją tam podziwiano; więc dobrze, zaprowadzimy ją, nie pozostaje nic jak uchylić czoła.
Ponieważ Swann miał nieco krótki wzrok, musiał się posługiwać w domu okularami, w towarzystwie zaś nosił monokl, który go mniej szpecił. Za pierwszym razem kiedy go Odeta zobaczyła z monoklem, nie mogła powstrzymać radości:
— Niema co, uważam że dla mężczyzny to jest bardzo szykowne! Jak tobie w tem do twarzy! Prawdziwy gentleman. Brakuje ci tylko tytułu, dodała z odcieniem żalu.
Swann lubił, że Odeta jest taka, tak samo jak — gdyby się zakochał w Bretonce — lubiłby widzieć ją w czepku i słyszeć że wierzy w strachy. Aż dotąd, jak u wielu ludzi u których zamiłowania artystyczne rozwijają się niezależnie od życia zmysłów, istniały w jego obyczajach i odczuwaniu dziwne rozbieżności. Swann kosztował, w towarzystwie kobiet coraz to pospolitszych, uroku dzieł coraz to bardziej wyrafinowanych, biorąc ładną pokojówkę do krytej loży na jakąś interesującą go dekadencką sztukę, lub na wystawę impresjonistów; — przekonany zresztą, że kobieta światowa i kulturalna zrozumiałaby nie więcej, a nie umiałaby tak przyjemnie siedzieć cicho. Ale, przeciwnie, od czasu jak kochał Odetę, tak słodko mu było odczuwać coś z nią wspólnie, mieć z nią jedną duszę, że starał się polubić rzeczy które ona lubiła. Znajdował przyjemność nietylko w naśladowaniu jej przyzwyczajeń ale w dzieleniu jej poglądów, które, ponieważ nie miały nic wspólnego z jego własnym intelektem, przypominały mu wyłącznie jego miłość, — dla której przełożył je nad inne. Jeżeli szedł drugi raz na sztuczydło w rodzaju Serge Panine, jeżeli starał się oglądać powożącego Oliviera Métra, to dla słodyczy przebywania w duchowym świecie Odety, dzielenia wszystkich jej gustów. Ten czar jej bliskości dawały Swannowi utwory lub miejsca, które Odeta lubiła; i był mu on bardziej tajemniczy, niż urok dzieł lub widoków piękniejszych, ale które mu jej nie przypominały. Zresztą, straciwszy potrosze wiarę w intelektualne zapały swojej młodości, bezwiednie ostudzone sceptycyzmem światowca, Swann myślał (lub przynajmniej tak długo to myślał, że powtarzał to jeszcze), że gusty nasze nie mają żadnej bezwzględnej wartości, że wszystko jest rzeczą epoki, klasy, i polega na modach, z których najpospolitsze tyleż są warte co najwytworniejsze. Uważał, iż waga, jaką Odeta przykłada do bytności na jakimś wernisażu, nie jest w zasadzie czemś śmieszniejszem, niż przyjemność jaką on sam niegdyś znajdował w tem aby być na śniadaniu u księcia Walji. Tak samo, nie uważał, aby zachwyt Odety nad Monte Carlo lub nad Righi był niedorzeczniejszy niż jego upodobanie w Holandji, która znów w oczach Odety była brzydka, i w Wersalu, który jej się wydawał smutny. Toteż wyrzekał się swoich gustów, znajdując słodycz w powiadaniu sobie że czyni to dla niej, dla Odety, że chce czuć i lubić jedynie razem z nią.
Swann lubił dom Verdurinów, jak wszystko co otaczało Odetę, a co dla niego było jedynie formą widzenia jej, rozmawiania z nią. Treścią wszystkich rozrywek, obiadów, muzyki, gier, zabaw kostjumowych, wycieczek, teatru, nawet rzadkich „wielkich rautów” dla „nudziarzy”, była dla Swanna obecność Odety, widok Odety, rozmowa z Odetą, z czego Verdurinowie zaproszeniami swemi czynili mu bezcenny dar. Toteż czuł się tam lepiej niż gdziekolwiek. Polubił „paczkę” i starał się jej przyznawać rzeczywiste wartości, wyobrażał sobie bowiem, że, na swój gust, tkwiłby w niej całe życie. Swann nie śmiał sobie powiedzieć — z obawy że sam w to nie uwierzy — iż zawsze będzie kochał Odetę. Przyjmując tedy bodaj, że zawsze będzie bywał u Verdurinów (fakt, który a priori mniej w nim budził zasadniczych zastrzeżeń), Swann nadal widział w przyszłości codzienne spotkania z Odetą. To nie było może całkiem to samo co kochać ją zawsze, ale na razie, dopóki ją kochał, wystarczało mu wierzyć, że nie przestanie jej widywać ani przez jeden dzień.
— Co za przemiłe kółko — powiadał sobie. Doprawdy, tam się naprawdę żyje! O ileż to środowisko jest inteligentniejsze, artystyczniejsze, od tak zwanego „świata”. Jak ta pani Verdurin, mimo lekkiej przesady i niewinnych śmiesznostek, szczerze kocha malarstwo, muzykę! Co za fanatyzm dla sztuki, co za pasja umilania życia artystom! Ona ma błędne pojęcia o ludziach światowych, ale czyż „świat” nie ma jeszcze fałszywszego pojęcia o artystach! Może ja nie szukam w rozmowie zbyt wysokiego poziomu intelektualnego, ale to fakt, że się bardzo dobrze czuję z doktorem Cottard, mimo jego głupich kalamburów. A ten malarz, o ile jest pretensjonalny kiedy się stara epatować, niewątpliwie jest jedną ze świetniejszych inteligencyj jakie znałem. I przedewszystkiem, człowiek czuje się tam swobodny, robi co chce, bez przymusu, bez ceremonji. Ileż wesołości spala się tam w ciągu wieczora! Stanowczo, poza rzadkiemi wyjątkami, zawsze się będę trzymał tego kółka. Czuję, że tam się będą coraz bardziej skupiały moje przyzwyczajenia, moje życie.
Że zaś zalety, które Swann przypisywał Verdurinom, były jedynie odblaskiem przyjemności, jakiej kosztował u nich przez Odetę, zalety te stawały się poważniejsze, głębsze, istotniejsze, w miarę jak owe przyjemności rosły. Pani Verdurin dostarczała czasem Swannowi tego, co było dlań jedynem szczęściem. Pewnego wieczora, kiedy się czuł niespokojny, bo Odeta rozmawiała z kimś dłużej, i kiedy, podrażniony, nie chciał jej pierwszy spytać czy pozwoli się odwieźć, pani Verdurin przyniosła mu spokój i radość, mówiąc nagle: „Odeto, jedziesz z panem Swannem, prawda?” Kiedy zbliżało się lato i Swann zawczasu niepokoił się, czy Odeta nie wyjedzie bez niego, czy będzie mógł ją nadal widywać codzień, pani Verdurin zaprosiła ich oboje do siebie na wieś. Zaczem, Swann, poddając bezwiednie swoją inteligencję i swoje sądy działaniu wdzięczności i interesu, posuwał się aż do konkluzji, że pani Verdurin to wielka dusza. Kiedy dawny kolega szkolny mówił mu o jakichś miłych lub znakomitych ludziach, Swann odpowiadał: „Wolę sto razy Verdurinów”. I, z emfazą, która była u niego czemś nowem, dodawał:
— To są ludzie wielkoduszni, a wielkoduszność jest w gruncie jedyną rzeczą która coś znaczy i która ludzi określa. Widzisz, są tylko dwie klasy istot: ludzie wielkoduszni i — wszyscy inni. Ja doszedłem do wieku, w którym trzeba wybierać; trzeba zdecydować raz na zawsze, kogo się kocha a kim się gardzi; trzymać się tych których się kocha i nie opuszczać ich aż do śmierci, aby odrobić czas stracony z innymi. Tak! — dodał z owem lekkiem wzruszeniem, którego doznajemy, kiedy, nawet nie całkiem świadomie, mówimy coś nie dlatego, że jest prawda, ale dlatego że sprawia nam przyjemność to mówić i kiedy słyszymy własny głos tak jakby pochodził nie z nas ale skądinąd — losy są rzucone, pragnę kochać jedynie serca wielkoduszne, żyć w atmosferze wielkoduszności. Pytasz mnie, czy pani Verdurin jest naprawdę inteligentna. Upewniam cię, że dała mi dowody szlachetności, wzniosłości, których, wierzaj mi, nie osiąga się bez inteligencji. To pewna, że ma głębokie poczucie sztuki. Ale nie w tem może jest najwspanialsza; ten czy ów drobny uczynek, delikatnie, czarująco dobry, który spełniła dla mnie, jakaś genjalna usłużność, prosty a wzniosły gest, świadczą o głębszem zrozumieniu życia niż wszystkie traktaty filozofów.
Swann mógłby sobie powiedzieć, że istnieją dawni przyjaciele jego rodziców równie prości jak państwo Verdurin; dawni jego koledzy równie kochający sztukę; że znał innych ludzi o wielkiem sercu, których wszakże, od czasu jak wybrał prostotę, sztukę i wielkoduszność, przestał widywać zupełnie. Ale ci ludzie nie znali Odety, a gdyby ją znali, nie staraliby się z pewnością zbliżyć jej do niego.
Nie było też z pewnością w całem kółku Verdurinów ani jednego „wiernego”, któryby ich kochał — lub wyobrażał sobie że ich kocha — tak bardzo jak Swann. Mimo to, kiedy pan Verdurin powiedział że Swann mu się nie podoba, wyraził nietylko własną myśl, ale odgadł myśl żony. Z pewnością, jak dla nich, Swann kochał Odetę zbyt „prywatnie”; nie postarał się uczynić pani Verdurin codzienną powiernicą tej miłości. Z gościnności państwa Verdurin korzystał dyskretnie, wymawiając się często od obiadu. Nie umiejąc zgadnąć przyczyny, widzieli w tem chęć podtrzymywania stosunków z „nudziarzami”. Wreszcie, mimo całej dyskrecji Swanna, odkrycia jakie czynili co do jego świetnej sytuacji towarzyskiej również podsycały ich irytację. Ale najgłębsza racja tej niechęci była inna. Bardzo rychło mianowicie wyczuli w nim nieprzenikniony rezerwat, w którym nadal wierzył w milczeniu, że księżna de Sagan nie jest komiczną figurą i że dowcipy doktora Cottard nie są zabawne. Mimo iż Swann nigdy nie wyzbył się swojej uprzejmości i nie burzył się przeciw miejscowym dogmatom, pojmowali niemożność narzucenia mu ich, całkowitego nawrócenia go; czuli opór, jakiego nigdy nie spotkali u nikogo. Byliby mu przebaczyli, że bywa u „nudziarzy” (od których zresztą z głębi serca Swann wolał tysiąc razy Verdurinów i całą paczkę), gdyby zechciał, dla dobrego przykładu, wyprzeć się ich w obecności wiernych. Ale rozumieli, iż tego zaparcia się nie zdołają mu wydrzeć nigdy.
Co za różnica z „nowym”, którego Odeta wprowadziła świeżo, mimo że znała go jeszcze niewiele. Ów hrabia de Forcheville, to był człowiek, w którym można było pokładać nadzieje! (Okazało się, ku zdumieniu wiernych, że jest szwagrem Saniette’a. Stary archiwista zachowywał się tak pokornie, iż zawsze uważano go tam za coś niższego towarzysko i nie spodziewano się, że należy do świata bogatego, niemal arystokratycznego.) To pewna, iż Forcheville — w przeciwieństwie do Swanna — był ciężki snob; to pewna również, że nie mógł się mierzyć ze Swannem co do oddania kółku Verdurinów. Ale nie miał owej wrodzonej delikatności, która nie pozwalała Swannowi wtórować pani Verdurin w jej zbyt niedorzecznych wycieczkach przeciw ludziom których znał. Co się tyczy pretensjonalnych i rubasznych tyrad, w jakich czasami lubował się malarz, lub płaskich żarcików doktora Cottard, Swann, lubiąc ich obu, usprawiedliwiał łatwo owe słabostki, ale nie miał tej odwagi ani obłudy aby im przyklaskiwać; natomiast Forcheville znajdował się na poziomie intelektualnym, który mu pozwalał zachwycać się wypadami malarza (nie rozumiejąc ich zresztą), a rozkoszować się konceptami doktora. I właśnie pierwszy obiad u Verdurinów, na którym był Forcheville, oświetlił wszystkie te różnice, uwydatnił zalety nowego gościa, a przyspieszył niełaskę Swanna.
Był na tym obiedzie, poza zwykłymi uczestnikami, profesor Sorbony Brichot, który poznał państwa Verdurin u wód i który, gdyby zajęcia uniwersyteckie oraz prace naukowe nie pochłaniały go tak bardzo, lubiłby u nich bywać częściej. Bo Brichot miał tę ciekawość, ten zabobon „życia”, który, połączony z niejakim sceptycyzmem w zakresie własnych studjów, daje pewnym inteligentnym ludziom wszelkiego zawodu — lekarzom nie wierzącym w medycynę, pedagogom nie wierzącym w pensa łacińskie — reputację umysłów szerokich, świetnych, nawet niepospolitych. Rozprawiając u pani Verdurin o filozofji i historji, Brichot rozmyślnie dobierał porównań możliwie najwspółcześniejszych. Raz dlatego, że uważał, iż te nauki są jedynie przygotowaniem do życia, i wyobrażał sobie, że znajdzie w klanie Verdurinów w praktyce to, co znał dotąd jedynie z książek; następnie może i dlatego, że, przyswoiwszy sobie niegdyś i zachowawszy bezwiednie szacunek dla pewnych przedmiotów, sądził iż zrzuci skórę profesorską, pozwalając w nich sobie na niejakie śmiałości. Ale, wręcz przeciwnie, śmiałości te wydawały mu się śmiałościami jedynie dlatego, że wciąż tkwił w swojej skórze.
Forcheville, znalazłszy się po prawej ręce pani Verdurin, która wysadziła się dla „nowego” na tualetę, rzekł: „To oryginalne, ta biała suknia”. Doktór, ciekawy wiedzieć, jak się zachowuje autentyczny hrabia, nie przestawał obserwować Forcheville’a, a równocześnie szukał sposobu ściągnięcia jego uwagi oraz wejścia z nim w stosunki. Chwycił w lot słowo „biała” i, nie podnosząc nosa z nad talerza, rzekł: „Biała? biała dama? może Blanka kastylska?” — poczem, nie poruszając głową, rzucił ukradkiem na prawo i lewo niepewne i uśmiechnięte spojrzenia. Podczas gdy Swann, bolesną i daremną próbą uśmiechu zdradził że koncept wydał mu się idjotyczny, Forcheville okazał zarazem że ocenia dowcip doktora i że sam umie się znaleźć; toteż wesołość jego, szczera ale utrzymana we właściwych granicach, oczarowała panią Verdurin.
— Co pan powie o takim uczonym? zagadnęła Forcheville’a. Niema sposobu dwóch minut rozmawiać z nim poważnie. Czy pan i w swoim szpitalu mówi takie rzeczy? dodała, zwracając się do doktora; w takim razie, nie musicie się tam nudzić z chorymi. Widzę, że będę musiała prosić, aby mnie tam przyjęto.
— Zdaje mi się, że doktór wspomniał coś o tej starej jędzy, Blance kastylskiej, jeśli wolno się tak wyrazić. Nieprawdaż? spytał Brichot pani Verdurin, która, mdlejąc z przymkniętemi oczami, utopiła twarz w dłoniach, skąd dobywały się zduszone krzyki.
— Mój Boże, droga pani, nie chciałbym gorszyć cnotliwych dusz, o ile znajdują się przy tym stole, sub rosa... Uznaję zresztą, że nasza niewysłowiona republika ateńska — i jak ateńska! — mogłaby uczcić w tej obskuranckiej Kapeciance pierwszego z prefektów policji herbu „za mordę”. Ależ tak, szanowny gospodarzu, ależ tak, podjął swoim dźwięcznym głosem, dobitnie artykułując sylaby, w odpowiedzi na jakiś protest pana Verdurin. Kronika Saint-Denis, której świadectwa niepodobna jest kwestjonować, nie zostawia pod tym względem żadnej wątpliwości. Laicyzujący proletarjat nie mógłby sobie obrać lepszej patronki niż tę matkę świętego. Musiała zresztą często gorszyć swego cnotliwego synala, jak twierdzi Suger i inne święte Bernardy; bo z każdym używała sobie wedle jego rangi.
— Kto jest ten pan? pytał Forcheville pani Verdurin; to jakaś tęga głowa.
— Jakto, nie zna pan sławnego Brichot, znany jest w całej Europie.
— A! to Bréchot, wykrzyknął Forcheville, nie dosłyszawszy. Bagatela proszę siadać, dodał wlepiając w znakomitość szeroko otwarte oczy. To zawsze jest ciekawe jeść sobie obiad ze sławnym człowiekiem, Ale, jak widzę, pani nas raczy tu samą śmietanką. Nie znudzi się człowiek u pani.
— Och! rzekła skromnie pani Verdurin. Najważniejsze jest, że oni się tu czują jak u siebie. Mówią o czem chcą, słowa strzelają jak race. Naprzykład Brichot; dziś wieczór, to jeszcze nic. Widywałam go, wie pan, czasami tutaj, u mnie, był bajeczny, olśniewający, można było klęknąć przed nim; i czy pan uwierzy, gdzieindziej to już nie ten sam człowiek; traci cały dowcip, trzeba go ciągnąć za język, jest nawet nudny.
— To ciekawe! rzekł Forcheville zdziwiony.
Rodzaj dowcipu, jaki rozwijał Brichot, uchodziłby za czyste osielstwo w koterji, w której Swann spędził młodość, mimo że nie wyklucza rzetelnej inteligencji. A inteligencji profesora, tęgiej i soczystej, pozazdrościłoby z pewnością wielu światowców, których Swann uważał za dowcipnych. Ale ci właśnie ludzie zdołali mu zaszczepić swoje gusty i uprzedzenia, przynajmniej co się tyczy życia światowego, nawet w tych jego strefach, które powinnyby raczej należeć do dziedzin inteligencji, jak rozmowa; tem samem koncepty profesora Brichot musiały się wydać Swannowi pedantyczne, płaskie i niesmaczne. Przytem Swanna, przyzwyczajonego do dobrych manier, raził szorstki, wojskowy niemal ton, w jakim militarystyczny profesor zwracał się do każdego. A może poprostu Swann wypadł tego wieczora ze swojej pobłażliwości, widząc nadmierną uprzejmość pani Verdurin dla Forcheville’a, sprowadzonego tu przez dziwny zaiste koncept Odety!
Trochę zakłopotana wobec Swanna, Odeta spytała go na wstępie:
— Jak się panu wydaje mój protegowany?
Na co Swann, spostrzegając pierwszy raz, że Forcheville, którego znał oddawna, może się podobać kobietom i że jest wcale przystojnym mężczyzną, odpowiedział: „Potworny!”
Z pewnością nie przyszło mu na myśl być zazdrosnym o Odetę; ale nie czuł się równie szczęśliwy jak zwykle. Daremnie Brichot, zacząwszy opowiadać jakąś historję o matce Blanki kastylskiej, która „chodziła kilka lat z Henrykiem Plantagenet, zanim się za niego wydała”, i chcąc aby go proszono o dalszy ciąg, zwrócił się do niego, mówiąc: „Prawda, panie Swann?” owym marsowym tonem, jaki się przybiera aby zstąpić do poziomu wieśniaka lub dodać odwagi żołnierzowi; ku wściekłości pani domu, Swann zepsuł Brichotowi efekt, przepraszając, że się zbyt mało interesuje Blanką kastylską, ale że ma o coś zapytać malarza. W istocie, malarz odwiedził owego dnia wystawę pewnego świeżo zmarłego artysty, przyjaciela pani Verdurin, i Swann pragnął się dowiedzieć (cenił bowiem smak „mistrza”), czy naprawdę w obecnie wystawionych dziełach jest coś więcej niż wirtuozostwo, które zdumiewało już w poprzednich.
— Z tego punktu widzenia, to było nadzwyczajne; ale nie wydawało mi się sztuką, jak się to mówi, zbyt „na wyżynach”, rzekł Swann z uśmiechem.
— Na wyżynach... dziejowej odpowiedzialności, przerwał Cottard podnosząc ręce z udaną powagą.
Cały stół parsknął śmiechem.
— Kiedy ja wam powiadam, że niepodobna z nim rozmawiać serjo, rzekła pani Verdurin do Forcheville’a. W chwili kiedy się człowiek najmniej spodziewa, on panu wyjedzie z jakąś bujdą.
Pani Verdurin zauważyła, że jeden Swann się nie uśmiechnął. Nie był zresztą zbyt zadowolony, że Cottard zabawił towarzystwo jego kosztem w obecności p. Forcheville. Ale malarz, zamiast odpowiedzieć Swannowi serjo, czego zapewne nie omieszkałby zrobić gdyby byli sami, wolał olśnić zebranych brawurowym kawałkiem o technice zmarłego mistrza.
— Zbliżyłem się, rzekł, aby zobaczyć jak to jest zrobione, wsadziłem nos w płótno. Haha! właśnie! Niema sposobu zgadnąć, czy to robione gumą, rubinem, mydłem, czy to malowane bronzem, słońcem, łajnem....
— Ja mydłem, ty mydłeś... zaczął odmieniać doktór, którego nikt nie zrozumiał.
— To wygląda niby nic, ciągnął malarz; niema sposobu odkryć triku, jak w Roncie albo w Regentkach; a to jest jako rozmach jeszcze tęższe od Rembrandta i od Halsa. Wszystko tam jest, ależ tak, przysięgam panu!
I, jak śpiewak, który, doszedłszy do najwyższej nuty jaką może wziąć, ciągnie dalej falsetem, piano, malarz szeptał ze śmiechem, tak jakby w istocie to malarstwo było aż komiczne siłą swojej piękności:
— Pachnie to, wierci człowiekowi w nosie, tamuje oddech, łaskocze, i niema sposobu zgadnąć czem to jest robione. To istne czary, szachrajstwo, cud (tu malarz wybuchnął głośnym śmiechem,) to poprostu łajdackie!
Zatrzymał się, podniósł poważnie głowę, i głębokim basem który starał się uczynić harmonijnym, dodał: — A takie rzetelne!
W chwili gdy malarz powiedział: „tęższe niż Ront” — bluźnierstwo to wywołało odruch protestu ze strony pani Verdurin, uważającej Ront wraz z „Dziewiątą” i „Samotrake”, za największe arcydzieło świata. Przy słowach: „malowane łajnem”, p. Forcheville spojrzał dokoła dla przekonania się czy wyrażenie uszło, poczem zaigrał na jego ustach ostrożny i pojednawszy uśmiech. Ale wszyscy, z wyjątkiem Swanna, wlepiali w malarza spojrzenia pełne podziwu.
— Jaki on paradny, kiedy się tak zapali — wykrzyknęła pani Verdurin, szczęśliwa że stół okazał się tak zajmujący właśnie w dniu gdy Forcheville był u niej pierwszy raz. — A ty, czego ty siedzisz stumaniały z otwartą gębą? rzekła do męża. Wiesz przecie, że on umie mówić; myślałby kto, że on pierwszy raz pana słyszy. Gdyby go pan widział podczas gdy pan mówił, pił mistrza oczami. I jutro wyrecytuje nam wszystko co mistrz powiedział, nie połknąwszy ani słowa.
— Ale nie, to nie jest blaga, rzekł malarz zachwycony swoim sukcesem; pani widzę myśli, że ja tak sobie macham ozorem, że to bluff. Zaprowadzę tam panią, powie mi pani czym przesadził; gwarantuję, że pani wróci jeszcze bardziej wzięta odemnie!
— Ależ my nie myślimy, że pan przesadza; my — byśmy tylko chcieli żeby pan jadł i żeby mój mąż także jadł; podajcie jeszcze rybę panu, widzicie przecie, że jego ryba wystygła. Nie spieszy nam się tak, podajesz jakby się paliło, z sałatą możecie trochę zaczekać.
Pani Cottard, która była skromna i mówiła mało, umiała mimo to nie zawahać się kiedy szczęśliwe natchnienie podsunęło jej zręczne słówko. Czuła, że to co powie będzie miało powodzenie; to jej dodawało odwagi; zresztą chodziło jej nietyle o to aby błyszczeć, co aby być użyteczną dla karjery męża. Toteż nie przepuściła słowa „sałata”, które wyrzekła pani Verdurin.
— Ale to nie jest „japońska sałata”? rzekła półgłosem, zwracając się do Odety.
I, zachwycona i zmieszana celnością i zuchwalstwem, jakiem była ta dyskretna ale jasna aluzja do nowej i głośnej sztuki Dumasa, pani Cottard parsknęła uroczym śmiechem naiwności, niezbyt głośnym, ale tak nieodpartym, że przez dobrą chwilę nie mogła go opanować.
— Kto jest ta dama? Dowcipna jest! — rzekł Forcheville.
— Nie, ale zrobimy tę sałatę, jeżeli przyjdziecie wszyscy w piątek na obiad.
— Wydam się panu wielka prowincjuszka, rzekła pani Cottard do Swanna, ale nie widziałam jeszcze słynnej Francillon, o której wszyscy mówią. Mąż już widział tę sztukę (przypominam sobie nawet, mówił mi, że bardzo mile spędził ten wieczór w pańskiem towarzystwie), i przyznaję że nie wydawało mi się rozsądne, aby kupował fotele, poto żeby iść drugi raz ze mną. Oczywiście, w Komedji Francuskiej wieczór nigdy nie jest stracony, grają tam zawsze tak świetnie; ale, ponieważ mamy bardzo miłych przyjaciół (pani Cottard rzadko wymawiała nazwiska i poprzestawała na terminach: „nasi przyjaciele”, albo „jedna z przyjaciółek”, przez dystynkcję, sztucznym tonem, z ważną miną osoby zwykłej wymieniać tylko wtedy kiedy chce kogoś wymienić), którzy często miewają loże i są na tyle uprzejmi aby nas zapraszać na wszystkie wartościowsze nowości, jestem pewna, że, wcześniej lub później, zobaczę Francillon i będę sobie mogła wyrobić zdanie. Ale muszę wyznać, że czuję się trochę głupia, bo gdziekolwiek się znajdę, wszędzie się mówi oczywiście o tej nieszczęśliwej japońskiej sałacie. To zaczyna nawet być męczące — dodała, widząc że Swann nie zainteresował się tak jakby można było przypuszczać tą palącą aktualnością. — Ale trzeba przyznać, że to daje czasem temat do dosyć zabawnych pomysłów. I tak, mam przyjaciółkę: bardzo oryginalna, mimo że śliczna kobieta; bardzo otoczona, bardzo światowa; otóż, ona twierdzi, że kazała u siebie zrobić tę sałatę japońską, i to pakując do niej wszystko co pan Dumas wymienia w swojej sztuce. Zaprosiła kilka przyjaciółek, żeby przyszły to jeść. Na nieszczęście, nie należałam do wybranych. Ale opowiedziała nam to później, na swoim żurku: zdaje się, że to było okropne, uśmiałyśmy się do łez. Ale pan wie, wszystko zależy od sposobu opowiedzenia, rzekła widząc że Swann zachował poważną minę.
Przypuszczając, iż to może dlatego że nie lubi Francillon, dodała:
— Zresztą boję się, że będę miała zawód. Nie sądzę, aby to było takie jak Serge Panine, bożyszcze pani de Crécy. To są przynajmniej tematy, które mają treść, które zmuszają do myślenia; ale dawać przepis na sałatę na scenie Komedji Francuskiej! Za to Serge Panine! Zresztą wszystko, co wychodzi z pod pióra pana Ohnet, jest zawsze tak dobrze napisane! Nie wiem, czy pan zna Właściciela Kuźnic, któregobym postawiła jeszcze wyżej niż Serge Panine.
— Daruje pani, rzekł Swann z ironiczną miną, ale wyznaję, że mój brak podziwu jest prawie jednaki dla obu tych arcydzieł.
— Doprawdy, co im pan zarzuca? Czy to z zasady? Czy pan znajduje, że to trochę smutne? Zresztą, zawsze powtarzam, że nigdy nie trzeba dyskutować ani o powieściach ani o teatrze. Każdy ma swój sposób widzenia: co mnie się najbardziej podoba, panu może się zdawać okropne.
Przerwał jej Forcheville, zagadując Swanna. W istocie, podczas gdy pani Cottard mówiła o Francillon, Forcheville wyraził pani Verdurin swój podziw dla tego co nazywał małym speech’em malarza.
— Ten pan ma łatwość słowa, pamięć! — rzekł do pani Verdurin, kiedy malarz skończył — jak się doprawdy rzadko spotyka. Do kata! chciałbym tak umieć. Byłby z niego tęgi kaznodzieja. Można powiedzieć, że, wraz z panem Bréchot, ma pani dwa egzemplarze warte siebie wzajem, a nie wiem czy, jako swada, ten malarz nie dałby jeszcze mata profesorowi. Płynie mu to bardziej naturalnie, mniej jest wyszukane. Pozwolił sobie coprawda mimochodem na parę nieco realistycznych wyskoków, ale to jest dzisiejszy styl. Nie często widziałem, aby kto miał taką wyparzoną gębę, jak mawialiśmy w pułku, gdzie jeden z kolegów przypominał mi trochę tego malarza. O byle czem, nie wiem jak państwu powiedzieć, o tej szklance naprzykład, mógł gadać całe godziny; nie, nie o szklance, głupstwo mówię, ale o bitwie pod Waterloo, o czem tylko państwo chcecie, i kropił nam z punktu rzeczy, któreby nikomu na myśl nie przyszły. Zresztą Swann był w tym samym pułku, musiał go znać.
— Czy pan często widuje pana Swanna? spytała pani Verdurin.
— Ależ nie, odparł. Aby się łatwiej zbliżyć do Odety, Forcheville chciał się przymilić Swannowi; pochwycił więc tę sposobność aby mu pochlebić, natrącając o jego wysokich stosunkach, ale tonem człowieka światowego, tonem przyjaznej krytyki, a nie jakby mu ich winszował niby niespodzianego sukcesu: „Prawda, Swann? nie widuję cię nigdy. Zresztą, jakim cudem go spotkać? To zwierzę tkwi ciągle u samych La Tremoïlle, u des Laumes, u samych takich!...
Informacja była mylna, ile że od roku Swann bywał prawie tylko u Verdurinów. Ale same nazwiska osób, których Verdurinowie nie znali, spotkały się z pełnem nagany milczeniem. Pan Verdurin, obawiając się przykrego wrażenia, jakie owe nazwiska „nudziarzy”, rzucone zwłaszcza tak bez taktu w twarz wszystkich wiernych, musiały zrobić na jego żonie, zwrócił na nią ukradkiem spojrzenie pełne niespokojnej troski. Ujrzał wówczas, że w swojem postanowieniu nie przyjęcia niczego do wiadomości, nie przejmowania się udzieloną jej nowiną, pani Verdurin pozostała nietylko niema, ale głucha, tak jak czynimy, kiedy niewierny przyjaciel próbuje wsunąć w rozmowę usprawiedliwienie (wysłuchać bez protestu, znaczyłoby przyjąć je), lub kiedy ktoś wymawia przy nas zabronione imię niewdzięcznika. Milczenie pani Verdurin wyrażało nie zgodę, ale było nicniewiedzącą ciszą rzeczy martwych. Odarła nagle swoją twarz z wszelkiego życia, z wszelkiego ruchu; wydatne jej czoło było już tylko pięknem studjum krągłej wyniosłości, w którą nazwisko owych La Tremoïlle, wybrańców Swanna, nie mogło wniknąć; rysunek lekko zmarszczonego nosa zdawał się skopiowany z natury. Rzekłbyś, że rozchylone usta przemówią. To już był tylko wosk, maska gipsowa, makietka pomnika, biust z Palais de l’Industrie, przed którym publiczność zatrzymywałaby się z pewnością, aby podziwiać, jak rzeźbiarz, wyrażając nieopisaną godność Verdurinów, przeciwstawioną nazwiskom La Tremoïlle i des Laumes — od których z pewnością nie są gorsi, jak od wszystkich „nudziarzy” na kuli ziemskiej — zdołał dać pontyfikalny niemal majestat białości i twardości kamienia. Ale marmur ożywił się w końcu i oznajmił, że trzeba mieć zdrowie, aby chodzić do tych ludzi, bo pani jest zawsze pijana, a mąż tak ciemny, że mówi dzień powszechny zamiast dzień powszedni.
— Choćby mi grubo płacono, nie wpuściłabym czegoś takiego do swego domu, zakończyła pani Verdurin spoglądając władczo na Swanna.
Nie spodziewała się z pewnością, aby Swann poddał się bez zastrzeżeń, jak to uczyniła ciotka pianisty, która ze świętą naiwnością wykrzyknęła:
— Patrzcie państwo! Ale co najdziwniejsze, to że oni zawsze znajdą kogoś, kto się zechce z niemi zadawać. Mnie się zdaje, że jabym się bała; tak łatwo można wdepnąć. Jakim cudem może być jeszcze naród taki ciemny, żeby się uganiać za takimi.
Czemuż Swann nie odpowiedział bodaj jak Forcheville: „Ba, zawsze to księżna; są jeszcze ludzie, na których to działa”, coby pozwoliło pani Verdurin odpowiedzieć: „Niechże im będzie na zdrowie!” Zamiast tego, Swann rozśmiał się poprostu w sposób, który oznaczał, że nie może nawet brać serjo podobnych niedorzeczności. Pan Verdurin, wciąż zerkając na żonę, widział ze smutkiem i rozumiał aż nadto dobrze, że nią miota gniew Wielkiego Inkwizytora, który nie może wytępić herezji. Aby więc skłonić Swanna do odrzeczenia się (ile że odwaga własnego zdania wydaje się zawsze rachubą i tchórzostwem w oczach tych, przeciw którym się zwraca), pan Verdurin zagadnął go:
— Niechże pan powie szczerze co pan myśli, my im nie powtórzymy.
Na co Swann odparł:
— Ależ to bynajmniej nie przez strach przed księżną (jeżeli państwo mówicie o pani La Tremoïlle). Upewniam pana, że wszyscy z rozkoszą bywają u niej. Nie będę twierdził, aby była „głęboka”... (Swann wymówił „głęboka” tak, jakby to było słowo komiczne; język Swanna bowiem zachował ślady nawyków, które pewna odnowa charakteru — w związku ze świeżym kultem muzyki — zatarła w nim chwilowo, tak iż obecnie wyrażał niekiedy swoje poglądy z zapałem). Ale, mogę powiedzieć bardzo szczerze, księżna jest inteligentna, a jej mąż wszechstronnie wykształcony. To są przemili ludzie.
Pani Verdurin uczuła, że opór jednego niewiernego może stanąć na drodze w ziszczeniu moralnej jedności „paczki”. Wściekła na uparciucha, który nie widział, ile jego słowa sprawiają jej bólu, nie mogła się wstrzymać, aby nie krzyknąć z głębi serca:
— Niech pan tak myśli, skoro pan chce, ale przynajmniej niech nam pan tego nie mówi.
— Wszystko zależy od tego, co pan nazywa inteligencją, rzekł Forcheville, który też chciał zabłysnąć. No, Swann, co pan rozumiesz pod inteligencją?
— Właśnie! krzyknęła Odeta, to są te wielkie rzeczy, o których wytłumaczenie wciąż go proszę, ale on nigdy nie chce.
— Ależ owszem... zaprotestował Swann.
— Gadanie! rzekła Odeta.
— Austrjackie? spytał doktór.
— Dla pana, podjął Forcheville, inteligencja to światowa paplanina, to umiejętność chodzenia na dwóch łapkach?
— Skończże pan tę przystawkę, żeby można było sprzątnąć talerz, rzekła pani Verdurin cierpko do Saniette’a, który, pogrążony w myślach, przestał jeść. I, może nieco zawstydzona swoim tonem, dodała: „Nic nie szkodzi, ma pan czas; jeżeli to mówię, to w interesie innych gości, bo to tamuje usługę.
— Bardzo ciekawe określenie inteligencji, rzekł Brichot wybijając sylaby, dał ten słodki anarchista Fénelon...
— Słuchajcie! rzekła do Forcheville’a i do doktora pani Verdurin; Brichot da nam definicję inteligencji wedle Fénelona; to ciekawe, nie zawsze ma człowiek sposobność coś takiego słyszeć.
Ale Brichot czekał żeby Swann dał swoje określenie. Swann nie odpowiedział, niwecząc tym biernym uporem świetny turniej, którym szczęśliwa pani Verdurin gotowała się uraczyć pana de Forcheville.
— Naturalnie, to tak jak ze mną, rzekła Odeta z dąsem; cieszę się, że nie jestem jedyna, do której pan Swann nie raczy się zniżać.
— Czy ci de la Trémouaille, których pani Verdurin zarekomendowała nam jako niezbyt godnych poznania — spytał Brichot artykułując dobitnie wyrazy — pochodzą od tych, z którymi poczciwa snobka, pani de Sévigné, rada była (jak mówiła sama) zawrzeć znajomość, bo to zrobi dobre wrażenie na jej kmiotkach? Prawda, że zacna markiza miała inną rację, dla niej najważniejszą, bo dla tej nałogowej dziennikarki skrypt był przedewszystkiem. Otóż w gazetce, którą pani de Sévigné przesyłała regularnie córce, pani La Trémouaille, dobrze udokumentowana dzięki swoim wysokim krewieństwom, robiła „politykę zagraniczną”.
— Ale nie, nie sądzę aby to była ta sama rodzina, rzekła na oślep pani Verdurin.
Saniette, od czasu jak śpiesznie oddał lokajowi pełny jeszcze talerz, wrócił do swojej milczącej zadumy. Teraz ocknął się, aby ze śmiechem opowiedzieć historję swego obiadu z księciem de la Tremoïlle; z którejto historji wynikało, że książę nie wie iż George Sand to był pseudonim kobiety. Swann, który lubił Saniette’a, uważał za właściwe podać mu szczegóły świadczące o kulturze księcia i dowodzące, że taka ignorancja byłaby u niego czemś niemożliwem, ale nagle urwał. Zrozumiał, że Saniette nie potrzebuje tych dowodów, że wie iż historyjka jest fałszywa, bo ją poprostu sam przed chwilą wymyślił. Saniette, pozatem zacny człowiek, bolał, że go Verdurinowie uważają za tak bardzo nudnego; w poczuciu że przy obiedzie jeszcze mniej błyszczał niż zwykle, nie chciał wstać od stołu nie zabawiwszy trochę towarzystwa. Skapitulował szybko, zbolały że go zawiódł spodziewany efekt; i woląc aby Swann nie wdawał się już w zbyteczne sprostowania, odparł tchórzliwie: „Dobrze już, dobrze. W każdym razie, nawet gdybym się mylił, to nie jest chyba zbrodnia”. Swannowi zrobiło się go żal; rad byłby znów powiedzieć, że historyjka jest prawdziwa i urocza. Doktór, który się przysłuchiwał, uznał że to jest miejsce, aby powiedzieć: „Se non e vero”; ale nie był dość pewien słów i bał się zaplątać.
Po obiedzie, Forcheville sam z siebie podszedł do doktora:
— Musiała być niebrzydka ta pani Verdurin, no i to jest kobieta, z którą da się rozmawiać; dla mnie to jest najważniejsze. Szkoda, że zaczyna być trochę ciężkawa. Zato pani de Crécy, to kobietka, która wydaje się djablo inteligentna; a, do stu djabełków, widać zaraz że ona ma wszystko tam gdzie trzeba! — Mówimy o pani de Crécy, rzekł do pana Verdurin, który się zbliżył z fajeczką w zębach. Wyobrażam sobie, że jako ciało...
— Wolałbym mieć w łóżku ją niż złamaną nogę, rzekł śpiesznie Cottard, który od paru chwil czekał napróżno aż Forcheville zaczerpnie oddech, aby ulokować ten stary koncept. Tak się bał, iż, o ile rozmowa zmieni przedmiot, koncept przestanie być aktualny, że wypowiedział go z owym nadmiarem swobody i pewności siebie, które daremnie maskują nieodłączny od chęci popisu chłód i tremę. Forcheville znał ten dowcip, toteż ubawił się nim. Co się tyczy pana Verdurin, ów nie certował się ze swą wesołością, bo znalazł od niedawna na wyrażenie jej symbol różny od tego którym się posługiwała jego żona, ale równie prosty i jasny. Ledwie jąwszy poruszać głową i ramionami, jak ktoś kto pęka od śmiechu, zaraz zaczynał kaszleć, tak jakby, śmiejąc się za mocno, połknął dym z fajeczki; i wciąż trzymając fajkę w zębach, przedłużał nieograniczenie imitację duszenia się i wesołości. Tak on i pani Verdurin, która naprzeciwko, słuchając jakiejś historji malarza, zamykała oczy nim ukryła twarz w dłoniach, wyglądali jak dwie teatralne maski, na różne sposoby wyobrażające wesołość.
Pan Verdurin uczynił roztropnie nie wyjmując fajeczki z ust, bo Cottard, zmuszony oddalić się na chwilę, zrobił półgłosem żarcik, którego niedawno się nauczył i powtarzał go za każdym razem, kiedy się miał udać w to miejsce: „Muszę pomówić chwilę z księciem Aumale”; tak że krztuszenie się pana Verdurin zaczynało się na nowo.
— Słuchaj, wyjmij fajkę z ust, widzisz przecie, że się w końcu udusisz od tego hamowania śmiechu, rzekła do męża pani de Verdurin, częstując równocześnie gości likierami.
— Co za przemiły człowiek pani mąż, ile on ma dowcipu! oświadczył Forcheville pani Cottard. Dziękuję pani. Stary wiarus jak ja nie gardzi nigdy łyczkiem.
— Pan de Forcheville oczarowany jest Odetą, rzekł Verdurin do żony.
— A, Odeta miałaby ochotę zajść kiedy do nas z panem na śniadanie. Ułożymy to, ale nie trzeba żeby Swann wiedział. Wie pan, on trochę psuje nastrój. To panu nie przeszkodzi przychodzić na obiad, oczywiście; mamy nadzieję widywać pana bardzo często. Zbliża się piękny czas, będziemy jadali często na powietrzu. Toby pana nie nudziło zjeść czasem obiad w Lasku? Świetnie, to będzie bardzo przyjemne. — Czy ten tam nie myśli pilnować swego rzemiosła, hej! krzyknęła pani Verdurin na młodego pianistę, chcąc wobec „nowego” tej klasy co Forcheville, popisać się zarazem i swoim dowcipem i swoją tyrańską władzą nad wiernymi.
— Pan de Forcheville właśnie cię obmawiał przedemną, rzekła pani Cottard do męża, który wrócił do salonu.
Cottard, pochłonięty myślą o tytule Forcheville’a (co go zaprzątało od początku obiadu) rzekł doń:
— Leczę w tej chwili pewną baronową, panią de Putbus. Putbusowie brali udział w krucjatach, prawda? Mają na Pomorzu jezioro, dziesięć razy większe niż plac Zgody. Leczę ją na artretyzm, urocza kobieta. Zna zresztą panią Verdurin, o ile mi się zdaje.
Co pozwoliło panu de Forcheville, kiedy się znalazł w chwilę potem z panią Cottard, uzupełnić pochlebny sąd o jej mężu:
— Do tego człowiek taki interesujący; zaraz widać, że zna świat. Ba, lekarze wiedzą tyle rzeczy.
— Zagram motyw z sonaty dla pana Swanna? rzekł pianista.
— Czy to będzie sonata za grajcar? — spytał dowcipny Forcheville, robiąc aluzję do „kreutzerowskiej”.
Ale Cottard, który nigdy nie słyszał tego kalamburu, nie zrozumiał. Zbliżył się żywo, aby to rozjaśnić.
Forcheville wytłumaczył mu aluzję. Doktór zaczerwienił się.
— Niech pan przyzna, doktorze, że to zabawne.
— Och, znałem to od dawna, odparł Cottard.
Ale zamilkli; pod drganiem skrzypcowego tremolo, które ją chroniło swojem drżącem oparciem o dwie oktawy wyżej — jak w górskiej okolicy, — za pozorną i zawrotną nieruchomością wodospadu, widzi się, o dwieście stóp niżej, maleńki kształt turystki — fraza Vinteuila ukazała się, daleka, wdzięczna, chroniona długiem rozwijaniem się przeźroczystej, ciągłej i dźwięcznej zasłony. I Swann w sercu swojem zwrócił się do niej niby do powiernicy swojej miłości, jak do przyjaciółki Odety, która powinnaby przecież powiedzieć Odecie, żeby nie zwracała uwagi na tego Forcheville.
— A, pan przychodzi późno, rzekła pani Verdurin do jednego z wiernych, którego zaprosiła jedynie jako „wykałaczkę”. Mieliśmy niezrównanego Brichota, co za wymowa! Ale poszedł. Prawda, panie Swann? Przypuszczam, że pan się z nim pierwszy raz spotkał, rzekła aby podkreślić, że Swann jej zawdzięcza tę znajomość. Prawda, rozkoszny był nasz Briszocik?
Swann skłonił się grzecznie.
— Nie? Nie zajął pana? spytała sucho pani Verdurin.
— Ależ owszem, pani, byłem zachwycony. Jest może trochę zbyt apodyktyczny i zbyt jowialny jak na mój gust; wolałbym czasem u niego więcej wahania, więcej miękkości; ale czuć że tyle rzeczy wie... Wygląda zresztą na bardzo zacnego człowieka.
Goście rozeszli się późno. Pierwsze słowa doktora do żony były:
— Rzadko widziałam panią Verdurin w tak dobrem usposobieniu.
— Co to jest właściwie ta Verdurin, ex-kokota? spytał Forcheville malarza, któremu zaproponował wspólny powrót.
Odeta patrzała z żalem za oddalającym się Forchevillem, nie śmiała się wykręcić od powrotu ze Swannem, ale w drodze była kwaśna, a kiedy spytał jej, czy ma wstąpić, odparła: „Rozumie się”, wzruszając niecierpliwie ramionami.
Kiedy wszyscy goście wyszli, pani Verdurin rzekła do męża:
— Widziałeś, jak Swann głupio się śmiał, kiedyśmy mówili o pani La Tremoïlle?
Zauważyła, że przed tem nazwiskiem Swann i Forcheville kilka razy opuścili słówko „de”. Nie wątpiąc, iż chcieli tem okazać że ich nie onieśmielają tytuły, naśladowała ich ambit, ale nie dobrze pochwyciła jego formę gramatyczną. To też błędny sposób mówienia odnosił zwycięstwo nad republikańską niezależnością pani Verdurin; mówiła także „ci de la Tremoïlle”, lub raczej, skrótem używanym przez piosenkarzy i karykaturzystów, którzy łykali „de”, „d’ La Tremoïlle”; ale odbijała to sobie, mówiąc: „Pani La Tremoïlle”. — „Księżna”, jak powiada Swann — dodała pani Verdurin z ironicznym uśmiechem, mającym dowieźć, że ona tylko cytuje, nie biorąc na swój rachunek równie naiwnej i śmiesznej tytulatury.
— Powiem ci, że mi się wydał straszliwie głupi.
A p. Verdurin odpowiedział:
— On nie jest szczery, to jegomość bardzo ostrożny, zawsze na dwóch stołkach. Zawsze wilk, koza i kapusta. Co za różnica z tym Forcheville. To przynajmniej człowiek, który powie ci wręcz co myśli. Wóz albo przewóz, nie tak jak tamten, który jest zawsze ni pies ni wydra. Zresztą Odeta djablo mi na to wygląda że woli Forcheville’a, i przyznaję jej słuszność. Ten głupi Swann chce nam tu odwalać światowca, trubadura księżniczek. Tamten ma przynajmniej tytuł: zawszeć to hrabia de Forcheville, dodał p. Verdurin z miną smakosza, jakgdyby, biegły w historji owego hrabstwa, odważał drobiazgowo jego swoistą wartość.
— Powiem ci, rzekła pani Verdurin, że Swann uważał za właściwe cisnąć na Brichota parę jadowitych i dosyć pociesznych insynuacyj. Oczywiście, skoro widział że my tu Brichota kochamy, to był dla niego sposób aby nas dosięgnąć, aby sponiewierać nasz obiad. Czuć w nim miłego koleżkę, który cię obmówi za drzwiami.
— Ależ ja ci dawno mówiłem, rzekł p. Verdurin; Swann, to skrachowany genjusz, mała figurka, zawistna o wszystko co ją przerasta.
W rzeczywistości nie było „wiernego”, któryby był mniej złośliwy od Swanna. Ale wszyscy oni mieli tę ostrożność, aby zaprawiać obmowę staremi dowcipami, małą dawką ciepła i serdeczności, podczas gdy widziano perfidję w najlżejszem zastrzeżeniu Swanna, który nie raczył się zniżać do utartych zwrotów w rodzaju: „Mówię to bez cienia złej intencji”. Istnieją autorowie, u których najmniejsza śmiałość oburza, dlatego że nie pogłaskali wpierw gustów publiczności i nie poczęstowali jej komunałami do których przywykła; z tego samego powodu Swann oburzał pana Verdurin. U Swanna, jak u tych pisarzów, nowość stylu kazała wierzyć w szpetotę intencyj.
Swann nie wiedział jeszcze o niełasce grożącej mu u Verdurinów i nadal widział ich śmieszności w różowem świetle, poprzez swoją miłość.
Zazwyczaj spotykał się z Odetą aż wieczór; ale w ciągu dnia, bojąc się ją zmęczyć swemi wizytami, rad byłby bodaj zaprzątnąć jej myśli; wciąż szukał sposobności przypomnienia się jej, ale w miły dla niej sposób. Jeżeli w oknie kwiaciarni albo u jubilera zachwycił go jakiś krzew lub klejnot, pierwszą myślą Swanna było posłać je Odecie; wyobrażał sobie, że ona podzieli przyjemność jaką on odczuł, że miłość jej wzrośnie od tego. Natychmiast dawał odnieść upominek na ulicę La Pérouse; pilno mu było do chwili, w której, przez fakt obdarowania, uczuje się poniekąd blisko Odety. Dbał zwłaszcza o to, aby Odeta otrzymała przesyłkę przed wyjściem z domu: kupował tem sobie prawo do jej czulszego powitania, kiedy ją spotka u Verdurinów. A nawet, kto wie, jeśli się pośpieszą z odesłaniem, może go czeka przed obiadem list Odety, może wreszcie ona zjawi się we własnej osobie, aby mu podziękować! Jak niegdyś doświadczał na Odecie reakcyj urazy, tak teraz starał się zapomocą odruchów wdzięczności wydobyć z niej sekretne cząstki uczucia, których mu jeszcze nie odsłoniła.
Często Odeta miała kłopoty pieniężne; naglona jakimś długiem, prosiła Swanna aby jej przyszedł z pomocą. Uszczęśliwiało go to, jak wszystko co mogło dać Odecie wysokie pojęcie o jego miłości, lub poprostu o jego wpływach, o pożytku jaki może mieć z niego. Bezwątpienia, gdyby mu kto powiedział na początku: „jej się podoba twoja pozycja”, a teraz: „jeżeli cię kocha, to dla twojego majątku”, Swann nie byłby uwierzył; nie miałby zresztą nic przeciw temu, aby uważano Odetę za związaną z nim czemś tak mocnem jak snobizm lub pieniądze. Ale, gdyby nawet myślał że to jest prawda, może nie byłby cierpiał odkrywając w miłości Odety pobudkę trwalszą niż jego osobiste powaby i zalety; interes, interes zdolny odsunąć na zawsze dzień, w którym Odeta byłaby go skłonna porzucić. Na razie, obsypując ją podarkami, oddając jej przysługi, Swann mógł zdać się na te przewagi nie związane z jego osobą, z jego inteligencją; mógł wytchnąć w wyczerpującem staraniu podobania się jej sam przez siebie. I, jako smakosz niematerjalnych wzruszeń, chętnie opłacał rozkosz kochania, istnienia jedynie miłością, rozkosz o której rzeczywistości wątpił niekiedy; a cena, którą płacił, pomnażała mu wartość tej rozkoszy. Tak, ludzie niepewni czy widok morza i szmer fal są pełne uroku, przekonują się o tem — zarówno jak o subtelności swoich bezinteresownych upodobań — wynajmując za sto franków dziennie pokój z widokiem w hotelu.
Tego rodzaju refleksje sprowadzały Swanna do epoki, kiedy mu mówiono o Odecie jako o „utrzymance”. Bawił go kontrast tej dziwacznej personifikacji: utrzymanka — migotliwy amalgamat nieznanych i djabolicznych elementów, oprawny niby wizja Gustawa Moreau w zatrute kwiaty splecione z drogiemi kamieniami; — i Odeta, na której twarzy widział grające uczucia litości dla nędzarza, oburzenia na niesprawiedliwość, wdzięczności za dobrodziejstwo; te same które oglądał niegdyś u własnej matki, u swoich przyjaciół; Odeta, która w rozmowie często potrącała rzeczy tak dobrze mu znajome, jego zbiory, jego pokój, starego służącego, bankiera u którego Swann lokował kapitały. Ten ostatni obraz: bankier, przypomniał Swannowi, że trzeba mu podjąć pieniądze. W istocie, gdyby w tym miesiącu mniej hojnie przyszedł Odecie z pomocą niż w zeszłym w którym dał jej pięć tysięcy franków, gdyby jej nie ofiarował upragnionej diamentowej riwiery, nie odnowiłby w Odecie podziwu dla jego hojności; nie odrodziłby jej wdzięczności, która go czyniła tak szczęśliwym; naraziłby się wręcz na przypuszczenie że jego miłość się zmniejszyła, skoro jej dotykalne objawy maleją. Wówczas, nagle Swann zapytał sam siebie, czy nie to właśnie znaczy „utrzymywać” kobietę (jakgdyby w istocie owo pojęcie „utrzymywania” mogło się wyłaniać z elementów wcale nie tajemniczych ani przewrotnych, ale należących do jego codziennego i prywatnego życia, jak ten banknot tysiącfrankowy, domowy i zwyczajny, przedarty i sklejony, który jego kamerdyner, zapłaciwszy rachunki miesięczne i komorne, włożył do szuflady starego biurka, skąd go wziął Swann, aby, wraz z czterema innemi, posłać go Odecie) i czy nie można zastosować do Odety, od czasu ich znajomości (bo nie posądzał jej ani przez chwilę, aby mogła kiedykolwiek wprzódy przyjąć pieniądze od kogo innego), tego słowa „utrzymanka”, które zdawało mu się tak z nią niewspółmierne.
Nie mógł zgłębić tego problemu, bo lenistwo myśli, które było u Swanna dziedziczne, perjodyczne i opatrznościowe, zgasiło w tej samej chwili wszelką jasność jego inteligencji, równie nagle, jak później, kiedy zaprowadzono wszędzie elektryczność, można było wyłączyć światło. Myśl Swanna błądziła chwilę w ciemności; zdjął okulary, przetarł szkła, przeciągnął ręką po oczach, i ujrzał z powrotem światło dopiero wówczas, kiedy się znalazł w obliczu zupełnie odmiennej myśli: mianowicie, że w następnym miesiącu trzebaby posłać Odecie, zamiast pięciu tysięcy, sześć albo siedem tysięcy franków, aby jej sprawić niespodziankę i radość.
Wieczorem, kiedy nie siedział w mieszkaniu oczekując godziny spotkania Odety u Verdurinów (lub raczej w jednej z letnich restauracyj w Lasku a zwłaszcza w Saint-Cloud, które lubili), Swann szedł na obiad do któregoś z wytwornych domów, gdzie niegdyś bywał stałym gościem. Nie chciał tracić kontaktu z ludźmi, którzy — cóż można wiedzieć? — mogliby kiedyś przydać się Odecie i dzięki którym na razie udawało mu się często zrobić jej przyjemność. Zarazem, długotrwałe jego przyzwyczajenie do świata, do zbytku, wszczepiło Swannowi — równocześnie z ich lekceważeniem — ich potrzebę: od chwili gdy najskromniejsze klitki wydawały mu się czemś zupełnie równowartościowem z najbardziej książęcemi apartamentami, organy jego tak dalece przywykły do apartamentów, że doznawałyby niejakiej przykrości znalazłszy się w klitkach. Swann miał ten sam szacunek — nikt nie uwierzyłby do jakiego stopnia! — dla skromnych mieszczan, tańczących na piątem piętrze schodów D, sień na lewo, co dla księżnej parmeńskiej, która wydawała najpiękniejsze bale w Paryżu; ale nie miał wrażenia balu, siedząc wraz z ojcami rodzin w sypialni pani domu, widok zaś umywalni przykrytych serwetkami, łóżek przeobrażonych w szatnie, spiętrzonych paltami i kapeluszami, przyprawiał go o to samo wrażenie duszności, jakie dziś, ludziom przyzwyczajonym od dwudziestu lat do elektryczności, może sprawiać zapach kopcącej lampy lub smrodliwej lampki nocnej.
W dniu w którym Swann miał jakiś proszony obiad, kazał zaprzęgać na wpół do ósmej i ubierał się myśląc o Odecie. W ten sposób nie czuł się sam; ciągła myśl o Odecie dawała chwilom rozłąki ten sam swoisty urok, co chwilom pędzonym koło niej. Siadał do powozu, ale czuł że ta myśl wskoczyła z nim równocześnie i sadowiła się na jego kolanach niby ukochane zwierzę, które bierze się wszędzie, i któreby miał obok siebie przy stole bez wiedzy sąsiadów. Pieścił ją, grzał się o nią; czuł jakby jakąś omdlałość, poddawał się lekkiemu, dotąd nieznanemu drżeniu, które łechtało jego kark i nos, kiedy równocześnie przyszpilał do klapy fraka kwiat tuberozy. Czując się cierpiący i smutny od jakiegoś czasu — zwłaszcza od czasu gdy Odeta wprowadziła Forcheville’a do Verdurinów — Swann byłby rad wypocząć trochę na wsi. Ale, kiedy Odeta była w Paryżu, nie miałby siły opuścić miasta ani na jeden dzień. Czas był ciepły, były to najpiękniejsze dni wiosny. I kiedy Swann przebywał kamienne miasto, spiesząc do jakiegoś zamkniętego pałacu, wciąż miał przed oczami swój park w pobliżu Combray, gdzie, niedochodząc do grządek szparagów, dzięki wiatrowi od Méséglise, można było, począwszy od czwartej, kosztować w altance tyleż chłodu co nad brzegiem stawu okolonego gladjolusami i niezapominajkami, i gdzie, kiedy jadł obiad, stroiły stół porzeczki i róże, splecione ręką ogrodnika.
Po obiedzie, jeśli spotkanie w Lasku lub w Saint-Cloud wypadało wcześnie, Swann, ledwie wstawszy od stołu, opuszczał towarzystwo tak nagle — zwłaszcza jeżeli deszcz groził tem iż „wierni” wcześniej się rozejdą — że raz księżna des Laumes (jadało się u niej późno, i Swann pożegnał się przed kawą, aby spieszyć do Verdurinów) rzekła:
— Doprawdy, gdyby Swann miał o trzydzieści lat więcej i chorobę pęcherza, możnaby mu darować że tak pomyka. Ale, bądź co bądź, on sobie z nami robi za mało ceremonji!
Swann powiadał sobie, że ten urok wiosny, którego nie mógł kosztować w Combray, znajdzie bodaj na wyspie Łabędziej lub w Saint-Cloud. Że jednak mógł myśleć jedynie o Odecie, sam nie wiedział nawet czy czuje zapach liści i czy jest księżyc. Przyjmowano go frazą sonaty, wykonaną w ogrodzie na pianinie restauracyjnem. O ile nie było tam pianina, Verdurinowie nie żałowali trudu aby je ściągnąć z jakiegoś pokoju albo z sali jadalnej; co nie znaczy, aby Swann odzyskał ich łaski; przeciwnie. Ale myśl zorganizowania jakiejś pomysłowej przyjemności, nawet dla kogoś kogo nie lubili, rodziła w nich, przez chwilę przygotowań, przelotne i okolicznościowe uczucia sympatji i serdeczności.
Czasami Swann powiadał sobie, że jeszcze jeden wieczór wiosenny mija; silił się zwracać uwagę na drzewa, na niebo. Ale wzruszenie, o jakie go przyprawiała obecność Odety, a także lekka gorączka, która nie opuszczała go od jakiegoś czasu, pozbawiały go swobody i spokoju, będących nieodzownem tłem dla wrażeń przyrody.
Pewnego wieczora, będąc na obiedzie u Verdurinów, Swann powiedział przy stole, że jutro ma jakiś koleżeński bankiet. Na co Odeta odrzekła mu przez stół, przy Forcheville’u, który należał obecnie do wiernych, przy malarzu, przy doktorze Cottard:
— Tak, wiem, że pan ma swój bankiet; zatem zobaczę pana dopiero u siebie, ale niech pan nie przychodzi za późno.
Mimo że Swann nigdy dotąd poważnie nie zaniepokoił się sympatją Odety do któregoś z wiernych, odczuł głębokie szczęście, słysząc jak ona odsłania w ten sposób, wobec wszystkich, ze spokojnym bezwstydem, ich cowieczorne spotkania i jego uprzywilejowaną sytuację w jej sercu. Niewątpliwie, Swann uświadamiał sobie często, że Odeta nie jest pod żadnym względem kobietą niezwykłą; a przewaga, jaką posiadał nad istotą o tyle odeń niższą, nie miała w sobie nic, coby mogło czynić tak pochlebnem publiczne uznanie jego praw. Ale, od czasu jak spostrzegł, iż wielu mężczyznom Odeta wydaje się czarująca i pożądana, działanie jej urody na innych obudziło w Swannie bolesną potrzebę opanowania kochanki całkowicie, w najdrobniejszych cząsteczkach jej serca. I zaczął przywiązywać niezrównaną cenę do owych chwil spędzanych u Odety, kiedy ją sobie sadzał na kolanach, każąc jej paplać co myśli o tem i owem, kiedy robił bilans jedynych dóbr, na których posiadaniu zależało mu obecnie na ziemi. Toteż, po tym obiedzie, wziąwszy Odetę na bok, nie omieszkał podziękować jej gorąco, starając się ją obznajmić, przez dawkowanie swojej wdzięczności, ze skalą rozkoszy jakie mu mogła sprawić. A najwyższą z nich było ubezpieczenie go od grotów zazdrości, na czas przez który jego miłość miała trwać i czynić go dla nich dostępnym.
Kiedy nazajutrz Swann opuścił bankiet, lało jak z cebra. Miał do rozporządzenia jedynie swój otwarty powóz. Przyjaciel ofiarował się odwieźć go do domu karetą, że zaś Odeta, prosząc go aby przyszedł, dała mu tem samem pewność że nie oczekuje nikogo, Swann byłby chętnie, ze spokojną myślą, z zadowolonem sercem, wrócił do siebie położyć się, zamiast wędrować w deszcz. Ale pomyślał, że gdyby Odeta ujrzała, iż jemu widocznie nie zależy na spędzeniu z nią, zawsze, bez wyjątku, końca wieczoru, nie zachowałaby mu może tej godziny właśnie w dniu kiedy on byłby jej szczególnie spragniony.
Zjawił się po jedenastej, tłumacząc się, że nie mógł wyjść wcześniej. Odeta skarżyła się, że w istocie jest bardzo późno; burza musiała jej rozstroić nerwy, boli ją głowa, uprzedza że nie da mu siedzieć dłużej niż pół godziny, że go o dwunastej wyprawi. W chwilę potem, uczuła się zmęczona i chciała iść spać.
— Więc nie będzie katleji dziś wieczór? rzekł Swann, a ja się spodziewałem dobrej miłej katleji.
Nerwowa, nieco nadąsana, odparła:
— Nie, kochanie, żadnych katleji dzisiaj; widzisz że jestem cierpiąca.
— Toby ci może dobrze zrobiło, ale nie nalegam.
Poprosiła, aby zgasił światło przed wyjściem; sam zasunął firanki przy łóżku i odjechał. Ale, kiedy się znalazł w domu, przyszła mu nagle myśl, że może Odeta oczekiwała kogoś tego wieczora, że udawała tylko zmęczenie i że prosiła aby zgasił światło jedynie poto aby udać iż będzie spała; ale że natychmiast po jego odejściu zaświeciła z powrotem i wpuściła tego kto z nią miał spędzić noc. Swann popatrzył na zegarek; upłynęło mniejwięcej półtorej godziny od czasu jak się rozstali. Wyszedł, wziął fiakra i kazał stanąć w pobliżu willi Odety w uliczce prostopadłej do tej która przylegała do tyłów domu. Czasem zachodził tamtędy, aby pukać do okna sypialni. Wysiadł z dorożki; wszystko było czarne i puste dokoła; w kilka kroków znalazł się prawie pod jej oknem. W ciemności wszystkich okien zgaszonych oddawna, ujrzał jedno, z którego sączyło się światło przez okiennice, wyciskające jego tajemniczy i złocisty miąższ. Przez tyle innych wieczorów, kiedy Swann, już z daleka, wchodząc w ulicę, spostrzegł to światło, cieszyło go ono i zwiastowało mu: „ona tam jest i czeka na ciebie”. Ale teraz dręczyło go, powiadając: „ona tam jest z tym, którego oczekiwała”. Chciał wiedzieć z kim; podsunął się wzdłuż muru aż do okna, ale przez skośne listewki okienic nie mógł nic dojrzeć; słyszał jedynie w ciszy nocnej szmer rozmowy. Och, jakże cierpiał, widząc to światło, w którego złotej aurze poruszała się za oknem niewidzialna i nienawistna para; cierpiał, słysząc szmer, zdradzający obecność intruza, i fałsz Odety, i szczęście którego właśnie kosztowała z tamtym.
Mimo to, Swann był rad że przyszedł. Cierpienie, które go wygnało z domu, tracąc swoją nieuchwytność, straciło ostrość. Owo inne życie Odety, którego miał w tej chwili nagłe i bezsilne podejrzenie, było tu, w jego ręku, jasno oświetlone lampą, uwięzione bez jej wiedzy w tym pokoju, dokąd — gdyby chciał — mógłby wejść, aby ją zaskoczyć i nakryć. Nie, raczej zapuka w okiennicę, tak jak robił często, kiedy przychodził późno w nocy; w ten sposób Odeta dowie się bodaj, że on wie, że widział światło i słyszał rozmowę. I on, który przed chwilą wyobrażał sobie Odetę śmiejącą się z owym drugim z łatwowierności jego, Swanna, teraz widział ich tonących w złudzeniu bezpieczeństwa, a w istocie oszukanych przez niego. Myślą że on jest daleko, a on już wie że zapuka w okiennicę. I może to, co odczuwał w tej chwili niemal z przyjemnością, było zarazem czemś innem niż uśmierzeniem podejrzeń i bólu: to była rozkosz intelektualna. Od czasu jak Swann był zakochany, rzeczy odzyskały dlań nieco rozkosznego bogactwa jakie w nich znajdował niegdyś, ale tylko o tyle, o ile je oświetlało wspomnienie Odety. Obecnie, zazdrość jego wskrzeszała inną zdolność jego pracowitej młodości: namiętność prawdy, ale prawdy również wsuniętej między niego a jego kochankę, czerpiącej światło tylko z niej, prawdy całkowicie indywidualnej, mającej za przedmiot — przedmiot jedyny, bezcenny, niemal bezinteresownie piękny — postępki Odety, jej stosunki, projekty, jej przeszłość. W każdej innej epoce swego życia, Swann uważał drobne uczynki i codzienne gesty jakiejś osoby za coś bez znaczenia; jeżeli mu opowiadano o nich, wydawały mu się obojętne; o ile słuchał tych plotek, interesowała się niemi wyłącznie jego najpospolitsza ciekawość; były to dlań chwile, w których się czuł najlichszym. Ale w tym dziwnym okresie miłości, życie indywidualne nabiera osobliwej głębi. Budząca się w Swannie ciekawość najdrobniejszych zajęć kobiety, to była ta sama ciekawość, jaką niegdyś odczuwał studjując historję. I wszystko to, czego byłby się wstydził dotąd — iść szpiegować pod oknem, jutro może — kto wie! — ciągnąć zręcznie za język obojętnych, przekupywać służbę, słuchać pod drzwiami — zdawało mu się tem samem co odczytywanie tekstów, zestawianie świadectw i interpretacja dokumentów: metodą badań naukowych, nie pozbawioną rzetelnej wartości intelektualnej, właściwą dla szukania prawdy.
W chwili gdy miał zapukać w okiennicę, uczuł na chwilę wstyd, na myśl, iż Odeta dowie się że on ją podejrzewał, że wrócił, że czatował na ulicy. Mówiła mu często, jak się brzydzi zazdrośnikami, kochankami którzy szpiegują. To, co miał zrobić, było bardzo niezręczne; Odeta znienawidzi go, podczas gdy w tej chwili jeszcze, dopóki nie zapukał, może, nawet zdradzając, kocha go jeszcze. Ileż możliwego szczęście poświęca się w ten sposób pasji bezpośredniego ukojenia! Ale żądza prawdy była mocniejsza i — tak mniemał Swann — szlachetniejsza. Wiedział, że realność faktów, za których ścisłe odtworzenie oddałby życie, była czytelna za temi smugami światła, niby pod wyzłacaną okładką szacownego rękopisu, na którego artystyczne bogactwa nawet uczony badacz nie może pozostać nieczuły. Odczuwał rozkosz poznania prawdy, która go pasjonowała w tym jednym, znikomym i cennym egzemplarzu, uczynionym z substancji świetlnej, tak gorącej i pięknej. A przytem przewaga nad nimi dwojgiem, którą czuł — którą tak potrzebował czuć — tkwiła nietyle w tem aby wiedzieć, ile w tem aby móc pokazać że wie. Wspiął się na palce. Zapukał. Nie usłyszano; zapukał mocniej; rozmowa urwała się. Męski głos, w którym Swann silił się rozpoznać kogoś ze znajomych mu przyjaciół Odety, spytał:
— Kto tam?
Swann nie był pewny, czy poznaje ten głos. Zapukał jeszcze raz. Ktoś otworzył okno, potem okiennice. Teraz nie było już sposobu się cofnąć. Skoro Odeta miała wszystko wiedzieć, tedy, aby się nie wydać zbyt nieszczęśliwym, zbyt zazdrosnym i ciekawym, Swann poprzestał na tem, że krzyknął swobodnie i wesoło:
— Nie deranżuj się, przechodziłem tędy, spostrzegłem światło i chciałem zajrzeć czy już cię głowa nie boli.
Popatrzył. Stali przed nim w oknie dwaj starsi panowie, jeden z nich trzymał lampę. Swann ujrzał pokój, całkowicie nieznany. Mając zwyczaj, kiedy przychodził do Odety bardzo późno, poznawać jej okno po tem, że to jedno było oświetlone, Swann pomylił się i zapukał do sąsiedniego okna w domu obok. Oddalił się przepraszając i wrócił do siebie, szczęśliwy, że zadowolenie ciekawości zostawiło ich miłość nietkniętą, i że, po tak długiem maskowaniu się wobec Odety, zazdrością swoją nie dostarczył jej dowodu iż kocha ją za bardzo; który to dowód, między dwojgiem kochanków, zwalnia drugą stronę na zawsze od kochania dosyć. Nie wspomniał Odecie o quiproquo, sam już o niem nie myślał. Ale chwilami, jakiś odruch jego myśli natykał się bezwiednie na owo wspomnienie; potrącał je, wtłaczał je głębiej, i Swann odczuwał nagły i głęboki ból. Bólu tego — tak jakby to był ból fizyczny — myśl Swanna nie mogła zmniejszyć; ale na bólu fizycznym — dlatego właśnie że jest niezależny od myśli — myśl może bodaj skupić się, stwierdzić że się zmniejszył, że nagle ustał. Tutaj, myśl odnawiała ten ból samym faktem przypominania go sobie. Chcieć o nim nie myśleć, jeszcze znaczyło myśleć o nim, cierpieć od niego. I kiedy, rozmawiając z przyjaciółmi, Swann zapominał o swojem cierpieniu, nagle jakieś słowo sprawiało że mienił się na twarzy, niby ranny którego urazi ktoś niezręczny w czułe miejsce. Kiedy opuszczał Odetę, był szczęśliwy, czuł się spokojny, przypominał sobie jej uśmiech, drwiący kiedy mówiła o kimś innym, a tkliwy dla niego; czuł ciężar jej głowy, gdy ją skłania, upuszcza jakby mimowoli na jego wargi, jak wówczas pierwszy raz w powozie; widział omdlewające spojrzenie jakie miała w jego objęciach, kiedy wtulała w jego ramię pochyloną głowę.
Ale natychmiast zazdrość — jakgdyby była cieniem jego miłości — zasycała się dubletem owego nowego uśmiechu, którym Odeta obdarzyła go tegoż wieczora, a który teraz, wręcz przeciwnie, urągał Swannowi i nabrzmiewał miłością do innego. Widział to pochylenie głowy, ale skierowane ku innym ustom; wszystkie oznaki czułości, jakie miewała dla niego, zwracały się ku innemu. I wszystkie rozkoszne wspomnienia jakie czerpał z Odety, były niby tyleż szkiców, „makietek” (w rodzaju tych, jakie nam przedkłada dekorator), pozwalających Swannowi stworzyć sobie pojęcie o namiętnych lub lubieżnych pozach, jakie Odeta może mieć z innymi. Tak iż wkońcu żałował każdej kosztowanej z nią rozkoszy, każdej wynalezionej przez nich pieszczoty, której słodycz uświadomił jej niebacznie; każdego wdzięku, jaki w niej odkrył — bo wiedział, że w chwilę potem miały one wzbogacić nowemi narzędziami jego mękę.
Męka ta stawała się jeszcze okrutniejsza wówczas gdy Swannowi wracała pamięć przelotnego spojrzenia, jakie przed kilku dniami pochwycił — pierwszy raz — w oczach Odety. Było to po obiedzie u Verdurinów. Czy Forcheville, czując iż szwagier jego Saniette nie jest u nich w łaskach, chciał go wziąć za cel żarcików i zabłysnąć jego kosztem; czy że go podrażniło jakieś niezręczne a niewinne słówko niezauważone zresztą przez obecnych, niezdolnych pochwycić mniemanej a niezamierzonej aluzji; czy wreszcie Forcheville szukał od jakiegoś czasu sposobności pozbycia się z domu człowieka, który go znał za dobrze i który krępował go samą obecnością, właśnie dlatego że Forcheville znał jego delikatność — dość że odpowiedział na jakieś niezręczne odezwanie się Saniette’a niesłychanie brutalnie. Wprost zaczął lżyć Saniette’a, podnosząc głos, rozzuchwalony jego przestrachem, bólem, błaganiami. Wreszcie, nieszczęśliwy Saniette, spytawszy pani Verdurin czy ma zostać i nie otrzymawszy odpowiedzi, wyszedł bąkając coś, ze łzami w oczach. Odeta patrzyła obojętnie na tę scenę; ale, kiedy się drzwi zamknęły za Saniettem, wówczas, obniżając niejako o kilka stopni swój zwykły wyraz twarzy poto aby się móc spotkać z Forchevillem na równym poziomie nikczemności, rozjaśniła twarz chytrym uśmiechem pełnym uznania dla jego energji, a ironji dla ofiary. Rzuciła Forcheville’owi spojrzenie wspólniczki w złem, spojrzenie które wyraźnie mówiło: „Niema co, wspaniała egzekucja! Widział pan jego zrozpaczoną minę, można było myśleć że się rozpłacze!” Aż Forcheville, kiedy jego oczy spotkały to spojrzenie, otrzeźwiawszy nagle z prawdziwego lub udanego gniewu od którego był jeszcze ciepły, uśmiechnął się i odpowiedział:
— Czemu nie był grzeczny, siedziałby jeszcze tutaj. Dobra lekcja przyda się w każdym wieku.
Pewnego dnia, Swann, wyszedłszy popołudniu z wizytami i nie zastawszy kogoś, wpadł na myśl, aby wstąpić do Odety w porze w której nigdy do niej nie zachodził, ale w której zawsze bywała w domu. Zwykle o tej godzinie robiła siestę, albo pisała listy przed herbatą; mógłby tedy ujrzeć na chwilę Odetę, nie przeszkadzając jej. Odźwierny objaśnił, że, o ile mu się zdaje, pani jest u siebie; Swann zadzwonił: zdawało mu się, że słyszy hałas, kroki, ale nikt nie otworzył. Niespokojny, podrażniony, skierował się w uliczkę, na którą wychodził drugi front willi. Przystanął pod sypialnią Odety; przez firanki nie było nic widać. Zapukał silnie w szybę, zawołał: nikt nie otworzył. Ujrzał, że sąsiedzi patrzą na niego. Odszedł, myśląc że ostatecznie może mu się tylko zdawało iż słyszy kroki; ale fakt ten poruszył go tak, że nie zdolny był myśleć o niczem innem. W godzinę później, wrócił. Zastał Odetę; powiedziała mu, że była w domu wówczas kiedy dzwonił, ale spała; dzwonek obudził ją, zgadła że to był Swann, pobiegła za nim, ale już odszedł. Słyszała, że ktoś pukał w szybę.
Swann poznał w tem opowiadaniu jeden z owych fragmentów autentycznego faktu, któremi kłamcy, zaskoczeni, ratują się, wprowadzając prawdziwy szczegół w system zmyślonych przez siebie okoliczności i sądząc że w ten sposób zdołają użyczyć całości znamienia Prawdy. Niewątpliwie, kiedy Odeta zrobiła coś, do czego nie chciała się przyznać, ukrywała to starannie. Ale kiedy się znalazła w obecności osoby przed którą chciała skłamać, ogarniało ją zmieszanie, wszystkie jej myśli mąciły się, inwencja jej i zdolność rozumowania były jak sparaliżowane. Czuła w głowie pustkę; trzeba było coś powiedzieć; wówczas znajdowała pod ręką właśnie to co chciała ukryć i co, będąc prawdą, samo zostało na placu. Oddzielała z tego mały kawałek, sam przez się bez znaczenia, powiadając sobie że tak będzie lepiej i że prawdziwy szczegół nie nastręcza tych niebezpieczeństw co fałszywy.
„To przynajmniej jest prawda, mówiła sobie; to jest pewne. Może się dowiadywać, przekona się że to była prawda; to mnie w każdym razie nie zdradzi”.
Myliła się: właśnie to ją zdradzało! Nie zdawała sobie sprawy, że ten prawdziwy szczegół ma kanty przystające jedynie do odpowiednich zazębień prawdziwego faktu, z którego go samowolnie wyrwała. Jakiekolwiek byłyby zmyślone szczegóły, między które Odeta wstawiła ów fakt, wystające kontury i niewypełnione luki zdradziłyby zawsze, że jedno nie pasuje do drugiego.
— Przyznaje, że słyszała jak dzwoniłem, jak potem pukałem; domyśliła się, że to byłem ja, miała ochotę mnie widzieć, — powiadał sobie Swann. To się nie zgadza z faktem, że nie kazała otworzyć.
Ale nie zwrócił Odecie uwagi na tę sprzeczność. Przypuszczał, iż zostawiona samej sobie, strzeli może jakiemś kłamstwem, które wskaże bodaj wątły ślad prawdy. Mówiła dalej; nie przerywał, z chciwym i bolesnym pietyzmem zbierał jej słowa. Czuł — właśnie dlatego, że ona kryła tę prawdę poza słowami — że rysują one mglisto, niby święta zasłona, niepewny kształt bezcennej i niepochwytnej rzeczywistości: co Odeta robiła dziś o trzeciej, kiedy Swann przyszedł. To była owa rzeczywistość, z której on będzie zawsze posiadał jedynie te kłamstwa, nieczytelne i boskie jej ślady, — rzeczywistość istniejąca już tylko w skrytem wspomnieniu istoty, która patrzyła na nią nie umiejąc jej ocenić, ale która mu jej z pewnością nie wyda.
Zapewne, Swann rozumiał chwilami, że, same przez się, codzienne czynności Odety nie są zbyt interesujące i że możebne jej stosunki z innymi mężczyznami nie dla każdej myślącej istoty wydzielają w naturalny sposób ów chorobliwy smutek, zdolny wzniecić gorączkę samobójstwa. Zdawał sobie sprawę wówczas, że ta namiętna ciekawość, że ten smutek, są w nim jedynie rodzajem choroby; kiedy się z tej choroby wyleczy, postępki Odety, pocałunki może przez nią rozdawane, staną się znów obojętne, jak pocałunki i postępki tylu innych kobiet. Ale świadomość, że jego bolesna ciekawość ma źródło tylko w nim samym, nie zmniejszała nasilenia tej ciekawości i nie nakazywała mu poniechać czegokolwiek, coby ją mogło zaspokoić. Swann miał filozofję swoich lat, będącą potrosze i filozofją epoki, a także kółka, w którem się długo obracał. W koterji księżnej des Laumes, człowiek uchodził za inteligentnego w tej mierze w jakiej wątpił o wszystkiem, uważając za rzecz realną i bezsporną gusty każdego. To nie jest już filozofja młodości, ale pozytywna, lekarska niemal filozofja ludzi, którzy, zamiast objektywizować sobie przedmioty własnych pragnień, próbują ze swoich minionych już lat wydobyć osad przyzwyczajeń i namiętności; i, uznawszy je za znamienne dla siebie i trwałe, świadomie czuwają, aby ich tryb życia tym właśnie przyzwyczajeniom i namiętnościom mógł czynić zadość. Swann uznał za rozsądne uwzględnić element cierpienia, jaki mu sprawiała niewiedza tego co może robić Odeta, tak jak uwzględniał wpływ wilgoci na swoją egzemę. Uznał w swoim budżecie poważne pozycje na to aby zdobyć o Odecie informacje, bez których czułby się nieszczęśliwy, tak jak przeznaczał odpowiednie kwoty na inne swoje upodobania, po których mógł się spodziewać przyjemności — przynajmniej zanim był zakochany — jak naprzykład kolekcjonerstwo i dobra kuchnia.
Kiedy Swann chciał pożegnać Odetę aby wrócić do siebie, prosiła żeby został jeszcze; zatrzymała go nawet dość żywo, ujmując go za ramię w chwili gdy już otwierał drzwi. Nie zwrócił na to uwagi; w mnogości gestów, słów, drobnych epizodów rozmowy, łatwo przechodzimy niebacznie obok faktów ukrywających prawdę, której nasze podejrzenia szukają naoślep, a przeciwnie zatrzymujemy się przy tych, poza któremi niema nic. Odeta powtarzała cały czas:
— To fatalne! Nigdy nie przychodzisz popołudniu, i kiedy raz ci się zdarzyło, takie nieporozumienie!
Swann wiedział, że Odeta nie jest w nim natyle zakochana, aby miała tak bardzo żałować że ją minęła jego wizyta; że jednak była dobra, lubiąca mu wygodzić i często smutna kiedy mu sprawiła przykrość, wydało się Swannowi zupełnie naturalne, że jest markotna iż pozbawiła go przyjemności spędzenia godziny razem, — przyjemności wielkiej nie dla niej, ale dla niego. Ostatecznie jednak była to rzecz dość błaha, tak iż bolesny wyraz nieustępujący z twarzy Odety zdziwił go w końcu. Bardziej jeszcze niż zazwyczaj przypominała mu kobiece postacie twórcy Primavery. Miała w tej chwili ich zgnębioną i umęczoną twarz, jak gdyby uginającą się pod brzemieniem zbyt ciężkiej dla nich boleści, kiedy poprostu pozwalają dzieciątku Jezus bawić się owocem granatu, lub patrzą jak Mojżesz nalewa wody do wiadra. Widział u niej już raz taki smutek, ale nie pamiętał kiedy. I nagle przypomniał sobie: to było wtedy, kiedy Odeta skłamała przed panią Verdurin, nazajutrz po obiedzie, na który nie przyszła pod pozorem że była chora, a naprawdę żeby zostać ze Swannem. Z pewnością, choćby była najskrupulatniejszą z kobiet, nie mogłaby mieć wyrzutów z powodu równie niewinnego kłamstwa. Ale kłamstwa, których codziennie dopuszczała się Odeta, były mniej niewinne i miały zapobiec odkryciom, zdolnym zapędzić ją w straszliwie ciężkie sytuacje. Toteż kłamiąc, Odeta, wystraszona, czując słabość swojej obrony, niepewna sukcesu, miała ochotę płakać ze zmęczenia jak czasem dzieci z niewyspania. Wiedziała zarazem, że jej kłamstwo poważnie zazwyczaj obraża mężczyznę, któremu kłamie i na którego łasce może się znaleźć, o ile skłamie źle. Czuła się wobec tego człowieka zarazem pokorna i winna. I kiedy miała popełnić kłamstwo nieznaczące, towarzyskie, wówczas, przez skojarzenie wrażeń i wspomnień, doznawała uczucia przemęczenia, żalu i wyrzutu.
Jakież przygnębiające kłamstwo popełniała w tej chwili wobec Swanna, że miała to bolesne spojrzenie, ten żałosny głos, jakgdyby uginające się pod nałożonym sobie wysiłkiem i błagające zmiłowania? Swann odczuł, że Odeta sili się ukryć przed nim nietylko prawdę tyczącą popołudniowego epizodu, ale coś aktualniejszego, może jeszcze nie ziszczonego a bardzo bliskiego; coś co mu mogło rozświetlić tamtą prawdę. W tej chwili usłyszał dzwonek. Odeta nie przestała mówić, ale słowa jej były już ledwo jękiem; jej żal, że nie widziała Swanna popołudniu, że mu nie otworzyła, przeszedł w prawdziwą rozpacz.
Rozległ się trzask bramy i turkot powozu, jakgdyby ktoś odjeżdżał — prawdopodobnie ten, którego Swann nie powinien był spotkać i któremu powiedziano że Odeta wyszła. Wówczas, na myśl, że, zjawiając się poprostu o godzinie innej niż zwykle, zakłócił tyle rzeczy, które Odeta chciała przed nim ukryć, Swann doznał uczucia zniechęcenia, niemal rozpaczy. Że jednak kochał Odetę i miał zwyczaj zwracać ku niej wszystkie myśli, litość jego dla siebie samego zmieniła się w litość dla niej; szepnął: „Biedne maleństwo!” Kiedy się żegnał, Odeta wzięła ze stołu kilka listów i spytała, czyby ich nie mógł wrzucić. Wziął listy, ale znalazłszy się w domu, spostrzegł, że je ma przy sobie. Wrócił na pocztę, wyjął listy z kieszeni i, zanim je rzucił do skrzynki, spojrzał na adresy. Były wszystkie do magazynów, z wyjątkiem jednego do pana de Forcheville. Swann trzymał ten list w ręce. Powiadał sobie: „Gdybym zajrzał do środka, dowiedziałbym się, jak ona go nazywa, jak mówi do niego, czy jest coś między nimi. Nie otworzyć tego listu byłoby może krzywdą dla Odety, bo to jest sposób uwolnienia się od podejrzeń — może oszczerczych — które w każdym razie będą musiały zadać jej ból, a których nic nie zdoła zniweczyć, skoro raz wrzucę ten list do skrzynki”.
Wrócił do domu, zatrzymawszy list. Zapalił świecę i zbliżył do niej kopertę, której nie śmiał otworzyć. Najpierw, nie mógł nic przeczytać; ale koperta była cienka; przyciskając ją do twardej karty znajdującej się wewnątrz, mógł przez przeświecający papier odczytać ostatnie słowa. Była to końcowa formuła, bardzo chłodna. Gdyby, zamiast Swanna podglądającego list do Forcheville’a, Forcheville miał czytać list przeznaczony dla Swanna, mógłby tam znaleźć słowa o ileż tkliwsze! Swann trzymał nieruchomo bilet, poruszający się w zadużej kopercie; potem, przesuwając ją wielkim palcem, ściągnął kolejno rozmaite wiersze na tę część koperty która nie miała bibułki, jedyną przez którą można było czytać.
Mimo to, nie widział dobrze. Zresztą, to nie miało znaczenia; widział dosyć, aby sobie zdać sprawę, że chodzi o błahy epizod, nie mający nic wspólnego ze stosunkiem miłosnym. Była tam mowa o jakimś wuju Odety. Swann wyczytał wprawdzie na początku wiersza: „Miałem rację”, ale nie rozumiał co Odeta miała rację uczynić, kiedy nagle słowo, którego nie mógł odcyfrować zrazu, ukazało mu się i oświeciło sens całego zdania: „Miałam rację żem otwarła, to był wuj”. Otwarła! zatem Forcheville był tam, kiedy Swann zadzwonił i Odeta wyprawiła go; stąd ów turkot.
Wówczas przeczytał cały list. Z końcem listu Odeta usprawiedliwiała się, że postąpiła sobie z Forchevillem tak bez ceremonji; wspominała, że zapomniał u niej papierośnicy: to samo zdanie, które napisała do Swanna po jednej z pierwszych jego wizyt. Ale w bileciku do Swanna dodała wówczas: „gdybyż pan był zostawił swoje serce, nie pozwoliłabym go panu odebrać”. W liście do Forcheville’a nic podobnego; żadnej aluzji, któraby pozwoliła się domyślać czegoś między nimi. Prawdę mówiąc, Forcheville był tu bardziej oszukany z nich obu, skoro Odeta pisała poto, aby w niego wmówić, że niespodziany gość jest jej wujem. W sumie, to on, Swann, był osobą, do której Odeta przywiązuje wagę i dla której wyprawiła tamtego. A jednak, jeżeli nic nie było między Odetą a Forchevillem, czemu nie otworzyła odrazu, czemu pisze: Dobrze zrobiłam, żem otwarła, to był wuj? Jeżeli nic nie robiła złego w owej chwili, jak Forcheville zdołałby sobie nawet wytłumaczyć to, że mogła nie otworzyć? I Swann siedział tak, zrozpaczony, zawstydzony, a mimo to szczęśliwy, nad kopertą, którą Odeta powierzyła mu bez obawy, tak ufała jego dyskrecji; ale poprzez przeźroczystą szybę tej koperty, wraz z sekretem zdarzenia, którego nie miał nigdy poznać, odsłaniało mu się trochę życia Odety, niby wąski pas świetlny, wycięty w Nieznanem. Zarazem zazdrość jego cieszyła się tem, jakgdyby ta zazdrość miała swoją żywotność niezależną, samolubną, łakomą wszystkiego coby jej było pokarmem, choćby kosztem jego samego. Obecnie miała pożywkę, i Swann mógł zacząć każdego dnia niepokoić się o wizyty przyjmowane przez Odetę około piątej, starać się dowiedzieć gdzie Forcheville był o tej godzinie. Bo czułość Swanna zachowywała nadal ten sam charakter, który jej dały zrazu i jego nieświadomość życia Odety, i lenistwo mózgu, nie pozwalające mu uzupełnić niewiedzy wyobraźnią. Nie był zrazu zazdrosny o całe jej życie; jedynie o chwile, w których jakaś okoliczność, może źle tłumaczona, nasunęła mu przypuszczenie możliwej zdrady. Zazdrość jego, jak ośmiornica która wypuszcza pierwszą, drugą, potem trzecią mackę, uczepiła się trwale owej piątej popołudniu, potem innego momentu, potem jeszcze innego. Ale Swann nie umiał wymyślać swoich cierpień; były jedynie wspomnieniem, utrwaleniem cierpienia, które mu przyszło z zewnątrz.
Przynosiło mu je wszystko. Chciał oddalić Odetę od Forcheville’a, zabrać ją na kilka dni na południe. Ale był przeświadczony, że wszyscy mężczyźni w hotelu pożądają jej i że Odeta ich pożąda. Toteż on, który zwykle w podróży poszukiwał nowych ludzi, licznych zebrań, stał się dziki, unikał świata, tak jakby go świat okrutnie czemś zranił. I jak nie miał być mizantropem, kiedy w każdym mężczyźnie widział możebnego kochanka Odety? Tak zazdrość zmieniła charakter Swanna, bardziej jeszcze niż to uczyniła pierwotna jego zmysłowa i uśmiechnięta sympatja do Odety; i zmieniała najzupełniej w oczach ludzi nawet zewnętrzne cechy jego charakteru.
W miesiąc po dniu, w którym odcyfrował ów list Odety do Forcheville’a, Swann udał się na obiad, który Verdurinowie organizowali w Lasku. Po obiedzie, w chwili odjazdu, zauważył narady między panią Verdurin a paroma gośćmi; zdawało mu się, że pani Verdurin przypomina pianiście, aby się stawił jutro na wycieczkę do Chatou; otóż jego, Swanna, nie zaproszono.
Verdurinowie mówili półgłosem i ogólnikowo; ale malarz, zapewne przez roztargnienie, wykrzyknął:
— Nie będziemy palili światła; niech gra Sonatę księżycową w ciemności, żebyśmy lepiej widzieli jak się wszystko rozświetla.
Pani Verdurin, widząc że Swann jest o dwa kroki, przybrała ów wyraz, w którym nakaz milczenia, oraz chęć zachowania niewinnej miny wobec osoby która słyszy, neutralizują się w skupionej obojętności wzroku, maskując nieme oznaki wspólnictwa uśmiechem naiwności. Wyraz ów, wspólny wszystkim którzy spostrzegą „gaffę”, zdradza natychmiast tę gaffę, jeżeli nie temu kto ją popełnił, to przynajmniej temu kto jest jej przedmiotem. Odeta przybrała nagle wyraz osoby zrozpaczonej, która nie ma sił walczyć przeciw miażdżącym trudnościom życia, a Swann liczył trwożnie minuty, dzielące go od chwili, gdy, opuściwszy restaurację, będzie mógł, w czasie wspólnego powrotu, prosić jej o wyjaśnienia, wymóc aby nie jechała jutro do Chatou lub postarała się o zaproszenie dla niego; gdy wreszcie będzie mógł ukoić w jej ramionach dręczący go niepokój. W końcu, zawołano o powozy.
— Zatem do widzenia, niezadługo, prawda? — rzekła pani Verdurin do Swanna; starając się uprzejmem spojrzeniem i wymuszonym uśmiechem odwrócić jego uwagę od tego, że nie mówi mu jak zawsze: — „Jutro w Chatou, pojutrze u nas”.
Państwo Verdurin pomieścili z sobą Forcheville’a; Swann czekał na ich odjazd, aby zaprosić Odetę do swego powozu.
— Odeto, odwieziemy cię, rzekła pani Verdurin; masz kawałeczek miejsca koło pana de Forcheville.
— Tak, proszę pani, rzekła Odeta.
— Jakto, ależ ja myślałem, że ja panią odwiozę, — wykrzyknął Swann bez żadnych ceremonji, bo drzwiczki były otwarte, sekundy policzone, a on nie czuł się na siłach aby wrócić bez Odety.
— Pani Verdurin prosiła mnie...
— No, może pan wrócić sam, zostawialiśmy ją panu dosyć razy, rzekła pani Verdurin.
— Ale ja miałem pani Odecie powiedzieć coś bardzo ważnego.
— No to jej pan napisze...
— Do widzenia, rzekła Odeta podając mu rękę.
Starał się uśmiechnąć, ale miał wyraz przybity.
— Czy widziałeś, co sobie teraz ten Swann z nami pozwala, rzekła pani Verdurin do męża, kiedy znaleźli się w domu. Myślałam, że mnie pożre, dlatego żeśmy zabrali Odetę. Doprawdy, szczyt nieprzyzwoitości! To już lepiej niech powie poprostu, że my utrzymujemy dom schadzek. Nie rozumiem, jak Odeta może znosić podobne manjery. Zupełnie robi wrażenie, jakby mówił: „Należysz do mnie”. Powiem Odecie co o tem myślę, mam nadzieję że zrozumie.
I dodała jeszcze, po chwili, z gniewem: „Widzieliście coś podobnego, paskudne bydlę!”, bezwiednie — i może ulegając tej samej tajemniczej potrzebie usprawiedliwienia się co Franciszka w Combray, kiedy kurczę nie chciało umierać — używając słów, wyrwanych przez ostatnie podrygi niewinnego konającego zwierzęcia wieśniakowi który je utrupia.
I kiedy powóz pani Verdurin ruszył a powóz Swanna podjechał, stangret patrząc na swego pana spytał czy nie jest chory, albo czy mu się nie zdarzyło co złego.
Swarm odesłał powóz, wolał iść pieszo; wrócił Laskiem. Mówił do siebie głośno, tym samym nieco sztucznym tonem, jaki miewał dotąd, kiedy rozważał uroki „paczki” i wysławiał wielkoduszność Verdurinów. Ale, jak słowa, uśmiechy, pocałunki Odety, o ile zwracały się do innych, stawały mu się równie wstrętne jak wprzódy były mu słodkie, tak samo salon Verdurinów, który jeszcze przed chwilą wydawał mu się zabawny, oddychający szczerym kultem sztuki a nawet niejakim wykwintem ducha, teraz, kiedy Odeta miała tam spotykać i kochać swobodnie innego, ukazywał mu swoje śmieszności, swoją głupotę, swoją sromotę.
Wyobrażał sobie ze wstrętem jutrzejszy wieczór w Chatou. „Przedewszystkiem, ten pomysł żeby jechać do Chatou! Jak kramarze po zamknięciu sklepu! Doprawdy, ci ludzie, to poprostu sam ekstrakt mieszczuchostwa; oni chyba nie istnieją realnie, uciekli z jakiejś farsy Labiche’a!”
Będą tam Cottardowie, może Brichot. „Czy może być coś równie pociesznego, jak to życie małych ludków, którzy siedzą sobie na głowach, którzy myśleliby, daję słowo, że są zgubieni, gdyby się wszyscy nie spotkali jutro w Chatou!” Niestety, będzie także i malarz, ten malarz, który lubi „kojarzyć stadła”; zaprosi Forcheville’a z Odetą do pracowni. Swann widział już Odetę, w tualecie zbyt strojnej jak na tę wycieczkę, „bo ona jest taka pospolita, a zwłaszcza, biedna mała, jest tak straszliwie głupia!!!”
Słyszał żarty, jakie pani Vendurin będzie robiła po obiedzie. Żarty te — kiedy celem ich bywał ktoś z „nudziarzy” — bawiły go zawsze, bo widział jak się Odeta z nich śmieje; śmiała się z nim, prawie w nim. Teraz czuł, że to może jego kosztem będą bawili Odetę. „Co za plugawa wesołość!” powiadał, krzywiąc się z tak gwałtownym wstrętem, że odczuł ten skurcz ust mięśniami karku wciśniętego w kołnierz koszuli. „I w jaki sposób człowiek mający w sobie coś ludzkiego może znajdować powód do śmiechu w tych żarcikach, od których zbiera się na wymioty? Ktoś bodaj trochę wybredny odwróciłby się ze wstrętem, zatkałby nos, aby nie znosić takich wyziewów. To doprawdy niepojęte, aby ludzka istota mogła nie rozumieć, iż, pozwalając sobie na uśmiech kosztem bliźniego lojalnie do niej wyciągającego rękę, grzęźnie w błocie, skąd niepodobna już będzie, mimo najlepszych chęci, wydobyć jej! Żyję o wiele tysięcy metrów za wysoko ponad nizinami gdzie babrzą się i ślinią takie plugawe języki, aby mnie mogły ochlapać żarty takiej Verdurin, — wykrzyknął podnosząc głowę i prostując się dumnie. Bóg mi świadkiem, że szczerze chciałem wydobyć stamtąd Odetę, wznieść ją w szlachetniejszą i czystszą atmosferę. Ale cierpliwość ludzka mą swoje granice, a moja doszła kresu, rzekł sobie, jakgdyby ta misja wyrwania Odety z atmosfery sarkazmów trwała dłużej niż od kilku minut i jakgdyby Swann nie powziął jej dopiero od chwili, kiedy myślał że te sarkazmy będą może miały jego za cel i będą się starały oderwać Odetę od niego.
Widział pianistę gotującego się grać Sonatę księżycową, i minki pani Verdurin, wystraszonej cierpieniem, jakie muzyka Beethovena zadaje jej nerwom: „Idjotka, kłamczuch-baba!” wykrzyknął; — i to myśli, że kocha Sztukę!” Powie Odecie, wsunąwszy zręcznie parę komplementów dla Forcheville’a, jak to robiła tak często dla niego samego: „Zrobisz trochę miejsca koło siebie panu de Forcheville”. Po ciemku! makarela, rajfurka! Rajfurka, tę nazwę dawał Swann i muzyce, która każe im milczeć, marzyć razem, patrzeć na siebie, trzymać się za ręce. Przyznawał rację Platonowi, Bossuetowi, oraz staremu francuskiemu wychowaniu w ich surowości dla sztuki.
W sumie, życie, które pędzono u Verdurinów i które Swann tak często nazywał „prawdziwem życiem”, zdawało mu się najgorsze ze wszystkich, a „paczka” czemś ostatniem z ostatnich.
„To doprawdy — powiadał sobie — najniższy szczebel drabiny społecznej, ostatni krąg Danta. Niema wątpienia, że ów dostojny tekst odnosi się do Verdurinów! Ludki z towarzystwa można krytykować, zapewne, ale, bądź co bądź, to jest coś innego niż ta banda makrotów. Jacyż oni są głęboko mądrzy, ludzie z prawdziwego świata, że nie chcą takich znać, że nie chcą sobie o nich powalać bodaj końca palców. Co za intuicja w tem Noli me tangere arystokracji!”
Swann oddawna już wyszedł z Lasku, zbliżał się do domu, jeszcze nie wytrzeźwiony z bólu i z nieszczerej werwy której kłamliwe akcenty i sztuczna dźwięczność wprawiały go w coraz to mocniejsze pijaństwo. Podniesionym głosem wciąż rozprawiał w ciszy nocnej:
„Światowcy mają swoje wady, nikt nie zna ich lepiej odemnie; ale mimo wszystko, to są ludzie, z którymi pewne rzeczy są niemożliwe. Niejedna elegancka kobieta z pośród moich znajomych mogła byś daleka od ideału, ale ostatecznie, w każdej był zawsze jakiś pokład delikatności, jakaś lojalność, niezdolność do perfidji; samo to wystarczyłoby, aby wykopać przepaść między niemi a megerą taką jak ta Verdurin. Verdurin! co za nazwisko! Och, można powiedzieć, że oni są kompletni, że są piękni w swoim rodzaju! Bogu dzięki, był czas, aby już przestać schodzić do tego bezeceństwa, do tego plugastwa.”
Ale, tak jak cnoty, które przypisywał jeszcze niedawno Verdurinom, nie byłyby zdolne — nawet gdyby je posiadali naprawdę, ale gdyby nie popierali jego miłości i nie szli jej na rękę — wywołać w Swannie owego rozczulenia nad ich wielkodusznością (które-to rozczulenie, nawet poprzez inne osoby, mogło się w nim rodzić jedynie z Odety), tak samo ich obecna rzekoma niemoralność nie rozpętałaby oburzenia Swanna na Verdurinów, gdyby ci nie byli zaprosili Odety z Forchevillem a bez niego. To było ich prawdziwe „bezeceństwo”. I bezwątpienia głos Swanna był bardziej jasnowidzący niż on sam, gdy owe słowa, pełne wstrętu do Verdurinów i radości że z nimi skończył, mimowoli przybierały w ustach Swanna akcent czegoś sztucznego, jakgdyby ich przeznaczeniem było raczej zaspokoić jego gniew, niż wyrazić myśl. W istocie, podczas gdy się oddawał tym inwektywom, myśl Swanna musiała być bez jego wiedzy pochłonięta przedmiotem zgoła odmiennym; znalazłszy się bowiem w domu, ledwie zamknięto bramę, uderzył się nagle w czoło, kazał otworzyć i wyszedł, wykrzykując naturalnym już głosem: „Zdaje mi się, że znalazłem sposób, aby mnie jutro zaproszono do Chatou!” Ale sposób musiał być zły, bo Swanna nie zaproszono. Doktór Cottard, który, wezwany na prowincję do ciężko chorego, nie widział Verdurinów kilka dni i nie mógł być w Chatou, powiedział na drugi dzień, siadając u nich do stołu:
— Czy nie ujrzymy Swanna dzisiaj? On jest w istocie tem, co się nazywa osobisty przyjaciel...
— Och, spodziewam się że nie! wykrzyknęła pani Verdurin. Niech nas Bóg strzeże od niego; jest nudny, głupi i źle wychowany.
Wobec tych słów, Cottard objawił równocześnie swoje zdziwienie i swoje poddanie, jak wobec prawdy przeczącej wszystkiemu w co wierzył dotąd, ale oczywistej i nieodpartej. Pochylając ze wzruszoną i trwożliwą miną nos nad talerzem, zadowolił się wykrzyknikiem: „A! a! a! a!” przebiegając raczkiem, w regularnym odwrocie dokonanym w głąb samego siebie, gamę obejmującą cały rejestr jego głosu. I już nie było więcej mowy o Swannie u Verdurinów.
I tak, salon, który zjednoczył Swanna i Odetę, stał się przeszkodą do ich spotkań. Odeta nie mówiła już, jak w pierwszych czasach miłości: „W każdym razie zobaczymy się jutro wieczór, jest kolacja u Verdurinów”; ale: „Nie będziemy się mogli zobaczyć jutro, jest kolacja u Verdurinów”. Albo Verdurinowie mieli zabrać Odetę do Opéra-Comique na Noc Kleopatry; Swann czytał w oczach Odety lęk, że mógłby ją poprosić o to żeby nie szła. Niegdyś nie mógł się powstrzymać, aby nie ucałować w przelocie owego lęku na twarzy kochanki, ale obecnie przywodził go ten wyraz do rozpaczy. „To nie jest przecież gniew, powiadał sam sobie, to czego doświadczam, gdy widzę, jak ona się wydziera do tej śmierdzącej muzyczki. Martwi mnie to poprostu; nie dla mnie oczywiście, ale dla niej. Martwi mnie, iż, spędziwszy pół roku w codziennym kontakcie ze mną, nie umiała się natyle odmienić, aby z własnego popędu wyeliminować produkty takiego Wiktora Massé! Przykro mi zwłaszcza, że ona nie rozumie, iż są wieczory, kiedy istota bodaj trochę subtelna powinna umieć się wyrzec przyjemności, skoro się ją o to prosi. Powinna umieć powiedzieć: „nie pójdę”, choćby przez spryt, skoro odpowiedź jej ma raz na zawsze określić jej wartość duchową”.
I Swann wierzył, że jeżeli pragnie aby Odeta została z nim wieczór zamiast iść do Opéra-Comique, to jedynie dlatego, aby móc sobie wyrobić korzystniejszy sąd o jej duchowej wartości; i używał wobec niej tych samych argumentów co wobec samego siebie, — i tak samo nieszczerze, a nawet o stopień więcej, bo wówczas próbował ująć Odetę grając na jej miłości własnej.
— Przysięgam ci, powiadał na chwilę przed jej wyjściem do teatru; proszę cię żebyś nie szła, ale, gdybym był egoistą, powinienbym pragnąć abyś mi odmówiła. Mam tysiąc rzeczy do roboty dziś wieczór; jeśli się zgodzisz zostać, sam wpadnę we własne sidła i będę w wielkim kłopocie. Ale moje zajęcia, moje przyjemności, to dla mnie nie jest wszystko; muszę myśleć o tobie. Może przyjść dzień, kiedy, widząc jak się na zawsze zraziłem do ciebie, będziesz miała prawo wyrzucać mi, żem cię nie ostrzegł w rozstrzygającym momencie; miłość nie długo zdoła przetrwać surowy wyrok, wydany w takiej chwili. Widzisz, Noc Kleopatry (co za tytuł!) jest w tym wypadku niczem. Ważne jest to, czy ty jesteś doprawdy istotą na najniższym szczeblu inteligencji, a nawet wdzięku; marnem stworzeniem, niezdolnem oprzeć się przyjemności. Jeżeli jesteś czemś takiem, w jaki sposób możnaby cię kochać? W takim razie nie jesteś nawet kimś, nawet indywiduum, niedoskonałem, ale bodaj zdolnem do udoskonalenia. Jesteś czemś w rodzaju bezpostaciowej cieczy, spływającej po każdej pochyłości; rybą bez pamięci i bez zastanowienia, która, dopóki żyje w swojem akwarjum, będzie się tłukła sto razy o szybę, wciąż biorąc ją za wodę. Rozumiesz, ja nie mówię, aby twoja odpowiedź koniecznie miała ten skutek, że natychmiast przestanę cię kochać. Oczywiście nie; ale ileż stracisz w moich oczach, kiedy zrozumiem, że ty jesteś nic, że jesteś poniżej wszystkiego, nie zdolna wznieść się ponad cokolwiek! Oczywiście, wolałbym cię prosić, żebyś się wyrzekła Nocy Kleopatry (skoro mnie zmuszasz, abym splugawił wargi tym ohydnym tytułem) ot, jak o coś bez znaczenia, w nadziei że i tak pójdziesz. Ale, zdecydowany sporządzić ten bilans, wyciągnąć takie konsekwencje z twojej odpowiedzi, uważałem za lojalniejsze uprzedzić cię.
Odeta zdradzała od paru chwil oznaki wzruszenia i niepewności. Nie rozumiejąc dokładnie sensu słów Swanna, rozumiała, że wchodzą one w pospolity rodzaj „scen”, wyrzutów lub błagań. Znajomość mężczyzn pozwalała Odecie — bez troski o jakość słów — wnioskować, że nie mówiliby tak, gdyby nie byli zakochani, a z chwilą gdy są zakochani, niema potrzeby się z nimi liczyć, bo będą później jeszcze bardziej zakochani. Toteż byłaby słuchała Swanna z największym spokojem, gdyby nie widziała że czas mija i że, o ile mu pozwoli mówić dłużej, spóźni się, jak mu to rzekła z tkliwym, upartym i zawstydzonym uśmiechem: „na uwerturę!”
Innym razem, Swann powiadał Odecie, iż rzeczą, która bardziej niż wszystko inne zabija w nim miłość, to jej nałóg kłamstwa. „Nawet z punktu widzenia prostej kokieterji, powiadał, czy ty nie rozumiesz, ile tracisz uroku, zniżając się do kłamstwa? Ileż błędów mogłabyś okupić przyznaniem się! Doprawdy, ty jesteś o wiele mniej inteligentna niż myślałem!”
Ale napróżno Swann wykładał jej wszystkie racje, jakie nakazywałyby jej nie kłamać. Mogłyby zniweczyć w Odecie jakiś ogólny system kłamstwa; ale Odeta go nie miała. Poprostu, za każdym razem kiedy chciała aby Swann czegoś nie wiedział, nie mówiła mu tego. Toteż kłamstwo było dla Odety jedynie doraźnym środkiem; a decyzja, czy ma użyć tego środka czy też powiedzieć prawdę, była również sprawą doraźną, zależną od większej lub mniejszej szansy tego że Swann odkryje kłamstwo.
Fizycznie Odeta przechodziła zły okres: tyła. Wymowny i bolesny wdzięk, zdziwione i marzące spojrzenia, jakie miała niegdyś, zdawały się niknąć z pierwszą młodością. Tak, iż można rzec że stała się ona Swannowi tak droga w momencie kiedy właśnie wydawała się mu o wiele mniej ładna. Patrzył na nią długo, próbując pochwycić dawny jej urok, i nie odnajdywał go. Ale wiedział, że w tej nowej poczwarce wciąż żyje Odeta, wciąż ta sama ulotna, niepochwytna i skryta wola: to wystarczało Swannowi, aby wkładał tę samą namiętność w daremny wysiłek pochwycenia jej. Potem patrzał na jej fotografje z przed dwóch lat, przypominał sobie jaka była rozkoszna. I to pocieszało go trochę w jego cierpieniu.
Kiedy Verdurinowie zabierali Odetę do Saint-Germain, do Chatou, do Meulan, często, jeżeli było ładnie, proponowali na miejscu aby zostać na noc i wrócić aż jutro. Pani Verdurin starała się uśmierzyć skrupuły pianisty, którego ciotka została w Paryżu.
— Będzie uszczęśliwiona, że się pana pozbędzie na jeden dzień. Czegóżby się miała niepokoić, skoro wie że jesteś z nami? Zresztą biorę wszystko na siebie.
Kiedy się jej to nie udawało, pan Verdurin wypuszczał się, znajdował urząd telegraficzny albo posłańca i zapytywał wiernych, kto z nich życzy sobie kogoś uprzedzić. Ale Odeta dziękowała, oświadczając, że nie potrzebuje depeszować do nikogo, bo powiedziała Swannowi raz na zawsze, iż, wysyłając do niego przy wszystkich depeszę, skompromitowałaby się. Czasami Odeta znikała na kilka dni; Verdurinowie zabierali ją aby oglądać groby w Dreux, lub, za radą malarza, podziwiać w Compiègne zachody słońca w lesie, przyczem docierano aż do zamku w Pierrefonds.
— Pomyśleć że mogłaby zwiedzać prawdziwe zabytki ze mną, który dziesięć lat studjowałem architekturę i którego najwybitniejsi ludzie błagali, abym ich zabrał do Beauvais lub do Saint-Loup-de-Naud! Zrobiłbym to tylko dla niej! i ona, zamiast tego, jedzie w towarzystwie ostatnich bydlaków rozpływać się przed ekskrementami Ludwika Filipa oraz pana Viollet-le-Duc! Zdaje mi się, że na to nie potrzeba być artystą i że nawet bez szczególnie subtelnego węchu nie wybiera się na wilegiaturę wychodka, poto aby szerzej móc oddychać łajnem.
Ale kiedy Odeta pojechała do Dreux albo do Pierrefonds, nie pozwalając Swannowi udać się tam, niby przypadkiem, na własną rękę, bo — powiadała — „toby zrobiło fatalne wrażenie”, wówczas Swann pogrążał się w najbardziej upajającym romansie, w kolejowym rozkładzie jazdy, który wskazywał mu sposób spotkania jej popołudniu, wieczór, tego samego rana nawet! Sposób? więcej niemal: uprawnienie. Bo, ostatecznie, rozkłady jazdy, a nawet koleje nie są przeznaczane dla psów! Jeśli się oznajmia publiczności, zapomocą druku, że o ósmej rano odchodzi pociąg, który przybywa do Pierrefonds o dziesiątej, to dlatego, że udać się do Pierrefonds jest aktem godziwym, dla którego pozwolenie Odety jest zbytecznie. Zarazem jestto akt, który może mieć całkiem inną pobudkę niż chęć spotkania Odety, skoro spełniają go codzień ludzie którzy jej nie znają, i to w liczbie dość znacznej, aby warto było dla nich ogrzewać lokomotywy.
Ostatecznie, nie może mu zabronić wycieczki do Pierrefonds, jeżeli mu przyjdzie ochota! Otóż właśnie Swann czuł, że ma ochotę i że, gdyby nawet nigdy nie znał Odety, pojechałby tam z pewnością. Oddawna chciał sobie wyrobić dokładniejsze zdanie o pracach konserwatorskich Viollet-le-Duca. I, w taką pogodę jak dziś, odczuwał nieprzepartą chęć przechadzki po lasach Compiègne.
To doprawdy fatalny zbieg, że Odeta wzbroniła mu jedynej miejscowości, która go dziś nęci. Dziś! Gdyby tak pojechał tam, mimo jej zakazu, mógłby ją widzieć dziś! Ale cóż! spotkawszy w Pierrefonds kogoś obojętnego, Odeta wykrzyknęłaby radośnie: „O, pan tutaj!” i zaprosiłaby tego obcego aby ją odwiedził w hotelu, gdzie stanęła z Verdurinami. Przeciwnie, gdyby spotkała Swanna, byłaby niezadowolona, pomyślałaby że ją śledzi, zraziłaby się do niego, może odwróciłaby się z gniewem na jego widok. „Więc ja nie mam już prawa podróżować!” powiedziałaby mu za powrotem, podczas gdy w rezultacie to on nie miał prawa podróżować!
Aby się móc wybrać do Compiègne i do Pierrefonds tak aby nie wyglądało że jedzie za Odetą, wpadł Swann na pomysł żeby go tam zabrał jeden z jego przyjaciół, margrabia de Forestelle, który miał majątek w tamtych stronach. Margrabia, któremu Swann oznajmił swój projekt nie zdradzając pobudek, był uszczęśliwiony; po raz pierwszy od piętnastu lat Swann zgodził się wreszcie obejrzeć jego posiadłość; jeśli nie zostanie u niego na dłużej, obiecał mu bodaj wspólne wycieczki i spacery przez kilka dni. Swann widział tam już siebie z p. de Forestelle. Nawet nim ujrzy tam Odetę, nawet gdyby mu się nie udało jej ujrzeć, co to za szczęście będzie stąpać po tej ziemi, gdzie, nawet nie znając w danej chwili ścisłego miejsca jej pobytu, może czuć drgającą wszędzie możliwość jej nagłego zjawienia się: w dziedzińcach zamku — pięknego już dla Swanna, skoro jechał go obejrzeć dla Odety; — na każdej ulicy miasteczka, które mu się oto wydało romantyczne; na każdej drodze w lesie, zaróżowionej głębokim i tkliwym zachodem słońca; — niezliczone schronienia, gdzie czaiło się, kolejno i naraz, w niepewnej wszechobecności swoich nadziei, serce jego, szczęśliwe, wędrowne i zestokrotnione. „Zwłaszcza — mówiłby do pana de Forestelle — strzeżmy się wpaść na Odetę i na Verdurinów; dowiaduję się, że właśnie dziś są w Pierrefonds. Dość mamy czasu widywać się w Paryżu, nie byłoby warto się rozstawać poto aby nie móc zrobić kroku bez siebie”.
I przyjaciel nie rozumiałby, czemu, znalazłszy się na miejscu, Swann zmienia dwadzieścia razy projekty, czemu przepatruje jadalnie wszystkich hoteli w Compiègne, nie decydując się wstąpić mimo że nigdzie nie było śladu Verdurinów, robiąc wrażenie że szuka tego przed czem rzekomo ucieka, uciekając zresztą istotnie, bo, o ileby spotkał „paczkę”, usunąłby się z afektacją, rad że widział Odetę, a zwłaszcza że ona go widziała, i to obojętnego, nie troszczącego się o nią. Ale nie, odgadłaby że on jest tam dla niej. I, kiedy pan de Forestelle zjawiał się, aby zabrać Swanna, ten odpowiadał: „Niestety, nie; nie mogę dziś jechać do Pierrefonds. Właśnie Odeta tam jest”. I, mimo wszystko, miło było Swannowi czuć, że, jeśli on jeden ze wszystkich ludzi nie ma prawa jechać tego dnia do Pierrefonds, to dlatego, że jest dla Odety kimś różnym od innych, jej kochankiem; że to ograniczenie jego udziału w powszechnem prawie cyrkulacji jest tylko jedną z form tej niewoli, tej miłości która mu jest tak droga. Stanowczo, lepiej nie ryzykować pokłócenia się z Odetą, lepiej być cierpliwym, czekać jej powrotu.
Spędzał dnie pochylony nad mapą lasów Compiègne, jakgdyby to była mapa krainy Czułości; otaczał się fotografjami zamku Pierrefonds.
Z chwilą gdy nadchodził dzień możebnego powrotu Odety, Swann otwierał rozkład jazdy, obliczał którym pociągiem mogła wyjechać, i jakie pociągi zostały jej jeszcze jeśli się zapóźniła. Nie wychodził z obawy rozminięcia się z depeszą; nie kładł się spać na wypadek gdyby, wróciwszy ostatnim pociągiem, Odeta chciała mu zrobić niespodziankę i wpaść do niego w nocy. O, słyszał dzwonek do bramy, zdawało mu się że zwlekają z otwarciem, chciał budzić odźwiernego, wychylał się z okna aby wołać Odetę o ileby to była ona, bo, mimo poleceń z któremi schodził dziesięć razy osobiście na dół, mogli powiedzieć Odecie że go niema w domu. To służący wracał! Swann śledził nieustanny ruch pojazdów, na który dawniej nigdy nie zwrócił uwagi. Słyszał każdy wehikuł, zdaleka, bliżej, coraz bliżej; słyszał jak mija jego bramę nie zatrzymując się, i dalej niesie jakąś obecność nie przeznaczoną dla niego. Czekał całą noc, i bardzo zbytecznie, bo państwo Verdurin przyspieszyli powrót i Odeta była w Paryżu od południa. Nie przyszło jej na myśl uprzedzić Swanna; nie wiedząc co robić z czasem, spędziła wieczór w teatrze sama, oddawna wróciła już do domu i spała.
Bo Odeta nawet nie pomyślała o nim. I takie chwile, w których zapominała poprostu o istnieniu kochanka, były Odecie najużyteczniejsze, lepiej pomagały jej przywiązać Swanna, niż cała jej kokieterja. Bo w ten sposób Swann żył w ciągłym bolesnym niepokoju, dość potężnym, aby rozwinąć jego miłość, już owego dnia, kiedy nie zastał Odety u Verdurinów i szukał jej cały wieczór. I nie miał — jak ja je miałem w Combray w mojem dzieciństwie — szczęśliwych dni, w których zapomina się cierpień, mających odrodzić się wieczorem. Swann spędzał dnie bez Odety; chwilami powiadał sobie, że pozwolić tak ładnej kobiecie krążyć samej po Paryżu, jest czemś równie nieostrożnem, co położyć szkatułkę pełną klejnotów na środku ulicy. Wówczas Swann oburzał się na wszystkich przechodniów jak na bandę złodziei. Ale ich zbiorowa bezkształtna twarz, nieuchwytna dla wyobraźni, nie podsycała jego zazdrości; raczej nużyła myśl Swanna, który, przeciągając sobie rękę po oczach, wolał: „Wola boska”; jak ci co umęczeni zagadnieniem realności świata lub nieśmiertelności duszy, w akcie wiary szukają odprężenia dla znużonego mózgu. Ale wciąż myśl o nieobecnej mięszała się nierozłącznie z najprostszemi czynnościami Swanna — jak śniadanie, poczta, wyjście na miasto, układanie się do snu — przez sam smutek, jakim było spełniać te czynności bez Odety. Odeta była spleciona z jego życiem niby owe inicjały Filiberta Pięknego w kościele w Brou, które, z żalu po nim, Małgorzata Austrjacka wszędzie splotła z własnemi.
Czasem, zamiast zostać w domu, Swann szedł na śniadanie do pobliskiej restauracji, której dobrą kuchnię niegdyś cenił, a gdzie teraz zachodził jedynie z mistycznych i niedorzecznych zarazem pobudek, składających się na pojęcie romantyczności. Chodził tam dlatego, że owa restauracja (istnieje jeszcze) nosiła tę samą nazwę co ulica gdzie mieszkała Odeta: Lapérouse.
Czasami, kiedy Odeta wyjechała na krótko, dopiero po kilku dniach przychodziło jej na myśl uwiadomić Swanna, że jest w Paryżu. I mówiła mu całkiem poprostu, nie siląc się już, jak niegdyś, osłonić się na wszelki wypadek jakąś cząsteczką prawdy, że wróciła dopiero co, rannym pociągiem. Słowa te były kłamstwem; przynajmniej dla Odety były one kłamliwe, bezcielesne, pozbawione punktu oparcia we wspomnieniu przyjazdu na dworzec; kiedy je wymawiała, paraliżował je odmienny obraz tego co robiła naprawdę w chwili gdy rzekomo wysiadała z pociągu. Ale w wyobraźni Swanna słowa te nie spotkały żadnej przeszkody; wbijały się w jego myśl z siłą tak niewątpliwej prawdy, iż gdyby przyjaciel jakiś powiedział mu, że jechał tym pociągiem i nie widział Odety, Swann byłby przeświadczony, że to przyjaciel się omylił co do dnia lub godziny, skoro jego świadectwo nie godzi się ze słowami Odety. Te słowa wydałyby mu się kłamliwe jedynie wówczas, gdyby je od początku podejrzewał. Aby Swann uwierzył że Odeta kłamie, trzeba było uprzedniego posądzenia. Wówczas to wystarczało. Wówczas wszystko co mówiła Odeta zdawało się Swannowi podejrzane. Kiedy słyszał w jej ustach jakieś nazwisko, było to z pewnością nazwisko któregoś z jej kochanków; raz wpadłszy na ten domysł, Swann trawił tygodnie całe na rozpaczy. Porozumiał się nawet raz z biurem detektywów, aby się wywiedzieć o adres i sposób życia jakiegoś nieznajomego; uspokoiłby się aż wówczas, kiedyby ów nieznajomy wyjechał w daleką podróż. W rezultacie, Swann dowiedział się, że to był wuj Odety, zmarły od dwudziestu lat.
Mimo że Odeta nie dozwalała mu na ogół spotkań w miejscach publicznych (mówiła, że stąd powstają plotki) zdarzało się, że się z nią znalazł razem na jakimś wieczorze, dokąd oboje byli zaproszeni, — u Farcheville’a, u „mistrza”, lub na balu dobroczynnym w jakiemś ministerstwie. Widział Odetę, ale nie śmiał zostać, z obawy zirytowania jej: myślałaby, że szpieguje przyjemności, jakich ona kosztuje z innymi. Przyjemności te przybierały w wyobraźni Swanna fantastyczne rozmiary, ponieważ nie widział ich zakończenia, wracając samotnie i idąc ze ściśniętem sercem spać, jak ja w kilka lat później, kiedy Swann miał przyjść do nas na obiad w Combray. I raz czy dwa poznał w takie wieczory ową radość, którą — gdyby nie następujące po niej tem gwałtowniejsze ataki uśmierzonego nagle niepokoju — możnaby nazwać spokojną radością, ponieważ polega na ukojeniu. I tak, jednego razu, Swann poszedł na chwilę na raut do malarza i już miał wychodzić. Zostawiał tam Odetę, zmienioną na świetną obcą istotę, pośród mężczyzn, którym spojrzenia jej i wesołość (ach, nie dla niego!) zdawały się wróżyć jakieś tajemne rozkosze tam lub gdzieindziej (może na „Bal des Incohérents”, dokąd, ku rozpaczy Swanna, Odeta mogła się wybrać później). Rozkosze te budziły w Swannie więcej zazdrości niż sam fakt cielesnego obcowania, dlatego że je sobie trudniej wyobrażał. Już miał opuścić pracownię, kiedy usłyszał że go ktoś woła. Usłyszał słowa, które, odejmując zabawie ów groźny finał, czyniły ją Swannowi retrospektywnie czemś niewinnem; czyniły z powrotu Odety rzecz już nie niepojętą i straszliwą, ale słodką i znaną, podobną trochę do jego codziennego życia, tulącą się doń w jego własnym powozie. Te słowa odzierały samą Odetę z tego co w niej było zbyt świetne i wesołe; mówiły że to był tylko kostjum przybrany na chwilę, dla niego, a nie w oczekiwaniu tajemniczych rozkoszy; kostjum, który już się jej sprzykrzył. Wszystko to wyczytał w słowach, które Odeta rzuciła mu kiedy był już na progu: „Czy nie zechciałby pan zaczekać na mnie pięć minut, ja też idę, wrócilibyśmy razem, odwiózłby mnie pan do domu”.
Prawda iż jednego dnia Forcheville poprosił żeby i jego zabrać; ale kiedy, przybywszy pod dom Odety, pytał czy mu pozwoli wejść także, Odeta odparła, wskazując Swanna: „Och, to zależy od tego pana; niech pan jego poprosi! Wreszcie, niech pan wejdzie na chwilę, jeśli pan ma ochotę; ale nie na długo, bo uprzedzam pana, że on lubi spokojnie rozmawiać ze mną i że wtedy nie bardzo znosi gości. Och, gdyby pan znał tego człowieka tak jak ja go znam! Nieprawdaż, my love, że ja jedna znam cię dobrze?”
Bardziej może jeszcze wzruszało Swanna, gdy Odeta zwracała doń w obecności Forcheville’a nietylko słowa czułości, wyróżnienia, ale także uwagi krytyczne, jak np: „Jestem pewna, że pan nie odpowiedział jeszcze swoim przyjaciołom w sprawie niedzielnego obiadu. Niech pan nie idzie, jeżeli pan nie chce; ale niech pan przynajmniej będzie grzeczny”. Albo: „Czy pan bodaj zostawił tu swoje studjum o Ver Meerze, aby móc nad niem popracować jutro? Co za leniuch! Ja pana zmuszę do pracy!” — słowa które dowodziły, że Odeta wtajemniczona jest w jego zabawy i pracę, że mają wspólne życie. I mówiąc to, darzyła go uśmiechem, w którym Swann czuł ją całkowicie swoją.
W takich chwilach, podczas gdy ona przyrządzała oranżadę, nagle — jak kiedy źle uregulowany reflektor wodzi zrazu dokoła przedmiotu na ścianie wielkie fantastyczne cienie, które potem kurczą się i znikają w nim — wszystkie straszliwe i zmienne pojęcia, jakie Swann sobie tworzył o Odecie, znikały, łączyły się z uroczem ciałem, które miał przed sobą. Przypuszczał nagle, że ta godzina spędzona w saloniku Odety, pod lampą, nie jest może godziną sztuczną, skomponowaną dla niego (dla zamaskowania owej przerażającej i rozkosznej rzeczy, o której Swann myślał bezustanku, nie mogąc jej sobie dobrze wyobrazić: godziny prawdziwego życia Odety, życia Odety kiedy jego tam niema), z teatralnemi akcesorjami i owocami z kartonu, ale że to jest może naprawdę godzina życia Odety. Może, gdyby go tu nie było, przysunęłaby panu de Forcheville ten sam fotel i podałaby mu nie jakiś nieznany napój, ale właśnie tę oranżadę? Może świat zamieszkały przez Odetę nie jest owym innym, przerażającym i nadprzyrodzonym światem, w który Swann ją bezustanku przenosił, a który istniał może tylko w jego wyobraźni, ale światem rzeczywistym, nie wydzielającym żadnego specjalnego smutku. Ów świat — to ten stół, na którym będzie mógł pisać, i ten napój, którego będzie mógł skosztować; wszystkie te przedmioty, na które patrzał z ciekawością, podziwem i wdzięcznością, bo, jeżeli chłonąc jego marzenia oswobodziły go od nich, i one w zamian wzbogaciły się jego marzeniami, ukazywały mu ich dotykalną realizację, absorbowały jego myśl, kształtowały się plastycznie w oczach, uspakajając równocześnie serce. Och! gdyby los pozwolił mu mieć wspólne mieszkanie z Odetą, czuć się u niej jak u siebie! gdyby, pytając służącego co jest na śniadanie, mógł usłyszeć w odpowiedzi menu Odety; gdyby musiał jej towarzyszyć, choćby bez ochoty, z obowiązku dobrego męża, niosąc jej płaszcz kiedy jest za gorąco, kiedyby Odeta zechciała przejść się rano po avenue du Bois-de-Boulogne; a wieczór, po obiedzie, o ileby miała ochotę zostać w domu w szlafroczku, gdybyż musiał być przy niej, robić to co ona zechce! Wówczas wszystkie drobiazgi życia Swanna — nawet najpospolitsze — które mu się zdawały tak smutne, nabrałyby jakiejś upajającej słodyczy, jakiejś tajemniczej gęstości, przez to, że stałyby się zarazem cząstką życia Odety, jak ta lampa, jak ta oranżada, ten fotel, kryjące tyle marzenia, materjalizujące tyle pragnień.
Jednakże Swann domyślał się, że ten odpoczynek, spokój, do których tak wzdychał, nie byłyby sprzyjającą atmosferą dla jego miłości. Kiedy Odeta przestałaby dlań być istotą wciąż nieobecną, żałowaną, urojoną; kiedy jego uczucie dla niej byłoby już nie owem tajemniczem wzruszeniem, o jakie przyprawiała go fraza sonaty, ale przywiązaniem, wdzięcznością; kiedyby się między nimi wytworzyły stosunki normalne, kładące koniec jego szaleństwu i smutkowi, bezwątpienia życie Odety, samo w sobie, wydałoby mu się wówczas mało interesujące, czego już kilka razy miał przeczucie, naprzykład w dniu kiedy przeczytał przez kopertę jej list do pana de Forcheville. Rozważając swoją chorobę równie sumiennie co gdyby ją był sobie zaszczepił dla studjów, Swann mówił sobie, iż, kiedy się wyleczy, wszelkie postępki Odety będą mu obojętne. Ale, w pełnej świadomości swego chorobowego stanu, obawiał się, narówni ze śmiercią, takiego wyleczenia, które byłoby w istocie śmiercią wszystkiego czem był obecnie.
Po owych spokojnych wieczorach, podejrzenia Swanna uśmierzały się; błogosławił Odetę i nazajutrz z samego rana posyłał jej najpiękniejsze klejnoty, za to że jej wczorajsza dobroć wzbudziła albo jego wdzięczność, albo tęsknotę do nawrotu tej dobroci, albo paroksyzm miłości, któremu potrzebował dać wyraz.
Ale kiedyindziej chwytał go na nowo ból; wyobrażał sobie, że Odeta jest kochanką Forcheville’a. Z pewnością, kiedy siedzieli oboje z Forchevillem w landzie Verdurinów w Lasku, w wilję owego obiadu w Chatou, dokąd Swanna nie zaproszono; kiedy widzieli go jak napróżno błagał Odety z wyrazem rozpaczy, oczywistym nawet dla jego stangreta, aby wróciła razem z nim; jak potem wracał sam, upokorzony; wówczas Odeta musiała go pokazywać Forcheville’owi, mówiąc: „Ależ się wścieka!” I z pewnością miała to samo błyszczące, okrutne, podstępne i skryte spojrzenie, co w ów dzień, kiedy Forcheville wypędził od Verdurinów Saniette’a.
Wówczas Swann nienawidził jej. „Ale bo też ja jestem skończony głupiec, — powiadał sobie; płacę swojemi pieniędzmi za cudzą przyjemność. Niechże ona też trochę uważa i zanadto nie przeciąga struny, bo mógłbym łatwo wogóle przestać dawać cokolwiek. W każdym razie wyrzeczemy się chwilowo dodatkowych uprzejmości! Pomyśleć, że nie dalej niż wczoraj, kiedy wspomniała, że miałaby ochotę jechać na festiwal do Bayreuth, byłem na tyle głupi, aby jej zaproponować wynajęcie jednego z zameczków króla bawarskiego w okolicy, dla nas dwojga. Zresztą, wcale nie zdawała się tem zachwycona; nie powiedziała jeszcze ani tak ani nie; miejmy nadzieję, że odmówi, wielkie nieba! Słuchać Wagnera przez dwa tygodnie z osobą, która zna się na muzyce tyle co kura na pieprzu, to byłoby wesołe!”
Nienawiść jego, tak samo jak miłość, potrzebowała wyrażać się, działać. Swann znajdował przyjemność w tem, aby posuwać coraz to dalej swoje wrogie domysły, ponieważ, dzięki przewrotności jaką przypisywał Odecie, nienawidził jej tem bardziej. Gdyby — jak starał się to sobie wyobrazić — przypuszczenia jego okazały się prawdą, mógłby mieć sposobność ukarania jej i wyładowania rosnącej wściekłości. Posunął się aż do przypuszczenia, że dostanie od Odety list, w którym poprosi go o pieniądze na wynajęcie owego zamku koło Bayreuth, ale uprzedzając Swanna że nie będzie mógł przyjechać, bo przyrzekła Forcheville’owi i Verdurinom, że ich zaprosi. Och! jakiż byłby rad, gdyby się ośmieliła! Z jakąż radością odmówiłby, z jaką rozkoszą ułożyłby mściwą odpowiedź! Z góry lubował się dobieraniem wyrażeń, wykrzykiwał je na cały głos, tak jakby dostał list w rzeczywistości.
Otóż, to właśnie ziściło się nazajutrz. Odeta napisała mu, że państwo Verdurin i ich przyjaciele wybraliby się chętnie na cykl wagnerowski, i że, gdyby Swann zechciał ofiarować jej te pieniądze, miałaby wreszcie, sama tak często przyjmowana u nich, przyjemność zaproszenia ich wzajem. O Swannie nie mówiła ani słowa; rozumiało się samo przez się, że obecność pani Verdurin wyklucza jego udział.
Wówczas miał tę rozkosz aby jej przesłać ową straszliwą odpowiedź, której każde słowo obmyślił w wilję, nie śmiejąc marzyć aby mu się mogła kiedy przydać. Niestety! czuł, że za pieniądze które Odeta posiadała lub które znalazłaby łatwo, mogłaby i tak wynająć mieszkanie w Bayreuth, skoro miała ochotę; ona, niezdolna odróżnić Bacha od Clapissona! Ale, bądź co bądź, żyłaby tam mniej wystawnie. Nie będzie mogła — tak jakby to robiła za jego pieniądze — urządzać co wieczór w zamku owych wykwintnych kolacyjek, po których przyjdzie jej może ochota — co, być może, nie stało się jeszcze — znaleźć się w ramionach p. de Forcheville. I przynajmniej nie Swann będzie płacił tę nienawistną podróż! — Och! gdyby mógł zapobiec temu, gdyby Odeta mogła zwichnąć nogę przed wyjazdem, gdyby stangret wiozący ją na kolej zgodził się za jakąbądź cenę zawieźć ją w miejsce, gdzieby pozostała jakiś czas uwięziona — przewrotna kobieta z oczami emaljowanemi uśmiechem wspólnictwa z Forchevillem, jaką była Odeta dla Swanna od czterdziestu ośmiu godzin.
Ale nigdy nie była taką zbyt długo. Po kilku dniach, błyszczące i kłamliwe spojrzenie traciło swój blask i swoją przewrotność; ów obraz znienawidzonej Odety, mówiącej do Forcheville’a: „Ależ się wścieka!” zaczynał blednąc, zacierał się. Wówczas zjawiała się stopniowo jaśniejąca łagodnie twarz innej Odety, tej która uśmiechała się do Forcheville’a, ale uśmiechem pełnym tkliwości dla Swanna, kiedy mówiła: „Niech pan nie siedzi długo, pan Swann nie bardzo lubi, żeby ktoś był u mnie, kiedy on ma ochotę zostać. Och, gdyby pan znał tego człowieka tak jak ja go znam!” To był ten sam uśmiech, który miała dziękując Swannowi za jakiś dowód jego delikatności, którą tak bardzo ceniła; za jakąś radę, której szukała w jednej z owych poważnych okoliczności, kiedy miała zaufanie tylko do niego.
Wówczas Swann zapytywał sam siebie, w jaki sposób mógł do tej Odety napisać obelżywy list, do którego spewnością nie sądziła go zdolnym i który musiał go ściągnąć z wysokiego, jedynego szczebla, jaki dobroć jego, lojalność, zdobyły mu w jej opinji. Miłość jej ucierpi od tego, bo, jeśli go kochała, to dla tych zalet, których nie znajdowała ani w panu de Forcheville ani w nikim innym. Dla tych zalet Odeta okazywała mu tak często czułość, którą Swann liczył za nic w chwili gdy był zazdrosny, ponieważ czułość ta nie była wyrazem pragnienia, dowodziła raczej przywiązania niż miłości. Ale zaczynał czuć na nowo jej wartość, w miarę jak samorzutne odprężenie jego podejrzeń, często sprowadzane jakąś lekturą lub gawędą z przyjacielem, czyniło jego namiętność mniej chciwą wzajemności.
Teraz, kiedy po tych wahaniach Odeta wróciła w naturalny sposób w miejsce z którego zazdrość Swanna usunęła ją na chwilę, w perspektywę w której wydawała mu się uroczą, wyobrażał ją sobie ze spojrzeniem pełnem czułości i pokusy, i tak ładną, że nie mógł się wstrzymać, aby nie wysunąć ku niej warg, jakgdyby była tuż i jakgdyby ją mógł pocałować. I za to czarujące i życzliwe spojrzenie, zachował dla niej tyle wdzięczności, co gdyby ono istniało naprawdę; jakgdyby, to nie było tylko jego urojenie, sposób uczynienia zadość własnym pragnieniom.
Jaką on jej musiał sprawić przykrość! Z pewnością miał dość przyczyn do urazy, ale przyczyny te nie wystarczyłyby, gdyby tak nie kochał Odety. Czyż nie miał równie poważnych pretensyj do innych kobiet, którym mimo to oddałby dziś chętnie jakąś przysługę, nie czując do nich gniewu, bo ich już nie kochał? Gdyby miał kiedyś osiągnąć tę samą obojętność w stosunku do Odety, zrozumiałby, że to jedynie zazdrość kazała mu znajdować coś okrutnego, nieprzebaczalnego w owem jej pragnieniu, tak naturalnem w gruncie, płynącem z odrobiny dzieciństwa, a także z pewnej delikatności duszy, aby móc z kolei — skoro się nadarzyła sposobność — odwzajemnić państwu Verdurin ich grzeczność, zabawić się w panią domu.
Wracał do tego punktu widzenia, przeciwnego perspektywom jego miłości i zazdrości. Silił się wznieść do jakiejś bezstronności intelektualnej; brał w rachubę różne możliwości, próbował sądzić Odetę tak jakby jej nie kochał, jakgdyby była dlań kobietą taką jak inne, tak jakby życie Odety nie było — z chwilą jego nieobecności — obce, knute w sekrecie przed nim, przeciw niemu.
Czemu przypuszczać, że ona tam będzie kosztowała z Forchevillem, albo z innymi, upajających rozkoszy, których nie zaznała ze Swannem i które są wyłącznie tworem jego zazdrości? W Bayreuth czy w Paryżu, jeśli się zdarzy Forcheville’owi myśleć o nim, to jedynie jak o człowieku grającym wielką rolę w życiu Odety, jak o człowieku któremu musi ustępować miejsca, kiedy się u niej spotkają. Gdyby Odeta i Forcheville tryumfowali że są tam mimo niego, Swann sam byłby temu winien, starając się daremnie przeszkodzić tej podróży. Przeciwnie, gdyby pochwalił jej projekt — ostatecznie niewinny — robiłoby to wrażenie, że ona jest tam za jego zgodą, czułaby się tam jakby wyprawiona, ulokowana przez niego. Przyjemność podejmowania ludzi, którzy ją tak często ugaszczali, zawdzięczałaby poniekąd Swannowi. Gdyby posłał Odecie te pieniądze, gdyby ją zachęcił do podróży i postarał umilić się pobyt, wówczas, zamiast jechać nadąsana, bez pożegnania, przybiegłaby do niego szczęśliwa, wdzięczna; miałby radość widzenia jej, radość której nie kosztował blisko od tygodnia, a której nic nie mogło mu zastąpić. Bo skoro tylko Swann mógł sobie wyobrazić Odetę bez wstrętu, skoro znów widział dobroć w jej uśmiechu, kiedy zazdrość nie zaostrzała jego miłości żądzą odebrania Odety każdemu innemu, wówczas miłość ta stawała się zwłaszcza upodobaniem w jej osobie. Podziwiał niby widowisko, lub badał jak zjawisko przyrody wznoszenie się jej spojrzeń, rodzenie się jej uśmiechu, barwę jej głosu. I ta przyjemność, różna od wszystkich innych, stworzyła w nim w końcu potrzebę Odety, potrzebę którą jedynie ona mogła uśmierzyć swoją obecnością albo swojemi listami. Potrzeba ta była prawie równie bezinteresowna, artystyczna, równie perwersyjna jak inna pasja cechująca to nowe życie Swanna, w którem, po oschłości i depresji dawniejszych lat, nastąpił rodzaj duchowego przekrwienia. Nie wiedział, czemu zawdzięcza to nieoczekiwane wzbogacenie swego dawniejszego życia, niby osoba delikatnego zdrowia, która od pewnego momentu nabiera sił i ciała i zdaje się przez jakiś czas zbliżać do zupełnego wyleczenia. Ową drugą pasją, która się w nim rozwijała również poza realnym światem, było słuchanie i poznawanie muzyki.
Toteż przez sam chemizm swojej choroby, po okresie w którym destylował ze swojej miłości zazdrość, zaczynał znów wytwarzać czułość, litość dla Odety. Znów stawała się Odetą uroczą i dobrą. Miał wyrzuty, że był dla niej twardy. Pragnął, żeby przyszła do niego; przedtem zaś chciał jej sprawić jakąś przyjemność, widzieć jak wdzięczność rzeźbi jej twarz, modeluje jej uśmiech.
Toteż Odeta, pewna że on przyjdzie po kilku dniach równie czuły i uległy jak wprzódy aby ją błagać o pojednanie, przywykła już nie bać się żalów ani nawet gniewów Swanna i, o ile jej to było na rękę, odmawiała mu faworów na których zależało mu najwięcej.
Może nawet nie wiedziała, jak bardzo Swann był szczery w momencie sprzeczki, kiedy mówił że jej już nie pośle pieniędzy i że będzie się starał jej szkodzić. Może również nie wiedziała, jak bardzo był szczery jeżeli nie wobec niej, to bodaj wobec samego siebie w innych wypadkach, kiedy, dla dobra ich wspólnej przyszłości, aby pokazać Odecie że może się bez niej obejść, że zerwanie jest zawsze możliwe, postanawiał przetrwać jakiś czas nie widząc jej.
Czasami robił to po kilku dniach, w których Odeta nie sprawiła mu nowej zgryzoty; wiedział zaś, że najbliższe spotkania z nią nie mogą mu przynieść żadnej wielkiej słodyczy, raczej jakąś nową przykrość, która położy koniec obecnemu spokojowi. Pisał wtedy do Odety, że, będąc bardzo zajęty, nie może jej odwiedzić w żaden z zapowiedzianych dni. I otóż list od niej, mijając się z jego listem, prosił go właśnie o przesunięcie któregoś spotkania. Natychmiast Swann zastanawiał się nad przyczyną jej kroku: podejrzenia, udręki chwytały go na nowo. W tej nowej gorączce nie mógł już dotrzymać postanowień, jakie powziął w poprzednim stanie względnego spokoju; biegł do Odety i domagał się widzenia jej we wszystkie najbliższe dni. Nawet jeżeli ona nie napisała doń pierwsza, jeżeli tylko odpowiedziała na jego list, to wystarczało aby Swann nie mógł wytrwać bez jej widoku. Bo, nawspak jego rachubom, zgoda Odety zmieniała w nim wszystko. Jak wszyscy, którzy posiadają jakąś rzecz, chcą sobie wyobrazić coby się stało gdyby nagle przestali ją posiadać, usunął tę rzecz ze swojej duszy, zostawiając wszystko inne w tym stanie co kiedy ona tam była. Otóż, nieobecność jakiejś rzeczy nie jest jedynie tem; to nie jest prosty częściowy brak; to jest zburzenie całej reszty, nowy stan, którego nie można przewidzieć w dawnym.
Innym razem przeciwnie, kiedy Odeta wybierała się w podróż, wówczas Swann po jakiejś drobnej, dowolnie upozorowanej sprzeczce decydował się nie pisać do niej i nie widzieć jej przed powrotem. W ten sposób, z całem wyrachowaniem, rozłące rozpoczętej jedynie nieco wcześniej, nieuniknionej przez sam fakt podróży, dawał pozór wielkiego zerwania, które Odeta weźmie może za ostateczne. Już wyobrażał sobie kochankę niespokojną, strapioną brakiem jego wizyty lub listu; a obraz ten, uspakajając jego zazdrość, ułatwiał mu odzwyczajenie się od jej widoku. Bezwątpienia, chwilami, w zaułku świadomości, dokąd wola Swanna spychała tę myśl dzięki trzem tygodniom postanowionej rozłąki, z przyjemnością zważał nadzieję ujrzenia Odety za powrotem; ale czynił to tak nieskwapliwie, że zaczynał pytać sam siebie, czy nie podwoiłby chętnie trwania tak mało dotkliwego braku. Rozłąka datowała dopiero od trzech dni; czasami o wiele dłużej nie widywał Odety, i to bez uprzedniego przygotowania. Mimo to, niechby jakaś lekka przeciwność lub niedyspozycja fizyczna pozwoliła mu uważać daną chwilę za moment wyjątkowy, specjalny, w którym sam rozsądek godzi się przyjąć ulgę czerpaną z przyjemności i daje urlop woli aż do podjęcia nowego, celowego wysiłku, — już działanie tej woli słabło. I nawet jeszcze mniej: przypomniał sobie np. że zaniedbał poprosić Odety o jakąś wskazówkę; ot, na jaki kolor chce przemalować swój powóz; lub jakieś sprawy giełdowe, czy chce nabyć akcje zwykłe czy uprzywilejowane (bardzo to ładna rzecz pokazać, że może istnieć bez widzenia jej, ale gdyby potem trzeba było przemalować na nowo lub gdyby akcje nie dały dywidendy, dużoby na tem zyskał!) — i oto myśl ujrzenia Odety, jak napięta gumelastyka, lub powietrze w machinie pneumatycznej, z nieokreślonych dali w których Swann ją trzymał, wracała jednym skokiem w pole doraźnych i natychmiastowych możliwości.
Myśl ta wracała nie znajdując już sprzeciwu, zresztą tak nieodparta, że Swann mniej cierpiał wprzódy, dzień po dniu, czując jak się zbliżają dwa tygodnie spodziewanej rozłąki z Odetą, niż teraz, czekając dziesięć minut aż stangret zaprzęgnie powóz, który miał go do niej zawieźć. Minuty te spędzał w transach niecierpliwości i radości, w których po tysiąc razy z nagłą tkliwością obracał w głowie myśl ujrzenia Odety; myśl która, w chwili gdy przypuszczał że jest tak daleko, znalazła się nagłym zwrotem i tak blisko niego w najbliższej świadomości! Bo ta myśl nie znajdowała już zapory w pragnieniu przezwyciężenia jej: pragnienie to przestało istnieć u Swanna, od czasu jak dowiódł sam sobie — tak sądził przynajmniej — że mu to przyszło tak łatwo. Nie widniał już żadnej przeszkody aby odroczyć tę próbę rozłąki, co do której był teraz pewien że ją potrafi uskutecznić, skoro zechce. Bo też owa myśl ujrzenia Odety wracała strojna dlań nowością, urokiem, obdarzona siłą, którą przyzwyczajenie zwątliło, ale która skrzepiła się w owej prywacji nie trzech dni ale piętnastu (bo czas wyrzeczenia się trzeba liczyć przez antycypację wedle oznaczonego z góry terminu). To co byłoby dotąd oczekiwaną i łatwą do poświęcania przyjemnością, stawało się nieoczekiwanem szczęściem, wobec którego jest się bez obrony. I myśl ta wracała upiększona nieświadomością tego co Odeta mogła myśleć i robić w miarę jak on nie daje znaku życia; tak że kochanka, którą miał odnaleźć, stawała się pasjonującem objawieniem Odety prawie nieznanej.
Ale Odeta, jak odmowę pieniędzy uważała tylko za fintę, tak samo widziała jedynie pretekst w informacjach tyczących odmalowania powozu lub kupna papierów, o które-to wskazówki Swann przychodził ją rzekomo prosić. Bo Odeta nie odtwarzała sobie rozmaitych faz które on przechodził; nie siliła się zrozumieć ich mechanizmu, wierząc tylko w to co znała zgóry, w konieczne, niezawodne i zawsze jednakie zakończenie. Pojęcie niekompletne — tem głębsze może, o ile sądzić z punktu Swanna, który byłby z pewnością uznał, że Odeta go nie rozumie; tak jak morfinista albo gruźlik czują się niezrozumiani przez lekarza. Jeden z nich sądzi, że mu stanęły w poprzek jedynie nieszczęśliwe okoliczności, gdy już się miał wyleczyć z zastarzałego nałogu: drugi wierzy, że go zaskoczyła przygodna niedyspozycja w chwili gdy miał wreszcie wyzdrowieć; ale lekarz nie przywiązuje zbytniej wagi do tych rzekomych przypadków; uważa je za prostą maskaradę nałogu lub choroby, które obrały tę postać, aby się przypomnieć pacjentom, nie przestając w rzeczywistości beznadziejnie ciążyć nad nimi, gdy oni się łudzili rojeniami o silnej woli lub o wyzdrowieniu. I w istocie, miłość Swanna doszła do punktu, gdy lekarz, — a w niektórych chorobach i najśmielszy chirurg — pytają sami siebie, czy rozsądne lub nawet możliwe jest pozbawić chorego jego nałogu albo odjąć mu jego chorobę.
To pewna, że Swann nie miał bezpośredniego poczucia rozmiarów swojej miłości. Kiedy starał się ją zmierzyć, często zdawała mu się zmniejszona, niemal sprowadzona do zera. Chłód, niemal wstręt, jaki budziły w nim — zanim pokochał Odetę — jej wyraziste rysy, jej nieświeża cera, wracały mu w pewne dni. „Doprawdy, jest widoczny postęp, powiadał sobie nazajutrz; ściśle biorąc, nie czułem wczoraj prawie żadnej przyjemności będąc z nią w łóżku; a nawet — to ciekawe — wydawała mi się brzydka”. I niewątpliwie był szczery, ale miłość jego rozpościerała się już daleko poza regiony fizycznego pożądania. Nawet osoba Odety nie zajmowała w niej już wiele miejsca. Kiedy spojrzenie Swanna padło na jej fotografję, lub kiedy ona sama przyszła do niego, zaledwie mógł utożsamić jej rzeczywistą lub sportretowaną twarz z owem bolesnem i stałem wzruszeniem, jakie w nim mieszkało. Powiadał sobie, prawie ze zdziwieniem: „To ona”, jakgdyby nam nagle uzewnętrzniono obraz jednej z naszych chorób, któraby się nam nie wydała podobna do tego co cierpimy. „Ona”: — próbował pytać sam siebie, co to takiego; bo w tem jest podobieństwo między miłością a śmiercią (raczej niż inne mętne podobieństwa, które się wciąż przytacza), że każą nam one wnikać coraz głębiej w tajemnice osobowości, w obawie że ich realność nam się umyka. I ta choroba, którą była miłość Swanna, tak się rozrosła, tak ściśle zespoliła się z jego nawykami, ze wszystkiemi jego czynnościami, z jego myślą, zdrowiem, z jego snem, życiem, nawet z tem czegoby pragnął po śmierci, tak dalece stopiła się z nim samym, że nie dałoby się jej wyrwać z niego, nie niwecząc go prawie całkowicie; miłość jego, jak się mówi w chirurgji, nie nadawała się już do operacji.
Przez tę miłość Swann oderwał się od wszystkich zainteresowań. Czasem pokazywał się w wielkim świecie, powiadając sobie, że jego stosunki — jak elegancki zaprząg, którego Odeta nie umiała zresztą dobrze ocenić — mogłyby mu przydać nieco wartości w jej oczach. I byłoby to może prawdą, gdyby jego stosunki nie były tak zdeprecjonowane właśnie przez tę miłość, która obniżała dla Odety cenę wszystkiego przez to, że on sam tego nie cenił. Teraz, będąc w towarzystwie, obok smutku pobytu wśród rzeczy i ludzi których Odeta nie znała, Swann odczuwał ową bezinteresowną przyjemność, jaką znajdowałby w powieści lub obrazie, przedstawiających uciechy próżniaczej klasy; jak znowuż, będąc u siebie, lubił zważać wzorowe funkcjonowanie domowego mechanizmu, elegancję swojej garderoby i liberji, dobrą lokatę kapitałów. To było dlań to samo, co czytać w ulubionym Saint-Simonie o porządku dnia i menu posiłków pani de Maintenon lub o chytrej drapieżności i szerokim trybie życia Lulliego. I, w miarę słabych zainteresowań jakie jeszcze zachował, Swann czerpał jakby nową przyjemność w tem, aby się móc przenieść na chwilę w owe szczupłe okolice swojego ja, które pozostały niemal obce jego miłości, jego zgryzocie. Pod tym względem czuł się obecnie najlepiej w osobowości, w której moja cioteczna babka widziała go jako „młodego Swanna”, — osobowości różnej od owej drugiej, bardziej indywidualnej, jaką był pan Karol Swann. Jednego dnia, chciał posłać owoce na urodziny księżnej parmeńskiej, ile że często mogła pośrednio przydać się Odecie, dostarczając mu miejsc na jakieś uroczystości, na galowe przedstawienia. Nie bardzo umiejąc dać z tem sobie radę, obarczył zamówieniem kuzynkę swojej matki, uszczęśliwoną że mu się może przysłużyć. Zdając sprawę ze zlecenia, doniosła mu, że nie kupiła wszystkich owoców w jednym sklepie, ale wzięła winogrona u Crapote, którego są specjalnością, truskawki u Jaureta, gruszki u Cheveta, gdzie są najpiękniejsze, etc. „Każdy owoc — pisała — obejrzałam i wybrałam sztuka po sztuce”. I w istocie, z podziękowań księżnej mógł Swann ocenić wonność truskawek i soczystość gruszek. Ale zwłaszcza owo: „każdy owoc obejrzałam i wybrałam sztuka po sztuce” stało się ukojeniem dla jego cierpienia, unosząc jego świadomość w sferę w której bawił rzadko, mimo że do niej należał jako spadkobierca bogatego i szanownego mieszczaństwa, gdzie przechowywała się dziedzicznie, gotowa na jego usługi skoro tego zapragnie, znajomość „dobrych adresów” i umiejętność zamówień.
Z pewnością, Swann od zbyt dawna zapomniał że był „młodym Swannem”, aby nie odczuć — kiedy znów stał się nim na chwilę — przyjemności żywszej, niż te których kosztował zwykle i na które był znieczulony. O ile uprzejmość mieszczan, dla których pozostał zwłaszcza owym „młodym Swannem” była mniej żywa niż uprzejmość arystokracji (ale pochlebniejsza, bo w owej sferze przynajmniej nieodłączna jest od szacunku), to pewna, że żaden bilecik książęcej Wysokości, żadne dostojne rozrywki które mu ofiarowywano, nie mogłyby być Swannowi równie miłe jak list w którym proszono go na świadka ślubu, lub bodaj proste zaproszenie naślub w rodzinie starych przyjaciół jego rodziców. Niektórzy zachowali z nim stosunki — jak np. dziadek, który poprzedniego roku zaprosił Swanna na ślub mojej matki; inni ledwie go znali osobiście, ale poczuwali się do obowiązków grzeczności dla syna nieboszczyka Swanna, jego godnego spadkobiercy.
Ale, dzięki dawnej zażyłości, światowcy również w pewnej mierze stanowili cząstkę jego domu, otoczenia i jakby rodziny. Przechodząc w myśli swoje świetne stosunki, Swann miał poczucie tego samego bezpieczeństwa, komfortu, co patrząc na piękne dobra ziemskie, piękne srebra, piękną bielizną stołową, które odziedziczył po swoich. Myślał że, gdyby go nagle w domu poraził jakiś atak, lokaj pobiegłby odruchowo po księcia de Chartres, po księcia de Reuss, po księcia de Luxembourg, po barona de Charlus; i owa myśl przynosiła mu tę samą pociechę, co naszej starej Franciszce świadomość, iż będzie pochowana we własnem cienkiem płótnie, znaczonem, nie cerowanem (lub cerowanem tak delikatnie, że to dawało jedynie tem wyższe pojęcie o staraniu pracownicy), w całunie, którego często wspominany obraz dawał jej niezawodną satysfakcję jeżeli nie komfortu, to bodaj zadowolonej próżności. We wszystkich postępkach i myślach odnoszących się do Odety, Swann ulegał wciąż tajonemu uczuciu, że jest jej może nie mniej drogi, ale jako towarzystwo mniej miły od kogokolwiek, od najnudniejszego z „paczki” Verdurinów; toteż kiedy się przenosił myślą w świat, dla którego był człowiekiem uroczym i pożądanym, gdzie robiono wszystko aby go ściągnąć, gdzie rozpaczano że go się tak mało widuje, zaczynał wierzyć w istnienie szczęśliwego życia, prawie odczuwał jego głód. Podobny był wówczas choremu, leżącemu od wielu miesięcy w łóżku, na djecie, gdy ujrzy w dzienniku menu oficjalnego śniadania lub anons wycieczki na Sycylję.
O ile Swann musiał się usprawiedliwiać przed przyjaciółmi z towarzystwa że ich zaniedbuje, o tyle czuł potrzebę usprawiedliwiania przed Odetą swoich u niej wizyt. A jeszcze płacił za nie, zastanawiając się z końcem miesiąca — o ile bodaj trochę nadużył cierpliwości Odety i odwiedzał ją częściej — czy wystarczy jej posłać cztery tysiące franków! I dla każdej wizyty znajdował jakiś pozór: prezent, który przynosił Odecie; informację której potrzebowała; pana de Charlus, którego spotkał idącego do niej i który zmusił jakoby Swanna aby mu towarzyszył. W braku pretekstu, prosił pana de Charlus aby zaszedł do Odety i, aby sobie niby to przypomniał, ot, w trakcie rozmowy, że ma pilno do pomówienia ze Swannem, prosząc aby go zechciała sprowadzić; ale najczęściej Swann czekał daremnie; Charlus powiadał mu wieczorem, że sztuczka się nie powiodła. Tak iż Odeta, która teraz często wyjeżdżała, niewiele widywała Swanna, nawet będąc w Paryżu. Ona, która wówczas gdy go kochała, mówiła: „Jestem zawsze wolna” i: „Cóż mnie może obchodzić, co sobie ludzie myślą?”, teraz, za każdym razem kiedy Swann ją chciał widzieć, zasłaniała się konwenansami lub tłumaczyła się zajęciem. Kiedy się chciał wybrać na jakiś bazar dobroczynny, na wernisaż, premierę, gdzie ona miała być, mówiła że się z nią afiszuje, że ją traktuje jak kokotę.
Swann wiedział, że Odeta zna i bardzo ceni mego wuja Adolfa, z którym on sam był w przyjaźni; otóż, pragnąc nie być całkowicie pozbawiony widoku Odety, zaszedł raz do niego na ulicę Bellechasse, aby go poprosić o użycie swego wpływu na nią. Ile razy Odeta wspomniała Swannowi o moim wuju, uderzała w tony poetyczne, powiadając: „Och, on, to nie to co ty; jego przyjaźń dla mnie, to rzecz taka piękna, taka wielka, taka ładna! Onby z pewnością nie poniżył mnie do tego stopnia, aby się chcieć wciąż ze mną pokazywać w miejscach publicznych”; toteż Swann był w kłopocie, i nie wiedział do jakiego tonu ma się wznieść, mówiąc z wujem Adolfem o Odecie. Ustalił najpierw a priori doskonałość Odety; dogmat jej seraficznej nadziemskości; objawienie jej cnót nie dających się ani wykazać ani wywieść z doświadczenia. „Chcę z tobą pomówić. Ty wiesz, czem jest Odeta, kobieta nieporównana, istota cudowna, anioł. Ale wiesz także, co to jest życie w Paryżu. Nie wszyscy widzą Odetę w tem świetle co ty i ja. Są tedy ludzie, którzy znajdują, że ja odgrywam rolę trochę śmieszną; ona nie dopuszcza nawet myśli, abym ją mógł spotkać gdzieś poza domem, w teatrze naprzykład. Ty, do którego ona ma takie zaufanie, czy nie mógłbyś jej powiedzieć parę słów za mną, upewnić ją że przesadza, że fakt mojego ukłonu nie jest niczem kompromitującem”.
Wuj poradził Swannowi, aby jakiś czas wstrzymał się od widywania Odety, co tylko dobrze wpłynie na jej uczucia; Odecie zaś poradził, aby pozwoliła Swannowi spotykać ją dowoli. W kilka dni potem Odeta napomknęła Swannowi, że się zawiodła na moim wuju; że to jest samiec podobny, do wszystkich innych: próbował wziąć ją siłą! Uspokoiła Swanna, który w pierwszej chwili chciał wyzwać wuja; ale kiedy go spotkał, odmówił mu podania ręki. Żałował później tego zerwania z wujem Adolfem, ile że, gdyby go widywał czasami i mógł z nim rozmawiać poufnie, byłby mógł rozświetlić niektóre pogłoski, tyczące dawnego życia Odety w Nizzy, gdzie wuj Adolf spędzał zwykle zimę. Swann przypuszczał nawet, że wuj może tam poznał Odetę. Jakieś słówko, które się wyrwało komuś w obecności Swanna o człowieku będącym jakoby niegdyś kochankiem Odety, wstrząsnęło nim. Ale rzeczy, które — zanim je poznał — wydałyby mu się najokropniejsze i najbardziej nie do wiary, raz doszedłszy do jego świadomości wcielały się na zawsze w jego smutek; przyjmował je, nie pojmował już że mogłoby ich nie być. Jedynie każda z nich zostawiała niezatartą rysę na pojęciu, jakie sobie tworzył o swojej kochance.
Zdał sobie nawet raz sprawę, że lekkie obyczaje Odety, których nie byłby podejrzewał, były dosyć znane; w Baden i w Nizzy, gdzie spędzała niegdyś po kilka miesięcy, miała rodzaj swoistej sławy. Swann starał się zbliżyć do niektórych viveurów, aby ich wybadać; ale ci wiedzieli że on zna Odetę; przytem Swann bał się przypominać im Odetę, naprowadzać ich na jej ślady. Dotychczas nic mu się nie mogło wydać równie czcze, jak wszystko co się odnosiło do kosmopolitycznego życia Baden lub Nizzy; ale skoro się dowiedział, że Odeta może niegdyś „puszczała się” w owych miejscach rozkoszy (przyczem nie zdołał nigdy dojść, czy robiła to jedynie dla pieniędzy, których dzięki Swannowi nie potrzebowała, czy przez kaprys, który mógłby się odrodzić), teraz pochylał się z bezsilnym, ślepym i zawrotnym lękiem nad przepaścią bez dna, gdzie utonęły owe lata siedemdziesiąte, podczas których spędzało się zimę na promenade des Anglais, a lato pod lipami w Baden. Znajdował w nich jakąś głębię, bolesną ale wspaniałą, podobną tej, której użyczyłby im poeta; i gdyby drobne kroniki ówczesnego Jasnego Brzegu mogły mu pomóc coś zrozumieć z uśmiechu albo ze spojrzeń — tak uczciwych i prostych! — Odety, włożyłby w ich odtwarzanie więcej pasji, niż estetyk, badający stare dokumenty Florencji XV wieku, aby przez nie głębiej wniknąć w duszę Primavery, pięknej Vanny, lub Wenus Botticellego.
Często, nic nie mówiąc, patrzał na Odetę, dumał; ona powiadała mu: „Jaką ty masz smutną minę!” Niedawno jeszcze temu, od myśli że Odeta jest dobrą istotą, podobną do najlepszych jakie znał, Swann przeszedł do poglądu że jest zwykłą utrzymanką; i naodwrót, zdarzyło mu się od tego czasu wrócić od Odety de Crécy, zanadto może znanej birbantom i kobieciarzom, do tej twarzy o wyrazie niekiedy tak słodkim, do tej natury tak ludzkiej. Powiadał sobie: „Cóż to ma za znaczenie, że w Nizzy wszyscy wiedzą, kto jest Odeta de Crécy? Takie reputacje, nawet gdy są prawdziwe, są produktem cudzych pojęć”. Myślał sobie, że ta legenda — choćby nawet była autentyczna — jest czemś poza Odetą; że nie mieszka w niej jako niezniszczalna i złowroga osobowość; że owa istota, która mogła zejść chwilowo na złe drogi, to jest kobieta o dobrych oczach, o sercu pełnem współczucia dla niedoli, o uległem ciele które trzymał i ściskał w ramionach i pieścił je; kobieta, którą zdoła może kiedyś posiąść całą, jeżeli potrafi stać się jej nieodzownym. Była, przy nim, tuż obok, często zmęczona, z twarzą wyzbytą na chwilę gorączki i radosnej żądzy nieznanych rzeczy, które zadawały Swannowi ból; rozgarniała włosy rękami; czoło jej, twarz, wydawały się szersze; wówczas, nagle, niby żółty płomień, tryskała z jej oczu jakaś myśl poprostu ludzka, jakieś dobre uczucie, takie jakie zjawia się we wszystkich istotach, kiedy stają się bardziej sobą, w chwili odpoczynku lub skupienia. I natychmiast cała twarz Odety rozświecała się niby szary krajobraz pokryty chmurami, które rozsuną się nagle, aby go przeobrazić w blaskach zachodu. W takich momentach Swann byłby mógł podzielić życie wewnętrzne Odety, nawet przyszłość, którą zdawała się oglądać w zadumie; nie czuć w niej było osadu żadnych złych wyruszeń. Takie chwile, mimo iż coraz rzadsze, nie były daremne. We wspomnieniu, Swann spajał te cząsteczki, zacierał szczeliny, odlewał w złocie Odetę pełną dobroci i spokoju; dla tej Odety uczynił później (jak się to okaże w drugiej części utworu), ofiary, których nie byłaby uzyskała tamta.
Ale jakże te chwile były rzadkie, i jak mało ją teraz widywał! Nawet co się tyczyło ich wspólnego wieczoru, dopiero w ostatniej minucie Odeta mówiła mu, czy będzie mu go mogła udzielić; licząc bowiem na to że Swann jest dla niej zawsze wolny, chciała się wprzód upewnić czy nikt inny nie zapowie się do niej. Powiadała mu, że musi czekać na odpowiedź niezmiernej dla niej wagi; i nawet w czasie bytności Swanna, w ciągu wieczora, jeśli przyjaciele wzywali Odetę do teatru lub na kolację, podskakiwała radośnie i ubierała się coprędzej. W miarę postępów tualety, każdy jej ruch zbliżał Swanna do chwili w której będzie trzeba pożegnać kochankę, do chwili w której Odeta pomknie niewstrzymanym pędem. Kiedy wreszcie gotowa, zatapiając po raz ostatni w lustrze podniecone i baczne spojrzenia, kładła nieco różu na wargi, poprawiała grzywkę i kazała podać błękitny wieczorowy płaszcz ze złotemi guzami, Swann miał minę tak smutną, że Odeta nie mogła wstrzymać zniecierpliwienia. „Oto jak mi dziękujesz — mówiła — za to, żem ci pozwoliła zostać do ostatniej chwili. A ja myślałam, że robię ci przyjemność. Dobrze to wiedzieć na inny raz!”
Czasami, ryzykując jej gniew, postanawiał sobie że się będzie starał zbadać dokąd ona poszła; marzył o zbliżeniu się z Forchevillem, który zdołałby go może oświecić. Zresztą, kiedy Swann wiedział z kim Odeta spędziła wieczór, najczęściej mógł pośród swoich przyjaciół znaleźć kogoś kto znał, choćby pośrednio, jej towarzysza; z łatwością mógłby uzyskać jakąś informację. I kiedy pisał do któregoś z przyjaciół, prosząc go aby się starał rozjaśnić jakiś szczegół, odczuwał ulgę, że przestaje samemu sobie zadawać pytania bez odpowiedzi i że przenosi na kogoś innego trud pytania.
Prawda, że takie informacje nie o wiele posuwały Swanna naprzód. Wiedzieć, to nie zawsze znaczy móc zapobiec; ale przynajmniej rzeczy, które wiemy, trzymamy o ile nie w rękach, to bodaj w naszej myśli, gdzie rozrządzamy niemi wedle woli, co nam daje złudzenie jakiejś nad niemi władzy.
Swann był szczęśliwy, ilekroć Charlus był z Odetą. Wiedział, że pomiędzy nią a panem de Charlus nic nie może zajść; że kiedy Charlus idzie z nią dokądś, to jedynie przez przyjaźń dla niego i że opowiedziałby mu bez trudności co Odeta robiła. Czasem Odeta oświadczała Swannowi tak kategorycznie że niesposób jej widzieć go tego wieczora, robiła wrażenie że tak jej zależy na wyjściu z domu, że dla Swanna stawało się rzeczą niezmiernej wagi aby Charlus był wolny i mógł jej towarzyszyć. Nazajutrz, nie śmiejąc zadawać przyjacielowi zbyt wielu pytań, wyciągał go na słówka, udając, że nie dobrze rozumie jego odpowiedzi; i w miarę wyjaśnień, doznawał ulgi, dowiadując się, że Odeta spędziła wieczór na uciechach nad wyraz niewinnych.
— Więc jakże to, drogi Mémé, nie rozumiem dobrze... przecież nie prosto od niej poszliście do musée Grévin? Musieliście najpierw pójść gdzieindziej. Nie? Och, jakie to zabawne! Nie masz pojęcia, jak ty mnie, bawisz, drogi Mémé. Ale co za dziki pomysł, żeby się wybrać potem do Chat Noir; tylko ona może mieć takie koncepty!... Nie? To twój pomysł? To ciekawe. Ostatecznie, niezła idea, Odeta musiała tam spotkać dużo znajomych. Nie? nie mówiła z nikim? To nadzwyczajne. Więc siedzieliście sobie tak we dwoje? Wyobrażam was sobie! Kochany jesteś, mój drogi Mémé, przepadam za tobą.
Swann czuł ulgę. Czasem, w rozmowie z ludźmi obojętnymi, których zaledwie słuchał, zdarzało mu się usłyszeć jakieś zdanie (takie naprzykład: „Widziałem wczoraj panią de Crécy, była z jakimś facetem, którego nie znam”); zdanie takie natychmiast tężało w sercu Swanna, twardniało w niem niby inkrustacja, rozdzierało je, nie dało się usunąć. Jakże słodkie przeciwnie były takie słowa: „Nie spotkała nikogo, nie rozmawiała z nikim”, jakże krążyły w nim swobodnie, jak były płynne, łatwe, orzeźwiające! Ale po chwili powiadał sobie, że musi być dla Odety bardzo nudny, skoro to są przyjemności, które przekłada nad jego towarzystwo! I nędza tych zabaw, o ile go uspakajała, sprawiała mu zarazem przykrość, niby zdrada.
Dla uśmierzenia niepokoju jakiego doznawał, jedynym specyfikiem była obecność Odety, słodycz życia przy niej. Specyfik ten, na dłuższy dystans pogarszał chorobę, ale przynajmniej chwilowo uśmierzał ból. Ale nawet kiedy Swann nie mógł wiedzieć dokąd Odeta idzie, wystarczyłoby żeby mu tylko pozwoliła zostać. Czekać na nią, doczekać się jej powrotu; w ukojeniu owej godziny utopić inne, które, przez jakieś złośliwe urzeczenie, zdawały mu się tak odmienne. Ale nie pozwalała. Wracał do domu, zmuszał się w drodze do rozmaitych projektów, przestawał myśleć o Odecie, zdołał nawet czasem, rozbierając się, nastroić się dosyć wesoło; z sercem pełnem nadziei że jutro pójdzie obejrzeć jakieś arcydzieło, kładł się do łóżka i gasił światło; ale skoro tylko, gotując się zasnąć, przestał nakładać sobie przymus, którego nie miał nawet świadomości, tak bardzo stał mu się nawykiem — w tej chwili uczuwał w sercu jakby lodowaty dreszcz, i zaczynał szlochać. Nie chciał nawet znać przyczyny tego, ocierał oczy i powiadał sobie, śmiejąc się: „Ładna rzecz, robi się ze mnie neurastenik”.
I doznawał znużenia na myśl, że nazajutrz trzeba będzie zacząć na nowo dociekać do robiła Odeta, rozwijać całą dyplomację aby się ją starać zobaczyć. Ten przymus czynności bez przerwy, bez odmiany, bez rezultatów, był mu tak okrutny, że jednego dnia, ujrzawszy u siebie jakąś wypukłość na brzuchu, uczuł szczerą radość na myśl że to może jest śmiertelny nowotwór, że nie będzie już potrzebował zajmować się niczem, że choroba zapanuje nad nim, że zrobi zeń swoją zabawkę, aż do bliskiego końca. I w istocie, jeżeli w owej epoce zdarzało mu się często — choć się do tego przed sobą nie przyznawał — pragnąć śmierci, spodziewał się tem umknąć nietyle przed dokuczliwością cierpień, ile przed monotonją wysiłku.
A jednak byłby chciał żyć aż do epoki, w której nie będzie już kochał Odety; kiedy nie będzie miała żadnego powodu kłamać przed nim; wówczas będzie się mógł wreszcie dowiedzieć, czy w dniu gdy zaszedł do niej popołudniu, była w łóżku z Forchevillem? Często, przez kilka dni, podejrzenie że ona kocha kogoś innego odwracało go od problematu Forchevillle’a, czyniło mu go prawie obojętnym, niby nowe formy tej samej choroby, które zdają się nas na chwilę uwalniać od poprzednich. Były nawet dnie, w których Swanna nie dręczyło żadne podejrzenie. Myślał, że jest uleczony. Ale nazajutrz rano, przy obudzeniu, czuł w tem samem miejscu ten sam ból, którego poczucie w ciągu poprzedniego dnia rozcieńczył niejako w strumieniu innych wrażeń. Ale ból nie ruszył się z miejsca. I nawet właśnie ostrość tego bólu obudziła Swanna.
Ponieważ Odeta nie dawała mu żadnych objaśnień co do tak ważnych rzeczy, które zaprzątały ją każdego dnia, Swann — mimo iż dość długo żył, aby wiedzieć, że nie istnieją żadne ważne sprawy oprócz przyjemności — nie mógł się długo wysilać na ich uprzytomnienie: mózg jego działał w próżni. Wówczas przeciągał palce po zmęczonych powiekach, jakby przecierał szkła lornetki, i przestawał całkowicie myśleć. Pływały wszelako po owem tajemniczem morzu pewne zajęcia, zjawiające się od czasu do czasu i mglisto związane przez Odetę ze zobowiązaniami wobec jej dalekich krewnych lub dawnych przyjaciół. Ponieważ były to jedyne przeszkody, które Odeta często przeciwstawiała wizytom Swanna, wydawały się mu w końcu niby stałą nieodzowną ramą życia Odety. Od czasu do czasu mówiła: „dzień, w którym idę z przyjaciółką do Hipodromu”; i to takim tonem, iż kiedy, czując się niezdrów, Swann pomyślał: „może Odeta zechciałaby zajść do mnie”, przypominał sobie nagle, że to jest właśnie ów dzień, i powiadał sobie: „Och, nie, nie warto prosić Odety żeby przyszła; powinienem był pamiętać wcześniej; to dzień, w którym idzie z przyjaciółką do Hipodromu. Poprzestańmy na tem co możliwe; poco walczyć o rzeczy niepodobne, i skazane zgóry na odmowę”. I obowiązek, jakim było dla Odety pójście do Hipodromu, wydawał mu się niewzruszony, uchylał przed nim czoła; co więcej, związana z tym obowiązkiem konieczność uprawniała niejako i usprawiedliwiała wszystko co zbliska lub z daleka odnosiło się do tego faktu. Jeżeli naprzykład na ulicy ukłon przechodnia pod adresem Odety obudził zazdrość Swanna, odpowiadała na jego pytanie, wiążąc istnienie nieznajomego z jednym z paru zasadniczych obowiązków, o których mu mówiła. Kiedy naprzykład powiedziała: „To znajomy z loży przyjaciółki, z którą chodzę do Hipodromu”, wyjaśnienie to uspokajało Swanna. Rozumiał, że przyjaciółka musi mieć w loży innych gości oprócz Odety, ale coprawda nigdy nie silił się wyobrazić ich sobie. Och! jakżeby pragnął znać ową przyjaciółkę, która bywała w Hipodromie; jakżeby pragnął, żeby go tam wzięła wraz z Odetą. Jakżeby chętnie oddał wszystkie swoje stosunki za bylejaką osobę mającą sposobność widywania Odety, choćby to była manikurzystka albo panna z magazynu. Nadskakiwałby im bardziej niż jakiej królowej! Czyż nie dostarczyłyby mu, przez to że były związane z życiem Odety, jedynego kojącego środka na jego cierpienie? Z jakąż radością przebywałby u tych drobnych ludzi, z którymi Odeta zachowała stosunki, bądź z interesu, bądź przez szczerą prostotę. Z jakąż radością osiadłby na zawsze na piątem piętrze jakiegoś brudnego i upragnionego domu, dokąd Odeta nie zabierała go nigdy; mieszkając tam z ową ex-krawcową, za której kochanka zgodziłby się chętnie uchodzić, miałby prawie codzień wizytę Odety. W owych dzielnicach niemal że ludowych, rad byłby bez końca pędzić życie skromne, nędzne, ale słodkie, ale nasycone szczęściem i spokojem.
Czasami, kiedy, spotkawszy się ze Swannem, Odeta widziała że się do niej zbliża ktoś kogo on nie zna, Swann mógł zauważyć na jej twarzy ten sam smutek, jaki miała w dniu jego odwiedzin w czasie bytności pana de Forcheville. Ale to było rzadkie: obecnie bowiem, w dnie kiedy, mimo wszystkich swoich zajęć i mimo obaw „co o tem pomyśli świat”, Odeta zgodziła się spotkać ze Swannem, w jej zachowaniu się górowała pewność siebie. Wzięcie to stanowiło wielki kontrast z jej dawną postawą; był to może nieświadomy odwet, albo też naturalna reakcja nieśmiałego wzruszenia, jakie, w pierwszym okresie zażyłości, odczuwała wobec Swanna, a nawet zdala od niego, kiedy to zaczynała listy od tych słów: „Drogi mój, ręka mi drży tak, że ledwo mogę pisać”... (Tak twierdziła przynajmniej, i trochę tego wzruszenia musiała czuć w istocie, skoro miała ochotę udawać że go czuje więcej). Swann podobał się jej wówczas. Drży się jedynie dla siebie, jedynie przez tych których się kocha. Kiedy nasze szczęście nie jest już w ich rękach, jakiegoż spokoju, jakiej swobody, śmiałości zażywa się będąc z nimi! Mówiąc ze Swannem, pisząc doń, Odeta nie znajdowała już owych słów, któremi starała się stworzyć sobie złudzenie że on należy do niej, szukając sposobności powiedzenia „mój”, „ty mój”, kiedy chodziło o niego. Mawiała wówczas: „Jesteś mojem szczęściem, to jest zapach naszej miłości, zachowam go na zawsze”; — o przyszłości, o śmierci nawet, mówiła jako o rzeczy wspólnej dla nich dwojga. W owym czasie, wszystko co Swann mówił, budziło w niej podziw. „Ty nigdy nie będziesz taki jak wszyscy”. Patrzała na jego długą głowę, trochę łysą, o której ludzie znający sukcesy Swanna powiadali: „Nie jest klasycznie piękny, to pewna, ale jest szykowny: ten tupecik, ten monokl, ten uśmiech!” — i bardziej może ciekawa poznać co w nim siedzi niż spragniona zostać jego kochanką, powiadała:
— Gdybym mogła wiedzieć, co tam się kryje w tej głowie!
Teraz, na każde odezwanie się Swanna, odpowiadała, czasami z irytacją, czasami pobłażliwie:
— Och, ty już nigdy nie będziesz taki jak wszyscy!
Patrząc na tę głowę, trochę tylko postarzałą od zgryzoty (ale o której wszyscy teraz myśleli, siłą tej samej zdolności, która pozwala odgadnąć intencje symfonicznego utworu, skoro się przeczyta komentarz w programie, lub podobieństwo dziecka kiedy się zna jego rodzinę: „Nie jest może zdecydowanie brzydki, ale jest śmieszny: ten monokl, ten tupecik, ten uśmiech!” — w ten sposób zasugestjonowana wyobraźnia ogółu określała ową nieuchwytną granicę, jaka dzieli, na kilkomiesięczną odległość, głowę „kochanka od serca” od głowy rogacza), Odeta mówiła dziś:
— Och, gdybym ja mogła przerobić tę głowę, wlać w nią trochę rozsądku!
Zawsze gotów wierzyć w to czego pragnął, o ile tylko postępowanie Odety zostawiało miejsce na wątpliwość, Swann rzucał się chciwie na te słowa:
— Możesz, jeżeli zechcesz, — mówił.
I starał się jej wykazać, że koić go, kierować nim, zachęcać go do pracy, byłoby szlachetnem zadaniem, któremu z radością poświęciłyby się inne kobiety; ale trzeba dodać, że ze strony innych kobiet owo szlachetne zadanie wydałoby mu się jedynie niedyskretnem i nieznośnem wścibstwem. „Gdyby mnie nie kochała trochę, powiadał sobie Swann, nie pragnęłaby mnie przeobrazić. Aby mnie przeobrazić, będzie musiała częściej mnie widywać.” Toteż znajdował w tej wymówce Odety jakby dowód zainteresowania, może miłości; i w istocie, dawała mu teraz tych dowodów tak mało, że trzeba mu było doszukiwać się ich w jakimś jej zakazie lub kaprysie.
Jednego dnia, oświadczyła Swannowi, że nie lubi jego stangreta, że ten Rémi podburza może Swanna przeciw niej, w każdym zaś razie nie przestrzega wobec swego pana tej punktualności ani tego szacunku, jakichby ona sobie dla niego życzyła. Czuła, że Swann pragnie usłyszeć z jej ust: „Nie bierz go nigdy, kiedy przyjeżdżasz do mnie”, — tak jakby pragnął pocałunku. Ponieważ była w dobrym humorze, powiedziała to; Swann rozczulił się. Wieczorem, rozmawiając z panem de Charlus, z którym, ku swojej rozkoszy, mógł mówić o kochance otwarcie (wszystko bowiem co mówił, nawet z osobami które nie znały Odety, odnosiło się poniekąd do niej) rzekł:
— Ja jednak myślę, że ona mnie kocha; jest ze mną taka milutka, czuć że to co robię nie jest jej obojętne.
I jeżeli, w chwili gdy miał jechać do Odety, siadał do powozu z przyjacielem, którego miał gdzieś podwieźć, a przyjaciel rzekł: „Cóż to, nie Lorédan na koźle?” z jakąż melancholijną radością Swann odpowiadał:
— Haha! Rozumie się, że nie. Powiem ci: nie mogę brać Loredana, kiedy jadę na ulicę La Pérouse. Odeta nie lubi Loredana; wydaje się jej nie dość szykowny dla mnie, słowem, cóż chcesz, kobiety, rozumiesz! wiem, że toby ją bardzo zirytowało. Ohoho! niechbym tylko pokazał się z Remim, ładniebym wyglądał!
Ten nowy ton — obojętny, roztargniony, niecierpliwy — jaki miewała z nim teraz Odeta, niewątpliwie sprawiał Swannowi ból; ale nie miał świadomości swojego cierpienia. Oziębienie Odety w stosunku do niego przyszło stopniowo, dzień po dniu; toteż, dopiero porównując jaka jest dziś, a jaka była w początkach, mógłby zmierzyć rozmiar odmiany. Otóż ta odmiana, to była jego głęboka, tajemna rana, która go bolała w dzień i w nocy; i z chwilą kiedy czuł że jego myśli zanadto się zbliżają do Odety, żywo kierował je w inną stronę, z obawy zbytniego cierpienia. Powiadał sobie wprawdzie ogólnikowo: „Był czas, że Odeta bardziej mnie kochała”; ale nigdy nie uprzytomniał sobie tego czasu. Miał w swoim gabinecie sekretarczyk, na który starał się nie patrzeć, który omijał wchodząc i wychodząc, dlatego że w szufladzie sekretarzyka był schowany złocień, który Odeta dała mu pierwszego ich wieczora, i listy, w których mówiła: „Czemu pan nie zapomniał u mnie swojego serca, nie oddałabym go panu”; i jeszcze: „O którejkolwiek porze dnia i nocy będzie mnie pan potrzebował, niech mi pan da znak, niech pan rozporządza mojem życiem”; podobnie w nim samym było miejsce, do którego nigdy nie pozwalał się zbliżać swojej myśli, każąc jej robić krąg długich rozumowań, byle nie musiał przechodzić tamtędy: było to miejsce, w którem żyła pamięć szczęśliwych dni.
Ale wszystkie te wyrafinowane ostrożności obróciły się w niwecz jednego wieczora, kiedy poszedł między ludzi.
Był to ostatni tegoroczny wieczór pani de Saint-Euverte; na tych wieczorach margrabina produkowała artystów, służących jej potem na koncerty dobroczynne. Swann, który wybierał się kolejno na wszystkie poprzednie rauty margrabiny i nie mógł się wybrać, stroił się właśnie, kiedy doń zaszedł — idąc właśnie stamtąd — baron de Charlus. Charlus ofiarował się wrócić ze Swannem do margrabiny, o ile jego towarzystwo może mu trochę złagodzić nudę i smutek. Ale Swann odpowiedział:
— Nie wątpisz o przyjemności, jaką sprawiałoby mi być z tobą. Ale największą przyjemność zrobiłbyś mi, gdybyś poszedł raczej do Odety. Wiesz jaki ty masz na nią doskonały wpływ. Zdaje mi się, że ona nie wychodzi dziś wieczór przed pójściem do swojej dawnej krawcowej, dokąd zresztą chętnie cię weźmie. W każdym razie, zastaniesz ją przedtem w domu. Staraj się ją rozerwać, a także przemówić jej do rozsądku. Gdybyś mógł zorganizować na jutro coś, coby jej przypadło do gustu i co moglibyśmy zrobić we troje! Staraj się też wybadać grunt na lato; czy ona miałaby na coś ochotę, — jakaś wycieczka jachtem, którą moglibyśmy odbyć we troje, czy ja wiem co? Co do dzisiejszego wieczora, nie spodziewam się widzieć Odety; ale gdyby ona sobie tego życzyła, albo gdybyś wipadł na jakiś pomysł, prześlij mi tylko słówko do pani de Saint-Euverte do północy, a potem do mnie do domu. Dziękuję ci za wszystko co dla mnie robisz; wiesz jak cię kocham.
Baron przyrzekł Swannowi spełnić jego życzenia. Odprowadził go pod sam dom pani de Saint-Euverte, dokąd Swann przybył uspokojony myślą, że Charlus spędzi wieczór przy ulicy La Pérouse, ale pogrążony w melancholijnej obojętności na wszystko co nie tyczyło Odety, w szczególności na sprawy światowe. Dawało im to urok czegoś, co, nie będąc już przedmiotem naszej woli, objawia się nam we własnej istocie. Wysiadłszy z powozu, na pierwszym planie tego fikcyjnego skrótu domowego życia, jaki pani domu prezentuje gościom w uroczyste dni (starając się uszanować prawdę kostjumu i dekoracji), Swann z przyjemnością oglądał spadkobierców balzakowskich tigre’ów, groomów, zwyczajną asystę spacerów, którzy, w kapeluszach i w butach z cholewami, stali na chodniku przed pałacem lub przed stajnią, niby ogrodnicy którychby ustawiono dokoła klombów. Osobliwe upodobanie Swanna w tem aby szukać analogji między żyjącemi istotami a portretami z muzeów, funkcjonowało w nim jeszcze, ale w sposób bardziej konsekwentny i ogólny; całe życie światowe — teraz, kiedy się od niego oddalił — przedstawiało mu się jako szereg obrazów. Dawniej, kiedy był światowcem, wchodził do sieni w palcie, aby przejść stamtąd do salonu we fraku, zaledwie świadom tego co się działo przez ową chwilę, będąc myślą albo jeszcze na zabawie z której przybywał, albo już na tej na którą spieszył. Pierwszy raz zauważył teraz, zbudzoną niespodzianem przybyciem zapóźnionego gościa, rozsypaną, wspaniałą i bezczynną sforę rosłych lokajów, którzy drzemali tu i ówdzie na ławkach i skrzyniach i którzy, podnosząc swoje szlachetne ostre profile chartów, wyprostowali się i skupieni utworzyli krąg dokoła niego.
Jeden, o szczególnie srogiej minie, dość podobny do kata na niektórych renesansowych obrazach przedstawiających egzekucje, posunął się z nieubłaganą twarzą aby zdjąć ze Swanna palto. Jego twarde stalowe spojrzenie łagodziła miękkość nicianych rękawiczek, tak iż, zbliżając się do Swanna, objawiał jakgdyby wzgardę dla osoby, a szacunek dla kapelusza. Wziął ten kapelusz z uwagą, której numer jego rękawiczek dawał coś drobiazgowego, i z delikatnością wzruszającą niemal wobec wyraźnych oznak jego siły. Następnie podał kapelusz jednemu ze swoich adjutantów; ten zastrachany nowicjusz — dawał wyraz swemu zalęknieniu, tocząc na wszystkie strony wściekłym wzrokiem, niespokojny niby schwytane zwierzę w pierwszych godzinach niewoli.
O kilka kroków dalej, rosły drab w liberji marzył, nieruchomy, posągowy, bezużyteczny, jak ów czysto dekoracyjny wojownik, którego się widzi na najburzliwszych obrazach Mantegny jak duma wsparty na tarczy, gdy wszystko pędzi i wyrzyna się dokoła niego. Odłączywszy się od grupy swoich kolegów, którzy cisnęli się koło Swanna, zdawał się równie zdecydowany nie brać udziału w tej scenie, co gdyby to była rzeź niewiniątek lub męczeństwo świętego Jakóba. Znajdował się tam niby typ owej zaginionej rasy — może nigdy nie istniejącej poza San Zeno oraz freskami w Eremitani, gdzie Swann ją poznał i gdzie ona marzy jeszcze — wylęgłej z zapłodnienia starożytnego posągu przez jakiś padewski model Mistrza, lub przez jakiegoś saksończyka z Alberta Dürera. Pasma jego rudych włosów, krętych z natury ale zlepionych pomadą, były modelowane szeroko niby w rzeźbie greckiej, którą studjował bez przerwy malarz mantuański i która, widząc w świecie jedynie człowieka, umie wydobyć z jego prostych form tyle bogactw, czerpiąc je, możnaby rzec, z całej żywej natury, tak iż włosy, w gładkiej fali i w ostrych dziobach pukli, lub w spiętrzeniu potrójnego i kwitnącego djademu ich zwojów, stają się podobne równocześnie do pęku alg, do gniazda, do plecionki hiacentów i do splotów węża.
Inni wreszcie, również kolosalni, stali na monumentalnych schodach, którym ich dekoracyjna i marmurowa nieruchomość mogły, jak schodom pałacu dożów, zyskać nazwę: „Schody Olbrzymów”. Swann wstępował na nie ze smutną myślą, że Odeta nigdy nie szła tamtędy. Ach! z jakąż rozkoszą byłby się zamiast tego wspinał na ciemne, śmierdzące, karkołomne schody krawcowej, na której piątem pięterku z radością opłacałby drożej niż abonament w Operze prawo spędzania wieczoru w czasie wizyty Odety, a nawet w inne dnie, aby móc mówić o niej, żyć z ludźmi których ona zwykła była widywać w jego nieobecności i którzy przez to samo ucieleśniali dla Swanna bardziej rzeczywistą, niedostępną i tajemniczą część życia kochanki. Podczas gdy na owych cuchnących i upragnionych schodach ex-krawcowej (nie było tam kuchennych schodów) widniała wieczór przed każdemi drzwiami na słomiance pusta i brudna blaszanka na mleko, tu, na wspaniałych i obojętnych schodach na które Swann wstępował w tej chwili, po obu stronach, na różnych wysokościach, przed każdem zagłębieniem które tworzyła w ścianie loża odźwiernego lub drzwi apartamentu, stali — reprezentując poszczególne resorty i składając hołd gościom — odźwierny, marszałek dworu, kredencarz. Zacni ci ludzie żyli przez resztę tygodnia prawie że niezawiśli każdy w swojej dziedzinie, jadali u siebie jak lada sklepikarz i jutro mogli obsługiwać mieszczańskie przyjęcie u lekarza lub przemysłowca; ale tu, baczni aby nie chybić rozkazom otrzymanym przed włożeniem lśniącej liberji (oblekali ją jedynie w rzadkich momentach i nie czuli się w niej zbyt swobodnie), stali pod sklepieniem portalów niby święci w swoich niszach, w pompatycznym blasku złagodzonym ludową dobrodusznością. Olbrzymi szwajcar, ubrany jak w kościele, uderzał laską o kamienne płyty za zjawieniem się każdego gościa. Przybywszy na szczyt schodów, po których szedł za nim lokaj o wyblakłej twarzy, z ogonkiem włosów związanych w harcap z tyłu, niby zakrystjan Goyi lub piszczyk w klasycznym teatrze, Swann minął rodzaj biura, gdzie lokaje, siedząc nakształt rejentów przed wielkiemi regestrami, zerwali się i wpisali jego nazwisko. Wówczas Swann przebył niedużą sień, gdzie u wejścia, — niby jakiś cenny obraz Benvenuta Cellini przedstawiający człowieka na straży, — stał młody lokaj, z ciałem lekko podanem naprzód. Nad jego czerwonym kołnierzem błyszczała jeszcze czerwieńsza twarz, z której tryskały strumienie ognia, nieśmiałości i zapału; jego namiętne, czujne, zrozpaczone spojrzenie przeszywało ciężkie portjery salonu gdzie słuchano muzyki; robił wrażenie, iż z żołnierską nieustraszonością lub z nadprzyrodzoną wiarą — istne wcielenie alarmu, oczekiwania, gotowości do walki — śledzi, niby anioł lub szyldwach, z baszty lub z katedry, zjawienie się wroga lub godzinę Sądu. Obecność jego czyniła z owej sieni niby komnatkę przeznaczoną przez właściciela za ramę jednemu tylko arcydziełu, od którego bierze swoją nazwę, nie zawierając w swojej umyślnej nagości nic więcej. Pozostawało Swannowi jedynie wniknąć w salę koncertową, do której drzwi otwierał mu strojny łańcuchem odźwierny, z ukłonem takim jakby mu wręczał klucze miasta. Ale Swann myślał o domu, gdzie mógłby się znajdować w tej chwili, gdyby Odeta pozwoliła; wizja pustej blaszanki na mleko na słomiance ścisnęła mu przez chwilę serce.
Swann odzyskał szybko poczucie męskiej brzydoty, kiedy, za portjerą, po widoku lokajów nastąpił widok gości. Ale brzydota twarzy, które znał przecież tak dobrze, zdawała mu się nowa, od chwili jak ich rysy — zamiast być cechami rozpoznawczemi osób, dotąd wcielających dla Swanna zbiór możliwych przyjemności, przykrości lub zobowiązań towarzyskich — odzyskały autonomję swoich linij, poddanych jedynie prawidłom estetyki. W gromadzie mężczyzn pośród których się znalazł, nawet monokle, które nosiło wielu z nich (dawniej pozwoliłoby to Swannowi conajwyżej stwierdzić, że noszą monokle), obecnie, straciwszy cechę wspólnego zwyczaju, uderzyły go zróżniczkowaniem indywidualności. Spojrzał na generała de Froberville i na margrabiego de Bréauté, rozmawiających z sobą opodal drzwi; przez długi czas, byli to dla Swanna użyteczni przyjaciele, którzy go wprowadzili do Jockey-clubu i sekundowali mu w pojedynkach; w tej chwili, patrzał na nich jak na dwie figury na obrazie. Monokl generała, utkwiony niby odprysk granatu w jego pospolitej, posiekanej i tryumfalnej twarzy, między powiekami, w pół czoła na którem błyszczał jak jedyne oko cyklopa, wydał się Swannowi potworną raną, którą było może zaszczytnie otrzymać ale nieprzyzwoicie pokazywać; podczas gdy poza monoklem pana de Bréauté, uzupełniającym odświętność perłowych rękawiczek, szapoklaka, białego krawata, i zastępującym mu (jak i Swannowi gdy szedł na proszony wieczór) codzienne binokle, widniało, przylepione do odwrotnej strony szkła i — niby preparat pod mikroskopem — spojrzenie nieskończenie drobne, iskrzące się uprzejmością, uśmiechające się bez przerwy do wysokości stropów, do blasku zabawy, bogactwa programu i jakości chłodników.
— A, to pan, ależ od wieków nie widzi się pana! — rzekł do Swanna generał, który, zauważywszy jego wymizerowanie i wnosząc że to może jakaś choroba oddala go od świata, dodał: „Dobrze pan wygląda!” Równocześnie pan de Bréauté pytał kogoś:
— Ależ, drogi panie, co pan może robić tutaj?
Pytanie to zwracało się do światowego powieściopisarza, który właśnie wsadził w oko monokl, jedyny organ swojej psychologicznej introspekcji i bezlitosnej analizy, i odpowiedział z ważną i tajemniczą miną zwielokrotniając głoskę r:
— Obserrhwuję.
Monokl margrabiego de Forestelle był maleńki i bez oprawy; wpijał się w oko niby zbyteczna, niewytłumaczona chrząstka z rzadkiego materjału, zmuszając jej posiadacza do nieustannego i bolesnego skurczu, który znaczył twarz margrabiego delikatną melancholją i dawał mu w oczach kobiet opinję człowieka zdolnego do głębokich cierpień miłosnych. Monokl znowuż pana de Saint-Candé, okolony jak Saturn potężnym pierścieniem, stanowił centrum powagi twarzy, wciąż orjentującej się pod jego kątem, — twarzy na której drgający i czerwony nos oraz mięsiste i sarkastyczne usta starały się grymasami dostroić do ogników dowcipu ożywiających szklany krążek, nawykły rywalizować zwycięsko z najpiękniejszemi oczami wobec młodych i zepsutych snobek, w których rodził marzenia o wyrafinowanych i perwersyjnych rozkoszach. Poza swoim monoklem, z wielką głową karpia i okrągłemi oczami, pan de Palancy krążył zwolna wśród sal balowych; rozwierając od czasu do czasu szczęki jakgdyby szukając kierunku i robiąc wrażenie, że nosi z sobą jedynie przygodny, może czysto symboliczny fragment szyby swojego akwarjum, część mającą wyobrażać całość, przypominającą Swannowi, admiratorowi Przywar i Cnót Giotta w Padwie, owego Grzesznika, koło którego okryta liśćmi gałąź przypomina lasy, gdzie kryje się jego jaskinia.
Zachęcony przez panią de Saint-Euverte, Swann podszedł bliżej. Aby posłuchać arji z Orfeusza, wykonywanej na flecie, stanął w kącie, gdzie miał niestety jako jedyny widok dwie dojrzałe już damy siedzące obok siebie, margrabinę de Cambremer i wicehrabinę de Franquetot. Panie te, skuzynowane z sobą, obnosząc po wieczorach swoje torebki i wlokąc swoje córki, szukały się bezustanku wzajem niby na dworcu kolejowym i uspokajały się dopiero wówczas, kiedy wachlarzem lub chusteczką założyły dwa sąsiadujące miejsca. Pani de Cambremer, mało ustosunkowana, szczęśliwa była że posiada towarzyszkę w pani de Franquetot; ta znowuż, szeroko „bywająca”, znajdowała coś wykwintnie oryginalnego w tem, aby pokazać wszystkim świetnym znajomościom, iż przekłada nad nie skromną osobę, z którą łączą ją wspomnienia młodości.
Pełen ironicznej melancholji, Swann patrzał na te damy, jak słuchają fortepianowego intermedjum Liszta — „Święty Franciszek przemawiający do ptaków” — które nastąpiło po arji fletowej, i jak śledzą zawrotną grę pianisty. Pani de Franquetot spoglądała trwożliwie, z wylęknionemi oczami, jakgdyby chyżo przebiegane przez artystę klawisze były szeregiem trapezów, z których mógł spaść z wysokości osiemdziesięciu metrów; co jakiś czas rzucała na sąsiadkę wzrok pełen zdumienia, powątpiewania, jakby mówiąc: „To nie do wiary, nigdy nie byłabym przypuszczała, że człowiek może to zrobić”. Pani de Cambremer, osoba wysoko kształcona w muzyce, wybijała takt głową zmienioną w wahadło metronomu, z owym nieprzytomnym wyrazem, właściwym cierpieniu, które nie wie już samo co czyni i nie sili się zapanować nad sobą, powiadając niejako: „Trudno!” Amplituda i szybkość owych wahań dochodziły do tego, że pani Cambremer co chwila zaczepiała brylantowemi kolczykami o hafty u stanika i — nie przestając mimo to przyspieszać ruchu — musiała poprawiać czarne winogrona strojące jej fryzurę.
Z drugiej strony pani de Franquetot, ale trochę ku przodowi, siedziała margrabina de Gallardon, pochłonięta swoją ulubioną myślą: pokrewieństwem z Guermantami. Z pokrewieństwa tego czerpała dla świata i dla siebie wiele chwały z odrobiną wstydu, ile że najświetniejsi z Guermantów raczej stronili od niej, może dlatego że była nudna, lub zła, lub z gorszej linji, wreszcie może bez żadnej przyczyny. Kiedy się znalazła obok kogoś obcego (jak w tej chwili obok pani de Franquetot), cierpiała nad tem, że własna jej świadomość pokrewieństwa z Guermanatami nie może się uzewnętrznić widzialnemi znakami, jak te które, obok świętej osobistości, w mozajkach bizantyjskich kościołów kreślą w pionowej kolumnie wymawiane jakoby przez Świętego słowa. Myślała w tej chwili, że nigdy się nie doczekała zaproszenia ani wizyty od młodej krewniaczki, księżnej des Laumes, od sześciu lat zamężnej. Ta myśl napełniała ją gniewem, ale także dumą; tak długo bowiem powtarzała osobom dziwiącym się jej nieobecności u księżnej do Laumes, że nie chce się narażać na spotkanie tam księżniczki Matyldy — czegoby ultralegitymistyczna rodzina nigdy jej nie darowała — aż uwierzyła w końcu, że to jest naprawdę powód, dla którego nie bywa u kuzynki. Przypominała sobie wprawdzie, że kilka razy zagadywała panią des Laumes przymawiając się o zaproszenie, ale przypominała to sobie jedynie mglisto; neutralizowała zresztą całkowicie owe nieco upokarzające wspomnienie, szepcąc: „Ostatecznie, nie do mnie należy zrobić pierwszy krok; jestem o dwadzieścia lat starsza”. Pod wpływem tego wewnętrznego głosu, dumnie odrzucała wtył odcinające się od biustu ramiona, na których głowa jej, spoczywająca niemal poziomo, przypominała głowę wspaniałego bażanta podanego na stół ze wszystkiemi piórami. I mimo iż z natury była przysadkowata i tłusta, fumy i afronty wyprostowały ją niby drzewo, które, zrodzone w ryzykownej pozycji nad przepaścią, zmuszone jest dla utrzymania równowagi rosnąć wstecz. Aby się pocieszyć iż nie jest całkowicie równa innym Guermantom, pani de Gallardon musiała sobie wciąż powtarzać, że jeżeli ich nie widuje, to przez niewzruszoność swoich zasad i przez dumę; aż w końcu ta myśl urobiła jej ciało i dała jej wzięcie, które uchodziło w oczach kobiet „nieurodzonych” za oznakę rasy i mąciło czasem przelotną żądzą zblazowane spojrzenia klubowców. Gdyby poddać konwersację pani de Gallardon owej analizie, która, stwierdzając częstość poszczególnych wyrażeń, pozwala odkryć klucz do szyfrowanego języka, spostrzegłoby się, że żaden nawet najpospolitszy zwrot nie powtarzał się w jej ustach równie gęsto jak „u moich kuzynów de Guermantes”, „u ciotki Guermantes”, „zdrowie Elzeara de Guermantes”, „loża mojej kuzynki de Guermantes”. Kiedy ktoś przy niej mówił o jakiejś znamienitej figurze, odpowiadała, że nie zna jej osobiście, ale że ją spotykała tysiąc razy u ciotki Guermantes: a mówiła to tak lodowato i głosem tak bezdźwięcznym, iż jasne było, że jeżeli nie zna tej osoby, to przez szacunek dla wszystkich owych niewzruszonych i upartych zasad, których ramiona jej dotykały wstecz, niby szczeblów drabinki stosowanej przez nauczycieli gimnastyki dla wyrobienia klatki piersiowej.
Otóż, księżna des Laumes, której nie spodziewanoby się ujrzeć u pani de Saint-Euverte, przyszła właśnie. Aby pokazać, że w salonie, do którego przychodziła jedynie z łaski, nie pragnie dać odczuć swojej pozycji, weszła ściągając ramiona nawet tam gdzie nie było tłoku i gdzie nie potrzebowała nikogo przepuszczać, przystając umyślnie z tyłu, jakgdyby tam czuła się na swojem miejscu, niby jakiś król w ogonku przed teatrem o ile władze nie były uprzedzone że on tam jest. Ograniczając skromnie spojrzenia — aby się nie zdawało że oznajmia swoją obecność i domaga się względów — do oglądania wzoru na dywanie lub własnej spódnicy, księżna stała, obok nieznanej jej pani de Cambremer, w miejscu, które się jej zdawało najskromniejsze, wiedząc dobrze, że okrzyk zachwytu wyrwie ją stamtąd, skoro tylko gospodyni ją spostrzeże. Obserwowała mimikę sąsiadki, ale jej nie naśladowała. Nie znaczy to, aby raz zjawiwszy się na pięć minut u pani Saint-Euverte, księżna des Laumes nie pragnęła się okazać możliwie najmilszą, chcąc by uprzejmość jej liczyła się podwójnie. Ale zarazem miała z natury wstręt do tego, co nazywała „przesadą”; chciała pokazać, że nie uważa za właściwe oddawać się ekspansjom nie będącym w stylu jej koterji; z drugiej zaś strony ekspansje te robiły na niej wrażenie, dzięki owemu duchowi naśladownictwa — spowinowaconemu z nieśmiałością — jaki u ludzi najbardziej pewnych siebie rodzi klimat nowego, choćby niższego środowiska. Księżna zaczynała pytać sama siebie, czy ta gestykulacja nie jest w związku z utworem granym w tej chwili a nie mieszczącym się może w ramach muzyki którą miała sposobność słyszeć dotąd; nie wiedziała, czy wstrzymać się od tej gestykulacji nie będzie dowodem niezrozumienia dzieła i nietaktu wobec pani domu? W rezultacie, aby wyrazić swoje sprzeczne uczucia, księżna, to obciągała ramiączka u sukni, umacniała w blond włosach kuleczki z koralu lub z różowej emalji oszedziałe djamencikami i tworzące prosty i uroczy strój głowy (czyniąc to, przyglądała się z chłodną ciekawością swojej rozentuzjazmowanej sąsiadce); to znów wybijała przez chwilę takt wachlarzem, ale — aby nie abdykować ze swojej niezależności — nie w takt.
Kiedy pianista skończył Liszta i zaczął preludjum Chopina, pani de Cambremer rzuciła pani de Franquetot uśmiech roztkliwiony kompetentnem zadowoleniem i aluzją do przeszłości. Nauczyła się za młodu pieścić frazy Chopina, owe frazy o długiej, krętej i wyszukanej linji, tak swobodne, tak giętkie, tak chwytne, szukające sobie miejsca kędyś bardzo daleko od swego początkowego kierunku, daleko od punktu gdzie można się było ich spodziewać; frazy igrające na falach kaprysu jedynie poto aby wrócić tem świadomiej, z tem wyrafinowańszą precyzją, niby ślizgając się po krysztale dźwięczącym aż do potrzeby krzyku, — i ugodzić was w samo serce.
Żyjąc na prowincji, gdzie miała niewiele stosunków, nie bywając prawie na balach, pani de Cambremer upajała się w swoim samotnym dworze, to zwalniając, to przyśpieszając taniec wszystkich owych urojonych par, obrywając je niby kwiaty, opuszczając na chwilę bal, aby słuchać jak wiatr dmie w świerkach nad jeziorem i widzieć nagle zbliżającego się, różnego od, wszystkich marzonych kochanków, szczupłego młodzieńca w białych rękawiczkach, o śpiewnym nieco, obcym i fałszywym głosie. Ale dzisiaj niemodna już piękność tej muzyki zdawała się przywiędła. Pozbawiona od kilku lat uznania znawców, straciła swój blask i wdzięk, i nawet ludzie mający zły gust znajdowali w niej już tylko wątpliwą i słabą przyjemność. Pani de Cambremer spojrzała ukradkiem za siebie. Wiedziała, że jej młoda synowa (pełna szacunku zresztą dla nowej rodziny, z wyjątkiem rzeczy, na które — uczona nawet w harmonji i nawet w greczyźnie — miała specjalne poglądy) gardzi Chopinem i cierpi kiedy go ktoś gra. Ale zdala od nadzoru tej wagnerjanki, która stała opodal w grupie młodych kobiet, pani de Cambremer poddawała się rozkoszy swoich wrażeń. Księżna des Laumes doznawała ich również. Nie zbyt muzykalna z natury, brała przed piętnastu laty lekcje, które pewna genialna artystka blisko siedemdziesięcioletnia, znalazłszy się pod koniec życia w nędzy, zaczęła na nowo dawać córkom i wnuczkom dawnych swoich uczenic z faubourg Saint-Germain. Nie żyła już. Ale jej metoda, jej piękny ton, odradzały się niekiedy pod palcami uczenic, nawet tych które zostały na resztę życia istotami miernemi i które, porzuciwszy muzykę, nie otwierały prawie fortepianu. Toteż pani des Laumes mogła potrząsać głową z niejaką znajomością rzeczy, z trafną oceną sposobu, w jaki pianista grał owo preludjum, które umiała na pamięć. Koniec rozpoczętej frazy sam z siebie zaśpiewał na jej wargach. I szepnęła: „to zawsze prześliczne”, z owem „psze” na początku wyrazu, będącem oznaką subtelności, muskającem romantycznie jej wargi, niby piękny kwiat. Instynktownie, księżna stonowała swoje oczy z ustami, dając im w tej chwili jakąś sentymentalną mgiełkę.
Tymczasem pani de Gallardon ubolewała w duchu, że tak rzadko ma sposobność spotykać księżnę des Laumes, bo pragnęła dać nauczkę kuzynce, nie odkłaniając się jej. Nie wiedziała, że właśnie jest tutaj. Ruch głowy pani de Franquetot odsłonił jej księżnę. Natychmiast rzuciła się ku niej, potrącając sąsiadów; ale, pragnąc zachować lodowatą wyniosłość, przypominającą wszystkim, że nie życzy sobie stosunków z osobą, u której można się nos w nos spotkać z księżniczką Matyldą Bonaparte i której ona, pani de Gallardon, nie chce robić awansów nie będąc „z jej rocznika”, chciała zarazem zrównoważyć ten dumny chłód jakiemś słowem, któreby usprawiedliwiło jej krok i zmusiło księżnę do rozmowy. Toteż, znalazłszy się w obliczu kuzynki, z surową twarzą, z ręką sztywno wyciągniętą, pani de Gallardon wyrzekła: „Jak się ma twój mąż?” głosem równie stroskanym, co gdyby książę był poważnie chory. Księżna parsknęła owym właściwym jej śmiechem, mającym równocześnie pokazać innym że sobie drwi z kogoś, a także podkreślić jej urodę skupioną w tej chwili w blasku ożywionych ust i błyszczących oczu. Odparła:
— Ależ świetnie!
I zaśmiała się jeszcze raz. Tymczasem pani de Gallardon, prostując talję i ochładzając wyraz twarzy, ale niespokojna jeszcze o zdrowie księcia, rzekła:
— Oriano (tu pani des Laumes spojrzała ze zdziwioną i roześmianą miną na niewidzialną osobę trzecią, wobec której zdawała się stwierdzać, że nigdy nie upoważniła pani de Gallardon do nazywania jej po imieniu), bardzoby mi zależało na tem, abyś przyszła do mnie na chwilę jutro wieczór, posłuchać kwintetu z klarnetem Mozarta. Chciałabym usłyszeć twoje zdanie.
Możnaby rzec, że pani de Gallardon nie zaprasza do siebie, ale prosi o przysługę, że potrzebuje zdania księżnej o kwintecie Mozarta, jakby to była potrawa przyrządzona przez nową kucharkę, co do której talentów chce się zasięgnąć opinji smakosza.
— Ależ ja znam ten kwintet, mogę ci odrazu powiedzieć... że go lubię.
— Mój mąż, wiesz, nie bardzo ze zdrowiem...[2] wciąż ta wątroba... toby mu sprawiło wielką przyjemność ujrzeć cię, podjęła pani de Gallardon, narzucając teraz księżnej swój wieczór niby obowiązek miłości bliźniego.
Księżna nie lubiła komuś mówić, że nie ma ochoty bywać u niego. Codziennie rozsyłała jakieś ubolewania, że, wskutek niespodziewanego przyjazdu teściowej, albo zaproszenia szwagra, abonamentu w Operze, wycieczki na wieś, musi się wyrzec wieczoru, na który nigdy nie śniłoby się jej iść. Dawała, w ten sposób wielu ludziom miłe złudzenie, że są z nią w stosunkach, że byłaby chętnie do nich przyszła, że stanęły jej na przeszkodzie jedynie jakieś dostojne przeszkody, które pochlebiały wzgardzonym jako konkurencja dla ich wieczoru. Zarazem księżna należała do owej duchowej koterji Guermantów, gdzie przechowało się coś z lotnego ducha, wyzwolonego z komunałów i banalności; z owego dowcipu, który pochodzi od Mériméego, a którego tradycje utrwalili w teatrze Meilhac i Halévy; stosowała go nawet do stosunków towarzyskich, wkładała go nawet w swoją grzeczność, starając, się ją uczynić pozytywną, ścisłą, zbliżyć ją do skromnej prawdy. Nie rozwijała obszernie wobec pani domu swojej chęci wzięcia udziału w jej wieczorze; uważała za uprzejmiejsze przedłożyć parę drobnych faktów, od których zależy możliwość jej przybycia.
— Słuchaj, powiem ci, rzekła do pani de Gallardon; jutro wieczór muszę być u przyjaciółki, która zaprosiła mnie od dawna. Jeżeli nas weźmie do teatru, nie będę, mimo najlepszej woli, mogła przyjść do ciebie; ale jeżeli zostaniemy u niej, będę się mogła wymknąć, bo wiem że będziemy sami.
— Czy widziałaś swego przyjaciela, pana Swanna?
— Ależ nie, nie wiedziałam, że ten najmilszy Lolo jest tutaj, muszę zakrzątnąć się żeby mnie spostrzegł.
— To zabawne, że on bywa u starej Saint-Euverte, rzekła pani de Gallardon. Och, ja wiem, że on jest inteligentny (dodała, chcąc przez to powiedzieć: „sprytny”) ale i tak, żyd u siostry i bratowej dwóch arcybiskupów!
— Wyznaję ze wstydem, że mnie to jakoś nie gorszy — rzekła księżna des Laumes.
— Wiem, że on jest chrzczony, a nawet jego rodzice i dziadkowie też. Ale powiadają, że przechrzta pozostaje tem bardziej przywiązany do swojej religji, że to tylko finta... Czy to prawda?
— Nie mam żadnej kompetencji w tym przedmiocie.
Pianista, który miał w programie dwa utwory Chopina, skończywszy preludjum, zaczął natychmiast poloneza. Ale, od czasu jak pani de Gallardon zasygnalizowała kuzynce obecność Swanna, Chopin mógłby zmartwychwstać i zagrać osobiście wszystkie swoje dzieła, bez nadziei uwagi pani des Laumes. Należała ona do jednej z dwóch połów ludzkości, u której ciekawość drugiej połowy w stosunku do osób jej nieznanych, zastąpiona jest zainteresowaniem dla osób które zna. Jak dla wielu kobiet z faubourg Saint-Germain, obecność w jakiemś miejscu kogoś z jej koterji — komu zresztą nie miała nic specjalnie do powiedzenia — pochłaniała wyłącznie jej uwagę kosztem wszystkiego innego. Od tej chwili, w nadziei że Swann ją zauważy, księżna, niby oswojona biała myszka, której się to podaje to cofa kawałek cukru, zwracała twarz, zapisaną tysiącem porozumiewawczych znaków bez związku z nastrojami szopenowskiego poloneza, jedynie w kierunku Swanna; a kiedy Swann zmienił miejsce, i ona przemieszczała równolegle swój magnetyczny uśmiech.
— Oriano, nie gniewaj się — podjęła pani de Gallardon, która się nie mogła nigdy wstrzymać, aby nie poświęcić swoich największych nadziei towarzyskich oraz żądzy przyszłego olśnienia świata dla cichej, bezpośredniej i prywatnej rozkoszy powiedzenia komuś czegoś niemiłego — są ludzie, którzy utrzymują, że ten Swann, to ktoś kogo nie można przyjmować, czy to prawda?
— Ależ... musisz dobrze wiedzieć że to prawda, odparła księżna, skoro go zapraszałaś pięćdziesiąt razy, a on nigdy nie przyszedł.
Opuszczając zmaltretowaną kuzynkę, parsknęła na nowo śmiechem. Śmiech ten zgorszył osoby słuchające muzyki, ale ściągnął uwagę pani de Saint-Euverte, która stała przez grzeczność przy fortepianie i dopiero wówczas spostrzegła księżnę. Pani de Saint-Euverte była wzruszona widokiem pani des Laumes, tem bardziej iż sądziła że księżna jest jeszcze w Guermantes i pielęgnuje chorego teścia.
— Jakto, księżno, pani była tutaj?
— Tak, przycupnęłam sobie w kąciku, aby słuchać pięknych rzeczy.
— Co, księżna jest tutaj od dłuższego czasu?
— Ależ tak, od bardzo długiego czasu, który mi się wydawał bardzo krótki; długi chyba dlatego, że opóźnił chwilę ujrzenia pani.
Pani de Saint-Euverte chciała podsunąć fotel księżnej, która odparła:
— Ależ za nic! Poco? Jest mi dobrze gdziekolwiek.
I, aby tem lepiej podkreślić swoją prostotę wielkiej damy, wskazała mały taburet.
— Ten puf, to wszystko czego mi trzeba. Będę się na nim musiała trzymać prosto. Och, Boże, znów robię hałas, przeklną mnie.
Tymczasem pianista przyspieszał tempo, spazm muzyki dosięgał szczytu, lokaj obnosił na tacy chłodniki dzwoniąc łyżeczkami, i, jak co tydzień, pani de Saint-Euverte dawała mu napróżno znaki żeby sobie poszedł. Jakaś świeżo upieczona mężatka, którą nauczono że młoda kobieta nie powinna mieć zblazowanej miny, uśmiechała się błogo i szukała oczami pani domu, aby spojrzeniem wyrazić jej wdzięczność, że „dała jej uczestniczyć” w takiej uczcie. Jednakże, mimo iż spokojniej niż pani de Franquetot, nie bez emocji śledziła bieg utworu; ale niepokój jej miał za przedmiot nietyle pianistę ile fortepian, na którym świeca podskakiwała przy każdem fortissimo, grożąc jeżeli nie podpaleniem abażuru, to przynajmniej poplamieniem palisandru. W końcu nie mogła wytrzymać i przebywając dwa stopnie estrady, rzuciła się aby zdjąć profitkę. Ale zaledwie miała jej dosięgnąć ręką, kiedy z ostatnim akordem utwór się skończył i pianista wstał. Niemniej, śmiała inicjatywa młodej kobiety, krótkie zbliżenie jakie wynikło stąd między nią a wirtuozem, wywarły wrażenie naogół przychylne.
— Zauważyła księżna, co zrobiła ta młoda osoba, rzekł generał de Froberville, witając się z księżną des Laumes, którą pani de Saint-Euverte opuściła na chwilę. To ciekawe. Czy to artystka?
— Nie, to młoda de Cambremer, odparła niebacznie księżna, i dodała żywo: — Powtarzam co słyszałam, nie mam najmniejszego pojęcia kto to taki; mówiono za mną, że oni sąsiadują z panią de Saint-Euverte, ale nie sądzę, aby ktokolwiek ich znał. To muszą być „ludzie ze wsi”! Zresztą nie wiem czy pan jest bardzo biegły w świetnem towarzystwie które znajduje się tutaj, ale ja nie mam bladego pojęcia o nazwiskach wszystkich tych zdumiewających osób. Jak pan myśli, na czem oni trawią życie, poza koncertem u pani de Saint-Euverte? Musiała ich sprowadzić razem z grajkami, z krzesłami i z chłodnikami. Niech pan przyzna, generale, że ci wypożyczeni goście są cudowni. Czy ona doprawdy ma odwagę wynajmować tych statystów co tydzień? To niemożliwe!
— A! Ale Cambremer, to nazwisko autentyczne i stare, rzekł generał.
— Nie mam nic przeciwko temu aby było stare odparła sucho księżna, ale w każdym razie nie jest eufoniczne, dodała podkreślając słowo „eufoniczne” tak jakby było w cudzysłowie, dykcją właściwą kategorji Guermantes.
— Tak księżna uważa? Śliczna jest, miałoby się ochotę ją schrupać, rzekł generał, który nie tracił z oczu pani de Cambremer. Nie sądzi księżna?
— Zanadto się wypycha naprzód, uważam że u tak młodej osoby to nie jest sympatyczne; bo nie przypuszczam, aby ona była z mojego rocznika (to wyrażenie było wspólne Gallardonom i Guermantom).
Ale księżna, widząc że pan de Froberville wciąż patrzy za panią de Cambremer, dodała, częścią przez złośliwość wobec tamtej, częścią przez uprzejmość dla generała: — Nie sympatyczne... dla jej męża! Żałuję, że jej nie znam, skoro panu tak przypadła do serca, przedstawiłabym pana, rzekła księżna, której zapewne aniby się śniło to uczynić, gdyby znała młodą kobietę. Muszę pana już pożegnać, bo dziś są imieniny mojej przyjaciółki, muszę jej iść powinszować, rzekła skromnym i szczerym tonem, sprowadzając świetne zebranie, na które spieszyła, ido rozmiarów nudnej ale obowiązkowej i patrjarchalnej ceremonji. Zresztą muszę tam odszukać męża, który, podczas gdy ja byłam tutaj, poszedł odwiedzić swoich przyjaciół. Zna ich pan, sądzę, mają nazwisko od któregoś mostu... Jena.
— To było najpierw miano zwycięstwa, księżno, rzekł generał. Co księżna chce, dla takiego starego rębajły jak ja — dodał zdejmując monokl aby go przetrzeć, tak jakby zmieniał opatrunek, podczas gdy księżna instynktownie odwróciła głowę — ta szlachta Cesarstwa, to co innego, rozumie się, ale ostatecznie, to jest także bardzo piękne w swoim rodzaju. Ludzie, którzy się bili jak bohaterowie!
— Ależ ja jestem pełna szacunku dla bohaterów, rzekła lekko ironicznym tonem pani des Laumes; jeżeli nie chodzę z Błażejem do tej księżnej d’Iena, to wcale nie dlatego; to poprostu dlatego, że ich nie znam. Błażej zna ich, kocha ich. Och, nie, to nie to co pan mógłby przypuszczać, to nie flirt, nie mam powodu oponować! Zresztą, na dużoby mi się zdało oponować! dodała melancholijnie, bo wszyscy wiedzieli, że od chwili gdy książę des Laumes zaślubił swoją uroczą kuzynkę, nie przestaje jej zdradzać. — Jednem słowem, tutaj nie chodzi o to; to są ludzie, których Błażej znał dawniej. Warjuje za nimi, uważam że to bardzo ładnie. Zresztą, wystarczy mi to, co mi Błażej powiedział o ich domu... Niech pan pomyśli, wszystkie meble mają „empire”!
— To całkiem naturalne, księżno, skoro to są meble ich dziadków.
— Ależ ja wcale nie mówię, ale brzydkie mogą być i tak. Rozumiem doskonale, że ktoś może nie mieć rzeczy ładnych, ale przynajmniej niech nie ma rzeczy śmiesznych. Co pan chce? nie znam nic bardziej filisterskiego, mieszczańskiego, niż ten okropny styl, gdzie komody mają łabędzie głowy jak wanny.
— Ale mnie się zdaje, że oni mają piękne rzeczy; muszą mieć ów sławny mozaikowy stół, na którym podpisano pokój w roku...
— A, że mogą mieć rzeczy interesujące z punktu widzenia historji, tego nie przeczę. Ale to nie może być ładne... skoro jest ohydne! I ja mam też takie rzeczy, które Błażej odziedziczył po ciotce Montesquiou. Tylko że są na strychu w Guermantes, gdzie ich nikt nie widzi. Zresztą, nie o to chodzi, poleciałabym do nich z Błażejem, siedziałabym u nich nawet pośród ich sfinksów i mosiądzu, gdybym ich znała, ale... nie znam ich! Bo, kiedy byłam mała, zawsze mi mówiono, że niegrzecznie jest chodzić do ludzi, których się nie zna, rzekła księżna przybierając tonik dziecka. Więc robię to, czego mnie uczono. Wyobraża pan sobie tych zacnych ludzi, gdyby ujrzeli wchodzącą osobę, której nie znają. Możeby mnie bardzo źle przyjęli!
I przez kokieterję księżna upiększyła jeszcze uśmiech zrodzony z tego przypuszczenia, dając wlepionym w generała błękitnym oczom wyraz łagodny i marzący.
— Och, księżno, wie pani dobrze, że byliby uszczęśliwieni...
— Ależ nie, czemu? spytała żywo, czy to aby nie okazać iż wie że dlatego że jest jedną z największych dam we Francji, czy aby mieć przyjemność usłyszenia tego z ust generała. Czemu? Skąd pan wie? Toby im było może bardzo a bardzo nieprzyjemne. Ja nie wiem, ale jeżeli mam sądzić po sobie, tak mnie już nudzi widywać osoby które znam, że gdyby trzeba było widywać jeszcze osoby których nie znam, „nawet heroiczne”, oszalałabym chyba. Zresztą, proszę pana, poza starymi przyjaciółmi jak pan, których się zna bez tego, nie wiem, czy heroizm byłby bardzo przytulny w towarzystwie. I tak mnie już często nudzi wydawać obiady, ale gdyby trzeba było, idąc do stołu, brać pod ramię jakiegoś Spartakusa... Nie, doprawdy, gdybym potrzebowała czternastego do stołu, nie szukałabym Wercyngetoryxa. Czuję, że zachowałabym go na wielkie przyjęcia. A że ich nie wydaję...
— Och, księżno, nie darmo pani jest z domu Guermantes! Ma pani rasowy dowcip Guermantów!
— Zawsze się mówi dowcip Guermantów, nigdy nie mogłam pojąć czemu. Czy pan zna dowcip poza Guermantami? dodała z bujnym i radosnym wybuchem śmiechu, z twarzą napiętą ożywieniem, z rozsłonecznionemi wesołością oczami, które rozświetlić w ten sposób mogła jedynie pochwała jej dowcipu lub urody, choćby wygłoszona przez nią samą. O, widzi pan, generale, zdaje mi się, że Swann kłania się pańskiej Cambremer; o tam... jest koło mamy Euverte, nie widzi pan! Niechże go pan poprosi, żeby pana przedstawił. Ależ niech się pan spieszy, już się żegna.
— Zauważyła pani, jak on fatalnie wygląda? rzekł generał.
— Mój drogi Lolo! Och, nareszcie przychodzi; zaczynałam przypuszczać, że on mnie nie chce widzieć!
Swann bardzo lubił księżnę des Laumes, przytem widok jej przypominał mu Guermantes sąsiadujące z Combray, całe te strony które tak lubił i dokąd już nie jeździł aby się nie oddalać od Odety. Uciekając się do owych wpół artystycznych wpół dwornych form, któremi umiał się spodobać księżnej i które odnajdywał bezwiednie kiedy się na chwilę zanurzył w dawnem środowisku, a równocześnie chcąc sam dla siebie dać upust swojej nostalgji, ozwał się tak, aby go równocześnie słyszała pani de Saint-Euverte, do której mówił, i księżna des Laumes, dla której mówił: — Och, nasza urocza księżna! Widzi pani, umyślnie przybyła z Guermantes, aby usłyszeć Świętego Franciszka z Asyżu. Niby mała sikorka ledwie miała tyle czasu aby dziubnąć parę owoców tarniny, parę głogów i włożyć je sobie na głowę. O, jest nawet parę kropel rosy, trochę szronu, od którego główka musi cierpnąć. To śliczne, droga księżno.
— Jakto, księżna umyślnie przybyła z Guermantes? Ależ to za wiele! Nie wiedziałam, wykrzyknęła naiwnie pani de Saint-Euverte, nie oswojona ze stylem Swanna. Poczem, patrząc na uczesanie księżnej, dodała: — Ależ prawda, to naśladuje... jak mam powiedzieć, nie kasztany, nie, och! to czarująca myśl: ale skąd księżna mogła znać mój program? Panowie muzycy nawet mi go nie zakomunikowali.
Swann, przywykły wobec kobiety z którą zachował język tkliwej galanterji mówić subtelne rzeczy, niezrozumiałe dla wielu światowców, nie raczył pani de Saint-Euverte wytłumaczyć przenośni. Co się tyczy księżnej, zaczęła się śmiać do rozpuku, ponieważ dowcip Swanna był bardzo ceniony w jej koterji, a także dlatego, że wszelki komplement zwrócony do niej wydawał się jej pełen delikatnego wdzięku i nieodpartego humoru.
— Cudownie, zachwycona jestem, panie Lolu, jeżeli moje głogi spodobały się panu. Czemu się pan kłania tej Cambremer, czy i pan także jest jej sąsiadem?
Widząc że księżna zadowolona jest z towarzystwa Swanna, pani de Saint-Euverte oddaliła się.
— Ależ i pani także jest jej sąsiadką, księżno.
— Ja! więc ci ludzie mają dobra po całym świecie! Jakżebym chciała być na ich miejscu!
— Nie państwo Cambremer, ale jej rodzice; ona jest z domu Legrandin, przyjeżdżała do Combray. Nie wiem, czy pani wiadomo, księżno, że pani jest hrabiną Combray i że kapituła winna jest pani tenutę.
— Nie wiem co mi jest winna kapituła, ale wiem że proboszcz doi ze mnie co rok sto franków, bez czegobym się chętnie obeszła. Bądź co bądź, ci Cambremer mają nazwisko bardzo osobliwe. Kończy się w samą porę, ale kończy się bardzo licho, rzekła śmiejąc się księżna.
— Zaczyna się nie o wiele lepiej, odparł Swann.
— W istocie, ten podwójny skrót!...
— Jakgdyby ktoś bardzo zirytowany i bardzo dobrze wychowany nie ośmielił się dopowiedzieć pierwszego słowa.
— Skoro nie mógł się wstrzymać aby nie zacząć drugiego, wolałby już skończyć pierwsze, żeby już położyć kropkę[3]. Zabrnęliśmy w dowcipy doprawdy w uroczym smaku, mój drogi Lolo; ale jakie to nieznośne nie widywać już pana, dodała przymilnie; tak lubię z panem rozmawiać. Niech pan pomyśli, temu idjocie Froberville nie potrafiłabym nawet nasunąć myśli, że nazwisko Cambremer jest zdumiewające. Niech pan przyzna, że życie to okropna rzecz. Jedynie kiedy pana widzę, przestaję się nudzić.
Oczywiście, to nie była prawda. Ale Swann i księżna mieli ten sam sposób brania drobnych rzeczy, czego skutkiem — o ile nie przyczyną — było wiele analogji w sposobie wyrażania się, nawet w wymowie. Podobieństwo to nie uderzało, ponieważ trudno było o coś różniejszego niż ich głosy. Ale gdyby ktoś zdołał odjąć w myśli słowom Swanna dźwięk który je spowijał, wąsy z pomiędzy których wychodziły, czuło się, że to są te same zdania, te same akcenty, — styl koterji Guermantes. W ważnych rzeczach Swann i księżna różnili się we wszystkich poglądach. Ale Swann, od czasu jak był tak smutny, odczuwając wciąż jakgdyby ów dreszcz poprzedzający chwilę wybuchnięcia płaczem, czuł potrzebę mówienia o zgryzotach, niby morderca o swojej zbrodni. Słysząc z ust księżnej że życie to okropna rzecz, uczuł tę samą słodycz, co gdyby mu mówiła o Odecie.
— Och, tak, życie to okropna rzecz. Trzeba żebyśmy się częściej widywali, droga księżno. To takie miłe u pani, że pani nie jest wesoła. Możnaby spędzić kiedy wieczór razem.
— Ależ oczywiście, czemuby pan nie miał przyjechać do Guermantes, moja teściowa oszalałaby z radości. To uchodzi za bardzo brzydkie, ale powiem panu, że mnie się tam dosyć podoba; mam wstręt do okolic „malowniczych”.
— Bardzo wierzę, tam jest cudownie, odparł Swann, to nawet za piękne, zanadto żywe dla mnie w tej chwili; to kraina dla ludzi szczęśliwych. Może to dlatego że tam wzrosłem, ale wszystko tak przemawia tam do mnie. Z chwilą gdy się zerwie wiatr i zboża zaczną falować, zdaje mi się że ktoś ma przybyć, że dostanę jakąś wiadomość; i te domki nad wodą... byłbym bardzo nieszczęśliwy!
— Och, mój drogi Lolo, niech pan uważa, ta potworna Rampillon dostrzegła mnie, niech mnie pan schowa, niech mi pan przypomni co się jej zdarzyło, mieszam wszystko, ożeniła córkę, czy kochanka, nie wiem już sama: może oboje... i ze sobą!... A, nie, przypominam sobie, odtrącił ją jej książę... Niech pan udaje, że pan mówi do mnie, żeby mnie ta Berenice nie zaprosiła przypadkiem na obiad. Zresztą ja uciekam. To ładnie, panie Lolu, kiedy pana raz wreszcie widzę, nie chce się pan dać porwać! Zawiozłabym pana do księżnej parmeńskiej, która byłaby taka kontenta, Błażej także. Ma się tam spotkać ze mną. Gdyby się nie miało wiadomości o panu przez naszego Mémé... Niech pan pomyśli, panie Lolu, że ja pana nigdy już nie widzę!
Swann odmówił: uprzedziwszy Charlusa, że z rautu pani de Saint-Euverte wróci prosto do domu, nie chciał dla wizyty u księżnej parmeńskiej narażać się na utratę słówka, którego cały wieczór oczekiwał i które może zastanie u odźwiernego.
— Ten biedny Swann, mówiła później pani des Laumes do męża, zawsze miły, ale wygląda bardzo nieszczęśliwie. Zobaczysz go, bo obiecał się któregoś dnia na obiad. Wydaje mi się w gruncie śmieszne, żeby człowiek o jego inteligencji cierpiał dla osoby tego rodzaju, która nie jest nawet interesująca, bo mówią że to idjotka — dodała z rozsądkiem ludzi nie zakochanych, którzy uważają, że człowiek inteligentny powinienby cierpieć tylko dla osoby tego wartej; to mniej więcej to samo, co dziwić się, że ktoś raczy cierpieć na cholerę z powodu istotki tak małej jak bakcyl cholery.
Swann chciał wyjść, ale w chwili gdy miał się wreszcie wymknąć, generał de Froberville poprosił aby go przedstawił pani Cambremer; musiał wrócić z generałem do salonu, żeby jej poszukać.
— Słuchaj, Swann, wolałbym być mężem tej kobietki, niż być zmasakrowanym przez dzikich, jak pan myśli, co?
Te słowa „zmasakrowanym przez dzikich” przeszyły boleśnie serce Swanna; natychmiast odczuł potrzebę podtrzymania rozmowy z generałem.
— Och, rzekł, były piękne egzystencje, które kończyły się w ten sposób... Naprzykład, wie pan... ten żeglarz, którego popioły przywiózł Dumont d’Urville, La Pérouse... (i Swann był już szczęśliwy tak jakby mówił o Odecie). To piękny charakter ten La Pérouse, interesuje mnie bardzo, dodał melancholijnie.
— A tak, La Pérouse, rzekł generał. To znane nazwisko. Ma swoją ulicę.
— Zna pan kogo przy ulicy La Pérouse? spytał niespokojnie Swann.
— Tylko panią de Chanlivault, siostrę naszego zacnego Chaussepierre. Dała nam ładną komedyjkę kiedyś. To salon, który będzie kiedyś bardzo elegancki, zobaczy pan!
— A, ona mieszka przy ulicy La Pérouse? To sympatyczne, ładna ulica, taka smutna.
— Ale nie; chyba pan tam nie był od dłuższego czasu; to już wcale nie jest smutne, cała ta dzielnica zaczyna się budować.
Wreszcie Swann przedstawił pana de Froberville młodej pani de Cambremer. Ponieważ słyszała nazwisko generała po raz pierwszy, oblekła twarz w uśmiech radosnej niespodzianki, tak jakby było jej dobrze znajome; nie znając bowiem przyjaciół swojej nowej rodziny, przy każdej świeżo przedstawianej osobie myślała że to ktoś z nich i sądziła iż daje dowód taktu, udając, że dużo słyszała o nim od zamążpójścia; jakoż podawała rękę z minką mającą wyrazić i skromność, którą trzeba jej zwalczyć, i odruch sympatji, który pokonał tę nieśmiałość. Toteż teściowie jej, których uważała jeszcze za najświetniejszych ludzi we Francji, głosili że ich synowa to anioł; radzi byli zresztą okazywać, iż żeniąc syna, ulegli raczej urokowi zalet jego przyszłej niż ponętom wielkiego posagu.
— Widać że pani głęboko czuje muzykę, rzekł generał, robiąc bezwiednie aluzję do sceny z profitką.
Ale koncert rozpoczął się na nowo, i Swann zrozumiał, iż nie będzie mógł odejść przed końcem numeru. Cierpiał, uwięziony wśród ludzi, których głupota i śmieszność uderzały go tem boleśniej, ile że ci ludzie nie znali jego miłości, a gdyby ją znali, nie mogłaby ich ona zainteresować; umieliby się jedynie uśmiechnąć z niej jak z dzieciństwa lub ubolewać nad nią jak nad szaleństwem. Tem samem miłość Swanna stawała się dlań czemś nawskroś subjektywnem, istniejącem tylko dla niego, czemś czego w rzeczywistości nie potwierdzało nic z zewnątrz. Cierpiał zwłaszcza — i to tak, że sam dźwięk instrumentów budził w nim chęć krzyku — że przedłuża swoje wygnanie w miejscu, w którem Odeta nie znajdzie się nigdy, gdzie nikt i nic jej nie zna, któremu jest całkowicie obca.
Ale nagle stało się tak jakgdyby ona weszła, a zjawienie to stało się dla Swanna bólem tak rozdzierającym, że musiał przyłożyć rękę do serca. Bo skrzypce wzniosły się do wysokich nut, gdzie zawisły niby w oczekiwaniu; oczekiwanie przedłużało się, przyczem skrzypce wciąż trwały w zachwycie jakgdyby spostrzegając już zbliżającą się tę której oczekiwały. Rozpaczliwym wysiłkiem starały się dotrwać do jej przybycia, przyjąć ją przed oddaniem ducha, jeszcze przez chwilę utrzymać dla niej ostatkiem sił otwartą drogę, jak się przytrzymuje drzwi, któreby się inaczej zatrzasnęły. I zanim Swann miał czas zrozumieć i powiedzieć sobie: „To fraza z sonaty Vinteuila, nie słuchać, nie słuchać!” wszystkie wspomnienia z czasu gdy Odeta się w nim kochała, wspomnienia które zdołał do dziś dnia zachować niewidzialne w głębiach swego jestestwa, oszukane tym nagłym promieniem z czasów jakgdyby wskrzeszonej miłości, obudziły się i jednym rzutem skrzydeł wzbiły się, aby, bez litości dla jego obecnej niedoli, śpiewać mu co sił zapomniane refreny szczęścia.
Zamiast oderwanych wyrażeń: „czas, kiedy byłem szczęśliwy”, „kiedy byłem kochany”, które często wymawiał dotąd, nie cierpiąc przy tem zbytnio, bo jego inteligencja zamykała w nich tylko oschłe wyciągi z przeszłości, Swann odnalazł wszystko, co utrwaliło na zawsze swoistą i lotną esencję tego utraconego szczęścia. Ujrzał wszystko: śnieżne i kędzierzawe płatki złocieni, które mu Odeta rzuciła do powozu, które przyciskał do ust; adres Maison Dorée na liście, gdzie wyczytał: „Ręka mi drży, kiedy piszę do pana”; ściągnięcie brwi Odety, kiedy mówiła z błagalną twarzą: „czy nie za długo każe mi pan czekać na ten znak?” Poczuł zapach żelazka fryzjera, który podczesywał go „na jeża”, podczas gdy Lorédan szedł po młodą gryzetkę; ulewy, które spadały tak często owej wiosny, mroźne powroty powozem, przy blasku księżyca, wszystkie oczka nawyków myśli, klimatycznych wrażeń, naskórkowych wspomnień, rozciągających na szeregu tygodni jednostajną sieć, w którą ciało jego dostało się znowu.
W owej dobie Swann zaspakajał rozkoszną ciekawość, poznając słodycze ludzi żyjących miłością. Sądził, że potrafi zatrzymać się na tem; że nie będzie musiał poznać ich cierpień; jakże małą rzeczą był dlań teraz urok Odety, wobec tej straszliwej grozy, która poszerzała ten urok niby mglistą otęczą; wobec tego olbrzymiego niepokoju, że nie wie w każdej chwili co Odeta robi, że nie posiada jej wszędzie i zawsze! Z bólem przypomniał sobie akcent, jakim wykrzyknęła: „Ależ zawsze będę mogła pana widzieć, zawsze jestem wolna!” — ona, która nie jest teraz wolna nigdy! Przypomniał sobie jej zainteresowanie, ciekawość jaką okazywała dla jego życia, namiętne pragnienie aby jej zrobił tę łaskę — raczej niepożądaną dla Swanna i kłopotliwą w danej chwili — aby jej pozwolił wniknąć w swoją egzystencję. Jak ona musiała go prosić, aby się dał zaciągnąć do Verdurinów! Kiedy jej pozwalał przyjść do siebie raz na miesiąc, ileż razy, nim się dał skłonić, Odeta musiała mu powtarzać coby to była za rozkosz widywać się codzień. Marzyła o tem wówczas gdy jemu się to wydawało jedynie ciężarem; potem zbrzydziła sobie ten zwyczaj i poniechała go na zawsze, gdy dla Swanna stał się on niezwyciężoną i tak bolesną potrzebą! Za trzeciem widzeniem się, kiedy Odeta powtarzała: „No i czemu nie pozwala mi pan przychodzić częściej”, Swann odrzekł śmiejąc się, z galanterją: „Aby nie cierpieć później”: — nie wiedział, że mówi taką prawdę! Teraz, ach, zdarzało się jeszcze czasem, że Odeta pisała do niego z restauracji albo z hotelu na firmowym papierze, ale te listy paliły go niby płomienie. „Z hotelu Vouillemont? Co ona tam może robić? z kim? co się tam działo?” Przypomniał sobie płomyki gazu, które gaszono na boullevard des Italiens, kiedy, wbrew wszelkiej nadziei, spotkał ją pośród cieniów błądzących owej nocy, która mu się wydała niemal nadprzyrodzona. I w istocie owa noc — z epoki kiedy nie potrzebował nawet pytać czy nie zrobi przykrości Odecie szukając jej, odnajdując ją, tak bardzo był pewny, że ona nie ma większej radości niż widzieć go i wracać z nim — należała do tajemniczego świata, dokąd niema sposobu wrócić, kiedy bramy się zatrzasną.
I, zmartwiały w obliczu tego przeżywanego w myśli szczęścia, Swann ujrzał nieszczęśliwego, który w nim obudził litość, bo go nie poznał odrazu, tak iż musiał spuścić oczy, aby nie było widać że są pełne łez. To był on sam.
Kiedy zrozumiał, litość jego pierzchła, ale uczuł się zazdrosny o owego drugiego siebie, którego Odeta kochała; uczuł się zazdrosny o tych, o których powiadał sobie często — i bez zbytniej męki — „kocha ich może”. O to wszystko uczuł się zazdrosny teraz, kiedy mglistą abstrakcję kochania, w której niema miłości, zmienił na płatki złocieni i na nagłówek Maison d’Or, które jej były pełne. Następnie, kiedy cierpienie jego stawało się zbyt żywe, przeciągnął ręką po czole, wypuścił monokl, przetarł szkło. I bezwątpienia, gdyby się ujrzał w tej chwili, byłby do kolekcji monoklów dodał własny, który usuwał niby natrętną myśl i na którego zamglonej powierzchni starał się chustką zetrzeć troskę.
Skrzypce — o ile, nie widząc instrumentu, nie możemy skonfrontować głosu z obrazem, który zmienia dźwięk — posiadają akcenty tak pokrewne niektórym głosom altowym, że chwilami ma się złudzenie iż śpiewaczka wmieszała się do koncertu. Podnosimy oczy, widzimy tylko pudła, szacowne niby szkatułki chińskie; ale chwilami łudzi nas jeszcze kuszące wołanie syreny; czasami także słyszymy niby uwięzionego ducha, który szamoce się jak djabeł w kropielnicy w głębi uczonej szkatułki, zaczarowanej i drżącej; czasami wreszcie jawi się w powietrzu jakgdyby nadprzyrodzona i czysta istota, która przechodzi, śląc swoje niewidzialne zwiastowanie.
Swann miał uczucie, że muzycy nietyle grają ową frazę, ile dopełniają obrzędów potrzebnych na to aby się zjawiła; że przystępują do niezbędnych zaklęć, aby uzyskać i przedłużyć o kilka chwil cud jej objawienia. Nie zdolny jej już widzieć, tak jakgdyby należała do jakiegoś świata ultra-fioletowego, odczuwał ożywczą świeżość w chwilowej ślepocie, jakiej uległ zbliżając się do owej frazy. Czuł jej obecność, czuł ją niby opiekuńczą boginię, powiernicę swojej miłości; aby dotrzeć doń w tłumie i pomówić z nim na uboczu, przybrała strój tego dźwięcznego zjawiska. Przechodziła lekka, kojąca i zwiewna nakształt zapachu, powiadając mu to, co miała mu powiedzieć; wchłaniał jej słowa, żałując że mijają tak szybko, czyniąc mimowoli wargami ruch taki jakby całował w przejściu harmonijne i ulotne ciało. Nie czuł się już wygnany i samotny, skoro ona, zwracając się doń, mówiła mu szeptem o Odecie. Bo nie miał już, jak niegdyś, wrażenia, że ta fraza nie zna Odety i jego. Tak często była świadkiem ich upojeń! Prawda, że często także ostrzegała o ich kruchości. Wówczas Swann w jej uśmiechu, w jej czystych i melancholijnych akcentach, odgadywał cierpienie; dziś natomiast znajdował w niej raczej wdzięk wesołej niemal rezygnacji. Niegdyś mówiła mu o zgryzotach, których korowód ciągnęła za sobą z uśmiechem — w jego oczach ale bezboleśnie — w szybkim i kapryśnym biegu; obecnie, zgryzoty te były jego udziałem, tak iż nie miał nadziei kiedykolwiek się od nich uwolnić; ale melodja zdawała się mówić, jak niegdyś o jego szczęściu „I cóż to jest, wszystko to nie ma znaczenia”. I pierwszy raz, w porywie litości i czułości, myśl Swanna zwróciła się ku Vinteuilowi, ku owemu nieznanemu i wzniosłemu bratu, który również musiał tyle cierpieć: czem mogło być jego życie? w jakich bólach zaczerpnął tę boską siłę, tę nieograniczoną potęgę tworzenia?
Kiedy maleńka fraza mówiła mu o nicości jego cierpień, Swann znajdował słodycz w tej samej mądrości, która przed chwilą zdawała mu się nieznośna, kiedy ją czytał w obojętnych twarzach ludzi, patrzących na jego miłość jako na głupstwo bez znaczenia. Bo przeciwnie, ta ulotna fraza, bez względu na swój sąd o nietrwałości stanów duszy, widziała w nich, nawspak wszystkim tym ludziom, nie coś mniej poważnego od pozytywnego życia, ale przeciwnie coś o tyle wyższego, że jedynie to warte jest wyrazu. Starała się naśladować owe uroki tajemnego smutku, odtwarzać je; ujęła je, pokazała samą ich istotę polegającą wszelako na tem, że nie da się ich udzielić i że muszą się wydać błahe każdemu poza tym jednym który ich doświadcza. Tak iż narzuciła cenę tych uroków i pozwoliła kosztować ich boskiej słodyczy wszystkim obecnym, o ile byli bodaj trochę muzykalni; tym samym, którzy później zlekceważyliby je w życiu, w czyjejś miłości rodzącej się w ich oczach. Bezwątpienia formy, w którą ujęła je melodja, nie dało się określić rozumowaniem. Ale, od roku przeszło, kiedy, odsłaniając Swannowi bogactwa jego własnej duszy, zrodziła się w nim, bodaj na jakiś czas, miłość muzyki, uważał on motywy muzyczne za prawdziwe idee, z innego świata, innej kategorji, idee przesłonione mrokiem, nieznane, niedostępne inteligencji, ale mimo to doskonale zróżnicowane, nierówne wartością i znaczeniem. Kiedy po wieczorze u Verdurniów, każąc sobie przegrywać małą frazę, Swann starał się zrozumieć, jak ona go ogarnia, jak go spowija nakształt zapachu lub pieszczoty, zdał sobie sprawę, że ta fraza muzyczna zawdzięcza owo wrażenie pierzchliwej słodyczy niewielkim odstępom między pięcioma składającemi ją nutami, oraz stałemu nawrotowi dwóch z pomiędzy tych nut; ale w rzeczywistości wiedział, że analizuje nie samą frazę lecz proste walory, podstawione dla wygody jego inteligencji pod tajemniczą jedność, którą ogarnął, zanim jeszcze znał Verdurinów, na owym wieczorze gdzie pierwszy raz usłyszał sonatę.
Wiedział, że samo wspomnienie fortepianu wykrzywia jeszcze perspektywę, w jakiej widział sprawy muzyki; że polem otwartem dla muzyka jest nie mizernych siedem nut, ale niezmierzona klawiatura, jeszcze prawie całkowicie nieznana, gdzie: ledwo tu i ówdzie, oddzielone grubemi ciemnościami, niektóre z miljona składających ją klawiszów tkliwości, namiętności, odwagi, pogody — klawiszów różnych od siebie niemal tak, jak jeden świat różny jest od drugiego — objawiały się wielkim artystom. Ci, budząc w nas odpowiedniki motywu który znaleźli, oddają tę usługę, że pokazują nam jakie bogactwo, jaką rozmaitość kryje bez naszej wiedzy owa wielka niezgłębiona i rozpaczliwa noc naszej duszy — noc, którą bierzemy za pustkę i nicość.
Vinteuil był jednym z tych muzyków. W jego frazie, mimo iż przedstawiała dla rozumu ciemną powierzchnię, czuło się treść tak rzetelną, tak wymowną, pełną tak nowej i oryginalnej siły, że ci, którzy ją usłyszeli, zachowali ją w sobie na równi z pojęciami intelektu. Swann widział w niej niby koncepcję miłości i szczęścia, której odrębność była mu tak wyraźna, jak odrębność Księżnej de Clevès albo Renégo, kiedy tytuły tych utworów nastręczały się jego pamięci. Nawet kiedy nie myślał o tej frazie, żyła ona utajona w jego duszy tak samo jak pewne inne swoiste pojęcia, jak światło, dźwięk, wypukłość, rozkosz fizyczna — bogate dziedziny, które urozmaicają i zdobią królestwo ducha. Może je stracimy, może się zatrą kiedy wrócimy w nicość. Ale dopóki żyjemy, tak samo nie możemy sprawić abyśmy ich nie znali, jak nie możemy tego uczynić wobec jakiegoś rzeczywistego przedmiotu: jak nie możemy naprzykład wątpić o świetle lampy zapalonej w obliczu przeobrażonych sprzętów pokoju, z którego uleciało nawet wspomnienie ciemności. Przez to fraza Vinteuila — jak jakiś motyw z Tristana naprzykład, który przedstawia dla nas również pewien uczuciowy nabytek — zrosła się z naszą doczesnością, przybrała coś ludzkiego i dość wzruszającego. Los jej związał się z przyszłością, z realnością naszej duszy, której była jednym z najbardziej swoistych, najlepiej zróżniczkowanych ozdób. Może nicość jest prawdą i cały nasz sen jest czemś nieistniejącem; ale wówczas czujemy, że owe melodje, owe pojęcia należące do tego snu, musiałyby być również niczem. Zginiemy, ale mamy jako rękojmię owe niebiańskie zakładniczki, które podzielą nasz los. I śmierć wraz z niemi jest czemś mniej gorzkiem, mniej bezsławnem, może mniej prawdopodobnem.
Swann miał tedy rację wierząc, że fraza sonaty istnieje realnie. Będąc w tym sensie czemś ludzkiem, należała wszelako do sfery istot nadprzyrodzonych. Istot tych nie widzieliśmy nigdy; mimo to, poznajemy je z zachwytem, kiedy jakiś odkrywca Niewidzialnego zdoła pochwycić którą z nich; kiedy z boskiego świata, dokąd ma przystęp, zdoła ją ściągnąć, aby zabłysła przez chwilę nad naszym światem. To właśnie zrobił Vinteuil. Swann czuł, że zapomocą instrumentów muzycznych kompozytor poprostu odsłonił ją, uczynił widzialną, wykreślił i uszanował jej rysunek ręką tak czułą, tak ostrożną, tak delikatną i pewną, że dźwięk zmieniał się co chwila, zacierając się aby zaznaczyć cień, wzmacniając się kiedy trzeba mu było biec śladem śmielszego konturu. A dowodem, że Swann nie mylił się wierząc w realne istnienie frazy, było to, że każdy bodaj trochę wyrobiony miłośnik muzyki poznałby się natychmiast na oszustwie, gdyby Vinteuil, mniej zdolny ujrzeć i oddać jej kształty, starał się jakąś sztuczką nadrobić luki swej wizji lub omdlenia ręki.
Znikła. Swann wiedział, że zjawi się pod koniec, po długim ustępie, który pianista pani Verdurin zawsze opuszczał. Były tam cudowne myśli, których Swann nie doceniał za pierwszem słyszeniem, a które ogarniał teraz, jak gdyby w szatni jego pamięci pozbyły się jednostajnego kostjumu nowości. Swann słuchał licznych tematów, które wchodziły w skład frazy, niby przesłanki nieodzownego wniosku; był świadkiem jej genezy. „O śmiałości, może równie genjalna — powiadał sobie — co śmiałość jakiegoś Lavoisiera, Ampera; śmiałości Vinteuila eksperymentującego, odkrywającego tajemne prawa nieznanej siły, prowadzącego poprzez Niezbadane do jedynego możliwego celu niewidzialny zaprzęg któremu zaufał, a którego nie ujrzy nigdy”. Jakże wspaniały djalog między fortepianem a skrzypcami usłyszał Swann z początkiem ostatniej części! Usunięcie ludzkich słów, zamiast — jak można było przypuszczać — dać folgę fantazji, wykluczyło ją; nigdy mówiony język nie był tak nieubłaganie logiczny, nigdy nie osiągnął w tym stopniu celowości pytań, oczywistości odpowiedzi. Najpierw samotny fortepian skarżył się niby ptak opuszczony przez towarzyszkę; skrzypce usłyszały go, odpowiedziały mu jak gdyby z sąsiedniego drzewa. Było to jakby na początku świata; jakgdyby było tylko ich dwoje na ziemi, lub raczej w owym świecie zamkniętym wszystkiemu innemu, wzniesionym logiką twórcy gdzie będzie zawsze tylko ich dwoje. Światem tym — sonata. Czy to jest ptak, czy niekompletna jeszcze dusza leciutkiej frazy, czy niewidzialna i żaląca się wróżka, której tkliwe skargi powtarza później fortepian? Krzyki jej były tak nagłe, że skrzypek musiał coprędzej ująć smyczek, aby je pochwycić. Cudowny ptak! Skrzypek próbował go urzec, obłaskawić, ująć. Już wszedł w jego duszę, już zbudzona melodja miotała naprawdę opętanem ciałem skrzypka niby ciałem medjum. Swann wiedział, że fraza odezwie się jeszcze raz. I rozdwoił się tak doskonale, że oczekiwanie bliskiej chwili w której się znów znajdzie w jej obliczu, wstrząsnęła go szlochem podobnym temu jaki rodzi w nas piękny wiersz albo smutna wiadomość; nie wówczas, gdy jesteśmy sami, ale kiedy udzielamy ich przyjaciołom, oglądając w nich siebie samych niby kogoś drugiego, którego domniemane wzruszenie rozczula ich.
Fraza zjawiła się, ale tym razem poto, aby zawisnąć w powietrzu, brzmieć przez chwilę tylko — jakgdyby nieruchoma — i zamrzeć. To też Swann nie tracił nic z krótkiego czasu przez który trwała. Była jeszcze tuż, niby barwna bańka mydlana wisząca w powietrzu. Podobna tęczy, której blask słabnie, zniża się, potem się podnosi i, zanim zgaśnie, rozbłyska na chwilę bogaciej niż wprzódy, dotychczasowym dwóm kolorom przydała inne barwne struny, wszystkie kolory pryzmatu, i kazała im śpiewać. Swann nie śmiał się ruszyć; byłby też chciał przytrzymać inne osoby, jakgdyby najlżejszy ruch mógł zniweczyć nadprzyrodzony, rozkoszny i kruchy czar, który tak rychło miał pierzchnąć.
Nikt, coprawda, nie miał zamiaru mówić. Niewymowne słowo jedynego nieobecnego, może umarłego (Swann nie wiedział, czy Vinteuil jeszcze żyje), wionąc ponad gesty celebrantów, wystarczało aby utrzymać w napięciu uwagę trzystu osób, i z tej estrady, gdzie niejako wywoływano duszę, czyniło jeden z najszlachetniejszych ołtarzy, służących dla spełnienia się nadziemskiego obrządku. Fraza rozpadła się w końcu, bujając strzępami w dalszych motywach, które już zajęły jej miejsce. I jeżeli Swann uczuł się w pierwszej chwili podrażniony, kiedy hrabina de Monteriender, sławna ze swoich naiwności, nim jeszcze sonata się skończyła, pochyliła się doń aby mu zwierzyć swoje wrażenia, później nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, znajdując może głęboki sens w słowach, któremi się nieświadomie posłużyła. Oczarowana biegłością wykonawców, wykrzyknęła: „To niesłychane, nigdy nie widziałam nic tak przejmującego...” Ale troska o ścisłość kazała jej się poprawić w tem dopełnieniu: „nic tak przejmującego... od czasu wirujących stolików!”
Począwszy od tego wieczoru, Swann zrozumiał, że uczucie, jakie Odeta miała dlań niegdyś, nie zmartwychwstanie nigdy; że jego nadzieje szczęścia już się nie ziszczą. I w dnie, w które przypadkiem była z nim jeszcze miła i tkliwa, jeżeli miała dla niego jakieś względy, notował te zwodnicze i kłamliwe oznaki wątłego nawrotu z ową rozczuloną i sceptyczną uwagą, z rozpaczliwą radością ludzi, którzy, pielęgnując przyjaciela w ostatniej fazie nieuleczalnej choroby, podnoszą jako cenne fakty: „wczoraj sam robił rachunki i sam spostrzegł drobny błąd w dodawaniu; zjadł z przyjemnością jajko; jeśli je dobrze strawi, spróbujemy jutro kotleta”; — mimo iż wiedzą, że fakty te są bez znaczenia w wilję nieuchronnej śmierci. I Swann był niemal pewny, że gdyby teraz żył zdala od Odety, stałaby mu się wkońcu obojętna, tak iż byłby rad, gdyby opuściła Paryż na zawsze; miałby siłę zostać, ale nie miał siły wyjechać.
Często nawiedzała go ta myśl. Teraz, kiedy wrócił do swego studjum o Ver Meerze, powinienby się udać na kilka dni przynajmniej do Hagi, do Drezna, do Brunszwiku. Był przekonany, że pewna Toaleta Djany, którą kupił Mauritshuits na wyprzedaży Goldschmidta jako Nikolasa Maes, była w istocie Ver Meerem. I byłby chciał móc na miejscu przestudjować ten obraz, aby utrwalić swoją pewność. Ale opuścić Paryż kiedy w nim była Odeta, a nawet kiedy jej nie było, to było zbyt okrutne; bo w nowych miejscach, gdzie wrażenia nie stępiły się nawykiem, ból krzepi się, odżywa. Jeżeli Swann czuł się zdolny bezustanku myśleć o tym zamiarze, to jedynie dlatego, iż wiedział że go nie wykona nigdy. Ale zdarzało mu się, iż zamiar podróży odradzał się w nim podczas gdy spał — bez świadomości że ta podróż jest niemożliwa — i spełniał się we śnie. Jednego dnia śniło mu się, że wyjeżdża na cały rok; wychylony z okna wagonu ku młodzieńcowi, który go żegnał z płaczem, Swann starał się go namówić aby z nim jechał. Kiedy pociąg ruszył, obudził go lęk; przypomniał sobie, że nie jedzie, że zobaczy Odetę tego wieczora, nazajutrz, prawie codzień. Wówczas, jeszcze wzruszony swoim snem, błogosławił okoliczności które go czyniły niezależnym, dzięki którym mógł zostać przy Odecie, a także osiągać to aby mu pozwoliła widywać się czasem. Streszczał wszystkie swoje przewagi: sytuację; majątek, którego Odeta zbyt często potrzebowała, aby się nie miała cofnąć przed zerwaniem (mając nawet, powiadano, tajemny zamiar wydania się za Swanna); przyjaźń pana de Charlus, która coprawda nigdy Swannowi wiele nie pomogła u Odety, ale dawała mu słodką świadomość, że kochanka słyszy o nim pochlebne rzeczy od wspólnego przyjaciela, którego wysoko ceniła; nawet swoją inteligencję wreszcie, zużywaną całkowicie na to, aby codzień obmyślić jakiś nowy fortel, któryby czynił jego obecność jeżeli nie przyjemną, to przynajmniej potrzebną Odecie. Pomyślał, czem byłby, gdyby mu tego wszystkiego brakło; pomyślał, że gdyby był, jak tylu innych, biedny, nędzny, bez środków, zmuszony przyjąć wszelką pracę, albo przykuty do rodziny, do żony, byłby może musiał opuścić Odetę; że ów sen, którego groza była jeszcze tak bliska, mógłby być prawdziwy; i powiedział sobie: „Człowiek nie zna swojego szczęścia. Nigdy nie jest się tak nieszczęśliwym, jak się mniema”. Ale obliczył, że ta egzystencja trwa już od kilku lat; że najwięcej czego mógł się spodziewać, to aby trwała ciągle; że poświęciłby swoje prace, przyjemności, przyjaciół, całe swoje życie wreszcie na codzienne oczekiwanie schadzki, która nie mogła mu przynieść nic szczęśliwego; — i spytał sam siebie, czy się nie myli; czy to, co sprzyjało jego stosunkowi i zapobiegło zerwaniu, nie było dlań zgubą; czy prawdziwem szczęściem nie byłoby właśnie to, z czego się tak cieszył że zdarzyło się jedynie we śnie: mianowicie wyjazd; i powiedział sobie, że nie zna się swojego nieszczęścia, i że nigdy nie jest się tak szczęśliwym, jak się mniema.
Czasami miał nadzieję, że Odeta zginie bez cierpień w jakim wypadku; ona, która była od rana do wieczora poza domem, na ulicy, w drodze. I kiedy wracała zdrowa i cała, podziwiał, iż ciało ludzkie jest tak gibkie i mocne że może ustawicznie opierać się i urągać tylu niebezpieczeństwom (które zdawały się Swannowi niezliczone, od czasu jak wywołało je jego tajemne pragnienie); i że pozwala ludziom oddawać się codzień niemal bezkarnie kłamstwu i gonitwie za rozkoszą. I Swann czuł się bliski owego Mahometa II z portretu Belliniego który tak lubił; ów Mahomet, czując że się zakochał do szaleństwa w jednej z żon, zasztyletował ją, aby — powiada naiwnie wenecki biograf — odzyskać swobodę ducha. Ale potem Swann oburzał się że myśli tylko o sobie i uważał iż cierpienia jego nie są godne żadnej litości, skoro on sam tak mało waży życie Odety.
Jeśli nie mógł się oderwać od niej ostatecznie, gdybyż przynajmniej widywał ją bez rozstań: ból jego uśmierzyłby się w końcu, i miłość możeby wygasła. I skoro Odeta nie chce opuścić Paryża na zawsze, pragnąłby aby go nie opuszczała nigdy. Kiedy wiedział, że jedyny dłuższy jej wyjazd przypada na sierpień i wrzesień, miał bodaj czas na kilka miesięcy naprzód rozpuścić jego gorzką świadomość w całym przyszłym Czasie, jaki już nosił w sobie; i ów czas, złożony z dni podobnych dniom obecnym, krążył przeźroczysty i zimny w jego myśli, gdzie podtrzymywał smutek ale bez zbytnich cierpień. Ale ta utajona przyszłość, ta bezbarwna i płynna rzeka, ścinała się w sercu Swanna od jednego słowa Odety; ścinała się jak martwy i twardy kawał lodu; i Swann czuł nagle w sercu olbrzymią, niepodobną do skruszenia masę, która rozpierała ściany jego istoty tak, że groziły pęknięciem. Poprostu Odeta rzekła, śledząc go spod oka uśmiechniętem i chytrem spojrzeniem:
— Forcheville robi ładną wycieczkę na Zielone Święta; jedzie do Egiptu.
Natychmiast rozumiał, że to znaczy: „Jadę do Egiptu na Zielone święta z Forchevillem”. I w istocie, jeżeli w kilka dni potem, Swann powiedział: „Słuchaj, à propos tej podróży, na którą się wybierasz z Forchevillem”, Odeta odpowiadała naiwnie: „Tak, kochanie, jedziemy dziewiętnastego, przyśle ci się widok piramid”.
Wówczas chciał się dowiedzieć, czy jest kochanką Forcheville’a, chciał spytać o to jej samej. Wiedział że jest przesądna, że istnieją pewne zaklęcia, którychby nie uczyniła; a przytem wstrzymująca go dotąd obawa że pogniewa Odetę, że się zohydzi w jej oczach, nie istniała już, odkąd stracił wszelką nadzieję aby go kiedykolwiek pokochała.
Pewnego dnia, Swann otrzymał anonimowy list, który mu powiadał, że Odeta była kochanką niezliczonych mężczyn (zacytowano niektórych, między nimi Forcheville’a, pana de Breaute i „mistrza”) i wielu kobiet, że odwiedza domy schadzek. Przykro było Swannowi myśleć, że wśród jego przyjaciół znajduje się człowiek zdolny napisać taki list; bo z pewnych szczegółów jasne było, że autor listu zna dokładnie jego życie. Zastanawiał się, ktoby to mógł być. Ale nie umiał nigdy podejrzewać ukrytych czynności ludzi bez widocznego związku z ich mową. I kiedy rozważał, czy tajemne sprężyny które musiały sprawić ten nikczemny postępek, ma pomieścić w charakterze barona de Charlus, czy księcia des Laumes, czy pana d’Orsan, nie widział żadnej racji, aby wybrać jednego z nich zamiast innego; żaden bowiem z tych ludzi nigdy przy nim nie pochwalał anonimowych listów; raczej wszystkie ich słowa pozwalały mniemać, że je potępiają. Charlus, był trochę narwany, ale serdeczny i dobry; charakter pana des Laumes był nieco oschły, ale uczciwy i zdrowy. Co się tyczy pana d’ Orsan, nawet w najsmutniejszych okolicznościach Swann nie spotkał człowieka, któryby się doń zbliżał z serdeczniejszem słowem, z dyskretniejszym i subtelniejszym gestem. Tak dalece, że Swann nie mógł zrozumieć mętnej nieco roli, jaką przypisywano panu d’Orsan w jego stosunku z pewną bogatą kobietą; za każdym razem kiedy myślał o p. d’Orsan, musiał wyeliminować tę złą reputację, nie do pogodzenia z tyloma niewątpliwemi oznakami delikatności. Przez chwilę Swann czuł że mu się w głowie mroczy; zaczął myśleć o czem innem aby odzyskać nieco światła. Następnie miał odwagę wrócić do tych refleksji. Ale wówczas, od niepodejrzewania nikogo, trzeba mu było się przerzucić do podejrzewania wszystkich. Ostatecznie, Charlus lubił Swanna, miał dobre serce. Ale to był neuropata; jutro może będzie płakał, dowiadując się że Swann jest chory, a dziś, z zazdrości, z gniewu, pod wpływem jakiejś nagłej obsesji, zapragnął mu sprawić przykrość. W gruncie, ten typ ludzi najgorszy jest ze wszystkich. Z pewnością książę des Laumes nie jest ze Swannem ani w przybliżeniu tak serdecznie jak Charlus. Ale temsamem nie ma w stosunku do niego tylu drażliwości; przytem to jest natura bez wątpienia chłodna, ale równie niezdolna do nikczemności jak do wielkich czynów. Swann żałował, że się przyjaźnił w życiu jedynie z takimi ludźmi. Potem przychodziło mu na myśl, że od czynienia komuś krzywdy wstrzymuje nas dobroć; że w gruncie może ręczyć tylko za natury podobne do jego własnej, tak jak ręczyłby za serce pana de Charlus, którego oburzyłaby sama myśl zrobienia Swannowi tej przykrości! Inna rzecz człowiek raczej oschły, odmiennego temperamentu, jak des Laumes: jak przewidzieć do czego mogłyby go przywieźć pobudki innej natury? Mieć serce, to wszystko; a Charlus je miał. Panu d’Orsan nie zbywało go również; jego stosunki ze Swannem, serdeczne ale mniej bliskie, zrodzone ze wspólności poglądów i uroku ich wymiany, były większą gwarancją niż egzaltowane przywiązanie Charlusa, zdolne posunąć się do gwałtownych wybuchów — w dobrem czy w złem. Jeżeli był ktoś, kto Swanna zawsze umiał kochać i rozumieć, to d’Orsan. Tak, ale jego podejrzane życie? Swann żałował w tej chwili, że się z tem nie liczył; że często przyznawał się żartem, iż nigdy nie doznaje równie żywych uczuć sympatji i szacunku, co w stosunku do kanalji. Nie bez powodu — powiadał sobie teraz — ludzie sądzą bliźnich na podstawie ich uczynków! Jedynie one coś znaczą, a wcale nie to co mówimy lub myślimy. Charlus i des Laumes mogą mieć takie czy inne wady, ale to są porządni ludzie. D’Orsan nie ma może tych wad, ale to nie jest porządny człowiek. Mógł zrobić jedno świństwo więcej. Następnie Swann posądził stangreta Rémi, który coprawda mógł tylko być moralnym sprawcą listu; przez chwilę, podejrzenie to wydało mu się trafne. Po pierwsze, Lorédan miał przyczyny nie lubić Odety. A potem, cóż naturalniejszego, że służba, żyjąc w niższej sferze, przydając naszym dostatkom i wadom urojone bogactwa i przywary, dla których zazdroszczą nam i gardzą nami, musi tem samem postępować inaczej niż ludzie z naszego świata? Swann podejrzewał także mojego dziadka. Czyż nie odmawiał, ilekroć Swann go prosił o jakąś przysługę? A przytem, ze swojemi mieszczańskiemi poglądami, mógł sądzić że działa dla dobra Swanna. Podejrzewał jeszcze Bergotte’a, malarza, Verdurinów; jeszcze raz podziwiał mądrość ludzi z towarzystwa, że nie chcą obcować z owym światem artystów, gdzie tego rodzaju rzeczy są możliwe, może aprobowane pod mianem „dobrego kawału”; ale wnet przypomniał sobie rysy świadczące o prawości tych cyganów i porównał je z dwuznaczną, hultajską niemal egzystencją, do jakiej brak pieniędzy, potrzeba zbytku, rozpusta, przywodzą często arystokrację.
Krótko mówiąc, anonim ten dowodził Swannowi, że liczy do swoich znajomych indywiduum zdolne do nikczemności; ale nikczemność ta mogła się równie dobrze kryć w niezgłębionych pokładach charakteru człowieka uczuciowego, co w duszy człowieka zimnego; u artysty jak u mieszczanina, u wielkiego pana jak u lokaja. Jaki probierz przyjąć, aby osądzić człowieka? W gruncie rzeczy, wśród tych których znał nie było ani jednej osoby, któraby nie mogła być zdolna do podłości. Czy trzeba zerwać ze wszystkimi? Myśli Swanna zmąciły się; powiódł kilka razy dłonią po czole, przetarł binokle, i pomyślał, że ostatecznie ludzie nie gorsi od niego przestają z panem de Charlus, z księciem des Laumes i z innymi. Jeżeli to nie znaczy, że oni sami zdolni są do nikczemności, znaczy bodaj tyle, iż koniecznością życia jest przestawać z ludźmi, którzy nie są może do niej niezdolni. I nadal ściskał rękę przyjaciołom, których przez chwilę podejrzewał, z tą czysto stylistyczną poprawką, że chcieli go może przywieźć do rozpaczy.
Co się tyczy treści listu, nie troszczył się o nią; ani jedno z oskarżeń tyczących Odety nie miało cienia prawdopodobieństwa. Jak wielu ludzi, Swann miał umysł leniwy i bez inwencji. Wiedział wprawdzie ogólnie, że życie jest pełne sprzeczności; ale myśląc o poszczególnej osobie, utożsamiał nieznane partje jej życia z temi które znał. To, czego mu nie mówiono, odtwarzał sobie za pomocą tego co nam mówiono. Kiedy zdarzyło mu się, w poufnych chwilach, mówić z Odetą o czyimś brzydkim postępku lub o nieszlachetnem uczuciu, ona potępiała je w imię tych samych zasad, które Swann zawsze słyszał w ustach swoich krewnych i którym pozostał wierny; przytem Odeta podlewała kwiaty, piła herbatę, interesowała się pracami Swanna. Zaczem Swann rozciągał te obyczaje na resztę życia Odety; powtarzał owe jej gesty, kiedy sobie chciał wyobrazić jej życie zdala od niego. Gdyby mu ją odmalowano taką jak jest — lub raczej jaką była z nim tak długo — ale z innym mężczyzną, cierpiałby, bo ten obraz wydałby mu się prawdopodobny. Ale to, żeby chodziła do rajfurek, żeby się oddawała orgiom z kobietami, żeby prowadziła plugawe życie ladacznicy, cóż za niedorzeczna brednia, na której realizację, Bogu dzięki, odtwarzane w wyobraźni złocienie, herbaty, cnotliwe oburzenia Odety nie zostawiały miejsca.
Od czasu do czasu tylko Swann dawał do zrozumienia Odecie, że przez złośliwość opowiadają mu wszystko co ona robi. Posługując się w porę jakimś przypadkowo uzyskanym nieznaczącym ale prawdziwnym szczegółem, tak jakby to był jedynie mały, mimowoli ukazany koniuszek całkowitej rekonstrukcji jej życia, którą jakoby chował dla siebie, budził w niej przypuszczenie, że on wie rzeczy, których w rzeczywistości ani wiedział ani nawet podejrzewał; bo jeżeli tak często zaklinał Odetę żeby mu nie taiła prawdy, było to — świadomie lub nie — jedynie poto, aby mu opowiedziała wszystko co robiła.
Bezwątpienia, Swann — jak to powiedział Odecie — lubił szczerość; ale lubił ją jak rajfura, zdolnego informować go o życiu kochanki. Toteż jego kult szczerości, nie bezinteresowny, nie uczynił go lepszym. Prawdą, którą kochał, była ta, którąby mu powiedziała Odeta; ale on sam dla uzyskania tej prawdy nie wahał się uciekać do kłamstwa, którego nie przestawał malować Odecie jako czegoś wiodącego istotę ludzką do spodlenia. W sumie kłamał tyleż co Odeta, ponieważ, nieszczęśliwszy od niej, był nie mniej samolubny. A ona, słysząc jak Swann opowiada jej samej wszystko co robiła, patrzała nań z minką nieufną i na wszelki wypadek zagniewaną, aby nie wyglądało że się upokarza i że się rumieni za swoje postępki.
Jednego dnia, znajdując się w okresie spokoju, najdłuższym do jakiego był jeszcze zdolny bez ataku zazdrości, Swann wybrał się do teatru z księżną des Laumes. Kiedy wziął dziennik aby zobaczyć co grają, widok tytułu: Dziewczyny z marmuru Teodora Barrière ugodził go tak okrutnie, że mimowoli wzdrygnął się i odwrócił głowę. Oświetlone niby blaskiem rampy, w nowem otoczeniu, słowo „marmur” — które Swann przestał rozróżniać, tak często przywykł je spotykać — stało mu się nagle na nowo widzialne. Przypomniało mu natychmiast historję, którą Odeta opowiadała mu niegdyś. Mówiła mu o tem, jak się wybrała z panią Verdurin na wystawę w Palais de l’industrie, i jak pani Verdurin powiedziała: „Strzeż się, potrafię cię rozgrzać; nie jesteś z marmuru”. Odeta upewniała że to był tylko żart, i Swann nie przywiązywał do tego żadnego znaczenia. Ale wówczas ufał jej więcej niż teraz. I właśnie anonim mówił o tego rodzaju miłości. Nie śmiejąc podnieść oczu na dziennik, Swann rozwinął go, obrócił kartkę aby nie widzieć już tych słów: Dziewczyny z marmuru, i zaczął machinalnie czytać wiadomości z prowincji. Była burza na la Manche, oznajmiano szkody w Dieppe, w Ca-bourg, w Beuzeval. Swann wzdrygnął się znowu.
Nazwa Beuzeval przywiodła mu na myśl inną miejscowość w tamtej okolicy: Beuzeville, zwane także Beuzeville-Bréauté. Widywał często tę nazwę na mapie, ale pierwszy raz zauważył jej powinowactwo z nazwiskiem swego przyjaciela, pana de Bréauté, o którym anonim mówił, że był kochankiem Odety. Ostatecznie, co do pana de Bréauté, oskarżenie mogło mieć widoki prawdopodobieństwa; ale co się tyczyło pani Verdurin, była to niemożliwość. Z tego że Odeta kłamała czasem, nie można było wnosić że nigdy nie mówi prawdy; a w słowach, które wymieniła z panią Verdurin i które mu sama powtórzyła, Swann poznał owe puste żarciki, na jakie przez nieznajomość życia i nieświadomość grzechu puszczają się kobiety. Żarciki takie świadczą o niewinności owych kobiet, które — jak naprzykład Odeta — bardziej od innych odległe są od namiętnej sympatji dla własnej płci; oburzenie zaś, z jakiem odparła podejrzenia mimowoli zrodzone w Swannie na chwilę, godziło się ze wszystkiem, co wiedział i o gustach i o temperamencie kochanki. Ale w tej chwili nawiedziło Swanna jedno z owych natchnień zazdrości, analogicznych do stanu, w jaki poetę lub uczonego, mających dopiero jeden rym albo jedno spostrzeżenie, wprawia myśl lub forma, które dadzą im całą ich potęgę. Pierwszy raz Swann przypomniał sobie coś, co mu Odeta powiedziała przed dwoma laty: „Och, pani Verdurin, w tej chwili widzi w świecie tylko mnie; ja jestem jej ukochanie, całuje mnie, chce żebym z nią chodziła za sprawunkami, żebym jej mówiła ty.” Daleki od szukania wówczas w tem zdaniu jakiegokolwiek związku z niedorzecznemi bajeczkami opowiadanemi mu przez Odetę dla osłonienia występku, Swann przyjął to jako dowód gorącej przyjaźni. I teraz oto, wspomnienie owej czułości pani Verdurin zespoliło się nagle ze wspomnieniem jej niesmacznej rozmówki. Nie mógł już tych dwóch rzeczy rozdzielić w myślach, widział je również splecione w rzeczywistości, przyczem czułość dawała coś głębszego i poważniejszego tym żartom, które nawzajem odzierały tę czułość z jej niewinności. Swann udał się do Odety. Usiadł zdala od niej. Nie śmiał jej ucałować, nie wiedząc czy w niej — jak i w nim — pocałunek ten obudzi serdeczność czy gniew. Milczał, patrzał na umieranie ich miłości. Nagle powziął postanowienie.
— Odeto — rzekł — moje kochanie, ja wiem, że jestem wstrętny, ale muszę cię zapytać o pewne rzeczy. Przypominasz sobie myśli, jakie mnie nachodziły z powodu ciebie i pani Verdurin. Powiedz mi, czy to była prawda, z nią czy z inną.
Potrząsnęła głową zaciskając usta, jak często czynią ludzie aby odpowiedzieć, że gdzieś nie pójdą, że to ich nudzi, kiedy ktoś pyta: „Czy pójdziesz popatrzeć na kawalkadę, czy pójdziesz zobaczyć rewję?” Ale ten ruch głowy, uświęcony zwyczajem wobec zdarzenia przyszłego, daje tem samem coś wątpliwego zaprzeczeniu wypadków przeszłych. Raczej odwołuje się do osobistych upodobań niż stwierdza bezwzględne potępienie, moralną niemożebność. Widząc jak Odeta stwierdza gestem że to jest fałsz, Swann zrozumiał że to jest może prawda.
— Mówiłam ci już, przecież wiesz, dodała tonem zirytowanym i żałosnym.
— Tak, wiem, ale czy jesteś tego pewna? Nie mów mi: „Wiesz przecie”, powiedz wprost: „Nigdy nie robiłam nic takiego z żadną kobietą”.
Powtórzyła jak lekcję, ironicznie i jakby się go chciała pozbyć.
— Nigdy nie robiłam nic takiego z żadną kobietą.
— Czy możesz mi to przysiąc na medalik Matki Boskiej z Laghet?
Swann wiedział, że Odeta nie przysięgłaby krzywo na ten medalik.
— Och, jak ty mnie dręczysz, wykrzyknęła jakgdyby wyzwalając się nagłym gestem z uścisku tego pytania. Dasz ty mi wreszcie spokój? Co tobie dziś się dzieje? Koniecznie chcesz, żebym cię zniecierpiała, znienawidziła. Ot, chciałam żeby znów było wszystko dobrze jak dawniej, i to twoje podziękowanie!
Ale on nie wypuszczał jej, niby chirurg czekający na koniec spazmu, który przerywa jego zabieg, ale nie każe go poniechać:
— Mylisz się, kiedy sobie wyobrażasz, że ja miałbym do ciebie jakąkolwiek pretensję, Odeto, rzekł z przekonywującą i kłamliwą słodyczą. Mówię ci zawsze tylko o tem co wiem, a zawsze wiem o wiele więcej niż mówię. Ale ty jedna możesz złagodzić swojem wyznaniem to, co mi cię każe nienawidzić, dopóki o tem wiem tylko przez innych. Przebaczam ci wszystko, skoro cię kocham; gniew mój nie pochodzi z twoich postępków; ale z twojego fałszu, z twojego niedorzecznego fałszu, każącego ci uparcie przeczyć rzeczom, które wiem. Jakże ty chcesz, abym cię mógł nadal kochać, kiedy widzę jak mi coś twierdzisz w żywe oczy, jak mi przysięgasz na coś o czem wiem że jest kłamstwem. Odeto, nie przedłużaj tej chwili, która jest torturą dla nas obojga. Jeżeli chcesz, będzie za chwilę koniec; będziesz uwolniona odemnie raz na zawsze. Powiedz mi na ten swój medalik, jasno, czy robiłaś kiedy takie rzeczy.
— Ależ ja sama nie wiem, wykrzyknęła z gniewem; może bardzo dawno temu, nie zdając sobie sprawy z tego co robię, może parę razy.
Swann wziął w rachubę wszystkie możliwości. Ale widać rzeczywistość jest czemś bez żadnego związku z możliwościami, tak samo jak pchnięcie nożem jest bez związku z lekkiem falowaniem chmur nad naszą głową, skoro te słowa „parę razy” zarysowały się niby znakiem krzyża na sercu Swanna. Rzecz dziwna, aby te słowa: „parę razy”, nic tylko słowa, słowa rzucone w powietrze, na odległość, mogły tak rozedrzeć serce jak gdyby go dotknęły naprawdę; aby mogły przyprawić o chorobę niby połknięta trucizna. Mimo woli Swann pomyślał o słowach, które usłyszał u pani de Saint-Euverte: „Coś najbardziej przejmującego od czasu wirujących stolików”. Cierpienie jego nie było podobne do niczego z rzeczy które przypuszczał. Nie tylko dlatego, że w godzinach najbardziej zatrutych podejrzeniem rzadko roił sobie coś równie daleko posuniętego w złem; ale że, nawet kiedy sobie wyobrażał tę rzecz, pozostawała ona mglista, niepewna, pozbawiona swoistej zgrozy, która wydarła się ze słów: „może parę razy”; pozbawiona swoistego okrucieństwa, równie odmiennego od wszystkiego co znał, jak choroba nawiedzająca nas po raz pierwszy. A.mimo to, Odeta, od której pochodziło całe to cierpienie, była mu nie mniej droga, nawet o wiele cenniejsza, jak gdyby, w miarę jak rosło cierpienie, rosła i wartość środka kojącego, odtrutki jaką posiadała jedynie ta kobieta. Chciał, aby ta okropna rzecz, o której powiedziała mu że ją robiła „parę razy”, nie mogła się powtórzyć. Dlatego trzeba mu było czuwać nad Odetą. Powiadają często, że zdradzając przyjacielowi błędy kochanki, jedynie zbliża się go do niej, ponieważ nie daje im wiary; ale o ileż bardziej, jeżeli daje wiarę!
Ale — powiadał sobie Swann — jak ją chronić? Mógłby ją może ubezpieczyć od pewnej kobiety, ależ istnieją setki innych! I zrozumiał, jakie szaleństwo wstąpiło weń, kiedy, owego wieczora, gdy nie zastał Odety u państwa Verdurin, zaczął pragnąć posiadania — zawsze niemożebnego — drugiej istoty.
Szczęściem dla Swanna, pod nowem cierpieniem, które wdarło się w jego duszę niby horda najeźdźców, istniał grunt natury dawniejszej, łagodniejszej, i pracującej w milczeniu, niby komórki zranionego organu, które zabierają się natychmiast do tego aby odbudować uszkodzone tkanki, lub mięśnie sparaliżowanej kończyny, silące się podjąć swoje ruchy. Ci dawniejsi, bardziej przyrodzeni mieszkańcy duszy Swanna, pochłonęli na chwilę wszystkie jego siły w tej podziemnej leczniczej pracy, która rekonwalescentowi lub człowiekowi operowanemu daje złudzenie spokoju.
Tym razem owo odprężenie nastąpiło nietyle — jak zwykle bywało — w mózgu Swanna, ile raczej w jego sercu. Ale wszystkie rzeczy w życiu, które raz istniały, dążą do tego aby się odrodzić. Niby konające zwierzę, wstrząsane na nowo skurczem konwulsyj które zdawały się skończone, to samo cierpienie, samo z siebie, naznaczyło ten sam krzyż na oszczędzonem przez chwilę sercu Swanna. Przypomniał sobie księżycowe wieczory, kiedy rozparty w wiktorji, niosącej go na ulicę La Pérouse, rozkosznie pielęgnował w sobie wzruszenia człowieka zakochanego, nie znając zatrutego owocu, jaki nieodzownie miały wydać. Ale wszystkie te myśli trwały tylko sekundę, tyle aby poniósł rękę do serca, odzyskał oddech i zdołał się uśmiechnąć aby pokryć męczarnię. Już zaczynał na nowo pytać. Bo jego, zazdrość, podjąwszy trud jakiego nie byłby sobie zadał wróg aby mu wymierzyć cios, aby mu dać poznać ból najokrutniejszy w życiu, ta zazdrość nie uważała że on dosyć cierpi; starała się mu zadać ranę jeszcze głębszą. Niby złe bóstwo, prowadziła Swanna i pchała go do zguby. Jeżeli męczarnia jego nie spotęgowała się zrazu, nie było to jego zasługą, ale raczej Odety.
— Moje kochanie, rzekł, już kończę; powiedz tylko, czy to było z osobą którą znam?
— Ale nie, przysięgam ci; zresztą mnie się zdaje, że ja przesadziłam, że nie zaszłam tak daleko.
Uśmiechał się i podjął:
— Cóż chcesz! to nie ma znaczenia, ale to wielka szkoda, że nie możesz mi powiedzieć nazwiska. Gdybym mógł sobie wyobrazić osobę, toby mi pozwoliło przestać o tem myśleć. Mówię to dla twojego dobra, bo jużbym cię tem nie nudził. To uspokaja, móc sobie wyobrazić każdą rzecz. Okropne jest to, czego sobie nie można wyobrazić. Ale ty byłaś już taka milusia, nie chcę cię męczyć. Dziękuję ci z całego serca za twoją dobroć dla mnie. Już koniec. Tylko jeszcze to jedno: jak dawno temu?
— Och, Karolu, czyż nie widzisz, że ty mnie zabijasz, to już straszliwie dawno. Nigdy już o tem nie myślałam; rzekłby kto, że ty chcesz koniecznie naprowadzić mnie na te myśli. Dużo na tem zyskasz, rzekła z nieświadomą głupotą a rozmyślną złośliwością.
— Och, ja chciałem tylko wiedzieć, czy to od czasu jak się znamy. Ale to byłoby takie naturalne... Czy to się działo tutaj? Czy nie możesz mi określić danego wieczoru, abym sobie wyobraził com robił tego właśnie wieczora; rozumiesz przecie, że nie jest możebne abyś sobie nie przypomniała z kim, Odeto, kochanie moje.
— Ależ ja nie wiem sama, zdaje się że to było w Lasku, jednego wieczora, kiedyś ty przyszedł do nas na wyspę. Byłeś na obiedzie u księżnej des Laumes, rzekła Odeta, szczęśliwa, że może dostarczyć szczegółu świadczącego o jej prawdomówności. Przy sąsiednim stoliku siedziała kobieta, której nie widziałam od bardzo dawna. Rzekła do mnie: „Chodź za skałkę, zobaczyć jak księżyc się odbija w wodzie”. Ziewnęłam i odpowiedziałam: „Nie, zmęczona jestem i dobrze mi tutaj.” Zapewniła mnie, że nigdy nie było takiego księżyca. Powiedziałam: „też blaga!” wiedziałam dobrze, dokąd ona zmierza.
Odeta opowiadała to prawie ze śmiechem, czy że jej się to wydało całkiem naturalne, czy że myślała iż w ten sposób złagodzi wagę faktu, lub aby nie wyglądać na upokorzoną. Widząc wyraz Swanna, zmieniła ton:
— Jesteś niegodziwy, umyślnie mnie dręczysz; wyciągasz mnie na kłamstwa, kiedy ci mówię żebyś mnie zostawił w spokoju.
Ten drugi cios był dla Swanna jeszcze okrutniejszy niż pierwszy. Nigdy nie przypuszczał, że to jest rzecz tak świeża, ukryta jego oczom, które nie umiały jej dojrzeć nie w nieznanej mu przeszłości, ale w wieczorach które pamiętał tak dobrze, które przeżył z Odetą, o których myślał że je zna tak dobrze, a które teraz wstecz nabierały czegoś tak krętego i okrutnego; i nagle pośród nich otwierała się owa ziejąca czeluść, ów moment na wyspie w Lasku. Nie będąc inteligentną, Odeta miała wdzięk naturalności. Opowiedziała, odegrała tę scenę z taką prostotą, że dygocący Swann widział wszystko: ziewnięcie Odety, skałę nad wodą. Słyszał ją jak odpowiada — wesoło, niestety: „Też blaga!”
Czuł, że Odeta nie powie nic więcej tego wieczora, że niema co oczekiwać w tej chwili żadnych nowych faktów; milczał. Rzekł w końcu:
— Moje biedne małe, przebacz mi; czuję, że ci robię przykrość, już koniec, nie myślę już o tem.
Ale Odeta widziała, że oczy jego zostały wlepione w rzeczy których nie znał i w ową przeszłość ich szczęścia, jednostajną i słodką w jego pamięci ponieważ była mglista, a teraz rozdzieraną krwawo ową minutą na wyspie w Lasku przy blasku księżyca po obiedzie u księżnej des Laumes. Ale Swann tak bardzo przywykł interesować się życiem — podziwiać ciekawe odkrycia, jakie w niem można robić — że, cierpiąc wciąż tak iż myślał że nie zdoła dłużej znieść podobnego bólu, powiadał sobie:
„Życie jest doprawdy zadziwiające i pełne niespodzianek! W sumie, zepsucie jest powszechniejsze niż się przypuszcza. Oto kobieta której ufałem, która wydaje się tak prosta, tak uczciwa; która — gdyby nawet była lekka — zdawała się w swoich gustach bardzo normalna i zdrowa. Pod wpływem nieprawdopodobnej denuncjacji, wypytuję ją, i to trochę co mi wyznaje, odsłania o wiele więcej, niż to coby można podejrzewać!”
Ale nie mógł się ograniczyć do tych bezinteresownych refleksyj. Silił się ściśle ocenić wartość tego co mu Odeta powiedziała, aby móc stąd wnosić czy te rzeczy robiła często, czy grożą nawrotem. Powtarzał sobie jej słowa: „Widziałam, do czego ona zmierza”, „Parę razy”, „Też blaga!” — ale nie pojawiały się w pamięci Swanna rozbrojone; każde trzymało nóż i zadawało mu nowy cios. Przez długi czas, tak jak chory nie może się powstrzymać od powtarzania bolesnego ruchu, powtarzał sobie te słowa: „Dobrze mi tutaj”, „Też blaga!” — ale cierpienie było tak silne, że musiał przestać. Zdumiewał się, iż sprawy, które zawsze sądził tak lekko, tak wesoło, teraz stały się dlań poważne niby choroba, z której można umrzeć. Znał dużo kobiet, które mógłby poprosić o to aby czuwały nad Odetą. Ale jak się spodziewać, że one zajmą jego obecny punkt widzenia i nie pozostaną raczej na tym, którego on trzymał się tak długo, który wytyczył jego życie oddane rozkoszy? Czemu nie miałyby mu powiedzieć ze śmiechem — „Brzydki zazdrośnik, który chce drugich okradać z przyjemności”. Przez jaką nagle spuszczoną zapadnię (on, który niegdyś czerpał z miłości do Odety jedynie subtelne przyjemności) dostał się oto w ten nowy krąg piekła, skąd nie widział możliwości wydobycia się kiedykolwiek?
Biedna Odeta! Nie miał do niej żalu. Ona była tylko nawpół winna. Czyż nie powiadano, że własna matka sprzedała ją w Nizzy prawie dzieckiem bogatemu Anglikowi! Ale jakiejż bolesnej prawdy nabierały dlań te wiersze z Dziennika Poety Alfreda de Vigny, które niegdyś czytał obojętnie; „Kiedy czujemy, że się w nas rodzi miłość dla kobiety, powinniśmy się spytać: Z kim ona przestaje? Jakie było jej życie? Całe szczęście naszego istnienia tkwi w tem”. Swann zdumiewał się, że proste zdania powtarzane w myśli, jak „Też blaga”, „Widziałam do czego ona zmierza”, mogą mu sprawiać taki ból. Ale rozumiał, że to co on uważał za proste słowa, to są tylko rusztowania, między któremi mieści się, zdolny w każdej chwili powrócić, ból, jakiego doznał w czasie opowiadania Odety. Bo właśnie ten ból odczuwał na nowo. Daremnie wiedział teraz — daremnieby nawet z upływem czasu zapomniał potrosze, przebaczył; — w chwili gdy powtarzał te słowa, dawne cierpienie wskrzeszało Swanna takiego jakim był zanim Odeta je wyrzekła: nieświadomym, ufnym. Aby ugodzić Swanna wyznaniem Odety, jego okrutna zazdrość stawiała go w pozycji człowieka który nic jeszcze nie wie; po kilku miesiącach stara ta historja wstrząsała nim zawsze jak rewelacja. Podziwiał straszliwą potęgę odtwórczą swojej pamięci. Jedynie po osłabnięciu tej rodzicielki, której płodność zmniejsza się z wiekiem, mógł się spodziewać złagodzenia swojej męczarni. Ale kiedy siła zadawania bólu, którą posiadało jedno ze słów Odety, zdawała się nieco wyczerpana, wówczas jakieś inne słowo, przy którem myśl Swanna mniej się zatrzymywała dotąd, słowo prawie nowe, luzowało tamte i uderzało go z niezużytą mocą.
Pamięć owego wieczoru, kiedy był na obiedzie u księżnej des Laumes, była mu bolesna; ale to było jedynie centrum jego cierpienia. Promieniowało ono mętnie na wszystkie dnie sąsiednie. I na którymkolwiek momencie zatrzymały się wspomnienia Swanna, bolesny był dlań ów sezon, kiedy Verdurinowie tak często urządzali obiady na wyspie w Lasku. Ból był tak mocny, że z czasem obawa nowych cierpień zneutralizowała w nim ciekawość rodzącą się z zazdrości.
Zdawał sobie sprawę, że całe życie Odety przed jego spotkaniem, życie którego nigdy nie próbował sobie odtworzyć, nie było oderwaną przestrzenią, którą widział mglisto, ale że składało się z poszczególnych lat, znaczyło się konkretnemi faktami. Ale lękał się, wrazie gdyby poznał owe fakty, aby ta przeszłość bezbarwna, płynna i znośna, nie oblekła jakiegoś dotykalnego i potwornego ciała, jakiejś indywidualnej i diabolicznej twarzy. I nadal nie starał się wyobrazić sobie tej przeszłości, już nie przez lenistwo myśli, ale przez obawę cierpienia. Spodziewał się, że kiedyś będzie mógł wreszcie bez dawnego rozdarcia słyszeć nazwę wyspy w Lasku, nazwisko księżnej des Laumes, i nie miał odwagi wyciągać z Odety nowych cytatów, nazw, okoliczności, zdolnych odrodzić w nowej formie jego ból, zaledwie ukojony.
Ale często sama Odeta odsłaniała mu naiwnie i nieświadomie rzeczy których nie znał i które lękał się teraz poznać. W istocie Odeta nie czuła odległości, jaką zepsucie stwarzało pomiędzy jej życiem istotnem a owem stosunkowo niewinnem jej życiem, w które uwierzył niegdyś i często wierzył jeszcze teraz. Istota zepsuta, wciąż udając cnotę wobec tych przez których nie chce być podejrzewana, zatraca poczucie, do jakiego stopnia narowy, których nieustannego wzrostu nie czuje, oddalają ją stopniowo od normalnego sposobu życia. Owo życie normalne, mieszkające w duszy Odety wspólnie z pamięcią postępków które skrywała przed Swannem, barwiło się stopniowo ich refleksami, było jakby przez nie zakażone, przyczem sama Odeta nie znajdowała w tem nic szczególnego, nic tu się nie kłóciło dla niej ze swoistem środowiskiem jej wnętrza; ale kiedy opowiadała coś Swannowi, ów przerażony był klimatem, jaki ujawniał się w jej słowach. Jednego dnia, próbował, nie raniąc Odety, wypytać jej, czy miała kiedy stosunki z rajfurkami. Prawdę mówiąc, był przekonany że nie; anonim wprowadził to przypuszczenie w jego świadomość, ale w sposób mechaniczny; nie znalazło tam ono żadnej wiary, ale utkwiło. Aby się pozbyć czysto materjalnej ale dokuczliwej obecności podejrzenia, Swann pragnął, aby Odeta je wyrwała.
— Och, nie! To nie znaczy aby mnie nie oblegano propozycjami, dodała odsłaniając w uśmiechu zadowolenie próżności i nie podejrzewając że mogłoby się ono nie wydać Swannowi czemś godziwem i uprawnionem. — Ot, wczoraj jeszcze czekała na mnie więcej niż dwie godziny, ofiarowywała mi ile sama zechcę. Zdaje się, że jakiś ambasador powiedział jej: „Zabiję się, jeżeli mi jej pani nie przyprowadzisz”. Powiedziano jej, że mnie niema w domu; w końcu wyszłam sama się z nią rozmówić, aby sobie poszła. Chciałabym żebyś widział, jak ja ją przyjęłam! Pokojówka, która słyszała z sąsiedniego pokoju, mówiła mi, żem krzyczała na cały głos: „Ależ powiadam pani, że nie chcę! Taki już mam kaprys, że nie mam ochoty. Myślę, że chyba mi wolno robić co mi się podoba! Gdybym potrzebowała pieniędzy, a, wówczas rozumiem” Nakazałam odźwiernemu, żeby jej nie wpuszczał: powie że jestem na wsi. Och, byłabym kontenta, gdybyś ty gdzie siedział schowany. Myślę, że byłbyś ze mnie rad, kotuśku. Mimo wszystko, twoja Odetka ma swoje dobre strony, chociaż ktoś się na nią tak wybrzydza.
Zresztą nawet jej wyznania win — o ile przypuszczała że Swann je sam odkrył — raczej służyły mu za punkty wyjścia dla nowych podejrzeń niż kładły koniec dawnym. Bo nigdy wyznania nie pokrywały się całkowicie z podejrzeniami. Daremnie Odeta usuwała ze swojej spowiedzi wszystko zasadnicze; zawsze w ubocznych szczegółach pozostawało coś, czegoby Swann nigdy nie wyroił, coś co go przytłaczało nowością i pozwalało mu przesunąć granice problematu zazdrości. I tych wyznań nie mógł już zapomnieć. Dusza jego włóczyła je, odrzucała, kołysała jak trupy. I była niemi zatruta.
Jednego razu Odeta wspomniała mu o wizycie, jaką Forcheville złożył jej w dniu festynu Paris-Murcie. „Jakto, tyś go już znała? Ach, tak, prawda”, — poprawił się, aby nie zdradzić że nie wiedział o tem. I nagle zaczął drżeć na myśl, że w dzień tego festynu, kiedy dostał od Odety list, który przechowywał jak świętość, ona była może z Forchevillem na śniadaniu w Maison d’Or. Przysięgła mu, że nie.
— A jednak Maison d’Or przypomina mi coś, o czem się dowiedziałem że nie było prawdą — rzekł, aby ją nastraszyć.
— Tak, że nie byłam tam owego wieczora, kiedym ci powiedziała że idę stamtąd, wówczas gdyś mnie szukał u Prévosta, odparła (wnosząc z miny Swanna, że wie o tem) z determinacją, w której było więcej nieśmiałości niż cynizmu, i obawą podrażnienia Swanna (co przez ambicję chciała ukryć) i wreszcie chęć pokazania mu, że umie być szczera. Toteż uderzała z precyzją i siłą kata, mimo iż bez okrucieństwa, bo Odeta nie miała świadomości bólu jaki mu zadaje; nawet zaczęła się śmiać, głównie coprawda dlatego, aby się nie wydać upokorzoną, zmieszaną.
— Istotnie, nie byłam w Maison Dorée, wychodziłam od Forcheville’a. Byłam naprawdę u Prévosta, to nie była blaga; Forcheville spotkał mnie tam, i zaproponował mi, żebym obejrzała jego sztychy. Ale ktoś przyszedł do niego. Powiedziałam ci, że idę z Maison d’Or, bo bałam się zrobić ci przykrość. Widzisz, to było raczej uprzejmie z mojej strony. Przypuśćmy żem źle zrobiła, przynajmniej mówię ci to otwarcie. Jakiż interes miałabym w tem aby ci równie dobrze nie powiedzieć gdyby to była prawda, że z nim byłam na śniadaniu w dniu Paris-Murcie? Tem bardziej, że w tym czasie jeszcześmy z sobą nie byli tak blisko, powiedz, kochanie, prawda?
Uśmiechnął się do niej z nagłem tchórzostwem człowieka pozbawionego sił, jakiego uczyniły zeń te straszliwe słowa. Zatem nawet w tych miesiącach, o których oddawna nie ważył się myśleć dlatego że były zbyt szczęśliwe, nawet w tych miesiącach w których go kochała, już mu kłamała! Tak samo jak ta chwila (pierwszy wieczór, kiedy „poprawiali katleje”) kiedy mu powiedziała że wychodzi z Maison Dorée, ileż musiało być innych, kryjących w sobie kłamstwo, którego Swann nie byłby przypuszczał. Przypomniał sobie, że mu raz powiedziała: „Powiem poprostu pani Verdurin, że suknia była nie gotowa, że cab się spóźnił. Jest zawsze jakiś sposób”. I prawdopodobnie nieraz jakieś jej słówko tłumaczące spóźnienie, usprawiedliwiające przesunięcie schadzki, musiało ukrywać — bez podejrzeń z jego strony — coś, co ona miała robić z innym; i temu innemu z pewnością powiedziała: „Powiem poprostu Swannowi, że suknia była niegotowa, że cab się spóźnił, zawsze jest jakiś sposób”. I pod wszystkiemi najsłodszemi wspomnieniami Swanna, pod najprostszemi słowami Odety, w które wierzył wówczas jak w ewangelję, pod codziennemi czynnościami z których mu się spowiadała, pod najzwyklejszemi miejscami — domem krawcowej, avenue du Bois, Hipodromem — czuł wślizgującą się możebną i podziemną obecność kłamstwa, ukrytą przy pomocy tej nadwyżki czasu, która w najszczegółowszych rozkładach dnia zostawia jeszcze trochę miejsca i może skrywać jakieś czynności. I ta świadomość plugawiła mu teraz wszystko co mu pozostało najbardziej drogiem, ich najmilsze wieczory, nawet ulicę La Pérouse, którą Odeta zawsze musiała opuszczać o godzinie innej niż mu powiedziała; we wszystko wciskało się coś z owej mrocznej grozy, jaką Swann odczuł słysząc wyznanie tyczące Maison Dorée, i myśli te, niby poczwarne zwierzęta w Klęsce Niniwy, waliły w gruzy, kamień po kamieniu, całą jego przeszłość.
Jeżeli teraz odwracał się za każdym razem kiedy pamięć podsuwała mu okrutną nazwę Maison Dorée, to już nie tak jak niedawno jeszcze na wieczorze u pani de Saint-Euverte. Nazwa ta przypominała mu teraz nie stracone oddawna szczęście, ale nieszczęście, o którem dopiero co się dowiedział. Potem stało się z Maison Dorée to, co z wyspą w Lasku: pomału przestała zadawać Swannowi ból. Bo to co uważamy za naszą miłość, za naszą zazdrość, to nie jest wciąż ta sama namiętność, ciągła, niepodzielna. Składają się z bezliku kolejnych miłości, z rozmaitych zazdrości, przemijających ale przez swoją nieprzerwaną mnogość dających wrażenie trwania, złudzenie jedności. Żywot miłości Swanna, jego wytrwała zazdrość, rodziły się ze śmierci, ze zdrad, z niezliczonych pragnień, wątpień, które wszystkie miały za przedmiot Odetę. Gdyby jej długo nie widział, cząstek które umierały nie zastąpiłyby inne cząstki. Ale obecność Odety wciąż zasiewała serce Swanna naprzemian tkliwością i podejrzeniem.
W pewne wieczory Odeta odzyskiwała nagle dawną czułość, ostrzegając go twardo, że powinien korzystać z chwili, która inaczej nie odnowi się przed upływem lat. Trzeba było natychmiast iść do niej „poprawiać katleje”, i owa rzekoma jej namiętność była tak nagła, niewytłumaczona, despotyczna, pieszczoty jakiemi go obsypywała były tak demonstracyjne i niezwykłe, że ta brutalna i nieprawdopodobna czułość sprawiała Swannowi tyleż przykrości i żeby mu jej sprawiły kłamstwo i dokuczliwość. Pewnego wieczora, kiedy tak na rozkaz Odety udał się do niej i kiedy ona przeplatała pocałunki namiętnemi słowami kłócącemi się ze zwykłą jej oschłością, nagle zdawało się Swannowi że słyszy szelest; wstał, szukał wszędzie, nie znalazł nikogo, ale nie miał już odwagi wrócić na swoje miejsce koło Odety. Wówczas, nieposiadając się z wściekłości, stłukła wazon i rzekła: „Nie można nigdy nic zrobić z tobą!” I został w niepewności, czy ona nie ukryła kogoś, kogo chciała udręczyć zazdrością lub rozpłomienić żądzą.
Czasami szedł do domów schadzek, spodziewając się dowiedzieć czegoś o niej, ale nie śmiejąc jej wymienić. „Mam jedną dziewczynkę, która się panu spodoba”, mówiła gospodyni. I Swann spędzał godzinę, rozmawiając smutno z jakąś biedną dziewczyną, zdziwioną, że gość nie żąda nic więcej. Jedna z nich, młoda i śliczna, rzekła raz: „Chciałabym znaleźć przyjaciela; wówczas mógłby być pewny, że nie poszłabym już z nikim. — Doprawdy, myślisz że to możliwe jest aby kobietę wzruszyło kiedy ktoś ją kocha, że mogłaby nie zdradzać? spytał Swann trwożliwie. — Rozumie się! To zależy od usposobienia.”
Swann nie mógł się wstrzymać, aby nie mówić dziewczętom rzeczy, któreby się spodobały księżnej des Laumes. Tej, która szukała przyjaciela, rzekł:
— To ładnie, włożyłaś niebieskie oczy koloru swojego paska.
— Pan także ma błękitne mankiety.
— Jaką my subtelną rozmowę prowadzimy jak na tego rodzaju zakład! Nie nudzę cię, jesteś może zajęta?
— Nie, mam czas. Gdyby mnie pan nudził, powiedziałabym. Przeciwnie, lubię jak pan rozmawia.
— Bardzo mi to pochlebia. Prawda że ładnie rozmawiamy, rzekł do gospodyni, która właśnie weszła.
— Ależ tak, właśnie to sobie mówiłam. Jacy oni są grzeczni! Haha! teraz przychodzi się do mnie na rozmowę. Jeden książę powiadał mi kiedyś, że tu jest o wiele przyjemniej niż u jego żony. Zdaje się, że teraz w świecie one wszystkie mają taki fason, że to istny skandal. Zostawiam państwa, jestem dyskretna.
I zostawiła Swanna z dziewczyną z błękitnemi oczami. Ale Swann niebawem wstał i pożegnał ją; była mu obojętna, nie znała Odety.
Malarz zachorował i doktór Cottard poradził mu podróż morską; ten i ów z „wiernych” chciał się wybrać z nim razem. Verdurinowie nie mogli się pogodzić z tem aby mieli zostać sami; wynajęli jacht, potem kupili go, i w ten sposób Odeta odbyła liczne podróże. Za każdym jej wyjazdem po jakimś czasie Swann czuł, że zaczyna się od niej odrywać; ale, jakgdyby ta odległość moralna była w proporcji do odległości fizycznej, z chwilą gdy wiedział że Odeta wróciła, nie mógł wytrwać aby jej nie widzieć. Pewnego razu, Verdurinowie wyjechali tylko na miesiąc; ale czy że przyszła im pokusa w drodze, czy że pan Verdurin chytrze ułożył rzecz zgóry aby zrobić przyjemność żonie a zakomunikował to wiernym aż później, dość że z Algieru pojechali do Tunisu, potem do Włoch, do Grecji, do Konstantynopola, do Azji mniejszej. Podróż trwała blisko rok. Swann czuł się przez ten czas zupełnie spokojny, prawie szczęśliwy. Mimo, że Verdurin starał się przekonać pianistę i doktora Cottard, że ciotka pianisty a pacjenci doktora nie potrzebują ich wcale i że w każdym razie byłoby nieostrożnie pozwolić pani Cottard wracać do Paryża, który — twierdziła pani Verdurin — jest w przededniu rewolucji, trzeba było zwrócić im wolność w Konstantynopolu. Malarz pojechał z nimi. Pewnego dnia, po powrocie tych trojga podróżnych, Swann, widząc omnibus jadący w stronę muzeum dokąd się udawał, wskoczył, siadł i znalazł się nawprost pani Cottard, która robiła swoje tournee „żurów” w wielkiej paradzie — kapelusz z piórem, jedwabna suknia, mufka, parasolka, porte-cartes i białe prane rękawiczki. Przybrana w te godła, o ile było sucho, szła pieszo od domu do domu w danej dzielnicy, ale posługiwała się omnibusem „z przesiadką”, aby się przenieść do innej. Pierwsze chwile, zanim wrodzona uprzejmość kobieca przebiła wykrochmalenie mieszczki, pani Cottard, nie bardzo wiedząc czy należy wspominać Swannowi o Verdurinach, sypała całkiem naturalnie, swoim powolnym, nieśmiałym i łagodnym głosem, ginącym chwilami w grzmocie omnibusu, banalności słyszane i powtarzane w dwudziestu pięciu domach, których piętra przebywała w ciągu dnia:
— Nie pytam pana, czy człowiek tak au courant jak pan widział w Mirlitons portret Macharda, który ściąga w tej chwili cały Paryż. I co? co pan o tem powie? czy pan jest w obozie entuzjastów czy krytyków? We wszystkich salonach mówi się tylko o portrecie Macharda; nie sposób jest być eleganckim, nie jest się na wysokości, jeżeli się nie ma zdania o portrecie Macharda.
Ponieważ Swann odpowiedział, że nie widział tego portretu, pani Cottard zlękła się, że mu sprawiła przykrość, zmuszając go do tego wyznania.
— A, to bardzo ładnie, przynajmniej przyznaje się pan szczerze, nie czuje się pan shańbiony przez to, że pan nie widział portretu Macharda. Uważam, że to bardzo pięknie z pańskiej strony. Ja widziałam ten portret; otóż zdania są podzielone: jedni uważają, że to jest trochę wylizane, pomadkowe; mnie się wydaje idealny. Oczywiście, to nie jest podobne do niebieskich i żółtych kobiet naszego mistrza. Ale muszę panu wyznać szczerze, będzie pan uważał, że nie jestem dosyć fin de siècle, ale mówię jak myślę, ja tamtego malarstwa nie rozumiem. Mój Boże, uznaję zalety jakie ma portret mojego męża, to jest mniej dzikie niż to co robi nasz mistrz zazwyczaj, ale musiał mu zrobić niebieskie wąsy. Zato Machard! Ot, naprzykład, mąż przyjaciółki, do której idę w tej chwili (czemu zawdzięczam przyjemność spotkania się z panem), przyrzekł jej, że jeżeli wejdzie do Akademji (to jeden z kolegów mego męża), obstaluje jej portret u Macharda. Oczywiście to piękne marzenie! Mam inną przyjaciółkę, która powiada, że woli Leloira. Ja jestem tylko skromna profanka, a Leloir jest może jeszcze wyższy jako technika. Ale ja uważam, że pierwsza zaleta portretu, zwłaszcza jeżeli kosztuje 10.000 franków, to żeby był podobny i to w przyjemny sposób.
Wygłosiwszy tę przemowę, którą natchnęła jej wysokość własnej egretki, cyfra na porte-cartes, numerek naznaczony na rękawiczkach atramentem w pralni oraz kłopotliwość mówienia ze Swannem o Verdurinach, pani Cottard, widząc że jest jeszcze daleko do stacji, posłuchała serca, które jej doradziło inne słowa:
— Musiało panu w uszach dzwonić — rzekła — w czasie podróży, jaką zrobiliśmy z Verdurinami. Cały czas była mowa o panu.
Swann zdziwił się; przypuszczał, że nigdy nie wymawia się jego nazwiska przy Verdurinach.
— Zresztą — dodała pani Cottard — była z nami pani de Crécy, to wystarczy! Kiedy Odeta gdzieś jest, nigdy nie wytrwa długo bez mówienia o panu. I zgaduje pan, że to co mówi nie jest dla pana niepochlebne. Jakto! Pan wątpi? rzekła widząc sceptyczny gest Swanna.
I porwana szczerością przekonania, nie wkładając zresztą żadnej złej myśli w zwrot który brała jedynie w sensie serdecznej przyjaźni, ciągnęła:
— Ależ ona ubóstwia pana! Och, nie radziłabym nikomu powiedzieć przy niej ani tyle przeciw panu! Ładnieby się wyglądało! Przy każdej okazji, kiedyśmy oglądali naprzykład jakiś obraz, ona mówiła: „A, gdyby Swann tu był, onby nam zaraz powiedział, czy to jest autentyk. Nikt się na tem tak nie rozumie jak on”. I co chwila pytała: „Co on może robić w tej chwili? Żeby tylko pracował trochę! To nieszczęście, człowiek taki zdolny, żeby był taki leń. (Pan mi daruje, nieprawdaż). W tej chwili widzę go, myśli o nas, pyta się gdzie my jesteśmy”. Powiedziała nawet coś, co mi się wydało bardzo ładne. Kiedy pan Verdurin spytał: „Ależ pani Odeto, jak pani może wiedzieć, co Swann robi w tej chwili, skoro pani jest o siedemset mil?” Wówczas Odeta odrzekła: „Nic nie jest niepodobne dla oka przyjaźni”. Nie, przysięgam panu, nie mówię tego żeby panu zrobić przyjemność, ale ma pan w niej szczerą przyjaciółkę, taką jakich nie miewa się dużo. Powiem panu zresztą, jeżeli pan o tem nie wie, jest pan bez konkurencji. Pani Verdurin mówiła mi jeszcze ostatniego dnia (pan wie, że w wilję wyjazdu najlepiej się rozmawia): „Nie powiadam żeby Odeta nas nie lubiła; ale wszystko co my jej mówimy niewieleby zaważyło przy tem coby jej powiedział Swann.” Och, mój Boże, konduktor już zatrzymuje, gadu gadu i byłabym przepuściła ulicę Bonaparte... Będzie pan łaskaw powiedzieć mi, czy moja egretka trzyma się prosto?
I pani Cottard, wyjąwszy rękę z mufki, podała Swannowi dłoń w białej rękawiczce, z której wydzieliła się, wraz z biletem na „przesiadkę”, wizja wielkiego świata pomieszana z zapachem benzyny, i wonią swą napełniła omnibus. I Swann uczuł przypływ czułości dla pani Cottard, tyleż co dla pani Verdurin i niemal tyle co dla Odety, uczucie bowiem, jakie żywił dla niej, nie pomieszane już z bólem, zaledwie że było jeszcze miłością. I rozczulonym wzrokiem patrzał z platformy za doktorową, jak mężnie wkracza w ulicę Bonaparte z wysoko sterczącą egretką, jedną ręką unosząc spódnicę, drugą trzymając parasolkę i porte-cartes, którego cyfry pokazywała, piętrząc przed sobą mufkę.
Aby przeciwdziałać chorobliwym uczuciom jakie Swann żywił dla Odety, pani Cottard, lepszy terapeuta niżby nim był jej mąż, zaszczepiła obok nich inne, normalniejsze; wdzięczność, przyjaźń, uczucia które w umyśle Swanna miały uczynić Odetę bardziej ludzką, podobniejszą do innych kobiet, skoro inne kobiety mogły w nim również wzbudzać te same uczucia. Ten stan duszy przyspieszył ostateczne przeobrażenie kochanki w ową Odetę kochaną spokojnem przywiązaniem, tę która ściągnęła go raz po zabawie u mistrza na szklankę oranżady z Forchevillem; Odetę, przy której Swann uczuł że mógłby być szczęśliwy.
Niegdyś, myśląc często ze zgrozą iż pewnego dnia mógłby przestać kochać Odetę, Swann przyrzekł sobie być czujnym, i z chwilą gdy spostrzeże że miłość zaczyna go opuszczać, uczepić się jej, zatrzymać ją. Ale teraz zwątlenie jego miłości schodziło się zgodnie ze zwątleniem chęci ocalenia jej. Bo nie można się zmienić — to znaczy stać się inną osobą — podlegając nadal uczuciom tej, którą się już nie jest. Czasami spotkane w gazecie nazwisko jednego z owych ludzi, których podejrzewał, że byli może kochankami Odety, wskrzeszało w nim zazdrość. Ale ta zazdrość była bardzo nikła; że zaś dowodziła mu, że nie minął dlań jeszcze całkowicie ów czas, kiedy tyle cierpiał — ale też kiedy poznał tak rozkoszne wzruszenia — i że zdoła jeszcze niekiedy w tej podróży spostrzec zdaleka i przelotnie piękności drogi, zazdrość ta dawała mu raczej przyjemną podnietę. Tak, znudzonemu paryżaninowi, który opuszcza Wenecję aby wrócić do Francji, ostatni moskit dowodzi, że Italja i lato nie są jeszcze zbyt odległe. Swann czuł, że się rozstaje z bardzo osobliwą epoką swego życia; kiedy się silił nietyle zatrzymać ją, ile zachować bodaj — póki to jeszcze możliwe — jej jasną wizję, spostrzegał, że to jest już niepodobieństwem. Ową miłość, z którą się rozstał, byłby chciał ujrzeć niby krajobraz mający zniknąć; ale tak trudno jest rozdwoić się i odtworzyć sobie prawdziwy obraz uczucia które w nas zamarło, że niebawem czynił się w mózgu Swanna mrok; nie widział już nic, wyrzekał się patrzenia, zdejmował binokle, przecierał szkła, i powiadał sobie, że lepiej odpocząć trochę, że będzie jeszcze czas za chwilę, i pogrążał się w odrętwieniu sennego podróżnego, który nasuwa kapelusz na oczy aby spać w wagonie, unoszącym go coraz szybciej, coraz dalej od kraju, gdzie żył tak długo. A przyrzekł sobie, że nie pozwoli mu uciec bez ostatniego pożegnania!
Nawet — jak ów podróżny, kiedy się obudzi aż we Francji — skoro Swann natknął się przypadkiem na dowód, że Forcheville był kochankiem Odety, spostrzegał że mu to nie sprawia żadnego bólu, że miłość jest już daleko, i żałował że nie wyczuł chwili, w której go opuszczała na zawsze. I tak samo jak przed pierwszym pocałunkiem Odety starał się utrwalić w pamięci twarz którą miała dlań tak długo i którą miało przeobrazić wspomnienie tego pocałunku, tak samo byłby chciał, w myśli przynajmniej, móc pożegnać — podczas gdy istniała jeszcze — ową Odetę będącą przedmiotem jego miłości, jego zazdrości, ową Odetę sprawiającą mu ból, której teraz już nie ujrzy nigdy.
Mylił się. Miał ją ujrzeć raz jeszcze, w kilka tygodni później. Było to we śnie, w mroku sennego marzenia. Przechadzał się z panią Verdurin, z doktorem Cottard, z młodym człowiekiem w fezie, którego nie mógł rozpoznać, z malarzem, z Odetą, z Napoleonem III i z moim dziadkiem, drogą która szła wzdłuż morza i przewieszała się nad niem to bardzo wysoko, to ledwie o kilka metrów, tak że się wciąż wstępowało pod górę i schodziło w dół. Ci co schodzili, znikali oczom tych co jeszcze szli pod górę. Dzień miał się ku schyłkowi; widać było, że za chwilę wszystko ogarnie czarna noc. Chwilami, fale uderzały o brzeg, i Swann czuł na policzku zimne bryzgi. Odeta mówiła mu, żeby wytarł twarz; ale nie mógł i czuł się zażenowany wobec niej, a także i tem, że był w nocnej koszuli. Miał nadzieję, że w ciemności nikt tego nie spostrzeże, jednakże pani Verdurin przyglądała mu się długo ze zdziwioną miną; przez ten czas Swann widział jak jej się twarz zmienia, nos wydłuża, i że ma duże wąsy. Odwrócił się aby popatrzeć na Odetę; twarz miała bladą z czerwonemi punkcikami, rysy ostre i mizerne, ale patrzała nań oczami pełnemi czułości, gotowemi oderwać się jak łzy i upaść na niego. Czuł iż ją kocha tak, że byłby ją chciał zaraz zabrać z sobą. Naraz, Odeta obróciła dłoń, popatrzała na mały zegareczek i rzekła: „Muszę już iść”. Pożegnała się jednako ze wszystkimi, nie biorąc Swanna na bok, nie mówiąc mu gdzie go zobaczy wieczór albo nazajutrz. Nie śmiał jej pytać, byłby pragnął iść za nią, ale nie mógł się obrócić ku Odecie, zmuszony odpowiedzieć z uśmiechem na jakieś pytanie pani Verdurin; serce biło mu straszliwie, nienawidził Odety, byłby chciał wydrzeć jej te oczy, które tak kochał przed chwilą, zmiażdżyć jej zniszczone policzki. Szedł dalej w górę z panią Verdurin, to znaczy oddalał się z każdym krokiem od Odety, która schodziła w dół w przeciwnym kierunku. Po sekundzie było już kilka godzin, jak odeszła. Malarz zwrócił uwagę Swanna, że Napoleon III wymknął się w chwilę po niej. „To było z pewnością umówione — dodał — musieli się spotkać na dole, ale dla zachowania pozorów nie chcieli się żegnać równocześnie. Ona jest jego kochanką”. Nieznajomy młodzieniec zaczął płakać. Swann próbował go pocieszać. „Ostatecznie, ona ma rację, rzekł ocierając mu oczy i zdejmując mu fez, aby mu było wygodniej. Ja jej to radziłem sto razy. Czemu się smucić? To był człowiek zdolny ją zrozumieć”. W ten sposób Swann mówił do samego siebie, młodzieniec bowiem, którego nie mógł poznać zaraz, to był także on; jak czynią pewni powieściopisarze, rozdzielił swoją osobowość między dwie postacie, tego który śnił i tego którego miał przed sobą w fezie.
Co się tyczy Napoleona III, to był Forcheville. Jakieś mgliste skojarzenie idej, następnie pewna odmiana zwykłej fizjognomji hrabiego, wreszcie wielka wstęga legji honorowej z orderem na szyi kazały mu dać to miano; ale w rzeczywistości i we wszystkiem co dlań ta osobistość we śnie reprezentowała i co mu przypominała, to był właściwie Forcheville. Bo z mglistych i zmiennych obrazów uśpiony Swann wyciągał fałszywe wnioski, posiadając zresztą chwilami taką siłę twórczą, że rozmnażał się przez prosty podział, niby pewne niższe ustroje; ciepłem własnej dłoni modelował kształt obcej ręki, którą w marzeniu sennem ściskał; z wrażeń i uczuć, których nie miał jeszcze świadomości, rodził jakgdyby fakty, które swoim logicznym łańcuchem sprowadzały w danym momencie jego snu osobistość potrzebną aby przyjąć jego miłość lub obudzić go. Nagle zrobiła się zupełna noc; rozległ się dzwon na trwogę; mieszkańcy przebiegli pędem, uciekając z domów w płomieniach; Swann słyszał plusk rozkołysanych fal, i swoje serce, które z tą samą gwałtownością waliło z trwogi w jego piersi. Naraz, bicia jego serca zdwoiły szybkość, uczuł ból oraz dziwne nudności; wieśniak pokryty oparzeniami rzucił mu przechodząc te słowa: „Spytaj Charlusa, dokąd Odeta poszła zakończyć wieczór z koleżanką; on z nią żył dawniej i ona mu mówi wszystko. To oni podłożyli ogień”. Był to służący Swanna, który go przyszedł obudzić, powiadając:
— Proszę pana, jest ósma, fryzjer czeka; powiedziałem mu, żeby wrócił za godzinę.
Ale te słowa, wnikając w fale snu w których Swann był pogrążony, doszły jego świadomości z owem odchyleniem, które sprawia iż w głębi wody promień wydaje się słońcem, tak jak chwilę przedtem odgłos dzwonka, przybierając w głębi tych otchłani dźwięk dzwonu na trwogę, zrodził obecność pożaru. Jednakże dekoracja, jaką Swann miał przed oczami, rozpadła się w proch; otworzył oczy, usłyszał ostatni łoskot oddalającej się fali. Dotknął policzka. Był suchy. A jednak przypomniał sobie wrażenie zimnej wody i smak soli. Wstał, ubrał się. Kazał przyjść fryzjerowi wcześnie, bo napisał w wilję do mojego dziadka, że przyjedzie popołudniu do Combray, dowiedziawszy się, że pani de Cambremer — z domu Legrandin — ma tam spędzić kilka dni. Urok tej młodej twarzy, kojarząc się w jego wspomnieniach z urokiem wsi, której nie oglądał tak długo, skłonił go do opuszczenia wreszcie Paryża na parę dni. Rozmaite przypadki, stykające nas z pewnemi osobami, nie schodzą się z czasem w którym je kochamy, ale, wyprzedzając nasze uczucia, mogą się dziać zanim ów czas się rozpocznie i powtarzać się kiedy się skończył. Toteż pierwsze zjawienie się w naszem życiu istoty mającej się nam później podobać, przybiera wstecz w naszych oczach wagę ostrzeżenia, przepowiedni. W ten sposób Swann odnosił się często do obrazu Odety spotkanej w teatrze, owego pierwszego wieczora kiedy nie myślał że ją ujrzy jeszcze kiedy; — tak samo przypominał sobie teraz wieczór u pani de Saint-Euverte, gdzie przedstawił generała de Froberville młodej pani de Cambremer. Sprawy naszego życia tak są złożone, że nierzadko w jednym i tym samym momencie zaczątek nieistniejącego jeszcze szczęścia schodzi się z pogorszeniem zgryzoty od której cierpimy. Niewątpliwie mogło się to było zdarzyć Swannowi gdzieindziej niż u pani de Saint-Euverte. I kto wie, w razie gdyby tego wieczora znalazł się gdzieindziej, czyby mu się nie nastręczyły inne rozkosze, inne zgryzoty, które później wydałyby mu się nieuchronne? Tak nieuchronne wydawało mu się to co zaszło, i gotów był widzieć coś opatrznościowego w tym fakcie, że zdecydował się iść na wieczór do pani de Saint-Euverte. Umysł jego, lubiący podziwiać skarby inwencji życia, niezdolny długo sobie zadawać trudnych pytań i dochodzić co byłoby bardziej pożądane, widział rodzaj koniecznego łańcucha w cierpieniach jakich doznał owego wieczora i, w nie podejrzewanych jeszcze rozkoszach, które już dlań kiełkowały.
Ale kiedy, w godzinę po przebudzeniu, dawał fryzjerowi wskazówki uczesania go tak by fryzura nie sczochrała się w wagonie, Swann wspomniał swój sen. Ujrzał — jak je czuł niegdyś tuż obok — bladą cerę Odety, jej nazbyt szczupłe policzki, pociągłe rysy, podbite oczy, wszystko to w kolejnych fazach czułości, czyniących z jego trwałej miłości do Odety długie zapomnienie pierwotnego jej obrazu. Przestał widzieć to wszystko od pierwszego okresu ich stosunku, w którym z pewnością w owym śnie pamięć Swanna zaczerpnęła dokładne wrażenia. I z owem przelotnem chamstwem, które nawiedzało go od czasu jak nie był już nieszczęśliwy i jak tem samem obniżył się jego poziom duchowy, wykrzyknął w duchu: „I pomyśleć, że spartoliłem kilka lat życia, że chciałem umrzeć, żem przeżył swoją największą miłość, dla kobiety, która mi się nie podobała, która nie była w moim typie!”
Ale też nic mniej nie było podobne do rzeczywistego Balbec, niż owo Balbec, o którem często roiłem w dnie nabrzmiałe burzą, kiedy wiatr był tak silny, że Franciszka, prowadząc mnie na Pola Elizejskie, zalecała, abym nie szedł za blisko ścian bo dachówka może mi spaść na głowę, i wzdychając mówiła o katastrofach na lądzie i morzu opisanych przez dzienniki. Niczego nie pragnąłem więcej niż widzieć burzę morską, nietyle jako piękne widowisko, ile jako moment autentycznego życia przyrody; lub raczej nie było dla mnie pięknych widoków poza temi o których wiedziałem że nie sporządzono ich sztucznie dla mojej przyjemności, ale że są konieczne, nieodmienne, — jak piękno krajobrazów albo wielkiej sztuki. Byłem ciekawy, żądny poznania jedynie tego, com uważał za prawdziwsze od siebie; co miało dla mnie tę wartość, że mi ukazywało coś z myśli genjusza, siły lub wdzięku natury, takiej jak się objawia sama przez się, bez współdziałania ludzi. Tak samo jak piękny dźwięk głosu naszej matki, odtworzony w fonografie, nie pocieszyłby nas po jej stracie, tak samo mechanicznie naśladowana burza zostawiłaby mnie obojętnym, podobnie jak świetlne wodotryski na Wystawie. Iżby burza była absolutnie prawdziwa, byłbym pragnął aby i sam brzeg był brzegiem naturalnym, a nie groblą świeżo wzniesioną przez zarząd gminny. Zresztą natura, przez wszystkie uczucia jakie budziła we mnie, zdawała mi się czemś wręcz przeciwnem do mechanicznych wytworów człowieka. Im mniej nosiła ich piętno, tem więcej sprzyjała moim ekstazom. I zapamiętałem nazwę Balbec, którą nam cytował Legrandin, jako plażę najbliższą owych „posępnych, słynnych tyloma katastrofami zboczy, które przez sześć miesięcy w roku spowija całun mgieł i piana fal”.
„Czuje się jeszcze pod stopami — powiadał pan Legrandin — o wiele bardziej niż w samem Finistère (chociażby nawet wyrosły tam hotele, niezdolne skrzywić najstarszego kośćca ziemi), czuje się tam prawdziwy kres ziemi francuskiej, europejskiej, Ziemi starożytnej. I to jest ostatnie obozowisko rybaków, podobnych wszystkim rybakom jacy żyli od początku świata, nawprost wiekuistego królestwa mgieł morskich i cieniów”. Jednego dnia w Combray wspomniałem o tej plaży przy panu Swannie, aby się dowiedzieć, czy w istocie to jest najlepszy punkt dla oglądania burz. Odpowiedział mi: „Czy znam Balbec? Spodziewam się że znam! Kościół w Balbec, zabytek XII i XIII wieku, jeszcze nawpół romański, to może najciekawszy wzór normandzkiego gotyku. To jest coś osobliwego: możnaby rzec sztuka perska!”
Dotąd wydawały mi się owe wybrzeża jedynie odwieczną naturą, współczesną wielkim geologicznym zjawiskom, czemś równie poza historją ludzką jak Ocean lub Wielka Niedźwiedzica, wraz z owymi dzikimi rybakami, dla których tak samo jak dla wielorybów nie istniało średniowiecze. I jakiż to był dla mnie czar widzieć jak miejsca te wchodzą nagle w serję wieków, — świadki epoki romańskiej; dowiedzieć się że gotyckie trifolium również w danym momencie unerwiło te dzikie skały, niby owe wątłe ale żywotne rośliny, które z nadejściem wiosny stroją miejscami śniegi biegunów. A jeżeli gotyk przynosił tym stronom i ludziom jakby określenie którego im brakło, i one dawały mu je wzajem. Próbowałem sobie wyobrazić, w jaki sposób ci rybacy żyli; odtworzyć nieśmiałą i wiarogodną próbę stosunków społecznych, na jakie się tam zdobyli w pełni średniowiecza, skupieni na jednym punkcie wybrzeży Piekieł, u stóp tego urwiska śmierci; i gotyk zdawał mi się żywszy teraz, kiedym go ujrzał w oderwaniu od miast, gdzie go sobie dotąd zawsze wyobrażałem, i kiedym mógł oglądać jak w tym poszczególnym wypadku wykiełkował na dzikich skałach i zakwitł strzelistą wieżycą. Pokazano mi reprodukcje najsławniejszych posągów z Balbec — krętorunych i płaskonosych apostołów, Matkę Boską z kruchty kościoła, i upajałem się aż do utraty oddechu myślą że mógłbym widzieć wszystkie te postacie odcinające się na wiecznej i słonej mgle. Wówczas, w burzliwe i łagodne wieczory lutowe, wiatr, podsuwający memu sercu, którem wstrząsał nie mniej silnie niż kominkiem w moim pokoju, projekt podróży do Balbec, kojarzył we mnie żądzę gotyckiej architektury z pragnieniem burzy morskiej.
Byłbym chciał zaraz nazajutrz wsiąść do pięknego i szlachetnego pociągu pierwsza dwadzieścia dwie. Tej godziny odjazdu nie mogłem nigdy bez wzruszenia ujrzeć w reklamach kolejowych, ani w anonsach wycieczek okrężnych; miałem uczucie, że się ona wcina smakowicie w określony punkt popołudnia, że jest niby tajemniczy znak, od którego począwszy, zwichnięte godziny wiodą jeszcze wprawdzie do wieczora, do jutrzejszego rana, ale zamiast w Paryżu, oglądałoby się je kolejno w owych miastach, przez które pociąg przejeżdża i między któremi pozwalał nam wybierać; zatrzymywał się bowiem w Bayeux, w Coutances, w Vitré, w Questambert, w Pontorson, w Balbec, w Lannion, w Lamballe, w Benodet, w Pont-Aven, w Quimperlé, i posuwał się wspaniale obciążony imionami, które mi ofiarowywał i między któremi nie umiałbym wybrać, niezdolny poświęcić którekolwiek z nich. Ale nawet nie czekając tego pociągu, byłbym mógł, ubrawszy się spiesznie, jechać jeszcze tego wieczora, gdyby rodzice mi pozwolili. Przybyłbym do Balbec wówczas gdy dzień świta nad wściekłem morzem, przed którego rozpętaną pianą schroniłbym się do kościoła w perskim stylu. Ale, kiedy się zbliżały ferje wielkanocne, rodzice przyrzekli mi, że będę mógł je raz spędzić w północnych Włoszech. I oto w miejsce wypełniających mnie całkowicie marzeń o burzy, w miejsce tęsknoty do fal zbiegających się zewsząd, wciąż wyżej, na najdzikszy brzeg, blizko kościołów urwistych i chropawych jak skały nadbrzeżne, o wieżycach w których krzyczą ptaki morskie, oto nagle, zacierając te wizje, odbierając im wszelki urok. odsuwając je jako coś sprzecznego mu i wrogiego, zjawiało się marzenie o przebarwnej wiośnie, nie o wiośnie w Combray kłującej jeszcze igiełkami szronu, ale o tej która już okrywała liljami i anemonami pola Fiezole i olśniewała Florencję złotem tłem niby na obrazach Fra Angelico. Z tą chwilą jedynie promienie, zapachy, barwy miały dla mnie cenę; kolejność bowiem obrazów sprowadziła zmianę frontu pragnień, zupełną zmianę tonacji uczuć — nagłą, jak bywa niekiedy w muzyce.
Potem zdarzało się, że proste wahania atmosferyczne wystarczały, aby wywołać we mnie ten skutek, nie czekając na powrót pory roku. Często bowiem w jednej porze napotyka się zabłąkany dzień z innej pory, który nas w nią przenosi, wywołuje natychmiast żądzę jej swoistych rozkoszy i przerywa marzenia, jakieśmy właśnie snuli, mieszcząc — przedwcześnie lub z opóźnieniem — poza właściwą koleją — kartkę wydartą z innego miejsca z kalendarza Szczęścia. To są zjawiska naturalne, z których nasza wygoda lub zdrowie mogą wycisnąć jedynie przygodną i dosyć nikłą korzyść, aż do dnia gdy zjawiska te opanuje wiedza i wytwarzając je dowoli, da nam w ręce możliwość ich wywoływania, wolną od opieki przypadku ale odartą z jego uroków. Z czasem, budzenie się owych marzeń o Atlantyku i o Włoszech przestało dla mnie podlegać wyłącznie wpływom pór roku i pogody. Aby je wskrzesić, wystarczyło mi wymówić poprostu te nazwy: Balbec, Wenecja, Florencja, w których wnętrzu skupiło się wreszcie pragnienie, zrodzone we mnie z oznaczonych niemi miejscowości. Wystarczało mi — nawet wiosną — spotkać w książce nazwę Balbec, aby uczuć łaknienie burz i normandzkiego gotyku; słowa Florencja lub Wenecja rodziły znowuż we mnie — nawet w dnie burzy — żądzę słońca, lilij, pałacu dożów i Santa Maria dei Fiori.
Ale jeżeli te nazwy na zawsze wchłonęły dla mnie imaginacyjne obrazy owych miast, dokonały tego jedynie przeobrażając je, poddając zjawianie się ich we mnie swoistym prawom. Stały się one czemś piękniejszem, ale bardzo rożnem od tego, czem miasta Normandji lub Toskanji mogły być w rzeczywistości; potęgując samorodne ekstazy mojej wyobraźni, zwiększały zarazem przyszłe rozczarowania podróży. Wyolbrzymiały moje pojęcia o pewnych miejscowościach, czyniąc je czemś bardziej odrębnem, tem samem rzeczywistszem. W owym czasie, miasta, krajobrazy, gmachy, to nie były dla mnie mniej lub więcej powabne obrazy, wycięte przypadkowo z jednej i tej samej materji; przeciwnie, każdy z nich był czemś nieznanem, zasadniczo różnem od innych, których moja dusza łaknęła i których poznanie byłoby dla niej z korzyścią. Ileż przydało im jeszcze indywidualności to, że miały imiona, właściwe jedynie im, imiona takie jakie mają osoby. Słowa zmieniają nam rzeczy w jasny i praktyczny obrazek w rodzaju tych które się wiesza na ścianach w szkole, aby dać dzieciom wyobrażenie o tem co jest warsztat, ptak, mrowisko, — rzeczy podobne do wszystkich innych tego rodzaju. Inna rzecz imiona osób, oraz miast, które właśnie dzięki swoim imionom stają się dla nas czemś indywidualnem, jedynem, jak osoby. Tu, imiona stwarzają w nas mglisty obraz, wydobywający z nich, z ich lśniącego lub ciemnego dźwięku, kolor, którym osoba lub miasto pomalowane są jednostajnie, niby owe afisze całkowicie niebieskie lub czerwone, gdzie wskutek warunków zastosowanej techniki lub przez kaprys dekoratora, niebieskie i czerwone są nietylko niebo i morze, ale łódki, kościoły i ludzie. Nazwa Parmy (jednego z miast które najbardziej pragnąłem oglądać, od czasu jak czytałem Pustelnię Parmeńską), objawiła mi się jednolita, gładka, w delikatnym kolorze lila; kiedy mi wspomniano o jakimś domu w Parmie gdzie będę mógł gościć, obudzono we mnie słodycz myśli, że będę mieszkał w mieszkaniu gładkiem, jednolitem, delikatnego koloru lila. Mieszkanie to nie miało związku z żadnem innem we Włoszech, skorom je sobie wyobrażał jedynie przy pomocy owej sylaby ciężkiej nazwą Parmy i pozbawionej przewiewu, oraz wszystkiem co w nie wlałem ze stendhalowskiej słodyczy i z połysku fiołków. A kiedym myślał o Florencji, to jak o mieście cudownie pachnącem i podobnem do korony kwiatu, skoro zwało się miastem lilij, a jego katedra Santa Maria dei Fiori. Co się tyczy Balbec, było to jedno z imion, gdzie, niby w starych normandzkich garnkach, zachowujących kolor ziemi z której je dobyto, widzi się jeszcze obraz jakiegoś zagubionego obyczaju, feudalnego prawa, dawnego wyglądu miejscowości, staroświeckiej wymowy, która utworzyła jej dziwaczne sylaby i którą — byłem tego pewny — odnajdę w ustach oberżysty, podającego mi kawę z mlekiem i pokazującego mi wzburzone morze przed kościołem. I wierzyłem, że odnajdę u niego swarliwe, uroczyste i średniowieczne wzięcie bohatera dawnych fabliaux.
Gdybym się miał lepiej i gdyby rodzice się zgodzili abym się wybrał do Balbec, jeżeli nie na dłużej, to przynajmniej na wycieczkę, dla zapoznania się z architekturą i z widokami Normandji lub Bretanji; — owym pociągiem pierwsza dwadzieścia dwie, w który tyle razy wsiadałem w wyobraźni byłbym pragnął zatrzymać się w najładniejszych miastach; ale daremnie je porównywałem: jak wybrać między istotami indywidualnemi, nie zamiennemi z sobą: Bayeux, tak dumne w swojej szlachetnej rdzawej koronce ze szczytem rozświetlonym starem złotem jego ostatniej sylaby; Vitré, którego akcent nad é oprawiał w czarne drzewo starodawny witraż; słodkie Lamballe, w białości swojej przechodzące od żółtawej skorupki jajka aż do tonów perłowo-szarych; Coutances — normandzka katedra, którą jej końcowy dyftong, żółtawy i tłusty, wieńczy niby wieżą z masła; Lannion — w ciszy wiejskiej turkot koczobryka, nad którym brzęczy mucha; Questambert, Pontorson, — pocieszne, naiwne, białe pióra i żółte dzióbki rozdziawione na drodze w tej poetycznej i obfitej w wodę okolicy. Benodet, nazwa zaledwie przycumowana, robiąca wrażenie jakby chciała wciągnąć rzekę między swoje algi; Pont-Aven, biały i różowy ruch skrzydła lekkiego czepka, który odbija się drżący w zielonkawej wodzie kanału; Quimperlé, od średniowiecza mocniej osadzone między strumieniami, któremi gaworzy i perli się w siatce podobnej do tej, którą poprzez pajęczyny witrażu rysują promienie słońca, zmienione w ostrza oksydowanego srebra!
Te obrazy były fałszywe z innej jeszcze racji; mianowicie były siłą rzeczy bardzo uproszczone; z pewnością to, do czego dążyła moja wyobraźnia i co moje zmysły odczuwały na razie niepełno i bez przyjemności, to zamknąłem w sanktuarjum imion; jak ja skupiłem w nich swoje marzenie, tak one teraz magnesowały moje tęsknoty. Ale imiona nie są zbyt przestrone; co najwyżej mogłem w nie wprowadzić parę ważniejszych „osobliwości” miasta, skupiających się tam bez pośrednich ogniw. W nazwie Balbec, niby w powiększającem szkle owych obsadek, które się kupuje w morskich kąpieliskach, widziałem wzburzone fale obok kościoła w perskim stylu. Może nawet uproszczenie tych obrazów było jedną z przyczyn władzy ich nademną. Jednego roku ojciec zdecydował, że pojedziemy na Wielkanoc do Florencji i do Wenecji. Nie mając miejsca na to, aby w nazwę Florencji wprowadzić elementy, które zazwyczaj składają miasto, musiałem stworzyć sobie miasto nadprzyrodzone, zapładniając pewnemi wiosennemi zapachami to, com uważał za geniusz Giotta w samej jego istocie. Ale, ponieważ nie da się w nazwie zawrzeć o wiele więcej trwania niż przestrzeni, podzieliłem sobie nazwę Florencji na dwie partje, niby obrazy Giotta, ukazujące jedną i tę samą osobę w dwóch momentach: tu leżącą na łóżku, ówdzie gotującą się dosiąść konia. Na jednym obrazie oglądałem pod kamiennym baldachimem fresk, częściowo przykryty zasłoną z rannego słońca, zakurzoną, skośną i ruchomą. Ale, ponieważ nazwa nie była dla mnie niedostępnym ideałem lecz realną atmosferą, w jakiej miałem się zanurzyć, życie nie przeżyte jeszcze, życie nietknięte i czyste, które w niej mieściłem, dawało najmaterjalniejszym przyjemnościom, najprostszym scenom, powab właściwy dziełom prymitywów. Toteż w drugim obrazie przebywałem szybko Ponte-Vecchio zawalony żonkilami, narcyzami i anemonami, aby wcześniej zdążyć na oczekujące mnie śniadanie z owocami i winem chianti.
Oto co — mimo iż będąc w Paryżu — widziałem, nie zaś to co było dokoła mnie. Nawet z punktu widzenia prostego realizmu, upragnione przez nas krainy zajmują w każdej chwili w naszem prawdziwem życiu o wiele więcej miejsca, niż kraj gdzie znajdujemy się istotnie. Bezwątpienia, gdybym wówczas więcej zwracał uwagi na to co było w mojej myśli kiedym wymawiał słowa „jechać do Florencji, do Parmy, do Pizy, do Wenecji”, byłbym sobie zdał sprawę, że to com widział nie było wcale miastem, ale czemś równie odrębnem od wszystkiego co znałem, równie rozkosznem, jak dla ludzkości żyjącej stale w zmierzchu zimowym byłby ten nieznany cud: wiosenny poranek.
Te nierealne, stałe, zawsze jednakie obrazy wypełniające mi noce i dnie, różnicowały tę epokę mojego życia od innych, które ją poprzedziły i które mogły się były z nią stopić w oczach obserwatora widzącego rzeczy jedynie od zewnątrz, to znaczy nie widzącego nic. Tak w operze motyw melodji wprowadza nowość nie podejrzewaną przez kogoś ktoby jedynie czytał libretto, a jeszcze mniej przez kogoś ktoby stał zewnątrz teatru, licząc jedynie upływające kwadranse. I nawet z tego czysto ilościowego punktu widzenia, dnie w naszem życiu nie są równe. Natury nieco nerwowe, jak moja, przebiegając dnie, rozporządzają na kształt samochodów różnemi „szybkościami”. Bywają dnie górzyste i uciążliwe, dla których przebycia trzeba nieskończonego czasu; bywają dnie spadziste, z których zjeżdża się pędem śpiewając.
Przez ten miesiąc powtarzałem owe obrazy Florencji, Wenecji i Pizy niby melodję, nie mogąc się nią nasycić. Pragnienie, jakie we mnie budziły, zachowało coś równie głęboko indywidualnego, co gdyby to była miłość, miłość dla jakiejś osoby. Nie przestawałem wierzyć, że one odpowiadają jakiejś niezależnej odemnie rzeczywistości; dały mi poznać nadzieję równie piękną, jak ta którą mogliby żywić pierwsi chrześcijanie w wilję wejścia do Raju. To też nie troszczyłem się o sprzeczność kryjącą się w żądzy oglądania i dotykania organami zmysłów czegoś wypracowanego marzeniem, nie pochwytnego dla zmysłów, a równocześnie tem bardziej dla nich kuszącego, tem różniejszego od wszystkiego co dotąd poznały. I to właśnie przypominało mi realność owych obrazów; to najbardziej rozpalało moje pragnienia; bo to była jakby obietnica że będą zaspokojone. I, mimo że źródłem mojej egzaltacji była żądza wzruszeń artystycznych, zwykły Baedeker podtrzymywał ją jeszcze skuteczniej niż podręczniki estetyki, a bardziej jeszcze od Baedekera — kolejowe rozkłady jazdy. Wzruszyła mnie myśl, że o ile przestrzeń dzieląca odemnie ową Florencję mojej wyobraźni, tak bliską a tak niedostępną, nie była we mnie samym drożna, mogłem ją dosięgnąć niejako okrężnie, „drogą lądową”. O Wenecji powtarzałem sobie — przydając w ten sposób ileż wartości temu co miałem zobaczyć — że Wenecja to jest „szkoła Giorgione, siedziba Tycjana, najkompletniejsze muzeum urbanistycznej architektury średniowiecza” — i czułem się szczęśliwy. Szczęście to wzrosło jeszcze, kiedy, wyszedłszy na miasto, idąc szybka z powodu pogody, która, po kilku dniach przedwczesnej wiosny, stała się z powrotem czemś bardzo podobnem do zimy, jaką zastawaliśmy zazwyczaj w Combray w Wielkim Tygodniu, — ujrzałem na bulwarach kasztany. Zanurzone w powietrzu lodowatem i płynnem jak woda, rozpoczynały — niby punktualni goście, już w galowym stroju, nie zrażający się niczem — wzdymać i rzeźbić na swoich zmarzniętych konarach nieodpartą zieleń, której wybuchowi przeszkadzały wrogie siły zimna, nie zdołając go poskromić. I pomyślałem nagle, że Ponte-Vecchio już ściele się hjacentami i anemonami. że słońce wiosenne już barwi fale Canale Grandę tak ciemnym lazurem i tak szlachetnemi szmaragdami, iż łamiąc się u stóp obrazów Tycjana, mogłyby rywalizować z niemi bogactwem koloru. Nie mogłem powstrzymać radości, kiedy ojciec, zasięgając rady barometru i ubolewając nad zimnem, zaczął rozważać najlepsze pociągi; kiedym zrozumiał, że, wchodząc po śniadaniu do zakopconego laboratorjum, do magicznego pokoju zdolnego przeobrazić wszystko dokoła siebie można się nazajutrz zbudzić w mieście z marmuru i złota, „strojnem jaspisem i brukowanem szmaragdami”. Zatem Wenecja i Miasto lilij nie są jedynie fikcyjnemi obrazami, któremi się igra w wyobraźni, ale istnieją w pewnej odległości od Paryża, którą trzeba absolutnie przebyć, o ile się chce je widzieć, w pewnem określonem miejscu na ziemi — tem a nie innem, — słowem, że są bardzo rzeczywiste. Stały się jeszcze rzeczywistsze dla mnie, kiedy ojciec, powiadając: „Ostatecznie, mógłbyś zostać w Wenecji od 20 do 29 kwietnia, a przyjechać do Florencji w Pierwsze Święto rano”, wydobył oba miasta nietylko z oderwanej Przestrzeni, ale z owego urojonego Czasu, gdzie mieścimy na raz nie jedną podróż, ale i inne, równoczesne, i to bez zbytniego wzruszenia, wobec tego, że są tylko możliwe; z owego Czasu, który odradza się tak skutecznie, iż można go jeszcze spędzić w jednem mieście, spędziwszy go w innem. I ten fakt, że ojciec poświęcił owym miastom specjalne dni, stał się świadectwem autentyczności przedmiotów, na które owe dni były przeznaczone; te bowiem jedyne dnie niszczą się w użyciu, nie wracają, nie można ich przeżyć w jednem miejscu, skoro się je przeżyło w innem. Uczułem, że owe dwie królowe miast, których katedry i wieże miałem, na zasadzie jakże wzruszającej geometrji, wpisać w plan własnego życia, kierują się ku tygodniowi zaczynającemu się od poniedziałku, kiedy praczka miała odnieść białą kamizelkę poplamioną przezemnie atramentem, — aby wsiąknąć w ów tydzień, opuściwszy idealny czas, w którym nie istniały jeszcze. Ale byłem dopiero w drodze ku szczytowi upojenia; dosięgłem go wreszcie, kiedym usłyszał z ust ojca: „Musi być jeszcze zimno na Canale Grande; warto, żebyś zapakował na wszelki wypadek zimowe palto i ciepłą kamizelkę”. To mi dopiero dało objawienie, że na pluskających ulicach, zaczerwienionych odblaskiem Giorgione’a, mogliby się przechadzać po Wenecji w przyszłym tygodniu, w wilję świąt Wielkanocnych, nie — jak mimo tylu otrzeźwień wciąż roiłem — ludzie „majestatyczni i straszliwi jak morze, połyskujący bronzem pancerzy pod fałdami krwawego płaszcza”, ale że to ja sam mógłbym być ową maleńką figurką, którą, na wielkiej fotografji kościoła św. Marka, ilustrator pokazał stojącą w meloniku przed portalem. Te słowa wprawiły mnie w ekstazę: uczułem — do tej pory zdawało mi się to niemożliwe — że naprawdę wnikam między te „ametystowe skały, podobne do raf morza Indyjskiego”; wspaniałym i przewyższającym moje siły gestem zrzucając z siebie, niby zbyteczną skorupę, atmosferę mego pokoju, zastąpiłem ją odpowiednią porcją powietrza Wenecji, owej atmosfery morskiej, niewysłowionej i odrębnej, jak atmosfera marzeń, które wyobraźnia moja zawarła w nazwie Wenecja. Uczułem, że się we mnie spełnia cudowne odcieleśnienie; niebawem spotęgowało się ono uczuciem nudności, jakiego się doznaje przy silnym bólu gardła; położono mnie do łóżka z dużą gorączką, a doktór oświadczył, iż trzeba mi się wyrzec Florencji i Wenecji nietylko na teraz, ale że nawet kiedy całkowicie wyzdrowieję, powinienem conajmniej przez rok unikać wszelkich projektów podróży i przyczyn wzruszenia.
Niestety, zabronił mi także bezwarunkowo teatru i oglądania Bermy. Wspaniała artystka, którą Bergotte miał za istotę genialną, byłaby mi wynagrodziła to, żem nie był we Florencji i w Wenecji i że nie jadę do Balbec, dając mi w zamian poznać coś może równie ważnego i pięknego. Poprzestano na posyłaniu mnie co dzień na Pola Elizejskie pod dozorem osoby któraby mi się nie dała zmęczyć. Była nią Franciszka, która wstąpiła do nas na służbę po śmierci cioci. Niecierpiałem chodzić na Pola Elizejskie. Gdybyż bodaj Bergotte opisał je w którejś książce! — wówczas z pewnością byłbym je chciał poznać, jak wszystkie rzeczy, których model najpierw włożono mi w wyobraźnię. Wyobraźnia ogrzewała je, dawała im życie, osobowość, i budziła we mnie chęć odnalezienia ich w rzeczywistości; ale w tym publicznym ogrodzie nic nie wiązało się z mojemi marzeniami.
Jednego dnia, kiedym się nudził na naszem zwykłem miejscu w pobliżu karuzeli, Franciszka zabrała mnie na wycieczkę poza granicę, której, w nierównych odstępach, strzegą stragany z landrynkami; w owe regjony pobliskie ale obce, gdzie twarze są nieznane i gdzie przejeżdża wózek zaprzężony w kozy. Potem Franciszka wróciła zabrać rzeczy z krzesła obok klombu laurów; czekając na nią, deptałem wielki, mizerny, ostrzyżony, pożółkły od słońca trawnik, na którego krańcu wznosi się nad basenem posąg. Naraz, jakaś dziewczynka, kładąca właśnie płaszczyk i chowająca rakietę, krzyknęła ostrym głosem do drugiej, rudowłosej, grającej w wolanta koło basenu: „Do widzenia, Gilberto, idę już; nie zapominaj, że mamy być u ciebie po obiedzie”.
To imię Gilberty przeszło koło mnie, wywołując istotę, którą oznaczało, tem skuteczniej, że określało ją nietylko jak kogoś nieobecnego, o kim się mówi, ale wołało ją wprost. Tak przeszło obok mnie to imię, można powiedzieć czynnie; z siłą, którą zwiększała krzywizna rzutu i rosnąca bliskość celu; przeszło — czułem to — niosąc z sobą świadomość, wiedzę o tej, do której głos się zwracał; wiedzę nie moją, ale wołającej ją przyjaciółki; wszystko, co wymawiając to słowo widziała lub bodaj posiadała w pamięci; ich codzienną zażyłość, wzajemne odwiedziny, cale owo Nieznane, bardziej jeszcze dla mnie niedostępne i bolesne przez to że było tak łatwe dla tej szczęśliwej dziewczynki, muskającej mnie wyzywająco tem Nieznanem i rzucającej je w powietrze w jednym krzyku. I już, wydzielając się z tego krzyku, bujała w powietrzu rozkoszna emanacja jakichś niewidzialnych momentów życia panny Swann, wieczora mającego nadejść, — ściśle owego wieczora po obiedzie u niej; okrzyk ten, niebiański wysłannik biegnący pośród dzieci i bon, utworzył obłoczek przedziwnego koloru, podobny temu, który sfalowany nad pięknym ogrodem Poussina, odbija szczegółowo, niby chmura w Operze pełna koni i wozów, jakieś zjawisko z życia bogów; — okrzyk ten wreszcie rzucił na pożółkłą trawę, w miejsce będące zarazem kawałkiem zwiędłego trawnika i chwilą popołudnia jasnowłosej dziewczynki z wolantem (która nie przestała podrzucać go i łapać, dopóki jej nie zawołała nauczycielka z błękitnem piórkiem), cudowną smugę barwy heljotropu, nieuchwytną jak cień i narzuconą jak dywan, od którego nie mogłem oderwać swoich zadumanych, tęsknych i niedyskretnych kroków, gdy Franciszka krzyczała na mnie: „Paniczu, trzeba zapnąć paleto, i do domu”; a ja zauważyłem, że służąca wyraża się gminnie i że, niestety, nie ma niebieskiego piórka na kapeluszu.
Czy ona wróci bodaj na Pola Elizejskie? Nazajutrz nie było jej; ale ujrzałem ją w następne dni. Kręciłem się cały czas koło miejsca, gdzie bawiła się z przyjaciółkami, tak że jednego razu, kiedy nie było ich dosyć do gry w klasy, kazała mnie zapytać czy chcę należeć do ich obozu. Odtąd grałem z Gilbertą za każdym razem kiedy tam była. Ale to nie zdarzało się codzień; były dnie, że nie mogła przyjść: lekcje, katechizm, podwieczorek, całe owo odrębne życie, która dwa razy, zagęszczone w imieniu Gilberty, przeszło tak boleśnie koło mnie, na ścieżce w Combray i na trawniku Pól Elizejskich. W te dnie oznajmiała zgóry, że nie przyjdzie; jeżeli było to z powodu lekcji, mówiła: „To piła, nie będę mogła przyjść jutro; będziecie się bawili bezemnie”. Mówiła to ze strapioną minką, która mnie pocieszała trochę; ale w zamian, kiedy Gilberta była gdzieś zaproszona i kiedy, nie wiedząc o tem, spytałem czy przyjdzie się bawić, odpowiadała: „Spodziewam się że nie! Spodziewam się, że mamusia pozwoli mi iść do przyjaciółki”. Przynajmniej w te dnie wiedziałem, że jej nie zobaczę; ale kiedyindziej matka zabierała ją niespodzianie na miasto, i nazajutrz Gilberta powiadała: „A tak, chodziłam z mamą”, jako rzecz naturalną, nie będącą dla kogoś drugiego największem nieszczęściem. Bywały też słotne dnie, kiedy nauczycielka Gilberty, bojąc się deszczu, nie chciała z nią iść na Pola Elizejskie.
Toteż kiedy niebo było wątpliwe, od rana nie przestawałem na nie spoglądać, rozważając wszystkie znaki. Widząc damę z przeciwka jak przy oknie kładzie kapelusz, mówiłem sobie: „Ta pani wychodzi, jest zatem pogoda możliwa do wyjścia; czemu Gilberta nie miałaby zrobić jak ta pani?” Wśród tego chmurzyło się, mama mówiła że może się jeszcze przetrze, że wystarczyłby na to jeden promień słońca, ale że raczej będzie deszcz; a jeżeli będzie deszcz, poco chodzić na Pola Elizejskie? Toteż od śniadania moje trwożliwe spojrzenia nie opuszczały już niepewnego i chmurnego nieba. Wciąż było ciemno. Za oknem balkon był szary. Na posępnym kamieniu nie znać było ani śladu żywszego koloru; ale czułem, niby wysiłek ku żywszemu kolorowi, drganie niepewnego promienia, żądnego wyzwolić swoje światło. W chwilę potem, balkon był blady i zwierciadlany jak woda poranna, pocentkowany tysiącem refleksów żelaznej kraty. Podmuch wiatru rozpraszał je, kamień ciemniał na nowo, ale, jakgdyby oswojone, refleksy wracały; kamień zaczynał nieznacznie bieleć i w nieustannem crescendo, podobnym temu które w muzyce z końcem uwertury, wytrzymuje jedną nutę aż do ostatniego fortissimo, prowadząc ją szybko przez wszystkie pośrednie stopnie, widziałem jak dochodzi do owego nieskażonego i trwałego złota pogodnych dni, na którem zębaty cień balustrady, niby kapryśna roślinność, odcinał się czarno, z subtelnością szczegółów zdradzającą jakby świadomy wysiłek, zadowolenie artysty, i z taką plastyką, z taką miękkością w bezwładnie ciemnych i szczęśliwych płaszczyzn, że w istocie, owe szerokie i liściaste cienie, spoczywające na tem jeziorze słońca, zdawały się widzieć, że są zakładnikami spokoju i szczęścia.
Nietrwały bluszczu, nikły pnączu, bezbarwny, najsmutniejszy, zdaniem wielu, ze wszystkich roślin które pełzają po murze lub stroją okna; dla mnie ze wszystkich najdroższy, od dnia kiedy zjawił się na naszym balkonie, niby cień obecności Gilberty, będącej już może na Polach Elizejskich i mającej, skoro tylko się zjawię, wykrzyknąć: „Już! już! gramy w klasy, jesteś w moim obozie”; wątła roślino unoszona wiatrem, ale związana już nie z porą roku, lecz z godziną; obietnico doraźnego szczęścia, które dzień zniweczy lub spełni, tem samem szczęścia, najbezpośredniejszego, szczęścia miłości, miększa, cieplejsza na kamieniu niż sam mech; tak żywotna, że wystarczy jej jednego promienia, aby się urodzić i wzbudzić radość, nawet w pełni zimy!
I nawet w owe dni, kiedy wszelka inna roślinność znikła, kiedy piękna zielona skóra, otulająca pnie starych drzew, skryła się pod śniegiem, kiedy śnieg przestał padać ale czas był zbyt pochmurny aby można było spodziewać się Gilberty, naraz, na śnieżnym płaszczu pokrywającym balkon, słońce, zjawiwszy się na chwilę, plotło złote nitki i haftowało czarne cienie. Wówczas matka mówiła: „O, robi się ładnie, mógłbyś jednak spróbować iść na Pola Elizejskie”. W taki dzień nie zastawaliśmy nikogo, lub jakąś odchodzącą już właśnie dziewczynkę, która mówiła, że Gilberta nie przyjdzie. Krzesła, opuszczone przez imponujące albo bojące się zimna zebranie guwernantek, były próżne. Jedynie koło trawnika siedziała dama w pewnym wieku, która przychodziła w każdą pogodę, zawsze wysztafirowana w podobną tualetę, wspaniałą i ciemną. Aby z nią zawrzeć znajomość, byłbym wówczas — gdyby można było uczynić taką zamianę — oddał najwspanialsze nadzieje mego życia. Bo Gilberta podchodziła codzień przywitać się z nią; dama pytała Gilbertę o „jej uroczą mamusię”; miałem uczucie, że gdybym ją znał, byłbym dla Gilberty czemś zupełnie innem, kimś kto zna znajomych jej rodziców. Podczas gdy jej wnuki bawiły się opodal, dama czytała zawsze Debaty, o których mówiła „moje stare Debaty”, tak jak, przez arystokratyczny fason, mówiła o policjancie lub o kobiecie wynajmującej krzesła: „Ten policjant, to mój stary przyjaciel”, „z tą kobieciną od krzeseł jesteśmy stare przyjaciółki”.
Franciszce było za zimno aby mogła pozostać bez ruchu; poszliśmy tedy aż do mostu Zgody popatrzeć na zmarzniętą Sekwanę, do której wszyscy, nawet dzieci, zbliżali się bez obawy, niby do olbrzymiego, wyciągniętego na brzeg bezbronnego wieloryba, czekającego na ćwiartowanie. Wracaliśmy przez Pola Elizejskie; omdlewałem z bólu między nieruchomemi końmi karuzeli, a białym trawnikiem ujętym w czarną sieć alej, z których usunięto śnieg i gdzie statua miała w ręce dodatkowy sopel lodu, będący niby wytłumaczeniem jej gestu. Nawet stara dama, złożywszy Debaty, spytała o godzinę przechodzącej bony, której podziękowała mówiąc: „Jaka pani miła!” poczem, poprosiwszy dozorcę aby powiedział jej wnukom żeby wróciły, dodała: „Będzie pan niesłychanie dobry! Doprawdy! zawstydza mnie pan!” Naraz powietrze się rozdarło; pomiędzy teatrem marjonetek a cyrkiem, na rozjaśnionym horyzoncie, na rozwartem niebie, ujrzałem, niby bajkowy znak, błękitne pióro mademoiselle. I już Gilberta biegła pędem ku mnie, błyszcząca i czerwona pod futrzaną czapeczką, ożywiona zimnem, spóźnieniem i żądzą zabawy; zanim dobiegła do mnie, zrobiła glisadę na lodzie i czyto dla ocalenia równowagi, czy że jej się to wydało ładniejsze lub udając że się ślizga, biegła ku mnie z szeroko otwartemi ramionami, jakby mnie chciała w nie przyjąć. „Brava! Brava! to bardzo ładnie, powiedziałabym jak wy, że to „szyk”, że to „klasa”, gdybym nie była z innej epoki, ancien régime, wykrzyknęła stara dama, przemawiając w imieniu milczących Pól Elizejskich, aby podziękować Gilbercie że przyszła nie dając się odstraszyć zimnu. Jesteś, dziecko, jak ja, wierna, naprzekór wszystkiemu, naszym starym Polom Elizejskim; obie jesteśmy nieustraszone. Powiem ci, że ja je kocham, nawet takie jak są dziś. Będziecie się śmiali ze mnie, ale ten śnieg przypomina mi gronostaje!” I stara dama zaczęła się śmiać.
Pierwszy z owych dni — którym śnieg, obraz potęg zdolnych pozbawić mnie widzenia Gilberty, dawał melancholję dnia pożegnania, a nawet dnia wyjazdu, ponieważ zmieniał wygląd, niemal charakter zwyczajnego miejsca naszych jedynych widzeń, obecnie zmienionego, spowitego w pokrowce — ten dzień zaznaczył jednak postęp mojej miłości, był jakgdyby pierwszem zmartwieniem, które Gilberta podzieliła ze mną. Było tylko nas dwoje z naszej bandy; znaleźć się samemu z nią, to był nietylko jakby początek zażyłości, ale zarazem z jej strony coś bardzo wzruszającego: tak jakby ona przyszła tylko dla mnie, w taki czas! To było niemal tak, jakgdyby Gilberta, w jeden z owych dni kiedy była zaproszona do przyjaciółki, wyrzekła się wizyty, aby się ze mną spotkać. Nabierałem wiary w żywotność i w przyszłość naszej przyjaźni, która została żywa pośród odrętwienia, pustki i ruin otaczających rzeczy. I podczas gdy Gilberta wpuszczała mi gałki śniegu za kołnierz, przyjmowałem z roztkliwionym uśmiechem to co mi się zdawało i wyrazem sympatji, jaką mi okazuje, przyjmując mnie za towarzysza podróży w tym nowym zimowym kraju, i dowodem wierności, jakiej mi dochowuje w nieszczęściu. Zaczęliśmy się bawić. Było widocznie przeznaczone, aby dzień tak smutno rozpoczęty skończył się w radości; bo kiedy, przed rozpoczęciem „klas”, podszedłem do owej przyjaciółki, która pierwszego dnia wołała przenikliwym głosem Gilbertę, odrzekła: „Nie, nie, wszyscy wiedzą, że kawaler woli być w obozie Gilberty; zresztą kawaler widzi, że ona daje znaki”. Wzywała mnie w istocie na zaśnieżony trawnik do swego obozu, któremu słońce dawało różowe blaski i patynę starych brokatów, czyniąc zeń obóz złotogłowia.
Ów dzień, którego tak się bałem, stał się przeciwnie jednym z dni, w których nie byłem nazbyt nieszczęśliwy.
Bo ja myślałem już tylko o tem, aby nigdy nie przeżyć dnia bez widzenia Gilberty. Tak dalece, że kiedy raz babka nie wróciła na czas na obiad, nie mogłem się wstrzymać od nagłej myśli, iż, gdyby ją powóz przejechał, nie mógłbym jakiś czas chodzić na Pola Elizejskie; nie kocha się już nikogo, z chwilą kiedy się kocha! Mimo to, owe spędzane z Gilbertą chwile, których od poprzedniego wieczora tak niecierpliwie oczekiwałem, o które drżałem, dla których byłbym wszystko poświęcił, nie były bynajmniej szczęśliwe; wiedziałem to dobrze, bo to były jedyne chwile, na których skupiałem drobiazgową i zaciekłą uwagę, nie mogąc w nich odkryć ani atoma przyjemności.
Przez cały czas który byłem zdala od Gilberty, pragnąłem ją widzieć, bo siląc się bezustanku wywołać jej obraz, nie mogłem wkońcu tego osiągnąć i nie wiedziałem już sam, czemu odpowiada moja miłość. Przytem ona mi nigdy jeszcze nie powiedziała, że mnie kocha. Wręcz przeciwnie, często twierdziła, że ma przyjaciół, których woli odemnie; że jestem ot, dobry kompan, z którym bawi się chętnie, mimo że jestem zbyt roztargniony, nie dość oddany zabawie; często wreszcie okazywała mi chłód, który mógłby zachwiać moją wiarę że jestem dla niej czemś różnem od innych, gdyby ta wiara miała źródło w miłości Gilberty dla mnie, nie zaś, jak było w istocie, w mojej miłości dla niej, co czyniło tę wiarę o ileż trwalszą, wiążąc ją ze sposobem, w jaki ja, siłą wewnętrznego przymusu, musiałem myśleć o Gilbercie. Ale i ja nie wyznałem jej jeszcze swoich uczuć. Zapewne, we wszystkich kajetach pisałem bez końca jej imię i adres, ale czułem zniechęcenie na widok linij, które kreśliłem nie mogąc tem sprawić aby ona myślała o mnie, które dawały jej napozór tyle miejsca dokoła mnie, nie wiążąc jej jednak mocniej z mojem życiem. Znaki te nie mówiły mi o Gilbercie, która nie miała ich nawet zobaczyć, ale o mojem własnem pragnieniu, ukazując mi je jako coś czysto osobistego, nierealnego, wyczerpującego i jałowego.
Najpilniejsze było, żebyśmy się mogli zobaczyć z Gilbertą i żebyśmy mogli sobie wyznać wzajemnie miłość, dotąd, aby tak rzec, jeszcze nie rozpoczętą. Bezwątpienia, rozmaite racje, które kazały mi tak pragnąć jej widoku, byłyby mniej naglące dla dorosłego człowieka. Później zdarza się, iż, bieglejsi w pielęgnowaniu swoich przyjemności, zadowalamy się rozkoszą myślenia o kobiecie tak jak ja myślałem o Gilbercie, bez troski o to czy ten obraz odpowiada rzeczywistości; sycimy się słodyczą kochania, bez potrzeby pewności że Ona nas kocha. Lub też wyrzekamy się rozkoszy wyznania jej swoich uczuć, aby podsycać skłonność, jaką ona ma dla nas: na wzór japońskich ogrodników, którzy dla uzyskania piękniejszego kwiatu poświęcają wiele innych. Ale w epoce kiedym kochał Gilbertę, wierzyłem jeszcze, że Miłość istnieje rzeczywiście poza nami; że pozwala nam conajwyżej usuwać przeszkody, ofiarowując swoje dary w porządku w którym nie wolno nic zmieniać. Zdawało mi się, że gdybym z własnej woli udaną obojętnością zastąpił słodycz wyznania, nietylko pozbawiłbym się jednej z wymarzonych radości, ale sporządziłbym sobie jedynie miłość sztuczną i marną, bez związku z prawdziwą miłością, której tajemnicze i przedwieczne drogi pozostałyby mi nieznane.
Ale kiedym przybywał na Pola Elizejskie, kiedy mogłem skonfrontować swoją miłość, aby ją poddać poprawkom koniecznym w stosunku do żywej i niezależnej odemnie jej przyczyny, w obecności owej Gilberty Swann, której widokiem spodziewałem się odświeżyć obrazy niepochwytne już dla znużonej pamięci; owej Gilberty, z którą bawiłem się wczoraj i którą poznawałem jakimś instynktem aby się jej ukłonić; instynktem ślepym jak ten, mocą którego idąc wysuwamy jedną nogę przed drugą, zanim mieliśmy czas o tem pomyśleć; — natychmiast wszystko działo się tak, jakgdyby ona i dziewczynka będąca przedmiotem moich marzeń stanowiły dwie odrębne istoty. Jeżeli naprzykład w wilję nosiłem w pamięci parę płomiennych oczu wyzierających z pełnych i błyszczących policzków, obecnie twarz Gilberty nastręczała mi uparcie coś, czegom sobie właśnie nie przypominał: jakieś wydłużenie nosa, które, kojarząc się z innemi rysami, przybierało wagę cech określających w historji naturalnej gatunek, i przeobrażało ją w dziewczynkę z rodzaju ryjkowatych. Gotowałem się skorzystać z tej upragnionej chwili dla wykończenia obrazu Gilberty (który przysposabiałem sobie zawczasu i którego już nie mogłem odnaleźć w głowie), tak aby w długich godzinach samotności móc być pewnym, że to ją sobie przypominam; że to moją miłość dla niej pomnażam stopniowo nakształt tworzonego dzieła. W tem ona rzucała mi piłkę; i jak ów filozof-idealista, którego ciało uwzględnia świat zewnętrzny, mimo że jego inteligencja w istnienie tego świata nie wierzy, tak to samo ja, które zleciło mi pozdrowić Gilbertę jeszcze przed jej utożsamieniem, kazało mi teraz chwytać piłkę, którą mi podawała: jak gdyby to była koleżanka, z którą przyszedłem się bawić, a nie siostrzana dusza, z którą przyszedłem się połączyć! I to samo ja kazało mi przez grzeczność mówić Gilbercie aż do chwili rozstania tysiąc uprzejmych i nieznaczących rzeczy; i nie pozwalało mi ani zachować milczenia, w czasie którego mógłbym wreszcie położyć znów rękę na nieodzownym a zatraconym obrazie, ani powiedzieć jej słów zdolnych zapewnić naszej miłości stanowcze postępy, które musiałem za każdym razem odkładać do drugiego dnia.
Bądźcobądź czasem robiłem te postępy. Jednego dnia, poszliśmy z Gilbertą aż do straganu. Sklepikarka była dla nas szczególnie uprzejma, ponieważ pan Swann kupował u niej pierniki; a przez higjenę konsumował ich dużo, cierpiąc na rasową egzemę i na zatwardzenie Proroków. Śmiejąc się, Gilberta pokazała mi dwóch chłopczyków, żywe okazy małego kolorysty i małego naturalisty z dziecinnych książek. Jeden nie chciał landrynek czerwonych, bo wolał fioletowe, a drugi ze łzami w oczach odtrącał śliwkę, którą mu chciała kupić bona, gdyż, jak powiedział w końcu z przejęciem: „Wolę tamtą śliwkę, bo ma robaka!” Kupiłem dwie kulki za dwa sou. Patrzałem z podziwem na lśniące agatowe kule, spoczywające w oddzielnej miseczce; wydawały mi się cenne, bo były uśmiechnięte i jasnowłose jak młode dziewczyny i kosztowały po pół franka. Gilberta, której dawano o wiele więcej pieniędzy niż mnie, spytała, która mi się bardziej podoba. Miały soczystość i przezroczystość czegoś żywego. Nie chciałem, aby się wyrzekała którejś z tych kulek; pragnąłbym aby mogła kupić, oswobodzić wszystkie. Mimo to wskazałem jedną, koloru jej oczu. Gilberta wzięła kulkę, poszukała złotego promienia, upieściła ją, zapłaciła okup, ale natychmiast oddała mi brankę, powiadając: „Proszę, niech kawaler weźmie i zachowa na pamiątkę”.
Innym razem, pochłonięty wciąż żądzą ujrzenia Bermy w klasycznym utworze, spytałem Gilberty, czy nie posiada wyczerpanej już broszury, gdzie Bergotte mówi o Racinie. Poprosiła, abym jej przypomniał dokładny tytuł; wieczorem przesiałem jej liścik, wypisując na kopercie owo Gilberta Swann, które tylekroć kreśliłem na kajetach. Nazajutrz Gilberta przyniosła mi broszurę, w papierze przewiązanym wstążką lila i zapieczętowanym białym lakiem. „Widzi pan, że to jest to, czego pan sobie życzył,” rzekła wydobywając z mufki mój list. Ten pneumatyk wczoraj jeszcze był niczem, błękitnym świstkiem zapisanym moją ręką, ale od czasu jak go listonosz oddał odźwiernemu Swannów i jak służący zaniósł go do pokoju Gilberty, stał się rzeczą bez ceny, jednym z listów, które otrzymała owego dnia! Z trudem mogłem rozpoznać na adresie nikłe i osamotnione linje własnego pisma pod drukowanemi kółkami, które przydała im poczta, pod napisami które dodał ołówkiem listonosz. To były znaki istotnej realizacji, piętna zewnętrznego świata, fioletowe symboliczne kręgi życia, które zjawiły się poraz pierwszy, aby objąć, podtrzymać, podnieść i skrzepić moje marzenia.
I był także dzień, w którym mi powiedziała: „Wiesz, możesz mnie nazywać Gilbertą; w każdym razie ja cię będę nazywała po imieniu. Inaczej, to zanadto krępujące”.
Mimo to, jeszcze przez chwilę mówiła mi pan, a kiedy zwróciłem jej uwagę, uśmiechnęła się, układając, budując zdanie kończące się mojem imieniem, podobne do tych, które w cudzoziemskich gramatykach nie mają innego celu prócz tego aby użyć nowego słowa. Przypominając sobie później to com czuł wówczas, uświadomiłem sobie żem był przez chwilę w ustach Gilberty, nagi, bez żadnej z cech, które określały również innych jej znajomych, lub — kiedy wymawiała moje nazwisko — moich rodziców. W wysiłku jaki czyniła (trochę podobna w tem do swego ojca) aby wyraźnie wymawiać słowa które chciała podkreślić, wargi Gilberty robiły wrażenie, że mnie obłuskują, obierają niby owoc z którego można jeść jedynie miąższ; gdy równocześnie spojrzenie jej, dostrajając się do poufałości wysłowienia, dosięgało mnie również bardziej wprost uśmiechem, podkreślając świadomość, przyjemność, i jakby wdzięczność za nie.
Ale w tej chwili nie mogłem ocenić owych nowych rozkoszy. Nie dawała ich dziewczynka którą kochałem, mnie który ją kochałem, ale jakaś inna, ta z którą się bawiłem, owemu innemu mnie, nie mającemu ani pamięci prawdziwej Gilberty, ani pochłoniętego nią serca: ono zaś jedno mogłoby zrozumieć cenę tego szczęścia, bo ono jedno go pragnęło. Nawet po powrocie do domu nie syciłem się tą przyjemnością. Ten sam przymus, który kazał mi się spodziewać co dnia, że nazajutrz dostąpię dokładnej, spokojnej, szczęśliwej kontemplacji Gilberty, że mi wyzna wreszcie miłość, wyjaśniając czemu ją musiała ukrywać tak długo; ten sam przymus kazał mi mieć przeszłość za nic, patrzeć jedynie przed siebie. Wszystkie takie drobne zyski były dla mnie nie czemś istotnem i samowystarczalnem, ale nowemi szczeblami pozwalającemi uczynić mi krok dalej i dosięgnąć wreszcie szczęścia, którego jeszcze nie spotkałem.
O ile Gilberta dawała mi czasem dowody przyjaźni, wyrządzała mi nieraz przykrość, zachowując się tak, jakby widzenie mnie nie sprawiało jej przyjemności; często zdarzało się to właśnie w dnie, z któremi najwięcej wiązałem nadziei. Kiedym był pewny, że Gilberta przyjdzie na Pole Elizejskie, doznawałem radości, która mi się zdawała jedynie mglistem przeczuciem wielkiego szczęścia. Wchodząc rano do salonu aby uścisnąć mamę, już ubraną, z kunsztowną wieżą czarnych włosów na głowie, z białemi i pulchnemi rękami pachnącemi jeszcze mydłem, widziałem słup pyłu stojący o własnych siłach nad pianinem, słyszałem katarynkę grającą pod oknem En revenant de la revue; — i pojmowałem, że zima otrzymała nieoczekiwaną i promienną wizytę wiosennego dnia. Kiedyśmy jedli śniadanie, dama z przeciwka, otwierając okno i zamiatając jednym ruchem całą szerokość naszej jadalni, spędziła w mgnieniu oka z pobliża mojego krzesła promień, który zaczął tam swoją siestę i wrócił za chwilę aby ją kontynuować. W szkole, na ostatniej lekcji o godzinie pierwszej, słońce podrywało mnie niecierpliwością i nudą, pozwalając się wałęsać złotemu blaskowi po moim pulpicie. Było to niby zaproszenie na zabawę, na którą nie będę mógł przybyć przed trzecią, — o której to godzinie Franciszka czekała na mnie u wyjścia. Szliśmy ku Polom Elizejskim przez ulice strojne światłem, zapchane tłumem, gdzie balkony, odlutowane słońcem, bujały mgliste przed domami niby złote chmury. Niestety! często na Polach Elizejskich nie zastawałem Gilberty, jeszcze nie przyszła. Stałem zmartwiały na polance odżywionej niewidzialnem słońcem, które tu i ówdzie rozświetlało źdźbła trawy. Gołębie, przysiadłszy na trawniku, robiły wrażenie starożytnych rzeźb, które łopata ogrodnika wydobyła na powierzchnię uświęconej ziemi. Trwałem tak z oczami wlepionemi w horyzont; spodziewałem się co chwila ujrzeć obraz Gilberty idącej za guwernantką, po za statuą poddającą błogosławieństwu słońca dziecko które trzymała i które ociekało promieniami. Stara czytelniczka Debatów siedziała w swoim fotelu, zawsze na tem samem miejscu; przesyłała dozorcy przyjazny znak ręką, wołając: „Cóż za śliczny czas!” a kiedy kontrolerka zbliżyła się aby pobrać opłatę za fotel, dama mizdrzyła się, wkładając w otwór rękawiczki dziesięciocentymowy bilet tak jakby to był bukiecik, dla którego, przez uprzejmość wobec ofiarodawcy, szukała najpochlebniejszego miejsca. Kiedy je znalazła, wykonywała skomplikowane ewolucje szyją, poprawiała boa, i pokazując kontrolerce żółty kwitek wyglądający z rękawiczki, słała jej zalotny uśmiech, jakim kobieta, wskazując młodemu człowiekowi stanik, powiada: „Poznaje pan swoje róże!”
Ciągnąłem Franciszkę naprzeciw Gilberty aż do Łuku Tryumfalnego; nie spotykaliśmy jej, i wracałem na polankę, przekonany że już nie przyjdzie. Naraz, z poza karuzeli, owa dziewczynka z ostrym głosem rzucała się ku mnie: „Prędko, prędko, Gilberta jest już od kwadransa. Niedługo musi iść. Czekamy na ciebie, gramy w klasy”. Podczas kiedy ja wlokłem się pod górę aleją des Champs-Elisées, Gilberta przyszła ulicą Boissy-d’Anglas; jej mademoiselle skorzystała z pogody aby załatwić sprawunki, a pan Swann miał przyjść po córkę. To była moja wina; nie powinienem był się oddalać; nigdy nie wie się na pewno, którą stroną i kiedy Gilberta przyjdzie. I to oczekiwanie czyniło mi czemś bardziej wzruszającem nie tylko Pola Elizejskie i całe popołudnie — niby olbrzymi krąg przestrzeni i czasu, gdzie na każdym punkcie i w każdej chwili mógł się ukazać obraz Gilberty, — ale i sam ten obraz. Czasem obraz ten ugodził mnie wprost w serce, kiedy Gilberta zjawiła się o czwartej zamiast o wpół do trzeciej, w wizytowym kapeluszu, zamiast zwykłego beretu, koło Ambassadeurs a nie między drewnianemi budami; wówczas odgadując jedno z owych zatrudnień, w których nie mogłem towarzyszyć Gilbercie, a które zmuszały ją do wyjścia lub do zostania w domu, wchodziłem w kontakt z tajemnicą jej nieznanego życia. Tajemnica ta przenikała mnie również, kiedy, biegnąc na rozkaz dziewczynki o ostrym głosie aby zaraz zacząć partję, spostrzegałem Gilbertę, tak żywą i szorstką z nami, składającą ukłon czytelniczce Debatów, która mówiła: „Co za wspaniałe słońce, istny ogień”. Gilberta miała wobec tej damy nieśmiały uśmiech, układną minkę, które budziły we mnie odmienny obraz młodej dziewczyny, Gilberty takiej jaką musiała być z rodzicami, z przyjaciółmi rodziców, na wizycie, w całej swojej drugiej egzystencji, dla mnie niedostępnej.
Ale nikt nie dawał mi przedsmaku owej egzystencji w tym stopniu co pan Swann, który zachodził nieco później po córkę. Bo on i pani Swann — przez to, że córka mieszka z nimi, że jej lekcje, zabawy, przyjaźnie zależały od nich — kryli dla mnie, jak Gilberta, może nawet więcej niż Gilberta, coś niedostępnego i nieznanego, jakiś bolesny urok, jak przystało wszechwładnym bóstwom, w których urok ten czerpałby swoje źródło. Niegdyś, kiedy pan Swann żył blisko z moimi rodzicami, widywałem go często i bez szczególnej ciekawości. Ale teraz, wszystko co tyczyło rodziców Gilberty, było dla mnie przedmiotem tak ciągłego zainteresowania, że w dnie w które pan Swann przychodził po córkę, skorom poskromił bicie serca, wzniecone zjawieniem się jego szarego cylindra i płaszcza z peleryną, widok jego wzruszał mnie jeszcze tak, jak widok jakiejś historycznej postaci, o której czytało się świeżo szereg dzieł i której najmniejsze właściwości pasjonują nas. Jego stosunki z hrabią Paryża, które, kiedym słyszał o nich w Combray, były mi obojętne, nabierały teraz dla mnie czegoś cudownego, jakgdyby nikt inny nigdy nie znał Orleanów; odcinały go ostro od pospolitego tła przechodniów z różnych sfer, zapełniających aleję des Champs-Elysées; dziwiłem się, że on się godzi mieszać w ten tłum, nie żądając dla siebie specjalnych względów, których nikt zresztą nie zamierzał mu oddawać, tak głębokie spowijało go incognito.
Pan Swann odpowiadał grzecznie na ukłony przyjaciół Gilberty, nawet na mój, mimo że był poróżniony z moją rodziną, ale nie zdradzając czy mnie poznaje. To mi przypomniało, że mnie przecież często widywał na wsi; wspomnienie to zachowałem jak gdyby w cieniu, ponieważ od czasu jak odnalazłem Gilbertę, Swann był dla mnie ojcem Gilberty, a nie już Swannem z Combray. Ponieważ pojęcia, z któremi wiązałem teraz jego nazwisko, różne były od pojęć, w których siatce mieściło się ono poprzednio i któremi nie posługiwałem się już nigdy myśląc o panu Swannie, stał się on nową osobistością; łączyłem go jednakże sztuczną, poboczną i poprzeczną linją z naszym dawnym gościem. Wszystko istniało już dla mnie wyłącznie pod kątem mojej miłości; to też jedynie z uczuciem wstydu i żalu że ich nie mogę wymazać odnajdywałem lata, kiedy, w oczach tego samego Swanna ośmieszałem się tak często wieczorem, prosząc mamę, aby zaszła do mego pokoju na dobranoc, wówczas gdy piła ze wszystkimi kawę przy stole w ogrodzie. I teraz ten sam pan Swann był ze mną na Polach Elizejskich, ale na szczęście Gilberta nie powiedziała mu może mojego nazwiska.
Pan Swann oświadczył córce, że pozwala jej zagrać jedną partję i że może zaczekać na nią kwadrans; poczem, usiadłszy jak wszyscy na żelaznym krześle, zapłacił za bilet tą samą ręką, którą Filip VII tak często trzymał w swoich dłoniach, podczas gdy myśmy zaczęli grać na trawniku, płosząc gołębie, których piękne mieniące się ciała o kształcie serca, będące niby bzy w królestwie ptaków, szukały sobie schronienia. Jeden znalazł je na wielkim kamiennym wazonie, i zanurzając w nim dziób, narzucał mu jakby gest i zadanie ugaszczania ptactwa owocem lub ziarnem; inny przysiadł na czole posągu, wieńcząc go nakształt owych emaljowanych emblematów, których polichromja urozmaica monotonję kamienia, przydając postaci godło, które, kiedy nosi je bogini, zyskuje jej osobny przydomek i czyni z niej — jak z istoty śmiertelnej odrębne imię — jakby nowe bóstwo.
W jeden z owych słonecznych dni, który nie ziścił moich nadziei, nie miałem siły ukryć przed Gilbertą swojego zawodu.
— Miałem właśnie o tyle rzeczy cię zapytać, rzekłem. — Myślałem, że ten dzień dużą odegra rolę w naszej przyjaźni. I ledwoś przyszła, już masz iść! Staraj się przyjść wcześnie jutro, żebym mógł z tobą pomówić.
Gilberta rozpromieniła się i podskakując z radości, odparła:
— Jutro, właśnie, ciesz się na to, mój chłopczyku! Ależ ja jutro wcale nie przyjdę! Mam wielki podwieczorek; pojutrze też nie, idę do przyjaciółki, oglądać z okna wjazd króla Teodozjusza, to będzie wspaniałe; a nazajutrz Michel Strogoff, a potem już niedługo Boże Narodzenie i noworoczne wakacje. Może mnie wezmą na Południe. To byłby szyk! chociaż to mnie pozbawi drzewka. W każdym razie, gdybym została w Paryżu, nie przyjdę tutaj, bo będę robiła wizyty z mamą. Bywaj zdrów, papuś mnie woła.
Wracałem z Franciszką ulicami, jeszcze wybrukowanemi słońcem, niby w wieczór po skończonym festynie. Ledwo wlokłem nogi.
— A bo to co dziwnego: rzekła Franciszka; to nie jest czas na tę porę, za ciepło mamy. Och, dobry Boże, co to się ludzisków od tego pochoruje; mógłby człowiek myśleć, że tam w górze też się coś popsuło.
Dławiąc łkanie, powtarzałem sobie słowa, w których Gilberta wybuchnęła radością, że tak długo nie przyjdzie na Pola Elizejskie. Ale już działał czar, którym, automatycznie niejako, nasycała się moja myśl z chwilą gdym myślał o Gilbercie. Osobliwość i wyjątkowość pozycji, choćby nawet bolesnej, w jakiej wewnętrzny przymus stawiał mnie nieuchronnie wobec Gilberty, zaczęły stroić nawet ten znak jej obojętności w coś romantycznego; wśród łez wykwitał mi uśmiech, nieśmiały szkic pocałunku. I kiedy przyszła godzina poczty, powiedziałem sobie tego wieczora, jak codzień: „Dostanę list od Gilberty, powie mi wreszcie, że mnie nigdy nie przestała kochać, zdradzi mi tajemną przyczynę, dla której to ukrywała dotąd, czemu musiała udawać, że może żyć bez mego widoku, czemu przybrała pozór zwykłej towarzyszki zabaw.”
Co wieczór roiłem sobie ten list; miałem uczucie, że go czytam; powtarzałem, sobie każde jego zdanie. Naraz zatrzymywałem się przestraszony. Zrozumiałem, że jeżelibym otrzymał list od Gilberty, to nie mógłby to być w żadnym razie ten, skoro to ja go właśnie ułożyłem. Od tej pory starałem się odwrócić myśl od słów, które byłbym pragnął wyczytać w jej liście, z obawy abym, wymawiając je, nie wykluczył z pola możliwych urzeczywistnień właśnie tych słów — najdroższych, najbardziej upragnionych. Nawet gdyby, przez nieprawdopodobny zbieg, Gilberta przesłała mi właśnie ten list którym wymyślił, nie byłbym — poznając swoje dzieło — miał wrażenia, żem otrzymał coś nie pochodzącego odemnie, coś realnego, nowego; szczęście nie zrodzone z mojej myśli, niezależne od mojej woli, prawdziwy dar miłości.
Tymczasem odczytywałam Stronicę, której nie napisała do mnie Gilberta, ale którą bodaj miałem od niej; ów ustęp z Bergotte’a o piękności starych mitów, źródle natchnień Racine’a. Kartkę tę — obok agatowej kuli — zawsze miałem przy sobie. Byłem rozczulony dobrocią Gilberty, która odnalazła ją dla mnie. Każdy szuka racyj dla swojej miłości, i szczęśliwy jest, skoro w ukochanej istocie znajdzie cechy, o których — z literatury albo z rozmowy — dowiedział się, iż stanowią przymioty godne miłości; i przenosi na nią te cechy przez naśladownictwo, i czyni z nich nowe racje miłości, choćby były najsprzeczniejsze z racjami jakich owa miłość byłaby szukała, dopóki była samorzutna. Tak było niegdyś ze Swannem wobec urody Odety. Ja pokochałem Gilbertę od czasów Combray dla wszystkiego nieznanego w jej życiu, w które byłbym się pragnął wedrzeć, wcielić, porzucając własne życie, będące mi już niczem; i oto teraz widziałem nieoszacowane korzyści w tem, że tego mojego życia, zbyt znanego, wzgardzonego przezemnie, Gilberta mogłaby się kiedyś stać pokorną sługą, wygodną i komfortową współpracownicą, która wieczorem, pomagając mi w moich pracach, kolacjonowałaby dla mnie teksty.
Co się tyczy Bergotte’a, owego nieskończenie mądrego, boskiego niemal starca, dla którego zrazu pokochałem Gilbertę zanim ją nawet ujrzałam, teraz kochałem go zwłaszcza z powodu Gilberty. Z taką samą przyjemnością co na jego stronice o Racinie, patrzałem na zamknięty wielkiemi pieczęciami białego laku i przewiązany wstążką lila papier, w którym Gilberta mi je przyniosła. Całowałem agatową kulkę, która była lepszą częścią serca mojej ukochanej; częścią która nie była płocha ale wierna, i która, mimo iż strojna tajemniczym czarem życia Gilberty, była przy mnie, mieszkała w moim pokoju, spała w mojem łóżku.
Z uczuciem szczęścia kojarzyłem piękność tego kamienia, a także piękno stronic Bergotte’a z ideą miłości do Gilberty; jakby one dawały tej miłości jakąś konsystencję w chwilach gdy rozwiewała się w nicość. Ale przychodziło mi na myśl, że owe piękności wcześniejsze są od tej miłości, że nie są do niej podobne, że składniki ich były określone talentem Bergotte’a lub prawami mineralogji, zanim Gilberta mnie poznała; że nic nie zmieniłoby się w książce ani w kamieniu, gdyby Gilberta nie była mnie pokochała; i że tem samem nic nie uprawnia mnie do upatrywania w nich zakładu szczęścia. I gdy moja miłość, oczekując bezustanku od jutrzejszego dnia wyznania Gilberty, unicestwiała, niweczyła co wieczór źle wykonaną pracę dnia, nieznana robotnica w mrokach mojego ja nie odrzucała na śmietnik porwanych nici, ale układała je, nie troszcząc się o moje zadowolenie i szczęście, w innym porządku, jaki dawała wszystkim swoim dziełom. Nie interesując się specjalnie moją miłością, nie orzekając z góry że jestem kochany, zbierała postępki Gilberty, dla mnie niezrozumiałe, i przewiny jej, które usprawiedliwiałem. Wówczas jedne i drugie nabierały znaczenia. Ten nowy porządek głosił, iż, widząc jak Gilberta, zamiast przyjść na Pola Elizejskie, spieszy do przyjaciółki albo za sprawunkami i gotuje się do wyjazdu na święta, niesłusznie myślę i mówię sobie, że „jest pusta albo uległa”. Bo przestałaby być pusta albo uległa, gdyby mnie kochała; a gdyby musiała ulec, czyniłaby to z rozpaczą równą mojej w dnie kiedy jej nie ujrzałem. Powiadał jeszcze ów nowy porządek, że muszę przecie wiedzieć co to jest kochać, skoro sam kocham Gilbertę; zwracał mi uwagę na nieustanną troskę, z jaką pragnę uróść w jej oczach. Dla tej troski próbowałem nakłonić matkę, aby kupiła Franciszce gumowy płaszcz i kapelusz z błękitnem piórkiem, lub raczej aby mnie nie posyłała na Pola Elizejskie ze służącą, za którą się rumieniłem (na co matka odpowiadała, że jestem niesprawiedliwy wobec Franciszki i że to jest dzielna kobieta, bardzo nam oddana.) Zwracał mi także uwagę na moją palącą potrzebę widzenia Gilberty; potrzebę, która sprawiała, że całe miesiące naprzód starałem się dowiedzieć kiedy ona opuszcza Paryż i dokąd się udaje; przyczem najmilsze strony zdawały mi się miejscem wygnania, o ile jej tam nie było; i byłbym pragnął wciąż być w Paryżu, dopóki będę ją mógł widywać na Polach Elizejskich. I bez trudu ów nowy porządek mógł mi wykazać, że tej troski lub tej potrzeby daremniebym się starał dojrzeć w postępowaniu Gilberty. Ona, przeciwnie, ceni swoją nauczycielkę, nie troszcząc się o to co ja o niej myślę. Uważała za całkiem naturalne nie przyjść na Pola Elizejskie o ile idzie na sprawunki z mademoiselle, a za przyjemne o ile ma towarzyszyć matce. I nawet przypuściwszy że byłaby mi pozwoliła spędzić wakacje tam gdzie i ona, przy wyborze miejsca troszczyła się o chęci rodziców, o tysiąc spodziewanych rozrywek, a wcale nie o to, aby to była miejscowość do której rodzina zamierzała mnie wysłać. Kiedy mnie upewniała czasem że mnie mniej lubi niż innego ze swoich przyjaciół, mniej niż mnie lubiła wczoraj bo zepsułem jej przez nieuwagę grę, przepraszałem ją, pytałem co mam uczynić aby mnie znów lubiła jak dawniej, aby mnie lubiła więcej niż innych; chciałem żeby mi powiedziała że to się już stało; błagałem ją o to, tak jakby ona mogła zmienić swoje uczucia wedle swojej i mojej woli, poto aby mi sprawić przyjemność, samemi słowami które mi powie, w miarę mego dobrego lub złego postępowania. Czyż nie wiedziałem, że to co ja czuję dla niej nie zależy ani od jej postępków ani od mojej woli?
Powiadał wreszcie ów nowy porządek, naznaczony przez niewidzialną robotnicę, że, o ile możemy pragnąć aby postępki osoby sprawiającej nam dotąd przykrość nie były szczere, jest w ich łańcuchu logika, przeciw której nasze pragnienie jest bezsilne, i że raczej tej logiki niż naszych pragnień powinniśmy pytać o to, jakie będą postępki tej osoby jutro.
Miłość moja słuchała tych nowych słów. Upewniały ją one, że jutro nie będzie różne od wszystkich poprzednich dni; że uczuciem Gilberty dla mnie, zbyt dawnem już aby się mogło zmienić, była obojętność; że w tej przyjaźni ja jeden kochałem. „To prawda, odpowiadała moja miłość; nie da się już nic zrobić z tej przyjaźni, ona się nie zmieni”. Wówczas, od jutra, lub czekając jakiegoś święta o ile było niedaleko, jakiejś rocznicy, Nowego Roku może, któregoś z owych dni nie podobnych do innych, kiedy czas rozpoczyna nowy rachunek odrzucając spadek przeszłości, nie przyjmując legatu jej smutków, prosiłem Gilberty, aby poniechała naszej dawnej przyjaźni i aby rzuciła podwaliny nowej.
Wciąż miałem pod ręką plan Paryża, który, dzięki temu że można było na nim znaleźć ulicę gdzie mieszkali państwo Swann, zdawał mi się zawierać skarb. I dla przyjemności, a także przez jakąś rycerską wierność, wymawiałem z lada przyczyny nazwę tej ulicy, tak że ojciec, nie znający (jak znały matka i babka) sekretu mojej miłości, pytał:
— Ale co ty wciąż mówisz o tej ulicy, niema w niej nic nadzwyczajnego; jest bardzo miła jako punkt, bo jest o dwa kroki od Lasku, ale jest dziesięć innych ulic tak samo położonych.
Starałem się przy każdej sposobności wyciągać z ust rodziców to nazwisko Swann. Zapewne, powtarzałem je sobie w duchu bez ustanku; ale potrzebowałem także słyszeć jego rozkoszny dźwięk, słuchać tej muzyki, której niema lektura nie wystarczała mi. Zresztą to nazwisko Swann, które znałem od tak dawna, było teraz dla mnie — jak się zdarza niektórym paralitykom w stosunku do najzwyklejszych słów — nowem nazwiskiem. Było wciąż obecne w mojej myśli; mimo to, myśl nie mogła się z niem oswoić. Rozkładałem je, sylabizowałem, ortografja jego była dla mnie niespodzianką. I tak samo jak przestało mi być znajome, równocześnie przestało mi być niewinne. Rozkosze, jakiem znajdował w tem aby je słyszeć, zdawały mi się występne; miałem uczucie, że ludzie odgadują moją myśl i zmieniają rozmowę, o ile się ją staram naprowadzić na to nazwisko. Czepiałem się tematów, wiążących się z Gilbertą; klepałem wciąż te same słowa, wiedząc, niestety, że to są tylko słowa; — słowa wymawiane zdala od niej, nie słyszane przez nią, słowa bez mocy, powtarzające to co było, ale nie zdolne nic zmienić. Mimo to, zdawało mi się, że wałkując tak wszystko co miało związek z Gilbertą, wycisnę w końcu coś szczęśliwego. Powtarzałem rodzicom, że Gilberta bardzo kocha swoją mademoiselle, tak jakby to twierdzenie, powtórzone setny raz, mogło mieć wkońcu ten skutek, że Gilberta nagle wejdzie i zostanie z nami na zawsze. Wychwalałem starą damę czytającą Debaty (podsunąłem rodzicom, że to jakaś ambasadorowa, a może księżna krwi), i wciąż sławiłem jej piękność, wspaniałość, dostojność, aż do dnia, w którym powiedziałem iż, wedle tego com słyszał od Gilberty, dama nazywa się pani Blatin.
— Och, ależ ja już wiem, co to jest! wykrzyknęła matka, gdy ja czułem, że się czerwienię ze wstydu. Baczność! baczność! jakby powiedział dziadek. I to ona wydała ci się piękna! Ależ ona jest okropna, i zawsze taka była. To wdowa po komorniku. Nie przypominasz sobie, kiedyś był dzieckiem, jakich cudów dokazywałam, aby jej unikać na lekcjach gimnastyki, gdzie, nie znając mnie, upierała się rozmawiać ze mną pod pozorem oznajmienia mi że jesteś „za ładny na chłopca”. Ma zawsze szał robienia znajomości, i jeżeli naprawdę zna panią Swann, to musi być skończona warjatka, jak zawsze przypuszczałam. Bo, o ile jest ze sfery bardzo pospolitej, to przynajmniej nigdy nie słyszałam o niej nic podejrzanego. Ale zawsze musiała „wyrabiać sobie stosunki”. Jest okropna, straszliwie ordynarna, przytem niebezpieczna plotkara.
Co się tyczy Swanna, tak bardzo pragnąłem się stać do niego podobny, że cały czas przy stole ciągnąłem się za nos i przecierałem sobie oczy. Ojciec powiadał: „Ten chłopak ma źle w głowie, będzie szkaradny”. Byłbym zwłaszcza pragnął być łysy jak Swann. Wydawał mi się osobistością tak niezwykłą, że nie mogłem pojąć, iż osoby u których bywałem mogą go znać również i że tego lub owego dnia może się zdarzyć go spotkać. Jednego razu, matka, opowiadając nam — jak zawsze przy obiedzie — co robiła popołudniu, rozwiła dla mnie, wśród bardzo jałowego dla mnie opowiadania, jakgdyby tajemniczy kwiat, jedynie temi prostemi słowami: „Prawda, wyobraź sobie, kogo spotkałam w Trois Quartiers przy ladzie z parasolami: Swanna”. Co za melancholijna rozkosz, dowiedzieć się, że tego popołudnia, obnosząc w tłumie swoją nadprzyrodzoną postać, Swann kupował parasol! Pośród wielkich i drobnych wydarzeń, jednako obojętnych, fakt ten budził we mnie owe swoiste wibracje jakie wciąż przenikały moją miłość do Gilberty. Ojciec powiadał, że nie interesuję się niczem, bo nie słuchałem kiedy mówiono o domniemanych następstwach politycznych wizyty króla Teodozjusza, w tej chwili gościa Francji i jakoby jej sprzymierzeńca. Ale w zamian miałem ochotę wiedzieć czy Swann był w swoim haweloku!
— Czyście się przywitali? spytałem.
— Ależ oczywiście — odrzekła matka, która zawsze się obawiała, iż gdyby przyznała że jesteśmy chłodno ze Swannem, zbyt gorliwie może staranoby się ich pogodzić, czego chciała uniknąć z powodu pani Swann, z którą nie życzyła sobie znajomości. — To on podszedł się przywitać, ja go nie widziałam.
— Więc w takim razie nie jesteście pokłóceni?
— Pokłóceni? ależ czemu mamy być pokłóceni? odparła żywo, jakgdybym uczynił zamach na fikcję jej dobrych stosunków ze Swannem i silił się pracować nad zbliżeniem.
— Mógłby mieć żal do ciebie, że go już nie zapraszasz.
— Nie musi się wszystkich zapraszać; czy on mnie zaprasza? Nie znam jego żony.
— Ale przychodził przecie do nas w Combray.
— Więc dobrze, przychodził w Combray, a w Paryżu ma co innego do roboty i ja także. Ale upewniam cię, że ani trochę nie wyglądamy na ludzi pokłóconych. Staliśmy chwilę razem, bo Swann nie mógł się doczekać swojej paczki. Pytał o ciebie, mówił, że się bawisz z jego córką, dodała matka, olśniewając mnie tym cudem, że ja istnieję w myśli Swanna. Więc gdy ja drżę przed nim z miłości na Polach Elizejskich, on, widząc mnie bawiącego się z jego córką, zna moje nazwisko i wie kto jest moja matka, i może skupić dokoła mojej osoby jakieś informacje o dziadkach, o ich rodzinie, o miejscu gdzieśmy mieszkali, i jeszcze może jakieś właściwości naszego dawniejszego życia, może nawet mnie nieznane. Ale matka nie zdawała się znajdować szczególnego uroku w tym dziale Trois Quartiers, gdzie reprezentowała dla Swanna, w momencie gdy ją ujrzał, określoną osobę i wspólne wspomnienia, które wzbudziły w nim odruch ukłonu i podejścia do niej.
Toż samo ani matka ani ojciec najwyraźniej nie znajdowali nieporównanej przyjemności w rozmowie o dziadkach Swanna, o tytule „honorowego agenta giełdowego”. Wyobraźnia moja wyosobniła i uświęciła w Paryżu ludzkim pewną rodzinę, tak jak w Paryżu kamiennym uczyniła z pewnym domem, któremu wyrzeźbiła bramę i upiększyła okna. Ale te ornamenty ja sam tylko widziałem. Ojcu i matce dom, w którym mieszkał Swann, wydawał się podobny do innych domów wyrosłych w tej samej epoce w okolicy Lasku bulońskiego; a rodzina Swanna była dla nich czemś podobnem do wielu innych rodzin. Szacowali ją lepiej lub gorzej wedle jej udziału w cechach wspólnych reszcie świata i nie znajdowali w niej nic wyjątkowego. Przeciwnie, zalety które w niej cenili, znajdowali w równym lub wyższym stopniu gdzie indziej. To też uznawszy że dom Swannów jest ładnie położony, zaczęli mówić o innym domu, położonym jeszcze ładniej, ale nie mającym nic wspólnego z Gilbertą; albo o finansistach o szczebel wyższych od dziadka Swanna; i o ile się zdawało przez chwilę że dzielą mój punkt widzenia, było to nieporozumienie, które się rychło rozwiało. Bo też, aby we wszystkiem co otacza Gilbertę ujrzeć jakąś nieznaną właściwość, analogiczną w świecie wzruszeń do tego czem może być w świecie barw kolor infraczerwony, rodzicom brakło owego dodatkowego i chwilowego zmysłu, jakim mnie obdarzyła miłość.
W dnie, w które Gilberta nie miała przyjść na Pola Elizejskie, starałem się skierować przechadzkę tak, aby się trochę zbliżyć do niej. Czasem ciągnąłem Franciszkę — niby na pielgrzymkę — przed dom, gdzie mieszkali państwo Swann. Kazałem jej bez końca powtarzać sobie to czego przez mademoiselle dowiedziała się o pani Swann. „Zdaje się, że ona ma wielkie nabożeństwo do medalików. Nigdy nie puści się w podróż, kiedy słyszała sowę, albo stukanie w ścianie, albo kiedy kot przeleci jej drogę o północy, albo kiedy mebel zaskrzypi. O, to pani bardzo wierząca!” Byłem tak zakochany w Gilbercie, że kiedym na ulicy ujrzał starego kamerdynera Swannów prowadzącego psa na spacer, wzruszenie kazało mi przystanąć, wlepiałem w jego białe faworyty spojrzenia pełne miłości. Franciszka pytała mnie:
— Co paniczowi jest?
Następnie wędrowaliśmy dalej aż do bramy Swannów, gdzie odźwierny, odmienny od wszelkiego innego odźwiernego i nasycony aż po galony liberji tym samym bolesnym urokiem jaki odczułem niegdyś w imieniu Gilberty, robił wrażenie, iż wie, że jestem z liczby upośledzonych istot, na zawsze wykluczonych z tajemniczego życia, którego strzec było jego zadaniem. Parterowe okna, w szlachetnych zwojach muślinowych firanek podobne nietyle do jakichkolwiek innych okien ile do oczu Gilberty, zdawały się jakby świadomie osłaniać owo życie. Innym razem szliśmy na bulwary; stawałem u wylotu ulicy Duphot; powiedziano mi, że często można tam ujrzeć Swanna idącego do dentysty; i wyobraźnia moja tak bardzo wyodrębniała ojca Gilberty z reszty ludzkości, jego obecność wśród realnego świata wnosiła w ten świat tyle cudu, że nim jeszcze dotarłem do Madeleine, czułem się wzruszony bliskością ulicy, gdzie mogło się niespodzianie ziścić nadprzyrodzone zjawisko.
Ale najczęściej — kiedym nie miał widzieć Gilberty — dowiedziawszy się, że pani Swann przechadza się prawie codzień w alei des Acacias, dokoła jeziora, i w alei Reine-Marguerite, ciągnąłem Franciszkę do Lasku bulońskiego. Był on dla mnie niby owe zoologiczne ogrody, gdzie się ogląda rozmaitą florę i najsprzeczniejsze krajobrazy; gdzie za górką spotyka się grotę, łąkę, skały, rzekę, fosę, górkę, moczar, ale ze świadomością iż są tam tylko poto, aby dostarczyć odpowiedniego środowiska lub malowniczej ramy igraszkom hipopotama, zeber, krokodylów, królików, niedźwiedzi i czapel. Ów Lasek, również rozmaity, jednoczący odmienne i zamknięte światki, ukazujący fermę obsadzoną czerwonemi drzewami, amerykańskie dęby, niby jakiś folwark w Wirginji, tuż po sosnowym gaiku nad jeziorem, lub gęstwinie z którego wyłoni się nagle w swojem miękkiem futrze, z pięknemi oczami zwierzęcia, jakaś chyża amatorka spaceru, to był ogród kobiet; a aleja Akacjowa — niby aleja Mirtowa w Eneidzie — obsadzona dla nich drzewami jednego gatunku, była klasycznym spacerem słynnych Piękności.
Jak szczyt skały, z której wydra skacze w wodę, zdala przejmuje radością dzieci, pewne że zobaczą to zwierzę, tak samo, daleko jeszcze od alei des Acacias, działał na mnie zapach akacji, który, promieniując dokoła, dawał uczuć bliskość i osobliwość bujnej i upajającej indywidualności roślinnej; potem, kiedym się zbliżał, lekkie i zalotne wierzchołki drzew pełnych swobodnej elegancji, o wykwintnym kroju i cienkiej tkaninie, na które setki kwiatów spadły niby skrzydlate i migotliwe kolonje cennych pasożytów; wreszcie samo ich imię kobiece, leniwe i słodkie, sprawiały, iż serce moje zaczynało bić, ale wzruszeniem nawskroś światowem, — niby owe walce wywołujące w nas już tylko nazwiska pięknych dam, które lokaj oznajmia u wejścia do sali balowej. Powiedziano mi, że ujrzę w alei elegantki, które, mimo iż nie wszystkie miały mężów, cytowano zazwyczaj obok pani Swann, ale najczęściej pod pseudonimami; nowe ich nazwiska — o ile je miały — były jedynie rodzajem inkognita, które znajomi, mówiąc o tych kobietach, zwykli byli uchylać dla lepszego porozumienia się. Sądząc że Piękno — w hierarchji żeńskich elegancyj — rządzi się tajemnemi prawami, w których wiedzę kobiety te były wtajemniczone i miały moc zrealizowania ich, zgóry przyjmowałem jako rewelację harmonję ich tualet, zaprzęgów, tysiąc szczegółów, w których składałem moją wiarę, niby tajemną duszę, dającą owej nietrwałej i zmiennej całości jednolitość arcydzieła.
Ale ja pragnąłem widzieć panią Swann, czekałem aż będzie przechodziła, wzruszony tak jakby to miała być Gilberta. Rodzice Gilberty, przepojeni dla mnie, jak wszystko co ją otaczało, jej urokiem, budzili we mnie tyleż miłości co ona, a nawet boleśniejsze wzruszenie, skoro styczność ich z Gilbertą była ową tajemną częścią życia Gilberty mnie wzbronioną; budzili wreszcie we mnie owo uczucie czci, jakie zawsze mamy dla osób posiadających nieograniczoną możność czynienia nam złego. Bo dowiedziałem się niebawem, jak się okaże, że oni nie lubili abym ja się bawił z Gilbertą. W hierarchji estetycznych zalet i światowego wykwintu, przyznawałem pierwszeństwo prostocie, kiedym widział panią Swann pieszo, w sukiennym kontusiku, w toczku przybranym skrzydłem lofofora, z bukietem fiołków przy staniku, spieszącą się, mijającą aleję des Acacias tak jakby to była poprostu najkrótsza droga do domu, i oddającą leciutki ukłon panom w powozach, którzy, poznając z daleka jej sylwetkę, kłaniali się, powiadając sobie że nikt nie ma tyle szyku. Ale w miejsce prostoty stawiałem na najwyższem miejscu przepych, kiedy, zmusiwszy Franciszkę, ledwie zdolną iść i powiadającą że nóg nie czuje, do dreptania godzinę tam i spowrotem, ujrzałem wreszcie, wyłaniającą się od porte Dauphine, wiktorję pani Swann, unoszoną przez parę ognistych, szczupłych i stylizowanych koni, takich jakie się widzi na rysunkach Constantina Guys, dźwigającą na koźle olbrzymiego stangreta w futrzanej czapie kozackiej, obok małego grooma, przypominającego balzakowskiego tigre „nieboszczyka Beaudenord”; kiedy ujrzałem — lub raczej uczułem jej kształt, rysujący się w mojem sercu ostrą i wyczerpującą raną — tę nieporównaną wiktorję, umyślnie trochę za wysoką, zdradzającą, poprzez swój zbytek „dernier cri”, aluzje do dawnych form. Ten obraz, to było dla mnie wcielenie królewskiego prestige’u, monarszego wjazdu, z którego wrażeniem nie mogła później dla mnie rywalizować żadna prawdziwa królowa, ponieważ miałem o ich władzy pojęcie mniej mgliste i bardziej doświadczalne. W wiktorji spoczywała niedbale pani Swann, z włosami obecnie blond, z jednym puklem siwym, przepasanemi wąską wstążką kwiatów, najczęściej fiołków, z której spływały długie welony. W ręce miała parasolkę lila, na ustach dwuznaczny uśmiech, w którym widziałem jedynie łaskawość Majestatu, a w którym była zwłaszcza zalotność kokoty. Skłaniała łagodnie ten uśmiech ku osobom, które ją witały; jednym mówił on: „Pamiętam wybornie, to było rozkoszne!” drugim: „Jak ja byłabym chciała! To był fatalny zbieg okoliczności!”; innym: „Ależ owszem! Jakiś czas będę jechała w sznurze powozów, a skoro będę mogła, skręcę.” Nawet kiedy przechodzili nieznajomi, pozwalała igrać na wargach leniwemu uśmiechowi, natchnionemu jakgdyby oczekiwaniem lub wspomnieniem kochanka, wyrywając okrzyk: „Jaka ona piękna!” A tylko dla niektórych mężczyzn miała uśmiech cierpki, sztuczny, niespokojny i zimny, który znaczył: „Tak, bydlę, wiem że masz język żmiji i że nie możesz się wstrzymać aby nie paplać! Czy ja się tobą zajmuję, powiedz?”
Przechodził Coquelin, rozprawiając w gronie przyjaciół i słał dłonią szerokie teatralne pozdrowienia osobom w powozach; ale ja myślałem tylko o pani Swann i udawałem że jej nie widzę, bo wiedziałem, że w pobliżu Tir aux pigeons każe stangretowi zjechać w bok i zatrzymać się, aby iść pieszo. I w dnie w których miałem odwagę przejść koło niej, ciągnąłem Franciszkę w tym kierunku. W pewnej chwili w istocie spostrzegałem w alei dla pieszych panią Swann, idącą ku nam, wlokącą długi tren sukni lila, ubraną — tak jak sobie lud wyobraża szaty królowych — w bogate materje i stroje, których inne kobiety nie nosiły. Chwilami spuszczała oczy na rękojeść umbrelki, mało zwracała uwagi na przechodniów, tak jakby najważniejszą jej sprawą i celem było użyć ruchu, bez myśli o tem że jest widziana i że wszystkie głowy zwracają się ku niej. Czasem tylko, kiedy się odwróciła aby zawołać swego charta, rzucała nieznacznie dokoła siebie okrężne spojrzenie.
Ci nawet, którzy jej nie znali, zgadywali po czemś osobliwem i niezwykłem — lub może przez telepatyczne promieniowanie, podobne temu jakie rozpętywało oklaski w nieświadomym tłumie w najwspanialszych momentach Bermy — że to musi być osoba znana. Pytali się: „Kto to jest?” — czasem zapytywali przechodnia lub starali się zapamiętać toaletę jako punkt orjentacyjny dla świadomszych przyjaciół, aby ich zapytać później. Inni, przystając na chwilę, powiadali:
— Wie pan, kto to jest? Pani Swann! To panu nic nie mówi? Odeta de Crécy?
— Odeta de Crécy? Ależ tak, powiadałem sobie: te smutne oczy... Ale wie pan, że ona nie musi być już pierwszej młodości! Przypominam sobie, żem z nią coś miał w dniu dymisji Mac-Mahona.
— Sądzę, że lepiej pan zrobi, nie przypominając jej tego. To jest teraz pani Swann, żona jegomościa z Jockey-clubu, przyjaciela księcia Walji. Jest zresztą jeszcze wspaniała.
— Tak, ale gdyby pan ją znał w owej epoce, och, jakaż była śliczna! Mieszkała w małej willi bardzo osobliwej, pełno tam było chińszczyzny. Przypominam sobie, że nam zmącili spokój chłopcy z nadzwyczajnemi dodatkami, w końcu kazała mi wstać z łóżka.
Nie słysząc tych uwag, czułem dokoła pani Swann nieuchwytny szmer sławy. Serce biło mi z niecierpliwości, na myśl że upłynie jeszcze chwila, zanim wszyscy ci ludzie (z rozpaczą zauważyłem wśród nich brak pewnego bankiera mulata, który — czułem to — lekceważył mnie) ujrzą, iż nieznajomy młody człowiek, na którego nie zwracali żadnej uwagi, ukłoni się (nie znając jej wprawdzie, ale sądziłem że mam do tego prawo, skoro rodzice moi znali męża pani Swann, a ja bawiłem się z jej córką) tej kobiecie, słynnej z piękności, złego prowadzenia się i elegancji. Ale już znalazłem się nawprost pani Swann; wówczas składałem jej ukłon tak szeroki, tak długi, że nie mogła się wstrzymać od uśmiechu. Ludzie śmiali się. Co do niej, nie widziała mnie nigdy z Gilbertą, nie znała mojego nazwiska, ale byłem dla niej — niby jeden z dozorców w Lasku, albo przewoźnik, albo kaczki na jeziorze, którym rzucała chleb — jednym z drugorzędnych, codziennych, bezimiennych figurantów jej przejażdżek po Lasku, równie pozbawionym indywidualnego charakteru jak statysta w teatrze.
W pewne dnie, kiedy nie widziałem pani Swann w aleji des Acacias, zdarzało mi się spotkać ją w alei Reine-Marguerite, w którą zapuszczają się kobiety, gdy pragną być same lub udawać że pragną być same; nie zostawała długo sama, zawsze dogonił ją jakiś wielbiciel — często w szarym cylindrze — ktoś, kogo nie znałem i kto rozmawiał z nią długo, podczas gdy oba powozy jechały za nimi.
Tę rozmaitość Lasku bulońskiego, która czyni zeń miejsce sztuczne — Ogród, w zoologicznym lub mitologicznym znaczeniu słowa — odnalazłem w tym roku, kiedym przechodził Lasek udając się do Trianon. Był to jeden z pierwszych poranków listopada, kiedy w paryskich domach bliskość a zarazem brak obrazu jesieni, kończącej się tak szybko bez naszego udziału, budzą nostalgję, istną gorączkę zwiędłych liści, dochodzącą czasem do bezsenności. W moim zamkniętym pokoju owe liście jesienne — wywołane pragnieniem ujrzenia ich — stawały od miesiąca między moją myślą a lada przedmiotem, i wirowały niby żółte plamy, które czasem, na cobądź patrzymy, tańczą nam przed oczami. I tego rana, nie słysząc już aby deszcz padał jak w poprzednie dni, widząc że piękna pogoda uśmiecha się w szczelinach firanek niby w kącikach zamkniętych ust, które dają się wymknąć tajemnicy szczęścia, uczułem że mógłbym ujrzeć owe żółte liście prześwietlone słońcem, w pełni ich krasy; i nie mogąc się powstrzymać od ujrzenia drzew (tak samo jak niegdyś, kiedy wiatr dął za mocno w kominku, od wybrania się nad morze), wyszedłem aby się udać do Trianon, przez Lasek buloński. Była to godzina i pora roku, w której Lasek wydaje się może najbardziej wieloraki, nie tylko dlatego że jest najbardziej zróżnicowany, ale że jest zróżnicowany inaczej. Nawet w otwartych miejscach, skąd ogarnia się wielką przestrzeń, nawprost ciemnych dalekich mas drzew bez liści lub z liśćmi jeszcze z lata, tu i ówdzie podwójny rząd rudawych kasztanów robił wrażenie, jakgdyby, na ledwo rozpoczętym obrazie, dekorator wymalował tylko te kasztany, zanim jeszcze pociągnął farbą inne partje; i aleja ta ukazywała się w pełnem świetle zapraszając do przechadzki jakieś osoby, które domaluje się później.
Nieco dalej, tam gdzie drzewa były pokryte zielonemi liśćmi, jedno, małe, krępe, bez głowy ale uparte, potrząsało na wietrze brzydką czerwoną hyrą. Gdzieindziej znowuż pierwsze przebudzenie, istny maj liści: liście cudownego samopnącego wina, uśmiechniętego niby zimowa róża, kwitły od samego rana. Lasek miał prowizoryczny i sztuczny wygląd szkółki drzew albo parku, gdzie czy to dla celów botanicznych, czy w przeddzień jakiegoś festynu, pomieszczono pośród pospolitych drzew, jeszcze nie usuniętych, parę cennych egzemplarzy o fantastycznem ulistnieniu, zdających się dookoła siebie stwarzać wrażenie przestrzeni, powietrza, jasności.
Tak więc, była to pora, kiedy lasek buloński ujawnia najwięcej różnorodnych elementów i składa najwięcej odmiennych partyj w skomplikowaną całość. I godzina była potemu. Tam, gdzie drzewa jeszcze zachowały liście, uległy one jakgdyby skażeniu swojej materji, począwszy od punktu w którym dotknęło je światło, rano prawie horyzontalne, tak jak znów miało się stać horyzontalne w parę godzin później o zmierzchu, w chwili gdy zapala się jak lampa, muska zdaleka zieleń sztucznym i gorącym blaskiem i rozpłomienia ostatnie liście drzewa, sterczącego niby niepalny i matowy kandelaber z płonącym wierzchołkiem. Tu światło pogrubiało liście kasztanu jak cegły i, niby w żółtej budowli perskiej w niebieskie wzory, spajało je grubo z niebem; ówdzie znowuż odcinało je od nieba, w którego stronę kasztany zakrzywiały swoje złote palce. W połowie drzewa przybranego dzikiem winem, słońce zaszczepiało i rozwijało olbrzymi bukiet jakgdyby czerwonych kwiatów — może odmianę goździka — niepodobny do wyraźnego rozpoznania w tem olśnieniu. Różne partje Lasku, w lecie bardziej wtopione w gęstość i monotonję zieleni, teraz występowały na jaw. Wolniejsze przestrzenie odsłaniały przystęp do wszystkich prawie partyj, lub też bujniejsze listowie zwiastowało je jak sztandar. Rozpoznawało się, niby, na kolorowej mapie, Anmenonville, Pré Catelan, Madrid, Pole wyścigowe, wybrzeże Jeziora. Chwilami zjawiała się jakaś zbyteczna budowla, fałszywa grota, młyn któremu drzewa rozstępując się robiły miejsce, lub który wysuwał się naprzód na miękkiej platformie trawnika. Czuło się, że Lasek to nie jest tylko lasek, że odpowiada jakiemuś przeznaczeniu odrębnemu od życia jego drzew, a przyczyną mego podniecenia był nie tylko podziw dla jesieni, ale jakieś mętne pożądanie. Wielkie źródło radości którą dusza odczuwa zrazu nie pojmując jej przyczyny, nie rozumiejąc że nic z zewnątrz jej nie tłumaczy.
Tak patrzyłem na drzewa z niespokojną czułością, która je przerastała i która bez mojej wiedzy biegła ku arcydziełu przechadzających się kobiet, zjawiających się wśród tych drzew codziennie przez kilka godzin, Skierowałem się ku alei des Acacias. Mijałem gęstwinę, w której ranne światło przycinało drzewa, układając z nich nowe grupy, splatając różne gałęzie i układając bukiety. Światło przyciągało zręcznie do siebie dwa drzewa; wspomagając się potężnemi nożycami promieni i cienia, odcinało każdemu z nich połowę pnia i gałęzi; zespalając z sobą pozostałe połowy, czyniło z nich bądź jeden filar cienia, ograniczonego słonecznym kręgiem, bądź jedno widmo światła, którego sztuczny i drżący kontur okalała sieć czarnego cienia.
Kiedy promień słońca złocił najwyższe gałęzie, zdawało, się iż skąpane w lśniącej wilgoci wyłaniają się same z płynnej i szmaragdowej atmosfery, w której las kąpał się niby w morzu. Bo drzewa dalej żyły własnem życiem i kiedy nie miały już liści, lśniło się ono tem piękniej na pokrowcu zielonego aksamitu otulającym ich pnie, lub w białej emalji kul jemioły rozsianych na szczycie topoli, okrągłych jak słońce i księżyc w Stworzeniu Michała Anioła. Ale zmuszone od tylu lat, mocą jakiegoś szczepienia, żyć razem z kobietą, drzewa te wyczarowały mi dryjadę, piękną światową damę, barwną i chyżą, którą w przejściu pokryły gałęźmi, zmuszając aby odczuwała jak one potęgę pór roku; przypomniały mi szczęśliwe czasy mojej wierzącej młodości, kiedym spieszył żarliwie w miejsca, gdzie arcydzieła kobiecej elegancji miały się ziścić na chwilę pośród nieświadomych współdziałających drzew.
Ale piękność, której pragnienie budziły świerki i akacje Lasku bulońskiego, bardziej tem samem wzruszające niż kasztany i bzy Trianon które miałem oglądać, nie żyła na zewnątrz mnie przez wspomnienie jakiejś epoki historycznej, w dziełach sztuki, w świątyni miłości, u której stóp gromadzą się liście inkrustowane złotem.
Dotarłem do jeziora, zaszedłem aż do Tir aux pigeons. Ideę doskonałości, jaką nosiłem w sobie, pomieściłem niegdyś w wysokości wiktorji pani Swann, w chudości koni, wściekłych i lekkich jak osy, z oczami nabiegłemi krwią nakształt okrutnych rumaków Diomedesa; i teraz, zdjęty żądzą ujrzenia tego co niegdyś kochałem, żądzą równie namiętną jak ta która mnie pchała wiele lat przedtem na te same drogi, chciałem mieć znów przed oczami tę wiktorję, w chwili gdy olbrzymi stangret pani Swann, pod dozorem maleńkiego grooma, młodzieńczego jak święty Jerzy, próbował poskromić ich stalowe skrzydła, które szamotały się przerażone i drżące. Niestety! Były już tylko samochody, prowadzone przez wąsatych szoferów, którym towarzyszyli rośli lokaje. Byłbym chciał oglądać fizycznemi oczami owe kapelusiki damskie, tak niskie że zdawały się prostym wiankiem, aby sprawdzić, czy były równie urocze, jak się zdawały urocze oczom mojej pamięci. Teraz, wszystkie kapelusze były ogromne, pokryte owocami, kwiatami, ptactwem. W miejsce pięknych sukien, w których pani Swann wyglądała jak królowa, grecko-saksońskie tuniki z fałdami tanagra, a czasami Directoire, spotykały się ze szmatkami liberty, malowanemi w kwiaty jak tapeta. Na głowie panów, którzy mogliby się przechadzać z panią Swann w alei Reine-Marguerite, nie ujrzałem dawnego szarego kapelusza, ani wogóle kapelusza. Chodzili z gołą głową. I nie miałem już wiary, którąbym mógł ogarnąć, wszystkie te nowe partje obrazu, dając im konsystencję, jedność, istnienie; przesuwały się przedemną bezładne, przypadkowe, nieprawdziwe, nie zawierając żadnych elementów piękności, któreby moje oczy mogły, jak niegdyś, starać się zgrupować. Były to przeciętne kobiety, w których elegancję nie wierzyłem i których toalety wydawały mi się bez znaczenia. Ale kiedy znika wiara, zostaje po niej — i coraz to żywsze, aby zamaskować utratę dawnej naszej mocy dawania realności nowym rzeczom — fetyszystyczne przywiązanie do rzeczy dawnych, które ożywiała owa wiara; tak jakby to w niej a nie w nas mieszkała boskość, i jakgdyby nasze obecne niedowiarstwo miało zewnętrzną przyczynę, — śmierć Bogów.
Co za okropność! — powiadałem sobie: czy mogą się komu te samochody wydawać eleganckie, jak dawne zaprzęgi? Jestem już zapewne za stary, ale nie jestem stworzony dla świata, w którym kobiety chodzą spętane w suknie z tandetnej materji. Po co zachodzić pod te drzewa, jeżeli nie istnieje nic z tego co żyło pod ich delikatnemi i rdzawemi liśćmi, jeżeli pospolitość i szaleństwo zastąpiły wdzięk któremu one służyły za oprawę. Co za okropność! Moja pociecha, dziś kiedy już niema elegancji, to myśleć o kobietach które znałem. Ale w jaki sposób ludzie, patrzący na te okropne stwory pod kapeluszami zmienionemi w ptaszkarnię lub w ogród warzywny, mogliby nawet odczuć jak uroczem zjawiskiem była pani Swann w skromnej budce lila albo w małym kapelusiku, na którym wznosił się jedynie prosty kwiat irysu. Czyż mógłbym nawet wytłumaczyć im wzruszenie, jakiego doznawałem w zimowe poranki, spotykając panią Swann idącą pieszo w fokowem palcie, w skromnym bereciku strojnym w dwa ostrza skrzydeł kuropatwy; ale niosącą z sobą przegrzaną atmosferę swego apartamentu, bodaj we wtulonym w jej stanik bukieciku fiołków, którego żywe i błękitne kwitnienie, na tle szarego nieba, mroźnego powietrza, nagich gałęzi, miało również ten urok, że brało porę i czas jedynie jako ramę, i żyło w atmosferze ludzkiej, w atmosferze tej kobiety, podobnie jak w wazonach i żardynierach jej salonu, w pobliżu płonącego ognia, nawprost jedwabnej kanapy, żyły kwiaty, przyglądające się przez okno jak śnieg pada.
Zresztą, nie byłoby mi wystarczyło, aby toalety były takie same jak w owych latach. Istnieje solidarność która spaja rozmaite części wspomnień; pamięć nasza harmonizuje je i zachowuje w całości, z której nic nam nie wolno uronić ani odrzucić. To też byłbym pragnął zakończyć wieczór u jednej z tych kobiet przy filiżance herbaty, w ciemno malowanym salonie, jak salon pani Swann w roku zamykającym pierwszą część tego opowiadania; gdzie w listopadowym zmierzchu błyszczałyby pomarańczowe ognie, czerwony pożar, różowy i biały płomień złocieni, w chwili podobnej tym, w których (jak się okaże później) nie umiałem się rozeznać we własnych pragnieniach. Ale teraz owe chwile, nawet nie prowadząc mnie donikąd, zdawały mi się same w sobie pełne uroku. Byłbym chciał je odnaleźć takie jak je sobie przypominałem. Niestety! istniały już tylko apartamenty Louis XVI, całe białe, emaljowane błękitnemi hortensjami. Wracano zresztą do Paryża bardzo późno. Pani Swann — gdybym ją poprosił, aby odtworzyła dla mnie składniki owego wspomnienia, związanego dla mnie z odległym rokiem, z tysiącleciem do którego nie wolno mi już wrócić; składniki owego pragnienia, które stało się samo niedostępne jak przyjemność niegdyś ścigana napróżno — pani Swann odpowiedziałaby mi z jakiegoś zamku, że wróci aż w lutym, dobrze już po sezonie chryzantemów. A byłoby mi trzeba także, aby to były te same kobiety, te których tualeta interesowała mnie, ponieważ w czasie kiedy jeszcze wierzyłem, wyobraźnia moja zindywidualizowała je i udarowała legendą. Niestety! W avenue des Acacias — w alei Mirtowej — ujrzałem niektóre z nich, stare, straszliwe cienie tego czem były niegdyś, błądzące, szukające rozpaczliwie w wirgiljańskich gajach niewiadomo czego. Uciekły oddawna, kiedy ja jeszcze pytałem daremnie opustoszałych dróg. Słońce schowało się. Natura zaczynała panować nad Laskiem, skąd uleciała idea że był on elizejskim Ogrodem Kobiety; nad sztucznym młynem prawdziwe niebo było szare; wiatr marszczył jezioro drobnemi falami niby sadzawkę; wielkie ptaki przebiegały szybko Lasek niby las, i wydając ostre krzyki, siadały rzędem na dębach, które pod druidyczną koroną i z dodonejskim majestatem zdawały się głosić nieludzką pustkę lasu wyzutego ze swego przeznaczenia, pomagając mi zrozumieć nonsens, jakim jest szukać w realnym świecie obrazów pamięci: zawsze będzie im brakowało czaru, którego użycza sama pamięć i to że ich nie poznajemy przez zmysły. Rzeczywistość którą znałem — nie istniała już. Wystarczało że pani Swann nie zjawiła się zupełnie taka sama, w tej samej chwili, aby aleja stała się inna. Miejsca, któreśmy znali, należą nietylko do świata przestrzeni, w który wstawiamy je dla większej wygody. Były one jedynie cienką warstwą pośród ciągłości wrażeń, tworzących nasze ówczesne życie; wspomnienie jakiegoś obrazu jest jedynie żalem za pewną chwilą; i domy, drogi, aleje, są ulotne, niestety, jak lata.
- ↑ por. T. Żeleński (Boy), Nowe oblicze Prousta — „Wiadomości literackie“, nr. 624.
- ↑ Brak fragmentu tekstu; brakujący fragment (zaznaczony kolorem szarym) uzupełniono na podstawie wydania z 2013 roku.
- ↑ Niewybredna gra słów oparta na nazwisku Cambronne, i na nazwie rzeczy, z którą nazwisko to się skojarzyło.